Hrabia Monte Christo/Tom III/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Hrabia Monte Christo | |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna | |
Data wyd. | 1929 | |
Druk | Drukarnia Literacka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Le Comte de Monte-Cristo | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
MONTE CHRISTO
1929
Drukarnia Literacka, Warszawa, N.-Świat 22, tel. 281-88
WIELKOŚWIATOWE ROZRYWKI.
MAJOR CAVALCANTI.
Po otrzymaniu powyższych rozkazów, Bertuccio udał się do Auteuil, biorąc ze sobą całą armję służących.
W pół godziny zaś po jego wyjeździe, przed bramą pałacu hrabiego w Paryżu, stanął skromny fiakr jednokonny, z którego wysiadł mężczyzna lat około pięćdziesięciu, w bronzowym ongi, a dziś pozieleniałym surducie brandenburskim. Szerokie, granatowe pantalony, buty dość jeszcze całe, o grubej podeszwie, lecz połysku dość wątpliwym, jelonkowe rękawiczki, nakoniec kapelusz, z kształtu nawet do żandarmskiego kaszkietu podobny — dopełniały stroju. Osobnik ten bojaźliwie uderzył w dzwonek, pytając się następnie, czy jest to pałac należący do hrabiego Monte Christo.
Otrzymawszy odpowiedź potakującą, wszedł, zamknął sam drzwi za sobą i udał się dziedzińcem do pałacu.
Główka mała, na krótkiej szyi, włosy ubielone, wąs gęstym szronem przypruszony, były wystarczającymi dla Baptysty wskazówkami, iż jest to gość przez hrabiego oczekiwany. Bez najmniejszych więc trudności przybyły został wprowadzony w głąb apartamentów, do gabinetu, w którym byli przyjmowani interesanci i dostawcy. Po chwili wszedł Monte Christo, uśmiechem witając niezwykłego gościa.
— Jakże się kochany pan miewa? — powiedział — właśnie oczekiwałem na niego.
— Pan hrabia był tak łaskaw oczekiwać na mnie? — zdziwił się luceńczyk.
— Ależ tak, czekałem. Zawiadomiono mnie przecież, że pan będziesz dziś u mnie, o godzinie siódmej.
Luceńczyk zdawał się być trochę niespokojnym.
— Wszak pan jesteś — rzekł Monte Christo — margrabią Bartłomiejem Cavalcanti?
— Tak jest, jestem Bartłomiejem Cavalcanti — przyznał luceńczyk wesoło.
— Major wojsk austrjackich?
— Czyż ja miałbym być majorem? Tak, tak... jestem nim. I bardzo jestem z tego kontent.
— Przybywasz pan od mnie z polecenia?
— Księdza Bussoni. A oto jego list.
— Niezmiernie rad jestem. Proszę mi go podać.
Monte Christo wziął list i przeczytał go uważnie.
Major tymczasem wielkiemi z podziwu oczyma rozglądał się po pokoju, najbardziej jednak przyglądał się właścicielowi pałacu.
— To samo, co już wiedziałem poprzednio. Zacny ksiądz pisze: „Major Cavalcanti, znakomity patrycjusz Lukki, potomek Cavalcantich z Florencji, posiadający pół miljona rocznego dochodu“...
Monte Christo przerwał czytanie i skłonił się gościowi.
— Pół miljona dochodu! Niech djabli wezmą! To nie żarty... zawołał.
— Więc ksiądz Bussoni napisał pół miljona?... niechże i tyle będzie! Choć ja, słowo honoru daję, nigdy nie przypuszczałem, ażeby tego aż tak dużo było!
— Bo pan masz intendenta, który cię okrada! Ha! cóż robić, kochany panie Cavalcanti? Każdy z nas w tem samem jest położeniu.
— Czego to ja się dowiaduję! — odpowiedział luceńczyk — natychmiast wypędzę złodzieja!
Monte Christo wziął się znów do czytania listu:
...„Jednej tylko mu brakuje do szczęścia rzeczy“...
— O tak!... jednej tylko!... powiedział z wesołem westchnieniem przybyły.
...„Chciałby odnaleźć swego syna najukochańszego, którego porwał mu przed laty jakiś nikczemnik!“...
— Syn mój miał wtedy pięć lat zaledwie — rzekł luceńczyk z ponownem westchnieniem, wznosząc oczy do nieba.
— Biedny, nieszczęśliwy ojcze! — powiedział Monte Christo, a nie otrzymując odpowiedzi, czytał dalej:
...„Otóż ja w jego zbolałe serce przelałem nadzieję, że ty, hrabio, będziesz w możności tego syna mu zwrócić“...
Z wyrazem największego niepokoju spojrzał luceńczyk na Monte Christo.
— Tak jest, mogę, — powiedział hrabia.
Twarz majora rozjaśniła się.
— Więc list ten w całości jest prawdziwy? — zapytał.
— Ależ tak! — z jakiej racji wątpić w to mogłeś?
— Bynajmniej, nie wątpiłem o tem nigdy. Jakżeż bowiem człowiek tak poważny, jak ksiądz Bussoni, mógłby sobie pozwalać na żarty tego rodzaju? Tylko, szanowny panie hrabio, tam, zdaje się, jest jeszcze dopisek...
— A tak, prawda — przyznał Monte Christo — jest jeszcze i dopisek.
...„Aby uchronić — czytał dalej Monte Christo — majora Cavalcanti od kłopotu przenoszenia swych funduszów, przesyłam dla niego czek na sumę 2,000 franków, na koszta podróży, oraz rewers na 48,000 franków, które mi jesteś, hrabio, winien“.
Major rzucił na hrabiego wzrokiem pełnym niepokoju.
— Dobrze — powiedział spokojnie Monte Christo — z księdzem Bussonim mamy stale rachunki. Nie wiem, oczywiście, czy akurat 48,000 franków zostałem mu winien, ale to nie zmienia stanu rzeczy. Sumę tę wypłacić panu mogę natychmiast. Czy tak bardzo ci jednak, majorze, na tem zależy?
— Już to, prawdę powiedziawszy, tak bardzo na księdza Bussoniego liczyłem, że nie zaopatrzyłem się w inne kapitały. To też, gdybym tak sumy tej nie otrzymał, tobym się znalazł tutaj w mieście, którego nie znam zupełnie, w dość przykrem położeniu.
— Czyż taki bogacz, jak pan, znaleźć się może gdziekolwiek w pieniężnych kłopotach? — zapytał Monte Christo.
— Ależ u djabła, ja tutaj nie znam absolutnie nikogo! — zawołał, podnosząc głos, luceńczyk.
— Ale pana znają wszyscy. A już bankierzy — z pewnością.
— Tak, zapewne... Wolałbym wszelako, gdyby pan hrabia sumę tę zechciał mi wypłacić.
— Ależ z największą przyjemnością! — odpowiedział hrabia.
Major oniemiał i osłupiałym wzrokiem spojrzał na hrabiego.
— Ależ proszę, siadaj pan — zawołał hrabia — jakiż ja jestem nieuważny! Od kwadransa rozmawiamy, a ja pana nie poprosiłem siedzieć!
— O, nic nie szkodzi! — powiedział major, lecz wziął natychmiast krzesło i usiadł.
— Możebyś się pan czem posilił teraz?... Tak szklaneczkę porto, albo alikante?
— Jeżeli łaska, to proszę o alikante, jest to moje ulubione wino.
— Mam właśnie wcale niezłe. Może z biszkoptem w dodatku?
— Niech będzie i z biszkoptem!... jeżeli pan hrabia tak chcesz koniecznie.
Monte Christo zadzwonił. A gdy wszedł Baptysta, podszedł do niego i zapytał zcicha:
— I cóż?
— Młodzieniec ten już przybył oddawna i oczekuje w mniejszym salonie — odpowiedział równie cicho lokaj.
— Dobrze. Przynieś wina alikante i biszkoptów.
Baptysta wyszedł, lecz prawie natychmiast powrócił z żądanymi przedmiotami.
Hrabia nalał z omszałej butelki i major wziął się natychmiast do pełnego kieliszka i do biszkoptów.
— Otóż — odezwał się Monte Christo — jesteś oddawna mieszkańcem Lukki, jesteś bogaty, ze znakomitej pochodzisz rodziny, jesteś ogólnie szanowany... słowem masz wszystko, co tylko człowieka jest zdolne uczynić szczęśliwym.
— Wszystko, panie hrabio — odpowiedział major, połykając biszkopt w winie umoczony — mam wszystko!
— Jednej tylko rzeczy brakuje ci do szczęścia?...
— O, tak!... jednej tylko!
— Pragnąłbyś odnaleźć swego syna?...
— A tak! — rzekł major, biorąc czwarty biszkopt i nalewając sobie, po raz niewiadomo już który, wina.
Zacny luceńczyk wzniósł, mówiąc słowa te, oczy do nieba i chciał westchnąć, ale się tylko zachłysnął winem.
— Chciałbym jednak wiedzieć, drogi panie Cavalcanti, jak to było z tym synem? — Mówiono mi bowiem, że jesteś kawalerem?...
— Takie było ogólne mniemanie... Ja sam nawet...
Przy słowach tych luceńczyk wyprostował się, przybierając minę pełną godności, lecz spuszczając jednocześnie oczy z wyrazem zawstydzonej skromności.
— I chciałeś następnie naprawić popełniony błąd — mówił Monte Christo — przez wzgląd na matkę dziecięcia?
— A tak. Chciałem naprawić błąd, przez wzgląd na nieszczęśliwą, a najzupełniej niewinną matkę!...
— Pochodziła ona podobno z najlepszej rodziny?
— Tak! tak! To była patrycjuszka z Fiesole, panie hrabio, patrycjuszka!
— Jakże się nazywała? Czy nie Olivia Corsinari?
— Tak właśnie się nazywała. Olivia Corsinari.
— Margrabianka?
— Ależ tak, margrabianka.
— I wkońcu ożeniłeś się pan z nią, pomimo oporu ze strony rodziców?
— Rodzice moi ogromnie się opierali.
— Papiery, dotyczące związku tego, masz pan, oczywiście, wszystkie w porządku?
— Jakie papiery? — z przestrachem zapytał luceńczvk, odpychając gwałtownie tylko co napełniony kieliszek wina.
— Akt ślubny z Olivią Corsinari i metrykę urodzenia dziecka. Miał na imię Andrzej, jeżeli mnie pamięć nie myli.
— Tak mi się zdaje... wyjąkał luceńczyk.
— Jakto: tak ci się zdaje?... Czyżbyś nie był pewien tego, jakie ma imię twój najukochańszy syn?
— Ach! panie hrabio! Tyle lat już upłynęło od chwili, gdy mi go porwano... Czyż więc dziwić się można, że coś niecoś zapomniałem?
— Prawda, że bardzo wiele od tego czasu upłynęło wody w rzekach, wiele rzeczy w pamięci ludzkiej się zatarło! — w zamyśleniu powiedział Monte Christo — papiery jednak masz w porządku?
— Z żalem wyznać panu hrabiemu muszę, że nie zabrałem ich z sobą, nie będąc pewien, czy będą mi one potrzebne?
— Tam do djabła! — zawołał Monte Christo, trzaskając w palce — papiery te są nieodzowne!
Luceńczyk potarł potem zroszone czoło.
— Są konieczne — powiedział — co tu teraz zrobić? Cóż to za nieszczęście, że ja ich nie wziąłem!
— Na szczęście, ja je mam już u siebie; ksiądz Bussoni już mi je nadesłał.
— Nieoceniony, zaprawdę, z tego księdza człowiek — zawołał wtedy uradowany luceńczyk, który przed chwilą już się był pożegnał ze swemi 48.000 franków. — Prawdziwe to szczęście; nie spodziewałem się tego po nim! Więc ksiądz Bussoni sam przysłał te papiery panu?
— Oto są!... Zaślubiłeś pan, jak się z nich dowiadujemy, Olivię Corsisari w kościele św. Pawła, na Monte Cattini.
— Prawda, zupełna prawda, na honor, — zawołał major, z podziwem spoglądając na świadectwo.
— Zaś tutaj oto jest metryka Andrzeja Cavalcanti, wydana przez proboszcza w Saravazza.
— Zawsze utrzymywałem papiery te w najwyższym porządku. Zacny ksiądz, że je zabrał i przesłał tutaj!
— Weź więc te papiery, majorze, są one twoją własnością przecież, a następnie oddaj je synowi, bo bez nich trudneby miał życie.
— A teraz — podjął Monte Christo — co się tyczy matki tego młodzieńca...
— Margrabianki Corsinari...
— To ta, o ile wiem, już umarła?
— Do dziś jej śmierć opłakuję! Ach, jak ja ją kochałem i do dziś kocham jeszcze!
— Cóż robić?... pocieszać zaczął Monte Christo — wszyscy jesteśmy śmiertelni. Teraz winieneś, panie Cavalcanti, wiedzieć, iż we Francji nic nikomu do tego, że pan od piętnastu lat byłeś z synem rozłączony. Wszystkie te historje o porywaniu dzieci są we Francji bardzo źle uważane, możesz więc mówić, że z synem nie widywałeś się od lat, lecz tylko dlatego, iż przebywał on w collegium, ty zaś po śmierci żony odsunąłeś się od towarzystwa i żyłeś w samotni, zdala od świata i ludzi.
Ale my tutaj rozprawiamy w najlepsze, a tam przecież, w dalszych salonach, czeka na ciebie twój syn, dziecię twoje jedyne, twój Andrzej.
— Doprawdy? — powiedział z angielską prawdziwie flegmą luceńczyk — ach, jak bardzo pragnę go zobaczyć!
— Drogi panie — powiedział Monte Christo — pojmuję twe wzruszenie, ucisz jednak na chwilę twe ojcowskie serce. Muszę przecież odpowiednio przygotować i młodzieńca, ażeby zbyt silne wzruszenie nie zabiło go czasem. Zabawiaj się tymczasem butelką, która jak widzę nie została wypróżniona do dna jeszcze, a za kwadrans zobaczysz swego syna.
— Przyprowadzisz go więc tutaj, panie hrabio?
— Bynajmniej. Nie chcę stawać pomiędzy ojcem a synem, będziesz z nim sam na sam tylko, panie majorze. Gdyby cię miał zawieść głos krwi, co zresztą jest niemożliwe, to powiadam ci, iż syn twój wejdzie temi oto drzwiami. Jest to słusznego wzrostu młodzieniec, o jasnych, trochę nazbyt złotawych może włosach, ujmujący i zgrabny. Zobaczysz!
— Wszystko to doskonałe — zagadnął major — pan hrabia przypomina sobie jednak, że ja na drogę miałem zaledwie 2.000 franków. Wydałem prawie wszystko.
— Potrzebujesz więc pieniędzy! Nic nadto naturalniejszego! Dla okrągłego rachunku weź teraz te 8.000 franków.
Oczy luceńczyka rozbłysły jak djamenty.
— Jestem panu winien jeszcze 40,000 franków.
— Czy mam panu hrabiemu wydać kwit? — zapytał major, chowając starannie pieniądze.
— A to na co?
— Będzie to panu potrzebne niewątpliwie przy obrachunkach z księdzem Bussoni?
— To mi pan dasz później kwit ogólny na całą sumę, gdy ci wyliczę pozostałe 40,000 franków. Pomiędzy uczciwymi ludźmi podobne ostrożności są zbyteczne. Słówko jednak, majorze, już ostatnie.
— Bardzo proszę.
— Otóż nieźle by było, ażebyś ten swój surdut brandenburski zmienił tutaj na strój bardziej paryski.
— Doprawdy? — zapytał major, spoglądając z pewnem upodobaniem na swój ubiór.
— Można to było nosić doskonale w Valeggio, lecz nigdy w Paryżu. Jeżeli tak wielką do ubioru tego przywiązujesz wagę, to będzie mógł przyodziać się weń ponownie w chwili wyjazdu z Paryża.
— Lecz cóż ja teraz na siebie włożę?...
— No, przecież tam znajdziesz coś nie coś jeszcze w swych kufrach, które wraz z tobą przybyły do Paryża?
— W jakich kufrach?... mały tłómoczek.
— Jak to znać starego żołnierza. Oczywiście, że ze sobą masz tylko walizę podręczną. Ale przecież wczoraj jeszcze przyszedł twój bagaż, z paru kufrów się składający, do Paryża i został odesłany do hotelu „Royal“, przy ulicy Richelieu. Przecież ksiądz Bussoni mi pisał, że tam właśnie zamówiłeś sobie mieszkanie.
— Więc w tych kufrach...
— Znajdziesz zapewne wszystko, co ci będzie w Paryżu potrzebne. Nie wątpię, iż przed wyjazdem kazałeś lokajowi zapakować: toalety na miasto, galowy mundur, wszystkie ordery, jakie otrzymałeś... Nie zapominaj nigdy o przypinaniu do munduru tych orderów. W Paryżu ogólnie się z krzyżów śmieją, ale je noszą zawsze!
ANDRZEJ CAVALCANTI.
Po rozmowie tej, hrabia Monte Christo poszedł do salonu, który Baptysta miał zwyczaj nazywać błękitnym, a do którego przed jakąś pół godziną został wprowadzony młodzieniec o postaci zręcznej, ubrany elegancko.
Gdy hrabia wszedł do salonu, młodzieniec spoczywał na sofie, niedbale rozciągnięty i zabawiał się uderzaniem trzciną ze złotą gałką, po obuwiu.
Spostrzegłszy hrabiego podniósł się żywo.
— Czy pan jesteś hrabią de Monte Christo? — zapytał.
— Tak jest, panie. A ja czy mam zaszczyt powitać w domu mym pana vicehrabiego Andrzeja Cavalcanti?
— Jestem właśnie Andrzejem hrabią Cavalcantim, do usług — odpowiedział wytworny młodzieniec, składając wyszukany ukłon.
— Musisz pan mieć zapewne jakiś list polecający?
— Nic o nim nie mówiłem, z racji podpisu, który wydaje mi się dosyć oryginalny.
— Czy nie Sindbad marynarz?... O, jest to pseudonim pewnego anglika, wielkiego oryginała, którego prawdziwe nazwisko jest mi znane doskonale. Jest to lord Wilmor.
— Teraz rozumiem już wszystko — odpowiedział Andrzej — już się wszystko wyjaśniło. Właśnie tego anglika znałem bardzo dobrze... Tak... bardzo dobrze!
— W takim ranie — powiedział hrabia z uśmiechem dużego zadowolenia — może zechcesz mi opowiedzieć cośkolwiek o sobie i o swojej rodzinie?
— Najchętniej, panie hrabio. Jestem, jak to już panu powiedziałem, hrabią Andrzejem Cavalcantim, synem majora, margrabiego Bartłomieja Cavalcanti; przodkowie moi od wieków są do złotej księgi Florencji zapisani...
Rodzina nasza, aczkolwiek dosyć dotychczas bogata, przeszła przez wiele nieszczęść w ostatnich czasach. Ja sam, w piątym, czy szóstym roku życia porwany zostałem przez nikczemnego guwernera, tak iż od lat piętnastu nie widziałem ojca.
— W rzeczy samej, drogi panie, wszystko to, co mi pan opowiadasz, jest zgodne z tem, co mi ów Sindbad marynarz pisał już uprzednio — przemówił w odpowiedzi hrabia, wpatrując się z ponurem zadowoleniem w tę twarz swobodną, o pięknych rysach, a przypominającą twarz złego anioła — i dobrześ pan uczynił, iż zastosowałeś się we wszystkiem do wskazówek owego Sindbada, ojciec pański bowiem jest tu rzeczywiście właśnie, w poszukiwaniu swego straconego syna.
Hrabia od wejścia do salonu nie spuszczał oczu z młodzieńca, podziwiając pewność jego głosu i wzroku. Na te kilka tak naturalnych wyrazów: „ojciec pański jest tu rzeczywiście“, Andrzej jednak podskoczył i krzyknął przerażony:
— Ojciec mój jest tutaj?!
— Ależ tak!... pan major Bartłomiej Cavalcanti.
Wyraz przestrachu znikł z twarzy Andrzeja momentalnie.
— Ach, tak, prawda, major Cavalcanti — przemówił spokojnym już prawie głosem — więc mówisz, hrabio, że ten drogi ojciec się tutaj znajduje?
— Tak, panie. Winienem ponadto dodać, że tylko co się z nim rozstałem, a historja, jaką mi o swym zaginionym synu opowiadał, wzruszyła mnie do łez. Nie wiesz może jeszcze tego, iż pewnego razu otrzymał on wiadomość, iż ci, którzy jego syna porwali, są gotowi powrócić mu go, za okupem jednak bardzo znacznym. Nie zraziło to zacnego ojca, sumę żądaną przesłał natychmiast na granicę Piemontu, wraz z paszportem, do Włoch zaawizowanym. Wszak pan byłeś w południowej Francji ostatnio, o ile mi wiadomo?.
— Tak jest, panie — odpowiedział Andrzej z dość niepewną miną — w południowej Francji bawiłem właśnie.
— Powóz oczekiwać miał w Nicei?
— Informacje twoje są doskonałe, panie hrabio. Otóż z Nicei udałem się do Genui, z Genui do Turynu, z Turynu do Chambery, a stamtąd do Paryża.
— Ojciec pański spodziewał się spotkać pana w drodze, bo właśnie tym samym traktem i on również jechał.
— Wątpię tylko, czy mój drogi ojciec potrafił mnie poznać. Od czasu bowiem, gdy mnie ostatni raz widział, zmienić się musiałem trochę!
— To jest rzecz bez znaczenia! Czyż sam głos krwi nie byłby wystarczająco silnym wskaźnikiem?
— Zapewne... Nie pomyślałem o tem.
— Jedna tylko rzecz niepokoi teraz margrabiego Cavalcanti — ciągnął dalej Monte Christo — co pan przez cały ten czas rozłąki porabiałeś? Przyjaciel mój, lord Wilmor, wspominał mi, że zastał cię w bardzo przykrem położeniu. Pod jakim względem? — nie zapytywałem, bo nie jestem ciekawy. Mówił mi, iż chce przywrócić panu stanowisko, jakie utraciłeś w świecie, że poszukuje pańskiego ojca i że go znajdzie; szukał go i odnalazł, jak się okazuje. Wczoraj nakoniec zawiadomił mnie o pańskiem przybyciu i udzielił mi nieco wiadomości, dotyczących pańskiego majątku. A teraz... tylko niech to pana nie obraża, że pozwalam sobie zapytać go o to, czy nieszczęścia, których zaznałeś, nie narażą pana na drażliwe stanowisko względem świata?
— Panie hrabio — odpowiedział młodzieniec, który w miarę przemówienia hrabiego coraz większej nabierał pewności siebie — prześladowcy moi, którzy mnie porwali, w tym celu niewątpliwie, ażeby potem dobrze mnie odprzedać, rozumieli dobrze, że dla wykorzystania swych czynów, należy się starać o mą osobistą wartość; w tej myśli otrzymałem dość staranne wychowanie. Łotry traktowali mnie jak w Azji traktują niewolników, których ich panowie kształcą na muzyków, tancerzy, doktorów, filozofów... aby następnie tem drożej ich sprzedać na rzymskiem targowisku.
Monte Christo uśmiechnął się z zadowoleniem. Nie spodziewał się aż tyle po panu Andrzeju Cavalcantim.
— Gdyby zresztą — dodał młodzieniec — w wychowaniu mem uderzały pewne braki, sądzę, że przez wzgląd na nieszczęście, które stało się udziałem mojem, powinienbym znaleźć pewne pobłażanie...
— Czyń pan tedy, mój hrabio, jak uważasz — odrzekł niedbale Monte Christo — jesteś panem siebie i swej woli, od ciebie więc zależy decyzja w tym względzie. Ja tylko upewnić cię mogę, że nikomu nie wspomnę o tych wypadkach. Historja twego życia to czysty romans, świat jednak, który uwielbia romanse, o ile są one w kolorowe okładki przybrane, rzecz dziwna! — nie wierzy tym wszystkim, w których żywa krew płynie.
Andrzej stracił nad sobą wszelką moc i przytomność. Był rozbity.
— Ja jednak — ciągnął dalej Monte Christo — jestem gotów służyć panu we wszystkiem.
— Przez wzgląd jednak na lorda Wilmora, który mnie polecił panu hrabiemu tak gorąco, — zaryzykował Andrzej odważnie — racz mnie pan wspierać.
— Zapewne — odpowiedział Monte Christo — tylko że lord Wilmor nie poinformował mnie najzupełniej, że młodość twoja, drogi panie Andrzeju, do tego stopnia była burzliwa. Nie żądam jednak od pana spowiedzi. Zresztą, jest tutaj ojciec pański, który przybył aż z Lukki, ażeby cię zobaczyć i w świat cię wprowadzić. Ujrzysz go pan za chwilę, może jest on cokolwiek szorstki i zaniedbany, jest to jednak rzecz bez znaczenia, zwłaszcza gdy się weźmie pod uwagę, iż człowiek ten przez lat dwadzieścia przebywał w austrjackiem wojsku. No, od austrjaków, jako od niemców, trudno przecież wymagać grzeczności! Zresztą, jak na ojca, jest on dość znośny. W dodatku wielki majątek przysłania dobrze jego pewne braki.
— Czy mój ojciec jest istotnie tak bardzo bogaty?
— Miljoner!... ma pięćkroć sto tysięcy lirów rocznego dochodu. Panu wyznaczył pensję sześćdziesiąt tysięcy lirów rocznie, dopóki będziesz przebywał w Paryżu.
— Ależ ja w takim razie nigdy z Paryża nie wyjadę!
— Kto wie?.. drogi panie. Człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi!
Andrzej westchnął.
— Jeżeli jednak przez cały czas mego pobytu nie zdarzy się żaden wypadek, to ja mogę być pewny swej pensji?
— Najzupełniej.
— Od mego ojca? — zapytał Andrzej z niepokojem.
— Tak jest, jednak sumę tę zabezpiecza lord Wilmor, który, na prośbę ojca pańskiego, otworzył ci kredyt pięciu tysięcy franków miesięcznie, u pana Danglarsa, bankiera bardzo poważnego.
— Czy ojciec mój długo ma zamiar bawić w Paryżu? — zapytał Andrzej z tym samym, widocznym niepokojem.
— Parę dni zaledwie. Obowiązki służby nie pozwalają mu na dłuższy tutaj pobyt.
— Zacny, poczciwy ojciec — zawołał Andrzej, uradowany najwidoczniej tem, iż ojciec tak prędko wyjeżdża.
— Czy jesteś pan gotów powitać tego swego zacnego ojca? — zapytał nie bez ironji w głosie Monte Christo.
— Pragnąłbym jak najprędzej go zobaczyć.
— A więc zechciej przejść do tego tam salonu, a zastaniesz w nim oczekującego na cię ojca.
Andrzej złożył wtedy hrabiemu ukłon pełen wytworności i udał się we wskazanym kierunku.
Hrabia odprowadził go wzrokiem aż do drzwi, a gdy te się zamknęły, dotknął ukrytej za obrazem sprężyny; ukazał się wtedy mały otwór w ścianie, przez który można było widzieć i słyszeć wszystko, co się działo w salonie.
Andrzej, po zamknięciu drzwi, postąpił parę kroków w stronę siedzącego nad butelką majora, który w tej samej chwili zerwał się z siedzenia.
— Ojcze mój drogi! zawołał Andrzej tak, by go hrabia usłyszeć mógł przez drzwi — nakoniec cię widzę!
— Jak się masz, synu? — poważnie odpowiedział luceńczyk.
— Po tylu latach rozłączenia! — wołał Andrzej, wciąż spoglądając na drzwi — cóż to za szczęście, że się znów widzimy! Czyż się nie uściskamy?
I rzucili się sobie w ramiona, według metody aktorów teatru francuskiego, to znaczy kładąc głowy na ramionach.
— Tak, jesteśmy znów razem — przemówił po uściskach pierwszy major — spodziewam się, mój synu, że odtąd uważać będziesz Francję, za drugą swą ojczyznę!
— Nie mógłbym bez rozpaczy opuścić Paryża.
— Ja znów nie mógłbym żyć gdzieindziej, jak we Włoszech. To też tam coprędzej powracam.
— Jednak, kochany ojcze, oddasz mi papiery, bez których byłby niemożliwy mój pobyt w Paryżu.
— Ależ naturalnie. Właśnie po to przybyłem do Paryża. Masz je, bierz.
Andrzej skwapliwie porwał akt ślubny ojca, następnie metrykę swego chrztu. Z ciekawością przebiegł wprawnem okiem po obydwóch dokumentach.
Wyraz radości błysnął mu na czole, potem spojrzał na majora i z uśmiechem urodzonego kryminalisty odezwał się do niego w najczystszym djalekcie toskańskim:
— Cóż to? Czy we Włoszech niema już galer?...
Major cofnął się.
— A to co za pytanie?
— No, bo podobne akty tak bezkarnie fabrykują. Za połowę podobnej roboty, mój stary, posłanoby cię, we Francji, na lat pięć na świeże powieterko do Tulonu.
— Co to wszystko ma znaczyć? — obruszył się luceńczyk.
— Kochany panie Cavalcanti, ile ci też ofiarowano za to, abyś został moim ojcem?
Major, przybierając minę pełną godności, nie dał żadnej odpowiedzi.
— Czekaj — rzekł Andrzej, głos zniżając — ja pierwszy dam ci dowód zaufania. Mnie ofiarowano sześćdziesiąt tysięcy lirów rocznie, abym został twoim synem.
Major z wyrazem niepokoju rozejrzał się dookoła.
— Bądź pan spokojny, jesteśmy sami. Mówimy zresztą narzeczem, którego tutaj nikt napewno nie rozumie.
— Mnie, — rzekł z westchnieniem luceńczyk — dadzą pięćdziesiąt tysięcy zaledwie i to jednorazowo!
— Panie Cavalcanti — zagadnął Andrzej — czyś pan wierzył kiedykolwiek w opowieści arabskie?
— Dotychczas nie, ale teraz kto wie... czy nie zacznę w nie wierzyć. Mam dane po temu!
I major wyjął z kieszeni garść złota.
— Więc pan sądzisz, że można wierzyć tym wszystkim obietnicom? — zapytał Andrzej.
— Zdaje mi się, że tak. Trzeba tylko, byśmy dobrze swe role odgrywali, ja — ojca, zaś ty — syna.
— I któż u djabła chcieć może tego wszystkiego? Jaki może mieć w tem interes? Odebrałeś zapewne pewien list. Od kogo on był, wiedzieć bym pragnął?
— Od księdza Bussoni, którego co najdziwniejsze, nigdy w życiu nie widziałem i nigdy nic o nim nie słyszałem.
— Cóż ten list zawierał?
— Masz go, możesz przeczytać.
Andrzej zaczął czytać. „Jesteś ubogi. Smutna oczekuje cię starość. Dam ci sposobność zdobycia nieco grosza. Jedź natychmiast do Paryża, a gdy tam już będziesz, udaj się do hrabiego Monte Christo, zamieszkałego na polach Elizejskich i zażądaj od niego zwrotu syna, którego miałeś z margrabianką Corsinari, a którego ci porwano w piątym roku życia. Syn ten ma na imię Andrzej. Abyś nie miał wątpliwości co do dobrych chęci niżej podpisanego, załączam: a) przekaz na 2,400 lirów toskańskich, na dom pana Gorri we Florencji, b) list polecający dla hrabiego Monte Christo, który wręczy ci w mojem imieniu 48,000 lirów.
Bądź u hrabiego dnia 26 maja, o godzinie siódmej wieczorem. Ksiądz Bussoni“.
— Otóż to właśnie — zawołał Andrzej — list podobny i ja otrzymałem, tylko, że mój był podpisany przez lorda Wilmora, używającego pseudonimu Sindbada marynarza.
— Którego pan nie znasz prawdopodobnie tak samo, jak ja księdza Bussoni?
— Widziałem go raz jeden. Oto jego list:
I Andrzej podał luceńczykowi list tej treści:
„Jesteś ubogi. Przyszłość twa zdaje się być beznadziejna. Jeżeli chcesz mieć imię, być wolnym i bogatym, — siadaj do powozu, który czekać na ciebie będzie na drodze pomiędzy Nizzą, a Villefranche i jedź przez Turyn, Chambery i Pont de Beauvoisin do Paryża; tam zamelduj się hrabiemu Monte Christo, w domu Nr. 30, przy Polach Elizejskich, dnia 26 maja, o godzinie 7-ej wieczorem i zapytaj się go o swego ojca. Jesteś synem Bartłomieja, margrabiego Cavalcanti i margrabianki Olivji Corsinari, jak o tem będziesz miał możność przekonania się z papierów, które ci doręczy margrabia, twój ojciec. Żyć będziesz w świecie paryskim, mając zapewniony dochód 60.000 liwrów rocznie. Na koszta podróży załączam przekaz na 5,000 liwrów, na dom bankowy Ferrea w Nizzy, prócz tego przesyłam list polecający do hrabiego Monte Christo. Sindbad marynarz“.
— Wszystko to jest bardzo piękne — powiedział luceńczyk, po przeczytaniu listu — jednej rzeczy pojąć nie mogę! Kto tutaj jest oszukiwany?
— W każdym razie żaden z nas — cynicznie wyjaśnił kwestję Andrzej — lecz w takim razie musimy razem i zgodnie odgrywać nasze role.
— Doskonale! Przekonasz się, że godnym jestem wspólnikiem twoim! A więc:
— Drogi ojczeć Jakżeż ja za tobą tęskniłem!
— Synu! Chodź jeszcze raz w moje objęcia!
W tej chwili do salonu wszedł hrabia i zastał ich w uścisku.
— Cóż, panie margrabio? — zagadnął na ten widok Monte Christo — zdaje się, iż syn przypadł ci do serca?
— O, panie hrabio! Omdlewam ze szczęścia.
— Nie dowierzam wprost myśli, że odnalazłem nakoniec mego drogiego ojca.
— Szczęśliwy ojcze!... — Szczęśliwy synu!... zawołał hrabia.
— Jedna tylko rzecz mnie zasmuca, — rzekł luceńczyk — ta mianowicie, że tak prędko będę musiał opuścić Paryż!
— Ach, drogi panie Cavalcanti! — odpowiedział Monte Christo — zanim odjedziesz, pozwolisz, bym ci przedstawił paru moich przyjaciół?
— Jestem na rozkazy pana hrabiego.
— Ale jeszcze inną mam do ciebie sprawę. Syn twój zwierzył mi się, że jego kasa w nienajlepszym jest stanie.
— A cóż ja na to mu poradzę?
— Powinieneś dać mu, jak możesz najwięcej.
— Ja?...
— Tak, Pan!... powiedział Monte Christo, stając pomiędzy luceńczykiem, a Andrzejem.
— Weź to, — rzekł następnie do Andrzeja, podając temu ostatniemu całą pakę biletów bankowych — oto jest odpowiedź twego ojca, na twoją prośbę o pieniądze.
— Czy to na rachunek mych dochodów? — zapytał skrupulatny Andrzej.
— Nie. Na koszta instalacji jedynie.
— O najdroższy ojcze!
— Bądź że pan cicho! — stłumił wybuch nie w porę Monte Christo — widzisz przecie, że ojciec twój nie życzy sobie, byś mu składał podziękowania.
— Pojmuję jego delikatność i umiem ją ocenić — rzekł Andrzej, chowając asygnaty do pugilaresu.
— No, a teraz — powiedział Monte Christo, zmieniając ton nieco — możecie już odejść.
— Kiedy będzie mi dana sposobność ujrzenia znów pana hrabiego? — układnie zapytał Andrzej.
— W sobotę. Tak, w sobotę proszę obydwóch panów do siebie. Będę miał w dniu tym, w pałacu, przy ulicy Fontaine Nr. 28, w Auteuil, parę osób na obiedzie, pomiędzy innymi — i pańskiego bankiera, barona Danglarsa.
— Jak mam się ubrać? — zapytał pokornie luceńczyk.
— Strój galowy: mundur, pantalony białe, krótkie, wszystkie ordery i krzyże na piersi.
— A ja? — zapytał z kolei Andrzej.
— Ubiór jak najskromniejszy. Spodnie czarne, lakierowane pantofle, kamizelka biała, frak czarny, lub też ciemno granatowy. Chustka na szyi śnieżno biała, z długimi końcami. Im mniej pan okażesz pretensji w ubiorze, tem korzystniejsze sprawisz wrażenie. Jeżeli będzisz kupował konie, poradź się jakiego anglika, jeżeli faeton, zasięgnij rady mego Baptysty.
— O której godzinie mamy się stawić?
— O wpół do siódmej.
— Dobrze, będziemy służyli — odrzekł luceńczyk, sięgając ręką po kapelusz.
Obaj panowie Cavalcanti pożegnali hrabiego i wyszli.
Hrabia zbliżył się do okna i widział, jak szli przez ulicę, prowadząc się pod rękę.
— O!... nędznicy! Jaka szkoda, że istotnie nie jest to ojciec z synem...
A po krótkiej chwili ponurego zamyślenia powiedział sam do siebie.
— Pójdę do Morrelów. W ożywczym zdroju ich pogodnego życia obmyć się z tej ohydy!
PLAC PRZY OGRODZIE.
Zechcą nam czytelnicy darować, że ich powiedziemy raz jeszcze na plac, przylegający do ogrodów pałacu pana de Villeforta, gdzie spotkamy się ponownie z osobami już nam dawniej znajomemi.
W dniu tym Maksymiljan pierwszy stawił się na umówionem miejscu.
Poprzez kraty żelazne wpatrywał się w głąb ogrodu, w oczekiwaniu, czy nie usłyszy szelestu jedwabnej sukni, czy nie ujrzy ukochanej?
Pożądany i oczekiwany szmer dał się słyszeć, lecz zamiast Walentyny, ujrzał dwie osoby z cienia się wyłaniające.
Odwiedziny pani Danglars i Eugenji były przyczyną tego opóźnienia. Młoda dziewica przeto, by nie zrobić zawodu ukochanemu, zaprosiła pannę Danglars do ogrodu, chcąc tym sposobem dać znać Maksymiljanowi, że opóźnienie zdarzyło się nie z jej winy.
Młodzieniec to zrozumiał i doznał ulgi w sercu.
Walentyna przechadzała się nieprzerwanie na odległość głosu, tak iż Maksymiljan mógł ją nietylko słyszeć ale i widzieć, zaś za każdym razem, gdy mijała kratę, rzucała spojrzenie, którego jej towarzyszka dostrzec nie mogła, mające mówić młodzieńcowi: „Przyjacielu, bądź cierpliwy, widzisz przecież, że nie moja w tem wina!“
Maksymiljan uspokoił się też zupełnie i z zachwytem przyglądał się Walentynie, dopatrując się różnic pomiędzy blondynką, o melancholijnem oku i postaci smukłej jak topola, a brunetką o oku dumnem i postaci wyniosłej Junony.
Po półgodzinnej przechadzce, panienki oddaliły się. Maksymiljan domyślił się, iż jest to zapowiedź końca wizyty pani Danglars. W rzeczy samej, Walentyna wkrótce przyszła sama.
Postępowała zwolna, z obawy, aby jakieś ciekawe spojrzenie nie zechciało śledzić jej powtórnego wyjścia do ogrodu. Zamiast zbliżyć się do kraty, usiadła naprzód na ławce i bez przesady, smutnemi oczyma spoglądać zaczęła na drzewa, klomby i kwiaty.
Po dłuższej chwili dopiero podbiegła ku kracie.
— Witam cię, Walentyno! — odezwał się głos tęskny zza kraty.
— I ja cię witam, Maksymiljanie, pozwoliłam na siebie czekać, widziałeś jednak przyczynę.
— Tak, poznałem pannę Danglars; nie myślałem, abyś była w tak bliskich stosunkach z tą młodą osobą?
— A któż ci powiedział, że ja z panną Danglars w bliskich jestem stosunkach?
— Nikt. Tak mi się jednak zdawało. Wyglądałyście jak dwie rozmiłowane w sobie przyjaciółki, opowiadające sobie swe pensjonarskie tajemnice.
— Zgadłeś nawet. Bo istotnie były to zwierzenia. Panna Danglars użalała się, iż rodzice zmuszają ją do wyjścia za mąż, za pana de Morcefa; ja znów mówiłam jej, iż związek z panem d‘Epinay uważam za nieszczęście.
— Droga Walentyno!
— Otóż widzisz, mój przyjacielu, gdy mówiłam o człowieku, którego kochać nie mogę, myślałam o tym, którego miłuję!
— Jesteś nieskończenie dobrą. Masz przytem w sobie to, czego panna Danglars nigdy mieć nie będzie, to jest niewypowiedzialny wdzięk niewieści, który jest tem dla kobiety, czem jest woń dla kwiatu, a słodycz dla owocu.
— Maksymiljanie!... patrzysz na mnie okiem miłości.
— O, nie! przysięgam ci, Walentyno. Porównywałem was przed chwilą! I, na honor, oddając całą sprawiedliwość piękności panny Danglars — czułem jednocześnie, iż jest niemożliwością, aby się znalazł mężczyzna, któryby ją pokochał.
— A wiesz dlaczego, Maksymiljanie, tak ci się wydało? Bo ja wraz z nią byłam i moja obecność uczyniła cię niesprawiedliwym.
— Powiedz mi jedno, Walentyno. Czy panna Danglars dlatego ma wstręt do małżeństwa z vice-hrabią de Morcef, że kocha innego?
— Nikogo nie kocha. Zwierzyła mi się, że wogóle ma nieprzezwyciężony wstręt do małżeństwa, że pragnęłaby zdobyć dla siebie byt niezależny. Marzy o tem jedynie, ażeby zostać artystką, jak jej przyjaciółka, panna Luiza d‘Armilly.
— Widzisz, Walentyno, nie dla ciebie to przyjaciółka! Ale dlaczego się oglądasz? Czy chcesz się już oddalić?
— Tak jest, niestety, Maksymiljanie — odpowiedziała smutnie panienka, — uciekać muszę, jestem w tym domu, jak w więzieniu. W dodatku macocha moja zawiadomiła mnie, iż ma udzielić mi pewnej wiadomości i prosiła, bym jak najprędzej przyszła do niej. Mówiła, iż od wieści tej zależeć ma część mego majątku. Boże mój!... niechby zabrali cały, bo dzięki spadkowi po matce i bez tego jestem dość bogata, byleby tylko zechcieli zostawić mnie w spokoju. Wszakże ty, Morrelu, kochać mnie będziesz choćbym była prawie ubogą.
— Walentyno! A cóż mnie to obchodzić może, czy jesteś bogatą, czy biedną? Bylebyś tylko była moją! Bylebyśmy tylko razem przejść mogli przez życie! Cóż to jednak być może za wiadomość? Czy nie będzie dotyczyć ona czasem twego projektowanego zamążpójścia?
— Nie przypuszczam.
— Posłuchaj mnie, Walentyno! i pamiętaj, że dopóki żyję, stać będę zawsze przy tobie. Zaś małżeństwo twe przyszło mi na myśl z tej przyczyny, iż pan Morcef powiadomił mnie, iż wkrótce spodziewany jest powrót do kraju pana Franciszka D‘Epinay.
Walentyna zbladła.
— Boże broń, by pani de Villefort tę właśnie wiadomość zakomunikować mi miała! Nie sadzę jednak. Macocha bowiem, aczkolwiek otwarcie nie sprzeciwia się związkowi temu, nie widzi go chętnie.
— Walentyno, gdyby tak być miało, zdaje mi się, iż byłbym zdolny panią Villefort pokochać!
— Nie bądź tak łatwym w swych sympatjach, Maksymiljanie — ze smutkiem powiedziała Walentyna.
— Jeżeli jednak jest przeciwną projektowanemu związkowi, to może łatwiej zgodziłaby się na inny?
— Nie łudź się tem, Maksymiljanie. Pani de Villefort nie ma nic przeciwko panu d‘Epinay, ona jest przeciwna wogóle małżeństwu.
— Jakto jest przeciwna małżeństwu. Jeżeliby tak było, dlaczegóż sama wyszła za mąż?
— Gdy przed rokiem powiadomiłam ją o mej chęci wstąpienia do klasztoru — projekt ten przyjęła z radością. Dla ojca mego wszystko, co mnie dotyczy, jest zawsze obojętne. Jeden dziadek powstrzymał mnie od wykonania tego zamiaru.
Gdybyś widział, jakiem on okiem spojrzał na mnie, gdym go powiadomiła o swym zamiarze! ile w tym wzroku było wyrzutu, ile rozpaczy w tych łzach, które po twarzy płynąć zaczęły! Widok ten targał boleśnie mem sercem. Z krzykiem rzuciłam mu się do nóg, wołając: „przebacz, przebacz mi, dziadku! Niech się stanie co chce ze mną, lecz ja ciebie nigdy nie opuszczę!“
Na ten mój głos, starzec wzniół oczy ku niebu, widocznie Bogu dziękując. Maksymiljanie! ja bardzo wiele znieść jestem zdolna, bo ten wzrok ukochanego dziadka zapłacił mi zgóry za wszystko, co w przyszłości spotkać mnie może.
— Droga Walentyno! jesteś aniołem żyjącym na ziemi! Powiedz mi jednak, co pani de Villefort miećby w tem mogła, byś ty wogóle za mąż nie poszła?
— Czyż nie słyszałeś, Maksymiljanie, co przed chwilą mówiłam, że po matce jestem bardzo bogata, gdyż odziedziczyłam po niej 50,000 liwrów rocznego dochodu. Dziadek mój i babka, margrabiostwo de Saint Meran, pozostawią mi drugie tyle, a i dziadek mój, Noirtier, ma ochotę uczynienia mnie swą spadkobierczynią. Wszystko to sprawia, że Edwardek, aczkolwiek jest moim bratem, będzie ubogim w przyszłości, ponieważ pani de Villefort żadnego osobistego majątku nigdy nie posiadała. Zaś pani de Villefort do szaleństwa ubóstwia to swoje jedyne dziecię. Otóż gdybym ja wstąpiła do klasztoru, cały mój majątek spadłby z konieczności na jej syna.
— Jakież to szkaradne! Cóż to za chciwość okropna!
— Weź jednak, Maksymiljanie, to pod uwagę, że jej chciwość jest bezinteresowna, że majątku tego pragnie nie dla siebie, lecz dla syna. To, co ty za grzech uważasz, jest raczej przejawem krańcowej miłości macierzyńskiej — nieomal cnotą.
— Czy ty, Walentyno, nie mogłabyś w takim razie ofiarować bratu części swego majątku?
— Nie wiem, czy prawnie jest to możliwe? Nie jestem przecież jeszcze pełnoletnia. Nie wiem przytem, jakby to przyjęła pani de Villefort, która wiecznie swą bezinteresowność ma na ustach...
— Walentyno!... miłość ma dla ciebie jest mą świętością, ukrywam ją zazdrośnie przed całym światem na dnie serca mego. Nikt na świecie, nawet siostra moja, nie domyśla się jak wielkie uczucie gości w mojem sercu. Jesteśmy jednak niezaradni, życia nieświadomi... Czybyś nie pozwoliła, abym ja, rady poszukując, zwierzył się ze wszystkiem jednemu z przyjaciół moich?
Walentyna zadrżała.
— Mówić komuś o naszej miłości? O Maksymiljanie, co ty powiedziałeś!? I któż jest tym przyjacielem?
— Człowiek niezwykły! Człowiek, który zdaje się mieć w ręku przyszłość! Człowiek, który swe olbrzymie bogactwa zdaje się mieć na to jedynie, by siać dobro.
— Maksymiljanie, w takim razie niech ja poznam tego człowieka, by mi powiedział, czy za wszystkie me cierpienia będę kiedyś nagrodzoną trwałą i wielką miłością, czy stanie się ona moim udziałem?
— Droga przyjaciółko, człowiek ten jest ci już znany. Ten sam, który ocalił życie twojej macosze i jej synowi.
— Hrabia de Monte Christo?
— Tak jest.
— W takim razie nie może być on nigdy moim przyjacielem! Za bardzo jest on na to uprzejmy dla mej macochy.
— Co mówisz, Walentyno? Hrabia miałby być przyjacielem twej macochy? Moje serce aż tak bardzo omylićby się miało? Jestem przekonany, Walentyno, żeś w błędzie!
— Ach, Maksymiljanie! Nie wiesz, chyba, że w domu naszym rządzi teraz już nie Edwardek, ale hrabia. Pani de Villefort jest całkowicie pod jego urokiem, zachwyca się nim, podziwia go; uwielbia w nim zbiór wszystkich wiadomości ludzkich. A i ojciec mój go podziwia, mówiąc, że jeszcze nigdy w życiu nie widział, aby jeden człowiek łączył w sobie obok najwznioślejszych myśli, tyle daru wymowy. Nawet Edward, który ze wszystkich szydzi i wyśmiewa wszystkich, przepada za nim, aczkolwiek go się boi.
— Jeżeli tak jest, droga Walentyno, jak mówisz, to wkrótce odczujesz skutki jego obecności. We Włoszech spotkał Alberta de Morcef, jakby tylko po to, aby go wkrótce wyzwolić z rąk bandytów. Poznał panią Danglars — i natychmiast ofiarował jej królewski podarunek. Macocha twoja i twój brat przejeżdżają około jego pałacu, no i jego niewolnik wyrywa ich z rąk nieuniknionej śmierci!
Człowiek ten najwidoczniej posiada nad wypadkami władzę, jest zdolny kierować nimi.
Jego uśmiech — czaruje. Zobaczysz, Walentyno... jeżeli kiedykolwiek uśmiechnie się on do ciebie.
— Ja, mój Maksymiljanie, nie zwróciłam na siebie nawet jego uwagi. Więcej powiem nawet: gdy mnie ujrzy — odwraca oczy. Nie ma więc on tego jasnowidzącego wzroku, jaki mu przypisujesz. Gdyby go bowiem miał, gdyby był przytem tak niewypowiedzianie, jak go przedstawiasz, szlachetnym, poznałby jak jestem nieszczęśliwą, a wtedy możeby wsparł mnie swym wpływem.
Mówisz, Maksymiljanie, że on cię kocha?... Skądże wiesz o tem? Mężczyźni wdzięcznie zazwyczaj do oficerów się uśmiechają, pomiatają zazwyczaj kobietami, które płaczą.
Kto przeto może wiedzieć, czy — zauważywszy, iż stara się on widocznie o względy pani de Villefort, a zapewne i mego ojca — nie zechce mnie prześladować?
— Przebacz mi jednak — zakończyła przemowę Walentyna, widząc jak wielkie wrażenie sprawiły słowa jej na Morrelu — że wyrażam się źle o człowieku, którego ty poważasz.
— Nie mówmy o tem więcej — odpowiedział Morrel z westchnieniem.
— Niestety, mój przyjacielu, widzę, iż wyrządziłam ci wielką przykrość. Bardzobym pragnęła, ażeby zdanie me o tym przyjacielu twym okazało się mylne. Powiedz mi jednak, co ten hrabia Monte Christo uczynił dla ciebie?
— Przyznam ci się, Walentyno, że pytanie to w kłopot mnie wprowadza. Uczucie moje dla niego jest bezwiedne i nieświadome, instynktowne. Cóż dla mnie uczyniło słońce? Nic! Ogrzewa mnie. Czy róża uczyniła co dla mnie? Nic! A jednak napawam się jej wonią...
Przyjaźń dla hrabiego jest niezrozumiała, na niczem nie oparta. Jak również jego przyjaźń dla mnie. — Śmiać się będziesz ze mnie, Walentyno, ale od czasu, jak poznałem tego człowieka, zdaje mi się, i wierzę w to głęboko, że wszystko dobre, które mnie teraz spotyka, w nim ma swoje źródło. — Posłuchaj, w sobotę naprzykład zaprosił mnie do siebie na obiad. Niema w tem nic nadzwyczajnego, biorąc pod uwagę stosunki, jakie nas łączą, wkrótce jednak dowiaduję się, że twój ojciec wraz z macochą są również zaproszeni. Dzięki hrabiemu Monte Christo poznam ich. „Jest to przypadkowy zbieg okoliczności tylko“, powiesz może... ja jednak widzę w tem coś jakby nadprzyrodzonego, co wielką we mnie budzi ufność i zdaje mi się, że hrabia ułożył to spotkanie z całą świadomością, iż mieć to może dla mnie następstwa korzystne. Czasami wydaje mi się, iż odgadł moją miłość, i że się nią cieszy.
— Mój najlepszy przyjacielu — odpowiedziała Walentyna — wierzaj mi, iż zaproszenia te — to prosty przypadek jedynie. Mój ojciec, zresztą, który nigdzie nie bywa, już był postanowił nie przyjąć zaproszenia, lecz decyzję tę zmieniła pani de Villefort, która wprost pała chęcią bliższego zapoznania się z tym nababem. To też po raz pierwszy, jak się znamy, głos twój nie znalazł w mojem sercu echa, zdanie twoje — nie jest mojem zdaniem. I jeżeli nie masz żadnych innych argumentów na poparcie twierdzenia twego...
— Mam jeszcze jeden — odezwał się Maksymiljan, po chwili wahania. — Lecz przyznać muszę i zgóry cię uprzedzić, że wydać ci się on może bardzo nieuzasadnionym, bardzo niedorzecznym.
— Tem gorzej — rzekła z uśmiechem Walentyna — lecz wyjaw-że mi nakoniec ten swój argument.
— Spojrzyj pomiędzy te zarośla. Czy widzisz tego rumaka, na którym przyjechałem?
— Wspaniałe zwierzę!
— Jest to koń, wierzaj mi, bardzo wielkiej wartości, a co za tem idzie — i jego cena jest odpowiednio wielka. Mój zaś majątek jest bardzo skromny, przytem ja sam mam być dosyć rozsądnym, jak powiadają, człowiekiem, nie mógłbym więc nigdy pozwolić sobie na podobny zbytek, jak posiadanie takiej wartości konia. A jednak on jest moim. Zaś jakim się to stało sposobem? — zaraz ci opowiem. Otóż pewnego dnia, w Tattersalu ujrzałem raz przepysznego konia, tego właśnie. Nazywał się Medeach. Pytam o cenę, odpowiadają mi, że 45,000 franków. Domyślasz się, że suma ta w oczach mych wszystkie zalety tego konia przyćmiła w zupełności.
Odszedłem, z rozżalonem sercem, zwłaszcza że koń tak na mnie spoglądał, takie stroił karesy, tak harcował, że mi ciężko przyszło się z nim rozstać.
Tego samego wieczoru przyszło do mnie paru przyjaciół moich z Chateau Renaud i Debrayem na czele. Po chwili rozmowy, zasiedli do pokera; ja sam nie grywam nigdy, bo nie jestem natyle bogaty, ażebym mógł tracić, ani też do tego stopnia ubogi, bym pragnął wygrywać. Że jednak działo się to w moim domu i ja musiałem zasiąść do gry.
Gdy zabawa w całej już była pełni, jak wicher wpada do mego domu hrabia Monte Christo, najzupełniej niespodziewanie i również zasiada do stołu. I co powiesz?... ja, który o grze nie mam pojęcia, około północy byłem w posiadaniu 50,000 franków. Przegranym okazał się hrabia. W tym stanie rzeczy goście moi opuścili mnie. Nie mogłem w domu usiedzieć, nająłem fiakra i kazałem zawieźć się do Tattersaalu, który na szczęście okazał się jeszcze otwarty ze względu na jakiś konny karuzel. Wpadam do stajni i ze drżeniem serca widzę, że mój Medeah stoi w swym boksie. Porywam siodło, zarzucam na szyję rumaka uzdę, rzucam na stół 50,000 franków, nie żądając reszty, i ku ogólnemu zdumieniu opuszczam galopem stajnię! Całą resztę nocy spędziłem na ścieżkach Pól Elizejskich.
I co powiesz? W oknach pokoju hrabiego przez całą noc widziałem światło, a nawet... miałem wrażenie, że jego cień widziałem za firankami.
Gotów jestem przysiąc, iż hrabia dowiedział się, jak bardzo pragnąłbym posiadać tego konia, i umyślnie przegrał do mnie taką olbrzymią masę pieniędzy.
— Mój drogi Maksymiljanie, ty nie będziesz zdolny trwale mnie kochać, bo zbyt wielkim jesteś na to fantastą. Człowiek, który tak wszystko poetyzuje, nie będzie mógł poprzestać na jednostajnem jak moje uczuciu... Ach Boże!... Słyszysz? — wołają mnie.
I Walentyna uciekła, jak spłoszony ptak.
NOIRTIER.
W czasie rozmowy, jaką podaliśmy w poprzednim rozdziale, po odjeździe państwa Danglars z córką, w domu prokuratora zaszły następujące okoliczności:
Państwo Villefort udali się do pana Noirtier. Walentyna wtedy, jak wiemy, bawiła w ogrodzie.
Po przywitaniu się z ojcem, pan de Villefort rozkazał wyjść z pokoju słudze, który od lat kilkudziesięciu pozostawał u niego i oboje zasiedli przy starcu.
Pan Noirtier siedział w wielkim fotelu na kółkach, w którym zwykle spędzał dzień cały.
Jak trup — nieruchomy, żywem i przenikliwem okiem spogladał na swoje dzieci, których ceremonjalny ukłon zapowiadał jakieś urzędowe, nieoczekiwane zamiary.
Wzrok i słuch pozostały mu jeszcze, jak dwie iskry z całej ludzkiej materji, w trzech czwartych częściach należącej już do grobu; jeden tylko z tych dwóch powstałych zmysłów przenikał w zewnętrzne życie, to jest wzrok, podobny do odległego światełka, które w nocy obwieszcza zbłąkanemu podróżnikowi w pustyni, że tam żyje jeszcze istota wśród obszarów milczenia i ciemności.
W czarnem oku starego Noirtiera, ocienionem brwią czarną, gdy reszta włosów długich, na ramiona spadających, pobielała, zebrały się: wszelka energja, siła i rozum, ożywiające niegdyś duszę i ciało, kosztem, jak to zwykle bywa u człowieka, reszty jego organów.
Brakowało poruszenia ręki, dźwięku głosu i ruchu ciała, a jednak ten wzrok potężny zastępował wszystko.
Starzec wzrokiem tym rozkazywał i wzrokiem dziękował; był to prawdziwy trup z żyjącemi oczyma. Nic okropniejszego nad widok jego twarzy marmurowej, na której błyszczały w oczach iskry gniewu, lub radości.
Tylko trzy osoby rozumiały ten nadprzyrodzony język nieszczęsnego paralityka: de Villefort, Walentyna i stary sługa, o którym wspominaliśmy już powyżej.
Że zaś de Villefort bardzo rzadko widywał ojca, bo wtedy jedynie, gdy był do tego okolicznościami zmuszony, całe szczęście starca ogniskowało się przeto w jego wnuczce; Walentyna, dodać należy, dzięki swej miłości, poświęceniu i cierpliwości, potrafiła dojść do zrozumienia i odgadnięcia we wzroku tym wszystkich myśli swego dziadka.
Na tę rzekomą mowę, a raczej na tę mowę niemą, odpowiadała całym głosem, całą postawą, całą swoją duszą, tak dalece, że niejednokrotnie pomiędzy temi dwoma istotami toczyły się długie i ożywione rozmowy, pełne myśli i zwierzeń.
Stary sługa, od lat dwudziestu pięciu w usługach Noirtiera pozostający, rozumiał również wzrok swego pana doskonale.
Lecz i Villefort, jakeśmy to już powiedzieli, znał niemą mowę swego ojca doskonale, to też pozwolił, by Walentyna oddaliła się do ogrodu, a staremu słudze wyjść rozkazał; gdy to się już stało, usiadł po prawej stronie ojca, gdy pani de Villefort zajęła miejsce po drugiej, i rzekł:
— Niech cię to, panie, nie dziwi, że Walentyna nie przyszła wraz z nami, jak również i to, że sługę twego oddaliłem, rozmowa jednak, jaką mam zamiar zawiązać, jest tego rodzaju, iż musi się odbyć bez świadków. Zaś przybyliśmy do ciebie, bo pragniemy ci wyjawić nasz zamiar.
Twarz Noirtiera pozostała nieruchoma, bez wyrazu.
— Zamiar nasz — ciągnął dalej pan prokurator królewski tonem zimnym, nie dopuszczającym wprost, zdawałoby się, najmniejszego oporu — nie wątpimy, iż znajdzie uznanie w oczach pana.
Wzrok starca bez najmniejszej zmiany martwy pozostał. Wyczekiwał na słowa bardzo ważkie.
— Postanowiliśmy wydać za mąż Walentynę — wyraził nakoniec de Villefort myśl swoją.
Nieruchoma postać, na wieść tę — ożyła jakby, rozbłysło oko, aczkolwiek ciało całe pozostawało bez ruchu.
— Małżeństwo to zostanie zawarte za trzy miesiące — uzupełnił de Villefort.
Wzrok starca bez zmiany nic nie wyrażał.
Wtedy pani de Villefort, przerywając mowę mężowi, dodała z pośpiechem:
— Myśleliśmy, że wiadomość ta zainteresuje pana, gdyż zdawało się nam zawsze, że Walentyna cieszy się twą miłością przed innymi. Pozostaje nam przeto wymienić jeszcze nazwisko człowieka, który jej został przeznaczony. Jest to partja tak dobra, że o lepszej nawet marzyć trudno. Człowiek ten jest bogaty, piękne ma nazwisko, przyczem pod względem moralnym jest nieskazitelny. Jego nazwisko jest zresztą zapewne panu znane, przyszłym mężem naszej Walentyny jest pan Franciszek de Quesel, baron d‘Epinay.
Villefort, w czasie całej tej mowy swej żony, nie spuszczał oka ze starca ani na chwilę.
Gdy pani de Villefort wymówiła nazwisko Franciszka, oko Noirtiera, które syn znał i rozumiał doskonale, nagle zadrgało i rzuciło błyskawicę.
Prokurator królewski, jako znający dawne stosunki zażyłości politycznej pomiędzy ojcem swym i ojcem Franciszka, pochwycił ten płomień odrazu, zrozumiał wzruszenie, udał jednak, iż nic nie zauważył, a prowadząc dalej mowę swej żony, odezwał się:
— Panie, pojmujesz zapewne, jak bardzo ważną jest rzeczą w tej chwili ustalenie pozycji Walentyny, która zresztą wkrótce ukończy dziewiętnaście lat życia. Otóż w tej właśnie sprawie przybyliśmy do pana i zgóry jesteśmy przekonani, że przyszły mąż Walentyny zgodziłby się jak najchętniej na to, ażebyś zamieszkał wraz z nimi. Tym sposobem zamiast jednego, panie, dziecka, miałbyś dwoje.
Blask wzroku Noirtiera przybrał barwę krwawą.
Jakieś straszne najwidoczniej uczucie obudziło się w duszy starca: gniew i boleść na jego twarz wystąpiły, a chociaż uczucia te nie mogły wybuchnąć, objawiły się jednakże bardzo dobitnie w posiniałych i drżących ustach.
Villefort, widząc to, spokojnie otworzył okno, mówiąc:
— W pokoju twym, panie, jest bardzo duszno i gorąco, co ci szkodzić musi niewątpliwie.
Poczem wrócił na swe miejsce, lecz już nie usiadł.
— Związek ten — dodała pani de Villefort — jest w zupełności zgodny z wolą pana d‘Epinay i jego rodziny. Rodzina jego, zresztą, jest bardzo nieliczna i składa się ze stryja i ciotki jedynie. Matka jego zmarła w chwili, gdy on na świat przyszedł, zaś jego ojciec został zamordowany w 1815 roku. Franciszek miał wtedy dwa lata zaledwie. Pan d‘Epinay jest absolutnie przeto niezależny.
— Morderstwo to do dziś otacza mgła tajemnicy — dał wyjaśnienie prokurator — tak, że jego sprawcy pozostali nieznani. Są tylko poszlaki pewne, które obciążają niektóre do dziś jeszcze żyjące osoby.
Noirtier, po usłyszeniu słów tych, skrzywił usta jakby do uśmiechu.
— Prawdziwi winowajcy — ciągnął dalej de Villefort — to jest ci, którzy napewno wiedzą dobrze, kto zbrodnię tę popełnił? — byliby bardzo szczęśliwi, gdyby być mogli na naszem teraz miejscu, by ofiarowaniem swej córki panu d‘Epinay, usunąć cienie podejrzeń.
Noirtier z widocznem natężeniem przybrał wyraz spokoju na twarzy.
— Rozumiem!... — odpowiedział wzrokiem synowi.
A we wzroku tym malowały się aż nazbyt wyraźnie: wzgarda głęboka, oburzenie i gniew.
Villefort na to nieme wyrażenie uczuć odpowiedział wzruszeniem ramion jedynie, dając żonie znak do odejścia.
— Zechciej przyjąć, panie — powiedziała pani de Villefort powstając — wyrazy naszego uszanowania. Może pozwolić raczysz, by mój mały Edwardek przyszedł, ażeby miał możność ucałowania twych rąk?
Wszyscy domownicy, bliżsi starca, wiedzieli, iż twierdzenie wyrażał on przymknięciem oczu, zaś przeczenie — przymykaniem i otwieraniem powiek; gdy pragnął czegoś, wyrażał to podniesieniem wzroku w górę.
Gdy chciał, by Walentyna przyszła do niego — zamykał prawe oko.
Gdy wołał starego sługi — zamykał lewe.
Na zapytanie pani de Villefort, — odpowiedział parokrotnie i bardzo szybkiem przymknięciem powiek.
Pani Villefort na widok ten — przygryzła usta.
— Może przysłać panu Walentynę? — zapytała.
— Dobrze — powiedział starzec żywem przymknięciem powiek.
Państwo de Villefort pożegnali starca i wyszli, wydając służącemu rozkaz, by ten przywołał Walentynę.
Nie upłynęło pięciu minut nawet, a Walentyna była już u dziadka, cała zarumieniona jeszcze wzruszeniem.
Jedno spojrzenie starca dało jej świadomość, że ten bardzo cierpi i ma jej wiele do powiedzenia.
— Co się tu stato? — zawołała — dziadku mój drogi!... Czy cię kto rozgniewał?
— Tak — odpowiedział starzec przymknięciem oczu.
— Może się na mnie gniewasz? — zawołała Walentyna zdziwiona.
Starzec ten sam znak powtórzył.
— Cóż ja takiego zrobiłam, dziaduniu?
Starzec nie dał odpowiedzi.
— Nie byłam nawet u ciebie dzisiaj jeszcze! Musiano ci więc coś o mnie powiedzieć.
— Tak jest — odpowiedział żywo wzrokiem.
— Cóż takiego okropnego powiedzieć o mnie mogli? Lecz przysięgam ci, dziadku ukochany... Aaa! państwo de Villefort tutaj byli?
— Tak jest.
— Więc to oni o mnie powiedzieli coś takiego, że się na mnie gniewasz? Cóżby to być mogło?... Czy pozwolisz, dziadku, abym się ich o to zapytała, a potem wytłumaczyła się przed tobą.
— Nie — odpowiedział wzrok.
— Przestraszasz mnie, dziaduniu! Cóż oni takiego powiedzieć mogli?
I zaczęła się namyślać.
— Już wiem, o co ci idzie! — rzekła nakoniec cichym głosem, do starca się zbliżając, — powiedzieli ci o mojem małżeństwie, prawda?
— Tak jest — odpowiedział gniewny wzrok.
— Teraz już rozumiem. Wyrzucasz mi moje milczenie. Ależ ja o projekcie tym sama bardzo niedawno się dowiedziałam i tylko wypadkowo. Państwo de Villefort nic wyraźnego nie powiedzieli mi zresztą, więc nie uważałam za potrzebne mówić ci o tem. Jeżeli zbłądziłam, przebacz mi, przebacz, dziadku drogi.
Wzrok, w jedno miejsce zwrócony, zdawał się mówić:
— Nietylko samo milczenie twoje sprawiło mi ból.
— Cóż tedy innego? — zapytała panienka — myślałeś może, że ja cię opuszczę, że po wyjściu za mąż o tobie zapomnę?!
— Nie.
— Powiedzieli ci więc, że pan d‘Epinay się zgodził, byś wraz z nami mieszkał?
— Tak jest.
— O cóż więc się gniewasz?
Oczy starca złagodniały, tkliwą wyrażając miłość.
— Rozumiem — rzekła wzruszonym głosem Walentyna — masz żal do mnie, bo mnie kochasz?
Starzec dał znak potwierdzenia.
— Lękasz się o moje szczęście?
— Tak jest.
— Nie lubisz pana Franciszka?
Trzykrotnie przymknięcie powiek powiedziało, że nie.
— I to cię martwi, dziadusiu?
— Tak.
— Słuchaj więc — zawołała Walentyna, klękając przy dziadku i obejmując go za szyję — ja również cierpię, bo i ja pana d‘Epinay nie kocham.
Błysk radości zajaśniał w oczach starca.
— Przypominasz sobie, dziaduniu, jak bardzo rozgniewałeś się na mnie, gdym chciała wstąpić do klasztoru?
Łza zrosiła wyschłe powieki starca.
— Otóż dla uniknięcia tego związku właśnie powzięłam tę myśl rozpaczliwą.
Z piersi Noirtiera wydarło się westchnienie.
— Więc związek ten jest dla ciebie tak bardzo przykry? O!... mój dobry Boże! Gdybyśmy to mogli zniszczyć ten projekt!... Ale ty jesteś bezsilny, aczkolwiek twój umysł jest pełen męskiej siły, a twoja wola jest niezłomną!
W oczach Noirtiera zabłysły ogniki złośliwości, zacisnęły się usta. Wszystko to mówiło najwyraźniej:
— Mylisz się, dziecię moje, mogę ja jeszcze wiele dla ciebie zrobić.
— Więcbyś mógł może mnie uratować, dziaduniu?! — zakrzyknęła Walentyna.
— Tak jest — powiedział zamknięciem powiek Noirtier, a następnie wzniósł oczy w górę, na znak, że czegoś żąda.
— Czego chcesz, mój ojcze?
Walentyna przez chwilę namyślała się, a gdy po każdem wyrażonem przypuszczeniu starzec stale odpowiadał: nie, — powiedziała nakoniec:
— Weźmy się do innych środków, gdy zwykłe nie wystarczają.
I zaczęła wymawiać w porządku alfabetycznym litery; gdy doszła do „N“, — starzec przymknął oczy.
— Więc chcesz jakiejś rzeczy, której nazwa od litery N się zaczyna... cóż tedy z tem N?... Spróbujmy: na, ne, ni, no...
Starzec znów przymknął oczy.
— A więc No?
— Tak.
Walentyna wzięła do ręki słownik, następnie położyła go na kolanach starca, otworzyła w miejscu właściwem, wreszcie palcem wskazującym zaczęła posuwać po słowach, na „no“ się rozpoczynających.
Gdy paluszek panienki doszedł do wyrazu „notarjusz“, Noirtier przymknął oczy.
— Notarjusza tedy żądasz, drogi dziaduniu?
— Tak jest.
— Czy mam natychmiast posłać po niego?
— Tak.
— Czy mam o fakcie tym zawiadomić ojca mego?
— Tak.
— A więc posyłam po notarjusza, a także zawiadomię o tem ojca. Niczego więcej nie żądasz ode mnie?
— Nie.
Walentyna pobiegła do dzwonka, a gdy służący się zjawił, dała mu zlecenie, ażeby poprosił pana lub panią, do pana Noirtier.
— Czy jesteś ze mnie kontent? — rzekła następnie do swego dziadka panienka — prawda, że jestem domyślna?... Odgadnąć myśl twoją — nie tak łatwo było przecież!
We drzwiach ukazał się pan de Villefort.
— Czego pan żądasz ode mnie? — zapytał.
— Ojcze — dała odpowiedź Walentyna — dziadunio zażądał notarjusza.
De Villefort ze zdziwieniem spojrzał na starca.
— Tak jest — odpowiedział Noirtier całą potęgą swego wzroku, która wskazywała, iż przy pomocy Walentyny i starego sługi czuje się dość silny, ażeby zwycięsko stoczyć walkę.
— Żądasz pan notarjusza? — powtórzył de Villefort — na cóż to jest ci on potrzebny?
Wzrok paralityka trwał w swej nieruchomości, jakby wyrażał:
— Wola moja jest niezłomna.
— Widzę, że pan masz zamiar wyrządzić nam jakąś krzywdę.
— Ponieważ pan mój — odezwał się wtedy stary sługa, ze zwykłym sobie uporem — domaga się notarjusza, więc po niego idę.
Stary sługa tylko w panu Noirtier uznawał swego pana.
— Tak jest, żądam notarjusza — mówił bez zmiany nieruchomy wzrok starca.
— A więc niechże ten notarjusz przyjdzie — powiedział pan de Villefort — śmieszna to jednak będzie scena.
— Mniejsza o to — rzekł stary sługa — moją rzeczą jest spełnić rozkaz mego pana, a wszystko inne nic mnie nie obchodzi.
I ze słowy temi wyszedł z pokoju.
TESTAMENT.
Gdy służący się oddalił, Noirtier spojrzał na Walentynę z wyrazem zadowolenia.
Wnuczka pojęła ten wzrok, a i Villefort zrozumiał go również, bo zmarszczył czoło i brwi.
Usiadł z całą powagą i pozorną obojętnością, przyczem dał Walentynie znak, aby nie wychodziła z pokoju.
Nie upłynęła godzina, a stary sługa powrócił, prowadząc notarjusza.
— Jesteś pan powołany przez pana Noirtier, który tutaj oto siedzi — rzekł de Villefort po zwykłych przywitaniach.
— Ogólny paraliż odjął mu głos i władzę we wszystkich członkach tak dalece, że nawet my, najbliżsi mu, jesteśmy zaledwie zdolni do pochwycenia niewyraźnego wątku jego myśli.
Noirtier wezwał wtedy wzrokiem Walentynę, wzrokiem tak surowym i rozkazującym, że przestraszona panienka natychmiast zabrała głos.
— Ja wszystko rozumiem jak najdokładniej, czego tylko dziadek mój wyraźnie pragnie — powiedziała.
— Tak jest — uzupełnił zeznanie to stary sługa — ja już o tem wspominałem w drodze panu notarjuszowi.
— Niech mi państwo darują — odezwał się notarjusz, zwracając się do Villeforta i do Walentyny, — jest to jednak wypadek, w którym urzędnik państwowy nie może postąpić nierozważnie, bez narażenia się na odpowiedzialność.
Dla prawomocności aktu jest niezbędne to przedewszystkiem, by notarjusz miał pewność bezwzględną, iż wiernie oddaje myśli tego, który wolę swą mu dyktuje. W niniejszym wypadku, gdy klijent nie mówi, nie mogę być pewien tego, jestem więc zdania, że działalność ma tutaj, jako urzędnika — nie byłaby legalna, a więc — byłaby bezużyteczna.
I po słowach tych notarjusz chciał się oddalić.
Lekki uśmiech triumfu zjawił się wtedy na ustach prokuratora królewskiego. Noirtier zaś spojrzał na Walentynę z takim wyrazem boleści, że ta bez chwili namysłu zastąpiła drogę notarjuszowi.
— Panie, nic łatwiejszego, jak zrozumieć język, którym ja z mym dziadkiem się porozumiewam, po kilku chwilach będziesz pan w stanie rozumieć wszystko, tak zupełnie, jak ja rozumiem. Powiedz czego potrzeba, abyś pan powziął przekonanie, iż czynisz zadość swym obowiązkom?
— Pani — odpowiedział notarjusz — dla ważności aktu jest niezbędne to przedewszystkiem, bym z całą pewnością wiedział, czego kto żąda, lub co odrzuca. Można robić testament, będąc chorym na ciele, byle umysł był zdrowy.
— Jeżeli tak, to z dwóch znaków poweźmiesz pan przekonanie i pewność, że mój dziadek jest w całej pełni umysłowych władz. Dziadek mój jest pozbawiony głosu, jest i bezwładny również, a jednak jest zdolny do ujawniania myśli w sposób zupełnie jasny, oczywisty, mianowicie: gdy chce coś potwierdzić — zamyka oczy, parokrotnem zaś mrugnięciem — wyraża przeczenie.
Oto masz pan cały klucz zupełnie jasny i prosty, przy pomocy którego możesz poznać myśli i żądania pana Noirtier, mego dziadka. Zechciej tylko spróbować.
Wzrok starca pełnem czułości spojrzeniem obrzucił Walentynę, był przytem do tego stopnia wymowny, że go notarjusz zrozumiał.
— Czy pan potwierdzasz słowa swej wnuczki? — zapytał notarjusz.
Noirtier przymknął oczy i po chwili dopiero je otworzył.
— Czy to pan kazałeś mnie zawezwać?
— Tak.
— Dla zrobienia testamentu?
— Tak.
— I nie pozwalasz mi pan oddalić się, dopóki testamentu nie napiszę?
Paralityk mrugnął żywo i parokrotnie oczami.
— Czy uspokoiłeś swe sumienie, czy pozyskałeś pewność, panie, że pan Noirtier jest w pełni władz umysłowych i że jasno wyraża swe myśli? — zapytała Walentyna.
Zanim notarjusz zdołał dać odpowiedź, de Villefort odprowadził go na stronę.
— Czy sądzisz pan, że człowiek pozbawiony władz fizycznych, może zachować w wystarczającym stopniu władze umysłowe?
— To do mnie nie należy — odpowiedział notarjusz — mnie obchodzi to jedynie, czy mogę lub nie, poznać myśli testatora, by mieć możność zadość uczynienia jego woli.
— Sądzę, iż pan przekonałeś się, że jest to rzeczą w tym wypadku niepodobną? — rzekł z naciskiem de Villefort.
Walentyna i starzec słyszeli tę rozmowę.
Noirtier spojrzał wtedy na swą wnuczkę wzrokiem wyjątkowo silnym i uporczywym, jakby domagał się, ażeby słowom powyższym zaprzeczyła.
— Niech to pana nie niepokoi. — Odezwała się wtedy Walentyna — aczkolwiek trudnem się wydaje odgadnąć myśli mego dziadka, upewniam, że każdą wątpliwość rozjaśnić potrafię. Od lat sześciu już znajduję się przy dziadku i jeszcze nigdy nie zdarzyło się, bym nie mogła odgadnąć jego myśli.
— Spróbujmy więc — odezwał się notarjusz.
— Czy pan przyjmujesz swą wnuczkę za tłumaczkę? — zapytał Noirtiera.
Paralityk dał znak twierdzenia.
— Czegóż pan tedy żądasz ode mnie? I jakiego rodzaju akt ma być przeze mnie sporządzony?
Wtedy Walentyna zaczęła wymieniać kolejno litery alfabetu. Gdy doszła do „T“ — Noirtier przymknął oczy.
— Rozumiem — odezwał się notariusz — ten pan pragnie rzeczy, której nazwa od litery „T“ się rozpoczyna.
— Niech pan poczeka chwilę jeszcze — rzekła Walentyna i zwracając się do dziadka, mówić zaczęła: ta... te...
Starzec znów przymknął powieki.
Wtedy Walentyna wzięła słownik w oczach notarjusza, pilnie dającego baczenie, otworzyła go na stronicach, na których znajdowały się słowa, na „te“ się rozpoczynające i zaczęła z góry na dół prowadzić po nich palcem.
Oczy Noirtiera zatrzymały palec ten przy słowie: testament.
— Zdaje się nie ulegać wątpliwości — zawołał zdumiony notarjusz — że pan Noirtier żąda testamentu.
— Tak jest — przyznał starzec, zwykłym swym sposobem.
— No, wie pan — zwrócił się notarjusz do Vilelforta, — że jest to rzecz istotnie zdumiewająca.
— W rzeczy samej — odpowiedział prokurator królewski — a sam testament będzie rzeczą jeszcze bardziej zadziwiającą, tem bardziej, że, jak mi się zdaje, trudno będzie układać cały jego tekst, wyraz po wyrazie, przy pomocy słownika, no i przy pomocy mej córki, która — jako najbardziej zainteresowana w tym testamencie — bardzo dogodną będzie zapewne tłumaczką ciemnej woli pana Noirtiera.
— Nie, nie, nie! — oczami wyraził paralityk.
— Jakto — rzekł Villefort — czy Walentyna nie jest zainteresowana w tym testamencie?
— Nie.
Notarjusz uszczęśliwiony i zachwycony całą sprawą, już sobie układał w myśli, jak to opowiadać będzie szczegóły tego zajmującego wypadku.
— Panie — powiedział do Villeforta — to, co z początku uważałem za niepodobne, teraz wydaje mi się rzeczą najłatwiejszą. Testament ten będzie poprostu testamentem mistycznym, przez prawo przewidzianym, a więc ważnym bezwarunkowo, o ile zostanie on w obecności siedmiu świadków odczytany i przez testatora w ich obecności poświadczony, wreszcie w ich obecności przez notarjusza zamknięty. Kodeks przewidział wypadki podobne i przyjął pewne stare formuły, jedne i te same zawsze. Co się zaś tyczy szczegółów, to tych dostarczy nam przecież stan interesów testatora, a zapewne i pan, panie prokuratorze królewski, który sprawy te znać musisz dobrze, niewątpliwie.
By jednak akt podobny był ważny i był bez zarzutu, musi być w najdrobniejszych szczegółach jak najprawniej zrobiony. To też, wbrew potrzebie nawet, do pomocy zawezwę jednego z kolegów, by ten był obecny przy dyktowaniu.
— Czy jesteś pan zadowolony? — zwrócił się następnie z zapytaniem tem notarjusz do starca.
— Tak jest — odpwiedział Noirtier, przymknięciem oka, promieniejący i szczęśliwy, że go zrozumiano.
— Ciekawe, co on takiego postanowił? — zapytał się w duchu de Villefort.
Następnie pan prokurator królewski wydał rozkaz służbie, by ta poprosiła panią domu o przybycie.
W kwadrans potem wszyscy zgromadzili się już w pokoju paralityka, a w chwilę potem przybył i drugi notariusz.
W kilku słowach obaj urzędnicy porozumieli się ze sobą, w wyniku czego odczytano panu Noirtier zwykłą formułę testamentów, a gdy to się już stało, pierwszy notariusz zwrócił się do niego z deklaracją:
— Jest zapewne panu wiadome, że testament robi się zawsze na czyjąś korzyść?
— Tak jest — odpowiedział Noirtier przymknięciem oka.
— Czy jesteś pan zdolny do podania nam sumy swych kapitałów?
— Tak.
— Majątek pański, w takim razie, sięga zapewne sumy 300,000 franków?
Wzrok starca pozostał nieruchomy.
— A więc przewyższa te sumę?
— Tak.
— Czy posiadasz pan 400,000 franków?
Martwota oczu starca była odpowiedzią.
— A więc pół miljona?... 600,000 franków... 700,000... 800,000... 900,000...
Noirtier przymknął oczy.
— Posiadasz pan więc 900,000 franków?
— Tak.
— Wszystko w papierach?
— Tak.
— Czy papiery te posiadasz pan przy sobie?
Starzec rzucił okiem pełnem wyrazu na starego sługę, wtedy ten wyjął z biurka i postawił na stoliku obok pana małą szkatułkę.
— Pozwolisz pan, byśmy szkatułkę tę otworzyli? — zapytał notariusz.
— Pozwalam — wyraził wzrok Noirtiera.
Szkatułką otworzono wtedy i znaleziono w niej rentę na sumę 910,000 franków.
— Wszystko jest w porządku — powiedział drugi notarjusz — nie ulega wątpliwości, że pan ten rozporządza pełnią władz umysłowych.
Notarjusz pierwszy to stwierdzenie przyjął z miną pełną zadowolenia, a następnie zwrócił się do paralityka:
— Masz pan tedy, jak o tem przekonaliśmy się już, przeszło dziewięć kroć sto tysięcy franków, co ci daje około 45,000 franków rocznego dochodu.
— Tak — odpowiedział okiem starzec.
— Komu pragniesz zapisać ten majątek?
— O, ta strona sprawy podlegać nie może żadnym wątpliwościom — odezwała się pani de Villefort — pan Noirtier kocha córkę mego męża, tu obecną Walentynę jedynie: ona pielęgnuje go od lat sześciu, potrafiła troskliwością swą pozyskać uczucia swego dziadka, zasłużyła więc sobie na jego wdzięczność; słuszną jest więc rzeczą, by ona właśnie otrzymała zapłatę za swe poświęcenie.
Wzrok starca zapłonął ogniem czerwonym, co ujawniło, iż poznał się na fałszu słów przez panią de Villefort wypowiedzianych.
— Czy pannie Walentynie de Villefort zapisujesz pan swe kapitały? — zapytał notarjusz, zgóry pewien, iż otrzyma odpowiedź potwierdzającą i że pozostanie mu już tylko tę wolę testatora wyrazić w testamencie w formie prawnej.
Walentyna tymczasem, gdy usłyszała niegodziwe słowa wypowiedziane przez macochę, odeszła w głąb pokoju i zaczęła cicho płakać. Starzec patrzył na nią przez chwilę z wyrazem najgłębszej miłości, a następnie, po zwróceniu spojrzenia na notarjusza, mrugnął szybko powiekami.
— Nie? — zawołał wtedy ze zdumieniem notarjusz — więc nie pannie Walentynie zostawić pragniesz swój majątek?
Noirtier wzrokiem wolę swą potwierdził.
— Czy tylko pan się nie mylisz, czy dobrze wyrażasz spojrzeniem myśl swoją? — mówił notariusz coraz bardziej zdziwiony. — Zechciej raz jeszcze wyrazić twe żądania. Więc nie wnuczka twa ma być twą spadkobierczynią? Czy tak?
— Tak — wyraził wzrok starca.
Walentyna radośnie podniosła wtedy w górę swą ciemną główkę, szczęśliwa, że za swą miłość nie otrzyma zapłaty.
Noirtier spoglądał na nią z wyrazem bezmiernej czułości, tak, iż Walentyna głosem wesela pełnym zawołała:
— O mój najdroższy dziaduniu! Widzę, że wydziedziczasz mnie, aby mi serce swe zachować?
— Tak, tak... powiedziały wyraźnie i z ogromną siłą oczy starca.
— Dzięki ci za to, zawołała dzieweczka, przypadając do rąk swego dziadka.
Ta niespodziewana decyzja obudziła jednak natychmiast radosne nadzieje w duszy pani de Villefort. Zbliżyła się więc do starca z zapytaniem:
— A więc prawdopodobnie swemu małemu wnuczkowi, Edwardkowi, zapisać zechcesz, panie, swój majątek?
Mruganie wyjątkowo szybkie, ujawniło przeczenie. Było ono do tego stopnia gwałtowne, że aż wzgardliwe.
— Więc i swemu wnuczkowi nie chcesz zostawić swego majątku?... Więc może synowi? — zapytał notarjusz.
— Nie — było odpowiedzią starca.
Obaj rejenci ze zdumieniem spojrzeli na siebie; na twarzach państwa de Villefort uwydatniły się znów inne uczucia, na jednej widniał wstyd, na drugiej złość bezsilna.
Wzrok starca przebiegł szybko po wszystkich obecnych, aż w końcu zatrzymał się na Walentynie, przyczem jego spojrzenie spoczęło z uporczywością na jej ręce.
— Moja ręka?... z niepewnością powiedziała Walentyna wtedy — czego chcesz od mej ręki, dziaduniu?
Oko starca, bez zmiany, wpijało się wprost w prawą rękę Walentyny.
— Co to znaczy? — Czegóż chcieć może pan Noirtier, od ręki swej wnuczki? — ze zdumieniem zawołali wszyscy.
— Widzicie, panowie, że to wszystko było próżnym trudem. Mój ojciec, niestety, ma umysł bardzo osłabiony, jest niepoczytalny — odezwał się prokurator królewski.
— Rozumiem już! — zawołała w tej samej chwili Walentyna. — Dziadkowi chodzi o moją rękę, t.j. o moje małżeństwo! Czy tak, dziadziuniu?
— Tak, tak, tak... powtórzył znak potwierdzenia paralityk, rzucając za każdym razem błyskawice spojrzeń.
— Pan nie życzysz sobie, by twa wnuczka wyszła zamąż? — zapytał notarjusz.
— Tak.
— Ależ to niedorzeczność — zawołał de Villefort.
— Zechce pan darować — zaprzeczył rejent — wszystko to jest najzupełniej jasne i bardzo logiczne, ja zaś przywołany zostałem tutaj na to, by stwierdzić wolę testatora.
— Ty nie chcesz, dziaduniu, bym poszła za pana Franciszka d‘Epinay? — zapytała Walentyna.
— Tak.
— I dlatego wydziedziczasz pan swą wnuczkę, że zawrzeć zamierza związek ten wbrew twej woli? — zapytał notarjusz.
— Tak — przyznał wzrok Noirtiera.
— Gdyby nie ten związek, to byłaby twą spadkobierczynią?
— Tak.
Gdy padło to „tak“, wyrażone wzrokiem, powszechne i głębokie zapanowało milczenie.
Rejenci zaczęli się naradzać.
Walentyna ze złożonymi jak do modlitwy rękoma patrzyła na dziadka z wyrazem bezmiernej wdzięczności, Villefort przygryzł wargi, z jednej twarzy pani de Villefort promieniała radość, jakiej ukryć nie mogła.
— Bez względu na to wszystko — odezwał się prokurator królewski — ja jeden mam prawo decydować o losie mej córki. Zaś mojem życzeniem jest, by poślubiła ona pana Franciszka d‘Epinay, to też poślubi go ona niezawodnie.
Walentyna, gdy usłyszała te słowa, padła na krzesło zalana łzami.
— Co pan uczynić zamierzasz ze swym majątkiem — zapytał notariusz, zwracając się do starca — na wypadek, jeżeli panna de Villefort zaślubi pana d‘Epinaya?
Oczy Noirtiera pozostały nieruchome.
— Zapiszesz go rodzinie?
— Nie.
— A więc na ubogich?
— Tak.
— Czuję się jednak w obowiązku poinformować pana, iż prawo nie pozwala na wydziedziczenie całkowite syna. Zapiszesz przeto tylko część majątku na ubogich?
Oczy starca pozostały nieruchome.
— Cały więc majątek pragniesz zapisać na ubogich?
— Tak.
— Lecz w takim razie testament będzie łatwy do zwalenia.
— Nie.
— Mój ojciec zna mnie dobrze — powiedział wtedy de Villefort — i wie, że jego wola świętą pozostanie dla mnie. Wie on ponadto, iż, jako prokurator królewski, nie mogę występować przeciwko ubogim.
Wzrok Noirtiera zabłysnął wyrazem triumfu.
— Do rozporządzeń mego ojca mieszać się nie będę — dodał jeszcze pan de Villefort — niech jego majątek idzie na szpitale. Na jego kaprysy wszelako nie myślę zwracać uwagi i postąpię tak, jak mi sumienie nakazuje.
Po wypowiedzeniu słów tych, pan prokurator królewski opuścił wraz z żoną pokój swego ojca, pozostawiając ojcu swobodę decyzji.
W godzinę potem testament był już napisany, następnie przez świadków poświadczony i złożony u notarjusza Deschamsa.
TELEGRAF.
Gdy państwo de Villefort wrócili do swych apartamentów, służba zawiadomiła ich, iż przed chwilą właśnie przybył hrabia Monte Christo z wizytą i że oczekuje w salonie.
Pani de Villefort, czując się bardzo wzruszoną, nie chciała wyjść odrazu do gościa i udała się na chwilę do swej sypialni, natomiast prokurator królewski, ufając w swe siły, poszedł natychmiast do przybyłego.
Aczkolwiek był panem swych wzruszeń i umiał układać swą twarz zależnie od okoliczności, nie zdołał jednak w tak krótkim czasie rozpędzić chmur ze swego czoła: to też hrabia dostrzegł je odrazu, od pierwszego spojrzenia.
— Co panu jest, panie de Villefort? — zapytał Monte Christo, po ceremonjalnem powitaniu — przybyłem może w nieodpowiedniej chwili, może pan referował właśnie jakieś doniosłego znaczenia oskarżenie?
Villfort złożył usta do uśmiechu.
— Nie, panie hrabio, w całem zdarzeniu, które przed chwilą w mym domu się rozegrało, ja jeden pono jestem ofiarą, ja to przegram sprawę, co jest tem przykrzejsze, iż prosty upór, a nawet poprostu głupstwo, wyrok na mnie wydało.
— Co to ma znaczyć? — zapytał Monte Christo z zainteresowaniem — czyżby istotnie miało spotkać pana jakieś nieszczęście?
— Nie warto nawet mówić — odpowiedział de Villefort ze spokojem, w którym jednak gorycz przebijała — fakt drobny. Poprostu — niewielka strata pieniędzy.
— Jeżeli tak, to istotnie, strata materjalna musi być dla człowieka tego pokroju co pan, bez znaczenia — odpowiedział Monte Christo. Cóż to znaczy — strata pieniędzy, dla pana, który posiadasz tak znaczny majątek i umysł nietylko głębin pełen, ale i tak wzniosły!?
— To też nie strata pieniędzy mnie poruszyła — dał de Villefort wyjaśnienie — aczkolwiek, bądź co bądź, 900.000 franków jest to suma nie do pogardzenia, więcej mnie boli natomiast niesprawiedliwość, czy fatalność, bo nie wiem nawet, jak nazwać tę potęgę, która mi ciosy wymierza, rani i obraca wniwecz me nadzieje, jak w tym wypadku — wpłynąć chce na przyszłość mej córki. W istocie rzeczy jednak, jest to przedewszystkiem kaprys zdziecinniałego starca.
— Więc to pan Noirtier jest sprawcą tego smutku!... Ależ, o ile mnie pamięć nie myli, mówił mi pan przecież, iż jest on tknięty paraliżem?
— Tak, zapewne, nie porusza się, mówić nawet nie może, lecz mimo to myśli, ma swą wolę i — aczkolwiek w zupełności bezwładny — działa. Przed chwilą właśnie wróciłem od niego, dyktuje on teraz notarjuszowi swój testament.
— Jakto?... Przemówił więc chyba?...
— Wcale nie, co nie przeszkadza, że wyraża swą wolę.
— Jakim więc dziać się to może sposobem?
— Mój ojciec wyraża swe myśli za pośrednictwem oczu, które żyć nie przestały i jest zdolny temi oczami — zabijać nawet.
— Mój przyjacielu — odezwała się pani de Villefort, wchodząc do salonu — zdaje mi się, że na to zło zbyt wielkiemi patrzysz oczyma.
— Pozwoli się pani powitać — przemówił hrabia z głębokim ukłonem.
Pani de Villefort odkłoniła się gościowi z wdzięcznym uśmiechem.
— Niezwykłe rzeczy opowiada mi tutaj mąż pani — zagaił rozmowę Monte Christo — czy jednak niema sposobu, ażeby testator zmienił swe decyzje?
— Byłoby to bardzo, o ile mi się zdaje, trudne — odpowiedziała pani de Villefort — od mego męża jednak zależy, ażeby testament ten, jego córkę wydziedziczający, okazał się dla niej korzystny w ostatecznych swych skutkach.
Hrabia widząc, iż rozmowa małżonków przybierać zaczyna charakter poufny, cofnął się dyskretnie, zwracając natomiast swą uwagę, pozornie przynajmniej, na zachowanie się Edwardka, który właśnie był zajęty wylewaniem atramentu do żłobka, z którego piły ptaki.
— Moja droga — odpowiedział de Villefort — śmiało powiedzieć mogę, iż zawsze ojca mojego szanowałem, zwłaszcza, że do wrodzonego uczucia synowskiego dołączało się jeszcze przekonanie o jego wyższości umysłowej. Dziś jednak nie mogę się już korzyć przed umysłowością sparaliżowanego starca, który przez pamięć nienawiści, jaka żywił dla ojca, prześladuje teraz nawet jego syna. To też ja, bez względu na cios pieniężny, woli mej nie zmienię i niechaj świat osądzi, przy kim jest słuszność? Córka moja musi pójść i pójdzie za Franciszka barona d‘Epinay, ponieważ według mego zdania, związek ten jest dobry i zaszczytny.
— A dlaczegóż to — zagadnął hrabia, na którego prokurator królewski bezustannie zwracał uwagę — dlaczegóż to pan Noirtier, jak państwo mówicie, wydziedzicza pannę Walentynę? Czyżby dlatego jedynie, że ma zaślubić pana barona d‘Epinay?
— Tylko dlatego, to jest jedyna przyczyna jego decyzji — odrzekł de Villefort, wzruszając ramionami.
— Jest to rzecz zadziwiająca — dodała pani de Villefort — ciekawe byłoby dowiedzieć się, dlaczego pan d‘Epinay tak dalece nie podoba się ojcu mego męża?
— Jest to istotnie rzecz bardzo dziwna — zrobił uwagę hrabia — znam przecież wcale dobrze pana d‘Epinay i nicbym nie miał mu do zarzucenia. Wszak jest on synem generała de Quesnel, któremu Karol X nadał tytuł barona d‘Epinay?
— Ten sam — powiedział de Villevort — bardzo przyzwoity i bezwzględnie prawy młodzieniec.
— Może nienawiść ma podkład polityczny? — zrobił uwagę hrabia.
— Jest to bardzo możliwe — przyznał de Villefort — ojciec mój i ojciec pana d‘Epinay żyli w czasach bardzo burzliwych.
— Ojciec pański był, o ile mi się zdaje, bonapartystą?
— Ojciec mój był przedewszystkiem Jakobinem i to jednym z najbardziej zagorzałych — odpowiedział de Villefort z uniesieniem — mundur senatora, jakim Napoleon okrył ramiona mego ojca, zmienił tylko zewnętrznie jego postać, ale nie zmienił jego serca. Mój ojciec nie był zwolennikiem cesarza, lecz przeciwnikiem Burbonów przedewszystkiem.
— A więc zgadłem — rzekł Monte Christo — panowie Noirtier i d‘Epinay byli nieprzyjaciółmi na polu politycznem. Pan generał d‘Epinay, aczkolwiek służył Napoleonowi, w głębi duszy zachował miłość dla Burbonów, gdy z panem Noirtier było wprost przeciwnie. Oto więc mamy jądro nienawiści. Generał d‘Epinay został, o ile pamiętam, zamordowany, po wyjściu z klubu Bonapartystów, dokąd go wciągnięto, w nadziei pozyskania w nim stronnika?... Czy tak?
Villefort spojrzał na hrabiego zmieszany i prawie przerażony.
— Może się mylę? — zapytał Monte Christo z najniewinniejszą miną...
— Bynajmniej — odpowiedziała pani de Villefort — wszystko to, co do słowa, jest prawdą. I właśnie w pragnieniu, by nienawiść załagodzić, mąż mój powziął ideję połączenia związkiem małżeńskim dwóch wrogich politycznie domów.
— Myśl zaprawdę wzniosła, pełna ludzkości! — powiedział Monte Christo — której świat winien przyklasnąć, bo w rzeczy samej jakby to pięknie było ujrzeć połączonych: pannę de Villefort, z panem baronem d‘Epinay! Albo inaczej mówiąc: pannę Noirtier, jako panią de Quesel!
De Villefort zadrżał i spojrzał badawczo na Monte Christa, jakby chciał z głębin jego duszy wydobyć jego myśl istotną.
Hrabia przybrał jednak wyraz twarzy jak najbardziej niewinny, tak, że pan prokurator królewski, mimo badawczości swego spojrzenia, nie zdołał przejrzeć go do głębi.
— Aczkolwiek jest to dużym dla Walentyny ciosem, — ciągnął dalej de Villefort — że traci ona spadek po swym dziadku, nie przypuszczam, by małżeństwo zamierzone miało nie dojść z tego powodu do skutku. Nie sądzę, by pan d‘Epinay był zdolny do cofnięcia swego słowa z przyczyn materjalnych, zwłaszcza, że moja córka i bez tego jest dość bogata po swej matce. Ten ostatni majątek bezustannie wzrasta pod baczną opieką państwa de Saint Meran.
— Państwo de S. Meran — uzupełniła słowa męża pani de Villefort — wkrótce przyjadą zapewne do Paryża; Walentyna spodziewa się ich przyjazdu za miesiąc.
— Zdaje mi się — rzekł Monte Christo, po chwili dłuższego milczenia — zdaje mi się, że pan Noirtier, wydziedziczając pannę Walentynę za to, iż ta ma poślubić młodzieńca, którego ojca nienawidził, nie ma najmniejszego powodu pozbawiać dziedzictwa również i kochanego Edwardka?
— Nieprawdaż, panie? — zawołała pani de Villefort — nieprawdaż, iż byłoby to już wprost niewiarogodną niegodziwością?! Biedny Edwardek!... Czyż nie jest on również jak Walentyna, wnukiem pana Noirtier? A jednak gdyby Walentyna nie miała poślubić pana Franciszka, byłby on jej zapisał cały swój majątek.
Hrabia nic nie mówił, cały się w słuch zamieniając.
— Przestańmy — przerwał żonie prokurator królewski — przestańmy, panie hrabio, mówić o tych kłopotach familijnych. A ponieważ ja przyrzekłem panu d‘Epinay rentę, od powyższej, dziś dla Walentyny straconej sumy, to będzie on ją miał, chociażbym miał się sam wyzuć ze wszystkiego.
— A możeby lepiej było — rzuciła szybko pani de Villefort, pochłonięta jedną tylko myślą — ażeby pana d‘Epinay zawiadomić o wszystkiem natychmiast i z decyzjami wstrzymać się aż do nadejścia jego odpowiedzi?
— Nie — odpowiedział de Villefort — nie mogę narażać na to mej córki. Jeżeli małżeństwo nie dochodzi do skutku, wszystko jedno z jakich przyczyn, wypadek taki jest zawsze nader niekorzystny dla opinji młodej panienki. W dodatku, dawne pogłoski, które właśnie małżeństwem tem przytłumić chciałem, odżyłyby na nowo. Są to zresztą obawy najzupełniej płonne. Pan Franciszek d‘Epinay jest, w co wierzę głęboko, człowiekiem bezwzględnie prawym, to też dla przyczyn materjalnych nie cofnie się z pewnością. W przeciwnym razie postąpiłby sobie jak zwykły karjerowicz.
— Przychylam się w zupełności do tego zdania — powiedział hrabia, nie spuszczając z de Villeforta wzroku. — Pan baron d‘Epinay ma już niezadługo powrócić do kraju, jak mi mówiono. Zaproszę go wtedy do siebie i otwarcie się z nim w tej sprawie rozmówię, zaznaczając, iż zerwanie związku z przyczyn niezależnych rzuciłoby nań światło bardzo niekorzystne. Chętnie zaprosiłbym do siebie i więcej osób, godnych pozycji i rodu de Villefortów.
Prokurator królewski, po usłyszeniu słów tych, powstał uradowany, lica jego żony natomiast powlokły się bladością.
— Jestem panu, panie hrabio, szczerze za jego dobre chęci wdzięczny i jego pomoc z radością przyjmuję. Prosiłbym jedynie do czasu o dyskrecję. Świat jest złośliwy bardzo...
— Panie de Villefort — odpowiedział hrabia — jakkolwiek świat w swych opinjach bardzo rzadko bywa sprawiedliwy, w tym wypadku napewno po pańskiej stanie stronie.
Po wymówieniu słów tych, Monte Christo powstał, zabierając się do odejścia.
— Już nas opuszczasz, hrabio? — odezwała się pani domu.
— Jestem do tego zmuszony sprawami memi, pani. Pozwoliłem sobie odwiedzić państwa, ażeby im przypomnieć obietnicę, iż zechcecie przybyć do mnie w sobotę.
— Sądzisz pan, iż moglibyśmy zapomnieć o tem?
— Jesteś pani zbyt łaskawa dla mnie, pan Villefort ma tyle pracy wszelako...
— Mąż mój dał już panu słowo, a jak pan widzisz, dla dotrzymania słowa swego jest on zdolny do złożenia ofiar jak najdalej idących.
— Towarzystwo, przez pana zaproszone zebrać się ma w pałacu pańskim przy polach Elizejskich się znajdującym, nieprawdaż?
— O nie, — odpowiedział Monte Christo — państwo najwidoczniej zapomnieli, że ich prosiłem o przybycie do mej rezydencji letniej.
— Gdzież to? — zapewne gdzieś niedaleko od Paryża?
— O, tuż pod miastem, w Auteuil.
— Więc pan masz pałac letni w Auteuil! zawołał de Villefort, z dziwnym odcieniem głosu. — A przy jakiej ulicy?
— Ulica Fontaine Nr. 28.
— Ależ to pałacyk państwa de St. Meran!
— Czyż tak? — odpowiedział Monte Christo, z doskonale udanem zdziwieniem w głosie — nic o tem nie wiedziałem, sprawą kupna bowiem zajmował się mój intendent.
— Prawda, panie — odezwała się pani de Villefort — że to bardzo ładny pałacyk?
— Tak mi się zdaje przynajmniej.
— Otóż wiedz, iż mąż mój przez jakiś dziwny upór nie chciał tam nigdy zamieszkać.
— Nie lubię Auteuil — powiedział prokurator królewski z chmurą w głosie, aczkolwiek starał się przybrać obojętny wyraz twarzy.
— To jednak nie pozbawi mnie szczęścia ujrzenia państwa u siebie? — zapytał Monte Christo.
— Bądź spokojny o to, panie hrabio, i wiedz, że gdy raz dam słowo, to już go zawsze dotrzymam.
— A więc dziękuję, a teraz pozwolicie się państwo pożegnać.
— I dokąd to, jeżeli zapytać się wolno, dąży pan z takim pośpiechem? — rzuciła pytanie pani de Villefort.
— Zaprawdę pani — odpowiedział Monte Christo — nie wiem, czy będzie właściwe powiedzieć pani: dokąd idę?
— Eh! wszystko jedno. Powiedz pan.
— Nie widziałem jeszcze nigdy powietrznego telegrafu, więc postanowiłem sobie raz zobaczyć to cudo.
— Zobaczyć telegraf? — ze szczerem zdziwieniem zawołała pani de Villefort.
— Tak jest, telegraf. Pewnego razu, w czasie jednej z mych podróży, na dalekiem wzgórzu ujrzałem czarne ramiona podnoszące się w górę, to znów łamiące się w kształt jakby jakiegoś potwornego gadu. Następnie ruchom skrzydeł takich przyglądałem się niejednokrotnie i zawsze z uczuciem ni to wzruszenia, ni to lęku. Miałem wrażenie zawsze, patrząc na te niesamowite znaki w przestrzeni się poruszające i jakby z jakąś nienawiścią, a mrożącą przytem dokładnością, powietrze przecinające — że nie są one przenoszeniem myśli człowieczej, lecz wolą jakiejś wszechmocnej istoty, w ten sposób wypowiadającej się. Myślałem zawsze, że to jakieś gnomy, jakieś bogi światła czy ciemności są czynnikami, wprawiającymi w ruch te czarne, na tle niebios skrzydła. Rzeczywistość rozwiała jednak te ułudy; dowiedziałem się mianowicie, że sprężyną każdego telegrafu jest skromny urzędniczyna, który za tysiąc dwieście franków rocznej płacy, przez całe dnie jest zniewalany do bezustannego patrzenia: nie w niebo, lecz w każdym razie w górę, by dojrzeć znaki dawane mu przez korespondenta, o cztery, pięć mil oddalonego. Wówczas rozbudziła się we mnie nieposkromiona niczem chęć poznania całego mechanizmu.
— By rzecz zbadać jak najdokładniej, udasz się pan zapewne do ministerstwa poczt i telegrafów?
— O nie... pani. Chcę zachować wszystkie me złudzenia, chcę zobaczyć telegraf na otwartem polu i zobaczyć się tam z poczciwcem, skamieniałym przy pracy.
— Jesteś pan, hrabio, niezwykłym, naprawdę, magnatem — oryginałem — powiedział z uśmiechem de Villefort.
— Ha! cóż poradzić na to, gdy takim właśnie na świat przyszedłem! Nie wiem tylko, jaką linję mam wybrać?
— Hiszpańską, naturalnie, w obecnej chwili ona właśnie w największym znajduje się ruchu — rzekła pani de Villefort — lecz jeżeli pan chce nas już porzucić koniecznie dla tego tam telegrafu, to niechże się pan spieszy, bo za dwie godziny będzie już ciemno i nic pan nie zobaczy. Linja Bajońska jest więc najbardziej odpowiednia dla pana, ponieważ jest od nas najbliższa. A więc do Chatillon niech się pan wieźć każe, do wieży Monthlery.
— Bardzo pani dziękuję za tę informację. W sobotę pozwolę sobie opowiedzieć państwu me wrażenia.
Wychodząc, hrabia spotkał się we drzwiach z dwoma notarjuszami, którzy wydziedziczyli Walentynę i wychodzili uradowani, że im się udało spisać ten akt, przynoszący niewątpliwie zaszczyt ich przenikliwości.
SPOSÓB USTRZEŻENIA BRZOSKWIŃ OD MYSZY.
Hrabia Monte Christo nie tego samego popołudnia jednak lecz nazajutrz dopiero wieźć się kazał na drogę wiodącą do Orleanu.
Minąwszy wioskę Linosę, nie zatrzymał się przy telegrafie, który właśnie, gdy hrabia przejeżdżał, rozwijał działanie długich swych ramion, lecz uczynił to dopiero dalej, na ulicy Monthlery, już poza wioską nieomal. Gdy wysiadł z powozu, zaczął się wspinać na dość stromy pagórek, wąską ścieżyną, aż go w wędrówce tej wstrzymał płot, okryty cały pnączami i biało-różowemi kwiatami.
Monte Christo szukać zaczął wtedy furtki, którą znalazł nakoniec. Małe drewniane wrota, na łozowych zawiasach, zamknięte były kołkiem i sznurkiem, do drzwi przywiązanym.
Niewiele czasu spotrzebował hrabia, by poznać ten mechanizm, to też bardzo szybko dał sobie radę z otworzeniem drzwi i wszedł do ogródka, mającego do pięciu metrów długości i tyleż szerokości. Kresem „ogrodu” tego była stara wieża, cała pokryta bluszczem i okolona zewsząd gwoździkami i lewkonjami.
Widząc tę sędziwą staruszkę, otoczoną kwiatami, rzekłbyś, iż jest to dobra babunia, która przystanęła w bezruchu, by opowiadać wnuczętom bajki.
Ogródek przerzynała wąska ścieżyna, w kształcie ósemki.
Roześmiana, wesoła, radością życia tchnąca bogini Flora nie miała nigdy zapewne tylu drobnych kwiatuszków, ile ich posiadał ten maleńki ogródek.
Żadnego listka przy tem nie plamił nawet najdrobniejszy ślad muszki, do tego stopnia było wszystko odkurzone.
W jednym kącie ogródka stała beczka, pełna świeżej i czystej wody źródlanej, gotowa każdej chwili odświeżyć swym błogosławionym chłodem drobne kwiaty, zmęczone pocałunkami słońca.
Monte Christo, gdy wszedł do tego ogródka, odrazu powiedział sobie w duchu.
— Zdaje mi się, że człowiek, opiekujący się tym ogrodem, żyje już jedną tylko namiętnością: kocha swój ogród i kocha kwiaty.
Gdy postąpił parę kroków, potrącił niechcący jakąś skurczoną postać. Przystanął tedy i ujrzał jakiegoś ogromnie zdumionego poczciwca, który był właśnie zajęty zbieraniem poziomek, jakie układał na zielonych liściach winogradu.
Na dwunastu takich listkach, tyleż znajdowało się czerwonych jagód.
Starowina, gdy ujrzał hrabiego, podniósł się nagle rozrzucając poziomki i liście, bardzo przestraszony.
— Jak widzę, zajmujesz się pan zbiorami — rzekł z uśmiechem Monte Christo.
— Zechce pan wybaczyć — rzekł staruszek, nie odpowiadając na pytanie — nie jestem wprawdzie w wieży, jak to jest moim obowiązkiem, lecz zaręczam, iż miejsce me strażnicze opuściłem przed chwilą dopiero.
— Ależ ja ci bynajmniej tego nie mam za złe! Zbieraj sobie dalej swe poziomki, jeżeli masz jeszcze co do zrywania.
— Brakuje mi jeszcze dziewięciu — odpowiedział wtedy starzec — zerwałem bowiem już dwanaście, jak pan może zauważył, zaś wszystkich było dwadzieścia jedna, t. j. o pięć więcej, aniżeli w roku zeszłym. I nic w tem nie było dziwnego, tegoroczna wiosna bowiem była bardzo ciepła, a jest może panu wiadome, że poziomki domagają się jak najwięcej słońca i wilgoci; wtedy kwitną najbujniej. Niech pan patrzy: tutaj jest trzynasta, zaś tam: czternasta, piętnasta, szesnasta... tutaj jeszcze dwie...
Tutaj starowina urwał, a po chwili odezwał się żałosnym głosem:
— O! mój Boże!... brakuje, brakuje mi trzech. Wczoraj jeszcze były, pewien jestem, że były, bo je jak najstaranniej przeliczyłem. Niezawodnie syn starej Szymonowej pochwycił je, a i dziś rano go spostrzegłem, jak się w pobliżu ogródka kręcił. O, nic dobrego!
— Istotnie — przerwał starowinie Monte Christo — występek tego chłopca jest bardzo wielki, powinieneś mu jednak pan wybaczyć to, ze względu na jego młody wiek.
— Tak, zapewne... Jednakże jest to dla mnie ogromna przykrość... Lecz dość już o tem. Pan jesteś moim zwierzchnikiem zapewne?
— Uspokój się, mój przyjacielu — odpowiedział hrabia z dobrotliwym uśmiechem — nie jestem bynajmniej zwierzchnikiem twoim, ani tembardziej kontrolerem, któryby miał polecone przeprowadzić u ciebie rewizję. Jestem zwykłym przechodniem, którego ciekawość tutaj przywiodła i który już zaczyna sobie wyrzucać, że odwiedzinami swemi naraził cię na taką stratę czasu.
— Mój czas nie jest znów tak bardzo drogi — odrzekł hodowca poziomek z dobrotliwym uśmiechem — czas mój wprawdzie jest własnością rządu, ale przed półgodziną zaledwie otrzymałem od mego najbliższego korespondenta znak, że za godzinę jakąś dopiero potrzebować mnie on będzie.
— Mówiąc to, rzucił okiem na kompas (w ogródku wieży Monthlery było wszystko, nawet kompas), a następnie dodał: widzisz pan, mam oto jeszcze dziesięć minut wolnego, czasu, conajmniej. Zaś zejść z góry musiałem, bo poziomki akurat dziś dojrzały i trzeba było koniecznie je zerwać, gdyż jutro, kto wie? — czy nie byłoby już zapóźno! Pan słowom mym zdajesz się nie dawać wiary? A jednak tak jest. Do jutra poziomki myszy by zjadły!
— Na honor — rzekł poważnie Monte Christo — nigdy bym w to nie wierzył. Jak widzę, to myszy nie są z sąsiadów najmilszymi... Dla nas zwłaszcza, którzy nie jadamy stworzeń tych w miodzie obsmażanych, jak Rzymianie.
— Jakto, Rzymianie myszy jedli?
— Wyczytałem to w Petronie — odpowiedział.
— Doprawdy... nie mogło być to jednak nazbyt smaczne, myszy bowiem są zbyt tłuste, w czem niema nic dziwnego, gdyż po całych dniach się wysypiają i budzą się dopiero w nocy. Niegodziwe stworzenia! W roku zeszłym miałem cztery morele, to mi jednę porwały. Miałem nawet owoc bardzo rzadki i wykwintny, brzoskwinię, to połowę jej mi pożarły. A była przewyborna, nigdy w życiu lepszej nie jadłem.
— Jakto! — zjadłeś pan?
— Ależ tak. Czyż miała się zmarnować pozostała reszta i tylko dlatego, że owoc myszy napoczęły? Byłoby to zbyt wielkiem marnotrawstwem! Ale w roku przyszłym niech się pan nie obawia! już mi nikt nic nie ukradnie. Gdy jaki owoc będzie dojrzewać, będę po nocach czuwał.
Monte Christo dobrze odgadł od pierwszego rzutu oka. Każdy człowiek ma w głębi duszy jakąś namiętność, która go pożera. Namiętnością strażnika telegrafu był ogródek.
Milczał jednak, rozmowę więc znów zagaił starzec.
— Pan dobrodziej, jak widzę, przybył tutaj z zamiarem obejrzenia telegrafu?
— Tak jest i byłbym panu bardzo wdzięczny za pokazanie mi go, jeżeli tylko nie jest to wzbronione przepisami?
— Boże zachowaj!... u nas wszystko wolno. Cóż bo jest w tem do ukrywania zresztą, gdy nikt z nas nie rozumie znaków, które przesyłamy?
— Ale proszę darować — mówił dalej ogrodnik, po rzuceniu na kompas spojrzenia — muszę jednak już wracać na me stanowisko. Może więc zechce pan udać się wraz ze mną?
— Doskonale.
I Monte Christo udał się krętemi schodami na sam szczyt wieży.
— Dużo trzeba stracić czasu, by się nauczyć sztuki przesyłania znaków? — zapytał Monte Christo.
— Nauka nie jest zbyt długa; za to trzeba czekać czasami bardzo długo na posadę.
— I jakąż za pracę tę pensję płacą?
— Tysiąc franków rocznie.
— Nie jest to zbyt wiele.
— Tak, ale mam przytem jeszcze i mieszkanie.
Monte Christo rozejrzał się po pokoju.
— Byleby tylko zbytnio przy mieszkaniu tem nie obstawał... i przy ogródku — rzekł do siebie w myśli Monte Christo.
— Od jak dawna pan tu pracujesz?
— Od lat piętnastu.
— A ile lat pan sobie liczysz?
— Pięćdziesiąt i pięć.
— Jak długo pracować trzeba, by się dosłużyć pensji emerytalnej?
— Całych dwadzieścia pięć lat.
— Więc po wysłużeniu dwudziestu pięciu lat, t. j. gdy mieć będziesz lat sześćdziesiąt pięć, ile byś pan otrzymywał?
— Trzysta franków rocznie.
— O biedna ludzkości! — rzekł zcicha Monte Christo.
— Z tych wszystkich znaków — zmienił temat rozmowy Monte Christo — jakie przesyłasz, nie rozumiesz nic?
— Nic zgoła. Za wyjątkiem kilku umówionych znaków porozumiewawczych, które wyrażają: jesteś wolny... uważaj... śpij spokojnie... i t. p.
— Ale uważaj no pan — przerwał starowinie Monte Christo — zdaje mi się, że twój korespondent cię wzywa. Co znaczy ten jego znak, który powtórzył on już dwukrotnie?
— Zawiadamia mnie nim, bym był gotowy.
— I cóż pan odpowiesz?
— Powtórzę jedynie jego znak, co dla mego korespondenta ze strony lewej znaczyć będzie: „jestem gotowy“, zaś z prawej: „czuwaj“.
— Dowcipnie pomyślane — zrobił uwagę Monte Christo.
— Zobaczysz pan — dodał z dumą poczciwina — że za pięć minut już zacznie gadać.
— Mam tedy pięć minut czasu — pomyślał Monte Christo — więcej mi nie potrzeba.
— Mój drogi panie — powiedział głośno następnie — czy pozwolisz, że cię o jednę rzecz zapytam?
— Poszę bardzo.
— Lubisz pan swój ogród, owoce i kwiaty?
— Namiętnie.
— I byłbyś, myślę, bardzo szczęśliwy, gdyby ci tak dano zamiast pięciu metrów kwadratowych dwie morgi czarnoziemu naprzykład?
— Ach, panie!... jabym z dwóch morgów zrobił prawdziwy raj ziemski.
— A z tysiąca franków rocznej pensji czy możesz pan wyżyć bez biedy?
— Ciężko panie, ale się jakoś żyje.
— Żyjesz... Ale jak bardzo nędzny jest ten twój ogródek!
— Tak, ogródek mój nie jest napewno za wielki, a najgorsze, że tak bardzo dużo jest w nim myszy, które wszystko zjadają.
— Powiedz mi jeszcze, coby się stało, gdybyś tak nie dostrzegł ruchów przesyłanych ci ze strony lewej i nie przesłał ich temsamem dalej?
— Byłbym skazany na zapłacenie kary, w sumie stu franków.
— Aż tyle! Ależ byłaby to dziesiąta część twego rocznego dochodu!
— Cóż robić, panie!
— I zapłaciłeś już karę taką?
— Raz jeden w życiu. Oczyszczałem wtedy moje drzewka.
— A gdybyś pan tak w miejsce znaków otrzymanych przesłał naprzykład inne. Jakażby cię za to spotkała kara?
— Zostałbym wydalony i straciłbym prawa do emerytury.
— Trzystu franków rocznie?...
— Tak jest, panie. To też nie zrobiłbym tego nigdy.
— Nawet za piętnastoletnią zgóry i natychmiast wypłaconą pensję, t. j. za 15,000 franków?
— Ależ panie! Pan zdajesz się mnie kusić!
— Istotnie. Daję piętnaście tysięcy franków za to.
— Daj mi pan spokój, bo uważać muszę na mego korespondenta, który się odezwie lada chwila.
— Lepiej spójrz pan na to, co pokazuję. Oto w tej paczce jest piętnaście tysięcy franków. Będą one pana własnością, o ile...
— Ach, panie, zechciej mi nie przeszkadzać, bo mój korespondent już powtórne daje znaki.
— Niech sobie idzie do djabła!
— Trzeci znak! Stało się, będę zmuszony teraz zapłacić karę.
— Sto franków? Głupstwo. Masz oto tutaj piętnaście tysięcy!
I przy słowach tych hrabia włożył zwój banknotów w dłoń zdumionego urzędnika.
— Ale to nie wszystko, mój panie!... z tych piętnastu tysięcy pan nie wyżyjesz.
— Przecież ja miejsca nie straciłem.
— Ale je pan stracisz. Bo w miejsce tego oto znaku, który ci twój korespondent przesyła, wyślesz inny.
— Ach, panie! Jakich to okropnych domagasz się pan ode mnie rzeczy.
— Drobnostka.
— Jednak mnie pan do niej nie zmusisz.
— Owszem, zmuszę.
I Monte Christo wydobył z kieszeni nową paczkę biletów bankowych.
— Masz pan tutaj oto dziesięć tysięcy franków; razem z tamtymi, które już schowałeś do kieszeni, wyniesie to dwadzieścia pięć tysięcy franków. Za pięć tysięcy kupisz pan sobie wcale ładny domek, wraz z dwoma morgami ziemi, zaś za pozostałe dwadzieścia tysięcy nabędziesz rentę państwową, co ci dawać będzie tysiąc franków rocznie.
— Domek... dwie morgi ogrodu...
— I tysiąc franków rocznie...
— Boże mój!... Boże!!...
— Mieć będziesz to wszystko, tylko bierz!
I Monte Christo już wprost siłą wcisnął do kieszeni urzędnika asygnaty.
— I cóż ja mam teraz za to wszystko robić?
— O, nic trudnego.
— Chciałbym wiedzieć jednak?
— Powtórz pan te oto znaki.
I Monte Christo wydobył z kieszeni papier, na którym nakreślone były trzy znaki i porządek w jakim miały być dane.
Z drżeniem i z zimnym potem, który oblał mu czoło, starowina wykonał polecenie, bez względu na znaki przeczenia, które mu przesyłał korespondent z lewej strony; musiał on zapewne przypuszczać, że hodowca brzoskwiń oszalał chyba!
Tymczasem jednak korespondent odbiorczy powtórzył jak najdokładniej znaki Monte Christa i te, bez żadnej już zmiany, doszły do ministerstwa spraw wewnętrznych.
— I oto jesteś pan bogaty — rzekł Monte Christo.
— Tak, ale za jaką cenę!
— Posłuchaj mnie, przyjacielu — rzekł wtedy hrabia — nie chciałbym, byś miał teraz wyrzuty sumienia, wierz mi tedy, a przysięgam ci na zbawienie mej duszy, że mówię prawdę, że czynem swym nikomu dobremu nie wyrządziłeś krzywdy, a tylko pomogłeś do spełnienia zamiarów boskich.
Biedny starzec to się oglądał dookoła, to znów chwytał się za kieszeń, jakby chcąc stwierdzić, że pieniądze otrzymane istotnie się tam znajdują, to bladł, to się znów czerwienił, wreszcie wpadł, zataczając się, do swego pokoju, ażeby napić się wody, lecz padł na progu omdlały.
Wtedy Monte Christo zostawił jeszcze dziesięć tysięcy franków na stole i wyszedł cicho z izdebki.
W pięć minut po dojściu tej telegraficznej wiadomości do ministerstwa, Debray kazał założyć konie i pojechał do Danglarsów.
— Wszak mąż pani ma rentę hiszpańską — zapytał baronowej nie witając jej nawet.
— Tak jest, i to za sześć miljonów.
— Niechże ją sprzeda natychmiast i to za każdą zaofiarowaną mu cenę.
— A to dlaczego?
— Ponieważ Don Carlos uciekł z Bourges i jest już w Hiszpanji.
Baronowa nie pozwoliła sobie raz drugi tego powtarzać, lecz pobiegła co żywo do męża, który z kolei polecił bez zwłoki swemu ajentowi giełdowemu sprzedawać za każdą cenę pożyczkę hiszpańską.
Skoro tylko spostrzegli inni, że Danglars sprzedaje hiszpańskie papiery, czynić zaczęli to samo i kurs ich obniżył się momentalnie.
Danglars stracił stosunkowo najmniej, pięć tysięcy franków na obligu, wszystkiego.
W tym samym dniu wieczorowy Monitor ogłosił wiadomość, iż Don Carlos uciekł z Bourges i kroczył na ziemię hiszpańską w Katalonji. A następnie, w dziale nieurzędowym, iż Barcelona już podobno powstała i ogłosiła się za prezydentem.
Paryż przez cały wieczór mówił jedynie o tym wypadku, o przenikliwości Danglarsa i o jego tak szczęśliwej sprzedaży bezwartościowych już dziś prawie papierów hiszpańskich.
Nazajutrz ranny Monitor dał jednak sprostowanie:
„Wiadomość o ucieczce Don Carlosa i powstaniu Barcelony okazała się najzupełniej bezzasadna, Don Carlos bowiem ani na jeden moment Bourges nie opuścił.
Przyczyną fałszywej wieści była mgła, w czasie której znaki telegraficzne błędnie zostały przesłane“.
Obligi hiszpańskie momentalnie, rzecz prosta, skoczyły wtedy w górę, a nawet przekroczyły o wiele kurs dawniejszy.
I w rezultacie Danglars, wliczając i to, coby mógł zyskać na zwyżce kursu, stracił na swej operacji około miljona franków.
— No, wiesz, to wcale nieźle — rzekł Monte Christo do Morrela, który właśnie przyniósł mu wiadomość o stracie Danglarsa — za trzydzieści pięć tysięcy franków zaledwie, a więc za sumę o wiele mniejszą od straty Danglarsa, odkryłem rzecz wcale doniosłego znaczenia.
Odkryłem mianowicie, w jaki sposób uchronić można ogrodnika, by mu myszy brzoskwiń nie zjadały!...
WIDZIADŁA.
Rezydencja hrabiego w Auteuil w najmniejszej mierze nie zdradzała zewnętrznie przepychu, jakiego spodziewać się można było po siedzibie bogacza tej miary, jakim był Monte Christo. Taki był jednak stanowczy jego rozkaz, by zewnętrznie wszystko pozostało bez zmiany.
Gdy się wszelako weszło do wnętrza, oczom zdumionego widza zupełnie inny prezentował się widok.
Jak niegdyś książę d‘Antin, dla otworzenia widoku Ludwikowi XIV-mu w czasie jednej nocy, rozkazał wyciąć las cały, tak tutaj pan Bertuccio w trzydniowym zaledwie okresie czasu wysadził całe podwórze przedpałacowe wspaniałemi topolami i jaworami, tak iż ich gałęzie ocieniały główną fasadę domu, przed którym na miejscu dawnego bruku trawą zarosłego, rozpościerał się teraz trawnik szmaragdowy, skrapiany kryształowemi perłami źródlanej wody bijącej z wodotrysku.
Tym sposobem wygląd domu, poza murem zewnętrznym, zmienił się ogromnie i sam Bertuccio przyznawał, iż jest on teraz nie do poznania.
Intendent rad był z tego niezmiernie, chciał w sposób podobny przeobrazić i ogród, lecz na to hrabia zgodzić się nie chciał.
Za to w wewnętrznem urządzeniu domu Bertuccio zmienił nieomal wszystko. Nie mógł wprawdzie poprzestawiać ścian, lecz za to zmniejszył lub powiększył wymiary pokoi przebiciem nowych drzwi, okien... ustawieniem nowych kominków, posągów i kwiatów.
Tak w parodniowym okresie czasu zaledwie martwy do niedawna i ponury dom przeobraził się w rozkoszny pałacyk, od którego biło szczęście i wesele.
Uśmiechnięta służba przebiegała bezustannie piękny dziedziniec z taką swobodą, jakby tu od lat przebywała; jedni krzątali się dookoła kuchni, piwnic i spiżarni, drudzy około koni i powozów.
Ze zmian wewnątrz pałacu dokonanych, na zaznaczenie zasługuje fakt, iż w pierwszym pokoju na parterze znalazła pomieszczenie olbrzymia bibljoteka, do której książki bezustannie napływały, a która już posiadała przeszło dwa tysiące tomów. Wszystkie książki były oprawione w skórę ponsowej barwy, ze złoceniami.
Po drugiej stronie przedsionka znajdowała się oranżerja, pełna najrzadszych roślin podzwrotnikowych; w jej głębi ustawiony był bufet z chłodzącymi napojami.
Po lewej stronie nakoniec był mały salon błękitny, a za nim olbrzymia, wyłożona dębem jadalnia.
Na górze był salon wielki, za nim biały i sypialnie.
Zacny pan Bertuccio jeden tylko pokój uszanował, nic w nim nie zmieniając. Na widok tego pokoju, w lewem skrzydle na pierwszem piętrze się znajdującego, z tajemnem do ogrodu wyjściem — Bertuccio drżał nieodmiennie. Nawet obca, nowoprzyjęta służba zaglądała tam ze zdziwieniem i ze strachem.
Punktualnie o godzinie piątej po południu w dniu umówionym przybył hrabia do swej letniej siedziby.
Na jego przybycie Bertuccio oczekiwał z niepokojem, ale i z niecierpliwością. Nie był pewien, czy za swe starania otrzyma wdzięczny uśmiech, czy też zmarszczenie brwi?
Monte Christo wysiadł z powozu przed bramą zewnętrzną i pieszo przebiegł przez pałacowy dziedziniec, następnie atrium, ogród wewnętrzny wreszcie, przyczem w czasie całego tego przeglądu milczał jak zaklęty, bez jednego gestu, któryby wyrażał aprobatę, lub niezadowolenie.
Dopiero gdy obejrzał wszystko, wyrzekł jedno słowo: „nieźle“, któremu towarzyszył pełen słodyczy uśmiech.
I pan Bertuccio oddalił się uszczęśliwiony.
Do tego stopnia wielki, nieprzeparty wpływ wywierał ten człowiek na wszystkich, którzy go znali.
O godzinie szóstej dał się słyszeć tętent konia przed bramą wjazdową.
Był to znany nam kapitan spahisów, na swym ulubionym rumaku, Medeah.
Monte Christo powitał go z uśmiechem radości na ustach.
— Jestem pewien, żem pierwszy tu przybył — zawołał Morrel — i przyznam się, że zrobiłem to umyślnie, by mieć możliwość zamienienia z panem choć parę słów swobodnych, zanim inni goście napłyną. Julja i Emanuel zasyłają panu tysiące ukłonów. Wybacz, hrabio, że się tak rozglądam, ale bo też wszystko naprawdę wspaniale urządzone. Czy mogę zdać się na pańskich ludzi, że mi konia oporządzą?
— Bądź spokojny, drogi Maksymiljanie, jestem prawie pewien, że dobrze znają się na tem.
— Trzeba go natychmiast i najstaranniej wytrzeć z potu. Gdybyś wiedział, hrabio, jak pędziłem tutaj! Jak huragan i jak błyskawica! Przepyszny to istotnie koń.
— Naprawdę?...
— Do tego stopnia jest on dobry, że nawet taki znawca, jakim jest Chateau Renaud, który tem samem ma zawsze przewyborne konie, oraz Debray, mający przecież do swego rozporządzenia konie ministerjalne, — pędzili za mną i pędzili, a jednak nie zdołali mnie dogonić. A i konie pani Danglars pozostały bardzo daleko w tyle.
— A więc dążyli oni tuż za tobą? — zapytał Monte Christo.
— Otóż ich masz, hrabio!
W tej samej chwili, istotnie, powóz w parę spienionych koni zaprzężony i dwóch jeźdźców stanęło przed złoconą kratą, która momentalnie otworzyła się przed nimi.
Powóz objechał klomb i stanął przed portalem, mając za sobą, jakby straż przyboczną, dwóch jeźdźców. W jednem mgnieniu oka Debray zeskoczył z konia i, zostawiając go na opatrzności boskiej, podskoczył do drzwiczek, by podać rękę baronowej, która mu podziękowania za tę grzeczność gestem, którego nikt, prócz Monte Christa, nie zauważył, a który był nieomal pieszczotą.
Uwagi hrabiego nic ujść nie zdołało, to też dostrzegł on nawet błysk białego bileciku, który z rąk baronowej przemknął się do zaciśniętej dłoni Debray‘a.
Za żoną wysiadł bankier. Bardzo blady jakby z grobu powstał.
Pani Danglars za to była najzupełniej swobodna, ożywiona i wesoła. Rozejrzała się jednym rzutem oka (który jeden tylko Monte Christo zrozumiał) po całym dziedzińcu i z marmurowym spokojem, który był do pozazdroszczenia zaprawdę, zwróciła się do Morrela z zapytaniem:
— Jeżeli pan jesteś moim przyjacielem, powiedz mi szczerze, czy koń pański jest na sprzedaż?
Morrel zamiast odpowiedzi z wysiłkiem uśmiechnął się jedynie, jednocześnie oczami błagając Monte Christa o pomoc.
Hrabia tę niemą prośbę zrozumiał natychmiast.
— Pani — rzekł — widzę się zmuszonym stwierdzić, że pan Morrel nie może wprost nikomu konia swego odstąpić, ponieważ od jego posiadania zależy jego honor.
— A to jakim sposobem?
— Założył się, iż ujeździ Medeaha w przeciągu sześciu miesięcy; otóż, gdyby się go pozbył przed tym terminem, nietylkoby przegrał zakład, ale powiedzianoby jeszcze, iż w obawie konia uchylił się od zadania. Pojmuje chyba pani, że kapitan spahisów nie może się narażać na podobne wieści, chociażby nawet chodziło o dogodzenie kaprysowi pięknej kobiety.
— Pojmuje pani teraz, z jakich przyczyn jej życzeniu zadość uczynić nie jestem w stanie? — rzekł Morrel, rzucając jednocześnie hrabiemu uśmiech wdzięczności.
— Pozwól sobie powiedzieć, moja droga — rzekł Danglars do żony, źle ukrytym tonem niezadowolenia — że, o ile wiem, masz koni takich chyba aż nadto dosyć w stajni?
Pani Danglars zaczepki podobnej nie pozostawiała nigdy bez odpowiedzi, w tym wypadku jednakże ku ogólnemu zdziwieniu puściła słowa męża mimo uszu, poprzestając jedynie na wzruszeniu ramionami.
By jak najszybciej zatrzeć złe wrażenie tego małego nieporozumienia małżeńskiego, Monte Christo pokazywać zaczął baronowej dwa wazony chińskie, przy wejściu do atrium ustawione, na których w kształcie wężów rysowały się rośliny morskie wyjątkowej wielkości.
Baronowę widok ten wprowadził w zdumienie.
— Cóż to za olbrzymy! Mam wrażenie, iż możnaby w nich zasadzić największe kasztany z Tuilleries; wprost nie do wiary, by ludzie byli zdolni do wytwarzania rzeczy tak monumentalnych!
— Któżby od nas tego żądał — odpowiedział Monte Christo — od nas, którzy jesteśmy zdolni jedynie do wyrabiania małych statuetek i filigranowych wazoników! Jest to dzieło innego wieku.
— Jakże to?... z jakiej epoki to wspaniale dzieło sztuki może pochodzić?
— Nie wiem. Słyszałem jedynie, że jeden z Cesarzów chińskich rozkazał dla wytworzenia wazonów tych wybudować specjalny piec, w którym wypalono dwanaście wazonów jednakiego kształtu i wielkości, dwa z nich popękały w żarze ognia, dziesięć pozostałych zanurzono na trzysta stóp wgłąb morza.
I morze zrozumiało, czego się odeń domagano. Spowiło więc wazony siecią swych roślin, przozdobiło koralami i powysadzało muszlami. Wszystko to przez parę wieków spoczywało na dnie morza, ponieważ władca, który próby tej dokonał, zginął niespodziewanie i nie zdołał doprowadzić swego dzieła do końca. Pozostało jedynie ustne podanie, że wazony te spoczywają na dnie morza. Coś po dwustu latach dano nakoniec posłuch tym wieściom i postanowiono wydobyć wazony z odmętów. Spuszczono nurków dla odszukania tych arcydzieł, lecz z liczby dziesięciu — ledwo trzy odnaleziono, pozostałe uległy zniszczeniu.
Lubię te wazony, bo mam wrażenie, jakbym widział jeszcze w ich wnętrzu te niekształtne potwory, straszliwe i tajemnicze, które jedynie nurkowie mogli oglądać.
Przez cały czas tego opowiadania, Danglars, niewielki miłośnik osobliwości, machinalnie obrywał listki kwiatów, a gdy pracę taką ukończył przy drzewie pomarańczowem, przeszedł do kaktusa, ten jednak nie był tak łagodnego jak pomarańcza charakteru i ukłuł go dotkliwie.
Ból go ocucił i dopiero wtedy, jakby ze snu ciężkiego obudzony, przetarł czoło i oczy.
— Panie, — widząc to, rzekł Monte Christo — tobie, który jesteś tak wielkim miłośnikiem obrazów i posiadasz u siebie tak wspaniale arcydzieła, nie śmiem pokazać moich zbiorów, zechciej jednak wejść w głąb domu, a zobaczysz parę rzeczy, które być może smak twój zadowolą.
— Hrabiowie, major Bartłomiej Cavalcanti i jego syn Andrzej — zameldował Baptysta.
Znajdujący się w salonie zwrócili wzrok ku drzwiom wejściowym i ujrzeli: czarny atłasowy krawat, tylko co ze sklepowej wystawy wzięty, świeżo ogoloną brodę, siwe wąsy i bardzo pewne siebie spojrzenie, jednem słowem pana majora i jego pierś wywatowaną, a ozdobioną aż trzema medalami i pięciu krzyżami.
Za nim wszedł pan Andrzej Cavalcanti, czcigodny syn, również już nam znany, w stroju niemniej świeżym, jak z igły zdjętym.
Młodzież, skupiona w gromadkę, aczkolwiek rozprawiała z dużem ożywieniem, z zainteresowaniem zwróciła wzrok w stronę panów Cavalcanti, zatrzymując spojrzenie dłużej na synu, aniżeli na ojcu.
— Cavalcanti! — odezwał się Debray.
— Do djabła, piękne nazwisko! — dodał Morrel.
— Już to, co prawda — wtrącił Chateau Renaud — włosi lepiej umieją się nazywać, niż ubierać.
— Nazbyt jesteś wrażliwy i wybredny, mój Chateau Renaud — zrobił uwagę Debray — o ile widzę, to ubiory tych panów wyjść musiały z rąk krawców pierwszorzędnych, są przytem bardzo modne i świeże.
— Otóż to!... Nazbyt te ubiory są świeże i nowe. Ten starszy jegomość tak wygląda, jakby był lepiej odziany po raz pierwszy w życiu.
— Cóż to za jedni są ci panowie? — zapytał Danglars hrabiego Monte Christo.
— Słyszałeś pan przecie, panowie Cavalcanti.
— Tak, lecz nazwisko samo nic mi nie mówi.
— Ach, prawda. Zapomniałem, że pan nie znasz wielkich rodów włoskich. Otóż zechciej przyjąć do twej wiadomości, panie baronie, że nazwisko Cavalcanti znaczy niemal to samo, co ród książęcy.
— A czy to są ludzie majętni?
— Niezmiernie.
— W jakich celach przybyli do Paryża?
— Mają ochotę, o ile mi się zdaje, przejeść tutaj część swej fortuny, nie mogąc sobie z nią dać rady. Mają przekazy i na pana, jak mi to wczoraj mówili, to też zaprosiłem ich tutaj jedynie ze względu na pana. Zaraz ci ich przedstawię.
— Aczkolwiek włosi, doskonale mówią po francusku — zauważył Danglars.
— Młody Cavalcanti kształcił się w wyższych zakładach w okolicy Marsylji, o ile mi się zdaje, jest to młodzieniec pełen wyższych aspiracji.
— Czemże się on tak zachwyca? — zapytała baronowa.
— Francuskami przedewszystkiem. Mówił mi wczoraj, że jeżeli się ożeni, to tylko w Paryżu.
— Winniśmy być tem zachwyceni — rzekł Danglars, wzruszając ramionami.
Pani Danglars milczeniem przyjęła tę wiadomość, przeciągłem, pełnem ironii spojrzeniem obrzuciła tylko męża.
— Ale pan baron nie zdaje się być jakoś w humorze — zrobił uwagę Monte Christo, do pani Danglars się zwracając — czy nie chcą wypadkiem zrobić go ministrem.
— Taki cios, na szczęście, nie grozi mu narazie, przegrał trochę na giełdzie, o ile mi wiadomo.
— Państwo de Villefort — oznajmił Baptysta.
Prokurator królewski, mimo całej mocy panowania nad sobą, widocznie był wzruszony, Monte Christo przy powitaniu wyczuł, że ręka jego drżała.
— Rzecz niewątpliwa, że tylko kobiety są zdolne do władania sobą — pomyślał Monte Christo, patrząc na Danglarsową, która z uśmiechem jak najswobodniejszym podbiegła do przybyłych, by uścisnąć przyjaźnie panią de Villefort — i podszedł do Bertuccia, który wszedł w tej chwili do salonu, szukając go wzrokiem.
— No, cóż mi powiesz, mój mistrzu ceremonji?
— Pan hrabia nie raczył mi zakomunikować, ile osób zasiądzie do stołu.
— Policz pan sam.
— A czy już wszyscy przybyli?
— Wszyscy.
Bertuccio rzucił okiem po salonie, by spełnić polecenie, ale od pierwszego rzutu oka cofnął się w tył z lekkim okrzykiem.
— Ach, wielki Boże!
— Co takiego? — zapytał hrabia, który nie spuszczał oka z Bertuccia.
— Ta kobieta! ta kobieta!
— Która?
— Ta w białej sukni, w brylantach cała, blondynka.
— Pani baronowa Danglars. A cóż cię ona może obchodzić?
— Bo to ta sama, którą widywałem w ogrodzie naszego pałacu, gdy wyczekiwała na tego oto pana.
I Bertuccio wskazał na de Villeforta, któremu gdy się przyjrzał — zbladł okropnie i dodał głosem złamanym:
— Więc ja go nie zabiłem!
— Ha, widocznie nie uderzyłeś go pomiędzy szóste a siódme żebro z lewej strony piersi, jak to czynią twoi ziomkowie. Szkoda, nieprawdaż? No, ale na to teraz niema rady, opamiętaj się więc i zechciej przeliczyć moich gości, a więc pan i pani de Villefort, pan i pani Danglars, to czworo, panowie: Chateau Renaud, Debray i Morrel, to już osób siedem, dalej tam w głębi salonu pan major Cavalcanti.
— A więc ośmioro gości i pan hrabia dziewiąty.
— Ależ nie spiesz się tak, mamy jeszcze jednego gościa, ot tam na lewo, przegląda właśnie albumy, ten czarno ubrany. Jest to pan Andrzej Cavalcanti, syn majora.
Bertuccio omal nie krzyknął, piorunujące spojrzenie Monte Christo sparaliżowało mu głos.
— To Benedykt — zdołał szepnąć tylko.
— Bije już wpół do siódmej, panie Bertuccio — rzekł surowo hrabia — zapomniałeś chyba, że poleciłem, by o tej godzinie podano do stołu, a wiesz, że nieprzyzwyczajony jestem czekać.
Bertuccio bez jednego słowa wyszedł z salonu chwiejąc się na nogach. Nie upłynęło nawet pięciu minut jak ponownie stanął w drzwiach i zawołał donośnym, aczkolwiek nieco drżącym głosem.
— Panie hrabio! podano do stołu.
Monte Christo podał wtedy ramię pani de Villefort, ze słowy:
— Panie de Villefort, zechciej łaskawie poprowadzić panią baronową Danglars.
OBIAD.
Pan prokurator królewski zlekka zadrżał, gdy ręka pani Danglars spoczęła na jego ramieniu, jednak pozornie obojętnie, aczkolwiek tłumiąc wzruszenie, poprowadził swą damę do sali jadalnej.
Gdy zasiedli przy stole, pan de Villefort miał po prawej stronie panią Danglars, zaś po lewej stronie Morrela; hrabia siedział pomiędzy panią de Villefort, a Danglarsem, Debray znalazł się pomiędzy panami Cavalcanti, nakoniec Chateau Renaud miał miejsce pomiędzy panią de Villefort a Morrelem.
Uczta była wspaniała. Moc owoców przedewszystkiem w chińskich wazach i na japońskich paterach. Najrzadsze ptaki, ryby, nieznane i niezmiernej wielkości, homary, langusty, ostrygi, najwytworniejsze wina.
Było to coś nakształt uczty Apicjusza, danej paryżanom, którzy dobrze to rozumieli, że można wydać tysiące luidorów na obiad dla dziesięciu osób, ale w takim wypadku jedynie, gdy, jak u Kleopatry, pić się będzie rozpuszczone w winie perły, lub też, jak u Wawrzyńca Medyceusza — roztopione złoto.
Monte Christo zauważył to ogromne zdziwienie i zaczął się śmiać.
— Ależ w tem niema nic tak dziwnego, — powiedział wreszcie — poprostu nie lubię chodzić utartym torem, no a że mam środki na to, by zadowolić wszystkie me zachcianki, przeto... Ot naprzykład zechciejcie spojrzeć na te dwie ryby, obok siebie w zgodzie spoczywające: jedna pochodzi z okolic o 50 mil leżących na południe od Neapolu, gdy ojczyzną drugiej — wody daleko na wschód od Moskwy.
— Cóż to za ryby? — zapytał Danglars.
— Pan Chateau-Renaud, który przebywał w Rosji, powie panu nazwę jednej z nich, zaś pan major Cavalcanti drugiej.
— Jeżeli się tylko nie mylę — rzekł Renaud Chateau — jest to sterlet.
— Zaś ta — pospieszył z kolei z odpowiedzią Cavalcanti — to minoga.
— I tak jest istotnie. A teraz, panie Danglars, zapytaj się tych panów, gdzie są te ryby poławiane?
— Sterlety — rzekł Chateau-Renaud — żyją w Wołdze.
— Minogi podobnej jak te wielkości, tylko w jeziorze Fusaro znaleźć można — odpowiedział Cavalcanti.
— Jakim sposobem te dwie ryby sprowadzono do Paryża?
— Nic łatwiejszego. Każda z tych ryb przywieziona została w oddzielnej pace, wysłanej trzciną i ziołami rzeki czy jeziora, gdzie ją złowiono. Tym sposobem ryby te żywe przywieziono do Paryża. Pan Danglars, który jako finansista musi być sceptykiem — niedowierza zapewne mym słowom?
— Przynajmniej brakuje mi bezwzględnej pewności, — odpowiedział Danglars z nieco złośliwym uśmiechem.
— Baptysto — zawołał wtedy Monte Christo — każ tu przynieść sterleta i minogę, które przyszły w innych pakach i które zapewne żyją jeszcze.
Nie upłynęło minuty nawet, jak służba wniosła dwie paki, po których otworzeniu ukazały się oczom widzów ryby wyżej wspomniane, w jak najlepszym stanie zdrowia.
— Po cóż pan sprowadzał, aż po dwie sztuki? — zapytał Danglars.
— Przecież jedna z każdej pary mogła zasnąć? — niedbale odpowiedział Monte Christo.
— Istotnie, jesteś pan niezwykłym człowiekiem — zrobił uwagę Danglars, tonem pełnym szacunku i uznania — i prawdę mówili filozofowie, wygłaszając maksymę, iż niema nic lepszego ponad bogactwo.
— Zwłaszcza gdy się ma duże wymagania i duże fantazje — dodała baronowa.
— O, niech mi pani nie robi honoru przypuszczeniem, by to była myśl nowa. Pilinjusz wspomina przecież, iż z Ostji sprowadzano do Rzymu pewien gatunek ryb, zwanych Mulus: był to przecież taki sam zbytek jak mój, że je sprowadzano żywe, a jednak robiono to, ponieważ widok ich miał być podobno wyjątkowo zajmujący. Trzykrotnie mianowicie zmieniały barwę zanim zasnęły!
— Zapewne, iż to była również fantazja bogatych rzymian; z Ostji do Rzymu wszelako niema więcej jak dziesięć mil drogi?...
— Prawda — odpowiedział Monte Christo — lecz cóżby to był za postęp, gdyby od czasów Lukullusa, po upływie osiemnastu wieków, nie postąpiono i w dziedzinie zbytków?
Obaj panowie Cavalcanti szeroko otworzyli oczy, na tyle jednak mieli rozsądku, iż siedzieli cicho.
— Wszystko to jest godne podziwu — zrobił uwagę Chateau Renaud — jednakże, przyznam się panu, że w zdumienie najwyższe wprowadza mnie pańska służba, jej nadzwyczajny pośpiech, z jakim wypełnia rozkazy! Dom ten stał się własnością pana przed pięcioma, czy sześcioma dniami przecież?
— Istotnie, jeszcze przed tygodniom nie wiedziałem nawet o jego istnieniu.
— I w tak krótkim czasie — co za kolosalne zmiany! Jeżeli się nie mylę, wjazd do pałacyku był najzupełniej inny, był tam wybrukowany polnym kamieniem, pusty dziedziniec jedynie, gdy teraz rozpościera się tam wspaniała murawa, kwiatami strojna i okolona stuletniemi drzewami.
— Cóż poradzić na to, drogi panie, gdy przepadam za zielonością i cieniem drzew?
— Masz pan doskonałą pamięć, panie Chateau Renaud — odezwała się baronowa — cały podjazd do pałacu zmieniono gruntownie; brama wjazdowa nawet znajdowała się poprzednio w najzupełniej innem miejscu.
— A tak — przyznał Monte Christo — lecz taki dałem rozkaz, by mieć dogodniejszy wyjazd w stronę lasku bulońskiego.
— I tych wszystkich zmian dokonano zaledwie w cztero-dniowym okresie czasu? Zdumiewające, zaprawdę — wmieszał się do rozmowy Morrel.
— Istotnie — zrobił uwagę Debray — starą ruderę momentalnie nieomal przeobrazić w pełen czaru pałacyk — to cud prawdziwy. A że to był dom stary i nad wyraz ponury — nie ulega to najmniejszej wątpliwości. Przed dwoma laty, pamiętam, oglądałem go z panem de Saint-Meran.
— Pan de Saint-Meran? — pochwyciła pani de Villefort — więc dom ten do pana de Saint-Meran należał?
— Tak mi się przynajmniej zdaje — potwierdził jakby niepewnie Monte Christo.
— Jakto — tylko się panu zdaje?... Alboż nie wiesz od kogo ten dom nabyłeś?
— Na honor, — nie wiem. Wszelkiemi zakupami zajmuje się mój intendent.
— Wspaniały jesteś sobie, hrabio, z tem swojem nie wiem, w tak ważnej, jak kupno domu sprawie — ze śmiechem zrobił uwagę Chateau Renaud — wracając jednak do samego wyglądu tego pałacu, to istotnie posępnie się on prezentował przez długi szereg lat, ze swemi wiecznie zamkniętemi bramami i trawą zarosłym dziedzińcem. Gdyby nie należał on do teścia prokuratora królewskiego, niejeden mógłby wziąć go za jakieś przeklęte siedlisko wielkiej zbrodni, popełnionej ongi na jego terenie.
Villefort, który do tej chwili nie tknął nawet kieliszków, słysząc to — w jednym momencie wychylił pełen puhar do dna.
Po słowach tych, tak w otoczeniu tem niezwykłych, zapanowało głuche milczenie; po dłuższej chwili dopiero odezwał się Monte Christo:
— Dziwna rzecz, panie baronie, ale właśnie od pierwszej odrazu chwili, gdy przestąpiłem progi tego domu, takie właśnie i ja odczułem wrażenie. Dom ten wydał mi się tak bardzo ponurym, że nie byłbym go kupił nigdy, gdyby intendent mój nie był się zbytnio pospieszył i pozwolił mi przedtem dom ten obejrzeć, zanim go nabył dla mnie. Musiał jegomość wziąć dobrą prowizję przy tem kupnie!
— Jest to bardzo możliwe — odezwał się niepewnym głosem de Villefort — proszę mi wierzyć jednak, że ja do sprawy sprzedaży domu tego w najmniejszej mierze nie przykładałem ręki.
— Był tu pokój jeden zwłaszcza — ciągnął dalej swe opowiadanie Monte Christo — pokój bardzo zwykły z pozoru, wybity zwykłym adamaszkiem, który niemniej zdawał mi się być miejscem tragicznem, które widziało jakąś zbrodnię, bądź jakieś krwawe zdarzenie.
— Cóż takiego w pokoju tym naprowadziło pana na myśli podobne? — zapytał Debray.
— Alboż jesteśmy w stanie zdać sobie sprawę z rzeczy odczuwanych? — odpowiedział Monte Christo — czyż nie zdarzają się miejsca, w których przejmuje wszystkich trwoga, lub ogarnia smutek? Z jakich przyczyn? — nikt nie umie tego wytłumaczyć. Otóż i ja, nie wiem dlaczego? — lecz pokój ten dziwnie jakoś przypominał mi mieszkanie margrabiny de Gange, lub Desdemony. Obiad już się skończył, jeżeli więc państwo macie ku temu ochotę, to mógłbym wam pokój ten pokazać.
Zamiast odpowiedzi, wszyscy goście skwapliwie powstali z miejsc. Tylko pan de Villefort i pani Danglars pozostali przez chwilę, jak przykuci na swych miejscach; zdawali się wzajemnie zapytywać się oczami; co czynić?
— Czyś pan słyszał? — zagadnęła wreszcie cichym szeptem pani Danglars.
— Trzeba iść — odpowiedział prokurator królewski i powstał, podając baronowej ramię.
Wszyscy z ogromnem zainteresowaniem i ciekawością udali się w głąb apartamentów, Monte Christo nie był jednak ich przewodnikiem, gdyż czekał na tych dwoje, którzy najpóźniej od stołu się podnieśli, i dopiero wtedy poszedł za nimi, zamykając pochód z uśmiechem na ustach, który, gdyby jego goście byli zdolni go pojąć, mroziłby im krew w żyłach.
Zaczęło się naprzód oglądanie pokoi na sposób wschodni urządzonych, pełnych miękkich, niskich sof, poduszek, dywanów, fajek i broni; na ścianach salonów wisiały obrazy starożytnych mistrzów, same zaś ściany obite były materjałami chińskiemi, o przedziwnych barwach i rysunkach. Aż nakoniec goście weszli do owego tajemniczego pokoju.
Napozór, nic w nim nie było niezwykłego. To chyba, że nie był on oświetlony, aczkolwiek już mrok zapadał i że pozostał w swej dawnej postaci, żadnemi zmianami nie naruszony.
— Istotnie, robi on wstrząsające wrażenie — zawołała pani de ViIlefort.
Pani Danglars chciała również coś powiedzieć, lecz zdołała jedynie poruszyć ustami, głos nie zdołał się jednak wydobyć ze ściśniętej krtani.
Inni goście robili podobne uwagi i zgadzali się wszyscy na jedno, że pokój istotnie ma jakiś niesamowity wygląd.
— Nieprawdaż? — powiedział Monte Christo — spojrzyjcie państwo naprzykład, jak dziwnie tajemniczo wygląda to łóżko, jaki krwawy odblask jest na niem!... A te dwa portrety, pastelami robione, od wilgoci pobladłe, czy nie wyglądają, jakby z ich oczu obłąkanych wydzierał się krzyk: „widziałem“... „widziałam“...
Villefort, po usłyszeniu słów tych, posiniał, zaś pani Danglars upadła na szeslong, stojący w pobliżu komina.
— Że też pani masz odwagę siadać na sprzęcie, na którym, kto wie?... czy nie została popełniona zbrodnia? — ze spazmatycznym śmiechem odezwała się pani de Villefort.
Pani Danglars porwała się natychmiast z siedzenia.
— To jeszcze nie wszystko — powiedział Monte Christo.
— A cóż jeszcze więcej tutaj być może? — zapytał Debray, przed którego wzrokiem nie uszło wzruszenie baronowej.
— Ciekawe, co takiego może nam pan jeszcze pokazać? — odezwał się Danglars — ja bo dotąd, przyznam się państwu, nic nadzwyczajnego w tem wszystkiem się nie dopatrzyłem. A pan, panie Cavalcanti, jakiego jest zdania?
— Co ja powiem, panie?... Ha, myślę sobie, że my w Pizie mamy Ugolina, w Ferrarze — więzienie Tassa, a w Rimini pokój Franciszka di Paulo...
— Prawda, macie to wszystko, nie macie jednak podobnych schodów — wziął w obronę pokój swój Monte Christo, otwierając tajemne przejście ukryte w ścianie.
— Czyż nie macie wrażenia — mówił dalej Monte Christo, — że tu jakiś Otello, albo ksiądz de Gange, schodząc krok po kroku, wśród ciemnej i burzliwej nocy, po tych schodach, z jakimś fatalnym ciężarem w rękach, ucieka chyłkiem z tego pokoju, by ukryć swą zbrodnię przed okiem ludzi, a nawet może i przed okiem Boga?
Pani Danglars, nawpół omdlała, oparła się ciężko o ścianę.
— Co się pani stało, na miłość boską — zawołał Debray — jakżeż pani okropnie zbladła!
— Co to jest? — odezwała się pani de Villefort — o, to zgadnąć bardzo łatwo. Pan hrabia de Monte Christo opowiada nam te straszliwe historje w tym celu, bezwątpienia, byśmy poumierały ze strachu.
— W żarcie mojej żony jest istotnie może nieco prawdy, panie hrabio — dorzucił de Villefort — przerażające — bo stawiasz hipotezy.
— Co pani jest? — zapytał zcicha Danglarsowej Debray.
— Nic, nic — odpowiedziała, usiłując zapanować nad sobą — muszę tylko zaczerpnąć nieco świeżego powietrza, oto wszystko.
— W takim razie możebyśmy przeszli do ogrodu?
— Czy istotnie czuje się pani źle usposobiona?
— Wcale nie — odpowiedziała zapytana — pan tylko w formie nazbyt realistycznej opowiadasz nam wytwory swej bujnej, przyznać to należy, wyobraźni.
— Czyż tak? — podjął Monte Christo z uśmiechem — więc to są tylko wytwory mojej wyobraźni?... Ha, w takim razie przedstawmy sobie raczej, że dom ten był schronieniem jakiejś dobrej i cnotliwej Marji i że te schody tajemnicze są tylko przejściem, po którem postępuje krokiem cichym doktór, by nie zakłócić pokrzepiającego snu chorej, albo też matka, sam ojciec wreszcie, unoszący w tkliwym uścisku roześmianą dziecinę.
Ten pogodny obraz wywołał jednak na pani Danglars skutek wprost przeciwny: jęknęła głucho, z piersi wydarło się łkanie i zemdlała.
— Pani Danglars zasłabła! — zawołał de Villefort — należałoby pomyśleć o jakimś dla niej ratunku.
— Cóż za szkoda — krzyknął cicho Monte Christo — że nie wziąłem ze sobą mego flakonika.
— Ja mam — odezwała się pani de Villefort.
I podała hrabiemu niewielki kryształowy flakonik, napełniony płynem czerwonej barwy, najzupełniej podobnym do tego, jakim hrabia tak skutecznie ratował Edwardka.
— Zrobiłam sama, stosując się jak najściślej do przepisu danego mi przez pana.
— I udało się pani?
— Tak mi się zdaje.
Monte Christo wpuścił do ust baronowej, która przeniesiono poprzednio do pokoju obok się znajdującego, jednę tylko kroplę lekarstwa i chora, po tym zabiegu, otworzyła natychmiast oczy.
W tej samej chwili de Villefort ścisnął ją silnie za rękę, dając jej tem znak, by się miała na baczności.
— Czyż istotnie opowiadanie moje do tego stopnia miałoby panią przejąć? — zapytał Monte Christo.
— Ależ nie, bynajmniej. Byłam tylko jakaś nie dysponowana, w takim stanie lada chimera, lada przypuszczenie są zdolne do wyprowadzenia nas z równowagi.
— Nie są to może chimery tylko — rzekł wtedy hrabia — możecie się państwo śmiać ze mnie, ja jednak trwać będę w tem przekonaniu nieodmiennie, iż w domu tym została popełniona zbrodnia.
— Miej się pan na baczności — powiedziała pani de Villefort — mamy przecież w swem towarzystwie prokuratora królewskiego.
— Prawda — powiedział Monte Christo — doskonale się rzecz składa, gdyż skorzystam ze sposobności i pozwolę sobie wnieść przed nim formalną nieomal skargę.
— Skargę — podchwycił Villefort.
— Tak jest i to wobec świadków. Musimy jednak przejść do ogrodu.
Wszyscy w milczeniu zadość uczynili tej woli gospodarza, który przeprowadził, gości swych, aż do kasztana, pośrodku klombu rosnącego.
— W tem oto miejscu — rzekł Monte Christo — rozkazałem przekopać ziemię, ażeby ją po tylu latach odświeżyć i do bardziej bujnej pobudzić wegetacji. I oto robotnicy moi wykopali w pobliżu tego drzewa skrzynkę, w której znajdował się szkielet nowonarodzonego dziecka. Spodziewam się, że to nie jest już tylko czcze przywidzenie?
— Nie myliłem się więc mówiąc, że ten dom wyjątkowo ponuro wygląda. I nic dziwnego, jeżeli, jak się okazuje, popełnioną w nim została zbrodnia — odezwał się Chateau Renaud.
— Kto mówi, że w domu tym popełniono zbrodnię? — odezwał się Villefort, zdobywając się na resztki odwagi.
— Czyż to nie zbrodnia, skoro nowonarodzoną dziecinę żywcem zakopano w ziemi — zawołał Monte Christo. Jakże czyn taki nazwać w takim razie, panie prokuratorze królewski?
— Lecz skądże pewność, że dziecko było zakopane żywcem?
— Gdyby przedtem umarło, z jakiej racji mianoby je zakopywać w ogrodzie. Przecież miejsce to nie było cmentarzem.
— Jaka kara czeka we Francji dzieciobójcę? — zapytał naiwnie major Cavalcanti.
— Phi... bardzo mała! Ucięcie głowy tylko — odpowiedział Danglars, udając dowcipnego.
— Czy tak jest istotnie, panie prokuratorze królewski? — zapytał Monte Christo.
— Tak jest, panie hrabio — odpowiedział Villefort zamierającym głosem.
Monte Christo z tonu tego wywnioskował, że obie osoby, dla których cała ta scena została skomponowana nie zniosłyby nic więcej, że są już u kresu wysiłku nerwowego. Postanowił więc nie prowadzić dalej gry.
— Ale my się tutaj zabawiamy rozmową — powiedział — a tam kawa na nas czeka.
I poprowadził gości do stołu ustawionego na werandzie.
— Przyznam ci się, panie hrabio — odezwała się pani Danglars — że twoje historje poszarpały mi nerwy. Czuję potrzebę spoczynku.
I padła na krzesło z przymkniętemi oczyma.
Monte Christo podszedł wtedy do pani de Villefort ze słowy:
— Zdaje mi się, że pani baronowa znów potrzebować będzie pani flakonika.
Zanim jednak pani de Villefort zdążyła zbliżyć się do baronowej, prokurator królewski szepnął do ucha swej byłej przyjaciółki:
— Muszę z panią pomówić i to koniecznie jutro, najlepiej u mnie w biurze, tam będzie najbezpieczniej.
— Będę.
W tej chwili zbliżyła się pani de Villefort.
— Dziękuję ci, moja przyjaciółko — rzekła pani Danglars, uśmiechając się — zrobiło mi się już lepiej, nie potrzebuję już więcej twej pomocy.
ŻEBRAK.
Uczta przeciągała się. Nakoniec pani de Villefort wyraziła chęć powrotu do Paryża, czego nie miała odwagi zaproponować baronowa, mimo widocznego wyczerpania.
Monte Christo nie sprzeciwiał się woli swych gości, to też wkrótce wszyscy opuścili jego dom. Morrel, Debray i Chateau Renaud — konno, obydwie panie wraz z de Villefortem w powozie tego ostatniego, wreszcie Danglars pojechał w towarzystwie majora Cavalcanti, z którym wdał się w rozmowę o fortunach arystokracji włoskiej.
Ostatni opuścił dom hrabiego młody Andrzej Cavalcanti.
Obiecujący ten młodzieniec przez cały czas obiadu mówił bardzo mało, w obawie, ażeby nie wyrwać się z jakiem głupstwem w towarzystwie tak bogatych i potężnych gości, pomiędzy którymi jego wzrok osłupiały nie bez obawy spoczywał od czasu do czasu na groźnej postaci prokuratora królewskiego.
Pan Danglars, widząc uprzejmość z jaką traktował hrabia Monte Christo majora Cavalcanti, wpadł na myśl, że włosi ci, ojciec i syn, muszą być krezusami, o nieprzebranej fortunie.
Przyjrzał się dobrze, aczkolwiek z wielką dyskrecją, wcale dużemu brylantowi, rzucającemu ognie na palcu majora, bowiem stary Cavalcanti, jako człowiek doświadczony i rozsądny, w obawie, by jaki wypadek nie pozbawił go pieniędzy, zamienił je natychmiast na przedmiot wartości niewątpliwej.
W czasie obiadu wypytywał bezustannie ojca i syna, jaki rodzaj życia prowadzić mają zamiar? Jedna szczególnie rzecz zwiększała szacunek, albo raczej, że tak powiemy, uwielbienie Danglarsa dla Cavalcantiego.
Major wierny zasadom Horacjusza, aby niczemu się nie dziwić, poprzestał przy stole na jednej odpowiedzi stwierdzającej jego wiedzę, z jakiego jeziora pochodzą największe minogi, potem jadł już jedynie.
Danglars z podobnego zachowania się wywnioskował, że przepych jaki roztoczył przy stole Monte Christo, jest rzeczą najzupełniej zwyczajną dla przedstawiciela świetnego rodu Cavalcantich, którzy w swej Lukka żywią się samymi pstrągami z Wołgi lub ze Szwecji widać, lub węgorzami z Bretanji.
Przyjął więc z największą przejmością następujące wyrazy Cavalcantiego.
— Jutro będę miał honor złożyć moje uszanowanie panu dobrodziejowi w pewnym interesie.
— Będę bardzo zaszczycony wizytą pańską — odpowiedział bankier.
I wtedy właśnie zaproponował Cavalcantiemu, jeśli mu nie sprawi przykrości rozłączenie się z synem, aby razem z nim pojechał powozem.
Cavalcanti odpowiedział, iż jego syn oddawna przywykł prowadzić życie niezależne, jako młodzieniec skończony; ma więc własne konie i swój ekwipaż, może więc jechać do domu sam, tembardziej, że i przyjechali każdy osobno.
Major wtedy wsiadł do powozu Danglarsa, a bankier, siedząc obok swego gościa, w coraz większy wpadał zachwyt nad zasadami i oszczędnością tego człowieka, który, aczkolwiek hojny dla syna, bo mu dawał 60,000 franków rocznie, co było procentem od miljona — sam się zadawalał skromnym fiakrem.
Co do Andrzeja, to ten z miną jak najlepszą wyszedł z pałacu i na początek wyłajał gnoma, że nie zajechał po niego przed sam ganek, a czekał przy bramie i tym sposobem naraził go na to, iż kilkadziesiąt kroków musiał przejść piechotą.
Gnom tę nawałnicę wymowy przyjął z pokorą, ujął lewą ręką wędzidło, dla powstrzymania niecierpliwiących się koni, zaś prawą podał lejce Andrzejowi, który już postawił nogę na stopniu, gdy w tejże chwili jakaś nieznana ręka uderzyła go po ramieniu.
Młodzieniec odwrócił się w mniemaniu, że to może Monte Christo zapomniał mu coś przy pożegnaniu powiedzieć i z tej przyczyny zatrzymuje go przy odjeździe.
Zamiast hrabiego, ujrzał jakąś obcą figurę, od słońca ogorzałą, z bujnymi faworytami i błyszczącemi jak djamenty oczami. Na twarzy jego igrał szyderczy uśmiech, a z rozchylonych warg błyskały zęby białe i ostre, jak u wilka lub szakala. Ciemna chusta w czerwone kraty otaczała jego szyję i głowę, zarosłą ciemnym, siwawym już włosem, odziany był przytem w łachmany wstrętne do tego stopnia, iż ohydniejsze wyobrazić już sobie trudno. Osobnik ten był ponadto przeraźliwie chudy.
Andrzej, na widok tej postaci, zadrżał, a potem odskoczył przerażony.
— Czego chcesz ode mnie? — zapytał.
— Wybacz, przezacny obywatelu — odpowiedział oberwus, podnosząc rękę do czapki — być może, iż ci przeszkadzam, muszę jednak porozmawiać z tobą natychmiast.
— Wieczorem nie wolno żebrać — zawołał gnom i wyciągnął rękę, by jednem odepchnięciem uwolnić pana swego od napaści.
— Ja też nie żebrzę, mój śliczny paniczu — odezwał się nieznajomy do służącego, spoglądając nań z tak ironicznym i przerażającym uśmiechem, iż ten cofnął się odrazu — ja chcę i muszę powiedzieć dwa słowa twemu panu, który przed piętnastoma dniami dał mi pewne zlecenie.
— Ciekawy jestem — rzekł z kolei Andrzej z wyniosłą, pełną chłodu grzecznością, pod którą ukryć chciał swe pomieszanie — czego chcesz, mój przyjacielu, mów jednak prędko, bo mi się spieszy.
— Jabym chciał — rzekł mężczyzna — ażebyś mi pan zechciał oszczędzić trudu wracania piechotą do Paryża. Jestem bowiem bardzo znużony, nie jadłem tak dobrego, jak pan, obiadu, to też ledwo się trzymam na nogach.
Młodzieniec się wzdrygnął na te poufałe wyrazy.
— Ależ przecie powiedz, czego chcesz ode mnie?
— Już panu mówiłem. Chcę, byś mnie zawiózł do Paryża.
Andrzej zbladł.
— Tak mi to przyszło ni stąd, ni zowąd do głowy — dodał obszarpaniec, wkładając rękę do kieszeni i spoglądając na młodzieńca wyzywającym wzrokiem — tak mi to strzeliło do głowy, pojmujesz, mój mały Benedykcie...
Andrzej nie miał już żadnej wątpliwości, zbliżył się więc do gnoma i rzekł doń:
— Ten człowiek mówi prawdę. Istotnie otrzymał on ode mnie pewne zlecenie, z którego teraz przyszedł zdać mi sprawę. Idź więc do rogatki piechotą, a potem weź sobie fiakra, byś zbyt późno nie wrócił do domu.
Pełen zdumienia służący oddalił się bez słowa.
— Odejdźmy gdziekolwiek na bok — rzekł Andrzej.
Mężczyzna w czerwonej chustce wziął wtedy konie za wędzidła i zaprowadził je w boczną, zupełnie ciemną aleję.
— Nie myśl, Benedykcie, że ja dla próżnego szyku tylko chcę się przejechać wraz z tobą w twym powozie, jestem istotnie bardzo znużony, a oprócz tego chciałbym pomówić z tobą o interesach nader ważnych.
— Mniejsza o to, siadaj — odpowiedział młodzieniec.
Andrzej gnał konie ostrem tempem, aż do ostatnich domów Auteuil, nie przemówiwszy ani słowa do swego towarzysza, który uśmiechał się drwiąco.
Gdy znaleźli się na odkrytej przestrzeni, Andrzej rozejrzał się uważnie, dla przekonania się zapewne, czy nikogo niema czasem w pobliżu, a następnie, po zatrzymaniu koni zawołał z rozpaczą, załamując ręce:
— Dlaczego chcesz mnie zgubić?
— Dlaczego? A dlaczego ty mi nie ufasz? Powiedziałeś przecież, że jedziesz do Piemontu w Toskanji, a tymczasem znajduję cię w Paryżu.
— A cóż tobie to szkodzi?
— Mnie?... nic a nic. Owszem, mam nadzieję, że mi to pomoże.
— Acha! widzę że chcesz sobie uczynić ze mnie kozła ofiarnego. Lecz cię uprzedzam, że źle sobie poczynasz, panie Kadrusie.
— Cóż u pana Boga! Nie gniewaj się, mój mały, powinienbyś wiedzieć przecie, co to jest nieszczęście. Czyni ono człowieka zazdrosnym. Ja sobie myślałem, że ty jesteś w Piemoncie albo w Toskanji i kształcisz się na jakiegoś cicerone, gdy wtem widzę cię w pałacu, mającego swe konie, służbę, liberję... Czy odkryłeś jaką żyłę złota, czy też może zostałeś ajentem giełdowym?
— Ha, poszczęściło mi się.
— Widzę to, widzę. Jabym chciał jednak, bym mógł i o sobie to samo powiedzieć. I właśnie postanowiłem rozmówić się z tobą. I myślę, iż postarasz się jak najrychlej zadowolić mnie, bo później mógłbym się stać nazbyt wymagającym.
Groźba ta doprowadziła Andrzeja do gniewu!
Puścił więc znów konie kłusem.
— Źle sobie poczynasz ze mną, Kadrusie, raz jeszcze ci powtarzam. Ja jestem korsykaninem, dobrze-by było, gdybyś tak nie zapomniał o tem. A przytem jestem młody i silny. Pogróżkami więc nic ze mną nie zrobisz.
— Tak! Ale ty jesteś wspaniale odziany, ja zaś jestem w łachmanach, ty byłeś dziś u jakiegoś księcia na obiedzie, ja zaś jestem głodny.
— E, to nie jest żaden książe, lecz zwyczajny hrabia.
— Hrabia?... a bogaty? jak myślisz?...
— No, naturalnie, że bogaty, ale niech ci z tej racji żadne projekty nie przychodzą do głowy, bo to jegomość bardzo nieprzystępny.
— I... bądź spokojny! Nie mam ja żadnych względem twego hrabiego planów, pozostawiam ci go w całości na twój użytek. Tylko ty musisz za to co dać. Rozumiesz?
— A ilebyś tak żądał?
— Myślę, że za sto franków miesięcznie mógłbym wyżyć.
— Dam ci dwieście. Pierwszą ratę masz natychmiast.
I wsunął w rękę Kadrusowi dziesięć luidorów.
— Dobry z ciebie chłopak, zawsze to mówiłem. Jakim sposobem jednak taki los cię spotkał?
— Bardzo prostym. Odszukałem swego ojca!
— Prawdziwego swego ojca?
— Co mi tam do tego! Byle płacił, a póki płaci...
— Będziesz wierzył, że to ojciec i będziesz go szanował. Bardzo słuszne. Jakże się ten twój ojciec nazywa?
— Major Cavalcanti.
— I któż ci tego ojca wynalazł?
— Hrabia de Monte Christo.
— Ten sam, u którego byłeś na obiedzie?
— Tak. Ale dosyć o mnie. Cóż ty teraz zamierzasz robić?
— Ha!... najmę sobie pokoik w jakim porządnym domu, sprawię sobie przyzwoitą garderobę, codzień się będę golił i chodził na gazety do kawiarni.
— Wiesz, iż zaczynasz myśleć wcale rozsądnie, to też mam nadzieję, że wszystko z tobą będzie jak najlepiej. Ale teraz, gdy się już ze mną nagadałeś, i otrzymałeś wszystko, czego chciałeś, opuść wreszcie mój powóz i uciekaj.
— O nie, za nic. Zastanów się tylko, mój chłopcze, czego ty żądasz ode mnie? W czerwonej chustce na głowie, bez żadnych papierów i z dziesięcioma luidorami w kieszeni — musiałbym się wydać straży bardzo podejrzanym. To też niewątpliwie przytrzymaliby mnie na rogatkach. Wówczas musiałbym się przyznać, że to od ciebie dostałem tyle złota. Zaczęliby sprawdzać, śledzić, badać... i w końcu dojść mogliby do tego, że opuściłem Tulon, nikogo nie prosząc o pozwolenie. Nie, mój synku, tak być nie może.
Andrzej zmarszczył brwi, pomyślał chwilę, potem rozejrzał się dookoła i z obojętną miną sięgnął za pas, by się przekonać, czy pistolet znajduje się na swojem miejscu.
Przez ten czas Kadrus, nie spuszczając oka ze swego czcigodnego towarzysza, sięgnął również ręką poza siebie i ostrożnie otworzył długi nóż hiszpański, z którym się nigdy nie rozstawał.
Jak widzimy, — para przyjaciół była najzupełniej godna siebie.
Lecz się przejrzeli. Andrzej tedy, jakby nigdy nic, wyjął niedbale rękę zza pasa i podniósł ją do wąsów.
— Kochany Kadrusie — rzekł — będziesz tedy szczęśliwy.
— O ile tylko szczęście jest dostępne dla człowieka — odpowiedział były oberżysta, chowając nóż do rękawa.
— A więc spróbujmy we dwójkę przedostać się do Paryża. Ale jakże ty poradzisz sobie przy rogatce, by nie ściągnąć na siebie podejrzenia?
— Zaraz zobaczysz — odpowiedział Kadrus.
Wziął opończę z wielkim kołnierzem, jaką wygnany gnom pozostawił w tilbury i okrył się nią, a następnie włożył na głowę kapelusz Cavalcantiego, przybierając minę lokaja z dobrego domu.
— No, a ja mam jechać z gołą głową? — zapytał Andrzej.
— Cóż takiego?... pomyślą, że ci wiatr zerwał kapelusz z głowy.
— No, to jedźmy i niech już z tem będzie koniec.
Puścił konie w ostry cwał i bardzo szybko rogatki pozostały w tyle poza nimi.
Na pierwszej zaraz poprzecznej ulicy Andrzej wstrzymał konie a wtedy Kadrus wyskoczył z kabrjoletu, zatrzymując jednak na sobie płaszcz i kapelusz.
— Nie chcesz chyba, bym się zaziębił i dostał kataru — powiedział do Benedykta, widząc zdumienie na jego twarzy.
Powiedziawszy to, wpadł w jakąś boczną uliczkę i znikł.
— Pokazuje się — powiedział do siebie Andrzej w duchu — że pełni szczęścia nie może być na świecie.
SCENA MAŁŻEŃSKA.
Po rozstaniu się z Chateau Renaud i z Morrelem, Debray nie powrócił do domu, ani też nie pojechał do Ministerstwa, lecz skierował swego konia ku pałacowi Danglarsów, gdzie, jako dobrze znany przyjaciel domu został wprowadzony natychmiast do salonu pani domu.
Ledwo się drzwi zamknęły za służącym, który go zaanonsował, i Debray został z baronową sam na sam, odezwał się natychmiast:
— Co się z tobą działo, Herminjo?... Z jakich powodów zasłabłaś w czasie opowiadania tej bajki przez hrabiego?
— Przyznam ci się, iż byłam dziś wogóle w jak najgorszem usposobieniu.
— Nie, Herminjo, ja temu uwierzyć nie mogę i na tej odpowiedzi nie poprzestanę. Było nawet wprost przeciwnie, byłaś bowiem w przewybornym humorze jadąc do hrabiego. Prawda, iż mąż twój był dziś trochę cierpki dla ciebie, no ale przecież wiem dobrze, jak bardzo niewiele sobie robisz z jego złych humorów. Musiał ci ktoś jakąś przykrość sprawić, więc cię proszę, byś mi szczerze to powiedziała.
— Ręczę ci, Lucjanie, że się mylisz i wierzaj, iż jedynym powodem mego anormalnego zachowywania się w domu hrabiego był mój zły humor.
Debray spostrzegł, iż baronowa nie chce powiedzieć prawdy, nie nalegał przeto więcej, obiecując sobie tylko, iż wyczeka na chwilę bardziej odpowiednią, i wtedy powtórnie się zapyta.
Tymczasem baronowa zadzwoniła na swą pokojową, a gdy ta się zjawiła, zadała jej pytanie:
— Co robi moja córka?
— Panienka cały wieczór pracowała, a przed chwilą poszła spać.
— Ależ ja przecież słyszę dźwięki fortepianu dochodzące z jej pokoju?
— To panna Luiza d‘Armilli gra, panna Eugenja zaś jedynie słucha, leżąc już w łóżku.
— Dobrze. Proszę mnie teraz rozebrać.
I przeszły obydwie do buduaru.
— Kochany panie Lucjanie — mówiła pani Danglars z drugiego pokoju — żaliłeś się niejednokrotnie, że Eugenja traktuje cię zbyt chłodno, że nie chce z tobą rozmawiać.
— O, pani — odpowiedział Debray, bawiąc się pieskiem pokojowym — nie ja jeden czynię córce pani podobne zarzuty. Słyszałem nie tak dawno, jak i Albert Morcef wypowiadał żale tego samego rodzaju.
— Doprawdy? W każdym razie, w stosunku do ciebie zmieni ona swe postępowanie, jak myślę, a nawet spodziewam się iż niezadługo ujrzysz ją u siebie, to jest w ministerstwie.
— U mnie, a to poco?
— Z prośbą o przyjęcie do opery. W inny sposób nie mogę sobie wytłumaczyć bowiem tego nadzwyczajnego zapału, z jakim oddaje się ona muzyce.
— Doskonale — odpowiedział Danglars z uśmiechem — niech przychodzi, byle miała pozwolenie rodziców, to jesteśmy gotowi ją zaangażować.
— Idź już, Korneljo, nie będziesz mi już więcej potrzebna — rzekła baronowa do pokojowej, a po chwili młoda kobieta weszła do salonu w rozkosznym negliżu.
Debray wpatrywał się w nią przez chwilę, a następnie powiedział:
— Powiedz mi teraz, przyjaciółko moja, co ci dolega?
— Nic, naprawdę!
A jednak, jakby ciężar jakiś tłoczył jej piersi. Powstała, nerwowo przeszła się po salonie, a w końcu przeglądać się zaczęła w lustrze.
— Okropność, jak ja dziś wyglądam — powiedziała.
Debray podniósł się z uśmiechem i podszedł do baronowej w zamiarze uspokojenia jej pod tym względem, gdy wtem drzwi się otworzyły i do salonu wszedł Danglars.
Baronowa ujrzała go w lustrze. Odwróciła się na jego widok momentalnie i spojrzała ze zdziwieniem, którego nie starała się nawet ukryć.
— Dobry wieczór pani — rzekł bankier — dobry wieczór panu, panie Debray.
Baronowa pomyślała sobie wtedy, że jej mąż przybył do niej w tym celu jedynie, ażeby ją przeprosić za parę przykrych wyrazów, które mu się wymknęły w czasie wizyty u hrabiego, przybrała więc postawę pełną wyniosłości i — nie odpowiadając przybyłemu — zwróciła się do Debraya ze słowami:
— Przeczytaj mi cośkolwiek, panie Lucjanie.
Ten ostatni, zmieszany początkowo niespodziewanem wejściem pana domu, odzyskał odrazu, widząc chłód swej przyjaciółki, swą zwykłą swobodę i wyciągnął rękę po jakąś książkę, która leżała na stole i założona była nożykiem z kości słoniowej oprawnym w złoto.
— Daj pan pokój — rzekł bankier — żonę moją utrudzi zbytnio tak późna lektura. Przecież to już godzina jedenasta. A i pan, panie Debray, mieszkasz bardzo daleko.
Debray osłupiał, a i baronowa aż oniemiała ze zdziwienia. Spojrzała też na męża wzrokiem, któryby mógł dać mu dużo do myślenia, gdyby zamiast patrzeć na żonę nie wziął się do przeglądania jakiegoś dziennika, szukając w nim wiadomości giełdowych.
— Panie Lucjanie — powiedziała po chwili młoda kobieta — oświadczam ci, że nie jestem bynajmniej znużona i że mam bardzo wiele do powiedzenia ci. Choćbyś więc zasypiał, musisz mi dotrzymać towarzystwa.
— Jak pani rozkaże — odpowiedział z pewnem ociąganiem się Debray.
— Drogi panie Debray — powiedział bankier — proszę cię, byś się nie trudził słuchaniem po nocy niedorzeczności mej żony, zwłaszcza że i ja mam z nią do pomówienia.
Tym razem cios był tak silny i tak jawnie wymierzony, iż wprost oszołomił nietylko Debraya, ale i baronową nawet. Spojrzeli na siebie, jakby szukając wzajemnej pomocy przeciwko tej napaści. Nieprzełamana władza pan domu odniosła jednakże triumf.
— Nie sądź bynajmniej, że cię wypędzam, drogi panie Debray — zabrał znów głos baron — wcale nie... Jedynie nieprzewidziane okoliczności sprawiły, iż muszę się rozmówić dziś jeszcze z mą żoną. Proszę mi tego nie brać za złe.
W odpowiedzi Debray burknął słów parę, skłonił się i wyszedł, zawadzając o sprzęty.
Gdy tylko drzwi się zamknęły za nim, odezwała się baronowa:
— Nikt nie dałby wiary, jak bardzo śmieszni są czasem mężowie.
Danglars zaczepkę tę zbył milczeniem. Usiadł na miejscu Debraya na kanapie i zaczął bawić się z pieskiem.
Piesek wszelako o wiele więcej miał sympatji dla Debraya, niż dla pana, to też nietylko, że przyjął pieszczoty obojętnie, ale nawet starał się ugryźć rękę go głaszczącą. Wtedy Danglars porwał pieska za kark i rzucił go na ziemię.
— Zaprawdę, czynisz pan olbrzymie postępy — rzekła baronowa głosem najswobodniejszym, bez zmarszczenia nawet — dotychczas nie byłeś przynajmniej ordynarny, gdy dzisiejsze twe postępowanie ujawnia, że stałeś się skończonym brutalem.
— Bo dziś właśnie jestem w gorszym, niż zazwyczaj humorze.
Herminja spojrzała na bankiera z wyrazem najwyższej pogardy; ongi wzrok taki poskramiał zawsze Danglarsa, teraz nie zwrócił nań nawet uwagi.
— A cóż mnie to może obchodzić, że pan jesteś w złym humorze?!... powiedziała, wyprowadzona z równowagi tym chłodem męża.
— A jednak obchodzić cię to musi, zwłaszcza, gdy to niezadowolenie moje zwraca się na tych, którzy objadają mnie przy stole, zajeżdżają mi konie, a jakby tego nie było dosyć, niszczą jeszcze mą kieszeń.
— Cóż to za jedni są ci panowie, którzy czynią zamachy na twą kieszeń?
— Mówię o jegomościach, którzy w przeciągu godziny potrafili zubożyć mą kasę o siedemkroć sto tysięcy franków.
— Nie rozumiem pana.
— Owszem, rozumiesz mnie doskonale. Mówię o pożyczce hiszpańskiej, na sprzedaży której straciłem powyżej wspomnianą sumę.
— A skądże na mnie, lub na znajomych moich spadać ma odpowiedzialność za tę stratę? — zawołała z gniewem baronowa — a zresztą, proszę pana bardzo, abyś ze mną nie rozmawiał nigdy o pieniądzach, języka tego nie nauczyłam się ani u rodziców, ani też w domu mego pierwszego męża.
— Wiem o tem, nie mieli oni przecież ani jednego grosza do stracenia.
— Niemniej te wszystkie spekulacje pańskie są dla mnie nieznośne.
— W zdumienie wprowadzasz mnie, pani. Dotychczas bowiem byłem przekonany, że moje obroty giełdowe interesują cię nad wszelki wyraz.
— Mnie? Cóż za niedorzeczność!
— Tak, panią. Przytoczyć mogę fakty, na potwierdzenie mych słów! Ot, w lutym roku zeszłego pani pierwsza wspomniałaś mi o papierach Haiti: „zdawało się“ wtedy pani, że jakiś statek wpłynął do Havru i przywiózł ze sobą wiadomość o znacznej dywidendzie papierów. Zawierzyłem tym twym przeczuciom i zakupiłem ile się tylko dało tych papierów, na czem zyskałem, przyznać muszę, czterysta tysięcy franków, sto tysięcy z których oddałem jak najsumienniej pani. Prawda, że tak było?
W marcu znów szło o koncesję na budowę linji kolejowej. Trzy Towarzystwa ubiegały się o nią. Powiedziałaś mi wtedy, ty, najzupełniej daleka od wszelkich spekulacyj, że jakieś przeczucie (znów „przeczucie!“) mówi ci, iż pozwolenie to uzyska towarzystwo „Południowe“. Znów dałem posłuch słowom twym i pocichu zakupiłem większość akcyj tego towarzystwa, które... koncesję wspomnianą istotnie otrzymało, a wtedy akcje towarzystwa tego potroiły swą wartość. Zarobiłem na operacji tej coś trzy miljony, z których 750,000 franków oddałem pani.
— Ależ panie, na Boga!... do czego to długie opowiadanie ma nas doprowadzić? — zawołała baronowa, która to bladła, to czerwieniła się naprzemian.
— Cierpliwości, dopłyniemy do końca. W kwietniu — byłaś na obiedzie u ministra. Mówić tam miano o wypędzeniu z Hiszpanji Don Carlosa. Na wieść tę zakupiłem co najrychlej rentę hiszpańską, a gdy istotnie ten pretendent do tronu został wydalony z granic swej ojczyzny — obligi, rzecz prosta, zyskały znacznie w cenie, na czem zyskałem sześćkroć, z których znów ci oddałem 150,000 tysięcy.
— Cóż dalej?
— Otóż po tych szczęśliwych operacjach, rzeczy brać zaczęły gorszy obrót. Pewnego poranka powiedziałaś mi, po twym zwykłym wieczorowym z Debrayem flircie, że Don Carlos uciekł z Bourges i wkroczył do Barcelony. Sprzedaję więc na gwałt moje hiszpańskie obligi za każdą cenę... Nazajutrz okazało się jednak, iż wiadomość była fałszywa, dzięki czemu właśnie straciłem wspomniane na początku tej rozmowy naszej siedemkroć sto tysięcy franków.
— I cóż stąd?...
— Cóż z tego? Wniosek bardzo łatwy do wysnucia. Dawałem pani czwartą część mych zysków, przeto pani winnaś mi teraz zwrócić część czwartą mych strat.
— Wszystko to, co mi pan opowiadasz, niema wprost sensu. Nie pojmuję przytem, z jakiej racji zamieszałeś nazwisko pana Debraya do tej całej historji?
— Uczyniłem to dlatego, że gdybyś wypadkiem nie miała 175,000 franków, których się domagam, to możebyś mogła pożyczyć je sobie u przyjaciół? A pan Debray właśnie należy do tej liczby...
— Niech pan sobie to wytłumaczy — zawołała z gestem oburzenia baronowa.
— Tylko bardzo proszę bez żadnych krzyków i póz dramatycznych, gdyż tem zmuszasz mnie do przypomnienia ci słów Debraya, który ze śmiechem powiedział przecież, gdyś mu wyliczyła 50,000 franków, po szczęśliwej operacji z akcjami kolei „Południowych“, że wynalazł nakoniec sposób wygrywania w ruletę — nic nie stawiając, a więc nic nie ryzykując.
Baronowa wybuchnęła nakoniec gniewem.
— Nikczemny! Miałbyś odwagę powiedzieć mi może, że nie wiedziałeś o tem wszystkiem?!
— Ja, pani, bynajmniej nie mówię, że nie wiedziałem. Zechciej sobie jedynie przypomnieć, iż postępowanie moje od lat czterech, to jest od czasu gdy faktycznie przestałaś być moją żoną, było zawsze nietylko poprawne, ale i logiczne. Coś na parę miesięcy przed rozejściem się naszem, zapragnęłaś kształcić się w śpiewie u tego słynnego barytonisty!... Zgodziłem się na to, zwłaszcza że sam brać zacząłem lekcje tańca u pewnej baletnicy z Londynu.
Wkrótce straciłaś gust do śpiewu i zasmakowałaś w dyplomacji, której tajników uczyć cię zaczął sam osobisty sekretarz samego pana ministra. I przeciwko temu nic a nic nie miałem, zwłaszcza, że za ostatnie lekcje z własnej płaciłaś kieszeni. Teraz spostrzegam jednak, iż zaglądać zaczynasz i do mojej kasy, i że to, na początek, kosztowało mnie już siedemkroć sto tysięcy franków. Otóż na tem musi być już basta, moja pani. Albo niech pan dyplomata daje lekcje gratis, a ja będę tolerował, albo też niech mi jego noga więcej w mym domu nie postanie.
— Tego już zawiele, mój panie — zawołała młoda kobieta, szarpiąc na sobie koronki — przekraczasz wszelkie granice! I z jakiej dobrej racji mnie mówisz to wszystko, gdy — według twego zdania — cała wina ciążyć ma na panu Debray? Nie jest to zbyt ładne oskarżać mężczyznę, a kobietę zato napastować!
— Alboż ja znam pana Debraya — podchwycił Danglars — alboż go znać pragnę?... Czy szukam jego rad?... jego wskazówek chcę słuchać?... Nigdy nie grałem na giełdzie, to wszystko jest sprawą twoją, pani, nie moją.
— Ale od rad dawanych przez Debraya, gdy na nich korzystałeś — nie uchylałeś się bynajmniej, prawda?
— Ach te kobiety! Zdaje im się zawsze, iż są genjuszami zręczności, gdy im się uda mieć kilka romansów na boku, o których cały Paryż wie dobrze, a mąż, mimo to, nie żąda rozwodu. Może zresztą i są zupełnie ślepi mężowie, ja jednak od pierwszej chwili małżeństwa naszego, wiedziałem o każdym twym kroku, znałem każdą twą myśl...
A ty byłaś przekonaną, że mnie oszukujesz niespostrzeżenie i pyszniłaś się ze swej zręczności. Zaś rezultat tego wszystkiego był taki, że w tobie, cudzołożnicy, miałem żonę zawsze jak najsłodszą i najbardziej uległą, zaś twoi wszyscy kochankowie, od de Villeforta poczynając, a na Debrayu kończąc, drżeli na mój widok.
Byłem panem domu, a o to mi tylko chodziło. O twoją miłość i kobiecą cześć — nie dbałem nigdy.
Dopóki nazwisko de Villeforta nie zostało wymówione, baronowa dość zimno przyjmowała zarzuty, dopiero gdy je usłyszała, — zbladła śmiertelnie, powstała i z wyciągniętemi rękoma postąpiła w stronę męża, jakby chciała wydrzeć mu z piersi całą znaną mu tajemnicę.
— Pan de Villefort?... A on z jakiej racji w twej tyradzie się znalazł? Co to ma znaczyć?
— Znaczy to, moja pani, że pan Nargonne, twój pierwszy małżonek, nie będąc ani filozofem, ani bankierem, a przekonany, że nic nie poradzi na twe flirty z panem podprokuratorem królewskim, — umarł ze zgryzoty, albo może ze złości, że cię zastał w stanie błogosławionym, po dziesięciu miesiącach swej nieobecności.
Jestem może niedelikatny, mówiąc ci to. Ale ja tę moją szorstkość uważam za swą zaletę, ponieważ okazała się ona nader korzystna w mych handlowych interesach.
Wracając jednak do pana Narbonne, zastanowić się warto, dlaczego on się sam zabił, zamiast zabić kochanka? Otóż uczynił tak właśnie z przyczyny, iż nie posiadał majątku, któryby go przywiązywał do życia.
Ja go posiadam, więc się nie zabiłem, zaś nie pozbawiałem życia i twych kochanków również, ponieważ i twa miłość, i wierność — były mi najzupełniej obojętne.
Nie zabiję więc i Debraya. Niech tylko nie przyprawia mnie więcej o straty, a przedewszystkiem niech pokryje część przegranej, jaka z jego winy mi się zdarzyła. Inaczej byłby bankrutem, a jako taki — niech ucieka.
Pani Danglars słuchając tego wszystkiego była nawpół omdlała. Myślała o Villeforcie, o scenie obiadowej, o tym nawale nieszczęść, które od paru dni na jej dom spadać zaczęły i spokojne dotąd zacisze przeobraziły w widownię gorszących zajść.
Danglars nie spojrzał nawet na żonę, aczkolwiek starała się zemdleć, i wyszedł do swych apartamentów bez jednego słowa pożegnania.
MAŁŻEŃSKIE PROJEKTY.
Lucjan Debray dzień w dzień odwiedzał baronowę około godziny dwunastej przed południem, gdy jednak nazajutrz po scenie, opisanej w poprzednim rozdziale nie przybył, pani Danglars kazała zaprząc do powozu i sama wyjechała.
Danglars obserwował z poza firanek ten wyjazd i dał rozkaz, by dano mu natychmiast znać, gdy pani powróci. Minęła jednak godzina druga, a jeszcze nie wróciła. Wtedy sam wsiadł do powozu i kazał się wieźć do izby deputowanych, gdzie się zapisał na listę mających przemawiać przeciwko budżetowi.
Od godziny dwunastej do drugiej zaś bankier nie opuszczał swego gabinetu, sprawdzał olbrzymie księgi, liczył, robił notatki, przyjmował wreszcie rozlicznych interesantów, a pomiędzy innymi i majora Cavalcanti, który bardzo punktualnie przybył, aby podnieść swą sumę.
Gdy wyszedł z posiedzenia, po ostrzejszej niż zazwyczaj mowie przeciwko rządowi, Danglars przy wsiadaniu do powozu wydał polecenie zawiezienia się na pola Elizejskie Nr. 30.
Monte Christo był właśnie w domu, że jednak przyjmował kogoś u siebie, rozkazał poprosić Danglarsa, aby ten zechciał poczekać na niego w salonie.
W czasie tego oczekiwania drzwi się otworzyły i do salonu wszedł jakiś mężczyzna w księżym stroju, który znajdował się w domu hrabiego na stopie poufałej, ponieważ złożył ukłon gościowi i przeszedł do dalszych pokoi.
W chwilę potem te same drzwi, po przez które wyszedł ów ksiądz, ponownie się otworzyły i na ich progu stanął Monte Christo, z temi na ustach słowy:
— Zechciej wybaczyć mi, kochany baronie, me małe opóźnienie, lecz miałem jakiegoś interesanta, a następnie przywitać się musiałem z dobrym moim znajomym, księdzem Bussonim, który tylko co przybył do Paryża, a którego być może zauważyłeś, jak przechodził przed chwilą?
— Ale o cóż tu idzie? odpowiedział Danglars — to ja raczej winienem prosić o wybaczenie, że pozwoliłem sobie przybyć do hrabiego w nieodpowiedniej chwili.
— Owszem, kochany baronie, jestem ci bardzo rad, siadaj, bardzo cię proszę. Ale cóż ci to jest?... mój Boże! wyglądasz, jakbyś był nie w humorze? I powiem ci, baronie, szczerze, że mnie to przeraża, smutek finansisty bowiem jest jak kometa, zaś te wróżą przecież zawsze nieszczęście.
— Od pewnego czasu, zły los zdaje się mnie ścigać, istotnie, — odpowiedział Danglars.
— Cóż u Boga! Czyżbyś znowu w grze swojej chybił na giełdzie?
— To nie. Na pewien czas bowiem jestem już wyleczony. Złe wieści za to otrzymałem z Tryjestu.
— Czy być może?? Mówisz pan, zapewne, o bankructwie domu Jakóba Manfredi?
— O nim właśnie. A miałem u niego zgórą miljon do odbioru.
— Czy podobna! A to istotnie fatalność.
— Dodaj pan do tego niepowodzenie z pożyczką hiszpańską... Piękny koniec miesiąca!
— To pan istotnie tak dużo straciłeś na tych obligach hiszpańskich?
— Ni mniej ni więcej, tylko siedemkroć sto tysięcy!
— Że to pan, taki gracz wytrawny, dałeś się tak podejść!
— To wina mojej żony. Śniło jej się, że Don Carlos wkroczył do Hiszpanii.
— Czyż był to jednak sen tylko? Przecież nawet urzędowy „Monitor“ podał tę wiadomość fałszywą, jak się okazało następnie? I straciłeś pan, jak powiadasz, aż siedemkroć sto tysięcy franków? Tam do djabła! Dla fortuny trzeciorzędnej jest to cios bądź co bądź bardzo poważny.
— Jakto trzeciorzędnej? — zaoponował Danglars, upokorzony nieco podobną klasyfikacją.
— A tak — odpowiedział Monte Christo — ja bo dzielę wogóle majątki na trzy kategorie. Majątkiem pierwszego rzędu nazywam taki, który składa się z wartości niezniszczalnych, zupełnie pewnych, jak ziemia, kopalnie i obligacje państw wielkich, jak Anglja, Stany Zjednoczone, Francja... byleby te wszystkie wartości przewyższały sumę stu miljonów franków.
Majątkiem drugiego rzędu jest fortuna, na którą się składają fabryki lub posiadanie rent państw pierwszorzędnych na sumę pięćdziesięciu miljonów minimum.
Majątkiem zaś trzeciego rzędu nazywam kapitały przynoszące dochód ze spekulacji, a więc zależnie od wypadku, któremi pierwsza lepsza wiadomość telegraficzna zachwiać już jest zdolna. Otóż jeżeli fortuna taka, na ruchomych piaskach spekulacji oparta, a rozporządzająca kapitałem około piętnastu miljonów, dajmy na to, zacznie tracić miesięcznie około dwóch miljonów, no to po upływie pół roku znaleźć się może nad brzegiem przepaści. Otóż pan, panie baronie, zdaje się, że jesteś właśnie w takiem położeniu?...
— Trochę zadaleko pan zaszedłeś, — odpowiedział Danglars z żartobliwym pozornie uśmiechem, przy którym jednak twarz mu mocno zbladła. — Powiem panu przytem, że dosyć kiepski jest z ciebie, hrabio rachmistrz. Straciłem ja wprawdzie na hiszpańskich obligach i na bankructwie w Tryjeście coś około dwóch miljonów, z innych natomiast moich spekulacyj, trochę więcej szczęśliwszych, aniżeli tamte, do kas moich wpłynęły całe góry złota. Od bankructwa, wierzaj, jestem jeszcze bardzo daleki.
— Ale na tej drodze już jesteś, już na nią wkroczyłeś.
— O nie!... panie. Stoję teraz na gruncie bezwzględnie już pewnym i trzebaby bankructwa trzech państw największych, bym i ja wraz z niemi zbankrutował.
— Da to się widzieć.
— Albo też, gdyby w całej Europie nieurodzaj się zdarzył, lub wreszcie gdyby rozstąpiły się, jak za czasów Faraona, wszystkie morza, by pochłonąć następnie me okręty. Że jednak bardzo jest wątpliwe, by się to wszystko wydarzyć mogło, więc i ja stoję nieco lepiej, aniżeli na bezwzględnie pewnych nogach. Ale dosyć o tem. Zechciej mi pan powiedzieć teraz, co jabym mógł uczynić dla pana majora Cavalcanti?
— Dać mu pieniędzy gdy tylko zjawi się u pana z jakim przekazem.
— Już to zrobiłem, ponieważ był właśnie w takim interesie dziś rano u mnie, przyczem przedstawił przekaz wystawiony na pana, a opatrzony podpisem księdza Bussoni. Rozumie się, że poleciłem mu, wypłacić natychmiast żądane czterdzieści tysięcy franków. Ale to jeszcze nie wszystko. Pan major bowiem otworzył u mnie ponadto kredyt dla swego syna.
— A ile, jeżeli wolno zapytać, przeznaczył on temu młodzieńcowi?
— Pięć tysięcy miesięcznie.
— To znaczy — sześćdziesiąt tysięcy franków rocznie. Nie przypuszczałem — mówił dalej hrabia — by pan major Cavalcanti był aż tak wielkim skąpcem.
— Jeżeliby więc hrabia Andrzej zażądał wypadkiem więcej?...
— O, nie radziłbym dawać, ojciec bowiem gotów nie uznać tego długu. Nie znasz pan chyba tych miljonerów z tamtej strony Alp, to urodzeni harpagoni. Któż mu otworzył u pana kredyt?
— Dom Handlowy Fenzi, jeden z najsolidniejszych we Florencji.
— Nie mówię panu, byś miał stracić, radzę jednak zwracać najbaczniejszą uwagę na terminy weksli.
— Czyżbyś pan nie ufał temu panu Cavalcanti?
— Ja, kochany panie, na jego podpis dałbym bez chwili namysłu i dziesięć miljonów. Jego majątek należy do drugiego już rzędu, według mego systemu klasyfikacji, jaki ci przed chwilą, panie Danglars, wyłożyłem.
— A ja go brałem za zwyczajnego sobie majora i nic więcej. Rzecz szczególna, jaki on przytem niepozorny!
— Bardzo słuszne spostrzeżenie. Istotnie jego wygląd bardzo niewiele zapowiada. Ale wszyscy włosi prezentują się nieszczególnie.
— No, młody Cavalcanti ma już wygląd wcale dobry.
— Znów słuszność jest po pana stronie. Jest tylko nazbyt może bojaźliwy, lecz poza tem prezentuje się wcale przyzwoicie. Ale cóż? Znajdował się do tej chwili pod opieką bardzo surowego, jak mi mówiono, nauczyciela. Mój obiad w Auteuil był jego pierwszem wyjściem w świat.
— Wszyscy włoscy arystokraci zawierają związki małżeńskie pomiędzy sobą wyłącznie, podobno? — zapytał niedbale Danglars.
— Prawda, że jest to ich zwyczaj. Cavalcanti jednakże jest wielkim oryginałem i nic nie robi tak, jak inni. To też jestem prawie pewien, że po to wysłał syna do Francji, aby ten tutaj wyszukał sobie małżonkę.
— Tak pan sądzisz?
— Jestem tego pewien.
— A o jego majątku co pan słyszałeś istotnie konkretnego?
— Wiesz pan, że tak mówiąc zupełnie serjo, to faktycznie nie wiem nic. Tyle tylko, co o nim mówią. Zaś mówią, że ma mieć podobno miljony.
— No, a pana osobiste przekonanie?
— Według mego mniemania to i ród Cavalcantich, a ród to bardzo wielki, jak wiele innych, zakopał gdzieś w ziemi swe bogactwa, przyczem tajemnica skarbu jest wiadoma zawsze jednemu tylko człowiekowi, będącemu głową rodu.
— Wie pan, iż w tem co pan mówi, musi być dużo prawdy, niejeden bogacz z za Alp przybyły rozporządza bowiem olbrzymiemi bogactwami, nie posiadając przytem jednej piędzi ziemi.
— A przynajmniej bardzo mało, ja naprzykład znam jeden tylko pałac Cavalcantich, w Lukka.
— A więc ma pałac — rzekł z uśmiechem zadowolenia Danglars — zawsze to coś znaczy.
— Tak jest. Choć sam nie mieszka w nim nawet, zadawalając się mniejszem mieszkaniem, gdy pałac zajmuje ministerstwo skarbu. Mówiłem, że stary jest sknerą.
— No, jak widzę, to nie jesteś zbyt wielkim jego przyjacielem?
— A skądże on miałby być moim przyjacielem? Pana majora widziałem coś trzy razy w życiu i wszystko, co wiem o nim, pochodzi od księdza Bussoni, lub od niego samego. On sam mówił mi naprzykład o swych zamiarach, jakie ma względem swego syna, przyczem dał mi do zrozumienia, iż widząc swój olbrzymi majątek leżący martwo we Włoszech, chciałby znaleźć jakiś sposób umieszczenia go w Anglji lub we Francji, by mógł dawać odpowiedni dochód. Weź pan jednak pod uwagę, iż aczkolwiek wielce ufam księdzu Bussoniemu, sam jednak nie ręczę za nic, absolutnie.
— Nic to nie szkodzi. W każdym razie jednak bardzo panu dziekuję za przesłanie mi takiego klijenta. Aha, jeszcze jedno, powiedz mi, hrabio, czy ci arystokraci włoscy, żeniąc synów, wyposażają ich odpowiednio?
— Zależy to od okoliczności. Znałem pewnego księcia, magnata z Toskanji, który dał synowi sto franków miesięcznie wszystkiego i tylko dlatego, że ten się ożenił wbrew jego woli. Przypuśćmy jednak, że Andrzej się ożeni zgodnie z widokami ojca, wtedy dostałby zapewne miljon, dwa... może nawet trzy miljony. Gdyby jego przyszłą żoną miała być córka bankiera naprzykład, wtedy ojciec, kto wie? — możeby chciał wziąć udział w interesach teścia swego syna? Gdyby jednak synowa była nie po jego myśli, wtedy — żegnajcie nadzieje!... Stary Cavalcanti schowałby klucz od swej kasy, i pan Andrzej żyćby musiał jak syn jakiejś mieszczańskiej rodziny, z gry w karty lub kości.
— W takim razie jegomość ten marzy może o jakiejś księżniczce krwi, peruwiańskiej choćby, i roją mu się korony Eldorada, i tym podobne?...
— Wprost przeciwnie, wszyscy ci wielcy panowie z poza tamtej strony gór żenią się zazwyczaj z bardzo zwykłemi śmiertelniczkami. Ale czybyś ty, kochany panie Danglars, miał zamiar podjąć się wyswatania młodego Cavalcantiego, że mi tyle w tym względzie zadajesz pytań?
— Niezłaby to była, myślę, spekulacja — ożenić podobnego magnata. A ja, jak pan wiesz, jestem spekulantem.
— Nie przypuszczam jednak, ażebyś pan zamierzał ożenić go z panną Danglars?... Nie chciałbyś tego przecież, aby Albert miał zamordować Bogu ducha winnego Andrzeja?
— Wicehrabia de Morcef bardzo mało dba o to, jak mi się wydaje — odpowiedział Danglars, wzruszając ramionami.
— Przecież jest on narzeczonym pańskiej córki?
— No... zaraz narzeczonym! Rozmawialiśmy parokrotnie o związku naszych dzieci z hrabią Morcefem... pani hrabina de Morcef wszelako i młody Albert...
— Czy nie chcesz pan powiedzieć czasem, że nie jest to partja, tak bardzo znów zazdrości godna?
— Już to niewątpliwie panna Danglars jest warta pana Morcefa.
— Baronówna Danglars będzie miała piękny posag?
— Nie idzie tu tylko o posag. Za pozwoleniem jednak pańskiem, czy mógłbym cię, hrabio, o jednę rzecz zapytać? Mianowicie, dlaczego nie zaprosiłeś pan do siebie na ów sławny obiad i hrabiostwa de Morcef?
— Owszem, prosiłem, ale mi odmówili, z powodu wyjazdu do Dieppe, gdyż pani de Morcef lekarz zalecił powietrze morskie.
— A tak, tak — rzekł Danglars z uśmiechem — morskie powietrze powinnoby jej pomóc.
— A to czemu?...
— Ponieważ w młodości niem tylko oddychała.
Monte Christo puścił mimo uszu tę uwagę, jakby jej nie słyszał.
— Jeżeli wicehrabia nie jest tak bogatym, jak baronówna Danglars — rozpoczął na dawny temat — nie można odmówić natomiast tego, iż z pięknej pochodzi rodziny?
— Nie ujmuję nic godności Morcefów, lecz i ja najzupełniej jestem zadowolony z mego nazwiska — odpowiedział Danglars.
— Zapewne, nazwisko pańskie, jednakże, nie jest tak znane i popularne jak nazwisko hrabiów Morcef; ozdobione jest ono przytem tytułem hrabiowskim, co zdaje się być dowodem jego starożytności. Bądź co bądź szlachta od pięciu wieków jest więcej warta, aniżeli patrycjusz od lat dwudziestu.
— I dlatego właśnie — podjął Danglars z szyderczym uśmiechem — wolę pana Andrzeja Cavalcanti od pana Alberta de Morcef.
— Czyżby Morcefowie ustępowali pod tym względem Cavalcantim?
— Wybacz, hrabio, muszę ci jednak powiedzieć, iż na francuskiej heraldyce znasz się najwidoczniej bardzo mało.
— Jestem tem bardzo zmartwiony.
— No, drobnostka. Dowiedz się jednak, iż barwa mego nawet, baronowskiego herbu, jest trwalsza aniżeli Morcefów.
— A to jakim sposobem?
— Ponieważ, aczkolwiek ja pierwszy z rodu posiadam tytuł barona, nazwisko Danglars należy mi się od wieków. Tymczasem z Morcefami jest zupełnie inaczej. Ojciec wicehrabiego Morcefa nie nazywał się bynajmniej w swej młodości Morcefem.
— Czy podobna?
— Posłuchaj, hrabio, tylko. Gdy byłem sobie, przed laty, małym komisantem, Morcef był wtedy rybakiem i nazywał się bardzo krótko Fernandem Mondego.
— Jesteś pan zupełnie pewien tego, co mówisz?
— Cóż u Boga!... Nakupowałem się dosyć ryb u niego i stąd znajomość.
— Dlaczegóż więc dajesz swą córkę jego synowi?
— Ponieważ Fernand i Danglars to dwaj dorobkiewicze, obaj uszlachceni i wzbogaceni i z tego powodu jeden najzupełniej wart drugiego, oprócz niektórych rzeczy, jakie o nim opowiadają, gdy o mnie powiedzieć się nie odważą.
— Cóż to znów takiego?
— E... nic!
— Domyślam się już, wzmianka pańska przypomniała mi bowiem pewien wypadek, jaki miał miejsce w Grecji, a który łączono z nazwiskiem Mondego.
— A więc pan słyszał o tem! Sprawa Ali-Paszy. Okryta jest ona mgłą tajemnicy i przyznam się panu, że dałbym wiele, gdybym mógł ją poznać.
— Nie byłoby to zbyt trudne dla pana, panie baronie. Musisz mieć przecież korespondentów na całym świecie, a więc i w Grecji, naprzykład w Janinie?
— Naturalnie.
— A więc, gdybyś chciał, mógłbyś napisać do swego korespondenta z zapytaniem, jaką odgrywał rolę francuz, imieniem Fernand, w katastrofie Alego Teleben?
— Prawda! Że też mi na myśl nie przyszło! — rzekł Danglars, zrywając się żywo z krzesła — dziś jeszcze napiszę.
— A gdybyś otrzymał zbyt jaskrawe dowody winy...
— Udzielę ich panu.
— Byłbym bardzo za nie panu wdzięczny.
Podniecony Danglars pożegnał się szybko, wskoczył do powozu i dał rozkaz jazdy kłusem.
GABINET PODPROKURATORA KRÓLEWSKIEGO.
Zostawmy na chwilę w spokoju naszego bankiera i pospieszmy towarzyszyć pani Danglars w jej rannej wycieczce.
Powiedzieliśmy już, iż o godzinie wpół do pierwszej zażądała ona koni, a następnie wyjechała, dając rozkaz jechania w stronę St. Germain. W pobliżu Nowego Mostu wysiadła i udała się pieszo w boczną uliczkę.
Miała na sobie ubiór bardzo skromny, jak przystało na kobietę z dobrym smakiem, która wybrała się na ranną przechadzkę. Po przejściu paruset kroków wzięła fiakra i rozkazała się zawieźć na ulicę Harlay.
Gdy się znalazła w zamkniętym powozie, dobyła natychmiast z woreczka gęstą woalkę i osłoniła sobie nią szczelnie całą twarz, wiążąc silnie końce woala z tyłu słomkowego kapelusza, a następnie z uciechą przekonała się, patrząc w lusterko, iż jest do niepoznania, ponieważ pod gęstą czernią woalu nie sposób było rozpoznać rysów, widać było jedynie białą cerę i błyszczącą źrenicę oka.
Gdy dorożka stanęła na miejscu, pani Danglars szybko uregulowała należność, a następnie z nadzwyczajną lekkością przebiegła schody i weszła do sali Straconych Stąpań.
Rankami w sądach bywa zazwyczaj bardzo dużo interesantów, to też pani Danglars przemknęła się przez salę niepostrzeżenie i dotarła do przedpokoju prokuratora królewskiego. Gdy się tam znalazła, nie potrzebowała nawet wymieniać swego nazwiska, gdyż natychmiast podszedł do niej jeden z urzędników z zapytaniem, czy jest tą osobą, której pan prokurator przyobiecał dać posłuchanie, a gdy dała odpowiedź potwierdzającą, wprowadził ją bez zwłoki bocznym korytarzem do gabinetu prokuratorskiego.
De Villefort siedział przy biurku, tyłem odwrócony do drzwi. Usłyszawszy, że ktoś wszedł do pokoju, odwrócił się żywo, wstał i zamknął drzwi na zasuwkę, następnie opuścił zasłony u okien i dopiero po przekonaniu się, że nikt ich ani słyszeć, ani widzieć nie może, zwrócił się do przybyłej ze słowy:
— Dziękuję pani bardzo za jej słowność.
Następnie podsunął krzesło, a gdy pani Danglars usiadła, rozpoczął rozmowę wyrazami:
— Bardzo już dawno nie miałem szczęścia rozmawiać z panią sam na sam, to też przykro mi bardzo, że spotykamy się w tak smutnych okolicznościach.
— Niemniej, jak pan widzisz, przybyłam na pierwsze twe, panie, wezwanie, aczkolwiek rozmowa ta z pewnością przykrzejszą będzie dla mnie, aniżeli dla ciebie.
De Villefort uśmiechnął się gorzko.
— Pojmujesz pan zapewne moje zdenerwowanie — ciągnęła dalej pani Danglars — zechciej mnie więc oszczędzać, proszę. Iluż to winnych w tym pokoju drżało i okrywało się wstydem, a teraz ja, również drżąca i wstydem okryta, na tem samem siedzę krześle! Zlituj się więc pan nade mną i cieplejszem słowem wzmocnij, bym nie widziała w sobie kobiety występnej, a w panu groźnego sędziego.
De Villefort westchnął głęboko.
— I ja, pani, mam przekonanie, że miejsce moje jest nie w fotelu sędziego, lecz na ławie oskarżonych.
— Jakto, pan?!... ze zdziwieniem rzekła baronowa.
— Tak jest, ja.
— Zdaje mi się, że położenie swe w nazbyt czarnych widzisz kolorach — rzekła pani Danglars, a w jej pięknych oczach rozbłysło przelotne światełko.
— Na dnie każdej namiętności spotyka się zawsze męczarnie i dlatego to Ewangelja, to niewyczerpane źródło pociechy dla nieszczęśliwych, daje nam cudowny przykład córki rybackiej i żony wiarołomnej. Przyznam się panu, że ilekroć przypomnę sobie minione rozkosze młodości mojej, tak już ode mnie oddalonej, zdaje mi się zawsze, że mi je Bóg wybaczy, bo już cierpieniami aż nadto je okupiłam. Tak mówię ja, kobieta. Lecz pan jesteś mężczyzną, którego świat zawsze przecież uniewinnia, a młodość burzliwie spędzona nawet podnosi w wielu oczach, czegóż się więc obawiać możesz, jakie robić sobie wyrzuty?
— Znasz mnie pani dobrze — odpowiedział de Villefort — obłudnikiem nie jestem, a przynajmniej nie udaję nigdy takiego bez potrzeby. Jeżeli zaś me czoło wygląda posępnie, to dlatego, że je kirem przyoblekło bardzo wiele nieszczęść, jeżeli serce skamieniało, to dlatego jedynie, by było zdolne wytrzymać dalsze ciosy. I ja nie byłem takim, jak jestem, w dniach młodości mojej, w dniu mych zaręczyn, gdy siedziałem przy boku mej pierwszej narzeczonej, nad brzegiem południowego morza, w Marsylji.
Od tego czasu jednak zmieniło się bardzo wiele w mojej duszy. A świadomość złych czynów popełnionych tkwi w sercu i umyśle jak rana, zatrutą dana strzałą. I wyrzucamy sobie: dlaczego postąpiliśmy tak właśnie, gdy można było inaczej: dostojniej, uczciwiej, lepiej?... Tak cierpią umysły męskie. Wy, panie, przeciwnie. Bardzo rzadko doznajecie wyrzutów sumienia. Być może dlatego, iż bardzo rzadko działacie według własnej woli; wszystkie postępki wasze nieomal zawsze są wam narzucone, przez wolę silniejszą, męską: błędy więc wasze są prawie zawsze wynikiem występku innych.
— Czy tak jest, jednak, czy inaczej, to błąd, który ja popełniłam, był błędem moim własnym i poniosłam za niego wczoraj karę bardzo ciężką.
— Biedna ty jesteś, biedna — rzekł de Villefort, ściskając silnie dłoń swej byłej przyjaciółki — kara, jaka cię spotkała, była ciężka, jednakże...
— Co?
— Jednakże muszę ci, pani, powiedzieć: zbierz wszystką swą odwagę, całą moc duszy, bo do tej chwili nie znasz jeszcze sprawy tej w całości.
— Boże wielki!... zawołała pani Danglars z przerażeniem — cóżby jeszcze być mogło?
— W sprawie tej pani widzisz tylko przeszłość, przeszłość mroczną i posępną, gdy tymczasem może mieć ona przyszłość... przyszłość jeszcze bardziej ponurą, okropną, krwawą nawet.
Baronowa, znając zimną krew de Villeforta, przeraziła się tem jego uniesieniem tak dalece, że mimowoli otworzyła usta do krzyku, głos jednak zamarł jej w piersiach.
— Jakim sposobem ta przeszłość zmartwychwstała? — zawołał de Villefort — jakim sposobem z głębi grobu wyszła na świat? — pojąć nie mogę.
— Prosty wypadek, niestety, to sprawił — powiedziała Herminja.
— Wypadek?... o nie! W takich razach niema wypadków.
— A czyż nie był to wypadek, że hrabia Monte Christo nabył ten sam dom właśnie? Czyż nie wypadek sprawił, że kopać kazał w ogrodzie?... by na powierzchnię ziemi wydobyć szczątki mojej biednej dzieciny?
— Otóż jestem zmuszony powiedzieć pani, że hrabia Monte Christo nie mógł znaleźć przy kopaniu ani skrzynki okutej, ani też szkieletu nowonarodzonego dziecka, ponieważ pod temi drzewami, w ogrodzie tym, nie było ich wcale. I to jest właśnie najokropniejsze.
— Nie było ich wcale? — powtórzyła pani Danglars, wlepiając osłupiały wzrok w twarz prokuratora królewskiego, w spojrzeniu którego malował się najokropniejszy przestrach. — Nie było wcale?... powtórzyła raz jeszcze.
— Nie — potwierdził de Villefort, opuszczając czoło na ręce skrzyżowane, na stole leżące — nie było ich tam, nie było!...
— Czyż nie w tem miejscu pochowałeś nasze dziecię? Tak przecież mówiłeś... Dlaczegóż mnie oszukiwałeś?... W jakim celu?... powiedz pan!
— Owszem pochowałem je tam, w ogrodzie i w miejscu, o którem ci mówiłem. Posłuchaj jednak, pani, dalej, posłuchaj, a użalisz się nade mną niewątpliwie.
— Ach, mój Boże!... jakżeż okropnie pan mnie dręczysz i przerażasz. Mów pan jednak, słucham.
— Pamiętasz może, jak się skończyła ta noc okropna, kiedyś na łóżku leżała nieomal konająca, w tym adamaszkowym pokoju, a ja — niemniej drżący i skołatany, oczekiwałem chwili twego rozwiązania. Dzieciątko przyszło nakoniec na świat... lecz oddano mi je w ręce bez oddechu, martwe, jak się zdawało.
Pani Danglars porwała się z krzesła, jakby prądem elektrycznym rażona.
— Myśleliśmy, że nieżywe — powtórzył de Villefort — włożyłem więc ciałko do skrzynki, poszedłem do ogrodu, wykopałem dół i pospiesznie pogrzebałem. Zaledwie zdążyłem zasypać skrzynkę ziemią, w pierś mą ugodził nóż Korsykanina, który kiedyś zaprzysiągł mi zemstę. Uczułem straszliwy ból, chciałem krzyknąć, lecz w tej chwili straciłem przytomność i padłem na ziemię. Nigdy nie zapomnę, jak ogromny dowód wielkiego serca dałaś wtedy, gdy sama konająca nieomal, wyszłaś niemniej do ogrodu, by mnie szukać, a potem ratować. Dzięki twym staraniom jedynie, wróciłem do życia wtedy.
— Po paru dniach wróciłaś do domu swego, ja zaś jako powód rany, podałem pojedynek.
Długo jednak chorowałem, coś cztery miesiące. Kazano mi dla wzmocnienia sił wyjechać następnie na południe, gdzie przebyłem rok cały nieomal. Gdy powróciłem nakoniec do Paryża, dowiedziałem się na wstępie, że owdowiałaś, a potem wyszłaś za pana Danglarsa.
Myśl o mogiłce naszego dziecka nie dawała mi jednak spokoju. Pewnej nocy udałem się do pałacyku w Auteuil, który pozostawał bez zmiany własnością mego teścia, a następnie poszedłem do ogrodu i zacząłem kopać. Była późna jesień. Przez lato trawa bujnie się rozrosła, a jesienią nikt jej nie zbierał. Kopanie szło mi z trudnością, wykopałem jednak dół dość głęboki, a jednak skrzynki dokopać się nie zdołałem. A jednak napewno w tem samem kopałem miejscu, przypomniałem sobie bowiem, iż właśnie w tejże chwili, gdym wtedy dół, po ułożeniu trumienki, zaczął zasypywać, dosięgło mnie uderzenie sztyletu, otóż po ciosie otrzymanym upadłem nie na ziemię, co dobrze pamiętam, a i ty to zapamiętałaś może, lecz na ławeczkę, sztucznie ze złomów skał uczynioną. Obejrzałem się tedy, — ławeczka znajdowała się tuż poza mną. Kopałem więc dobrze. A jednak skrzynki nie było...
— Skrzynki nie było!... powtórzyła jak echo pani Danglars, przytłoczona wzruszeniem.
— Nie myśl, pani, bym poprzestał na tej jednej nieudałej próbie — ciągnął dalej opowiadanie de Villefort — wielokrotnie powracałem nocą do ogrodu i przekopałem go cały miejsce przy miejscu, i skrzynki nie znalazłem nigdzie.
Zacząłem rozmyślać i doszedłem do przekonania, że Korsykanin po dokonaniu zabójstwa — jak mniemał, odkopał skrzynkę i zabrał ją ze sobą. Na co by jednak człowiek miał zabierać ze sobą trupa?
— By mieć jakiś dowód — zrobiła uwagę Herminja.
— O nie, pani! To przypuszczenie jest zgoła bezpodstawne. Lecz nasuwało się przypuszczenie drugie, bardziej logiczne, nieomal pewne nawet: dziecko żyło i dlatego zbrodniarz zabrał je ze sobą.
Pani Danglars krzyknęła okropnym głosem i chwytając dłonie de Villeforta, zawołała:
— Moje dziecko żyło! I ty żywą dziecinę pogrzebałeś, nie przekonawszy się uprzednio, że jest martwe?! Ach!
— Czyż mogę wiedzieć?... Czyż ja wiem cośkolwiek?! — odpowiedział de Villefort wpatrując się przytem w baronową takim wzrokiem, iż zdawało się, iż lada chwila opuści go rozum i wpadnie w obłęd lub w szaleństwo.
— O moje dziecię! — zawołała baronowa, padając na krzesło i chustką tłumiąc szlochania.
Villefort tymczasem wrócił do przytomności; a gdy się to stało, zrozumiał natychmiast grozę położenia, postanowił przeto, dla odwrócenia burzy macierzyńskiej, nad jego głową się zbierającej, przejąć zbolałą matkę tą samą trwogą, jakiej sam doznawał.
— Czy pani jesteś zdolna pojąć — rzekł, powstając z krzesła i zbliżając się do baronowej, aby słów jego ciszej wymawianych nie mógł dosłyszeć nikt, prócz jednej baronowej, — że jeżeli tak się stało istotnie, to jesteśmy zgubieni oboje, i tak jest prawdopodobnie, to dziecię żyje i ktoś zna tajemnicę jego urodzenia. Że zaś Monte Christo mówił przy nas o wykopaniu dziecka, co było kłamstwem, a co za tem idzie, — strzałą, skierowaną w naszą stronę, on jest panem tej naszej wspólnej tajemnicy i los nasz trzyma w swej ręce.
— O Boże! Boże miłościwy!
De Villefort na te wykrzykniki odpowiedział rumieńcem tylko.
— Ale to dziecię, to dziecię!? — powtórzyła matka, powracająca ciągle do jednej i tej samej myśli.
— Ileż razy i ja go szukałem! — odpowiedział de Villefort, załamując ręce — ileż razy przywoływałem je, w czasie długich bezsennych nocy, ileż razy zapragnąłem posiadać bogactwa królewskie, aby mieć możność zakupienia miljona tajemnic, od miljona ludzi i wśród nich odnaleźć własną. Aż nakoniec po długich namysłach doszedłem do przekonania, że korsykanin, tak bardzo od swojej ojczyzny daleki, mógł zrobić z dzieckiem dwie jedynie rzeczy. Albo je utopić...
— Niepodobieństwo! — krzyknęła pani Danglars — przez zemstę zabić można człowieka, ale z zimną krwią rzucić do rzeki dziecko maleńkie — nie sposób.
— Albo je oddał do domu podrzutków — dokończył prokurator.
— Tak, tak się stało, jestem tego pewna.
— Pospieszyłem więc natychmiast do szpitala i dowiedziałem się, że tej samej nocy, dn. 20 września dziecię jedno było istotnie wrzucone do koła; owinięte było ono w połowę cienkiej serwety płóciennej rozdartej rozmyślnie; na pozostałej połowie widniała połowa herbu i litera „H“ pod połową korony baronowskiej.
— A więc dziecię moje żyje! Bo to moja bielizna. Tak właśnie była wszystka znaczona, pan Nargonne był bowiem baronem, a ja mam przecież na imię Herminja. Dzięki ci Boże, że chociaż dziecię moje nie umarło! Gdzież ono jest? Gdzie jest dziecię moje?
— Alboż ja wiem? — odpowiedział de Villefort z rozpaczą w głosie. — Czyż pani sądzisz, że gdybym wiedział, narażałbym cię na tyle nerwowych wstrząśnień i przeprowadzał przez wszystkie stopnie uczuć, od niepokoju, bólu, trwogi, aż do radości?... jak dramaturg, lub romansopisarz? Nie, niestety. Jakaś kobieta w sześć miesięcy potem zgłosiła się z drugą połową serwety i zażądała, by jej wydano dziecię, co uczyniono.
— Trzeba było się dowiedzieć, czegokolwiek o tej kobiecie, odnaleźć ją.
— Mniemasz pani, że nie starałem się o to? Znam się doskonale na śledztwach i, upewniam cię, użyłem wszelkich środków, jakimi rozporządza policja i nic nie odkryto. Nie zniechęciłem się tem wszelako, przez cały długi szereg lat badałem, szukałem, śledziłem... wszystko napróżno. Teraz podwoję jeszcze usiłowania i prowadzić je będę, zaręczam ci, że wytrwale, bo obecnie już nie samo sumienie, ale jeszcze i bojaźń dodawać mi będzie bodźca.
— Nie zdaje mi się jednak, by hrabia Monte Christo miał istotnie coś wiedzieć. Z jakiej racji miałby nas prześladować?
— O pani, wierzaj, że złość ludzka jest bezkresna, przewyższa ona z pewnością dobroć Boga. Czyś pani spoglądała w oczy tego człowieka, gdy nam to wszystko opowiadał?
— Nie. Niezwykły to, ale przedewszystkiem bardzo dziwny człowiek. Moją uwagę zwróciło jedno tylko, to mianowicie, iż w czasie tej całej wspaniałej uczty, jaką dla nas przygotował, sam nic nie jadł, zadawalając się małymi łykami wody jedynie.
— Tak, to prawda i ja to spostrzegłem. Gdybym wiedział wówczas tyle, ile wiem teraz, nichym nie wziął do ust, w przekonaniu, że pragnie nas otruć.
— A jednak byłbyś się pan mylił, jak się okazuje.
Niewątpliwie... a jednak, niech mi pani wierzy, że ten człowiek ma jakieś względem nas zamiary. I dlatego to właśnie chciałem się z panią rozmówić, bo pragnąłbym uzbroić panią przeciwko całemu światu, a zwłaszcza przeciwko niemu. Powiedz mi, pani — zapytał prokurator, wpatrując się w baronową mocniej i głębiej niż zazwyczaj — czyś nigdy, nikomu, nic nie mówiła o naszym związku?
— Nigdy i nic nikomu!
— Pani rozumie mnie, że jeżeli zapytuję: nikomu, to znaczy — proszę wybaczyć mi tę moją natarczywość — nikomu, absolutnie nikomu na świecie?
— O... rozumiem pana doskonale — odpowiedziała baronowa, rumieniąc się silnie — i przysięgam, że nie mówiłam nikomu, nikomu absolutnie.
— Czy nie mówisz pani czasami przez sen?
— Śpię zawsze spokojnie jak dziecię, czy już zapomniałeś?
Silny rumieniec wystąpił przy tych słowach na twarz baronowej, zaś bladość na twarz Villeforta.
— Prawda — rzekł tak cicho, że ledwo go było można dosłyszeć.
— A więc? — rzuciła pytanie baronowa.
— Wiem już, co mi czynić należy — odpowiedział de Villefort — od dziś za tydzień najdalej wiedzieć będę, co to za jeden jest ten pan de Monte Christo, skąd pochodzi, jakie ma zamiary i dlaczego w obecności naszej mówił o dziecku, które rzekomo miało być zakopane w jego ogrodzie?
Prokurator królewski wypowiedział słowa te takim tonem, że nawet hrabiego przejęłyby dreszczem, gdyby je był słyszał.
Potem uścisnął rękę, której baronowa ucałować mu nie pozwoliła, i z szacunkiem odprowadził ją aż na korytarz.
Pani Danglars po wyjściu z pałacu sprawiedliwości wsiadła do innego fiakra, który ją zawiózł do miejsca, gdzie jej własny powóz na nią oczekiwał.
BAL LETNI.
Tegoż samego dnia i o tej samej nieomal godzinie, w której pani Danglars miała naradę w gabinecie prokuratora królewskiego, powóz podróżny zajechał na ulicę Helder i stanął na dziedzińcu domu Nr. 27.
Po chwili, drzwiczki się otworzyły i z powozu wysiadła pani de Morcef, wsparta na ramieniu syna.
Albert, po zaprowadzeniu matki do jej apartamentów, udał się do siebie, gdzie się przebrał, a następnie pojechał na pola Elizejskie do hrabiego Monte Christo, który go przyjął z nader życzliwym uśmiechem, lecz nic ponadto.
Rzecz dziwna, że nikt kroku dalej posunąć się nie mógł w zażyłości z hrabią. Jeżeli ktoś chciał przebojem iść dalej i przekroczyć określoną granicę, trafiał nieodmiennie na chłód, jakby na skałę nieprzebytą.
Morcef, który z otwartemi rękoma biegł nieomal, żeby go jak najprędzej powitać, dojrzawszy chłodny uśmiech i wyszukaną grzeczność, z jakiemi go przyjęto, opuścił ręce i ledwo ośmielił się podać jednę, co już było zadość uczynieniem zwyczajowi tylko, który domaga się na powitanie podania ręki właśnie, a nie uścisku.
Monte Christo podał również rękę gościowi, przyczem podaną rękę uścisnął nawet, nie był to wszelako uścisk przyjacielski, lecz taki, jaki się daje pierwszemu lepszemu interesantowi, zwyczajowy.
— Otóż już mnie pan ma znów u siebie, bo już przyjechałem!
— Jakże się pan miewa?
— Przyjechałem przed godziną.
— Z Dieppe?
— Treport.
— A prawda.
— I odrazu po wyjściu z domu jestem u pana.
— To bardzo grzecznie z pańskiej strony — odpowiedział Monte Christo tonem tak ugrzecznionym a chłodnym, iż zdanie wypowiedziane równało się zupełnie okresowi: „cóż mnie to obchodzi“.
— Cóż tu u pana słychać?
— O wiadomości pan zapytujesz?... Mnie, cudzoziemca?
— Nie udawaj, hrabio, niewiniątka; gdy zapytuję cię, hrabio, o wiadomości, to znaczy, czyś czasem nie zrobił czego dla mnie?
— Czyżbyś mi dał, wicehrabio, jakieś polecenie? — odpowiedział Monte Christo, udając zaniepokojenie.
— No, no!... i bez polecenia można było coś nie coś zdziałać dla mnie.
— A więc powiem panu, że pan Danglars był u mnie na obiedzie.
— O tem, że będzie, wiedziałem już przed wyjazdem, bo właśnie dla uniknięcia konieczności spotkania się z nim opuściliśmy przecież Paryż!
— Lecz o tem pan nie wiesz, że na obiedzie tym był również pan major Cavalcanti wraz ze swym synem, Andrzejem, młodzieńcem bardzo dorodnym.
— A!... ten książę włoski, o którym, zdaje się, że mi pan już wspominał?
— Nie należy przesadzać, panowie ci używają tytułu hrabiowskiego jedynie.
— Powiadasz pan: „używają“, czyżby to znaczyć miało, że nie mają do niego prawa?
— A skądże ja mogę o tem wiedzieć? A zresztą: oni tego tytułu używają i wszyscy tak ich tytułują, czyż to więc nie na jedno wychodzi, jakby go mieli rzeczywiście?
— Dziwny z pana zaprawdę człowiek. Mniejsza o to zresztą. Cóż tedy?
— Ano nic. Pan Danglars tylko bardzo dużo i z ogromnem ożywieniem rozmawiał z panem Cavalcantim, ojcem. O tobie — jednem nie wspomniano słowem.
— Co dowodzi, że wiele o mnie myślano, a to mnie do prawdziwej doprowadza rozpaczy.
— O cóż panu idzie? Panny Danglars nie było przecież w gronie mych gości... Lecz prawda, panienka ta mogła przecież w domu myśleć o panu?
— O to jestem spokojny, bo jeżeli nawet myślała, to w ten sposób, jak ja myślę o niej.
— Szczególna sympatja! Więc nienawidzicie się oboje?
— Bynajmniej. Ja w każdym razie nie żywię dla niej napewno podobnego uczucia. Więcej nawet powiem — mam wrażenie, iż jest ona materjałem na kochankę najbardziej rozkoszną, czarującą... tylko nie na żonę. Kochankę, widzisz hrabio, można porzucić, gdy z żoną o wiele trudniejsza jest sprawa. Panna Danglars nie wydaje mi się, by była kobietą pewną, którejby można było śmiało powierzyć swój honor.
— Wymagający jesteś nieco, mój wicehrabio.
— Być może. Być może, iż myślę o niepodobieństwie, pragnąc znaleźć sobie taką żonę, jaką mój ojciec znalazł dla siebie.
Monte Christo, gdy słowa te usłyszał, zbladł silnie, a sprężyny pistoletów, które w chwili tej właśnie oglądał, odskoczyły nagle.
— Ojciec pański był więc w swem małżeństwie tak bardzo szczęśliwy? — zapytał zcicha.
— Matka moja, hrabio, jest zaprawdę kobietą wyjątkową. Dotąd jeszcze piękna i pełna najwyższych zalet umysłowych. Wracam z Treport. Dla każdego innego syna towarzystwo matki byłoby ciężarem, a co najwyżej familijną przyjemnością, wypełnieniem obowiązku, gdy ja spędziłem z nią tych kilka dni tak miło, swobodnie, poetycznie... jak gdybym przeżył chwile te w towarzystwie królowej Mab, czy Tytanji!
Mając taki ideał na oczach, czyż mogę myśleć o zaślubieniu... panny Danglars? Czy teraz pojmujesz, hrabio, dlaczego podskoczyłbym z radości, gdyby tak panna Eugenja pewnego pięknego poranku zrobiła jak najsłuszniejszą, przyznać to należy, uwagę, że ja, w porównaniu z nią, nazbyt lotnym jestem atomem i że mam w swym majątku tyle zaledwie tysięcy, ile ona ma miljonów?
Monte Christo uśmiechnął się.
— Długo nad wszystkiem rozmyślałem — ciągnął dalej Albert — Franciszek przepada ze ekscentrycznościami, chciałem więc, by się zakochał w pannie Danglars, napisałem do niego w tym sensie aż cztery jak najbardziej płomienne i ogniste listy — i wszystko napróżno, odpowiedział mi bowiem, że jest wprawdzie oryginałem, dziwactw swoich jednakże nie posuwa aż tak daleko, by cofał raz już dane słowo.
— To mi prawdziwa przyjaźń, odstępować komu innemu żonę, której sami nie chcemy, chyba na kochankę!
— A Franciszek przyjeżdża właśnie, co zresztą dla pana jest wiadomością najzupełniej obojętną, ponieważ obdarzałeś go, hrabio, zawsze nie nazbyt znów wielką sympatją.
— Ja?... cóż znowu! na jakich danych urobiłeś sobie, wicehrabio, podobny pogląd? Ja swą sympatją obdarzam wszystkich, wszystkich lubię.
— Czy i ja także jestem na tej wielkiej liście lubianych umieszczony? Dziękuję!
— Nie mieszajmy rzeczy różnych. Otóż ja kocham ewangielicznie, jak to Bóg nakazuje, absolutnie wszystkich, poza tem nienawidzę... paru zaledwie osób. Wracając jednak do pana Franciszka d‘Epinay... kiedyż on przyjeżdża?
— Niezadługo. To wpływy pana de Villeforta jego powrót, jak mi się zdaje, tak bardzo przyspieszyły. Panu prokuratorowi królewskiemu bardzo pilno bowiem wydać swą córkę za mąż, zupełnie tak samo jak pan Danglars, który również chciałby gwałtem pozbyć się swej panny Eugenji z domu.
— Pan d‘Epinay jest najzupełniej do pana niepodobny, ten gotów jest z poddaniem przyjąć swój los!
— Tak. I oto do tego stopnia, że już zaczął myśleć o białym krawacie. Poza tem ma on dla Villefortów poważanie. Pan prokurator królewski uchodził zawsze za człowieka surowego, ale i sprawiedliwego.
— Chwała Bogu — rzekł Monte Christo — jest więc przynajmniej choć jeden człowiek na tym świecie, którym pan nie pomiatasz, jak tym biednym Danglarsem.
— Może to stąd pochodzi, że nie jestem zmuszony do żenienia się z jego córką?
— A, mój drogi panie!... zdaje mi się, że jesteś nieco złośliwy! A najzupełniej niepotrzebnie tak bezustannie się pan miotasz przeciwko temu swemu związkowi z panną Danglars. Pozwól tylko czasowi, by pracował dla ciebie, a kto wie, czy pan pierwszy będziesz miał chęć cofnięcia danego słowa?
— Czy tak? — zapytał Albert ze zdumieniem.
— Ależ tak, kochany wicehrabio, bądź spokojny, i wiedz, iż nikt tak bardzo znów nie myśli o tem, by cię gwałtem prowadzić do ołtarza. Mówiąc jednak serjo, powiedz mi, wicehrabio, czy istotnie byłbyś kontent, gdyby miały się zerwać te stosunki?
— Dałbym za to połowę swego życia.
— A więc — kto wie?... bo i pan Danglars napewno dałby za to miljon franków conajmniej.
— Czyż możliwe, by spaść na mnie mogło szczęście tak nagle! — zawołał Albert, wymawiając to, zlekka się nachmurzył. — Ależ hrabio, jakież pan Danglars ma powody?
— Widzisz, wicehrabio, jaki jesteś dumny i egoista, jak cię to dotknęło, że pan Danglars pomyśleć mógł o zerwaniu związku. Otóż bankier okazał się człowiekiem złego smaku i woli istotnie kogo innego, niż pana.
— Któż to jest taki?
— Nie wiem, staraj się pan sam to zbadać.
— Dobrze. Pojmuję pańską dyskrecję. Posłuchaj pan jednak. Matka moja... a raczej nie matka, lecz ojciec chciałby wydać w tych czasach bal.
— Bal?... w lecie?...
— Bale letnie są teraz bardzo w modzie. Otóż, czy nie byłbyś pan natyle łaskaw, ażeby zaprosić na bal ten panów Cavalcantich, ojca i syna?
— Kiedyż bal ten się odbędzie?
— W najbliższą sobotę.
— Major Cavalcanti pojutrze wyjeżdża.
— W takim razie zechciej zaprosić wicehrabiego Andrzeja.
— Wiesz, wicehrabio, iż prośbą swą wprowadzasz mnie w duży kłopot. Ja tego młodzieńca najzupełniej nie znam, i najzupełniej za niego nie ręczę.
— Dlaczego go pan przyjmujesz w takim razie u siebie?
— To zupełnie inna sprawa. Został mi on polecony przez bardzo zacnego księdza, który jednak co do niego mylić się może bardzo. Zaproś go pan do siebie wprost, ale nie żądaj, bym ja go do domu waszego wprowadzał. Gdyby tak później ożenił się on z panną Danglars, to możebyś miał do mnie wtedy o to urazę, a nawet chciał się strzelać ze mną. Zresztą ja sam nie wiem, czy będę mógł być na tym balu u państwa?...
— A to z jakich przyczyn?
— Przedewszystkiem dlatego choćby, że mnie nikt nie zaprosił.
— Właśnie po to jedynie przyszedłem. Moja matka bardzo cię prosi o to.
— Pani hrabina de Morcef? — zapytał hrabia ze drżeniem — pamiętała o mnie i mnie na bal ten zaprasza?
— Nie bądź, hrabio, zbyt skromnym. Nie należysz do jednostek, o którychby się zapominało tak łatwo. W czasie naszego pobytu w Treport bezustannie mówiliśmy o tobie. Matka moja jest naprzykład zdumiona twym młodzieńczym wyglądem. I wiesz co?... podejrzewam, iż tak, jak hrabina G. bierze cię za lorda Ruthwena, tak matka moja widzi w tobie znów Cagliostra. Więc będziesz u nas, hrabio, w sobotę?
— Skoro hrabina de Morcef o to prosi, będę. A pan Danglars z rodziną, czy będzie również?
— Naturalnie. Chcielibyśmy mieć również u siebie tę wielką postać Temidy, pana de Villeforta, wątpimy jednak bardzo, by nam się to mogło udać. A ty, czy tańczysz hrabio?
— Ja?
— Tak jest, ty. Cóż byłoby w tem dziwnego?
— Prawda. Ja jednak nie tańczę, lecz za to bardzo lubię patrzeć na tańczących. A pani hrabina de Morcef czy tańczy?
— Nigdy. Będziecie więc rozmawiali. A matka moja tak bardzo pragnie porozmawiać z panem!
— Czyż tak?
— Daję ci na to słowo honoru. I przyznam ci się, hrabio, że ze wszystkich znanych mi osób, ty jeden zdołałeś zwrócić na siebie jej większą uwagę.
Albert sięgnął po kapelusz i powstał, hrabia odprowadził go do drzwi.
— Wiesz, wicehrabio — powiedział — żałuję bardzo, iż ci wspominałem o Danglarsie.
— Przeciwnie, jestem ci bardzo za to, hrabio, wdzięczny.
— Kiedyż powraca pan Franciszek?
— Za pięć, sześć dni najwyżej, przyczem jego ślub ma się odbyć natychmiast po przyjeździe państwa de Saint Meran.
— Przyprowadźże go do mnie, gdy tylko się zjawi w Paryżu.
— Postaram się zadość uczynić twemu życzeniu, hrabio. A teraz do widzenia, w sobotę.
Po odjeździe Morcefa, hrabia zwrócił się do Bertuccia.
— Cóż tam? — zapytał.
— Jeździła do sądu, w którym bawiła około półtorej godziny, a potem wróciła prosto do domu.
— W takim razie, kochany panie Bertuccio — rzekł hrabia — jednę ci teraz dać mogę radę, byś się udał jak najprędzej do Normandji i nabył tam posiadłość, o której ci już mówiłem.
Bertuccio skłonił się w milczeniu, a ponieważ jego życzenia były najzupełniej zgodne z otrzymanym rozkazem, wyruszył w podróż tego samego jeszcze wieczora.
INFORMACJE.
Pan de Villefort dotrzymał słowa, które dał swej byłej przyjaciółce i postarał się o zebranie wiadomości, dotyczących hrabiego Monte Christo.
Tego samego dnia jeszcze napisał list do pana de Boville, który, jako były inspektor więzień, był tem samem w bliskich stosunkach z organami bezpieczeństwa.
Po paru dniach otrzymał odpowiedź tej treści:
„Osoba, tytułująca się hrabią de Monte Christo jest bardzo znana pod nazwiskiem lorda Vilmora, bogatego cudzoziemca, który jest w ciągłych podróżach i obecnie przebywać ma w Paryżu. Osobnik ten jest również znany pod imieniem księdza Bussoni, kapłana sycylijskiego, o jak najlepszej na Wschodzie reputacji, gdzie czynił bardzo wiele dobrego“.
De Villefort odpowiedzią tą się nie zadowolił, lecz napisał powtórnie do policji, już paryskiej, z rozkazem, by ta zasięgła o tych dwóch cudzoziemcach informacyj, jak najbardziej szczegółowych. Polecenia te wykonane zostały z dużym pośpiechem i po upływie paru dni zaledwie pan prokurator królewski otrzymał następujące dane:
„Ksiądz Bussoni przyjechał do Paryża na jeden miesiąc tylko, zamieszkuje obok kościoła Ś-go Sulpicjusza w małym domku jednopiętrowym, w którym znajdują się cztery pokoje: dwa na górze i dwa na dole. Dwa pokoje na parterze są umeblowane: w pokoju jadalnym jest stół, sześć krzeseł i biała szafka sosnowa zastępująca kredens, drugi pokój gra rolę salonu; jest on wymalowany na biało bez żadnych ozdób i mieści w sobie: stół ustawiony na małym dywaniku, cztery krzesła i dwa fotele stojące przy kominku; pod oknem biurko i fotel trzcinowy.
Z powyższego daje się wyprowadzić wniosek, iż ksiądz poprzestaje na sprzętach nieodzownie potrzebnych. Na górze jest gabinet do pracy, zapełniony książkami teologicznej wyłącznie treści i bardzo skromnie umeblowana sypialnia. Ksiadz całe dnie spędzać ma nad książkami. Gdy ktoś przyjdzie, służący naprzód bacznie go ogląda przez otwór wycięty w drzwiach, a gdy zobaczy osobę nieznajomą, lub taką, której wygląd mu się nie podoba, mówi, iż księdza niema w domu, a nawet — że niema go w Paryżu. Na takiej odpowiedzi bardzo wielu poprzestaje, wiedząc, że ksiądz bardzo dużo podróżuje i często przebywa poza domem.
Każdemu zgłaszającemu się ubogiemu służący daje jałmużnę, bez względu na to, czy pan jego jest w Paryżu“.
Zaś informacja druga:
„Lord Vilmore mieszkał przy ulicy Fontaine. Anglik jakich wielu, turysta, szafujący pieniędzmi bez rachuby. Zajmował bardzo wielki apartament, w którym zresztą przebywał bardzo rzadko, a jeszcze rzadziej sypiał. Nie lubił i nie chciał mówić wcale po francusku, aczkolwiek pisze w tym języku najzupełniej poprawnie“.
Na drugi dzień po otrzymaniu przez prokuratora królewskiego informacyj tych, jakiś mężczyzna zbliżył się do pomalowanych na zielono drzwi domku stojącego obok kościoła Ś-go Sulpicjusza i zapytał się o księdza Bussoni.
— Ksiądz wyszedł rano i jeszcze nie powrócił — odpowiedziano mu przez drzwi.
— Ja na odpowiedzi tej poprzestać nie mogę — powiedział przybyły — ponieważ jestem przysłany przez taką osobę, dla której nie można nie być w domu. Chciej więc donieść o tem swemu panu.
— Już panu mówiłem, że jeszcze nie wrócił.
— Jak wróci, proszę mu oddać ten bilet i ten zapieczętowany pakiet. Wieczorem, o godzinie 8-mej spodziewam się, że ksiądz Bussoni będzie w domu?
— Będzie napewno.
Przybyły oddalił się, o godzinie ósmej powrócił jednak, a, gdy mu otworzono, wszedł do wnętrza, przyczem miał możność stwierdzenia, z zewnętrznych znak uszanowania, jakiemi go przyjął służący, iż jego list wywarł skutek.
— Ksiądz czeka w bibljotece — zakomunikował służący przybyłemu.
Nieznajomy po schodach, bardzo nierównych notabene, udał się na górę i wszedł do wskazanego pokoju, w którym stała na stole niewielka lampa, przyczem jej światło padało na stół jedynie, i ujrzał przed sobą księdza w sukni zakonnej i z głową zakapturzoną, jak to było zwyczajem mnichów średniowiecza.
— Czy mam honor mówić z księdzem Bussoni? — zapytał przybyły.
— Tak jest, panie. Pan zaś przychodzi od pana Bovilie, dawnego intendenta więzień, w imieniu prefekta policji?
— Tak, panie, jestem ajentem bezpieczeństwa, policji paryskiej — odpowiedział niepewnym głosem przybyły, przyczem na jego twarz wystąpił silny rumieniec.
Ksiądz włożył wielkie okulary, które mu zasłaniały nietylko twarz, ale i skronie, następnie usiadł, gestem zapraszając przybyłego, by uczynił to samo.
— Słucham pana — rozpoczął ksiądz rozmowę, dość czystą francuszczyzną, lecz z usilnym akcentem włoskim.
— Zlecenie, którego się podjąłem — zaczął mówić przybyły — jest kwestją zaufania, tak dla tego, który go dopełnia, jak i dla tego, który je powierzył.
Ksiądz skłonił się w milczeniu.
— Nieskazitelność wasza, ojcze duchowny, jest znana prefektowi policji, to też zwraca się on do pana w kwestji dotyczącej bezpieczeństwa publicznego. Spodziewamy się, iż żadne związki przyjaźni, ani inne względy nie okażą się zdolne do zniewolenia pana, byś miał ukrywać prawdę przed obliczem sprawiedliwości.
— Byleby tylko, mój panie, sprawy, o które chcesz pytać, nie dotyczyły skrupułów mego sumienia. Jestem kapłanem, więc tajemnice spowiedzi muszą być dla mnie święte.
— Bądźcie, księże, spokojni, pytania moje w niczem nie naruszą spokoju waszego sumienia.
— A więc zechciej pan mówić, słucham.
— Czy ksiądz zna hrabiego Monte Christo?
— Chcesz pan mówić zapewne o panu Zacone?
— Więc jego nazwisko istotnie jest Zacone?
— Monte Christo jest nazwiskiem, jakie pan Zacone otrzymał wraz z tytułem hrabiowskim, nie zaś jego nazwiskiem rodzinnem.
— Mniejsza zresztą o nazwisko, lecz czy pan znasz dobrze tego pana Zacone, a jeżeli — to kto on jest taki i jaka jest jego wartość moralna?
— Pan Zacone jest przedewszystkiem synem bogatego kupca z Malty, którego znałem osobiście. Otóż jego syn, powiększywszy jeszcze majątek ojca, kupił sobie, nie wiedząc co robić z pieniędzmi, tytuł hrabiowski, po nabyciu uprzedniem małej wysepki na morzu Śródziemnem, znanej pod nazwą Monte Christo. Pod względem moralnym jest bez zarzutu. Oto wszystko, co mogę z czystem sumieniem powiedzieć o nim.
— A skądże te jego niezmierne bogactwa?
— Niezmierne?... E, to przesada! Ma on, jak myślę, nie więcej jak dwieście, do trzystu tysięcy lirów rocznego dochodu.
— Czy pan zna tę jego wyspę Monte Christo?
— Znam, jak ją zna każdy, kto przez Palermo, Neapol i Rzym udaje się do Francji, ponieważ musi około niej przejeżdżać.
— Jest to podobno miejscowość zachwycająca?
— Eh!... to tylko naga nieomal skała.
— Dlaczegóż więc pan Zacone kupił tę skałę?
— Ażeby zostać hrabią. We Włoszech, by zostać hrabią, trzeba mieć koniecznie hrabstwo.
— Czy służył w wojsku?
— Podobno w marynarce.
— Jesteś, księże, jego spowiednikiem?
— Nie, panie, on jest, o ile mi się zdaje, wyznania luterańskiego.
— Jakto?... Więc jest on luteraninem?
— Podobno, nie twierdzę tego bynajmniej, a zresztą, o ile mi wiadomo, wolność wyznania jest zabezpieczona we Francji?
— O, bez wątpienia. Nam zresztą nie o to chodzi bynajmniej, jaka jest wiara tego pana, lecz jakie są czyny? To też w imieniu pana prefekta policji wzywam pana, byś powiedział wszystko, co jest ci, księże, wiadome o nim.
— Uchodzi on za człowieka bardzo pokornego i miłosiernego; nasz Ojciec Święty zrobił go nawet kawalerem Chrystusa, a zaszczytu tego dostępuje bardzo niewielu, za najbardziej choćby doniosłe zasługi oddane chrześcijaństwu na wschodzie. Ma on zresztą pięć, czy sześć orderów podobno, jakie otrzymał za zasługi wyświadczone monarchom i państwom.
— Przyjaciół posiada?
— Wszyscy, których zna, są jego przyjaciółmi.
— Musi mieć jednak i nieprzyjaciół również?
— O, ma. Największym z nich jest niejaki lord Vilmor.
— Któż to taki i gdzie przebywa?
— Nic nie wiem o nim, absolutnie. Zaś mieszka w chwili obecnej w Paryżu, przy ulicy Chausse d‘Antin, lecz numeru domu nie pamiętam. Był przed paroma laty w Indjach z panem Zacone.
— Jak pan sądzisz, czy ów pan Zacone ongi, zaś dziś hrabia Monte Christo był kiedykolwiek dawniej we Francji, czy też jest w jej granicach po raz pierwszy?
— Na to pytanie mogę odpowiedzieć panu jak najbardziej kategorycznie. Nie był nigdy przedtem we Francji, zaś mogę to twierdzić z całą pewnością, ponieważ coś przed pół rokiem zwracał się do mnie z prośbą o udzielenie mu garści informacyj, dotyczących Paryża i wogóle Francji. Wskazałem mu wtedy pana majora Cavalcanti.
— Acha. No, już o jednę tylko rzecz zapytam się jeszcze pana, lecz zaklinam cię, książę, na honor i na miłość Chrystusa, byś mi powiedział prawdę.
— Tylko prawdę mówiłem dotychczas i z pewnością z ust moich nie usłyszysz pan kłamstwa.
— Czy wiesz w jakim celu hrabia de Monte Christo kupił dom w Auteuil?
— Owszem, wiem, sam mówił mi o tem. Nabył go, by założyć tam szpital dla warjatów, na wzór założonego już przez barona de Pisani, w Palermo. Czy znasz pan ten szpital?
— Tylko ze słyszenia.
— Doskonały zakład.
Po tych słowach ksiądz powstał, dając tem poznać wysłańcowi prefekta, iż wywiad uważa za skończony.
Przybyły zrozumiał to i podniósł się również z krzesła. Ksiądz odprowadził go aż do drzwi, które sam otworzył, gość skłonił się wtedy i wyszedł.
Pojazd stojący u drzwi, odwiózł go wprost do pana prokuratora królewskiego.
Nie upłynęła godzina, gdy ten sam powóz znów odjechał, kierując się ku ulicy, gdzie zamieszkiwał istotnie lord Vilmor, a nie przy ulicy Chausse d‘Antin, jak mylnie ksiądz Bussoni informował.
Przybysz skreślił bilet do lorda, prosząc go o chwilę rozmowy. Lord kazał odpowiedzieć, iż przyjmie go o godzinie 12, po powrocie z teatru.
Nieznajomy cofnął się, lecz o godzinie 11-ej m. 30 zjawił się znowu. Wtedy powiedziano mu, że lord jest wzorem punktualności i że przybędzie napewno, za dziesięć minut.
Gość oczekiwał w salonie, który nie różnił się niczem od przeciętnych salonów pałacowych.
Po ośmiu minutach oczekiwania, gdy zegar kończył wydzwaniać godzinę dwunastą, otworzyły się drzwi i w ich ramach ukazała się wyniosła postać lorda Vilmora.
Był to mężczyzna średniego wzrostu, o twarzy okolonej bakenbardami rudej barwy, śniady, włosy blond, szpakowate, odziany w garnitur skrojony w angielskim najzupełniej guście: z wysokim kołnierzem, jakie noszono w roku 1811-ym; biała kaszmirowa kamizelka, pantalony, o 2 centymetry za krótkie, dopełniały stroju.
Jeszcze będąc na progu odezwał się łamaną francuszczyzną:
— Panu jest zapewne wiadome, że ja nie mówię po francusku?
— Wiem o tem, iż pan nie lubisz posługiwać się naszym językiem — odpowiedział posłaniec prefekta policji.
— Pan jednak możesz mówić po francusku, bo aczkolwiek ja nie mówię tym językiem, to jednak go rozumiem.
— Mówić więc będziemy po angielsku, ponieważ język ten jest mi znany — odpowiedział przybyły.
— Doskonale — rzekł lord akcentem rodowitego anglika.
Przybyły oddał wtedy lordowi list prefekta, który Vilmor przeczytał z iście angielską flegmą.
— Pojmuję, czego ode mnie żądają, możesz więc pan zapytywać.
I znów posypały się pytania te same zupełnie; jakie były zadawane księdzu Bussoni.
Że jednak lord Vilmor był nieprzyjacielem Monte Christo, przeto udzielał odpowiedzi w tonie zupełnie innym, wszystkie dane były szczegółowo obfitsze. Lord Vilmor opowiedział więc naprzód młodość hrabiego, który jego zdaniem, w dziesiątym roku życia wejść miał do służby jakiegoś maharadży, znajdującego się w wiecznej wojnie z anglikami i w Indjach właśnie lord spotkał się z hrabią po raz pierwszy na polu bitwy. W czasie tej wojny Zacone był wzięty do niewoli i, jako jeniec, wysłany do Anglji z przeznaczeniem pełnienia służby na okrętach lecz udało mu się umknąć. Przyszła rewolucja grecka. Zacone wstąpił do szeregów greckich i w czasie tej służby udało mu się odkryć kopalnie srebra w Tessalji, co zachował jednak w ścisłej tajemnicy. Dopiero po bitwie nawaryńskiej, gdy rząd grecki się utrwalił, zażądał od króla Ottona przywileju na prawo wydobywania kruszcu w odkrytej przez siebie kopalni.
Z tej to kopalni właśnie pochodzi ogromny majątek Monte Christo, który mu daje trzy do pięciu miljonów rocznego dochodu. Dochód ten jednak zniknie, jak tylko kopalnia się wyczerpie, co ma niezadługo już nastąpić.
— Nie wiesz pan przypadkiem, w jakich celach hrabia przybył do Francji?
— Chce spekulować na kolejach żelaznych. Jest przytem bardzo zdolnym chemikiem i fizykiem, pomiędzy innemi wynalazł nowy system telegrafów, który starać się będzie wprowadzić w użycie.
— Ile też może on wydawać rocznie?
— Myślę, iż około sześciusetkroć stu tysięcy franków.
— A nie wiesz pan przypadkiem jakich szczegółów, dotyczących kupna przez hrabiego domu w Auteuil?
— Napewno nie wiem nic, słyszałem tylko, iż miał on odkryć tam źródła mineralne, o właściwościach wprost wyjątkowych i ma zamiar je eksploatować.
— Mówią, że nie masz pan dla niego zbyt wiele sympatji, czy jest to zgodne z prawdą?
— Najzupełniej. Nienawidzę tego dorobkiewicza i z tego powodu, iż w czasie swego pobytu w Anglji uwiódł żonę jednego z moich przyjaciół.
— Jeżeli go pan do tego stopnia nienawidzisz, dlaczegóż nie zemścisz się na nim?
— Biłem się już z hrabią trzykrotnie — odpowiedział anglik — pierwszy raz na pistolety, raz drugi na szpady i raz trzeci na rapiry.
— Jakiż był wynik tych spotkań?
— Za pierwszym razem zdruzgotał mi ramię, za drugim — uszkodził płuca, w ostatniej wreszcie walce zadał mi tę oto ranę:
Anglik pokazał przybyłemu bliznę czerwoną jeszcze, co było dowodem, iż rana niedawno się zagoiła.
— W następnem spotkaniu padnie on z mej ręki, jeżeli tylko Bóg na niebie — z nienawiścią zakończył swe opowiadanie lord Vilmor.
— Jednakże, jak mi się zdaje — rzekł nieznajomy — nieobrałeś pan może drogi najwłaściwszej do usunięcia go.
— Myli się pan. Po całych dniach wprawiam się w strzelaniu i biorę lekcję fechtunku od najpierwszych mistrzów.
Podniecenie anglika, najwidoczniej obłąkanego demonem nienawiści było tak wielkie, iż wysłannik prefekta uważał za wskazane zakończyć badanie, poprzestając na tem, czego się dowiedział.
Ukłonił się więc i wyszedł.
Zaś domniemany lord Vilmor, gdy tylko usłyszał, iż brama zatrzasnęła się za wysłańcem prefekta, wszedł do sypialni, zerwał blond perukę, rude faworyty i fałszywą brodę, następnie starł tłuszczem ciemną farbę z twarzy, zerwał plaster, przewybornie naśladujący krwawą bliznę i stanął w swej naturalnej postaci hrabiego Monte Christo.
De Villefort (on to bowiem sam wziął na siebie rolę posłannika prefekta) wracał do siebie w doskonałym nastroju ducha, najzupełniej spokojny i prawie zupełnie pewien, że ze strony hrabiego Monte Christo nic mu nie zagraża.
Po raz pierwszy od chwili obiadu w Auteuil zasnął bez udręczeń i spokojnie przespał noc całą.
DEMON ZEMSTY.
BAL.
Przyszły znojne dni lata, a z nimi i bal w domu hrabiostwa de Morcef, zapowiedziany na sobotę.
Noc, która po dniu tym przyszła, była cicha, jasna, księżycowa.
Bal rozpoczął się tańcami w dolnej sali pałacu Morcefów. Przy dźwiękach wyborowej muzyki liczne pary tancerzy wykonywały przeróżne „pas“ taneczne!
Stoły biesiadne ustawiono w ogrodzie, co było pomysłem wyborowym, gdyż niema piękniejszej sali na świecie niż taka, która w miejsce ścian, ma szumiące drzewa, a w miejsce kopuły — ciemny granat nieba, usiany gwiazdami.
Aleje ogrodowe przybrano lampionami przenajrozmaitszych barw, zaś stół biesiadny wprost ginął w powodzi kwiatów. Już na samym początku zabawy wiedziano, iż będzie ona udana, ponieważ goście napływali bardzo tłumnie i wszyscy usposobieni jak najlepiej.
Jedna pani Danglars wahała się długo, czy ma na ten bal pojechać, czy też lepiej pozostać w domu — gdy tego samego dnia na rannej przejażdżce spotkała najzupełniej niespodziewanie w lasku Bulońskim powóz de Villeforta.
Na skinienie prokuratora pojazdy zbliżyły się do siebie i taka przez drzwiczki zawiązała się rozmowa:
— Sądzę, iż będzie pani dziś na balu u pani de Morcef? — zapytał de Villefort.
— Zapewne nie — odpowiedziała zapytana — ponieważ jestem trochę cierpiąca.
— Byłoby to źle widziane — odpowiedział Villefort wtedy, ze znaczącem spojrzeniem — jest koniecznością, ażeby widziano panią na tym balu.
— Ha, w takim razie postaram się być.
Na tem rozmowę zakończono i powozy znów się rozłączyły.
Zgodnie ze wskazówką, daną przez Villeforta, pani Danglars zjawiła się na balu, czarując wszystkich nietylko wspaniałością swej urody, ale i bogactwem toalety.
Gdy baronowa stanęła na progu salonu, hrabina de Morcef wysłała syna na jej powitanie.
Posłuszny rozkazowi matki, Albert podszedł do baronowej, powiedział parę słów uprzejmych, wyraził podziw dla jej olśniewającej toalety, wreszcie, podawszy jej ramię, zaprowadził na miejsce, jakie sobie zechciała wybrać, a następnie rozejrzał się dookoła.
— Zapewne upatruje pan mej córki? — z uśmiechem zapytała baronowa.
— Przyznam się szczerze, że tak — odpowiedział — byłabyś pani tak okrutną, by jej nie wziąć ze sobą?
— Niech się pan uspokoi, opóźniła jedynie swe wejście do salonu, gdyż spotkała pannę de Villefort i z nią się zatrzymała. Oto idą właśnie w białych sukienkach obydwie, jedna z bukietem konwalij, a druga róż blado różowych. Ale i pan zechciej mi powiedzieć, czy hr. Monte Christo również będzie na balu?
— Dwudziesta trzecia! — zawołał, śmiejąc się, Albert.
— Co znaczy ten wykrzyknik?
— Znaczy — odpowiedział, nie przestając się śmiać, wice-hrabia — że pani jesteś dwudziestą trzecią osobą, która mi zadała to pytanie. Szczęśliwy hrabia! Już mu winszowałem tego powodzenia.
— Czy pan wszystkim to samo odpowiadasz?
— O, przepraszam bardzo za mą mimowolną niegrzeczność. Będziemy mieli i tego jegomościa, tak modnego dzisiaj.
— A może i ta jego tajemnicza księżniczka również przybyć raczy?
— Nie, pani. Jej położenie w domu hrabiego nie jest bowiem dość jasno określone.
— No, zostaw mnie pan memu losowi, sam zaś idź powitać panią de Villefort.
Wice-hrabia bardzo skwapliwie spełnił ten rozkaz i pospieszył naprzeciw pani prokuratorowej, która w miarę, jak się zbliżał, już miała, co było widoczne, na ustach jakieś zapytanie.
— Gotów jestem założyć się — powiedział — iż zgadnę, o co pragniesz zapytać się, pani?
— Doprawdy? Skądże to jasnowidzenie?
— Lecz, jeżeli zgadnę, to mi przyznasz, pani?
— Może być pan tego pewien, daję panu słowo.
— A więc jestem przekonany, iż chciałaś się, pani zapytać, czy hrabia Monte Christo będzie u nas na balu?
— Wcale nie. Nie myślałam o nim zupełnie. Miałam się zapytać pana natomiast, czy nie miałeś jakiej wiadomości od pana d‘Epinay.
— Miałem wczoraj właśnie. Donosił mi, że w ślad za tym listem wyjeżdża.
— Dziękuję panu za tę wiadomość. Jeżeli jednak zaczęliśmy rozmowę naszą od hrabiego Monte Christo, to chcesz wiedzieć, jakie jest jego istotne nazwisko?
— W zdumienie wprowadza mnie pani.
— Jego nazwiskiem rodowem jest Zacone, Monte Christo jest to nazwa wyspy, którą ten pan kupił wraz z tytułem hrabiowskim. Poza tem wiem jeszcze, iż się urodził na Malcie i jest synem kupca.
— Gdybyś chciała, pani, opowiedzieć to wszystkim, zostałabyś bohaterką wieczoru.
— Służył w Indjach, walczył przeciwko Anglikom, posiada przytem kopalnie srebra w Tessalji, zaś do Paryża przybył w tym celu, by eksploatować źródła wód mineralnych, jakie odkryć miał podobno w okolicach Auteuil.
— Nadzwyczajne wiadomości. O bardziej sensacyjne już chyba trudno. Czy pozwolisz pani, bym je rozgłosił?
— Zostawiam to do pańskiej woli. Proszę jedynie o niepowoływanie się na źródło.
— Bo to tylko podchwycona tajemnica policji śledczej, która — zainteresowana zbytkiem, jaki ten pan roztacza — zaczęła badać źródła tych bogactw.
— O, pocóż się tak trudziła! Czyż nie bardziej prostem było zaaresztować poprostu hrabiego pod pozorem, iż jest on ponad normę bogatym?
— Byłoby go to spotkało niewątpliwie, na jego szczęście jednak zasiągnięte informacje wypadły dla niego dość korzystnie.
W tej chwili jakiś dorodny młodzieniec skłonił się wytwornie Albertowi, przechodząc obok.
De Morcef pochwycił go wtedy za rękę, którą mocno uścisnął, a następnie, zwracając się do pani Villefort, powiedział:
— Mam honor przedstawić pani pana Maksymiljana Morrela, kapitana spahisów, dobrego i prawdziwie walecznego żołnierza.
— Miałam przyjemność już widzieć pana Morrela w Auteuil, u hrabiego Monte Christo — odpowiedziała pani Villefort z oziębłością.
Odpowiedź ta, a zwłaszcza ton, jakim była powiedziana, dotknęły Morrela do żywego. Bardzo szybko jednak spotkała go za to nagroda. Zaledwie się odwrócił, ujrzał w drzwiach przeciwległych dzieweczkę w śnieżnej bieli, która ujrzawszy go, podniosła zwolna do ust bukiet wonnych konwalji na znak powitania.
Maksymiljan zrozumiał to pozdrowienie i w odpowiedzi podniósł do ust batystową chustkę.
W tej chwili dwie istoty, przestrzenią salonu rozdzielone, były w zupełności szczęśliwe. Głuche na gwar dookoła nich panujący, od wszystkiego oderwane, toczyły niemą, dla nich tylko zrozumiałą rozmowę.
Byłyby zapewne długo trwały w tej ekstazie, gdyby nie nagły ruch w salonie, jaki się tam uczynił w chwili, gdy na jego progu stanął hrabia Monte Christo.
Zwracał na siebie uwagę wszystkich, a jednak niczem się nie wyróżniał. Miał na sobie zwykły, aczkolwiek skrojony bez zarzutu, czarny strój balowy, bez żadnych dekoracyj i białą bez najskromniejszego choćby haftu kamizelkę. Uderzały tylko oko nieprzywykłe: bardzo blada cera, silnie czarne, barwy kruka, włosy, oko przenikliwe a jednocześnie pełne łzawej melancholji, nakoniec usta — zaprawdę nieziemskie, cudowne, przedziwnie wykrojone, a układające się to w uśmiech pełen czaru, to znów w wyraz pełen wyniosłej, a jednak wytwornej pogardy.
Niejeden mógł być piękniejszy od hrabiego, niewątpliwie, nikt jednak nie miał podobnie monarszego zaprawdę wyrazu twarzy. Płytki świat Paryża nie poznałby się na tem wszystkiem, z pewnością, gdyby nie niezmierzone bogactwa hrabiego. One to sprawiły, że go spostrzeżono.
Bez względu na liczne spojrzenia, które się weń ze zbytnią już natarczywością wpatrywały, hrabia przechodził salon najzupełniej swobodnie, lekko, aż nakoniec zbliżył się do pani Morcef, przed którą złożył głęboki, pełen szacunku ukłon powitalny.
Pani de Morcef była pewna, że hrabia przemówi do niej; hrabia również miał nadzieję, iż będzie powitany paroma choćby słowy. Wzajemnym tym nadziejom nie było sądzone jednak przyoblec się w ciało i dwoje tych ludzi spotkało się milczeniem jedynie.
Słowa salonowe zbyt małe były dla nich.
Hrabia cofnął się zwolna, a następnie zwrócił w stronę Alberta, który dojrzał go właśnie przed chwilą i pospieszył powitać.
— Widział pan już mą matkę? — zapytał, po powitaniach.
— Tylko co miałem honor złożyć jej me ukłony — odparł Monte Christo — pańskiego ojca nie widziałem jedynie.
— Stoi tam oto, w końcu salonu, i rozprawia, o polityce oczywiście, w małem kółku znakomitości miejskich.
— Czy ci panowie istotnie należą do potentatów paryskiego świata?
— Ależ tak... i to niewątpliwie. Ten wysoki chudy — to mąż wielce uczony: odkrył w okolicach Rzymu nową odmianę jaszczurki, która ma mieć w kości pacierzowej o jeden kręg więcej, niż normalnie.
— I słusznie — rzekł Monte Christo — krzyż ten mu udzielono. Gdy znajdzie jaką drugą kość pacierzową, zostanie zapewne komandorem. Byle tylko sam miał plecy...
— Ten drugi, we fraku granatowym, zielonym haftem zdobnym, został znów przed ośmioma coś dniami członkiem akademji francuskiej... A wiesz pan za co? Za to, że królikom wbija szpilki do głowy, kurom daje marzannę, psom wreszcie odbija fiszbinem mlecz pacierzowy.
— I za tyle zasług, tak mała go spotkała nagroda?! O ludzka niewdzięczność!
— Ten trzeci, z szambelańskim kapeluszem w dłoni, jest predystynowany na przyszłego naszego ministra skarbu i finansów. Wyobraź pan sobie bowiem, iż potrafił on powiększyć wpływy z totalizatora do sum tak zawrotnych, iż dochody z gry tej dają teraz znacznie więcej, aniżeli daje carom moskiewskim wyszynk okowity w Rosji!
— Ha, w takim razie, winniśmy dobroczyńcy takiemu złotemi literami wyryć na nagrobku marmurowym, jeżeli tylko taki nieśmiertelny wogóle umrzeć może: „Zbawca Ojczyzny“ — rzekł tonem bardzo serjo Monte Christo. — No, a ten tam pan w mundurze fjoletowym?... Czemże on się wyróżnił?
— O, ten, to istotnie mocna głowa. Był liberałem, lecz potem pogodził się z rządem. Lada dzień ma być za to mianowany ambasadorem.
— Liberał ambasadorem? O!... to nie wróży nic dobrego! Z dnia na dzień będzie on nam podnosić ceny win... Przekonasz się o tem wkrótce sam, wicehrabio. Niesposób będzie wyjechać wtedy zagranicę, choćby już tylko do Włoch, nie mówiąc już nic o Monte Carlo!
— Ten piąty nakoniec, o zatłuszczonych nieco sosami frakowych klapach, to najgrubsza ryba. Jest w zarządzie coś sześciu kopalń węgla i rudy żelaznej i należy do rady coś trzech banków, jest przytem od lat trzydziestu w Izbie Panów i jest znany z tego, iż stale i zawsze głosuje za Rządem.
— Brawo, wicehrabio — zawołał Monte Christo — jesteś przewyborny jako przewodnik po towarzystwach. Jeżeli jednak dbasz choć trochę o mój spokój, to musisz mi wyświadczyć jednę przysługę.
— Ależ każdą. O co chodzi?
— Zechciej nie przedstawiać mnie tym panom.
W tej chwili ktoś położył rękę na ramieniu hrabiego.
Monte Christo obrócił się momentalnie i ujrzał przed sobą Danglarsa.
— A... jakże jestem szczęśliwy, że powitać cię mogę, baronie.
— Dlaczego mnie pan baronem nazywasz, gdy wiesz, że nie dbam o ten tytuł? Nie tak, jak ty, wicehrabio, który bez swego tytułu obejśćbyś się nie potrafił... dokończył Danglars, do Alberta się zwracając.
— Zapewne — odpowiedział Morcef — ale też ja, gdybym nie miał tytułu, byłbym absolutnie niczem, gdy ty, baronie, nawet bez tytułu, pozostałbyś zawsze bankierem, więcej nawet, bo miljonerem.
— W obecnych zaś czasach, najbardziej szacowne jest to stanowisko — zrobił nie bez pychy uwagę, Danglars.
— Zapewne, zapewne... wmieszał się do rozmowy Monte Christo — tylko że miljonerem bywa się niezawsze do końca życia. Najlepszy tego dowód mamy na miljonerach Franku i Pulmanie z Frankfurtu, którzy zbankrutowali przed paroma dniami.
— Ależ to niemożliwe — zawołał Danglars, przyczem zbladł bardzo silnie.
— Owszem, możliwe, bo stali się oni bankrutami bez najmniejszej wątpliwości. Wiadomość tę otrzymałem przed chwilą właśnie przez umyślnego kuriera. Miałem tam u nich coś około miljona, lecz na szczęście wcześniej mnie ostrzeżono i zdołałem jeszcze mój wkład uratować.
— Boże mój — wyrwało się z ust Danglarsowi — w takim razie ja mam straty więcej niż pół miljona.
— Za ich weksle dają pięć za sto. Więc cię spotkała, baronie, strata dość duża. No, na szczęście, pół miljona to jeszcze, bądź co bądź, nie majątek.
— Daj pan spokój — rzekł Danglars — i nie mówmy lepiej o tem, na balu zwłaszcza. A szczególniej nie wspominaj pan o tem młodemu Cavalcantiemu.
Na tem rozmowa się urwała. Młody Morcef oddalił się, przywołany skinieniem przez matkę, zaś Danglars pośpieszył przywitać się z Andrzejem Cavalcantim, który wchodził właśnie do salonu.
Monte Christo pozostał tym sposobem sam przez chwilę.
Upał w salonie coraz bardziej dawał się odczuwać. Służba krążyła po salonach, roznosząc niestrudzenie napoje chłodzące, mrożone sorbety i lody.
Nawet Monte Christo uczuł się znużony i batystową wonną chustką począł obcierać twarz lekkim potem zroszoną. Gdy jednak i około niego przesunął się lokaj z tacą, nie wziął nic dla orzeźwienia.
Pani de Morcef nie spuszczała oczu z tego swego gościa. Nie uszło więc jej również uwagi i to, że odsunął tacę, nic z niej nie biorąc.
Przywołała tedy syna i rzekła:
— Albercie, musiałeś już zauważyć jednę rzecz, że hrabia Monte Christo nie chciał nigdy przyjąć zaproszenia na obiad w domu mego męża.
— Prawda. Był jednak u mnie na śniadaniu i to śniadanie właśnie było jego wejściem w towarzyski świat Paryża.
— Przyjął śniadanie u ciebie, ale nie u hrabiego, twego ojca — szepnęła Mercedes — i powiem ci, Albercie, iż bezustannie obserwuję go tutaj, od chwili jak wszedł w progi naszego domu i wiesz co zauważyłam? Oto nie wziął do ust ani nawet kropli wody.
— Jest bardzo wstrzemięźliwy, matko.
Mercedes uśmiechnęła się smutnie.
— Idź do niego — rzekła — a gdy przenosić będą tacę, poproś go, by wziął cośkolwiek.
Albert bez słowa poszedł spełnić jej rozkaz.
Podszedł do hrabiego, a gdy lokaj zbliżył się z czarkami, pełnemi mrożonego soku z granatów, zaczął go prosić, by zechciał przyjąć jednę, ale Monte Christo odmówił stanowczo.
Wtedy Albert wrócił do matki i spostrzegł, iż była bardzo blada.
— Nie przyjął!... Widzisz, mówiłam ci.
— Tak nie przyjął. Ale cóż z tego? Można z tego wnioskować jedynie iż, być może, jest trochę niezdrów, to ostatnie przypuszczenie jest tem prawdopodobniejsze, iż skarżył się bardzo na gorąco. Wyraził nawet zdziwienie, dlaczego nie podniesiono żaluzyj, gdy okna są i tak otwarte?
— W rzeczy samej — rzekła Mercedes — trzeba będzie to zrobić, a przytem będzie to sposób, przy pomocy którego przekonać się będę mogła, czy wstrzemięźliwość hrabiego jest wywołana niedyspozycją, czy też innemi, jak przypuszczam względami.
I wyszła z salonu. Po chwili podniosły się żaluzje, zajaśniał lampionami ogród, zapachniały jaśminy i róże.
Wszyscy krzyknęli z zachwytu na widok tego ogrodu, wyglądającego jak bajka.
Tymczasem pani de Morcef wróciła do salonu bledsza niż zazwyczaj, lecz z wyrazem mocnego postanowienia na twarzy i udała się wprost do grupy, której przewodniczył jej mąż.
— Hrabio — rzekła — nie zmuszaj panów, aby tutaj pozostawali, jeżeli nie zabawiają się grą, lecz zapytaj się ich, czyby nie woleli odetchnąć świeżem powietrzem w ogrodzie?
— Ach, pani hrabino — odezwał się jakiś jenerał, bardzo szarmancki i ugrzeczniony — pierwsi do ogrodu za nic nie pójdziemy.
— Doskonale — odpowiedziała pani domu — a więc ja pierwsza dam panom przykład.
Odwróciła się do Monte Christo i rzekła:
— Czy nie pozwolisz, hrabio bym się wsparła na twem ramieniu?
Monte Christo zachwiał się, a potem rzucił na Mercedes spojrzenie, które było jak błyskawica w czasie burzy.
Bez jednego słowa podał ramię proszącej i oboje zeszli po schodach, w kwiaty strojnych, do ogrodu.
A śladem ich poszła cała nieomal reszta towarzystwa, pozostali bowiem najbardziej zapaleni tancerze i tancerki jedynie, no i gracze przy stolikach.
CHLEB I SÓL.
Gdy pani Morcef znalazła się już w ogrodzie ze swym towarzyszem, poszła z nim dalej aleją topolową aż do oranżerji.
— W salonie było za gorąco, nieprawdaż, hrabio? — zapytała.
— O, tak! To też była bardzo szczęśliwą myśl pani przejścia do ogrodu.
Gdy skończył słowa te, hrabia wyczuł, iż ręka hrabiny zadrżała.
— Czy nie za zimno pani w tej sukni balowej, bez żadnego szalu na ramionach?
— Czy wiesz pan, dokąd go prowadzę? — rzuciła pytanie hrabina, pozostawiając bez odpowiedzi słowa Monte Christo.
— Nie, pani, jednak jak widzisz, nie myślę ci stawiać oporu.
— Idziemy do oranżerji, której szklane ściany rzucają nam już czasami swe błyski.
Hrabia spojrzał na Mercedes, jakby ją chciał o coś zapytać, lecz ta szła dalej z nawpół przymkniętemi oczyma i z zaciśniętemi usty.
Nakoniec weszli do królestwa Pomony i Flory, pełnego najwspanialszych krzewów egzotycznych, najbardziej wyszukanych owoców i przecudnych kwiatów, które wyziewały woń duszną, lecz i upojną.
Hrabina usunęła rękę z ramienia hrabiego i schyliła się w celu zerwania grona jagód winnych.
— Proszę cię, hrabio — rzekła z uśmiechem, dławionym przez łzy — proszę cię, zechciej wziąć to ode mnie! Wiem, że winogrona francuskie nie mogą się równać z sycylijskiemi, lub syryjskiemi, mam nadzieję jednakże, że zechcesz być pobłażliwym dla naszego biednego, północnego słońca.
Hrabia skłonił się, lecz nie wyciągnął ręki, by przyjąć podawane grona.
— Odmawiasz — szepnęła Mercedes, cichym, zdławionym głosem.
— Racz mnie pani mieć za wytłumaczonego — odpowiedział Monte Christo chłodnym, ugrzecznionym tonem — lecz ja nigdy nie jadam winogron.
Mercedes opuściła grono i westchnęła cicho, lecz głęboko.
Przepyszna brzoskwinia rumieniła się na pobliskim krzewie. Mercedes zerwała owoc powleczony aksamitem wonnym i podając go hrabiemu, rzekła:
— Może to południowe jabłko przyjąć zechcesz?
Hrabia tylko się ukłonił, z gestem przeczenia.
— I znów nie? — zadźwięczał w przestrzeni głos tak bolesny, iż zdawało się, jakby z łkań się narodził — jestem więc aż tak bardzo przeklęta!
I znów brzoskwinia spadła na piasek ścieżki.
— Panie hrabio — mówić zaczęła Mercedes, spoglądając na Monte Christo wzrokiem gonionej sarny, już znużonej — u ludów Wschodu istnieje piękny zwyczaj spożywania chleba i soli na znak wiecznej przyjaźni.
— Jest mi znany ten zwyczaj ludów pierwotnych — my jednak w XIX-ym żyjemy wieku i nie na Wschodzie, lecz we Francji, w której... pojęcie przyjaźni wiecznej nie istnieje, jest nie do pomyślenia nawet; to też najzupełniej słusznie niema i zwyczaju spożywania chleba i soli.
— Mimo to jednak — rzekła Mercedes, cała drżąca chwytając konwulsyjnie Monte Christo za ręce — my jesteśmy przecież przyjaciółmi?
Cała krew uciekła z twarzy hrabiego i zakrzepła w sercu, przymknął oczy i czas długi stał nieruchomy, aż opamiętał się nakoniec i w te odezwał się słowa.
— Ależ pani, z jakich przyczyn miałyby nas łączyć lub dzielić uczucia tak wielkie, jak przyjaźń, lub nienawiść? Jesteśmy znajomymi tylko. Nic więcej.
Gdy pani de Morcef usłyszała tę odpowiedź, narazie nie odpowiedziała nic, dopiero po chwili rzuciła banalne, nic nie znaczące:
— Ma pan słuszność zupełną. Jesteśmy znajomymi tylko...
I odwróciła głowę, by ukryć westchnienie, które... do jęku było podobne bardzo.
W milczeniu krążyć zaczęli po alejach.
— Panie — rozpoczęła znów rozmowę Mercedes, po dłuższej chwili milczenia — czy dużo jest prawdy w tem, co ludzie mówią, żeś bardzo dużo w życiu przecierpiał?
— Tak jest, pani, cierpiałem bardzo wiele.
— A teraz?... czy teraz jesteś już szczęśliwy?
— Teraz... już nikt nie słyszy mych skarg. Więcej... ja, teraz już nawet się nie skarżę... Umarło serce ...
— A więc... nie cierpi już... już jest spokojne. Czy to niecierpienie nie uczyniło serca twego, panie, tkliwszem?...
— Serce moje, powtarzam, umarło. Już nic nie odczuwa.
— Mówią, że jesteś żonaty, panie...
— Ja?... któż to mówił?
— Nikt. Widują pana w operze z jakąś bardzo piękną kobietą.
— To jest tylko niewolnica moja, którą kupiłem w Konstantynopolu, córka udzielnego księcia, a więc księżniczka, którą opiekuję się, jak ojciec córką.
— I tak samotny idziesz przez życie?
— Sam. Sam jeden.
— Nie masz rodziny, matki, sióstr?...
— Nie mam nikogo.
— Więc jak możesz tak żyć, nie mając nic, coby cię przywiązywało do życia?
— Tak chciało przeznaczenie. W dalekiej, ach, jak bardzo oddalonej młodości mojej, i moje serce biło kochaniem. I od tego bezmiernego jak morze kochania mego oderwała mnie, bez winy fala życia. Myślałem, że i wybrana moja kocha mnie tak bardzo, iż czekać będzie i pozostanie mi wierną aż do grobu. „Piuma al vento“ mówią jednak włosi o kobiecie. Piórko na wietrze... Gdy wróciłem, zastałem ją zaślubioną innemu. Historja znana i stara jak świat. Serce moje tylko z innej widać było, aniżeli przeciętne ulepione gliny, więc i cierpiało więcej. Nic ponadto.
Długo hrabina de Morcef nie dawała odpowiedzi, nakoniec odezwała się cicho:
— A czy ta twoja miłość, hrabio, dawniejsza, wypaliła się już do dna? Czy już nic z niej nie pozostało? Czy spotkałeś kiedy, później tę kobietę na swej drodze?
— Nigdy. A jeżeli ją spotkałem, to jej nie dostrzegłem.
— A czy przebaczyłeś jej w swem sercu?
— Tak.
— Ale tylko jej, zaś tych, którzy cię od niej oderwali — nienawidzisz?
Hrabia na pytanie to odpowiedział milczeniem.
Mercedes zerwała parę poziomek i podała je hrabiemu.
— Proszę cię, panie, przyjmij — powiedziała przez łzy.
— Nie jadam żadnych jagód — otrzymała odpowiedź.
Scenę tę przerwał Albert, który przybiegł ze słowy:
— Matko, gdzie jesteś? — stało się nieszczęście!
— Cóż się stało takiego — zapytała hrabina de Morcef z wyrazem przestrachu w oczach wilgotnych jeszcze od łez — jakież zdarzyć się mogło nieszczęście?
— Pan de Villefort przybył do nas niespodziewanie, by zabrać żonę i córkę, ponieważ przed godziną przybyła do Paryża pani de Saint Meran, sama, gdyż mąż jej zmarł nagle w drodze, zaraz na pierwszym postoju, po opuszczeniu Marsylji. Pani de Villefort wiadomość tę przyjęła dosyć spokojnie, natomiast biedna panna Walentyna leży zemdlona.
— Kim był pan de Saint Meran dla panny de Villefort? — zapytał Monte Christo.
— Dziadkiem po matce. Jechał właśnie, by przyśpieszyć ślub swej wnuczki z panem Franciszkiem d‘Epinay, — odpowiedziała pani de Mercedes, a następnie, łącząc rękę hrabiego z ręką syna, zapytała głosem pełnem tkliwości.
— Wszak jesteście przyjaciółmi?
— Nie mam najmniejszego prawa nazywać się przyjacielem hrabiego — rzekł Albert — w sercu mem tylko mam dla niego uczucie więcej niż przyjazne.
Hrabia przyjął słowa te z uśmiechem nad wszelki wyraz uprzejmym, uścisnął rękę podaną, lecz milczał.
Mercedes odeszła wtedy, lecz oczy jej pełne były łez.
— Czy zaszło jakie nieporozumienie pomiędzy tobą, hrabio, a moją matką? — zapytał Albert zdziwiony.
— Przeciwnie! Przecież zapytywała odchodząc, czy jesteśmy przyjaciółmi?
PANI DE SAINT MERAN.
Istotnie nad wyraz smutna scena miała miejsce w domu państwa de Villefort.
Po wyjeździe na bal żony i córki, pan prokurator królewski zamknął się jak zazwyczaj w swoim gabinecie, lecz nie po to, by pracować, jak zawsze, lecz by się spokojnie zastanowić nad wypadkami, jakie się wydarzyły w Auteuil, w czasie obiadu u hrabiego de Monte Christo.
Zasiadł więc głęboko w krześle i raz jeszcze przebiegać zaczął myślą, wszystkie zdarzenia, jakie miały miejsce w ostatnich siedmiu dniach, zdarzenia, które tyle gorzkich wspomnień na myśl przywiodły i rozkrwawiły ponownie przyschłe rany serca.
Rozmyślając tak, zaczął szukać w ciemnościach świateł, któreby okazały się zdolne rozświetlić ciemności. W tym celu otworzył tajemną skrytkę w biurku i dobył z niej plikę notatek, z których wybrał te, które dotyczyły jego nieprzyjaciół, czy to w zawodzie politycznym, czy w interesach pieniężnych, czy też w sprawach biurowych, miłosnych wreszcie.
Przejrzawszy wszystkie te nazwiska i przeczytawszy wszystko, potrząsnął głową.
— Niepodobieństwo — rzekł sam do siebie — aby którykolwiek z tych licznych moich nieprzyjaciół czekał tak długo i cierpliwie aż do dnia dzisiejszego, ażeby mnie dopiero teraz zdruzgotać tak długo przechowywaną tajemnicą. Bardzo możliwe, iż ktoś rzecz całą opowiedział kapłanowi jakiemuś, zaś ten, z kolei, hrabiemu Monte Christo, który następnie, w chęci przekonania się, ile w tem wszystkiem mieści się prawdy, opowiedział skomponowaną przez siebie bajeczkę o wykopanym szkielecie dziecka. Ale to jest wszystko. Cóż to wszystko bowiem obchodzić może byłego pana Zacone, a dzisiejszego hrabiego Monte Christo, syna właściciela okrętów z Malty, kopalni srebra w Tessalji, człowieka, który przed paroma tygodniami zaledwie po raz pierwszy w życiu stanął na francuskiej ziemi? Cóż za interes miałby w grzebaniu się w tych sprawach strasznych, mrocznych i tajemniczych? Informacje, jakie otrzymałem od lorda Vilmora i od Księdza Bussoni, jednego przyjaciela, a drugiego nieprzyjaciela hrabiego Monte Christo, upewniają mnie pod tym względem z pewnością nieomal absolutną, że pomiędzy panem Zacone, a mną żadnych nieporozumień nie było nigdy, bo być nie mogło.
Tak prokurator królewski mówił sam do siebie, uspakajał się, upewniał, a jednak tym swoim własnym wywodom nie mógł dać wiary. Odkrycie tajemnic nie było dla niego z rzeczy strasznych najstraszniejsze, bo mógł przecież wszystkiemu zaprzeczyć, lękał się i niepokoił tem wszelako: co było genezą powstania z grobu tych mar przeszłości, czyja ręka te cienie z grobu wywołała?
W chwili, gdy pragnął się uspokoić, gdy przebiegał w myśli całą przeszłość polityczną, gdy wyzbywać się zaczął obawy, aby mógł zbudzić się do czynu któryśkolwiek z wrogów, tak długi czas bezczynnych, rozległ się turkot powozu na dziedzińcu, a następnie dało się słyszeć na schodach echo stąpań jakiejś osoby w wieku najwidoczniej podeszłym, a także łkania i głośne wykrzykniki.
Zaniepokojony, otworzył jak najrychlej drzwi i zobaczył damę w podeszłym wieku, ubraną w kostjum podróżny. Pod jej zbielałym włosem świeciło pomarszczone, zżółkłe czoło i głębokiemi bruzdami otoczone oczy, których blask ćmiły łzy, obficie wylewane.
— Ach, panie, co za nieszczęście! — rzekła przybyła.
I rzuciła się, gdy tylko weszła do pokoju, na najbliższe krzesło z głośnem szlochaniem.
Służba, stojąc u progu, nie ośmielała się postąpić kroku dalej, spoglądała na starego domownika pana Noirtier, który, usłyszawszy hałas w pokoju swego pana, przybiegł co żywo i stanął u drzwi wraz z innymi.
— Wielki Boże! — zawołał de Villefort do swej świekry, gdy tylko rozpoznał w przybyłej panią de Saint Meran — cóż takiego się stało? Dlaczego mąż pani nie przybył wraz z panią?
— Bo już go niema na tym świecie — odpowiedziała omdlewająca z żalu matrona, wybuchając płaczem.
De Villefort pod wrażeniem wieści tej cofnął się nagle, załamując ręce.
— Umarł — szepnął do siebie — umarł... i to tak nagle?...
— Przed ośmioma dniami — opowiadać zaczęła pani de Saint Meran — po załatwieniu wszystkich przygotowań do podróży, wsiedliśmy po obiedzie oboje do powozu w jak najlepszem usposobieniu ducha, aczkolwiek mąż mój od paru dni nieco niedomagał, z przyczyny lekkiego przeziębienia się. Gdyśmy minęli już przedmieścia, spostrzegłam iż zapadł w sen głęboki; ucieszyło mnie to narazie, lecz gdy spał tak parę godzin zaczęło mnie to niepokoić, zaczęłam więc go budzić, wtedy jęknął głucho, wyprężył się, a potem znieruchomiał. Przywołałam natychmiast służącego, kazałam zatrzymać konie i cucić chorego, wszelki jednak ratunek okazał się spóźniony i już tylko z martwem ciałem stanęłam na pierwszym postoju w Aix.
— Przywołała pani doktora? — zapytał de Villefort.
— Natychmiast, lecz i ten nic już pomóc nie zdołał.
— Zapewne... lekarz jednak postawił djagnozę, z jakich przyczyn nastąpiła śmierć pana de Saint Meran tak bardzo nagła?
— Powiedział, że to była apopleksja.
— I cóż pani wtedy zrobiła?
— Mąż mój wyrażał niejednokrotnie swą wolę, iż chciałby być pochowany w grobie familijnym, w Paryżu. Rozkazałam więc jego ciało włożyć w trumnę ołowianą i poleciłam wieźć je do stolicy, sama zaś o parę dni wyprzedziłam kondukt żałobny.
— O biedna matko — zawołał de Villefort — taki cios przeżyć, tyle znieść trudów w tym wieku!
— Bóg mi dał siły do wytrwania. Jednak od chwili jak byłam zmuszona opuścić ciało mego męża, jestem jak obłąkana. Już płakać nie mogę. Gdzież jest Walentyna? Takbym pragnęła ją uściskać!
De Villefort odczuł, jak bardzo dla tej zbolałej kobiety byłaby przykrą wieść, iż jej wnuczka w takiej właśnie chwili przebywa na balu. Powiedział więc tylko, iż znajduje się ona wraz z jego żoną u znajomych na poobiedniej herbacie i że natychmiast sam po nie pojedzie.
— A teraz, moja matko — powiedział — zechciej przejść do gościnnych pokojów, by odpocząć po trudach.
Margrabina, na to słowo „matko“, podniosła głowę i spojrzała na człowieka, który jej przypominał córkę od tylu lat opłakiwaną, w Walentynie odrodzoną, to też ze wzruszeniem przyjęła to miano matki i znów łzami się zalała.
Po wprowadzeniu przybyłej do przeznaczonego dla niej apartamentu, de Villefort oddał ją staraniom służebnych kobiet, a sam szybko pojechał do Morcefów po żonę i córkę.
Był tak bardzo blady, gdy wszedł do salonu, że Walentyna z krzykiem przypadła do niego.
— O mój ojcze!... cóż to takiego cię spotkało?
— Babka twoja, Walentyna, przyjechała.
— A dziadek?
Lecz de Villefort na pytanie to nic córce nie odpowiedział, a tylko podał jej rękę.
Walentyna wtedy nie zapytała się już o nic więcej, tylko zachwiała się, zbladła i padła zemdlona.
Przybiegła i pani de Villefort, a po usłyszeniu wiadomości zaczęła pomagać w cuceniu Walentyny, którą przeniesiono następnie do powozu.
Czyniąc zabiegi te, bezustannie wyrażała swe zdziwienie, zresztą bez większego żalu:
— To rzecz szczególna!... Kto mógłby się tego spodziewać?... Istotnie jest to rzecz niesłychana!
Nakoniec cała rodzina opuściła bal.
Przy wejściu do domu ojca, Walentyna spotkała czekającego na nią Wawrzyńca, który jej szepnął do ucha.
— Pan Noirtier pragnie widzieć się z panią natychmiast.
— Powiedz, że przyjdę, jak tylko będę mogła najprędzej, jednak przedewszystkiem muszę przecież przywitać babkę!
Tkliwa dusza dzieweczki odczuła dobrze, że jej babka przed innymi domaga się od niej teraz pomocy.
Walentyna zastała babkę już leżącą w łóżku. Nieme pieszczoty, bolesne łkania, westchnienia przerywane, łzy gorące wreszcie, zapełniły pierwsze chwile spotkania się wnuczki z babką. Działo się to wszystko w obecności pani de Villefort, która, trzymając za rękę męża, najgłębszy, z pozoru przynajmniej, okazywała biednej wdowie szacunek, widząc jednak chłodny wzrok staruszki, nachyliła się ku mężowi i rzekła:
— Odejdę, bo mój widok tylko rozdrażnia panią de Saint Meran.
Słowa te, aczkolwiek były one cicho wymówione, przybyła usłyszała i natychmiast szepnęła do ucha wnuczce.
— Dobrze, niech odejdzie, ale ty pozostań przy mnie, Walentyno.
Pani de Villefort wyszła tedy, a za nią pośpieszył jej mąż, Walentyna więc pozostała przy babce sama.
Biedny paralityk musiał się przeto zadowolić informacjami, jakich mu dostarczył jego służący.
— Ach panie — mówił Wawrzyniec — wielkie się stało nieszczęście! Tylko pani de Saint Meran przyjechała, zaś jej mężowi zmarło się w drodze.
Panowie de Saint Meran i Noirtier nigdy żadnemi stosunkami najlżejszej choćby przyjaźni, a choćby nawet sympatji nie byli nigdy połączeni, wieść jednak o śmierci starca nie mogła nie zrobić wrażenia na starcu drugim, również nad grobem stojącym.
To też stary Noirtier opuścił głowę na piersi, a gdy ją po chwili podniósł, natychmiast przymknął lewe oko.
— Domaga się pan, ażeby panna Walentyna przyszła? — zapytał Wawrzyniec.
Noirtier dał znak potwierdzenia.
— Przecież pan wie, że pojechała na bal do hrabiostwa Morcefów... Pan de Villefort jednak już po nią pojechał, więc jak tylko wróci, to powiem jej natychmiast.
— Dobrze — zgodził się paralityk.
Walentyna, pamiętając o tem życzeniu dziadka, udała się do niego natychmiast, gdy tylko pani de Saint Meran głębiej zasnęła.
Gdy nakoniec do niego przyszła, odrazu zalała się łzami.
Starzec pocieszał ją wzrokiem.
— O tak, dziaduniu, — odezwała się wtedy dzieweczka — widzę, iż pragnąłbyś mi powiedzieć, że pozostał mi jeszcze drugi, najukochańszy mój dziadek. O dziadku mój drogi!... gdyby nie ta jedyna moja pociecha, to nie wiem coby się ze mną stało!
Po słowach tych i uściśnięciu starca, Walentyna udała się do swego pokoju, bo czuła się bardzo znużoną.
Nazajutrz, gdy przyszła do babki, zastała ją zupełnie chorą, w gorączce, która gorzała w posępnym wzroku margrabiny.
— O babko droga! — zawołała na ten widok stroskana wnuczka — widzę, iż trudy podróży ujemnie wpłynęły na stan twego zdrowia, że chora jesteś?
— Nic ważnego moje dziecko, z utęsknieniem tylko czekałam na twoje przyjście, byś zechciała poprosić do mnie swego ojca. Pragnęłabym bowiem jak najprędzej z nim pomówić.
Walentyna pobiegła natychmiast po ojca, a gdy ten przybył, pani de Saint Meran rzekła do niego:
— Panie, wszak pisałeś do mnie, iż pragniesz wydać za mąż to dziecko?
— Tak jest, — odpowiedział de Villefort — i jest to niezłomne moje postanowienie. Córka moja wyjdzie za pana Franciszka d‘Epinay, którego jej wybrałem na męża.
— Jest to syn jenerała d‘Epinay, jeżeli się nie mylę? — uzupełniła słowa de Villeforta margrabina — który należał do naszego stronnictwa, syn człowieka, zamordowanego przed powrotem Uzurpatora z Elby.
— Tak, pani.
— Czy nie odstręcza go związek z wnuczką Jakobina?
— O, to są stare dzieje — odpowiedział de Villefort — których dziś już nikt nie pamięta. Pan Franciszek d‘Epinay w chwili śmierci swego ojca był małem dzieckiem jeszcze, to też jestem pewien, iż przy poznaniu pana Noirtier — ujrzy go jeżeli nie z przyjemnością, to już z pewnością bez odrazy. — A związek zamierzony jest bardzo pożądany dla obydwóch stron. Pan d‘Epinay przytem jest młodzieńcem ogólnie szanowanym, nader miłego usposobienia i lubianym bardzo przez wszystkich.
— A więc w takim razie, — rzekła margrabina po paru chwilach namysłu — związek ten należałoby przyśpieszyć, bo ja niedługo już pożyję.
— Ty, pani... Ty, droga babuniu!... zawołali jednocześnie de Villefort i Walentyna.
— Wiem dobrze, co mówię — odpowiedziała margrabina — należy się więc śpieszyć, bo to biedne dziecię nie ma przecież matki, niech więc choć babka ją błogosławi na nową drogę życia.
— Stanie się według życzenia pani — rzekł de Villefort — i to tem bardziej, iż jej życzenie, które zresztą jest dla mnie rozkazem, zgadza się w zupełności z mojem. Gdy więc pan d‘Epinay przybędzie tylko do Paryża...
— Kochana babuniu — ośmieliła się nakoniec przemówić Walentyna — czyż się godzi o weselu myśleć, gdy nas tak bardzo świeża okrywa jeszcze żałoba? Czyż twem pragnieniem może być istotnie, ażeby związek ten pod tak smutnemi odbył się wróżbami?
— Moje dziecię, są to przeszkody urojone, powstałe w naszej imaginacji, nasze przeczulenie jedynie. I ja brałam ślub przy śmiertelnem łożu mej matki, a jednak bezsprzecznie w pożyciu ze swym mężem nie byłam nieszczęśliwa.
— Po co się pani rozdrażnia niepotrzebnie tą bezustanną myślą o śmierci?
— Mówię wam, że umrę niezadługo. Otóż całem pragnieniem mego gasnącego życia jest to jedynie, bym mogła na przyszłym mężu mej wnuczki wymóc przysięgę, iż uczyni mą wnuczkę szczęśliwą. A gdyby przysiągł i tej swej przysięgi nie dotrzymał — to z grobu powstanę, ażeby na nim wywrzeć mą zemstę.
— Pani, oddal od siebie podobne myśli, które dowodzą jak bardzo jesteś osłabiona — rzekł de Villefort surowo — umarli, gdy raz zstąpią do grobu, śpią w spokoju na wieczność już całą i z grobu nie powstają.
— A ci powiadam, mój panie, że się mylisz. Dziś w nocy duch mój już opuścił ciało i tylko się jeszcze nad nim unosił w górze. Spałam, oczy miałam zamknięte, a jednak widziałam jak jakiś duch, w białe szaty przybrany, wyszedł z pokoju pani de Villefort i do łoża mego się zbliżył. Dosłyszałam nawet dźwięk trąconej szklanki, na stoliczku przy mem łóżku stojącej.
— Byłaś pani w gorączce — rzekł de Villefort.
— To był sen tylko, babuniu droga — powiedziała Walentyna.
— Nie, to nie był sen, bo w tejże chwili wyciągnęłam rękę do dzwonka, a na to poruszenie duch znikł, zaś zjawiła się pokojówka ze światłem.
— To był duch mojego męża, który przybył, ażeby zawezwać mnie do siebie. Jeżeli więc duch mojego męża mógł przyjść do mnie, to i ja będę mogła się zjawić również na tej ziemi, aby stanąć w obronie mego jedynego już teraz na ziemi kochania, mej wnuczki.
— O, pani — rzekł de Villefort wzruszony mimowoli tym dowodem poza grób idącej miłości — nie poddawaj się myślom tak bardzo ponurym. Będziesz z nami długo jeszcze żyła, będziesz czczona, kochana i szczęśliwa.
— Nie, nie, nie!... odpowiedziała przejmującym głosem margrabina — pójdę do męża mego. Kiedy pan d‘Epinay powraca?
— Spodziewamy się go lada chwila.
— To dobrze. Gdy przyjedzie, dajcie mi znać natychmiast, by nie tracić czasu, którego nie mamy zbyt wiele. Chciałabym też widzieć u siebie notarjusza, ażeby się upewnić, że cały mój i męża mego majątek dostanie się Walentynie.
— O, moja babuniu — powiedziała ze szlochaniem Walentyna, całując gorącemi ustami rozpalone czoło babki — czy chcesz, ażebym i ja umarła? Ależ ty masz babuniu gorączkę i trzeba wezwać koniecznie lekarza, a nie notarjusza.
— Doktór jest tutaj najzupełniej zbędny — odezwała się margrabina, wzruszając ramionami — doktór na śmierć nie pomoże. Chce mi się tylko pić — oto cała moja choroba.
— A na co byś miała ochotę, babuniu?
— Wiesz przecież, iż piję oranżadę jedynie, której szklanka stoi właśnie na mym stoliku nocnym. Podaj mi ją, moja droga Walentyno!
Walentyna spełniła polecenie i podała babce szklankę, wypełnioną oranżadą, tę samą, którą cień miał poruszyć.
Margrabina z chciwością wypiła napój, a potem położyła się i wkrótce zasnęła.
Walentyna usiadła przy babce. Biedne dziecko bardziej może niż babka potrzebowała doktora. Lica jej płonęły, oddech miała krótki i urywany, a puls gwałtowny i szybki, jaki zazwyczaj bywa w gorączce.
Biedna panienka myślała o tem, w jaką rozpacz wpadnie Maksymiljan, gdy się dowie, że jej ukochana babka, zamiast być im pomocną, staje na przeszkodzie ich szczęściu.
Niejednokrotnie już Walentyna zamierzała powiedzieć wszystko swej babce i byłaby to z pewnością uczyniła, gdyby jej wybrany nazywał się Raulem de Chateau Renaud, panem de Savigny... baronem Narbonne choćby tylko!... Morrel pochodził jednak z gminu, a Walentyna wiedziała z jaką pogardą odnosiła się margrabina de Saint Moran względem potomków nieszlacheckich rodów.
Tajemnica jej serca przeto powstawała z tych przyczyn jej wyłączną tajemnicą, wobec myśli, że gdyby ojciec lub dziadkowie się dowiedzieli, to już wszystko napewno i na zawsze byłoby stracone.
Pani de Saint Meran, aczkolwiek niespokojnie, niemniej spała nieprzerwanie aż do chwili, gdy dano znać o przybyciu notarjusza.
Gdy ją o tem powiadomiono, podniosła się natychmiast.
— Notarjusz przyjechał? — powiedziała — niechże wejdzie natychmiast. Ty zaś, Walentyno — ciągnęła dalej — odejdziesz.
— Ależ babuniu...
— Odejdź natychmiast — powtórzyła chora.
Wnuczka ucałowała czoło babki i oddaliła się, trzymając chustkę przy oczach. We drzwiach spotkała służącego, który ją zawiadomił, że lekarz czeka w salonie.
Walentyna pobiegła co prędzej. Był to doktór, który leczył całą rodzinę od lat, wypróbowany przyjaciel domu, jeden z najzdolniejszych przytem lekarzy współczesnych. Znał Walentynę od najmniejszego dziecka, to też ją kochał, jak córkę prawie.
— O, drogi panie d‘Avrigny, z niecierpliwością oczekiwaliśmy przybycia pana.
— Na twe wezwanie, dziecino droga, jak widzisz, przybyłem natychmiast. Cóż to się u was stało takiego? Nie myślę, by twój ojciec, lub też pani de Villefort byli chorzy? Ty zaś, moje dziecię, aczkolwiek widzę, iż cierpisz na nerwy, nie zdaje mi się, abyś tak gwałtownie znów domagała się pomocy? Chyba, że panienka jest bardzo zakochana?
Walentyna zarumieniła się, pan d‘Avrigny bowiem ze zdumiewającą intuicją umiał czasami odgadywać tajemnice. Był on jednym z tych lekarzy, którzy ze stanu moralnego pacjenta wnioskują o jego stanie fizycznym.
— Nie ja, doktorze, potrzebuję twej pomocy, lecz moja babka, margrabina de Saint Meran, która wczoraj do nas przyjechała i teraz leży chora, po przejściu, które ją spotkało, a o którem już pan wie zapewne?
— Nie wiem o niczem — rzekł pan d‘Avrigny.
— Niestety! — powiedziała Walentyna, tłumiąc łkanie — dziadek mój umarł.
— Pan de Saint Meran?
— Tak. Zmarł nagle na apopleksję.
— Cóż jest twej biednej babce?
— Jakieś niezwykłe rozdrażnienie nerwowe, przyczem jej sen jest niespokojny, gorączkowy, ciężki... Opowiadała dziś rano, iż jej dusza unosiła się nad uśpionem ciałem i jest przekonana, iż widziała w swem pokoju jakąś postać, a nawet słyszeć miała, jak ta postać trąciła szklankę stojącą przy jej łóżku na stoliku.
— Szczególna rzecz — mruknął doktór — nie wiedziałem, że babka twoja miewa tego rodzaju zaburzenia wzrokowe. No, zobaczymy, jak to tam z nią jest.
Gdy dano znać Walentynie, że notarjusz już odszedł, poprosiła ona wtedy doktora, by ten zechciał udać się do jej babki.
— A pani nie pójdziesz wraz ze mną?
— Nie śmiem, bo mi nie pozwoliła posyłać po pana. A zresztą sam pan powiadasz, że jestem nerwowo podniecona, dla uspokojenia więc pójdę się przejść nieco po ogrodzie.
Doktór wtedy uścisnął mocno rękę swej ulubienicy i udał się do pani de Saint Meran, zaś Walentyna wyszła do ogrodu. W przejściu przez oranżerję zerwała świeżo rozkwitłą różę i zatknęła ją we włosy, a następnie pospieszyła w stronę swej ławki, po krótkim odpoczynku na której, podążyła ku sztachetom, z za których usłyszała po chwili głos Maksymiljana.
OBIETNICA.
Był to oczywiście Morrel, który od wczorajszego wieczora był jak obłąkany. Wiedziony przeczuciem, kochankom i matkom właściwym, odgadł, iż przyjazd państwa de Saint Meran był zapowiedzią jakichś doniosłych zdarzeń w domu de Villefortów.
To też czekał na swą ukochaną pełen niepokoju.
— Już wiem — powiedział do niej, po pierwszych powitaniach — o śmierci twego dziadka, margrabiego. Cóż więcej u ciebie słychać?
— O, posłuchaj mnie, posłuchaj, Maksymiljanie, bo ważne rzeczy mam ci do powiedzenia. Dziś rano znów mówiono o mem małżeństwie i babka moja, na którą liczyłam, że będzie moją podporą, nietylko, że się oświadczyła za tym związkiem, ale nawet wyraziła gorące pragnienie, aby ślub się odbył jak najprędzej, choćby nazajutrz po powrocie pana d‘Epinaya.
Młodzieniec po usłyszeniu słów tych westchnął ciężko i boleśnie, a potem rzekł przytłumionym głosem:
— Jeżeli tak, to już jutro rano możesz być, o ukochana moja, żoną innego, ponieważ pan Franciszek d‘Epinay dziś rano przybył do Paryża, a twierdzić to mogę z pewnością, ponieważ na własne oczy go widziałem. Zapytujesz, jakim się to stało sposobem? — Otóż wiedz, iż niedalej jak przed godziną byłem u hrabiego Monte Christo, gdy wtem drzwi wejściowe się otworzyły i wszedł przez nie: naprzód Albert de Morcef, a za nim młodzieniec, którego hrabia powitał okrzykiem:
— „A pan baron Franciszek d‘Epinay!... cóż za niespodzianka!“
— Ile mi tylko sił i mocy w sercu starczyło — przyzwałem je wszystkie na pomoc, ażeby nie upaść. Że zbladłem straszliwie, to nie może ulegać żadnej wątpliwości, pewnem jest natomiast to, że nie upadłem, owszem stałem dalej swobodnie, nawet z uśmiechem na ustach. W pięć minut potem wyszedłem, nie dosłyszawszy ani jednego słowa rozmowy, jaka była przez tych panów prowadzona, do tego stopnia byłem pod wrażeniem, nieprzytomny.
— Biedny Maksymiljanie — szepnęła Walentyna.
— A teraz powiedz mi, Walentyno, powiedz, co zamierzasz uczynić?
Lecz z oczu dzieweczki płynąć zaczęły jedynie łzy ciche i pochyliła w dół bezradnie swą ciemną główkę.
— Posłuchaj mnie, Walentyno. Nie czas oddawać się teraz czczym jękom i boleści. Potrzeba nam szybkiej decyzji i czynów. Czy masz dość odwagi i sił do walki?
Walentyna zadrżała i spojrzała na Morrela wzrokiem obłąkanym.
— Co ty mówisz, Maksymiljanie — rzekła — i co nazywasz walką? Nazwij to raczej świętokradztwem. Jakto? — ja miałabym iść wbrew woli ojca i mej biednej babki.
Morrel milczał.
— Serce twe jest natyle szlachetne, Maksymiljanie, że mnie osądzi sprawiedliwie i rozumnie. Ja do walki podobnej nie jestem zdolna. Nie jestem zdolna iść wbrew woli mego ojca i mej babki i nigdy ich podobnym czynem nie zasmucę.
— Pojmuję cię — powolnie rzekł Morrel.
— O Boże! Boże drogi!... jakimże tonem ty mówisz do mnie?
— Mówię do ciebie, pani, jak człowiek, który cię zrozumiał. A więc przesądzone. Jutro podpiszesz kontrakt ślubny i już jutro zostaniesz baronową d‘Epinay.
— Ależ na miłość Boga! — czy ja mogę postąpić inaczej?
— Nie odwołuj się, pani, do mnie w tej sprawie, bo ja byłbym w tym wypadku złym sędzią.
— Cóż tybyś mógł w takim razie mi doradzić?
— Walentyno, czy zastanowiłaś się dobrze nad tem, coś mi powiedziała? Czy chcesz istotnie mej rady wysłuchać?
— Bez wątpienia, Maksymiljanie, jeżeli tylko rada ta okaże się do wykonania możliwa dla mnie, — to wierzaj iż pójdę za nią.
— Jestem wolny i mam tyle, iż wystarczy dla nas dwojga, pójdź więc ze mną, a zaprowadzę cię do mej siostry, która, wierzaj, iż jest godna, by była i twoją również siostrą. Pobierzemy się i odpłyniemy do Algieru, do Anglji, do Ameryki... lub też, jeżeli lękasz się podróży, żyć będziemy gdziekolwiek na prowincji, póki przyjaciele nasi nie przezwyciężą oporu twej rodziny, wtedy mielibyśmy możność powrotu do Paryża.
— Spodziewałam się tego, Maksymiljanie, — odpowiedziała Walentyna opuszczając w dół głowę, — szalona jednak jest to rada. To też bez chwili namysłu odpowiem ci na nią: — Nie, Maksymiljanie!... niepodobieństwo, niepodobieństwo!
— A więc raz jeszcze ci powiem, pani: rozsądek jest po twojej stronie.
Morrel słowa te wymówił ze spokojem wprost przerażającym. To też Walentynę ten spokój okropny przestraszył tak bardzo, iż jej wzrok stał się najzupełniej obłąkany. Nie chciała, nie mogła spojrzeć trzeźwo, w głąb wrzącej duszy swego kochanka.
— Co czynić zamierzasz? — zapytała szeptem.
— Chcę panią pożegnać, biorąc na świadka Boga, który czyta w głębi duszy mojej i słyszy słowa moje, iż ci z całego serca życzę, abyś resztki dni życia swego spędziła w szczęściu i spokoju, by ci przytem nigdy, jedna choćby chwila, pamięci o mnie nie zatruła.
— Czy tak? — przytłumionym głosem powiedziała dzieweczka.
— Bądź zdrowa, Walentyno!
Panna de Villefort, słysząc te słowa, wstrząsnęła kratą z taką siłą, o jaką niktby jej z pewnością nie posądził, a gdy Morrel, mimo to, oddalał się coraz bardziej, wyciągnęła ku górze ręce i zawołała z rozpaczą:
— Powiedz, dokąd idziesz?
— Bądź spokojną — odpowiedział złamany bólem młodzieniec — nie mam zamiaru mścić się na kimkolwiek, co się stał przyczyną nieszczęsnego mego losu. Inny powiedziałby może, że pójdzie do pana d‘Epinay i wyzwie go na walkę śmiertelną. Podług mnie — byłoby to szaleństwem. Cóż w tej sprawie pan d‘Epinay zawinił? Dziś rano widział mnie po raz pierwszy w swem życiu i może już o mnie zapomniał. Nie wiedział nawet o tem, że żyję, gdy pomiędzy ojcami waszymi toczyły się układy, małżeństwa waszego się tyczące. Do pana d‘Epinay najmniejszej przeto nie mogę mieć urazy i przysięgam, iż nie pójdę do niego.
— Żal twój w moją stronę jest więc skierowany?
— I do ciebie nie mam żalu. Kobieta jest istotą bezwolną. Żegnaj mi więc.
— Maksymiljanie!... Maksymiljanie!... zawołała Walentyna — powróć, chcę tego!
Morrel zbliżył się do kraty raz jeszcze z łagodnym uśmiechem na twarzy i gdyby nie bladość niezwykła — myślećby można, iż się znajduje w normalnym stanie ducha.
— Posłuchaj mnie, moja droga, moja ubóstwiana Walentyno — zaczął głosem dźwięcznym, powagi pełnym — żadnych nigdy nie prowadziłem miłostek, ciebie pokochałem miłością pierwszą i ostatnią, to znaczy, iż złożyłem w ręce twoje swe życie; teraz ty mnie opuszczasz — nie z dobrej woli, lecz że opuścić mnie jesteś zmuszona. Życie moje, po tym fakcie jest już dla mnie najzupełniej zbędne, martwe, bez celu, niepotrzebne.
Jestem sam na świecie: siostra moja nie potrzebuje mnie, ma męża i jest szczęśliwa. Jestem więc najzupełniej zbyteczny na świecie.
Czekać będę jeszcze twego ślubu, gdy jednak nieszczęście moje stanie się już faktem niewątpliwym, dokonanym, — odejdę z tego świata. Oto wszystko, co miałem ci do powiedzenia, Walentyno.
Całem drobnem ciałem stojącej za kratą dzieweczki wstrząsały konwulsyjne dreszcze; obydwie jej smukłe rączyny opadły bezwładnie, a obfite łzy oczy i twarz zalewały.
— Maksymiljanie! miej litość nade mną, ja postąpić inaczej nie mogę, tylko tak, jak powiedziałam, jeżeli jednak ty sobie życie odbierzesz, to i ja umrę z rozpaczy.
— O Boże mój — jęknęła panna de Villefort, podnosząc ręce ku niebu z wyrazem najbardziej uroczystej modlitwy. — Ty widzisz, że uczyniłam wszystko, co czynić winna posłuszna córka. Prosiłam, błagałam, lecz ani mych łez, ni próśb, ni błagań wysłuchać nie chciano. A nie czuję się na siłach, by móc nieść na sobie ciężar cudzej śmierci. Więc ci mówię, Maksymiljanie, że nie umrzesz z rozpaczy, bo milszą mi będzie śmierć własna ze wstydu.
Pójdę więc za tobą, opuszczę dom rodzicielski, porzucę wszystko, zapomnę nawet o moim dobrym dziadku.
— To nie — przerwał jej Maksymiljan — dziadka swego nie opuścisz. Zanim wyjdziesz z domu swego ojca, powiedz dziadkowi swemu wszystko, niech cierpliwie czeka, a niezadługo, gdy złączeni już będziemy węzłem nierozerwalnym przez sługę kościoła, weźmiemy go do siebie, a wtedy zamiast jednego dziecka, będzie miał nas dwoje. Idź więc do niego, Walentyno, powiedz mu to i wracaj. A przysięgam ci, że nie rozpacz cię w przyszłości czeka, ale szczęście. Przysięgam!
— Wierzę ci, mężu mój przed Bogiem, aczkolwiek złudzeniem są słowa twoje, ojciec mój bowiem wiecznie mi złorzeczyć będzie, ja go znam, a bez błogosławieństwa ojcowskiego szczęścia być nie może. Posłuchaj mnie jednak, Maksymiljanie, nierozsądnemby było, gdybym opuścić miała dom ojca mego w tej chwili, zaraz, nie idę przecież jeszcze do ołtarza. A kto wie, co do chwili takiej wydarzyć się może? Otóż, gdyby mi się udało związek ten odroczyć choćby, to ty do ostatniej chwili czekać będziesz? Prawda?
— Będę. Przysięgam ci to. Lecz i ty mi przysięgnij, że gdziekolwiekby cię zaprowadzili, przed urząd cywilny, czy też do ołtarza, ty wszędzie powiesz „nie“, zamiast sakramentalnego „tak“?
— Przysięgam ci to, Maksymiljanie, na to, co mam najświętszego, na pamięć matki mojej.
— A więc czekajmy jeszcze.
— Tak, czekajmy — potwierdziła Walentyna, swobodniej odetchnąwszy — ileż to wypadków stać się może, które nas mogą zbawić. Teraz jednak musimy się już pożegnać, bo i tak cud prawdziwy, że nikt nas dotychczas nie zauważył. Nie zobaczymy się już nigdy przy tej kracie. Gdyby zaszły jakie fakty doniosłego znaczenia, dam ci znać przez notarjusza Deschampsa, lub też przyślę ci list pocztą.
— A wtedy, skoro oznaczysz dzień, stawię się tutaj u krat, zaś powóz czekać będzie przy bramie, wsiądziesz do niego wraz ze mną i odwiozę cię nim do siostry mej.
— Niechże tak będzie. Czy jesteś zadowolony teraz z żony swej? — zapytała smutnie Walentyna.
— Gwiazdo życia mego!... jakże ci na to pytanie odpowiem?...
— Jednak odpowiedz.
I Walentyna przy słowach tych, zbliżyła twarz swą do zimnej kraty. A wtedy, z drugiej jej strony tak samo, do zimnych krat, zbliżył i Morrel twarz swoją.
Taki był pierwszy, zaręczynowy pocałunek tych dwojga.
Powietrzny, przez zimne żelazo przesłany.
— Do widzenia, żegnaj — zawołała Walentyna upojona tym czystym pocałunkiem, godnym aniołów w niebie — do widzenia.
— Więc napiszesz do mnie?
— Napiszę, bądź cierpliwy.
— Dziękuję ci, żono moja, do widzenia.
I Walentyna znikła mu za zielenią drzew, jak senne widziadło. Morrel podniósł wtedy w górę oczy, dziękując Bogu za to, iż mu zesłał podobną miłość.
Wrócił do domu i cały wieczór spędził na oczekiwaniu. Czekał całą noc i cały po nocy tej dzień, i znów noc całą... napróżno. Dopiero na trzeci dzień, około godziny dziesiątej zrana, otrzymał za pośrednictwem poczty mały bilecik, na którym następujące były skreślone słowa:
„Ani łzy ani prośby, ani łzawe błagania nawet — nie pomogły. Termin podpisania aktu został wyznaczony na jutro, na godzinę dziewiątą wieczorem.
— Jedno mam serce i jedno słowo, a te — są twoje: jutro więc o godzinie trzy kwadranse na dziewiątą będę przy kracie.
P. S. Biedna moja babka ma się coraz gorzej; jest już nieprzytomna, a nawet jakby wpadła w obłęd“.
Morrel nie poprzestał na tych wiadomościach od Walentyny otrzymanych, lecz poszedł do notarjusza, który wiadomości te potwierdził w zupełności, mówiąc, iż podpisanie aktu ślubnego wyznaczone zostało rzeczywiście na godzinę dziewiątą wieczorem.
Lecz tego zrozpaczonemu młodzieńcowi nie było dosyć, udał się jeszcze do hrabiego Monte Christo, i tam istotnie dowiedział się najwięcej. Nietylko pan d‘Epinay osobiście był u hrabiego, ażeby go o fakcie tym powiadomić, lecz i pani de Villefort ze swej strony skreśliła do hrabiego słów parę, z prośbą o wybaczenie, że go nie zaprasza, lecz dzieje się to z przyczyny śmierci pana de Saint Meran jedynie, jak również i choroby pozostałej po nim wdowy.
Jak d‘Epinay hrabiemu opowiadał, został on już przedstawiony margrabinie, która powstała z łóżka dla tego jedynie, aby go przyjąć, poznać i pobłogosławić.
Czytelnicy nasi łatwo sobie mogą wyobrazić, w jakim stanie duszy znajdował się Morrel po otrzymaniu tych wszystkich wiadomości. Jego wzruszenie nie mogło ujść baczności bystrego oka hrabiego, który zaczął się wypytywać o przyczynę tego podniecenia. Morrel chciał już wszystko powiedzieć hrabiemu, lecz w porę przypomniał sobie obietnicę, daną uroczyście Walentynie, przestrzegania ścisłej tajemnicy i to mu zamykało usta.
Narazie zresztą cały jego umysł zaprzątały myśli, krążące dookoła przygotowań do ucieczki, dwie drabinki miał już ukryte pomiędzy krzewami ogrodu, zamówił również mały powozik, bez służby i światła, który w każdej chwili był gotowy do wyruszenia w drogę. Na skręcie pierwszej ulicy dopiero miano zapalić latarnie, by zbytkiem ostrożności nie ściągnąć uwagi i nie wpaść w ręce policji.
Nadeszła wreszcie oczekiwana chwila. Aczkolwiek Walentyna wyznaczyła godzinę trzy kwadranse na dziewiątą, jako chwilę spotkania, podług wszelkiego jednak prawdopodobieństwa Walentyna nie będzie wyczekiwała ostatniego momentu, lecz skorzysta z każdej nadarzającej się chwili. Wyjechał więc z domu już o godzinie ósmej — według swego zegarka, który dręczył go przez dzień cały, zaś przybył do bramy swego ogrodu, gdy biła godzina siódma na zegarze wieżowym kościoła Ś-go Filipa.
Powozik wraz z końmi ukrył w gęstwinie krzewów poza chatką, w której lubił przesiadywać, a w której i teraz chciał spędzić chwile oczekiwania.
Nakoniec ściemniło się zupełnie! Chwila oczekiwania zbliżała się.
Wpół do dziewiątej wydzwonił zegar na wieży.
Nikt się jednak nie zjawiał.
Morrel przechadzał się wzdłuż i wszerz ogrodu, coraz częściej zbliżając się do kraty, wypatrując białej sukienki; ucho próżno łowiło szmery wśród głuchej ciszy.
Oczekiwanie przedłużało się, zegar wybił już kwadrans na dziesiątą, to znaczy iż Morrel czekał już pół godziny dłużej, niż Walentyna oznaczyła czas swego przybycia.
Straszne są podobne chwile oczekiwań. Tętna biją w skroniach, serce trzepocze się w lęku.
Wśród zmiennych chwil bojaźni i nadziei, wśród nieustannego drżenia, godzina dziesiąta wybiła na kościelnym zegarze. Niepodobna było wyczekiwać tak dłużej w niepewności, w absolutnej niewiedzy, co się tam stać mogło?! Brakło sił. Bliski obłąkania, nie zdając sobie już sprawy najzupełniej z tego, co czyni, Morrel jednym skokiem wdarł się na kratę, i zeskoczył na drugą stronę.
Znajdował się zatem w ogrodzie de Villeforta, do którego wdarł się gwałtem, i począł rozmyślać nad następstwami, jakie czyn podobny pociągnąć za sobą może. Gdy jednak raz się tam dostał, cofać się już nie chciał.
Jakiś czas stał przy murze, lecz następnie zdecydował się na okrążenie klombu, a po chwili był po jego drugiej stronie, skąd dom cały przedstawiał się dokładnie, a wtedy mógł stwierdzić przedewszystkiem to, iż cały dom tonął w ciemnościach, prócz paru okien, z których przezierało światło: były to okna apartamentów gościnnych, w których w chwili obecnej przebywała margrabina de Saint Meran, oraz okno pokoju pani domu.
Ta ciemność i to głuche milczenie jeszcze bardziej przeraziły młodzieńca.
Odurzony, nieomal pozbawiony zmysłów z boleści, był gotów na wszystko, byle tylko ujrzeć swą ukochaną i dowiedzieć się o ogromie nieszczęścia, jakie na nią i na niego spadło. W tej chwili chciał już przebiec aleję topolową, gdy wtem dźwięk głosu, dość jeszcze oddalonego zresztą, uderzył jego słuch wytężony.
Na ten głos cofnął się co żywo i ukrył w klombie. Wiedział już, co ma robić. Jeżeli to będzie Walentyna, wyjdzie z ukrycia i da się jej poznać, jeżeli jego ukochanej ktoś towarzyszyć będzie — ujrzy ją przynajmniej i się przekona, że jej żadne bezpośrednie nieszczęście nie dotknęło, jeżeli nakoniec będą to osoby nieznane mu, to może pochwyci choć parę słów rozmowy.
W tej samej chwili, na jego szczęście, księżyc wypłynął z za chmur i Morrel ujrzał na schodach pałacowych prokuratora królewskiego, w towarzystwie jakiegoś czarno ubranego mężczyzny.
Zeszli oni ze schodów i zaczęli zbliżać się do klombu a wtedy Morrel w mężczyźnie czarno ubranym poznał doktora d‘Avrigny. Dosłyszał następnie rozmowę.
— A, drogi doktorze — mówił pan de Villefort — niebo się widać sprzysięgło przeciw naszemu domowi. Okropna śmierć, która spadła jak piorun nagle. Nie staraj się mnie pocieszać, bo na takie losy niemasz pociechy? Rana zbyt żywa jeszcze, zbyt głęboka. Umarła, umarła!
Zimny pot wystąpił na czoło młodzieńca. Któż taki mógł umrzeć w tym domu?
— Kochany panie de Villefort — odpowiedział doktór, tonem który spotęgował jeszcze przerażenie młodzieńca — nie na to zaproponowałem ci przechadzkę po tym pustynnym ogrodzie, ażeby cię pocieszać, bynajmniej. Albowiem, co ci powiedzieć muszę, oprócz nieszczęścia, które na ciebie spadło i jest już ci znane czeka cię inne, większe może jeszcze.
— Wielki Boże! — szepnął de Villefort, składając jak do modlitwy ręce — czegóż ja mam dowiedzieć się jeszcze?
— Mój przyjacielu, czy jesteśmy tu sami?
— Sami, niewątpliwie. Ale dlaczegóż te wszystkie ostrożności?
— Bo mam ci do zakomunikowania okropną w swej treści tajemnicę. Siadaj!
De Villefort nie usiadł, lecz raczej padł na ławkę. Doktór stanął przed nim i położył rękę na jego ramieniu. Morrel zlodowaciały wprost z trwogi, jednę rękę trzymał na czole, zaś drugą przyciskał do serca.
— Umarła, umarła! — powtarzał w myśli słowa doktora.
I sam się uczuł konającym.
— Mów, mów, doktorze, słucham cię — przemówił de Villefort — uderz odrazu, jestem przygotowany na wszystko.
— Pani de Saint Meran była już w wieku dość podeszłym, aczkolwiek najlepszem cieszyła się zdrowiem...
Morrel odetchnął swobodnie.
— Przypuszczaćby więc można, że przyczyną jej zgonu były: wiek i zgryzota. Ta ostatnia, istotnie, może czasami zabić, aczkolwiek są to wypadki bardzo rzadkie, nie zabija nigdy jednak tak nagle, tak piorunująco.
De Villefort ani słowa nie odpowiedział, podniósł tylko głowę do tej chwili na piersi opuszczoną, i obłąkanym wzrokiem spojrzał na doktora.
— Wszak byłeś przy niej nieprzerwanie, aż do chwili jej zgonu? — zapytał pan d‘Avrigny.
— Byłem, sam przecież zabroniłeś mi się oddalać.
— Czy zaobserwowałeś objawy choroby, na którą teściowa twa zmarła?
— Tak jest, doktorze. Pani de Saint Meran miała trzy ataki, coraz to silniejsze i gwałtowniejsze; gdyś przybył, margrabina ledwo oddychała. Po chwili zerwała się z łoża, z wyciągniętemi w górę rękoma. Wtedy spojrzałem na ciebie i z twej twarzy, doktorze, wywnioskowałem odrazu, iż stan chorej jest bardzo poważny. Chwyciłeś ją za rękę i liczyłeś puls. Był to atak ostatni, w którym biedna skonała.
— Otóż teraz powiem ci, panie prokuratorze królewski, że symptomaty tej choroby, na którą teściowa twa zmarła i symptomaty otrucia pierwastkami roślinnemi są absolutnie te same.
Pan de Villefort, po usłyszeniu słów tych, powstał momentalnie.
— Na Boga! — zawołał — pomyśl dobrze, doktorze, coś powiedział!...
Morrel nie wiedział, czy śni, czy też jest na jawie.
— Wierzaj pan — rzekł w ten sposób zaatakowany — iż zdaję sobie doskonale sprawę z doniosłości mego oskarżenia.
— A czy mówisz to do urzędnika, czy też do przyjaciela?
— Do przyjaciela. I jestem do tego stopnia pewien tego, co mówię, że mogę ci nawet powiedzieć, jaką trucizną pani de Saint Meran została otruta. Otóż teściowa twoja przyjęła bardzo dużą dozę brucyny.
De Villefort porwał za rękę doktora.
— Ależ to niepodobna! Ja śnię chyba, marzę! — powiedział. — Na imię Boga, powiedz mi, doktorze, że możesz być jednak w błędzie?
— Omyłka jest zawsze możliwa... Nie zdaje mi się jednak, bym się omylił w tym wypadku.
— Doktorze, zlituj się nade mną, od kilku dni tyle nadzwyczajnych spotkało mnie rzeczy, iż rozum tracę.
— Czy ktokolwiek prócz mnie, widywał margrabinę?
— Nikt.
— Czy nie posyłano do apteki, po jakiekolwiek inne lekarstwa, prócz tych, które ja zrobić poleciłem?
— Napewno nie.
— Pani de Saint Meran nieprzyjaciół w domu swym mieć nie mogła. Komuż zależeć mogło na jej śmierci?
— Ale komużby mogło zależeć?... komuż?... Córka moja była jedyną jej dziedziczką. A gdyby taka myśl przyjść mi miała do głowy, przebiłbym się sztyletem natychmiast, by ukarać serce, że coś podobnego mogło się w głowie mej narodzić.
— Ależ uchowaj Boże, bym miał kogoś posądzić — zawołał bolesnym, lecz i podrażnionym głosem pan d‘Avrigny — robię jedynie przypuszczenia, iż może to być omyłka, wypadek, czyjaś zła wola nakoniec... Stanowczo twierdzę to jedynie, iż margrabina umarła z otrucia, a już twoją rzeczą, panie prokuratorze królewski, jest wyśledzić, jakim sposobem się to stało. Zapytaj się więc przedewszystkiem starego sługi pana Noirtiera, Wawrzyńca, czy się wypadkiem nie omylił i nie dał pani de Saint Meran czegoś, co było przygotowane dla jego pana?
— A jakim że sposobem lekarstwo dla pana Noirtier przeznaczone, otrućby mogło panią de Saint Meran?
— Nic prostszego. Musi ci być wiadome przecież, że w niektórych chorobach trucizny są lekarstwami, paraliż właśnie jest jedną z takich chorób. Otóż po wypróbowaniu wszelkich innych lekarstw, od trzech miesięcy daję twemu ojcu brucynę właśnie; ostatnim razem zapisałem mu dozę aż sześciu centigramów. Na sparaliżowane narządy pana Noirtier działa to podniecająco, dla innego organizmu, to moje lekarstwo byłoby zabójcze.
— Mój drogi doktorze, pomiędzy pokojami pana Noirtier, a apartamentem, jaki margrabina zajmowała, niema żadnej komunikacji. Ponadto Wawrzyniec nie był ani razu, na pewno, w pokojach pani de Saint Meran. To też, doktorze, aczkolwiek mam cię za lekarza wyjątkowo uzdolnionego, a także za człowieka najsumienniejszego i nauczciwszego w świecie, jestem skory raczej do przypomnienia sobie starej maksymy: „errare humanum est“ człowiek jest omylny.
— A więc ci powiem. Przywołaj doktorów, którzy są powagami w świecie naukowym, a wtedy ja im zakomunikuję wszystko, co zauważyłem, niech oni orzekną... Wierzaj mi, że potwierdziliby moją djagnozę. A wtedy wiesz, cobym ci powiedział? Te słowa oto: „Kochany Villeforcie, jeżeli to się stało wypadkiem, pilnujże dobrze swej służby w przyszłości, jeżeli przez zawiść — strzeż się nieprzyjaciół“. Bo jeżelibyś istotnie miał w swym domu trucicieli, to wiedz, iż nie poprzestaliby oni na tej jednej ofierze. Śledź więc, bodaj, a gdybyś znalazł winnego — ukarz go, jak ci to nakazuje twój wysoki urząd prokuratora królewskiego. Narazie, ja tę tajemnicę ukryję na dnie mego serca. Jestem lekarzem bowiem, to znaczy, iż jestem sługą ludzkości, wróg której kryje się w twym domu.
— Dzięki ci za to, doktorze, dzięki — zawołał de Villefort z westchnieniem ulgi — nigdy w życiu lepszego nad ciebie nie miałem przyjaciela.
Po słowach tych de Villefort wstał z ławki, uścisnął gorąco dłoń doktora, a następnie rozmawiający oddalili się, kierując swe kroki w stronę pałacu.
Morrel opuścił wtedy swą kryjówkę w klombie i padł na ławkę wpół omdlały. Gdyby go kto ujrzał wówczas, to by się przestraszył, wyglądał bowiem jak widmo.
— Boże! — szepnął — cóż za okropne odkrycia! Jak tam biedna Walentyna moja znieść będzie mogła tyle ciosów spadłych na nią?
Wtem ujrzał, iż światło w pokoju pani de Villefort zostało zgaszone, co pozwalało na domysł, iż udała się ona na spoczynek.
W drugim końcu domu, natomiast, Morrel ujrzał otwierające się okno, białemi firankami przysłonięte, a po chwili usłyszał łkania. Wysilił tedy wzrok i poznał Walentynę.
Aczkolwiek było niemożliwością absolutną, by ona widzieć go mogła w cieniu drzew ukrytego, niemniej miał wrażenie, jakby go ona, ruchami rąk w górę wyciągniętemi, do siebie przyzywała, gdy istotnie Boskiej zapewne pomocy wzywała jedynie.
Morrel, widząc to, młodzieńczym, nie zważającym na nic, nierozważnym temperamentem uniesiony, bez chwili namysłu zerwał się ze stojącej w cieniu ławki, przebiegł taras i wpadł jak wicher na schody balkonowe, pchnął nakoniec drzwi wejściowe, które znalazł nie zamknięte i wszedł do uśpionego już domu.
Walentyna, która miała oczy wzniesione do nieba, nie spostrzegła go, gdy przebiegał odkrytą przestrzeń, oświetloną księżycem... Goniła wzrokiem obłoki płynące po niebie, poświatą księżyca posrebrzone, a egzaltowany umysł dzieweczki widział w jednej ze srebrnych chmurek takich duszę swej babki, szybującą ku niebu.
Morrel tymczasem minął przedpokój i zaczął wstępować na schody zasłane dywanami.
Był tak podniecony i do tego stopnia zatracił pojęcie rzeczywistości, iż nie byłby się cofnął na widok samego de Villeforta nawet.
Znajomość wewnętrznego rozkładu domu, ogromnie mu się w tym wypadku przydała.
To też bez przeszkody dostał się na górę, kierując się następnie odgłosem płaczu dochodzącym wyraźnie do jego przeczulonych podnieceniem uszu. Tym sposobem dotarł do pokoju, w którym się znajdowała Walentyna.
I ujrzał wtedy na biało zasłanem łożu postać leżącą sztywnie, a białą również zasłoną przykrytą; przy łożu tem dojrzał następnie klęczącą Walentynę, która drżała i zanosiła się od płaczu, mając ręce złożone na głowie.
Modliła się. Lecz słowa modlitwy padały z jej ust bezładne, przerywane, tak iż przez jednego tylko Boga mogły być zrozumiane. Ale też do Boga zasyłane były.
Morrel nie był w stanie znieść widoku tego bezczynnie i w milczeniu, to też wymówił cicho imię swej ukochanej.
Na głos ten ciemna główka uniosła się ku górze i zwróciła ku niemu swą pobladłą twarzyczkę, zupełnie do Mater Dolorosa podobną.
Walentyna spojrzała nań i nie okazała najmniejszego zdziwienia. Serce, najwyższą rozpaczą przepełnione, nie zna uczuć pośrednich!
Morrel wyciągnął rękę do swej przyjaciółki, lecz Walentyna, zamiast mu również podać swoją, oczami tylko wskazała martwe ciało swej babki i znów łzami zalała się cała.
Długi czas milczeli oboje, jakby w obawie, by nie sprofanować majestatu śmierci, nakoniec pierwsza odezwała się Walentyna.
— Przyjacielu — rzekła — gdybyś wszedł tu w każdej innej chwili, powiedziałabym ci radośnie: „Witaj“, — teraz, niestety, gdy śmierć ci drzwi otworzyła, cóż ci mam powiedzieć?
— Walentyno — odpowiedział Morrel — czekałem na ciebie w miejscu umówionem od godziny ósmej; gdy wybiła godzina dziesiąta na wieży a ty się nie zjawiłaś, oszalały z trwogi przesadziłem mur i tym sposobem dostałem się do waszego ogrodu, gdzie dowiedziałem się z podsłuchanej rozmowy o tem zdarzeniu okropnem.
— Czyjej rozmowy? — zapytała Walentyna.
Morrel zadrżał, bo cała rozmowa pomiędzy doktorem a panem de Villefortem stanęła mu odrazu, jak żywa w pamięci, więc się zawahał, czy ma wyjawić prawdę?
— Z rozmowy służących dowiedziałem się o wszystkiem — powiedział wreszcie.
— Jak mogłeś się jednak odważyć na przyjście aż tutaj, to nas przecież zgubić może — zrobiła uwagę Walentyna, bez cienia gniewu jednakże.
— Przebacz mi — rzekł Morrel tonem błagania — weź to pod uwagę, iż nie wiedziałem co się z tobą stało. Teraz gdy cię już widziałem, oddalę się natychmiast. — A z panem d‘Epinay co się stało?
— Pan d‘Epinay przybył dla podpisania aktu w tej właśnie chwili, gdy moja dobra babka ostatnie wydała tchnienie.
Wtem dał się słyszeć odgłos otwierających się drzwi i stąpania po posadzce korytarza, a następnie po schodach.
— To ojciec wychodzi ze swego pokoju.
— Zapewne odprowadza doktora?
— Skądże wiesz, że właśnie doktora? — ze zdziwieniem zapytała Walentyna.
— Tak się domyślam — odpowiedział nieco zmieszany młodzieniec.
Walentyna przeciągłym wzrokiem spojrzała na młodzieńca.
Dał się słyszeć po chwili odgłos zamykanych drzwi i pan de Villefort samotnemi już kroki wracał po schodach. Gdy wszedł do przedpokoju zatrzymał się, jakby wahając się, czy ma wrócić do siebie, czy też udać się do pokoju pani de Saint Meran.
Morrel, słysząc to, ukrył się za portjerą; co do Walentyny, to nie uczyniła najmniejszego poruszenia, bezmierna boleść postawiła ją widocznie ponad zwykłe obawy.
Po chwili milczącego oczekiwania okazało się, iż pan de Villefort udał się do siebie.
— Drzwi wejściowe są teraz zamknięte — rzekła Walentyna po chwili — i teraz nie możesz opuścić tego domu, aż jutro rano dopiero. Nie pozostaje ci więc nic innego, jak schronić się do pokoju mego dziadka.
— Jakto, ja mam iść do pana Noirtiera? Zastanów się, Walentyno, pomyśl, co mi takiego doradzasz?
— Bądź spokojny, dziadek jest jedynym mym przyjacielem na tej ziemi i to niezawodnym. To też nie to mnie przeraża, że cię tam zaprowadzę, lecz to, iż będę musiała się oddalić od zwłok mojej biednej babki.
Wstała z klęczek i wyszła na korytarz, wskazując drogę Morrelowi! gdy się znaleźli w przedpokoju, prowadzącym do dalszych pokojów Noirtiera, ujrzeli tam jeszcze czuwającego starego sługę.
— Wawrzyńcze — rzekła Walentyna — zamknij drzwi i nie wpuszczaj nikogo.
Następnie weszła do pokoju dziadka, prowadząc za sobą Morrela.
Noirtier siedział w swym fotelu; gdy ujrzał wchodzącą wnuczkę, radość zabłysła w jego oku.
— Drogi dziadku — rzekła tonem niezwykłej powagi — wiesz już zapewne, że babka moja umarła przed paroma godzinami i że teraz z liczby tych, którzy mnie kochają, ciebie jednego tylko mam.
Wyraz najwyższej czułości zajaśniał w oku starca.
— Tobie jednemu powierzyć mogę teraz wszystkie me smutki i nadzieje.
Paralityk dał znak potwierdzenia, a wtedy Walentyna wzięła Morrela za rękę i przyprowadziła do krzesła chorego.
Starzec z wyrazem zdziwienia spojrzał na nieznanego mu przybysza.
— Przedstawiam ci, dziaduniu, pana Morrela, syna kupca z Marsylji, o którym słyszałeś zapewne.
— Tak jest — przyznał starzec.
— Ogólnie szanowane nazwisko to, tu obecny pan Morrel może sławnem uczynić, ponieważ mając zaledwie trzydzieści lat życia jest już kapitanem Spahisów i oficerem Legji honorowej.
— A teraz się dowiedz, dziaduniu — mówiła dalej Walentyna, klękając przed dziadkiem i wskazując ręką Maksymiljana, — że ja go kocham i że pragnę zostać jego żoną.
A gdyby chcieli mnie zmusić do zaślubienia innego, to się raczej zabiję, niżbym temu innemu przysięgać miała. Przychodzimy więc do ciebie oboje, byś był nam tarczą i obroną.
Noirtier nie dał jednak na prośbę tę znaku potwierdzenia, a tylko utkwił wzrok przenikliwy w Morrelu, jakby chciał tym sposobem powiedzieć: „zobaczymy“.
Morrel zrozumiał natychmiast znaczenie tego niemego spojrzenia, a po chwili namysłu zwrócił się do Walentyny ze słowy:
— Pani sama mówiłaś, iż obowiązkiem twoim świętym jest czuwać przy zwłokach babki. Nie zaniedbuj go więc a mnie pozwól, bym z dziadkiem porozmawiał nieco.
— Tak — wyraził wzrok starca.
— A więc dobrze — powiedziała Walentyna. — Pan Morrel zrozumie cię dobrze, dziaduniu drogi, ponieważ dużo mówiliśmy o tobie ze sobą!
I po wymówieniu słów tych wyszła.
Wtedy Morrel, jakby chcąc wskazać, iż są mu wiadome wszystkie sposoby, prowadzące do porozumiewania się z paralitykiem, wziął słownik, pióro i papier i dopiero tak uzbrojony, usiadł przed starcem.
— Pozwól mi przedewszystkiem — rozpoczął rozmowę — powiedzieć sobie kto jestem, jakim sposobem poznałem Walentynę i jakie mam względem niej zamiary.
Starzec przymknął oko na znak zgody.
Morrel opowiadać zaczął jak w towarzystwie poznał pannę de Villefort, jak ją wyróżnił, ocenił, pokochał wreszcie, a także, jak Walentyna, samotna wszędzie, przyjęła nakoniec ofiarę jego miłości. Następnie skąd pochodzi i jaką ma rodzinę i majątek.
Słuchając tych wynurzeń szczerego serca, wzrok Noirtiera wyrażał niejednokrotnie swą aprobatę.
Gdy jednak Morrel swe opowiadanie zakończył tem, iż Walentyna miała zamiar opuścić dom swego ojca, ażeby się tem uchronić od złożenia fałszywej przysięgi, starzec wyraził swą naganę, wielokrotnem mruganiem powiek, co było niczem innem, jak słowy:
— Nie, nie! Tak czynić nie należy.
— Więc ten sposób nie znajduje pańskiej aprobaty?
— Nie.
— Mam inny jeszcze sposób. Taki mianowicie, iż pójdę do pana Franciszka d‘Epinay i zmuszę go, żeby postąpił, jak człowiek uczciwy. Powiem mu otwarcie, jaki mnie łączy obowiązek przysiąg duchowych z Walentyną. Jeżeli jest on człowiekiem honoru, odstąpi wtedy niewątpliwie od zamiaru poślubienia kobiety, która sercem i duszą jest oddana innemu.
Jeżeli odmówi i będzie trwał przy swym zamiarze — wyzwę go na pojedynek, a wtedy albo go zabiję, a tem samem usunę ze swej drogi, albo padnę z jego ręki. W tym wypadku osiągnę to przynajmniej, iż uratuje Walentynę od musu zaślubienia człowieka niekochanego.
Noirtier z nietajoną rozkoszą wpatrywał się w szlachetną i otwartą twarz młodzieńca, na której malowały się wszystkie uczucia wyrażane mową, co mu jednak nie przeszkodziło, gdy Morrel skończył swą przemowę, parokrotnem zamknięciem oczu wyrazić brak zgody na tę jego myśl.
— A więc nie?... nie pochwalasz pan i tego planu, również, jak zganiłeś pierwszy?
— Tak jest, nie uznaję go — wyraził wzrokiem starzec.
— Cóż więc czynić należy? Bo wiedz, panie, iż ostatniemi słowy zmarłej margrabiny było, ażeby jej wnuczka jak najprędzej ślub wzięła. Czyż mam z założonemi rękoma czekać aż się stanie to okropne?
Noirtier siedział nieruchomy.
— Zrozumiałem — rzekł Morrel — winienem czekać.
— Tak jest — przemówiło oko starca.
— Chciałbym być posłuszny, lecz zwłoka ta musi nas doprowadzić do zguby. Walentyna jest kobietą, kobietą słabą, więcej, jest dzieckiem, ulec więc musi. Cudownym zaprawdę sposobem stało mi się wiadome wszystko to, co się tutaj stało i cudownym sposobem dostałem się do ciebie, panie, to też trzeźwo biorąc rzeczy — widzę, że nie ma żadnej już dla nas nadziei, gdy nawet ty, panie, zabraniasz mi wszelkiego działania. Zaś poczynanie moje, sposób mój jeden lub drugi, daćby nam mogły napewno szczęśliwy wynik. Więc muszę coś przedsięwziąć, a ty mi tylko powiedz, panie, który z projektów moich zdaje ci się być lepszy? A więc — mam iść do pana d‘Epinay?
— Nie.
— A więc mam wykraść Walentynę?
— Nie, nie, nie!
— Ależ, wielki Boże! skądże zatem pomocy możemy oczekiwać? Pan przecież nas nie wybawi z niedoli?
Wzrok starca promieniał.
— Pan mógłby nam przyjść z pomocą?
— Tak.
— Jesteś tego pewien?
— Tak.
W oku starca tak wielka widniała niezłomność, taka pewność siebie, że nie można było wątpić.
— Dzięki ci, panie, za twe dobre chęci. Lecz jakim sposobem, jeżeli cud boski nie przywróci ci mowy, przykuty do krzesła i niemy, mógłbyś być zdolen do przeciwstawienia się temu związkowi?
Uśmiech rozjaśnił twarz starca, uśmiech niezwykły, nadprzyrodzony.
— Więc rozkazujesz nam czekać?
— Tak.
— Ależ akt ślubny?
Znów ten sam uśmiech w twarzy i oczach.
— Chcesz pan wyrazić, iż akt ten nie będzie podpisany?
— Tak.
Ta obietnica bezwładnego starca wzbudziła cień niewiary w duszy młodzieńca, co się odbiło natychmiast na jego twarzy.
Zauważył to natychmiast paralityk. Uśmiech znikł z jego twarzy, a wyraz jego oczu stał się gniewny i surowy.
— Gniewasz się na mnie, panie? — zawołał wtedy młodzieniec strwożony.
Wyraz twarzy starca pozostał niezmieniony, oczy ciskały gniewne błyskawice.
— Czegoż chcesz ode mnie? Domagasz się zapewne, bym wierzył, bez wątpień żadnych, twym słowom?
Wyraz twarzy Noirtiera złagodniał.
— Więc żądasz, bym ci przysiągł, że zaniecham swych planów, że pozostanę bezczynny?
— Tak.
Wzrok starca wyrażał taką niezachwianą pewność siebie, taką wiarę w zwycięstwo, iż Morrel ulegając poniewoli tej potężnej umysłowości, podniósł z determinacją w górę rękę i rzekł uroczyście:
— Przysięgam! Przysięgam na mój honor, że nie rozpocznę żadnych zabiegów.
— Dobrze — wyraził wzrok starca.
— A teraz, co mi rozkażesz, panie? Mam może się oddalić?
— Tak.
Młodzieniec powstał wtedy i ukłonił się na znak, iż zastosuje się do wyrażonej przez starca woli, przed wyjściem odezwał się jednak w te słowa jeszcze:
— Czy pozwolisz, panie, bym cię uścisnął, jak syn oddany, tak właśnie, jak przed chwilą uczyniła to twa wnuczka?
Wzrok starca rozjaśniał taką tkliwością, iż nie było można wątpić, że wyrażał przyzwolenie.
Młodzieniec przycisnął wtedy usta do czoła starca w tem samem miejscu, na którem jego narzeczona złożyła niedawno swój pocałunek.
Potem skłonił się z szacunkiem i wyszedł.
W przedpokoju już czekał na niego stary Wawrzyniec, który słyszał, niewątpliwie, całą rozmowę, i który go przeprowadził w milczeniu przez wszystkie zakręty ciemnego korytarza, następnie doprowadził do bocznych drzwi, na ogród wychodzących; drzwi te otworzył następnie i młodzieniec tym sposobem znalazł się poza obrębem pałacu.
Przebiec ogród, dostać się do kraty, znaleźć się wreszcie po drugiej stronie — było dla niego dziełem jednej chwili.
Gdy znalazł się w swym ogrodzie, odetchnął nakoniec swobodnie, wyprowadził na ulicę swój mały powozik i ruszył wyciągniętym kłusem na ulicę Meslay.
Na zegarze kościelnym biła wtedy pierwsza po północy.
GRÓB FAMILIJNY.
W dwa dni po zdarzeniach, w poprzednim rozdziale przez nas opisanych, bardzo liczne grono osób z najwyższego towarzystwa paryskiego zebrało się o godzinie jedenastej rano przed bramą pałacu de Villefort. Długi sznur powozów zajmował całe prawie przedmieście Saint Honore.
Pomiędzy ekwipażami temi jeden wyróżniał się szczególnym swym kształtem. Był to rodzaj furgonu na czarno pomalowanego. On to właśnie poprzedzać miał orszak żałobny.
Dowiadywano się, a w końcu dowiedziano się, iż w furgonie tym złożona była trumna ze zwłokami margrabiego de Saint Meran. Przybyli na jeden pogrzeb, dwom odrazu towarzyszyć mieli.
Orszak, jak o tem wspomnieliśmy już, był bardzo liczny. Margrabia de Saint Meran, wysoki dygnitarz, wierny sługa Ludwika XVIII-go i Karola X-go, miał bardzo wielu przyjaciół, którzy, łącznie z osobami zaprzyjaźnionemi z domem de Villefortów, utworzyli orszak nader okazały.
Obydwa ciała miały być razem pochowane na cmentarzu Pere Lachaise, gdzie oddawna pan de Villefort miał już swój grób familijny. W grobowcu tym od lat złożone już było na sen wieczny ciało biednej Renaty, z którą teraz jej rodzice, po wieloletniej rozłące, znów połączyć się mieli.
Paryż, zawsze ciekawy, zawsze skory do uczestniczenia w orszakach pogrzebowych, wziął udział i w tym pogrzebie, ażeby odprowadzić na miejsce wiecznego spoczynku doczesne szczątki zmarłych arystokratów.
W jednym z powozów, — Beauchamp, Debray, Albert, de Morcef i Chateau Renaud rozprawiali z ożywieniem o tym niezwykłym wypadku nagłej prawie śmierci.
— Nie minął rok jeszcze — mówił Chateau Renaud — jak widziałem panią de Saint Meran w Marsyljii; powracałem wtedy z Algieru, a widząc ją miałem wrażenie, że żyć ona będzie do lat stu conajmniej, do tego stopnia zdawała się być zdrową, ruchliwą i pełną sił żywotnych. Ileż lat mieć ona mogła?
— Siedemdziesiąt — odpowiedział Albert — tak mi przynajmniej mówił Franciszek. To też nie wiek ją zabił, lecz zgryzota, jaka ją ogarnęła po śmierci margrabiego.
— Jaka jednak była ostateczna przyczyna tej śmierci? — zapytał Debray.
— Zdaje się, że zapalenie mózgu, czy też apopleksja.
— Apopleksja? — odezwał się Beauchamp — ależ to rzecz absolutnie nie do uwierzenia. Pani de Saint Meran była przecież osobą małego wzrostu, szczupła i raczej nerwowa, aniżeli krwista. No, a osoby tego typu na apopleksję umierają niezmiernie rzadko.
— Bez względu na to co było przyczyną śmierci margrabiny, panna de Villefort, tem samym i przyjaciel nasz, Franciszek d‘Epinay, odziedziczają olbrzymi majątek.
— Fortuna ta podwoi się jeszcze z chwilą śmierci starego Noirtiera.
— O, to jeszcze nieugięty starzec — zrobił uwagę Beauchamp — to stary republikanin z 1794 roku, ten sam, który w roku 1813-m miał odwagę powiedzieć Napoleonowi: „Najjaśniejszy Panie!... zbliżasz się do upadku, ponieważ cesarstwo twe jest, jak młoda łodyga nazbyt wzrostem wybujała; wróć więc pod skrzydła rzeczypospolitej. Damy krajowi nową i dobrą konstytucję, a ja ci, Najjaśniejszy Panie, ręczę wtedy za świeżą, liczącą pół miljona armję i przepowiadam nowe Austerlitz i Marengo. Ideje nie zamierają, chociaż zdają się drzemać czasami; lecz wtedy budzą się zawsze silniejsze, aniżeli w chwili, gdy się do snu układały“.
— Zdaje się — rzekł Albert — że on i ludzi traktuje jak ideje. Ale mniejsza o to, ważniejsze, iż on podobno nie może się obejść absolutnie bez swej wnuczki. Jakąż w takim razie mieć będzie pociechę z takiej żony Franciszek? Ale gdzież on jest, ten nieszczęśliwy przyszły mąż?
— W pierwszym zaraz powozie, razem z panem de Villefort, który go traktuje już jako członka rodziny.
W każdym powozie, za pogrzebem podążającym, podobne co do treści toczyły się rozmowy. Wszędzie dziwiono się tym dwom nieomal nagłym zgonom; nikt jednak nie podejrzewał strasznej tajemnicy, którą pan d‘Avrigny odkrył prokuratorowi królewskiemu w czasie nocnej przechadzki.
Po godzinie dopiero kondukt żałobny stanął u wrót cmentarza. Czas był spokojny, choć niebo zachmurzone, to znaczy, iż odpowiadało najlepiej ono smutnemu obrzędowi.
Pośród tłumów, które dążyły wraz z orszakiem, Chateau Renaud spostrzegł i Morrela. Przybył sam jeden, szedł samotny, bez żadnego towarzystwa, zdala od wszystkich, wąską ścieżyną świerkami wysadzoną.
— Więc i pan tutaj? — zapytał młody arystokrata — znasz pan tedy pana de Villeforta? Dlaczegoż nigdy nie spotkałem pana u niego?
— Nie mam zaszczytu znać pana prokuratora — odpowiedział Morrel — znałem panią de Saint Meran.
W chwili tej zbliżyli się Albert z Franciszkiem.
— Jakkolwiek nie jest to miejsce nazbyt stosowne do prezentacji — przemówił Albert — nie bądźmy zabobonni. Panie Morrelu, pozwól, abym ci przedstawił pana Franciszka d‘Epinay, mego najzacniejszego współtowarzysza podróży, z którym całe Włochy zwiedziłem. Tobie zaś, drogi Franciszku, powiem, iż w panu Maksymiljanie Morrel pozyskałem od niedawna nowego przyjaciela.
Morrel, zanim podał swą rękę, zawahał się przez chwilę zapytując siebie, czy to nie będzie nikczemną hipokryzją dawać uścisk dłoni człowiekowi, przeciwko któremu walczy się potajemnie? Przyszła mu jednak na myśl przysięga dana, staremu Noirtierowi, przybrał więc, o ile tylko był zdolen to uczynić, obojętny wyraz twarzy i wypełnił zimno towarzyski zwyczaj.
— Panna de Villefort musi być bardzo zbolała? — zapytał Chateau-Renaud.
— O, tak!... Jest smutna i ogromnie zmieniona. Dziś rano zaledwie ją poznać zdołałem.
Te zwyczajne słowa sprawiły Morrelowi boleść niewymowną. Nietylko ze względu na ich treść, ale że ten człowiek widział Walentynę i z nią mówił, gdy on...
Młody i zapalony oficer z ogromnym wysiłkiem jedynie zdołał zapanować nad sobą, odszedł jednak bardzo szybko, w towarzystwie Chateau Renaud, w stronę grobu, przed którym cały orszak pogrzebowy przed chwilą się właśnie zatrzymał.
— Wspaniałe pomieszczenie — rzekł Beauchamp, przypatrując się pomnikowi — przepyszny pałac letni i zimowy. I ty zamieszkasz w nim kiedyś mój Franciszku drogi, boć przecie niezadługo należeć będziesz do tej rodziny. Co do mnie, to wolał bym domek na wsi, maleńką mogiłkę gdzieś pod drzewami, ażeby mego biednego ciała nie przytłaczała taka olbrzymia masa kamieni.
— Czemże jest życie — odezwał się Debray — jak nie wyczekiwaniem w przedpokoju śmierci?
Po ukończeniu obrzędów religijnych, część zebranych rozchodzić się zaczęła.
Chateau Renaud, Albert i Morrel odeszli w jedną stronę, Debray i Beauchamp w drugą.
D‘Epinay pozostał z de Villefortem, a gdy nakoniec rozejść się mieli, ten ostatni zapytał:
— Kiedyż się zobaczymy, panie baronie?
— Jestem zawsze na pańskie rozkazy — odpowiedział d‘Epinay.
— To możebyśmy pojechali razem?
— Ależ jeżeli to nie sprawi panu różnicy?...
Morrel scenę tę obserwujący zdaleka, nie bez słuszności niepokoić się zaczął.
Villefort i Franciszek wrócili tymczasem na przedmieście St. Honore.
Prokurator królewski, po przybyciu do pałacu, nie przemówił do nikogo słowa, zaprowadził natomiast swego przyszłego zięcia do swego gabinetu, gdzie mu wskazał krzesło z prośbą, ażeby odpocząć zechciał, a następnie w te do niego odezwał się słowa:
— Muszę ci przedewszystkiem zakomunikować, baronie, w formie, że tak powiem urzędowej, ostatnią wolę margrabiny, wyrażoną na parę chwil przed śmiercią. Otóż ostatniem życzeniem zmarłej było, ażeby ślub jej wnuczki odbył się jaknajprędzej, bez względu na żałobę. Jak ci wiadomo zapewne, pani de Saint Meran cały swój majątek zapisała w przeddzień swej śmierci, Walentynie. Komunikuje ci zaś to, byś wiedział jak ma być spisana intercyza ślubna. Idź więc do notarjusza i poproś go, by ci pokazał wszystkie akta, sprawy tej dotyczące. Notarjusz, pan Dechams, mieszka przy placu Beauve.
— Sądzę, iż podpisanie aktu ślubnego, w tak smutnych chwilach byłoby dla panny Walentyny sprawą przykrą.
— Jestem pewien, iż córka moja, panie baronie z poddaniem się spełni ostatnią wolę swej babki, a że i z mej strony żadne przeszkody nie zachodzą, przeto spodziewam się, że i ty, baronie, nie będziesz miał nic przeciwko temu, by formalności ślubne zostały załatwione jak najprędzej.
— A żałoba? — spróbował się jeszcze opierać Franciszek.
— Bądź pan spokojny. Formy przyzwoitości zostaną zachowane. Po załatwieniu formalności podpisania aktu ślubnego, córka moja pojedzie do swych dóbr, Saint Meran, gdzie przebywać będzie trzy do czterech miesięcy, w towarzystwie mej żony, a swej macochy.
— To byłby najlepszy sposób wyjścia z kłopotliwego położenia — przyznał d‘Epinay — ja tymczasem zająłbym się urządzeniem mieszkania w Paryżu.
— Jeżeli się zgadzasz, to możeby było najlepiej odpisać akt ślubny dziś jeszcze? Posłałbym po notarjusza, przejrzelibyśmy tutaj wspólnie raz jeszcze intercyzę ślubną, ewentualnie zmienili ją w szczegółach, no i za jakąś godzinę wszystko byłoby załatwione. Ślub kościelny wzięlibyście dopiero, po powrocie mej córki do Paryża...
— Zgadzam się na wszystko — powiedział d‘Epinay — o jednę tylko rzecz chciałbym prosić pana, o to mianowicie: by Albert de Morcef i Raul de Chateau Renaud byli obecni przy podpisaniu aktu. Są to przyjaciele moi.
— Będzie panu przyjemniej, zapewne, osobiście ich o to poprosić. A więc idź. Za godzinę czekać będę wraz z Walentyną w tym samym salonie na przyjście panów.
D‘Epinay przyobiecał, iż dołoży wszelkich usiłowań, ażeby się nie spóźnić i wyszedł pospiesznie.
De Villefort wtedy udał się do córki i zawiadomił ją, iż podpisanie aktu ślubnego będzie miało miejsce za godzinę, rozkazuje jej przeto, by się odpowiednio do tego przygotowała.
Gdy po domu rozeszła się ta niespodziewana wieść, — powstało zdumienie ogólne. Nawet pani de Villefort nie dawała jej początkowo wiary. W Walentynę zaś uderzyła, jak piorun. Spojrzała błędnie dookoła, zdając sobie dobrze z tego sprawę, że zło oczekiwane przyszło wreszcie i że teraz żadnego już niema ratunku.
Chciała pobiec do dziadka, przez ogród uciec wreszcie, pan de Villefort spotkał ją jednak na schodach, wziął za rękę i zaprowadził tak, przemocą nieomal, do salonu.
W przedpokoju spotkała biedna panienka Wawrzyńca, któremu rozpaczliwym wzrokiem dała poznać, co się w jej sercu dzieje.
Niezadługo do salonu przyszła również i pani de Villefort wraz z małym Edwardkiem. I ona była — nie to, żeby smutna — lecz jakby znużona, wyczerpana.
Gdy usiadła, natychmiast wzięła swego synka na kolana i z konwulsyjnem drżeniem od czasu do czasu przyciskała go do piersi.
Wkrótce dał się słyszeć turkot pojazdów, wjeżdżających na dziedziniec.
W jednym z nich przyjechał notarjusz, w drugim Franciszek ze swymi przyjaciółmi. Po chwili wszyscy przybyli zgromadzili się już w salonie.
Walentyna była tak blada i mizerna, że niebieskie żyłki na jej skroniach rysowały się jak najwyraźniej.
Franciszek czuł się również wzruszony.
Chateau Renaud i Albert spoglądali po sobie ze zdziwieniem. Obrzęd pogrzebowy przedstawiał obraz niemniej smutny, jak ten, który miał się rozpocząć.
Notarjusz przygotowawszy wszystko systematycznie, zajął miejsce w szerokiem krześle, a po włożeniu na nos okularów zwrócił się naprzód do Franciszka.
— Czy pan jesteś Franciszkiem de Quesnel, baronem d‘Epinay? — zapytał zimno, tonem urzędowym, wiedząc doskonale do kogo przemawia.
— Tak, panie, ja nim jestem — odpowiedział Franciszek.
Notarjusz skłonił się.
— Winienem pana uprzedzić — rzekł następnie — że związek pański z panną de Villefort zmienił w zupełności rozporządzenia pana Noirtier, dotyczące jego wnuczki. Cały majątek bowiem, który miał spaść na nią, zapisał z tego powodu na ubogich. Zwracam jednak przy tej sposobności uwagę, że ze względu na to, iż testator miał prawo rozporządzać tylko częścią swego majątku, zaś ofiarował na ubogich cały, testament jego może być bardzo łatwo zwalony i uznany za nieważny.
— Tak jest — uzupełnił przemowę notarjusza de Villefort — czuję się wszelako w obowiązku dodać, że dopóki ja żyję, testament mego ojca pozostanie nienaruszony.
— Panie — odpowiedział d‘Epinay — przykro mi niewymownie, iż w obecności panny de Villefort są poruszane podobne kwestje. Nie pytałem wcale, jaki posiada ona majątek, zwłaszcza że i tak, po jego uszczupleniu o kapitał pana de Noirtiera, jest on znacznie większy od mojego. Ja zawieram związek ten dlatego jedynie, iż widzę w nim swe osobiste szczęście, a nie dla majątku.
Walentyna, gdy usłyszała słowa te, uczyniła ledwo dostrzegalny gest podzięki, przyczem ciche łzy popłynęły po jej licach.
— A więc dajmy pokój — odezwał się de Villefort, zwracając się do swego przyszłego zięcia — wszystkim tym majątkowym sprawom. To tylko dodaćbym pragnął, iż testament wspomniany nie może w niczem obrażać pana i jest jedynie dowodem, wskazującym na osłabienie władz umysłowych pana Noirtier. Albowiem nie to ma on za złe swej wnuczce, iż wychodzi ona za pana, lecz że wychodzi wogóle za mąż. Starość jest egoistyczna, panie baronie, i nic się na to poradzić nie da.
Zaledwie pan de Villefort skończył swą przemowę, a Franciszek zdążył podziękować mu za te dowody przychylności, gdy do salonu wszedł, nie wołany, stary sługa Noirtiera, Wawrzyniec.
— Panowie — rzekł głosem dziwnie uroczystym — pan Noirtier de Villefort pragnie pomówić natychmiast z panem Franciszkiem de Quesnel, baronem d‘Epinay.
Stary sługa, zupełnie tak samo jak notarjusz, wymienił wszystkie tytuły narzeczonego, jakby w obawie, by przypadkiem kto inny wezwania tego nie wziął do siebie.
Gdy ucichł głos sługi, de Villefort zadrżał, pani de Villefort opuściła ręce, Walentyna wreszcie zbladła jeszcze bardziej, zerwała się z krzesła i tak pozostała, jak alabastrowa statua.
Notarjusz spojrzał na pana de Villeforta.
— Prośba twego pana jest niemożliwa do spełnienia — zabrał wtedy głos pan prokurator królewski — pan baron d‘Epinay nie może teraz opuścić salonu.
— Pan mój — oświadczył bardzo stanowczo Wawrzyniec — prosi pana barona o łaskawe przybycie do niego natychmiast, ponieważ musi on porozmawiać z nim o sprawach bardzo dużego znaczenia.
— To kochany mój dziadunio Noirtier mówi już teraz? — odezwał się Edwardek.
Ten więcej niż nie na miejscu koncept nazbyt rozpieszczonego dziecka został nawet przez panią de Villefort przyjęty milczeniem, ze względu na zbyt wielką powagę chwili.
— Pan mój uprzedza, że jeżeliby pan baron d‘Epinay nie zechciał przyjść do niego, — dodał Wawrzyniec — to każe się wtedy znieść do salonu.
— Walentyno — odezwał się wtedy de Villefort — zechciej się udać, proszę, do dziadka swego i zapytaj go się, co to wszystko ma znaczyć?
Panna de Villefort już zmierzała ku drzwiom, lecz pan prokurator zatrzymał ją słowy:
— Poczekaj — i ja pójdę z tobą.
— Zechciej pan wybaczyć — wmieszał wtedy swój głos baron d‘Epinay — ponieważ pan Noirtier ze mną widzieć się pragnie, najprostszą będzie przeto rzeczą, gdy ja przedewszystkiem udam się do niego. Bardzo nawet szczęśliwy będę, że mieć będę sposobność złożenia mu wyrazów mego szacunku. Od bardzo dawna tego pragnąłem.
— A to na co? — rzekł w odpowiedzi na deklarację tę de Villefort z widocznym niepokojem w głosie — nie zadawaj sobie zbytecznego trudu.
— Bardzo przepraszam pana — rzekł na to stanowczym tonem Franciszek — nie mogę jednak pominąć sposobności przekonania pana Noirtiera, że nieuzasadnioną, być może, ma do mnie antypatję, którą w każdym razie starać się będę zwalczyć mym najgłębszym szacunkiem.
Przeciw woli takiej, i to w podobnej formie wyrażonej, de Villefort nie mógł już oponować, to też nie pozostawało mu nic innego, jak w milczeniu podążyć za przyszłymi małżonkami, którzy szli do pokoju pana Noirtier.
Pozostali w salonie panowie: Chateau Renaud i Morcef z coraz większem spoglądali na siebie zdumieniem.
PROTOKUŁ.
Noirtier czekał już na gości, ubrany w czarny strój wizytowy.
Gdy trzy oczekiwane osoby weszły do jego pokoju, paralityk spojrzał na drzwi, a wtedy Wawrzyniec zamknął je natychmiast.
— Pamiętaj — szepnął de Villefort do Walentyny, która aż drżała cała z radosnej nadziei — pamiętaj, że gdyby pan Noirtier chciał ci objawić cośkolwiek takiego, co mogłoby zerwać twe małżeństwo, to ja, ojciec, zabraniam ci go rozumieć.
Walentyna przyjęła słowa te w milczeniu.
Wtedy de Villefort zbliżył się do ojca i rzekł:
— Oto jest pan Franciszek d‘Epinay — powiedział — którego pragnąłeś mieć u siebie, a który posłuszny twemu wezwaniu, przybył do ciebie! Pragnęliśmy wszyscy oddawna spotkania tego i byłbym niewymownie szczęśliwy, gdyby chwila ta dowiodła, jak bardzo sprzeciwianie się twe związkowi temu było bezzasadne.
Noirtier na słowa te odpowiedział spojrzeniem, które przejęło dreszczem Villeforta.
Następnie patrzeć zaczął na Walentynę, a gdy ta się doń zbliżyła, utkwił wzrok w szufladzie biurka.
— Mam otworzyć tę szufladę, czy tak, dziaduniu?
— Tak.
Wtedy panna de Villefort spełniła dany jej rozkaz, przyczem ujrzano, iż w szufladzie się znajdowały jakieś papiery, zaś z boku leżał kluczyk stalowy, małe arcydzieło sztuki ślusarskiej.
— Mam ci podać te papiery dziadku?
— Nie.
— A więc kluczyk?
— Tak.
Wzrok starca zwrócił się wtedy na małe starożytnej roboty biureczko, w kącie pokoju stojące i przez wszystkich zapomniane.
— Czy mam kluczykiem tym otworzyć jednę z szuflad biureczka tego? Którą? Lewą może?
— Nie.
— Więc prawą.
— Tak.
Walentyna otworzyła wskazaną szufladę i wydostała z niej plikę papierów.
— Czy papiery te mam ci podać, dziaduniu?
— Nie.
— Ależ w takim razie w szufladzie tej nic już niema — zawołała głosem pełnym bólu Walentyna.
Oczy paralityka zwróciły się na słownik.
— A, rozumiem — i natychmiast zaczęła wymawiać litery alfabetu. Przy „S“ wzrok starca ją zatrzymał.
Położyła na kolanach starca słownik, na literze „S“ otworzony, a następnie zaczęła palcem przesuwać po słowach od góry do dołu. Przy słowie „skryty“, zamknęło się oko paralityka.
— A więc w tej szufladzie jest coś skrytego — domyśliła się Walentyna.
— Tak.
— Któż zna tę skrytkę?
Noirtier spojrzał na drzwi, któremi przed chwilą wyszedł służący.
— Czy Wawrzyniec? Mam go więc zawołać?
— Tak?
Walentyna podeszła do drzwi, otworzyła je i przywołała starego sługę.
Przez cały czas „rozmowy“ powyższej Noirtiera z wnuczką, de Villefort potem się oblewał, niepokojem dręczony, co do Franciszka, to ten stał zdumiony, więcej — osłupiały.
Wawrzyniec nie pozwolił na siebie czekać, lecz ukazał się natychmiast.
— Wawrzyńcze — powiedziała Walentyna — dziadek mój kazał mi wziąć klucz z tej oto szuflady, a następnie otworzyć szufladę tego oto biurka, ma być tutaj coś skrytego i że tobie jest wiadoma ta tajemnica. Pokaż nam tę skrytkę.
Stary sługa spojrzał na swego pana.
— Tak, chcę tego — mówiło przenikliwe oko starca.
Wawrzyniec nacisnął w pewnem miejscu tajemną sprężynę, a gdy jedna z deseczek odskoczyła, wydobył ze skrytki zwój papierów.
— Komuż mam oddać te papiery? Czy panience?
— Nie.
— A więc panu baronowi d‘Epinay?
— Tak.
Zdziwiony niepomiernie, Franciszek wystąpił naprzód.
— Ja mam wziąć te papiery? — zapytał.
— Tak.
D‘Epinay odebrał wtedy papiery, rozerwał wstążkę i rzucił okiem na kopertę, na której zobaczył napis „Oddać po mojej śmierci przyjacielowi memu, jenerałowi Durand, który, umierając, przekaże, z kolei, pakiet ten synowi swemu z poleceniem by go przechowywał jak najstaranniej, jako dokument nader wielkiej wagi“.
— Cóż mam zrobić z papierami temi? — zapytał d‘Epinay.
— Zapewne zachować u siebie zapieczętowane — rzekł prokurator królewski.
— Nie, nie!... zaoponował żywo paralityk.
— Żądasz może, kochany dziadku, ażeby pan d‘Epinay je przeczytał?
— Tak.
— Czy zrozumiałeś, panie baronie? — zapytała d‘Epinay‘a Walentyna — dziadek mój prosi, ażebyś przeczytał te papiery.
— Usiądźmy w takim razie — rzekł zniecierpliwiony prokurator — bo to zajmie nam zapewne sporo czasu.
— Siądźcie — wyraził wzrok starca.
Lecz jeden tylko de Villefort skorzystał z zaproszenia, Walentyna bowiem stanęła przy dziadku, wsparła rękę o jego fotel, zaś Franciszek stanął vis a vis starca.
— Czytaj pan — wyraził wzrok Noirtiera.
Franciszek rozerwał kopertę i zaczął czytać:
— Wypis z protokułu, sporządzonego na posiedzeniu klubu bonapartystów przy ulicy Ś-go Jakóba, dn. 5 lutego 1815-go roku.
Głos czytającego załamał się przy dacie. Właśnie w dniu 5 lutego 1815 r. jego ojciec został zamordowany!
De Villefort i Walentyna nieprzerwanie milczeli, oko starca natomiast zdawało się mówić: czytaj, czytaj...
Ulegając woli tej, d‘Epinay rozpoczął czytanie.
„Niżej podpisani: Ludwik Beaurepaire, pułkownik artylerji, Stefan Dechamp, jenerał brygady, i Klaudjusz Lecharpal, zarządzający dobrami państwowemi, oświadczają niniejszem, iż dn. 4 lutego 1815 r. nadszedł list z Elby, polecający względności i ufności członków klubu bonapartystów — jenerała Flawjana de Quesnel, który, służąc cesarzowi od 1804 do 1814 roku, był całkiem, jak się zdawało, oddany dynastji Napoleona, pomimo tytułu barona, jakim go Ludwik XVIII od dóbr Epinaya obdarzył.
List ten był istotnie adresowany do Quesnel i upraszał go, aby się znajdował na posiedzeniu powyżej wzmiankowanego klubu w dn. 5 lutego.
W liście nie była wymieniona ani ulica, ani numer domu, w którym posiedzenie odbyć się miało, był on bez podpisu, przytem informował jednak generała, iż o ileby się zgodził, to przyjdą po niego i zabiorą o godzinie 9-ej wieczór.
O godzinie 9-ej, sam prezes klubu przybył do jenerała. Był on do wyjścia przygotowany, prezes oświadczył mu, iż zostanie wprowadzony, o ile pozwoli sobie zawiązać oczy.
Jenerał de Quesnel zgodził się na warunki, dając słowo honoru, iż nie będzie się starał rozpoznawać drogi, ani też domu, do którego go wprowadzą.
Konie jenerała stały na dziedzińcu gotowe do wyjazdu, prezes oświadczył jednak jenerałowi, iż własnym powozem jechać nie może, albowiem na nicby się zdało zawiązywać oczy panu, gdy jego stangretowi byłby wiadomy adres.
— Jakże tedy zrobimy? — zapytał de Quesnel.
— My mamy własny powóz — powiedział prezes.
— Jakże możesz być pan pewien swego stangreta i powierzać mu tak wielkiej wagi tajemnice, gdy memu, przez roztropność, powierzyć jej nie chcesz?
— Nasz stangret — oświadczył prezes — jest jednym z członków klubu. Zawiezie nas rzeczywisty radca stanu.
— Tym sposobem — rzekł jenerał z uśmiechem — unikniemy jednego niebezpieczeństwa, ale narażamy się na drugie, że nas wywrócić może.
Żart ten notujemy tutaj jako dowód, iż jenerał jechał na posiedzenie w pogodnym stanie ducha, nie będąc do tego bynajmniej zmuszanym.
Gdy jenerał i prezes wsiedli do powozu, ten ostatni zawiązał jenerałowi oczy fularową chustką.
W drodze prezes spostrzegł, iż jenerał usiłuje patrzeć przez chustkę, przypomniał mu więc dane słowo honoru.
— A prawda, przepraszam — rzekł wtedy jenerał.
Powóz zatrzymał się w alei św. Jakóba, jenerał wysiadł, wspierając się na ramieniu prezesa, godności którego nie domyślał się nawet, uważając go za prostego członka klubu. Po przejściu kilkudziesięciu kroków byli już w klubie.
Posiedzenie było już otwarte, członkowie klubu, uprzedzeni o mającem nastąpić wprowadzeniu nowego członka klubu, stawili się w komplecie.
Gdy jenerał znalazł się już w sali, prezes pozwolił mu zdjąć chustkę z oczu, a wtedy przybyły zdziwił się bardzo, gdy ujrzał bardzo wielu znajomych, o których sądził dotychczas, że są zagorzałymi rojalistami.
Zapytany, czy jest przychylny sprawie? — jenerał odpowiedział, iż list z Elby powinien mówić za niego“.
Franciszek przerwał czytanie.
— Ojciec mój był rojalistą — powiedział — zbyteczną więc było rzeczą zapytywać się o jego przekonania, które były znane wszystkim.
— Czytaj, czytaj dalej — mówiło oko starca.
„Prezes — czytał dalej Franciszek — zwrócił się wtedy do Jenerała z żądaniem, by wyraźniej swe credo polityczne zdeklarował. Pan de Quesnel odpowiedział wtedy, iż pragnąłby przedtem się dowiedzieć, czego od niego mają zamiar żądać?
Oświadczono wtedy jenerałowi, iż klub otrzymał list z Elby z wiadomościami, dotyczącemi rychłego powrotu Cesarza, a także zapowiedź drugiego listu, który przywieźć ma dowódca statku Faraon, należącego do kupca Morrela, oddanego zupełnie sprawie. W tym drugim liście miało być więcej szczegółów, dotyczących powrotu.
W czasie czytania tego listu jenerał, którego uważano już za członka klubu, okazywać zaczął uczucia wstrętu i oburzenia.
— Jakie jest zdanie twoje o liście tym, jenerale? — zapytał go prezes.
— Myślę, iż niedawno przysięgliśmy Ludwikowi, nie godzi się łamać dla excesarza dane słowo.
Odpowiedź była tak jasna, iż nie mogło być już wątpliwości co do tego, jakie wzmiankowany jenerał wyznaje zasady.
— Jenerale — zawołał wtedy prezes — nie znamy żadnego Ludwika XVIII, ani ex-cesarza. Jest tylko jeden Cesarz Napoleon, oddalony chwilowo od swego państwa przez gwałt obcych i zdradę niektórych poddanych.
— Darujcie, panowie — odpowiedział jenerał. — Być może, że dla was nie istnieje król Ludwik XVIII, lecz ja go, cóż poradzić na to? — uznaję, czego dowodem najlepszym, iż przyjąłem tytuł barona i piastuję godność marszałka polnego.
— Panie — odpowiedział na to prezes, tonem surowym, powstając przytem z miejsca — uważaj dobrze na to, co mówisz i zastanów się, słowa te stwierdzają, iż mylono się, licząc na ciebie, żeśmy się na tobie zawiedli. Zwierzyliśmy się ci ze wszystkiem, a teraz okazuje się, iż postąpiliśmy nieostrożnie, że tytuł i stopień przywiązały cię do rządu, który ci je ofiarował, a który my właśnie mamy zamiar wywrócić. Nie zmuszamy cię do tego, bynajmniej, abyś nam udzielił swej pomocy, nie wciągamy bowiem do swego stowarzyszenia nikogo wbrew jego woli; będziemy jednak zmuszeni domagać się od ciebie, abyś postąpił teraz jak człowiek uczciwy.
— Uważasz pan tedy — odpowiedział de Quesnel — że człowiek uczciwy, po odkryciu spisku powinien milczeć; otóż ja uważam, iż byłoby toż samo, jakbym został wspólnikiem waszym“.
— O mój ojcze! — jęknął Franciszek, przerywając czytanie — teraz rozumiem, dlaczego zostałeś zamordowany!
Walentyna mimowoli rzuciła wzrok pełen uznania na młodzieńca, który w tem uniesieniu synowskiem wyglądał bardzo pięknie.
De Villefort oddawna wstał już z krzesła i nerwowo przechadzał się po pokoju.
Noirtier śledził wzrokiem wyraz twarzy każdego z obecnych, zachowując w swej postawie godność, pełną surowości i spokoju.
Franciszek, po swym wybuchu, podniósł znów rękopis do oczu i czytał:
„Zostałeś pan — rzekł prezes — zaproszony na to posiedzenie; nikt cię tu nie wciągnął gwałtem. Żądano od pana, byś pozwolił sobie zawiązać oczy. Czyniąc zadość tym żądaniom, mogłeś być aż nadto przekonanym, że my nie pracujemy, bynajmniej nad utworzeniem tronu Ludwika XVIII-go, nie mielibyśmy bowiem powodu dokładać tylu starań dla uchronienia się przed okiem policji. Być może, iż jest to wygodną rzeczą przywdziewać maskę dla podejścia cudzej tajemnicy, lecz z nami nie będzie to tak łatwa znów sprawa! Nie, mój panie, musisz teraz wyraźnie i szczerze się wypowiedzieć, za kim jesteś? Za królem, czy też za cesarzem?
— Jestem rojalistą — odpowiedział jenerał — przysięgałem Ludwikowi XVIII-mu i dochowam mu wierności.
Po słowach tych na sali zapanowało głuche milczenie, potem zaczęto szemrać. Lecz prezes powstał, nakazując ciszę.
— Jesteś pan natyle poważnym człowiekiem — rzekł — iż musisz zdawać sobie sprawę z tego, jakie następstwa pociągnąć za sobą musi twa tak głośno złożona deklaracja. Przysięgnij jednak na honor, iż nie wyjawisz nic z tego, coś tu widział i słyszał, a puścimy cię wolno.
Jenerał obejrzał się wkoło i ujrzał wszędzie spojrzenia tchnące niechęcią. Nie uląkł się ich wszelako, przeciwnie z całą siłą zawołał:
— Nie przysięgnę.
— A więc zginiesz — rzekł spokojnie prezes.
Jenerał postąpił wtedy parę kroków naprzód i głośno powiedział:
— Mam syna, winienem przeto pomyśleć o nim, skoro mnie otaczają mordercy.
— Jenerale — odpowiedział z godnością prezes zgromadzenia — jeden człowiek ma zawsze prawo znieważać pięćdziesięciu, jest to przywilej słabości. Źle jednak czyni ten, kto przywileju tego nadużywa. Więc radzę ci jeszcze, przysięgnij.
Jenerał, poskromiony tą wyższością prezesa zgromadzenia, zawahał się, a w końcu zbliżając się do stołu prezesa zapytał:
— Jaka jest rota przysięgi?
— Taka: „Przysięgam na honor, iż nie wydam przed nikim na świecie, co słyszałem i widziałem dnia 5 lutego 1815 roku, pomiędzy godziną 9 a 10 wieczorem w nieznanym mi z nazwy klubie, przyczem oświadczam, iż na śmierć zasłużę, jeśli tej przysięgi mojej nie dotrzymam“.
Jenerał, po krótkim namyśle, powtórzył słowa przysięgi. A gdy to uczynił, rzekł:
— A teraz chciałbym się stąd oddalić. Czy jestem wolny?
Prezes powstał, dał polecenie trzem członkom zgromadzenia, ażeby mu towarzyszyli i wsiadł z jenerałem do powozu, po uprzedniem zawiązaniu mu oczu. W liczbie tych członków był i powożący, który przywiózł jenerała.
— Dokąd pan chcesz, abyśmy cię odwieźli?
— Dokądkolwiek, bylebym jak najprędzej pozbył się waszego towarzystwa — odpowiedział pan d‘Epinay.
— Zechciej się liczyć, panie, ze słowami — rzekł wtedy prezes, ponieważ nie jesteś już na zgromadzeniu i masz przed sobą pojedyńczych już tylko ludzi. Nie znieważaj ich przeto, jeżeli nie pragniesz być zmuszonym do zdania rachunku ze swych słów.
Pan d‘Epinay nie chciał jednak zrozumieć tego i rzekł:
— Jest was czterech i dlatego czujecie się tak mężni i odważni.
Wtedy prezes kazał zatrzymać powóz. Było to właśnie na rogu ulicy Ormes.
— Z jakiego powodu tutaj kazałeś pan zatrzymać powóz? — zapytał d‘Epinay.
— Ponieważ pan — odparł prezes — znieważyłeś człowieka, który domagać się będzie teraz honorowego zadośćuczynienia.
— Otóż nowy sposób mordowania ludzi pod płaszczykiem honoru — zawołał jenerał.
— Ani jednego słowa więcej, panie — krzyknął prezes — jeśli nie chcesz, bym cię miał za nikczemnika, który słabości jako tarczy używa. Jesteś pan sam jeden, a więc z jednym z nas tylko mieć będziesz do czynienia; masz szpadę przy boku, ja zaś — w tej oto lasce; brak ci świadków, a więc jeden z tych panów będzie świadkiem twoim. A teraz, jeśli chcesz, możesz odsłonić oczy.
Jenerał zerwał chustkę natychmiast.
— Będę więc nakoniec wiedział, z kim mam do czynienia.
Otworzono drzwiczki powozu i czterech mężczyzn wysiadło z niego“.
Franciszek przerwał raz jeszcze czytanie, ocierając zimny pot, z czoła mu spływający. — Był to widok, istotnie, przerażający, patrzeć na syna, jak ze drżeniem, blady, wczytuje się w nieznane mu dotychczas szczegóły śmierci swego ojca.
Walentyna miała złożone ręce jak do modlitwy.
Noirtier patrzył na de Villeforta z wyrazem najwyższej dumy.
Franciszek znów się wziął do czytania.
„Było to, jak to już zaznaczyliśmy powyżej, dn. 5 lutego. Od trzech dni panował mróz do pięciu stopni dochodzący, to też schody, ku rzece wiodące, były pokryte lodem. Jenerał był wysokiego wzrostu i otyły, z tej przyczyny zejście po oślizgłych schodach nie było dla niego rzeczą zbyt łatwą.
Noc była ciemna, brzeg rzeki lodem i śniegiem pokryty, woda rzeki była czarna, głęboka, płynęły po niej białozielone bryły lodu.
Jeden ze świadków poszedł po latarnię, przy jej świetle broń opatrzono.
Szpada prezesa, jako z laski dobyta, była krótsza o dziesięć centymetrów od szpady przeciwnika i bez rękojeści.
Jenerał d‘Epinay zażądał, ażeby na broń pociągnięto losy, lecz prezes, głosem nie dopuszczającym opozycji, orzekł, że każdy z przeciwników winien walczyć własną bronią.
Latarnię umieszczono na jakimś słupie i obaj przeciwnicy stanęli naprzeciwko siebie.
Światło, padające na dwie szpady tworzyło błyskawice, ludzi zaledwo było można widzieć, z przyczyny mgły i ciemności.
Jenerał d‘Epinay uchodził za jednego z lepszych szermierzy, został jednak do tego stopnia gwałtownie zaatakowany, od pierwszych skrzyżowań szpad poczynając, iż zachwiał się i upadł.
Świadkowie sądzili, iż padł zabity, przeciwnik jednak, wiedząc, iż go nie dotknął, podał mu rękę i pomógł wstać.
Zdarzenie to, zamiast ułagodzić, zwiększyło jeszcze gniew jenerała, tak iż z furją napadł na przeciwnika. Ten jednak nie ustąpił ani kroku. Po trzykroć jenerał się cofał i tyleż razy ponownie rzucał się do ataku.
Aż nakoniec upadł powtórnie.
Myślano, iż się poślizgnął, jak za pierwszym razem, że jednak leżał ciągle w jednej postawie, bez ruchu, świadkowie przystąpili do niego, chcąc go podnieść. Jeden z nich biorąc go za rękę, uczuł wilgotne ciepło. Była to krew. Jenerał pozostający czas jakiś w omdleniu, wrócił do przytomności nakoniec i rzekł:
— Acha, postawiono mnie do walki z zawadjaką jakimś, czy też pułkowym fechmistrzem!
Prezes nic nie odpowiedział, zbliżył się tylko do jednego ze świadków, i zaginając rękaw, pokazał rękę dwukrotnie pchniętą; potem rozpiął surdut i kamizelkę i pokazał pierś zranioną, z której krew obficie broczyła. Nie wydał jednak najmniejszego jęku.
Jenerał d‘Epinay wpadł w powtórne omdlenie, a po pięciu minutach skonał“.
Franciszek przeczytał ostatnie wyrazy głosem tak przytłumionym, iż trudno było je dosłyszeć. A gdy skończył, odetchnął głęboko, przeciągnął ręką po oczach i zamilkł na chwilę.
Po chwili czytać zaczął dalej:
„Prezes wszedł na schody, schowawszy szpadę do laski, a ślady swe za każdym krokiem znaczył krwią na śniegu. Gdy wstąpił na schód ostatni, dał się słyszeć głośny plusk fali.
To świadkowie, po stwierdzeniu, iż jenerał skonał istotnie, rzucili jego ciało do rzeki.
Stwierdzamy niniejszem przeto, iż jenerał de Quesnel zginął w pojedynku jak najbardziej formalnym, a nie w zasadce lub skrytobójczo.
Na stwierdzenie tego zredagowaliśmy niniejszy dokument, który własnoręcznemi potwierdzamy podpisami, aby kiedyś, któraśkolwiek z osób działających nie została oskarżona o zabójstwo rozmyślne, z zasadami honoru niezgodne.
(Podpisy) Beaurepaire-Dechamp-Lecharpal“.
Gdy Franciszek skończył to przerażające dla syna czytanie, Walentyna była zalana łzami, Villefort zaś, cały drżący, usiłował wzrokiem błagalnym wyprosić na nieugiętym starcu, ażeby powstrzymał piorun, mający uderzyć za chwilę.
Po chwili ciszy, przerwać której nikt nie miał odwagi, odezwał się d‘Epinay do Noirtiera:
— Panie, ponieważ cała ta straszna tajemnica jest ci wiadoma niewątpliwie w najdrobniejszych szczegółach, nie odmawiaj mi ostatniej i jedynej pociechy i powiedz nazwisko prezesa klubu, aby było mi wiadome: kto jest zabójcą mego biednego ojca?
Villefort, obłąkany prawie, niepewną ręką szukać zaczął klamki u drzwi, by uciec, nie widzieć, nie słyszeć. Walentyna, która niejednokrotnie widziała na ręku dziadka dwie blizny po ranach szpadą zadanych, nagłym ruchem w tył się cofnęła.
— Dobrze — wyraził wzrok Noirtiera.
— O pani — zawołał wtedy Franciszek — pomóż mi zrozumieć, udziel mi swej pomocy, bym mógł poznać prawdę.
Noirtier utkwił wzrok w słowniku.
D‘Epinay z nerwowem drżeniem wziął foljał do ręki i wymienił kolejno głoski alfabetu, aż do „J“.
Przy literze tej starzec przymknął oko.
Walentyna skamieniała wprost ze zgrozy, rękoma zakryła oczy.
Franciszek przesuwać zaczął tymczasem palcem z góry na dół, po kartkach słownika, gdy doszedł do wyrazu „Ja“ — starzec zamknął oko.
— Ty, panie! — zawołał Franciszek, chwytając się rękoma za włosy — ty, panie, byłeś prezesem klubu bonapartystów i ty zabiłeś mego ojca?
— Tak — powtórzyło oko starca.
Franciszek padł na krzesło, z resztek sił wyzuty, zaś de Villefort otworzył drzwi i wyszedł przez nie spiesznie, ponieważ ogarnął go lęk, aby nie zagasił resztki życia, tlejącej w sercu straszliwego starca.
POSTĘPY ANDRZEJA CAVALCANTI.
Pan major Cavalcanti, ojciec Andrzeja, zaraz nazajutrz po odbiorze sumy, należnej mu od barona Danglarsa, wyjechał z Paryża, nie dlatego bynajmniej, by pełnić dalej służbę w Armji Jego Cesarskiej Mości Cesarza Austrjackiego, lecz, aby zasiąść przy rulecie u wód w Lukka, gdzie był znany jako jeden z najgorliwszych graczy.
Pan Andrzej, po jego wyjeździe, przez parę dni udawał zasmuconego, aczkolwiek jego ojciec przed wyjazdem oddał mu wszystkie papiery, świadczące, iż miał honor być synem hrabiego Bartłomieja Cavalcanti i jego żony, margrabianki Corsarini z domu.
Przez ten krótki czas w Paryżu zrobił on olbrzymie postępy i w towarzystwie nadsekwańskiej stolicy obracał się z taką swobodą, jakby w niej przebywał od dziecka. Od paryskiego wyższego świata nauczył się żyć i cenić każdego nie podług tego czem jest, lecz według tego, za kogo uchodzić pragnie.
— A zresztą, czegóż wymagają w tak zwanym wyższym świecie? By dobrze się wysławiać, ubierać przyzwoicie, grać szeroko, no i przegrane płacić natychmiast.
Andrzej, który wszystkie te zalety posiadał w stopniu najzupełniej wystarczającym, bardzo szybko zajął w świecie tym należne sobie stanowisko. Nazywano go panem hrabią, mówiono wszędzie, że ma sześćdziesiąt tysięcy franków rocznego dochodu, a także, iż jego ojciec posiada skarby wprost nie przeliczone.
Tak stały sprawy pana Andrzeja Cavalcantiego w świecie paryskim, gdy pewnego pięknego południa hrabia Monte Christo pojechał odwiedzić barona Danglarsa. Nie zastał go w domu, zaproszono więc hrabiego do baronowej, która, naturalnie, przyjęła tak miłego gościa.
Od czasu znanego czytelnikom naszym obiadu w Auteuil, pani baronowa nie mogła choćby już myśleć tylko o Monte Christo bez lekkiego drżenia.
Jeżeli jednak nazwisko hrabiego budziło w sercu baronowej niepokój, to jego obecność, wprost przeciwnie, była dla niej źródłem dużej przyjemności, wydawało się rzeczą niepodobną, aby człowiek o tak zachwycającej powierzchowności mógł żywić przeciwko niej złe zamiary. To też przyjęła ona hrabiego z uśmiechem najzupełniej życzliwym.
W saloniku znajdowała się również i panna Eugenja, która siedziała na kanapce w pozie niedbałej, zaś przed nią w pozie ugrzecznionej stał pan Andrzej Cavalcanti, ubrany czarno, jak bohater Goethego, obuty w lakierowane trzewiki, w białych jedwabnych pończochach. Na małym palcu jego prawej ręki tęczowe blaski rzucał piękny brylant, z którym — mimo rad Monte Christo — próżny młodzieniec rozstać się nie chciał.
Zabawiał panią i pannę Danglars rozmową, mówił kwieciście, czule, od czasu do czasu wzdychając i rzucając zabójcze spojrzenia.
Panna Eugenja była jak zawsze: dumna, piękna, zimna i szydercza. Żadne spojrzenie, żadne westchnienie Andrzeja nie uszło jej uwagi; do jej serca jednakże, co było widoczne, nie przenikały one napewno, jakby serce to było ochraniane tarczą Minerwy.
Eugenja skłoniła się hrabiemu bardzo zimno i prawie natychmiast przeszła do swego małego saloniku-pracowni, skąd wkrótce dał się słyszeć śpiew na dwa głosy, w towarzystwie fortepianu.
Monte Christo zrozumiał wtedy, iż panna Danglars woli towarzystwo swej przyjaciółki, panny Ludwiki d‘Armilly, niż jego, a nawet Andrzeja Cavalcanti.
Zaczął zabawiać więc swą rozmową panią domu, obserwując przytem Andrzeja, który usiadł w pobliżu drzwi do buduaru panny Eugenji prowadzących, lecz przekroczyć ich nie śmiał.
Na to wszedł bankier.
Naprzód spojrzał na Monte Christo, ale zaraz potem na Andrzeja.
— Dlaczegóż to panny nie zaprosiły hrabiego na swą ucztę artystyczną? — zapytał Andrzeja.
— Niestety, nie jest mi to wiadome — odpowiedział zapytany, z westchnieniem jeszcze bardziej rozgłośnem, niż zazwyczaj.
Danglars wtedy wszedł do saloniku swej córki i ujrzał, iż obie panny na jednej siedziały sofce, zajęte śpiewem, przyczem towarzyszyły sobie na fortepianie do śpiewu jedną ręką każda, z nadzwyczajną wprawą, łatwością i precyzją.
Widok tych dwóch panien połączonych uściskiem tworzył bardzo piękny rodzajowy obrazek. Panna d‘Armilly — była to drobna i szczupła blondynka, z obfitemi włosami, w puklach na szyję spadającemi, z nieco zamglonem okiem; słowem była podobna do Madonny Perugina.
Monte Christo również się nieco zbliżył i rzucił na grupę tę badawcze i ciekawe spojrzenie. Po raz pierwszy zdarzyła mu się sposobność ujrzenia panny d‘Armilly, aczkolwiek tak bardzo wiele o niej słyszał.
— Dlaczegóż to tak zazdrośnie bronicie, by i inni rozkoszować się mogli muzyką? — zapytał bankier, wchodząc do saloniku swej córki. Mówiąc to, zaprosił gestem do siebie Andrzeja, a następnie, po krótkim tam pobycie, powrócił do większego salonu, zamykając drzwi za sobą, bądź mimowoli, bądź też umyślnie.
Wkrótce potem głosy panien umilkły i dał się słyszeć głos Andrzeja, przy akordach fortepianu w jakiejś śpiewce korsykańskiej.
Gdy hrabia przysłuchiwał się z uśmiechem tej śpiewce, w której znikał Andrzej, a ujawniał się Benedykt, pani Danglars wysławiała przed Monte Christem moc duszy swego męża.
Bo oto nie dalej jak dziś rano właśnie, z przyczyny pewnego bankructwa w Medjolanie stracił on do czterechkroć stu tysięcy franków.
Pochwała była istotnie zasłużoną, albowiem hrabia nigdy nie wyczytałby z twarzy barona, iż tak dotkliwa spotkała go strata, gdyby sama baronowa nie udzieliła mu tej wiadomości, albo lepiej, — gdyby on sam nie wiedział już przedtem o tem, za pomocą swych wszechmocnych środków, zdobywających każdą tajemnicę.
— No, rzecz idzie dobrze — pomyślał hrabia — zacny baron już zaczyna ukrywać przed ludźmi swe straty, gdy przed miesiącem — prawie, że się niemi chwalił.
Potem odezwał się głośno:
— Mąż pani zna tajemnice giełdy tak dobrze, że z pewnością bez trudności odzyskać potrafi to, co stracił wypadkiem.
— Ależ panie — rzekła pani Danglars — jesteś pan w błędzie, jak i wielu innych, mąż mój gry giełdowej nawet nie próbuje.
— Ach, prawda! Mówił mi przecież o tem, zdaje się, że pan Debray. Ale a propos — co się z panem Debrayem takiego dzieje?... nie widziałem go bowiem coś już od dni czterech?
— A wie pan, że ja go od dość dawna nie widziałam również — odpowiedziała pani Danglars ze spokojem wprost zdumiewającym — lecz zdaje mi się, że chciałeś, hrabio, coś powiedzieć o panu Debray, a ja ci przerwałam...
— Chciałem powiedzieć, że to pan Debray mi właśnie wspominał, jeżeli się nie mylę, że grą giełdową zabawiasz się właśnie ty, pani?...
— Przyznam się szczerze, że tak było istotnie. Ale to należy już do przeszłości, zarzuciłam bowiem grę zupełnie.
— Pozwól mi powiedzieć sobie, że zrobiłaś źle. Fortuna kołem się toczy.
Pani Danglars nie odpowiedziała nic, lecz zarumieniła się silnie.
— Ot, opowiadano mi, że ci, którzy grali na bony neapolitańskie, podorabiać się mieli fortun podobno.
— Ja, niestety, nigdy ich nie miałam! Dajmy jednak pokój tej rozmowie, hrabio, bo wyglądamy, doprawdy, jak dwaj ajenci giełdowi. Pomówmy raczej o tych biednych Villefortach, których od jakiegoś czasu wprost złe fatum prześladuje.
— Cóż tam takiego zdarzyć się mogło? — zapytał Monte Christo z doskonale udaną naiwnością.
— O tem wiesz pan zapewne, iż w kilka dni po śmierci margrabiego de Saint Meran zmarła i jego żona, już w domu Villefortów?
— Tak, to było mi już wiadome, ale przecież, jak mówi Klaudjusz do Hamleta, jest to prawo natury: rodzice umierają przed dziećmi i dzieci po nich płaczą, przyjdzie czas, że i dzieci kiedyś umrą również, a dzieci dzieci tych opłakiwać będą skon rodziców swoich.
— Ale to jeszcze nie wszystko, państwo de Villefort bowiem mieli wydać córkę swą za mąż.
— Za pana Franciszka d‘Epinay jeżeli się nie mylę?...
— Tak jest, młodzieńcza nieposzlakowanej wartości. Otóż pan d‘Epinay miał podobno cofnąć się w ostatniej chwili.
— Czyż to możliwe?... A nie są pani wiadome wypadkiem powody tego kroku?
— Nie.
W tej chwili do rozmawiających zbliżył się Danglars, który po wyjściu z pokoju córki przeglądał przy oknie, zasłonięty portjerą, ostatnie wiadomości giełdowe.
— Jakżeż mogłeś zostawić pana Cavalcantiego sam na sam z Eugenją? — odezwała się do męża baronowa.
— Jest tam przecież jeszcze i panna d‘Armilly — odpowiedział bankier.
— Ten książę Cavalcanti jest istotnie pełnym zalet młodzieńcem — mówił dalej Danglars, zwracając się do Monte Christa. — Jak myślisz jednak, hrabio, czy jest on istotnie księciem?
— Ręczyć za to nie mogę — odpowiedział zapytany. — Przedstawiono mi jego ojca jako margrabiego, lecz stało się to z tej przyczyny może, iż stary Cavalcanti, jako arystokrata rodu bardzo starożytnego, lekceważy sobie, być może, nowoczesne tytuły. Tak zupełnie jak u nas Rohanowie...
— Zechciej wziąć pod uwagę — wróciła baronowa do poprzedniego tematu — iż byłoby to dla nas bardzo nieprzyjemne, gdyby tak przypadkiem pan de Morcef odwiedził nas teraz i zastał pana Cavalcantiego w pokoju Eugenji...
— Doskonale, baronowo, rzecz określiłaś, mówiąc „wypadkiem“ bo istotnie byłaby to rzecz bardzo niezwykła, gdyby raczył nas odwiedzić gość tak bardzo rzadki.
— Gdyby jednak się zjawił i zastał tego młodzieńca przy Eugenji, mógłby być z tego powodu bardzo nie w humorze.
— On? Cóż za przypuszczenie! Nic nie upoważnia do stawiania wniosków, by miał on dla córki naszej jakieś inne uczucia prócz obojętności. A zresztą, co mnie to obchodzić może, czy będzie on kontent, czy może przeciwnie?
— Jednakże... gdyśmy już tak daleko zaszli...
— Czyż istotnie tak bardzo znów daleko?
— Pan wice-hrabia Albert de Morcef — zameldował w tej samej chwili lokaj, drzwi otwierając.
Usłyszawszy anons ten, baronowa, jakby sprężyną podrzucona, chciała pójść po córkę, by ją sprowadzić do salonu, lecz Danglars przytrzymał ją za rękę.
— Proszę dać pokój — rzekł.
Monte Christo udał, że nie zauważył całej tej sceny.
Albert de Morcef wyglądający bardzo dobrze i wesoło, gdy wszedł do salonu, skłonił się przedewszystkiem głęboko baronowej, następnie przywitał się z Danglarsem poufale, a z hrabią serdecznie. Po dokonaniu tych formalności zwrócił się do pani domu z zapytaniem:
— A panna Eugenja? czy nie słaba wypadkiem?
— O bynajmniej — rubasznie odpowiedział za żonę Danglars — czuje się jak najlepiej. Jest właśnie w tej chwili zajęta muzyką wraz z panem Cavalcantim.
Albert, aczkolwiek dotknięty niewątpliwie, zachował jednak twarz marmurową.
— Pan Cavalcanti — rzekł — ma podobno bardzo piękny głos tenorowy; panna Eugenja — wspaniały znów sopran i gra na fortepianie jak Thelberg.
— Rzeczywiście zgadzają się wybornie — przyznał Danglars, podkreślając tonem znaczenie tych słów.
Albert jednakże nie zrozumiał (tak się przynajmniej zdawało) tego dwuznacznika, aczkolwiek był on aż nadto wyraźny.
— I ja być może, jestem muzykalny — odpowiedział — tak przynajmniej mówili moi metrowie, dziwna rzecz jednak, głos mój, mimo to, z niczyim jak dotychczas zgodzić się nie mógł... z sopranem zwłaszcza.
Na odpowiedź tę, Danglars uśmiechnął się tylko, a śmiech ten miał znaczyć: „gniewasz się, kochanku“.
Po chwili przykrego milczenia, Morcef, jakby o niczem nie było dotąd mowy, zapytał powtórnie baronowej:
— Czy mógłbym złożyć me uszanowanie pannie Eugenji?
— Poczekaj, poczekaj!... proszę cię, wice-hrabio — rzekł Danglars, przytrzymując młodzieńca za rękę — posłuchajmy jeszcze tej cudownej arji: tra, la, la... la, la... Jakież to piękne! Zaraz się skończy, za chwilę. Wybornie! Wspaniale!... Brawo, brawo, brawo! — wołał bankier, klaszcząc w ręce.
— Rzeczywiście cudownie! Co za piękny śpiew i skończenie dobre wykonanie — zgodził się Albert. — Istotnie, lepiej śpiewać niż książę Cavalcanti, już chyba nie można... Powiedziałem: „książę“, bo tak właśnie go zatytułowałeś, panie baronie, wszak prawda? Wracając jednak do naszych zachwycających śpiewaków, to powinienbyś nam zrobić przyjemność, baronie, iść do córki i uprosić ją, by wraz z księciem Andrzejem zaśpiewała nam coś jeszcze.
Ten chłód i swoboda młodzieńca zdetonowały Danglarsa, wziął tedy na stronę Monte Christa i rzekł do niego z cicha:
— Jakie jest pańskie zdanie o tem wszystkiem?
— Myślę, iż jego krew ma temperaturę lodu i że jest to nie do wybaczenia. Cóż jednak już teraz poradzić można, gdy pan się zobowiązał?
— Ja się zobowiązałem oddać swą córkę człowiekowi, któryby ją kochał, a nie takiemu, dla którego jest ona najzupełniej obojętna. Spójrz pan tylko na niego! Dumny, zimny, wyniosły, zupełnie jak ojciec. Gdyby przynajmniej miał majątek taki, jak Cavalcanti naprzykład, mniej możnaby na to zważać. Na honor, jeszcze nie mówiłem o tem z moją córką, zdaje mi się jednak, że gdyby miała dobry gust...
— A, daruj pan — przerwał wywody Danglarsa Monte Christo, — być może, iż mnie przyjaźń zaślepia, jednakże według mego zdania pan de Morcef jest prześlicznym młodzieńcem. To też możnaby prawie ręczyć za to, iż uszczęśliwiłby on pańską córkę, prędzej czy później zrobi on karjerę niezawodnie, tak jak jego ojciec.
— Ach, ten ojciec, właśnie mający przeszłość dość tajemną!
— Nie pojmuję, skąd ta nagła zmiana w poglądach?... Boć przecież jeszcze przed miesiącem uważałeś pan związek ten za nader pożądany? A i dla mnie, osobiście, jest to dosyć przykre, ze względu na to, iż w moim właśnie domu poznałeś pan pana Cavalcantiego, którego... przyznać muszę, tak dobrze jakbym nie znał i wcale za niego nie ręczę.
— Ale ja go poznałem dobrze i to mi wystarcza — rzekł bankier — jest przedewszystkiem bardzo bogaty...
— Najzupełniej nie jestem pewien tego. Prawda, iż poręczyłem za niego, ale do wysokości nędznych 60.000 franków wszystkiego.
— Otrzymał bardzo staranne wychowanie.
— Zapewne... Jednakże panu nie wypada tak odrazu dążyć do zerwania... Morcefowie liczą bardzo na ten związek.
— Doprawdy? Niechże zatem wybiją go sobie z głowy. To też byłbym panu bardzo wdzięczny, gdybyś tak zechciał hrabiemu Morcefowi napomknąć parę słów w tej mierze.
— Baronie, kochany baronie! — zawołał Albert — perorujesz tak głośno, że przeszkadzasz nam słuchać.
— Postaram się o ściszenie swego głosu, szanowny żartownisiu — odpowiedział Albertowi Danglars z grymasem niezadowolenia, zaś zwracając się do Monte Christa ciągnął dalej — czy byłbyś więc pan tak dobry powiedzieć to hrabiemu Morcefowi?
— Jeżeli pan tego żądasz, to mu zakomunikuję.
— Niech mu pan to powie w tej formie, iż życzyłbym sobie, ażeby on formalnie poprosił mnie o rękę mej córki dla syna swego, a wtedy przy omawianiu warunków możnaby już łatwo znaleźć punkt sporny, któryby doprowadził do zerwania.
— Brawo, brawo, brawo! — wołał Albert, przedrzeźniając barona, gdy ucichły ostatnie tony śpiewanego duetu.
Danglars złem okiem spojrzał na młodzieńca, lecz nie mógł mu nic odpowiedzieć, gdyż lokaj właśnie coś mu szepnął do ucha.
— Muszę wyjść na chwilę — rzekł tylko do Monte Christa — lecz wrócę natychmiast, to też proszę cię, hrabio, nie odchodź, mam bowiem ci coś do powiedzenia.
Baronowa, korzystając z nieobecności męża, otworzyła natychmiast po jego wyjściu drzwi do buduaru córki, a wtedy znajdujący się w salonie, mieli możność ujrzenia, jak bardzo blisko przy sobie siedziała para śpiewaków.
Albert z wesołym uśmiechem skłonił się pannie Danglars, zaś ona, bynajmniej nie zmieszana, oddała mu ukłon, zimny jak zazwyczaj.
Cavalcanti tylko zdawał się być zaaferowany bardzo i bardzo nisko skłonił się Albertowi, który w odpowiedzi zaledwie kiwnął mu głową, w sposób wyrażający jawną impertynencję.
Podano herbatę, a w tej chwili do salonu wszedł Danglars, widocznie przejęty.
— Przyjmowałem właśnie kurjera, przybyłego z Grecji — rzekł do Monte Christa.
— Jakże się tam miewa król Otton? — zapytał Albert tonem najwyraźniej szyderczym.
Danglars spojrzał nań przeciągłym wzrokiem i nic nie odpowiedział.
— Wyjdziemy może razem? — zapytał wtedy Albert Monte Christa.
— Ależ doskonale — odpowiedział hrabia.
Morcef nie mógł zrozumieć, z jakich przyczyn baron spojrzał podobnym nań wzrokiem, lecz spojrzenie to zauważył, to też natychmiast rzekł cicho do Monte Christa:
— Czy zauważyłeś hrabio, jak ten pan spojrzał na mnie? — Cóż to za wiadomości przyjść mogły z Grecji?
— A skądże ja mogę o tem wiedzieć?
— Ponieważ z twych opowiadań o Grecji wywnioskowałem, iż stosunki tego kraju są ci doskonale znane.
Monte Christo zamiast odpowiedzi uśmiechnął się tylko, uśmiechem takim, jakim uśmiechamy się zazwyczaj, gdy nie chcemy dać żadnej odpowiedzi.
— Pójdę w takim razie do pani Danglars i do jej kawalera, ażeby mu powiedzieć, parę grzeczności przy pożegnaniu — rzekł Albert do hrabiego, odchodząc.
Do Monte Christa zbliżył się wtedy Danglars ze słowy:
— Wiesz, hrabio, iż doskonały miałeś pomysł, doradzając mi, bym napisał do Grecji. Wprost potworna historja łączy się z temi dwoma słowami: „Fernand i Janina“. Zajdź kiedy do mnie, to ci ją opowiem.
Po tych słowach barona, Monte Christo pożegnał się z całem towarzystwem i wyszedł w towarzystwie Alberta.
Tym sposobem pan Andrzej Cavalcanti został panem pola bitwy.
HAYDE.
Zaledwie powóz hrabiego ruszył z przed pałacu Danglarsów, Albert, hamowany dotąd względami przyzwoitości, parsknął wymuszonym śmiechem i zawołał:
— Jak pan myślisz, że użyję zwrotu, jakiego użył król Karol IX, mówiąc do Katarzyny de Medicis po nocy Ś-go Bartłomieja: czy rolę swoją dobrze odegrałem?
— Jaką?
— Przy instalacji mego współzawodnika o względy panny Danglars?
— Jakiego znów współzawodnika?
— Cóż u Boga!... hrabio, twego protegowanego przecież, pana Andrzeja Cavalcanti!
— Tylko proszę cię, wice-hrabio, bez żartów podobnych. Ja nigdzie i nigdy pana Cavalcantiego nie protegowałem, u pana Danglarsa zwłaszcza.
— Gdybyś go protegował, hrabio, miałbym ci istotnie to do zarzucenia... Na szczęście, młodzieniec ten żadnej protekcji nie potrzebuje, o ile się zdaje.
— Więc sadzisz, wice-hrabio, że pan ten stara się o względy panny Danglars?
— Jestem tego pewien. Przewraca oczami, wzdycha, śpiewa... jednem słowem modli się do ręki panny Eugenji dumnej...
— Że tak jest, mam na to dowody: panna Eugenja ledwo raczy mi odpowiadać, panna d‘Armilly, jej przyjaciółka, nie odpowiada mi wcale, no a ojciec, szanowny baron Danglars, robi mi wprost impertynencje.
— Jakże ogromnie, co do tego ostatniego punktu przynajmniej, mylisz się, wicehrabio!
— A to jakim sposobem?
— Pan baron zobowiązał mnie dziś właśnie, bym udał się do hrabiego de Morcefa, by ten formalnie poprosił go o rękę córki dla ciebie, ponieważ uważa, iż ten stan narzeczeństwa zbyt długo się przeciąga.
— Tego, kochany hrabio, nie zrobisz przez wzgląd na mnie.
— Owszem, zrobię. Nie mówmy o tem więcej. Powiedz mi lepiej, wice-hrabio, dlaczego to od jakiegoś czasu nie widuje się u baronowej Debraya?
— Podobno zaszło tam jakieś nieporozumienie i to nie pomiędzy Debrayem a baronową, lecz Debrayem, a baronem samym.
— I cóż ich poróżnić mogło? — zapytał Monte Christo z udaną naiwnością — tak dobrze żyli przecież ze sobą?...
— A, są to już tajemnice Izydy, o których ja nic wiedzieć nie mogę. Gdy pan Cavalcanti wejdzie do rodziny, to go będziesz mógł, hrabio, o to zapytać.
Powóz, gdy Morcef kończył mówić te słowa, stanął właśnie przed pałacem hrabiego.
— Już przyjechaliśmy tedy — zawołał Monte Christo — szkoda! Zaledwie mamy wpół do jedenastej. Możebyś zechciał wicahrabio, zajść do mnie na chwilę?
— Najchętniej.
— Zrobisz nam, Baptysto, herbaty — rzekł hrabia, wchodząc do salonu.
Służący wyszedł bez słowa odpowiedzi, a w dwie minuty potem wrócił do salonu, niosąc na tacy przyrządy herbaciane, wraz z całą zastawą.
— Zaprawdę — rzekł Morcef — zazdroszczę panu nie jego olbrzymiego majątku, bo być może, iż są od ciebie bogatsi, nie rozumu, bo i Beaumarchais miał go conajmniej tyleż, lecz twej służby. Zawsze milczącej, a spełniającej dane rozkazy z taką szybkością, jakby z góry wiedzieli, czego od nich zażądają.
— Cóż w tem tak znów niezwykłego? — Po prostu znają moje przyzwyczajenia, to też zawsze są przygotowani na to, by zadość uczynić mi mogli. Że tak jest, mógłbyś się, wicehrabio, przekonać naocznie. Możebyś tak czegoś pragnął do herbaty?
— Naturalnie, iż z przyjemnością wypaliłbym fajkę, jaką do tego stopnia wybornie umieją przyrządzać w twym domu, iż ją nad cygaro przekładam.
Monte Christo bez słowa zbliżył się do dzwonka, i zadzwonił.
Za chwilę drzwi się otworzyły i wszedł Ali z dwoma nargilami w rękach.
— To prawdziwe czary — zawołał Morcef.
— Bynajmniej — odpowiedział hrabia — lecz rzecz najzwyklejsza w świecie. Alemu przecież od bardzo dawna jest wiadome dobrze, iż ja przy kawie lub herbacie zawsze palę, że zaś się dowiedział, iż wróciłem nie sam, lecz w towarzystwie pana, jak również, iż zażądałem herbaty, bez trudu więc mógł wywnioskować że niezadługo zażądam od niego fajek, no i odpowiednio się do tego przygotował.
— No, jest to wyjaśnienie tylko, a każde wyjaśnienie jest wyjaśnieniem tylko, które nie zmieni mego przekonania, iż u ciebie dzieje się wszystko jak w bajce. Ale co to ja słyszę?...
I zaczął się przysłuchiwać dźwiękom, które dochodziły z za kotary. Ktoś grał najwidoczniej na gitarze.
— Kochany wicehrabio — rzekł Monte Christo — jak widzę, zły los wszędzie cię prześladuje dzisiejszego wieczora muzyką. Zaledwie uciekłeś od fortepianu panny Danglars, gdy tu znów wpadłeś na gitarę mojej Hayde.
— Hayde!... Cóż to za piękne imię! Czyż są na tej ziemi kobiety, co się tak, jak w poematach lorda Byrona, nazywają?...
— Bez wątpienia. Hayde jest imieniem nieznanem we Francji, ale dość pospolitem w Albanji i Epirze. Otóż i ta istota, nosząca to imię, a w mym domu się znajdująca, urodziła się na Wschodzie i jest moją niewolnicą. Jest moją niewolnicą aczkolwiek, gdy przychodziła na świat, to ją otaczały skarby, przy których są niczem bogactwa z tysiąca i jednej nocy. — Jest to notabene księżniczka krwi.
— I jakimże sposobem zostać mogła ona twoją, hrabio, niewolnicą?
— Ha, cóż chcesz, mój wicehrabio, zły los nie takie umie płatać figle.
— Gdyby to nie było niedyskrecją, tobym cię poprosił, hrabio, o opowiedzenie mi historji tej niewolnicy.
— Najchętniej, jeżeli mi tylko przyrzekniesz zachowanie tajemnicy.
— Daję ci na to słowo honoru, hrabio.
— Czy znasz, wicehrabio, historję baszy Janiny?
— Ali-Teleben nazywał się on, jeżeli tylko mnie pamięć nie myli. Jakżeż? — znam ją doskonale, przecież ojciec mój w jego armji służył właśnie i tam zrobił karjerę.
— Prawda. Zupełnie o tem zapomniałem. Otóż Hayde jest rodzoną córką Ali-Telebena i jego pierwszej małżonki, pięknej Vasiliki. Wszystko to nie przeszkodziło, iż kupiłem ją sobie na rynku w Konstantynopolu.
— Wiesz, hrabio, że u ciebie wszystko jest jak w bajce. Jeżeli więc chcesz, bym uwierzył, iż jest to rzeczywistość, to przedstaw mnie swej księżniczce.
— Dobrze. Pod dwoma jednak warunkami. Naprzód nikomu nie powiesz nigdy i nigdzie, że ją poznałeś, a następnie nie wspomnisz jej, iż twój ojciec służył u jej ojca.
— Przysięgam.
Hrabia uderzył wtedy ponownie w dzwonek, na którego dźwięk ukazał się Ali, któremu taki dał rozkaz:
— Powiedz Hayde, iż u niej będę pił kawę i że ją proszę o pozwolenie zaprezentowania jednego z moich znajomych.
Ali się skłonił i wyszedł.
— A więc zaraz tam pójdziemy. O jedno tylko poproszę cię jeszcze, hrabio, byś nie uczynił Hayde żadnych wprost pytań. Jeżeli będziesz pragnął czegoś się dowiedzieć zechciej do mnie się zwrócić, a wtedy już ja sam się zapytam.
— I na to zgoda.
Zjawił się Ali i bez słowa odsłonił drzwi, podnosząc w górę portjerę, czem wskazał, iż mogą przejść.
Hayde czekała w pierwszym odrazu pokoju, który był jej salonem, a oczy jej aż się powiększyły ze zdziwienia, ponieważ po raz pierwszy się to zdarzyło, by hrabia odwiedzał ją w towarzystwie obcego mężczyzny. Przyjęła gości siedząc w rogu sofy, na nogach skrzyżowanych, przybraną w jedwabne materje, złotem haftowane. Obok niej leżał instrument muzyczny.
Albert, po wejściu do tego salonu, jakby żywcem ze wschodu przeniesionego, stanął przy drzwiach oczarowany, cały pod wrażeniem piękności greczynki, tak wielkiej, o jakiej ludzie północy mieć nie mogą wyobrażenia!
— Kogoż mi tu przyprowadzasz? — zapytała Hayde hrabiego w języku nowogreckim — brata, przyjaciela, czy może tylko zwykłego znajomego?
— Przyjaciela — odpowiedział Monte Christo w tym samym języku.
— Jakże się nazywa?
— Hrabia Albert, ten sam, którego wyrwałem z rąk bandytów rzymskich.
— W jakim języku mam z nim rozmawiać?
Monte Christo zwrócił się do Morcefa z zapytaniem:
— Czy język nowogrecki jest ci znany, hrabio?
— Niestety — odpowiedział Albert — nie władam nawet starożytnym.
— A więc — odezwała się Hayde, — mówić będę albo po francusku, albo po włosku, jeśli panu memu się podoba, abym jednym z tych języków wyrażała moje myśli?
Monte Christo zastanowił się.
— Mów po włosku — rzekł po chwili.
— Jak się masz, przyjacielu — odezwała się wtedy do Morcefa Hayde, w pięknej mowie Danta — który w towarzystwie mego pana przychodzisz.
— Ali, kawy i fajek — dała rozkaz następnie.
Monte Christo wskazał Albertowi krzesło, sam zaś zajął miejsce przy małym stoliczku, pośrodku którego stała nargila a dookoła niej pełno żywych kwiatów, artystycznych statuetek i książek...
Ali wrócił, przynosząc nietylko fajki ale i kawę, dla Baptysty, bowiem, do apartamentu Hayde wstęp był zamknięty.
Morcef nie przyjął jednak fajki.
— Pal pan, proszę — rzekł Monte Christo — Hayde nie znosi wprawdzie dymu z cygar, jako dla jej powonienia przykrych, wonny tytuń wschodni wszelako pali sama.
Albert wziął wobec tego fajkę z ręki Alego, który wtedy natychmiast pokój opuścił.
Filiżanki z kawą stały przed każdym, postawione, na oddzielnych, niskich stolikach, na stoliczku Morcefa jedynie postawiono cukierniczkę. Monte Christo i Hayde bowiem pili kawę na sposób wschodni — nie osłodzoną.
— Od jak dawna bawisz pani w zachodniej Europie? — rozpoczął rozmowę Albert.
— Miałam pięć lat zaledwie, jak opuściłam swą ojczyznę, Grecję, — odpowiedziała Hayde — gdy oczy przymknę wszystko staje mi żywo w pamięci.
— Hrabio — rzekł zcicha Morcef do Monte Christo — pozwól, by Hayde opowiedziała mi coś z dziejów swego życia, coś o ojcu swoim. Nie pozwoliłeś mi, bym rozmawiał z nią o mym ojcu, jednakże może ona sama mi o nim coś powie; nie uwierzysz jak bardzo był bym szczęśliwy, gdyby tak piękne usta wymówiły imię mego ojca.
Monte Christo zwrócił się tedy do greczynki i rzekł do niej w języku nowogreckim, kładąc duży nacisk na swe słowa:
— Opowiesz nam o losie swego ojca, lecz ani słowa o zabójcy i zdradzie.
Hayde westchnęła głęboko, a ciemna chmurka przysłoniła jej czoło.
— Coś do niej mówił, hrabio? — zapytał cicho Morcef.
— Powiedziałem jej raz jeszcze, iż jesteś przyjacielem moim, że więc nie potrzebuje nic ukrywać przed tobą.
— Wspomnienia dzieciństwa mojego smutne są bardzo — opowiadać zaczęła greczynka — lat miałam cztery zaledwie, gdy matka moja, Vasilika obudziła mnie pewnego wieczoru. Gdy otworzyłam oczy, ujrzałam, iż była zalana łzami. Mieszkałyśmy wtedy na zamku, w Janinie. Wyniosła mnie, cicho płacząc, z komnaty mojej, a następnie spostrzegłam, iż schodzimy po szerokich schodach; przed nami szły służące mojej matki, z kuframi, zapełnionemi kosztownościami, jak brylanty, perły, złote łańcuchy...
Za służebnemi postępowała straż, z dwudziestu ludzi się składająca, uzbrojona w długie strzelby i pistolety.
Na schodach, wstrząsając sklepieniem, przebiegały olbrzymie cienie z pochodniami.
— Prędzej, prędzej — wołał głos z głębi galerji.
Na głos ten wszyscy pochylili się ku ziemi, jak kłosy gdy burza na nie spadnie. Ja nawet, w ramionach mej matki się znajdująca, zadrżałam;
— Był to głos mojego ojca.
Szedł naprzód ze wspaniałym karabinem w ręku, otrzymanym, od waszego cesarza, wsparty na ramieniu pierwszego wezyra.
Ojciec mój — dała wyjaśnienie Hayde — był wielkim wodzem. Cała Turcja przed nim drżała.
Albert mimo woli i wiedzy, zadrżał, usłyszawszy słowa te wypowiedziane dumnym głosem; zdawało mu się, iż jakiś wyraz ponury i straszny tlił się w oczach dziewicy, podobnej do Pytji, powołującej do życia zjawy przeszłości, gdy rozbudzała to wspomnienie krwawej postaci, którą śmierć tragiczna, olbrzymią uczyniła.
— Wkrótce — ciągnęła dalej opowiadanie Hayde — pochód zatrzymał się nad brzegami jakiegoś jeziora. Wsiedliśmy do łodzi. Pamiętam, że wiosła pogrążyły się w wodzie tak cicho, że najmniejszego nie wydawały szelestu. Oprócz wioślarzy, służebnych kobiet, ojca mojego, matki, Wielkiego Wezyra i mnie, nikogo więcej w łódce naszej nie było. Straż bowiem pozostała na brzegu, aby zasłaniać odwrót, gdyby zaszła tego potrzeba.
— Dlaczego płyniemy tak prędko? — zapytałam.
— Cicho, ma dziecino, cicho — odpowiedziała matka moja — my uciekamy.
Nie pojęłam narazie znaczenia tych słów. Dlaczego ojciec mój miałby uciekać?... On, tak potężny! Przecież godłem jego było: „Nienawidzą mnie, a więc mnie się boją!“
A jednak to była ucieczka, na którą ojciec się wkońcu zdecydował, zdecydować musiał. Gdyż załoga zamku Janiny długą walką znużona...
W tem miejscu Hayde zatrzymała się i spojrzała bacznie na Monte Christo, nie spuszczającego z niej wzroku.
— Mówiłaś pani — dopomógł pamięci Hayde Morcef, słuchający opowiadania z nadzwyczajną uwagą — mówiłaś pani, że załoga twierdzy zbyt długą walką znużona.
— Weszła w układy z Seraskierem Kurszydem, który był wyprawiony przez padyszacha dla pokonania mojego ojca. Wtedy dopiero ojciec mój, widząc, iż sobie nie da rady ze zbuntowaną załogą, postanowił swą ucieczkę, wysławszy przedtem do sułtana pewnego oficera z narodu Franków, w którym pokładał bezwzględną ufność...
— Czy przypominasz sobie, pani — odezwał się Albert — nazwisko tego oficera?
Monte Christo rzucił na odpowiadającą wzrok błyskawiczny.
— Nie pamiętam — odpowiedziała Hayde.
Albert chciał już wymienić nazwisko swego ojca, ale Monte Christo podniósł zwolna palec do ust, na znak milczenia i młodzieniec zamilkł, przypomniawszy sobie w porę swą przysięgę.
— Płynęliśmy ku wyspie, na środku jeziora się znajdującej, na której oddawna było przygotowane schronienie. Była to grota, znajdująca się w skałach, zwana Karaphygion. Służba zniosła tam sześćdziesiąt tysięcy worków ze złotem i kufry z kosztownościami, a także beczki z prochem. W workach było pięć miljonów franków, w beczkach 30,000 funtów prochu.
Przy beczkach postawił ojciec najwierniejszego ze służby swej, Selima.
Dzień i noc czuwał on z lontem zapalonym, a miał rozkaz wysadzenia wszystkiego w powietrze, na pierwszy znak ojca.
Nie pamiętam, jak długo żyliśmy w tej niepewności śmierci i życia, wiem, iż trwało to bardzo długo. Nakoniec dnia pewnego o brzasku, ojciec posłał po nas, a gdyśmy przybyły do niego, rzekł do matki.
— Czas niepewności naszej, Vasiliko, dziś się kończy, dziś przyjdzie firman sułtana i los mój się rozstrzygnie. Albo wrócimy do Janiny, albo będziemy dalej uciekać.
— A jeśli nam uciec nie pozwolą? — zapytała matka.
— Bądź spokojna — odpowiedział na to ojciec z uśmiechem — Selim z zapalonym lontem przy prochach gwarantuje mi to. Służba moja możeby i była bardzo rada, gdybym tak zginął, lecz nie ma ochoty wraz ze mną umierać.
I tak zasiedliśmy wszyscy troje u wejścia do jaskini, w oczekiwaniu na posłańca. Nagle uczułam iż ojciec drgnął gwałtownie. Ogarnęła mnie trwoga. Ojciec pochwycił lunetę, spojrzał, a po chwili rzekł stłumionym głosem:
— Pięć łodzi płynie ku naszemu schronieniu.
Wstał, chwycił za broń i podsypał prochu do pistoletów.
— Vasiliko — rzekł do matki mojej z drżeniem — zbliża się chwila, która zadecyduje o losie naszym; za pół godziny mieć będziemy odpowiedź sułtana. Lecz teraz oddal się wraz z córką naszą w głąb podziemi.
— Ja cię nie opuszczę, panie mój — zawołała matka — jeżeli ty masz umrzeć i ja pragnę z tobą zginąć.
— Idź do Selima! — rzekł wtedy mój ojciec.
— Żegnam cię, panie! — zawołała z głośnem łkaniem moja matka.
— Odprowadźcie Vasilikę w głąb podziemi — wydał rozkaz straży ojciec mój.
I tak odeszła moja matka. Ja, o której zapomniano, podbiegłam wtedy do ojca, który, ujrzawszy mnie, ucałował gorąco.
Był to ostatni pocałunek, jaki otrzymałam, i do tej chwili czuję go na czole.
Odchodząc, widziałam jak czarne łodzie coraz bardziej się zbliżały, a także straż przyboczną ojca, jak czyniła ostatnie przygotowania do obrony.
Była już godzina czwarta po południu. Aczkolwiek dzień jeszcze był zupełnie jasny, na ziemi długie już się kładły cienie, a w jaskini grube panowały już ciemności.
Jedno tylko, jak drżąca gwiazda w niebieskich przestworzach, błyskało w jaskini światełko — płonący lont w ręku Selima.
Matka moja była chrześcijanką, więc się modliła.
Zaś Selim powtarzał werset z koranu: Bóg jest wielki.
Matka miała jednak cień nadziei. Gdyśmy miały schodzić w głąb podziemia, przybiła właśnie pierwsza łódź i matce się zdawało, iż wyskoczył z niej pierwszy na brzeg ów francuz, wyprawiony przez ojca do Konstantynopola, dla przeprowadzenia układów. Naród Franków jest dzielny i szlachetny, w tem więc matka moja pokładała nadzieję.
Siedzieliśmy tak w ciemnościach bardzo długo, spoglądając z trwogą na Selima, który od czasu do czasu poprawiał płomień na loncie takim ruchem, iż przypominał Djonicjusza starożytnej Grecji.
— Selimie — odezwała się wśród głuchej ciszy matka — jaki jest rozkaz pana naszego?
— Jeżeli mi przyśle sztylet, znaczyć to będzie, iż Sułtan odrzucił układy, a wtedy rzucę ten oto lont na prochy, jeżeli przyśle pierścień, to oznaczać on będzie nasze zwycięstwo, wtedy wyjdziemy na świat boży.
— Przyjacielu — rzekła wtedy matka — jeżeli pan nasz sztylet nam przyśle, uwiesimy się u twej szyi, a ty sztyletem tym nas przebijesz.
— Dobrze, Vasiliko — spokojnie odpowiedział Selim.
W głuchą ciszę naszą wpadać zaczęły po jakimś czasie radosne jakby okrzyki triumfu. Doszło nas echo słów: „vive la France“ co wskazywało, iż wydawane były one na cześć wspomnianego Francuza. Stawało się widoczne, iż odpowiedź sułtana była pomyślna dla nas.
— Nazwisko tego francuza ciągle jeszcze nie jesteś w stanie przypomnieć sobie, pani? — zapytał znów Morcef.
— Nie — odpowiedziała Hayde, spojrzawszy przedtem raz jeszcze na Monte Christo.
— Hałas się wzmagał, w końcu dały się słyszeć odgłosy zbliżających się kroków.
Selim trzymał lont w pogotowiu.
— Wkrótce cień jakiś się ukazał na schodach.
— Kto jesteś? — zawołał Selim — ani kroku dalej, bo zginiesz.
— Chwała niech będzie sułtanowi — odpowiedział głos z góry — Ali Teleben pozostaje nadal paszą Janiny.
Matka moja krzyknęła z radości i przycisnęła mnie do serca.
— Stój — krzyknął Selim widząc, iż nieznany posłannik chce iść dalej — wiesz przecie, iż muszę mieć pierścień, zanim kogokolwiek wpuszczę w głąb jaskini.
Po raz drugi Hayde, pokonana wzruszeniem, mówić przestała, gdyż głos nie był zdolny się przedostać przez ściśnięte gardło.
Monte Christo, widząc to, nalał jej trochę wody w szklankę i poprosił, by wypiła, a następnie rzekł głosem łagodnym, lecz rozkazująco:
— Odwagi! moje dziecię.
Hayde otarła łzy i mówić zaczęła:
— Oczy nasze już przywykłe do ciemności rozpoznały wreszcie posła, był to nasz przyjaciel. I Selim go poznał, były mu jednak dobrze znane obowiązki żołnierza, więc wypytywał dalej.
— Kto cię tu przysyła?
— Pan nasz, Ali Teleben, na dowód czego przynoszę pierścień.
I pokazał istotnie dobrze nam znany pierścień naszego ojca.
— To pierścień naszego pana, poznaję go — radosnym głosem zawołał Selim, gasząc jednocześnie lont.
Posłaniec krzyknął wtedy radośnie. Na hasło to wpadli do podziemia żołdacy Kursyda i biedny Selim zginął pod ciosami sztyletów, a następnie rzucili się na złoto w workach i na kosztowności pochowane w kufrach.
Oszalała z trwogi matka przebiegła około tych szatanów, którzy żadnej nie zwrócili na nią uwagi i wydostała się na powierzchnię ziemi, gdzie okropny czekał ją widok. Ojciec mój leżał zamordowany wielokrotnemi uderzeniami sztyletów, a dookoła niego leżeli wierni jego żołnierze.
Na ten widok matka moja padła zemdlona na ziemię wraz ze mną, również zemdloną!
Hayde słowa te wypowiedziała szeptem, opuściła ręce przy rozpacznych łkaniach.
Hrabia wstał i podszedł ku zrozpaczonej, a biorąc ją za rękę powiedział po nowogrecku.
— Odpocznij dziecię i pamiętaj, że Bóg zawsze karze zdrajców.
Hayde spojrzała na hrabiego z wdzięcznością, czas jakiś siedziała z twarzą ukrytą w dłoniach, a następnie znów zaczęła opowiadać:
— Gdy matka odzyskała zmysły, postawiono nas przed oblicze Seraskiera:
— Zabij mnie — rzekła do niego — lecz oszczędź mi hańby, pamiętając iż jestem wdową po zmarłym Ali Talebenie.
— Nie do mnie się z tem zwracaj — odpowiedział Kurszyd — lecz do swego nowego pana, który tam oto stoi.
Seraskier wskazał nam tego, który przyczynił się najwięcej do śmierci ojca mego — dokończyła Hayde głosem ponurym.
— Człowiek ten nie miał jednak odwagi trzymać nas, lecz sprzedał kupcom, a ci zawieźli nas do Konstantynopola. Gdy wjeżdżaliśmy do miasta, matka spojrzała na mury i padła nieżywa.
Na murze zawieszona była głowa wraz z deską, na której wypisano słowa:
„Głowa Ali Talebena, paszy Janiny“.
Zaprowadzono mnie na targ, gdzie kupił mnie bogaty armeńczyk, kazał kształcić, a gdy doszłam do lat trzynastu sprzedał Sułtanowi Mahmudowi.
— Od którego ja ją — zakończył Monte Christo — wykupiłem. Dałem mianowicie szmaragd, podobny do tego, w jakim noszę swe ulubione pigułki haszyszu.
Po opowiadaniu takiem prowadzenie zwykłej rozmowy było niemożliwe, to też Morcef wstał i po pożegnaniu się z Hayde i hrabią, wyszedł wzruszony.
DONOSZĄ Z JANINY...
Franciszek d‘Epinay wychodził z pokoju Noirtiera znękany, nieprzytomny nieomal.
W dwie godziny po jego wyjściu, de Villefort otrzymał list tej treści:
„Po tem, co się stało, pan Noirtier de Villefort nie może na chwilę przypuszczać, sądzę, by związek pomiędzy jego rodziną, a rodziną pana Franciszka d‘Epinay mógł przyjść do skutku. Pan Franciszek d‘Epinay ze zgrozą wspomina pana de Villeforta, któremu musiały być wiadome wypadki opisane w protokule, dziś rano odczytanym, a który udawał, iż nic o nich nie wie“.
List był bez podpisu.
Dla wysokiego urzędnika, jakim był de Villefort, list podobny był śmiertelnym nieomal ciosem.
Prokurator królewski nie pomyślał nigdy, by jego ojciec aż tak daleko posunąć mógł swą otwartość. Zresztą o samym wypadku nie wiedział nic pewnego, tyle zaledwie, że jego ojciec był w to zamieszany.
Ostry list od młodzieńca, do tej chwili tak pełnego szacunku, śmiertelnie zranił dumę de Villeforta.
W salonie tymczasem, po wyjściu z niego d‘Epinaya, de Villeforta i Walentyny, przez czas bardzo długi nie wiedziano nic, zdziwienie tylko panowało ogromne, to też położenie pani domu z każdą przeciągającą się chwilą stawało się coraz to przykrzejsze. Gdy więc usłyszała nakoniec kroki swego męża na schodach, wyszła oczywiście natychmiast na jego spotkanie. Pan de Villefort tyle jej jednak powiedział tylko, iż wskutek objaśnień przez pana Noirtiera udzielonych panu baronowi d‘Epinay, — małżeństwo Walentyny musi być zerwane.
Niepodobieństwem było udzielić zebranym wieści tej w podobnej formie, to też pani de Villefort powiedziała tylko, iż pan Noirtier na początku konferencji dostał lekkiego ataku apoplektycznego, co pociągnąć musi za sobą odroczenie podpisania aktu na dni kilkanaście.
Wiadomość ta przyjęta została przez zebranych ze zdziwieniem i niedowierzaniem. Zbyt wiele nieszczęść niejasnych, niewytłumaczalnych, dziwnych... spadało na ten dom i to w tak krótkim okresie czasu. To też zdziwieni słuchacze spojrzeli po sobie i odeszli, nie rzekłszy słowa.
Walentyna tymczasem, szczęśliwa i wzruszona do najwyższego stopnia, uściskawszy i podziękowawszy starcowi, który — aczkolwiek bezwładny — jednem uderzeniem zerwał ten związek, niepodobny zdawałoby się do zerwania, poprosiła o pozwolenie odejścia do siebie, dla odzyskania sił i przytomności. Dziadek życzliwem zamknięciem oka przychylił się do tej prośby.
Walentyna jednak, zamiast pójść do siebie, udała się przez boczną furtkę do ogrodu i pobiegła ku kracie, przy której nie wątpiła, iż zastanie Maksymiljana.
I to przeczucie nie zawiodło jej. Morrel, który widział jak Franciszek wszedł do domu de Villeforta wraz z notarjuszem, Morrelem i Chateau-Renaud, a pełen wiary, iż Noirtier do podpisania aktu nie dopuści, czekał już tam na nią.
— Jesteśmy ocaleni — zawołała, ujrzawszy go, Walentyna.
I wybawił nas dziadek. Kochaj go za to, Morrelu!
Maksymiljan nie potrzebował przysięgać, gdyż i bez przysiąg nietylko kochał dziadka swej ukochanej, jak przyjaciela, jak ojca, ale wprost czcił, jak bóstwo.
— Jakiegoż użył sposobu? — zapytał jednak.
Walentyna już otworzyła usta, chcąc opowiedzieć wszystko, gdy przyszło jej na myśl, iż na dnie tej strasznej tajemnicy jest coś, co nietylko do jej dziadka należy, więc się powstrzymała.
— Później ci opowiem, gdy zostanę już twoją żoną.
Na tem się zakończyła rozmowa kochanków. Walentyna przyrzekła tylko jeszcze, iż nazajutrz wieczorem przyjdzie do ogrodu, i odeszła.
Gdy to się działo, pani de Villefort udała się do Noirtiera, który przyjął ja okiem posępnem, jakiem ją przyjmował nieodmiennie.
— Panie — rozpoczęła mówić, udając iż nie zauważyła niechętnego wzroku starca — nie potrzebuję cię zawiadamiać o tem, iż małżeństwo Walentyny zostało zerwane, ponieważ stało się to w tym właśnie pokoju.
Noirtier siedział nieporuszony.
— Tego jednak pan nie wiedział zapewne, iż skojarzyć się ono miało wbrew mojej woli. Otóż obecnie, gdy małżeństwo to, tak ci nienawistne, jest już zerwane przyszłam do ciebie, by ci zwrócić uwagę, panie, na jednę okoliczność, o której ani mąż mój, ani tem bardziej Walentyna mówićby z tobą nie śmieli.
Oczy Noirtiera wyrażać zaczęły ciekawość i zdumienie.
— Przychodzę do pana z prośbą, z którą ja jedna tylko mam nietyle prawo, ile odwagę wystąpić, jako jednostka absolutnie w tej sprawie nie zainteresowana. Chcę cię prosić mianowicie, abyś zwrócił teraz majątek swej wnuczce, którego ją, z przyczyn uzasadnionych być może, niedawno pozbawiłeś.
Wzrok Noirtiera przez jakiś czas wyrażał niepokój, jakby szukał on powodów, które zniewoliły panią de Villefort do wypowiedzenia prośby. Po chwili znieruchomiał, jakby ich nie znalazł.
— Mogę mieć nadzieję, iż prośba moja będzie miała pożądany skutek?
— Tak jest — wyraził wzrok paralityka.
— W takim razie pozwól sobie powiedzieć, iż unoszę w mem sercu dużą wdzięczność dla ciebie, panie.
Nazajutrz Noirtier kazał przywołać notarjusza, zniszczył poprzedni swój testament, a podyktował drugi, w którym cały swój majątek zapisał Walentynie.
Gdy u Villefortów małżeństwo od tak dawna ułożone zerwało się tak bardzo nagle, hrabia de Morcef udał się w tymże czasie z wizytą do barona Danglarsa.
Dla podkreślenia doniosłości swej wizyty i okazania swego głębokiego dla Danglarsa szacunku, Morcef ubrał się w swój galowy mundur jeneralski, ze wszystkiemi krzyżami, i kazał się wieźć do domu bankiera.
Zastał Danglarsa przy zestawianiu bilansu miesięcznego; w takiej chwili, od paru miesięcy, baron bywał zawsze nie w humorze.
Na widok dawnego przyjaciela, przybrał nader poważną, iście bankierską minę, sadowiąc się bardzo wygodnie w swem krześle.
Morcef, wprost przeciwnie, aczkolwiek zazwyczaj bywał do śmieszności nadęty, w danej sytuacji nader swobodnie i przyjacielsko się uśmiechał. Był pewien, rzecz prosta, jak najlepszego przyjęcia, bez żadnych przeto omówień odrazu przystąpił do rzeczy.
— Baronie, przyszedłem do ciebie załatwić ostatecznie sprawy od tak dawna projektowane.
Morcef spodziewał się, że po tych słowach twarz finansisty rozpromienieje radością, gdy tymczasem stało się wprost przeciwnie, — spochmurniała ona jeszcze bardziej i stała się nieomal cierpką, odpychającą, zimną.
— O czem takiem pan mówisz, hrabio? — wycedził przez zęby finansista.
— Widzę — odparł Morcef — iż zawsze jesteś formalistą, mój szanowny panie, czem mi przypominasz, że, rozmowa nasza winna być prowadzona według wszelkich zasad światowego kodeksu. A więc dobrze. Proszę mi darować tę moją niezręczność początkową, pamiętając o tym, że mam jednego syna i że po raz pierwszy w życiu troszczyć się muszę o danie mu żony; z tej przyczyny nie mam dostatecznego wyrobienia.
Powiedziawszy to, Morcef powstał, wyprostował się, a następnie, z uśmiechem nieco wymuszonym mówić rozpoczął, składając przedtem Danglarsowi ukłon głęboki.
— Panie baronie, mam honor prosić cię o rękę panny Eugenji, baronówny Danglars, córki pańskiej, dla mego syna, Alberta wicehrabiego de Morcef.
Danglars zmarszczył brwi i, nie prosząc nawet hrabiego, aby ten usiadł, odpowiedział:
— Panie hrabio, zanim dam odpowiedź, muszę się namyśleć.
— Jakto? — zapytał Morcef niezmiernie zdziwiony — alboż nie miałeś dosyć czasu do namysłu w czasie ośmiu lat, bo przecież taki kawał czasu o związku tym mówimy?...
— Panie hrabio, chłop strzela, a Bóg kule nosi, jak to mówi przysłowie; projekty nasze niejednokrotnie poddawać musimy różnym modyfikacjom.
— Proszę cię, baronie, wyrażaj się nieco jaśniej.
— Hm... od niedawna zaszły nowe okoliczności właśnie, które mnie zniewalają...
— O, mój panie, nie sądzisz chyba, bym musiał ulegać twym fantazjom, czekać powrotu jego łaski!
— Ha, w takim razie, panie hrabio, jeżeli nie chcesz czekać, to możemy projekty nasze uważać za niebyłe.
Hrabia aż do krwi przygryzł wargi, powstrzymując tem wybuch gniewu, przyszło mu bowiem na myśl, iż okryłby się śmiesznością, gdyby pozwolił dać się ponieść swemu temperamentowi. Czuł jednak, iż dalsza rozmowa jest ponad jego siły, to też już skierował swe kroki ku wyjściu bez pożegnania nawet, gdy wtem jakaś chmura przysłoniła mu oczy, pozostawiając na czole ślad wyraźnego niepokoju, w miejsce obrażonej dumy.
— Słuchajno — rzekł — kochany Danglarsie, znamy się od bardzo wielu lat, powinniśmy mieć dla siebie pewne względy. To właśnie biorąc pod uwagę powinienbyś mi powiedzieć wyraźnie, jakiemu wypadkowi syn mój ma do zawdzięczenia utratę twej przychylności i względów?
— Niema w tem żadnej osobliwej przyczyny, syn pański jest zawsze taki sam, jakim był dotychczas, to tylko mogę panu powiedzieć — odpowiedział Danglars, przybierając odrazu ton ostry, gdy tylko spostrzegł, iż Morcef złagodniał.
— Któż tedy ma tutaj być winien? — zapytał hrabia, głosem zmienionym, przyczem jego czoło okryło się bladością.
Danglars, śledzący bacznie te wszystkie oznaki wzruszenia, utkwił wtedy w Morcefie wzrok pewny, wyzywający, zuchwały.
— Proszę mi raczej podziękować, że się bliżej nie tłumaczę!
— Mam prawo — zawołał już nie panujący nad sobą Morcef — mam prawo żądać, abyś pan wytłumaczył się z tych słów.
— Z czegóż ja mam się tłumaczyć panu? Każdy z nas może być narażony na to, że krążyć o nim mogą najokropniejsze potwarze?...
— Potwarze, mówisz?... zawołał Morcef i zbladł jak ściana. — Więc mnie spotwarzają?...
— Panie hrabio, nie poruszajmy lepiej tej sprawy, zwłaszcza iż jest może ona przykrzejsza dla mnie, aniżeli dla pana, ja bowiem liczyłem bardzo na zaszczyt połączenia się z domem pańskim, a małżeństwo niedoszłe do skutku, szkodzi zawsze o wiele więcej narzeczonej, aniżeli narzeczonemu.
— A więc dobrze, mój panie, nie mówmy więcej o tem — odpowiedział Morcef i wyszedł z pokoju, naciągając z wściekłością na dłonie rękawiczki.
Tego samego dnia młody Andrzej Cavalcanti, który po całych dniach przesiadywał w salonie bądź baronowej, bądź baronówny, wyszedł ostatni z domu bankiera.
Nazajutrz Danglars nie mógł się doczekać dzienników, a gdy je mu nakoniec przyniesiono, odrazu wziął do ręki „l‘Impartial“, wychodzący pod redakcją znanego nam Beauchampsa. Nie rzucił nawet okiem na artykuł wstępny, nawet wiadomości giełdowe nie znalazły w jego oczach łaski, lecz odrazu szukać zaczął na stronicy trzeciej jakiegoś artykułu, a gdy go znalazł — uśmiechnął się złośliwie. Artykuł był zatytułowany: „Donoszą z Janiny...“
— No, chwała Bogu — powiedział sobie Danglars, gdy ujrzał przytoczony tytulik, wydrukowany czarno na białem — myślę, że maleńki ten artykulik o pułkowniku Fernandzie uwolni mnie, według wszelkiego prawdopodobieństwa, od tłumaczenia się przed panem hrabią de Morcef.
W tej samej nieomal minucie, t. j. o godzinie dziewiątej rano, Albert de Morcef, w czarnym tużurku starannie na wszystkie guziki zapiętym, stanął, na bardzo niepewnych nogach, przed domem hrabiego Monte Christo.
— Pan hrabia wyszedł więcej niż przed pół godziną — rzekł odźwierny.
— Czy wziął z sobą Baptystę?
— Nie, panie hrabio.
— A więc proszę mi zawołać Baptystę.
Odźwierny poszedł po służącego i wkrótce wrócił z nim razem.
— Mój przyjacielu — powiedział Morcef — może zechciałbyś mi powiedzieć, tylko prawdę, czy twego pana istotnie niema w domu, czy też kazał powiedzieć tylko?
— Ależ skądże znowu? Przecież ja dobrze wiem, że pan hrabia ogromnie jest rad panu wicehrabiemu, to też nie ośmieliłbym się nigdy traktować pana wicehrabiego, jak wszystkich innych gości.
— A jak myślisz, w takim razie, czy pan hrabia prędko wróci?
— Kazał przygotować śniadania na godzinę dziesiątą, a więc nie tak prędko.
— Przejdę się w takim razie nieco po lasku i wrócę tutaj o dziesiątej. Jeżeliby hrabia wcześniej wrócił, to poproś go, by zechciał na mnie zaczekać.
Gdy przechodził około alei Wdów, ujrzał konie Monte Christa, stojące przed bramą szkoły strzelania. Podszedł więc bliżej i zapytał stangreta:
— Czy hrabia jest w strzelnicy?
— Tak, panie wicehrabio — odpowiedział zapytany.
Wtedy Morcef wszedł do lokalu, lecz przed drzwiami zatrzymał go mały chłopiec.
— Przepraszam pana wicehrabiego — powiedział — lecz mi wzbroniono wpuszczać kogokolwiek.
— I mnie także? — zdziwił się Morcef, który w strzelnicy był stałym gościem.
— Nie wolno mi wpuszczać nikogo. A to dlatego, proszę pana wicehrabiego, że ten pan, który teraz uczy się strzelać, przy nikim strzelać nie chce. Jest tam tylko murzyn, który nabija pistolety.
— No to idź-że teraz do tego pana i powiedz mu, że chciałbym się z nim zobaczyć, dobrze?
Chłopiec pobiegł, a po chwili ukazał się Monte Christo.
— Wybacz, kochany hrabio, iż cię ścigam aż tutaj — odezwał się Albert — byłem jednak u ciebie w domu, gdzie powiedziano mi, iż cię niema i że wrócisz dopiero o dziesiątej, poszedłem więc się przejść, gdy oto ujrzałem twój powóz przed bramą, więc wszedłem tutaj.
— Z tego, co mi pan opowiadasz, wnioskuję, że chcesz mnie zaprosić na śniadanie?...
— Ach, bynajmniej. Obrażono mnie, muszę się bić i właśnie przyszedłem cię prosić, hrabio, byś zechciał być moim świadkiem.
— Widzę, że to istotnie ważna sprawa, nie możemy więc mówić o niej tutaj; proszę cię więc do strzelnicy. Ali, wody!
I hrabia, mówiąc to, wszedł do strzelnicy.
— Niech pan idzie, panie wicehrabio, a zobaczy pan ciekawe zaprawdę rzeczy — rzekł posługujący chłopiec.
Morcef wszedł i ujrzał do ściany przybite karty treflowe, od asa do dziesiątki.
— Zastałeś mnie, wicehrabio — zawołał śmiejąc się hrabia — przy pracy wzbronionej podobno przez prawo, przy fabrykacji kart mianowicie. Miałem, widzisz, same tylko asy i dwójki treflowe, więc porobiłem z nich sobie trójki, czwórki i tak dalej, aż do dziesiątki włącznie.
Albert zbliżył się wtedy do kart i zobaczył, iż kule z dokładnością maszyny powybijały znaki we właściwych miejscach, tak iż wyglądały jak czarne punkty znaków treflowych.
Jakby tego nie było jeszcze dosyć, Morcef ujrzał tu i owdzie leżące na ziemi jaskółki, które były natyle nierozsądne, iż bez względu na echo strzałów odważały się przelatywać ponad strzelnicą i zginęły od pistoletowych kul hrabiego.
— Niech djabli wezmą! — powiedział, widząc to, Morcef.
— Cóż chcesz, kochany wicehrabio? — odpowiedział Monte Christo, ocierając dłonie ręcznikiem — muszę przecież zabić czemś czas, więc tak oto się zabawiam od czasu do czasu. Ale możemy już iść, jestem gotowy.
Wsiedli do powozu i wkrótce stanęli przed pałacem hrabiego. Monte Christo wprowadził wtedy Morcefa do gabinetu i poprosił siedzieć, wskazując krzesło.
— Pomówmy teraz spokojnie — rzekł następnie. — Z kim zamierzasz się bić?
— Z panem Beauchamp. Jest on, jak ci zapewne, hrabio, wiadomo, redaktorem dziennika, „l‘Impartial“, w którym taki oto znalazł się artykuł.
I Morcef podał dziennik hrabiemu, który go wziął i czytać zaczął:
„Donoszą z Janiny. Wypadek dotąd w Paryżu nieznany. Jak wiadomo z historji, niepodległość swego księstwa Ali-Teleben utracił wskutek zdrady pewnego oficera, otóż teraz dowiadujemy się, iż oficer ten nazywał się Fernand...
— Cóż stąd? — zapytał Monte Christo, po przeczytaniu wzmianki — cóż pan tu widzisz takiego, co by cię obrażało?... Co cię może ten artykulik obchodzić?
— Obchodzi mnie, i to bardzo, ponieważ ojciec mój, hrabia de Morcef, ma imię chrzestne Fernand.
— Czy pański ojciec służył u Ali-Paszy?
— Tak jest, walczył za niepodległość.
— To co innego. Powiedz mi jednak, u djabła, kto wiedzieć może we Francji, że ów Fernand jest właśnie dzisiejszym hrabią de Morcefem?... Kto wreszcie zajmuje się dzisiaj Janiną, która, jeżeli się nie mylę, w roku 1822 czy 1823-m została wzięta?
— W tem właśnie kryje się cała przewrotność. Tak bardzo dawne są to już dzieje, a dziś wznawiają wypadki zapomniane dla skandalu. Pozwolić na to nie mogę, jako syn mego ojca i dziedzic nazwiska. Posyłam więc do pana Beauchampa, jako do redaktora dziennika, który oszczerstwo to ogłosił, dwóch świadków, ażeby je odwołał.
— Beauchamp nie uczyni tego z pewnością.
— Więc bić się będziemy.
— Bardzo wątpię, by chciał się bić z tobą, bo ci odpowie, że w armii greckiej mogło być pięćdziesięciu francuskich oficerów, mających Fernand na imię.
— Choćby nawet tem się chciał zasłaniać, — bić się będziemy. Ta nikczemność musi być odwołana.
— Chcesz pan więc posłać mu świadków?
— Tak jest.
— A więc uczynisz pan źle.
— O ile dobrze zrozumiałem, ma to znaczyć, iż odmawiasz mi przysługi, o którą cię przyszedłem prosić?
— Przecież znasz moje przekonania, dotyczące pojedynków; wyłożyłem je panu w czasie naszej rozmowy w Rzymie, może zechcesz je sobie przypomnieć teraz?
— Jednakże dziś rano zastałem cię, hrabio, przy ćwiczeniach, będących w zupełnej niezgodzie z teorjami przez cię ogłoszonemi...
— Bo widzisz, przyjacielu, nie trzeba nigdy się odróżniać, wyłączać. Kiedy kto żyje z warjatami, winien być przygotowany na wszystkie szaleństwa, winien nauczyć się szaleństwa. Uczę się strzelać, bo któż mi może zaręczyć, czy dziś lub jutro jakaś zapalona głowa, bez żadnych przyczyn, nie zechce szukać ze mną zaczepki?
— Więc jednak, mimo swej teorji, przewidujesz ewentualność, iż mógłbyś się pojedynkować?
— Ależ naturalnie.
— Na jakiej zasadzie przeto mnie bić się nie pozwalasz?
— Nie mówię bynajmniej, byś się bić nie miał, wygłaszam jedynie pogląd, że pojedynek jest aktem nader doniosłym, nad którym wartoby się zastanowić.
— A Beauchamp czy się zastanawiał, znieważając mego ojca?
— Trochę zanadto jesteś, hrabio, ostry. Bo zechciej tylko wziąć pod uwagę, że... przypuśćmy... pamiętaj jednak, byś się nie gniewał o to, co powiem!...
— Słucham.
— Przypuśćmy... iż wiadomość ta jest prawdziwa!
— Synowi nie wolno nigdy czynić przypuszczeń, które krzywdzićby mogły honor jego ojca.
— Jednak lepiej byłoby, zanim poślesz świadków Beauchampowi, przekonać się pierwej.
— Nie, nie uczynię tego.
— Więc dam ci jedną radę. Zamiast posyłać świadków, lepiej idź sam do Beauchampa.
— To się sprzeciwia wszelkim regułom pojedynkowym.
— Ale też i twoja sprawa nie jest taka, jak inne. Gdybyś do niego poszedł sam, byłoby to dla ciebie ze wszech miar korzystne. Przedewszystkiem wszystko pozostałoby pomiędzy tobą a nim. To raz, a następnie, jeżeli Beauchamp zgodziłby się dać odwołanie, trzeba mu zostawić zasługę dobrej woli; jeżeli się nie zgodzi — no, to będziesz miał dosyć czasu wtedy posłać mu sekundantów.
— Więc mi pan radzisz, bym sam udał się do Beauchampa?... Wiesz pan, że może to jest i dobra rada? Lecz jeżelibym się do niej zastosował i nic tam nie zdziałał, to znaczy, iż musiałoby dojść do pojedynku, to wtedy, czy mogę na ciebie liczyć, hrabio, że zgodziłbyś się być moim świadkiem?
— Kochany wicehrabio — rzekł Monte Christo głosem pełnym powagi — złożyłem ci już raz dowód, iż jestem gotów dużo zrobić dla ciebie; jednak usługa, której teraz ode mnie się domagasz, przechodzi moją możność.
— Ha, trudno!... W takim razie poproszę Franciszka i Chateau-Renaud.
— Twój wybór, wicehrabio, byłby doskonały. Ci panowie są istotnie tej wartości, iż można im śmiało powierzyć swój honor.
Po słowach tych Morcef pożegnał się z Monte Christem, wziął kapelusz i wyszedł.
Przed bramą wsiadł do swego kabrjoletu i kazał się zawieść do Beauchampsa, którego na szczęście zastał w redakcji.
Albert wymienił swe nazwisko i zażądał, ażeby go zaprowadzono do redaktora, który go przyjął natychmiast, nie kryjąc jednak zdziwienia, że go widzi u siebie.
— Ależ proszę cię, proszę, kochany Albercie, lecz cóż cię tu sprowadza? Czyś zabłądził w drodze, czy też przychodzisz, by mnie zaprosić na śniadanie? Zobacz-no, może tam jest jeszcze gdzie krzesło? Patrzaj, stoi ono przecież obok doniczki, w której ongi kwitło sobie prawdopodobnie jakieś zielsko. O, nie rób sobie ceremonji i zrzuć te rękopisy z krzesła wprost na ziemię!
— Mój Beauchamp — zdołał dojść nakoniec do słowa Albert — przyszedłem właśnie, ażeby pomówić z tobą o twym dzienniku. Pragnąłbym mianowicie, byś dał pewne sprostowanie.
— Sprostowanie?
— Żądam sprostowania pewnej wiadomości, która godzi w honor jednego z członków mej rodziny.
— I to było u mnie? Jestem zdumiony! Lecz o jakiż ci chodzi artykuł mianowicie?
— Jest on zatytułowany: „Donoszą z Janiny“. Lecz cóż to?!...! Robisz minę, jakbyś o niczem nie wiedział?...
— Bo nic nie wiem, na honor! Żorż!... numer dzisiejszy!
— Nie masz potrzeby posyłać po niego, bo mam go przy sobie.
Beauchamp w jednem mgnieniu oka niemal go przeczytał, a następnie zapytał Morcefa:
— Czy ten oficer jest jakim twoim krewnym?
— Tak jest — odpowiedział Albert, rumieniąc się mimowoli.
— Cóż tedy żądasz, ażebym zrobił dla ciebie? — rzekł Beauchamp łagodnie.
— Chciałbym, ażebyś odwołał tę wiadomość.
Dziennikarz spojrzał na Alberta uważnie, wzrokiem pełnym życzliwości.
— Poczekajże — powiedział — każde sprostowanie, czy odwołanie jest dla pisma sprawą zawsze przykrą, dla ciebie jednak postaram się wszystko zrobić. Pozwól, że przeczytam raz jeszcze...
— Widzisz sam — rzekł Albert, gdy zobaczył, iż Beauchamp skończył czytanie — że w twym dzienniku znieważono jednego z członków mojej rodziny. Żądam więc odwołania.
— Żądasz?... powiedział na to głosem przeciągłym redaktor dziennika — pozwól sobie powiedzieć, iż nie jesteś wcale, ale to wcale, człowiekiem parlamentarnym, kochany wicehrabio.
— I być nim nie chcę — odpowiedział młodzieniec powstając — powtarzam raz jeszcze, iż żądam odwołania wiadomości, w twym dzienniku zamieszczonej i nie wątpię, iż ją odwołasz. Jesteś moim przyjacielem — dodał następnie zaciskając zęby, gdy spostrzegł, że Beauchamp zaczął także podnosić z dumą głowę — to też nie będziesz się dziwił, mam nadzieję, że jestem stanowczy.
— Jeżeli jesteś moim przyjacielem, Morcefie, to szorstki ton, jakim mówić zaczynasz, wkrótce może przyjaźń tę zerwać. Zobaczymy jednak jeszcze, tylko bez gniewów, co mogę zrobić dla ciebie?... Powiedże mi przedewszystkiem, co to za jeden ten twój krewny, imieniem Fernand?
— Jest to mój ojciec, Fernand Mondego, hrabia de Morcef, stary żołnierz, który był w dwudziestu bitwach.
— A więc to twój ojciec! — zawołał Beauchamp. — Rzecz więc jest poważniejsza, niż się zdawało. Teraz pojmuję, drogi Albercie, twe rozdrażnienie, twój gniew. Przeczytajmy raz jeszcze.
I znów z największą uwagą, odczytał wzmiankę.
— Z czegóż tu można wnioskować, iż notatka ta dotyczy twego ojca?
— Wiem dobrze, iż artykulik ten pisała ręka bardzo zręczna, tak, by zaatakowany czuł się wobec niego bezbronnym. Ludzie jednak się domyślają. To też żądam, ażeby wiadomość ta, jako z gruntu fałszywa, została odwołana.
Na to, po raz już drugi wygłoszone słowo „żądam“ Beauchamp znów spojrzał bystro na Morcefa, lecz natychmiast spuścił oczy i zaczął rozmyślać.
— Ogłosisz tedy, że wiadomość była mylna, wszak prawda, mój Beauchamp? — zapytał Morcef.
— Dobrze, lecz tylko wtedy, gdy sam stwierdzę, iż jest ona istotnie fałszywą.
— Jakich to domagasz się pan stwierdzeń — zawołał Albert ze wzrastającym wciąż gniewem — więc przypuszczasz iż insynuacja, która w twem piśmie się znalazła, a ojca mojego dotycząca, mogłaby być prawdą?
Tego Beauchamp miał już dosyć.
— Panie — rzekł — jeżeli tak się już tytułujemy. Jeżeli przyszedłeś tutaj stawiać mi jakieś swe „żądania“, należało odrazu postawić jasno, a nie zabierać mi czas deklamacjami o przyjaźni, i o podobnych rzeczach, których Bóg raczy wiedzieć z jakiej dobrej racji od pół godziny słucham. Więc w tym tonie prowadzić mamy dalej swą rozmowę... czy tak?
— Tak, jeżeli nie odwołasz tej nikczemnej potwarzy.
— Tylko proszę bardzo bez gróźb, panie Fernand Mondego, wicehrabio de Morcef. Chcesz tedy, abym odwołał wiadomość o oficerze Fernandzie?
— Tak jest, chcę! — zawołał Albert w coraz większym znajdującym się rozdrażnieniu.
— Jeżeli zaś ja na to się nie zgodzę, to bić się będziemy, czy tak?
— Tak.
— A więc dobrze. Zakomunikuję teraz panu moją odpowiedź w formie ostatecznej. Wiadomości tej ja sam nie umieściłem, nie wiedziałem nawet, że poszła, teraz jednak pan na nią zwróciłeś mą uwagę, więc ja sam się nią zajmę. Otóż oświadczam, iż będzie ona odwołaną lub też potwierdzoną przez tego, od kogo pochodzi.
— W takim razie będę miał honor — rzekł Albert, powstając — przysłać panu mych świadków.
— Bardzo dobrze, kochany panie.
— Dziś wieczorem, albo najpóźniej jutro rano spotkamy się z bronią w ręku.
— Nie, panie. Ja stanę do rozprawy, lecz wtedy, gdy będzie tego potrzeba, a zdaje się, iż ja mam prawo oznaczać czas, jako wyzwany, zaś według mego zdania, czas ten jeszcze nie nadszedł. Wiem, że doskonale władasz szpadą, ja również jako tako daję sobie z nią radę, wiem dalej, że na sześć strzałów trzy zaledwie chybiasz, ja także niejednokrotnie broń palną miałem w ręku, z góry jest więc wiadome, iż pojedynek między nami da wyniki poważne, ponieważ ty jesteś mężny, a ja, zdaje się, dotrzymam ci kroku. Nie chciałbym więc narażać się na pewną śmierć, albo też zabijać ciebie bez powodu. — To też powiadam ci, spotkamy się, ale za trzy tygodnie dopiero. Za trzy tygodnie ci powiem: „tak jest, wiadomość była fałszywą, a więc ją odwołuję“, albo też: „wiadomość była zgodna z prawdą, więc jej cofnąć nie mogę“, a wtedy staniemy na placu.
— Trzy tygodnie! — zawołał Albert — trzy tygodnie!... ależ to dla mnie trzy wieki niesławy!
— Gdybyś pozostawał ze mną w stosunkach przyjaźni, tobym ci powiedział: „bądź cierpliwy, przyjacielu“; w obecnej chwili jednak, gdy zachowujesz się względem mnie tak wrogo, powiadam ci: „cóż pańska niesława może mnie obchodzić?“
— Niech i tak będzie, czekam trzy tygodnie. Pamiętaj jednak, panie Beauchamp, że po trzech tygodniach żadna zwłoka, ani żaden wykręt cię już nie uwolnią.
— Panie Albercie de Morcef — zakończył Beauchamp rozmowę, powstając — za trzy tygodnie dopiero miałbym prawo wyrzucić cię za okno, to znaczy — za dni dwadzieścia jeden; nie masz więc i pan dziś prawa robić mi zarzutów, że się wykręcam. Mamy dziś dzień 29 sierpnia, a więc ujrzymy się dnia 21 września. Do tego dnia radzę panu, jak człowiek uczciwy: przestańmy ujadać na siebie jak dwa psy, uwiązane na łańcuchach.
Po wypowiedzeniu tych słów Beauchamp skłonił się młodzieńcowi i wyszedł do drukarni.
Gdy Albert, powracając do domu, popędzał swego konia z nienawiścią, jakby miał przed sobą wroga, a nie biedne, nieme stworzenie, dostrzegł w oddali Morrela, który szedł swobodnie i wesoło w stronę kościoła Ś-tej Magdaleny.
— To mi człowiek szczęśliwy! — rzekł Albert.
Przypadkiem zgadł najzupełniej.
ORANŻADA
Morrel istotnie mógł być uważany za człowieka szczęśliwego.
Bo oto pan Noirtier przysłał po niego, a wtedy oficer spahisów tak bardzo gorąco pragnął się dowiedzieć, jakie były przyczyny tego wezwania? — iż wolał zaufać swym własnym nogom, aniżeli dorożkarskim szkapom; biegł więc bez tchu nieomal z ulicy Meslay, na przedmieście St. Honore.
Morrel szedł krokiem gimnastycznym, a biedny Wawrzyniec jak mógł, tak pospieszał za nim. Morrel miał lat trzydzieści jeden, Wawrzyniec sześćdziesiąt; Morrel był upojony miłością, Wawrzyniec znużony nadmiernym upałem; Morrel stanął na miejscu niezmęczony, bo miłość dodaje skrzydeł; natomiast Wawrzyniec, który oddawna przestał się kochać, był cały potem oblany.
Stary sługa wprowadził Morrela bocznem wejściem do apartamentu Noirtiera, a wkrótce szelest sukni uprzedził młodzieńca o nadejściu Walentyny, która w sukniach żałobnych wyglądała zachwycająco; po chwili jednak i krzesło paralityka zaturkotało kółkami po podłodze i dwaj nowi przyjaciele spojrzeli sobie w oczy.
Noirtier przychylnym wzrokiem przyjął podziękowanie Morrela za to iście cudowne wstawiennictwo, które wydobyło jego i Walentynę z dna rozpaczy.
Gdy Maksymiljan skończył swe podziękowania, Walentyna odezwała się w te słowa:
— Panie Morrelu, dziadek mój w ciągu ostatnich trzech dni bardzo wiele mi powiedział i dziś kazał poprosić pana do siebie, bym mu wszystko słyszane powtórzyła.
— Słucham z największą uwagą — odpowiedział młodzieniec.
Walentyna spuściła oczy, słodką to zdało się być dla Morrela przepowiednią. Walentyna tylko w szczęściu okazywała się słabą.
— Dziadek mój chce ten dom opuścić — rzekła — Wawrzyniec już się zajął wynalezieniem jakiegoś przyzwoitego apartamentu.
— Lecz ty, pani, która dla pana Noirtiera stałaś się tak nieodzowną?
— Ja mego dziadka nie opuszczę, to już rzecz zdecydowana pomiędzy nim a mną. Zamieszkam przy dziadku bez względu na to, czy uzyskam zezwolenie mego ojca czy nie. Następnie mam panu powiedzieć, że za dziesięć miesięcy staję się pełnoletnią, to znaczy, iż będę wtedy panią swej woli, posiadając przy tem swój własny, niezależny od nikogo majątek. Gdy to nastąpi, wtedy...
— Cóż wtedy?
— Wtedy, za pozwoleniem mego drogiego dziadusia, dotrzymam panu obietnicy.
Walentyna te ostatnie słowa wymówiła tak cicho, że ledwie je Morrel dosłyszał.
— Wszak takie były twoje myśli, dziaduniu — zwróciła się do starca z zapytaniem zarumieniona dzieweczka — Dziaduś mówił jeszcze, iż może mnie pan teraz tutaj, w tym pokoju widywać od czasu do czasu. Odtąd tedy, mój przyjacielu, zaprzestać musimy wszelkich nieroztropności; dziaduś mój prosi, byś nie narażał tej, która od dziś uważa się za twą formalną narzeczoną, przeznaczoną nosić z godnością twe nazwisko.
Morrel położył rękę na sercu.
Noirtier spoglądał na te dzieci swe z czułością. Stojący w głębi Wawrzyniec, przed którym niczego nie ukrywano, uśmiechał się tylko, ocierając pot z czoła.
— Boże mój — zawołała widząc to Walentyna — jakżeż temu biedakowi widać gorąco!
— Cóż robić, panienko, zmęczył się stary Wawrzyniec, starając się dotrzymać kroku panu Morrelowi, któremu muszę oddać tę sprawiedliwość, iż biega daleko prędzej ode mnie.
Noirtier rzucił spojrzenie na tacę, na której stała karafka z oranżadą i szklanka. Ile w karafce brakowało, tyle przed półgodziną wypił sam Noirtier.
— Napij się, kochany Wawrzyńcze — rzekła panna de Villefort — napij się, mój drogi, bo widzę, iż oczami aż pożerasz karafkę.
— Już to prawda — rzekł stary sługa — że umieram z pragnienia i że bardzo chętnie wypiłbym szklaneczkę oranżady za zdrowie młodych państwa.
— A więc wypij i niech ci idzie na zdrowie — rzekła Walentyna, nalewając pełną szklankę.
Stary sługa nie dał się długo prosić i podany mu napój wypił chciwie, a następnie wyszedł z pokoju, zabierając szklankę, próżną karafkę i tacę.
Kochankowie zaczęli wtedy rozmawiać ze sobą pocichu, gdy wtem dał się słyszeć głos dzwonka na schodach de Villeforta, co zapowiadało wizytę doktora.
Walentyna spojrzała na zegar.
— Już dwunasta — rzekła — dziś mamy sobotę, doktór będzie zapewne również i u dziadka?
Noirtier dał znak potwierdzenia.
— Jeżeli doktór przyjdzie, to lepiej możeby było, żeby pan Morrel wyszedł, czy tak mój dziadku?
— Tak jest — przyznał starzec.
— Wawrzyńcze! — zawołała wtedy Walentyna — Wawrzyńcze!
Głos starego sługi odpowiedział z oddalenia: — przyjdę natychmiast, panienko.
— Wawrzyniec odprowadzi pana do drzwi wyjściowych — rzekła panna de Villefort do Morrela — a teraz proszę zechciej pamiętać, iż dziadek mój zalecił panu, nie narażać przyszłości naszej żadnym lekkomyślnym postępkiem.
— Przyrzekłem czekać — odpowiedział Morrel — a więc proszę wierzyć, iż czekać będę najcierpliwiej.
W tej chwili wszedł Wawrzyniec.
— Kto dzwonił? — zapytała Walentyna.
— Doktór d‘Avrigny — odrzekł stary sługa i zachwiał się na nogach.
— Cóż ci to jest, mój Wawrzyńcze? — zawołała panna de Villefort.
Stary sługa nic nie odpowiedział, spojrzał tylko na swego pana obłąkanym wzrokiem, przyczem wyschłą ręką usiłował oprzeć się o cośkolwiek, aby nie upaść. — Drżenie coraz silniejsze obejmowało nieszczęśliwego; rysy twarzy, zmienione konwulsyjnemi ruchami muskułów, mówiły o bardzo silnym ataku nerwowym. Po wielkich wysiłkach, Wawrzyniec zdołał się dowlec do swego pana.
— Boże, mój Boże!... ratuj mnie, panie, bo coś okropnego się ze mną dzieje. Nie widzę już nic prawie, tysiące ogni czaszkę mi rozsadza. Nie dotykaj mnie, panie Morrelu, nie dotykaj!
Wzrok starca stawał się coraz błędniejszy, głowa przechyliła się w tył, zaś całe ciało wić się zaczęło i kurczyć.
Przerażona Walentyna krzyknęła przeraźliwie.
— Panie d‘Avrigny, panie d‘Avrigny!... zawołała następnie — ratunku!
Wawrzyniec padł tymczasem, wijąc się w boleściach, u stóp Noirtiera.
Pierwszy wpadł do pokoju de Villefort, krzykiem oraz jękami Wawrzyńca przywołany.
Morrel cofnął się wtedy nagle i ukrył za portjerą.
Widok umierającego starca zrobił na Villeforcie wstrząsające wrażenie, utkwił w niego obłąkane wprost spojrzenie.
Noirtier wrzał cały z niecierpliwości i trwogi, widać było, iż z całej duszy pragnął biec na pomoc starcowi, który był raczej jego przyjacielem, niż sługą.
Wawrzyniec tymczasem z twarzą okropnie zmienioną, oczami krwią nabiegłemi i odrzuconą w tył głową, jęczał i bił rękami o podłogę, gdy nogi pokaleczone zdawały się nie zginać, lecz łamać raczej. Krwawa piana ukazała się na ustach.
Villefort, zrozpaczonym ruchem chwycił się za głowę i rzucił się do drzwi z wołaniem: — doktorze, doktorze!
— Panie de Villefort! — wołała jednocześnie Walentyna — przychodź co prędzej i przynieś swój flakonik!
— Cóż się tam stało? — odezwał się z dołu spokojny i dźwięczny głos, po chwili pani de Villefort weszła do pokoju.
Gdy się w nim znalazła, spojrzała naprzód na Noirtiera, dopiero później rzuciła wzrokiem na konającego, a wtedy nagle zbladła i cofnęła się z krzykiem.
— Gdzież jest doktór? — wołał de Villefort — przecież to atak apoplektyczny, szybki ratunek mógłby go ocalić.
— To pewnie z przejedzenia — powiedziała pani de Villefort.
— Nie, pani — odpowiedziała Walentyna — biedny Wawrzyniec nie jadł dziś nawet śniadania, bo nie miał na to czasu. Biegał dużo, a za powrotem napił się oranżady.
— To bardzo źle. Lepiej było napić się wina.
— Być może, lecz oranżada stała w pokoju dziadunia, więc się napił tego, co było pod ręką.
Pani de Villefort po usłyszeniu tych słów widocznie zadrżała; Noirtier przeszył ją wtedy przenikliwym wzrokiem.
— Pytam raz jeszcze, gdzie jest doktór — zawołał de Villefort — dlaczego pani nie odpowiada?
— Jest teraz w pokoju Edwardka, który cokolwiek niedomaga — rzekła pani de Villefort, widząc, że nie da się dłużej przeciągać sprawy.
Villefort, po otrzymaniu tej informacji, wpadł szybko na schody.
— Weź to, proszę cię — rzekła pani de Villefort do Walentyny, oddając jej flakonik z purpurowym płynem — ja wracam do siebie, gdyż choremu krew zapewne będą puszczać, a ja widoku krwi znieść nie mogę.
I wyszła za mężem.
— Wychodź prędko, Maksymiljanie — rzekła wtedy Walentyna — i nie wracaj, aż cię zawezwę.
Morrel uścisnął rękę Walentyny, ucałował czoło Noirtiera i wyszedł bocznem wyjściem.
W tym samym nieomal momencie w drzwiach przeciwległych ukazali się: de Villefort i doktór.
Wawrzyniec zwolna odzyskiwać zaczął przytomność; atak minął najwidoczniej, tak, iż już mógł mówić, aczkolwiek z dużą trudnością. D‘Avrigny i Villefort przenieśli go wtedy na kanapę.
— Proszę o wodę i eter, które macie zapewne w domu — dał rozporządzenie doktór — do apteki zaś posłać natychmiast po olejek terpentynowy i po emetyk. A teraz niech wszyscy wyjdą.
— Czy i ja mam wyjść? — zapytała Walentyna.
— Tak. Pani pierwsza wyjść powinna — rzekł doktór ostro.
Panna de Villefort spojrzała na doktora ze zdziwieniem i wyszła natychmiast bez jednego słowa.
D‘Avrigny zamknął za nią drzwi z posępnym blaskiem w oczach.
— Jak się masz, mój Wawrzyńcze? — zapytał następnie doktór.
— Cokolwiek lepiej, doktorze.
— Czy mógłbyś wypić tę szklankę wody z eterem?
— Spróbuję, ale mnie pan nie dotykaj, bo mam wrażenie, że gdybyś się mnie dotknął jednym palcem choćby, to atak wróciłby natychmiast.
Wawrzyniec, po wymówieniu słów tych, zbliżył do ust podaną szklankę i wychylił ją prawie do połowy.
— Gdzie i jakie odczuwasz bóle?
— Wszystko mnie boli, ćmi mi się w oczach, a w uszach mam szum bezustanny. Spadło to na mnie zupełnie nagle, bo wczoraj czułem się jak najzdrowszy.
— Jadłeś co dzisiaj?
— Jeszcze nic w ustach nie miałem, gdy wróciłem do domu, po załatwieniu pewnego interesu, czułem się bardzo zmęczony i wtedy wypiłem szklankę oranżady.
— Gdzież jest ta oranżada? — zapytał doktór żywo.
— Zaniosłem ją do kuchni.
— Mój Villeforcie — powiedział doktór — zmuś chorego, ażeby wypił resztę tej wody, ja zaś pójdę po tę karafkę.
I d‘Avrigny skoczył ku drzwiom, a następnie zbiegł po schodach tak szybko i gwałtownie, iż nie zauważył nawet pani de Villefort, która również w chwili tej kierowała ku kuchni swe kroki.
Gdy wpadł do kuchni z bijącem sercem, ujrzał, ku swej radości, poszukiwaną karafkę, na dnie której znajdowały się resztki oranżady. Pochwycił ją, pobiegł znowu na górę i wpadł do pokoju.
— Czy to ta sama karafka, z której piłeś?
— Tak, panie.
— Jakiż smak miała?
— Gorzki.
Doktór wylał na dłoń, parę kropel oranżady, dotknął ich końcem języka, posmakował, a następnie wypluł do kominka.
— Ta sama, niezawodnie — rzekł — czy pan, panie Noirtier oranżadę tę piłeś?
— Tak.
— Czy i tobie również zdawała się ona być gorzką?
— Tak.
— Ach, doktorze, doktorze!... znów bóle mnie chwytają. Ratuj mnie, ratuj — zawołał Wawrzyniec.
Doktór podbiegł do chorego.
— Zobacz no — rzekł do Villeforta — czy przynieśli już emetyk.
De Villefort wypadł za drzwi z wołaniem: — czy emetyk już przyniesiono? — lecz nikt mu nie odpowiedział.
— Gdybym miał możność wtłoczenia mu powietrza do płuc — rzekł doktór do siebie — może zapobiegłbym uduszeniu. Ale niema czem...
— O, panie mój — zawołał biedny chory — czy mam tak umierać bez żadnej pomocy?
W tej chwili doktór dostrzegł pióro gęsie na stole. Obciął je szybko, i starał się je włożyć w usta chorego, silnie zaciśnięte zęby nie pozwalały na to.
Jeszcze gwałtowniejszy atak objął całe ciało nieszczęśliwego. W boleściach najwyższych spadł z kanapy na podłogę i wił się po niej jak wąż.
Doktór nie miał możności udzielić mu ratunku, to też odstąpił od chorego i zbliżył się do Noirtiera z zapytaniem:
— Czy to sam Wawrzyniec przyrządzał dla pana oranżadę?
— Tak.
— Czy to pan kazał mu się jej napić?
— Nie.
— A więc Walentyna?
— Tak.
Wawrzyniec w chwili tej przestał się wić i odetchnął swobodniej; pochwyciło go tylko jakieś dziwne poziewanie, które zwróciło uwagę doktora, który spostrzegł również, iż chory znów może mówić. Skorzystał z tego natychmiast i zapytał:
— Kto robił tę oranżadę?
— Ja.
— Gdy ją przyrządziłeś, zaniosłeś ją zaraz do pokoju swego pana?
— Nie, zostawiłem ją w kuchni, bo mnie odwołano. Karafkę przyniosła panna Walentyna.
— Boże miłosierny!... czyż to możliwe?... powiedział doktór, przysłaniając sobie ręką oczy.
— Doktorze!... Czuję zbliżający się trzeci atak. To już mój koniec będzie chyba?
— Czyż przyniosą dzisiaj tego emetyku? — z rozpaczą zawołał doktór.
— Jest — rzekł de Villefort, wpadając do pokoju z pełną szklanką w dłoni.
— Napij się — rzekł doktór, podając płyn choremu.
— Nie mogę, już zapóźno! Ściska mnie w gardle, dusi... Ach!... serce... serce!... Ach, już gorsze nie może być piekło! Czy ja tak długo cierpieć będę?
— Nie, mój przyjacielu, wkrótce to ustanie.
— Rozumiem!... Boże! miej litość nade mną!
I zaczął prężyć się okropnie.
— Idź pan natychmiast — rzekł doktór do Villeforta — do kuchni i rozkaż, by mi przyniesiono jak najprędzej syropu fijołkowego.
De Villefort wyszedł.
— Niech cię to nie przeraża, drogi panie Noirtier — rzekł doktór — tego rodzaju ataki, istotnie, okropne sprawiają wrażenie; to też lepiej będzie, jak chorego do innego przeniosę pokoju i tam mu krwi puszczę.
Ujął, po wypowiedzeniu tych słów, Wawrzyńca pod pachy i przeciągnął go do sąsiedniego pokoju, a potem wrócił do Noirtiera, ażeby zabrać pozostałą resztę oranżady.
Paralityk przymknął wtedy prawe oko.
— Pragniesz pan widzieć Walentynę? Dobrze. Powiem ażeby ją natychmiast przywołano.
Doktór wyszedł i na schodach spotkał de Villeforta.
— Cóż, czy mu lepiej? — zapytał ten ostatni.
— Umarł — odpowiedział doktór — w twym domu bardzo szybko się umiera, panie prokuratorze królewski. Przypomnij sobie de Saint Meranów.
— Jakto? — zawołał ze zgrozą de Villefort — czyżbyś znów chciał wracać do swej niedorzecznej hipotezy?
— Tak jest, wracam do niej. Lecz nie jest to hipoteza, lecz prawda jak najbardziej oczywista.
Są trucizny, które bez najmniejszego śladu zabijają. Otóż ofiarą takiej trucizny właśnie padł Wawrzyniec, a poprzednio margrabina de Saint Meran. Jest jeden sposób rozpoznania tej, trucizny, zabarwia ona mianowicie na kolor zielony syrop fijołkowy.
Jakby na rozkaz, w tej samej akurat chwili otworzyły się drzwi i ukazała się w nich pokojówka ze szklanką syropu fijołkowego w ręku.
Doktór odebrał szklankę, a następnie zamknął drzwi za służebną.
— Uważajcie teraz — mówił do de Villeforta, któremu serce biło jak młotem w piersi, — oto jest filiżanka syropu fijołkowego, a tu karafka z pozostałą resztą oranżady, którą pili pan Noirtier i Wawrzyniec. Jeżeli napój ten jest czysty, to znaczy nie zatruty, pomieszane płyny utrzymują swą barwę, jeżeli zatruty, — zobaczysz jak pozielenieje!
Doktór nalał następnie nieco oranżady do syropu, co wywołało ten skutek, iż syrop jakby zawrzał, a następnie przybrał barwę szmaragdową.
Doświadczenie w sposób jak najbardziej oczywisty udowodniło, iż oranżada była zatruta.
— Że biedny Wawrzyniec padł ofiarą trucizny, mogę to ze spokojnem sumieniem zaświadczyć teraz przed Bogiem i ludźmi — rzekł doktór poważnie.
Na słowa te de Villefort nic nie odpowiedział, wzniósł tylko ręce do nieba i padł na krzesło, jakby piorunem powalony.
OSKARŻENIE.
— Znowu śmierć w moim domu! — zawołał de Villefort.
— Nietylko śmierć, ale i zbrodnia.
— Panie d‘Avrigny, jest niemożliwością, byś pojąć zdołał, co się w mem sercu dzieje. Jestem jakby martwy...
— To źle, albowiem najwyższy już czas, byśmy działać zaczęli, już czas, by położyć tamę temu straszliwemu pochodowi zbrodni.
De Villefort spojrzał wzrokiem najzupełniej obłąkanym.
— I to w moim domu — wyszeptał — w moim domu! I kogóż ty, doktorze, masz w podejrzeniu?
— To nie moja rzecz — oskarżać. Wiem to natomiast, iż śmierć swobodnie po twoim domu, panie prokuratorze królewski, krąży i uderza, — z rozwagą, a pewnie. Idę za nią ślad w ślad, poznaję zawsze jej przejście!... Więc ci powiadam, z całą świadomością wagi swych słów, że w domu twym, w rodzinie własnej może nawet, masz potwora jaki wszędzie, pomiędzy proletarjatem, czy na stopniach tronu choćby, narodzić się i żyć może. Lokust, Agrypina, Brunhold, Frenegonda... są tego przykładem. A kwiat młodości kwitnął na ich czołach, gdy truli, kobiety były nietylko młode, ale i piękne. Ten sam kwiat niewinności i piękna spostrzegamy również i na czołach tych winnych, do rodziny twej należących.
De Villefort zakrzyknął rozpacznie i spojrzał na doktora błagalnym wzrokiem.
Lecz ten mówił dalej bez żadnej litości:
— „Staraj się zbadać dla kogo występek jest korzystny“ — mówi zasada prawna.
— Ach, doktorze — zawołał de Villefort — ja sam wiem najlepiej, ile razy sprawiedliwość ludzka pobłądziła, na tych bezlitosnych opierając się wyrazach. Nie wiem, nie wiem, lecz mam wrażenie, iż ten występek...
— Przyznajesz więc nareszcie, że to jest występek, że tu zbrodnię popełniono?...
— Tak. Fakt przestępstwa najmniejszej ulegać nie może wątpliwości. Lecz zaraz korzyść!... Któż mógł spodziewać się korzyści, i jakiej? — ze śmierci starego Wawrzyńca?
— Ależ człowieku! Tutaj nie na Wawrzyńca bynajmniej starano się zarzucić sidła, lecz na twojego ojca, Noirtiera. Jak Polonjusz u Szekspira, tak i on zginął za innego. To pan Noirtier miał wypić oranżadę, zaś Wawrzyniec napił się jej wypadkiem.
— Ojciec mój pił ją przecież również?...
— Raz ci już przecież wspomniałem o tem, po śmierci pani de Saint Meran, że organizm pana Noirtiera jest na pewne trucizny uodporniony, o czem nikt nie wie, prócz ciebie, a więc i morderca. Ja zaś daję panu Noirtier jako paralitykowi, brucynę, jednę z najgwałtowniejszych trucizn, którą właśnie operuje truciciel w twym domu się znajdujący, a jeżeli nie była to brucyna nawet, to trucizna pokrewna, jak fałszywa augustura, lub orzech św. Ignacego.
— O Boże, mój Boże — zawołał de Villefort.
— Panie prokuratorze królewski!... Oto ja, lekarz, oskarżam. Zbrodzień, w twym domu się znajdujący zabił przedewszystkiem pana de Saint Meran.
— Co mówisz, doktorze?!
— Gotów jestem przysiąc. Symptomaty, o których mi mówiono, zgadzają się z temi, które potem obserwować miałem możność własnemi, niestety, oczyma.
— Zabił więc pana de Saint Meran — powtórzył doktór — zabił następnie pozostałą po nim wdowę by po nich podwójny odziedziczyć spadek.
De Villefort otarł czoło zlane potem.
— Panie prokuratorze królewski! — ciągnął dalej doktór nieubłaganie — pan Noirtier zapisał ongi cały swój majątek ubogim, to też był wtedy oszczędzony. Gdy jednak zmienił tę swą ostatnią wolę — zadają mu nieomal na drugi dzień zaraz cios śmiertelny.
— Litości, doktorze, litości!
— Nie, niema, nie może być litości w tym wypadku.
— Litości nad moją córką panie!
— A, więc nie ja, lecz ty sam, który jesteś jej ojcem imię to wymówiłeś!
— Miej litość nad Walentyną! Zastanów się.
— Wolałbym sam siebie oskarżyć, aniżeli ją, jeżeli to tylko byłoby możliwe. Oskarżać ją, to serce bez skazy, jakby się zdawało tę lilję niewinności! A jednak poszlaki przeciwko niej są nazbyt silne, by można było powątpiewać, by można było się wahać. Więc ci mówię, panie prokuratorze królewski! — żadnej litości, bo zbrodnie są zbyt wielkie i zbyt wielkim głosem o pomstę wołają. Panna de Villefort, nikt inny, wysyła lekarstwa dla pana de Saint Meran — i pan de Saint Meran umarł. Panna de Villefort opiekowała się — ach, jak się zdawało, troskliwie! — panią de Saint Meran i pani de Saint Meran umarła. Panna de Villefort zaniosła na górę oranżadę przez Wawrzyńca, dla pana Noirtier przygotowaną, a której Wawrzyniec się napił — i stary sługa umarł, gdy Noirtier, dzięki mym lekarstwom jedynie, ocalał. Omyłka w tym wypadku jest wykluczona, panna de Villefort jest winna, ona jest trucicielką! Ja, doktór, ją oskarżam, ty zaś, panie prokuratorze królewski, pełń teraz swą powinność.
— Doktorze nie oponuję ci, nie przeczę, wierzę ci. Miej jednak litość, oszczędź moją córkę, a z nią — moje życie, mój honor.
— Panie de Villefort — odpowiedział doktór ze wzrastającą mocą — gdyby twoja córka jeden popełniła występek powiedziałbym ci: „strzeż ją... i niech resztę życia spędzi w klasztorze na pokucie“. Gdyby dokonała drugiej zbrodni, jeszcze bym ci może mógł powiedzieć: „patrz, panie prokuratorze królewski, oto trucizna, na którą niemasz lekarstwa, szybka jak myśl, gwałtowna jak błyskawica i jak piorun śmiertelna. I ona właśnie, ta wiośniana dzieweczka, daje truciznę taką swym najbliższym; niechże więc zapozna się sama z jej działaniem, bo tylko tym sposobem może być ocalony honor twój i twojej rodziny“! Takbym się odezwał do ciebie, gdybym widział tylko dwie śmierci poprzednie, ale ona teraz podała trujący napój nawet temu nieruchomemu starcowi, który w niej widzi całe swoje szczęście, a którego ona tak wielką niby otacza miłością. A po jego śmierci znówby płakała, znówby rozpaczała, jak to czyniła przy ciele swej babki. Nie, prokuratorze, to jest zbrodniarka ponad zwykłą miarę, dla której trzeba kata. Tak — kata! Mówisz mi o honorze? — Zrób tak, jak się domagam.
De Villefort, złamany zupełnie, padł na kolana.
— Posłuchaj — rzekł — ja nie mam, niestety tej siły, jaką ty masz, albo raczej jakiej i tybyś nie miał, gdyby szło nie o Walentynę lecz o córkę twoją, Magdalenę.
Doktór zbladł. De Villefort porwał wtedy jego ręce i zawołał:
— Posłuchaj mnie. Użal się nade mną i dopomóż. Mimo wszystkie twe argumenty, — ja ci powiadam, że córka ma jest niewinna. Nie w naszym domu jest źródło tej zbrodni. I co ci na tem zależy, dlaczego się domagasz, ażebym ja umarł w rozpaczy. Nie masz serca, d‘Avrigny. Nie jesteś człowiekiem, jesteś tylko doktorem. Otóż powiadam ci, że ja nie oddam swej córki w ręce kata! I pomyśl — gdybyś jednak się mylił, gdyby kto inny był mordercą, nie moja córka, i gdybym ja, po jej hańbiącej śmierci, przyszedł kiedyś do ciebie, blady jak widmo i rzekł: „morderco!... który zamordowałeś moją, córkę!“.
Doktór się zachwiał, a po chwili rzekł:
— A więc dobrze, będę jeszcze czekał. Lecz pamiętaj i wiedz: jeżeli ktokolwiek w domu twym zachoruje, ty sam nawet, nie wzywaj mnie do siebie, bo nie przyjdę.
— Więc i ty mnie opuszczasz, przyjacielu?!
— Tak jest. Nie mogę iść dalej razem z tobą, bobym mógł dojść wtedy... do stóp rusztowania. Tajemnica domu twego wyjdzie zresztą, napewno, na świat i położy koniec tej tragedji. Bywaj zdrów!
— Doktorze, błagam cię!
— Nie, odchodzę, bo dom twój stał się obmierzły, okropny i ohydny. Żegnam cię, panie.
— Jedno słowo jeszcze tylko. Odchodzisz, nie myśląc o tem, że pozostawiasz mnie w najokropniejszym położeniu.. Cóż powiedzą bowiem po twem odejściu o tej nagłej śmierci biednego Wawrzyńca?
— Prawda — rzekł doktór — załatwię to.
Służący niespokojni stali po korytarzach i na schodach, przez które przechodził doktór.
— Panie de Villefort — mówił doktór głośno, tak, aby wszyscy słyszeli — biedny Wawrzyniec od kilku lat używał bardzo mało ruchu, a był krępej budowy i szyję miał krótką, otóż dziś mamy upał, a posłaliście go zbyt daleko; wszystko to razem sprowadziło apoplektyczny atak, na który nie było już ratunku.
Przyczyna śmierci była więc wyjaśniona, niemniej cała służba, po całodziennych naradach, udała się wieczorem do pani de Villefort z podziękowaniem za służbę. Nie żądali niczego, nie prosili o podwyżkę płacy, chcieli tylko jednego — odejść.
— Chcemy odejść — mówili — bo śmierć grasuje w tym domu!
Mimo nalegań, wszyscy się oddalili, wynurzając zresztą żywy żal z konieczności rozstania się z tak dobrem państwem, a szczególniej z panną Walentyną, tak miłą i łagodną.
De Villefort, słysząc słowa te, spojrzał na swą córkę, która się rozpłakała.
Spojrzał wtedy na swą żonę i zdawało mu się, iż na jej ustach dojrzał przelotny uśmiech, zupełnie jak owe meteory, które ponuro błyskają między chmurami w czasie burzy.
IZBA DAWNEGO PIEKARZA.
W chwili, gdy hrabia de Morcef wychodził od Danglarsa, przejęty wstydem i wściekłością, pan Andrzej Cavalcanti, z czupryną ufryzowaną i błyszczącą, z wymuskanemi wąsikami, w białych rękawiczkach, wpadał jak wicher do domu bankiera.
Po wstępnych ukłonach bardzo zręcznie odciągnął Danglarsa na stronę i zaczął mu obszernie przedstawiać wszystkie udręki swego serca, jakie w niego uderzyły, po wyjeździe ojca. Od chwili jego odjazdu znalazł, jak mówił, w rodzinie bankiera, która go przyjęła jak syna, wzór wszystkich cnót i obraz prawdziwego szczęścia domowego, ponad które niemasz nic lepszego na świecie. Znalazł ponadto jeszcze najwyższe piękno, oczy panny Eugenji, więc jeżeli jej ojciec uznałby go za godnego tego zaszczytu, to on natychmiast napisałby o tem do swego ojca.
Danglars z wielką uwagą wysłuchał oświadczyn, a potem rzekł:
— Panie Andrzeju, czy pan nie jesteś tylko zbyt młody na to, by myśleć o małżeństwie?
— Nie zdaje mi się, szanowny panie. Arystokracja włoska zwykła bardzo młodo wstępować w związki małżeńskie. I jest to zwyczaj nader rozsądny, życie jest tak krótkie, że należy szczęście chwytać, gdy tylko ono do nas zawita.
— Przypuśćmy, kochany panie, — odpowiedział na to Danglars — na chwilę, że zamiary pańskie, zaszczyt mi przynoszące, moja żona z córką przyjmą życzliwie, to z kim porozmawiać mógłbym wtedy o materjalnej stronie sprawy. A jest to rzecz ważna.
— Panie, ojciec mój, człowiek nader rozsądny, przewidział podobny wypadek i odjeżdżając, zostawił mi wszystkie papiery rodu mego dotyczące, a także rozporządzenie, iż w razie, gdybym zrobił wybór zgodny z jego wolą, to wyznacza mi 150,000 franków rocznego dochodu. Jest to, jak mi się zdaje, czwarta część dochodów mego ojca.
— Ja mam zamiar dać mej córce pół miljona. Jest ona zresztą jedyną mą dziedziczką.
— Widzi więc pan baron, iż rzeczy dałyby się jakoś ułożyć, nawet bez przyjazdu mego ojca. — Myślę nawet, iż ojciec, zamiast renty, zgodziłby się może oddać do rąk mego teścia cały kapitał, od którego idą wspomniane odsetki, a więc jakieś trzy do czterech miljonów, zaś te, w rękach zdolnego finansisty, dać mogą nawet dziesięć do stu rocznie.
— Ja przyjmuję kapitały na cztery procent tylko, zięciowi memu zagwarantowałbym sześć, a nawet gotów byłbym dzielić się z nim zyskami.
— Jednakże — dodał Danglars, który ani się spostrzegł, iż omawiając przyszłe małżeństwo swej córki, przeszedł na tematy giełdowe wyłącznie, — mówiliśmy dotychczas o kapitałach pańskiego ojca wyłącznie, a przecież pod jego opieką znajdować się musi jeszcze posag pańskiej matki, którego wydania w dniu twego małżeństwa, nie może ci ojciec odmówić przecież?
— Mówi pan o wianie mej matki, Eleonory Corsinary? Ależ mój ojciec wypłaci mi je natychmiast niewątpliwie.
— Do jakiej sumy kapitały te dochodzą, mniej więcej?
— Wie pan, na honor, że nigdy jakoś o to się nie dopytywałem. Myślę jednak, że będzie tego z jakieś dwa miljony zapewne.
Danglars uczuł w tem miejscu jakieś dławienie w gardle, jakiego doświadczać musi skąpiec, przy znalezieniu skarbu lub ten, który miał się już utopić, gdy wtem, najzupełniej niespodziewanie stanął nogą na twardym gruncie.
— A więc, szanowny panie, zechciej mi powiedzieć, czy mogę mieć nadzieję?
— Cóż ci mam odpowiedzieć, mój przyszły zięciu?... Powiem chyba: tak. Dlaczego jednak — rzekł bankier po chwili namysłu — dlaczego pan hrabia Monte Christo, opiekun pański w Paryżu, nie przybył tutaj wraz z tobą, by poprzeć tę prośbę?
Zaledwie dostrzegalny rumieniec wybił się na twarz Andrzeja.
— W tej chwili właśnie wracam od hrabiego. Jest to człowiek niezaprzeczenie najzacniejszy, ma jednak swe dziwactwa. Zamiar mój pochwalił, powiedział nawet, iż ojciec mój nie będzie miał nic przeciwko temu zapewne, ażeby oddać natychmiast cały kapitał w miejsce procentów, dodał wszakże w końcu, iż osobiście mieszać się w to nie może.
— Ha!... obejdziemy się w takim razie bez tego pana.
— A teraz — rzekł Andrzej z szelmoskim nieco uśmiechem — gdym skończył sprawę z teściem, czybym się nie mógł odezwać do bankiera?
— Ciekawy jestem, co za interes możesz mieć do niego?
— Pojutrze, jeżeli się nie mylę, mam prawo podnieść należne mi pięć tysięcy, hrabia jednak wniknął w moje położenie, że w tym miesiącu mieć będę większe wydatki i dał mi czek własnoręcznie podpisany, na sumę 25,000 franków, otóż czy nie zrobi to panu żadnej subjekcji?
— Mój panie, gdybyś mi przyniósł weksel na miljon chociażby, to mógłbym ci go wypłacić natychmiast — odpowiedział Danglars, chowając czek do kieszeni — powiedz tylko, o której woźny ma być u ciebie, a przyniesie ci on całe twe dwadzieścia pięć tysiący.
— Jeżeli wolno prosić, to zechciej mi je przysłać o godzinie dziesiątej rano, gdyż właśnie jutro mam zamiar wyjechać w okolice Paryża.
— Doskonale. Woźny będzie u ciebie, książę, przed godziną dziesiątą. Mieszkasz zawsze w hotelu Królewskim, czy tak?
— Tak jest..
Na tem rozmowa się skończyła i Andrzej wrócił do pań, z któremi siedział do późnej nocy.
Nazajutrz, o oznaczonej godzinie, z punktualnością przynoszącą zaszczyt firmie bankiera, Andrzej otrzymał swe 25,000 franków, z których zaraz dwieście zostawił dla Kadrusa.
Benedykt wychodził z domu tak wcześnie dlatego tylko, że chciał tym sposobem uniknąć spotkania z tym swoim niezbyt miłym, przy dzisiejszym stanie rzeczy, przyjacielem.
Powrócił też bardzo późno z wycieczki, gdy wchodził do hotelu, zatrzymał go portjer.
— Panie — rzekł — człowiek ów był...
— Co za człowiek? — zapytał niedbale Andrzej, udając, że już zapomniał o danem poleceniu.
— Ten, któremu Wasza Ekscelencja jest tak dobra dawać tę małą pensyjkę.
— Ach ten!... stary sługa mego ojca! Pieniądze mu oddałeś?
— Dawałem mu, lecz nie chciał przyjąć.
Andrzej zbladł, że jednak była to późna noc i w korytarzach było z tej przyczyny ciemno — nikt tego nie spostrzegł.
— Jakto, nie chciał przyjąć? — zapytał głosem stłumionym.
— A nie chciał, mówiąc, iż prosi, ażeby mógł się widzieć z Ekscelencją osobiście. Zostawił nawet list.
— Ciekawy jestem, czego może chcieć?
I przeczytał przy świetle lampki naftowej w izdebce portjera.
W liście dobrze zapieczętowanym znalazł słowa: „Wiesz, gdzie mieszkam; czekam cię jutro o jedenastej rano“.
— Bardzo dobrze — rzekł głośno Andrzej po przeczytaniu kartki — widzę, iż spotkało go jakieś nieszczęście. Będę musiał pojechać do niego. Stary sługa przecież!
I odszedł. Zaś portjer nie wiedział, kogo ma podziwiać więcej: czy starego sługę, czy też tak dobrego pana?...
Gdy Andrzej znalazł się w swym pokoju, natychmiast spalił list Kadrusa, a następnie zadzwonił na służącego.
— Jesteś tego samego wzrostu co i ja, mój Filipie — powiedział do niego — i masz nową liberję, którą ci dopiero od krawca przyniesiono. Otóż wiedz, ale natychmiast o tem zapomnij, iż mam interes do pewnej gryzetki, do której jednak nie mogę iść przecież w swem zwykłem ubraniu, zwłaszcza, iż nie chcę, ażeby wiedziała z kim ma do czynienia... Pożyczysz mi więc tej swojej liberji, a także i papiery swoje, bym mógł w razie potrzeby przespać się w oberży.
Filip, ukrywając wesoły śmiech, wypełnił zlecenie.
W pięć minut potem Andrzej, przebrany za lokaja, wychodził z hotelu przez nikogo nie poznany, wsiadł do kabrjoletu i kazał się zawieźć do oberży pod „Czerwonym kogutem“, gdzie się przespał, a nazajutrz wyszedł rankiem i udał się do domu, w którym zamieszkiwał Kadrus... Gdy wszedł zgodnie ze wskazówkami ongi mu danemi, na trzecie piętro, pochwycił ze złością za łapkę i głośno zadzwonił.
Po chwili otworzył mu drzwi skrzywiony Kadrus.
— Jesteś, widzę, punktualny — rzekł na powitanie — wejdź.
A gdy Andrzej wszedł, starannie zamknął rygiel.
— Cóż, u djabła, nowego? — ze złością zawołał Andrzej.
— No! no, mały, nie gniewaj się — powiedział Kadrus — ot, chciałem cię zobaczyć i patrz, jakie przygotowałem dla ciebie śniadanie!
Andrzej ze smakoszostwem pociągnął nosem i uczuł zapach mieszaniny sadła z czosnkiem, po których to przyprawach poznać można nieomylnie i zawsze kuchnię prowansalską. Pachniało pozatem rybą smażoną, a nadewszystko muszkatułową gałką i gwoździkami.
W końcu pokoju stał stół dość czysto nakryty, na dwie osoby, z dwoma butelkami wina czerwonego, trzecią vermuthu i czwartą araku. Na kapuścianym liściu ułożono dość zgrabnie nieco winogron, mandarynki i banany.
— Jak ci się to wszystko podoba, mój mały?... Nieźle, prawda?... Jak wiesz, byłem kiedyś wcale niezłym kucharzem, i oblizywano sobie palce po mych sosach.
— Jak Boga kocham — rzekł Andrzej udobruchany — tak, wygląda to wszystko wcale apetycznie. Jeżeli jednak zawezwałeś mnie tutaj dla tego śniadania jedynie, to niech cię djabli porwą.
— Moje dziecko — rzekł sentencjonalnie Kadrus — pogadamy przy śniadaniu. Ale z ciebie niewdzięcznik! Czy to nie dość zobaczyć przyjaciela? Ja to aż płaczę z radości, że cię ujrzałem.
Kadrus nie kłamał, płakał istotnie. Trudno było powiedzieć, czy ze szczęścia, czy też... zawdzięczając to cebuli, którą obierał właśnie.
— Cichobyś był, ty hipokryto jeden. Nie udawaj tylko, że mnie kochasz.
— Daj spokój — rzekł były oberżysta ocierając łzy fartuchem — gdybym cię nie kochał, czyżbym się godził na grzbiecie liberję swego służącego, a więc masz służącego, gdy ja sam sobie muszę obierać jarzynę. A i ja mógłbym mieć służącego i jadać obiady w hotelu „Królewskim“, albo „Kawiarni Paryskiej“. A dlaczego odmawiam sobie tego wszystkiego? — by nie być ciężarem dla tego mego małego Benedykta. Boć przecie gdybym tak chciał, tobym mógł mieć to wszystko. Chyba mi nie zaprzeczysz?
I Kadrus, po perorze tej, spojrzał prosto w oczy swemu gościowi, który... nie wytrzymał tego spojrzenia.
— No przypuśćmy, że istotnie mnie kochasz, to dlaczegóż chcesz, bym ja do ciebie przychodził na śniadanie?
— Abym mógł, moja dziecino, zobaczyć cię, porozmawiać z tobą.
— Na cóż ci to potrzebne, gdyśmy już omówili nasze interesy, warunki naszej zgody?
— Mój drogi. Czyż testament może się obejść bez kodecylu? Ale potem o tem, przyszedłeś tu przedewszystkiem na śniadanie, a więc siadaj sobie i zacznijmy naprzód od vermouthu, a potem weźmiemy się zaraz do rumu i do sardynek, masz tu jeszcze rzodkiewki i świeżutkie masło, ty nic dobrego! Aha!... przyglądasz się mojej izbie, temu barłogowi memu, stołkom i obrazom, po trzy franki sztuka, już razem z ramami. Cóż robić! — to nie hotel królewski lub pałac.
— Już ci się, widzę, nie podoba — rzekł Andrzej — już sobie przykrzysz, a tak wzdychałeś niedawno do spokojnego bytu eks-piekarza! I czegóż chcesz? Daję ci przecież co miesiąc dwieście franków.
Kadrus wzruszył ramionami.
— Musisz przyznać, iż jest to rzecz dosyć upokarzająca odbierać od fagasa jałmużnę. Gdy ty tymczasem... No, wiem dobrze, złodzieju, jakie ty masz bajeczne szczęście. Masz przecież żenić się z Danglarsówną. Tfu!... do djabła. Powinien mnie by zaprosić na to wesele, boć przecież był on na mojem i pił nie gorzej, jak ja teraz piję! Nie zadzierał wtedy nosa, służył sobie poprostu za komisanta u pana Morrela. Albo to ja raz byłem na obiedzie w tavernie z dzisiejszym hrabią Morcefem?... Widzisz, jakich to ja mam znajomych! Gdybym ich nie zaniedbywał, to byśmy razem się teraz wycierali po salonach. Pal was kaci zresztą, lepiej pij oto i jedz. Powiedz, jakże ci też smakuje?
— Wyborne rzeczy! Nie rozumiem wprost, jak człowiek, mający możność zajadania tak smacznych rzeczy, żalić się może na życie?
— Nie rozumiesz tego? A więc ci powiem: zatruwa mi wszystko myśl, że żyję z kieszeni przyjaciela! Ja, com zawsze dzielnie i uczciwie zarabiał na śniadanie.
— No, no!... co ci tam w głowie! Wystarczy mi na nas dwóch, nie bój się.
— Nie mogę, przyjacielu, nie mogę. Wierz mi, albo nie wierz, a ja ci powiadam, że pod koniec każdego miesiąca mam wyrzuty sumienia. To też wczoraj wprost nie mogłem już wziąć twych dwustu franków. A przytem przyszła mi do głowy jedna myśl.
Andrzej zadrżał. Pomysły Kadrusa przejmowały go zawsze przerażeniem.
— Chciałem ci powiedzieć, że gdybym tak był na twojem miejscu, tobym sobie poradził. Poprosiłbym o wypłacenie mi pensji z góry za rok, a choćby za kwartał...
— Wiesz, że to nie jest tak bardzo znów zły pomysł — zawołał Andrzej.
— Bierz się do sera i powiem ci, że to wino jest wcale dobre, więc pij.
— Ależ piję. Ale o czem to mówiliśmy? Acha!... o tem, że twój pomysł jest doskonały. Dlaczego jednak ty sam nie wprowadzisz go w wykonanie? Dlaczego nie weźmiesz pensji za kwartał, choćby i za rok, i nie umkniesz z tem do Brukseli naprzykład? Zamiast jak eks-piekarz, wyglądałbyś jak bankrut, spożywający owoce swej ciężkiej pracy.
— Jakżeż chcesz, u djabła, bym uciekał z 2400 frankami w kieszeni?!...
— Oj Kadrusie, Kadrusie!... Jakżeż prędko zmieniają się ludzie! Przed paroma miesiącami umierałeś przecież z głodu!
— Apetyt wzrasta przy jedzeniu — odparł Kadrus, wyszczerzając zęby, jak małpa, kiedy się uśmiecha, lub jak tygrys, kiedy warczy — otóż wiedz, iż ułożyłem sobie pewien plan.
Plany Kadrusa przejmowały Andrzeja zawsze trwogą, jeszcze bardziej, aniżeli jego myśli. Myśl, bowiem jest tylko ziarnem, gdy plan — to już wykonanie.
— Bardzo ciekawy jestem tego planu — rzekł — dobry być musi?
— Dlaczegóż miałby być zły? Czy zły był ten ostatni, który nas z więzów wydobył? Myślę, że nie najgorszy, jeżeli tu jesteśmy?
— Nie przeczę, iż czasami twe pomysły są doskonałe. Cóż teraz masz na myśli?
— Powiedz mi naprzód, czy nie zechciałbyś, bez żadnej dla siebie straty, napędzić do mej kieszeni jakieś 15,000 franków? Nie, to trochę za mało, za takie pieniądze nie mógłbym zostać uczciwym człowiekiem; trzebaby minimum 30,000 franków.
— Niepodobieństwo — oschle odpowiedział Andrzej — w tem ci nic nie poradzę.
— Nie zrozumiałeś mnie — odpowiedział zimno Kadrus — powiedziałem przecież, że bez żadnej dla ciebie straty...
— Chciałbyś może, bym zaczął kraść i popsuł tem sobie i tobie interes, a potemby nas zaprowadzili tam gdzie wiesz.
— Ach, już mi wszystko jedno! Nie zniosę dłużej takiego, jak teraz prowadzę, życia. Niech mnie prowadzą gdzie chcą; ja mam taką głupią naturę, że mi czasem nudno bez mych dawnych kolegów. Ja nie mam takiego, jak ty, serca, co ani zatęsknisz do swych przyjaciół.
— No, no, Kadrusie, nie gadaj głupstw, — rzekł Andrzej ze drżeniem.
— Ha, ha, ha!... No uspokój się, mój drogi Benedykcie. Wskaż mi tylko drogę, na której mógłbym zdobyć niezbędne mi 30.000 franków, nie mieszając się do niczego, a już ja sam dam sobie radę.
— Dobrze. Rozejrzę się tu i owdzie, zobaczę...
— Tymczasem jednak podniesiesz mi moją pensję do 500 franków. Chciałbym, widzisz, przyjąć sobie służącą. Nie uwierzysz, jaki mnie ogarnął wprost szał do młodszej.
— Dobrze, dostaniesz 500 franków, aczkolwiek będzie to bardzo już dużym dla mnie ciężarem.
— E!... Przecież ty czerpiesz ze źródła, które nie ma dna.
— Mylisz się ogromnie. Mam wprawdzie zacnego opiekuna, na którego nie narzekam, lecz daje mi on pięć tysięcy franków miesięcznie całej parady.
— Biedaku!
— Nie jest to zbyt wiele dla młodzieńca, który musi się starać o baronównę, ażeby sobie zapewnić kawałek chleba na starość. To też rzuciłbym może to wszystko do djabła i postarał się, wyzyskując dzisiejsze me stosunki, o jakiś poważniejszy kapitał, gdyby nie to, iż mam wrażenie, że odnalazłem nakoniec swego ojca.
— Ale prawdziwego ojca, nie jakiegoś tam Cavalcantiego?
— I... tamten już odjechał. Powiadam ci, że prawdziwego.
— I któż to ma być tym prawdziwym twoim ojcem?
— Hrabia de Monte Christo. Nie powiedział mi on wprawdzie wyraźnie, że tak jest, ale wszystko na to wskazuje. Takiemu Cavalcantiemu zapłacił przecież 50.000 franków.
— Pięćdziesiąt tysięcy franków za ojcostwo dla ciebie! Ja za pół tej ceny podjąłbym się tego, za 20,000 franków, nawet za 15,000! Wiesz, nie myślałem, żeś taki niewdzięczny, dlaczegożeś mnie nie nastręczył tego interesu?
— Alboż ja o tem wiedziałem? Wszystko to się robiło, gdyśmy jeszcze tam byli.
— Szkoda. Więc powiadasz, że ten twój ojciec jest taki bogaty? — zapytał niedbale Kadrus, bawiąc się kieliszkiem.
— Bywam przecież u niego codzień i widzę. Sam napewno nie wie, ile i gdzie co ma. Raz, przy mnie, oddał mu bankier pół miljona; nie dalej, jak wczoraj, przy mnie również, przyniósł mu chłopiec z banku 100,000 franków w złocie.
Kadrus osłupiał; zdawało mu się, że słowa młodzieńca mają dźwięk metalu i że słyszy kaskadami płynące luidory.
— I ty tam tak ot sobie przebywasz, jak u siebie w domu?
— Ile razy tylko zechcę.
Kadrus umilkł. Widać było, iż przetrawia w umyśle jakąś myśl doniosłą, a potem rzekł półgębkiem:
— Chciałbym i ja choć raz w życiu zobaczyć. Czy ten twój ojciec nie mieszka wypadkiem przy polach Elizejskich?
— Tak jest, pod numerem 30. Prześliczny domek, sam w sobie, pomiędzy ogrodem a dziedzińcem, oddzielonym od ulicy murem nie nazbyt wysokim.
— A cóż mnie to może obchodzić? Bardziej ciekawy jestem tego, jak to tam jest w środku urządzone? Meble pewnie bogate? A jakiż tam jest rozkład?
— Gdybym miał papier i atrament, tobym ci to na papierze pokazał.
Kadrus poskoczył żywo i przyniósł żądane przedmioty.
— Masz, — powiedział — odrysuj mi to, tylko dokładnie.
Andrzej wziął pióro do ręki i zaczął rysować.
— Dom, jak ci to już mówiłem, znajduje się pomiędzy dziedzińcem a ogrodem. Wygląda to tak oto, widzisz? Mur od ulicy nie nazbyt wysoki, trzy metrowej, co najwyżej, wysokości. Na dziedzińcu pośrodku jest klomb, a po bokach drzewa pomarańczowe, figowe, różne krzewy, a tak gęsto zasadzone, że parokrotnie wyściskałem tam pokojówki, a nikt nie zauważył.
— Jakiż jest rozkład parteru?
— Na dole jest sala jadalna, salon, bibljoteka, wreszcie pokój bilardowy. Ot masz to wszystko wyrysowane jak najdokładniej. Okna tam wszędzie są prześliczne, wysokie, tak, że w jednej szybie mógłby się zmieścić cały człowiek.
— Gdzie takie są okna, po djabłaż tam jeszcze są i drzwi również.
— Cóż chcesz?... Zbytek, marnotrawstwo...
— Okiennice są?
— Są, ale nie są nigdy zamykane. Na noc zwłaszcza. Ten hrabia Monte Christo to wielki oryginał, ma naprzykład pasję przyglądania się gwiazdom w nocy.
— U... to on tak po nocy lubi łazić?
— Cóż znowu!? Mówiłem — noc, a myślałem — o wieczorze.
— Gdzież sypia służba?
— Ma ona domek osobny, poza pałacem, z lewej strony ogrodu. A zresztą ta służba, to jednego dnia przebywa w pałacu, o którym ci opowiadam, a nazajutrz jedzie do Auteuil. Cała, caluteńka. Nie dalej jak wczoraj mówiłem mu właśnie: „Jak to nieroztropnie ze strony pana hrabiego zostawiać dom cały na boskiej Opatrzności. Przecież hrabiego mogą kiedy okraść?“ A on mi wtedy na to: „A cóż mnie to może obchodzić, że mnie okradną?“
— E... nie może być znów tak zupełnie głupi ten twój hrabia. Tam musi być, widzisz, takie mechaniczne biurko co to, jak go się złodziej dotknie, to go chwyta za rękę i zaczyna wygrywać arję: „Torreadorre!...“ z „Carmenu“.
— Mogę cię zapewnić, iż w domu hrabiego niczego podobnego niema. On ma najzwyczajniejsze, tylko bardzo bogato rzeźbione, biurko machoniowe; to biurko jednak znajduje się na pierwszem piętrze.
— Zrób też, prosze cię, i plan tego piętra również!
— Nic łatwiejszego. — I Andrzej znów się wziął do pióra.
— Na pierwszem piętrze, uważasz, gdy się idzie po schodach idących z westibulu, znajduje się naprzód przedpokój, dalej, salon, potem dwa pokoje do pracy, na lewo od salonu pokój sypialny, łazienka, buduar. Otóż w tym buduarze właśnie stoi podręczne biurko hrabiego, o którem mówiliśmy, stoi ono pomiędzy dwoma oknami.
Kadrus zaczął rozmyślać.
— Czy ten twój książe często wyjeżdża do Auteuil?
— Dwa, a czasem i trzy razy tygodniowo. Jutro naprzykład ma jechać na cały dzień i noc.
Kadrus spojrzał bacznie na młodzieńca, jakby mu chciał całą prawdę wydrzeć z piersi. Lecz Andrzej najobojętniej wyjął cygaro z kieszeni i spokojnie je zapalił.
— Kiedyż chcesz mieć te swoje 500 franków? — zapytał następnie Kadrusa.
— Jeżeli masz, to je dawaj natychmiast.
Andrzej dobył woreczka i wyliczył 25 luidorów.
— Złoto? — rzekł Kadrus — bardzo dziękuję.
— Toż, głupcze, na zmianie możesz tylko zyskać, stoi ono przecież o 5 sou wyżej.
— Bardzo możliwe. Ale wekslarz poszedłszy zaraz za poczciwym Kadrusem, złapałby go za kieszeń i kazałby się potem tłumaczyć: skąd i dokąd idzie i gdzie ma takie dobra, z których dochód złotem się wybiera. Daruj więc, bracie, taki głupi nie jestem. Chcesz, to dawaj mi zwyczajnem srebrem.
— Ależ jakże możesz przypuszczać, bym ja miał 500 franków srebrem przy sobie? Mam zaledwie trzydzieści.
— Dawaj, dobre i to.
— Zwróć że mi teraz półtora luidora złotem, albo dwa to ci dam dziesięć franków asygnatą.
— Wiesz, nie przypuszczałem, byś był do tego stopnia drobiazgowy. Ja mam mu zwracać złoto! Doskonały sobie!
— Widzę, że chcesz mnie ze skóry obedrzeć.
— Ja? ciebie?... Nigdy, mój drogi. Ja chciałbym tylko dać ci przyjacielską radę, ażebyś pozostawił u mnie ten brylant, jaki z miną pawia obnosisz na palcu. Powiadam ci, że ty nas samochcąc zgubisz jeszcze. Bo jakżeż?... ubrałeś się w liberję, jak służący, a pozostawiłeś na palcu brylant wartości conajmniej pięciu tysięcy.
— Patrzajcie go, jaki uważny! Zdałbyś się na rewizora!
— Bo ja, widzisz, znam się na brylantach. Miałem kiedyś swój własny.
— Chwal się tem przed innymi — rzekł Andrzej dziwnie spokojnym tonem, bez najmniejszego gniewu, i zdjął pierścień z palca.
— Czekaj, zobaczymy, czy nie jest on fałszywy? — rzekł Kadrus, a następnie podszedł do okna i pociągnął po szybie, że aż zapiszczała.
— O przepraszam cię za posądzenie — mówił dalej — ale ci złotnicy, złodzieje, potrafią tak dobrze naśladować brylanty, że człowiek niema nawet ochoty okradać jubilerskiego sklepu, ażeby nie być oszukanym.
— Czy już na tem koniec — rzekł Andrzej — czy nie masz zamiaru wziąć mej kamizelki, albo kapelusza?
— Poczciwy ty jesteś, że mi proponujesz nawet swą garderobę, ale ci jej nie wezmę, choć przydałaby mi się bardzo. Idź więc już, nie zatrzymuję cię, bo mnie chwyta obawa, by mi nie przyszła ochota na twe cacane lakierowane buciki.
— Strzeż się tylko, aby cię nie spotkała jaka przygoda przy sprzedaży pierścienia.
— Bądź spokojny, nie mam zamiaru go sprzedawać, bynajmniej.
— Ale widzę, że już idziesz, bez pożegnania nawet, lecz ja się nie obrażam, a nawet cię odprowadzę.
— Nie fatyguj się.
Gdy Andrzej wyszedł, zamknął za nim drzwi starannie na wszystkie zamki, a następnie rzucił się do oglądania planu, pozostawionego na stole.
— Poczciwy chłopak — powiedział do siebie — a kocha mnie tak bardzo, że nie pogniewałby się na mnie nawet za to, gdybym tak przyspieszył śmierć jego ojca.
NAPAD.
Nazajutrz po tej uczcie w izbie eks-oberżysty, hrabia de Monte Christo wyjechał istotnie do Auteuil, zabierając ze sobą Alego i kilku służących.
Przybycie Bertuccia z Normandji, z wiadomościami o domu i o korwecie, o wyjeździe tym zadecydowało; w wilję tego dnia hrabia o nim nawet nie myślał. Dom w Normandji był w każdej chwili gotowy na przyjęcie gości, korweta zaś przed tygodniem przybyła do portu i stanęła na kotwicy, w każdej chwili gotowa do drogi.
Hrabia podziękował Bertucciowi bardzo za gorliwość, dodając, by się szykował zwolna do drogi, gdyż za jakiś miesiąc opuszczają Francję.
— W tym ostatnim miesiącu jednak, być może, że nawet parokrotnie będę zmuszony przejeżdżać nocą z Paryża do Treport. Czy są więc już tak gęsto rozstawione konie, bym, zmieniając je, mógł całą tę przestrzeń przebyć w czasie ośmiu godzin?
— I ten rozkaz pana hrabiego jest spełniony. Konie czekają w każdej chwili dnia i nocy na dziewięciu aż stacjach.
— Dobrze. Za dwa, trzy dni wyjadę zapewne.
Gdy Bertuccio miał już odejść, otworzyły się drzwi i wszedł Baptysta.
— Cóż to? — przecież cię nie wołałem.
Baptysta zbliżył się do hrabiego i rzekł, list oddając:
— Powiedziano mi, że list ten jest bardzo ważny i pilny, więc wskoczyłem na konia i przebyłem drogę do Auteuil w ciągu kilkunastu minut.
Hrabia rozpieczętował wtedy list i czytać go zaczął.
„Ostrzega się niniejszem hrabiego de Monte Christo, iż nocy dzisiejszej zakradnie się do jego domu na Polach Elizejskich pewien mężczyzna, ażeby dobrać się do jego biurka“.
Z początku hrabia sądził, iż jest to zwyczajna jakaś złodziejska sztuczka i już chciał przesłać list do policji, przyszło mu jednak na myśl, że może tu chodzi nie o kradzież, lecz o zamach jakiegoś osobistego wroga?
To podnieciło odwagę hrabiego, który nie cofał się nigdy przed żadnem niebezpieczeństwem.
— Jeżeli istotnie jakiś rzezimieszek miał zamiar mnie okraść, to z pewnością żaden z jego wspólników nie uprzedzałby mnie o tem. — Tutaj więc chodzi o zamach na moje życie, do mego domu przyjść mają nie rabusie, lecz mordercy, którzy, znając mnie, zgóry byli pewni, że nie będę się uciekał pod opiekę policji, lecz wyjdę sam naprzeciw niebezpieczeństwu. I nie zawiodą się, uczynię zadość ich woli.
Hrabia przywołał Baptystę, który po oddaniu listu wyszedł natychmiast z pokoju i rzekł do niego:
— Wrócisz natychmiast do Paryża i sprowadzisz mi wszystkich tam pozostałych służących. Za trzy godziny mają tu być wszyscy, zostanie przy pałacu odźwierny jedynie.
— Pan hrabia raczy wziąć pod uwagę, iż pomiędzy jego izdebką przy bramie, a pałacem, jest dosyć znaczna odległość.
— I cóż stąd?
— Rabusie mogliby, w razie czego, cały dom przewrócić, a odźwierny nie usłyszałby najmniejszego choćby szmeru.
— Nic nie wiesz, panie Baptysto, złodzieje, choćby mi cały dom zrabowali, nie sprawiliby mi tyle przykrości, co jedna usługa źle wykonana.
Baptysta skłonił się z uszanowaniem.
— I jeszcze jedno — dodał hrabia, gdy Baptysta już odchodził — wszystkie okiennice na dole proszę jak najstaranniej pozamykać, natomiast na górze pozostawić otwarte, poprzestając na zamknięciu okien.
Resztę dnia hrabia spędził jak zwykle. Po obiedzie zaś udał się do swego pokoju, zapowiadając, iż już z niego nie wyjdzie i że tylko Ali będzie mu do usług potrzebny.
Gdy zaś dobrze się ściemniło, nie zauważony przez nikogo, wyszedł wraz z Alim i kazał się wieźć do Paryża.
Monte Christo badał długo całą aleję jak i nielicznych przechodniów. Widząc, iż nie jest szpiegowany, pobiegł do swego gabinetu.
W tym czasie Ali poznosił broń.
Przez okno pokoju sypialnego, równolegle do okien gabinetu położonego, hrabia miał widok na ulicę.
Tak upłynęło dwie godziny. Uderzyły trzy kwandranse na dwunastą.
Hrabia dosłyszał lekki szmer od strony gabinetu dochodzący, zaczął się przysłuchiwać...
Jeden tylko!
— A to łotr zuchwały — mruknął hrabia.
W tej samej chwili Ali lekko trącił go w ramię i hrabia obejrzał się; nubijczyk wskazał mu okno, a raczej ulicę poza niem widniejącą.
Hrabia spojrzał i ujrzał drugiego człowieka, siedzącego na murze, który dzielił dziedziniec od ulicy, człowiek ten najwidoczniej pragnął zobaczyć, co się dzieje w gabinecie hrabiego.
— Acha — pomyślał hrabia — jest ich dwóch, zatem jeden działa, zaś drugi stoi na straży.
Dał znak Alemu, by obserwował siedzącego na murze, sam zaś zwrócił się ku otworowi, przez który miał możność obserwowania, co się dzieje w gabinecie.
Napastnik był już w pokoju i właśnie uważnie po nim się rozglądał, a gdy spostrzegł, że jest w nim dwoje drzwi, podszedł naprzód do tych, które prowadziły do przedpokoju a następnie swe kroki skierował w stronę sypialni. Hrabia sądził, iż będzie on chciał wejść do niego, więc się już zaczaił, by go pochwycić w ramiona, usłyszał jednak zwykły brzęk ryglów na miedzianych kółkach. Nocny gość zabezpieczał się od nagłego wejścia domowników, o ile by ci w pałacu się znajdowali. Gdy to uczynił, był pewien, iż żadne już nie grozi mu niebezpieczeństwo, że działać może spokojnie, a nie wiedział, iż hrabia, przewidując coś podobnego, pousuwał obrączki ryglowe.
Nowy gość, gdy się poczuł zabezpieczony od nagłej napaści, nabrał swobody ruchów i przedewszystkiem wyjął z kieszeni przedmiot jakiś, którego hrabia nie mógł rozpoznać i położył go na stole, a potem, podszedł wprost do biurka, by skonstatować, z niezadowoleniem zapewne, że niema w niem kluczyka.
— Ach — pomyślał wtedy Monte Christo z uczuciem niesmaku — więc to zwyczajny złodziej tylko!
Złodziejaszek nie mógł jednak jakoś uporać się z robotą, z przyczyny ciemności zapewne, podszedł więc do stołu i wziął z niego przedmiot uprzednio na nim złożony, a po chwili rozbłysło w pokoju słabe światełko.
— Co to?! — zawołał Monte Christo, cofając się nagle w tył ze zdziwieniem — patrzajcież, toć to dobry znajomy!
Ali skoczył, podnosząc w górę topór.
— Stój — rzucił cichy rozkaz hrabia — wszelka broń jest nam teraz już niepotrzebna. — Następnie powiedział jeszcze parę słów do ucha Alemu, najcichszym szeptem, ponieważ wykrzyknik hrabiego, aczkolwiek bardzo słaby, doszedł do ucha przybysza, który stanął jak wryty.
Na ten cichy rozkaz hrabiego, Ali podszedł na palcach ku szafom, a po chwili wrócił, niosąc czarny ubiór i trójgraniasty kapelusz. Przez ten czas Monte Christo niemniej szybko zrzucił z siebie surdut i kamizelkę, wkładając na ich miejsce delikatną koszulkę ze stalowych kółeczek uczynioną, po raz ostatni użytą we Francji przez Ludwika XVI, który lękał się uderzenia nożem w piersi, a zginął od uderzenia toporem w głowę.
Na stalową koszulkę Monte Christo włożył długą sutannę, zaś na głowę perukę, a na nią trójgraniasty kapelusz, co przeobraziło hrabiego w włoskiego księdza.
Napastnik zaś wobec głuchej, panującej w całym pałacu ciszy, wziął się znów do pracy.
— Nic nie szkodzi — szepnął hrabia, pewien, iż otworzenie zajmie złoczyńcy parę minut czasu.
I podszedł ku oknu. Człowiek, który poprzednio siedział na murze, przechadzał się teraz po przeciwległej stronie alei, lecz dziwna rzecz: zamiast dawać baczenie na to, czy nie zbliża się ktoś niepożądany od Pól Elizejskich, lub przedmieścia Saint Honore, był zajęty tem jedynie, co się w gabinecie hrabiego dzieje. Monte Christo, widząc to, uderzył się nagle w czoło dłonią i uśmiechnął dziwnie. Potem zbliżył się do Alego i rzekł szeptem:
— Pozostań tu ukryty w cieniu, obserwując tego tam przechodnia. Nie ruszaj się na żaden hałas, na odgłosy walki chociażby, aż cię nie przywołam.
Ali skinął głową na znak, iż rozumie i że będzie posłuszny.
Wtedy Monte Christo wziął z kandelabra świecę, zapalił ją i wszedł do gabinetu w chwili, gdy rzezimieszek był najbardziej zajęty zamkiem, osłaniając ręką płomień świecy, w ten sposób, by jej światło padało wprost na twarz przybysza.
Drzwi otworzyły się bez najmniejszego szelestu, tak iż dopiero światło świecy powiadomiło gościa, iż ktoś wszedł do pokoju. Momentalnie obrócił się wtedy, struchlały cały.
— Cóż ty tu robisz, u djabła, kochany panie Kadrusie, w domu hrabiego Monte Christo o tak późnej godzinie?
— Ksiądz Bussoni! — zawołał były oberżysta, zdumiony tem przedewszystkiem, iż ksiądz mógł wejść do pokoju, bez względu na to, iż przecież on drzwi własnoręcznie pozamykał na łańcuchy!
Hrabia zaś stanął pomiędzy Kadrusem a otwartem oknem w ten sposób, iż przecinał złoczyńcy drogę odwrotu.
— Ksiądz Bussoni! — powtórzył Kadrus.
— Tak jest, ksiądz Bussoni, we własnej osobie — rzekł Monte Christo — szczęśliwy jestem, żeś mnie poznał tak odrazu, mój kochany Kadrusie; jest to dowód, iż obydwaj mamy dobrą pamięć, jeżeli się bowiem nie mylę, to już minęło lat dziesięć od chwili, gdyśmy się widzieli.
— Ksiądz, ksiądz dobrodziej.
— Chcieliście, jak widzę, okraść hrabiego de Monte Christo — rzekł mniemany ksiądz.
— Ojcze duchowny — bełkotał Kadrus, usiłując przedrzeć się ku oknu, od którego odpychał go ciągle hrabia — ojcze dobrodzieju!... ja doprawdy nie wiem... nie pojmuję... proszę mi wierzyć, przysięgam...
— Wycięta djamentem tafla... ślepa latarka... pęk wytrychów... nakoniec biurko nawpół otwarte! Mówi to wszystko dość jasno chyba! Hę?... Widzę, iż pozostałeś zawsze ten sam, przezacny morderco!
— Ojcze!... ponieważ zdajesz się wiedzieć wszystko, więc i to powinno być ci wiadome, iż tamto — to była sprawa Karkontki. Fakt ten przyznał nawet sąd i dlatego skazano mnie tylko na galery.
— Które, jak widzę, już odsiedziałeś, a teraz znów robisz świeże starania, by wrócić na dawne miejsce?
— Nie, ojcze, ja przed czasem zostałem zwolniony przez pewnego...
— Ten „pewny“ doskonale, jak widzę, przysłużył się społeczeństwu!
— Ach!... zawołał z jękiem galernik — ja mu przyrzekłem...
— Przyrzekłeś, że nie dotrzymasz przyrzeczenia?
— Tak jest, niestety — rzekł zapytany, opuszczając w dół głowę.
— Fatalna sprawa!... A wiesz, czem grozi ci teraz to włamanie się nocą do zamieszkałego domu?
— Ojcze!... Nie tak bardzo znów jestem winny. Namówiono mnie... Potrzeba wreszcie...
— Milcz! — z pogardą rzekł ksiądz — potrzeba zniewolić może człowieka do żebraniny, do kradzieży chleba ze straganów ulicznych, nie zmusza jednak do wyłamywania biurek w domu człowieka bogatego.
— Ach, wybacz mi, ojcze. Już raz mnie ocaliłeś, uczyń więc to po raz drugi jeszcze.
— Nie mam najmniejszej do tego ochoty.
— Czy sam jesteś, ojcze — rzekł Kadrus, składając ręce jak do modlitwy — a może już posłałeś po żandarmów, ażeby mnie pochwycili?
— Po nikogo nie posyłałem, zaś hrabia de Monte Christo zabrał ze sobą całą swą służbę do Auteuil. I może raz jeszcze ulitowałbym się nad tobą, pod warunkiem, jeżelibyś mi wyznał całą prawdę. Powiadasz tedy, że cię uwolniono z galer? Jakże to było?
— Tak jest, ojcze. Uwolnił mnie jakiś anglik, o którym mówiono, że się nazywa lord Vilmor.
— Znam go. Jeżeli kłamiesz, dowiem się o tem.
— Uwolnił on nietylko mnie, ale jeszcze i pewnego korsykanina, imieniem Benedykt.
— Otóż ów anglik dostarczył nam stalowych pilników, któremi przepiłowaliśmy sobie kajdany, a potem rzuciliśmy się do morza. Gdyśmy dopłynęli do brzegu, mieliśmy już tam przygotowaną odzież, w którą przebraliśmy się zaraz. Było to w Hyeres. Tam Benedykta straciłem z oczu, sam zaś...
Dla nadania większej siły swemu zeznaniu, Kadrus zbliżył się do księdza, który stał dalej nieporuszony w miejscu i spokojnie badał go wzrokiem.
— Kłamiesz — rzekł ksiądz tonem niezłomnej pewności. — Tak jest, kłamiesz, bo ów Benedykt jest nieprzerwanym twym kamratem, a może i wspólnikiem tej twej ostatniej zbrodni?!
— Ach, ojcze dobrodzieju!
— Opowiadaj, jak żyliście po wyjściu z Tulonu?
— Jak Bóg dał...
— Kłamiesz!... powtórzył ksiądz jeszcze potężniejszym głosem — w Paryżu żyłeś za pieniądze, których ci tamten dostarczał.
— Ach! ojcze, jak ty wiesz wszystko!... Prawda, Benedykt został synem wielkiego magnata, hrabiego Monte Christo, w domu którego teraz jesteśmy właśnie.
— Benedykt ma być synem hrabiego? — ze szczerem zdziwieniem zapytał Monte Christo.
— Djabli go wiedzą!... Musi być to zresztą prawda, bo hrabia wyszukał mu fałszywego ojca, daje mu pięć tysięcy franków miesięcznie i miał mu zapisać jakąś ogromną fortunę.
— Acha! — rzekł mniemany ksiądz, zaczynając pojmować — jakże się teraz nazywa ten młodzieniec?
— Andrzej Cavalcanti. Ma się on żenić teraz z panną Danglars, córką bankiera.
— I ty wobec tego milczysz? Nie pójdziesz do Danglarsa i nie powiesz mu wszystkiego? W takim razie ja mu powiem!
— Ruszaj do djabła, by jemu wszystko opowiadać — zawołał Kadrus, wydobywając nóż z za pasa i godząc nim w pierś hrabiego — na ziemi jednak już nic nikomu mówić nie będziesz!
Lecz zadrżał, bo sztylet zamiast przeszyć pierś hrabiego, ześlizgnął się po niej tylko. W tejże chwili Monte Christo lewą ręką pochwycił pięść mordercy i ścisnął ją z siłą tak straszliwą, iż nóż wypadł momentalnie z palców zmiażdżonych nieomal.
Hrabia jednak nie poprzestał na tem, wykręcił rękę bandycie tak, że aż stawy zatrzeszczały i Kadrus padł na kolana, a następnie twarzą na ziemię. Monte Christo postawił mu wtedy nogę na głowie i rzekł:
— Nie wiem, co mnie wstrzymuje, że ci, zbrodniarzu, nie roztrzaskam czaszki.
— Łaski, łaski panie!... jęczał Kadrus.
— Wstań! — rzekł hrabia.
— Ale też ty, księże, ciężką masz rękę! — rzekł Kadrus, powstając i opatrując zgruchotaną nieomal dłoń.
— Cicho! To Bóg dał mi siłę, ażebym nią poskramiał takie, jak ty, zwierzęta. W imieniu tego Boga działam, zapamiętaj to sobie, nędzniku. A jeżeli cię nie unicestwiłem, to dla spełnienia Jego zamiarów. Weź pióro i pisz, co ci podyktuję.
— Palce mnie bolą, a zresztą nie umiem pisać, ojcze!
— Kłamiesz!... Bierz, powiadam ci, pióro, i pisz.
Kadrus, posłuszny tej gromowej sile, usiadł i napisał:
— „Panie, człowiek, którego przyjmujesz u siebie i któremu oddajesz nawet swą córkę, jest zbrodniarzem zbiegłym z galer w Tulonie, miał tam Nr. 59, gdy ja 58. Ma na imię Benedykt, jego nazwisko jest nieznane, bowiem jest podrzutkiem“.
— Podpisz — rzekł następnie hrabia.
— Więc chcesz mnie zgubić, panie?
— Gdybym chciał tego, to oddałbym cię do rąk pierwszego lepszego żandarma. A zresztą, w chwili, gdy list ten będzie oddany podług adresu, nie będziesz zapewne niczego się już obawiał, podpisz więc.
Gdy Kadrus napisał już wszystko, Monte Christo wziął zapisaną kartkę do ręki, a następnie rzekł:
— A teraz idź precz, lecz nie schodami, bo nie mam zamiaru trudzić się dla ciebie, by ci na dole drzwi otwierać, lecz tak, jak wszedłeś, przez okno.
— O, księże!... Wy coś złego przeciwko mnie zamierzacie? Powiedzcie, że nie pragniecie mej śmierci?
— Ja chcę tego, czego Bóg chce.
— Więc mi przysięgnij, że mnie nie uderzysz, gdy będę wychodził.
— Precz, głupcze nikczemny!
— Cóż ty ze mną chcesz zrobić, panie?
— Próbowałem uczynić z ciebie człowieka szczęśliwego, a zrobiłem zbrodniarza.
— Ojcze... zrób jeszcze jedną próbę, już ostatnią!
— Dobrze!... Wiesz zapewne, że ja dotrzymuję słowa, otóż jeżeli powrócisz do domu zdrów i cały...
— Bylebyś tylko ty, ojcze, nie kazał mnie ścigać, to kogóż się mam obawiać?
— No, już idź — zawołał hrabia, wskazując Kadrusowi okno.
Były sąsiad Dantesa, nie dowierzając przypuszczeniu, po przełożeniu jednej nogi przez okno, zatrzymał się.
— A teraz skacz — rzekł Monte Christo, cofając się w głąb i zakładając w tył ręce.
Kadrus dopiero wtedy uwierzył, że ze strony księdza żadne mu nie grozi niebezpieczeństwo i śmiało zeskoczył.
Godzina pierwsza wybiła w chwili tej na wieży Inwalidów.
Gdy Kadrus stanął na ziemi, jakiś człowiek, do tej chwili ukrywający się w cieniu drzew, pędem, czając się, przebiegł ulicę ku miejscu, na którem był Kadrus, a wtedy ciszę nocy rozdarł jęk boleści pełen, a potem wołanie:
— Ratunku!... Mordercy!...
Rozległ się tupot nóg szybko uciekających i znów wołanie:
— Ratunku!
Uciekający zatrzymał się wtedy, potem zawrócił, zbliżył się do wołającego i... już głucha zapanowała cisza.
Po chwili mała furtka w murze otworzyła się i ukazali się w niej: naprzód Ali, a następnie pan jego.
DEMON ZEMSTY.
RĘKA BOGA.
Monte Christo wraz z Alim łatwo odnaleźli leżącego we krwi Kadrusa.
— Boże Wielki — rzekł wtedy Monte Christo — ręka Twoja bardzo szybko czasem uderza, a wtedy sprawiedliwość twa zdaje się być najlepsza.
— Idź do pana prokuratora królewskiego, de Villeforta, zamieszkałego na przedmieściu Saint Honore, i poproś go, by przybył do mnie natychmiast.
Ali wybiegł, pozostawiając Monte Christo z konającym, jak się okazało, Kadrusem.
— Ojcze! — wyszeptał Kadrus — każcie przywołać doktora.
— Już to uczyniłem — odpowiedział ksiądz.
— Wiem, że mi życia nie uratuje, może jednak zdoła podniecić me gasnące siły, ażebym mógł złożyć zeznanie, o mym mordercy. To był Benedykt. Ach, co za nikczemnik! On pierwszy podsunął mi myśl obrabowania hrabiego, w nadziei, że jeżeliby mi się udało zabić hrabiego, to on będzie mógł odziedziczyć spadek zapisany mu testamentem; jeżeli zaś hrabia zabiłby mnie to i tak onby odniósł korzyść, gdyż uwolniłby się tym sposobem ode mnie. By się przekonać, jakie spotkanie nasze da wyniki, czatował na ulicy; gdy zeskoczylem z muru, przyczem upadłem, pchnął mnie dwukrotnie nożem w piersi, a potem raz jeszcze, w bok.
— Posłałem nietylko po doktora, ale jeszcze po pana prokuratora królewskiego.
— Zbyt późno przyjdzie, krew mnie uchodzi i czuję, że koniec mój się zbliża.
— Poczekaj — rzekł Monte Christo i wyszedł po tych słowach z pokoju, do którego po paru minutach wrócił, trzymając kryształowy flakonik w ręku.
Oczy konającego w strasznym niepokoju wpatrywały się w drzwi, przez które wrócić miał Monte Christo, w oczekiwaniu ratunku, jaki miał przyjść przez nie.
— O, księże!... wyszeptał konający, gdy Monte Christo powrócił — spiesz się, bo czuję, że już tracę przytomność.
Hrabia zbliżył się do niego i w posiniałe usta wpuścił mu dwie krople płynu z flaszeczki.
Kadrus po paru chwilach drgnął gwałtownie i rzekł:
— Ach, ojcze, życie mi do żył wlewasz, daj choć jednę kroplę jeszcze!
— Ta jedna kropla więcej — mogłaby cię zabić.
— Niechże więc ktoś teraz przyjdzie, bym mógł mu złożyć zeznanie.
— Jeżeli chcesz, to ja mógłbym ci napisać deklarację, zaś ty podpisałbyś ją później tylko.
— Dobrze... pisz — odpowiedział Kadrus, a oczy mu rozbłysły nadzieją zemsty pośmiertnej.
Monte Christo zaczął pisać wtedy dyktowane mu słowa:
„Umieram, zamordowany przez korsykanina Benedykta, współwięźnia z galer w Tulonie Nr. 59“.
— Spiesz się, księże — naglił Kadrus — bo obawiam się, czy będę mógł podpisać.
Monte Christo podał konającemu pióro i ten, zbierając resztki sił, zdołał jeszcze podpisać.
— Resztę sam opowiesz, księże; powiedz, iż każe się on nazywać Andrzejem Cavalcantim i że mieszka w hotelu „Królewskim“.
— Powiem wszystko — odpowiedział Monte Christo — i nietylko to, co mi powiedziałeś, lecz wiele jeszcze innych rzeczy, — że ci dał plan domu, w nadzei, że zabijesz hrabiego, a także, iż uprzedził listownie go o tym zamiarze wtargnięcia do jego domu. Powiem dalej, że ponieważ bilecik ten już hrabiego w domu nie zastał, przejąłem go ja i czekałem na ciebie, ażeby cię schwytać.
— Będzie on za to wszystko zgilotynowany? Powiedz mi to, księże, gdyż z tą pewnością lżej mi będzie umierać.
— Powiem — ciągnął dalej hrabia, — że, gdy wszedłeś do tego domu, czekał na ciebie ukryty w cieniu drzew, ażeby cię skrytobójczo uderzyć, gdy będziesz wychodzić.
— Więc wy, ojcze, wszystko to widzieliście i wiedzieliście, co się potem stanie?
— Przypomnij moje słowa: „jeżeli wrócisz do domu zdrów i cały, uwierzę, że ci Bóg przebaczył“.
— A więc wiedziałeś, księże, że mam być zabity i nie ostrzegłeś mnie?
— Nie ośmieliłbym się nigdy stawać wpoprzek Woli Opatrzności, wpoprzek Sprawiedliwości Boskiej.
— Sprawiedliwość Boska!... Ach, ojcze, nie mów mi o niej. Gdyby ona istotnie unosiła się ponad czynami ludzkości, to czyż tylu ludzi, o których sam wiesz najlepiej, iż winni być ukarani, chodziłoby po tej ziemi bezkarnie?
— Cierpliwości — rzekł ksiądz głosem, od którego zadrżał konający — cierpliwości!...
Kadrus spojrzał na niego zdziwiony.
— Bóg — mówił ksiądz dalej — jest nietylko sprawiedliwy, ale i pełen miłosierdzia.
— Więc ty, ojcze, wierzysz w Boga?
— Gdybym wypadkiem do tej chwili nie wierzył w Niego, to teraz, patrząc na ciebie, uwierzyćbym musiał.
Kadrus wzniósł zaciśnięte pięści ku niebu.
— Słuchaj — mówił ksiądz, wyciągając rękę nad konającym, jakby chciał swą wiarę przelać w niego — patrz, co zrobił dla ciebie ten Bóg, którego ty, w tej ostatniej już chwili, jeszcze uznać nie chcesz. Dał ci zdrowie, siłę, środki do pracy, przyjaciół nawet, a więc warunki, które każdemu innemu człowiekowi zapewniłyby życie pełne szczęścia i spokoju; no, a ty jak z tych darów boskich skorzystałeś?!... Oddałeś się próżniactwu i pijaństwu, zaniedbywałeś dom i pracę, po pijanemu wreszcie zdradziłeś najlepszego przyjaciela.
— Podły!... wołać zaczął umierający — ja nie potrzebuję kapłana, lecz doktora, być może, że nie jestem raniony śmiertelnie, być może, iż żyćbym mógł jeszcze, lecz potrzebuję ratunku!
— Jesteś raniony do tego stopnia śmiertelnie, że gdyby nie te dwie krople lekarstwa jakie ci dałem, jużbyś nie żył.
— Ach, jakiż z ciebie kapłan! Zamiast pocieszać, w otchłań rozpaczy wtrącasz konających.
— Słuchaj — mówił ksiądz nieprzerwanie — gdyś zdradził przyjaciela, Bóg jeszcze czekał, jeszcze okazał ci miłosierdzie, nie karał, lecz cię ostrzegł. Zbiedniałeś, lecz przeze mnie Bóg zesłał wybawienie, los, dla takiego, jak ty — wprost świetny. Fortuna, która tak nieoczekiwanie na ciebie spadła, nie wydała ci się jednak dość wielką; gdy ją miałeś już w ręku, zapragnęłeś ją podwoić. I jakim sposobem? Przez morderstwo! I dopiero wtedy spadła na ciebie kara; straciłeś odrazu: majątek, żonę i wolność.
— Bóg jednak, w swej dobroci nieograniczonej, raz jeszcze okazał ci swe miłosierdzie: drzwi więzienia twego otworzyły się dla ciebie w cudowny zaiste sposób; mogłeś znów zacząć żyć pomiędzy ludźmi, ty, coś był skazany na wieczne przebywanie ze zbrodniarzami. I jak ze szczęścia skorzystałeś? Po raz trzeci poważyłeś się wyzywać Boga, poszedłeś kraść, a nawet, w razie potrzeby, zabić. Przecież nie tak dawno mnie, który czyniłem ci tylko dobrze, uderzyłeś nożem w piersi!... Bóg dopiero wtedy odwrócił się od ciebie ostatecznie, pozostawiając cię swemu losowi.
Kadrus tracił widocznie resztki sił.
— Pić... wyszeptał — pali mnie!
Monte Christo podał mu szklankę wody.
— A jednak, ten łotr, Benedykt, ujdzie kary — powiedział Kadrus, otrzeźwiony wodą.
— Nikt nie ujdzie kary, Kadrusie...
— A więc i ty, księże, ukarany będziesz, boś nie przeszkodził zbrodni, pozwalając, by mnie Benedykt swobodnie zamordował.
— Cicho bądź!... bo ostatnia kropla krwi wypłynie z twych żył z krzykiem. Ty nie wierzysz w tego Boga, który jednej tylko twej łzy czeka, jednego westchnienia... ażeby ci przebaczyć. Ten Bóg, który mógł sztyletem mordercy tak pokierować, ażebyś od pierwszego ciosu zginął, sprawił, iż żyjesz, byś miał czas na rozbudzenie w sobie uczuć skruchy i żalu. Opamiętaj się więc, nieszczęśliwy i zacznij się kajać.
— Któż ty jesteś zatem taki, że mi to wszystko mówisz? — zapytał Kadrus, wpijając wzrok gasnący w twarz hrabiego.
— Przypatrz mi się dobrze — rzekł Monte Christo, biorąc ze stołu świecę i przysuwając się wraz z nią ku twarzy umierającego.
— Widzę przecież... ksiądz Bussoni.
Monte Christo zrzucił wtedy szpeczącą go perukę, a czarny, bujny włos rozsypał się po jego czole i okolił twarz cudownie piękną, bladą i pełną wzruszenia.
— A... rzekł Kadrus z przerażeniem — gdyby nie te czarne włosy, powiedziałbym, że jesteś lordem Vilmorem.
— Nie jestem ani księdzem Bussonim, ani lordem Vilmorem — rzekł Monte Christo — przypatrz mi się lepiej, spojrzyj z oddalenia, przywołaj dawne wspomnienia.
— Tak... coś mi się przypomina w oczach, coś jakby w mgle majaczy. Tak... ja cię widziałem już kiedyś, a nawet znałem...
— Tak, Kadrusie, znałeś mnie dobrze kiedyś.
— Któż jesteś?... A jeżeli mnie znałeś kiedyś dobrze, jak mówisz, to dlaczego mnie nie ratujesz, dlaczego pozwalasz, bym bez ratunku, jak pies umierał?
— Bo ciebie już nic uratować nie jest w stanie, wszystkie trzy twe rany są śmiertelne. Gdybyś mógł być ocalony, widziałbym w tem jawny dowód Miłosierdzia Boskiego nad tobą! Przysięgam ci na grób ojca mego, że starałbym się przywrócić cię do życia.
— Na grób ojca twego?... rzekł Kadrus podnosząc się, by spojrzeć bliżej w oczy człowiekowi, co mówił tak świętą i tak uroczystą dla wszystkich ludzi przysięgę — kto jesteś?... powiedz!
Hrabia śledził pilnie postępy konania. Widział, że ten odruch był już ostatnim wysiłkiem zamierającego istnienia. Spojrzał więc na byłego mieszkańca domu przy ulicy Meilan i szepnął mu do ucha:
— Jestem...
I szepnął do ucha umierającego jakieś imię tak cicho, że zdawało się być szelestem pawiego pióra na wietrze.
Kadrus jednak dosłyszał je najwidoczniej, gdyż porwał się z sofy, ukląkł, a wznosząc w górę ręce, zawołał:
— Boże, Boże mój!... Przebacz mi, że się wypierałem Twego Imienia. Ty jesteś, Boże, ojcem ludzi w niebie i ich sędzią na tej ziemi. Boże mój i Panie! — tak długo nie znałem Ciebie: Boże mój i Panie! — przebacz mi, bądź miłosierny, przyjmij duszę moją!...
Kończąc słowa te, padł twarzą na ziemię. Krew zastygła mu na ustach, skonał.
— Pierwszy z nich czterech — rzekł tajemniczo hrabia.
W dziesięć minut po śmierci Kadrusa, do pałacu hrabiego Monte Christo przybyli: doktór oraz pan prokurator królewski. Przyjął ich ksiądz Bussoni, który klęczał przy umarłym i modlił się!
BEAUCHAMP.
Cała policja była w ruchu, ażeby tylko pochwycić niebezpiecznego zbrodniarza. Nóż Kadrusa, ślepa latarnia, wytrychy i odzież zamordowanego, prócz kamizelki, której znaleźć nie było można, złożono w wydziale policji śledczej.
Hrabia opowiadał wszystkim, iż wypadek ten zdarzył się w czasie jego bytności w Auteuil i że dowiedział się o wszystkiem dopiero z ust księdza Bussoni, który wypadkowo pozostał na noc w jego domu, dla korzystania z dzieł, znajdujących się w bibljotece.
Bertuccio bladł jedynie przy każdej wzmiance o Benedykcie, lecz milczał jak zaklęty.
De Villefort, który sam zajął się tą sprawą, prowadził śledztwo z ogromnym zapałem i zwykłą mu starannością, jakiemi się odznaczał we wszystkich sprawach kryminalnych, w których głos zabierał.
Trzy tygodnie jednak upłynęło, a najtroskliwsze poszukiwania nie dały żadnego rezultatu. To też o sprawie zaczynano powoli zapominać, zwłaszcza, że świat paryski miał świeży łup dla zaspokojenia nigdy nienasyconego głodu sensacji. Zdarzeniem takiem miał być ślub panny baronówny Danglars z hrabią, czy księciem Andrzejem Cavalcantim.
Major Cavalcanti był już o wszystkiem zawiadomiony. Na związek dał swą aprobatę, wynurzając zarazem żal, iż obowiązki służby nie pozwalają mu opuścić Parmy, dodając jednocześnie, iż gotów jest dać synowi kapitał przynoszący 150,000 franków rocznego dochodu, to znaczy trzy miljony.
Przyszło następnie do układu, iż owe trzy miliony złożone zostaną do rąk Danglarsa i zabezpieczone na jego majątku. Znaleźli się życzliwi, którzy zwrócili wtedy uwagę młodzieńca na niebezpieczeństwo ulokowania sumy w ręku przyszłego teścia, którego od jakiegoś czasu prześladuje stałe niepowodzenie. Cavalcanti jednakże, bezinteresowny do najwyższych granic, nie dał posłuchu tym ostrzeżeniom, a nawet był do tego stopnia delikatny, że nie wspomniał o nich baronowi.
To też Danglars czcił swego przyszłego zięcia, jakby jakiego bożka.
Inaczej rzecz się miała z panną Danglars. Emancypantka ta intuicyjnie nienawidziła małżeństwa, zgodziła się oddać swą rękę Andrzejowi tylko dlatego, ażeby tym sposobem pozbyć się Morcefa, gdy zaś to ostatnie niebezpieczeństwo już jej teraz nie groziło, zaczynała teraz i Cavalcantiemu okazywać wstręt najwyższy.
Albert tymczasem pochłonięty był myślą o sprawie z Beauchamp‘em. Albert mógł się czuć obrażony zapomnianą już przez innych wzmianką dziennikarską, ponieważ chęć obrazy taiła się niewątpliwie w tych kilku wierszach. Nadto sposób, w jaki Beauchamp zakończył rozmowę, pozostawił w jego sercu jakby cierń krwawiący bezustannie.
Pieścił więc w swej duszy myśl o pojedynku, który zakończyłby całą sprawę.
Beauchampa, od czasu wizyty Alberta w redakcji, nikt nigdzie nie widział. W redakcji mówiono, iż wyjechał na parę dni. Dokąd? — nikt nie umiał na pytanie to odpowiedzieć.
Pewnego wieczora nakoniec, a raczej pewnej nocy, gdyż Albert znajdował się już w łóżku, służący oznajmił mu wizytę Beauchampa.
Morcef, zdziwiony niepomiernie, polecił wprowadzić przybyłego do salonu, sam zaś ubierać się zaczął pośpiesznie.
Gdy zeszedł na dół, zastał redaktora przechadzającego się po salonie; za wejściem Alberta, Beauchamp przystanął.
— Skoroś pan w tej ostatniej nieomal już chwili przyszedł do mnie, nie czekając na moje odwiedziny, wydaje mi się, iż jest to dobra wróżba — rzekł Albert — ciekaw jestem tylko, czy będę mógł wyciągnąć do pana rękę i powiedzieć: „Beauchamp, wyznaj błąd i pozostańmy nadal przyjaciółmi“ — czy też będę zmuszony rzec panu: „jutro mieć pan będzie u siebie mych świadków“.
— Albercie — rzekł Beauchamp ze smutkiem, który w osłupienie wprawił młodzieńca — naprzód usiądźmy, by porozmawiać spokojnie.
— Ależ, panie — odpowiedział Albert — zdaje mi się, iż przedewszystkiem powinieneś mi odpowiedzieć na me pytanie: odwołasz, czy nie?
— Morcefie, nie dosyć jest odpowiedzieć: tak, lub nie, na pytanie dotyczące honoru człowieka tej miary, co jenerał-porucznik, par Francji, hrabia de Morcef. Otóż, Albercie, ja wracam z Janiny.
— Ty byłeś w Janinie? To niepodobna!
— Kochany Albercie, oto mój paszport, spójrz, gdzie wizowany: Genewa, Medjolan, Wenecja, Tryjest, Delwino, Janina. Czy wierzysz teraz?
— Więc ty byłeś sam w Janinie?
— Albercie... Gdybyś nie był moim przyjacielem, lecz człowiekiem obcym, jak ten lord naprzykład, który nastąpił mi na nagniotki, a którego w następstwie tej błahostki musiałem zabić dla pozbycia się kłopotu, — nie zadawałbym sobie tyle pracy i trudu, o czem jesteś zapewne przekonany. Tobie jednak, zdawało mi się, że jestem obowiązany dać ten dowód szacunku i życzliwości. Tydzień drogi w jednę stronę, drugi tydzień z powrotem, czterdzieści osiem godzin kwarantanny w każdą stronę, wreszcie dwa dni pobytu na miejscu — czyni to razem trzy tygodnie. Przed godziną minąłem rogatki Paryża i oto jestem u ciebie, by ci powiedzieć...
Te ostatnie słowa Beauchamp wypowiedział szeptem, pochylając głowę.
Albert, słysząc to, zbladł okropnie i chciał coś mówić, lecz słowa zastygły mu w ustach.
— Mój przyjacielu — rzekł dziennikarz nad wyraz ciepłym głosem — wierz mi, iż chętnie bardzo całą winę wziąłbym na siebie... Niestety jednak...
— Cóż?
— Wiadomość, podana przez me pismo, okazała się prawdziwą. Twierdzę Janinę wydał w ręce nieprzyjaciela... twój ojciec.
— Oto masz, mój dobry przyjacielu, dowody.
I Beauchamp podał Albertowi papiery, dobyte z bocznej kieszeni surduta.
Był to urzędowy dokument, poświadczony przez czterech najpoważniejszych obywateli miasta Janiny, a stwierdzający, iż pułkownik Fernand Mondego, instruktor w armii Alego Teleben, wydał turkom twierdzę za dwa tysiące kies.
Podpisy były zalegalizowane przez tamtejszego konsula.
Po przeczytaniu tych straszliwych słów Albert zachwiał się i padł na krzesło. Po chwili potok łez trysnął z jego oczu.
Beauchamp z głębokiem współczuciem spoglądał na młodzieńca, tak wielką miotanego boleścią.
— Albercie — rzekł — teraz zapewne mnie rozumiesz? Chciałem dotrzeć do źródła, dobyć na światło prawdę i uniewinnić twego ojca, oddać należną mu sprawiedliwość. Stało się jednak inaczej. Z tem jednak, co tam zebrałem, czułem się w obowiązku przybyć do ciebie. I teraz oto stoję przed tobą, aby ci powiedzieć: — Albercie!... nikt zgoła o istnieniu papierów tych nie wie. Więc się zapytuję ciebie: czy je mam zniszczyć, czy też oddać do rąk twoich?
Albert rzucił się wtedy odruchowo na szyję Beauchampa.
— O szlachetne, serce!... zawołał, a następnie wziął z rak Beauchampa fatalny dokument, zaniósł go do świecy i trzymał nad jej płomieniem do chwili, aż spłonął doszczętnie.
— Niech to wszystko, jak sen, przepadnie — rzekł dziennikarz — niech zniknie, jak te ostatnie gwiazdki czarne z poczerniałego papieru ku górze się wznoszące.
— O, tak, tak! — rzekł Albert — a niech pozostanie wieczna przyjaźń, której ja w każdym razie dochowam memu dobroczyńcy, memu zbawcy, bo gdyby kiedykolwiek ta rzecz się rozgłosiła, przysięgam ci, mój przyjacielu, iż w łeb bym sobie palnął. Lecz nie!... mam matkę przecież... a więc uszedł bym wraz z nią z kraju.
— Biedny mój przyjacielu — rzekł Beauchamp.
— O!... mówił dalej Albert — odeszła ode mnie, i już na zawsze, cała radość życia. Jestem już teraz tylko trupem, który żyć, niestety, musi. Ach, jak trudno, jak trudno wyzbyć się w jednej chwili szacunku, ufności i tej dumy wspaniałej, jaką szczyci się syn, gdy mu ojciec przekazuje swe imię bez skazy. O!... Beauchamp!... jakżeż ja teraz zbliżę się do ojca swego? Mam-że czoło swe cofnąć, gdy jego usta będą chciały je ucałować?... mam-że cofnąć rękę, gdy ojciec uścisnąć ją zechce?... O!... Beauchamp, jestem najnieszczęśliwszy z ludzi.
— Mój przyjacielu — rzekł Beauchamp — miej odwagę!
— Skądże wiadomość ta nadeszła do twego dziennika? — zapytał Albert, po chwili dłuższego milczenia, którego Beauchamp przerywać nie chciał — jest w tem wszystkiem, czuję to, jakaś nienawiść ukryta, moc jakaś niewidzialna.
— Tembardziej, Albercie, winieneś się skupić, całą twą zebrać moc i odwagę. Niech nie będzie ani śladu wzruszenia na twej twarzy, miej ją zawsze teraz, dla wszystkich, marmurową. Być może bowiem, iż ta notatka, która w mem piśmie się znalazła, a którą komitet redakcyjny dać musiał, bo ją nadesłał korespondent bardzo odpowiedzialny, jest pierwszą błyskawicą, zapowiadającą przyjście burzy. Rezerwuj więc swe siły na czas nadejścia złowrogiej chwili.
— Myślisz więc, że to jeszcze nie koniec?
— Ja nic, mój przyjacielu, w tej sprawie nie wiem, prócz tego, co wywiozłem z Janiny. Wiem jednak, jak się sprawy podobne wogóle przeprowadza, więc się obawiam, że to może być początek dopiero. Powiedz mi jednak, boć ja przecież trzy tygodnie nie byłem w Paryżu, czy stale trwasz w zamierze poślubienia panny Danglars?
— Ach nie, ten zamierzony związek, od dość dawna, już został zerwany. Lecz czyżbyś przypuszczał, że to pan Danglars?...
— Ależ, mój Albercie, ja cię pytałem o ten związek jedynie, nie mając żadnych ubocznych myśli, a ty zaraz Bóg raczy wiedzieć, jakie mym słowom dajesz znaczenie! Lecz patrzajno! — toć to już dzień biały, już godzina ósma! Cała noc zeszła nam na gadaniu i teraz o śnie niema co już myśleć! I wiesz co, Albercie?... cobyś powiedział, gdybym ci tak zaproponował ranny spacer, lub konną przejażdżkę? Toby cię rozerwało. Potem wpadlibyśmy gdziekolwiek na śniadanie, po którem tybyś udał się do swoich, a ja do swoich zajęć?...
— Doskonała myśl, lecz pójdziemy piechotą, lekkie znużenie zrobiłoby mi najlepiej.
— Ależ zgadzam się na wszystko — odpowiedział Beauchamp.
I wyszli obaj na bulwary, a gdy doszli do pól Elizejskich, zatrzymali się.
— Słuchaj — rzekł Beauchamp — ponieważ poszliśmy tą drogą, możebyśmy wstąpili na chwilę do pana de Monte Christo, jest już przecież dziesiąta. On cię rozerwie, doskonały to człowiek, zwłaszcza, że nigdy o nic nie pyta, chyba że o błahostki.
— Mogę iść i tam. Wszystko mi jedno. Ja nawet go dosyć lubię — odpowiedział Albert.
I poszli.
PODRÓŻ.
Monte Christo aż krzyknął z radości — lub też może tę radość udał tylko — na widok młodych ludzi, wchodzących do niego w najlepszej zgodzie.
— Nakoniec. Więc widzę, że wszystko skończone i wyjaśnione?
— Tak jest — odpowiedział Beauchamp — niedorzeczne pogłoski upadły same przez się, a gdyby się wznowiły, znalazłyby we mnie pierwszego i to zawziętego prześladowcę. Nie mówmy już więcej o tem.
— Niech ci Albert powie — rzekł hrabia na to — jaką mu dałem radę: czekać. Lecz spójrzcie tylko, — jaki ja jestem nieszczęśliwy!
— Jak widzę, porządkujesz swoje papiery, hrabio?
— Swoje papiery?... No nie!... w moich papierach bowiem zawsze najlepszy panuje porządek, choćby tylko dlatego, że ich prawie nie mam. Grzebię się w papierach pana Cavalcantiego.
— Z tej racji zapewne, iż ma on zająć me miejsce przy pannie Danglars?
— Jakto?... więc pan Cavalcanti, młody przypuszczam, żeni się z panną Eugenją? — zapytał ze zdziwieniem Beauchamp.
— Ależ tak!... Cóż u Boga!... czy z końca świata pan przybywasz, że zapytywać się możesz o podobne rzeczy? — zawołał ze zgorszeniem Monte Christo.
— Czy to hrabia skojarzyłeś to małżeństwo? — zapytał Beauchamp, nie wyprowadzony bynajmniej z równowagi żartem Monte Christo.
— Ja?... ależ, mój panie żartownisiu, proszę cię tylko bardzo, byś nie zechciał rozgłaszać o mnie podobnych wieści. Miły Boże!... ja miałbym się zajmować kojarzeniem małżeństw! Doskonałe! Nie, panowie, rzecz się miała nawet wprost przeciwnie, ja przeciwko związkowi temu występowałem z opozycją właśnie.
— Zapewne — rzekł Beauchamp — przez wzgląd na Alberta?
— Przez wzgląd na mnie? — odezwał się Morcef — nie przypuszczam tego, ponieważ niejednokrotnie prosiłem właśnie hrabiego, by mi pomógł do zerwania tego związku jak najbardziej niedobranego.
— W każdym razie — rzekł z kolei Monte Christo — ja w swej osobie nie przyczyniłem się bynajmniej do małżeństwa panny Danglars z panem Cavalcantim, jestem bowiem bardzo na zimno tak z teściem, jak i z jego przyszłym zięciem. Ja zresztą pana Cavalcantiego prawie że nie znam, mówią, że jest bogaty i że z dobrej pochodzić ma rodziny, lecz to wszystko jest oparte na owem „mówią“. Zwróciłem odrazu na to uwagę barona Danglarsa, lecz ten na tę skromną moją uwagę tylko się obruszył.
Proszono mnie, bym napisał do majora po papiery syna, do zawarcia związku małżeńskiego nieodzownie potrzebne i oto właśnie papiery nadeszły. Odeślę je hrabiemu Andrzejowi, rzecz prosta, lecz do wszystkiego innego mieszać się nie chcę.
— Panna d‘Armilly musiała jednak, w każdym razie, krzywem patrzeć na ciebie okiem, hrabio?
— Ach, niewiele na to zwracałem uwagi. Wyjeżdża do Włoch podobno. Prosi o listy polecające do właścicieli ajencyj teatralnych.
— Co ci jednak jest, Albercie? — rzekł hrabia do Morcefa, zmieniając tym temat rozmowy — bo jakoś mi bardzo niewesoło wyglądasz? Czy nie jesteś wypadkiem i bezwiednie zakochany w pannie Danglars?
— Chyba, że bezwiednie — odpowiedział młody człowiek śmiejąc się wymuszenie — mówiąc serjo jednak, to migrena mi dokucza.
— A wiesz, kochany vice-hrabio, — zawołał Monte Christo — że ja mam doskonały środek na tę chorobę.
— Cóż to za lekarstwo?
— Zmiana miejsca, podróż. Właśnie dziś mam zamiar wyjechać, bo się sam również czuję wcale nienajlepiej usposobiony, czemu się dziwić zresztą nie można, zamęczają mnie bowiem temi badaniami.
— Jakiemi znów badaniami?
— No, w tej sprawie, którą pan de Villefort wytoczył memu niedoszłemu mordercy, opryszkowi zbiegłemu z galer.
— A, przypominam coś sobie — rzekł Beauchamp — czytałem coś o tem w dziennikach. Cóż to za jeden ten Kadrus?
— Zdaje się, iż pochodzi z Prowancji. Pan de Villefort słyszał o nim, gdy był jeszcze w Marsylji, pan Danglars przypomina nawet sobie, że go gdzieś widział. Prokurator królewski, a także i prefekt policji ogromnie zainteresowali się tą sprawą, no i w rezultacie od tygodnia przysyłają mi ze wszystkich przedmieść Paryża przenajrozmaitszych drapichrustów, w nadziei, że pomiędzy nimi znajdzie się może morderca Kadrusa. Dzięki podobnej procedurze, za jakieś trzy miesiące nie będzie w parokilometrowym promieniu od Paryża ani jednego złoczyńcy, któryby nie znał mego pałacu, a także nie był powiadomiony, iż nie jestem najuboższym na tej ziemi. To też zamierzam kraj ten opuścić i pójść dokąd mnie oczy poniosą. Jedź ze mną, vice-hrabio.
— Najchętniej. Tylko dokąd?
— Ależ tam, gdzie powietrze jest czyste, gdzie szmer łagodny kołysze do snu, gdzie człowiek czuje się małym i upokorzonym, jednem słowem — nad morze. Lubię morze ogromne, niezgłębione, szafirowe, i tęsknię zawsze do niego, jak zakochana dziewczyna tęskni do kochanka.
— A więc dobrze, jedziemy nad to morze, by się zagubić w jego nieskończoności.
— W takim razie, jeżeli zgadzasz się na mój projekt, zechciej przyjąć do swej wiadomości, iż dziś wieczorem zajedzie tu, na dziedziniec tego pałacu, kareta podróżna, w której doskonale będziemy mogli wyciągnąć się na wiszących łóżkach i będzie ona zaprzężona w cztery konie pocztowe. A i ty, panie Beauchamp, możebyś się zgodził pojechać z nami? Bądź spokojny, zmieścimy się.
— Bardzo dziękuję, właśnie wracam z wybrzeży Adrjatyku. A zresztą, jestem dziennikarzem i muszę pilnować mego dziennika — dodał Beauchamp tonem znaczącym, zwracając się przy ostatnich słowach specjalnie do Morcefa.
— Dopiero w nieszczęściu ocenić jesteśmy zdolni prawdziwych przyjaciół, to też dzięki ci za wszystko, zacny przyjacielu — rzekł Albert wzruszony, ściskając silnie dłoń Beauchampa.
— Więc dokąd jedziemy właściwie? — zapytał Morcef Monte Christo, po wyjściu dziennikarza.
— Do Normandji.
— Przewybornie. Będziemy tam istotnie na prawdziwej wsi. Żadnego towarzystwa, żadnych sąsiadów, cisza jedynie, spokój i morze.
— No, sami nie będziemy tak znów zupełnie, ponieważ mieć będziemy psy i konie; zabawiać się będziemy polowaniem, a także łowieniem ryb w morzu.
— Obiecujesz mi prawdziwe rozkosze, hrabio. A więc idę do domu, by powiadomić o projekcie tym matkę i wracam do ciebie.
— Czy ci aby pozwolą? O, wiem dobrze, że masz pełną swobodę, niemniej... rodzice twoi mogą się nie zgodzić na podróżowanie razem z człowiekiem tak tajemniczym, jak hrabia Monte Christo.
— Mój hrabio, masz, widzę, bardzo krótką pamięć, mówiłem ci bowiem parokrotnie, iż matka moja wprost wyjątkową zdaje się mieć dla ciebie życzliwość.
— „Kobieta jest zmienną“ — mówił Franciszek Pierwszy; „kobieta, to przepaść“ — wyrażał się Szekspir... Że zaś jeden z nich był wielkim monarchą, a drugi wielkim poetą, to znaczy, iż każdy z nich miał możność dobrego poznania kobiet — należałoby przeto wierzyć ich słowom.
— Zapewne. Matka moja jednak nie jest kobietą przeciętną. Nie należałoby więc jej mierzyć zwykłą miarą.
— Wybacz cudzoziemcowi, iż nie zdołał pojąć wszystkich subtelności tej mowy.
— Chciałem powiedzieć, że matka moja jest nader oględna przy obdarzaniu kogoś swemi uczuciami, gdy jednak raz już kogoś niemi obdarzy — to już nazawsze.
— Czy tak? — zapytał z westchnieniem Monte Christo.
— Matka moja mówiła mi nieraz o panu: Albercie, jestem przekonana, że człowiek ten ma szlachetną duszę, staraj się, staraj się bardzo zasłużyć sobie na jego przyjaźń.
Monte Christo znów westchnął głęboko.
— Czy tak? — zapytał powtórnie — lecz już idź, wicehrabio, bo możesz nie pozałatwiać wszystkich swych spraw przed podróżą. A więc do wieczora. Bądź tu o piątej, a jeżeli przybędziesz na czas, tobyśmy stanęli na miejscu około wpół do pierwszej.
— Jakto?... w Treport?
— Czy uważasz, iż być w podróży coś osiem godzin prawie, to mało? Zobaczysz, jak nam czas będzie się dłużył.
— Niema wątpliwości, iż jesteś pan cudownym człowiekiem; z czasem prześcigniesz koleje żelazne, co zresztą, jak we Francji, nie będzie sprawą tak bardzo znów trudną, lecz kto wie, czy nie będziesz wyprzedzać telegrafu nawet?
— Drobnostka, wicehrabio. A jednak bardzobym chciał być w Treport zaraz po dwunastej.
Po wyjściu Alberta, Monte Christo stał przez czas dłuższy zadumany, jakby marzeniom, czy wspomnieniom oddany cały. Nakoniec otrząsnął się, ręką przetarł czoło i podszedł do dzwonka, w który uderzył dwukrotnie. Wszedł intendent.
— Panie Bertuccio — rzekł hrabia — nie jutro, ani pojutrze, jak początkowo myślałem, lecz dziś jeszcze wyjeżdżam do Normandji. Zechciej więc wydać rozkazy, by na godzinę piątą wszystko było gotowe. Możesz pan odejść.
Bertuccio wyszedł i natychmiast wysłał konnego posłańca do stacji najbliższej, w Pontoise, by konie na godzinę szóstą były gotowe. Gdy tam rozkaz ten otrzymano, wysłany został stamtąd znów posłaniec umyślny, ażeby konie na godzinę siódmą były gotowe. I tak wieść ta szła dalej i dalej, aż do ostatniej przed Treport stacji, która o godzinie szóstej wieczorem była powiadomiona, że konie na godzinę dwunastą mają być gotowe.
Przed samym wyjazdem hrabia na chwilę zaszedł do Hayde, z zawiadomieniem, iż wyjeżdża nad morze, na czas krótki zresztą.
Albert dotrzymał słowa i o godzinie wpół do piątej był u hrabiego.
Punktualnie o godzinie piątej powóz ruszył z przed pałacu — i odrazu z nadzwyczajną szybkością. Morcef nie miał wyobrażenia o podobnej jeździe. Konie — nie to, by pędziły, lecz zdawały się unosić w powietrzu, jak gryfy. Powóz toczył się po trakcie królewskim z szybkością błyskawicy. Przechodnie w zdumieniu oglądali się na ten błyskający w tumanach kurzu meteor jakby. Inne zaprzęgi trwożliwie zjeżdżały na bok, w obawie zetknięcia się z karetą, pędzącą z podobną szybkością.
Ali uśmiechał się tylko, pokazując białe zęby, i pędził, trzymając lejce w silnej dłoni. Piękne grzywy pędzących lotem ptaka koni rozwiewały się na wietrze. I one nawet upajały się lotem, szybkością, z jaką pochłaniały przestrzeń. Ali, to dziecię pustyni, był w swoim żywiole. Pędził. Z czarną twarzą, płonącem okiem, w białym burnusie — pędził. W obłokach podnoszącego się kurzu, unoszący się na tle czarnego pudła karety nad rozhukanemi końmi.
— Nie znałem dotychczas rozkoszy lotu — rzekł Morcef — teraz wiem, jak szalenie to upaja.
I ostatnie cienie smutku znikły mu z czoła, jakby uniesione powiewem wichru.
— Skąd, u djabła, bierzesz pan, hrabio, podobnej siły i szybkości konie? — zapytał wreszcie Albert — na urząd je zamawiasz chyba?
— Zgadłeś, wicehrabio!... Przed sześcioma laty zdarzyło mi się ujrzeć wspaniałego ogiera, słynnego z lotu. I kupiłem go natychmiast; za jaką sumę? — nie powiem tego panu, bo to pan Bertuccio płacił przecież. W pierwszym odrazu roku dał mi on coś pięćdziesiąt źrebiąt, z których wybrałem trzydzieści dwa ogierki — wszystkie do siebie podobne: kare bez żadnych odmian. One to dowiozą nas aż nad brzeg morza, zmieniając się co godzinę. Nie myśl jednak, by same ich zalety dać mogły podobną szybkość. Pomogła im w tem i sztuka człowieka. Do podobnego biegu są specjalnie zaprawiane, umiejętnie stosowaną robotą przygotowawczą. Codzień mianowicie robią one po kilkanaście kilometrów stępa, kłusem i galopem, by miały oddech zawsze otwarty i nie nabierały tłuszczu; raz na tydzień ponadto dostają ostry galop, w takim, jak ten, zaprzęgu, na dystansie coraz to dłuższym, zaczęły coś od kilometra, teraz zaś przebywają, bardzo swobodnie, do trzydziestu kilometrów.
— Pyszna rzecz!... Powiedz mi jednak, hrabio, co ty z temi końmi robisz?
— Jeżdżę niemi, jak widzisz. A gdy ich kiedy nie będę już potrzebował, to je pan Bertuccio sprzeda.
— Wątpię, by się znalazł w Europie jaki monarcha, któryby był w stanie za nie zapłacić?...
— O, sprzeda się je jakiemu wielkorządcy na Wschodzie, który trzos do dna choćby wypróżni, lecz konie podobne, gdy mu się zdarzy taka okazja, kupi napewno. A potem kasę państwową znów napełni złotem, co nie będzie trudne, przy porządnej, kijami popartej, administracji.
— Czy pozwolisz, hrabio, bym się podzielił z tobą jedną mą myślą?
— Bądź pewien, że za żadną nie będę miał do ciebie żalu.
— A więc mam wrażenie, że ten twój pan Bertuccio musi już być człowiekiem bardzo bogatym.
— Mylisz się, hrabio, mylisz się gruntownie. Jestem pewien, że gdybyś przetrząsnął wszystkie jego kieszenie, wszystkie kasy i wszystkie banki na świecie, to nie znalazłbyś w nich nigdzie jednego luidora.
— Wybacz, hrabio, lecz jest to niemożliwe.
— Ja też cudów żadnych nie czynię. U mnie na pierwszem miejscu są zawsze cyfry i zimna rachuba. Że intendenci kradną — to nie nowina. A dlaczego kradną?
— Bo to daje im możność zebrania sobie majątku — to raz, a następnie, że złodziejstwo leży w naturze człowieka, każdy więc kradnie, jeżeli tylko ma możność rabowania, zwłaszcza, gdy nie czuje nad sobą żadnej kontroli.
— Mój pan Bertuccio żadnej nie ma nad sobą kontroli — to prawda. Lecz nie miałby żadnej w tem korzyści, by kraść, a więc nie kradnie. Każdy inny intendent — kradnie, lecz dlaczego? — bo ma żonę, dzieci, ma wielkie wymagania, które z czasem coraz to większe się stają, nakoniec dlatego, że nie jest nigdy pewien, jak długo przebywać będzie u swego pana, więc pragnie sobie zabezpieczyć przyszłość. Z moim Bertuccim jest najzupełniej inaczej. Jest sam jeden na świecie, zaś na zaspokojenie swych potrzeb bierze tyle, ile sam zapragnie, że zaś jego potrzeby są bardzo małe, ergo... Jest nakoniec pewien, że ja go nigdy nie odprawię.
— Skądże ta pewność?
— Bo wie, że ja lepszego od niego nie znajdę, zaś on sam odejść ode mnie nie poważy się nigdy, ponieważ wie, że jestem panem jego życia i śmierci.
— Więc ty, hrabio, w każdej chwili mógłbyś ukarać pana Bertuccia śmiercią?
— Tak — spokojnie odpowiedział Monte Christo.
Są słowa, które zamykają rozmowę, jak żelazo drzwi. Wyrazem takiej siły było „tak“ hrabiego.
Resztę drogi przebyto z taką samą szybkością. 330 kilometrów; zmieniwszy osiem zaprzęgów, po cztery konie w każdym, pojazd Monte Christo przebył w niepełne osiem godzin, tak, iż trochę po północy ostatni zaprzęg wjechał przed bramę pałacową. Służba stała w drzwiach, cała gotowa na usługi, gdyż posłaniec, z ostatniej stacji wysłany, zawiadomił o przyjeździe pana.
Kąpiel była gotowa, podano też natychmiast wytworną wieczerzę, a około godziny trzeciej tak Monte Christo jak i jego gość znaleźli się w łóżkach. Nieustanny szum fali ukołysał ich do snu.
Gdy Morcef obudził się, po ożywczym zdrowym śnie, nakoniec, zbliżył się natychmiast do okna, otworzył je, a wtedy spostrzegł, iż wychodzi ono na mały taras, z którego można było zejść do cienistego parku i dalej nad brzeg morza.
Nie było to otwarte morze, lecz niewielka zatoka, tworząca port naturalny. W odległości jednego kilometra od brzegu kołysała się na kotwicy niewielka rozmiarami korweta, z wąskim spodem i wyniosłemi masztami, z herbami hrabiego Monte Christo na banderze; wyobrażono mianowicie: na błękitnem morzu wyspę skalistą — krwawiącą się, to znów złocącą się w słońcu, z krzyżem u góry. Przypomina to Górę Kalwarję, która mękę Chrystusa nad złoto droższą uczyniła i krzyż, Jego Boską Krwią oblany. Pod pewnemi względami cierpienie to i odrodzenie miały niejakie podobieństwo z przeszłością Monte Christo.
Dzień cały upłynął przybyłym z Paryża na przerozmaitszych ćwiczeniach, w których Monte Christo celował; w parku padło dwanaście bażantów, w rzeczce przez park przepływającej złowiono tyleż pstrągów. Obiad zjedzono w altanie nad samym brzegiem morza.
Trzeciego dnia, gdy się miało już ku wieczorowi, Albert, zmęczony nieco podobnem życiem, które zdawało się być igraszką dla Monte Christo, zdrzemnął się na krześle, hrabia zaś rysował plan oranżerji, którą miał zamiar wybudować.
Naraz rozbudził Morcefa tętent konia; spojrzał wtedy przez okno i z największą dla siebie przykrością, a jednocześnie i z dużem zaciekawieniem, ujrzał na dziedzińcu swego służącego.
— Cóż ty tu robisz, Florku! — zapytał, zrywając się z krzesła — czy może matka moja zasłabła nagle?
I młodzieniec rzucił się ku drzwiom, jak oszalały.
Monte Christo podszedł wtedy do okna i zobaczył, że służący oddał swemu panu list jakiś oraz numer dziennika.
— List od Beauchampa?... Więc to pan Beauchamp cię tu przysłał?
— Tak jest, panie, kazał mi przyjść do siebie; dał pieniędzy na drogę, najął konia pocztowego i polecił, bym, nie zatrzymując się nigdzie, pędził do pana. To też spieszyłem się bardzo, tak iż całą podróż odbyłem w przeciągu piętnastu godzin.
Albert ze drżeniem otworzył list. Po przeczytaniu pierwszych zaraz wierszy boleśnie krzyknął.
Nagle w oczach mu się zaćmiło, zachwiał się i — gdyby nie pomoc służącego, który go podtrzymał, — byłby padł na ziemię.
— Biedny młodzieniec — rzekł do siebie Monte Christo — stara to prawda, że błędy ojców spadać będą na synów i to aż do dziesiątego pokolenia.
Albert wracał zwolna do przytomności. Przeczytał list do końca, przetarł chustką czoło, zlane potem, zgniótł w dłoniach dziennik, wreszcie odezwał się do służącego:
— Czy twój koń, Florku, zdołałby mnie zanieść z powrotem do Paryża?
— To nędzna szkapa pocztowa.
— Boże mój! W jakim stanie był dom nasz, gdyś go opuszczał?
— Wszystko pozostawiłem w spokoju. Gdy wróciłem od pana Beauchampa, zastałem tylko panią zapłakaną, zapytywała mnie, czy nie wiem, kiedy pan wicehrabia powróci? Odpowiedziałem wtedy, że właśnie z rozkazu pana Beauchampa mam jechać do pana. Na te słowa pani wyciągnęła rękę, jakby mnie chciała zatrzymać, po chwili zastanowienia rzekła jednak: dobrze, jedź natychmiast — i powiedz, iż go proszę, by wracał.
— Tak, matko droga — zawołał Albert do głębi wstrząśnięty — wracam natychmiast. Bądź spokojna. I niech drży potwarca. — Trzeba pomyśleć jednak, jakim sposobem możnaby powrócić?
Po wymówieniu słów tych Albert udał się do pokoju, w którym pozostawił Monte Christo. Nie był to ten sam już człowiek, w czasie tych pięciu minut przeobraził się okropnie: postarzała mu twarz, na policzki wystąpiły gorączkowe wypieki, zapadły w dół oczy; jego chód wreszcie stał się niepewny, jak u pijanego.
— Hrabio — rzekł — dziękuję ci za twą gościnność. Muszę jednak wracać do Paryża.
— Cóż się tam stało takiego?
— Poprostu grom uderzył w dom nasz, tak, iż cały rozsypał się w gruzy. Daruj mi jednak, że ci opowiadać tego nie będę bardziej szczegółowo, ponieważ muszę jechać. Idzie tu o rzecz droższą dla mnie, aniżeli o życie. Żadnych pytań, błagam cię, hrabio. Żebrzę tylko o konia!
— Cała stajnia jest na twoje rozkazy. Zastanów się jednak, iż zgubić się możesz jadąc konno. Weź lepiej powóz, a choćby tylko bryczkę.
— Toby zadługo trwało, a zresztą ja potrzebuję zmęczenia, ono jedno uśmierzyć jest zdolne mój ból.
I Albert zatoczył się, jak nieprzytomny, padając na krzesło stojące przy drzwiach.
Monte Christo był już przy oknie i wołał:
— Ali!... konia dla wicehrabiego Morcefa, tylko prędko, bo się spieszy.
Słowa te wróciły Alberta do życia, wybiegł z pokoju a razem z nim i hrabia.
— Dziękuję ci — rzekł młodzieniec, wskakując na siodło — Florek niech wraca, jak tylko będzie mógł najprędzej.
Już pochwycił cugle, by puścić konia w cwał, gdy się zatrzymał.
— Mój wyjazd — rzekł — wydaje ci się zapewne, hrabio, dziwacznym i szalonym. Wiedz jednak, iż parę słów, zamieszczonych w dzienniku może doprowadzić człowieka do szału. Chcesz dowodu?... a więc przeczytaj to, lecz wtedy dopiero, gdy odjadę, abyś nie widział, jak rumieniec twarz moją okrywa.
Po wymówieniu tych słów Morcef zatopił ostrogi w bokach konia, a ten popędził jak strzała.
Hrabia pogonił wzrokiem za młodzieńcem z uczuciem bezmiernego współczucia i dopiero wtedy, gdy ten znikł mu już zupełnie z oczu, wziął się do czytania.
„Oficer francuski — czytał — w służbie Alego Paszy, o którym przed trzema tygodniami wzmiankował dziennik „Impartial“, wydał nietylko twierdzę Janinę w ręce wroga, ale jeszcze pana swego i dobroczyńcę zaprzedał turkom. W owej epoce nazywał się istotnie krótko Fernandem, jak o tem donosił nasz szanowny kolega, później jednak przybrał do tego chrzestnego imienia tytuł szlachcica, a także nazwisko od nabytych za judaszowe srebrniki dóbr.
Dziś nazywa się hrabią de Morcef i jest członkiem Izby Parów“.
Tym sposobem tajemnica, którą Beauchamp tak szlachetnie chciał zagrzebać w sercu swojem, znów wyszła na światło dnia, jak widmo powstałe z grobu.