Walka o miliony/Tom VI-ty/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | VI-ty |
Część | trzecia |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
CZĘŚĆ III.
TOM VI-ty.
DRAMATA NĘDZY.
|
Wiliam Scott, wszedłszy za Pawłem Béraud na salę św. Klary, zatrzymał się dla porozmawiania z infirmerką, którą, wypytywał o szczegóły choroby Wiktoryny, zwracając zdala uwagę na gesta i rozmowę tejże z Pawłem.
Przybycie Irlandczyka do szpitała miało na celu spełnienie rozkazu Arnolda Desvignes, który chciał ściśle być powiadomionym o stanie zdrowia żony introligatora.
Po otrzymaniu objaśnień, Will Scott opuścił salę św. Klary i wyszedł ze szpitala.
Béraud, przejęty do głębi świeżo doznanem wzruszeniem, szedł przed nim z opuszczoną głową, nie wiedząc sam prawie gdzie idzie.
— Ona wyzdrowieje... — mówił do siebie. — Choroba nie pozbawiła ją jej piękności. Kilka dni czasu jeszcze, a ta kobieta zabłyśnie całym czarem dawnej urody. Nie spodziewałem się, na honor, by mnie przyjęła tak dobrze. Zdawała się być głęboko wzruszoną mojemi odwiedzinami... Zmusiła mnie do odejścia, to prawda, wszakże mi powrócić nie zabroniła... Widoczna, iż mniej mnie nienawidzi... Przyjdzie do tego, że mnie ukocha... Ach! gdybym mógł ją odebrać z tego szpitala... zaprowadzić do jakiego ustronnego domku, gdziebym nie szczędził dla niej najtkliwszych starań, pojęłaby wtedy może całą moc mojej miłości, a taka miłość łatwo się udziela! Na to jednakże trzeba pieniędzy, których obecnie nie posiadam... Pożyczyłem dwieście franków Eugeniuszowi Loiseau. A! gdyby mi je oddał... Gdybym przynajmniej otrzymać mógł gdzie jakie zajęcie... Och! ten Verrière... ten stary oszust, przyodziewający się szatą moralności! Jakiejże doświadczyłbym rozkoszy, mogąc ma karku nakręcić, a następnie czerpać w jego kasie żelaznej. Nieszczęściem, uskutecznić się to nie da! Pójdę zobaczyć się z Eugeniuszem, sprzedał swoje umeblowanie, może z tych pieniędzy będzie mi mógł coś oddać.
To mówiąc zwrócił się na ulicą l’Ecole-de-Médicine i wszedł do wiadomej wódczarni.
Scott już tam przybył.
Mąż Wiktoryny grał w karty z dwoma mężczyznami, oszukującymi go od rana. Mimo, iż los mu nie sprzyjał, nie podejrzywając ich, stawiał i grał dalej.
— Szczęście powróci... — myślał sobie.
Przybycie mniemanego Burgundczyka położyło koniec tej partyi opłakanej. Loiseau przegrał pięćdziesiąt franków.
— Dosyć na dzisiaj.. — rzekł do swych partnerów — jutro dacie mi rewanż... a uprzedzam, iż dobrze będziecie się musieli trzymać!
Podniósłszy się z krzesła, podszedł do Irlandczyka.
W tej właśnie chwili ukazał się we drzwiach Béraud.
Na widok mniemanego Burgundczyka twarz jego rozpogodziła się.
— Ach! myślałem, żeś się pan przeniósł w inną stronę miasta, zapomniawszy o swych przyjaciołach — zawołał, podając mu rękę.
— Wypadła mi podróż nieprzewidziana — odrzekł Scott — lecz otóż wróciłem.
— Tem więcej mnie to cieszy, iż chciałem cię prosić o pewną przysługę.
— Najchętniej zadość uczynię twemu żądaniu, jeżeli to będzie w mej mocy — odparł Irlandczyk. — Powiesz mi, o co chodzi, wszakże przedtem wypić nam coś wypada.
Przyniesiono trzy kieliszki absyntu.
— Jakże... znalazłeś robotę? — pytał Paweł introligatora.
— Chodziłem... starałem się...
— I cóż?
— Nigdzie nic znaleźć nie mogę... Odprawiają mnie, śpiewając jedną piosenkę.
— To źle... ponieważ chciałem ci o czemś przypomnieć.
— O czem takiem?
— O dwustu frankach... ty wiesz? Trafia mi się zajęcie, a dla uniknienia podobnego skandalu, jaki mnie spotkał u Verrièra, musiałem podawać zaliczki mym wierzycielom, aby choć przez czas jakiś cicho siedzieli. Pojmujesz więc dobrze.
— Jakto... — wyjąknął zmieszany Loiseau — potrzeba ci więc tych dwustu franków teraz, odrazu?
— Na raz, w całości, niekoniecznie... Radbym je wszakże odebrać w jak najkrótszym czasie. Sprzedałeś swe całe umeblowanie, musiało ci więc coś pozostać z tych pieniędzy... Znasz przecież stare przysłowie: „Zbogaca się, kto płaci swe długi.“
— To dobrze... — mruknął z gniewem introligator; — będę się starał wypłacić ci twoją należność, mógłbyś był jednak zaczekać z upomnieniem, dopóki nie znajdę roboty.
— Czyż moja wina, że zaskoczyło mnie tak kłopotliwe położenie? Weź na rozwagę... Czyliż masz się o co gniewać?
— Jakto... myślicie się więc różnić o taką drobnostkę? — wtrącił Will Scott.
— Ja się nie gniewam... bynajmniej... — rzekł Loiseau, powstając. — Mimo jednakże, iż oddam ci te dwieście franków, to cię nie ocali. Dobrze, iż wiem teraz, co mam sądzić o tobie. Pójdę do hotelu i przyniosę ci twoje pieniądze.
— Oddasz mi je jutro... Na co masz chodzić po nie natychmiast? — ozwał się Béraud.
— Nie... nie! oddam ci je zaraz... — burknął introligator i wyszedł.
Will Scott promieniał radością. Gdyby był sam układał nawet te rzeczy, nie mógłby ich lepiej ułożyć.
— Wspomniałeś mi pan — rzekł do Pawła po odejściu Eugeniusza, iż chcesz mnie prosić o jakąś przysługę?
— Tak.
— O cóż więc chodzi?
— Podczas twej nieobecności zaszło tu wiele rzeczy nieprzewidzianych.
— Wiem o tem; Loiseau wszystko mi opowiedział. Jego żona jest w szpitalu.
— Widziałem się z nią. Była ciężko chorą... zmieniła się nieco. Mimo to, kocham ją zawsze... kocham więcej niż kiedy...
— O! jak widzę, należysz do łatwo kochliwych — rzekł z uśmiechem Irlandczyk.
— Tak jest... odgadłeś. Gotówbym Paryż podpalić, dla pozyskania kobiety, którą kocham. Wiktoryna cierpi tak moralnie, jak i fizycznie... pobyt w szpitalu przeraża ją. Jeśli pozostanie tam dłużej, umrze... rozumiesz? A ja... ja nie chcę, aby umarła!
— Zatem trzeba ją wyprowadzić ze szpitala... Pomyśl o tem i spróbuj tego dokonać.
— Ba! ażeby myśl tę w czyn wprowadzić, potrzeba mieć na to pugilares, lepiej zaopatrzony od mojego... trzeba posiadać kilkaset franków w gotówce... Dla tego to upomniałem się u Eugenjusza o dziesięć luidorów, jakie, mi jest winien. Chciałbym zawieźć Wiktorynę gdzieś w okolicę Paryża, do małego wiejskiego domeczku, gdzie żyjąc, szczęśliwa w spokoju, wprędce odzyskałaby siły.
— Ha! ha! — zaśmiał się Scott, nie na żarty, jak widzę, zawróciłeś sobie nią głowę.
— Przyznaję... kocham ją do szaleństwa! A zatem mój przyjacielu powiedz... niemógłżebyś mi pożyczyć, choć z pięćset franków? Mam przyobiecane miejsce, nader korzystne miejsce... Zwracałbym ci częściowo, po pięćdziesiąt franków miesięcznie, wraz z procentami.
— O! co do procentów, nie mówmy o tem wcale — zawołał z dumą Will Scott. — Wystarczy mi zadowolenie, iż mogłem ci przyjść z pomocą. Udzielę ci sumę żądaną, lecz przed Eugeniuszem Loiseau ani słowa o tem, jemu nie pożyczyłbym grosza, ponieważ nie ufam mu tyle, co tobie...
— Nie obawiaj się! zachowam tajemnicę.
Scott wyjął z kieszeni pugilares, a dobywszy zeń pięć biletów stufrankowych, położył je na stole przed Pawłem, mówiąc:
— Co zaś do miejscowości w której mógłbyś umieścić Wiktorynę, to przypominasz sobie co ci mówiłem pewnego wieczora przy kolacyj u Bonvalet’a?
— Pamiętam to dobrze!
— Potrzeba więc się dowiedzieć, czyli mały domek mojego znajomego jest jeszcze do rozporządzenia... Zajmę się tem jutro.
— Och! jesteś prawdziwym moim przyjacielem! prawdziwym — zawołał Paweł z uniesieniem, ściskając dłoń Irlandczyka.
— Tak — odrzekł tenże, ponieważ ty mi się podobasz, a Loiseau wstręt we mnie budzi! Zobaczysz, że najdalej za dwa tygodnie on umrze z pijaństwa i nędzy. Nie mówmy o nim już więcej... Tak więc straciłeś miejsce u bankiera Verrière, z przyczyny położenia aresztów na twojej pensyi?
— Tak! jak gdyby nie mógł był ów stary oszust ułożyć się sam z moimi wierzycielami, przeznaczając część jakąś mej pensyj na spłaty. Dwaj owi rozbójnicy (mówię tu o bankierze i jego wspólniku) wyrzucili mnie na bruk, zatrzymując sobie moją miesięczną pensyą, nie pytając, z czego będę żył dalej?
— Verrière jest twoim krewnym...
— Jest nawet moim wujem.
— Ha! to nie do darowania... podobne postąpienie to istotnie zbrodnia!
— Wiem o tem — rzekł Paweł zaciskając zęby. — Powiedziałem mu, że nie pozwolę ujść takiej krzywdzie bezkarnie. Ach! gdybym się nad temi łotrami mógł zemścić!..
— Dla czego nie? Okoliczności nastręczają się z biegiem czasu. Oddać mu możesz wet za wet!
— No! wtedy niech się ma na baczności... Nie oszczędzałbym go wcale!
— Powiedz mi, twój krewny jak słyszałem, posiada ziemską własność w okolicy Sekwany i Marny? — pytał Scott — własność wspaniałą, jakiś zda się zamek z ogrodem w pobliżu wioski Malnoue, gdzie zamieszkuje teraz?
— Tak właśnie... Jeździłem kiedyś do Malnoue... miałem tam przyjaciela kolegę, znam więc ów zamek.
— Verrière jest bogatym... nieprawdaż?
— Ba! ten łotr posiada miliony!
— Nie mało biletów bankowych musi on mieć w zamku przy sobie.
— To pewna! Bankierzy przechowują zwykle w swoich mieszkaniach portfele, wypchane banknotami.
— Według mojego zdania, doskonałem byłoby schwytać jeden z takich potężnych pakietów owemu przeklętemu milionerowi, kiedy wyrzuca na ulicę swych krewnych, aby tam z głodu umarli. A! to byłaby korzyść i zemsta!... Świetna dalibóg, zemsta, jakiej trudno wymarzyć!...
— Ha! gdybym mógł w jakikolwiek, bądź sposób zapłacić mu za moją krzywdę!
— No, no, pomyślimy o tem. A teraz pst! milczenie — dodał, wskazując na wchodzącego Eugenjusza Loiseau. — Ani słowa więcej... Pomówimy o tem w innym czasie i miejscu.
Loiseau szedł proste do stołu, przy którym siedział Béraud z Will Scottem.
— Oto twa należytość — rzekł, rzucając na blat marmurowy dwa bilety stufrankowe. A teraz, ponieważ ścisłe rachunki tworzą dobrych przyjaciół, powiedz mi, ile za ten czas żądasz procentu?
— Musisz być pijanym, stawiając mi podobne zapytanie? — zawołał Béraud.
— Nie jestem pijanym... mówię to w całą przytomnością umysłu.
— A więc jesteś gburem, prostakiem, zostaw mnie w spokoju.
— No, no, zgoda przedewszystkiem, towarzysze — ozwał się mniemany Burgundczyk. Nie kłóćcież się z sobą o takie głupstwo. Béraud potrzebował pieniędzy, musiał więc upomnieć się o nie. Wychylmy jeszcze po kieliszka zielonej i idźmy razem na obiad.
— Nie będę obiadował z panem Béraud — odrzekł introligator i odszedł, siadając przy oddzielnym stole.
— Minie ta zwada — rzekł z cicha, uśmiechając się Will Scott. — Kiedyindziej będziemy razem obiadowali. Gdzież będę mógł, Pawle, zobaczyć się z tobą w wiadomym interesie, którym od jutra się zajmę?
— Przyjdź do mnie do hotelu... Będę czekał na ciebie co rano, do jedenastej.
— Dobrze, ale czy Loiseau, widząc mnie u ciebie, nie będzie nas miał w podejrzeniu?
— Nie obawiaj się, niebezpieczeństwa nie ma... Mój pokój jest zdała od jego pokoju... Zresztą poróżniliśmy się z sobą, jak widzisz... Jestem wolny, mogę, czynić co mi się podoba...
— Rozumiem.
— Wkrótce więc, do widzenia — rzekł Béraud, ściskając rękę Irlandczyka. I wyszedł z piwiarni.
Loiseau podszedł do Scotta.
— Widzę, iż porzuciłeś mnie dla niego... — zawołał.
— Żartujesz... Znam tak mało tego parafianina.
— Sądzisz więc, że on miał słuszność w tem, co uczynił?
— No... przyznam, że za zbyt szorstko postąpiłeś względem niego.
— To znaczy, że on miał prawo powiedzieć mi to, co powiedział.
— Jakto? — zapytał żywo Will Scott.
— To znaczy, do pioruna, że skoro się znajdę bez grosza, słusznie zrobi, według ciebie, porzucając mnie, jak pakiet brudnej bielizny?... No! nie dam ja mu się długo cieszyć tem, co uczynił... przysięgam! A teraz idźmy na obiad.
Tu wyszli oba.
Nazajutrz Irlandczyk, w ubiorze mieszczanina, wyszedł bardzo rano z domu na bulwarze Szpitala, a minąwszy most Austerlitz, udał się na stacyę przy placu Bastylii, gdzie kupił bilet do Saint-Maur. Przybywszy na oznaczone miejsce, zwrócił się na drogę ku Creteuil, następnie szedł ścieżką obok plantu drogi żelaznej, minął most, rzucony na Marnie, kierując się w stronę wielkiej liczby małych wiejskich domków, zbudowanych na letnie mieszkania. Wszystkie one prawie wraz z umeblowaniem były do wynajęcia każdej chwili. Każdy z tych domków posiadał parter i pierwsze piętro.
Otaczały je ogródki, opasane murem, zacienione staremi drzewami pozostałemi z wyciętego parku.
Z dwunastu domków, w ten sposób zbudowanych, trzy albo cztery zaledwie były zamieszkałe i bardzo oddalone jedne od drugich.
Tutaj to Will Scott postanowił urządzić schronienie, do którego Béraud wprowadziłby potrzebującą odzyskania sił na świeżem powietrzu Wiktorynę.
Oczekiwanie go nie zawiodło.
Za czterysta franków miesięcznie wynajął mały pawilon pośród ogródka, z trzech stron obmurowanego, a z czwartej wychodzącego na brzeg Marny.
Na parterze znajdowała się sypialnia, kuchnia i pokój jadalny, na pierwszem zaś piętrze obszerna sypialnia wraz z gabinetem. Wszystko to było starannie umeblowanem.
Irlandczyk, zapłaciwszy z góry za cały miesiąc, polecił wydać sobie pokwitowanie na imię Pawła Béraud, a zabrawszy klucze od mieszkania, wyjechał do Paryża.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Verrière wraz z Arnoldem Desvignes znajdowali się w gabinecie przy ulicy Le Pelletier.
Arnold, siedząc przy swojem biurku, przeglądał listy, doręczone mu przez wspólnika.
— Masz tam pomiędzy innemi mieszkańców z Villiers, z Emerainville, z Malnoue, Chennevières — rzekł bankier. — Inni po większej części są naszymi klientami z Paryża. Są także wśród nich bankierzy i agenci wekslowi.
— Słowem, kwiat społeczeństwa! — zawołał, śmiejąc się, Desvignes. — A cóż, rozesłałeś zaproszenia? — zapytał po chwili?
— Tak... oznaczyłem bal na nadchodzącą niedzielę.
— Potrzeba, sądzę, abyś w stosownej chwili przedstawił mnie swym gościom, oznajmiając o mojem bliskiem małżeństwie z twą córką.
— Dobrze... chętnie to uczynię.
— Chciej zebrać w jaknajkrótszym czasie wszystkie potrzebne papiery do wygłoszenia zapowiedzi. Oddasz mi je, a ja sam pójdę do mera w Malnoue.
— Chcesz zatem nieodmienne, by tu odbyły się zaślubiny?
— Tak... będziemy na wsi swobodniejszymi. Zresztą przyrzekliśmy to proboszczowi. Na tydzień przed zawarciem małżeństwa podpiszemy kontrakt.
— Ha! skoro tak chcesz... — odparł z wahaniem Verrière. — Lecz czyliż się nie obawiasz?
— Czego?
— By Aniela w ostatnim momencie przy ołtarzu zamiast powiedzieć „tak,“ nie odpowiedziała przeciwnie?
— Bądź spokojnym! — rzekł, uśmiechając się, Desvignes — to moją sprawa. — Sądzisz więc, iż ona wciąż myśli jeszcze o poruczniku Vandame? — dodał po chwili.
— Obawiam się tego... a raczej jestem pewien.
— No! potrafimy złamać jej upór, a to najprostszym w świecie sposobem. Gdzie znika powód, tam znikają następstwa i skutki tegoż... Vandame jest jednym z najbardziej niebezpiecznych dla nas spadkobierców. Jeżeli los wojny nie uwolni nas od niego w jaknajkrótszym czasie, ja zobowiązuję się dopomódz okolicznościom.
— W jaki sposób?
— Niech cię to nie obchodź.... Wiesz, iż nie lubię wtajemniczać drugich w moje zamiary. Niechaj wystarczy ci przekonanie, iż tego dokonam.
Jednocześnie zapukano do drzwi gabinetu. Ukazał się służący z wizytową kartą w ręku, którą podał bankierowi.
Verrière przeczytał głośno: „Wicehrabia Jerzy de Nervey“ i jednocześnie patrzył na swego wspólnika, jak gdyby badając, co ma uczynić.
— Przyjmiemy pana de Nervey... — rzekł Desvignes.
Od śmierci matki wicehrabia znacznie się zmienił.
Przy przerażająco bladem obliczu i oczach głęboko zapadłych, czarny jego ubiór, wisząc na tej wychudłej postaci, nadawał jej pozór jakiegoś widma.
Szedł przygarbiony jak starzec. Ręce mu bezustannie drżały. Kaszel coraz częstszy i bardziej chrypliwy rozdzierał zapadłe jego piersi.
Pozdrowiwszy ukłonem Arnolda, podał rękę Verrièrowi.
— Nie przeszkadzam ci — zapytał — w twoich zajęciach, kuzynie?
— Bynajmniej... Rozmawiałem władnie z moim, wspólnikiem, panem Arnoldem Desvignes, jakiego, zdaje mi się, nie znasz dotąd jeszcze, a którego mam honor ci przedstawić.
Obaj mężczyźni ukłonili się sobie nawzajem.
— Przybywasz zapewne w celu uregulowania spadkowego rachunku? — pytał bankier dalej.
— Tak właśnie...
— Możemy go załatwić zanim notaryusz nadeśle nam zawiadomienie o objęciu przez ciebie sukcesy!.
— To dobrze... lecz chciałbym przedewszystkiem wiedzieć ogólna cyfrę pieniędzy, jaką panowie macie w swem ręku, cyfrę majątku niegdyś mej matki, a obecnie do mnie należącego.
— Natychmiast załatwić to możemy. Rachunek jest przygotowanym — rzekł Desvignes, biorąc leżące przed nim papiery. — Posiadamy w naszej kasie sumę niegdyś pańskiej matki, a obecnie panu przypadającą, dwieście tysięcy franków.
— Dwieście tysięcy franków? — powtórzył Jerzy z osłupieniem. — Ależ znalazłem w papierach mej matki twoje pokwitowanie, bankierze, na odbiór pięciuset tysięcy franków.
— Do tego pokwitowania, jakie pan odnalazłeś — rzekł Arnold — musi być dołączonem objaśnienie o umieszczeniu kapitałów pańskiej matki w pewnem przedsiębiorstwie przemysłowem.
— Tak... dwieście osiemdziesiąt tysięcy franków, przynoszących sześć od sta, umieszczonemi zostały w kopalniach belgijskich marmurów.
— Spekulacya ta, świetnie się zrazu przedstawiająca — odparł Verrière — źle poszła w dalszym ciągu. — Straciłem na niej olbrzymie sumy, powyższe kopalnie są w likwidacyi, a pasywa znacznie przewyższają aktywa.
— Lecz jeśli tak — zawołał wicehrabia z przerażeniem — Pzostanę kompletnie zrujnowanym!
— Co mówisz? — zawołał Verrière — pozostaje ci u nas dwieście tysięcy franków, jest to piękny grosz! Prócz tego wiem, że twoja matka posiadała kapitały, wynoszące setki tysięcy franków, nie licząc pałacu przy ulicy Miromesnil i gruntów znacznej wartości w pobliżu Chartres. Nie uskarżaj się więc kochany... jesteś dość jeszcze bogatym. Mocno żałuję straty pieniędzy, umieszczonych w kopalniach belgijskich marmurów, lecz stało się to za upoważnieniem twej matki. Niewszystkie przedsiębiorstwa pomyślnie iść mogą, a na tem, upewniam cię, stokroć razy więcej straciłem od ciebie.
— Rozumiem to... rozumiem... — rzekł de Nervey po chwili przeminięcia ataku gwałtownego kaszlu. — Ukrywć jednakże nie mogę, iż srodze mnie zmartwił ten zawód. Spodziewałem się bowiem znaleść u ciebie kuzynie więcej moich kapitałów. Mam długi liczne, wielkie długi... Jest to grzechem, wadą... przyznaję... W młodych jednakże latach z groszem się nie liczymy. Posiadam silny i ognisty temperament, jestem niewolnikiem mych namiętności, i nieraz zapytuję sam siebie, czyli spłaciwszy to wszystko potrafiłbym żyć spokojnem życiem dżentelmena.
— Ha! jeżeli się znalazłeś obecnie w tak przykrem położeniu, twoja w tem wina — rzekł Verrière. — Kobiety, gra w karty, kolacyjki, zakłady na wyścigach konnych, żyjesz zaiste zbyt prędko.
— Cóżem ja temu winien? Taka to moja natura. Odzyskam ja może jeszcze to wszystko... Obecnie czarna gwiazda wprawdzie zaświeciła na demną, lecz to się zmieni. Szczęście powróci. Skoro tylko odbiorę kapitały, pojadę do Monaco, nic o tem nie mówiąc nikomu, i wrócę z milionami... zobaczysz.
Nie o to jednak obecnie tu chodzi.
— A o cóż? zapytał Desyignes.
— O rzecz najprostszą, kochany panie. Sukcesja moja nie została jeszcze zlikwidowaną, nie mogąc przeto nic zinkasować, znalazłem się bez grosza i przychodzę cię prosić drogi kuzynie, dodał, zwracając się do bankiera, byś mi udzielił zaliczkę dwadzieścia tysięcy franków na kapitały po matce, jakie masz u siebie. Potrącisz je sobie, skoro mój adwokat przyjedzie regulować z tobą rachunek.
Verrière chciał odpowiedzieć odmownie, Desvignes jednakże nie dozwolił mu przyjść do słowa.
— Dwadzieścia tysięcy franków, — rzekł — panie wicehrabio, z przyjemnością oba wraz z moim wspólnikiem służyć panu niemi będziemy. Racz pan przybyć po nie jutro rano między dziewiątą a dziesiątą godziną.
— Zatem, rzecz postanowiona... Mogę na to z pewnością rachować?
— W zupełności... Nieprawdaż panie Verrière? — Godzę się zawsze we wszystkiem z tobą, mój wspólniku.
— Ach! panowie jesteście dobrymi nad wyraz, — zawołał Jerzy, a potem dodał:
— Jakże się miewa ma czarująca kuzynka, panna Aniela?
— Bardzo dobrze — rzekł bankier.
— Obawiałem się aby ta smutna wiadomość, wstrząsnąwszy nią, nie zaszkodziła jej zdrowiu — mówił Jerzy dalej.
— Jaka wiadomość? — pytał Verrière.
— Wiadomość o nieszczęściu, jakiemu uległ ten biedny Vandame...
— Kto? Vandame? — powtórzył Arnold, zamieniając szybkie spojrzenie z bankierem.
— A! najcięższe ze wszystkich, jakie człowieka spotkać jest wstanie; umarł! — rzekł Jerzy.
— Umarł?!— zawołali razem obaj wspólnicy.
— Jakto... nie wiecie o tem? pytał zdziwiony de Nervey. Chyba nie czytujecie dzienników? Jego nazwisko znajduje się na wczorajszej liście oficerów, którzy padli ofiarą cholery w Marsylii i Tulonie.
— To niepodobna! — zawołał Vérriére.
— Dla czego?
— Ponieważ Vandame, odpłynąwszy przed miesiącem, powinien obecnie znajdować się już w Tonkinie, lub bardzo blisko tegoż.
— Powtarzam, że czytałem jego nazwisko.
— Pomyliłeś się, złudzony podobieństwem nazwiska być może.
— Nie; wyraźnie było publikowanem:
„Emil Vandame, porucznik siódmego pułku artyleryj“ Czyż podobna się było omylić? Sądząc że o tem już wiecie, pytałem, czyli wadomość ta nie wywarła złego wgływu na zdrowie mojej kuzynki, która go miała zaślubić?
— Mylisz się... — rzekł Verriére — nigdy nie było mowy, o tem małżeństwie. — Aniela jest narzeczoną mego wspólnika. Wkrótce nastąpią ich zaślubiny.
Desvignes podniósł się z krzesła.
— Racz pan przybyć jutro rano, panie wicehrabio — rzekł, przerywając rozmowę — będziemy się starali zadowolnić twoje żądanie.
Jerzy de Nervey, pożegnawszy obu, wyszedł zdumiony oznajmieniem bliskich zaślubin kuzynki z Arnoldem Desvignes.
— Umarł więc Vandame... umarł! czy podobna? — zawołał Vrriére, skoro drzwi gabinetu zamknęły się za wicehrabią. — Otóż, mój kochany, szczęśliwa wiadomość...
— Tak, jeżeli jest prawdziwą... — odrzekł Desvignes — o czem potrzeba nam się bezzwłocznie upewnić. Czy masz wczorajsze dzienniki?
— Leżą na mojem biurku, weź je i czytaj. Wszakże nie w dziennikach to, sądzę, szukać nam trzeba upewnienia, lecz raczej w ministeryum wojny.
— Masz słuszność, idę tam... Czekaj tu na mnie, moja nieobecność nie potrwa długo.
To mówiąc, Desvignes wziął kapelusz i wyszedł, a napotkawszy fiakra, wsiadł weń, jadąc do ministeryum, gdzie udał się do specyalnego biura objaśnień.
Dano mu tam następującą odpowiedź:
— Wiadomość ta jest prawdziwą, porucznik Emil Vandame zmarł na cholerę.
— Ależ on powinien już być w Tonkinie... — ozwał się Desvignes.
— Nowy rozkaz, wydany do armii, opóźnił odpłynięcie okrętu i porucznik zachorował w Tulonie.
— Nadesłano panom akt jego zejścia?
— Dotąd nie jeszcze, lecz wkrótce zapewne nadeślą. Nie zachowuj pan sobie w tym razie żadnej nadziei.
Arnold pośpieszył na ulicę Le Pelletier.
— I cóż? — zapytał Verrière, oczekujący aa jego powrót niecierpliwie.
— Cóż... sprawdza się... umarł!...
— Znów mniej o jednego spadkobiercę i to najbardziej dla nas niebezpiecznego!...
— Tak, los nam sprzyja, trzeba z tego korzystać. Powracaj dziś sam do Malnoue, mój wspólniku, mam interesa do załatwienia w Paryżu.
Desvignes w rzeczy samej potrzebował widzieć się z Will Scottem, Trilbym, Agostinim, miał wydać im polecenia, jakie wkrótce poznamy.
Wróciwszy z Malnoue, Verrière wczesnym porankiem nazajutrz zastał już swego wspólnika przy biurku, oczekującego na przybycie Jerzego de Nervey.
— Radbym sam przyjęć wizytę tej smutnej osobistości — rzekł Arnold do bankiera. — Jeżeli masz coś na mieście do załatwienia, korzystaj z tego.
Verrière, nawykły słuchać we wszystkiem swego wspólnika, wziął kapelusz i wyszedł, zabrawszy z sobą niektóre papiery.
W dziesięć minut później ukazał się wicehrabia.
Desvignes podszedł ku niemu z uśmiechem na ustach.
— Do podziwienia punktualność!... — zawołał.
— Zwykła u ludzi, mających odebrać pieniądze — rzekł Jerzy przygasłym głosem.
— Odbierzesz je pan... mógłbyś był nawet odebrać je wczoraj. Jedynie odłożyłem wypłatę do dnia dzisiejszego, ażeby z panem chwilę porozmawiać.
— Jestem na pańskie rozkazy... — rzekł Jerzy.
— Proszę, spocznij pan na tym fotelu.
— Chętnie... mimo, że moje siły pozwoliłyby mi stać jeszcze godzinę.
Mimo tych sił, Jerzy padł raczej na fotel niż usiadł, a jego kości zaszeleściły jak kości szkieletu.
— Kochany wicehrabio — zaczął Desvignes — budzisz we mnie najżywszą, sympatyę, przystąpię więc prosto, otwarcie do celu. Oznajmiając mi o śmierci porucznika Vandame — przyniosłeś mi pan najbardziej pożądaną wiadomość.
— Ha! ha! — zawołał de Nervey z wybuchem ironicznego śmiechu. — Spostrzegłem to, gdy mój wuj powiedział mi o pańskiem bliskiem małżeństwie z moją kuzynką.
— Jak widzę, nic przed bacznością pańską ujść nie jest w stanie.
— To prawda... Jestem obserwatorem, mam umysł niezmiernie subtelny.
— Nie zadziwisz się pan przeto, skoro ci wyznam, że ta śmierć uwalnia, mnie od nader niebezpiecznego rywala. Vandame kochał pannę Anielę, która nie była obojętną na tę jego miłość. Dzieciństwo to, bezwątpienia, było ono jednak ważną dla mnie przeszkodą. Starając się za zezwoleniem ojcowskiem pozyskać względy mej narzeczonej, widziałem jednak, że jej myśl była gdzieindziej. Widziałem, że jest posłuszną woli ojca, ale z niechęcią to czyni, że pójdzie do ołtarza jako ofiara, co mnie trapiło nieskończenie, jako gorąco rozkochanego w pannie Anieli.
— Nie dziwi mnie to bynajmniej. Moja kuzynka jest śliczną, kobietą, czarowną, zachwycającą! Czy ona wie, że Vandame umarł?
— Dotąd nie jeszcze.
— Cios będzie ciężkim dla niej, lecz pańskie interesa zreguluje to w sposób zdumiewający. Pozbyłeś się pan rywala, szczęście ci sprzyja, do kroć piorunów!
— Jestem zadowolonym z takiego obrotu rzeczy, nie kryję, lecz za zbyt kocham pannę Anielę, abym nie cierpiał na myśl, iż ona boleć będzie — rzekł Desvignes. — Chciałbym, ażeby ów cios wymierzonym jej został ręką łagodną, tkliwą, pańską naprzykład...
Jerzy podskoczył w fotelu.
— Co... moją ręką? — zawołał.
— Czemuż pan nie mógłbyś tego uczynić? Mnie niepodobna oznajmić jej o tej śmierci... pan to dobrze pojmujesz. To byłoby okrutnem, wstrętnem z mej strony.
— A gdyby mój wuj?
— Pan Verrière uczyniłby to w sposób brutalny... Nie lubił Vandama. Opór panny Anieli irytował go do najwyższego stopnia i drażnił... Byłoby rzeczą nader prostą i naturalną, ażebyś pan, jako należący do rodziny, nadmienił o tej śmierci swojej kuzynce podczas rozmowy. Jestem pewien, że z najwyższą delikatnością potrafiłbyś to uczynić.
Jerzy de Nervey poszarpywał wąsa w zamyśleniu.
— Dyabelnie ciężka sprawa... — wyszepnął.
— Sprawa, za którą nieskończenie byłbym panu obowiązanym.
— Lecz gdzież sposobność spotkania się z moją kuzynką?
— Wszak odebrałeś pan zaproszenie na wiejską uroczystość, jaką Verrière wydaje w niedzielę w Malnoue?
— Nie, dotąd nie otrzymałem.
— A zatem odbierzesz je pan, ponieważ twoje nazwisko zostało zamieszczonem na liście zaproszonych.
— Ależ mnie, jako noszącemu grubą żałobę, nie wypada uczestniczyć w takiej zabawie...
— Będzie to uroczystość rodzinna, między najbliższymi. Zresztą wieś nie jest gwarliwym punktem, jak miasto. Nikogo nie zadziwi obecność pańska w Malnoue... Uczyń mi pan przysługę, o jaką proszę...
— Dobrze, lecz pod warunkiem...
— Pod jakim?
— Przysługa za przysługę... W miejsce dwudziestu, udziel mi pan trzydzieści tysięcy franków zaliczki.
— Z całego serca... najchętniej. Siądź pan przy mojem biurku i napisz pokwitowanie na trzydzieści tysięcy franków, wszakże nie tytułem zaliczenia, ale pożyczki.
Tu, położywszy arkusz stemplowego papieru przed Jerzym, Arnold podyktował mu pokwitowanie, poczem otworzywszy swą osobistą kasę żelazną, dobył z niej trzy paczki banknotów, każda po dziesięć tysięcy franków i wręczył takowe wicehrabiemu.
— Jesteś pan zacnym człowiekiem — rzekł tenże, wsuwając z zadowoleniem pieniądze do kieszeni. Możesz liczyć na mnie w przyszłą niedzielę w Malnoue. Wszystko, co zechcesz, gotów jestem dla ciebie uczynić.
Tu pożegnawszy się, odszedł.
W kilka chwil potem ukazał się Verrière i na żądanie Arnolda wysłał natychmiast zaproszenie do Jerzego de Nervey.
Will Scott bardzo wczesnym porankiem udał się do hotelu Prowanckiego, by zastać w łóżku Pawła Béraud.
— No, jakże, mój przyjacielu — zapytał go Paweł — udało ci się coś odnaleźć?
— W zupełności. Interes twój załatwiony. Jeden z moich przyjaciół, posiadający nad brzegami Marny wśród gęstych drzew mały domeczek, ślicznie umeblowany, prawdziwe gniazdko miłości, nie mieszkając w nim w tym roku, odstąpił mi go na trzy miesiące. Przynoszę ci klucze od niego.
Béraud nie miał wyrazów na objawienie swojej wdzięczności.
— Radbym ci pokazać owo śliczne ustronie mówił dalej Burgundczyk. — Jeżeli chcesz, moglibyśmy w tamtej okolicy zjeść śniadanie.
— Jaknajchętniej zawołał Béraud.
Oba odjechali natychmiast, a zjadłszy śniadanie w altance nad brzegiem rzeki, udali się do pawilonu.
Zachwyt Pawła Béraud wzrastał z każdą chwilą; na widok owego domku prawdziwy szał go ogarnął, nagle jednakże zadumał się głęboko.
— O czem tak myślisz? — pytał Wiliam Scott — mów... może jest coś takiego, co ci się nie podoba?
— Wszystko podoba mi się nad wyraz... wszakże patrząc na śliczne to gniazdko, obawiam się...
— Czego?
— Iż być może, gołąbka, dla której ono jest przeznaczonem, nie zechce w nim usłać gniazdeczka.
— Dlaczegóż odmówićby miała?
— Kaprys kobiecy...
— Jeżeli szpital przestrasza ją, jak mówiłeś, wahać się nie będzie.
— Przeciwnie... jestem pewien wahania z jej strony.
— Potrzeba je pokonać...
— W jaki sposób?
— Urządziwszy tak, by doktór, który ją leczy w szpitalu, wydał jej nakaz wyjazdu na świeże powietrze.
— Nie znamy ani nazwiska, ani adresu tego doktora.
— Jedno i drugie najłatwiej odnaleźć. Kiedy zobaczysz się z Wiktoryną?
— W niedzielę.
— Mamy więc dwa dni czasu przed sobą, to więcej niż trzeba. Wracajmy do Paryża, starajmy się powiadomić o doktorze, a resztę ja biorę na siebie.
W kancelaryi szpitala Béraud otrzymał z łatwością nazwisko i adres lekarza, wizytującego chwycił na sali świętej Klary.
Doktór ten nazywał się Richard, był on mężczyzną, sześćdziesięcioletnim, o łagodnej inteligentnej powierzchowności. Mieszkał pod piątym numerem przy ulicy św. Maryi.
— Idźmy natychmiast do niego — rzekł Will Scott, skoro mu Béraud przyniósł te objaśnienia.
Przybywszy, zostali natychmiast wprowadzonymi do gabinetu doktora.
— Nie wyglądacie panowie na chorych, ni jeden, ni drugi — rzekł uśmiechając się Richard.
— Nie jesteśmy też nimi, panie doktorze... — odparł Irlandczyk.
— Cóż zatem chcecie odemnie?
— Pragnęlibyśmy polecić pańskiej dobrotliwości i staraniom kobietę, znajdującą się w szpitalu miłosierdzia.
— Wszyscy moi pacyenci mają prawo do jednakich mych starań. Obowiązek mego zawodu z jednej strony, uczucie ludzkości z drugiej, nakazują mi być ojcem dla nich. Jak się nazywa osoba, o której mówicie?
— Wiktoryną Loiseau, z domu Béraud.
— Na której sali znajduje się ona?
— Na sali św. Klary, numer łóżka 22.
— A! wiem już, wiem... Tę biedną kobietę przywieziono w mózgowej gorączce, z polecenia komisarza policyi. Nieszczęśliwa istota, którą rozbójnik jej mąż obrzucał tysiącami obelg. Ach! łotr, zasługujący na szubienicę, on to wtrącił w tę ciężką chorobę, z jakiej przy najwyższym trudzie zaledwie ją wydobyć zdołałem. Mam nadzieję, że żaden z was dwóch nie jest mężem Wiktoryny Loiseau?
— Jesteśmy jej krewnymi, panie doktorze — odrzekł Scott — sądzimy również, jak pan surowo Eugenjusza Loiseau, naszem pragnieniem jest złagodzić o ile można złe, jakiego stał się przyczyną.
— Odwiedzaliście tą biedną kobietę w szpitalu?
— Ja tylko, panie... oparł Béraud; znalazłem ją pognębioną moralnie... płacze, rozpacza... Szpital ją trwoży i przeraża.
— Niesłusznie, ponieważ nigdzie lepszych starań by nie znalazła. Jednako się tam pielęgnuje tak bogatych, jak i ubogich. Mimo to wszystko przesąd istnieje, i pańska krewna podlega mu jak widzę. Cóż na to poradzić?
— Zmienić sytuacje... rzekł Will Scott.
— Życzylibyście więc chorą, odebrać ze szpitala?
— Tak... gdyby stan jej zdrowia pozwolił na to, panie doktorze.
— Czy bylibyście wy w stanie udzielić jej starań, jakich wymaga długa rekonwalescencja?
— Owszem, panie doktorze, — ozwał się Béraud. środków pieniężnych nie brak nam ku temu. Wszystko, czego by zapragnęła, odmówionem jej nie zostanie.
— Nie mogę, powiedzieć, bym wyjście jej ze szpitala uważał za rzecz niemożebną, przeciwnie, sądzę iż możnaby skrócić czas rekonwalescencyj, lecz pod pewnemi warunkami — rzekł lekarz.
— Jakiemiż to panie doktorze?
— Przedewszystkiem wiejskie powietrze... życie w najgłębszym spokoju... wypoczynek tak fizyczny, jak i moralny.
— Będzie miała to wszystko, upewniam...
— Prócz tego, trzeba jak najściślej stosować się do przepisanych przezemnie reguł...
— Zachowamy je skrupulatnie. Lecz nie w tem trudność na teraz.
— W czemże więc innem?
— Wiktoryna jest bardzo dumną z natury. Zachowanie swej osobistej godności posuwa nieraz do dziwactwa. Gotową byłaby może uważać jako jałmużnę to, co dla niej uczynić pragniemy, my, jej blizcy krewni, i może nieprzyjąć naszej ofiary.
— Byłoby to zaiste bezrozumnem z jej strony. Wszak cóż ja w tym razie mogę dopomódz? Niepodobna mi zmienić charakteru chorej...
— To prawda, panie doktorze... lecz w pańskiej mocy jest przekonać tę kobietę że jej życie zależy od starań, jakiem i nadal będzie otoczoną. Cóż bowiem z nią się stanie? Gdzie pójdzie wyszedłszy ze szpitala, jeśli się nie da prowadzić, i odrzuci opiekę kochających ją krewnych? Jej mąż sprzedał wszystko, co się tylko znajdowało w mieszkaniu. Owładniony nałogiem pijaństwa, odpędzany jest ze wszystkich warsztatów. Będzie wegetował śród najstraszniejszej nędzy, dopóki nie zamrze gdzie na zaułku ulicy, lub wymierzając sam sobie sprawiedliwość, nie rzuci się w wody Sekwany.
— Och! nędznik... nędznik! Biedna kobieta!
Po chwili milczenia doktór zwrócił się do Pawła.
— Powiedz mi pan — zapytał — jaki stopień pokrewieństwa łączy cię z chorą?
— Jesteśmy sobie kuzynami.
— Pańskie nazwisko? — Paweł Béraud.
— Sposób zajęcia?
— Jestem rachmistrzem w jednem z biur kredytowych.
— Pan mieszkasz na wsi w okolicach Paryża?
— Tak, posiadam mały domek wiejski w Saint-Maur, nad brzegiem Marny.
— To wystarczające. Jutro zrana zobaczę się z chorą, doradzę jej, a nawet nakażę, w interesie jej zdrowia i życia, ażeby przyjęła wspaniałomyślnie ofiarowaną sobie gościnność. Nie mam prawa, ma się rozumieć, zmuszania jej do tego. Mogę jedynie użyć w tym razie całego mego moralnego wpływu. Odwiedzisz ją pan w niedzielę. Gdyby zechciała pójść za moją radą, wydam jej piśmienne uwolnienie ze szpitala; panu zaś udzielę przepisy pielęgnowania chorej, którym, w najmniejszym szczególe chybiać nie należy. Do widzenia, panowie!
Obaj mężczyźni, pożegnawszy doktora, wyszli z gabinetu.
— No! sprawa już jakby załatwiona... — rzekł Will Scott do Pawła, skoro znaleźli się na ulicy. — Doktór więcej dla ciebie uczyni, niż gdybyś ty sam mógł tego dokonać. Wielkiemi zaiste głupcami są owi ludzie nauki! Odkrywają zdumiewające świat rzeczy, a nie widzą dalej po nad koniec własnego nosa! Za kilka dni będziesz już mieszkał z Wiktoryną w Saint-Maur, gdzie będę przychodził, aby się ogrzać przy słonecznych promieniach waszego miodowego miesiąca.
Bytność Pawła Béraud w szpitalu na sali św. Klary wywarła głębokie na Wiktorynie wrażenie.
— Tak więc Loiseau, jej mąż — rozmyślała nieszczęśliwa — nie zadawalniając się życiem rozrzutnem, próżniaczem, porzuceniem pracy, sprzedał wszystkie meble i sprzęty, aby je przejeść, a raczej przepić, ją zaś na bruku pozostawić. Wyszedłszy ze szpitala, sama na świecie, chora, osłabiona, bez pieniędzy, co pocznie, gdzie pójdzie, co się z nią stanie?
Pozostawało jej jedynie rzucić się w nurty rzeki.
Owładniona temi ponuremi myślami, Wiktoryna gotową była przebaczyć Pawłowi Béraud jego prześladowania. Wdzięczną mu była, iż podczas, gdy wszyscy o niej zapomnieli, on przyszedł ją odwiedzić, błagając, by mu powrócić dozwoliła, pomimo, jak sądziła, utraty swych wdzięków skutkiem przebytej choroby. Rozważała właśnie to wszystko, gdy doktór Richard. odbywający swoja codzienna wizytę, zatrzymał się przy jej łóżku.
Wiktoryna spojrzała nań z zasępioną twarzą.
— Cóż, moje dziecię — rzekł, biorąc jej rękę dla zbadania pulsu — czyż nigdy nie rozpędzisz czarnych swych myśli? Fizyczny stan twego zdrowia jest zadawalniejącym, a byłby nim więcej jeszcze, gdyby ów szatan moralny nie stawał nam przeszkodą w rekonwalescencyi. Neleży go koniecznie pokonać do licha! Bądźcobądź, trzeba nam się starać o to koniecznie... W twym wieku można to zdziałać za pomocą siły rozumu.
— W mym wieku, doktorze... — odpowiedziała chora — gdy się już tyle wycierpiało i nie widzi się nic. jak tylko męki w przyszłości, nie przywiązujemy się de życia, upewniam. Śmierć staje się natenczas upragnionym celem.
— No... no! wybujałość wyobraźni, zdania na wiatr rzucone... — rzekł lekarz. — Znam całą twoją historyę, wiem, co uczynił ów nikczemnik, twój mąż, na ciebie jednak nie spada, odpowiedzialność za jego łotrowskie postępowanie. Zapomnij o tym nędzniku, niegodnym twojej pamięci, przestań się martwić temi wspomnieniami, a zabłysną może jeszcze dla ciebie dni szczęścia!
Młoda kobieta smutno potrząsnęła głową.
— Co mówię, to mówię z przekonania, możesz temu wierzyć, ponieważ nie jestem już m}odym, posiadam doświadczenie — ciągnął doktór dalej. — Staraj się pokonać smutek rozumem, a wszystko pójdzie dobrze. Wchodzisz obecnie w peryod uzdrowienia, nie lekarstwa ci teraz trzeba, ale świeżego powietrza, słońca, kwiatów i zieloności, przy zupełnym spokoju umysłu.
— Niestety, doktorze, nie mogę mieć tego...
— Czemu?
— Wyszedłszy ze szpitala, nie wiem, z czego żyć będę...
— Nie masz-że krewnych, rodziny?
— Mam ich, lecz oni mną nie zajmują się bynajmniej. Nie wiedzą nawet, gdzie ja się znajduję i nie troszczą się o to wcale.
— Mylisz się, moje dziecię... Źle sądzisz tych, o których, mówisz. Przeciwnie, masz w swojej rodzinie szczerych przyjaciół, którzy pragną ci przyjść z pomocą, przewieźć cię do miejscowości, nadającej się do twego uzdrowienia, otoczyć cię staraniami. Masz kuzyna nazwiskiem Paweł Béraud, nieprawdaż?
Wiktoryna mocno się zarumieniła.
— Tak, doktorze — szepnęła.
— Nie jest on obojętnym na twe położenie, a gorliwość, jaką okazuje względem ciebie, nie polega na próżnych słowach widocznie. Wątpiąc o jego dla siebie życzliwości, stałabyś się niesprawiedliwą.
— Widziałeś go więc pan? — pytała chora drżącym ze wzruszenia głosem.
— Widziałem... Przyszedł do mnie i głęboko zasmucony twojem nieszczęściem, wyraził gorącą chęć przyjścia ci z pomocą. Gdybyś pozwoliła udzielić sobie radę, me dziecię, życzyłbym ci nie odrzucać ofiary Pawła Béraud, którego uważam za bardzo uczciwego i przywiązanego do ciebie człowieka. Chce oddać on do twego rozporządzenia mały domek wiejski nad brzegami Marny, na świeżem powietrzu, gdzie pragnie otoczyć cię staraniami, aż do zupełnego twego wyzdrowienia.. Widzisz więc, me dziecię, iż twoja przyszłość nie przedstawia się tak ponuro, jak przed chwilą mówiłaś. Najbardziej groźne niebo rozjaśnia się niekiedy, a pogoda następuje po burzy. Rozmyśl się w tem wszystkiem do dnia jutrzejszego.
Tu doktór przeszedł do innych chorych.
Wiktoryna, zostawszy samą, gdyż pobyt w tej obszernej sali zdawał się prawie samotnością zapytywała, siebie czy nie śni?
Paweł chodził do doktora aby z nim mówić o niej?
Paweł był gotów ponieść wszelkie ofiary, aby ją wyrwać ze szpitala! On chciał poświęcić się dla niej, i przy pomocy swych starań powrócić jej zdrowie!
Kochał ją więc prawdziwie i szczerze? Mówiąc jej o swej głębokiej, gorącej miłości, nie kłamał!
A Loiseau, on, jej mąż tułał się po szynkach, pił i grał w karty podczas, gdy jego żona, nękana cierpieniem, mogła wyzionąć ducha na łożu szpitalnem!...
Pomiędzy temi dwoma ludźmi jakaż uderzająca różnica!
O ileż niecne postępowanie jej męża podnosiło szlachetność kochanka! Wiktoryna gorzko płakać zaczęła.
W duszy tej nieszczęśliwej kobiety, wszczęła się walka wewnętrzna.
Teraz nie chciała już umrzeć, lecz żyć przy staraniach Pawła Béraud. Czy jednak wypadało to jej przyjąć?
Wspomnienie Joanny Desourdy krępowało ją niewypowiedzianie.
Paweł opuścił Joannę z jej dzieckiem.
Był to czyn nikczemny... czyn człowieka bez serca. A jednak on miał serce, dowiódł jej tego.
Miałaż go potępić za ów zły postępek, jeżeli on spełnił go dla niej?
Czyż miłość nie doprowadza nieraz do bezwiednych czynów, a nawet do zbrodni?
Wiktoryna, oszołomiona tym paradoksem, uczuła chęć widzenia się z Pawłem.
Wiliam Scott z szatańską, zręcznością zaiste dokonywał dzieła! Z jednej strony popychał Eugeniusza Loiseau w pijaństwo i próżniactwo, z drugiej, czuwając nad Joanną Desourdy, popadającą w coraz cięższą nędze, wiódł jej kochanka do zbliżenia się z Wiktoryną.
Nie tracił z oczów zarówno i wdowy Perrot, jednej ze spadkobierczyń milionów Edmunda Béraud.
Przechodząc niejednokrotnie przed jej sklepem w różnych przebraniach, jakie niedozwoliły go jej poznać, upewnił się, iż ta kobieta znajdowała się zwykle samą od jedenastej godziny do południa, wieczorem zaś od piątej, do szóstej.
Wdowa Perrot powinna była zniknąć jak inni sukcessorowie kupca dyamentów, w którym to celu Irlandczyk otrzymał instrukcye od Arnolda Desvignes.
Will Scott nazajutrz po dniu, w którym widzieliśmy go wraz z Pawłem Béraud, u doktora Richard’a, wyszedłszy ze swego mieszkania na bulwarze Szpitala zwrócił się w stronę środkową Paryża.
Na rogu Ratuszowej ulicy, wszedł do składu norymberskich materyałów, a kupiwszy tam kilka paczek igieł, powrócił z tym sprawunkiem do siebie.
Zamknąwszy się w swoim pokoju, dobył z walizki flaszeczke płynu, a nalawszy takowy na miseczkę i rozłożywszy kupione igły, zasiadł przy stole jak najgorliwszy chemik przy laboratorium.
Uzbrojony grubemi rękawiczkami, maczał kolejne igły w tym płynie, rozkładając je następnie ostrożnie na papierze, pod promieniami słońca dla wyschnięcia, którą, to czynność prowadził z godną podziwu cierpliwośćią blisko przez godzinę.
Zatruwszy tym sposobem połowę kupionych igieł, otworzył okno, a poddawszy je działaniu słońca i powietrza, rzucił się na łóżko dla wypoczęcia po tej iście szatańskiej operacyj.
Po upływie pewnego czasu wstał i oglądać je zaczął.
Wszystkie końce igieł po wyschnięciu pokryły się powłoką trującego pierwiastku. Zebrawszy je ostrożnie w papierki numerowane, noszące firmę fabryczną, schował je do portfelu i wyszedł.
Nazajutrz około jedenastej z rana, człowiek ubogo odziany, z rozczochraną brodą, w podartym obuwiu, starym wypłowiałym, na oczy nasuniętym kapeluszu, szedł ulicą Lepic, stukając odedrzwi do drzwi i ofiarując za tanie pieniądze drobny towar, złożony z kajetów do pisania, kopert, ołówków i igieł.
Za to wszystko żądał dwadzieścia centymów.
— Jestem robotnikiem — mówił — bez roboty; kupcie jeśli łaska, potrzebuję na chleb zarobić.
Brano od niego towar, jaki w rzeczywistości wart był dwa razy tyle.
Ów człowiek, przebywszy ulicę des Abbesses, zwrócił się ku ulicy Gareau, na rogu której przystanąwszy, wyjął igły i schował będące między towarem, a w ich miejsce włożył papierki z igłami, jakie świeżo dobył z pugilaresu.
Przygotowany w ten sposób, wszedł w ulicę Gareau, przesuwając się wzdłuż sklepów, aż zatrzymał się nareszcie w pobliżu pralni wdowy Perrot, spostrzegł albowiem pod temi drzwiami pudło gałganiarza. Wahał się przez parę sekund widocznie, czyli ma wejść lub wrócić, w końcu namyśliwszy się, z nasuniętym na oczy kapeluszem, przestąpił próg sklepu.
Wdowa Perrot jadła śniadanie przy stole od prasowania.
Piotr Béraud, na w pół pijany, z zamglonemi oczernia, trzymał w drżącem ręku kieliszek napełniony wódka.
— Co chcesz? — zapytał doniośle wchodzącego nieznajomego.
— Jestem biedny ojciec rodziny, bez roboty. Chodzę i staram się, aby zarobić na życie. Zobacz-no pani... Oto sześć arkuszy listowego papieru, sześć kopert, ołówek i dwa dzieścia pięć igieł za cztery sous, dwadzieścia pięć centymów. Tanie, nie do uwierzenia!
I rozłożył na stole swój drobny towar.
Piotr Béraud zbliżył się, zataczając.
— Jakto... i to wszystko za cztery sous? — zapytał, śmiejąc się głośno. — A ileż zarabiasz na tym towarze, mój stary?
— Jeden centym na takiej partyi.
— Jeden centym... ha! ha! — powtórzył gałganiarz — nie zbierzesz z pewnością nic z tego do kasy oszczędności.
— Trzeba się zadowolnić i suchym kawałkiem chleba, skoro nie można inaczej...
— Nie masz więc stałego zatrudnienia? — pytał dalej Béraud.
Tu wdowa Perrot przerwała:
— Dajże pokój temu biednemu człowiekowi. Wiesz dobrze przecie, jak trudno o jakieś stałe zajęcie w tym czasie. Każdy stara jak może, ażeby, żył. Mówiąc to, otworzyła paczkę z igłami i przypatrywać im się zaczęła.
— Czy nie poprzyłamywane wypadkiem? — pytał gestykulując Piotr Béraud. — Jeżeli dobrze kolą, kupiłbym tuzin do naprawiania starego mego odzienia.
I jednocześnie wyciągnął rękę, by ująć igłę z paczki, naśladując w tem praczkę, która próbowała ostrości końców na paznokciu.
Stary gałganiarz po wypiciu wódki zaledwie trzymał się na nogach.
Pochylając się ku swej siostrze, stracił równowagę, a pochwyciwszy się jej, aby nie upaść, wbił jej głęboko w palec jedną z tych igieł.
Na ostry ból, sprawiony pomienionem ukłuciem, wdowa krzyknęła.
— Ach! stare zwierzę!... — zawołała — ukłułeś mnie w rękę!
— Nie z mojej winy... — jąkał Béraud. — Drzwi niezamknięte... przeciąg powietrza popchnął mnie ku tobie.
— Praczka upuściła paczkę z igłami, jakie się rozsypały po podłodze sklepu, starając się wydobyć tę, która utkwiła w jej ręku.
Kropla krwi trysnęła.
— Idyoto... pijaku! — wołała, niosąc palec do ust i krew wysysając z rany.
— Lecz moje igły... moje igły... — powtarzał handlarz, schylając się nad podłogą dla ich zabrania.
— Pójdź precz, włóczęgo! — krzyknął Béraud. — Masz swoje dwadzieścia centymów, ja biorę te igły.
I rzucił na stół pieniądze.
Handlarz, zabrawszy je, wyszedł.
Z pod brzegów opuszczonego kapelusza wyzierała twarz jego mocno pobladła.
Przemknąwszy szybko ulicą Gareau, zniknął na rogu zaułka des Abbesses.
Wdowa Perrot przyklękła dla zebrania igieł, wkładając takowe w papierek.
— Jam za nie zapłacił... do mnie więc należą — rzekł Béraud, chwytając paczkę i chowając ją do kieszeni.
— Tobie zostawiam listowy papier, koperty i ołówek, sądzę, że to dość grzeczności z mej strony?
— Dobrze... dobrze! — odpowiedziała praczka — wypij resztę wódki z kieliszka i wychodź. Nie chcę, ażeby moje robotnice widziały cię w tak nietrzeźwym stanie.
— To znaczy, że wstydzisz się mnie, swojego brata... — wyjąknął Piotr łzawym głosem.
— Tak... wstydzę się, gdy jesteś pijanym, i tylekroć razy już prosiłam cię, ażebyś w podobnem usposobieniu nie wychodził z Willi Gałganiarzów. To hańbi cię... w twym wieku!
— No... no! nie gniewaj się, stara... Odchodzę już, odchodzę... Do widzenia!
I wyszedł ze sklepu, z trudnością umieściwszy pudło na ramionach, wlokąc się i zataczając, wzdłuż murów.
W kilka chwil później robotnice poprzybywały do pralni. Wdowa Perrot zabrała się wraz z niemi do prasowania. Od czasu do czasu poruszała bezwiednie lewą swą ręką. W ukłutym palcu czuła ból ostry; niezbyt wrażliwa jednak z natury, nie zwracała na to uwagi. Z upływem czasu jednakże ból stał się tak silnym, iż zmuszoną była porzucić robotę. Dziwne obezwładnienie paraliżowało jej ramię, podczas, gdy w zranionym palcu czuła jak gdyby palenie gorącem żelazem. Ręka puchła w sposób zastraszający.
— Być może, kawałek przyłamanej igły został mi w ciele... może wydobyć go nie zdołałam? — z trwogą zapytywała sama siebie.
I wziąwszy nożyczki, zaczęła rozcinać ciało dla rozszerzenia rany i wydobycia z niej szczątków, jak mniemała, pozostałej stali. Operacya ta sprawiła jej ból straszliwy, a bezskutecznie, bo nic nie odnalazła.
Ręka puchła coraz więcej, na palcu zranionym czarna plama się ukazała.
Praczka zwilżyła palec kilkoma kroplami octu.
Po chwilowem paleniu, wywołanem tym środkiem, krótka ulga nastąpiła. Wdowa Perrot, sądząc, że wszystko już minęło, chciała się zabrać do pracy, uczynić tego jednak niepodobna jej było. Silne, nieznane dreszcze wstrząsały jej ciałem.
Wypiła kieliszek wódki. Dreszcze ustąpiły.
— Nic nie ma zatrważającego, to przejdzie... — myślała biedna kobieta i usiadła w kącie sklepu, czując się ociężałą, jak gdyby oszołomioną, niezdolną do pracy.
Upłynęło tak kilka godzin.
Z nadejściem wieczoru opuchnięcie ręki sięgało już do łokcia. Wdowa, przygotowawszy kataplazm, położyła go na rozognionej ręce. Palec zakłuty zczerniał zupełnie.
Poprosiwszy jednej z robotnic, aby zamknęła sklep, położyła się w łóżko trawiona gorączką, gdy jednocześnie ciało jej zimnem było jak marmur.
Około jedenastej wieczorem uczuła, iż straszny ból jakoby rozsadzał jej głowę. Maligna się rozwinęła, po której nastąpiło zupełne obezwładnienie, trwające kilka godzin.
Wyszedłszy z tej bezwładności, nieszczęśliwa uderzała rękoma w powietrze, chcąc wzywać pomocy, żaden dźwięk bowiem wyjść nie zdołał przez jej gardło, ściśnięte jak gdyby żelazną obręczą.
Dusiła się... chrapała. Straszne konwulsye wstrząsały jej ciałem.
Nagle oddychać przestała, członki jej zakrzepły. Wdowa Perrot umarła.
Zrana robotnice, przyszedłszy do pracy, znalazły sklep zamkniętym. Stukały, nikt im nie otwierał, wołały, nie otrzymując żadnej odpowiedzi.
Powiadomiona o tem odźwierna, pobiegła po komisarza policyi, który kazał otworzyć zamek ślusarzowi.
Przyzwany doktór oświadczył po zbadaniu, że praczka umarła widocznie wskutek ukąszenia jadowitej muchy i że należy przystąpić corychlej do pogrzebu z przyczyny szybkiego rozkładu ciała.
Komisarz sam udał się do prefektury dla wyjednania potrzebnych formalności i w kilka godzin później chowano zmarłą na cmentarzu Montmartre, nie zawiadomiwszy o jej zgonie żadnego z członków rodziny, ponieważ nie znano ich adresów.
Nazajutrz, wskutek otrzymanego zawiadomienia z prefektury, dzienniki paryskie rozpisywały się o tragicznej śmierci starej praczki z ulicy Gareau.
W tejże samej godzinie, gdy pogrzeb wdowy Perrot, za którym szło tylko kilka robotnic, wychodził z domostwa zmarłej, mężczyzna około lat czterdziestu mieć mogący, z krótko przy głowie ostrzyżonemi włosami, sądząc z powierzchowności, były wojskowy, czarno ubrany, wszedł do domu przy ulicy Lobineau, gdzie mieszkała Joanna Desourdy wraz z córką.
Właścicielka pokojów umeblowanych siedziała przy oknie, szyciem zajęta. Spostrzegłszy nieznajomego, podniosła się i wyszła na jego spotkanie.
— Co pan sobie życzysz? — spytała.
— Przychodzę sprawdzić tutejszą księgę meldunkową — rzekł, dobywając z portfelu kartę inspektora policji i przedstawiając takową pytającej.
Właścicielka, złożywszy głęboki ukłon przybyłemu, wyjęła z szafy wielką regestrową księgę i położyła ją na biurku. Inspektor, otworzywszy ją na ostatniej zapisanej stronicy, śledził bacznie oczyma i palcem listę pomieszczonych tu nazwisk. Nagle zatrzymał się.
— Nareszcie! — wyrzekł półgłosem, tak wszakże, ażeby zostać słyszanym. — Od tak dawna już jej szukamy!
Właścicielka mieszkań umeblowanych pochyliła się nad księgą, pragnąc zobaczyć nazwisko.
— Joanna Desourdy... — wyrzekła z obawą. — Zatem pan poszukujesz tej kobiety? — panie inspektorze?
— Tak.
— Miałażby ona spełnić jakieś wykroczenie?
— Nie wolno mi pani odpowiedzieć na jej zapytanie. Dość, że prefektura poszukuje Joanny Desourdy, lecz proszę bardzo, zachowaj pani w tajemnicy dokonane tu przezemnie śledztwo.
— Rozumiem... możesz pan liczyć na moją dyskrecyę, a zarazem i posłuszeństwo dla administracyi.
— Od jak dawna Joanna Desourdy tu zamieszkuje?
— Zapisana jest w księdze od miesiąca.
— Czem się ona zajmuje?
— Niczem.
— Jakto, ma więc pieniądze... kapitały?
— Niestety! ta nieszczęśliwa jest całkiem ubogą. Nie ma kawałka chleba na pożywienie się, ani grosza na zapłacenie mi komornego...
— I pani jej kredytujesz?
— Nie mam serca wyrzucić ją na na ulicę z jej małą córeczką.
— A! ona więc ma córkę przy sobie?
— Tak... biedne, małe stworzenie, najczęściej zgłodniałe.
— Dlaczegóż Joanna Desourdy nie zajmie się pracą?
— Szukała wszędzie roboty, lecz nigdzie jej nie znalazła. Powynosiła całą swą garderobę do lombardu, ażeby mieć za co kupić nieco pożywienia, obecnie wszakże jestem pewną, iż nie ma co wynieść, posiada albowiem tylko ostatnią suknię na sobie. Dziecka jej mocno żałuję... ale co począć... nie jestem bogatą. Zmuszoną, jestem ciągnąć korzyść ze wszystkich lokalów, płacąc sama drogo właścicielowi domu, ztąd jeśli w końcu bieżącego tygodnia nie uiści mi mojej należności, będę zmuszona ztąd ją usunąć.
— Wstrzymaj się pani z tem... — zawołał żywo inspektor. — Nie leży to w naszym interesie. Przeciwnie, nie chcemy tracić jej z oczu. Po upływie tygodnia skredytuj jej pani jeszcze następnych dni osiem. Administracya zwróci to pani. Tu łatwiej nam będzie mieć nad nią dozór.
— Lecz jeśli sama usunąć się zechce, ja jej przytrzymywać nie mogę.
— Rzecz naturalna... W takim wypadku wyśledzić trzeba, dokąd się uda. Będę tu wstępował codziennie dla powiadomienia się, czy nie zaszło co nowego.
— Licz pan na mnie, panie inspektorze.
— Liczę na to, a działając w imieniu administracyi, proszę, ażebyś pani przyjąć raczyła tę drobnostkę, jako wynagrodzenie za lokal dotąd niezapłacony, a oraz i następny kredyt dla Joanny.
Tu wsunął w rękę gospodyni banknot stufrankowy, który taż z miłym przyjęła uśmiechem.
— A teraz... — mówił dalej — potrzebowałbym widzieć tę kobietę.
— Ale pod jakim pozorem mogłabym pana do jej mieszkania wprowadzić?
— Pod najprostszym w świecie. Przedstaw mnie pani, jako inspektora sanitarnego komitetu, odbywającego rewizyę w mieszkaniach umeblowanych.
— To prawda... niepodobna w tem nic podejrzewać, tem więcej, że prowadzę pana i do innych mieszkań na tem samem piętrze. Pójdź więc pan zemną.
Gospodyni wraz z owym „reprezentantem administracyi“ doszli po schodach na piętro, gdzie zamieszkiwała Joanna.
— To tu... — szepnęła zcicha, na drzwi wskazując.
— Dobrze... zapukaj pani i oznajmij.
Na pierwsze puknięcie nie otrzymano żadnej odpowiedzi.
Gospodyni zapukała powtórnie, a głos słaby ozwał się z wewnątrz:
— Kto tam?
— Ja, właścicielka — odpowiedziała gospodyni. — Inspektor komitetu sanitarnego przybył zwiedzać mieszkania, otwórz pani, proszę.
Po upływie kilku sekund drzwi się otwarły i Joanna blada, zmieniona do niepoznania, ukazała się na progu.
— Moja córka jest bardzo chorą... bliską śmierci... — szepnęła zcicha; — proszę, nie czyń pan hałasu.
Agent, nic nie odpowiedziawszy, wszedł do pokoju i spojrzał na łóżko.
Wychudła, jak matka, lecz z twarzą rozpłomienioną od gorączki, spała Lina.
Agent przez nieuwagę lub też umyślnie potrącił nogą krzesło.
— Ach przepraszam... — rzekł — za moją niezgrabność.
Dziewczynka, obudzona hałasem, zerwała się na łóżku.
— Mamo, mnie się chce jeść... jam głodna... — szepnęło dziecię.
Matka położyła jej rękę na ustach, jak gdyby chcąc powstrzymać skargę dziecka, a jednocześnie agent, nakreśliwszy coś pozornie na fartach konotatnika, dobytego z kieszeni, wyszedł z pokoju wraz z gospodynią.
— Ach! to okropne... — taż rzekła — obie te istoty umierają z głodu!...
— No... no! — odparł inspektor — mała ma jeszcze w uszach złote kolczyki, warte do trzech franków... Będą miały za co kupić sobie chleba. Nie troszcz się pani o nie, przestrzegam... Nie mogę cię dziś objaśnić bliżej, lecz kiedyś pożałujesz, iż nazwisko tej kobiety figuruje na liście twych lokatorów. Nie zapominaj pani o tem, co ci mówiłem, pamiętając, że najmniejsza niedyskrecya z twej strony sprowadziłaby ci wiele zmartwienia.
Po tych słowach, pożegnawszy ją, wyszedł.
Na rogu ulicy Lobineau oczekiwał powóz. Wsiadł weń, wołając na woźnicę:
— Ulica de l’Ecole-de-Médicine!
W pięć minut później powóz przystanął, lecz w miejsce inspektora policyi, wysiadł zeń Wiliam Scott w ubiorze rzemieślnika bez roboty, Burgundczyka.
Wszedł do składu wódek pod Srebrnym Czopem.
Powróćmy jednak do domu przy ulicy Lobineau.
Lina, objąwszy szyję matki rękoma, powtórnie wołała:
— Mamo... jam głodna!
Joanna płakać już teraz nie mogła.
Jak niegdyś u Maryi-Antoniny, owej królowej męczennicy, łzy wyschły w jej duszy zbolałej.
Zamknęła się sama w sobie, jej rozpacz stała się milczącą, ponurą.
— Nieco cierpliwości, kochanie... — odpowiedziała dziecięciu. — Spałaś, nie chciałam cię więc samą pozostawiać, lecz zaraz pójdę za kupnem chleba.
To mówiąc, powiodła po pokoju przerażonym wzrokiem.
Właścicielka mieszkań miała słuszność twierdząc, iż nic jej już do zastawienia, ani sprzedaży nie pozostało. Nic... co się zowie.
— Skończone! — pomyślała, przyciskając rękoma lewą stronę piersi, gdzie serce jej boleśnie się ściskało. I spojrzała na córkę, której bezwładna główka osunęła się na poduszki z przymkniętemi oczyma. Wzrok jednej kobiety padł na małe złote kolczyki, zawieszone w uszach Liny.
Zadrżała.
Pokilkakrotnie już spoglądała ona na te kolczyki, mając myśl wziąć je i sprzedać, znając wszelako upodobanie w nich dziecka, nie miała ku temu odwagi.
W chwili tej wahanie stało się niepodobnem.
Pochyliwszy się nad łóżkiem, usiłowała drżącemi rękoma wyjąć z uszu dziecka tę drobną biżuteryę.
Lina nagle oczy otwarła.
— Ukochane dziecię... — rzekła Joanna głosem złamanym — unieś trochę główkę... Chcę wyjąć ci z uszu kolczyki, one ci przeszkadzają.
Dziecię, obezwładnione gorączką, spełniło rozkaz matki, która wyjęła jej kolczyki, zapytując siebie z goryczą:
— Cóżem ja przewiniła, by zostać tak strasznie ukaraną? Jedna tylko wina ciąży na mojem życiu, moja ślepa niegdy miłość dla tego nędznika. Lecz jak okrutna za nią pokuta...
Zawinąwszy w papier kolczyki, zeszła powoli ze schodów. Znalazłszy się na ulicy, zaledwie iść mogła. Zawrót jej umysł ogarniał, nogi gięły się pod nią.
Z największym wysiłkiem zawlokła się do najbliższego jubilera, któremu podała papier, zawierający jej ostatnie źródło pieniężne.
— Panie... — rzekła do niego przygasłym głosem — spełnij czyn miłosierdzia. Są to kolczyki mej małej córki... Z głodu obie umieramy...
To mówiąc, mocno się zarumieniła.
Jubiler spojrzał ze współczuciem na nieszczęśliwą.
Wyjąwszy z papieru kolczyki, położył je na ważkach i zważył.
— Mogę — rzekł — ofiarować za nie cztery franki. Czy zgadzasz się pani?
— Dobrze... — odpowiedziała Joanna.
Zapisawszy nazwisko sprzedającej i numer mieszkania, dał jej cztery franki.
Joanna podziękowawszy, odeszła. Unosiła z sobą przedłużenie życia na kilka dni dla siebie i swego dziecka.
Nadeszła niedziela.
Zaledwie w pół do dwunastej zrana uderzyło na wieżowym zegarze, a Paweł Béraud przechadzał się już z mniemanym Burgundczykiem przed budynkiem szpitala, oczekując niecierpliwie nadejścia godziny odwiedzin.
— Jeszcze nie południe... — szeptał co chwila.
— No... no! nie niecierpliw się, czekaj spokojnie — odparł Irlandczyk; — otworzą nam drzwi we właściwym czasie.
— Chciałbym raz wiedzieć, czego się trzymać.
— Wkrótce o wszystkiem się dowiesz.
— Nie jestem pewien, czy doktór mówił z nią w tym przedmiocie, czy zdołał ją przekonać, iż w celu własnego jej dobra chcemy ją wyprowadzić ze szpitala?
— Nie obawiaj się... Doktór nam dobrze grunt przygotował. Jest to bardzo zacny człowiek, jak mówią, rad każdemu oddać przysługę. Zresztą, on silnie w to wierzy, że jedynie ludzkość i uczucia rodzinne wiodą cię do udzielenia chorej pomocy. Wszystko pójdzie dobrze. Powrócisz zdrowie Wiktorynie, a ona pomnąc, iż winna ci ocalenie, nakłoni serce ku tobie.
Uderzyła dwunasta.
— Nareszcie! — zawołał Paweł, a potem, zwracając się do towarzysza, zapytał:
— Gdzie będziesz na mnie oczekiwał?
— Na trotuarze... przechadzając się, zapalę sobie cygaro.
Paweł pobiegł do szpitala, a po krótkim egzaminie, jakiemu poddawani są wszyscy przybywający, zwrócił się na salę św. Klary.
Serce gwałtownie mu uderzało. Nie możemy upewnić, aby tegoż samego wzruszenia nie doświadczała i Wiktoryna.
Z chwilą, gdy doktór mówił jej o Pawle, gdy objawił jej jego szlachetne względem niej zamiary, nagłe orzeźwienie powstało w umyśle chorej kobiety, osłabionej osamotnieniem, cierpieniem i obawą śmierci na łożu szpitalnem.
Żona Eugeniusza Loiseau zapytywała siebie, czyli jej należało przyjąć wspaniałomyślną ofiarę Pawła Béraud, od czego wstrzymywał ją jakiś niewieści wstyd instynktowny.
Jakkolwiekbądź bowiem wstrętnym i nikczemnym okazał się Loiseau, był on jednakże wobec Boga i ludzi jej mężem.
Czy nie popełni ona występnego czynu, przyjmując pomoc ze strony Pawła, który wiedziała, że ją kocha i którego ludzie uważać mogli za jej kochanka?
Mimo to wszystko, odwiedzin jego oczekiwała z trwogą i niecierpliwością.
Czy on przyjdzie? Czy zachowuje też same względem niej zamiary? — nad tem przemyśliwała.
Wiktoryna czuła się znacznie zdrowszą, lubo mocno jeszcze była osłabioną.
Na jej żądanie, infirmerka dopomogła jej ubrać się w kostyum szpitalny, jedyne odzienie, jakie jej na teraz pozostało, ponieważ przypominają sobie czytelnicy, iż przyniesiono ją tu omdlałą, w jednej tylko koszuli.
Pierwszą osobistością, jaka się ukazała po otwarciu drzwi sali, był Paweł Béraud.
Wiktoryna na jego widok żywym zapłonęła rumieńcem, a serce jej uderzało tak gwałtownie, iż omal nie rozsadziło jej piersi.
Paweł przyspieszył kroku, twarz jego zapłonęła radością.
— Wiktoryno... droga, ukochana Wiktoryno — szeptał zcicha, namiętnie ściskając jej rękę — co widzę, już wstałaś?
— Tak... — odpowiedziała — chciałam spróbować sił moich, ale to mnie znużyło. Przyszedłeś więc... — dodała po chwili milczenia.
— Wątpiłaś zatem w mój powrót? — zapytał Paweł. — Jak mogłaś przypuszczać, ażebym, odnalazłszy cię, widząc podwójnie cierpiącą, tak z przyczyny choroby, jak i osamotnienia, nie powrócił? Myśl moja jest całkowicie tobą zajęta. Żyję tobą jedynie i dla ciebie. Oddałbym chętnie część mojego życia za twoje uzdrowienie!
— Dziękuję ci, mój przyjacielu — szepnęła słabym głosem kobieta. — Życzenia twe jednak spełnionem nie zostaną. Śmiertelnie zostałam ugodzoną... czuję, iż życie odemnie ulata.
— Nie! doktór inaczej powiedział... — zawołał Paweł.
Wiktoryna bacznie na niego spojrzała.
— Widziałeś się z nim?
— Widziałem... — rzekł Béraud, uradowany z powiadomienia się, iż doktór mówił z nią o wszystkiem. — Przebacz mi ów niewinny podstęp z mej strony, lecz widząc cię tak słabą, mógłżem się wahać nad środkami ocalenia cię? Nie ma ich wiele... jeden tylko zbawienny pozostaje: wyrwać cię z tego szpitala, gdzie opuszczenie samotność, groza śmierci zabiłyby cię, z tego szpitala, gdzie po samotnym zgonie oczekuje trupa stół prosektoryum!
Wiktoryna, wstrząśnięta nerwowym dreszczem, ukryła twarz w dłoniach.
— Wszystko to przeraża mnie tyle, ile ciebie — mówił Paweł dalej. — Odnalazłszy tutejszego doktora, błagałem go, by mi wyjawił prawdę co do stanu twego zdrowia... prawdę... jakąkolwiekbądź byłaby ona. Posłuchaj, co mi powiedział:
„Ta młoda kobieta, o którą pan pytasz, może zostać ocaloną, lecz pod warunkiem, by otoczoną została najgłębszym spokojem, nie widząc wokoło siebie murów szpitala.“ Prosiłem go natenczas, aby cię skłonił do przyjęcia propozycyi, jaką ci dziś pragnę przedstawić.
„Wiktoryno — mówił dalej — kocham cię... i kochać nigdy nie przestanę, a przysięgam ci na moją miłość, która jest najświętszą dla mnie przysięgą, na moje gorące pragnienie powrócenia ci zdrowia, że w tej obecnej mojej dla ciebie miłości nie pozostało nic z owych dawniejszych moich zmysłowych uniesień, za jakie nieraz rumienić się musiałaś!...
„Raz ztąd wyprowadzona i ocalona, będziesz wszechwładną panią swych czynów. Jeżeli każesz mi się usunąć od siebie, oddalę się bez słowa skargi, mimo głębokiego smutku. Będę ci posłuszny ślepem posłuszeństwem niewolnika. Mówię prawdę... najszczerszą prawdę... chciej mi zawierzyć, Wiktoryno!
„Wynalazłem dla ciebie czarowne schronienie, mały wiejski domeczek nad brzegami Marny.
„Tam to zawiozę cię, jeśli zezwolisz, a dlaczegóż miałabyś odmawiać?
„Ugodzę dla ciebie kobietę z doświadczeniem, która pielęgnować cię będzie, a zarazem zajmie się materyalnemi potrzebami życia; sam będę tam również, ażeby czuwać nad tobą i otoczyć cię najtkliwszemi staraniami miłości.
„Żyjąc na świeżem powietrzu, w słonecznych promieniach, będziesz miała bieżącą wodę pod cienistemi drzewami, śpiew ptactwa, zieloność i kwiaty.
„Wszakże pojmujesz, jak w podobnych warunkach szybko nastąpi uzdrowienie, a z niem zapomnienie smutnej przeszłości i najpiękniejsze na przyszłość nadzieje.“
Wiktoryna, słuchając tych słów, wygłoszonych z największem wzruszeniem, opuściła głowę w zamyśleniu. Podniosła ją, gdy Paweł zamilkł i patrząc w niego, odpowiedziała:
— Masz słuszność... wszystko to prawda... ale ja twojej ofiary przyjąć nie mogę...
— Dlaczego? Cóż staje na przeszkodzie... Nie jestżeś wolną?
— Nie... nie jestem wolną... Jestem zamężną. Nie wolno mi mieszkać w domu, w którym ty przy mnie żyć będziesz, uchodząc za mego kochanka...
— Milcz... milcz, przez Boga!... — zawołał Paweł. — Sądzisz więc, że cię przykuwa jeszcze obowiązek do tego nędznika, którego nosisz nazwisko? Zamężną już dziś nie jesteś. Twój mąż nikczemnem swojem postępowaniem rozerwał łączący was związek. Nie chciałem o tym nędzniku wspominać... Ty zmuszasz mnie do tego. Dobrze... mówmy więc o nim... Względem człowieka, który cię przyprowadził do nędzy, a łotrowskiem z tobą obejściem rzucił cię na łoże szpitala, winnaś zachować jedynie wzgardę i nienawiść. Wierzaj mi, Wiktoryno... przeszłość dla ciebie zamarła! Nowe życie winnaś rozpocząć od tej chwili... Nie odpychaj tego życia... Dozwól żyć sobie i mnie zarazem!...
Nastąpiło krótkie milczenie.
Béraud utkwił wzrok w obliczu chorej, chcąc odkryć wrażenie, jakie na niej wywarły jego wyrazy.
— Jak daleko od Paryża leży miejscowość, do której chciałbyś mnie zawieść? — zapytała nagle Wiktoryna.
— Bardzo blisko... w Saint-Maur, nad brzegiem Marny — rzekł Paweł z tryumfem, w zadanem sobie bowiem zapytaniu upatrywał dowód zwycięstwa.
— Jest to mały domek odosobniony? — pytała dalej Wiktoryna.
— Zupełnie odosobniony, z pięknym ogródkiem, otoczonym murem, z wejściem od strony rzeki. Zobaczysz, jak ci tam dobrze będzie. Ja w chwili obecnej znajduję się na urlopie... Przez cały miesiąc mogę być przy tobie, z wyjątkiem krótkich wycieczek do Paryża. Otoczę cię taką tkliwością, takiem przywiązaniem, iż po raz pierwszy w życiu pojmiesz, że jesteś kochaną... prawdziwie kochaną!... Znajdziesz we mnie brata... nie więcej, jak brata! Od ciebie samej zależeć będzie po długiej próbie wyrok, czyli mnie zechcesz szczęśliwym uczynić...
Wiktoryna milczała, pogrążona w rozmyślaniu. Po chwili, jak gdyby stoczywszy z sobą walkę wewnętrzną, szepnęła.
— A gdybym przyjęła twą propozycyę, przyrzeczesz-że nie wspomnieć mi nigdy o swojej miłości, bez udzielonego na to z mej strony zezwolenia?
— Nie wspomnę nigdy!
— Przysięgasz mi na to?
— Przysięgam! Będę oczekiwał, aż powiesz sama: „Pawle, ja kocham ciebie.“
— A zatem... — Tu przerwała powtórnie.
— A zatem... co? — zawołał żywo Béraud. — Przyjmujesz... nieprawdaż?
Jedyny ów wyraz został wymówiony głosem słabym, jak szmer wietrzyka.
Béraud pochwycił ręce młodej kobiety, a ściskając je w swoich, powtarzał zcicha:
— Ach! ileż mnie tem uszczęśliwiasz!
— Przybądź jutro do szpitala podczas wizyty doktora — odpowiedziała — i proś go, ażeby napisał dla mnie bilet wyjścia.
— Przybiegnę zanim on przyjdzie... — zawołał Paweł z radością.
— Wiesz jednak, iż ja tu nic nie mam przy sobie... Moje ubranie pozostało w mieszkaniu przy ulicy de Fleurus w owym dniu tak smutnym... tak strasznym...
— Nie troszcz się o to — rzekł Paweł; — otrzymasz jutro wszystko, co ci potrzebnem będzie do ubrania.
— A zatem, żegnam cię, mój przyjacielu...
— Jakto... tak prędko?
— Chcę się położyć... czuję się być złamaną znużeniem.
— Zatem do jutra...
— Tak... do jutra... do widzenia.
Béraud, złożywszy pocałunek na czole Wiktoryny, odszedł z sercem przepełnionem radością.
Will Scott oczekiwał go na trotuarze, paląc dziesiąte już może z rzędu cygaro.
Widząc nadchodzącego z rozpromienionem obliczem, domyślił się pomyślnego obrotu sprawy.
— Zdaje się, że wszystko poszło dobrze? — zapytał.
— Tak jest... przyjęła moją propozycyę. Muszę się zająć natychmiast kupnem dla niej bielizny i ubrania.
— Ależ to kupno zmniejszy dyabelnie twoje fundusze... — odparł Irlandczyk, gotowym będąc dać i dziesięć tysięcy franków na rachunek Arnolda Desvignes za tak pomyślną wiadomość. — Może chcesz, bym ci pożyczył jeszcze drugie pięćset franków?
— Jakto... na seryo mówisz? — zapytał.
— Całkiem na seryo.
— Zatem przyjmuję twoją ofiarę. Ach! jesteś prawdziwym moim przyjacielem, stary, poczciwy Burgundczyku, przyjacielem, jakiego w świecie nie znaleźć!
Scott dziwnie się uśmiechnął, a dobywszy banknot z kieszeni, podał go Pawłowi.
∗
∗ ∗ |
W sobotę rano Desvignes wyprawił na ulicę Flechier posłańca z listem, noszącym adres: „Panu David, agentowi życiowych ubezpieczeń.“
Powyższy list zawierał jedynie słowa bez podpisu:
„Dziś wieczorem w zamku Malnoue.”
Tegoż dnia około godziny drugiej, Verrière wraz ze swym wspólnikiem, wyszedłszy z biura przy ulicy Le Pelletier, jechali na stacyę drogi żelaznej.
Przybywszy do Malnoue, weszli do parku, zwracając się w stronę pawilonu, przeznaczonego dla miejscowego strażnika.
W ciągu tygodnia robotnicy wyporządzili pawilon ów w zupełności. Oczekiwał on tylko teraz na przyjazd mieszkańca.
W zamku od rana cała służba w niezwykłem zostawała poruszeniu, nazajutrz bowiem przypadał dzień uroczystego przyjęcia. Rano wspaniałe śniadanie, w południe obiad, a wieczorem bal wiejski miał odbyć się w parku.
Aniela wraz z siostrą Maryą daremnie odkryć usiłowały powód uradzenia tej świeżej zabawy, która je dziwną napawała trwogą.
W tak naprężonej, jak obecna, sytuacyi każda nieznana okoliczność przejmowała je przestrachem.
Około czwartej Forestier przyszedł do Verrièra i Arnoldą z oznajmieniem, że jakiś mężczyzna w ubiorze Strzelca pragnie z nimi pomówić.
— To bezwątpienia nowy strażnik — rzekł Verrière. — Przyprowadź go tu do parku.
W kilka minut później Forestier wrócił w towarzystwie wspomnionego mężczyzny.
Był to człowiek mający około lat pięćdziesięciu, z krótko przyciętemi włosami, z sumiastym wąsem i kończatą brodą.
Ubrany był w aksamitny ciemno-zielony garnitur ze złoconemi guzikami, na których widniały głowy różnych zwierząt.
W sukiennej ciemno-zielonej czapce, miał przewieszoną torbę na ramieniu i strzelbę lefoszówkę w ręku.
— Otóż i strażnik, o jakim ci mówiłem — rzekł, spostrzegłszy go Arnold.
Przybyły ukłonił się po wojskowemu.
— Przychodzisz objąć miejsce, ofiarowane ci przez pana Desvignes? — zapytał go bankier.
— Tak, panie... podobały mi się warunki i mam nadzieję, iż panowie będziecie ze mnie zadowoleni.
— Chodzi tu o rozciągnięcie nadzoru nad zwierzyną, jakiej wielka obfitość znajduje się w parku — rzekł Verrière. — Nadzór ten musi być ciągłym, bezustannym, ponieważ złodzieje leśni wkradają mi się tu, zabijając bażanty, zające i króliki.
— No! już my ich dobrze przyjmiemy, to jest Bichet wraz zemną — odrzekł. — Bichet to moja strzelba — dodał, uderzając ręką po obsadzie fuzyi. — Tak Bichet jak i ja spać nie lubimy. Co noc będziemy w parku czuwali, damy się we znaki złodziejom! Nie ma litości dla podobnych ludzi, korzystających z cudzego dobra. Nie pożałuję ja im ołowiu!
— Otóż czego właśnie potrzeba — rzekł Desvignes.
— Może panowie raczą wskazać mi moje mieszkanie? — pytał przyszły strażnik.
— Pójdź! — rzekł Verrière, a zwracając się do dawnego nadzorcy, dodał: — Forestier... odtąd już twych usług potrzebować nie będę; możesz szukać sobie innego obowiązku.
Obaj wspólnicy zaprowadzili strażnika do pawilonu, którego drzwi bankier otworzył kluczem, dobytym z kieszeni.
— Jakże się nazywasz? — zapytał.
— Michał Bordier... do usług pańskich.
— A zatem tu będziesz mieszkał, Michale, podczas mojego pobytu w Malnoue; stołować się będziesz w oficynie zamkowej.
— Dobrze, panie.
— Oto klucz od pawilonu, a drugi od małej furtki, wychodzącej na pole. Mam w tej stronie kilka kawałków gruntu, którego również pilnować należy. Forestier wskaże ci ten grunt.
— Dobrze... — powtórzył strażnik. — Jutro zrana pojadę po moje bagaże na stacyę Villiers.
Verrière z Arnoldem odeszli, pozostawiając strażnika, który na rozpoczęcie swej służby zaczął park obchodzić wokoło.
W parę godzin głos dzwonu wezwał go do zamku. Jadł obiad ze służbą, której względy pozyskać się starał, poczem, wróciwszy do pawilonu, zapalił fajkę, nasłuchując bacznie w oknie otwartem szelestu na zewnątrz.
Wiedziony przezornością, światło w izbie zagasił.
Księżyc, błyszczący na pogodnem, bezchmurnem niebie, siał przez gałęzie starych drzew srebrzyste swoje promienie w głąb pawilonu.
Około dziesiątej strażnik drgnął nagle i zerwał się z krzesła.
Posłyszał lekki odgłos kroków w alei, przytykającej do jego mieszkania. Wychylił się po za okno, badając.
Postać jakaś, ukazawszy się między drzewami, przystanęła.
— Otwórz drzwi... — dobiegł głos przyciszony.
— Otwarte... możesz wejść... — odpowiedział strażnik.
Desvignes, gdyż to był on, przebywszy kilka schodków, wiodących do pawilonu, wszedł do izby.
— Przybywasz dla udzielenia mi ostatecznych poleceń? — zapytał ów pseudo Michał Bordier, w którym czytelnicy poznali zapewne Trilbego.
— Tak.
— Słucham więc.
— Krótko ci powiem. Masz czuwać pilnie nad panną Verrière i zakonnicą... wiedzieć codziennie, co robią, gdzie chodzą.
— Dobrze.
— Trzeba ci obok tego zwrócić baczność na furtkę, od której klucz dał ci pan Verrière. Nikt bez twej wiadomości nie powinien przejść tą furtką. Gdyby ktośkolwiekbądź wszedł tędy do parku, masz mnie natychmiast o tem powiadomić.
— Rozumiem.
— Oto wszystko na teraz. Później dokompletuję polecenia. Sprowadziłem cię tu dlatego, ażeby cię mieć pod ręka.
— Rozkazuj... wszystko wypełnię.
— Dobranoc.
— Dobranoc, pryncypale.
Tu się rozeszli, Desvignes wrócił do zamku, strażnik zaś udał się na spoczynek.
Nazajutrz około jedenastej zaproszeni na śniadanie goście zjeżdżać się zaczęli, bądź to we własnych powozach, lub powozami Verrièra, który takowe bezustannie na stacyę posyłał.
Bankier wraz z córka przyjmowali przybywających.
Desvignes stał nieco na uboczu, oczekując powitania tych, którzy go znając, uważali go za główną podporę domu bankowego Verrière i spółka.
Zabójca Edmunda Béraud oczekiwał niecierpliwie przybycia Jerzego de Nervey.
Dostrzegł go nareszcie, gdy wysiadłszy z powozu, wstrząsany kaszlem, szedł do bankiera i jego córki dla ich powitania.
Następnie wicehrabia, zbliżywszy się do Arnolda, odprowadził go nieco na bok, mówiąc zcicha:
— Jak widzisz, mój kochany, dotrzymałem przyrzeczenia.
— Liczyłem na to i z serca dziękuję.
— Gotów jestem spełnić zobowiązanie. Kiedyż to trzeba uczynić?
— Dziś wieczorem.
— Wieczorem?... dobrze. Udzielisz mi znak w danej chwili.
— Nie! Wolę z tem wszystkiem zdać się na ciebie, sam odnajdź stosowną chwilę.
— Niech i tak będzie. Jest to sprawa inteligencyi, w której celuję.
— Gdyby panna Verrière powątpiewała o prawdzie, staraj się ją przekonać.
— Przewidziałem ja to wszystko naprzód, mój drogi, i zaopatrzyłem się w dziennik, w którym zamieszczono pomienioną wiadomość.
— Zwróciłeś na wszystko pilną, jak widzę, uwagę — rzekł Arnold z uśmiechem.
— Tak... jestem bacznym w sprawach tego rodzaju... — odparł z zadowoleniem wicehrabia. — Zobaczysz pan, jak zręcznie załatwię ci to polecenie. Ale wyjeżdżam we środę z Paryża.
— Tak? dokądże?
— Chcę przepędzić dni kilka w Monaco, spróbować szczęścia w ruletę. Wczoraj mój adwokat otrzymał plenipotencyę do podniesienia mego dziedzictwa po matce. Przyślę go jutro do waszego biura dla uregulowania rachunków i odebrania kapitału.
— Jesteśmy na rozkazy. A w jakiż sposób załatwisz się pan z Melanią Gauthier? Weźmiesz ją z sobą do Monaco?.
— Nigdy w świecie! Nic ona nie wie o tej podróży i nie chcę, aby wiedziała. Jak tylko stanę w miejscu, napiszę do niej, oddawszy list na pocztę gdzieś w okolicy, aby nie domyśliła się gdzie jestem i do mnie nie przyjechała.
— Nie obawiasz się jej, wicehrabio?
— Ej! Wszystko załatwić można z kobietami, byle mieć nieco sprytu i taktu.
Przybywający goście przerwali rozmowę pomiędzy Arnoldem i Nerveyem.
Wszyscy zasiedli do stołu w południe, a po śniadaniu, które przeciągnęło się do trzeciej godziny, damy przechadzały się w parku, rozmawiając z panną Verrière.
Młode to dziewczę starało się siłą woli pokonać smutek, uciskający jej duszę.
Obiad miał się rozpocząć o siódmej i przeciągnąć do późna wieczorem. Niektórzy z przybyłych przyjęli gościnne zaproszenie na nocleg Verrièra, inni postanowili wracać ostatnim pociągiem do Paryża. Co zaś do okolicznych ziemskich właścicieli, ci wszyscy mieli własne powozy do rozporządzenia.
Po południu Desvignes został przedstawionym przez swego wspólnika wielu osobistościom, zajmującym poważne stanowiska, o pozyskanie względów których to osób ów nędznik starał się ze zwykłą sobie zręcznością.
Przy wystawnym i świetnym nad wyraz obiedzie zajął miejsce obok Anieli, otaczając ją ze swej strony najwyższą, uprzejmością, co zwróciło ogólną uwagę.
— Ha! jest to zapewne uroczystość zaręczynowa... — szeptali jedni do drugich. Zobaczycie, że na deser posłyszymy zawiadomienie o bliskiem małżeństwie.
Nie zawiodło ich oczekiwanie.
Gdy wykwintna uczta, a nadewszystko stare wina pierwszych gatunków, obok musującego szampana, podnieciwszy wesołość, uczyniły ją prawie hałaśliwą, Verrière uznał, iż nadeszła odpowiednia chwila, którą przygotował i dzięki której spodziewał się zmusić swą córkę do związku z Arnoldem.
Podniósł się, wskazując gestem, iż chce przemówić.
Głębokie milczenie zaległo wokoło.
— Panowie i panie! — zaczął poważnie. — Wy, którzy uczyniliście mi dziś zaszczyt goszczenia w moim domu, wam, moim przyjaciołom, dziś tu zebranym, śpieszę oznajmić wiadomość, jaka, sądzę, nie będzie dla was obojętną, ufny w waszą, życzliwość, którą dla was chowam nawzajem.
Szmer przychylny przyjął te słowa.
Bankier mówił dalej:
— Nader ważna zmiana nastąpi wkrótce w mojej rodzinie... Jedna z tych, jaka napełnia radością serce kochającego ojca!...
Tu nowy szmer, ale szmer ciekawości przebiegł między zebranymi.
Siostra Marya spojrzała niespokojnie na mocno pobladłą swoją kuzynkę. Obie przeczuły cios straszny, jaki miał w nie uderzyć.
— Towarzyszycie panowie i panie uroczystości zaręczyn... — mówił Verrière dalej.
Bladość Anieli zwiększała się z każdą chwilą.
— Mam nadzieję, iż wkrótce ujrzę was tu powtórnie zebranych — kończył bankier — zebranych w dniu zaślubin mej ukochanej córki z panem Arnoldem Desvignes, moim wspólnikiem.
Głośne okrzyki radości zabrzmiały wokoło stołu.
Klaskano w ręce. Pomięszane głosy powinszowań zlewały się z temi okrzykami.
Arnold, powstawszy, składał ukłony obecnym, z pozorem głęboko wzruszonego człowieka, podczas gdy zakonnica drżała z obawy.
Aniela, bliska omdlenia, chciała krzyknąć, zaprzeczyć temu oświadczeniu, niepodobna jej było wszakże wymówić słowa.
Milczenie jej policzono na karb łatwo dającego się usprawiedliwić wzruszenia, któremu nikt się nie dziwił.
— Ach! podli... nikczemni!... — myślało dziewczę. — Korzystali z tego zebrania, aby pokonać mą wolę... Nigdy jednakże, nigdy... nie pozwolę im spełnić ich planów!
Wszystko to, co przytoczyliśmy powyżej, działo się przy końcu obiadu. Wkrótce obecni, powstawszy od stołu, przeszli do salonu.
Kobiety otoczyły biedną Anielę, aby jej powinszować i uściskać, nie przeczuwając, iż wyrazy ich były dla niej uderzeniem sztyletu w głąb serca.
Muzyka, umieszczona na estradzie w uiluminowanym ogrodzie, brzmiała wesoło, grając kadryle, polki i walce, których dźwięki rozbiegały się daleko po za zieleń parku. Zwrócono się ku miejscu pod wielkiemi drzewami, przeznaczonemu na tańce.
Na chwilę Aniela wraz z siostrą Maryą znalazły się w salonie, z młodem dziewczęciem, towarzyszką lat dziecinnych panny Verrière. Arnold, spostrzegłszy z ogrodu grupę trzech kobiet, zbliżył się do Jerzego de Nervey, kaszlącego zapamiętale po wypaleniu cygara i szepnął mu zcicha:
— Otóż nadeszła właściwa chwila...
Jerzy poruszył głową twierdząco, a po ominięciu kaszlu, zbliżył się ku Anieli.
— Droga kuzynko... — rzekł — pozwól mi również powinszować sobie wiadomości, jaką nam wuj przed chwilą udzielił.
Dziewczę wyrazy jego przyjęło milczeniem, siedząc zasępione i smutne. De Nervey widział to doskonale, postanowiwszy jednak do końca wypełnić polecenie, mówił dalej:
— Poznałem od niedawnego czasu pana Desvignes, stosunki jednak z nim moje pozwalają mi wygłosić o tym człowieku najchlubniejsze zdanie. Jest to uczciwy, szlachetny młodzieniec, dżentlemen w całem znaczeniu! Zresztą wszyscy tak o nim sądzą i cieszę się szczerze, droga kuzynko, widząc, iż związek twój z nim wróży ci napewno wiele szczęścia w przyszłości.
— Dzięki za twe życzenia, kuzynie — odparła panna Verrière z lodowatą obojętnością. Co do przyszłości, tej nikt z nas nie zna i nikt wiedzieć nie może, co ona nam zachowuje...
— Na honor! masz słuszność w tym razie, kuzynko. Nikt przewidzieć nie może dziś, co go spotka nazajutrz. Cieszącym się nadzieją długiego życia może go zaledwie kilka godzin pozostaje. Marzymy Bóg wie o czem, unoszeni ambicyą, miłością. Biegniemy za szczęściem i chwałą, aż oto śmierć naraz przychodzi i przecina wszelkie nasze złudzenia. Codziennie się to zdarza i we wszystkich rodzinach zarówno. Mógłbym ci przytoczyć setki przykładów. Nasz biedny krewny naprzykład... któżby się był spodziewał?
Wyrazy te przeszyły jak ostrzem serce biednego dziewczęcia.
— O kim mówisz, kuzynie? — pytała drżąca.
— Jakto, nic nie wiesz? — odrzekł wicehrabia. — Mówię o naszym krewnym, Emilu Vandame.
— Boże!... cóż mu się stało?
— Rzecz zwykła śmiertelnikom... umarł.
— Umarł?! — zawołały naraz zakonnica z panną Verrière, uderzone wspólnem uczuciem boleści. Umarł... to niepodobna!
— Nieszęściem, tak jest i to napewno! Nie czytujecie więc panie dzienników?
— Przeciwnie... czytujemy wszystkie wiadomości z Tonkinu — odrzekła siostra Marya. — Nazwisko jednak Vandame nie było zamieszczonem, jestem tego pewna...
— Rzecz prosta... ponieważ biedny Emil nie wylądował. Zmarł na cholerę w Tulonie.
— To fałsz... ohydne kłamstwo... — wołała Aniela, drżąc cała. — Ja ci powiadam, że to fałsz, kuzynie!
— Niestety! Jest to urzędowa wiadomość. Szaleństwem byłoby wątpić w tym razie. Mam przypadkiem przy sobie numer tego dziennika, w którym znajduje się lista oficerów, zmarłych na epidemię. Przeczytaj więc sama.
Tu wyjął dziennik z kieszeni.
Siostra Marya pochwycić go chciała, wszakże panna Verrière, wyrwawszy go jej, wlepiła wzrok w miejsce, jakie wskazywał jej Jerzy.
Obłąkanemi oczyma przebiegała wiersze dziennika, który nagle wypadł jej z ręki.
Krzyk straszny, głuchy, wybiegł z piersi nieszczęśliwej i padła na ziemię w omdleniu, zanim siostra Marya wraz z młodą przyjaciółką dziewczęcia przybiedz ku niej zdołały.
W ogrodzie dosłyszano krzyk panny Verrière, widziano jej upadnięcie. Kilka osób wbiegło z pośpiechem do salonu, a między niemi Desvignes.
— Co się tu dzieje? — zapytał, udając zatrwożonego.
— Nic tak ważnego, mam nadzieję... — odpowiedziała zakonnica. — Anielka zasłabła z wielkiego gorąca. Przywołaj pan corychlej służących.
— To zbyteczne — odrzekł i wziąwszy omdlałe dziewczę w ramiona, wyniósł je z salonu.
Tuż za nim wyszła siostra Marya.
Wypadek ten sprowadził popłoch pomiędzy zebranymi.
Oczekiwano z obawą wiadomości.
Po kilku minutach ukazał się Desvignes.
— To nic... — rzekł — proste omdlenie. Panna Verrière, będąc rekonwalescentką, uległa znużeniu. Po krótkim spoczynku do sił powróci napewno.
Cierpienie Anieli okazało się jednak bardziej zatrważającem, niż wszyscy mniemali. Siostra Marya posłała po doktora do Malnoue.
Skoro tylko przybył, wprowadzono go bezzwłocznie do pokoju córki bankiera.
Około ósmej zrana Wiliam Scott, wsiadłszy na pociąg winceńskiej drogi żelaznej, jechał ku Saint-Maur-les-Fossés.
Miał na celu ugodzenie kobiety gospodyni, któraby mogła poświęcić dziennie kilka godzin czasu na pielęgnowanie chorej i prowadzenie gospodarstwa w domku, wynajętym przez Pawła Béraud dla Wiktoryny.
Odnalazłszy taką kobietę, zaprowadził ją natychmiast do wspomnionego mieszkania.
Zbliżała się godzina przybycia Pawła z żoną Eugeniusza Loiseau.
Ów były urzędnik kredytowego biura lyońskiego wyczekiwał od rana przed szpitalem na przybycie doktora Richard.
Skoro się lekarz ukazał, zmierzając ku żelaznym kratom budynku, Paweł podbiegł naprzeciw niego.
— A! to pan... — rzekł lekarz, poznawszy go odrazu. — Twoja obecność przekonywa mnie, żeś widział się ze swą kuzynką, oraz żeś otrzymał jej zezwolenie. Natychmiast podpiszę dla niej uwolnienie ze szpitala, sądzę albowiem, iż bezzwłocznie będziesz ją chciał zabrać.
— Tak... radbym, panie doktorze, gdyby można...
— Czemu nie? Lecz masz pan powóz?
— Mam fiakr nader obszerny, wygodny, i ubranie dla niej.
— Weź pan to ubranie i pójdź za mną. Oddasz je infirmerce, poczem zaczekasz na mnie w mym gabinecie.
W pół godziny później Wiktoryna w ubraniu, prowadzona przez dozorczynię, ukazała się we drzwiach gabinetu.
Na widok Pawła uczuła dziwny ból w sercu, potok łez spłynął po jej twarzy.
— Dlaczego płaczesz? — wyszepnął tkliwie, biorąc jej rękę. — Nasze wspólne szczęście rozpocznie się teraz.
I zwolna, bardzo ostrożnie, z uwagi, iż bym mocno jeszcze osłabioną, zaprowadził ją do powozu, który miał ich zawieźć do Saint-Maur.
Wiliam Scott, a raczej ów mniemany Burgundczyk, oczekiwał na nich przed domkiem.
— Racz pani objąć w posiadanie swój mały raj ziemski — rzekł do Wiktoryny. — Wszystko jest już przygotowanem na twoje przyjęcie. Możemy zasiąść do stołu!...
Paweł przedstawił Irlandczyka, jako najlepszego swego przyjaciela i Wiktoryna podała mu rękę.
Czuła się szczęśliwą, widząc się na wsi, pośród pełnego światła, zieloności i kwiatów.
Po śniadaniu wyszli we troje nad brzeg Marny, gdzie zasiadłszy pod wielkiemi drzewami, rozmawiali o wielu przedmiotach, z wyjątkiem tych, jakie wszystkim trojgu głównie myśl zajmowały.
Dzień zeszedł prawie wesoło.
Około dziewiątej wieczorem Scott odjechał, pozostawiając uszczęśliwionego Pawła i Wiktorynę, mniej już troszczącą się o dalszą swą przyszłość.
We dwa dni potem znów przybył ich odwiedzić. Rekonwalescencya młodej kobiety postępowała szybko. Sine linie wokoło oczów niknęły. Wychudłe jej policzki zwolna się wypełniały. Lekkie rumieńce zastąpiły bladość. Usta poczęły przybierać barwę purpurową.
Zwykła głęboka melancholia, ogarniająca młodą kobietę, ukazywała się już tylko czasami.
Odwiedziny Will Scotta krótko trwały. Celem ich było upewnienie się, czy przez te dni kilka Paweł nie opuścił wiejskiego ustronia i nie wrócił do Paryża. Przekonał się, iż on nie oddali się od Wiktoryny.
Béraud, posiadając obecnie do sześciuset franków, postanowił nie szukać dla siebie zajęcia, dopóki nie wyda trzeciej części pomienionych pieniędzy. Irlandczyk przeto osądził, iż nadeszła chwila stanowczego działania.
W domu przy ulicy Lobineau położenie Joanny Desourdy coraz cięższem się stawało. Kilka franków, otrzymanych za sprzedaż kolczyków Liny, wyczerpały się zupełnie i znowu chleba braknąć poczęło.
Joanna czuła, iż ją ogarnia obłąkanie. Zamęt jej umysł przejmował, halucynacye następowały jedne po drugich.
Jednocześnie gorączka pożerała jej dziecię. Oczy biednej Liny zapadały coraz bardziej, policzki jej coraz więcej wklęsłemi się stawały.
— Mamo... jam głodna... — szeptała od czasu do czasu osłabionym głosem.
Ów straszny wyraz: „Jam głodna!“ odbrzmiewał jak jęk żałobnego dzwonu w duszy matki nieszczęśliwej.
A nietylko chleba im brakowało, ale i światła także. Z chwilą, gdy mrok zapadał, trzeba było przepędzać całe godziny w głębokiej ciemności.
Gdyby Joannie pozostało choć kilka sous na kupienie węgli, nie zawahałaby się zakończyć męki, przechodzące jej siły, uciekłaby się do szukania w śmierci spoczynku wraz z Liną, nieszczęściem jednak, nic nie posiadała.
Pośród tych myśli, pełnych rozpaczy, pragnienie zemsty nasuwać się jej poczęło.
— I ja sie nie zemściłam!... — powtarzała z goryczą. — Nie zgładziłam tego nędznika, który zabija nas obie!...
Słaby głos dziecka przerwał to rozmyślanie.
— Mamo... och! mamo, jam głodna!... — szeptał ów głos.
— Ach! — zawołała Joanna, zrywając się, jak pół obłąkana; — ach! gdybym mogła dać się jej napić krwi tego zbrodniarza!
I myśl kradzieży dla pożywienia dziecka przebiegła jak błyskawicą jej umysł.
— Ukraść gdzie prześcieradło, ukryć je pod spódnicą, a potem sprzedać, miałaby przynajmniej za co kupić chleba... pożywiłaby małą swą Linę.
Odepchnęła jednak ze zgrozą ową chwilową pokusę.
— Nie... nie! — szepnęła — nigdy podobnej hańby! Lepiej pójść żebrać! Duma u matki jest zbrodnią, skoro jej dziecię z głodu umiera!
Ucałowawszy Linę, która coraz ciszej powtarzała: „Jam głodna... jam głodna!“... z obłąkanym umysłem, chwiejąca się, zeszła ze schodów i udała się — wprost przed siebie ulicą Sekwany.
Jakiś przechodzeń zbliżał się ku niej.
Zakrywszy twarz jedną ręką, wyciągnęła drugą, szepcąc zcicha:
— Litości... miłosierdzia!
Przechodzień szedł dalej, nic nie odpowiedziawszy:
Joanna pobiegła na los szczęścia, wprost siebie, nie wiedząc sama, gdzie idzie, w ulice, jakich nie znała, powtarzając:
— Litości... miłosierdzia nademną i nad mojem dzieckiem, które z głodu umiera!...
Głuchy na owo rozdzierające wezwanie, tłum przechodził obojętnie. Żadna ręka grosza jej nie podała.
A jednak uczucie litości jest rozwiniętem do wysokiego stopnia w sercach paryżan, wylewających łzy w teatrach na wzruszającym dramacie. Posiadają oni istotnie w duszach miłosierdzie i chętnie biegną na pomoc nędzy.
Nieszczęściem jednak, Joanna zwracała się do ludzi, śpieszących za swemi interesami, mocno zajętych, takich, którzy gdzieindziej składali jałmużnę, lub którzy może byli tak biednymi jak ona.
Zrozpaczona i wycieńczona, czuła, iż siły opuszczać ją poczynają, Zrobiła wszelako jeszcze ostatni wysiłek.
— Moja córka z głodu umiera... panie, miej litość nad nią i nademną!... — wyjąknęła, zwracając się do zbliżającego przechodnia.
Tym razem ów mężczyzna przystanął.
— Wejdź tu, biedna kobieto — rzekł, wskazując drzwi sklepu — tam dadzą ci chleba. — I odszedł.
Nieszczęśliwa matka spojrzała w kierunku wskazanym.
Na zawieszonej po nad drzwiami tablicy wyczytała te słowa:
Wydała okrzyk radości.
Niegdyś słyszała ona o owych dobroczynnych zakładach, otwartych za pomocą prywatnego miłosierdzia, w obecnem wszakże oszołomieniu zupełnie o tem zapomniała. Tu może było dla niej zbawienie!
Wzmocniona nadzieją, weszła do przysionka, w którym stojący mężczyzna wskazał jej drzwi, mówiąc:
— Proszę wejść!
Otworzywszy drzwi, znalazła się w wielkiej sali, zapełnionej stołami i ławkami.
W głębi, pod ścianą, stał rodzaj wielkiego bufetu, po za którym siedziały trzy kobiety.
Ów bufet założony był stosami chleba.
Joanna zbliżyła się nieśmiało.
Jedna z obecnych kobiet, ukroiwszy kawał chleba, podała go jej, mówiąc:
— Spocznij pani na której z tych ławek i zjedz chleb, zdajesz się być złamaną znużeniem.
Joanna wiedziała, iż w miejscu tem, do którego przybyła, chleb powinien być tamże zjedzonym. Miała wszelako nadzieję, iż zdoła może w ukryciu unieść jakąś cząstkę tegoż.
Usiadła przeto na ławce obok drugich, równie jak ona nieszczęśliwych, o bladej cerze, zapadłych policzkach, którym głód szarpał wnętrzności.
A wielu było tych nieszczęśliwych! Kobiety, dzieci, starce, mężczyźni w sile wieku, których nieoględne postępowanie albo brak pracy do ciężkiej nędzy doprowadził.
Miłosierdzie równem dla wszystkich tu było. Nie odmawiano nikomu „kęsa chleba.“
Joanna, spojrzawszy wokoło siebie bojaźliwym wzrokiem, ułamała część z kawałka, jaki jej został podanym i zaniosła go do ust, jedząc, a raczej pochłaniając, z uczuciem niewysłowionej roskoszy, jaką sama sobie zarzucała, o córce to bowiem, a nie o sobie, myśleć jej należało.
Przez kilka minut udawała, iż je ów chleb, poczem, wsunąwszy go niepostrzeżenie do kieszeni, siedziała jeszcze na ławce przez kilka minut.
Te kilka minut, to cały wiek dla niej, gdyż w owej chwili Lina wymawiała bezwątpienia owe wyrazy, jakie przejmowały ją dreszczem:
„Mamo! jam głodna... jam głodna!“
Podniósłszy się, postąpiła ku drzwiom. Wziąwszy za klamkę, miała już wyjść, gdy jednasz obecnych w sali nadzorczyń zastąpiła jej drogę.
— Czy pani nie znasz reguł tego zakładu? — wyrzekła.
Joanna zacinała się.
— Reguł? — powtórzyła zcicha.
— Tak... surowo jest zabronionem wynosić na zewnątrz chleb, jaki się tu daje.
Biedna matka pobladła.
Chciała zaprzeczyć, przerwała jej dozorczyni:
— Patrzałam na ciebie, me dziecię — rzekła łagodnie — widziałam, żeś wsunęła prawie cały swój chleb do kieszeni.
— Prawda! — odpowiedziała Joanna, składając ręce błagalnie — jednak przez litość pozwól mi pani zabrać ten chleb... To dla mego dziecka... dla mojej córki... dla mej biednej córki, która wraz zemną z głodu umiera!
— Trzeba ci było przyprowadzić z sobą swą córkę.
— Leży w łóżku ciężko chora... głód ją zabija!
Tu nieszczęśliwa matka, dobywszy z kieszeni kawałek chleba, ukazała go dozorczyni.
— To dla niej... — wyrzękła. — Odbierzesz-że mi go pani?
— Tak... ponieważ ściśle do przepisów stosować się nam nakazano — odpowiedziała wzruszona, chleb odbierając. — Reguła jest niewzruszoną, musimy ją szanować, chcąc szanować samych siebie. Zjedz pani tutaj ten chleb, ponieważ widzę, że potrzebujesz posiłku i przyjmij odemnie ten drobny datek, jaki ci z serca ofiaruję. Będziesz zań mogła dla dziecka kupić pożywienie.
Joanna uścisnęła z wdzięcznością rękę, podającą jej tyle potrzebną pomoc, a złożywszy na niej pocałunek, jąkała ze łzami:
— Och! dzięki ci, pani... stokrotne dzięki!
Poczem, zapomniawszy o dręczącym głodzie i o spożyciu na miejscu przeznaczonego jej chleba, szybko wybiegła.
Ulica Lobineau leżała w oddalonej części miasta.
Joanna szła przyśpieszonym krokiem, o ile jej pozwoliło silne osłabienie, a wstąpiwszy do piekarni, kupiła dwa funty chleba i dobiegła nareszcie do domu, szybko się posuwając po schodach.
W miarę, jak wchodziła, myśl, iż przynosi dla córki pożywienie, dodawała jej siły.
— Lino!... dziecię me drogie... — wołała, wbiegając do pokoju, nie zamknąwszy drzwi nawet za sobą; — przynoszę ci pożywienie... Obudź się, obudź, lube kochanie.
I ułamawszy kawałek chleba, przybiegła z nim do łóżka dziecięcia.
Lina blada, z zamkniętemi oczyma, nie poruszała się wcale.
— Dziecię ukochane... przebudź się, przebudź!... — wołała matka i pochyliwszy się ku córce, złożyła na jej czole pocałunek.
Nagle cofnęła się, jak skamieniała.
Zlodowaciałe czoło dziecka zmroziło jej wargi. Wróciwszy do łóżka, pochwyciła Linę w objęcia.
Dziewczę oczów nie otwierało. Bezwładna główka jego chwiała się z jednej strony na drugą na matki ramieniu.
Joanna jęknęła rozpaczliwie. Drobne ciałko dziecięcia, z rąk jej się wysunąwszy, na łóżko upadło, podczas gdy nieszczęśliwa matka padła zarówno bez zmysłów na środek pokoju.
Jednocześnie jakiś mężczyzna ukazał się w otwartych drzwiach stancyjki.
Był czarno ubranym, z ponsową wstążeczką przy butonierce. Spostrzegłszy leżącą bez przytomności Joannę, pochylił się ku niej, kładąc rękę na sercu nieszczęśliwej.
— Żyje — wyszepnął po upływie sekundy. — To tylko proste omdlenie.
Podniósłszy się, podszedł do łóżka i dotknął swemi rękoma rąk Liny.
— Ta już umarła... — rzekł i dobywszy portfel, wyjął zeń list, rzucając takowy na podłogę obok zemdlonej. Następnie wyszedłszy, udał się do właścicielki mieszkań umeblowanych.
— Trzeba, ażebyś pani posłała tam kogoś na ratunek — ozwał się wchodząc. — U jednej z twych lokatorek przytrafił się wypadek nieszczęśliwy...
— U kogo, panie?
— U pani Joanny Desourdy.
— Jaki wypadek?
— Dziecko jej zmarło.
— Ach! wielki Boże!... — zawołała gospodyni z przerażeniem.
— Ona sama, leży bez przytomności w omdleniu. Wszystko to bardzo jest smutnem! Oto sto franków, racz je pani doręczyć tej biednej kobiecie. Ja jutro tutaj przybędę...
Zmięszana tą wiadomością właścicielka, przyjęła sto franków. Jegomość czarno ubrany wyszedł. Przygotowawszy służącą, gospodyni udała się z nią na górę. Zastały tam Joannę leżącą w omdleniu.
Pomimo złej opinii, jaką ów agent policyi dał niegdyś o niej, właścicielce mieszkań ścisnęło się serce na ów rozdzierający widok.
— Podnieś tę nieszczęśliwą — rzekła do służącej i jednocześnie zbliżając się do łóżka.
— Niestety! — szepnęła — to dziecię umarło!
Służąca, podniósłszy Joannę, posadziła ją na krześle, nacierając jej skronie zwilżoną w wodzie serwetą.
Nieszczęsna otworzyła oczy, patrząc wokoło siebie obłąkanym wzrokiem.
Dostrzegła swą córkę z bladą twarzyczką, jakby wykutą z marmuru, a na widok owego spokoju, jakim śmierć piętnuje swoje ofiary, padła na kolana, wyciągając ręce w stronę łóżka i głośnymi wybuchnęła łkaniem.
— Moja córka... moje jedyne dziecię umarło!
— Odwagi, biedna matko... odwagi! — mówiła gospodyni — wobec nieszczęścia zbroić się siłą należy. I ja straciłam, dwóch mężów, a jednak ów cios przetrwać zdołałam. Dobrzy ludzie pamiętają, o tobie... Jakiś mężczyzna dekorowany przyniósł ci właśnie wsparcie i pomoc.
— Mnie pomoc? — pytała Joanna, pognębiona boleścią.
— Tak... Oto sto franków, jakie dla ciebie pozostawił.
Tu właścicielka położyła banknot na stole obok listu, jaki służąca, podniósłszy z ziemi tam umieściła.
— Dziękuję ci, pani, za twoją dobroć... — szeptała Joanna. — Proszę cię tylko, nie chciej mnie pocieszać, potrzebuję pozostać sama z moją córką.
— Pojmuję to i odchodzę... Potrzeba jednak będzie spisać akt zejścia dziecka.
— Później... nieco później ja przyjdę do pani. Zostaw mnie samą, zaklinam... Wszak widzisz, że boleść ta omal do szaleństwa mnie nie doprowadza.
Właścicielka odeszła ze służącą, dozwalając nieszczęsnej matce wypłakać boleść w samotności.
Była to zaiste scena rozrzewniająca nad wyraz.
Ofiara Pawła Béraud okrywała pocałunkami to biedne, wychudłe ciałko dziecięcia, Szepcące pod lodowatym majestatem śmierci.
— Umarła... umarła z głodu!... — wołała biedna matka z rozpaczą, a teraz, skoro ta biedna istota nic już nie potrzebuje, pomoc przybywa! To straszne... okropne! Zabił ją własny jej ojciec... Jej ojciec, ten potwór, zabił mi mą córkę. Ha! do tej chwili pokonywałam moje pragnienie zemsty, moją nienawiść. Teraz nic mnie już od nich nie powstrzyma. Moja córka umarła... Ja śmierć jej pomścić muszę... powinnam!
Po owym gwałtownym wybuchu smutku nastąpiła rozpacz ponura.
Chodząc po pokoju, Joanna zbliżyła się do stołu, na którym właścicielka położyła bilet bankowy.
— Sto franków... szepnęła. — Kto mi mógł przynieść te pieniądze? Och! kimkolwiekbądź on jest, ja go błogosławię, dzięki jemu będę przynajmniej miała za co pochować mą córkę.
Tu nagle spostrzegła list, leżący obok banknotu.
— Ten list — wyrzekła — powiadomi mnie, od kogo pomoc przychodzi.
Ująwszy list w ręce, przeczytała przedewszystkiem adres półgłosem, nie mogąc go zrozumieć na razie.
Adres ów brzmiał:
Joanna powtórnie przeczytała. Ogniem zapłonęło jej spojrzenie. Zadrżała febrycznie.
— Wiktoryna... — zawołała — co słyszę?... Wiktoryna u Pawła Béraud?... Ach! nikczemnica... ach! nędznica! Jakże mnie ona oszukała. Żyją więc razem oboje... mieszkają pod jednym dachem... kochają, się i są, szczęśliwi! Używają pieniędzy, jakie mi ukradł ten człowiek, wtedy gdy ja tu płaczę przy trupie mej córki, z głodu umierając: Gorączkowo rozdarła kopertę, a rozłożywszy ćwiartkę papieru, czytała co następuje:
Podpis był bardzo nieczytelnym.
— Ha! — zawołała Joanna — otóż dla niej nareszcie odmowa, upokorzenie, pogarda! Bóg za mnie mścić się poczyna! Lecz zkąd, od kogo pochodzi ten list? W jaki sposób znalazł się on tu, na moim stole? Kto go przyniósł? Ha! ten zapewne, który mi pośpieszył z pomocą. Najpewniej agent z jakiego dobroczynnego stowarzyszenia. Mając list do mnie, pomylił się i zostawił ten, który nie był do mnie adresowanym. Bóg chciał widocznie, by ta pomyłka nastąpiła. Należało mi odkryć występek tych dwojga nędzników, poznać ich schronienie, dla pomszczenia mej Liny. Ach! śpij w spokoju snem ostatnim ukochane dziecię, ty moje jedyne szczęście, jedyna miłości na ziemi, ty biedna, niewinna męczennico, spoczywaj w spokoju... Sprawiedliwość wymierzoną zostanie, przysięgam!
Ta nieszczęśliwa schowała list, adresowany do Wiktoryny wzięła banknot stufrankowy, a złożywszy pocałunek na czole zmarłej, zeszła do właścicielki mieszkań, zamknąwszy na klucz drzwi za sobą.
— Przebacz mi, pani, moje, zbyt szorstkie może, względem ciebie postąpienie... — wyrzekła, wchodząc — pojmujesz jednak mą rozpacz...
— Rozumiem to w zupełności i nie gniewam się bynajmniej — odparła gospodyni; — nie troszcz się pani o to, co mnie dotyczy, lecz pomyśl o pogrzebie biednej swej córki.
— Uczynię to i wkrótce przyniosę pani papiery, jakich potrzebujesz...
Tu odeszła, udając się do merostwa tegoż okręgu dla spisania aktu śmierci dziecka. Pogrzeb miał nastąpić nazajutrz, o czwartej godzinie, po wizycie lekarza i stwierdzeniu przezeń śmierci dziewczęcia.
Nieszczęśliwa matka, kupiwszy trumnę, zapłaciła następnie gospodyni należność za komorne, a wróciwszy do swej stancyjki, zapaliła dwie świece przy głowie zmarłej i uklęknąwszy, z płaczem modlić się zaczęła.
Chwilami jej spojrzenie dzikim ogniem błyszczało, marszczyło się jej czoło, usta poruszać się przestawały. Pragnienie zemsty, ogarniając ją wtedy, przerywało modlitwę.
Tak wieczór, jak noc, jednako biednej matce ubiegły. Równo ze świtem powstała, a czując się z sił wyczerpaną, postanowiła pożywić się czemśkolwiek. Nie zdoławszy przy strasznem osłabieniu nic sobie przygotować, spożyła część otrzymanego wczoraj chleba, przyniesionego, niestety, zapóźno.
O w pół do czwartej włożono w trumnę zmarłą dziecinę, przybraną ręką matki w białą sukienkę. Owe przygotowania do zabrania umarłej były najcięższą torturą dla Joanny. Załamywała ręce, stojąc jak skamieniała, płakać już bowiem nie mogła; tyle łez w przeddzień wylała, iż ich już zbrakło w jej sercu.
Niedosyć, że śmierć zabrała jej ukochaną Linę, nikczemni ludzie jeszcze teraz i szczątki jej zabierają!
Po ukochanem dziecku pozostanie jej tylko wspomnienie, krwawiąca się, wiecznie niezagojona rana...
O godzinie czwartej dwóch owych ponurych ludzi, których gmin w swoim języku nazywa „żałobnikami,“ przyszli zabrać trumienkę i karawan odjechał z nią na cmentarz.
Joanna ze spuszczoną głową, załzawionemi oczyma, gardłem ściśniętem łkaniem, szła za tym wozem ubogich.
Nie sama jednak towarzyszyła temu pogrzebowi, jak o tem mniemała. Od rogu ulicy Lobineau fiakr ze spuszczonemi storami postępował za karawanem w odległości kilkudziesięciu kroków.
Przed przybyciem na cmentarz d’Ivry Joanna kupiła czarny krzyż drewniany i wieniec z nieśmiertelników, pośród, którego wyryte czarnemi literami widniały słowa:
Ksiądz w towarzystwie kościelnego sługi prowadził ów orszak ubogi z chwilą wejścia jego na cmentarz.
Wkrótce przybyli wszyscy na miejsce, gdzie widzieć się dawały naprzód wykopane groby.
W jeden z nich spuszczono trumnę z dziecięciem Joanny.
Ksiądz nad trumną tą począł odmawiać modlitwy.
Klęcząca nad grobem zrozpaczona matka dusiła się prawie, wydając głuche jęki, podczas gdy ukryty po za kępami drzew ów mężczyzna z powozu przypatrywał się tej rozdzierającej scenie.
Ksiądz, pokropiwszy trumnę wodą święconą, wyrzekł ostatnie słowa modlitwy i odszedł.
Grabarze grób zarównali, wetknąwszy krzyż w świeżo poruszoną ziemię, poczem obadwa się oddalili.
Joanna ciągle klęczała.
Po kilku minutach powstawszy, zawiesiła na jednem z ramion krzyża wieniec nieśmiertelników, jaki trzymała w ręku.
Dusiły ją łkania, zdawało się jej, iż umrze z braku oddechu, że serce jej pęknie.
Kryzys ten jednak trwał krótko.
Przestraszający spokój, coś w rodzaju rozpaczy skamieniałej, nastąpił teraz.
— Dlaczego płakać? — zawołała ponuro, nie spostrzegając, że głośno mówi. — Rozłączenie nasze będzie tu krótkiem...
A wyciągając ręce w stronę grobu, wyrzekła:
— Dziś wieczorem połączę się z tobą, me dziecię, przed wieczorem zostaniesz pomszczoną...
Poczem upadłszy na kolana, modlić się zaczęła.
Mężczyzna, ukryty po za cyprysami, posłyszał wyrazy matki przesłane córce.
Dziwny uśmiech zadrgał mu na ustach i wemknąwszy się w sąsiednią aleję, wyszedł z cmentarza. Powóz oczekiwał na niego przy bramie.
— No! teraz do piwiarni pod Srebrnym Czopem — rzekł po angielsku do woźnicy. — Nie żałuj bicza, pośpieszaj, ponieważ bardzo mi pilno...
W czterdzieści minut przybyli na róg ulicy l’Ecole-de-Médicine.
Wiliam Scott w ubiorze Burgrndczyka wysiadł i wszedł do piwiarni. Spojrzawszy tam wokoło, dostrzegł samotnie siedzącego przy stole Eugeniusza Loiseau.
Introligator, z głową wspartą na ręku, zdawał się być pijanym. Wzrok utkwił bezmyślnie w wypróżniony do połowy kieliszek absyntu.
Nowoprzybyły, usiadłszy obok niego, uderzył go po ramieniu.
Loiseau spojrzał szklistemi oczyma, a podając mu rękę, rzeki chrypliwym głosem:
— A! to ty... mój stary... Jak się masz... Nie widziałem cię wczoraj...
— Nie mogłem przyjść — odparł Irlandczyk. Miałem do załatwienia interesa w okolicach Paryża. Chodziłem, do jednego z mych krewnych po odebranie pieniędzy. Niestety, znalazłem go bez grosza, niepodobna cośkolwiekbądź nawet od niego wydobyć.
— Otóż więc posucha i w twej kieszeni zarówno?
— Posucha... niezupełnie... Wszakże moja sakiewka coraz cieńszą się staje.
— To źle... Cóż my nadal poczniemy?
— No... no... nie troszcz się o to przed czasem... Miejmy nadzieję, iż okoliczności polepszą się nareszcie. Nie o to tu teraz chodzi... Przyszedłem udzielić ci wiadomość... tak! nader ważną wiadomość!
— Ważną wiadomość... mnie? — zapytał zdumiony Loiseau.
— Tak.
— Cóż takiego?
— Posłuchaj. Mój kuzyn, do którego chodziłem, mieszka w Boissy-Saint-Léger. Przyszła mi myśl wybrać się do niego pieszo, spacerem. Wyszedłszy z Creteuil, szedłem nad brzegiem Marny i w drodze najniespodziewaniej odkryłem coś, co ciebie zbliska dotyczy...
— Mnie?
— Tak jest... na honor!
— Lecz cóż takiego?
— Wiadomo ci, że twój kuzyn, Paweł Béraud, nie jest wart wiele...
— Ba! nie mów wiele, ale raczej nic zupełnie, ten łotr! — wykrzyknął z uniesieniem Loiseau. — Dowiódł tego, wydzierając mi pieniądze w ciągu pięciu minut. W ten sposób nie postępuje się z przyjaciółmi, z krewnymi.
— W rzeczy samej... i ja się przekonałem, że on dyabelnie sobie zadrwił z ciebie — odrzekł, śmiejąc się, Will Scott. — Zgadnij, dlaczego on ci odebrał te pożyczone dwieście franków?
— Aby mi przykrość wyrządzić, bez grosza mnie pozostawić.
— Gorzej niż to... Jak dawno go nie widziałeś?
— Od chwili, gdym mu zapłacił. Wiem, iż tego samego dnia wyprowadził się z hotelu.
— Nie wiesz, gdzie mieszka, co się z nim dzieje?
— Posłuchaj mnie, Loiseau... Nie lubię mięszać się w obce sprawy, lecz tam, gdzie chodzi o prawdziwego przyjaciela, jakim ty dla mnie jesteś, skoro widzę, iż ktoś drwi sobie z życzliwego dla mnie człowieka, to mnie oburza, znieść tego nie mogę. Mówiłeś mi, że twoja żona nie cierpiała Pawła Béraud, prawda?
— Nie mów mi o mojej żonie!... — przerwał introligator, uderzając z gniewem nogą o podłogę.
— A jednak trzeba, ażebym ci o niej mówił...
— Z jej to przyczyny znajduję obecnie w takiem położenia — mówił pijak z akcentem nienawiści. — Gdyby nie wstrętne te sceny, jakie mi o byle co wyprawiała, nie byłbym sobie obrzydził domu i nie byłbym opuścił warsztatu, a tym sposobem nie pozostał jak teraz na bruku bez roboty, bez chleba!
— Miała być może powody, pragnąc obrzydzić ci dom...
— Jakie powody... jakie powody?
— A być może, twój kuzyn Béraud miał także swoje, zachęcając cię do zaślubienia Wiktoryny, co go zbliżyło ku niej. Zdaje mi się, iż oni oboje doskonale się rozumieli i wspólnie działali dla sprowadzenia separacyi pomiędzy nią a tobą, ta bowiem separacya pozwalała im urzeczywistnić niektóre zamiary...
Loiseau spojrzał groźnie na mówiącego.
— Co chcesz przez to rozumieć? — zapytał.
— Hi... rzecz najprostszą w świecie, iż w chwili obecnej twa żona wraz z twoim kuzynem, być może, znajdują się razem...
— Mów jasno! — wrzasnął introligator przerywanym głosom. — Co chcesz powiedzieć o mojej żonie? Prowadziła ona zemną kłótnie i sprzeczki, prawda, alem ja temu byt winien. Chciała mną rządzić, zawojować mnie, to prawda, była to jednak uczciwa kobieta, którą gdym opuścił, zabrano do szpitala. To wszystko jest winą z mej strony... Tak... moją własną winą, nie czyją.
Pod wpływem absyntu myśli w mózgu introligatora mięszać się widocznie zaczęły.
— Ha! ha! — zaśmiał się Irlandczyk, wzruszając ramionami. — Śmiesznym jesteś zaprawdę, przypisując sobie winę i szpi-
- tal. Żartowano sobie z ciebie i dotąd jeszcze żartują. Paweł Béraud i twoja żona żyją z sobą razem.
— Na imię nieba... coś ty powiedział? — krzyknął Loiseau, chwytając za kołnierz Will Scotta i trzęsąc nim silnie.
— Powiedziałem tylko prawdę...
— Więc Paweł miałby mieszkać z moją żoną?
— Tak.
— Wiktoryna więc wyszła ze szpitala?
— Tak się zdaje... ponieważ oboje na wsi mieszkają w prawdziwem gniazdku miłości.
— Widziałeś ich?
— Jak ciebie teraz przed sobą.
— To kłamstwo... fałsz! Nadto byłoby nikczemnem, gdyby miało być prawdą! Ach! gdyby się sprawdziło to, co mówisz, zabiłbym na miejscu oboje... Tak, przysięgam na Boga, zabiłbym ich... Lecz nie... to niepodobna
— I ja sądziłem, że to być nie może, dopókim ich nie ujrzał siedzących obok siebie pod drzewami. Przypuszczałem, iż się mylę... że łudzi mnie podobieństwo... Zbliżywszy się jednak poznałem, że wszelka wątpliwość nie istnieje w tym względzie. Wątpiąc jednakże do ostatniej chwili, począłem wypytywać sąsiadów. „Ten pan — odpowiedziano mi — który tam mieszka, nazywa się Paweł Béraud... Wynajął ten domek na całe lato.“
— I Wiktoryna była z nim... u niego?
— Powtarzam ci to już po raz dwudziesty, a ty spoglądasz na mnie, jak gdybyś chciał mnie zabić...
— Zaprowadzisz mnie więc do tego domku... słyszysz... zaprowadzisz... jeżeli jesteś mym przyjacielem. A jeżeliś się nie omylił, no! będzie dziś wieczorem widowisko, jakie nie często się zdarza.
— Zaprowadzę cię gdzie zechcesz, do czarta, byś się przekonał własnemi oczyma. Cóż chcesz jednakże uczynić? Co zrobić zamierzasz?
— Co zrobię? — powtórzył introligator, zaciskając pięści — zobaczysz. Powiedz mi, czy masz rewolwer?
— Mam.
— Przy sobie?
— Tak... noszę go zawsze przez nawyknienie, od czasu moich podróży.
— Dobrze więc... Daj mi swój rewolwer, a będziesz widział, co zrobię. Ha! ona mnie więc porzuciła, ta nędznica, a z tamtym żyje... To nadto!... Muszę ich schwytać na gorącym uczynku...
— A wtedy? — pytał Irlandczyk.
— Wtedy... zabiję ich razem oboje... słyszałeś? Mam wszelkie prawo ku temu... Sądy mnie uniewinnią, jestem tego pewny...
Od kilku chwil Loiseau w uniesieniu głos podniósł, wskutek czego poczęto na nich obu zwracać uwagę w piwiarni.
Scott spostrzegł to.
— Uspokój się... — rzekł zcicha. — Na co wtajemniczać obcych ludzi w domowe swe sprawy? Skończ swój kieliszek absyntu i umykajmy. Zaprowadzę cię tam, dokąd chcesz iść...
Loiseau jednym tchem wypróżniwszy kieliszek, podniósł się, a rzuciwszy na stół pieniądze, wyszedł z Irlandczykiem.
— Gdzie idziemy? — zapytał, skoro znaleźli się na ulicy.
— Na stacyę winceńskiej drogi żelaznej. Lecz ty nie zajdziesz... nogi drżą pod tobą...
— To z gniewu, ze wzburzenia...
— Wsiądźmy do fiakra... Oto właśnie jest jeden.
Tu pomocnik Arnolda Desvignes wskazał powóz, kierowany przez angielskiego woźnicę, który oczekiwał już przy trotuarze.
Wsiadłszy weń wraz z Eugeniuszem Loiseau, zawołał:
— Bastylia... droga żelazna!
Fiakr ruszył z miejsca.
Introligator, rzuciwszy się w głąb powozu, wymawiał zdania przerywane, gestykulując jak człowiek obłąkany.
— Dlaczego sobie zaprzątasz tem mózg daremnie? — rzekł Scott. — Potrzeba ci teraz zimnej krwi, rozwagi...
— Będę ją miał, nie lękaj się... skoro nadejdzie stosowna chwila, zabiję oboje... Będę spokojnym, zobaczysz. Daj mi swój rewolwer...
— Dam ci go we właściwym czasie.
Wysiedli na stacyi, gdzie Scott kupił dwa bilety powrotne do Saint-Maur-les-Fossés
W kilka chwil później jechali obaj.
Wieczór zapadał, noc nadchodziła, a po dniu nadzwyczaj gorącym, zmierzch nie przynosił upragnionego chłodu.
Wielkie ołowiane chmary, przerzynane od czasu do czasu cichemi błyskawicami, zbierały się na horyzoncie.
Ciężkość atmosfery, przesyconej elektrycznością, oznajmiała burzę.
Paweł z Wiktoryną obiadowali razem w ogrodzie.
Rekonwalescentka odżywała widocznie.
Gospodyni, ugodzona przez Scotta, od pół godziny wyszła z Saint-Maur. Wiktoryną wraz z Pawłem, siedząc pod wielkiemi drzewami, rozmawiali.
Zdawało się młodej kobiecie, iż jakieś nieznane horyzonty, światy czarowne, otwierają się przed jej zdumionemi oczyma. Oswajała się z myślą, że Paweł Béraud mógł kiedykolwiek stać się dla niej czemś więcej niż krewnym, a myśl ta nie zawierała w sobie nic występnego, gdyby się dała urzeczywistnić po uzyskaniu rozwodu z Eugeniuszem Loiseau, jaki łatwo było otrzymać.
Dlaczegóżby ona zostać nie mogła panią Béraud?
Mgła powstająca nad rzeką skutkiem całodziennego upału, nie pozwoliła obojgu dłużej pozostać nad brzegiem wody.
Wiktoryną czuła się dziwnie osłabioną i zdenerwowaną.
— Wracajmy... — rzekł Paweł — udasz się na spoczynek.
— Radabym jeszcze posiedzieć, a nie chodzić spać tak wcześnie — odpowiedziała. — Inaczej źle spać będę, a obawiam się nocy bezsennych... smutne myśli natenczas mnie ogarniają.
— Będziemy rozmawiali dopóki zechcesz... lecz wracać potrzeba. Doktór najmocniej zabronił ci pozostawać na rosie wieczornej.
Tu podniósłszy się, szli razem w stronę domu wiejskiego. Wszedłszy tam, Wiktoryna usiadła na fotelu.
— Zamknąłeś na klucz furtkę w sztachetach, od ogrodu? — zapytała.
— Nie jeszcze... zamknę ją, skoro spać się położysz.
— Dlaczego nie teraz?
— Nie obawiaj-że się... wszak ja tu jestem.
— Wiem o tem, a jednak, mimo wszystko dziwna, niepojęta ogarnia mnie trwoga!...
— Trwoga? — powtórzył Paweł, zapalając świecę; — lecz czegóż się obawiasz, ukochana?
— Gdyby „on“ się dowiedział, że ja tu mieszkam wraz z tobą, mógłby przyjść... Ma wszelkie prawo ku temu...
— Lecz zkąd mógłby się dowiedzieć, że mieszkamy razem. Zresztą przyrzekłaś mi, iż nigdy o nim wspominać nie będziesz...
— To prawda... — szepnęła z bladym uśmiechem — wybacz mi, kuzynie. Nie jestem w stanie zwalczyć ogarniającego mnie smutnego nad wyraz uczucia...
— Przeczucie to jest kłamliwem w tym razie. Jak możesz sądzić, aby ten człowiek jeszcze myślał o tobie?... On nie wie nawet, czy żyjesz... Dla niego jedna tylko istnieje namiętność, pijaństwo... Nie myśl o nim, proszę... Rozmawiajmy raczej o naszej przyszłości...
I wziąwszy krzesło, usiadł obok Wiktoryny, ująwszy jej ręce.
Niebo coraz czarniejszem się stawało. Wiatr wschodni dął gwałtownie, pędząc ciemne chmury, po za któremi huczał grzmot w oddaleniu.
W owej to chwili kobieta blada, osłabiona, zaledwie iść mogąca, wysiadła z pociągu, nadeszłego z Paryża do Saint-Maur. Szła obok linii drogi żelaznej aż do mostu, znajdującego się przy gościńcu, wiodącym do Créteuil.
Druga kobieta, idąc prędko po za nią, wkrótce ją doścignęła i właśnie chciała przeminąć.
— Wybacz pani... — rzekła podróżna, lecz czy nie mogłabyś mi wskazać, gdzie się tu znajduje Domek pod Wierzbami?
— Najchętniej... znam dobrze to miejsce. Pójdź pani zemną, a wskażę ci drogę, inaczej bowiem nie trafiłabyś pośród ciemności.
Joanna Desourdy, którą zapewne poznali czytelnicy, szepnąwszy kilka słów podziękowania, dążyła za swą przewodniczką.
Po dziesięciu minutach drogi, odbytej w milczeniu, towarzyszka Joanny zatrzymała się.
— Uważaj pani... — wyrzekła — idź prosto tą ścieżką, zaprowadzi cię ona na mały most nad odnogą Marny. Przeszedłszy ów most, zwrócisz się na lewo. Domek pod Wierzbami jest pierwszym, jaki spotkasz na drodze. Omylić się nie możesz. Otacza ją żelazne osztachetowanie i wielkie płaczące wierzby, jakie widać zdaleka. Ja idę na prawo. Śpiesz się pani, bo za chwilę nie będzie bezpiecznie znajdować się na zewnątrz. Deszcz zaczyna padać wielkiemi kroplami. Dobrej nocy pani!
— Dziękuję za życzliwą pomoc — odpowiedziała Joanna, wchodząc na wskazaną ścieżkę, prowadzącą do mostu, jaki przebyła w oka mgnieniu.
Szła śpieszniej, jakoby odzyskawszy siły i wkrótce spostrzegła żelazne sztachety ogrodu. Nad temi żelaznemi sztachetami wielkie płaczące wierzby spuszczały swe giętkie gałęzie nakształt rozwiniętych warkoczów.
Przystanąwszy chwilę, patrzyła wewnątrz przez kraty.
W końcu alei na prawo wznosił się domek.
Światło błyszczało w jednem z okien parterowych, lecz białe zapuszczone firanki nie dały nic wewnątrz rozeznać.
— To tu... — szepnęła Joanna, powstrzymując gwałtowne uderzenia serca. Tu to ukryli się oni... W jaki sposób ich podejść?
Ręka jej machinalnie dotknęła zamku, a za poruszeniem drzwi, które nie były zamknięte, zcicha się otwarły.
Joanna weszła do ogrodu, z nadmiaru jednak wzruszenia nogi gięły się pod nią, musiała zatrzymać się na kilka, sekund, dla pochwycenia oddechu.
Nakoniec zwolna i lekko, tłumiąc odgłos kroków, zbliżyła się ku domkowi, a stanąwszy przy oświetlonem oknie, wsparła twarz o szybę.
Szpara pomiędzy dwiema źle złączonemi firankami patrzeć jej dozwoliła. Zadrżała nieszczęśliwa i w tył cofnęła się nagle na widok Pawła Béraud z Wiktoryną.
Dobywszy natenczas rewolwer, kupiony przy wyjeździe z Paryża, odciągnęła kurek. Pozostawało jej tylko nacisnąć cyngiel, by śmierć w piorunujący sposób wybiegła z tej rury żelaznej.
Schowawszy rewolwer do kieszeni, pochyliła się powtórnie nad szybą i nasłuchiwać bacznie poczęła.
Zdawało się jej, że słyszy i rozpoznaje głos Pawła, w czem nie myliła się bynajmniej.
— Tak, moja najdroższa... — mówił on do Wiktoryny. — Odzyskałaś już swe siły, a jeśli dręczą cię, jak mówisz, jakieś smutne przeczucia, możemy opuścić Paryż, wyjechać z Francyi, gdyby było potrzeba. Wyjedziemy do kraju, gdzie nieznani nikomu, będziemy mogli kochać się bez obawy.
Joanna nie słuchała już więcej.
Skoczywszy do drzwi domku, otwarła je silnem pchnięciem ręki i stanęła na środku pokoju.
Podwójny krzyk powitał jej wejście: krzyk osłupienia Pawła i okrzyk przerażenia Wiktoryny.
W owej chwili postać tej kobiety mścicielki była w rzeczy samej przerażającą.
Blada i nieruchoma, jak statua marmurowa, utkwiła w swego dawnego kochanka i rywalkę spojrzenie, pełne pogardy.
Z ust jej wybiegło jedyne słowo: „Nędznicy.“
Następnie, przystąpiwszy do Pawła, rzekła ponuro:
— Twa córka umarła!
— Umarła... — powtórzył bezwiednie — Lina umarła?...
— Umarła z głodu, zabita przez ciebie!
Wiktoryna ukryła twarz w dłoniach. Joanna mówiła dalej:
— I na jej grobie poprzysięgłam zemstę. Jesteście nikczemni oboje, zostawiam wszakże innym prawo ukarania wiarołomnej żony. Sama ukarzę człowieka, który mnie uwiódł, oszukał; tego nędznika, który mnie rzucił na bruk uliczny bez dachu i chleba, tego potwora, który zabił mą córkę. Jego ukarać poprzysięgłam i spełnię moją, klątwę!
Tu, wsunąwszy rękę do kieszeni, wyjęła ją uzbrojoną rewolwerem, a wycelowawszy w Pawia Béraud, nacisnęła cyngiel. Jednocześnie wraz z hukiem wystrzału, rozległ się jęk głuchy, wybiegły z piersi śmiertelnie ranionej Wiktoryny.
Paweł, spostrzegłszy grożące jej niebezpieczeństwo, wyciągnął rękę dla odwrócenia kierunku kuli. Nie ocaliło to jednak nikczemnika.
Joanna strzeliła powtórnie, poczem zachwiawszy się, padła na kolana.
W chwili tej wyszedł Eugeniusz Loiseau i skoczył na Pawła.
Obryzgana krwią dwóch ofiar dzika wykonawczyni sprawiedliwości, w zupełnem obłąkaniu, rzuciła broń i poczęła biedź przez ogród, nie wiedząc sama, gdzie i dokąd idzie.
Nagle zabrakło jej gruntu pod nogami.
Usłyszano straszny krzyk, potem upadek ciała, pod ciężarem którego trysnęły w górę wody Marny, bardzo głębokiej w tem miejscu, następnie nic... nic... prócz huku grzmotów, jęczących w oddaleniu.
W ogrodzie, po za płaczącemi wierzbami, stał, śledząc to wszystko, jakiś mężczyzna.
Był to Wiliam Scott.
Dosłyszał on krzyk i widział upadek w rzekę Joanny.
Szatański uśmiech wykrzywił mu usta, gdy zbliżywszy się do domku wiejskiego, patrzał wewnątrz przez drzwi uchylone, ukrywszy się w cieniu.
Loiseau pochwycił za włosy Pawła zranionego. Wsparłszy na jego czole otwór rewolweru, nacisnął kurek.
Głowa w oka mgnieniu roztrzaskaną została, a ciało runęło na podłogę, podczas gdy introligator, oszołomiony trunkiem i wściekłością, ryczał z przerażającym tryumfem:
— Ha! chciałeś mnie zdradzić, jak głupca... otóż głupiec pomścił się... Ha!... widzisz?!
Następnie pobiegł do Wiktoryny, leżącej bezwładnie, z twarzą zwróconą ku ziemi.
Brutalnym ruchem chwyciwszy ją za szyję, odwrócił.
Na środku czoła nieszczęśliwej ukazała się zakrwawiona rana, przez którą dostawszy się kula, wymierzona przez Joannę, dosięgnęła mózgu.
— Ha! widzę, że ktoś inny dokonał tego, co ja sam chciałem uczynić — wyszepnął, opuszczając ciało na podłogę. — A szkoda! Zresztą, skończone... Gdy szydzą ze mnie jak z błazna, zabijam! Niech śmieją się teraz!
I zwrócił się ku drzwiom, ale przejść przez nie nie zdołał.
Strzał, wybiegły z po za drzwi, w serce go uderzył i Loiseau padł nieżywy obok trupów Pawła i Wiktoryny. Zabił go Wiliam Scott, wykonawca szatańskich dzieł Arnolda Desvignes.
— Obfite wiadomości do jutrzejszych dzienników... — rzekł ów łotr z zadowoleniem. Sprawa o kobietę... Żona zazdrosna... mąż pomszczony... i wreszcie zabity!... Sprawiedliwość uważać będzie to wszystko za rzecz bardzo naturalną. Otóż i czworo za jedną razą zniknęło... Pryncypał mój, do pioruna, będzie zadowolonym!
Nie zważając na deszcz padający ulewnie, Irlandczyk opuścił spokojnie Domek pod Wierzbami, udając się drogą do Paryża.
Mimo, że willa, która stała się teatrem tego przerażającego dramatu, była zupełnie odosobnioną, rewolwerowe jednak wystrzały dosłyszanemi zostały przez sąsiednich mieszkańców, z których kilku wyszło na zewnątrz, nasłuchując, co się dzieje.
Ostatni strzał, wycelowany ręką Will Scotta, rozjaśnił czarne obłoki.
Zaciekawieni mieszkańcy zbliżyli się, tworząc jedną grupę, nad brzeg Marny, ponieważ wystrzały od tej strony dochodziły.
Spostrzeżono światło w oknach parterowych domku pod Wierzbami, a zobaczywszy furtkę w sztachetach otwartą, weszli razem do ogrodu, wkroczywszy przez uchylono drzwi w głąb domu.
Okrzyk zgrozy i przerażenia wybiegł z piersi obecnych na widok, jaki się ich oczom przedstawił.
Trzy ciała leżały na podłodze, brocząc w kałużach krwi.
Byłże czas jeszcze do niesienia pomocy tym nieszczęśliwym?
Pośpieszono ku nim, badając.
Niestety, wszyscy troje nie żyli.
Należało powiadomić o tym wypadku conajrychlej komisarza policyi i żandarmeryę, co też bezzwłocznie uczyniono.
W godzinę później komisarz wraz z brygadyerem żandarmów i dwoma ludźmi przybył do Domku pod Wierzbami dla spisania protokułu.
Nazajutrz prokurator rzeczypospolitej, powiadomiony w nocy o wypadku, udał się na miejsce zbrodni wraz z naczelnikiem policyi, sędzią śledczym i kilkoma agentami.
W ciągu godziny otrzymano pożądane rezultaty.
Różne papiery, odnalezione tak przy trupach, jak i w wiejskim domku, pozwoliły stwierdzić urzędnikom, że Paweł Béraud zamieszkiwał w Saint-Maur z Wiktoryną, swoją, kochanką, a żoną Eugeniusza Loiseau, który w obronie własnego honoru zabił oboje występnych.
Nie było nic łatwiejszego, jak stwierdzić szczegóły tego ponurego dramatu; sprawiedliwość, uznawszy się zupełnie zadowoloną, spisała akta zejścia zmarłych, nakazawszy ich pogrzebanie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Interesa Jerzego de Nervey były na ukończeniu, potrzebował on jednak pozostać o dwa dni dłużej w Paryżu dla uregulowania kapitałów, zlikwidowanej sukcesyi i zapłacenia długów.
Reszta pozostałości nie okazała się zbyt wielką.
Pałac przy ulicy Miromesnil miał obciążoną hypoteke, inne kapitały pani de Nervey poumieszczała nieszczęśliwie.
Pozostało Jerzemu jedynie wszystkiego dwieście tysięcy franków. Z dochodów od tej względnie dla niego małej sumy nie zdołałby w Paryżu istnieć, ani wyżyć, on, który w ciągu lat kilku przepuścił przeszło milion. Postanowił więc prowadzić wesołą egzystencyę na obczyźnie, w miejscach, gdzie istnieją domy gry, licząc na szczęśliwcy hazard fortuny, obok czego postanowił również nietylko porzucić Melanię Gauthier, lecz tak się ukryć, by go odnaleźć nie zdołała.
Wobec podobnych zamiarów, łatwo pojmiemy, iż coraz rzadziej widywał się ze swą kochanką, tłumacząc się przed nią brakiem czasu z powodu sukcesyjnych interesów.
Melania zasypywała go listami, w każdym żądając pieniędzy, ponieważ Fryderyk Bertin był chłonącą ich żarłocznie przepaścią.
Ów nędznik potrzebował błękitnych banknotów i świecących sztuk złota, aby zaszczycać swoją obecnością tawerny i pozamiejskie baliki, gdzie roje pochlebców, nisko mu się kłaniając, tajemnie go okradały.
Zwolna wprowadził do tych społecznych szumowin Melanię, wykoleiwszy ją tym sposobem zupełnie.
Pieniędzy im jednak brakowało, trzeba było zerwać z owem kosztownem życiem rozpustnem, gdzie orgie przy winie szampańskiem, następowały po orgiach w Boule-Noire, Elisées-Montmartre i innych tym podobnych brudnych zakładach, nawiedzanych przez kobiety najniższego rzędu i mężczyzn, kandydatów do Noumei.
Na nieszczęście, pieniądz u dwojga tych godnych siebie istot coraz rzadszym się stawał a w miarę wypróżniania pugilaresu Melanii, Fryderyk coraz brutalniejsze stawiał żądania, zobelżając najbardziej gminnemi słowy Nerveya za jego ciągnącą się do nieskończoności likwidacye, która pozostawiała bez grosza jego wraz z kochanką.
Zgnębiona tem wszystkiem Melania, postanowiła pojechać osobiście na ulicę Miromesnil, gdy Jerzy u niej nie ukazywał się wcale.
Straszny ją tam oczekiwał zawód.
Wszystkie okna zamknięte, zapuszczone były storami, na poruszenie dzwonkiem nikt nie odpowiedział.
Pałac zdawał się być opróżnionym.
Melania udała się do sąsiednich sklepów o powiadomienie. Oznajmiono jej tam, że pałac został sprzedanym przez jednego z wierzycieli, że nie należał on już do wicehrabiego de Nervey, który od kilku dni wyjechał z bagażami w podróż nieznaną.
— Okradł mnie! — zawołała z wściekłością; — jestem okradzioną!... Ha! drogo on mi to zapłaci!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Po owym strasznym dramacie w Domku pod Wierzbami Will Scott chodził codziennie do Morgi, a niekiedy i dwa razy w jednym dniu.
Chciał wiedzieć, czy ciało Joanny Desourdy zostało tu przyniesionem po odnalezieniu go w Marnie. Gdyby je tutaj złożono, wystawionoby dla rozpoznania tożsamości, a następnie przystąpionoby do spisania aktu zejścia.
Trzeciego dnia otrzymał rezultat pożądany.
Na stopniach żałobnych spostrzegł trupa zmarłej. Znając ją dobrze, był pewnym, iż się nie myli; owóż wyszedłszy z morgi, wsiadł do powozu, zawierającego jego przebrania, rozkazując się zawieźć do Saint-Ouen przy szczelnie zapuszczonych storach.
Gdy powóz zatrzymał się przy Willi Gałganiarzów, wysiadł zeń już nie Will Scott, lecz ojciec Cordier, ów filantrop z ulicy de Geindre, w łatanem ubraniu i poszedł w stronę baraku, w którym zamieszkiwał Piotr Béraud.
Stary gałganiarz siedział przededrzwiami na słońcu, na w pół pijany, ponieważ teraz pił od nocy do rana. Ogarniał go kompletny zamęt umysłu, dzięki otwartemu kredytowi w Willi Gałganiarzów przez właścicielkę karczmy.
Pośpiewując zcicha, poruszał głową z prawej strony na lewą, przymykając oczy nakształt wypoczywającego kota.
Irlandczyk uderzył go po ramieniu.
Béraud podniósł głowę i oczy otworzył.
— A! to ty, ojcze Cordier... — wyjąknął, podając rękę przybyłemu. — Czy znów przychodzisz powiadomić mnie o jakiej katastrofie? Zbyt często, do kroć piorunów, zdarzają się te wypadki w naszej rodzinie! Możnaby sądzić, iż szatan zajmuje się specyalnie wszystkiem, co dotyczy familii Béraud. Po wdowie Ferron wdowa Perrot; po tych dwóch starych kobietach Loiseau, Wiktoryna i ów łotr, Paweł Béraud, który był przyczyną całego nieszczęścia. Gorzej niż w melodramacie Ambigu. Cóż mówisz na to wszystko, ojcze Cordier?
— Co mówię na to? — odparł Irlandczyk naiwnie. — Cóż ja właściwie mam mówić?... Słuchając cię, widzę, żeś zbyt wiele wychylił dzisiaj kieliszków. O jakimże to wspominasz melodramacie?
— O prawdziwym, na nieszczęście, jaki miał miejsce... — odrzekł gałganiarz. — Moja siostra umarła spalona, Eugeniusz Loiseau zabił swą żonę i Pawła Béraud, a następnie sam sobie w skroń strzelił. A to jeszcze nie wszystko... Wczoraj poszedłem na ulicę Lobineau odwiedzić Joannę; gospodyni powiedziała mi, że Lina umarła, a od dnia tego nic nie wiedzą, co się stało z Joanną.
— Tak, to przestraszające... w rzeczy samej...
— Nieprawdaż? Można od tego wszystkiego rozum stracić. Joanna z pewnością w przystępie rozpaczy otruć się musiała.
— Nie chodziłeś do prefektury... na policyę?
— Nie.
— A do morgi?
— Także nie chodziłem. Wszystkiem tem jestem oszołomiony. Nie mam już chęci do niczego, prócz do kilku kropli mego napoju i fajki dla rozerwania myśli.
— Trzeba się jednak krzepić odwagą, mój ojcze Béraud. Masz obowiązek dowiedzenia się o losie Joanny. Powóz mój stoi tuż blisko... Wsiądź zemną, pojedziemy do morgi i prefektury, mam tam znajomych, przyjaciół. Może zdołamy otrzymać jakie objaśnienia, a potem udamy się razem na obiad.
— Ha! niech i tak będzie... — zawołał gałganiarz. — Rozerwę się trochę. Jakieś czarne myśli oblegają mi duszę. Nawet mój haczyk i kosz od gałganów nie zajmują mnie teraz.
— No... no! przy mnie możesz się podnieść moralnie. Dalej! w drogę zemną, mój stary.
I wsiadłszy wraz z Piotrem Béraud do powozu, Will Scott zawołał na stangreta:
— Do morgi!
Z rozpraw, czynionych w drodze przez gałganiarza, Irlandczyk przekonał się, iż starzec ten bardzo podupadł na umyśle. Ciągłe pijaństwo podkopywało jego siły, przyśpieszając koniec pomyślnego dzieła Arnolda Desvignes.
Powóz zatrzymał się przed drzwiami morgi.
Wysiadłszy, obaj tam weszli. Irlandczyk dosięgnął celu.
Béraud, pomimo swego nietrzeźwego stanu, poznał za pierwszym rzutem oka Joannę i według porady Will Scotta, udał się do nadzorcy dla złożenia zeznania, poczem wysłano urzędnika na ulicę Lobineau, by przyprowadził właścicielkę mieszkania. Gdy ta przybywszy, poznała w zmarłej Joannę Desourdy, akt zejścia tejże został natychmiast spisanym. Wierny swej roli filantropa, Wiliam Scott dostarczył pieniędzy na pochowanie utopionej.
— Jest to rzeczywiście bardzo uczciwy człowiek... — pomyślał Béraud. — Któżby to zechciał uczynić?
Wróciwszy do siebie na bulwar szpitala, Irlandczyk zastał kilka słów od Arnolda, nakazujących mu oczekiwać nazajutrz rano na przybycie tegoż.
Wspólnik Verrièra, przyszedłszy o godzinie ósmej, dał nowe polecenia swojemu wykonawcy, polecenia, jakie wkrótce poznamy.
We dwadzieścia minut po odejściu Arnolda Wiliam Scott, kompletnie zmieniony, jechał na stacyę liońskiej drogi żelaznej gdzie kupił bilet na pociąg wychodzący do Marsylii o w pół do dwunastej.
Zamierzał on udać się do Nicei, nabrawszy z sobą jedynie małe zawiniątko, pugilares wypchany banknotami, papiery, rewolwer i laskę dużego kalibru.
Podczas ostatniej bytności u Verrièra przed wyjazdem z Paryża de Nervey zwierzył im się w tajemnicy, że wyjeżdżą do Monte-Carlo.
Jakoż tegoż samego wieczora opuściwszy Paryż, wyjechał do Nicei i przybył do Monte-Carlo, gdzie ulokował się w hotelu Kontynentalnym.
Pierwszy dzień poświęcił na zwiedzanie miasta, oraz salonu gry, stwierdziwszy, iż w czasie obecnym mało mógł tu spotkać znajomych sobie Paryżan.
Nie był to sezon podróży na południe.
Paryżanie, opuszczając z wiosną Niceę, wracają do niej zwykle dopiero w jesieni.
Ci, którzy poozostają, tworzą oddzielne kółko, jest to świat obcy, cudzoziemski, zpośród którego nikt nie znał wicehrabiego de Nervey.
W tym świecie grano na grube stawki.
Przybywszy wieczorem na salę gry, Jerzy zasiadł do rulety, na którą, jak wiemy, rachował, iż ona wypełni mu poczynione majątkowe szczerby.
Szczęście w rzeczy samej sprzyjać mu zaczęło; w kilku godzinach wygrał trzydzieści tysięcy franków.
Upojony tą pomyślnością, która mu się rzadko zdarzała, grał uparcie, nie odszedłszy od zielonego siołu, aż gdy zamykać poczęto salony, a w nocy marzył, iż zbiera bez liczby miliony.
W trzy dni po przybyciu wicehrabiego do Monte-Carlo Will Scott przyjechał do Nicei i stanął w hotelu Angielskim, przedstawiwszy się za będącego na urlopie oficera kawaleryi.
Przedewszystkiem przejrzał listę podróżnych, zamieszkujacych w tymże hotelu, poczem wypytywał służbę dyskretnie o tych, jacy są spodziewani.
Jeden z lokajów, badany w tym względzie, któremu wsunięty w rękę luidor rozwiązał język, wymienił między innemi nazwisko Haltmayera, którego przyjazd zapowiedziany został depeszą, nadesłaną z Turynu.
Było to właśnie to, o czem Will Scott chciał wiedzieć; teraz pozostawało mu tylko śledzić postępowanie Nerveya, o pobycie którego w Monte-Carlo był powiadomionym.
Nazajutrz Will Scott udał się drogą żelazną z Nicei do Monte-Carlo i obiadował w hotelu Kontynentalnym.
Przy jednym ze stołów restauracyjnych spostrzegł wicehrabiego z jakimś cudzoziemcem, z którym tenże zawarł znajomość przy rulecie.
Irlandczyk zasiadł przy sąsiednim stole dla podsłuchania rozmowy obu mężczyzn, rozmowa ta jednak mało znacząca, jak bywa między obcymi, miała za przedmiot wyłącznie grę i kobiety.
Powiadomiła ona Will Scotta o jednej tylko rzeczy, a mianowicie, iż Jerzy de Nervey wygrał sześćdziesiąt tysięcy franków i miał nadzieję wygrać znacznie więcej jeszcze.
Na ten wieczór przeczucie go nie zawiodło, ponieważ Irlandczyk, poszedłszy za wicehrabią na salę gry, widział go zgarniającego piętnaście tysięcy franków. Nazajutrz Scott nie wyszedł wcale z hotelu Angielskiego. Oczekiwał na przybycie pana Haltmayera, mającego przyjechać z Turynu o w pół do szóstej wieczorem.
Tu to wyjaśnić nam należy, dlaczego i zkąd Irlandczyk, ów agent posłuszny rozkazom Arnolda Desvignes, wiedział, że Haltmayer ma przybyć do Nicei i w jakim interesie wyczekiwał na jego spotkanie?
Regulując swe interesa pieniężne przed wyjazdem z Paryża, de Nervey zapomniał, lub też pominął lekkomyślnie dług najważniejszy; mówimy tu o dwóch wekslach, każdy na pięć tysięcy franków, opatrzonych sfałszowanym podpisem Haltmayera.
Jerzy chciał wprawdzie zapłacić oba te weksle, oddane przez Roberta Agostiniemu, lecz Włoch stanowczo wydać ich nie chciał, pod pozorem, że w tym razie wypełnić musi dane mu przez Haltmayera rozkazy.
Rozkazy te istniały w rzeczy samej, lecz były one wydane nie Agostiniemu, ale Robertowi, który, zatelegrafowawszy z zapytaniem do swego klienta, czy i o ile podpisy na tych wekslach były sfałszowanemi, otrzymał następującą odpowiedź:
„Wicehrabia jest nędznikiem. Powinien zostać ukaranym. Nie przyjmuj pan zapłaty, a wnieś skargę do sądu w mojem imieniu. Miejsce dla podobnego nikczemnika jest na galerach. Gdybym się z nim spotkał gdziekolwiek, spoliczkowałbym go i zabił. Wołałbym nad tym łotrem sam sobie wymierzyć sprawiedliwość. Przyślij mi pan wiadomość w tym interesie do Turynu, gdzie przez tydzień pozostanę, zanim pojadę do Nicei. W Nicei zabawię dwa tygodnie.“
Robert zakomunikował pomienioną depeszę Agostiniemu, a Jerzy de Nervey wyjechał z Paryża, pozostawiwszy tam dwa weksle sfałszowane, o które zresztą nie troszczył się wiele.
Will Scott nie widział nigdy tego człowieka, którego miał śledzić w Nicei. Mało go to jednak obchodziło.
O szóstej służący powiadomił go, iż pan Haltmayer przybył, a nieco strudzony podróżą kazał sobie obiad przynieść do numeru.
— O której godzinie? — pytał Irlandczyk.
— O w pół do siódmej.
— Dobrze... Masz luidora, a daj mi znać, skoro tylko pan Haltmayer obiad ukończy.
— Dobrze, panie.
Scott, obiadowawszy, jak zwykle, przy wspólnym stole w restauracyi, wrócił do siebie, gdzie zapalił cygaro.
— Po dziesięciu minutach ukazał się służący.
— Pan Haltmayer — rzekł — już obiad ukończył, nie wyjdzie zapewne nigdzie wieczorem, ponieważ kazał sobie przynieść do mieszkania dzienniki.
— Który numer apartamentu zajmuje pan Haltmayer? — pytał Wiliam Scott.
— Numer czwarty, na pierwszem piętrze.
— Chciałem się właśnie o tem dowiedzieć, dziękuję.
Służący odszedł.
Irlandczyk, wdziawszy kapelusz, przejrzał papiery, umieszczone w portfelu i wyszedł. Pokój jego znajdował się na trzecem piętrze, tuż nad czwartym numerem. Zeszedłszy ze schodów, Scott zlekka zapukał do wskazanego mieszkania.
— Proszę! — zawołał głos z wewnątrz.
Na to wezwanie Wiliam wszedł do przedpokoju i uniósł portyerę z grubej materyi, jaka dzieliła go od sąsiedniego salonu.
Mężczyzna czterdziestoletni, małego wzrostu, lecz silnie zbudowany, siedział przy stole pod światłem lampy, czytając dzienniki.
Podniósłszy głowę spojrzał badawczo na wchodzącego.
— Mam honor mówić z panem Haltmayer? — zapytał wysłaniec Arnolda Desvignes.
— Tak, panie.
— Racz pan wybaczyć, że ci przeszkadzam, lecz zdziwisz się zapewne, usłyszawszy, że od dwóch dni przebywam w Nicei, oczekując na pańskie przybycie.
— Na moje przybycie? — powtórzył zdumiony Haltmayer. — Z jakiej przyczyny... czego pan żądasz odemnie?
— Pragnę pomówić z panem względem skargi, wniesionej do sądu w pańskiem imieniu przez pana Robert z ulicy des Martyrs.
— A! zatem pan Robert pana tu do mnie przysyła?
— Nie, panie, przysyła mnie tu prefekt policyi.
— Należysz pan więc do policyi?
— Tak. Skarga, o którą chodzi, wniesioną została przeciw pewnemu wicehrabiemu de Nervey.
— Nikczemnikowi, który, chcąc wyzyskać dziesięć tysięcy franków od Roberta, sfałszował mój podpis. Tem więcej drażni mnie i martwi cała ta sprawa, żem tego nędznika uważał za swego przyjaciela i żem niejednokrotnie podawał mu rękę. Ha! rękę fałszerzowi... to obrzydłe!... Depesza, otrzymana przezemnie od Roberta w Turynie, powiadomiła mnie, że ów wicehrabia wyjechał z Paryża i że nie wiedzą, dokąd się udał. Odkryłeś pan może miejsce jego pobytu?
— Tak, panie.
— Gdzież więc on jest obecnie?
— Bardzo ztąd blisko, w Monte-Carlo — odparł Irlandczyk.
— Może pan posiadasz wyrok na niego?
— Tak, właśnie...
— A więc przyaresztuj go!
— To niepodobna-...
— Dlaczego?
— Ponieważ Monte-Carlo znajduje się na terytoryum księstwa Monaco, co czyni mnie bezwładnym wobec wicehrabiego. Przyszedłem, aby się z panem porozumieć względem formalności pozostających do spełnienia.
— Jak wiele czasu mogą zająć te formalności?
— Mogą się one przeciągnąć bardzo długo. Zależeć to będzie od kaprysu księcia Monaco.
— Zażądajmy więc wydania sobie zbiega, a wtedy ja sam wymierzę sobie sprawiedliwość.
— W jaki pan to sposób uczynisz?
— Pytasz mnie pan, do pioruna! Oto, traktując go jako fałszerza, a więc publicznem spoliczkowaniem. W ten sposób zostanie również zniesławionym, jak i procesem. To nie pozwoli mu już nigdy wracać do Francyi. Właśnie ja pragnę jego shańbienia i otrzymam to w zupełności. Jestżeś pan wszakże pewnym, że on przebywa w Monte-Carlo?
— Jaknajpewniejszym. Widziałem go memi własnemi oczyma, siedzącego przy stole rulety. Grywa co wieczór i zgarnia znaczne sumy pieniędzy.
— Masz pan przy sobie weksle, jakie sfałszował ów nędznik?
— Mam, panie.
— Chciej mi je pokazać.
— Oto są... — rzekł Scott, otwierając portfel i dobywając zeń weksle, wykupione od Agostiniego.
Haltmayer, wziąwszy je, spojrzał na zegarek.
— Zbyt późno jest — rzekł — bym się dziś wieczorem udał do Monte-Carlo. Zmuszony jestem dzień zwłoki udzielić temu fałszerzowi. W którym hotelu pan zamieszkujesz?
— Tu właśnie, w tym samym — odparł Irlandczyk.
— A więc, skoro przysłano tu pana dla porozumienia się zemną, nie wyjeżdżaj, proszę, z Nicei, dopóki się nie dowiesz, co uczyniłem. Twoja obecność potrzebną mi tu być może.
— Jestem na pańskie rozkazy.
— Otóż umówmy się na jutro, na godzinę ósmą wieczorem, na stacyi Monte-Carlo.
— Dobrze, będę tam oczekiwał i zbliżę się do pana, ponieważ mógłbyś mnie nie poznać.
Na tem rozmowa się zakończyła.
Scott, pożegnawszy Haltmayera, udał się do swego pokoju, gdzie zmienił całkowicie swą powierzchowność. Gdy wyszedł z hotelu, udając się na stacyę, wyglądał na sześćdziesięcioletniego, dobrze zakonserwowanego starca.
Znalazłszy się tam, polecił, aby mu wskazano biuro komisarza bezpieczeństwa publicznego, gdzie ze zwykłem sobie zuchwalstwem przedstawił temuż bilet inspektora policyi, znaleziony w papierach Flognego, mówiąc, iż będąc przysłanym w nadzwyczajnej misyi z Paryża, potrzebuje udzielenia mu zupełnej wolności działania na stacyi.
Komisarz, nie mając powodu nieufania człowiekowi, który mu się wydał zupełnie przyzwoitym, poważnym, zaprowadził go do naczelnika stacyi, prosząc, by pozwolono mu działać swobodnie.
Tego też tylko pragnął ów łotr.
Umieściwszy się w małym pokoiku, tuż obok biura, wychodził po przybyciu każdego pociągu nadchodzącego z Marsylii, dla przeglądania kolejno podróżnych, tym pociągiem przybywających.
Na kogo oczekiwał, wkrótce zobaczymy.
Nazajutrz po wyjeździe Will Scotta do Nicei, Agostini, posłuszny zleceniom, otrzymanym od Arnolda Desvignes, udał się na ulicę des Monceaux, do mieszania Melanii Gauthier.
Najwyższa niezgoda zapanowała pomiędzy nią a jej kochankiem, Fryderykiem Bertin.
„Gdy zbraknie w żłobie pożywienia, konie się biją“ — powiada stare przysłowie.
Nagły wyjazd wicehrabiego de Nervey, pozostawiając Melanię bez pieniędzy, przyprowadzał do rozpaczy Fryderyka, który w przystępie wściekłości nie zawahał się pokilkakrotnie ją uderzyć.
Skoro więc oznajmiono przybycie Agostiniego, Melania przyjęła tę wiadomość okrzykiem radości.
— Przysięgłabym, że żyła złota powraca do nas — rzekła do swego kochanka.
Niezwłocznie więc poleciła corychlej wprowadzić Włocha, a nawet sama wybiegła na jego spotkanie.
— Przynosisz nam dobre nowiny... nieprawdaż? — pytała.
— Przynoszę jedną z takich, która może wydać dla pani najlepsze rezultaty — odrzekł Agostini. — Wiem, dokąd pojechał wicehrabia, od pani będzie zależało sprowadzenie go napowrót do Paryża, a sprowadzenie z okrągłą sumką, sukcesyi, jaką odebrał po matce, to jest z dwustoma tysiącami franków.
— Gdzież jest ten łotr? — pytał Fryderyk.
— Przebywa w Nicei... wczoraj tam był jeszcze przynajmniej — odrzekł Włoch. — Z Nicei jednaj do Monaco krok jeden.
— Co on sobie myśli, ten nicpon! — krzyknęła z gniewem Melania. — Czy sadzi, że ja mu pozwolę przegrać wszystkie pieniądze w ruletę? To są moje pieniądze... tak! moje... ponieważ te dziesięć tysięcy franków do mnie należeć powinny...
Tak było przecież ułożone. Ach! jakże daleko jesteśmy od zaślubin, o których mówiłeś, panie Agostini!
— Jeżeli pani trwasz w tym zamiarze, możnaby go zmusić do tego...
— Czy masz pan owe weksle Haltmayera ze sfałszowanym podpisem?
— Mam, ale nikomu ich oddać nie mogę. Gdy wicehrabia powróci do Paryża, będziemy go krępowali za pomocą tych weksli.
— Trzeba, ażeby powrócił — ozwał się Fryderyk. — Pojedziemy i sprowadzimy go tutaj.
— Jechać... — wyrzekła Melania — łatwo to powiedzieć...
— A cóż pani przeszkadza do wykonania tego zamiaru?
— Brak pieniędzy, panie Agostini. Jesteśmy bez grosza. Chyba, że nam zaliczysz na koszta podróży.
— Radbym... ale to niepodobna. Pożyczyłem już pani dziesięć tysięcy franków, które nie wiem, kiedy odbiorę. Zostałem sam bez pieniędzy. Porusz pani swą garderobę, biżuteryę, wszak musisz posiadać coś jeszcze, na co danoby ci w lombardzie pieniądze.
— Ma słuszność! — poparł Fryderyk. — Przejrzyj swoje szkatułki, szufladki... daj biżuteryę, zaniosę ją do zastawu. Przez ten czas przygotuj zawiniątka. Jedziemy dziś wieczorem kuryerem.
— No, jakże... zgadzasz się pani? — pytał Agostini.
— Dobrze... — odpowiedziała Melania. — Gotowam sprzedać ostatnia koszulę raczej, niźli dozwolić temu łotrowi zażartować z siebie. Obecnie, jestem pewna, on śmieje się zemnie, lecz zobaczymy! Ten się najlepiej rozśmieje, kto się ostatnim śmiać będzie!
— Zabieraj się więc pani coprędzej — odrzekł Włoch. — Mam przyjaciela w Nicei, szczerego przyjaciela... drugiego siebie. Zatelegrafuję do niego, ażeby wyszedł na wasze spotkanie. Zna on was oboje z widzenia i kontent będzie, mogąc wam w czemkolwiek dopomódz.
Tu pożegnawszy się, odszedł, podczas gdy Melania wybierała biżuteryę, jaką Fryderyk miał zanieść do lombardu.
W godzinę później ów wybrany jej serca wrócił, przynosząc z sobą tysiąc osiemset franków, jakie zachował w swoim pugilaresie, tłumacząc, iż godność mężczyzny nakazuje mu mieć przy sobie pieniądze.
O w pół do dziesiątej wyruszyli pociągiem do Marsylii.
W dziesięć minut potem Agostini, śledzący ich niepostrzeżenie od rogu ulicy des Monceaux, wysłał telegram do Scotta.
Wskutek to owego telegramu Irlandczyk, przedstawiwszy się za agenta paryskiej policyi, ulokował się na stacyi w Nicei, śledząc przybywających.
Pociąg, przybywający z Marsylii, zwolnił bieg; maszyna świsnęła przeraźliwie, wreszcie przystanął.
Zaczęto wysiadać na stacyi w Nicei.
Drzwiczki wagonów otwierały się kolejno.
Wysiadło kilkudziesięciu podróżnych, a między nimi Melania z Fryderykiem Bertin.
Will Scott oczekiwał przy plancie kolejowym. Poznał on zaraz osoby które śledził, ale nie zbliżał się do nich wcale.
Melania Gauthier wraz ze swym towarzyszem rozglądali się wokoło, patrząc, czy nie ujrzą owego mężczyzny, o którym ich Agostini powiadomił. Nie znalazłszy wszakże nikogo, weszli do sali bagażów, dla odebrania swoich tłumoczków, poczem wsiedli w omnibus, kursujący pomiędzy stacyą a hotelem Włoskim.
Obecność ich dostateczną była dla Irlandczyka. Wrócił do hotelu Angielskiego.
— Blagier, jak widzę, ów stary Włoch — rzekła Melania do Fryderyka w czasie jazdy omnibusem. — Cóż my teraz poczniemy sami, w obcem miejscu?
— Nie obawiaj się... — pocieszał ją kochanek. — Jeżeli tylko Jerzy de Nervey jest obecnym w Nicei, potrafię przytrzymać tego ptaka bez obcej pomocy.
— Jeżeli go odnajdziemy, a nie zaślubi mnie, uduszę tego hultaja!
— Niechaj cię naprzód zaślubi... a potem uczyń z nim, co zechcesz.
Przybywszy do hotelu Włoskiego, kazali sobie dać dwa łączące się z sobą pokoje, z wyjściem na wspólny korytarz, a po kolacyi udali się na spoczynek.
Nazajutrz około ósmej Fryderyk powstawszy, zaczął się ubierać. Melania jeszcze spała, gdy silne puknięcie we drzwi nagle ją obudziło.
— Kto tam? — zapytał jej towarzysz.
— Czy to tu pan Fryderyk Bertin? — pytał głos z zewnątrz.
— Co to znaczy? — wyszepnął zapytany. — Zkąd wiedzieć mogą moje nazwisko, skoro go jeszcze nie podałem?
I dodał głośno:
— Co pan sobie życzysz?
— Przychodzę powiadomić pana Bertin i panią Gauthier — odrzekł ów głos — iż jakiś pan oczekuje na dole, pragnąc widzieć się z nimi.
— Z pewnością to ów przyjaciel Agostiniego... — rzekła Melania, wyskakując z łóżka. — Ubiorę się prędko... Przyjmij go w pierwszym pokoju.
I rozpoczęła swą toaletę, podczas gdy Fryderyk, drzwi otworzywszy, polecił wprowadzić owego porannego gościa.
Melania, przywdziawszy peniuar i ułożywszy naprędce włosy, wyszła wraz ze swym kochankiem do przyległego pokoju.
Zastali tam mężczyznę, około lat czterdziestu mieć mogącego, bruneta, w niebieskich okularach.
— Raczcie mi państwo wybaczyć, iż was niepokoję tak rano — rzekł grzecznie się kłaniając. — Jestem znajomym, a nawet przyjacielem Agostiniego, mego współziomka. Moje tu przybycie ma na celu ułatwienie wam poszukiwań wicehrabiego de Neryey.
— Zatem pan wiedziałeś, że wczoraj przyjechaliśmy? — zapytała Melania.
— Tak, pani.
— Któż pana powiadomił, że mieszkamy w hotelu Włoskim?
— Niech to panią nie zadziwia... Wiem o wszystkiem, co się dzieje w Nicei.
— E... to jakaś niebezpieczna osobistość... — pomyślał Fryderyk.
— Zatem pan Jerzy de Nervey jest w Nicei? — badała dalej.
— Nie ma go, pani.
Oboje obecni wydali okrzyk zdumienia.
— Był tu jeszcze wczoraj — mówił ów mężczyzna w okularach — wyjechał wieczorem.
— Gdzie... dokąd?
— Gdzie teraz przebywa, nie wiem tego.
— Jakto... pan nie wiesz? a mówiłeś przed chwilą, że jest ci wszystko wiadomem, co się dzieje w Nicei?
— Tak, jest mi to wszystko wiadomem. Jeden z mych ludzi śledzi pana de Nervey. Postępuje za nim krok w krok, jak cień, i powiadomi mnie natychmiast depeszą, skoro pan de Nervey obierze sobie gdzie jaką stałą siedzibę. Ja z mojej strony bezzwłocznie państwa o tem uwiadomię. Lecz trzeba nam wszystkim uzbroić się w cierpliwość. Oczekujcie tu państwo odemnie na wiadomość.
— Dobrze, będziemy czekali.
— Powiadomienie to może nadejść lada chwila, nie wychodźcie więc, proszę, z hotelu.
— Zastosujemy się do pańskiego życzenia. Lecz racz nam pan powiedzieć, z kim mamy honor mówić?
— Jestem współziomkiem i — przyjacielem Agostiniego, powtarzam. Nazywam się Julio Morali. Gdybyście chcieli porozumieć się zemną, raczcie pozostawić słów parę w kawiarni pod Palmami. Tam będą wiedzieli, gdzie mnie odnaleźć.
Po tych słowach Scott, ukłoniwszy się, wyszedł z hotelu Włoskiego, a udawszy się do kawiarni pod Palmami, podszedł do kontuaru i pokazał siedzącej tamże kasyerce bilet inspektora policyi, powiedziawszy jej, że się nazywa Julio Morali i prosząc, gdyby przeniesiono list jaki, aby go przyjąć zechciała.
Dzień wydał się niezwykle długim dla Fryderyka i Melanii, którzy nie śmieli wyjść z pokoju, oczekując co chwila na przybycie wiadomości, która nie nadchodziła.
Nakoniec około szóstej zeszli na obiad do hotelu, powiadamiając służącego, iż jeżeliby coś dla nich nadeszło, tam znaleźć ich może.
Pozostawiwszy chwilowo tę godną siebie parę, idźmy za Wiliamem Scott, którego w osobie inspektora Morali odgadli zapewne czytelnicy, a który, stosując się do otrzymanych poleceń, starał się jaknajdłużej zatrzymać w hotelu dwoje spadkobierców Edmunda Béraud, nie dozwalając im przed upatrzoną chwilą połączyć się z de Nerveyem.
Pewien, iż ściśle do jego poleceń się zastosują, zmienił ubranie w hotelu Angielskim i znów jako starzec udał się drogą żelazną do Monte-Carlo, gdzie według umowy miał się spotkać z Haltmayerem.
Przybyszy na miejsce, poszedł na śniadanie do restauracyi, gdzie dnia poprzedniego widział Jerzego de Nervey.
Wicehrabia znajdował się tam w towarzystwie kilku młodych ludzi, z którymi zawarł znajomość.
O godzinie ósmej wieczorem, tak jak było umówionem, Irlandczyk przechadzał się na stacyi w Monte-Carlo, oczekując na przyjazd Haltmayera.
Niespodziewanie znalazłszy się w pobliżu grupy z kilku osób złożonej, rozmawiającej z naczelnikiem stacyi, przystanął i nasłuchiwać zaczął.
Mówiono o wypadku, jaki nastąpił przed ośmioma dniami, a jeden z rozmawiających, gestykulując żywo, wskazywał i udowadniał niedbalstwo służby w tym razie.
— Przez Boga! — mówił naczelnik stacyi — towarzystwa kolei żelaznych nie są bez grzechu, ależ nie wymagajmy od nich niepodobieństw. Podwajamy gorliwość dla zapewnienia bezpieczeństwa podróżnym, co nie jest zbyt łatwem, jak panowie widzicie, na drodze żelaznej, jak tutejsza, posiadającej tylko jedną linię.
— Otóż to właśnie — odparł rozmawiający — w tem leży wina towarzystwa. Dlaczego nie każe ułożyć drugiej linii dla przyjeżdżających i odjeżdżających pociągów?
— Stowarzyszenie chciało to uczynić, względy wszelako międzynarodowe nie pozwoliły projektu tego wprowadzić w wykonanie.
— Powód ten wymagałby jeszcze głębszej dyskusji... Lecz to nie wszystko jeszcze. Niedostateczna liczba służbowego personelu czyni wypadki nieuchronnemi. Staraj się pan reklamować w tym względzie.
— Czyniłem to już, ale nadaremnie.
— Obok tego, na innym jeszcze punkcie błądzi towarzystwo. Zwracano jego uwagę na wadliwą sygnalizacyę pociągów, przechodzących ze stacyi na stacyę. Wynaleziono świeżo aparat nader prosty, praktyczny, a niekosztowny, uderzający wzrok i słuch odrazu, który tu zastosowanym być winien. Dlaczego nie został zaaprobowanym?
— To prawda.
— Prócz tego reguły wymagają, aby nadzorcy dzień i noc czuwali, szczególniej na linii z Monte-Carlo do Roquebrun, gdzie łuki wyniosło-spadziste nie pozwalają maszyniście nic widzieć przed sobą. Owi nadzorcy świecą nieobecnością na całej linii z Nicei do Mentony, a punktem najniebezpieczniejszym jest właśnie ten, który przylega do morza z Monte-Carlo do Roquebrun. Najmniejszy wypadek w tem miejscu sprowadzi kiedykolwiek straszną katastrofę...
— Ha! niedostateczność personelu... — mruczał naczelnik stacyi.
— Straszna, przerażająca odpowiedzialność ciąży na towarzystwie dróg żelaznych — ciągnął dalej mówca; tem więcej radbym się dowiedzieć, w jaki sposób panowie sygnalizujecie do Roquebrun o wyjściu pociągu z waszej stacyi?
— Nic łatwiejszego.
— No... w jaki sposób... ciekawym?
Naczelnik stacyi wskazał dzwon dość wielkich rozmiarów, do którego przybitym był łańcuch żelazny z rękojeścią.
— Dystans jest krótkim — rzekł. — Uderzając więc w ten dzwon, powiadamiam tem samem kolegę w Roquebrun o wyjściu pociągu. On posiada takiż sam dzwon dla uprzedzania mnie o tem. Nigdy rozkaz odjazdu nie jest przez żadnego z nas wydanym, dopóki nie posłyszymy tego sygnału wzajemnie.
— Jest to dziecinnem i nader niebezpiecznem — rzekł rozmawiający, wzruszając ramionami. — Dość byłoby zapomnienia z pańskiej strony, lub ze strony jego kolegi z Roquebrun, jakie mogłoby się wydarzyć w pośpiechu, by nastąpiła katastrofa, której skutkiem byłoby zetknięcie się pociągów, a wtedy niktby ztamtąd żywym nie wyszedł. Cóżbyś pan zrobił natenczas?
— Kazałbym wywiesić sygnały alarmowe.
— Sygnały te napełniłyby jeszcze większym postrachem palacza i maszynistę. Przyznaj sam, panie naczelniku — mówił dalej podróżny — iż na tej waszej tu linii życie tysiąca jadących osób zależy od jednego błędu, jednego zapomnienia. Ależ to jest wprost potwornem!
Wezwany do biura naczelnik stacyi, odszedł, pozostawiając interlokutora swego bez odpowiedzi, mimo, iż w głębi był przekonanym, że tenże miał słuszność zupełną. Co jednak począć? Nie był on w stanie zmienić ustaw kolejowego zarządu.
Wiliam Scott, jak o tem nadmieniliśmy, nie stracił ani jednego wyrazu z przytoczonej wyżej rozmowy, która zdawała się go żywo zajmować.
Zasygnalizowano przybycie pociągu nadchodzącego z Nicei. Pociągiem owym, zapełnionym licznymi podróżnymi, przyjechać miał właśnie Haltmayer, tegoż dnia bowiem miała się odbyć świetna zabawa w kasynie Monte-Carlo, nicejczycy przeto przybywali tłumnie na tę uroczystość.
Will Scott, spostrzegłszy w tłumie osobistość, na którą oczekiwał, zbliżył się, dotykając lekko jej ramienia.
Haltmayer spojrzał zdziwiony.
— Stawiam się na oznaczoną godzinę — wyrzekł Irlandczyk.
— A! to pan... Przepraszam, poznaję twój głos, lecz całkiem nie poznałem postaci, mimo, iż uprzedziłeś mnie o swojej przemianie. Witam pana... Cóż tam nowego?
— Nic...
— Nasz fałszerz jeszcze tu pozostaje?
— Wistocie, bawi tu jeszcze.
— Będzie grał zapewne w ruletę tego wieczora?
— Jak zwykle, bezwątpienia.
— Jadłeś pan już obiad?
— Tak, przed godziną.
— A zatem przejdźmy się nieco zanim nadejdzie chwila działania.
Tu oba wyszli ze stacyi Monte-Carlo.
Pozostawiliśmy Melanię z Fryderykiem udających się do restauracji w hotelu Włoskim.
Tak wewnątrz, jak i zewnątrz budynku znajdowało się mnóstwo osób.
Oboje wyżej wspomnieni usiedli przy jednym ze stołów, ustawionych na tarasie, zaledwie się tam jednak umieścili, zbliżył się ku nim jakiś młody mężczyzna, nader elegancko ubrany, jak się zdawało, reporter jednego z dzienników porannych, zatrzymując się z okrzykiem zdumienia.
— Pani Gauthier... pan Fryderyk... — zawołał. — Otóż niespodziewane spotkanie. Odkądże państwo w Nicei?
Następnie, nie czekając odpowiedzi, ciągnął gadatliwie:
— Ach! nie ambarasujcież się, proszę... Wszak jeszcze podobno nie nastąpiło ostateczne zerwanie stosunków z tym biednym de Nerveyem. Źle z nim... źle bardzo... Kaszle nieborak coraz gwałtowniej. Nie ręczyłbym, czy miesiąc przetrzyma przy takiem życiu, jakie tu prowadzi. Zadziwia państwa być może moje z wami spotkanie? Nie znacie mnie prawie, lecz ja was znam, jak wszystkich wogóle. Zbieram do dziennika mego notatki na wszystkich stacjach nadbrzeżnych. Nicea, Monaco, Monte-Carlo, Mentona, to główne me źródła.
Zebrawszy nieco plotek, ekspedyuję je na gorąco. Dwieście wierszy do numeru po jednym franku, a dziesięć luidorów dziennego wydatku! Wystarczyłoby to może jeszcze, gdybym nie przegrywał trzeciej części w ruletę... Ale co począć? ruleta jak czarodziejka, nęci nas ku sobie! A zatem zerwałaś pani stosunki z de Nerweyem?
— Dlaczego pan pytasz mnie o to? — rzekła z niezadowoleniem Melania.
— Ponieważ inaczej spotkanie tutaj byłoby niebezpiecznem dla was obojga.
— Jest więc w Nicei de Nervey? — zawołała młoda kobieta, udając zdziwienie.
— Prawie jakoby w Nicei, ponieważ przebywa w Monaco.
— Jesteś pan tego pewnym?
— Jakto, czy jestem pewnym? Widuję go codziennie. Widziałem wczoraj... Gra z piekielną zaciekłością.
— I przegrywa?
— Bynajmniej... Przeciwnie, wygrywa... wygrywa, powiadam pani, szalone sumy pieniędzy. Szczęście mu sprzyja. Jeśli tak potrwa jeszcze ze dwa tygodnie, odzyska stracony majątek, który zostawi swym spadkobiercom. Staraj się pani być jedną z tychże, jest to dobra rada, jakiej ci udzielam. A teraz śpieszę na obiad z mym przyjacielem, który na mnie oczekuje, za godzinę jadę do Monte-Carlo. Wspaniałą tam dziś wieczorem urządzają zabawę w kasynie; obowiązek mój reporterski nakazuje, bym się tam znajdował. Źle pani zrobiłaś, zerwawszy z Jerzym właśnie w chwili, gdy tak znakomicie poprawiają się jego interesa. To niepraktyczne... Na miejscu pani starałbym się nawiązać te stosunki nanowo. Gdybyś go pani zechciała odwiedzić, mieszka w hotelu Kontynentalnym, na pierwszem piętrze, pod numerem drugim. A może pani sobie życzysz, bym go od ciebie pozdrowił?
— Tylko bez szaleństw... bez głupstw... bardzo proszę — odparła żywo Melania. — Właśnie, nie mów pan mu nic o tem, żeś mnie tu widział w Nicei.
— Ha! jak pani sobie życzysz, tak uczynię. Nie będzie o niczem wiedział. Lecz otóż mój przyjaciel przywołuje mnie gestami. Do widzenia... do szczęśliwego widzenia, moi kochani.
Tu ów reporter zniknął w oka mgnieniu.
— Jedzmy obiad i uciekajmy! — zawołał Fryderyk. — Trzeba fatalizmu, ażebyśmy właśnie spotkali tego plotkarza... Kto on jest? jak się nazywa? zkąd nas zna? Ha! ów przyjaciel Agostiniego jest głupcem nad głupcami! Sądzi, że wie wszystko, a o niczem nie wie! Skoro de Nervey jest w Monte-Carlo, schwytamy go dzisiejszego wieczora jeszcze.
Po ukończonym obiedzie Fryderyk z Melanię wrócili do hotelu, oznajmiając, iż wyjeżdża ze swą żonę, panią Bertin, a zapłaciwszy rachunek, upakował bagaże, poczem oboje udali się na stacyę drogi żelaznej.
Pomimo jednak całego pośpiechu, nie zdołali się przygotować, jak na pociąg wychodzący do Monte-Carlo o w pół do dziewiątej wieczorem.
∗
∗ ∗ |
Wróćmy jednak do Scotta i Haltmayera w chwili, gdy wchodzę razem do kasyna.
Zabawa się rozpoczęła.
Tłum różnorodny, którego większość stanowiła „złota młodzież,“ lekkomyślnie trwoniąca pieniądze, i damy z półświatka, zapełniała wspaniale uiluminowane ogrody, oraz salony, w których starano się roztoczyć powab wszelkiego rodzaju.
Haltmayer wraz z owym potępionym duchem Arnolda Desvignes, przeszedłszy ogrody, zwrócili się do sali gry, gdzie zbity tłum otaczał stoły.
Głębokie milczenie pozwoliło dosłyszeć monotonny głos kierującego partyą:
— Rozpoczynajcie grę, panowie!... Nie wychodzi... Mija czerwona... Nieparzysta wygrywa... — I tak dalej.
Powyższym wyrazom towarzyszył metaliczny dźwięk złota i szelest kolorowych banknotów, ściąganych grabkami krupiera.
Dwaj nasi mężczyźni zbliżyli się nie bez trudu do stołu rulety, a przekonawszy się, że Jerzego de Nervey tam nie było, przeszli do drugiej sali, gdzie wokoło stołów tłum nie był mniejszy.
Poczwórny rząd graczów stojących cisnął się wokoło tych, którzy siedzieli, stawiając za każdem pociągnięciem karty wielkie sumy pieniędzy.
Wicehrabia stanowił właśnie część tychże, lecz kapryśna fortuna tego wieczora nagle go odstąpiła. Używając specyalnego żargonu graczów, powiemy: „iż przegrywał wszystko, co mógł.“
William Scott spostrzegł go pierwszy i trącił ręką swego towarzysza, wskazując.
Na widok tego człowieka, którego niegdyś obdarzał przyjaźnią, a której tenże nadużył w sposób tak fatalny, Haltmayer zapłonął wściekłością i gniewem.
Zaczerwienił się, potem zbladł nagle i rozpychając tłum łokciami, stanął po za wicehrabią, który, nie przeczuwając jego obecności, grał zapamiętale, walcząc przeciwko złemu losowi.
— Jeżeli pan dalej w podobny sposób grać będziesz — rzekł do Nervey jakiś z obecnych, siedzący po lewej stronie, będziesz zmuszonym wkrótce stawić tyle, ile bank wynosi.
— Ba! — odrzekł Jerzy, usiłując się uśmiechnąć — gdyby zły los dalej mnie prześladował, zaryzykuję wszystko, com wczoraj wygrał... Nie wypróżni to jeszcze mego portfelu.
W chwili tej Haltmayer położył mu nagle rękę na ramieniu, wołając:
— Tak... bo gdyby twój pugilares został wypróżnionym, posiadasz wiadome środki do wypełnienia go, panie wicehrabio. Uciekniesz się do fałszerstwa, aby naprawić równowagę... wszak jest to twoim zwyczajem!
Jerzy, poznawszy głos mówiącego, podniósł się drżący, pobladły i stanął naprzeciw Haltmayera.
Grę przerwano. Wszyscy patrzyli ze zdumieniem na wicehrabiego i osobistość, która w ten sposób się odezwała.
— Panie... wyjąknął Jerzy — panie...
Haltmayer skończyć mu nie dozwolił.
— Odnalazłszy gdziekolwiek złodzieja — mówił dalej — obowiązkiem każdego uczciwego człowieka jest go zdemaskować. Spełniam więc ten obowiązek... Ten nędznik — rzekł — wskazując ręką na Jerzego — ów łotr, który nosi powszechnie szanowane nazwisko i bruka je swoją infamią, ów, który się tytułuje wicehrabią de Nervey, jest gorszym od złodzieja, ponieważ jest fałszerzem, a fałszerstwo jest stokroć razy podlejszem i haniebniejszem od złodziejstwa! Sfałszował on mój podpis — dodał Haltmayer, dobywając z portfelu dwa znane nam weksle. — Oto są! Niechaj zaprzeczy, jeżeli będzie tyle zuchwałym... Milczy... widzicie, panowie! Precz ztąd, fałszerzu... precz! Wychodź natychmiast! — wołał z zaciekłością Haltmayer. — Nie będąc agentem policyi, aby cię przyaresztować, wypędzam cię ztąd!
Jerzy, który do obecnej chwili drżał obezwładniony, bliski omdlenia, pod chłostą słów ostatnich wpadł w szaloną wściekłość.
— Zdasz mi pan sprawę ze swych obelg... — zawołał — a teraz spoliczkuję cię!
Tu skoczył ku Haltmayerowi, ten jednak, wyciągnąwszy rękę, pochwycił za gardło de Nerveya, wołając:
— Sąd tylko mógłby ci wymierzyć sprawiedliwość. Zesłałby cię na galery i ześle cię tam, jeżeli nie skorzystasz z obecnej nauki; nie dla siebie, lecz dla nazwiska, jakie nosisz, wymierz sam sobie to, na coś zasłużył... odbierz sobie życie! Pomnij, że jeśli ci zbraknie ku temu odwagi, ja wszędzie ścigać cię będę. Będę chodził za tobą jak cień i gdziekolwiekbądźbyś się udał, będę krzyczał publicznie, jak teraz: Precz ztąd fałszerzu!... precz!
Tu, puściwszy go, Haltmayer wskazał mu drzwi.
Jerzy, chwiejący się, jak człowiek pijany, potykający się jak ślepy, zwrócił się ku drzwiom, pośród obelżywych okrzyków tłumu.
Z chwilą, gdy próg przestąpił, dał się słyszeć głuchy jęk.
— Wymierzona sprawiedliwość... nieprawdaż? — rzekł Haltmayer do Will Scotta.
— Tak — odparł tenże — on umarł!
— To mówiąc, Irlandczyk zniknął wśród tłumu, poszeptując:
— No! tym razem mój pryncypał kontent ze mnie będzie. Znów jeden ze spadkobierców zgładzony! Mogę teraz zatelegrafować do Melanii Gauthier, że Jerzy de Nervey mieszka w Monte-Carlo, w hotelu Kontynentalnym, pod numerem drugim. Przybędzie ona wraz z Fryderykiem Bertin właśnie w samą porę dla stwierdzenia śmierci wicehrabiego, dozwalając przez ten czas działać Agostiniemu w Paryżu.
Tu wyszedł z kasyna, udając się na stacyę drogi żelaznej.
Zajęty wyłącznie zdarzeniem, jakie się odbywało przed jego oczyma, Will Scott nie dostrzegł dwóch osób, które od kilku minut wszedłszy na salę gry, były wraz z nim świadkami wynikłego skandalu.
Dwiema temi osobistościami były Fryderyk Bertin z Melanią Gauthier, którzy za przybyciem swem do Monte-Carlo, dowiedziawszy się w hotelu Kontynentalnym, iż wicehrabia de Nervey spędza całe wieczory przy stołach gry, udali się do kasyna i weszli tam w chwili, gdy Haltmayer pochwycił za ramię fałszerza.
Gdy Jerzy uciekł pobladły, w najwyższem pomieszaniu, Fryderyk szepnął zcicha Melanii:
— Ten głupiec gotów się zabić!... A gdyby to uczynił, wszystko stracimy... Zostaniesz bez grosza!
— Co począć? — odparła z trwogą.
— Mam pewną myśl... chodź za mną.
Tu usiłowali pójść za wicehrabią; tłum jednak, który się rozchylił dla ułatwienia tamtemu przejścia, zwarł się nanowo, nie dozwalając im wyjść tak prędko, jak tego pragnęli.
Podczas, gdy usiłowali przedostać się ku drzwiom, Jerzy de Nervey biegł przez ogrody o ile mu sił starczyło, a wpadłszy do swego hotelowego apartamentu, padł na kanapę, obezwładniony, potem zalany.
— Jestem zgubiony! — wyjąknął, ciężko oddychając. — Ten człowiek będzie mnie ścigał wszędzie... nie da mi chwili spokoju... Lepiej zakończyć życie odrazu!
Straszny atak kaszlu począł rozdzierać mu piersi. Krew na ustach się ukazała.
Gdy nastąpiło uspokojenie, podniósł się i chwiejnym krokiem, ponieważ na nogach zaledwie utrzymać się był w stanie, podszedł do kominka, nad którym na półeczce leżał rewolwer, a ująwszy takowy, patrzył nań błędnemi oczyma.
Zamiast jednakże przyłożyć lufę do piersi lub skroni, opuścił głowę, rozmyślając.
I owoż tego konającego prawie człowieka objęło niepowściągnione do życia przywiązanie; zapytywał sam siebie, czy nie było innego sposobu wyjścia z tej sytuacyi nad samobójstwo?
Niestety! takiego środka odnaleźć nie zdołał, z jednej strony wznosiło się przeciw niemu urzeczywistnienie gróźb Haltmayera, z drugiej stawienie go przed sądem.
— Dalej! — rzekł, podnosząc głowę z silnem postanowieniem i przykładając do czoła rewolwer w punkt między dwoma oczami. Już pociągnąć miał za cyngiel, gdy drzwi się nagle otwarły i Fryderyk Berlin poskoczył ku niemu z Melanią.
W pierwszej chwili osłupienia Jerzy opuścił broń. Fryderyk wyrwał mu rewolwer, wołając:
— Ha! tożbyś dopiero głupstwo popełnił, kuzynie!
— Oddaj mi broń... oddaj mi rewolwer... — jąkał de Nervey — nie wzbraniaj...
— Co? abyś rozmiażdżył sobie głowę? Nie, na to nie pozwolę!
— Lecz wy nie wiecie... nie wiecie! Ja jestem zgubiony!
— Wiemy wszystko... Byliśmy tam... słyszeliśmy. Nic jednak jeszcze nie ma straconego!
— Haltmayer ścigać mnie będzie... Będzie mnie lżył bezustannie! Nie dozwoli mi się nigdzie ukazać... Zaprzysiągł!
— No... zobaczymy!
— A gdybym mu się nawet wymknął, nie ujdę przed sądem!
— Pomówimy o tem później... Obecnie zaś nie dozwolimy ci, abyś popełnił samobójstwo. Lękasz się Haltmayera, ja to rozumiem, wszakże wynaleźć będzie można środek na pozbycie się go.
— Jaki środek?
— Jesteśmy wszyscy śmiertelnymi... Wypadek nastąpić może... pojmujesz... wypadek, w którym zastawia się swą skórę... Znam pewną osobistość, która podejmie się chętnie sprowadzić podobny wypadek.
— Któż to taki?
— Pozwól mi zachować to w tajemnicy... Zobaczysz... Obecnie jaknajmniej słów bezpotrzebnych. Chodzi o ocalenie ciebie, abyś zaślubił Melanię, jakeś to jej przyrzekł... Ocalimy cię więc. Haltmayera się nie obawiaj, postaram się go zgładzić w potrzebie, a gdy on zniknie, zniknie dla ciebie i obawa sądu. Melania kocha cię, a ja, jako jej kuzyn, pragnę szczęścia dla niej. No! dalej... bez namysłu, czas nagli. Urządzą zapewne nad tobą nadzór, a gdy się przekonają, żeś sobie głowy nie rozsadził, skandal rozpocznie się nanowo, czego unikać należy. Musisz mieć wiele pieniędzy, ponieważ mówią, żeś wygrał znaczne sumy w ruletę.
— Przegrałem dzisiejszego wieczora — wyjąknął Jerzy — wszakże jeszcze coś mi pozostało.
— Ile?
— Trzysta sześćdziesiąt tysięcy franków.
— Gdzie one są?
— Tam... — odrzekł wicehrabia, wskazując w biurku szufladę.
— Daj klucz... — rzekł Bertin rozkazującym tonem.
Jerzy, obezwładniony, oprzeć się nie był w stanie. Klucz oddał.
Fryderyk, otworzywszy szufladę, dobył z niej skórzany woreczek.
— To tu? — zapytał.
— Tak.
— Biorę go... Ile jesteś dłużnym w hotelu?
— Sądzę, iż do ośmiuset franków...
— A zatem wystarczy to na zapłacenie — rzekł Fryderyk, dobywając z kieszeni bilet tysiącofrankowy i kładąc go na stole w widocznem miejscu. — Bierz okrycie, kapelusz i uciekajmy...
— Uciekać? — powtórzył Jerzy z oszołomieniem.
— Ma się rozumieć, do czarta! — zawołał Bertin. — Są inne jeszcze środki do wydobycia się z tego nad kulę rewolwerową. Nie znalazłszy cię tu, gdzieś pozostawił swe bagaże, będą sądzili, żeś rzucił się w morze. Haltmayer będzie przekonanym, żeś umarł, podczas gdy przemkniemy się do Anglii lub Ameryki, żyjąc tam spokojnie we troje. Ożenisz się z Melanią, a gdy wrócimy po latach kilkunastu, wszystko już pójdzie w zapomnienie. Jakże, czy złe są me plany?
— Doskonałe! — zawołała Melania. — Dalej, Jerzy, wdziewaj okrycie, kapelusz...
To mówiąc, zarzuciła mu na ramię okrycie i włożyła kapelusz.
— A teraz w drogę! — rzekł Bertin.
Jerzy, widząc jedyną deskę zbawienia w ucieczce, odzyskał zimną krew.
— Zabiorę moje papiery — rzekł, otwierając do szufladki i chowając pakiet do kieszeni. — Ach! wy jesteście mymi zbawcami.
— No... na później podziękowania. Wychodź pierwszy... wbiegnij na stacyę i wsiądź na pociąg, wyjeżdżający do Mentony o jedenastej. Mamy dwadzieścia minut czasu... Jedziemy za tobą. Zabierzemy tylko nasze bagaże, zapłacimy rachunek w hotelu i jedziemy. Idź... pospieszaj co żywo! To mówiąc, wypchnął za drzwi de Nerveya, który przemykając się chyłkiem pod murem, umknął niepostrzeżony z hotelu.
O dziesięć kroków za nim szedł Fryderyk z Melanią.
— Otóż pochwyciliśmy żabę... Zostawmy go... jedźmy w inną stronę — szepnął Fryderyk na ucho towarzyszce.
— Nie... nie! — odpowiedziała. — To byłoby nikczemne, nie odstępujmy go. Wszakże masz pieniądze, rzecz główną. Zresztą wiesz, że on uczyni wszystko, co zechcemy.
Złączywszy się z Jerzym, zwrócili się na stacyę we troje.
Po dniu nadzwyczaj gorącym atmosfera duszną była, a czarne chmury zwiastowały burzę.
Od czasu do czasu błyskawice przerzynały obłoki.
— Śpieszmy się... — wołała Melania, przyśpieszając kroku.
Jak wiemy, Wiliam Scott dążył również na stacyę Monte-Carlo w celu wysłania depeszy do Nicei do Fryderyka i Melanii.
Wielu z przybyłych na zabawę do kasyna, przestraszonych burzą, tłumnie zapełniało stacyę, by wsiąść na pociąg odchodzący do Nicei lub przychodzący z Roąuebrun, a jadący do Mentony.
Na stacyi znajdowało się przeszło pięćset osób.
Naczelnik biegał jak oszołomiony, straciwszy prawie przytomność.
— Czy można, panie, wysłać depeszę do Nicei? — zapytał Will Scott, podchodząc ku niemu.
— W tej chwili niepodobna! — odparł zapytany. — Później nieco... później... po odejściu pociągów.
Irlandczyk zatrzymał się, czekając pod szklannym dachem, wśród tłumu.
Urzędnicy, posłańcy i posługacze różnego rodzaju uwijali się na wsze strony.
Nagle dał się słyszeć krzyk, a potem hałas jakoby ciężkiego upadku.
Latarnik, wszedłszy na drabinkę dla zapalenia gazu, spadł z wysokości piętnastu stóp na dół.
Otoczono go wokoło.
Nieszczęśliwy poruszał się zaledwie, jęcząc boleśnie.
Krew broczyła mu z głowy, zranionej głęboko.
— Co prędzej po doktora!... — wołał naczelnik stacyi. — Przenieść zranionego do sali bagażów.
W czasie spełniania tego rozkazu nastąpiło ogólne zamieszanie.
Posłyszano turkot wagonów i odgłos świstawki pociągu nadchodzącego z Nicei.
Kasyer przy okienku rozdawał jeszcze bilety tłumowi zebranych.
Naczelnik, zająwszy się zranionym, wydał rozkaz uprzątnięcia linii. Burza zbliżała się, hucząc coraz groźniej.
Will Scott znajdował się obecnie przy drzwiach pasażerskiej sali. Drgnął nagle, spostrzegłszy przechodzących Melanię, Fryderyka i Jerzego de Nervey. Ten ostatni miał kapelusz spuszczony na oczy dla zakrycia twarzy.
Zobaczywszy złączone razem te trzy osobistości, Will Scott odgadł, co zaszło.
Jerzy pragnął ujść corychlej; Fryderyk z Melanią towarzyszyli mu w tej ucieczce, by podzielić się resztkami jego majątku.
Postanowili wyjechać z Francyi, aby uchronić się przed wyrokiem śmierci, wydanym na nich przez Arnolda Desvignes, którego plany tym sposobem runęłyby na zawsze.
Scott uderzył z wściekłością nogą o ziemię.
Co począć w takim zbiegu okoliczności?
Burza, oddawna zbierająca się na horyzoncie, nagle wybuchnęła.
Powstał gwałtowny wicher, łamiący wierzchołki drzew, podnoszący fale morza, głucho uderzającego o skały. Grzmot huczał bezustannie. Błyskawice oświetlały niebo.
Nadszedł pociąg z Nicei. Podróżni z wagonów wysiadać zaczęli. Inni wsiadali w ich miejsca.
Naczelnik stacyi, zatrzymawszy się przy zranionym latarniku, którego ciężką ranę doktór opatrywał, zapomniał chwilowo o swojej służbie. Jego pomocnik w powstałym chaosie stracił przytomność.
— Wsiadać, panowie! — wołali konduktorzy — do wagonów.
Will Scott, postępując w pewnej odległości po za Melanią, Fryderykiem i Jerzym, dostrzegł, iż wsiedli do wagonu pierwszej klasy, oddzielonego tylko dwoma innemi wagonami od maszyny.
Ogniem dzikiego zadowolenia zabłysło jego spojrzenie.
Przypomniał sobie słowa rozmowy, prowadzonej z naczelnikiem stacyi przez jakiegoś podróżnego wtedy, gdy oczekiwał przy plancie na przyjazd Haltmayera.
Gdyby wyruszenie pociągu nie zostało zasygnalizowanem stacyi Roquebrun, zetknięcie się nastąpiłoby niechybnie, a ztąd nieuchronna katastrofa. Żaden z podróżnych nie wyszedłby żywym ze zmiażdżonych wagonów.
Irlandczyk wstecz cofnął się szybko.
Ów ręczny dzwon, służący do sygnalizowania mechanikowi, stał o kilkanaście kroków dalej na ławce. Scott dobiegł szybko do owej ławki, przesuwając się między podróżnymi, oczekującymi na pociąg z Roquebrun. Chwyciwszy dzwon, poruszył nim zlekka, poczem, położywszy go na ławce, zniknął w tłumie, nie zwróciwszy na siebie uwagi.
Dał się słyszeć przeciągły odgłos świstawki.
Konduktor wygłosił; „W drogę!“
Pociąg wyruszył.
W chwili tej naczelnik stacyi wyszedł z sali bagażów, gdzie złożono ranionego.
— Pociąg odchodzi? — zapytał jednego ze służby.
— Tak, panie naczelniku.
— A czy sygnalizowano do stacyi Roąuebrun?
— Zdaje mi się, że sygnalizowano...
Naczelnik zbladł i zadrżał.
— Zdaje mi się... — odrzekł zaledwie dosłyszanym głosem, a zwróciwszy się do jednego z urzędników, zapytał:
— Kto sygnalizował odejście pociągu?
— Ja nie wiem, panie...
Nadbiegł pomocnik naczelnika.
— Czyś to pan sygnalizował? — rzekł, zwracając się ku niemu.
— Nie, nie ja, panie.
— Boże... mój Boże! — wołał naczelnik z rozpaczą, chwytając się rękoma za głowę. — Wyruszenie pociągu nie zostało sygnalizowanem.
Szmer trwogi i przerażenia przebiegi wśród tłumu.
— Wyjście pociągu nie zostało sygnalizowanem... — powtarzano sobie nawzajem z grozą obawy wobec nieuchronnego niebezpieczeństwa, na jakie narażonym został pociąg, pędzący całą siłą pary.
Burza huczała coraz srożej, głos jednak naczelnika stacyi dominował w tej chwili nad jej hukiem i szumem.
— Uderzyć w dzwon trwogi... zaalarmować! — krzyczał ów głos.
Spełniono rozkaz, dzwony zabrzmiały, kierunek wichru jednakże niósł owe dźwięki w stronę przeciwną od Roquebrun.
Jedyna nadzieja pozostawała jeszcze, jedyna iskra ocalenia, oto przypuszczenie, iż stacya Roquebrun, nie dosłyszawszy być może sygnału, pociągu nie wypuściła.
Pod oślepiającem światłem bezustannych błyskawic oczy wszystkich zwróciły się w stronę przylądka Cap-Martin, gdzie linia drogi żelaznej zakreślała łuk krzywy.
Dzwon na trwogę brzmiał ciągle.
Nagle ogromna łuna ognista, przy towarzyszeniu ogłuszającego huku, zapłonęła na niebie.
Spostrzeżono na wyniosłości dwa w biegu pociągi, pędzące naprzeciw siebie szalenie.
Osoby, zebrane na stacyi Monte-Carlo, stały w osłupieniu, przejęte przerażeniem, łatwem do zrozumienia.
Will Scott, blady jak widmo, patrzył wraz z innymi.
Nagle krzyk rozpaczy, krzyk przerażającej grozy, wybiegł razem ze wszystkich piersi. Przy świetle błyskawicy dostrzeżono uderzające w siebie dwie maszyny, wagony powspinane jeden na drugim, jak gdyby w walce olbrzymów, kilka wagonów, odrzuconych w przestrzeń siłą uderzenia i roztrącających się o skały, oblewane morskiemi bałwanami.
Ze wszystkich stron powstał krzyk:
— Doktorów... lekarzy... coprędzej!
Rzucono się na drogę, biegnąc ku miejscu katastrofy.
Scott pędził również za tłumem.
Najstraszniejsze przewidywania były niczem wobec przerażającego widoku zniszczenia. Gdziekolwiekbądź spojrzeć, trupy ludzkie.
Wszędzie ofiary żyjące jeszcze, lecz poprzygniatane ciężarem wagonów, z których wybiegały jęki i głuche skargi, wraz z rozpaczliwem wołaniem o pomoc.
Irlandczyk chodził pośród tych strasznych rumowisk, oświetlonych latarniami i zapalonemi naprędce pochodniami.
Broczył we krwi obok wagonu pierwszej klasy, zmiażdżonego jak dziecięca zabawka, z którego wydobyto trzy trupy pokaleczone do niepoznania. Wzrok jego padł na te trupy i dziki blask zapłonął w źrenicach tego demona.
Poznał w nich Jerzego de Nervey, Melanię Gautkier i Fryderyka Bertin, wszystkich bez życia.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
I otóż droga w krwawym iście pochodzie otwierała się coraz bardziej przed Arnoldem Desvignes i jego szatańskim pomocnikiem, który poświęcił życie tylu ludzi dla utorowania tej drogi pierwszemu.
Nazajutrz dzienniki rozniosły na wsze strony wiadomość o strasznej katastrofie, wymieniając nazwiska ranionych i zmarłych. Pomiędzy temi ostatniemi znajdował się wicehrabia de Nervey, Melania i Fryderyk, których osobistość rozpoznać pozwoliły znajdujące się przy nich papiery.
Tym sposobem Arnold Desvignes dowiedział się o śmierci trojga spadkobierców Edmunda Béraud, przed odebraniem o tem wiadomości od Will Scotta.
Irlandczyk, obawiając się powierzać cośkolwiekbądź w tym względzie poczcie lub telegrafowi, przybył sam do Paryża na trzeci dzień po tym strasznym wypadku.
Rzecz naturalna, iż poszedł przedewszystkiem do Arnolda Desvignes, który odgadując, że jego wysłannik przyczynił się wiele do owego wypadku w Monte-Carlo, nie przewidywał, iż on to był głównym sprawcą tego nieszczęścia.
— W mistrzowski sposób zaiste urządziłeś to wszystko — rzekł, wysłuchawszy opowiadania Will Scotta. — Droga przed nami wkrótce wolną będzie zupełnie.
— Obecnie pozostaje nam tylko stary Piotr Béraud, gałganiarz — odrzekł Scott.
— Widziałeś go przed odjazdem do Nicei?
— Tak... — odparł Irlandczyk — stwierdziłem, iż już dyszy zaledwie. Wódka podkopuje mu zwolna życie.
— Za zbyt powoli to działa... — zawołał Desvignes. — Miałażby nas zatrzymywać tak nędzna przeszkoda? Raz i to wkrótce skończyć z nim trzeba.
— A gdy skończymy, pryncypale? — pytał były klown z cyrku Fernando, patrząc badawczo w oczy Arnolda.
— Gdy z nim skończymy? — powtórzył wspólnik Verrièra.
— Tak... Co wtedy będzie?
— Wtedy nie będzie to liche pięćset tysięcy franków, ani milion, jaki przyobiecałem. Dam wam okrągłe dwa miliony!
— Piękna sumka... która pozwoli nam żyć spokojnie, jak uczciwym ludziom, Trilbemu wraz ze mną. Ale... cóż dzieje się z Trilbym?
— Wykonywa ślepo moje rozkazy.
— Mógłżebym się z nim widzieć?
— Byłoby to niebezpiecznem obecnie, mogłoby sprowadzić nawet pewne zawikłania, Trzeba, ażebyście przez czas jakiś unikali wzajemnego spotykania się.
— Dobrze, pryncypale... lecz...
— Co, lecz? o cóż ci chodzi?
— Chciałbym, abyś stanowczo nam zakreślił termin, do którego oczekiwać wypadnie.
— Dopóki ostatni z żyjących spadkobierców nieodbierze sukcesyi. Czy się obawiasz, bym nie dotrzymał obietnicy?
— Bynajmniej... wierzę ci zupełnie, czego dowiodłem działając. Pojmujesz jednak, że to arcyprzyjemnie czuć w swojem ręku dwa miliony... sumka to, jaka niełatwo zebrać się daje.
— Pośpiesz więc z pozbyciem się starego gałganiarza.
— Licz na mnie... Do widzenia, pryncypale.
Tegoż samego dnia, przebrany za filantropa Cordier, Will Scott przybył do Willi Gałganiarzów.
Wiemy już, że dzięki kredytowi, jaki otworzył Piotrowi Béraud u właścicielki szynku w Saint-Ouen, tenże pił bezustannie.
Absynt i wódka, te dwie straszliwe trucizny, zaczęły przesycać jego muskuły i nerwy. Od pewnego czasu ów nieszczęśliwy wszedł już w ów peryod alkoholizmu, wiodącego nieodwołalnie do delirium tremens.
Codziennie, prawie miejscy strażnicy podnosili go, leżącego bezprzytomnie gdzieś w jakimś zaułku. Noce przepędzał w Schronieniach Miłosierdzia, zkąd nazajutrz, po usprawiedliwieniu się ubóstwem, puszczano go znć na wolność.
Pomimo całotygodniowej nieobecności w Paryżu, Irlandczyk przewidywał, co się działo w Saint-Ouen.
Wszedł prosto do szynku „Pod koroną,“ a zwracając się do gospodyni, biorącej go za inspektora policyi, zapytał:
— No! i cóż tam nowego?
— Jest jedna wiadomość, lecz nader ważna...
— Jaka... nic nie wiem... Byłem na prowincyi przez tydzień. Wyjeżdżałem z Paryża.
— Piotr Béraud umarł.
— Co?... umarł... on? — zawołał Will Scott zdumiony.
— Umarł i już go pochowano. Wyniesiono go dziś na cmentarz d’Ivry. Pogrzeb był wspaniały. Towarzyszyli mu wszyscy z całego miasta gałganiarze. Dziwnie ten człowiek zakończył swe życie... Stał ot, przy bufecie, tu, gdzie pan stoisz teraz i palił fajkę, trzymając na plecach kosz od gałganów. Nagle wybuchnął mu z ust płomień niebieskawy i padł na miejscu. Przywołany lekarz znalazł zgon jego niezwykłym. Zdarza się to, mówią, gdy kto ma nazbyt przesiąknięte wnętrzności alkoholem. Pali się wtedy człowiek za życia. Piękna śmierć... nie ma co mówić!
Wiliam Scott, zadowolony takim obrotem sprawy, poszedł wprost do merostwa Saint-Ouen, gdzie pozyskawszy kopię aktu zejścia Piotra Béraud, zaniósł ją Arnoldowi Desvignes.
Ostatnia więc zapora z przed tegoż usuniętą została.
Z trzynastu spadkobierców Edmunda Béraud, kupca dyamentów, posiadacza pięćdziesięciu jeden milionów, dwóch tylko obecnie przy życiu pozostało, a byli nimi: Juliusz Verrière i jego córka, Aniela.
Droga do sukcesyi otwartą była zupełnie.
Desvignes, zaślubiwszy córkę bankiera, zbliżyłby się tym sposobem do upragnionego celu, dla uzupełnienia którego potrzeba było jedynie odnaleźć ciało Edmunda Béraud, by jego śmierć legalnie stwierdzoną została i ażeby tym sposobem Verrière mógł objąć spadek w swojem i w swojej córki imieniu, jako jedynie dwojga pozostałych sukcesorów.
Ów jednak szczegół przedstawiał trudności poważne, jakie dla każdego innego, niż Arnold człowieka, zdawałaby się być do niezwyciężenia.
W jaki sposób naprowadzić policyę do odkrycia trupa Edmunda Béraud, bez ściągnienia podejrzeń na siebie i na Verrièra?
Były sekretarz z Kalkuty nie troszczył się o rzecz tak drobną.
Wszystko obliczył on i przewidział z góry, skombinowawszy z szatańską zręcznością rozwiązanie tego straszliwego dramatu.
Dwaj jego wspólnicy spełnili już swój obowiązek.
Do niego teraz wyłącznie należało ukończenie dzieła, jakie miało mu przynieść królewski majątek wraz z ręką Anieli.
Pobyt na zamku w Malnoue stał się dziwnie smutnym od chwili, gdy panna Verrière dowiedziała się od Jerzego de Nervey o śmierci Vandama.
Przez cały tydzień będąc ciężko chorą, budziła poważne obawy, tym razem jednak jeszcze młodość i silny organizm dziewczęcia zwyciężyły chorobę.
Moralny stan jej umysłu objęła głęboka melancholia, pokrywając czarną oponą to wszystko, co ją otaczało; dziewczę to biedne żyło jak ciało bez ducha.
Wkrótce bardziej szczegółowo do niej powrócimy. Obecnie zajmijmy się Arnoldem Desvignes.
Zabójca Edmunda Béraud zaczął powątpiewać teraz po skończeniu dzieła o wierności dwóch swoich pomocników.
Nieroztropność łatwo popełnioną być może, a w obecnych okolicznościach dość byłoby jednego wyrazu, wymówionego przez któregokolwiek z nich, by zburzyć cały gmach, z taką czartowską zręcznością wzniesiony. Zresztą Desvignes znał dobrze słabości serc ludzkich.
— Gdy im zapłacę — mówił sobie — wydadzą się chwilowo zadowolonymi i będą nimi może w rzeczy samej, lecz otrzymawszy pieniądze, rozmyślać i zastanawiać się poczną. Jakakolwiekbądż byłaby suma, którąby otrzymali, wyda się im zamałą, a skoro będą trzymali mnie w ręku, ich wymagania nie będą miały granic; będę zmuszonym pracować już nie na siebie, lecz na nich. Nie! to byłoby nazbyt głupiem!... Skoro narzędzie jakie bezpotrzebnem nam się staje, rozbija się go i łamie, a jeśli się jest roztropnym, z pośpiechem się to czyni. Należy więc działać bez odwłoki w tym razie.
Desvignes podczas pobytu swego w Malnoue zajmował mały apartament, na drugiem piętrze, w prawem skrzydle zamku.
Mieszkanie to otaczała galerya, łącząca się nietylko z głównemi schodami, lecz i ze schodami dla służby, mógł on zatem wracać, wychodzić, bez zwrócenia na siebie czyjejkolwiek uwagi.
Wieczorem w dniu, w którym dowiedział się od Will Scotta o śmierci starego gałganiarza, Piotra Béraud, przybył do Malnoue jak zwykle z Verrièrem i po obiedzie przechadzali się w parku, rozmawiając o swoich interesach i zamiarach na przyszłość.
Spotkali Trilbego, znanego w Malnoue pod nazwiskiem strażnika Blancheton, rozmawiającego z Forestierem, którego zatrzymano jeszcze na czas niejaki w Malnoue, baczny i ścisły nad nim rozciągnąwszy nadzór.
Obaj ci służący rozpatrywali zakątek parku, w którym Trilby odkrył ślady ludzkich kroków i znalazł szczątki sideł, zastawionych na króliki i zające.
— Cóż tak rozpatrujecie? — pytał nadchodząc Verrière.
— Odkryliśmy tu ślad, panie — odrzekł ów pseudo-Blancheton — że mimo całej mej gorliwości w tropieniu złodziei, zakradają się oni ciągle w głąb parku, żartując sobie ze mnie.
— Jestżeś tego pewien?
— Oto dowód niezbity, panie... — rzekł Trilby, wskazując kawałki siatki na zające, jaką trzymał w ręku. — Ślady ludzkich kroków na miękiej ziemi po deszczu, oraz kawałki połamanych gałęzi, poprowadziły mnie do muru, park otaczającego — mówił dalej. — Temi to drzwiami, wychodzącemi na wieś, wkradają się tu oni, wierzchem przez nie przełażąc. Raczcie się przekonać sami, panie...
Tu zaprowadził Verrièra z Arnoldem w miejsce, gdzie widocznemi były ślady zeskakiwania.
— Czuwaj przeto gorliwiej i lepiej — rzekł bankier surowo.
— Ach! panie, co to pomoże — odparł zgromiony strażnik. — Przysięgam, że ów rozbójnik, który zastawił te sidła zeszłej nocy, powróci dzisiaj jeszcze o zmroku. No! ale ja go powitam wystrzałem z mej fuzyi tak, iż na zawsze kraść zaprzestanie.
— Źle zrobisz... strzeż się Blancheton!
— Dlaczego, panie?
— Ci leśni złodzieje są dobrze uzbrojeni i nie troszczą się więcej o życie człowieka nad życie królika albo zająca. Gdyby odkryli, że na nich czatujesz, pierwsi mogliby cię zabić...
— Nie obawiam się, panie. Widzę tak jasno, jak kot wśród nocy, a moja lefoszówka niesie na daleką odległość. Skryję się tu, za te wielkie drzewa i będę czatował.
— Działaj jednakże z wielką przezornością... ostrzegam!
— Niech pan będzie o mnie spokojnym, dbam dobrze o moją skórę.
Verrière szedł dalej na przechadzkę z Arnoldem, który starannie oglądał pozycyę miejsca pod wielkiemi drzewami, wskazaną przez strażnika, jako jego przyszłe na noc nadchodzącą schronienie.
O w pół do dziesiątej obaj wspólnicy się rozdzielili; każdy z nich, jak zwykle, udał się do swego mieszkania.
W godzinę później Trilby, wyszedłszy z pawilonu, ze strzelbą na ramieniu, udał się na czaty w miejsce wskazane.
Wsparty o pień drzewa, czekał z nabitą fuzyą w ręku.
Po upływie dwudziestu minut posłyszał za sobą szmer w krzakach.
Zdziwiony tym nieoczekiwanym kierunkiem, z którego ów szelest pochodził, zerwał się i patrzył, usiłując przebić wzrokiem otaczające go ciemności.
Jednocześnie natężył słuch.
Szelest w krzakach powtórzył się nanowo.
— Kto idzie? — zawołał.
Nikt nie odpowiedział, szmer ucichł zupełnie.
Mniemany Blancheton patrzył wciąż wytężonym wzrokiem w ciemności lasu, lecz nic dojrzeć nie mógł.
Jedynie wierzchołki wielkich drzew rysowały się nad nim na ciemnem niebie.
Sądząc, iż się omylił, iż słuch go zawiódł, stał z oczyma wlepionemi w krzak ostrokrzewu, rosnący o dwadzieścia kroków dalej.
Nagle, zdało ma się, jakoby ów krzak zadrżał; jednocześnie posłyszał lekki szmer liści.
Wymierzył strzelbę, powtarzając:
— Kto tu jest? Odpowiedz, bo strzelę!
Zaledwie wymówił te słowa, rozległ się wystrzał od strony krzaka i Irlandczyk, nie zdoławszy nacisnąć kurka dubeltówki, padł jak piorunem rażony.
Jednocześnie z po za krzewów ukazał się mężczyzna z rewolwerem w ręku, a przyskoczywszy do poległego, pochylił się nad nim i rozpiąwszy mu spiętą na mosiężne guziki żakietkę, położył rękę na sercu zmarłego.
Serce to bić przestało.
Kula, przeszywszy czaszkę, sprowadziła śmierć natychmiastową.
— Nie ma się czego obawiać... — wyszepnął Arnold Desvignes, którego w owym mordercy poznali zapewne czytelnicy.
Pochwyciwszy dubeltówkę strażnika, wystrzelił z niej nabój obok bezwładnie leżącego ciała.
Po dopełnieniu tej przezorności, Desvignes przebiegłszy park z pośpiechem, wszedł do zamku, z którego nikt go wychodzącym nie widział.
W chwili, gdy powróciwszy, miał się położyć na łóżko, okna w pałacu otwierać zaczęto. Przyśpieszone kroki dały się słyszeć na schodach i ktoś zapukał do drzwi.
— Kto tam? — zapytał Desvignes.
— Ja... Verrière — odrzekł głos bankiera.
— Wejdź! — zawołał Arnold, wyskakując z łóżka i śpiesznie szlafrok wdziewając. — Co się stało? — dodał, spostrzegłszy Verrièra z zapaloną świecą w ręku.
— Nie spałem i tyś mnie właśnie tylko co przebudził.
— Dwa wystrzały zabrzmiały od strony parku.
— A! to Blancheton walczy bezwątpienia z leśnymi złodziejami.
— Tak jest... napewno! Posłałem służących do Forestiera. Trzeba nam iść, zobaczyć co się stało.
— Pozwól mi się ubrać... Idziemy!
W pięć minut później wyszli obadwaj.
Forestier wraz ze stangretem i lokajem oczekiwali przy wejściu do zamku z latarniami w ręku.
Zwróciwszy się wszyscy w stronę pawilonu strażnika, znaleźli trupa jego pod dębem.
— Biedny Blancheton! — zawołał z udanem współczuciem Desvignes. — Przepowiedziałem mu to, upominając, ażeby miał się na ostrożności; przeczułem, iż leśni złodzieje strzelać będą do niego, jak do królika. Nikczemni! nie zaniedbali tego uczynić! Bronił się jednak nieborak, bo patrzcie, oto jeden z nabojów lefoszówki tuż przy nim leży wystrzelony.
Ciało zabitego przeniesiono do pawilonu, a następnie powiadomiono o wypadku komisarza policyi w Villiers, który przybył wraz z żandarmami.
Poszukiwania, zarządzone w parku, nie mogły wydać, rzecz naturalna, żadnych rezultatów.
Nazajutrz sąd z Melun zjechał do Malnoue. Rozpoczęto śledztwo przeciwko leśnym złodziejom.
Wiemy, iż było ono daremnem.
Desvignes zaczął oddychać swobodnie. Jeden z jego wspólników zbrodni już nie żył.
Pozostawał teraz jedynie tylko Wiliam Scott.
We dwa dni potem Arnold, pod pozorem załatwienia swych osobistych interesów, pożegnał Verrièra o dziesiątej zrana, a zjadłszy z pośpiechem śniadanie w restauracyi, pojechał fiakrem w stronę ogrodu Botanicznego, zkąd udał się do Will Scotta.
Zastał go w domu.
— Przynoszę ci pozdrowienie od Trilbego — rzekł wchodząc:
— No... jakże się on miewa? — pytał Irlandczyk z uśmiechem.
— Doskonale! — odparł Desvignes. — Nudzi się tylko na wsi w samotności. Wzdycha za ukończeniem naszych interesów. Chciałby odpocząć, spokojnie używając majątku.
— Ma słuszność! Życie ludzkie jest krótkiem. Jeżeli się zdołało wygrać wielki los na loteryi hazardu, lepiej zeń korzystać zaraz niż czekać...
— I ja również jestem tego zdania. Wiesz jednak, iż w chwili obecnej niepodobna mi się wam wypłacić w zupełności.
— Wiemy o tem, pryncypale, i zostawimy ci czas potrzebny na to, abyś tylko wydał nam zaraz jakąś ważniejszą zaliczkę, ponieważ dopełniliśmy, co do nas należało.
— To sprawiedliwe, jestem gotów uczynić temu zadość.
— Dobrze... Jakąż więc sumę mógłbyś nam wyliczyć obecnie?
— Oznaczę cyfrę dziś wieczorem.
— Dlaczego wieczorem dopiero? — powtórzył Scott w zadumie.
— Ponieważ Trilby, uwolniwszy się tej nocy na godzinę od swych obowiązków w Malnoue, przybędzie dziś o dziesiątej wieczorem do parku w Saint-Maur, do mego domu przy alei de l’Echo. Przychodzę więc umyślnie, by cię powiadomić, abyś i ty tam przybył. Każdy z nas przyjdzie oddzielnie, z innej strony.
Will Scott, słuchając powyższych wyrazów swego, jak go nazywał, pryncypała, popadł w zadumę.
Desvignes śledził go ukradkiem.
— Ależ... — zapytał nagle Irlandczyk — dlaczego oznaczasz tę schadzkę w parku Saint-Maur? Zdaje mi się, iż moglibyśmy się zejść również dobrze w jakiemkolwiek miejscu w Paryżu, bądź w twojem mieszkaniu, albo tu u nas?
Zabójca Edmunda Béraud czytał, jak w księdze otwartej, w myślach swego pomocnika.
— Nie ufasz mi? — zagadnął nagle.
— Nie to... bynajmniej... — odparł Scott zakłopotany — lecz...
— Nie ma tu miejsca żadne „lecz“ — przerwał mu Arnold. — Zrobiłeś zapytanie, chcę ci przeto na nie odpowiedzieć, a odpowiedź moja będzie treściwą i krótką.,.
— To miejsce schadzki obranem zostało przez Trilbego, który się uda z Malnoue wprost do parku Saint-Maur w ciągu godziny, tak, iż nie spostrzegą w zamku jego nieobecności. Do chwili swego odjazdu musi się strzedz spełnienia jakiej nieroztropności, a przez to zwrócenia na siebie uwagi, jaką dłuższa jego nieobecność ściągnąćby nań mogła.
Ów powód zdał się dostatecznie usprawiedliwiać ten wybór miejsca Scottowi.
— Będę punkt o dziesiątej w alei de l’Echo — odpowiedział.
— Ja pierwszy tam przybędę i otworzę wam drzwi obydwom.
— Dasz nam dziś w nocy pieniądze.
— Tak... i znaczną sumę dla tymczasowego zaspokojenia was...
Wyszedłszy od Irlandczyka, Desvignes udał się na ulicę Tivoli.
Wszedłszy do swego mieszkania, zamknął się w gabinecie, a siadłszy przy biurku, nakreślił kopię listu, w którym kombinował uważnie każde słowo, a następnie, przepisawszy go na czysto, podarł ów brulion i spalił go nad świecą.
Wsunąwszy list w kopertę, zapieczętował takową, kładąc następujący adres:
Po naklejeniu marki pocztowej list schował do portfelu. Następnie, wziąwszy rewolwer, pęk kluczów i różne papiery w pakiet zwinięte, schował je do małej ręcznej torebki skórzanej.
Załatwiwszy się z tem, wyszedł z mieszkania, a wsiadłszy do powozu, polecił się zawieźć na bulwar Beaumarchais’go, gdzie wszedł do pawilonu, którego był lokatorem od czasu swego przybycia do Paryża.
Tam, otworzywszy szafę, gdzie po spełnionej zbrodni schował walizę Edmunda Béraud, zawierającą jego osobiste papiery, testament i listy, adresowane do wszystkich spadkobierców, wyjął ją z takowej.
Do tych przedmiotów dołączył pakiet, przyniesiony z ulicy Tivoli.
Doczekawszy się nadejścia godziny szóstej, wyszedł z uderzeniem takowej, zabierając z sobą walizkę; wrzucił do skrzynki pocztowej list, adresowany do naczelnika policyi, a zjadłszy obiad w restauracyi pod Czterema Sierżantami, wsiadł na pociąg Winceńskiej drogi żelaznej.
Punktualnie o dziewiątej przybył do domu w alei de l’Echo, a zapaliwszy świecę, umieścił walizkę w umieszczonem w ścianie zamykanem wgłębieniu, gdzie znajdowały się już złożone poprzednio zawiniątka z rzeczami po Edmundzie Béraud.
Klucz od tegoż położył nad drzwiczkami wgłębienia.
Oczekując na Will Scotta, który, jak wiemy, przebyć miał o dziesiątej, Desvignes zaszedł do ogrodu.
Czas był pochmurny, niebo zasnute chmurami.
Tak wokoło domu, jako i w otaczającej go wiosce, ponure panowało milczenie.
Arnold przechadzał się w zamyśleniu, nie spostrzegając, że czas uchodzi, zadumany nad ostatecznym a bliskim rezultatem swoich zbrodniczych zabiegów, urzeczywistnieniem swych marzeń, zaspokojeniem żądzy pochwycenia milionów, a wraz z niemi i ręki Anieli.
Wiatr, powiewający zlekka od wschodu, otrzeźwił go z jego dumań, przynosząc dźwięki zegara, wydzwaniającego na merostwie parku Saint-Maur godzinę dziesiątą.
Desvignes przystanął, nasłuchując.
Jednocześnie dały się słyszeć przyśpieszone kroki od strony alei de l‘Echo.
Kroki te ucichły przy sztachetach ogrodu, poczem dzwonek zlekka odezwał się przy furtce.
Arnold pospieszył otworzyć.
— Stawiam się ściśle co do minuty na czas oznaczony, jak widzisz, pryncypale... — rzekł Scott.
— Bardziej ściśle, niż Trilby — odpowiedział Desvignes, zamykając furtkę ogrodu.
— Jakto... nie przybył jeszcze?
— Nie... i nic dziwnego, bo wszakże dopiero dziesiąta. Wejdźmy, będziemy oczekiwali na niego, rozmawiając. Powiem ci o pewnej niespodziance, jaką przygotowałem dla ciebie i Trilbego.
— O niespodziance... o jakiej?
— Zobaczysz.
Tu oba weszli do willi, której progu Irlandczyk nie przestąpił od owej nocy, w jakiej spełnionem zostało morderstwo.
Pokój, do którego Arnold wprowadził Will Scotta, oświetlonym był wspaniale czterema płonącemi świecami.
— A! jak tu pięknie! — zawołał były klown z cyrku Fernando, spoglądając wokoło siebie.
— Podoba ci się tu?
— Ma się rozumieć.
— Chciałbyś może przepędzać lato w tym domu wraz z Trilbym?
— Ha! nie wiem... — wyszepnął Scott, drapiąc się po uchu.
— Dlaczego się wahasz?
— Może tu duchy pokutują?
— Wstydźże się wierzyć w podobne banialuki. Umarli nie powstają przecież...
— To prawda, lecz zostawiają nieraz po sobie dręczące wspomnienia.
— Które majątek zaciera w naszej pamięci.
— Na honor! masz słuszność, pryncypale! Nieudana sprawa jedynie zostawia zgryzoty sumienia.
— Przyjąłbyś więc tę willę na własność, gdyby mi przyszedł kaprys podarować ją wam na spółkę, tobie i Trilbemu, w dowód mojej wdzięczności za wasze wierne usługi? Scott spojrzał na mówiącego.
— Żartujesz — odrzekł — pryncypale.
— Przekonam cię natychmiast, że mówię na seryo — odparł Arnold Desvignes. — Zobaczysz, że od pierwszego dnia, gdym was uczynił moimi wspólnikami, myślałem o waszej przyszłości. Siądź i posłuchaj...
Irlandczyk usiadł na wskazanem mu przez Arnolda krześle, przy stole, stojącym na środku pokoju.
Morderca Edmunda Béraud mówił dalej:
— Zaraz ci pokażę dowód...
— Jaki dowód?
— Zobaczysz.
Desvignes wyjął z portfelu akt kupna willi, którego to nabycia, jak sobie przypominamy, dokonał pod nazwiskiem Wiliama Scott, a rozłożywszy na stole ów arkusz stemplowego papieru, rzekł:
— Przeczytaj ten akt z uwagą, a przekonasz się czy z ciebie żartuję.
Były klown z cyrku Fernando zdumionem okiem rzucił na papier, a zdumienie to jego wzrosło tem bardziej, gdy wyczytał na czele aktu te słowa:
„Nabyta przez niżej podpisanego, pana Wiliama Scott, poddanego Irlandzkiego, etc. etc.”
Na jego to zatem nazwisko willa kupioną została, wątpić o tem niepodobna mu było.
Widocznie pryncypał był najwspaniałomyślniejszym z ludzi i umiał oddane sobie przysługi szczodrobliwie wynagradzać.
Arnold pochylił się po nad ramieniem swego wspólnika.
— A cóż... przekonałeś się nareszcie? — zapytał i wierzysz teraz, żem od pierwszej chwili myślał o was?
Zagłębiony w czytaniu, Scott odpowiedział twierdzącem skinieniem głowy.
Korzystając z tego, Desvignes wsunąć prawą rękę do kieszeni swego okrycia, zkąd ją następnie wolno wydobył.
Trzymał w niej rewolwer dużego kalibru.
Zbliżywszy lufę do głowy Wiliama Scott, nacisnął cyngiel...
Wybiegł strzał i Irlandczyk, jakby piorunem rażony, padł ciężko w tył, wywracając wraz z sobą krzesło, na którem siedział.
Kula, przeszywszy mu czaszkę, wybiegła prawą skronią w pobliżu oka. szpecąc twarz do niepoznania.
Krew płynęła z otwartych ran, zalewając wszystko.
Arnold, pochyliwszy się nad zamordowanym, włożył mu w prawą rękę wystrzelony rewolwer, starając się zacisnąć mu takowy w palcach.
Następnie zaczął przeszukiwać w jego ubraniu. Z jednej kieszeni wydobył pęk kluczów i portfel, który przepatrzył starannie, czy się w nim coś nie znajduje, coby go skompromitować mogło, poczem ów portfel wsunął do kieszeni zabitego, klucze jednakże zabrał.
Spojrzawszy wokoło siebie, wziął kapelusz, skórzaną ręczną torebkę i nie zgasiwszy świece, wyszedł, zamknąwszy drzwi, lecz zostawiając klucze w takowych.
Toż samo uczynił z furtką ogrodową.
Wyjechał do Paryża pociągiem, przechodzącym przez park Saint-Maur o w pół do dwunastej w nocy.
Przybył na samą północ.
O w pół do pierwszej wchodził do mieszkania Scotta od strony bulwaru Szpitala, które otworzył jednym z kluczów, zabranych zamordowanemu, przejrzał wszystkie meble, spalił niektóre papiery i o drugiej po północy wracał do siebie na ulicę Tivoli.
Tegoż samego dnia, o godzinie dziewiątej rano, naczelnik policyi z pomocą swego sekretarza, otwierał w swym gabinecie obszerną dzienną korespondencyę. Obaj się śpieszyli i przebiegając oczyma adresy mnóstwa listów, klasyfikowali je, bardziej ważne znacząc czerwonym ołówkiem.
— Ach! — zawołał nagle sekretarz, zatrzymując się pośród czytania.
— Cóż takiego? — pytał naczelnik.
— List, zasługujący na najwyższą uwagę.
— W jakim przedmiocie ów list?
— W przedmiocie zbrodni, popełnionej przy ulicy Joubert.
— Czytaj mi go coprędzej...
Sekretarz począł czytać głośno:
„Gdy pan odbierzesz ten list, ja żyć nie będę; rozsadzę sobie czaszkę wystrzałem z rewolweru, przed śmiercią jednak, chcę ci wyjaśnić nierozwiązalną dotąd zagadkę, na odkrycie której włosy ci z przerażenia staną na głowie.
„Ów człowiek z ulicy Joubert, Edmund Béraud, kupiec dyamentów, został przezemnie zamordowanym. Odnajdziesz pan jego trupa i jego papiery w domu, w którym ja śmierć sobie zadam.
„Wystarczy ci ku temu otworzyć szafkę, będącą we wgłębieniu ściany i przepatrzeć znajdujące się tam zawiniątka, aby odnaleźć pomienione papiery.
„Co zaś do trupa kupca dyamentów, każ pan rozkopać grunt w rodzaju jaskini, pozostały po starem wykopalisku w ogrodzie. Ciało jest tam schowane na metr głęboko i nakryte ziemią.
„Nie miałem żadnego wspólnika. Działałem sam, pewien otrzymania pomyślnego rezultatu. Zawiodłem się jednak. Zasiałem, lecz zebrać już nie mogę.
„Przybądź pan do parku Saint-Maur, przy alei de l’Echo, domu numer 1-szy. Znajdziesz mnie tam, lecz już z kulą rewolwerową w głowie.
Naczelnik policyi wysłuchał tego listu ze wzrastającem wzruszeniem.
— Wiliam Scott! — zawołał, gdy sekretarz skończył czytanie treści, skreślonej dnia poprzedniego przez Arnolda Desvignes. — Wiliam Scott!... Irlandczyk, zbiegły z więzienia w Londynie, o obecności którego zasygnalizowano do Paryża... Ów Wiliam Scott miałżeby być mordercą Edmunda Béraud i sam sobie wymierzyć sprawiedliwość? Jest-że to prawdą? Czy nie ukrywa się w tem jakaś wstrętna mistyfikacya?
— Łatwo nam się będzie upewnić... — odrzekł sekretarz.
— Tak... trzeba to uczynić bez straty czasu.
I wziąwszy ów list z podpisem „Wiliam Scott,“ naczelnik poszedł z nim do sędziego śledczego, któremu poruczonem zostało śledztwo zbrodni, spełnionej w hotelu Indyjskim, poczem obadwa udali się do prokuratora rzeczypospolitej.
We dwie godziny później obaj ci urzędnicy, w towarzystwie wielkiej liczby agentów, przybyli do parku Saint-Maur, przy alei de l’Echo i zatrzymali się przy furtce willi, oznaczonej numerem pierwszym.
Furtka ta, jak wiemy, nie była na klucz zamknięta.
Weszli więc prosto do ogrodu, a potem w głąb domu.
Wiedzą już czytelnicy, jaki ich tam widok oczekiwał.
Ów list nie był więc zmyśleniem.
Na podłodze, pośród kałuży krwi, broczył trup człowieka z wystrzelonym rewolwerem w ręku.
Na stole rozłożony był akt kupna willi przy alei de l’Echo, akt pisany tymże samym charakterem co i list, a opatrzony podpisem Wiliama Scott.
Nie było sposobu zaprzeczania oczywistości.
Tak wszystkie meble, jako i szafka, w ścianie wmurowana, zostały natychmiast pilnie przetrząśnięte.
Znaleziono w porządku papiery Edmunda Béraud, kupca dyamentów, jego testament, zawierający listę spadkobierców, listy pisane przezeń do tychże w hotelu przy ulicy Joubert, na kilka minut przed porwaniem go przez człowieka, przebranego za komisarza policyi.
Światło zabłysło nareszcie.
Pozostawało jedynie przystąpić do odnalezienia Edmunda Béraud.
W małym domku ogrodniczym spostrzeżono stojące łopaty i rydle. Zabrawszy je, agenci zeszli z niemi w głąb starego wykopaliska, znajdującego się, jak list wskazywał, w ogrodzie.
Poznawszy to miejsce, zaczęto grunt rozkopywać.
Po upływie kwadransa odkryto trupa w stanie jaknajlepszej konserwacyi.
Gruby sznur, służący do spełnienia zbrodni, miał nieszczęśliwy jeszcze zaciśniętym na szyi.
Istotny, niezbity dowód, nie ulegający obecnie najmniejszemu zaprzeczeniu.
Spisano protokuł na miejscu. Morderca nareszcie został odkrytym, lecz skutkiem samobójstwa uniknął kary, wymierzonej ręką sprawiedliwości.
Urzędnicy wrócili do Paryża. Pozostawało im teraz wezwać spadkobierców Edmunda Béraud.
Milionowa sukcesya otwartą została!
Wiemy już jak strasznym ciosem wiadomość o śmierci Emila Vandame uderzyła w serce Anieli.
Przez cały tydzień dziewczę to zostawało w niebezpieczeństwie utraty życia, młodość nareszcie pokonała złe, a kto wie, czyli owej siły życiowej nie podpierała iskra jakiejś bezwiednie powziętej nadziei.
Gdyby wiadomość, przyniesiona przez Jerzego de Nervey, miała być prawdziwą, gdzież dowód śmierci porucznika? W artykule zamieszczonym w dzienniku? Ależ dzienniki najlepiej nawet poinformowane mylić się mogą. Błąd wcisnąć zdoła się wszędzie.
Owóż ztąd do wniosku, że Vaudame, którego sądzono myć zmarłym, żyje może, do pomienionego przypuszczenia krok jeden, który szybko przestąpiła panna Verrière.
Siostra Marya zrazu podzielała wiarę, a raczej nadzieję swojej kuzynki. Chcąc jednak upewnić się, czyli ta nadzieja spoczywa na jakich pewnych podstawach, udała się do ministeryum wojny, badając, jak na kilka dni przed tem badał o toż samo Arnold Desvignes.
Niestety! odebrała tęż samą co on odpowiedź.
Wiadomość o śmierci porucznika, dotkniętego epidemią, grasującą w Marsylii i Tulonie, nie ulegała zaprzeczeniu.
Postanowiła przeto zakonnica nie pozwalać dłużej łudzić się Anieli. Im bardziej marzenie przedłużać się będzie, mówiła sobie, tem przebudzenie będzie straszliwszem.
— Trzeba się nam wyrzec nadziei, biedne me dziecię... — rzekła, wróciwszy z ministeryum. — Nie zobaczymy już nigdy Emila!
Cios ten był równie strasznym, jak pierwszy.
Aniela wprawdzie nie zachorowała, ale żałoba ciężka i rozpacz zawładnęły jej duszą.
Myśl iż Vandame żyje jeszcze być może, ta myśl uzbrajała ją jedynie energią, nadawała jej potrzebną do oporu siłę. Jeżeli ukochany jej umarł, zkąd zaczerpnie potrzebnej siły do oparcia się ojcowskiej woli? Trzeba jej więc będzie zaślubić tyle wstrętnego sobie Arnolda Desvignes.
Nie znalazłszy oparcia w miłości, której przedmiot nie istniał już więcej, jaki dać powód odrzuceniu małżeństwa, do którego ją znaglano, małżeństwa odpowiedniego i bez zarzutu z pozoru, ponieważ Desvignes wyszedł jak śnieg biały ze wszystkich oskarżeń, jakie początkowo znajdowały przeciw niemu obie kuzynki?
Wykrycie mniemanego Edmunda Béraud zwiększało jeszcze zwycięztwo Arnolda, gdy niepojęte milczenie Misticota napełniało trwogą Anielę i zakonnicę, odbierając im ostatnią w nim pomoc i nadzieję.
Co się stało z małym sprzedawcą medalików? Dlaczego on zniknął bez wieści, przestawszy nadsyłać listy i telegramy?
Na ulicy Flechier, gdzie siostra Marya kilkakrotnie się udawała, jak również w Malnoue, nie odbierano od niego żadnej wiadomości?
Miałżeby go spotkać jakiś nieszczęśliwy wypadek?
Zagadką pozostawało to nierozwiązaną.
Prokurator rzeczypospolitej, rozpocząwszy poszukiwania spadkobierców Edmunda Béraud, przekonywał się z osłupieniem, w miarę jak przybywały objaśnienia, że wszyscy ci sukcesorowie pomarli.
Nie zdawało się jednak, by można było w tem dopatrywać działania jakiej występnej ręki, zgładzającej ich kolejno.
La Fougère samobójstwem zakończył życie.
Pani de Nervey zmarła wskutek anewryzmu serca.
Praczka, wdowa Ferron, zginęła przez ukąszenie jadowitej muchy.
Kupcowa warzywa, Ferron, spaliła się w pożarze.
Alkoholizm zmiótł Piotra Béraud.
Eugeniusz Loiseau, Wiktoryna i Paweł Béraud stali się ofiarami dramatu zazdrości.
Joanna Desourdy rzuciła się dobrowolnie z rozpaczy w nurty Marny, po opuszczeniu jej przez kochanka i po śmierci swej córki.
Jerzy de Nervey, Melania Gauthier i Fryderyk Bertin zginęli podczas kolejowej katastrofy w Monte-Carlo.
Emil Vandame zmarł na cholerę w Tulonie.
Jakkolwiekbądź dziwnym zdawał się być ów zbiór umarłych, w tak krótkim odstępie czasu jednych po drugich, nie zrodziło to najmniejszego podejrzenia zbrodni.
Verrière nie został jeszcze wezwanym do sądu jako spadkobierca.
Desvignes, pragnący bądźcobądź przyśpieszyć ukończenie tej sprawy, oznaczył bankierowi dzień podpisania ślubnego kontraktu, W wigilię tego dnia liczne zaproszenia rozesłanemi zostały, o czem nie wiedziała całkiem Aniela.
Dwaj notaryusze, wezwani do sporządzenia aktu, mieli za dwa dni przybyć do Malnoue.
Niepodobna jednakże było pozostawić panny Verrière do ostatniej chwili w niewiadomości tego, co się wkrótce stać miało; wróciwszy zatem na obiad z Paryża, bankier udał się do pokoju swej córki, gdzie znajdowała się ona wraz z siostrą Maryą, pogrążona w głębokim smutku, zalana łzami.
— Chcę z tobą pomówić, me dziecię... — rzekł do niej Verrière.
Siostra Marya podniosła się, by wyjść.
— Zostań... proszę cię — rzekł bankier żywo. — Nietylko, że obecność twoja wcale mi nie przeszkadza, lecz nawet pożądaną mi być może, ponieważ jestem pewien, że połączysz się zemną, aby przekonać nareszcie Anielę, iż działam w interesie jej szczęścia na przyszłość.
Dziewczę pobladło; odgadło ono cel odwiedzin ojca.
Siostra Marya stała w milczeniu.
— Przychodzisz, ojcze, mówić mi zapewne o panu Desvignes... nieprawdaż? — pytała Aniela.
— Tak... w rzeczy samej.
— Trwasz więc w projekcie tego małżeństwa?
— Pojutrze podpiszemy kontrakt ślubny.
— Pojutrze?! — zawołała z trwogą panna Verrière.
— Nieodwołalnie! Małżeństwo to, korzystne pod każdym względem, dawno już zawartem być powinno, byłaś jednakże cierpiącą i ztąd zwłoka nastąpiła. Dziś jesteś zdrową; zatem nic nie przeszkadza w urzeczywistnieniu tego zamiaru, który, jak o tem jestem silnie przekonany, zapewni twe szczęście.
— Me szczęście!... — powtórzyła z goryczą Aniela.
— Bezwątpienia! Dziś wszakże nie możesz powiedzieć, że kochasz innego, że ja tyranizuję twe serce. Emil Vandame nie żyje!...
Dziewczę ukryło twarz w dłoniach.
— Wyrzucałaś mi, że jestem okrutnym, surowym — mówił bankier dalej, z przyczyny, iż kaprysowi twojemu uledz nie chciałem. Twoja mniemana miłość dla Emila była przelotnym kaprysem młodego dziewczęcia, ja o tem wiedziałem i postępując tak, miałem słuszność. Wierzaj mi, nie jestem ja złym ojcem... Mam na celu jedynie twe dobro. Małżeństwo, jakie zawrzeć ci przyjdzie, będzie rozumnem małżeństwem, a takie związki bywają zwykle najlepszemi.
Desvignes kocha cię najgłębszą miłością swojego serca, to widoczna, i jestem pewien, że ty zarówno pokochasz go później. Nie wątpię o tem, ponieważ ten człowiek posiada najwyższą delikatność charakteru, wszelkie przymioty, jakie kobietę uszczęśliwić są w stanie.
Wierzaj mi, drogie dziecię, będziesz mi wdzięczną, żem ci narzucił mą wolę!...
— Pragniesz, ojcze, mojego dobra, o tem nie wątpię... — odpowiedziała zcicha Aniela. — Uprzedzam cię jednak, że mi przygotowywasz nieszczęście!
— Nadmiar wyobraźni!
— Vandame umarł... lecz ja nie zapomnę go nigdy!
— Jak ci się podoba... Nie jest to groźna rywalizacya dla twego męża. Nie zapominaj o nim, jeżeli zechcesz, lecz bądź posłuszną obok tego.
— A gdybym cię, ojcze, prosiła... błagała!...
Verrière wzruszył ramionami.
— Wiesz, że to nadaremne... — odpowiedział. — Nie nalegaj... nie stawiaj oporu. Zapowiedzi już wygłoszone. Pojutrze kontrakt ślubny podpiszemy, a za dni osiem zostaniesz już panią Desvignes,
— A gdybym odmówiła ślubnej przysięgi? — zawołało dziewczę gwałtownie czerpiąc siłę w rozpaczy.
— Masz tylko jeden sposób stawienia oporu, a jest nim: powiedzieć „nie“, zamiast „tak“, przed urzędnikiem stanu cywilnego. W tym razie zmusićbym cię nie mógł; z tej jednak okoliczności wyniknąłby dla ciebie skandal, a dla mnie ruina... Ha! więcej nawet może niż ruina!... Zastanów się nad tem, rozważ, me dziecię, a jestem pewien, że nie będziesz opierała się dłużej.
— Mam jedną prośbę do ciebie, mój ojcze... — rzekła po chwili milczenia Aniela.
— Cóż takiego?
— Chciej prosić pana Desvignes, aby tu przyszedł... Pragnę z nim pomówić.
— Dobrze... idę do niego — rzekł Verrière i wyszedł.
— Anielo! drogie, ukochane dziecię... — poczęła siostra Marya, biorąc zlodowaciałe ręce kuzynki i ściskając je w swoich. — Co począć? jesteśmy zwyciężone. Zdawało mi się, że będę w stanie coś zrobić dla ciebie, a nic, niestety, uczynić nie zdołałam.
Dotąd radziłam ci walkę, nieszczęściem bezużyteczną, dzisiaj wszelako nie możesz żyć wiecznie wspomnieniami zmarłego... dziś ja radzę ci posłuszeństwo!
— Boże... mój Boże! — zawołało dziewczę, z rozpaczą załamując ręce. — Nie wolno mi zatem mieć własnej woli, nie mogę pozostać wolną i opłakiwać tego, którego kochałam... którego kocham i którego wiecznie kochać będę! Jestem więc jakąś rzeczą... jakimś przedmiotem, którym każdemu wolno kupczyć i rozporządzać, a który nie ma prawa stawić oporu!...
W chwili tej zapukał ktoś do drzwi.
Panna Verrière zadrżała.
— To on! — szepnęła. — On! którego niecierpię... nienawidzę!
— Lecz dziecię... niewolno nam nienawidzieć — odparła z cicha siostra Marya. — Zresztą, cóż ci uczynił tak złego? Jedynym jego występkiem jest, że cię kocha...
— Tak... wbrew mojej woli!
— Czyż można siłą nakazać albo zabronić kochać? Zresztą, wezwałaś go tu... Przyjść mu kazałaś...
— A! zatem niechaj już wejdzie!
Drzwi się otwarły; ukazał się w nich Arnold, witający ukłonem Anielę i zakonnicę.
Dziewczę skinęło mu głową obojętnie.
— Pan Verrière powiedział mi, iż pani życzysz sobie zemną pomówić — rzekł Desvigues. — Jestem więc na jej rozkazy.
— Tak... Chcę jeszcze po raz ostatni przedstawić panu...
— Racz pani sobie przypomnieć rozmowę, jaką mieliśmy kiedyś w przedmiocie naszego małżeństwa.
— Pamiętam ją...
— Powiedziałem pani natenczas wszystko, co powinienem był ci powiedzieć... Wyznałem pani moją głęboką dla ciebie miłość... Miłość ta zwiększyła się jeszcze... Napełnia ona mą duszę... całą mą istotę... Jest moją myślą jedyną... Bez niej nicby w mem sercu nie pozostało... Nie żyłbym bez niej! Moje istnienie ma tylko cel jeden, uczynić cię, pani, szczęśliwą... szczęśliwą bez granic. Bez tej nadziei, bez tego celu, na coby mi żyć przyszło?
Czegóż więc pani spodziewać się możesz po rozmowie, jakiej pragnęłaś? Kocham cię za zbyt wiele, aby ustąpić... dla tej miłości zniosłem niejeden ból srogi, jaki mi zadałaś, niejedno upokorzenie, gdyś okazywała pierwszeństwo znienawidzonemu przezemnie rywalowi. Mimo całego mojego smutku, mimo przekonania, że pani cierpisz, trwam w moim zamiarze. Dlaczego miałbym ustąpić dziś właśnie, gdy zapora pomiędzy mną a nim zniknęła... gdy rywal mój zginął?...
— Emil Vandame żyje w mem sercu... żyć będzie wiecznie!
— Sądzisz więc pani, że będę ganił, iż zachowujesz wspomnienie przyjaciela, tak bliskiego krewnego? bynajmniej! To świadczy tylko o wysoce szlachetnym charakterze pani... jest to jeden powód więcej, by kochać i czcić taką jak ty istotę!...
— O! nietylko o nim wspomnienie zachowuję, lecz moją dla niego miłość!... — zawołała panna Verrière.
— Siłą mojej miłości zmuszę panią, iż kochać mnie będziesz... — odrzekł Desvignes.
— Tak więc, nic pana skłonić nie jest w stanie do zmienienia swego zamiaru?
— Nic w świecie!
— Lecz zkąd to uporne postanowienie zaślubienia mnie, skoro pan wiesz, że ani serce moje, ani dusza nie będą nigdy do ciebie należały?
— Staną się one mojemi... później... wbrew woli pani. Będę się je starał pozyskać... Kocham cię bowiem szalenie!
— Ha! skoro pan masz tak silną, nieprzełamaną wolę i ja zarówno mam swoją — odpowiedziała Aniela, patrząc śmiało w oczy Arnoldowi. — Posłuchaj mnie pan i chciej zrozumieć, co powiem... Jeżeli przyprowadzisz mnie do ostateczności, znajdę środek dla uchronienia się od ciebie...
Desvignes zbladł nagle.
— Nie... pani tego nie uczynisz!... — wyjąknął, składając ręce błagalnie.
— A! pan mnie zrozumiałeś nareszcie...
— Aby nie zostać mą żoną, pani chcesz umrzeć!...
— Tak! śmierć jest najpewniejszem schronieniem, jedynym środkiem, jaki mi przeciw tobie pozostaje. Użyję go... Bóg mi to przebaczy.
Arnold padł na kolana do stóp panny Verrière.
Łzy mu spływały po twarzy.
Zabójca Edmunda Béraud, ów nikczemnik, który bez wahania, bez wyrzutów sumienia popełnił tyle zbrodni, kochał i cierpiał prawdziwie.
— Nie! ja w to nie wierzę!... — wołał głosem, który głębokie łkania przerywały. — Nie! pani tego nie uczynisz. Dla czegóż byś tak okrutną być miała? Cóżem zawinił, by ściągnąć twoją nienawiść? Zachowam dla ciebie cały szacunek... najwyższą tkliwość... Będziesz dla mnie żoną tylko z nazwiska, do chwili, w której twe serce zjednać dla siebie zdołam. Nie chcę otrzymać twej ręki z woli ojca, lecz z własnej twej woli... Jedyną łaską, o jaką błagam, jest, abyś mi pozwoliła żyć obok siebie... Miałażbyś być tyle okrutną, odmawiając mi nawet i tego? Miałażbyś mnie zabić, zabijając siebie?
Siostra Marya uczuła litość dla tego człowieka, błagającego ze łzami jak dziecię, mimo że kryła dlań wstyd instynktowny, przeciw któremu długo walczyła.
— Nie! ty nie uciekniesz się do samobójstwa, do skandalu, drogie me dziecię, by umknąć przed przeznaczeniem — rzekła do Anieli. Życie nasze składa się z walk i cierpienia, do ich podźwignięcia należy nam mieć odwagę. Podnieś się pan, panie Desvignes, — dodała, zwracając się ku nikczemnikowi. — Moja kuzynka będzie posłuszną woli ojca. Ja ręczę za nią w tym razie.
Desvignes powstał.
— W tobie tylko, siostro, mam nadzieję... — rzekł głęboko wzruszony. — Licząc na twoje słowo, odchodzę.
Tu skłoniwszy się obu kobietom, wyszedł.
Aniela drżała, płacząc rzewnemi łzami.
— Czyliż naprawdę, dziecię ukochane — mówiła siostra Marya, biorąc ją w objęcia — czyliż myślałaś o śmierci dla uniknienia tego małżeństwa?
— A! jak dobrze byłoby umrzeć mi teraz!
— Zły czyn nigdy być dobrym nie może, a samobójstwo do rzędu takich należy. Zostań męczennicą raczej, a nie bądź występną! Podtrzyma cię wtedy własne twe sumienie, a jakkolwiekbądź wielkim byłby twój obowiązek do spełnienia, zobaczysz, że nie zbraknie ci siły do niego.
— A zatem idź na śmierć, zawyrokowana! — wyrzekła głucho Aniela. — Masz słuszność, kuzynko... — dodała po chwili. — Na co myśleć o samobójstwie? Śmierć w takiej asystencyi wkrótce nadejdzie. Dziwię się nawet, jakim cudem ja jeszcze żyję? Bóg chce snadź, ażebym żyła, skoro po tylu cierpieniach jeszcze nie umarłam!
Tu biedne dziewczę wybuchnęło płaczem.
Nazajutrz po dniu tym, Verrière przybywszy do biura na ulicę La Peletier, znalazł list od sędziego, prowadzącego śledztwo w sprawie wynikłej w Indyjskim hotelu, w którym to liście wzywał bankiera, aby przybył do pałacu Sprawiedliwości tegoż dnia o godzinie drugiej w południe.
Mimo, iż Verrière przygotowanym był na owo wezwanie do sądu, zadrżał mimowolną obawą.
Czuł, iż czynnie nie należał do zbrodni, dokonanych przez Arnolda Desvignes, niemniej jednak był jego wspólnikiem. W takich warunkach nie mógł z czystem sumieniem, swobodnie stawić się przed obliczem sprawiedliwości.
— Cóż się tu stało? — zapytał Desvignes, spostrzegłszy pomieszanie swojego wspólnika.
Verrière podał mu list, który Arnold przebiegł oczyma.
— No! to już ostatnia stacya — zawołał, usiłując się uśmiechnąć. Zostaniesz obwołany posiadaczem pięćdziesięciu jeden milionów, jakie przypadną w połowie tobie, a w połowie twej córce, z którą jutro podpisze kontrakt ślubny, pod regułą wspólności majątkowej. Dobiegamy celu nareszcie... Dla czegóż się niepokoisz? Wszak dobrze o tem wiedziałeś, że będziesz wezwanym. Zamkniesz listę spadkobierców.
— Lękam się...
— Lecz czego?
— Sam nie wiem. Dziwna niewytłómaczona owłada mną trwoga...
— Ależ to szaleństwo! Idź śmiało... a nadewszystko staraj się być spokojnym.
— Będę się starał...
— Pamiętaj o tem nieodwołalnie.
O naznaczonej godzinie, Verrière zaopatrzony odebranym listem, stawił się w gabinecie sędziego śledczego.
Został natychmiast wprowadzonym, a pełne uprzejmości przyjęcie ze strony sędziego, wprędce go uspokoiło.
Desvignes miał słuszność, chodziło tu tylko o dopełnienie prostej formalności.
Sędzia śledczy chciał mu odczytać testament Edmunda Bèraud, powiadomić go o śmierci wszystkich współsukcesorów, przyznać zarówno bankierowi, jak jego córce, przypadający im prawnie spadek pięćdziesięciu milionów, oraz udzielić mu pozwolenie pochowania ciała Edmunda Bèraud, wystawionego w trupiarni.
Verrière po posłuchaniu wyszedłszy z pałacu Sprawiedliwości, odetchnął, czując, jak gdyby mu ciężar spadł z piersi, i bez straty czasu udał się na ulicę Le Peletier, gdzie Desvignes oczekiwał na niego niecierpliwie i, wyznać trzeba, z niejaką obawą.
Jeden rzut oka na oblicze bankiera wystarczył, aby go uspokoić w tym względzie.
— No i cóż? — zapytał.
Verrière opowiedział wszystko szczegółowo.
— Czy mogę — dodał — powiadomić o tem Anielę?
— Tak, opowiedz jej to dziś wieczorem. Jutro będziemy mieli dzień cały zajęty. Rano pogrzeb Edmunda Bèraud, wieczorem podpisanie ślubnego kontraktu. Czy będziesz na pogrzebie? — zapytał bankier wspólnika.
— Dlaczego nie? — odrzekł Arnold z przerażającym cynizmem.
W kilka godzin później panna Verrière dowiedziała się w Malnoue z ust swego ojca, iż została spadkobierczynią połowy ogromnego majątku, oraz, iż morderca Edmunda Bèraud, po którym ów milionowy spadek pochodził, wymierzył sobie sam sprawiedliwość, oskarżywszy się poprzednio przed sądem.
Obrzęd pogrzebowy odbył się nazajutrz o rannej godzinie w obecności Verrièra, Arnolda Desvignes, Anieli i siostry Maryi, poczem wrócono do Malnoue, gdzie wspaniały obiad miał poprzedzić czytanie i podpis ślubnego kontraktu.
O dziewiątej wieczorem przybył notaryusz wraz ze swym sekretarzem.
Powstano od stołu i wszyscy obecni zebrali się w salonie.
Panna Verrière, blada jak marmurowa statua, milczącą była i obojętną na wszystko, co się wkoło niej dzieje.
Przyjęła spełnienie ofiary, gotową będąc pójść do ołtarza, jak idzie pod topór kata na śmierć skazany.
Czytanie kontraktu krótko trwało. Zastrzeżoną tu była reguła wspólności majątkowej, tak dla obojga małżonków, jako i ich następców w prostej linii aż do ostatniego z żyjących, na którego przelanem być miało prawo własności milionów, nadające mężowi nowozaślubionej bezwzględną moc rozrządzania temiż bez kontroli.
Verrière powiadomił obecnych, że zaślubiny nastąpią w sześć dni później, w Merostwie i kościele Malnoue, a zaproszeni, czując nad sobą ciążącą atmosferę smutku, wiejącego od panny Verrière, wkrótce opuścili zamek.
Aniela, pragnąc w osamotnieniu dać łzom swobodę, odeszła do swoich pokojów wraz z siostrą Maryą.
Co rano młoda zakonnica, wychodząc po mszy z parafialnego kościoła, przechodziła około domku wiejskiego posłańca, który za znacznem wynagrodzeniem zobowiązał się przechowywać u siebie listy do niej adresowane, których przyjmowania nadal, jak wiemy, odmówił proboszcz w Malnoue.
Nie odgadując przyczyny milczenia Misticota, miała nadzieję, że prędzej lub później chłopiec do niej napisze, a ów list jego, kto wie, czyli nie wpłynie na zmianę sytuacyi.
Nazajutrz po podpisaniu kontraktu siostra Marya, jak zwykle, wracając z kościoła, wstąpiła do domku wiejskiego posłańca, położonego u wzgórza wioski.
Żona owego listonosza stała na progu mieszkania.
Spostrzegłszy zakonnicę, gestem ją przywalała.
Siostra Marya, pełna radości, przybiegła.
Miałażby nadejść tak upragniona oddawna wiadomość?
— Wejdź... wejdź jak najprędzej, ma siostro... — wołała kobieta. — Mój mąż zostawił tu list dla ciebie.
I poprzedzając zakonnicę, weszła do izby, gdzie wyjąwszy list z szufladki, podała go jej.
Siostra Marya pochwyciła go drżącą ręką, a spojrzawszy na adres, wydała okrzyk radości.
Poznała pismo Misticota.
Czytelnicy nasi, sądzimy, nie zapomnieli, że na skalistem wybrzeżu Plymouth znaleziono leżącego bez życia, z ciałem przebitem kulami biednego sprzedawcę medalików.
Przeniesiony do infirmeryi komory celnej, został powierzony staraniom angielskiego chirurga.
Ów chirurg był człowiekiem, nader zręcznym w swej sztuce, a obok tego zacnym i pełnym ludzkości.
Z dwóch przyczyn gorąco pragnął ocalić ranionego.
Najprzód dla wypełnienia swego lekarskiego obowiązku, a następnie, dla wyświetlenia tajemnicy, jaka niezmiernie go intrygowała.
Kim mógł być ów młody chłopiec bez żadnych osobistych papierów, bez pieniędzy, którego powierzchowność nie wzbudzała żadnych podejrzeń, który wylądował sam jeden wśród nocy jak kontrabandzista i którego wyrzucono na wybrzeże, jakoby osobistość, której pozbyć się chciano?
Ów chirurg, którego trudność ocalenia chorego zamiast zniechęcać, dodawała mu odwagi, dokonywał cudów, rzec można, spędzając bezsenne noce przy łożu ranionego.
Po upływie ośmiu dni zaczął wierzyć w pomyślny skutek swych starań.
Gorączka zmieniona w malignę, a trwająca, przez cały tydzień, mogła lada chwila zabić chorego.
Po ośmiu dniach niebezpieczeństwo minęło, nie wolno było Misticot’owi rzec słowa.
Zresztą ani chirurg, ani przedstawiciele władz cywilnych badać go nie mieli prawa.
Stanisław Dumay, odzyskawszy przytomność, przypomniał sobie o wszystkiem, co zaszło. Rozmyślał, badał i przekonał się nareszcie, że wpadł w zastawione na siebie sidła.
Gestem zażądał, by mu podano walizę, w której miał pieniądze.
Podano mu znalezioną przy nim na wybrzeżu, w której poznał należącą do swego towarzysza.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa owa zamiana nie była wynikiem błędu.
Misticot chciał pytać. Nakazano mu milczenie.
Wskazał, że chce pisać.
Wydany zakaz na to nie pozwalał.
Wokoło niego mówiono tylko po angielsku. Chirurg jedynie znał język francuski i mógł w nim poprowadzić rozmowę.
Łatwo pojmiemy, że biedny chłopiec skazany na bezwzględne milczenie, dręczył się straszliwie, stawiając sobie mnóstwo pytań nierozwiązalnych.
Co się działo w zamku de Malnoue podczas jego choroby?
Co robią Desvignes, Wiljam Scot i Trilby? Co się dzieje z siostrą Maryą i panną Verrière, tak strasznem zagrożoną nieszczęściem?
Co one myślą o nim? Czy nie biorą jego milczenia za zdradę?
Jak on się wydobędzie z położenia, w jakiem się znajdował?
Wreszcie chirurg osądził, że chory, a raczej rekonwalescent może być badanym.
Powiadomił o tem urzędnika, mającego śledztwo prowadzić, ofiarując się być tłumaczem w tej sprawie, co z wdzięcznością przyjętem zostało.
Na pierwsze zadane sobie pytanie, Misticot odpowiedział, iż potrzebując udać się do Plymouth skorzystał z towarzystwa jakiegoś podróżnego, z którym się w drodze zapoznał.
— W jakim celu przybyłeś do Plymouth? — pytał go urzędnik.
— W celu widzenia się z panem Peterson.
— Znasz go więc?
— Nie, ale potrzebowałem właśnie z nim zapoznać się.
— Jakiż interes miałeś u niego? Tłómacz się jasno.
Chłopiec, nie mając potrzeby zachowywania tajemnicy, opowiedział w krótkości cel swojej podróży, a zarazem i objaśnienia, jakie pragnął otrzymać od pana Peterson.
Chodziło o zdemaskowanie występnego człowieka, zbrodniarza być może, który przywłaszczył sobie cudze nazwisko, jakiego nosić nie miał prawa, nazwisko Arnolda Desvignes.
Jasność opowiadania młodego chłopca, utrwaliła wiarę w urzędniku, który go badał. Widocznie nie był on przemytnikiem, ani też żadną osobistością podejrzaną.
Nie było zatem powodu zatrzymywania go dłużej i urzędnik oświadczył Miticot’owi, że zostanie wypuszczonym na wolność.
— Mogę teraz napisać do Francyi? — zapytał chirurga.
— Bez wątpienia.
— Uczynię to po zobaczeniu się z panem Petersonem. Mógłżebym dziś się z nim widzieć?
— Dziś... nie! Pora już nazbyt spóźniona; zresztą, potrzebujesz spoczynku. Obiecuję ci jednak pójść jutro do pana Petersona, którego znam osobiście i przyprowadzę go tu do ciebie, ponieważ nie pozwalam ci jeszcze podnosić się z łóżka.
Uspokojony tą obietnicą Misticot noc przespał dobrze.
Nazajutrz około jedenastej, wszedł do niego chirurg w towarzystwie dżentelmena, w sędziwym już wieku, o nader łagodnej powierzchowności.
— Pan Jerzy Petersom... — rzekł lekarz — starszy z dwóch braci, a przebywający obecnie w Plymouth, raczył tu przyjść do ciebie me dziecię.
Jerzy Peterson mówił po francusku.
— Cóż chciałeś się dowiedzieć mój chłopcze — zapytał — o panu Arnoldzie Desvignes, który był u nas inżynierem?
— Przedewszystkiem, czy ów pan Arnold Desvignes pochodził z Blèvè? — odparł Misticot.
— Tak, niezawodnie.
— Służył w wojsku?
— Przez rok jeden.
— Chciałbym panu przedstawić — rzekł chłopiec — fotografię osobistości o której mówimy, nieszczęściem jednak ta fotografia ukradzioną mi została wraz z walizą.
— Peterson otworzywszy konotatnik, dobył zeń kartę, jaką przedstawił Misticot’owi.
— Nie jestże ten portret podobny do tamtego? — zapytał.
— Ach! ten sam panie... ten sam! — wołał mały sprzedawca medalików.
— Został mi on ofiarowany przez inżyniera Arnolda Desvignes pracującego w naszych przemysłowych zakładach. Oto jego dedykacya na odwrotnej stronie — rzekł Peterson: — Ów, który przywłaszczył sobie jego nazwisko, a nie jest podobnym do tego portretu, to prosty oszust, bądź pewnym. Wskażę ci na to jeszcze inne dowody.
— Inne dowody? — powtórzył chłopiec.
— Tak. Gdzież się znajduje obecnie ów człowiek, mianujący się Arnoldem Desvignes?
— Przebywa w Paryżu.
— W Paryżu?
— Tak... jest on bankierem, bardzo bogatym, wspólnikiem Juliana Verrière, którego córkę chce właśnie zaślubić.
— Jeśli ów łotr jest tak bogatym jak mówisz, to z pewnością ukradł komuś majątek, jak temu ukradł nazwisko. Prawdziwy Arnold Desyignes zamieszkuje obecnie w Tulonie, gdzie uległ atakowi cholery, w chwili, gdy miał za pewną, ważną sprawą jechać do Kalkuty. Sprawa ta, skutkiem jego opóźnienia chybiła i pisał do mnie właśnie przed dziesięcioma dniami, czylibym go nieprzyjął w poczet moich pracowników.
— Pan posiadasz ten list?
— Oto jest... ale pisany w angielskim języku.
— I pan powiadasz, że Arnold Desyignes dotąd przebywa w Tulonie?
— Tak; mieszka w Hotelu nad Starymi Portem. Telegrafowałem do niego, że może powracać skoro wyzdrowieje, znajdzie dla siebie miejsce w moich zakładach.
— Panie doktorze! — zawołał Misticot — ja muszę natychmiast jechać do Paryża.
— To niepodobna me dziecię... — rzekł chirurg — nie zniósłbyś trudów podróży. Jazda morzem i drogą żelazną, zniszczyłaby w kilku godzinach to, co z takim trudem osiągnąć zdołałem.
— Lecz przez ten czas, przez jaki tu pozostanę, kto wie, czy ów nikczemnik, ów fałszywy Desyignes nie dopnie swojego celu?...
— Napisz bezzwłocznie do osób interesowanych, aby uprzedzić ich o tem. List przybędzie równie szybko jak gdybyś ty sam mógł przybyć — rzekł Peterson. — Co do mnie, jeżeli zechcesz, mogę napisać do Arnolda Desyignes do Tulonu, powiadomić go o tem co zaszło.
— Z nim to pragnąłbym widzieć się osobiście — odrzekł Misticot. — Wszak ktoś inny w tem mnie zastąpi. Proszę o papier... pióro... — wołał z gorączkowym pośpiechem. — Napisać chcę list jaknajprędzej.
„Od miesiąca leżę w szpitalu komory celnej, w Plymouth, okradziony przez tych, którzy pragnęli mej śmierci... Cud to prawdziwy, że jeszcze żyję, ale nie o mnie tu chodzi.“
„Piszę do ciebie siostro, aby cię powiadomić, jeżeli czas jest jeszcze, o strasznem niebezpieczeństwie, jakie zagraża pannie Anieli.“
„Nie omyliliśmy się bynajmniej. Arnold Desvignes jest fałszerzem, mordercą, jeśli nie czynnym, to wskutek wydawanych rozkazów swoim wspólnikom, słowem, jest ostatnim z nędzników. On ukradł nazwisko Desvignes, w jakimś tajemniczym celu; ukradł je człowiekowi, który dotąd żyje, a o którym bezwątpienia sądził, że umarł.“
„Trzeba się śpieszyć droga siostro Maryo, odnaleść tamtego człowieka i stawić go w obecności podrobionego Arnolda Desvignes. On jeden tylko może ocalić pannę Anielę, demaskując zbrodniarza.“
„Znajdziesz go siostro w Tulonie, przychodzącego do zdrowia, po długiej i niebezpiecznej chorobie, w Hotelu nad Starym Portem“
„Przybywaj co prędzej, ponieważ mnie z łóżka podnieść się niepodobna. Śpiesz się... śpiesz, zaklinam, ponieważ w pomienionych okolicznościach, czas liczy się na minuty, sekundy. Skoro tylko będę mógł wyjechać, powrócę do Paryża, aby połączyć się z tobą.“
„Oby Bóg dał, droga siostro Maryo, abym ci mógł być przydatnym w tej sprawie. Zostaję na zawsze twym wiernym, małym sługą, z najwyższym dla Ciebie szacunkiem i poświęceniem.“
Taką była treść listu, oddanego siostrze Maryi przez żonę posłańca z Malnoue.
Czytała go młoda zakonnica ze wzrastającą radością.
Wróciwszy do zamku, udała się bezzwłocznie do pokojów Anieli.
— Otrzymałam wiadomość... — rzekła wzruszonym głosem.
— Czy dobrą przynajmniej? — pytało dziewczę z obawą.
— Przewyższającą wszelkie nasze nadzieje! Zamknij drzwi na klucz, drogie dziecię — dodała — nie chcę aby nas kto podsłuchał; bierz i czytaj!
Tu podała swojej kuzynce list Misticot’a, wołając:
— Ach! czytaj... czytaj prędko!
Aniela list czytać zaczęła.
W miarę czytania, na jej obliczu malowało się przerażenie.
— Fałszerz!... morderca... ach! nędznik!.. — szepnęła po przeczytaniu listu. — I ojciec... mój ojciec, chciał mnie oddać takiemu człowiekowi... To straszne!..
— Straszne... to prawda, lecz ocaloną zostałaś!
— Cóż zrobisz kuzynko?
— Jakto... nie odgadujesz? — rzekła siostra Marya. — Byłyśmy zwyciężone... Cóż trzeba zrobić, by pogrom zmienić w zwycięztwo? Zdemaskować podrobionego Arnolda Desvignes, to znaczy, stawić go w obec człowieka, któremu skradł nazwisko, w jakimś nieznanym nam celu. Tego właśnie ja chcę, ja potrzebuję uczynić, a mój wuj jeżeli nie jest jego wspólnikiem, w co radabym wierzyć, straci odrazu wszelkie dla tego nikczemnika złudzenia. Za parę godzin, będę już w drodze do Tulonu. Ach! drogie dziecię, ja cię ocalę... przysięgam!
— Zatem chcesz jechać? — pytała panna Verrière.
— Pierwszym z odchodzących pociągów.
— Lecz czemże upozorujesz swój wyjazd?
— Czem? Nie jestżem wolną? Zresztą najłatwiej powiedzieć, że wyjeżdżam wskutek odebranego rozkazu z naszego religijnego Stowarzyszenia. Bóg mi przebaczy to kłamstwo niewinne.
— Ach! jakżeś dobrą, kuzynko!.. — zawołała panna Verrière, rzucając się w objęcia zakonnicy.
— No... uspokójmy się obie. Powiedz mi, czy wuj wyjechał do Paryża?
— Tak... z tym nikczemnikiem, noszącym nazwisko Arnolda Desvignes.
— Tem lepiej... To mi pozwoli uniknąć wszelkich szczegółowych objaśnień. Idźmy na śniadanie, poczem przygotuję moją walizę i jadę!
— Już?
— Bezwątpienia. Spieszyć mi się należy, tem więcej, iż wypadnie zatrzymać mi się w Paryżu, dla przesłania pieniędzy temu biednemu Stanisławowi Dumay.
— Lecz cóż ja powiem, gdy ojciec badać mnie pocznie o przyczynę twej nieobecności?
— Odpowiesz, że przełożona naszego Zgromadzenia wezwała mnie do siebie... Panuj nad sobą... Nie daj niczem poznać swoich nadziei, które w krótkim czasie w pewność się zamienią. Przygotowuj się jak gdyby oznaczone małżeństwo spełnić się miało, niech ci wystarczy wiedzieć drogie dziecię, że teraz nie masz się czego obawiać.
— Ach! ależ wspomnij, że te przeklęte zaślubiny za sześć dni odbyć się mają! — zawołała panna Verrière.
— Zatem, w przypuszczeniu nawet mogących nastąpić w drodze opóźnień, powrócę w ciągu dni pięciu, najdalej. Odkryję z dowodami w ręku przeszłość tego nędznika, któremu sądy straszną wymierzą sprawiedliwość!..
Tu obie kuzynki zjadłszy śpieszno śniadanie, po serdecznem uściśnieniu się, rozdzieliły się z sobą.
Siostra Marya pojechała na stacyę Villièrs-Sur-Marne.
Na samo południe stanęła w Paryżu.
Przedewszystkiem udała się na pocztę, dla przesłania Stanisławowi Dumay, tysiąca franków do szpitala Komory Celnej w Plymouth wraz z depeszą następującej treści:
Wyekspedyowawszy to, zakonnica, kazała się zawieść na stacyę Liońskiej drogi żelaznej, spodziewając się, że pociąg odejdzie po południu, zawiodła ją jednak nadzieja.
Pociąg wyruszał dopiero o godzinie siódmej, minut piętnaście, wieczorem.
Potrzeba było więc czekać i oczekiwała, a minuty zdawały się jej być długiemi, jak wieki całe.
Około siódmej, Verrière, wraz z Arnoldem Desvignes przybyli na obiad do Malnoue.
Aniela spędziła w swoich pokojach całe przedpołudnie, prosząc Boga, aby pobłogosławił staraniom jej kuzynki.
Uzbroiwszy się w odwagę, zeszła na przyjęcie obudwóch mężczyzn do salonu.
Ojciec podszedłszy ku niej, uściskał ją.
Biedne dziewczę zadrżało pod tym uściskiem.
Arnold, ukłoniwszy się, ujął jej rękę na której złożył pocałunek.
Nie usunęła jej panna Verrière, posłuszna zleceniom zakonnicy, starając się pokryć o ile zdołała wstręt, jaki czuła dla tego człowieka.
— Jeszcze pięć dni oczekiwania — wyszepnął z cicha nikczemnik — szósty dzień, będzie dla mnie dniem najwyższego szczęścia. Lecz pani jesteś cierpiącą? — dodał, bacznie się w nią wpatrując — twa ręka zlodowaciała!..
— Cierpiącą... nie! — odrzekło dziewczę — lecz smutną, stroskaną.
— Zkąd... o co? — zapytał Verrière.
— Moja kuzynka dziś rano odjechała.
W tych kilku wyrzeczonych krótko przez Anielę wyrazach, Desvignes dosłyszał jakoby dźwięk żałobnego dzwonu, oznajmującego katastrofę.
Przeczucie nieszczęścia nim owładnęło.
— Jakto... siostra Marya wyjechała? — zawołał bankier.
— Tak.
— Gdzie... po co?
— Nie wiem. Wezwana przez Zgromadzenie sióstr Miłosierdzia, odjechać musiała.
— I tak bezzwłocznie... w jednej chwili? — dodał Arnold — wpatrując się badawczo w oblicze panny Verrière.
— W rzeczy samej... to dziwne — rzekł bankier.
— List był krótkim, wzywał ją do domu Zgromadzenia sióstr, bez żadnych objaśnień.
— Lecz w każdym razie będzie pisała do ciebie.
— Przyrzekła mi to i dotrzyma, mam nadzieję.
Oznajmienie, iż obiad na stole, przerwała powyższą rozmowę.
W jadalni nie było już mowy o zakonnicy.
Desvignes, siedział milczący, i nie jadł nic prawie.
Zapytywał z trwogą sam siebie, co w sobie ukrywał ów nagły wyjazd, podobny do ucieczki, i w owej to chwili żałował śmierci Scota i Trilbego.
Ci dwaj jego wspólnicy, rzuceni na ślady siostry Maryi, mogli byli powstrzymać niebezpieczeństwo jakie instynktownie odgadywał.
Nagle, jakaś myśl widocznie przebiegła jego umysł wzburzony, niosąc mu uspokojenie.
Oblicze jego wypogodziło się.
Obiad ukończono w milczeniu.
Po obiedzie, panna Verrière wróciła do swego apartamentu.
Verrière z Arnoldem wypaliwszy cygara wyszli do parku.
— Mój przyjacielu — rzekł Desvignes do swego wspólnika, gdy się znaleźli w pewnej od domu odległości — coś się tu dzieje niezwykłego.
— Chcesz znowu wbić mi gwóźdź w głowę i straszyć mnie — rzekł bankier. — Co się ma dziać? Wyobrażasz sobie to, co nie istnieje.
— Ów nagły wyjazd siostry Maryi niepokoi mnie.
— Dlaczego? Wszakżeś mnie upewnił, że droga jest wolną, stoi przed nami otworem bez żadnej przeszkody.
— Tak... powiedziałem to prawda. Lękam się jednak, czym się nie omylił? Mam przekonanie, iż w chwili tej grozi nam jakieś niebezpieczeństwo... niebezpieczeństwo, jakiego nie przewidziałem, którego nie znam, lecz wiem, że ono istnieje. Moje przeczucia mi o tem mówią, a one mnie nigdy jeszcze niezawiodły! Zresztą wiesz dobrze, że jesteśmy zsolidaryzowani wspólnie w tej sprawie... W razie wykrycia, mnie czeka rusztowanie i topór gilotyny, a ciebie galery...
Verrière drżał cały.
— Lecz czyż nie można zażegnać tego niebezpieczeństwa gdyby istniało w rzeczy samej? — wyjąknął przytłumionym głosem.
— Zażegnać... możeby można...
— W jaki sposób?
— Ze strony siostry Maryi jedynie grozi nam niebezpieczeństwo...
— Tak sądzisz?
— Jestem tego pewny. Twoja siostrzenica nienawidziła mnie i okazywała mi to jawnie, przy każdej sposobności. Radaby była mnie zgubić, gdybym został narzeczonym jej kuzynki, którą kocha nad wyraz. Inaczej by było, gdybym w miejscu narzeczonego, był mężem twej córki. W takim razie, zawahałaby się w swoich zamiarach i cofnęła.
— Wszakże masz zostać mężem Anieli w ciągu dni sześciu.
— Sześć dni, to przeciąg czasu za długi. Przed sześcioma dniami piorun wypaść może, i obu nas zabić!..
— Co począć więc?
— Przyśpieszyć małżeństwo.
— Lecz czy podobna?
— Nie ma niepodobieństwa w potrzebie. Twe listy, zapraszające na zaślubiny, są gotowemi. Zmień tylko w nich datę i napisz sobotę, w miejsce poniedziałku. Ani mer, ani proboszcz z Malnoue nie stawią przeszkody.
— Ale Aniela?
— Będzie posłuszną, zarówno w sobotę, jak i w poniedziałek. Jakaś zmyślona podróż w którą masz się wybrać posłuży za pozór do zmiany tej daty.
— Ha! skoro tak sobie życzysz... uczynię. Dziś w wieczór powiadomię o tem córkę.
— Ani się waż!.. — zawołał Desvignes.
— Wszak ona potrzebuje o tem wiedzieć dla uczynienia przygotowań?
— Niepotrzeba. Pójdź sam do szwaczki i innych dostarczycieli. Bądź szczodrobliwym w zapłacie, a usłużą ci według życzenia. W przeddzień dopiero powiadomimy o wszystkiem moją narzeczoną. Zrozumiałeś... nieprawda?
— Zrozumiałem i zastosuję się do tego.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Siostra Marya wysiadła z pociągu drogi żelaznej w Marsylii, o jedenastej minut czterdzieści w południe, a wsiadłszy natychmiast w pociąg, odchodzący do Tulonu, przybyła tamże na godzinę drugą.
Złamaną była znużeniem, lecz na to nie zważała wcale.
Nadzieja zdemaskowania nędznika i ocalenia Anieli, zdwajała jej energię i dodawała jej siły.
Nie spocząwszy ani na chwilę, prosiła o wskazanie sobie Hotelu nad Starym Portem i bezzwłocznie się tam udała.
Teraz to po raz pierwszy od wyjazdu swego z Malnoue poczęła ją obejmować obawa.
A jeżeli Misticot źle był powiadomionym? — myślała. — Jeżeli ów Arnold Desvignes o którym chłopiec pisał w swym liście nie znajdował się w Hotelu nad Starym Portem, lub nie był człowiekiem, któryby miał prawo powiedzieć wspólnikowi Verrièra:
— Ukradłeś mi moje nazwisko! Jesteś fałszerzem!..
Rozmyślając nad tem wszystkiem, przybyła mocno zaniepokojona przed ów dom zajezdny.
Był to stary budynek, jednakże dobrze i schludnie utrzymywany.
Siostra Marya weszła z bijącem sercem do biura hotelowego, gdzie zastała siedzącą kobietę w średnim wieku.
— Czego życzysz sobie, siostro? — taż zapytała.
— Czy zamieszkuje w tym tu hotelu osobistość nazwiskiem Arnold Desvignes? — pytała zakonnica.
— Tak, zamieszkiwał tu podróżny tego nazwiska.
— Zamieszkiwał... a więc go nie ma — zawołała z trwogą siostra Marya.
— Nie ma go, siostro. Pan Desvignes wróciwszy do zdrowia po ciężkiej chorobie jaką tu przebył, wyjechał od pięciu dni.
— Wyjechał?... wyjechał lecz gdzie?
— Do Anglii.
— Ach! jakaż straszna przeciwność... a raczej nieszczęście — szepnęła z rozpaczą zakonnica. — Zdaje się, iż Bóg nas opuszcza!
— Zatem pragnęłaś siostro w jakimś ważnym celu zobaczyć się z panem Desvignes?
— Ach! w ważniejszym niż pani możesz sądzić. Wystarczyłaby mi jedna chwila widzenia się z nim dla powstrzymania strasznego niebezpieczeństwa, jakie zagraża ukochanej przezemnie osobie! Przybyłam tu z Paryża dlatego umyślnie pełna nadziei, a teraz widzę się być rozbrojoną, bezsilną! Ach! czy pani nie wiesz przynajmniej, do którego z miast Anglii wyjechał pan Desvignes?
— Nie wiem tego.
— A więc nie mam nawet sposobu przesłania mu depeszy... Żadnego środka ratunku... Żadnej nadziei!.. Och Boże... Boże! jakże straszliwie doświadczasz to biedne dziecię!
I mimo zwykłej siły i odwagi, zakonnica wybuchnęła łkaniem.
— Odwagi siostro... odwagi! — rzekła zarządzająca hotelem. — Bóg może ci zesłać niespodziewaną pomoc.
— Odwagi... o! tak... masz pani słuszność, potrzeba mi jej wiele... a na nieszczęście nie posiadam jej już — odparła zakonnica. I pożegnawszy zarządzającą, wyszła blada, chwiejąca się z hotelu.
Teraz to uczuła dotkliwy ból w głowie i całą moc owładającego nią znużenia, jakie ją bezwładną czyniło.
— Co począć... co począć? — powtarzała, idąc bezwiednie, automatycznym krokiem ku stacyi drogi żelaznej.
Odszukiwała w myślach jakiegoś punktu ocalenia, a znaleść nie mogła go wcale.
Jechać do Anglii? Ale gdzie... po co? skoro nie wiedziała czy Arnold Desvignes przebywa w Londynie, lub jakiem innem mieście?
Smutna, zniechęcona, wsiadła na pociąg jadący do Marsylii.
Nie mogąc ocalić Anieli, jak tego pragnęła, rada była przynajmniej znaleść się przy niej jak najprędzej, osłonić ją swoją obecnością, tą obecnością zbyt słabą i niedostateczną teraz niestety.
Przybywszy do Marsylii, postanowiła wyjechać wieczornym pociągiem, tak, aby nazajutrz rano mogła stanąć już w Paryżu. Korzystając z czasu, weszła do kościoła i modlić się zaczęła.
Wzmocniona modlitwą, szła zwolna na stacyę, gdy w połowie drogi nagle się zatrzymała, drżąc cała, objęta gwałtownem wzruszeniem.
O kilka kroków naprzeciw siebie spostrzegła idącego młodego oficera, w uniformie porucznika artyleryi, bladego, wychudłego, wspierającego się na lasce.
Oficer ów, postępując z trudnością, wolno zbliżał się ku niej.
Gdy nadszedł, siostra Marya w tył się cofnęła i wznosząc ręce ku niebu, zawołała:
— Emil Vandame!..
Porucznik podniósł głowę, patrząc na osobistość, która wymieniła jego nazwisko. Twarz jego nagle zapromieniała niewysłowioną radością i wykrzyknął:
— Siostra Marya... siostra Marya!..
— Widzę cię przed sobą... słyszę mówiącego... a zapytuję siebie czy nie śnię? — odpowiedziała zakonnica, chwytając za rękę Vandame’a. Ty... ty... więc żyjesz?
Oblicze oficera chwilowo radością opromienione, nagle sposępniało.
— Tak... żyję! — rzekł smutno. — Bóg nie chciał jeszcze mnie zabrać!
— Ach! dzięki Mu... dzięki, że cię zachował! Aniela tak potrzebuje widzieć się z tobą!
— Aniela... — powtórzył Vandame z westchnieniem, podczas gdy jego oczy zapełniły się łzami.
— Tak, Aniela... równie jak ja... jak wszyscy, którzy sądziliśmy, żeś umarł.
— Wiem o tem... — rzekł Vandame... — spisano nawet akt mojej śmierci... Przed tygodniem dopiero błąd ów spostrzeżono... Lecz mniejsza z tem... Nie o mnie tu chodzi... Mów mi... mów siostro o Anieli...
— Wyobraź sobie, że byłam pogrążoną w rozpaczy — mówiła zakonnica. Wołałam: Bóg nas opuścił! Ach! było to bluźnierstwem, a w każdym razie co najmniej myślą występną, ponieważ teraz gdym cię odnalazła, Aniela ocaloną zostanie!..
— Ocaloną?
— Tak... dzięki tobie. Ona zawdzięczać ci będzie swoje zbawienie... swe życie... swe szczęście! Jak wątpić o tem, skoro żyjącym cię odnalazłam?.. gdy Bóg spotkać mi ciebie pozwolił... Ach! jak widoczną tu Jego dobrotliwa ręka!
— Aniela kocha mnie zawsze?
— Czy ona cię kocha... jak możesz pytać o to? Sądzisz więc, że ona należy do tych płochych kobiet, które dziś oddawszy komu swe serce, nazajutrz je odbierają? Pomyśl, ile to biedne dziewczę wycierpieć musiało... W ciągu dni pięciu ma zaślubić Arnolda Desvignes!..
— Mówisz więc, siostro, że ona mnie kocha, a zaślubia tego człowieka — zawołał oficer z oburzeniem.
— Mogłaż się oprzeć naleganiom ojca, będąc przekonaną, że ty nie żyjesz? Ja sama namawiałam ją do tego posłuszeństwa. Dziś jednak rzeczy się zmieniły. Nie będzie żoną tego nędznika, którego zdemaskujemy. Posłuchaj co zaszło...
Tu siostra Marya opowiedziała w krótkości szczegóły, znane czytelnikom, to jest wypadki zaszłe w Malnoue, oraz cel jej podróży z Marsylii do Tulonu.
— Ach! masz słuszność siostro... — zawołał Vandame z wybuchem gniewu, skoro skończyła opowiadanie. — Nie można dopuścić aby to dziewczę zostało żoną takiego łotra, który mógł popełnić zbrodni bez liczby! Potrzeba nam koniecznie odnaleść prawdziwego Arnolda Desvignes i zdemaskować złodzieja, który ukradł jego nazwisko!
— Zatem twoja obecność, kuzynie, jest niezbędną w Paryżu — mówiła zakonnica — niezbędną, jako spadkobiercy Edmunda Béraud, jako protektora Anieli kochającej cię tyle! Sądząc, żeś umarł, chciała być posłuszną ojcowskiej woli. Dowiedziawszy się, że żyjesz, znajdzie siłę do oporu. Możesz-że jechać wraz ze mną?
— Mogę... Otrzymałem dziś rano urlop, jako rekonwalescent, na sześć miesięcy. Każę zawizować mój wyjazd do Paryża. Czy nie będzie zapóźno wyjechać jutro zrana?
— Nie; właśnie na sam czas przyjedziemy. A teraz wytłómacz mi proszę dlaczego w Ministeryum wojny zapisano cię jako zmarłego?
— Pomyłka była tego przyczyną. Wylądowawszy tu, zapadłem na epidemię cholery. Korzystając z wolnego czasu, przechadzałem się po mieście, oczekując na rozkaz wyjazdu. Piorunujący atak cholery wywrócił mnie na trotuarze. Podniósłszy mnie leżącego bez przytomności, zaniesiono do ambulansu, jaki municypalność dla chorych zbudować kazała. Na łóżku tuż obok mnie, leżał porucznik artyleryj w mym wieku, który zapadł na tęż samą chorobę na godzinę przedemną. Nieznany w garnizonie miasta cudzoziemiec, nie posiadający francuzkiego języka, rozmówić z nikim się nie mógł. W chwili nieładu i następnego zamętu, infirmerzy pomięszali jego ubranie z mojem. Mundur, należący do mnie, zawieszono nad jego łóżkiem. Gdy umarł, przepatrzono jego odzienie, w którem odnaleziono moje osobiste papiery i otóż moje nazwisko zapisano w akcie jego śmierci. Rzecz naturalna, nie mogłem reklamować przeciw pomyłce, o której nie wiedziałem, że nastąpiła, będąc ciężko chorym. Ocalony z cholery, zapadłszy na gorączkę tyfoidalną, przez dwa tygodnie walczyłem pomiędzy życiem a śmiercią. Po upływie miesiąca zaledwie począłem wchodzić w perjod rekonwalescencyi, a wtedy posłyszawszy o nadanem sobie nazwisku, do którego nie miałem prawa, ponieważ ono należało do zmarłego porucznika, dowiedziałem się dopiero o pomyłce, a zareklamowawszy, odzyskałem mą własną osobistość.
— Ach! gdyby Opatrzność niebyła mnie zaprowadziła do Marsylii — zawołała siostra Marya — wierzonoby w śmierć twoją w Malnoue, dokąd powrócisz teraz jako prawy spadkobierca.
— Tak, dla uregulowania strasznego rachunku ze wspólnikiem mojego wuja!..
— Ale... — dodała nagle zakonnica, drżąc cała — przypominam sobie... Ów nędznik posiada w swem ręku, prawo twojego życia i śmierci!
— Uczciwemu człowiekowi, mógłbym przyznać te przywileje, lecz nigdy jemu! — rzekł Vandame. — On jest wyjętym z pod prawa... nie egzystuje! Ach! gdybyśmy mogli wiedzieć, jakiem było pierwotne jego nazwisko, które ukrył pod ukradzionem Arnoldowi Desvignes!..
— Będziemy wiedzieli.
— Nie mogłażbyś siostro zatelegrafować do Stanisława Dumay by się bezzwłocznie udał do Paryża? Przybyłby tam jednocześnie wraz z nami.
— Natychmiast to uczynię. Gdzie mieszkasz?
— Tu... — rzekł Vandame, wskazując hotel do którego przybyli. — Wracam do mieszkania. Dziś po raz pierwszy wyszedłem, czuję się znużonym nad wyraz.
Siostra Marya pożegnawszy porucznika, udała się do biura telegrafu, zkąd wysłała do Misticota depeszę, następującej treści:
Wróćmy do Plymouth, poprzedziwszy tam na kilka godzin depeszę, wysłaną przez zakonnicę.
Pan Peterson znajdował się w swym gabinecie zajęty przeglądaniem korespondencyj, gdy zlekka zapukał ktoś do drzwi.
— Wejść!.. — zawołał po angielsku.
Drzwi się otwarły, a w nich ukazał się mężczyzna, dwudziesto ośmio letni, blady, wychudły, jakoby po przebyciu ciężkiej choroby.
— Desvignes! — zawołał przemysłowiec, zrywając się z krzesła i podając mu rękę z widoczną życzliwością. — Jestem szczęśliwy, że cię widzę!
— A ja, o ileż wdzięczny jestem za pańskie łaskawe dla mnie względy... — odrzekł przybyły. — Po odebraniu pańskiego listu nie mogąc dowiedzieć na miejscu, jechać postanowiłem pomimo, żem jeszcze bardzo słaby.
— Powtarzam ci, o czem pisałem mój chłopcze: twe miejsce jest wolnem, oczekuje ono na ciebie. Czy jednak będziesz miał dość siły do rozpoczęcia zaraz swej pracy?
— Będę pana prosił o udzielenie mi jeszcze ośmiu dni urlopu, dla zupełnego wyzdrowienia.
— Zgoda! A teraz pomówmy z sobą przez chwilę. Tem więcej się cieszę, żeś przybył, ponieważ jest tu ktoś w Plymouth, który mnie żywo interesuje, a którego twój przyjazd szczęśliwym uczyni.
— Ktoś? — powtórzył zdziwiony młodzieniec.
— Tak. Powiedz mi jednak, długo bawiłeś w Tulonie?
— Blisko przez trzy miesiące.
— Spodziewam się, żeś nikogo nie upoważniał do przyjęcia twego nazwiska? Widzę, że moje pytanie mocno cię dziwi. Zaraz zrozumiesz o co chodzi.
Tu Peterson opowiedział zdumionemu słuchaczowi to wszystko, co posłyszał od Misticota o podrobionym Arnoldzie Desrignes.
— Ach! — zawołał młodzieniec, wysłuchawszy opowiadania z oburzeniem. — Jeden tylko nędznik, którego znam, byłby zdolnym do popełnienia tak haniebnego czynu, do przywłaszczenia mego nazwiska, tak jak mnie okradł i sądził, że zabił. Takim zbrodniarzem mógłby być tylko Karol Gèrard, sekretarz Jana Mortimera, bankiera z Londynu i Kalkuty... Ależ on umarł.
— Zkąd wiesz o tem?
— Czytałem w dziennikach, iż powracając z Indyi, zginął podczas burzy w cieśninie Aden, gdzie zatonął okręt ze wszystkiem co na nim się znajdowało.
— Bądź pewien, że ta wiadomość w dziennikach była kłamliwą.
— Ach! gdyby tak było... jakaż dla mnie upragniona zemsta!.. — zawołał prawdziwy Desvignes.
— Opowiedz-że mi szczegóły o owym Karolu Gèrard, o którym nigdy nie słyszałem — rzekł Peterson. — To francuz zapewne?
— Tak... Poznałem się z nim we Francyi, a wkrótce potem, spotykam go jako naczelnika korespondencyi w domu bankierskim Mortimera. Zawarłem z nim stosunki przyjaźni. Po za godzinami pracy, wiódł on życie nader lekkie. Jako inteligentny, wesoły kolega, bardzo mi się podobał. Obiadowaliśmy zawsze razem. Towarzyszyłem mu do domu gry, zwanego Piekłem Londynu. Trwało to kilka miesięcy. Pewnego wieczora, a raczej pewnej nocy, na dwa dni przed moim wyjaczdem do Indyj, gdzie otrzymałem miejsce naczelnego inżyniera przy kopalni dyamentów, znaleźliśmy się razem w owem Piekle Londynu. Nie jestem graczem i grać w karty nie lubię, otrzymawszy jednak na koszta podróży dość okrągłą sumkę pieniędzy, chciałem popróbować szczęścia fortuny. Sprzyjała mi ona tego wieczora. Nad ranem miałem przed sobą dziesięć tysięcy franków. Schowawszy je do kieszeni, wyszedłem z domu gry, wraz z Karolem Gèrard. Ażeby wrócić do domu, potrzeba nam było przechodzić ponad brzegami Tamizy. Nagle, gdyśmy się znaleźli w zupełnie odludnem miejscu, Gèrard rzucił się na mnie tak szybko, iż nie zdołałem ani się bronić, ani wydać krzyku; czułem jak ostrze jego noża przeszyło mi piersi i padłem bez przytomności. Gdym przyszedł do zmysłów, znalazłem się na łożu szpitalnem. Natenczas wspomnienia mi powróciły. Co począć? Zemścić się... lecz w jaki sposób? Kazać przytrzymać mordercę? Nie, to nie zdawało mi się być dostatecznem. Pragnąłem mu w inny sposób odpłacić. Chciałem, ażeby Gèrard sądził, żem zginął, a jak nie miał w to wierzyć, gdy uderzywszy mnie nożem, wrzucił następnie w Tamizę, zkąd w kilka minut wydobyty zostałem przez nadpływający morski statek handlowy. Badany, odpowiedziałem, że nie znam mojego zabójcy, zkąd śledztwa nie prowadzono wcale. Po dwóch miesiącach, podczas których układałem mą zemstę, wyszedłszy ze szpitala, pobiegłem do mieszkania Karola Gèrard. Powiedziano mi tylko, że Jan Mortimer powołał go do Kalkuty, powierzając mu przy sobie obowiązek sekretarza. By wywrzeć mą zemstę, wypadałoby mi jechać do Kalkuty, lecz środków ku temu mi brakowało. Przyobiecane miejsce inżyniera z powodu mego niestawienia się na czas, zajął ktoś inny; nic mi nie pozostało z zaliczki, danej na podróż, którą mi skradł Karol Gèrard: a jednak potrzeba było zwrócić ową zaliczkę, by nie uchodzić za nikczemnego oszusta. Co począć? byłem bez grosza. Uzbroiłem się w cierpliwość, nie tracąc odwagi. Znalazłszy robotę, spłaciłem mój dług i jeszcze sobie zaoszczędziłem tysiąc dwieście franków. Teraz mogłem jechać do Kalkuty. Wróciwszy przeto do Francyi, udałem się do Tulonu, dla zabrania się na okręt, płynący do Indyi. I w Tulonie to właśnie wyczytałem wiadomość o śmierci Karola Gèrard, sekretarza bankiera z Kalkuty. Zemsta z rąk mi się wymknęła, podróż odbyłem daremno. Wracałem do Anglii, gdy dosięgła mię epidemia, grasująca w Tulonie. Reszta szczegółów jest panu znaną. Otóż kochany panie Peterson, wiesz teraz, czem był ów Karol Gèrard.
— Zbrodniarzem, zabójcą... łotrem — wołał przemysłowiec — co nie przeszkadza mu zostać pod twojem nazwiskiem wspólnikiem, jednego z pierwszych bankierów Paryża, ponieważ to on jest... przysięgam!
— Będę o tem wiedział! Oby Bóg dał, ażebyś się pan nie mylił, bo wtedy wywrę mą zemstę... Zemstę tak piękną, o jakiej nawet marzyć nie śmiałem!
— Jesteś na właściwej drodze, bądź pewnym. A teraz chodźmy do owego młodego chłopca, który gorąco pragnie widzieć się z tobą.
— Idźmy.
Misticot jednocześnie odebrał pieniądze i depeszę siostry Maryi.
— Widzisz pan — rzekł do doktora — ile moja obecność jest potrzebną w Paryżu. Ja muszę jechać!
— Jechać... to nie racya — rzekł chirurg — lecz zdrowym przybyć potrzeba. Na co by podróż ta się przydała, gdyby wprost z wagonu przeniesiono cię do łóżka? Przepiszę ci na dziś i na jutro wzmacniające lekarstwo, po użyciu którego, mam nadzieję, iż pojutrze będziesz mógł jechać. Lecz ani dnia wcześniej, pamiętaj!
Nie było rady... poddać się trzeba było.
Tak też Misticot uczynił. Po użyciu lekarstwa uczuł się znacznie silniejszym.
Dzień cały upłynął.
Nazajutrz doktór oświadczył chłopcu, iż wyda mu świadectwo wyjścia ze szpitala, gdy właśnie Peterson z prawdziwym Arnoldem Desvignes, weszli do pokoju.
Misticot już wstał.
Spostrzegłszy wchodzących, wydał okrzyk radości, na widok towarzysza Petersona.
— Pan Arnold Desvignes... — rzekł, idąc na spotkanie inżyniera.
— Pan mnie znasz? — zapytał tenże zdumiony.
— Poznałem pana natychmiast.
— Jakto... czyliż mnie gdzie już widziałeś?
— Pana osobiście, nigdy; lecz pańską fotografię odnalazłem w Blévé, która jest zupełnie do pana podobną, mimo, iż na niej znacznie młodszym jesteś. Bogu niech będą dzięki, że cię przysyła tu do mnie. Pan przybywasz z Tulonu?
— Tak.
— Widziałeś się pan z siostrą Maryą?
— Z nikim się nie widziałem. Wyjechałem z Tulonu przed pięcioma dniami, a za przybyciem moim do Plymouth pan Peterson, opowiedział mi wszystko, co słyszał od ciebie. Znasz więc owego łotra, który przybrał moje nazwisko?
— Znam.
— Będziesz mi mógł udzielić jego rysopis?
— Najchętniej.
Tu chłopiec z całą dokładnością opisał powierzchowność wspólnika Verrièra.
Słuchając go inżynier, drżał z radości i gniewu.
— To on! — zawołał, gdy Misticot skończył opowiadanie. — Tak on, wyraźnie! To Karol Gèrard... Ha! mam go nakoniec!
— Pan go znasz? — pytał podrostek.
Desvignes powtórzył to w krótkości, co opowiedział Petersonowi.
— Ale — zapytał tenże — zkąd ów nikczemnik mógł zebrać taki majątek, któryby mu pozwolił zostać wspólnikiem Verrièra?
— Zyskał go wskutek jakiejś spełnionej zbrodni, bezwątpienia — odparł Misticot. — W Paryżu odnajdziemy klucz do tej zagadki; trzeba nam będzie to zbadać do głębi. Pan jesteś na wszystko przygotowany, panie Desvignes?
— Bezwątpienia! Zemścić się i powstrzymać małżeństwo, które byłoby hańbą dla tego młodego dziewczęcia, jest moim obowiązkiem. I ja miałbym się wahać tu jeszcze? Kiedyż wyjedziemy?
— Dziś, bez stracenia chwili.
— Mój pugilares jest dla ciebie otwartym... kochany Desvignes — rzekł Peterson. — Bierz ile ci potrzeba na koszta podróży.
— To zbyteczne, panie... — odrzekł Misticot. — Mam więcej pieniędzy, niźli potrzeba dla nas obu. Za trzy dni może nastąpić małżeństwo panny Anieli z tym zbrodniarzem. Przybędziemy na czas, by lont podłożyć pod proch, a wszystko na raz wysadzimy w powietrze.
W godzinę później Stanisław Dumay wraz z prawdziwym Arnoldem Desvignes, płynęli do Francyi, a przed wyjazdem Misticot wysłał depeszę do Prokuratora Rzeczypospolitej.
Mieli przybyć do Paryża następnej nocy.
Zaledwie wyjechali, przyniesiono do szpitala depeszę siostry Maryi, której adresant już nie odebrawszy, nie mógł stawić się na ulicę Flèchier po przytyciu do Paryża.
Panna Verrière nie wiedząc wcale, że data jej małżeństwa przyspieszoną o dwa dni została, żyła nadzieją powrotu swojej kuzynki, która jej przyrzekła stawić się z dobrą wiadomością na cztery lub pięć dni najdalej.
Biedne dziewczę liczyło na to, nie wiedząc o szatańskim postępie Karola Gèrard, podrobionego Desvignes, dobrze pojmującego, że nagły wyjazd siostry Maryi, mieścił dlań groźne niebezpieczeństwo.
— Powiadomimy twą córkę o tem w wigilię zaślubin... — mówił do bankiera.
Dzień ten przyszedł nareszcie.
Było to w piątek rano.
Wbrew zwyczajowi, żaden z dwóch wspólników nie wyjechał do Paryża.
O dziesiątej zrana pokojówka panny Verrière, powiadomiła ją, iż bankier życzy się z nią widzieć.
— Proś mego ojca... — odpowiedziało dziewczę.
Bankier wszedł, wszakże mimo przybranego spokoju, zakłopotanie widniało na jego twarzy.
— Moje dziecię... — rzekł, uścisnąwszy swą córkę — przychodzę cię powiadomić o małej zmianie, dotyczącej twego małżeństwa...
Bolesne przeczucie zawładnęło sercem Anieli.
— Odebrałem dziś zrana niespodziewaną depeszę — mówił dalej Verrière. — Pojutrze będę zmuszonym wyjechać do Hawru, dla likwidacyi w nader ważnej sprawie, nieobecność moja potrwa być może siedem do ośmiu dni...
— Zatem małżeństwo opóźnionem zostanie? — zawołała panna Verrière, której przestrach w radość się zmienił.
— Przeciwnie, me dziecię...
Dziewczę pobladło.
— Przeciwnie? — powtórzyła drżącym głosem.
— Tak... Dziś rano, po otrzymaniu owej depeszy, poszedłem do mera w Malnoue, a następnie i do proboszcza. Wszystko już ułożonem zostało... Twe zaślubiny, które miały nastąpić za trzy dni, jutro się odbędą.
Aniela, aby nie upaść, wsparła się o krzesło, nogi chwiały się pod nią.
— Jutro zatem, w merostwie, o wpół do jedenastej, w kościele, a w samo południe zasiądziemy do stołu z zaproszonymi gośćmi, których już o tem powiadomiłem.
— Jutro... — pomyślała panna Verrière ze drżeniem. — Niepodobna, ażeby siostra Marya na jutro wróciła... Nic więc nie ocali mnie przed tem małżeństwem... Jestem zgubioną!..
Usiłując jednakże całą siłą woli odzyskać utraconą energię:
— To niepodobna, mój ojcze... — szepnęła.
— Niepodobna... dlaczego? — zawołał groźnie Verrière. — Jakież szaleństwo znowu tobą owładać poczyna? Wstrzymać zapowiedziane i ogłoszone małżeństwo? Co znaczy, że zostanie ono przyśpieszonem o czterdzieści ośm godzin? Jest to drobny szczegół, nie mający żadnej wagi... Musisz zawrzeć jutro ten związek... słyszałaś? Musisz... ja tak chcę!.. Znasz mnie, iż nic nie zdoła zwalczyć mej woli. Bądź więc posłuszną, jak dobra córka, to lepiej. Twój opór nic tu nie poradzi... bo wszelki opór ja złamię!
Tu wyszedł, zostawiwszy obezwładnioną Anielę.
— Zaślubić tego człowieka, o którego występku powiadomioną zostałam — mówiła do siebie, odzyskawszy przytomność — ach! nigdy! Byłabym równie podłą, jak on, zgadzając się na noszenie ukradzionego przezeń nazwiska, zabranego we krwi i zbrodni być może! Tak... jeśli zbraknie mi siły do stawienia ojcu oporu, w chwili, gdy wszystko mnie opuści, znajdę odwagę by umrzeć! Jutro żyć przestanę!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nazajutrz, o godzinie szóstej rano, pociągiem, przybywającym z Marsylii do Paryża, przybyła siostra Marya z porucznikiem Vandame.
Oboje wsiedli do powozu i zakonnica rozkazała jechać na ulicę Flechièr.
— Pan Stanisław Dumay już przybył zapewne? — pytała stojącej w bramie odźwiernej.
— Pan Dumay, siostro... — powtórzyła kobieta — nie ma go wcale. Już miesiąc przeszło jak wyjechał i nie wiemy co się z nim stało? Jesteśmy o niego nawet bardzo niespokojni; dobry to bowiem był chłopiec.
— Nie obawiajcie się — odparła zakonnica — otrzymałam od niego list przed kilkoma dniami. Wkrótce powróci do Paryża.
— Nadjedzie lada chwila. Przyjdę tu powtórnie.
— Gdyby przybył, powiem mu, aby zaczekał na ciebie, siostro.
— Dobrze... powiedz mu to, pani.
— Trzeba nam będzie zaczekać parę godzin — mówiła zakonnica, zwracając się do oczekującego na nią w powozie Vandame’a. — Misticot nie opóźni się wiele. Pojedziemy do Malnoue w godzinach, w których mój wuj wraz z tym nędznikiem w biurze się znajdują i naradzimy się z Anielą co czynić.
— Przewódź mną siostro... — rzekł Vandame — nie mam innej woli nad twoją.
— A więc pozostań w powozie, ja wstąpię do pałacu na bulwarze Haussmana, zapytać odźwiernego, co słychać w Malnoue.
I pobiegła szybko ku pałacowi.
Na głos dzwonka, odźwierny pośpieszył otworzyć, okazując zdziwienie na widok zakonnicy.
— Ty tu... siostro Maryo? — zawołał.
— Przybywam właśnie z podróży.
— I nie byłaś w Malnoue?
— Śpieszyłam, ażeby przybyć przed zaślubinami mojej kuzynki.
— Przed zaślubinami... Lecz siostro, przybywasz właśnie w chwili obrzędu... Widzę, iż cię to zdumiewa... Nic zatem nie wiesz co się tu działo?
— Wiem, iż małżeństwo miało nastąpić pojutrze.
— Ależ bynajmniej! Przyśpieszonem ono zostało.
— Przyśpieszonem? — powtórzyła zakonnica, bledniejąc.
— Dziś rano, właśnie w tej chwili, panna Aniela zaślubia pana Desvignes.
— Boże... mój Boże! — Zwołała siostra Marya z przerażeniem. I wybiegła na ulicę, pozostawiając w osłupieniu odźwiernego.
Przybiegłszy do oczekującego na nią w powozie Vandame’a:
— Jedźmy... jedźmy! co żywo... — wołała, wsiadając.
— Lecz dokąd? — pytał porucznik.
— Do Malnoue... Aniela dziś zrana ma zaślubić tego nędznika. Ach! czyliż na czas przybyć zdołamy!
Vandame wydał okrzyk rozpaczy.
— Na stacyę Wschodniej drogi żelaznej! — rzekła siostra Marya do woźnicy. — Dwadzieścia franków na piwo... Pędź co koń wyskoczy!
Powóz potoczył się w szalonym biegu.
W Malnoue od rana ruch i ożywienie niezwykłe panowały.
Szeregi powozów od godziny dziewiątej wjeżdżały w dziedziniec zamkowy, przywożąc zaproszonych, których przyjmował Verrière, wraz ze swym przyszłym zięciem na pałacowym peronie.
Aniela milcząca, z pochylonem czołem, dozwalała bezwiednie wdziewać na siebie pokojówkom ślubne ubranie.
Twarz jej była bladą, jakby wykuta z marmuru. Od czasu do czasu podnosiła wzrok na wskazówki zegara, szepcząc z cicha:
— Siostra Marya nie przybywa!
Uderzyło w pół do dziesiątej.
Wszedł Verrière, prosząc córkę, by się ukazać zechciała w salonie zaproszonym.
— Idę natychmiast... — odpowiedziała ledwie dosłyszalnym głosem.
I poszła za ojcem w rzeczy samej, dobywszy z toalety i wsunąwszy do kieszeni, białej, jedwabnej swej sukni pokrytej koronkami i kwiatami, maleńki rewolwer z rękojeścią z kości słoniowej, prawdziwe cacko, którym postanowiła odebrać sobie życie, gdyby ją wszelka nadzieja pomocy zawiodła.
W salonie zaczęły się dla niej nowe, niewysłowione męczarnie. Trzeba się było uśmiechać do ludzi obcych, nieznanych, odpowiadać na wyrazy, których nie rozumiała prawie.
Zdawało się jej, iż się znajduje w jakimś śnie strasznem, w marzeniu.
Punkt o dziesiątej kamerdyner oznajmił, iż powozy oczekują, by zawieść obecnych do merostwa i kościoła.
Verrière podał rękę swej córce, prowadząc ją pośród grup, zaproszonych gości, za nim szedł jego przyszły zięć, wiodąc żonę jednego ze znakomitych bankierów Paryża i wszyscy za nimi szli ku drzwiom głównego wyjścia.
Drzwi te nagle się otwarły.
Siostra Marya z Emilem Vandame ukazali się w progu.
Krzyk z trojga piersi wybiegł razem.
Okrzyk radości z głębi serca Anieli i dwa krzyki trwogi i przerażenia z ust Verrièra i jego wspólnika.
— Emil! — zawołała Aniela — ty żyjesz?
I padła w objęcia swojej kuzynki.
— Nie spodziewałeś się mnie zobaczyć, mój wuju — mówił oficer artyleryi, podchodząc ku bankierowi. — Nic dziwnego! sądziłeś bowiem, żem umarł, lecz dzięki Bogu żyję i na czas przybywam.
— Na czas? — powtórzył Verrière, zbierając całą przytomność umysłu. Na czas... jakto, powiedz mi, mam rozumieć?
— Bądź spokojnym, mój wuju... — odparł z lekką ironią Vandame — nie przybywam po odbiór przynależnej mi części spadku po Edmundzie Béraud, lecz aby wstrzymać małżeństwo mojej kuzynki, z tym oto człowiekiem.
Tu wskazał ręką na byłego sekretarza z Kalkuty.
Karol Gèrard, a raczej fałszywy Desvignes, odzyskał całą krew zimną.
— Pytam co to znaczy, panie? — zawołał, zbliżając się do Vandame’a. — Za zbyt pan mówisz podniesionym tonem. Zapominasz, iż w mojem ręku spoczywa prawo twojego życia i śmierci, a prawo to sam mi dałeś.
Obecni skupiać się około przybyłych i szeptać zaczęli.
— Tak, dałem to prawo przeciwnikowi mojemu, sądząc go być uczciwym człowiekiem, ale nie tobie, jak widzisz... — rzekł Vandame. — Dałem je Arnoldowi Desvignes, ale nie tobie, fałszerzu, ukrywającemu swoje prawdziwe, pod ukradzionem nazwiskiem. Ha! wywołujesz swe prawa... Ja im zaprzeczam! Mów zaraz... kim jesteś?
— Wszystka krew twoja nie starczy na zmycie tej obelgi; — zawołał przerywanym z wściekłości głosem zabójca Edmunda Béraud.
— Obelgi... tobie? Pojedynek z tobą? — odrzekł porucznik, pogardliwie wzruszając ramionami. — Powiedz przede wszystkiem, jak się nazywasz?
— Wiesz dobrze, że się nazywam Arnold Desvignes — wołał nikczemnik, zsiniały z zawiści i gniewu.
W chwili, gdy wymawiał te słowa, Misticot ukazał się we drzwiach salonu. Po za nim weszli trzej jacyś nieznani mężczyźni.
— Arnoldem Desvignes!.. — zawołał podrostek z Montmartre, dosłyszawszy ostatnie wyrazy. — Arnoldem Desvigues... to kłamstwo... fałsz!... Arnold Desvignes, został pchniętym przez ciebie nożem w piersi w Londynie, poczem wrzuciłeś go w Tamizę!
— Kłamstwo!... potwarz... a raczej szaleństwo!... chciał wyrzec nędznik, gdy nagle znalazł się w obec stojącego naprzeciw siebie prawdziwego Arnolda Desvignes, który rzekł groźnie:
— Śmiesz-że zaprzeczyć temu Karolu Gèrard? Ha! tym razem sądzę, trudno ci będzie!
Przyciśniony nagle, straciwszy przytomność, morderca kupca dyamentów cofnął się w tył ku drzwiom, jak gdyby pragnął ratować się ucieczką, lecz tu zastąpili mu drogę trzej nieznajomi, którzy weszli do salonu wraz z Misticotem.
Byli to: prokurator Rzeczypospolitej, naczelnik i komisarz policyi.
Na pałacowym peronie, agenci trzymali Agostiniego, silnie skrępowanego łańcuchami.
— Ten człowiek nazywa się w rzeczy samej Karol Gèrard — rzekł prokurator. — On usiłował zabić Arnolda Desvignes, okradłszy go z pieniędzy. On jest mordercą Edmunda Bèraud!
Tu dał znak komisarzowi policyj, który kładąc rękę na ramieniu zbrodniarza, rzekł:
— Karolu Gèrard... w imieniu prawa aresztuję cię!
Jednocześnie dwaj policyjni agenci włożyli mu na ręce kajdany, mimo oporu jaki stawiał bezużytecznie z swej strony.
— Panie! — rzekł prokurator Rzeczypospolitej, zwracając się do Verrièra — zostałeś pan haniebnie oszukanym przez tego zbrodniarza. Podziękuj pan temu oto młodemu chłopcu — dodał, wskazując ręką na Misticota. — Jemu zawdzięczasz bowiem, żeś nie dostał za zięcia złodzieja, fałszerza i mordercy!
Bankier drżąc cały, nie będąc w stanie wymówić jednego słowa, padł na krzesło, jak człowiek rażony apopleksyą.
— Pójdź z nami! — wygłosił rozkaz naczelnik policyi, zwracając się do Karola Gèrard.
Zbrodniarz był posłusznym. Przechodząc jednak pomiędzy dwoma agentami, rzucił na Vandame’a, Anielę, zakonnicę i Misticota spojrzenie pełne nienawiści, mówiąc zcicha:
— Nie wszystko jeszcze skończone!.. Moja głowa trzyma się jeszcze na ramionach. Będę się starał dać wam rewanż!
Zaproszeni, z pośpiechem opuścili salon, dążąc do swoich powozów.
— Siostro — rzekł Misticot do zakonnicy, wskazując Anielę i Vandâme’a, trzymających się za ręce. — Przypominasz sobie tam, na wzgórzach Montmartre ów dzień, w którym ofiarowałem pannie Verrière, mały, poświęcany medalik. Mówiłem wtedy, że ów medalik szczęście jej przyniesie, i nie omyliłem się w tem bynajmniej!..
Siostra Marya chciała coś chłopcu odpowiedzieć, gdy nagle wybuch szalonego śmiechu, z ust Verrièra zmroził lodem obecnych.
Bankier podniósł się, wyprostował, a rzucając się i gestykulując na wszystkie strony, począł wymawiać jakieś urywane niezrozumiałe zdania.
Dostał nagłego pomięszania zmysłów.
Nazajutrz jego obłąkanie w furję się zmieniło.
Odwieziono go do domu dla chorych umysłowo, gdzie we dwa dni zakończył życie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
We trzy miesiące po wypadkach jakie opowiedzieliśmy powyżej, Emil Vandame zaślubił Anielę, oboje oni teraz pozostali jedynymi spadkobiercami Edmunda Béraud, a tym sposobem, właścicielami kolosalnego majątku, co pozwoliło im czynić wiele dobrego.
Na ich żądanie, Arnold Desvignes, ów prawdziwy Desvignes, objął administracyę tegoż.
Marzenie Misticota spełnionem zostało.
Dzięki Anieli i siostrze Maryi, stał się właścicielem pięknej księgarni na bulwarach, ma on nadzieję zostać kiedyś wydawcą.
Agostini nie mając chęci być wysłanym do Nowej Kaledonij, otruł się w więzieniu.
W ciągu prowadzenia procesu Karola Gèrard, ważne a niespodziewane odkrycia dokonanemi zostały.
Policya przetrząsnęła mieszkanie na bulwarze Beaumarchais’ego. Odnaleziono w jego pałacu przy ulicy Tivoli, biurko, zabrane Flogne’mu. Pozyskano dowody, że Karol Gèrard nie tylko zamordował Edmunda Béraud, lecz zgładził inspektora policyi Flogne’go, komisanta handlowego Delvignes, a następnie Wiliama Scott i Trilbego, dwóch swoich wspólników.
Sprawę tę sądziło zebranie sędziów departamentu Sekwany.
Zapadł wyrok śmierci na zbrodniarza przez gilotynowanie, co miało zostać wykonanem w jak najkrótszym czasie.