Ogień (D’Annunzio, 1901)/Część druga

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Ogień
Wydawca Kuryer Codzienny
Data wyd. 1901
Druk Druk Tow. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. Il fuoco
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ DRUGA.

Państwo ciszy.
(L’impero del silenzio).

„Col tempo.“ W jednej z sal Akademii, Foskaryna zatrzymała się przed „Staruszką“ Franciszka Torbido, kobietą pomarszczoną, bezzębną, zwiędłą, zżółkrą, co zapomniała dawno już i łez i uśmiechów; ludzką ruiną gorszą od zgnilizny, rodzajem ziemskiej Parki, co zamiast kądzieli, nici i nożyc trzyma W palcach tabliczkę z upominającym nadpisem.
— Z czasem! — powtórzyła gdy wyszli na powietrze, przerywając milczenie zadumy, w którą popadło jej serce, zsuwające się coraz niżej, jak kamień w głąb ciemną.
— Czy znasz, Stelio, zamknięty dom przy Calle-Gambara?
— Nie znam. Który to?
— Dom hrabiny Glanegg.
— I tej nie znam.
— Nie wiadomą ci jest historya pięknej wiedenki?
— Nie wiadomą. Foska! Luba! opowiedz mi ją.
— Chcesz, pójdziemy do Calle-Gambara? Kroków kilka stąd.
— Idźmy.
Szli obok siebie do zamkniętego domu.
Stelio pozostawał nieco za aktorką by patrzeć na idącą śród martwej ciszy weneckich kanałów.
Gorącem spojrzeniem obejmował całą jej postać, ramion wytworne spady, stan giętki na rozwiniętych biodrach, kolana zwinne pod fałdami sukni i tę twarz bladą, namiętną, usta niby zawsze spragnione a tak wymowne, czoło piękne, męskie niemal, oczy długie pod rzęsą długą, wilgotne łzą co napływała ustawicznie a nie spływała nigdy, twarz na której walczyły światła i cienie, miłość i boleść, siła gorączkowa i życie drżące...
— Kocham cię, kocham! Wszystko mi się w tobie podoba — zaszeptał nagle nad samem jej uchem, tak blisko że czuła oddech jego na swej twarzy, uścisk obejmującego jej ramię ramienia.
Nie mógł znieść smutku co ją ogarnął po przeczytaniu sentencyi, czerniejącej na tabliczce w ręku „Staruszki.“
Drgnęła, zatrzymała się, spuściła powieki, pobladła cała.
— Przyjacielu! — zaszeptała tak cicho, że słowo to zdawało się wychodzić nie z ust jej lecz z uśmiechu powstałego w samej głębi duszy.
Cały jej smutek zmienił się w jedną falę olbrzymiej, miękkiej tkliwości, co się wylewała bez pamięci na jej młodego przyjaciela.
Wdzięczność bez granic popychała ją do złożenia mu w darze czegoś nadmiar cennego.
— Powiedz, czem ci się mam wywdzięczyć, czem?
Marzyły się jej poświęcenia bez granic. Niesłychane dowody miłości.
„Służyć mu, służyć.“
Gdyby mu mogła wszechświat rzucić pod stopy sądziłaby jeszcze że mu daje za mało.
— Powiedz czego chcesz, czego pragniesz, co mogę zrobić dla ciebie?
— Kochać mnie! kochać!
— Ukochany mój. Biedne serce moje!
— Wystarcza, mi, zapełnia życie całe.
— Tyś młody...
— Kocham cię!
— Słusznem byłoby byś posiadł godniejszą siebie...
— Cicho! Ty to wzmagasz codziennie siły moje i zapał. Krew krąży żywszem strumieniem we mnie gdy jestem przy tobie i wsłuchuję się w twe milczenie. Wówczas powstają, we mnie natchnienia rojne co cię kiedyś zachwycą. Potrzebną mi jesteś, niezbędną.
— Nie mów tego!
— Codziennie utwierdzasz mnie w wierze że mnie żadne nie zawiodą nadzieje.
— Tak! spełni się twoje jasne przeznaczenie! O tem nie wątpię. Pewnym siebie być możesz. Żadne niebezpieczeństwo, przeszkody żadne zatrzymać cię nie zdołają... O! kochać i nie drżeć o swe kochanie... Strach bo z miłością chodzi zawsze w parze... I nie o ciebie drżę... wydajesz mi się niezwyciężonym... o! jakżem ci za to wdzięczna?
Wiara jej w dobrą jego gwiazdę była równie silną i bezgraniczną jak jej miłość.
Od dawna już, śród walk i przygód koczowniczego swego życia, uwagę miała zwróconą na drogę którą przebiegał zwycięsko młody poeta, w idealnem tem uczuciu szukając własnego odkupienia.
Nieraz, w goryczy czczych miłostek i w wzmacniającym kordiale trzymanej na wodzy namiętności, mówiła sobie:
„Ah! gdyby też w końcu z całej mej woli zahartowanej w burz grozie, z tych wszystkich jasnych i krzepiących rzeczy które boleść, smutki, zawody, wydzieliły z samej głębi mej duszy, gdybym też w końcu z tej najlepszej cząstki mej istoty, mogła ulepić mu skrzydła do najwznioślejszego lotu!“
Nieraz smętek jej upajał się przeczuciem bohaterskiem.
I poddała się była przymusowi ustawicznemu; wzniosła się do wyżyn najczystszych uczuć; cierpiała, walczyła, by doścignąć czego pragnęła najgoręcej i czego się zarazem najbardziej bała: zostać jego niewolnicą.
I trzebaż, że nagle i brutalne wstrząśnienie nerwów i zmysłów rzuciło ją w jego ramiona budząc w niej nienasycone żądze.
Połączyła się z nim w zmysłów i krwi wrzeniu. Widziała go zmęczonym i wyczerpanym.
Zaznała u boku jego przebudzeń się nagłych i lęku drżącego i nie możności sklejenia w śnie powiek palących i strachu by na uśpioną nie spojrzał czasem zbyt jasnowidzącem okiem, nie policzył na jej twarzy ubiegłych lat śladów, nie porównał z jaką świeżą, niewinną jeszcze młodością...
— Nic niema dla mnie ceny, jeno to co ty mi dać możesz — mówił Stelio, przyciskając silniej jej ramię do siebie i szukając pod rękawiczką pulsu, przez instynktową potrzebę odczucia bicia tego oddanego sobie serca, w głuchych zaułkach któremi przechodzili, pod mgłą bladą co głuszyła odgłos ich kroków. — Nic mi wyrównać nie może rozkosznej pewności że aż do śmierci, nie będę już sam na świecie.
— Więc wierzysz wreszcie, czujesz, że to na zawsze, na zawsze już! — zawołała w radosnem uniesieniu, pewna zwycięstwa swej miłości, poświęcenia swego. — Na zawsze! Bądź co bądź zajdzie, gdzie bądź zaprowadzą cię twe losy; jakbądź zechcesz bym ci służyła: zbliska czy zdala...
W powietrzu rozchodził się szmer głuchy i monotonny, który poznała.
Był to świergot wróbli na starych drzewach ogrodu hrabiny Glanegg.
Słowa zatrzymały się na jej ustach, pomimowoli cofnęła się, pociągnęła kochanka w drugą stronę.
— Gdzież idziemy — spytał zdziwiony tym nagłym ruchem i odwrotem swej towarzyszki, przerywającym niespodzianie urok chwili tak jak, gdyby się nagle przerwała pieśń czarodziejska.
Zatrzymała się, uśmiechnęła się nikłym uśmiechem pod którem przywykła skrywać cierpienie: „col tempo!“
— Uciec chciałam — rzekła — lecz trudno...
Bladą była jak zgasła iskra.
— Zapomniałam, że cię prowadzę Stelio! do zamkniętego domu...
Stała w świetle dnia pochmurnego, bezzaradna, bezsilna, zbłąkana jak w pustyni.
— Zdawało mi się że do innego dążym celu... tuśmy doszli... „Col tempo.“
Zdała mu się teraz taką jak w niezapomnianej chwili gdy go błagała cichym głosem: „nic krzywdź mnie, nie rań!“
Stała przed nim ze swą duszą tajemniczą, tak łatwą do zabicia, zniszczenia, zduszenia... bez krwi przelewu.
— Odejdźmy stąd — mówił pociągając ją za sobą. — Idźmy gdzieindziej...
— Zapóźno...
— Odejdźmy, wróćmy do ciebie. Rozpal mi ogień, pierwszy ogień jesienny! Pozwól, niech spędzę z tobą Foska! wieczór. Patrz! pochmurno, deszcz wisi nad nami. Tak dobrze nam będzie razem, W twym pokoju... rozmawiać będziem z sobą i milczeć razem dłoń w dłoni... Pójdź, odejdźmy stąd.
Chciałby ją unieść w swych ramionach, kołysać na swem sercu, pocieszać, widzieć płaczącą, łzy jej ocierać pocałunkami.
Słodycz własnych słów powiększała napełniającą go tkliwość dla niej.
Wszystko bo go w tej chwili pociągało w kochance: drobne zmarszczki biegące od oczu do skroni, siność powiek, lic spady, zaostrzona broda, wszystkie dotknięcia bólu jesieni; wszystkie cienie rozlane na wymownej, namiętnej twarzy...
— Foskaryno! Foskaryno!
Gdy wołał na nią prawdziwem jej imieniem serce mu biło gwałtowniej tak jak gdyby się coś pogłębiało w jego męskiem dla niej uczuciu.
Zdawało mu się że przeszłość odwołać może i owładnąć jej postacią którą w snach swoich odosobniał i wszystkiemi węzłami chciał wiązać Z życiem nieubłaganem.
— Pójdź! Odejdźmy!
Uśmiechała się z trudnością.
— Po co? czemu? Dom tuż, przejdziem tylko Calle-Gambara. Czyś nie ciekaw historyi hrabiny de Glanegg?... Patrz! klasztor niby...
Zaułek pusty był jak ścieżka wiodąca do pustelni, szary, wilgotny, zasypany opadłemi, żółtemi liśćmi.
Wiatr wschodni podejmował w powietrzu opar głuszący szmery i szelesty.
Chwilami świergot wróbli, za murem, w ogrodzie, podobny był do zgrzytu zardzewiałego żelastwa, do skrzypienia starych, spróchniałych pni.
— Po za temi ścianami — poczęła z cicha Foskaryna — dusza smutna aż do śmierci, przeżywa piękność ciała. Patrz. Szczelnie zamknięte drzwi i okna, zatarasowana brama, żaluzye spuszczone. Jedna tam furtka otwiera się dla służby i żywności... zupełnie jak w grobowcach egipskich. Słudzy znoszą żywność dla ciała, z którego dawno uleciało życie...
Po nad murem niby klasztornym, drzewa wyciągały odarte z liści gałęzie, a gęsto na nich obsiadłe wróble świergotały, świergotały bez przerwy.
— Zgadnij jakie nosi imię? Tak piękne i rzadkie jak gdybyś sam je wymyślił.
— Nie potrafię. Powiedz.
— Radiana! Radianą zwie się uwięziona.
— Któż ją tu więzi?
— Czas, Stelio, Czas nieubłagany stoi tu na straży wraz z lat ubiegłych gromadą, z kosą i klapsydrą, zupełnie tak jak na wyblakłych, pożółkłych rycinach.
— Allegorya!
Jakieś dziecko przechodziło tam tędy gwiżdżąc.
Widząc tych dwoje stojących pod murem zatrzymało się też spoglądając w szczelnie zamknięte i zasłonione okna dużemi, zdumionemi, ciekawemi oczyma.
Umilkła Foskaryna i Stelio milczał.
Świergot wróbli nie głuszył ciszy zaległej na murach, pniach drzew, pochmurnem niebie a zdawał się im jak szum we wnętrzu konch morskich.
Słyszeli otaczające ich milczenie i głosy jakieś het, precz, daleko.
Lokomotywa zaświstała w mglistej dali, przycichła wpadając w dźwięk niemal fletu.
Zamilkła.
Dziecko znudziło się patrząc w zamknięte okna i dom jak wymarły.
Odbiegło a na wilgotnych kamieniach i szeleszczących opadłych liściach słychać było długo klapanie małych, bosych stópek.
— I cóż? — spytał Stelio — co porabia Radiana? Nie powiedziałaś mi jeszcze kim jest i dlaczego się żywcem zakopała w grobie. Opowiedz mi. Jużem myślał o Soranza Soranzo.
— Hrabina Glanegg należy do najstarszej szlachty austryackiej i była może najpiękniejszą kobietą, jaką mi się kiedybądź zdarzyło spotkać. Franz Lenbach malował ją w zbroi walkiryi, w hełmie o czterech skrzydłach. Czy nie znasz Franza Lenbacha? Nie zwiedzałeś nigdy pracowni czerwonej w pałacu Borghese.
— Nie, nigdy.
— Zajdź tam kiedy. Poproś by ci pokazał ten portret. Nie zapomnisz już twarzy Radiany. Widzieć ją będziesz tak jak ją teraz widzę po za tym murem grubym. Chciała pozostać taką w pamięci tych co ją oglądali w całym blasku piękności. Gdy pewnego, nazbyt jasnego poranku, spostrzegła że zbliża się przekwitu godzina postanowiła pożegnać się ze światem, by ludzie nie byli świadkami zaćmienia i zaniku jej przedziwnej piękności. Być może, że ją Wenecya pociągnęła wówczas, ciszą grobową i zgrzybiałą swą pięknością. Hrabina wydała ucztę pożegnalną na której ukazała się jeszcze zwycięsko, niezrównanie piękną. Potem zamknęła się na zawsze w domu który widzisz, otoczonym ogrodem i murem, gdzie śród sług swoich czeka aż jej ostatnia wybije godzina. Stała się legendową postacią. Mówią, że w całym domu nie ma jednego zwierciadła, że sama własnej zapomniała twarzy. Nie przyjmuje odwiedzin ani przyjaciół, ani najbliższych krewnych. Jak żyje? w towarzystwie jakich myśli i uczuć? Czem zapełnia długie godziny wyczekiwania? Czy dusza jej dościgła już stanu łaski?
Każda przerwa przyciszonego głosu Foskaryny, badającej zagadkę tej kobiecej duszy, wypełniała się zwiększającym się smętkiem, pochwytnym niemal, rozmierzonym rytmem tłumionego łkania, podobnym do wody spadającej miarowo do urny.
— Czy się ona tam modli, czy wspomina, płacze? A może się już znieczuliła, może już nie cierpi, jak owoc zeschły, pomarszczony, na półkach starej szafy...
Kobieta zamilkła; wargi jej opadły tknięte goryczą słów wymówionych.
— A jeśliby się nagle ukazała nam w tem oknie? — rzekł Stelio, któremu się przysłyszał zgrzyt zardzewiałych zawias.
Oboje w patrzyli się w spuszczone żaluzye.
— Może patrzy na nas z po za nich — ciągnął Stelio głos zniżając?
Drgnęli oboje.
Stali oparci o przeciwległą ścianę i nie mieli ochoty się poruszyć.
Zdejmowała ich ciążąca dokoła na wszystkiem ociężałość, spowijała mgła szara, coraz to gęstsza, usypiał monotonny świegot wróbli, miarowy plusk wody.
Lokomotywy świstały gdzieś a ostre ich tony oddalając się przechodziły stopniowo w dźwięk miękkiej fletni, opadały jak te liście pożółkłe odrywające się jeden za drugim od drzew gałęzi.
Ile czasu dzieliło oderwania się liścia drzewa do słania się na ziemi?

Wszystko tu było ciszą długotrwałą, mgłą, opuszczeniem, upadkiem, prochem.

∗             ∗

— Trzeba mi umrzeć! Kochanie moje! Umrzeć mi trzeba! — mówiła kobieta, po długiem milczeniu, rozdzierającym głosem, podnosząc twarz z poduszek w które się była skryła.
Patrzała na kochanka leżącego na drugiej kanapie, przy balkonie, z przymkniętemi powiekami, ozłoconego zachodzącego słońca skośnem promieniem.
Przy wargach przyjaciela krwawiła się ranka mała; włosy miał rozrzucone nad czołem.
Czuła się wzburzoną.
Bolały ją opadające na oczy powieki, czuła że wzrok jej przyćmiony pali je jednak i że przez oczy wnika w nią nieuleczalna, trująca ją i trawiąca namiętność. Czuła się zgubioną, zgubioną bez powstania!
— Umrzeć? — powtórzył młodzian głosem słabym, nie podnosząc oczu, nie ruszając się z miejsca, smętny i ociężały.
Na poruszonych słowem tem cichem ustach, zadrgała krwawa ranka.
— Umrzeć zanim stanę ci się wstrę...
Roztworzył szeroko oczy, dźwignął się. Wyciągnął ku niej ręce żywym, nakazującym milczenie ruchem.
— Ah! po co się dręczysz!
Widział ją śmiertelnie bladą, z opadającemi na twarz, potarganemi włosami, przepaloną trawiącą gorączką, zgiętą jak gdyby sama dusza została złamaną w jej ciele, przerażającą i znędzniałą.
— W co mnie obracasz, w co się oboje obracamy — ciągnęła z boleścią.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Kocham cię — odrzekł.
— Nie tak, nie tak chciałabym być kochaną.
— Zmysły bo mi drażnisz, budzisz gwałtowne pożądanie...
— Jakże to podobne do nienawiści...
— Nie, nie! nie mów tak!
— Brutalizujesz mnie jak gdybyś chciał zniweczyć.
— Ty to mnie o szał przyprawiasz i wówczas nie zdaję już sobie sprawy z niczego.
— Czem cię w szał przyprawiam? Czem? Czem?
— Nie wiem sam. Ah! nie wiem.
— Ale ja wiem, wiem aż nadto dobrze.
— Po co się dręczysz? Kocham cię i miłość ta...
— ...Potępia mnie. „Widzisz więc, widzisz że umrzeć muszę. Nazwijże mnie raz jeszcze imieniem które mi nadałeś...
— Moją jesteś, moją! Dobrem mojem, życiem całem i niechcę cię stracić.
— Ah! stracisz...
— Ale czemu? Nie rozumiem doprawdy jaki cię szał ogarnia? Czy cię obrażam pożądając cię? Czyż sama z mniejszą kochasz mnie namiętnością...
Drażniły ją te słowa, o szał przyprawiały zdenerwowaną. Zakryła twarz rękoma; serce podnosiło gwałtownem biciem jej wyprężone piersi i zdawało się jej, że jego uderzenia mają odgłos w samym jej mózgu.
— Spójrz!
Mówiąc to dotknął ust swych zranionych i Wyciągnął ku niej palce splamione sączącą się z ranki krwi kroplą.
— Twój to ślad Fosca!...
Podniosła się gwałtownie jak gdyby ją rozpalonem dotknął żelazem.
Wparła w niego wzrok płonący.
Nozdrza jej drgały...
Twarz płonęła.
Dziwnie była w tej chwili piękną, straszną i żałosną zarazem.
— Ah! Perdito! Perdito!
Nie, nigdy już chyba nie miał zapomnieć ruchu, z jakim się ku niemu rzuciła...
Przymknął oczy, zapomniał o świecie całym, o sławie samej, o wssystkiem...
Gdy je otworzył pokój nurzał się w zmroku. Przez otwarte na balkon drzwi widać było wieczornego nieba kawał, drzewa, wieżyce, kopuły, daleką lagunę i aż het! precz, błękitnawych gór pasma, tak spokojne jak gdyby ziemia złożyła była skrzydła do snu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Cierpiał.
Cierpiał za nią, za siebie, czuł jak ona cierpi i czuł, że należy do niego jak brzemię należy do pożerającego je płomienia, a w uszach dzwoniły mu jej słowa: „Umrzeć mi trzeba.“
Znów oczy zwrócił na drzwi otwarte na balkon: ogrody w cień zapadały, domy się oświecały... gwiazda zeszła na pogłębionem tle nieba... laguna rysowała się jak blade ostrze miecza... wzgórza zlewały się z obłokami; dal biegła w szlaki nieznane...
Tam, na tych drogach nieznanych były czyny do dokonania, cele do doścignięcia, marzenia do wcielenia w życie, sława — szczęście może, do zdobycia, zagadki do rozwiązania i palmy i wieńce wawrzynu.
Na szlakach tych dalekich, nieznanych, snuły się tajemnice niespodzianych spotkań...
Kto wie czy zakwefione szczęście nie przechodziło tamtędy niespotkane, niepoznane...
O dobie tej, tam, gdzieś na świecie, czuwała może jaka dusza bratnia, a może wróg daleki, nieznany, na którego czoło spływało natchnienie wielkiego, nieśmiertelnego dzieła?
W chwili tej ktoś, tam, gdzieś, dokonał może wiekopomnej pracy lub odkrył bohaterski bodziec do życia... a on tymczasem był w niewoli swych zmysłów, przygnieciony całym ciężarem namiętnej i zrozpaczonej miłości kobiety, której losy smętne a błyszczące, podobne były do nawy niosącej złoto i żelazo a rozbijały się o niego jak o szkopuł nieunikniony.
Co też w ten wieczór cichy porabia, co myśli Donatella Arvale, śród gór Toskanii, w samotnym domu, sama z nieprzytomnym swym ojcem? Czy się zbroi do walki wytrwałej z lolosem i życiem? Czy się pogłębia w swej, tajemnicy? Czystą-li jest jeszcze i niepokalaną?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Smętek wgryzał mu się w serce.
Zdawało mu się że ciszę wieczoru przerwać musi krzyk rozdzierający, rozpaczny. „Umrzeć mi trzeba!“
Słowa Foskaryny gniotły mu piersi ciężkim kamieniem.
Obezwładniony trwogą nie śmiał się poruszyć ani się opędzić ponurym widziadłom, które go obsiadły.
Tracił świadomość miejsca i czasu.
Widział siebie i Foskarynę pośród bezbrzeżnej doliny, przyprószonej źdźbłami spalonej trawy, pod kopułą białą, ołowianą nieba.
I czekali, czekali aż ich powoła głos jakiś... Jaki? Gdzie? Sen zmieniał się w zmorę.
Zdawało mu się, że się pnie, wraz z towarzyszką swą, na coraz wyższe, coraz bardziej strome skały...
Tchu im brakło, a widoczne cierpienie kochanki, podwajało własne jego cierpienie...
Drgnął i roztworzył oczy.
Zbudził go z ciężkiego pół uśpienia głos dzwonu San Simeone-Profeta, tak bliski że się zdał rozlegać w komnacie samej, ostrym dźwiękiem słuch rozdzierając.
— I ty drzemałaś? — spytał Foskarynę tak przygnębioną jak gdyby już nie żyła.
Przesunął dłoń po jej włosach, czole, twarzy.
Pod pieszczotliwem, łagodnem dotknięciem ręki kochanka, wybuchła łkaniem i płakała, płakała, płakała na jego sercu, lecz umrzeć nie mogła.


∗             ∗

— Mam serce, Stelio — mówiła patrząc mu w głąb źrenic ale z widocznym wysiłkiem, od którego drżały jej usta, jak gdyby mówiąc te słowa przezwyciężać musiała nieprzezwyciężoną, dziką nieśmiałość — mam serce żywe i czułe, tkliwe i drażliwe bardziej niż ci się zdaje.
Uśmiechnęła się nikłym uśmiechem za którym zwykłą była skrywać cierpienie, zawahała się, rękę wyciągnęła po bukiet fijołków, podniosła go do ust.
Powieki jej opadły, tylko czoło widać było, pomiędzy kwiatami a splotami włosów, przedziwnie piękne i smutne czoło.
— Ranisz je czasem — ciągnęła cicho, łagodnie, z ustami na fijołkach — okrutnym często bywasz...
Zdawało się, że te skromne, wonne kwiatki, ułatwić jej muszą wyznanie, zgłuszyć i złagodzić nieśmiały wyrzut czyniony przyjacielowi.
Zamilkła.
Spuścił głowę.
Węgle skwierczały na kominku, słychać było deszcz padający w odartym z liści ogrodzie.
— Pali mnie pragnienie dobroci... tęsknota do takiej o jakiej wyobrażenia nie masz. Dobroci, przyjacielu mój! prawdziwej, głębokiej, bezsłownej lecz wszystko rozumiejącej i wybaczającej, co wszystko udziela w jednem spojrzeniu, ruchu jednym. Mężnej, pewnej, stojącej na straży życia gdy ono pociąga nas lecz i kala... Czy znasz dobroć podobną?
Głos jej wzmagał się, to drżał na przemian, rozgrzany ciepłem wewnętrznem, pełen tłumionego uczucia i zdawało się Effrenie, że głos ten nietylko wnika w jego ucho lecz i w samą głąb duszy.
— Poznałem ją znając ciebie.
Ujął jej obie dłonie opuszczone na kolana z bukietem fijołków, pochylił się nisko by je z czcią ucałować.
Pozostał u nóg jej schylony i pokorny.
Woń fijołków rozlewała się po komnacie.
Długą chwilę milczeli oboje wsłuchując się w odgłosy ognia i deszczu.
Kobieta spytała po chwili:
— Czy sądzisz, że ci jestem szczerą przyjaciółką?
— Czyż nie widziałaś mnie zasypiającego na twem sercu — odparł zmienionym głosem, Zdjęty głębokiem wyruszeniem gdyż pytanie to odsłaniało mu całą tę szczerę i wzniosłą duszę, a czuł głęboką potrzebę wierzyć jej i ufać!
— Czegóż to dowodzi! Młodość zasypia spokojnie na byle jakiem wezgłowiu... Tyś młody...
— Kocham cię i ufam ci i oddaję się zupełnie. Towarzyszką moją jesteś w najlepszem tego słowa znaczeniu. Dłoń twoja pewna i silna...
Dojrzał był znaną sobie trwogę na pobladłej twarzy kochanki i głos jego dźwięczał tkliwą miłością.
— Dobroć! — mówiła kobieta, dotykając pieszczotliwie czoła jego i włosów. — Umiesz Stelio! być dobrym, czujesz potrzebę uspakajania, pocieszania. Dobry mój! słodki przyjacielu! Popełniliśmy oboje omyłkę i tę naprawić trzeba. Zrazu zdawało mi się, że mogłam czynić dla ciebie rzeczy bardzo pokorne i wielkie bardzo, lecz teraz zdaje mi się że jedno zrobić winnam: odejść, zniknąć, oswobodzić cię, pozostawić twym losom...
Powstał z klęczek, ujął w obie dłonie twarz kochanki.
— Zdobędę się na to, na co się miłość sama zdobyć nie zdoła — rzekła cicho bardzo, blada, patrząc nań tak jak nie patrzała nigdy jeszcze.
Czuł, że w swych dłoniach trzyma nie bladą twarz kobiety a duszę całą, głęboką i wzniosłą, niesłychanie piękną i cenną.
— Foskaryno! Foskaryno! Duszo moja! życie moje! Tak, wiem to, czuję, że mi dać możesz więcej niż to wszystko co miłość dać zwykła, lecz wszystko to jakąż mieć może dla mnie wartość bez twej miłości? Nic nie zdołałoby mnie pocieszyć gdybym cię nie miał u mego boku, na drodze życia. Wierz mi! wierz Foskaryno! Ileż to już ci mówiłem razy, przypomnij, wówczas nawet gdyś nie była jeszcze moją, własną moją, gdy nas dzieliła umowa...
Schylił się i przyciskając ją do piersi, pocałował w usta.
Wzdrygnęła się cała. Znów ją zalewał i mroził potok lodowy.
— Nie! nie! — oparła mu się blada i drżąca.
Odwróciła się, pierś jej falowała wzburzona. Pochylając się jak lunatyczka we śnie, poczęła machinalnie zbierać spadłe z jej kolan fijołki.
— Umowa... — wyszeptała po chwili milczenia.
Głośniej zaskwierczała nie poddająca się płomieniom głownia... głośniej zadzwonił deszcz po szybach, zaszeleścił po suchych gałęziach drzew w ogrodzie.
Szmery te przypomniały szmer wzburzonego morza, smętne pustynne przestrzenie, samotność istot koczujących, pod nieubłaganych nieb zmiennością.
— Czemuśmy ją naruszyli, te umowę naszą?
Stelio wzrok wpierał w płonący na kominku ogień, lecz dłonie jego zachowały poczucie dziwnego zjawiska, tej jasnej, wielkiej, ludzkiej duszy, którą trzymały trzymając pobladłą śmiertelnie twarz kobiety.
— Dlaczego? — pytała z boleścią. Ah, wyznaj, wyznaj, że i ty owej nocy, zanim nas namiętność oślepiła i porwała swym szałem i tyś miał przeczucie że się wszystko zniszczy, zatraci, żeśmy winni nie uledz pokusie, jeśli chcemy utrzymać tę rzecz wielką i dobrą co istniała pomiędzy nami a była całem bogactwem i dobrem mego życia. Przyznaj się Stelio, powiedz prawdę! Mogłabym ci nawet przypomnieć chwilę w której przemówił głos ostrzegający. Nie byłoż to na wodach, przy powrocie, gdyśmy mieli Donatellę pomiędzy sobą?
Przed wymówieniem imienia Donatelli zawahała się chwilę.
Po wymówieniu poczuła gorycz fizyczną niemal co z ust jej spadła w samą głąb serca, jak gdyby dźwięki te zatrute były.
Cierpiała srodze czekając na odpowiedź przyjaciela.
— Nie umiem zwracać się do przeszłości — odrzekł — nie umiem i nie chciałbym już. Czuję żem nie stracił żadnego dobra, owszem. Lubię cię taką jaką jesteś, lubię gdy cała krew ci stygnie w żyłach i spływa do serca za lada mojem dotknięciem...
— Milcz! milcz! — błagała — nie podnoś burzy której się boję! nie przeszkadzaj mi mówić o tem co mnie boli! Czemu mi raczej nie dopomożesz?
Cofnęła się pomiędzy poduszki na których siedziała, wyprostowała się, zesztywniała, wzrok utkwiła w płomieniu odwracając od kochanka.
— Nie raz dostrzegłam w twych oczach coś, co mnie przerażało — rzekła wreszcie z przymusem i zdławionym głosem.
Drgnął lecz się nie ośmielił zaprzeczyć.
— Tak, przerażało — powtórzyła głośniej i spokojniej, nieubłagana dla samej siebie, przezwyciężywszy się i zdobywając na odwagę.
Oboje stali wobec prawdy samej, z sercem bijącem, otwarłem...
Teraz mówiła śmiało, spokojnie.
— Po raz pierwszy było to w ogrodzie, wiesz, tej nocy... Wiem dobrze coś wówczas widział we mnie: całe to błoto po którem brodziłam, nikczemność którą deptałam, kał którym się brzydziłam... Ah! nie mógłbyś, nie mógł wyznać myśli i obrazów co ci wówczas krew rozpalamy. Wzrok miałeś okrutny i usta gorzkie i dopiero gdyś się spostrzegł jak mnie okrutnie ranisz, ulitowałeś się męki mojej... lecz potem, potem...
Poczerwieniała cała, głos podniosła, oczy jej żar sypały.
— Karmić przez lata, przez długie, najlepszą cząstką swej duszy, uczucia przywiązania, uwielbienia bez granic, z bliska i zdala, w radości i smutku; przyjmować jak objawienie każde słowo poety i czekać niecierpliwie słów dalszych, coraz wyższych, częstszych, niosących światło prawdy i ciepło poezyi biednej ludzkości; wierzyć w gwiazdę jego geniuszu od najpierwszego jej przebłysku i nie oderwać ani na chwilę oczu od jej szybkich wzlotów do zenitu; towarzyszyć mu lata całe myślą wierną, modlitwą poranną i wieczorną, błogosławić chwili każdej i w milczeniu, wytrwale wzbijać własną duszę w te sfery piękna gdzieby się mogła spotkać z jego duszą! Ileż razy na scenie, wobec uniesionych słuchaczy, powtarzałam nieśmiertelne słowa poetów, myśląc o tych któremi ci się może podoba kiedyś przemówić do tłumnych słuchaczy przez moje usta. Pracować bez wytchnienia nad wydoskonaleniem swej sztuki; czynić ją prostszą i coraz żywszą, prawdziwszą; dążyć do doskonałości by ciebie zadowolnić, zrównać się z twych natchnień skalą; miłować przelotną mą sławę dlatego tylko by służyć kiedyś mogła twej nieśmiertelnej sławie; z wiarą gorącą przyśpieszać nowych twych pomysłów objawienia, zostać narzędziem twego tryumfu zanim wybije mych zaćmień godzina; przeciw wszystkim i wszystkiemu mężnie bronić mego skarbu, bronić go zwłaszcza i to najodważniej przeciw samej sobie; położyć w tobie wierzenia moje, nadzieje, wszystko: smętek mój i radość, siłę i wolę, odwagę i pracę, wszystko co mi nieba dały dobrego i cennego, ah! Stelio! Stello!...
Zatrzymała się chwilę, tchu jej brakło, wspomnienie dławiło ją jak nowe pohańbienie.
— ...i z tem wszystkiem dojść do tych brzasków... do tego poranku w którym opuszczałeś mnie...
Cała krew spłynęła do jej serca, na śmiertelnie pobladłej twarzy nie było jej i śladu.
— Czy pamiętasz?
— Szczęśliwy byłem, najszczęśliwszy z ludzi poranku tego — zawołał wzruszony, zdławionym głosem, też blednąc.
— Nie — zaprzeczyła mu stanowczo — przypomnijmy sobie! Opuszczałeś mnie jak... pierwszą lepszą, syty, znudzony już...
— Mylisz, się, mylisz!
— Przyznaj się, powiedz prawdę. Sama prawda może nas jeszcze ratować.
— Szczęśliwym się czułem. Serce mi biło pełnią radości, marzyłem i ufałem, wierzyłem w odrodzenie...
— Tak, wiem! szczęśliwym się czułeś z odzyskanej swobody, z piękności i świeżości poranku, z młodości własnej, z sił swoich. Ah! ileż goryczy, trucizny ile dolewałeś do swych pieszczot. Coś widział wówczas, powiedz coś widział, w tej co konała tylekroć — wiesz o tem — konała raczej niż zbezcześcić miała uczucie towarzyszące jej nieoddzielnie w smutnem, pustem, gorzkiem, koczowniczem życiu. Czy nie nierządnicę sponiewieraną, zepsutą, narzędzie lubieżności, aktorkę co u siebie jak na scenie, w teatrze należy do wszystkich i do nikogo...
— Foskaryno! Foskaryno!
Zamknął jej usta drżącą ręką.
— Przestań! na Boga przestań! oszalałaś chyba, oszalałaś!
— Straszne to! — rzekła opadając na poduszki, złamana gwałtownym wybuchem, zalana falą goryczy wytryskującej z samej głębi jej serca.
Lecz oczy jej pozostały otwarte, rozszerzone źrenice były nieruchome choć się wpatrywały nieubłagalnie w kochanka.
Pod wzrokiem tym surowym milczał, nie śmiał przeczyć ani skrywać prawdy, którą dostrzegła, odgadła.
Po kilku chwilach utkwionego w sobie wzroku wytrzymać nie mógł.
Zamknął roztwarte powieki kochanki palcami jak się zamyka umarłym.
Dostrzegła ten jego ruch pełen niewysłowionego smętku, na powiekach czuła jego dotknięcie lekkie i łagodne, takie na jakie tylko zdobyć się mogą litość lub miłość.
Gorycz jej się rozpłynęła, łzy nabiegły na rzęsy, zarzuciła mu ręce na szyję, przylgnęła do jego piersi i była znów tkliwą i słabą, pokorną, cichą, błagającą, posłuszną.
— Mamże odejść... zniknąć... — szeptała miękko, łzawo. — Czyż niema ratunku, przebaczenia, litości?
— Kocham cię Perdito!
Wyciągnęła do ogniska dłoń otwartą jak dla odpędzenia uroku i znów przygarnęła się do piersi kochanka.
— Ah! jeszcze, jeszcze chwilę z tobą, przy tobie, potem odejdę daleko, daleko, umrę pod drzewem, na kamieniu. Ali! jeszcze, jeszcze chwilkę.
— Kocham cię Perdito!
Po nad niemi wirowały, szalały tajemne moce życia i śmierci.
Czuli to uściskiem spojeni, lękiem zdjęci, czuli że się nad niemi i pomiędzy niemi zacieśniają węzły złego i dobrego a tam żywioły przemawiały dalej nieśmiertelnemi, tajemniczemi swemi głosy.
Tuż przy nich ogień — tam dalej woda, odpowiadały może na ich milczące pytania a szmery te wyroczne wpadając w ucho poety, czarowały go, porywały z sobą w świat niezliczonych mytów, których początkiem były.
Doznawał wrażenia, jak gdyby słyszał wyraźnie podwójne, zgodne głosy dwóch sił zasadniczych, które zamierzał wpleść w symfonię swej nowej tragedyi.
Zamilkł ból, niepokój zamilkł pod czarodziejskim tej melodyi wpływem i jednocześnie rozwiązały się na jego szyi związane ramiona kobiety, posłuszne też rzekłbyś tajemnemu jakiemuś zaklęciu.
— Niema rady — zaszeptała, powtarzając słowa tajemniczego wyroku który słuch jej uderzył w szmerach żywiołów, w tym samym z którego on pochwycił melodyi wątek.
Brodę oparła na dłoni, łokieć na kolanach i tak pozostała wpatrując się w płonący na kominku ogień, z brwią zsuniętą.
Spojrzał na nią i poczuł się znów zdjęty smutkiem i litością bez granic.
Chwila wytchnienia przeszła, zbyt szybko przemknęła, lecz myśli jego zwróciły się do twórczości i pozostało mu stąd graniczące z niecierpliwością podniecenie.
Smutek i litość zdały mu się naraz zbyteczne, rozpacz te] kobiety nie w miejscu, wszak kochał ją, pożądał, obdarzał gorącą pieszczotą: Wszak oboje wolni byli i żyli w miejscu naj odpowiedniejszem dla ich zamiłowań, marzeń, rozkoszy?
Radby znaleźć sposób łatwy i prędki rozerwania tych pęt żelaznych, rozproszenia smętku, wrócenia kochance zapału i wesołości.
Chciał w młodocianej swej żywości, znaleźć coś, co by smutną i zrozpaczoną zdołało uspokoić, rozweselić, lecz nie czuł już w sobie ani uprzedniego współczucia ani smutku co przed chwilą użyczał przedziwnej, kojącej słodyczy dotknięciu jego palców, gdy pod natchnieniem serca zamykał konwulsyjnie rozwarte powieki kochanki.
Nie umiał się już zdobyć na ruch co porywa duszę, na pocałunek co ją upaja, zabija lub leczy.
Wahał się.
Patrzał na nią.
Pozostawała w tej samej postawie: zgarbiona, z brodą wspartą na dłoni, łokciem na kolanach, brwią ściągniętą.
Ogień płonący na kominku oświecał drżącym blaskiem twarz jej i włosy.
Czoło piękne było, myślące, męskie niemal, lecz było coś dzikiego w skrętach i płowych odbłyskach ciężkich splotów włosów, tuż przy skroniach, coś twardego i śmiałego, co przypominało skrzydła drapieżnych ptaków.
— Na co tak patrzysz — spytała zauważywszy wzrok jego badawczy — czyś dostrzegł włos siwy?
Pochylił się, zgiął kolano, giętki, pieszczotliwy.
— Widzę żeś piękna! Dostrzegam to tylko co mnie zawsze w tobie, Foska! zachwyca. Patrzałem na ten skręt twych włosów, tam, nad skronią, nie żelazkiem i grzebieniem a burzą wzdęty.
Zatopił ręce w gąszczy jej pięknych włosów.
Przymknęła oczy znów zdjęta dreszczem lodowatym, pokonana nieubłaganą mocą zmysłów, szmat kobiecy, bezwłasnowolny w kochanka ręku, jako rzecz bierna: pierścień czy rękawiczka w kochanka ręku; słowo co się powie lub nie powie; kruża wina, którą się dowolnie wychyli lub wyleje.
— Widzę cię piękną. Gdy tak przymykasz oczy czuję cię moją, moją w samej mej głębi, spojoną ze mną jak dusza z ciałem, życiem mem samem cię czuję... wyrazić tego nie potrafię. Gdy bledniesz czuję jak mi się krew w sercu ścina... Miłość twą czuję w każdym twym włosku... gdy drżą twe opuszczone rzęsy, zdaje mi się że dotykają mi serca, przyśpieszając jego bicie.
Słuchała go pogrążona w tę ciemność gdzie po przez żyjących powiek przysłonę widać drganie płomienia.
Chwilami głos jego zdawał się jej dalekim, mówiącym nie do niej a do innej; zdawało się jej że podsłuchuje wyznań miłosnych; że nią szarpie zazdrość, napadają błyski samobójczych zachcianek, dzikiej zemsty i tylko jej ciało spoczywa, ręce opadają zdjęte ciężką, nie dającą się otrząść niemocą...
— Rozkoszą moją jesteś, przebudzeniem jasnem. Tkwi w tobie moc pobudzająca, którejś sama nieświadoma. Każdy ruch twój, jedno nic, odkrywca mi prawdy nowe, a miłość tak jak myśl, wzmaga się każdą odkrytą prawdą. Czemuż, czemuż się trwożysz i smucisz? Niceśmy nie zniszczyli; nic nie stracili. Trzeba mi było zaznać swobody i szczęścia w prawdzie twej niepodzielnej miłości by stworzyć to piękne dzieło, którego tylu oczekuje. Potrzebuję twej wiary, miłości, potrzebuję napawać się rozkoszą i tworzyć... Samo zbliżenie się do ciebie wystarcza by mnie zapłodnić natchnień tysiącem. Ot! i przed chwilą, gdyś mnie objęła, zdawało mi się, że przez ciszę przepływa potok melodyi...
Do kogóż tak mówił; u kogo prosił pełni szczęścia?
Czyż trawiąca go potrzeba melodyi nie zwracała się raczej ku tej której śpiew świat cały przeistaczał?
Ku młodości świeżej, dziewiczej, zdolnej darzyć natchnieniem i twórczością.
Gdy tę tulił w objęcia, tamta w nim śpiewała i teraz, teraz jeszcze do kogóż jeśli nie do tamtej, przemawiał tak lubo, prawdziwie?...
O! tamta bo, tylko tamta, dać mu mogła to czego łaknął dla szczęścia i sztuki!
Dziewica to siła świeża, piękność nietknięta, broń nie zużyta jeszcze, pyszna i skuteczna w boju życia!...
Przekleństwo im! jej samej przekleństwo...
Foskaryna cierpiała i szalała w duszy, nie śmiejąc, nie chcąc otrząść się z bezwładności w którą popadła, nie śmiejąc, nie chcąc podnieść ociężałych powiek.
Ciężka dusiła ją zmora.
Zdawało się jej że stacza się w przepaść bezdenną pociągana ciężarem dni przeżytych, lat nędz i tryumfów, wraz ze swą śmiertelnie smutną twarzą i wszystkiemi do niej przyrosłemi maskami, z własną swą zrozpaczoną duszą i wszystkiemi, tysiącznemi duszami, które kolejno żyły w niej, kochały, szalały, cierpiały...
Miłość co ją zbawić miała, popychała ją oto nieodwołalnie do zguby, do śmierci!
By ją doścignąć, by ją objąć, miłość kochanka musiała zwalczać otaczające ją mroki przeszłości, plamić się niemi, zarażać, gorzknieć, okrutnieć, zmienić się we wstręt może...
Mrok to ten podsycał jego zmysłowość do szału i zapomnienia...
Ah! cóż uczyniła!
Nie samaż bo uzbroiła tego niszczyciela; wzbijając go pomiędzy sobą i swym młodym przyjacielem?
Teraz zapóźno już było!
Wszystko stracone!
I myśleć że ona to, ona sama, w ów wieczór pamiętny płonącej w ogniu Wenecyi, zbliżyła go do pięknej i świeżej zdobyczy, na której spoczął wzrok jego podbójczy spojrzeniem będącem zarazem wyborem i ślubowaną obietnicą.
I do kogóż jeśli nie do tamtej przemawiał teraz tak gorąco, tkliwie, szczerze?...
„Przestań, o! przestań się smucić.“
Głos jego słyszała coraz dalszy, cichszy, jak gdyby się sama zsuwała w coraz głębszą przepaść a głos pozostał u góry... coraz dalszy, cichszy słyszała głos jego lecz czuła ciepło pieszczących ją dłoni... i nagle, w ognistej ciemności w której się rodzą gorączki i waryacya, z samej swej głębi otrząsła się, oburzyła, porwała.
— Czy chcesz bym cię wiodła do niej, czy tu ją mam zawołać — spytała patrząc nań szeroko rozwartą źrenicą i wstrząsając mu obie ręce silnym, konwulsyjnym uściskiem pod którym czuć było paznogcie. — Idźże! Czeka cię, pewnie że czeka! Po co tu jesteś? Idźże!
Podniosła się, wyprostowała, usiłowała popchnąć go ku drzwiom.
Zmieniła się do niepoznania w gwałtownym tym wybuchu.
Groźną była, złowrogą.
Niesłychanej siły nabrały jej wyprężone Wściekłą złością ręce.
— Kto, kto mnie czeka? Co mówisz? Co ci jest? Upamiętaj się! Foska! Foskaryna!
Jąkał się, wołał na nią, drżał przerażony sądząc że spostrzega ślady nagłego zamącenia zmysłów na jej zmienionej do niepoznania twarzy.
Nie słyszała go oszalała.
— Foskaryna!
Wołał na nią z głębi serca, sam blady przerażenia, pragnąc zatrzymać wymykającą się rzekłbyś duszę.
Drgnęła cała.
Puściła go, ramiona jej opadły, dokoła powiodła obłąkanym wzrokiem, jak gdyby nagle zbudzona nie pamiętała co zaszło.
Dyszała ciężko.
— Chodź! usiądź.
Odprowadził ją do sofy, uspakajał łagodnie, troskliwie.
Pozwalała się uspakajać, łagodzić.
Zdawało się że budzi się z głębokiego zemdlenia i nic nie pamięta.
Skarżyła się.
— Kto mnie uderzył? Kto?
Wyciągała zbolałe ramiona; dotykała swych szczęk opadłych, lic bladych.
Zaczęła się trząść z zimna.
— Połóż się! Tu połóż głowę.
Układał ją, podsuwał poduszki pod głowę, nogi, łagodnie, cierpliwie, pochylając się jak nad ukochaną istotą co nagle zasłabnie, gotów jej oddać serce całe co biło, kołatało mu w piersi przerażone.
— Tak, tak — powtarzała cichym jak tchnienie głosem za każdym jego ruchem, jak gdyby pragnęła przedłużyć te tkliwe starania, nacieszyć się niemi.
— Zimno ci?
— Zimno.
— Chcesz bym cię nakrył?
— Tak.
Szukał czem ją okryć.
Znalazł na stole szmat starego, pysznego aksamitu, otulił nim ją!
Uśmiechała się ledwie, zaledwie.
— Dobrze ci tak?
Skłoniła głową, przymknęła oczy, Podniósł wówczas rzucone, ciepłe jeszcze fijołki i położył na poduszce obok jej twarzy.
— Tak. Czy dobrze?
Powieki jej się poruszyły ledwie, zaledwie.
Pocałował ją w czoło wdychając zapach fijołków.
Zwrócił się po tem do kominka, drew dorzucił, wielki rozniecił ogień.
— Czy cię dochodzi ciepło? Cieplej ci? — pytał zcicha.
Znów się nad nią pochylił dech wstrzykując.
Usnęła.
Ustępowało naprężenie muskułów i rysów, usta oddychały spokojnym, rytmicznym oddechem snu, cichy spokój, podobny do spokoju śmierci rozlał się po jej bladej twarzy.
„Śpij! śpij! biedna duszo!“
Tak pełnym był politowania i miłości, że radby zlał na ten sen jej siłę pocieszenia i zapomnienia:
„Śpij! śpij!“
Siedział przy niej, u nóg jej, czuwając nad nią.
Przez chwil kilka wsłuchiwał się w jej oddech.
Te same usta mówiły:
„Zdolnam uczynić to na co się miłość sama zdobyć nie zdoła.“
I te same usta krzyczały:
„Czy chcesz bym cię zawiodła do niej, bym tują zawołała?“
Nie sądził, nie rozważał, pozwalał myślom swym się rozpraszać.
Raz jeszcze czuł ślepe i nieprzemożone moce życia nad swą głową, nad snem jej i czuł w sobie olbrzymią chęć do życia.
„Łuk ma na imię Bios, a śmierć dziełem jego.“
W ciszy przemawiał ogień, woda przemawiała.
Głosy żywiołów, uśpiona w bólu kobieta, nieunikniona bliskość przeznaczeń, wielkość niezmierżona przeszłości, wspomnienia i przeczucia, wszystko to wytwarzało w nim stan ducha tajemniczy i muzykalny, w którym dzieło niedokonane jeszcze powstawało.
Słyszał własne melodye rozśpiewane do nieskończoności.
Słyszał jedną ze swych kreacyi mówiącą: „Samo ono ugasić może nasze pragnienie i całe pragnienie nasze zwraca się do tej świeżości. Gdyby jej nie było niktby tu żyć nie mógł, wszyscybyśmy wymarli z gorąca i suszy.“
Widział krainę przerżniętą wyschłem, białem łożyskiem starodawnego strumienia, zasypaną stosy płonącemi w wieczór dziwnie pogodny i przezroczysty.
Widział grobowce topniejące w złoto, złotem pokryte trupy i trupa Kasandry w koronie, śród urn grobowych.
Głos jakiś mówił:
„Jakże miękkie są te popioły, prześlizgują się po przez palce jako piaski morza.“
I mówił głos jakiś:
„Opowiadają o cieniu co pokrywa rzecz każdą i o wilgotnej gąbce, której pociągnięcie ściera ślad wszelaki...“
Noc zapadła, połyskiwały gwiazdy, mirty woń roniły, dziewica roztwierała księgę, czytała pieśń łez i bólu...?
I mówił głos jakiś:
„Ah! posąg Niobe! Za nim Antygona umarła dostrzegła posąg kamienny z którego tryskało łez źródło...“
Znikły, czasu zmyłki... zagładziły się stuleci różnice...
Dusza dawnej tragedyi odżyła w duszy nowej.
Z połączoną siłą słowa i muzyki poeta wytwarzał idealną jedność życia i sztuki.


∗             ∗

Pewnego popołudnia, w listopadzie, wracał parostatkiem z Lido, w towarzystwie Daniela Glauro.
— Pozostawili po za sobą Adryatyk wzburzony; zielonkawe i białawe fale rozbijające się o piaski pustynne, drzewa San Niccolo odarte łupieżnym wichrem, deszcze zwiędłych liści, drużyny mar, wspomnienia heroicznych wypraw zwycięskich powrotów; dobijających się o szkarłat żołnierzy i pościgów lorda Byrona pożeranego pragnieniem prześcignięcia własnych swych losów...
— Sam dałbym dziś królestwo za konia — mówił Stelio Effrena, żartując sam z siebie, podrażniony szarą powszedniością życia. — Ni kuszy, ni konia w San Niccolo, ani nawet nikogo co by się odważył wiosłować! „Perge audacter...“ i oto jesteśmy na szarym pomoście statku co dymi, swędzi, gargoce jak kocioł na ogniu. Spójrz jak Wenecya tam pląsa.
Wzburzenie morza biło aż o Laguny.
Drżące fale pląsały w strząsając podwaliny kamiennych gmachów i zdawało się że pałace, kopuły, wieże wahają się i podskakują wraz z niemi.
Wodne porosty, oderwane od podmurzy, pływały wlokąc za sobą białawe korzenie.
Stada mew trzepotały się w powietrzu, rzucając od czasu do czasu w wycie wichru dziwne swe chichoty.
— Ryszard Wagner — rzekł zdjęty nagłem wzruszeniem Daniel Glauro, wskazując starca pochylonego po nad baryerą parostatku — patrz, tam! pomiędzy Franciszkiem Lisztem i donną Cosima. Widzisz?
Żywiej zabiło serce Stelia Effreny; znikły mu z przed oczu otaczający go ludzie, przerwała się gorycz pożerającej go nudy, przerwała się uciskająca go bezwładność i tylko pozostało poczucie nadludzkiej potęgi zbudzonej samym dźwiękiem wielkiego tego imienia.
Po nad wszystkiemi podnoszącemi się przed chwilą jeszcze dokoła niego marami, powstał świat idealny, wywołany przez drobnego starca, pochylającego się nad wzburzonem morzem.
Gieniusz zwycięski, miłość wierna, przyjaźń nie naruszona, najwyższe dobra i najpyszniejsze zjawisko życia, były tam raz jeszcze połączone pod burzą, w milczeniu.
Jednostajna biel pokrywała głowy trzech wyjątkowych, razem zebranych istot.
Siwe włosy ocieniały smutne, myślące czoła.
Smutek wiał z ich twarzy, ruchów, jak gdyby ten sam głuchy niepokój przygniatał rozumiejące się pomiędzy sobą serca.
KobioU miała śród śnieżnie białej twarzy duże usta, o liniach śmiałych i pewnych, zdradzających siłę woli.
Jej jasne, stalowe źrenice pozostawały ustawicznie wpatrzone w tego co ją wybrał za towarzyszkę wierną w boju życia a zwyciężywszy wszystko i zawsze nie mógł zwyciężyć goniącej za nim krok w krok śmierci.
To kobiece pieczołowite smutne spojrzenie zdawało się mierzyć i walczyć ze spojrzeniem nieubłaganej Pani, owijającem już starca śmiertelnym mrokiem.
— Zdaje się cierpieć — mówił głos zniżając Daniel Glauro. — Czy uważasz. Zdaje się że słabnie... zbliżmy się.
Stello Effrena spoglądał z głębokiem wyruszeniem na włosy siwe które wiatr ostry rozwiewał pod szerokiemi brzegami filcowego kapelusza, na koniec nabrzmiałego/bladego ucha.
Postać, co w ogniu walki trzymała się pewnością i dumą zwycięstwa, wyglądała teraz jak szmat rozszarpany który lada powiew wiatru mógł unieść i zniszczyć.
— Ah! Danielu! czemżebyśmy mu mogli służyć — mówił Effrena do przyjaciela, zdjęty nieprzepartą potrzebą okazania czci swej i spółczucia temu wielkiemu, takim niezbytym ciężarem przytłoczonemu sercu.
— Czembyśmy mu mogli, służyć — powtórzył Glauro zdjęty też chęcią gorącą niesienia pomocy wielkiemu człowiekowi, dotkniętemu cierpieniem i losem najpospolitszych ludzi.
Dusze przyjaciół zlały się w jednem wspólnem uczuciu uwielbienia i litości bez granic.
Lecz nic po nad to uczucie dać choremu nie mogli.
Nic powstrzymać nie mogło głuchej roboty choroby i obaj smucili się patrząc na te włosy siwe, postać złamaną, chwiejącą się pod podmuchem wichru co nadbiegał zdała, przynosząc cichej lagunie pianę i głosy mórz szerpkich.
„O morze, morze cudne! winneś mnie nosić jeszcze, na ziemi niema już dla mnie zbawienia... niechże wam o fale niezgłębionego morza! wiernym pozostanę!“
Dzika harmonia „pływającego holendra“ budziła się w pamięci Stella Effreny wraz z przecinającym ją, od czasu do czasu, rozpacznym krzykiem.
Zdawało mu się, że w wyciu wichru słyszy śpiew dziki galerników, na nawie o krwistych żaglach:
„Johohe! Johohe! przybij do brzegu o czarny żeglarzu: siedm lat już upływa.“
I wyobrażał sobie Ryszarda Wagnera młodzieńcem, samotnym śród zgorszeń Paryża, ubogim, niezależnym, pożeranym przedziwną gorączką, z okiem utkwionem w swej gwieździe, z postanowieniem niezłomnem podbicia świata.
W obrazie bladego tułacza, młodzieniec zaklął własną swą pogoń bez wytchnienia, za sztuką, walkę zażartą, nadzieję niezłomną:
„Przyjdzie dzień w którym blady tułacz zbawionym zostanie, jeśli spotka kobietę gotową pokochać go i dotrzymać mu, wiary aż do śmierci.“
Kobieta ta była dziś u boku starca, jak anioł stróż zawsze czujna.
I ona jak Senta, poddała się prawom prawdziwej wierności i oto śmierć uświęcić miała nienaruszone, śluby.
— Czy ci się nie zdaje, że życie spędziwszy śród mytów, starzec ten marzyć musiał nie raz o nadzwyczajnej jakiejś śmierci i że się codzień modli do Przyrody, o zesłanie mu podobnej do tej co mu się nieraz śniła — pytał Daniel Glauro wspominając wyroki losów, co pozwoliły by orzeł wziął za skałę czoło Eschylosa, a Petrarka skonał samotny nad rozwartą księgą. — Jakiż koniec godnym byłby Wagnera?
— Nowej melodyi powódź, harmonia niesłyszana dotąd, przeczuta, przewidziana w młodości, nieziszczona jeszcze, zaleje mu serce i przetnie nić życia.
— Prawda! — odrzekł Daniel Glauro.
Popychane wiatrem chmury kłębiły się, rozbiegały, gromadziły; kopuły, wieżyce wahały się odbite w wodzie, wydłużały, kurczyły i cienie obłoków i gmachów miejskich cienie zlewały się niespokojne, ruchome we wzburzonych wodach, potrącały się, zabiegały jedne na drugie, gotowe ścierać się i niszczyć wzajemnie.
— Spójrz na Madziara, Danielu! Serce to pewnie szlachetne. Służył przyjacielowi z zupełnem oddaniem się, z niewzruszoną wiarą i to oddanie się, ta wiara uczynią go nieśmiertelnym hardziej jeszcze jak własny jego talent. Lecz zważ też jak samo to uczucie tak szczere i szlachetne przyobleka się w afektacyę teatralną, dzięki trawiącej go ustawicznie potrzebie zajmowania i w podziw wprawiania widzów własną swą osobą.
Ksiądz prostował postać chudą i kościstą, zakutą niby w pancerz ze stali i stojąc wyprostowany, odkrył głowę zasyłając cichą modlitwę to Boga burz i wichrów.
Wiatr rozwiewał jego długie, gęste włosy lwią grzywę, której wstrząśnienie wywoływało iskrę w tłumach i sercach kobiet.
Jego magnetycznej siły pełne oczy wzbite były w pochmurne niebo.
Niewymówione słowa modlitwy drgały na wąskich wargach, nadając wyraz mystyczny pomarszczonej, olbrzymiemi brodawkami pokrytej twarzy.
— Mniejsza z tem! — mówił Daniel Glauro. — Posiada on dar szczególny, dar żarliwości, lubuje się w sile wszechwładnej, w namiętności niepomiernej. Czyż się talent jego nie zwracał do Prometeja, Orfeusza, Danta, Tassa? Ryszard Wagner pociągnął go tak jak pociąga żywiołowa siła. Kto wie czy nie usłyszał w nim tego właśnie, co usiłował wyśpiewać w symfonii swej „co się słyszy na gór szczycie.“
— Prawda — rzekł Stelio Effrena.
Lecz obaj drgnęli widząc jak pochylony nad baryerą statku starzec, zwrócił się nagle i bliski niby uduszenia porwał konwulsyjnym ruchem ramię swej towarzyszki.
Ta krzyknęła.
Podbiegli.
Wszyscy obecni na pokładzie, przerażeni krzykiem, nadbiegali, cisnęli lecz powstrzymani spojrzeniem kobiety zatrzymali się opodal od starca, co się już zdawał pozbawionym życia.
Ona sama podtrzymała go, ułożyła na ławie, za puls ujęła, serce badała.
Miłość jej i boleść otaczały chorego nieprzekraczalnym pierścieniem.
Wszyscy cofali się milczący, zaniepokojeni, starając się pochwycić na twarzy chorego ślad życia czy śmierci?
Twarz nieruchoma spoczywała na kolanach kobiety.
Dwie grube bruzdy zbiegały wzdłuż policzków ku roztwartym, posiniałym ustom, zagłębiając się w pobliżu skrzydeł dużego nosa.
Wiatr rozwiewał rzadkie, siwe włosy na wypukłem czole; biała broda otaczała szczęki potężne jeszcze pod rozmiękłemi muskularni nabrzmiałych policzków.
Lepki pot zraszał mu skronie i opuszczona noga drgała konwulsyjnie.
Najmniejszy szczegół, rys każdy wrażał się na zawsze w pamięć młodzieńców, patrzących na starca z niemem politowaniem.
Jak długo trwała ta męka?
Cienie padały na szare wody, przerywane od czasu do czasu wielkiemi snopami świateł, co przerywając nagłe powietrze, jak ciężkie strzały tonęły w wodzie.
Słychać było miarowy huk maszyny na parostatku, fale rozbijające się o przystań, chichoty mew srebrnych i tam dalej zgłuszoną wrzawę Canal Grandę, stłumiony jęk wstrząsanego wichrem miasta.
— Wyniesiemy go — szepnął na ucho towarzyszowi Stelio Effrena, upojony smętkiem wszech rzeczy i powagą chwili.
Na nieruchomej twarzy starca, zaledwie dostrzedz było można ślad życia.
— Tak, zbliżmy się — odrzekł pobladły Daniel Glauro.
Spójrzeli, na kobietę o białej jak śnieg twarzy, zbliżyli się sami bladzi.
Skłonili nisko głowy, wyciągnęli ramiona...
Jak długo trwała droga ciężka?
Kilka kroków dzieliło zaledwie parostatek od wybrzeża, lecz się im ta przestrzeń strasznie wydłużała.
Wzburzone wody rozbijały się o pale przystani... z głębi kanału dolatywała wrzawa podobna do wydobywających się z głębokiej pieczary oszalałych Meandr głosów...
Dzwony świętego Marka wydzwaniały nieszporną godzinę... lecz wszystkie te głosy i odgłosy zlewały się w jeden głęboki, odległy, nieustanny, łkający szmer morza.
Na ręku swem nieśli omdlałe ciało tego, co świat zalał potokiem swej niezgłębionej duszy; śmiertelną powłokę Proroka, co ku zbudowaniu ludzkości, w śpiew zmienił samą istotę Wszechświata.
Z drżeniem lęku i rozkoszy niewymownej, jak ten co ujrzy wytryskujący ze skały strumień, rozpadający się krater wulkanu, ogień pożerający las dziewiczy, oślepiający meteor blaskiem swym całe pokrywający nieba, jak ten co się znajdzie nagle wobec siły przyrodzonej, nieprzepartej, Stelio Effrena uczuł pod swą dłonią — musiał przystanąć chwilę by zachwycić powietrza a oka nie spuszczał z opartej na swych piersiach głowy starca, — uczuł pod swą dłonią wracające bicie“ chorego, starczego serca...


∗             ∗
— Skąd ci starczyło siły Danielu? tobie co byś nie potrafił, jak mi się zdawało, nagiąć trzciny! A ciężkim był ten barbarzyńca, kości miał rzekłbyś z bronzu ulane: dobrze zbudowany, silny, zdolny utrzymać się na podrzucanym burzą pomoście okrętu. Skąd ci się wzięła ta niespodziewana siła? Jużem się bał o ciebie, wyznaję. Lecz nie, nie zawahałeś się, wytrwałeś do końca. Dzień dzisiejszy jest dniem świątecznym. Jego oczy otworzyły się jak raz naprzeciw moich, serce zabiło pod mą dłonią. Zasłużyliśmy sobie Danielu! szczęście i zaszczyt niesienia go na ręku naszem, zasłużyli żarliwością czci naszej...

— Tyś zasłużył nietylko na to by go nieść na swym ręku, lecz by ci się spełniły najlepsze jego proroctwa zostawione tym co mają jeszcze nadzieję.
— Ah! jeśli mnie nie zaleje sama ta pełnia z którą się noszę, jeśli mi się uda opanować pożerający mnie niepokój, wówczas Danielu...
Szli tak bok u boku obaj przyjaciele, upojeni, pełni ufności w siebie i przyszłość, jak gdyby przyjaźń ich nowym zacisnęła się węzłem, jak gdyby wspólnemi siłami zdobyli nowy skarb idealny; szli tak, szli pod wiatrem, szumem i hukiem, w zapadający wieczór gwarny, a za niemi biegło rozszalałe morze.
— Zdaje się jak gdyby Adryatyk powalił wszelakie tamy drwiąc sobie z rozkazów Senatu — zaśmiał się Daniel Glauro, przystając na wybrzeżu przez które fale bryzgały spienione het! precz! na same Prokuratorye. — Musimy zawrócić.
— Nie! przepłyńmy raczej. Patrz mamy „sandalo.“[1] I patrzl Święty Marek moczy stopy w wodzie.
Żeglarz wylądował ich pod Torre dell’Orlogio.
Plac cały zalany podobny był do kwadratowego, portykami obramowanego jeziora, odbijającego mknące po niebie chmury i po za niemi mroki żółtawe. Złota Bazylika, obmyta wodą, połyskiwała skrzydły swemi i szczytami, w świetle kończącego się dnia a baniaste jej czapki i krzyże, odbijały się w ciemnem wodnem zwierciadle niby szczyty drugiej podobnej, zatopionej bazyliki.
„En verus fortis qui fregit vincula mortis“ czytał Stelio na łuku pod mozaiką Zmartwychwstania.
— Czy wiesz o tem że właśnie w Wenecyi, Ryszard Vagner, miał lat temu dwadzieścia, pierwsze spotkanie ze śmiercią? Było to w epoce „Trystana.“ Pożerany namiętnością beznadziejną przybył tu chcąc umrzeć w ciszy i tu wówczas, skomponował ów akt drugi: hymn na cześć nocy wiekuistej. Dziś go znów przeznaczenie zwróciło na laguny. Przeznaczono mu snać, tak jak Klaudyuszowi Monteverde tu umierać. Wenecya jest bo zaklętą w jeden muzykalny akord melodyą. Szmer każdy nabiera tu harmonijnego wyrazu. Słuchaj!
Pod podmuchem wichru, miasto z kamieni i wody dźwięczało jak olbrzymie organy.
Świst i jęk wiatru zmieniał się w chórał błagalny, wzmagający się i opadający rytmicznie.
— Czy ucho twe pochwyciło nić melodyi w tych jęków chórale? Słuchaj.
Wysiadłszy z łodzi weszli w uliczki i przesmyki, mijali wydęte mostki, szli wzdłuż wąskich kanałów, bez celu, gwarząc, lecz pomimo to Stelio zdawał się kierować ciągle ku oddalonemu domowi, co mu się ukazywał od czasu do czasu w błysku niecierpliwego oczekiwania.
— Słuchaj! melodyi wątek da się pochwycić... wybija się... znów opada... niema dość siły by się rozwinąć...
Stelio przystanął nasłuchując ze skupieniem uwagi, co w podziw wprawiła jego przyjaciela.
Zdąwało się że poeta się zlewa i jednoczy ze zjawiskiem które bada, traci indywidualność własną, rozpływa w czemś olbrzymiem. a niepochwytnem.
— Słyszałeś?
— Mnie nie dano słyszeć tego co ty słyszysz — odrzekł twórcy jałowy myśliciel — poczekam aż będziesz mógł powtórzyć mi to co ci śpiewa Przyroda.
Obaj drżeli i serca im biły, tylko jeden świadom był swego wzruszenia a drugi, natchnieniem porwany, nie czuł własnego serca bicia.
— Nie wiem... — mówił — nie wiem już... zdawało mi się...
Wymykało mu się dopiero co otrzymane objawienie...
Myśl zaczynała pracować; wola się naprężała, pobudzona przelotnem natchnieniem.
— Ah! wrócić melodyi jej pierwotną prostotę, doskonałość 4wieżą; pochwycić ją drżącą nowem życiem u samego jej nieśmiertelnego źródła, u tajemnic samej przyrody, u jądra Wszechświata! Czyś się kiedy zastanawiał nad mytem opowiadającym dziecinne lata Kasandry? Pozostawiona raz wieczorem w świątyni Apolina znalezioną była nazajutrz rano w splotach węża co jej lizał uszy. Odtąd zrozumiała wszystkie w powietrzu rozproszone głosy, poznała melodye świata całego. Dar jej proroczy był tylko darem muzykalnym. Część podobnych zdolności posiadali poeci co się złożyli na wytworzenie Chóru tragicznego. Jeden z nich chwalił się: że rozumie głosy wszego ptactwa; drugi: że rozmawiać może z wiatrem; a inny jeszcze: że morze tajemnic dlań niema. Ileż razy marzyło mi się że leżę na marmurze, spowity onego węża splotami... Potrzeba Danielu! by się ten myt powtórzył a wówczas dopiero powstać by mogła Sztuka Nowa.
Mówił z w zrastającym zapałem, dając się unieść prądowi swych myśli, lecz czuł zarazem, że coś w nieroświeconej ich głębi pozostaje w porozumieniu i związku z dźwięcznem powietrzem Wenecyi.
— Czy zastanowiłeś się kiedy nad tem, jaka melodya przygrywała owej sielance śpiewanej przez chór w „Edypie królu,“ wówczas gdy Jokasta ucieka zdjęta przerażeniem a syn Laja zachowuje bądź co bądź przebłysk nadziei. Pamiętasz?„O Cyteronie! Niech mi Olimp świadkiem będzie, zanim się miesiąc raz drugi obróci...“ Górski krajobraz przerywa na chwil kilka ponury dramat, pogoda sielska pozwala wytchnąć śród nadludzkiej grozy. Przypominasz sobie? Postarajże się teraz wyobrazić sobie tę strofę w zamkniętej ranne odpowiednich ruchów. Wyobraź sobie taniec któryby melodyi użyczył całej, potrzebnej plastycznej wypukłości. Masz przed sobą wywołanego ducha Ziemi w jego podstawowych liniach; masz zjawienie się pocieszające wielkiej wspólnej Matki Przyrody, rostwierającej dobrotliwe ramiona najnieszczęśliwszym ze swych dzieci, i masz wreszcie wykazaną potęgę rzeczy wielkich i nieśmiertelnych, w przeciwstawieniu do nędz ludzi, popychanych do szału i śmierci przez los ślepy. A czy wiesz w jakiej mierze ów śpiew wzniosły dopomógł mi znaleźć dla mej tragedyi wyraz najwyższy i najprostszy zarazem...
— Czy zamierzasz wskrzesić chór na scenie?
— O! nie. Nie chcę wskrzeszać form dawnych, pragnę wytworzyć nowe, idąc za własnym instynktem, zgodnie z duchem mej rasy, tak jak to czynili grecy gdy wznosili gmach przedziwnej, nieśmiertelnej, niedoścignionej piękności swego dramatu. Ponieważ oddawna potrójny wyraz dramatyczny: muzyki, poezyi i tańca, już się rozpadł na oddzielne, samoistne części, z których dwie pierwsze dościgły szczytu rozwoju, gdy trzecia skłaniała się do upadku, zdaje mi się niepodobnem spoić je znów w całość rytmiczną bez ujęcia której bądź coś z odrębnego i ostatecznego dościgniętego przez nią obecnie charakteru. Składając się na całość, każda z tych cząstek organicznych podporządkowana być musi innym współdziałającym, co jej samej, z natury rzeczy ujmę by przyniosło, bród materyałów odpowiednich doo budowy rytmu, słowo stanowi niewątpliwie najsilniejszą podstawę dzieła sztuki dążącego do doskonałości. Czy sądzisz że dramat wagnerowski pozostawia słowu należne mu miejsce, gwarantuje należną mu wartość? I czy ci się znów nie zdaje, że koncepcya muzykalna, bądź co bądź, traci, odbiega od swej zasadniczej świeżości, stając się zależną od wpływów obcych geniuszowi muzyki? Ryszard Wagner sam czuje tę słabą stronę przyznaje ją. Raz w Bayreuth zbliżył się do jednego ze swych przyjaciół, zasłaniając mu obiema dłońmi oczy, by go pogrążyć w żywszem odczuciu samej symfonii i wywołać silniejszą wewnętrzną jej wizyę.
— Wszystko niemal, co mi mówisz, nowem jest dla mnie — mówił Daniel Glauro — nowem lecz nie obcem i upaja mnie jako rzecz przeczuta i przewidziana. Więc nie masz zamiaru splatać wespół trzybarwnej wstęgi sztuki dramatycznej? Każdą przedstawić chcesz oddzielnie, zachowując jej właściwy i odpowiedni wyraz, wiążąc je z sobą tylko myślą wspólnego założenia i rozwijając jak najdalej znaczenie każdej.
— Ah! Danielu! jak ci dać obraz tego, co już mam w sobie? — zawołał Stelio Effrena. — Mechaniczne twarde są słowa, w któreś ujął zamysły moje... Nie! nie!... jakże ci potrafię określić owo coś przepływne, tajemnicze, niepochwytne a już żyjące, z czeni się noszę....
Doszli do stopni Rialto.
Stelio wbiegł szybko na schody i zatrzymał się n a moście, oparty o poręcz, przy łuku czekając na przyjaciela.
Wiatr przelatywał nad nim jak legion sztandarów którychby zręby uderzały go po twarzy.
Pod nim Canal Grandę ginął w cieniu pałaców, łamiąc się, jak rzeka uciekająca w kucznym wodospadzie.
U góry, u samej, cząstka nieba pozostawała jasną śród kłębienia się chmur poniżej, jasną, kryształową, pogodną pogodą właściwą horyzontom po nad lodowców szczytami...
— Niepodobna ustać tu — mówił Daniel Glauuro, opierając się o drzwi jednego ze sklepów — wiatr zmiata bez ceremonii.
— Zejdź na dół, dogonię cię... chwilę — wołał poeta przechylając się po nad poręczą, zakrywając oczy dłońmi, w słuchu skupiając duszę całą.
Straszny był ryk burzy po nad niewzruszonością skamieniałych stuleci, szalejącej nad nią tak jak szalała wówczas gdy tych marmurów bryły spały jeszcze w macierzystych skał łonie; wówczas gdy na moczarach laguny i bagnistych wyspach dzikie trawy obrastały ptactwa gniazda; długo przedtem zanim pierwszy doża zasiadł na Rialto; długo przedtem nim ojcowie zatrzymali tu wychodźców, nie przeczuwając wyczekującej ich świetności.
Jak wówczas nie było, teraz dostrzedz się nie dawał ślad życia.
Pod zachmurzonem niebem piętrzyło się rzekłbyś rumowisko olbrzymiego, na poły wodą zalanego grobowca, po nad którym rozlegał się straszliwy głos zniszczenia opiewający i opłakujący w proch rozsypujących się pokoleń szeregi, pogasłe blaski dawnej świetności, nieprzeliczonych wschodów i zachodów rządy, narodzin i śmierci przewroty, nieodgadnione minionych wieków tajemnice i przyszłych brzasków zagadki...
W wichrów rozszalałych podmuchu grały wszechświata męki.
— Ah! ująłem cię! — zawołał rozradowany i tryumfujący poeta.
Pochwycił niepochwytny przedtem wątek melodyi, przyswoił go sobie; jego teraz będzie, nieśmiertelnym w duszy jego i żyjących świecie a ze wszech rzeczy żyjących żadna mu się w tej chwili bardziej żywą nie zdawała.
Samo jego własne życie zdawało mu się wymykać w obec siły pochwyconej dźwięczności, zarodka, posiadającego zdolność nieograniczonego rozwoju.
Wyobraził go sobie zanurzonym w morzu symfonii, rozwijającym się tysiącznie aż do ostatecznej doskonałości.
— Danielu! Danielu! Znalazłem!
Wzniósł oczy.
Na dyamentowem niebie pierwsze zabłysły gwiazdy.
Zmierzył ciszę, śród której drgały.
Mignęły mu w myśli dalekie horyzonty: piaski, drzewa, wody, kłęby kurzawy wstrząsane wichrem: pustynie Libii, gaje oliwkowe przy zatoce Salony, Nil pod Memfisem, Argolida spragniona...
Inne jeszcze mknęły mu w myśli obrazy...
Usiłował zamknąć swą wyobraźnię jak dłoń, co pochwyci upragniony przedmiot.
Przy słupie dostrzegł cień człowieka, światełko u szczytu drąga, posłyszał jak zasyczał zapalany w latarni ogień.
Z gorączkowym pośpiechem zanotował pochwycony watek głosu żywiołów, w kilku liniach, na karoce pugilaresu.
— Dzień obfity w przedziwy — mówił Daniel Glauro, widząc przyjaciela zbiegającego ze schodów tak szybko i lekko jak gdyby przejął się elastycznością powietrza. — Niechże cię bracie Przyroda miłuje stale.
— Idźmy już, idźmy — wołał Stelio ujmując go pod ramię z niecierpliwością i jakąś dziwną wesołością — czuję potrzebę biegania.
Pociągał go za sobą zaułkami ku San Giovanni Elemosinario.
Powtarzał sobie imiona trzech kościołów, które potrzebowali minąć po drodze do tego dalekiego domostwa, co od czasu do czasu błyskało przed nim oczekiwań tęsknotą.
— Prawdą jest Danielu! coś mi raz tłomaczył, że głos rzeczy odmienny jest od ich dźwięku — mówił zatrzymując się u wnijścia na Ruga Vecchia, pod wieżą, gdyż spostrzegł, że bieg szybki zmęczył jego przyjaciela — dźwięk wiatru naśladuje czasem jęki przerażonego tłumu, czasem ryk zwierząt dzikich, huk wodospadów, szum rozwianych sztandarów; wyzywa to grozi, na przemian, to płacze to przeklina... Ale głos wichru jest dopiero syntezą tych wszystkich dźwięków i pobudzonych niemi uczuć: opowiada o wieków wysiłkach i stuleci pracy, o niezgłębionym smętku i nieobrachowanem okrucieństwie losów człowieka, o ustawicznej walce o szmat złudzeń raz wraz rozwianych i raz wraz się odradzających.
— A czyś się zastanowił nad tem — spytał zadumany mistyk — że istota muzyki nie polega właśnie na dźwiękach lecz na poprzedzającej je i następującej po nich ciszy. W tych to przerwach pomiędzy dźwiękami czai się i żyje rytmu przypływ i odpływ czarodziejski. Każdy dźwięk, akord każdy, budzą w poprzedzającej je i następującej po nich pauzie głos dosłyszalny tylko myślom i duszy naszej. Rytm jest oddechem muzyki, jej sercem, którego hicie słyszym dopiero w ciszy.
Te prawa metafizyki, wygłaszane przez myśliciela, utwierdzały Stelia we własnem poczuciu i domysłach.
— Istotnie — rzekł — wyobraźmy sobie przerwę pomiędzy dwoma symfoniami scenicznemi, których motywy składają się na wyświecenie wewnętrznej istoty charakterów, na których się ma oprzeć dramat, odsłonięcie pobudek, pod których naciskiem działają, jak naprzykład w preludyum Beethovena do „Leonory,“ lub w preludyum do „Koryolana.“ Ta cisza muzykalna, w której rytm uderza, jest atmosferą żywą i tajemniczą, z której dopiero powstać mogą słowa najczystszej poezyi. Osoby i charaktery wypłyną i morza symfonii jak z głębi własnej, nieprzemożonej. W ciszy rytmicznej ich mowa nabiera przedziwnej dźwięczności, dościga szczytu swej potęgi, gdyż ożywiona zostaje tchem śpiewu dopiero co dźwięczącego melodyą wzbijającej się orkiestry przy zakończeniu tragicznego epizodu. Czyś mnie zrozumiał?
— Stawisz więc epizod pomiędzy dwoma symfoniami: przygotowawczą i dopełniającą, gdyż muzyka jest zaczątkiem i zakończeniem słowa...
— Zbliżam w ten sposób działające w dramacie osoby do widzów. Przypominasz sobie zwrot użyty przez Fryderyka Szyllera, w odzie sławiącej przekład „Mahometa“ dokonany przez Goethego? Zaznacza nieodzownie, że na scenie żyć może jeno świat idealny. Wóz Thespisa, tak jak barka Cherona, lekki jest i jeno podtrzymać może ciężar cieni i obrazów ludzkich. Na pospolitej scenie obrazy bywają zwykle tak odległe, że zawiązanie z niemi stosunku zdaje się nam niemożebne. Pozostają dalekie, obce. Lecz wywołując je w przerwie rytmicznej ciszy, doprowadzając je za pomocą muzyki do progu rzeczywistości, zbliżam je znakomicie do widza, odsłaniam najtajniejsze głębie, z których powstały. Czy rozumiesz? Ich właściwa istota odsłania się, wchodzi w natychmiastowe porozumienie z duszą widzów, co pod myślą wyrażoną słowem i ruchem, odczuwa głębię odpowiednich takowym motywów muzycznych symfonii. Pokazuję nietylko malowane na osłonie obrazy i twarze lecz i wtajemniczam w to, co jest po za zasłoną. Rozumiesz? Za pomocą muzyki, tańca i śpiewu Wytwarzam, dokoła swych kreacyj, idealną atmosferę, śród której żyją, którą oddychają tak prawdziwie i swobodnie, że nietylko ich czyny i wyroczne losy zlewają się z nią zgodnie i wiernie, lecz się wiernie w niej odzwierciadlają niepochwytne, pulsacye wszech rzeczy zwartych tragicznym pierścieniem. Chciałbym by kreacye moje nabrały podobieństwa — z kreacyami Eschylosa, co posiadają w sobie coś z przyrodzonych mytów, z których powstały. Chciałbym, by drgały w wirze sił żywiołowych, cierpiały w zetknięciu się z ziemią, porozumiewały z powietrzem, wodą, ogniem, skałami, chmurami, w tragicznej walce z Przeznaczeniem, co musi być wreszcie zwyciężonem. Chciałbym by Przyroda w stosunku do nich była tem, czem się zdawała być praojcom naszymi aktorka czynną, niestrudzoną, namiętną, na scenie wiekuistego dramatu życia.
Weszli na Campo di San Gassiano, placyk pusty nad bladym kanałem.
Głosy ich i kroki rozlegały się jak śród skał, wyraźne na tle zgłuszonej wrzawy, dolatującej z Canal Grandę jak z wezbranej rzeki.
Mgła opalowa powstawała z wód mętnych, stając w powietrzu jak oddech zatruty, zabójczy. Zdawało się, że śmierć obrała tu swą siedzibę.
Gdzieś, na piętrze, okienica biła o mur, zgrzytając na zardzewiałych zawiasach, opowiadając historyę opuszczenia i zniszczenia.
Lecz w wyobraźni poety rzeczy te przekształcały się przedziwnie.
Zdawało mu się, że się zbliża do miejsc samotnych, grobowych w pobliżu Micen pomiędzy drugą iglicą skały Euboae a niezdobytej warowni murem.
Mirty wyrastały obficie ze szczelin skalnych i ruin cyklopowej budowli.
Woda ze źródła Persei wytryskała z pod kamieni, zbierała się w podobnem do wielkiej muszli zagłębieniu, skąd zbiegała, ginąc w kamienistym wąwozie.
Przy źródle, u stóp krzaku, leżało ciało Ofiary wydłużone, sztywne, skromne.
W śmiertelnej głuszy słychać było cichy szmer wody i przerywany szum wichru śród słaniających się mirtów...
— Pomysł nowego mego dzieła, zjawił się mi w myśli po raz pierwszy, w miejscu wielkiem i sławnem, w Micenach, pod portykiem lwów, przy czytaniu Orestyiady... Ziemia ognia, kraina pragnienia i gorączki, ojczyzna Klitemnestry, Idry, grunt na zawsze wyjałowiony grozą najtragiczniejszych losów, co pożarły ród wielki, szlachetny... Czyś się zastanawiał kiedy nad tym poszukiwaczem barbarzyńskim, któremu po leciech spędzonych najprozaiczniej śród korzeni i słoików, za kupieckim kantorkiem, zechciało się raz podróżować; puścił się odkryć drogę, wprost na grobowce Atsytów, do ruin Mycen, gdzie go czekał największy i najdziwniejszy z widoków, na jakim kiedybądź spoczął wzrok człowieka? Czyś się zastanawiał kiedy nad grubym Schliemanem w chwili, gdy odkrył największy, najświetniejszy ze skarbców, które Śmierć nagromadziła w łonie ziemi przez wieki, przez setne? Czyś nie myślał wówczas, że nadludzki ten widok, skarb nieprzebrany, mógłby był zjawić się przed kim innym: młodszym, gorętszym, przed poetą, artystą, tobą, mną? Wyobraź sobie coś podobnego: gorączkę, zdumienie, radość, szał...
Zapalał się, drżał cały, uniesiony wyobraźnią ognistą, bez wędzidła.
W oczach mu migały blaski grobowych skarbów.
Siła twórcza nabiegała mu do myśli, jak krew do serca.
Sam był aktorem w swym dramacie, jego bohaterem: akcent jego i ruchy wyrażały uczucie i piękno, nie dające się objąć słowa literą martwą.
Przyjaciel patrzał zawieszony u ust jego, wzruszony wybuchem nagłym, odpowiadającym własnym jego marzeniom.
— Wyobraź sobie! wyobraź! Grunt który rozkopujesz pracowicie, piędź po piędzi, zatruty i przeklęty, zdaje się, że zeń powstają jeszcze wyziewy zbrodni potwornych. Przekleństwo ciążące na tych Atrydach było tak dzikie i okrutne, że istotnie pozostać zeń musiało coś zjadliwego w samym prochu miejsc kędy stąpali. Zarazić się tem możesz! Umarli których kości poszukujesz i nie znajdujesz pod tchnieniem Eschylosa, olbrzymi i krwawi, tacy jakiemiś je widział w Orestiadzie, gnani bez wytchnienia swych przeznaczeń grozą. Wszystko czem się żywił twój umysł i dusza, wskrzesza w tobie w kształtach żywych z wypukłością plastyczną! Upierasz się przy swoim. W kraju suszy i pragnienia, u stóp skały nagiej, zamknięty czarodziejskiem kołem dawno wymarłego grodu, kopiesz, wciąż kopiesz ziemię piędź po piędzi, coraz głębiej; a ustawicznie w oczach ci stają, w myśli majaczą, śród rozżarzonych piasków i kurzawy, krwawe Atrytów postacie. Za każdem uderzeniem oskardów drżysz o całość wielkich kości, spragniony dojrzenia wreszcie głowy jednego z przeklętych, nietkniętej jeszcze, z widocznemi ślady gwałtów przeżytych, mordów okrutnych... Nagle... ujrzałeś nagle: złoto i złoto, trupy! wszystko pokryte złotem, zagrzebane w złocie...
Leżeli tam Atrydzi krwawi, złotem pokryci leżeli, w cieniu wąskiej uliczki, na kamieniach wilgotnych.
Leżeli wywołani twórczem słowem poety, tak wyraźni, widoczni, że i poeta i doktór mistyk cofnęli się drżąc obaj.
— Szereg cały grobowców! Trupów piętnaście, jeden obok drugiego na podścielisku ze złota, z licem pokrytem złotemi maską, czoły uwieńczonemi złotemi korony, pierśmi przepasanemi złotem i wszędzie: na nich, obok nich, u stóp, wszędzie złoto, klejnoty niezliczone jak liście W zaczarowanym lesie... Widzisz to! widzisz?
Paliła go halucynacya twórczej wyobraźni, gorączka pokazania tego złota, zrobienia go dotykalnem, zmienienia w rzecz pochwytną.
— Widzę, widzę!
— Na chwilę dusza cofa się wstecz za wieki, za setne, oddycha powietrzem straszliwej legendy, drży śród okropności starodawnego mordu; przez chwilę przeżywasz grozę dawnego życia. Leżą tam pobici: Agamemnon i Eurymedon, Kassandra i orszak królewski. Leżą nieruchomi pod okiem ludzkiem. W tem... patrz! jak opar, co się wydziela i rozprasza, jak piana, co topnieje, jak tuman kurzu, co się rozwiewa, jak coś nad wyraz wszelki nikłego, niepochwytnego, nikną w ciszy grobowej pochłonięci rzekłbyś tą ciszą fatalną, co otacza ich nieruchomość promienną... Nic! garść prochu i kupa złota...
I tam na wilgotnych kamieniach ciasnego, nad wąskim kanałem, zaułku tak postronnym jak zapomniane cmentarze, majaczyło promienne zjawisko życia i śmierci.
Wzruszony do głębi Daniel Glauro ujął dłoń wzburzonego przyjaciela, a poeta dostrzegł w oczach jego płomię zapalone przyszłego dzieła podziwem.
Zatrzymali się pod ciemnym murem, w pobliżu drzwi jakichś!
Obaj mieli poczucie jak gdyby się oddalili bardzo gdzieś daleko, zbłądzili w gąszczy przeszłych stuleci.
Zdawało im się że za temi oto drzwiami Żyje ród jakiś starodawny, poddany niewzruszonego Przeznaczenia przemocy.
Za ścianą słychać było bujanie kołyski i cichy śpiew kołysanki: matka usypiała dziecię dawną, od dziadów, pradziadów nauczoną piosenką, słodkim głosem starając się zażegnać złowrogie wycie żywiołów.
W górze, na wąskim szlaku nieba, paliły się gwiazdy a tam dalej, dalej, o wzgórza piasczyste, o tumy, o mury, rozbijało się rycząc morze i tam, serce wielkiego kompozytora dyszało walką ze śmiercią...
Tu jednak bujała kołyska i tkliwy głos kobiecy modlił się i koił płacz niewinnego niemowlęcia.
— Życie! — mówił Stelio Effrena, idąc dalej i pociągając za sobą przyjaciela. — W jednej, przelotnej chwili trwania, wszystko co drży i dysze, płacze, pragnie, szaleje po przez życia przestwory, wzbiera ci nagle w duszy, w sercu, w myśli, wzbiera, tężeje, całego obejmuje. Chciałbyś to w jedno zamknąć, jednem wyrazić słowem... Ale jakiem? jakiem? Znasz-li je? Kto je znaleźć, kto wyrazić potrafi! Wracało mu zwątpienie.
Cierpiał.
Chciał wszystko objąć i wszystko wyrazić.
— Czy ci się kiedy przedstawił Wszechświat w postaci ludzkiej głowy. Mnie... nieraz, tysiąc razy. Ah! ściąć ją jednym zamachem, jak tym, co strącił głowę Meduzy i trzymać ją zawieszoną przed tłumem z estrady, by nie zapomniał już jej nigdy. Czy ci się nie zdaje, że bardzo wielka tragedya mogłaby się wyrazić gestem Perseusza? Mówię ci, chciałbym wynieść z lodzi Orcagna[2] i postawić na balkonie nowego teatru na Janikule bronzowe dzieło Benwenuty. Lecz ah! kto użyczy poecie miecza Hermesa i zwierciadła Ateny?
Daniel Glauro milczał odczuwał w duszy to, co dręczyło jego przyjaciela, on któremu przyroda użyczyła tak hojnie daru współczucia, podziwiana lecz nie tworzenia piękna.
Idąc w milczeniu obok poety, pochylał szerokie myślące czoło wydęte rzekłbyś nie dającemi się wyłonić światy.
— Perseusz! — ciągnął poeta po krótkiej przerwie wypełnionej błyskami pomysłów. — U stóp warowni, w Mycenach, w wąwozie, jest źródło jego imienia: jedyna rzecz żyjąca i świeża śród otaczającej je martwoty i spiekoty. Ludzi pociąga jako źródło życia w tym kraju gdzie wieczorami i w nocy bieleją wyschłych rzek łożyska. Tu się chciwie zwracają pragnieniem spieczone usta... Przez cały ciąg mego dzieła musi być słyszany szmer tego strumienia: woda, wody melodya przelewna, kryształowa... Znalazłem ją, pochwyciłem! W niej to, w przeczystym żywiole rozegra się niepokalane dzieło wieńczące nową tragedyę. Na tych to wodach chłodnych i czystych uśnie dziewica przeznaczona śmierci, tak jak Antygona: „zanim ślubne zaścielę łoże.“ Czy rozumiesz? Takiem było odniesione na dawnem Przeznaczeniu zwycięstwo. Tak dusza nowa obdarzona jasnem widzeniem Przyrody zrywa pierścień żelazny, co ją więził wyrocznią obłędu,“ Orkiestra, w końcowej Odzie, śpiewa o wyzwoleniu człowieka przez cierpienie i ofiarność. Potworne Przeznaczenie zostało zwyciężone u Atrytów grobowca w obec prochu jego ofiar. Czyś zrozumiał? Ten, co się zasłania przed przeznaczeń ślepym ciosem, wyzwala od od nich czynem czystym, brat zabijający, siostrę by zbawić swą duszę od porywającej ją okropności, ujrzał był na prawdę ujrzał Agamemnon a lica!
Widział znów przed sobą grobowców złota stosy.
Porywała go znów oczywistość podnieconej twórczej wyobraźni.
Wyglądał jak nieprzytomny.
— Jeden z trupów, tam, przerasta innych wzrostem i majestatem. Na głowie ma złotą koronę, złoty pancerz, temblak złoty, złote nakolanniki i tarcza złota a dokoła złote lance, sztylety, kruże złote i złotych kół i kółek krocie, narzuconych jak skoszone kwiaty. Wielki jak pół bożek... jak bohater wielki! Pochyl no się nad nim zanim światło w pył to roztrąci... podnieś przyłbicę złotą... Nie jestże to twarz Agamemnona, królów króla? Usta otwarte, otwarte powieki... Czy przypominasz, czy przypominasz sobie ustęp z Homera:
„Leżałem skonania bliski i ręce podniosłem do miecza, lecz kobieta o wzroku suki, odeszła niechcąc zamknąć mi warg i powiek, gdym schodził w Hadesu podziemia.“
... Przypominasz sobie? Usta ma otwarte, otwarte powieki... czoło wzniosłe ozdobione liściem złotym, nos długi, prosty, broda owalna...
Zatrzymał się.
Oczy miał rozszerzone, nieruchome.
Porwała go wyobraźnią wywołana wizya... wszystko dokoła znikło, ona sama pozostała oczywistą, dotykalną...
Daniel Glauro poczuł przebiegające go dreszcze... i on widział co opowiadał tamten.
... — Nawet to białe piętno na ramieniu! Rozchylasz pancerz... Plama! plama, dziedziczny znak synów Pelopsa! Plama na „ramieniu z kości słoniowej,“ znak przyrodni „królów króla!“
Słowa jasnowidzącego urywane i szybkie podobne były do szeregu błysków, któremi sam był zdziwiony.
Dziwił się też wywołanemu widzeniu, rozpalającemu się nagle w ciemni jego ducha, zaokrąglającemu się, zmieniającemu na coś pochwytnego niemal.
Jakże mógł odkryć piętno na ramieniu syna Pelopsa?
Z jakiej przepaści wspomnień wyłonił się na raz ten szczegół tak dziwny, wierny, przekonywający, jak gdyby szło o stwierdzenie tożsamości wczoraj zmarłego człowieka.
— Byłeś tam — zawołał upojony Daniel Glauro — sam podnosiłeś przyłbicę i pancerz... Jeśliś na prawdę widział to, co opowiadasz, nie jesteś już człowiekiem...
— Widziałem, widziałem!
Znów przedzierzgał się w aktora swego dramatu i z żywem serca biciem słuchał z ust żywego człowieka słów pytających, tych samych właśnie, które były w epizodzie: „Jeśliś widział, co opowiadasz nie jesteś już człowiekiem.“ Od chwili tej odgrzebywacz grobowca Atrytów przyjął wygląd bohatera walczącego przeciw Przeznaczeniu, wskrzesłego z prochów, które poruszył.
— Nikt bezkarnie nie roztwiera grobowców i nie spogląda w twarz umarłym i jakim jeszcze umarłym! Ten sam żył tam ze swą siostrą najsłodszem stworzeniem, które kiedy bądź oddychało powietrzem tej ziemi, sam z nią, w domu pełnym jasności i ciszy, jak na ustawicznej modlitwie, jak dla wykonania ślubów... I wyobraź sobie, że go nagle coś opoiło, opętało, wlało mu w krew ogień, co przepala i kala myśli same: tak, od razu, niszcząc światło i spokój jego duszy... Wyobraź sobie tą zbrodnię, tę zemstę umarłych! Opanowała go namiętność kazirodcza, został nędzną ofiarą potwornego uczucia, z którem walczył tajemnie, niestrudzenie, dniem i nocą, co godzinę, co chwilę, z tem większem trudem, że się nad zagadkowem jego cierpieniem tem tkliwiej skłaniała nieświadoma litość nieszczęsnej... Jakże się od tego uwolni? Od samego zawiązku dramatu, od pierwszych słów wyrzeczonych przez dziewczynę niewinną, widać że jest przeznaczoną na śmierć. Wszystko, co się mówi i czyni, wszystko co wyraża i podsuwa muzyka, śpiew i taniec w intermezzach, wszystko, wiedzie ją pomału, lecz nieodwołalnie ku śmierci. Podobną jest do Antygony. W szybkich tragicznych chwilach przemyka przed widzem w orszaku świetlanych nadziei i ciemnych przeczuć, śpiewu i łez, tej wzniosłej miłości, co wróży szczęście i radość i tej drugiej, zbrodniczej, szalonej, z której się rodzi niedola. Przechodzi, by usnąć snem nieprzespanym w chłodnych i przezroczystych wodach strumienia, co bezustanku powołuje, pociąga swym kryształowym szmerem śród samotności. Zabił ją, już za pośrednictwem śmierci otrzymał rozgrzeszenie bratobójczego czynu. „Dusza moja obmyta z kału — woła. — Czysty jestem, oczyszczony! W duszy mej wytryska źródło pierwotnej, niepokalanej tkliwości, tak czyste i jasne... Jeśliby teraz luba ma powstała, mogłaby ledz na mem łonie jak na śnieżnej bieli i myśli moje byłyby podobne liliom białym... Teraz jest doskonałą, jak świętość czczoną być może... Zagrzebię ją w najgłębszej głębi mych grobowców i dokoła niej nagromadzę wszystkie me skarby.“ I tak zabójstwo popełnione w świadomem szaleństwie, staje się aktem oczyszczającym, porażką Przeznaczenia. Wyłaniając się z morza symfonii, oda opiewa zwycięstwo człowieka, rozświeca niepewnemi blaski mrok katastrofy, wzbija na szczyt muzykalny pierwsze słowo odnowionego dramatu.
— A! gest Perseusza! — zawołał Daniel Glauro w upojeniu — rozumiem! Na zakończenie tragedyi ścinasz głowę Moiry i pokazujesz ją ludowi zawsze młodemu, zawsze świeżemu, co cię wieńczy grzmiącemi oklaskami.
Obaj widzieli w marzeniu teatr marmurowy, na Janikułu grzbiecie, tłumy zelektryzowane, jakby, gwiaździstą noc rzymską; widzieli tłum spływający z wzgórza, unoszący w głębi serca i sumienia nowej poezyi zasiewy... wsłuchiwali się w odgłosy oklasków ginących w cieniu i ciszy Wiecznego miasta...
— A teraz żegnaj mi Danielu — mówił Stelio Effrena, budząc się do świadomości pośpiechu i oczekiwania.
Oczy muzy tragedyi stanęły przed nim, nieruchome, dotkniętych boską ślepotą oczu posągów podobne.
— Gdzie idziesz? — Do pałacu Capello.
— Foskaryna obznajomiona z treścią twego dramatu?
— Zaledwie.
— A jaką będzie jej rola?
— Ślepą będzie, na poły już do tamtego należącą świata, zaświatowem żyjąca życiem. Dostrzegać będzie to czego nie dostrzegą inni, ze stopy w ciemności sidłach a czołem w blaskach przedwiecznej Prawdy. Starcia tragicznej godziny, rozdźwięczą się śród jej wiekuistej nocy jak gromy w skalnych, głębokich przesmykach. Jak Tyreziasz rozumieć będzie wsze rzeczy: dozwolone i niedozwolone, boskie i ludzkie i zrozumie: „jak czczą jest nieużyteczna wiedza...“ A! tak! są to pyszne słowa, które włożę w jej usta... będą tam też milczenia rodzące niezrównane piękności...
— Siła jej na scenie, czy to kiedy mówi czy kiedy milczy jest nadludzką. Podnosi z głębi duszy ból najciszej przyczajony i ledwie dające się ująć nadzieje. Pod jej zaklęciem przeszłość odżywa w bieżącej chwili. Zbudzą poczucie własnych naszych radości i bólów odzwierciedlonych w duszach i życiach, w które się kolejno przyobleka. Dusza przez nią objawiona zdaje się nam zawsze własną naszą duszą...
Zatrzymali się na moście Savio.
Stello zamilkł pod falą miłości i melancholii co mu nagle zalała serce.
Powtarzał sobie w myśli:
„Lubować się w przelotnej mej sławie dla tego tylko, że posłuży może kiedyś do rozgłoszenia twego imienia.“
Słyszał własny głos:
„Kocham cię, ufam ci bez granic; towarzyszką moją jesteś. Dłoń twoja pewna i silna.“
Siła i pewność tego związku pochlebiały jego dumie lecz jednocześnie w głębi, w samej głębi jego serca drgały pragnienia nie ziszczone, przeczucia nieokreślne, co zwiększając się chwilami ciężyły mu głuchym bólem.
— Przykro mi rozstawać się z tobą dziś wieczorem, Stelio! — mówił Daniel Glauro, spostrzegłszy skryty niepokój przyjaciela. — U boku twego oddycham szerzej i czuję jak mi krew W żyłach przyśpieszonym krąży biegiem.
Stelio milczał.
Wiatr zdawał się opadać.
Jego nierówne podmuchy obrywając liście akacyi na Campo San Giacomo, kręciły niemi w powietrzu.
Kościół brunatny i wieża kwadratowa z nagiej cegły, modliły się w milczeniu do gwiazd na niebie.
— Czy znasz kolumnę zieloną w San Giacomo dall’Orio — ciągnął Daniel, pragnąc zatrzymać jeszcze chwil kilka przyjaciela, niechcąc się z nim rozstać. — Przedziwna! Zdaje się być wyskokiem jakiegoś olbrzymiego zielonego lasu. Przesuwając się po jej niezliczonych żyłach i żyłkach oko błądzi jak we śnie po leśnych ścieżkach. Patrząc na nią zwiedziłem Sylę, Hercynię.
Znał ją Stelio.
Pewnego dnia Perdita pozostała długo oparta o kamień cenny, wpatrzona w fryz złocony co wystaje po nad płótnem Bassano przyciemniając je nadto.
— Marzyć, zawsze marzyć — westchnął zdjęty tą samą gorzką niecierpliwością, co mu niedawno, na parostatku, odbijając od Lido, podsuwała ironiczne słowa. — Żyć relikwiami! Lecz pomyśl że Dandolo zdobywał razem kolumnę i cesarstwo, a wolał pozostać dożą niż zostać imperatorem. Widział on zapewne więcej rzeczy od ciebie, któremu się zdaje że błądzisz po lesie gdy się skłaniasz nad ułamkiem marmuru „verdo-antico.“ Żegnaj Danielu!
— Nie obniżaj swego losu!
— Pragnąłbym go raczej szturmem zdobyć.
— Myśl jest twą bronią.
— Czasem mi ambicya myśli przepala!
— Tworzyć możesz! Czegóż ci się chce więcej?
— A! gdyby czasy inne były i mnieby się może udało podbić archipelag. — Po co! Czyż melodya nie tyle warta co królestwo! Za nowy temat czybyś nie oddał korony?
— Chciałbym żyć pełnią życia. Nie jestem tworzącą mózgownicą tylko.
— W mózgu świat cały się mieści.
— Mistykiem jesteś, ascetą! Nic nie rozumiesz. Pokonałeś zmysłowość...
— I ty ją pokonasz.
— Nie wiem czybym rad był temu.
— Rad będziesz, pewien tego jestem.
— Dobranoc Danielu! Powierniku mój! Nikt mi nie jest bliższym od ciebie.
Uścisnęli się serdecznie.
— Zajdę do Pałacu Vendramin dla zasięgnięcia wieści — rzekł doktór mistyk.
Słowa te przypomniały im wielkie, chore serce i wielkiego starca którego ciało bez życia dźwigali na swem ręku.
— Zwyciężył! Może już umierać! — westchnął Stelio Effrena.


∗             ∗

Wszedł do Foskaryny jak duch, jak widmo.
Podniecenie jego wewnętrzne zmieniało mu wszystko dokoła.
Sień oświecona starą latarnią okrętową, wydawała mu się olbrzymią.
„Felze“ stojące przy drzwiach, na podłodze przeraziło go jak trumna.
— Ah! Stelio! — zawołała aktorka, podnosząc się jednym rzutem na jego widok i rzucając się ku niemu z całą gwałtownością niecierpliwego oczekiwania — wreszcie!
Nagle, zatrzymała się, nie rzuciła mu się na szyję.
Drgnęła od stóp do głowy powstrzymując Wybuch czułości.
Głos zgrzytnął W jej gardzieli.
Byłą jak wicher gdy na raz opada...
„Kto mi cię odebrał?“ pomyślała w ściśniętem nagłą niewiarą sercu, gdy spostrzegła w ukochanym coś czego ująć nie mogła, przez co się jej wymykał.
W oczach miał coś obcego, dalekiego...
Jemu wydała się prześliczną, gdy się gwałtownie rzuciła z cieniu, wzburzona czemś bardzo podobnem do szalejącej na dworze burzy.
Krzyk, gest, skok szybki i nagłe zatrzymanie się, drżenie muskułów widoczne pod tuniką, twarz przygasła nagle jak zasypane popiołem płomię, natężenie i błyski wzroku podobne do migania się ostrza miecza śród boju, oddech przyśpieszony roztwierający wargi tak jak gorąco roztwiera usta ziemi, cały wygląd jej dyszał prawdą i siłą patetyczną dającą się chyba porównać z wzburzeniem kosmicznem sił przyrody.
Artysta poznawał w niej kapłankę Dionyzosa, żywy materyał podobny rytmowi sztuki, łatwy do przekształcenia wedle upragnionej poetycznej modły.
A widząc ją rozbujałą jak niezliczone i zmienne fale oceanu, uznał za niewystarczającą ślepą maskę, którą zamierzał zrazu narzucić jej w swym dramacie; uznał rolę tragiczną przez którą miał ją przeprowadzić boleśnie, za nazbyt ciasną, za ciasne granice w których miała czuć i działać.
Zdało mu się że raczej wcielić w nią winien podziemną prawie duszę.
„Ah! wszystko co drży i dysze, płacze i wyczekuj e, kocha, szaleje na przestrzeni życia...“
Na rojące się w jego wyobraźni obrazy i sceny padł lęk co je rozprzęgał i płoszył.
Czemże być mogło dzieło, jedno dzieło wobec ogromu życia?
Eschylos stworzył sto tragedyi.
Sofokles więcej jeszcze!
Wybudowali świat z fragmentów znoszonych tytanicznemi ramiony.
Dzieło ich wielkie jak system kosmogoniczny!
Postacie dramatu Eschylosa zdawały się jeszcze ciepłe ogniem eterów, rozświecone światłem gwieździstem, zwilgłe mgłami zapładniającemi.
Posąg Edypa nie byłże wyciosany z bryły samego kosmicznego mytu? Prometeusza zdawał się wyrwany starodawnym przyrządom, któremi aryjscy pasterze krzesali pierwsze iskry, na azyatyckich wzgórzach.
Duch ziemi dyszał w wielkich Twórców łonie.
— Schroń mnie, schroń i o nic dziś nie pytaj i dozwól mi milczeć — błagał ją, niezdolny ukryć zmieszanie, zapanować nad wzburzoną myślą.
Nieświadome serce kobiety, zakołatało trwogą.
— Dlaczego? Coś uczynił?
— Cierpię.
— Czemu cierpisz?
— Cierpię niepokój, który znasz...
Objęła go.
Zrozumiał jaki to ją zdjął ból. Niewiary!
— Mój, mój jeszcze — pytała z głową na je go ramieniu, zdławionym śmiertelnym niepokojem głosem.
— Tak. Twój zawsze.
Lęk bo okropny zdejmował kobietę za każdym razem gdy odchodził, gdy wracał.
Gdy odchodził... czy nie do kochanki nieznanej?...
Wracał... czy aby nie pożegnać ją na zawsze?
Przycisnęła go do łona z cała mocą przywiązania kochanki, siostry, matki, z całą siłą miłości na jaką stać ludzkie serce.
— Cóż mogę uczynić dla ciebie, co? powiedz mi, kochanie ty moje!
Czuła bo ustawiczną potrzebę ofiarowania mu czegoś, służenia mu, spełniania rozkazów jego, biegnięcia naprzeciw niebezpieczeństw, rzucania się w wir walki dla zdobycia dla niego rzeczy cennej, dobrej...
— Cóż ci dać mogę?
Uśmiechał się blady, zmęczony.
— Czego pragniesz?... Ah! wiem już...
Uśmiechał się pieszczony przez głos jej, spojrzenie, uwielbiające go ręce.
— Chcesz wszystko, wszystkiego.
Uśmiechał się jak dziecko słabe, któremu obiecują nowe zabawki.
— Ah! gdybym mogła... Lecz nikt nigdy na tej ziemi nie da ci nic co by warte ciebie było przyjacielu mój luby! Tylko od poezyi i muzyki wszystkiego zażądać możesz. Przypominam sobie twą Odę zaczynającą się od słów;

„Go rui Pan“[3]

Pochylił wypagadzające się czoło na wierne, miłujące, kobiece serce.

„Go rui Pan!“

W myśli mu śmigłą jasność lirycznej chwili, ody natchnienie.
— Czyś widział dziś sine morze? Burzę widziałeś?
Wstrząsł głową milcząc.
— Wielka była burza. Raz mi mówiłeś że przodkowie twoi żeglarzami byli. Możeś myślał o domu swym na wzgórzu wybrzeża... zatęsknił do piasków nadmorskich?... Czy już chcesz tam wracać? Tyleś tam pracował, tyle! Błogosławiony dach domu twego! Gdyś pracował matka twoja była przy tobie. Słyszałeś jej ciche kroki w przyległej komnacie... Czasem... wszak prawda, musiała czasem nastawiać ucha?
Przycisnął ją do piersi w milczeniu.
Głos jej przenikał go, przenikały słowa wnosząc świeże powiewy w zamkniętą duszę.
— A siostra twoja, i ona była z wami? Raz, powiedziałeś mi jej imię. Nie zapomniałam. Zwie się Zofia. Wiem że do ciebie podobna. Chciałabym usłyszeć kiedy dźwięk jej głosu, ujrzeć ją choć z dala... Chwaliłeś mi raz jej ręce. Piękne, prawda? Mówiłeś mi raz, że gdy jest zasmuconą, bolą ją, „jak gdyby były korzeńmi jej duszy.“ Tak właśnie mówiłeś: „jej duszy korzeńmi...“
Słuchał ją ukojony, szczęśliwy niemal.
Gdzie znalazła swych słodkich leków tajemnicę?
Z jakiego ukrytego źródła czerpała przepływną melodyę wspomnień?
— Zofia ani się domyśla ile łask wyświadczyła biednej tułaczce! Tak mało co wiem o niej, lecz wiem ze podobna do ciebie z twarzy i mogę ją sobie przedstawić... I teraz ją widzę. W krajach obcych, daleko, tam, daleko, gdy się czułam samotną, straconą pomiędzy obcemi, twardemi ludźmi zjawiała mi się nieraz, dotrzymywała towarzystwa. Zjawiała się niespodzianie, nieprzywoływana i nieoczekiwana... Raz, pamiętam! było to w Mürren. Przybyłam po długiej, męczącej podróży odwiedzić umierającą przyjaciółkę... Było to o brzasku; góry miały delikatną i chłodną barwę berylu, która spostrzedz się tylko daje na lodowcach; barwę rzeczy co pozostaną na zawsze niedościgłe i nieujęte, upragnione! upragnione! Dlaczego się zjawiła? Czuwałyśmy razem. Słońce dotknęło szczytów! Strzępy tęczowe zamigotały na lodowcach, drgały chwil kilka, opadły... I ona się rozwiała wraz z tęczą przecudną...
Słuchał ją ukojony, szczęśliwy niemal.
Całe piękno, cała prawda które pragnął wyrazić tkwiły może w skale lub kwiecie gór tych dalekich.
Najtragiczniejsza walka losów i namiętności ludzkich nie była tyle warta co te tęczowe, chwilowe blaski na lodowcach wieczystych.
— A innym razem? — spytał cicho gdyż przerwa się przeciągała i bał się że Foskaryna urwie opowiadanie.
Uśmiechnęła się i wnet zasmuciła:
— Innym razem było to w Aleksandryi egipskiej, po dniu strasznego odmętu, jak po rozbiciu, zalewie... Miasto miało wygląd zgnilizny, zdawało się w rozkładzie... Pamiętam, na ulicach potoki błota; konia chudego, białawego z grzywą i ogonem pomalowanym ochrą nurzającego się w tym kale; kamienie mahometańskiego cmentarza; migotanie się dalekie jeziora Mareotis... wstręt, smutek do nieopisania...
— Uspokój się biedna duszo. Uspokój, odąd nie pozostaniesz już nigdy opuszczoną.! zrozpaczoną — myślał z sercem pełnem politowania, patrząc na tę samotną tułaczkę opowiadającą smutki koczowniczego swego życia.
Myśl jego przerzucająca się przed chwilą jeszcze z niepokojem w przyszłość, zwracała się teraz do przeszłości, wywołanej śpiewnym głosem kochanki.
Czuł skupienie ciche, rozmarzone, podobne temu co się rodzi gdy słuchamy baśni zimowych u płonącego ogniska.
Jak niedawno przed zamkniętym domem Radiany, czuł się i teraz opanowany czarem czasu...
— A innym jeszcze razem — pytał miękko?
Uśmiechnęła się i wnet zasmuciła.
— Innym znów razem, było to w Wiedniu, w Muzeum... Ogromna, pusta sala, deszcz dzwoniący po oknach, a w sali, za kryształowemi szybami niezliczone, drogocenne relikwiarze i wszędzie śmierci emblematy... świętości odrzucone, zapomniane, które nikt nie czci, do których nikt się już nie modli... Razem pochyliłyśmy czoła nad taflą kryształu pod którą były czczone niegdyś, złotem przyobleczone świętych ręce, zastygłe, nieruchome... Ręce męczenników osypane agatami, topazami, granatami, turkusami wyblakłem!... Przez spojenia świeciły jeszcze kosteczki przenajświętsze. Jedna z rąk trzymała księgę złotą; inna miasto miniaturowe a inna jeszcze, kolumnę wysmukłą. Jedna, drobniejsza, delikatniejsza — pierścionki miała na każdym palcu! trzymała puszkę z balsamem... relikwiarz Maryi z Magdali... Rzeczy święte, zrzucone z ołtarzy, sprofanowane, które nikt nie czci, do których nikt się już nie modli!... Czy pobożną jest Zofia? czy ma w zwyczaju się modlić!?
Nie odpowiadał.
Pod czarem wywołującym dni dawno ubiegłe, zdawało mu się, że nie powinien naruszać milczenia, słowem zaznaczać swą obecność.
— Siostra twoja wchodziła czasem do twej komnaty, gdyś pracował... Kładła źdźbło trawy na rozpoczętej stronicy...
Czarodziejka drgnęła.
W głębi, w samej głębi jej duszy coś uchyliło nagle zasłony nagromadzone na innym wcale obrazie.
„Czy wiesz — myślała — żem już zaczynała kochać tę, tę tam, co śpiewa, której zapomnieć nie możesz; kochać ją już zaczynałam myśląc o twojej siostrze. Chciałam przelać, na czystą, dziewiczą istotę całą tę tkliwość co mi napełnia duszę dla twej siostry, od której oddziela mnie na zawsze, tyle rzeczy okrutnych. Gdybyś to wiedział?“
Myślała tak milcząc lecz gdy zaczęła znów mówić głos jej drżał, niewypowiedzianemi a tak żywo odczutemi słowy.
— Wówczas pozwalałeś sobie na kilka chwil spoczynku. Szedłeś z nią razem do okna i patrzaliście oparci na morze. Oracz poganiał woliki wprzężone do pługa, orząc piaski by wdrożyć do pracy żywioł niewprawny jeszcze. Codziennie, o tej samej godzinie, przyglądałeś się wraz z nią tym próbom. Gdy się woliki wciągnęły w jarzmo, nie orały już piasków wybrzeżnych lecz dalej, ziemię ziarnodajną... Kto mi to opowiadał, kto? kiedy?
On to sam opowiadał jej kiedyś, temi sami prawie słowy, lecz teraz wspomnienia te wydawały mu się niespodziane i jak gdyby nowe.
— Potem trzody szły wybrzeżem, wracały z gór pędzone na pastwiska Puglii. Grzbiety wełniste owiec podobne były do fal morza a morze bywało zwykle ciche w dni, w które pastuszkowie przepędzali wzdłuż niego trzody z pastwiska na pastwisko. Cicho było, cisza złota słała się po płaskiem wybrzeżu. Psy biegły obok trzody; pastuszkowie przystawali wspierając się na wysokich kijach; w przestworzu słabo podzwaniały dzwoneczki... Wzrokiem przeprowadzałeś trzodę aż za przylądek... Potem, potem szedłeś z siostrą liczyć ślady kopyt i kopytek na wilgotnym piasku, żółtym, pozłocistym, niby miodu plastry... Kto mi to, kiedy opowiadał?
Słuchał ukojony, szczęśliwy.
Opuściła go gorączka.
Czuł rozlewający się po sobie spokój błogi, senliwy.
— Lecz nie zawsze było tak cicho, pogodnie na morskiem brzegu. Bywały i burze; morze występowało z brzegów, wtargało na ląd a cofając się spienione, kłęby piany pozostawiało na jałowcach, wrzosach, mirtach i rozmarynach. Pozostawiało porostów wodnych zmokłe warkocze, drzazgi potrzaskanych gdzieś łodzi. Ubogich darzyło drzewem a żałobą, żeglarzów rodziny. Gdzie się te łodzie rozbiły, gdzie? Na brzeg zbiegały tłumy kobiet, starców, dzieci. Kto więcej drzazg zachwyci, uniesie! Wówczas siostra twoja śpieszyła też z pomocą ubogim: rozdawała chleb, wino, jarzyny, odzież. Błogosławieństwa głuszyły ryk morza. Patrzałeś przez okno i czułeś dobrze, że żadna, z najpiękniejszych twych kreacyj, nie warta tyle co kęs świeżego chleba. Rzucałeś nie dokończoną stronicę biegąc ku Zofii. Przemawiałeś do starców, kobiet, dzieci... Kto mi to, kiedy opowiadał?


∗             ∗

Już od pierwszej chwili owej nocy, Stelio wolał przychodzić do domu swej przyjaciółki przez furtę ogrodu Gradenigo, pomiędzy drzewami i krzewami zdziczałemi.
Foskarina otrzymała pozwolenie połączenia ogrodu opuszczonego pałacu, z własnym, zrobieniem wyłomu w oddzielającym ogrody murze.
Lecz od jakiegoś czasu lady Myrta zamieszkała olbrzymie, opuszczone salony których ostatnim mieszkańcem był syn cesarzowej Józefiny, wicekról Włoch.
Komnaty napełnione były staremi muzycznemi instrumentami bez strun i o porwanych strunach a po ogrodzie biegały piękne Charty nie znajdując żadnej zdobyczy.
Nic się nie zdawało poecie bardziej słodkiem i smętnem jak ta droga wiodąca go do kobiety wyczekującej go i liczącej chwile tak w wyczekiwaniu śmiertelnie długie, a tak jednak ulotne.
Pod wieczór wybrzeże San Simeon Piccolo, połyskiwało jak misterne alabastry.
Odbłyski skośne słońca igrały w dziobach łodzi stojących u przystani, drżały na stopniach kościelnych, na kolumnach perystulu, podnosiły rzekłbyś stare, popękane kamienne płyty.
Kilka felzów spróchniałych leżało na kamieniach, z pokryciem spłowiałem od deszczów, porwanem, podobne do resztek karawanów zużytych na drogach cmentarnych.
Zaduch konopi bił od zrujnowanego, na fabrykę lin zmienionego pałacu, buchał z okien zakratowanych, porosłych mchem szarym, podobnym do nagromadzonych przez lata pajęczyn.
Tam, w głębi Campiello della Comare, porosłym trawą jak cmentarz wiejskiego kościółka, furta ogrodu otwierała się pomiędzy dwoma filarami zakończonemi pogruchotanemi figurami, opasanemi zeschłemi gałęźmi bluszczu, wywierającemi wrażenie kamiennej ozdoby.
Nic nie zdawało się przechodzącemu tamtędy poecie bardziej smętnem i lubem.
Dokoła Campiello kominy skromnych domostw otaczały kopułę zieloną.
Od czasu do czasu stado gołębi, zrywając? się z pośród rzeźb „degli Scalzi“ przelatywało nad kanałem; dawał się słyszeć świst lokomotywy na długiej grobli przerzynającej laguny, het, precz, aż do Mestre; brzęczała śpiewka szewca za warsztatem, w drzwiach uchylonych ciemnej izdebki; słychać było organów granie; księży śpiew przeciągły...
Pogoda śmierci zlewała się tu ż melancholią miłości.
— Hélion! Syrus! Altar! Donowan! — Ali-Nur! Neryssa! Pinchebella!
Lady to Myrta, siedząc na ławce, pod opiętym pnącemi się różami, starym murem, wołała na psy swe faworyty.
Foskaryna stała przy niej, odziana w płową suknię, której materya przypominała staroweneckie tkaniny.
Skośne promienie słońca powlekały złotym odbłyskiem mur stary, pnące się róże i obie kobiety.
— Ubrałaś się dziś w barwy Donowana mówiła lady Myrta uśmiechając się do aktorki. — Czy wiesz że jest ulubieńcem Stelia?
Foskaryna spłonęła gorącym rumieńcem.
Zwróciła się szukając wzrokiem, płowego charta.
— Najpiękniejszy i najsilniejszy! — zauważyła.
— Zdaje mi się że chciałby go mieć — dodała stara kobieta z pełnym pobłażania uśmiechem.
— Czegóż on nie pożąda!
Staruszka zauważyła smętek skryty w głosie zakochanej kobiety.
Zamilkła na chwil kilka.
Psy były przy nich, poważne i smutne, zaspane, jakieś śniące o czemś: o polach szerokich, o stepach, przestworzach.
Siedziały na trawniku zasianym koniczyną, pomiędzy grzędami dyń o pustych, zielonkawych owocach.
Drzewa stały nieruchome, niby odlane z tego samego bronzu co pokrywa trzy nierówne kopuły San Simeone.
Ogród, miał wygląd dziki tak jak i wielka kamienna rudera zczerniała od dymu czasu, przerzynana sztabami zardzewiałego, spłukanego deszczem niezliczonych jesieni żelaza, a w gęszczy wysokiej pinii rozlegał się ten sam świergot co, tam dalej w szczelnie zamkniętym ogrodzie, przerywał grobową ciszę i samotność Radiany.
„Cierpisz przez niego?“ chciałaby spytać staruszka rozkochaną kobietę, czując że ją samą przenika, wraz z ostatnią pogodą dnia jesiennego, ciepło tej zbolałej duszy.
Nie śmiała pytać.
Westchnęła.
Jej zawsze młode serce ściskało się na widok rozpacznej namiętności i zagrożonej piękności.
„A! piękną jeszcze jesteś, usta twe ponętne wywołują pocałunki, a bladością i spojrzeniem upajać możesz kochanka...“ — myślała patrząc na roztargnioną, zamyśloną aktorkę ku której skłaniały się ostatnie jesienne róże — „lecz ja... marą tylko jestem.“
Spuściła oczy, dostrzegła złożone na kolanach swe wychudłe ręce i zdziwiła się im sama tak dalece zdały się jej pomarszczone, pożółkłe, martwe, budzące odrazę, zdolne chyba pieścić drzemiące u stóp jej charty.
Czuła każdą zmarszczkę na swej zwiędłej twarzy, sztuczne zęby w dziąsłach, cudze włosy na głowie, całą ruinę postaci swej niegdyś doskonale sharmonizowanej z wdziękiem wytwornym inteligencyi.
Zdziwiła się własnej wytrwałości zwalczania rzeczy nie dających się zwalczyć, okłamywania samej siebie, przedłużania iluzyi za pomocą wonności, olejków, bielideł, farb przeróżnych.
Lecz czyż w wiekuistej wiośnie jej marzeń, młodość jej nie przetrwała nietkniętą?
Nie wczoraj że to jeszcze jej niezrównanie piękne ręce pieściły głowę ukochanego; nie wczoraj że to u jego boku goniła przez pola i łąki, za zmykającym lisem, pod zielonego parku gałęźmi tańczyła pod takt nuty „John Dowland?“
„Niema ani jednego lustra u hrabiny Glaneg — myślała Foskaryna — jest ich za wiele u lady Myrty. Tamta nie chciała mieć nikogo, ani nawet samą siebie, świadkiem swego więdnięcia; ta, co ranka liczyła mnożące się na swej twarzy zmarszczki, zbierała z grzebienia włosy siwe, próbowała chwiejących się w dziąsłach zębów, sztuką chciała pokryć czasu niszczące dzieło. Biedna, tkliwa dusza, co wytworna i uśmiechnięta, pragnie przeżyć samą siebie, jak gdyby nie przychodziła chwila w której trzeba skryć się, umrzeć, zapaść pod ziemię.“
Dostrzegła bukiet fijołków przyszpilony u dołu sukni angielki.
W każdej porze roku lady Myrta nosiła śród fałd sukni kwiaty świeże, wonne, ukryte w fałdach szat swych, symbol żywy wiośnianych illuzyj które utrzymywała: wiernem wspomnieniem, muzyką, poezyą, marzeniem, zamiłowaniem sztuki, walcząc wytrwale, bohatersko, przeciw starości, chorobie, niedołęstwu, samotności.
„Trzeba przeżyć ostatnią płomienną godzinę a potem zniknąć... na zawsze zniknąć, zanim ostatnie opadną wdzięki, zanim zgaśnie urok ostatni.“
Tak myślała Foskaryna czując płomię własnych oczu, własnych warg świeżość gorącą, siłę swych włosów burzą pogiętych i muskułów i członków rytmiczną zwinność.
W uszach jej dźwięczały oczarowanego kochanka pochwały... widziała go w pożądań porywie, w słodkiego ukojenia tkliwości, w zapomnień zaprzepaszczeniu.
„Jeszcze czas jakiś, czas niejaki jeszcze, podobać mu się będę, pociągać, czarować... kilka dni krótkich...“
Ze stopy w zielonej trawie, czołem skąpanem w słońcu, śród woni róż więdniejących, w tej pysznej płowej sukni którą lady Myrta porównała do szerści lubiącego za zdobyczą uganiać się, nieubłaganego Donowana, płonęła namiętnem, niecierpliwem wyczekiwaniem kochanka, chwili obecnej poświęcając przyszłość niedaleką której się zawczasu zrzekała wezwaniem śmierci.
„Przychodź-że! czekam cię.“
I pewną była że przyjdzie, że się zjawi... przeczucia nie omyliły ją nigdy.
„Na kilka chwil jeszcze... kilka chwil krótkich...“
I każda chwila stracona zdawała się jej skradzioną, wydartą szczęściu.
Nieruchoma czekała go i cierpiała...
Pulsa jej biły tak gwałtownie że cały zdziczały ogród, zalany aż do korzeni słonecznym warem, drgać się zdawał.
Przez chwilę zdawało się jej że traci przytomność i chwieje się na nogach.
— Otóż i Stelio! — zawołała lady Myrta, dojrzawszy młodzieńca za kwitnącemi oleandrami.
Kochanka zwróciła się szybko, spłoniona cała.
Psy porwały się, nastawiły uszy.
Ze spotkania dwóch spojrzeń posypały się iskry.
I tym razem, jak zwykle, w czarodziejskiej obecności kochanki, Effrena doświadczył znanego sobie wrażenia jak gdyby się zanurzał w płonący ether, odosobniający go od powszedniej atmosfery.
Miłosne to zjawisko uplastycznił sobie uniesionem z dni dziecięcych wspomnieniem, gdy raz, przechodzącego przez puste miejsca, opadły błędne, skaczące ogniki tak że aż był krzyknął oczarowany.
— Oczekiwanym byłeś przez wszystko co żyje w tem obmurowaniu — mówiła lady Myrta z uśmiechem, pod którym biło młode serce uwięzione w starem, złamanem ciele, a wzruszone teraz miłością tych dwojga. — Przybyłeś jak zaklęciem wywołany.
— Prawda — rzekł młodzian przytrzymując za obrożę Donowana, co mu się wspinał poufale na piersi. — W rzeczy samej, zdaleka przybywam. Zgadnijcie skąd?
— Z kraju tak pięknego jak krajobraz Giorgione!
— Nie. Z klasztoru Santa Apollonia. Czy znacie klasztor Santa Apollonia?
— Zapewne tytuł dzisiejszej twej kompozycyi?
— Kompozycyi! Klasztor kamienny, na prawdę, z kolumnami, studnią...
— Być może. Lecz każde miejsce, które widzisz służy ci za tło do kompozycyi.
— Ah! lady Myrta, klasztor ten jest pieścidełkiem którebym chciał pani podarować, przenieść do tego ogrodu. Wyobraźcie sobie klasztorek tajemniczy, ciasny, otwierający się na rząd kolumn wysmukłych jak siostrzyczki, gdy naczczo, po poście, spacerują w słońcu. Kolumn delikatnych, nie białych, nie szarych, nie czarnych lecz tej przedziwnej, tajemniczej barwy którą kamiennym dziełom nadaje ów niezrównany kolorysta: Czas. Pośródku studnia a na wyżłobionem przez użycie ocembrowaniu wiadro bez dna. Mniszek ni śladu. Rozpierzchły się, znikły... lecz mi się zdaje że cienie Denaid zamieszkują tę ruderę...
Zatrzymał się obskoczony przez charty i zaczął naśladować wołania łowczych.
Psy się zaniepokoiły.
Zamglone dotąd ich oczy połyskiwały.
Dwa pozostałe na uboczu przyskoczyły w wesołych susach przesadzając krzewy i grzędy i stanęły naprzeciw poety nieruchome, wyczekujące: żywe sploty nerwów, obrosłych lśniącą się szerścią.
— Alimur! Kryssa! Neryssa! Klarysa! Altair! Helion! Hardikanute! Veronese! Hierro!
Znał wszystkich po imieniu.
Zawołane zdawały się uznawać w nim swego pana.
Był tam chart szkocki, z gór rodem, o szerści twardej i gęstej, twardszej i gęstszej przy pysku i uszach, popielaty, nowego żelaza barwy.
Był drugi, irlandzki, wróg i prześladowca wilków, silny, czerwonawy, połyskujący białkiem oczu.
Był trzeci, tatarzyn, pręgowaty: czarny z żółtym, urodzony w stepach Azyi kędy nocą odganiał, od namiotu, hieny i szakale.
Był perski, płowy i mały, o uszach porosłych jedwabistą szerścią, z kitą na ogonie, po bokach srebrzysty, o długich nogach równie zwinny i zręczny jak antylopy za któremi w ojczyźnie swej się uganiał.
Był „galgo“ hiszpański, od maurów wywodzący swe pochodzenie, podobny temu, którego za obrożę trzyma karzeł na słynnym obrazie Velasquez’a, wprawny w wyścigi po przez krzaczaste doliny Murcyi i Alikanty.
I był też arabczyk jeden, pustyni łupieżca, czerniawy na pysku i o czarnem podniebieniu, z widocznemi ściągniami, z kośćmi wystającemi pod delikatną, napiętą skórą, o szlachetnej krwi i sercu, dumny, odważny, wytworny, przyzwyczajony wylęgać się na pysznych kobiercach i spijać mleko czyste z czystej kruży.
Zebrane w zgraję charty skakały do koła tego, którego głos budził wrodzone im instynkty pogoni i rzezi.
— Który z was był najlepszym przyjacielem Goga — pytał je, spoglądając kolejno w piękne, lśniące oczy niespokojnie weń wpatrzone. — Ty, Hiero? Ty, Altair? który?
Głos jego pobudzał wpatrzone weń bacznie psy do cichego burczenia.
Za każdym ruchem lśniły się grzbiety ich, boki, piersi, mieniąc się rozmaitością barw, a zakręcone w górę ogony biły ochoczo muskularne i naprężone boki i golenia.
— Więc powiem wam to com taił dotąd: Gog, słyszycie? Gog, co jednem klapnięciem szczęk potężnych rozciągał zająca, Gog okulał.
— O! doprawdy — zawołała szczerze zasmucona lady Myrta. — Być że to może! a Magog?
— Magog żyw i cały.
Były to dwa charty podarowane Effrenie przez lady Myrtę, które wywiózł był do siebie, na wieś, nad morze.
— Jakże to się stało?
— Ah! Biedny Gog! Uśmiercił ze czterdzieści co najmniej zajęcy. Posiadał wszystkie zalety: szybkość, w nogach wytrzymałość, niesłychaną zwinność ruchów, żądzę nieubłaganą uśmiercenia swej zdobyczy i klasyczną metodę chwytania zająca z zadu, w jednym susie, zczepiania się z porwanym nagłego. Czy widziałaś kiedy polowanie z chartami Poskaryno?
Tak była zasłuchaną w sam głos jego że drgnęła słysząc swe imię.
— Nigdy.
Zawieszona u ust jego zdawała się zahypnotyzowaną instynktowo-okrutnym wyrazem, z jakim opowiadał o krwawych pościgach.
— Nigdy! więc nie znasz jednego z najciekawszych obrazów: śmiałości i gwałtowności, połączonych z niesłychanie wytwornym wdziękiem. Patrz!
Przyciągnął do siebie Donowana, pochylił się, pociągał po nim dłonią wprawną.
— Niema w przyrodzie całej ściślejszego i do celów swych lepiej dopasowanego narzędzia — mówił. — Patrz! pysk wydłużony, którym węszy powietrze; szczęki potężne ku natychmiastowemu zgruchotaniu porwanej zdobyczy; łeb pomiędzy uszami szeroki, a ile tu odwagi i zręczności! Przebiegłość jaka! Skronie suche, muskularne, wargi krótkie, zaledwie pokrywające ostre, silne zęby...
Pewnym siebie ruchem, roztworzył pysk psu, który mu żadnego nie stawił oporu.
Pokazywał pyszne, białe jego zęby, podniebienie o czarnych zarysach, wąski, różowy język.
— Spójrz-no! Kły długie, zagięte nieco... dla tem łacniejszego przytrzymania zdobyczy. Żaden inny gatunek psów nie posiada paszczy lepiej ułożonej ku doskonałemu kąsaniu i rwaniu.
Ręce jego głaskały charta z lubością, podziw dla doskonałego przedstawiciela rasy zdawał się nie znać granic.
Przykląkł jednem kolanem na murawie, owiany, prost w twarz, oddechem psa, co się dawał głaskać i obracać na wsze strony z widocznem zadowoleniem, jak gdyby rozumiał udzielane sobie pochwały.
— Uszy małe — ciągnął Effrena — stają gdy się pies czai niespokojny, kładą się, do czerepu lgną, miękkie, aksamitne gdy się łasi lub spoczywa. Patrz, jak mu łatwo można przez łeb i uszy przeciągnąć obrożę...
Zdjął mu ją z szyi i znów nałożył.
— A szyja... łabędzia, gibka, ułatwiająca porwanie zdobyczy w pełnym biegu i bez postradania równowagi. Ah! widziałem raz jak Gog porwał zająca w powietrzu, przesadzając, za zmykającym, rów głęboki... Lecz przypatrz się proszę teraz rzeczy najważniejszej: uważaj szerokość i wklęsłość piersi co mierzy oddech w biegu; skośność łopatek zastosowaną do długości goleni; ud muskularność, krótkość podkolenia, wyżłobienie kości pacierzowej pomiędzy dwoma węzłami potężnych muskułów. Patrz! na grzbiecie Heliona policzyć można skręty kości. U Donawana kryją się w głębokiej bruździe. Łapy podobne do kocich łapek — pazury schowane, a jaka elastyczność, siła jaka! Jaka elegancya w tych bokach wygiętych jak dno łodzi i w tej tam linii, niemal niewidzialnego podbrzusza! Wszystko to do jednego zmierza celu. Ogon mocno osadzony, cienki w końcu, podobny niemal do ogona szczura, za ster służy w biegu i dopomaga do szybszych zwrotów w gonitwie za susami zająca. Pokaż, Donowan! czyś i w tem majster.
Ujął koniec ogona charta, przeciągnął pod udem, dociągając do samej jego osady.
— Wybornie — rzekł. — Widziałem raz araba z pokolenia Arbâa próbującego tak rasy swego charta. Czyś drżał cały Ali-Nour! gdyś dostrzegał stado kozic? Wyobraź sobie Foskaryno, psiska te drżą całe gdy spostrzegą zdobycz, drżą jak trzcina i zwracają do strzelca łagodne, błagalne oczy... a błagają tak rzewnie tylko by je spuścił z uwięzi! Nie wiem czemu to mi się tak podoba i taki mnie zarazem wzrusza. Drżą z niecierpliwości rzucenia się na zdobycz... porwania: napinają się jak łuk i drżą... nie ze strachu, nie z niepokoju, oj! nie! z chęci rwania, duszenia. Ah! Foskaryno! gdybyś mogła widzieć w podobnej chwili charta dobrej rasy, potrafiłabyś może naśladować dreszcze co go przebiegają, potrafiłabyś uczłowieczyć je za pomocą twej przedziwnej sztuki i dałabyś widzom próbkę czegoś zupełnie nowego... Psyt! Ali-Nur, potoku szybki na piaskach pustyni! Czy przypominasz sobie to rozkoszne drżenie? Teraz drżysz tylko z zimna, biedny! biedny Ali-Nur!
Wesół i ruchliwy, Stelio wypuścił z rąk obrożę Donowana i wziął w obie dłonie wężowa« głowę pogromcy pustynnych kozic, wpatrując się z lubością w głębokie źrenice Ali-Nura, które mgliła tęsknota za cichą, suchą pustynią, namiotami rozpiętemi po całodziennem uganianiu się za zwodnym mirażem, ogniskami wieczornemi płonącemi pod wielkiemi gwiazdami co się zdają mrugać, poruszane niedostrzegalnem wianiem wiatru, tuż, po nad szczytem palm wysmukłych...
— Oczy śniące! oczy tęskne! odwagi, wierności zwierciadło! Czyś się zastanowiła kiedy nad tem lady Myrto! dlaczego właśnie stworzenie o tak pięknych oczach jest nieprzebłaganym wrogiem i niszczycielem stworzeń o najpiękniejszych pod słońcem oczach: gazelii i ząjąców.
Foskaryna była w tej fazie zakochania w której się zdaje że ruch każdy ukochanej istoty, samego głosu dźwięki przedłużają się, wypełniają powietrze, dotykają nas z oddalenia, pieszczą i napawają dreszczem rozkoszy.
Dłonie młodzieńca obejmowały głowę charta, lecz jej się zdawało że czuje na własnej twarzy ich pieszczotliwe dotknięcie.
Stelio wpatrywał się w źrenice Ali-Nura a ona czuła spojrzenie jego w głębi własnego serca i zdawało się jej, że chwaląc oczy charta, jej oczy chwali.
Stała tam na trawniku śród ulubieńców jego, ubrana w barwę szerści tego właśnie, którego przekładał nad inne, jak one pełna niejasnych, ciemnych przypomnień dalekich, dalekich, niepochwytnych ftliacyi i zaczątków, odurzona nieco ciepłem słonecznych promieni odbijających się o mur pokryty pnącemi się różami; rozgrzana jak w lekkiej gorączki paroksyzmie.
Słuchała jak mówił o rzeczach żyjących o członkach przystosowanych do szybkiego biegu i chwytania w lot zdobyczy, o sile, zręczności, potędze wrodzonej, o zaletach krwi i rasy i patrzała na pochylonego nad ziemią, owianego wonią trawy, ciepłem słonecznem, na zwinnego i silnego, macającego szerść i muskuły wystające chartów, lubującego się w ich kształtach pięknych, oddychającego niemal tą zwierzęcością wytworną a okrutną, w której opisach lubował się niejednokrotnie.
I sama, ze stopami zanurzonemi w trawie, oblana ciepłem powietrzem, odziana w suknię miękką i płową jak szerść zwinnego łupieżcy, czuła obejmujące ją od stóp, niby od korzeni samych, dziwne poczucie pierwotnej zwierzęcości, coś nakształt złudzenia jakiegoś, powolnego przeobrażania się, w którem traciła część świadomości wyrobionej przez cywilizacyę i wracała do pierwotnego stanu, odzyskując całą świeżość instynktów i sił krótkotrwałych wpółdzikiego życia.
Nie wstrząsał-że bo też Stelio najskrytszą głębią jej jestestwa, tą, z której właśnie powstawał jej geniusz tragiczny, którego objawy wzruszały tłumy widzów jak wstrząsa widok mórz i nieba, różowych jutrzenek i burz rozszalałych.
Gdy Stelio mówił o drżeniu arabskiego charta, czyż nie odgadł w jakich podobieństwach naturalnych wielka aktorka czerpała ruchy i wyrazy, któremi czarowała poetów i tłumy?
Jeśli się zjawiła na scenie tak nową, wielką, niedoścignioną to dlatego tylko, że zdołała odnaleźć pierwiastek dionyzysowy: przyrody żywej, podpatrzonej i pochwyconej w jej naturalnych objawach, że pałała starożytnym zapałem i twórczą siłą bóstwa tysiąckształtnego, wyłaniającego się z fermentu wszech rzeczy.
Zdarzało się jej czuć w samej sobie to co czuć musiały menady gdy im mleko przypływało do piersi za zbliżeniem się do zgłodniałych szczeniąt panter.
Stała na trawniku lekka i płowa jak chart, ulubieniec Stelia, pełna niejasnych przypomnień dalekich, dalekich zaczątków, żyjąca i spragniona pełni życia w krótkiej, użyczonej sobie chwili.
Rozwiały się łez opary, rozpierzchły smętne porywy zaparcia się samej siebie, znikły szare melancholie opuszczonego ogrodu samotnicy.
Obecność ukochanego rozszerzała przestwór, powstrzymywała bieg czasu, przyśpieszała serca bicie, mnożyła radośne wrażenia i czucia, zmieniała chwilę obecną w ucztę obfitą.
Stała na trawniku, przed kochankiem, taka jaką ją widzieć pragnął: niepomna bólu i lęku, bez smętku śladu, żywa w żywem, zdrowem ciele, owiana ciepłem, wonią, barw tęczą, gotowa przebiegać z nim niwy żyzne i wzgórza piasczyste morskich wybrzeży i niezmierzonych pustyń szlaki, uganiać się za upragnioną zdobyczą, upajać przestworzem, przebiegłością, odwagą tak zdobywców jak szczwanych.
Z każdą chwilą, za każdem jego słowem zlewała się z nim, przejmowała nim hardziej.
— Ah! za każdym razem gdym widział w zębach charta zająca, żal mieszał się we mnie z zadowoleniem; żal wzbudzony temi pięknemi, wilgotnemi, gasnącemi w śmiertelnym lęku i bólu oczyma. Większe są od twoich Ali-Nur i od twoich także Donawan, tak jasne jak wielkie stawy w wieczór letni, z odbijającemi się w ich zwierciadle nadbrzeżnemi lasy i górnemi niebiosy. Czy widziałaś kiedy Foskaryno, wczesnym rankiem zająca wychodzącego z bruzd świeżo zoranej ziemi? Chwile biega po szronach srebrzystych, potem staje cichutko, przysiada na zadnie skoki, nastawia uszy, rozgląda dokoła. Zdawać się może że spojrzeniem jasnem niesie wszechświatom pozdrowienie spokoju. Zając nieruchomy, w chwiiowem zawieszeniu trawiącego go ustawicznie niepokoju przypatrujący się niebu i ziemi! Możnaż sobie wyobrazić pewniejszą oznakę że wszystko spokojne dokoła? W tej chwili, stworzenie to zdaje się świętem, czci godnem.
Lady Myrta wybuchła młodocianym śmiechem odsłaniającym jej nazbyt równe zęby i wstrząsającym fałdy podbródka.
— Słodki Stelio — zawołała, śmiejąc się ciągle — czcić i rozrywać zarazem! Twój to zwyczaj!
Foskaryna spojrzała na śmiejącą się ze zdziwieniem.
Zapomniała o jej obecności i kobieta ta, siedząca na kamiennej, mchem porosłej ławce, z pomarszczonemi rękoma, połyskiem złota i kości słoniowej pomiędzy cienkiemi, zwiędłemi wargami, z małemi wyblakłemi oczyma pod opadającą powieką, z głosem ochrypłym i młodzieńczym śmiechem przypomniała jej one czarownice płetwonogie co chadzają po lasach i moczarach w nieodstępnem towarzystwie posłusznej wołaniu ich ropuchy.

w roztargnieniu, w które popadła, nie uderzyły ją słowa lady Myrty, tylko się jej zdały jakimś przykrym zgrzytem.
— Mojaż to wina — odparł Stello — że charty stworzone są by łapały zające a nie by się wylęgały leniwie, w ogrodzie, otoczonym wysokim murem, po nad kanałem o martwych wodach.
I znów począł naśladować gardlane dźwięki szczwaczy:
— Crissa! Nerissa! Altair! Sirius! Piuchebella! Hélion!
Wołaniem pobudzone psy zaniepokoiły się.
Oczy im skrzyły, muskuły drgały pod szerścią płową, czarną, białą, pręgowatą, czerwonawą; długie uda kurczyły się nad podkoleniem napiętem nakształt cięciwy gotowej rozwinąć się by nadać pęd członkom szybszym i twardszym od strzał pęku.
— Tu! tam! Donawan! tu!
Palcem wskazywał na trawie, w głębi ogrodu coś szarego, podobnego z kształtu do przykucniętego zająca.
Głos jego oszukiwał zaniepokojone charty. Piękne były w pełni dnia słonecznego, chude, wysmukłe, silne, lśniące się jak jedwab, a tak całe drżące na głos pobudzający, jak rozpuszczone chorągwie co lada wietrzyk porusza.
— Tam! Donawan! Tu! tam!
Przez chwilę płowy chart patrzał mu uważnie w oczy swemi wielkiemi, błyszczącemi źrenicami... i nagle skoczył ku ułudnej zdobyczy, z całą gwałtownością rozbudzonych instynktów.
Dopadł w okamgnieniu... stanął zdumiony, zawiedziony, cofając się i osaczając na zadnie nogi, z wyciągniętą szyją.
Znów dał susa i mieszając się ze zgrają, co go dogoniła w największym nieładzie, pokąsał się, nie wiadomo o co, z Altairem, poczem już wznosząc pysk do góry uganiał się szczekając za wróblami, co ze szczytu rozłożystej pinii fruwały w powietrzu.
— Dynia! Dostała ci się dynia! — wołał śmiejąc się Effrena — ani nawet ot taki chociażby maciusi kot! Biedny Donawan! Uderzył zębami o dynię! Co za upokorzenie! Baczność lady Myrta, gotów się utopić ze wstydu i rozpaczy.
Zarażona jego wesołością Foskaryna śmiała się z nim razem.
Jej rdzawa suknia i szerście chartów połyskiwały w skośnych promieniach słońca, na zielonym trawniku.
Białość jej zębów i śmiech głośny odświeżały jej usta odnowioną młodością.
Nuda staroświeckiego ogrodu rozwianą była jak te pajęczyny, które opadają przy raptownem otworzeniu długo nie otwieranych okien.
— Czy ci się chce Donawana? — spytała Effrena lady Myrta, z wdziękiem wypływającym z jej serca i co się zaprzepaścił w zmarszczkach jej twarzy tak jak strumień w głębokich jarach — znam cię, znam dobrze...
Stelio przestał się śmiać, zarumienił jak chłopie.
Fala tkliwego uczucia zalała pierś Foskaryny na widok tego naiwnego rumieńca.
Pałała miłością i pragnieniem objęcia, uściśnienia kochanka, drżały jej ręce i wargi.
— Chcesz go mieć? — pytała lady Myrta, szczęśliwa że może obdarzyć kogoś co przyjmuje podarek z tak żywą i szczerą oznaką zadowolenia. — Donawan od tej chwili do ciebie należy.
Zanim podziękował, Stelio obejrzał się za chartem z niepokojem niemal.
Ujrzał go pysznym, bardzo pięknym, ze znamieniem rasy i stylu w każdym calu, jak gdyby Pisanello był go naszkicował na odwrotnej stronie cennego medalu.
— Lecz Gog? Cóż się z nim stało? — pytała staruszka — nie opowiedziałeś nam jeszcze. Ah! jakże prędko zapominamy inwalidów.
Stelio patrzał na Foskarynę idącą ku chartom, po trawie, płynnie i lekko, tym właśnie szczególnym krokiem i ruchem, które starodawni wenecyanie nazywali „charcim“ — „alla levriera.“
Płowa jej suknia ozłocona słońcem paliła się dokoła wiotkiej postaci.
Zbliżała się do płowego Donawana, jak gdyby się z nim zbratać miała w swym instynkcie aktorskiej mimiki.
— Było to po polowaniu — począł Stelio — miałem zwyczaj wypuszczania zajęcy wzdłuż piasczystego wybrzeża. Czasem wieśniacy mi dostarczali, bure, silne, zdolne długi stawiać opór, przebiegłe, umiejące kąsać i drapać. Ah! lady Myrta, co za wyborne pole to moje rodzime, piasczyste wybrzeże! Znane są pani olbrzymie płaszczyzny Lancashire, suche grunty Yorshiru, twarde drogi w Altear, trzęsawiska niższej Szkocyi, piaski południowej Angli, lecz wierz mi lady Myrto! że przegalopowanie na dobrym wierzchowcu wzdłuż mego rodzimego wybrzeża, pozłocistego, jaśniejszego od tego jesiennego nieba, po przez krzaki jałowcu, przez wrzosy, po nad wąskich strumieni jasną strugą, sadzawek zatokami, wzdłuż morza tak zielonego jak najpiękniejsza łąka, wobec gór o śnieżnych szczytach, zatarłoby najpiękniejsze twe wspomnienie.
— O! Włochy! — westchnęła stara kobieta! — Włochy kwiat ziemi...
— Na te wybrzeże wypuszczani zająca. Przyuczyłem sługę swego spuszczać ze smyczy charty w danej chwili, sam pędzę za niemi konno. Tak, zapewne Magog ma bieg wyborny, lecz szybszego i zręczniejszego od Goga łowcy nie znam...
— Pochodzi z psiarni z Newmarket — zauważyła z dumą lady Myrta.
— Raz, wracałem brzegiem morza po krótkiej gonitwie; Gog doścignął był szybko zająca Wracałem, małym truchtem, tuż nad spokojnem, jak zwierciadło jeziora, morzem. Gog galopował obok Cambysa — tak się zowie mój wierzchowiec, od czasu do czasu podskakując i poszczekując ku zawieszonej u mego siodła zwierzynie. Raptem koń rzucił się w bok dostrzegłszy leżące na drodze ścierwo i w nagłym skoku uderzył kopytem Goga który, zaczął wyć podejmując przednią, lewą, złamaną, jak się pokazało, w samem zgięciu łapę. Powstrzymałem z trudnością wystraszonego konia, zmusiłem do powrotu lecz koń dostrzegłszy znów ścierwo na piaskach, zawrócił wstecz i począł unosić. Lecieliśmy na wyścig z wiatrem a biedny Gog biegł za nami. Z wzruszeniem do nieopisania posłyszałem tuż za sobą dyszanie biednego psa. Biegł zziajany, na trzech łapach, lecz wierny doskonałości swej rasy nie odstąpił pana, doganiały dotrzymywał kroku. Wzrok mój spotkał się z jego łagodnem, cierpliwem, pełnem bólu spojrzeniem. Starałem się powstrzymać konia a serce zamierało mi w piersiach za każdym razem gdy Gog złamaną łapą dotykał ziemi. Kochałem go w tej chwili jak nigdy... Czy mnie pani posądzasz że umiem płakać?
— Tak — odrzekła lady Myrta — nawet płakać umiesz.
— To też gdy siostra moja Zofia obmyła zranioną łapę Goga, piękne swe, białe ręce zraszając łzami, zdaje mi się że i ja także...
Foskaryna zbliżała się do rozmawiających wraz z Donawanem, którego trzymała za obrożę.
Pobladła, zdawało się, że ją przejmuje chłód wieczorny.
Bronzowa kopuła rzucała cień na trawnik, oleandry, róż szpalery.
Fijołkowy opar, w którym połyskiwały ostatnie złote słońca iskry, zawisł pomiędzy pniami drzew i gałęźmi, któremi wstrząsał w rytmicznych przerwach.
Wzmogły się świergoty wróbli na pinii szczytach, śród pustych szyszek...
„Należemy do ciebie — zdawały się mówić oczy kobiety i oczy charta, a i ten zdjęty zimnym dreszczem tulił się do jej kolan — własnością twą jesteśmy, niepodzielną, na zawsze... służyć ci pragniemy i służyć ci wiernie będzie.“
— Nic mnie tak nie wzrusza i nie zachwyca jak nagłe przejawy właściwości rasy, zalet krwi — ciągnął młodzieniec rozgrzany wspomnieniem odczutego wzruszenia.
Dał się słyszeć przedłużony świst pociągu, przebiegającego długi most laguny.
Powiew wiatru roztrącił liście dużej, białej róży, po której pozostała sama żółta zawięź u końca gałęzi.
Psy się skupiły pomiędzy sobą drżące całe. Pod cienką ich skórą dreszcz widoczny wstrząsał ich żebra a w podłużnych i spłaszczonych, jak u płazów głowach, błyszczały tęskne, smutne oczy.
— Czy ci opowiadałam kiedy Stelio, w jaki sposób potrafiła umrzeć jedna z największych dam Francyi, na polowaniu w którem brałam udział? — spytała lady Myrta, gdyż to tragiczne wspomnienie obudziło się w niej wobec dostrzeżonego na pobladłej twarzy Foskaryny wyrazu.
— Nie, nigdy. Jakże się zwała?
— Johanna d’Elbeuf. Czy to wypadkiem czy z winy własnej, czy z winy towarzyszącego jej jeźdźca nikt nie wie i nikt się nigdy nie dowie, została zranioną jednocześnie z przebiegającym pod nogami jej konia zającem. Powaliła się ciężko na ziemię. Nadbiegliśmy. Leżała na trawie, w kałuży krwi, tuż obok powalonego też na ziemię szaraka. Staliśmy jak skamieniali, bez głosu, nikt się jeszcze nie był ośmielił przemówić... Biedaczka! ledwie dostrzegalnym ruchem Wskazała wijące się w męczarniach zwierzątko... Nie zapomnę nigdy głosu jakim powiedziała: »Tuez le, tuez le, mes amis... Ca fait si mai“ powiedziała i sama wyzionęła, ducha.
Rozdzierającą bywa słodycz niektórych pogodnych dni w listopadzie, uśmiechniętych uśmiechem chorego co liczy na wyzdrowienie nie wiedząc jak bliskim jest skonania.
— Co ci dziś jest Foska, co ci się stało! Czemuś tak skryta wobec przyjaciela? Powiedz mi, powiedz?
Stelio zaszedłszy wypadkiem do świętego Marka, spostrzegł ją opartą o drzwi kaplicy, w której stoi chrzcielnica.
Stała samotna, nieporuszona, z twarzą rozgorączkowaną i ponurą, z oczami wrystraszonemi, utkwionemi w przerażające postacie mozajkowe, palące się w żółtem świetle.
W chórze rozlegał się śpiew kościelny, przerywał się i znów wzmagał w tem samem tempie.
— Proszę cię, proszę, pozostaw mnie tu. Potrzebuję zostać samą. Proszę cię, zaklinam...
W głosie jej czuć było suchość u st spieczonych, zaciśniętych.
Odwróciła się, chciała uciekać.
Zatrzymał ją.
— Powiedz co ci jest? Powiedz choć słowno jedno, niechże się dowiem...
Usiłowała wymknąć mu się i ruch jej zdradzał niewymowne cierpienie.
Wyglądała na istotę szarpaną torturą, wijącą się pod pięścią kata.
Zdawała się nędzniejszą od wbitej na koło ofiary, żywcem na ogniu przypiekanej.
— Błagam cię! Jeśli masz nademną trochę litości, pozostaw mnie... pozwól mi odejść...
Mówiła cicho, bardzo cicho, lecz wyglądała tak, że się dziwić trzeba było że nie krzyczy, nie wyje z bólu.
— Słówko, jedno przynajmniej słówko! Niechże — wiem przynajmniej o co idzie?
Płomię gniewu uderzyło na jej twarz zmienioną.
— Nie. Chcę pozostać samą!
Głos jej był równie ostry jak spojrzenie.
Odwróciła się, przeszła parę kroków chwiejąc się na nogach.
Zdawało się że szuka oparcia.
— Foskaryno!
Nie ośmielił się jednak zatrzymać jej.
Patrzał za oddalającą się w skośnym słupie słonecznych promieni, co przez drzwi uchylone niewidzialną ręką, wpadły do bazyliki szeroką smugą.
Głęboka, złota grota z apostołami, prorokami, męczennikami, symbolicznemi zwierzęty, roziskrzyła się za odchodzącą tak, jak gdyby w nią Opadło na raz tysiąc słonecznych pochodni.
Śpiew ucichł na chwilę i znów się podjął...
„Dławi mnie smutek... gwałtownie pragnienie zbuntowania się przeciw przeznaczeniu, odejścia gdzie oczy poniosą, szukania czegoś... Kto mi wróci, nadzieję? Skąd mi błyśnie światła promień?... Śpiewać! śpiewać! Ależ chciałabym w reszcie wyśpiewać hymn życia... Czy nie możesz mi powiedzieć czasem gdzie jest obecnie Mistrz Ognia?...“
Słowa te z listu Donateli Arvale miała przed oczami, wyryte wr myśli, w duszy, z każdym znakiem i przycinkiem, liter kształtem, żyjące jak żywą była ręka co je skreśliła..
Czytała je w sobie i dokoła siebie: wyryte na kamieniu, wyzłacane na tłach mozajkowych, kłębiące się na obłokach, odbite w wodzie, niepożyte i nieuniknione jak losów wyroki.
„Gdzie mam iść, gdzie?“
Pomimo wzburzenia i rozpaczy przenikała ją słodycz rzeczy: ciepło pozłocistych marmurów, woń pogody, spokój wypoczynku.
Patrzała na kobietę z ludu, owiniętą w ciemną płachtę, ni starą, ni młodą, ni piękną, ni szpetną, co siedząc na stopniach Bazyliki jadła pomału i z widocznem zadowoleniem kawał chleba, przymknąwszy w spoczynku powieki tak że aż na lica jej padał cień rzęs opuszczonych.
„Ah! gdybym się mogła zmienić w ciebie — myślała Foskaryna — zadowolnić twym losem: gdyby mi wystarczało do szczęścia słońce ciepłe i chleba kawałek! Gdyby przestać myśleć i cierpieć przestać!“
Spoczynek tej ubogiej kobiety zdawał się jej szczytem rozkoszy.
Odwróciła się nagle bojąc się i spodziewając zarazem, że kochanek wyszedł za nią?
Nie dostrzegła go i serce jej tak się ścisnęło jak gdyby skazaną na śmierć opuścił bez słowa... bez jednego.
„Wszystko się skończyło!“
Traciła miarę i pewność wszelaką.
Myśli jej wirowały porwane i splątane cierpieniem jak rośliny i kamienie wód wylewem rwącym.
Rzecz każda, najbardziej błaha, zdawała się jej być stwierdzeniem zapadłego na nią wyroku, zapowiedzią nowych nieszczęść, symbolom uczuć, tajemniczych a na losach jej mających się odbić znaczeń.
Na rogu świętego Marka, przy Porta della Carta, zdali się jej żywemi i krwawemi czterej królowie z porfiru co wyciągają prawice do wzajemnego uścisku i umowy, a zaciskają pięście lewic na rękojeściach mieczów, podobnych do kro« gulczego dzioba.
Niezliczone żyłki różnobarwnych marmurów, któremi są wyłożone ściany świątyni, splątane przędze barw odmiennych, skręty i labirynty krzyżujących się rysów, zdały się jej obrazem uczuć jej i splątanych myśli.
Rzeczy te zdawały się jej raz obcemi, oderwanemi, dalekiemi, to znów bliskiemi, swojskiemi, uczęstniczącemi w jej życia tajniach.
Naprzemian zdawało się jej że przechodzi przez obce, nieznane sobie miejsca, to znów że się znajduje śród form i rzeczy tak sobie bliskich jak gdyby powstały z jej własnej substancyi.
Podobnie jak konający nawiedzaną była obrazami i wspomnieniami najwcześniejszego swego dzieciństwa, rzeczy bardzo dawnych, nagłem i wyraźnem zjawianiem się to jakiejś twarzy, to ruchu jakiegoś, komnaty, krajobrazu.
Po nad zmiennemi i szybkiemi wizyami, ż krainy cienia, połyskiwały wpatrzone w nią oczy jej matki, łagodne, tkliwe, nie szersze od oczu żyjących ludzi a jednak bezmierne jak horyzonty, ku którym zdawały się ją powoływać.
„Czyż się mamy połączyć — myślała — czy mnie matko istotnie wołasz po raz ostatni?“
Przeszła Porte della Carte, portyk przeszła. Upojenie bólu wiodło ją tam gdzie w wieczór sławy i tryumfu, zeszły się były trzech istnień przeznaczenia.
Szła ku studni.
Przy bronzowem ocembrowaniu minione chwile odżyły jej w pamięci z całą siłą i plastyką przeżytej prawdy.
Tu to, wówczas, zwracając się z uśmiechem do swej towarzyszki rzekła:
„Donatello, oto Mistrz Ognia.“
Głos jej zagłuszony został frenetycznemi oklaskami tłumu a po nad ich głowami tysiące rakiet wystrzeliło w górę rozświecając nocne niebo.
Zbliżyła się do studni, wpatrzyła się w nią a szczegół każdy tem żywiej rysował się w jej oczach, bruzda wyżłobiona tarciem powroza o metal, rdzy zielonej plamy na kamieniu, piersi karyatyd pogięte kolanami kobiet co tu niegdyś czerpały z wysiłkiem wodę i to głębokie zwierciadło tam, nisko, którego nie mąciły już żadne cebry i w którem przeglądał się krążek wysokiego nieba.
Pochylając się nad ocembrowaniem ujrzała odbicie własnej twarzy, rozpaczy, lęku, głowę Meduzy z którą się nosiła w głębi swej duszy.
Nic o tem nie wiedząc zaglądała w głąb studni tak jak zaglądał w ów pamiętny wieczór Effrena.
I ujrzała też jego twarz i twarz Donatelli takiemi jakiemi je spostrzegła w ów wieczór pamiętny, w chwili gdy płonęły obok siebie czerwienią bliskiego wybuchu wulkanu.
„Kochajcie się, kochajcie... odejdę, zniknę. Żegnajcie mi...“
Zacisnęła powieki z myślą o śmierci.
W ciemności ujrzała znów wpatrzone w siebie, jasne łagodne źrenice matczyne, niezmierzone jak dal spokojnych horyzontów.
„Spoczywasz w spokoju i czekasz mnie tył coś żyła namiętnością i na nią umarła.“
Wyprostowała się.
Cisza zalegała pusty dziedziniec dożów pałacu.
Przepych ciosanych marmurów kąpał się na poły w cieniu, w światłe na poły.
Wyżej wystawały szczyty pięciu kopuł bazyliki, tak lekkie jak śnieżne obłoki przy których pogłębia się szafir nieba, jak kwiat jaśminu co podnosi zieleń liścia.
Znów pomimo bólu swego i rozpaczy uczuła wdzięk otaczających ją rzeczy:
„Życie mogło być jeszcze słodkie.“
Wyszła na Molo, wsiadła do gondoli, kazała płynąć na Giudecca.
Przystań, Salute, Riva degli Schiavoni, wody i kamienne gmachy były jednym przędziwem ze złota i opali.
Obejrzała się niespokojnie czy nie ujrzy kogo... kogoś, na Piazetta?
W pamięci jej przemknął wywołany niegdyś przez poetę obraz umarłego, spowitego w złotogłów, zamkniętego w opalowej trumnie Lata.
Wyobraziła sobie samą siebie zatopioną w głębi laguny, spoczywającą na łożu traw morskich.
Lecz i wspomnienie udzielonej na tych wodach a śród nocnej gorączki, spełnionej obietnicy, bólem przeszyło jej serce, pogrążając ją na nowo w rozpaczy.
„Nigdy więcej, nigdy już, nigdy“ — powtarzała sobie, przypominając minione chwile. — „Więc nigdy już, nigdy?
Zbliżała się do Rio della Croce.
Tam, gdzie zieleń zwieszała się nad czerwoną ścianą, gondola przybiła do progu małych, pod zielenią kryjących się drzwiczek.
Foskaryna wysiadła z gondoli, wyjęła klucz z kieszeni, otworzyła furtkę, weszła do ogrodu.
Było to jej ulubione schronienie kędy szukała samotności, strzeżone wiernie przez smętek i tęsknotę.
Oto i teraz wyszły na jej spotkanie.
Dawne i nowe smętki i tęsknoty otoczyły ją, szły za nią zbitym orszakiem.
Ze swemi długiemi szpalerami winnych latorośli, drzewami owocowemi, krzakami lawendy i oleandrów, z goździkami, purpurowemi i żółtemi różami, cichy, cienisty ogród zdawał się zabłąkanym kawałkiem wsi z samego krańca laguny, z Mazzorbo, Torcello, San Francesco del Deserto.
Słońce oblewało go i przenikało zewsząd i zwężone cienie drzew ginęły niemal na murawie.
Powietrze tu było tak spokojne że zeschłe liście nie opadały z wici winnej.
Nieopadł liść żaden chociaż wszystkie pożółkły i powiędły.
„Nigdy więcej.“
Przechadzała się wzdłuż po szpalerze, zbliżyła do kanału, zatrzymała na porosłem trawą brzegu.
Uczuła zmęczenie, usiadła na kamieniu, dłońmi przycisnęła skronie, chciała się uspokoić, skupić myśli, opanować samą siebie, zastanowić się, rozważyć.
„Jest tu jeszcze, blisko, mogę go widzieć. Spotkam go może za chwilę na progu mego domu. Weźmie mnie w swe objęcia, ucałuje powieki i usta, powtórzy miłosne zaklęcia, wmówi że wszystko we mnie podoba mu się, czaruje go... Nie wie o niczem, nie domyśla się niczego... nie zaszło pomiędzy nami nic stanowczego, nieodwołalnego... Cóżże mnie tak wzburza, łamie? Otrzymałam list od istoty oddalonej, uwięzionej w samotnym domu, obok ojca waryata. Istota ta uskarża się na swój los, zmiany pragnie. Tyle tylko, tyle... Oto list.“
Otworzyła list, chciała go odczytać raz jeszcze.
Palce jej drżały i czuła woń Donatelli jak gdyby dziewczyna była tuż, przy niej.
„Jestże ona piękna? Istotnie piękną? — pytała siebie. — Jakże wygląda?
Zrazu rysy Donatelli zdawały się jej niewyraźne... już, już pochwycić je miała i znikały, zacierały się...
Przedewszystkiem przypomniała sobie szczegół jeden, dużą, niezgrabną rękę dziewczęcia.
„Czy to zauważył? Wszak jest tak czuły na piękność ręki kobiecej? Skoro spotka kobietę zaraz zwraca uwagę na jej ręce. Wszak uwielbia rękę swej siostry Zofii.“
Zastanawiała się chwil kilka nad tą podrzędną kwestyą.
Uśmiechnęła się z goryczą i raptem obraz Donatelli zjawił się jej jasny i zupełny, w blasku i sile młodości.
Olśnił ją, oszołomił.
„Piękną jest, taką właśnie jaka mu się podobać może... Piękną...“
Pozostała zapatrzona w olśniewające wody, z listem rozłożonym na kolanach, obezwładniona odkrytą i przyznaną prawdą.
Lecz po nad tem bierneni obezwładnieniem, przesuwały się w jej myśli, mimo jej woli, obrazy zniszczenia.
Raz widziała piękną twarz Donatelli poparzoną w pożarze; to znów jej figurę okaleczoną w upadku; sam przedziwny głos śpiewaczki niszczyła choroba.
Wzdragała się na te myśli, gardziła sama sobą i znów zdejmowała ją litość wielka i nad sobą i nad tamtą.
„Czyż nie ma Donatella prawa żyć? Niech żyje, niech kocha, niech zazna radości nieco.“
I wyobrażała sobie dla niej jakieś czarodziejskie przygody, miłość szczęśliwą, narzeczonego bez zarzutu, powodzenie, bogactwo, rozkosze.
„Niemaż-że na świecie drugiego mężczyzny którego by mogła pokochać? Nie może-ż go spotkać dziś, jutro, oddać mu swe serce? Jest-że zupełnem niepodobieństwem że ją losy zwrócą w inną stronę, że odjedzie daleko, na inną wejdzie drogę, oddzielona od nas na zawsze? Trzeba-ż koniecznie by została pokochaną przez tego właśnie którego ja kocham? Być może nie spotkają się już nigdy więcej...“
Tak i tem podobnie uspakajała siebie, starała się zgłuszyć dręczące ją przeczucia, lecz pomimo to cos jej szeptało w sercu:
„Teraz, gdy się raz spotkali szukać się będą nawzajem i znów spotkają. Donatella nie jest z tych co mogą zniknąć w tłumie i przejść nieznana na nieznane ścieżki. Posiada dar co jej użycza blasku pierwszorzędnej gwiazdy i wyróżnia ją nawet w oddali: głos. Głos ten donośny, posłuży jej jako sygnał. Głos ten, własność jej niezaprzeczona, utoruje jej drogę w świecie i ona też przejdzie śród ludzi podziwiana, wielbiona, zostawując po sobie ślad świetlany. Posiada piękność, czeka ją sława: blaski temi Stelio łacno da się pociągnąć i olśnić... spotkali się raz i spotkają raz drugi...“
Zbolała, ugięła się pod jarzmem tej konieczności.
U stóp jej źdźbła traw y kąpały się w słonecznych promieniach, chłonęły je i zdawały się oddychać jasną, zielonkawą atmosferą wydzielającą się z własnej ich przezroczystości.
Uczuła łzy drżące na swych rzęsach.
Po przez ich osłonę spoglądała na lagunę drżącą ich drżeniem.
Wody posiadały perliste blaski.
Wyspy della Foilia, San Clemente i San Servilio spowite były w opalowe opary.
Od czasu do czasu wzbijała się stamtąd wrzawa głucha, urwana, podobna do nawoływań rozbitków zbłąkanych w ciszy morskiej, którym odpowiadały to świsty lokomotywy; to znów chrapliwe chichoty mew rozpierzchłych nad wodą.
W ciszy było naprzemian coś przerażającego to znów coś dziwnie błogiego.
I w sercu Foskaryny budziła się wrodzona, głęboka dobroć.
Wracała tkliwość dla pięknej dziewczyny, na którą przelała była nurtująca ją czułość dla Zofii, potrzebę znalezienia i ukochania kobiecej, siostrzanej duszy.
Przypomniały się jej godziny spędzone w samotnej willi, na wzgórzu Settignano, gdzie Wawrzeniec Arvale, w pełni sił twórczych pracował niezmordowanie, nieświadomy ciosu co go miał tak wcześnie, tak nagle zdruzgotać.
Myślą przeniosła się w dni te i te miejsca.
Pozowała wielkiemu rzeźbiarzowi, co jej posąg lepił z gliny.
Donatella śpiewała dawne pieśni i śpiew jej ożywiał zarazem model i posąg a własne myśli Foskaryny i głos czysty dziewczęcia i sztuki wielkość, niezbadana wówczas nawet gdy ją geniusz lub wielki talent ujmuje i w dzieło plastyczne wciela, wytwarzały atmosferę szczególną, wytworną, podniosłą w obszernej pracowni zalanej światłem dni pogodnych i słonecznego nieba, otwartej na wiośnianą dolinę, na Florencyę i Arno.
I coś jeszcze oprócz wspomnienia Zofii, pociągało ją do tej sieroty, co nie zaznała matczynych pieszczot?
Widziała ją nad wiek poważną, cichą u boku pracującego i tworzącego arcydzieła ojca, pocieszającą go, podtrzymującą, stróżką jego geniuszu, posiadającą przytem utajoną w sobie wolę, tak mocną i błyszczącą jak stal ukrytego w pochwie miecza.
„Pewną jest siebie, panią swej woli, siły swej świadomą; niech-no poczuje swobodę a zapragnie władzy. Stworzona na podbijanie serc męskich, zaciekawia ich, rozmarza. I teraz już w obcowaniu z niemi posiada instynkt równie pewny i rozważny jak doświadczenie...“
Przypominała sobie zachowanie się śpiewaczki wobec Stelia: jej niemal wzgardliwe milczenie, słowa urwane, suche, odejście z salonu, opuszczenie uczty, zniknięcie z pozostawieniem swego wizerunku związanego z potokiem, niedającej się zapomnieć melodyi.
„Ah! posiada sztukę zaniepokajania duszy marzyciela! Nie! Stelio nie zapomni już jej nigdy. Czeka chwili w której danem mu będzie doścignąć ją, czeka nie zmniejszą niecierpliwością jak ona, co mnie o niego pyta.“
Wzięła list i zaczęła go znów odczytywać. Lecz pamięć jej szybszą była od źrenic.
Pytanie zagadkowe było u dołu stronicy, jak post-seriptum rzucone od niechcenia.
Widok pisma Donatelli sprawił znów Foskarynie ból ostry i znów serce jej zadrżało tak, jak gdyby niebezpieczeństwo było bliskie, natychmiastowe a miłość jej i nadzieja stracone bezpowrotnie.
„Co zamyśla dziewczyna ta, co się jej zdaje? Sądziła może, że wraz, natychmiast poleci za nią i zawiedziona w nadziei wabi go teraz? Co zamyśla, co zrobi?“
Biła się ze swemi myślami i domysłami jak z żelaznemi podwojami, któreby musiała roztworzyć by odetchnąć światłem i powietrzem.
„Czy mam jej odpowiedzieć? Co i jak? A jeślibym odpowiedziała w ten sposób że się domyśli prawdy? Czyż uszanuje miłość mą i spokój... czy uczynię dla niej Stelia nietykalnym?“
Wzdrygnęła się wstrętem, wstydem i dumą.
„Nie, nigdy, przenigdy nie dowie się odemnie o niczem, nigdy, gdyby mnie nawet zapytywała sama.“
Czuła całą ohydę współzawodnictwa otwartego pomiędzy kochanką, co postradała już młodość i dziewczyną, co ją posiada nienaruszoną jeszcze.
Czuła upokorzenia i gorycze walki w tak nierównem uzbrojeniu.
„Jeśli nie ta — podszeptywało jej zwątpienie — czyż się nie znajdzie inna? Mogęż zachować na zawsze, na długo jego miłość? Mogłam kochać go, wiernie, do śmierci, pod warunkiem zachowania umowy którą niestety! naruszyłam...“
— To prawda! prawda! — zaszemrała jak gdyby odpowiadając na głos jakiś wyraźny, przynoszący wyrok niewidocznych przeznaczeń.
„Jedynym warunkiem pod którym mógłby on teraz jeszcze przyjąć i uznać twą miłość, jest byś go zostawiła wolnym, wyrzekła się jego a raczej samej siebie, dając mu wszystko a niczego nie żądając w zamian... Poświęcenie, heroizm bez granic! Rozumiesz... bez granic!
— Prawda to! prawda! — powtórzyła głośno, podnosząc czoło a cała jej wewnętrzna piękność objawiła się bijąc z serca na lica.
Lecz ją znów w serce ugryzły trawiące jej zmysły jady.
Przypomniały się jej, krew zapalając, chwile spędzone z kochankiem i pogrążyła się w bezdennej boleści, nieruchoma, milcząca, gorączką trawiona, podobna do tych jesiennych liści winorośli co zdają się palić, płonąć począwszy od brzegów jak szmaty na żar rzucane.
Wtem, z dali nadpłynął śpiew monotonny, bez zmian i dźwięku w bezbrzeżnej rozległ się ciszy.
Śpiew, głosów kobiecych wydobywający się rzekłbyś z potrzaskanych piersi, gardzieli pogiętych jako trzciny kruche, podobny do dźwięków starych, dawno rozstrojonych klawikordów, gdy o ich klawisze niebaczna potrąca ręka.
Śpiew nierówny i ostry, na nutę pospolitą, lekką a rozdzierającą, smutny jak najsmutniejsza rzecz w tej ciszy i tej pogodzie.
— Kto śpiewa?
Z tajonem wzruszeniem powstała z miejsca, zbliżyła się do brzegu, nastawiła ucha.
— Ah! śpiewają waryatki na San-Clemente.
Z wysp to della Follia, z tego światłego a smutnego jak rozpacz sama szpitala, o zakratowanych jak w więzieniu oknach, rozlegał się chorał skoczny a ponury.
— Kobiece te głosy drżały, wahały się w ekstazie, to znów spadały do dziecięcych jakichś kwileń, słabły, konały... wybuchały ze zgrzytem wściekłości rozdzierając powietrze i serca i cichły, jak gdyby wszystkie się na raz porwały.
Po chwili wybuchały rozpacznem wołaniem rozbitków co dostrzegą bielejący na horyzoncie żagiel, jękiem i szlochem konających... i cichły... konały... bez wskrzeszenia zamierały...


∗             ∗

Rozdzierająca była listopadowa pogoda, podobna do uśmiechu człowieka, złożonego śmiertelną chorobą, któremu cierpienie daje chwilkę wytchnienia.
Wie on że to ostatnia i spieszy napawać się życiem, odkrywa w niem nowe piękności, wdzięk nowy.
I podobną była listopadowa ta pogoda do drzemki dziennej niemowlęcia, co z usty pełnemi słodkiego mleka zasypia na kolanach śmierci.
— Spójrz Foskaryno, na wzgórza Euganei. Niech wiatr powstanie a podniosą się i jak obłok przemkną po nad nami. Nigdym ich jeszcze nie widział tak przedziwnie przezroczystemi... Chciałbym pojechać raz z tobą do Arquà. Wioski różowe tam jak muszle, których miriady leżą na wybrzeżu. Gdy przybędziem pierwsze krople nagłego deszczu obiją liście z kwiecia brzoskwini. Od deszczu się schronim pod arkadą Palladio. Potem szukać będziemy źródła Petrarki, nie pytając nikogo o drogę. Weźmiemy z sobą jego „Rymy,“ w małej edycyi Missirini’ego, klejnot-książeczkę którą masz zawsze u swego wezgłowia i co się już nie daje zamknąć tak pełną jest zasuszonych traw i liści, podobna do zielnika lalki... Czy chcesz Perdito, pierwszego dnia wiosennego, popłynąć ze mną do Arquà?
Nie odpowiadała mu, patrząc na usta co mówiły śliczne to rzeczy; i nie spodziewając się niczego, ze słów jego, głosu, gestu piła rozkosz ulotną.
Dla niej wiosenne te obrazki i sonet Petrarki jednakowe miały uroki z tą różnicą, ze stronicę z sonetem mogła zaznaczyć by ją odnaleźć a obrazki zacierały się z ubiegłą chwilą co je wywołała.
„Jo non bevero à quella fbntanâ“[4] — chciała, odpowiedzieć, lecz milczała upajając się pieszczotą jego głosu i spojrzenia.
— „O! tak! zwodź mnie słodkiemi słowy! baw się mną, rób ze mną co ci się podoba.“.
— Otóż i San Giorgio in Alga. Za chwilę dobijem do Fusina.
Przepłynęli około małej, obmurowanej wysepki z marmurową Madonną, co się jak nimfa ustawicznie przegląda w wodzie.
— Czemuś dziś taka cicha, droga moja. Nie widziałem cię nigdy, nigdy jeszcze tak cichą a do dna cię przeniknąć nie mogę. Nie potrafię ci wyrazić jakiego uczucia niezmiernej melodyi doświadczam dziś w twej obecności. Jesteś u boku mego, dłoń twą czuję w mej dłoni a jednak zdajesz się rozpływać na horyzoncie wraz z wodami, wyspami, wzgórzami, na które chciałbym wejść. Gdym mówił przed chwilą, zdawało mi się że każde moje słowo potrącało w twej duszy o koła uczuć i myśli rozbiegające się dalej, coraz dalej, jak te na wód marszczącej się powierzchni tam, przy tym liściu spadłem z tego złotego drzewa... Czy tak? Powiedz mi że „tak.“ Spójrz na mnie.
Czuł się objętym jej miłością jak ciepłem, jak światłem; oddychał jej duszą jak świeżem powietrzem, czując w sobie pełnię życia jak gdyby z niej tak jak z elementów wypływało źródło sił czarodziejskich, przelewając się w jego serce i wypełniając je po brzegi.
Potrzeba odpłacenia jej błogością za błogość którą jej zawdzięczał, budziła w nim wdzięczność nieskończoną, podpowiadała słowna tkliwo, któreby chciał wymawiać jak modlitwy, klęcząc u stóp jej, w cieniu.
Lecz do koła niebo i wody lśniły się wielkim blaskiem, więc tak jak i ona milczał.
I była to dla obojga chwila oczarowań, porozumienia w powodzi światłości; krótka a nieobrachowana wycieczka w zawrotne strefy głębi dusz i serc własnych.
Łódź przybiła do brzegu Fusiny.
Budząc się ze snu czarodziejskiego patrzali na siebie wzrokiem olśnionym i doświadczyli pewnego rozczarowania wylądowując na to wybrzeże opuszczone, porosłe skąpem i dzikiem zielskiem.
Ciężko się obojgu wlokły pierwsze kroki, czuli ciężar swych ziemskich istot, zapomniany przez chwilę w łodzi, na wodach.
„Kocha mnie!“
I w serce kobiety zagłębiała się boleść wraź z obudzoną na nowo nadzieją.
Nie wątpiła o szczerości uczuć i słów ukochanego.
Wiedziała jak dalece poddawał się falowaniu swych wrażeń, jak dalece niezdolnym był udawać i kłamać.
Nie raz słyszała go mówiącego najokrutniejsze prawdy z tym samym akcentem miękkim i zdradliwym, z jakim kłamać zwykli uwodziciele.
Dobrze znała to spojrzenie jasne i proste, co chwilami umiało być twarde, nie ubłagane, chłodne lecz nigdy skośne i fałszywe.
Tylko znała też zmienność i szybkość wrażeń jego i myśli, to co go czyniło niemal niepochwytnym.
Było w nim zawsze coś przepływnego, drżącego i silnego zarazem, co przypominało i płomię i falę...
I jego to miała pochwycić, usidlić, posiąść!
Dyszał ustawiczną żądzą życia jak gdyby każda chwila miała być ostatnią i chciał się nią napawać jak ten co się odrywa od pieszczot i łez ostatniego z kochanką pożegnania.
I tej to żądzy palącej, nienasyconej chciała wystarczyć sama.
I czemże dlań była jeśli nie jednem ze zjawisk „życia o tysiącznych, tysiącznych odmianach“ ku którym — wedle słów jednego ze swych poematów — w strząsał ustawicznie „wszystkie swe tyrsy.“
Była dlań motywem natchnień jak góry, lasy, pogoda i burze.
Pił z niej tajemnicę Piękna tak jak z innych form i tworów Przyrody.
Oto i teraz już się jej wymykał, odbiegał od niej myślą szukając nowych wrażeń.
Jego jasne, szczere źrenice szukały nowych uroków by je podziwiać z uwielbieniem.
Patrzała na niego a on się ku niej nawet nie zwrócił, zapatrzony w krajobraz mglisty i wilgotny.
Powóz posuwał się zwolna.
Siedziała u jego boku, bezsilna, niezdolna żyć sama sobą i dla siebie, oddychać własnym oddechem, snuć myśl obcą swemu kochaniu, chociażby napawać się pięknościami Przyrody zanim on je wskaże, czując potrzebę wyczekiwania aż się nią podzieli swemi wrażeniami, by zwrócić ku wiejskim urokom swe zbolałe serce.
Zdawało się jej że się w niej życie rozpręża to znów tężeje na przemian.
,,* Mijała chwila natężenia i czekała jej powrotu a tymczasem miała mgliste poczucie czasu co ubiega, dogasającej lampy, więdniejących liści i kwiatów, nieprzeliczonych rzeczy co się psują, giną.
— Luba! moja przyjaciółko! — przemówił nagle Stelio zwracając się do niej i ujmując dłoń jej z wzruszeniem które wzrastało z chwili na chwilę i teraz zdawało się go dusić w gardle. — Pocożeśmy tu przyjechali. Miejsce to ciche a pełno grozy.
Patrzał na nią spojrzeniem co od czasu do czasu zjawiało się w jego oku, podobne do łzy co ma wytrysnąć, przenikającem głąb sumienia i nieświadomość samą, spojrzeniem głębokiem jak wzrok starca lub dziecka.
Pod spojrzeniem tem drżała jak gdyby była łzą zawieszoną na jego rzęsach.
— Cierpisz — spytał z litośnym niepokojem, pod którym zbladła. — Cierpisz, odczuwasz tę grozę?
Obejrzała się dokoła z niepokojem ściganej istoty.
Zdało się jej że tysiąc mar zagrobowych na pustem wstaje polu.
— Posągi te! — ozwał się Stelio głosem przedzierżgąjącym w jej oczach kamienne posągi na świadków jej własnego zniszczenia.
Dokoła pusto było i głucho, jak gdyby wszyscy mieszkańcy wyspy opuścili ją od wieków lub od wczoraj legli martwi w grobach.
— Chcesz, wrócim — mówił Stelio. — Łódź czeka nas.
Zdawała się nie słyszeć słów jego.
— Odpowiedz Foskaryno!
— Nie, jedźmy, jedźmy dalej. Mniejsza o miejsce, nie zmieni ono losu...
Poddawała się ruchowi powozu, kołyszącemu i usypiającemu, nie zdolna zdobyć się na najlżejszy wysiłek, bojąc się najmniejszego trudu, opanowana ciężkiem obezwładnieniem.
Twarz jej przyoblekły cienie podobne do lekkich warstw popiołu, oblekających palące się żużle i przysłaniających płomię.
— Duszo moja droga! — mówił Stełio pochylając się ku niej i dotykając ustami lic jej pobladłych. — Przytul się do mnie, oprzyj o mnie, wszak wiesz dobrze że cię nie opuszczę tak jak 1 ty mnie nie opuścisz. Znajdziemy, znajdziemy ją tę niewzruszoną prawdę na której oprze się na zawsze, niczem niewzruszona miłość nasze. Nie taj przedemną tego co cię boli, nie cierp samotnie, otwórz mi całe swe serce. Ufaj mi, mów do mnie gdy cię zmoże cierpienie; pozwól mi wierzyć że cię zdołam pocieszyć! Nie zamilczajmy nic jedno przed drugiem, niech nic zatajonem pomiędzy nami nie będzie. Pamiętasz umowę naszą? Pytaj mnie a zawsze odpowiem ci szczerze. Pozwól, niech cię wspieram, wszak ci zawdzięczam tyle! Powiedz mi że się nie lękasz cierpieć?... Zawsze mi się zdawało że mężna twa dusza udźwignąć potrafi ból wszechświata! Nie dozwól by się zachwiała wiara moja w tę twoją siłę, co cię wzbiła, w mych oczach, do bóstw rzędu, Powiedz, powiedz mi że się nie boisz cierpienia... Nie wiem; może się mylę... lecz czuję że cię przysłonił obłok jakiś, rozpaczna chęć unikania mnie, wymknięcia mi. się, rozwiązania... Czemu to? Czemu? I oto przed chwilą, patrząc na uśmiechającą się do nas grozę tego spustoszenia, zdjął mnie lęk wielki: przez myśl mi przemknęło, że i miłość twoja mogłaby minąć, zmienić się tak jak się zmienia rzecz każda, minąć, rozwiać się. „Stracisz mnie.“ Ah! słowo to twoje Foskaryno! z twoich ust wyszło.
Nie odpowiadała.
Po raz pierwszy odkąd go kochała słowa jego zdawały się jej czczym dźwiękiem... bujającym w powietrzu bez mocy i siły.
Po raz pierwszy on sam wydał się jej slabem, niespokojnem stworzeniem, podległem prawom niewzruszonym...
Zdjęła ją litość nad nim i nad sobą.
I on, on także wymagał od niej heroizmu, cierpienia, przymusu!
W chwili w której chciał ją pocieszać i uspakajać przepowiadał jej cierpienie, przygotowywał do katuszy.
Lecz co warta była odwaga? co warte heroiczne wysiłki woli?
I po co to wieczyste szarpanie się z losem...
Co im do przyszłości, do zawsze niepewnego jutra?
Dokoła nich sama przeszłość pozostawiła niestarte ślady... niczem byli... i oni sami i wszystko co ich otaczało tyle co nic warte było...
„Śmiertelni jesteśmy i ty i ja... śmiertelni... Zanim się ze snu zbudzim już umrzemy...“
— Cicho bądź! przestań mówić! — szepnęła mu tak cicho jak gdyby się znajdywali śród grobowców, na cmentarzu; a po brzegach ust jej przebiegał uśmiech cichy, zaledwie widoczny, podobny do cichych pól uśmiechu i zastygł na nich jak stygnie na ustach malowanych na portretach.
Koła powozu toczyły się po drodze wzdłuż biegu Brenty.
Rzeka rozsławiona sonetami eleganckich, „labusiéw,“ w czasach gdy po niej mknęły łodzie pełne grajków i kochanków, podobną była teraz do płytkiego kanału, w którym się kąpały stada srokatych kaczek.
Po całej wilgotnej dolinie snuły się senne opary, sterczały ogołocone krzaki, liście czerniały na rozmokłej glebie.
Lekkie, złotawe mgły owiewały jesienny rozkład roślinności, a rozkład ten zdawał się udzielać i kamieniom i murom i domom, niszcząc je i przejadając tak jak opadłe przegryza liście.
Od Foskara aż precz do Barbariga, książęcych willi i rezydencyi — kędy życie o bladych, zatrutych bielidłem i wonnościami żyłach, wyczerpało się w błachych szczebiotach o rodzimym znaczku, szpicu faworycie lub jakimś „bombé“ — zaległa teraz głucha cisza ruiny i opuszczenia.
Jedne pałace podobne były do starców zgrzybiałych; drugie przypominały wypłakane oczy i bezzębne usta.
Inne jeszcze, na pierwszy rzut oka zdawały się bliskie rozsypania w proch, jak włosy trupów w otwartych grobach lub stara, przez mole pocięta odzież przy otwarciu dawno zamkniętych szaf i nieotwieranych kufrów.
Okalające pałace mury runęły; czas pogruchotał filary i kolumny, wykoszlawił wrota, chwastami zasiał pyszne niegdyś ogrody, parki zmieniając w warzywne sady.
Lecz tu i tam, bliżej i dalej, wszędzie, w sadach i na grzędach, w winnicach, śród srebrzy, stych głów kapusty, śród jarzyn i pastwisk wilgotnych, śród stosów nawozu i odpadków winogron, stogów siana i chat wiejskich, wszędzie, na porzeczu stały posągi.
Pozostały, przeżyły wszystkich i wszystko; niezliczone, rozpierzchłe, białe tu, szare owdzie, zielonkawemi mchy porosłe, rdzą żarte, stały w przeróżnych postawach, w przeróżne ruchy skamieniałe.
Bogi i boginie, Nimfy i Satyry, Hory i pory roku, z kołczanami, strzałami, łukami, wiązankami kwiecia i owoców, z rogami obfitości, pochodniami, trójzębami, wszelkiemi emblematami potęgi, bogactwa, rozkoszy, wygnane z grot, altan, labiryntów, fontan i portyków, zawsze ściśle zaprzyjaźnione z zawsze zielonemi mirtami i, bukspanami, zawsze przychylne miłostkom przelotnym, świadki wiekuistych, wiekuiście zwodnych przysiąg, symbole wyobrażeń o wiele dawniejszych od rąk co je rzeźbiły, od oczu co na nie, w pysznych niegdyś ogrodach, spoglądały.
Pod skośnemi, łagodnemi promieńmi jesiennego, zachodzącego słońca, cienie ich, padając na ziemię, wydłużały się podobne do cieni Przeszłości nieodwołalnej, do cieni tego wszystkiego co przestało kochać, uśmiechać się, płakać, co już nie odżyje, nie wróci nigdy.
I na ich milczących, kamiennych wargach zastygło te same słowo co się zarysowało w smętnym uśmiechu zwiędłych ust kobiety.
„Nic,“ nic więcej!


∗             ∗
Dnia tego poznali oni inne jeszcze cienie, inne okropności.


Tragiczna strona życia ukazała się obojgu i daremnie usiłowali przezwyciężyć ogarniający ich smutek, śród którego myśl ich budziła się niespokojna i jasnowidząca. Trzymali się za ręce jak gdyby się posuwali w ciemności lub przejeżdżali przez niebezpieczeństwy najeżone miejsce.
Rzadko kiedy przemawiali do siebie lecz od czasu do czasu spoglądali po sobie a z oczu ich wyglądał bezbrzeżny smętek, wraz z olbrzymią miłością.
Lecz i ta nie ujmowała gniotącego im serca ciężaru.
— Jedziemy dalej?
— Tak, jedziemy!
Trzymali się mocno za dłonie jak gdyby spróbować chcieli jak daleko dosięgnąć może ogarniający oboje smętek.
W Dolo koła powozu przesuwały się po szeleszczących, drogę grubą warstwą pokrywających liściach kasztanów, a po nad ich głowami gałęzie, wysokich drzew, czerwieniały jak płomieniem objęte zasłony.
Dalej willa Barbariga ukazała się samotna, opuszczona śród bezlistnych ogrodów, czerwonawa, ze śladami malowideł na popękanej facjacie, przypominającemi resztką bielidła i różu na zmarszczkach przestarzałej zalotnicy.
A dal krajobrazu, za każdem spojrzeniem „błękitniała, zacierała się, podobna do rzeczy zalanych wodą.
— Otóż i Sin.
Wysiedli z powozu przed willą Pisani; weszli.
W towarzystwie kustosza zwiedzali pusto apartamenty.
Słyszeli odgłos swych kroków, na przezroczystych. marmurach w których się ich postacie odbijały jak w wodzie; echo rozlegało się pod malowanem sklepieniem a zgrzyt drzwi otwieranych i zamykanych i monotonny głos kustosza, budził dawne dzieje.
Komnaty obszerne były i wysokie, obite poblakłemi materyami, przyozdobione w stylu cesarstwa, z napoleońskiemi wszędzie emblematami.
W jednej z nich ściany zawieszone były portretami Pisani’ch, prokuratorów świętego Marka.
W drugiej znajdowały się marmurowe medaliony wszystkich dożów.
W innej były całe serye kwiatów malowanych wodnemi farbami, w delikatnych ramach, spłowiałe jak zasuszane kwiaty przechowywane pod szkłem, na pamiątkę, po ukochanej lub zmarłej osobie.
A w innej jeszcze Foskaryna wchodząc powiedziała:
— „Col tempo!“ I tu także!
Na konsoli leżała kopia w marmurze marki Franciszka Torbido, tem ohydniejsza że snycerz, ubiegając się o dokładność, uwydatnił dłutem każde ścięgno, zmarszczkę każdą, wklęsłość każdą.
U drzwi komnaty zjawiły się widma ukoronowanych kobiet, co niedolę swą i zniszczenie usiłowały ukryć w tych apartamentach, przypominających pałace i klasztory.
— Marya Ludwika, w 1817 — objaśniał monotonny głos kustosza.
A na to Stelio:
— Ah! królowa hiszpańska, żona Karola IV, kochanka Emanuela Godöi! Ta mnie szczególnie pociąga. Tu spędziła czas wygnania. Nie wiesz czy i z mężem i z kochankiem razem?
Ale kustosz nic nie wiedział jeno imię i datę.
— Dlaczego cię tak pociąga ta kobieta — spytała Foskaryna — nie znam jej historyi.
— Jej koniec, ostatnie lata życia, wygnanie po tylu przejściach, walkach, namiętnościach, owiane są urokiem szczególnej poezyi.
I przedstawił kochance tę postać kobiecą gwałtowną i upartą, króla słabego i łatwowiernego, pięknego awanturnika, kochanka królowej, zbezczeszczonego, stratowanego przez rozszalałą gawiedź, burze tych trzech egzystencyj, związanych razem wyrokiem przeznaczeniem a porwanych gwiazdą Napoleona, jak źdźbła trawy nawałnicą, wzburzenie Aranżuezu, abdykacyę, wygnanie.
— Ten Godoi „książę pokoju,“ jak go król nazywał, towarzyszył panom swym na wygnania. Pozostał wierny kochance tak jak ona jemu. I żyli zawsze wespół, pod dachem jednym i Karol nie zwątpił nigdy o cnocie Maryi Ludwiki, do śmierci przykrywając kochanków swej pobłażliwości płaszczem. Wyobraź sobie ich pobyt w tej willi; wyobraź sobie miłość co przetrwała podobne burze! Wszystko było rozbite, powalone, na proch starte, potężną dłonią niszczyciela i tylko tej starej już miłości zniszczyć nie zdołała dłoń Napoleona. Wierność wzajemna tych dwóch burzliwych, porywczych istot niemniej mnie wzrusza jak ufność ślepa uprzejmego króla. Postarzeli tu wszyscy troje razem. Wyobraź sobie... pierwsza umarła królowa, król potem a młodszy od nich faworyt żył jeszcze lat kilka, wygnańczy wlokąc żywot.
— A oto komnata cesarza! — ozwał się pompatycznie kustosz, roztwierając podwoje drzwi wysokich.
Wielki Cień zdawał się wypełniać villę doży Alvise.
Po nad wszystkiemi spłowiałem! pamiątkami wzbijały się orły zwycięskie, lecz w komnacie żółtej cień padał szczególny na szerokie łoże, pod baldachimem podtrzymywanym czterema kolumnami, zakończonemi złoconemi szczyty.
Cyfry napoleońskie rysowały się na wezgłowiu, w wawrzynów wieńcu.
Łoże, do katafalku podobne, odbijało się, przedłużało w lustrze, pomiędzy dwoma statuetkami Zwycięstwa, podtrzymującemi kandelabry.
— Cesarz spał na tem łożu? — pytał młody człowiek kustosza już wskazującego na zawieszony na ścianie portret Kondotiera, w gronostajach z berłem, koroną, tak śmieszny jakim był Bonaparte w dniu swej koronacyi. — Jest-że to pewne?
Stelio dziwił się że go widok pamiątek po bohaterze pozostawia tak zimnym, jego co się zapalał tak łacno.
Zapewne usypiało go zamknięte powietrze rzadko otwieranych komnat; zapach pleśni wydzielający się z materyj, mebli, materaców; głusza śród której wielkie imię nie znajdowało echa, gdy tymczasem rozlegało się wyraźne kucie w pruchniejącem drzewie robaka niszczyciela, tak wyraźne, że się zdawało Effrenie jak gdyby własne jego świdrował ucho.
Ujął brzeg żółtej, łoże pokrywającej materyi, podniósł i natychmiast opuścił ze wstrętem jak gdyby dostrzegł pod nią gniazdo robactwa.
— Idźmy! wychodźmy! — wołała Foskaryna, przypatrująca się przez okno pasom światła i cieni rzucanym na park przez zachodzące słońce. — Brak tu powietrza.
Istotnie brakło go tu tak jak w podziemnej krypcie.
— Teraz — ciągnął monotonnym głosem kustosz — przechodzim do pokoju Maksymiliana austryackiego, który kazał postawić swe łóżko w gabinecie Amelii Bauharnais.
Przeszli przez pokój w purpurowem oświeceniu.
Skośne promienie słońca padały na sofę krytą amarantową materyą; drgały, rozbryzgiwały brylantowo w kryształowych soplach u kandelabrów złoconych; odbijały od amarantowych pasów zbiegających wzdłuż ścian.
Stello zatrzymał się na progu, wywołując w pamięci, w tem krwistem oświeceniu, bladą i myślącą twarz arcyksięcia, kwiecie Habsburgów ścięte ręką śmierci, w letni poranek, na barbarzyńców ziemi.
— Wyjdźmy! jedźmy! — prosiła ociągającego się Foskaryna.
Biegła niemal przez ogromny salon malowany „al frpsco“ przez Tiepolo, gdy tymczasem Po za nią bronzowe okucia, zamykających się podwoi, wydawały dźwięk rozbrzmiewający jak dzwon pod sklepieniem stropu.
Biegła, uciekała wystraszona jak gdyby pałac ten miał runąć na jej głowę, jak gdyby miało jej zabraknąć światła i powietrza, jak gdyby się bała być zaskoczoną w zmroku przez widm blade korowody.
Wszystko tu tchnęło śmiercią i niedolą.
Posuwając się w powietrzu zakłóconem jej biegiem, pomiędzy ścianami zawierającemi się nad pamiątkami i widmami zagrobowemi, po za słynną tragiczką co na scenach świata całego przedstawiała miłość, ból, rozpacz, walkę, losy najgłośniejszych bohaterek, Stelio Effrena czuł że krew stygnie w żyłach, zdawało mu się, że nań zawiał wiatr chłodny, serce w nim zamiera, odwaga go odstępuje, życie traci dlań uroki, rozsuwają się najściślejsze, łączące go z ludźmi i rzeczami węzły, chwieją się i rozwiewają illuzye, śród których usiłował prześcignąć sam siebie, własne prześcignąć losy.
— Czy żyjemy jeszcze — pytał Foskarynę wyszedłszy na powietrze, znalazłszy się w parku, zdała od tej stęchlizny.
Ujął ją za ręce, wstrząsając niemi.
Spojrzał w samą głąb jej oczu, usiłował uśmiechnąć się; potem pociągnął ją za sobą w słońce, na murawę.
— Jak tu ciepło! Czy czujesz? Jakże miękka trawa.
Przymknął oczy spragniony słonecznych promieni dla powiek, zdjęty na nowo błogością życia.
Foskaryna naśladowała go, widząc przyjemność jakiej doświadcza jej przyjaciel, po przez przesłonę rzęs patrząc na jego wilgotne, zmysłowe usta.
Pozostali tak czas jakiś, oblani słońca promieńmi, ze stopy w trawie, trzymając się za ręce i w zaległej dokoła nich ciszy słyszeli bicie krwi w pulsach, jak wód w strumieniach co wzbierają gdy ziemia taje na wiosnę.
Foskaryna myślała o wzgórzach Euganeńskich, o wioskach jak kąchy różowych, o pierwszych kroplach wiosennych deszczów na świeżo rozwiniętych liściach, o źródle Petrarki, o wszystkich miłych i lubych rzeczach o jakich jej mówił.
— Życie mogłoby być jeszcze słodkie! — westchnęła głosem rozbudzającej się nadziei.
Serce Stelia było jak owoc dojrzewający i rozpływający się od razu za dotknięciem czarodziejskiego promienia.
Przepełniła go dobroć i radość wielka.
Raz jeszcze napawał się bieżącą chwilą tak jak gdyby była ostatnią.
Miłość zwyciężyła przeznaczenie.
— Kochasz mnie? Powiedz!
Kobieta milczała roztwierając szeroko oczy jak gdyby jej źrenice wszechświat objąć miały.
Nigdy miłość, miłość szalona, ślepa, upojona nie była silniej wyrażoną przez żyjącą istotę.
— Słodkie jest, słodkie życie z tobą, dla ciebie; jutro jak wczoraj słodkiem mi będzie.
Zdawał się upojony nią, słońcem, trawą miękką, niebem boskiem, jak rzeczami które po raz pierwszy dostrzegł, posiadł.
Więzień co o brzasku dnia opuści więzienie duszne; chory co przychodząc do zdrowia i zajrzawszy już w oczy śmierci, spogląda znów na morze, na błękitne, szerokie morze, nie bywają tak upojeni jak on był w tej chwili.
— Chcesz byśmy stąd odjechali? Pozostawili po za sobą smętek i melancholię? Chcesz byśmy szukali kraju gdzie niema jesieni, gdzie wieczne kwitną wiosny?
„Jesień! we mnie jest ona i wszędzie gdziebym się zwróciła uniosę ją z sobą“ — myślała Foskaryna w duszy, lecz uśmiechała się tym słabym uśmiechem pod którym skrywać zwykła była cierpienie: — „Ja to, ja odjadę, zniknę, umrę gdzieś daleko, samotna... Oh! kochanie moje, kochanie!“
Nawet odczuwając błogość całą bieżącej chwili nie potrafiła przezwyciężyć zdejmującego ją smutku, wskrzesić w sobie nadzieję; tylko jej boleść złagodniała, straciła uprzednią gorycz, żalu się pozbyła.
— Powiedz! Chcesz byśmy odjechali razem daleko, daleko!
„Jechać, odjeżdżać, zawsze się błąkać po szerokim świecie — myślała kobieta zmęczona koczowniczem życiem. — Nigdy wytchnienia! spokoju nigdy! Jeszcze się nie wypoczęło po trudach jednej podróży i znów w drogę. Chciałbyś mnie wesprzeć, pocieszyć, słodki mój przyjacielu! i na pociechę chcesz mnie wyprawić raz jeszcze w drogę, precz! daleko! gdy zaledwie wczoraj wróciłam do domu!“
Nagle oczy jej zanurzyły się jak w źródło.
— Zostaw mnie w domu moim, zostaw jeszcze trochę i sam pozostań jeszcze ze mną, jeśli możesz! Potem wolnym już będziesz, szczęśliwym... tyle masz jeszcze czasu przed sobą! Młody jesteś! Otrzymasz to co ci się należy... nie stracisz tej co cię czeka.
Oczy jej, w słońcu i rozgorączkowanej twarzy błyszczały nieruchome jak dwa w wodzie zanurzone kryształy.
— Ah! zawsze, zawsze to samo! — zawołał z gorączkową porywczością, zniecierpliwiony i nie zdolen się powstrzymać Stelio. — Co ci się zdaje? Czego się lękasz? Czemu mi nie powiesz co cię tak zasmuca? Rozmówmy się raz wreszcie otwarcie. Kto mnie, gdzie czeka?
Drgnęła przerażona pytaniem co się jej zdało nowem i niespodzianem, chociaż było powtórzeniem słów jej ostatnich.
Zadrżała czując niebezpieczeństwo tak bliskie i nieuniknione jak gdyby idąc tą miękką murawą ujrzała nagie roztwierającą się pod stopami przepaść.
— Kto mnie czeka?
I oto naraz, w obcej tej miejscowości, na łanie zielonym, przy dnia schyłku, po tylu marach krwawych lub bladych, co się im tu zjawiły, wstawał obraz postaci żywej, pełnej woli i żądzy, budzący w niej inne, sroższe od uprzednich obawy.
I oto naraz, po nad wszystkiemi marami przeszłości wzbijała się przyszłości mara... ćmiła jej jasność dzienną, przerywała, niszczyła doszczętnie obecnej chwili lube wytchnienie... nawet ta zielona trawa pod stopami stygła, więdła, traciła świeżość i miękkość...
— Rozmówimy się jeśli chcesz... nie teraz...
— Gardło się jej ściskało, zaledwie mówić mogła. Podnosiła głowę, by łzy, przelewające się pod spuszczonemi powiekami, na twarz nie spłynęły.
— Nie bądź tak smutną, nie bądź tak smutną — błagał młodzieniec z duszą zawieszoną na jej rzęsach jak te łzy co na nich drgały. — Wszak serce moje w twem ręku! Nie zawiodę cię! Czemu się dręczysz. Twoim jestem.
I on widział przed sobą Donatellę, wyniosłą, silną w biodrach i ramionach, podobną do bezskrzydlnej bogini zwycięstwa, w dziewiczość zbrojną, ponętną a nieoswojoną, gotową do walki i poskromienia... lecz serce jego zawisło na rzęsach kobiety, na których błyszczały łzy przysłaniające oczy, w których zgłębił nieskończoność miłości.
— Foskaryno!
Z oczu jej długo powstrzymywane łzy wytrysły lecz nie dała im spłynąć po twarzy.
Jednym z tych ruchów co się rodzą z cierpienia, wdzięcznym i lekkim jak rozwijających się do lotu skrzydeł muśnięcie, końcem palców zwilżyła niemi własne skronie i zdobywając się na słodki uśmiech.
— Daruj mi Stelio! tak słabą bywam.
Jakże go czarowały w tej chwili drobne zmarszczki rozbiegające się od jej oczu ku zwilgłym skroniom i te żyłki ciemne co cień siny rzucały na opuszczone powieki i lic spady, przedłużająca się broda, cały ten odcień jesieni na pobladłej, namiętnej twarzy.
— Ah! drogie! kochane palce! ręce tak piękne jak Zofii, ręce cudne! Pozwól niech je ucałuję, niech zetrę usty niemi pozostałych łez ślady.
Pociągał ją za sobą przez łąkę, ta m gdzie słońce rozstrzelało złote promienie.
Lekki i chyży, ramieniem otaczając kibić kochanki, całował jej palce tak wiotkie, jak nierozkwitłych tuberoz kiście.
Czuł jak drżą pod ciepłem dotknięciem ust jego.
— Słone są.
— Ostrożnie Stelio. Widzieć nas mogą.
— Niema tu nikogo.
— Ale tam, z oranżeryi.
— Nie słychać ani jednego dźwięku. Posłuchaj sama.
— Cicho! Dziwna cisza! Zachwytu cisza!
— Słychać jak liście spadają.
— Gdzie kustosz?
— Poszedł na spotkanie nowych gości.
— Któż tu przyjeżdżać może?
— Onegdaj był Ryszard Wagner z Danielem von Bülow.
— A! tak! siostrzenica hrabiny d’Agoult: Daniela Stern.
— Z którą z przebywających tu mar porozumiewało się to wielkie, chore serce?
— Kto wie, kto powie!
— Z sobą samem tylko może...
— Może...
— Spójrz jak połyskują szkła szyb w oranżeryi. Zdają się tęczowe. Deszcze, słońce, lata malowały je tak pięknie. Jakieś dalekie mroki zdają się w nich odbijać. Możeś się kiedy zatrzymała na Fondamenta Pesaro przypatrując pięknym ewangelistom? Gdybyś podniosła wyżej oczy, zobaczyłabyś jak czas i słoty umalowały przepysznie w pałacu okna.
— Znane ci wszystkie tajnie Wenecyi!
— Nie wszystkie jeszcze!
— Jak tu ciepło! Patrz jak wysokie cedry. Patrz! gniazdo jaskółcze, widzisz, tam, pod tą belką...
— Jaskółki późno odleciały w tym roku.
— Prawdaż jest, że na wiosnę powieziesz mnie do wzgórz Euganeeńskic?
— Chciałbym Foska! chciałbym.
— Jakże daleka wiosna!
— Życie może być jeszcze pełne słodyczy.
— Marzenie!
— Spójrz! Orfeusz z lirą, mchem obrósł cały.
— Ścieżka ta podobna do tych które czasem we śnie przebiegamy. Nikt już chyba tędy nie chodzi. Trawą porosła... bez śladu ludzkiej stopy.
— Deukalion i kamienie, Ganimed z orłem, Dyana z jeleniem, Olimp cały.
— Ile posągów! Te przynajmniej nie poszły na wygnanie. Każdy pod starym stoi grabem jak we własnej niszy.
— Tu się przechadzała Marya Ludwika pomiędzy królem i kochankiem. Od czasu do czasu zatrzymywała się słuchając szczęku nożyc przycinających gałęzie szpaleru, nadających im kształt arkad. Opuszczała chustkę do nosa uperfumowaną jaśminem i Don Manuel Godoi schylał się po nią wdzięcznie i lekko, skrywając ból kości i krzyża, pozostałość zniewag doznanych od czerni na Aranjuezu ulicach. Słońce grzało, tabaka wonną była w emaliowanych tabakierkach! Pozbawiony korony król, uśmiechał się mówiąc: „Nie tak miło być musi kochanemu Bonaparcie na świętej Helenie,“ lecz w sercu królowej budził się demon ambicyi i władzy, walki i namiętności... Patrz! pąsowe róże.
— Płoną! zdają się skrzyć śród liści żużle. Doprawdy płoną!
— Słońce poczerwieniało. Chwila to zwijania żagli w Chioggia, na lagunach...
— Zerwij mi różę.
— Oto.
— Traci liście.
— Masz drugą.
— I z tej liść opada...
— Wszystkie bo już przekwitły. Ta, jeszcze...
— Nie, nie zrywaj.
— Patrz! barwa się pogłębia. Dościga tonu aksamitów Bonifazia... pamiętasz? Ta sama siła.
— „Wewnętrzne kwiecie ognia.“
— Co za pamięć!
— Słyszysz? Zamykają drzwi cieplarni.
— Pora zwrócić się ku wyjściu.
— I powietrze ochłodło.
— Zimno ci?
— Jeszcze nie.
— Pozostawiłeś mantylę w powozie?
— Tak.
— Poczekamy w Dolo na przejście pociągu. Koleją wrócim do Wenecyi.
— Dobrze.
— Dość czasu mamy przed sobą.
— Co to? Patrz...
— Nie wiem...
— Jaki gorzki zapach!
— Krzaki bukspanu i graby.
— A! to labirynt.
Żelazna, zardzewiała krata zamykała wnijście pomiędzy dwoma filarami, na których marmurowe amory dosiadały kamiennych delfinów.
Po drugiej stronie kraty, widać było tylko początek wąskiej ścieżki pomiędzy ciemnym, gęstym, najeżonym laskiem, mającym pozór tajemniczy.
Po nad drzewka wzbijała się wieża, na której szczycie rycerz zdawał się sprawiać czaty.
— Czyś wchodziła kiedy do labiryntu — spytał Stelio swą przyjaciółkę.
— Nigdy — odrzekła.
Stali przypatrując się sztuczce ogrodniczej, skombinowanej ku uciesze dam i ich kawalerów w epoce robronów i kwiecistych kamizelek.
Teraz czas i opuszczenie przysłoniły dowcip ogrodniczy ponurym smętkiem, ujmując wdzięku zmieniły w gąszcz brunatną, pełną podlątanych przejść i przesmyków, kędy zachodzącego słońca promienie nadawały ciemnym bukspanom pozór gorejących, palących się bezdymnie krzaków.
— Otwarto! — zauważył Stelio opierając się o uchylającą się bramkę — widzisz?
Popchnął żelazne wrota, zaskrzypiały na zardzewiałych zawiasach, wszedł na ścieżkę.
— Co robisz — zawołała jego towarzyszka zdjęta mimowolnym strachem, wyciągając rękę by go powstrzymać.
— Nie chcesz byśmy weszli? Wahała się przestraszona.
Lecz labirynt pociągał oboje tajemniczością swą i palącego się na krzakach, zachodzącego słońca blaskiem.
— Gdybyśmy zabłądzili?
— Takie to małe! łatwo znajdziem wyjście.
— A jeśli nie znajdziem? Zaśmiał się z tych jej dziecinnych przypuszczeń.
— Błądzić będziemy w kółko przez wieczność całą.
— Pusto, nikogo niema w pobliżu. Nie, nie, wracajmy.
Cofała się, on się wzbraniał i posuwając po ścieżce w głąb zarośli nagle znikł jej z oczu śmiejąc się wesoło.
— Stelio, Stelio! Nie widziała go lecz słyszała śmiech jego dźwięczny, w gęszczy drzew dzikich.
— Wróć się, wróć Stelio! — Znajdź mnie, szukaj.
— Wróć, proszę cię wróć. Zabłądzisz.
— A nić Arianny.
Uczuła jak serce jej wzdrygnęło się na to imię, zatrzymało w piersiach i znów bić poczęło gwałtownie.
Czyż nie był nazwał tem imieniem Donatelli, w ów pamiętny wieczór, tam, na wodach, w gondoli, u nóg jej siedząc?
Pamiętała słowo każde.
„Arianna posiada dar boski, użyczający jej Władzy nieograniczonej...“ Pamiętała, pamiętała Wszystko: słowa, głos, spojrzenie...
Czuła się wzburzoną, bliską utraty zmysłów. Słowom żartobliwym swego młodego przyjaciela nadawała znaczenie których nie miały.
Lęk nurtujący samą głąb jej serca i zatruwający miłość, brał górę nad rozsądkiem, oślepiał ją.
Drobny, nic nie znaczący wypadek, nabierał dla niej znaczenia obmyślanego okrucieństwa i naigrawania.
Słyszała śmiech jego rozlegający się w gąszczy leśnej.
— Stelio!
Pod wpływem rozdrażnienia wołała tak jak gdyby go istotnie widziała w objęciu tamtej, traciła na zawsze.
— Stelio!
— Szukaj mnie! — brzmiała wesoła odpowiedź niewidzialnego kochanka.
Weszła w labirynt szukając go, kierując się głosem jego i śmiechem, lecz się ścieżka załamała i powstrzymała ją nieprzenikniona ściana splątanych gałęzi. Zwróciła się na mylne szlaki których zawroty powtarzały się w koło, bez końca.
— Szukaj mnie — brzmiał głos Stelia coraz dalej pomiędzy zielonemi, przewiewnemi a nieprzenikalnemi ściany.
— Gdzieżeś, gdzieżeś? Czy mnie widzisz?
Szukała wyrąbów w gąszczu, dostrzegała same pokrzyżowane gałęzie, złote od strony słońca, czarne po odwrotnej stronie.
Graby i bukszpany mieszały pożółkłe zwiędłe liście z ciemnemi, lśniącemi, wiecznie zielonemi, wywołując silne kontrasty świeżości i przekwitu, wrażenie wątpliwe zwiększające zmieszanie wystraszonej kobiety.
— Zabłąkałam się. Wyjdź na przeciw mnie.
W gęstwinie dźwięczał śmiech młodzieńczy.
— Arianno! gdzieżeś Arianno!
Teraz głos rozlegał się z przeciwnej strony a ostrzem miecza przeszywał jej serce.
— Arianno!
Wróciła nazad, biegła wprost przed siebie, znów wracała, starała się przedrzeć przez gęstwinę, rozchylała liście, złamała gałęź i nie dostrzegała nic, nic oprócz splątanych, bliźniaczo z sobą podobnych ścieżek labiryntu.
Wreszcie usłyszała po za sobą kroki tak bliskie, że aż drgnęła!
Nie! nie był to Stelio, myliła się.
Raz jeszcze obejrzała się w koło zielonej warowni w której została uwięzioną.
Nasłuchiwała wyczekując.
Tylko własny słyszała zdyszany oddech, własnych pulsów głośne bicie.
Dokoła zaległa głęboka cisza.
Wzrok wzniosła w górę.
Kopuła nieba olbrzymia i czysta zaokrąglała się, wspierając na konarach zielonej celi której Foskaryna była więźniem.
Zdawało się że nic już niema na świecie oprócz tej pustynnej bezbrzeżności, tam, wysoko, a tu samotności zaciśnienia.
Nie umiała oddzielić miejsc śród których się znalazła od nurtującego jej duszę uczucia.
Trwoga, niepokój, podniecona wyobraźnia, zmieniały w oczach jej rzecz każdą w żywą, wymowną allegoryę.
— Stelio! Gdzie jesteś Stelio?
Cicho.
Nikt nie odpowiada.
Próżno nastawia ucha, dech w piersi zapiera, czeka... godzinami zdają się jej chwile przelotne.
— Gdzie jesteś? Boję się.
Cicho.
Gdzież się pod ział Stelio?
Czy znalazł wyjście z labiryntu i ją tu samą zostawił?
Co znaczy ten żart okrutny?
Zdejmowała ją chęć szalona, nieprzemożona krzyczeć, płakać, rzucić się na ziemię, tarzać, ranić się, czuć ból fizyczny, umierać.
Znów wzniosła oczy ku niemym nieboskłonom.
Szczyty wysokich grabów paliły się jak żużle na chwilę przed spopieleniem, gdy się już z nich nie wydziela płomię.
— Widzę cię! — rozległ się nagle głos wesoły w cieniu głębokim, tuż, tuż przy niej.
Drgnęła, pochyliła się ku cieniom.
— Gdzieżeś, gdzie?
Śmiał się w krzakach, niewidzialny, jak faun na czatach.
Żart ten upajał go, ożywiał.
Czuł się lekkim, zwinnym i cała tajemniczość miejsc półdzika, woń jesieni, dziwaczność położenia, przestrach kobiety, nawet bliskość marmurowych bożków i boginek, zaprawiały mu wesołe usposobienie odcieniem starożytnej poezyi.
— Gdzieżeś? O! przestań żartować! Nie śmiej się już tak. Stelio! dość tego, dość!
Przykucnął pod krzakiem, z obnażoną głową, pod kolanami czuł mech wilgotny i liście suche, szeleszczące a oddychając śród gałęzi napawał się lubością szczególną tak jak gdyby się zaciskały nowe, silniejsze węzły pomiędzy nim a życiem roślinnem i oczarowany świeżością wrażeń, snuł w swej wyobraźni, śród splotów miniaturowego labiryntu, pomysły godne pierwszego wynalazcy nadpowietrznych wzlotów.
Przypominał sobie myt potwora urodzonego z Byka i Pasifai, legendę Tezeusza na Krecie.
Świat bajki stawał się dlań widomym, dotykalnym.
Pod czerwienią jesiennego zachodu słońca, zgodnie z instynktami wrodzonemi i umysłowem wyrobieniem, przeistaczał się w jedną z tych istot dwulicych, na poły zwierzęcych, boskich na poły, w sielskiego fauna obmyślającego wesoło i krotochwilnie gonitwy, zasadzki, sidła zastawiane w lesie, na miękkiej murawie.
Marzył o nimfach, boginkach i w wyobraźni przesuwał mu się obraz Donatelli.
— Dość! dość już tego! — wołała Foskaryna — sił mi nie staje... upadnę!
Krzyknęła czując się pochwyconą za brzeg sukni przez dłoń wyciągającą się z pod krzaku.
Pochyliła się, dojrzała w cieniu, śród gałęzi, roześmianą twarz młodego fauna a śmiech jego odbił się o jej duszę nie weselem lecz bólem i smutkiem, zaznaczając ostre różnice pomiędzy tą świeżą zawsze wesołością a nurtującym ją ustawicznie niepokojem, tą niebaczną lekkomyślnością a gniotącym ją ustawicznie ciężarem.
Zrozumiała jaśniej niż kiedybądź popełnioną omyłkę, okrucieństwo losu co na drogę jej życia rzuciło cień postaci Donatelli.
Zaledwie pochylając się >spostrzegła twarz kochanka, już się przed nią zjawił obraz tamtej, młodej i silnej, ponętnej, pochylającej się niby wraz z nią, naśladującej ruchy jej, nakształt własnego jej cienia na słońcem oświeconym skraju murawy.
W oczach jej pociemniało.
Nie mogła odróżnić prawdy od urojenia.
Tamta odpychała ją, przykrywała sobą, unicestwiała.
— Puść mnie! nie rusz! Nie mnie szukasz...
Głos miała tak zmieniony, że Stelio zaprzestał śmiać się i żartować.
Powstał.
Teraz go nie widziała, oddzielona od niego kotarą gęsto splątanych gałęzi.
— Wyprowadź mnie stąd. Na nogach ustać nie mogę, sił mi nie staje... cierpię.
Nie znajdywał słów dla uspokojenia jej, pocieszenia.
Czyż nie odgadła skrytych a mimowolnych jego myśli i uczuć?
— Zaczekaj, zaczekaj chwilę. Postaram się znaleźć wyjście. Zawołam kogo.
— Odchodzisz!
— Nie bój się, nie bój! nic ci tu nie grozi.
Mówiąc to dla jej uspokojenia czuł płonność słów własnych, niezgodność zabawnej przygody z wzbudzonemi przez nią wzruszeniami.
I sam w sobie czuł pewne rozdwojenie: niepokój a zarazem chęć do śmiechu, którą powstrzymywał doświadczając obcego sobie wrażenia: jakie pozostaje czasem po snach przykrych, dziwacznych.
— Nie odchodź! — błagała go wystraszona — spotkamy się może tam, na tym oto zakręcie. Sprobójmy. Daj mi rękę.
Przesunął rękę po przez gałęzie; drgnął dotykając jej dłoni: zimną była jak lód.
— Foska! Co ci jest? Widzę że się czujesz nie dobrze. Zaczekaj! przedrę się przez ten płot żywy, wyłamię.
Usiłował to czynić, złamał kilka gałęzi, lecz elastycznej zapory przerwać i przemódz nie mógł.
Daremnie krwawił sobie dłonie.
— A! nie dam rady!
— Krzyknij! zawołaj kogo!
Głos jego rozdarł ciszę.
Wysokie szczyty drzew już pogasły lecz po niebie rozciągała się jeszcze czerwień podobna do łuny olbrzymiego gdzieś pożaru.
Po nad głowami ich przemknęło stado dzikich kaczek, w trójkąt spleciony, czarnych, z wyciągniętemi szyjami.
— Pozwól mi odejść. Z łatwością dojdę do wieży. Zawołam. Głos mój usłyszą stamtąd.
— Nie! Nie! nie odchodź.
Lecz usłyszała już oddalające się jego kroki i znów pozostała sama, zbłąkana, opuszczona na krętych steczek sieci.
Zatrzymała się.
Czekała.
Słuch wytężała.
Wzniosła oczy w górę.
W trójkąt zbite stado ginęło w dali.
Traciła miarę czasu, chwile zdawały się jej godzinami.
— Stelio! Stelio!
Nie była zdolną panować dłużej nad podrażnionemi do ostateczności nerwami.
Czuła się bliską stracenia zmysłów.
Szał ją opanowywał jak powstająca burza.
— Stelio!
Słyszał rozpaczne jej wołanie i szukał niecierpliwie, śród krętych ścieżek, drogi ku wieży zbliżając się do niej, to znów oddalając.
Śmiech mu zastygł na ustach, serce się ściskało i drżał cały za każdym razem gdy własne swe imię słyszał wołane w niewidzianej męce.
Dzień się skłaniał ku wieczorowi a bledniejące blaski wywierały na nim wrażenie krwi upływającej, ubiegającego życia.
— Jestem tu! uspokój się! jestem!
Jedna ze ścieżek doprowadziła go wreszcie do stóp wieży.
Wbiegł szybko po krętych schodach.
Dobiegłszy do szczytu doznał zawrotu głowy, oparł się o poręcz, przymykając oczy, otworzył je.
Na skraju horyzontu palił się jeszcze długi szlak ognisty.
Bezpromienny krąg księżyca wypływał na nieboskłony.
Równina podobna była do szarego ogniska, labirynt u stóp wieży z czerniejącemi bukszpanami, z żółtemi plamami grabów, wąski pomimo niezliczonych swych skrętów, miał pozór porosłego dzikiemi krzewy rumowiska, dzikiej i ponurej ruiny.
— Wstrzymaj się, wstrzymaj! — wołał z wieży na Foskarynę — nie biegaj tak! uspokój się. Już mnie posłyszano, ktoś nadchodzi, poczekaj! zatrzymaj się.
Widział ją biegającą w kółko po zwodnych, splątanych ścieżkach, oszalałą, podobną do istoty skazanej na czcą mękę, trud bezowocny a wiekuisty, godną siostrę męczenników z mitologii.
— Wstrzymaj się! Zdawało się że niesłyszy lub się zatrzymać nie może pchnięta fatalnym niepokojem i że on sam, nie mogąc jej pomódz, jest skazany zostać światkiem jej męczarni.
— Otóż jest!
Jeden ze stróżów posłyszał nawoływania i przekroczył wrota labiryntu.
Stelio spotkał się z nim u stóp wieży.
Poszli razem szukać zabłąkanej.
Tajemnice labiryntu znane były stróżowi.
Stelio powstrzymał gadatliwość jego i jowialność hojnym datkiem.
„Postradała zmysły! Upadła może“ — myślał.
Cisza i ciemność zdawały mu się złowrogie, przerażały go.
Foskaryna nie odpowiadała na jego nawoływania, a on nie słyszał już nawet własnych kroków odgłosu.
Noc zapadła pod chłodną wilgocią mroczącego się cieniem nieboskłonu:
„Może ją zastanę zemdlałą, leżącą bez życia na ziemi.“
Drgnął spostrzegłszy nagle na skręcie ścieżki, twarz jej bladą w ostatnich przebłyskach niknącego światła, z szeroko roztwartemi źrenicami i zaciśniętemi konwulsyjnie usty.
Odjechali do Dolo, wzdłuż Brenty, tą samą drogą którą przybyli.
Nie mówiła ani słowa, ani razu nie otworzyła ust, nie odpowiadała na jego pytania, niezdolna rzekłbyś roztworzyć zaciśnięte zęby, leżała wsparta o poduszki powozu, otulona w płaszcz ciepły, — wstrząsana, od czasu do czasu, dreszczem gwałtownym, tak blada jak gorączkujący ludzie w przeddzień śmierci.
Brał ją za ręce, starał się je rozgrzać, lecz daremnie.
Opadały chłodne jako rzecz zwiędła, bezsilna a posągi, kamienne posągi biegły za niemi, wzdłuż drogi.
I rzeka biegła ciemna śród ocienionych brzegów, pod srebrzystem niebem, na które wypłynął księżyc w pełni.
Po rzece mknęła łódź czarna ciągniona przez parę siwych koni, klekocących kopytami po wybrzeżu.
Popędzał je woźnica pogwizdując barkarolę.
Na pokładzie barki dymił się komin jak nad chaty dachem.
Na dnie widać było żółte światło latarni, a zapach wieczornego jadła rozwiewał się w nocnem powietrzu, a tu i tam, na zalanych tumanem polach biegły, krzyżowały się, znikały, znów się na srebrne światło miesiąca wysuwały posągi, posągów krocie.
Było w tem krajobrazie coś z grozy wybrzeży Styksu i Hadesu padołów: kraina cieni, mgieł, wody.
Wszystko się tu rozwiewało jak w cieni i duchów krainie.
Księżyc czarował dolinę, pociągał, ją ku sobie tak samo jak pociąga szerokie morze.
Nienasyconemi, cichemi usty pił z brzegów horyzontu wilgoć.
Tu i owdzie szkliły się rozlane kałuże a precz! daleko! ciągnęły się, krzyżowały, srebrzyły wstęgi kanałów, obrosłe po brzegach rzędami wierzb pochyłych.
Lądy z chwili na chwilę zdawały się tracić coś ze swej ścisłości i wagi, ulatniać, nabierać dziwnej przelewności tak że smętne nieba mogły się przeglądać w niezliczonych zwierciadeł toni a tu i tam, wszędzie, z poza mgły rozwiewnej, wysuwały się, biegły, znikały posągi... kamiennych ludów korowody...


∗             ∗

— Czy często myślisz o Donatelli Aryale — spytała Stelia niespodzianie Foskaryna, przerywając długie milczenie, w czasie którego słyszeli jeno własnych kroków odgłos, rozlegający się wzdłuż Fondamenta del Vetrai, skrzących się skrami strzelającemi z delikatnych, szklanych Wyrobów, zdobiących wystawy sklepów.
I głos jej dźwięknął jako szkło stłuczone.
Stelio przystanął jak przystaje ten kogo zaskoczy niespodzianie trudność jakaś.
Myślą błąkał się właśnie po zielonej wyspie Murano zasypanej kwieciem a jednak tak dziś ubogiej, że trudno wskrzesić wspomnienie dni błogich, gdy ją poeci opiewali jako „siedzibę nimf i półbogów.“
Marzył o słynnych ogrodach, w których Andrea Navagero, kardynał Bembo, Aretino, Aide, z całym wtórującym sobie chórem ubiegali się o palmę wykwintności w dyalogach platonicznych: „lauri sub umbra.“
Marzył o klasztorach podobnych do gineceów, zamieszkałych przez mniszki spowite w biało kaszmiry i koronki, o ufryzowanych główkach, odkrytych ramionach na wzór zalotnic, oddanych tajnym miłostkom, poszukiwanych wielce przez patrycyuszów lubieżnych, noszących słodkie imiona: Ancilly Soranzo, Cypryanny Morosini, Zanetty Balbi, Beatryczy Falier, Eugeni iMuschiera, świątobliwych mistrzyń lubieżności.
Roznieconym marzeniom wtórował aryetką której nuty dźwięczne słyszał w muzeum, wydobywające się z małego, kluczem nakręconego metalowego przyboru, ukrytego pod miniaturowym kloszem szklanym, z lilipuciem ogrzódkiem, z parą tancerzy pląsających na sztucznej murawie, przy miskroskopijnej fontanny szmerach...
Melodya niewyraźna wydzwaniała takt zapomnianych dawno tańców, kilku zniszczonych przez użycie nut brakło od dawna w zużytym instrumencie, rdza i kurz tłumiły dźwięk a jednak melodya ta pozostała mu w uchu i pamięci z natręctwem rzeczy nie szukanych i oto wszystko dokoła zdawało mu się tak nikłe, drobne jak tych porcelanowych kochanków para pląsająca pod powolny takt niewyraźnej, mechanicznej muzyczki.
W starej sztuczce skryła się rzekłbyś, złamana, zduszona dusza Murano.
Na dźwięk głosu Foskaryny, przy niespodzianem pytaniu, melodya zatrzymała się nagle, rozwiały się marzenia o przeszłości; rozpierzchłe myśli, poety skupiły się nie bez żalu na obecnej chwili.
Stelio czuł u swego boku duszę żywą, którą mógł zranić śmiertelnie.
Spojrzał na swą przyjaciółkę.
Szła wraz z nim, wzdłuż kanału, pomiędzy zielonkawych wód cichą wstęgą a tęczowym połyskiem, delikatnych ze szkła wyrobów, spokojna, chłodna niemal. . Tylko zaostrzona nieco jej broda drgała czasem pomiędzy brzegiem koronkowej woalki a peleryną z soboli.
— Tak, czasem — odpowiedział po chwili wahania, nie chcąc kłamać, czując potrzebę wzbicia swego stosunku z aktorką, po nad poziom powszedniości, pragnąc by mu był źródłem siły nie upadku, wolnej umowy zachowując godność nie został ciężkiem jarzmem.
Szła przed nim, prosta i pewna siebie; nie słaniając się bynajmniej, lecz w rzeczy samej postradała poczucie samej siebie, a serce jej biło tak gwałtownie, jak gdyby od stóp do głowy zmieniła się w jedną, drgającą strunę.
Nic nie widziała przed sobą czuła tylko bliskość nieprzeparcie pociągającej wody.
— Głos jej nie daje się zapomnieć — rzekł po chwili zastanowienia Stelio, zbierając się na odwagę. — Posiada niesłychaną potęgę. Od pierwszego z nią spotkania nie przestałem myśleć, że śpiewaczka ta mogłaby zostać przedziwnem narzędziem w mem dziele. Chciałbym skłonić ją do śpiewania części lirycznych mej tragedyi, ody, co wzbija się z symfonii w symfonię aż sie rozbieży w pląs taneczny, pomiędzy obu opizodami. Tanagra zgadza się tańczyć. Przyznam ci się, przyjaciółko moja, żem liczył na ciebie i na twe wpływy na Donatellę Aryale. Gdyby się chęci me i marzenia sprawdziły, troistość przedziwna dyonyzosowego teatru, mogłaby zostać wskrzeszoną, ku rozradowaniu ludzkości...
Mówiąc to czuł fałsz słów swoich, rozdźwięk pomiędzy udaną swobodą a bladością pokrywającą twarz Foskaryny.
Mimowolnie popadł w przesadę udanej obojętności, mówiąc o śpiewaczce jako o narzędziu odpowiedniem samym wymaganiom sztuki, o sile idealnej którą pragnął wciągnąć w koło swych, artystycznych zamysłów.
Pomimo woli, oszczędzając serce idącej obok siebie kobiety, popadł w nieszczerość.
To co mówił, prawdą było poniekąd, ale nie całą prawdą i nie odpowiedzią na postawione mu przez kochankę pytanie.
Zamilkł nagle nie mogąc znieść własnych słów brzmienia.
Czuł dobrze, że w danej chwili, pomiędzy nim a Foskaryną nie mogło być mowy o sztuce, co na daną chwilę postradała dla obojga cenę i samą racyę bytu.
Inna, większa, bardziej wezbrana siła, miotała obojgiem, czyniąc im światy myśli tak martwe jak kamienie po których stąpali.
Jedyną rządzącą niemi mocą były wszczepione w ich serca, w rozpalonej krwi krążące namiętności jady.
Cała istność Foskaryny ześrodkowywała się w jednem uczuciu:
„Kocham cię i chcę cię mieć, zachować dla samej siebie, posiadać nierozdzielnie duszę twą i ciało.“
Jego zaś wola wołała:
„Kocham cię, pragnę byś mi służyła wiernie, z całkowitem zaparciem się samej siebie, lecz W życiu nie chcę się pozbawić żadnej rozkoszy, wyrzec żadnej, rozbudzającej me pożądanie rzeczy.“
Pomiędzy jej a jego wolą walka musiała być nie równą lecz i nieubłaganą...
Korzystając z milczenia, mimowolnie krok przyspieszającej kobiety, gotował się do zmierzenia z całą prawdziwą prawdą.
— Rozumiem że nie o to chciałeś mnie spytać...
— Tak, nie o to. I cóż?
Zwróciła się ku niemu z gwałtownością przypominającą mu ów wieczór, w którym oszalała wołała nań:
„Idź! idź do niej! Czeka Cię!“
Na tem cichem bezludnem wybrzeżu, pomiędzy stojącemi wody kanału a tym szeregiem szklanych wyrobów, na tej opuszczonej, nudnej Wyspie, niebezpieczeństwo zdało mu się nieuniknionem.
Lecz jakiś natrętny przechodzień zaproponował zaprowadzić ich do najbliższej huty.
— Idźmy! idźmy! — zawołała aktorka spiesząc za przewodnikiem, jak gdyby chciała czem prędzej skryć się przed światłem dziennem.
Huta wilgotną była, pełną plam saletry, słonego, właściwego grotom morskim zapachu.
Minęli zarzucony drzewem opałowem i węglem dziedziniec, przeszli przez stare wrota, znaleźli się przy piecowisku, którego oddech ognisty parzył ich, oślepiał, wygryzając oczy, tak jak gdyby ogień chwytał się rzęs samych.
„Zniknąć, zostać pochłoniętą przez ziemię, nie zostawić śladu po sobie“ — wołało zbolałe serce kobiety, unicestwienia spragnione. — „Ogień ten, w chwilę, w jedną, mógłby mnie objąć jak obejmuje te oto brzemię, spopielić jak słomy wiązkę.“
I z myślą tą zbliżała się do otworów skąd buchały żary jaśniejsze od słońc południa, przelewne, obejmujące kotły i garnki, w których się rozpuszczała szklana masa.
Stojący za osłaniającemi ich od żarn, palisadami robotnicy, w masę tę zanurzali żelazne pręciki, z cieczy szklanej wydmuchując przedziwne kształty i linie.
„Siło ognia! — myślał poeta-ożywiciel, od trapiących go przed chwilą uczuć oderwany nowem wrażeniem, upojony przedziwną mocą i pięknością żywiołu, z którym się zbratał od chwili tworzenia nowego swego dzieła. — Ah! gdyby to życiu istot co mnie kochają módz nadać formy doskonałości do której wzdycham! Słabość ich, ułomność rozpalić nieskończonej miłości wrzeniem, zmienić w materyę powolną natchnieniem mym, podatną do ich wcielenia! Czemu, ah czemuż! O Foska! przyjaciółko moja! nie chcesz zmienić się w ten boski materyał, którybym mógł naginać, przeistaczać gwoli chęciom mym i zamysłom? Zostałabyś żywem wcieleniem arcydzieła wiary i cierpienia i dzięki tobie życie nasze prześcignąćby mogło sztukę samą. Ah, czemuż mamy pozostać podobni do najpospolitszych kochanków co się szarpią i przekląć gotowi wzajemnie. Słysząc z ust twych, pamiętasz? słowa: „zdolnani zdobyć się na to na co się miłość sama zdobyć nie potrafi,“ łudziłem się nadzieją że mi istotnie coś po nad miłość dać możesz, coś, co by zadowolnić mogło mych pragnień nie nasyconość!...“
Do koła rozpalonych pieców praca szła raźno.
Na końcach prętów wydmuchiwana ciecz szklana, wydymała się, wiła, srebrzyła nakształt kłębiącego się obłoczku, jaśniała jak miesiąc w pełni, rozpryskiwała, dzieliła, wyciągała w niteczki drżące, perliste, błyszczące a tak lekkie jak te pajęcze, co pod rosą poranną zwieszają się w lesie, z gałęzi na gałęź.
Z baniek tęczowych, niteczek niepochwytnych, majstrowie, każdy wedle wrodzonego sobie lub długoletniej pracy doświadczeniem do wymagań swej sztuki przystosowanego rytmu, wytwarzali tęczowe, z mgły i promieni, przedziwne kształty.
Na wskazane przez majstra miejsce czeladnicy nakładali krople szklistej cieczy i oto kulka przedłużała się, wydymała, wyginała, wiła, tworzyła podstawę, wyżłobienie kielicha, brzegi, dziób, ucho.
Pod działaniem narzędzi szybko bladła czerwoność rozpalonego materyału.
Kielich przytwierdzony do pręta znów wystawiany był na działanie płomieni i z nich wycofany, rozmiękły, giętki stawał się dziwnie posłuszny najlżejszym dotknięciom tego co go kształcił, przyozdabiał wedle starych, przez praojców przekazanych, niezrównanych wzorów, lub wedle własnej twórczej fantazyi.
Dziwnie lekkiemi, zwinnemv rytmicznemi były poruszenia milczących robotników, dokoła tych wytwornych tworów ognia i żelaza i oddechu ludzkich piersi.
Lekkie, zwinne, rytmiczne jak tanecznego korowodu zwroty dokoła prastarych, płonących ogniem świętym ołtarzy.
W ustawicznem falowaniu płomieni postać Tanagry zjawiała się wywołana wyobraźnią poety, do Salamandry podobna, a głos Donatelli śpiewał mu w duszy potężną melodyę.
„I ja to sama, znów dziś, dziś jeszcze, dałam ci ją za towarzyszkę — myślała zrozpaczona Foskaryna. — Sama wywołałam ją, postawiłam pomiędzy tobą a sobą, wówczas gdy myśl twa daleką może od niej była... sama! tak jak w tę noc szału!...“
I było tak naprawdę, naprawdę tak było.
Od chwili gdy imię śpiewaczki wymówione przez usta jej przyjaciela obiło się o boki pancernika, w cieniu rzuconym przez uzbrojonego olbrzyma na cichych wód zwierciadło, aż do tej chwili, ona, ona sama wyegzaltowała w wyobraźni poety obraz nieznajomej dziewczyny, rozświetliła go swą zazdrością, lękiem swym z dnia na dzień pogłębiała, wzbiła w pewność co było przypuszczeniem i mogło być tylko przywidzeniem rozgorączkowanej wyobraźni.
Ileż razy, bliskiem u już może zapomnienia młodzieńcowi, mówiła:
„Czeka cię! idź-że do niej!“
Ileż razy obojętnemu nasuwała obraz oczekującej go w oddaleniu i tajonej tęsknocie dziewicy.
I jak w oną noc pamiętną, płonące sztuczne ognie Wenecyi, oblały swą łuną młodzieńcze twarze tych dwojga, tak je teraz rozświecała ona własną swą namiętnością, tak teraz płonęły przed nią jej zazdrością rozpalone.
„Zapewne — myślała. — I w chwili tej bawi się jej obrazem. Rozpacz moja zaostrza tylko jego namiętność. Z lubością w wyobraźni swej pieści tamtą, tu, pod mem rozpacznem spojrzeniem...“
Męka jej nie znała granic; czuła że miłość jej to właśnie rozpala tamtą namiętność, co ją zabija.
Czuła że ją roznieca własnem tchnieniem i to ją dręczyło niesłychanie.
— Wnet po ukończeniu, wstawiamy robotę znów do pieca, dla wytrawienia — odpowiadał na zapytanie Stelia jeden z majstrów — wystawiona na działanie powietrze rozprysnęłaby się odrazu na tysiąc cząstek.
Istotnie widać było przez otwór, obszerną jak komnata niszę, przedłużenie pieca, napełnioną szklanemi krużami pozostającemi jeszcze pod działaniem ognia.
— Stoją tam już od dziesięciu godzin — objaśniał majster wskazując śliczną grupę.
Potem już lekkie, przezroczyste twory opuszczały na zawsze swą ognistą kolebkę, odrywały się od płonącego ojczystego łona, chłodły, zostawały zimnemi, pełnemi blasku klejnotami, rozpoczynały nowe życie w świecie szerokim, dalekim... wchodziły w służbę magnatów i miłośników sztuki, narażone na niebezpieczeństw krocie, powolne zmianom światła, udzielając na przemian gościnności wonnym, ściętym kwiatom lub Upajającym napojom...
— „Xela la nostra gran Foscarina“[5] — spytał zcicha Stelia człowiek o zaczerwienionych powiekach który poznał aktorkę w chwili, gdy czując brak oddechu w piersiach, podnosiła woalkę.
Zdjęty naiwnem wzruszeniem majster, postąpił ku niej kłaniając się nisko.
— Pewnego wieczoru „parona“[6] pobudziłaś mnie do łez i do śmiechu, jak dziecię. Czy pozwolisz bym ci na pamiątkę wieczoru którego nie zapomnę dopóki żyw będę! ofiarował drobnostkę wyszłą z rąk „del povaro Seguso“[7].
— Zwiesz się Seguso? — zawołał Stelio Effrena, pochylając się z żywością by się lepiej przyjrzeć mizerakowi — z rodu wielkich naszych szklarzy! Prawdziwy Seguso?
— Do pańskich usług.
— Książe tedy...
— „Si, un Arlechin finto principe“[8].
— Biegły być musisz w swej sztuki arkanach?
Człeczek z Murano uczynił gest tajemniczy przypominający czarodziejstwa mistrzów od których się wywodził.
Stojący dokoła pieców robotnicy uśmiechali się a ciecz szklana zastygała na końcu prętów, które trzymali w zawieszeniu.
— „Dunque, parona mia, se déguela de acetar?“[9]
Wyglądał jak gdyby zstąpił żywcem z którego z obrazów Bartolomea Vivarini, niby brat, brat rodzony któregoś ze świętych co się chronią pod opiekuńczy płaszcz Madonny, w Santa Maria Formosa: zgarbiony, chudy, wyschły, ogniem przetrawiony cały, ze skórą naciągniętą na trzeszczące rzekłbyś koście, z rzadkiemi pasmami siwych włosów, nosem cienkim i prostym, spiczastą brodą i wąskiemi, sinemi wargami od których krańców rozbiegały się sprytni ciętość znamienujące zmarszczki.
Ręce miał wydłużone o szybkich a zręcznych i rozważnych ruchach, pokryte bliznami, poparzone, wyrażające samym swym składem zręczność i akuratność, dotyk czuły i nieomylny, doskonale dopasowane do zajęć i pracy, w której się ćwiczyły całe, długie szeregi pracowitych i zdolnych jego przodków.
— Zaprawdę jesteś z Segusów wielkiego rodu — rzekł obejrzawszy go od stóp do głowy, Stelio Effrena. — Same twe ręce stanowią indegat szlachectwa.
Majster szklarz spojrzał uśmiechając się na dłonie swe i palce.
— Winieneś zapisać je testamentem na rzecz Muzeum w Murano, wraz z prętem którego używasz przy pracy.
— Aha! by mi to połamano tak jak serce Canovy i „le vissole padovane“[10].
Wesoły śmiech obiegł dokoła płomiennych ołtarzy a przyszłych kruż zaczątki stygły na końcu żelaznych prętów, czerwone zrazu, bladły, błękitniały jak liście przekwitających hyacyntów.
— Lecz ostatnim i najbardziej przekonywającym rodowodem będzie twa praca — uśmiechnął się Effrena. — Zobaczym!
Foskaryna milczała bojąc się zdradzić głosem uprzednie swe wzburzenie, lecz z właściwym sobie wdziękiem, ruchem I smętnym uśmiechem dziękowała małemu człowieczkowi za jego dar królewski.
— Która z tych kruż Seguso? — pytał wesoło Effrena.
Człowieczek podrapał się zmieszany nieco w głowę, zrozumiał że ma do czynienia ze znawcą.
— Niech zgadnę — żartował Stelio zbliżając się do napełnionej krużami niszy, będącej tylko przedłużeniem piecowiska. — Oto ta, zapewne...
Obecnością swą śród szklarzy wzniecał wesołość niezwykłą „ii lieto ardore del gioco,“ za którą sam się ustawicznie ubiegał w życiu.
Prości ci, zapracowani ludzie, ożywili się, roznamiętniali, jak gdyby szło o zakład gruby, o hazard.
Ciekawi byli porównać spryt majstra ze sprytem wytrawnego znawcy i ten nieznany im przed chwilą młodzieniec, co się umiał tak szybko nagiąć do nich, zespolić z niemi, przestał być im obcym.
— A jeśli ta to właśnie...
Foskaryna czuła się wciągnioną w żart wesoły, zobowiązaną niby do wzięcia w nim udziału.
Opadła ją nagle gorycz wobec tego rozweselenia jej młodego przyjaciela.
I tu też, bez wysiłku, mimowoli zaprawiał, ozdabiał wesołością chwile ulotne, udzielał coś z własnej żywotności otaczającym go ludziom, pociągał myśli ich i wyobraźnię w sfery wyższe, rozbudzał w zapracowanych poczucie godności i szlachectwa sztuki.
Na chwilę doskonała harmonia linii, była jedynym przedmiotem ich uwagi a pod bacznem ich okiem ożywiciel ducha pochylał się nad kruż gromadą tak, jak gdyby od rozwiązania żartobliwego zadania zależeć miała przyszłość cała małego, zaniepokojonego majstra szklarza.
„Prawda! znasz sztukę życia“ mówiła Effrenie czułem spojrzeniem Foskaryna — i słuszne jest byś zadowalniał wszystkie swe chęci. Szczęśliwą będę widząc cię napającym życiem, posiadaniem tego wszystkiego czego twa dusza zapragnie. Ha, czyń ze mną co ci się podoba!“
Uśmiechała się wyrzekając się sama siebie. Należała do niego tak jak rzecz bezwartościowa: pierścień na palcu, rękawiczka w ręku, szmat, słowo które można dowolnie użyć lub odrzucić, kruża wina, którą można dowolnie pić lub wylewać...
— A więc Seguso? — zawołał zniecierpliwiony wahaniem się Effrena.
Mały człowieczek spojrzał mu w oczy i odzyskując pewność siebie spuścił się na wrodzony mu instynkt.
Pomiędzy krużami było pięć co wyszły z rąk jego, każda w odmiennym stylu i kształcie, lecz która z nich najpiękniejszą była?
I majstrowie i czeladnicy pochylili się zaciekawieni, wyciągając ku piecom pręty by nie zastygła na nich ciecz szklana a płomię trzeszcząc jak trzeszczą płonąc laurowe liście, przelewało, buchało za ekranami oddzielającemi od pieca niewolników pracy i sztuki.
— Tak! tak! — wołał Stelio Effrena, patrząc jak szklarz wyjmuje ostrożnie krużę na którą padł jego wybór. — Krew nie kłamie i słuszne daje ci świadectwo. Kruża ta godna dogaressy Foskaryny, której została ofiarowaną!
Seguso trzymając w ręku ostrożnie krużę, rozgrzany pochwałą i słowy poety, uśmiechał się do aktorki.
Subtelnym, sprytnym wyrazem twarzy przypomniał złotego lisa, co w herbie wyspy Murano ugania się za kogutem.
Jego zaczerwienione od ognia powieki opuszczone były na przedmiot który trzymał w ręku, a w całej jego postawie, nawet w ostrożnem, pieszczotliwem palców zagięciu, przebijały się wrodzone, odziedziczone zdolności artystyczne, poczucie linii i kolorytu.
A kruża w ręku przygarbionego swego twórcy podobna była do prawdziwego kwiecia rozkwitającego na cienkiej, wyłamanej gałęzi.
Przepiękna zresztą! tajemnicza jak samej przyrody twory, przechowywała w wklęsłości swego kielicha ludzkiej piersi tchnienie; przezroczystością walcząc o lepsze z wód kryształem i powietrzem stref południowych, dzierzganiem koronkowem, fijołkowem swych brzegów, przypomniała błąkające się śród morskich tali meduzy, prosta, czysta, za ozdobę mając tylko ów brzeg frendzlowany, falisty, cała w podstawie, łodydze, kielichu!
W czem się kryła tajemnica jej przedziwnej piękności tego niktby nie potrafił określić ani jednem słowem, ani słów tysiącem.
To też wartość jej zostawała nieobrachowaną i zależnie, od patrzącego na nią oka, bezcenną lub żadną.


∗             ∗
— Pobije się — mówił Stelio.

Foskaryna chciała sama nieść dar otrzymany, nie zawijając w papier, jak się niesie kwiat wonny.
— Zdejmę rękawiczkę.
Postawiła krużę na brzegu ocembrowania studni znajdującej się w obrębie huty.
Mchem porosłe belki, wytarty front bazyliki, z jej bizantyńskiemi szczątkami, czerwone cegły dzwonnicy, złocistość słomy sterczącej w stertach, za ogrodzeniem, brunatne gałęzie wysokich oleandrów, twarze kobiet, siedzących na progach domów i niżących, na długie nitki, różnobarwnie szklane paciorki, trawa tu nisko, a tam wysoko mknące obłoki, wszystko odbijało się w przepięknej kruży.
Wszystkie barwy ją przenikały, zlewały się w niej, i życie samo przelewało się w jej wąskim obrębie tak jak się w źrenicy żywej odzwierciadla świat cały.
— Wyobraź sobie ile pracy i doświadczenia trzeba było na wytworzenie rzeczy tak pięknej! — mówił podziwem zdjęty Stelio. — Niezliczonych Segusów pokolenia składały się przez wieki, przez długie, tchnieniem, swem, przedziwnie zręcznem i czułem dotknięciem, na wytworzenie tego tworu w ręku majstra szklarza, nieświadomego zasobów któremi rozporządza. W chwili dokonania dzieła wreszcie, sprzyjały mu równomiernie: bogactwo materyi, stopień ściśle do potrzeby przystosowanego ciepła, powietrze odpowiednie. Wszystko się składało na wytworzenie arcydzieła!
Foskaryna ujęła delikatnie obnażonomi palcami podtrzymującą kielich, delikatną łodygę.
— Jeśliby się stłukła — mówił Stelio — trzebaby jej było wznieść mauzoleum jak to, które wzniósł Neron cieniom swej rozbitej czary. Ah! Przywiązanie do rzeczy! Już inny despota, Xerxes, wyprzedził cię, przyjaciółko moja, opasując drogocennemi naramiennikami ukochane przez się drzewo.
Foskaryna zachowywała na przysłoniętych brzegiem woalki ustach uśmiech swój nikły, zastygły niby.
Stelio znał uśmiechu tego znaczenie, pamiętał co przecierpiał, wzdłuż brzegów Brenty, jadąc przez pokrytą krociami posągów kampanię.
— Ogrody! Ogrody! wszędzie, gdzie okiem rzucić ogrody! Niegdyś były najpiękniejsze pod słońcem! Andrea Calmo zwał je rajem ziemskim a kwitły tu bujnie: poezya, muzyka i miłość! Może który z tych starych oleandrów pamięta jeszcze rozmowy greckie Aldo Manuce z Navagero, lub westchnienia Madonny Gasparina słano w ślad za hrabią Collalto...
Przechodzili ścieżką pomiędzy ogrodami samotnemi.
Na szczycie opasujących je murów, ze szpar pomiędzy pokruszonemi, czerwonemi cegłami, sterczały dziwaczne, palczaste, długie, drżące trawy; brunatnych oleandrów szczyty złociły się w zachodzącem słońcu; w powietrzu unosiły się złote, do awenturyn podobne pyłki.
— Słodki i straszliwy zarazem był los Gaspary Stampa. Czy znane ci jej „Rymy?“ Tak. Przypominam sobie żem je widział na twem biurku. Lód zmieszany z ogniem! Chwilami, po przez zimne petrarchizmy kardynała Bembo, wybucha krzyk szczerego uczucia. Są tam strofy pyszne:

„Vivere ardendo e non sentire il male“[11]

— A czy pamiętasz Stelio — przerwała mu Foskaryna, z tym przykutym do ust swych uśmiechem co jej nadawał pozór lunatyczki — czy przypominasz sobie sonet rozpoczynający się od słów:

„Signore, io so, che in me non son-più viva,
„E veggo omai ch’ancor in voi son morta...“[12]

— Nie przypominam sobie Foska.
— A czy pamiętasz swe własne pomysły o umarłem Lecie? Spoczywało w żałobnej barce, W złotogłów, jak dogaressa, owinięte. Pogrzebowy orszak przeprowadzał je na Murano, kędy mistrz hutnik miał zawrzeć je w szklannej, opalowej trumnie, by zanurzone w głębi laguny widzieć mogło przepływające, owijające je długiem włosiem porosty wodne... Przypominasz sobie?
— Pamiętam. Było to w wieczór wrześniowy...
— W ostatni wrześniowy wieczór, w wieczór „Allegoryi.“ Blask wielki na wodzie... Byłeś jak upojony: mówiłeś, mówiłeś bez końca. Ileś powiedział rzeczy! Przybyłeś do Wenecyi ze swej pustelni i przepełniona twa dusza potrzebowała się wylać to też zalałeś towarzyszkę swą potokiem poezyi. Mijała nas łódź ładowna granatami... Nazywałeś mnie Perdita... Czy przypominasz to sobie?
Sama idąc czuła nadzwyczajną lekkość swych kroków, czuła w sobie coś wymykającego się jak gdyby się miała zamienić w cień, rozwiać za lada powiewem wiatru.
Uczucie to pochodziło może ze szklanego przedmiotu który niosła tak troskliwie, znając jego kruchość i bojąc się uronić.
Obnażona jej ręka chłodła i biegnące pod delikatną skórą żyłki błękitniały, podobne do zdobiącej brzegi kielicha delikatnej frendzli.
— Perdito, mogłam się jeszcze wówczas nazywać... A czy przypominasz sobie inny sonet Gasparyny:

„Jo vorrei pur che Amor dicesse come
„Debo seguirlo...“[13]

...i ten jeszcze:

„Se tu credi piacere al mio signore...“[14]

— A! nie wiedziałem żeś tak biegła w skargach nieszczęsnej Anasilli...
— Opowiem ci. Miałam Zaledwie lat czternaście gdy występowałam w starej, romantycznej tragedyi, zatytułowanej: „Gaspara Stampa.“
Miałam rolę protagonistki... Było to w Dolo, kędyśmy przejeżdżali onegdaj, udając się do Strà, na małej wiejskiej scenie, w budzie po prostu... Było to na rok przed śmiercią mojej matki... Pamiętam dobrze... niektóre szczegóły pamiętam tak, jak gdyby to wczoraj dopiero było a minęło odtąd lat dwadzieścia z górą!... Pamiętam dźwięk mego drżącego jeszcze wówczas głosu gdy wyciągałam tyrady a z po za kulis wołano na mnie szeptem bym mówiła głośniej, coraz głośniej. Słów wymawianych przez usta nie rozumiała jeszcze moja mała, sponiewierana duszyczka, lecz nie wiem jaki wrodzony instynkt cierpienia podsuwał mi akcent i wyrazy zdolne wzruszyć nędznych widzów, od których wyczekiwaliśmy kęsa chleba. Dziesięć osób zgłodniałych czekało odemnie nakarmienia a pospolitość ubóstwa, konieczność zadowolnienia potrzeb codziennych, podcinała skrzydła marzeń zrodzonych w mem przedwczesnym rozwoju. Dni łez i westchnień tłumionych! lęków, wyczerpań okrutnych! wstrętów niemych. Ci co mnie tak dręczyli nie wiedzieli co czynią, biedni ludzie upodleni trudem! Niech im Bóg wybaczy i niech odpoczywają w spokoju! Tylko matka moja, ona co:

„Per amar molto ed esser poco amata
Visse e mori infelice,“[15]

sama matka moja, litowała się mej niedoli, cierpiała nad poniewierką i umiała, kołysząc mnie na swem sercu, ukoić lęk którym drżałam, płacząc wraz ze mną, pocieszając mnie... Błogosławioną niech będzie, błogosławioną matka moja miła...
Głos aktorki złamał się.
W głębi serca i pamięci patrzyła w duże, litościwe, spokojne i jak morze głębokie oczy swej matki.
„Powiedz, powiedz mi, co mam począć, radź mi, wspieraj mnie!“
Czuła do koła swej szyi ciepłych ramion matczynych objęcie i cofając się o lata, o lat dziesiątki, czuła zdejmujący ją żal srogi lecz już bez goryczy, wspomnienia przeżytych walk i cierpień oblewały ją ciepłym strumieniem, podtrzymywały, sił dodawały.
Na jakichbo że kowadłach nie kuto jej żelaznej woli.
W jakichbo wodach jej nie hartowano!
Życie jej ciężkie było, zwycięstwo okupione drogo: ceną wytrwałej pracy, walką przeciw wrogom i brutalnym potęgom.
Bywała świadkiem nędz najpotworniejszych, chodziła śród najbardziej ponurych ruin: zmierzyła do dna heroizmu wysiłki, litość łzawą, wstręty, gorycze, śmierci widmo...
— Wiem Stelio co to jest głód, czem wieczór gdy zapada nad bezdomną głową — mówiła cicho, łagodnie, zatrzymując się i opierając o mur przy drodze.
I podnosząc woalkę na czoło, patrzała nie przysłoniętemi źrenicami w oczy kochanka.
Pobladł pod tem spojrzeniem wzruszony i zdziwiony niespodzianemi słowy.
Zmieszany był, zbity z tropu, jak we śnie dziwacznym niezdolny związać to co widział z tem co słyszał, tę nędzę z tą kobiecą postacią tak wytworną, uśmiechającą się doń, trzymającą wykwintną, cenną krużę, w obnażonem ręku.
A jednak nie myliły go zmysły.
Słyszał to co mówiła i stała przed nim, w sobolowym płaszczu, z łagodnem spojrzeniem pięknych oczu, wydłużających się pod długą rzęsą, wiecznie zamglonych łzą wiecznie do nich napływającą i zatrzymywaną wytrwale.
Stała przed nim, o mur oparta, na wąskiej, pustej ścieżce.
— I ileż innych znam rzeczy...
Słowa te zdawały się przynosić jej ulgę...
Pokora wyznań wzmacniam ją bardziej niżby mógł wzmocnić czyn dumy i wzgardy.
Nigdy poczucie osiągniętej potęgi i sławy nie wzbijało ją w dumę wobec ubóstwianego kochanka. lecz teraz, wspomnienie przebytych mąk cichych a okrutnych, ubóstwa, nędzy, głodu, wytwarzało w jej duszy poczucie nabytej istotnej wyższości nad tym, którego uważała dotąd za niedoścignionego.
Tak jak na brzegu Brenty jego słowa zdały się jej po raz pierwszy czcze i puste, tak teraz, po raz pierwszy, czuła się w swem doświadczeniu gorzkiem życia i nędz jego, silniejszą od tego młodzieńca, któremu się wszystko uśmiechało od kolebki, co zaznał jeno pożądań udręczenia i ambicyi niepokoje.
Wyobraziła go sobie w zapasach o chleb powszedni, obarczonego pracą niewolniczą, pognębionego trudnościami wielu.
„Czyby się zdobył na energię odporną, na cierpliwość niewyczerpaną?“
Gdzie tam!
Widziała go słabym, chwiejnym, wobec ubóstw a upokorzonym, pokonanym.
„Ah! niechże ci służą rozkosz, radość, powodzenie! niech służą stale, wiecznie!“
Nie mogła myśleć o tem by walczył i cierpiał i w walce życia pokonanym został; myśl tę oddalała od ściśniętego macierzyńską niemal trwogą serca.
Mimowolnym ruchem położyła dłoń na ramieniu swego młodego przyjaciela.
Spostrzegła się, cofnęła i znów ujęła go łagodnie za ramię.
Uśmiechała się uśmiechem tego co poznał wiele rzeczy niedostępnych dla przyjaciela, zwyciężał tam gdzie ten zostałby zwyciężony.
W głębi serca rozważała pamiętne a okrutne i wyraźne słowa kochanka:
„Powiedz mi że się nie boisz cierpieć... Wierzę że dusza twa objąć może cierpienia świata całego!“
Do fijołków podobne powieki jej opadły nad ukrytem poczuciem dumy, a twarz zajaśniała dziwnie subtelnym i złożonym wyrazem: zgodności sił wewnętrznych, kierowanych wyzwoloną od egoizmu wolą.
Pod cieniem opadającej na jej brwi woalki, bladość ożywiła się iskrą żywą.
— Nie boję się cierpienia — rzekła, odpowiadając na słowa słyszane nad Brentą.
I podnosząc rękę dotknęła nią pieszczotliwie twarzy swego przyjaciela, który zrozumiał tę opóźnioną odpowiedź.
Milczał upojony, jak gdyby mu w tej czarze goryczy podawała samą treść swego serca.
Ze wszech, rzeczy otaczających go w rozproszonem świetle, żadna nie zdała mu się równie piękną i niezbadaną jak ta twarz kobieca, której wyraz zdradzał przepaścistą głąb, gdzie w ciszy dokonać się musiało coś bardzo wielkiego.
Drżąc czekał co mu dalej powie.
Szli czas jakiś obok siebie, pomiędzy dwoma wysokiemi ścianami.
Ścieżka wąską była, głuchą, równą pod ich stopami a po nad ich głowami rozciągały się olśniewające szafiry nieba.
Doszli do małego placyku, przy którym wznosił się ubogi, przez ubogich gospodarzy zamieszkały dom, rudera niemal.
Foskaryna zatrzymała się przyglądając mu bacznie.
Spaczone, spróchniałe okienice otwarte były, przytrzymane na ukos wstawionem drewnem.
Skośne promienie zachodzącego słońca wpadały do izby odymionej, rozświecały ubogie sprzęty: stół, ławę, kołyskę.
— Czy przypominasz Stelio — mówiła — austeryę do której wstąpiliśmy w Dolo, czekając nadejścia pociągu? Na kominie płonął wielki ogień, na ścianach połyskiwały porozwieszane rądle i rądelki, na kracie przypiekały się kawałki polenty. Przed dwudziestu laty tak samo wyglądała austerya ta, komin, ogień, rądle i rądelki. Matka moja zachodziła tam ze mną co wieczór, po przedstawieniu. Siadałyśmy na ławie, za stołem. Na scenie, przed chwilą, płakałam, krzyczałam, szalałam, konałam zasztyletowana lub otruta. W uszach brzmiały mi jeszcze wiersze deklamowane głosem w którym własnego nie poznawałam głosu a duszę pełną miałam, uczuć obcych mi, z których się otrząść nie mogłam i byłam jak ten, co broniąc się ogarniającej go niemocy, usiłuje chodzić i ruszać się... Udanie wykrzywiało mi jeszcze muskuły twarzy, której długo często do porządku przywieść nie mogłam... Maska, poczucie żywej maski rodziło się we mnie... Nadmiernie roztwierałam oczy... Czułam chłód na czole, włosy mi się jeżyły na skroniach... Nie udawało mi się wrócić do poczucia samej siebie i otaczającej mnie jawy... Mglił mi zapach kuchni, jadło na talerzu, przedemną zdawało mi się nie do przełknięcia, ciężkie, wstrętne. Wstręty te pochodziły od jakichś wrodzonych mi, w samej głębi mej istoty skrytych potrzeb wykwintu, instynktów szlachetnych, które się niejasno przebijały z przepaści mych upokorzeń... nie umiem tego wyrazić... Wypływało to może z tej siły, z tego daru z którym się nosiłam bezwiednie, który się miał potem objawić; z tej szczególnej odrębności jaką mnie obdarzyła przyroda... Czasem poczucie tej odrębności tak było żywe, że mnie oddzielało od rodzonej mej matki. Niech mi to Bóg przebaczy! oddalało od niej. Czułam się strasznie osamotnioną, obojętną na wszystko co mnie otaczało... sama, wobec przeznaczeń moich... pozostająca przy mnie matka moja zdawała mi się daleką, cofała w dal niepochwytną. Ah! wkrótce bo umrzeć miała, już się nosiła z zarodkiem śmierci i kto wie, czy w sercu mem nie było głuchych przeczuć tego co niebawem nastąpić miało! Nalegała na mnie bym się posiliła, przemawiała słowy których sama znała słodką tajemnicę. Odpowiadałam jej „poczekaj! potem;“ tylko mogłam pić, spragniona świeżej wody. Czasem, gdy byłam bardziej zmęczoną, wyczerpaną, drżącą, zaledwie na sam uśmiech zdobyć się mogłam a ona, droga! błogosławiona matka moja! całą głębią swego serca zrozumieć jednak tego uśmiechu nie umiała... Niezapomniane, niezrównane chwile! gdy dusza, wyrywając się z więzów cielesnych, błąka się po krawędziach życia!... Czem Stelio! musiało być twe pacholęctwo, któż kiedy zgadnąć i wyrazić potrafi! Wszyscy znamy sen ciężki co obala po znużeniu wielkiem lub upojeniu, nieprzemożony, nagły jak uderzenie buławy, unicestwia. Lecz często, śród czuwania potęga snów zdejmuje nas z tąż samą gwałtownością, pokonywa i oprzeć się jej i zmódz nie może najsilniejsza wola i zdaje się jak gdyby się rozprzęgły pasma naszej egzystencyi i z tych samych nici, nadzieja tkała nam wzory nowe, jaśniejsze, bogatsze... Ah! wracają mi w pamięci niektóre słowa któreś wyrzekł mówiąc o Wenecyi onego wieczoru, gdyś ją nam opisywał przedziwną i przepiękną, rozkładającą umiejętną dłonią światła i cienie, w ustawicznej pogoni za pięknem. Sam bo Stelio! umiesz wyrazić to, co się nie da opowiedzieć... Tam, na ławie, przed ciężkim drewnianym stołem, w austeryi Vampa, w Dolo, dokąd los chciał bym wróciła raz jeszcze, onegdaj, z tobą, śniły mi się najdziwniejsze sny jakie się komubądź przyśnić mogą. Niezapomniane widziałam tam rzeczy: obrazy zrodzone z budzącej się mej wyobraźni i instynktów przysłaniały otaczającą mnie rzeczywistość. Tam, pod oczami memi zaczerwionemi od dymnych lamp naftowych, oświecających jarmarczną scenę, otwierała mi się szkoła akcyi, ruchu, wyrazu... Zaczątki mego mimicznego talentu zrodziły się tam śród trwogi, uznojenia, gorączki, wstrętów, które moja nadczułość uplastyczniała tak jak ci majstrowie szklarze uplastyczniają ciecz rozpaloną, pochwyconą na końce żelaznych prętów... Na ścianie pokrytej rozwieszone mi na niej rądlami i rądelkami widziałam samą siebie, odbitą jak w zwierciadle, w różnych pozach i z różnym wyrazem twarzy: rozpacznym, gniewnym, zbolałym naprzemian i by uniknąć trapiących mnie halucynacyi, rozpędzić uparte zmory, mrugałam szybko oczami. Matka moja powtarzała: „jedz córko moja, zjedz przynajmniej ten kąsek!“ Czem-że był ów kęs chleba, mięsa, wina szklanka lub jagód grono, opłacone wyczerpującą pracą, w porównaniu tego co było we mnie? „Poczekaj, potem,“ odpowiadałam matce mojej a odchodząc z austeryi unosiłam tylko z sobą kawał chleba. Lubiłam zjadać go nazajutrz rano, w polu, pod rozłożystem drzewem, lub na brzegu Brenty, leżąc na trawie lub siedząc na kamieniu... Ah! te posągi!
Foskaryna zatrzymała się.
Doszli końca ścieżki otoczonej z obu stron głuchym murem i oto otwierał się przed niemi plac pusty, Campo di san Bernardo, gdzie stał niegdyś stary klasztor.
W głębi widać było dzwonnicę „degli Angeli,“ po nad którą mknął obłok naśladujący różę na giętkiej gałęzi.
Plac porósł trawą: miękką, świeżą, zieloną jak w parku willi Pisani, w Strà.
— Ah! te posągi — powtórzyła aktorka, patrząc przed siebie jak gdyby tłumne, kamienne postacie zaszły jej drogę. — Posągi te zdawały się nie poznawać mnie onegdaj lecz ja je poznałam Stelio! pamiętam każdy.
Godziny ubiegłe, pola i łąki w mgły upowite, drzewa bezlistne, wille opuszczone, rzeki bieg cichy, pamiątki i wspomnienia królowych bez koron, cesarzy bez tronu, kryształy nieruchomych źrenic Foskaryny, labiryntu zdziczałego ścieżki błędne, szukanie się w nich wzajemne i próżne, lęk i wzburzenie, pyszna marmurowa bladość jej twarzy, ciało omdlałe na poduszkach powozu, ręce bezwładnie opadające, wszystko to przypomniało się Effrenie, nowem rozświecone światłem.
Patrzał na dziwną tę istotę, zdziwiony, niemal wylękły, tak jak gdyby ją widział po raz pierwszy a rysy jej, ruchy, dźwięk głosu, same pokrywające ją szaty, posiadały różnorodne, dziwne jakieś, tajemnicze znaczenie, którego pochwycić nie mógł, tak, jak się nie dają pochwycić szybkie a niezliczone błyskawice.
Stała przed nim istota cielesna, znikoma, podległa smutnym prawom czasu i przyrody; a nieprzebrana masa życia istotnego i idealnego przygniatała ją, obejmowała do koła, dyszała w każdem pierś jej poruszającem oddechu.
Zrozpaczona, koczująca przez życie całe, doświadczyła wszystkiego i doścignąć nie mógł jej doświadczeń granic i właśnie ta przepaść zaznanych przez nią smutków i cierpień, upokorzeń i dumy, walk i zwycięstwa czarowała, pociągała to dziecię rozkoszy. Chciałby żyć jej życiem, zazdrościł jej losu.
Oczarowany patrzał na biegnące wzdłuż obnażonej jej ręki żyłki błękitne, tak wyraźne jak gdyby skóra przezroczystą była; przypatrywał się delikatnym, różowym paznogciom, w końcu długich palców i myślał o krwi krążącej w substancyi ujętej przez przyrodę tak szlachetnym konturem a bogatej jak światy całe.
Jedyną świątynią w wszechświecie zdawało mu się ciało człowieka.
Opanowywała go chęć nieprzeparta zatrzymania idącej obok siebie kobiety, spojrzenia w samą głąb jej oczu, objęcia i zgłębienia niezliczonych jej przemian i tajemnic; zadania jej pytań bez końca... A dziwne mu się przez myśl przesuwały!
„Ileś, w zaraniu swej młodości — pytać ją pragnął — przebiegła bitych dróg i gościńców na wędrownym wozie, leżąc na kupie nędznych dekoracyj lub suchych liści podściale? Ozy pamiętasz ciągnących za tobą histrionów korowody, wzdłuż winnic złotych, o słońca zachodach? Niejeden zapewne wieśniak podawał ci pełne soczystych winogron kosze? Jakże podobnym być musiał do satyra ten co cię pierwszy posiadł a w przerażeniu swem i zmieszaniu czyś słyszała wyjące w polu wichry co porwały, w niwecz, na zawsze rozwiały tę cząstkę twej istoty, której na próżnoś odtąd szukała, straconą, zmarniałą na zawsze! Ileż łez połknęłaś do dnia w którym cię po raz pierwszy ujrzałem w Antygony roli? Tylko we łzach skąpany, zatopiony we łzach głos, tak czystym i przejmującym być może! Ileś narodów podbiła, ujarzmiła? Policz je jak wódz liczy zwycięskie bitwy i zdobyte królestwa. Różnorodne ludy rozpoznawać dziś musisz po właściwym każdemu zapachu tak jak strzelec poznaje zwierza w kniei. I czy pamiętasz ów lud krnąbrny, co ci się długo podbić nie dał, a który raz zjednawszy sóbie umiłowałaś nad wszystkie inne, nad te co ci od razu powolne były. Jest taki, po za oceanem, przed którym odkryłaś nieznanych mu przed tem wzruszeń skarby, ten cię zapomnieć nie może i śląc do ciebie ustawiczne posły wyczekuje twego powrotu chwili... Fosko! O Foskaryno! jakiemiż blaski zaświecić mi może zjednoczenie twych cierpień przebytych i twej dla mnie miłości!“
Tak myślał Stelio Effrena i na samotnym, porosłym trawą placu, cichej, głuchej wyspy, pod bladem, zimowem niebem widział wielką tragiczkę taką jaka mu się ukazała w oną pamiętną noc rozświeconej ogniem. Wenecyi, śród zebranych u jej stołu, jej twórczą potęgę sławiących poetów.
Podobną siłę miała tu, przed chwilą, gdy na pustym placu wyspy Murano, podnosząc opadającą na jej czoło woalkę, mówiła: „i wiem co głód znaczy.“
— Było w marcu, pamiętam ciągnęła łagodnie Foskaryna. — Wyszłam w pole wcześnie, z kromką chleba. Nie spieszyłam; posągi zatrzymywały mnie po drodze. Przechodziłam od jednego do drugiego, zatrzymując się przed każdym, jak gdybym przybyła w odwiedziny. Niektóre zdawały mi się bardzo piękne i starałam się naśladować ich postawę i ruchy, lecz najdłużej już pozostawałam przy pogruchotanych, uszkodzonych, jak gdybym czuła instynktową potrzebę niesienia im pociechy. Wieczorem, występując na scenie przypomniałam je sobie i wyobrażając sobie ich osamotnienie, w cichem polu, pod gwiazd smętnem miganiem, serce mi się ściskało i słowa zamierały na ustach. Widzów niecierpliwiły zbyt długie pauzy... Czasami, słuchając tyrady grającego ze mną aktora, przypomniałam sobie pozę tej lub owej statuy i przybierając ją pozostawałam nieruchomą, jak w kamieniu wyrytą... Uczyłam się rzeźbić ruchy swe i postawę...
Uśmiechnęła się.
Wdzięk jej smętny o lepsze walczył ze smętnym wdziękiem zapadającego wieczoru.
— Jedna, pamiętam, śród wszystkich najmilszą mi była. Odpadły jej wzniesione, podtrzymujące kosz ramiona, lecz ręce, pozostały przy koszu odcięte. Stała na kamiennym cokole, śród grzędy lnu błękitnego a tuż był kanał ze stojącą wodą, w którym się odbijały niebios błękity. Gdy przymknę oczy widzę twarz kamienną i słońca promienie co po przez źdźbła lnu przeglądały jak przez zielonych kryształów pręciki... Zawsze odtąd, w chwili najsilniejszego scenicznego naprężenia, marzyły mi się różne krajobrazy, zwłaszcza gdy mi się uda wstrząsać i wzruszać samem milczeniem widzów.
Policzki jej zarumieniły się lekko.
Zachodzące słońce oblewało ją skośnem promieniem, rozsypując iskry na odziewającem ją sobolowem futrze i w szklanej, trzymanej przez nią kruży.
Przelotny jej rumieniec zdawał się tylko wzmożonym blaskiem.
— Jaka to była wiosna! W koczowniczem mem życiu po raz pierwszy spotkałam się była z wielką rzeką. Ukazała mi się wezbraną i szybkie fale toczące pomiędzy dzikiem wybrzeżem, na dolinie żółtej jak strzecha słomiana, pod skośnemi promieńmi słońca muskającemi jej krańce nakształt ognistego koła. Zrozumiałam wówczas czem jest przerzynająca lądy rzeki wstęga. Była to Adyga biegnąca z Werony, z Julii grodu...
Wzruszoną była wywoływaniem wspomnień nędzy i poezyi zarania swej młodości.
Czuła wewnętrzną nieprzepartą potrzebę wynurzania się, lecz nie potrafiłaby powiedzieć co ją do tego skłania, gdyż nie o tem, wcale nie o tem mówić miała z kochankiem.
Mówić mu chciała raczej o innej młodości, nie minionej lecz obecnej.
Pod jakimże wpływem, wolę swą raz już naciągnąwszy do ofiarnego zadania, zdobywszy się na odwagę zmierzenia się z nagą prawdą, dała się unieść fali wspomnień, czarom dni ubiegłych, przykrywając się płaszczem dziewiczej swej młodocianności, zasłaniając nią niby?
— Przybyliśmy, pamiętam, do Werony, w wieczór majowy; wjeżdżaliśmy bramą Palio. Wzruszenie tamowało mi oddech. Przyciskałam do serca kajet, w którym wpisałam własnoręcznie rolę Julii, powtarzając półgłosem słowa z jakiemi zjawia się po raz pierwszy na scenie: „Kto mnie woła? Jestem. Co rozkażesz?“ Wyobraźnię miałam wzburzoną bardzo, gdyż dziwnym trafem, w dniu tym właśnie kończyłam lat czternaście. Miałam wiek Julii. W uszach brzmiało mi gadulstwo starej niani i stopniowo traciłam świadomość własnej indywidualności przejmując się losami mej bohaterki. Na zakręcie każdej ulicy spodziewałam się spotkać orszak towarzyszący trumnie pokrytej białemi różami. Ujrzawszy groby Scaliger’ów, za ich żelazną kratą, zawołałam do mej matki: „Oto grobowiec Julii“ i rozpłakałam się porwana pragnieniem kochania i umierania: „Zawcześnie ujrzany i nieznany, poznany za późno.“
Głos jej powtarzający nieśmiertelne słowa poety, pieścił ucho kochanka rozdzierająco-rzewną melodyą.
Foskaryna powtórzyła po chwili:
— Za późno.
Okrutne słowa wymówione przez Stelio, powtórzone przez nią w ogrodzie spowitym w nocne mroki, wonnym od jaśminów gwiazd ukrytych i wonnym wonią dojrzałych owoców, co się rozlega w sadach, na wyspach.
„Późno, zapóźno!“
Przekwitła kobieta, stojąc na trawą porosłym placu Murana, wywołała obraz własny z lat, dawno ubiegłych, obraz budzącej się do życia dzieweczki, pierwszego bicia serca, pod tuniką nieśmiertelnej kochanki Romea.
Życie przeżywszy całe, do dna wychyliwszy doświadczeń czarę, wszak wbrew życiu i ludziom przechowała nietknięte w głębi, w samej swej głębi, zbudzone wówczas pragnienia i marzenia? Ale co tam! Po co!
Jeśli wskrzesła jej przeszłość to ją pominie, zdepcze, wiodąc kochanka do tamtej... do tej co żyje i czeka nań...
Z uśmiechem niewypowiedzianego smętku mówiła:
— Julią byłam.
Powietrze było tak spokojne, że dymy z fabrycznych kominów zwieszały się nakształt płacht nieruchomych a wszędzie, na wszystkiem migotały złote iskierki i pyłki.
Po nad dzwonnicą degli Angeli, purpura odzierżgała obłoków zręby.
Wody nie widzieli lecz świeżość jej czuć się dawała.
— Pewnej niedzieli, w maju — ciągnęła kobieta — w olbrzymiej arenie, w starożytnym amfiteatrze, pod gołem niebem, przed widzami karmionemi z pokolenia w pokolenie legendą miłości i grobu, grałam Julię. Żadnej, najokazalszej sali wrzenie, żadne oklaski, tryumfu żadna godzina, nie dała mi upojenia podobnego tej jedynej w mem życiu chwili. Na prawdę słysząc słowa Romea: „Ah! uczy pochodnie gorzeć...“ Na prawdę zapaliłam się, czułam obejmujące mnie płomie. Za małe me oszczędności kupiłam była na rynku, przy fontannie di Madonna Verona, wiązankę róż. Róże te były jedyną mą ozdobą. Przeplatałam niemi słowa me, ruchy, pozy; opuściłam jedną pod stopy Romea przy spotkaniu; przy scenie na balkonie, obrywałam innej liście rzucając je na jego głowę; zasypałam niemi, przy końcu, martwe jego ciało. Woń róż, powietrze, światło upajały mnie. Słowa z ust mi płynęły z niesłychaną łatwością, niby mimowolne, jak w gorączce i słyszałam jak im towarzyszył szum krwi w żyłach mych i pulsach. Miałam przed sobą głąb amfiteatru, na poły słońcem zalaną, na poły w cień zapadłą i tam gdzie słońce padało dostrzegałam blask niezliczonych, przykutych do mej twarzy i ruchów źrenic. Dzień był równie spokojny i pogodny jak dzisiejszy. Najlżejszy podmuch nie poruszał fałd mej sukni i opadających na obnażone ramiona włosów. Niebo daleko było, wysoko a jednak zdawało mi się że najcichsze me słowa odbijają się o jego sklepienie, rozbiegają jak gromy i że głęboki błękit zalewa mnie całą. Wzrok mój biegł co chwila ku wysokim trawom rosnącym na murze, dokoła areny i zdawało mi się, że trawy te potakują słowom mym i ruchom, a widząc chwiejące się pod pierwszym podmuchem wiatru, nadbiegłym z wzgórz zamiejskich, czułam wzrastający zapał i wzmagający się oddech w mych piersiach. Łatwo mi było mówić o słowiku i skowronku! Tysiąc je razy słyszałam w polu; znałam na pamięć wszystkie ich melodye, leśne i łączne, podniebne także, wszystkie, żywe, wiosenne, w uszach mi dźwięczały. Każde ze słów, zanim je wymówiłam przebiegało mi przez krew całą zapalając się serdecznem ciepłem. Każdym nerwem uczestniczyłam w harmonii wymawianych dźwięków. Ogień to święty, stan łaski i ekstazy! Odtąd za każdym razem gdy mi się udaje doścignąć szczytu sztuki, doświadczam coś podobnego. Julią byłam. „Dzień to! dzień!“ — wołało we mnie przerażenie. Wiatr mi muskał włosy i czoło. Słyszałam ciszę w którą wpadał mój lament. Zdawało się jak gdyby się widzowie zaprzepaścili, znikli gdzieś za stopniami amfiteatru, na który zapadł mrok głęboki i tylko tam, u góry, paliły się jeszcze blaski jakieś. Wyrażałam trwogę jaką mnie dzienne przerażało światło, lecz czułam „nocy maskę“ na mej twarzy. Romeo był przy mnie, nie żyliśmy już, nie, weszliśmy w państwo cieni. Przypominasz sobie? „Teraz gdy tu jesteś, zdajesz mi się jak umarły, w grobowca głębi. Albo mnie oczy moje mylą alboś bardzo blady.“ Mówiąc to czułam chłód grobu i śmierci... Mimowolnie wzniosłam wzrok w górę, szukając brzasku po nad okalającym arenę murem, lecz i tam ostatnie pogasły światła. Widzowie niecierpliwili się wyczekując mej śmierci. Nie chcieli słuchać matki, ni piastunki, ni mnicha a niecierpliwość ich odczuwałam bijącem coraz głośniej sercem. Tragedya biegła ku rozwiązaniu. Pamiętam obszar niebios tak blady jak perły i to wrzenie tłumu do szumu morza podobne, co przycichało za mem zjawieniem się... pamiętam woń smolną pochodni i róż pod którem i spoczywałam więdnących od palącej mnie gorączki żaru i pamiętam odległych dzwonów dźwięk rozwiewny... Niebo gasło w miarę jak ze mnie uciekało życie i gwiazdę tę pierwszą pamiętam co mi mignęła po przez łez przysłonę... Gdy opadłam na martwe ciało Romea, tłum wył w mroku, tak gwałtownie żem się aż przeraziła. Ktoś mnie podjął, pociągnął na brzeg sceny, ku wyjącym, krzyczącym widzom. Zbliżono pochodnię do mej zalanej jeszcze łzami twarzy. Pochodnia skwierczała roniąc woń smolną, cała czerwona i czarna, płomienna i dymna cała... I tej pochodni jak onej pierwszej, na wieczornem niebie gwiazdy, nie zapomnę nigdy... Sama musiałam wyglądać jak wyglądają ludzie po śmierci... Tak to Stello, w pewien wieczór majowy, mieszkańcy Werony ujrzeli wskrzeszoną Julię.
Zatrzymała się przymykając powieki jak ten co doznaje zawrotu głowy; lecz jej cierpliwie zwarte usta uśmiechały się ciągle smętnie.
— A potem? Czułam potrzebę chodzenia, ruszania się, oddychania szerszem powietrzem... matka moja szła za mną milcząc. Przeszłyśmy most, chodziłyśmy długo wzdłuż rzeki, potem przeszłyśmy most drugi, weszłyśmy w ciasną ulicę, zabłądziłyśmy śród ciemnych zaułków, wyszłyśmy na plac, był tam kościół i znów dalej, dalej. Matka moja pytała mnie od czasu do czasu: dokąd idziemy? Chciałam, pamiętam, znaleźć klasztor kapucynów, w którym był grób Julii, ponieważ, jak się o tem dowiedziałam ze smutkiem, nie była pogrzebaną pod wspaniałym grobowcem, otoczonym piękną kratą, lecz nie chciałam, nie mogłam tego powiedzieć. Otworzyć usta, wyrzec słowo jedno, zdawało mi się równie trudnem w tej chwili, jak zdjąć gwiazdę z nieba. Głos straciłam z ostatniem słowem konającej Julii. Usta mi zwarło grobowe milczenie, cała się trzęsłam jak w śmierci godzinę: zlodowaciała, to rozpalona, to znów, jak to mam powiedzieć, tak jak gdyby stawy i kości paliły mnie a reszta mego ciała stygła. „Gdzie idziemy?“ pytała mnie łagodnie matka moja. Odpowiadałam jej w myśli, ostatniem słowem Julii. Znów byłyśmy przy moście, nad rzeką. Musiałam biedź gdyż po chwili uczułam się pochwyconą, zatrzymaną przez mą matkę i, pamiętam, w objęciu jej, oparta o poręcz mostu, rozszlochałam się rzewnie. „Rzućmy się tak tu razem do wody“ zawołać chciałam lecz nie mogłam. Rzeka biegła, w biegu pociągając wszystkie, odbite w sobie, nocnego nieba gwiazdy... Czułam że nie sama tylko pragnęłam w tej chwili, zniknąć, umrzeć... Matko moja droga, bądź błogosławiona!
Bladą była.
I teraz czuła jeszcze dokoła siebie obejmujące swej matki ramiona, matczynych ust pocałunki ciepłe i łez matczynych rosę słodką, tkliwość i czułość matczynego serca.
Spojrzała na stojącego przed nią przyjaciela. Rumieniec pokrył jej lica i czoło, prawdziwe, głębokie uczucia zachowują nienaruszoną niczem dziewiczość.
— Co ci też mówię! po co ci to wszystko opowiadam! Ah, sami często nie wiemy co mówimy! — rzekła po chwili.
Zawstydzona spuściła powieki.
Pamięć chwil dawno ubiegłych, budzenia się w dziewczęciu kobiety, przestrachu, tkliwości, bolesnych przeczuć macierzyńskich, wzruszyły ją do głębi.
Całe jej kobiece serce i instynkty buntowały się jednocześnie przeciw zamierzonym wyrzeczeniom się a z samej głębi istoty wzbijała się jakaś szalona nadzieja.
Czyżby ją nieba opuścić miały!
Bała się by się te niejasne nadzieje nie rozwiały.
Czuła się zmęczoną.
Jasność nieba raziła ją, męczył krok każdy, nawet obecność kochanka zadawalniać nie mogła.
Myślała o sennem ukojeniu, półśnie tak rozkosznym o rannym brzasku, pragnęła samotności, spokoju, ciszy sypialnej komnaty, mroków opuszczonej kotary.
Nagle, z niecierpliwością chwytając cień bliski rozwiania, uczuła wybiegające gwałtownie na swe usta, lecz nie zdolne poruszyć je dźwiękiem, słowa:
„Mieć syna! coby był twoim!“
Zwróciła się do kochanka, patrząc mu w oczy, drżąca cała.
Zdawała się szukać w nim czegoś nowego, nieznanego sobie jeszcze, niby innego człowieka.
Zcicha zawołała:
— Stelio!
Głos jej był tak zmieniony że Effrena drgnął pochylając się ku niej, gotów nieść ratunek.
— Droga moja! luba! co ci jest?
Widział ze zdziwieniem i trwogą mknące po jej czole fale życia, oblewające na przemian światła to mroki i nie śmiał przemówić, przerwać słowem wewnętrznej pracy, czy walki, tej wielkiej a zbolałej kobiecej duszy.
Już w jej uprzednich słowach czuł piękno i smętek rzeczy niewypowiedzianych, lecz pozostawały one dlań jeszcze niejasne i chociaż pewien był że się w nich kryje dlań jakieś dobro wielkie, nie mógł przesądzać jaki obrót wezmą rzeczy i czy się miłość jej wzbije na poświęceń szczy ty, lub złamie i zaniknie.
Czuł zbliżanie się czegoś stanowczego i czuł się pełnym sił żywotnych w tych odosobnionych, cichych, trawą porosłych miejscach.
Nigdy nie miał dokładniejszego poczucia nieobliczonej potęgi serca ludzkiego.
Słysząc własnego bicie, domyślając się gwałtowności wzruszeń kochanki, zdawało mu się, że słyszy odgłos młotów bijących o kowadło losu.
— Mów mi, mów jeszcze! — prosił ją. — Otwórz mi duszę całą, do głębi. Żadna z chwil przeżytych z tobą, przyjaciółko moja! nie posiada dla mnie wartości tych kilku kroków któreśmy tu dziś razem przeszli.
Szła dalej, ze spuszczoną głową, owiana nadzieją ułudną.
„Gdybyż to, gdyby być mogło!“
I czuła bezpłodność opasującą ją żelaznym obręczem i czuła wszystko co ją bolało i smuciło.
Czyż jednak miłość i wola cudu dokazać nie zdołają?
Wszystkie wrodzone i nabyte, rasą i pierwotnem wychowaniem rozwinięte zabobony przysłoniły jej naraz przenikliwość jasną, schlebiając rodzącej się nadziei.
„Czyż bo choć raz kochałam dotąd? Czyż przez długich lat szeregi nie żyłam samem przeczuciem, wyczekiwaniem tej jednej, jedynej miłości, co musi zostać zbawieniem mem lub potępieniem? Czy był śród tych wszystkich co dolewali goryczy do mego gorzkiego kielicha, czy był chociażby jeden w którym chciałam widzieć ojca mego dziecięcia?... I nie jest-że słusznem by życie moje początek dało nowemu życiu teraz gdym się cała, calusieńka oddała panu memu i kochankowi? Czyż mu nie dochowałam nietykalnem pierwszego bicia zbudzonego serca Julii i czyż cokolwiek istniało, istnieć mogło pomiędzy owym majowym wieczorem w Weronie a dzisiejszym, jesiennym?“
Pragnienia jej i złudzenia przysłoniły jej świat cały.
Wspomnienie matki budziło w jej sercu macierzyńskie, długo zgłuszone a kobiecie wrodzone instynkty.
Widziała jasne, duże, smutku i miłości pełne matczyne oczy i modliła się w duszy:
„Pozwól! o pozwól abym i ja być mogła dla krwi z krwi mojej i ciała z ciała mego tem, czem, o matko moja! ty byłaś dla mnie. Pociesz mnie, wspomóż. Ty coś mnie kochała.“
Przypomniała się jej cała bezdenna samotność jej ubiegłego życia.
W przyszłości cóż jej pozostawało?
Zbawienie przez macierzyństwo lub śmierć blada... i mówiła sobie, że niema ofiary, którąby zbawienia nie okupiła.
Każda słodką jej będzie i lekką.
Zdjęła ją gorączka ofiarności.
Zdawało się, że jak w wywołanem dopiero co wspomnieniu pierwszej swej młodości tak i teraz niosły ją, popychały naprzód rozwijające się jakieś skrzydła.
Szła tak, biegła naprzeciw Donatelli Arvale, której postać rysowała się na płonącym zachodnim horyzoncie, w obramowaniu ciasnej uliczki, na tle wód śpiących.
I znów, natarczywie, nieprzeparcie powtarzała w duchu zadane niespodzianie Effrenie pytanie:
— Często-li myślisz Stelio! o Donatelli Aryale?
Krótka ulica wiodła do fondamenta degli Angeli, do kanału zawalonego rybackiemi łodźmi, po za którym widać było świetlaną, równą lagunę.
— Co za światłość — rzekła Foskaryna — taka jak w ów wieczór, gdyś wołał jeszcze na mnie; „Perdita!“
Potrącała o nutę potrąconą już w pozostałym bez następstw preludyum.
— Wieczór ostatniego dnia wrześniowego — dodała — czy przypominasz sobie?
W sercu jej łzy wzbierały, wzbierały w głosie.
Zdawało się, że jej sił nie stanie, że ją znów, jak już tyle razy! zmogą zbuntowane przeciw woli instynkty i uczucia.
Chciała jednak, całą siłą swej woli chciała wymówić spokojnie imię co w ciszy te] rozledz się miało pomiędzy nią i kochankiem.
— Czy przypominasz sobie okręt wojenny, na kotwicy, pod ogrodami królewskich pokoi? Salwę witającą wywieszoną chorągiew? Gondola nasza ocierała się o zakuty w żelazo bok pancernika. Cień wielki padł na nas...
Zatrzymała się chwilę, krótką chwilę.
Bladość jej ożywiła się dziwnym jakimś blaskiem.
— Pod tego cienia pokrowcem wymówiłeś po raz pierwszy Donatelli imię.
Znów się zatrzymała, odchwyciła powietrze jak tonący gdy go zalewa woda i gdy się otrząsa z fali.
— Od chwili tej twoją była...
Czuła że się wypręża i drętwieje od stóp do głowy jak pod ukłuciem zatrutego ostrza.
Wielkie, szeroko roztworzone źrenice trzymała wbite nieruchomie w olśniewających wód płachtę.
— Twoją też być musi — powtórzyła twardo, że stanowczością prawd nieuniknionych, wzbijając się w siły potrzebne dla oparcia się tym okropnościom co w nią uderzyć miały, własną jej niecierpliwością wywołane.
Zdjęty nie dającem się opisać wzruszeniem, niezdolen ust otworzyć i czczem słowem zażegnać tragiczne mary wyłaniające się z duszy aktorki, Stelio Effrena przystanął i kładąc rękę na ramieniu swej towarzyszki powstrzymał jej szybkie kroki.
— Czyż nie tak? — spytała go łagodnie, spokojnie niemal, jak gdyby się jej nerwy uspokoiły nagle i jak gdyby gotową była na wszystko. — Powiedz ml? Nie boję się cierpienia. Usiądźmy tu. Czuję się nieco zmęczoną.
Oparli się o niski odłam muru, nad wodą. Tak czyste i spokojne było zwierciadło laguny jakiem bywa przy porównaniu dnia z nocą.
Odbite w nim kształty obłoków i wybrzeży, przeistaczały się idealnie, jak za boskiem dotknięciem sztuki.
Rzeczy bliższe i dalsze, czerwony pałac Da Mula, nad samym kanałem, a tam fort Tessarai osadzony drzewami, odbijały się w wodzie z jednostajną wyrazistością.
Łodzie czarne, ze zwiniętemi żaglami, siećmi rozciągniętemi pomiędzy masztami, stały nieruchome w rozlanym na horyzontach spokoju.
Miałżeby ten spokój przedziwny zostać naruszonym skargą ludzkich bólów i namiętności?
Nie zapowiadałże on najbardziej wzburzonym sercom ukojenia... z czasu biegiem?
— Co ci mam odpowiedzieć — począł młodzian głosem cichym, jak gdyby do samego siebie raczej niż do będącej u jego boku kobiety przemawiał, niezdolen wybierać pomiędzy obecną swą, szczerą dla niej miłością a nieubłaganem jak przeznaczenie samo pożądaniem tam tej, dalekiej. — Sam nie wiem czy to co wyobrażasz sobie prawdą jest, czy przywidzeniem niespokojnego twego ducha. To tylko wiem dobrze, że w danej chwili kocham cię tak mocno i głęboko jak kochać umiem. I to wiem, że uznaję w tobie wszystko dobre, szlachetne, wspaniałomyślne. I to wiem także, że mam przed sobą dzieło do dokonania, życie do przeżycia zgodnie z przeznaczeniem wytkniętem przez Przyrodę samą. Przypomnij sobie, że w ów wieczór, którego wywołujesz wspomnienie, długom ci mówił o sobie, swych losach i o tem gdzie mnie woła i jak wiedzie głos wrodzonych mi właściwości. Wiesz dobrze żem niezdolny wyrzec się czegobądź...
Drżał jak gdyby trzymając w ręku ostrza miecza, zmuszony wstrząsać niem, bał się śmiertelnie zranić tę bezbronną, u boku jego będącą, kobietę.
— ...niczego — ciągnął — zrzec się nie potrafię a zwłaszcza już twej miłości co wzmacnia mnie i podnosi. Lecz wszak mi sama obiecałaś dać coś więcej, coś na co się miłość sama zdobyć nie potrafi? Niechcesz-że być ustawicznem źródłem odżywiającem serce me i natchnienia poetyczne?
Słuchała nieruchoma, bez drgnięcia powiek, jak chora pozbawiona władzy wszelakiej a obecna przy czemś bardzo strasznem i okropnem; jak duch zaklęty w kamienny posąg.
— Tak, prawda — ciągnął po chwili ciężkiego milczenia, zdobywając się na odwagę, głusząc wahanie się współczucia, rozumiejąc że na absolutnej szczerości polega w obecnej chwili los swobodnego, w całem znaczeniu słowa, jego związku z tą kobietą, związku co go mógł wywyższać zamiast poniżać fałszem i udaniem — prawda: wieczoru tego, widząc was obie splecione uściskiem i schodzące ku mnie ze wschodów pałacu dożów, przez myśl mi przeszło że cię prowadzi myśl ukryta...
Włosy jej powstały na głowie; zaszkliły się suche oczy a palce trzymające delikatną, szklaną czaszę tak się trzęsły, że się w głębi czary odbijały na przemian nieba to wód błękity.
— Sądziłem żeś ją sama wybrała dla mnie... Wyglądałaś na wszystkowiedzącą i przewidującą... wzruszony byłem...
W szalonym, zdejmującym ją bólu czuła jakim balsamem byłoby dla niej w tej chwili, gdyby oszczędził prawdy, całej, nagiej prawdy.
Pragnęła by kłamał lub milczał.
Okiem mierzyła przestrzeń dzielącą ją od kanału, głąb wody co zalewa i koi.
— Było w niej, w Donatelli, coś niechętnego mi, drażniącego... Pozostała dla mnie niejasną, nieprzeniknioną... Czy przypominasz sobie jak nas wieczoru tego opuściła? Obraz jej się zatarł, pozostała tęsknota za jej śpiewem. Ty to Foska, ty sama, coś ją przywiodła ku mnie, budziłaś potem jej wspomnienie. Cień jej wywoływałaś gdy go nie było pomiędzy nami...
Umrzeć jej, umrzeć trzeba było!
Żadna rana nie zabolała ją tak okrutnie!
Tak! ona to! ona sama, wszystkiemu winna!
Słyszała w sumieniu swem zapamiętałe swe słowa:
„Idź! wyczekuje ciebie!“
To ją zgubiło!
Z chwili na chwilę zwiększał się jej ślepy popęd porwania się, skoczenia w wodę!
Szczęściem rozumiała że ni czas, ni miejsce nie były po temu.
Na lagunie zaczynały zarysowywać się wały piasczyste odpływu godziny.
Chwilami wzburzenie jej uspakajało się pod działaniem wyobraźni.
Zdawało się jej że już przestała istnieć; dziwiła się szklanej czasze połyskującej w jej ręku: członków swych nie czuła.
Wszystko co zaszło zdawało się jej snem, nie jawą.
Jeszcze się Perditą zwała.
Lato, umarłe lato, leżało tam w głębi wody, w szklane], opalowej zamknięte trumnie!
Słowa słowami były.
— Mógłżebyś ją pokochać? Oddech jeden jeszcze i wszystko gasło. Jak płomię gdy waha się pod wiatru tchnieniem, odrywa zawieszone zaledwie na cienkiej, sinej nici powietrznej przędzy, to znów płonie i wybucha gdy podmuch przycichnie, tak zmysły nieszczęsnej, wahały się porwane szału podmuchom. Lęk i wzburzenie pokryły twarz jej śmiertelną bladością, Stelio Effrena nie patrzał na nią, wzrok trzymał wbity w kamienie.
— Jeślibym ją znów spotkał, czy pragnąłbym istotnie zapanować nad jej losem?
I w myśli widział dziewiczą postać Donatelli Arvale, o szerokich, wygiętych biodrach, wyłaniającą się z lasu najeżonych na estradzie smyczków, co się zdawały wyciągać melodyę z samej jej istoty.
— Może.
I w myśli widział jej twarz zamkniętą, twardą niemal, kryjącą myśl niezbadaną... widział niechętne brwi ściągnięcie.
— Lecz co tam! i czemże być mogą wypadki i potrzeby życia i losów wyroki, wobec wiążących nas uczuć. Możemyż być jak ci nędzni, mali kochankowie, co dni trawią na sprzeczkach, łzach i wzajemnych wyrzutach, klnąc się wzajemnie...
Foskaryna zacisnęła zęby.
Instynkt samozachowawczy kazał jej walczyć rozpacznie o własność swą i bezpieczeństwo. Mignął jej w myśli błysk zabójczy, zbrodniczy.
„Nie! nie dostaniesz jej!“
Egoizm brutalny kochanka wydał się jej monstrualnym.
Zdawało się jej, że się cała krwawi pod rozmyślnie, okrutnie wymierzanemi sobie razami, podobnemi tym, których była raz świadkiem na drodze, w mieście, górników.
Przypomniało się to jej teraz.
Widziała tam człowieka powalonego nagle o ziemię uderzeniem maczugi.
Widziała jak się porwał bezbronny i usiłował rzucić na napastnika.
Pamiętała grad razów wymierzanych silną pięścią, słyszała jak się odbijały o czaszkę ludzką, pamiętała desperackie usiłowania powstania powalonego o ziemię, twarz zbitą w jedną krwawą ranę, dziwną i okrutną oporność życia.
Wspomnienia te mieszały się z bólem obecnej chwili.
Porwała się przerażona gwałtownością, która nią nagle zatrzęsła.
Wtem cenna czasza pękła w konwulsyjnie zaciskającej się jej dłoni, zraniła ją i z dźwiękiem rzeczy rozbitych rozsypała się u stóp jej, na drobne szkła okruchy.
Drgnął Effrena.
Omyliło go jej dziwne milczenie.
Teraz dopiero spojrzał na nią i zrozumiał co znaczyć mogło i nagle przypomniał sobie ów wieczór gdy głownie skwierczały i gasły na kominku, w pokoju aktorki.
Jak wówczas i teraz dostrzegł na jej twarzy z obłędem graniczące wzburzenie.
Chciał ją uspokoić banalnem ubolewaniem nad zbitą czaszą, lecz w rzeczy samej czuł się przestraszonym i zniecierpliwionym zarazem.
— Ah! — zawołała kobieta, opanowując miotające ją drżenie, z gorzkiem ust zaciśnięciem — jakże silna jestem! Innym razem, przyjacielu mój nie tak powoli wymierzaj swe razy, wiesz, jak mało wytrzymałą bywam.
Spostrzegła że się jej palce krwawią.
Owinęła je chustką co się wraz zaczerwieniła.
Spojrzała na leżące u nóg jej szkło rozbite.
— Czasza pękła! Nadtoś bo ją wychwalał Gdybyśmy też jej tu wznieśli pomnik?
Gorzka i szydercza miała usta ścięte cichym powstrzymywanym, cierpkim śmiechem.
Stelio milczał, zawiedziony, z sercem pełnem żalu po rozbitej jak ona piękna czasza nadziei.
— Naśladujmy Nerona, ponieważ jużeśmy naśladowali Kserksesa — ciągnęła Foskaryna.
Bardziej jeszcze może niż jej kochanek, czuła zgrzyt swych sarkazmów, ostre, fałszywe tony głosu, cierpkość śmiechu co mimowoli wykrzywiał spazmatycznie jej usta, lecz nie mogła się już opanować, porwana wichrem namiętności jak ci żeglarze, co z rąk ster wypuściwszy, stają w obec burzy z opuszczpnemi, niezdolnemi pochwycić liny i wiosła ramiony.
Czuła nieprzepartą potrzebę naigrawania się i szydzenia, deptania, niszczenia tego co dotąd czciła.
Opanowywały ją szatany furyi, wraz z nadzieją i złudzeniami traciła wrodzoną sobie słodycz i tkliwość.
Zawrzała w niej nienawiść skrywająca się w głębi miłości kobiet gwałtownych i namiętnych.
W spojrzeniu zresztą kochanka widziała powstający ten sam obłok co ćmił jej serce i zmysły.
— Niecierpliwię cię, gniewam, nudzę? — zawołała. — Chciałbyś wrócić do Wenecyi i pozostawić po za sobą, w lagunach zmarłe, przekwitłe Lato? Woda opada w odpływu godzinie, dość jej jednak zostało dla zalania tych co wypłynąć na wierzch nie mają zamiaru. Chcesz, spróbuje! Chcesz? powiedz-że raz wreszcie bo wiesz jak posłuszną być umiem!
Mówiła słowa szalone, zapamiętałe, głosem syczącym, śmiertelnie blada, chwiejąca się na nogach, zemdlenia lub postradania zmysłów bliska.
Effrena przypomniał sobie, że już ją widział w podobnym stanie podniecenia, zmienioną do niepoznania, pewnego dnia pełnego szału, gniewu i smutku.
Serce mu się ścisnęło..
— Daruj mi jeśli cię zraniłem — szepnął usiłując ująć jej rękę i ułagodzić ją pieszczotą — lecz czyś nie sama wywołała...
Przerwała mu, zniecierpliwiona słowy, głosem i ruchem kochanka.
— Zraniłeś mnie! Więc cóż, cóż to znaczy? Nie przepraszaj, nie rozczulaj się! Znam to! znam cię! Wiem, pamiętam! umiesz płakać nad smunemi oczami zająca którego psy twe rozrywają.
Szła szybko, wzdłuż kanału, mijając domy na progu których siedziały jeszcze kobiety, trzymające na kolanach kosze szklanych paciórek.
Słowa dławiły się w jej ustach wykrzywionych konwulsyjnym śmiechem, dźwięczącym smutniej od łkań głośnych.
Towarzysz jej czuł przebiegające go dreszcze i nachylając się ku niej wystraszony zwróconemi na nich spojrzeniami przechodni, mówił cicho.
— Uspokój się! uspokój! Foskaryno! Foska! proszę cię, błagam, uspokój się. Dojdziemy do brzegu, wrócim niebawem do domu... Powiem ci... wówczas zrozumiesz... tu jesteśmy na ulicy... słyszysz Foskaryno!
Na progu jednego z domów, stała kobieta ciężarna, ogromna, zawalająca drzwi całe.
Zamyślona gryzła pomału kromkę chleba.
— Posłuchaj Foska! Foskaryna! Uspokój się, błagam cię! Oprzej na mem ramieniu.
Bał się że upadnie wyczerpana, zataczająca się, śmiertelnie blada.
Nie słuchała przyśpieszając kroku, biegnąc, zakrywając wykrzywione spazmatycznym śmiechem usta ręką owiniętą w skrwawioną chustkę.
Zdawało się jej że skóra na twarzy pęka.
— Co ci! co widzisz? Na co tak patrzysz?
Nigdy już chyba nie miał zapomnieć jej Oczu i spojrzenia.
Szklane było a źrenice skakały w szeroko rozwartych powiekach.
Zdawała się olśnioną i widzącą coś czego on dostrzedz nie mógł a co właśnie pobudzało ją do tego spazmatycznego, konwulsyjnego śmiechu, nad którym zapanować nie była w stanie.
— Foska! zatrzymaj się! Napij się trochę wody.
Doszli do „fondamenta dei Vetrai.“
Sklepy były już pozamykane.
Na pustej ulicy rozlegały się odgłosy ich kroków i echo powtarzało jej śmiech spazmatyczny.
Ile czasu upłynęło pomiędzy ich pierwszem tędy przejściem i powrotem?
Jaką część życia zgubili na tej drodze?
Jakie się mroki nagromadziły po za niemi?
Wsiadłszy do gondoli, otulona futrem, bledsza jeszcze niż przedtem, starała się opanować śmiech spazmatyczny, przyciskając dłońmi szczęki.
Od czasu do czasu niepohamowanego śmiechu wybuch, przerywał ostrą nutą ciszę i rytm uderzających o wodę wioseł.
Przyciskała dłonią usta jak gdyby się miała udusić, pomiędzy opadającą na czoło woalką a skrwawioną przy ustach chustką, oczy jej szeroko otwarte i nieruchome szkliły się w wieczornym mroku.
W powstałej nad lagunami mgle zacierały się linie i kształty, tylko wystających po nad wodą ciemnych pali szeregi podobne były do korowodu mnichów na popiołem posypanej drodze.
Het! precz! w głębi, Wenecya dymiła się niby rumowisko na placu boju.
Doleciał głos dzwonów...
Wówczas dopiero nerwowe ustąpiło naprężenie, Foskaryna się upamiętała, zapanowała nad sobą; łzy wytrysły z mrugających jej powiek; oderwała ręce od twarzy i pochylając się na ramię przyjaciela cicho i łagodnie zaszeptała:
— Daruj mi! przebacz!


∗             ∗

Upokorzyła się, wstydząc się sama siebie.
Od tego dnia na każdym kroku starała się milcząc pozyskać przebaczenie i zapomnienie.
Nabrała przy tem nowego wdzięku.
Stała się lżejszą, głos jej przycichł, kroki były płynne, nosiła suknie o przygasłych, barwach, piękne oczy chętniej kryła pod długich rzęs cieniem, nieśmiejąc spojrzeć w oczy kochankowi.
Strach narażenia mu się, zostania dlań ciężarem, znudzenia go, użyczał jej skrzydeł natchnienia.
Obudzoną czujnością uczuć wsłuchiwała się w rytm jego myśli i były chwile w których udawało się jej we własnych pulsów biciu słyszeć przelewające się tętno jego życia.
Cała zajęta wytworzeniem w sobie nowego uczucia, zdolnego zawalczyć gwałtowność instynktów, nabrała wyrazu twarzy zdradzającego przebieg pracy wewnętrznej, zwycięstw cichych tajemnicę.
Nigdy, za pomocą swej przedziwnej sztuki nie potrafiła zdobyć podobnej głębi wyrazu i nigdy z cieniu co padał na jej rysy, nie rodziły się tak pełne tajemniczych dorozumień mroki.
Przyjaciel jej, patrząc raz na nią przypomniał sobie siłę skupienia wywołaną przez cień hełmu na twarzy „Pensieroso.“
— Michał Anioł — zauważył — w małem pogłębieniu marmuru, streścił cały ogrom zamyślenia ludzkiego. Tak jak woda z rzeki wypełnia dłoni wyżłobienie, tak niezbadana, otaczająca nas tajemniczość wypełnia wklęsłość wyciosaną w marmurze dłutem Tytana; dysze w niej, żyje, na wieki uwięziona. Tylko niektóre zmienne cienie twej twarzy Foska, zrównać się mogą z tamtym cieniem, prześcigając go czasem.
Ucho i duszę otwierała na słowa poety, spragniona wiedzy i poezyi, była dlań niestrudzoną, idealną, wszystko w lot chwytającą słuchaczką.
Zgięcia włosów jej nad skronią, przypominały rozwijające się do lotu skrzydła.
Każde głębsze, piękniejsze jego słowa podobne kropli wpadającej w przepełnioną po brzegi czarę, napełniało łzą jej oczy.
Czytywała mu często książąt poezyi, a książka w jej ręku nabierała szczególnej wartości przez sam sposób jakim ją trzymała, przez ruch z jakim przerzucała karty, przez skupienie pobożne niemal jej uwagi, harmonię ust i głosu, zmieniające w czystą kadencyi melodyę martwe litery.
Czytając Danta surową była i wyniosłą jak to Sybilie co, na sklepieniu Syxtyny, podtrzymują święty ciężar ksiąg proroczych.
Gestem, postawą, każdą fałdą szat swych zarówno jak głosu nagięciem, objaśniała tekst boski.
Czasem gdy wymawiała ostatnią sylabę przyjaciel jej porwany twórczą siłą zrywał się, drżąc cały biegał niespokojny, nurtowany nie ujętą jeszcze w stałą formę myślą.
Czasem znów zbliżał się do niej z okiem rozbłysłem wewnętrznem wzruszeniem, jak gdyby się mu nagle objawiły nowa piękność lub prawda nowa.
Wówczas drżenie, nie mające nic wspólnego z doświadczanem niegdyś za każdem zbliżeniem się kochanka dreszczem rozkoszy, zdejmowało ją gdy skłaniał głowę na jej kolana, powalony ogromem światów, co się wyłaniały w twórczej jego wyobraźni.
Cierpiała wówczas i czuła się szczęśliwą nie wiedząc czy on cierpi, czy rozkoszą napawa i zdejmowały ją lęk, litość, cześć na widok tych piersi lubieżnych, dyszących teraz myśli porodem.
Milkła, czekała, w skłonionem na swych kolanach czole czcząc myśli twórczej pracę!
Lecz nigdy nie rozumiała i nie dzieliła lepiej jego wzruszeń, jak w dniu gdy raz począł mówić jej o wielkim Wygnańcu.
Wobraź sobie Foska, jeśli zdołasz to uczynić bez trwogi, wyobraź sobie uniesienie i zapał tej niezmierzone] duszy poety, bratającej się z elementarnemi siłami przyrody, przy wytwarzaniu nowych śwuatów. Wyobraź sobie księcia poetów, nawiedzanego twórczą wizyą, na ciernistych drogach wygnania; wyobraź go sobie tułaczem, gonionym namiętnością i nędzą z miejsca na miejsce, z kraju do kraju, po przez doliny i góry, wzdłuż rzecznych i morskich wybrzeży, latem i zimą, wiosną i jesienią, o wschodach, i zachodach słońca, pod dżdżu i wichrów smugami; ustawicznie rozbudzonym i czujnym, roztwierającym oczy na każdą smugę świateł i cieni, kłoniącym ucho na szmer każdy, przy wewnętrznej pracy, z której powstać miało olbrzymie, niezrównane, niedające się objąć dzieło. Wyobraź sobie tę duszę w obec kontrastów wywołanych potrzebami powszedniemi, najtrywialniejszej natury, a ognistemi wizyami co jej się nagle zjawiały w całej swej olśniewającej pełni, całym blasku, na drogi skręcie, nad urwiskiem, w skał zagłębieniu, na wzgórza pochyłości, w lasu gąszczu, lub na łące rozbrzmiałej skowronków pieniem. Różnorodne, różnobarwne objawy życia, przez zmysły dostawały się do jego wyobraźni; abstrakcye których myśl jego była pełną, przedzierzgały się w żywe, plastyczne kształty i obrazy. Wszędzie gdzie stąpił natrafiał na niewyczerpane źródło poezyi i natchnienia. Głosy, pozory i istota sama elementów, składały się na wyposażenie w dźwięki, barwy, linie, ruch, niezliczonych, nieujętych tajemnic jego twórczości. Ogień, Powietrze. Woda i Ziemia były współpracownicami „Boskiej komedyi,“ ożywiły martwą dogmatykę, rozgrzały, uskrzydliły, skropiły rosą brylantową, przykryły liściem i kwieciem... Otwórz, otwórz Foska! poemat przepojony duchem chrześciańskim, lecz postaw jednocześnie i tuż naprzeciw posąg greckiego bóstwa. Czy widzisz jak z obu tryskają chmury i światło, nad obu przelatują pioruny i wichry halne?
Wówczas to aktorka zaczęła postrzegać że i jej życie zlewa się z wszystko pochłaniającem dziełem poety, że sama jej dusza, kropla po kropli wsiąka w tworzony przez niego dramat; że z rysów jej, ruchów, głosu uosabia się pomału postać, co „żyć musi po za życia granicami.“
Zrozumiała że jest modłą dla wpatrzonych w nią uparcie oczu, co ją obejmują, przenikają, w niepodzielne posiadanie biorą, nie jako kochankę-kobietę, lecz jako materyał podatny do zamierzonego celu.
Czuła jak w ogniu wyobraźni poety rozpada się, rozkłada na cząstki i przetapia w formy nowe, doskonalsze, ulegając konieczności Przeznaczenia.
Nie byłoż jej obowiązkiem przyczynić się do wytworzenia tej postaci idealnej, usiłując zbliżyć się do niej, zlać z nią zgodnie?
Więc i sztuka wymagała od niej tego co nowe, rodzące się w niej uczucie zdawało się jej wskazywać?
Cierpiała jednak nad sztuczną maską rzucającą cień na je i żywą boleść i krwawe zaparcie się samej siebie.
Dziwna dwuznaczność wyradzała się z tego zespolenia fikcyi z samą istotą jej duszy.
Chwilami zdawało się jej, że całe jej usiłowania zaparcia się siebie dążą ku tem doskonalszemu upostaciowaniu kreacyi artystycznej, nie zaś do opanowania samej siebie i pokonania instynktów.
Chwilami zdawało się jej, że traci szczerość indywidualną i popada w stan sztucznego podniecenia w jakie zwykła była popadać studyując role tragiczne.
Zaznała też innej tortury.
Czasem cofała się, zamykała instynktownie pod badawczym wzrokiem poety, czuła potrzebę skrywania przed nim wewnętrznego swego życia.
Bała się jego przenikliwości.
„Wyczyta w duszy mej — myślała — niemo słowa, które włoży potem w usta swej heroiny; i będę zmuszona wymawiać je jak nieswoje, na scenie, pod maską.“
Chciała zachować wolnej woli dostojeństwo.
Doświadczała niejasnych zniechęceń, apatyi po której następowały głuche bunty, potrzeba otrząśnięcia się, opanowania samej siebie, przeprowadzenia jasnego rozdziału pomiędzy swą indywidualnością a fikcyjną, na wzór jej i podobieństwo tworzoną kreacyą, przełamania linii, piękna i uroku poezyi narzucających jej samoofiarność określoną wolą i fantazyą poety.
Ah! czyż w tragedyi którą tworzył, która arcydziełem jego być miała, nie było dziewicy spragnionej miłości, łaknącej życia i użycia, w której duch wyższy uznawał żywe wcielenie swych najwznioślejszych marzeń, obraz upragnionego Zwycięstwa wieńczący jego życia dzieło?
I była tam, jednocześnie, postać przekwitłej już kochanki, ze stopą na zapomnień mrocznym progu, której przeznaczono zniknąć, ustąpić?... Nie!
Ileż razy gwałtownym protestem gotową była zniszczyć pian cały, dzieło całe! wyrzec się samozaparcia.
Lecz drżała na myśl popadnięcia w minionych szałów odmęty, w szpony namiętności co przyczajona tylko, czyhała w cieniu by porwać wymykającą się sobie ofiarę.
Wówczas, nakształt pokutnic, wzmagała swą żarliwość, zdwajała baczność.
W upojeniu powtarzała akt zrzeczenia się powstały z samej głębi jej nędzy i słabości, w obec oczyszczającego płomienia:
„Trzeba byś posiadł wszystko. Mnie do szczęścia twe szczęście i zadowolenie wystarczy... Czyń ze mną co ci się podoba...“ — mówiła korząc się w duchu.
On zaś, kochał ją, kochał za wizye jasne które wywoływała w twórczej jego myśli, za tajemnych znaczeń pełne zmiany jej twarzy i postaci, pobudzające jego twórczą wyobraźnię, podziwiając te rysy twarzy, te linie ciała co są zdolne tak bardzo poruszać i zapładniać ducha.
Pewnego dnia, drgnął cały i pobladł widząc ją wchodzącą lekkim, płynnym krokiem, z twarzą tak smutną i spokojną zarazem, jak gdyby wracała od źródeł mądrości, kędy wszystkie namiętności, uczucia, sprawy ludzkie zdają się podmuchem wiatru na piaszczystej bez końca drodze.
— Ah! ja to, ja sam stworzyłem cię! — zawołał omylony i oślepiony żywością swych wrażeń, biorąc ją za żywe wcielenie swej heroiny, wstępującej w progi komnaty, w której nagromadzonemi zostały skarby wydarte grobowcom Atrytów. — Stój! Zatrzymaj się chwilę, nie mruż tak oczu! Patrz nieruchomą, skamieniałą źrenicą. Wszak ślepą jesteś. Lecz nie bój się! widzisz za to to czego inni dostrzedz nie mogą. Nic przed tobą utajonem nie zostaje. Wiesz że tu, przed chwilą, kochanek twój wyznawał miłość innej, drżącej jeszcze od jego słów płomiennych kobiecie. Tu są... dopiero się rozwiązały ich dłonie... miłością dysze powietrze samo. Komnata, jak skarbiec grobowy, złota pełna a na stołach jeżą klejnoty co pokrywały Agamemnona i Kasandry zwłoki. Tam kutry pełne naszyjników i naramienników a oto, urny popiołów pełne. Przez otwarte na balkon drzwi widać dolinę Argosu i wzgórza dalekie. Mrok zapada. W mroku połyskują, palą się przeklętego złota stosy. Rozumiesz! stanęłaś na progu, prowadzona przez piastunkę... ślepa a wszystko widząca... Stój tak, stój jeszcze chwilę.
Mówił, natchnieniem twórczem rozgorączkowany.
Scena, którą w myśli kreślił, to rysowała się przed nim wyraźna, oczywista, to znów bladła, mgliła się, potokiem poezyi zalana.
— Co poczniesz teraz, mów! Co powiesz?
Czuła jak ją od stóp do głowy przenika chłód lodowy, a dusza zamiera i innej sile ustępuje miejsce.
Tak! ślepą była i jasnowidzącą, porywał ją demon tragedyi.
— Co powiesz? Ah! zawołasz na nich, zawołasz oboje po imieniu i głos twój zburzy ciszę komnaty, w której spoczywa łup królewski.
Aktorka słyszała wszystkich swych pulsów bicie.
Głos jej miał dźwięczeć śród tysiącleci ciszy, w czasów niepochwytnej dali; miał zbudzić wieczyste cierpienie dawnych bohaterów i serc żywych ludzi.
— Oto — ciągnął Effrena — ujmiesz obojga dłonie i czuć będziesz jak lgną do siebie pociągając wzajemnie, nieprzeparcie. Czuć będziesz ich usta szukające się wzajemnie po przez twą boleść i nieruchomą i cichą jak po przez kryształową, mającą pęknąć talię...
Źrenice Foskaryny stały nieruchome jak źrenice starożytnych posągów.
Widziała samą siebie wyrzeźbioną śród ciszy grobowej... i czuła dreszcze przebiegające nieme tłumy widzów, wzruszonych, do głębi wzruszonych tragiczną postawą.
— A potem? Co potem?
Poeta zbliżył się raptem, gwałtownie do aktorki.
Zdawało się że ją uderzy by z niej wykrzesać żądaną iskrę.
— Musisz zbudzić Kasandrę ze snu nieprzespanego! Prochy jej drgnąć i odżyć muszą pod twem dotknięciem. Żywą ją mieć musisz w twych jasnowidzeń świetle. Chcesz? Prawda! Wszak mnie rozumiesz? Trzeba by twa dusza przejęła się starożytną duszą, zlała z nią w jedną boleść, jedno cierpienie, dla wykazania tej jedności do której właśnie dążę. Kasandra żyje w tobie tak jak ty w niej żyjesz. Czyś nie kochała córy Priama, czy jej nie kochasz? Któż, gdy cię raz widział i słyszał, zapomnieć zdoła dźwięk głosu, ust skrzywienie gdy zdjęta gniewem i zgrozą wyroczną wołasz: „O Ziemio! O Apolinie!“ Widzę cię, widzę milczącą i głuchą na twym rydwanie, z wyglądem dzikiego, w sieć pochwyconego zwierzęcia. Lecz pośród tylu krzyków dzikich, złowrogich, były głosy dziwnie słodkie i smętne. Starcy porównywali cię do „słowika płowego.“ Jakże, jak brzmiały twe słowa gdyś opiewała twą piękną rzekę? I te, w odpowiedzi starcom badającym cię o miłości Boga? Wszak musisz pamiętać!?
Aktorka drżała porwana sztuki potężnym podmuchem.
Zmieniła się w rozpaloną lawę podatną natchnieniom poety.
— Pamiętasz? wszak pamiętasz?
„O gody, weselne Parysa gody! złowrogie dla rodziny! O wy ojczyste Skamandrusu fale nad których biegiem wzrastała młodość moja.“
— Ah! pyszne! Melodya słów twoich każe mi zapomnieć o dźwiękach Eschylosa mowy. Pamiętam! Pamiętam duszę widzów ściśniętą skargą, „o fałszywej nucie“ jak odtajała przy tem dźwięcznem kwileniu... każdy z nas, każdy w tej chwili, przeżywał własne, minione, pacholęce lata, Tak. Możesz, śmiało rzec możesz: „jam Kasandrą była,“ mówiąc to przypomnisz sobie tylko uprzednie życie... złotą jej maskę pod ręką znajdziesz...
Mówiąc tak Effrena porwał ręce aktorki i ściskał je machinalnie lecz gwałtownie.
Nie czuła bólu, oboje czuli tylko wzmagającą się w sobie siłę, oboje przebiegały te same iskry, nastrajając oboje na najwyższej sztuki nutę.
— Stoisz przy łupie królowej niewolnicy, dotykasz jej złotej maski... co powiesz wówczas.
Chwilę milczeli oboje, zdawało się że czekają mignienia błyskawicy, by się z oryentować w ciemności...
Źrenice aktorki były nieruchome, kamienną ślepotą bogów dotknięte.
Marmurową była twarz jej i postawa.
Instynktem wiedziony poeta wypuścił ręce jej z rąk swoich.
Dłonie aktorki, zarysowały ruch dotykania złota grobowców.
I głosem nadającym kształt dotykalny słowom:
— Jakże szerokie ma usta — rzekła.
Zadrżał wzruszony, niby lękiem zdjęty Effrena.
— Widzisz...
Stała nieruchoma, z niezmrużonem okiem.
— Widzę. Szerokie. Proroctwo to tak je rozszerzyło. Jęczała bo, nawoływała, błagała, przekleństwa nieustannie miotała. Wyobraź sobie usta te milczeniem zwarte.
I nie zmieniając postawy, z kamienną twarzą i wzrokiem, wymówiła pomału:
— Co za zdumienie gdy usta te zmilkną.
Zdawała się powtarzać słowa podszeptywane sobie przez niewidzialnego geniusza, gdy tymczasem poecie zdawało się, że to on właśnie miał je pod swojem piórem.
Wzruszony był, drżący w obec fenomenalnego zjawiska.
— A oczy — spytał nieśmiało niemal — jak sądzisz, jakie mieć mogła oczy?
Nie odpowiadała.
Po marmurowo nieruchomej jej twarzy przemknął cień lekki ale cień cierpienie.
Dwie głębokie zmarszczki wystąpiły pomiędzy brwią ściągniętą.
— Czarne może? — pytał cicho.
— Nie, nie były to oczy czarne, chociaż czarnemi się zdawały, bo w szale wyrocznym, źrenice tak się rozszerzać muszą, że pokrywają zwężoną tęczę...
Zatrzymała się jak gdyby jej tchu zabrakło.
Gęste krople potu zrosiły jej czoło i skronie.
Stello patrzał na nią milcząc, blady bardzo.
Serce mu biło gwałtownie w piersi.
— W przerwach, pomiędzy wyrocznemi szały — ciągnęła zwolna aktorka — po otarciu z ust wyrocznej piany, oczy jej łagodne i smutne mieniły się fijołków barwą.
Znów się zatrzymała, tchu jej brakło, podobna osobie śniącej sen ciężki.
Wargi jej były suche a wilgotne, potem rzęsisty m zroszone skronie:
— Takiemi być musiały gdy je śmierć zawrzeć miała na zawsze.


∗             ∗

Teraz porwał go wicher twórczy, oddychał płomieniem poezyi, poczucie muzykalne, rodzące dramat, wyraziło się w preludyum, które komponował.
W tej dźwięcznej podporze szukał dla swego dramatu potrzebnej równowagi pomiędzy dwoma siłami któremi miał się posiłkować: sceneryi i orkiestry.
W powodzi symfonii, niezwykle potężny motyw wydzwaniał zjawienie się antycznego Przeznaczenia.
— Przedstawisz na scenie nowego teatru — mawiał do Foskaryny — „Agamemnona,“ „Antygonę“ i wreszcie „Zwycięstwo człowieka.“ Tragedya moja jest potyczką: odnowienie dramatu chcę oprzeć na porażce straszliwej Mocy co zniszczyła rody Labdakoidów i Atreusza. Dramat mój otwiera się starodawnej ofiary skargą a zamyka „wołaniem o światło.“
Wskrzeszona melodyą, Moira, odżyła dla niego w kształcie widomym, taka jaką się zjawić musiała obłąkanym oczom błagalnie przy grobowcu zamordowanego króla.
— Przypomnij sobie — mówił do aktorki — przypomnij ściętą głowę Marka Crassusa, w życiorysach Plutarki. Obiecałem sobie kiedyś wyciągnąć stąd sceniczny epizod. Pod królewskim namiotem, ormianin Artuasdes, ugaszcza sutą ucztą króla partów: Hyroda. Dokoła stołu piją, siedząc wodzowie. Porywa ich raptem zapał dijonyzysowy, gdyż nie są głusi na rytmu wpływy a przed stołem histryon, imieniem Jason, opiewa właśnie przygody Agawy wedle „Bachantek“ Eurypidera. Uczta dobiega do końca gdy wchodzi Sylaks z głową Crassusa którą, oddawszy pokłon królowi, rzuca skrwawioną na stół biesiadny. Partowie wyją z radości. Wówczas Jazon daje jednemu z chórzystów suknię Pentheja, a ten porywając za włosy ściętą głowę, śpiewa dalej:

„Z gór naszych niesiem,
„Plon świeżo zżęty,
„Przedniej zdobyczy...

Chór bije w hymn radosny.
Agawę przechwala się że bez rozstawiania sieci upolowała lwiątko, chór ją pyta kto pierwszy cios zadał:

„Jam zaszczyt ten miała“

odpowiada Agawę...
Wtem za biesiadnym stołem zrywa się gość jeden Pomaxatres i ściętą głowę wyrywając z rąk histriona woła że doń należy, gdyż on to zabił rzymianina.
Czy dostrzegasz całą siłę i piękność przedziwnej tej sceny?
Życie wyłania się z pod maski, zapach krwi świeżej podnieca rytmiczną wściekłość chóru i oto śmierciodajne ramię rozrywa osłony teatralnej fikcyi.
Pyszny epilog wieńczący wyprawę Crassusa zachwyca mnie.
To też wtargnięcie starożytnej Moiry w mą nowożytną tragedyę podobnem jest do zjawienia się Sylaksa na ormianów uczcie.
U wstępu, dziewica, na tarasie, naprzeciw murów ogrodu i bramy lwów, czyta z księgi poetów, skargę Antygony.
W księdze tej, bóstwo fatalne wzbija się aż po nad obraz nadludzkich cierpień i zbrodni.
Lecz obrazy te wywoływane są żywem słowem i przy czystem peplum męczenniczki z Teb, czerwieni się podstępna purpura Klytemnestry.
Bohaterowie Orestejady zmartwychpowstają w chwili gdy człowiek wdziera się do ich grobowca.
Zmartwychpowstają, majaczą jak cienie w głębi sceny, pochylają się nasłuchując co się na scenie mówi, zatruwają powietrze zagrobowym swym oddechem.
Nagle wrzawa.
Zwiastuje ona ciekawe odkrycie!
Oto ten co natrafił na grobowce Atrytów, widział ich maski i martwe twarze.
Rozpromieniony odkrytem złotem i odkrytem i prochami, wygląda jak w gorączce, nieprzytomny.
I rozbudzone drżą cienie.
Baśń stara powstaje z prochu by raz jeszcze łudzić śmiertelników?
Drżą rozbudzone, czujne cienie.
Nagle, potęga przeklęta, fatalna, porywa żywych ludzi i popycha ku podobnym tamtym zbrodniom.
Wszczyna się walka zażarta.
Tragedya zrzuciła starą, nieruchomą maskę; z odkrytem występuje czołem i księga, dopiero co czytana przez niepokalaną dziewicę, nie da się już otworzyć bez dreszczu, bo w duszy działających ożyła cała dawna, zapomniana ohyda, ożyła, porywa nieuniknionej konieczności jawą.
Przeszłość jest faktem i czynem.
Znika złudzenie Czasu.
Występuje jedność Życiowa.
Sama wielkość jego koncepcyi przerażała Stelię Effrenę.
Zdarzało mu się szukać czegoś dokoła siebie, oglądać po za siebie, badać niespokojnie dalekie horyzonty i najbliższe przedmioty tak, jak gdyby czekał mającej skądś nadejść pomocy, objawień.
Wówczas pozostawał nieruchomy, z przymkniętemu powiekami, pochylony, w wyczekującej postawie.
— Trzeba mi, rozumiesz, trzeba mi, jednym rzutem, od razu, podnieść cały ten olbrzymi ciężar, postawić go przed widzami. W tem cała tajemnica i trudność zadania. Preludyum to pierwszy krok, pierwszy wysiłek najtrudniejszy i najdonioślejszy. Muszę jednocześnie wywołać z otchłani niebytu twór nowy, żywy a duszę widzów przysposobić muzykalnie odpowiednio do mych celów. Cudu tego winna dokonać orkiestra. „Sztuka jak magia jest w praktykę, wprowadzoną metafizyką,“ jak mówi Daniel Glauro.
I ma racyę, Czasem Effrena zjawiał się u kochanki niespodzianie, wzburzony, wylękły, jak gdyby wszystkie za nim goniły Erynije.
Foskaryna nie pytała go wówczas o nic lecz samą swą obecnością uspakajała go najzupełniej.
— Zdjął mnie strach wielki — mówił jej z uśmiechem — bałem się zostać uduszonym... Myślisz że zmysły postradałem, prawda? Czy pamiętasz ów wieczór burzliwy kiedym wrócił z Lido? Jakżeś wówczas słodką, łagodną była Fosko moja! Przed chwilą bo, na Rialto, udało mi się było pochwycić motyw, znaleźć dźwięki tłomaczące głos i słowa Elementu... A czy wiesz Foska, co to jest motyw? Ot, takie źródło maleńkie co się zgłębi, z samej sączy a daje początek nieprzebranych fal wodom. Ot! takie ziarenko drobne, z którego wyrastają lasy drzew. Ot! taka iskierka nikła co rozpala pożogi bez końca. Ot taki zarodek sił nieobrachowanych... W świecie pojęć idealnych niema narzędzia płodniejszego i dla umysłu twórczego niema rozkoszy nad tę którą sprawia poczęcie tej potęgi... Tak, rozkoszy większej, ale też i większej nieraz niema trwogi, przyjaciółko moja.
Śmiał się młodym swym, szczerym śmiechem.
Sposób w jaki mówił o tem, zdradzał nadzwyczajne jego poetyczne zdolności, tak żywe i potężne że go stawiały w jednym rzędzie z pierwszemi naśladowcami Przyrody.
Istniała uderzająca analogia pomiędzy formacyą mytów samych a jego instynktową potrzebą ożywiania każdej dotkniętej przezeń myśli.
— Otóż — ciągnął — chciałem dziś właśnie rozwinąć motyw pochwycony w ów burzliwy wieczór, nazwać to chcę „Jaskinią Eola.“ Posłuchaj.
Usiadł do fortepianu, prawą ręką uderzył kilka klawiszów.
— I nic, nic więcej! Lecz czyś pochwyciła nieobrachowaną, rozrodczą siłę tych kilku dźwięków? Z tego powstaje burza, odmęt muzykalny, którego nie udało mi się opanować. Zwyciężony, ogłuszony, uciec musiałem.
Śmiał się, lecz widać było że ma jeszcze duszę wzburzoną, jak morze pod huraganu tchnieniem.
— Jaskinia Eola otwarta przez towarzyszy Ulisesa! Przypominasz sobie? Wyswobodzone z więzienia wichry wylatują odpychając nawę. Żeglarze drżą przerażeni.
Dusza poety nie mogła się uspokoić miotana wewnętrzną, twórczą pracą.
Całował ręce kochanki, znów od niej odchodził, przechodzą! się po komnacie, zatrzymywał przy fortepianie, na którym Donatella akompaniowała sobie śpiewając aryę Klaudyusza Monteverde.
Nie zdolen uspokoić się podszedł do okna, patrzał w ogród bezlistny, na mknące po niebie obłoki, na strzelające ku niebu kościelne wieże i dzwonnice.
Wzdychał za istotą muzykalną co by wyśpiewać mogła wypływającą z jego motywu melodyę.
Foskaryna ozwała się cichym i spokojnym głosem:
— Gdybyśmy tu mieli Donatellę Arvale.
Odwrócił się od okna, podszedł kroków kilka ku aktorce i zatrzymał patrząc na nią badawczo, w milczeniu.
Uśmiechała się nikłym uśmiechem pod którym zwykła była skrywać cierpienie.
Jakże bliskim był od niej a jak dalekim.
Czuła dobrze, że w chwili tej nie kocha ani jej, ani Donatelli, obie uważa za narzędzia dla sztuki, za siły podatne do zużytkowania, „łuki do napięcia.“
Gorzał miłością — ale dla poezyi.
Drżał pożądaniem — najdoskonalszego wcielenia swej twórczej idei.
A ona, z sercem rozdartem, z tajoną w duszy katuszą, z niemem błaganiem na ustach i w oczach, gotową była dokonać ofiary samopalenia, przekroczyć granice miłości i życia, tak ja k heroina dramatu, co dojrzewał w twórczej jego wyobraźni.
Przypomniały się jej słowa Gaspary Stampa, te, co mu się szczególnie podobały:

„Vivere ardendo e non sentire il male“[16].

I przypomniało się jej jak nagle był pobladł gdy, zatrzymując się na ścieżce, pomiędzy dwoma opasującemi ścieżko murami, powoływała się na swe prawa i doświadczenie w walce życia.
„Ah gdybyś też kiedy zrozumiał całą wartość takiego jak moje przywiązania, takiego jak moje niewolniczego oddania się tobie. Gdybym ci też kiedy, na prawdę, potrzebną być mogła... gdybyś tracąc odwagę, przy mnie i we mnie znalazł wsparcie co nie zawiedzie, ufność co jest rosą serca, siłą życia.“
Do czegóż doszła!
W boleści pokładała nadzieję i mówiąc w duchu: „gdyby też kiedy...“ budziła się do świadomości czasu co ucieka, chwili co mija, żużli co się dopalają, płomienia co przygasa, ciała co więdnie, wszystkiego co zanika, rozsypuje się.
Teraz dzień każdy ryć będzie nową zmarszczkę na jej twarzy, ścierać, ust świeżość różaną wydzierać włosy nad skronią.
Dzień każdy, na zawołanie zbliżającej się starości, przyspieszy dzieło zniszczenia.
„Ebbene.“
Przekonywała się raz jeszcze, raz setny i tysiączny! że z własnych to jej, nieposkromionych pożądań, wytwarzały się illuzye i nadzieje dopomagające jej zdobyć się na to „na co się miłość sama zdobyć nie potrafi.“
Wiedziała, że żadną siłą woli, namiętnych swych pożądań zgłuszyć nie potrafi i zniechęcona patrzała jak się w gruzy rozsypywał gmach jej heroicznych przedsięwzięć.
Nie bez wewnętrznego wstydu zmuszoną była przyznać jak bardzo w tem była aktorką, co schodząc ze sceny zrzuca pyszne królewskie szaty, w które przebraną była.
Gdy przed chwilą, przerywając ciszę, wyrażała, z akcentem szczerości, żal udany, mówiła jak aktorka, powtarzając słowa roli.
Tak! lecz cierpiała, serce się jej rozdzierało i krwawiło i Bóg sam wie z jakiego morza goryczy wysączała słodycz swego głosu.
„Ebbene.“
I zeznać przed samą sobą musiała, że okrutny przymus jaki zadawała sobie ostatniemi czasy, nie wytworzył w najlżejszej mierze tego nowego uczucia do którego jej miłość dla Effreny wzbić się pragnęła.
Podobną była do ogrodników, co nożycami nadają kształt żądany roślinom, a te zachowają swój pień silny, korzenie nienaruszone, co im dopomagają do tem szybszego przerastania cięciem zadanej sobie miary.
Więc usiłowania jej były o tyle daremne o ile bolesne?
Pod pozorną zmianą, istota rzeczy pozostała ta sama — a! jeszcze się wzmogło to co zgłuszyć chciała!
Cała jej wewnętrzna praca, usiłowania heroiczne, wytworzyły udania maskę!
I wartoż było z tem żyć dłużej?
Nie! nie mogła, nie chciała żyć inaczej jak z odzyskaną zgodą z samą sobą.
A tu, doświadczenie dni ostatnich doprowadziło ją tylko do zaostrzenia rozdźwięku pomiędzy nurtującem ją pragnieniem dobroci, poświęcenia, zaparcia się siebie, a zawsze pożerającą ją namiętnością.
Owszem, wzmagał się dręczący ją niepokój, wzmagał smutek, lub tonęła w głębi twórczej myśli poety pochłaniającej ją by ją przetopić na odpowiednią sobie plastyczną modłę.
I owszem, odbiegła tak daleko od szukanej przez się i upragnionej wewnętrznej harmonii, że czuła jak traci swą indywidualność, jak się ćmi jej szczerość; a z głębi serca wzbija bunt niepohamowany i zmysły ogarnia szał straszliwy z którego się otrząść daremnie usiłuje.
I teraz, oparta o poduszki kanapy, w zapadającym wieczornym zmroku, nie byłaż taką jak w ów wieczór październikowy, gdy pożerana namiętności niepohamowanej jadem wołała:
„Umrzeć mi! umrzeć trzeba!“
I jeśli wówczas bladła pod pożądań kochanka falą, jeśli cierpiała wówczas, to czyż teraz męka jej nie była stokroć okrutniejszą wobec jego uspokojonych, nasyconych pożądań, chłodu, ha! źle pokrytej niecierpliwości z jaką już nieraz teraz przyjmował jej pieszczoty?
Wstydziła się że cierpi nad tem, gdyż wiedziała że kochanka pochłania twórcza praca, a pomimo to czuła jak wzbiera w niej gniew głuchy gdy ją opuszczał wieczorem, a pomimo to bezsenne jej noce zatrute były podejrzeń piekłem. I uległa nawoływaniom bezsennych nocy.
Drżąca i rozgorączkowana pod czarnym „felsem “ gondoli, błąkała się po kanałach Wenecyi.
Wahała się dając gondolierowi adres odległego kanału.
Wahała się; chciała zawrócić nazad; płakała ze wstydu, zazdrości, rozpaczy pod opuszczoną na twarz woalką; czuła że nie przeżyje swej boleści; pochylała się nad wód cichą, tajemniczą, pociągającą głębią; spoglądała śmierci w oczy i — ulegała nieprzezwyciężonej pokusie.
Podpływała pod okna domu, w którym mieszkał Stelio.
Spędzała długie godziny na daremnem i drżącem oczekiwaniu.
Najcięższe chwile przeżywała na smętnym kanale delia Panada zakończonym mostkiem, z pod którego łuku widać cmentarną wyspę San Michele, na pełnej lagunie.
Stary pałac gotycki, na rogu San Canciano, zdawał się ruiną zawieszoną nad nią, mogącą się zawalić z chwilą każdą i zagrzebać ją pod gruzami.
Stare, czarne pokrycia gondol gniły pod zniszczonem, przez odpływ obnażonem podmurowaniem, wydając woń tchliny.
Raz, na zaraniu, słyszała świergot ptasząt budzących się w ogrodzie Klarysek.
„Odjechać!“
Konieczność odjazdu uderzyła ją nagle.
Już, pewnego pamiętnego dnia mówiła kochankowi:
„Zdaje mi się że jeno mi już pozostaje odjechać, zniknąć, pozostawić cię wolnym wobec przeznaczeń twoich. Mogę zdobyć się na to na co się miłość sama zdobyć nie potrafi.“
Teraz, widziała dobrze że zwlekać z tem dłużej nie powinna, nie może.
Powinna była otrząść się z wszelakich wahań, oswobodzić z fatalnego obezwładnienia w którem, od tak dawna, kołatała się pomiędzy życiem a śmiercią, tak, jak gdyby wpadła była w ciche, stojące wody otaczające cmentarną wyspę i czuła że się jej grunt z pod nóg usuwa coraz bardziej, coraz bliższe grozi jej zalanie, a jednak ma ustawicznie przed oczami rozlane wody i zatonąć ostatecznie nie może.
Nic bo przedsięwziąć nie umiała, żadne też stanowcze nie zachodziły wypadki.
Od onych smętnych brzasków dnia jesiennego, nic się na pozór nie zmieniło, nie zostało wyrzeczone ani jedno słowo oznaczające metę jakąś, pozwalające przewidzieć przerwanie stosunku z poetą.
Owszem, wszystko zdawało się raczej zapowiadać ziszczenie słodkiej obietnicy, wspólnej wiosennej wycieczki do Góry Euganei, teraz gdy brzoskwinie były już na rozkwiciu.
A jednak czuła niemożebność, absolutną niemożebność, żyć dalej jak dotąd żyła z kochankiem.
Było to poczucie tak silne, wyraźne jak poczucie tego co się znajdzie w objętym ogniem domu, lub pielgrzyma co na pustyni wypije ostatnią kroplę wody, z podróżnej swej sągwi.
Miała poczucie skończoności, jak drzewo gdy zeń opadną wszystkie już owoce, jak zboża łan zżęty, jak rzeka u ujścia do morza.
Poczucie to zktórem się nosiła zdawało się wypływać z tych samych źródeł co prawo naturalne rządzące przypływem i odpływem morza, zmianą pór roku, zaburzeniami podniebnemi.
Musiała się z tem zgodzić; nie było rady.
Wówczas wskrzesła jej odwaga, zbudziła się Wrodzona przedsiębierczość, cały hart ducha.
W krótkim czasie plan był gotów, wędrowne stacye wytknięte, personel teatralny zwołany, data wyjazdu z Wenecyi postanowiona.
„Będziesz pracować tam, za Atlantykiem, u zamorskich barbarzyńców“ — powiedziała sobie stanowczo. — „Znów ci się zaczną wędrówki bez końca: z miasta do miasta, z gospody do gospody, z jednego teatru do drugiego. I znów co wieczór burzą oklasków witać cię będą widzowie setni. Zarobisz wiele pieniędzy i wrócisz syta sławy, bogactw, oklasków, jeśli notabene nie rozbijesz się gdzie z okrętem, lub błyskawicznym jadąc pociągiem nie zostaniesz rozjechaną w zamorskiem mieście, w mglisty poranek...“
„Kto wie?“ — dodawała w myśli.
A potem:
„Kto ci nakazuje odjechać? Ktoś co jest w tobie samej i widzi to czego ty dojrzeć nie możesz, tak jak ta ślepa w dramacie Effreny. Kto wie, czy tam, gdzieś, daleko, za oceanem, nad której z olbrzymich płynących tam rzek korytem, nie wrócą ci spokój i harmonia ducha a na usta nie zawita uśmiech ukojenia, któregoś znaleźć dotąd nie mogła. Może też jednocześnie z uśmiechem tym błogim, znajdziesz pierwszy włos siwy nad skronią... Ha! idź w pokoju.
Przygotowywała swój wiatyk.


∗             ∗

Zdawało się, że od czasu do czasu, chociaż był to jeszcze luty, wiało wczesną wiosną.
— Czujesz w powietrzu wiosnę — pytał Stelio kochankę rozdymając nozdrza.
Pochyliła się czując jak w niej serce zamiera: twarz podniosła w górę.
Po niebie mknęły obłoczki do lekkich piór podobne.
Świst lokomotywy oddalając się po za bladą zatoką, łagodniał niby dźwięk piszczałki a jej się zdawało że to się z jej piersi coś wyrywa, odlatuje z tym dźwiękiem przeciągłym, coś nakształt boleści co pomału przechodzi w tęskne wspomnienie.
Odrzekła.
— Tak, wiosna zbliża się do Tre Porti.
Płynęli gondolą, na lagunach, na wodach tak niezbędnych dla ich marzeń jak przędza potrzebną jest tkaczowi.
— Mówisz Tre Porti — zawołał młodzieniec tak żywo, jak gdyby się w nim coś zbudziło. — Tam to właśnie, na mieliźnie, przy ostatniej kwadrze miesiąca, żeglarze zwykli byli chwytać w niewolę Wicher „il Venticello,“ poczem wiedli skrępowany do Dardi Segusa... Opowiem ci kiedy historyę Arcy-Organu.
Foskaryna uśmiechnęła się z tajemniczości i przejęcia się z jakiem to mówił.
— Jaką historyę — spytała kłoniąc się ku niemu. — I co z tem wszyslkiem mieć może wspólnego Seguso? Czy o mistrzu hutniku mowa?
— Tak o mistrzu i o hutniku ale z dawnych czasów. O hutniku co umiał po łacinie i po grecku, znał się na muzyce, architekturze i miał swe miejsce w akademii „dei Pellegrini,“ tej, co posiadała ogrody na Murano. Tycyan go często zapraszał do swego stołu, w domu w kwartale dei Biri. Przyjacielem był Bernarda Cappello, Jakuba Zane i wielu, wielu innych patrycyuszów ducha... Właśnie u Caterino Zeno widział słynny organ, zbudowany dla Matiasa Korwina, węgierskiego króla a myśl swą piękną powziął przy dyskusyi z Agostino Amadi, któremu się udało zdobyć dla swej kolekcyi instrumentów muzycznych: lirę grecką autentyczną, wielką, siedmiostrunną, lesbijską, wykładaną złotem i słoniową kością. Ah! przedstaw sobie ten skarb-klejnot, relikwie szkoły mityleńskiej, przywieziony do Wenecji przez galerę co, przepływając wody San Mauro, ciągnęła za sobą, aż do Malamocco trap Salony, niby wiąz traw zwiędłych... Lecz to już inna historya...
Raz jeszcze aktorka odnalazła uśmiech młodości, kłoniąc się ku kochankowi jak dzieweczka zapatrzona w śliczne obrazki, w śliczne zasłuchana bajeczki.
Ileż bo bajek przedziwnych umiał słodki jej poeta!
Ile cudnych pomysłów wyławiał z tych wód cichych, nad któremi tyle marzących spędzał godzin!
Ileż czarodziejskich obrazów nie kreślił dla niej, pod rytm wioseł, słowy równie barwnemi jak pędzel weneckich mistrzów.
Ileż razy, u boku kochanka, na lekkiej łodzi, nie napawała się tym snem rozkosznym na jawie co pod zaklęciem swem trzyma w oddali najbardziej dojmujące troski, zagarniając duszę całą pod czar i moc poezyi.
— Opowiedz — prosiła go i dodać chciała — opowiedz mi po raz ostatni... — lecz nie mówiła tego, gdyż skrywała przed kochankiem postanowienie niezłomne.
Stelio śmiał się.
— Ah! tak lubisz opowieści jak Zofia.
Na dźwięk tego imienia, jak przedtem na wzmiankę o wiośnie, serce się Foskaryny ścisnęło.
Okrutność jej losu przejęła ją dojm ującym bólem, cała jej istota zwracała za utraconem, nieziszczonem szczęściem.
— Spójrz — mówił Stelio wskazując ręką rozlane wody, marszczące się tu i owdzie, pod łagodnego wiatru podmuchem — patrz na te zarysy ciszy, co dźwiękiem zostać usiłowały.
Po złotej, pod światłem, zatoce rozsiane wyspy zdawały się pływać jak lekkie, na pogodnem nieboskłonie, obłoczki.
Długie, wąskie pasma Lido i lądów stałych wyglądały tam dalej jak te ciemnawe plamy biegnące wzdłuż uspakajającej się fali.
Torcello, Burano, Mazzorbo, San Francesco di Deserto, widziane z oddali, wyglądały nie jako wybrzeża do wylądowania zdatne lecz raczej jak zalane grunta, których same grzbiety wystawały po nad wody tak jak belki pomiędzy masztami wystają z zatopionych okrętów.
I ślady ludzkich stóp i rąk ludzkich ślady tak nikłe i rzadkie były na tych samotnych przestworzach, jak zatarte litery na nadpisach prastarych grobowców.
— Było tak tedy — począł opowieść Effrena. — Mistrz hutnik słysząc u Zeno niezliczone pochwały dla słynnych organów węgierskiego króla zawołał: „Corpo di Baco! I vedarà che organo che savaro far anca mi co’la mia cana, liquida musa canente! Vogio far el Dio de i organi! Dant sonitum glaucae per stagna loquacia cannae... Vogio che l’acqua de la laguna daga el son e che i pali, le pierre, i pessi canta anca lori! Multisonum silentium... I vedara corpo di Diana...“[17] O Wszyscy się z przechwałek Lutnika śmieli, oprócz Julii da Ponte, co miała zęby czarne. Sansovino też rozprawiał coś o wodnych organach. Fanfaron odchodząc zaprosił obecnych na dzień oznaczony dzień „Sensa,“ w którym miał im przedstawić swe dzieło i upewnił że samego dożę na Bucentaurze wstrzyma na wodach dźwięk jego organu. Wieczoru tego obiegła Wenecyę pogłoska że mistrz Dardi Seguso postradał zmysły i Wielka rada, pełna pieczołowitości dla szklarzy, wysłała na Murano gońca by się dowiedział jak rzeczy stoją? Goniec zastał Mistrza z jego kochanką: Perdilanzą del Mido, usiłującą uspokoić go, gdyż sądziła że bredzi w gorączce. Mistrz popatrzywszy na gońca płomiennem okiem roześmiał się tylko, co uspokoiło wszystkich. Zlecił oznajmić Wielkiej Radzie że w dniu „Sensa“ Wenecya, wraz z świętym Markiem, Canal Grandę, pałacem dożów, wejdzie w posiadanie nowego arcydzieła. Wraz nazajutrz, wniósł podanie o udzielenie mu jednej z pięciu, dziś wodą zupełnie już zalanych a wówczas otaczających Murano wysepek. Pomiędzy Temòdia, Trencòre, Galbaia, Mortesina i Folega, po zbadaniu wód, wybrał sobie Temòdia, tak jak się wybiera oblubienicę. Smucić się i niepokoić poczęła Perdilanza del Mido... Patrz Foska! Kto wie czy właśnie w tej chwili nie przepływamy po nad Temòdia? W muł podwodny zapadły dudy i rury organów, lecz stoją tam całe, prawie nie przystępne. Siedm tysięcy ich było. Przepływamy może w tej samej. chwili po nad lasem szklanych rur dźwięcznych? Jak porosty wodne są tu delikatne!
Pochylał się nad przezroczystą wodą i Foskary na też, siedząc naprzeciw niego się pochylała, a wstęgi, pióra, aksamit, wszystko co się z prostotą wytwornej sztuki złożyło na wytworzenie jej kapelusza; oczy Foskaryny i okrążające je sińce; uśmiech którym ozdabiała swego przekwitu dobę; wiązanka żonkilów, co zamiast latarni złociła się u przodu łodzi; pomysły wykwintne poety; imiona wysp co dawno z powierzchni morza znikły; błękity co na przemian występowały lub kryły się w mgłach śnieżnych; urwane, zgłuszone głosy niewidzialnych ptaków, wszystkie te cienie i barwy i dźwięki tonęły w zwojach zielonkawego włosia, co posłuszne przypływu i odpływu wahaniom słaniały się jak pod pocałunków tchnieniem.
Dwa, zmieszane razem dziwy zdawały się je barwić.
Zielone jak ruń co wschodzi na bruździe zoranej ziemi, płowe jak liście więdniejące na młodym dębie i zielone i płowe ze wszystkiemi odcieniami rozwijającej się i jednocześnie przekwitającej roślinności, dawały obraz jakiejś dwuznacznej pory roku, właściwej łożysku laguny.
Światło oświecając je po przez wód przezroczystość nie traciło nic z natężenia, raczej nabierało tajemniczej głębi tak, że w swej miękkości i podatności wodorosty zdradzały czułość na działanie księżyca.
— Czegóż się bała, czem smuciła Perdilanza — spytała ciągle pochylona nad wodą Foskaryna?
— Tem, że na ustach i w sercu kochanka imię jej ustępowało miejsca imieniu Temòdia, wymawianemu z coraz większą tkliwością i tem, że wyspa ta została jedyną miejscowością gdzie jej wzbronionem było towarzyszyć kochankowi. Wybudował tam sobie pracownię, gdzie spędzał większą część dnia i nocy, w towarzystwie czeladzi związanej przysięgą u ołtarza, nie zdradzenia tajemnicy mistrza. Wielka Rada, nakazując by mu dostarczano wszystkiego czego zapotrzebuje do swego przedsięwzięcia, zapowiedziała zarazem że go skaże na ucięcie głowy jeśli zamierzone dzieło nie usprawiedliwi zuchowatych jego przechwałek. Wówczas Dardi zawiązał sobie nić szkarłatną na nagiej szyi.
Foskaryna podniosła się z siedzenia i znów opadła na czarne poduszki gondoli, olśniona zielenią podwodnej łąki i opowieści czarem i śród dwóch tych blasków błądząc jak w labiryncie, zaczynała doznawać uczucia podobnego temu, którego doznała była w Stra: nie umiała odróżnić mar od przywidzeń, snu od jawy.
Zdawało się jej że to o sobie samym mówi Stelio Effrena pod osłoną alegoryi, tak jak w ów pamiętny wrześniowy wieczór, gdy jej tłomaczył symbol granatu...
Imię bohaterki jego opowieści przypominało brzmieniem pierwszych swych sylab imię jakiemi wówczas wołał na nią jeszcze: Perdita!
Perdilańza. Chciał że pod osłoną swej opowieści ostrzedz ją? Jakże, o czem?
I czemuż właśnie w pobliżu miejsc gdzie, na Murano, przeżyła przy nim tak straszne chwile, czemuż teraz bawił się w układanie zagadki, natchnionej zapewne wspomnieniem rozbitej czaszy?
Czar prysnął, przemknęła błogiego wytchnienia chwila urocza i wsłuchując się w głos i słowa kochanka, usiłując pochwycić myśl pod niemi ukrytą, Foskaryna, z samej treści jego opowieści ostrzyła miecz, który sama, we własne, wbić gotową była serce.
Zapomniała o tem, że kochanek jej nic jeszcze nie wie ojej zamierzonym wyjeździe z Wenecyi.
Spojrzała na niego.
Dostrzegła w nim to zadowolenie widoczne jakiego doświadczał tworząc i mówiąc.
Instynktem wiedziona, patrząc nań, powtarzała w duchu:
— Odjeżdżam już, odjeżdżam.... nie rań-że mnie...
— Zorzi co tam pływa białego, pod murem? — pytał wioślarza poeta.
Zbliżali się do Murano.
Widać było murowane ogrodzenie, wawrzynów wierzchołki.
Czarne dymy piecowisk pływały jak rozpuszczone kiry po srebrzystem powietrzu.
Wówczas aktorka z przestrachem nie do opisania miała widzenie dalekiego portu gdzie czekał na nią okręt olbrzymi.
Przypomniały się jej dymy kłębiące się nakształt chmur złowrogich po nad grodem, najeżonym tysiącem kominów fabrycznych, zawalonym stosami czarnego węgla, opasanym kolczastą obręczą niezliczonych masztów.
Przypomniały się jej w tej rozlanej na lagunach ciszy, stuk i huk niezliczonych młotów, tysiącznych wind skrzypienie, tysiącznych maszyn potężne sapanie i chrapanie, zgrzyt żelaza w mgłach i przesyconych ogniem dymach.
— Pies zdechły! — odrzekł poecie wioślarz.
Coś wydętego i żółtawego pływało pod murem z czerwonej cegły, pomiędzy wyłomami którego drżały trawy i kwitły kwiaty, rumowisk i wiatrów dzieci.
— Precz stąd! wiosłuj prędzej — zawołał zdjęty obrzydzeniem Stelio!
Kobieta przymknęła oczy.
Pod silniejszem parciem wiosła, łódź lekka pomknęła po mlecznej wodzie.
Zbielało niebo.
Po zatoce równe rozlało się światło.
Głosy żeglarzy dolatywały od naładowanego zieleniną czółna.
Z San Giacomo di Palude, dolatywał świergot wróbli.
W dali rozległ się gwizd lokomotywy.
— I cóż... mistrz z szkarłatną na szyi nicią? — spytała Foskaryna chcąc słyszeć opowieść do końca i pochwycić całe jej znaczenie?
— Nie raz czuł jak głowa jego niepewną była na karku — ciągnął uśmiechając się Effrena. — Musiał wydmuchiwać ze szkła rury grube jak pnie drzew i to nie za pomocą odpowiednich miechów, tylko siłą ludzkiego tchnienia, od razu, bez przerwy. Wyobraź sobie! Trzeba na to piersi i płuc cyklopów. Ah! opowiem ci kiedy dramat życia tego człowieka postawionego pomiędzy toporem kata a koniecznością wytworzenia przędziwu, arcydzieła! pozostającego w ciągiem i ścisłem porozumieniu z pierwiastkami przyrody. Mógł się posługiwać dowolnie Ogniem, Wodą, Ziemią; ale Powietrze, ruch powietrza, jakże to ująć, wtłoczyć w jarzmo pracy? Tymczasem codzień, nieubłagana dziesięciu rada, przysyłała na zwiady czerwonego gońca, tego, wiesz, co z nasuniętym na twarz kapturem, obejmuje kolumnę w pokłonie trzech królów, drugiego Bonifazio. Po niezliczonych, nieudałych próbach, Dardi’emu strzelił pomysł znakomity. Dnia tego właśnie, w cieniu drzew laurowych, rozmawiał z Pricianese o grocie Eola, o jego dwunastu wichrowatych synach i przybiciu do lądów wyspy zachodniej Laöstosa dziedzica. Wziął się do odczytywania Homera, Wilgiliusza, Owidyusza w pięknych wydaniach Aldo. Udał się potem do czarownika słowaka, posiadającego sekret czarowania wiatrów i czynienia ich przychylnemi długim i dalekim żeglugom. „Potrzebowałbym — rzekł mu — rozporządzać wiatrem nie nazbyt silnym ani też za słabym, posłusznym i dającym się skłaniać do potrzeb i chęci moich; wietrzykiem co by mi dopomagał wydymać szkła pewne, które mam w myśli... „Lenius aspirans aura secunda venit...“ rozumiesz mnie starcze?“
Poeta roześmiał się, gdyż widział w wyobraźni całą tę scenę, w domu, przy ulicy de la Testa, w San Zanepole, gdzie słowak mieszkał wraz z córką swą Kornelią Sciavonetta „una honorata cortegiana (piezo so pare, seudi“).
— „Cossa galo? Savarielo?“ — myśleli dwaj wioślarze, słysząc jak Effrena mieszał właściwo ich dyalektowi wyrażenia do słów których znaczenia pochwycie nie mogli.
Foskaryna starała się wtórować wesołości kochanka, lecz w rzeczy samej ranił ją jego śmiech młodzieńczy, tak samo jak wówczas gdy błądziła w labiryncie.
— Długa to historya — ciągnął Stelio wesoło — zrobię coś z tego kiedyś... w wolnej chwili... Wyobraź sobie! Słowak rzuca czary i zaklęcia a Dardi co wieczór wysyła żeglarzy do Tre Porti, sprawować czaty i pochwycić „Venticelio.“ Wreszcie, pewnej nocy, nadedniem, gdy księżyc przestał przyświecać, znaleźli go, Venticello! uśpionego na piasczystej ławie, śród zmęczonych jaskółek, których był przewódcą... Leżał na wznak, cicho jak nowonarodzone dziecię dysząc, leżał na solą przesiąkłym piasku, pokryty niezliczonych jaskółek skrzydłami... spokojna kołysała go fala a czarne z białem ptaszyny, zmęczone długim lotem, odpoczywały na młodzieńczem łonie...
— Luby! — zawołała oczarowana kobieta — gdzieżeś to widział?
— ...Tu się poczyna cały wdzięk poetycznego podania... Żeglarze pojmali go, skrępowali wiotkiej łozy zwojami, rzucili na dno łodzi i „via!“ na Temodia. Wówczas na łódź opuściły się stada, chmary jaskółek, nie mogących opuścić przywódcę swych lotów...
Stelio zatrzymał się chwilę gdyż malownicze szczegóły baśni, którą opowiadał rysowały mu się w wyobraźni i cisnęły na usta tak obficie, że nie wiedział które wybrać.
Ucho mu też uderzył dźwięk nadpowietrzny, płynący z San Francesco del Deserto.
Dawała się dostrzedz nieco krzywa dzwonnica Burano a po za wyspą lnianego kwiecia w zbijała się, w całej swej samotnej okazałości, dzwonnica Toreello.
— I cóż, cóż dalej? — pytała Foskaryna.
— Nie mogę mówić dalej, Foska! zawiele jest do powiedzenia... Wyobraź sobie Dardi zakochał się w swym jeńcu. Zwał się on Ornitio, gdyż jak ci mówiłem, był przywódcą wędrownych ptaków. Nad Teniodia, rozległy się, zadzwoniły jaskółek świergoty. Niezliczone gniazda ulepiły sobie pod belkami, na rusztowaniu, do koła dzieła Dardi. Nie jedno skrzydełko przypalało się podczas gdy Ornitio, posłuszny woli i wskazówkom swego pana, dął w rurę żelazną by wytworzyć lekką, świetlaną kolumnę z gorącej, szklanej cieczy. Lecz ileż trudu kosztowało Mistrza przyswojenie i wyuczenie wichrowatego Ornitio! Dardi przemawiał doń po łacinie, wierszami Wirgiliusza sądząc że go zrozumie; lecz potomek Eola rozumiał tylko po grecku, po grecku mówił i śpiewał z pogwizdującym zresztą nieco akcentem... umiał on nawet na pamięć dwie ody Safony nie znane wcale humanistom, które to, w pewny wiosenny poranek, pomyślne wiatry przyniosły z Mytylen do Chio. Dmąc w nierówne tuby, nucił czasem syrynx Pana... Opowiem ci to kiedyś, opowiem wszystko...
— A czemże się żywił.
— Pyłkiem kwiecia i solą.
— Kto go karmił.
— Nikt. Powietrze które wdychał.
— I nie starał się uciec z niewoli?
— Ustawicznie. Tem żył tylko. Lecz Seguso strzegł go jak źrenicy oka, jak zakochany tylko strzedz zdolen przedmiot swej miłości.
— A czy Ornitio był mu wzajemny?
— Tak! przywiązał się do niego... za tę nić szkarłatną którą mistrz nosił uwiązaną na szyi.
— A Perdilanza?
— Ta... więdła opuszczona... Opowiem ci to, opowiem kiedyś... Pojadę kiedy latem na wybrzeża Pellestryny by baśń tę pisać na piaskach złotych...
— Ale... jakże się to skończyło?
— Stał się cud, cud wielki. Arcy organ tworzył się na Temodii ze swemi siedmiu tysiącami rur szklanych, podobnych do zamarżłego lasu, który Ornitio, lubiący się przechwalać swemi podróżami, widział, jak utrzymywał, na własne oczy widział, w Hyperboreńskich krainach. Nadszedł dzień zapowiedziany przez Dardi Segusa, święty dzień „Sensa.“ Na Bucentaurze, wypłynął z przystani świętego Marka, sam Serenissime, mając u boku swego patryarchę po jednej stronie, po drugiej arcybiskupa ze Spalatzo. Przepych uroczystości był tak wielki, że Ornitio myślał że to nastąpił tryumfalny, długo wyczekiwany powrót syna Kronosa? Podniosły się dokoła Temodia zastawy i ożywiony wiekuistą ciszą laguny organ, pod dotknięciem czarodziejskiej ręki nieznanego grajka, uderzył falą harmonii tak potężnej, że się rozbiegła po wodach i aż o ląd biła. Wstrzymał się w majestatycznym pochodzie Bucentąur złocisty. Jego czterdżieści wioseł jak skrzydła podcięte, opadły w ręku zasłuchanych, podziwem zdjętych wioślarzy... w tem... nagle... łamią się fale, dźwięki słabną, cichną... Dardi czuje że mu organ wypowiada posłuszeństwa, że mu się wymyka jak gdyby samą jego duszę zmogła niemoc, jak gdyby po samej jego głębi przebiegła tajemnicza, niszcząca siła... Cóż się stało? Mistrz słyszy samą, dobiegającą go przez oniemiałe rury organu, naigrawań wrzawę, dział huk ogłuszający, tłumu gwary głuche... Od Bucentaura, odrywa się łódź lekka. Wyroki dziesięciu są nieubłagane.. Na łodzi pień i topór i... ów człek czerwony, zakapturzony, co go widzim na drugiego Bonifazia płótnie... Slad szkarłatnej nici nie myli... Stacza się w morze ścięta głowa Dardi’ego, fala ją porywa jak Orfeusza głowę...
— Cóż... cóż było tego powodem?
— Perdilanza rzuciła się w otwarte zastawy; woda wciągnęła ją w organu wnętrze i ciało jej i włosy pyszne, słynne, omotały delikatny aparat, dźwięczne serce organu zdławiły...
— A Ornitio?
— Ornitio, wichrowaty jaskółek wodzirej, uciekając porwał na wodach pływającą mistrza krwawą głowę. Za nim odleciały wszystkie na Temodia osiadłe jaskółki. Za zmykającym jeńcem popłynął obłok czarnych i białych skrzydeł... Odtąd opustoszały w Wenecji i jej okolicach gniazda jaskółcze. Lato pozbawione ich wzlotów a odlotu wrzesień.
— Cóż się stało z Dardi’ego głową?
— „Dove sia nessau lo sa“ — zaśmiał się poeta, bajkę swą kończąc tak jak się zwykły kończyć włoskie bajki.
I znów się wsłuchał w nadpowietrzne dźwięki, których rytm pochwycić usiłował.
— Słyszysz? — pytał Foskarynę dając wioślarzom znak by zawiesili wiosła.
Cisza była tak głęboka i dźwięczna, że zdali dolatywał świergot ptactwa, a zbliska słychać było perliste opadanie w morze kropel z zawieszonych u boków gondoli wioseł.
— Le xe le calandrine — objaśnił Zorzi — che, poverete, le canta anca lorę le lode de San Francesco[18].
— Wiosłuj!
Gondola posuwała się po wodzie jak po mleczno opalowej drodze.
— Czy chcesz Foska, byśmy dotarli aż do San Francesco?
Zamyślona siedziała z pochyloną głową.
— Może była myśl ukryta w twej opowieści — przemówiła po chwili — zrozumiałam ją może?
— Ah! może! pomiędzy moją zuchwałością i zuchwałością mistrza hutnika, istnieje istotnie podobieństwo pewne. Możebym tak jak on, winien był nosić nić szkarłatną na mej szyi, przypominającą mi ustawicznie co mnie czeka i spotkać może.
— Tego się nie bój — odparła żywo kobieta! — Najlepsze ci się spełnią losy.
Stelio Effrena przestał się śmiać, spoważniał nagle.
— Masz racyę przyjaciółko moja! winienem zwyciężyć i ty mi dopomożesz. I mnie co rano odwiedza gość groźny: wyczekiwanie przyjaciół mych i nieprzyjaciół, tych co mnie kochają i tych co mnie nienawidzą. Wyczekiwanie przywdziać może z czasem czerwone kata suknie, bo możesz być pod słońcem coś bardziej nad nie nieubłaganego.
— Daję ci to miarę tego co stworzyć możesz, winieneś.
Uczuł w łonie szpony pożerającego go sępa. Instynktowo powstał, zniecierpliwiony powolnem posuwaniem się gondoli.
Czemuż życie spędzał w bezczynności?
Co godzina, co chwila walczyć trzeba było, sił próbować, wzmagać się, bronić zmniejszeniu, zagładzie, gwałtom, zarazom.
O każdej dobie i w chwili każdej nie można było spuszczać z oka celu, trzeba było skupiać się, pracować bez wytchnienia.
Potrzeba, gorące pragnienie sławy, obudzały w nim zwykle jakieś w poły dzikie instynkty, zaciętość pewną, do walki popęd.
— Czy znasz — spytał Foskarynę — słowa wielkiego męża, któremu Heraldit na imię było? „Łuk ma na imię Hios a śmierć dziełem jego.“ Słowa te budzą ducha zanim go swą pewnością rozświecą. Słowa te słyszałem dokoła siebie, w sobie, bez ustanku dźwięczały mi w ów wieczór jesienny, wieczór „epitanii“ ognia, u stołu twego. Tego wieczoru przeżyłem zaiste dionyzesowe chwile wewnętrznego upojenia, tak silnego jak gdybym dźwigał na mych piersiach całe w ogniu płonące góry na których wyją i szaleją wszystkie na raz Menady. Zdawało mi się doprawdy słyszeć chwilami ich krzyki i jęki dalekich jakichś walk i rzezi... Dziwiło mnie, że mogę pozostać nieruchomym a spokój mego zewnętrznego zachowania się wzmagał szalejące we mnie burze. Nic nie widziałem dokoła siebie jeno ciebie Foska, twarz twą dziwnie piękną, pięknością wszystkich tych duchów, co na przemian gościły w tobie, a po za tobą majaczyły mi tłumy i krajobrazy dziwne. Ah! gdybym ci mógł opisać jaką cię wówczas widziałem! W zgiełku, śród zmiennych, przecudnych wizyi, wirów niepochwytnych melodyi, rzucałem ci hasła bojowe niby, któreś powinna była słyszeć i rozumieć. Nie samej miłości lecz i sławy hasła a sam już nie wiem którem z tych dwóch pragnień i pożądań gwałtowniej wówczas pożeranym byłem. Nietylko w twarz twą Foska! wpatrywałem się wówczas, wpatrywałem i w dzieło me przyszłe. Z niesłychaną szybkością i wyrazistością rysowało się ono przedemną, rozjaśniało, wcielało, żyło życiem tak pełnem i bujnem, że gdyby mi się je udało choć w części przelać w dokonane, rozpłomieniłbym świat cały...
Mówił głosem przyciszonym ale pełnym co się dziwnie odbijał o te wody ciche, w tej jasnej pogodzie i białej toni przerzynanej rytmicznem uderzaniem wioseł.
Wyrazić! W tem rzecz, wyrazić to co się czuje, myśli, widzi. Najpyszniejsze wewnętrzne wizye cóż warte gdy się nie objawią w żywej formie. Wszystko mi stworzyć wypada! Istoty mej przelać nie mogę w odziedziczone, stare formy. Dzieło me winno być dziełem własnego, indywidualnego mego natchnienia. Winienem zostać powolnym nawoływaniom wrodzonych mi instynktów i rasowym właściwościom a jednak, tak jak ów Dardi, co u Caterino Zeno ujrzał słynne w Wenecyi organy i ja mam ustawicznie w myśli mej dzieło cudze, dzieło dokonane przez straszliwego twórcę-olbrzyma, dzieło co się wzbiło śród pokoleń naszych...
Obraz twórcy „barbarzyńcy,“ znów powstawał przed Effreną.
Widział jego błękitne źrenice świecące pod czołem wysokiem; zaciśnięte, wąskie nad silną brodą usta, wyraz zmysłowości, dumy, wzgardy.
I widział włosy siwe rozwiane na starczym karku, z pod szerokiego brzegu kapelusza wysuwające się blade, obrzmiałe ucho.
I widział postać bezsilną, opadającą na kolana kobiety o śnieżnej twarzy, nóg wyciągniętych drganie.
Przypomniał sobie dreszcz trwogi co go zdjął na ten widok i uczucie radości jakiej doznał czując pod swą dłonią że bije jeszcze to wielkie serce.
— Mam je, nie przed sobą lecz raczej wszędzie, dokoła siebie, w samym sobie wielkie to dzieło! Czasem wydaje mi się podobnem do wzburzonego oceanu co mnie wywróci i zaleje.
Lecz i ja mam Temodię swoją, skałę z granitu górującą nad morzem. Jestem jak wyrobnik zajęty wznoszeniem na niej świątyni doryckiej, osłanianiem jej kolumn od rozhukanych fal powodzi, z myślą ustawicznie wytężoną by śród zgiełku i szumu nie stracić nuty wewnętrznej harmonii i rytmu, co sam wypełnić winien linie i przestrzenie. I pod tym względem tragedya moja bojową być musi.
Przypomniał sobie pałac Vendramin, taki jakim go widział przy pierwszym brzasku dnia jesiennego: z orłami, rumakami, amforami i różami, zamknięty, niemy, niby grobowiec olbrzymi pod niebem różowione ni wschodu tchnieniem.
— W brzaskach poranku — ciągnął — po nocy szału i rozkoszy, płynąc przez kanał wzdłuż jakiegoś ogrodu, zrywałem drobne, liliowe kwiatki wyłaniające się z pośród pogruchotanych cegieł. Zatrzymałem gondolę przed pałacem Vendramin by rzucić na próg kwiecistą daninę. Skromne to było kwiecie lecz wawrzyny, mirty i cyprysy w myśli miałem a skromną daniną wyrazić pragnąłem wdzięczność moją Temu co myśli mej narzucił konieczność wzbicia się, w heroicznym wysiłku, do wyzwolenia i twórczości.
I z rozpromienioną nagłym i jasnym uśmiechem twarzą zwrócił się do jednego z wioślarzy.
— Pamiętasz Zorzi regatę gdyśmy pewnego poranku doganiali „ii bragozzo?“
— Czy pamiętam! „Che vogada!“[19] dotąd rąk nie czuję. „E quela sgnèsola de fame, paroncin, dove la metello“[20]. Odtąd za każdym razem gdy spotkam gospodarza łodzi pyta mnie co słychać z paniczem co jadł z takim apetytem winogrona, figi i podpłomyki żeglarzy? Mówi, że nie zapomni dnia w którym najobfitszy miał połów. Nawyciągali z wody tyle makreli jak nigdy jeszcze...
I gadał i bajał stary wioślarz aż spostrzegł wreszcie że go Stelio nie słucha i że wypada zmilknąć a nawet dech czaić.
— Słyszysz śpiew? — pytał kochankę Stelio, ujmując czule jej rękę, żałując że dotknął bolącego ją wspomnienia.
— Gdzie? w niebie? na ziemi?
Dziwna melodya rozlewała się w pogodzie spokoju.
Foskaryna ozwała się po chwili.
— Wzmaga się.
Czuła drgnienie kochanka na swem ręku.
— Gdy Aleksander wchodzi do oświeconej komnaty — począł, ciągnąc pochłaniającą go myśl twórczą — kędy dziewica czyta wyrzekania Antygony, opowiada jak przebiegał konno dolinę Argosu, przebył rozpalonemi kamykami zarzucone łożysko Inachusu. Pola pokryte były dzikiem, więdniejącem kwieciem a skowronki dzwoniły w powietrzu... tysiące skowronków, nieprzebrane stada!... Opowiada jak nagle ptaszek jeden padł pod kopyta konia, ciężki jak kamień legł z piorunowany upojeniem własnego śpiewu. Podjął go. „Oto jest.“ Wówczas wyciągasz dłoń, bierzesz ptaszynę szepcząc: „Ah! ciepły jeszcze...“ a tymczasem drży dziewica i ty czujesz to ciche jej drżenie...
Aktorka czuła zdejmujące ją dreszcze, włosy się jej jeżyć poczęły, opanowywała ją, wchodziła w nią dusza ślepej bohaterki dramatu Effreny.
— Przy końcu Preludyum — ciągnął poeta — szybkość wzmagającej się chromatycznej gamy, tak samo jak śpiew ten podniebny, wyrazić winna wzmagającą się, gorączkową radość!... Słuchaj. Słyszysz? Ah! przedziwne! Dziś jeszcze rano szukałem, pracowałem... Ależ to moja melodya, mój motyw rozwija się tam,, w podniebnej pieśni... Nie jesteśmyż w stanie łaski?
Duch żywy przebiegał samotność morza, cisza sama zdawała się drgać wzruszeniem; zdawało się że w liniach nieruchomych, w samej pustce horyzontów, na wodach cichych, na lądach niskich, objawia się nienaturalna dążność wzbijania wyżej, drga przebudzona i zapowiada powrót czegoś wielkiego.
Dusza kobiety oddała się tym wrażeniom, porwana niemi jak liść wichrem, na szczyty miłości i wiary.
Lecz młodzieńca zdejmowało gorączkowe, niecierpliwe rwanie się do czynu; jego zapał do pracy zdawał się zdwojony.
Wyobrażał sobie pełnię godzin przyszłych, konkretny wygląd swego dzieła, nagromadzone stronice, części orkiestralne, rozmaitość zadania, bogactwo materyi podatnej obrotom rytmu.
Wyobrażał sobie wzgórze rzymskie, gmach powstający, równowagę ciosanych kamieni, setnych robotników i murarzy, architekta bacznego i wymagającego, Watykan naprzeciw teatru Apolla a pomiędzy dwoma olbrzymami, u stóp ich, miasto wieczyste.
Wywołał z uśmiechem obraz małego człowieczka podtrzymującego całe to olbrzymie przedsięwzięcie z hojnością godną dawnych papieży; witał w myśli bladą, nosatą twarz rzymskiego patrycyusza, nieodrodnego potomka swego rodu, co złota nagromadzonego przez stulecie łupiestw i nepotyzmu, z książęcą rozrzutnością używał dziś na wzniesienie świątyni tym odrodzonym sztukom, co niegdyś osładzały i rozświecały życie jego przodków.
— Za tydzień — mówił do aktorki — preludyum, jeśli mi natchnienie nadal dopisywać będzie, zostanie wykończone. Chciałbym je zaraz wypróbować z orkiestrą. Wypadnie mi może pojechać z tem do Rzymu. Antimo della Bella niecierpliwszym jest odemnie. Niemal co rano mam list od niego. Sądzę też że kilkodniowa bytność moja w Rzymie potrzebną być może dla uniknięcia niektórych błędów co się wkraść mogą w budowę teatru. Antimo pisze, że nie wiedzą czy mają zbić czy pozostawić starodawne, kamienne schody wiodące z pałacu Corsini na Janikuł. Nie wiem czy pamiętasz dokładnie tę miejscowość? Ulica wiodąca do teatru biedź ma pod łukiem Septyma, okrążać z boku pałac Corsini i wzbijać się na wzgórze. Wzgórze, pamiętasz? zielone całe, obrosłe trawą, trzciną, cyprysami, platanami, wawrzynem i wiecznie zielonemi dębami, ma wygląd wiejski i solenny zarazem pod wieńcem włoskich pinii. Na stoku dęty, zraszane podziemnemi krynicami, w las się rozrastają. Na wzgórzu pełno wód żywych. Po lewem ręku wznosi się, nakształ obronnego zamku, fontanna Paolina. Niżej masz ciemną plamę Bosco Parrasio, miejsca niegdyś schadzek „degli Arcadi.“ Schody olbrzymie, kamienne, rozdwojone w widły przez szereg zbiorników wody, wiodą do tarasu z którego rozbiegają się aleje laurowe godne wieść synów Apollina do wrót Poezyi. Możnaż sobie wyobrazić piękniejsze i wspanialsze wejście do przybytku sztuki? Cieniem tajemnicy przykryły je stulecia. Kamienie stopni, balustrada, zbiorniki wody, posągi walczą o lepsze chrapowatością z korą starych, przez czas wydrążonych platanów. Ciszę przerywają jeno świergoty ptasie, wód szmery i liści szelesty i zdaje mi się, że zarówno najzwyklejsi śmiertelnicy jak poeci pochwycić tam potrafią pierzchanie hamadryad i Pan’a przyśpieszone oddechy.
Niestrudzony chór nadpowietrzny wzbijał się, wzbijał nie słabnąc, nie zatrzymując na chwilę, wypełniając sobą przestrzenie, nakształt nieskończoności pustyni lub światła samego.
Śród uśpienia laguny, rozbrzmiała melodya robiła wrażenie jednogłośnego wołania bijącego pod niebiosy z wód głębi, ław piasczystych, roślinności, oparów mglistych i ścielących się dymów szarych.
Wszystko to przed chwilą uśpione, nieruchome, ożywiło się, oddychało głębiej, nabrało żywej duszy, pragnęło wylać ją, wyrazić.
— Słuchaj! słuchaj!
I wizye życia wywołane przez poetę i prastare imiona sił prastarych, nieśmiertelnych, nurtujących łono wszechświatów; i dążenie człowieka wydarcia się z powszednich trosk i mąk koła, doścignienia i prześcignienia Ideału granic; wszystkie pragnienia, tęsknoty, nadzieje, uczuć i myśli zuchwałość nieustraszona, woli wysiłki i naprężenie, w tych zapomnianych miejscach poświęconych cichym modlitwom w obec nędznej wysepki kędy Oblubieniec Ubóstwa i Pokory pozostawił święte swe ślady, zdały się, dzięki tej rozdzwonionej, podniebnej melodyi, wolne, od ciążącej na nich obsłony Śmierci.
— Słuchaj... czy nie podobne to do szturmowej pobudki...
Próżno wybrzeża blade, pokruszone kamienie, zgniłe korzenie roślinności przekwitłej, cyprysy cmentarne, krzyży czarnych wyciągnięte ramiona, woń zepsucia i rozkładu, próżno wszystko to powtarzało słowa co wzdłuż drogi, po nad Brentą głosiły, opowiadały kamiennych posągów nieme usta.
Po nad znakami śmierci i zniszczenia brzmiał hymn wolności i zwycięstwa a w twórczości rozradowane serce poety wtórowało mu zgodnie:
„Dalej, coraz dalej! Wyżej, coraz wyżej!“
A serce Perdity, szlachetne, wspaniałomyślne i ofiarne serce, łącząc się z podniebnym hymnem, ześlubiło się znów z Życiem i, jak w oną godzinę nocnego szału, powtarzało znów:
„Służyć mu! służyć!


∗             ∗

Lekka łódź wpłynęła w kanał cichy, pomiędzy dwoma zielonemï wybrzeżami tak zbliżonemi do siebie, że się policzyć dawały łodygi traw i odróżnić nowe od przekwitłych, jaśniejsze od ciemniejszych pędów.
„Laudato si, mi Signore! per sora nostra matre terra, la quale ne sustenta et governa et produce diversi fructi con coloriti flori et herba.“
„Cześć Ci o Panie! po nad matką naszą ziemią, co nosi nas i żywi i wydaje owoce różne z kwieciem barwnem i trawą.“
Pełnią uczuć własnych Foskaryna wnikała w miłość słodkiego „Poverello“ dla wszechstworzeń i wszechrzeczy.
Serce jej tak pełne było ukojenia i słodyczy, że się oglądało dokoła za żyjącemi istnościami, by je ogarnąć swem ciepłem.
Oczy jej miały teraz wyraz dziecięcy niemal a w ich spokojnem przezroczu wszystko się odbijało jasno i wyraźnie.
Na wiele też rzeczy patrzyły z rozbudzonem niby wspomnieniem, jak na niespodziany powrót starych, dawno nie widzianych znajomych.
Gdy łódź przybiła do brzegu, zdziwiła się krótkości drogi.
— Czy chcesz wylądować, czy wolisz byśmy wrócili nazad — pytał zbudzony z zadumy Stelio?
Zawahała się zrazu gdyż dłoń jej pozostawała w dłoni kochanka i oderwanie się od niego zdawało się jej uszczerbkiem błogości której doznawała.
— Tak — rzekła jednak po chwili uśmiechając się. — Przejdźmy się po łące.
Wysiedli na wyspie San Francesco powitani pokornie przez kilka młodych cyprysów.
Nigdzie śladu ludzkiej stopy.
Niewidzialnych istot miriady wypełniały hymnem przestrzenie i powietrze.
Przedarte zachodem mgły gromadziły się i wydłużały jak obłoki.
— Po iluż chadzaliśmy razem trawach! Prawda Stelio?
A on na to:
— A teraz w górę, po skalnej ścieżce.
— Po skalnej! w górę!
Zdziwił go niezwykły w jej głosie akcent wesołości.
Spojrzał na nią uważnie.
W głębi jej pięknych oczu było upojenie.
— Czemu — spytał — tak dobrze nam, tak lekko na tej opuszczonej wysepce?
— Wiesz dobrze czemu?
— Dla innych bywa to smętna, łzawa pielgrzymka. Ludzie wracają stąd z przedsmakiem śmierci.
— Lecz myśmy widocznie, w stanie łaski — rzekła.
A on na to:
— Nadzieja życiem.
— Nadzieją tem żywsza im goręcej kochamy — odrzekła kobieta.
Po nad niemi brzmiał chórał podniebny, wyżej coraz wyżej porywając z sobą, ich idealne dążności.
— Jakaś piękna — szepnął Effrena i różowy odbłysk pokrył namiętną twarz jego.
Zatrzymała się drżąca, przymknęła powieki.
— Gorąco — rzekła stłumionym głosym — na Wodach były świeże powiewy. Czułeś je?
Wciągnęła w nozdrza powietrze.
— Czuć pokosem świeżym. Prawda?
— Woń to — odrzekł Effrena — wodnych porostów. Woda opada.
— Spójrz na łąki i pole.
— To Vignole! A tam Lido! A tam, tam, wyspa dl Sant Erasmo.
Słońce jasne, bez jakichbądź przysłon, zalewało zatokę.
Wyłaniające się z wód lądy kwieciem się lśniły.
Małych cyprysów cienie wydłużały się, ciemniały na zielonej murawie.
— Pewną jestem, że ta gdzieś w pobliżu kwitną już migdały. Idźmy na groblę.
Wstrząsła głową jak ten komu coś cięży, kogo coś krępuje.
— Poczekaj chwilę.
I wyciągając duże, przytrzymujące go szpilliki, zrzuciła z głowy kapelusz.
Postąpiła kroków kilka ku gondoli, by rzucić w nią niedbale arcydzieło modniarek.
Teraz doganiała przyjaciela swego, lekka i uśmiechnięta, odgarniając z czoła opadłe nań włosy, w które się wkradły, wraz z wiatrem, słoneczne iskierki.
Zdawało się że oddycha lżej i głębiej.
— Ah! skrępowane miałaś skrzydła — uśmiechnął się Stelio.
I spojrzał na załamanie jej gęstych włosów nad skronią, nie grzebieniem lecz burzą spowodowane.
— Tak, lada nic mi cięży. Gdybym się nie bała zgorszenia chodziłabym bez sukien. Śród drzew powstrzymać, się już nie mogę. Włosy moje przypominają sobie swój stan pierwotny, dziki, wieśniaczy. W pustyni przynajmniej chcę użyć swobody.
Posuwała się po trawie lekka i szczupła a Stelio Effrena przypomniał sobie dzień, w którym, w ogrodzie Gradenigo, u lady Myrty, odkrył podobieństwo pomiędzy jej ruchami i ruchami pięknego, płowego charta.
— Patrz! kapucyn.
Braciszek oddźwierny szedł naprzeciw nich, kłaniając się uprzejmie.
Ofiarował się wprowadzić Stella do klasztoru, ostrzegając zarazem. Foskarynę, że reguła zakonna zamyka furtę przed kobietami.
— Mam-że iść?...— pytał uśmiechającą się swą towarzyszkę Effrena.
— Takt pójdź! zobacz!
— A ty zostaniesz tu sama?
— Sama.
— Przyniosę ci szyszkę ze świętej sosny.
I poszedł za braciszkiem pod ciasnego portyku strop belkowany, zkąd zwieszały się puste, jaskółcze gniazda.
Zatrzymał się na progu furty, obejrzał za swą towarzyszką, skłonił ku niej ręką i głową.
Furta się za nim zamknęła.

„O beata solitudo!
„O sola beatitudo!

Wówczas, tak jak w organach zmiana regestru dźwięk na raz zmienia, zmieniły się myśli i uczucia kobiety.
Rozpacz i lęk osamotnienia ogarnęły kochającą duszę.
Kochanka nie było u jej boku, nie słyszała głosu jego, nie czuła oddechu na swej twarzy, dłoni swej w jego silnej a pieszczącej dłoni.
Nie patrzała na niego!
Nie widziała jak się powietrze, cień, światło zlewają z życiem jego.
„A jeśli nie wróci, jeśli się już nie roztworzą wrzeciąże drzwi tych klasztornych?“
Było to niepodobieństwem, a jednak niepodobieństwo samo przemknęło po jej myśli.
Nie! Za chwilkę zjawi się na tym progu, obejmie go wzrokiem, pochłonie źrenicą, ale... co będzie za dni kilka?...
Zniknie jej z przed oczu a doliny i góry, lądy i morza, rzeki i cieśniny, przestworza których nie zmogą ni łzy ni wołania, rozciągną się pomiędzy niemi, ją i jego czołem, oczami, usty!
Teraz znikła jej z przed oczu cicha, zielona, pusta wyspa na której stała, a natomiast zjawił się obraz olbrzymiego, węglem zawalonego grodu, kominów fabrycznych; a huk młotów, wind skrzypienie, palące oddechy niezliczonych maszyn, świsty i jęki lokomotyw zgłuszyły melodyę wsi i wiosny.
I każdej z otaczających ją świeżych i wdzięcznych rzeczy: trawie zielonej, piaskom złotym, wodom cichym i długowłosym porostom wodnym, temu lekkiemu piórku co spadło uronione z ciepłego, rozśpiewanego może jeszcze gardziołka, przeciwstawiły się w jej spłoszonej myśli: ulice szerokie, zalane przechodni falą; domy wysokie o nierównych oknach, siedziby gorączkowych zabiegów i przymusu; sale teatralne pełne zgiełku lub obojętnej nudy ludzi, co w nich spędzali chwile wyrwane uganianiu się za zarobkiem lub bogactwem.
I widziała portret swój i imię czerniejące na wielkich afiszach na rogu placów i ulic, na plecach ogłupiałych roznosicieli reklamy, na murach olbrzymich fabryk, na toczących się ścianach omnibusów, w górze, w dole, wszędzie...
— Spójrz, gałęź migdałów! Rozkwitła w sadach klasztoru, tam, drugiego, w głębi, w samej, tuż przy grocie z sosną, ze świętą. Stamtąd doleciał cię zapach migdałowego kwiecia.
Stelio wołał biegnąc, rozweselony.
Za nim kapucyn niósł tymianku wiązankę.
— Patrz, masz! co za cudo!
Drżącą ręką przyjęła z rąk kochanka okwieconą gałęź, oczy się jej szkliły.
— Widzisz! zgadłaś że kwitną.
Dostrzegł w oczach kochanki blask nagły, coś srebrzystego i drżącego, kroplę świetlaną co białku oka nadała pozór zroszonego kwiecia i napawał się całą postacią swej lubej: zmarszczkami delikatnemi rozbiegającemi się od oczu ku skroniom, drobnemi sinemi żyłkami krzyżującemi się na podobnych do fijołków powiekach i lic spadem i brody zaostrzeniem lekkiem i wszystkiemi ślady przekwitu rzucającemi cień na tę twarz namiętną, piękną.
— Ah! ojcze — boleść swą ukrywając uśmiechnęła się do zakonnika Foskaryna — czy „Poverello“ nie płacze w niebie po tej odłamanej przez psotnika gałęzi migdałów?
Zakonnik uśmiechnął się pobłażliwie.
— Gdy „buon signore“ — rzekł — spostrzegł krzak kwieciem pokryty, nie dał mi ust otworzyć. Gałęź była urwana i pozostawało mi tylko powiedzieć: „Amen.“ Mniejsza z tem! Obfity i bogaty krzak migdałowy.
Spokojny był i uprzejmy mnich o czarnych jeszcze włosach okrążających ton surę, o smagłej, podłużnej twarzy i brunatnych odbłyskiem topazu lśniących się oczach.
— Oto tymianek wonny — dodał podając kobiecie uszczknięto zioła.
Słychać było we wnętrzu klasztoru chór młodocianych głosów.
— To nowicyat. Mamy ich piętnastu.
Odprowadził gości aż na łąkę po za klasztor.
Zatrzymał się na grobli i stojąc pod zgruchotanem od piorunu cyprysem pokazywał szerokim gestem wyspy żyzne, opowiadał ich wydatność, wyliczał owoce jakie rodzą, chwalił najsmakowitsze wedle pór roku, wskazywał barki pełne zieloności, kierujące się ku Rialto, z nowaliami.
— „Laudato si, mi signore, per sora nostra matre terra“ — powtórzyła cicho kobieta pochylając głowę nad okwieconą gałęzią.
Zamilkł mnich uderzony skalą i pięknością jej głosu.
Wysokie cyprysy okalały łąkę a cztery pomiędzy niemi, najstarsze, o zgruchotanych szczytach nosiły ślady piorunów.
Stały nieruchome, ciche, górując nad płaską zlewającą się na horyzoncie linią wód i lądów.
Najlżejszy powiew nie marszczył wód powierzchni, a przez niczem niezamąconą jej przezroczystość przeglądały zielone wodne porosty.
Błotne trzciny błyszczały jak bursztynu pręty.
Piaski z których dopiero co spłynęła woda, mieniły się jak muszli wnętrza perliste.
Szlamy naśladowały meduz kształty, miękkość i barwy.
Czar głębokiego spokoju zaległ pustkowie.
W górze pod niebem, skrzydlate, niewidzialne twory wydzwaniały dalej hymny swe i pacierze, lecz ciszej już, jak gdyby się wszystko kłoniło do snu wieczornego.
— O tej dobie — mówił psotnik co ułamał ukwieconą gałęź migdałowego krzaku w sadach klasztornych — w Umbryi, u stóp każdego oliwkowego drzewa leży wiąż obciętych gałęzi. Drzewo wygląda spokojniej i prościej gdyż wiąż ukrywa splątane jego korzenie. Mówią że święty Franciszek przelatuje wówczas nad rodzimemi oliwkowemi gajami, dotknięciem palca lecząc ból zadany drzewom przez nożyce.
Kapucyn przeżegnał się i pożegnał obcych ludzi.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Stelio i Foskaryna długo patrzali za odchodzącym śród cieni rzucanych na łąkę przez smukłe cyprysy.
— Ten znalazł spokój — ozwała się aktorka. — Jak ci się zdaje Stelio! nie był że spokój głęboki na jego twarzy i w głosie? A chód! uważaj chód mnicha.
Na przemian snopy słonecznych promieni lub długie cienie cyprysów, padały na suknię i tonsurę oddalającego się zakonnika.
— Dał mi szyszkę z błogosławionej sosny — mówił Stelio — poślę ją Zofii gdyż ma wielkie nabożeństwo do Serafickiego. Patrz. Nie czuć już smółką, powąchaj.
Foskaryna myśląc o Zofii pocałowała relikwię.
Może usta tej kochanej siostry spoczną na tem miejscu które dotknęły jej usta?
— Poślij ją Zofii.
Szli w milczeniu, z pochyloną głową, ścieżką którą przechodził kiedyś ukojony w olbrzymiem ukochaniu, słodki i płomienny święty z Asyżu.
Szli pomiędzy dwoma rzędami porosłych w szyszki cyprysów, wprost ku przystani.
— Chciałbyś ją zobaczyć — spytała łagodnie i nieśmiało swego przyjaciela Foskaryna.
— Bardzo.
— I matkę twoją?
— Codziennie myślę o niej! wiem że mnie czeka z utęsknieniem.
— I chciałbyś wrócić do domu?
— Tak, wrócę może.
— Kiedy?
— Nie wiem jeszcze kiedy. Tak mi się chce zobaczyć matkę mą i siostrę. Pragnę tego bardzo Foskaryno.
— Więc czemuż nie jedziesz? Cóż cię zatrzymuje?
Ujął tylko jej opuszczoną rękę i tak szli dalej w milczeniu, obok siebie, dłoń w dłoni.
A że nisko zachodzące słońce oświecało ich, skośnem promieniem, widzieli cienie swe złączone, posuwające się przed niemi po wielkiej murawie.
— Gdyś przed chwilą wspomniał wzgórza Umbryi — mówiła łagodnie Foskaryna — w myśli mieć musiałeś rodzime swe strony? Nie nowy był dla mnie obraz strzyżenia drzew oliwkowych. Opowiadałeś mi już o tem... „Przy żadnej innej pracy — mówiłeś — rolnik nie ma chyba jaśniejszego poczucia niemego życia kiełkującego w drzewach. Gdy stoi pod gruszą, jabłonią lub brzoskwinią z nożem i nożycami, co albo wzmogą wydatność drzewa, lub je o śmierć przyprawią, z całego długoletnich doświadczeń i porozumień z przyrodą szeregu, wyciągać musi domysły trafne. Drzewo znajduje się właśnie w najkrytyczniejszej chwili. Ożywione wiosną soki poczynają krążyć, pącze nabrzmiewają, wnet kwieciem i liściem trysną a wobec tego człek, z nieubłaganem żelazem w ręku, winien utrzymać, ku właściwym celom skierować to budzące się, bujne, nazbyt bujne życie. Ma przed sobą drzewo, nietknięte jeszcze, nieświadome Heziodów i Wirgilich, w przeddzień rozkwitu i owocowej zawięzi. Każda gałęź w powietrzu żyje o tyle własnem o ile i wspólnem z innemi życiem, w każdej pulsuje arterya podobna do pulsującej w ramieniu tego co gałęź przytnie lub nietkniętą pozostawi. Która padnie? która oszczędzona kosztem tamtej zostanie? Czy się zagoją zadane drzewu okrutne a jednak tak potrzebne rany?...“
Tak mi mówiłeś raz, opowiadając o swym sadzie. Pamiętam. Mówiłeś, że cięcia czynić trzeba od strony północnej by słońce nie padło na rany... Mówiła tak jak mówiła w ów daleki już wieczór listopadowy, gdy młody człowiek przybył do niej śród burzy i wichury, wzruszony, w wieczór, w którym, wracając z Lido z Danielem Glauro, Stelio Effrena był świadkiem zasłabnięcia na statku Ryszarda Wagnera.
Stelio uśmiechał się pociągany kochaną jej dłonią.
Czuł zapach migdałowego kwiecia, zapach gorzkawego mleka.
— Prawda! — mówił — prawda! A pamiętasz jak Laimo rozcierał w moździerzu maść ogrodniczą, maść di San-Fiacre? Zofia przyspasabiała długie, z grubego płótna bandaże dla opatrunku amputowanych gałęzi... I to ci opowiadać musiałem?
Widział przed sobą ogrodnika przykucniętego nad moździeżem, rozcierającego pracowicie: krowieniec, glinę i jęczmienne plewy, według starodawnej recepty przepisów.
— Za dni kilka, za dziesięć — ciągnął Stelio — wzgórze całe, od strony morza, podobne będzie do lekkiego, różowego obłoku... Przypomina mi to Zofia w ostatnim swym liście... Ah! czy ci się ona odtąd nie ukazała więcej?
— Z nami jest teraz...
— Teraz — ciągnął Stelio — wychyla się pewnie przez okno i patrzy na zarumienione zachodem morze. Matka nasza opiera się o okno, przy niej i mówi: „Kto wie czy na tym żaglowcu co stoi tam, przed łachą, wyczekując pomyślnego wiatru, niema naszego Stelia? Kto wie! wszak obiecał wrócić niespodzianie, morzem, na dwumasztowej łodzi...“ Biedna matka!
— Ah! czemuż Stelio zawodzisz jej oczekiwania?
— Masz racyę Foska! Tygodnie, miesiące całe żyć mogę zdała od niej nie czując pustki w duszy, a po tem, nagle, przychodzi taka chwila że mi się nic pod słońcem nie zdaje bardziej łubem i słodkiem jak matczynych oczu spojrzenie i nic mi już zastąpić go nie może. Słyszałem, słyszałem żeglarzy na morzach Tyru, zwących Adryatyk „zatoką wenecką.“ Dziś właśnie, by się czuć doń bliżej, myślałem, że mój dom rodzinny nad tą zatoką stoi...
Zbliżali się do gondoli.
Przystanęli oglądając sie raz jeszcze na cichą wyspę klasztorną, na której się cyprysy Wznoszą takie jakieś ciche, rozmodlone.
— Tam, patrz! tam kanał dei Tre Porti, co otwiera wrota szerokim morzom — ciągnął tęsknotą za rodzimym domem zdjęty poeta, wyobrażając już siebie na dwumasztowca pokładzie, na przeciw swego sadu, swych wrześni i mirtylów.
Wsiedli do gondoli.
Milczeli długo oboje.
Podniebne melodye spływały na cichego archipelagu gwiazdy, tak jak światło niebieskie wnikało w morze, tak rozśpiewane ptasie głosy spadały na lądy.
Wobec blasków zachodu Burano i Torcello wyglądały jak dwa zaryte w piasek galiony[21] lecz, po nad Dolomitią gromadziły się ciężkie chmury.
— Teraz — mówiła Foskaryna ciągnąc swe tkliwe namowy chociaż jej serce zamierało w piersiach okrutnym bólem — teraz gdy zarys dzieła twego gotów, potrzebny ci tylko spokój przy pracy. Zawsześ dotąd pracował w ciszy błogiej, pod własnym, rodzimym dachem. Nigdzie, wiem to, tam tylko chyba, znajdziesz potrzebny ci »spokój, równowagę potrzebną przy dokonaniu dzieła.
— Prawda — odrzekł rozważnie Stelio Effrena. — Gdy nas obejmie gorączka sławy, zdobycze sztuki wydają się nam jak twierdze które zdobywać trzeba przy trąb graniu, podniecających odwagę krzykach i hasłach. Tymczasem istotną wartość posiada jeno dzieło dojrzewające w ciszy i skupieniu ciucha. Nic w wykonaniu nie współdziała skuteczniej jak praca wytrwała, samotność surowa, poddanie ducha i ciała Idei, którą pragniemy wwieść w życie i nieśmiertelną uczynić.
— Wiesz to! wiesz i czujesz dobrze! — zawołała kobieta i oczy się jej zaszkliły, łzami na te stłumione męskie słowa, z których biła namiętność prawdziwa, moc wielka, potrzeba heroiczna przewagi moralnej, postanowienie prześcignięcia samego siebie, podbicia losu i sławy.
— Rozumiesz to! czujesz!
Przebiegł ją dreszcz co zdejmuje wobec przepysznych zjawisk.
Przed jego odwagą i siłą wszystko inne marnem się jej zdało.
Łzy co jej własne mgliły oczy gdy jej podawał okwieconych migdałów gałęź, puste się jej zdały i kobieco słabe w porównaniu z temi co jej teraz napłynęły do oczu i same godne były zostać startemi kochanka-poety świeżemi usty.
— Idź, idź w spokoju — mówiła — wracaj na swe wybrzeże, do domu swego rodzinnego, wracaj i swych czuwań lampę rozpal oliwą oliwków swoich...
Stelio zaciskał usta, głęboka bruzda wyżłobiła mu się pomiędzy zsuniętemi brwiami.
— Siostra twoja znów kłaść będzie liście uszczknięte w ogrodzie waszym, pomiędzy najtrudniejsze, najwięcej ci pracy kosztujące stronice.
Pochylał czoło pod ciężarem tłoczących je myśli.
— Wytchnienia szukać będziesz u okna, rozmawiając z nią, a przed wami przeciągać będą wracające z dolin w góry trzody.
Słońce zapadało za Dolomitów wielką akropolią; gromady chmur przerywane strzałami słonecznemi, po brzegach krwisto zaczerwienione kłębiły się jak wojska w potyczce.
Wody rozszerzały odbite w swem łonie olbrzymie odsiecze niezdobytych warowni.
Nadpowietrzna melodya cichła w oddaleniu wysp zielonych a zatoka pokrywała się takiemi blaski i przepychem bojowym takim, jak gdyby ją przysłoniły, pokryły tysiące różnobarwnych, rozwianych sztandarów.
Cicho! cisza zdawała się zapowiedzią mających wnet zagrzmieć trąb i surm bojowych.
Stelio, po długiem milczeniu, przemówił zwolna:
— A jeśli Zofia spyta mnie o losach czytającej wyrzekania Antygony dziewicy?
Kobieta drgnęła.
— Jeśli mnie spyta o dziejach serca brata odgrzebującego atrytów grobowce?
Zimny pot oblał czoło Foskaryny.
— A jeśli stronica na którą uroni liść w ogrodzie naszym uszczknięty, będzie właśnie stronicą opiewającą jego walkę rozpaczną i tajoną przeciw obejmującej go ohydzie?
Przerażona kobieta słów nie znajdowała.
Zamilkli oboje patrząc na oddalonych gór szczyty palące się w zachodzącem słońcu, tak jak gdyby się dopiero co wyłaniały z pierwotnej, wszystko obejmującej pożogi.
Widok tych przepychów pustynnych i wiekuistych, budził w ich duszy poczucie ukrytych w przyrodzie wyrocznych fatalizmów, lęków jakichś niejasnych a nieprzezwyciężonych.
Wenecya przyćmiona tą masą gorejących po za nią porfirów, legła na wodach spowita w lekkie, liliowe obsłony z których strzelały marmurowe wieże, dzieło rąk ludzkich, wzniesione ku straży bronzowych do modłów powołujących ludzi dzwonów.
Lecz dzieła i modły ludzi, gród starodawny wyczerpany życiem nazbyt bujnem, kruszące się marmury i zużyte już bronzy, wszystkie te rzeczy, przytłoczone wspomnień i pamiątek ciężarem, skazane na zatracenie, jakie nikłe, małe były w porównaniu z Alp szczytami rozdzierającemi niebiosa głowicami swych granitowych „campanille,“ tworzącemi grody olbrzymie odosobnione, wyczekujące rzekłbyś zstąpienia Tytanów zastępu.
Po długiem milczeniu Stelio Effrena spytał nagle kobietę:
— A ty?
Nie odpowiedziała mu.
Dzwony San Marco dały sygnał na Anioł Pański.
Dźwięk ich ogłuszający rozbiegł się szeroką falą po lagunie krwawiącej się jeszcze zachodu czerwienią, lecz po nad którą zsunął się już cień nocy.
Z San Giorgio Magiore, San Giorgio del Greci, San Giorgio degli Schiavoni, San Giovanl in Bragora, San Moisè, z Salute, Redentore, po całej dzielnicy ewangelisty, od rozstawionych wieży. Madonna del Orto, San Giobbe, San Andrea, serca dzwonów, posłusznych sygnałowi, uderzyły w jeden, olbrzymi chórał, rozciągając na milczących wód i kamieni nagromadzenia niby jedną kopułę niewidzialnego a dźwięcznego metalu, na której zaświeciły pierwsze drżące gwiazdy.
Dreszcz przebiegł oboje gdy gondola wyminąwszy łuk mostu na przeciw wyspy San Michele, wślizgnęła się w wilgoć i cienie wąskiego „rio,“ ocierając się o gnijące wzdłuż pleśnią pokrytych murów peoty[22] czarne.
Z dzwonnic sąsiednich: San Lazaro, San Cauciano, San Giovanni e Paolo, Santa Maria dei Miracoli, Santa Maria del Pianto, dzwony odpowiadały tamtym i dźwięki te rozbujało nad ich głowami, były tak silne że zdawały się swem podmuchem podnosić i jeżyć włosy na głowie Effreny i Foskaryny.
— Ty to Danielu?
Zdawało się Effrenie, że poznaje na progu swego domu, na fondamento Sanudo, postać Daniela Glauro.
— Ah Stelio, czekam cię — zawołał w powodzi dzwonów wzbijając się głos Glaura — Ryszard Wagner umarł.


∗             ∗

Świat cały zdawał się tracić na wartości.
Koczująca kobieta zdobyła się na odwagę i gotowała do ofiary.
Z trumny, w której legł wielki człowiek wzbijały się ku szlachetnym sercom głośne i pełne nalegań nawoływania.
Foskaryna nie pozostała na nie głuchą, owszem, zrozumiała je i postanowiła zmienić w czyn, a czyn wpleść w życie.
Przyjaciel jej zaszedł ją zbierającą książki i drobnostki ulubione, z któremi nie rozstawała się nigdy, obrazki i rysunki co ją pocieszały lub pobudzały do wspomnień i marzeń.
— Co robisz? — spytał ją zdumiony.
— Gotuję się do drogi.
Widziała jak się twarz jego zmieniła bardzo lecz to nie zachwiało powziętego postanowienia.
— Odjeżdżasz? — spytał zdławionym głosem.
— Tak... za Atlantyk.
Pobladł, lecz uspokoił się natychmiast.
Chciała go doświadczyć zapewne, lecz postanowienie nie było tak stanowcze.
Odwiedzie ją od niego, zatrzyma.
Tego tylko zapewne czeka! doświadcza go!
Doznany na Murano zawód nauczył go być ostrożnym.
— Tak nagle się decydujesz?
Odpowiedziała mu bez wahania, z prostotą i stanowczo:
— Bynajmniej nie nagle. Wypoczywam zbyt długo a dźwigam ciężar całej mej trupy. Czekając na otwarcie teatru Apolina, na Janikule, w Rzymie i na wykończenie „La Vittoria del homo,“ muszę jechać pożegnać się z memi zamorskiemu barbarzyńcami. Pracować zresztą będę zgodnie z twym pomysłem i chęcią. By odtworzyć skarby Mycen potrzeba złota, wiele złota. Trzeba dzieło twe otoczyć bogactwem i niezwykłą wystawnością. Nie! nie chcę ubogiej maski na Kasandry twarzy... i chcę... chcę zwłaszcza módz zadowolnić twe życzenia otwarcia przez pierwsze trzy dni na oścież drzwi teatru ludowi a potem otwieraniu mu go co tydzień ułatwiając ludowym murom przystęp do uszlachetniającej sztuki... Widzisz, wiara to moja, przekonania dopomagają mi do rozstania się z tobą. Czas leci, ucieka! Trzeba by każdy z nas, gdy chwila nadejdzie, gotów był, na stanowisku. Nie zawiodę cię. Mam nadzieję że cię zadowolni twa przyjaciółka! Pracy szczędzić nie będę... trudniej mi to tym razem przyjdzie... trudniej zapewne... Ale ty, dziecko moje kochane! biedne dziecko moje! na jakiż wysiłek zdobyć się musisz, bo i czegóż nie spodziewamy się, od ciebie, czego wymagamy! jak wielkiej, jak ogromnej rzeczy.., Sam to wiesz dobrze...
Zaczęła była mówić odważnie, spokojnie, wesoło niemal; starając się być tem czem być winna była: narzędziem odpowiedniem i wiernem w usłudze genialnego władcy, towarzyszką mężną i pewną na której współudziale twórca poeta i przyjaciel poeta oprzeć się mógł śmiało, lecz teraz fale opanowanych uczuć i żalu i wzruszeń, wymykały się z pod jej woli, zalewały piersi, głos w gardle dławiły.
Mówiła ciszej, wolniej a drżące jej ręce machinalnie brały, to znów rzucały na stół książki, ryciny.
— Byle wszystko służyło twej pracy, twym zamysłom... natchnieniom... to główne... tylko to coś warte... niczem reszta... „In alto i cuori!“ Wyżej, wyżej serca!
Wstrzęsła głową odrzucając od skroni skrzydlate swe włosy i wyciągnęła do przyjaciela obie dłonie.
Uściskał je blady i poważny.
W oczach ukochanej zalanych mającą wytrysnąć łzą ujrzał błysk tej samej piękności co go już raz olśniła w tej samej komnacie, przy gorejących na kominku węglach i zlanych w jedną melodyę wichru, wód i ognia głosach.
— Kocham cię i ufam tobie — rzekł. — Nigdy cię nie zawiodę tak jak ty mnie nie zawiedziesz nigdy. Zrodzi się z nas coś po nad życie mocniejszego...
— Melancholia! — odrzekła miękko.
Przed nią, na stole, leżały ulubione jej książki, z załamanemi kartami, adnotacyami na marginesach, zasuszonemi pomiędzy kartami liśćmi, kwiatów, traw źdźbłami, znakami bólu, co tu szukał zapomnienia lub pociechy.
Przed nią, na stole leżały miłe jej drobnostki, pamiątki kochane, wszystkie niemal bez ceny a jednak bezcenne: noga rozbitej lalki, srebrne serce, „ex voto“, w kompas na kości słoniowej, zegarek bez iglic, stara, żelazna latarenka, kolczyk bez pary, krzesiwo, klucz jakiś, pieczęć, innych drobiazgów parę, wszystkie związane z łubem wspomnieniem, z zabobonną lubiono wiernością, dotknięte śmierci lub miłości palcem, zbiór relikwij wymownych i zrozumiałych dla niej samej chyba, opowiadających jej z cicha lecz wiernie, historye salwę to okrutne, dzieje walk i wygranych, nadziei jasnych i zniechęceń gorzkich.
Przed nią leżały na stole obrazki i rysunki, pobudzające ją do modlitwy czy rozmyślań, symbole uczuć artystów, splątanych zapytań zagadki, linie tak proste jak kojących horyzontów linie, alegorye tajemnicze lub przezroczyste pod któremi kryły się prawda, jak słońce nazbyt olśniewające dla śmiertelników oczu.
— Spójrz! — mówiła do przyjaciela, wskazując mu palcem starą rycinę Foskaryna — znasz ją?
Oboje dobrze ją znali! lecz pochylili się teraz nad nią razem, wpatrując się w nią uważnie, Zdała się im nową jak muzyka, co, za każdym razem, wsłuchującym się w nią nowe opowiada rzeczy.
Rycina była wedle Alberta Dürer.
Anioł Ziemi o skrzydłach orlich, duch bezsenny, cierpliwością uwieńczony, siedział na nagim kamieniu, z twarzą na dłoni a łokciem wspartym na podniesionem kolanie.
Na kolanach miał księgę otwartą, kompas w drugiej ręce.
U stóp jego legł, w łęk zwinięty, chart, towarzysz człeka-strzelca, w wieków zaraniu.
Obok niego, jak ptak przysiadły na grzbiecie stogu, drzemało dziecię, smętku już pełne, trzymające w ręku rylce i tabliczki na których miały zostać skreślone pierwsze zgłoski wiedzy ludzkiej.
A dokoła ryciny narzędzia pracy tworzyły bogatą ramę.
Po nad głową zamyślonego syna Ewy, nad ostrzem skrzydła rysowała się klapsydry podwójna bania, z przesypującym się z wolna piaskiem, czasu miara cicha.
W głębi widzieć się dawało morze, zatoki, przystanie, latarnie morskie, opady jakieś.
Morze spokojne a nieposkromione po nad którem z jednej strony zachodziło słońce, z drugiej, na nasuwającej się nocy chmurze szybował nietoperz z wypisanem na skrzydle słowem objawienia.
Przystanie te, latarnie morskie, grody i twierdze wzniósł ów Duch pracy, cierpliwością i wytrwaniem uwieńczony.
On ciosał kamienie wieżyc wysokich, ścinał sosny niebotyczne na maszty strzeliste i on wreszcie wymyślił czasu miarę wiekom ją za wędzidło i wskazówkę dając a jeśli przysiadł teraz to nie dla wczasu, o nie! lecz w nowej pracy przedwstępnem skupieniu, wpatrzony w życie okiem z którego wyziera duch wolny, rozważny, nieustraszony.
Z otaczających Anioła Ziemi form i rzeczy cisza wieje i olbrzymi tylko ogień bucha, trzeszczy pod tyglem z którego wyjść mają leki na bóle jakieś, lub rozwiązanie jednej z zagadek łub tajemnic życia.
Wielki Anioł, o orlich skrzydłach, zbrojnie opasany i opatrzony w klucze co otwierają i zamykają zdaje się odpowiadać tym co go pytają:
„Słońce zachodzi, powstałe z nieba światło ćmi się znów na niebie i dzień dzisiejszy nie zna brzasków dnia jutrzejszego. Lecz noc równem cieniem pokrywa rzecz każdą, zamyka wszelakie powieki, oprócz tych powiek co u rozpalonego czuwają zarzewia. Wiem, że żyjący jest jak umarły, rozbudzony jako śpiący, jako starzec młodzian, gdyż ten jest tylko tamtego odmianą a odmiana każda dokonywa się zarówno w bólu jak w rozkoszy. Wiem, że na wzór liry i łuku, harmonia wszechrzeczy na dysonansach polega. Wiem że istnieję i zarazem nie istnieję iż jedna niebo z ziemią wiąże. Znam woń zgnilizny i zarazy nieprzeliczone, nieoddzielne od natury ludzkiej. A jednak snuję dalej dzieła rąk moich, widoczne i niewidoczne. Patrzę na zatracenie rzeczy wielu — i na te patrzę, którym trwałość wróżyć się zdaje, na wiekuiście piękne, skaz i nędz wolne, co memi być przestają chociaż powstały z głębi ducha mego i boleści mojej. Widzę zmianę wszechrzeczy, tak jak złota, następującą pod ognia twórczem działaniem; jedna rzecz pozostaje niezmienną a jest nią niestrudzona, odważna praca moja. Usiadłem by natychmiast znów powstać.“
Stelio otoczył ramienioni kibić Foskaryny. Oboje podeszli do okna.
Milczeli oboje.
Patrzali na nieba wysokie i dalekie, drzewa, kopuły, wieżyce, tonącej w zmroku laguny kresy, na sinawe, spokojne, do ułożonych do snu skrzydeł ziemi podobne Euganei góry.
Teraz zwrócili się ku sobie patrząc sobie w samą głąb oczu.
Uścisnęli się w milczeniu jak dla przypieczętowania niemej umowy.


∗             ∗

Świat zdawał się tracić na wartości.
Stelio Effrena prosił wdowę Ryszarda Wagnera, by dwóm młodzieńcom włochom, co już mieli zaszczyt w pewien wieczór listopadowy przenosić zemdlałego mistrza ze statku na brzeg czterem ich towarzyszom, udzielonem zostało pozwolenie przeniesienia trumny z domu do barki i z barki na dworzec.
Do prośby tej przychyliła się wdowa po wielkim muzyku.
Było to 16 lutego, o 1 popołudniu.
Stelio Effrena, Daniel Glauro, Francesce de Lizo, Baltassare Stampa, Fabio Molza i Antimo della Bella, czekali w wielkiej sieni pałacu Vendramin.
Ostatni przybył prosto z Rzymu, z dwoma robotnikami, zajętemi przy budowie teatru Apolina, przywożącemi na pogrzeb Wagnera gałęzie z rosnących na Janikule wawrzynów.
Czekali w milczeniu, nie spoglądając nawet po sobie, wsłuchani w własnych serc bicie.
Tylko o marmurowe progi pałacu, przy wielkich drzwiach gdzie na ramionach kandelabrów czytać można wyryte słowa: „Domus Pacis,“ odbijała się z cichym pluskiem kanału woda.
Wioślarz który służył mistrzowi i był przezeń lubiany, przyszedł wezwać ich, z oczami łez pełnemi, z twarzą męską i wierną.
Stelio Effrena poszedł pierwszy, towarzysze jego za nim.
Wszedłszy na wschody znaleźli się w niskiej, przyciemnionej, wonią kadzideł i więdniejących kwiatów napełnionej komnacie.
Czekali tu znów chwil kilka.
Otwarły się drzwi przyległej komnaty, weszli jeden za drugim.
Wszyscy, jeden po drugim, pobledli.
Zwłoki mistrza leżały zamknięte w kryształowej trumnie, obok stała kobieta o białej jak śnieg twarzy.
Na posadzce, nieopodal, stała druga, metalowa otwarta i pusta trumna.
Wszyscy okrążyli katafalk, czekając na znak umówiony.
W komnacie cisza była zupełna, powieka nie drgnęła żadnemu z sześciu młodzieńców lecz w duszy każdego był żal i boleść, co wstrząsała niemi do samej głębi.
Wszyscy wzrok mieli zwrócony na tego wybrańca Losu, Życia i Śmierci.
Na twarzy nieprzespanym snem zdjętego mistrza, pozostał dziwny uśmiech, oderwany, daleki jak błysk szczytów lodowych, jak drgania przebiegające morze, jak jasne kręgi otaczające gwiazdy na nieboskłonach.
Oczom ludzkim trudno było znieść ten uśmiech zastygły na ustach zmarłego mistrza, lecz w sercu młodzianów wraz z świętym lękiem, budził on objawienie tajemnic boskich.
Kobieta o śnieżnej twarzy uczyniła ledwie dający ruch popadając znów w kamienną nieruchomość posągu.
Wówczas młodzieńcy zbliżyli się do trumny, wyciągnęli ramiona, wyprężyli muskuły.
Tak jak wówczas, w ów wieczór listopadowy powrotu z Lido, Stelio Effrena stanął u wezgłowia, u nóg Daniel Glauro.
Zgodnie, za danym znakiem, podjęli ciężar.
Wszystkim na raz błyskawica jakaś, wydzielająca się z kryształowej trumny, mignęła przed oczyma.
Baltazar Stampa rozpłakał się pierwszy, wszystkich gardła zdławiło tłumione łkanie.
Zawahała się, opuściła kryształowa trumna, już ją pokryła niby zbroją metalowa pochwa.
Towarzysze przyklękli dokoła, na ziemi.
Przed opuszczeniem metalowego wieka, zawahali się oczarowani nieopisanym onym, na twarzy zmarłego mistrza rozlanym uśmiechem.
Stelio Effrena posłyszał szmer lekki, podjął głowę i ujrzał pochylającą się nad umarłym twarz kobiecą, jak śnieg białą, z nadludzkim wyrazem bólu i miłości.
Chwila, oka mgnienie, wagą swą równa wiekuistości...
Kobiety nie było już w komnacie.
Zamknąwszy w metalowej pochwie kryształową trumnę, podjęli ciężar cięższy, wynieśli z komnaty, w dół, ostrożnie ze schodów.
W zwierciadlanych, metalowych taflach trumny odbijały się ich poważne i smutne, młodzieńcze twarze.
U progu pałacu żałobna czekała barka.
Trumnę pokryto całunem.
Młodzieńcy stanęli szeregiem, z obnażoną głową, czekając zejścia rodziny.
Zeszli, wszyscy razem, wdowa z ukrytą w krepach twarzą której biel śnieżna i boleść olśniewająca pozostawała na zawsze wyrytą w ich pamięci.
Orszak nie był długi.
Całunem pokryta barka, w następnej wdowa otoczona gronem najbliższych sobie, a w trzeciej sześciu młodych włochów.
Po nad gościńcem wodnym i kamiennym, kłębiły się szare chmury.
Cisza godną była zaiste tego co zmienił w śpiew melodyjny niezliczone elementów i wszechświatów glosy.
Stado gołębi, zrywąjąc się od marmurów dei Scalzi, z srebrnym trzepotem skrzydeł przemknęło po nad trumną, przelatując kanał i opadło po drugiej stronie, wieńcząc zieloną kopułę San Simeone.
Na wybrzeżu oczekiwali w milczeniu przyjaciele i znajomi.
Olbrzymie wieńce wonią napawały szare, mgliste powietrze.
Woda pluskała o boki łodzi.
Towarzysze podjęli trumnę przenosząc ją z gondoli do przygotowanego przed dworcem wagonu.
Przyjaciele i znajomi zarzucili całun wieńcami.
Nikt nie naruszył ciszy grobowej.
Wówczas zbliżyli się robotnicy rzymianie niosąc ścięte na Janikułu skłonach gałęzie wawrzynu.
Muskularni i silni, wybrani śród najpiękniejszych, zdawali się wykuci na wzór starodawnych rzymian.
Spokojni i poważni, w oczach krwią nabiegłych mieli coś z dzikiej Agrosu swobody i śmiałości.
Ich rysy wyraziste, czoła niskie, kędzierzawe, krótko przystrzyżone włosy, potężne szczęki i karki, wszystko w nich przypominało popiersia cezarów i senatorów dawnej Romy.
Postawą wolną od cech służebniczych, okazywali się godne zadania, przedstawiciele rasy i ludu.
Towarzysze, zbratani w smutku i wzruszeniu, przyniesionemi przez nich gałęźmi wawrzynów pokryli mistrza trumnę całą.
Pyszne były te rzymskie wawrzyny, ścięte na wzgórzu kędy niegdyś opuszczały się wyroczne orły a w czasach bliższych nam choć nie mniej bajecznych, lały się rzeki krwi szlachetnej, za jedność i piękność Italii.
Gałęzie proste, silne, ciemne, liść twardy, o wyraźnych konturach i ząbkowaniu, zielony zielenią, bronzowych ocembrowań rzymskich wodozbiorów, ronił woń orzeźwiającą.
I uniosła je para na północ, w krainy spowite w ruiny skrzepłe snem zimowym, gdy pnie ich drzew rodzimych, od których oderwane zostały pod ożywczem słońcem Romy i szmerach jej kryształowych krynic, wzbierały nowemi soki, nowem życiem zakwitały.




  1. Nazwa miejscowa, w Wenecyi, malutkiego czółna.
  2. We Florencyi.
  3. Byłem Panem.
  4. Przysłowie włoskie: „Nie będę pić z tego źródła.“
  5. Dyalekt wenecki: „Jest-że to nasza wielka Foskaryna?“
  6. Pani.
  7. Dyalekt wenecki: „biednego Seguso.“
  8. Dyalekt wenecki; „Tak, Arlekin przebrany za księcia.“
  9. Dyalekt wenecki: „Wiec, pani moja, jeśli raczysz przyjąć...“
  10. Dyalekt wenecki: Trześnie z Padwy.
  11. „Żyć płonąć i nie czuć cierpienia.“
  12. „Panie wiem żem już umarła sama w sobie a teraz Widzę żem i w tobie zmarła...“
  13. „Chciałabym by mnie Amor nauczył jak mam iść za nim...“
  14. „Jeśli sądzisz że się podobasz panu memu...“
  15. „Ponieważ sama kochała bardzo a mało była kochana, żyła i umarła nieszczęśliwą.“
  16. „Żyć płonąc i nie czuć cierpienia.“
  17. „Przez Bachusa! zobaczycie jakie organy wystroję z tego mego pręta... Chcę zrobić boga organów. Chcę by wody laguny napełniły pręt ten dźwiękami, chcę by pale, kamienie, nieme ryby śpiewały. Cisza! Wielka cisza, zobaczycie! Zaklinam się na róg myśliwy Dyanny.“
  18. „W dyalekcie weneckim: „Są to skowronki, co, biedaczki, pieją też chwałe św. Franciszka.“
  19. Toż było pływanie.
  20. A ten głód szelma, pan oczku, co się z nim stało? — W djalekcie weneckim.
  21. Nazwa wielkich, hiszpańskich statków wojennych.
  22. Przykrycia gondol.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.