Ogień (D’Annunzio, 1901)/Część pierwsza

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Ogień
Wydawca Kuryer Codzienny
Data wyd. 1901
Druk Druk Tow. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Il fuoco
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA.

Objawienie Ognia.
(Epifania del fuoco).

— Stelio! czy ci czasem nie bije serce, po raz pierwszy w życiu — pytała Foskaryna, siedzącego obok niej, w gondoli przyjaciela, ujmując dłoń jego z nikłym uśmiechem. — Pobladłeś! zamyślony jesteś! A jednak, możesz być piękniejszy od dzisiejszego wieczór, dla tryumfu wielkiego poety!
Jednym rzutem wprawnego oka objąć było można boskie uroki i czary, rozpierzchło w zmrokach wrześniowego wieczoru.
Na ciemnem niebie zapalały się niezliczone światła, wiązały w girlandy a pod wiosłem gondolierów skrzyły się i połyskiwały, jak one płomienne anioły świecące het! wysoko! po nad dzwonnicą św. Marka, po nad Giorgio Magioro.
— Jak zawsze — ciągnęła najsłodszym swym głosem — jak zwykle i dziś wszystko ci się pomyślnie składa. Czyjaż dusza, w wieczór podobny dzisiejszemu, pozostanie głuchą nagłos poety, oprzeć się zdoła czarom twego słowa? Czy widzisz tłumy, które pociągniesz, słuchaczy przyjmujących twe poetyczne objawienie?
I tak szemrała słodko u ucha siedzącego obok niej przyjaciela, spowijając go miękkiej pieszczoty słowy, ośmielając, zachęcając.
— Możnaż sobie wyobrazić — ciągnęła — uroczystość wspanialszą i bardziej niezwykła od obmyślonej na dzisiaj, ku wyciągnięciu z jego wieży z kości słoniowej, w której się odosobnią, jak ty dumnego i nieprzystępnego wieszcza. Tobie samemu przypaść miało w udziale przemawiać, po raz pierwszy, do tłumnie nadbiegłych słuchaczy, w królewskiej sali Wielkiej Rady, z podwyższenia, z którego niegdyś dożowie przemawiali do patrycyuszów, mając za sobą „Raj“ Tentoretta a po nad sobą „Tryumf Wenecyi“ Weroneza.
Stelio Effrena spojrzał na nią.
— Chcesz mnie upoić! — zaśmiał się. — Znam tę czarę, podają ją skazanym na śmierć! Ha! Luba, wyznaję, bije mi serce…
Wtem w głębi przesmyku przy San Gregorio wybuchły okrzyki i wiwaty.
Rozbiegły się po wielkim kanale, odbiły o rzędy cennych porfirów i serpentyny, nad któremi Ca’doro pochyla się niby zestarzała zalotnica, nad świetnością zdobiących ją klejnotów.
Zbliżała się królewska flotyla.
— Oto — zauważyła Foskaryna — ta z twych dzisiejszych słuchaczek, którą etykieta nakazuje ci uczcić u wstępu dzisiejszej uroczystości. W jednym z pierwszych swych utworów zaznaczyłeś, jeśli się nie mylę, wagę, jaką przywiązujesz do etykiety i jej form zobowiązujących? A tak! przypominam sobie, było to w tym dziwnym wytworze twej wyobraźni, w którym opowiedziałeś dzień z życia Karola II, hiszpańskiego.
Obwieszona bisiorem flotyla mijała gondolę.
Effrena i Foskaryna powstali dla złożenia ukłonu królowej.
Ta, poznawszy poetę i słynną tragiczkę, wychyliła się ciekawa, cała biała i różowa, złotowłosa, w zwojach koronek z Burano, skrząca się swym niestrudzonym nigdy uśmiechem.
Przy niej znajdowała się Andryana Duodo, ta właśnie, pod której czujnem okiem, na małej, przemysłowej wysepce, powstał i rozwijał się przedziwny lniany ogród, rozkwitając wzorami najcudniejszego starożytnego kwiecia.
— Czy ci się Stelio, uśmiech tych dwóch kobiet nie zdaje bliźniaczo z sobą podobny — spytała Foskaryna, goniąc okiem oddalającą się barkę, śród podwójnego rzędu odbitych w wodach świateł.
— Hrabina — począł wzruszonym głosem Effrena — posiada duszę niepospolitą, prostą i wspaniałą zarazem nakształt tych co wyzierają z ram staroweneckich portretów. Podziwiam zawsze jej dłonie drgające rozkoszą przy dotknięciu pajęczych koronek i puszystych aksamitów, ociągające się na nich z nieopisanym wdziękiem, płonąc niby i zawstydzając się tej swej miękkości i zbytniej czułości. Raz, pamiętam, towarzyszyłem Andryanie Duodo do akademii. Zatrzymała się dłużej przed rzezią niewiniątek Bonifazia. Przypominasz sobie żywą zieleń sukni kobiety, powalonej na ziemię przez mającego ją zabić żołdaka? Co za przedziwna pełnia tonu! Hrabina przed obrazem tym stała długo a twarz jej wyrażała najwyższe zadowolenie. „Wyprowadź mnie Effrena! — zawołała wreszcie — bom zostawiła oczy na barwie tej szaty i nie jestem zdolna nic już widzieć.“ Nie, nie uśmiechaj się, luba! Mówiła to szczerze i mówiła prawdę. Oczy swe utopiła w calu płótna, kędy mistrz, za pomocą farby skupił cały snop światła. I istotnie wiodłem olśnioną, podziwiając przedziwną wrażliwość istoty, na której sztuka wywrzeć mogła wrażenie tak absolutne, odrywając ją, chociażby chwilowo lecz najzupełniej, od życia namacalnego. Czy cię zdziwi, że chciałbym wywołać dziś podobne wrażenie?
Nowe, głośniejsze wiwaty, odbijając się od granitowych, opiekuńczych kolumn Piazetty, zwiastowały zbliżenie się do niej królewskiej łodzi.
Ciemna i zbita fala ludzi, przelewając się w zagłębieniu przed pałacem dożów, wypełniały Piazettę szmerem głuchym, podobnym do szumu wypełniającego wnętrze olbrzymiej morskiej konchy.
Na raz, potężny stugłos rozdarł przezroczystość powietrzną i odbijając się o las kamieni, bijąc pod stopy wyniosłym posągom, wzbijając ku niebotycznym krzyżom, uleciał w dal mroczną.
Przycichło.
Po nad wrzącym jeszcze u dołu zgiełkiem, wyżej, zabrzmiały ciche a wspaniałe akordy kościelnej i świeckiej architektury; lekką zwrotką przelewały się jońskie kapitele Biblioteki, a mistycznem wołaniem biły, dzwoniły nagle ściany surowej, prostej wieżycy św. Marka.
Chwila była czarodziejska! W okrzykach obwołujących nowej królewskości formy, rozlegających się na cześć pięknej, złotowłosej pani o niedających się przebrać uśmiechach, przybijającej właśnie do starodawnych pałaców podnóża, drgały nieprzemożone tęsknoty, niewyczerpane smutki serc i myśli zgniecionych powszednością życia, spragnionych choć kropli ożywczej poezyi i piękna, tak hojnie rozsianych po tych kamieniach, po tych wodach.
Instynkt praojców, oklaskujących tu niegdyś pogromców mórz i lądów, budził się w piersiach prasynów zgnębionych nudą mierności, prozą prac i trosk powszednich. Cicho mknąca, bisiorem owieszona łódź, zbudziła widmo rozwiewnych żagli wojowniczych okrętów, popychanych tchem zwycięztwa, dobijających tu niegdyś po długim tryumfalnym biegu, z nieprzeliczonym i wspaniałym łupem.
— Czy znasz, Perdito — począł Stelio — czy znasz drugie, podobne temu miejsce, posiadające moc podniecania wszystkich władz naszych, w pewnych momentach, aż do gorączki szału. Czyś spotkała kiedy potężniejszą od Wenecyi kusisielkę?
Ta, którą nazwał: Perdita, nie odpowiedziała, pochylając się zadumana nad wodą. Czuła przebiegające po sobie dreszcze, wywołane głosem młodego swego przyjaciela, rozbrzmiałym całą mocą niepohamowanej namiętności, pociągającej i ją nieprzepartą siłą, lecz i napełniającej ją niewysłowionym jakimś lękiem.
— Spokój! zapomnienie! — ciągnął Stelio — Czyż istotnie spokoju to i zapomnienia szukasz w głębi tych wód cichych, gdy wracasz wyczerpana i cała jeszcze owiana tchem widzów, których dopiero co, jednem słowem, jednem ruchem porywałaś, do szaleństwa przywodząc? Co do mnie, przeciwnie, wyznaję, że czuję jak się we mnie, wobec tych wód stojących, bużą, z niesłychaną szybkością mnożą, potęgują wszystkie me władze, chwilami do granic szału dochodząc…
— Moc i płomień są twym udziałem Stelio! — rzekła cicho, nie podnosząc oczu, kobieta.
I on zamilkł, dając się unieść wrażeniom wywołanym przez otaczające go obrazy i dźwięki, których bystry i nagły, zbliżanie się natchnienia zwiastujący przypływ, napełnił go radością.
Trwała jeszcze ta wieczorna godzina, którą, w jednym ze swych poematów, nazwał był: „tycyanowską“, gdyż przedmiot każdy zdaje się wówczas posiadać własną światłość, na kształt nagości na płótnach Tycyana, co raczej z siebie wydzielają jasność niż ją biorą z zewnątrz.
A teraz, z własnego modrego cienia wyłoniła się ośmiokątna Marya del Salute, dzieło Baltazara Longhen’a, z kopułą, głowicami, posągami, kolumnami, balustradą, wspaniała i przedziwna, podobna do wodnego gmachu o przelewnych, jak fale, liniach; bielejąca połyskiem perłowej macicy; z kamiennemi wklęsłościami, które wilgoć wyłożyła lśniącą, srebrzystą, śliską warstwą, nakształt wnętrza muszli, otwartej w rodzinnych wodach.
— Perdito! — ciągnął, widokiem tym podniecony, przypływem natchnienia rozradowany poeta — czy ci się nie zdaje, jakobyśmy ciągnęli za pogrzebowym orszakiem zmarłego Lata? Leży, patrz, w żałobnej barce, w złotogłów owinięte, podobne do Lorendany Morozini, tej, wiesz, ze złotego wieku. I ciągnie cicho orszak pogrzebowy, precz, na Murano, kędy mistrz hutnik, zamknie zmarłą w przezroczystej szklanej trumnie, by płynąc ku lagunom, widzieć mogła trawy podwodne i łudziła się, że to ją jej własne, miękkie owijają włosy i czekała cierpliwie zmartwychwstania godziny…
Foskaryna zwróciła się do poety, spoglądając z uśmiechem smętnym w oczy, zdające się wpatrywać w wywołany dopiero co obraz. Streszczał on istotnie w sobie rytmicznie i fantastycznie, rozpierzchłe dokoła wrażenia i uroki.
Jak w mlecznych i szklistych błękitnościach opali skrzą się skryte ognie, tak z bladej i gładkiej toni wód, za każdem uderzeniem wioseł skrzyły się miryady iskier. Po za masztami stojących na kotwicy okrętów; San Giorgio Magiore, sam był podobny do olbrzymiego okrętu, odwrasającego się od Fortuny, co po nad lasem masztów, nad Doganą, depce złocistą sferę.
W połowie kanału Giudeha, niby w ujściu zacisznem, natłoczyły się łodzie wypchnięte z ciasnych kanałów, pokryte stosami desek, pniami drzew, wśród których gościł jeszcze oddech borów obrastających gdzieś, het! precz! brzegi dalekich wód bieżących.
Na Molo, pod podwójnem zjawiskiem pysznych portyków otwartych na przepływ ludu i wichry ludowej gwary, a ponad niemi, tej dziwnej, potężnej ściany, niemej i zwartej jak wola wszechwładcy, Riva zataczała łuk łagodny, aż ku cieni­stym ogrodom, aż precz! ku wyspom żyznym, odrywając wyobraźnię od płomiennej sztuki dzieł zawrotnych i skłaniając ukojoną ku ożywczym źródłom przyrody.
Wtem nadpłynęła łódź, żywy symbol jesie­ni! podobna do olbrzymiego, po brzegi owocami wypełnionego kosza. Na wody przywykłe odzwierciadlać samych kolumn lasy, samych głowic ka­ mienne liście, padła woń sielska zamiejskich ogrodów.
— Czy znany ci jest, Perdito — spytał we­soło Stelio, pieszcząc okiem złociste winogrona, fioletowe figi, wypełniające łódź po brzegi, — czy ci znany pewien szczegół z historyi Wenecyi? Żony dożów, na mocy przysługujących im praw i przywilejów, używały daniny z ogrodów i owoców. Jakże ci się to podoba, Perdito! Owoce wysp żyznych zaopatrywały dumne dogaresy, w złotogłów, opasywały pereł rzędami. Pomona kupczyła dla Arachny! Tą allegoryą Weronez winien był przybrać sufit szatni w pałacu do­żów. Lubię wyobrażać sobie piękną dogaresę na wysokich obcasach trzewików obsypanych brylantami, której szaty ciężkie, bogate roniły, bądź co bądź, świeżą woń sielskich ogrodów. A teraz, wyobraź sobie kochanko! że figi te i winne grona opłaciły złotogłów całunów zmarłe­ go Lata, w którego pogrzebowym płyniemy or­szaku.
— Śliczną baśń prawisz, Stelio! — zawołała Foskaryna, odnajdując ubiegłą swą młodość w uśmiechu, bardzo zbliżonym do tego, z jakim dziewczątka przyglądają się zajmującym obrazkom — Któż to cię nazwał: „l’Imaginifico!“ Myślisz i mówisz obrazami.
— Ach! obrazy! Możnaż w Wenecyi czuć inaczej, jak pod rytm melodyi, myśleć inaczej jak obrazami? Cisną się same, narzucają gwałtownie, nieprzeparcie, dotykalnie] sze, żywsze, prawdziwsze, od rzeczy i ludzi żywych, o które się ocieramy w ciasnych przesmykach grodu i powszedniego życia. Tu trzeba się schylać by coś odgrzebać w zgasłej źrenicy, słowa zgadywać na zastygłej ust linii, tamte porywają nieprzepartym urokiem wymagającej, w jarzmo swe zaprzęgającej nas kochanki, lub pociągają szczelnością dziewiczych osłon, niemowlęcych spowijaczy. Kto osłony te rozedrze a pęta rozerwie, ten posiędzie klucz ży­cia… Dziś rano, myśli moje nie były tak rozbujałe, o nie! przeciwnie. Zdawałem się sam sobie pniem pokrytym liszkami.
Roześmiał się.
— Dopiero teraz wylęgły się bujne, rojne, skrzydlate! To mnie ratuje. Gdyby pozostały w uprzedniem zasklepieniu zginąłbym…
— Zginąłbyś? — powtórzyła Foskaryna, zwra­cając na niego tak ździwione spojrzenie, że uczuł głęboką wdzięczność, za zaufanie jakiem darzyła jego uzdolnienia. — Jak gdybyś mógł kiedy zginąć. Ubezpieczony jesteś przeciw wszelakim niebez­pieczeństwom, bo los swój w własnem dzierżysz ręku. Chyba że i matka twoja nie zadrżała ni­gdy o ciebie. Jeśli ci dziś bije serce to dumą…
— Ach! droga moja! — zawołał z wylaniem ujmując dłoń przyjaciółki. — Jakżem ci wdzięczen i jakże cię kocham! Ty to, wzbijając mnie w du­mę, dajesz mi złudzenie, żem dosięgnął miary, którą dosięgnąć jest najżywszem mem pragnie­niem. Zdaje mi się doprawdy, że posiadasz moc czarodziejską, udzielania życia temu co we mnie kiełkuje dopiero. Ty mi ustawicznie wskazujesz horyzonty odlegle a szczytne. Pod wpływem twoim doznaję upojenia rzeźbiarza co, przeniósł­szy wieczorem do świątyni, posąg rozgrzany jesz­cze ostatniemi uderzeniami dłuta, wilgotny, lgną­cy do dłoni co go ulepiły, ujrzał go, nazajutrz, na cokule, śród dymu wonnych kadzidei, ro­niącym z każdego cala tego materyału z jakiego został wytworzony, boskość przedziwną, istotną… Tak i ty przyjaciółko moja! dokony­wasz podobnego cudu, za każdem zbliżeniem się do mnie. To też myślę, że gdy mnie raz do­bre losy zbliżyły do ciebie, stałaś mi się niezbę­dną na zawsze i chociaż, śród częstych a długo­trwałych rozłączeń i ty i ja żyć musimy z oso­bna, oboje chyba, zdajem sobie sprawę z tego co by powstać mogło z zupełnego zlania się istot naszych i życia naszego? To czem mnie darzysz jest najpewniej więcej niż to co dać chcesz i mo­żesz, a że cię zkądinąd uważać muszę za straco­ną dla siebie… zwę cię: Perdito! w nazwę tę wle­wając całą smutną świadomość i żal nieskoń­czony…
Zatrzymał się, czując, że drży dłoń, której nie wypuścił jeszcze ze swej dłoni.
— Perdito! — szeptał cicho po chwili milcze­nia.
— Gdy tak wołam na ciebie, czy się domy­ślasz na jakie ciosy i ostrza wystawiam piersi żą­dzą płonące? Zdaje mi się doprawdy, że jeślibym nawet mógł cię posiąść, chłód twój omroziłby łupieżne me dłonie.
Cierpiała słuchając gorących słów młodzieńca od których bił płomień szczerej namiętności. Niepotrafiłaby jednak określić natury cierpienia i niepokoju jaki ją ogarnął, lęku jaki ją zdejmował.
Zdawało się jej, że schodzi z własnego życia ścieżki, porwana i pociągana na zawrotne jakieś wyżyny, idzie śród rzeczy senne a jednak namacalne i czuje że jej brak oddechu w piersiach…
Pociągała ją, ta otchłań płomienna a czuła się bierną i bezwłasnowolną wobec zmian, jakie ów mistrz wskrzesiciel mógł i pragnął w niej wywołać, ku zadowoleniu trawiącego go pragnienia coraz to nowych form piękna i poezyi.
Wiedziała, że w jego wyobraźni, istota jej zlewa się, rozpływa z dopiero co utworzonem widzeniem zmarłego Lata, zamkniętego w opalowej trumnie, co ma zachować pozory życia.
Zdejmowała ją chęć dziecinna nieprzemożona spojrzenia w samą głąb’ źrenic swego towarzysza, by się przekonać czy się w nich odbije jej własna, żywa postać?
Smutek jej zwiększało jeszcze podobieństwo, które dostrzegała pomiędzy naturą jego uczucia a tem czego doświadczała sama, tworząc najlepsze swe teatralne role, za pomocą sztuki, wcielając je w życie doskonałe.
Widział ją i wyobrażał sobie nie w powszedniego życia szacie, a wzbitą na koturny, na których utrzymywała się chwilowo, nie bez najwyższych wysiłków woli.
Maska zakryła mu ją całą.
W strefach, do których dosięgała chwilowo, on się obracał jak we właściwym sobie elemencie, oczarowany niewyczerpanem odnawianiem się twórczości, z którą się w samym sobie nosił.
Danem mu było dokonywać doskonałego zlania się sztuki z życiem, wyłanianiem z samego siebie niemilknącej harmonii.
Danem mu było z najpospolitszych zjawisk wysnuwać przędzę piękna, rzecz każdą, za pomocą jednego rysu, przerzucać w ideału strefy. Zdolność tę sam zaznaczył w słowach jednego ze swych bohaterów:
„Ustawicznym jestem świadkiem przetwarzania się zjawisk zewnętrznych w głębi wnętrznej mej istoty, w wyższe, doskonalsze wcielenia, co się w wyobraźni mej odbijają, jak w czarodziejskiem zwierciadle“.
Obdarzony przytem niezwykłym darem słowa, umiał wyrażać najsubtelniejsze odcienie uczuć i myśli, opowiedzieć swe wizye z wiernością normalnej niemal plastyki, tak żywo i wypukłe, że się zdawały niezależne od niego, odrywały się przedmiotowo pod barwnym jego stylem.
Głos miał dźwięczny i donośny, ujmujący wyraz każdy w kontur muzykalny, w doskonały akord zamykający okres każdy.
Słysząc go po raz pierwszy, doświadczało się wrażenia na poły podziwu, onieśmielenia na poły, gdyż się dostrzegało w nim chęć zaznaczenia granicy, niby nieprzebytej przepaści, pomiędzy sobą a słuchaczem. Lecz że w nim serce równoważyło umysł, ktokolwiek zbliżył się doń i poznał go lepiej, odczuwał, pod kryształową, dźwięcznością i migotliwością słów jego, ciepło namiętnej, młodej, szczerej duszy, niewyczerpaną zdolność współczucia, przepaścistość marzeń wypełniających wulkaniczne piersi.
O wszystkiem tem wiedziała dobrze kobie­ta, którą nazwał: Perdita! i jak dusza pobożna łaknie od Stwórcy Łaski ku dokonaniu wielkie­go dzieła swego zbawienia, tak zdawała się ła­knąć i czekać aż ją jej młody przyjaciel a natchniony poeta, wzbije na szczyty, przetrawi w ogniach, ku którym rwała się pragnieniem płomiennem, rozpaczą po uciekających szcząt­kach swej młodości, lękiem samotnej, spopielo­nej pustyni, śród której zbudzić się mogła opu­szczona…
— Ty to Stelio — rzekła z nikłym uśmie­chem, dłoń swą cofając z dłoni młodzieńca — ty to raczej chcesz mnie upoić!
— Patrz! — zawołała po chwili, pragnąc prze­rwać ogarniające ich wzruszenie i wskazując prześlizgującą się łódź ładowną — patrz, twoje granaty.
Głos jej, choć się siliła na swobodę, zdra­dzał głębokie wzruszenie.
W wieczornym zmroku łódź mijała ich, prześlizgując się jak senna po zielonkawo-srebrzystych wodach, podobnych barwą do mło­dych na wiosnę liści wierzb nadwodnych.
Łódź wypełniały owoce symbolizujące rzeczy bujne, bogate, ukojone, zamknięte w sobie, dojrzałe, jak owoce one purpurowe, zakończone u gó­ry królewską koroną; te zamknięte jeszcze, tam­te wpół rozwarte nad ziarn bogatem nagroma­dzeniem.
Foskaryna jęła deklamować, półgłosem, sło­wa jakiemi, w dramacie Effreny, Hades upomina nadobną córę Demetry, podnoszącą do ust owoc fatalny:
„Gdy na miękkiej, ziemskiej łące, pod okiem modroszatnej swej matki, zrywać bę­dziesz kwiecie wonne a Oceanidy okolą cię śpiew­nym korowodem, na miękkiej, ziemskiej mura­wie… zdejmie cię smętek nieprzemożony, zamglą się nagle twe nieśmiertelne źrenice, słońce ci zgaśnie, serce ściśnie niezbyta tęsknota; dusza twa, o Persefono! zapragnie mroków podziemne­go twego królestwa. Próżno modroszata matka twoja wołać cię głośno i budzić będzie; ty, o Persefono! odrzekniesz tylko: oto matko moja, Hades mnie wzywa w podziemne swe państwo, wydziera światła by pogrążyć w ciemności Erebu… pociąga nie dającą się nigdy nasycić miło­ścią…“
— Perdito — zawołał poeta, wsłuchując się z lubością w perliste dźwięki jej głosu, skandu­jącego wiernie, przezeń skreślone słowa. — Ah! Perdito! jakże potrafisz być ponurą o tym wieczornym i jesiennym zmroku. Scena to, gdy się Persefona ma zaprzepaścić w Erebie. Opłakują ją Oceanidy… jakże głos twój podobny do ich zniżonego chóru! Persefona sztywna, w żółtej szacie, cofa się, odrzucając w tył ukoronowaną głowę. Cień nocy i śmierci już, już przepływa po jej bladości, oblewa lica, wpada w ócz zagłębienia, drga w nozdrzy zwężeniu, twarz przyobleka w tę tragiczną maskę, którą ty, Perdito! przywdziewasz tak często… Pamiętam, gdym do mych misteryj, tworzył Persefony postać, w o­czach mi stałaś zaklęta. Szmat żółtego aksami­tu obrzeżający wykrój twej sukni, przyoblekł w żółte szaty moją Persefonę… Pewnego wie­czoru, pamiętam, żegnałaś mnie u siebie, na pro­gu komnaty pogrążonej w mroku, do której jeszcze nie wniesiono światła. Na dworze, pamiętam, dął jesienny wicher. Uczyniłaś ręką ruch, co mi na raz wywołał w wyobraźni skończoną, a do tej chwili niejasną, postać Persefony. Ani domyślając się wywołanego wrażenia znikłaś, pogrążając się w domowem cieniu twego Erebu… Zdawało mi się, że słyszę twe łkania… Słyszałem je… przebiegł mnie dreszcz rozkoszy… Czym ci doprawdy nigdy nie opowiadał o tem? Powinienem ci poświęcić me dzieło.
Cierpiała pod jego gorącem, spojrzeniem, pod tą swą maską tragiczną, którą podziwiał, która pobudzała w nim twórczość, darząc towarzyszącem twórczości, zadowoleniem.
Cierpiała dotknięta w najgłębszej swej istocie.
Bolała ją przedziwna ruchomość jej rysów, dar mimiki rządzący muskularni jej twarzy, nie omylna, doskonała harmonia z jaką każdy ruch swój umiała dostroić do treści uczuć i myśli; bolał ów cień żałoby, w jaki, na zawołanie, owijał ją na scenie ból, szarpała rozpacz… i bolał zwłaszcza ów cień mroczny, w który spowijała ją strata młodości…
I ta to szlachetna, hojna, delikatna ręka młodego jej przyjaciela i wielkiego poety, ręka pragnąca wieńczyć ją i pieścić, ukochana, uwielbiana, ta właśnie, zadawała jej podobne katusze!
— Czy wierzysz, Perdito! — począł po chwili milczenia, puszczając wodze wyobraźni tak lotnej i rozwiewnej jak kłębiące się po nad doliną dymy jasne; przerywając myśli pracę, w pewności, że w danej chwili, sam ten spoczynek opłaci mu się nowym, obfitym przypływem — czy wierzysz w tajemniczy a dobroczynny wpływ znaków pewnych? Nie mówię o astrologii i o horoskopach. Rozumiem raczej, że na wzór doboru barw, w których wierzono niegdyś, że pokutują gwiazd dusze, możemy zawiązać porozumienia pewne pomiędzy własną naszą istotą duchową a jakimbądź niezależnym na pozór, oderwanym od nas przedmiotem lub znakiem dotykalnym. Stopniowo, pomału, rozszerzają się duchowe nasze władze, wzmaga się złudzeń skala, aż wreszcie w niektórych chwilach, zbliżamy się do przeznaczeń naszych źródła, zdolni pochwycić ich tajemnicę. Zdaje mi się Perdito, że na podobnej wewnętrznej pracy polega możność odzyskania dla wystudzonych dusz naszych, choć cząstki pierwotnej świeżości. By ją odzyskać, musimy, tak mi się zdaje, zidenfikować się z jakimbądź tworem przyrody, duszę trzeba nagiąć bądź co bądź do prostoty zaczątkowej dryady, odczuwającej w sobie krążenie soków współżyjącego z nią drzewa lub krzaku. To co mówię odnosi się do słów, któreś uroniła przed chwilą, wymijając pełną owoców barkę. „Patrz! twoje granaty,“ zawołałaś, streszczając w krótkich słowach, cały system wierzeń moich i dążności. Dla ciebie, dla wszystkich co znają mnie i kochają, granat jest „moim“ symbolem. Dla ciebie, dla przyjaciół moich, cała duchowa moja istota, indywidualność cała, pozostaje ściśle związana z owocem, którym obrał sobie za godło, podciągając pod to rozumienie więcej idealnych aspiracyj, niż policzyć można pestek pod purpurową granata mięśnią. Gdybym żył w czasach gdy grek, ciosając rodzimego pantelika marmury, rad słuchał przedziwnych i przeprawdziwych, z dziewiczego, ro­dzimego gruntu wyrosłych baśni, żaden mistrzsnycerz nie przedstawiłby mnie inaczej jak z owocem granatu w ręku. Symbol ten odciąć odemnie byłoby to samo, co odciąć żywy członek, bo w doskonałem przejęciu się przyrodą i jej zrozumieniu starożytnych, symbol przylegał do dzierżącej go ręki, tak, jak owoc do gałęzi rodzimego drzewa. Patrząc na mój posąg grek myślałby o mnie jak myślał o Hyacyncie, Nar­cyzie, których wyobrażał w postaci stojącej i młodzieńczej. Iluż w obecnej dobie zdoła wniknąć w mój pomysł i w nim zasmakować? Potrzeba na to lotnej i subtelnej wyobraźni. Tylko ty, Perdito! hodujesz w swym ogrodzie piękne drzewo granatu, pragnąc rok rocznie, być świadkiem kwitnięcia mego i owocowania. W jednym ze swych listów, skrzydlatym jak niebios wysła­niec, opisujesz mi święto uwieńczenia „effrenowego,“ jakeś je słusznie nazwała, drzewa. Opasałaś je równiankami kwiecia w dniu, w którym otrzymałaś pierwszy egzemplarz „Persefony.“ Widzisz, żem już dla ciebie, dla przyjaciół moich wznowił kult starożytnego mytu, z tworem przy­rody wiążąc indywidualność moją, nąjidealniejsze mojej duchowej istoty porywy. Gdy umrę (a Przyroda pozwoli mi objawić się całkowicie w dziele mojem — inaczej biada mi!) uczniowie moi czcić mnie będą pod postacią granatu, utoż­samią z wytryskiem jego liścia, płomieniem kwie­cia, koroną owocu, wyobrażającemi pewne właściwości duszy mojej, umysłu, zdolności. Liść, kwiecie, owoc zostaną pośmiertną spuścizną poety, głosząc jego marzenia, dążności, wierzenia. Wówczas Perdito! zrozumiesz jakie stąd wypływać mogą korzyści. Już mnie samego, wytwo­rzona przezemnie zależność od granatu, zniewala rozwijać się na wzór rośliny, w której podobało mi się umieścić wyraz najgłębszych właściwości mego jestestwa. Jużem zmuszony wypełniać pło­mienną i ożywczą krasę życia, całem jego doj­rzałem bogactwem. Związanie się moralne z ro­śliną, nagina mnie ku przyrodzie i jej celom. „Tak mnie uczy przyroda,“ oto lwi epigraf, jaki położyłem na okładce pierwszej mojej książki. Przypominam sobie te słowa ilekroć widzę jak kwitną i owocują granaty. Dopiero powolni wyrocznym głosom, powstającym w samej głębi istoty naszej, pozostajemy sami sobą, w zgodzie z przyrodą, nieposzlakowani śród rozprzężeń tylu. Nie, nie chcę sprzeczności pomiędzy wskazanym mi przez sztukę ideałem, a życiem mojem. Chcę dopasować jedno i drugie do doskonałej harmonii…
Mówił szybko, płynnie, z wylaniem, czując jak siedząca obok niego w gondoli kobieta otwiera słuch i serce na jego słowa.
Ogarniała go pewna błogość przy niejasnem jeszcze poczuciu, że się dostraja do czekającego go a już bliskiego twórczego wysiłku.
Pochylając się ku swej towarzyszce i wsłuchując się w rytmiczny plusk wioseł, wypełniający ciszę olbrzymiej przystani, ujrzał nagle przed wyobraźnią swą, niby w błysku jasnowi­dzenia, twarze tłumu kłębiącego się w olbrzymiej sali Wielkiej Rady, w dożów pałacu.
Drgnął.
— Czy uważałaś Perdito — począł wolniej, wzrok puszczając po srebrnych wodach, aż tam, kędy z odpływem zamroczyły się, zściemniały — czyś uważała, jak w pewnych chwilach naszego życia, wyobraźnia nasza wysnuwa wyroczne wnioski z najpowszedniejszych bogdaj zjawisk. Nie rozumiem dlaczego poeci wyrzekają tak głośno na prozaiczny poziom naszego wieku, biadają, że się rodzili za późno czy za wcześnie? Dziś, jak dawniej, jak zawsze, każdy inteligentny człowiek mocen jest wotworzyć życia swego sam sobie baśń przepiękną; każdy, kto w odmęt powszedniości wnieść potrafi wyobraźnię żywą i poetyczną, taką, z jaką uczniowie nieśmiertelnego Lionarda, powolni naukom i radom mistrza, szli na place i zaułki miasta, na zgliszcza i śmietniska, po przez mgły i słoty, szukać „natchnień czarodziejskich“ i „rzeczy przedziwnych.“ „W odgłosach dzwonów — mówił im Lionardo – usłyszycie drogie wam imiona i upragnione słowa.“ Znał bo on wyobraźni wszechmoc świętą! Co do mnie, podziwiam łatwość z jaką potrafię błahostkę nieraz zużytkować i dopasować do pomysłów moich i sztuki wymagań. Czy uwierzysz, siedm ziarn granatu, które Hades daje spożyć Persefonie, wystarczyły mi wybornie do wypełnienia poematu całego.
Śmiał się teraz wesołym, młodym, szczerym śmiechem.
— Osądź sama, jak dalece prawdę mówię. Jednego z pierwszych dni października roku zeszłego, zaproszony zostałem na Burano, przez donnę Andryanę Duodo. Ranek spędziliśmy w ogrodach lnu, po południu wybraliśmy się na Torcello. Snuł mi się już wówczas po myśli myt Persefony, przyszłe dzieło kiełkowało już zapewne w nietkniętej bruzdzie mojej twórczości, bo mi się raptem zdało, że płyniem po Sykstu gęstej toni, ku zaziemskim jakimś wybrzeżom. Zdjęła mię dziwna niemoc i omdlałość, a jednocześnie czułem się tak lekkim, jak gdybym był już cieniem i mógł przechadzać się po grzędach złocieni, nie naginając stopami mojemi ani jednego kwiecia, nie zostawiając po sobie najlżejszego śladu. Powietrze było wilgotne, miękkie, szare, kanały wiły się pomiędzy brzegami porosłemi bezbarwną trawą. — Nie uśmiechaj się! Bezbarwną. W samych blaskach słońca widywałaś Torcello? — W naszej barce, co mi się Charonową barką zdawała, rozmawiano głośno, śmiano się, deklamowano. Głosy dochodziły mnie jak przez sen, jak z bardzo daleka… Wtem zbudziły mnie z zadumy słowa Franciszka Lizzo. O mnie mówił i wyrzekał, że „książę“ poetów — jego to słowa i na niego spada odpowiedzialność cała! — o zaostrzonych poczuciem i potrzebowaniem Piękna zmysłach, zmuszony jest wieść żywot szary, pospolity, na uboczu, samotny, lub co gorsza wśród ludzi nudnych, czy niechętnych sobie; jeno w wyśnionych w bujnej imaginacyi pałacach, święcąc zaślubiny linii i barwy, melodyi i słowa. Wpadając w liryzm, szarym tym obrazom szarego życia, przeciwstawił przepych i rozkosz życia dawnych weneckich artystów, wysłane kwieciem drogi jakiemi chadzali, towarzyszące im grzmoty oklasków, i piękność, i władzę, i bogactwo służące im wiernie, zawsze i wszędzie, słowem, to bujne, rozkoszne życie, którego ślady pozostały wzdłuż i w wyż ścian wysokich i pułapów weneckich pałaców. „Dobrze“ — ozwała się Andryana Duodo, — daję słowo, że Effrena, tu w Wenecyi, święcić będzie dzień podobnego tryumfu. — Tak mówiła Andryana i w tejże chwili, na nizkiem wybrzeżu, do któregośmy przybijali, ujrzałem owocami pokryte granatu drzewa. Barwną linię przerwały blade i nikłe, zaśmiertne, pochłaniające mnie obrazy. Wtem, siedząca obok mnie donna Orsetta Contarini, krzyknęła wyciągając ku owocom ręce równie łakome i niecierpliwe jak jej podniebienie. Nic mi się bardziej nie podoba, Perdito, nad szczery wyraz pożąda­nia. „Przepadam za granatami — szczebiotała Orsetta, oblizując końcem języczka świeże swe wargi.“ Znasz ją? Dziecinna i naiwna, jak jej archaiczne imię. Powstałem. Andrea Conta­rini wcale nie zdawał się potakiwać zachciankom i trzpiotaniu się swej żony. Ręczę, że nie dzieli ufności Hadesa, w wszechmoc siedmiu ziarn gra­natu, ku utrzymaniu małżeńskiej wierności i mi­łości. Barka przybiła do brzegu, wyskoczyłem szybko i począłem obrywać owoce z drzewa, z którem się zrosłem wszystkiemi władzami mojego jestestwa. Była to jedyna może w życiu okazya wymówienia usty poganina, szczytne słowa Zba­wiciela, przy ostatniej wieczerzy: „Bierzcie i jedz­cie, oto ciało moje… to czyńcie na pamiątkę moją.“ Myślisz Perdito, że żartuję? Opowiadam ci praprawdę samą, tak jak było.
Podziwiała wytworność jego słowa i lotność fantazyi. Było w tem coś niepochwytnego, przelewnego i potężnego zarazem, coś z płomienia i uciekającej fali…
— Dziś — ciągnął — donna Andryana dotrzy­muje danego słowa! Wierna odziedziczonym in­stynktom i znanym zamiłowaniom piękna i prze­pychu, iście królewską przygotowała ucztę, żyw­cem z epoki Odrodzenia, przerzuconą w nasze szare czasy. Wyciągnęła z pyłu zapomnienia Aryannę Benedetę Marcello, wskrzesając ją śród ścian, kędy Tentoretto obdarzył Minoidę, gwiazdzistą z rąk Afrodyty, koroną. Już w samym tym pomyśle rysuje się cała dogaresa, co oczy swe gubi na barwnej plamie, na obrazie Bonifacio! I dodaj, że dzisiejsza uroczystość, w pałacu dożów, miała historyczny swój precedens. W tejże samej sali Wielkiej Rady, w 1573 roku, deklamowany był mitologiczny utwór Korneliusza Frangipani, pod muzykę Klaudyusza Merulo, ku uczczeniu goszczącego podówczas w Wenecyi, króla arcy-chrześciańskiego, Henryka III. A co Perdito, erudycya moja wprawia cię w zdumienie? Ileż bo ksiąg przewertowałem, ile wiadomości odnośnych nagromadziłem, przygotowując się do dzisiejszego wieczoru! Nie bój się. Sławetną moją rozprawę dam ci przeczytać dopiero w dniu, w którym zasłużysz na ciężką karę.
— Czemu jej dziś wieczorem nie wygłosisz? — spytała zaniepokojona, znając go bowiem bała się, by w ostatniej chwili nie zawiódł oczekiwań.
Domyślił się o co go posądza, i chciał ją bardziej jeszcze zaniepokoić i podrażnić.
— Dziś wieczorem — rzucił od niechcenia — poproszę cie o sorbet, i w twoim ogrodzie, siedząc przy tobie, podziwiać będę drzewo mego granatu, strzelające w niebo konarów płomykami.
— O! Stelio! czyś oszalał! — zawołała.
W głosie jej przebijał taki żal, zawód taki, a jednocześnie tak się streszczało i uwydatniało zawiedzione oczekiwanie, zebranego, by go słyszeć tłumu, że się Effrena aż zmieszał. Zdało mu się, że ma przed sobą stugłowy potwór wypełniający złotem i purpurą kapiącą salę w pałacu dożów; że niezliczone pary oczu, wpijają się weń z pytaniem i wyrzutem; że czuje palące oddechy tysiąca piersi i naraz zmierzył niebezpieczeństwo, na jakie się narażał, licząc na natchnienie ostatniej chwili, na improwizatorskie swe zdolności!
— Uspokój się, — rzekł po chwili — żartowałem. Pójdę „ad bestias“ i stanę bezbronny na podjum, w sali Wielkiej Rady.
Zamilkł, a potem znów:
— Widziałaś przed chwilą, że mi gwiazda moja zesłała ostrzeżenie w widomym znaku granatu. Mówi mi on, że nie mam prawa stawać w niezgodnej z mą naturą postawie, przywdziewać szaty nieodpowiednie naturze uzdolnień moich. Wszak wiesz dobrze, przyjaciółko moja! jak dalece potrzebuję być zawsze i wszędzie w zgodzie z samym sobą, więc i ze stopni tronu dożów winienem słowa brać u ich źródła żywego, w samej głębi mej duszy, podkładać je pod rytm melodyi, obrzucone osłoną ponętnej a przezroczystej allegoryi. I tyle tego... To też przemówię „ex tempora“, a niech płomienny duch wielkiego improwizatora pędzla, Tentosetty, świeci mi z wyżyn jego „Raju“, udzielając słowom moim zapału i jasności.
— Samo ryzyko podobnego występu, pociąga mnie, — ciągnął po chwili — nie uwierzysz w jaki błąd byłbym popadł. Gdy mi Adryana Duodo oznajmiła o przygotowanej się uroczystości i zaprosiła do wzdęcia w niej udziału, wziąłem się do układania stosownej do okoliczności przemowy. Kułem pracowicie arcy prozaiczne deklamacje, bufiastą jak owa starodawna fioletowa suknia w jednej z szaf Muzeo Correr. Były tam u wstępu, jakeś to odgadła! czołobitne zwroty dla królowej, co obecnością swą uświetnia uroczystość. Były wonne równianki pod stopy jaśnie wielmożnej donny Andryany Duodo. Przez dni wiele wzywałem się w życie i ducha weneckiego patrycyusza z XVI stulecia, uczonego i oczytanego jak sam kardynał Bembo, klasyka jak autor „gli Asolani“, uczęszczającego do zamiejskich ogrodów 5. tak dalej. Już sam dostrzegałem uderzające podobieństwo pomiędzy moją napuszoną prozą, zaokrąglonemi szeroko okresami, a złoconem i ciężkiem obramowaniem sufitu w sali Wielkiej Rady. Tak było do wczora. Wczoraj rano przybywszy do Wenecyi i płynąc wzdłuż kanału Wielkiego, strudzony i zmęczony uczułem się nagle pokrzepiony. Przeniknął mnie całego mrok wilgotny i przezroczysty, z którego kamienne pałace i kościoły, wyłaniały się półsenne jeszcze, rozmarzone...
— I poznałem nagle, że rękopis, który miałem przy sobie, na piersiach, niby rzecz cenną i jedyną, nie wart zwiędłych traw wlekących się za wiosłem gondoliera. Poczułem, że praca dni i tygodni stała mi się na raz równie, jeśli nie bardziej obojętną i zgoła obcą, jak tryumfy jakiegoś Celio Magno, lub morskie opowieści Antoniego Maryi Conzalvi. Co z tem począć? jak temu zaradzić?
Powiódł okiem do koła, po wodach, horyzontach, po niebie, szukając jakiegoś nadzwyczajnego znaku, co by go wydobył z kłopotu.
Brzegi cichych wysp odrzynały się od wód wąską żółtawą linią, przypominająca żyłki złoto w przezroczystościach agatu.
Nad Santa Marya del Salute, niebo, z przepływającemi różowemi i liliowemi obłoczkami podobne było do zasianego meduzami morza.
Z ogrodów dolatywał zapach słońcem i ciepłem zwarzonych, więdniejących liści, tak mdły i silny, że się zdawało, jak gdyby aromatyczne olejki rozlały się po wód brunatnej, ociężałej powierzchni.
— Czujesz w powietrzu zapach jesieni — spytał Foskarynę?
Ona pozostała zapatrzoną w niedawno wywołane przezeń widmo zmarłego Lata, płynącego w kryształowej trumnie, w dół, precz, ku lagunom...
— Czuję ciągle — odrzekła z nikłym uśmiechem.
— Wczoraj, przybywszy tu, nie widziałem cię — spytał po chwili. — Gdzie byłaś wczoraj o tej godzinie?
— Na Giudeca, w jednym z ogrodów.
— Ja tu, na Riva. Czy ci się nie zdaje, że na oczy nasze nasycone podobnym temu widokiem, powieki opaść powinny i nie podnieść się już więcej...
— O takich to i tym podobnych rzeczach, chcę mówić dziś wieczorem — ciągnął po chwili z zastanowieniem. — Będę opiewał zaślubiny Wenecji z bożkiem jesieni. Ach! gdybym mógł na tem tle stworzyć obraz, podobny w tonie do obrazu, na którym Tentoretto w sali Anticollegio, przedstawiał gody Bachusa z Aryanną! Błękit, purpura i złoto! Złoto, błękit i purpura.
— Od wczoraj — ciągnął — zbudziły mi się w pamięci fragmenty, ustępy całe, z dawno zapomnianego, zarzuconego poematu, który pisałem w Wenecyi, znalazłszy się tu po raz pierwszy, w najwcześniejszej mojej młodości. Było to we wrześniu. Poemat miał nosić tytuł: „Alegorya jesieni“. Jesień nie objawiła mi się bynajmniej uwieńczona winnem liściem, lecz podobna raczej do któregoś z królewiczów Weroneza, płomiennego, wyrywającego się z marmurowych ramion i zielonkawych opasek kochanki. Pomysł, chociaż poetyczny, nie dościgł wówczas plastycznego, dla sztuki niezbędnego wcielenia. Odrzucony, zapomniany, drzemał gdzieś w głębi mej pamięci, lecz jak w głębokich bruzdach urodzajnej gleby nie ginie żaden rzucony w nią posiewy tak i w duszy poety, każde rzucone ziarno kiełkuje, aż w danej chwili, wystrzeli plonom obfitym. Dziwnie nieodgadnione a sprawiedliwe są prawa rządzące wewnętrzną naszą, duchową, nam samym częstokroć niedostępną istotą. Trzebaż mi było, niegdyś, w pacholęctwie niemal, zostać potrąconym w Wenecyi najsilniejszem z wrażeń, trzebaż było by ono, bez woli mej i wiedzy kiełkowało w głębi mej duszy by dziś, jak na zawołanie, jak za czarodziejskiej różczki dotknięciem wytrysnąć kwieciem! Leonard da Vinci, to miał zapewne na myśli, gdy zapatrzony, w wszechmoc przyrody, tworzył prześliczną bajkę o mrówce i prosa ziarnku „Nie jedz mnie, pozwól mi wzejść w roślinę, a odpłacę ci się setnem ziarnem“. Ach! Leonardo, mistrz nad mistrze! nie było głębi, w którą by nie zajrzał a dłonie co kuły spiże, naginały żelaza, miały dotknięcia lekkie i miękkie, kobiece, anielskie niemal. Och! Perdito! myślisz żem się sprzeniewierzył wenecyanom!
Przy ostatnich słowach uśmiech przemknął po jego ustach, chciał żartować, lecz go od stóp do głowy przebiegły dreszcze natężenia, z jakiem usiłował zestrzelić w jeden snop rozpierzchłe jeszcze promienie wspomnień, myśli, wyobraźni, przelatujące w nim niby błyskawice olśniewające.
Błyski te, fale przepływne usiłował ująć w linie stałego konturu a przy jego niesłychanej wrażliwości, wysiłek ten zdradzał się na pobladłej jego twarzy, drgał w muskule każdym. Śledząca tę wewnętrzną pracę młodego swego przyjaciela kobieta, doznawała uczucia jak gdyby sama, w spazmatycznym wysiłku, naciągała cięciwę twardego i olbrzymiego łuku.
Czuła Effrenę w tej chwili dalekim od siebie, obcym sobie, obojętnym na wszystko, co nie było pochłaniającą jego twórczość myślą.
— Późno już! czas wielki! — zawołał otrząsając się z zadumy, gdyż nagle znów się przed jego wyobraźnią wyłoniły tysiączne, salę Wielkiej Rady, wypełniające, ludzkie twarze, — wracajmy! muszę się przecie przebrać. Wielki czas.
I już młodzieńczą jego próżność łechtały spojrzenia oczu tysiąca nieznajomych kobiet co się miały nań zwrócić z ciekawością, podziwem.
— Do hotelu Danieli — rozkazała wioślarzom Foskaryna i wraz ze Steliem, zwróciła się do zębatego dziobu łodzi co, do żyjącej samodzielnem życiem istoty podobna, zawahała się na wodzie, z żalem opuszczając ciche, szeroko rozlane przestworza, na które zsunął się już cień nocy. Ociągała się niby z powrotem ku rozkosznemu miastu Anadiomeny, po którego niezliczonych kanałach, jak po nerwach lubieżnej niewiasty, poczynała krążyć wieczornych warów gorączka.
I Stelio i Foskaryna milczeli, wsłuchani w nurtujące głąb ich duszy głosy.
Wzbijające się z ogrodów wonie rozlewały się w powietrzu i padały jak olejki wonne na lekkie zmarszczki wodnej taili mieniącej się połyskiem przepalonego bronzu. Powietrze zdawało się wypełniać widmami dawnej weneckiej świetności.
Biła ona z marmurowych pałaców i ich przyćmionych tutaj złoceń.
W czarodziejski wieczór wracała wonią i odbłyskiem dalekiego Wschodu, co tu niegdyś napływał wzdętemi żaglami i zaokrąglonemi skrzydły galer, wiozących łup bogaty.
Stelio chłonął to w siebie spragniony wszelkich objęć i w nim się unieśmiertelnić.
Chłonęła też to wszystko Foskaryna, łaknąc swą przepełnioną duszę przepalić ofiarnym ogniem i umrzeć czystą.
Oboje czuli ogarniające ich z chwilą każdą wzmagające się wzruszenie, a myśli ich i uczucia podobne były do wód tych staczających się w otchłań bezdenną.
Zbudził ich z zadumy wystrzał salutujący flagę, podejmującą się na maszcie wojennego okrętu, stojącego na kotwicy, w pobliżu ogrodu.
Trzybarwna flaga zwisła wzdłuż wysokiego masztu wywołując pamięć dawnych, heroicznych czynów.
Po wystrzale cisza zaległa tem głębsza i pogłębiła się jeszcze bardziej, gdy się gondola pogrążyła w cieniu, ocierając niemal o boki uzbrojonego pancernika.
— Znasz Perdito — spytał naraz Effrena — Donatellę Arvale, co ma dziś śpiewać w Aryannie?
Odbijając od zakutych w stal i żelazo boków pancernika, zaokrąglających się ciemnem sklepieniem nad przepływającą wzdłuż jego olbrzymich stóp gondolą, głos Effreny szczególną miał dźwięczność.
— Jest córką wielkiego snycerza: Wawrzeńca Areale — odpowiedziała Foskaryna — najlepsza to moja przyjaciółka a w obecnej chwili gość mój kochany. Poznasz ją dziś u mnie.
— Mówiła mi o niej z niezwykłym zapałem wczoraj wieczorem, donna Duodo, upewniając, że myśl wznowienia „Aryanny“, powzięła właśnie słysząc Donatellę śpiewającą aryę:
„Come mai puoi — Vedermi piangere“
— Zamierzasz jak widzę, uraczyć nas dziś nie lada koncertem. Ach! czemuż nie mieszkam w Wenecyi! Tam, w mojej pustelni, miesiącami długiemi grają mi same wichry nadmorskie i samotne moje myśli...
Na wieży św. Marka dzwon uderzył na Anioł Pański. Dźwięk spłynął na wód taflę, potrącił falę, odbił się o las masztów, przeleciał nad niemi, biegnąc ku dalekim lagunom.
Na znane sobie hasło, z dzwonnic San Giorgio Magiore, San Giorgio degli Schiavoni, San Giovani in Bragora, San Moise, Mary a de la Salute, Redantore i dalej, precz, po całem dziedzictwie ewangelisty i, jego lwa skrzydlatego, precz, aż z odległych dzwonnic Madonna dell’Orto, San Giobbe, San Andrea, ozwały się spiżowe głosy zlewając w chorał podniebny, jak gdyby nad marmurów ciżbą i wód tonią zwarła się jedna olbrzymia kopuła, połyskująca zapalającemi się na jej skłonach gwiazdami.
Dźwięki rozgłośne, potężne, roztrącając przezroczyste wieczorne zmroki, śpiącemu w cichych wodach miastu, śpiewały o wielkich, nadziemskich rzeczach.
Buchając z płonących od świateł, na przewiewy morskich wichrów otwartych kanlic, wybiegając po nad szczyty szczytnych świątyń, do wzburzonych ludzkich tłumów, przemawiały nieśmiertelnym głosem ubiegłych w wiekuistość pokoleń, których cienie majaczyły w zagłębieniu naw kościelnych, sycąc drżące płomyki lamp i gromnic wotywnych.
Ciżbie znękanej dziennym trudem niosły wiecznego spokoju zapowiedź a wydzwaniając cześć nadziemskiej, wszechpotężnej ale i wszechdobrej Istoty, wieściły cud nad cudami: jakiś świat inny, wyższy, lepszy a tak piękny, jak te jego ułamki rzucone na ściany głębokich nisz i kaplic, tajemniczych krypt i chórów.
I wszystkie te niebiańskie zjawiska, jednobrzmiącą wywołane modlitwą, cała ta melodya co koi i pociesza, rozbujana na raz po nad odmętem mórz, wieczornych mroków i powszedniości życia, biegła po nad miastem, śpiewnym, nadpowietrznym chórałem, het! precz, na kanały, na laguny, na morze.
— Czy umiesz jeszcze się modlić? — spytał Stelio przyciszonym głosem towarzyszkę swą nieruchomą, z opuszczonemi powiekami i skrzyżowanemi na kolanach dłońmi.
Nie odpowiedziała nic, zaciskając bardziej usta.
Oboje milczeli, słuchając głosu dzwonów, świadomi wzruszenia, co ich ogarniało wzmagając się z chwili na chwilę, podobne lawie, co raz znalazłszy ujście w kraterze wylewa się nie powstrzymanym strumieniem.
Oboje czuli, że się pomiędzy niemi coś waży, coś się wkradło, stanęło, że się zbudził jakiś dźwięk nowy, rwący się im gwałtem na usta; że się coś zrodziło pod tego pancernika cieniem, że natrafili na punkt zwrotny, nie dający się wyminąć, na próżnię nieokreślną a domagającą się wypełnienia.
Wzruszenie niespokojne jakie czuli w sobie, popychało ich wzajem ku sobie, zadzierżgając pomiędzy nimi silny a splątany węzeł!... I nie śmieli spojrzeć sobie w oczy, bojąc się ócz zbytniej wymowy.
— Czy się spotkamy dziś wieczorem, po uroczystości — spytała go drżącym i stłumionym głosem — czyś wolny?
Zdawało się, że śpieszy narzucić nań swe pęta, pragnie zatrzymać go, uwięzić; że się na raz przelękła by jej czasem nie umknął, że się w niej nagle zbudziła nadzieja znalezienia, tego właśnie wieczora, czarodziejskiego ziela co go upoi i do niej przywiąże — na wieki.
Czuła, że mu się oddać musi, a jednocześnie, w okrutnych jasnowidzeń przebłysku, dostrzegała całe ubóstwo, nędzę daru, z którym się tak długo ociągała...
Zdejmował ją lęk spleciony z dumy i ze wstydu.
Lęk ten ściągał przekwitłe jej rysy.
— Wolny jestem i twój, twój zawrze, całkowicie — odrzekł szybko i cicho, nie podnosząc oczu. — Wiesz doorze, że nie cenię nic nad to, co ty mi dać możesz.
Zmieszany był a jednak dościgał podwójnego celu, do którego parły go wszystkie władze jego namiętnej duszy.
To miasto morskie, czarodziejskie i tę kobietę, kuszącą go nieprzemożonym urokiem, mógł razem objąć.
Czemuż się uczuł nagle znużony wszystkiem czem się przed chwilą napawał, samym nadmiarem zalewających mu duszę pragnień?
Przeląkł się zawodów, rozczarowań.
Zdjęła go wraz z żądzą tęsknota nieukojona, żałość głęboka.
Targały nim na przemian radość z doścignienia celu, duma i upojenie pracy długiej, wytrwałej, bez wytchnienia niemal, ambicye bez granic i wędzidła, rozbijające się wciąż o nazbyt ciasnej rzeczywistości ramy.
Wszak rościł prawa do książęcych jakichś przywilejów; miał popęd do władania tłumami, a aspiracye do szczebli sztuki wyższych, o wiele wyższych! od tych, które doścignąć zdołał, któremi się wysławił.
Żądza rozkoszy, sławy, władzy, zbytku przelewała się w marzeniach jego złotem i purpurą, wytryskiwała z samej głębi jego istoty a jednocześnie nie przemożona żądza i nie przemożona tęsknota, popychały go w ramiona tej samotnej, koczujące życie wiodącej kobiety, owianej aż do najgłębszych fałd swych sukien, przesyconej namiętnym oddechem tłumów, których namiętność zapalała boską iskrą swej sztuki, krzykiem miłości, łkaniem rozpaczy, ciszą konania...
Nieprzemożona siła kłoniła go ku tej doświadczonej i zrozpaczonej już może, jak gdyby jej przekwitłe wdzięki i osłabłe od uścisków ramiona, przynieść mu mogły nieznane, niedoświadczone dotąd rozkosze...
— Obiecajże mi... — począł, pochylając się ku niej i usiłując opanować swe wzruszenie. — Wreszcie!
Nic nie odpowiedziała, podnosząc nań tylko spojrzenie tak przepaściste i palące, że się aż cofnął.
Milczeli.
Po nad ich głowami dźwięki spiżu przelatywały tak rozbujałe, że się im zdawało jak gdyby im włosy podnosiły na głowach.
— Do widzenia — rzekła, gdy łódź przybiła do brzegu. — Wychodząc z pałacu dożów, czekać cię będę na dziedzińcu, przy pierwszej od wybrzeża studni.
— Do widzenia — powtórzył — a postaraj się bym cię mógł dostrzedz w tłumie, gdy wejdę na estradę i za nim mówić pocznę.
Z placu przed św. Markiem dochodziła głucha wrzawa i mieszając się z głosem dzwonów, wypełniała Piazettę, przeskakiwała kanał, biegąc ku Doganie, pod stopy na złotej kuli stojącej Fortuny.
— Niech, całe światło z nieba spłynie na twą głowę, Stelio! — wróżyła mu Foskaryna, wyciągając za nim namiętnie rozpalone dłonie.


∗             ∗
Gdy Stelio Effrena wszedł, od strony morza na dziedziniec pałacu dożów, ujrzał schody Olbrzymów — „scala dei Ghiganti“ — zalane ciżbą czerniejącą to bielejącą na przemian, pod światłem płonących w żelaznych świecznikach latarni.

Widok ten obudził w nim taki wstręt zrazu i niesmak, że się cofnął pod krużganek, podrażniony zbytnim rozdźwiękiem pomiędzy tą pospolitą ciżbą a tłem ciżbę tę obramującej architektury, której przedziwne piękności uwydatniały i wzmagały smugi sztucznego światła i wieczornych cieni.
— O! biada mi! — zawołał, zwracając się do towarzyszących mu przyjaciół — w sali Wielkiej Rady, w dożów pałacu, mieć słuchaczy podobną zgraję! Jakąż metaforą trafię w te wykrochmalone gorsy? Wyjdźmy! Odetchnijmy innem powietrzem, powietrzem, którem oddychają prawdziwe tłumy. Królowa nie przekroczyła jeszcze pałacowych podwoi; mamy dość czasu przed sobą.
— Dopóki cię nie ujrzę na estradzie — zaśmiał się Franciszek de Lizo — za nic nie ręczę.
— Wnoszę, że Effrena wolałby nie z estrady w sali lecz raczej z tej tam otwartej loży, stojąc pomiędzy dwoma czerwonemi kolumnami, skąd rzeczpospolita śmiertelne ciskała wyroki, przemawiać do tłumów gotowych burzyć Prokuratorie, ognie podkładać pod Bibliotekę — zauważył Piotr Martello, przymawiając burzliwym zasadom mistrza, które sam zresztą podzielał.
— Najpewniej — odparł Stelio — jeśliby głos mój mógł zło powstrzymać lub do wiekopomne go czynu pobudzić! Rozumiem, że słowa pisane wyłącznie winne służyć sztuce. Książka winna zamykać w sobie piękno niby w Przybytku, do którego wstęp mają sami wtajemniczeni w sekret łamania pieczęci strzegących skarbów. Lecz słowo żywe, idąc wprost do ludu, czynem być winno, do czynu pobudzać. Pod tym tylko warunkiem człowiek, czujący swą godność, winien przemawiać publicznie, tłum wzburzać lub uspakajać, pociągać siłą prawdy, przekonań, ukochań, głosu, słowa i do słów i myśli dopasowanych harmonijnie ruchów. Przemawianie publiczne dla czczej zabawy, zadowolenia ciekawości cudzej lub miłości własnej, jest aktorstwem po prostu. Żałuję też gorzko, żem się dał nakłonić na dzisiejszy występ. W tym grożącym mi już niestety! z bliska popisie: mówcy-dyletanta, każdy z was, ręczę, widzi coś dla mnie upokarzającego? Cały ów tłok ludzi obcych mnie i sobie, na metę jednego krótkiego wieczoru wyrwanych, z powszednich zajęć i pospolitych rozrywek, zbiera się przez czczą ciekawość, słuchać mnie będzie tak, jak słucha pierwszego z brzegu „wirtuoza.“ Co zaś do słuchaczek, to pewien jestem, że sztuka ułożenia węzła w moim krawacie, zajmie je nieskończenie żywiej nad wszystko co włożę w utworzenie najdonioślejszego i najlepszego okresu. Oklasków trochę, szybko zapomniane zadowolenie, za które podziękuję wdzięcznym ukłonem... i oto wszystko! I czyż się wam zdaje, że się tem zadowolnić zdołam?
— Mylisz się! — zawołał Franciszek de Lizo — winieneś raczej winszować sobie, że ci się uda, choć na godzinę, wskrzesić w tem zamarłem mieście, dawne jego świetne życie; głuchym i ślepym mieszkańcom Wenecyi, przypomnisz ślubne gody ze sztuką. Tobie dano podnieść skalę upodobań naszych i dążności. Ten co to czyni, u ołtarza czy na estradzie, zarówno godzien czci i poklasku. Czyż cię to nie zastanawia, że uroczystość układana bez twej wiedzy i udziału, w nieobecności twojej, wypełnia jednak program, w którym najwybredniejsze wymagania nie znajdują nic do zmienienia, na który pisać się muszą własne twe upodobania. Nie jest-że to wymownym dowodem podnoszenia się estetycznej skali ogółu, dźwigania się piękna z upadku? Wpływ twój to zdziałał niewątpliwie. Dokonałeś cudu donioślejszego niż ci się zdaje. Ta, która ku uczczeniu ciebie urządza dzisiejszą uroczystość, Andryana Duodo, „dogaresa“ jak ją słusznie nazywasz, przy każdym pomyśle i szczególe pytała: co na to powie Effrena? Gdybyś wiedział jak się to pytanie często już dziś powtarza! Nie schodzi ono z ust „młodych.“ Zostało probierzem umysłowej i artystycznej skali.
— I do kogóż jeśli nie do „młodych“ będziesz przemawiał — odezwał się najwierniejszy i najukochańszy z uczni Effreny, Daniel Glauro lekarz i mystyk, gorący lecz jałowy czciciel i wyznawma piękna. — Gdy z wysokości estrady — ciągnął głosem głębokim, czystym jak jego dusza — powiedziesz okiem dokoła, wyczytasz to w zwróconym na ciebie wyroku słuchaczy twych i uczni. A są oni liczniejsi niż ci się zdaje. Zastępy całe napłynęły z dala by ujrzeć cię i usłyszeć. Czekają niecierpliwi wtajemniczenia ci wszyscy, co porwani twą poetyczną mocą, przywykli już oddychać ognistą twą myślą, ci co uczuli na swej piersi twej chimery pazur. Wieścisz im życie wyższe, piękniejsze, cud przeistoczenia otaczających nas rzeczy i warunków, w doskonalsze, bardziej harmonijne. Wierzą oni, że cudu tego dokonać jeno może sztuka nowa. Gdy posłyszeli, że się dasz słyszeć w Wenecyi, w dożów pałacu, najpiękniejszem i najsłynniejszem miejscu świata, ławą tu napłynęli, by cię ujrzeć i usłyszeć w niezrównanych tych ramach, co się im zdają godnem ciebie tłem. Stary pałac dożów, przez niezliczonych lat noce milczący, ciemny, rozświeca się na raz, ogniami płonie, napełnia życiem. W rozumieniu przybyłych twoja moc tylko dokazać mogła tego cudu. Niechże ci się zdaje, że dla nich i do nich wyłącznie przemawiać dziś będziesz a wypełnisz warunki któreś dopiero stawiał, zabierającym głos publicznie. Istotnie, możesz w słuchaczach swych wzniecić ruch i czyn; wskażesz im drogi, któremi ciążyć mają do Ideału. Dla iluż ta dzisiejsza noc wenecka pozostanie na zawsze pamiętną.
Stelio położył dłoń na przedwcześnie przygarbionem ramieniu lekarza mystyka i uśmiechając się zadeklamował słowa Petrarki:
„Non ego loquar omnibus, sed tibi, sed mihi et his...“
A już mu śmigał w wyobraźni połysk wpatrzonych weń źrenic nieznanych słuchaczy a wiernych uczni i zarazem, z doskonałą jasnością, czuł jak mu się układa w myśli to co ma mówić.
— Bądź co bądź — zauważył Piotr Martello — przyjemniej byłoby wywołać burzę śród tych tam ludzkich fali...
Stali oparci o narożny filar krużganku, twarzą zwróceni ku Piazccie, na której roiło się od ludzi różnego stanu i wieku.
Napływali od Zecca, przelewali się w krytych krużgankach Prokuratoryi, niby morze w gwałtownym przypływie zalewali plac przed kościołem św. Marka, rozgrzewali marmurowe kolumny, filary, potężne monolitowe cokuły, o które się ocierali tłocząc.
Stngłosy, zgłuszony jak huk dalekiego grzmotu szmer, od czasu od czasu wzmagał się, wybuchał gdzieś w pobliżu i znów odbiegając rozsypywał się na coraz słabsze odgłosy.
Tymczasem archiwolty, łuki, wklęsłości i szczyty otaczające plac św. Marka i Piazettę, złotem kapiące ciężkie i baniaste kopuły bazyliki, gzemsy i atyka lodziety, architaw biblioteki zapaliły się owinięte świateł perłami.
Szczyt piramidalnej dzwonnicy zdawał się nową konstelacyą, rozpaloną śród gwiazd niebiańskich.
Z góry, wraz z powodzią światła spływała i na ruchliwej, wzbudzonej, wrzącej u dołu ludzkiej ciżbie kładła się cisza bezdenna...
Żeglarzowi zapuszczającemu sieć przy wybrzeżu odległej laguny, strzelista i płonąca wieża św. Marka, zdawać się musiała nową latarnią morską a rytmiczne uderzenia jego wioseł, roztrącające gwiazdy odbite na sennych wodach, szemrały jak cicha modlitwa za murami wiejskiej, klasztornej celi...
— Chciałbym — westchnął Parys Eglano, twórca mnogich erotyków, młodzian o wilgotnych, purpurowych wargach i pięknych, delikatnych, niemal kobiecych rysach — chciałbym być teraz gdzieś, w pobliżu Lido, w gondoli, niby w łożu pływającem, pierwszy raz u boku jakiejś gorąco ukochanej kobiety. Kochankowi z zachciankami Nerona, ukrytemu gdzieś ze swą lubą w sitowiu, Wenecya, zdać się dziś może płonącem miastem.
Stelio uśmiechnął się.
Nietylko jego kierunkiem i zasadami, lecz nawet stylem, przejmowali się jego przyjaciele i uczniowie.
W pobudzonej słowami Parysa wyobraźni śmignął mu obraz Foskaryny.
Widział ją taką jaką była: przepojoną aktorską sztuką i doświadczeniem lat długich, ze smakiem dojrzałości na przywiędłych a tak wymownych ustach, z płonącemi przemijającą gorączką dłońmi, co wycisnęły już tyle upajających nektarów, z cieniem tysiącznych, tragicznych masek, mieniących się na licach nawykłych odzwierciedlać rozpacz i namiętność...
Widział ją taką jaką była i taką pożądał a na myśl samą, że ją wkrótce ujrzy wydzielającą się z tłumu, właściwego jej elementu, przebiegł go dreszcz rozkoszny.
Pewny był, że widok jej upoi go i dostroi ostatecznie do zamierzonej improwizacyi.
— Idźmy! — zawołał na przyjaciół — czas wielki.
Istotnie, wystrzał armatni oznajmił, że królowa opuszcza swe komnaty, by się udać do pałacu dożów.
Po ludzkiej zbitej ciżbie przebiegł ruch podobny temu co marszczy wód powierzchnię, zwiastując zbliżającą się falę.
Na wybrzeżu San Giorgio magiore, szybkolotna raca wzbiła się ognistą kulą pod obłoki, pękła rozpierzchając iskier warkocze, gwiazd kaskadą spadła w ciche wody.
Wzbił się okrzyk.
Tłum wniebogłosy witał zjawienie się ukochanej swej królowej, noszącej imię stulistego białego kwiecia i lubującej się w perłach najczystszej wody.
Wołania i frenetyczne oklaski ciżby, odbijając od zwartych, milczących zewnętrznie ścian pałacu dożów, obudziły echa dawnych wspomnień, dawno przebrzmiałych wiwatów, jak tych naprzykład co się tu rozlegały, gdy orszak prześwietny wiódł do dożów pałacu nowopoślubioną Morozinę Grimani; gdy wstępującej na tron lśniący się od złotogłowiu, sztuki sypały dary z rogu obfitości.
— Wnoszę — odezwał się Franciszek de Lizo — że się królowa lubuje w twych utworach, gdyż przywdziała dziś wszystkie swe perły, opasała niemi włosy, szyję, ramiona, kibić. Ha! napatrzym się tu dziś na klejnoty dziedziczne weneckiego patrycyatu.
— Spójrz tam Stelio! — mówił znów Daniel Glawro, wskazując podnóże schodów — tam się zebrali, przejścia twego oczekując, twoi wielbiciele.
Ale Effrena oparł się o bronzowe ocembrowanie studni, przy której, po uroczystości, miał się spotkać z Foskaryną.
Pochylił się nad nią, czuł kolanami wypukłość ocembrowanie podtrzymujących małych karyatyd. W głębi szukał odbicia gwiazd wysokich...
Na chwilę odosobnił się zupełnie od otaczającego go tłumu, od miejsc, zamknął się sam w sobie, głuchy na gwar i rumor wszelaki, utonął, w wąskim, głębokim pierścieniu, z którego wiały wilgoć, pleśń i mroki.
Czuł znużenie naprężonych nerwów, wyobraźni, uczuć; gwałtowną potrzebę zmiany miejsca i otoczenia.
Przez myśl mu przemknęły obiecane mu na noc tę upojenia... a jednocześnie w samej głębi jego duszy poruszało cię coś tak tajemniczego i niepochwytnego — jak sączące się w niezgłębionej studni wody.
— Co widzisz — spytał Piotr Martello, pochylając się obok niego nad przegryzionem rdzą wieków ocembrowaniem studni.
— Oblicze prawdy — odrzekł Eftrena.


∗             ∗

W starodawnej komnacie, niegdyś zamieszkiwanej przez dożów a przyległej do sali Wielkiej Rady, pomiędzy starożytnemi posągami i innemi wojennemi łupy, Stelio Effrena czekał, aż kolej jego nadejdzie i mistrz ceremonii zawezwie go na estradę.
Uśmiechał się roztargniony do otaczających go przyjaciół, lecz słowa ich przelatywały mimo jego uszu jak brzęczenie pszczół, czy wiatru powiewy.
Od czasu do czasu, bezmyślnym, wewnętrzne naprężenie zdradzającym ruchem, opierał się, o który ze stojących wzdłuż ścian cokułów, zaciśniętą dłoń przesuwaj po posągu, jak gdyby szukał palcami nadpękniętej bruzdy, lub znów pochylał się nad szklanemi taflami, w czytując się uważnie w zatarte napisy starożytnych medali.
Lecz ni medali, ni posągów nie widział, łamiąc się sam z sobą, w samym sobie czytał niewyraźne jeszcze słowa, skupioną siła woli kojarzył myśli, wyobrażenia, obrazy, które za krótką chwilę miał wcielić w zwartą harmonię żywego słowa.
Dla wyrażenia myśli swych i uczuć, szukał i dobierał odpowiednich, najwierniejszych a zarazem i jak najdźwięczniej szych słów.
Mogąc czerpać tylko w samym sobie, pragnął najistotniejszą treść swej duszy, zawrzeć w najdoskonalszej formie, najwyraźniejszych i najpoetyczniej szych obrazach, a wobec zebranych swych uczni chciał położyć szczególny nacisk na to, że tylko ustawiczne i wytrwałe podnoszenie skali swych pragnień, uczuć, myśli, zgodne z prawami przyrody i nieoddzielne od nich rozwijanie własnych zdolności i rozumienia piękna, otwiera do niego drogę.
Tymczasem, pochylając się machinalnie nad medalem, robotą Pizanello, czuł w skroniach pulsowania, aż zawrotnego natężenia myśli.
— Patrz Stelio! — zawołał stojący tuż obok Daniel Glauro, z przejęciem, z jakiem wierzący i pobożni mówić zwykli o rzeczach świętych — patrz! jakie to bywają objawy tajemniczych działań, związków niezbadanych! Gdy cię nieomylny twój instynkt wiedzie do ujęcia wytrysku twego geniuszu w najodpowiedniejszą jego naturze i właściwościom formę improwizacyi; gdy usiłujesz związać w skończoną całość to, co się w tobie rodzi i tworzy, natrafiłeś wypadkiem na robotę Pizaniela, na wizerunek jednego z najświetniejszych stylistów, na tego, co pomiędzy mężami Odrodzenia, posiadał najszczerszą ateńską duszę. A co Stelio! Już widzę na twoim czoło przebłysk opanowanej, w odpowiednią formę ujętej myśli!
Na bronzie ryta była twarz młodzieńca, o bujnych, falistych włosach, rzymskim profilu, karku młodego Apolina potężnym a wykwintnym; twarz tak doskonale piękna, jaką w obecnej dobie upadku piękna, zaledwie wyśnić sobie możemy lub ujrzeć przechowaną w arcydziełach Odrodzenia.
„Dux equitam praestans Malatesta Novellus Cesanae dominus — Opus Pisani pictoris.“
Tuż obok, medal drugi, tegoż samego rylca, wizerunek dziewicy o wąskich ramionach, łabędziej szyi, włosach gładko odczesanych z czoła wysokiego i wydętego, takiego, jakie widujemy zwykle pod nimbem, na świętych wizerunkach.
Naczynie niepokalanej czystości, zwarte, twarde i przezrocze jak dyament.
Dyamentowe cymboryum duszy przeznaczonej, jak hostya, na ofiarę.
„Cecilia Virgo, filia Joanis Francisci primi marchionis Mantuae.“
— Patrz! — ciągnął Daniel Glauro, zaledwie zarysowanym ruchem głowy wskazując oba arcydzieła.
— Czy nie podziwiasz ręki Pizaniela co rwała na raz dwa tak różne wykwity: jak ten najbujniejszy owoc życia i tamten blady kwiat śmierci. Tu najdoskonalszy obraz żądz ziemskich, tam westchnień zaświatowych. I te i tamte objął jeden kruszec i oto leżą obok siebie związane, nierozerwalną nicią jednego rylca i tej samej ręki stylem. Dostrzegasz podobieństwa pomiędzy tem dziełem Pizaniela a twym własnym geniuszem? Gdy twa Proserpina z drzewa granatu, w piekłach, zrywa owoc i rozłupią takowy łakomie, w czynie zmysłowym tkwi znaczenie mistyczne: ziarna które wybierze z pod rozdartej powłoki, stanowić będą o jej losach i oto cień fatalny, tajemniczy zsuwa się na akt pospolity, dotykalny. Powtarza się to w całem twem dziele. Nie znam zmysłowości bardziej niż twoja zaognionej, ale też nie znam bardziej zaostrzonej, wnikającej w samą rdzeń tajemnic przyrody, przed któremi nie cofasz się nigdy. Wzrokiem sięgasz śmiało po za osłonę rozkoszy którą się pieścisz; godząc pierwiastki na pozór niezgodne, wiążesz i zespalasz wyłączające się wzajem antytezy: świecisz przykładem zespolonego w jego pełni i wszechmocy życia z ideałem. Naucz-że dziś tej sztuki swych słuchaczy, gdyż to stanowi wyłączność twą i zasługę, to ci winno zostać sławy koroną.
I głosił i sławił idealne związki ducha z materyą: Malatesty, książęcia rycerskiego stanu, z błogosławionej pamięci dziewicą Mantuańską: Cecylią Gonzaga, z takiem przejęciem się i zapałem, z jakim pobożny kapłan wygłasza artykuły wiary.
Z takiemże samem przejęciem i zapałem miłował Stelia gdyż w nikim innym nie dostrzegał równie głębokiej i silnej wiary w ideał i w możność ściągnięcia go do poziomu życia, czyli raczej podniesienia poziomu życia do szczytów ideału; w nikim też nie widział większej zdolności do wyjawienia i wytłomaczenia tych rzeczy wiernych ciżbie.
— Oto Foskaryna z Donatellą Arvale — oznajmił stojący we drzwiach i przypatrując się napływającej przez schody cenzorów, publiczności Franciszek de Lizo.
Effrenę zdjął niepokój.
Wsłuchiwał się w szmer tłumu, mieszający się w jego uchu z głośnem pulsowaniem krwi w jego skroniach a w zmieszanym tym głuchym szumie powtarzały mu się ciągle ostatnie słowa Perdity.


∗             ∗

Szmery wzmogły się, przycichły, ustały, gdy śmiałym i lekkim krokiem wszedł na stopnie estrady.
Pod złotem i purpurą pułapu sali Wielkiej Rady, zwracając się do publiczności, spotkał się oko w oko z tylekroć w wyobraźni widzianym potworem o tysiącznych ludzkich twarzach.
Ambicya i poczucie przyzwoitości dozwoliły mu zapanować nad wzruszeniem.
Skłonił się przed królową, następnie przed znajdującą się u jej boku Andryaną Duodo, promieniejącemi bliźniaczo podobnemi uśmiechami i szukając Foskaryny obrzucił wzrokiem salę całą.
W bliższych rzędach wszystko lśniło i połyskiwało, lecz dalsze kręgi przygasały w miarę zagłębiania się w olbrzymiej sali, bladły, wyskakując tu i owdzie żywszą plamą a tłumne to, wyczekujące pierwszych jego słów zebranie, przedstawiło mu się w postaci fantastycznej chimery, o piersiach wydętych, pokrytych łuską lśniącą się, mieniącą pod powodzią świateł i stropem sali opadającym, jak bogate wieko skarbca, na nagromadzone pod niem klejnoty.
A klejnoty strojące piersi Chimery, nie po raz pierwszy roniły tu swe ognie.
Perły rozsypywały się niezliczonemi rzędy, po złotych włosach i alabastrowej szyi królowej, tak jasne i rzęsiste, jak wykwitające, raz wraz, na jej ustach uśmiechy.
Ciemne szmaragdy Andryany Duodo wyrwane zostały z rękojeści bohaterskiej, krwią ociekłej szpady.
Rubiny Justyny Memo, wyszły z słynnej pracowni Wiktora Camelio.
Szafiry Lukrecyi Priuli, obsypywały niegdyś trzewiczki Serenissimy Zilii, w dniu wiekopomnym jej wstąpienia na tron dożów.
Beryle Orsety Con Searini, tak archaiczno jak jej imię, zostały tak przedziwnie oprawne w matowe złoto, jeszcze dłonią Sylwestra Gryfo.
Turkusy Zenobii Corner pobladły od tajemniczych drgań rozkoszy i bólu na łonie Lusiniany.
Pyszne i rzadkie klejnoty co podnosiły niegdyś blask mórz królowej, dziś mieniły się, lśniły przelewnemi ogniami, na piersiach Chimery, od której biła, na mówcę, woń odkrytych kobiecych ramion i gorących, oczekiwaniem przyśpieszonych, oddechów.
Dalej, ogon potwora, połyskując tu i owdzie wił się, pomiędzy dwoma olbrzymiemi globusami, wyobrażającemi dwie, bronzową obręczą, opasane sfery: Ziemska i Niebieska, które potwór objął, zupełnie tak jak w alegoryi Giambellina, dusząc je w lwich łapach.
Silny, zmysłowy dech potwora o tysiącznych ludzkich ramionach i twarzach, kłębiącego się pod złotem i purpurą pułapu olbrzymiej sali, odurzał Effrena, mącąc myśl temu, kto sam tu, o tej dobie, nad biegiem swych myśli winien był panować a tłum, opancerzony milczeniem, czułem na lada drgnięcie, wyczekiwał pierwszego potrącenia żywem słowem mówcy, i urzekał go na razie obezwładniającym urokiem, właściwym bóstwom i tworom zagadkowym.
Stelio mierzył chwilę, w której wzruszenie swe i głos opanuje.
Wtem, pomiędzy wybiegającemi już na jego usta słowy a naprężoną ku skupieniu myśli i powstrzymaniu wewnętrznego wrzenia, wolą, stanęła Foskaryna wsparta o bronzową obręcz niebieskiej sfery.
Jej twarz pobladła, piersi żadnym nie przyozdobione klejnotem, obnażone, klasycznie piękne ramiona, odrzynały się śród znamion Zodyaku.
Stelio, nie mógł nie podziwiać mistrzostw a stojącej pozy i tła doboru.
Z oczyma zapuszczonemi w dal, począł mówić pomału, tak, jak gdyby się wsłuchiwał w rytmiczne uderzanie wioseł po wodzie.
— W niedawne popołudnie — począł — płynąc gondolą, z ogrodów, wzdłuż Riva dei Schiawoni, a błąkająca się dusza poety zdolną bywa, w niektórych momentach, rzucać mosty złote po przez ciszy i świateł morza, sięgające aż precz, ku nieśmiertelnego Piękna wybrzeżom — myślałem — raczej przed oczami duszy mojej, pod roziskrzonych niebios skłonem, roztoczył się wspaniały obraz godów weselnych Wenecyi z bożkiem Jesieni.
„Wszystko przenikając, ze wszystkiego wylewała się siła życia, żądzą namiętnych, powstrzymywanych i gaszonych ogni. Gwałtowność ta przerażała mnie niemal, chociaż nie był to bynajmniej dla mnie widok nowy. Niedawno toż samo wrażenie odczułem był wobec innej odmiany tego samego zjawiska: przy śmiertelnem wezgłowiu konającego Lata. Żądza życia zdawała się kipieć i rozlewać w dziwnej, gorączkowej woni wód, pulsować w ich nurtach tajemniczych... Myślałem... tak, zdawało mi się zaprawdę, że ogród, w którym sztuka wystrzeliła najczystszym i najbogatszym wykwitem, gród ten gwoli naturze swej i przeszłości nabytkom, winien nieustannie dążyć ku absolutowi Piękna. Zdawało mi się, że ono tu wracać winno, w miarowych jak oddech w piersiach zdrowego człowieka odstępach; kwitnąć i owocować, jako rok rocznie kwitną i owocują drzewa. Przepojona harmonią Piękna, Wenecya, kroczyć winna ku doskonałości, ku której ją popychają stulecia. Spowita w pleśń zielonkawych swych kanałów, pod skwarem letniego nieba legła bez pulsu i oddechu, lecz czyżbym się mylił, że pod pozornem omdleniem nastają prądy zdolne w niej wskrzesić najpyszniejsze zjawiska i dzieła przeszłości.
„Takem dumał przed obrazem, co, pod zaklęciem miłości synowskiej i poezyi, powstał w wyobraźni mojej, Utkwił w niej wizyą niezrównanie piękną, niewyczerpanie rozkoszną. Lecz czy tę wizyę moją złotą, potrafię odsłonić przed słuchaczami? Niema poranku i wieczoru niema, na lądach i wodach, by mi nie wracał i nawet niespodziane zjawienie się kochanki, w lesie wonnym, rozśpiewanym wiosną, nie jest tak upajające jak widok tego grodu, obejmującego marmurowemi ramiony najpyszniejszy wytrysk włoskiego gieniuszu?
Głos mówcy, jasny i donośny, lecz zrazu powściągliwy, rozgrzewał się przy niewidzialnej iskrze krzesanej improwizacyą dopasowywaną do wymagań czułego na lada rozdźwięk ucha i smaku.
Słowa płynące z ust jego wolno, przypominały, rytmicznem zwarciem okresów, szkice rzucone od ręki, lecz pewną siebie i wprawną dłonią.
Pod harmonią płynnego słowa, słuchacze czuli naprężenie myśli i doznawali tego, co doznawać musieli widzowie igrzysk cyrkowych, gdy podziwiali naprężenie muskułów i pulsacye arteryi atletów pod gibkością i zwinnością ich wyćwiczonych ruchów.
Pod żywego słowa rzeźbą czuli pulsujące życie, ciepło myśli czerpanej u samego źródła, w wytrysku improwizacyi, a zadowolenie z niespodzianki było tem żywsze, że najwybredniejsi miłośnicy i znawcy krasomówstwa liczyli raczej na obmyśloną z góry, starannie opracowaną konferencyę.
Przyjaciele poety, chociaż świadomi wewnętrznej pracy, co go doprowadziła do napełniającego ich radością rezultatu, przejęci byli śmiałością jego przedsięwzięcia.
Wzruszenie dokoła wzmagało się, mnożyło liczebnie, rozpierzchając po wypełniających salę słuchaczach, i odbijając się od nich zwracało ku temu, co je wywołał.
W tem tkwił, przewidziany zresztą szkopuł.
Effrena zawahał się, zachwiał jak pod nazbyt gwałtownem uderzeniem utajonego prądu.
Na mgnienie oka stracił równowagę.
W oczach mu ściemniało i myśli się zamroczyły tak jak pod przypływem fali mroczą się zalane wodą lica.
Wytrzeźwiło go poczucie swej godności, lęk porażki.
Gwałtownem wstrząśnieniem woli, w ogarniającym go zmroku, ze szkopułu jak z kamienia, wykrzesał iskrę nową.
Za skinieniem jego i spojrzeniem oczy słuchaczy, podniosły się na lśniący złotem i purpurą pułap sali Wielkiej Rady.
— Pewien jestem — zawołał — pewien jestem, że każdemu z nas Wenecya przedstawia się taką, jaką ją tu unieśmiertelnił Paolo. Każdemu bije serce i gną się kolana w uwielbieniu tryumfującej, takiej jaką ją pędzel wielkiego mistrza przedstawił w tym oto niezrównanym, olśniewającym zjawisku. I zważcie! gdy ją Cagliari chciał uwidocznić widzom, on, mistrz hojny i rozrzutny, władca skarbów przechodzących rozkiełznane zachcianki satrapy, poeta o natchnieniu, malarz o rozmachu lydyjskiej rzeki, Chryzoreą, przez Hellenów zwanej, gdyż z jej złotodajnych nurtów królewskie wywodzili pokolenia, on Paweł z Werony, brał pełną dłonią i na pułap ten rzucał: bisior i cenne kamienie, złoto i perły, aksamit, purpurę, gronostaje by wszystko to przyćmić... Widzicie cień ów przezroczy? Pod jakież to wzlotne obłoki wzbił się mistrz nasz jasnowidzący?
— Oto — ciągnął Effrena — znał on dobrze tajemnicze, a nieprzeparte uroki Wenecyi, owo przyćmienie przepływne, przewiewne, przezroczyste, splecione z rzeczy istotnych lecz niępochwytnych, co ją otaczają. Owija ją mrok przedziwny, podobny mrokom bajecznych grot, skrzących się brylantowymi źrenicami. Po dziś dzień, czuty na piękno widz, patrząc na ten dziwny utwór pędzla wreroneńczyka, doznaje niewysłowinnego wrażenia jakiejś płomiennej świeżości, czy świeżej płomienności i to nas właśnie porywa, to zachwyca. Przedstawiając miasto w niewieściej postaci, Cagliari w dzieło swe tchnął i na wieki zaklął istotę i duszę Wenecyi: Płomień zatopiony w przezroczu wodnej powłoki.
— Więc i ja, jak każdy, co wzrok i dusze wzbija pod te tu stropy, skąpany w świeżych a gorących nurtach farb wreroneńczyka, wracam pokrzepiony, śmielszą i skwapliwszą dłonią podnoszę zasłonę sztuki i życia Wenecyi.
— Życie i sztuka w Wenecyi ścisłą stanowią jedność! Stając na tym gruncie mógł Effrena zażegnać wszelkie grożące mu niebezpieczeństwo, odzyskać pewność siebie i swego rzutu, owładnąć myśl swą i słowa, trafić do serca słuchaczy, pociągnąć ich i unieść nurtem najbystrzejszej fantazyi, objąć kołem poetycznych swych marzeń i zaklęć znikomą, przeniewierczą Chimerę — publiczność, o piersiach zakutych w lśniącą, mieniącą się łuskę, ze stojącą u jej boku nieodrodną jej, rodzoną córką: Muzą tragedyi, której wzniesiona głowa majaczyła śród znaków Zodyaku, na konstelacyi sztukach...
Posłuszni jego skinieniu słuchacze wpatrywali się w ukazany sobie obraz apoteozy Wenecyi z takim podziwem, jak gdyby widzieli go dopiero po raz pierwszy lub dostrzegali teraz na nim nie widziane dotąd piękności.
Obnażone plecy niewiasty o złotym hełmie, z obrzucających tło obrazu obłoków, wyłaniały się z tak muskularną wydatnością, tak ciepłą swobodą układu, że się zdawały drgać życiem żywego ciała.
Z nagości, co zwyciężyła pył stuleci, przyćmiewający niżej tyle bohaterskich szturmów, bitew walnych, zwycięztw rozgłośnych — spływały, rzec można, smugi rozkosznego ciepła, wzmagane raczej niż miarkowane, tchem pogodnej nocy, wpadającem do sali przez wpół otwarte na balkony okna, tak upajającem jak skupione wonie w wiązankach kwiatów. Królewskiej drużyny damy, zaklęte pędzlem wielkiego mistrza w nieśmiertelność na pułapie sali, wychylając się z pomiędzy dwóch krętych kolumn nad kamienną balustradą, olśniewające lica i pyszne ramiona kłoniły się ku swym zebranym w sali młodszym siostrzycom.
Pod rozlewającem się dokoła upojeniem, mówca snuł myśli i okresy tak melodyjne jak liryczne strofy:
— Rozdmuchana przedziwnym urokiem Wenecyi iskra rozpaliła się wczoraj w mych piersiach z niebywałą dotąd siłą. Przed olśnionem mem okiem, pod zielonkawemi swemi opaskami Wenecya, podobna do oczekującej oblubieńca oblubienicy, zda mi się dyszeć i omdlewać miłością. Marmurowe ramiona wyciągała do zbliżającego się kochanka od którego wiały wonie więdniejących na dalekich łąkach ziół i kwiecia. Wpatrzona w obłoki dymów, wzbijających się na skraju milczącej laguny, zdawała się wyczekiwać umówionego hasła, w ciszę wsłuchana, gotowa czujnem uchem pochwycić lada dźwięk, szmer wiatru, wślizgującego się w nieliczne, miejskie ogrody. Po za klasztornemi murami słychać było przeciągłe organów granie... Cicho stały drzewa samotne, przekwitłe, śród murów uwięzione... Suche liście słały na kamiennych chodnikach, złociste i wzorzyste mozajkowe kobierce... Z ponad murów porosłych mchem, pokrytych zwojami delikatnych, pnących się roślin o długich, wiotkich gałązkach, wychylały się drzewa obciążone owocami granatów, dojrzałych, pękających, podobnych do wilgotnych, purpurowych warg rozchylonych uprzejmym uśmiechem. Po kanale przesuwała się łódź po brzegi naładowana winnemi gronami, podobna do kadzi w tłoczkami, rozlewając po zarzuconych trawami wodach woń winobrań, wywołując obrazy słonecznych winnic, brzmiących echem wesołych pieśni i donośnych śmiechów... W przedziwnych tych ramach rzecz każda nabierała właściwej sobie wymowy, właściwego symbolicznego znaczenia, przerzucając się na szczyty poezyi i w dziedzinę sztuki.
— Gród ten — myślałem, — gród z kamieni i wody, wytwór sztuczny lecz przedziwny i przepiękny, musi posiadać właściwą sobie, nieoddzielną od siebie dążność do ideału, rytmiczność linii i wyrazu, barw przezroczystość i świetność, składając się na wytwarzanie zjawisk zgodnych z jego naturą, odpowiednich pewnej, niewzruszonej celowości. Śród przedziwnych zasobów świateł i cieni, w nieustannej przemianie piękna zdaje się spoczywać; lecz praca jego skończoną nie jest. Z nagromadzonych wciągu stuleci bogactw snuje nić nowych zjawisk, szukając coraz nowych alegoryi, by w pasmo arcydzieł dawnych, wpleść arcydzieła nowe. Że zaś tylko poezya jest sama prawdą, tylko też pod jej tchnieniem umie patrzeć na Wenecyę i wchłonąć ją w siebie, ten się zbliży do ujęcia prawdy żywej.
Przy ostatnich słowach, wzrokiem szukając Daniela Glauro, dostrzegł na szerokiem, otwarłem, pełnym głębokich myśli jego czole wyraz szczerego zadowolenia.
Doktór mistyk stał w pobliżu estrady, w licznem gronie nieznanych mówcy-poecie a żarliwych jego uczniów, o których mu przed chwilą był opowiadał, świadcząc o ich niecierpliwym żądaniu ujrzenia i usłyszenia poety, którego zasadami i kierunkiem już się przejęli ufni w jego genjusz, łaknący piękna, trawieni potrzebą chociażby chwilowego oderwania się od małostek i trosk powszednich, skosztowania upojeń, rozkoszy i bólu. Stali teraz zbici w jedną gromadę, skupieni jak zawięź sił kiełkujących. Stali oparci o wielkie szafy, w których piętrzyły się dawno zapomniane księgi, jakichś dawno zwietrzałych, jałowych nauk pozostałość.
Effrena nie odróżniał twarzy zarumienionych od pobladłych w uważnem skupieniu; czupryn bujnych i rosochatych; ust rozwartych naiwnym podziwem lub zaciśniętych tłumionem wzruszeniem; źrenic jasnych od ciemnych w których pod tchnieniem słów jego gasły to zapalały się iskry tak jak pod powiewem zefiru mroczą się i mienią kwiecia delikatne barwy. Nie widział tych szczegółów, lecz czuł dobrze, że ujął w swe ręce zbiorową duszę tych ludzi, że może dowolnie naginać ją, ściskać, wstrząsać niby sztandar rozwiewny. Jednocześnie czuł jak się myśli jego skupiają to rozprężają lekkie, swobodne, pewne swego trudu a przy przedziwnej wewnętrznej jasności czujne i baczne na lada wpływ zewnętrzny. Na usta cisnęły mu się coraz szybsze, barwniejsze słowa.
Pierwotny wysiłek myśli, woli, zmieniał się w pobudzoną wysiłkiem tym energię, co już nieświadomie, instynktownie niby tryska z samej głębi istoty poety, przeobrażając ją w tajemniczy, nie dający się ująć ni wyrazić sposób.
Przypomniały mu się chwile spędzane w zaciszu i skupieniu samotnej pracowni, gdy ręka jego kreśliła na białej karcie słowa tak szybkie a tak mimowolne, jak gdyby nie z własnej czerpał je duszy, lecz narzucone mu raczej zostały jakąś wszechpotężną siłą, poddane przez głos stojącego w cieniu genjuszu. Wsłuchując się w rytm słów, wybiegających mu z ust, czuł, że się i teraz dzieje z nim coś podobnego.
Pomiędzy nim a słuchaczami już się zadzierżgnął tajemniczy węzeł porozumienia.
Mówca zdawał sobie sprawę z tego, że mu nawet w poczuciu samego siebie coś urosło, spotężniało. Zdawał też sobie doskonale sprawę z tego, jak dalece i na słuchaczy i na niego samego oddziaływa przykład, na jaki się powołał, pokrewieństwa istniejącego pomiędzy dziełami pendzla a żywem słowem, przepychem Paola, ognistością Tintoretta a wyrazem, jakim się winien posługiwać poeta...
I ciągnął dalej swą alegoryę, opiewał gody weselne: Wenecyi z bożkiem Jesieni:
— Zbliża się, — mówił — nadchodzi oczekiwana, upragniona chwila. Już się po nieboskłonach niezwykłe rozstrzeliły światła. Sielski oblubieniec nadbiega na ognistym wozie, potrząsając purpurowe znamię, a poprzedzają go szybkolotni wszech wonią ziemi pędzone powiewy. Śpieszą, lecz w wyciągnięte marmurowe ramiona oblubienicy. Śpieszą, biegą po wodach, pokrytych tu i owdzie ciągnącym się włosem traw pływających. Pędzą przed sobą gęste szmaty białej piany, co się wznosi śnieżnym wałem u stóp zwróconych ku bramie ogrodów. W kryształowym powietrzu — jak fata morgana na pustyni — wisi, drga odbicie dalekich pól, łąk... Jest-że obraz, dający się porównać z tym obrazem? Chociażbyśmy mogli na raz wskrzesić w swej pamięci wszystkie, kiedybądź i gdziebądź widziane w sadach i gajach, piękności i bogactwa jesieni, niczem będą z przepychem, jakim obsypuje ona kamienną, nadwodną Wenecyę?
— Złudzeniem-li że ten pościg sielskiego bożka ku rozmiłowanej Oceanidzie? — pytałem siebie zdjęty gorączkową żądzą objęcia wszystkich niezrównanych piękności tej chwili, czując jak się we mnie samym zapala żądza miłości i wywołując wizyę w jej formie skróconej, śmielszej, gorętszej, chciałem wyobrażać sobie jaknajplastyczniej sielskiego kochanka Wenecyi.
— Nie złudny był to pościg, lecz istotny chociaż nadziemski. Nie złudny. Odwrócona firmament nieba, zalewał wszystko potokiem takiej światłości, żem zmrużył oczy olśnione przepychem przechodzącym wszystko, co się da wyśnić i wyobrazić. Pod niebieskiej firmament wylewem wody zdawały się zmienione w jakąś ciecz planetarną, w której przepływnej substancyi, złożonej z mirjad słonecznych atomów, nurzały się moce i twórcze i mszczące splecione w harmonię nierozerwalną, Pomiędzy dwoma przędziwami: nieba u góry, wód u dołu, oblany tamtym, w tych się nurzając powstawał przędziw trzeci — najpiękniejszy! stosy piętrzących się marmurów, cały las kamienny, lud cały. Któż zmierzy nadmiar kamiennych bogactw Wenecyi, w których sztuka powiązała tajemnice przyrody z tajemnicami ludzkiego geniuszu, na które stulecia narzuciły wspomnień, chwały i tryumfów płaszcze, wyrzeźbiły pamiątek znaki a po których myśl nasza wznosi się wyżej, ku szczytom Sztuki, z taką swobodą i łatwością, z jaką przez korzenie i tkaniny drzew niebotycznych, ożywcze soki ziemi wznoszą się i krążą aż ku kwieciu wieńczącemu drzewa. Rozliczne i różnokształtne, piętrzące się pod olśniewającem niebem i nad świetlanych wód siecią, kamienne te twory nabierały z każdą chwilą pozorów życia samoistnego i ruchów tak złudnych i nadspodziewanych, że się naprawdę zdawały urągać przyrodzonym prawom ciężkości, naprawdę zdawały się żyć i ruszać, samoistnym ruchem, indywidualnem życiem.
— Chwila! i wszystko drgnęło niepochwytną błyskawicą. Od krzyży, wieńczących kopuły kościelne, rozbrzmiałych modłami aż do najdrobniejszych kryształków soli, zwisających u sklepień wydętych mostków nad kanałami, wszystko przemieniło się, zadygotało, zawirowało na raz. Jak przednie straże ostrzegają o zbliżającym się pogromie, tak ze szczytu najwyższej wieży, wieńczący ją i stojący na niej na straży anioł złocisty, rzucił płomienne hasło...
— ...Już się jawi, zjawił się już oblubieniec, kochanek! Rozsiadł się na obłoku jak na ognistym, nadpowietrznym wozie; zarzucił po za ciebie purpurowej tuniki rozwiane zwoje, porywczy i niecierpliwy lecz zarazem łaskawości pełen: z usty rozchylonemi sielskiemi szmery i ciszą leśną; z bujnym włosem, opadającym na kark tak potężny, jak u stepowego rumaka, z piersią obnażoną, przykrojoną pod miarę leśnych oddechów, pochylił się nad piękną Wenecyą, a z lic jego bił urok nadludzki, nietylko wytwornej a okrutnej zmysłowości lecz i niezgodnej z nią głębi w zadumanych oczach. Widać było jak w nim krew wrzała, krążąc od stóp lekkich do ramion potężnych, podobnie do soków wzbierających w winnej jagodzie. Otaczające go płowo złote a purpurowe obłoki, zdawały się być jego miłości osłoną...
— Ognistym błyskiem potrącona kochanka, drgnęła pod zielonkawemi wodnemi swemi opaskami, pod pereł naszyjnikiem i zwarła nad kochankiem marmurowe ramiona...
Zapałem mowy porwana zbiorowa dusza słuchaczy, czuła się, nie bez pewnego zdziwienia, wtajemniczoną w nieznane sobie przedtem wrażenia i pojęcie piękna.
Wszystko zresztą, co otaczało mówcę i słuchaczy, popierało, uzmysłowiało słowa poety.
Zdawały się one być dalszym ciągiem i komentarzem do scen rozwieszonych na ścianach, wzbitych w pułap.
Zdawały się streszczeniem dzieł pędzla, zaciśnięciem węzła istniejącego pomiędzy sztuką a gruntem, z którego arcydzieł wyrastają, to jest przyrodą, która je zapładnia i wykarmia.
Dzięki temu głos mówcy nabierał tak przekonywającej siły; każdy giest wypełniał wiernie kontur myśli; dźwięk każdego słowa zespalał się z duchem.
I nie były to tylko zwykłe elektryczne prądy, wytwarzające się, wdanej chwili, pomiędzy mówcą a słuchaczami, był to raczej klucz, wiążący potężne sklepienie nad głowami, drgających wzruszeniem słuchaczy.
Głos mówcy zbudził śród ścian starodawnych kipiące w nich niegdyś życie.
Ciepłe tchnienia rozwiały muzealne, przez wieki nagromadzone tu chłody.
Pomiędzy przeszłością a teraźniejszością związały się porwane nici łączności, zacisnęły nowe węzły, przeświadczając o żywotności rasowych instynktów i rzutów.
Młodzieńcza i ognista piękność kochanka zbiegającego w marmurowe ramiona wyczekującej go Wenecyi, potrąciła wyobraźnię zebranych w sali Wielkiej Rady kobiet.
Pod stropem Weroneza, jak w zacisznej alkowie, omdlałe uśmiechy owiały purpurowe wargi, a wywołane plastycznym obrazem świeże sielskie powiewy musnęły drgające, obnażone ramiona.
Czoła zapłonęły pod kosztownemi, zwartemi nad niemi opaskami i szmaragdy Adryanny Duodo, rubiny Justyny Memo, szafiry Lukrecyi Priuli, berylle Orsety Contarini, turkusy Zenobii Corner, odziedziczone po odległych przodkach klejnoty — a to im właśnie nadawało wartość stokroć większą od ich ceny, tak samo jak dekoracya sali Wielkiej Rady posiada wartość stokroć przewyższającą cenę jej kosztu — zdawały się rzucać na białe czoła i pyszne ramiona patrycyuszek, płowy odbłysk zmysłowości dawnych wieków, budziły z niepamięci pogrzebu, uśpione instynkty prababek kąpanych wonnością miry, piżma, nardu, odsłaniających pod bielidłem szerokie łona.
Spostrzegł to Stelio po dreszczu, co przebiegł po lśniących się, migotliwych piersiach Chimery.
Postrzegł po błysku tysiącznych jej źrenic, po trzepotaniu się skrzydeł wachlarzy w jej dłoniach.
Poczuł że i w nim samym, nurtują upojenia wylewające się z obrazów zbyt jaskrawych, wzbudzonych nazbyt gorącem słowem, co mogło działać na słuchaczki jak pieszczotliwe, lecz palące dotknięcie pociągającej dłoni.
Poczuł, że wydzielające się zeń wzruszenie obiegło szerokie koło i, zwracając się ku niemu wzmożone wzruszeń tysiącem, potrąciło go niezbyt silnie i aż wytrąciło z niezbędnej dla sztuki równowagi.
Wibracya z jego słów i wywołanych niemi wzruszeń wzbiła się, zawisła nad zgromadzeniem, wahając się, jak we wklęsłej a dźwięcznej kopule rozbrzmiałej bezimiennym, skupionym a przemocnym dźwiękiem.
Zatrzymał się zmieszany nieprzewidzianym wynikiem słów, co mu wybiegły na usta mimowolnie niby pod wpływem obcego impulsu. Zdały mu się teraz obce nie swoje, wyrażające uczucia nagłe i nowe.
I ono niebo weneckie i wody, kamienie i jesień, malowane, jak je przed chwilą malował, zdały mu się obce jego niedawno odczutym wrażeniom, należące do świata sennego widziane w niepochwytnym błyskawic mgnieniu.
Zdziwiła go zestrzelona w nim siła, której świadom nie był, co przekraczając ścisłe granice indywidualizmu, odosobnionemu głosowi kazała brzmieć pełnią chorału.
A jednak takim to przysłonom podlega obnażanie Piękna w obec rzeczy przepojonej powszedniością życia. A jednak taka to tajemnicza i fatalna niemoc zaciężyć może nad poetą i lot mu podciąć w chwili, gdy najgoręcej pragnie odpowiedzieć na niezliczone stawiane sobie dokoła pytania, jaką jest mianowicie wartość życia, wówczas gdy usiłuje spragnione rzesze zwrócić ku Przedwczesnej idei.
I to właśnie w chwili otwierającej — jak mu się zdawało — wrota Ideału, śród słuchaczy zebranych w miejscu uświetnionem długo wiekową sławą, jedynem, wyjątkowem, dla szukających tu boskiego daru zapomnienia i oderwania się od ziemi.
Wszak w rytm słowa ujął był to tylko, co inna sztuka wypowiedziała tu od dawna, przedstawiając plastycznie instynkty i dążności rasy.
I czyż w jedynej tej bogdaj godzinie, zebrani tu słuchacze nie winni byli patrzeć na świat odmienny odmiennem też od powszedniego okiem, czuć, myśleć, śnić odmienną od poziomej duszy duszą?
Nie byłaż to chwila najstosowniejsza dla objawienia się Piękna i dla zwycięstwa Sztuki nad nędzą, troską, nudą dni powszednich?
Czyż chwila ta nie miała być błogą przerwą śród bólów i nędz żywota, złotą chwilą, w której zwarte dłonie Przeznaczeń, zdają się roztwierać łaskawie.
Effrena myślą wybiegł poza ściany okalających jego i jego słuchaczy zwartym pierścieniem heroicznych wspomnień i zbrojnym wałem niedostępnych, najeżonych wieżyc, rozpostartemi żaglami zwycięzkich galer.
Po za miejscem, co mu się niedawno zdawało stworzonem na świątynię Piękna, Sztuki, Prawdy, snuły się tłumy inne, od wypełniających te sale, te co się przelewały jak fale w marmurowem wyżłobieniu Piazetty, lejąc pod gwiaździste niebo stłumionemi stugłosy i upajając się niemi jak krwią lub winem.
Więc się odwrócił w myśli od zebranych w sali Wielkiej Rady słuchaczy ku niezliczonym tłumom oblegającym olbrzymie teatra, zgłodniałym prawdy i piękna, milczącym i skupionym przed kurtyną, podnoszącą się nad przedziwną przemianą życia w sztukę i sztuki w życie — zrywających się jak huragan przed błyskawicą, genialnego słowa.
Ideał sztuki w jej najwyższej formie pociągał go ku rzeszom świeżym, niosącym poecie cześć i uwielbienie należące każdemu, kto przerywa, bogdaj na chwilę, cierpienia, mękę życia; kto zaspakaja pragnienia niezliczone i niezliczonym rzeszom podaje zapomnień czarę.
Dopiero co dokonana próba w sali Wielkiej Rady zdała mu się małą i błahą! Wierzył, że przyśpieszone oddechy słuchaczy rozdmuchują ognisko olbrzymich natchnień.
Niedokształtowane dzieło, z którem się nosił w głębi łona, drgnęło pragnieniem życia i światła a jednocześnie wzrok Effreny szukał stojącej prosto śród konstelacyi, muzy tragedyi, której głos sławił i rozpowszechniał piękno, a której szat miękkie zwoje zdawały się kryć i tulić tłumione, dalekich, niezliczonych tłumów nieprzeliczone wzruszenia.
Niemal wyczerpany natężeniem uczucia i rzutem myśli, którą w krótkiej przerwie światy całe objął i pogłębił, ciągnął dalej przyciszonym głosem;
— W postaci tej... — zawahał się i powtórzył: — w postaci tak dla mnie widomej i istotnej, że mi się niemal dotykalną zdała, słuchacze moi zdają się nie domyślać przenośni, co ją przerzuca w oderwane strefy.
— Wzajemna miłość Wenecyi i Jesieni, ich zaślubiny potęgujące widomą piękność obojgu, zasadzają się na istniejącem pomiędzy niemi podobieństwie. Przez dawną, niegdyś tu kwitnącą sztukę wypiastowana dusza Wenecyi, jesienną dziś przekwita pogodą. Gdybym wyliczał przykłady pokrewieństwa, istniejącego pomiędzy zewnętrzną stroną zjawisk, a ich istotą, nie byłoby temu końca. Niezliczona różnorodność nieśmiertelnych kształtów, wypełniających kościoły i pałace Wenecyi, ściśle odpowiada rozkładającym się na nich światłom. Uderza nas w nich przedewszystkiem przedziwna harmonia. Lecz światło dzienne mroczy się biegąc ku wieczorowi, a światło sztuki pozostawia nam w duszy niezgasłe blaski. Tak to porwany zostałem idealnej Jesieni pięknością.
— I takiemi zdają mi się dzieła sztuki zawarte w okresie pomiędzy młodzieńczością Giorgiona a starością Tintoretta[1]. Purpurowe, pozłociste, bujno i bogato jak ziemia pod gasnącego słońca promieniem. Gdy myślę o twórcach tych arcydzieł, przypominam sobie olimpijskie opisy Pendara. Centaury raz pokosztowawszy wina słodkiego jak miody, którego moc zmaga ludzi i bogów, pogardzili uprzednim swym napojem: mlekiem białem i jęli pijać sok winnej jagody pełnemi amforami... Tak i ci mistrze nasi. Nikt lepiej od nich nie zasmakował w nektarach życia, lecz oni w upojeniu czerpali siłę zapładniającą, wzmagali, potęgowali swe władze, a przelawszy w swe dzieła swych pulsów wibracye, zdają się urągać biegom czasu.
— Spojrzeć naprzykład na czysty i poetyczny sen dziewicy Urszuli?[2] Spoczywa na niepokalanem łożu. Słodka cisza wypełnia komnatę, a pobożne snem rozchylone usta śpiącej, zdają się jeszcze kończyć przedsenną modlitwę. Przez drzwi i okna wpół otwarte wdziera się świtanie i brzask pada na wypisane na węzgłowiu słowo: „Infantia“ Dzieciństwo! — słowo krótkie i proste, a rozprasza dokoła śpiącej świeżość podobną do porannej rosy. „Infantia“! Słodko śpi dzieweczka już przyrzeczona pogańskiemu książęciu, już zaręczona z męczeństwem. Nie jest-że ona czysta, niewinna, pobożna i żarliwa, wierny symbol sztuki co nawiedził naiwnych a zachwyconych swych zwiastunów? „Infantia“! I oto się roją dokoła wezgłowia uśpionej dzieweczki dawno zapomniane imiona: Wawrzeńca Veneziano[3], Szymona da Cusighe, Catarino i Saeobello i mistrza Paola, i Giambono, i Semitecolo, i Antonia, i Andrea, i Janinea da Murano, pracowitej gromady, co mające się wkrótce przetopić w złoto i z płomieniem iść w zawody, barwy już przygotowała na hutników półwyspie. Sami wydaliby okrzyk podziwu na widok krwi buchającej z dziewiczego łona[4] przeszytego strzałą pięknego pogańskiego łucznika. Krew tak czerwona, kipiąca w łonie dzieweczki pojonej „mlekiem białem.“ Rzeźba na obrazie Bonifacia przedstawia się jak uczta raczej. Łucznicy przybrani w zbroje złociste i szaty bogate mają wytworne ruchy ludzi oddanych zabawie, a wódz ich z takim wdziękiem przeszywa strzałą młodocianą męczennicę, że mógłby ujść za bezskrzydlnego, za łucznika przebranego Erosa. Ów śliczny kat i morderca, równie rzekłbyś niewinny jak jego ofiara, składając łuk napięty przedzierzgnie się nazajutrz w pieśniarza i uderzy w ton niewysłowionej melodyi i rozkoszy.
— O! bo Giorgione wchłonął już nowej duszy nieubłagane zarzewie. Muzyką upajającą jest nietylko ta melodya co wczoraj jeszcze przygrywała na anielskich lutniach pod strzelistemi łukami świątyń, przed głębokiemi mozajką wykładanemi niszami, u kotar ze złotogłowiu, u stóp promiennych tronów i biegła echem w przezrocza pogodnej dali, jak to bywa u Reliniego.
— Jeszcze wypływa z pod rąk namaszczonych lecz biegnąc po klawiszach przebiega gamą nut odmiennych, opiewa świat innych radości i smutków innych, inne wywołuje sny, takie, w których grzech się kryje.
— Kto okiem bacznem wpatrzył się w „koncert“[5] ten dostrzegł ujętą przez artystę nieodzowną chwilę życia Wenecyi. Tak potęga i harmonja kolorytu jak postawa i psychologja uczestniczących w tym niezrównanym koncercie muzykantów, nieopisane wywierają wrażenie. W głębokim akordzie mistrz zamknął uczucia duszy wobec nagle dojrzanych niewyczerpanych bogactw życia.
— Siedzący u klawikordu mnich i jego starszy przy nim stojący towarzysz, wcale już nie są podobni do figur Carpacia, naprzykład do tych co w San Giorgio dei Schiavoni umykają pod rozmachem płaszcza św. Hieronima. Tych istota sama się przemieniała i silniejszą jest i szlachetniejszą, sprzyjającą rodzeniu się nieskończonych snów i poruszeń duszy, nieobliczonych rozkoszy i niezgłębionych smutków.!. Dźwięki, które z klawiatury dobywają te piękne, nerwowe ręce, pogłębiły się bardzo. Czarodziejską być musiała zmiana tak nagła i zupełna. Mnich dobiegł do południa życia. Młodość po za nim i skłony już bliskie, i o tej to właśnie dobie życie mu się objawiło z całą swoją pełnią i rozlicznością dóbr swoich, podobne do gąszczy drzewa, pokrytego bujnym, dojrzałym owocem, nęcącym dłonie, co nie dotykały wiosennych puchów, wiosennego nie zrywały kwiecia. Lecz że zmysłowość mnicha uśpioną była, nie uśmiechają mu się lubieżne pokusy, tylko czuje ból nie jasny a wielki, srogi żal, co trzyma na uwięzi niezrodzone żądze. Pod akompaniamentem którego szuka na klawiszach, mnożą się wspomnienia przeszłości, co mogła istnieć a nie istniała, układając się w chimeryczne sploty. Wewnętrznej tej burzy domyśla się towarzysz, co stanął przy nim i sam już wkroczył w progi ukojonej starości. Poważny i łagodny ujmuje kojącym ruchem ramię wzburzonego grajka. Dalej, z chłodnego cienia wyłania się chłopię, uosobienie żądz nieokiełznanych. W opierzonym kapeluszu i o długich kędziorach, zdradza typ zagadkowego a Holenom tak miłego Hermafrodyty. Obecny lecz obcy, bliski lecz oddzielony przepaścią całą od tamtych dwóch, zdaje się myśleć o samym sobie, dbać o samego siebie. Muzyka służy mu ku wzmożeniu pragnienia użycia. Uosobiony egoizm melodyę traktuje jako wstęp i akompaniament oczekującego go w życiu ucztowania. Spojrzenie skośne i przenikliwe wbił w jeden punkt jak ten, co sam oczarowany zdobyczą czyha na ofiarę. Jego zwarte wargi posiadają niepokojącą zagadkę warg, co nie oddały jeszcze pocałunku. Na szerokiem czole kłaść się mogą najbujniejsze wieńce, lecz gdy wspomnę sobie na jego ukryte ręce wyobrażam je sobie zawsze zajęte obrywaniem laurowych liści, ot tak, dla uperfumowania palców.
Tu mówca zrobił ruch naśladujący obrywanie i rozcieranie pomiędzy palcami wonnych liści, a nagięcie jego głosu nadało taką wyrazistość wywołanej postaci, że znajdującym się w sali młodzieniaszkom zdawało się jak gdyby podpatrzonemi i na gorącym uczynku złowionemi były nieokiełznane ich zachcianki, łaknięcie rozkoszy, nie mającej przerwy ni końca.
Zmieszani odczuwali całą siłę powstrzymywanych swych popędów, całe pożądanie niespodzianej i jeszcze nieujętej a nęcącej zdobyczy. Widział ich Stelio podpierających ramionami wielkie, czerwonawe szafy, w których butwiały zagrzebane księgi, wysłannice nauk dawno zapomnianych i jałowych.
Stali, zajmując każde niezajęte miejsce, wystającą ramą obejmując zbitą w sali publiczność, podobni do rozwianej chorągwi, po której brzegach przebiegało lada wiatru tchnienie; czuli na poezyi podmuchy, na każde wrażliwe słowo.
Rozumiał to dobrze Stelio, choć nie dostrzegał wyrazistości i wyłączności poszczególnych postaw i ruchów, wzruszeń zdradzających się nagłym rumieńcem, ust zagięciem, trzepotaniem się powiek, suchością gardła. Na twarzy tych, co stali oparci o otwarte na balkon drzwi, domyślał się przebiegu rzeźwiących powiewów jesiennej nocy i pobliskiego morza, i nie widział ich oczu goniących obraz kobiety, siedzącej w odosobnieniu, w rozkosznem jakiemś omdleniu, o miękkich rysach i białej twarzy, śród której roztwarte usta zdawały się im napełnione miodem — krwią.
A jednak nic nieuchodziło baczności mówcy i każda z otaczających go rzeczy nabierała dlań tej nadzwyczajnej wyrazistości, co nas czasem w śnie prześladuje. Rzecz każda przedzierżgała się dlań też w symbol, w przenośnie. Z biegnących wokół sali, pod bielą gzemsów, portretów dożów, wyłaniały się czoła wysokie lub pomarszczone, tu i owdzie ręka ocierająca uznojone skronie. Żadna z tych twarzy umknąć mu nie mogła, ani nawet ta żółta jak bursztyn, płaczliwa, frasobliwa, którą ujęły wykręcone, bronzowe ramiona zegaru tak jak mu umknąć nie mogła nadzwyczajnej delikatności ręka, tuląca chustkę do ust, dla zgłuszenia może jęku boleści, tak jak nie umykały zwoje lekkiej szarfy na obnażonych kobiecych ramionach, poruszane powiewem nocnym, wpadającym przez wpół otwarte na balkon okna.
Jednocześnie, notując szczegół każdy, zachowywał wrażenie pierwsze: chimery o tysiącznych źrenicach i mieniącej się połyskliwą łuską, wzdętej piersi, u której boku wyrastała Muza tragedyi, z czołem wzbitem pomiędzy konstelacye.
Wzrok jego zwracał się ustawicznie ku kobiecie, co mu się przedstawiała niby żyjący twór planetarnego świata.
Czuł dla niej wdzięczność, że dla tych pierwszych z nim porozumień obrała tak fantastyczne strefy.
Nie widział w niej jednodziennej kochanki, przejrzałej w ogniach trawiących, w użyciu rozkoszy biegłej, lecz raczej nowy, przedziwny wyraz swych natchnień i sztuki, wcielenie wielkiej poezyi jaką miała wyrazić swym głosem giętkim, donośnym, przenikliwym, wcielając przyszłe twory jego wyobraźni.
Pragnął ją posiąść, lecz chciał przywiązać do siebie raczej sławy rozgłośnej, niż znikomej rozkoszy węzłami.
I dzieło, z którem się nosił, drgnęło mu znów w sercu pragnieniem życia i światła.
— Kto mnie słucha — ciągnął — kto mnie słucha, dostrzegł już zapewne analogię pomiędzy temi trzema figurami na obrazie Giorgione i trzema pokoleniami żyjącemi w owej dobie, rozświeconej zorzą nowej ery. Tym też Wenecya tryumfująca ukazuje się gotową i dojrzałą do uczty nadrozkosznej, czerpiącą bez miary, ku zadowoleniu zmysłów, w zasobach nagromadzonych przez stulecia wojen i handlu. Możnaż sobie wyobrazić dla nasycenia żądz nienasyconych źródła bogatsze od tych, co się tu, w on czas, otworzyły? Doba to była wrząca, zawrotna, w głębi swej i pełni tyle warta, co heroizmu doby. Podniecające wołania i śmiechy rozlegały się na pagórkach przewiewnych, gdzie królowała córa „San Marco“ „Domina Aceli“, rozwiązując w gajach cyprysowych opaski Afrodyty. I oto ku jakiej uczcie ów wyrostek w białych piórach spieszy na czele wyuzdanej zgrai, i oto jakie palące pożądliwości rozpalają się jak pochodnie, których płomię podnieca ustawicznie podmuch gwałtowny.
Takie były początki boskiej jesieni sztuki, na której dzieła i arcydzieła ludzie patrzeć będą z głębokiem wzruszeniem dopóty, dopóki w duszy naszej trzeba będzie pragnienia otrząśnienia się z pyłu i męki życia powszedniego, odetchnięcia pełną piersią w strefach jaśniejszych, lub umierania szlachetniejszą śmiercią.
— Giorgione zjawia mi się nad krawędzią fatalną — i nie odnosi się to bynajmniej do jego osoby — w zaczarowanem kole ognistej chmury, co świat była przysłoniła, Zjawia się raczej jak myt, niż jak żyjący człowiek. Jakiegoż artysty losy dadzą się porównać z jego losami? Nic, lub prawie nic nie wiemy o kolejach jego życia i są tacy, co przeczą samemu jego istnieniu. Podpisu jego nie odczytujemy na żadnem z dzieł jego i są tacy, którzy żadne z przypisywanych mu za pewne nie uważają. A jednak, czyż nie pod jego to tchnieniem rozpaliła się sztuka wenecka, czyż sam wielki Tycyan nie od niego przejął tajemnicę napawania ciał swych krwią i życiem? Tak. Giorgione uosabia w sztuce malarskiej objawienie się ognia — „l’Epifania del Fuoco“ i Prometeusz nowy zasługuje na nazwę „Ognionoścy“.
— Gdy się zastanawiam nad zadziwiającą szybkością, z jaką rozpalona iskra udzieliła się innym artystom, rozpłomieniając się pod pędzlem mistrzów, śmiga mi w pamięci obraz igrzysk wyprawianych przez Hellenów na cześć Prometeusza, syna Japetora. W dniu igrzysk w tej ateńskiej młodzi puszczały się przez Ceramikę ku Kolonnie, w pełnym biegu potrząsając rozpalonem w świątyni zarzewiem. Gorejącą pochodnię przerzucał jeden drugiemu, trzeciemu drugi, ten czwartemu i tak dalej i tak ciągle, aż ją ten; co prześcignął innych, złożył na ołtarzu Tytana. Czyż ten obraz malowniczą swą gwałtownością nie przypomina wyścigu weneckich kolorystów? Każdy z nich, najmniej bogdaj sławny, trzymał w swem ręku chociażby chwilowo, rozżarzone zarzewie. Niejeden wreszcie, jak naprzykład ów Bonifacio stary, którego się dość nachwalić nie możemy, dzierży płomię samo w zahartowanej na ogień dłoni.
I kreślił mówca palcem w powietrzu, idealną figurę płomienia, wydzielającego się rzekłbyś z tchnienia podbitej przez niego Chimery.
Jednocześnie wzrok jego biegł za ogonem Chimery opasanej sferą niebios, dar płomienny niosąc tej, co stała tam prosta i klasycznie piękna w gwiaździstego Zodiaku wieńcu.
„Tobie Perdito “ — mówiły jego oczy, lecz kobieta odwrócona w bok porozumiewała się uśmiechem z oddaloną jakąś postacią.
Uśmiechem tym wiedziony Effrena dostrzegł nieznajomą sobie kobietę, wyłaniającą się z ciemnego tła sali.
Nie byłaż to śpiewaczka, której imię obiło się było z wieczora, w ciszy i cieniu przepływającej pod sklepieniem opancerzonego okrętu gondoli?
Nie byłaż to ta, której obraz szkicowy przemknął był przed jego wyobraźnią wnet zatartej innym, silniejszym obrazem, w cieniu spiżowym olbrzymich boków pancernika?
Na chwilę zdała mu się tak piękną jak mu się pięknemi zdawały własne jego niewypowiedziane jeszcze myśli.
— Miasto — ciągnął opanowawszy chwilowe wzruszenie — miasto któremu podobni twórcy wytworzyli fizyonomię i duszę tak potężne a płomienne, możesz być uważane za olbrzymi i bogaty relikwiarz, przedmiot czci i uwielbienia, lecz i towarzyszącego wiecznemu spoczynkowi zapomnienia?
— Zaprawdę, nie znam w świecie całem miejsca — jeśli nie Rzym wszelako — które by tchem świeżem potężnem i śmiałem budziło tak gwałtownie uśpione władze nasze, podniecając nas ku ściganiu aż niedoścignionego. Nie znam moczarów zdolnych zapalić w pulsach człowieka gorączki podobnej tej, co nas tu trawi, wyłaniając się z cieniu milczących kanałów i ten, co w znoju południa schyla się śród żniw dojrzałych, nie czuje tak bystrego przypływu krwi do skroni jak ten, co się skłania olśniony nad cichemi temi wody, szukając pilnie, zbyt pilnie i zapamiętale, czy też nie dojrzy wypadkiem, gdzieś na dnie, na samem, zardzewiałego oręża żelaztwa, lub uronionej korony złota.
— Czemuż, niby do ustroni cichej dążą do grodu tego dusze wiotkie, serca śmiertelnie zranione i te co się już zwarły ostatecznem wszech rzeczy wyrzeczeniem i te co się wyczerpały w zbytniem kochaniu? Czegóż tu szukają jeśli nie zapomnienia i ukojenia w tej ciszy wielkiej niezrównanej? Być może że w ich zgasłych oczach Wenecya w senne spowita wody, wygląda jak cmentarz cichy. Obecność dusz tych i serc nie waży tu jednak więcej od pływających porostów wodnych, co drżą czepiając się pleśni u podnóży marmurowych pałaców, potęgując tylko woń tę dziwną, chorobliwą, a tak lubą tym, których po dniu znojnym, co nas tu o wieczornej dobie kołysze do snu w czasie całej pełni sił naszych.
— Nazwałem sen ten kojącym, lecz dla uniknienia wszelakich nieporozumień, dodaję, że tak bym nazwał sen człowieka, co czując jeszcze na swych ociężałych powiekach miękkie i świeżo dłonie kochanki, budzi się nagle przerażony sykiem wijących się śród jej warkoczy wężów.
— Ach! gdybym mógł wypowiedzieć jakie moce i potęgi biją, pulsują pod tysiącznemi zielonkawemi opaskami Wenecyi, pod jej perlistych naszyjników niezliczonemi rządy. Codziennie pochłania ona całą istotę naszą, codziennie zwracając nam odświeżoną, odnowioną, skąpaną w życiodajnych strugach, pod których tokiem rzecz ta każda nabiera przedziwnej przezroczystości. Wchłania duszę naszą i oddaje ją nam nieskończenie wysubtylizowaną, przetrawioną, podobną ciepłu, co się rozprasza i do wieczora ulatnia z popiołów i żużli. Wmawia w nas ustawicznie że jest macierzą rodu naszego, zmuszając nas do ustawicznego prześcigania samych siebie. Wskazuje nam sposoby przerzucenia każdego uczucia cierpienia bogdaj, w źródło nowej twórczej siły. Uczy że rozkosz tkwi śród udzielonych nam przez Przyrodę uświadomień i wmawia i szepce do ucha; że najpewniej ten, co więcej cierpi, mniej mądrym jest od tego... co więcej używa...
Na te zuchwałe, z jaskrawą swadą rzucone przez poetę słowa, dało się słyszeć w zgromadzeniu tu i owdzie niezadowolenie.
Królowa żywo i przecząco wstrząsła głową, damy zamieniły pomiędzy sobą, pełne wdzięcznego oburzenia spojrzenia, po chwili wszakże, po sali całej, ozwały się pełne zapału, młodzieńczych dłoni oklaski, przyklaskujące poecie, co z zuchwałą szczerością przyznał użyciu możność wzbijania się do wyższych form bytu.
Uśmiechnął się Effrena, w blasku poznając licznych swych zwolenników.
Uśmiechnął się, stwierdzając szybkość z jaką, się rozpowszechniały wyznawane i głoszone przezeń zasady, co już nie z jednego czoła zdmuchnęły mgły obezwładniającego smętku, nie w jednem oku zatamowały łzy płonne, nie w jedno serce wlały wzgardę dla skarg próżnych i współczuć jałowych.
Rad był raz jeszcze wygłosić i stwierdzić podstawową zasadę swych pojęć czerpanych w nurtach sztuki, której chciał być apostołem.
Wszak wszyscy ci, co się skryli za mroczną przysłoną, by czuć blade widma istniejące jeno dla ich zamglonych ziemi, i ci, co objęli królowanie nad strefą bez ujść i wylotu, kędy od niepamiętnych czasów wyczekiwali Nawiedzenia chwili; i ci, co w ruinach samych szukali podobizny Piękna, nie dostrzegając Sfinxa, pracującego nad motaniem zagadek bez końca; ci, co w wieczór wychodząc na swe progi żywili w sercu nadzieję pochwycenia niepochwytnej zagadki pod zasłonami przechodzących kobiet i pobladli wsłuchiwali się w zbliżające się lub oddalające kroki, wszyscy pożerani bólem, lub wznoszący czoło z rozpaczną dumą, ci co z wytrwaniem płonnem znosili bezsennych nocy wyczekiwania zawodne, ci wszyscy dopominali się o swe prawa stojące pod sztandarem wielkiej, starej a zawsze nowej sztuki.
— Zaprawdę — ciągnął, zapalając się coraz to bardziej mówca, — jeśli by dziś ludność cała Wenecyi odbiegła, opuszczając domowe progi i nowych szukając wybrzeży — jak to już raz o mało nie miało miejsca za doży Piotra Ziani, gdy się wszystkim na raz zachciało Bosforu z jego złotym rogiem, — gdyby się już niczyja modlitwa nie obijała o wdzięczne wklęsłości pokrytych mozajką kopuł i żadne już wiosło nie wtórowało rytmicznie sennym marzeniom milczących pałaców; jeszczeby Wenecya pozostała żywych miastem, bo twory przedziwne, które przykrywa swą opiekuńczą ciszą istniały w przeszłości i żyć będą do przyszłości kresu. Wtajemniczają nas one w rzeczy rozliczne a zawsze ściśle spojone z wszechświata olbrzymią harmonią. Znajdujemy w nich codzień rysy nowe, niepochwycone przez myśl wczorajszą, coraz to wyraźniejsze oznaki tego, z czem się sami w sobie nosim, przeczucia pytań już postawionych, lecz na które nic śmiemy jeszcze dać stanowczej odpowiedzi. Dzieła sztuki weneckiej tak proste a tak dalekonośne znaczeniem, pełne naturalnego wdzięku i przyodziane w królewskie opony. Gdy się w nie dobrze wpatrzym rozsnuwają nam one jasnych prawd rozumienie. Choć je zwiedzamy codziennie, tak jak morza i rzeki, jak łąki, gaje, skały, opowiadają nam rzeczy nowe i niespodziewane. Czasem przemawiają do rozumu naszego, lecz częściej jeszcze objawiają się nam w poczuciu nieokreślonego a pełnego zadowolenia, w błogości wzruszonej, w której się pogłębia cała istota nasza; aż w pewne jasne przezroczyste rano znajdziem się sami, nie wiedząc jak i kiedy, na drodze wiodącej do dalekiego, zaczarowanego lasu, gdzie uśpiona królewna, zagrzebana w mistycznych swych włosach czeka od niepamiętnych czasów przebudzenia chwili.
— Zkądże się im bierze ta moc nieprzeparta?
— Z prostego i szczerego natchnienia artystów, co je stworzyli.
— Bo ludzie ci natchnieni żyli zupełnie nieświadomi o wielkości dzieł tworzonych. Wyrośli z gruntu swego czasu i otoczenia, zapuszczali w życie niezliczone korzenie i już nie jak drzewa pojedyncze lecz jak lasy całe, wchłaniając w siebie niezliczoną ilość pierwiastków, co przetopione i zlane w ich gieniuszu ogniu wytwarzały arcydzieła. Istota arcydzieł tych pozostawała wszelako dla nich samych tak niepochwytna, jak niepochwytny jest smak jabłka dla jabłko to rodzącej gałęzi. Oto głębokie a tajemnicze drogi, jakie obiera sobie Przyroda, gdy pragnie wytworzyć wzory niezależne niby od siebie bezpośrednio, i które nie uważa za stosowne znaczyć nienaruszalną swą pieczęcią. I dla tego to, dla tego właśnie, prowadząc dalej i rozwijając myśl macierzy Przyrody dusza artysty przetwarza się na obraz i podobieństwo duszy boskiej — jak to powiedział boski Lionardo. — Siła twórcza spływa w pulsa artysty, jak soki, gdy z łona ziemi ciągną ku drzew szczytom i soczystością napełniają owoce. A siła twórcza rodzi się i rozradza ustawicznie w błogości rozkoszy.
Całe, płomieniem dyszące pragnienie artysty osiągnięcia olimpijskiego daru i mocy; cała, nieustanna, niestrudzona, nie wpadająca nigdy w zwątpienie, pogoń za ujęciem sposobów najodpowiedniejszych wcielania Piękna; cała żądza twórczej błogości i sławy, drżała w jego głosie, gdy wymawiał ostatnie słowa.
I znów ujął w moc swoją tysiącznych słuchaczy serca tak napięte i drżące, jako struna jedna spleciona ze strun tysiąca, co raz potrącona dźwięczy i dźwięczy.
Zbudził w słuchaczach świadomość prawdy z jaką się nosili, lecz której ująć nie mogli, którą on poeta pochwycił, określił rysem jednym, dosadny dając jej wyraz. Teraz już się nie czuli obcemi i skrępowanemi śród ścian przedziwnych, kędy najwięksi misirze pozostawili niestarto ślady swego geniuszu.
Owszem, wzbierały w nich ubiegłych stuleci zasoby, nie już martwem, pod pokrowcem, przeszłości wspomnieniem, lecz żywe jak to wolne powietrze, co przenika lasu gąszcze. Teraz, z wysokości, na jaką ich wzbiła poezya i wzruszenie, dostrzegali podobieństwa pomiędzy sobą a dalekiemi swemi przodkami, odnajdywali sami w sobie niezmienne rysy przeszłych pokoleń, nabywali przeświadczenia o swych prawach do starodawnego dziedzictwa, z którego odarci byli a które im ten wysłannik-poeta zwiastował nienaruszonem odzyskania bliskiem.
Odczuwali niecierpliwość zdobycia straconych, przez długie lata zagrzebanych skarbów. A tam, przez drzwi uchylone na balkony, czerwone błyski ogni, rozdzierając tło nocne i wpadając w rozlane pod balkonami wody, zdawały się zwiastować zorze blizkie.
W zaległej dokoła a napiętej jak struna, co wraz zawdzięczył ciszy, głos mówcy wzbił się donośny:
— Tworzyć w rozkoszy! boski przywilej! Można u samego zenitu ducha; wyobraźcie sobie coś pyszniejszego! Same te słowa ronią blask jutrzenki!
— A mistrze nasi tworzyli w środowisku, będącem samo w sobie przedziwnej rozkoszy gniazdem. Posługiwali się barwami, tą największą ozdobą widomego świata, barwami, co pod ich pędzlem zdają się przedzierżgać materyę w światło samo.
— Najświeższe pojęcia jakieśmy sobie wyrobili o barwach, muzykalne, przerzuca je nam w granice symbolu, gdyż posiadają wszystkie zalety harmonii nieskończonej.
— Gdzie, jeśli nie tu, pod tą rozlaną symfonią barw, możemy powtórzyć słowa Lionarda, którego jasnowidzeniom żadna nie uszła prawda: „Muzyka nie powinna zwać się inaczej jak siostrą malarstwa — mówił. — Wszak dzieła malarskie mistrzów naszych nie są tylko poezyą bez słów, są muzyką bez dźwięku. Dlatego najsubtelniejsi łowcy niepochwytnych symbolów, najgłębsi szperacze wewnętrznego życia pod czystością linii czół zadumanych, wydają się nam jałowemi w porównaniu z temi nieświadomemi symfoniami, jakiemi są staroświeccy mistrze“.
— Gdy Bonifacio, w paraboli uczty bogacza, chwyta iskry sam ku wytworzeniu pędzlem najpotężniejszej gamy barw, ku odzwierciedleniu samej istoty zmysłowości i rozrzutności, nie zwracamy uwagi na blondyna siedzącego pomiędzy dwoma pysznemi hetairami, o licach błyszczących jak przezroczyste bursztynowe lampy, wsłuchanego w dźwięki muzyki. Pomijając rysy zewnętrzne czujemy się wzruszeni do głębi duszy siłą akordów, wiodących myśl naszą ku przeczuciom cichych wieczorów, ozłoconych jesienią, nad cichą przystanią zalaną niby wonnemi olejkami, w którą wkracza łódź ozdobna w sztandary, w ciszy uroczej i złotej podobna do wielkiego wieczornego motyla, zanurzającego się w kwiecie kielicha.
— Czyż łodzi tej nie ujrzym na żywe oczy, przybijającej pewnego jesiennego wieczoru, do podnóża pałacu dożów?
— Czyż się już nie zjawia nam na proroczych horyzontach w allegoryi Jesieni Tintoretta, w dzieło wyłonionem z myśli i snów dopiero wczorajszych?
— Usiadła u brzegu Wenecya, gdzie wyszła wyczekiwać boskiego oblubieńca i oto otrzymuje pierścień ż rąk młodocianego, winną latoroślą opasanego kochanka, co spada na wody podobny Pięknu zawieszonemu w powietrzu pod wieńcem gwiazd, przyświecających przedziwnym zaślubinom.
— Widzicie ten tam żagiel? Czy się nie zdaje zwiastunem oczekiwanej wieści?
— I spójrzcie na łono symbolicznej kobiety, czyż się w niem nie zmieszczą zarody światów nowych!
Długie, wzmagające się oklaski zostały zgłuszone wybuchem młodzieńczych salw, wzbijających się ku temu, co przed chciwym niespokojnym wzrokiem młodości rozwinął tęczę nadziei, silnem, śmiałem, barwnem słowem świadczył wierze w tajemniczą potęgę rasowych właściwości, w transcendalność ideału przekazanego z pokolenia w pokolenie, w najwyższe zdobycze i godności geniuszu, w moc wszechwładną Piękna, we wszystkie te wartości, co współczesnego barbarzyństwa zalewy za nic mieć chciały.
Uczniowie zbliżyli się do mistrza popchnięci wdzięcznością, w wylaniu czci i miłości, z rozszerzonem od jego gorących słów sercem jak i licem, czując w sobie wzmagające się aż do gorączki życiowe władzo.
W każdym, obecnym młodzieńcu pod słowami poety, ocknął się ów twór Giorgiona, ów wyrostek z pięknem, białem piórem, przyczajony przed ponętną zdobyczą, bo i każdemu możność i chęć użycia zdawała się wzmożona do nieskończoności.
W głosach ich dźwięczało tak dalece wewnętrzne wzburzenie, że aż ten, co okrzyki te wywołał, zadrżał zdjęty na raz trwogą i smutkiem, w przewidzeniu popiołów i żużli, które w najbliższe jutro, powstaną z tego pożaru.
O jakież bo przeszkody, o jakie szkopuły ostre i kałuże miały się rozbić te wzburzenia, to gorączkowe pożądanie użycia, ta chęć nieprzemożona przystosowania do własnych karlich ramion, lotnych i zwycięzkich skrzydeł, na których władze nasze wzbijać się winny do wyższych celów!
Lecz noc przepiękna, wenecka noc wrześniowa popierała przemożną mocą swoją rozmarzenia i majaczenia gorączkowe.
Wszystkie widma władzy, sławy i rozkoszy, jakie przez wieki, przez długie, gród Anadiomeny piastował, kołysał i dławił w marmurowych swych ramionach, powstawały tłumnie z podwalin pałacu dożów, w targały do sali Wielkiej Rady przez drzwi otwarte na balkony, tłoczyły się zmartwychwstałą, gwarną ciżbą pod sklepieniem bogatem i barwnem.
Moc, co na szerokiem stropie i wysokich ścianach, biegła wzdłuż muskułów: malowanych, bogów, królów i bohaterów; piękność bijąca z lic malowanych bogiń i heter, spływały na obecnych wrzącym strumieniem dotykalnego niemal akordu, zlewając się w obraz jeden, jedyny, co wskazany przez poetę upojonym widzom, zdawał się dyszeć ciepłem i życiem.
Upojenie słuchaczy wybuchło okrzykiem na cześć tego, co do ich warg spragnionych przychylił czarę swej poezyi.
Teraz każdemu się zdawało, że widzi niezgasłe płomię pod wodną osłoną.
Nie jednego brała chętka zrywania i rozcierania w gwałtowmych palcach laurowych liści ku wonnemu namaszczeniu swych dłoni i każdy gotów był iść szukać na dnie ciasnych ponurych kanałów zardzewiałej szpady żelaztw i starodawnych wieńców złota.


∗             ∗

Teraz, w muzealnej komnacie przyległej do sali Wielkiej Rady, Stejio Effrena pozostał sam z kamiennemi posągami, zdala od ludzi, potrzebując ochłonąć i skupić się po wzruszeniach w których, dopiero co, cała jego istota zdawała się rozpraszać, udzielać i przelewać w piersi niezliczonych słuchaczy.
Z dopiero co wygłoszonych słów nie pozostało nawet echa w jego pamięci ani śladu z dopiero co widzianych obrazów... i tylko w myśli i pamięci, majaczyło mu owo kwiecie płomienne, co się wydziela z dzieł Bonifacia, i tylko zrywał je niosąc w daninie upragnionej kobiecie, i tylko wracała mu w myśli ustawiczną zwrotką chwila, w której się jej oddał i owo miejsce w sali Wielkiej Rady, do którego dowiódł go jej nieświadomy uśmiech...
Zdawało mu się, że obłok upojenia, co mu był przysłonił w gondoli zmysły, nabiera teraz nowych rozwiewnych jeszcze kształtów, wcielając się w ledwie dojrzaną w tłumie śpiewaczkę, córkę wielkiego rzeźbiarza, i że ona to królewskim ruchem wznosi płomienne kwiecie po nad wzburzonem jego sercem tak, jak się ono wznosi po nad wzburzone w upalne lato, fale morza.
Pieszcząc się tym obrazem, usłyszał rozlegające się w przyległej sali, pierwsze nuty symfonii Benedeta Marcelo, co go od razu uderzyły pełnią wielkiego stylu. Rozlegały się dźwięczne, czyste, silne, pełne indywidualizmu żyjącej istoty, wplecione w takt muzyczny.
W dźwiękach tych dzwoniły mu te same pierwiastki, które równianką poezyi sam owijał dokoła bachnickiego tyrsu.
Nagle, imię, co się w cieniu i ciszy obiło o czarne ściany opancerzonej fregaty, rzucone wówczas na mroczne fale jak szeleszcząca karta wyrwana z ksiąg wyroczni, wplątało mu się w pełny akord orkiestry, nowe w wyobraźni jego wydzwaniając tematy.
Skrzypce, skrzypki, wiolonczele rozśpiewały je walcząc o lepsze, podjęły i rozgłosiły grzmiące trąby i kwartet cały wyrzucił je zgodną i płomienną racą pod niebo nocne, gdzie niebawem błysnąć miała gwiaździsta korona udzielona ongi Adryannie, przez współczującą jej lamentom Afrodite.
W czasie krótkiej pauzy Stelio uczuł się przejęty czemś podobnem do pobożnego lęku przed Zwiastowaniem.
Rad był, że to wzruszenie dziwne nie ma świadków, że niezrównany liryzm uczucia nawiedza go w komnacie odosobnionej, śród białych i niemych, posągów.
Rąbek tajemniczy, co był przemknął nad nim pod skrzydłem zbrojnej fregaty, musnął mu teraz rzęsą w tej izbie samotnej a tak bliskiej ludzi i tłumu, jak wyrzucona na brzeg koncha morska, na którą następują przypływające fale.
Zdawało mu się ponownie doświadczać tego, co już raz w podróży tej swojej był doświadczył: wyraźnego objawienia się swych przeznaczeń, użyczających mu nowego impulsu, mieszczących twórcze zdobycze.
Zważając na szarą powszedność rzeczy zawieszonych jak wyrocznia nad głowami tłumu, który przed chwilą wzburzał i omal przerażał, zwiastując idealne formy bytu, rad był witać na uboczu, i sam na sam, demona, nawiedzającego go z nienacka, przynoszącego skrycie dary w imię nieznanej kochanki.
Drgnął! zbudziły go głosy, witające tryumfalnym chórem zbliżanie się bożka.
Cała głęboka sala rozbrzmiała jak rozdzwoniony dzwon a dźwięki wzmagając się biegły i rozsypywały po wschodach cenzorów i po Scala d’Oro, po krużgankach, przedsionkach, dziedzińcach, het! aż do Piombi podniebnych; precz! aż do Pozzi podziemnych.

I pałac cały, od podwalin głuchych do szczytów potężnych wołał jedną tryumfalną nutę:

„Viva el forte, viva el grande...“[6]
O „Vincitor dell’Iudie dona...“

Sądzić by można, że chór widzi na prawdę zbliżające się a dopiero co przez poetę nad. grodem Anadiomeny wy wołane bóstwo.
Sądzić by można, że to strzępy purpurowej chlamydy Jesieni palą się w nutach wyrzucanych z ludzkich piersi tchem tak płomiennem, jak palące się w kryształowych kloszach iskry.
Bóstwo samo, nie już jego wyobrażenie, żywe, istotne, przeleciało nad zgromadzeniem.

„Vila il forte, viva el grande!“.

W gwałtownym przyspieszonym tempie, prześcigały się basy, kontrasty, soprany, okrzykując frenetycznie Nieśmiertelnego o tysiącznych nazwach, tysiącem uwieńczonego wieńców.
Był on „zrodzony z łoża niewymownych rozkoszy“ i był „podobny do młodzieńca w pacholęcych leciech“.
Całe starożytne upojenie Dijonzzosem, zdawało się szaleć i wylewać w chórale.
Pełnia i olśniewająca świeżość jego młodzieńczości jednym uśmiechem zdmuchnęły smutek i ucisk z serc ludzkich, objawiły się wytryskami żywiołowego niemal rozweselenia.
Zapalały się i gorzały niedojrżanych bosforyd[7] lica a tylko odbłysk pożaru, jak w hymnie orficznym, rozkwiecał czoło uwieńczono niebiańskim włosem.
„Gdy ogień objął ziemię całą, on sam pozostał nietknięty odmętem wszystko przenikających płomieni“.
Tak jak w homerycznej pieśni „nurzał się w zimnem łonie morza, odbijał echem rytmicznych uderzeń wioseł mnogich, popychających dobrze zbudowaną nawę ku nieznanym wybrzeżom“. Pątnik; „Kwiecisty i owocodajny“ „Cierpiących ukojenie!“ Zbawca! Dijonyzos! zeszedł znienacka i oto jasny, pogodny, olśniewający stawał przed rzeszą, do której zbiegł na skrzydłach pieśni, by wieńczyć błogości weneckiej nocy, słodkiej i mocnej jak wypełniona po brzegi czara.
Śpiew rósł, wzmagał się, głosy zlewały w przyspieszonym tempie.
Hymn opiewał pogromcę lwów i tygrysów, panter i innych zwierząt drapieżnych.
Wybuchły wycia medod o wywróconych w tył głowach, rozpuszczonych na wiatr włosach i szatach; bijących w cymbały, potrząsających krotele:
Eoo’e!
W tem, z wrzawy bachicznej wydzieliło się i wypłynęło szerokim, sielskim rytmem wzywanie Bachusa z Teb, o czystem, cichem marzeniem owianem czole.

Ioel che all’ olmo la vite in stretto nodo
„Pronuba accopia, c i pampini feconda...[8]

Teraz dwa łosy wydzieliwszy się z chóru, opiewały na zmianę sielskie weselne gody, zaślubiny śród kwiecia i leśnej zieleni, malseńskie, miękkie węzły.

U wybrzeża zjawiła się nawa napełniona winogronami jak kadź w tłoczkami winnej i obraz ten raz już wieczora tego wywołany przez naszego poetę, uderzył wyobraźnię słuchaczy.
Zdawało się że śpiew dokonał cudu, którego świadkiem był ongi roztropny sternik Medoïdor: „wino słodkie i wonne zalało czarną i szybką nawę“... „zadrgały obwieszone niezliczonemi gronami żagle“... „niby bluszcze splątane sploty winorośli owinęły maszty od dołu do góry, pokrywając je kwieciem i gronami“... „wieńcami pokryte były wszystkich wioseł rękojeści“...
Fuga udzieliła się orkiestrze, wzbiła się, a głosom ludzkim wtórowały zgodne instrumenty.
W tem, niby tyrs lekki a wszechwładny wstrząśnięty nad bachantek zgrają, wybił się głos jeden nutą tak dźwięczną, czystą i świeżą, jak gdyby się w niej uśmiechnął wdzięk sielskiej, ludowej, weselnej pieśni:

„Vive deli’olmo
E della vita
L’almo fecondo
Sostenitor!“

Głosy wywoływały kolejno obrazy sielskie, to znów Menad wysokich, gibkich, obracających się leniwie pod ociężałemi obłokami, z tyrsem przyozdobionem winnem liściem i pękami czerwonej jarzębiny, odzianych w długie szafranowe szaty, z licem płonącem i piersią rozdętą jak tam u tych pięknych pań z szesnastego stulecia, które Tycyan pędzlem swym żywcem przeniósł na strop sali Wielkiej Rady, gdzie nieśmiertelne i w ciszę zaklęte, pochylały się nad kamienną balustradą, nucąc pieśń nad pieśniami.
U finału głosy i dźwięki wzmogły się do ostateczności.
Ogień, płonący na twarzy zwycięskiego bożka, odbił się na twarzach porwanych śpiewem słuchaczy.
Głosy ludzkie i orkiestra grzmiały zgodnie, rozdzwaniając ostatnie nuty pieśni weselnej, rzucając je tysiącoocznej Chimerze, połyskującej się i wijącej w sali Wielkiej Rady, pod złotem i purpurą malowanego pułapu; pod poważnem, głębokiem spojrzeniem dawno zmarłych dożów i bohaterów; pod wieńcem trysem i galer zwycięskich, a zbrojnych:

„Viva dll’Judie,
Viva de’mari,
Viva de mostri,
Il domator!“

Stelio Effrena zbliżył się do progu; przez środek rozstępującej się przed nim ciżby dotarł do sali gdzie stanął oparty o estradę zajętą przez orkiestrę i śpiewaków.
Niespokojnem okiem szukał Foskaryny pod sferą gwiaździstą, lecz jej tam odnaleźć nie mógł.
Głowa muzy tragedyi, już nie majaczyła śród znaków zodyaku.
Gdzież jest? Gdzież się skryła?
Miałżeby ją przeoczyć, lub patrzał na nią nie dostrzegając jej?
Był zaniepokojony i wspomnienie nieszpornej godziny, spędzonej z nią na wodach, powstawało znów w wzburzonej jego piersi, przypominając mu otrzymaną wreszcie obietnicę.
Patrząc na otwarte balkony przypuszczał, że wyszła odetchnąć świeżem powietrzem i pochylona nad balustradą czuła fale dźwięków, przebiegające po jej ochłodzonym karku, niby ciepło obejmujących ją ramion.
Z resztą... oczekiwanie ozwania się głosu słynnej śpiewaczki górowało nad wszelkiem innem zaprzątnięciem myśli, nad wszelkiem innem pragnieniem.
Nagle spostrzegł, że już w sali zapanowała cisza, poprzedzająca ozwanie się pierwszej nuty, że potwór znikomy i zmienny, o tysiącach ludzkich twarzach, wypełniający błyskotliwym swym tułowiem salę Wielkiej Kady, już się skupia w wyczekiwaniu wrażeń nowych.
Posłyszał wymówione za sobą imię Donatelli Arvale.
Podniósł wzrok na estradę, lecz mu ją zasłaniały dwie olbrzymie wiolonczele.
Śpiewaczka pozostawała niewidzialna, skryta za cienkiemi i drżącemi deskami, z pod których miał wypłynąć akompaniament do wyrzekali żałośliwej Arigamy.
Ciszę przerwały skrzypce, zawodząc jękliwe preludyum, do których płaczliwych tonów, wiolonczele przyłączyły niebawem swe głębsze nuty.
Umilkły fryzyjskie piszczałki i rozdzwonino dźwięki, towarzyszki orgii, rozdmuchujące pijane szały.
Dorycka li to lira, poważna i głęboka, harmonijna towarzyszka śpiewu?
Tak! Z dytyrambu wyłonił się dramat i wielka przemiana dijonyzysowego mytu, przeistaczająca wyuzdany szał obrzędowego obchodu w pełne zapału i artyzmu dzieło: w tragedye, dokonaną za pośrednictwem muzyki.
Płomienny dech Dionyzosa powołał do życia najwyższy objaw sztuki.
Wieniec i trójnóg przysądzone poecie zwycięzcy u thymelu, zastąpiły sprośnego kozła i kosz fig atyckich.
Pilnujący winnicę Eschylos nawiedzonym został przez bóstwo, co w nim rozdmuchało niewygasłą iskrę.
Na skalnym zrębie, u stóp Akropolis, w pobliżu świątyni Dyonyzosa, wzniósł się teatr marmurowy dość obszerny by pomieścić cały lud estetów.
Przed duchowym wzrokiem poety wskrzesiły wieki dawno ubiegłe z zaczątkowemi swemi zagadkami, ukazując zrodzenie się tej właśnie formy sztuki, do której parły go właściwości jego geniuszu zgodnie z niejasno sformułowanem lecz widocznem pożądaniem szerszego ogółu.
Z szału orgii bachickiej wypływająca melodya, boleść Arianny potrąciła w samej głębi jego wewnętrznej istoty o niekształtne jeszcze lecz już poczęto dzieło, z którem się nosił.
Znów wzrok jego szukał śród gwiaździstych konstelacyi Muzy tragedyi, co niekształtne to dzieło miała powołać do życia, lecz nie dostrzegł szy jej jak i przedtem zwrócił się ku estradzie, gdzie się właśnie ozwały melodyjne jęki.
Wówczas, pomiędzy wysmukłemi smyczkami, śmigającemi wzdłuż strun na wzór długich starożytnych plektrum[9] ujrzał śpiewaczkę podobną do gwiazdy i nieco drżącą tak właśnie jak gwiazdy drżące na firmamencie.
Młodość jej silnej a smukłej postawy wyglądała z każdej fałdy białej sukni tak jak płomię wybija się pod cienką warstwą rzeźby z kości słoniowej i śmigające w niż to w wyż smyczki zdawały się z samej tej harmonijnej, białej postaci, wydobywać melodyjne dźwięki.
Gdy rozchyliła usta, zanim pierwsze wzięła nuty, już Stelio pewien był czystości i doniosłości jej głosu, jak gdyby po przez posąg z kryształu dostrzegł źródło bijących zeń wód żywych:

„Come mai puoi
Vedermi piangere...“

Melodya opiewająca starodawnej miłości i niedoli dzieje tak była czystą, świeżą i głęboką, że odrazu wniknęła błogością w serca licznych słuchaczy.
W śpiewanych skargach opuszczonej kochanki wylewał się ból wielki.
Daremnie, z pustynnego wybrzeża Naxosu odepchnięte ramiona wyciągała ku odbiegającej w dal mowie!
Miłość i boleść, nieśmiertelne i niezmienne czy to w sercu bogów, czy ludzi, wylewały się kaskadą przepysznych, przejmujących dźwięków.
I płonne żale długich dni stęsknionych i wołanie rozpaczne za odbiegłem szczęściem i ramiona wyciągające się błagalnie, ku mknącym na skrajach horyzontu żaglom i niecierpliwe przyzywanie śmierci wybawicielki od zbyt srogiej męki, wybuchały w jej śpiewie z tym wyrazem, jaki sztuka sama wlać może w duszę, oszczędzając duszy cierpienia.
Słowo każde brzmiało skargą, zmienione w nutę nieskończonej miłości i rozpaczy a pyszna melodya wypełniała serca słuchających błogością niewymowną, niby pierścieniem zwartym lecz rozciągającym się ustawicznie pod drganiem wszechżycia.
I biegła przez drzwi otwarte na balkony, W ciszę uroczą i przezroczyste głębie weneckiej, jesiennej nocy; i zaklęciem wszechmocnem padała na senne wody; i po przez maszty okrętów, po przez kopuł banie, po przez wieżyce strzeliste, przez nieme spiże zamieszkałe, race, biła het! tam! ku gwiazdom bezsennym.
W przerwach śpiewaczka skłaniała młodociane czoło, nieruchoma jak posąg Aryadny w Watykanie, biała śród drewnianych muzycznych instrumentów i długich smyczków rytmicznego ruchu, nieświadoma burz iuczuć które wyrażała przed chwilą.


∗             ∗

Chcąc uniknąć natrętnej ciekawości, Stelio Effrena, wyszedł na wewnętrzny, odosobniony dziedziniec i schroniwszy się pod rąbkiem cienia czekał zjawienia się u góry Scala dei Giganti, dwóch kobiet: aktorki i śpiewaczki, z któremi miał się spotkać, w umówionem miejscu, u zrębu studni, na dziedzińcu pałacu dożów.
Oczekiwanie jego wzrastało z chwili na chwilę w większą niecierpliwość.
Tymczasem stugłosy krzyk rozległ się po za wysokiemi ścianami okalającemi dziedziniec, gubiąc się pod kopułą nieba, nagle spłonioną olbrzymią łuną.
Rzekłbyś, że szał dopiero co słyszanej bachickiej pieśni rozbiegł się po morskiem mieście, ogarnął piersi smutkiem zgniecione i w żyły wszystkich mieszkańców grodu przelał płomienie winnej jagody.
Wznowienie bachickiego chóru, opiewającego włożenie gwieździstej korony na skronie szybko pocieszonej Aryanny, upoiło tłumy zebrane na Molo, pod otwartemi oknami pałacu dożów.
Głosom mnemad, satyrów, faunów, bijącym w jednobrzmiącym finale „Viva“ „Eviva“ odpowiedział z wybrzeży św. Marka, wtór niezliczonych głosów.
Zdawać się mogło, że śpiew, wskrzeszając wspomnienie ogni rozpalanych pod włoskiem niebem w dawno ubiegłe dni Dionyzysowych uroczystości, dał i teraz hasło do rozpalenia na raz, tysiącznych świateł, mających w tę noc świąteczną podnieść cały czarodziejski blask Wenecyi.
Mignęło w wyobraźni Stelia marzenie Parysa Eglano: napawania się widokiem płonącego miasta u boku kochanki, jak z pływającego, lekko kołysanego łoża, z łodzi skrytej w zaroślach wonnych.
Obraz Donatelli Arvale trwał mu jeszcze w źrenicach.
Widział jej gibkie, młodociane kształty śród bombiastych i wygiętych instrumentów muzycznych, śród smyczków wysmukłych, zdających się wyciągać harmonijne dźwięki z samej jej istoty.
Jednocześnie, w dziwnie do wstrętu niemal ściśniętem sercu powstawało widzenie tamtej, drugiej: sztuką zatrutej, doświadczenia pełnej, ze smakiem dojrzałości na ustach wymownych, z przepalonemi gorączką dłońmi, co wycisnęły tylu upojeń soki, z cieniem tysiącznych masek na licu wyrażającem przedziwnie a dowolnie wszystkich uczuć i namiętności ludzkich słodycze i grozy.
Ach i tej to właśnie nocy, po długiem, daremnem oczekiwaniu miał posiąść tę już niemłodą, tylu przeróżnemi pieszczotami zmęczoną, a jemu dotąd obcą kobietę!
Przed chwilą, z wieczora, drżał wzruszony, strwożony niemal u boku milczącej i zadumanej, płynąc wraz z nią ku czarodziejskiemu miastu, po wodach, co się obojgu zdawały przelewać w niezgłębioną klapsydrę.
Czemuż się teraz miała doń zbliżyć w towarzystwie innej kusicielki?
Czemuż stawiała niebacznie doświadczenie swe smutne obok tak czystych blasków młodości?
Z niepokojem dojrzał u góry marmurowych schodów, w blasku dymnych pochodni, postać Foskaryny tak ściśle, w tłoku, spojoną ż postacią Donatelli Arvale, że się obie ziewały w jedną białą plamę.

’Wiódł za niemi wzrokiem w dół, po stopniach schodów, drżąc jak gdyby stąpały nad krawędzią przepaści.
To, co w nim od godzin kilku kiełkowało głucho, miało czas rozwinąć się kwiat sztuczny lecz tak już w nim zakorzeniony, że zbliżanie się tych dwóch kobiet, wywoływało w nim uczucie nie bez pewnego podobieństwa z tem, które nim wstrząsało przy powstawaniu idealnych tworów jego poetyckiej wyobraźni.
Schodziły zwolna, wraz z tą ciżbą ludzką którą swą pieśnią usiłował wybijać do zawrotnej szczęśliwości wyżyn.
Po za niemi pałac dożów oblany światłem i zgiełkiem, podobny był do królewskiej drużyny z baśni, przebudzonej śród lasów i niedostępnych moczarów z snu zaklętego, w którym spoczywała w ciszy wierzb pochylonych nad zapomnień nurtem.
Twarze Olbrzymów, stojących od wieków na straży u olbrzymich schodów, płonęły czerwienią lamp zarumienione.
Lśniły się wypukłości przedziwnie Drzwi Złoconych i precz, za północnem skrzydłem pałacu, wszystkie kopuły bazyliki, gorzały pod niebem nakształt pięciu olbrzymich mitr, skrzących się od drogich kamieni.
A zewnątrz zgiełk rósł, wzmagała się wrzawa, obijając o dźwięczne, gęsto ściśnione marmury jak ryk burzy rozbijającej się o wąskie ściany Malamoko[10].
W takim to niesłychanym blasku, wrzawie, wirowaniu różnorodnych obrazów i wrażeń, Stelio Effrena patrzał na zbliżające się ku sobie obie czarodziejki, wydzielające się razem ze splotów tłumu jak ze splotów olbrzymiego jakiegoś potworu.
Zbliżanie się tych dwóch splecionych z sobą kobiet, zaostrzało jego pożądanie, wzniecało uczucia splątane jak we śnie, pokryte tajnią jak liturgiczne obrzędy.
Zdawało mu się, że to Perdita sama i z umysłu wiedzie ku niemu tę cudną ofiarę, ku wypełnieniu jakichś skrytych a nieodzownych celów Piękna i Sztuki, których chce w nim zostać współtwórczynią.
Zdawało mu się, że w słyszanych z wieczora słowach Perdity było coś niezwykłego, zagadkowego...
Przypomniał mu się niewymowny smutek, co go był ogarnął, gdy pochylony nad bronzowem ocembrowaniem studni, patrzał w odbite w głębi gwiazdy.
I teraz czekał czegoś, co w samej jego wewnętrznej głębi miało potrącić owo „cos“ tajemnicze, podobnie jak owo wodne odbicie, niewzruszone, niepochwytn, dalekie.
Po przyśpieszonem wirowaniu wrażeń i myśli rozumiał, że jest bliski stanu łaski, boskiego szału, co się rodzi pod wpływem laguny.
Zdjęty upajającem przeczuciem, wysunął się z cienia w którym stał ukryty, na spotkanie dwóch zbliżających się doń kobiet.
— Ah! Effrena! — mówiła zbliżając się do studni Foskaryna. — Myślałam, że cię tu już nie zastaniemy. Spóźniłyśmy się, co, prawda? Ależ bośmy się wybić nie mogły z tego tam tłumu.
I jednocześnie uśmiechając się zwróciła do swej towarzyszki:
— Donatello! oto mistrz „Ognia.“
W milczeniu Donatella Arvale odpowiedziała uśmiechem na głęboki ukłon poety.
Foskaryna pociągnęła ją za sobą.
— Spieszmy, musimy odnaleźć gondolę — mówiła — czeka nas tam, u „Ponte della Paglia.“ Wszak idziesz z nami Effrena? Korzystajmy z chwili. Tłum ciśnie się na Piazettę. To królowa wychodzi przez „Porta della Carta.“
Jednogłośny, grzmiący okrzyk, powitał zjawienie się jasnowłosej, perłami owieszonej królowej, u góry schodów, tam, gdzie ongi wybrany doża, otrzymywał w obec zebranego ludu insygnia swej godności.
Raz jeszcze imię białego, gwieździstego kwiecia i perły najczystszej wody, obiło się tysiącznem, przeciągłem echem o marmurowych pałaców gromady.
Radosne race strzeliły w górę, ciskając pod niebiosa gwiaździste pioruny a tysiące spłoszonych bukiem, w ogniach lśniących gołębi, rozleciało się ze szczytów świętego Marka — zwiastuny i roznosiciele Ognia.
— Święto! święto ognia! „L’Epifania del Fuoco“ — wołała Foskaryna, wychodząc na wybrzeże, uderzona niezrównanym widokiem.
A u jej boku Donatella Arvale i Stello Etfrena zatrzymali się zdumieni, oczarowani, spoglądając na siebie olśnionym wzrokiem.

Twarze ich gorzały rozpalone odbłyskiem ogni, zdawać by się mogło że się pochylili nad krateru czeluścią.

∗             ∗

Niezliczone mii jady skrzydlatych, różnobarwnych i różnokształtnych płomieni rozsypały się po nieboskłonie, biegły po wodach, oplotły maszty okrętów, wieńczyły kopuły i wieże, przyoblekły architrawy, ubrylantowały kapitele, przyodziały posągi, zarysowały i poplątały wszystkie linie, w ognistej powodzi, przemieniając architekturę kościołów i pałaców, odbijających się jak w zwierciadłach, w operujących ją wodach.
Olśnione oczy nie rozróżniały granic i gatunków elementów. Porwane wirem świateł, w którem się przelewały zawisłe w drgającem eterze kształty, tak się zmieszały z sobą, że wygięte dzioby smugłych łodzi na wodzie, a w powietrzu mirjady lśniących gołębi zdawały się walczyć o lepsze w szybkich wzlotach ku niepochwytnym, nadziemskim szczytom.
Tam, gdzie o zmroku srebrzyły się nadwodne pałace podobne do konch morskich, tam subtelne geniusze ognia wydmuchiwały teraz płomienne świetlice, do nieskończoności ciągnące się labirynty; niezliczone bramy, w których rzekłbyś — na przejście dziewcząt czyhając — czają się dwuznaczni wróżbici; złociste pałace, z których okien wychylają się bajeczne królewny-salamandry, uśmiechając się do oczarowanego poety.
Pod stopami Fortuny, zarumieniona jak miesiąc wschodzący sfera paliła się nad potrójną lodziją Dogany, wspartą na Atlantów barkach, a z jej odbłysków zapalały się satelitów roje.
Z wybrzeża San Giorgio Magiore i Giudelli, z hukiem i trzaskiem wzbijały się nieustannie pęki ognistych płomieni, rozsypując się w kaskady róż, liści, palm podniebnych, w nadpowietrznych, czarodziejskich ogrodach, gasnących to zapalających się raz wraz coraz to przedziwniejszą roślinnością w szybkich jak mgnienie oka zmianach podniebnych jakichś wiosen i jesieni.
Pod gwiaździstym i rzęsistym deszczem iskier wszystko drgało złotem i purpurą. Przez chwilowe rozdarcie się płomiennych osłon widać było nadpływającą z dala, od laguny, flotyllę przykrytą płomiennym baldachimem, podobną chyba do tych, co się śnić muszą lubieżnym, w rozkoszach tarzającym się satrapom, gdy na łożu zasłanem upajającem a śmierciodajnem kwieciem, zasypiają snem nieprzespanym.
Jak tamte, i ta być może miała liny i powrozy kręcone z wonnych warkoczy branek, wziętych w niewolę na dalekich, zawojowanych krajach.
Jak tamte, miała może dno okrętu wyładowane nodrem i myrą, benzoensem i cynamonem, wonnościami wszelakiemi, a cedr i sandał, tesebent żywiczny, wszelkie wonne drzewa wznosiły się stosami na pokładzie, gdyż niepochwytne barwy, wydzielających się z nawy płomyków, wywoływały wrażenie zapachów odurzających i smaków korzennych.
Sine zielone, błękitnawe, żółte, fioletowe, o niepochwytnych odcieniach płomienie zdawały się wylane wewnętrzną pożogą i zabarwione wydzielinami nieznanych esencyj.
Nie inaczej płonąć musiały ongi przy napadach krwawych i rabunkach, ogniem i mieczem niszczonych w starodawnych grodach, składy wonności, przeznaczonych do namaszczania oblubienic syryjskich satrapów.
I teraz po wodach zasypanych do koła syczącemi żużlami palnych materyj, pyszna flotylla zbliżała się do wybrzeży Wenecyi pomału i leniwie, jak gdyby senne upojenie zdjęło sternika i wioślarzy.
Kierowała się, tak jak gdyby wprost lwa samotnego spłonąć miała stosem ofiarnym, przy którym serce Wenecyi zostałoby zabalsamowane na wieczność całą.
— Święto ognia! „L’Epifonia del Fuoco!“ — wołała Foskaryna.
— Co za nieprzewidziany komentarz do twych słów Effrena! Na twój akt strzelisty uwielbienia miasto odpowiada tem cudnem zjawiskim: płonie w wodnej przezroczy! — Czyś jeszcze nie zadowolony Effrena? Patrz! zewsząd zwisają, spadają złote granatu owoce.
Foskaryna uśmiechała się, rozświecona iluminacyą. Zdejmowała ją szczególna, znana Effrenie wesołość, co skupionym wybuchem przypominała mu zawsze jakiś dom zamknięty: głuchy, w którymby na raz gwałtowna ręka otworzyła wszystkie drzwi i okna na ich zardzewiałych zawiasach.
— Podziękujmy Ariannie — rzekł — za doprowadzenie harmonii do jej najwyższego kresu.
Mówił to jedynie by zniewolić śpiewaczkę do przemówienia; jedynie by usłyszeć dźwięk jej pysznego głosu spadły do mety potocznej mowy; lecz słowa jego zostały zgłuszone wrzawą tłumu, wylewającego się na wybrzeże i nie dozwalającego na dłuższy tam pobyt.
Pomógł obu kobietom zejść do gondoli, sam usiadł na niskiej ławeczce u nóg ich niemal. Misternie wyrzezany dziób wysmukłej łodzi pruł nurty, skrzące się mirjadami iskier.
— Przez Canalazzo[11] do Rio Marin — rzuciła wioślarzowi Foskaryna i szczebiotała zwracając się do poety:
— Wiesz, będzie na wieczerzy kilku twoich przyjaciół: Franciszek de Lizo, Daniel Glauro, książę Hoditz, Autimo della Bella, Fabjan Molza, Baltazar Stampa...
— Będą to tedy istne gody!
— Niestety! nie w Kanie galilejskiej.
— Czyż nie będzie lady Myrta ze swemi chartami, godnemi pędzla Veroneńczyka.
— Zapewne będzie laty Myrta. Czyś ją dostrzegł w sali? Siedziała w pierwszym rzędzie cała w tobie zatopiona.
Gwarząc tak patrzali sobie w oczy i nagle się zmięszali. Wspomnienie szarej godziny, spędzonej na wodach, po których biło to samo wiosło, wezbrało im nagle w sercach żywszym krwi przypływem.
Zdjęło oboje to samo wzruszenie, jakiego to dziś już doświadczyli, opuszczając szeroką zatokę, u ujścia kanału zapadającą w mrok i ciszę. I odechciało się naraz ich wargom ronić czcze, puste słowa. Odechciało się sercom przezornie szukać ujścia w gwarze świątecznym.
Czuli, że świat nie miał dla nich w tej chwili żadnej wartości. Pogrążyli się w tych dziwach co powstawały w nich samych, podobne skarbom bajecznym, podobne tym brylantowym błyskom, co uderzenie wiosła wywoływało z toni wód zalanych świateł powodzią...
Z chwilą, gdy zamilkli tak jak z wieczora zamilkli byli pod cieniem olbrzymiego, pod flagą stojącego pancernika, zaciężyła im obecność śpiewaczki, tak jak wówczas imię jej obiło się było dziwnie poważnym dźwiękiem o ich uszy. Pomału ciężar stawał się nie do zniesienia dławiącym. Chociaż siedział teraz u samych jej kolan, Donatella zdawała się Effrenie równie daleką jak tam na estradzie wśród instrumentów muzycznych i smyczków wysmukłych; daleką, nieobecną jak wówczas, gdy śpiewała. Nie była jeszcze przemówiła słowa.
Jedynie by głos jej usłyszeć, spytał ją niemal nieśmiało:
— Jak długo pozostanie pani w Wenecyi?
Szukał słów, któremiby do niej mógł przemówić. Wszystkie, co mu się cisnęły na usta, zdawały mu się za żywe, za wymowne, dorozumień pełne, dwuznaczne, sięgające daleko i głęboko tak jak tysiączne korzenie nieświadomie rzuconego ziarna.
I zdawało mu się, że Foskaryna słów tych nie mogłaby słuchać bez bólu i żalu. I tylko po postawieniu tak na pozór banalnego pytania, spostrzegł się jak dalece pytanie to zdradzać mogło pożądanie, lęk i nadzieję.
— Jutro odjeżdżam, — odrzekła Donatella — powinnabym już tu nie być.
Głos jej czysty i wysoki w śpiewie, w potocznej mowie równy bardzo wpadał w tony niższe, o ciężkim dźwięku przypominającym drogocenny metal, owinięty w puszyste aksamity. Krótka jej odpowiedź wywoływała obraz miejsca jakiejś kaźni, gdzie winna była wracać, by się poddać jakiejś męce. Wola nieugięta a zbolała przebijała się pod osłoną jej młodości, nakształt ostrza obmytego łzami.
— Jutro! — zawołał Stelio, nie umiejąc pokryć żalu i zwracając się do Foskaryny, dodał: Słyszy pani, już jutro.
— Wiem o tem — odrzekła aktorka, ujmując łagodnie dłoń Donatelli — wiem i smutno mi, że odjeżdża, lecz wiem i to, że nie może pozostać dłużej oddaloną od swego ojca. Nie wiesz to może, Stelio...
— Co — spytał zaniepokojony — chory? Więc prawdą jest, że Wawrzeniec Arvale chory!
— Nie, — przerwała mu żywo Foskaryna — tylko zmęczony, — i przeciągnęła ręką po czole ruchem tak wymownym, chociaż może mimowolnym, że Stelio zrozumiał odrazu, jaka to groza zawisła nad genialnym artystą, niedawno jeszcze tak płodnym i niestrudzonym płodami i niestrudzonemi bywali ongi Loka della Robią lub Andrea del Perrochio. — Zmęczony tylko, potrzebuje wypoczynku i ukojenia, a nic go tak nie koi jak śpiew jego córki. Wszak sam uznajesz kojące wpływy muzyki.
— Zapewne — odrzekł, — Arianna posiada dar boski i cudów dokazać może.
Imię Arianny w zastosowaniu do śpiewaczki wybiegło mu mimowolnie na usta. Taką ją widział i zdawało mu się wprost niepodobieństwem poprzedzić istotne imię dziewczyny zwykłym, przez wymagania świata, przy przemawianiu do obcej kobiety, narzuconym dodatkiem.
Ta, wydawała mu się tak osobliwą, odmienną od innych, wyzwoloną z drobnych węzłów konwenansu, żyjąca życiem własnem, ściśle ograniczonem, podobna do dzieł sztuki, na które styl kładzie niezłomnej odrębności znamię.
Robiła wrażenie malowanych postaci odznaczonych czystym i wyraźnym, od tła odosobniającym je konturem[12]; obca życiu bieżącemu, wewnętrznem widzeniem pochłonięta.
Wobec tego jej nieprzeniknionego skupienia, doświadczał głuchej niecierpliwości, nie nazbyt różnej od tej, co zdejmuje człowieka ciekawego przed szczelnie zamkniętemi drzwiami, budzącymi jego ciekawość.
— Arianna, — rzekła przyciszonym swym głosem Donatella — posiadała w swej niedoli dar zapomnienia, którego ja nie posiadam.
W słowach tych była mimowolna gorycz, zdradzająca aspiracye do życia mniej zgnębionego cierpieniem płonnem. Stelio domyślał się skrytego buntu przeciw ciężkiej niewoli; wstrętu do niesionych ustawicznie ofiar, tłumionych a wybuchu blizkich pożądań szczęścia i radości i odczuł w niej całą łatwość zmienienia jej w łuk napięty w dłoni silnej niósłby doścignąć najwyższą zdobycz.
Odgadł, że postradała nadzieję uratowania ojca, że cierpiała okrutnie namyśl ustawicznego czuwania u zgasłego ogniska, nad popiołami których już żadna nie ożywi iskra.
Obraz wielkiego, w niwecz skruszonego artysty przesunął mu się w wyobraźni nie pod istotnem jego podobieństwem gdyż się z nim nie spotkał nigdy, lecz w postaci dzieł z bronzu i marmuru, w które snycerz wlał duszę swą i Piękna modłę szczytną.
W idealne te szeregi wpatrywał Stelio z lękiem i bólem większym od tego, który w nim wywoływał widok najokrutniejszej śmierci.
I wszystkie jego władze, pragnienia, dawne marzenia wzdrygnęły tu naraz jak gdyby potężną dłonią wstrząśnięte i nie pozostał w nim nerw żaden, aby nie doznał gwałtownego tego wstrząśnięcia.
Wreszcie Foskaryna uchyliła rąbek całunu co naraz, wśród weselnego, świątecznego nastroju, zsunął się na gondolę, jak na pływającą trumnę.
— Patrz tam — wskazała balkon pałacu Derdemony — piękna Ninetta przyjmuje serenadę, pomiędzy dwoma srebrnemi. kandelabrami i w nieodstępnem towarzystwie swej małpeczki swego pudla.
— A! piękna Ninetta! — zawołał wesoło Stetio otrząsając się z ponurych myśli i wychylając się uśmiechnięty posłał ręką, z uprzejmą żywością, powitanie drobnej kobiecej postaci przysluchującej się śpiewom z zadowoleniem dziecinnem, pomiędzy dwoma srebrnemi świecznikami, owiniętemi w równianki ostatnich w tej porze rok u róż. — Nie widziałem jej jeszcze tym razem — ciągnął Effrena, siadając na nizkiej ławeczce, u kolan towarzyszących mu kobiet, nie lada szansę miał ten poczciwy Hoditz, gdy ją odkrył za pudłem starego fortepianu, w antykwami, na San Samuele. Co mówię jedną szansę! dwie na raz, gdyż na jedną wędkę pochwycił Ninettę i futerał malowany przez Pordenovel[13] Odtąd życie jego nabrało pełni harmonii. Jakżebym chciał pokazać pani jego gniazdko! Zobaczyłabyś tam żywą ilustracyę tego, com tu dziś mówił o zachodzie słońca. Człowiek ten wierny wrodzonym swym skłonnościom, rozmiłowany w subtelnościach, potrafił do skłonności swych naturalnych dopasować całe swe życie i z drobnostkową pieczołowitością wytworzył sobie kątek, gdzie wiedzie żywot spokojny i błogi na wzór swych przodków z Moraw, z Arkadyi Roswaldu. Ileż wybornych rzeczy wiem o nim!
Obszerna poeta[14] skrząca się różnokolorowemi lampionami, pełna muzykantów i śpiewaków stała pod balkonem pałacu Desdemony, a staroświecka piosenka, opiewająca krótkotrwałą młodość i szybko przekwitające wdzięki, wzbijała się ku zasłuchanej w niej, z dziecinnem zadowoleniem drobnej kobiecej postaci, podobnej bardzo pomiędzy srebrnemi świecznikami, małpeczką ciekawą“ i pudlem faworytem do wdzięcznego sztychu Piotra Loughi:

„Do beni ou ghaoe,
Beleza e zoventu.
Co i va no i torna pen,
Nina mia cara!“[15] (w narzeczu weneckiem).

— Czy się mi zdaje Effreno, że w tem to tkwi dusza Wenecyi, a tamta, której tajemnicze osłony podnosiłeś dopiero co wobec zdziwionych i oczarowanych słuchaczy, jest raczej twoją własną duszą? — mówiła Foskaryna potrząsając głową w takt lekkiej piosenki, co biegła wzdłuż Canal Grandę, w lot chwytana, powtarzana przez inne śpiewaczki, po kanale ciągnące łodzie.
— Nie — z zapałem zaprzeczył Stelio — nie jest to prawdziwa dusza Wenecyi. Posiadamy i tę lekką, skoczną, jak motyl bujającą nad głębią tamtej, prawdziwej, żywej, niezgłębionej. Ta to animuta vagula, ot taka sobie duszeczka drobna, lekka, wesoła, co nas porywa i wiedzie i popycha w wir zabaw pospolitych i roskoszy łatwych jak ta muzyka skoczna. Istnieje ona i towarzyszy duszom najgłębszym, najgwałtowniejszym, jak ów clown, nieodstępny od Otella i to nas nieraz w błąd wprowadza. To, co dżwięczy pod takt gitary, to jest właśnie owa animula vagula Venecyi. Tamta, druga, głębsza, istotna jej dusza pochwycić się daje chyba w ciszy, latem w południa żarach, tak jak Pan starodawny, a posiada moc nieprzepartą i grozę większą niż się zdaje. Przed chwilą tam, w przystani San Marco, biła i szalała w olbrzymiej pożodze. Mieliżbyśmy zapomnieć Giorgone wobec Rozalby?
Dookoła peoty śpiewaczej gromadziły się i przystawały gondole z kobietami zasluchanemi w piosenki, przechylającemi się nad wodą ruchem tak lubieżnie omdlałym, jak gdyby się osunąć miały w rozwarte ramiona. Odbłysk różnobarwnych lampionów, odbijając się w wodzie, tworzył podwodny, świetlany ogród:

„Se lassase passar
La bella e fresca età,
Au zorno i ve dirà
Vechia maura;
E bramarè, ma inoau,
Jual che ghaveni in mau
Co avè lassà scampar
La congiontura“[16].

Piosnka godna istotnie ostatnich róż, więdnących na srebrnych świeczników podstawach, w sercu Perdity wywołała wspomnienie ciągnącego za zmarłem Latem, żałobnego orszaku i trumny kryształowej, w której fantazya poety zamknęła w liście owinięte ciche zmarłej zwłoki.
Po przez opalową powłokę zwartą przez mistrza hutnika, precz! w dali laguny, nad łąką porostów wodnych, aktorka dostrzegała samą siebie i przebiegł ją od stóp do głowy deszcz lodowaty.
Znów odczuła wstręt i odrazę do własnej swej przekwitłej postaci i przypominając udzieloną z wieczora poecie milczącem zezwoleniem obietnicę i przypuszczając, że dziś jeszcze może się o nią upomnieć, wzdrygnęła się cała na poły lękiem i wstydem, na poły dumą wielką.
Jednocześnie baczne jej i smutne oczy przebiegły po siedzącej obok niej dziewczynie i przenikając ją całą zważyły młodość jej świeżą, zdrowie kwitnące i tę nieprzepartą atmosferę miłości, co się wydziela z dziewczęcia gdy dościga pełni rozkwitu.
I zdało się jej naraz, że się już wiążą prądy tajemnicze a nieodzowne pomiędzy Donatellą a jej młodym przyjacielem
I zdawało się jej że odgaduje, czyta w sercu Effreny słowa, których milczące jego usta nie szepczą jeszcze.
Wielki ból wgryzł się w jej serce, tak wielki i gwałtowny, że mimowoli palce jej wpiły się w czarne sznury służące za poręcz i oparcie w gondoli, a ruch ten mimowolny żywym być musiał skoro zgrzytnęły podtrzymujące sznury małe metalowe koniki morskie.
To też ruch ten nie uszedł baczności zaniepokojonego Effreny.
Zrozumiał co znaczy i sam odczuł przez chwilę ból zmieszany z tłumioną niecierpliwością z gniewem niemal, gdyż to naruszało pogodę transcendentalnych marzeń w których, w pogoni za niepochwytną doskonałością, chciał godzić nie dające się pogodzić rzeczy, w olimpijskim spokoju zdobywać to co mu się zdawało łukiem podatnym do napięcia najwyższego wysiłku i jednocześnie nie stracić tej dojrzałej i przejrzałej, wszelkiemi sokami życia pojonej kochanki, nie stracić uwagi z jaką zwykła była słuchać słów jego i tej wiary jaką miała w jego geniusz i tego wszystkiego czem zaostrzała jego twórczość i tak bardzo schlebiała jego miłości własnej.
„Ab! Perdito! — myślał z żalem goryczą — czemuż z wzburzenia tylu już miłości odczutych i żywionych, nie zdołasz dziś wydzielić płomienia czystego, nadludzkiej miłości? Czemuż zażądałem cię pokonać i posiąść pomimo tak spóźnioną dobę i czemuż pozwalasz mi czytać w swych oczach bliskiego zwycięstwa tryumfy, śród powodzi pożądań i zwątpień, co naruszą nasze dawniejsze posiadające tyle istotnej wartości stosunki. Nie umieliśmy ich uszanować i dochować do końca. W ostatniej chwili ulegliśmy nocnych niepokojów podszeptom. Przed chwilą, w Sali Wielkiej Rady, gdy się twa głowa wzbijała śród konstelacyi, na Zodyaku drogach, patrząc na ciebie nie kochankę widzieć chciałem lecz Muzę natchnioną, powołaną do wcielań doskonałych i objawień stugłośnych natchnień moich i całą mą duszę wylaną niosłem ci w dziękczynnym darze za sławy wieńce, niezaś obiecane mi znikomej rozkoszy chwile. Czemuś tego nie przeniknęła ty co przenikasz wszystko? Czyś to nie przez przedziwne przeczucia, do którychś sama tylko zdolna, błyskiem swego uśmiechu skierowała pragnienia moje do tego źródła świeżej młodości coś sama dla mnie opatrzyła, przechowała? Gdyście schodziły razem, z wielkich schodów pałacu dożów, zbliżając się do mnie, czyś nie miała Perdito, wyglądu dobrej wróżki, śpieszącej z darem niespodziewanem? Nie, nie był wcale niespodziany bom właśnie czekał czegoś nadzwyczajnego od twej nieskończonej mądrości i przenikliwości...

— Jakże się szczęśliwą zdaje piękna Ninetta, pomiędzy swą małpeczką i swym pudlem — westchnęła boleśnie Perdita, głowę zwracając ku śpiewaczej łodzi i balkonowi oświeconemu srebrnemi, w więdniejących róż równianki owiniętemi świecznikami.

„La zoventù xe nu flor
Che apena nato el mor,
E ou zorno gnanca mi
No saro quela.“[17].

I Donatella Arvale zwróciła się ku barce i balkonowi i Stelio Effrena także, a gondola lekka, kołysząc się pod takt muzyki, nie zatapiała się choć niosła po wodach, potrójnych losów ciężar.

„E vegna quel che vol,
Lasse che vaga!“[18]

Po całym Canal Granda, aż precz! precz! chwytana, powtarzana przez inne barki, biegła nuta skoczna, wesoła.

Rytmem oczarowani gondolierzy łączyli głosy swe z głosami śpiewaków „peoty.“
Namiętny wybuch, co w okrzyku tłoczących się na wybrzeżu tłumów, wydał się z razu poecie tak potężnym i wstrząsającym, przycichał teraz w piosnce lubieżnej, rozbiegał w giętkich zwrotkach, konał w łagodnych, pobłażliwych uśmiechach.
„Animula vagula“ Wenecyi górą była!
Miasto wracało do powszedniego trybu życia: dźwięków gitary i tańców pod festonami kolorowych lampionów.

„E vegua quel che vol,
Lasse che yaga!“

Nagle, na zakręcie kanału, przed czerwonym pałacem Foscari, olbrzymi Bucentaur zapłonął na raz jak objęta pożarem baszta.
Nowych rakiet pęki pękały w górze z trzaskiem walących się gromów; nowych ognistych gołębi stada wyleciały z wieżyczek; rozświeciły balkony i tarasy spadających piorunów wężykiem i prześliznęły się po marmurach rozsypując po wodzie z sykiem i zgrzytem tysiąca iskier, wlokąc za sobą dymne wstęgi.
Wzdłuż murów i parapetów, na przodach i tyłach okrętów roztworzyły się ogniste fontanny, i mnożąc się i rozszerzając z nieobrachowaną szybkością zlały w jedną pożogę, aż precz! po San Vtale! aż precz! po Rialto, w potok ognia zmieniając oba wybrzeża.
Bucentaur znikł z oczu owiany grzmiącą ognistą chmurą.
— Przez San Polo! przez San Polo! — wołała na gondoliera Foskaryna, schylając nisko głowę, jak pod nagłej nawałnicy wybuchem i zakrywając dłońmi ogłuszone uszy.
A Donatella Arvale i Stelio Fffrena, znów spojrzeli po sobie olśnionym wzrokiem.
Twarze ich płonęły odbłyskiem tysiącznych ogni, tak jak gdyby się oboje byli pochylili nad krateru krawędzią.
Skierowana w Rio[19] San Polo gondola pogrążyła się w cienie i chłód nagły padł na milczących troje.
Pod sklepieniem mostu rytm wiosła odbił się w głębi serc ich a zgiełk i gwar festynu zdał się im oddalonym już bardzo.
Tu wszystkie domy miały ciemne i szczelnie zamknięte okna, sama wieża w cieniu wzbijała się pod m rugające na szafirach nieba gwiazdy. Campiello[20] del Roemer i Campiefllo del Pistor puste były, głuche, trawą porosłe.
Drzewa po za niskiemi, pleśnią pokrytemi murami, ogradzającemi ciasne ogrody, wzbijały pod pogodne, nocne nieba żółte i więdniejące swe liście.


∗             ∗
— Przynajmniej przez godzin kilka, sztuka i życie biły znów w Wenecyi zgodnym rytmem i przyśpieszonem tempem — mówił Daniel Glauro, wznosząc kielich nad stołem. — Niechże mi wolno będzie wyrazić w imieniu swojem i wielu, wielu tu nieobecnych, wdzięczność i gorące uwielbienie obejmując wszystkie trzy osoby którym zawdzięczamy czarodziejstwa i niestarte wrażenia dzisiejszego wieczoru: gospodynię tego domu, córkę Wawrzeńca Arvale i autora „Persefony.“

— Dlaczego Glauro, gospodynię tego domu — pytała uśmiechając się z wdzięcznem zdziwieniem Foskaryna.
— Cóż z tem mieć mogę wspólnego? Tak jak wy wszyscy nie udzielałam lecz otrzymywałam wrażenia i zadowolenie zupełne. Wieńczyć trzeba Donatellę i Effrena. Sława należy się obojgu.
— Czyż milczące zachowanie się twoje w sali Wielkiej Rady — twierdził z przekonaniem doktór-mystyk — gdyś stała prosta i cicha przy niebieskiej sferze, mniej wymowne było od słów Effrena, mniej harmonijne od śpiewu Arianny? Raz jeszcze po mistrzowsku rzeźbiłaś w milczeniu całą swą posągową postawą to, co tkwi w pamięci naszej poruszone słowy poety i melodyą śpiewu.
Przed wyobraźnią Stelia Effrena, mignęła potworna, znikoma, mieniąca się barwną łuską Chimera, z wyrastającą z pod jej skrzydła Muzą tragedyi, o czole wzbitem na gwieździstym szlaku.
— Każdemu z nas — głos zabrał Fabian Molza — każdemu widomem było, że postać twoja, królująca nad tłumem, wprost poety, posiada wyraz niezwykłego i donośnego znaczenia...
— Zdawało się — dodał Antimo della Bella — że sama jedna patrzysz na tajemnicę narodzin rzeczy nowej, nieznanej jeszcze. Wszystko do koła drgało dopomagając wyłonieniu się tajemniczego zarodka Idei, co się nam wkrótce objawi, jakeśmy to chyba zasłużyli sobie, gorącą wiarą naszą w jej przyjście.
Zwiastun-poeta, uczuł znów w sobie drgnięcie, niekształtnego jeszcze lecz już żyjącego dzieła z którem się nosił i gwałtownem parciem całej swej, potężnego liryzmu podmuchem wzburzonej duszy, zwrócił się ku sile ożywczej, bijącej nań od kapłanki Dionyzosa, ku której też zwracały się pełne szczerego zapału słowa jego przyjaciół.
Teraz wydała mu się piękną, bardzo piękną; tworom nocnym wyciosanym na złotem kowadle marzeń i namiętności, żyjącym obrazem nieśmiertelnych istnień i zagadnień.
Nawet gdy pozostawała nieruchomą, gdy milczała, obiegały ją całą wszystkim znane dźwięki jej przedziwnie giętkiego głosu a ruchy pamiętne zdawały się drgać dokoła niej jak na milczących strunach drgają często na nich grywane melodye, jak rymy dźwięczą nad zwartą księgą w której lubują się miłość i boleść, szukając w niej ulgi lub upojenia.
Bohaterska wierność Antygony; Kasandry szał wyroczny; pożerające ognie Fedry; Medei okrucieństwo; Ifigenii ofiarność; Myrra w obec swege ojca; Polyxena i Alcesta w obec śmierci; jak fala wierna i niewierna, jak płomię pożerająca Kleopatra: jasnowidząca o drobnych krwawych. rękach lady Mackbeth i te lilie wonne, rosą i łzami ubrylantowane którym na imię: Imogena i Julia, Miranda i Rozalinda, Jesika i Perdita, dusze najtkliwsze i najgwałtowniejsze, najcichsze i najpyszniejsze, wchodziły w nią, zamieszkiwały na przemian jej postać, wypełniały całą, świeciły w oczach, oddychały na ustach pełnych słodyczy miodu, to znów wszystkich trucizn jadów, naprzemian podobnych do czary perlistej to do goryczy zlewu.
Zdające się przelewać w bezbrzeżnej nieskończoności przestrzeni i czasu istnienia i indywidualności ludzkie, powstawały żywe, zaklęte jednem drgnieniem jej posłusznych muskułów, ruchem jednym, rysem, ócz mrugnięciem, spuszczeniem lub podniesieniem powiek, lic bladością lub rumieńcem, nie dostrzegalnem wzniesieniem lub pochyleniem głowy, miganiem świateł i cieni, darem przedziwnym błyskawicznych przemian wiotkiej i szczupłej postaci roniącej bez przerwy roje nieśmiertelnych tworów.
Nowet same geniusze miejsc uświęconych przez tragedyę, wywołane pracz nią tajemnem zaklęciem, rysowały po za nią i dokoła niej najwyraźniejsze krajobrazy.
Piasczyste okolice stubramych Teb; suche Argosu równiny; spalone mirty Trabizondy; Kolonny święte oliwkowe gaje; bystre Cydnusu wody; blade brzaski Dunsinana; Prospero jaskinie; lasy w Ardenach; ziemie krwią ociekłe, bólem przeorane, zamglone w śnie niepochwytnym, lub uśmiechem rozświecone, ukazywały się, oddalały, nikły po za nią.
I znów przesuwały się inne krainy: wybrzeża mgliste, śnieżnej płaszczyzny i het; precz! za morzem, za oceanem, niezmierzone przestrzenie i miasta ludne, które przebiegła jak kometa, pośród zdziwionej ciżby roniąc niezdają, ce się zapomnieć słowa i iskry.
Dokoła niej majaczyły kraje z ich górami i stepami, jeziorami i rzekami, rasy stare, przeżyte, wyczerpane i inne młode jeszcze, silne, walczące z przyrodą o lepsze, usiłujące wydrzeć jej tajemnice, by je zaprząść do pracy i przemysłu rydwanów w pałacach z żelaza, ze szklanemi stropy; koloniści prędko zwyrodniali na wyniszczonym cudzym gruncie; ludy barbarzyńskie, którym niosła łacińskiego geniuszu objawienie; tłumy głuche, ciemne, do których przemawiała Danta boską mową; zgraje ludzkie, od których smutków i nadziei biły ku niej niejasne a już gorące pożądania Piękna.
I była to istota z ciała znikomego, jak każda inna poddana nieubłaganym prawom czasu, i tylko olbrzymie zapasy rzeczywistości przeżytych i idealnych wypadków i uczuć przygniatały ją, opasywały dokoła, drgały w samym rytmie jej oddechu.
I nie tylko w urojenia sztuki rzucała tyle łkań i krzyków rozpacznych, ale i w życie istotne, codzienne.
Kochała, wałczyła, cierpiała duszą i ciałem, gwałtownie. Jakie to były kochania? Walki jakie, cierpienia i trwogi śmiertelne?
W jakich przepaścistych smutkach czerpała tragiczne nastroje; u jakich gorzkich źródeł nasycała swego geniuszu ponure pragnienie?
Najpewniej bywała niejednokrotnym świadkiem nędz przepaścistych i bólów okrutnych, konań i zniszczeń bezwzględnych.
I znane jej były „wszystkie bohaterstwa ofiary i wysiłki; znana litość bez granic i trwoga bezdenna i śmierć i nieprzekraczalne progi.
Żądze jej paliły się w szałach Fedry, a w poddaniu się Imogeny drgały najtkliwsze tkliwego serca uczucia.
I tak Życie i Sztuka, przeszłość nieodwołalna i teraźniejszość wiekuista, składały się, by z niej urobić istotę wyjątkową, głęboką, różnorodną i tajemniczą; wynosząc poza granice zwykłego ludzkiego istnienia jej losy wątpliwe; równając ją ze świątyniami i dziewiczemi lasami.
A była tu, oddychała pod okiem poetów, co ją widzieli jedyną i różnorodną.
„A! doścignę cię w szale bachickim, wstrząsnę jak thyrsów pękiem, porażę wszystkie wydymające cię boskie i zwierzęce instynkta, poruszę rzeczy dokonane i mające się dokonać, te co nurtują głębią twej istoty, czekając wcieleń wieszczej godziny“ — śpiewał w sercu Effreny demon liryzmu, odczuwając przetrwałą w tej kobiecie moc pierwotnego mytu, siłę wznowienia geniuszu, co wszystkie siły przyrody zjednoczył, w bogaty rytm swego kultu wplatając zarówno zmysły jak duchowe aspiracye ludzi, i te i tamte wzbijając do najwyższej potęgi, rozkoszy i bólu.
„Nie, nie zapóźnom przyszedł! — myślał Effrena, — trzeba było minionych lat gromady, marzeń nieprzebranych światów, niezliczonych burz walki, tryumfów szeregi, kochań przeróżnych odmętów, poetów zaklęć i uwielbień, ludów oklasków, całej ziemi kwiecia i owoców, stóp w kale i wzlotów olśnionych, i zła i dobra, i tego co wiem i czego się nigdy nie dowiem, i tego co sama ona wie i czego sama się nie dowie, by mi wypełnić tę jedyną chwilę“.
Czuł że pobladł, że mu brak oddechu. Pochwyciła bo go, by ze swych szpon nie wypuścić, żądza namiętna a jednocześnie serce ścisnęło to samo uczucie co ich oboje zdjęło było z wieczora, gdy płynęli po wodach, co się przed niemi zdawały przelewać w przepaść bezdenną.
Znikały mu z przed oczu obrazy miejsc i wypadków, majaczące dokoła aktorki, a osoba jej zlewała się coraz bardziej z miastem o tysiącznych zielonkawych opaskach i bezcennych pereł naramiennikach.
I w mieście i w kobiecie dostrzegł siłę nieznanego sobie przedtem wyrazu: i ta i tamta płonęły w noc jesienną i tej samej gorączki dreszcze biły w grodu kanałach i w kobiety pulsach.
A gwiazdy mrugały na niebie, chwiały się drzewa w głębi ogrodu, po za głowią Foskaryny. Przez drzwi otwarte na balkony wpadał do sali powiew pogodnej nocy, potrącało płomienia świec płonących w świecznikach, o wonne kielichy i barwne korony kwiatów zdobiących stół biesiadny.
Drgał w zasłonach okien, w rozwieszonych po ścianach materyach, użyczając ruchu i życia staremu domostwu „Capello“, które ta ostatnia z słynnych cór Świętego Marka, sławą i złotem zarzucona przez obu półkuli ludy, przyozdabiała resztkami świetności dawnej Rzeczypospolitej.
Latarnie z galionów[21], tarcze tureckie, skórzane kołczany, hełmy bronzowe, rzędy bogate, złotem szyte czapraki, napełniały komnaty zamieszkałe przez ostatnią spadkobierczynię tego przedziwnego Cezara Darber, co „Comedia del Arte“ obronił od zamachów Goldoni’ego, gdy jeden wybuch śmiechu towarzyszył konaniu Prześwietnej Rzeczypospolitej.
— Pragnieniem mojem zostać powolną sługą tej idei — mówiła Foskaryna, odpowiadając na ostatnie słowa Autonino della Bella z lekkiem drżeniem głosu, gdyż spotkała się w tej chwili ze spojrzeniem Stelia.
— Sama możesz jej tylko zapewnić zwycięztwo, — w trącił Franciszek de Lizo, — gdyż władasz duszą tłumów.
— Dramat, — twierdził Daniel Gleuro — winien być obrządkiem i zwiastunem. Trzeba aby dramatyczne przedstawienia wróciły do pierwotnego swego znaczenia: religijnych ceremonii, gdyż posiadają zasadnicze pierwiastki wszelkiego kultu: żyjącą jednostkę, w którą tak na scenie jak u ołtarza wciela się słowo, i milczące, jak W świątyni, uczestników tłumy...
— Bayreuth! — przerwał książę Hoditz.
— Me! nie Bayreuth a Janikoł, — zaoponował żywo Effrena, budząc się nagle z zawrotnego swego milczenia. — Wzgórze w Rzymie. Nie chcemy cegieł i drzewa niemieckiego, potrzebujemy marmurowego teatru na rzymskiem wzgórzu,.
Nagle to zaprzeczenie rzucił wesoło lecz z pewną wzgardliwością.
— Możnaż nie podziwiać dzieła Wagnera — spytała Donatella Arvale, a z lekka zsunięte brwi nadały wyraz niemal twardy zagadkowej jej twarzy.
Effrena spojrzał jej w same oczy. Czuł w tej dziewczynie tajoną jakąś ku sobie niechęć, którą zresztą sam dzielił w tej chwili, widząc ją odosobnioną, ograniczoną w życiu własnem, w własnych zatopioną myślach, daleką i nieprzeniknioną.
— Dzieło Ryszarda Wagnera — rzekł — wypływa z ducha giermańskiego, jest pochodzenia całkiem północnego. Podjęta przez Wagnera reforma, wiele ma wspólności z reformą Lutra. Dramat jego jest najwyższym wyskokiem jego rasy, przedziwnem streszczeniem wszystkich aspiracyi co grały w duszach symfonistów i poetów od Bacha do Beethovena. od Wielanda do Göthego. Wyobraźcie sobie dzieło Wagnera, na naszych Śródziemnego morza wybrzeżach, śród oliwków srebrnych, laurów wonnych, cyprysów wysmukłych, a zblednie, rozprzęże się, rozwieje pod włoskiego nieba pogodą. Ponieważ zaś — wedle własnych słów Wagnera — danem jest artyście dostrzegać całą skończoną doskonałość rzeczy jeszcze niedokształconych i w przeczuciu artystycznem napawać się niemi w pełni pragnień swych i nadziei; przepowiadam wam zbliżanie się Sztuki nowej, czy odnowionej, odrodzonej tylko, jak tam chcecie, bez takiej właśnie, która szczerością swą absolutną, prostotą, zdrowym wdziękiem, zapałem natchnienia, czystością i świeżością harmonii nietylko podtrzyma, lecz uwieńczy olbrzymi gmach wzniesiony przez rasę naszą, łacińską, wybraną. Szczycę się tem że do tej rasy należę i — wybaczcie mi szlachetna lady! i ty kochany książę! — ale w każdym cudzoziemcu widzę barbarzyńcę.
— Lecz i Wagner powołuje się na greków i od nich wywodzi pasma swych teoryi, — zauważył Baltazar Stampa, co wracając właśnie z Bayreuth, nie ostygł jeszcze z zachwytów i zapału.
— Nierówne, splątane pasma! — odrzekł Effrena. — Możesz być coś bardziej oddalonem od Orestei jak tetralogia „Pierścienia“? W ducha Grecyi o wiele głębiej wniknęli florentyni z „Casa Bardi“. Czołem przed „Camerata“ księcia de pernio!
— Zawszeni myślał — wtrącił Baltazar Stampe — że „Camerata“ jest ohydną lepianką erudycyi i retoryki.
— Słyszysz Danielu! — zawołał Stelio zwracając się do mystyka-doktora. — Byłoż gdzie na święcie żywszej inteligencyi ognisko. Ci grzebacze starożytności greckich dogrzebać się w nich chcieli iskry życia. Pracowali nad harmonijnem rozwijaniem wszystkich władz człowieka. Za pomocą sztuki podnieść go chcieli. Juliano Caccini uczy, że doskonałość muzyka, nie ogranicza się na doskonałem owładnięciu muzyki lecz zasadzać się winna na wszechstronnej doskonałości. Płowe włosy Jakuba Peri, Zaccesino, paliły się w śpiewie jak kędziory Apolina. W przedmowie do „Rappresentazione di Anima et di Corpo,“ Emilio del Cavaliere, w kwestyi organizacyi nowego teatru, stawia zasady wprowadzane w życie w Bayreuth: cisza absolutna, niewidoczna orkiestra, zmrok sprzyjający teatralnym elektom. Marco di Gagliano, w swej pochwale „Spettacolo di festa,“ powołuje do współdziałania wszystkie sztuki, chce wraz „z umysłem zadowolnić wszystkie inne najszlachetniejsze uczucia i potrzeby człowieka, przy pomocy najwdzięczniejszych sztuk pięknych, które wynalazł geniusz ludzki“. Małoż wam tego?
— Bernino — rzekł Franciszek de Lizo — dał przedstawić w Rzymie operę, dla której sam wybudował teatr, wyrzeźbił posągi ornamentacyjne, wymalował dekoracye, wymyślił machineryę, napisał libreto i muzykę, ułożył tańce, dyrygował aktorami, tańczył, śpiewał i deklamowali.
— Basta! Dość! — zawołał śmiejąc się książę Hoditz. — Barbarzyniec pokonany.
— Na tem nie koniec — dorzucił Antimodella Bella — musiemy wspomnieć o największym z nowatorów. Sercem i śmiercią należy on do Wenecyi a jego grobowiec w kościele Frari, godzien jest pielgrzymki. Mówię o niezrównanym Klaudyuszu Montverde[22].
— To mi dusza bohaterska, do szpiku kości włoska! — zawołał z czcią Daniel Glauro.
— A dzieła dokonał śród burzy życia, kochając, cierpiąc, walcząc, samotny z wiarą swą, namiętnością, geniuszem — ozwała się Foskaryna głosem przyciszonym, pomału, cała zatopiona w wewnętrznej wizyi żywota pełnego męztwa i cierpieli, w obrazie tego co krwią z pod serca karmił twory swego talentu. — Mów nam o nim Effrena.
Stelio drgnął jak gdyby dotknęła go niespodzianie. Wymowne jej usta wywołały z dali i z głębi niezmierzonej idealną postać grajka, co z wiekowej mogiły wstawał barwny, pochwytny przed rozrzewnionym wzrokiem poetów.
Jak Orfeusz w jego muzykalnej baśni niepocieszony wdowiec, stał jak żywy przed biesiadnikami.
Cień to był większy i gorętszy od ogni co dopiero co zalewały przystań San Marco.
Pod smyczkiem grajka, ognista fala życia wydobywała się z łona przyrody by zalać nędzę i smutki tłumów.
Z wewnętrznego jego ogniska strzelał jasno promień rozświecając najgłębsze tajniki woli i sumienia.
Z pierwotnej wszech ciszy wysnuła się pieśń pociągająca ludzi ku niezbadanym tajemnicom wszech światów.
— Któż się ośmieli mówić o nim, gdy on sam mógłby do nas przemówić — ozwał się Stelio zmięszany, — niezdolny dłużej ukryć wzruszeń co jak fale w przypływu godzinie, zalewały mu serce.
Mówiąc to patrzał na Donatellę Arvale. Widział ją taką jaka mu się przedstawiła była w przerwach koncertu: pomiędzy instrumentami muzycznemi i smyczków lasem, na estradzie w sali Wielkiej-Rady, białą i nieruchomą jak posąg.
Lecz wywołany duch muzyki miał w niej niebawem przemówić.
— Arianno — szepnął miękko i cicho, jak ze snu ją budząc Stelio.
Nie odpowiedziała lecz wstała, zbliżyła się do drzwi, przeszła do przyległej komnaty.
Słychać było jej lekkie kroki, sukni szelest, stuk podniesionego wieka fortepianu.
Wszyscy zawiesili oddech w milczeniu i skupieniu i rzekłbyś, że sama cisza melodyi wypełniła opuszczone przez nią, przy biesiadnym stole, miejsce.
Raz wiatr powiał wstrząsając płomię świec w kryształowych kandelabrach, skłaniając kwiatów wonne kielichy i barwne korony i już wszystko znieruchomiało w oczekiwaniu.

„Lasciatemi morire!“

„Dajcie mi umrzeć!“ I już dusze słuchaczy porwane zostały tem orlem skrzydłem co wzbijało Danta we śnie aż do sfer ognistych.
Teraz wszystkie gwiazdy świeciły w nieśmiertelnej prawdy przestworzach, przysłuchując się harmonii światów przelewających się pod ich świetlanem okiem.

„Lasciatemi morire!“;

Ariannaż to, Arianna nowe opłakująca straty? Lecz jakże wyżej, coraz wyżej, wspina się po cierpienia ciernistym szlaku.

„E che volete.
Che mi conforte
Da cosi dura sorte,

Da cosi gran martire?
Lasciatemi morire?“[23]

Głos zamilkł, ale śpiewaczka nie pokazały się już więcej.
Pieśń Klaudyusza Monteverde zapisała się niezapomnianym rysem w pamięci zebranych.
Jakiż marmur grecki posiada czystsze i prostsze linie — ozwał się Daniel Glauro półgłosem jak gdyby się bał spłoszyć Anioła ciszy.
— Jakaż boleść na ziemi wyrazić się może rzewniejszem łkaniem — mówiła głos zniżając lady Myrta a łzy spływające po zmarszczkach jej biednej, bladej twarzy, ocierała drżącą, reumatyzmami pokręconą ręką.
I tkliwa wrażliwość serca starej, schorowanej kobiety i myśl ascety-mystyka, przyświadczały zgodnie potędze pieśni.
Tak i przed trzystu laty, w Mantui słynnym teatrze, sześć tysięcy widzów łzy lało słuchając dzieła Klaudyusza, a poetom zdawało się, że sam Apollo zstąpił z nieba na deski nowej sceny.
Masz go! — ozwał się po chwili Stelio Effrena, zwracając się do Baltazara Stampa — masz wyskok naszej krwi i kości, mistrza co najprostszemi środkami porywa i unosi na sam szczyt tego Piękna, ku któremu germanie pną się tak pracowicie, z całem swem uwielbieniem dla ojczyzny Sofoklesa.
— A czyś słyszał skargi chorego króla — spytał młodzieniec o długich włosach palących się tak jak gdyby je odziedziczył po Safonie weneckiej, nieszczęsnej przyjaciółce Collaltina, zwanej „Alte Gasparra.“
— Cała dola i niedola Amfortasa zwartą została w muzyce dobrze mi znanego psalmu: „Peccantem me quotidie“ i to! z jakim lirycznym rzutem, z jaką siłą i prostotą! Wierzaj mi: wszystkie pierwiastki tragedyi zostały tam streszczone i wzmożone tak jak instynkty i czucia tłumu streszczają się, oczyszczają, wzmagają w sercu narodowego bohatera. Zresztą, o wiele starszy[24], boski nasz Palestrina, wszystko to wypowiedział silniej, czyściej...
— Ale kontrast — oponował żywo Baltazar Stampa — pomiędzy Kundry i Persifalem, w drugim akcie; ale motyw „Herzeleide,“ ale ton gwałtowny, rozdzierający agap; motyw Kundry; wyroczny pocałunek złożony na świeżych ustach młodzieńca; cała kaskada rozdzierających i upajających nut boleści i żądzy... Rana ach rana, parzy mnie, krwawi się we mnie...“ A po rozpacznym obłędzie kusicielki, niezrównana słodycz aryi poddania się... „O! daj mi spocząć u twojego boku... Niech przez godzinę tak pozostanę...“ A wówczas nawet gdy mnie Bóg odtrąci, w tobie, przez ciebie zbawioną zostanę...“ A odpowiedź Persifala, silniejsze, potężniejsze powtórzenie motywu ze sceny z wyrostkiem, przemienionym teraz, w zapowiedzianego bohatera:... „Piekło nam! zatracenie wiekuiste! za godzinę, ża jedną, w objęciu twem...“ Dzikie szały Kundry... „Pod pocałunkiem moim przejrzałeś, miłość ma wzbije cię pośród bogi... godzina z tobą a zbawioną będę...“ i wysiłki żądzy rozpacznej, wyciągające się ramiona, błagania. gniew głuchy:... „miłość twa jeno zbawić mnie może... moim bądź, moim... przez godzinę jedną...“
Oszołomieni, obezwładnieni Perdita i Stelio tonęli w sobie wzrokiem: każdem drgnięciem powiek spajali się, tak jak na łożu rozkoszy i śmierci, nierozerwalnym uściskiem.
„La Marangona,“ największy z dzwonów San Marco wydzwonił właśnie północ i tak samo jak o nieszpornej, spędzonej na wodach godzinie gdy się im zdawało, że szum dzwonów podnosi im włosy na skroniach, czuli i teraz przebiegające po nich szybkie dreszcze. Zdawało się im że znów przeleciała po nad niemi i potrąciła o nich ta sama fala dźwięków co im była wskazała kojące wpływy piękna wymodlonego jedną głośną modlitwą smutnej, zgnębionej ciżby.
I wszystkie uroki a zaklęcia tych wód śpiących, zielonkawych, tajemniczych; drżenie powstrzymywanych pożądań; lęk i zezwolenie szybkie, milczące; pożegnanie na wybrzeżu San Marco i sala Wielkiej Rady, w dożów pałacu; potwór-publiczność o tysiącznych źrenicach i sfera gwieździsta; ogłuszające oklaski i krzyki tłumów; symfonie boskie i ogni sztucznych przedziwne pożogi; tysiącem głosów i ech rozbrzmiały Canal Grande i piosnka lekka pod dźwięk gitary nawoływają te szybko mijającą młodość do rozkoszy użycia: walka milcząca i cierpienie głuche; cień co padł na potrójne losy i uczta rozświecona przez kult Piękna; przeczucia, nadzieje, zamysły śmiałe i dumne; pobudzone pulsacye nerwów, wzmożone wszystkie władze, zalały oboje powracającą falą, rozbryzgując na kropel tysiące z których każda światem w sobie była i zlewając się w jeden, wszystko rwący potok.
I zdało się im że przekroczyli zwykłe ludziom granice, mając w tej chwili przed sobą nieskończoność nieznaną u której piersi zawisną usty spragnionemi wierząc że w jednej chwili wychylić zdołają oceanu krużę, gdyż przeżywszy tak wiele czuli się jeszcze próżnemi, u tylu pijąc źródeł nie ugasili jeszcze trawiących ich pragnień.
Bogate ich dusze popadały w wielkie złudzenie.
Zdawało się im że w ustawicznej, wspólnej zamianie zbogacać się będą do nieskończoności.
Z pośród nich znikła dziewicza postać Donatelli i teraz oczy koczującej, zrozpaczonej kobiety powtarzały wyraźnie i głośno: „Gdy cię oplotę miłością moją do bogów wzbiję cię rzędu... Godzina, jedna godzina z tobą a zbawioną zostanę... Moim bądź... ja twoja... przez godzinę jedną.“
Wagnerowski dramat rósł i rozsnuwał się W wymowie oczarowanego Baltazara Stampa.
Kundry, kusicielka opętana, róża z siarki piekielnej, pierworodnego grzechu i przekleństwa uosobienie, wracała o brzasku dnia wiosennego, w pątnicy szatach, z głową spuszczoną i zamgloneni okiem, z głosem wygasłym i jednem na ustach słowem: „Służyć!“
Melodya samotności, melodya poddania się, melodya oczyszczenia i ukorzenia przygotowały poskromioną, pokorną teraz, do Wielkopiątkowych tajemnic.
I oto wchodzi Persifal w czarną zbroję zakuty, ze spuszczoną przyłbicą, z opuszczoną lancą, zatopiony w marzeniach bez końca. „Zdradnemi szedłem ścieżkami, lecz może wreszcie dzień dzisiejszy będzie mi dniem zbawienia bo słyszę szmer świętego lasu...“
Nadzieja, boleść, zgryzoty, wspomnienia, śluby, rwanie się duszy w wyż, w górę, melodye święte utkały płaszcz idealny w jaki się obwija rycerz krwawy i Nieskazitelny, zesłany dla zabliźnienia nieuleczalnej rany.
Osuwa się, omdlewa w ramionach starca. „Czy mnie dowiedziesz do Amfortasa?“ a melodya ukojenia i poddania się zalewa orkiestrę całą. „Służyć.“ „Służyć!“
Wierna kochanka przynosi wodę, klęka, wyciąga z za nadrza olejki wonne, namaszcza nogi ukochanego, ociera je rozpuszczonemi włosy. „Służyć!“
Prawy i nieskazitelny rycerz skłania się nad grzesznicą, wodą oblewa jej czoło. „Po raz pierwszy spełniam obrządek. Przyjmij chrzest i szukaj Zbawiciela.“
Kundry czołem dotyka ziemi, łzami ją oblewa. Odbiegły nią żądze płomienne, przekleństwo z niej zdjęte i oto finał: z psalmów ku Zbawcy wypływa, wzbija się, rozlewa potokiem nadludzkiej melodyi słynna arya: o łące pod kwieciem. „Jakże dziś piękną jest łąka pachnąca... Raz mnie czarodziejskie oplotło było kwiecie, lecz nigdy zioła i kwiaty podobnej nie roniły woni.“
Persifal zachwycony widokiem łąki i lasu, skąpanych w rosie, ozłoconych słońcem poraniem.
— Ah! któż zapomnieć potrafi tę boską chwilę — wołał oczarowany Baltazar Stampa, a na jego chudej twarzy odbiła się łuna wzruszeń. — W mrocznym teatrze pozostawaliśmy wszyscy nieruchomi, jak jedna skamieniała bryła. Dech zaparliśmy w piersiach, powstrzymywali serca bicia by nam nie przeszkadzały słuchać. Z mistycznej zatoki symfonia wzbijając się coraz wyżej, wpłynęła w olśniewające blaski, bo nuty i tony zmieniając się w słoneczne promienie, zahaczały o wydzierające się z wilgotnej ziemi źdźbła trawy, o roztwierających się kwiatów supełki, o pokryte wzbierającym pączem gałązki; drgały w rozwijających się skrzydłach muszek i owadów; dzwoniły ze skowronków piosnką, a nas słuchaczy przenikała krzepiąca świeżość rzeczy dopiero co zrodzonych, wonnych, przedziwnych. Każdy snuł w sercu sny błogie, dalekie, jasne, dziecięce. „Infantia!“ słowo Carpaccio. Ah! Stelio! jakżeś je nam umiał powtórzyć dziś wieczorem, przypomnieć przedwcześnie starym. Jakżeś potrafił wzniecić w sercach wystudzonych żal za utraconym skarbem, nadzieją odzyskania go za pomocą Sztuki wplecionej znów w bieg życia...
Stelio milczał.
Czuł że go przygniata dzieło tego „barbarzyńcy,“ którego Baltazar Stampa sławił z takim zapałem przeciwstawiąc twórcy „Orfeuśza“ i „Arianny.“
Jakaś głucha, instynktowa niechęć, bynajmniej nie wypływająca z współzawodnictwa duchowego, niezależna odeń wcale, leżała na dnie jego duszy, przeciw germanowi co potrafił zapalić i porwać świat cały.
Do osiągnięcia zwycięstwa nad ludźmi i rzeczami, dowiódł go własny jego indywidualizm, szczególne widzenie i poczucie wszechwładnego Piękna.
I ten, z darem swym zwrócił się do tłumów i temu tłumy służyły za narzędzie, za nić przewodnią pomiędzy jego geniuszem natchnionym a wiekopomna przyszłością.
Chcąc prześcignąć samego siebie zdobył się na wysiłek ustawiczny, pracę bez wytchnienia i oto posiadł własną świątynię, na pagórkach Bawaryi...
— Sztuka to, sama sztuka — twierdził z zapałem Daniel Glauro — zdolną jest wyrównać istniejące pomiędzy ludźmi nierówności, zacieśnić zgody i jedności węzły. Czołem przed wielkim Mistrzem co stoi wytrwale pod tem wzniosłem godłem. Jego teatr, chociaż sklecony z drzewa i cegły, ciasny, ubogi, posiada olbrzymie dla sztuki dramatycznej znaczenie. Jest ona tam traktowaną tak jak religijne objawienie, wtłoczone w formy widoczne i dotykalne. Dramat może tam zachować wzniosłe cechy obrzędu religijnego.
— Czcijmy Ryszarda Wagnera — zauważył Antimo della Bella — lecz jeśli chwila obecna ma być zapowiedzią tego czego oczekujemy od poety co nam dziś właśnie wskazał tajemniczą, do brzegu dobijającą nawę; wzywajmy tu raczej ducha mistrza co przemówił dziś do nas głosem Donatelli Artale. Piewca „Siegfryda,“ zakładając kamień węgielny pod gmach swego nowego teatru, poświęcił go „Nadziejom i Zwycięstwom Niemiec,“ Teatr Apolina, wznoszący się szybko na Janikule, tam, gdzie ongi rzymskie orły znosiły wyroczne znaki, winien zostać monumentalnym wyrazem Idei, do której dążym parci naturą własnego, rasowego naszego geniuszu. Naszą, latynów rzeczą, wzmocnić to i przyświadczyć znów temu, co przyroda sama wlewa nam w krew i życie.
Stelio Effrena milczał wzburzony zawrotnemi wrażeniami co nim miotały z ślepą wściekłością nakształt podziemnych ogni co wzdymają, szarpią, rozrywają wulkaniczne okolice, wydmuchując coraz to nowe góry, rozkopując coraz nowe przepaści.
Wszystkie jego wewnętrzne władze gwałtownie wstrząśnięte, zdawały się rozprzęgać i mnożyć jednocześnie, a po nad zgiełkiem uczuć i myśli, przy głuchym akompaniamencie potoków melodyi, przesuwały się obrazy, to wspaniałe, to znów przerażające.
Jego myśli skupiały się to znów pierzchały z szybkością elektrycznych wyładowań w czasie burzy.
Chwilami zdawało mu się że słyszy zgiełk to znów śpiew za raz wraz otwierającemi się to zamykającemi gwałtownie drzwiami.
Chwilami halne czy morskie wichry przynosiły mu na przemian krzyki mordu i tryumfu gloryę.
Nagle, ujrzał przed sobą spieczoną, fatalną ziemię na której Winna była się rozegrać jego tragedya, a ujrzał z wyrazistością, towarzyszącą zwykle gorączkowym rojeniom aż go samego, na ten widok, zaczęło palić pragnienie.
Jedno tylko źródło ochładzało dziką miejsc tych spiekotę, a przy wodzie ujrzał czystą, ze śmiercią zaślubioną dziewicę.
Twarz Perdity miała maskę jego bohaterki, wyszlachetnioną pięknością dziwnie spokojnej boleści.
W tem przedwieczna susza doliny Argosu zmieniła się w morze płomieni a jednocześnie źródło Persei polało się szybkiej rzeki nurtem; ogień i woda, zaczątkowe dwa elementy wszystko pokryły, zniszczyły wszystko, rozlały się, szalały, zwyciężały, nabrały głosu, znalazły słowa dla wyjawienia tajemnicy samej swej istoty, dla opowiadania niezliczonych mytów których były niewyczerpanem, wiekuistem źródłem.
Na wielkiej scenie Wszechświatów, dramat dwóch pierwiastków: starcie się patetyczne dwóch żywiołów w życiu ich i ruchu; romans dwóch sił kosmicznych takich, jakiemi je sobie wyobrażali aryjscy pasterze, spoglądający jasnym wzrokiem, z wysokości gór rodzimych na widownię świata, ułożył się w Symfonię a z głębi jej, z samego cna melodyi, wzbiła się Oda i wraz z nią głos ludzki doścignął najwyższej skali.
Powtarzał się dziw dokonany przez Beethovena: oda skrzydlata, hymn potężny wypływał z głębin orkiestralnych by opowiadać szeroko i stanowczo radości i cierpienia człowieka.
Nie był to już chór Dziewiątej Symfonii, lecz głos jeden, przewodniczy, tłomaczący uczucia całego chóru.
„Jej głos... jej — szeptał w duszy swej poeta, przed którego myślą przesuwała się znów kryształowa, dziewicza postać Donatelli, w której był dostrzegł samo źródło melodyi — znikła nam! śpiew jej zdawał się przenikać w duszę świata całego a skryła ją zasłona... lecz ja cię szukać będę, znajdę, tajemnico twą przeniknę i śpiewać będziesz hymny moje ze szczytów mej poezyi... “
Teraz wolny od chuci zmysłowej, wpatrywał się w cielesną powłokę Donatelli Arvale, jak w naczynie przedziwne pełne Łaski; głos jej słyszał niby już nadziemski, wydzielający się z orkiestralnej harmonii, wieszczący prawdy przedwieczne, których cząstka tkwi w każdem dziele ludzkiem, w faktach przelotnych i wypadkach zmiennych.
Oda wieńczyła epizod.
Wtem — jak dla ściągnięcia do pozorów zmysłowych myśli uniesionych po za zmysłów osłony, na konającym rytmie ody zarysowała się nowa niewieścia postać.
Pomiędzy żebrami równoległoboku, pod sklepieniem idealnej sceny, tak jak w granicach zwartej strofy, śmignęła postać tancerki tak lekka i rozwiewna jak gdyby żartowała sobie ze wszystkich praw ciężkości.
Naśladowała ruch ognia, wody, wichrów i gwiazd grania.
„La Tanagra! Kwiat Syrakuzy! jak róża stulistna, cała wytworzona ze skrzydeł lekkich!“ — uśmiechał się Stelio Efrena, wyzywając obraz słynnej już sycylianki, co odnalazła grecki sektet Frynikusa[25] chwalącego się, że zna tyle figur i kroków tańca ile fal w burzliwą noc zimową ocean toczy i ciska pod zachmurzone niebo.
I tak: aktorka, śpiewaczka, tancerka, trzy kapłanki Dijonyzosa, zjawiały się kolejno w oczarowanej myśli poety, jako doskonałe narzędzia dla wyrażenia jego natchnień a natchnienia te układały się z niesłychaną szybkością w całość konkretną już niemal.
Z pomocą słowa, śpiewu i gestu dzieło nabierało coraz większej wypukłości, zanim objawi się życiem wszechpotężnem, w obec podbitych niem tłumów.
Effrena milczał zatopiony w wewnętrznej wizyi idealnych światów.
Mierzył wysiłek potrzebny ku ich wcieleniu w dzieło sztuki i głosy otaczających go u stołu Foskaryny współbiesiadników, dochodziły go zgłuszonem oddaleniem...
— Ryszard Wagner — mówił Baltazar Stampa — utrzymuje, że twórcą dzieł sztuki jest sam lud a zadaniem artysty zebrać li i wyrazić nieświadomego ludu kreacye...
Effrena doznał znów tego samego uczucia co go było zdjęło i zdziwiło gdy przemawiał do licznego zgromadzenia w sali Wielkiej Rady, z podwyższenia tronu dożów.
W porozumieniu zawiązującem się wówczas pomiędzy mówcą a słuchaczami, uczuł wyraźnie ów zwrot tajemniczy co mu dał uczucie wzrastania, mężnienia własnej jego osoby.
Zdawało mu się, że w nim powstaje coś nowego, coś co rozsadza granice jego indywidualizmu, odosobnionemu głosowi użycza pełni i rozgłosu chorału.
W samym bo tłumie czai się ukryte poczucie piękna z którego mówca, poeta i wódz bohater, mogą w danej chwili krzesać setne iskry, Gdy uczucie to wybucha nagłym okrzykiem czy to w teatrze, czy na rynku miasta, czy w bojowym szyku lub twierdzy wyłomie, niezrównana błogość zalewa serce tego co do okrzyku pobudzi tłum, wierszem, słowem czy szabli błyskiem.
I słowa poety wpadając w tłum zostają czynem takim samym jak szybki i nieustraszony ruch ramienia żołnierza, aktem, co w mrokach zbiorowej duszy tłumu budzi drzemiące poczucie piękna i uszlachetnia wszystkie władze człowieka.
Tak mistrz-rzeźbiarz czasem, jednem pociągnięciem wszechwładnej ręki zmienia bezkształtną bryłę gliny w posąg boga lub bohatera.
Wówczas ustaje cisza co przykrywa dzieło poety tak jak zasłona przykrywa arkę przymierza.
Symbol nie zasłania już myśli żywej, zostaje ona czynem, życie samo oblewa i przenika słowa co się stają ciałem w ciepłym, drżącym oddechu ust co je wymawiają, a przyśpieszając rytm okresu, pozwalają wewnętrznej myśli rozwijać się w pełni swobody.
— Ale — mówił Fabian Molza — pamiętajmy że Ryszard Wagner, pod nazwę ludu podciąga wszystkich kogo łączy wspólność niedoli. Słyszycie, niedoli wspólność.
„Ku światłu! ku szczęśliwości! — myślał Stelio Etfrena. — Tłum składa się z niezliczonych jednostek, odczuwających głuchą, a przemocną potrzebę wylatania na skrzydłach wyobraźni, po za więzienne mury powszedności pełnej trosk i cierpień. Teraz z myśli Stelia usuwały się teatra miejskie i podmiejskie gdzie, przy podniesionej temperaturze i w powietrzu dusznem, nasyconem wszystkiemi wyziewami ulicy i salonu, przed zbiegowiskiem ladacznic i wszeteczników, wątpliwej miary aktorowie znieważają najczęściej kapłańskie swe powołanie. Na stopniach, otaczających nową scenę, o której marzył, chciał widzieć tłumy inne, prawdziwe, nieprzeliczone, jednogłośne, takie jak te, co wieczora tego wiły się na Molo, jak fale przelewały w przedziwnej muszli morskiej Piazetty, bijąc wniebogłosy zachwytem zadowolenia. Jego Poezya, chociażby niezrozumiana dostatecznie i nie wszystkim tłum ten tworzącym dostępna, miała duszom grubym, winnym, zbolałym udzielić pociech rymu i rytmu, budząc uczucia podobne do uczuć więźnia, którego kajdany targnie dłoń litościwa. Błogość rozpętania z więzów przenika pomału aż najgłębsze warstwy. Wygładzają się troską zorane czoła; podziwem otwierają się usta nawykłe miotać przekleństwa a ramiona grube, zespolone z gniotącym je ciężarem codziennej pracy, wyciągają się z wdzięcznością i miłością do bohaterki dramatu, co w nieśmiertelnej boleści skargi wzbija pod gwiazdy podniebne.
— Na szali losów takiego jak nasz narodu — mówił Daniel Glauro — każde wielkie zamanifestowanie się sztuki, waży tyle jeśli nie więcej jak najpomyślniejszy polityczny traktat, lub nowe prawo o podatkach. To co z natury swej jest nieśmiertelnem więcej warte od rzeczy zmiennych, znikomych. Z całej przebiegłości i zuchwałości Malatesta, cóż pozostało? Nieśmiertelny medal rznięty ręką Pizanella, Z całej zagmatwanej polityki Macchiavela cóż przeżyło? Jego styl jasny, niezrównany.
„Tak, prawda — myślał Stelio Effrena — losy Włoch są nieoddzielne od losów Sztuki i Piękna, co się na włoskiej zrodziło ziemi.“
To mu się zdawało niezbitą prawdą, przyświecającą ojczyźnie Danta.
Italia! Italia! jakże boską melodyą dźwięczało mu w sercu samo imię rodzinnej jego ziemi co cudzoziemców nawet upaja. Z rumowisk zroszonych krwią bohaterską nie miałażby powstać, głęboko w nich korzenie zapuścić i rozgałęzić się szeroko, sztuka nowa?
Nie mogłaż streścić w sobie dziedzicznych zalet i rdzennych właściwości narodu, zostać dla „Trzeciej Romy“[26] współpracownicą budującej się przyszłości, mężów stojących u steru rządu, uczyć prawd niezbitych, ogólnych, podstawowych, na których winne się opierać nowe porządki i instytucye?
Ryszard Wagner, wierny przedwiecznym instynktom swej rasy, przeczuł i z całych sił swego geniuszu poparł popęd Niemiec do zlania się w jednolite państwo.
Wskrzesił pod wiekowym dębem pyszną postać Henryka Ptasznika: „Niech na obszarach ziem niemieckich, powstaną roty zbrojne!“
Wstały! I oto pod Sadową, pod Sedanem, setne odniosły zwycięstwa.
Genialny artysta i rasa germańska za jednym rzutem i z jednakowem dążąc doń wytrwaniem, doścignęli zamierzonego celu.
Jednoczesne zwycięstwo uwieńczyło pieśni i oręża dzieło.
I żołnierze i poeta zbierali laury tryumfu a muzyczne heroglify kreślone dłonią Wagnera niemniej od zuchwałych zamysłów żelaznego kanclerza i krwi rot zbrojnych przyczyniły się do utrwalenia i uwieńczenia instynktów germańskiej rasy.
— Bawi tu od dni już kilku, w pałacu Vendramin-Calergi — mówił książę Hoditz.
Z cienia wysunął się cień mistrza „barbarzyńcy“ wedle słów Effrena.
Zarysowały się linie jego twarzy; niebieskie oczy zaświeciły pod wysokiem czołem, wąskie wargi zacisnęły się nad silnie rozwiniętą brodą-siedliskiem zmysłowości, dumy i wzgardy; drobna, lat i sławy brzemieniem przygarbiona po, stać, wyprostowała się i, na wzór jego dzieła, urosła do olbrzymich rozmiarów.
Krew krążyła w niej z szybkością górskich potoków, wiały od niej leśnych wichrów oddechy.
Bójna młodość Siegfrieda promieniała z niej jak po przez chmury zorza różana.
„Iść za popędem serca, słuchać głosu przyrody, będzie mi jedynem prawem.“
Słowa te wybiegały z samej głębi bohaterskiego serca, wyrażając niezłomną wolę młodzieńca przełamywania przeszkód, zażegnywania urzeczeń zgodą z własnem sercem i przyrody prawami.
Wówczas, z pod uderzeń włóczni Wodara, ze skały wytrysnęły i kołem stanęły promienie.
„Ha! droga prowadzi przez morze ognia. Tem lepiej, zanurzę się w niem z rozkoszą! W płomieniach znaleźć oblubienicę...“
Naraz wszystkie wypełniające myt mary, zapaliły się... zgasły..
Skrzydlaty hełm Brunehildy zamigotał w słońcu!
„Chwała bądź słońcu! światłu! dziennym promieniom chwała! Spałem długo, kto mnie zbudził?“
Rozpierzchły się nocne mary, znikły i oto w cienistem polu wskrzesła dziewica...
Donatella Arvale, taka jaką się wydała poecie w sali „Wielkiej rady, na jej tle złocistem, purpurowem, w królewskiej postaci, z ognistym kwieciem w dłoni:
„Czy mnie nie widzisz? Czy cię nie trwoży palące me spojrzenie i krew co mi warem czoło oblewa? Czy nie doznajesz uniesień szału?“
Nieobecna Donatella opanowywała znów twórcze marzenia poety.
Melodya wypełniała miejsce które opuściła. Nieprzenikliwa twarz jej zamykała się nad zagadką niezbadaną.
„Nie rusz mnie, nie tykaj a odzwierciedlę na zawsze twój obraz świetlany. Kochaj sam siebie i wyrzecz się mnie.“
I znów jak na drżących wodach, namiętna niecierpliwość zdjęła poetę.
Nieobecna Donatella, zdawała mu się łukiem, co silną napięty dłonią zapewni najwyższą zdobycz.
„Zbudź się, zbudź dziewczyno! Ożyj! uśmiechnij się, bądź moją!“
Nieprzepartą siłą porwane myśli i uczucia Effrena wirowały w kole światów poruszonych przez geniusz wielkiego niemieckiego twórcy.
Myt północny przysłaniał nietylko wrzącą w nim namiętność lecz i własne jego natchnienia.
Żądze swe i nadzieje wyrażał słowy „Barbarzyńcy.“
Niechże śmiejąc się kocham ciebie, śmiejąc się ślepnę, śmiejąc się ginę wraz z tobą.“
Szał rycerskiej dziewicy na skale otoczonej wieńcem płomieni, dościgał zenitu.
Głos rozkoszy i swobody bił w samego słońca łono.
Czegóż nie wyraził, jakichże przepaści nie zgłębił, na jakie szczyty się nie wzbił ten genialny ducha pobudziciel.
Jakichże trzeba było wysiłków by mu dorównać; jakich skrzydeł orlich by wzbić się tak wysoko?
Olbrzymie dzieło Wagnera stało śród świata, na świata podziw, skończone, zwarte.
Po wszech ziem obszarach rozlegała się ostatnia pieśń Graala, hymn dziękczynny: „Chwała cudowności, chwała! Zbawienie Zbawicielowi!“
— Zmęczony jest — mówił książę Hoditz — bardzo zmęczony, wyczerpany i dla tego nie widzieliśmy go dziś wieczorem w dożów pałacu. Chory na serce...
Olbrzym malał, mienił się w postać starczą, lat i sławy brzemieniem przygarbioną, grobu już bliską.
Poecie przypomniały się słowa Perdity, co żałobne całuny rzuciły były na gondolę wywołując coraz innego artysty, zagrożonego też nieodwołalnym wyrokiem, ojca Donatelli Arvale.
„Łuk zwie się „Bios“ a dziełem jego Śmierć,“ mówił w duchu Effrena a przed nim majaczyła droga sławy: sztuka tak długa, życie takie krótkie. „Ha! Naprzód! dalej! wyżej! coraz wyżej!“
O każdej dobie i w chwili każdej trzeba było sił swych próbować, siły swe wzmagać, walczyć ze zniszczeniem, zanikiem, uciskiem, zarazą.
O każdej dobie i w chwili każdej trzeba było niezmrużonem okiem widzieć cel swój przed sobą, skupiać wszystkie swe siły do celnego rzutu.
Effrena czuł że zwycięstwo jest mu równie niezbędne jak powietrze dla oddechu.
Gwałtowna żądza walki zapalała się w wartkiej krwi włocha przy tem wewnętrznem starciu się z „Barbarzyńcą.“
Wagner, w dniu otworzenia swego teatru wołał: „Na was kolej tworzyć. W przyszłej sztuki dziełach źródło natchnienia nie wyschnie nigdy!“
Tak, sztuka jest niewyczerpaną jak morze, jak światy nieskończoną.
Siła i śmiałość rzutu geniuszu granic nie znają...
Szukać, znajdywać, dążyć, zdobywać coraz więcej, dalej... „Ha! Naprzód! Wyżej!“
I w jeden wał olbrzymi, bezkształtny zlały się żądze i pragnienia, jasnowidzenia i gorączkowe sny poety.
Wał rozwarł się w bezdeń, wzbił w słup wirujący, stężał, nabrał na raz wszystkich właściwości plastycznych, ulegając nieobrachowanym przemianom i prawidłom, co rządzą wszech istot i wszechrzeczy zamętem.
Z pracy tej głuchej, mimowolnej, wyłonił się obraz przedziwnie czysty, wyraźny, przepiękny...
Pochłaniały go oczy poety i Effrena czuł jak się wraża w całą jego wewnętrzną istotę. „Byle to wyrazić, pokazać tłumom, w nieśmiertelne przyoblec kształty.“
Chwila jedna, jedyna, boska lecz jak oka mgnienie ulotna! Już wszystko zbladło, znikło...
Do koła zbudzonego z wieszczego snu poety życie snuło się powszednią przędzą, brzęczały słowa przelotne, drżały oczekiwania niecierpliwe, tlały lub zapalały się żądze zmysłowe...
Stelio Effrena spojrzał na Foskarynę.
Gwiazdy drżały na nocnem niebie a po za głową aktorki, w głębi ogrodu, chwiały się drzew gałęzie a oczy jej mówiły i powtarzały: „Służyć! Służyć!“


∗             ∗

Zszedłszy do ogrodu, goście rozproszyli się po alejach i altanach.
Powiew nocy wrześniowej był tak ciepły i wilgotny że niejedne delikatne powieki wziąć go mogły za muśnięcie pocałunku ust kochanych.
Gwiaździste jaśminy roniły wonie i czuć było w powietrzu silny zapach dojrzałych owoców, jak tam gdzieś na wyspach, silniejszy bo przytłumiony. Urodzajnością zdawał się dyszeć ten ciasny kęs ziemi roślinnej opasanej tylu wód pierścieniem. Tak na wygnaniu tężeje dusza samotna.
— Mamże pozostać czy też mam wrócić gdy tamci odejdą? Powiedz! Mów! Późno już.
— Nie Stelio, proszę cię, nie! Późno już, sam to widzisz, zapóźno.
W głosie kobiety dźwięczał przestrach.
Drżała w cieniu drzew z obnażoną szyją i ramionami.
I chciała i niechciała wycofać się z milczących zezwoleń i obowiązań.
I chciało się jej umrzeć i chciało być rozbudzoną tych męskich ramion wstrząśnięciem.
Drżała, zęby jej dzwoniły, zdawało się jej że po niej spływa potok lodowaty, dławi ją, obezwładnia od stóp do włosów korzeni.
Bolały ją wszystkie stawy, zdawała się rozbitą na tysiąc cząsteczek i z zaciśniętego gardła wychodziły dźwięki zmienione do niepoznania, strachem zdławione.
Nad tem zdejmującem ją przerażeniem, nad przejmującym chłodem, nad całą nie młodą już postacią zawisło — jak miecz na włosku — słowo dopiero co wymówione przez ukochanego, przez nią pochwycone i powtórzone: „Późno już, zapóźno!“
— A obietnica, obietnica twoja Perdito! Nie chcę, nie mogę dłużej czekać — nalegał stłumionym i gwałtownym szeptem Stelio Effrena.
Zatoka rozpościerała się szeroko, jak falujące rozkoszą łono pożądanej kobiety.
Ujście zasnutego mrokiem i ciszę, kanału; miasto palące się gorączką jesiennej nocy; wody, przelewające się w klapsydry bezdenne; śpiżowe głosy przelatujące w powietrzu; piersi przytłoczone namiętną żądzą; wargi zaciśnięte; powieki spuszczone; dłonie rozpalone — wszystko mu przypominało milczącą obietnicę; wszystko podniecało namiętną jego porywczość.
— Nie, nie chcę czekać.
Pożerający go teraz ogień początek brał daleko, bardzo daleko, het, precz! u prastarych zaczątków ludzkości, zapalany spotkaniem i starciem się wypadkowem dwóch istot o nieposkromionych zmysłowych instynktach, rozdmuchiwany u ołtarzy prastarych, tajemniczych obrządków.
Tak jak zgraja czcicieli Dijonyzosa szałem porwana zbiega z gór na oślep i wszystko tratując po drodze, drzewa z korzeni wyrywając i rosnąc zmienia się w stado ludzi i zwierząt tak i w nim instynkt zmysłowy wzmagał się aż do zawrótnego wiru, porywając wszystkie jego uczucia i myśli.
W doświadczonej, zrozpaczonej kobiecie, poddanej przyrodzonej swej słabości, gotowej ofierze zmysłowych omamień, kojącej w nocnej, półsennej rozkoszy zapalone na scenie gorączki, pożądał aktorki przesuwającej się od oszalałej publiczności w ramiona kochanka, kapłanki Dyonyzosa wieńczącej, tak jak w bachickiej orgii życiodajnym aktem kultu tajemnice.
Pożądania te dzikie i bezmierne podniecane były zmieszanym oddechem tłumów, nieznanych kochanków upojeniem, splecione z najsprzeczniejszych uczuć: tajonego okrucieństwa, głuchej niechęci, zazdrości, poezyi i pychy.
Teraz żałował że nie posiadł aktorki wraz po zejściu ze sceny, po tryumfie, rozgrzane] jeszcze oddechem setnych widzów, spotniałej, bez tchu, omdlewającej, z maską tragicznej istoty co przed chwilą szalała w niej i nią rządziła, ze łzami na twarzy cudzej duszy, wzburzonej nie swoim bólem, nie własnem kochaniem.
W błysku podnieconej wyobraźni widział ją spiorunowaną siłą, która wywołała burzę oklasków, drżącą jak Menada po pląsach, wyczerpaną, spragnioną uścisku, wstrząśnienia coby ją orzeźwiło i pogrążyło w śnie głębokim.
Ze zbitego tłumu zawieszonych u ust jej i ruchów widzów, ileż ramion wyciągać się do niej musiało z pożądaniem, spotęgowanem pożądań tysiącem, z siłą wzmożoną tłumów siłą.
Coś z upojeń tego tłumu, oczarowanego i podbitego przez nią potworu, wsiąkać musiało, w noce tryumfów i rozkoszy, w samo łono aktorki.
— Nie bądź okrutnym, nie bądź okrutnym — błagała kobieta słysząc w dźwięku jego głosu, czytając w błysku jego oczu, miotających go żądz szały. — O! nie krzywdź mnie.
Pod pożerającem spojrzeniem młodzieńca drżała zdjęta wstrętem bolesnego zawstydzenia. Gwałtowność jego żądzy raniła ją jak ostrze zatrute.
Rozumiała ile jest egoizmu dzikiego ile wzgardy ostrej, w tem jego namiętnem podnieceniu.
Czuła że ją uważa za sponiewieraną, zepsutą do gruntu, obciążoną miłostkami, wtajemniczoną w rozkoszy arkany, kusicielkę koczowniczą i nienasyconą.
Odgadywała niechęć głuchą, zazdrość, zjadliwą gorączkę zmysłów co znów rozpalała jej słodkiego przyjaciela.
Wszak oddawna oddała mu i poświęciła wszystko to co miała w sobie najlepszego, najszczerszego; niezrównanej wartości daru strzegąc upartem dotąd odmawianiem się kochankowi.
I wszystko to było stracone na raz, zniszczone, jak przepiękny pałac, sztuk przybytek, wydany na łup rzeszy zbuntowanych i mściwych niewolników.
I tak jak w konania męce i przedśmiertnej godzinie, przypomniała sobie całe swe gorzkie, burzliwe życie, życie walk i cierpień, błędów, upadków, wysiłków, namiętności i tryumfów.
Przypomniało się jej niewymowne uczucie radości, przestrachu, wyzwolenia, jakiego doznała kochając po raz pierwszy, dawno... dawno... w dawno ubiegłej pierwszej życia wiośnie...
I nagle, w wielkim bólem rozdartej duszy zjawił się obraz dziewiczej Donatelli, co odeszła, skryła się i teraz, tam, w samotnej komnacie, płacze może, lub się obiecuje w myśli ukochanemu... lub opada na wezgłowie rozradowana udzieloną obietnicą...
„Późno już, zapóźno!“ Nieodwołalne te słowa mknęły nad czołem Foskaryny podobne do jęku rozbujałych, śpiżowych dzwonów a zapalone żądze Stelia Effrena, raniły ją jak ostrze zatrute.
— O! nie krzywdź mnie. Boli.
Błagała biała i drżąca jak pióra łabędzie okalające obnażoną jej szyję i ramiona.
Zdawało się że pozbyła się siły i władzy, stała się lekką, słabą, cichą, zalękłą duszyczką, którą tak łatwo zniszczyć, zabić bez krwi przelewu.
— Nie Perdito, nie skrzywdzę clę, bólu nie zadam — szeptał Effrena pokonany głosem tym i widokiem, wzruszony do głębi litością, której zaczątki były dalekie, het! precz! u tych samych przedwiecznych źródeł z których przed chwilą biły nań dzikich żądz instynkty. — Daruj mi, daruj Perdito!
Chciałby ją objąć, kołysać na sercu, pocieszać, widzieć płaczącą i łzy jej pocałunkami ocierać.
Zdawało mu się że ją nie poznaje, że ma przed sobą istotę nieznaną sobie, nieskończenie pokorną i zbolałą, bezsilną i bezbronną.
I zdejmująca go litość i wyrzuty jakie sobie czynił, podobne były do uczucia jakiego się doznaje gdy się potrąci lub uderzy niechcący: chorego, dziecię lub jakieś małe, niewinne, opuszczone, słabe stworzonko.
— Daruj mi!
Chciałby zgiąć przed nią kolana, nogi jej całować, do nieskończoności powtarzać pieszczotliwe słowa.
Pochylił się ku niej, ujął za rękę.
Wzdrygnęła się od stóp do głowy, zwróciła na niego szeroko rozwarte oczy, potem opuściła powieki, pozostając nieruchomą.
Cień wzmógł się pod jej brwi łukiem, opłynął lic spady... Potok lodowaty znów ją zalewał...
Słychać było głosy rozpierzchłych po ogrodzie gości.
Ucichło.
Piasek zgrzytnął pod przechodnia stopą... i znów zaległa cisza. Z kanałów, z dalekich, dobiegła zgłuszona wrzawa.
Zdało się na raz, że jaśminy ronią woń silniejszą, tak jak serce gdy uderza przyśpieszonem tętnem.
Noc pełną była dziwów i cudów.
Nieśmiertelne uroki przyrody zalewały zgodnie ziemię i gwiaździste niebo!
— Daruj mi! Jeśli cię żądzą mą ranię, zasmucam. Zgłuszę ją, opanuję, wyrzeknę się ciebie, posłusznym ci będę. Zapomnę Perdito to co mi mówiły, obiecywały oczy twe, tam, śród słów próżnych zgiełku. Ach! Perdito, Perdito! jestże uścisk, jestże pieszczota co silniej spoić zdoła od tego spojrzenia? Cała potęga tej upajającej nocy popychała nas ku sobie. Zalałaś mnie jak fala i teraz mi się zdawało, że cię już nie zdołam odłączyć od siebie, że się odemnie nie możesz oddalić, że razem pozostać musimy do niewiem jakich brzasków.
Mówił zcicha, z całem wylaniem, cały drgający wzruszeniem, w którem zdawały się odbijać co chwila, wszystkie przemiany właściwe samej Foskarynie.
Nie widział już przed sobą istoty cielesnej, w nieprzenikliwem cielesnem więzieniu uwięzionego ducha ludzkiego, lecz duszę samą odsłaniającą się w szeregu zmiennych pozorów, niemniej wymownych od melodyi, duszę tkliwą i potężną, czułą na lada dotknięcie, posługującą się tą cielesną powłoką dla wyrażania na przemian niepochwytnej woni kwiecia, wytrzymałości marmuru i ognia blasków; wszystkich cieni i świateł wszystkich.
— Stelio!
Imię jego wymówiła zaledwie dosłyszalnym szeptem a jednak w cichem westchnieniu gasnącem na pobladłych jej wargach był ogrom szczęścia, oczarowań siła jaka się często nie znajdzie w najnamiętniejszym krzyku.
Poczuła bo w męskiem nagięciu jego głosu miłość, szczerą, prawdziwą miłość.
Tylokrotnie wsłuchując się w piękne słowa płynące z ust jego, wymówione czystym, przenikliwym głosem, cierpiała dziwnie, nie wierząc im, za żart je biorąc.
Teraz w szczerości akcentu Stelia czuła to co życie jej i wszystko dokoła przemieniało niby czarodziejskiej laski uderzeniem.
Zachwiała się w sobie; wszystko co obciążało jej duszę opadło w głąb, w samą, a natomiast powstawało w niej i dokoła niej coś lekkiego i światłego, czystego i swobodnego, coś co się nad nią zdawało rozciągać, zaokrąglać jak niebo w poranek pogodny.
I tak jak światło, gdy w cichej harmonii wzbija się ze skraju horyzontu do zenitu, tak złudzenie doścignionego szczęścia, wzbiło się na jej usta.
Uśmiech niewypowiedzianej błogości roztworzył jej wargi drżące jak lekkim powiewem wrześniowej nocy poruszane liście, zęby błysnęły jak jaśminy białe pod gwiazd cichą łuną.
Te same bo objawy rządzą szerokiem wszechświatów kołem.
„Wszystko rozwiane, zgładzone, zapomniane! Nie żyłam dotąd, nie kochałam, nie napawałam się rozkoszą ni cierpieniem. Nową jestem, inną; tę tylko znam miłość. Oczyszczona, odrodzona chcę umrzeć z rozkoszy w którą on mnie wtajemniczy. Lata i wypadki przemknęły po mnie bez śladu; nic tknąwszy tej części mej istoty którą dla niego chowałam nietkniętą. Nie zaznałam nieba co mi się teraz nagle odsłania, zwycięża mroki wszelkie i pozostaje otwartem dla wypisania tylko jego imienia. Miłość jego zbawieniem mojem! Ogromem mojej miłości użyczę mu boskiej mocy...“
Słowa upojenia wytryskiwały z jej rozpętanego z więzów serca lecz ich wymówić usty nieśmiała i tylko się uśmiechała długim, błogim, niewyczerpanym uśmiechem.
— Więc tak? Doprawdy? Mów, odpowiedz Perdito! Wszak czujesz miłość naszą wzmożoną przebytą walką, długiem, cierpliwem, wytrwałem wyczekiwaniem pełni tej chwili? Ach! Perdito! czemże by były pragnienia i nadzieje moje jeśliby ta chwila wybić nie miała dla nas? Powiedz że i ty nie zdołasz doczekać się brzasków dnia bezemnie tak jak ja bez ciebie? Powiedz! Powiedzże mi to Perdito!
— Tak... tak!
Oddawała mu się w zgłuszonym tym szepcie. Z ust jej znikł uśmiech, opadły wargi, nadając bladości jej wyraz twardy nieubłaganego, nienasyconego pragnienia, skupienia wszystkich sił ku pociągnięciu go, zatrzymaniu.
Niedawno, w cichem cierpieniu i przestrachu, zdrobniała jej postać wyprostowała się teraz, wyprężyła porastając niby znów w cielesność, wstrząśnięta uderzeniem potężnej fali żądz zmysłowych.
— Bez ociągania się! Późno już!
Wstrząsnęła nim niecierpliwość, wracał szał uprzedni, opanowywały go nieubłagane żądze.
— Tak! — powtórzyła kobieta zmienionym do niepoznania głosem, patrząc nań pałającem okiem, tak śmiało jak gdyby pewną już była że posiadła ów czarodziejski napój którym go upoi i przywiąże do siebie na wieki.
Czuł się cały oblany wylewającą się z niej namiętnością.
Pod wzrokiem jej bladł i zdawało mu się, że cała krew jego spływa na ziemię by podlać korzenie drzew.
Jak we śnie, czuł się po za przestrzenią, po za czasu trwaniem, sam z nią samą.
Pod drzewem ozdobionem wieńcami, pokryłem owocu granatu, Foskaryna stała przegięta w łuk nakształt ust swoich, dysząca gorączką co rozchylała jej wargi.
Piękność co za biesiadnym stołem rozświeciła ją była odbłyskiem tysiącznych idealnych wcieleń, przyoblekała ją znów teraz wzmożona żaru co nie przepala niewyczerpanym blaskiem.
Owoce granatu kłoniły się na jej czoło, szczyt drzewa uwieńczyły królewską koroną i w noc tę gwiaździstą, w ogrodzie opasanym kanałami tak jak niedawno, z wieczora, w mknącej po kanałach harce, myt starogrecki odżywał w całej swej mocy i świeżości. Kimże była ta dziwna kobieta?
Persefoną, wiekuistych cieni królową, podziemnych krain władczynią? Czyż nie żyła tam, gdzie wzruszenia serc ludzkich są jako wichry na piaskach dróg bez początku i końca? Czyż oczu swych nie napawała podziemnych źródeł zaczątkiem, widokiem korzeni kwiatów co kwitną na ziemi a w ziemi leżą splątane nieruchome nakształt żył w marmuru bryle? Czy się czuła wyczerpaną, czy pijaną łzami i śmiechem, lubieżnością, tem wszystkiem co podejmowała z kolei by ożywiać, lub niszczyć?
Bo i kimże już nie bywała ona! W jakichże grodach i krajach nie grasowała jak plaga nieubłagana, to pocałunkiem swym zamykając na wieki rozśpiewane wargi, to powstrzymując wszechwładnego serca uderzenia, to rozpajając młodzieńców łzami gorzkiemi jak mórz piana.
Kimże była i kim nie była ona? Jakaż przeszłość pozostawiła ją tak pobladłą, palącą, niebezpieczną? Czy już wszystkie swe wypowiedziała tajemnice, rozdała wszystkie skarby. Czy też mogła jeszcze czarować i do działania pobudzić kochanka, w którym żądze zmysłowe i pragnienie tryumfu, stanowiły jedno z życiem samem?
Wszystko to i więcej — wiele więcej zdawały się obiecywać sine, rysujące się na jej skroniach żyłki, lica pociągłego spady, bioder giętkość i siła, ów modry, przezroczysty, przelewny cień w którym się teraz nurzała jej twarz niby wre właściwym sobie elemencie.
„I zło i dobro, i to co wiem i czego nie wiem, i to co sama wiesz i to czego się nie domyślasz składa mi się na wypełnienie tej jednej, jedynej chwili!“ — myślał Effrena.
Życie rzeczywiste i snów roje w jedno mu się zlało. Marzenia i wrażenia zmysłowe mieszały się jak różne wina zlane w jedną krużę.
Szaty Foskaryny, twarz odsłonięta, spojrzenia, nadzieje zlewały się z roślinnością ogrodu, gwiazdami na niebie, powietrzem, ciszą... Widomą, dotykalną stawała się ukryta harmonia przyrody spajając różność z rozmaitością.
Chwila wzniosła i niepowrotna!
Zanim się dusza obejrzała już się wyciągnęły pociągające ramiona, chciwe świeżego, miękkiego dotknięcia.
Czując dłonie kochanka na obnażonych swych ramionach, kobieta przegięła zapadającą w cień głowę.
Przez opuszczające się powieki, przez zaciskające się wargi, białka oczu i zębów perłowa białość błysnęły w omdleniu jak błyska mające zgasnąć światło.
Trwało to mgnienie oka.
Szybko podniosła się z omdlenia głowa Foskaryny, twarz się ożywiła i już wpół otwarte wargi, szukały ust kochanka.
Żadne pieczęcie nie miały nigdy mocy tego pocałunku.
Miłość tak jak gałęzie drzewa granatu, przysłoniła tych omamionych dwoje.
Rozplotły się uściskiem spojone ramiona. Chwilę patrzali na siebie nie widząc się wzajem, oślepieni, ogłuszeni jak gdyby na nich spadły wszystkie błyskawice, jak gdyby nad ich głowami rozkołysały się ze spiżowym jękiem dzwony wszystkich stu kościołów Wenecyi, a jednak słyszeli jak z potrąconej namiętnym ich uściskiem gałęzi, oderwał się owoc granatu i z cichym szmerem legł tuż przy nich.
Wstrzęśli się, opamiętali, dostrzegli siebie wzajem, usłyszeli głosy rozpierzchłych po ogrodzie przyjaciół.
Z dalekich kanałów doleciał gwar jak gdyby przemykały po nich dawnych korowodów łodzie...
— Jakże? — pytał chciwie młodzieniec upojony jej pocałunkiem. — Jakże?
Kobieta pochyliła się podejmując opadły na trawę owoc.
Dojrzały pękł padając i krwistą cieczą oblał rozpaloną dłoń Foskaryny, splamił jej białą suknię. W pamięci jej prześliznęła się wyładowana owocami po brzegi barka, blade wybrzeże wyspy, łąka z kwieciem złotogłowiu i słowa poety-kochanka:
„Bierzcie i pożywajcie... oto ciało moje...“
— Więc... tak? — nalegał.
— Tak.
Bezwiednym ruchem zacisnęła dłonie, kwiecisty sok owocu ociekał jej pulsa.
Drgnęła palona wewnętrznym ogniem, czując jednocześnie że ją znów całą potok lodowy dławi, zalewa od stóp do włosów Korzeni a jednak rozpalonego w sercu zarzewia zgasić nie może.
— Kiedyż? Gdzie? Powiedz! — pytał brutalnie Effrena gdyż w nim huczała żądzy fala i wzrok paliły dijonyzysowych tajemnic widzenia.
— Odejdź z innemi... potem wrócisz... czekać cię będę u wrót ogrodu Gradenigo.
Drżała od stóp do głowy zdjęta uprzednim lękiem, ofiara ślepej mocy.
W błysku swej wyobraźni Effrena ujrzał ją przegiętą, dyszącą jak Menada po pląsach.
Spojrzeli znów po sobie lecz już znieść nie mogli palących się w swych spojrzeniach ogni.
Oboje cierpieli.
Rozeszli się w milczeniu.

Foskaryna skierowała kroki w stronę skąd dochodziły głosy jej gości, sławiących i wychwalających jej idealna, władzę i siłę.

∗             ∗

Zgubioną, zatraconą, zgubioną teraz była, a żyła jeszcze pokonana, upokorzona, zraniona, niemiłosiernie zdeptana, stratowana i brzask wystawał blady i wracała światłość dzienna świeże przypływy oblewały miasto morskie i Donatella spoczywała czysta i niepokalana na swem wezgłowiu.
Gdzieś, w czasu oddaleniu ginęła niedawna godzina w której oczekiwała kochanka u furty ogrodu Gradenigo.
W grobowej ciszy wybrzeżnego zaułka, rozpoznawała jego kroki, czuła jak się gną jej kolana, a głowę wypełnia szum wielki...
Jakże daleką, dawną zdawała się jej teraz ta niedawna chwila... a jednak czuła jeszcze dreszcz nocnej gorączki i oczekiwań niecierpliwość, czuła chłód żelaznych prętów o które opierała rozpalone czoło; duszącą, odurzającą woń kanałów i języki chartów lady Myrty co na pożegnanie lizały jej ręce.
— Do widzenia! Do widzenia!
Zgubioną była!
Odchodził od niej jak od pierwszej lepszej, obcy już, niecierpliwy niemal, spragniony ożywszej świeżości brzasku, dziennego światła spragniony.
— Do widzenia!
Z okna widziała go jak chciwym oddechem wciągał w piersi poranne powietrze i słyszała śród ciszy wielkiej jego głos czysty, przenikliwy budzący gondoliera.
— Zorzi!
Ten spał na dnie barki, nieruchomy, podobny we śnie do powolnej mu łodzi.
Zaledwie go Stelio potrącił nogą, już się zbudził, skoczył, porwał wiosło.
Żeglarz i łódź zbudzili się jednocześnie, gotowi i ten i tamta do biegu po cichych wodach.
— Do usług waszej wielmożności! — mówił Zorzi patrząc na bielejące niebo — niech pan usiędzie! już wiosłuję.
Na przeciw pałacu zgrzytnęły drzwi pracowni w której kamieniarz ciosał stopnie schodów z kamienia z Val di Sole.
„Wyżej!“ pomyślał Stelio i zabobonne jego serce zabiło silniej ciesząc się pomyślną tą wróżbą.
Nadpis nad drzwiami pracowni wydał mu się promienny.
Czyż przed chwilą na herbowej tarczy w pałacu Gradenigo, nie dostrzegł schodów, widomego symbolu własnego jego wynoszenia się „wyżej, coraz wyżej.“
Radość mnożyła się w głębi jego duszy.
Ranek budził ludzi do czynów.
„A Perdita?... Ariana?“
Widział je u góry marmurowych schodów pałacu dożów, w oświeceniu dymnych pochodni, tak splecione z sobą w uścisku ciżby, że się zlewały w jedną białą plamę.
Widział obie kusicielki wyłaniające się z tłumu jak z objęć potwora.
„A Tanagra?“
Sycylianka o podłużnych oczach, ukazała mu się zażywająca spoczynku, przyległa do ziemi matki jak postać płaskorzeźby lgnie do tła kamiennego.
„Trzy kapłanki Dijonyzosa!“ zdawały mu się wolne od wszelkiej namiętności, grzechu wszelkiego tak jak dzieła sztuki.
Po powierzchni jego duszy mknęły obrazy pyszne i szybkie jak żagle mknące po morzu jasnem.
Nic mu już nie ciężyło na sercu.
Żywe poczucie czegoś nowego rozlewało się po nim całym niby wymagająca się światłość.
Gorączka nocna pierzchała w poranku świeżości.
Mgły opadały.
W duszy jego odzwierciadlały się otaczające go zewnętrzne zjawiska: odradzał się jak dzień nowy.
— Teraz to już nie potrzeba ci świecić — mruczał wioślarz gasząc latarnie gondoli.
— Na Canal Grandę, przez San-Giovanni-Decollato! — wołał siadając Stelio.
Łódź skierowała się ku Rio-di-San-Giacomodall’Orio, a Effrena zwrócił się ku pałacowi mieniącemu się w cieniu barwą ołowianą.
Okno dotąd oświecone zamroczyło się jak zamykające się na wieki oko.
„Do widzenia! Do widzenia.“
Serce mu zabiło, przycichła rozsadzająca je radość, obraz cierpienia i śmierci starł obrazy życia i wesela...
Kobieta co już nie była młodą pozostawała tam samotną, do konającej istoty podobną a Donatella, dziewica nienaruszona, gotowała się do powrotu do miejsca swej kaźni.
Nie zdobył się jednak na współczucie; cały się oddał nadziei.
W przypływie własnych sił czerpał złudzenie, że potrafi zmienić losy obu tych kobiet, ku własnemu rozradowaniu i korzyści.
Nic mu nie ciężyło na sercu i bolesne wrażenie ustępowało przed rozkoszą jaką mu sprawiał widok pięknego poranku.
Bladość Perdity, skryła się za gałęźmi zwisającemi wzdłuż ścian pałacu, wzdłuż ogrodu, w którym świergotały brzaskiem dnia zbudzone wróble.
Patrząc na wód bieg cichy Effrena zapomniał o rozśpiewanych ustach Donatelli.
Odzwierciadlało się w nim to co go otaczało: Sklepienia mostów i ich echo, porosty wodne ciągnące się wzdłuż kanału, synogarlic gruchanie, zlewały się z tchnieniem jego, ufnością, młodością.
— Zatrzymaj się u wrót pałacu Vendramin-Calergi — rzucił szybko wioślarzowi.
Płynąc wzdłuż ogrodu, zerwał kwiaty wyrastające z pomiędzy cegieł, tam gdzie cegły miały ciemną i bogatą barwę krwi skrzepłej.
Kwiaty to były fioletowe, nikłe, niesłychanie delikatne, niepochwytne niemal.
Zrywając je myślał o myrtach greckich tak twardych i mocnych jak gdyby ich krzaki w bronzie wykute zostały.
I myślał o karłowatych ciemnych cyprysach na kamienistych wzgórzach Toskanii i o wysokich wawrzynach po nad posągami zdobiącemi rzymskie ogrody.
Wspomnieniem tem chciał nadać ceny drobnym kwiatkom jesiennym nie godnym Tego, który potrafił popchnąć go na drogę upragnionego zwycięstwa.
— Dobij do pałacu.
Canal grandę, źródło wiekuistej ciszy i poezyi, pusty był jak okiem rzucić.
Odbijało się w nim niebo zielonkawe z gasnącemi na niem gwiazdami.
Na pierwszy rzut oka pałac zdawał się rozwiewny, podobny był do rzeźbionej osiadłej na wodzie chmury.
Cień, w którym się jeszcze nurzał, nadawał mu aksamitną miękkość i tak jak w gąszczy aksamitu oko chwyta linie misternego haftu, tak samo, powoli, występowały linie trzechrzędnych korynckich kolumn, wzbijających się lekko, rytmem pełnym wdzięku i siły, aż ku szczytom, gdzie orły, pegazy, amfory splatały się z różami Loredan’ów: „non nobis, Domine, non nobis.“
Pod tym to dachem dyszało wielkie, chore serce.
Stelio widział w myśli twórcę „barbarzyńcę.“
Niebieskie oczy świeciły pod wysokiem czołem, usta zaciskały się nad silnie zarysowaną brodą, siedliskiem zmysłowości, dumy i wzgardy.
„Spał-li? Mógł-że sypiać? Nie był-że jak i sława jego zawsze rozbudzonym?“
I przypomniało się Effrenie wszystko co o nim słyszał.
„Prawdąż byłoby, że sen znajdywał tylko na sercu i w objęciach swej żony; w tak podeszłym wieku, nie syty pieszczot i miłości?“
Przypomniały mu się opowiadania lady Myrty, co zwiedzała w Palermo willę d’Angri gdzie szafy, w pokoju Mistrza, tak przesiąkły zapachem różanej esencyi, że się przy ich otworzeniu mdło robiło.
Przedstawił sobie tę drobną, starczą postać, złamaną, owiniętą w drogocenne sajety, całą pokrytą klejnotami, wonnościami namaszczoną, niby zwłoki co mają spłonąć na stosie.
„Czy nie Wenecya to rozwinęła w nim, jak niegdyś w Albercie Durer to przesadne zamiłowanie w zbytku i przepychu? Wszak przy ciszy tych kanałów powstała najgorętsza z jego pieśni: sławiąca miłość Tristana i Isault.“
I tam to, pod tym dachem, dyszało to wielkie, dziś chore serce!
Tam się zatrzymać miały ostatecznie olbrzymie jego porywy.
Pałac weneckich patrycyuszów, z orłami, pegazami, amforami, różami, głuchy był i szczelnie zwarty jak pyszny marmurowy sarkofag.
Po nad nim zorza zaróżowiła niebo.
— Czołem zwycięzcy! — zawołał Stelio, rzucając na cichy próg pałacu skromną wiązankę nadwodnego kwiecia. — Dalej Zorzi! dalej!
Pobudzony niecierpliwym głosem wioślarz przegiął się nad wiosłem, lekka łódź pomknęła po wodzie.
Jasność rozświeciła całą połowę kanału, het, precz! wzdłuż!
Na horyzoncie przesuwał się cicho żagiel płowy.
Morze, szerokie morze! i rozigrane fale, wiatru rzeźwiące powiewy i mew skrzydła srebrne, pociągnęły poetę.
— Wiosłuj Zorzi, wiosłuj! przez Rio-dell’-Olio, do Veneta Marina — wołał.
Kanał wydawał się za wąski dla tchu jego rozszerzonych piersi.
Teraz zwycięstwo zdawało mu się tak niezbędnem do życia jak powietrze do oddychania.
Po szałach nocnych, chciał przy świetle dziennem i rzeźwiących powiewach morza zmierzyć swe siły.
Spać mu się nie chciało.
Czuł na swych powiekach taką świeżość jak gdyby je zwilżyła rosa.
Sama myśl o łóżku w hotelu wstrętną mu była nad wyraz wszelki.
„Pomostu na okręcie, zapachu dziegciu i smaku soli, szelestów płowych żagli...“
— Wiosłuj-że Zorzi!
Gondolier wyprężył ramiona.
Chwilami aż zgrzytały widły pod naciskiem.
Znikł też wkrótce Fondaco-dei Turchi, niby o pożółkłej kości słoniowej dziwnie rzezany portyk zburzonego meczetu.
Minęli pałace: Cornaro i Pesaro, dwa kolosy przyćmione niby dymem pożaru, czasu pyłem.
Minęli Ca d’Oro, klejnot z kamienia i powietrza, i oto most Rialto wydął grzbiet naładowany sklepami, pełen zgiełku i ludowej gwary, woni warzyw i ryb przeróżnych, podobny do olbrzymiego rogu obfitości wylewającego na oba wybrzeża, owoce ziemi i morza, przeznaczone na żywienie królowej mórz i lądów.
— Głodny jestem Zorzi, strasznie głodny — śmiał się wesoło Stelio.
— Dobrze jest gdy noc bezsenna otwiera apetyt — zaśmiał się gondolier — starych to do snu tylko pobudza.
— Dobij do mostu.
Kupił winogron z Vignole, fig z Malamocco razem ułożonych na podściale liści winnych.
— Dalej! Obok Fondaco-dei-Todeśchi, gondola w bok skręciła, przesuwając się przez wąskie, ciemne kanały ku Rio-di-Palazzo.
Dzwony San Giovanni-Chrisostomo, San Giovanni-Elemosinario, San Cassiano, Santa Maria dei Miracoli, Santa Maria Formosa, San Lio, witały powrót dnia wesołem dzwonieniem.
Gwar kupczących, woń połowów obfitych, jarzyn i wina rozwiewały się w spiżu głosach donośnych.
Pomiędzy śpiącemi jeszcze gmachami z cegły i marmuru, pod wstęgą coraz to jaśniejszego nieba, wstęga wód prutych dziobem łodzi, zapalała się coraz bardziej a to wzmaganie się blasku przy biegu wywierało na poecie wrażenie niesłychanej, palącej się szybkości.
Myślał o spuszczaniu na morze okrętów śród wytrysku iskier wywołanych tarciem się spodu okrętów o ziemię i kamienie.
Wrze woda dokoła, a tłumy oklaskają z okrzykami...
— Do mostu della Paglia!
Zwrotem myśli szybkim jak instynkt, biegł do miejsc przesławnych, w których, zdawało mu się, że musiało pozostać coś z jego lirycznych natchnień, wraz z echem wielkiego bachickiego chóru: „Viva.il forte...“
Gondola otarła się obok pałacu dożów, macywny monolit ciosany dłutami niemniej muzykalnemi jak smyczki muzyków.
Całą swą odrodzoną duszą wpatrzył się w kamiennego olbrzyma: słyszał dźwięk własnego głosu i wybuch oklasków; widział tysiącznooką chimerę, z piersią skrzącą się bogatą łuską, ze zwojami tułowia ciemniejącemi pod złoceniem wolut i zdało mu się znów że się sam kołysze po nad tłumem, jako przedmiot wklęsły i dźwięczny, wypełniony tajemniczym głosem.
Powtarzał sobie: „tworzyć w rozradowaniu jest przywilejem bóstwa. Niepodobna wyobrazić sobie, u szczytu ducha, czynu większego tryumfu. Same określające go słowa posiadają blask jutrzenki...“
I powtarzał samemu sobie, wiatrom porannym, wodom, kamiennym gmachom, starożytnemu miastu i jutrzence młodocianej: „Tworzyć w rozradowaniu, w radości tworzyć.“
Gdy gondola prześliznąwszy się pod mostem wypłynęła na wód szerokie zwierciadło, odetchnął głębiej jeszcze czując wzmagający się, wraz z nadzieją i odwagą cały urok chwil przeżytych.
— Znajdź mi łódź, Zorzi! łódź odpływającą na pełne morze.
Piersi jego potrzebowały jeszcze szerszeni odetchnąć powietrzem; wiatru i piany morskiej słonego smaku, wzdętych żagli, masztów zwróconych ku odległym horyzontom potrzebowały.
— Do Veneta-Marina. Znajdź mi łódź rybacką, „bragozzo di Chioggia.“
Dostrzegł żagiel czerwony i czarny, który właśnie rozpinano, pyszny jak stary sztandar Rzeczypospolitej, z lwem i księgą.
— Tę, tę tam, musimy doścignąć Zorżi! — wołał w niecierpliwości, podnosząc rękę do góry dla zatrzymania odpływającej barki.
— Zawołaj! niech zaczekają na mnie!
Gondolier rozgrzany, potem oblany, wołał na osadę odpływającej rybackiej łodzi Gondola mknęła jak „sandalo“ w regatach.
Pierś szeroka gondoliera falowała głośnem dychaniem.
— „Brava Zorzi, brava!“.
Lecz i on sam dyszał jak gdyby szło mu o doścignienie samego szczęścia, mety życia, królestwa i władzy.
— „Semo andai in bandiera“![27] — mówił wioślarz, zacierając rozpalone dłonie i śmiejąc się szczerze. — „Vardè que stravaganza.“
Gest, głos, chytrość wieśniacza; zdumione twarze rybaków na pokładzie; odbicie się czerwonych żagli w wodzie; wzmacniający zapach świeżego chleba i gotującej się w pobliżu smoły; głosy robotników udających się do Arsenału; wyziewy wybrzeża gdzie gniły jeszcze resztki galer Prześwietnej Rzeczypospolitej i dzwoniły młoty robotników na pancernikach Włoch wznowionych i zjednoczonych; wszystkie te mocne i krzepiące rzeczy rozweseliły serce młodziana, wywołały śmiech na usta.
Śmiał się wraz z wioślarzem, prześlizgując się wzdłuż połatanego, smołą zalanego boku rybackiej łodzi, mającej wygląd jucznego zwierza, o pomarszczonej w pracy, popękanej skórze.
— „Cossa vorla?“ — spytał stary wilk morski, pochylając z pomostu ku śmiejącym się, twarz brodatą i ogorzałą gdzie świeciły jeno włosy tu i owdzie bielejące i oczy siwe pomiędzy przegryzionemi słonnemi wichry powiekami. — Czem służyć waszej wielmożności?
Żagiel wydymał się jak rozpuszczony sztandar.
— Jego wielmożność chciałby z wami płynąć — wołał Zarzi.
Maszt trzeszczał, od stóp do szczytu w strząsany niby życiem.
— I owszem — odrzekł stary.
Podjął drabinkę cienką, zahaczył o haki. Zrobiona z nadgniłych kołków i szczypty starganych konopi i ona tak jak wszystko na tej ubogiej łodzi, wydała się młodzieńcowi, żyjąca życiem własnem, odrębnem.
Wstępując na nią zawstydził się swych lakierków.
Pośpieszyła mu z pomocą gruba, siną barwą dziwacznie tatuowana ręka żeglarza. Wciągnęła go i postawiła na pomoście.
— Winogrona i figi, Zorzi.
Z gondoli wioślarz podał kosz owoców.
— „Che i vada in tanto sangue“[28].
— A chleb?
— Mamy ciepły jeszcze, dopiero co z pieca — odezwał się jeden z rybaków wskazując złocisty bochenek chleba.
Głód i dobry apetyt nadawały bochenkowi temu wygląd doskonały.
— „Servo suo, parou! S! vento in pope!“[29] — zawołał na pożegnanie gondolier.
— „Orza!“[30].
Wygiął się purpurowy żagiel pod znakiem Lwa i Księgi.
Łódź biegła na pełne morze, kierując się na San-Servolo.
Zdawało się, że się wybrzeże zaokrągla i wypręża, jak łuku cięciwa by łódź puścić w dal ze strzały szybkością.
Wślad za łodzią ciągnęły się zmięszane przerżniętych wód przędze: różowe i zielonkawe i zlewając się w falę opalową mieszały się, mieniły, przelewały przez wszystkie barwy tak jak gdyby prute dziobem łodzi wody, tęczą samą były.
— „Poggia!“[31]
Łódź się skręciła. Stał się cud nad cudami!
Pierwsze promienie słońca rozdarły mgliste opony, oświeciły anioły stojące na dzwonnicy San Marco i San Giorgio-Maggiore, zapaliły koło pod stopami Fortuny, zabłysły olśniewające na pięciu baniastych kopułach bazyliki, Wenecya, mórz królowa! odrzucając mgliste szaty, ukazała się w całym blasku i okazałości.
— Chwała tej cudowności.
Nadludzkie uczucie siły i swobody wzdymało piersi młodzieńca.
W chwili gdy wiatr wydął żagle purpurowe, zdała mu się zanurzona we własnej krwi królewskiej czerwieni. Wszystkie otaczające, go przepychy i piękności domagały się od niego wielkiego, ostatecznego wysiłku. Czuł że się nań zdobyć teraz potrafi...
„Tworzyć w radości tworzenia!“
Czuł się wszechświatów panem.

Koniec części pierwszej.




  1. Okres czasu od 1477 do 1594.
  2. Jeden z dziewięciu obrazów Corpacio (Vittose: 1470X1519) przedstawiających legendę św. Urszuli, znajdujących się W Wenecyi, w Akademii.
  3. Zm. 1379 r.
  4. Obraz Carpacio, z wyż wymienionej seryi, w Wenecji, w Akademii.
  5. Słynny obraz Giorgiona, w pałacu Piti, we Florencyi.
  6. Witaj nam mocny! witaj nam wielki!
    Judei zwyciezki pogromco!
  7. Odmienna nazwa bachantek zwanych też Menady, Tyjady, Mimallony, Leny, Klodonie.
  8. „Tak jako wiąż, silnym węzłem
    Łączy życie i latorośl bujną...
  9. Rodzaj smyczków używanych przez starożytnych do liry, z haczykami zaczepiąjacemi o struny
  10. Wiosna o kilka staj od Wenecji, na wąskiej wysepce Adryatyku, u wnijścia do lagun.
  11. Kanał wielki.
  12. Najdoskonalsza o tem wyobrażenia daje profil jasnowłosej kobiety, przypisywany della Francesca (XV w.) W galeryi Poldi-Perzol w Medyolanie.
  13. Griovani Licinio da Pordenove ur. 1483 f 1539. Przez czas jakiś rywalizował z Tycyanem żywością karnacyi
  14. Tak zowia nad Adryatykiem większych rozmiarów i mniej wytwornych kształtów gondole.
  15. „Dwa skarby posiadasz; piękność i młodość; gdy odbiegną, nie wrócą Nino moja droga!
  16. „Jeśli pozwolisz minąć pięknej i świeżej dobie, pewnego dnia nazwą cię starą maszkarą i pożałujesz, lecz daremnie, tego coś w ręku miała, gdy ci się wymknie sposobność“.
  17. Młodość jest kwiatem co zaledwie rozkwitnie już więdnie. I ja też nie będę taką jak dzisiaj.
  18. Niech się tam co chce stanie! płyńmy! płyńmy dalej.
  19. „Rio“ zowią w Wenecji mniejsze kanały.
  20. „Campiello“ małe place pomiędzy domami i tyłami pałaców przytykających do kanałów.
  21. Galion, nazwa hiszpańskiego okrętu.
  22. Kompozytor muzyk ur. 1565 1 1649.
  23. I cóż chcecie, by mnie pocieszyć mogło, w tak srogim, bólu, tak wielkiej męczarni. Umrzeć mi dajcie.
  24. Ur. 1529-1594.
  25. Poeta i mimik grecki, poprzednk Eschylosa.
  26. „Terza Roma.“ Tak od politycznego zjednoczenia Włoch zwykli włosi nazywać gród Wieczysty, historyę jego dzieląc na trzy okresy; Starożytnej, Papieskiej i Narodowej Romy.
  27. Wygraliśmy chorągiewkę. Patrz, co za szaleństwo (w narzeczu weneckiemu).
  28. Niech służy panu na zdrowie.
  29. Do usług pańskich.
  30. Wyrażenie żeglarskie.
  31. Przyciskaj!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.