Człowiek zwierzę/Tom III/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Człowiek zwierzę
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „GRAFIA“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La bête humaine
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


EMIL ZOLA
CZŁOWIEK ZWIERZĘ
POWIEŚĆ.
TOM TRZECI.
WARSZAWA
BIBLJOTEKA POWIEŚCI I ROMANSÓW




Odbito w druk. GRAFIA, Warszawa.







I.

Tygodnie mijały, a pieniądze, znajdujące się w rękach Roubauda, rozgorączkowywały jeszcze bardziej jego namiętność. Nie grał, coprawda, o wielkie stawki, lecz nieszczęście prześladowało go tak stale, tak uporczywie, iż małe przegrane, zebrane razem, stanowiły znaczną sumę.
W końcu miesiąca znalazł się już bez centima, nawet zadłużył się na parę ludwików. Musiał zaprzestać gry. Doprowadzało go to do rozpaczy, omal się nie rozchorował. A jednak walczył i trzymał się mocno.
Myśl, że dziewięć takich samych nowiuteńkich biletów tysiącfrankowych spoczywa sobie jaknajspokojniej tam, pod posadzką w pokoju jadalnym, nie dawała mu spoczynku, naprzykrzała się dniem i nocą.
Powiedzieć, że gdyby tylko chciał, mógłby wziąć jeszcze! Nie... nie... przecie przysiągł... Pierwejby rękę włożył w ogień... nie!... nie zajrzy już więcej pod tę taflę przeklętą.
A jednak widział je tam, widział nawskroś, jakby ta tafla była szklaną. Jeśli stąpił na nią przypadkowo, czuł iż pieniądze te parzą mu nogi.
Pewnego wieczora, gdy Seweryna wcześnie zasnęła, opanował go taki smutek, iż łez nie mógł powstrzymać. Pocóż opierać się daremnie? po co cierpieć tyle?
Przybliżył się do tafli i podniósł ją, przejęty uczuciem gniewu na samego siebie.
Nie mógł się już tym razem przezwyciężyć. Czyż to warto tak się męczyć? Ostatecznie musi dojść do tego, iż wybierze te bilety jeden po drugim.
Na drugi dzień zrana Seweryna zauważyła przypadkowo, iż tafla świeżo była podejmowaną, gdyż na brzegu widniał ślad od noża, którego dotąd nie dojrzała.
Nie ulega najmniejszej wątpliwości... mąż znowu zabiera pieniądze.
Zadziwiło ją uczucie gniewu, jakiego doznała w tej chwili, dawniej było jej to zupełnie obojętnem, tembardziej, że i ona postanowiła nie tykać tych pieniędzy, choćby jej przyszło umrzeć z głodu.
Nie... nie... za nic w świecie nie dotknęłaby tych pieniędzy, krwią splamionych. A jednak były one tak dobrze jej własnością jak i Roubauda.
Dlaczego on śmie rozporządzać temi pieniędzmi, nie zapytawszy się nawet ani słowem o jej zdanie?
Do południa nie mogła się uspokoić w żaden sposób. Chciała mieć pewność pod tym względem.
A może on tam nie ruszał, może jej się tylko zdaje? Może chciał zobaczyć, czy pieniądze leżą w porządku?
Byłaby chętnie przekonała się, podnosząc taflę posadzki, lecz myśl grzebania tam samej bez Roubauda przejmowała ją dreszczem, obawą. A może tam śmierć spoczywa i wyleje z tej dziury? Ta obawa dziecinna, wznieciła w niej taki wstręt do pokoju jadalnego, iż, zabrawszy robotę, przeniosła się do swej izdebki.
Wieczorem, gdy w milczeniu spożywali resztki potrawki pozostałej z obiadu, znów opanowało ją uczucie jakieś dziwne.
Dostrzegła wyraźnie, że Roubaud od czasu do czasu spogląda ukradkiem na taflą.
— Znowu brałeś? — zapytała nagle.
Podniósł głowę zdziwiony.
— Co takiego?
— O! nie udawaj niewiniątka... rozumiesz ty mnie dobrze. Ale słuchaj: ja nie chcę, ażebyś ty zabierał... to jest tak samo moje jak i twoje... rozumiesz... a myśl, że ty zabierasz, nie daje mi spokoju, czyni mnie chorą.
Roubaud zazwyczaj unikał wszelkiej sprzeczki. Pożycie ich było tylko stosunkiem dwóch istot, związanych wzajemnie, zmuszonych przepędzić dni, jedno obok drugiego, często nie mówiąc ani słowa przesuwając się koło siebie jak ludzie obcy, obojętni, samotni.
Zamiast jakiejkolwiek odpowiedzi lub tłomaczenia, wzruszył tylko ramionami.
Seweryna była jednak zanadto rozdrażniona postanowiła raz zakończyć tę sprawę z pieniędzmi ukrytemi pod tą taflą, prześladującemi ją od dnia popełnienia zbrodni.
— Żądam koniecznie odpowiedzi... Odważ się powiedzieć, żeś nie ruszał!
— Co ci do tego?
— To mi do tego, że mnie to boli... rozumiesz... nie daje mi spokoju... Nie dalej jak dziś... bałam się... nie mogłam siedzieć sama w tym pokoju. Za każdym razem, gdy poruszysz tę taflę, przez trzy noce przynajmniej śnią mi się najstraszniejsze rzeczy. Nie mówimy nigdy o tem, siedźże zatem cicho i nie zmuszaj mnie do mówienia.
Roubaud patrzał na nią uparcie swemi wielkiemi oczyma. Nareszcie odezwał się ociężale:
— Co ci do tego, czy ruszam czy nie ruszam, jeżeli tobie ruszać nie każę. Moje sprawy mnie tylko obchodzą.
Zrobiła ruch gwałtowny lecz się powstrzymała. Po chwili odezwała się wzburzona z widocznym wyrazem cierpienia i wstrętu na twarzy.
— Nie... ja cię nie rozumiem!... byłeś pomimo wszystko, człowiekiem niby uczciwym. Nie byłbyś zabrał nikomu jednego nawet centyma... To, co zrobiłeś... możnaby jeszcze wybaczyć... byłeś szalony... i mnie do szaleństwa doprowadziłeś... Lecz te pieniądze... o!... te pieniądze wstrętne, które nie powinny istnieć dla ciebie, a które ty wykradasz powoli dla przyjemności. Co się z tobą dzieje?... jak mogłeś upaść tak nisko!...
Słuchał spokojnie. Przez chwilę uczuł rzeczywiście prawdę tych słów, nawet zdziwił się, iż doszedł aż do tej kradzieży. Poczucie tego występku zatarła w nim demoralizacja, roztaczająca powoli swe skrzydła.
Nie mógł sobie jasno zdać sprawy z tego położenia, nie mógł nawiązać węzłów, przeciętych nagle w chwili popełnienia zbrodni gwałtownej, nie mógł sobie wytłomaczyć, jak się rozpoczęła ta nowa egzystencja, nowe prawie życie, obok żony, unikającej go, wrogo prawie usposobionej.
Po chwili uczynił ruch, jakby się chciał pozbyć myśli natrętnych.
— Kiedy się człowiek nudzi w domu — mruczał — szuka rozrywki po za domem... Nie kochasz mnie... więc...
— O, tak... nie kocham cię!...
Spojrzał na nią gwałtownie, uderzył pięścią w siół, twarz krwią mu nagle nabiegła.
— A więc daj mi spokój... Czy ja przeszkadzam ci się bawić?... Czy ja ci co mówię?... Człowiek uczciwy dużoby musiał zrobić na mojem będąc miejscu, a ja nic nie robię... Najpierw powinienem cię kolanem za drzwi wyrzucić... potem... potem możebym i nie kradł...
Pobladła jak ściana. Nieraz już myślała, że gdy człowiek zazdrosny oddany jest na łup zła wewnętrznego do tego stopnia, że wybacza swej żonie nawet kochanka, to widocznie musi ulegać gangrenie moralnej, toczącej go szybko, zabijającej wszelkie skrupuły, głuszącej nawet głos sumienia.
A jednak opierała się, nie chciała przyjąć winy na siebie, krzyczała:
— Zabraniam ci dotykać tych pieniędzy!... rozumiesz!...
Dokończył kolacji, spokojnie rozwiązał serwetę, złożył ją, wstał i odezwał się tonem szyderczym:
— Jeżeli tak chcesz koniecznie... to się podzielimy.
I pochylił się, jakby chciał podnieść taflę.
Zerwła się gwałtownie, stanęła na niej obiema nogami.
— Nie!... nie!... wiesz dobrze, że wolałabym umrzeć!... nie otwieraj... przynajmniej nie przy mnie!...
Seweryna tego wieczora miała się spotkać z Jakóbem, za stacją towarową.
Gdy powróciła po północy, przyszła jej na myśl scena wieczoru minionego.
Zamknęła drzwi swego pokoju na dwa spusty. Roubaud pełnił służbę nocną, nie obawiała się więc, że przyjdzie spać, co zresztą przydarzało się bardzo rzadko.
Nie zgasiła lampy, przyćmiła ją tylko, nakryła się kołdrą pod brodę; nie mogła zasnąć.
Dlaczego wzbraniała się przed proponowanym podziałem? Uczciwość jej już nie oburzała się na myśl, że mogłaby korzystać z tych pieniędzy. Czyż nie przyjęła zapisu Croix-de-Maufras? Mogła tak samo wziąć i pieniądze. Przecie to wszystko jedno.
Po chwili wstręt powrócił. Nie... nie., nigdy! Tych pieniędzy nie śmiałaby nigdy dotknąć... spaliłyby jej dłonie... pieniądze te skradzione zostały umarłemu... pochodziły ze strasznej zbrodni...
I znów się uspokoiła. Zaczęła rozmyślać, przecie mogłaby je wziąć bez zamiaru wydania dla swej przyjemności... przeciwnie... schowałaby je gdzieindziej, zagrzebałaby je w miejscu, jej tylko znanem, gdzieby leżeć mogły spokojnie wieczność całą; przynajmniej połowę tej sumy uratowałaby przed chciwością męża. Nie tryumfowałby, zatrzymując wszystko; nie przebrałby tego, co było jej własnością.
Przyszła jej myśl do głowy, nie wyraźna jeszcze nie całkiem ukształtowana, daleka: wstać, pójść do pokoju jadalnego, wyjąć wszystko... onby już nie wziął więcej. Zimno jej się zrobiło, nie chciała myśleć o tem...
Zabrać wszystko, zatrzymać wszystko... onby się nie ośmielił nawet słowem odezwać!...
Projekt ten powoli przybierał kształty coraz wyraźniejsze. Jakaś wola silniejsza, niż jej opór, wzmagała się w nieznanych głębiach jej istoty. Nie uczyniłaby tego... nie.. nie chciałaby tego uczynić... i wyskoczyła z łóżka, bo nie mogła inaczej.
Podniosła płomień lampy i poszła do pokoju jadalnego.
Od tej chwili już nie drżała, bojaźń gdzieś zniknęła. Postępowała spokojnie, zimno, powoli, uważnie, jak lunatyczka.
Poszukała pogrzebacza, którym podnoszono taflę. Odkrywszy dziurę nie mogła zajrzeć do wnętrza, przysunęła lampę bliżej.
Zdumienie nagłe przykuło ją na miejscu, klęczała pochylona martwa: dziura była pusta.
Widocznie w chwili, gdy poszła na schadzkę z Jakóbem, Roubaud wrócił na górę z tą samą myślą, która ją tu przywiodła: zabrać wszystko, zatrzymać wszystko.
I tak też uczynił... zostawił tylko zegarek z łańcuszkiem, błyszczący wśród kurzawy z wapna i gruzu.
Wściekłość zatrzymała ją na chwilę prawie zdrętwiałą, na pół nagą, powtarzającą głośno po dwadzieścia razy:
— Złodziej! złodziej! złodziej!...
Następnie ruchem gwałtownym pochwyciła zegarek, a pająk duży czarny, zbudzony ze spoczynku, uciekał po wapnie.
Nogą przytłoczyła taflę ułożoną na swem miejscu i powróciła do łóżka, postawiwszy lampę na nocnym stoliczku.
Gdy się cokolwiek rozgrzała, zaczęła starannie oglądać zegarek, który dotąd trzymała w zaciśniętej pięści; obracała go na wszystkie strony, przyglądała mu się długo.
Na kopercie wierzchniej wyrżnięty był monogram prezesa, złożony z początkowych liter jego imienia i nazwiska. Wewnątrz wyczytała cyfrę 2516, numer fabryczny.
Przedmiot to bardzo niebezpieczny do przechowania. Sąd znał tę cyfrę. Ale w złości, iż nic nie mogła uratować prócz tego jednego, nie czuła nawet obawy.
Zdawało jej się, iż ta zmora, prześladująca ją po nocach, już więcej nie powróci; już niema tego trupa pod posadzką!...
Nareszcie będzie mogła chodzić spokojnie po swem mieszkaniu, gdzie jej się podoba.
Wsunęła zegarek pod poduszkę, zgasiła lampę i zasnęła.
Na drugi dzień Jakób, mając właśnie urlop, oczekiwał chwili gdy Roubaud pójdzie do kawiarni kupieckiej, aby zajść do Seweryny na śniadanie. Od pewnego czasu często urządzał się w ten sposób.
Tego dnia, jedząc, drżąca jeszcze cała, mówiła mu o pieniądzach prezesa, opowiadała, w jaki sposób znalazła kryjówkę pustą.
Wściekłość jej przeciw mężowi nie uspokoiła się; złość jej objawiała się w słowie, powtarzanem bezustannie:
— Złodziej! złodziej! złodziej!
Potem przyniosła zegarek i chciała go koniecznie dać Jakóbowi, pomimo że się wzbraniał od przyjęcia tego podarunku.
— Zrozum że, mój drogi, że przy tobie nikt go szukać nie będzie. Jeżeli ja go zatrzymam, on mi jeszcze i to zabrać gotów, a ja wolałabym teraz dać sobie wyrwać kawałek ciała. Nie... on już ma za dużo. Nie chciałam tych pieniędzy, przejmowały mnie wstrętem, nie byłabym z nich nigdy wydała ani jednego centima... Ale czy on miał prawo korzystać z nich?... co?... o!... nienawidzę go!... nienawidzę!...
Płakała, prosiła, błagała, aż wreszcie Jakób schował zegarek do kieszeni w kamizelce.
Dłużej niż godzinę siedziała obok niego napół ubrana, z głową, przechyloną na jego ramię, a ręką otoczywszy go za szyję pieszczotliwie.
Nagle wszedł Roubaud, mający swój klucz od mieszkania.
Skokiem raptownym znalazła się koło stołu.
Było to jednak pochwycenie na gorącym uczynku, nie ulega wątpliwości.
Mąż zatrzymał się na chwilę koło drzwi.
Jakób siedział pomieszany.
Seweryna nie starała się nawet wytłomaczyć, z wściekłością tylko podeszła ku Roubaudowi powtarzając:
— Złodziej! złodziej! złodziej!
Roubaud zawahał się przez chwilę, potem zamiast odpowiedzi wzruszył ramionami, wszedł do pokoju, wziął jakąś notatkę służbową, której widocznie zapomniał.
Seweryna jednak szła za nim wciąż powtarzając:
— Zabrałeś wszystko!... ośmiel się powiedzieć, żeś nie zabrał!... o! złodziej!... złodziej!... złodziej!...
Nie mówiąc ani słowa, poszedł przez pokój jadalny; doszedłszy do drzwi, obejrzał się na Sewerynę wzrokiem ponurym:
— Czy ty mi dasz spokój?. Hę?...

! wyszedł, nie zamknąwszy nawet drzwi za sobą.
Zdawało się, iż nic nie widział. Nie zwrócił nawet uwagi na Jakóba, który nie śmiał ruszyć się z miejsca.
Po jego wyjściu zapanowało długie milczenie.
Wreszcie Seweryna, zwróciwszy się do Jakóba, zapytała:
— Czy to do uwierzenia?
Jakób teraz wstał dopiero.
— Ten człowiek już z sobą skończył.
W tej kwestji zgadzali się na jedno. Mąż, zabijający jednego kochanka, a tolerujący innego, może budzić tylko odrazę.
Gdy człowiek dochodzi do tego stopnia, znaczy to, iż zanurzył się w błoto i może się walać po wszelkich rynsztokach.
Od tego dnia Jakób i Seweryna byli zupełnie swobodni, nie zwracali uwagi na Roubauda.
Teraz jednak, gdy mąż ich wcale nie obchodził, inny znów mieli kłopot, a mianowicie, szpiegowanie ze strony pani Lebleu, sąsiadki, która wiecznie stała na czatach. Musiała się ona czegoś domyślać.
Daremnie Jakób tłumił odgłos swych kroków. Za każdą wizytą widział, jak drzwi uchylają się nieznacznie, a przez maleńką szparę wygląda oko ciekawe.
To stawało się coraz bardziej nieznośnem; nie śmiał już przychodzić na górę, jeżeli się bowiem odważył, zaraz wiedziano o jego przybyciu, koło dziurki od klucza znalazło się nawet ucho, zdradzające się szmerem, tak, że nie można się było pocałować, ani nawet rozmawiać swobodnie.
Seweryna, rozdrażniona temi przeszkodami, jakie stawiano jej miłości, rozpoczął dawną walkę przeciw Lebleu chcąc odebrać im mieszkanie.
Wiadomem było powszechnie, iż mieszkanie to prawnie należało do pomocnika zawiadowcy.
Nie chodziło Sewerynie o widok wspaniały, o te okna na dworzec, gdzie odjeżdżały pociągi, i na wyżyny lgounville.
Jedyną przyczyną jej żądania, o czem zresztą nikomu nie mówiła, było to, iż mieszkanie miało drugie wyjście, drzwi otwierające się na schody służbowe.
Jakób mógłby wchodzić i wychodzić, a nikt, nawet pani Lebleu, nie domyślałaby się tych wizyt Nareszcie byliby wolni.
Walka była zaciętą. Kwestja ta dawniej już roznamiętniała wszystkich mieszkańców korytarza, obecnie zajątrzała się z dniem każdym.
Pani Lebleu, zagrożona, broniła się rozpaczliwie. Umarłaby napewno gdyby ją zamknięto w mieszkaniu ponurem, jak więzienie, z oknami zasłoniętemi blaszaną markizą. Jakżeby ona mogła żyć w tej biurze, ona, przyzwyczajona do swego pokoju jasnego, z oknami na daleki horyzont, skąd widać było ciągły ruch podróżnych.
Nogi nie pozwalały jej na przechadzkę poza dworcem kolei, a więc nigdyby już nic więcej nie widziała, tylko ten dach cynkowy!... Toby ją zabiło.
Na nieszczęście były to tylko przyczyny nie wystarczające, musiała przyznać, że mieszkanie należało do dawnego pomocnika zawiadowcy, poprzedzającego Roubauda, który, będąc bezżennym, ustąpił to mieszkanie przez wrodzoną mu galanterję. Powinien być nawet gdzieś list, w którym mąż jej zobowiązał się opuścić mieszkanie natychmiast, gdy tego nowy pomocnik zawiadowcy zażąda.
List ten gdzieś się zapodział, a pani Lebleu twierdziła, iż nic podobnego mąż jej nie pisał i do niczego się nie zobowiązywał.
O ile sprawa się pogarszała, o tyle pani Lebleu stawała się zjadliwszą, złośliwszą. Starała się przeciągnąć na swoją stronę żonę drugiego pomocnika zawiadowcy, pana Moulin, a to w ten sposób, iż zamierzyła wmieszać ją do plotek i historji, obiegających po dworcu kolei.
Pomiędzy innemi zaczęła opowiadać że pani Moulin widziała — jak to sama mówiła — że mężczyźni całowali na schodach panią Roubaud.
Moulin rozgniewał się bardzo, usłyszawszy coś podobnego; żona jego, kobieta łagodna, nie wtrącająca się do nikogo i do niczego, której nikt nawet nigdy nie spotykał, płacząc, przysięgała, iż nie tylko nic podobnego nie mówiła, ale nawet i nie widziała.
Burza wyła przez tydzień na całym korytarzu.
Największym błędem, który przyczynił się do upadku pani Lebleu, było ciągłe szpiegowanie panny Guichon. Stało się to u niej manją.
Umyśliła sobie, iż biuralistka co noc odwiedza zawiadowcę i myśli tej, w żaden sposób pozbyć się nie mogła.
Potrzeba przekonania się, podchwycenia ich, stała się u niej chorobliwą, tem gorszą, iż stanowczo niczego się na pewno dowiedzieć nie mogła.
Od lat dwóch, odkąd powzięła podejrzenia i zaczęła ich szpiegować, nie dostrzegła nic, ale to nic zupełnie, najmniejszy cień podejrzenia nie mógł być usprawiedliwiony. A jednak wewnętrznie była najmocniej przekonaną o prawdzie swych twierdzeń. To doprowadzało ją do szaleństwa.
Panna Guichon, również rozgniewana najokropniej, doprowadzona prawie do wściekłości, iż od dwóch lat nie może się krokiem ruszyć, aby jej nie szpiegowano, starała się wszelkiemi sposobami, aby tylko wyrzucić panią Lebleu z zajmowanego mieszkania. Oddzielałoby ją przynajmniej kilka pokoi, nie mieszkałaby na przeciwko swej nieprzyjaciółki, nie byłaby zmuszona za każdym razem przechodzić koło tych drzwi znienawidzonych.
Skutkiem tego i pan Dabadie, zawiadowca stacji, który dotąd w całej tej kwestji zachowywał się obojętnie, obecnie z dniem każdym przechodził na stronę przeciwną pani Lebleu. Był to bardzo zły znak dla niej.
Codzienne kłótnie, pogarszały jeszcze położenie. Filomena przychodziła codziennie do Seweryny, przynosząc jej świeże jajka. Ilekroć spotkała panią Lebleu, odzywała się do niej zuchwale, a gdy ta naumyślnie zostawiała drzwi otwarte, ażeby tylko wszystkim dokuczyć, pomiędzy temi dwiema kobietami rozlegała się ciągła kłótnia, i to nie zawsze w przyzwoitych toczona wyrazach.
Otwartość i poufalność pomiędzy Seweryną a Filomeną doszła wkrótce do tego stopnia, iż ostatnia spełniała często najrozmaitsze polecenia Jakóba i niosła jego listy, kiedy sam nie mógł przyjść do mieszkania Seweryny.
Urządzała schadzki, tłomaczyła, dlaczego dnia poprzedniego nie mogli się widzieć, opowiadała gdzie Jakób ten czas spędził i co robił.
Jeśli jaka ważna przeszkoda nie pozwoliła przyjść mu na górę, natenczas zwykle, chcąc się w jakikolwiek sposób rozerwać, przychodził do małego domku Sauvagnata, dozorcy magazynów i gawędził z Filomeną.
Nieraz udawał się tam wraz ze swym palaczem Pecqueux, spędzenie bowiem choćby jednego wieczora w samotności wydawało mu się strasznem.
Zdarzało się czasami, iż Pecqueux zabłądził do jakiejkolwiek szynkowni nad brzegiem morza, gdzie czas szybko mu ubiegał w towarzystwie kolegów i marynarzy, Jakób wówczas wstępował do Filomeny, aby jej słów kilka powiedzieć i tak się wkrótce zagadał, iż zapomniał zupełnie o wyjściu.
Filomenie zwierzenia te przypadały bardzo do gustu; ona znała tylko miłość brutalną. Drobne ręce, obejście grzeczne tęgo chłopca smutnego, o łagodnym wyrazie twarzy, wszystko co było w jej pojęciu przysmaczkiem, którego nigdy jeszcze nie kosztowała.
Gdy przychodziła do Seweryny, ze słowami czułej wymówki lub tęsknego niepokoju, jakie miała wypowiedzieć ze strony Jakóba, zdawało jej się, iż czuje wytworny smak tego owocu zakazanego.
Pewnego dnia zwierzała się przed Jakóbem ze swych trosk i skarżyła się na Pecqueux. Był on, mówiła, zawsze pochmurny, pomimo swego uśmiechu, bił ją nieraz, zwłaszcza gdy był pijany.
Jakób zauważył, że od pewnego czasu Filomena była staranniejszą o czystość swego ubrania i mieszkania, piła mniej i starała się przypodobać maszyniście.
Jej brat, Sauvagnat, usłyszawszy pewnego wieczora głos mężczyzny, wbiegł szybko do pokoju z ręką podniesioną, gotową do uderzenia; poznawszy jednak Jakóba, który najspokojniej rozmawiał z Filomeną, zaprosił go na butelkę jabłecznika.
Jakób, przyjmowany chętnie, upodobał sobie wkrótce dom Sauvagnotów, a Filomena czuła coraz, żywszą przyjaźń dla Seweryny, nienawiść dla pani Lebleu, która ani na chwilę nie zaprzestała szpiegowania wszystkich osób, zamieszkałych na tym samym co ona korytarzu.
Pewnej nocy, spotkawszy Jakóba i Sewerynę koło swego ogródka, odprowadziła ich aż do remizy, gdzie zwykle się ukrywali.
— O... pani jesteś za grzeczną — mówiła do Seweryny — to mieszkanie należy przecie do pani... jabym ją stamtąd za włosy wyciągnęła. Chcesz pani? ja to zrobię, o!... mnie to przyjdzie z łatwością.
Jakób jednak nie chciał dopuścić do jakiejkolwiek awantury.
— Nie, nie, pan Dabadie sam się tem zajmuje, lepiej poczekać, aż się rzeczy jakoś same ułożą.
— Przed upływem miesiąca — oświadczyła Seweryna — jej mieszkanie będzie mojem, a my będziemy się mogli widywać o każdej chwili.
Pomimo cieniów nocy, Filomana czuła, jak przy tych słowach Seweryna uścisnęła rękę Jakóba; pożegnała się z nimi.
Odszedłszy jednak ze trzydzieści kroków, zatrzymała się. Ścigała ich wzrokiem pośród ciemności. Czuła dziwne jakieś wrażenie, wiedząc, iż są razem. A jednak nie była zazdrosną. Bezwiednie potrzebowała kochać i być kochaną.
Jakób stawał się pochmurniejszym z dniem każdym. Już dwa razy, mogąc się widzieć z Seweryną, wynajdywał sposoby, aby tego spotkania uniknąć. Czasami zasiedział się za długo u Savaugnatów, jedynie tylko dlatego aby jej uniknąć. Pomimo to kochał on bardzo, miłość jego nie tylko się nie zmniejszyła, ale przeciwnie wzrosła jeszcze bardziej. Tylko ilekroć pochwycił ją w swe ramiona, szalona namiętność, chęć mordu, zmieniająca człowieka w zwierzę, opanowywała go całą siłą.
Męczący ten stan starał się zwalczyć wysiłkiem pracy, ubiegał się o nadliczbowe godziny pracy. Czternaście do szesnastu godzin spędzał na maszynie, powracał do domu zmęczony trudem, z płucami spalonemi od wiatru. Koledzy jego skarżyli się na ciężki zawód maszynisty, który, jak powiadali, w przeciągu lat dwudziestu niszczył człowieka. On, chcąc być zniszczonym natychmiast, nie upadał ze znużenia, czuł się jedynie szczęśliwy, jadąc całą siłą pary na Lizie, nie myśląc o niczem, nie widząc nic, tylko sygnały ostrzegawcze.
Powróciwszy do domu, rzucał się natychmiast na łóżko i zasypiał snem twardym, nie mając nawet czasu umyć się z kurzu i dymu. A jednak gdy się budził, straszne myśli tłumnie napływały mu do głowy.
Lizę zaczął znów utrzymywać we wzorowym porządku, spędzając po kilka godzin przy jej czyszczeniu i żądając od Pecqueuxa, aby części stalowe świeciły się jak srebro.
Inspektorzy wsiadający czasami po drodze na maszynę, chwalili go i winszowali mu takiej lokomotywy. On wstrząsał tylko głową i milczeniem pokrywał swe niezadowolenie, wiedział bowiem, że Liza, od czasu uderzenia o nasyp śnieżny, nie jest już tak dzielną, tak zdrową, jak dawniej, w czasie naprawy stempli i szufladek, musiała prawdopodobnie stracić tę duszę, którą zawdzięczała jedynie przypadkowi.
Martwiło go to bardzo, udawał się do władz swoich, żądając ciągłej naprawy, a żądania jego uznawano za bezcelowe i bezpożyteczne; to znów czyniło go jeszcze bardziej ponurym.
Czułość jego dla Lizy zmniejszała się z dniem każdym, zresztą po co kochać? — myślał — jeśli dochodził tylko do tego, że chciałby zabić wszystko, co kocha?
Seweryna czuła ten zmianę widoczną. I ona również chodziła zmartwiona, sądząc iż ona sama jest powodem tej zmiany. Przypisywała ją niebacznemu wyznaniu i zwierzeniu.
Nieraz zauważyła jak Jakób drżał, nachylając się ku jej szyi, gdy chciała go pocałować, usuwał się gwałtownie zapewne — myślała — przypominał sobie to opowiadanie o morderstwie i uczuwał wstręt do tej, która była wspólniczką strasznej zbrodni.
Nie ośmieliłaby się już nigdy mówić o tych rzeczach, żałowała obecnie, iż to dawniej uczyniła. A jednak kochała go obecnie bardziej niż dawniej, kiedy o niczem nie wiedział. Namiętność to była nienasycona.
Seweryna stała się kobietą rozwiniętą, istotą stworzoną jedynie do pieszczoty, kochającą, a nie mogącą stać się matką. Żyła jedynie, dla Jakóba. Zawsze bierna i łagodna, obok niego jedynie znajdowała przyjemność, chciałaby spędzić życie jak kotka, drzemiąc od rana do wieczora na jego kolanach.
Po krwawym strasznym dramacie pozostało jej jedynie wspomnienie, rodzaj ździwienia, że do tego wszystkiego była wmieszaną. Do męża nie czułaby zresztą i teraz wielkiej urazy, gdyby tylko nie krępował jej swobody. Nienawiść do tego człowieka zwiększała się, w miarę o ile wzrastała jej miłość namiętna dla Jakóba.
On obecnie był jej panem, za nim poszłaby wszędzie, mógł nią rozporządzać jak rzeczą, jak swoją własnością. Kazała sobie zrobić jego fotografię; spała z nią, nie mogąc zasnąć inaczej, jak tylko trzymając usta na tym kartonie. Czuła się nieszczęśliwą, od chwili gdy widziała, iż on cierpi, a nie mogła odgadnąć prawdziwej przyczyny tego cierpienia.
Schadzki ich pomimo to trwały ciągle. Widywali się ukradkiem, czekając spokojnie chwili, które będą mogli spędzać spokojnie, bez obawy, w nowo zdobytem mieszkaniu.
Zima skończyła się, luty był bardzo łagodny. Korzystali z tego, przechadzając się całemi godzinami wśród pustych budynków stacyjnych.
Jakób unikał jej uścisków, pocałunków, a gdy już nie mógł się uchylić, wymagał, aby się to działo pociemku, gdyż obawiał się, że, zobaczywszy kawałek choćby najmniejszy ciała nagiego, nie mógłby się oprzeć gwałtownej żądzy morderstwa.
W Paryżu, gdzie Seweryna przyjeżdżała regularnie co piątek, zapuszczali firanki i zamykali szczelnie okiennice.
Podroż tę odbywała Seweryna, nie tłomacząc się bynajmniej mężowi. Dla sąsiadów wystarczał powód dawny, ból w kolanie; mówiła też, iż jedzie odwiedzić swą mamkę matkę Wiktorję, która przychodziła powoli do zdrowia w szpitalu.
Oboje znajdowali wielką rozrywkę w tej wycieczce. On zwracał największą uwagę, aby Liza była w porządku, ona cieszyła się, widząc go mniej ponurego, niż zwykle. Bawiła ją i podróż sama, jakkolwiek zaczynała już znać na pamięć najmniejszy pagórek, najmniejszą gromadkę drzew stojących przy drodze.
Przejeżdżając koło Croix-de-Maufras, czy to rano czy też wieczorem, spoglądała ciekawie, nie wychylając głowy, pewna, że koło barjery ujrzy Florę, stojącą z chorągiewką, zwiniętą w pokrowcu i płomiennym wzrokiem obejmującą cały pociąg.
Jakób zwrócił uwagę Seweryny, aby nie dowierzała tej dziewczynie, od chwili gdy była ona świadkiem ich uścisków, w dniu, kiedy pociąg, zatrzymany został wśród zaspy śnieżnej. Domyślał się, jak dalece to dziewczę dzikie może być zazdrosne, zresztą wiedziała ona dużo rzeczy, które mogłyby wielce zaszkodzić Roubaudom, gdyby o nich opowiadała. Przypominał sobie, jak pewnego razu wspomniała o stosunkach pewnej panienki z prezesem, która następnie wyszła za mąż.
Gdybym się o tem dowiedziano, gdyby tak chiała donieść o tem do sądu, łatwo możnaby wpaść na trop zbrodni, popełnionej na Grandmorrinie,
Mijały jednak dnie i tygodnie, a nic nie zdradzało jakichkolwiek kroków ze strony Flory. Stała spokojnie, jak skamieniała. Zdaleka już Jakób czuł jej spojrzenie na sobie. Pomimo dymu widziała go i odprowadzała wzrokiem, dopóki pociąg nie zniknął na zakręcie.
Wiedziała ona dobrze o Sewerynie, przejeżdżającej co piątek i pomimo, że ta wychylała głowę tyle tylko, aby ujrzeć w przelocie swa posiadłość, nie mogła jednak ustrzedz się spojrzenia Flory.
Wzrok ich krzyżował się jak szpady. Pociąg znikał, a Flora ścigała go wciąż wzrokiem, zrozpaczona, iż nie może przeszkodzić szczęściu, znajdującemu się tam wewnątrz.
Jakób patrzył na nią za każdym razem. Zdawało mu się, iż wyrosła cokolwiek. I on niespokojnie przemyśliwał nad tem, że w tej głowie szalonej dojrzewa jakiś projekt zemsty, zdradzający się jedynie w spojrzeniu pochmurnem.
Od pewnego czasu krępował Sewerynę i Jakóba nadkonduktor Henryk Dauvergne. Prowadził on zawsze pociąg piątkowy i okazywał się dla żony Roubauda tak ugrzecznionym, iż się to stawało nieznośnem.
Dostrzegłszy, jakie węzły łączą Sewerynę i Jakóba, miał nadzieję, że przy stosunkach i cierpliwości, na niego też może przyjść kiedyś kolej. Starania jego były tak widoczne, iż nawet Roubaud dostrzegł ich i w każdy piątek, gdy wyjeżdżano z Hawru, pokpiwał cokolwiek z nadkonduktora, który zawsze zatrzymywał osobny przedział w wagonie, pilnował, aby kamionka z wodą ciepłą, ogrzewająca nogi, była w porządku, a nawet sam wprowadzał Sewerynę do wagonu i sam drzwi za nią zamykał.
Pewnego dnia Roubaud, rozmawiając z Jakóbem, wskazał mu Dauvergnea wzrokiem, wyrażającym zapytanie, dlaczego na to pozwala. Innym znów razem, w sprzeczce z Seweryną, zarzucił jej, iż obydwóch obdarza swemi względami.
Zarzut ten zmartwił Sewerynę o tyle tylko że Jakob może myśleć tak samo i że to właśnie jest prawdopodobnie przyczyną jego smutku.
Nie mogła się powstrzymać od zwierzeń w tym względzie, i wśród wybuchów płaczu, przysięgała Jakóbowi, że jest niewinną, prosząc go, aby ją zabił gdyby go kiedykolwiek zdradziła.
Jakób żartował, ściskał ją blady i zapewniał iż wie o jej niewinności i ma nadzieję, że nikogo nigdy nie zabije.
Pierwsze wieczory marca były nadzwyczaj ostre i zimne. Musieli przerwać swe schadzki. Wycieczki do Paryża, te kilka godzin swobody, których należało szukać tak daleko, już nie wystarczyły Sewerynie. Wyrodziła się w niej miłość, zwiększająca się z każdym dniem, potrzebująca czuć Jakóba wciąż koło siebie, w dzień i w nocy, i nie rozłączać się z nim nigdy.
Wstręt do Roubauda wzrósł do tego stopnia, iż sama jego obecność rozdrażniała ją i wprowadzała w stan chorobliwy. Oskarżała go, że zniszczył jej życie, że nie może istnieć obok niego.
Czyż nie on winien wszystkiemu? Kto zburzył to spokojne domowe pożycie, kto w dom wprowadził kochanka?
Spokój, posunięty do granic ostatecznych, spojrzenie obojętne, jakim na wszystko spoglądał, plecy okrągłe, a brzuch tłusty, świadczący o życiu, pędzonem bez troski, wszystko to drażniło Sewerynę coraz bardziej. Ona tak cierpiała. Zerwać z tem życiem, uciec, rozpocząć inne, nowe, to było jej marzenie.
Przez tydzień wymarzyła projekt ucieczki. Wyjechałaby z Jakóbem do Belgji, tam rozpoczęliby gospodarstwo jak młodzi małżonkowie. O projekcie tym nie wspominała mu nawet, wkrótce bowiem nasunęły się najrozmaitsze trudności.
Przedewszystkiem niewyraźna pozycja, w jakiejby znaleźć się musieli, następnie obawa ciągła, aby ich ktokolwiek nie odkrył i nie zdradził, a co najważniejsza, brak środków do utrzymania. Uciekając, musiałaby zostawić Roubaudowi swój majątek, pieniądze, Croix-de-Maufras.
Miel... wolałaby umrzeć, aniżeli oddać mu choćby jeden centim z tego, co było jej własnością.
Pewnego dnia Roubaud wrócił na górę blady, przerażony. Opowiedział Sewerynie przypadek, jaki go dopiero co spotkał.
Przechodząc przez tor kolejowy, nie dostrzegł maszyny, szybko nadjeżdżającej. Uderzony buforem, w chwili gdy stał na szynie, odrzucony został w bok i cudem tylko uniknął śmierci.
I znów Sewerynie przyszło na myśl, że byłaby wolną, szczęśliwą, gdyby nie ten cudowny jakiś wypadek. Spoglądała na niego dużemi oczyma.
Dlaczego nie umiera; przecież ona go nie kocha, a on jest tylko zawadą do jej szczęścia.
Od tego czasu marzenie Seweryny w inną przyoblekło się postać. Roubaud umarł wypadkowo, a ona wyjechała z Jakóbem do Ameryki, jako żona prawnie poślubiona. Przedtem sprzedali Croix-de-Maufras i zrealizowali cały majątek. Poza sobą nie pozostawiali nic, czegoby się mogli obawiać. Jeżeli pozbawiali się ojczyzny, to jedynie, aby odrodzić się gdzieindziej.
Tam nie przypominałoby im nic życia dawniejszego mogliby rozpocząć nową egzystencję. Jakób znalazłby łatwo jakiekolwiek zatrudnienie, i onaby zresztą pracowała, wkrótce mieliby dzieci, żyliby wsród pracy i szczęścia.
Cały dzień będąc sama, czy to zrana w łóżku, czy tez w dzień zajęta jaką robótką, ciągle o jednem i tem samem myślała. Pieściła się tym projektem poprawiała go, przemieniała, dodawała coraz to nowe szczegóły, była chwilami szczęśliwą, wesołą, sądząc iż to wszystko już się spełniło.
Ona, co tak rzadko dawniej wychodziła z domu obecnie wybiegała co chwilę na brzeg morza, patrzyła na statki odjeżdżające, zdawało jej się, że już jest z Jakóbem na pokładzie, zdaleka od Francji na drodze do raju wymarzonego.
W połowie marca, pewnego wieczora Jakób odważył się przyjść do Seweryny na górę. Opowiadał jej, ze przywiózł w swym pociągu z Paryża jednego ze starszych kolegów szkolnych, który jedzie do Nowego Yorku, gdzie pragnie wprowadzić w użycie pewien wynalazek, maszynę do robienia guzików. Potrzebuje wspólnika, również mechanika, i w tym celu zwrócił się do swego dawnego znajomego. Interes to znakomity, potrzebaby co prawda włożyć z jakie trzydzieści tysięcy franków, ale możnaby zarobić miljony.
Jakób opowiadał to tak sobie, ażeby o czemś rozmawiać, dodając, że naturalnie na podobną propozycję dał odpowiedź odmowną, chociaż z przykrością. Niezbyt to bowiem przyjemne odtrącać majątek, gdy się nasuwa do ręki.
Seweryna słuchała tego opowiadania, stojąc, i patrząc na Jakóba niespokojnie. Czyż to nie było urzeczywistnienie jej marzeń.
— A! — szepnęła nareszcie — pojechalibyśmy jutro...
Jakób podniósł głowę ździwiony.
— Jakto, pojechalibyśmy?
— Tak... gdyby nie żył.
Nie wymieniła nazwiska Roubauda, Jakob jednak zrozumiał i odpowiedział ruchem oznaczającym:
— Niestety... ale on żyje.
— Pojechalibyśmy — podjęła Seweryna, głosem powolnym i cichym — i bylibyśmy tam szczęśliwi! Trzydzieści tysięcy mogłabym dostarczyć, sprzedawszy Croix-de-Maufras; wystarczyłoby nam jeszcze na gospodarowanie się i na pierwsze potrzeby... Tybyś pracował... ja urządziłabym mieszkanie w którem kochalibyśmy się z całej siły. O!... jakby to było dobrze!... jakby to było dobrze!...
I dorzuciła po cichutku:
— Zdala od dawnych strasznych wspomnień, przed nami dnie nowe... szczęśliwe...
Umilkli na chwilę, oszołomieni temi pięknemi projektami. Ręce ich się złączyły, uścisnęli się instynktownie i pogrążyli się w zadumie, pełnej błogich projektów.
Po chwili Seweryna odezwała się połgłosem:
— Powinieneś pomimo to wszystko zobaczyć się jeszcze z twym kolegą i prosić go, aby nie brał wspólnika, nie uprzedziwszy ciebie.
Jakób ździwiony zapytał:
— Dlaczego?
— Mój Boże!... alboż ja wiem?... Ten wypadek z lokomotywą przed kilku dniami... Jeszcze raz coś podobnego, a byłabym wolną... Rano człowiek żyje najzdrowszy, najspokojniejszy, wieczorem może umrzeć... czyż to jest niepodobieństwem?...
Patrzyła na niego uporczywie i powtarzała:
— A!... gdyby on nie żył... gdyby on już nie żył!...
— Nie żądasz jednak, abym go zabił — zapytał z przymuszonym uśmiechem.
Potrzykroć odpowiedziała „nie“, ale oczy jej mówiły „tak!...“ te oczy pogodne a niezgłębione w okrutnej namiętności. On zabił innego, dlaczegóżby jego nie można zabić?
Według niej, było to następstwo zupełnie naturalnie, zakończenie konieczne, rozwiązanie jedyne. Zabić go i pójść sobie... to przecież tak prostek.. Umarł... wszystko skończone i wszystko zaczyna się na nowo...
Postanowienie to stanowcze widniało z jej oczu, a jednak nie odważyła się go wypowiedzieć i jeszcze raz powtórzyła:
— Nie!...
On, oparty o kredens, przymuszał się wciąż do uśmiechu.
Mimowoli dostrzegł w szufladzie wysuniętej nieco, nóż ostry, błyszczący.
— Jeżeli chcesz, abym go zabił, musisz mi dać nóż... Mam już zegarek... powoli zbierze się małe muzeum.
Rozśmiał się głośno.
Seweryna odpowiedziała zupełnie poważnie:
— Weź go!...
Wziął, schował do kieszeni i jakby doprowadzając żart do końca, uścisnął ją.
— A więc... tymczasem do widzenia. Idę zobaczyć się z moim kolegę i powiem mu, aby zaczekał... W sobotę, jeśli deszcz padać nie będzie, przyjdź, jak zwykle za dom Sauvagnatów... Co?... zgoda?... I bądź spokojna, nie zabijemy nikogo... To tylko żarty!...
A jednak, pomimo pory spóźnionej, Jakób udał się ku portowi i wstąpił do hotelu, gdzie zatrzymał się jego znajomy, który miał odjechać nazajutrz.
Mówił mu o spadku możliwym, prosił o zwłokę dwutygodniową, zanim mu udzieli odpowiedzi stanowczej.
Później, powracając ulicą do dworca kolei, dziwił się sam swojemu postępowaniu; czyżby postanowił już zabić Roubauda, czyżby chciał zabrać mu życie, tak, jak zabrał mu już żonę i pieniądze.
Nie... nic jeszcze nie postanowił, a to co czyni, to jedynie na wypadek, gdyby kiedykolwiek miał powziąć podobne postanowienie.
Przypomniał sobie wyraz twarzy Seweryny w chwili gdy mówiła „nie“, a oczy jej twierdziły „tak“. Stanowczo chciała, aby zabił Roubauda. Myśl ta zaczęła go przerażać. Co robić?
Powróciwszy na ulicę François Mazelaine, położył się obok Pecqueux chrapiącego, nie mógł jednak zasnąć.
Pomimowoli umysł jego wciąż pracował, zajęty stale myślą o morderstwie, obliczał wszelkie skutki, zastanawiał się nad przyczynami, przemawiającemi za dokonaniem tej zbrodni, lub przeciwko niej.
Nareszcie, po długiem rozmyślaniu, przyszedł do przekonania zimno, spokojnie, bez śladu gorączki, iż wszystko przemawiało za morderstwem.
Czyż Roubaud nie był jedyną przyczyną do jego szczęścia? Gdyby nie żył, mógłby ożenić się z Seweryną, kobietą uwielbianą i ubóstwianą, która zresztą i tak oddawna już jemu swe serce oddała. Zresztą miałby pieniądze, majątek, porzuciłby swój ciężki zawód, zostałby panem w Ameryce, w tym kraju szczęśliwym, o którym koledzy jego opowiadają nieraz, iż mechanik złoto łopatą zbierać może.
Egzystencja jego nowa tam przedstawiała mu się, jak marzenie czarowne. Miał żonę, kochającą go namiętnie, sposobność szybkiego zarobienia miljonów, życie prowadzić mógł na wielką skalę, ambicji jego nic nie ograniczało.
I aby urzeczywistnić ten sen czarowny, czegóż potrzeba?... prawie nic. Ruch jeden, wymierzony pewną ręką, i wszystko skończone.
Trzeba usunąć tylko tego człowieka, zawadzającego mu na drodze do szczęścia. Roślina, zwierzę, gdy zawadza na drodze, należy je usunąć, zdeptać. Zresztą, co komu zależeć może na życiu tego człowieka, dla którego gra była jedyną namiętnością i wyczerpywała jego dawną energię, dlaczego oszczędzać podobne stworzenie. Żadna okoliczność, stanowczo żadna, nie przemawiała na jego korzyść. Wszystko go potępiało, gdy dla innych śmierć jego była warunkiem szczęścia. Wahać się, byłoby to tchórzostwo, nikczemność!...
Myśli, dotąd niewyraźne, przybrały w końcu kształt tak pewny, iż Jakób uczuł drżenie w całem ciele. Czyżby się miał wahać? Od dzieciństwa przecież chciał zabijać, nie mógł nigdy znaleźć spokoju przed tą żądzą, dręczącą go nieustannie, dlaczegóżby miał wahać się, z zabiciem Roubada.
A może ta ofiara wybrana uczyniłaby raz zadość tej żądzy strasznej, uwolniłaby go od tych męczarni, i byłby ocalony... uleczony... Mógłby kochać Sewerynę, nie czując szalonego uderzenia krwi do głowy, na widok jej szyi obnażonej.
Pot wystąpił mu na czoło. Widział w myśli siebie samego z nożem w ręku, czuł, jak nóż ten wchodzi w gardło Roubauda, oddychał swobodnie, patrząc na krew broczącą mu po rękach.
Zabije go!... to postanowione!... Zabije go!... bo w ten sposób zostanie uleczony i posiądzie żoną uwielbianą... majątek... Jeżeli już ma koniecznie zabijać, a więc zabije Roubauda... przynajmniej postąpi rozsądnie... logicznie.
Zabije go!...
Trzecia biła, gdy powziął to postanowienie. Chciał usnąć koniecznie. Powoli zapadał już w sen, tracił świadomość, gdy nagle wstrząśnienie jakieś obudziło go i przywróciło mu przytomność.
Nie mógł leżeć, zerwał się i usiadł na łóżku.
Zabić człowieka!... Czyż ma prawo do tego?... Gdy mucha mu dokucza, zabija ją jednem uderzeniem, gdy pewnego dnia kot zaplątał mu się pod nogi, jednam kopnięciem przetrącił mu grzbiet, niechcący, co prawda... Taki... ale to co innego!... to człowiek... jego bliźni!...
I znów zaczął rozumować, ażeby wmówić w siebie prawo do popełnienia tego morderstwa, prawo siły, która druzgocze to, co jej zawadza.
Żona innego kocha go, chce być wolną, pragnie go poślubić, a więc usuwając go w ten sposób, tylko usuwa przeszkodą... to proste. Gdy w lesie znajdą się dwa wilki obok jednej wilczycy czyż mocniejszy nie zadławi słabszego?...
A dawniej, gdy ludzie mieszkali po norach jak wilki, czyż kobieta nie należała do tego, który zdobył ją, przelewając krew rywala? A więc było to prawem życia, i wszyscy musieli być prawu temu posłuszni, nie zwracając uwagi na skrupuły wynalezione później, jedynie dla celów towarzyskich.
Powoli prawe to zdawało mu się niezaprzeczalnem. Postanowienie dawniejsze wróciło w całości. Od jutra zabierze się do wyszukania miejsca i godziny, oraz poczynienia odpowiednich przygotowań.
Najlepiej bezwątpienia będzie zamordować go w nocy na dworcu, gdy będzie obchodził w czasie służby budynki w nieludnych częściach stacji. W ten sposób całe podejrzenie padnie na włóczęgów, kręcących się licznie po nocy. Po za stosami węgla jest najlepsze ku temu miejsce, gdyby go tylko można tam zwerbować.
Pomimo wysiłków, jakie czynił, aby usnąć, ani na chwilę nie mógł zamknąć oczu; urządzał już w myśli całą scenę tego dramatu krwawego, obmyślał, gdzie ma się zaczaić, jak uderzyć najlepiej.
I w miarę, gdy zapuszczał się w najdrobniejsze szczegóły, głos jakiś wewnętrzny protestował przeciw spełnieniu tej zbrodni.
Nie... nie... nie zabije! To potworne, niemożliwe do wykonania, to nieprawdopodobne. Człowiek cywilizowany budził się w nim i oburzał.
Nie zabijaj!... Przykazanie to wpojono mu od dzieciństwa, wyssał je wraz z mlekiem swej matki, umysł jego odpychał myśl zabójstwa ze wstrętem. Zabić w potrzebie, w uniesieniu instynktownem, dobrze!... ale zabić zimno, spokojnie, z obrachowaniem, dla interesu, nie... nie!... nigdy tego nie potrafi uczynić!...
Dzień już świtał, gdy zasnął snem niespokojnym. W mózgu jego odbywała się pomimowolna walka pomiędzy zwierzęciem a człowiekiem.
Dni następne były dla niego najprzykrzejsze, jakie przeszedł kiedykolwiek. Unikał Seweryny, kazał jej powiedzieć, aby nie przybywała na schadzkę sobotnią, obawiał się jej oczu.
W poniedziałek jednak musiał ją spotkać.
Nie mówiła nic o tej sprawie, nie uczyniła ani jednego ruchu, nie wyrzekła ani słowa, a jednak jej oczy niebieskie, łagodne, wciąż pytały i błagały.
Gdy się z nią żegnał, uścisnął ją gwałtownie, jakby uściskiem tym chciał zapewnić, iż rzecz została już postanowiona.
I rzeczywiście tak było, Jakób zdecydował się, będąc w mieszkaniu Seweryny. Zaledwie jednak wyszedł na schody, dawna walka sumienia na nowo się zaczęła.
Gdy na trzeci dzień potem stawił się na schadzkę z Seweryną, blady był jak ściana, spojrzenie miał lękliwe ukradkowe, jak u tchórza, cofającego się przed czynem koniecznym.
Seweryna dostrzegła, co się w nim dzieje.
Oparłszy głowę na jego ramieniu, wybuchneła płaczem gwałtownym, nie mówiąc ani słowa.
Jakób pogardzał samym sobą. Raz należało przecie skończyć z tem wszystkiem.
— We czwartek... tam... chcesz?... — zapytał po cichu.
— Dobrze... we czwartek... będę cię oczekiwała.
We czwartek noc była bardzo ciemna, ani jedna gwiazdka nie świeciła na niebie. Mgła gęsta opadła z nad morza, tak, że o krok nic nie można było rozróżnić.
Jakób przybył pierwszy na miejsce oznaczone i stanąwszy za domem Sauvagnatów, oczekiwał na Sewerynę. Zamyślił się na chwile.
Wkrótce Seweryna nabiegła tak cicho, lekko, że zadrżał, gdy, przechodząc koło niego, dotknęła go prawie, a on jej nie dostrzegł.
W tej chwili zawisła u jego ramion i czuła niespokojna, jak drży na całem ciele.
— Przestraszyłam cię? — zapytała.
— Nie, nie, chodźmy, nikt nie może nas dostrzedz.
I szli po cichu, nie mówiąc ani słowa.
Seweryna oparła głowę na jego ramieniu, od chwili do chwili podnosiła ją i całowała go w policzek, on odpowiadał pocałunkiem, składanym na skroni.
Z wieży oddalonego, kościoła odezwał się dźwięk godziny pierwszej.
Nie przerywali ani na chwilę milczenia, myśleli o jednem i tem samem. Zresztą po co czas tracić na słowa niepotrzebne, gdy działać potrzeba?
Seweryna, ściskając go, poczuła nóż w jego kieszeni, widocznie zatem postanowił dokonać tego, czego od niego żądała.
Po chwili usta jej się otwarły i szepnęła głosem cichym:
— Przed chwilą przyszedł na górę, nie wiem po co... Widziałam, jak brał rewolwer, którego zapomniał, wychodząc. Bezwątpienia będzie zwiedzał dziś magazyny.
I znowu milczeli.
Uszedłszy ze dwadzieścia kroków, Jakób odezwał się:
— Tak... to bardzo prawdopodobne... złodzieje jacyś zakradli się wczorajszej nocy i zabrali w tej stronie mnóstwo rzeczy. Zapewne będzie dziś na nich czatował.
Seweryna zadrżała nieznacznie i znowu popadli w milczenie i szli krokiem wolnym.
Niepewność jakaś zaczęła ją opanowywać.
Czy to jest na prawdę nóż, co poczuła w jego kieszeni.
Dwa razy przycisnęła się do niego, całując go raz po raz, aby się przekonać. Niedowierzała.
Nareszcie, niby niechcący opuściła rękę i znów przysunęła się do niego.
Dotknęła kieszeni... nóż to był z pewnością.
Jakób dostrzegł ten manewr, przycisnął ją gwałtownie do swych piersi i szepnął do ucha:
— Nadejdzie z pewnością... będziesz wolną.
I znów szli dalej w milczeniu, zaledwie mogąc rozróżnić przedmioty, obok których przechodzili.
Doszedłszy do stosów węgla, stanęli, wytężając wzrok i słuch, aby nic nie uszło ich uwagi.
— Słyszysz!... tam się ktoś odzywa.
— Nie... to wagon przesuwa się po szynach.
— Ależ tam... na prawo, ktoś idzie, słychać chrzęst piasku pod nogami.
— Nie... to szczury gospodarują na stosach węgla.
Chwile ubiegały, nagle Seweryna pochwyciła go silnie za rękę.
— Patrz!... to on!...
— Gdzie?... nic nie widzę.
— Zdąża wprost ku nam... widzisz? cień jego odbijał się na białym murze...
— Ten punkt czarny?... sądzisz, że to cień?
— Jestem pewna.
—A. więc idzie sam?
— Sam, z pewnością sam.
I w tej chwili stanowczej zarzuciła mu gwałtownie ramiona na szyję, i uwisła u jego ust, całując je długo, przeciągle, jakby chciała wraz z tchnieniem krew weń przelać swoją.
Jakże go kochała!... a jak nienawidziała tamtego!... Dwadzieścia już razy byłaby sama z nim skończyła, chcąc oszczędzić trosk i niepokojów Jakóbowi, ale ręce jej były za słabe. Tym pocałunkiem namiętnym, chciała natchnąć Jakóba odwagą i nienawiścią.
Gdy nareszcie oderwała usta, zdawało jej się, że już nic w niej nie pozostało, że cała już weń przeszła.
Jakób otworzył nóż ruchem gwałtownym.
Czekał chwilę.
Nagle zaklął głosem stłumionym, dodając:
— Patrz, patrz, odchodzii...
Rzeczywiście. Cień ruchliwy, zbliżywszy się do nich na pięćdziesiąt może kroków, zawrócił na prawo i oddalił się szybko, krokiem miarowym stróża nocnego, który nie uczuwa najmniejszego niepokoju.
Seweryna popchnęła Jakóba.
— Biegnij za nim.
I oboje krokiem przyśpieszonym ścigali ten cień unikając najmniejszego szmeru, mogącego ich zdradzić.
Na rogu remizy warsztatowej stracili go z oczu. I oni zwrócili się na prawo, a przebiegłszy ulicę pod przekątnią obiegli budynek; z drugiej strony spotkali go, oddalonego najwyżej o dwadzieścia kroków. I oboje szli chyłkiem koło muru, bojąc się, aby ich nie dostrzegł.
— Nie... nie dościgniemy go — mruczał Jakób ponuro — jeżeli dostanie się od budki strażnika sygnałowego, wymknie się nam z pewnością...
Seweryna, postępując krok w krok zanim szeptała wciąż jedno:
— Biegnij prędzej.
Jakób w tej chwili był już zdecydowany, a jednak ścigając ukradkiem Roubauda, jeszcze zastanawiał się nad swym czynem, wmawiał w siebie, iż postępuje rozsądnie i słusznie.
To, czego ma dokonać, jest przecież prawem ta krew przelana potrzebna jest do jego istnienia. Jedno pchnięcie nożem, a zdobędzie szczęście.
Wymknie się!... wymknie — powtarzał ciągle, widząc, iż cień zbliża się do budki strażnika. — O!... o!... patrz... wszystko przepadło!...
Nagle, ręką drżącą nerwowo, pochwycił ramię Seweryny, zatrzymując ją na miejscu i stając sam jak skamieniały.
— Powraca! — szepnął.
Roubaud istotnie powracał.
Może instynktownie przeczuł za plecami morderców, ścigających jego kroki. A jednak szedł spokojnie, jak dozorca sumienny, który wszędzie musi zajrzeć, obejść wszystkie kąty, nim ukończy swa czynność.
Jakób i Seweryna stali nieporuszeni, przypadek umieścił ich na progu wielkiego stosu węgli.
Oparli się plecami, jakby chcieli wniknąć w tę masę czarną; z obawy, aby ich nie odkryto, powstrzymali nawet oddech.
Roubaud szedł prosto ku nim, oddzielało go teraz może jakie dwadzieścia metrów.
Przestrzeń ta zmniejszała się z każdym krokiem. Jeszcze piętnaście... jeszcze dziesięć... Za chwilę będzie przed Jakóbem, znajdzie się tuż pod jego ręką.
Sekundy wydawały się maszyniście wiecznością, przez mózg jego przepływała taka fala myśli, iż poczucie czasu zupełnie zniknęło.
Wszystkie powody, które wpłynęły na jego postanowienie, przesuwały się w myśli lotem błyskawicy.
Jeszcze piąć kroków.
Postanowienie jego było nieugięte... Zabije go stanowczo!... Wie przecież, dlaczego ma go zabić...
Jeszcze dwa kroki.
Nagle cały gmach rozumowań zbudowanych w umyśle Jakóba, runął jak podcięty!... Nie... nie... nie zabije... nie może zabić człowieka bezbronnego. Rozumowanie nie uczyni z niego zabójcy. Na to potrzeba co innego... Zabiłby, zmuszony instynktem, głodem, lub w obronie własnej... ale tak... na zimno... spokojnie... z wyrachowania... nie! to niemożebne! On nie ma prawa do tego.
I daremnie wmawiał w siebie, iż to rzecz konieczna, głos silniejszy, stanowczy odezwał się w nim, zaprzeczając i nie dozwalając nawet na podniesienie ręki.
Roubaud przeszedł koło nich spokojnie. Ramię jego dotknęło ich prawie...
Stali skamienieli, bez oddechu.
Oddalił się już o dziesięć kroków, oni wciąż stali, przerażeni widokiem tego człowieka, samego, bezbronnego, który otarł się o nich, przechodząc krokiem tak spokojnym.
Jakób wybuchnął tłumionem łkaniem wstydu i wściekłości.
— Nie mogę!... nie mogę!...
Chciał ująć rękę Seweryny, aby wytłomaczyć się z tej słabości.
Nie mówiąc ani słowa, umknęła. Wyciągnął ręce i zdążył zaledwie tylko dotknąć palcami jej sukni. Słyszał tylko jej kroki ciche i śpieszne.
Pobiegł za nią, wkrótce jednak przystanął.
Ta ucieczka nagła dopełniła miary wzburzenia, jakie miotało nim od chwili. Więc ona się oburza na jego słabość?... pogardza nim.
Roztropność nie pozwalała mu biedź za Seweryną.
Gdy znalazł się sam wśród tych pustych budynków, oświeconych tu i owdzie nielicznemi płomykami gazu, wśród tych czarnych mas węgla, rozpacz go ogarnęła.
Pobiegł czemprędzej do swego mieszkania. W ubraniu rzucił się na łóżko, pogrążył głowę w poduszkę, chcąc zagłuszyć obrzydzenie, jakie uczuł dla siebie samego.
W dziesięć dni później rozegrała się ostatnia walka pomiędzy Roubaudami a panią Lebleu.
Zwycięstwo było po stronie pomocnika zawiadowcy. Administracja kolei uznała jego słuszne żądanie, poparte przez pana Dabadie, tembardziej iż słynny list kasjera, w którym tenże zobowiązał się na natychmiastowe opuszczenie mieszkania, jeśli tego zażąda nowy pomocnik zawiadowcy, znalazł się przypadkowo. Odszukała go panna Guichon, szperając nad dawnemi rachunkami w archiwum dworca.
Pani Lebleu, rozjątrzona klęską poniesioną, postanowiła w tej chwili opuścić mieszkanie. Żądają jej śmierci, a więc niech się to stanie jaknajprędzej.
Przez ciąg trzech dni, pamiętna ta przeprowadzka rozgorączkowała do najwyższego stopnia umysły na całym korytarzu. Nawet mała pani Moulin, tak cicha, spokojna, prawie że niewidzialna, wmieszała się w tę sprawę i, stając po stronie Seweryny, pomagała własnemi rękoma do przeniesienie drobniejszych mebli.
Głównie jednak działała Filomena, która przybiegła natychmiast, usłyszawszy o rozporządzeniu administracji. Pakowała drobiazgi, rozbierała meble większe, zajęła mieszkanie frontowe, zanim jego poprzednia lokatorka zdążyła się z niego usunąć. Okazywała dla Jakóba i dla wszystkiego, co on kochał, tak wielką gorliwość, że Pecqueux, ździwiony, zaczął podejrzywać i zapytał z miną ponurą mściwego pijaka Filomenę, czy przypadkiem nie zakochała się w Jakóbie, ostrzegając ją równocześnie, że prędko załatwiłby rachunek z obojgiem w dniu, kiedyby ich pochwycił.
Podobne ostrzeżenie wzmogło tylko przywiązanie Filomeny do Jakóba, stała się teraz poprostu służącą jego i jego kochanki, w nadziei, że część szczęścia, którego jest świadkiem, stanie się kiedyś jej udziałem.
Przyniósłszy ostatnie krzesełko, zatrzasnęła za sobą drzwi nowozdobytego mieszkania.
Po chwili dostrzegłszy gdzieś w kącie mały taburecik zapomniany przez kasjerkę, otworzyła drzwi raz jeszcze i wyrzuciła cudzą własność do sieni Skończyło sią.
Życie powoli weszło na dawniejszy tor monotonny. Podczas gdy pani Lebleu w swem mieszkaniu od tyłu umierała z nudów, przygwożdżona reumatyzmem do fotela, i płakała ciągle, że nic nie widzi prócz blachy cynkowej, zasłaniającej nad oknem widok nieba jasnego, Seweryna tymczasem zasiadła do wykończenia dywanika, przeznaczonego przed okna frontowe.
Przed sobą miała widok wesoły, ruchliwy. Ciągła fala podróżnych, przybywających pieszo lub powozami, drzewa na brzegu chodnika, zieleniejące pod wpływem ożywczej wiosny, a w dali wzgórza Igounville, upstrzone białemi domkami wiejskiemi.
Dziwiła się jednak, że tak mają przyjemność znajduje w urzeczywistnieniu tego marzenia, że jakoś nie cieszy jej wesoły widok dalekiej przestrzeni, dnia, słońca.
Nieraz nawet, nie mogąc przyzwyczaić się zrazu do nowego rozkładu mieszkania, była tak niezadowoloną, iż żałowała dawnych pokoików.
Co do Roubauda, ten godził się ze wszystkiem; nie obchodziła go wcale ta zmiana. Często zdarzało się, iż, zabłądziwszy do drzwi, do których oddawna był przyzwyczajony, spostrzegał wówczas dopiero pomyłkę, gdy nie mógł włożyć kluczą do zamku.
Zresztą coraz rzadziej bywał w domu, rozkład moralny postępował coraz szybszym krokiem.
Była jednak chwila, w której ożywił się cokolwiek; stało się to przy nadchodzących wyborach. Nie wypływało to z jego przekonań politycznych, bynajmniej; nie mógł poprostu zapomnieć sprawy z podprefektem, dzięki któremu omal nie stracił miejsca.
Cesarstwo, zachwiane wyborami ogólnemi, przechodziło straszliwe przesilenie. Roubaud tryumfował, powtarzał, iż nie na zawsze owi ludzie pozostaną panami.
Przyjacielska uwaga pana Dabadie, który przypadkowo dowiedział się o przekonaniach głoszonych przez swego pomocnika, bardzo prędko go uspokoiła.
Na korytarzu było jakoś spokojnie, życie upływało w zgodzie, pani Lebleu ucichła pod ciężarem klęski i smutku, po co więc nowe stwarzać kłopoty i to w kwestjach politycznych?...
Roubaud uznał słuszność tej uwagi, machnął tylko ręką, co miało oznaczać, iż polityka nie więcej go obchodzi, niż wszelkie inne sprawy jego życia codziennego. I pędził dalej dnie obojętnie, spokojnie, nie troszcząc się o nic na świecie.
Jakób i Seweryna zaczęli się coraz bardziej krępować, od chwili gdy mogli urządzać schadzki o każdej porze, nie wzbudzając podejrzenia najmniejszego.
Nic nie przeszkadzało im do szczęścia, mógł przecież przychodzić tylnemi schodami, bez obawy, aby go ktokolwiek szpiegował, mógł siedzieć dzień i noc całą, a niktby o nim nie wiedział. A jednak owe postanowienie, powzięte przez oboje, niedokonane przez Jakóba, a które pomimo wszystko nie przestało ani na chwilę nurtować w ich myślach, obecnie dzieliło ich jakby mur jakiś nie do przebycia.
Ilekrość przychodził zastawał zawsze Sewerynę bladą, pochmurną; to oczekiwanie w niepewności pożerało ją, zdawało się, iż lada chwilę ulegnie chorobie, z której trudno jej będzie podnieść się w krótkim czasie. Usta ich nie szukały się już do pocałunku, nie zadawalało ich to pół szczęście, marzeniem ich był wyjazd do Ameryki, małżeństwo, inne zupełnie życie.
Pewnego wieczora Jakób zastał Sewerynę zapłakaną. Gdy wszedł, nie tylko nie otarła oczu i nie starała się uśmiechnąć, jak to kieyindziej czyniła, lecz rzuciwszy mu się w objęcia, wybuchła głośnem łkaniem.
On ujął jej głowę w obie ręce i patrzył w jej oczy czarne, z których widać było, iż powodem jej rozpaczy jest niemoc kobieca, nie dozwalająca jej samej załatwić się z Roubaudem.
— Przebacz mil... — szeptał Jakób — miej cierpliwość... przysięgam ci, że z nim skończę niezadługo... jak tylko będę mógł...
Seweryna zamknęła mu usta pocałunkiem, jakgdyby chciała przypieczętować tę przysięgę, od której spełnienia zależało jej szczęście, życie, wszystko!... wszystko!...




II.

Ciotka Phasia umarła we czwartek wieczorem, o godzinie dziewiątej, w najstraszniejszych konwulsjach.
Daremnie Misard, który był obecny przy jej śmierci starał się zamknąć jej powieki. Oczy pozostały otwarte, głowa stężała, przechyliła się nieco na bok, jakby spoglądać chciała na izbę, a usta uchylone z jednej strony uśmiechały się ironicznie.
Jedyna świeca, ustawiona koło niej na rogu stołu, oświecała pokój bladawem światłem.
Pociągi, przebiegające całą siłą pary od godziny dziewiątej, wprawiały te ciepłe jeszcze zwłoki w lekkie drżenie, powiększone migotliwem światłem łojówki.
Misard, chcąc się pozbyć Flory, wysłał ją natychmiast do Doinville, aby zawiadomiła, kogo należy o śmierci. Nie mogła powrócić przed jedenastą, miał więc dwie całe godziny do rozporządzenia.
Spokojnie ukroił sobie kawałek chleba, gdyż zaczął głód uczuwać, od rana bowiem nic nie miałw ustach, od rana bo nie odstępował od łoża konającej. Jadł, chodząc po pokoju i przerzucając wszystko po kolei w całej izbie.
Napad kaszlu powstrzymał go w tej czynności; skurczony we dwoje, na poły umarły, suchy, wątły, oczy bez blasku, włosy bez koloru, wydawał się takim, że nie na długo będzie mógł korzystać ze swego zwycięstwa. Mniejsza o to, w każdym razie dopiął swego.
Stoczył tę kobietę, dzielną, piękną, tak, jak robak toczy dąb olbrzymi. Ona leżała już martwa, stężała, a on żył jeszcze. I pomimo, że niedowierzała niczemu, wystrzegała się każdego kęsa, każdej kropli wody, aby nie była zaprawiona trucizną, on jednak był dowcipniejsze, bo nie mogąc struć jej jedzeniem lub piciem, przyjmowanem przez usta, struł ją inaczej. To jej własna wina, dlaczego była tak upartą?
Dumny był prawie z tego, co uczynił, z uśmiechem przypominał sobie tę walkę długą, z której on wyszedł zwycięzcą; wzrok jego przypadkowo padł na miednicę z wodą, znajdującą się pod łóżkiem, usunął ją czemprędzej aby nikt nie mógł dojrzeć śladów trucizny.
Powróciwszy przed łóżko, spojrzał na martwą. Oczy wciąż otwarte, usta uśmiechnięte, mówiły wyraźnie... szukaj!... szukaj!...
Misard, zawsze flegmatyczny, tym razem jednak czuł się wzburzonym... Gdzie mogą być te pieniądze?... nie zabrała ich przecież ze sobą, i teraz, gdy mu nikt przeszkadzać nie będzie, odnajdzie je z pewnością. Czyż ma powinna była oddać ich dobrowolnie!... w ten sposób uniknęłaby wszelkich trosk i cierpień, a jemu oszczędziłaby kłopotu. Oczy jej ścigały go ciągle. Szukaj! szukaj!...
Nie wahając się długo, rozpoczął natychmiast poszukiwania. Najpierw w szafie. Wyjął klucze z pod poduszki, otworzył, przerzucił całą bieliznę, zajrzał do szuflad, przeszukał wszystko, wyjął nawet, podejrzewając, czy niema gdzie jakiej skrytki tajemnej. Nie!... nie!...
Zwrócił się następnie ku stolikowi nocnemu Oderwał marmur, przewrócił, daremnie. Zdjął lustro z nad kominka, myśląc, że tam coś znajdzie, prócz grubej warstwy kurzu nie było nic. A oczy wciąż otwarte i usta uchylone mówiły wyraźnie jedno i to samo: szukaj!... szukaj!...
Chcąc uniknąć tego wzroku, zaczął na czworakach pełzać po ziemi i stukać w posadzkę. Może pod którą z tafli jest próżnia, dół wygrzebany, może tam znajduje się skarb ukryty. Kilka tafli było źle przytwierdzonych, oderwał je... nic, zawsze nic.
Powstał i spojrzał na trupa. Phasia widocznie szydziła z niego. A może ukryła koło siebie?
Odkrył ją, rozbierał, przeszukał w każdej fałdce ubrania i ciała... początkowo czynił to z pewnego rodzaju wstrętem... lecz oczy jej i usta mówiły: szukaj!. On też szukał. Obok niej, pod nią, wyrzucił ją z łóżka, przetrząsł materace, siennik. Nie znalazł nic. Złożył zwłoki napowrót na łóżku; głowa upadła w nieładzie na poduszki, a usta wykrzywione ironicznie i oczy wciąż otwarte, mówiły: szukaj!... szukaj!...
Misard wściekły, drżący, rozgorączkowany, chciał czemprędzej uporządkować choć cokolwiek łóżko, na którem zbyt widoczne były ślady jego poszukiwań, gdy weszła Flora, powracając z Doinville.
— Pogrzeb pojutrze, w sobotę, o jedenastej — rzekła.
Rzuciwszy tylko okiem po pokoju, domyśliła się w tej chwili, czem Misard zajęty był w czasie jej nieobecności.
Machnęła ręką, okazując tym ruchem obojętność pogardliwą.
— Po co to? i tak się nie znajdzie.
Misardowi zdawało się, że i Flora kpi sobie z niego. Przyskoczył do niej.
— Ona ci dała te pieniądze, ty wiesz, gdzie one są?
Na myśl, że jej matka mogła dać swe tysiąc franków komukolwiek, nawet jej, swej córce, wzruszyła ramionami, tak jej się to wydawało niedorzecznem.
— Aha!... juści!... dała!... Dała ziemi!... tak. O! patrz są!... tam ich możesz szukać.
I ruchem szerokim wskazała na dom cały, na ogród ze studnią, na tor kolei żelaznej, na całą wieś obszerną.
— Tak, tam, gdziekolwiek, w głębi jakiejś dziury, gdzie nikt nawet nie podejrzywa.
Gdy Misard wzburzony, przejęty trwogą, wziął się znowu do przewracania mebli, do stukania po murze, nie krępując się nawet obecnością Flory, ona, stanąwszy przed oknem, mówiła spokojnie, półgłosem:
— O... jakaż piękna pogoda, co za noc ciepła, przyjemna... Biegłam bardzo prędko: gwiazdy świecą na drodze jasno jak w dzień biały. I jutro będzie pewnie czas śliczny.
Przez chwilę stała zapatrzona na pola zieleniejące, pod wpływem ożywczego ciepła, potem usłyszawszy, że Misard przeszedł do drugiego pokoju, aby tam prowadzić dalej przeszukiwania, podeszła do łóżka i, utkwiwszy wzrok w twarz zmarłej, usiadła na krawędzi.
Na rogu stołu paliła się świeca płomieniem długim nieruchomym. Po chwili ciszy, nieprzerywanej najmniejszym szmerem, pociąg przebiegł szybko, wprawiając cały dom w lekkie drżenie.
Flora miała zamiar całą noc spędzić przy zwłokach matki. Tymczasem zaś puściła swobodne wodze swym myślom.
Jedno ją dziwiło nadzwyczajnie, a mianowicie: dlaczego nie odczuła żadnego zmartwienia wskutek śmierci swej matki? dlaczego teraz, siedząc koło te go trupa, nie płacze? Przecież ją kochała!... O tak, kochała ją całem sercem, pomimo swego usposobienia dzikiego, pomimo tego, że unikała zawsze domu, i biegała po całych dniach po polu, jeśli tylko służbą nie była zajęta.
Gdy widziała, jak matka jej wiła się w strasznych boleściach, podchodziła do niej i dwadzieścia razy namawiała ją, aby wezwać czemprędzej lekarza, nie dlatego, aby ją środkami swemi miał uzdrowić, nie, lecz Flora domyślała się skąd pochodzi ta choroba, podejrzewała Misarda i przypuszczała, że gdyby lekarz się zjawił, natenczas bojaźń sama, zmusiłaby truciciela do zaprzestania trucia.
Daremne były jednak jej prośby. Phasia odpowiadała na nie odmownie, jakgdyby w dumie swej postanowiła nie przyjmować od nikogo pomocy, pewna i tak, że odniesie zwycięstwo, gdyż pieniądze nikomu w rękę nie wpadną.
Flora też przestała ją namawiać, i biegła w pole, aby zapomnieć o własnem cierpieniu.
O własnem cierpieniu!... Ono było przyczyną, iż nic, nawet śmierć matki nie czyniła na niej wrażenia.
Gdy się ma zawiele własnych cierpień, nie znajdziesz w sercu miejsca na odczuwanie cudzych. Zresztą cóż ona może poradzić? Dać znać żandarmerji? Wydać Misarda? Myślała i o tem, biegnąc do Doinville. Ale po co? Na co się przyda? Czy to jej ulży choć trochę? I zamyśliła się głęboko.
Patrzyła na matkę, lecz jej wcale nie widziała, zajęta jedynie myślą, co jak gwoździem mózg jej świdrował?
Zdaleka słychać było już od chwili łoskot pociągu pośpiesznego, nadchodzącego z Paryża. Łoskot ten stawał się coraz wyraźniejszy, nareszcie wśród drżenia pociąg przebiegł, a latarnia maszyny oświetliła przez chwilę wnętrze pokoju jakby błyskawicą.
— Kwadrans na drugą — pomyślała. — Jeszcze siedm godzin; zrana o wpół do dziewiątej będą przejeżdżali i...
I znów się zamyśliła, przypominając sobie dnie ubiegłe.
Od kilku miesięcy co tydzień oczekiwała dnia tego. Wiedziała, że w piątek rano, w pociągu, prowadzonym przez Jakóba, Seweryna przejedzie do Paryża.
I w tem męczącem uczuciu zazdrości, — żyła jedynie po to, aby ich szpiegować, aby widzieć, jak przejeżdżają, aby módz powiedzieć sobie, że oni tam będą szczęśliwi, gdy tymczasem ona!...
O!... ten pociąg przeklęty!... Jakże by chętnie przyczepiła się do ostatniego wagonu, aby módz razem z nim pojechać.
Zdawało jej się, iż te koła przechodzą po jej ciele, przecinają jej serce!
Cierpiała tak dalece, że postanowiła bądź co — bądź raz to zakończyć. Ale jak?
Pewnego wieczoru zasiadła do stolika i chciała napisać do sądu. Wiedziała o jej sprawkach z Grandmorrinem, domyślała się co było przyczyną jego śmierci.
Jeśli napisze, Seweryna zostanie na pewno zaaresztowaną... ale czy napewno? Kto wie? Oni tam, w tym pięknym świecie wszyscy wzajemnie się rozumieją. A może jeszcze zamiast Seweryny ją wsadzą do więzienia, tak jak wsadzili Cabucha.
Nie... nie... tak nie można!... chce się zemścić zemści się sama bez niczyjej pomocy.
Nie była to nawet właściwie chęć zemsty o jakiej nieraz słyszała... Uczynić komuś źle, aby swe własne cierpienie zagłuszyć!... nie... Ona chciała zakończyć raz to wszystko, wywrócić, zburzyć, zniszczyć!... chciałaby, aby piorun jaki spadł z nieba i wszystkich pozabijał, nawet i ją z nimi razem.
Bo i dlaczego tak cierpi?... Jest silniejszą łagodniejszą, niż tamta, czuje, iż posiada wszelkie prawo, aby być kochaną... O!... gdyby ją tak mogła dostać w swe ręce, gdzie na krańcu lasu, rozprawiłaby się z nią krótko.
Na tydzień przed śmiercią matki, przyszła jej do głowy myśl nagła, jak uderzenie młota, nie wiadomo skąd... Zabić ich, aby już więcej nie przejeżdżali.
Nie rozumowała, byłą posłuszną dzikiemu instynktowi niszczenia, postanowiła działać natychmiast.
Gdy drzazga wbije jej się w rękę, ona rozcina przecież ciało aby uniknąć cierpienia... Zabić ich!... zabić za pierwszym razem, gdy będą przejeżdżać... wykoleić pociąg... założyć podkład wpoprzek toru, wyrwać szynę, porozbijać, podruzgotać wszystko!... On, na maszynie... nie wymknie się... zgnieciony zostanie na miazgę... a ona?... ona zawsze siedzi w pierwszym wagonie, aby być bliżej niego... Znajdzie się też bardzo blisko!... bliżej może niżby chciała. Co zaś do reszty, tego tłumu osób, przejeżdżających zawsze tym samym pociągiem... al... co ją to obchodził... Czyż ona zna kogo?...
Ta myśl o zdruzgotaniu pociągu, o poświęceniu tylu ludzi opanowywała ją coraz bardziej. W tem morzu krwi i boleści zdoła ochłodzić swe serce, łzami przepełnione.
Nadszedł piątek. Do tego dnia nie zdecydowała się jeszcze, gdzie i jak ma wyrwać szynę.
Pociąg ranny przejechał spokojnie. Widziała ich oboje. Ale wieczorem... o!... wieczorem musi już coś zrobić.
Nie będąc zajęta służbą, wybrała się ku tunelowi, chcąc dojść aż do miejsca, gdzie tor się rozdwaja i boczna odnoga skręca do Dieppe... tam będzie najlepiej.
Wycieczka w tunelu nie była dla niej nowością. Nieraz już tam chodziła w tem podziemiu długiem na pół mili, nieraz zdarzało się, że pociąg przebiegł tuż koło niej i gdyby tylko na chwilę straciła przytomność, gdyby poł kroku się ruszyła, nie wstałaby już więcej. A jednak to narażanie się na niebezpieczeństwo najwięcej ją tam wabiło.
Owego wieczora, a było to właśnie na tydzień przed śmiercią jej matki, przesunęła się ostrożnie koło budki stróża, weszła do środka i postępowała śmiało, trzymając się lewej strony, aby być pewną, że pociąg, idący z przodu, zawsze ją minie po prawej.
Naraz niewiadomo dlaczego, przyszło jej do głowy obejrzeć się po za siebie. Chciała zapewne sprawdzić, czy widać jeszcze czerwone latarnie pociągu, który przed chwilą przejechał w stroną Hawru.
W chwili, gdy zamierzała pójść dalej swoją drogą i w tym celu zwróciła się ku dawnemu kierunkowi, potknęła się wśród ciemności o coś, prawdopodobnie o szynę, i instynktownie, aby nie upaść, wykręciła się na jednej nodze.
Odzyskawszy równowagę, traciła zupełnie kierunek. Ciemno dokoła. Z której strony znikło czerwone światło? w którą stronę iść należy? którym torem będzie szedł pociąg nadchodzący?
Z doświadczenia wiedziała, że wśród ciemności nigdy okiem rozróżnić nie można toru po którym pędzi lokomotywa.
Pomimo całej odwagi, oszołomiona łoskotem pociągu, który przebiegł przed chwilą, zatrzymała się, nie wiedząc co robić.
Przez chwilę starała się zebrać zmysły, przypomnieć sobie, wyrozumować.
Nagle strach ją opanował; zaczęła pędzie co sił przed siebie. Nie... nie!... ona nie chce być zabitą, dopóki tamtych nie zabije.
Nogi jej potykały się o szyny, upadała co chwilę, a to powiększało grozę położenia. Zdawało jej się, iż ściany tunelu zmniejszają swą odległość, zbliżają się ku niej, zaduszą ją lada chwilę. Odgłos jej własnych kroków odbijał o sklepienie przeraźliwem echem groźby. Co chwilę odwracała głowę, sądząc, iż czuje już palący oddech lokomotywy.
Dwa razy jakieś przeczucie ogarniało ją, iż w złym biegnie kierunku. Stawała na chwilę, zwracała się i biegła w przeciwną stronę, i znów po chwili tą samą wracała drogą...
I pędziła, pędziła wciąż, gdy przed nią, zdaleka zabłysła gwiazdka, oko okrągłe, promieniejące, zwiększające się z każdą chwilą. Tym razem oparła się gwałtownej chęci aby odwrócić się i uciekać przed tem okiem. Szła śmiało naprzód.
Gwiazda zamieniła się wkrótce w ognisko pełne żaru, w paszczę pieca olbrzymiego, pochłaniającego wszystko, co mu staje na drodze. Oślepiona tym blaskiem, oszołomiona łoskotem, odskoczyła na lewo, nie wiedząc kiedy i dlaczego.
Pociąg przebiegł koło niej tak błyskawica; czuła tytko przewiew wiatru, jakby wśród burzy gwałtownej.
W pięć minut później wyszła z tunelu po stronie Malauney, cała i zdrowa.
Była godzina dziewiąta, jeszcze kilka minut, a nadejdzie pociąg z Paryża.
Nie zatrzymując się, szła szybko, uważając tylko po drodze na tor, czy nie trafi jej się jaka sposobność, z którejby mogła skorzystać.
Nareszcie doszła do miejsca, gdzie tor się rozdwajał. Na drodze ku Dieppe stał pociąg roboczy, który przywiózł kamienie, potrzebne do naprawy drogi. Zwrotnica nastawiona była na tor boczny, pilnował jej Ozil.
Florze błysnęła myśl jak błyskawica; nie dopuścić Ozila do nastawienia zwrotnicy, w ten sposób pociąg pośpieszny zamiast podążyć wprost do Hawru, skręci na bok i całym pędem wpadnie na pociąg towarowy.
Ozil, dawny wojskowy, suchy, milczący, pilnował swego zajęcia, jak oka w głowie, nie można mu było nigdy zarzucić opieszałości.
Starał on się już oddawna o pozyskanie względów Flory. Raz, posunąwszy swą natarczywość za daleko, dostał tak silne uderzenie kijem przez głowę, że kilka dni musiał przeleżeć w łóżku.
Pomimo to nie tracił jednak nadziei, iż kiedyś starania jego będą uwieńczone i okazywał się dla Flory zawsze przyjacielski i gotów do wszelkich usług.
Flora ze swej strony nie czuła najmniejszej urazy do Ozila i często przychodziła do niego na pogawędkę, zwłaszcza od pewnego czasu gdy samotność stawała się dla niej nieznośną.
Tym razem, przybywszy w nocy, rozpoczęła opowiadanie o matce chorej, o swych zamiarach na przyszłość w razie gdyby Phasia umarła.
Powoli rozmawiając, odciągnęła go od zwrotnicy i prowadziła ku wsi sąsiedniej. Mówiła, lecz słuch jej chwytał zbliżający się łoskot pociągu, który pędził całą siłą pary. Ozil tak się zagadał, iż zapomniał w jej obecności o całym świecie.
Pociąg zbliżał się coraz bardziej.
Nagle Flora się obejrzała. Jakież było jej zdziwienie, gdy ujrzała, że bieg maszyny staje się coraz wolniejszym.
Przed samą zwrotnicą pociąg się zatrzymał. Nie wiedziała o tem, że zwrotnica, fałszywie nastawiona, automatycznie z drugiej strony daje sygnał zatrzymania.
Ozil z krzykiem człowieka zbudzonego pod gruzami walącego się domu, poskoczył ku zwrotnicy i nastawił ją właściwie.
Pociąg wśród okrzyków zdziwienia, które wydobywały się z wagonów, popędził dalej prostą drogą do Hawru.
Flora zdrętwiała nieruchomo ścigała wzrokiem tych, którzy tylko wypadkiem umknąć jej zdołali.
W dwa dni później Ozil, usunięty ze służby, przyszedł się z nią pożegnać, nie podejrzewając bynajmniej, iż ona sama była przyczyną tego wypadku. Prosił ją, aby przyszła do niego, w razie gdyby matka umarła. U niego znajdzie spokój i opiekę!...
Po odejściu Ozila, uśmiechnęła się gorzko... Opiekę!... ta jej była najbardziej potrzebną. Bądź cobądź plan się nie udał, trzeba było znaleźć co innego.
Wszystko to były wspomnienia z tygodnia ubiegłego, a tak się teraz nad niemi zamyśliła, że chociaż szeroko otwartemi oczyma wpatrywała się w trupa swej matki, nic jednak przed sobą nie widziała.
Potarła ręką czoło, myśli pierzchły jak mgła za podmuchem wiatru i ujrzała zwłoki, oświetlone żółtym płomieniem świecy.
Matka jej nie żyła. Czyż ma odjechać, pójść do zagrody Ozila, poślubić go? On ją tak kochał możeby przy nim była szczęśliwą? Cała jej istota wstrząsnęła się na myśl podobną.
Nie, nie!... Jeżeli jest dość słabą i pozwala żyć tamtym dwojgu, żyjąc sama, w każdym razie będzie o tyle silną, aby nie łączyć się z człowiekiem, którego nie kocha. Nie... nie!... lepiej pójść w świat, pomiędzy ludzi, wynająć się do służby byle nie to!...
Hałas jakiś niezwyczajny dobiegł do jej uszu. Domyśliła się wkrótce, co oznacza. Misard kopał łopatą ziemię ubitą w kuchni i nie pokrytą podłogą.
Szukał tak zawzięcie pieniędzy ukrytych, gotów dom cały rozwalić. O... z nim takżeby nie została!... Cóż jej więc pozostaje.
W tej chwili przeszedł pociąg mieszany z Paryża. Maszyna jego, ciężka i sunąca się powoli, wprawiła dom cały w febryczne drżenie.
Flora odwróciła głowę, spojrzała przez okno na niebo pogodne, zasiane gęstemi gwiazdami.
— Trzecia... jeszcze pięć godzin do pociągu, którym będą jechali.
I znów się zamyśliła. Widzieć ich tak co tydzień, razem, szczęśliwych!... a!... to przechodzi jej siły.
Od chwili, gdy wiedziała, że Jakób do niej należeć nie będzie, wolałaby, aby nie żył, w ten sposób przynajmniej nie należałby do nikogo.
Spojrzała na zwłoki matki. Boleść po jej utracie była niczem w porównaniu z boleścią, jaka wypełniała jej serce. Nie ma nikogo na świecie, za kimby jej żal było... Niechby nawet świat cały wymarł... co ją to obchodzi. Umarli!... tylu ich było, tylu ich jeszcze będzie... Matka jej umarła, siostra jej umarła, miłość jej umarła... a ona teraz zostać ma sama... zostać gdy tamci dwoje... Nie... nie!... lepiej, żeby świat cały się zawalił, aby śmierć, która przed chwilą gościła w tej izbie, tchnęła na ziemię i potężnem swem tchnieniem wszystkich porwała.
Powróciła do swych planów, rozmyślała nad najpewniejszym sposobem, jaki przedsięwziąć należało.
Wyrwać szynę... sposób to najłatwiejszy, najpewniejszy i najniezawodniejszy. Wykręcić tylko śruby obcęgami i usunąć na bok. Przyrządy potrzebne miała pod ręką, nikt jej nie zobaczy, w tem ustroniu odludnem nikt jej nawet przeszkadzać nie będzie.
Ale gdzie? w którem miejscu? Najlepiej na łuku przy zakręcie do Barentin, nasyp w tem miejscu wysoki na siedem do ośmiu metrów. Tam wykolejenie jest pewne, katastrofa przerażająca.
Zaczęła obliczać godziny. Według rozkładu jazdy, przed pociągiem pośpiesznym z Hawru, który przechodził o ósmej minut szesnaście, szedł tylko pociąg mieszany o siódmej minut pięćdziesiąt. Miała dwadzieścia minut czasu na wykonanie zamiaru. To wystarczy.
Tylko, że często pomiędzy pociągnmi zwykłemi przechodzą też i nadzwyczajne, towarowe, a w tych czasach zwłaszcza ruch był już wielki.
Jak się upewnić, że przed pociągem pośpiesznym żaden już inny nie idzie? Przez głowę jej przechodziły najrozmaitsze przypuszczenia.
Noc była jeszcze ciemna, świeca oświetlała pokój płomieniem jasnym, gdyż knot nie obcięty upadł na bok i łój stopiony spływał obficie po lichtarzu.
Nadchodził pociąg towarowy; w tejże samej chwili wszedł Misard z rękami zabłoconemi, zmęczony, rozgorączkowany daremnem poszukiwaniem. Nie ustawał jednak ani na chwilę w swej czynności.
Ledwie wszedł, zaraz zaczął szukać pod meblami, w kominie.
Pociąg wlókł się powoli bez końca i wstrząsał zwłokami, leżącemi na łóżku.
Misard wyciągnął ręce, chcąc zdjąć z nad łóżka mały obrazek, zawieszony na murze.
Wzrok jego mimowoli padł na umarłą, na jej oczy otwarte i usta, ironicznie uśmiechnięte.
Pobladł, dygotał zębami i z największą wściekłością powtarzał szeptem zaledwie dosłyszalnym:
— Tak, tak... szukaj... szukaj!... i znajdę, znajdę z pewnością, choćbym miał poruszyć każdy kamień w całej okolicy, choćbym, miał przekopać każdą piędź ziemi.
Pociąg minął, drżenie ustało, a zmarła, nieruchoma spoglądała wciąż na męża tak szyderczo, z taką pewnością zwycięztwa, iż Misard wybiegł, zostawiając drzwi otwarte.
Flora podniosła się, zamknęła drzwi, aby ten człowiek nie przerywał jej spokoju i wróciła na miejsce. Od kilku chwil głos jakiś jej szeptał:
— Dziesięć minut wprzód nim przejdzie pociąg, to wystarczy.
Słuchała z zadziwieniem tego głosu. Rzeczywiście będzie miała dość czasu.
Jeżeli więc na dziesięć minut przed przejściem pośpiesznego pociągu, żaden inny nie będzie sygnalizowany, wtedy zabierze się do roboty.
Od tej chwili rzecz cała była obmyślona pewna, niepokój jaki od dłuższego już czasu ją opanował, ustąpił, czekała spokojnie.
Około piątej zaczęło się powoli rozwidniać. Pomimo dotkliwego chłodu, otworzyła okno. Świeże powietrze wiosenne napełniło izbę duszną, pełną dymu ze świecy łojowej.
Powoli i słońce ukazało się z za wzgórza i ozłociło promieniami wierzchołki drzew, tu i owdzie rozrzuconych.
W kilka chwil później odezwała się trąbka i Flora stała już przy barjerze z chorągiewką, zwiniętą w futerale.
Powiodła wzrokiem za oddalającym się pociągiem.
— Jeszcze dwie godziny — pomyślała.
Matka jej nie potrzebowała już żadnej posługi. Myśl o powróceniu do pokoju wydawała się jej wstrętną.
Zresztą po co? uścisnęła ją po raz ostatni nim wyszła, a teraz może rozporządzać już sobą, swem życiem... no, i życiem innych.
Nieraz, pomiędzy nadejściem pociągów wymykała się, znikała. Dziś jednak coś przykuwało ją do jej stanowiska przy barjerze.
Usiadła na ławce, na zwyczajnej desce, położonej na czterech słupkach.
Słońce wznosiło się ponad widnokrąg, roztaczając jasne promienie. Cała natura wydawała tchnienie wiosenne, wonne. Flora siedziała bezmyślnie, kąpiąc się w tych ożywczych promieniach światła i ciepła.
Przez chwilę uwagę jej zwrócił na siebie Misard, znajdujący się po drugiej stronie toru.
Kręcił się koło budki, zbitej z desek, przeszukiwał wszystkie kąty, poruszał kamienie, a od chwili do chwili zwracał wzrok ku domowi, wpatrując się stale, jak gdyby chciał myślą przebić te ściany i dowiedzieć się, gdzie skarb został ukryty.
Patrzyła długo, lecz w końcu, zajęta swemi myślami, zapomniała o nim i straciła go zupełnie z oczu.
Minuty upływały, Flora nie ruszała się z miejsca. O siódmej minut pięćdziesiąt pięć, Misard dał znak dwoma dźwiękami trąbki, iż nadchodzi pociąg mieszany z Hawru.
Podniosła się, zamknęła barierę i stanęła przed nią z chorągiewką w ręku.
Pociąg przeszedł powoli, wprawiając ziemię w lekkie drżenie i po chwili zniknął w tunelu.
Flora została na miejscu, nie wróciła już na ławkę, stała licząc minuty.
Jeżeli w przeciągu dziesięciu minut nie nadejdzie sygnał o jakim pociągu towarowym, pobiegnie na miejsce upatrzone i wykręci śruby z szyn.
Stała zupełnie spokojnie, pierś tylko uginała jej się jakby pod jakimś olbrzymim ciężarem. Myśl, że Jakób i Seweryna zbliżają się i pojadą dalej do Paryża, gdzie ich czekają chwile szczęścia i miłości, wzmocniła ostatecznie jej postanowienie. Ona nie może dopuścić do tego i nie dopuści.
W egoistycznem poczuciu zemsty nie widziała nikogo więcej tylko ich dwoje, nie zwracała uwagi na ten tłum podróżnych, obcych, nieznanych, przesuwających się od lat tylu przed jej oczami.
Jeszcze dwie minuty... jeszcze tylko jedna.
Już miała się ruszyć z miejsca, gdy głuchy turkot kół, dolatujący od strony Bécourt, zatrzymał ją przy barjerze.
Zapewne jakiś wóz z kopalni ze wsi, podążał do sąsiedniego miasteczka. W każdym razie trzeba otworzyć barjerę, postać przez chwilę, a może i porozmawiać, i znowu się nie uda!... Zresztą... mniejsza o niego, niech sobie czeka.
I nie zwracając uwagi na nadjeżdżającego, uczyniła tylko gwałtowny ruch ręką, oznaczający obojętność i pobiegła wzdłuż toru.
Nagle trzask bicza i głos wesoły zatrzymał ją na miejscu.
— Hej! Flora!
Był to Cabuche.
Flora stanęła jak przygwożdżona o kilka kroków od barjery.
— Cóż to? śpisz jeszcze na taką ładną pogodę? Otwórz prędzej, niech przejadę zanim pociąg nadejdzie.
Flora była wzburzona. Zamiar jej się nie uda, tamci dwoje przejadą bez przeszkody, a ona ich nie zatrzyma. I, otwierając powoli barjerę starą, na pół spróchniałą, której zawiasy zardzewiałe wydawały zgrzyt przeraźliwy, szukała w myśli jakiejkolwiek przeszkody, czegoś, coby mogła położyć w poprzek toru, zrozpaczona do tego stopnia, że byłaby się położyła chętnie sama na szynach, gdyby miała pewność, że kości jej są dość twarde, iż zdołają wykoleić lokomotywę.
Mimowolnie rzuciła okiem na wóz Cabucha. Był on nizki, ciężki, naładowany dwoma słupami kamiennemi, które pięć koni zaledwie udźwignąć mogły. Te dwa słupy szerokie, ciężkie, przydałyby jej się bardzo. Gdyby mogła niemi tor zastawić, dokonałaby tego, czego tak pragnęła. Pięć koni spoconych, zadyszanych, czekało na znak woźnicy.
— Co ci jest? ~ zapytał Cabuche — taką masz dziwną minę?
Trzeba było coś odpowiedzieć.
— Moja matka umarła wczoraj wieczorem.
Cabuche, z okrzykiem przyjacielskiego współczucia, uścisnął ręce Flory.
— O!... biedna ty... biedna!... Chociaż można się było tego spodziewać oddawna, zawsze to jednak bardzo smutne!... Więc ona w domu leży? — dodał, wskazując mieszkanie. — Zaczekaj, pójdę ja pożegnać po raz ostatni.
I powoli poszedł z Florą ku domowi, gdzie lezały zwłoki jej matki.
Doszedłszy do progu, odwrócił się, spoglądając na wóz i konie.
Flora starała się go uspokoić.
— Niema niebezpieczeństwa, konie stoją spokojnie, zresztą pociąg jeszcze daleko.
Kłamała. Wprawne jej ucho rozróżniało już łoskot nadchodzącego pociągu. Najdalej za trzy minuty ukaże się z wąwozu i wyjedzie na równinę.
Podczas gdy kamieniarz, stanąwszy nad zwłokami Phasji, zamyślił się smutnie, Flora czatowała przy oknie, nadsłuchując regularnego szumu lokomotywy, zbliżającej się z każdą chwilą.
Nagle pomyślała o Misardzie. Zobaczy i przeszkodził Obróciła się i nie dojrzała go na stanowisku. Był po drugiej stronie domu, kopał ziemię koło studni, gdzie zdawało mu się, iż znajdzie ukryte pieniądze. Rozgorączkowany, zaślepiony, nie słyszał nic, tylko wciąż kopał.
Flora odetchnęła spokojniej. Widocznie więc los sam chce, aby się stało, to co zamierzyła.
Lokomotywa huczała już po drugiej stronie wąwozu, jeden z koni Cabucha odezwał się głośnem rżeniem.
— Nie bój się... pójdę i potrzymam, aby się nie ruszyły z miejsca.
Rzuciła si ęgwałtownie ku koniom. Pierwszego z brzegu pociągnęła silnie za wędzidło. Konie oparły się w pierwszej chwili, później szarpnęły gwałtownie. Wóz jednak, naładowany olbrzymim ciężarem, nie ruszał się z miejsca.
Flora wytężyła wszystkie siły, chwyciła za zaprząg i ciągnąc, dopomagała koniom.
Za chwilę wóz stał na torze. Z wąwozu, odległego o sto metrów, wysuwała się lokomotywa.
Flora, bojąc się, aby konie, spłoszone jej hukiem nie szarpnęły i nie usunęły ciężaru, zatrzymała cały zaprzęg, wysiłkiem nadludzkim.
Siła jej znaną była w całej okolicy. Pewnego razu zatrzymała swemi rękami wagon, staczający się po spadzistej pochyłości, dziś siły tej użyła na zatrzymanie pięciu koni, rżących i wyrywających się, jakby przeczuwały instynktownie niebezpieczeństwo.
Dziesięć sekund oczekiwania przed nadejściem pociągu wydawało się Florze wiekiem całym.
Dwa kamienie olbrzymie zagradzały zupełnie drogę. Lokomotywa sunęła się pocichu z szybkością błyskawicy. Jej części stalowe błyszczały w rannem świetle słonecznem. Katastrofa była nieunikniona, nic nie mogło jej przeszkodzić.
Wtem Misard jednym skokiem znalazł się na swojem stanowisku i zobaczył natychmiast, co się dzieje. Wyciągnął ramiona, zawył przeraźliwie, jak szalony, chcąc wstrzymać pociąg.
Cabuche, usłyszawszy łoskot kół i rżenie koni, wybiegł z mieszkania, rzucił się ku koniom, i nie zważając, że maszyna już na niego nadjeżdża, chciał je zmusić, aby ruszyły z miejsca.
Flora chwyciła go w pół i odrzuciła nadludzkim wysiłkiem o kilka kroków cd toru. Sądził on ze konie ruszyły same, a Flora nie może sobie dać rady. Wprawdzie, odrzucając go, ocaliła mu może życie, lecz on tego nie czuł, płakał, przeklinał siebie, z rozpaczy i wściekłości.
Flora tymczasem stała z boku, spokojna, nieruchoma i patrzyła z oczyma szeroko otwartemi płomieniejącemi.
W chwili, gdy przód maszyny oddalony był od przeszkody na metr jeden, dojrzała jeszcze Jakóba z ręką na korbie.
Odwrócił się, wzrok jego padł na Florę; spojrzenia krótkie, lecz wyraźne skrzyżowały się, wypowiadając to, czego słowami nie było już czasu powiedzieć.
Tego rana Jakób uśmiechał się do Seweryny gdy zeszła na peron kolejowy w Hawrze, przed odejściem pociągu.
Dlaczego truć sobie życie jakiemiś przywidzeniami, dlaczego nie korzystać z chwil szczęśliwych, kiedy się same nasuwają? Wszystko przecież da się jeszcze jakoś urządzić!...
I postanowił spędzić dzień ten w najprzyjemniejszy o ile możności sposób, układając w myśli projekt, jak natychmiast po przybyciu do Paryża, pójdzie z Seweryną na śniadanie do restauracji, do której zwykle zachodzili.
Seweryna rzuciła smutne wejrzenie na pociąg gdyż w pobliżu maszyny nie było wolnego przedziału pierwszej klasy, musiała więc usiąść gdzieś na końcu pociągu.
Uśmiechnął się do niej, chcąc ją w ten sposób pocieszyć. W każdym razie przecież przybędą razem, a tam, na miejscu, powetują sobie to chwilowe rozłączenie w dwójnasób.
Wesołość ogarnęła Jakóba do tego stopnia, iż, gdy wychylił się z maszyny, chcąc zobaczyć, jak Seweryna wsiada do przedziału na samym końcu pociągu, zaczął żartować z Henryka Dauvergne, stojącego tuż koło pierwszego wagonu.
Wiedział on dobrze, iż nadkonduktor jest w Sewerynie zakochany po uszy. Zdawało mu się nawet, iż w zeszłym tygodniu Dauvergne stał się natarczywszym, niż zwykle, a ona chętniej zabiegi jego przyjmowała. Sądził, iż czyni to dla rozrywki, życie jej bowiem w ciągu ostatnich kilku tygodni wcale nie wesoło się przedstawiało.
W żartach zapytał Henryka, komu to zasyłał wczoraj całusy, ukryty za jednem z drzew, stojących przed dworem, kolei.
Pecqueux, zajęty przerzucaniem węgla do ogniska, wybuchnął na to pytanie głośnym śmiechem.
Z Hawru do Barentin pociąg przeszedł ze zwyczajną szybkością, bez najmniejszego wypadku. Henryk, siedzący wysoko w swej budce służbowej nad wagonem, pierwszy dostrzegł niebezpieczeństwo, ujrzawszy jakiś przedmiot wielki, zagradzający drogę, zdziwienie jego było tak wielkie, iż przez chwilę stanął oniemiały, jakby sparaliżowany. Stracił kilka sekund.
Pociąg wyjeżdżał już z wąwozu, z maszyny rozległ się krzyk przeraźliwy, i wtedy dopiero pociągnął za sznurek od dzwonka sygnałowego, którego koniec wisiał koło niego.
Jakób w tej chwili, z ręką na korbie, patrzył zamyślony, nie widząc nic przed sobą. Myśl jego zajęta była czemś tak nieokreślonem, odległem, że nawet obraz Seweryny zniknął z niej zupełnie.
Przeraźliwy odgłos dzwonka, rozpaczliwy krzyk palacza, wyrwały go z tego zamyślenia.
Pecqueux niezadowolony, że ogień nie ma należytego przeciągu, opuścił cokolwiek popielnik i wychylił się, aby zobaczyć, z jaką szybkością pociąg się posuwa. Wychyliwszy się, ujrzał przeszkodę, stojącą w poprzek toru i krzyknął.
Jakób w jednej chwili zrozumiał całą grozę położenia. Pobladł jak trup. Widział wóz ciężki, zagradzający przejazd, widział wyraźnie dwa olbrzymie kamienie, czuł już straszne uderzenie, które lada chwila nastąpi, czuł już nawet wstrząśnienie, wynikłe i tego spotkania. Katastrofa była nieunikniona.
Ruchem gwałtownym odwrócił korbę, zamknął regulator, zakręcił śrubę hamulca. Chciał cofnąć maszynę; instynktownie ręka jego dotknęła sprężyny gwizdka, jak gdyby tym świstem ostrym, przeraźliwym, chciał usunąć olbrzymią przeszkodę tarasującą przejazd.
Liza odmówiła posłuszeństwa, szła wciąż naprzód pomimo wszystkiego, zwalniając bieg cokolwiek. Nie była to już ta maszyna uległa, którą niegdyś mógł zatrzymać na odległości kilkudziesięciu metrów. Straciła swe przymioty w walce z zaspą śnieżną. Od tego czasu stękała, kaszlała, grymasiła, jak stara kobieta, której przeziębienie zniszczyło zdrowe dotąd piersi. Huczała, a biegła wciąż naprzód, jęczała pod uciskiem hamulców, lecz biegła ciągle.
Pecqueux, oszalały z trwogi, wyskoczył z maszyny. Jakób stał zdrętwiały na swojem stanowisku. Prawą ręką kurczowo zaciskał korbę, lewą przytrzymywał bezwiednie sprężynę gwizdka i oczekiwał bezmyślnie katastrofy.
Nareszcie Liza z szumem, hukiem, świstem przeraźliwym, wpadła na wóz z kamieniami, pchana całym ciężarem trzynastu wagonów, które wciągnęła za sobą.
Misard i Cabuche, z rękami wyciągniętemi, przygwożdżeni przerażeniem do miejsca, odległego o dwadzieścia metrów od pociągu, i Flora, ze wzrokiem, wyrażającym zadowolenie, po spełnieniu zemsty, ujrzeli widok straszny.
Pociąg wznosił się w górę, siedm wagonów piętrzyło się jeden na drugim, upadając następnie wśród huku i trzasku i tworząc bezkształtną masę z rozbitych szczątków. Trzy pierwsze wagony rozleciały się jak okruchy, cztery następne utworzyły górę z dachów pogiętych, kół połamanych, łańcuchów poszarpanych, ze ścian, drzwi i szyb, potrzaskanych na drobne kawałki.
Przez chwilę słychać było jeszcze tarcie maszyny o kamienie, nareszcie Liza rozdarta, rozszarpana upadła na lewo, a kamienie rozleciały się w kawałki, jakby wysadzone miną prochową.
Z pięciu koni, cztery pociągnięte wraz z wozem, zostały zabite na miejscu.
Koniec pociągu, sześć wagonów zatrzymało się spokojnie, nie wyskoczywszy nawet z szyn i nie poniósłszy najmniejszej szkody.
Krzyki przeraźliwe, wołania o pomoc, wszystko to mieszało się w jedną całość, z której zaledwie można było rozróżnić słowa:
— Do mnie!... na pomoc!... O, mój Boże!... Umieram!... Na pomoc!... na pomoc!...
Liza leżała wywrócona na bok, z wnętrza jej wydobywała się para gęstemi kłębami, a z węgli rozżarzonych, porozrzucanych tu i owdzie, wznosił się dym czarny.
Obok niej wyciągnął się koń z uciętemi nogami przedniemi, a z brzucha rozdartego wyglądały mu wnętrzności. Ryczał przeraźliwie, głos ten jednak niknął wobec łoskotu maszyny konającej.
Krzyki i wołania wzmagały się coraz bardziej.
— Ratujcie!... Zabijcie mnie!... Co ja cierpię!... Boże!... Co ja cierpię!... Zlitujcie się nademną!...
Wśród tych krzyków ogłuszających, wśród zamieszania, zaczęły się otwierać drzwiczki wagonów ocalonych.
Podróżni wyskakiwali gwałtownie, jeden przez drugiego, popychając się, upadając. Uczuwszy ziemię pod nogami, zobaczywszy pole przed sobą, wszystko, co żyło uciekało galopem, aby jak można najbardziej oddalić się od tego miejsca strasznego. Mężczyźni, kobiety, wszyscy chowali się w głębi lasu poblizkiego.
Seweryna blada, z włosami, rozpuszczonemi wyskoczyła również z wagonu. Ona nie uciekała, lecz pędem biegła ku maszynie. Po drodze zobaczyła palacza.
— Jakób?... Jakób?... uratowany?... nieprawdaż?...
Pecqueux, który cudem jakimś wyskoczył tak szczęśliwie, iż nie poniósł najmniejszego szwanku, biegł również ku maszynie, z sercem ściśniętem na myśl, że jego maszynista znajduje się tam zagrzebany pod szczątkami.
— Wyskoczyłem przed spotkaniem, nie wiem co się stało... biegnijmy prędko.
O kilka kroków dalej stała Flora, nieruchoma, przerażona czynem, jakiego dokonała, rzezią, jaką wywołała rozmyślnie.
Stało się! Dobrze się stało!... Czuła tylko ulgę w swej piersi i zadowolenie ze spełnienia zemsty. Nieszczęście innych nic jej nie obchodziło, nie widziała nawet nikogo.
Spostrzegłszy jednak Sewerynę, oczy jej powiększyły się bezmiernie, cień strasznego cierpienia przyćmił jej twarz bladą.
Jakto? ona żyje?... ta kobieta żyje?... a on tam?... zapewne zagrzebany pod szczątkami maszyny?...
Ból gwałtowny, jakby pchnięcie nożem, zadane w samo serce, obudził w niej poczucie wstrętu do siebie samej, do czynu popełnionego.
Krzyk przeraźliwy wydarł się z jej piersi, załamała ręce, pędziła jak szalona.
— Jakób!... Jakób!... On tam jest... widziałam, jak go wyrzuciło w tył... Jakób!... Jakób!...
Liza ryczała coraz ciszej, wydawała tylko ostatnie jęki skargi i rozpaczy, za to coraz bardziej słychać było straszne krzyki ranionych i konających.
Dym zwiększał się coraz więcej. Olbrzymia masa szczątków, skąd wydobywały się skargi i błagania o pomoc, spowita była tym całunem gęstym, którego promienie słońca rozwiać jeszcze nie zdołały.
Co robić? Skąd zaczynać? Jak dostać się do tych nieszczęśliwych?
— Jakób!... Jakób!... — krzyczała wciąż Flora. — Powiadam wam, że patrzył na mnie, leży tam pod tendrem. Chodżcie!... pomóżcie mi.
Cabuche i Misard podnieśli już Henryka, nadkonduktora, który w ostatniej chwili także wyskoczył, lecz wywichnął obie nogi. Odnieśli go na bok i ułożyli na ziemi. Patrzył na wszystko niemy, oszoomiony, nie wydając najmniejszego jęku, nie okazując nawet, iż cierpi.
— Cabuche!... chodźże mi pomódz... powiadam ci, że Jakób jest tam pod spodem.
Kamieniarz nie słyszał. Biegł z pomocą do innych ranionych; z pośród kół wydobył jakąś kobietę, której nogi obwisły bezwładnie, przecięte powyżej kolana.
Na głos Flory, rzuciła się Seweryna.
— Jakób?... Jakób?... gdzie?... chodź!... ja ci pomogę.
Pobiegły, wspólnemi siłami usuwały koło strzaskane, chcąc przez wolne miejsce dostać się do środka.
Delikatne ręce Seweryny na niewiele się przydały, za to Flora siłą nadludzką usuwała przeszkody jednę po drugiej.
— Powoli! uważaj!... — krzyknął Pecqueux, również przyłączając się do nich.
Gwałtownym ruchem zatrzymał Sewerynę, która, nie zwracając na nic uwagi, co leży pod jej nogami, miała już nadeptać na rękę, ubraną w rękaw z sukna niebieskiego.
Cofnęła się ze zgrozą. Po chwili spojrzała. To nie jego ubranie. Zapewne jakaś ręka odcięta od ciała, które się znajdzie gdzieindziej.
I stanęła drżąca, jakby sparaliżowana, płakała tylko i patrzyła na usiłowania Flory i palacza.
Ratowanie umierających, poszukiwanie trupów stawało się coraz trudniejszem. Dym czarny, zamiast niknąć, zwiększał się z każdą chwilą. Wkrótce zobaczono płomyki ognia, wydobywające się tu i owdzie. To żar z ogniska maszyny, porozrzucany wśród szczątków suchego drzewa, wzniecił ten ogień.
Niebezpieczeństwo groziło coraz bardziej. Chcąc ugasić pożar, zanim wybuchnie całą siłą, zaczęto kopać ziemię i zarzucać nią zarzewie. Ratunek z każdą chwilą stawał się energiczniejszy i szybszy.
Wiele osób, zwłaszcza mężczyzn, którzy w pierwszej chwili popłochu uciekli w pole lub do lasu, powracali, zawstydzeni, i rączo brali się do pracy.
Wysłano do Barentin o pomoc. Do Rouen zatelegrafowano z budki dróżnika o wypadku. Jakkolwiek rąk już nie brakowało, lecz trzeba było działać ostrożnie. Każdy kawałek usuwano z uwagą, aby nie przydusić kogo z tych, co znajdowali się wśród szczątków.
Po kwadransie wydobyto kilka osób. Jakiś młody człowiek, blady jak płótno, przygniecione miał nogi; gdy zajęto się usuwaniem ciężaru, pod którym został przywalony, zapewniał spokojnie, iż nic mu nie jest, nie czuje żadnego bólu. Gdy usunięto ciężar, okazało się, iż obie nogi ma ucięte. Zaledwie wyniesiono go na bok, wyzionął ducha bez skargi, nie czując nawet prawdopodobnie bólu, wobec przerażenia, jakie powszechnie panowało.
Z wagonu drugiej klasy, który zaczął się już palić, wydobyto całą rodzinę. Ojciec i matka mieli pokaleczone kolana, babka złamaną rękę, lecz i oni nie czuli bólu, ale z płaczem i łkaniem przywoływali maleńką swą córkę, dziewczynkę trzyletnią, jasnowłosą, która wśród katastrofy zniknęła bez śladu. Znaleziono ją później pod dachem, wygiętym w kabłąk, leżącym opodal od miejsca, gdzie byli rodzice. Wydobyto ją całą i zdrową, z miną na pół plączącą, na pół uśmiechniętą.
Inna dziewczynka, cała zakrwawiona, dłonie miała zmiażdżone. Usunięto ją na bok, czekając, aż znajdą się jej rodzice. Nie jęknęła ani razu, siedziała z twarzą, wykrzywioną konwulsyjnie z boleści i bezmyślnie spoglądała po swem otoczeniu.
Do wnętrza wagonu nie można się było dostać przez drzwiczki, gdyż przy uderzeniu wszystkie zamki i sprężyny zostały połamane i powykręcane. Musiano wchodzić przez szyby potłuczone.
Na boku ułożono już cztery trupy jeden obok drugiego. Z dziesięciu rannych, rozciągniętym na ziemi, blizkich śmierci, oczekiwało pomocy lekarza.
Odgarnianie szczątków dopiero się zaczynało; za każdą przegrodą znajdowano nowe ofiary.
— Ale kiedy wam mówię, że on tam jest pod spodem — powtarzała bezustannie Flora, znajdując ulgę w tym wykrzykniku, ponawianym bez końca i bez powodu. W tonie tych słów malowała się cała skarga jej rozpaczy. — Woła... o!... o!... słuchajcie!...
Tender, wywrócony zupełnie do góry, zagrzebany był pod wagonami, które, spiętrzywszy się jeden na drugim, upadły i przykryły go swemi szczątkami.
Rzeczywiście, od chwili gdy ryk maszyny ustawał, z pod tego stosu drzewa i żelaza wydobywał się głos męzki, jęczący przeraźliwie.
W miarę jak się zbliżano, jęk ten, oznaczający konie, brzmiał coraz głośniej i coraz boleśniej, tak, że pracownicy nie mogli wytrzymać i sami płakali i jęczeli.
Gdy nareszcie wydobyli tego człowieka, którego nogi i jedna ręka znikły gdzieś bez śladu, jęk ustał zupełnie. Już nie żył.
— Nie... nie... to nie on! — wołała Flora — to głębiej... On tam jest pod spodem.
I rękami silnemi podnosiła koła i odrzucała je daleko, wykręcała blachę na dachach, wyłamywała drzwiczki, a gdy natrafiła na rannego lub zmarłego, wołała, aby go uprzątnięto, nie chcąc tracić ani chwili czasu w poszukiwaniu.
Cabuche, Pecqueux i Misard pracowali przy niej.
Seweryna utraciła siły do tego stopnia, że nietylko nic pomódz, ale nawet na nogach utrzymać sie nie mogła. Usiadła na jakimś odłamku wagonu.
Misard, odzyskawszy przytomność, pomagał spokojnie, obojętnie, unikając trudniejszych wysiłków i zajmując się przedewszystkiem przenoszeniem rannych i trupów. I on także, jak i Flora, przyglądał się tym twarzom nieznanym, niewidzianym nigdy, jakby chciał poznać, czy w tym tłumie znajduje się ktokolwiek z owych tysięcy, które przez przeciąg lat dziesięciu przesunęły się pod jego oknami.
Flora poznała jednego. Był to ów amerykanin, z którym rozmawiała wówczas, gdy pociąg stanął tu wśród zaspy śnieżnej. Misard podniósł go i ułożył obok innych zmarłych.
Gdy dostano się do wagonu pierwszej klasy, ujrzano widok rozdzierający. Jakieś młode małżeństwo, niedawno zapewne po ślubie, leżało przygniecione w ten sposób, iż ona dusiła go swą osobą, a sama ruszyć się nie mogła, przyciśnięta kasą żelazną, która tu wpadła, z sąsiedniego służbowego przedziału.
On stracił już zupełnie przytomność, ona zaś, mając twarz i usta wolne, wzywała ratunku nie dla siebie, lecz dla niego, aby go czemprędzej z pod niej wydobyć.
Uwolniono ich nareszcie. Po kilku chwilach ona wyzionęła ducha, skaleczona śmiertelnie w skroń uderzeniem spadającego żelaza, — on zaś odzyskał wkrótce przytomność i, oszalały z bólu i straty poniesionej, klęczał przy jej zwłokach, jęcząc, rycząc z rozpaczy.
Wydobyto już dwanaście trupów i przeszło trzydzieści osób rannych.
Po wielu trudnościach zdołano nareszcie dostać się do tendra. Flora pracowała zażarcie rękami, a ujrzawszy jakąkolwiek szczelinę, zaglądała do środka, wkładała głowę pomiędzy szczątki drzewa potrzaskanego, żelaza pokręconego, chcąc się przekonać, czy nie dojrzy gdzie Jakóba. Nagle zawołała z całej siły:
— Jest!... jest., widzę go!... To jego ramię, jego koszula wełniana niebieska... nie rusza się... nie odzywa.
I, wyprostowawszy się, zaklęła jak mężczyzna:
— Do kroćset djabłów! śpieszcież się prędzej... wyciągnijcie go stamtąd.
Obiema rękoma chciała oderwać jednę z desek, nie mogła jednak tego uczynić, gdyż ściana innego wagonu całym ciężarem na tender się zwaliła. Pobiegła do mieszkania i za chwilę wróciła z siekierą, służąca do rąbania drzewa. Ujęła ją w obie ręce i rąbała tak, jak drwale rąbią w lesie pnie dębowe.
Wszyscy usunęli się od niej, wołając tylko, aby uważała.
Nie słyszała nic, rąbała z całą zaciętością; trzaski i kawałki drzewa leciały jak piórka. W jednem z uderzeń natrafiwszy na oś stalową, siekiera pękła na dwoje. Przy pomocy palacza usunęła koła, które ochroniły Jakóba od pewnej śmierci, tworząc dach na jego głową, i pierwsza pochwyciła go w silne ramiona.
— Jakóbie!... Jakóbie... Oddychał... żyje!... A!... Boże!... żyje!... Wiedziałam, co mówię. Widziałam przecież jak tam upadał.
Seweryna oszołomiona szła za nią. Ułożyły go na trawniku tuż koło Henryka Dauvergne, który dotąd jeszcze nie mógł zrozumieć gdzie jest i co się koło niego dzieje, i patrzył na wszystkich z miną ogłupiałą.
Pecqueux, zbliżywszy się, stanął przed swym maszynistą, wzruszony jego smutnym stanem. Flora i Seweryna, uklękły koło Jakóba, jedna z prawej, druga z lewej strony, i podtrzymywały głowę nieszczęśliwego, śledząc z obawą najmniejsze drgnięcie jego twarzy.
Jakób nareszcie otworzył powieki.
Popatrzył kolejno na jedną i drugą, lecz widocznie ich nie poznawał.
Ani Flora ani też Seweryna nie śmiały odezwać się ani słowem.
Spojrzenie jego błędne spoczęło nareszcie na rozbitej maszynie; Liza przypomniała mu wszystko: te dwa kamienie olbrzymie, zagradzające przejazd, uderzenie, wstrząśnienie straszliwe, nareszcie upadek, z którego on powstał, ocalał, lecz ona napewno się nie podźwignie.
Nie obwiniał jej, iż okazała się tak uporną pod jego ręką, iż nie chciała się zatrzymać. Ód chwili wstrząśnienia na jakie naraził ją w zaspie śniegowej, nie posiadała już dawnej siły i giętkości. Przebaczył jej chętnie i patrzył bolesnym wzrokiem na zranioną śmiertelnie, umierającą.
Biedna Liza wydawała ostatnie tchnienia, żar jej ogniska rozpadał się powoli w popiół, jęki wydobywające się w pierwszej chwili tak gwałtownie przez rozdarte jej boki, obecnie podobnemi były do cichej skargi dziecka płaczącego.
Ona, tak zawsze błyszcząca, tarzała się teraz w błocie czarnem, z węgla, ziemi i popiołu.
Umierała tragicznie, jak zwierz wspaniały, rażony piorunem na miejscu.
Przez boki jej rozdarte można było dojrzeć w jej wnętrzu resztę życia, z każdą chwilą gasnącego. Wentyle uderzały jeszcze jak dwa serca bliźniacze. Para krążyła w rurach jak krew w żyłach; tłoki, podobne do ramion wygiętych konwulsyjnie, nie poruszały się, lecz drgały jeszcze chwilami jak w ostatnich wstrząśnieniach uciekającego życia. Oddech jej niknął powoli, zasypiała spokojnie, cicho, wreszcie umilkła, umarła.
Jakób, zrozumiawszy, że Liza już nie żyje, zamknął oczy, i pragnął umrzeć z nią razem. Tak zresztą był osłabiony, iż mu się zdawało, że życie jego wymyka się równocześnie z ostatniem tchnieniem maszyny. Z pod zamkniętych jego powiek łzy wydobywały się obficie i pociekły po policzkach.
Tego już było zawiele dla Pacqueux, stojącego obok nieruchomie z piersią, ściśniętą bólem. Jego najlepsza przyjaciółka zginęła, a przełożony również chciał za jej śladem podążyć. Więc się już skończyło ich pożycie we trójkę? Skończyły się te podróże, kiedy przebywali setki mil, nie zamieniając między sobą nieraz ani jednego słowa, a jednak rozumieli się to dobrze. O!... biedna Liza, tak łagodna przy swej sile, tak piękna, gdy błyszczała w promieniach słonecznych!
Pecqueux pomimo, że zupełnie był na czczo i nawet, co mu się rzadko zdarzało, nic jeszcze nie wypił, wybuchnął łkaniem gwałtownem, które wstrząsało potężnem jego ciałem, a którego w żaden sposób nie mógł powstrzymać.
Seweryna i Flora również były zaniepokojone, zrozpaczone tem nowem omdleniem Jakóba. Flora pobiegła do domu i powróciła w tej chwili z flaszeczką spirytusu kamforowego. Zaczęła nacierać mu skronie w nadziei, iż w ten sposób przywoła go do życia.
Grozę powiększał ryk konia leżącego w pobliżu, z uciętemi nogami przedniemi. Ten tylko z pięciu, nie został zabity na miejscu. Jęk jego, podobny do głosu człowieka, był tak przerażający i tak bolesne wywierał wrażenia, że dwóch rannych, leżących obok, zaczęło również jęczeć głosem nadludzkim wraz z biednem stworzeniem.
Nigdy jeszcze podobne skargi i jęki nie przerywały ciszy, panującej zawsze w tej wiosce. Ryk ten działał denerwująco na wszystkich. Zaczęły się odzywać głosy prośby i gniewu, aby raz skończyć z tym koniem jęczącym.
Nareszcie Pecqueux, łkający ciągle, podniósł siekierę, której ostrze do połowy złamało się w rękach Flory, i jednem uderzeniem obucha zabił nieszczęśliwe stworzenie.
Po dwóch godzinach oczekiwania nadeszła pomoc. Wszystkie wagony zdruzgotane w tem nieszczęsnem spotkaniu wywróciły się na lewo, tak, że tor prawy mógł być w bardzo prędkim czasie przyprowadzony do porządku i gotowy do dalszego użytku.
Pociąg, złożony z trzech wagonów i maszyny pomocniczej, przywiózł z Rouen naczelnika biura prefektury, prokuratora królewskiego, inżynierów i lekarzy kolejowych.
Naczelnik stacji z Barentin zjawił się również z drugiej strony, z całą załogą, która natychmiast wzięła się do usunięcia szczątek rozbitego pociągu.
Wzburzenie nadzwyczajne zapanowało w tym zapadłym kącie kraju, niemym i pustym zazwyczaj. Podróżni ocaleni uczuwali gorączkową potrzebę ruchu. Jedni szukali koni i wozów, przerażeni samą myślą, że mają wsiąść napowrót do wagonów. Inni, przekonawszy się, że w całej okolicy, nie tylko wozu, ale nawet lichych taczek nie znajdą, do którychby jakiekolwiek zwierzę zaprządz można było, pytali zaniepokojeni, gdzieby mogli dostać cokolwiek do jedzenia, gdzieby po tak straszliwem przejściu mogli odpocząć, rozgrzać się cokolwiek.
A wszyscy żądali biura telegraficznego. Kilku mężczyzn poszło piechotą do Barentin, chcąc z tamtąd wysłać depesze.
Podczas gdy władze przy pomocy administracji rozpoczęły pierwsze kroki śledcze, lekarze zabrali się śpiesznie do opatrywania ranionych. Wiele osób leżało pomdlałych w kałużach krwi i błota. Inni jęczeli głosem przytłumionym, cichym, znosząc cierpliwie operacje chirurgiczne, podjęte na poczekaniu. W katastrofie tej było wogóle piętnastu trupów i trzydzieści dwie osób, ciężko poranionych.
Zmarłych ułożono szeregiem, twarzą do góry, zanim osobistości ich nie zostaną sprawdzone. Zajmował się nimi jakiś młody urzędnik, jasny blondyn z twarzą różową, przeglądał ich kieszenie, przeszukiwał papiery, bilety wizytowe, listy, ażeby mógł w jakikolwiek sposób dowiedzieć się o adresach i nazwiskach.
W około niego utworzyło się wkrótce kółko ciekawych, którzy niewiadomo skąd się tu wzięli, bo w okolicy, przynajmniej w promieniu milowym, nie było nawet śladu ludzkiego mieszkania.
Było ich może ze trzydzieści osób, mężczyzn, kobiet i dzieci, które przeszkadzały tylko, nie przynosząc żadnej pomocy.
Jakób leżał ciągle omdlały; Seweryna spostrzegłszy jakiegoś doktora, który właśnie koło niej przechodził, ubłagała go, aby się zatrzymał.
Doktór obejrzał omdlałego i nie dostrzegł żadnej zewnętrznej rany, obawiał się jednak uszkodzeń wewnętrznych, gdyż na wargach ukazały się ślady krwi, sączącej się z ust powoli.
Nie mogąc orzec nic stanowczego, radził, aby chorego przeniesiono czemprędzej do mieszkania i ułożono na łóżku, unikając wszelkiego wstrząśnienia.
Pod dotknienciem rąk, Jakób otworzył oczy i wydał słaby jęk boleści.
Tym razem poznał natychmiast Sewerynę. Zwrócił ku niej wzrok błagalny i szeptał ledwie dosłyszalnym głosem:
— Weź mnie stąd... weź mnie natychmiast.
I uczynił ruch, chcąc się podnieść. Nie miał jednakże dość na to siły.
Flora nachyliła się, chcąc mu dopomódz.
Jakób odwrócił głowę, poznał i ją także. Wzrok jego wyrażał przestrach dziecka. Cofnął się gwałtownie ku Sewerynie, jakby chciał uciec przed grożącem mu niebezpieczeństwem.
— O!... weź mnie stąd... zaraz... zaraz... czemprędzej...
Seweryna, widząc, że oprócz Flory, na którą nie zwracała uwagi, niema przy nich nikogo obcego, zapytała mówiąc:
— Do Croix-de-Maufras? dobrze?... będziesz tam jak u siebie.
Zgodził się skinieniem głowy, drżąc ciągle i nie odwracając oczu od Flory:
— Gdzie chcesz, byle zaraz.
Flora, nieruchoma, pobladła pod tem spojrzeniem, wyrażającem wstręt i oburzenie.
A więc w tej rzezi, sprawionej pomiędzy ludźmi nieznanymi, niewinnymi, nie zdołała zabić ani jej ani jego!... Ona wyszła z całej katastrofa bez najmniejszego zadraśnięcia, a on może się także jeszcze wykręci przed śmiercią zaglądającą mu w oczy.
I czego dokazała?... Zbliżyła ich tylko do siebie, rzuciła ich we wzajemne objęcia, ułatwiła im pobyt sam na sam w tym domu odludnym. Widziała już w myśli, jego uleczonego, przychodzącego powoli do zdrowia, ją zajętą staraniami o wszelkie możliwe wygody, za które on płacić jej będzie ciągłemi pieszczotami. Oboje będą przeciągali jak najdłużej ten miesiąc miodowy po katastrofie, zdala od świata, wśród ciszy i swobody, niczem niezamąconej.
Dreszcz zimny przeszedł po jej kościach. Spojrzała na długi szereg umarłych... Tylu ludzi zabiła daremnie, daremnie!... Wzrok jej zatrzymał się na grupie osób, stojących w pobliżu.
Jacyś panowie wypytywali Cabucha i Misarda o szczegóły wypadku. Bezwątpienia było to pierwsze dotknięcie ręki sprawiedliwości.
I rzeczywiście prokurator cesarski i naczelnik biura prefektury starali się dowiedzieć, w jaki sposób ten wóz z olbrzymiemi kamieniami znalazł się na torze w chwili przejazdu pociągu.
Misard utrzymywał, iż ani na chwilę nie opuszczał swego stanowiska, lecz że w tej kwestji nie może udzielić żadnych objaśnień. Nie widział nic a nic, stał odwrócony przodem do nadchodzącego pociągu, z sygnałem w ręku, i nie może zrozumieć, jakim się to wszystko stało sposobem.
Cabuche, wzburzony jeszcze do najwyższego stopnia, opowiadał długą historję, dlaczego zostawił konie, chcąc zobaczyć umarłą, i jak zwierzęta, przestraszone łoskotem pociągu, ruszyły same, a Flora nie mogła ich wstrzymać.
Opowiadanie jego nie odznaczało się bynajmniej jasnością. Rozpoczynał, przerywał, wracał do tych samych szczegółów, które wypadku wcale nie objaśniały i ostatecznie nagadał tyle, że obaj urzędnicy nic z tego nie zrozumieli.
Flora pojęła jasno, co jej zagraża. Będą ją wypytywali, zaaresztują może? Oprócz zbrodni, idzie przecież jeszcze o przewinienie służbowe, za które zostanie pociągniętą do odpowiedzialności.
Nie... ona nie da się zaaresztować, musi być wolną, musi sama rozważyć dokładnie, co zrobiła i co dalej zrobić należy.
Ta myśl przywróciła w jej żyłach krążenie krwi, zmrożonej przez chwilę spojrzeniem Jakóba. Postanowiła uciec. Czekała tylko chwili, w której Jakób zostanie przeniesiony do mieszkania, a tymczasem czekała spokojnie.
Pecqueux, uproszony przez Sewerynę, poszedł wystarać się o nosze lub o coś, coby je na razie zastąpić mogło.
Po chwili powrócił, przyniósł to, co potrzebne było do przeniesienia chorego i po drodze przywołał człowieka jakiegoś, któryby mu pomógł.
W czasie nieobecności palacza, jeden z doktorów podszedł do Seweryny, prosząc, aby udzieliła w swym domu schronienia nadkonduktorowi, Henrykowi Dauvergne, który prócz wywichnięcia nóg, cierpiał wstrząśnienie mózgu.
Seweryna przychyliła się do tej prośby. Chorych miano przenieść jednego po drugim.
Jakób skarżył się, iż kołnierz dusi mu szyję, i prosił, aby go rozpięto. Seweryna, nachyliwszy się i odpinając guzik, pocałowała go w oczy, otwarcie, chcąc dodać mu odwagi do zniesienia cierpień przy przenoszeniu.
— Nie bój się!... będziemy szczęśliwi.
Jakób, uśmiechając się, pocałował ją również. Dla Flory był to cios najstraszniejszy. Czuła, iż krew jej płynie strumieniem z rany nieuleczalnej.
Jakóba ułożono wkrótce na noszach i poniesiono ku domowi.
Flora nie miała już czego czekać, powolnym z początku krokiem ruszyła się z miejsca, na którem tak długo stała.
Przechodząc koło domu, ujrzała przez szyby okien izbę, w której leżał trup jej matki. Na stole paliła się jeszcze świeca, rzucając wśród dnia jasnego żółtą plamę na białe tło ściany. Zmarła leżała w czasie wypadku sama, z głową, na pół odwróconą, ustami, z jednej strony odchylonemi, oczyma otwarlemi szeroko, jakby patrzyła na śmierć tylu ludzi obcych, nieznanych.
Flora, minąwszy dom, biegła pędem drogą ku Doinville. Po chwili rzuciła się na lewo pomiędzy krzaki.
Znała ona doskonale najmniejszy zakątek kraju i nie obawiała się żandarmów, w razie gdyby jej mieli poszukiwać. Namęczyliby się tylko i napewnoby jej nie znaleźli. Dlatego też przestała biedź, stanęła na chwilę, a następnie wolnym krokiem podążyła ku skrytce dobrze jej znanej, gdzie często lubiała się zagrzebywać w dniach, gdy napadał ją smutek niepokonany.
Skrytką tą była dziura obszerna, wykopana w ziemi, zarosła i prawie pokryta krzakami. Leżała ona nad tunelem. Spojrzała ku niebu. Poznała po słońcu, ze było już popołudnie.
Dostawszy się do dziury, wyciągnęła się na skale twardej i leżała nieruchomie, z rękami złożonemi, jak do modlitwy i podsuniętemi pod głowę.
Zaczęła rozmyślać. Uczuła straszną pustkę w piersi. Zdawało jej się, iż umiera, czuła że wszystkie członki jej sztywnieją powoli. Uczucie, jakiego doznawała, nie było wcale wyrzutem sumienia z powodu śmierci tylu osób zabitych niewinnie i bez potrzeby.
Ją same nawet to zastanowiło; czyniła wysiłki, aby wzbudzić jakikolwiek żal w sercu; daremnie, Nie... myśl inna ciągle jej się nasuwała.
Jakób widział, że to ona zatrzymała konie i sprowadziła całe nieszczęście. Zrozumiała dobrze po jego wzroku, iż czuje ku niej wstręt taki, jaki zwykle się czuje ku potworom. On jej tego nigdy nie zapomni. Zresztą, skoro się chybia cios wymierzony przeciw innym, należy zwrócić go przeciw sobie, i uważać dobrze, aby przynajmniej tym razem nie chybić.
Postanowiła umrzeć. Nie miała już żadnej nadziei. Konieczność zakończenia raz życia przedstawiła jej się wyraźnie od chwili, gdy znalazła się sama, gdy zaczęła rozmyślać i starała się uspokoić. Jedynie tylko nadmierne zmęczenie i obezwładnienie całej jej istoty, powstrzymywało ją od powstania i poszukania natychmiast sposobu jakiegokolwiek, aby natychmiast umarła.
Senność niczem nieprzezwyciężona ogarniała ją coraz bardziej. A jednak odzywało się w jej głębi przywiązanie do życia, potrzeba szczęścia. Ma prawo przecież być szczęśliwą, skoro pozwala tamtym dwojgu żyć swobodnie. Dla czegóżby nie miała poczekać do nocy, a następnie pobiedz do Ozila, który ją uwielbia, i potrafiłby ją obronić?
Myśli jej mieszały się coraz bardziej, mogła jakaś je pokrywała, nareszcie zasnęła snem ciężkim, bez marzeń.
Noc już była ciemna, gdy się przebudziła. W pierwszej chwili oszołomiona, nie wiedziała, gdzie się znajduje. Dotknąwszy ręką zimnej skały, na której leżała, przypomniała sobie wszystko. Nieubłagana konieczność przebiegła przez myśl jej, jak błyskawica.
Trzeba umrzeć!... Marzenie o życiu szczęśliwem rozpierzchło się teraz, jak mgła, gdy siły swe snem pokrzepiła.
Nie!... Nie!... tylko śmierć!... nic jej więcej nie pozostaje. Nie może przecież żyć wśród tych potoków krwi, niewinnie przelanej, nie może żyć z sercem strzaskanem, przeklęta przez człowieka jedynego, z którym mogłaby być szczęśliwą. On ją nienawidzi... to pewna... przeklął ją... widziała to przecież w jego spojrzeniu...
Teraz, gdy sił już nabrała, trzeba umrzeć...
Poniosła się i wyszła z ukrycia. Bez najmniejszego wahania poszła szybkim krokiem. Instynkt wskazywał jej drogę. Spojrzała na niebo, na gwiazdy; godzina była mniej więcej dziewiąta, idąc wprost przed siebie, znalazła się wkrótce przy torze kolei. O kilka kroków od niej przebiegł pociąg z szybkością nadzwyczajną. Widocznie ruch już przywrócono, usunięto przeszkody i naprawiono szyny. Szła dalej wzdłuż toru, wśród ciszy niczem nieprzerywanej. Nie pilno jej było; najbliższy pociąg nie nadejdzie prędzej, jak za pół godziny.
Szła wciąż krokiem drobnym, spokojnie, jak gdyby się wybrała na zwykłą przechadzkę. Zbliżywszy się do tunelu, przemknęła chyłkiem koło budki strażnika, aby jej nie dostrzegł, tak, jak to zwykle czyniła, wybierając się z wizytą do Ozila, na drugą stronę.
W tunelu szła wciąż, wciąż naprzód, jakby na spotkanie pociągu.
Idąc ostatnim razem, obawiała się czegoś, dziś szła śmiało; nie przerażała jej ta ciemność, w której niknie poczucie czasu i przestrzeni. Co ją to obchodzi!... Nie rozumowała, nie myślała nawet, powzięła tylko stałe postanowienie, iść wciąż naprzód, przed siebie, wprost na spotkanie światła latarni, która przecież musi-się pokazać za chwilę.
A jednak zdawało jej się. iż idzie już od kilku godzin. Zdziwiło ją to cokolwiek. A!... jakże trwa długo, jak powoli zbliża się śmierć, której ona tak pragnie.
Przez chwilę przyszło jej na myśl, iż pociąg może nie nadejdzie, może ruch kolejowy został wskutek jakich nowych przeszkód wstrzymane, może będzie tak szła mile całe i nie spotka się z lokomotywą.
Przypuszczenie to przeraziło ją cokolwiek. Nogi zaczynały ją boleć, czyżby zmuszona była czekać, usiąść, położyć się w poprzek szyn? Nie... to jej się wydało niegodnem.
Chciała iść wciąż naprzód, śmiało, wyczekiwać tej śmierci upragnionej w postawie stojącej, bojowej. Odwaga i energja powróciły, przyspieszyła kroku i nagle ujrzała w dali maleńkie światełko, migocące na tle czarnem.
Pociąg nie wszedł jeszcze pod sklepienie, gdyż nie słychać było łoskotu, jak zwykle w całym tunelu odzywa się echem przrażającem. Tylko ten ognik żywy, wesoły, zwiększający się powoli, oznajmiał nadejście maszyny.
Flora wyprostowała się, i szła krokiem szybkim, pewnym nie biegnąc jednak, szła spokojnie, jakby na spotkanie przyjaciółki, której chce oszczędzić trochę drogi.
Pociąg wszedł do tunelu, przerażający łoskot rozlegał się coraz bardziej, mała gwiazda zamieniła się w olbrzymie oko płomienne, tryskające mnóstwem promieni wśród ciemności nieskończonych.
Flora, pod wpływem jakiegoś uczucia niewytłomaczonego, wypróżniła kieszenie, nie zwalniając bynajmniej kroku, wyjęła chustkę, klucze, kawałek sznurka, dwa noże, i zwinąwszy wszystko razem, położyła na skraju toru. Zdjęła chustkę z szyi, rozpięła stanik, odrywając z pośpiechu guziki.
Oko ogniste przybrało już pozór ogniska, paszczy, ziejącej żarem.
Potworny oddech maszyny zbliżał się coraz bardziej. Flora czuła go już na twarzy... wilgotny... ciepły; łoskot piekielny, odbijający się tysiąckrotnie o sklepienie tunelu ogłuszył ją zupełnie.
Szła wciąż śmiało naprzód, wpatrzywszy się w ten żar oślepiający, szła prosto w ogień, jak ćma nocna, wabiona urokiem światła.
W ostatniej chwili wyprostowała się sztywno, wygięła głowę naprzód, jakby nią rozbić chciała tego olbrzyma, zbliżającego się ku niej z błyskawiczną szybkością.
Wyciągnęła ramiona jak do uścisku, i uderzyła czołem w sam środek latarni.
Szkło pękło strzaskane w drobne kawałki, światło olbrzymie zagasło.
W godzinę później znaleziono trupa Flory.
Maszynista widział dobrze tę postać bladą, idącą pewnym krokiem, wprost ku maszynie, nie zdążył jednak wstrzymać pociągu. Gdy latarnia zgasła raptownie, a pociąg znalazł się wśród ciemności, której grozą powiększał łoskot straszliwy, maszynista zadrżał, czując powiew śmierci. Gdy wyjechał z tunelu, krzyknął w biegu do dróżnika, zawiadamiając o wypadku.
Nie dosłyszano go. Dopiero w Barentin opowiedział, iż ktoś zabił się pod lokomotywą, prawdopodobnie kobieta. Garść włosów i szczątki czaszki rozbitej widniały na latarni i dawały pojęcie o sile uderzenia.
Wysłano natychmiast do tunelu kilku robotników z latarniami. Znaleźli trupa Flory i stanęli ździwieni, na widok piersi odkrytej, białej jak marmur.
Trup leżał z boku toru, odrzucony widocznie gwałtownem uderzeniem. Głowa była rozbita na miazgę, reszta ciała nietknięta.
Poznali natychmiast Florę. Widocznie zabiła się, chcąc uniknąć ciążącej na niej odpowiedzialności. W milczeniu przenieśli ją do mieszkania Misarda.
Zwłoki córki złożono obok trupa matki. Świeca, stojąca na rogu stołu, migotliwym blaskiem oświecała twarz Phasii, która zdawała się patrzeć szeroko otwartemi oczyma na Florę.
Zdala dochodził niewyraźny łoskot uderzeń łopatą o ziemię. To Misard, zadyszany, zmęczony, szukał wciąż skarbu ukrytego.
W przestankach regularnych przechodziły pociągi, krzyżowały się, gdyż oba tory doprowadzono już do porządku. Biegły obojętnie, nieświadome tych dramatów i tych zbrodni. Kogo to zresztą mogło obchodzić!... Trupy usunięto; zatarto ślady krwi i wszystko szło dalej trybem zwyczajnym.




III.

W Croix-de-Maufras na piętrze, był pokój sypialny, obity różowym adamaszkiem, z oknami wysokiemi, zwróconemi na tor kolei. Z łóżka dębowego, rzeźbionego, ustawionego wprost okien, można było widzieć przebiegające pociągi.
Od lat kilku nie zmieniono tu nic, nie poruszono ani jednego sprzętu.
Do tego pokoju kazała Seweryna przenieść Jakóba ranionego i omdlałego.
Henryka Dauvergne złożono w innym pokoju, cokolwiek mniejszym, na parterze.
Drzwi pokoju różowego prowadziły do sieni.
Seweryna zajęła mały salonik tuż obok Jakóba.
W przeciągu dwóch godzin urządzono się jak można najwygodniej, co zresztą przyszło z wielką łatwością, gdyż dom zaopatrzony był we wszystko, aż do bielizny, ułożonej w porządku, na półkach w kilku szafach.
Seweryna, przypasawszy fartuszek na wierzch sukni, przyjęła na siebie obowiązki opiekunki chorych, zawiadomiwszy Roubauda depeszą telegraficzną, iż musi pozostać przez kilka dni, dopóki ranni, umieszczeni w jej domu, nie wyzdrowieją.
Nazajutrz lekarz, zbadawszy dokładnie stan Jakóba, mógł już zapewnić, że najdalej za dni dziesięć, będzie mógł podnieść się z łóżka.
Cudem tylko maszynista nie poniósł cięższych obrażeń. Skończyło się na wstrząśnieniu wewnętrznem. Lekarz jednak zalecał wielkie starania i spokój niczem niezamącony.
Gdy chory otworzył nareszcie oczy, Seweryna, która czuwała przy nim jak przy dziecku, prosiła go najłagodniejszemi, jakie dobrać mogła, słowy, aby we wszystkiem był jej posłuszny.
Jakób skinął głową na znak przyzwolenia. Zanadto był osłabiony, aby mógł mówić cokolwiek. Myśl jednak jego niczem nie zamącona, pracowała ciągle.
Rozejrzał się po pokoju. Poznał go natychmiast, choć nigdy w nim nie był. To ten sam pokój, o którym opowiadała mu Seweryna. Tu przed szesnastu laty uległa ona gwałtownym napaściom Grandmorrina.
Myślał nieraz o tym pokoju, przejeżdżając tędy, spoglądał zawsze na okna, przysłonięte żaluzjami. Widok tego domu wywoływał w nim zawsze dziwne uczuciu smutku; dziś znajduje się tu, i w jak niezwykłem położeniu, i w tym pokoju umrze z pewnością. Nie wierzył, aby się to mogło skończyć inaczej, czując się tak bardzo osłabionym.
Gdy Seweryna zauważyła, iż chory jest w stanie słuchać ją i zrozumieć, szepnęła mu do ucha, nachyliwszy się niby dla poprawienia kołdry:
— Nie bój się... wypróżniłam twoje kieszenie... zabrałam zegarek....
Spojrzał na nią oczyma szeroko otwartemi, wysilając swą pamięć.
— Zegarek?... A!... tak... zegarek.
— Mogli byli szukać po kieszeniach, dlatego też schowałam go pomiędzy moja rzeczy. Nie kłopocz się bynajmniej Podziękował jej uściśnieniem ręki. Odwróciwszy głowę, dostrzegł na stole nóż, również wyjęty z kieszeni. Tego nie było co chować. Nóż, jak wiele innych.
Na drugi dzień, Jakób czuł się silniejszym. Zbudziła się w nim nadzieja, że może ten wypadek nie będzie kresem jego życia, może jeszcze nie umrze.
Z przyjemnością ujrzał koło siebie Cabucha, który sprzątał pokój, starając się robić jaknajmniej hałasu swym ciężkim chodem.
Cabuche, od czasu wypadku, nie odstępował na krok tego domu, czuł jakby gwałtowną potrzebę niesienia pomocy, poświęcenia się dla rannych. Szczególnie często kręcił się koło Seweryny, usługiwał jej jak pies wierny, zapatrzony w nią jak w tęczę. Dzielna kobieta, myślał sobie, chociaż taka szczupła; warto jej pomódz, tem bardziej, że ona też pomaca innym.
Jakób i Seweryna prędko przyzwyczaili się do niego, nie krępowali się jego obecnością, mówili do siebie ty, ściskali się nawet i całowali.
Cabuche w podobnych chwilach starał się dyskretnie zniknąć z przed oczu zajętych sobą kochanków.
Jakóba jednak dziwiła częsta nieobecność Seweryny. Pierwszego dnia, słuchając rady lekarza, nie wspomniała mu nic o Henryku; o wiele będzie spokojniejszy, myślała, sądząc, iż sam się znajduje w tym domu. Gdy więc ją zapytał:
— Czy sami tu jesteśmy?
— Sami, najdroższy, zupełnie sami — odpowiedziała. — Spij spokojnie.
A jednak znikała co chwilę.
Nazajutrz Jakób dosłyszał niby szept rozmowy i śmiechy, stłumione na parterze. Później, po kilku dniach, rozróżniał wyraźnie rozmową wesołą dwóch osób. Głosy to były młode, świeże, śmiały się i opowiadały ciągle.
— Co to jest?... nie jesteśmy sami w tym domu.
— A więc tak, mój drogi, na dole, akurat pod twoim pokojem, znajduje się ranny, którego także musiałam przyjąć i umieścić w tym domu.
— A!... i któż to taki?
— Henryk Dauvergne, wiesz, nadkonduktor.
— Henryk?... al... to on?
— Dziś rano przyjechały jego dwie siostry. To właśnie ich glosy słyszysz tu ciągle. Śmieją się ze wszystkiego... Ponieważ Henryk ma się o wiele lepiej, więc wyjadą dziś wieczorem. On zaś zostanie jeszcze przez dwa lub trzy dni, dopóki zupełnie nie wyzdrowieje. Wyobraź sobie, że wyskoczył w pełnym biegu pociągu i nic mu się nie stało. Tylko mózg sobie wstrząsnął i przez kilka dni był jak idjota, ale to już minęło.
Jakób milczał, patrząc na nią wzrokiem przenikliwym. Po chwili milczenia odezwała się:
— Rozumiesz? gdyby go tu nie było, zarazby ludzie zaczęli gadać plotki o nas... A dopóki nie jestem z tobą sam na sam, mąż nie może mi nic powiedzieć i mam doskonały powód, do zostawania przy tobie... rozumiesz?...
— Tak, tak doskonale...
I do wieczora Jakób słuchał śmiechów małych Dauvergne, poznawał ich głosy, przypominał sobie, że już raz słyszał je w Paryżu, również pod pokojem, w którym znajdował się z Seweryną, w mieszkaniu palacza Pecqueux.
Wieczorem wszystko się uciszyło. Od czasu do czasu dolatywał go tylko cichy odgłos kroków Seweryny, idącej od niego do drugiego rannego. Potem słyszał zatrzaśnięcie drzwi na dole i wkrótce dom cały zapadł w ciszę głęboką.
Dwa razy, czując pragnienie, musiał stukać krzesłem w podłogę, aby przywołać Sewerynę. Za każdym razem przybiegała rozpromieniona, uśmiechnięta, i śpieszyła się bardzo, gdyż jak mówiła, nie może ani na chwilę odejść od Henryka; które mu musi przytrzymywać na głowie okłady z lodu.
Czwartego dnia Jakób mógł się już podnieść i spędzić dwie godziny w fotelu przed oknem. Wychyliwszy się cokolwiek, patrzył na ogród niezbyt wielki, przecięty torem kolei żelaznej, otoczony niskim murem, zarosły krzakami róż dzikich o bladych kwiatach.
Przypomniał sobie, jak owej nocy wspinał się po tym murze, ażeby zajrzeć do środka.
Po drugiej stronie domu ogród był pusty, nie zarosły, otoczony płotem z dzikich krzewów. Owej pamiętnej dlań nocy, przeskoczył przez ten płot i spotkał przypadkowo Florę, zajętą rozplątywaniem pęku powrozów.
A! przeklęta noc!... wspomnienie jej jeszcze dotąd dreszczem go przejmowało. Ta Flora!... Jej kibić smukła i wielka, jej głowa jasnym włosem pokryta, jej oczy płomienne, patrzące tak prosto a tak przenikliwie, wszystko to coraz wyraźniej rysowało się w jego umyśle.
Z początku ani on sam, ani też nikt z otoczenia wspomniał o zaszłym wypadku. Powoli jednak, w umyśle Jakóba zaczęły budzić się wspomnienia najdrobniejszych szczegółów tej katastrofy.
Szczegóły układały się powoli w jedną całość, która tak zajęła jego umysł, że jedynem jego zajęciem było, siedząc przy oknie, wyszukiwać ślady, domyślać się powodów tego wszystkiego, co się stało.
Dlaczego jej do tego czasu nie dostrzegł? dlaczego ona nie stoi już na swojem stanowisku, z chorągiewką w ręku?
Pytania podobne mimowoli nasuwały mu się na myśl. Bał się odpowiedzieć sobie na nie, a bojaźń ta wzmagała tylko gorączkę, rozwojowi której sprzyjał ten dom ponury, zamieszkały przez widma i straszydła.
Pewnego rana jednakże, gdy Cabuche kręcił się po pokoju, pomagając Sewerynie w porządkowaniu, zdobył się na odwagę i zapytał:
— A Flora?... co się z nią stało?... czy przypadkiem nie chora?...
Kamieniarz, zapytany tak nagle, nie zrozumiał znaków gwałtownych młodej kobiety, nakazującej mu milczenie. Sądził przeciwnie, iż Seweryna każe mu powiedzieć otwarcie.
Nie wahając się długo, odrzekł głosem bolesnym.
— Biedna Flora!... umarła!
Jakób spoglądał na nich drżący, blady. Po pierwszej odpowiedzi Cabucha, nie wypadało już nic innego, jak tylko opowiedzieć smutną prawdę.
We dwoje więc, dopomagając jedno drugiemu w przypominaniu szczegółów, Cabuche i Seweryna, opowiadali, jak Flora, tegoż samego dnia po wypadku, który tylu ludzi uśmiercił, pobiegła do tunelu i tam rzuciła się pod koła pociągu.
Opóźniono naumyślnie pogrzeb matki, aby ją pochować razem z córką. Leżą jedna obok drugiej, na małym cmentarzu w Doinville, tuż obok grobu nieszczęśliwej Ludwiki, która także umarła śmiercią gwałtowną. Trzy ofiary, jakby zmiecione gwałtownym podmuchem wiatru, wzbudzonego przez pociągi, przebiegające z szybkością błyskawicy.
— Umarły.... mój Boże! — powtórzył Jakób po cichu — umarły!... moja biedna ciotka Phasia, i Flora, i Ludwika!...
Na to ostatnie imię, Cabuche, zajęty wraz z Seweryną słaniem łóżka, spojrzał na nią instynktownie, jakby przeraził się wspomnieniem swych uczuć dawniejszych, wobec namiętności świeżej, rozwijającej się i opanowującej go zupełnie, przed którą on nie bronił się wcale, lecz ulegał pierwszemu popędowi, jak pies ulegający od pierwszej, okazanej mu pieszczoty.
Seweryna jednak patrzyła nań jak dawniej, wzrokiem, wyrażającym sympatję. Ręce ich przypadkowo zetknęły się, a Cabuchowi krew uderzyła do głowy.
Jakób nie widział tej sceny przelotnej; zajęty innemi myślami, zapytał:
— Oskarżono ją więc o wywołanie tej katastrofy?...
— O... nie... nie — odpowiedział Cabuche, jąkając się i powoli przychodząc do przytomności. — Tylko... zawsze tam trochę i jej w tem było winy... to przecież jasne.
I zdaniami urywanemi, powiedział to co wiedział. Nie widział nic, gdyż właśnie w chwili, gdy konie ruszyły ciągnąc wóz z kamieniami w poprzek toru, on był w domu przy trupie Phasji, z którą chciał się po raz ostatni pożegnać.
I on czuł z tego powodu pewne wyrzuty sumienia. Panowie z sądu, którzy przybyli na śledztwo, czynili mu ciężkie wymówki, że nie należało zwierząt zostawiać bez dozoru, że nieszczęście by się ni było stało, gdyby on nie zostawił koni samopas.
Śledztwo jednak wykazało, że główną przyczyną było niedbalstwo Flory, a ponieważ ona sama się ukarała i to nawet bardzo surowo, dano więc wszystkiemu pokój; nie ruszono nawet Misarda, który z miną pokorną wykręcił się ze sprawy, całą winę składając na zmarłą.
Za barjerę była ona tylko odpowiedzialna, powinna ją była za każdym nadejściem pociągu zamykać; on nawet nie mógł widzieć co się dzieje za jego plecyma, zwrócony przodem do pociągu nadchodzącego.
Śledztwo ostatecznie stwierdziło, że Misard tego rana spełnił dokładnie wszystkie swe obowiązki, i nic mu nie można było zarzucić. Zostawiono go więc na miejscu, a do czasu, zanim się ożeni po raz drugi, pozwolono mu przyjąć jako dozorczynię barjery, starą Ducloux, dawną służącą z oberży sąsiedniej, która utrzymywała się dotąd z zaoszczędzonych dawniej dochodów.
Gdy Cabuche wyszedł z pokoju, Jakób zatrzymał Sewerynę wzrokiem, dając jej znak, aby na chwilę została.
Był bardzo blady.
— Czy ty wiesz, że Flora naumyślnie pociągnęła konie i zagrodziła przejazd?...
Teraz znów Seweryna pobladła.
— Co ty mówisz?... ty masz gorączkę...
— Nie... nie... to nie jest przywidzenie... Słyszysz?... Widziałem ją tak dobrze, jak ciebie widzę w tej chwili. Trzymała za wędzidła i siłą ręki nie pozwoliła ruszyć się koniom, które chciały uciekać i zejść z drogi wraz z wozem....
Seweryna osunęła się na krzesło, nie mogąc utrzymać się na nogach.
— Mój Boże!... mój Boże!... jak ja się boją... jakież to potworne... nie będę mogła zasnąć w nocy.
— Przecież to jasne... Chciała nas zabić... nas dwoje w tym tłumie... Oddawna już kochała się we mnie, była zazdrosną... A przytem ta głowa szalona... myśli jej Bóg wie z jakiego świata przychodziły... tyle trupów... stos ludzi we krwi... a!... nędznica!...
Patrzyli na siebie wzrokiem szeroko rozwartym, nie odzywając się długo ani słowa.
Nareszcie, chcąc uniknąć tego widma wstrętnego, które gwałtem nasuwało się przed ich oczy, Jakób odezwał się półgłosem...
— A! — umarła... więc to dlatego zdaje mi się, iż ciągle ją widzę. Od chwili gdy odzyskałem świadomość, zdaje mi się ciągle, że ona jest tuż koło mnie. Dziś jeszcze czułem jej oddech na twarzy, jak gdyby stała za łóżkiem, tak, iż musiałem się pomimowoli odwrócić. Umarła... a my żyjemy... Oby tylko nie chciała teraz się zemścić.
Seweryna zadrżała.
— Daj pokój... proszę cię... daj pokój... przywodzisz mię do szaleństwa.
Wyszła.
Jakób słyszał wyraźnie, jak podążyła śpiesznie do drugiego ranionego.
Stanął przy oknie i zapatrzył się na tor kolei, na małą budkę dozorczyni barjery, na studnię obok stojącą, na domek dróżnika, zbity z desek, gdzie Misard spał, jak się zdawało, w chwili gdy był wolny od monotonnego swego zajęcia.
Patrzył na to wszystko, pogrążony w zadumie, jak gdyby zamyślił się nad rozwiązaniem zagadki, niemożliwej do rozwikłania, a od której jednakowoż całe szczęście jego zależało.
Z szczególnem zajęciem wpatrywał się w Misarda, w tą istotą suchą, bladą, wiotką, wstrząsaną co chwila kaszlem uporczywym. A jednak on struł swą żoną, zniszczył tą kobietą tęgą, któraby mogła, jak się zdawało, przeżyć dziesięciu podobnych Misardów. Stoczył ją jak robak, niszczący drzewo potężne, powoli, lecz uparcie i bez przerwy.
Od lat wielu, bezwątpienia, w głowie jego nie zbudziła się myśl inna! W dnie i noce w czasie dwunastogodzinnej służby, myślał on o jednem i tem samem!
Za każdym odgłosem dzwonka elektrycznego, zawiadamiającego o nadejściu pociągu, dawał sygnał trąbką, później, gdy pociąg przeszedł, naciskał guzik aparatu sygnałowego, aby otworzyć przejazd na następnych posterunkach, poczem za naciśnięciem innego guzika zawiadamiał posterunki poprzednie, iż droga jest wolną, oto całe zajęcie, spełniane co chwilę, które w końcu stało się przyzwyczajeniem, wykonywanem bezmyślnie.
— Bez wykształcenia najmniejszego, nie umiejąc nawet czytać, spędzał godziny całe bez zajęcia, patrzył oczyma nieruchomemi w dal nieokreśloną.
Ciągle w budce, oczekiwał tylko sygnału, a jedyną jego rozrywką, było spożycie śniadania lub obiadu, które też starał się przeciągnąć jak najdłużej. Następnie siadał z głową ociężałą, pustą, bez myśli, trapiony jedynie gwałtowną potrzebą snu, tak, że często zasypiał z oczyma otwartemi.
W nocy, bojąc się, aby nie zaspał, wstawał i chodził koło budki, zataczając się, jak pijany, bo ledwie na nogach mógł się utrzymać.
W tym mózgu zdrętwiałym, jak zwykle u człowieka, odosobnionego od reszty świata, jedna tylko myśl się budziła. Tą myślą była chęć zabrania żonie owych tysiąca franków.
Gdy dawał znak trąbką, gdy manewrował sygnałami, czuwając bezmyślnie i automatycznie nad bezpieczeństwem życia tylu setek osób, myślał o truciźnie; gdy stał na stanowisku nieruchomie, z oczyma opuchłemi od senności, myślał tylko o tym jednem. Nic więcej: musi ją zabić, następnie będzie szukał i znajdzie, musi znaleźć ten skarb pożądany.
Jakób patrzył nań obecnie ze zdziwieniem.
Jakto? więc on się nic nie zmienił? Można więc zabijać bez najmniejszego wstrząśnienia, i żyć dalej spokojnie?
Po gorączce pierwszych poszukiwań, Misard rzeczywiście zapadł w zwykłą sobie obojętność. Daremnie więc wysilał się, aby zabić tę upartą kobietę smierć jej nie przyniosła mu korzyści; Phasia nawet po śmierci tryumfowała. Czuł się pobitym; przeszukał cały dom, nie znalazł nigdzie ani grosza.
Przed oczyma jego widniała ciągle twarz zmarłej z oczyma, szeroko otwartemi i wargami uchylonemi z jednej strony do ironicznego śmiechu, jakby chciała powiedzieć: „szukaj!... szukaj!...“
I szukał, szukał wciąż bez wytchnienia, obecnie już nie rękami, nie łopatą, lecz myślą, szukał ciągle.
Pracował bezustannie, przechodząc w myśli wszystkie skrytki możliwe, nie zatrzymując się nad temi, które już przerzucił, a zapalając się gorączkowo, gdy tylko zdawało mu się, że przypomniał sobie jeszcze jedną nietkniętą. Biegł wtedy pośpiesznie, rzucając wszelkie zajęcie.
Zawsze daremnie!...
A jednak nie zniechęcało go to bynajmniej; szukał ciągle.
Ducloux, nowa dozorczyni barjery, przemyśliwała również. Chciała doprowadzić Misarda koniecznie do tego, aby się z nią ożenił, tymczasem zaś pomagała mu w gospodarstwie.
Pewnej nocy Jakób, przyszedłszy już nieco do zdrowia, i mogąc chodzić powoli po pokoju, wstał i podszedł do okna. Koło domu Misarda ktoś chodził z latarnią. Jakób uśmiechnął się i pomyślał.
— Szuka zapewne!...
Jednak nocy następnej, chcąc sprawdzić, czy to rzeczywiście był Misard, dostrzegł z zadziwieniem Cabucha, podkradającego się ostrożnie pod okna sąsiedniego pokoju, gdzie spała Seweryna.
Nie mógł jej widzieć, a jednak stanął i przez dwie godziny przeszło nie ruszał się z miejsca.
Widok tego człowieka nie zgniewał wcale Jakóba, wzbudził w nim tylko litość i smutek.
— Jeszcze jeden nieszczęśliwy! — pomyślał — stoi przygwożdżony pod jej oknami, jak bydlę bezmyślne a wierne.
Rzeczywiście, Seweryna, szczupła, nie zbyt piękna, była jednak aż nadto powabną, z temi włosami kruczemi i oczyma koloru barwniku, aby nie poruszyć nawet takiego olbrzyma dzikiego, jakim był Cabuche.
I patrzcie... stoi pod jej oknami, w nocy, jak dzieciak rozmarzony!...
Teraz dopiero Jakób przypomniał sobie gorliwość, z jaką kamieniarz biegł na usługi Seweryny, jak patrzył wciąż na nią bez przerwy, niby na obraz święty.
A nazajutrz zwróciwszy na niego uwagę, dostrzegł, jak ukradkiem podniósł z ziemię szpilkę, która wypadła z włosów Seweryny i trzymał ją w dłoni, nie mając bynajmniej zamiaru oddania jej komu należy.
Jakób przypomniał sobie męki własne, jakie przeszedł swego czasu.
Dwa dni jeszcze minęły, tydzień się kończył a ranny, jak to doktór przepowiedział, mógł już śmiało powrócić do swych zajęć.
Pewnego rana Jakób, stojąc w oknie, ujrzał swego palacza Pecqueux na maszynie zupełnie nowej, kłaniającego się i czyniącego ręką ruch, jakby go przywoływał do siebie.
Jakób jednak nie śpieszył się wcale.
Od chwili, gdy przychodził do zdrowia, czuł iż dawna namiętność i słabość budzi się w nim całą sną. Gdy przypadkiem ujrzał obnażoną szyję Seweryny, czy to przy świetle dziennem, czy przy blasku lampy lub świecy, wstrząsał się cały. A jednak nie starał się uciec obecnie przed tą budzącą się słabością, lecz z pewnego rodzaju trwogą wyczekiwał, co dalej będzie.
Tego samego dnia usłyszał na dole dwa głosy swieże, śmiejące się, krzyczące i zamieniające tym hałasem ciche mieszkanie, jakby w pensjonat podczas rekreacji.
Poznał natychmiast po głosie, że są to siostry Dauvergnea. Nie mówił nic Sewerynie, która zresztą przez cały dzień wymykała się z pokoju zajętego przez Jakoba, nie pozostając z nim nawet przez pięć minut.
Wieczorem głęboka cisza zaległa w domu całym. Gdy nareszcie Seweryna przyszła z miną surową, cokolwiek pobladła, spojrzał nań długo, przenikliwie i zapytał:
— Więc nareszcie pojechał... siostry zabrały go już z sobą?...
Na to odpowiedziała krótko:
— Tak.
— Jesteśmy zatem sami?... zupełnie sami?...
— Tak, zupełnie... Jutro trzeba będzie i nam się pożegnać. Powracam do Hawru. Skończy się to obozowanie w pustyni...
Jakób nie spuszczał z niej wzroku, milczał prze? chwilę z miną łagodną, a nawet uśmiechniętą.
Po długim milczeniu odezwał się nareszcie:
— Żałujesz, że już pojechał?... co?...
A gdy Seweryna zadrżała i widocznie chciała zaprzeczyć, powstrzymał ją ruchem ręki.
— O!... nie myślę bynajmniej kłócić się z tobą. Widzisz przecie, że nie jestem zazdrosny. Pewnego razu powiedziałaś mi, abym cię zabił, gdybyś miała mi być niewierną... a jednakże, przyznaj sama, nie mam wcale miny człowieka, noszącego się z zamiarem zabicia kochanki... Ale tak, prawdę mówiąc, nie ruszałaś się prawie z dołu. Trudno cię było zatrzymać koło mnie choćby przez minutę. I wiesz co? przyszło mi ostatecznie na myśl to, co twój mąż opowiadał, że pewnego wieczora, zaszczycisz tego chłopca swemi względami, bez przyjemności... ot tak sobie... aby tylko rozpocząć coś nowego.
Seweryna nie chciała się tłómaczyć. Powoli, przeciągle, powtórzyła tylko po dwakroć:
— Rozpocząć... rozpocząć!...
Nagle, pod wpływem jakiegoś napadu rozpaczliwej szczerości, zaczęła mówić szybko, głosem przytłumionym:
— A więc tak... to prawda!... My chyba możemy ze sobą rozmawiać otwarcie. Dosyć jest rzeczy na tym świecie, które nas łączą. Od kilku miesięcy ten człowiek chodzi za mną ciągle i prześladuje mnie swą miłością. Wiedział dobrze, że należę do ciebie; sądził, iż mnie to nie będzie wiele kosztować, abym zechciała i do niego również należeć. Gdym go spotkała tu na dole, mówił znów do mnie, powtarzał mi, że mię kocha do szaleństwa, wyrażając przytem taką wdzięczność za starania, jakiem go otoczyłam, odzywając się z takiem uczuciem i szczerością, że... to prawda... zdawało mi się przez chwilę, jakby we śnie, że go kocham także... że chcę rozpocząć coś nowego, coś lepszego, coś... co być może, byłoby bez przyjemności, lecz coby mnie uspokoiło przynajmniej.
Przerwała sobie sama, zawahała się, po chwili jednak mówiła dalej:
— Gdyż... na naszej drodze stanęła zawada nieprzebyta... my już nie pójdziemy dalej... Nasze marzenia o wyjeździe, nasze nadzieje zostania bogatymi, szczęśliwymi tam w Ameryce, cały ten raj, jaki nam się uśmiechał, a którego spełnienie od ciebie zależało, jest rzeczą nieprawdopodobną, gdyż... ty nie mogłeś!... O!... ja ci nie robię wymówek!... Broń Boże!... Nawet lepiej że się nie stało to, czego tak pragnęłam... Chcę jednak, abyś zrozumiał, iż z tobą nie mam się już czego spodziewać. Jutro będzie takie same jak i wczoraj, te same męki, te same cierpienia!...
Jakób pozwalał jej mówić, nie przerywał jej nawet skinieniem oka. Dopiero widząc, iż powiedziała to, co powiedzieć chciała, odezwał się zimno, spokojnie:
— Więc dlatego ofiarowałaś swą miłość tamtemu?...
Przeszła kilka razy gorączkowym krokiem po pokoju, wreszcie stanęła przed Jakóbem i wzruszywszy ramionami, odrzekła:
— Nie... nie ofiarowałam mu swej miłości, i mówię ci to poprostu, spokojnie, a ty mi wierzysz, jestem tego pewną, kłamstwo bowiem pomiędzy nami byłoby całkiem zbyteczne. Doszliśmy już do tego, iż nie mamy nic przed sobą ukrywać... A więc... nie... nie zrobiłam tego!... Dlaczego?... Dlatego że... nie mogłam... zupełnie tak samo, jak ty nie mogłeś... w tamtej sprawie... Co?... To cię dziwi, iż kobieta nie może obdarzyć mężczyzny miłością, jeżeli to się stać ma jedynie wskutek wyrachowania, obmyślenia, jakie stąd mogą być korzyści?... Co do mnie, nie namyślałam się długo... Nie kosztowało mnie to nigdy wiele trudu, aby być uprzejmą... a raczej, aby sprawić przyjemność Roubaudowi, lub tobie, gdy widziałam, że mnie tak kochacie... A jednak... tym razem nie mogłam!... Pozwoliłam się całować po rękach... nawet nie w twarz... przysięgam ci... Oczekuje mnie w Paryżu, kiedyś później, widząc go bowiem tak nieszczęśliwym, nie chciałam powiększać jego rozpaczy.
Miała słuszność, Jakób wierzył jej zupełnie, widział dobrze w jej spojrzeniu i w tonie głosu, iż nie kłamie. Zresztą nie wiele zwracał uwagi na jej tłomaczenie. Czuł, że krew uderza mu do głowy, że dawna żądza budzi się w nim z nieprzepartą siłą.
Z bojaźnią największą myślał, że znajduje się sam na sam z nią, w tym domu odludnym. Chciał się pozbyć koniecznie tej myśli... Rozgniewany więcej na siebie samego niż na Seweryną, odezwał się gwałtownie:
— A tamten... drugi... jest przecie jeszcze jeden... Cabuche!...
Poruszyła się raptownie.
— A!... spostrzegłeś i to?... i to wiesz?... Tak, to prawda, jest jeszcze i drugi... Sama siebie zapytują, co im się wszystkim stało?... No!... ten przynajmniej nie odezwał się do mnie nigdy ani słowa. Widzą jednak dobrze, jak wykręca sobie palce, gdy my się ściskamy, gdy słyszy, że mówię do ciebie po imieniu, kryje się po kątach i płacze... A do tego kradnie wszystko, co tylko do mnie należy... rękawiczki, szpilki, chustki do nosa; wszystko to znika mi z przed oczu. Zabiera i zanosi do swej dziury, gdzie chowa jak skarby... Nie sądzę jednak, abyś mógł przypuścić, że byłabym zdolną go pokochać... o nie, nie!... za wielki... bałabym się. Zresztą, on o nic nie prosi, nic nie mówi... nie... nie... Ludzie tego rodzaju, gdy są zakochani a bojaźliwi jak ten, umierają, nie żądając niczego. Mógłbyś mnie zostawić miesiąc cały pod jego opieką a ręczę, że nie dotknąłby mnie końcem palca... tak samo, jak nie dotknął Ludwiki... o!... dziś mogłabym za to zaręczyć.
Na to wspomnienie spojrzenia ich się spotkały i milczenie zapanowało. Na myśl im przyszły rzeczy dawne, minione, ich spotkania u sędziego śledczego w Rouen, później pierwsza podróż do Paryża, początek ich miłości, a dalej wszystko, co nastąpiło złego i dobrego.
Podeszła ku niemu tak blizko, że czuł ciepło jej oddechu.
— Nie, nie, z tym mniej jeszcze, niż z kimkolwiek innym. Z nikim, słyszysz, z nikim, ponieważbym nie mogła. A chcesz wiedzieć dlaczego? Ja to czuję w tej chwili, i jestem pewną, że się nie mylę; dlatego, żeś mnie wziął całą. Daremnie szukam innego wyrażenia... tak... wziął, zupełnie jak się bierze rzecz jakąś, obydwoma rękoma, zabiera się dla siebie, rozporządza się nią dowolnie, dlatego że jest ona własnością. Przed tobą nie byłam niczyją. Dziś jestem twoją i zostanę twoją, choćbyś nawet nie chciał tego, choćbym nawet ja sama tego nie chciała... Dlaczego tak jest, tego nie potrafię ani tobie, ani sobie wytłomaczyć. Tak jest... I rzecz skończona!... Inni?... ja ich się boję... przejmują mnie wstrętem, gdy tymczasem ty... ty jesteś dla mnie rozkoszą, szczęściem prawdziwem, niebem... A!... tylko ciebie kocham i tylko ciebie jednego kochać mogę.
Wyciągnęła ramiona, chcąc go chwycić w objęcia, złożyć głowę na jego ramieniu, uwisnąć ustami u warg jego.
On schwycił ją gwałtownie za ręce, zatrzymał raptownie, wzburzony, oszołomiony.
Czuł drżenie wszystkich nerwów, krew biła mu w skronie, w uszach dzwoniło, głowa bolała, jakby kto młotem tłukł po niej. Dziwna żądza zabijania wracała całą siłą i wzmagała się na widok szyi białej, wychylającej się z pod rozpiętego przypadkowo kołnierzyka.
Seweryna mówiła dalej, głosem rozgorączkowanym, błagalnym: Zycie nasze nie może się zmienić?... Ha!..trudno... tem gorzej dla mnie... ale, skoro inaczej być nie może... i na to zgodzić się trzeba. Chociaż wiem, że ty położenia tego zmienić nie jesteś w stanie, że jutro czekają mnie te same przykrości i cierpienia, co i wczoraj, wszystko jedno... nie pozostaje mi nic innego, jak żyć z tobą i cierpieć razem z tobą. Powrócimy do Hawru; niech będzie jak chce, bylebym cię tylko od czasu do czasu mogła wiedzieć, nacieszyć się tobą.
Jakób nie słyszał tych słów, czuł tylko ich ton pieszczotliwy, to powiększało tylko jego gorączkę.
Już wyciągnął rękę ku tej szyi śnieżnej białości, chcąc jednem uściśnieniem zdusić ją, dogodzić swej wrzącej namiętności, gdy Seweryna, ulegając przyzwyczajeniu, odwróciła się i zgasiła lampę.
Zapanowała cisza, przerywana tylko szeptem pieszczoty i szmerem gorących pocałunków.
Po długiej chwili milczenia, odezwała się Seweryna głosem cichym, stłumionym.
— O!... mój drogi... gdybyś był mógł... jakże bylibyśmy szczęśliwi tam, w Ameryce!... Nie, nie!... ja nie żądam, abyś zrobił to, czego zrobić nie możesz!... to tylko żal przemawia przezemnie, żal za znikłem bez śladu marzeniem!... Czy wiesz? przed chwilą strach jakiś przejął mnie nawskroś... Nie mogę pojąć, skąd to pochodzi, a jednak czuję, że coś strasznego mi zagraża!... To dzieciństwo, rzecz prosta... co chwilę oglądam się, jakbym czuła za sobą kogoś, co chce mi zadać cios śmiertelny. Ty jeden tylko możesz mnie obronić; cała moja radość, całe szczęście moje od ciebie zależy. Tyś jedynym celem mego życia!....
Jakób, nie odpowiadając, przycisnął ją do piersi, chcąc w tem uściśnieniu wyrazić to, czego słowami nie mógł wyjawić: wzruszenie swoje, chęć szczerą, aby mógł być dobrym dla niej, i miłość gwałtowną, która pomimo wszystkiego ani na trochę się nie zmniejszyła.
A przecież przed chwilą chciał ją zabić, i gdyby się była nie odwróciła, gdyby nie była zgasiła lampy, byłby ją zadusił... to pewna.
Widocznie nie wyleczy się nigdy, te napady wracają, niewiadomo kiedy, dlaczego i skąd.
Nie mógł tego odkryć, nie chciał nawet zastanawiać się nad tem.
I dlaczego właśnie dziś się to stało, dziś, gdy widział w niej miłość, zaufanie bez granic?... Czyżby to był egoizm?... czyżby miał kochać ją aż tak dalece, że chciałby zniszczyć ją zupełnie, czyżby widok zwłok martwych, zimnych jak ziemia, miał wpłynąć na jego uspokojenie?
— Powiedz mi, najdroższy, dlaczego ja się boję?... Czy ty nie przeczuwasz nic, co mnie zagraża?....
— Nie, nie, uspokój się, nic ci nie grozi.
— Być może. A jednak są chwile, że trzęsę się cała. Czuję wyraźnie za sobą jakieś niebezpieczeństwo. Nie wiem co to jest, a czuję je wyraźnie... Dlaczego ja się boję?...
— Nie, nie, nie bój się... Kocham cię... nie pozwolę ci zrobić nic złego... W mojem objęciu możesz być bezpieczną.
Przez chwilę milczeli.
— A!... najdroższy... jakieżby to było szczęście bez granic, gdybyśmy... Ty wiesz... sprzedalibyśmy dom pojechalibyśmy z pieniędzmi, w Ameryce wszedłbyś do spółki z twym przyjacielem, który wciąż cię oczekuje... Niema dnia, żebym o tem nie myślała... A jakbyśmy się tam ślicznie urządzili!... nie ty nie możesz... wiem!... Jeżeli mówię coś podobnego, to nie dlatego, abym ci chciała sprawić tem przykrość... o nie!... broń może!... to tak sobie... jakoś tak mi się samo wydobywa z serca... pomimo woli... nie chciałabym myśleć o tem, mówić, a jednak nie mogę pozbyć się tych myśli.
Nagłe postanowienie, nie pierwszy już raz powzięte, opanowało znów Jakóba. Zabić Roubauda ażeby jej nie zabijać... Tym razem, tak jak i dawniej, zdawało mu się, iż wola jego pod tym względem jest nieugiętą.

— Nie mogłem — szepnął — ale będę mógł. Czyż ci nie przyrzekłem?

Seweryna przeczyła, lecz bez widocznego oporu.
— Nie przyrzekaj, proszę cię... Ty wiesz, ile nas to potem kosztuje, gdy tobie brak odwagi... Zresztą, to by było straszne... nie trzeba... nie, nie... nie trzeba.
— Przeciwnie, tak, trzeba... wiesz o tem dobrze, że trzeba koniecznie. I właśnie dlatego, że trzeba, znajdą dość na to siły. Chciałem o tem mówić, a teraz tem lepiej, jesteśmy sami i nie możemy widzieć koloru słów naszych.
Seweryna zdawała się na wolą Jakóba, słuchała z sercem ściśniątem, bijącem tak mocno, iż on sam czuł to bicie.
— O!... mój Boże!... dopóki to się stać nie mogło... pragnęłam bardzo, aby się stało... a teraz, nie uwierzysz, jak się boją...
I zamilkli. Rozmyślali nad postanowieniem powziętem. Wokoło siebie czuli pustką, kraj dziki, bezludny, jakby naumyślnie stworzony do snucia podobnych planów, a nawet do wykonywania ich na tem miejscu.
Po chwili, gdy Jakób zamyślony, całował ją pieszczotliwie w szyją, w podbródek, nie widząc zupełnie co robi, Seweryna odezwała się szeptem, jakby mówiła do siebie samej:
— Najlepiej byłoby go tu sprowadzić... ale jak?... Ale mniejsza... pozór znalazłby się łatwo... nie wiem jeszcze jaki, zobaczylibyśmy później... Ty oczekiwałbyś na niego, zaczaiłbyś sią... prawda? co? i wszystko byłoby dobrze... tu by nam nikt nie przeszkadzał... jak myślisz?...
Posłuszny jej myślom i planom, zgadzał się na wszystko, i całując jej ramiona, bąknął tylko:
— Tak, tak.
Seweryna zastanawiała sią, rozważała każdy szczegół, i w miarą jak plan rozwijał się w jej głowie, ulepszała go poprawiała.
— Tylko, mój jedyny, byłoby bardzo głupio z naszej strony, gdybyśmy nie przedsięwzięli wszelkich możliwych środków ostrożności. Bo gdyby nas miano pochwycić na drugi dzień, to jużbym wolała, aby wszystko zostało tak, jak jest obecnie... Widzisz, ja to czytałam, już nie pamiętam gdzie, prawdopodobnie w jakiejś powieści... że najlepiej jest rzucić podejrzenie na samobójstwo... Roubaud jest taki jakiś dziwny, zwarjowany od pewnego czasu, że samobójstwo z jego strony nikogoby nie zastanowiło. Dlaczegożby mu nie miała przyjść myśl do głowy przyjechać tu odebrać sobie życie... przecież to możebne... Tylko chodzi o to, aby tak wszystko urządzić, iżby wypadek samobójstwa był prawdopodobny... Prawda? co?
— Tak, tak.
Szukała sposobów, zadyszana trochę, gdyż Jakób pochwycił ją wargami za gardło i chcąc ją pocałować, dusił ją nieco.
— Coś takiego, coby zatarło zupełnie ślady... Czekaj... czekaj!... mam myśl!... słuchaj no... Gdyby tak naprzykład pchnąć go nożem w gardło, a później wziąć go we dwoje, zanieść na tor kolei i położyć na poprzek. Rozumiesz? Szyję położylibyśmy na szynie tak, że pierwszy pociąg jakiby nadszedł, uciąłby mu głowę... Niechby potem sobie szukali śladu na szyi... aha! nicby nie znaleźli... No? jak ci się podoba?
— Doskonale.
Ożywiali się oboje. Seweryna była prawie wesoła i kontenta, że ma tak bujną wyobraźnię. Ruch pieszczotliwy ze strony Jakóba, wstrząsnął ją jakby dreszczem.
— Czekajno... dajno spokój na chwilkę... Bo widzisz, mój drogi, trzeba się nad tem dobrze zastanowić, to jeszcze nie wszystko; jeżeli ty ze mną tu zostaniesz, samobójstwo nie będzie tak jasno wyglądać; mógłby ktoś rzucić podejrzenie i po co? Trzeba koniecznie, żebyś wyjechał. Dobrze?... Jutro pojedziesz otwarcie, żeby o tem wiedzieli wszyscy, Cabuche, Misard, w razie wypadku mogliby poświadczyć, że cię tu nie było. Wsiądziesz do pociągu w Barentin, zatrzymasz się w Rouen, pod jakimbądź pozorem, a potem, skoro tylko noc zapadnie, powrócisz. Ja cię wpuszczę drzwiami od tyłu. Masz, cztery mile do przebycia, możesz być z powrotem za trzy godziny... No, teraz już zdaje mi się, że wszystko ułożone jak najdokładniej. Plan cały masz gotów, jeżeli tylko chcesz.
— Ależ tak, tak; chcę koniecznie.
Jakób także zaczął teraz rozmyślać. Przez chwilę nie mówili ani słowa; ciszę tę przerwała Seweryna..
— A!... a powód, dla jakiego sprowadzić należy tu Roubauda? Mógłby wyjechać dopiero pociągiem o ósmej wieczorem, skoro ukończy służbę: przyjechałby zatem tutaj o dziesiątej... to najlepsza pora... Ale powód.. Mam... mam... mam!... ten jakiś pan, który chce kupić Croix de-Maufras, mówił mi o nim Misard, ma przyjechać pojutrze zrana!... Doskonale się składa. Wyślę do Roubauda depeszę zrana, że jego obecność jest niezbędną. Ty pojedziesz po południu, wreszcie zanim on przyjedzie... Znakomicie... Noc ciemna, księżyc nie świeci... Wszystko nam sprzyja!...
— Rzeczywiście...
I wśród tych rozmyślań, przerywanych pocałunkami i pieszczotami, zasnęli.
Jakób spał snem głębokim; gdy zbudził się około dziesiątej, Seweryny nie było w pokoju; ubierała się u siebie, po drugiej stronie sieni.
Jasne promienie słońca, wpadające przez okna, kąpały się w czerwonych portjerach, w czerwonem obiciu ścian, i nadawały dziwnie rażące wejrzenie całemu pokojowi i umeblowaniu.
Dom cały trząsł się jakby w febrze, gdyż właśnie przechodził wolno jakiś pociąg towarowy. Łoskot tego pociągu zbudził prawdopodobnie Jakóba.
Olśniony promieniami słońca i czerwonym kolorem pokoju, nie mógł na razie zebrać zmysłów, wkrótce jednak odzyskał przytomność i przypomniał sobie powzięte postanowienie.
A więc to dziś, gdy noc nadejdzie, gdy zniknie to jasne światło słoneczne, stanie się to, czego od tak dawna żąda Seweryna.
Wszystko tego dniu stało się tak, jak było obmyślane. Seweryna przed śniadaniem poprosiła Misarda, aby zaniósł depeszą do Doinville. Po południu Jakób w obecności Cabucha przygotował się do wyjazdu. Co więcej, gdy wyjeżdżał do Barentin, gdzie miał wsiąść na pociąg o czwartej minut piętnaście, Cabuche mu towarzyszył, niby to dla spędzenia czasu, a właściwie z powodu głuchej potrzeby, aby być bliżej tego, który mu przypomniał Seweryną.
W Rouen, dokąd Jakób przyjechał koło piątej, zaszedł do oberży tuż koło dworca, którą trzymała jakaś jego rodaczka.
Mówił, że pragnie odwiedzić swych kolegów jutro zrana, zanim pojedzie do Paryża na służbą.
Ponieważ jednak przecenił swe siły, po chorobie dopiero co przebytej, i czuje się zanadto zmęczony więc chciał zaraz położyć się do łóżka.
Dano mu pokój na dole, z oknami wychodzącemi na odludną uliczką, aby mu nikt spać nie przeszkadzał; posiedział w restauracji do szóstej, a potem udał się na spoczynek.
W dziesięć minut potem dążył już drogą do Croix-de-Maufras. Z mieszkania wyszedł oknem, które zostawił uchylone, aby przez nie powrócić, nie będąc spostrzeżony.
O dziewiątej przybył przed dom odludny, stojący w pobliżu toru kolejowego.
Noc była ciemna. Ani jedna gwiazdka nie oświetlała frontu szczelnie zamkniętego.
Uczuł w sercu uderzenie bolesne, jakby przeczucie nieszczęścia, które się tam za chwilę spełnić miało.
Stosownie do tego, jak ułożył się z Seweryną, rzucił trzy razy małym kamyczkiem w okiennicę pokoju czerwonego, następnie przeszedł na drugą stronę, gdzie wkrótce otworzyły się drzwi, umieszczone w tylnej części domu.
Zamknąwszy je za sobą, szedł krokiem cichym, poomacku, gdyż schody nie były oświetlone.
Dopiero na górze, przy blasku lampy, stojącej na rogu stołu, zobaczył łóżko rozebrane, ubranie młodej kobiety, rozrzucone po krzesłach, i ją samą, rozebraną, w koszuli, z nogami bosemi z włosami rozpuszczonemi, związanemi nad głową wstążką niebieską.
Stanął jak skamieniały.
— Co? już się położyłaś?
— Naturalnie, tak będzie najlepiej. Przyszła mi myśl doskonała. Skoro on nadejdzie, a ja pójdę otworzyć mu, tak jak jestem, nie będzie się niczego domyślał. Powiem mu, że mam straszną migrenę, Misardowi już powiedziałam że jestem słaba. W ten sposób będę mogła śmiało twierdzić, że nie wychodziłam wcale z pokoju, gdy go jutro rano znajdą tam na drodze.
Jakób jednakże drżał ciągle; po chwili odezwał się głosem gniewnym:
— Nie, nie, ubieraj się, koniecznie trzeba, abyś była ubraną, nie możesz zostać tak, jak teraz...
Roześmiała się zadziwiona.
— Dlaczego? Nie bój się, mnie wcale nie jest zimno; o!... patrz, jaka jestem gorąca.
I ruchem pieszczotliwym chciała mu zarzucić ramiona na szyją. Koszula jej usunęła się cokolwiek na bok, a Jakób ujrzał jej ramią zupełnie obnażone. Seweryna, widząc, iż usuwa się od niej, a gniew jego wzrasta coraz bardziej, okazała się posłuszną.
— Nie gniewaj się, już idą do łóżka... nie potrzebujesz się obawiać, abym się zaziębiła.
Gdy się napowrót położyła i naciągnęła kołdrą aż pod brodę, Jakób uspokoił się cokolwiek. Seweryna opowiadała dalej spokojnie, jak to ona sobie wszystko w myśli ułożyła.
— Skoro tylko zapuka, zaraz pójdę mu otworzyć. Z początku myślałam aby go wpuścić tu, do pokoju, gdziebyś czekał na niego. Ale w ten sposób z przeniesieniem trupa byłoby już trudniej. Zresztą tutaj posadzka jest drewniana, a tam na dole przy drzwiach jest marmurowa, co nam ułatwi zatarcie śladów, jeśliby jakie były. Przed chwilą nawet, rozbierając się, myślałam o pewnym romansie, w którym opowiada się, że pewien człowiek, chcąc zabić drugiego, rozebrał się zupełnie. Rozumiesz? potem trzeba się tylko umyć, na ubraniu niema najmniejszego śladu krwi. Co? a gdybyś ty się tak rozebrał?
Jakób spoglądaj na nią pomieszany. Nie mogło mu się pomieścić w głowie, skąd tyle potworności bierze się w tej kobiecie. A jednak twarz jej była spokojna, oczy uśmiechnięte, zdradzały jedynie zacęcie i chęć poprowadzenia całej sprawy jak można najlepiej, aby zapewnić jej całkowite powodzenie. Na myśl jego nasunął mu się widok dwóch ciał nagich, pkrwawi0nych krwi3 zbrodniczą, zatrząsł się.
— Nie, nie!... zupełnie jak dzicy ludzie; może jeszcze powiesz, aby mu pożreć serce?... O!... ty musisz go bardzo nienawidzieć...
Wzrok Seweryny zachmurzył się nagle. To pytanie wyrwało ją z marzeń, jakie snuła niby dobra gospodyni, pragnąc się urządzjć jak najlepiej, a przedstawiło jej całą grozę zbrodni dokonać się mającej. Oczy jej zaszły łzami.
— Zawiele cierpiałam od kilku miesięcy, trudno wymagać odemnie abym go kochała. Sto razy już sobie powtórzyłam: niech się stanie, co chce byle tylko nie żyć dłużej z tym człowiekiem. Ale prawda masz słuszność, to rzecz straszna do czegośmy doszli... jedynie tylko chęć gwałtowna, abyśmy byli szczęśliwymi może nas tłómaczyć.
Zamilkła na chwilę. Jakób chodził szerokiemi krokami po pokoju. Seweryna jednak nie mogła oderwać się na długo od myśli, jak się to wszystko urządzi i mówiła dalej:
— Zresztą, będziemy bez światła; ty staniesz za drzwiami, a gdy ja otworzę drzwi i on wejdzie... zrobisz, co chcesz... Jeżeli się tem zajmuję, to jedynie aby ci dopomódz, abyś się sam nie potrzebował troszczyć się o wszystko. Robię jak mogę najlepiej.
Jakób zatrzymał się przed stołem, spostrzegłszy nóż, ten sam, który już raz służył w podobnej sprawie Roubaudowi, a teraz miał kolejno w jego utkwić gardle. Wziął go do ręki, oglądał.
Seweryna patrzyła również milcząc. Ponieważ ma go w rękach, a zatem zbytecznie mówić mu cokolwiek o tym nożu. Odezwała się dopiero, gdy Jakób położył nóż na stole.
— Mój drogi!... jedyny!... nie chcę, abyś kiedykolwiek powiedział, iż ja cię do tego popchnęłam... Jeszcze czas... odejdź, jeśli nie możesz...
Jakób uczynił ruch gwałtowny.
— Czy ty mnie masz za tchórza?... Tym razem... już się stało!... przysiągłem!...
W tej samej chwili dom zatrząsł się cały. Kurjer przebiegł z szybkością błyskawicy, tak blisko, iż zdawało się, że łoskot, wywołany jego przejściem, wydobywał się z dolnych pokoi.
— To jego pociąg... Więc już wysiadł w Barentin... będzie tu za pół godziny...
Ani Jakób, ani Seweryna nie mówili już ani słowa. Zapanowało długie milczenie.
Zdaleka odczuwali kroki ofiary, zbliżającej się wśród ciemności nocy.
Jakób mimowolnie zaczął znów chodzić po pokoju, jakby licząc kroki Roubauda, który z każdą chwilą zbliżał się coraz bardziej.
Jeszcze chwila... jeszcze jedna... a w ostatniej zaczai się na dole, za drzwiami w sieni i wpakuje mu nóż w gardło, w chwili, gdy będzie wchodził.
Seweryna leżała wciąż, nakryta kołdrą aż pod brodę. Oczyma szeroko otwartemi patrzyła na Jakóba. Odgłos jego kroków odbijał się w jej głowie, jak echo innego chodu oddalonego.
I ona również widziała już w myśli Roubauda, zbliżającego się z każdą chwilą... coraz bliżej... coraz bliżej... nareszcie przyjdzie, zapuka, ona wyskoczy z łóżka, pobiegnie boso, bez światła, do drzwi... „Czy to ty, mój przyjacielu?... wejdź, ja już się położyłam do łóżka“. A on nie zdąży odpowiedzieć ani słowa; padnie wśród ciemności z gardłem rozpłatanem.
I znów przeszedł pociąg, tym razem z przeciwnej strony, ten który się krzyżuje z kurjerem w odległości pięciu minut od Croix-de-Maufras.
Jakób zatrzyma! się ździwiony... Jakto? dopiero pięć minut, jakże to trwa długo!... jeszcze całe prawie pół godziny...
Potrzeba ruchu nie dała mu ustać na miejscu, znów rozpoczął swą przechadzkę z jednego końca pokoju na drugi.
Na myśl jego nasunęło się mimowolne zapytanie, czy będzie mógł. Znał on już dobrze siebie pod tym względem, wiedział, w jaki sposób odbywa się w nim całe to przejście.
Z początku stanowcza chęć zabicia, zdaje się, iż nic go od niej nie odwiedzie, wola jego panuje nad mięśniami; które mu są zupełnie posłuszne. Powoli, zaczyna odczuwać brak oddechu, serce bije tętnem przyśpieszonem, pod piersiami czuje ból krótki, urywany, nieznośny, jakby mu kto gwóźdź wbijał pod żebra; następnie ręce i nogi zaczynają mu marznąć, lodowacieją, wreszcie wola, tak silna przed chwilą, popada w omdlenie, staje się słabą, ulega zupełnie muskułom, powstrzymującym go na miejscu, nie dozwalającym uczynić najmniejszego ruchu.
Objawy te nieraz badał sam w sobie. Teraz oczekiwał niespokojnie, czy znów ich nie uczuje? Nie... dotychczas jeszcze nie.
Chcąc się zabezpieczyć przed niemi, zaczął rozumować, powtarzał sobie w myśli to, co już tyle razy mówił do siebie: potrzeba zmusza go do zabicia tego człowieka, od tego bowiem zależy cała jego przyszłość... tam w Ameryce, będzie szczęśliwy... obok kobiety ukochanej... zresztą jedyny to sposób wyleczenia się ze swej słabości strasznej, na której wspomnienie wstrząsa się cały...
A słabość ta, przed chwilą jeszcze, odezwała się całą siłą... Ujrzawszy Sewerynę rozebraną, już myślał, że się to wszystko inaczej skończy... odczuł to straszne drżenie, wywoływane zawsze widokiem ciała obnażonego. A w chwili takiej nie mógł odpowiadać za siebie; widok podobny każe mu zapomnieć o wszystkiem.
I przez chwilę kusiło go coś gwałtownie... ona rozebrana... na stole nóż błyszczący... Ale na szczęście uspokoił się, a teraz... teraz jest zupełnie silny, nie czuje ani drżenia, ani zwykłych objawów niemocy i upadku woli. A zatem będzie mógł... zrobi to, co zrobić trzeba koniecznie.
I czekał dalej na swą ofiarę, chodząc wciąż po pokoju od drzwi do okna, i odwracając się za każdym razem, ilekroć przechodził koło łóżka, którego nie chciał wcale widzieć.
Seweryna leżała nieruchoma, ścigając tylko wzrokiem Jakóba i obawiając się, aby w ostatniej chwili nie zabrakło mu siły, tak, jak to już się stało raz w Hawrze. Skończyć raz z tem wszystkiem i rozpocząć życie na nowo, to jedyne marzenie, przejmujące całą jej istotę.
Chciała się pozbyć Roubauda, bo jej przeszkadzał, zdawało jej się to całkiem naturalnem. Zresztą, przecież to konieczne do jej szczęścia i do szczęścia człowieka, którego kocha.
Zbrodnia zamierzona nie wzburzała bynajmniej jej sumienia. Musiała rozmyślać nad wszelkiemi szczegółami morderstwa, aby wywołać w sobie uczucie pewnego wstrętu.
W chwilach jednak, gdy widok krwi zacierał się w jej umyśle, stawała się znów spokojną, łagodną, czułą, uśmiechniętą.
I znów dom zaczął się trząść cały, jakby w febrze. Przechodził pociąg towarowy, długi, sunący się powoli.
Seweryna oparła się na łokciu, czekając aż przebrzmi ten łoskot nieprzyjemny i zniknie w oddali wśród wsi uśpionej.
— Jeszcze kwadrans — rzekł Jakób głośno. — Przeszedł już lasek Bécourt, jest teraz na pół drogi. O! jakże to trwa długo...
Odwrócił się ku oknu, jakby chciał dojrzeć cokolwiek wśród ciemności.
Po chwili, wracając na środek pokoju, ujrzał Sewerynę, stojącą przed łóżkiem.
— Gdybyśmy tak zeszli na dół z lampą i obejrzeli tymczasem miejsce?... co? jak sądzisz? Stanąłbyś za drzwiami, jabym pokazała, jak otworzę, a tybyś sobie przygotował ruch najpewniejszy i najwygodniejszy?
Jakób drżał cały.
— Nie, nie, nie!... Nie chcę lampy...
— Potem ją zgasimy... trzeba przecież wiedzieć, jak to będzie, jak się ma zrobić...
— Nie, nie... połóż się napowrót...
Nie słuchała tego, przeciwnie, szła wprost ku niemu, z uśmiechem kobiety, przekonanej o swej przewadze. Mówiła dalej głosem pieszczotliwym, chcąc go przekonać.
— Cóż znowu?... mój drogi... co tobie jest?... Mogłabym myśleć, że się mnie boisz... Gdy się tylko zbliżę, unikasz mnie... O!... gdybyś ty mógł wiedzieć jak ja czuję w tej chwili potrzebę oparcia się o ciebie, zapewnienia się, że jesteś przy mnie, że mnie nie opuścisz.
Jakób cofał się ciągle przed nią, aż do stołu, do którego, następując wciąż, przyparła go i uniemożliwiła mu dalszą ucieczkę.
Lampa stojąca na rogu stołu, oświetlała ją jasno. On nigdy jej jeszcze w ten sposób nie widział. Włosy, spiętrzone w górze, odsłaniały jej szyję, z pod koszuli usuwającej się z ramion, widniało łono obnażone.
Czuł straszne drżenie, krew uderzała mu do głowy, nie mógł schwycić oddechu, nie widział nic co się koło niego dzieje. Jedno tylko pamiętał, a mianowicie, że tuż za nim leży nóż błyszczący, otwarty, że potrzebuje tylko wyciągnąć rękę, aby go pochwycić.
Ze strasznym wysiłkiem zdążył jeszcze wyjąknąć:
— Nie... nie... połóż się... proszę cię!... błagam!....
Tym razem nie słuchała. Widziała jego drżenie, lecz nie zastanawiała się nad jego powodem, a właściwie inaczej je sobie tłomaczyła. Zarzuciła mu ręce na szyję i głosem pieszczotliwym mówiła:
— Uściśnij mnie... uściśnij mnie mocno, jak tylko możesz... to nam doda odwagi, a trzeba nam jej wiele... Musimy się kochać inaczej, niż inni, bardziej niż inni, abyśmy mogli zrobić to, co mamy zrobić... uściśnij mnie z całego serca, z całej duszy!...
Jakób nie oddychał, nie mówił, nie słyszał nic. Szum ogłuszający huczał w jego głowie. W skroniach żar przenikliwy rozwijał się coraz bardziej, przebiegał ręce, piersi, nogi.
Czuł wyraźnie, jak część jego istoty ucieka przed pogonią szaloną innej jakiejś części. Zwierzę wypędzało człowieka... wola znikła zupełnie.
— Uściskaj mnie najdroższy, dopóki jeszcze czas mamy... Wiesz przecie, że lada chwila on nadejdzie... zapuka... Ponieważ nie chcesz, abyśmy zeszli, więc zapamiętaj sobie dobrze... ja otworzę... ty będziesz stał za drzwiami... nie wahaj się... nie czekaj... uderz zaraz... zaraz, aby raz z tem skończyć. Ja cię tak kocham, tak będziemy szczęśliwi!... On przecież nie zasługuje na naszą litość... ileż ja przez niego wycierpiałam... a teraz jest jedyną przeszkodą do naszego szczęścia... Uściśnij mnie mocno... bardzo mocno... jakbyś chciał mnie zjeść całą... aby nic ze mnie zostało.
Jakób, nie obracając się, sięgnął prawą ręką po za siebie i pochwycił za nóż.
Przez chwilę ściskał go w dłoni.
Patrzył na Sewerynę oczyma osłupiałemi, czuł żądzę nieprzezwyciężoną, szaloną, chciał widzieć ją martwą u nóg swoich, jak łup odebrany innym... zabić ją, aby ją posiąść zupełnie.
— Uściśnij mnie!... uściśnij!...
Ruchem pieszczotliwym oparła głowę na jego lewem ramieniu, jakby umyślnie poddać chciała gardło pod nóż morderczy.
Widok tego ciała białego, delikatnego, oszołomił go do reszty. Szybko podniósł w górę rękę uzbrojona nożem, chcąc zadać cios śmiertelny.
W jednej chwili Seweryna spostrzegła błysk ostrza odskoczyła w tył i zawołała głosem przerażonym, błagalnym:
— Jakóbie!... Jakóbie!... Mój Boże!... dlaczego?... dlaczego?...
Przyskoczył do niej z zębami zaciśniętemi, nie mówiąc ani słowa.
Ona cofała się do łóżka, bezbronna...
— Dlaczego?... mój Boże!... dla...
Nie dokończyła wyrazu, nóż utkwił w jej gardle.
Jakób, uderzywszy, przekręcił broń morderczą, czyniąc zadość potrzebie swej ręki.
Ten sam cios, jaki otrzymał prezes Grandmorrin, w to samo miejsce, z tą samą wściekłością.
Czy krzyczała?... Nie widział nic i nie mógł sobie tego przypomnieć.
W tej chwili przechodził pośpieszny pociąg z Paryża, tak szybko, tak gwałtownie, że dom zatrząsł się jak wśród burzy szalonej.
Na podłodze leżał trup Seweryny, niby przerażonej piorunem tej burzy.
Jakób stał nieruchomy i patrzył na tego trupa, rozciągniętego u nóg jego koło łóżka.
Odgłos pociągu niknął w oddali, on wciąż stał nieruchomy, zatopiwszy w nią oczy. Krew ciekła z rany po piersiach i utworzyła na podłodze kałużę dość znaczną.
Nie przypuszczał nigdy, aby tyle krwi było w jej ciele. Nie mógł oderwać oczu od tej twarzy, nawet jeszcze po śmierci pięknej, łagodnej, na pół uśmiechniętej.
Wstążka, podtrzymująca jej włosy, rozwiązała się, a głowa spoczywała na puklach czarnych jak noc, rozrzuconych w nieładzie.
Szeroko otwartemi oczyma, koloru barwniku, pytała jeszcze teraz, przerażona: Dlaczego? Dlaczego ją zabił?
Jakób stał wciąż nieruchomy. Przysłuchiwał się dziwnemu hałasowi, który od chwili już dochodził do jego uszu. Było to jakby wycie przeraźliwe jakichś dzikich zwierząt, jakby ryk lwa zranionego. Starał się odzyskać przytomność, ręką potarł po czole. To w jego głowie tak huczało, własny jego oddech wydawał mu się wyciem wichru.
Nareszcie!... nareszcie zadowolił się, zabił ją!... Tak.... uczynił to raz przecie!... opanowała go dziwna radość, bezgraniczna, nieokreślona, pochodząca z zadowolenia nieokiełzanej żądzy. Czuł się dumny z tego, co uczynił.
Na myśl jego nasunęło się wspomnienie, trup prezesa Grandmorrina; widział go owej nocy strasznej, niedaleko stąd, zaledwie o pięćset metrów.
To ciało delikatne, białe, było teraz tylko powłoką, niby lalką rozbitą; i to on wywołał tę zmianę, jednem uderzeniem noża.
Łoskot wstrząsający całym domem wyrwał go z tego zamyślenia... Czy przychodzą go aresztować?...
Obejrzał się naokoło... nic... cisza... to tylko pociąg!
A ów człowiek, którego miał zabić?... Zapomniał o mm zupełnie... Jakto?... co to się stało?... Więc kobieta, którą kochał i która go wzajemnie kochała do szaleństwa, leży na ziemi z gardłem rozciętem, gdy tymczasem mąż, jedyna przeszkoda do szczęścia, żyje jeszcze, zbliża się krok za krokiem? Jakimże to sposobem?...
Czyż kto zabija wskutek rozumowania?...
Nie!... Zabić można tylko pod wpływem krwi, nerwów; to resztka dawnych walk, w pierwotnych lasach, gdy człowiek rzucał się jak wilk na człowieka, bo potrzebował żyć, bo potrzebował czuć się silnym!...
Wśród tych myśli, błąkających się w głowie Jakoba, nie obudził się ani na chwilę żal lub wyrzut sumienia. Nie; czuł tylko zadowolenie, zdziwienie i smutek pewnego rodzaju, że się to już zmienić nie da.
Widok nieszczęśliwej, która oczyma szeroko otwartemi wciąż zadawała mu jedno i to samo pytanie, przejmował go do głębi. Chciał odwrócić oczy.
Nagle zdawało mu się, iż koło łóżka stoi inna jakaś postać, biała, smukła. Czyżby to |był duch zmarłej?... spojrzał odważnie. Nie, to nie ona, to Flora!... Widział już to widmo kilka razy w czasie gorączki, gdy leżał chory po katastrofie.
Krew zastygła mu w żyłach z przerażenia... Czego ona chce tutaj?... A!... przychodzi tryumfować... czuje, iż została pomszczoną.
Pomimo przerażenia jednak Jakób zapytywał sam siebie, co on tu jeszcze robi w tym domu, na co czeka?
I ruchem gwałtownym rzucił się ku drzwiom, wybiegł na schody, stoczył się raczej po nich, niż zszedł, otworzył na oścież główną bramę wjazdową, jak gdyby małe drzwi od tylu za wązkie były dla niego i popędził w pole. jak szalony, zostawiając za sobą pustkę i grozę śmierci...
Cabuche tego wieczora tak samo jak i codziennie, od czasu przyjazdu Seweryny, przełazi przez mur ogrodowy i kręcił się pod oknami czerwonego pokoju. Wiedział dobrze, że Roubaud miał przybyć za chwilę, nie dziwiło go więc światłu, przebijające się przez rolety zapuszczone.
Nagle dostrzegł człowieka, wybiegającego pędem z domu i zostawiającego drzwi otwarte. W ciemności nie mógł dojrzeć ani jego twarzy, ani nawet ubrania.
Zadziwiło go to tak dalece, iż przez chwilę stanął jak przygwożdżony. Gdy się ocknął, zapóźno już było ścigać uciekającego.
Podszedł bliżej ku drzwiom, miotany trwogą przerażeniem. Co się stało? czy ma wejść, czy czekać, aż się ktoś przecie odezwie... Milczenie ponure, i to światło jednostajne przejmowały go coraz większy zgrozą.
Nareszcie zdecydował się i wszedł na schody. Szedł powoli, gdyż schody nie były oświetlone. Przed drzwiami na górze, również otwartemi na oścież znowu się zatrzymał.
Zdawało mu się, iż z boku widać ubranie kobiece, porozrzucane po krzesłach Prawdopodobnie Seweryna musiała się rozebrać i położyła się do łóżka, pomyślał.
Zawołał na nią pocichutku. Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Trwoga jego powiększała się coraz bardziej, serce biło mu jak młotem.
Posunął się krok dalej i ujrzał krew. Zrozumiał wszystko nagle...
Ze strasznym krzykiem, wydzierającym się z serca rozdartego, rzucił się ku trupowi.
Boże!... to była ona... zamordowana, porzucona na ziemię, obnażona!... Zdawało mu się, iż oddycha jeszcze.
Oszalały z boleści, zawstydzony tym widokiem ciała nagiego, chwycił ją obiema rękoma i przeniósł na łóżko i nakrył Kołdrą. Dotykając jej, pokrwawił sobie ręce i piersi.
W tejże samej chwili stanęli we drzwiach Roubaud i Misard. I oni również byli bardzo zdziwieni, zastawszy wszystkie drzwi pootwierane.
Mąż spóźnił się cokolwiek, gdyż po drodze spotkał dróżnika i zagadał się z nim, rozpytując o nabywcę, który nazajutrz miał przyjechać.
Misard opowiadając, odprowadził Roubauda i wszedł z nim razem na górę.
Obaj spoglądali teraz skamienieli na Cabucha, z rąk którego krew ciekła, jakby z rąk rzeźnika po zabiciu wołu. Misard pierwszy podszedł do łóżka przypatrzył się spokojnie trupowi, obejrzał ranę w gardle i odezwał się tonem najzimniejszym:
— To samo pchnięcie, od jakiego zginął nieboszczyk Grandmorrin.
Roubaud przybliżył się także. Nie mógł wymówić ani słowa, potrząsał tylko głową i wpatrywał się w martwą twarz Seweryny, w rozrzucone pukle czarnych włosów, w oczy szeroko roztwarte i zapytujące:
— Dlaczego? Dlaczego?...




IV.

W trzy miesiące później, pewnej pogodnej nocy czerwcowej, Jakób prowadził do Hawru pociąg pośpieszny, wyjeżdżający z Paryża o szóstej minut trzydzieści.
Jego nowa lokomotywa Nr. 608 nowiutenka, od kilku zaledwie tygodni w ruch puszczona, której nie znał jeszcze dokładnie, nie była bardzo posłuszną. Uparta, kapryśna, jak klacz, którą dopiero trzeba ujeżdżać, zanim przyzwyczai się do wędzidła. Klął często i żałośnie wspominał Lizę. Tej musiał na każdym kroku pilnować, z ręką na korbie, z oczyma utkwionemi w manometr.
Owej nocy niebo było tak pogodne, powietrze tak łagodne, że nawet maszynie pofolgował cokolwiek, pozwolił jej pędzić według fantazji, szczęśliwy, że sam może pełną odetchnąć piersią. Był zdrów, nie czuł żadnych wyrzutów, używał błogiego spokoju.
Wesołość jego doszła owej nocy do tego stopnia, że on, co w czasie drogi nigdy daremnie słów nie tracił, pozwolił sobie zażartować ze swego palacza.
Był nim Pecqueux. Zostawiono go przy dawnym przełożonym, pomimo wielu zmian dokonanych.
— Cóż u djabła; patrzysz tak otwartemi oczyma, jak człowiek, co nigdy nic prócz wody nie pija.
Pecqueux, rzeczywiście, wbrew swemu zwyczajowi, był zupełnie trzeźwy, a do tego mocno zachmurzony.
Na żart Jakóba, odpowiedział krótko i ostro:
— Kto chce dobrze widzieć, powinien oczy otwierać szeroko...
Jakób spojrzał na niego z ukosa, jak człowiek, który nie ma zbyt czystego sumienia.
Zeszłego tygodnia został pochwycony na uścisku Filomeny, która od jakiegoś czasu łasiła się koło niego, jak chuda kotka zakochana.
Nie powodowało nim żadne uczucie zmysłowe, ulegał jedynie gwałtownej chęci przekonania się, czy został już zupełnie wyleczony, czy zupełnie już zadowolnił swą żądzę morderczą? Czy będzie mógł ją kochać bez gwałtownej chęci wpakowania jej noża w gardło?...
Przekonał się istotnie, iż tak było rzeczywiście... To go właśnie uspakajało, to napełniało go, mimo nawet jego wiedzy, szczęściem, radością, iż jest takim, jak wszyscy inni ludzie.
Gdy Pecqueux otworzył ognisko maszyny, chcąc dorzucić węgla, zatrzymał go.
— Nie, nie, już ma dosyć, daj spokój, idzie przecież doskonale.
Pecqueux zaklął tylko w odpowiedzi.
— Aha, juści, doskonale... albo to potrafi iść doskonale takie bydle przeklęte!... To nawet porównania niema z poczciwą Lizą!... Szurgot jakiś... nie wart kopnięcia nogą...
Jakób, chcąc uniknąć sprzeczki, nie odpowiadał zupełnie. Widział on, że dawna przyjaźń, łącząca ich, znikła zupełnie po śmierci Lizy.
Teraz kłócili się o najmniejszą drobnostkę, o śrubę, zakręconą za mocno, o garstkę węgla, ułożoną nie tak, jakby należało. I przyrzekał sobie, że musi być bardzo ostrożnym z Filomeną, aby nie doszło kiedy do otwartej wojny z palaczem, zwłaszcza, że teren do niej, ten wąski ruchomy mostek, łączący tender z maszyną, nie był bardzo bezpiecznym.
Pecqueux, przez wdzięczność, iż to i owo przepuszczono mu przez palce, iż mógł robić małe oszczędności na węglach, a zwłaszcza, że znajdywał zawsze jakieś resztki w koszyku Jakóba, który zaopatrywał się na drogę w rozmaite wiktuały, dotychczas służył, jak pies wierny, gotów nawet kąsać, gdy potrzeba było bronić swego. pana.
To też żyli spokojnie, jak bracia, połączeni obawą przed niebezpieczeństwem, grożącem im na każdym kroku i nie mówili do siebie ani słowa, znali bowiem na wylot swe ruchy, nawet swe spojrzenia.
Pożycie to jednak łatwo mogłoby się zamienić w piekło, gdyby im przyszło żyć w niezgodzie jeden obok drugiego, ocierać się wciąż o siebie, i gdyby się chcieli pożreć wzajemnie.
Towarzystwo kolejowe miewało nawet z tego powodu rozmaite przykrości. Przed tygodniem zaledwie musiano rozdzielić maszynistę i palacza na pośpiesznym pociągu z Cherbourga, ponieważ pokłóciwszy się o jakąś kobietę, pierwszy tyranizował drugiego, który też za to nic a nic nie słuchał wydawanych rozkazów. Staczano formalne bójki w czasie drogi, zapomniawszy zupełnie o tłumie podróżnych, o pociągu, pędzącym całą siłą pary.
Dwa razy jeszcze Pecqueux otworzył ognisko i dorzucił węgla, jedynie przez nieposłuszeństwo, chcąc wywołać awanturę.
Jakób udawał, że tego nie widzi, pilnował tylko korby, regulatora i manometru, i ciągle wypuszczał parę, aby zmniejszyć ciśnienie.
Powietrze było nadzwyczaj przyjemne. Lekki wietrzyk, wywołany pędem pociągu, łagodził upał nocy czerwcowej.
O jedenastej minut pięć pociąg przybył do Hawru. Gdy podróżni wysiedli z wagonów, lokomotywę odprowadzono do remizy, a Jakób wraz z palaczem oczyścili ją i opatrzyli zupełnie zgodnie, tak jak to dawniej bywało.
W chwili jednak, gdy wychodzili po za obręb zabudowań Kolejowych, z zamiarem udania się na ulicę François-Mazeline, gdzie mieli łóżka przygotowane, jakiś głos ich zatrzymał.
— Gdzież to tak śpiesznie?... Wstąpcież choć na chwilę.
Była to Filomena, która z progu mieszkania swego brata oddawna czatowała już na Jakóba.
Spostrzegłszy palacza, zrobiła ruch, wyrażający wielkie niezadowolenie. Chcąc jednak porozmawiać choć trochę ze swym nowym przyjacielem, musiała znieść obecność dawnego, to też po chwili wahania zaprosiła ich obydwóch.
— Mogłabyś też dać nam spokój — mruczał Pecqueux — tacy jesteśmy zmęczeni i spać się nam chce okropnie.
— O!... jaki miły, uprzejmy... prawda?... Na szczęście pan Jakób nie jest taki do niczego, jak ak ty i nie odmówi mi kieliszka... prawda, panie Jakóbie?...
Maszynista już miał odmówić, przez ostrożność wzglądem Pecqueux, gdy ten nagle zgodził się wstąpić na chwilę.
Przyszło mu bowiem na myśl, iż w ten sposób łatwiej będzie mógł wyszpiegować jak rzeczy stoją i przekonać się raz przecie na pewno.
Weszli do kuchni, zasiedli za stołem, na którym ukazały się wkrótce kieliszki i butelka wódki.
Filomena, stawiając to wszystko, mówiła pocichu:
— Nie trzeba, ile możności, robić hałasu, bo mój brat tam śpi na górze, a on nie lubi, abym gości przyjmowała.
A nalewając kieliszki, dodała:
— Ale... ale... wiecie co?... matka Lebleu wyciągnęła nogi... a jakże... O!... ja dawno już powiedziałam, że to ją zabije, jak ją zapakują do tego mieszkania od tyłu... przecież to prawdziwe więzienie. Kwękała jeszcze przez cztery miesiące, nie widząc nic przez okna, tylko blachę cynkową... A co ją ostatecznie dobiło, to, że nie mogła się ruszyć ze swego fotelu... nie mogła już szpiegować panny Guichon i pana Dabadie... a to było przez przyzwyczajenie, całe jej zajęcie... Do wściekłości ją to doprowadzało, że nie mogła ich nigdy złapać, a jak się już przekonała, że jej się to w żaden sposób nie uda, tak się zmartwiła, że umarła...
Przerwała sobie sama, wychyliła łyk wódki i mówiła dalej:
— Juścić, że tam pomiędzy nimi coś być musi... ale to takie filuty!... ho, ho!... ani oko ludzkie ich nie dojrzy, ani ucho nie podsłucha... Chociaż podobno ta mała pani Moulin ich widziała... Ale ta nie piśnie ani słówka, za głupia na to... a zresztą jej mąż... pomocnik zawiadowcy...
I znów przerwała, lecz widząc, że nikt się nie odzywa, mówiła dalej:
— Więc w przyszłym tygodniu będzie w Rouen sprawa Roubauda.
Jakób i Pecqueux słuchali ją dotąd, nie otwierając ust wcale. Palacz tylko zauważył w myśli że stałą się bardzo gadatliwą. Z nim nie trudziła się nigdy na tak długą pogawędkę, I nie spuszczał z niej oczu, w których coraz silniej błyskała zazdrość, widząc ją tak podnieconą wobec swego zwierzchnika.
— Tak odpowiedział maszynista, tonem najspokojniejszym. Odebrałem już nawet wezwanie.
Filomena zbliżyła się, szczęśliwa, że przy tej sposobności mogła trącić Jakóba łokciem.
— A! i ja także jestem wezwana na świadka. O, panie Jakóbie, gdy zaczęto mnie wypytywać o pana, bo wiesz pan, chcieli wiedzieć cala prawdę co do pańskiego stosunku z tą kobietą, tak; otóż, gdy zaczęto mnie wypytywać, powiedziałam sędziemu:
„Ależ, panie sędzio, on ją ubóstwiał, to nie podobieństwo, aby mógł jej wyrządzić jakąkolwiek krzywdę“.
— Alboż to zresztą nieprawda, małoż się na to patrzyłam? Mogłam zatem odezwać się w podobny sposób z najczystszem sumieniem.
— O! odpowiedział Jakób, tonem zupełnie obojętnym — nie miałem ja co do tego najmniejszej obawy. Mogłem przecież wykazać jasno jak na dłoni, godzinę po godzinie, gdzie i co robiłem. Zresztą najlepszym dowodem, iż nic a nic nie można mi było zarzucić, jest to, że towarzystwo zatrzymało mnie nadal w służbie i nie żądało bynajmniej tłomaczenia.
Przez chwilę zapanowało milczenie. Wszyscy troje pili powoli wódkę.
— Dreszcz mnie ogarnia, gdy pomyślę sobie o tem wszystkiem — rzekła Filomena. — To dzikie zwierzę, ten Cabuche, cały jeszcze pokrwawiony, gdy go zatrzymano... I pomyśleć, że na świecie mogą żyć tacy idjoci!... Zabijać kobietę, dlatego, że się w niej kocha, jak gdyby mu to mogło pomódz choć trochę!... Jak kobieta nie odwzajemnia się miłością, to trudno... niczem jej do tego nie zmusisz!... Czego nie zapomnę nigdy w życiu, to owej chwili, kiedy pan Cauche zaaresztował nad brzegiem morza pana Roubauda. Byłam tam właśnie wtenczas. Było to akuratnie w tydzień później, gdy pan Roubaud powrócił do Hawru po pogrzebie żony i najspokojniej zabrał się do swej służby. Pan Cauche uderzył go po ramieniu i powiedział, że ma rozkaz odprowadzenia go do więzienia. I pomyśleć sobie, że ci ludzie byli przecież najlepszymi przyjaciółmi, że po całych nocach grali razem w karty. Ale, jak się jest komisarzem, to trudno, prawda? Rodzonego ojca i matkę zaprowadziłby na gilotynę, to już taki zawód przeklęty!... Co jego to obchodzi?... W pół godziny później widziałam go, jak grał w karty z najspokojniejszą miną, nie troszcząc się bynajmniej o swego przyjaciela.
Pecqueux słuchał słów Filomeny z zaciśniętemi zębami, wreszcie zerwał się gwałtownie i uderzył pięścią w stół.
— Milion djabłów! — zawołał — gdybym ja był na miejscu tego biednego Roubauda... Jego żona kochała pana, panie Jakóbie... przyszedł inny i zabił ją, a sąd przyczepia się do niego... Nie!... to można wściec się ze złości!...
— Ależ, ośle jeden — tłomaczyła Filomena — przecież oskarżają go, że namówił Cabucha, do zamordowania tej biednej kobiety, tak... i to z powodu jakichś tam interesów pieniężnych, czy coś podobnego, bo sama nie wiem na pewno... zdaje sią, że znaleźli u Cabucha zegarek prezesa Grandmorrina, wiecie?.. tego jegomościa, co go to zabili przed ośmnastu miesiącami. I to akurat tak się jakoś zgadza ta dawna awantura z tem świeżem morderstwem, że sąd połączył obie sprawy... a!... to przecie cała historja!... Ja wam tego nie potrafię wytłomaczyć, jak należy, ale to wszystko było opisane w gazecie, na całych dwóch stronach.
Jakób roztargniony nie zważał wcale na te gęganinę Filomeny.
— Po co sobie nad tem łamać głową? — odezwał się nareszcie — czy nas to obchodzi? Jest sprawiedliwość i sądy nie potrafią wyświetlić całej prawdy, to cóż my na to poradzić możemy?...
Pomimo jednak wysilonego spokoju, na jaki z trudnością się zdobywał, policzki jego zbladły. Zapatrzył się gdzieś w dal nieskończoną i po chwili milczenia dodał:
— W tem wszystkiem żal mi tylko tej nieszczęśliwej kobiety!... Oj, biedna ona, biedna!...
— Co do mnie — zakończył Pecqueux gwałtownie — gdyby się kto poważył dotknąć kobiety, którą ja kocham, zabiłbym go bez najmniejszego wahania, i jego i ją także... Potem niechby mi nawet ucięli głowę... wszystko mi jedno!...
I znów zapanowało długie milczenie.
Filomena nalewając po raz drugi małe kieliszki wzruszyła pogardliwie ramionami. W głębi jednak była wzburzona i przypatrywała się z ukosa palaczowi.
Wyglądał on strasznie zaniedbany, brudny, ubranie miał podarte. Nie miał bowiem kto utrzymywać koło niego porządku; matka Wiktorja musiała z powodu choroby opuścić zajmowane stanowisko i przenieść się do szpitala. Nikt nie oddawał jego bielizny do prania, nikt jej nie naprawiał, nie było komu doglądać, aby ubierał się czysto i porządnie.
Filomena porównywała mimowoli ubranie i bieliznę obu swoich gości, a porównanie to wypadło naturalnie na niekorzyść palacza.
— Jakto?... zamordowałbyś własną żonę? — odezwała się wreszcie Filomena, chcąc przerwać przykre milczenie. O to chyba niema obawy... Wątpię, żeby się na nią kto złakomił...
— Ją czy inną... wszystko jedno — odmruknął Pecqueux.
Filomena poznała, że rozmowa wchodzi na niezbyt miłe, tory, i chciała ją zmienić. Czemprędzej też trąciła się kieliszkiem i odezwała się wesoło.
— No!... twoje zdrowie!... A przynieś mi swoją bieliznę, żebym ją poprała i pocerowała... bo doprawdy, tak jak teraz chodzisz, nie przynosisz wcale zaszczytu ani mnie ani panu Jakóbowi... No, pańskie zdrowie!...
Jakób zadrżał, jakby go kto ze snu zbudził. Pomimo całego jego spokoju, pomimo, że nie czuł wyrzutów sumienia, często jednak odzywał się w nim żal za tą kobietą, zamordowaną przezeń w tak okrutny sposób. Żal ten objawiał się zazwyczaj głębokiem zamyśleniem i łzami, które mimowoli z pod powiek się wydobywały.
Trącił się kieliszkiem i zagadał, chcąc ukryć swe pomieszanie.
— Czy wiecie, że będziemy mieli wkrótce wojnę?...
— Nie może być?... Z kimże to?...
— A z prusakami... tak... z powodu jakiegoś tam ich księcia, któremu się gwałtem zachciało być królem hiszpańskim. Wczoraj rozprawiano w Izbie caluteńki dzień o tej jedynie sprawie.
Filomena spochmurniała na tę wiadomość.
— To nie bardzo zabawne... A dość już nas przecie nanudzili swojemi wyborami, swojem głosowaniem powszechnem, swojemi rozruchami w Paryżu!... Powiedzcie mi, czy to wszystkich mężczyzn zabiorą na tę wojnę?...
— O nie... nas nie ruszą... my jesteśmy spokojni. Nie mogą przecież ogołocić ze służby całej kolei. Tylko, że nas namordują okropnie przewozem wojska i dostawą żywności. Liczba pociągów, odchodzących z Hawru, zostanie podwojoną. Ha!... zresztą to trudno, każdy musi pełnić swój obowiązek.
Po tych słowach Jakób powstał, gdyż Filomena zanadto wyraźnie zaczęła mu dawać jakieś znaki, trącając go nogą pod stołem, tak, że Pecqueux to zauważył i choć nie mówił ani słowa, lecz złość swoją objawiał zaciskaniem pięści.
— Chodźmy już spać, bo to dosyć późno.
— I ja tak myślę — odparł mrukliwie Pecqueux.
Uścisnął rękę Filomeny tak silnie, że aż się skrzywiła, lecz nie krzyknęła i korzystając z chwili, gdy palacz dopijał resztkę wódki z kieliszka, szepnęła do ucha Jakóbowi:
— Strzeż się, to bydlę jest okropne, gdy się upije.
Na schodach odezwał się odgłos ciężkich kroków. Filomena przestraszyła się i zawołała gorączkowo:
— Mój brat!... Uciekajcie, uciekajcie prędko!...
Zaledwie oddalili się o jakie dwadzieścia kroków, gdy usłyszeli krzyk i odgłos policzków. Filomena odbierała dotkliwe napomnienia, jak mała dziewczynka, złapana na gorącym uczynku, gdy wsadzi nos do słoika z konfiturami.
Jakób zatrzymał się, jakby chciał biedź na pomoc. Pecqueux schwycił go za rękę.
— Co?... czy to pana co obchodzi?... Przeklęta dziewczyna!... dobrze jej tak... a niechby ją nawet i zabił.
Gdy przyszli do domu przy ulicy François-Mazeline, położyli się spać, nie zamieniwszy ani jednego słowa.
W poniedziałek miała się zacząć w Rouen sprawa Roubauda. Był to tryumf dla sędziego śledczego Denizet. W całym świecie sądowym chwalono go za sposób, w jaki przeprowadził tę sprawę ciemną i zawiłą.
— To arcydzieło najzręczniejszej analizy — mówiono — logiczne odtworzenie prawdy, kreacja prawdziwa jednem słowem.
Natychmiast po przyjeździe do Croix-de-Maufras, w kilka godzin po zmordowaniu Seweryny, pan Denizet kazał zaaresztować Cabucha.
Wszystkie podejrzenia zwróciły się ku niemu. Wyraźne ślady krwi, których nie starał się nawet zatrzeć, zeznania Roubauda i Misarda, w jaki sposób zastali go samego, pomieszanego, stojącego nieruchomo nad trupem, wszystko to stanowiło w oczach pana Denizet dowody najbardziej obciążające.
Zapytany dlaczego i w jaki sposób znalazł się w tym pokoju, kamieniarz wyjąkał niezrozumiale jakąś historję, którą sędzia śledczy przyjął wzruszeniem ramion, tak mu się wydawała błahą i wymyśloną.
Historja ta opiewała o jakimś zbójcy legendowym, o jakimś winowajcy wymarzonym, którego prawdziwy obwiniony widział nibyto uciekającego, wśród ciemnej nocy. Musiał daleko już uciec ten zbrodniarz, skoro tak biegł długo... nieprawdaż?...
Zresztą, gdy go zapytano, co robił przed domem o tak późnej godzinie, Cabuche zmieszał się, nie chciał odpowiedzieć, aż nareszcie przyciśnięty zapytaniami, zapewniał, iż znalazł się tam przypadkiem, wyszedłszy na przechadzkę.
Zeznania te zdawały się panu Denizet zbyt dziecinnemi. Jak uwierzyć w tego tajemniczego nieznajomego, w tego zbójcę, kryjącego się wśród cieni nocy, zostawiającego wszystkie drzwi otwarte, a który jednak nie ruszył ani mebli, ani ubrania ofiary, nie zabrał nawet jej chustki?... Zkądby się wziął?... Dlaczegoby miał zabijać?... z jakiego powodu?...
W samych początkach śledztwa sędzia, wiedząc o stosunku, jaki łączył ofiarę zamordowaną z Jakóbem, zaniepokoił się o niego. Sam jednak obwiniony uspokoił jego obawy, twierdząc, iż odprowadził maszynistę do Sarentin, gdzie widział go wsiadającego do pociągu o czwartej, minut czternaście.
Zresztą oberżysta w Rouen przysięgał na wszystkie świętności, iż młody człowiek położył się spać wieczorem natychmiast po spożyciu obiadu, i wstał dopiero nazajutrz rano około godziny siódmej. Zresztą kochanek nie morduje nigdy swej kochanki bez najmniejszego powodu, a zwłaszcza kochanki, którą uwielbia tak, jak Jakób Sewerynę, o czem panu Denizet dobrze było wiadomo.
Sędzia, chcąc uspokoić swe skrupuły, badał czy przypadkiem nie słyszane, gdzie o jakich zatargach pomiędzy maszynistą a zamordowaną, niczego jednak pod tym względem się nie dowiedział. Wszelkie zatem rzucanie podejrzenia na Jakóba wydawało się panu Denizet głupstwem, nonsensem.
Nie, nie... Jeden jest tylko morderca przypuszczalny, jeden tylko widoczny, napotkany na miejscu popełnienia zbrodni, z rękoma zakrwawionemi, z nożem, leżącym u jego stóp, ten Cabuche głupkowaty, opowiadający historje, których słuchając, spać się zachciewa.
Doszedłszy jednak do tego punktu, pan Denizet, pomimo całego swego wewnętrznego przekonania, pomimo swego węchu, któremu, jak sam twierdził, więcej dowierzał, niż najjaśniejszym dowodom, na chwilę znalazł się w wielkim kłopocie.
Podczas pierwszej rewizji, dokonanej w norze obwinionego, mianowicie w lesie Bécourt, nie znaleziono nic podejrzanego. Nie mogąc uzasadnić złodziejstwa lub rabunku, trzeba było wynaleźć jakąś inną przyczynę zbrodni.
Naraz Misard wprowadził pana Denizet na inną drogę, nieco pewniejszą, bo, odpowiadając na pytania postronne, rzucane dla zmylenia domysłów, zapewnił, iż widział Cabucha, przekradającego się pewnej nocy przez mur folwarku i podpatrującego pod oknem Seweryny, która właśnie spać się kładła.
Jakób, zapytany w tej kwestji, opowiedział najspokojniej, iż widział nieraz nieme uwielbienie kamieniarza względem zmarłej, objawiające się jedynie chodzeniem za nią, wpatrywaniem się w jej twarz jak w obraz, oraz gorącą chęcią posługiwania jej na każdym kroku.
Po tych zeznaniach, nie było już najmniejszej wątpliwości; powodem zbrodni była namiętność zwierzęca. Wszystko składało się jaknajnaturalniej.
Zabójca wszedł przez drzwi, do których miał klucz dorobiony i w przestrachu zostawił je za sobą otwarte. W pokoju wywiązała się walka pomiędzy ofiarą a napastnikiem, zakończona morderstwem. Zabójca miał prawdopodobnie zamiar dopuszczenia się jeszcze innej zbrodni na trupie, lecz przeszkodziło temu nagłe wejście Misarda i Roubauda.
Ta ostatnia okoliczność była wprawdzie cokolwiek niewyraźną. Zachodziło mianowicie pytanie, dlaczego zabójca wybrał tę właśnie porę do wykonania zbrodni a nie inną?... Wiedział przecież dobrze, iż o tym czasie przybędzie z Hawru mąż Seweryny; sam nosił depeszę, wzywającą go do Croix-de-Mautras; zresztą nie robiono z tego bynajmniej sekretu.
Po głębszym jednak namyśle nawet i to zwracało się przeciw obwinionemu. Działał on, zdaniem pana Denizet, pod wpływem żądzy, nie mogącej znieść żadnych przeszkód, a nawet pobudzonej niemi do najwyższego stopnia, do szaleństwa prawie. Nie myślał o niczem więcej tylko o tem, że noc owa była ostatnią chwilą, w której Seweryna znajdowała się sama jedna w domku odosobnionym, pustym, że jeżeli z chwili tej nie skorzysta, nie spotka już nigdy sposobności, gdyż przedmiot jego uwielbień wyjedzie nazajutrz z mężem do Hawru. Przecież to zupełnie naturalne.
Od tej chwili przypuszczenia sędziego śledczego zamieniły się w pewność, niczem nie ugiętą.
Cabuche zarzucony pytaniami, obsaczony najrozmaitszemi zasadzkami, na które nie zwracał uwagi, opowiadał ciągle jedno i to samo: przechodził drogą, chcąc odetchnąć świeżem powietrzem nocy pogodnej. Jakiś człowiek, nieznany mu zupełnie, otarł się prawie o niego, pędząc jak wiatr wśród ciemności, tak, że nie można było w pierwszej chwili dostrzedz, w którą uciekł stronę. Zaniepokojony spojrzał na dom i, drzwi zobaczył otwarte na oścież. Po chwili wahania wszedł do wnętrza i ujrzał widok przerażający.
Na ziemi leżały zwłoki zamordowanej, jeszcze niezupełnie zastygłe, z oczyma szeroko otwartemi. Na razie sądził, iż tylko omdlała. Schwycił ją więc w ramiona i zaniósł na łóżko, przyczem poplamił się krwią, obficie sączącą się z rany.
To jedno tylko wiedział i to wciąż powtarzał, nie zmieniając najmniejszego szczegółu. Można było śmiało sądzić iż obmyślił sobie tę historję i trzymał się jej uporczywie. Gdy chciano go sprowadzić z obranej drogi, mieszał się i milczał, jak człowiek ograniczony, nic nie rozumiejący. Gdy pan Denizet zagadnął go po raz pierwszy co do namiętności, jaką pałał ku Sewerynie, zaczerwienił się jak student, przyłapany na jakiejś miłostce, przeczył stanowczo i twierdził, że nawet w snach nie śmiał marzyć o czemś podobnem. Wydawało mu się to rzeczą nikczemną, którejby się nigdy nie dopuścił. Nie, nie on jej nie kochał, nie pragnął jej nigdy, i nie można było z niego wydobyć ani słowa w kwestii, która wydawała mu się zbezczeszczeniem pamięci kobiety nieszczęśliwej.
Ale i ten upór, to nieprzyznawanie się do faktu, który tylu świadków stwierdziło, przemawiały na jego niekorzyść. Według aktu oskarżenia, ukrywał on całkiem naturalnie tę namiętność gwałtowną, która doprowadziła go aż do zbrodni.
Nareszcie sędzia śledczy, zebrawszy już tyle dowodów, chciał wydobyć z niego przyznanie się do prawdy i w tym celu wypowiedział mu wprost zarzut o zabójstwo i gwałt, dokonany na zwłokach.
Słowa te wywołały wprost przeciwny skutek. Cabuche zaprzeczył, lecz z taką gwałtownością, iż musiano wezwać żandarmów, aby go przytrzymali.
— Zabić ją?... i po co?... po to, żeby... o!... kobietę uwielbianą, ubóstwianą jak świętą!...
Wściekłość jego doszła do tego stopnia, iż groził, że podusi wszystkich sędziów.
Oburzenia tego nie przyjęto, naturalnie jako dowód uniewinniający. Przeciwnie, gwałtowny ten wybuch kazał przypuszczać, iż zdolnym był do spełnienia zbrodni, której się tak uparcie wypierał.
Pan Denizet, jak sam mówił o sobie, węszył zawsze prawdę. Dzięki też temu węchowi i teraz wpadł przypadkowo na ślad, który wprowadził sprawę na nowe, chociaż niezbyt odmienne tory.
Nie dowierzając ludziom, którzy przeprowadzili pierwszą rewizję w norze Cabucha, postanowił sam szukać, i rzeczywiście natrafił na jakąś kryjówkę, gdzie zagrzebane były rękawiczki, szpilki i chustki kobiece. Co jednak ważniejsza, w tejże samej kryjówce znalazł zegarek złoty.
Pozna! on go dobrze i ucieszył się nadzwyczajnie tem odkryciem. Był to bowiem zegarek Grandmorrina, który niegdyś tak śledzono, mający podwójnie grube koperty, na wierzchu monogram z liter początkowych imienia i nazwiska prezesa, a w środku cyfrę fabryczną 2516.
Wobec tego odkrycia stanął olśniony jak światłem błyskawicy. Wszystko się wyjaśniło.
Przeszłość łączyła się z teraźniejszością, fakta łączyły się z faktami i zachwycały sędziego swą logicznością.
Następstwa jednak mogły zaprowadzić tak daleko, iż początkowo zamilczał o zegarku i badał tylko oszołomionego kamieniarza, co znaczą te chusteczki i rękawiczki.
Cabuche na chwilę zawahał się i chciał wyznać wszystko otwarcie. A więc tak... on ją kochał... on ją uwielbiał... całował jej suknie, gdy je zdjęła i wziął je do czyszczenia z kurzu, kradł jej drobiazgi, jej chustki, szpilki, gdyż zdawało mu się, iż wraz z temi przedmiotami przywłaszcza sobie cząstkę jej osoby, Później jednak, wstyd jakiś nie do pokonania, nakazał mu milczenie. I gdy nareszcie sędzia, chcąc go ostatecznie przekonać, podsunął mu przed oczy zegarek, patrzył jak otumaniony.
Pamiętał on go dobrze. Pewnego razu, ścieląc łóżko, dostrzegł chustkę Seweryny, ukrytą pod siennikiem. Ukradł ją i uniósł jako łup ukochany. Ze zdziwieniem największem dostrzegł dopiero u siebie, w swej norze, że w jednym z rogów chustki, zawiązany był ten zegarek. Przez kilka dni z rzędu łamał sobie głowę, w jaki sposób zwrócić Sewerynie to, czego zatrzymać nie chciał, nie oddając chustki... Ale teraz opowiadać o tem wszystkiem? po co?... Trzebaby się przyznać do wszystkich innych gałganków, skradzionych ukochanej kobiecie, do tej bielizny, która tak pięknie pachniała, a której tak się teraz wstydził.
Zresztą, czyżby mu teraz uwierzono?... on sam zaczynał już nie rozumieć, co się koło niego i z nim samym dzieje; wszystko mieszało mu się w mózgu... chwilami zdawało mu się, iż to sen jakiś okrutny dręczy go tak straszliwie.
Doszedł już nawet do tego, iż nie oburzał się na zarzut morderstwa. Słuchał spokojnie, ogłupiały, i na wszystko odpowiadał ostatecznie:
— Nie wiem!..
O chustce i rękawiczkach nie wiedział, o zegarku również nic nie wiedział. Ciągłe badania zmęczyły go do tego stopnia, iż pragnął spokoju za jakąbądź cenę.
Jeśli chcą koniecznie jego głowy, dlaczego nie wysyłają go na gilotynę. Niech się to już raz skończy... byle prędko.
Pan Denizet kazał nazajutrz aresztować Roubauda. Uczynił to powodowany właściwem sobie przewidywaniem, nie mając nawet na razie przyczyn wystarczających. Znalazł je jednak bardzo prędko.
Niedarmo przeczuwał, że Roubaud jest główną sprężyną tej całej sprawy, iż on jest maszyną działającą, choć niewidoczną. Natychmiast po zaaresztowaniu przeprowadził osobiście rewizję w jego mieszkaniu i znalazł to, co mu koniecznie było potrzebnem. Był to mianowicie akt, podpisany przez Roubauda i Sewerynę w ośm dni po objęciu Croixde-Maufras, przed notarjuszem Colinem w Hawrze, mocą którego folwark, po śmierci jednej z osób podpisanych, przechodził na wyłączną własność drugiej.
Od tej chwili cała sprawa wydała się tak jasną, cały gmach oskarżenia był tak mocno zbudowany, iż prawda nawet, wobec tego byłaby nieprawdopodobną, gdyż zawierała nielogiczności i niekonsekwencje, od których dowodzenia sędziego śledczego, zupełnie były wolne. A dowodzenie to streszczało się w następujących słowach:
Roubaud był nikczemnikiem, który nie śmiąc sam zabijać, posłużył się dwukrotnie ramieniam Cabucha, tego zwierzęcia gwałtownego.
Pierwszym razem, chcąc jaknajprędzej odziedziczyć majątek po prezesie Grandmorrin, o którego testamencie zawczasu już był uwiadomiony, a znając z drugiej strony nienawiść, jaką względem tegoż Grandmorrina pałał Cabuche, ułatwił temu ostatniemu dostanie się do przedziału w wagonie na stacji w Rouen, uzbroiwszy pierwej dłoń jego nożem morderczym. Później podzielili się pieniędzmi i rzeczami ofiary i byliby się może nigdy więcej w życiu nie spotkali, gdyby zbrodnia nie pociągnęła za sobą innej zbrodni.
I na tym właśnie punkcie sędzia śledczy wykazał całą swą głęboką znajomość psychologji kryminalistycznej, którą w nim tak bardzo podziwiano. Oświadczył on obecnie wyraźnie, iż od czasu śmierci Grandmorrina nie spuszczał z oka Cabucha, gdyż przekonany był, iż pierwsze morderstwo będzie nieuniknioną przyczyną drugiego. Półtora roku wystarczyło, aby sprawdzić ten pewnik, prawie matematyczny.
Małżeńskie pożycie Roubaudów w przeciągu tego czasu rozprzęgło się zupełnie. Mąż strwonił zdobyte zbrodnią pięć tysięcy franków, przegrał je; żona rzuciła się w objęcia kochanka, gdyż w podobnych warunkach musiała koniecznie szukać jakiejkolwiek pociechy. Pomiędzy Roubaudami podnoszono bezwątpięnia nieraz kwestję sprzedania Croix-de-Maufras. Żona nie chciała się na to zgodzić, w obawie, iż mąż straci tak samo i te pieniądze.
Z tego powodu wynikały najrozmaitsze sprzeczki. Prawdopodobnie żona nieraz musiała grozić, iż w razie natarczywości męża, zmuszoną będzie udać się do sądu. W każdym razie mnóstwo świadków stwierdziło zupełną niezgodę małżonków, i nareszcie objawiają się następstwa pierwszej zbrodni. Cabuche zjawia się ze swoją namiętnością gwałtowną, mąż potajemnie uzbraja jego rękę w broń morderczą, chcąc sobie raz zapewnić posiadania tego domu przeklętego, który już kosztował jedno życie ludzkie.
Oto cała prawda, prawda nieubłagalna, oślepiająca swą jasnością. A dowody?... zegarek znaleziony u Cabucha, a szczególnie te dwa trupy, te ofiary zamordowane jednakowem uderzeniem w gardło, zadanem jedną i tą samą ręką, a nawet jednym i tym samym nożem.
Na tym ostatnim punkcie akt oskarżenia wyrażał pewną wątpliwość. Rana prezesa była zadana, jak się zdaje, nożem węższym i ostrzejszym...
Roubaud w pierwszej chwili odpowiadał z wahaniem krótkiemi słowami „tak“ lub „nie“. Zaaresztowanie nie zdziwiło go zupełnie. Zresztą rozkład moralny doszedł w nim już do tego stopnia, iż mu to wszystko było prawie obojętnem.
Ażeby cośkolwiek z niego wydobyć, zamknięto z nim razem dozorcę więziennego, z którym grał w karty od rana do wieczora i był najzupełniej zadowolonym. Zresztą był najmocniej przekonany o winie Cabucha: on jeden, mógł być tylko mordercą.
Badany co do Jakóba, wzruszył ramionami i uśmiechnął się, dając w ten sposób poznać, iż wiedział o wszystkiem, co się działo pomiędzy jego żoną a maszynistą.
Gdy jednakże pan Denizet, wybadawszy go już na wszystkie strony, przedstawiał mu całe swe oskarżenie, przybijając go jasnością szczegółów i oślepiając zawiłością, a to w celu wydobycia ostatniego zeznania, Roubaud jak gdyby się obudził i słuchał uważnie wszystkiego. W końcu zadziwił się nadzwyczajnie.
Cóż słyszy?... A więc to nie on?... To Cabuche zabił prezesa, tak samo jak zabił Seweryne?... A w obu wypadkach, on, Roubaud jest winien, gdyż tamten zabijał na jego rachunek i w jego interesie?...
Ta awantura zawiła, w ten sposób przedstawiona, osłupiła go, a zarazem wzbudziła w nim nieufność. Nie ulega najmniejszej wątpliwości... zastawiono nań zasadzkę. Sędzia kłamie naumyślnie, aby z niego wydobyć wyznanie dawniej zbrodni, półtora roku temu dokonanej.
Skoro go tylko zaaresztowano, domyślał się, iż dawna sprawa wypłynie na wierzch. Skonfrontowany z Cabuchem oświadczył, iż go nie zna zupełnie. Gdy jednak powtórzył swe zeznanie, w jaki sposób zastał go nad trupem Seweryny, kamieniarz uniósł się i musiano go siłą powstrzymać, aby się nie rzucił na Roubauda.
Na pana Denizet scena ta zrobiła wrażenie, iż dwaj wspólnicy zbrodni namyślnie udają nieprzyjaźń względem siebie.
Trzy dni jeszcze ciągnęły się badania. Roubaud zmęczony nie odpowiadał już ani słowa. Nareszcie czwartego dnia, zniecierpliwiony już do najwyższego stopnia, chcąc raz już nareszcie skończyć z tem wszystkiem, ustąpił głuchej potrzebie wypowiedzenia wszystkiego.
To milczenie ciągłe dręczyło go już od dłuższego czasu, chciał mówić, chciał podzielić się z kimkolwiek swą tajemnicą, i teraz w uniesieniu, opowiedział panu Denizet prawdę, nic więcej jak tylko prawdę, najszczerszą prawdę.
Tego dnia właśnie sędzia śledczy wysilił cały swój dowcip, chcąc wydobyć z oskarżonego ostateczne zeznanie: Otoczył go taką matnią zapytań, zapędził go w tak dobrze zastawioną zasadzkę, iż najpewniejszym był zwycięstwa.
Istotnie też Roubaud z miną człowieka, doprowadzonego do ostateczności, zawołał, że ma już tego dosyć, że woli wyznać wszystko, byleby go więcej nie męczono. Ponieważ tak czy owak, uważają go za winnego, niech więc wiedzą przynajmniej za co sądzić go mają.
Jednym tchem opowiedział historję zhańbienia Seweryny przez Grandmorrina, o swej wściekłości, gdy się o tem dowiedział, przyznał się, w jaki sposób dokonał zemsty, jak zamordował prezesa w wagonie, dlaczego zabrał mu pieniądze i zegarek, wogóle opowiedział wszystko, nic nie ukrywając.
W miarę jednak opowiadania, pan Denizet patrzał na niego coraz bardziej niedowierzająco, a gdy Roubaud umilkł, sędzia wybuchnął głośnym i ironicznym śmiechem.
W jego pojęciu cała to opowiadanie dowodziło tylko nadzwyczajnego sprytu i oporu Roubauda. Przyjąć pierwszą zbrodnię na siebie, przedstawić ją jako przestępstwo, popełnione w napadzie namiętności, zrzucić z siebie podejrzenie, iż stało się to w celu rabunku, a przedewszystkiem wyprzeć się tym sposobem wszelkiego udziału w morderstwie Seweryny, wszystko to dowodziło inteligencji i zręczności, jakiej pan Denizet nie spotkał w swej prawniczej karjerze. Tylko że on, jako człowiek wytrawny i kierujący się zawsze doskonałym swym węchem, nie wierzył tak łatwo w pierwsze lepsze opowiadanie.
— Wszystko to bardzo piękne, mój Roubaud — odezwał się z uśmiechem. — Ale nie można nas przecie uważać za dzieci naiwne... Twierdzisz więc, że byłeś zazdrosny i że w napadzie szalonej, niczem nieprzezwyciężonej namiętności, zabiłeś prezesa?
— Naturalnie.
— A!... No, przypuśćmy, że ja w to wierzę... I ożeniłeś się, nie wiedząc nic o stosunkach żony z prezesem?... czyż to jest prawdopodobne?... Wszystko dowodzi przeciwnie, a mianowicie, że tobą powodował jedynie interes. Oddają ci panienkę wychowaną bardzo starannie, wykształconą, wyposażoną, jak należy... jej protektor staje się twoim protektorem. Twierdzisz, że nie wiedziałeś nic o testamencie, w którym stary za życia jeszcze zapisał folwark Croix-de-Maufras Sewerynie?... Ależ to niemożebne!... Wiedziałeś o wszystkiem, inaczej w żaden sposób niepodobna wytłomaczyć twego małżeństwa... Zresztą, jest jedna jeszcze rzecz, która dowodzi całej błahości twego opowiadania... Mówisz, że zazdrość tobą powodowała, jakto?... więc ty zdolny jesteś do zazdrości?...
— Powiedziałem prawdę... zabiłem Grendmorrina w przystępie zazdrości...
— A więc, jeżeli go zabiłeś za jakieś tam urazy dawne, nieokreślone, wyrosłe prawdopodobnie w twojej wyobraźni, wytłomacz mi, jakim sposobem mogłeś tolerować później kochanka żony... tego Jakóba Lantier... człowieka młodego, w pełni sił?... Przecież wszyscy o tem głośno mówili?... ty sam nawet przedemną nie ukrywałeś, iż wiesz, jakie pomiędzy nimi zachodziły stosunki?... Dlaczego tym razem pozwoliłeś im przebywać bezkarnie sam na sam, po całych dniach i nocach?...
Roubaud, przybity tem logicznem dowodzeniem patrzał wzrokiem pomieszanym w dal bezgraniczną, szukając daremnie w głowie jakiegokolwiek tłomaczenia.
Nareszcie po długiej chwili milczenia, odezwał się, jąkając
— Nie wiem... Zabiłem Grandmorrina... a nie zabiłem Jakóba...
— A więc nie mów mi, że zdolnym byłeś z zazdrości zabić człowieka. Nie radzę, ci powtarzać tego, niezbyt wreszcie zajmującego romansu, sędziom przysięgłym, bo, wysłuchawszy go, wzruszą tylko ramionami. Wierzaj mi, zmień system obrony... tylko prawda może cię uratować!... Od tej chwili, o ile bardziej Roubaud upiera się, twierdząc, że mówi prawdę, o tyle przekonywano go, iż kłamie. Wszystko zresztą zwracało się przeciw niemu. Cała ta historja dowodziła tylko, iż chce się wyprzeć wspólnictwa z Cabuchem.
Pan Denizet tryumfował. Nigdy jeszcze nie wykazał tak wielkiej znajomości serca ludzkiego jak w tym wypadku, gdzie całość aktu oskarżenia oparta była na głębokiej psychologji. Nigdy węch jego wrodzony, zdolność orjentowania się i czytania w duszy przestępcy natychmiast po spojrzeniu mu w oczy, nie wydała lepszych rezultatów.
Przez cały czas śledztwa, nazwisko jego nie, schodziło ze szpalt dzienników, które o całej sprawie rozpisywały się z największą drobiazgowością.
Prasa rządowa tryumfowała, gdyż mogła się nareszcie oczyścić z zarzutów, stawianych częstokroć przez opozycję, upatrującą w zabójstwie Grandmorrina jakiejś nieczystej sprawy, którą zamazano, nie chcąc kompromitować osobistości, zajmujących wysokie stanowiska.
Od czasu do czasu odzywały się pytania, cóż porabia cała administracja śledcza i policyjna, jeśli nie może wynaleźć mordercy?... Obecnie znalazł się ten morderca; proces przedstawia się zupełnie jasno, bo na opowiadania Roubauda nikt nie zwrócił uwagi, rząd wychodził z całej tej awantury czysty jak łza, a to wszystko, dzięki zręczności i węchowi pana Denizet.
Tryumfujący sędzia śledczy, wezwany do Paryża, przedstawi! się na ulicy du Rocher, w prywatnem mieszkaniu generalnego sekretarza, pana Camy-Lamote.
Zastał go w gabinecie, opartego o stół, z miną poważną, zamyśloną, zmęczoną. Pan Camy-Lamote, sceptyczny jak zawsze, zastanawiał się właśnie nad całą tą sprawą i przeczuwał, że pod tą nawałnicą pochwał ukrywa się niedaleki upadek rządu, któremu od lat tylu służył.
Od dwóch dni wrzała w nim walka wewnętrzna. Nie wiedział jeszcze, jaki użytek zrobić ma z listu Seweryny, który zachował do tego czasu. List ten byłby obalił za jednym zamachem cały akt oskarżenia i poparł opowiadanie Roubauda dowodem, nieulegającym wątpliwości. Nikt na świecie nie wiedział o tym małym świstku papieru, od niego tylko zależało zniszczyć go, lub przedstawić sądowi.
Dzień przedtem cesarz Napoleon wezwał go do siebie i wypowiedział wyraźnie żądanie, aby sprawa cała, wskutek zainteresowania ogólnego, jakie wzbudziła, weszła na właściwe tory, bez względu nawet na to, czy kto z podwładnych mu urzędników na tem ucierpi.
Jakkolwiek sekretarz generalny nie odczuwał wyrzutów sumienia, gdyż wszystkie sprawy tego świata przedstawiały się w jego pojęciu jako prosta kwestja mechaniczna, a jednak rozkaz otrzymany wzruszył go nieco. Zapytywał sam siebie, czy ma do tego stopnia przywiązany być do swego władcy, ażeby nawet dla jego dobra okazać się nieposłusznym?...
Nad tem właśnie zastanawiał się pytaniem, gdy zaanonsowano pana Denizet.
— A co? mój węch mię nie omylił. To Cabuche zamordował prezesa... Chociaż, co prawda, inny ślad już wówczas doprowadził nas do przekonania, że Roubaud umaczał także w tem rękę... ja to zaraz przeczuwałem... Ale na szczęście, mamy ich teraz obu w ręku...
Pan Camy-Lamote wpatrzył się w sędziego śledczego jasnemi oczyma.
— A zatem wszelkie akta, jakie mi doręczono, są stwierdzone?... Przekonanie pańskie jest stanowcze?...
— I to w najwyższym stopniu. Wszelka niepewność jest z tej kwestji wykluczona. Wszystko wiąże się jaknajdokładniej. Dawno już nie pamiętam sprawy, w którejby zbrodnia, pomimo mnóstwa pozornych powikłań, postępowała krokiem tak logicznym, tak dalece z góry przewidzianym.
— Lecz Roubaud zaprzecza... przyjmuje pierwsze morderstwo na siebie, opowiada historję, z której dowiadujemy się, iż Grandmorrin dopuścił się względem jego żony zniewagi i że właśnie wskutek tego zbrodnia została popełniona, pod wpływem szalonej wściekłości i zazdrości... Dzienniki opozycyjne opiewiają to drobiazgowo...
— O!... opowiadają sobie jako zwykłą plotkę, w którą same nie wierzą. Zazdrosny? kto?... Roubaud, ułatwiający schadzki miłosne swej żony z kochankiem?... A!... może to sobie opowiadać na publicznem posiedzeniu... nie wywoła swoją historją skandalu, jakiego pragnęłoby wiele osób nam nieprzychylnych. Gdyby choć poparł swe twierdzenie jakimkolwiek dowodem!... ale nie ma nic... nic!... Wspomina o jakimś liście, który, jakoby jego żona pisała i który nibyto powinien się znaleźć pomiędzy papierami ofiary jego zbrodni... Pan sam panie sekretarzu generalny, porządkowałeś te papiery, zatem i list ów musiałby wpaść w pańskie ręce... nieprawdaż?...
Pan Camy-Lamote nie odpowiedział na to pytanie ani słowa.
To prawda, cały skandal zostałby pogrzebany, zamazany, jeśli sprawa pójdzie drogą wytkniętą przez pana Denizet. Roubaudowi nikt nie uwierzy. Pamięć prezesa zostanie oczyszczona ze wstrętnych podejrzeń. Rząd błogosławić będzie tę głośną rehabilitację jednej ze swych figur. A zresztą, skoro Roubaud przyznaje się do winy, mniejsza o to, na jakiej zasadzie zostanie skazany.
Rozchodzi się co prawda o Cabucha; lecz ten, chociaż nie winien pierwszego morderstwa, zdaje się jednak, iż rzeczywiście jest sprawcą drugiego. Zresztą... Boże kochany!... sprawiedliwość!... co za złudzenie!... Chcieć być sprawiedliwym?... ależ to niemożebne, zwłaszcza, że prawdy na wierzch wydobyć nie można, gdyż zaplątała się między ostre, powikłane ciernie. Czyż nie lepiej być rozsądnym i, korzystając ze sposobności, podeprzeć silnem ramieniem te stosunki obecne, grożące lada chwila ruiną?...
— Nieprawdaż? — zapytał powtórnie pan Denizet — pan nie znalazłeś podobnego listu?...
I znów pan Camy-Lamote wlepił w niego oczy. A po chwili, biorąc za wyrzut sumienia niepokój, wzbudzony rozkazem cesarza, odpowiedział zimno, spokojnie, z całą świadomością, iż sam jeden jest panem położenia.
— Nie... nic a nic podobnego nie znalazłem.
Potem z uśmiechem i najwyszukańszą grzecznoścą zasypał sędziego mnóstwem pochwał.
Tylko dobry obserwator mógłby był dostrzedz w kącikach jego ust maleńką zmarszczkę, zdradzającą ironię.
Nigdy dochodzenie sądowe według słów jego, nie było przeprowadzone z większą przenikliwością. Pan Denizet wywiązał się z zadania, jak nie można lepiej; rzecz naturalna, że trud ten będzie wynagrodzony. To już postanowiono w sferach wyższych... natychmiast po ferjach powołany zostanie do Paryża, i zajmie stanowisko radcy.
Pan Camy-Lamote posunął grzeczność aż do tego stopnia, że odprowadził sędziego śledczego na schody. I tu jeszcze, żegnając się, powtarzał:
— Nikt tak jasno nie mógł się w tem wszystkiem rozejrzeć i zorjentować... pan jeden sformowałeś sprawę jak należy... Co to za wzrok, co za przeczucie... to istotnie przymiot wart zazdrości!... I z chwilą, gdy prawda szczera wyszła na jaw, nic nas już zatrzymać nie zdoła, ani interes osobisty, ani nawet racja stanu!... Śmiało!... naprzód!... niechaj proces toczy się właściwą drogą, bez względu na to, jakie za sobą pociągnie następstwa.
— Staram się, jak mogę najgodniej wykonywać obowiązki sumiennego urzędnika — zakończył pan Denizet, skłonił się i odjechał rozpromieniony.
Pan Camy-Lamote, zostawszy sam, zapalił najpierw świecę, a następnie wyciągnął szufladę z biurka i wydobył z niej list Seweryny. Rozłożył go, chciał przeczytać, a przed oczyma jego przesunęła się postać tej zbrodniarki delikatnej, z oczyma barwniku, które kiedyś na nim tak głębokie wyrwały wrażenie. Dziś już nie żyje... Umarła w tak tragiczny sposób!... Któż zna tajemnicę, którą z sobą do grobu zaniosła?... Prawda!... Sprawiedliwości... Złudzenie!...
I zbliżył list do świecy, spalił go i zasmucił się, jakby przeczuwając nieszczęście!...
Po co zniszczył ten cenny dowód, po co obciążał swe sumienie, kiedy pomimo to wszystko, przeznaczonem już było, iż cesarstwo zniknie, jak owa szczypta popiołu, pozostała z listu Seweryny i strząśnięta na posadzkę.
W przeciągu tygodnia pan Denizet ukończył cale dochodzenie i sformułował ostatecznie akt oskarżenia.
W towarzystwie kolei wschodniej znalazł najchętniejsze poparcie; dostarczono mu wszelkich żądanych dokumentów, wszelkich świadectw potrzebnych. Zarząd również pragnął skończyć jak najprędzej całą tę historję jednego ze swych urzędników, która wcale nie przyniosła zaszczytu personelowi kolejowemu.
I znów w gabinecie sędziego śledczego ukazali się panowie Dabadie, Moulin i inni, którzy złożyli zeznania, co do prowadzenia się Roubauda. Następnie pan Bessiéres naczelnik stacji w Barentin, oraz kilku urzędników z Rouen, świadczących w sprawie zabójstwa Grandmorrina. Później pan Vandorpe, naczelnik stacji w Paryżu, dróżnik Misard, nadkonduktor Henryk Dauvergne.
Dwaj ostatni stawiali, jako świadkowie w kwestji pożycia małżeńskiego, jakie wiódł obwiniony. Henryk nawet opowiadał, iż pewnego wieczora, gdy pozostawał w Croix-de-Maufras pod opieką Seweryny, słyszał wyraźnie za oknem głos Cabucha i Roubauda, sprzeczających się o coś; zanadto jednak był jeszcze osłabiony i nie mógł sprawdzić dokładnie i własnemi oczyma ich osobistości.
Zeznanie to było bardzo ważne, gdyż popierało przypuszczenia sędziego, a mianowicie, że oskarżeni znają się doskonale, lecz nie chcą się do tego przyznać.
W całym personelu kolejowym rozbrzmiewał głośno krzyk oburzenia na dawnego kolegę. Wyrażano żal i współczucie dla nieszczęśliwych ofiar, dla tej biednej kobiety, która jakkolwiek nie była wzorem cnoty, ale czyż to jej wina?... czyż do tego nie była prawie zmuszoną...
I prezesa żałowano również, tego starca tak poważnego, którego pamięć została nareszcie oczyszczoną od pogłosek ubliżających, a obiegających o nim ciągle.
Nareszcie zaczął się ten sławny proces. Zainteresowaniu szerszemu przeszkodziły wieści o wojnie, mającej lada dzień wybuchnąć z Prusakami.
Wieści te przebiegały całą Francję i zmniejszały zaciekawienie do wszelkich spraw innych. Pomimo to Rouen było rozgorączkowane przez trzy dni. Duszono się w sali sądowej. Wszystkie miejsca zatrzymane, na które wpuszczać miano za biletami, zajęte zostały przez płeć piękną. Nigdy jeszcze starożytny pałac książąt normandzkich nie mieścił tyle osób naraz w swych murach, od czasu, gdy został na sąd zamieniony.
Było to w ostatnich dniach czerwca, na ulicach gorąco, w sali sądowej duszno nie do wytrzymania. Przez dziesięć okien wpadały promienie słoneczne i oświecały meble dębowe rzeźbione, krzyż marmurowy biały, umieszczony w głębi na różowem tle ściany, i sufit rzeźbiony i złocony, pamiątkę z czasów Ludwika XII.
Już przed rozpoczęciem posiedzenia, publiczność wypełniła salę po same brzegi. Damy wstawały, chcąc lepiej przyjrzeć się przedmiotom, leżącym na stole, a stanowiącym „corpus delicti“, jako to: zegarek Grandmorrina, koszula Seweryny, zbroczona krwią, i nóż, który użyty był do dwóch morderstw.
Z równą ciekawością przyglądano się także obrońcy Cabucha, adwokatowi, przybyłemu z Paryża. Na ławach sędziów przysięgłych zasiadło dwunastu obywateli z Rouen, ubranych poważnie, czarno.
W chwili, gdy wszedł cały komplet sędziów, na sali powstał szmer tak wielki, że przewodniczący zmuszony był zagrozić, iż jeżeli publiczność nie uciszy się natychmiast, zmuszony będzie opróżnić audytorjum.
Nareszcie zaczęły się rozprawy. Sędziowie przysięgli złożyli uroczystą przysięgę, a wezwanie świadków znów wzbudziło ciekawość olbrzymią, objawiającą się głośnym szmerem. Z pomiędzy świadków, Jakób najbardziej zainteresował wszystkich, a szczególnie kobiety, które nie spuszczały zeń oczów. Ukazali się i oskarżeni, każdy w towarzystwie dwóch żandarmów.
Publiczność zaczęła cicho czynić pomiędzy sobą uwagi, co do fizjognomji Cabucha i Roubauda. Dojrzano w ich oczach wyraz dziki, nikczemny, według ogólnego zdania, nawet z pozoru wygląd mieli opryszków.
Roubaud ubrany czarno, czysto, choć nieco niedbale, zdziwił wszystkich, że wyglądał tak staro i że był tak strasznie tłusty. Podobna tusza nie zgadza się w pojęciach ogółu z charakterem zbrodniczym; ludzie tłuści zazwyczaj bywają spokojni, łagodni, a przedewszystkiem dobroduszni.
Co do Cabucha, ten zupełnie wyglądał tak, jak go sobie wyobrażano. W bluzie długiej niebieskiej, z pięściami olbrzymiemi, szczękami szerokiemi, przedstawiał typ, jeśli nie zbrodniarza, to przynajmniej człowieka, z którym spotkanie w lesie nie należy do zbyt wielkich przyjemności.
Rozpoczęto badanie. Cabuche na wszystko odpowiadał, iż nic nie wie. Nie wiedział, skąd się wziął zegarek u niego, nie wiedział, dlaczego pozwolił uciec rzeczywistemu mordercy, a jednak uporczywie utrzymał się swej historji o owym tajemniczym nieznajomym, którego widział, wybiegającego z domu i pędzącego, jak wiatr pośród ciemności nocy.
Zapytany o swą namiętność do Seweryny, zaczął się jąkać, wymawiać słowa bez związku, lecz z taką gwałtownością, że żandarmi musieli chwycić go za ramiona i przytrzymać na miejscu.
Nie!... nie!... On jej nie kochał... jemu nawet przez myśl coś podobnego nie przeszło!... to kłamstwo. Myśl sama o tej kobiecie wydawała mu się grzechem... była dla niego czemś, ubliżającem tej kobiecie... Zresztą, na coby się to zdać mogło... ona była tak piękną, taką wielką panią... gdy tymczasem on siedział już raz w więzieniu, a żył jakby dzik jaki!...
Potem uspokoiwszy się, popadł w ponure milczenie, odpowiadał tylko krótkiemi niezrozumiałemi dźwiękami, niepodobnemi do słów, stał się obojętny na wszystko, nawet na to, co go najgorszego spotkać mogło.
Roubaud ze swej strony trzymał się także tego, co akt oskarżenia nazywał „jego systemem“. Opowiedział, jak i dlaczego zabił Grandmorrina, zaprzeczał stanowczo wszelkiemu udziałowi w zabójstwie Seweryny. Odzywał się zdaniami urywanemi, nie wiążącemi się pomiędzy sobą, chwilami tracił pamięć. Wzrok jego był pomieszany, głos przytłumiony, tak, że zdawało się chwilami, iż obmyśla szczegóły, nie chcąc wyjawić prawdy.
Przewodniczący wykazywał mu nieprawdopodobieństwo tego opowiadania, przerywał mu kilkakrotnie, tak, że w końcu. Roubaud wzruszył ramionami i nie chciał już odpowiadać.
Po co mówić prawdę, kiedy kłamstwo wydaje się logiczniejszem?
Pogardliwa postawa wobec sprawiedliwość usposobiła zarówno sędziów, jak i publiczność na jego niekorzyść. Zauważono również wielką obojętność obu oskarżonych względem siebie i poczytano to za komedję z góry ułożoną. Zapierają się znajomości, chcąc oszukać, sąd tym sposobem.
Po skończeniu badania oskarżonych, przesłuchano kilku świadków. Zeznania ich były bez znaczenia...
Na zegarze miejskim wybiła godzina piąta; w sali powietrze było tak duszne, iż dwie damy zemdlały. Niepodobna było dłużej wysiedzieć, odroczono więc rozprawy do dnia następnego.
Nazajutrz wezwano przed sąd resztę świadków. Publiczność, zebrana tak licznie, jak i dnia poprzedniego, z ciekawością wysłuchała zeznań urzędników kolejowych; pana Vandorpe, pana Bessiére, pana Dabadie, a szczególnie pana Cauche, który nader zajmująco opowiadał, że zna dobrze Roubauda, bo z nim często grywał w kawiarni kupieckiej.
Henryk Dauvergne powtórzył zeznanie, nadzwyczaj obciążające oskarżonych, a mianowicie, iż kiedy był chory w Croix-de-Maufras słyszał wyraźnie głos Cabucha i Roubauda sprzeczających się ze sobą. Miał, co prawda, wówczas gorączkę i nie może zaręczyć za prawdziwość tego co mówi, ale zdaje się, że jest tego pewny.
Zapytany o Sewerynę, okazał się bardzo dyskretnym. Dał do zrozumienia, iż sam się w niej kochał, wiedząc jednak o jej stosunkach z Jakóbem, usunął się i nie chciał wchodzić mu w drogę!...
Nareszcie wezwano Jakóba Lantier. Wejście jego przyjęte zostało głośnym szmerem pośród publiczności. Wiele osób powstało, chcąc mu się lepiej przyjrzeć, nawet sędziowie, wydawali się tym razem bardzo zaciekawieni.
Jakób oparł się oburącz o barjerę, oddzielającą świadków od stołu prezydjalnego. Był to ruch, do którego przyzwyczaił się w długich latach zawodu maszynisty. Zeznania czynił najzupełniej spokojnie, jak gdyby go ta sprawa nic a nic nie obchodziła.
Od czasu spełnienia zbrodni nie zadrżał ani razu, nawet nie myślał o tem wszystkiem. Czuł się jak najzdrowszym, wszystkie organa jego funkcjononowały jak najregularniej, nawet teraz u kratki sądowej nie czuł wcale wyrzutów sumienia.
Oczyma, szeroko otwartemi, spojrzał na Robauda i Cabucha. O pierwszym wiedział, że jest winnym; skłonił mu się głową lekko, nieznacznie, jakby go chciał przeprosić za to, iż dziś otwarcie będzie musiał przyznać, że był kochankiem jego żony. Potem uśmiechnął się do Cabucha; pomimo całego spokoju, rozumiał jego położenie, czuł, iż powinien sam zająć jego miejsce na ławie oskarżonych; znał go dobrze, jako istotę w gruncie łagodną, dobrą, pracowitą, pomimo tej odstraszającej miny bandyty.
Następnie zdaniami jasnemi, krótkiemi, opowiadał na pytania przewodniczącego o swych stosunkach z ofiarą o swym wyjeźxdzie z Croix-de-Maufras, na kilka godzin przed popełnieniem zbrodni, jak wsiadł na pociąg w Barentin i jak noc spędził w Rouen.
Cabuche i Roubaud słuchali go i potwierdzali jego słowa wzrokiem i milczeniem. W tejże samej jednak chwili na twarzach wszystkich trzech zarysował się jakiś smutek nieokreślony.
W sali zapanowało najgłębsze milczenie; wszyscy pozostawali pod dziwnem jakiemś wrażeniem, nawet sędziowie przysięgli uczuli coś, jakby ich za gardło ściskało. Może to prawda przemknęła się przez salę, prawda cicha, niema, milcząca...
Na pytanie przewodniczącego, pragnącego wiedzieć, co świadek myśli o owym tajemniczym winowajcy, który jakby rozpłynął się w mgle nocnej, widziany jedynie przez Cabucha, Jakób wzruszył ramionami, dając wyraźnie tem do zrozumienia, że nie może nic odpowiedzieć, bo odpowiedź jego obciążyłaby obwinionego.
I stał się wypadek, który do reszty wzruszył słuchaczy. Łzy zabłysły w oczach Jakóba i po chwili, jak grad pociekły po jego twarzy. Ujrzał on przed sobą obraz Seweryny, biednej, zamordowanej, z włosami czarnemi, z oczami koloru barwniku, szeroko otwartemi. On ubóstwiał ją jeszcze, ubóstwiał dziś bardziej, niż kiedykolwiek; ujrzawszy ją w myśli nie mógł oprzeć się uczuciu, tłoczącumu serce, i zapłakał, zapominając o tem, gdzie się znajduje.
Damy, obecne w sali, opanowane tą boleścią, szlochały głośno. Szczególnym był widok tego kochanka płaczącego w chwili, gdy mąż miał oczy zupełnie suche.
Przewodniczący zapytał obrońców, czy nie zadadzą jakich pytań świadkowi.
Adwokaci podziękowali, nie mając o co pytać. Oskarżeni patrzyli wzrokiem ogłupiałym na Jakóba, który powoli zwrócił się ku ławie świadków i usiadł wśród oznak ogólnej sympatji.
Trzecie posiedzenie wypełniły mowa prokuratora i obrońców.
Przewodniczący streścił całą sprawę w słowach, które na pozór były szczytem beztronności, w gruncie jednak obciążyły oskarżonych. Prokurator w mowie swej nie użył wszystkich argumentów. Zazwyczaj mówił z większem przekonaniem. Tym razem był to tylko popis pustej i błyskotliwej wymowy. Złożono to na karb upału, który istotnie był nieznośny.
Obrońca Cabucha wypowiedział mowę wspaniałą, ale również nie przekonywającą. Adwokat Roubauda, wezwany umyślnie na tę sprawę z Paryża, starał się zbić niektóre punkty oskarżenia, co mu przychodziło z wielką trudnością wobec jasności logiki faktów.
Prokurator, zmęczony, zrzekł się prawa drugiego głosu.
Gdy sędziowie przysięgli udali się do sali narad, była godzina szósta. Słońce wpadało jasnemi promieniami przez dziesięć okien i złocistą barwą oświetlało herby Normandii, umieszczone nad drzwiami wchodowemi.
Publiczność, korzystając z przerwy, rozmawiała głośno, opowiadając sobie wrażenia doznane, przewidując wyrok sędziów oraz wysokość kary.
W chwili gdy trybunał i sędziowie przysięgli zajęli z powrotem miejsca, głęboka cisza zapanowała. W wyroku zaznaczono okoliczności łagodzące, a trybunał skazał podsądnych na całe życie do ciężkich robót.
Wyrok ten był poniekąd niespodzianką dla publiczności, spodziewano się skazania na śmierć, z tego też powodu tu i owdzie odezwały się głosy niezadowolenia, niektórzy nawet gwizdali, jak na przedstawieniu w teatrze.
W całem Rouen mówiono owego wieczoru tylko o tej sprawie i o wyroku, dopełniając go najrozmaitszemi komentarzami. Wyszukiwano najrozmaitsze powody, dla których sąd znalazł się pobłażliwie.
A jednak z całego zachowania się sędziów widać było, iż postępują bezstronnie. Być może, iż sędziowie przysięgli uznali okoliczności łagodzące pod wrażeniem owej chwili, która zapanowała w sali w czasie zeznania Jakóba.
Wyszedłszy z pałacu sprawiedliwości, Jakób spotkał Filomenę, która również przybyła do Rouen jako świadek.
Zaczęła z nim rozmawiać, dając mu do zrozumienia, że chętnie wstrzymałaby się z wyjazdem przez noc do jutra, gdyby i on chciał zostać.
Jakób miał służbę nazajutrz, zgodził się więc, iż zje z nią razem obiad w oberży, w której jak opowiadał w sądzie, spał w nocy zabójstwa Seweryny, ale przez noc zostać nie może, gdyż musi wyjechać przed północą, aby zrana być już w Paryżu.
— Czy wiesz? — mówiła Filomena, idąc z nim pod rękę ku oberży — przysięgłabym, że przed chwilą przed gmachem sądowym, widziałam jednego z naszych znajomych?
— Kogo?
— Pecqueux.
— To być nie może.
— Ależ tak, zaręczam ci, to on był z pewnością, chociaż jeszcze onegdaj zapewnił mnie, że niema najmniejszego zamiaru wstępować do Rouen, że nieciekawy jest wcale tej sprawy. Wychodząc z sądu, wyraźnie ujrzałam twarz jego; spostrzegłszy mnie, wpadł prędko pomiędzy tłum ludzi i zniknął mi z oczu.
Jakób wzruszył ramionami.
— To niepodobieństwo. Pecqueux siedzi w Pa160 ryżu, kontent z wolnego dnia, jaki mu się trafił przypadkowo, z powodu mojego urlopu.
— A zresztą, może mnie się tak tylko przywidziało. W każdym razie nie trzeba mu zbyt dowierzać. Gdy wpadnie w wściekłość, staje się strasznem zwierzęciem.
I przyciskając się bardziej do jego boku, dodała:
— A znasz tego, co idzie krok w krok za nami, od dłuższego już czasu?
Jakób obejrzał się.
— A... nie obawiaj się... znam go; ma zapewne do mnie jaki interes.
Był to Misard, który rzeczywiście już od rogu ulicy Żydowskiej szedł za Jakóbem w pewnem oddaleniu.
I on także wezwany był na świadka i składał zeznania, zaspany jak zawsze. Czekał na Jakóba i kręcił się koło niego, nie mogąc się zdobyć na zapytanie, które widocznie miał na ustach.
Gdy Jakób z Filomeną weszli do oberży, i on podążył za niemi i kazał sobie podać szklankę wina.
— A!... Misard!... Cóż słychać? — zawołał Jakób. — Jakże tam żona?... zdrowa?... co?!...
— Tak... tak... dziękuję... zdrowa — bąkał dróżnik. — Ładnie mnie urządziła... kanalja!... Ja to wam opowiadałem już dawniej?... prawda?...
Jakóba rozweseliło wspomnienie tej historji. Ducloux, zezowata, dawna służąca, którą Misard przyjął jako dozorczynię barjery, spostrzegła zaraz, że stary szuka skarbu, zakopanego gdzieś przez nieboszczkę.
Przyszła jej myśl do głowy skorzystać z tego i zmusić go, aby się z nią ożenił. Pół śmiechem, pół serjo dała mu do zrozumienia, że znalazła to, czego szuka.
Zdawało się, iż Misard w pierwszej chwili ją udusi. Później, bojąc się, aby i ta nie schowała skarbu jak nieboszczka, stał się dla niej łagodnym, ugrzecznionym. Ale ona nieczułą była na wszelkie grzeczności. Nie pozwoliła się nawet dotknąć; nie, nie, gdy zostanie jego żoną, odda mu wszystko i skarb i siebie.
Misard, nie widząc innego sposobu, poślubił ją, a ona wyśmiewała go jak głupca, który wierzy wszystkiemu, co mu kto powie.
Najciekawszem jednak z tej historji, że i ona po ślubie została jakby dotknięta tą gorączką poszukiwania i wraz z Misardem przekopali z wściekłością prawie całą ziemię w obrębie kilkudziesięciu kroków od mieszkania.
A!... te tysiąc franków... Ale oni je znajdą, znajdą z pewnością, zwłaszcza teraz, gdy szukają we dwoje.
— Ale dotąd nic? — zapytał Jakób ironicznie. — Widać, że i Ducloux niema szczęścia.
Misard wpatrzył się w niego przez chwilę, wreszcie rzekł:
— Ty wiesz, gdzie one są?... prawda?... powiedz mi, proszę...
Jakób się rozgniewał.
— A zkądże ja mam wiedzieć... Ciotka Phasia mi ich przecież nie dała!... A może wam się zdaje, że je ukradłem?...
— A... nie!... wiem, żeś ich nie zabrał, ani też ona ci ich nie dała... Tylko widzisz, ja już jestem chory z tego wszystkiego... gdybyś wiedział, gdzie one są, mógłbyś mi uratować życie...
— A dajcież mi święty spokój... Proście Boga, żebym za dużo nie powiedział... przypomnijcie sobie puszkę z solą...
Misard wciąż patrzył na Jakóba; nagle myśl mu błysnęła.
— Puszkę z solą?... to prawda... Pod szufladą... tak... tam jeszcze nie szukałem.
Zapłacił czemprędzej za wino i pobiegł na dworzec, chcąc zdążyć jeszcze do pociągu, odchodzącego o siódmej minut piętnaście. Tak śpieszno mu było do tego domu, gdzie znów szukać będzie... bez końca.
Wieczorem, po obiedzie, Filomena prosiła Jakóba, aby z nią przeszedł się trochę ku wsi poblizkiej, zanim pojedzie pociągiem o dwunastej.
Noc ciężka, ciemna, duszna; na niebie nie było widać ni gwiazd, ni księżyca.
Filomena obejrzała się kilka razy za siebie, zdawało jej się, iż ktoś idzie za nimi, nikogo jednak nie dojrzała. Zresztą tak ciemno było dokoła że gdyby nawet szedł kto za nimi, nimi, nie mogliby go ujrzeć.
Na Jakóbie ta noc duszna, ciężka, wywierała dziwne wrażenie. Zdawało mu się, iż od czasu zabicia Seweryny uspokoił się zupełnie, powrócił do równowagi, a dziś od pewnego czasu uczuwał ciężar jakiś tłoczący piersi jego. Czyżby to wpływ powietrza?
Za każdym razem ilekroć Filomena dotknęła go ręką czuł, iż krew nabiega mu do głowy, a jednak chciałby być blisko niej, chciał uścisnąć ją i zdusić w tym uścisku.
To dziwne... myślał... przecież był już wyleczony ze swej dawnej namiętności. Zresztą nie po raz pierwszy znajduje się obok tej kobiety i nigdy podobne wrażenia w nim się nie budziły. Zaczął się obawiać.
Szli pod rękę; przyszła mu myśl, iż najlepiej zrobi, jeśli nie mówiąc nic, wysunie ramię i ucieknie...
A!... cóż znowu. Gdyby nawet miała w nim się zbudzić dawna żądza, to, przecież noc ciemna zakrywa jej twarz, jej szyję, nie mógłby dojrzeć ciała obnażonego, a wiedział z doświadczenia, iż dotąd może wolę utrzymać na wodzy, dopóki nie dojrzy miejsca, w któreby uderzył.
Przechodzili koło trawnika. Filomena skarżyła się, iż jest zmęczoną, chciała odpocząć. I Jakób także był zmęczony; usiedli więc oboje. Filomena rzuciła na trawnik swą zarzutkę i położyła się na niej.
Jakób nie widział jej, lecz czuł ją. Wrażenie, jakie uczuwał od chwil kilku potęgowało się niezwykle szybko i dochodziło do szalonych rozmiarów. Mimowolnym ruchem zaczął szukać w trawie kamienia lub czegoś ciężkiego, czemby mógł ją uderzyć, roztrzaskać jej głowę.
Naraz ocknął się... straszny obraz Seweryny umierającej przemknął mu się przed oczyma. Zerwał się szybko i popędził jak wiatr, sam nie wiedząc dokąd. Uciekał przed własnemi myślami.
Za sobą usłyszał tylko głos męski, przekleństwa i odgłos uderzeń po twarzy.
— Ty, łajdaczko!... ty, szelmo!... czekałem aż do ostatka!... chciałem się na pewno przekonać...
— To nieprawda... puszczaj mnie!...
— A... nieprawda?... nieprawda?... jak gdybym nie widział na własne oczy... Ale jeżeli nieprawda, to dlaczegóż on ucieka?... Niech ucieka... wiem ja, co to za jeden... Dostanę ja go w swoje ręce... Nieprawda?... Masz!... Masz!... No, powiedz jeszcze raz, że to nieprawda!...
Jakób pędził co siły, nie z obawy przed Pecqueux, którego głos poznał, lecz uciekał przed bólem, co go doprowadzał do szaleństwa.
Jakto? jedno morderstwo nie wystarcza?... Krew Sewaryny nie uspokoiła go jeszcze?... a jednak mógłby dziś rano jeszcze przysiądz, przed samym sobą, iż jest zupełnie spokojnym...
Więc to się zaczyna nanowo... Druga... a później trzecia... i jeszcze... i jeszcze... i ciągle?... I co kilka tygodni, chcąc niepokoić krew swoją, będzie musiał zabijać... Teraz to nawet już gorzej... nie widział jej przecież, czuł tylko jej obecność przy sobie... I cóż to za życie przed nim się otwiera?... to noc ciemna, straszna... to rozpacz bez granic, przed którą uciec nie można.
Minęło dni kilka. Jakób powrócił do służby, lecz unikał kolegów, stał się odludkiem, bojaźliwym jak dawniej...
Wojna została wypowiedzianą, po kilku burzliwych posiedzeniach w izbie; na granicy stoczono nawet już jakąś potyczkę, podobno szczęśliwą, tak przynajmniej mówiono. Od tygodnia przewożono wojsko i dostarczano żywności całemi pociągami, służba upadała z wysiłku. Ruch regularny na kolei ustał. Wysyłano pociągi nadzwyczajne, jak można najczęściej. Pociągi nadzwyczajne wywoływały opóźniania pociągów osobowych i pocztowych. Ilość służby była za małą, pomimo, że z południa przysłano wszystkich najzdolniejszych maszynistów, aby tylko jaknajprędzej skoncentrować armię na wschodniej granicy.
Pewnego wieczora Jakób dostał nagłe rozkaz, iż zamiast pociągu pośpiesznego, który zwykle prowadził, pojedzie z pociągiem nadzwyczajnym, o ośmnastu wagonach, naładowanych żołnierzami.
Pecqueux przyszedł tego wieczora do magazynu bardziej pijany niż zwykle. Nazajutrz po owej nocy, w której schwycił Filomenę i Jakóba, zajął zwykłe stanowisko palacza, na maszynie N. 608, wraz ze swym maszynistą. Od tego czasu nie wspomniał nic o owem spotkaniu, ale wogóle nie odzywał się ani słowem do Jakóba, a nawet starał się uniknąć jego wzroku.
Jakób jednak czuł dobrze, iż Pecqueux staje się coraz bardziej nieposłusznym, że każdy rozkaz wydany przyjmuje niechętnie i spełnia, mrucząc jakieś przekleństwa niewyraźne.
Po dwa dni nie mówili do siebie ani słowa. Ów kawałek blachy żelaznej, ów mostek mały ruchomy, łączący tender z maszyną, na którym tyle czasu spędzili w zgodzie i jedności, był teraz miejscem ciasnem, niebezpiecąpem. Nienawiść ich wzajemna wzrastała z każdą chwilą. Jechać w podobnem usposobieniu na tem małem kawałku żelaza, skąd spaść można pod koła pociągu przy najmniejszem wstrząśnieniu, nie należało do przyjemności.
Owego wieczora, gdy wyruszyć mieli z Hawru, Jakób, ujrzawszy palacza pijanego, bardziej mu jeszcze niedowierzał, wiedział bowiem, iż po trzeźwemu nie zdolny był do awantury, lecz wypiwszy kilka kieliszków, mógłby nawet zabić bez wahania.
Pociąg miał wyjechać o szóstej, spóźnił się jednak. Noc już była ciemna, gdy nareszcie naładowana wagony żołnierzami, pakując ich jak trzodę.
W wagonach towarowych poprzebijano tylko deski zamiast ławek i umieszczono na nich, ile tylko zmieścić się dało. Jedni siedzieli, na kolanach drugim, inni stali ściśnięci, nie mogąc nawet ruszyć ramionami.
Po przybyciu do Paryża, mieli przesiąść się na inny pociąg, który miał ich przewieźć nad Ren. Już teraz zmordowani byli tą podróżą niezbyt wygodną, jechali jednak wesoło, śpiewając brutalne piosnki, krzycząc, śmiejąc się i wymyślając sobie wzajemnie.
Na stacji rozdano pomiędzy nich przed wyjazdem znaczną ilość wódki. To podnosiło jeszcze bardziej wrodzoną ich żywość.
Jakób, wyjechawszy ze stacji, spojrzał na niebo. Chmura ciężka zakryła gwiazdy i zapowiadała burzę. Zanosiło się na noc ciemną i duszną, gdyż najmniejszy wietrzyk nie poruszał powietrza. Nawet wiatr, wywołany pędem pociągu, zazwyczaj ostry i świeży, tym razem był gorący. Na dalekim czarnym widnokręgu dostrzedz można było jedynie światełko sygnałowe.
Jakób powiększył ciśnienie, aby dostać się szybko na znaczne wzgórze Harfleur pod Saint-Romain.
Pomimo najrozmaitszych doświadczeń i wysiłków, jakie czynił od wielu już tygodni z maszyną N. 608, nie był jednak dotąd jej pewny.
Maszyna ta nowa, pełna grymasów i wybryków, których na każdym kroku strzedz się musiał, zwłaszcza tej nocy, wydawała mu się bardziej podejrzaną, grymasiła bowiem bardziej, niż zwykle, gotowa wybuchnąć, gdyby w jej piec wrzucono kilka kawałków węgla więcej, niż potrzeba.
Dlatego też nie zdejmując ręki z korby, pilnował ogniska i coraz bardziej niepokoił się niewyraźną miną i ruchami swego palacza.
Mała lampka, oświecająca poziom wody, rzucała cokolwiek światła na platformę, drzwiczki zaś pieca, rozpalone do czerwoności, oświecały ruchomy mostek kolorem fioletowym.
Pecqueux schylał się kilka razy ku ziemi, jakby szukał czegóż, a Jakóbowi zdawało się, iż czuje na swych nogach dotknięcie ręki. Pecqueux miał widoczny zamiar schwycenia go i zrzucenia pod koła pociągu. A może mu się tylko tak zdawało, może to zwykły objaw pijaństwa.
Pecqueux przykląkł i rozbijał z zawziętością węgle dużym młotkiem, mrucząc coś przytem pod nosem.
Co chwilę otwierał ognisko i dokładał węgla w ilości nadmiernej.
— Dosyć! — krzyknął Jakób.
Pecqueux udał, że nie rozumie; i dalej nakładał łopatę po łopacie, a gdy nareszcie Jakób zniecierpliwiony, schwycił go za rękę, podniósł się i grożąc pięścią, zawołał:
— Nie ruszaj!... bo zabiję!... podoba mi się jechać tak prędko...
Znalazł wreszcie powód do sprzeczki, której tak długo szukał.
Pociąg tymczasem biegł szybko po równinie pomiędzy Bolbec i Motteville.
Miał jechać do Paryża, zatrzymując się jedynie w kilku punktach, dla nabrania wody. Ośmnaście wagonów, przeładowanych ludźmi pijanymi, przebiegało, wydając łoskot monotonny.
A ci ludzie, przeznaczeni na rzeź wojenną, śpiewali, krzyczeli na zabój, głusząc swym krzykiem łoskot pociągu.
Jakób zamknął nogą drzwiczki ogniska.
— Za dużo ognia! — zawołał, powstrzymując się jednak od wybuchu — śpij... jeśli jesteś pijany.
Ale Pecqueux otworzył piec natychmiast i znów wrzucił łopatą węgla, jak gdyby gwałtem spowodować eksplozję kotła.
Jakób schylił się sam, aby, opuściwszy popielnik, zmniejszyć siłę przeciągu. Pecqueux w tej chwili chwycił go w pół i całym wysiłkiem chciał zrzucić z platformy, Jakób jednak chwycił się za brzeg tendra i oparł się całą siłą.
— Łotrze!.. chcesz mnie wyrzucić, abyś mógł potem powiedzieć, iż sam spadłem z maszyny.
I pchnął palacza tak, iż ten upadł na platformę, lecz w upadku pociągnął za sobą i Jakóba.
Na chwiejącym się mostku, zaczęli walczyć o śmierć lub życie. Jeden drugiego chciał wyrzucić przez wązki otwór, zastawiony jedynie sztabą żelaza. Nie przyszło im to jednak zbyt łatwo.
A maszyna, napalona do najwyższego stopnia, pędziła jak wiatr... wciąż pędziła.
Minęli Barentin, pociąg wbiegł już w tunel Malaunay, a oni wciąż tarzali się po platformie, dotykając głowami stosów węgla i rezerwoaru z wodą na tendrze, unikając drzwiczek ogniska rozpalonych do czerwoności, które parzyły w nogi, ilekroć który z nich je wyciągnął.
Jakób przez chwilę miał nadzieję, iż będzie mógł podnieść się, zamknąć regulator i zawołać o pomoc, aby go uwolniono od tego warjata, szalonego wskutek wódki i zazdrości. Czuł jednak, iż siły go opuszczają, czuł, że nie da rady palaczowi i chwilami przechodził go dreszcz, na myśl, iż lada chwilę może wypaść z maszyny. Wydobył jednak ostatek sił i zbliżył rękę ku regulatorowi.
Pecqueux zrozumiał ten manewr. Podniósł się, chwycił Jakóba w pół jak dziecko i podniósł go w górą.
— A!... chcesz zatrzymać?... to ci się nie uda... pierwej sam wylecisz...
A maszyna pędziła... pędziła... pociąg wybiegł z tunelu z wielkim łoskotem i biegł dalej wśród pól pustych i nocy ciemnej.
Stację Malaunay minęli tak szybko, że pomocnik zawiadowcy, stojący na peronie, nawet nie dojrzał tych dwóch ludzi, chcących zabić jeden drugiego.
Nareszcie i Pecqueux wytężył swe siły i przerzucił Jakóba za mostek. Ten, czując próżnię pod nogami, mimowolnym ruchem schwycił za szyję palacza tak silnie, że ten w jednej chwili stracił przytomność, przechylił się, i wraz z maszynistą runął pod koła pociągu.
Dwa krzyki krótkie, przeraźliwe, odezwały się i zamilkły w tej chwili, wśród łoskotu kół i śpiewu pijanych żołnierzy.
W kilka godzin później znaleziono ich ciała pokaleczone, bez głów, bez nóg, jedynie tułowia, ściskające się w śmiertelnym uścisku.
A maszyna, pozbawiona teraz wszelkiego kierownictwa, pędziła wciąż bez wytchnienia. Kapryśna, dziwaczna, puściła teraz wodze swej fantazji jak klacz nieujeżdżona, gdy wyrwie się z rąk dozorcy i pędzi w szalonym galopie po polach pustych. W kotle było pełno wody, węgiel świeżo narzucony rozżarzył się i w czasie pierwszej półgodziny ciśnienie doszło do szalonej wysokości, pociąg biegł szybkością przerażającą. Nadkonduktor zmęczony, jak cała służba kolejowa, zdrzemnął się widocznie. Żołnierze, coraz bardziej pijani, cieszyli się, że jadą tak prędko i coraz to głośniej śpiewali, krzyczeli.
Przez Maronne przebiegli jak błyskawica. Z maszyny nie odezwał się świst przy zbliżaniu się do sygnałów, ani przy mijaniu stacji. Pociąg biegł, jak biegnie zwierzą rozszalałe, opuściwszy głową i nie bacząc na żadne przeszkody.
W Rouen miano zaczerpnąć wody. Przerażenie opanowało całą służbą stacyjną, gdy zobaczyli ten pociąg szalony, tą maszyną bez maszynisty i palacza, te wagony towarowe, naładowane ludźmi wyjącymi piosnki patryjotyczne. Urządnicy stali jak oniemieli.
Po chwili rozbiegł się krzyk ogólny. Ten pociąg bez kierownika nie uchroni się od rozbicia na stacji w Lotteville, gdzie zawrze manewruje pełno maszyn, gdzie krzyżują się najrozmaitsze pociągi.
Rzucono się do telegrafu, uprzedzano możliwe niebezpieczeństwo. Na nastąpnej stacji zdążono usunąć na czas jeszcze pociąg towarowy, znajdujący się właśnie na głównym torze. Na następnych stacjach zdaleka słychać już było łoskot nadjeżdżającego pociągu w szalonym pądzie, którego niczem nie można było powstrzymać. W Lotteville uprzątnięto tor główny. I znów pociąg przebiegł, jak piorun wśród tysiąca przeszkód, nie dotknąwszy żadnej i znów pogrążył w ciemnościach nocy, a jego łoskot zniknął w oddali.
Zatelegrafowano do wszystkich stacji na całej linji.
Wszystkie serca biły gwałtownie z przerażenia, słysząc o owym pociągu, o owem zjawisku, które ukazało się w Rouen i Sotteville. Wszyscy drżeli z obawy. Pociąg pośpieszny, znajdujący się na przedzie, zostanie bezwątpienia dognany i rozbity. I ten jednak zdążono na czas zawiadomić i usunąć na boczną linją. W Oisel maszyna w szalonym pądzie omal nie wpadła na pociąg robotniczy.
Minęła i Pont-de-l’Arche, nie zwalniając zupełnie, i znowu znikła wśród pól pustych i pędziła... pędziła wciąż wśród nocy ciemnej, nie wiedząc gdzie i dokąd.
Co ją obchodziły ofiary, które zgnieść może na swej drodze!
Pędziła wciąż, nie bacząc na krew przelaną. Bez przewodnika, wśród ciemności, jak zwierzę ślepe i głuche, które wyrwało się z objęć śmierci, pędziła, pędziła wciąż, ciągnąc za sobą osiemnaście wagonów, przeładowanych żerem armatnim, żołnierzami, oszołomionymi ze zmęczenia, pijanymi i śpiewającymi na całe gardło.

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.