Risztau; Pustelnia w górach; Czukcze/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Risztau; Pustelnia w górach — Czukcze
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WACŁAW SIEROSZEWSKI
RISZTAU
PUSTELNIA W GÓRACH — CZUKCZE
WYDANIE DRUGIE
:: SPÓŁKA NAKŁADOWA „KSIĄŻKA“, KRAKÓW ::
SKŁADY GŁÓWNE: WARSZAWA, G. CENTNERSZWER I S-KA; LWÓW;
H. ALTENBERG; NEW-YORK, THE POLISH BOOK IMPORTING Co.

CZCIONKAMI DRUKARNI LUDOWEJ W KRAKOWIE, UL. FILIPA 11






RISZTAU

I.

Dolina rzeczki Auczi należy do najpiękniejszych na południowo-zachodnich stokach Kaukazu. Dno jej wyściela bujna, prawie egzotyczna roślinność; boki ma strome, opoczyste, przerznięte mnóstwem szczelin i jarów, wśród których płyną liczne potoki i wodospady. Z jednej strony przez szeroką szczerbę w podgórzu otwiera się rozległy widok na morze; z drugiej — ciemną masę spiętrzonych gór zamyka śnieżny wierzchołek Risztau.
Niegdyś mieszkali tu Czerkiesi, ale przed trzydziestu laty wynieśli się w inne strony. Tam, gdzie przedtym były uprawne pola i ludne auły, dziś szumi las, a w zdziczałych ogrodach nocami zbierają się niedźwiedzie, dziki i szakale, by staczać bójki o dojrzałe owoce. Myśliwi strzelają do nich w ciemnościach „po głosie“. Piękne to polowanie coraz mniej jednakże znajduje zwolenników. Jurek Strasiewicz lubił je namiętnie. Kilka dni temu Ormianie z sąsiedniej wioski dali mu znać, że w blizkości błąka się ogromne niedźwiedzisko. Na wieść o tym krucza splątana czupryna myśliwca jeszcze się bardziej zwichrzyła.
— Idź już!... Puść go, Szymonie, niech idzie! — rzekła matka do starszego syna, gdy wieczorem zasiedli do herbaty na ganeczku, obrosłym pnącemi różami.
— Siedzi, jak mruk, wąsy skubie i patrzy na te bory...
Szymon podniósł ostrzyżoną, jak melon, głowę i spojrzał na brata. Jurek zarumienił się i zaprzeczył.
— Ani myślę patrzeć... Mamie się zdaje... A milczę, bo nie mam nic do powiedzenia...
Istotnie, co miał mówić? Rozumiał przecie dobrze, że przedewszystkim należało się śpieszyć z okopaniem kukurydzy, nim ziemia przez deszcz spulchniona nie skamienieje znowu od piekielnego skwaru; wzdychał więc tylko, ilekroć spoglądał na ciemniejącą w gasnącej zorzy puszczę, i czuł dziwny niepokój, jak gdyby ciężka jakaś ręka uciskała mu serce... Tegosamego doznawał uczucia, gdy długo nie widział Heleny.
I puszczę i dziewczynę znał jednakowo dawno, gdyż rodzice jego przygarnęli tę sierotę po przyjacielu jeszcze przed przybyciem swoim w te strony i wychowywali jak swoją. Siedziała ona teraz naprzeciw niego za stołem i spoglądała nań przyjaźnie. Pod tym spojrzeniem Jurek czuł się jeszcze bardziej zmieszanym.
— Może, gdybym wam pomogła, skończylibyście do jutrzejszego wieczora?
— Co znowu! Na taki upał! Niech mama nie pozwala!... – oburzył się Jurek.
Ale Szymon kręcił głową i, spoglądając na brata, powiedział:
— Cóż jej się stanie?... Dziewczyna, jak ćwik!... Niech idzie!...
— Z bydłem ja tu sama dam sobie radę, a wody mi nanoście — odezwała się przywiędła, zgryźliwie wyglądająca panna Justyna, należąca też do ich kółka.
Nazajutrz pracowali dzień cały wśród takiego upału, że z gorąca nie mogli nawet się uśmiechać. Jurek był zły. Z początku dowodził, że Helena powinna wrócić do domu i pomóc matce w obieraniu wisien na konfitury, gdyż oni bez niej doskonale obejść się mogli, ale dziewczyna, rada, że się dorwała męskiej roboty, żartowała sobie z niego i, choć istotnie była zmęczona, nie okazywała tego.
— La Boga!... Jurek!... obejrzyj się! — krzyknął Szymon. — Motyka wisi sama w powietrzu, a panna... stopniała!
— O, prawda, że gorąco — rzekła dziewczyna, ocierając twarz rękawem od koszuli.
Szymon przypatrywał się jej z pewnym zdziwieniem: wydała mu się zupełnie inną. Zazwyczaj spokojna, nad sobą panująca, nawet w chwilach wesołości, teraz poruszała się z jakąś płomienną energją. W powietrzu migały jej ręce obnażone po łokcie, okrągłe i jakby z kruszcu złotawego ulane; motyka z łoskotem spadała na żwirowatą ziemię i błyskawicznie podnosiła się do góry; gdy przypadkiem uderzała o kamień, z rozwartych ust dziewczyny wyrywał się jęk stłumiony, a wypukła pierś drgała boleśnie, ale ruchy nie traciły miarowej szybkości.
— Zuch, zuch — chwalił wówczas Szymon. — Na co to jednak o kamienie stukać?
— Przestań raz — złościł się Jurek.
Obaj musieli dobrze mięśnie wyciągać, aby się nie dać dziewczynie wyprzedzić. Szymon w chwilach wypoczynku nad czymś rozmyślał, na dziewczynę patrzał, oczy mrużył i był ogromnie wesół.
— No, teraz już warta Risztau!... Weźmiemy ją... Spójrz-no tylko!... — mówił do brata, gdy w południe szli na obiad.
Dziewczyna, uśmiechając się, odgarniała włosy z pałającej twarzy i chowała je pod białą chustkę. Jurek udawał, że patrzy w przeciwną stronę; Szymon, aby przerwać przykre milczenie, zaczął śpiewać:

„Pośrodku pola stoi topola...“

ale sfałszował, jak zawsze, i umilkł.
Na ganeczku nakrywająca do stołu Justyna obrzuciła nadchodzących uważnym spojrzeniem. Pani Strasiewiczowa siedziała już na swym miejscu i robiła pończochę, spuściwszy okulary na koniec nosa. Helena poszła umyć twarz i ręce; Szymon popatrzał też na swe zapylone dłonie, ale po krótkim wahaniu rzekł, uśmiechając się filuternie:
— Proch jesteś i w proch się obrócisz!
Ułamał kawał chleba, posypał go solą i zaczął jeść, aż mu chrupało w białych zębach. Jurek, jak siadł, tak ani się ruszył i na swoim postawił: cały obiad im skwasił. Pod koniec, nie czekając na herbatę, wstał i wyszedł.
— Co mu się stało? — spytała matka Heleny.
— Nie wiem.
— Mama ani się domyśla, jak ta dziewczyna dołki kopać umie! — zażartował Szymon.
Helena podniosła nań oczy; wargi jej zadrżały, ale milczała. Justyna wychyliła się z za samowaru i wyciągnęła rękę po pustą szklankę Szymona.
— Doprawdy, doskonała z niej robotnica... — mówił dalej zupełnie już poważnie.
— Lepiejby zrobiła, żeby została w domu — odezwała się Strasiewiczowa, poruszając drutami z wzrastającą szybkością.
— Nie widzę powodu — odburknął starszy syn.
Helena, dotknięta zachowaniem się Jurka, była wdzięczna Szymonowi, że ją podtrzymał. Jurek już się nie pokazał; znaleźli go w polu, kopiącego zawzięcie grządki. Szymon w milczeniu zabrał się do roboty, ale Hela nie mogła znaleźć motyki. Zmieszana obeszła pole, przejrzała wszystkie kąty.
— Jurek, oddaj motykę! — rzekła wreszcie, zwracając się do chłopca. — Doprawdy, nie rozumiem, o co ci idzie...
Jurek milczał, jak gdyby jej nie słyszał.
— Motykę... oddaj motykę!... — mówiła, idąc za nim. — Nie jestem dziecko, żebyś mię tak traktował. Cóż to za opieka?...
— Oddaj!... Cóż to za żarty cię napadły!... — fuknął nań Szymon.
Chłopak tylko spojrzał na nich i usta mocniej zacisnął. Helena postała chwilę, popatrzała na jego twarz pociemniałą od tłumionego gniewu i odwróciła się ze łzami w oczach. Szymon przypatrywał się jej ciekawie.
— Dobrze więc... — szepnęła i odeszła ku domowi.
— Jeśli motyki natychmiast nie oddasz, to ja odejdę i nie pójdziesz na polowanie! — zawołał gniewnie Szymon. — Zacoś ją obraził?... Zawsze tak!... Zapominasz, że ona sierota!... Helu! Helu!... wróć się, weź moją!... — wołał za oddalającą się.
Ale dziewczyna nie słuchała go, a choć ją dopędził i długo przekładał, nie wróciła na pole; więc i on poszedł za nią. Jurek został sam i pracował dalej gorączkowo. Postanowił nie wracać do domu, póki nie skończy wszystkiego; potym weźmie broń i pójdzie na polowanie.
Jak sobie powiedział, tak zrobił. Pani Strasiewiczowa przysyłała Justynę, przychodziła sama namawiać go, aby szedł do domu: Jurek milczał i kopał zawzięcie.
Już było bardzo późno i w domu wszyscy spali, świeciło się tylko w pokoju Heleny, gdy, skradając się ostrożnie, wszedł do kuchni.
Przez cienkie przepierzenie, oddzielające pokój Szymona, słychać było stłumiony szept Justyny:
— Nie oszukasz mię — mówiła ona — widzę doskonale, co się święci!... Nie pozwolę skrzywdzić innych, tak jak mnie skrzywdziłeś... Wszystko powiem...
— A mów: sobie najwięcej zaszkodzisz... Matka ani chwili dłużej nie pozwoli ci zostać.
— Nie mam już nic do stracenia: tyś mi wszystko zabrał... a milczę tylko dla tego, że mi żal twojej matki.
— E!... może nietylko dla tego...
— Boże mój!... Boże!
Szept urwał się i przeszedł w łkanie. Niechęć Jurka do brata znikła, jak mgła; miejsce jej zajęło uczucie litości; ale jednocześnie wzmogło się w nim pragnienie pójścia do lasu. Jak mógł najciszej, odszukał omackiem na półce bochenek chleba, ogarek świecy i zapałki; do swego pokoju dostał się przez okno; zabrał karabin, nóż, ładownicę i ruszył do bramy. Psy pobiegły za nim, ale je odpędził. Stanąwszy nad rzeką, przedewszystkim ukląkł i napił się wody; potym siadł, ukrajał kawał chleba i jął z apetytem zajadać. Zdala dolatywało go znane, a tak mu miłe mamrotanie puszczy; obok monotonnie szemrała rzeczka, a z bocznych jarów płynęły drżące, wonią kwitnących jaśminów nasycone powiewy. Jurek jadł i rozmyślał nad tym, co się stało. Rozumie się: źle się stało!... Biedny Szymon!... Ale Hela... Niechaj wie, że nie wszystko z nim zrobić można... Z czasem to się utrze, ale teraz godność nie pozwala mu uczynić pierwszego kroku... Nie trzeba się płaszczyć... Kobiety nawet nie lubią zbytniej uległości... owszem, dobrze jest kiedyniekiedy pokazać im swoją przewagę! Był z siebie zadowolony, ale gdy już miał przejść po kamieniach na drugą stronę strumyka, raz jeszcze obejrzał się na domek, bielejący u stoku łysawego wzgórka. W oknie Heleny świeciło się wciąż jeszcze. Jurek stanął na głazie i patrzał; potym, niewiele myśląc, ruszył napowrót pod górę. Szedł szybko, pod koniec biegł prawie, ale nim stanął u furtki, światło zamigotało i zgasło. Doszedł do ganku, zapalił świecę, wyjął skrawek papieru i na stopniach schodów napisał ołówkiem:
„Helu, przebacz, byłem zły i głupi!“
Kartkę wrzucił przez okno, uchyliwszy nieśmiało zasłony.





II.

Puszcza zaczynała się tuż za strumieniem. Potężna, spiętrzona jej masa odcinała się czarno na niebie, wysrebrzonym blaskiem wschodzącego księżyca. Na dole, w cieniu, monotonnie szumiał niewidzialny potok, a w gąszczu przeciągle nawoływały się małe sowy kaukaskie, w jednakowych odstępach czasu powtarzające sylabę: śpię! śpię! śpię! głosem cichym, śpiewnym, dziwnie tęskno rozpływającym się w powietrzu gorącym, pełnym upajających woni. Jurek szedł ze spuszczoną głową: słuchał i marzył. Zdawało mu się, że go ktoś woła z oddali, że widzi podmuchem wiatru nagle uchyloną firankę, a za nią biały pokoik, słabo oświetlony miesiącem, i ukochaną dziewczynę, spokojnie śpiącą z rękoma zarzuconemi pod głowę.
— Śpij spokojnie! Bóg świadkiem, będę na ciebie patrzał, jak na święty obrazek.
Przeszedł strumień, zdjął karabin i, nim nabój założył, obwiązał koniec lufy skrawkiem białego płótna — co jest rzeczą niezbędną przy strzelaniu w ciemności; następnie dotknął noża, poprawił chleb w zanadrzu i, pochyliwszy się nizko, znikł pod zwieszonemi nad ścieżką gałęziami leśnego podszycia. W jednej chwili objął go mrok nieprzenikniony; ale on, który tu znał każdy pień nieledwie, mógł iść choćby z zawiązanemi oczyma. Wyciągnąwszy rękę przed siebie, szybko a ostrożnie zaczął się wspinać pod górę. Przed nim leciały roje świętojańskich robaczków — to zapalały się, to gasły, to, zapadszy w krzaki, oświecały swym błękitnym, migocącym światełkiem brzeżki i płaszczyzny najbliższych liści. Resztę gęstwiny pokrywała gruba, jednolita płachta ciemności. Jurek nic nie widział, ale czuł ścieżkę pod stopami, a całym sobą odgadywał miejscowość. Mówiły mu o niej: natura gruntu, po którym stąpał, różnorodność dobiegających go dźwięków, fale powietrza, płynącego ku niemu, to zatęchłe, wilgotne, to znowu palące, lotne, a wonne i odurzające, jak kąpiel z wina i kwiatów. Idąc, wciąż odróżniał: parowy, skały, gąszcze azalji, jaśminów... Stąpał ostrożnie, starał się nie robić szelestu. Natomiast las dookoła gędźbiał, mruczał, szeptał i wzdychał, niby miljon par, układających się do snu; kiedyniekiedy w górze, ponad głowami, z głuchym łoskotem przetoczyła się dłuższa fala gwaru: to wiatr od morza wstrząsał konarami buków i dębów, rozległ się trzask łamanej gałęzi, zapiszczały wiewiórki, krzyknął ptak, beknął głucho rogacz... Wówczas Jurek stawał i nasłuchiwał; wprawne jego ucho umiało w tej powodzi szmerów rozróżnić oddzielne dźwięki, szeroko otwarte oczy zdawały się przenikać ciemności. Stał długo, chłonąc w siebie upajające powietrze puszczy, rozkoszując się czarowną jej muzyką. Zwolna ucichły niepokoje, sprzeczne myśli i sprzeczne uczucia, umilkła nawet miłość. Bór znowu do niego jak do brata przemówił, znów uczuł się cząstką, dziecięciem jego. Miał ochotę krzyknąć, jak orzeł, lub zaskowyczeć, jak ryś, jak szakal... Rzeźki, wesoły, ślizgał się po stromych zboczach, po gwałtownych złamach skał, opierając się o chropowate pnie drzew, jak o starych przyjaciół, a jeśli poczuł przepaść w pobliżu, stawiał przed sobą kolbę karabina i szukał nią drogi. Tak idąc, stanął nareszcie w za głębieniu góry, gdzie podszycie lasu było rzadsze, a pnie drzew wznosiły się smukłe, niebotyczne, jak kolumny. Było też tu jaśniej i powietrzniej, niż w sąsiednich „chmereczach“. Światło księżyca, stojącego już nad niemi, przesiąkało przez otwory między konarami drzew; pnącze, bluszcz i wino zwieszały się z pod kopuły, niby ogromna sieć pajęczyny; srebrne smugi, strzałki i plamy miesiąca przekradały się z góry do wnętrza i kładły niewyraźne rysunki na pniach drzew, kędzierzawych czuprynach krzewów i wysokich łopiastych paprociach, zjawiały się niby nagle wykrzesane iskry na lufie karabina Jurka, na oprawie jego noża, gdy pochylony błądził w gaju, badając ziemię, obmacując ją palcami. Wreszcie znalazł, czego szukał, przysiadł i świecę zapalił. Na brudnym podłożu, usłanym zrudziałemi liśćmi, porosłym rzadką zielonością, wśród uschłych gałązek i gęsto rozsypanych jagód wiśniowych dojrzał ślady łap; ziemia była świeżo zdeptana, owoce pogniecione, a na jednym z pni rysowały się odciski potężnych pazurów.
— Był tu wczoraj i pewnie przyjdzie dzisiaj, ale nie wcześniej niż o świcie! Ciekawa rzecz, czy dziki też tu przychodzą?!
Myszkował więc dalej po gaju, czołgając się ze świecą w ręku, aż się przekonał, że prócz niedźwiedzia nikt tu już dawno nie bywał. Wtym zdało mu się, że jakiś krzyk rozległ się w dali; stanął więc i zaczął nasłuchiwać, ale ponieważ głos nie powtórzył się, zdmuchnął świecę i wrócił na stanowisko. Miał dużo czasu przed sobą; wziął więc kamień, przykrył go kapeluszem i podsunął sobie pod głowę; karabin położył obok i przymknął oczy. Zdrzemnął się, ale był to sen czujny myśliwego w lesie, tak czujny, że słyszał, jak rosa sączyła się z liści, jak z drzewa spadały przejrzałe wiśnie. Po jakimś czasie zerwał się i zaczął nasłuchiwać. Słyszał wyraźnie trzask łamanych gałęzi, któremu chwilami towarzyszył łoskot na dół toczących się kamieni. W przerwach dolatywał go lekki, charakterystyczny szelest, coraz bliższy i wyraźniejszy. Nie miał już wątpliwości, że to, co tam w ciemnościach się ruszało i za chwilę miało się znaleźć na strzał od niego — był niedźwiedź. Dziwił go tylko nie zwykły charakter kroków i prowadzenie się zwierza: aleć i niedźwiedzie mogą mieć swoje kaprysy! Odwiódł przeto kurek i czekał cierpliwie. Szelest tymczasem wciąż się zbliżał; zakołysały się nakoniec sąsiednie krzaki i ciemna postać wynurzyła się z głębi, to nachylała się, to podnosiła, ostrożnie posuwając się wzdłuż krawędzi gaju.
— Poczuł mię — pomyślał Jurek i podniósł karabin.
Błysnęło, rozległ się strzał, a jednocześnie z nim prawie straszny, przenikający krzyk.
— Boże mój! co to? — wykrzyknął chłopak, zrywając się na równe nogi.
Ani pomyślał o nabiciu broni i jednym skokiem rzucił się w gąszcz. Drżącą ręką zapalił świecę i za pierwszym rzutem oka zobaczył nogi w długich butach, zabłoconych, ale zgrabnych, następnie wynurzyła się z ciemności blada ręka, płócienna bluza i zielona puszka... Kolana się pod Jurkiem ugięły.
— Zabiłem!... na śmierć zabiłem!...
Chciał twarz zobaczyć, więc nachylił się, wziął za rękę i pociągnął; wówczas z okropnym ruchem ciało rozwinęło się i nawznak upadło. Jurek zobaczył jasną brodę i piękną zmartwiałą twarz. Krwi nigdzie nie mógł dostrzec. Dopiero, gdy przykląkł, by posłuchać, czy serce bije, i dłonią oparł się o ziemię, poczuł ciepłe, lepiące się błoto. Rana była w boku i krwawiła się strasznie, ale serce bić nie przestało, a nawet i przytomność wracała: nieznajomy poruszył ustami. Jurek nabrał otuchy. Żwawo rozniecił ogień, z zielonej puszki wyrzucił rośliny i owady i zbiegł z nią na dół po wodę. Gdy wrócił, raniony już nawpół siedział, oparty na ręku, zamglonemi oczyma zapatrzony w ognisko. Uśmiechnął się blado, ujrzawszy go przybywającego z wodą.
— A to mię pan uczęstował... — odezwał się po rosyjsku.
— Dla czego pan nie świstał? — gniewnie zapytał Jurek.
Nieznajomy uśmiechnął się znowu.
— Nie przyszło mi do głowy... Z początku krzyczałem, ale potym dałem pokój, gdyż lękałem się, że mię pan weźmie za zbója i ucieknie... Niedobrze mi... wody...
Jurek podtrzymał go, dał się napić i w twarz wodą bryznął.
— Tu... niedaleko — z trudem mówił dalej ranny — moje obozowisko... tam wszystko... Papiery odeślij matce... napisz... tam znajdziesz... Niedobrze... ciemno... a szkoda!...
— Co znowu! Żyć pan będziesz — mówił Jurek, zręcznie obnażając bok, by obejrzeć ranę przy świetle ogniska. — Szkaradna dziura, ale niebezpieczeństwa niema. Kula zsunęła się po żebrach i wyszła... Ma pan jednak szczęście... Bez żartów!... Bo jak się to stać mogło?... Użyłem chyba zleżałego patronu... Tymczasem zakleimy ranę chlebem, a ja zaraz przyniosę z domu nosze... Możeby pan co zjadł?...
Ranny nic nie odpowiedział, tylko oczy przymknął i cicho jęczał. Jurek przerażony szybko urządził mu posłanie z liści i świeżych gałązek; obok posłania postawił puszkę pełną wody; położył chleb, zapałki; na ogień przyrzucił drew; rannego otulił kurtką, którą zdjął z siebie, i prawie nieprzytomny z trwogi puścił się pędem do domu.
Na niebie już świtało. Różowe strzałki zorzy barwiły czuby drzew i szczyty skał. Siwe mgły kołysały się na zboczach i staczały w dół jarami. Dzień pogodny, śliczny wychylał się z obsłonek nocy, jak świeżo rozkwitły pąk róży.
Jurek zbiegał chyżo z góry, a pot kroplisty spływał mu z czoła.





III.

— Ciociu, on mówi po polsku!... doprawdy, ciociu, mówi po polsku!...
Chory ocknął się, ale oczu nie otwierał: on także słyszał, że mówią po polsku, ale zdawało mu się, że to jakieś marzenie nie z tego już świata... Niby iskry lecącego pociągu, migotały przed nim niewyraźne obrazy, zmieszane z dźwiękami pół-słów, pół-myśli... Zachód słońca... ciemności nocy... a w ciemnościach jak motyl pływająca miedziana głowa, oświecona płomieniem palącej się świecy... I znowu ciemno!... I znowu zjawia się głowa z zieloną puszką w ręku... drzewa kołyszą się... Coś go uciska... coś, co mu oddychać przeszkadza... A słodki jakiś głos szepcze nad nim:
— Ciociu, krew wciąż płynie!...
— Arniką, arniką przemyć trzeba, dziecko moje...
— Kiedy on śpi, ciociu!...
Ale on spać nie może, coś go drażni... Aha! pewnie mateczka go budzi: „Wstawaj, Stasiu! już wybiła dziewiąta!...“ Co? już dziewiąta!... Ach, czemuż pozwoliłaś spać tak długo!... — „Wczoraj długo czuwałeś, Stasiu...“
Marzenia rozwiewa lekkie, zimne dotknięcie, któremu towarzyszy piekący ból w boku. Chory otwiera oczy.
— Co to? Co się stało?...
Widzi się w pokoiku, napełnionym ogromną jasnością, u okna zawieszone białe firanki, z poza nich przegląda błękit nieba, zalany słońcem, a tuż przy jego łóżku stoi śliczna dziewczyna z modremi oczyma.
Chory pośpiesznie przymknął powieki.
Umarł więc... jest już na tamtym świecie... gdyż pamięta doskonale, że został zabity w lasach Kaukazu... Ha! więc mimo wszelkie rozumowanie istnieje świat pozagrobowy... a do tego wcale ładny!... Co większa, on sam wygrał na tej nagłej śmierci, gdyż widocznie nie dostał się do piekła... Może to czyściec?... Oczu otworzyć nie może, choć pragnie spojrzeć... Napewno czyściec!... Kiedy patrzał w okno, najwyraźniej widział dużą, czarną plamę... Zaczyna mu się mieszać w głowie, zmącone myśli nie układają się w obrazy. I znowu słyszy słodki głos, wymawiający szeptem:
— Ciociu, ja się boję: on umrze!... Jaki blady!...
— Niech Bóg uchowa, bo Jurek miałby straszny kłopot.
— Ciociu, nie rusza się wcale, nawet jęczeć przestał... A tu felczera nie widać!...
— Na kogo tam psy szczekają? Zobacz, może to on...
— Nie, to Jurek wraca z pola!...
Chory w tej chwili odzyskuje przytomność, podnosi powieki i oko w oko spotyka się ze spojrzeniem pochylonej nad nim dziewczyny. Ona cofa się szybko, jego ogarnia zmieszanie.
— Proszę wybaczyć... — mówi z uśmiechem głosem tak cichym, że ledwie dosłyszeć go można. — Gdzie ja jestem?...
Czarna plama u okna obraca się ku niemu i mówi, poruszając szybko drutami:
— Jesteś pan u nas, u wdowy po byłym urzędniku Banku Polskiego... Strasiewiczu... Z kim mam honor?...
Chory zamyśla się, oczyma szuka czegoś... Znowu ogarnia go noc... skacze przed nim miedziana głowa ze świecą... szumi bór... a nad borem leci anioł...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Więc pan mówi, że trzeba położyć bandaż?...
— Bandaż zawsze kładą, jeżeli żebro złamane...
— Ale pan niekoniecznie przypuszcza, że jest złamane? Stwardnienie może pochodzić od uderzenia...
— Prawda... Jednak kula, uderzając, mogła złamać żebro... ale mogła i nie złamać... choć zwykle łamie...
— Widzę, że pan nic nie wie... Trzeba będzie posłać po Ormianina, Sembata — rozlega się głos pani Strasiewiczowej.
— Proszę pani, jestem na przyrodzie, nie na medycynie, a przyjechałem tylko dla tego, że pan Szymon bardzo nalegał...
— Cóż miałem robić? Doktór nie chciał jechać, felczer konno jeździć nie umie... Mówią, że nie mają obowiązku...
Rozmawiali po rosyjsku. Chory słuchał i nie rozumiał, co się z nim działo. Otaczały go głosy męskie, dotykały go palce grube i szorstkie... Więc cóż się stało z Polakami?... Otworzył oczy i zobaczył twarze ogorzałe, spojrzenia obojętne i jedyną przychylną twarz pani Strasiewiczowej w obramowaniu czarnej koronki. Anioła nie było...
— Otworzył oczy. — Przychodzi do siebie... — zaczęli szeptać zebrani.
— Gdzie papier?... Dajcie mu wina!... Napij się pan i napisz ot tu, żeś został zabity niechcący... — nalegająco odzywa się do niego jeden z obecnych.
— Daj pokój, Szymku, będzie zdrów! — powstrzymuje go Jurek.
— Nic nie szkodzi... Niech pisze zaraz... na wszelki wypadek.
Tymczasem oczy chorego uporczywie szukają czegoś; twarz jego rozjaśnia się nareszcie: we drzwiach ujrzał stojącego anioła.
Błękitne oczy patrzały nań prosząco i ze łzami. Wziął ołówek i z wysiłkiem napisał:
„Zostałem zabity niechcący. Stanisław Wichlicki“. Głowa mu opadła na poduszki i znowu pogrążył się w ciemnościach.
— Stracił bardzo dużo krwi!
— Potrzeba mu spokoju, przedewszystkim spokoju!
Tegosamego był zdania i Ormianin Sembat. Kazał przykładać jakieś zioła, które miały „wyciągnąć gorączkę“ z rany.
— Żebro jest... zła krew, mało — mało wyjdzie... Wszystko jak będzie, tak trzeba. Sembat takie słowo powiedział. Niech śpi! niech ma spokój!... Sembat jeszcze przyjdzie, choć Sembat nie skończył kukurydza — objaśnił na odchodnym, podrzucając na dłoni otrzymane pieniądze.
Po jego odejściu zaszła sprzeczka pomiędzy panią Strasiewiczową a studentem z przyrody.
— Wolno nie ufać temu, kto nie znalazł żebra! — mówiła staruszka.
— Mówiłem, że nie jestem medykiem. Pani myśli, że to łatwo żebro poznać.
Pani Strasiewiczowa odwróciła się majestatycznie.
— Znałam owczarza, u którego leczyli się książęta... Mnie samą opuścili raz lekarze, a wyleczył prosty chłop...
— To niczego nie dowodzi!... Nauka...
— Owszem, dowodzi!... A co do nauki... dość mam nauk po nieboszczyku mężu.
— Ten szarlatan zabije wam chorego! Jakieś średniowieczne zabobony! Radzę stanowczo zimne okłady. Wstyd, żeby w XIX wieku ludzie ucywilizowani wierzyli w gusła... I wy wierzycie, że on „takie słowo“ powiedział?!... — dowodził z oburzeniem student, zwracając się do Szymona.
Szymon go poparł.
— Ty tak zawsze, aby się mnie sprzeciwić — mówiła z gniewem pani Strasiewiczowa. — Możecie mu przykładać, co chcecie, ja umywam ręce... Ale pamiętaj, Szymku, że jak umrze, to będzie twoja wina.
— A mama już kontenta, że z Jurka zwalić na mnie może!
Justyna tymczasem, korzystając, że z powodu sprzeczki nikt na nią nie zwracał uwagi, wysunęła się nieznacznie za Sembatem i mówiła długo z nim na stronie. W czasie tej rozmowy Ormianin mrużył oczy, drapał się w brodę, wreszcie kiwnął głową i odszedł.
Przeszło dni kilka. Chory spał ciągle, budziło go tylko pragnienie. Gdy był już w stanie zebrać myśli, zapytał zaraz:
— A przewodnik mój?... rzeczy?...
— Są już. Przewodnik sam przyszedł, a rzeczy przywieźliśmy. Wszystko jest w całości. Bądź pan spokojny — rzekł Szymon, który wszedł był właśnie do pokoju chorego.
Jakby na potwierdzenie słów jego, w uchylonych drzwiach ukazała się ciemna, brodata twarz poczciwego Selima.
— Bismillah! żyjesz!... Żyj, a wszystko będzie!
Po kilku dniach gorączka prawie ustała, nabrzmiałość dokoła rany zmniejszyła się, chory przestał w nocy bredzić. Był tylko dziwnie niespokojny: wciąż siadał na posłaniu, czegoś szukał, odzież wychudłemi rękoma przerzucał, ale zapytany nie odpowiadał i pokornie kładł się znowu na poduszki.
— Aby tylko nie zwarjował! — wzdychała pani Strasiewiczowa.
— Co też ciocia mówi!...
— To się zdarza. Pamiętam, u nas w domu pan Wilczyński, który był raniony w głowę.
— Ależ on raniony w bok.
— Proszę cię, nie przerywaj... Zawsze starasz się zbić mię z tropu...
Helena umilkła; szyjąc, słuchała cierpliwie długiej historji o panu Wilczyńskim, a chwilami spoglądała na chorego, jak gdyby w obawie spełnienia się na nim groźnych przepowiedni; ale on leżał cichutko i wcale nie był podobny do pana Wilczyńskiego.
Z dniem każdym polepszenie stawało się widoczniejszym: chory robił się coraz weselszy, uśmiechał się i dziękował.
W domu tymczasem życie wracało powoli do zwykłego trybu. Wichlicki nauczył się prędko rozumieć różne jego szmery i głosy. Budził się zazwyczaj pierwszy, kiedy w domu panowała jeszcze cisza i wszyscy spali. Z łóżka swego widział przez otwarte okno niebo, płonące od wschodzącego słońca, górskie szczyty, w mgłę i cienie spowite, i rozmyślał nad niezwykłemi wydarzeniami ostatnich czasów, o owej nocy, kiedy śmierć tak blizko zajrzała mu w oczy, gdy myślał, że wszystko stracone; i o tej chwili cudownego przebudzenia w pokoiku schludnym, pełnym słońca, na miękkiej, czystej pościeli, gdzie o uszy jego obijała się mowa polska, a przy łóżku stała złotowłosa, polska dziewczyna... I ta staruszka taka zabawna... i ci jej synowie, jak wilki leśne... i tajemnicza Justyna, która także zresztą miewała czasem uśmiech dla niego... A w obejściu wszystkich, w zwyczajach domu takie jakieś dziwne przypomnienie kraju rodzinnego, łagodność, grzeczność, uprzejmość... Więc choć przez otwarte okno obca strona zaglądała do wnętrza, pokoik, w którym leżał, zdawał mu się zupełnie podobny do tych, które widywał na wsi... Musiało to być mieszkanie tej złotowłosej dziewczyny: okno przysłonione było białemi, muślinowemi firankami; na ścianie wisiała półka z książkami, drzeworyt w drewnianej ramie; w kącie stał mały kuferek, pokryty kilimkiem, przy łóżku stolik, a na nim bukiet z róż; nad stolikiem wisiało nieduże lusterko, a w głowach nad łóżkiem mały krucyfiks hebanowy, otoczony wiązanką zasuszonych gałązek cyprysu.
Po niebie i wzgórzach złociste tymczasem rozlewały się smugi. Pokoik napełniał się różowym blaskiem. W domu budziło się życie: w kuchni zaczynało się brząkanie naczyń, w podwórzu — skrzypienie wrót, ryk bydła, echo stłumionych rozmów i bosych nóg na ścieżce — to szły dziewczęta i krowy. Z każdą chwilą, w miarę, jak przybywało światła, mnożyły się objawy ruchu i życia ludzkiego: rozlegały się uderzenia siekiery, brzęk żelastwa, krzyżowały się energiczne wykrzykniki mężczyzn.
— Jurek! gdzie świder? gdzie młotek?... Niech djabli porwą, nic znaleźć nie można!...
— Pewnie w pokoju na stole!
— Hej! Bysiu! Kse! Abastuman! Srokacz!... Stójże, przeklęty!...
A w chwilę potym, ciężko sapiąc, kołysząc się na grubych nogach i racicami głośno stukając o twardą ziemię, szły woły, ciągnąc w tumanach kurzawy skrzypiący pług za sobą. Stanisław leżał z oczyma utkwionemi w okno i czekał cierpliwie: wiedział, że za małą chwilkę ujrzy je znowu na drugim zawrocie pagórka, nad przepaścią, wypełnioną różowym blaskiem. Przodem, w białej koszuli, postępował zazwyczaj Jurek z gałązką w ręku, prowadząc woły czarne, lśniące, którym od pyska zwieszały się cienkie sople śliny; za niemi, za rękojeść podtrzymując pług drewniany, szedł Szymon. Świeże, dopiero co rozpalone blaski poranku złociły ich postacie, a witały ich chóry ptaków, rozśpiewanych w puszczy.
W domu potym jeszcze chwilę jakąś było cicho; czasem tylko pies ziewnął pod oknem lub zabłąkana pszczoła z brzękiem siadła na różach, aż znowu na ścieżce rozlegały się kroki, w kuchni zaczynały dzwonić naczynia, słychać było śmiech, odzywały się głosy kobiece. Nakoniec otwierano ostrożnie drzwi jego pokoju i srebrny głosik zapytywał:
— Pan już nie śpi! Zaraz więc zrobię opatrunek.
I z białą miednicą, pełną wody, z białym ręcznikiem, przewieszonym przez ramię, wchodziła Helena, jasna i różowa, jak sam poranek. W pierwszych chwilach oboje przy tej operacji bywali widocznie zmieszani: on wstydził się swojej bezradności i obnażonego ciała, ją mieszało jego zakłopotanie. Zdejmowała opaski, zmieniała opatrunek: wszystko to robiła szybko i zręcznie; potym stawiała miednicę z wodą na krześle przy łóżku i odchodziła, a po jej odejściu zjawiał się Selim i pomagał swemu panu w rannej tualecie. Zaraz potym przynoszono śniadanie: herbatę, chleb, masło i jaja na miękko. Selim usługiwał, ale młoda gosposia zaglądała co chwila, obrzucając ich jasnym, spokojnym spojrzeniem. Stanisław tak wkońcu przywykł do tego spojrzenia, że tęsknił, jeśli go długo nie widział.
Po śniadaniu przychodziła pani Strasiewiczowa, która, ile mogła, wysiadywała z robotą w jego pokoju, i zaczynała się rozmowa.
— Dzień dobry panu! Jakże się spało?...
— Bardzo dobrze, dziękuję pani.
— Nie męcz się pan, nie ruszaj! a przedewszystkim nic nie mów... Wypadek pana to prawdziwa łaska Opatrzności dla Heli... Dziewczyna miała już wprawdzie trochę praktyki, gdy w zeszłym roku biednego Jurka dzik poszarpał... Och, co ten chłopak, to z pewnością swoją śmiercią nie umrze... Mam przeczucie...
— Dla czegóż pani pozwala?
— Mój panie, pan myśli, że oni mię słuchają? Od kolebki każde tak robi, jak mu się podoba... zawsze na swoim postawi... Ale nie po mnie odziedziczyli ten upór. Ojciec ich także zawsze robił, co chciał; ze mną się nigdy nie zgadzał... A jednak ja tak się starałam, bo usposobienie mam łagodne... odgadywać starałam się! Niekiedy zdawało mi się, że wiem, co myśli... tymczasem zawsze było co innego... Szymek taki sam, jak on... Gdybym była mądrzejsza, to już wówczas, kiedy nieboszczyk mój mąż leżał u nas chory, mogłam się była poznać na nim... Zabraniam mu naprzykład mówić dla jego dobra, żeby prędzej wyzdrowiał, i nie odzywam się sama... To mię za byle co po rękach całuje... Stało się więc, jak chciał: zostałam jego żoną i poszłam za nim na kraj świata, choć wszyscy moi byli temu przeciwni... Miał on wolę... i przez tę wolę zatruł sobie los... Jabym tylko chciała, aby naszym dzieciom było dobrze... Umarł i zostawił nas w takim położeniu, że ani rusz... ani naprzód, ani wtył!... A przedtym cośmy się nacierpieli, tego piórem nie opisać!
Staruszka, wpadszy na ten temat, mogła nigdy nie skończyć opowiadania o swoich nieszczęściach i przygodach życiowych, a że to powtarzało się dość często, Stanisław słuchał coraz mniej uważnie, a zato coraz pilniej wpatrywał się w Helenę, pochyloną nad robotą, i... wcale się nie nudził: miał przed oczyma taki piękny owal twarzy, taką złotą główkę, takie świeże usta!
Aż razu jednego, kiedy pani Strasiewiczowa, znużona gorącem, usnęła w fotelu, Wichlicki zapytał nagle Heleny:
— Panno Heleno, pani nie jest córką pani Strasiewiczowej?
— Nie.
— Nie jest pani krewną nawet?
— Nie. Mój ojciec był z panem Strasiewiczem na Syberji. Matki nie pamiętam. Wyjeżdżając z Syberji, państwo Strasiewiczowie zabrali mię z sobą.
— Wprost stamtąd przyjechaliście tutaj?
— Nie. Jakiś czas mieszkaliśmy w Rosji.
— Ale kraju nikt z państwa nie zna? Ani pani, ani pan Szymon, ani pan Jerzy?
— Nie.
— I nikt z was go nie zobaczy!... nie pragnie zobaczyć!... — poprawił się.
— Owszem! — odparła żywo. — Pani Strasiewiczowa ciągle się tam wybiera; utrzymuje jednak, że trzeba naprzód zebrać trochę pieniędzy. Pani Strasiewiczowa mówi, że ojczyznę mieć może ten tylko, kto ma pieniądze.
— Pani Strasiewiczowa przesadza, ale ma też trochę racji... — odrzekł Stanisław i zamyślił się.
— Dla czego pan czasem taki smutny? — zapytała go po chwili dziewczyna.
— Wszyscy my trochę tacy... „okuci w powiciu“.
— Ale pan pewnie miał „choć jedną wiosnę w życiu?“ — dodała, uśmiechając się smutno.
— Pani zna ten wiersz?
— Całą prawie książkę umiem na pamięć!
— Nie znalazłem tej książki wśród tych tu oto — i wskazał półkę, gdzie leżało kilkanaście podartych i zniszczonych tomów.
— Nie, bo tamta schowana w kuferku. To moja pamiątka po ojcu... Mam jeszcze drugą, kupił mi ją Szymon na targu... Zaczyna się tak: A czy znasz ty, bracie młody... Tytułu nie wiem, bo pierwsza kartka wydarta. Pan wie, czyja to książka?...
— Tak. To utwór Wincentego Pola.
— Pan pewno dużo książek w swoim życiu przeczytał, pan miał sposobność i czas...
— A pani dużo czyta?
— Bardzo mało. Czasami w święto. Za życia pana Strasiewicza książek było więcej, bo on je sprowadzał; teraz dostajemy je tylko wypadkiem, a te które są w domu — przeczytane.
— Czyż młodzi Strasiewiczowie wcale nie czytają?
— Tylko Szymon... zresztą bardzo rzadko. Zawsze ogromnie są zmęczeni. W święto wysypiają się, a w powszedni dzień — robota. Ojciec ich pracował także po całych dniach. Toż tu, panie, była puszcza, kiedyśmy przybyli, las niebotyczny. Starszy pan Strasiewicz kupił ziemię. W mieście nie chciał mieszkać, bo przyzwyczaił się do roli. Pan Strasiewicz bardzo lubił rolnictwo; mówił, że rolnik zależy tylko od Pana Boga... Takie było jego przekonanie... Ach, jak jabym chciała mieć przekonanie! Coś tak gorąco pokochać całą duszą, jak pan Strasiewicz rolnictwo!... A pan czy ma przekonanie?
— Ba! Alboż to tak łatwo! Na to trzeba posiadać jeszcze więcej pieniędzy, niż żeby mieć ojczyznę!
Helena umilkła. Nakoniec podniosła oczy i spytała niezwykle poważnie:
— Dla czego pan zawsze tylko pyta, a nigdy nic o sobie nie powie? Czy pan ma jaką tajemnicę?
— Mam i chciałbym się zwierzyć komu... Ale od czego zacząć? od początku, czy od końca? od dziś, czy od wczoraj?... Właściwie początek mój... jeszcze w przyszłości...
— Pan zawsze tylko żartuje.
— Lepiej to, niż płakać!
— Pan nie ma nikogo?
— Mam matkę...
— Co to?... Zasnęłam trochę!... więc pan ma matkę!... Słucham, słucham, proszę mówić dalej... Nie przerywać... Co za nieznośne gorąco!... Helu, przynieś mi trochę wody z sokiem! — rzekła pani Strasiewiczowa, ocierając spoconą twarz. — A więc pan... miał... matkę — przeciągała słowa, zbierając na druty pospuszczane oczka pończochy.
— Mam, pani, poprawił ją Wichlicki, ale nie śpieszył się z odpowiedzią, gdyż Heleny nie było w pokoju.
— Lubię pana, gdyż z panem łatwo się zgodzić... Więc cóż?... Miał pan matkę...
W tej chwili dziewczyna ukazała się na progu.
— Miałem matkę — odrzekł Stanisław — ale nie miałem pieniędzy...
— Tak bywa zwykle.
— Musiałem szukać zajęcia... Skończyłem przyrodę...
— Otóż to właśnie! Dla czego nie medycynę?... Ten dudek z przyrody nie umiał nawet znaleźć u pana żebra... A jeszcze kłócił się ze mną...
— Lubiłem naukę. Ale nauka czysta nie ma u nas powodzenia. Jest to dla nas zbytek, na który jesteśmy za ubodzy.
— Wszyscy to mówią, wszyscy... — kiwała głową staruszka.
— Zwróciłem się z moim towarem gdzieindziej... Po wielu staraniach znalazłem ludzi, którzy kazali mi robić odkrycia na polach... pod śniegami, tam, gdzie inni dojść nie chcą lub nie mogą. Przypuszczam, że znajdę tam wiele rzeczy ciekawych, a może nawet wkońcu coś odkryję.
— Jak to? więc pan tam iść zamierza?... i teraz nawet? — spytała Helena.
— Choćbym nie chciał, muszę!... Ale ja chcę — odpowiedział i zamyślił się.
— Hm, wyznam szczerze, nicby mię do tego nie zmusiło: nie poszłabym i basta! Życie tracić dla pieniędzy! — rzekła staruszka.
— Wszyscy tracimy i na każdym miejscu po trochu życie!
W tej chwili Justyna odwołała Helenę, gdyż trzeba było nakrywać do stołu, Szymon i Jurek ukazali się w progu.
— Jakże zdrowie? — spytał Szymon — poprawia się panu?
— Dziękuję. Lepiej mi. A panowie, co robicie?
— Zaczynamy kosić.
— A gdzie Selim? Dawno go nie widziałem.
— Poczciwe Czerkiesisko pomaga nam. On panu potrzebny?
— Tak, chciałem go posłać z listami do miasta.
— To już chyba... w niedzielę! Bo potrzebny nam jutro.





IV.

— Panie Stanisławie, prosimy na herbatę!
— Zaraz idę, kończę już.
Dopisał kilka słów, położył pióro i wyszedł na ganek, gdzie już zebrali się wszyscy.
Słońce zachodziło. W dolinie pełno było purpurowych blasków, rzucających fijoletowe cienie na lasy i dalekie skały. Lodowiec Risztau gorzał w dali niby rubin, a błękitne morze naprzeciw łączyło się z błękitem niebios w jedną otchłań przejrzystą, po której błąkały się pasami białe chmury i ich odbicia.
Ciepłe powietrze, przesycone zapachami południowego lasu, skoszonego siana, kwiatów, miodu i dojrzewającego zboża, drżało łagodnie.
Gdy wszedł Stanisław, pani Strasiewiczowa zrobiła mu miejsce obok siebie.
— Co pan tak cały dzień pisze i pisze? Ledwie pan przyszedł do siebie, już usiadł i siedzi... Od tego siedzenia może się znów w boku popsuć...
— Proszę pani, muszę się śpieszyć... Chciałbym jutro listy wysłać. Selim zaniesie je do miasteczka — rzekł umyślnie po rosyjsku.
Selim, który siedział razem z niemi przy stole i pił herbatę ze spodeczka, trzymając go elegancko w trzech palcach, zwrócił ku niemu swą brodatą twarz i powtórzył poważnie:
— Selim zaniesie!
— Zgubiłem pieniądze w ostatniej przygodzie — odezwał się z zakłopotaniem Stanisław — i nie mogę ruszyć się z miejsca, póki nie otrzymam odpowiedzi na mój list.
— Mój Boże, jeszcze tego brakowało! — wykrzyknęła pani Strasiewiczowa.
Wszyscy milczeli.
— Nic pan nie mówiłeś! A dużo? — flegmatycznie zapytał Szymon.
— Niedużo; najgorsza rzecz, że czekać muszę. Nie mówiłem zaś, bo na cóżby się zdało?... odrobić tego nie można.
— Racja... jeżeli odrobić nie można... — widocznie nad czymś rozmyślając, powtórzył Szymon.
— Owszem, można — przerwał Jurek. — My z Selimem pójdziemy jutro po śladach i — znajdziemy! — zakończył energicznie. — Gdzie pan nosił pieniądze?
— Miałem je w zielonym woreczku na szyi. Sznureczek musiał się przerwać... a po takich włóczyłem się wertepach, że doprawdy szkoda czasu. Wpadły może w jaką szparę, a od tej chwili i deszcze nieraz były, i wiatry wiały... Niech w każdym razie Selim jutro listy odniesie; to pewniejsze.
Selim, który uważnie słuchał, choć nic nie rozumiał, życzliwie kiwnął głową.
— Teraz proszę, niechże już pan je: jajecznica zupełnie ostygła... Ciociu, niech mu dadzą spokój! — prosiła Hela.
— Istotnie, proszę jeść; a później nam pan opowie, jak się to stało.
— W bardzo prosty sposób — opowiadał, zajadając, Stanisław. — Zgubiłem drożynę, którą wyszedłem z wąwozu, i trafić do niej nie mogłem; zaplątałem się w tysiącu różnych ścieżek i dostałem się w taki gąszcz, że ni w prawo, ni w lewo. Po niziutkich przejściach, pod bluszczem i powojami, musiałem nieraz czołgać się na czworakach wśród takiej ciasnoty, że zawadzałem łokciami, a ciemno było i czasami taki zaduch, wstrętna woń wężowa...
Jurek uśmiechnął się.
— Dobrze jeszcze, że pan tam nie spotkał gdzie niedźwiedzia lub barsa[1] — rzekł Szymon. — Miałem raz zdarzenie...
— Cicho!... Nie przeszkadzaj!... Cóż było dalej?...
— Najgorsze rododendrony, przedostać się przez nie niepodobna. Niewysokie to i niebardzo gęste, ale oplącze, uwikła niby sieć. To noga, to głowa, to lufa od karabina utkwi wśród krzyżujących się wici... Nie mogłem sobie dać rady; niepodobna było spuścić się na dół do potoku, gdyż wszędzie były prostopadłe urwiska; chodziłem więc, aż się ściemniło. Wówczas wdrapałem się na drzewo...
Jurek znowu roześmiał się cicho; po twarzy Heleny i wszystkich obecnych przeleciał także uśmiech.
— Potym zobaczyłem światło, zwróciłem się w tę stronę i... strzelono do mnie — dokończył z akcentem rozdrażnienia.
— Dla czego pan nie świstał? — rzekł Szymon. — W takich razach trzeba świstać. Podobne wypadki zdarzają się i krajowcom... Często strzelają do siebie na polowaniach nocnych.
— Istotnie, dla czego pan nie świstał? — podchwyciła pani Strasiewiczowa. — Tu wszyscy świstają.
— Nie świstałem — odparł zimno młody uczony.
Zapanowało trochę przykre milczenie.
— E! co tam — przerwał je Stanisław. — Opowiedzcie mi państwo lepiej, jak się to stało, żeście tu na Kaukazie osiedli.
— Widzi pan — leniwo zaczął Szymon, gładząc dłonią wierzch swej głowy. — Mój ojciec twierdził... że w zgodzie z sumieniem można zostawać, tylko pracując na roli. Ona źródło wszystkich bogactw i... moralności. Wiele tam w tym różnych ekonomicznych, statystycznych, a nawet antropologicznych dociekań mojego ojca... ale ja tego przez brak nauki opowiedzieć nie będę w stanie.
— Widzisz, Szymonie, pozwól mnie... — wmieszała się pani Strasiewiczowa.
— Jedno ja pojął — mówił dalej Szymon — że aby tego nie było, każdy powinien starać się siedzieć na roli i brać z niej własną pracą, co mu trzeba... Tak, panie!... Uwierzyłem w to na zawsze, gdyż przemówiło to do mnie jasno i prosto, i żadnych więcej zachodów, żadnych mędrkowań nie trzeba... Pracuj dużo, potrzebuj mało... Gdyby tak wszyscy postępowali, byłoby wszystko zaraz rozwiązane... Przyszłaby miłość bliźniego, jak siebie samego — uroczyście zakończył Szymon, opuszczając na stół swoją ciemną, namuloną rękę.
— Właśnie w tym rzecz cała, jak to zrobić, aby wszyscy... — zaczął Stanisław, ale pani Strasiewiczowa nie dała mu dokończyć
— Widzisz, Szymonie, ty tak zawsze: bierzesz się do tego, czego nie umiesz, i tylko uwłaczasz pamięci ojca!... Nieboszczyk, niech mi pan wierzy, miał głowę otwartą, był bardzo rozumny, wszyscy mu to przyznawali i wszyscy go szanowali.
— Ja nie uwłaczam pamięci ojca... Mama zawsze...
— I wcale nie od tego zaczęło się przywiązanie do roli, a od tego, że zamieszkaliśmy w miejscowości, gdzie niczego nie można było dostać... Nie było nawet sklepiku w tej wsi... a do miasteczka mieliśmy miesiąc drogi... Listy latami szły... pracy żadnej... Czego nie zrobiłeś sobie sam, tego nie miałeś. Mój mąż musiał i dom budować, i piece stawiać, i siać, i orać! Ot, skąd wzięło się przywiązanie do roli. Później było nam już lżej, nawet mieliśmy dostatek. Mąż nauczył się robić w polu, ja pilnowałam ogrodu: jak prosta, panie, chłopka, pełłam, wodę wiadrami nosiłam... Grosza uzbierało się też trochę, gdyż mieszkańcy tamtejsi żyli z polowania, które im dawało duży zarobek, a u nas ku powali warzywo i mąkę. Mogliśmy wyjechać do miasta, ale mąż nie chciał: „Niech moje dzieci, mówił, zostaną chłopami; wtedy niczego bać się nie będą potrzebowały!“ Co ja łez wylałam! tego ani piórem!... Sam je uczył w niedzielę, bo w powszedni dzień musiały paść bydło, w domu sprzątać, ojcu pomagać. Podczas zimy oddawał ich do miasteczka, do znajomych na naukę, ale sam jechać nie chciał. Myślałam, że mam już tak przyjdzie umrzeć w tej głuszy, ale niespodzianie stało się tak, żeśmy wszystko sprzedać mogli i wyjechali. Po drodze zabraliśmy Helunię. Nie był to jednak koniec naszej niedoli. Pan Bóg widocznie chciał nas jeszcze doświadczyć. Przez wzgląd na dzieci, które uczyć trzeba było, mąż mój zgodził się w mieście zamieszkać... Zaczęły się niepowodzenia. Nieboszczyk zapomniał był wiele z tego, co umiał, a miejsce dostał liche. Przyszły upokorzenia, kłopoty, ciągła niepewność... Mężowi wkońcu wszystko obrzydło, do ziemi tęsknił. Ot, wówczas zaczęły się owe ekonomiczne, a może nawet statystyczne wnioski... Szczerze wyznam, że nie mam w nie wiary... Nie wierzę, żeby człowiek od małpy pochodził... Mąż pisał notatki, które czytywał znajomym... Pokażę je panu, jeśli pan ciekaw, może się na co przydadzą... Ale wracam do rzeczy... Przyszło nam naruszyć nasze oszczędności, aż wkońcu, aby nie zginąć zupełnie, mąż zebrał sił ostatek, spieniężył wszystko, cośmy mieli, i nabył tu kawał lasu od urzędnika, który to kupił za bezcen, ale sam tu nie mieszkał. Przyjechawszy, zastaliśmy głuchą puszczę; musieliśmy mieszkać w szałasie, ale dzieci były już spore, więc z Bożą pomocą daliśmy sobie radę... Teraz niezgorzej nam idzie... Praca nie ciężka, wydatki małe, ciepło: odzieży i opału mało trzeba... Urodzaje dobre, w lesie owoców różnych mnóstwo... Jak pan widzi, zawsze na stole powidła, nawet konfitury, wszystko własne. Bieda w tym tylko, że nic sprzedać nie można: dróg niema i — dla tego właśnie nie zakładamy winnic... Nie mamy też towarzystwa... O robieniu oszczędności wszakże nie może być mowy, a tymczasem chciałoby się odłożyć coś na powrót... Mąż zawsze o tym marzył. W ostatnich latach nawet kupca szukał na ziemię, ale nie znalazł: kto tu przyjedzie!... Ja bo już nie marzę... bo i ciężko byłoby mi rozstać się... — tu staruszka nizko pochyliła głowę i zaczęła szybko przebierać drutami.
— Łatwo przywiązuję się do miejsca; nawet i przedtym, gdyśmy opuszczali dom, gdzie tyle wieczorów w czarnej upłynęło tęsknocie... płakałam, jak małe dziecko... a tu... zostałoby wszystko, co niegdyś miałam najdroższego na ziemi... Ale synowie niech jadą, jeśli chcą... niech kupca szukają... Jednego koniecznie nawet wysłać muszę, bo... żenić się mu już czas...
Wichlicki mimowoli spojrzał na Helenę. Siedziała zamyślona ze spuszczonemi oczyma, jak gdyby nie słyszała tego, co się mówiło. Bystrym spojrzeniem obrzuciła ją także Justyna, ale przedtym wzrok jej skrzyżował się ze wzrokiem Szymona. Gwałtownym ruchem porwała się z miejsca i zaczęła sprzątać.
Cienie późnego wieczora przysłoniły już okolicę. Biały Risztau zlał się w jedną niewyraźną z chmurami plamę. Od morza powiał łagodny wiatr; gwiazdy słabo zabłysły nad czarnemi pasmami gór.
— Możemy deszczu wkrótce się spodziewać — odezwał się Szymon. — Możeby panny pomogły nam jutro siano zbierać? Czy mama da sobie sama radę z obiadem?
— Ależ dam... a czego zabraknie, to dopełnicie twarogiem ze śmietaną.
W chwilę potym na ganeczku nie było już nikogo. Jurek poszedł ze strzelbą w las obejrzeć „tropy“; Szymon udał się pod orzech, gdzie w lecie sypiał zwykle z bratem. Justyna myła w kuchni naczynia; pani Strasiewiczowa modliła się w swoim pokoju; Stanisław błądził dokoła domu, szukając z kimby pogawędzić. Nagle od źródła doleciała go piosenka:

„Hej, tam na górze jadą rycerze...“

Zawrócił i pośpiesznie poszedł w tę stronę, ale na brzegu urwiska przystanął. A jeśli znajdzie ich tam dwoje? Zdawało mu się nawet, że słyszy głos męski; cofnął się więc w cień i czekał. Po chwili w półzmroku ukazała się na drożynie samotna postać dziewczyny, z trudnością niosącej pod górę wiadra pełne wody.
— Niech pani pozwoli sobie pomóc.
— Nie trzeba. Niech pan da pokój: dla mnie to nie jest ciężkie, a panu rana się jeszcze otworzy.
— Co tam rana! Pani tak ciężko oddycha.
— Bo pod górę.
— A więc trzeba odpocząć.
— Zaraz odpocznę! Ot, wypoczywam! — zaśmiała się, dobiegając ostatnich kroków.
Postawiła wiadra na brzegu urwiska i siadła na dużym kamieniu. Stanisław umieścił się w pobliżu.
Księżyc przez dziurawą tkaninę rzadkich chmur siał pył świetlany na okolicę. W dole połyskiwała rzeczka, kręto wijąc się wśród łąk, urwisk i czarnych cyplów leśnych; od morza dolatywał cichy szmer, do szmeru wielkiej konchy podobny, wiał wiatr naprzemian upalny lub chłodny; w lasach odzywały się żabki drzewne, sowy głosiły swoje tęskne „śpię“; biały domek na podgórzu w cieniu wznoszącej się nad nim góry mrugał drobnemi światłami w oknach.
Młodzi siedzieli cicho, zapatrzeni w noc, przykryci zwichrzonemi cieniami grusz, rosnących w tym miejscu.
— Pięknie tu u was, ale nie zostałbym na zawsze!...
Dziewczyna zrobiła taki ruch, jak gdyby chciała odwrócić się w jego stronę, ale powstrzymała się, wstała i podniosła wiadra. Stanisławowi wydało się, że przytym lekko westchnęła.
— Et, zdawało mi się... Dla czegóż miałaby wzdychać!... A może i westchnęła, wiadra nie były lekkie...
Z uczuciem odrobiny miłej niepewności w duszy poszedł spać pod orzech, ogromnie wesoły.





V.

— Wprawdzie jestem szczerym demokratą, ale mimo to nie życzyłbym sobie, aby mię teraz widzieli moi znajomi z Warszawy lub patronowie z Towarzystwa — myślał Stanisław, skrobiąc kartofle z uśmiechem.
Wyobrażał sobie, jak musiał być brudny, gdyż od samego rana pełnił z wielką gorliwością różne obowiązki, związane z sadzą i ziemią. Stało się to w sposób nadzwyczaj prosty. Z chwilą odejścia na łąki kobiet i Selima, wszystkie domowe roboty spadły na panią Strasiewiczową; a przecież Stanisław nie mógł na to pozwolić, aby staruszka zamęczała się w jego obecności, biegał przeto z wiadrami do zdroju, nosił drwa, zamiatał podłogę, podnosząc tumany pyłu i kichając przytym niemiłosiernie.
— Trzeba pokropić... trzeba pokropić! — radziła staruszka, spoglądając przyjaźnie na jego ożywioną, potem zlaną twarz.
Zarumieniona od ognia, w ogromnym białym fartuchu i białym czepcu, z dużą łyżką w ręku, chodziła dokoła komina z powagą i wdziękiem, królewskim.
— Nigdy mężczyzna nie dorówna kobiecie w robotach domowych: potrzeba tu innego usposobienia i innego składu ciała. Wierzę, że, pisząc książkę, robisz to pan dokładnie, ale spojrzyj, jakie to po twym zamiataniu zostały na podłodze smugi... U mężczyzn wszystko zawsze szerokie i rozmachane... Nie mają tej zręczności, ani...
— A lokaje?... kucharze... — bronił się Stanisław.
— Prawda! Ale widzi pan, lokaje to zawsze łgarze, a kucharze — złodzieje i awanturnicy. Porządek w domu zaczyna się dopiero od przybycia żony. Do tej pory mężczyzna jest zawsze trochę brudas i trochę wisus... Nawet nie może we wszystko wniknąć... To też chciałabym ogromnie... Sembat!... Sembat! czego ty tam szukasz! — krzyknęła nagle, wychylając się przez okno.
— Jo?... Sembat chciał tego chorego urutska...
— Chory urutska tutaj... — roześmiał się Stanisław, stając we drzwiach.
Widział niemało krajowców, ale ciekawy był swego lekarza.
Znachor stał spokojnie w powodzi palącego słońca, prawą rękę trzymając na sercu. Nie był stary, ale bardzo brzydki, podobny do brudnego worka, wypchanego zwiędłemi liśćmi.
Worek ten na piersiach pękł, i widać było ciało pomarszczone, piernikowego koloru, obrosłe czarnemi włosami. Głowa, owiązana czerwoną chustą, tworzyła także coś na kształt i podobieństwo kłęba splątanych, zrudziałych liści. Szerokie poplamione rajtuzy zwieszały się od pasa w ciężkich fałdach, niby skóra nosorożca, na krzywe nogi w bardzo wązkich nogawicach.
Sembat mrugał przebiegle zaropiałemi oczkami i kłaniał się z prawą ręką na piersiach, a lewą zakrywał szyję butelki, wyglądającej mu z kieszeni.
— Chora urutski — y — zdrowa... Sembat mało — mało... Sembat wie...
— Chora urutski zielsko precz... woda precz szałtaj-bałtaj... — prędko odrzekł Stanisław, uprzedzając przymówkę do swojej kieszeni.
Ormianin cmoknął głośno.
— Młoda baba gdzie?
— Wszyscy przy sianie.
— Rutski baba y — lubi?
— A Sembat?
— O!
Roześmiał się, odwrócił, oparł się o framugę okna i zaczął rozmawiać z panią Strasiewiczową o maśle, kurach, jajach tymsamym zabawnym rosyjsko-ormiańskim językiem.
— Panie Stanisławie, bądź już pan grzeczny do końca i pomóż Justynie przypędzić krowy z lasu... Widzi pan, ledwie idzie biedaczka!... Co za skwar!
Stanisław dostrzegł już był Justynę i chciał właśnie zapytać, dlaczego wraca sama. Tamci, jak się okazało, mieli w polu jeść obiad; Justyna właśnie przyszła go zabrać i krowy wydoić.
Stanisław poszedł do lasu, ale bydło, rozgorączkowane upałem, ścigane przez owady, niełatwo było zebrać i wypędzić z lasu.
Ucieszył się więc, gdy zobaczył zdala przez otwór w zaroślach Justynę i Sembata na zakręcie ścieżki; przypuszczał, że przyszli mu pomóc. Doszedszy jednak do miejsca, znalazł już tylko Sembata, który z ręką na piersi kiwał mu głową, ale pomagać nie myślał.
— Co u djabła?... Przysiągłbym, że tu była... Czyżby ten stary wiecheć miał prawo do swojego „o!...“ Cha! na bezrybiu... Wszystkie one jednakie...
Przyszedszy do domu, mimowoli zaczął uważniej, niż wypadało, przyglądać się Justynie, widocznie tym zmieszanej. Wydała mu się znękaną i chorą, ale niegdyś była pewnie ładną.
„Z Helą tak nie będzie“ — pomyślał.

„Miało dziewczę wielki pech,
Kawalerów miało trzech...“

I pewnie, aby się o tym przekonać, jak tylko pani Strasiewiczowa zasiadła w fotelu do poobiedniej drzemki, pobiegł na łąkę do kosiarzy. Pracować mu nie dali, więc wyciągnął się na trawie w cieniu orzecha i, rozmarzony, spoglądał na żywą zieloność murawy, na gaje, zalane potokami oślepiającego słońca, na kosiarzy w białych koszulach, błyskających kosami, na kobiety, uwijające się z grabiami w ręku. Duży, mieniący się wąż przesunął się w pobliżu, lekko sycząc, ze łbem wzniesionym do góry; na gałęzi tuż nad jego głową siadł ptak barwnopióry i, znużony gorącem, cicho świergotał. Wysokie, aksamitne trawy kłoniły się ku niemu; zioła i kwiaty rzucały mu w twarz wonie z szeroko rozwartych, od słońca rozognionych kielichów swoich; wokoło ćwierkały koniki polne, z brzękiem unosiły się muszki, kołysały się motyle i ważki; po źdźbłach trawy i łodyżkach ziół, niby po drzewach ogromnych, wędrowały poważnie mniejsze i większe pozłacane chrząszcze, mrówki rozmaitego koloru i wielkości. Złocisty żar, szalony, mocny jak wino i jak wino upajający, przenikał wszystko, roznosił, rozpylał wszędzie niewiadomo skąd lecące wonie wanilji i heljotropu. Stanisław z rozkoszą wchłaniał w siebie skwar, zapachy i szmery, czuł, jak słońce wdziera się do najdrobniejszych komórek jego ciała. Czuł je we włosach, w kościach, we krwi, w mózgu i myśli, jak tam płynęło ogniste i burzliwe, a przestrzeliwszy go nawskroś tysiącem promieni, przytwierdzało do rozpalonej ziemi. Nie chciało mu się ruszyć, myśleć; pragnął tylko przeciągnąć jak najdłużej rozkoszną świadomość tego związku z otoczeniem, a w piersiach brzmiał mu hymn potężny uwielbienia dla słońca, dla życia, dla piękna. I mimowoli biegł wzrokiem za tą dziewczyną, która w tej chwili była dla niego uosobieniem tego wszystkiego. Ile siły i zdrowia, jaki wdzięk w poruszeniach, trzymanych w karbach napół siebie świadomej woli! Czy zatrzymywała się, czy siadała dla wypoczynku, nie było widać zaniedbania w układzie jej postaci; bosa nóżka w kaukaskich papuciach nie zanadto wysuwała się z pod spódniczki, gibka figura nie opadała niezgrabnie, jak to czasami zdarzało się Justynie.
W każdym poruszeniu Heli, w całej jej postawie było coś jasnego, gibkiego i stałego, a nieuchwytnego. Stanisław, który wiedział z doświadczenia, co to jest praca na takim upale, był oczarowany i, nie wdając się w analizę, co składało się na ten urok: rasa, czy wychowanie, czystość, czy skromność i prostota dziewczęcia, czuł, że mu serce bije, jak za akademickich czasów. Aż wkońcu westchnął trochę smutno, a trochę ironicznie:
— Ach, gdybym miał pieniądze!



VI.

Ledwie skończyli zbiór siana, a już o żniwie myśleć trzeba było. Wracali wieczorem tak spracowani, że nikomu gadać się nie chciało. Zaraz po kolacji kładli się spać, aby nazajutrz wstać ze świtem i cały dzień stać schyleni na strasznym upale. Stanisławowi nudziło się w domu, a do roboty w polu brać go nie chcieli. Nie napierał się, gdyż sam czuł, że to przechodziło jego siły. Helenę widywał teraz bardzo krótko i tak zawsze znużoną, że z niecierpliwością oczekiwał niedzieli w nadziei lepszego i weselszego wypoczynku. W niedzielę tymczasem upał był do tego stopnia straszny, że, zdawało się, wszystko się w popiół zamieni, ugotuje w złotym ukropie.
Jurek wyszedł był ze strzelbą, gdy wszyscy jeszcze spali, i włóczył się gdzieś w pobladłych od jarzącego blasku górach. Selim siedział w cieniu pod ścianą i z wielką powagą łatał swoją odzież. Na ganku, za stołem, Szymon, który był niezdrów, pił spóźnioną herbatę; pani Strasiewiczowa robiła swoją „nieskończoną“ pończochę, a Stanisław wodził roztargnionym wzrokiem po krajobrazie, widocznie na coś czekając.
Jak tylko Helena z koszykiem w ręku ukazała się na ścieżce, powstał z miejsca i zbiegł ze schodów, doganiając wychodzącą za furtkę.
— Widzi mama?... Mama nic nie widzi... — mruknął Szymon, ruchem głowy wskazując oddalającą się parę.
— Owszem. Ale cóż mam robić?... Nie mogę zbytnio krępować dziewczyny; jeszczeby pomyślała, że wymagamy od niej zapłaty za naszą... opiekę.
— Dobrze, dobrze... Niech mama robi, jak chce. Mama tak zawsze... a później się skarży!... Tylko, jeśli co się stanie...
— Ja się skarżę?... Ja robię, co chcę? Przeżegnaj się, Szymonie!... A zresztą, co się ma stać?... Za parę tygodni odjedzie, dziewczyna popłacze i zapomni... Nawet dobrze, jeżeli się przekona, że w nas tylko ma szczerych przyjaciół... On mi mówił, że się żenić nie może, gdyż jest ubogi, a przytym ma tam jakieś obowiązki i cele... że tylko bogatą mógłby wziąć za żonę...
— I wiedząc o tym, mama pozwala, żeby on plótł, Bóg wie co, dziewczynie...
Urwał nagle, gdyż weszła Justyna i zaczęła niby sprzątać ze stołu. Pani Strasiewiczowa położyła pończochę i zdjęła okulary.
— Mówmy szczerze, Szymku — rzekła z powagą. — Nie myśl, że jestem ślepa... Widzę ja dobrze, co się święci... A ty, gdybyś był rozumny, sambyś się domyślił, co ci robić wypada, i pojechał szukać sobie innej... Moglibyśmy sprzedać część bydła. Ona nie dla ciebie... Z obawą czekam, co to dalej z tego będzie... Doprawdy, chwilami myślę, że byłoby najlepiej, gdyby wyszła za obcego.
Staruszka zlękła się własnych słów i oczy na syna podniosła. Szymek siedział z pochyloną głową i bębnił palcami po stole; po chwili zerwał się i odszedł w głąb domu. Kobiety spojrzały po sobie: jedna z trwogą, druga ze źle tajonym bólem.
A Stanisław tymczasem doganiał Helenę.
— Pani idzie po jeżyny? A wie pani, że i „łycza“ już miejscami dojrzewa? Chce pani?... ja pokażę...
Dziewczyna z uśmiechem kiwnęła przyzwalająco głową. Poprowadził ją wązką, skalistą szczeliną, zarosłą ciemnym, drobnolistnym gajem bukszpanowym. Dołem, wśród głazów, sączył się maleńki strumyczek. Gęsty bluszcz kędzierzawemi zwojami zwieszał się ze skał i drzew. Z obu stron szczeliny wysoka kolumnada dębów i grabów łączyła się konarami w strzeliste arkady, szara sieć pnączy snuła się po nich, tworząc gęste sklepienia. Było tu mroczno, gorąco i wonno, jak w jaskini z Tysiąca i jednej nocy. Słońce swemi strzałami, niby czerwonemi igłami, przepinało gdzieniegdzie ten mrok i tę zieleń, a ogromne liście olbrzymich paproci kołysały się poważnie nad głowami idących, rzucając im w twarz gorące, duszne tchnienia.
— Jak tu pięknie!... — szepnął Stanisław, w nadziei, że dziewczyna zatrzyma się i pogawędzi z nim chwilkę.
Hela wesołym spojrzeniem ogarnęła szczelinę, ale poszła dalej, ręką odchylając gałęzie po drodze, opierając się o głazy lub zręcznie skacząc po kamieniach, wystających z wody. Wysmukła, śliczna, w ciemnym gorsecie na białej koszuli, kołysała się i gięła z wdziękiem prawdziwej góralki.
— Tak, tu ładnie, ale trzeba się śpieszyć. Musimy wrócić przed obiadem. Trzeba pomóc Justynie wydoić krowy, do stołu nakryć i owoce przebrać — odpowiedziała, jakby zgadując myśl jego.
Na zakręcie, gdzie szczelina kończyła się przepaścią, a potok tworzył wodospad, Stanisław po bardzo wązkiej ścieżce wprowadził dziewczynę wyżej na strome zbocze, ponad lasy, hen, pod zalane słońcem wiszary. Tu, wśród krzewów czeremchy, krępej „muszmuły“ i strzelistych wicin derenia, pokazał jej drzewko „ałyczy“, obciążone ogromną ilością owoców. Na ten widok Hela aż krzyknęła z radości i pośpiesznie zabrała się do zrywania małych, przezroczystych, jakby słońcem nasiąkłych śliweczek z ciemną pestką we środku i delikatnym rumieńcem z boku. Zbierający, rozumie się, nie zapominali o sobie, wskutek czego czas jakiś milczeli, mając usta pełne słodkiego miąższu. Stanisław nachylał gałęzie, wspinał się i chwytał co grubsze; zdawało się, cały las pragnął nagiąć pod stopy dziewczynie.
— Dla czego pani śmiała się wtedy z panem Jerzym? — spytał nagle.
— Kiedy?
— A wtedy, kiedym opowiadał, że wdrapałem się na drzewo.
Dziewczyna roześmiała się znowu.
— Stare dzieje! Widzi pan, wyobraziłam sobie, jak pan zabawnie wyglądał, siedząc na gałęziach. Tu, na Kaukazie nikt na drzewach nie nocuje: nie potrzeba. Wszyscy kładą się na ziemi. Jurek nigdy nawet ognia nie rozpala i tam śpi, gdzie go noc zaskoczy. Mówi, że tak najlepiej, gdyż zwierza się nie straszy.
— Była pani kiedy w nocy w lesie?
— Ojej! Nieraz!... Dawniej chodziłam z Jurkiem na dziki, a raz nawet poszłam z nim na niedźwiedzia; ale teraz ciocia nie pozwala. Jurek znakomicie strzela, jest ogromnie silny i śmiały. Z nim niema żadnego niebezpieczeństwa... Ja poszłabym z nim na dno piekła. A taki jest zręczny, że po „żeranich“[2] tropach wiesza się i spuszcza w przepaści, gdzie ja patrzeć nawet nie mogę. Czerkiesi mówią o nim: dobry towarzysz — a to u nich największa pochwała. Serce ma on też złote, choć gorączka z niego i mruk. Ogromnie go lubię. On, jak kogo pokocha, to już nigdy, nigdy się nie zmieni. Co pan robi?... Dla czego pan zrywa zielone owoce?... Ten przecie zupełnie zepsuty!...
Spojrzała na Wichlickiego, który, zachmurzony, gwałtownie zrywał owoce i rzucał je do kosza, spoważniała i zamyśliła się; ale po chwili w oczach jej zamigotał błysk filuterny, a twarz rozjaśniła się znowu. Wzrok powędrował gdzieś w przestrzeń na zielone szczyty z tamtej strony przepaści, na turkusowe niebo nad niemi, i uśmiech rozkoszny wygiął jej koralowe usta, zaokrąglił policzki opalone, lecz świeże, jak owoc brzoskwini. Stała czas jakiś, nie ruszając się, przytrzymując gałąź ręką wyciągniętą, a fala różowej krwi oblewała twarz jej, szyję i piersi. Z pod przysłonionych powiek oczy nieśmiało spoglądały na Stanisława, ale on milczał, nie przerywając swego zajęcia. Dziewczyna puściła gałąź i przyklękła około kosza na ziemi.
— Trzeba przebrać to, co tu pan narzucał, bo to wszystko na nic.
Nie odpowiedział jej słowa.
— Panie Stanisławie, czy ten nasz kraj... szary?... — po upływie jakiejś chwili pytała znowu.
— Szary!
— I płaski?
— Płaski!
Chciał być opryskliwym, ale głos dziewczyny dźwięczał tak uroczo, a tak jakoś inaczej, tyle w nim było wesela, pustoty prawie, że zaciekawiony spojrzał na nią i uśmiechnął się mimowoli.
— Dla czego pani mię... — i urwał nagle, zauważywszy przestrach w niebieskich oczach słuchaczki.
— Widzi pani, nasz kraj jest piękny zupełnie inną pięknością... Krajobraz bywa niekiedy smętny, rzewny, to znowu łagodnie uśmiechnięty... A nad tym wszystkim niebo nizkie, chmur pełne, swojskie i miłe... Wie pani: widziałem dużo, ale oddałbym morza, zwrotniki i inne cuda za te nasze piaski, jałowce i sosny... Takie to dla nas nieskończenie wszystko miłe i drogie... Wszędzie widać ślady pracy skrzętnej, wiekowej... A jak tam ludno!... Wszędzie wioski, miasteczka. Drogi, biegnące w różne strony, krzyże na rozstaju... Są okolice nieporównanej piękności!... Jak dziś pamiętam wycieczkę na św. Krzyż... Byłem wtedy jeszcze studentem... W niedzielę, o wschodzie słońca, wyszliśmy z miasteczka Słupi, nędznej dziury żydowskiej... Mgła zakrywała wierzchołek góry, ale na dole już rzedniała. Droga była wilgotna i ślizka, gdyż dnia poprzedniego padał deszcz; była też zupełnie pusta; tylko za płotem, na samym podgórzu stała klęcząca figura kamienna, dobrze przez czas czy ludzi pokiereszowana... Robota gruba, pierwotna... z utrąconym nosem... A mimo to sprawiała wrażenie... Było coś błagalnego, tragicznego w tej płaskiej twarzy, podniesionej głowie... Z kamiennych oczu płynęły duże łzy obfitej rosy... Legienda głosi, że nie stoi na miejscu, a wciąż na klęczkach, pokutując za wielką zbrodnię, posuwa się pod górę, a gdy dosięgnie wierzchołka, świat się zapadnie... Może to jaki skamieniały Radziejowski... Tyluśmy ich mieli!... A może pani nie wie, kto był Radziejowski?
— Owszem, wiem. Cóż dalej?...
— Co dalej?... Poszliśmy drogą na górę, w samą mgłę... Na przygarbiach stały murowane kapliczki — stacje; podczas odpustu tysiące ludzi idą tędy na kolanach tak, jak ta figura. My jednak spotkaliśmy tylko trzy dziewczyny w krasnych chustach i w koralach na szyi... „Nie boicie się w taką mgłę?... A jeśli zabłądzicie i wpadniecie wprost... na nas??“ — krzyknął im mój towarzysz. Roześmiały się, spojrzały tak, jak kobiety polskie tylko spoglądać umieją i — we mgle zginęły. W miarę jak posuwaliśmy się wyżej, mgły te stawały się coraz gęstsze, a takie siwe jak wełna. Kłęby ich wieszały się na drzewach i pływały wśród świerków, wysokich jak wieże. Wilgoć kapała z igieł, jak po deszczu. Gdyśmy zeszli trochę z drogi, by spojrzeć na rumowisko głazów, ogarnęła nas noc szara, takie osamotnienie, jak tu wśród puszczy na Kaukazie. Na samym szczycie mgły nie było. Kościół stał niby na wyspie, obmywany chmurami, a nad nim unosił się szmat błękitu... Ściany odrapane, Chrystus marmurowy pobielony wapnem; tynkowanie jakiegoś żółto-cielistego koloru... Mur otaczający, bramy i klasztor walące się w gruzy... Z okien klasztoru zwieszały się brudne łachmany... Wieża upstrzona niezawsze świątobliwemi napisami w różnych językach... A jednak patrzało się nie bez wrażenia... Czego bo one nie widziały, te mury!... Jakich czasów nie przetrwały!... Bywali tu i Tatarzy, i Litwa, i Szwedzi... A jednak stoją, jak stały, w wieńcu z mgieł... Chwilami wiatr mgły rozrywał; wówczas przez te szczerby, jak przez okna, widzieliśmy daleko płynącą falę niw, ogrodów, wiosek i dworów, świecących się w słońcu... Panno Heleno, gdybym postanowił żyć, jak wy, bez kruszyny grzechu, tobym wolał tam zamieszkać... Przecież my tylko w pokrewnym środowisku możemy oddziaływać głębiej i trwalej... — zakończył, kładąc nacisk na słowa: „w pokrewnym“.
— Pan wie, że nie mamy pieniędzy na powrót — broniła się dziewczyna.
— Nie w tym rzecz... Szymon wypowiada czasem takie zdania...
— Szymon jest przedewszystkim zapracowany. Dawniej i on był inny, ale ze śmiercią pana Strasiewicza spadł na niego taki nawał obowiązków...
— Dobrze, nie będę mówił o tym, jaki on jest teraz — odrzekł z niechęcią Stanisław. — Ale przypuśćmy, że wykarczujecie drugie tyle, sto razy tyle puszczy... Cóż z tego? Najcenniejsza z was cząstka, ta wyższa misterna robota ducha, będąca wyrazem człowieka, przepadnie, gdyż dziedzictwo po was wezmą inni, a może i nikt nie weźmie... Byli tu przed wami Czerkiesi — i znikli; nic po nich nie zostało, prócz zdziczałych ogrodów bez wartości... Wasza robota tutaj, to robota wołów. Niech mi pani wierzy!... Z korzyścią można pracować tylko wśród swoich, tam najdrobniejszy wysiłek nabiera treści — a reszta... zoologja!
— A pan? — spytała nagle Helena.
— Ja co innego... Ja poszedłem w pustynię, jak chodzili nasi przodkowie na wojnę... po łupy!
Tak rozmawiających niepostrzeżenie zszedł Jurek, który zawsze jak pantera chodził cicho po lesie. Widząc blask oczu i wzruszoną twarz Heleny, słysząc dźwięk jej głosu, wyobraził sobie więcej, niż było. W pierwszej chwili chciał strącić w przepaść oboje i skoczyć za niemi, ale potym przyszło mu na myśl, że przedewszystkim musi znaleźć zgubione z jego powodu pieniądze.
— Przepatrzę każdy kamień, każdy krzak, znajdę. A wtedy zabiję!
Szukał już od pewnego czasu, choć nikomu o tym nie mówił. Dziś wcześniej przerwał poszukiwania, gdyż zabił dzika i szedł właśnie po konia, na którym miał przywieźć zdobycz. Gdy spuszczał się w szczelinę, kamienie strącone przez niego, upadając z łoskotem, zwróciły uwagę rozmawiających.
— Ktoś tu był — rzekła Helena, podnosząc się z ziemi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— A nie widziałeś ich tam? — zapytał Szymon brata, uprowadzającego naprędce schwytanego konia.
— Idź do djabła! — odrzekł Jurek.
Złość młodszego brata umocniła go jeszcze bardziej w postanowieniu jak najprędszego pozbycia się nieproszonego natręta z domu.
Nie mógł tego zrobić wprost, gdyż rozumiał, że miał pewne względem Wichlickiego zobowiązania, ale czuł instynktownie, że z takim jak on człowiekiem da się to łatwo zrobić. Zaraz tegosamego dnia przy stole rozpoczął pierwsze kroki: trzymał się tak, że gość widział go wciąż z profilu, z odpowiedzią zwlekał, nie podsuwał mu chleba, ni soli, gdy Stanisław próbował zawiązać rozmowę, przerywał ją i uwagę wszystkich w innym zwracał kierunku. Pani Strasiewiczowa, widocznie też zakłopotana, nie zapraszała gościa do jedzenia, nie podsuwała mu półmisków, jak to zawsze dotąd czyniła; wyręczała ją Helena. Stanisław przypisywał z początku tę zmianę w zachowaniu się rodziny chorobie Szymona i ogólnemu z tego powodu roztargnieniu, ale wkońcu umilkł zdziwiony, zaczął przypatrywać się „manewrom“ z pewną wesołością. Bolało go tylko zachowanie się Heli, ostrożne, prawie lękliwe.
— A ot, kto tu gospodarzem! — pomyślał sobie.
Zaprzestał zwracać się do Szymona, i podczas poobiedniej herbaty, gdy pani Strasiewiczowa odeszła, zaczął mówić do Heleny, jak gdyby w dalszym ciągu przerwanej w lesie rozmowy. Mówił jej o rozdwojeniu współczesnego człowieka, o pragnieniu osobistego szczęścia, o trudności pogodzenia tego z pracą dla idei, o sztuce życia i wielkich cierpieniach tych, co jej nie posiedli...
— Żeby zrobić choć cokolwiek, potrzebna przedewszystkim niezależność, potrzeba posiadać wiedzę, stanowisko, majątek...
Dziewczyna słuchała go, domyślając się, że mówi o sobie, zgadzała się z nim, gdyż dowodów odeprzeć nie mogła, ale było dla niej coś niemiłego, przykrego w tym rozumowaniu. Wolałaby, żeby Wichlicki tego nie mówił. Nagle do rozmowy wmieszał się milczący dotąd Szymon:
— A głównie, żeby żyć z cudzej pracy! Niech ci, co chcą ludzkość uszlachetniać, przedewszystkim zarobią na swoje utrzymanie. Bo co przyjdzie ludowi, na którego karku siedzą, z ich książek, z ich obrazów, dramatów, których on ani widzi, ani czyta?
Stanisław zbył te słowa milczeniem; chciał dalej mówić, ale Helena, na widok zmienionej twarzy Szymona, już uwagi skupić nie mogła i pod błahym pozorem wstała i wyszła. Mężczyźni zostali na ganku sami. Szymon patrzał brzydko, z pod oka, na gościa, a Wichlicki, który nie mógł tego nie zauważyć, wstał i zszedł po schodkach do ogrodu.
— Trzeba wyjeżdżać — myślał z uczuciem przykrości.
Wieczorem zawołał Selima, dał mu złoty zegarek i belgijski sztucer; kazał je w miasteczku zastawić, nająć mieszkanie i przewieźć rzeczy.
— Dziękuję pani, zdrów jestem, dam sobie radę... W mieście będę bliżej poczty... a każdy dzień dla mnie drogi... — mówił, żegnając się z panią Strasiewiczową, która niezbyt zresztą natarczywie namawiała go, by został jeszcze. Szymon nie taił radości z jego wyjazdu, Jurek chmurny odwracał się od wszystkich.





VII.

Odjeżdżając, powiedział sobie: „Kocham ją, musi być moją!“ Ale należał do ludzi, którzy umieją działać, ale nie umieją czekać. Najwięcej w całym świecie bał się samego siebie. Dusza jego, mężna i ruchliwa, blakła w bezczynności, jak martwy motyl; opadały ją jakieś mgły, wypływały tłumione pracą wątpliwości. Przytym odpowiedzi na swoje listy jeszcze nie miał; więc chodził chmurny po małej izdebce lub wyglądał oknem na brudną, niebrukowaną ulicę miasteczka, po której snuły się brudne postacie mieszkańców. Wycieczek nie robił, gdyż okolice blizkie nie były ciekawe, a dla zwiedzania dalszych potrzebne były pieniądze; nie przyjmował też i nie odwiedzał nikogo. Zachodził do niego czasami „kolega z przyrody“, syn miejscowego obywatela; zanudzał opowiadaniami studenckich historji, pił herbatę i odchodził zadowolony z siebie i z tego, że się nagadał. O Strasiewiczach Wichlicki nie miał długo żadnych wiadomości.
— Zapomnieli, jak o zwykłym przechodniu! Strach odpowiedzialności w razie mej śmierci wziąłem za dowody przyjaźni... A u niej... Jeśli i było jakie uczucie, to ustąpiło wobec wdzięczności dla Strasiewiczów. Zresztą, jakie mam prawo przypuszczać, że było uczucie?... Nie dała mi tego poznać ani półsłówkiem. Trzeba było zapytać wprost... Dla czego nie zapytałem?... — rozmyślał w księżycową noc przy otwartym oknie. A od lasów gorące fale powietrza niosły zapachy silne, odurzające, niosły smętne echa mieszanych głosów, tęskne „śpię, śpię“ kaukaskiej sowy, szum wodospadów i wiatru powiewy. Zrywał się, chciał iść, ale chłodna refleksja przykuwała go do miejsca... I cóżby jej powiedział? Ekspedycja mogła być cofnięta; mogły znowu przyjść długie lata poszukiwania pracy, niedostatku, tęsknoty do sławy, do wpływu... A wówczas coby jej dał z obrazów, które tak niebacznie przed nią roztaczał? coby spełnił z obietnic swoich? Wybije się, choćby miał zginąć!
Ale obecnie byłaby kulą u jego nogi. Jurek i Szymon stokroć więcej mają od niego danych na ojców rodziny... Nie będzie więc mącił jej spokoju, nie przeszkodzi uwić gniazda! Z nim nie miałaby nigdy prawdziwego... Nie myślał dotąd o rodzinie. Był mężny, bo był samotny. Miał starą matkę, która sama nauczyła go nadewszystko cenić męstwo. Czuł, że choćby upadł, jeśli męstwa nie stracił, podniesie się, zgnieść nie da... Czuł w sobie wielkie siły i wielki zasób energji... Gdyby miał kogo tak bardzo swego, tak zupełnie od niego zależnego, może wtedy to, co mu tak w piersiach rwie się i płonie, zbladłoby, zgasło... Żeniąc się w takich, jak on warunkach, człowiek traci pół ducha. Nie, on musi przedewszystkim zdobyć grunt pod nogami. Hela — niech czeka! Jeśli go kocha, da dowód; jeśli nie...
Nie chciał kończyć. Czasami miał ochotę wszystko zerwać, zdeptać, zapomnieć i polecieć dalej wolny, samotny, jak dotychczas, ale wsiąkły już weń głęboko, zatruły go na długo, może na zawsze, wspomnienia blasku jej źrenic, dźwięku słodkiego głosu, złotych włosów, cieni, padających od rzęs na smagłe policzki, kibici zręcznej i silnej kobiety zdrowo chowanej, tego wyrazu niewysłowionej trwogi i smutku, który zadźwięczał w jej głosie, gdy mówiła wówczas: „Ciociu, on umrze!“
Rzucał się i szarpał; to mówił: — Pójdę, zobaczę ją choć raz jeszcze! — to z gniewem odpychał pragnienie: — Poco? Aby więcej cierpieć?... Nie!... niech będzie, jak jest!
W tej ciągłej rozterce, drażniony oczekiwaniem, bezczynnością, wychudł, wymizerniał, nie na żarty rozbolało go serce.
Aż dnia jednego, gdy leżał twarzą na poduszkach i starał się o niczym nie myśleć, drzwi otworzyły się z trzaskiem i do pokoju wpadł Jurek.
— Panie Stanisławie! Czy pan śpi?
Wichlicki usiadł na posłaniu.
— Co się stało?
— Szymon otruty! Jeśli pan pomóc nam może, to jedźmy natychmiast...
— Otruty?!... Skąd pan wiesz, że otruty?
— Tak przypuszczamy; ma wymioty i kurcze... — odrzekł Jurek, trochę zdziwiony wrogim spojrzeniem Stanisława.
— Zwracamy się do pana, gdyż... matka prosiła: chcielibyśmy uniknąć rozgłosu... Ale jeżeli nie umiesz, to mów prędko, a udam się do felczera.
Gniew go ogarnął, gdyż skłamał: nie matka, lecz Helena go wysłała.
— Dobrze. A konia masz pan?
— Niech pan siada na mego, a ja wrócę przez lasy piechotą.
W chwilę później Stanisław cwałował w kłębach kurzu i potokach południowego słońca przez pustą a jedyną ulicę miasteczka. Z przysłonionych okien wychylały się głowy kobiece, a z ciemnych wnętrzy sklepów i „duchanów“ wysuwały się męskie postacie w ciemnych czerkieskach z kindżałami, a nawet z rewolwerami i krzywemi szablami u boku, w białych, czarnych lub szarych baszłykach, malowniczo zawiązanych na głowie.
— Dobry koń! — mówili, cmokając i uderzając się rękami po lędźwiach.
— Cha! Możebyś ukradł? Twardy kąsek!
— To tych Polaków z podgórza!
— A ot i Jurek!
— Bismillah!
— Bez karabina... Co się stało?
Zarzucili go pytaniami w łamanej ruszczyźnie. Machał ręką i mijał ich, nie zatrzymując się wcale.
— A niedźwiedzia zabiłeś? Pamiętaj, żeś mi obiecał sprzedać pół skóry! — krzyczał za nim wysoki Czerkies z krogulczą, żółtą twarzą i czarną długą brodą.
Za ostatnim domem Jurek skręcił w ogrody i poszedł w stronę lasów.
Stanisław, ujechawszy parę wiorst szerokim gościńcem, wyciętym w gęstej puszczy, spuścił się po wązkiej ścieżynce w bok, w kamieniste łożysko Auczi. Tu musiał zwolnić kroku, gdyż jechać trzeba było wśród skalistych zwałów, bystremi brodami, przecinając liczne zagięcia krętej, burzliwej rzeczułki. W osadzie stanął przed zachodem słońca. Na ganeczku spotkała go pani Strasiewiczowa, a za raz za nią wybiegła Helena.
— Mój panie, co się dzieje, tego piórem nie opisać!... Chyba jaka epidemja!... Ledwie Szymkowi zrobiło się lepiej, zachorowała Justyna.
— Więc panu Szymonowi lepiej?
— Lepiej: śpi! Ale Justynie zupełnie tosamo, co jemu: kurcze... wymioty... Może co zjedli, a może to morowa zaraza, bo słyszałam, że grasuje gdzieś blizko, w Indjach...
Wichlicki poszedł do chorej. Była sino-blada, pot kroplami stał jej na czole, jęczała cicho, wzrok miała błędny i wyprężała się kiedyniekiedy, jak gdyby miała wymiotować. Zbadał puls, wysłuchał bicia serca, obejrzał wymioty i, ruszywszy ramionami, zaczął zadawać pytania.
— Oboje leczyliśmy mlekiem za radą Heli — mówiła pani Strasiewiczowa. — Ale jeżeli to cholera, to jabym sądziła, że potrzebne rozcieranie i gorące okłady. Pamiętam, kiedy u nas w kraju...
— Niech ciocia z łaski swojej przygotuje dla pana przekąskę, gdyż ja mam ręce i całe ubranie zawalane — wyprosiła ją zręcznie Helena.
— Dawałam mleko, gdyż słyszałam, że to najlepsze w razie otrucia — mówiła po odejściu pani Strasiewiczowej. — Justyna, widzi pan, wyznała mi pod przysięgą, że się otruła, panu jednak muszę to powiedzieć, żeby pan wiedział, jak leczyć. Szymona także otruła... Powiedziała mi, że już dawno... kochali się z Szymonem... ale on ostatniemi czasy ochłódł dla niej... więc za poradą Sembata dawała mu... w jedzeniu... lekarstwo.
Podała butelkę, na której dnie zostało jeszcze trochę żółtego płynu. Stanisław obejrzał i powąchał.
— Szymon ciągle niedomagał, ale Justyna nie przypuszczała, że to od tego; dopiero kiedy wczoraj schwyciły go wymioty i kurcze, kiedy zsiniał, a my wszyscy myśleliśmy, że skona, domyśliła się wszystkiego i z rozpaczy wypiła resztę... Ogromnie mi jej żal...
— Rozumie się, gdyż, zamiast miłości lub śmierci, oboje będą mieli katar żołądka — roześmiał się Wichlicki.
— Więc będą żyli?!
— Naturalnie! Chodźmy do tego romantycznego pana, może się już obudził.
Helena była widocznie zgorszona tą niewczesną wesołością, której on nawet ukryć się nie starał. Bo był istotnie rad, że wszystko skończyło się tak dobrze, że jednocześnie Szymek na zawsze został zabity w pojęciu Heleny. Staruszkę uspokoił zapewnieniem, że nikomu nie grozi niebezpieczeństwo, a wesołym opowiadaniem o nudnym życiu w miasteczku spędził wyraz troski z twarzy obu kobiet.
Nazajutrz chorzy mieli się znacznie lepiej. Szymon wstał i nawet krzątał się po domu: wodę nosił, krowy zapędzał, wióry zbierał. Justyna, bardziej osłabiona, leżała jeszcze. Wichlicki, nauczywszy, co trzeba robić w razie ataku, zalecił spokój i odjechał zaraz po obiedzie. Konie obiecał odesłać przez Selima.

∗             ∗

Nastąpił cały szereg dni jednostajnych, pracy powszedniej i powszednich wrażeń; w pamięci dziewczyny zasnuły one zwolna wspomnienia ostatniego spotkania. W duszy jej zapanował jednak od tego czasu nieokreślony niepokój, strach, stłumiona odraza do otoczenia i wciąż rosnące pragnienie wydobycia się na szerszy świat... Tu zostać nie chciała... Domyślała się zamiarów Szymona i przyczyny otrucia Justyny, zrozumiała, że Jurek ją kochał, a wszystko to wydało jej się niezmiernie bolesnym, oburzającym jak przemoc... Czuła jednocześnie na dnie swej duszy inny obraz, niby w całun otulony w tęsknotę i wstydliwość, drzemiący, ale gotów wypłynąć za najmniejszym dotknięciem; pamiętała imię, które, głośno wymówione, uderzało jak iskra w jej serce i wywoływało gorący rumieniec na jej twarzy. Czy wróci? Czy ujrzy go jeszcze? Przyjedzie może na pożegnanie... Musi przyjechać: przecież Jurek znalazł pieniądze, które on zgubił, o czym dadzą mu znać zapewne w następne święto, gdyż teraz wszyscy zajęci byli powtórnym okopywaniem kukurydzy. Myślała o tym, co mu powie: wahała się między chęcią a dziwną obawą zasięgnięcia jego rady, jak wyrwać się w świat, gdzie inni żyją i walczą o cudną przyszłość, gdzie, jak on mówi, każdy czyn może mieć treść swoją i cel... A powinna się śpieszyć, gdyż ma już lat dwadzieścia, i każdy dzień tu spędzony jest dla niej stracony... Prosić go jednak o pomoc nie będzie... powie mu tylko, że pragnęłaby nie zniknąć w życiu „bez śladu“, jak on mówił. Powtarzała to z dziwnym wzruszeniem, przypominała sobie, że powiedział wtedy także: „Żyjecie jak kwiaty“, a pewnie chciał powiedzieć: „Żyjecie jak zwierzęta!“ — myślała. — I prawda: pracują, aby jeść, i jedzą, aby pracować. Lecz to się musi skończyć: ona woli cierpieć, niż tak drzemać. Ach, gdyby przyszedł i wskazał drożynę, która wywieśćby ją mogła z tego labiryntu!... Tam na świecie ona nie miała nikogo; tu zaś wszystkich kochała, nie tak jednak, by oddać im życie, które przecież człowiek... ma jedno! Ach, gdyby tylko wskazał, ona o niczym więcej nie marzy, niczego się nie spodziewa... Doprawdy! Przejdzie przez życie cicha, niewymagająca... Poświęci się dla innych, ale chce, żeby to było rozumne poświęcenie, któreby dało jakieś trwałe rezultaty, nie jak tu...
Pewnej miesięcznej nocy, gdy, zmęczona myślami i nieznośnym gorącem, zasnęła późno, wydało jej się, że wiatr podniósł zasłonę w oknie, a do pokoju wleciał motyl czy kwiat i musnął ją po twarzy. Otworzyła oczy i podniosła się na posłaniu. Na poduszce leżała róża. Nim zrozumiała, co to znaczy, zasłona odchyliła się znowu i nowy kwiat uderzył ją w piersi. Zdziwiona wyskoczyła z łóżka i pobiegła do okna. Odsunęła firankę i wyjrzała. W blasku księżyca ze strzelbą przewieszoną przez ramię stał Wichlicki. Psy łasiły się do niego, a on patrzał w jej okno i trzymał w ręku pęk kwiatów. Helena opuściła zasłonę, zgorszona i rozgniewana.
— Panno Heleno — mówił prawie szeptem — daruj! Jestem szalony i śmieszny, ale muszę pomówić z panią...
Odpowiedziało mu głuche milczenie; zrozumiał, że istotnie zrobił głupstwo, że może coś popsuł i zgniótł, co wymagało wielkiej uwagi i pieczy.
Rozumie się, nie wyjdzie!... Na co on liczył? Dla czego przypuszczał, że go usłucha?... Palił go ból i szarpał dreszcz wewnętrzny. Chciał odejść i nie mógł.
Dziewczyna tymczasem stała w ciemnościach na środku pokoju i przyciskała ręce do falujących piersi. Wyjść, czy nie?...
— Mój Boże, pani się gniewa!... Więc wszystko stracone!... Niech pani wyjdzie, niech mi pozwoli wytłumaczyć się... Niech pani źle o mnie nie myśli...
Wiatr zakołysał muślinową zasłoną, a jemu się wydało, że to dziewczyna dotknęła jej ręką.
— Jutro o świcie jadę — wyrzekł, podchodząc bliżej — konie gotowe, rzeczy spakowane...
— Tak, bez pożegnania! — szepnęła.
— Może nie wrócę... Dla tego przyszedłem. Błagam, niech pani wyjdzie!... Wyprawa spóźniona, a mam dotrzeć do lodowców Risz-tau... Nie... Więc choć rękę daj pani, bym ją ucałował... twarz pokaż!
— Dobrze. Odejdź pan i zaczekaj u bramy... Jurek znalazł pieniądze, więc przyniosę je panu. Będą pewnie potrzebne.
Powiedziała to dość głośno, tak, że on zląkł się, iż pobudzą się wszyscy i ta upragniona chwila zamieni się w nudną gawędę przy szklance herbaty. Odszedł co prędzej, ale myślał, że bramy nie znajdzie, gdyż ziemia kołysała się pod nim, jak woda.
Oparszy się o słup, z rękoma na lufie karabina, stał zwrócony plecami do domu i nie ruszył się, choć słyszał, że idzie, że jest już blizko, aż, otulona ciemnym szalem, zatrzymała się koło niego. Nic nie mówiąc, ruszyli drożyną ku przepaści.
— Pan przyszedł piechotą?
— Piechotą.
— I odważył się pan?
„Niema złej drogi“ — pomyślał, ale nie ośmielił się powiedzieć.
— A gdyby pana znowu...
— O, teraz jużbym świstał!... — roześmiał się.
— Pan wie, że Jurek znalazł pieniądze...
— Tak, pani mówiła. Et, co tam!... Wystarczy mi to, co przysłali!
— Ależ czterysta rubli!... Zupełnie dobre!... Trochę zbutwiały, ale wysuszyliśmy...
— Niech zostaną u pani.
— Więc pan wróci?
— Dla tego właśnie nie chciałem być przed wyjazdem. Chciałem powrócić, by powiedzieć, że... kocham panią... i zabrać... w razie gdyby... A przedtym... Nie chciałem mącić spokoju pani, jeżelibym nie...
Mówił śmiesznie urywanym głosem i bez dźwięku. Dziewczyna długo milczała.
— Jaki pan dobry... — szepnęła wreszcie.
— I zarozumiały... Prawda?... Popełniłem szaleństwo, żem przyszedł, ale niech tam!... Kiedym pomyślał, że mogę nie wrócić, nigdy już pani nie zobaczyć... ogarnęła mię taka trwoga, taka gorączka!... Chciałem pisać... nie kleiło się... Selim w izbie chrapał... konie hałasowały w zagrodzeniu, chodzić po izbie nie było można, bo zawalona jukami... Wziąłem broń i wyszedłem... a gdym znalazł się na powietrzu, nieprzeparte pragnienie przygnało mię tutaj... i oto jestem!... Ale pani nie odpowiada... Więc jak?! Więc...
Helena zwłóczyła z odpowiedzią, piersi jej falowały, bladość powlekła lica.
— Jam nie dla pana. Panu inna potrzebna towarzyszka. Jam prosta, pół chłopka. Nie mam ogłady i ukształcenia... Możeby się pan z czasem mnie wstydził? A jabym tego nie zniosła...
— Inna potrzebna? — powtórzył. — Tego ani ja, ani pani wiedzieć nie możemy. Serce nasze często płata nam figle... Myślę jednak, że nie... Pani w innej chowana atmosferze... Pani nie zna kompromisu z sumieniem, tej wady, która nas zjada!... Owszem, czuję, że w chwilach ciężkich będę mógł śmiało oprzeć się na ramię pani... Bom ja słaby, bom ja chwiejny, bo umysł mój znużony ciągłą wibracją... Szukam oparcia poza rozumowaniem, w uczuciu: pani je ma. Pani czysta...
— Pan chwiejny?... Panu trzeba oparcia?
— Tak, czuję, że pani jest moim dopełnieniem. Kocham panią... Zresztą jedyna to wskazówka dla wszystkich po wszystkie czasy... W tym względzie... Kocham panią... bardzo... Niech pani wybaczy, że to takie niezgrabne, takie szybkie... Niech pani wybaczy, bo doprawdy może zginę...
— Więc to tak niebezpieczne?...
— Zwycięża tylko ten, kto postanawia iść do kresu... Dotychczas nie lękałem się przygód... byłem gotów na wszystko. Gdyż są dwie odwagi... Ja mam zwykłą u nas odwagę ciała; tę drugą odwagę umysłu i serca pragnę zdobyć, i pani mi dopomoże...
— Ale teraz będzie pan ostrożny... Pan teraz nie jeden...
— Nie każ mi pani... nie mów mi pani!
Westchnęła. Siedli na brzegu przepaści. Otaczały ich, jak mury i baszty potężnej twierdzy, ciemne połamane pasma gór. U ich stóp majaczyła przez czarne gałęzie księżycem oświetlona dolina, skąd biły na nich podmuchy, jak dreszcz przejmujące, a wonne jak wschodnie balsamy... Helena odebrała mu rękę, którą zawładnął, całował i do piersi tulił.
— Jaka wilgotna noc! — rzekła ze drżeniem, otulając się w szal.
Odsunęła się od Stanisława i schowała pod suknię małe nóżki w kaukaskich papuciach.
— Niech mi pan opowie o tym miejscu, do którego pan jedzie, i o tym, co tam pan będzie robił...
— Chciałbym wedrzeć się na sam wierzchołek Risz-tau... Nikt tam jeszcze nie był; a jeśli mi się wejść uda, zbadam lodowiec i hale od strony rzeki Urucha... Jest to najgwałtowniejsza z rzek, wypływających z tego węzła. Górna jej część jeszcze nie była zbadana, gdyż jest niedostępna z powodu stromych ścian otaczających ją wąwozów i częstych a nagłych wylewów rzeki. Mam nadzieję znaleźć tam takie obnażenia gieologicznych formacji, że to zmieni do gruntu dotychczasowe pojęcia o gieologji Kaukazu, a może nawet i całej ziemi...
— A jeżeli pan zginie?...
Zamilkł na chwilę.
— Nie, nie zginę! — zawołał energicznie. — Nie odbieraj mi wiary! — dodał, pochylając się ku niej.
— Dobrze, nic już nie powiem...
— Od pierwszej chwili, gdym cię ujrzał pochyloną nad sobą, taką złocistą i białą, pomyślałem, że ty jesteś tą właśnie... Ach, że też to niema słów nowych na wyrażenie miłości!... A jednak ile w niej uroku!...
— Stokroć więcej, niż przypuszczałam... tylko zarazem i... bólu i trwogi... Usiądź niżej... Patrz na dolinę i mów... o sobie. Ty już pewnie nieraz kochałeś, a ja, panie, kocham raz pierwszy, więc nie śmiej się... Taki czuję smutek... strach. Nadchodzi coś zupełnie nieznanego...
Istotnie. Stanisław czuł, jak drżała jej dłoń, oparta na jego głowie, i sam drżał, głęboko wzruszony.
— Pójdziemy razem przez życie...
— Otworzysz mi ten świat nowy, pełen ludzi i spraw ważnych i świętych... gdzie jest to wszystko, co ty znasz i kochasz...
— Teraz kocham tylko ciebie...
Roześmiała się i pochyliła ku niemu.
— A jednak jutro odjeżdżasz...
— By wrócić i mieć cię na zawsze.
— Prawda: my nawet umrzemy razem — rzekła naiwnie.
Chciał znowu wziąć jej rękę, ale mu nie dała.
— Nie chcesz, a patrz: już świta!...
Podniósł się i wskazał ręką wschód. I ona wstała i z przerażeniem patrzała na szybko blednący nad wiszarami nieboskłon.
— Zaraz odchodzisz? Zaraz!?
— Muszę. Przewodnicy zamówieni. Jeśli nie przyjdę, odejdą i nie znajdę ich później. Przed upałem powinniśmy być za tym ot łańcuchem gór.
— Wysoko.
— Potym będzie już lepiej, pójdziemy doliną Czemcziry. Nie pocałujesz mię? — zapytał, nie puszczając jej ręki.
Potrząsła głową.
— Nie!... Tu boli! — przycisnęła ręką serce. — Czuję, że rozpłakałabym się... więc poco?... Wszak wrócisz!...
— Wrócę, ukochana!... gołąbko moja!... pani moja!... wrócę... Żegnaj!
— Nie mów tak!... Nie całuj. A bądź ostrożny, nie spadnij w przepaść!...
Po zboczu różowym już od zorzy spuścił się na dół, wciąż się oglądając, aż znikła mu za złomem czarnego urwiska. Ujrzał ją raz jeszcze z głębi doliny: stała na tymsamym miejscu, nieporuszona, z ręką na piersiach.





VIII.

Wszyscy zauważyli zmianę w Helenie. Ruchy jej nabrały powagi, a w mowie i w twarzy malowała się taka słodycz, taka dla wszystkich życzliwość, że nawet Szymon, który zaczynał ją nienawidzieć i prześladować, zmiękł znowu, a jeśli gderał, to za oczy. Pozwalał sobie na to tylko w nieobecności Jurka, gdyż więcej niż kiedykolwiek zakochany chłopak za lada powodem wybuchał jak proch. Matka i Justyna niezbyt chętnie słuchały go także: jedna z przyzwyczajenia, druga dla tego, że Helena to właśnie po ostatnich przejściach stała się powiernicą jej łez i boleści. Szymon zastał je raz w takiej chwili, domyślił się, że Helena wiedziała o wszystkim, i przez kilka dni chodził jak chmura.
— Widzisz, Helu, jak to się życie plącze nawet w takim małym kółku, jak nasze — rzekł raz do dziewczyny, zastawszy ją samą. — Ty tylko nad nią się litujesz, a tymczasem... No, poradź! poradź, co robić!...
— Ożeń się z nią.
Szymon potrząsnął głową.
— Stara... Nie będę miał dzieci... Na co jej to?... A ja, widzisz, nie mam przyszłości bez rodziny... Ciężkom ukarany za omyłkę młodości!... Ona była starsza... ona wciągnęła mię... A teraz jej przywiązanie wlecze się za mną, jak przekleństwo... Przyznaj, że gdyby nie ona, tybyś może polubiła mię z czasem?...
Dziewczyna pokręciła głową.
— Dla czego? Dawniej byłaś mi życzliwą...
— Wiesz co, Szymonie... wy oba z Jurkiem powinniście sprzedać kolonję lub wyjechać na czas jakiś do Warszawy. Tam dużo kobiet ładnych i dobrych. Pomyślcie... zdecydujcie się... Najlepiej sprzedać!... Tu życie wasze bezużytecznie uchodzi...
Szymon zamyślił się.
— A więc i Jurek... powiadasz? — zapytał po chwili dziewczyny.
Helena odeszła, nie dawszy odpowiedzi.
Od tego dnia zaczął głośno mówić o sprzedaży kolonji, o marnym życiu zdala od swoich... Hela słuchała z dumą, jak powtarzał słowa Wichlickiego w swych dowodzeniach... Niezupełnie mu jednak wierzyła... On zaś kiedyniekiedy wlepiał w nią posępne źrenice, potym przenosił wzrok na matkę, na brata, mijając Justynę. Nakoniec pod pozorem wyszukania kupca zaczął coraz częściej jeździć do miasteczka i coraz częściej wracać... pijanym.
— Przez ciebie ginę! — bąkał wtedy Helenie.
Justyna w takich razach roztaczała nad nim swą opiekę, by choć na chwilę odzyskać dawny swój wpływ.
Jurek milczał, pracując za siebie i za brata, a pani Strasiewiczowa, zdawało się, nie domyślała się niczego.
— Starzeje się Szymon — ubolewała. — Te sprawy i wyjazdy do miasteczka męczą go ogromnie... Dawniej, pamiętam, dwa razy dalej chodził piechotą i nic tego nie czuł; a teraz konno jeździ i pomimo to po powrocie trzech skleić nie może i zaraz spać idzie. Teraz znowu coś długo nie wraca...
Na stole, na ganeczku, paliła się lampa, stały naczynia do herbaty i zimny już samowar. Jurek zszywał rzemieniami złamaną szuflę od zboża, Justyny nie było, a Hela stała wsparta o słupek ganeczku i tęsknie patrzała wdal. Noc była srebrna, księżycowa, jak wówczas, kiedy żegnała Wichlickiego, miesiąc temu prawie. Myślała więc, gdzie jest teraz, co robi i kiedy mógłby powrócić, a przynajmniej dać coś wiedzieć o sobie. Skrzypnięcie furtki wyrwało ją z zamyślenia — wracał Szymon. Był pijany jak zawsze, ale w zachowaniu się jego uderzyło ją coś osobliwego. Zwykle zatrzymywał się u wejścia do kuchni, by pod pozorem rozkulbaczenia konia odwlec chwilę pierwszego spotkania; teraz szedł prosto przed ganek, plącząc się w wylatującej mu z rąk trędzli. Śliczny konik górski, którego prowadził, zestrachany siadał na zadzie i chrapał. Jurek zbiegł ze schodów i niecierpliwie wyrwał mu z rąk uzdę. Szymek z niejakim wahaniem zatrzymał się przed gankiem: pewnie schody wydały mu się za wysokie.
— Bądź spokojna — mruknął niespodzianie, utkwiwszy w Helenie nawpół nieprzytomne oczy. — Teraz będziesz moją... Sam naczelnik okręgu... sam gubernator nie poradzi... nie znajdzie... Dość!... Uruch znikł... i nikt go nie znajdzie... Będziesz moją!... Filozof rozsiał się... rozwiał... jak chciał... w nieskończoność... Basta!... Aha!... i nie wróci...
Helena w jednej chwili znalazła się obok niego.
— Co mówisz? Kto znikł?...
— Uruch!... Puść mię... oberwiesz mi rękaw... Mówię ci... nieskończoność... żywota... Co cię obchodzi?... Wszak ja zostałem...
— Kto znikł?... Kto ci powiedział? — nalegała Helena, w której umyśle zrodziło się podejrzenie, że Szymon udaje pijanego.
— Uruch znikł... Uruch, powiadam... Poczciwy Guczir-ogły wsadził mię na koń... Przyjechałem zaraz...
— Jurku, to pewnie Wichlicki!... — krzyknęła Helena, blednąc jak chusta.
— Właśnie... Wichlicki! Nicpoń, który mi odebrał...
— Ależ on pijany! Niech idzie do swego pokoju!... — oburzyła się pani Strasiewiczowa.
Wszyscy byli zmieszani. Jurek patrzał posępnie na brata, którego napróżno siliła się podnieść Justyna. Szymon bronił się i mruczał:
— Czemu mię ruszasz, wstrętna? Jestem zupełnie spokojny.
— Jurku, czyś rozkulbaczył konia? Muszę natychmiast jechać do miasteczka — rzekła cicho, ale stanowczo Helena.
— Ty? teraz? w nocy? Niczego się nie dowiesz, a brzydka może cię spotkać przygoda... Mamo, czy słyszysz? chce jechać...
— Ależ głupstwo, nie pojedzie!... Helenko, co ci się stało?... Wstydź się!... Cały rój nieszczęść na mój dom!... Szymek pijany plecie Bóg wie co... Kara boska... Rzecz niesłychana... Syn mój... mój syn — pijak!... Dawno domyślałam się, że coś jest... Syn Wojciecha Strasiewicza — pijak!... I ta dziewczyna!... Helu, idź natychmiast do pokoju!... Rój nieszczęść... — biadała staruszka.
Dziewczyna nie ruszała się, stała jak zastygła w blasku miesiąca, głowę oparła o filar ganeczku i powtarzała uparcie:
— Muszę! muszę! muszę!...
Na rzęsach wpół przymkniętych oczu drżały powstrzymywane łzy. Jurek patrzał na nią z pod oka, na twarzy jego malował się przejmujący ból i walka.
— Jeżeli chcesz koniecznie, pojadę! — rzekł nakoniec. — Choć w miasteczku śpią i pewnie nic się nie dowiem.
— Naturalnie, śpią!... Pojedziesz jutro!... Co się jej przywidziało!... Toż to nakoniec nieprzyzwoicie... Musimy, widzę, pogadać z sobą, moja panno!... Za co jeszcze karzesz nas, Boże! — biadała staruszka, biorąc Helenę za rękę.
Dziewczyna nie opierała się, spojrzała tylko na Jurka. Chłopak kiwnął jej głową. Znała od dzieciństwa ten ruch jego i była pewna, że pójdzie teraz choćby „na dno piekła“. W pokoju pani Strasiewiczowa puściła rękę Heleny i postawiła na stole wziętą z ganku lampę.
— Powiedz, dziecko, co to znaczy? — spytała, siadając na fotelu i obrzucając wychowankę pełnym troski wejrzeniem. — Za otwarcie i za gorąco bierzesz do serca los tego obcego mężczyzny... Czy było co między wami? Nie mówiłaś mi!... Zaufałam mu... wydawał mi się uczciwy... dużo mówił o szlachetności... I tobie ufałam, że, wychowana w prawidłach cnoty, jako Polka, nie pozwolisz sobie nigdy... Tymczasem... ani piórem opisać... Durzył się w tobie, a ty w nim, rzecz zwykła u młodych, ale teraz zaczynam się lękać, że... skorzystał z naszej łatwowierności... Bóg karze wciąż moją nieoględność!... Strach pomyśleć, że będę miała los twój na sumieniu... jeśli on ciebie zgubił i sam... zginął...
— Nie mów tak, ciociu!... on mój mąż! — wybuchnęła nagle dziewczyna, chyląc się do nóg staruszki.
— Co?... Co takiego?... Co on zrobił?... Mów wszystko! nic nie taj, jak na spowiedzi!...
— Nic nie zrobił!... Mówił... że przyjedzie. Jechać musiał. On biedny, bardzo biedny, stokroć od nas biedniejszy. Ma matkę, która teraz została sama... Ciociu, ja umrę... czuję, że nie przeżyję, jeśli się co stanie... Przysięgłam!...
— Uspokój się: każda z nas tak mówi. Powiedz lepiej, czy on ci co obiecywał... Kiedy widziałaś się z nim? Czy raz tylko?...
— Raz. Przyszedł w nocy przed samym wyjazdem. Mówił, że nie mógł wytrzymać, że bardzo kocha... że chciał później, kiedy już zdobędzie niezależność. Ale że nie mógł odjechać bez pożegnania... Przekonał się o tym w ostatniej chwili...
— I cóż?... całował cię?... Nieszczęście z temi dziewczętami!
— Trochę... bardzo mało, ciociu!... Taki dobry! taki mężny! taki słodki!... Serce pęka, ciociu, że może już... Ach, gdyby już prędzej wiedzieć!... Ja się zabiję!...
— Bój się Boga, dziewczyno! Wielki grzech tak mówić!... wielki grzech! — mówiła staruszka, rozżalona trochę, ale już spokojniejsza.
— Nie sama cierpisz!... Zrozum mię, dziecię... Myślałam, że z czasem promień szczęścia wejdzie przez ciebie do naszej rodziny... Bóg nie chciał!... Przyszedł obcy... Rój nieszczęść!... Dobrze, że choć katolik...
Dziewczyna, oparta o kolana staruszki, drżała febrycznie; nagle zerwała się.
— Dokąd idziesz?
— Zaraz wrócę, ciociu!
Pobiegła do pokoju Jurka i w ciemnościach zaczęła obmacywać ścianę, na której zwykle wisiał karabin. Karabina nie było. W tej chwili pani Strasiewiczowa stanęła z lampą na progu.
— Widzisz, poszedł! Chodź, dziecko, będziemy razem czekały na niego. Będzie, jak Bóg zechce!... Tylko pamiętaj, żeśmy cię zawsze szczerze kochali...
Usiadła na fotelu, kazała dziewczynie uklęknąć przy sobie i położyć głowę na kolanach; rozpuściła złote jej warkocze i zaczęła przebierać chudemi palcami miękkie, długie sploty.
— Widzisz, dziewczyno, taki jest los większości kobiet. Każda kocha choć raz w życiu głęboko, gorąco... Nieszczęśliwa, która nie zaznała tego!... Ale rzadko której uda się z ukochanym człowiekiem połączyć... Większość wyciąga do nich ręce, jak do cieni... Albo obojętni, albo zbliżyć się nie mogą... Może to i dobrze, gdyż te małżeństwa z miłości zazwyczaj nie bywają szczęśliwe... Szarpią się całe życie, jak ja z Wojciechem... Najlepiej wtedy w małżeństwie, gdy mąż kocha żonę, a żona... dzieci. Wówczas jest spokój i zgoda, a to już wielki los w życiu kobiety... Większość cierpi bez potrzeby, i ani piórem... Nic dziwnego, że się ten Wichlicki w tobie zadurzył... ciebie kochają wszyscy!...
— Ciociu, zdaje się, że psy szczekają! Pójdę, zobaczę, może to Jurek wraca...
— Gdzieby miał wracać! Tak daleko! przywidziało ci się!... Już ja temu Wichlickiemu natrę uszu za to, że mi tak dziecko dręczy... Oddam mu, bo cóż mam robić?... Choć doprawdy — niewart! Mieliśmy cię jedną i zabrał nam... a miał tam prze cie tyle innych do wyboru.
— Ciociu! — przerwała Helena gwałtownie — serce mi rozdzierasz, kiedy tak mówisz... On mnie upewniał, że mnie tylko jednej pragnie, bo mamy jednakowe myśli i... polecimy w przyszłość jak para łabędzi, jak dwie strzały razem z łuku wypuszczone. On mówił, że będę mu potrzebną, że.. on oprze się na moim ramieniu...
— Każdy tak mówi, dziecko moje! Ale gdybyś sama miała dzieci, tobyś zrozumiała, co to jest mieć syna... pijaka, a drugiego, który na zawsze zostanie samotnym... Będą cierpieć i cierpieć!...
— Ciociu, Stanisław chce wszystko to odmienić... On mówi, że szczęście powinno być powszechne...
— Cóż, że on chce!... nic z jego chcenia!... Tymczasem sam, zaraz na początku...
Dziewczyna podniosła głowę i z przestrachem spojrzała w oczy staruszki.
— Ciocia coś wie?...
— Nic, nic! Nie patrz tak, jak postrzelona koza!... Pewnie wróci i ożeni się z tobą. Przecie Szymek wyraźnie mówił, że zginął nie on, lecz jakiś Urucha...
— Uruch, to rzeczka, do której źródeł poszedł Wychlicki.
— Więc cóż, że rzeczka... Rzeczki często giną na Kaukazie; w szczeliny wpadają, łożysko zmieniają... A on wróci... Do ciebie nie miałby wrócić!...
Westchnęła.
— Ciociu, ty połóż się i uśnij, a mnie puść na urwisko, tam bliżej!... Jak tylko usłyszę Jurka, przybiegnę i obudzę cię...
— Nie, dziecko moje, nie usnę... Ciebie samej nie puszczę... Przeziębisz się... Rosy teraz bywają chłodne... Wiesz co? — obie pójdziemy!... Poszukaj mego szala, sama włóż okrywkę, a ja pójdę tymczasem... do tego... Boże mój, Boże!... Rój nieszczęść!...
Wróciwszy od Szymona, staruszka rozpłakała się. Trzeba ją było utulić, do łóżka położyć, a wycieczki zaniechać. Helena nie mogła odejść od niej, gdyż budziła się co chwila i zaraz jej wołała; więc do świtu przesiedziała u okna z ciężkim sercem, ze wzburzoną duszą, wpatrzona, wsłuchana w błękitną noc.
Spłonęła zorza, wzeszło słońce, boki gór wynurzyły się z mgły i szafir nieba dobrze już rozżarzył się upałem, a Jurka wciąż jeszcze widać nie było. W domku na podgórzu życie szło zwykłym trybem. W kuchni krzątała się Justyna, od obory dolatywał głos Szymona. Helena zwlekała z wyjściem: czuła wstręt do spotkania się z tym dwojgiem. Trzeba jednak było przyrządzić śniadanie. Nawyknienie do pracy, przypuszczenie, że może, nie pytając, dowiedzieć się czegoś o Stanisławie, popchnęło ją do drzwi. Gdy nacisnęła klamkę, pani Strasiewiczowa obudziła się i zawołała ją. Aż ręce złożyła, ujrzawszy spalone usta i gorejące oczy dziewczyny.
— Nie spałaś wcale! A Jurek? Jeszcze go nie ma? Szymka pytałaś? Nie? Zawołaj go do mnie!
Szymon nie przyszedł, lecz przysłał zamiast siebie Justynę. Obie kobiety zamknęły się i rozmawiały długo. Po wyjściu Justyny staruszka była spłakana i rozżalona. Gdy Helena przyniosła jej herbatę, zastała ją już ubraną i modlącą się na klęczkach przed obrazem.
— Szymek nic nie wie... Bądź cierpliwą. Jurek zaraz wrócić powinien... Moja kochana, nie wiem już co robić... głowa mię od tego wszystkiego rozbolała... Żyliśmy spokojnie, cicho... zdawało się, że tak do końca żyć będziemy... a tu nagle tak się wszystko poplątało... Moja ty biedaczko!... Przebolisz, przebolisz, i znów wszystko będzie dobrze!...
Pogładziła ją po twarzy.
— Ciocia coś wie? — spytała z trwogą dziewczyna.
— Och, wiem! ale nie ciebie się to tyczy... Wszystko od Boga!...
Pod koniec śniadania Jurek ukazał się na ścieżce. Helena porwała się biec do niego, ale staruszka przytrzymała ją za rękę. Jurek, zmęczony i chmurny, opowiedział w krótkich słowach, co się stało: zwał kamieni zasypał wąwóz Urucha. Woda rzeki zatamowana nie płynie. Wichlicki był w wąwozie w chwili zawalenia się, ale czy został zasypany, czy się gdzie dalej w górach znajdował, niewiadomo. O wypadku zawiadomił Osetyn, który mieszkał w wiosce u wejścia do wąwozu, gdzie Wichlicki zostawił część swego bagażu. Z miasteczka telegrafowali do Towarzystwa, które wysłało Wichlickiego, a pomocnik naczelnika okręgu miał jechać jutro na miejsce wypadku, aby zarządzić poszukiwania i spisać zostawione rzeczy. Helena, która podczas opowiadania tak bardzo zbladła, że aż ją pani Strasiewiczowa wpół chwyciła, wyprostowała się nagle.
— Pojadę!... Oni go nie znajdą... nie będą nawet szukali... Jurku, braciszku złoty!... Ty, który w górach szpilkę zgubioną odnajdziesz... mój miły!... mój drogi!... mój dobry — jedź!
Pochyliła się nizko przed nim i szukała rąk jego, by je całować. Chłopak wzruszony cofał się i z troską w twarzy patrzał na nią.
— Lubiłeś mię przecie! A on — to ja... dusza moja! Leży tam rozbity... i sępy go szarpią... Wszak on twój rodak, Jurku!... brat!...
— Mógł się uratować — mruknął Jurek. — Wichlicki jest bardzo śmiały, a Selim najlepszy w okolicy przewodnik... Uspokój się!... Jeżeli myślisz, że ja mu co pomogę — pójdę... pójdę już... dokąd zechcesz!...
Schwyciła go za szyję.
— Widzisz! może żyje! Musisz i mnie zabrać... Zostawisz w tej wiosce... ale tu nie mogę... Może żyje, mówisz, może żyje... Więc prędzej!... Mam czterysta rubli Wichlickiego... Kupimy konie i dziś wieczorem jeszcze... Prawda, Jurku, że trzeba się śpieszyć?... — mówiła gorączkowo, a na bladą jej twarz ciemny wystąpił rumieniec.
Pani Strasiewiczowa, oszołomiona z początku tym niezwykłym projektem, zgodziła się jednak po rozmowie z Jurkiem.
— Jeżeli go nie zasypało, to pewno utonął — mówił chłopak. Ale podróż ją uspokoi...
— Otóż to, weź ją, koniecznie weź. Sam się bardzo nie narażaj, ale, jeżeli można, odszukaj ciało... Chłopak wart przecie katolickiego pogrzebu... poczciwy był i pewnie zdolny. Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie!
Cały dzień zeszedł im na gorączkowych przygotowaniach do drogi. Szymon poszedł kupić drugiego konia u Ormian; inni pakowali rzeczy, przygotowywali zapasy. Pani Strasiewiczowa często podczas zajęć spoglądała na Jurka i na Helę i uśmiechała się nieznacznie, ale natychmiast, wzdychając, robiła pośpiesznie znak krzyża, by odpędzić szatana, który ją kusił, każąc cieszyć się z nieszczęścia bliźniego.





IX.

Wyjazd odłożyli do dnia następnego, gdyż mieli sprawunki do załatwienia w miasteczku i chcieli zasięgnąć szczegółowych wiadomości co do drogi i miejsca wypadku. Szczęśliwym trafem, na samym wjeździe do miasta spotkali „kolegę z przyrody“, który właśnie wybierał się do nich, a o wszystkim wiedział z pierwszej ręki.
— Zasypało zupełnie, do samego szczytu! Niema nadziei! Pomocnik już pojechał. Chciałem się z nim zabrać i konia już dostałem, ale nim znalazłem siodło — wyjechali... A wy dokąd?
— I my też tam.
— I panna Helena?
— Jak pan widzi.
Student dziwnym spojrzeniem obrzucił postać dziewczyny, śmiało i swobodnie siedzącej po męsku na siodle. Ona patrzała na góry i nie zdawała się słyszeć, co mówią.
— A więc zaczekacie? Ja będę gotów natychmiast... Mam już wszystko!
— Widzi pan, my może pojedziemy dalej...
— Do niego? Ależ to świetnie... I ja z wami, rozumie się!... Wziąć broń, sucharów i co jeszcze?...
Jurek nie śpieszył się z odpowiedzią.
— Dobrze, weźmiemy pana — rzekł nakoniec. — Niech pan zabierze tylko broń i burkę... Mamy tyle, że wystarczy i dla pana...
Niebardzo on lubił tego gadatliwego młodzieńca, ale przyszło mu na myśl, że może trzeba będzie zostawić Helenę gdzie po drodze w aule, a wówczas „kolega“ przyda się jako niezbędny jej towarzysz.
W godzinę później już wjeżdżali na brzeg morza i ruszyli wzdłuż zatoki.
Słońce dogrzewało już mocno, droga była nużąca dla jeźdźców i dla koni, których kopyta tonęły z głuchym chrzęstem w gruboziarnistym, żwirowatym piasku. Biedne zwierzęta potykały się co chwila o większe, z wierzchu zawiane bryły kamieni. Pomimo zupełnej ciszy i pogodnego błękitu nieba, morze rozkołysane rzucało się i ryczało jak żywy potwór. Ten straszny łoskot i ruch, na pozór samowolny, działały jak czar, jak narkotyk. Spokój i siła wracały zwolna do zmęczonej duszy Heleny, zasłuchanej w potężny głos fal, miarowy, nie pozwalający rozmyślać. Z ciekawością szła wzrokiem za olbrzymiemi wałami, jak wzdymając się rosły, zbliżały się do ziemi, wciągając w siebie szkliste podbrzusza aż do samego dna, do piachów ławic i głazów, z rechotaniem osuwających się w rozwarte gardziele wody. A każdy bałwan w ostatniej chwili zwijał się, zarzucał czub na czoło, ociekające pianą, i stawał się podobny do ogromnej, rozwartej, kudłatej paszczęki potwora, z grzmotem walącej o brzeg. Helena czuła dziwną ulgę i dumę, gdy następnie rozszalałe wody, płytko rozlane i rozbite, pokornie lizały kopyta jej konia; a w dali nowe rosły i zbliżały się fale... Wobec tej nieubłaganej, zimnej potęgi, zielona fala gór, przysłoniona mgłą lekką i aksamitną, wydawała jej się dobrą, nieledwie przyjazną.
Jurek patrzał także na morze, ale jego zajmowały przedewszystkim siwe chmury, przyćmiewające słońce. Wiatr niósł je na góry, więc bał się deszczu. Wkrótce morze pociemniało; na jego powierzchni zakipiała rdzawa piana; przesycone elektrycznością powietrze dusiło podróżnych; stronami deszcz rozwiesił na widnokręgu swoje czarne smugi, a błyskawice coraz przelatywały po niebie. Morze ciemniało i coraz potężniejszym odzywało się rykiem. Wichry, kręcące na nim trąby, wściekle uderzyły o brzeg, obrzuciły jadących piaskiem i kamykami, konie opuściły łby i zaczęły chrapać, zaświstały zręby skał, jęknęły doliny i lasy, zafalowały z łoskotem morza.
Podróżni byli radzi, że, okrążywszy cypel, znaleźli się w dolinie rzeki Czemcziri, do której wpadał Uruch. Kolega z przyrody miał nawet nadzieję, że się przed ulewą schronią pod które drzewo, ale lało już na dobre, drogą płynęły mętne burzliwe strumienie, konie ślizgały się, deszcz zalewał im oczy; las po obu stronach dudnił jak stos pustych beczek, a oni wciąż jechali. Wówczas zrozumiał, że „to nie na żarty“, i stał się niezmiernie wesoły. Nucił, gwizdał, nie chciał włożyć burki, naśladując Jurka, który swoją oddał Helenie i jechał pod nawałnicą, ociekający wodą, smukły jak posąg w pracowni rzeźbiarza, pokryty mokremi płachtami. Lało jak z cebra, coraz rzęsiściej, coraz gwałtowniej. Woda zaczęła płynąć strumykiem z każdej fałdy jeźdźców, z każdego rogu ich odzieży, kapać z włosów końskich. Szczęściem, deszcz był ciepły i wiatr ciepły, choć gwałtowny; straszyły ich tylko częste błyskawice, od szczytu do szczytu gór zapalające ciemne, skłębione niebiosa i na mgnienie oka ukazujące najmniejszy kamyk na ziemi, najmniejszą trawkę, listki roślin, dygoczących od burzy. Po błyskawicy następował grzmot piekielny, powtarzany przez miljony ech; potym znowu spadała na oczy szara „czadra“ dżdżu, a z łoskotu wypływał monotonny jęk dębów przydrożnych, bitych, szarpanych przez wicher...
Tak jechali godzin kilka szeroką, słabo porosłą, do stepu podobną doliną, kierując się od błyskawicy do błyskawicy więcej instynktem, niż wzrokiem. Stopniowo góry zaczęły się zwężać i w mglistym ich pasmie wyraźnie jasna zarysowywała się szczerba. Były to słynne wrota „Djabelskiego wąwozu“, jednego z tych, które pochłonęły wiele krwi w różnych wojnach Kaukazu. Strzegły ich dwa czarne, poszarpane urwiska z nurzającemi się w chmurach wierzchami; dołem płynęły brudno-żółte tumany, jak gdyby pod niemi paliło się wielkie, smolne ognisko. Wnosić można było po pędzie i kotłowaniu się obłoków, jaki tam dął wicher. Kiedyniekiedy piorun spadał krwawą wstęgą, wszystko rozbijał, roztrącał i na mgnienie oka oświetlał ostre złomy i nagie wiszary w głębi.
Przed wrotami wypoczęli chwilkę w nędznym, ciemnym „duchanie“. Kazali dać sobie butelkę czerwonego wina i bryłkę osetyńskiego sera, a koniom siana. Jurek wytarł je słomą i wprowadził pod dach. Stojący za szynkwasem Czerkies z kindżałem za pasem dał im do zrozumienia, że się domyśla, kto są i dokąd jadą. Niewielu rosyjskiemi słowami, wśród których „siedzi“ główną odgrywało rolę, usiłował wyrazić swoje dla Wichlickiego współczucie, upewniając jednocześnie, że nie żyje. Helena próbowała dowiedzieć się od niego, czy wysoko, w górach, taka sama szaleje burza; ale on powtarzał wciąż swoje, niecierpliwie przebierał palcami; nakoniec umilkł, zaczerwienił się i przykro zaśmiał, pokazując szereg żółtych, ostrych zębów.
— Niech pani da pokój, bo jeszcze panią pchnie nożem — ostrzegał „kolega z przyrody“.
Nawałnica zaczynała przechodzić, więc Jurek naglił do drogi, gdyż w „Djabelskim wąwozie“ nie było nic prócz głazów; gdyby ich tam noc zaskoczyła, nie mieliby nawet z czego ognia rozniecić. Wjechali niby w ogromny korytarz, pokryty chmurami. Mgły włókniste, podobne do siwych mchów lub pajęczyn, wieszały się i pełzały po czarnych, prostopadłych skałach. Deszcz mżył drobny, zimny, przejmujący, a huk oddalającej się szczytami burzy słabym dźwiękiem przebijał się przez tumany i wściekły tętent pędzącej środkiem rzeki. Tam, zdawało się, nie woda płynie, lecz przewalają się rudo-siwe, żelaziste wściekłe kołtuny, rozczesane na poczwarne zwoje stalowych nici i pianę przez złomy dna i boków. Ryk, świst, wycie — wszystkie głosy szaleństwa, rozpaczy i śmierci składały się na ich piekielny śpiew.
Słychać było, jak w głębi wód toczą się ogromne kamienie, a wszystko w łożysku i obok ruszało się i drżało. Drżenie to odczuwali nawet jeźdźcy: udzielało się im ono przez nogi koni, stąpających jak po szkle po oślizgłych głazach drożyny, wijącej się wzdłuż brzegów. Drożyna wybiegała czasami na sam zrąb, lizany i bity przez fale; wówczas Helena z zabobonną trwogą odwracała oczy, gdyż ogarniało ją nieprzeparte pragnienie spiąć wierzchowca i rzucić się z nim w ten ryczący chaos, w te sploty wężowe. Ale rozumny, górski konik wzmachem głowy wyciągał z jej rąk cugle i szedł, węsząc drogę, baczny i pewien siebie, wśród ostrych płyt i odłamów. A jednak jeździli tędy nawet na kołach! Miejscami mijali leżące pogruchotane osie, ułamki kół; spotkali nawet ciężką skrzypiącą arbę, zaprzężoną w czarne bawoły, oślizgłe od deszczu, jak wodne szczury. Krajowiec w wyrudziałej burce i brudnej baraniej czapce siedział na dyszlu jarzma, prawie na ogonie zwierząt, i poganiał je krótkim, ostrym prętem. W pudle arby leżały worki i siedziały pod ogromnym parasolem otulone w „czadry“ kobiety. Spotkali się na tak wązkim przyczółku skały, że nasi jeźdźcy musieli się cofnąć i zjechać na bok, aby ich przepuścić. Krajowcy wiedzieli widocznie, z kim się spotkali, gdyż woźnica kiwnął im głową, a jego towarzyszki cały czas nie spuszczały z nich oczu, połyskujących tajemniczo przez szpary w zasłonach. Jedna z nich obróciła nawet głowę i niespodzianie odsunęła tkaninę. Kolega z przyrody, który jechał ostatni, ujrzał z zachwytem smukłą, urodziwą twarzyczkę, filuternie uśmiechniętą, i czarne, ogniste oczy. Trwało to jedno mgnienie oka, poczym zasłona spadła znowu, a na „arbie“ siedziały skromnie dalej białe, tajemnicze poczwarki kobiet pod ogromnym parasolem, za szerokiemi plecami oszukanego, ale pewnego siebie mężczyzny.
Deszcz ustał, chmury rozproszyły się; przez niewidzialne ich szczeliny przekradły się do wąwozu czerwone promienie zachodu i spoczęły na zrębach urwisk. Dolina rozszerzała się u wejścia do gardzieli łączącego się z nią poprzecznego wądołu; na przeciwnym jej brzegu, mniej spadzistym, gdzieniegdzie porosłym krzewami i trawą, zabłysły ognie.
— Auł! Jesteśmy na miejscu.
Przebyli ryczącą rzekę po mostku bez poręczy, lichym, trzęsącym się i uginającym pod jednym nawet jeźdźcem, i znaleźli się u stóp pochyłości, na której przygarbiach, jak gniazda jaskółcze, przylgnęły nędzne, z kamienia zbudowane „sakle“ o płaskich dachach i małych otworach na drzwi i okna, krwawych od wewnętrznego ognia.
Kilku górali wyszło na spotkanie; kobiety i dzieci ciekawie wyglądały z kątów. Jurek skierował konia prosto ku chacie, przed którą stały posiodłane wierzchowce, a w grupie mężczyzn widać było dwuch „czaparów“ naczelnika okręgu, z czerwonemi naszywkami na czarnych czerkieskach.
— Aha, to panowie — przywitał ich z pewnym zdziwieniem urzędnik. — I pani także!... Nie zlękliście się jechać w taki czas? Przyznaję, że nie jestem tak śmiały i muszę za to pokutować tu do jutra. Niech pani siada! Siadajcie, panowie!
Zrobił miejsce Helenie za stołem, przy którym sam siedział na nizkiej „tachcie“, przykrytej pstrym, brudnym dywanem.
— To gospodarz, a to książę z dolnego aułu! — przedstawił dwuch krajowców, którzy wyciągnęli do przybyłych ręce. — A co? będziemy mieli świeży „szaszłyk“?... Zabrać to!... — wskazał stojące na stole butelki po winie, czarki i talerze z okruchami sera.
Z tłumu wyskoczył sługa, zabrał naczynia, a okruchy starł połą beszmetu; inni tymczasem dorzucili chróstu na ogień, palący się we wgłębieniu glinianej podłogi. Po chwili „sakla“ napełniła się dymem i rozjaśniła czerwonym blaskiem. Z cienia wyłoniły się smukłe postacie ludzi, wyłącznie mężczyzn, malowniczo kupiących się pod ścianami. Byli tu dostatnio ubrani i ubodzy w brudnych, połatanych, nawet dziurawych beszmetach i „czochach“, ale wszyscy mieli broń. Na ciemnym tle ich odzieży pięknie połyskiwały głownie szabel, okucia kindżałów, rzędy lśniących na piersiach „gazyrów“ i oczy duże, czarne i ogniste. Wszyscy ciekawie przypatrywali się Helenie.
— Dobrze się stało, że was spotykam, bo zapomniałem, jak było na imię ojcu Wichlickiego, a muszę pisać raport. Państwo, zdaje się, byliście z nim w zażyłości. Leżał u was chory... Oj, oj, panie Jerzy, zgubią pana kiedy te polowania. My wszystko wiemy... Ale, właściwie powiedziawszy, pocoście przyjechali, jeśli można zapytać?...
— Rozumie się, że można. Chcemy się dostać do niego.
Urzędnik wzruszył ramionami.
— Chyba anioł na skrzydłach przeleci!... Byłem tam dziś. Wąwóz zawalony do szczytu. A skały tak prostopadłe i wysokie, że patrzącemu w górę czapka spada z głowy. Kamienie wciąż jeszcze się sypią... Gdyby można było, niech mi państwo wierzą, nie siedziałbym tutaj! Chcą iść! — zwrócił się sarkastycznie do księcia, który siedział opodal wsparty na szabli.
Propał! — odpowiedział książę krótko i poważnie pogładził szpakowatą brodę.
Podano barani „szaszłyk“, upieczony w ich oczach nad ogniskiem, i wino czerwone. Jurek nie dał się zbić z tropu rozpaczliwym wstępem i powoli, przy kolacji, to przez księcia, to przez „czapara“ tłumacza, wypytywał się obecnych o szczegóły zawalenia, długość i kierunek wąwozu. Odpowiadali mu, zdziwieni jego znajomością nazw i położenia niektórych szczytów i przełęczy. Okazało się, że do zamkniętego przesmyku było jeszcze jedno przejście szczytami od strony lodowców Risztau. Ale trzeba było górę okrążyć, wejść na nią z innej strony, a potym brzegiem przepaści, na skraju wiecznych śniegów obejść dwa wąwozy i spuścić się w dół. Droga była tak niebezpieczna, że z obecnych nikt się nie podejmował być przewodnikiem.
— Dam sto rubli, jeśli znajdziemy żywego lub ciało; połowę, jeśli się nie uda... — rzekł Jurek.
Nikt się nie odezwał.
— Cóż?... Zgódźcie się który!... Przecie dobra zapłata za trzy dni pracy... — zachęcał ich urzędnik, ujęty śmiałością Jurka.
— A pani pójdzie?
— Pójdę — odrzekła prosto Helena.
— Widzicie: pani chce iść, a wy... chyba tchórze jesteście!
Tłum się poruszył, ale żaden głos się nie odezwał.
— Sami pójdziemy! Tylko się, Jurku, dobrze o drogę rozpytaj! — wyrzekła z mocą Helena.
— Zuchy!... zuchy!... Niema co mówić!... — wykrzyknął urzędnik. — Ale teraz radzę pani iść spać, bo pewnie zmęczona. Pięćdziesiąt wiorst konno, to nie żarty! Gospodarz już czeka na panią. My tu się rozlokujemy, w „kunackiej“...
Dziewczyna udała się za gospodarzem do sąsiedniej izby, gdzie ją zaraz otoczyły kobiety. Mówiły do niej głosem śpiewnym, łagodnym, pieściły jej warkocze, dotykały ubrania.
— Gdzie to? gdzie?... — pytała ich na migi.
Podprowadziły ją do drzwi i pokazały ogromny, śnieżny kołpak Risztau, spoczywający, niby na cokóle, na bezładnie nawalonych bryłach czarnych, nagich szczytów. Cienka smuga chmur poziomo przecinała napół ten biały wierzchołek, zakrywający pół świata; gwiazdy migotały nad nim w pogodnym niebie, a lodowate wiatry wiały od niego.
— Jakże tam musi być zimno! — szepnęła dziewczyna, tłumiąc łzy i drżenie.
Stała długo, zasłuchana w jednostajny szum rzeki, pędzącej wśród gór; aż gospodyni, przystojna, młoda góralka, dotknęła jej ramienia i z uprzejmym uśmiechem wskazała ławę, zasłaną poduszkami i kobiercem.
Ogień dogasał; w sąsiednich saklach nikły światła, milkły głosy; rzeka tylko ryczała i puszczone swobodnie konie kwiczały, gryząc się na łączce.





X.

— Dasz sto... A jeżeli znajdziemy żywego, to dodasz, co łaska. Jeśli sam nie zechcesz iść dalej, to także dasz sto! — gadał młody Swanet, a „czapar“ tłumaczył dosłownie Jurkowi.
Góral był niewysoki, żylasty, sprężysty, niby lina, skręcona z mięśni i kości. Na głowie miał płaską, baranią bermycę, na plecach kaftan barani bez rękawów, runem na wierzch wywrócony, poniżej lśniące od tłuszczu i błota parcianki, podwiązane w kostce skrzyżowanemi rzemieniami „czewiaków“. Nagie, ogorzałe ramiona trzymał zwieszone niedbale na długim pasterskim kiju, opartym krzywizną o ziemię; za plecami miał ciężki karabin. Śmiałe, niebieskie jego oczy i płowe włosy dziwnie odbijały od miedzianej, tatarskiej twarzy, a cała postać ciemną plamą rysowała się na tęczowym tle Risztau, który, jak olbrzymi ptak, zdawał się wzlatywać na chmurach, mgłach i promieniach bijącego nań z dołu poranku.
— Wikt twój i koń twój! gdyż musimy trzydzieści wiorst zjechać w bok i znowu spuścić się w doliny.
Jurek po namyśle zgodził się na wszystko i konia zaraz najął. Nim go złapali i osiodłali, nim nowy przewodnik przebrał się do drogi, pojechał w towarzystwie jednego z tubylców obejrzeć zwał. Mieli słuszność: droga tędy na długo, a może na zawsze była zamknięta. Jak góra wysoki wał kapryśnie nawalonych głazów, chwiejnych i ostrych, odciął dolinę od świata. Z pod skalnych rumowisk, w głębokim łożysku sączył się cichy, drobny strumyk, jedyna pozostałość burzliwego niegdyś Urucha. Jurek patrzał, obchodził, oglądał, i nieulękłe jego serce po raz pierwszy poznało grozę.
Opuścili auł wśród ogólnych życzeń powodzenia. Przebyli mostek i ruszyli drogą, wiodącą w górę Czemcziry. Ale już o milę dalej wyszli z wąwozu i drożyną, wijącą się gzygzakowato po bardzo stromej pochyłości, zaczęli wdzierać się na wyżynę. Kolega z przyrody nie chciał wierzyć z początku, że konie iść będą po tej drabinie nieforemnych kamieni; sądził, że przyjdzie je wciągać na sznurach, których zapas wzięli z sobą, i cieszył się, że tyle niezwykłych rzeczy będzie miał do opowiadania w Petersburgu. Tymczasem wierzchowce skakały po głazach, jak polne koniki. Straszno było patrzeć nieraz, jak wiły się i stąpały po płytach niewiele większych od zwyczajnego stołu. Zapatrzony na drugich student nie widział, że i jego koń tosamo robi.
Tak przebyli siodło łańcucha i spuścili się na dół w niezmiernie wązką, głuchą, jałową szczelinę. Wydostali się nią nad zawrotną otchłań, bladą i niemą, jak sama śmierć. Niezamącona panowała tu cisza, chwilami tylko przerywana chrapliwym wyciem przewodnika Swaneta, który na wszelki wypadek ostrzegał jadących z przeciwnej strony, gdy wstępowali na gzymsy tak wązkie, że o cofnięciu się lub rozminięciu mowy być nie mogło, nawet o zejściu z konia. Droga prawie ciągle szła po takim zrębie naturalnym lub wyciosanym przez ludzi, a miejscami tak wązkim, że juki tarły się o prostopadle nad nim wznoszącą się ścianę. Konie z nastawionemi uszyma i szeroko rozwartemi chrapami stąpały lekko jak tanecznice, cisnąc się do urwiska, aby być jak najdalej od niebezpiecznego brzegu. Miało to swoją niedogodność, gdyż nieuważny jeździec mógł zawadzić o wysterk ramieniem lub głową i strącić się razem z wierzchowcem w siwą czeluść, gdzie w głębi, pod niemi, latały orły i wiły się wianki sępów, wyglądających jak muchy.
Skończyły się nareszcie omszone wiszary i przed podróżnemi otworzył się rozległy widok na szmat ziemi pofałdowany, pełen garbów i cielsk górskich, spadających coraz niżej, a czarnych i kędzierzawych od pokrywających je lasów. Dolinami wiły się rzeki, na zboczach gdzieniegdzie blado zaznaczały kwadraty uprawnych pól, bielały auły, a daleko na widnokręgu widać było drobne, jak ziarnko maku, miasteczko, a dalej jeszcze morze zlewało się z niebem. Czuli już nad sobą zimny wierzchołek Risztau, lecz nie widzieli go, gdyż zasłoniony był poblizkiemi szczytami.
Droga odtąd poszła już prosto na dół, ale nie wydała im się przykrą, gdyż, jakkolwiek stroma, porosła była krzewami i lasem bukowym; oko więc i noga miały się na czym zatrzymać. Do buków przyłączyły się rychło graby, cisy, dęby i leszczyna, zmieszana z dereniem. Owionęło ich gorące, znanemi woniami nasycone powietrze dolin, i piersiom ich, nawykłym już do świeżego powietrza wyżyn, wydało się duszno. Pnącze, winna latorośl, powiewny chmiel i bluszcz ciemny gęsto były rozwieszone na coraz potężniej w górę strzelających pniach i konarach. Gaje włoskich orzechów, słodkich kasztanów, morw i drzew owocowych swym zapachem, kształtami i rozmaitością uliścienia łagodziły ponurą jednostajność górnej, aż tutaj spływającej puszczy. Na drożynach dawały się spostrzegać ślady blizkiej sadyby ludzkiej: kał bydląt i pnie drzew ściętych.
Wkrótce usłyszeli szczekanie psa i wjechali niespodzianie na małą wśród lasu polankę. Na wzgórku, wpół zakryta zielonemi wstęgami wysoko wyrosłej kukurydzy, stała „sakla“, zbudowana z białego wapienia. Przewodnik zatrzymał się u wrót ogrodzenia, zeskoczył z konia i krzyknął. We drzwiach ukazała się kobieta wysoka, zgrabna i cała biało odziana. Na widok obcych mężczyzn cofnęła się, nasuwając pośpiesznie na twarz, po same oczy, koniec chustki, zawiązanej na głowie. Odpowiedziała jednak, poczym przewodnik spokojnie usiadł pod płotem.
— Mużik nie tu... my sidi... on chodi... — rzekł do Heleny zepsutą ruszczyzną.
Siedzieli długo, czekając na gospodarza, nie zdejmując siodeł, ani juków. Gdy przyszedł nakoniec, nietylko przyjął ich uprzejmie, rozmówiwszy się poprzednio z przewodnikiem, lecz zgodził się nawet dopilnować koni, gdyż dalszą drogę mieli już odbyć piechotą.
Nazajutrz wyruszyli o świcie, mając na plecach dobrze wyładowane worki, a broń w ręku. Nawet Helenie dano mały tłumoczek, a zamiast karabina mocny, okuty kij. Wkraczali w obszary mało znane, dzikie i zupełnie bezludne. Przewodnik mówił, że był tu kilka razy; Jurek też przed kilku laty polował tu na żerany, ale obaj w wyborze drogi kierowali się więcej instynktem, niż pamięcią. Z początku jaką taką wskazówkę dawały nadcięte zeschłe gałęzie i stare zarosłe „zaciosy“ na drzewach; ale i te wkrótce znikły. Coraz częściej musieli przedzierać się przez las niebotyczny, bez śladu drogi, siekąc kindżałami pnącze, tamujące przejście. Gorszej, zdawało się, nie mogło być przeprawy: jeżyny, kolące głogi, złomy zębate, gęste, splątane krzewy, nagie opoki. Jednakże, gdy stanęli u stóp pierwszego, wydętego jak bania garbu, Jurek rzekł łagodnie:
— Widzisz, Helu, jak przykrym będzie wejście!... Może wrócisz i zaczekasz na nas w sakli?...
Dziewczyna przecząco potrząsnęła głową.
Wypocząwszy krótko, zaczęli wdzierać się, przytrzymując za krzewy i trawę ostrą, ślizką, która zwykle rośnie na kamienistych gruntach. Miejscami było tak stromo, że szli prawie na czworakach. Często zastępowały im drogę wielkie, ostre szczereki głazów, występujące z wnętrza góry poprzez glinę i gnilec leśny; musieli wówczas poruszać się z nadzwyczajną ostrożnością, gdyż przepaście, idące z obu stron grzbietu, zbliżając się do siebie, zostawiały tylko wązki, skalisty grzebień dla przejścia. Niekiedy zdawało im się, że góra leci na nich, że pełzną u spodu ogromnej bryły, zwieszonej nad otchłanią. Swanet ciągle ich wyprzedzał i czekał, paląc krótką fajeczkę. Jurek dotrzymałby mu kroku, ale szedł za Heleną, pilnując, by nie upadła i nie stoczyła się w dół; student zaś, który najczęściej w tyle zostawał, wołał za niemi rozpaczliwie:
— Niech was Bóg kocha!... Poczekajcie!... Dokąd lecicie, jak szaleńcy?!... Góra jak piec, a oni rwą, nie dmuchnąwszy w wąsy!...
Był śmiertelnie blady, pot zalewał mu czoło, z trudnością łapał oddech, jak ryba wyrzucona z wody, i siadał wszędzie, gdzie tylko zatrzymywali się choćby na chwilę.
Swanet, patrząc na niego, powątpiewająco kiwał głową.
— A czy herbata prędko będzie?... Te sznury od worka wrzynają mi się w ciało... Już mam bąble. Muszę przewiązać węzełek!
— Wszystkim się wrzynają — pocieszał go Jurek. — A herbata nieprędko będzie. Musimy przejść trzy szczyty: bliżej wody niema. Wróć pan lepiej!
— Wrócę tylko z panną Heleną, inaczej... inaczej wstydzę się... Po to przecie wzięty jestem — za pazia... — żartował rozweselony znowu, gdyż zdołał nałykać się dosyta powietrza.
Jurek był pewien, że to nastąpić musi, więc nie nalegał.
Dziewczyna jednak, mimo bladości i ciężkiego oddechu, trzymała się dzielnie.
Słońce stało już wysoko; nad przepaściami i dolinami unosił się niebieskawy dymek skwarnego dnia; w powietrzu, które drgało i falowało, upalne strugi zwolna przepływały ku górze. Podróżnym, mimo leśnego cienia, gorąco dawało się we znaki. Pot oblewał ich strumieniami i w postaci wielkich czarnych plam występował na wierzchniej odzieży; pragnienie paliło im usta, a nie mieli go czym ugasić, gdyż zdroje rzadkie są tu na szczytach. „Kolega z przyrody“, nie mogąc się powstrzymać, pił brunatną, obrzydliwą, robactwa pełną wodę, która stała we wgłębieniach poczwarnie wygiętych korzeni olbrzymich buków lub dębów.
Gdy stanęli na pierwszym popasie, Helena i student padli wyczerpani na gołą ziemię i zasnęli w jednej chwili. Jurek rozpalał ognisko, a Swanet z kociołkiem w ręku spuścił się na dno przepaści po wodę.
Droga była już odtąd łatwiejsza, choć w dalszym ciągu podnosiła się i spuszczała po ogromnych zębach grzebienia, które jednak nie miały już tej stromości i nie były tak długie.
Swanet nawoływał do pośpiechu, wodę obiecując dopiero na noclegu. Po drodze ogarnęła ich chmura, idąca od Risztau, i drobny rzęsisty deszcz zlał ich do nitki. Nie zatrzymali się jednak. Jurek pocieszał ich, że to zwykły „deszcz górski“, po którym zaraz się wypogodzi. Istotnie, nim dotarli do kotliny, w której mieli nocować, ciepły wiatr wysuszył im odzież. Było jeszcze dość wcześnie. Czerwone promienie błąkały się w koronach popielatych buków, które tu dorastały do niezwykłych rozmiarów. Swanet poszedł zobaczyć, czy gdzie na skałach nie pasą się kozy; reszta towarzystwa zabrała się do rozpakowania rzeczy, rozniecania ognia. Helena chciała iść po wodę, ale Jurek nie puścił jej samej, gdyż mogła spotkać się z niedźwiedziem. Poszli więc razem. Przechodząc przez zarosłe paprocią bagienko, pokazał jej ślady wielkich drapieżnych łap, odciśniętych na wydeptanym przez dziki błocie.
— Niema blizko innego źródła, więc i rysie i barsy nawet mogą tu zaglądać.
Swaneta, który wrócił z niczym, zaciekawiła wiadomość o świeżych śladach, ale, nie rozumiejąc jeden drugiego, nie mogli się rozmówić.
Noc zapadła nagła, cicha i ciemna. Drobne światełko rozpalonego ogniska, migocące wśród nieprzejrzanej kolumnady potężnych pni, robiło wrażenie wątłego kaganka, gorejącego w nawie jakiejś wyniosłej asyryjskiej lub egipskiej świątyni.
Otaczające je zamaszyste, silne postacie ludzkie, krwawą oblane łuną, wyglądały także na jakieś przedhistoryczne istoty. Po upływie krótkiej chwili było już tak ciemno, że nic nie było widać prócz przedmiotów, objętych promieniem ogniska. Student teraz dopiero zaczął rozumieć pustynię i dziewicze lasy, te ogromne przestworza, gdzie od wieków tłumy drzew żyją bez dźwięku i umierają bez śladu; gdzie roją się niezliczone pułki nieznanych i przez człowieka nigdy nieoglądanych stworzeń; nie mógł więc zasnąć pomimo znużenia i wsłuchiwał się w szept boru, płynący gdzieś górą wśród znikłych w ciemności konarów. Raz zerwał się i schwycił za broń, gdy hałas i kwik jakiś rozległ się w pobliżu.
— To polatuchy się gryzą. Śpij pan — uspokoił go Jurek, który także głowę podniósł.
Spał już prawie, gdy przeciągłe dalekie rzężenie i ruch niezwykły obudziły go powtórnie. Podniósł się i spostrzegł Jurka i przewodnika siedzących już i ostrożnie sięgających po broń i ładownice. Chciał uczynić tosamo, lecz wstrzymali go gniewnym syknięciem. Potym Swanet zaczął szybko ogień, rozrzucać, a Jurek zbudził Helenę:
— Wstań, Helu, będziemy strzelali!
Coraz bliżej słychać było mamrotanie, podobne do mruczenia rozjuszonego buhaja. Nagle umilkło. Zapewne zwierz spostrzegł jasne smugi dymu, sączące się z przygaszonych głowni, ale nie zatrzymał się pomimo to: słychać było dalej człapanie łap i stuk pazurów o twardą ziemię. Sapał i parskał, a był już tak blizko, że mimo gęstych ciemności wyraźnie rysowała się czarniejsza od nich plama jego ciała. Gdy w słabej łunie najdalej odrzuconej głowni zamajaczył kudłaty, bury łeb, ciemności rozdarł krwawy błysk strzału, a ostry huk zmieszał się z ogromnym rykiem. Helenie wydało się, że ziemia zatrzęsła się pod nią, i mimowoli chwyciła Jurka za rękaw.
— Puść! Co robisz?! — syknął chłopak, pośpiesznie wyszarpując świeży nabój z ładownicy.
A tymczasem tam, gdzie niedawno paliło się ognisko, kotłowało się okropnie: iskry i węgle leciały na wszystkie strony, aż znowu buchnęły strzały, raz i drugi.
— Ogień... rozpalić ogień! — krzyczał Jurek, lękając się odstąpić na krok od Heleny, gdyż zdawało mu się, że ciemna, sycząca kula toczy się wprost ku nim.
W tejże chwili jedna z głowni, podniesiona z ziemi, opisała ognistą wstęgę i zapłonęła żółtym, smolistym płomieniem w ręku Swaneta. Jurek w mgnieniu oka wycelował i strzelił. Zwierz padł tak blizko, że czarna posoka, która mu z paszczy bryznęła, oblała bucik Heleny.
Dyszał jeszcze i charczał, ale się już nie ruszał.





XI.

Kolegę z przyrody postanowiono zostawić na miejscu, ażeby suszył i wędził mięso niedźwiedzie, aż do ich powrotu; Swanet bowiem utrzymywał stanowczo, że dalej nie wedrze się za niemi. Jurek raz jeszcze spróbował nakłonić do ustępstw Helenę.
— Przysięgam ci, że zrobię wszystko, co jest w ludzkiej mocy! Twoja obecność będzie nam tylko przeszkodą.
Dziewczyna jakby zawahała się na chwilę. Istotnie: iść, czy nie iść? Siły fizyczne mogły jej niedopisać, dotarcie do celu opóźnić, ale czuła jednocześnie, wbrew wszelkim rozumowaniom najmocniej o tym przekonaną była, że tylko jej obecność podtrzymywała Jurka, zmuszała go iść do kresu. Nie wątpiła, że poczciwy chłopak będzie chciał spełnić obietnicę swoją, ale domyślała się, że w możliwość ocalenia Stanisława nie wierzy; tymczasem ona nie wyrzekła się jeszcze ostatniej, choć nieokreślonej nadziei.
— Przewodnik mówi tosamo — nalegał Jurek.
— Dobrze: jak tylko zauważę, że wam przeszkadzam, skoczę w przepaść!
Chłopak spojrzał na nią żałośnie, gdyż wierzył, że gotowa to uczynić.
— Mój panie — mówił, żegnając się ze studentem — idąc, nacinałem wszędzie krzaki i drzewa; możesz więc powrócić bez trudności. Ale ostrzegam, bądź uważny: zgubionej drogi nie odszukasz... Wejść łatwiej, niż zejść, gdyż wszystkie przesmyki zbiegają się na górze. Zstępując znajdziesz się wśród mnóstwa odnóży, których nawet nie zauważyłeś, idąc pod górę... Zabłądzisz, zaplączesz się, i będziemy musieli szukać jeszcze i ciebie... Możesz pan polować. Tutaj na skałach trafiają się kozy; nad ranem przychodzą zawsze do źródła... Ale bądź ostrożny: do dzika nie strzelaj z przodu, a do niedźwiedzia w nocy. Nie umiesz tego. Rysia i pantery nie tykaj wcale... Mięso wieszaj na noc na drzewie, bo ci je rozkradną szakale... Jeszcze raz powtarzam: bądź ostrożny... daleko nie odchodź, bo zabłądzisz... Trzymaj się nacięć... Mówię to na wypadek, gdybyśmy... nie wrócili!
Łzy zakręciły się w oczach Rosjanina; ucałował ich serdecznie, chciał nawet Swaneta uściskać, ale ten obojętnie palił fajkę i nie okazywał ochoty do tego. Za odchodzącemi machał długo czapką, krzyczał i trąbił w lufę karabina.
W głębi duszy był bardzo zadowolony, że zostawał, więc, pogwizdując wesoło, zabrał się do budowania wędzarni. Ale gdy ucichł szmer kroków oddalających się towarzyszów, a las natomiast zagwarzył, ogarnął go przestrach zupełnej, nigdy jeszcze niedoświadczonej samotności. Pierwszego dnia bał się nawet oddalić od ognia i patrzał z niepokojem w posępne, tajemnicze kolumnady lasu, w zielonawym ginące zmierzchu, wsłuchiwał się w dolatujące go stamtąd szmery i głosy. Z czasem przywykł jednak do tego.

A tamci wdzierali się coraz wyżej i wyżej. Grzbiet skalisty i zębaty jak piła przeciął im drogę. Było to owo drugie trudne wejście, które zapowiedział im przewodnik. Gdyby nie gęste zarośla rododendronów i olbrzymiej krzewiastej „czernicy“, za których wici można się było chwytać rękoma i wciągać jak po linach, gdyby nie nabyta już wprawa i orzeźwiające powietrze wyżyn, możeby się Helena na szczyt nie wdarła. Chwilami czuła się blizką omdlenia, więc choć przez dumę nie przyznawała się wcale do tego, Jurek przystawiał często kolbę karabina do wysokich, potrzaskanych zwojów skał, by dać oparcie nodze dziewczyny. Gdy stanęli na wierzchołku, twarze ich pobielały od blizkich śniegów Risztau. Wszystko wokoło wydało im się bledsze, przejrzystsze i jakby bardziej powietrzne. Tylko łąki na zboczach były niezwykle szmaragdowe. Lasy natomiast skarlały: przez konary drzew przeświecało wszędzie szafirowe niebo i jaśniały białe kołpaki śniegowych szczytów, ku którym dążyli. Na łysych, coraz częściej trafiających się polankach ogromne paprocie tamowały im drogę. Wilgoć, kapiąca z ich liści, zmoczyła wędrowców nie gorzej od deszczu. Nad niemi i pod niemi płynęły chmury, zostawiając po kniejach i zaroślach kłębuszki i szmaty swych mgieł. Powietrze było już tak chłodne, że, mimo ciągłego ruchu i gwałtownych wysiłków, zbytniego rozgrzania nie czuli. Przed samym wyjściem z lasów, gdy spuścili się w dół, by ominąć niezmiernie przykre przejście przez przełęcz, przewodnik omylił się i zbłądził. Zostawiwszy ich samych, poszedł szukać drogi, a oni siedzieli na kamieniach zmęczeni i smutni.
— Czym się to skończy? — myślał Jurek, z trwogą przyglądając się Helenie, pochylonej nad przepaścią.
Gwizdnięcie rozległo się w górze: to przewodnik dawał im znać, że drogę odnalazł. Zaczęli się więc wdzierać, ale tak było ślizko i stromo, paprocie dawały takie niepewne oparcie, że Jurek krzyknął niecierpliwie na Swaneta, aby im pomógł. Wyszedł z tumanu tuż koło nich prawie, wziął ich węzełki i, wesoło uśmiechając się, powiedział:
— Risz-tau!
Po chwili stali na wyniosłym, kamiennym cyplu. Przed niemi drzemał w słońcu zimny, biały olbrzym. Potworną piersią zwalił się na grudę szarych skał, na wszystkie strony rozpuścił kamienne łapy, odnóża i macki o piłowatych grzbietach, zwietrzałych i ostrych, z niezliczoną ilością szczelin, zrębów i rozwidleń, któremi, jak siecią, oplątał tłum gór, zdusił i trzymał w poddaństwie. Między palcami i żyłami tych ciemnych opok, między haczykowatemi ich skrętami, po wązkich żlebach spuszczały się na dół blade lodowce, z pod których buchały wodospady i, rwąc, szalejąc, spadały w otchłanie, gdzie widać było śliczne, zielone hale i knieje, drobne, jak mech. Kiedyniekiedy chmura otarła się o niepokalanie białe czoło szczytu i płynęła wdal, rzucając na te góry, doliny, wody i bory cień przejrzysty i niebieskawy.
— Już blizko!... już blizko!... — powtarzała w upojeniu Helena, rwąc rosnące u nóg jej żółte azalje i zatapiając w nich rozgorączkowaną twarz; obok niej stał Swanet, wsparty na karabinie, i patrzał na góry, a dziki zachwyt malował się w jego dzikiej twarzy. Jeden Jurek był smutny.
Aby dostać się do głównego szczytu, musieli przebyć głęboką, u stóp jego leżącą dolinę, następnie — wedrzeć się na zupełnie nagą, omszałą przełęcz i, po wązkim jej grzbiecie, przenikającym niby żebro pod oponą śniegów, dostać się na lodowce, które obszedszy, można już było spuścić się w dolinę Urucha. Wytłumaczył im to wszystko przewodnik bardziej palcem niż słowem i naglił do zejścia. W dolinie powinni byli wypocząć i zjeść obiad, a nocować już mieli u samych lodowców. Zejście było bardzo przykre; pocieszał ich tylko widok doliny, wysłanej żywą, wesołą zielonością i, jak cudny kobierzec, wysypanej kwiatami. W wądołach bieliły się płachty wiecznych śniegów, a strumyk czysty jak łza sączył się od nich po łące. Spłoszyli stado żeranów, pasących się na dole; odeszły spokojnie na śniegi, ciekawie oglądając się na nich, aż Jurek strzelił i zabił jednego; wówczas pierzchły, skacząc po skałach, jak sznur płowych błyskawic.
Pogoda dopisywała im dotychczas. Dopiero gdy, wypocząwszy i posiliwszy się, weszli na ostatnią przełęcz, Helena aż krzyknęła z przerażenia. Cała głębia północnego stoku wypełniona była chmurami: kłębiły się, wzdymały, opadały, i czuć w nich było fermenty burzy. Mężczyźni, prócz dawnych pakunków obciążeni wiązankami drew i ćwiartkami zabitej zwierzyny, poruszali się bardzo powoli i ostrożnie. Helena chętnie byłaby usiadła i posuwała się na klęczkach; szli po wązkim, ślizkim szlaku, niby po szczycie ogromnie wysokiego, kamieniami krytego dachu. Przebywając niebezpieczniejsze zazębienia, dziewczyna chwytała się rękoma za skąpo rosnące tam trawy, czepiała złomów, byle nie patrzeć przed siebie w przestworza, nie prostować się, gdyż zdawało jej się, że bezmiar ją porwie, że lada wietrzyk ją zdmuchnie. Droga w tych warunkach mogła przedłużyć się nad miarę. A tymczasem słońce było już blizko zachodu; przepaście na jasnej stronie powlokły się długiemi, ostremi cieniami, mgła wzdymała się, rosła, jak ciasto na drożdżach, aż zaczęła się przelewać przez szczerby grzebienia, po którym szli. Brnęli w niej, jak w wodzie.
— Jurku, nie mogę iść... Strasznie się boję!... — rzekła Helena.
— Aby tylko nie wiatr... aby nie wiatr!... — szeptał chłopak, podając jej rękę. — Pewnie zatrzymamy się tu gdzie niedaleko.
Mgła wzmagała się, a z nią zwiększało się ciemno; zalała ich już po szyję, tak że musieli schylać się nizko, nurkować w niej z głową, by rozpatrzyć głazy pod nogami. Szli więc prawie omackiem, próbując drogi przed sobą kolbą karabina, aż nakoniec przewodnik zniknął z okrzykiem radości. Niedaleko szczytu, na jaśniejszej południowej stronie dostrzegł on nieduże wgłębienie, osłonione ogromnym, zaokrąglonym rogiem skały. Powierzchnia skały była oszlifowana, miała starte kanty, zapewne przez lodowiec, który tędy musiał zsuwać się na dół. W zagłębieniu zebrało się zapewne trochę gliny, gdyż zielska i kwiaty alpejskie rosły bujnie w tym miejscu. Mężczyźni nacięli ich kindżałami, wysłali niemi ziemię pod skałą, z karabinów i kijów zbudowali nad tym posłaniem z chwastów rusztowanie, przykryli je burką i zmusili Helenę wejść pod ten improwizowany namiot, a za nią wsunęli rzeczy. Był już wielki czas po temu, gdyż wicher, wyjąc, zaczął rzucać na nich całe potoki deszczu i chmur. Ledwie udało im się rozniecić ogień, który, aby zabezpieczyć od siekącej z góry wody, musieli okryć niby parasolem liśćmi ogromnego łopuchu. Ale ciepło było i zacisznie w ich orlim gnieździe. Ogień, nad którym unosił się siwy dymek, szaszłyk, skwierczący na węglach, aromatyczny zapach, dobywający się z szumiącego imbryka, napełniał serca otuchą, wbrew wichurze, szalejącej nad niemi i pod niemi. Swanet uderzał Jurka po kolanie i powtarzał:
— Jutro dobrze... jutro słońce...
— Jutro będziemy już po tamtej stronie!... Czy słyszysz, co on mówi?... Będzie pogoda!... Uśmiechnij się, Heleno! To zwyczajny deszcz górski!.. A choćby padał jeszcze i jutro, to spuścimy się w dolinę, strzelać będziemy żerany i czekać pogody! — rozgadał się Jurek.
Widziała, jak zatykał najmniejszą szparkę, przez którą deszcz lub zimno mogły jej dosięgnąć, i była mu ogromnie za wszystko wdzięczna.
Zjedli kociołek gorącej mamałygi z osetyńskim serem i całe udo żeranie, wypili niezliczoną ilość szklanek herbaty, a ponieważ deszcz padać nie przestawał, naciągnęli worki na nogi i legli spać pokotem, położywszy jedną burkę pod siebie, a nakrywszy się drugą. Ogień zgasili, gdyż mieli mało drew i musieli je oszczędzać.
Niewiadomo, jak długo już spali, kiedy obudziło Helenę przykre uczucie zimna. Wysunęła ostrożnie głowę i zobaczyła gwiazdy. Otaczała ich noc strasznie cicha i nieruchoma, a że wydało jej się jeszcze wcześnie, próbowała zasnąć. Nie mogła jednak. Wszystko, co się stało, co ją tutaj przywiodło, przesunęło się przed oczyma jej wyobraźni z jasnością wizji. Miała ochotę wstać, wyjrzeć na świat, by odegnać te przykre myśli, ale wstrzymywał ją ciężki oddech śpiących mężczyzn.
— Niech śpią!... niech wypoczną!... — myślała z serdeczną tkliwością.
Myślała o Jurku, o Szymonie, o pani Strasiewiczowej, o Polsce płaskiej i szarej, o tym, co będzie, co ją czeka, co się stać może... Niema... niema jej rycerza, jej orła! Pewnie zginął lub może teraz ginie...
Wydało jej się, że już dnieje, więc trąciła Jurka. Zerwali się, drżąc od zimna, i zakrzątnęli się żywo około rozniecenia ogniska. Gwiazdy świeciły jeszcze jasno nad samotnemi lodami Risztau; niżej nad ziemią wisiały mgły, a mętny zmrok bił od poblizkich skał. Zamigotał płomyczek ogniska, oświecił ich twarze, ogrzał ręce, a zolbrzymiałe ich cienie odrzucił na przyległe urwiska. Nim skończyli śniadanie, jasność dnia wypłynęła z mroku, przebiła chmury, srebrząc szronem pokryte gzymsy wiszarów. W blasku jej występowały purpurą i złotem zabarwione szczyty gór, potężniał, rozrastał się król ich lodowy — Risztau. Ale gdy wzeszło słońce, góry w pogodnym majestacie jego znowu zmalały, opadły; sam Risztau, pocięty zmarszczkami, skurczył się i spowszedniał.
Podróżni byli już wówczas bardzo blizko lodowców. Szli, jak wczoraj, związani sznurem, mając pośrodku Helenę. U obuwia mieli ostre, żelazne podkowy, a gdy weszli na płaszczyznę śniegów, chylącą się ku przepaści, przewodnik co krok wybijał w śniegu ciężką kolbą karabina wgłębienie dla nóg. Musieli, ominąwszy przepaść, spuścić się po krętym lodowym grzbiecie, którego koniec tonął gdzieś w chmurach.
Na słońce i na te chmury przewodnik co chwila spoglądał z niepokojem. Przypuszczał nie bez obawy, że mogli noc jeszcze jedną spędzić w śniegach, tym razem bez ognia i ciepłego pokarmu. Około południa słońce zaczęło przypiekać, zwierzchni śnieg chrzęścił pod nogami, jak kasza. Przysiedli, by wypocząć i posilić się. Czas był prześliczny, powietrze ciche, ale pomimo to z twarzy Swatena znikła zuchowata wesołość, a widoczna troska i malujące się na niej skupienie oddziaływały na nich przygnębiająco.
Straszne było to zsuwanie się na dół ku niewiadomym, chmurami pokrytym otchłaniom. Jeśli z niebezpieczeństwa i grozy swego położenia nie zupełnie zdawali sobie sprawę, to tylko dla tego, że cała ich uwaga pochłonięta była przez trudności, które zwalczać musieli; większą część drogi przebyli, zsuwając się w postawie napół leżącej. Kiedy dosięgli linji chmur, Swanet zwrócił ku nim twarz zasępioną i machnął ręką:
— Nazad!... Budie... propał!
Ale ofiar zbyt już dużo ponieśli i za daleko zaszli, by się cofać; nawet Jurek nie chciał o tym słyszeć. Czas jakiś posuwali się jeszcze po wązkiej, błyszczącej żyle oświetlonego grzbietu. Z obu stron w czeluściach jego wrzały białe, słońcem przestrzelone chmury, a wichry ukryte w głębiach rzucały mglistą pianę pod nogi. Nakoniec zanurzyli się w zimnym, wilgotnym puchu. Wiatry nie wyły tam jeszcze, ale każda cząsteczka powietrza, każda gwiazdka rozpylonego śniegu dygotała już febrycznie. Przewodnik schylił się i szybko kindżałem zaczął kopać w śniegu jamę.
W tej jamie, nakryci burkami, spędzili noc straszną. Wichry biły się nad niemi, deptały po nich; zdawało się, że zerwą szczyt, w którym tkwili, i rzucą go w przepaść. Szczęściem, że śnieg ich zasypał, że mieli co jeść, więc było im ciepło.
Nad ranem, gdy zawierucha ustała, a oni wyszli z pod śniegu, spostrzegli, że byli już na samym brzegu lodowca: przez rzadkie mgły widać było ciemną w głębi dolinę. Zaczęli spuszczać się, nie czekając wschodu słońca. A gdy wzeszło i lekki wietrzyk ostatecznie rozpędził chmury, zobaczyli przed sobą szmaragdowe skrawki zatopionych łąk i nieprzejrzane szeregi prostopadłych, szarych skał, przeglądających się w długim jak rzeka i jak niebo błękitnym jeziorze.
— Za późno!
Helena, łkając, upadła na kamienie.





XII.

Od owej strasznej chwili, gdy trzęsienie ziemi zbudziło Selima i Wichlickiego, a nagła powódź zmusiła ich uciekać na skały, nieszczęściom nie było końca. W pierwszym momencie rozbiegli się, uchodząc naoślep przed wodą, która z rykiem pędziła za niemi, nieledwie chwytając ich za nogi. Lecz, gdy znaleźli się już dość wysoko, z pierwszego strachu ochłonęli, a po złagodniałym szumie i bełkotaniu wody poznali, że przybór zostawili daleko poza sobą, zaczęli się nawoływać. Pierwszy odezwał się Wichlicki. Czerkies mu odpowiedział, ale, choć był niedaleko, oznajmił, że nie śmie się ruszyć, gdyż nic nie widzi; radził więc zaczekać do rana. Czekali, otoczeni grubemi ciemnościami, a głuche grzmoty, drżenie gór i szamotanie się wody ostrzegało ich, że to jeszcze nie koniec przygody. Całą jej doniosłość zrozumieli wtedy dopiero, gdy światłość dnia rozjaśniła tuż pod ich stopami rozlaną ogromną taflę szarego, brudnego jeziora. Na pozór powierzchnia jego wydawała się spokojną, ale uważne oko mogło dostrzec nieustające drganie, wywoływane jakimś potężnym cząstkowym ruchem, nieprzerwanym dopływem wody, pochłaniającym coraz to nowe obrzeża piasku, kamieni i łąk. Woda podnosiła się coraz wyżej, trzeba więc było uciekać co prędzej z tych wąwozów o prostopadłych ścianach. Selim proponował udać się w górę, nie w dół rzeki, gdzie było wyjście; ale Wichlicki nie zgadzał się na to, gdyż pamiętał dobrze, że tam urwiska były liczniejsze i bardziej strome.
— W dole zasypią nas kamienie! Tam wody dużo, wyjścia nigdzie niema... Trzeba iść na Risztau! — upierał się góral.
Wichlicki po krótkim wahaniu ustąpił.
Przed odejściem przeszukali brzegi w nadziei, że woda wyrzuciła choć cokolwiek z porwanych im rzeczy. Napróżno: przepadł muł, cenne zbiory, zapasy żywności, odzież, broń — wszystko znikło bez śladu. Został tylko karabin, woreczek z nabojami i kindżał, które zdążył schwycić Selim, tudzież zawiniątko niepotrzebnych rupieci, uratowane w zamieszaniu przez Wichlickiego. W zawiniątku znajdowało się: mydło, szczoteczka do zębów, igły, nici, nożyczki i inne drobiazgi, ale na szczęście — było i pudełko zapałek.
Poszli krawędzią niezalanych upłazów. Na jednej z łąk natknęli się na stado „żeranów“, z których Selim dwa zastrzelił. Tego dnia nie poszli dalej; całą noc palili ogień, krajali mięso w drobne paski, suszyli je i wędzili. Ustał huk walących się skał i trzęsienie ziemi. Powódź jednak wzrastała. Nad ranem woda podeszła pod samo ich obozowisko. W dalszej podróży coraz częściej zastępowały im drogę strome cyple i ostre poszczerbione grzebienie, na które wedrzeć się było niepodobieństwem. Woda już je była podmyła, musieli więc brnąć w niej, a miejscami nawet płynąć. Groza położenia szybko wzrastała. Próbowali więc wdzierać się na szczyty, narażając na trudności, które przed godziną wydawały im się nie do zwalczenia. Gdy już ręce i nogi nie miały za co chwycić, wracali nieraz ze znacznych nawet wysokości.
Tymczasem w dole z przerażającą szybkością znikały gzymsy, dające przejście. Wkrótce drogę przecięła im zwarta kolumnada skał, prosto wystających z wody. Szaleństwem byłoby myśleć o przebyciu wpław takiego korytarza z bronią, z żywnością, przez wodę bardzo zimną; tymbardziej, że dalej w górze było prawdopodobnie więcej takich pułapek. Wichlicki nie chciał iść, Selim nie upierał się już przy swoim, tylko żałośnie na szczyty spoglądał.
Wrócili więc; ale powódź już przecięła im odwrót; przywiązawszy żywność i rzeczy na głowach, brnęli mieliznami, drżący i skostniali od zimna, aż stanęli na przeciwnym brzegu.
Ale i tu rachuby ich zawiodły: położenie nie polepszyło się bynajmniej. Zrozpaczeni, wybrawszy najbardziej pociętą i najwięcej nierówności mającą opokę, zaczęli po niej, niby po gzymsach ogromnego tumu, piąć się w górę, wsadzając palce w szczeliny. Ciężko dysząc, przylgnąwszy piersią do skały, z rozkrzyżowanemi rękoma, posuwali się zwolna, jak drobne robaczki po niebotycznym urwisku, lękając się spojrzeć w dół, gdzie błyszczało pod niemi stalowe zwierciadło jeziora. Byli już na połowie wiszaru, gdy Wichlicki, który uważał sobie za obowiązek iść pierwszy, zerwał się i spadł z kamieniem w ręku. Selim widział, jak leciał; słyszał, jak plusnęła woda, ale nie mógł się obejrzeć; natychmiast jednak zaczął się cofać ostrożnie, co mu za brało więcej czasu, niż wejście na górę. Znalazł Wichlickiego siedzącego już na brzegu; był blady i w mokrych rzeczach szukał pudełka z zapałkami.
— Nie zamokło — rzekł, uśmiechając się z trudnością.
Selim spostrzegł, że lewa jego ręka zakrwawiona wisiała bezwładnie.
— Bóg jest wielki! — szepnął, powiesił karabin na złomie i usiadł koło pana.
Młodzieńca ocaliła głęboka woda; rękę tylko stłukł sobie mocno: opatrzyli ją, przewiązali i przenieśli obozowisko na najwyższy punkt stoku, gdzie skały schodziły się pod kątem. Selim w miejscu zacisznym, nakrytym występem urwiska, zatknął w szparę kindżał, na nim powiesił naboje i karabin, poczym, uporządkowawszy trochę i oczyściwszy miejsce, poszedł szukać drew na ogień, rwać trawy i wici na pościel. Wichlicki tymczasem robił znaki na skale w celu zmierzenia szybkości przyboru. Obaj załatwili się prędko.
Zbocze było prawie nagie, więc zbieranie mchu i zieleni nie zajęło dużo czasu; z drzewem trudniejsza była sprawa: trzeba było wyławiać je z wody, czatując na fale, które je przynosiły do brzegu.
Siedzieli w milczeniu u słabo tlejącego ogniska, zapatrzeni w wodę pozornie nieruchomą, na której powierzchnię kiedyniekiedy tylko w różnych miejscach wypływały bąble, a źdźbła trawy, patyki i piana od wydętego środka leniwo dążyły ku brzegom. Rozsiany blask słońca, zakrytego przez urwiska, słabo odbijał się w toni mętnej i zapylonej.
— Pół stopy... dwie i pół stopy na dobę. Mamy zapasu na pięć dni... — rzekł Wichlicki, uważnie obejrzawszy znaki. — Co myślisz, Selimie, jak prędko z aułu mogli dać znać o wypadku?
— Myślę, panie, że nie śpieszyli się bardzo...
Wichlicki odwrócił głowę i znowu umilkli na długo.
Pociemniały szare skały, ściemniło się niebo nad niemi, zorza purpurową światłością zalała wąwóz i krwawo zabarwiła jezioro. Muzułmanin zdjął beszmet, starannie rozpostarł go na brzegu, poczym, rozzuwszy się, stanął na nim i zaczął modlić się, z twarzą zwróconą ku wschodowi. Klękał, szeptał, bił czołem, wstawał i miedzianą twarz z niemą prośbą wznosił do góry. Wichlicki rzucił się na stos mchu i patrzał na blado migocące nad skałami gwiazdy.
Z zachodem słońca blizkość lodowca silniej czuć się dała; powiał chłód przejmujący, a nad powierzchnią wody zaczęły snuć się siwe opary, zaczęły one wykwitać ze szczelin skalnych, drobnemi obłoczkami staczać się ze szczytów. Wkrótce cały spód wąwozu zatonął w mlecznej ich białości; tylko niebo nad niemi pozostało szafirowe, iskrzące się i czyste.
Wichlicki siadł bliżej ognia, obok Selima.
— Czy ty masz tam kogo w górach, Selimie? — zapytał Czerkiesa.
— Nie mam nikogo, panie. Bracia moi zginęli na wojnie. Ród mój wyszedł do Turcji. Sam zostałem jak wilk i nikt się o mnie troszczyć nie będzie... Prędzej o tobie wspomną twoi rodacy z podgórza.
Twarz Wichlickiego gorącym pokryła się rumieńcem.
— Nie zrozumiałeś mię, Selimie. Pytam o innych, o tych, co pomóc nie mogą, a będą płakali po tobie!
— O tak! Mam żonę i kilkoro dzieci.
— Wiesz co, Selimie, ty mię tu zostaw! Przeszkadzam ci, jestem niezręczny... chowałem się w miastach... Sam wydostaniesz się może... Wtedy pójdziesz...
— Nie kończ, panie! Nie godzi się słuchać!... Czerkies nie porzuci towarzysza... Byłeś mi w drodze nie panem, lecz przyjacielem... Zresztą wydostać się stąd niepodobna... Bóg widać chce, abyśmy tu obaj zginęli.
— Poco mówić o zgonie?... Jeszcze czas... mamy broń, żywność, ogień... Jeszcze wody może zacząć ubywać... Myślałem, że zamiast siedzieć bezczynnie, będziesz wolał... A dla mnie wszystko jedno... nawet wolałbym umrzeć sam... Możeby ci się udało ludzi sprowadzić.
— Sześć dni czasu trwałaby droga... Nie mam jedzenia, odzieży... Trzebaby było iść przez lody... Sam powiedziałeś, że przybór wody zostawia nam tylko pięć dni czasu... Zresztą wyjścia stąd niema... Sam próbowałeś... Niech się stanie, jak Bóg postanowił...Ty, panie, trzęsiesz głową... Ty, widziałem, nie modlisz się nigdy... Wasz Bóg to przecie także Bóg!...
— Wierzę tylko w ludzi, Selimie. Tak się stało...
Zamilkli.
— Ludzie daleko, nie usłyszą, Bóg pokazał potęgę swoją!... — posępnie mruknął muzułmanin. — Nikt się zresztą nie odważy... chyba Jurek...
— Jurek nie przyjdzie — rzekł cicho Wichlicki.
— Widzisz! Więc poddać się trzeba woli Boga... Gdyby choć pochowali nas!... Wszak twoi możni naczelnicy szukać cię będą?...
Wichlicki nie odpowiedział. Nic go to nie obchodziło, co się stanie potym, gdy ich woda zaleje. Wątpił, czy „naczelnicy“ troszczyć się o niego będą... Pożałują może, pogadają i koniec... Ale nie uważał za właściwe mówić o tym Selimowi, a chcąc przerwać rozmowę, która na drażliwe zaczęła wchodzić tory, udał, że śpi. Nie zasnął jednak, a gdy po pewnym czasie poszedł obejrzeć stopień przyboru, zauważył, że Selim podniósł też głowę i powiódł za nim błyszczącemi oczyma.
Kiwnął mu głową i w milczeniu położył się na wilgotnym posłaniu.
Mglisty poranek rozwidnił wąwóz. Skały, woda — wszystko było tosamo, tylko brzegu mniej mieli przed sobą. Chmury, płynące nizko, czepiały się krawędzi urwisk, strzępy ich w kłębach staczały się aż na dół. Woda cicha, szara lizała kamienie drobnemi falami. Selim leżał nawznak, bez ruchu, a Wichlicki, z głową wspartą na ręku, biegł wzrokiem za drobnemi karbami wód, wpatrywał się w migotliwą łuskę potwora, bez wytchnienia pożerającego im z pod nóg ziemię. Chwilami wyobrażał sobie, jak te fale będą lizały i kołysały jego ciało i Selima, opiłe, martwe, zimne trupy, jak oni będą się stukali głowami o skały, i ogarniało go wówczas uczucie niepohamowanego wstrętu, dzikiej, przejmującej grozy... Nie rozpaczał, nie buntował się... wiedział, że musi umrzeć, a to musi jak stal płytka przecinało wszelkie rozumowanie, wszelkie żałości. Ciążyła mu jednak bezczynność, rojem obsiadały myśli, boleśniejsze niż śmierć... Wolałby ginąć w walce, w szamotaniu się... Jeśli przekona się, że niema już nadziei, rzuci się i popłynie...
— Opowiedz co, Selimie!... Opowiedz, jak byłeś na wojnie... Skąd jesteś, gdzie mieszkasz? kto są twoi?... Wszak ja o tym nic nie wiem... nic mi nigdy nie mówiłeś...
— Nie pytałeś, panie! — odrzekł Czerkies, a Wichlickiego przykro dotknął ten łagodny wyrzut. — Jestem stary i stare to dzieje, mało komu znane; tobie jednak, panie, opowiem je przed śmiercią. Kiedyś siedział w miasteczku, zauważyłeś pewnie na południu duże góry, pokryte lodowemi szczytami. Stamtąd jestem. Nie w górze jednak wśród kamieni mieliśmy nasz auł, lecz w dole, wśród lasów, gdzie rosną słodkie kasztany, orzechy i wino dojrzewa... Mój ojciec był rycerzem, „uzdeniem“, miał dużo ziemi, a w górach stada baranów, krów i koni. Strzegli ich naprzemian starsi bracia... Czterech miał stary synów i trzy córki; ja byłem przedostatni. O wojnie słyszałem od urodzenia, ale była daleko; nie wierzyliśmy, żeby kiedy do nas przyszła. Aż tam, gdzie teraz jest miasteczko, pewnego razu zatrzymały się okręty; wysadzili żołnierzy, wytoczyli działa, poczęli sypać szańce. Oddziały krążyły po okolicy, zaczęła się wojna. Dwaj moi starsi bracia zasłynęli już wcześniej, jako „abrecy“. Pytano się o nich. Zabrano ojca. Ja z młodszym bratem pilnowaliśmy wtedy stad w górach. Ogarnęła nas rozpacz. Matka wykupiła starego: dała dużo pieniędzy. Córkę młodszą, śliczne dziecko, sprzedać musiała. Powieźli ją handlarze do Stambułu. Ojciec, jak tylko wrócił, zabrał nas, dobytek i ruszył w góry, na same szczyty. Mówił, że lepiej zginąć, niż być niewolnikiem. Było nam tam i zimno i ubogo. Niedługo zostawaliśmy na miejscu. Wybuchła powszechna święta wojna. Jeden z braci przyniósł nam wieści o niej. Stary wziął nas, konie co lepsze i poszedł. W sakli została matka z drugą siostrą. Stary był oczytany w pismie, świątobliwy i roztropny, więc go zrobiono „miurydem“, naczelnikiem. Często prowadził nas na bój, a zawsze szczęśliwie. Nakoniec zginął brat starszy, ja zostałem ranny. Cofnęliśmy się w góry, gdzie mieliśmy kryjówkę na cyplu skały. Można było tam dostać się tylko po wązkim, jak ostrze szabli, przesmyku. A że nikt o tym przejściu nie wiedział, zlatywaliśmy jak sępy stamtąd, przynosili bogatą zdobycz, przyprowadzali kobiety. Cośmy wsi spalili, krwi przeleli — nie przeliczyć! Służyliśmy, jak kto umiał, Allachowi; nie było pośród nas zaprzańców, a gdy się jeden znalazł, zginęliśmy wkrótce, bo niema nic gorszego nad zdradę! Wypędziliśmy łotra, który nie szanował obyczaju i skrzywdził towarzysza. Trzeba było go zabić... Popełniliśmy omyłkę!... On przyprowadził żołnierzy. Podczas mgły wdarli się do przesmyku do naszego gniazda, gdyż my, pewni bezpieczeństwa swego, nie stawialiśmy straży. Zeszli nas śpiących; szczęk oręża obudził niektórych. Rzucili się do broni. Żołnierze zaczęli mordować nas bagnetami i strzelać prosto w twarz. Mój stary walczył jak lew, chciał wyprzeć wrogów, zrzucić ich w przepaść — nie mógł. Napływali jak fala i zabili go nakoniec. Zaleli plac cały i posuwali się ku nam, a my staliśmy nad brzegiem przepaści. Mój brat, dziecko jeszcze, nie wytrwał, — gdy żołnierze podeszli blizko i strzelili, padł na kolana, broń rzucił i zaczął wołać: „Pardon, brat!“ Przebiłem go kindżałem. Czerkies nie zna „pardon“; żołnierz nie zna „brat“. Potym każdy z nas schwycił żołnierza i rzucił się z nim w przepaść. Górale umieją się z gór staczać, ale wielu z nas zginęło. Ja złamałem rękę. Potym długo błąkałem się w górach. Nie szukali mię, myśleli, że umarłem. Później poszedłem do Turcji. Byłem w Mekce i mam biały zawój „chadżi“. Służyłem w konnicy sułtana. Ale nie mogłem wytrzymać. Tęskniłem do słodkiego powietrza naszych gór. Wróciłem. Na miejscu, gdzie był nasz auł, wyrósł las. Ledwie znalazłem ślady jego w gąszczu. Wyschły zdroje, znikły pola, zarosły ścieżki, pozawalały się mosty; „sakle“, leżące w górach, pokrył powój... Po grobach ojców włóczyły się niedźwiedzie, ryły je dziki... Chciałem oddychać tutejszym powietrzem... Służyłem za „czapara“ w policji, aby się wysłużyć. Potym za uciułane pieniądze kupiłem kawałek gruntu, trochę bydła, koni; ożeniłem się, mam troje dzieci... Nie wystarczało nam na życie, bo grunt lichy, wiatry zimne, a w dolinach blizko morza niewolno... Zacząłem panów na polowania w góry prowadzać. Brali mię, gdyż umiem po rosyjsku... Dobrze płacili... Znają mię w górach i nikt nie powie, że Selim zły, nie dotrzymuje słowa, nie mówi prawdy... Selim nie boi się śmierci... Selim przywykł umierać... Ale Selim zgrzeszył, sprzedał duszę za ciepły powiew od morza, za kamienie rodzimych gór... Cała jego nadzieja w miłosierdziu Boskim... Będzie... jak On zechce... Gdyż On jest wielki, a wyroki jego są niezłomne... Czerkies umie umierać... Niech się mój pan o Selima nie troszczy...
Wichlicki chciał odpowiedzieć, ale surowe, prawie okrutne spojrzenie Selima powstrzymało go. Obawiał się, by podrażniony Czerkies objaśnienia jego nie wziął za przestrach. A wiedział, że nic bardziej poniżyć go nie mogło w oczach tego górala, który lubił go właśnie za jego zuchwałą odwagę. W milczeniu przeto patrzał w głąb wąwozu, który zupełnie zatkały ciężkie dżdżowe obłoki. Deszcz mżył już, echo przynosiło odgłosy potężnych grzmotów, odzywających się stronami. Wicher wpadał w skaliste korytarze i gwiżdżąc przelatywał je, wydymał rdzawe fale, kłębił chmury. Nakoniec lunęło, jak z wiadra. Ze zrębów skał spływać na nich poczęły potoki błota; musieli razem z ogniem schronić się od nich co prędzej. To im na chwilę kazało zapomnieć o żółtych, pianą pokrytych bałwanach, wybiegających ku nim z pod mgły.
Noc znowu była pogodna, gwiazdami iskrząca się; tumany na dół opadły. Gdy uspokoiły się rozkołysane wody, Wichlicki poszedł obejrzeć wysokość przyboru i nie mógł powstrzymać okrzyku przerażenia. Ten deszcz skrócił im życie o dzień cały! A gdy od pierwszej chwili nie dostawało im całej doby do czasu możliwego przybycia pomocy, teraz zabrakło już dwuch dni! Wrócił, usiadł i wmawiał w siebie, że wszystko stracone, że najlepiej nie myśleć, nie liczyć, lecz spokojnie czekać końca, jak Selim. Czyżby ten dziki człowiek był istotnie od niego mężniejszy?! Prawda, on w modlitwie mógł znaleźć ukojenie. Szczęśliwy! Wichlicki też miał w duszy jakieś urywki, jakieś wyrazy, ale z nich hymnu potężnego, jasnego, któryby mu duszę rozświetlił, ułożyć nie umiał. Tymczasem twarz Czerkiesa taką zdradzała chwilami ekstazę... A jednak i on nie spał! Drżał i zębami szczękał od chłodu i wewnętrznego wzburzenia, skulony w nędznym legowisku. Gdybyż choć trochę ciepła i jasności!
Burza nie pozwoliła im uzbierać drew, ogień przeto tlił się zaledwie, podtrzymywany mokrym mchem i liśćmi z pościeli. Wichlicki chciał koniecznie zasnąć: kurczył się, zbierał w sobie, skupiał ciepło i chwilami zapadał w odrętwienie, pełne widziadeł, z którego budził się jeszcze bardziej rozbity, chory, z utęsknieniem wyglądający słońca. Oblegały go roje myśli, które za dnia umiał tłumić. Widział to, „czego już nie ujrzy“. Widział Helenę spłakaną, rozżaloną, i matkę pogrążoną w boleści... Ręce ku nim wyciągał i wołał głosem wewnętrznym:
— Przebaczcie!
Serce mu pękało, całą istotą buntował się przeciw gwałtowi, zwolna spełniającemu się nad niemi... Helena młoda — myślał — pocieszy się! Nikt ją już więcej może nie spróbuje wyprowadzić w świat szerszy... zostanie tutaj... Wyjdzie za Szymona... ale nieraz jeszcze się uśmiechnie... Nie! byle nie za Szymona!... Niechby wyszła za Jurka!... Ale matka... matka!... Dla niej zgon jego wniwecz obróci dwadzieścia ośm lat pracy i troski... Miała jego jednego, a teraz zupełną będzie sierotą!...
Gdybyż choć zostawił co po sobie! Jaką wielką pracę, jaki ślad! Taka kobieta, jak jego matka, zniosłaby cios mężniej... Ale on nie zostawił nic, nic... prócz pensji, którą być może wyznaczy jej Towarzystwo... Dotychczas wznosił tylko fundament... W uniwersytecie żył odosobniony, zdobywał wiedzę... potym walczył o majątek, stanowisko... Choć go mieli za zimnego, oschłego praktyka, kochał jednak to, co inni kochali, tylko po swojemu... A choć milczał, nieraz burza w nim wrzała...
— Bo zaleliby mię, zaleli, jak teraz te fale zaleją — myślał z goryczą o ludziach. — Ba! gdyby był wiedział, że się wszystko tak rychło skończy, może... nie rozpychałby tak gwałtownie, nie deptał, wdzierając się wyżej... Wszak nie mógł inaczej... pracował dla siebie, dla chleba... Ale gdyby mu zostawili trochę więcej czasu, wypłaciłby się, oddał... Tak wszyscy przecie... Szczęśliwi ci, którzy, tocząc kruszynę, wierzą i upewniają drugich, że pchają góry przed sobą.
Ale natychmiast wyobraźnia jego ruchliwa i czuła przedstawiła mu zupełnie inny obraz... Widział całe morze drobnych drgnień pojedyńczej woli, składających się na potężne, majestatyczne ruchy dziejowej fali... Ci działają, których wysiłki zlewają się harmonijnie z ruchami wszystkich... ku słońcu. Cierpią, fala wyrzuca ich często, wiatr w pianę rozbija, ale — żyją!... On nie ciągnął nigdy w stronę przeciwną, ale nie żył... był bierny, istniał, jak kamień istnieje; więc nie będzie miał nieśmiertelności, nie będzie miał własnym piętnem naznaczonych czynów, a teraz nie ma spokoju; zostanie po nim tylko puste miejsce i żal u blizkich mu osób...
O tak: trzeba, aby każdy czyn, każdy ruch nasz zawierał jasną cząstkę ideału, inaczej... wszystko jest śmiercią, znikomością, martwotą... powtarzał sobie. Ale wszystkie te uwagi, rozmowy, rozmyślania w istocie ślizgały się po wierzchu jego świadomości. Wszystko mroziła, pozbawiała życia jakaś zimna, twarda bryła, w jaką stężała nagle jego dusza, jaką czuł wciąż wewnątrz siebie, gdzieś w okolicy serca. Marzenia posępne jak zmora nie słuchały żadnych dowodzeń. Dziwił się, że z takim trudem i przymusem wspomina Helenę, matkę, innych...
Zerwał się wietrzyk. Szmer fal, lekko uderzających o głazy ukryte we mgle i ciemnościach, wrócił go do rzeczywistości. Słuchał ich szeptu miarowego, kojącego i zwolna uspokajał się — cichła paląca rozpacz, burzliwe wrzenie. Czuł się wyczerpanym. Miejsce ich zajmowała smutku pełna pokora i dziwna, niewytłumaczona tkliwość. Przestał się oburzać, dręczyć, nie pragnął nawet; tylko w duchu chylił się do stóp społeczeństwa, które go wychowało i stworzyło, do stóp matki, Heli, pani Strasiewiczowej — wszystkich tych znanych i nieznanych mu istot, które mógł dotknąć, ból zadać, lub z których ofiar korzystał.
— Przebaczcie! — mówił szeptem. — Zawiodłem was... Znikam i unoszę z sobą wasze wysiłki... Znikam! Ach, jakbym pragnął żyć, jakbym żyć pragnął! Poznać wszystko i zużyć włożone we mnie siły. Jak chłop orałbym grunta... byłbym z temi... najniższemi... najbiedniejszemi... Nigdy fałsz, nawet słowo dwuznaczne nie skalałoby ust moich.
Czuł żal, że nie może, że nie będzie tym wymarzonym... Brud drobnych fałszów, zamilczeń, ustępstw, jakie w rozmaitych życia okolicznościach musiał był spełniać, palił go teraz, jak ślady haniebnego piętna. Leżał bez ruchu i jęczał w gorączce.
Naraz wydało mu się, że chęcią, całym jestestwem jest inny! Stały, czysty, niezłomny... oczyścił się, odmienił... ale za chwilę już go nie będzie... I wszystko leciało w ciemną przepaść rozpaczy wobec tego jednego wyrazu: śmierć. Przywaliła go góra, która na każdego czyha, którą każdy razem z sobą nosi, ale jej nie widzi! Czy nie lepiej rzucić się i skończyć odrazu?! Nie, stanowczo, on nie ma duszy ze stali! On nędzny i słaby, nie w stanie myśleć spokojnie o śmierci!
Wtym zdawało mu się, że z wyżyn górskich jakaś mglista postać niewieścia z płaczem chyli się ku niemu i wypowiada imię jego w długim szeregu zmarnowanych synów. I znowu ogarnęły go i żal i tkliwość. A co jeżeli go żałują i szukają, a on na dzień, na godzin kilka przed wyzwoleniem z własnej umrze ochoty? Nie, on będzie czekał do ostatniej chwili! Będzie wyciągał duszę jak nitkę do ostatniej możności. Niech stanie się, co się ma stać w naturalnym biegu! On nic nie skróci i nic nie ujmie z bólów mu przeznaczonych... Rozpacz tam tych byłaby stokroć większa, gdyby ujrzeli, że osłabł, że zwątpił. Będzie dźwigał swój krzyż!
Usnął uspokojony, ogrzany promieniami wschodzącego słońca.
Spokój nie opuścił go już więcej, choć, obudziwszy się, ujrzał wodę bardzo blizko: podmywała im nogi.
— Oho! — krzyknął. — Widzę, że trzeba będzie wznieść rusztowanie dla rzeczy.
I w tej chwili błysnęła mu myśl, że przez sztuczne wzniesienie będzie jeszcze można choć na dzień jeden odwlec chwilę ostatecznego końca. Wziął się przeto zaraz do dzieła, żałując, że mu to wcześniej do głowy nie przyszło.
Wydobywał z wody kamienie, pozostawiając jako podstawę jeszcze nie zalane. Pracował dzień cały, unurzał się, zamoczył, ale był wesół.
— Widzisz, Selimie, jaka wieża! — rzekł do Czerkiesa, który, chmurny, nie brał udziału w robocie. — Gdybyśmy wcześniej zaczęli, bylibyśmy mogli wybudować do samego szczytu.
Muzułmanin mruknął coś pod nosem, ale stał się także weselszym; sam usiadł wyżej i powiesił kindżał, patrony, karabin i resztę pozostałej im żywności.
Woda wciąż jednak przybierała i cieniuchną, jak lakier połyskującą warstewką pokryła dawne ich obozowisko. Noc przedrzemali, siedząc na stoku usypanego kopca, plecami oparci o skałę. Najbardziej brak ognia dawał im się we znaki, ale nie mieli drzewa i nie było miejsca na ognisko; drżeli więc od zimna i niewywczasu i głębokie przygnębienie opanowało ich znowu... Nie mówili do siebie... Selim szeptał wciąż, zapewne pacierze, a Wichlicki znowu starał się odpędzić czarne myśli, krążące nad nim jako stado sępów... Znikad nadziei, znikąd pociechy!... Rozwieje się, zniknie, jak mgła, jak atom wody, wysuszonej przez słońce!... Odpędzał pokusę samobójstwa. Liczył szczerby na przeciwległych skałach, wpatrywał się w cieniutkie żyłki wody, wypełniające wgłębienia dokoła skazanych na rychłe zalanie kamieni. Nie przeklinał, nie burzył się już, ale z coraz większą trudnością walczył z pragnieniem rzucenia się w głębinę i uspokojenia na zawsze. Coraz częściej zapadał w jakiś półsen, w którym nic nie czuł prócz bólu drżącego od zimna ciała... Oburzało go ogromnie to psie uczucie. Budził się przeto, głową wstrząsał.
— Chcę umrzeć, jak rycerz! — powtarzał.
Obojętnie, prawie pogardliwie spoglądał na wiszary, na szarą, gładką wodę, na błękitne, dalekie niebo, przesycone słońcem. Chmurniał tylko, gdy wzrok jego padał na ciemną, pokornie zgarbioną postać Selima.
— Zaco ten umiera? Sprowadziłem go tu za liche pieniądze... A jednak nie skarży się!... Selimie, siądź wyżej, tu ci będzie lepiej!
Czerkies podniósł opuszczone powieki i objął go długim spojrzeniem.
— Giaurze — rzekł hardo — Selim siedzi, gdzie chce.
— Nie chciałem cię obrazić, Selimie! — odparł spokojnie, choć zawrzał gniewem.
I znowu godziny upływały w milczeniu. Słychać tylko było szmer drobnej fali, pluskającej się pod niemi.
Noc była straszna. Mżył deszcz; nie widzieli nic, słyszeli tylko coraz bliższy szmer wstrętnego, zimnego potworu, czuli, jak obejmował im nogi i zwolna wchłaniał, cal za calem. Zalał ich już po kolana, cierpieli niewymownie, a nie mieli ani siły, ani ochoty się ruszyć. Nareszcie, gdy mrok rzednieć zaczął, a deszcz ustał, Wichlicki otrząsnął się z letargu i wdrapał wyżej, gdzie suchego miejsca nie więcej nad piędź ziemi zostało. Tu stanął i, dygocząc od zimna, patrzał na bezmiar wody, błękitniejącej w brzasku. Wyjął z woreczka kilka kawałków cuchnącego mięsa i zaczął je pożerać. To go trochę rozgrzało i wróciło mu przytomność.
— Selimie! — odezwał się. — Chodź, nie bądź uparty. Tu jest miejsce dla nas obu. Chodź, bracie! — rzekł łagodnie.
Czerkies nie ruszył się, nie podniósł spuszczonej głowy. Jak wilk kłapał zębami, plecy mu się trzęsły, każdy włosek drżał w brodzie. Wichlicki chwycił go pod ramiona i wciągnął wyżej pod skałę; w tej chwili kamienie, podmyte z tej strony, osunęły się a on sam wpadł po pas w wodę. Oblało go zimno straszne, przejmujące, płomienne prawie; by uciec przed nim natychmiast, oparł się o głazy, chciał wyskoczyć. Ale kamienie znowu się pod nim osunęły. W tej chwili wzrok jego padł na zsiniałą, cierpieniem zeszpeconą, zezwierzęconą twarz Selima z obłąkanemi od strachu oczyma, i widok ten wrócił mu spokój i wolę. Zamknął oczy, zaciął usta, plecami oparł się o skałę — i czekał. Członki tężały mu, ból łupał w kościach, trząsł nim, jak wichura trawką, i drżenia okropne uchodzącego życia przedostawały się do głowy, do mózgu, do rdzenia istoty. Nakoniec wszystko zdrętwiało, tylko serce tłukło się jeszcze w strasznych, niepohamowanych uderzeniach, za każdą nową falą wody, zalewającą mu piersi. Znowu opadły go marzenia. Widział Helę, matkę, góry i kraj ciepły... Chciał coś mówić, ale nie mógł, więc rzucał się w przepaść i unosił z sobą zamiast nieprzyjaciół... kamienie! Potym ogarniały go ciemności, zapomniał o wszystkim... Otworzywszy oczy, dziwił się znowu, skąd się bierze ta niezmierzona błyszcząca jasność tak blizko niego... Czuł, że skamieniał, że coś potężnego więziło mu ręce i nogi. A jednocześnie widział, że Selim oszalał: wyraźnie słyszał, jak krzyczał: „Giaurze, nie umieraj!... Ludzie!.. Czy słyszysz?... strzelają!“ Sam Czerkies schwycił za broń i wystrzelił, potym zaczął trąbić w lufę karabina, a ten chrapliwy hymn, niby tryumf śmierci, roznosiły echa po dolinie, po wodzie, po świecie całym...
Jego, Wichlickiego, nic już nie obchodziło; czuł, że umiera. Nie widział ludzkich postaci, które istotnie zjawiły się na skałach; nie widział, jak biegały rozpaczliwie wzdłuż szczytów, aż uspokoiły się; jedna z nich zniknęła, inne zeszły po zrębach, jak można było najniżej, i zrzuciły sznur. Po chwili długiego, jak wieczność, oczekiwania z za węgła wynurzyła się mała, z próchniaków naprędce sklecona tratwa, a na niej do połowy zanurzony w wodzie płynął Jurek.
Selim poznał go, śmiał się, wykrzykiwał jego imię i szeptał coś do ucha Stanisławowi, którego głowę trzymał na kolanach, aby ją uchronić od zalania.
Ciało młodzieńca już wspłynęło.
— Żyje?! — hukał Jurek.
— Żyje!... — szeptał Selim — ale się śpieszcie, gdyż mdleją mi ręce!... śpieszcie się!...

Swiack, 16 października 1897 r.




PUSTELNIA W GÓRACH


W lichej górskiej wioszczynie, przed karczmą, stał wóz zaprzężony w rosłego karego konia. Na wozie siedział bokiem ze zwieszonemi nogami młody, barczysty mężczyzna, ubrany w szarą bluzę i czarny pilśniowy kapelusz. Przez ramię miał jedną dubeltówkę, na kolanach drugą — u pasa nóż myśliwski. Na koźle, z niezmierną powagą, mieścił się tłusty, gruby wyrostek w niebieskiej koszuli i białym, góralskim kołpaku. Obaj niecierpliwie spoglądali na drzwi szynkowni, przed którą snuł się różnobarwny tłum świąteczny. Czuć było pewne rozhukane rozleniwienie wśród tego zbiegowiska. Część próżniaczego dnia już ubiegła, już zużyto pierwsze zapasy wesołości. Nazajutrz znów miało być święto, więc błądzili wzrokiem, czekając nowych wrażeń, nadstawiali ucha, by coś nowego posłyszeć, kłócili się lub rozmawiali z niechcenia. Po zalanych słońcem ulicach wałęsały się psy, zwierzęta domowe, dzieci i kury, a wszędzie kładły się jaskrawe plamy słoneczne i granatowe cienie gorące. Pod rozłożystym orzechem gromadka starszych gospodarzy próbowała zawiązać gawędkę. Pod ciemnym płotem z plecionej wikliny, na stosach świeżych bali, usiadły rzędem kobiety w strojach barwnych. Czerwone, żółte, niebieskie, zielone płaty ich spódnic, czarne oraz malinowe staniki, śnieżyste rękawy i kryzy koszul, wzorzyste chusty, oczy błyszczące, koralowe usta, rumiane, ogorzałe twarze, złagodzone sinawym cieniem brunatnej plecionki płotu, tworzyły nad ziemią kwiecistą smugę, od której ślicznie odbijały zwieszone nad ich głowami z ogrodów pęki kwiatów jesiennych, już bladych i przywiędłych od chłodów. Rozmawiano tu mało, gdyż wszyscy zajęci byli gryzieniem nasion słonecznikowych, których zapasy kobiety chowały na piersiach za koszulami. Postrojeni chłopcy stali obok i korzystali, ile się dało, z prawa wydobywania ziarnek z ich ukrycia. — A wszędzie unosił się w powietrzu rozpylony blask słońca, wszędzie kładła się jaskrawa, gorąca jego pozłota i biegły od domów, od drzew, od ogrodzeń cienie sine, długie i gorące. Podobne cienie, tylko bledsze i przejrzystsze, kładły w dali góry na zielonej dolinie. Do szynku zbliżał się niepewnym krokiem jakiś oberwaniec, ujrzał wóz i zatrzymał się.
— Z Pustelni?... Hę!... — zapytał, poprawiając czapkę, zsuniętą na tył głowy. — Praktykant?... Hę!...
— Ej, idź sobie, mówię ci! — upominał go surowo wyrostek.
— Może pójdę, a może i nie... Droga dla wszystkich otwarta!
Rozstawił bose nogi, ręce włożył w kieszenie. Kobiety patrzyły, zaciekawione widowiskiem, w szynku zrobiło się cicho, a dzieci, nawołując się, biegły ze wszech stron, co sił starczyło:
— Hej!... hej!... Chodźta prędko!... Błażek urzędnik... widzicie, z praktykantem rozmawia!... Czapkę zdjął!...
Istotnie pijak zdjął czapkę.
— Święci lu-dzie!... Oj!... wy! Przyszliście nas uczyć... Przyszliście orać, siać... Przyszliście ziemię własnemi rękami uprawiać... Chwalę... Chwalę... Porzuciliście wasze bogactwa, urzędy, salony... parle franse... Chcecie wszystko własną pracą zdobywać, jak chłopi, i żyć, jak nędzarze. Chwalę i nawet... w imieniu prawa rozkazuję... Ale wczoraj chodziłem do waszego starszego, prosiłem o butelkę wina... Czy mi dał? Nie! „Pijak jesteś!“ powiada... A przecie do was wyciągam rękę... praktykan-ty... Ko-me-djan-tyy...
Wyciągnął rękę i postąpił krok naprzód. Mężczyzna z wozu z przykrym uśmiechem patrzał na niego i ręki nie brał.
— Błażek, odczep się!... Idź precz!... — gniewnie krzyknął wyrostek i potrząsnął lejcami. — Hej! z drogi!... — wołał na kupiących się ludzi.
W tejże chwili wybiegł z szynku chłopak młody, przystojny, jak topola wysmukły, w kurtce austrjackiej z zielonym obszyciem i w tyrolskim kapeluszu. W ręku miał dużą paczkę sprawunków, zawiniętych w papier.
— Panie Kolusiu!... panie Kolusiu!... Praktykanty ubliżają... nie rozmawiają... — skarżył się Błażek, próbując biegnącego zatrzymać za rękaw. Koluś rzucił na wóz swoją paczkę, chwycił za broń i, nie wstrzymując wozu, w biegu na miejsce wskoczył.
— Jaki on zawsze dziwny! — rzekł mężczyzna, nazwany praktykantem, wskazując Błażka, w którego dzieci zaczęły rzucać kamykami i skorupami od jaj.
— A teraz szanownego pana spytamy też w imieniu prawa, dla czegoś nakupił takiej nędzy?
To mówiąc, podniósł do góry wiązkę kiełbasy, pokrytej białą pleśnią.
— Szynkarz upewniał, że... jeść można. Przysmażymy ją na patyczkach. A jeśli chcesz zaraz jeść, to mamy tu ser.
— Powiedziałeś: przysmażymy, ale pytanie, czy jest co smażyć?
Wyjął nóż z pochwy i rozciął kiełbasę.
— Pachnie niezgorzej! Można jeść, choćby zaraz. Gdzie chleb?
Zajadali z apetytem; a wóz tymczasem toczył się po gładko ubitej drodze w dolinie, wśród wysokich gór, do szczytów porosłych lasami.
— Dla czego, Olesiu, nie jesz? — zwrócił się do wyrostka Koluś.
— Nie jestem głodny. Mało macie, nie starczy wam, jeśli zanocujecie w górach. A na szczyt z pewnością nie dostaniecie się przed nocą.
— Niewiadomo: może i dostaniemy się... Poco źle wróżyć. Źle także zastanawiać się, co w przyszłości będzie komu potrzebne. Na, masz kiełbasę i jedz bez żartów. Wronego nie oszczędzaj, a resztę Bogu pozostaw. Na szczycie musimy być dzisiaj, inaczej... przepadły nasze kozy... A Koluś będzie płakał... abo nie? — spytał nagle, kładąc rękę na kolanie towarzysza.
— A jakże!... łatwo bo go popędzić... wałkonia! — sarkał woźnica, wymachując biczem. — Noo!... Niepotrzebnie kazał nam czekać Grzegórz; sam nie pojechał, a polowanie popsuł. Dawno bylibyśmy na miejscu.
— Istotnie, z winy Grzegorza straciliśmy dzisiejszą noc — przywtórzył mu Koluś.
— Gniewać się niema o co. Grzegórz chciał szczerze pójść z nami i został niechętnie, z poczucia obowiązku. On lepszy od nas... — dodał smutnie praktykant. — A jeśli nie zdążymy na wieczór, to będziemy tam rano — wielka rzecz! Patrzcie, widać szczyt!
Na zakręcie drogi w końcu wąwozu ukazała się grupa błękitnych gór. Ostre szczyty mieniły się w słońcu, jak korona, wysadzona turkusami. Sieć żyłek, szczelin, zagłębień, krawędzi tworzyła na ich stokach tak dziwnie przejrzystą plecionkę, że mogło się zdawać, iż to nie cień pada od skał, lecz lazurowe niebo prześwieca przez głazy. Z obu stron, niby słupy olbrzymich wrót, wznosiły się ciemne zbocza rozstrzelonego w tym miejscu bocznego łańcucha. Dołem biegło gęste, splątane pasmo lasów, łączące oba urwiska w podkowę. Żółta nić drogi spokojnie płynęła wdal i nikła wśród lasów.
Na zawrocie góry zemknęły się znowu, a z boku i z przodu spiętrzyły się jednostajnie zielone zbocza, u których stóp legły opustoszałe już plantacje tytuniu, drobniuchne pólka zoranej roli i znów niezmierzone przestrzenie lasów.
Przebyli wbród kilka potoków górskich i wydostali się na nowo budującą się szosę. Wóz potoczył się wartko po ubitej drodze, mijając szałasy i lepianki robotników, nieobecnych z powodu święta.
— Popędzaj, Olesiu, popędzaj! Hej, Wrony... a prędzej, leniuchu!...
Oleś bił batem leniucha, ale ten machał tylko ogonem, a kroku nie przyśpieszał. Już dobrze ciemno było, gdy stanęli u mostu nad spienionym potokiem. Nad głowicami gór wisiał jeszcze przejrzysty lazur nieba, słońce złociło niektóre szczyty, ale doliny i wąwozy wypełniały już cienie; zmrok brał lasy w swe posiadanie. U mostu rozstali się. Chłopiec z wozem pojechał szosą, a myśliwi, przekroczywszy potok, wązką drożyną skierowali się w boczną dolinę.
Noc zapadała szybko; w lesie, przez który wiodła drożyna, ciemno było, jak w piwnicy. Ljany i ciernie chwytały ich za odzież i biły po twarzy. W gęstwinie, za ich zbliżeniem, podnosił się ruch i gwar: budziły się zapewne do snu układające się płazy, ptaki i zwierzęta. Gdzieś w dali szumiał potok.
W przesmykach myśliwi szli szybko, przekonani, że zbłądzić nie pozwoli im gąszcz, ale na polankach, porosłych zwarto trawą wysoką, lub w łożysku strumienia, gdzie ślad nawet w dzień był ledwie widzialny, zwalniali kroku, szli i wracali nie raz po kilka razy, nim znaleźli właściwy tor.
— Dotychczas nie zbłądziliśmy — rzekł Koluś, który, jako najbardziej doświadczony góral, był przewodnikiem w tej wyprawie. — Oto kubik kamieni, o którym nam mówiono, a tu czerkieska mogiła.
Istotnie na boku czerniała gromada drzew ze strzelistą topolą pośrodku. Ścieżka szła dnem wąwozu, brzegiem ruczaju, przerzucając się wciąż przez jego kręte koryto. Brnęli przez wodę, skacząc po głazach, wystających nad nią. Śpieszyli się, ale noc wyprzedzała ich. Gdy wreszcie wstąpili na pochyłość górską i znaleźli się na małej łączce, już było tam tak ciemno, jak w lesie. Ścieżkę zgubili w plątaninie traw. Zmieszani, zatrzymali się przed gajem olbrzymiego łopucha.
— Księżyc! — rzekł spokojnie Koluś, wskazując na ledwie dostrzegalny cień ich postaci na ziemi.
— Prawda, tylko go jeszcze za mało — rzekł Paweł — więc poczekamy, a ty, Kolusiu, zapal papierosa.
Usiedli na głazie. Księżyc nie śpieszył się wejść ponad szczyty, ale zwolna robiło się coraz widniej. Blask jego, odbijając się od skał, przenikał powietrze. Na ogromnych liściach łopucha wkrótce zaiskrzyły się drobne kropelki rosy, a krawędź urwiska błysnęła i zapaliła się, jak nić srebra. Uciszone zachodem słońca lasy zadźwięczały łagodnie; ozwała się skalna sowa, zabeczały kozice.
— Słyszysz? kozy... — szepnął Koluś, chwytając za broń. — Wiesz co, Pawle, poszukamy ich. Zrzekniemy się na dziś szczytu!
— Nie... w żadnym razie! Co za polowanie po nocy w nieznanej miejscowości? Zresztą chciałbym koniecznie przed odjazdem pożegnać się... ze wszystkiemi.
Koluś wstał i ruszyli dalej. Wyminęli łysinę na stoku i znowu weszli do ciemnego lasu. Blask miesiąca tu nie przenikał, tylko niekiedy pstrzył dróżkę jasnemi cętkami, srebrzył liście i chropawą korę potężnych pni. A dokoła było ciemno, choć oko wykol. Postać Kolusia wciąż nikła i ukazywała się oczom Pawła.
— Poczekaj, gdzie jesteś?
— Tutaj!
I potrącali się nawzajem, nie widząc. Nareszcie ścieżka z głębi lasu wywiodła ich na krawędź przepaści, pełnej księżycowego światła. Strugami płynęło ono poprzez jakieś tajemnicze wyłomy w górach, biło gwałtownie w wapienną ścianę wąwozu, że błyszczała, jak gruda srebra. Zielona jej łuna wylewała się daleko na lasy poza brzegi przepaści. Ścieżka szła brzegiem tejże przepaści, więc mrok tu był mniej gęsty; mogli się widzieć. Z każdą chwilą niemal było jaśniej; w miarę, jak dróżka zbliżała się ku szczelinie, rzedła poręcz lasu, aż wkońcu zostały tylko pojedyńcze drzewa, zwieszone nad promienną głębią.
— Mój Boże, jakże to blizko! — nie mógł wstrzymać okrzyku Paweł.
— Nie patrz!... nie zaglądaj!... śpiesz się!... Takie miejsca szybko przechodzić trzeba.
Szli więc szybko, stąpali naoślep, gdyż zmrok zawsze jeszcze zasłaniał tor drogi. A przecież dość było pośliznąć się, jeden fałszywy krok uczynić!... Paweł czuł, że miał nerwy, jak struny, napięte. Nie patrzył w przepaść, lecz ciągle ją widział jasną, spokojną, tajemniczą, przemawiającą głosem potoku, ryczącego na jej dnie. Nogi mimowoli uciekały mu w przeciwną stronę, gdzie cierniem porosłe złomy nie mniejszym groziły niebezpieczeństwem. Więc zawracał, ale z takim uczuciem, jakby stąpał po kołyszącej się wstędze. Kilkakrotnie tam, gdzie chciał nogę postawić, błysnęło z pod krzaków zdradzieckie światełko. Omal nie krzyknął, lecz wstyd mu było Kolusia, który szedł naprzód zawsze wesoły i rzeźki.
— Zaraz koniec. Przeszliśmy zręcznie... Mówili, że takich przesmyków będzie kilka — rzekł tenże zachęcająco.
Okrążyli przepaść, za ścieżką wkroczyli znowu w głąb lasu i wydostali się na krawędź tej skały, która im przyświecała wśród drogi.
— A teraz — spytał Paweł — gdzież ścieżka?
— Nie widzisz?... Oto ona! — zaśmiał się Koluś i wskazał bladą smugę, wijącą się wzdłuż błyszczącej ściany wąwozu.
— Jasno! Mamy szczęście!...
— „O północy cichej nocy“ — zanucił półgłosem Paweł. Nagle znikło wszelkie uczucie strachu. Nucąc wesoło, spuszczał się w dół, naśladując ruchy Kolusia, który, obuty w miękkie kaukaskie obuwie, zręcznie stąpał i skakał po nierównościach drogi. Paweł, świeży gość w górach, robił to niezgrabnie: kamienie i ziemia często osypywały się z pod jego stóp i leciały w przepaść. On jednak nie czuł trwogi. Niezwykłość przechadzki, czar cudownej nocy upajały go coraz bardziej.
Nareszcie stanęli w wąwozie nad potokiem. Przeszli go, skacząc po kamieniach, i zatrzymali się, nie wiedząc, gdzie droga. Przed niemi sterczała ogromna garbata góra, pokryta cieniem, a u jej stóp bielało wapienne rozsypisko. Z boku za skałami huczał wodospad. Paweł przestał śpiewać.
— Zdaje się, że to tędy — rzekł Koluś niepewnym głosem i ruszył na górę.
— Jest! — dodał po chwili radośnie.
Istotnie trafili na dróżkę. Nogi ich nabrały takiej wrażliwości, że przez obuwie poznawali charakter miejsc, po których stąpali. Szli drogą, czuli to dobrze, lecz czy to była droga ludzka, czy kozia, Bóg jeden tylko wiedział. Niteczką przerywaną, ledwie zauważyć się dającą, wiła się wśród skalnych rumowisk, porosłych cierniem i nędzną trawą, a przywiodła ich do jakichś płyt poszczerbionych, ułożonych w naturalne stopnie.
— Czekaj!
Koluś przykucnął i zapalił zapałkę. Z ciemności wypłynęły omszone głazy i kępy pożółkłych traw. Zapalił więc jeszcze jedną zapałkę.
— Ot, dróżka!... Zanadto zboczyliśmy na prawo.
Więc zawrócili i, czepiając się rękami za wystające krawędzie głazów — pełzli ku górze.
— Nigdy nie uwierzę, żeby tędy szła droga i w dodatku konna — mruknął Paweł.
— Ach, nie wiesz, jakie boskie oni mają wierzchowce!... Tu jest pewnie to trudne, ale niedługie przejście, o którym nam mówili, a zaraz dalej las... a w lesie już, jak w domu.
Ale lasu nie było widać, a przeciwnie skalne złomy nad niemi zdawały się występować bez końca.
— Obchodzimy zapewne garb góry... skalistą łysinę... Stój... Ani kroku!... — krzyknął nagle Koluś i w bok skoczył. U stóp jego poruszył się ogromny głaz i stoczył się w dół, pozostawiając głębokie wyrwisko. Ogłuszający łoskot jego upadku, plusk wody i szmer kamieni, lecących za nim, tysiącznym echem rozległ się wśród gór.
— Cóżeś mówił, że tędy droga?
— Upewniam cię, że była... Czułem ją pod ręką... Może tutaj trzeba się spuścić.
— Chyba masz bzika.
Paweł położył się na ziemi i ostrożnie przysunął się nad sam brzeg urwiska. Wisieli nad przepaścią na strasznej wysokości. Skała, podmyta przez wodę, chyliła się i osypywała w potok, szalejący wśród jej rumowisk. Światło miesięczne, przekradając się przez niewidome otwory, kładło na wodę i na głazy dziwaczne plamy.
— Nie... Trzeba być szaleńcem, żeby się włóczyć w nocy po takich wertepach!
— Będziemy szukali na prawo.
— Tam ściana prostopadła. Ki djabeł wiódłby drogę wbrew zdrowemu rozsądkowi! Śmiem przypuszczać, że i górale są ludzie! Zejdźmy na dół, a drogę znajdziemy w łożysku strumienia.
Koluś milczał nieprzekonany, lecz nie chciał gniewać rozdrażnionego Pawła.
Zeszli więc i puścili się brzegiem wody wśród wysokich skał. Wąwóz stał się wkrótce tak wązki, iż potok wypełniał go prawie zupełnie. Łoskot wodospadu stawał się coraz wyraźniejszy. Kiedy zniknęły pod wodą ostatnie krawędzie brzegów, Koluś i Paweł musieli iść dalej, skacząc po fosforycznych blaskach zbałwanionych fal, po głazach omszałych, ślizkich i drżących. Droga była nie do przebycia, szczególnie na wiosnę. I tym razem musieli się wrócić.
— Nie trzeba daleko odchodzić od miejsca, gdzie zgubiliśmy drogę... Przenocujemy, a o świcie albo pójdziemy dalej, albo wrócimy. — radził Koluś.
— Pst!... Słyszałeś?... — rzekł Paweł, chwytając mówiącego za rękę.
Utkwił oczy w stromy stok, porosły krzewami, po którym ktoś ostrożnie ku nim się skradał. Gałązki trzeszczały pod jego nogami, kamyki, strącone z pochyłości, leciały na dno wąwozu.
— Niedźwiedź!... — szepnął Paweł. — Ja strzelę pierwszy.
Postąpił krok naprzód i odwiódł kurek. Chociaż robił to, jak mógł, najostrożniej, suchy trzask stali przeniknął szum potoku. Zwierz, który już był na brzegu zarośli, zatrzymał się, a w chwilę potym słychać było, jak cichutko umykał z powrotem na górę.
— Uciekł!... Dla czegoś na szmer nie strzelił? — wymawiał z goryczą Koluś.
— Za krótko jestem tutaj, aby stać się szaleńcem! A przytym... nie chciałbym zabić człowieka lub krowy...
— Człowieka tutaj!...
Mieli wielką ochotę pokłócić się.
— Pluń! pluń! pluń! a będzie ci lepiej... — zaśpiewał wreszcie Paweł i położył rękę na ramieniu towarzysza.
— Jutro się poprawimy. Kozice przegapiliśmy, to prawda, ale uprosimy Piotra, żeby nas poprowadził na niedźwiedzia. Pamiętam, mówił mi, że gdzieś tam blizko jest ich cała rodzina w jaskini.
Niedaleko miejsca spotkania z niedźwiedziem znajdowała się góra, na której zgubili drogę, więc tu postanowili zanocować. Pod urwiskiem znajdowało się zagłębienie, wysłane warstwą miękkiego piasku i drobnych kamyków, gdzie można było położyć się, nie narażając swych boków. Krzaki łoziny otaczały naturalnym płotem to miejsce, z urwiska żywym dachem spuszczały się nad niemi krzewiny. Nazbierawszy gałęzi i chróstu, rozniecili ogień, a dla rozweselenia chcieli ułożyć duży stos, więc, zostawiwszy dubeltówki, wybrali się na poszukiwanie drew. Koluś wdarł się na górę i wkrótce stamtąd rozległo się jego wesołe wołanie.
— Pawle, chodź tutaj! Znalazłem nieprzebrane kopalnie.
I rzucił z trzaskiem na dół ogromną kłodę drzewa.
— A widzisz, mówiłem ci, że las stąd niedaleko... — rzekł Koluś.
— A jakże... jest, tylko gdzie?... — bronił się Paweł.
Wspólnemi siłami zaczęli zrzucać na dół pnie i wykroty, które, tocząc się, łamały po drodze krzewy i porywały z sobą kamienie, i takim łoskotem napełniały powietrze, że głuszyły ryk wodospadu. Kiedy buchnął płomień wielkiego stosu, cały wąwóz w czarodziejskiej wystąpił postaci. Wśród szczerbatych zrębów zatańczyły purpurowe blaski, wznosząc się aż do samych wierzchołków, gdzie nad krawędzią zwieszały się drzewa i krzewy, zdrobniałe do rozmiarów trawy wskutek odległości, i na tle ciemnego nieba, usianego gwiazdami, to pojawiały się, to znikały, jak mary. Myśliwi zadumani siedzieli u ognia, a sylwetki ich niepewne, blade na tle czerwonego ogniska, odbijały się w ciemnej wodzie szybko mknącego potoku.
— Jak w operze — odezwał się Paweł.
— Lepiej, niż w operze.
— „Kwiaty, powiedzcie jej, że kocham ją...“ — próbował zanucić Koluś, lecz urwał i spojrzał nieśmiało na towarzysza.
— Nasz niedźwiedź zażywa strachu — roześmiał się Paweł po chwili, gdy kamienie od żaru ogniska z hukiem pękać zaczęły.
— Ucieka pewnie, stuliwszy uszy, a jeśli dożyje, to przyjdzie tu za dni parę. Będzie parskał na popiół i skakał z przestrachu wśród jego tumanów.
— Czy widziałeś kiedy?... Jakiś ty, Pawle, szczęśliwy, jak ty wiele widziałeś!...
— Szczęśliwy?... Niebardzo... A ty?
— Ja?... Siedzę w tej kolonji, przecież tu urodziłem się... muszę wciąż pracować... kruszyny świata nie widziałem... Skądże mam być szczęśliwy...
— Boś kędzierzawy! — w zamyśleniu powiedział Paweł.
Koluś rozśmiał się.
— Kędzierzawy?... Ach, rozumiem!... Wszak to dziś powiedziała mi mama... A ty wszystko pamiętasz!... Wiesz co! na przyszłą jesień po robotach w polu pójdziemy w góry. Na trzy tygodnie, na miesiąc puścimy się... Kociołek, proch, śrut, pled przez ramię i marsz!... Boskie są w górach kąty! głuche, dzikie!...
— Za rok, kto wie, gdzie będę!...
Zamyślił się i nie odpowiadał więcej na pytania towarzysza.
— Nie smuć się! — rzekł wreszcie tenże. — Pamiętaj, że, jeśli ci „tam“ będzie niedobrze, my zawsze przyjmiemy cię z otwartemi rękami. Starzy niech co chcą mówią, ale my młodzi kochamy cię wszyscy.
Paweł położył dłoń swoją na jego dłoni i w milczeniu uścisnął ją z lekka.
Zjedli chleba ze słoniną na wieczerzę, zapili wodą z potoku i, zawinąwszy się w pled, legli na podścioła ze świeżych gałązek.
Jeszcze gwiazdy świeciły się na niebie, gdy Paweł zerwał się i usiadł. Ogień zgasł, pled zwilgotniał, od skał wiało chłodem. Duże krople rosy ściekały z listków zwieszającej się nad niemi wikliny.
Świtanie i mgła wypełniły wąwóz mleczną jasnością bez cieni.
— Hej! Wstawaj, chłopcze! Komu w drogę, temu czas!...
Koluś przeciągnął się i ziewnął.
W kwadrans potym już się wdzierali na wierzchołki, słabo zaróżowione od brzasku; nie dziw, że wczoraj zbłądzili! Któż mógł wiedzieć, że droga szła prawie pionowo, jak po szczeblach, po czarnych, zwietrzałych złomach.
— A jednak nie ulega najmniejszej wątpliwości, że tędy jeździli konno, po nocach zbóje przekradali się na doliny, przewozili zdobycz!... — tryumfująco rzekł Koluś.
Na wierzchołku skały rósł las. Tu natrafili na świeży pomiot niedźwiedzi.
— Tędy wczoraj umykał. A co? pójdziemy za śladem? — zapytał Koluś.
Paweł wstrząsnął przecząco głową. Przedewszystkim muszą wejść na szczyt. Drożyna powiodła znowu brzegiem przepaści. Ale Paweł nie doświadczał już trwogi. Czuł owszem, że budzi się w nim żądza niezwykłych wrażeń. Ten uroczy poranek na wyżynach, to powietrze czyste, orzeźwiające, ta dal przejrzysta, a wszystko oddychające taką świeżością, jak gdyby każdy przedmiot zosobna obmywali nocą w rosie gospodarze gór — przejmowało go dziwnym, nieznanym mu dotąd uczuciem.
Obaj, jak dzieci, krzyczeli i, uczepiwszy się gałęzi drzew, zwieszonych nad przepaścią, spoglądali w dół, gdzie w szczelinach po stopniach kamienistych z hukiem toczyły się wodospady, przelewał się rozszalały wrzątek, kipiały piany i tuman perlistego kurzu, w którym pływały szmaty tęczy tam, gdzie musnęło go słońce. A potok — z pod tęczy, z pod słońca uciekał z rykiem, jękiem, z tętentem, z zaciekłością taką, że drżały w posadach swych urwiska. Niekiedy tworzył baseny turkusowe, przejrzyste, gdzie białość skał i głębia wody łączyły się w cudownych półtonach i gdzie — panowała cisza. I tylko daleko, w głębi huczała kolumna spadającej wody, leciały od niej bryzgi. Potok płynął tu bez szmeru, nieporuszony prądami wód, zasilających jego łożysko; płynął spokojny, odbijając w sobie ze skał zwieszające się dęby i buki, wystające urwiska i pęki promieni słonecznych. A tam dalej znowu nagle, niespodzianie przeginały się wody poza zrąb urwiska i nadmiar ich leciał z wściekłością, z rykiem roztrącał się o skały i białą pokrywał się pianą.
— Ot, gdzie kąpały się niegdyś nimfy i najady! — rzekł Paweł.
— Dobre to, ale znowu nam grozi, że czasu dużo zmarnujemy i na kozy nie zdążymy — rzekł Koluś.
Przyśpieszyli więc kroku i tylko raz jeden zatrzymali się, gdy rozstąpiły się przed niemi góry, a w dali zamajaczyło morze. Pozostawało im jeszcze jedno przejście trudne, strome i ślizkie, a byli bardzo zmęczeni, bo słońce piekło niemiłosiernie; więc przechodząc przez dębowy gaj, zdjęli kapelusze z głów pałających. Dróżkę przecinał maleńki strumyczek, ale wody w nim było tak mało, że napić się nie było podobna, aż Koluś odszukał wgłębienie, gdzie zebrało się jej trochę. Nachylił się i chciał zaczerpnąć, ale w tejże chwili cofnął się, wydając okrzyk:
— Patrz, jakie caca!
Na kępie, tuż około wody, w gniazdku z ziół, zwinąwszy się w kłębek, leżała żmija. Noc tu widać spędziła, gdyż krople rosy pokrywały jej grzbiet pręgowany, a łebek wieńczyły ździebełka trawy. Otworzyła paszczę i podniosła się z gniewnym syczeniem. Koluś kolbą dubeltówki odrzucił ją daleko i przypadł chciwie do zdroju. Paweł odwrócił się z obrzydzeniem i czekał na towarzysza.
Z za krzewów widniał już dach domu — cel ich wędrówki. Wszędzie dawały się dostrzegać ślady człowieka. W leszczynie ścieżki rozbiegały się na wszystkie strony, a tam, gdzie z pod głazu wypływało źródełko, ciągnął się szereg dużych, z sobą połączonych koryt z nieciosanych pni dębowych, w których zbierała się jego woda. U koryta stała dziewczyna z wiadrami. Słońce oświecało jej smukłą postać w białej, z ukraińska wyszytej koszuli, w ciemnej bez stanika spódnicy i w górskich trzewikach na bosych nogach. Nabrawszy wody, postawiła obok naczynia na ziemi, poprawiła na plecach nosidła, zahaczyła i podniosła je w górę. W tejsamej chwili od domu nadbiegły dwa żółte psy i, szczekając, rzuciły się w zarośla. Dziewczyna zatrzymała się i popatrzyła ze zdziwieniem za niemi.
Z za krzaków wyszedł Koluś.
— A to jak?... Tak wcześnie!... Sam jeden!... Chodźcie prędzej!... — witała go radośnie, lecz uśmiech znikł z jej twarzy, skoro za nim zobaczyła Pawła.
— Pan!... witajcie!... Idźcie do domu... ja zaraz.
Postawiła wiadra i nieznacznie opuściła podkasaną spódniczkę, a widząc, że tamci nie ruszają się z miejsca, poszła przodem.
— Nocowaliśmy pod skałą — zaczął Koluś.
— A zatym wyszliście wczoraj... Więc zbiór winogron skończony... Cóż słychać na kolonji? mówcie!... Cóż dzieci?... Zaczęliście już w szkole wykłady?... Podobno ty, Kolusiu, będziesz uczył w tym roku!... Czyście się już przenieśli do nowego domu? Jak zdrowie Kasi?... A ty co porabiasz?... Co wszyscy?... Jakże już dawno nie widziałam nikogo!... Stęskniłam się do was!... Zmężniałeś, opaliłeś się!... mówże!... nieznośny chłopcze!
— Kiedy mi nie dajesz!
Zwolna zbliżali się ku domowi. Tam już dostrzeżono gości. Dwuch mężczyzn, siedzących na ziemi, przy rozebranym pługu, podniosło się za ich zbliżeniem. Jeden z nich, wysoki, barczysty brunet, w wypłowiałym mundurze urzędnika, trzymał w ręku błyszczący lemiesz; drugi, smukły blondyn, w domowej bekieszy, machał niedbale młoteczkiem. Wyglądali, jak studenci, ale ruchy mieli powolne, a ręce spracowane, jak chłopi.
— Jakim losu zrządzeniem... na szczycie?!...
— Ot, tak... zapolować!... Paweł chciał jeszcze przed odjazdem wasze gniazdo obejrzeć
— Orle gniazdo!... — zaśmiał się blondyn.
— Przyszliśmy krótszą drogą... przez szczeliny! A bylibyśmy już wczoraj, gdyby nie wypadek... Najprzód Grzegórz marudził... a w nocy zbłądziliśmy na skałach... Nocleg był boski, ale... bez śniadania!
— Wybornie! Właśnie herbata gotowa... Panno Marjo, może u Pani przyjmiemy gości... w naszym salonie? — zapytał brunet i rzucił lemiesz na ziemię.
„Orle gniazdo“ składało się z dwuch niewielkich szałasów, naprędce z desek skleconych, przykrytych słomą i darnią. Z dachu jednego sterczała rura żelaznego piecyka, a wejście zamykały nizkie drzwi na zardzewiałych zawiasach. Był to właśnie ów „salon“. Drugi szałas nie miał pieca ani drzwi. Przed szałasami tliło się ognisko, pełne popiołu, i stał piec z gliny do pieczenia chleba.
Marja postawiła wiadra i, wyprzedzając gości, weszła do wnętrza. Po chwili i oni poszli za nią. Na dworze pozostał tylko Koluś i jasnowłosy Stefek.
— Czy nowa? — spytał Stefek, biorąc dubeltówkę.
— Tak!... Ta, co niedawno przysłali.
Zaczęli oglądać ją, jak znawcy.
Marja tymczasem pokrajała chleb i nalała herbatę. Paweł uważnie przyglądał się otoczeniu. I na kolonji panowała spartańska prostota obyczajów, ale tu ta prostota graniczyła z nędzą. Było ciemno, wilgotno; powietrze było przesiąknięte zapachem ziemi, zgniłej słomy i ludzkiego potu. Przez szerokie szpary w ścianach i dachu wesoło zaglądało słońce, ale gdy padał deszcz, pewnie lało się do wnętrza i wiatr dął niemiłosiernie. Ściana tuż nad pościelą była dziurawa; a sama pościel, pożal się Boże, składała się z wązkiej ławy, zasłanej skromnie grubą wełnianą kołdrą. Przed ławą stał stół, z gruba ciosany, na słupach, wkopanych w ziemię, w kącie wory z mąką, narzędzia rolnicze i zapas dzikich jabłek i gruszek suszonych. Jedynym upiększeniem było małe lusterko, zawieszone nad posłaniem, półka z książkami i duży bukiet kwiatów alpejskich na stole. Samej gosposi nie brakowało urody, szczególniej teraz, gdy oczy jej stały się prawie czarne od wzruszenia, a ogorzałą twarzyczkę oblał rumieniec. Paweł patrzał na nią, na otoczenie, wzruszał ramionami i żal niewysłowiony ściskał mu serce.
— Zawołaj ich, Piotrze! — zwróciła się do bruneta, gdy wszystko było już gotowe. Dotychczas nie wymówiła słowa, nie spojrzała na Pawła, choć wciąż czuła na sobie jego badawcze spojrzenia. Piotr krzyknął na młodzież. Przy herbacie rozmowa stała się ogólna.
— Spodziewaliśmy się, że zaprowadzicie nas na polowanie; inaczej niewarto było przychodzić!... — dowodził Koluś.
— To trzeba obgadać... Właśnie chcieliśmy skorzystać z chłodu i orać, bo jest wiatr, i lękamy się, że ziemia zaschnie. Deszcz może długo jeszcze nie padać.
— Raz w rok... wówczas, kiedyśmy się nareszcie do was wybrali, wy nam odmawiacie!... Co tu robić, jeśli nie polować?... Przecie dziś święto!
— Na święta jeszcze nie zarobiliśmy — chmurnie zauważył Piotr.
— Bez waszej pomocy nic się nie sklei... Doprawdy, zgódźcie się!... Taki kawał drogi przyszliśmy... Paweł odjeżdża... Warto mu pokazać, aby pamiętał...
— Istotnie, moglibyście pójść z niemi — wmieszała się Marja.
— Chyba... dla odjeżdżającego!
Piotr w zamyśleniu potarł nos palcem, Stefan czekał, co inni postanowią: orać, to orać, a polować, to polować! On dobry towarzysz, zgadza się na wszystko.
— W takim razie — z ożywieniem zaczął Piotr — pójdziemy zaraz po śniadaniu i zobaczymy, czy są u wodospadu ślady kozic. Niedawno były, widziałem. Jeżeli są, to wrócimy do domu, zjemy obiad, ja przygotuję pług na jutro, a wy odpoczniecie, i przed wieczorem siądziemy na czatach w przesmykach. Zgoda? Pójdziemy wszyscy, miejsce upatrzymy i umówimy się, gdzie kto stanie, żeby wieczorem zająć stanowisko bez rozmowy i hałasu. Kozice są nadzwyczaj czujne i łatwo je zestraszyć. Ale do wody mają tylko jedną drogę. Jeżeli przyjdą, zobaczymy je napewno. A jeśli nie, to poprowadzę was na niedźwiedzia. Jednakże polowanie na kozice dużo ciekawsze! Jak one ślicznie zbiegają w przepaść!... doprawdy strzelać żal!... A zatym zgoda!... idziemy!
Młodzież była zachwycona i natychmiast zabrała się do lania kul i robienia patronów. Zaczęli potym strzelać do celu i narobili takiego hałasu, tyle napuścili dymu, że wystraszyli pewnie zwierzynę w całej okolicy.
Marja krzątała się u ogniska. Paweł pozostał w szałasie dziewczyny i przerzucał książkę, wziętą z półki.
— A wracajcie prędko, bo zaraz obiad będzie... — wołała za niemi, gdy gęsiego ruszyli do lasu.
Czas jakiś szli po szerokiej, dla wozów utorowanej drodze, potym zawrócili w głąb. Nad niemi buki, dęby, graby, czynary, osina, topole i lipy olbrzymiej grubości i wzrostu łączyły swe konary w zbite sklepienie. Pod drzewami jak puch gaiła się leszczyna, olcha górska i inne krzewy; wszystko tonęło w półświetle zielonym. Nieliczne promienie słoneczne, które się tu dostały, takiż sam miały odcień. Jak złote cętki pstrzyły dno lasu, wśród zupełnego spokoju drżały i tańczyły po pniach i liściach za każdym poruszeniem w górze wiatrem kołysanych koron.
Cały stok wyniosłości, po której schodzili w dół, był porosły lasem.
— Przejście miejscami będzie trudne, ale tędy o wiele bliżej... W górach prędko uczysz się stanowczości. Czy nie prawda? — z uśmiechem zwrócił się Piotr do idącego za nim Pawła.
— Jakie on ma ładne oczy i miły uśmiech — pomyślał Paweł.
— Dobrze, że tu niema ljan i cierni — odezwał się głośno.
— A tak. Trzymaj się pan... mocno trzymaj... bo tu ślizko — glina!
Pochyłość stała się tak stroma, iż drzewa przestały zasłaniać widnokrąg: dalekie góry zarysowały się poza ich czubami. Idący biegli od pnia do pnia, ślizgali się, padali, chwytali za gałęzie pod ciągłą groźbą oberwania się i stoczenia po pochyłości.
— Jak te olbrzymy mogą utrzymać się na takiej ścianie? — dziwił się głośno Paweł, na chwilę dla wypoczynku opierając się o pień czynara wielkiego i siwego, jak kolumna szarego marmuru.
Piotr spojrzał przyjaźnie na ogromne drzewo.
— Radzę, niech pan się trzyma za gałęzie leszczyny, ot tak — uczył Pawła — i nie prędzej puszczać jedną, aż się chwyci następną!...
Wszyscy tak robili, inaczej nie byłoby można zejść. Broń zawiesili na piersiach, by uchronić ją od uszkodzenia, i spuszczali się jeden za drugim, jak po drabinie. Nareszcie zamajaczyły białe skały pod ich stopami — jeden, drugi skok i znaleźli się na dnie szczeliny, głęboko wyżłobionej w wapieniu.
Głośnym echem odbiły się ich wesołe okrzyki, tupot nóg i uderzenia kolb o płyty łożyska.
— Cicho!... tu trafiają się dziki... Oj myśliwi! myśliwi!... — upominał ich Piotr.
Na głazach leżała masa orzechów, żołędzi, jagód derenia i innych południowych, nieznanych Pawłowi owoców. Gałęzie, z których opadły, zwieszały się ze zrębów nad ich głowami. Pod nogami, gdzieś wśród skalnych rumowisk, sączył się i szemrał strumyczek. Był niewidoczny, ale go zdradzały smugi traw i kwiatów, wyrastających jego śladem. Dno szczeliny wyściełały ogromne płyty, gładko, jak kościelna posadzka, wyszlifowane przez wodę. Nawet zwalonych kłód drzewa było bardzo mało, choć na stokach rósł taki potężny las — wszystko unosiły nagłe górskie powodzie.
— Co tu bywa za robota na wiosnę — wesoło zawołał Piotr. — W szczelinie pełno ruchu piany i hałasu!
Wązkim przesmykiem dostali się do szerszego wąwozu, zalanego słońcem. Paweł zdumiał się. Przed nim i z przodu i z tyłu piętrzył się szereg olbrzymich stopni kamiennych, zupełnie podobnych do tych, po których widział rano spływające kaskady. Lecz tu było sucho; woda tylko miejscami sączyła się ze szpar.
— Którędy pójdziemy?
— Tędy! — w odpowiedzi wskazał Stefek górę.
Paweł spojrzał zaciekawiony, jak to oni wedrą się na zupełnie prostopadłą ścianę. Zrobili to w sposób bardzo prosty. Piotr zaczął wstępować pierwszy, czepiając się za krawędzie i wysterki — za jego przykładem poszli inni. Czasami zwisali tylko na rękach, to znowu pośpiesznie bokiem przesuwali się po wąziutkich załomach. Ruch, wspólność niebezpieczeństwa, co chwila składane dowody zręczności i odwagi rozpalały im ogień w źrenicach, na twarzy kładły żywe rumieńce. Każdy z nich troskał się więcej o broń, niż o własne nogi; zawieszał ją na piersiach lub przesuwał na plecy w miarę potrzeby, niósł nawet w ręku, byle tylko nie stuknąć lufą o kamień, nie uszkodzić.
Nagle przewodnik znikł im w szparze, wyżłobionej przez wodę na krawędzi urwiska. Paweł zajrzał tam za nim i zobaczył miejsce ciasne, jak studnia, po którym trzeba było wędrować, opierając się kolanami i rękami o przeciwne ściany. W samym wcięciu woda płynęła nikłym strumieniem, boki były wilgotne, omszone, ale innego przejścia nie było. Wody podmyły urwisko, ściany jego pochyliły się naprzód, a po bokach sterczały zupełnie gładkie skały. Nie było więc wyboru. Zresztą nie namyślali się nawet. Wesoło, jak górnicy w szybie, zaczęli się spuszczać, a choć woda moczyła im odzież, zalewała twarz i ręce, gotowi byli żartować i śmiać się. Powstrzymywały ich tylko tajemnicze okrzyki Piotra.
— Ciszej!... Cicho! mówię.
Naraz Piotr zeskoczył i znikł za zrębem.
— Chodźcie-no!... chodźcie!... tylko cicho... — wołał półgłosem, nachyliwszy się nad małym wgłębieniem, gdzie błyszczała woda i żółcił się pasek gliny.
— Patrzcie! były dziś rano!
Wszyscy nachylili się, by lepiej obejrzeć wązki odcisk koziej nóżki.
— Kozice!
— Nie, kozice tędy schodzą... tym „jarekiem“.
Piotr wskazał im dzikie strome wąwozisko, zbiegające pod kątem do głównego przesmyku.
— Chodźmy!... Trzeba miejsce obejrzeć... Tylko nie ważyć mi się stukać!
Trochę dalej „jarek“ rozszerzał się i tworzył kotlinę o prostopadłych ścianach. W ścianie przeciwległej na wysokości dziesięciu sążni widać było otwór, jak brama wyrzeźbiony przez wody. Biała, poszczerbiona masa wapienia wyginała się, tworząc występ w kształcie balkonu, poza którym w głębi ukazywały się jeszcze dziksze, jeszcze bardziej spiętrzone skały.
— Ach, gdyby tu wyszedł!... Co za strzał!... — błagalnie wyszeptał Koluś.
— Tędy też one chodzą. Zabiłem tu jednego.
— Skaczą?... Z takiej wysokości?...
— O nie! Tu mają swoją drożynę, po której i my pójdziemy.
Piotr wprowadził ich na ścieżkę pod skałą, z którą w porównaniu „zbójnicki szlak“ wydał się Pawłowi torowym gościńcem. Najtrudniejsza jednak była przeprawa w samych już wrotach u węgła skały, który trzeba było objąć rękami i, nie patrząc, przeskoczyć z krawędzi na krawędź.
— Odrazu zrozumiałem szczyty — zaśmiał się Paweł, stanąwszy na przeciwnej stronie. — Ciekawym tylko, jak tu będziemy przechodzili w nocy.
Następne wydrążenie „jareku“ przedstawiało podobną do poprzedniej kotlinę, tylko boki jej nie były już tak strome i nie z jednolitej składały się skały, lecz tworzyły kamienne osypisko. Zamykała ją składka górska, ciemnym wężykiem pnąca się na szczyt, pokryty śniegiem. Gdzie okiem rzucić, głazy szare, czerwone i czarne, mchy, liszaje, nikłe trawy, a ponad tym wszystkim wązki pas ciemnego boru na zrębie; wyżej zaś jeszcze jasne i ciepłe niebiosa.
— Tu siądziemy. Jeżeli się dobrze sprawimy, całe stado do kotliny jak w pułapkę wpadnie. Można ani jednej nie wypuścić... Do wody zbiegają pić po prawej stronie: pamiętajcie, po prawej!... Wieczorem ani słowa wam nie powiem. A teraz marsz do domu!... Tyle tylko mamy czasu, żeby zjeść obiad i wracać!

∗             ∗

Nie znaleźli Marji na podwórzu, więc, korzystając z jej nieobecności, pozdejmowali przemoczone kurtki oraz bluzy i porozwieszali, aby wyschły; sami zaś schronili się do wązkiego szałasu i wyciągnęli na ławach. Tylko Paweł pozostał u ogniska.
Ogień ledwie się tlił; w przykrytych skrawkami blachy garnczkach coś syczało i bulgotało z lekka; na popiele znać było ślady lekkich dotknięć, na ścieżce odciski niedużych, bosych nóg. Z gaju dolatywał trzask łamiących się gałęzi i czyjeś wołanie. Paweł wstał i zwolna skierował się w tę stronę. Marja dostrzegła go zdala i co prędzej wypędziła bydło z zarośli. Młody człowiek zatrzymał się. Rozpierzchłe na jego widok krowy zwróciły ku niemu wystraszone łby, źrebię, jak pies idące za dziewczyną, podbiegło i bez ceremonji zaczęło obwąchiwać mu kieszenie i skubać za odzież. Paweł pogładził je machinalnie, nie spuszczając z dziewczyny pytających oczu. Ona przeszła mimo niego, kręcąc w ręku gałązkę.
— Panno Marjo!... Czy pani istotnie nie chce?... Pani nie słucha...
— Owszem, słyszę!... Wróciliście wszyscy?... Czy znaleźliście kozice?... może na niedźwiedzia wybierzecie się?.. Jak się panu podobały szczeliny?... Prawda, tam ładnie... Dotychczas nie byłam tam, a przecież to tak blizko!... Zawsze brak czasu... roboty tyle!... Niedługo przyjdą cieśle dom mieszkalny budować, a z niemi powiększy się liczba stołowników... Moich muszę też obszyć, wydarli się ze wszystkiego... Trzeba owoców na zimę nasuszyć, orzechów nazbierać, a ja tu jestem sama... Rąk nam bardzo trzeba... Te drobiazgi takie na pozór błahe, a tak jednak ważne, tam szczególniej, gdzie z niczego coś ma powstać...
— Panno Marjo, w tych dniach odjeżdżam...
— Słyszałam. Niech pan z łaski swojej zawoła ich na obiad...
Paweł popatrzył na nią długo i odrzucił daleko listek trzymany w ręku.
Po chwili z szałasu jeden za drugim wyszli: Piotr, Koluś i Stefek, odziawszy się przyzwoicie i przygładziwszy rozczochrane czupryny. Obiad podano pod rozłożystym dębem. Kasza jęczmienna ze słoniną wydała im się przedziwną po odbytej przechadzce. Herbaty wypili niezliczoną ilość szklanek. Ale przez cały czas milczeli wszyscy z wyjątkiem Marji, która rozpytywała Kolusia o szczegóły życia na kolonji. Wkońcu zabrała go do szałasu, aby mu coś pokazać; Stefek poszedł z niemi. Piotr milczał, jak zwykle, Paweł w roztargnieniu błądził wzrokiem po okolicy.
— Co pana skłoniło tu zamieszkać? — spytał nagle Piotra.
— Co skłoniło?... Doprawdy nie umiem panu powiedzieć!... Chore sumienie... tak się to podobno nazywa...
— Po skończeniu instytutu służył pan na kolei, potym gdzieindziej, a ostatniemi czasy był pan pisarzem gminnym...
— Istotnie... próbowałem tego i owego... ale... nie wytrzymałem... Zawsze robiłem nie to, co trzeba!... Kruszyna pożytku, a moc złego. Strata sił, błąkanie się myśli... rozdwojenie... A zawsze, zawsze — ogrom cierpienia, wobec którego czujesz się bezsilnym... znużenie, tęsknota i taki nieraz wstręt do wszystkich tych ludzi słabych, marnych, a najwięcej do samego siebie, że do mysiej schowałbyś się jamy...
Umilkł i twarz odwrócił, a Paweł przypomniał sobie, że słyszał, iż Piotr pił dawniej, nim tu przybył... zapadał na białą gorączkę.
— A teraz pan nie tęskni?
— Nie! Nikomu nie zawadzam, nie jestem ciężarem. To szczyt mojej ambicji!
— Pana ambicji?! — podkreślił Paweł.
— Tak! — odparł.
Uśmiechnął się i zarumienił lekko. Twarz jego wyrażała prostotę z odcieniem spokojnego, lecz świadomego siebie smutku. Paweł nie wypytywał go więcej. Wróciła też młodzież i zaczęła naglić do pośpiechu.
— Lepiej dłużej posiedzieć na miejscu, niż wystraszyć zwierzynę...
— Zapewne... zapewne...
Puścili się tą samą drogą, ale bez poprzedniego ożywienia i bez przygód. O zachodzie słońca byli już w kotlinie i, nie tracąc czasu, zaczęli drapać się na skały, aby zająć wyznaczone stanowiska. Paweł został na pierwszym wyłomie, gdzie zioła i krzewy tworzyły naturalną kryjówkę. Siadł na samym brzegu otchłani, na pniu drzewa, zwieszonego nad głębią, skąd wybornie widać było kotlinę i wygodnie strzelać. Inni poszli wyżej i kolejno znikali w szparach lub za głazami. Słońce schowało się za góry; szary zmierzch, podnosząc się z dołu, powoli gasił barwne blaski. Rumieniły się już tylko szczyty urwisk, zwrócone do zorzy. W szczelinie panowała cisza, ale na wyżynach słychać było, jak z każdą chwilą potężniał wicher, jak giął i kołysał drzewami, rosnącemi bliżej szczytów.
Paweł zerwał kwiat tulipanu, co z zasypanej ziemią szczerby wysuwał swój kielich ku niemu, i w zadumie podniósł go do ust. Czuł, że mu w duszy coś drży, coś, skazane rozmysłem na śmierć, umierać nie chce.
Rój żółtych liści przeleciał nad przepaścią i, kołując, znikł w głębi. Nie, on tak nie odejdzie! Jeszcze raz musi zobaczyć jej twarz wzruszoną i drżące usta, dotknąć ręki i zamienić słów kilka wolnych od wszelkiego przymusu... Teraz będzie najlepiej... Nikt nie zauważy, a i ona nie spodziewa się go... Trzeba zejść, nie strąciwszy kamyka, by nie spłoszyć zwierzyny, nie zwrócić uwagi myśliwych... Wiatr mu sprzyjał: huczał coraz głośniej i zrzucał na dół już nie tylko liście, ale i kamienie. Serce biło mu gwałtownie. Pragnienie było tak silne, że zerwało wszelkie tamy — przestał rozważać. Zsunął się na dół i ostrożnie, jak cień, zaczął się przekradać między skałami. Na trudnych przejściach było mu trochę nieprzyjemnie samemu. Parę razy zabłądził w wąwozach. Raz, gdy kamień wysunął mu się z pod nóg, zawisł wpół ciała nad przepaścią i długo szukał rękami po gładkich płytach, zanim znalazł, o co się zaczepić. W owej chwili zimny dreszcz przebiegł mu po plecach, jak gdyby ogromna czarna mara powiała nań skrzydłami. Przed oczami jego duszy przemknęły obrazy zalanych słońcem winnic, przesunęły się postacie kolonistów i odżyło wspomnienie pierwszego widzenia z tą dziewczyną, która taką władzę nad nim posiadła. Ale, stanąwszy na ziemi twardą nogą, o strachu prędko zapomniał i myślał tylko o tym, żeby nie zbłądzić w ciemności. Gdy doszedł do miejsca, gdzie nadłamana gałąź krzewu oznaczała powrót ścieżyny w górę w las, zmieszał się. Gdybyż choć wietrzyk powiał, możnaby z jego podmuchów wnioskować o kierunku!... Nic, tylko ciemności nieprzebite i martwy spokój, głazy i drzewa... Pod kolumnadą lasu od razu jak gdyby oczy stracił. Szedł z wyciągniętemi naprzód rękami i łowił gałęzie, które biły go po twarzy, plątały się między nogami, a pojawiały się zawsze z tej strony, z której najmniej się ich spodziewał. Raz w tej przepaścistej ciemności zabłysły nagle zielonawe ogniki; chwycił za broń, gotując się bronić życia, tak mu obecnie drogiego. Był pewien, że to ryś lub jaki inny drapieżnik; ale w miarę jak się zbliżał, ognie gasły, a dalej, wśród traw i liści ujrzał ich rój cały. Były to więc świętojańskie robaczki! I wśród tej wielkiej ciemności zrobiło mu się raźniej. Nie był więc samotny, miał koło siebie stworzenia łagodne i przyjazne. Darł się pod górę przez krzewy, pnie i wykroty, starając się z prostej linji nie zboczyć. Zmęczył się strasznie; pot zalewał mu czoło, nogi odmawiały posłuszeństwa, przysiadł więc na pniu. Ale zerwał się w tej chwili, powstrzymując mimowolny okrzyk radości: był już niedaleko, usłyszał dobrze znane głosy, szczekanie psów. Wahał się jednak, nie był jeszcze pewien: mogło to być skomlenie szakali. Stał więc i czekał z wytężonym słuchem. Głuche, miarowe ujadanie doleciało powtórnie jego uszu... Nie, tak nie skomlą szakale!... A więc nie zbłądził! Zmęczenie uleciało bez śladu... Ruszył raźno przed siebie. Po jakimś czasie światełko osady zamigotało o paręset kroków. Psy ujadały zaciekle. Zawołał na nie, uspokoił i cicho podszedł pod szałas. Przez niedomknięte drzwi zobaczył bukiet kwiatów i lampę zapaloną na stole, a w cieniu na poduszkach — głowę dziewczyny. Trzymała książkę, ale jej nie czytała; oczy utkwione w przestrzeni ścigały inne w myśli powstałe obrazy. Szmer u drzwi zbudził ją z zadumy. Podniosła głowę i usiadła na posłaniu.
— Kto tam? Pan?! Pan?...
— Tak, ja! Pani mię cały czas unikała, ale bądź-co-bądź musi mię pani wysłuchać. Kocham panią i mam mocą tego na to prawo. Zresztą... za dwa dni wyjeżdżam i... już się to nie powtórzy.
Milczała, spuściwszy oczy. Paweł popatrzał na nią i usiadł naprzeciw niej na niziutkim stołeczku.
— Oni tu zaraz przyjdą — rzekł głosem osłabłym — a mam tyle do powiedzenia... Ostatni raz... ostatni raz... Zniknie pani... zniknie...
— Dla czego pan odjeżdża? — spytała, podnosząc nań drżące powieki. — Przecież odeszłam, aby nie przeszkadzać...
— Owszem, odjeżdżam dla tego, że odeszłaś... Łudziłem się, że i Ciebie wyrwę stąd, powiodę napowrót w rzucony świat... Duszno mi, ciasno wśród was... Brak mi... litości i ofiary. Bo to, co wy uważacie za ofiarę, to zrzeczenie się wygód, ciężka praca fizyczna, jest niczym dla mnie, jest narkotykiem, którym każdy pijak tłumi swoje sumienie. Już nieraz mówiliśmy o tym z panią...
— I znów odpowiem panu tosamo. Przedewszystkim trzeba poprawę zacząć od siebie, od tego, aby nie żyć z cudzej pracy...
Paweł zmarszczył brwi.
— Wiem, wiem... słyszałem. Ale wy mylicie się, przypuszczając, że teraz, pracując na roli i własnemi rękami dobywając wszystko potrzebne do życia, nie korzystacie z cudzej pracy... Tylko pierwszy człowiek był wolny od tego długu, drugi już korzystał z jego myśli i cierpień... Jesteście kwiatem i owocem warunków, któreście opuścili... Wszystkie nędze i wszystkie wysiłki, któreście zostawili tam, wychowały was... Czy przypuszczacie, że nie każdy pragnie być szlachetnym, czystym, dobrym... O, każdy... upewniam was... Tylko nie każdy może... Wyście odeszli od nich z obrzydzeniem dla tego, że kłamią, że dręczą innych, że są samolubni. A tacy dla tego, że są słabi, ciemni, źle chowani... Łatwo być dobrym na pustyni, łatwo mówić prawdę, gdy nie potrzeba kłamać, łatwo współczuć, gdy życzliwość i miłość nie sprzeciwiają się naszemu istnieniu... Trzeba stworzyć warunki, aby tak było dla wszystkich, aby ludzie pełną piersią wdychali myśli czyste i zdrowe, uprawiali uczucia godne... Trzeba wyprowadzić ich z tych dróg krzywych i błędnych, gdzie co krok trzeba popełnić albo nikczemność, albo bohaterstwo... Wszystkie te zawikłania musi ktoś rozplątać... Wy z waszych pleców zwalacie na inne, często słabsze i mniej godne... A przecież każde zwycięstwo ułatwia następne, zmniejsza ciężar, przygniatający ludzkość, z każdym okrzykiem szlachetnym krzepicie nadzieję i wiarę w zwątlałych duszach. O wiem, nie tu w górach, lecz i tam wśród ludzi są dusze nadczułe, czy za mało litościwe, które uchodzą od tłumów, gdyż te są cuchnące... Żyją czyści, samotni, zasklepieni w własnej doskonałości i wstręcie do grzechu... A grzech tymczasem tryumfuje, płodzi się, utrwala. Te dziewicze dusze odpychają mię swą wyniosłą zbytkowną schludnością, one dobre co najwyżej na niańki ludzkości, ale przyszłość należy do duchów twórczych... Upodobaniem należę do tych ostatnich; będę orał wśród błota, z którego wyszedłem, będę go osuszał, zasiewał, aż zakwitnie tam dla wszystkich ogród uroczej powszechnej miłości, jaki dzięki wam poznałem.
— Prędzej bagniste wyziewy zgubią Cię! — odrzekła z boleścią.
— Niech zgubią! Nie mogę pozostać. Wszędzie, jak cień, idą za mną tłumy ciemne, występne, opłakane... Muszę być z niemi, z niemi cierpieć i walczyć...
— Ale jak?... ale jak?... Nie widzę innej drogi, jak odejść i na uboczu zacząć życie na innych zasadach. Tam wszystko rozbije się o tysiące drobnych przeszkód... Na tych drobiazgach zużywają się siły, uchodzi czas... Zawsze półśrodki, pół-prawdy, pół-uczucia... Wszystko pół gnije, a pół butwieje w przeszłości... Liczmany zamiast rzeczywistych zjawisk... Wieczna tęsknota do całolitości, do szczerej, głębokiej, bezwzględnej prawdy... Nie, nie zniosłabym pomroku... Słuchaj: poco przyszedłeś i poco mi to znów wszystko mówiłeś?... Chcesz poświęcić się dla tłumów, więc musisz być wolny, musisz być sam... Pocoś przyszedł mię dręczyć?..
— Nie wiem, poco przyszedłem! Los skarał mię, że pokochałem Ciebie... Chciałem zobaczyć, napoić oczy, usłyszeć głos Twój, nim ruszę w walkę... Powiedz mi, powiedz... zaklinam Cię... że chwilkę, choć krótką chwilkę... kochałaś mię...
Dziewczyna pobladła, pochyliła się i twarz rękami zakryła.
— Jacyście wy... nie... litościwi... Przecież widzisz, że jeszcze...
Wyciągnął do niej nieśmiało ramiona.
— Nie! za nic! — krzyknęła z przerażeniem i odsunęła się w przeciwny róg stołu.
Paweł siadł na stołeczku i głowę oparł na ręku. Milczeli długo, nie patrząc na siebie. Wkrótce szum wiatru przyniósł im zdala głosy ludzkie. Psy zaczęły ujadać znowu.
— Idą!... zobaczą nas!...
— Więc cóż? czyż wszyscy nie wiedzą?...
— Nie chcę tego!... Na co?...
Paweł wstał, wziął broń i tyłami wymknął się do lasu. Marja zgasiła lampę. Rozmowa wracających myśliwych stawała się coraz wyraźniejszą:
— Pewnie zziąbł, a nie chcąc popsuć nam polowania, powrócił sam do domu... To w jego stylu...
— Ale jeżeli znajdziemy go w domu, to zwymyślam, jak nieboskie stworzenie!
— Wątpię. U Maryni, widzicie, niema światła; u nas też się nie świeci!
— Może śpi.
— A jeśli go niema, to nie wiem, co będzie!... Czuję trwogę... Nigdy jeszcze nie byłem tak przerażony, jak na widok tej pustej skały...
— Hej!... hop!... hop!... — dało się słyszeć w ciemnościach.
Idący zatrzymali się.
— Słyszycie?... To on!... hop!... hop!... Paweł!... bywaj!...
Stefek i Koluś chcieli biec na spotkanie, ale wstrzymał ich Piotr.
— Stać na miejscu!... Jeszcze go bardziej zmylicie!... Stać i krzyczeć!...
— Hop! hop! Pa-weł!... Tu!... bywaj!...
Zatrzeszczał „chmerecz“ w pobliżu i ciemna barczysta postać wysunęła się na drogę.
— Coś ty narobił!... Wart jesteś kija!
— Dla czego odszedłeś, nic nie mówiąc?
— Nic ci się nie stało? Nie stłukłeś się? — troskliwie wypytywał Koluś, biorąc go za ramię.
— O cóż wam chodzi!... Na co tyle hałasu? Ani krwi, ani trupa nie znaleźliście w przepaści, więc można się było domyślić, żem poszedł.
Zaczął niedbale opowiadać im swoje przygody w drodze: jak zbłądził, jak kamień wysunął mu się z pod nóg, jak chciał strzelać do świętojańskich robaczków.
— Niewieleś stracił, żeś poszedł — rzekł Koluś. — Kozice nie przyszły. Piotr mówi, że na zmianę pogody kładą się w złomach.
Tak gwarząc, wrócili do osady i weszli do swego szałasu.
W chwilę później Marja zawołała ich na wieczerzę. Piotra uderzyła niezwykła jej bladość. Siadł chmurny i wcisnął się w kąt. Paweł nerwowo gryzł usta i na nikogo nie patrzał. Koluś, który opowiadał z zapałem wrażenia myśliwskie, spostrzegł wreszcie, że nikt go nie słucha.
— Nam czas pewnie w drogę? — zwrócił się nagle do Pawła.
— A dobrze — odrzekł tenże.
— Nie radzę na taki czas... wiatr... noc. Lepiej zaczekać do świtania — perswadował Stefek.
— O świcie będziemy już w kolonji... a po śniadaniu do roboty!...
— Przeszłego poniedziałku spóźniliśmy się także i stanęliśmy do roboty tylko po południu... Jutroby znowu... Nie, tak nie można... bo to się na innych plecach odbija...
Nikt im nie przeczył. Paweł poprawiał już odzież, podwiązywał obuwie, ściągał pas. Obejrzeli broń i ruszyli w drogę. Mieszkańcy szczytu odprowadzili ich aż na brzeg dębowego lasku, skąd widać było morze i śpiące w blasku miesiąca góry.






CZUKCZE


Noc zimna, podbiegunowa wisiała nad okolicą. W dole, ponad ziemią, mąciły ją opary mroźne; w górze w nieskończoność rozściełało się niebo żałobne i gwiaździste.
Na schodkach niewielkiego domku, o małych oknach i płaskim dachu, stał mężczyzna z gołą głową i rękoma głęboko zasuniętemi w kieszenie. Bezmyślnym, lecz uporczywym wzrokiem wpatrywał się w południową stronę, skąd po wielu dniach ciemności miało trysnąć pierwsze świtanie. Chwilami zdawało mu się, że tam już świta, że coś drga w bezbrzeżnej pomroce. Ale to tylko kołysały się kapryśne tumany i drżały gwiazdy na widnokręgu; zmęczone oczy zwrócił więc na miasteczko, na którego skraju stał jego domek. Tam w oknach migotały blade światełka, chóry psów pociągowych ujadały i głucho wyły na rozmaitych podwórzach.
— Och, jak „ciągną“ — pomyślał. — Oszaleć można, a tu mróz taki, nikt pewnie nie zajrzy.
Już chciał wejść do izby, gdy doleciał go skrzyp śniegu i odgłos szybkich kroków. Zaczął nadsłuchiwać: kroki zwróciły się na ścieżkę, prowadzącą do niego.
— To ty, Józefie?
— Ja... A co? — odpowiedział zdala głos tubalny od mrozu, a w chwilę potym stanął obok niego niewysoki mężczyzna, od stóp do głowy w futro odziany.
— Co ty wyrabiasz, głupi chłopcze! Wystajesz w bluzie na takim zimnie!... Pewne zapalenie płuc...
— Ech, co tam! Rok wcześniej, rok później!...
— Ślicznie! Ale przyznam ci się, Stefku, że nie chciałbym tu umrzeć. Nawet zgnić po ludzku nie można. Wieki trzeba wyleżeć, jak posąg z lodu, a psy będą wyły i wyły...
— Doprawdy, nieznośnie wyją... Jakby coś czuły... dziś szczególnie.
— Pewnie, że czują. Mówiono w mieście, że przykoczowali Czukcze. Właśnie przyszedłem ci powiedzieć... Ale wejdźmy do domu: straszne zimno, takiego jeszcze w tym roku nie było.
Weszli. Stefan rozpalił ogień i zajął się przyrządzaniem herbaty; Józef zrzucił futro i chodził szerokiemi krokami po izbie.
— Wiesz co: to wcale dla nas nie błaha nowina!
— Że co?
— Że przyjechali.
— Czukcze?!
— No tak.
Stefan uśmiechnął się.
— Trzeba się z niemi koniecznie zapoznać. Powiadają, że oni mają stosunki handlowe z Ameryką.
— Z kim więc zapoznać się? Z jankesami?!
— Ależ z Czukczami! Wciąż żartujesz. Tymczasem tobie najłatwiej to zrobić. Masz warsztat, ludzie różni przychodzą wciąż do ciebie. Chcesz?... ja namówię kozaka Buzę, żeby ich przyprowadził. Będziesz miał doskonałego tłumacza.
— Owszem, namów kozaka Buzę...
— Ach, nie znoszę tego tonu! Wiecznie się bawisz w zobojętniałego na wszystko lorda. Gdybym miał twoją siłę, zdrowie i zręczność...
— Tobyś miał i moją tęsknotę i moje zobojętnienie.
— Myślisz, że ja nie tęsknię?...
— Ale nie myślę tego. Bynajmniej: ty masz szczęśliwy charakter, możesz choć trochę rozerwać się książkami, projektami, marzeniem. Ja żyć muszę, muszę się ruszać, odbierać wrażenia, pracować... Inaczej... gasnę, czuję, że zwolna umieram!
Usiedli i, popijając herbatę, przegwarzyli do późnej nocy. Ta późna noc różniła się od obecnej ciemności tylko położeniem gwiazd, tęższym mrozem, głośniejszym hukaniem pękającej ziemi, pogasłemi w chatach ogniami i cichszym, bardziej żałosnym psów wyciem.
— Więc pamiętaj, że ci ich przyślę. Oczaruj ich, jak to ty umiesz...
— Dobrze, dobrze. Właśnie mam w reparacji pozytywkę naczelnika okręgu, to im zagram.
— To będzie uciecha! Wyobrażam sobie: pudełko, co gada! A nie zapomnij kupić im wódki. Buzę też poczęstuj... Będzie nam potrzebny... Nie wiem jeszcze, co przedsięweźmiemy; myśleć nawet o tym nie próbuję, ale czuję, że coś będzie...
— Co ma być?... nic nie będzie. Nawet wódki nie będzie, bo ją wypiją.
— Obrzydliwy pesymisto, wszystko mi zawsze zatrujesz! — krzyknął Józef już w sionce i drzwi za sobą zatrzasnął.
Stefan długo stał pośrodku izby i wsłuchiwał się w jego kroki raźne i szybkie. Uśmiechał się, gdyż lubił, aby mu wymyślano od „pesymistów“.
W parę dni potym, gdy, zajęty robotą, siedział przy stole, plecami do drzwi zwrócony, dał się słyszeć z zewnątrz jakiś dziwaczny gwar, tupot i ktoś nieumiejętnie pociągnął za rzemień, służący za klamkę.
Stefan ciekawie głowę odwrócił; jednocześnie z za drzwi wychyliła się twarz płaska i bronzowa.
— Wejdź już, wejdź!... chatę całkiem wystudzisz... — krzyczał ktoś z głębi sionki.
Stefan poznał głos Buzy.
— Wejdźcie, proszę bardzo.
— Żadnej ogłady! Prawdziwi Czukcze... Ten bo ochrzczony... nazywa się Łopatka, trochę pijak, trochę złodziej, ale dobry chłopak, a ten... tego niech pan nie rusza, to Kituwja... Tego ruszać nie trzeba.
Dzicy stali spokojnie na środku pokoju i rozglądali się ciekawie, ale bez cienia zmieszania. Futrzana odzież, wdziana szerścią nazewnątrz, wisiała na nich ciężko i niezgrabnie. Wydali się Stefanowi bardzo do siebie podobni. Ale Kituwja miał płeć ciemniejszą, a w nieruchomej jego twarzy, we wzniesieniu głowy, w zaciśnięciu ust przebijała się kamienna duma, nieledwie wzgarda dla wszystkiego i wszystkich. Tymczasem wązkie, szczelinowe oczki Łopatki chciwie przeglądały półki i dalekie gospodarskie kąty, przyczym szerokie usta rozchyliły mu się z lekka.
— Zdejm czapkę! — syknął nań Buza i łokciem go w bok trącił.
Łopatka śpiesznie ściągnął bermycę, z pod której wyjrzała zwykła czukocka, stożkowata, kanciasta, krótko ostrzyżona głowa.
Kituwja nie miał wcale czapki; jego długie, gęste i zwichrzone włosy podtrzymywał wązki rzemień, przewiązany tuż nad czołem. Podobny rzemień widać było na gołych jego piersiach i szyi w mocnym wycięciu pyżowej kuklanki. Czukcza zmierzył Stefana bystrym spojrzeniem i rzucił towarzyszowi kilka urywanych gardłowych dźwięków.
— A co? czy pan słyszał? — z uśmiechem zauważył Buza — zupełnie renią mają mowę... I wiara ich renia: gdzie te pójdą, oni za niemi... A pan Józef nam powiadał, żeby my przyszli, to my przyszli...
— Dobrze, zaraz wam herbaty dam; a może lepiej wódki?
— Lepiej, panie... wódki. Oni bo herbatę niebardzo szanują.
Aby ich zabawić, Stefan pokazał im magnes, zmusił bić zegar z kukułką. Ta ostatnia miała pewne powodzenie. Łopatce bardzo się nawet podobała, ale wstrzemięźliwe zachowanie się Kituwji mroziło wszystko. Ogień wesoło trzaskał na kominku. Goście pozrzucali futra i rozsiedli się na ławach. Buza raz wraz śmiechem wybuchał, Łopatka cicho się rzechotał, a Kituwja biegał bystrym spojrzeniem z przedmiotu na przedmiot. Wreszcie i w jego twarzy coś błysnęło, wydał stłumiony okrzyk i wskazał duży kamień, zamiast ciężaru przywiązany do suszących się żył. Obecni skupili się koło tego kamienia, trącali go, próbowali podnieść wyprostowaną ręką, ale mógł to zrobić tylko Kituwja.
Gdy Stefan podszedł i uczynił tosamo, twarz wojownika rozjaśniła się przyjaźnie; powiedział mu „brat“ i ręką z niechcenia przeciągnął po jego ramionach i plecach.
— Chwali pana... pyta, dla czego nie widuje go nigdy w kole ludzi, koło szynku?
— Powiedz mu, że nie mam czasu, jestem zajęty.
W miarę, jak Buza tłumaczył dzikiemu, twarz jego przybierała wyraz wzgardliwie kamienny.
— Nie wierzy, że pan jest kowalem... i że pomimo to sam naczelnik okręgu pana szanuje... Zupełnie głupi dziki... U nich kto wojownik, to tylko pije i bije się, a resztę uważa za nieszlachetność...
Goście zjedli i wypili sumiennie, co im dano. Na pożegnanie Łopatka powtórzył nieskończoną liczbę razy słowo: „brat, brat“. Gdy wyszli, został po nich przykry zapach źle wyprawnych skór reniferowych i reniferowego zjełczałego tłuszczu.
— Pójdzie o panu teraz sława pośród Czukczów... Nie będzie pan miał spokoju... — mówił Stefanowi w sionce Buza. – Dziękujemy za przyjęcie... Kiedy pan jeszcze przyjść każe?...
— Spytaj pana Józefa!


∗                    ∗

— Cóż? byli? – pytał Józef nazajutrz.
— A jakże, byli. Musiałem izbę wietrzyć godzin kilka.
— Nie prosili cię do siebie?
— Nie!
— Bądźmy cierpliwi, zaproszą. Buza mówił mi, że są zachwyceni.
— Sam Buza, zdaje się, najwięcej zachwycony; jadł i pił za trzech.
— A Łopatka?
— Co tam Łopatka!... gdzie wódka, tam Łopatka. Nie ma on pewnie miru.
— Nie trzeba i takiemi gardzić... Oni doskonale przygotowują grunt. Za niemi przyjdą inni. Trzeba cierpliwie czekać... Proszę cię, bądź cierpliwy. Już ja to urządzę. Byłem wczoraj u misjonarza, u ojca Panteleja... Uczę się po czukocku. Potroszę może się da co zrobić. Trzeba poznać ich zwyczaje, zbratać się z niemi, pozyskać ich łaski. Nie żałuj im...
— Ależ nie żałuję, tylko... za długo siedzą.
— Ale i my siedzimy tu... za długo.
Znów minęło dni kilka. Czukcze się nie zjawili.
Stefan, mimo pozorną niechęć i niedowierzanie, był tym trochę zaniepokojony i za każdym drzwi skrzypnięciem oglądał się skwapliwie.
Godzina była późna. Tylko co skończył robotę i, przez oszczędność zdmuchnąwszy świecę, dumał, wypoczywając przy świetle palącego się na kominie ognia. Uwagę jego zajęły niezwykłe dźwięki, dolatujące ze dworu, jakiś szczególny hałas, ruch. Nagle drzwi jego mieszkania, gwałtownie szarpnięte, otworzyły się i równie szybko zamknęły. Ktoś wpadł do izby i, ciężko dysząc, drzwi przytrzymywał, a ktoś inny starał się je otworzyć. Stefan zdziwiony zerwał się i świecę pośpiesznie zapalił. Przy drzwiach stał unurzany w śniegu Czukcza: rękę rzemieniem oplątał, nogę o próg oparł i ciągnął z całych sił ku sobie. Drzwi, targane, chwiały się i drżały. Dziki spojrzał na Stefana, zrobił giest błagalny i pokazał, że nie ma oręża. W sionce rozległo się niecierpliwe tupanie i klątwy, wyrzucane głosem urywanym i chrapliwym, którym towarzyszyły silne uderzenia nogą we drzwi. Stefanowi zdawało się, że głos ten poznaje, że go już słyszał...
— Kto tam? Zaraz przestać dobijać się!... Do kroćset djabłów! — zaklął wzburzony.
Szarpanie ustało. Czas jakiś jeszcze słychać było mamrotanie, ale, gdy w pobliżu rozległy się liczne kroki, nieznajomy wyszedł z sionki. Czukcza rzemień z rąk wypuścił i zwrócił się do Stefana.
— Brat! gem kamakatan — pokazał na siebie — gem noża nie... gem... brat!
Zrobił ruch, jak gdyby padał na ziemię. Oczy mu łagodnie zabłysły, twarz gruba, brzydka, o nozdrzach szerokich i rozdętych, wyrażała wzruszenie i wdzięczność.
— Brat! Anoaj! Anoaj!
Podszedł do komina i zaczął swą kuklankę otrzepywać ze śniegu. Miał go pełno w futrze, we włosach, w uszach, na gołej szyi. Wzdrygając się, pokazał Stefanowi, że mu mokro, że woda pod odzieżą spływa mu po gołym ciele. Zaczął udawać, że drży, że umiera... Stefan doskonale wiedział, że w tak straszne zimno nawet Czukcza zmarznie w wilgotnej odzieży. Domyślił się, o co chodzi dzikiemu, i głową kiwnął. „Gem kamakatan“ uśmiechnął się i zaczął rozbierać się szybko. Po chwili wypłynął z rozsznurowanych futer goły, jak posąg grecki. Stefan patrzał ciekawie, co dalej będzie. Czukcza spokojnie rozwiesił odzież przed ogniem, potym obejrzał się, spostrzegł przygotowane do snu łóżko Stefana, skoczył radośnie i zniknął pod kołdrą... Wszystko to zrobił tak zręcznie, niespodzianie i szybko, że Stefan nie mógł się wstrzymać od głośnego śmiechu. Czukcza raz jeszcze głowę z pod kołdry wysunął i powtórzył uprzejmie:
— Brat... brat!


∗             ∗

— A co... był? — spytał Józef, wchodząc o zwykłej porze.
— Nawet jest.
Stefan opowiedział towarzyszowi całą dziwaczną przygodę.
— Świetnie!... Świetnie!... Zaczyna się... — powtarzał tamten, stąpając na palcach.
— Nic świetnego! Wolałbym, żeby spał w twojej pościeli. Minę ma taką, jakby się nigdy nie mył i nie czesał. Gdybyż choć włosy strzygł, ale jak na złość ma długie, jak Kituwja.
— To nic, są to już zawsze bliższe stosunki. Pokaż mi go! A włosy ma długie, tym lepiej, jest więc znakomitością, wojownikiem! Czy nazwisko powiedział ci?
— Powiedział... Dziwaczne jakieś... Gemkamaka... zdaje się.
Podeszli ostrożnie ze świecą w ręku do posłania, gdzie miedziana twarz dzikiego, w aureoli długich skołtunionych włosów, spała na białej europejskiej poduszce. Nagle powieki śpiącego zadrżały i oczy otworzyły się szeroko. Chwilę patrzał zdumiony na stojących nad nim ludzi, poczym zerwał się, ręką dokoła siebie pomacał i nagie ramiona rozpaczliwym ruchem przed siebie wyciągnął.
— Brat... brat! — szeptał — Anoaj!
— Brat! — powtórzył pośpiesznie Stefan i łagodnie dotknął jego ciała.
Uśmiech dziecięcy rozjaśnił twarz dzikiego, żwawo wyskoczył z pod kołdry i ruszył po ubranie.
— Świetny egzemplarz... pyszny samiec — zachwycał się Józef.
Uderzył go pieszczotliwie po gołych plecach, a gdy ten, drgnąwszy, chyżo, jak na osi, obrócił się przodem do niego, zaczął mu wygłaszać cały słowniczek czukockich wyrazów, które już był umiał. „Gem-kamaka“ niewiele pewnie rozumiał z tej tyrady bez związku, ale każde słowo powtarzał, śmiejąc się; ponieważ zaś ubranie jeszcze nie wyschło, usiadł, jak był, przy stole, gdzie przyjaciele pili herbatę, zabrał się także do jedzenia, przyczym gadał coś wciąż bez końca w swym renim narzeczu, ukazując białe, duże zęby w szczerym uśmiechu. Przed odejściem znowu rękę z wyrazem wdzięczności na ramieniu Stefana położył, powiedział: „brat!“ i obiecał, że przyprowadzi do niego i matkę i ojca i żonę.
— I Buzę przyprowadź, i Łopatkę, i Kituwję.
Twarz Czukczy spochmurniała na chwilę.
— Dobrze... i Buzę i Łopatkę. Będziemy wódkę pić... — rzekł w miejscowym rosyjsko-czukockim żargonie.
— Będziemy wódkę pić.
Po jego odejściu Józef rzucił się na szyję Stefanowi.
— Pysznie, wyśmienicie!... Już czuję się prawie na okręcie.
Upłynęło sporo czasu. Różowe blaski zaczęły przerywać jednolitość nocy, a o Czukczach nic słychać nie było. Owszem wydało się Stefanowi, że ci, którzy bywają w mieście, unikają go. Spotkany Kituwja nie podszedł do niego, nie kiwnął mu nawet głową, choć widział go doskonale, ba, nawet wyzywająco spojrzał mu w oczy. Łopatka również w bok skręcał, gdy go spostrzegł na ulicy. „Gem-kamatakan“ przepadł bez wieści; Buza udawał, czy też istotnie nic o nim nie wiedział.
— Gem-kama... powiadasz?... To nawet nie imię, a takie sobie nic. Wiem wszystkie słowa czukockie, a tego nie słyszałem... Chyba kargaul był — tłumaczył się przed Józefem, gdy ten go wypytywał.
— Co to kargaul?
— Są takie dzikie, co bez wiary, bez władzy żyją... Na samym dziobie przylądka mieszkają... Słowem: zbóje! Kiedy się tylko dowiem, przywlokę tego Giemka, niech pan będzie spokojny... A poco on chodził do panów?
— Poco chodził? Tak sobie chodził...
Buza spojrzał nań podejrzliwie.
— Bo to Czukcze gadają, że pan Stefan razem z drugim Czukczą pobili Kituwję... A tylko tamten Czukcza nie Gemkam się zwał, a Otowaka... Kituwję bardzo tu okoliczni Czukcze szanują, boją się go. Powiadają, że on prawdziwy Czukcza... wojownik. Oni są dzicy, ale mają swoje obejście. To nie Jakuci.
— Ależ nieprawda! Nic podobnego nie było. Spytaj się Kituwji!
— Żeby mię pchnął! Jeszcze czego? Jego nietylko się o to pytać nie można, ale nawet pokazać, że się wie... Mnie Łopatka gadał...
— A gdzie szukać ciebie, gdybyś był nam potrzebny?
— Wiadomo gdzie... Najlepiej w szynku. Bo teraz z Czukczami rozmaite sprawy, więc tłumaczę, a u nich bez wódki ani rusz...
Jeszcze upłynęło dni kilka. Nagle stała się rzecz niezwykła, ukazało się widowisko, które oglądać wyszli prawie wszyscy mieszkańcy miasteczka. Na dwuch „nartach“, zaprzężonych we dwie pary rosłych, spaśnych renów, podjechała wcwał przed domek Stefana gromada odświętnie wystrojonych Czukczów. Stefan wyszedł na ich spotkanie na schody. Pierwszy wystąpił stary Czukcza, ubrany w kosztowną „dochę“ z czarnych myszy, kunsztownie haftowaną i obszytą bobrami. Szedł, wspierając się z lekka rękoma na barkach synów, którzy pochyleni podtrzymywali nogi jego u kostek i z szacunkiem stawiali je na stopniach schodów; za niemi postępował dziewięcioletni wyrostek z gołą, gładko ostrzyżoną głową, dalej szły dwie osoby małe, ruchliwe i bardzo zabawne. Jedna miała na sobie także „dochę“ z czarnych myszy, ale gorszą; druga nie miała zupełnie zwierzchniej odzieży. Zaszyta w futrzaną, obcisłą, jednolitą powłokę, wyglądała, jak zbiegły z lasu krasnoludek. Po warkoczach, w których brzęczały srebrne ozdoby, po zawiązanych nad czołem jedwabnych malinowych chustkach, Stefan poznał, że to są damy. Obie były utatuowane, starsza miała na czole i policzkach linje błękitne, wężowe, wyszyte jedwabiem, młodsza — głębokie szramy wzdłuż nosa i na podbródku. Postać jej nie pozbawiona była wdzięku; wysmukła, miała ruchy zgrabne, oczy, jak na Czukczankę, dość duże, twarz wyrażała pewne zamyślenie. Ogólne wrażenie psuł lękliwy ruch poza siebie.
— A co, są! — krzyknął, wpadając za gośćmi, Józef. — Przyjmij ich jakkolwiek, a ja zaraz sprowadzę Buzę.
— Anoaj! Anoaj! — witali gospodarzy Czukcze.
Gości przybyło za dużo, żeby wszystkich na ławach pomieścić. Stefan wyciągnął z kąta skóry, rozesłał je na podłodze, a dzicy rozsiedli się na nich kołem na środku pokoju i zaczęli gwarzyć. Jeden z synów starego, ten, co u Stefana odzież suszył, opowiadał widocznie o zdarzeniu; nie pierwszy raz pewnie to robił, ale wszyscy słuchali go uważnie, przychylnie pochrząkując i ciekawie spoglądając na łóżko; młodsza kobieta skoczyła nawet i zajrzała pod kołdrę. Wszyscy wybuchnęli śmiechem; w tej chwili malec powiedział coś bardzo głośno i palcem pokazał bijący zegar. Zjawienie się w otworze zegara kukułki, jej ruchy i kukanie ogromne zrobiły wrażenie. Dzicy zerwali się, otoczyli zegar i kłaniali się w takt kukaniu, a gdy drzwiczki za ptaszkiem zamknęły się z trzaskiem, odskoczyli daleko od ściany, pełni przestrachu.
Wszystko skończyło się głośnym śmiechem.
Kilka poważnych słów starego uciszyło natychmiast wesołość.
Nakoniec zjawił się Buza, Łopatka i Józef.
— A co?... mówiłem! Otowaka, a nie żaden Gemka. Pewnie nawet nie Gemka... — mówił — a Gem-kamatakan... co znaczy po czukocku, niby... jestem chory... kiedy o sobie chcę powiedzieć, że mię pokrzywdzili, że nie mogę... Widzi pan, że to co innego!... A że stary Otowaka sam do pana przyjechał, to wielka cześć... Dumny i pierwszy bogacz na przylądku... pierwszy bogacz... Poszczęściło się wam!
Mówiąc to, usiadł w kole Czukczów, a Łopatka za nim trochę dalej. Józef pomagał Stefanowi gotować mięso na ucztę, nastawiać samowar. Posłali po wódkę.
— Wielce szanowny człowiek. Ma niezliczoną liczbę renów. Trzy żony w trzech rozmaitych miejscach... Ma sześciu synów — zachwycał się Buza, zapalając się w miarę, jak znikała wódka i jadło. — Poszczęściło się panom! On panów nagrodzi, uszanuje... Tylko jedźcie do niego. Futer drogich daruje... nawet córkę da każdemu... A ładną ma córkę... widziałem ją w mieście, kiedy przejeżdżali kupą w święto... Bo oni, Otowaki, ludzie zdaleka, więc kupą jeżdżą. On o coś pewnie pana chce prosić, bo pytał, czy pan dobry kowal, czy złożyć może zamorską rozśrubowaną broń. Im zawsze Amerykany rozśrubowane sprzedają bronie, to kurka niema, to cyngla. Więc mu powiedziałem, że pan ma złote palce, że pana nawet sam naczelnik okręgu szanuje. Bardzo słuchał stary. Pewnie zechce co panu podarować. Niech pan bierze, bo z tego wielka bywa obraza.
Stefan pokazał gościom magnes, zegar z kukułką i inne dziwy zamorskie, któremi zwykł był bawić krajowców. Radość dzikich nie miała granic. Szczególnie zajęła ich igła, która biegła za magnesem po gładkim stole, a następnie, przy zmianie bieguna, uciekała pośpiesznie. Wesołość dosięgła zenitu, gdy niespodzianie zagrała nakręcona przez Józefa pozytywka. Nizko zwiesili głowy nad pudełkiem, przykładali do niego uszy, wsuwali nosy, wreszcie zaczęli chrząkać, przytupywać miarowo i w wolnym poruszać się tańcu. Oczy im się śmiały, twarze świeciły od tłuszczu i potu.
— Phi! Uciecha!... Podskocz sobie, Łopatka, co najzgrabniej! — zachwycał się rozigrany Buza i ciągnął dobrze już podpiłego Czukczę za rękaw.
Wtym drzwi się szeroko otworzyły i na progu stanął Kituwja. Józef podszedł do niego radośnie, ale Czukcza nie ruszył się z miejsca, nie powiedział na powitanie zwykłego „anoaj“, przymknął drzwi za sobą i, oparszy się o framugę, jedną rękę obronnie przed siebie wystawił, drugą na kark założył. Włosy mu się jeżyły z pod rzemiennej opaski, oczy płonęły krwawym, wilczym ogniem.
Na jego widok kółko bawiących się na środku pokoju zamilkło i znieruchomiało; stary popatrzał posępnie na śmiałka, młodzież pochyliła się naprzód, jak do skoku, kobiety szeroko otwarły oczy i usta.
— Czego chcesz? — krzyknął Stefan, występując naprzód. — Wynoś się!...
— Wynoś się, wynoś... kiedy cię nie proszono! — podtrzymał gospodarza Buza, także wysuwając się naprzód. — Niech tylko pan do niego nie podchodzi! Pchnie pana!... Widzi pan: rękę na kark założył... tam ma nóż... Widzę, że ma... po rzemieniu na szyi widzę... Hultaju, to tak?... do miasta z nożem?... nie wiesz, że zabronione?... Powiem naczelnikowi, to cię do końca życia do miasteczka nie puszczą... Zaraz na tundrę cię wyślą. Dawaj nóż.
— Zaraz ci go dam! Niech go weźmie ten pies, którego niby zająca ścigam daremnie po całej ziemi — odpowiedział spokojnie po czukocku Kituwja.
Jeden z młodych Czukczów wysunął się naprzód, ale Józef schwycił go za ramię. Obaj ze Stefanem nie rozumieli, co dzicy gadają, lecz domyślali się zatargu.
— Lepiej wypij i przyłącz się do nas — rzekł pojednawczo Józef, podchodząc do Kituwji z kieliszkiem w ręku.
Ten napój ręką odtrącił.
— Źle! wódki nie pije — krzyknął po rosyjsku Buza. — Będą się rznąć!... Hej, wynoś się zaraz, ty grubjaninie... od samego pana wódki brać nie chcesz!... Cóż ty sobie myślisz? Coś ty za figura?! Zaraz zawołam kozaków. To tak się zachowujesz w domu szanownego człowieka! Przecież niedawno jadłeś tu i piłeś... Ty psie tundrzany!... Zaraz cię związać każę. Ho, ho! ty ze mną nie żartuj... Wiesz, kto jestem! Zaraz mię wypuść... Pójdę i zawołam straż... A wy go tu zagadajcie — szepnął po cichu do Stefana.
Zwrócił się ku wyjściu, ale cofnął natychmiast, gdyż plecy Kituwji oderwały się od ściany. Dziki całym ciałem podał się naprzód i warga mu drapieżnie zadrżała, obnażając kły białe. Naówczas zawrzało w izbie. Stefan, Buza, Kituwja i kłąb zwalonych na nich Czukczów wtłoczyli się we drzwi, które z trzaskiem się odemknęły. Wpadli do sionki. Stefan leżał piersią na piersiach Kituwji; ten wił się pod nim i starał się rękę przyciśniętą do ziemi wyciągnąć. Ale nie zdążył. Stefanowi udało się schwycić go za gardło; dziki charczał i głową wstrząsał, aż ruchy jego osłabły. Ktoś gwałtownym szarpnięciem rozerwał rzemień na jego szyi, i duży, szeroki nóż z brzękiem w kąt poleciał. Buza na ulicy wołał na kozaków. Przybyła cała gromada ludzi. Teraz z kolei Stefan i Józef musieli bronić zmiętoszonego Kituwję przed rozjuszonemi Czukczami. Wreszcie zjawił się kozacki pięćdziesiętnik; napastnika związano i poprowadzono do kozy. Tłum szedł za nim i urągał mu.
— Będziesz się miał z pyszna! Będziesz zadowolony... Wsypią ci trzydzieści gorących, że rok nie posiedzisz... Popamiętasz, co z nożem chadzać! A może mielibyście ochotę, renie mordy, wszystkich nas wyrznąć, jak dawniej bywało? Ręce krótkie! Nie te czasy!
Wojownik patrzał na nich z pode łba i ramiona związane wyprężał.
— O co im poszło? — pytali Buzę.
— A kto ich wie! — odpowiedział ten niechętnie. — Pewnikiem popili się.
— Co nie, to nie — zauważył któryś z rybaków. — Stara to u nich z ojców niezgoda, a teraz znowu, powiadają, synowa Otowaki — siostra rodzona Kituwji... Ukradł ją młody Ajmurgin. Dawno było, dzieci już mają, ale te renie mordy, uch, jakie pamiętliwe... Stary pono wykup dobry dawał, godzić się chciał, ale Kituwja nie i nie... Gadają, że się w siostrze kochał, oni nie chrzczone — to często z siostrami żyją, a nawet chrzczone... żyją. Więc chciał Kituwja odebrać kobietę, a przecie na to Otowaka pozwolić nie mógł, bo mu spokoju w tundrze nie daliby...

∗             ∗
Długi czas Buza był bohaterem chwili i, zapraszany na kolacyjki, opowiadał, ale nie wcześniej, niż po wódce, co i jak było.

— Hulali sobie wesoło... Grali na pozytywce naczelnika okręgu, tańczyli, sam Otowaka nogą przytupywał... Pewnieby się źle skończyło, bo widzę, że za kark sięga, gdybym go nie schwycił.
— Da on ci na tabakę!... Już on cię przydybie... Znasz go.
— Co mię ma przydybać?... Chodzę sobie bez skrytości po ulicy... Niech się sam pilnuje... Wygnali go przecie z miasteczka. Zobaczę go — zaraz za kark i do ciupy. Niech on się mnie boi. A wejdzie mi w drogę... na Boga! Pchnę go, pchnę go, zobaczycie... Niech pamięta! A i poco mam takiemu zbójowi świecić, kiedy mi sam Otowaka przyjaźń ofiaruje?!
Otowaka czas jakiś bawił jeszcze w okolicach miasteczka, ale pokazywał się rzadko. Józef i Stefan odwiedzili go w obozowisku. Przyjął ich nadzwyczaj uprzejmie. Córki nie ofiarował, ale chciał ich posadzić na pierwszym miejscu, nawet przed ojcem misjonarzem, który u starego Czukczy od wspomnianej awantury często razem z Buzą gościł. Przyjaciele nie zgodzili się i pozyskali na wieczne czasy przychylność ojca Panteleja. Powiedział im przy tej okazji kilka słów złotych o miejscu, które człowiek zdobi, i pokorze, która przebija niebiosa.
— Namawiam go, żeby poznał Łaskę... ochrzcił się — rzekł i kiwnął głową w stronę starego Czukczy.
Podano deser — szpik reniferowy zamrożony i w kostkę porąbany, rozumie się — surowy i, rozumie się — obficie wódką oblany.
— Zawsze byłoby mu bezpieczniej... Mógłby koczować na naszej zachodniej tundrze.
— Cóż? zgadza się?
— Nie to, żeby odmawiał, ale mówi, że zobaczy.
Przed odjazdem bogacz podarował każdemu z gości po futerku lisa i prosił ich uprzejmie, aby byli łaskawi odwiedzić go w tundrze.
— Tam tylko ja jestem na miejscu. Tam moja ziemia.
Józefowi zaświeciły się oczy.
— A co? może pojedziemy, ojcze! — spytał od niechcenia misjonarza, gdy już dojeżdżali do domu z powrotem. Ojciec Pantelej był w świetnym humorze.
— Może i pojedziemy... Byle się ochrzcił. Tyle dusz! Cały ród go słucha.
— Ależ ochrzci się! napewno się ochrzci, gdy zobaczy nas u siebie. Przez samą gościnność ochrzci się. Zresztą będziemy mogli powieźć mu podarunki. Tu co innego, tu nie wypada.
— Istotnie. To prawda! Kraj ojczysty do cnót skłania, łagodzi surowość skłonności... Bo cnota jest immanentna duszy każdego, tylko dróżka do tej duszy często jest kręta i ciemna, i niełatwo na nią trafić. Często trzeba ludzi wyciągać na szeroki gościniec dobra i zbawienia wybiegiem.
Długo i szeroko ojciec Pantelej rozwodził się o trudnościach podobnego zadania. Ponieważ Józef umiał słuchać uważnie i nie był przekorny, zostali więc wkrótce wielkiemi przyjaciółmi. Stefan tymczasem robił potrochu przygotowania do drogi: skupował psy doborowe.
Nakoniec za sprawą ojca misjonarza puścili się w daleką drogę.
Gdy zgodnie wobec tłumu zebranych mieszkańców krzyknęli na psy, a te w lot pochwyciły ich i poniosły po ubitej drodze, przyjaciołom wydało się, że to sen na jawie. Gorączkowym spojrzeniem żegnali miasteczko. Karawana składała się z trzech nart, każda po piętnaście psów. Przodem jechał Buza z zapasami żywności, następnie ojciec Pantelej ze swemi rzeczami i podarunkami, herbatą, tytuniem i innemi kosztownościami; na końcu jechał Stefan z Józefem. Józef psami kierować nie umiał i w drodze był do niczego, jak pakunek. Ojciec Pantelej wciąż się na nich oglądał i przyjaźnie uśmiechał. Był rad, że ich wziął z sobą, gdyż wybrał się w kraje nieznane, a chociaż Bóg jest wszędzie i ma nas zawsze w swej pieczy, przyjemnie jednak mieć koło siebie odważne, przyjacielskie serca ludzi, z któremi można pogadać, sobie ulżyć i czegoś się nauczyć.
— Nie jeździłem nigdy dalej, niż do granicy. Dalej tundra i tylko Duch Boży unosi się nad pustynią... Buza bywał. Tęgi kozak dojeżdżał na sam dziób przylądka! Hej, Buza, co tam dalej będzie?! Prędko będziemy pili herbatę?
— Gdzie się zatrzymamy, tam będziemy pili, — poważnie odpowiadał kozak.
Był niezmiernie przejęty godnością naczelnika wyprawy. Siedział na beczułce wódki, jak na tronie, a strzegł jej jak oka w głowie.
— Skoro tylko przyjedziemy na kresy lasów, skończą się ludzkie oblicza! Stamtąd wciąż jednostajnie pójdzie wódka i wódka. Za wszystko ona odpowie, gołąbka... Samo bezpieczeństwo życia od niej zależy!... I ciągną ją przeklęci Czukcze, jak smoki! Chciwi są na nią niepomiernie!... Gdy trochę wypiją, wszystko za nią są oddać gotowi. Tylko proś, tylko bierz!... A my przecież z powrotem pojedziemy bez rzeczy, rybę zjemy, podarunki oddamy. Sanki będą puste, będzie gdzie ładować, psy spaśne, gdyż wypoczną, najedzą się u Otowaki reniferowych wnętrzności... Lecieć będziem z powrotem niepowstrzymanie!... Ucha!... che! — marzył i pokrzykiwał głośno, albo głosem cieniutkim śpiewał miejscową piosenkę:

Oj Sidorku, Sidoreczku!
Ciepłe tchnienie wiatereczku
Wieje z ziemi na morze,
Więc wyruszaj, nieboże!
Psy zaprzęgaj bez zwłoki,
Niech cię wiozą w opoki,
Niech cię wiozą na morze,
Oj Sidorku, Sidorze!...

— Buza, Buza! ujarzmij swe chuci! – ostrzegał go zdala ojciec Pantelej, gdyż mimo jazdy, głos w czystym, zimnym powietrzu, w niepokalanej ciszy białej pustyni lodowej wyraźnie dobiegał jadących. Marcowe słońce złociło śniegi tak gładkie i równe, ubite wiatrami, że na tle ich najmniejszy krzew wydawał się lasem, najmniejsza nierówność górą. Wkrótce jednak na białej linji widnokręgu, ostro odrzynającej się na błękitnym niebie, zarysowały się wierzchołki dalekich gór. Zwrócili się ku tym górom. Przenocowali w pustej szopie rybaczej, ostatniej ludzkiej sadybie, u ostatniej z wysepek zanikłego lasu. Odtąd mieli przed sobą tylko śniegi, skały i niebo; drzewa tyle tylko, co go przyniosły fale morskie lub wylew rzeki, a ludzi tyle tylko, co w dalekim obozowisku Otowaki.
Tłuste, silne psy raźno biegły. Po dniu drogi znaleźli się niespodzianie nad brzegiem przepaścistego urwiska. W dole, jak okiem zajrzeć, słały się śnieżyste bezbrzeża.
— Morze! — zawołał Buza.
Domyślili się wcześniej i zatrzymali psy.
— Widzicie tam, w dali, błyszczą grudki, niby kawałki słońca — to „torosy“. A dalej, gdzie wisi chmura na skraju nieba, to już wolne morze, które nigdy nie zamarza. Za temi wodami ciepły, powiadają, kraj leży... Ale tam nikt nie był, bo kto poszedł, to już nie wrócił...
Chwilkę stali zachwyceni bezmiarem widoku, powietrza, słońca, które kładło delikatne niebieskawe cienie we wgłębienia długich, spokojnych, lodowych fal morza. Wreszcie Buza przypomniał im, że mają spuścić się na dół, a dalej pojadą już brzegiem. Dzień cały jechali w pobliżu posępnych urwisk brzegowych. Ocean zataczał tu półkole i cały brzeg był taki stromy, warowny.
— Tu fala bije aż pod wierzch. Wysoko bije... To wszystko są „byki“ — uczył ich Buza.
Istotnie te ostatnie ziemie strażnicze miały w sobie coś hardego, byczego, gdy wznosiły wysoko ciemne łby skalne i bodły błękity. Na noc zatrzymali się u stosu drzewa, namytego przez prądy.
— Wiesz, z każdą przebytą wiorstą większe ogarnia mnie wzruszenie, zabobonna trwoga, że coś przeszkodzi... — mówił Józef do Stefana, gdy spać się kładli.
Ten za bardzo był zmęczony, żeby rozbierać subtelne wrażenia.
Pogoda wciąż sprzyjała. Tylko trzeciego dnia począł dąć lekki, suchy wietrzyk z lądu od południa i zwiewać im z urwisk na głowy pyły śniegowe. Zimno jednak niebardzo dokuczało, gdyż ściana brzegów zakrywała ich od przewiewu powietrza. Kozak wszakże głową kręcił i psy poganiał.
— Niedaleko już, ale śpieszyć się trzeba. Będą tu niezadługo dwa cyple, dwa byki kamienne: Pawal i Peweka; między niemi trzeba przeciąć morze... tam dmie zawsze, czy pogoda, czy niepogoda.
Koło południa stanęli u podnóża Pawalu. Tęga, potworna opoka wysoko podnosiła grzbiet szeroki i daleko wybiegała w morze; ziemia po obu jej stronach gwałtownie uchodziła wtył, jakby w przestrachu... Po drugiej stronie morskiego przesmyku stał równie pokaźny zrąb czarny, zmniejszony odległością.
— Stąd widać obozowisko... stoi na Pewece we wgłębieniu między dwoma garbami... dziwno jednak, że dymu nie spostrzegam. Chyba że go wiatr zwiewa... No i wieje... Ciężko nam będzie!
— A może przenocujemy?...
— Przenocować?... Drew niema; zresztą ktoby nocował, kiedy widać namioty?... Całkiem stracilibyśmy u dzikich poważanie... Pojedziemy! Jutro może dąć gorzej. Nakarmimy psy i hajda.
Rozwiązał tobołki i zaczęli psy karmić i sami się posilać. Wiatr dziko wygrywał wśród skał. Gdy chwilami gwałtowniejsze jego podmuchy wpadały do ich zacisza, ręce, trzymające pokarm, grabiały im natychmiast.
— Ależ zmarzniemy w jednej chwili!...
— Nie zmarzniemy, da Bóg! tylko nie stawać po drodze, sani z rąk nie puszczać, wszystko przywiązać, bo co spadło — to przepadło. Trzymać się blizko jeden za drugim, nie krzyczeć, bo to daremne... a patrzeć, oczu pilnować, żeby nie zaprószyło, nie zakleiło. Z wiatrem psom nie dawać zawracać, a trzymać je pod wiatr na ukos. A niech ojciec i pan pamięta, Boże uchowaj, psów nie wypuści z posłuszeństwa, Peweki nie minąć, bo tam to już zupełnie czyste morze i na śmierć wicher was porwie. W drodze nie stawać, bo od stawania niema wypoczynku... W imię Ojca i Syna... z Bogiem!
Wypadli z impetem z za węgła; wicher natychmiast uderzył w nich, szerść na psach skudlił, ogony im zawiał, narty do góry podbił. Ludzie pochylili się, aby mu się oprzeć, i odwrócili twarze. Ale tchnienie jego czuli coraz boleśniej. Parło ich ono coraz silniej, przesiąkało przez nich, zabierało ciepło ciała, oblepiając igłami śnieżycy. Wkrótce tych igieł suchych i palących mieli pełne usta, pełną odzież, czuli je przenikające przez futra do samego ciała, gdzie topniały, budząc dreszcz przejmujący. Niezliczone strugi tego pyłu unosiły się niziutko nad gładką, lśniącą powierzchnią śniegów, niby sploty żmij z sykiem obwijały się im dokoła nóg i tułowia, chwytały za zwieszone pyski psów, kąsały płozy i nóżki nart i, odbijając się od nich wzdętym, siwym kłębem, przewalały się przez karawanę.
Chroniąc się przed ich zimnemi żądłami, ludzie skulili się poczwarnie, brody nieledwie oparli o kolana i tylko kiedyniekiedy spoglądali przed siebie, gdzie daleko czerniała zbawcza skała. Psy też rozumiały, gdzie jest zbawienie; wyciągały, ile sił stało, lekkie, kudłate łapki i nurkowały uparcie w szalonym potoku pędzącego w morze powietrza. Co krok padały, pazury im się oślizgiwały po twardej, ubitej powierzchni, oczy nabiegły krwią i z orbit wyszły, wyduszone szlejami uprzęży. Narta strasznie im nagle zaciężyła. Biedne zwierzęta szły w łuk zgięte, pysków nawet zziajanych nie śmiejąc otworzyć, gdyż zimna wichura raziła im gardła i płuca.
Chrobot nart, żałosne skomlenie psów, przekleństwa i okrzyki ludzi, wszystko, jak drobne pyłki, nikło w zaciekłym, głuchym szumie huraganu, rozsiewało się w przestworzu, jak gdyby nikt nie cierpiał, nie wołał, nie walczył. Stefan bezustannie badał wzrokiem odległość. Myślał z rozpaczą, że psy się zmęczą i przestaną słuchać przewodnika, że trzeba będzie wstać, popędzać je i nawracać. Józef tulił się bezsilnie na narcie i drżał, jak w febrze. Wreszcie wiatr zwolniał, rozbił się na podmuchy. Byli już prawie pod potwornym garbem Peweki. Stefan z religijnym niemal uczuciem spoglądał na opokę, spokojnie roztrącającą i wichury i wody. Buza czekał już na nich.
— A co, tośmy forsu dali!... Można się pochwalić. Teraz tosamo, co w domu. Tylko dziwno mi, że ludzi nie widać. Prawda, niepogoda! Ale powinni byli nas zobaczyć. Chyba, że rena zarznęli albo fok nałapali, nazbyt najedli się i śpią. Trzeba drapać się w górę. Hej! kudłaje! Noch! Noch!
Psy, podrażnione i głodne, zaczęły się gryźć. Nim je uspokoili i uprząż na nich poprawili, słońce schowało się za wysokie góry i czerwony blask wieczora oblał czarne głazy oraz białe śniegi.
Wązką, niedogodną ścieżyną wdzierali się na przełęcz.
Wtym Buza, który szedł na przedzie, stanął na zawrocie, jak wryty, psy natychmiast pokładły się, a ludzie rzucili się do kozaka, który nie odpowiadał na ich pytania i oczu nie odrywał od przedmiotów, ukrytych za opoką. Puste namioty, z odwiniętemi gościnnie zasłonami, stały przed niemi ciche i tajemnicze. Ale co innego przykuło wzrok kozaka.
Czukcza w futrzanej odzieży z dzidą w ręku leżał wpoprzek drożyny, twarzą zwrócony do ziemi. Nieco dalej z zaspy śniegowej wyglądała głowa, świeciła białkami, wicher włosy jej targał; poniżej wysterczała z pod śniegu ręka zaskrzepła, krogulcza.
Plamy krwi mieszały się z czerwienią wieczora.
— Co takiego? Co to jest?
— Cicho... Na miłość Boga, cicho! Uciekajmy! — krzyknął kozak i z przerażeniem spojrzał na psy, które przysiadły nagle i wyć zaczęły.
— Uciekajmy!... Nieszczęście!... Uciekajmy! — powtarzał i cofał się.
Ale Stefan i zakonnik oparli się temu.
— Trzeba zajrzeć, może kto został przy życiu, może będzie można ocalić.
— Nie, ja nie pójdę. Ja boję się, idźcie sami. Ja psy na dół sprowadzę. Boże, Boże, niech się stanie wola Twoja!
Stefan wyjął z olstr rewolwer i wszedł w ciemne wgłębienie namiotu. Spostrzegł zimne ognisko, zasypane śniegiem, nad nim wisiał kocieł z zamarzłym mięsiwem. Gdy zapalił zapałkę, ujrzał Czukczę, obnażonego do pasa, leżącego nawznak, z ogromną raną na piersiach.
— Czy jest tam kto? — spytał drżącym głosem, nie odważając się wejść pod nizkie kotary wewnętrznego namiotu.
Zamiast odpowiedzi, usłyszał tylko szelest skór, szarpanych, wiatrem, i słowa modlitwy, szeptanej przez misjonarza. Pochylił się więc i wpełznął pod zasłonę, ale natychmiast się cofnął. Wydało mu się, że cały namiot pełen jest poskręcanych ciał ludzkich. Przemógł się wreszcie i, wziąwszy świecę woskową od zakonnika, wsunął się w głąb. Tu ujrzał nagie ciała pomordowanych kobiet i dzieci. Musiało się to stać niedawno, bo krew miała jeszcze barwę koralową, ciało blask marmuru, a brzegi ran były szeroko otwarte, lecz wszystko było już zimne i stężałe na kamień. Czego nie dobiło żelazo, mróz dokonał.
Jedna z młodych kobiet próbowała widocznie uciec. Rozerwawszy skóry zewnętrznego namiotu, usiłowała wyskoczyć, ale uwięzła w otworze... Dziecko, nad którym pochyliła się z giestem błagalnym, skrępowało widocznie jej ruchy. Pchnięto ją w plecy i przygwożdżono do ziemi razem z niemowlęciem. Stefan spojrzał jej w twarz i poznał niedawnego swego gościa — Impynenę, żonę Ajmurgina.
— Przerażające! Uciekajmy — powtórzyli jednogłośnie wszyscy, pełni grozy i trwogi.
— I dzieci i kobiety! żywej duszy nie zostało...
— Kto? co?...
— Ach, nie pytajcie! — szeptał Buza i trząsł głową. — Potym opowiem... Teraz ruszajmy...
— Czyż zaraz? W taki wiatr? W nocy!?
— Cóż robić! Tam choć życie może da się zachować.
Spuścili się pośpiesznie na dół. Buza nie oglądał się ani za siebie, ani w bok, a gdy wypadkiem w tę stronę musiał się zwrócić twarzą, oczy w dół spuszczał. Pod skałą zatrzymali się na krótką chwilkę, aby psy nakarmić.
— Trzymajcie się tylko pod wiatr z lewego boku, zawsze z lewego boku, to, gdziekolwiek pojedziecie, do ziemi traficie. Tam za Pawalem brzeg łatwiejszy. Tam znajdziemy się, byle tylko wytrzymać do rana. A nie puszczajcie narty, zabierze i ją i was purga zabierze... A nie oglądajcie się, broń Boże, za siebie... „Ci“ nie lubią, więc pójdą za wami — dodał znacząco.
Znów wpadli w lodowaty, powietrzny wir. Znów syczące gadziny śnieżycy obwiały im nogi, znów mrowie ognistych igieł kąsać ich zaczęło, a dech zaparła lecąca fala bezbrzeżna. Na domiar wszystkiego złego, razem z wichurą leciał od lądu zmierzch. Zorza czerwona osiadała coraz niżej na skały, coraz wyżej naprzeciw, z nad „wolnego morza“, gdzie jest kraj, „skąd nikt już nie wraca“, wyrastała ciemna chmura. Zmęczone psy biegły niechętnie. Stefan musiał co chwila zrywać się i popędzać je ciężkim, okutym hamulcem. Gdy zabłysły gwiazdy i znikła zorza, wicher, który tylko, zdaje się, czekał sygnału, uderzył z takim impetem, że biedne zwierzęta zapomniały o wszystkim, zawróciły i pobiegły z burzą. Stefan długo orał ostrzem hamulca po śniegu, piersią na niego napierał, zwieszony z narty, kołyszącej się i podskakującej w szybkim biegu. Wreszcie trafił na miększy grunt i nartę wstrzymał. Psy położyły się natychmiast. Nie wypuszczając z rąk rzemienia, podniósł się i spojrzał. Przed niemi stała blada ściana zębatych „torosów“, poza któremi w blasku gwiazd kołysała się chmura „wolnego morza“. Brzegi gdzieś uciekły, dokoła było biało i równo.
— Daleko ulecieliśmy! Józefie, tobie zimno, ty bardzo drżysz. Wstań, może zjesz co?
— Zimno mi. Daleko jeszcze?
— Nie wiem, wiatr nas uniósł... Może wstaniesz?
Józef milczał i nie ruszał się.
Stefan otrzepał go ze śniegu, nartę obrócił, psy przygotował, głosem zachęcał i pobudzał uderzeniami hamulca. Wszystko to robił zgrabiałemi rękoma, czołgając się na kolanach, gdyż stojącego wiatr z nóg zwalał. Wreszcie psy wstały i powlokły się. Pamiętał, że wiatr należało mieć z lewej strony, lecz brzegów tam, gdzie jechał, widać nie było. Nic, prócz białej równiny z gwiazdami na niebie, ziejącym wichurą. Ten wiatr chwilami wydawał się jakimś twardym strychulcem, który ścierał ich gwałtem w morze. Narta, podbijana, podnosiła się do góry, jak kartka porzuconej na wiatr książki. Co wiatr z niej zerwał, znikało natychmiast, jak mara. Najpierw stracili woreczek z sucharami, potym poduszkę... wreszcie spadł Józef, a burza uniosła go, jak wałek puchu. Stefan stanął zdumiony, widząc, jak bezradnie machał rękoma i daremnie podnieść się silił. Krzyknął rozpaczliwie i psy zawrócił w pogoń za towarzyszem. Psy rwały wściekle za toczącym się przed niemi przedmiotem. Bał się, że, dopadszy, poszarpią go, więc krzyczał Józefowi:
— Głową pod wiatr! Płasko przy ziemi...
Wiatr niósł wyrazy i chłopiec je widać usłyszał, gdyż zaczął się kręcić, aż przylgnął do śniegu. Stefan natychmiast z całej siły wbił w lód hamulec, aż narta trzasła.
— Czołgaj się... Ja psów rzucić nie mogę! — wołał na Józefa.
Ten coś odpowiedział, próbował wstać, ale wiatr go z nóg zwalił. Nareszcie głową zwrócił się w stronę wiatru.
— Czołgał się, czołgaj — szeptał mu głos towarzysza w podmuchach zamieci.
— Rzuć mnie, zostaw... nie mogę — odpowiadał, ale wichura w przeciwną stronę zwiewała wyrazy, nim jeszcze z ust wybiegły. Przemógł się wreszcie i czołgać się zaczął. Długo to trwało, a tymczasem do ryku wiatru mieszać się zaczęły potężniejsze od burzy pomruki. Biegły one od „torosów“, z pod chmury, co nad „wolną“ wisiała wodą. Stefan słyszał je, ale nie rozumiał, aż potoczyły się po lodach z łoskotem grzmotu.
— Morze! — szepnął.
Józef już był blizko narty.
— Śpiesz się — mówił, pomagając mu siąść na narcie i przywiązując go rzemieniem. — Słyszysz? Morze! Wichura lody łamie za nami.
Powlekli się znowu. Stefan prawie cały czas szedł pieszo; nartę rękoma popychał, dla bezpieczeństwa tylko za pas przywiązał się do niej. Zapomniał, że zimno, że członki pomrozić może. Psy wytężały siły, czując niebezpieczeństwo. Huk zbliżał się z każdą chwilą, już nad szumem wiatru panował, podobny do strzałów armatnich, do łoskotu walących się gór. Uciekali coraz prędzej, gnani rozpaczą. Wreszcie lody zakołysały się pod niemi, a im się wydało, że coś trzasło w ich mózgach, że woda zabulgotała już pod ich nogami... Tuż była za niemi, pędziła z rykiem stada lwów, ale oni biegli jeszcze po suchym.
— Zrzuć, zrzuć wszystko!... i odzież i pokarm. Zrzuć z narty! — krzyczał Stefan, ledwie dotrzymując w biegu przerażonym psom. Leciały w ciemności worki, naczynia, skóry... Oswobodzona narta pomknęła chyżo; Stefan ledwie zdążył paść na nią obok Józefa, psy biegły bez wskazówek, bez wodzy...
— Giniesz przeze mnie, Stefku... Przebacz! — szeptał Józef. — Gdy myślę o tym, mam ochotę skoczyć z narty i oddać się burzy, ale będziesz mnie gonił, nieprawdaż?
— Poco głupstwa gadać! Zginiemy razem, jak żyliśmy razem. Rok wcześniej, rok później... Wszak grób nas czeka! Wracamy... Zresztą wiatr wolnieje. Może brzeg?...
Uniósł głowę i krzyknął. Ciemne pasmo skał wznosiło się tuż nad niemi. Wdrapali się pośpiesznie na ląd i przysiedli w zaciszu. Głęboko dysząc, przyglądali się, jak w dali z chlupotaniem i hukiem niezmiernym kołysały się białe fale lodowych pól. Stefan poszedł szukać drzewa na ogień. Znalazł niedaleko ogromny pień, odłupał trochę drzazg i rozpalił mały ogieniek, który wiatr wkrótce zamienił w ogromne ognisko. Przy tym ogniu przedrzemali resztę nocy.
O świcie odnalazł ich Buza.
— Żyjecie? Bogu niech będą dzięki! Dobrze się stało, żem wam nic stamtąd wziąć nie dał. Nie uszlibyśmy cało. Bo to przecie ich „niepogoda“... Niepogoda grzechu. Nie paliliśmy też ogniska, bo się Czukczów bałem. A wy paliliście? Co? nie? Bo ogień widzieliśmy w waszej stronie?
— Paliliśmy; rzeczy nie mamy, jedzenia. Zmarzlibyśmy.
Opowiedzieli, jak stracili rzeczy, jak goniło ich morze.
— Oj nie morze to było, nie morze! — westchnął Buza. — Aby tylko dobrnąć do domu szczęśliwie...
Smutno powlekli się z powrotem wzdłuż skał, a musieli okrążać, gdyż wiatr zwiał ich dużo dalej za Pawal. Ogni starali się nie palić i jechali bez wytchnienia, ile psom sił starczyło. Buza oczu nie spuszczał z kamieni, wciąż się wdal wpatrywał i po bokach rozglądał.
Nagle psy z ujadaniem rzuciły się ku skałom. Buza ledwie je wstrzymał.
— Tego tylko brakowało! — rzekł pobladłemi wargami: — skalny człowiek.
Ze szczeliny wyglądała głowa śniada i nieruchoma.
— Przeżegnaj go, ojcze misjonarzu! Przeżegnaj go!
Misjonarz drżącemi rękoma zrobił znak krzyża, ale głowa nie zginęła. Stefan wstrzymał rwące się psy i przypatrywał się jej uważnie.
— Otowaka! to ty? — krzyknął wreszcie, gdy z za zrębu wysunął się stary, wychudły i wybladły Czukcza, prowadząc za rękę małego chłopaczka.
— Ja, Otowaka... Kituwja... — rzekł, ale kurcz ust nie dał mu dokończyć, więc tylko ręką machnął na daleką Pewekę. — Wielki Duch nie chciał, żeby ród mój zaginął bez mściciela... Pójdę z wami, ochrzczę się i tego wychowam...
Położył rękę na głowie chłopca, którego rysy przybrały nagle kamienny i wzgardliwy wyraz. Twarz ta wówczas uderzająco przypomniała Stefanowi kamienną twarz Kituwji.








  1. Pantera kaukaska.
  2. Antilope subgutturosa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.