Pani Bovary/Część druga/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Flaubert
Tytuł Pani Bovary
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwika Kaczyńska
Tytuł orygin. Madame Bovary
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ DRUGA.

I.

Yonville l’Abbaye (tak zwane z powodu dawnego opactwa Kapucynów, którego ślady nawet już zaginęły) jest miasteczkiem leżącem w odległości ośmiu mil od Rouen, na drodze z Abbeville do Beauvais, w głębi doliny oblanej rzeczką Rieule, która wpada do Andelle, zasiliwszy trzy młyny u swego ujścia. Lubownicy rybołówstwa łowią w niej pstrągi każdej niedzieli.
Pod la Boissière zjeżdża się z gościńca i jedzie bocznemi drogami aż do wysokości kraju Leue, zkąd otwiera się widok na dolinę. Przerzynająca rzeka dzieli ją na dwie odmienne strefy: po lewej stronie same pastwiska, po prawej same grunta orne. Łąka wydłuża się pod osłoną szeregu nizkich pagórków, łącząc się od tyłu z pastwiskami kraju Bray, podczas gdy od strony wschodniej, równina podnosząc się zwolna, rozszerza się i jak wzrok dosięgnąć może rozpościera płowe pola zbożowe. Woda płynąca na skraju zieleni, białą smugą oddziela barwę łąk od zagonów, przez co krajobraz podobnym jest do wielkiego rozpostartego płaszcza z zielonym aksamitnym kołnierzem, obszytym srebrnym galonem.
Na krańcach widnokręgu widnieją dęby lasu Argueilskiego, wraz z pochyłościami wybrzeża St. Jean, poprzerzynanemi z góry na dół długimi nierównymi czerwonymi pasami; są to ślady deszczów, a te ceglaste odcienia, odbijając wązkiemi smugami od szarej barwy góry, pochodzą od mnóstwa żelaznych źródeł, w które ta okolica obfituje.
Znajdujemy się tu na granicy Normandyi, Pikardyi i Ile-de-France, kraj niema wyraźnego charakteru, ani mieszkańcy właściwego akcentu. Tu robią najgorsze z całego okręgu sery neufszatelskie; a z drugiej strony uprawa roli bardzo jest kosztowną, gdyż potrzeba wiele nawozu dla użyźnienia tych gruntów miałkich, pełnych piasku i kamyków.
Aż do roku 1835 nie było wcale znośnej drogi do Yonville; około tego czasu dopiero zaprowadzono drogę gminną pierwszej klasy, która łączy gościniec abbevilski z amieńskim i bywa czasem używaną przez furmanów udających się z Rouen do Flandryi. Yonville jednakże nie podniosło się, pomimo nowo otworzonych dróg zbytu. Zamiast ulepszać uprawę gruntów, rolnicy trzymają się traw, pomimo spadania cen tychże, a leniwe miasteczko rozszerza się powoli w stronę rzeki. Widać je z daleka rozłożone wzdłuż wybrzeża, jak pastuch wypoczywający nad brzegiem wody.
Poniżej mostu poczyna się bity gościniec wysadzony młodą osiczyną, który prowadzi prosto do pierwszych zabudowań. Są one opasane płotami, otoczone podwórzami, w środku których się mieszczą gospodarskie budynki, tłokarnie, wozówki i stodoły, rozrzucone pod drzewami, których gałęzie służą za wieszadła na drabiny, kosy i żerdzie. Dachy słomą kryte, nakształt czapek futrzanych na oczy nasuniętych, spuszczają się aż na nizkie okienka, których grube wypukłe szyby mają po środku węzły, jak spody butelek. Przy tynkowanej ścianie czarnemi belkami pokrajanej, czepia się czasem nędzna grusza, a dolne izby mają u wejścia ruchome barierki dla ochrony od kurcząt, które przychodzą na próg dziobać środek chleba maczanego w jabłeczniku. Im dalej, tem podwórza stają się ciaśniejsze, płoty znikają, pęk paproci kołysze się nad oknem na kiju od szczotki; jest już kuźnia kowala i szopa kołodzieja, przed którą parę nowych wozów zawala drogę. Dalej ukazuje się za sztachetami biały domek a przed nim okrągły trawnik ozdobiony gipsowym amorkiem trzymającym palec przy ustach; dwa wazony z lanego metalu zdobią ganek; tarcze błyszczą przed drzwiami: to dom notaryusza, najpiękniejszy w całem mieście.
Kościół znajduje się po drugiej stronie ulicy, o dwadzieścia kroków dalej, u wejścia na rynek. Cmentarzyk który go otacza, nizkim murem opasany, tak jest pełen grobów, że stare kamienie zrównane z ziemią tworzą jeden ciąg płyt kamiennych, pośród których trawa porobiła miarowe kwadraty. Kościół odbudowany został na nowo w ostatnich latach panowania Karola X. Drewniane jego sklepienie zaczyna pruchnieć od góry i dostaje miejscami czarnych wklęsłości na swem tle szafirowem. Po nad drzwiami jest rodzaj chóru dla mężczyzn, dokąd prowadzą kręte wschodki.
Światło dzienne, wpadając przez wielkie podłużne okno, oświeca ławki umieszczone bokiem do ścian, miejscami słomą wysłane, po nad któremi umieszczone są napisy: „ławka pana takiego a takiego”. Dalej, w miejscu gdzie nawa się zwęża, konfesyonał odpowiada posążkowi Najświętszej Panny, w sukni atłasowej, w welonie z tiulu w srebrne gwiazdy, z policzkami czerwonymi jak u bożyszcza z wysp Sandwich, wreszcie zakończa perspektywę kopia Św. Rodziny ofiarowana przez pana ministra spraw wewnętrznych, umieszczona po nad wielkim ołtarzem, pomiędzy czterma świecznikami. Sosnowe stalle chóru zostały niepomalowane.
Targowisko, to jest pokrycie z dachówek oparte na kilkunastu słupkach, samo zajmuje blizko połowę wielkiego rynku Yonville. Merostwo, zbudowane podług planu paryzkiego architekta, ma kształt greckiej świątyni, tworzącej róg obok domu aptekarza. Ma na dole trzy kolumny jońskie, a na pierwszem piętrze galeryę sklepioną, której szczyt wieńczy kogut gallijski oparty jedną łapą na karcie konstytucyjnej, a w drugiej trzymający wagi sprawiedliwości.
Najbardziej jednak każdego uderza apteka pana Homais wprost zajazdu pod „Złotym lwem”! Szczególnie wieczorem, kiedy lampy są pozapalane, a słoje czerwone i zielone, które zdobią wystawę sklepu rzucają daleko na ulicę swoje kolorowe światła, wtenczas daje się spostrzegać, jak w ogniach bengalskich, cień aptekarza wspartego o pulpit. Cały dom jego od góry do dołu pokryty jest ogłoszeniami wypisanemi charakterem angielskim, okrągłym, lub drukowanym: „Wody Vichy, Salcerskie i Barége, soki przeczyszczające, leki Raspaila, rakahu arabskie, pastylki Darceta, ciasto Regnaulta, bandaże, kąpiele, czekolada zdrowia i t. d.” A na szyldzie, zajmującym całą szerokość sklepu, czytamy napis złotemi głoskami: „Homais, aptekarz, w głębi sklepu, za wielkiemi wagami wmurowanemi nad kantorem, rozwija się napis laboratoryum po nad szklannemi drzwiami, które na połowie swej wysokości powtarzają jeszcze raz nazwisko Homais, złotemi głoskami na tle czarnem.
Więcej już niema co widzieć w Yonville. Jedyna ulica, długa na odległość strzału i posiadająca kilka sklepów, kończy się nagle na zakręcie drogi. Zostawiwszy ją na prawo i udawszy się wybrzeżem Św. Jana, dochodzi się niebawem do cmentarza.
Podczas cholery zwalono część opasującego muru i dokupiono sąsiednie trzy akry gruntu dla powiększenia siedziby umarłych, lecz cała ta część nowa pozostaje prawie niezajętą, gdyż groby, jak dawniej cisną się wszystkie ku bramie. Stróż, który jest zarazem grabarzem i bedelem przy kościele (podwójną tym sposobem odnosząc korzyść z nieboszczyków parafii), skorzystał z próżnego gruntu, aby na nim zasadzić kartofle. Pole jego wszakże zmniejsza się z każdym rokiem, a w razie wybuchnięcia epidemii, sam nie wie czy ma się radować z pogrzebów, czy smucić z przybywających grobów.
— Żywisz się zmarłymi, Lestiboudois! rzekł mu raz proboszcz.
To ponure słowo zastanowiło go; zaprzestał na czas jakiś swego przemysłu, lecz dziś sadzi znowu swoje tuberkuły, a nawet bez zająknienia utrzymuje, że same wyrastają.
W samej rzeczy, nic się nie zmieniło w Yonville od czasu wypadków jakie tu opowiedzieć zamierzamy. Trójkolorowa blaszana chorągiewka obraca się zawsze na wierzchu kościelnej dzwonnicy; na wystawie kupca nowości powiewają te same wstążki; foctusy aptekarza, jak kawałki białej hubki, gniją w mętnym spirytusie, a po nad główną bramą zajazdu stary lew złoty, wyblakły od deszczów, pokazuje zawsze przechodniom swoją kędzierzawą grzywę.
Wieczorem tego dnia, kiedy państwo Bovary mieli przyjechać do Yonville, pani Lefrançois wdowa, właścicielka tego zajazdu, tak mocno była zajęta, że cała w potach ustawiała swoje rądle. Nazajutrz był dzień targowy w miasteczku. Trzeba było zawczasu pokrajać mięsiwa, oczyścić kurczęta, przyprawić zupę i ugotować kawę. Musiała nadto myśleć o obiedzie dla swoich stołowników, doktora, jego żony i służącej; w sali, bilardowej rozlegały się głośne śmiechy; trzej młynarze w pierwszej sali wołali o wódkę; drzewo trzaskało na kominie, a na długim stole kuchennym, pomiędzy ćwiartkami surowej baraniny, piętrzyły się stosy talerzy drżące od uderzeń tasaka, którym siekano szpinak. Z podwórza dochodził krzyk kur, które służąca goniła w celu pozbawienia ich życia.
Mężczyzna w zielonych skórzanych pantoflach, z twarzą ospowatą, w czapeczce aksamitnej ze złotym kwastem na głowie, grzał sobie plecy przy kominie. Twarz jego wyrażała zupełne z siebie samego zadowolenie i wydawał się tak spokojnie pędzić życie jak szczygieł zawieszony nad głową jego w klatce drucianej: był to aptekarz.
— Artemizo! wołała gospodyni zajazdu, latawcze ty! napełnij karafki, przynieś wódki, pośpiesz się! Gdybym chociaż wiedziała jakie wety ofiarować tym oczekiwanym gościom!.. Miłosierny Boże! Komisanci od przeprowadzek zaczynają znowu swoje hałasy w bilardzie! A bryka ich stoi pod bramą! Jaskółka gotowa ją rozbić jak nadjedzie! Zawołaj Polita, żeby ją do wozówki wprowadził!.. Niech pan sobie tylko wyobrazi, panie Homais, że ci ludzie od rana przegrali z piętnaście partyj i wypili ośm kwart jabłeczniku!.. Ależ poniszczą mi bilard!.. mówiła dalej patrząc na nich z daleka z warząchwią w ręku.
— Nie byłoby to tak wielkie nieszczęście, odparł pan Homais, kupiłabyś pani inny.
— Inny bilard! wykrzyknęła wdowa.
— Bo ten już się nie trzyma, pani Lefrançois; powtarzam pani, że sama sobie szkodzisz, bardzo sobie szkodzisz. A potem, widzisz pani, dziś amatorowie przekładają wązkie torebki i ciężkie kije. Nie grają już teraz kulami, czasy się zmieniły Trzeba iść z postępem wieku! Zapatruj się pani na Telliera...
Oberżystka zaczerwieniła się z gniewu. Aptekarz powiedział jeszcze:
— Mów pani co chcesz, jego bilard ładniejszy jest od twego; a niechby mu tylko przyszła myśl urządzić patryotyczną składkę na korzyść polskich wychodźców lub dotkniętych powodzią lyończyków.
— Takich łapserdaków nie potrzebujemy się obawiać! przerwała oberżystka wzruszając grubemi ramionami. Daj pan pokój, panie Homais, dopóki żyć będzie Złoty Lew, dopóty ludzie odwiedzać go nie przestaną. Na mocnych my nogach stoimy, panie Homais! To nie tak jak Francuzka kawiarnia, którą lada dzień zobaczycie zamkniętą, z obwieszczeniem na okiennicy przybitem!.. Miałabym zmienić mój bilard... ciągnęła dalej jakby sama do siebie, — który mi tak jest dogodny do układania bielizny i na którym w porze łowieckiej dla sześciu myśliwych urządziłam posłanie!... A ten bałwan Hivert nie przyjeżdża!
— Czy pani czekasz na niego z obiadem swoich stołowników? zapytał aptekarz.
— Gdzież znowu? A cóżby na to powiedział pan Binet? Zobaczysz go pan razem z pierwszem uderzeniem szóstej godziny, bo ten człowiek niema sobie podobnego na świecie pod względem punktualności. Musi mieć zawsze swoje miejsce w małej salce! Dałby się raczej zabić aniżeli gdzie indziej do stołu posadzić! a jaki wybredny! jak trudno mu dogodzić! To nie to co pan Leon; ten przychodzi czasem o siódmej, czasem o wpół do ósmej i nie patrzy nawet na to co je. Co za nieoszacowany młody człowiek! Nigdy głosu nie podniesie.
— Bo to widzisz pani, jest różnica pomiędzy człowiekiem, który odebrał staranne wychowanie, a dawnym karabinierem zrobionym poborcą.
Szósta godzina wybiła. Wszedł Binet.
Miał na sobie surdut granatowy, luźno wiszący na chudem jego ciele; z pod skórzanej czapeczki a podniesionym daszkiem i patkami spiętemi na wierzchu, widać było łyse czoło wklęsłe od noszenia ciężkiego kasku. Nosił zwykle czarną sukienną kamizelkę, szare pantalony i o każdej porze roku czysto wyglansowane buty z równoległemi wydęciami na wystających kościach wielkich palcy. Ani jeden włosek nie występował na linię płowych jego faworytów, które okalając dolną szczękę, tworzyły starannie utrzymaną ramę dla jego długiej wyblakłej twarzy o małych oczkach i garbatym nosie. Wprawny we wszystkie gry w karty, zawołany myśliwy i dobry kaligraf, miał u siebie toczydło, i bawił się toczeniem kółek do serwet, któremi zarzucał dom swój z zazdrością artysty i samolubstwem mieszczanina.
Zwrócił się prosto do małej salki, lecz trzeba było najpierwej wyprowadzić z niej trzech młynarzy; przez cały czas póki nakrywano dla niego, Binet stał milczący przy piecu, potem zamknął drzwi i zdjął czapkę, jak zwykle.
— Ten przynajmniej nie zużyje sobie języka na grzeczności! powiedział aptekarz zostawszy sam z oberżystką.
— Nigdy nie bywa rozmowniejszym, odrzekła; przeszłego tygodnia było tu dwóch podróżujących sukienników, dowcipne chłopaki, naopowiadali wieczorem tysiące zabawnych rzeczy, z których do łez się uśmiałam; on tymczasem siedział milczący jak ryba.
— Tak jest, potwierdził aptekarz, — umysł ciasny, żadnego dowcipu, żadnej cechy człowieka towarzyskiego.
— Mówią jednak, że ma zdolności, zarzuciła oberżystka.
— Zdolności? odparł pan Homais; — on, zdolności? Chyba w swoim fachu, dodał z większym spokojem. Po chwili mówił dalej: — Jeżeli taki np. kupiec, mający rozległe stosunki, prawnik, lekarz, aptekarz, tak są zaabsorbowani, że się stają roztargnionymi, czasem nawet opryskliwymi, to pojmuję; mamy tego przykłady w historyi! Ale przynajmniej ci ludzie myślą o czemśkolwiek. Mnie samemu, ileż razy się zdarzyło szukać pióra na biurku dla napisania etykiety, kiedy je miałem zatknięte za ucho!
Jednakże pani Lefrançois wyszła na próg zobaczyć czy nie nadjeżdża Jaskółka. Wtem drgnęła i cofnęła się. Mężczyzna czarno ubrany wszedł nagle do kuchni. W pół cieniu zapadającego zmroku można było dostrzedz tylko twarz jego rumianą i atletyczną postawę.
— Czem służyć można księdzu proboszczowi? zapytała oberżystka, biorąc z komina jeden z ustawionych tam rzędem mosiężnych świeczników, może szklaneczką wiśniaku, albo kieliszkiem wina?
Ksiądz grzecznie za wszystko podziękował. Przyszedł po swój parasol, który zapomniał wczoraj w klasztorze Ennemont i poprosiwszy pani Lefrançois, żeby mu go odesłała wieczorem do probostwa, udał, się do kościoła gdzie właśnie dzwoniono na Anioł Pański.
Skoro znikł już odgłos kroków duchownego, aptekarz zwrócił uwagę na niestosowność jego znalezienia się przed chwilą. Odmowa jego przyjęcia czegokolwiek wydawała mu się szkaradną obłudą; wiadomo przecie było że księża spijali dobrze pokryjomu i radziby byli powrócić czasy dziesięcin.
Oberżystka stanęła w obronie swego proboszcza.
— Zresztą, dodała, czterech takich jak pan przełożyłby przez kolano. Przeszłego roku pomagał naszym ludziom do znoszenia słomy; brał po sześć więzi na raz, tak jest silnym!
— Brawo! wykrzyknął aptekarz. Posyłajże tu córki do spowiedzi do tak zbudowanych chłopów! Ja gdybym był rządem, wydałbym rozporządzenie żeby księżom raz na miesiąc krew puszczano. Tak jest, pani Lefrançois, co miesiąc dobrą dozę krwi, w interesie policyi i dobrych obyczajów!
— Dałbyś też pokój, panie Homais! pan jesteś bezbożnikiem! pan niemasz religii!
Aptekarz odpowiedział:
— I owszem, mam religię, mam moją religię, a nawet mam jej więcej od nich wszystkich. Ja wielbię Boga! Wierzę w Istność Najwyższą, w Stwórcę, kimkolwiek On jest zresztą, który nas tu umieścił abyśmy spełniali nasze obowiązki obywatela i ojca rodziny; lecz nie uważam za potrzebne całować po kościołach srebrne blachy i groszem krwawo zapracowanym tuczyć stado darmozjadów, którzy lepiej żyją od nas! Albowiem można Mu cześć składać zarówno w lesie i na polu, albo wpatrując się w sklepienie gwiaździste, jak to czynili starożytni. Mój Bóg jest Bogiem Sokratesa, Franklina, Woltera i Berangera! Jestem zwolennikiem Wyznania wiary wikarego sabaudzkiego i nieśmiertelnych zasad 89 roku!
Zamilkł szukając wzrokiem słuchaczy w około siebie, gdyż wpadłszy w zapał, aptekarz sądził przez chwilę, że się znajduje na posiedzeniu rady municypalnej. Lecz oberżystka go już nie słuchała; była cała zajęta dosłyszanym z daleka odgłosem. Niebawem dał się słyszeć turkot powozu z towarzyszeniem brzęku łańcuchów po bruku i wreszcie Jaskółka stanęła przed bramą zajazdu.
Było to żółte pudło zawieszone na dwóch kołach, które sięgając aż do wysokości budy, przeszkadzały podróżnym patrzyć na drogę i walały im ramiona. Małe szybki po bokach drżały w swej oprawie kiedy powóz był zamknięty i miały na sobie plamy błota zaschłego na pokładzie kurzu, którego nawet ulewne deszcze zmyć nie mogły zupełnie. Wehikuł ten zaprzężony był w trzy konie, z których jeden szydłem, a zjeżdzając z góry uderzał dnem wstrząsając pudłem.
Kilku mieszczan pośpieszyło na plac; mówili wszyscy razem, pytając o nowiny, objaśnienia i sprawunki: Hivert nie wiedział komu najpierwej odpowiadać. On to załatwiał w mieście wszystkie interesa miejscowe. Chodził do sklepów, kupował skóry dla szewca, żelazo dla kowala, baryłkę śledzi dla swojej pani, czepeczki od modniarki, czuby od fryzyera; po drodze rozdawał swoje paczki gdzie należało, przerzucając je z kozła przez ogrodzenie i krzycząc na całe gardło, podczas gdy konie szły sobie same.
Wypadek spowodował spóźnienie Jaskółki: charciczka pani Bovary uciekła w pole. Gwizdano na nią przez cały kwadrans. Hivert zawrócił nawet kilka staj, bo mu się co chwila zdawało, że ją spostrzega; wreszcie trzeba było jechać dalej. Emma płakała, uniosła się nawet oskarżając Karola o to nieszczęście. Pan Lheureux, kupiec bławatny, razem z nią podróż odbywający, próbował ją pocieszyć przytaczaniem licznych przykładów o zgubionych psach, które po-długich latach wróciły do swego pana. Opowiadano, że jedno z tych zmyślnych zwierząt powróciło z Konstantynopola do Paryża. Inny pies zrobił pięćdziesiąt mil drogi w prostej linii i cztery rzeki wpław przebył; własny jego (pana Lheureux) ojciec, miał pudla, który po dwunastoletniej nieobecności wskoczył mu na plecy, wieczorem, na ulicy, kiedy szedł na obiad do miasta.

II.

Emma wysiadła najpierwsza, potem Felicya, pan Lheureux, jakaś bona, Karola zaś musiano obudzić, tak mocno zasnął w swoim kąciku, skoro się tylko zciemniło.
Aptekarz Homais się przedstawił; złożył swoje uszanowanie pani, powitał pana, oświadczył im, że bardzo mu było przyjemnie im się przysłużyć i dodał z pewną serdecznością, że ośmielił się sam zaprosić, gdy zresztą żona jego była nieobecną.
Pani Bovary wszedłszy do kuchni przybliżyła się zaraz do komina. Ujęła dwoma paluszkami suknię na wysokości kolana i podniosłszy ją aż do kostek, wystawiła na działanie ognia przy którym się piekła ćwierć baraniny — nóżkę w czarny bucik obutą. Blask płomienia oświecił ją całą, przenikając żywą światłością tkaninę jej sukni, pory białej jej skóry i nawet powieki, które przymrużała od czasu do czasu. Chwilami obejmowała ją czerwona łuna, w miarę jak powiał ciąg powietrza przez drzwi otwarte.
Od drugiej strony komina przyglądał jej się w milczeniu młody człowiek jasnowłosy.
Ponieważ się bardzo nudził w Yonville, gdzie był dependentem u pana Gruillaumin, pan Leon Dupuis często odwlekał godzinę swego obiadu, w nadziei że przybędzie do zajazdu jaki podróżny, z którym będzie można pogawędzić. W dniu kiedy ukończył swoje zajęcie, musiał się stawić na przeznaczoną godzinę, bo nie wiedział co począć z sobą i znosić od zupy aż do wetów miłe towarzystwo Bineta. Z radością więc przyjął propozycyę oberżystki, żeby obiadować w towarzystwie nowo przybyłych i wszyscy przeszli do wielkiej gali, gdzie pani Lefrançois dla szyku kazała nakryć na cztery osoby.
Homais poprosił o pozwolenie zatrzymania na głowie greckiej czapeczki, z obawy kataru.
Potem, zwracając się do swej sąsiadki, grzecznie przemówił:
— Pani zapewne zmęczona? nasza Jaskółka trzęsie tak straszliwie!
— To prawda, odparła Emma; lecz ruch zawsze mnie bawi, lubię zmieniać miejsce pobytu.
— Nie w świecie nudniejszego, westchnął dependent, jak być ciągle do jednych stron przykutym!
— Gdybyś pan musiał być tak jak ja, ciągle prawie na koniu... wtrącił Karol.
— Ależ to rzecz bardzo przyjemna, odparł Leon patrząc na panią Bovary; jeżeli komu to służy, dodał.
— Zresztą, mówił aptekarz, praktyka lekarska wcale nie jest w naszych stronach uciążliwą; gdyż stan dróg miejscowych pozwala na użycie kabrioletu i w ogóle płacą dobrze, bo rolnicy nasi są zamożni. Miewamy tu pod względem medycznym, oprócz pospolitych wypadków kataralnych, zapalnych, cierpień żółciowych i wątrąbianych, etc., od czasu do czasu gorączki peryodycznie powracające w porze żniw, w ogóle jednak mało się trafia chorób ważnych, nic prawie specyalnego, wyjąwszy często zimne febry, które są zapewne wynikiem opłakanego stanu hygienicznego mieszkań naszych wieśniaków. Ach! znajdziesz pan tu wiele przesądów do zwalczenia, panie Bovary; wiele rutynicznych uporów, o które potykać się będą codziennie wszystkie usiłowania pańskiej nauki, albowiem ci ludzie wolą jeszcze uciekać się do nowenn, do relikwij, do proboszcza, aniżeli pójść się poradzić doktora i wziąść lekarstwo z apteki. Klimat jednak nie jest właściwie złym, mamy nawet w naszej gminie kilku dziewięćdziesięcioletnich. Ciepłomierz stustopniowy, który sumiennie badałem — w porze zimowej opada do czterech stopni, latem zaś dochodzi dwudziestu pięciu, najwyżej trzydziestu, co czyni dwadzieścia cztery Réaumura, inaczej pięćdziesiąt cztery Fahrenheita (miara angielska), nie więcej! — toteż w istocie z jednej strony osłania nas od wiatrów północnych las Argueilski, z drugiej od wiatrów zachodnich górzyste wybrzeże Św. Jana; ten upał jednak, który — z powodu pary wodnej jaką wydziela rzeka i ciągła obecność bydła na łące wydającego z siebie, jak panu wiadomo, wiele amoniaku, to jest azotu, wodorodu i kwasorodu — nie, tylko azotu i wodorodu i który, wciągając w siebie cały humus z ziemi, łącząc w sobie wszystkie te różnorodne wyziewy, wiążąc je w jeden pęk niejako i jednocząc się zarazem z elektrycznością w powietrzu rozlaną, — mógłby z czasem, podobnie jak w krajach podzwrotnikowych, wytworzyć niezdrowe miazmaty, — ten upał, powiadam, miarkowanym zostaje od strony, z której przychodzi, czyli raczej z którejby przychodził, — to jest od strony południa, wiatrowi południowo-wschodniemu, które, samo się ochłodziwszy nad Sekwaną, wpadają na nas czasem nagle, jak sybirskie powiewy!
— Czy macie tu państwo przynajmniej jakie przechadzki w okolicy? pytała dalej pani Bovary zwracając się do młodego człowieka.
— O! prawie żadnych! odpowiedział. Jest tu jedna miejscowość, którą nazywają Pastewnikiem, na wysokości wybrzeża, pod lasem. Chodzę tam czasem w niedzielę, i siadam z książką w ręku, przypatrując się zachodowi słońca.
— Niemasz nic pyszniejszego nad zachód słońca, odparła, ale szczególnie, nad brzegiem morza.
— O! ja uwielbiam morze! westchnął pan Leon.
— Nieprawdaż panie, rzekła pani Bovary, że zdaje się jakoby umysł bujał swobodniejszy po tej przestrzeni bez granic, której widok podnosi duszę, dając jej pojęcie nieskończoności?
— Tak samo dzieje się z górskimi krajobrazami, odpowiedział Leon. Mam kuzyna, który podróżował zeszłego roku po Szwajcaryi i który mi opowiadał, że trudno sobie wyobrazić całą poezyę jezior, powab wodospadów, olbrzymie wrażenie lodników. Są tam sosny niesłychanej wysokości, po nad szumiącymi potokami, chatki zawieszone nad przepaściami, a o tysiąc stóp poniżej, ukazują się całe doliny, ilekroć wiatr chmury rozedrze. Takie widoki muszą egzaltować, usposabiać do modlitwy, do zachwytu. To też nie dziwię się owemu sławnemu muzykowi, który dla lepszego rozbudzenia w sobie artystycznego zapału, zwykł był grywać wobec jakiego wspaniałego widoku.
— Pan muzykalny? zapytała Emma.
— Nie, lecz bardzo lubię muzykę, odpowiedział.
— Ach! niech mu pani nie wierzy, pani Bovary! przerwał Homais pochylając się nad talerzem, to czysta skromność! Mój drogi! śpiewałeś przecie wczoraj w swoim pokoju Aniele Stróżu! w sposób zachwycający. Słyszałem cię z laboratoryum; oddawałeś tę melodyę jak artysta z teatru.
Leon w istocie mieszkał u aptekarza, gdzie zajmował mały pokoik na drugiem piętrze, z oknem na plac wychodzącem. Zarumienił się na ten komplement swego gospodarza, który już był się zwrócił napowrót do doktora i wymieniał mu jednego po drugim wszystkich mieszkańców Yonville. Opowiadał różne anegdoty, dawał objaśnienia: nie wiedziano właściwie jaki majątek posiadał notaryusz, a dom mera Tuvache w wielkich był kłopotach.
Emma zagadnęła:
— Jaką pan muzykę przekładasz?
— O! pani! muzykę niemiecką, tę która usposabia do marzenia.
— Czy pan znasz operę wioską?
— Jeszcze nie; lecz ją zobaczę w przyszłym roku, skoro zamieszkam w Paryżu dla ukończenia kursów prawnych.
— Otóż jak już miałem zaszczyt oświadczyć mężowi pani, — wtrącił aptekarz, — co do tego biednego Yanody, który uciekł; dzięki popełnionym przez niego szaleństwom, będziecie państwo mieli jeden z najporządniejszych domów w Yonville. Co w nim jest najdogodniejszego dla lekarza, to że ma wyjście na drogę, które pozwala wychodzić nie będąc widzianym. Zresztą, zaopatrzony jest we wszystko co może być potrzebnem w gospodarstwie, jest pralnia, kuchnia z izbą czeladnią, salon familijny, sad, etc. Ten człowiek nie pytał o wydatek! Kazał sobie urządzić w końcu ogrodu, lecz przy wodzie, altankę, żeby w niej podczas lata piwem się chłodzić, a jeżeli pani lubi ogrodnictwo, to będzie mogła...
— Moja żona tem się wcale nie zajmuje, wtrącił Karol; woli zawsze siedzieć w pokoju i czytać, chociaż ma ruch zalecony.
— To tak jak ja, dorzucił Leon; co milszego w istocie, jak usiąść wieczorem, przy kominku z książką w ręku, podczas gdy wiatr wstrząsa szybami i lampa płonie na stole?..
— Wszak prawda? podchwyciła, wlepiając w niego szeroko rozwarte czarne swoje oczy.
— Nie myśli się o niczem, mówił dalej, godziny upływają. Przechadzamy się nieruchomie po krajach, które nam się widzieć zdaje, a myśl łącząc się z fikcyą, igra ze szczegółami lub śledzi zarysy przygód opisywanych.
— To prawda! to prawda! potwierdzała Emma.
— Czy się pani kiedykolwiek nie zdarzyło, mówił jeszcze Leon, napotkać w książce rozwiniętą własną myśl niepewną, jakiś zaćmiony obraz, który się niby przypomina i jakby całkowite przedstawienie najsubtelniejszych własnych uczuć?
— Doświadczałam tego, odpowiedziała.
— Dla tego też ja najlepiej lubię poetów, rzekł. Wiersze wydają mi się tkliwszymi od prozy i bardziej do łez pobudzającymi.
— Jednakże nużą w końcu, odparła Emma, ja teraz największe znajduję upodobanie w długich historyach, które strachem przejmują. Nienawidzę pospolitych bohaterów i uczuć umiarkowanych, jakie się w codziennem życiu napotykają.
— W samej rzeczy, zauważył dependent, ponieważ takie dzieła nie wzruszają serca, oddalają się mojem zdaniem, od prawdziwego celu sztuki. Tak błogo jest, wśród rozczarowania życia, módz spocząć myślą na szlachetnych charakterach, czystych uczuciach i obrazach prawdziwego szczęścia. Dla mnie przynajmniej, żyjącego tu, zdala od świata, jedyną to jest rozrywką, lecz Yonville tak mało przedstawia pod tym względem zasobów!
— Zapewne tak jak Tostes, odparła Emma, dla tego też ja zawsze prenumerowałam książki w czytelni.
— Gdyby pani chciała mi zrobić ten zaszczyt i korzystać z mojej biblioteki, wtrącił aptekarz usłyszawszy te ostatnie wyrazy, mam na jej usługi wybór najlepszych autorów: Voltaire, Rousseau, Delille, Walter Scott, Echo felietonów, etc.; odbieram także kilka pism peryodycznych, między innemi Fanal de Rouen, gazetę codzienną, mając zaszczyt być pośrednikiem tego wydawnictwa dla miejscowości Buchy, Forges, Neufchatel, Yonville i okolic.
Siedziano już półtrzeciej godziny przy stole, gdyż służąca Artemiza, wlokąc niedbale po podłodze swoje krajczaki, znosiła po jednemu talerze, o wszystkiem zapominała, nic nie rozumiała i ciągle zostawiała uchylone drzwi sali bilardowej, które stukały bezustannie.
Leon sam nie wiedząc o tem, w zapale rozmowy postawił nogę na drążku poprzecznym krzesła, na którym siedziała pani Bovary. Emma miała na szyi niebieski jedwabny krawacik, który podtrzymywał prosto do góry batystowy rurkowany kołnierzyk, a w miarę poruszeń jej głowy, dolna część twarzy tonęła w puszystej bieli lub się z niej łagodnie wychylała. W ten sposób, siedząc obok siebie, zapuścili się, oddzielnie od gawędki jaką Karol prowadził z aptekarzem, w jedną z tych poufnych a nieokreślonych rozmów, w których oderwane zdania dążą zawsze do środkowego punktu wspólnej sympatyi. Widowiska paryzkie, tytuły nowych romansów, świeżo wyszłe kadryle, świat którego oboje nie znali, Tostes z którego ona przybywała, Yonville gdzie się obecnie znaj dowali, wszystko to rozpatrywali, o wszystkiem mówili aż do końca obiadu.
Gdy podano kawę, Felicya poszła przygotować pokój dla swych państwa w nowym domu i niebawem wstano od stołu. Pani Lefrançois drzemała przy ciepłym popiele, podczas gdy chłopak stajenny czekał z latarnią w ręku na państwa Bovary, aby ich odprowadzić do ich mieszkania. Rude jego włosy pełne były słomy i kulał na lewą nogę. Wziął w drugą rękę parasol księdza proboszcza i ruszono w pochód.
Miasteczko już spało. Słupki na rynku długie cienie rzucały. Na ziemi było szaro, jak podczas letniej nocy.
Ponieważ jednak dom lekarza znajdował się nie dalej jak o pięćdziesiąt kroków od zajazdu, wkrótce trzeba było powiedzieć sobie dobranoc i towarzystwo się rozeszło.
Emma już w sieni uczuła na ramionach chłód świeżego tynku, nakształt wilgotnej bielizny. Ściany były nowe, a drewniane schody trzeszczały pod nogami. W pokoju na pierwszem piętrze, bladawa jasność przebijała się przez okna bez firanek. Dostrzegano szczyty drzew i w oddaleniu łąkę, na wpół zatopioną w mgle nocnej, która dymiła przy świetle księżyca. Pośrodku pokoju leżały w nieładzie szuflady od komód, butelki, żelezne pręty do firanek, złocone kije, materace na krzesłach i miednice na posadzce — dwaj ludzie bowiem, którzy te rzeczy znosili, wszystko niedbale porzucali.
Emma po raz czwarty w życiu w nieznanem miejscu noc przepędzała. Pierwszy raz gdy ją odwieziono do klasztoru, drugi za przybyciem do Tostes, trzeci w la Vaubeyssard, czwarty obecnie; a zawsze ta zmiana okazała się być jakby wstępem do nowej fazy jej życia. Nie przypuszczała aby rzeczy mogły się przedstawiać w jednakowy sposób w miejscach odmiennych; a ponieważ część przeżyta była złą, to co pozostawało będzie zapewne lepszem.

III.

Obudziwszy się nazajutrz, Emma spostrzegła na placu dependenta. Była w białym negliżu. On podniósł głowę i ukłonił się. Ona lekko kiwnęła mu głową i zamknęła okno.
Leon przez cały dzień oczekiwał nadejścia szóstej godziny, lecz przyszedłszy do zajazdu zastał samego tylko pana Binet przy stole.
Ten obiad dnia poprzedzającego stał się ważnym w życiu jego wypadkiem; do tego czasu nie rozmawiał nigdy przez parę godzin z rzędu z damą. Jakże więc mógł przed nią rozwijać i w takim języku mnóstwo rzeczy, które nie byłby tak dobrze pierwej powiedział? zwykle bywał nieśmiałym i zachowywał to powstrzymywanie się, które wyradza jednocześnie wstydliwość i skrytość. W Youville miał opinię człowieka comme il faut. Umiał przysłuchiwać się uważnie ludziom dojrzałym i nie zdawał się krańcowym w polityce, przymiot ważny dla młodego człowieka. Nadto posiadał talenta, malował wodnemi farbami, znał nuty skrzypcowe, a w godziny poobiednie zajmował się chętnie piśmiennictwem jeżeli nie grał w karty. Pan Homais cenił go dla jego ukształcenia, pani Homais lubiła go za jego uprzejmość, gdyż często towarzyszył do ogrodu małym Homais, dzieciakom zawsze zamorusanym, bardzo źle wychowanym i trocha limfatycznym, podobnie jak ich matka. Oprócz bony, opiekował się niemi Justyn, uczeń aptekarski, daleki krewny pana Homais, którego z łaski wzięto do domu, posługując się nim jak służącym.
Aptekarz okazał się najlepszym z sąsiadów. Dawał pani Bovary objaśnienia o kupcach i dostarczycielach, sprowadził umyślnie swego handlarza jabłeczniku, sam kosztował przyniesiony napój i dopilnował w piwnicy, aby dobrze poustawiano antałki, nauczył jeszcze jak trzeba postąpić, żeby tanim kosztem zrobić zapas masła na zimę i zawarł układ z zakrystyanem Lestiboudois, który obok swych obowiązków kościelnych i grabarskich, pielęgnował głównie ogrody Yonville, rocznie lub na dniówkę, jak się komu podobało.
Nie sama jednak tylko chęć przysłużenia się bliźniemu skłaniała aptekarza do tak nadskakującej grzeczności, miał w tem i własny interes.
Przekroczył artykuł I prawa z 19 ventôsa roku XI, który zabrania każdemu nie posiadającemu dyplomu, praktykowania medycyny, tak dalece, że w skutek podstępnej denuncyacyi, wezwany zastał do miasta Rouen, do pana prokuratora królewskiego. Dostojnik sądownictwa przyjął go w swoim gabinecie, stojący, w swojej todze urzędowej i berecie na głowie. Było to rano, przed posłuchaniem. Słychać było w korytarzu stąpanie ciężkich butów żandarmów i jakby daleki odgłos zamykanych wielkich zasuwek. Biednemu aptekarzowi w uszach zaszumiało, jak gdyby go krew zalać miała; mignęły mu przed oczyma więzienne otchłanie, rodzina jego łzami zalana, apteka sprzedana, wszystkie słoje poroztrącane; wyszedłszy z tej łaźni musiał wstąpić do kawiarni i napić się szklankę musującej wody selcerskiej, aby wstrząśniony umysł do równowagi przywrócić.
Z czasem osłabło wrażenie tego napomnienia i pan Homais znowu dawał jak dawniej, tajemne konsultacye w swoim pokoju za apteką. Lecz pan mer miał do niego urazę, koledzy zazdrościli, wszystkiego należało się obawiać; zjednawszy sobie pana Bovary grzecznościami, mógł liczyć na jego wdzięczność i zapobiedz tym sposobem żeby milczał w przyszłości, jeżeliby co zmiarkował. Dla tego też co rano Homais zanosił mu gazety i często w porze popołudniowej opuszczał na chwilę aptekę, żeby pogawędzić z doktorem.
Karol był smutny: klientela dawała czekać na siebie. Siedział czasem godzinami nieporuszony i milczący, spał w swoim gabinecie lub patrzył jak żona szyje. Dla rozrywki zajął się porządkowaniem domu; spróbował nawet pomalować poddasze farbami pozostawionemi przez malarzy. Kłopotały go jednak sprawy pieniężne. Tyle miał wydatków na odświeżanie domu w Tostes, na stroje pani i na przeprowadzenie, że cały posag Emmy, przeszło trzy tysiące trzyfrankowych talarów, stopniał w przeciągu dwóch lat. A ileż to rzeczy popsuło się lub straciło w przewózce z Tostes do Yonville, nie licząc już gipsowego zakonnika, który spadłszy z bryki przy zbyt silnem stuknięciu potłukł się na drobne kawałki na bruku Quincampoix!
Przyjemniejsza wszakże troska przyniosła mu pożądaną rozrywkę, a mianowicie ciąża małżonki. Zdawało mu się, że ją kochał coraz więcej, w miarę jak się zbliżał termin jej rozwiązania. Było to ścieśnienie związku cielesnego i jakoby nieustanne uczucie doskonalszego zjednoczenia. Kiedy widział z daleka chód jej leniwy i kibić nie skrępowaną sznurówką, kiedy stanąwszy przed nią wpatrywał się w nią do woli, lub kiedy siedząc, przybierała w fotelu pozy omdlewające, wtenczas szczęście jego granic nie miało; podnosił się, całował ją, głaskał po twarzy, nazywał ją mamusią, chciał z nią tańcować i na wpół śmiejąc się, na wpół płacząc, powtarzał wszystkie żartobliwe pieszczoty, jakie mu namyśl przychodziły. Nadzieja ojcowstwa napełniała go niewymowną rozkoszą. Niczego mu już teraz nie brakowało. Poznał wszystkie tajniki życia ludzkiego i spokojnie się z nimi lubował.
Emma zrazu doznawała wielkiego zdziwienia, potem pragnęła już urodzić, aby się dowiedzieć co to jest być matką? Ponieważ jednak nie miała środków na sprawienie kolebki z różowemi jedwabnemi firankami i haftowanych czepeczków, wyrzekła się wyprawki w przystępie złego humoru i obstalowała ją ogółem u wiejskiej szwaczki, nic nie wybierając ani targując. Nie bawiła się zatem temi przygotowaniami, które zaostrzają czułość i okoliczność ta stępiła może nieco przywiązanie jej macierzyńskie w samym zarodzie.
Gdy jednak Karol przy każdym obiedzie mówił zawsze o spodziewanem dziecięciu, wreszcie i ona więcej myśleć o niem zaczęła.
Pragnęła syna, byłby silny i ciemnowłosy, nazwałaby go Jerzym, a sama ta myśl, że dziecię jej będzie mężczyzną była dla niej jakby spodziewanem wynagrodzeniem za wszystkie jej minione zawody. Mężczyzna, przynajmniej, jest swobodnym; może folgować namiętnościom, zwiedzać obce kraje, zwalczać przeszkody, kosztować najniedostępniejszych rozkoszy. Kobieta, przeciwnie, zawsze jest skrępowaną. Zarazem bezwładna i wpływowa, ma przeciwko sobie pokusy ciała z zależnością prawną. Wola jej, jak woalka przyczepiona do kapelusza chwieje się za każdym powiewem wiatru, zawsze ją pociąga jakieś pragnienie, wstrzymuje jakiś wzgląd przyzwoitości.
Zległa jednej niedzieli, około szóstej godziny rano, o wschodzie słońca.
— Córka! rzekł Karol.
Odwróciła głowę i omdlała.
Niebawem nadbiegła pani Homais i uściskała młodą matkę, również jak pani Lefrançois z pod Złotego Orła. Aptekarz, jako człowiek delikatny przesłał jej tylko tymczasowe powinszowanie przez drzwi uchylone. Prosił aby mu pokazano dziecię, które znalazł dobrze zbudowanem.
Przychodząc do zdrowia, pani Bovary zajmowała się wyszukaniem imienia dla córki. Najpierwej przechodziła wszystkie te, które mają włoskie zakończenia, jak Klara, Amanda, Atala, podobały jej się także imiona Galsuind, Yscult i Leokadya. Karol życzył sobie aby dziecię nosiło imię matki, lecz Emma stanowczo się temu oparła. Przeglądano cały kalendarz od początku do końca i radzono się znajomych.
— Pan Leon, mówił aptekarz, z którym wczoraj o tem rozmawiał, dziwi się, że państwo nie obraliście imienia Magdaleny, będącego teraz w modzie.
Lecz starsza pani Bovary oburzyła się na to imię grzesznicy. Pan Homais ze swej strony, miał upodobanie do imion przypominających jakiego wielkiego człowieka, sławny czyn lub szlachetny pomysł i w takim też duchu ochrzcił swoje czworo dzieci. I tak, Napoleon przedstawiał sławę a Franklin swobodę, Irma, była może ustępstwem zrobionem romantyzmowi, Atala zaś, hołdem złożonym nieśmiertelnemu arcydziełu sceny francuzkiej. Bo przekonania jego filozoficzne nie przeszkadzały artystycznym zachwytom: myśliciel nie zabijał w nim człowieka uczuciowego, umiał odróżnić zalety umysłu i wyobrażeń od fanatyzmu. W tej tragedyi np. naganiał pomysły, lecz uwielbiał styl; potępiał całość, lecz przyklaskiwał szczegółom i oburzał się na działające w niej osoby, zachwycając się ich mową. Unosił się czytając najwybitniejsze ustępy, lecz pomyślawszy że klechy wyzyskują takowe na swoją korzyść, był w rozpaczy i zaplątany w taką sprzeczność uczuć, byłby chciał obiema rękami, uwieńczyć Racine’a i porozprawiać z nim choć przez pół godziny.
Emma przypomniała sobie wreszcie, że w zamku Vaubeyssard słyszała jak margrabina jedną młodą kobietę Bertą nazywała; to wspomnienie rozstrzygnęło wszystkie wątpliwości, wybrano to arystokratyczne imię, a ponieważ ojciec Rouault nie mógł przyjechać, zaproszono pana Bornais na ojca chrzestnego. Aptekarz ofiarował w podarunku same wyroby swego zakładu, jako to sześć pudełek ślazowego ciasta, cały słoik rakahu, pudełko boule de gomme i nadto, sześć lasek lodowatego cukru. W dzień chrztu był wielki obiad u państwa Bovary, proboszcza także zaproszono. Przy wetach panowie sobie podchmielili. Pan Bornais zaśpiewał Pana Boga dobrych ludzi[1], pan Leon barkarolę, a starsza pani Bovary, która była matką chrzestną, romans z czasów pierwszego cesarstwa; wreszcie starszy pan Bovary kazał przynieść dziecko i zaczął je chrzcić szampańskiem winem, które mu lał na głowę. To parodyowanie najpierwszego z sakramentów oburzyło księdza Bouruisien; ojciec Bovary odpowiedział ustępem z Wojny Bogów, proboszcz chciał wychodzić, panie go błagały aby został; Homais użył swego pośrednictwa i udobruchano wreszcie duchownego, który powrócił do swej niedopitej filiżanki czarnej kawy.
Starszy pan Bovary pozostał jeszcze miesiąc w Yonville, którego mieszkańców olśnił przepyszną czapeczką ze srebrnym galonem, w której co rano palił fajkę na placu. Mając także zwyczaj pić dużo wódki, posyłał często służącą pod „Złotego Lwa”, gdzie wziętą butelkę zapisywano na rachunek syna jego; do swoich fularów zaś wypotrzebował cały zapas kolońskiej wody synowej.
Emma dosyć lubiła jego towarzystwo. Stary zwiedził był kawał świata: rozprawiał o Berlinie, o Wiedniu, o Strasburgu, o swoich oficerskich czasach, o swoich kochankach, o wielkich bankietach w jakich uczestniczył; potem stawał się bardzo uprzejmym, czasem nawet w ogrodzie lub na wschodach obejmował ją wpół wołając:
— Karolu, strzeż się!
Wtenczas starsza pani zatrwożyła się o szczęście syna swego, a lękając się aby mąż jej wreszcie nie wpłynął szkodliwie na moralne pojęcia młodej kobiety, przyśpieszyła powrót do domu. Może nawet ważniejsze jeszcze miała obawy. Pan Bovary nie miał zwyczaju cokolwiek uszanować.
Jednego dnia Emma zapragnęła zobaczyć swoją małą, którą oddano na mamki do żony stolarza i nie zajrzawszy do kalendarza czy upłynęły już obowiązkowe sześć tygodni, udała się do mieszkania Rolletów, będącego na końcu wsi, pomiędzy gościńcem a łąkami.
Było to w porze południowej; okiennice wszystkich domów były pozamykane, a szyfrowe dachy błyszczące w promieniach słońca, zdawały się sypać iskry ze szczytu swych wieżyczek. Duszący wiatr powiewał, Emma czuła się osłabioną; kamyki na drodze urażały ją w nogi; zawahała się czy nie zawrócić do domu lub wstąpić gdziekolwiek żeby odpocząć.
W tej chwili pan Leon wyszedł z sąsiednich drzwi z pękiem papierów pod pachą. Ukłonił się pani Bovary i stanął pod sklepem pana Lheureux, w cieniu markizy z szarego płótna.
Pani Bovary powiedziała mu, że się wybrała odwiedzić swoją małą, lecz że się czuje zmęczoną.
— Gdyby pani... zaczął nieśmiało Leon.
— Czy pan masz chwilę wolnego czasu?
A otrzymawszy potwierdzającą odpowiedź dependenta, poprosiła go aby jej towarzyszył. Tego parnego wieczoru wiedziano już o tem w Yonville, a pani Tuvaohe, żona mera, oświadczyła w przytomności służącej, że pani Bovary się kompromituje.
Żeby się dostać do mamki, potrzeba było doszedłszy do końca ulicy zwrócić się na lewo, w stronę cmentarza i pójść ścieżką, pomiędzy domkami i ogródkami, wysadzoną ligustrowemi krzakami. Kwitły one właśnie, jak również weroniki, głogi, ciernie i jerzyny nad rowami rosnące. Przez szczerby w płotach spostrzegano tu wieprzaka na gnojowisku, tam krowę wycierającą rogi o drzewo. Szli tak oboje, Emma wsparta o ramie młodego człowieka, który krok swój do jej chodu stosował; przed nimi rój owadów brzęcząc unosił się w rozgrzanem powietrzu.
Poznali dom szukany po starym kasztanie, który go ocieniał. Nizki i ciemną dachówką kryty, obwieszony był pod dymnikiem wiankami z cebuli. Chruściany płotek otaczał kwaterę sałaty, kilka grządek lawendy i groszku pachnącego na łyczkach. Przez środek przechodził ściek brudnej wody, a na płocie wisiało kilka szmat niepewnego kształtu, para pończoch, czerwony perkalowy kaftan i grube płócienne prześcieradło. Na skrzyp baryerki ukazała się mamka z dzieckiem przy piersi. Drugą ręką ciągnęła nędznego malca z obrzękłą skrofuliczną twarzą, syna czapnika z Rouen, którego rodzice zbyt handlem zajęci, na wieś oddali.
— Niech pani wejdzie, rzekła zobaczywszy panią Bovary; malutki śpi.
Jedyna dolna izba zawierała w głębi przy ścianie szerokie łóżko bez firanek, podczas gdy dzieża od chleba stała pod oknem, którego wybita szyba zalepiona była niebieskim papierem. W kącie za drzwiami stały kamasze podbite świecącemi gwoździami, obok butelki z olejem i piórem wetkniętem w szyjkę; Maciej Laensberg poniewierał się na zakurzonym kominie pośród skałek, świec niedopalonych i kawałków hubki. Wreszcie ostatnim zbytkiem tego apartamentu była Sława dmąca w trąbę, rycina wycięta zapewne z jakiego fryzyerskiego prospektu, czterma gwoździkami do ściany przybita.
Dziecię Emmy spało w kolebce uplecionej z łoziny. Wzięła je na ręce wraz kołderką, w którą było owinięte i zaczęła nucić półgłosem kołysząć się zwolna.
Leon tymczasem przechadzał się po izbie, zdawało mu się dziwnem widzieć tę piękną panią w kitajkowej sukni pośród całej tej nędzy. Pani Bovary się zaczerwieniła, odwrócił głowę, sądząc że może oczy jego wypowiedziały jaką niegrzeczność. Zaraz też położyła napowrót do kolebki małą, która zwymiotowała jej na kołnierzyk. Stolarka przyszła go zaraz obetrzeć, zapewniając że „tego znać nie będzie”.
— Inaczej ona mnie jeszcze urządza! mówiła, i ciągle ją tylko muszę obmywać! Możeby pani była łaskawa polecić korzennikowi Camusoni, żeby mi wydał mydła jak mi będzie potrzeba? to nawet dla pani samej byłoby dogodniej, bobym już pani nie trudziła.
— Dobrze, dobrze! powiedziała Emma. Do widzenia, matko Rollet.
I wyszła ocierając nogi na progu.
Poczciwa kobiecina wyprowadziła ją aż na koniec podwórza, żaląc się ciągle na trud wstawania w nocy.
— Tak jestem czasem znużona, mówiła, że zasypiam na krześle; mogłaby pani dać mi chociaż funcik zmielonej kawy, któraby mi wystarczyła na miesiąc i którąbym rano z mlekiem pijała.
Pozbywszy się nakoniec podziękowań stolarki, pani Bovary odeszła, lecz zaledwie kilkanaście kroków zrobiła, gdy usłyszała za sobą stukanie sabotów; odwróciła głowę: jeszcze mamka!
— Czegóż chcecie?
Wtedy kobieta, biorąc ją na bok, za drzewo, zaczęła prawić jej o swym mężu, który z pomocą swego rzemiosła i sześciu franków rocznie, które pan kapitan...
— Kończcież prędzej! przerwała Emma zniecierpliwiona.
— Otóż mówiła mamka wzdychając za każdem słowem, boję się, żeby mu nie było markotno jak jabym sama kawę piła; wiadomo pani, ci mężczyźni...
— Przecież będziecie mieli kawę, powtarzała Emma, ja wam dam!.. nudzicie mnie!
— Bo to, widzi kochana pani, on w skutek swoich ran miewa straszne kurcze w piersiach. Powiada nawet że jabłecznik go osłabia.
— Spieszcież, moja pani Rollet!
— Otóż, odparła stolarka dygając, gdyby to nie było żądać za wiele... tu powtórnie dygnęła, — jak pani będzie mogła, — z błagalnem spojrzeniem, — dzbanuszek wódki, — wyjąkała wreszcie, — a ja będę nią nacierać nóżki malutkiej, która je ma tak delikatne jak skóra na języku.
Uwolniwszy się nareszcie od natrętnej mamki, Emma wzięła pod rękę pana Leona. Szła szybko z początku; potem zwolniła kroku i wzrok jej padł na ramię młodego człowieka, którego palto miało aksamitny kołnierz. Ciemne jego włosy spadały nań lśniące i gładko uczesane. Zwróciła uwagę na jego paznokcie, dłuższe aniżeli je noszono w Yonville. Utrzymywanie ich było jednem z głównych zajęć dependenta; miał nawet w biurku osobny na ten cel scyzoryk.
Powrócili do Yonville brzegiem wody. W porze letniej poszerzone wybrzeże odsłaniało aż do dołu mury ogrodów, od których po kilka stopni prowadziło do rzeki. Płynęła cicho, zimna i bystra na pozór; wysokie i cienkie trawy pochylały się nad nią miarowo i niby włosy zielone przeglądały się w jej przezroczu. Czasem owad o cienkich nóżkach siadał na czubkach trzcin lub na liściach wodnych lilij. Promienie słońca odbijały się w błękitnych bąbelkach, które powstawały i pękały na wodzie, stare spruchniałe wierzby przeglądały się w wodzie; w około pusto było na łące. Po folwarkach ludzie obiadowali, młoda kobieta i jej towarzysz słyszeli tylko odgłos własnych kroków na ścieżce, szelest sukni Emmy i słowa, które do siebie mówili.
Mury ogrodów najeżone u szczytu potłuczonemi butelkami, rozgrzane były jak szyby cieplarni. W szparach pomiędzy cegłami rosły dzikie kwiatki, a pani Bovary przechodząc strząsała parasolką zeschłe ich listki, lub czasem gałązka kaprifolii przyczepiała się do jej sukni.
Rozmawiali o truppie hiszpańskich tancerzy, których oczekiwano w teatrze w Rouen.
— Pan pojedziesz? zapytała.
— Jeżeli będę mógł, rzekł.
Czy nic więcej nie mieli do powiedzenia sobie? Jednakże oczy ich wymowniejszemi były i podczas gdy się wysilali na wynalezienie zdań pospolitych, czuli jednakową niemoc, która ich oboje ogarniała, był to niby szept dumy, głęboki, nieustanny, który górował po nad głosami. Zdjęci podziwieniem na tę rozkosz sobie nieznaną, nie pomyśleli nawet o zdaniu sobie z niej sprawy lub zbadaniu jej przyczyny. Przyszłe szczęśliwości, niby podzwrotnikowe wybrzeże, rzucają na poprzedzającą je nieskończoność swój wdzięk rodzimy, wonne tchnienie, które pozwala zasypiać w błogiem upojeniu, bez troski o niedostrzeżony jeszcze widnokrąg.
W jednem miejscu ziemia rozryta była kopytami bydląt; trzeba było stąpać po dużych zielonych kamieniach z błota wystających. Czasem zatrzymywała się przez chwilę namyślając się gdzie ma stopę postawić i chwiejąc się na niepewnym kamyku z odstawionymi łokciami, naprzód pochylona, śmiała się z obawy żeby nie wpaść w kałużę.
Stanąwszy przed swoim ogrodem, pani Bovary popchnęła baryerkę, wbiegła na stopnie i znikła.
Leon powrócił.do swej kancelaryi. Pryncypał jego wyszedł; młody człowiek rzucił pobieżne spojrzenie na leżące papiery, zatemperował sobie pióro, nakoniec wziął za kapelusz i wyszedł.
Udał się na Pastewnik, na skraj lasu; położył się na ziemi pod sosnami i patrzył w niebo przez palce.
— Jak ja się nudzę! mówił sam do siebie, jak okropnie się nudzę!
Ubolewał nad sobą, że musi żyć w tym zapadłym kącie, mając pana Homais za przyjaciela i pana Guillaumin za przełożonego. Ten ostatni, cały zajęty interesami, w złotych okularach na nosie i rudych faworytach na białym krawacie, nie miał żadnego pojęcia o delikatnościach serca i umysłu, chociaż przybierał sztywny ton angielski, którym zaimponował w początkach dependentowi. Żona zaś aptekarza, była najlepszą w świecie normandką małżonką, łagodną jak baranek, kochała męża i dzieci, ojca, matkę, krewnych, płakała nad cudzemi nieszczęściami, nie wiele się troszczyła o gospodarstwo i nienawidziła sznurówek; — lecz tak powoli się poruszała, tak była nudną, tak pospolitą miała powierzchowność i tak ograniczony umysł, że nigdy mu na myśl nie przyszło, chociaż nie miała więcej nad trzydzieści lat a on dwadzieścia, chociaż przez drzwi tylko sypiali i codzień ją widywał, żeby mogła być kobietą dla kogokolwiek, ani żeby z własności płci swojej co więcej niż suknię posiadała.
I któż tu był jeszcze? Binet, kilku kupców, dwóch czy trzech oberżystów, ksiądz proboszcz, wreszcie pan Tuvache, mer miejscowy ze swymi dwoma synami, wszystko ludzie prości, zacofani, którzy sami swoją rolę uprawiali, bankietowali między sobą, zresztą nabożnisie i zgoła nieznośni w towarzystwie.
Lecz na tle pospolitem tych ludzkich twarzy, postać Emmy odznaczała się wybitnie chociaż w pewnem oddaleniu, gdyż czuł pomiędzy sobą a nią jak gdyby niewyraźne jakieś otchłanie.
W początkach bywał u niej czasem w towarzystwie aptekarza. Karol nie zdawał się bardzo pragnąć jego odwiedzin, a Leon sam nie wiedział jak pogodzić obawę stania się natrętnym z pragnieniem zażyłości, która mu się prawie niepodobną wydawała.

IV.

Skoro tylko pierwsze nastały zimna, Emma opuściła swój pokój na górze i umieściła się w dolnej sali o nizkim suficie, gdzie na kominku rozłożysty kaktus stał wprost zwierciadła. Siedząc tam przy oknie w fotelu, przypatrywała się przechodzącym.
Leon dwa razy na dzień udawał się ze swej kancelaryi do zajazdu pod Złotym Lwem. Emma słyszała go zdaleka jak nadchodził; pochylała się nadstawiając ucha, a młody człowiek przesuwał się koło firanki nie podnosząc głowy, zawsze jednakowo ubrany. Lecz o zmierzchu, kiedy oparłszy podbródek na lewej dłoni, złożyła na kolanach zaczętą robotę, często drgnęła za zjawieniem się tego milczącego cienia. Wtenczas podnosiła się i kazała nakrywać do stołu.
Pan Homais przybywał podczas obiadu. Trzymając w ręku swoją grecką czapeczkę, wchodził po cichu, żeby nikomu nie przeszkodzić i zawsze jednakowo powtarzał powitanie. — Dobry wieczór całemu towarzystwu! Potem zasiadłszy na swem miejscu przy stole, pomiędzy dwojgiem małżonków, zapytywał doktora o jego chorych, a ten ze swej strony radził go się co do możliwej wysokości honoraryów. Następnie rozmawiano o tem co było w gazecie. Homais o tej porze, wiedział to już prawie na pamięć i powtarzał sumiennie, wraz z uwagami dziennikarza i wszystkiemi doniesieniami o katastrofach wydarzonych we Francyi lub za granicą. Wyczerpawszy ten przedmiot, nieomieszkał robić spostrzeżeń tyczących się potraw jakie widział na stole. Czasem nawet podnosząc się trochę wskazywał pani najkruchszy kawałek, lub zwracając się do sługi, udzielał jej niektórych rad co do przyrządzania legumin i hygieny przypraw, w olśniewający sposób rozprawiał o aromatach, korzeniach, pierwiastkach mięsnych; sokach i żelatynach. Ponieważ w głowie jego więcej było przepisów niż w aptece słojów, Homais celował w robieniu rozmaitych konfitur, octów i słodkich likierów, znał także wszystkie nowe wynalazki aparatów oszczędzających paliwo, jakoteż sztukę przechowywania serów i poprawiania zepsutego wina.
O ósmej godzinie Justyn przychodził po niego, żeby zamknąć aptekę. Wtedy pan Homais figlarnie na niego spoglądał, szczególnie jeżeli Felicya była obecną; zauważył bowiem, że uczeń jego wielki miał pociąg do domu doktora.
— Mój chłopak zaczyna się budzić, mówił i zdaje mi się dalipan, że się kocha w waszej dziewczynie!
Ważniejszy jednak ciężył na nim zarzut, a mianowicie że lubił przysłuchiwać się rozmowom.
W niedzielę np., nie można go było wyprawić z salonu, dokąd pani Homais wzywała go dla zabrania dzieci, które się rozsypiały w fotelach, ściągając zbyt obszerne perkalowe pokrowce.
Niewiele osób bywało na tych wieczorkach aptekarza, gdyż złośliwość jego i polityczne opinie odsunęły od niego powoli różne szanowne osoby. Dependent jednak nie opuszczał ich nigdy. Skoro tylko usłyszał dzwonek, biegł naprzeciwko pani Bovary, odbierał od niej szal i stawiał na boku pod kantorem aptecznym grube krajczaki, które kładła na wierzch obuwia kiedy śnieg padał.
Grano najpierwej w trzydzieści jeden; potem pan Homais siadał do ekarte z Emmą, Leon dawał jej rady. Stojąc z ręką opartą o poręcz jej krzesła, rozpatrywał się w zęby grzebienia, którym włosy jej były przypięte. Za każdą razą kiedy kartę rzucała, poruszała się suknia jej z prawej strony. Podniesiony jej warkocz rzucał na plecy odcień, który blednąc powoli zlewał się w ogólną czarną barwą. Dalej suknia spadała po obudwu stronach krzesła, układając się w bufiaste fałdy i leżąc aż na ziemi. Ilekroć Leon przypadkiem dotknął jej butem, cofał się jak gdyby na kogoś nadeptał.
Po skończeniu partyi, aptekarz grał z doktorem w domino, Emma zaś przesiadłszy się, przerzucała Illustracyę. Przynosiła zwykle swój dziennik mód. Leon siadał obok niej, oglądali razem ryciny i czekali na siebie przy końcu stronnic. Czasem go prosiła, żeby jej przeczytał jakie wiersze; Leon wypowiadał je rozwlekle, zniżając głos omdlewająco przy miłosnych ustępach. Przeszkadzało mu tylko stukanie domina; pan Homais wprawnie grał i zawsze pobijał Karola. Skończywszy trzy setki, wyciągali obadwa nogi przed kominkiem i niebawem zasypiali. Ogień dogasał; herbaty już nie było w imbryczku; Leon czytał jeszcze. Emma słuchała go machinalnie obracając na lampie abat-jour, który przedstawiał arlekinów na wozach i tancerki na linie. Leon przestawał czytać, wskazując ręką na uśpionych słuchaczy, wtedy zaczynali mówić przytłumionym głosem, a rozmowa wydawała im się tem milszą, że jej nikt nie słyszał.
Tym sposobem zawiązał się pomiędzy nimi pewien stosunek, ciągła zamiana książek i romansów; pan Bovary, mało zazdrosny nie dziwił się temu wcale.
Na imieniny dostał śliczną głowę frenologiczną, poznaczoną cyframi aż do jamy ocznej i na niebiesko pomalowaną. Była to uprzejmość dependenta. Nie poprzestał na tem: załatwiał nawet interesa jego w Rouen; a gdy nowy romans wprowadził modę tłustych roślin, Leon skupował je dla pani i przywoził na kolanach w Jaskółce, raniąc sobie palce o ich kolczaste liście.
Emma kazała sobie przybić do okna deseczkę z galeryjką na wazoniki. Dependent także sobie urządził wiszący ogródek; tym sposobem mogli się wzajemnie widzieć jak pielęgnowali swoje kwiaty.
Z pomiędzy okien miasteczka, jedno jeszcze bywało najczęściej zajętem; każdej niedzieli bowiem, od rana aż do północy i codzień popołudniu jeżeli była pogoda, widziano w okienku poddasza chudy profil pana Bineta pochylonego nad toczydłem, którego monotonne mruczenie słychać było aż koło Złotego Lwa.
Jednego wieczoru, Leon wracając do siebie zastał w swoim pokoju kobierczyk aksamitny w liście haftowane na tle jasnem; przywołał pana i panią Homais, Justyna, dzieci, nawet kucharkę, powiedział o tem swemu pryncypałowi, wszyscy pragnęli oglądać kobierczyk; z jakiego powodu żona doktora robiła dependentowi prezenta? To wydało się dziwnem i zaczęto przypuszczać, że musiała być jego „przyjaciółką”.
Sam potwierdzał to przypuszczenie, gdyż przed każdym kto tylko chciał słuchać wychwalał rozum i wdzięki pani Bovary tak dalece, że wreszcie Binet odpowiedział mu raz dosyć niegrzecznie.
— Co mię to obchodzi, kiedy nie należę do jej towarzystwa!
Przemyśliwał nad tem jakimby sposobem zrobić jej swoje oświadczenie i zawsze wahając się pomiędzy obawą obrażenia jej a wstydem za własne tchórzostwo, płakał miotany żądzą i rozpaczą. Potem robił energiczne postanowienia, pisał i darł listy jeden po drugim, naznaczał sam sobie termina, które ciągle odraczał. Czasem wychodził już z zamiarem odważenia się na wszystko; lecz na widok Emmy odstępowała go odwaga i gdy Karol nadszedłszy zapraszał go, żeby wsiadł z nim do karykla i pojechał odwiedzić razem którego z chorych w okolicy, przyjmował bez wahania, żegnał panią i odjeżdżał z panem. Mąż jej, nie byłażto cząstka jej samej?

Emma ze swej strony nie badała samej siebie czy kocha Leona. Ona wierzyła że miłość przychodzić musi nagle, z wielkim wybuchem i błyskawicami — niby uragan, który spada na życie, wzburza je do gruntu, tamuje wolę i całe serce w otchłań pociąga. Nie wiedziała że na tarasach domów deszcz tworzy jeziora jeżeli rynny są zatkane i byłaby tak spokojną pozostawała nie domyślając się niebezpieczeństwa, gdyby nagle nie była odkryła szpary na fundamentowej ścianie.

V.

Było to jednej niedzieli w miesiącu lutym. Śnieg padał.
Oboje państwo Bovary, aptekarz Homais i pan Leon udali się wszyscy po południu zwiedzić nową przędzalnię lnu jaką zakładano w dolinie, o pół milki od Yonville. Aptekarz zabrał z sobą Napoleona i Atalię, żeby się dzieci przeszły; Justyn im towarzyszył niosąc na ramieniu parasole.
Nic jednak nie mogło być mniej godnego widzenia. Znaczna przestrzeń gruntu, zawalona zardzewiałemi już kołami porzuconemi w nieładzie pośród stosów piasku i żwiru, otaczała długi kwadratowy budynek o licznych małych okienkach. Nie był jeszcze ukończony i niebo przeświecało przez belki w dachu. Pęk słomy z kłosami uwiązany u belki szczytowej, szeleścił na wietrze trójkolorowemi wstążkami.
Homais rozprawiał. Tłumaczył przyszłą ważność tego zakładu, obliczał siłę podłóg, grubość murów i bardzo żałował, że niemiał laski metrycznej, jaką posiadał pan Binet do swego wyłącznego użytku.
Emma, którą prowadził, wspierała się na jego ramieniu i wpatrywała się w tarczę słoneczną świecącą zdaleka, we mgle, swą olśniewającą bladością; odwróciła głowę: Karol tam był. Miał czapkę nasuniętą na brwi a grube wargi jego drgały, co nadawało twarzy jego głupowaty jakiś wyraz, sam widok spokojnego grzbietu jego był drażniącym i cała nędzota tej pospolitej osobistości zdawała się rozpostartą na paltocie.
Podczas gdy mu się tak przyglądała, lubując się w swem głuchem rozdrażnieniu pewną występną rozkoszą, zbliżył się Leon. Przejmujące zimno zdawało się twarz jego powlekać większą bladością, z pod odłożonego kołnierzyka widać było kawałek gołej szyi, koniec ucha wyglądał z pod pukla włosów, a wielkie jego błękitne oko wzniesione ku obłokom, wydało się Emmie czystszem i piękniejszem od owych jezior górskich, w których niebo się przegląda.
— Niegodziwiec! wykrzyknął nagle aptekarz.
I pobiegł na ratunek swego syna, który wszedł w wapno, żeby sobie trzewiki ubielić. Zgromiony za tę psotę, pan Napoleon zaczął wrzeszczeć ile mu sił starczyło, podczas gdy Justyn ocierał mu obuwie słomianym wiechciem. Potrzeba było jednak noża; Karol, ofiarował swój.
— Ach! poszepnęła Emma, nosi nóż w kieszeni, zupełnie jak chłop!
Szron padać zaczął i powrócono do Yonville.
Tego wieczoru pani Bovary nie poszła do swych sąsiadów, a po odejściu Karola, gdy została samą, zaczęła zbierać wspomnienia z dokładnością świeżo doznanego wrażenia i tem przedłużeniem perspektywy jakiego pamięć użycza przedmiotom. Wpatrując się ze swego łóżka w ogień płonący na kominku, widziała wyraźnie Leona, jak stał zginając jedną ręką laseczkę, a drugą trzymając Atalię, która smuktała kawałek lodu. Znajdowała go prześlicznym; nie mogła oczu odeń oderwać, przypominała sobie inne jego pozy, zdania przez niego wyrzeczone, dźwięk jego głosu, całą jego osobę; i powtarzała, składając usta jakby do pocałunku.
— Tak jest, śliczny! prześliczny!.. — Czy on kocha? pytała sama siebie — Zapewne! ale kogo?.. mnie przecie!
Tysiączne się na to znalazły dowody i serce jej podskoczyło z radości. Płomień rzucał na sufit wesołą światłość; wyciągnęła się na łóżku i ręce splotła nad głową.
A wtenczas zaczęło się wiecznie jednostajne wyrzekanie: — O! gdyby to Bóg pozwolił! Dla czego tak nie jest? Coby to szkodziło?
Gdy Karol powrócił o północy, udała że się przebudziła, a że hałasował rozbierając się, narzekała na migrenę, potem zapytała obojętnie jak przepędzono wieczór?
— Pan Leon wcześnie odszedł do siebie, rzekł Karol.
Uśmiechnęła się mimowolnie i usnęła kołysana rozkosznym zachwytem.
Nazajutrz odwiedził ją ku wieczorowi pan Lheureux, kupiec bławatny. Był to człowiek umiejący chodzić koło swoich interesów.
Rodem Gaskończyk, zostawszy Normandczykiem połączył gadatliwość południową z przebiegłością północną. Twarz jego tłusta, pulchna i bez zarostu, zdawała się być pociągniętą lekkim odwarem z lukrecyą, a włosy białe uwydatniały jeszcze ostry blask jego małych czarnych oczu. Niewiadomo było czem się dawniej zajmował, jedni mówili że był tragarzem, drudzy że bankierem w Routôt. To tylko pewna, że rozwiązywał na pamięć najzawilsze rachunki, co sam Binet podziwiał. Grzeczny aż do uniżoności, trzymał się zawsze w postawie na wpół zgiętej osoby, która kogoś wita lub zaprasza.
Zostawiwszy przy drzwiach kapelusz opasany krepą, postawił na stole zielone pudło i zaczął od robienia delikatnych wymówek pani, że dotąd nie raczyła go zaszczycić swem zaufaniem. Chociaż tak mizerny sklep — jak jego nie miał czem zwabić do siebie elegantki (z przyciskiem) niechby tylko rozkazała, on postara się dostarczyć jej wszystkiego czegoby tylko żądała, tak z bielizny jak z kramarszczyzny, wstążek, nowości i t. p. Miał stosunki z najpierwszymi handlowymi domami! Dzisiaj więc, wstąpił przechodząc, aby pani pokazać niektóre nowości szczęśliwym trafem otrzymane. I wydobył z pudła pół tuzina haftowanych kołnierzyków.
Pani Bovary je obejrzała.
— Niczego teraz nie potrzebuję, rzekła.
Pan Lheureux jednakże wyjął ostrożnie trzy szarfy algierskie, kilka paczek angielskich igieł, parę słomkowych pantofelków, wreszcie cztery kubeczki do jaj na miękko, wyrobione ażurowo z łupiny orzecha kokosowego przez więźniów. Potem, oparłszy o stół ręce, pochylony i z wyciągniętą szyją, śledził uważnie wzrok Emmy, który błądził niepewny pośród tych skarbów. Od czasu do czasu paznokciem uderzał w rozłożone szarfy jedwabne, niby kurz z nich strzepując, co sprawiało lekki szelest jedwabiu, na którem przy zielonkowatem świetle, błyszczały jak gwiazdeczki złote nitki w tkaninę wmieszane.
— Ileż to kosztuje? zapytała.
— Bagatelę! odpowiedział, drobnostkę! ale niema nic pilnego, pani zapłaci jak zechce, nie jesteśmy żydami!
Zamyśliła się przez chwilę, lecz w końcu raz jeszcze podziękowała panu Lheureux, który niezmieszany odpowiedział:
— No, to się później porozumiemy; ja się zawsze umiem pogodzić z paniami z moją tylko zgodzić się nie mogę!
Emma się uśmiechnęła.
— Chciałem pani tylko powiedzieć, rzekł dobrodusznie po tym żarciku, że nie o pieniądze mi chodzi... Sambym ich pani dał, gdyby tego była potrzeba.
Spojrzała na niego zdumiona.
— O? rzekł prędko i głosem zniżonym, nie potrzebowałbym daleko szukać, żeby ich dla pani znaleźć, to pewna!
A zmieniając przedmiot rozmowy zapytał o zdrowie ojca Tellier, właściciela „kawiarni francuzkiej”, którego pan Bovary miał w kuracyi.
— Co mu jest takiego?... Kaszle że aż się cały dom trzęsie i boją się bardzo czy prędzej nie będzie potrzebował sosnowego pudełka aniżeli flanelowego kaftanika? Nahulał się też za młodu, nahulal! Ci ludzie, pani łaskawa, żyli tak nieporządnie! wódka go spaliła!.. Zawsze to przykro widzieć jak się ktoś znajomy wynosi.
I podczas gdy układał napowrót w pudełku, rozprawiał dalej o klienteli doktora.
— Teraźniejsza to pora jest zapewne powodem tych chorób, mówił patrząc z niechęcią na szronem okryte szyby. Ja także nie czuję się zupełnie dobrze; będę nawet musiał poradzić się w tych dniach pana doktora na ból, który mi w krzyżu dokucza. Do widzenia pani Bovary! najniższy sługa!
I na palcach wyszedłszy, ostrożnie drzwi zamknął.
Emma kazała sobie obiad podać w swoim pokoju. przy kominku; jadła powoli; wszystko jej smakowało.
— Dałam jednak dowód wielkiego rozsądku! mówiła sama do siebie, myśląc o szarfach algierskich.
Usłyszała kroki na wschodach: był to Leon. Powstała i wzięła z komody chusteczkę do obrębiania. Gdy wszedł, zdawała się bardzo zajętą.
Rozmowa szła opieszale; pani Bovary zrywała ją co chwila, dependent zaś sam był jakoś zakłopotany. Siedząc na taburecie przy kominku, obracał w palcach igielnik z kości słoniowej, ona szyła pilnie, lub od czasu do czasu paznokciem zaciskała obrębek. Nic nie mówiła; on też cicho siedział, zniewolony jej milczeniem, jakby najwymowniejszemi słowy.
— Biedny chłopiec! myślała w duchu.
— Czem jej się tak niepodobam? pytał sam siebie.
Nakoniec ośmielił się powiedzieć, że musi w tych dniach pojechać do Rouen, w interesie swego pryncypała.
— Abonament nut pani się skończył, dodał, czy mam go odmówić?
— Nie potrzeba, odpowiedziała.
— Dla czego?
— Dla tego...
A przygryzłszy usta, wyciągnęła powoli długą szarą nitkę.
Ta jej robota drażniła Leona. Grube płótno zdawało się drapać paluszki Emmy; przyszła mu na myśl jakaś pospolita grzeczność, lecz się nie odważył jej wypowiedzieć.
— Pani więc zarzuca muzykę? zapytał.
— Czy zarzucam muzykę? Naturalnie! Mój Boże! czyż niemam mego gospodarstwa, mego męża, którym się muszę zajmować, tysiączne rzeczy zresztą, wiele obowiązków, którym należy się pierwszeństwo!
Spojrzała na zegar. Karol się spóźnił. Zaczęła się niby niepokoić. Powtórzyła nawet kilka razy: — On jest tak dobrym!
Dependent lubił pana Bovary. Lecz ta troskliwość Emmy o niego, nieprzyjemnie go zadziwiła; wszelako potwierdził oddawane mu pochwały, które słyszał z ust wszystkich, powiadał, a szczególnie aptekarza.
— O! to bardzo zacny człowiek! rzekła Emma.
— W samej rzeczy, potwierdził dependent.
I zaczął mówić o pani Homais, której zaniedbana toaleta rozśmieszała ich często.
— Co to szkodzi? przerwała Emma. Dobra matka rodziny nie zajmuje się swoim strojem.
I znowu zamilkła.
To samo się powtórzyło następnych dni; obejście jej, mowa, wszystko się zmieniło. Wzięła się znowu do gospodarstwa, zaczęła pilnie uczęszczać do kościoła i w większej surowości trzymać sługę.
Odebrała Bertę od mamki. Felicya przyprowadzała ją, kiedy byli goście, a pani Bovary rozbierała dziecinę, ażeby pokazać jej członeczki. Oświadczała że przepada za dziećmi, że to była cała jej pociecha, jej radość, jej rozkosz, a pieszczotom tym towarzyszyły liryczne uniesienia, które śmiesznemi wydawaćby się musiały ludziom więcej światowym niż mieszkańcy Yonville.
Karol, powracając do domu, znajdował teraz zawsze pantofle wygrzane przy popiele. Nie brakowało podszewki u jego kamizelek, ani guzików u koszul, z przyjemnością nawet patrzeć można było na stosy bielizny jego porządnie w szafie poukładanej. Nie wzdragała się już, jak dawniej, przechadzki po ogrodzie; przystawała na wszystkie jego życzenia, chociaż nie odgadywała jakiej woli tak bez szemrania ulegała; — a gdy Leon patrząc na Karola jak siedział przy kominku po obiedzie, z rękami na brzuchu, nogami opartemi o wilki, z policzkami zarumienionymi trawieniem i oczyma zwilżonemi uszczęśliwieniem, na dziecię pełzające po kobiercu i tę wysmukłą kobietę, która z za poręczy krzesła przychodziła pocałować go w czoło myślał sobie.
— Co za szaleństwo! jak tu do niej przystąpić?
Tak mu się wydała cnotliwą i nieprzystępną że stracił wszelką nadzieję, nawet najbardziej oddaloną.
Lecz tem wyrzeczeniem się stawiał ją w szczególniejszych warunkach. Wyzwoliła się dla niego z przymiotów cielesnych, które mu nic dać nie mogły i wzniosła się w sercu jego coraz wyżej, oddalając się coraz bardziej od ziemi, nakształt wspaniałej apoteozy, która w niebo ulatuje. Było to jedno z tych czystych uczuć, które nie zakłócają codziennych spraw życia, które się pielęgnuje dla ich rzadkości i których utrata więcejby urządziła żalu, niżeli posiadanie ich przynosi radości.
Emma schudła, lica jej zbladły, twarz się wyciągnęła. Ze swymi czarnymi włosami, wielkiemi oczami, greckim noskiem, lekkim chodem i zawsze milcząca, nie zdawałaż się przesuwać przez życie zaledwie go dotykając i nosić na czele niewyraźne piętno jakiegoś wzniosłego przeznaczenia? Była tak smutną i tak spokojną, tak zarazem łagodną i zrezygnowaną, że się czuło przy niej jakiś zachwyt lodowaty, tak jak w kościołach dreszczem przejmuje woń kwiatów połączona z chłodem marmurów. Inni także ulegali temu dziwnemu urokowi. Aptekarz mawiał:
— To jest kobieta wielkich zdolności, któraby nawet w pod prefekturze dobrze się wydała.
Mieszczanki podziwiały jej oszczędność, pacyenci jej uprzejmość, ubodzy jej dobroczynność.
Ona tymczasem pożerana była złemi żądzami, nienawiścią, wściekłością. Ta suknia fałdzista ściskała serce wzburzone, a te wstydliwe usta nie opowiadały jego burz szalonych. Była zakochaną w Leonie i szukała samotności, aby swobodniej się lubować jego obrazem. Widok jego osoby zakłócał rozkosz tej miłosnej zadumy. Emma drżała na odgłos jego kroków; potem, w jego obecności, wzruszenie znikało i pozostawało jej tylko wielkie zdumienie, które się kończyło smutkiem.
Leon nie wiedział o tem, że gdy odchodził od niej zrozpaczony, ona ścigała za nim wzrokiem przez okno. Troszczyła się o każdy krok jego; śledziła wyraz jego twarzy, wymyśliła całą historyę, żeby znaleźć pozór odwiedzenia jego pokoju. Żona aptekarza wydawała jej się bardzo szczęśliwą, że pod jednym dachem z nim mieszkała; a myśli jej krążyły bezustannie pod tym domem, razem z gołębiami z pod „Złotego Lwa”, które w rynnach jego kąpały swoje różowe nóżki i białe skrzydełka. Im więcej jednak miłość swoją spostrzegała, tem silniej ją tłumiła z obawy aby nikt jej nie poznał. Byłaby jednak chciała żeby jej się Leon domyślił i wynajdowała nadzwyczajne wypadki, katastrofy, któreby to porozumienie ułatwić mogły. Wstrzymywało ją zapewne lenistwo lub obawa i także wstydliwość. Myślała że go zbyt daleko odepchnęła, że już było za późno, że wszystko było stracone. Wreszcie, duma, przyjemność powiedzenia sobie: „jestem cnotliwą”, i przeglądania się w zwierciadle z miną zrezygnowaną, pocieszała ją nieco za spełnione — jak mniemała poświęcenie.
Natenczas żądze cielesne, pragnienie bogactw i smutki niezadowolonej namiętności, wszystko to połączyło się u niej w jednem cierpieniu; — a ona zamiast myśl swoją odeń odrywać, czepiała go się uporczywie, drażniąc swoją boleść i szukając wszędzie dla niej żywiołów. Gniewała ją potrawa źle podana lub drzwi niedomknięte, ubolewała nad aksamitem, którego nie miała, nad szczęściem, którego jej brakowało, biadała nad swemi marzeniami zanadto wybujałemi, nad swym domem za ciasnym.
Oburzało ją to, że Karol nie zdawał się ani domyślać jej męczarni. Przekonanie, że ją czynił szczęśliwą, wydawało jej się głupią zarozumiałością, a jego pewność siebie pod tym względem, niewdzięcznością. Dla kogóż więc była cnotliwą? Czyliż nie on był przeszkodą do jej szczęścia, przyczyną wszystkich jej cierpień i jak gdyby ostrym kolcem tego twardego rzemienia, którym była na wsze strony skrępowaną?
Na niego jednego więc złożyła całą niechęć, całą złość, jaką w niej wzbudzały niezadowolone żądze i pragnienia, a każde usiłowanie czynione w celu przekonania takowej, zwiększały ją przeciwnie, gdyż ten trud bezużyteczny pomnażał jeszcze ogólną sumę powodów jej do żalu i odpychał coraz więcej od męża. Własna jej łagodność do oporu ją podniecała. Mierność domowa popychała ją do zbytkownych fantazyj, tkliwość małżeńska do żądz cudzołożnych. Byłaby chciała żeby ją Karol bił, aby mieć prawo znienawidzić go, zemścić się nad nim. Sama się czasem dziwiła dzikim pomysłom, jakie jej do głowy przychodziły; a tu trzeba było wciąż się uśmiechać, udawać szczęśliwą, słuchać jak wszyscy tę jej szczęśliwość sławili i w nią wierzyli!
Jednakże ta obłuda wstręt w niej wzbudzała. Brała ją czasami chęć uciekania z Leonem, dokądkolwiek, byle jak najdalej, aby nowego życia spróbować; lecz znowu otwierała się w jej duszy otchłań pełna ciemności.
— Zresztą, on mnie już nie kocha, myślała sobie; co począć? zkąd oczekiwać pomocy, ulgi, pociechy?
Zostawała złamaną, zadyszaną, bezwładną, łkania ją dusiły i łzy oczy jej zalewały.
— Dla czego pani tego nie powie panu? pytała służąca, jeżeli przypadkiem weszła podczas takiego przesilenia.
— To cierpienie nerwowe, odpowiadała Emma; nie wspominaj mu o tem, zasmuciłabyś go niepotrzebnie.
— Ach tak! przytwierdzała Felicya, pani tak zupełnie jest jak Maciejka, córka Macieja rybaka z Dieppe, którą znałam niżelim się do pani zgodziła. Była tak smutną, tak smutną, że kiedy stała na progu swego domu, robiła wrażenie pogrzebowego całunu rozpostartego przed drzwiami.
Chorobą jej zdaje się, był rodzaj mgły jaką miała w głowie, a doktorzy nic na to poradzić nie umieli, ani nawet ksiądz proboszcz. Kiedy jej to za nadto dokuczało, szła sama jedna nad brzeg morza i strażnik celny znajdował ją nieraz leżącą na brzuchu i zlewającą łzami kamienie, Potem jej to podobno przeszło, jak wyszła za mąż.
— Mnie zaś przeciwnie, odpowiadała Emma, przyszło to dopiero po za mąż pójściu.

VI.

Jednego wieczoru Emma siedziała przy otwartem oknie i przypatrywała się jak Lestiboudois obcinał krzaki bukszpanowe, gdy w tem zadzwoniono na Anioł Pański.
Było to na początku kwietnia, kiedy kwitną pierwiosnki, ciepły wietrzyk wygrzewa świeżo uprawione grządki, a ogrody, podobnie jak kobiety zdają się stroić na letnie uroczystości. Przez szczeble altanki widać było rzekę, której kręty bieg rysował fantastyczne arabeski na zielonem tle łąki. Mgła wieczorna podnosiła się pośród topoli, z liści jeszcze ogołoconych, cieniując zarysy ich lekko fioletową barwą, bledsza i przejrzystsza od najcieńszej gazy. W oddali bydło wracało z pola; nie było słychać ani kroków jego ani ryczenia, a dzwon kościelny napełniał ciągle powietrze swymi żałosnymi tony.
Te powtarzane dźwięki zwróciły myśl młodej kobiety ku odległym wspomnieniom pierwszej młodości i klasztoru. Przypomniała sobie wielkie świeczniki, które na ołtarzu wznosiły się po nad wazonami pełnymi kwiatów. Byłaby chciała, jak niegdyś zajmować jeszcze swoje miejsce w długim szeregu białych welonów, pośród których czerniły się miejscami sztywne kaptury dobrych sióstr zakonnych pochylonych nad klęcznikami; w niedzielę, po mszy, widziała słodkie oblicze Najświętszej Panny, które się do niej uśmiechało z po za niebieskich kłębów dymu kadzidła. Ogarnęło ją dziwne rozrzewnienie, uczuła się bezbronną i opuszczoną, jak piórko wiatrem pędzone; bezwiednie prawie, udała się w stronę kościoła, usposobiona do jakiegokolwiek nabożeństwa, byleby w niem zatopić mogła swoją duszę i całą swoją istność pogrążyć.
Spotkała na placu bedela Lestiboudois, który ztamtąd powracał; gdyż aby nie zepsuć sobie dnia, przerywał swoją czynność i powracał do niej, dzwoniąc jak mu było dogodniej. Zresztą, wcześniejsze dzwonienie przypominało malcom ich lekcyę katechizmu. Kilku już przybyłych grało w kręgle na cmentarnych kamieniach. Inni siedząc na murze jak na koniu, zbijali swemi robotami wielkie osty rosnące pomiędzy ogrodzeniem a ostatniemi grobami. To jedno miejsce tylko było zielonem; reszta cmentarza składała się z samych kamieni, zawsze pokrytych miałkim pyłem, pomimo miotły zakrystyana.
Dzieci biegały tam jak po posadzce umyślnie dla nich położonej, a wesołe ich śmiechy łączyły się z odgłosem dzwonu. Odgłos ten słabnął wraz z kołysaniem wielkiego sznura, którego koniec spadał z wysokości dzwonnicy aż na ziemię. Jaskółki przelatywały wydając lekkie krzyki, szybkim lotem przerzynały powietrze i śpiesznie dążyły do swych gniazd pod gzemsem przylepionych. W głębi kościoła płonęła lampa, to jest knot bawełniany w szklance zawieszony. Światło jej wydawało się z daleka jak biała plamka drżąca na oliwie. Długi promień słońca przerzynał całą nawę uwydatniając jeszcze mocniej ciemność boków i kątów.
— Gdzie jest ksiądz proboszcz? zapytała pani Bovary młodego chłopaka, który się bawił kręceniem kołowrota w zbyt luźnym jego otworze.
— Zaraz przyjdzie, odpowiedział.
Niebawem też w istocie skrzypnęły drzwi probostwa i ukazał się ksiądz Bournisien, dzieci popychając się uciekły do kościoła.
— Swawolniki! pomruknął duchowny, zawsze ci sami!
A podnosząc z ziemi porozdzierany katechizm, który nogą potrącił:
— To nic nie uszanuje! dodał.
Spostrzegłszy jednak panią Bovary:
— Przepraszam panią, rzekł, nie widziałem pani.
Włożył katechizm do kieszeni i stanął, bujając w dwóch palcach ciężki klucz od zakrystyi.
Blask zachodzącego słońca; który padał prosto na niego, oświecał jego sutannę błyszczącą na łokciach, wystrzępioną u dołu. Plamy tłustości i tabaki szły na szerokiej piersi jego w równej linii z guziczkami i stawały się coraz liczniejszemi im dalej od rabatu, na którym spoczywały fałdy czerwonego jego podbródka; żółte plamy na skórze znikały pod twardym włosem siwiejącego zarostu. Wielebny tylko co był wstał od obiadu i sapał głośno.
— Jakże się pani miewa? zapytał.
— Źle, odrzekła Emma, cierpię.
— I ja także cierpiący jestem, mówił duchowny. Te pierwsze ciepła dziwnie człowieka osłabiają, nieprawdaż? Ale cóż robić! urodziliśmy się po to żeby cierpieć, jak mówi Ś. Paweł. Cóż pan Bovary na to?
— On? skrzywiła się z pogardliwym gestem.
— Jakto? rzekł ksiądz zdziwiony, czy pan Bovary nie daje pani żadnego lekarstwa?
— Ach! odpowiedziała z westchnieniem Emma, mnieby nie ziemskiego lekarstwa było potrzeba.
Proboszcz jednak od czasu do czasu spoglądał w stronę kościoła, gdzie chłopaki ukląkłszy popychali się łokciami i przewracali jak żołnierze z kart.
— Chciałabym wiedzieć... zaczęła.
— Czekaj-no ty, czekaj, Riboudecie! wykrzyknął duchowny gniewnym głosem, zaraz ja ci natrę uszu, ty hultaju!
A obróciwszy się do Emmy, dodał:
To syn cieśli Boudeta, rodzice jego są zamożni i pobłażają wszystkim jego wybrykom. Jednakże uczyłby się dobrze, gdyby tylko chciał, bo ma wiele zdolności. A ja nazywam go czasem żartami Riboudet (jak wybrzeże, którem się idzie do Maromme); mówię nawet: mój Riboudet! — A pan Bovary, czy zdrów jest?
Emma nic nie odpowiedziała. Ksiądz mówił dalej:
— Zawsze mocno zajęty, nieprawdaż? Bo my dwaj, on i ja, mamy bez wątpienia najwięcej do czynienia w całej parafii. Lecz on jest lekarzem ciała, dodał śmiejąc się rubasznie, a ja jestem lekarzem dusz!
Młoda kobieta błagalne spojrzenie zwróciła na księdza.
— Tak jest... rzekła, pan dajesz ratunek wszystkim niedolom...
— Ach! nie mów nic o tem, pani Bovary. Nie dawniej jak dziś rano musiałem chodzić do Diauville dla krowy, która się rozdęła; oni myśleli że to urok. Wszystkie ich krowy, nie wiem jakim sposobem... Ale przepraszaj panią... Longuemarre i Boudet! skórka na buty! czy wy raz skończycie?
I jednym skokiem był już w kościele.
Chłopaki tłoczyli się koło ambony; wspinali się na ławkę kantora, otwierali mszał; niektórzy nawet zaglądali aż do konfesyonału. Proboszcz obdzielił znienacka niesfornych dzieciaków gradem policzków. Podnosząc ich za kołnierz rzucał ich na kolana na płyty kamienne, jak gdyby ich chciał tam powbijać.
— Wierzaj mi pani, rzekł powróciwszy do Emmy i rozwijając wielką bawełnianą chustkę, której jeden róg wziął w zęby, — rolnicy są bardzo pożałowania godni!
— Więcej jest takich, odparła nieśmiało.
— Zapewne! naprzykład miejscy robotnicy.
— Nie oni...
— Przepraszam panią! znałem tam biedne matki rodzin, kobiety cnotliwe, upewniam panią, prawdziwie święte niewiasty, które chleba nawet nie miały.
— Ale te, księże proboszczu, odparła Emma boleśnie usta ściskając, te, które chleba mają podostatkiem, a nie mają...
— Drzewa na zimę? podchwycił proboszcz.
— Cóż mnie to może obchodzić?
— Jakto? co panią może obchodzić? Mnie się zdaje, że kiedy kto ma co jeść, czem się ogrzać... bo wreszcie...
— Mój Boże! mój Boże! wzdychała.
— Pani jest niedobrze? powiedział ksiądz przystępując do niej z troskliwością; zapewne niestrawność? Trzeba powrócić do domu, pani Bovary, napić się filiżankę herbaty, lub szklankę wody świeżej z melissą.
— Po co?
I wyglądała jak gdyby nagle ze snu przebudzona.
— Bo pani przesuwałaś rękę po czole. Myślałem że pani zawrotu głowy dostała.
A przypomniawszy cóś sobie, dodał:
— Ale pani chciałaś czegoś odemnie? Czego pani sobie życzysz? Ja sam niewiem...
— Ja? nic... nic... powtarzała Emma.
I wzrok jej błądzący w około, zniżył się powoli na starca w sutannie. Stali naprzeciwko siebie oko w oko, nic nie mówiąc.
— W takim razie, daruj pani, rzekł wreszcie, lecz obowiązek przedewszystkiem, pani Bovary, muszę się ułatwić z moimi urwisami. Zbliża się czas pierwszych kommunij. Boję się, że jeszcze nie będziemy dostatecznie przygotowanymi! To też, począwszy od Wniebowstąpienia, wytrzymuję ich recta każdej środy godzinę dłużej. Biedne dzieciaki! nie można ich zawcześnie wprowadzać na ścieżki pańskie, jak to nam zresztą zalecił Zbawiciel. Życzę pani dobrego zdrowia, pani Bovary; moje uszanowanie mężulkowi!
I wszedł do kościoła, przyklękając już od samych drzwi.
Emma patrzyła za nim jak znikał pomiędzy dwoma szeregami ławek, stąpając ciężko, z głową nieco na ramię przechyloną i rękami rozłożonemi.
Potem zawróciła jak automat sprężyną poruszony i machinalnie skierowała kroki ku domowi. Dochodził uszu jej wszakże gruby głos proboszcza i cienkie głosiki chłopców.
— Czy jesteś chrześcianinem?
— Tak, jestem chrześcianinem.
— Kto jest chrześcianinem?
— Ten, który będąc ochrzczonym,... ochrzczonym,... ochrzczonym...
Emma weszła na wschody trzymając się poręczy, a znalazłszy się w swoim pokoju, padła znękana na fotel.
Zmrok powoli zapadał. Sprzęty zdawały się znikać w półcieniu jak w tajemniczej otchłani. Na kominku wygasło, zegar na ścianie tykotał jednostajnie, a Emma mimowolnie dziwiła się tej ciszy wszystkich rzeczy, podczas gdy w łonie jej burza szalała. Lecz pomiędzy oknem a stolikiem była malutka Berta, która chwiejąc się w swych włóczkowych bucikach, próbowała zbliżyć się do matki i uchwycić za wstążki jej fartuszka.
— Daj mi pokój! rzekła odsuwając ją ręką.
Dziewczynka niebawem bliżej jeszcze przypełzała i oparłszy drobne rączki o kolana matki, wlepiła w nią swe duże niebieskie oczy, a czysta ślina z ustek jej aż na fartuszek spływała.
— Daj mi pokój! powtórzyła młoda kobieta rozdrażniona.
Wyraz jej twarzy przestraszył dziecię, które zaczęło płakać.
— A dajże mi raz pokój! wykrzyknęła odpychając ją łokciem.
Berta potoczyła się i upadła pod samą komodę, uderzyła się o brązową rączkę i krew popłynęła ze zranionego czoła dzieciny. Pani Bovary przelękniona rzuciła się ku niej, podniosła ją, zerwała sznur od dzwonka, wołała na cały głos służącej i już miała samą siebie przeklinać, gdy wszedł Karol. Była to godzina obiadowa, powracał do domu.
— Patrz mój drogi, rzekła Emma nagle uspokojona: mała bawiąc się upadła i zraniła sobie czoło.
Karol zapewnił ją że to drobnostka i poszedł po plaster.
Pani Bovary nie zeszła na obiad; nie chciała odstąpić dziecka. Gdy spłakana dziewczynka zasnęła, patrząc na nią uspokoiła się stopniowo zupełnie i pomyślała, że trzeba być bardzo głupią i naiwną, żeby się zmartwić o taką drobnostkę. Berta już łkać przestała. Oddech jej spokojny lekko poruszał bawełnianą kołderkę. Łezki drżały jeszcze na końcach długich rzęsów, a przez niedomknięte powieki przezierały blade i zaklęśnięte źrenice; plaster do policzka przylepiony ściągał na nim skórę.
— Szczególna rzecz, myślała Emma, jak to dziecię jest brzydkie!
Gdy Karol około jedenastej wieczorem powrócił z apteki, dokąd po obiedzie poszedł odnieść resztę plastra, zastał żonę stojącą przy kolebce.
— Ależ ja cię upewniam że to nic, rzekł całując ją w czoło, nie dręcz się kochanko, bo sama zachorujesz?
Zabawił dłużej niż myślał u aptekarza. Chociaż nie chciał okazać mu zbytniego wzruszenia, pan Homais jednak starał się go uspokoić i dodać mu ducha. Rozmawiali o różnych niebezpieczeństwach, na jakie narażony jest wiek dziecinny i o niedbalstwie służących. Pani Homais znała to z doświadczenia, miała bowiem jeszcze na piersiach znaki od ukropu, jakim ją niegdyś oparzyła roztrzepana kucharka. To też u niej zachowane były tysiączne ostrożności. Noże nigdy nie były wyostrzone, ani posadzki nawoskowane. Okna opatrzone były kratami żelaznemi, a kominki mocnemi sztabami. Dzieci jej, pomimo swej samowoli, ruszyć się nie mogły bez dozoru; w razie najlżejszego kataru, ojciec karmił je ziółkami, a do czterech lat nosiły bezwarunkowo, wywatowane opaski na głowach. Było to, prawdę rzekłszy, dziwactwo pani Homais, mąż jej nierad był temu, obawiając się dla organów pojęcia możliwych skutków podobnego ściskania, pozwalał sobie nawet czasem powiedzieć żonie: — Czy chcesz zrobić z nich Karaibów albo Botokudosów?
Karol jednak kilkakrotnie próbował przerwać rozmowę.
— Chciałbym z panem mówić, szepnął do ucha dependenta, który szedł przed nim na wschodach.
— Czyliżby się czego domyślał? pomyślał Leon. Serce bić mu zaczęło mocniej i gubił się w przypuszczeniach.
Wreszcie Karol, zamknąwszy drzwi, poprosił go żeby pojechał do Rouen dowiedzieć się ile mógł kosztować piękny dagerotyp; chciał na siurpryzę dla żony kazać zrobić swój portret w czarnym fraku. Ale trzeba było naprzód wiedzieć czego się trzymać; panu Leonowi to nie zrobi wiele kłopotu, ponieważ co tydzień prawie jeździł do Rouen.
Po co właściwie? Homais podejrzywał w tych podróżach jaką miłosną intrygę. Mylił się jednak, Leon nie prowadził żadnych miłostek. Był smutniejszym niż kiedykolwiek; co pani Lefrançois poznawała po ilości jedzenia, jaką teraz zostawiał na talerzach. Chcąc się czegoś więcej dowiedzieć, próbowała wybadać poborcę, Binet odpowiedział opryskliwie, że nie jest policyantem.
Wszakże towarzysz jego dziwnym mu się nieraz wydawał; często bowiem Leon przechylał się na krześle rozkładając ramiona i użalał się na ciężar życia.
— Bo pan nie dosyć szukasz rozrywek, mówił poborca.
— Jakich naprzykład?
— Ja, na pańskiem miejscu, kupiłbym sobie toczydło!
— Ależ ja toczyć nie umiem, odpowiedział dependent.
— Tak, to prawda! potwierdzał tamten gładząc się po brodzie z wyrazem wzgardy połączonej z wewnętrznem zadowoleniem.
Przykrzyło się Leonowi kochać bez następstw, nadto, zaczynał doznawać tego znużenia, jakie sprawia jednostajność życia, nie podtrzymywanego żadną nadzieją, ani żywszem zajęciem. Był tak znudzony Yonvillem i jego mieszkańcami, że sam widok niektórych domów i niektórych ludzi drażnił go niewypowiedzianie; aptekarz nawet, jakkolwiek najlepszy w świecie człowiek, stawał mu się z każdym dniem bardziej nieznośnym. Z drugiej strony, perspektywa nowego położenia zarówno go trwożyła jak zachwycała.
Niepokój ten przeszedł niebawem u niego w niecierpliwość i z Paryża dolatywały do uszu jego dźwięki orkiestry balów maskowych, wraz ze śmiechami gryzetek. Ponieważ miał tam kończyć naukę prawa, dla czego nie wyjeżdżał? co go wstrzymywało? I zaczął w myśli robić przygotowania do wyjazdu; układał naprzód porządek swoich zajęć. Urządzał sobie kawalerskie mieszkanie. Będzie prowadził życie artysty! Będzie brał lekcye gitary! Sprawi sobie szlafrok, czapeczkę baskijską, pantofle niebieskie aksamitne! Podziwiał już nawet na swym kominku dwa florety, a nad nimi trupią główkę i gitarę.
Najtrudniejszą sprawą było otrzymać pozwolenie matki; nic jednak nie zdawało się rozsądniejszem. Pan Guillemin nawet namawiał go aby się przeniósł do innej kancelaryi, gdzieby mógł więcej skorzystać. Chwytając się tymczasem drogi pośredniej, Leon szukał w Rouen miejsca młodszego dependenta, którego nie znalazłszy, napisał do matki długi list szczegółowy, w którym wyłuszczał jej powody jakie go skłaniały do natychmiastowego przeniesienia się do Paryża. Matka się przychyliła do życzenia syna.
Leon się jednak nie śpieszył. Codzień przez cały miesiąc Hivert przewoził dla niego z Yonville do Rouen i z Rouen do Yonville kufry, paki, walizy; a Leon odnowiwszy swoją garderobę, nakupiwszy fularów, narobiwszy więcej przygotowań aniżeli ich było potrzeba do podróży naokoło świata, od tygodnia do tygodnia odkładał swój wyjazd, aż wreszcie otrzymał drugi list macierzyński, w którym naglono go do wyjazdu kiedy sobie życzył zdać egzamin przed feryami.
Gdy przyszła chwila pożegnań, pani Homais się napłakała, Justyn głośno szlochał; Homais, jako mąż silny, tłumił swoje wzruszenie, sam chciał zanieść palto swego przyjaciela aż do bramy notaryusza, który swoim powozem odwoził Leona do Rouen. Ten ostatni miał zaledwie czas pożegnać pana Bovary.
Gdy wszedł na wschody stanął, tak był wzruszony. Pani Bovary, ujrzawszy go, powstała z żywością.
— To jeszcze ja! przemówił Leon.
— Byłam tego pewną!
Przygryzła usta i strumień krwi różową barwą oblał całą twarz jej od skroni aż do szyi. Stała opierając się ramieniem o lamperyę.
— Pana Bovary niema w domu? zapytał.
— Niema go.
Powtórzyła raz jeszcze.
— Niema go w domu.
Nastała chwila milczenia. Spojrzeli na siebie, a myśli ich; zjednoczone we wspólnem cierpieniu, cisnęły się do siebie, jak dwa serca drgające.
— Chciałbym uściskać Bertę, rzekł Leon.
Emma zeszła kilka stopni i zawołała Felicyi.
Leon rzucił w około siebie głębokie spojrzenie, które spoczęło na ścianach, na etażerkach, na kominku, jak gdyby chciał wszystko objąć, wszystko sobie upamiętnić.
Pani Bovary powróciła, a służąca przyprowadziła małą Bertę, która się bawiła wiatraczkiem do sznurka przywiązanym.
Leon ucałował dziewczynkę kilkakrotnie w czoło, w szyjkę i policzki.
— Bądź zdrowa, lube dziecię! bądź zdrowa, kochanko miła, bądź zdrowa!
I oddał ją matce.
— Odprowadź ją! rzekła Emma.
Pozostali sami.
Pani Bovary tyłem odwrócona, twarz miała przyciśniętą do szyby; Leon trzymał w ręku czapeczkę i uderzał nią lekko po nodze.
— Deszcz będzie padał, rzekła Emma.
— Mam płaszcz, odpowiedział.
— A!
Odwróciła się ze spuszczoną na dół głową. Światło padało na marmurowe jej czoło aż do łuku brwi, nie pozwalając odgadnąć co upatrywała na horyzoncie, ani co w głębi serca myślała.
— Żegnam więc panią! westchnął.
Ona szybkim ruchem głowę podniosła.
— Tak, bądź pan zdrów i jedź!
Postąpili ku sobie, on wyciągnął rękę, ona się zawahała.
— Po angielsku więc! rzekła podając swoją rękę i zmuszając się do uśmiechu.
Leon ujął podaną sobie rękę i wydała mu się jakoby cała istność jego przelewała się w tę dłoń miękką i delikatną.
Wreszcie ją puścił, oczy ich spotkały się raz jeszcze... i zniknął.
Stanąwszy na rynku, zatrzymał się i za słupka spojrzał raz jeszcze na ten dom biały z czterema zielonemi zazdrostkami. Zdało mu się spostrzegać cień za oknem, w pokoju; lecz firanka odczepiwszy się powoli z patery, poruszyła zwolna swoje długie fałdy, które gdy się nagle rozsunęły, utworzyła niby ścianę nieprzejrzystą. Leon biedz zaczął.
Ujrzał z daleka, na drodze kabryolet swego pryncypała, a przy nim człowieka w skórzanym fartuchu, który trzymał konia. Panowie Homais i Guillemin rozmawiali z sobą. Czekano na niego.
— Uściskaj mnie, rzekł aptekarz ze łzami w oczach. Oto twoje palto, drogi przyjacielu, strzeż się zaziębić! Szanuj się! ochraniaj się!
— Dalejże Leonie, wsiadaj! rzekł notaryusz.
Homais pochylił się na skrzydło kabryoletu i głosem od łkań przerywanym wyjąkał te smutne wyrazy.
— Szczęśliwej podróży!
— Dobranoc, odpowiedział pan Guillemin, Ruszaj!
Odjechali. Homais powrócił do domu.
Pani Bovary otworzyła okno od ogrodu i wpatrywała się w chmury wiatrem pędzone.
Gromadziły się ku zachodowi w stronie Rouen, bałwaniąc swoje czarniawe kłęby, z po za których wystrzelały promienie słońca, jak złote strzały zawieszonych w przestrzeni trofei, podczas gdy reszta wolnego nieba miała matową białość porcelany. W tem silniejszy podmuch wiatru pochylił wierzchołki topoli i nagle deszcz zaczął padać szeleszcząc po zielonych liściach. Za chwilę słońce wyjrzało znowu, koguty zapiały, wróble zatrzepotały skrzydłami w krzakach wilgotnych, a kałuże wody po piasku spływając unosiły różowe listki akacyowego kwiecia.
— Ach! jak on już musi być daleko! pomyślała Emma.
Pan Homais przyszedł podług zwyczaju pomiędzy szóstą a siódmą, podczas obiadu.
— A cóż? rzekł siadając, wyprawiliśmy więc naszego młodzieńca?
— Tak się zdaje! odparł doktór.
A poprawiwszy się na krześle, dodał:
— Cóż tam u was nowego?
— Nie wiele co. Moja żona tylko, była dziś trochę wzruszona. Pan wiesz, kobiety, jedno nic je porusza! szczególnie moją! A niesłusznie by było mieć im to za złe, ponieważ system ich nerwowy daleko jest wrażliwszym od naszego.
— Ten biedny Leon! mówił Karol, jak on tam żyć będzie w Paryżu?.. Czy się tam przyzwyczai?
Pani Bovary westchnęła.
— Ba! rzekł aptekarz mlasnąwszy językiem, będą kolacyjki w restauracyach, bale maskowe, szampan, wszystkiego spróbuje, słowo na to daję!
— Ja zaś nie myślę, żeby się rozbałamucił, wtrącił Bovary.
— Ani ja! dorzucił z żywością Homais, chociaż będzie musiał stosować się trochę do drugich, żeby go nie wzięli za jezuitę! A! pan nie wiesz, jak żyją te łotry, w dzielnicy łacińskiej, z aktorkami! Zresztą, studenci dobrze są widziani w Paryżu. Byleby który posiadał jaki talencik salonowy, przyjmują go w najlepszych towarzystwach, czasem nawet wpadnie w oczko jakiej damie z przedmieścia S. Germain, co mu w przyszłości nastręcza sposobność bogatego ożenienia.
— Obawiam się jednak dla niego, rzekł doktór, żeby... żeby tam...
— Masz pan słuszność, przerwał aptekarz, to odwrotna strona medalu! trzeba ciągle trzymać rękę w kieszeni. I tak, jesteś naprzykład w publicznym ogrodzie, przedstawia ci się jegomość porządnie ubrany, czasem nawet przy orderze, wyglądający na dyplomatę; rozmawiacie z sobą; on częstuje cię tabaką lub podnosi twój kapelusz. Znajomość się zabiera; on cię prowadzi do kawiarni, zaprasza do siebie na wieś, robi ci tysiące stosunków, a to wszystko najczęściej dla wyzyskania twej kieszeni lub wciągnięcia cię w jakie zgubne przedsięwzięcie.
— To prawda, odrzekł Karol, lecz ja myslałem głównie o chorobach, o tyfusie szczególnie, któremu podlegają, studenci z prowincyi...
Emma drgnęła.
— Z powodu zmiany sposobu życia, mówił dalej aptekarz i zamieszania, jakie z tego powodu w całym organizmie powstaje. Nadto, widzisz pan, woda paryzka, obiady restauracyjne, wszystkie te korzenne potrawy zaostrzają w końcu krew i bądź co bądź, nie warte są gospodarskiego rosołu. Ja z mej strony zawsze przekładałem kuchnię mieszczańską: to daleko zdrowsze! To też gdym chodził na kursa farmaceutyczne w Rouen, stołowałem się na pensyi; jadałem razem z profesorami.
W ten sposób pan Homais rozwijał swój pogląd ogólny i swoje upodobania osobiste, aż do chwili gdy Justyn przyszedł po niego dla mikstury, którą potrzeba było zrobić.
— Ani chwili wytchnienia! wykrzyknął, zawsze na uwięzi! Na jedną minutę wyjść nie mogę! Trzeba jak koń juczny, krwawym potem się oblewać. Co za niewola!
A wychodząc już, na progu rzekł jeszcze:
— Ale, ale czy wiesz pan nowinę?
— Jaką?
— Bardzo jest prawdopodobnem, powiedział Homais podnosząc brwi i przybierając wyraz twarzy wielce poważny, że komisye towarzystwa rolniczego departamentu Niższej Sekwany odbywać się będą tego roku w Yonville. Tak słychać przynajmniej. Była nawet dziś o tem wzmianka w gazecie, Byłaby to rzecz wielkiej wagi dla naszego okręgu! Ale innym razem pomówimy jeszcze o tem... Dziękuję panu; widzę dobrze, Justyn ma latarnię.

VII.

Dzień następny był dla Emmy dniem żałoby. Wszystko jej się wydało otoczone czarną atmosferą, która niby grobowym całunem przysłoniła świat cały, a żal wciskał się w jej duszę z łagodnym jękiem, jak wiatr dmący podczas zimy po korytarzach starych opuszczonych zamków. Była to owa tęsknota za tem co już nie powróci, znużenie, które nas ogarnia po każdym fakcie spełnionym, owa boleść wreszcie, jaką przynosi przerwa zwykłego ruchu, nagłe ustanie przeciągłej wibracyi miłego dźwięku.
Podobnie jak po powrocie z la Vaubeyssard, kiedy jaszcze kadryle dźwięczały jej w uszach, ogarniała ją ponura melancholia, czarna rozpacz. Widziała Leona większym, piękniejszym, bardziej eterycznym i czystym; chociaż z nią rozłączony, był ciągle blizko niej, a ściany jej pokoju zdawały się cień jego odbijać. Nie mogła oczu oderwać od tego kobierca po którym stąpał, od tych próżnych foteli na których siadywał. Rzeka płynęła nieustannie i falowała powoli wzdłuż ślizkiego wybrzeża. Ileż to razy przechadzali się w przy odgłosie tego samego szmeru, po kamykach mchem pokrytych. Jak miłe chwile razem przepędzali! jak przyjemne popołudnie, sami, w cienistej głębi ogrodu! On czytał na głos, z odkrytą głową, siedząc na ogrodowem krzesełku, wiatr świeży od łąki szeleścił kartkami z książki i nasturcyami altanki... Ach! on odjechał! a razem z nim znikł cały powab jej życia, jedyna nadzieja możliwej szczęśliwości! Jak mogła nie pochwycić tego szczęścia, kiedy ono się samo jej nastręczało! Czemuż go nie przytrzymała obiema rękami, choćby na klęczkach, kiedy uciekać chciało? I przeklinała sama siebie za to, że nie zachęciła miłości Leona; paliło ją pragnienie pocałunków jego.
Brała ją chęć pobiedz za nim, rzucić się w jego objęcia, powiedzieć mu: — To ja, twoją jestem! Lecz naprzód już przerażały ją trudności podobnie szalonego kroku, a żądze jej, spotęgowane bezsilnością, tem gwałtowniejszemi się stawały.
Odtąd wspomnienie Leona stało się niby środkowym punktem jej żalów; iskrzyło się ono w sercu jej mocniej od ognia w stepach ruskich przez podróżnych pozostawionego. Tuliła się ku niemu, rozniecała to ognisko blizkie wygaśnięcia, szukała wokoło siebie wszystkiego co tylko podtrzymać go mogło, najodleglejsze wspomnienia, najbliższe fakty, swoje pragnienia rozkoszy na wiatr rozwiane, to, czego doznawała i to, co sobie wyobrażała, swoje marzenia szczęścia kruche jak suche gałęzie wichrem łamane, swoją jałową cnotę, swoje zawiedzione nadzieje, jarzmo domowe — wszystko zbierała, wszystko gromadziła i obracała na żywienie smutku swego.
Jednakże w końcu płomienie przygasły, czy to z wyczerpania żywiołów, czy też ze zbytniego ich nagromadzenia. Miłość ostygła powoli przez oddalenie swego przedmiotu, żal stępił się przez przyzwyczajenie, a łuna pożaru, oświecająca blady horyzont jej życia, ciemniała coraz bardziej i zatarła się stopniowo. W uśpieniu sumienia swego brała nawet wstręt do męża za tęsknotę do kochanka, żar nienawiści za ciepło kochania, lecz ponieważ burza ciągle szalała, namiętność strawiła się na popiół i żaden nie przyszedł ratunek, żaden promień słońca nie zajaśniał, ponura ciemność otoczyła ją ze wszystkich stron, i przenikało ją zimno straszliwe.
Wtedy powróciły najgorsze dni Tostes. Uważała się teraz za daleko jeszcze nieszczęśliwszą, gdyż doświadczała zgryzoty, mając pewność, że ona trwać będzie wiecznie.
Kobieta, która tak wielkie zrobiła poświęcenie, mogła sobie przecie pozwolić jakiej fantazyi. Emma kupiła sobie klęcznik gotycki i w ciągu jednego miesiąca wydała czternaście franków na cytryny do czyszczenia paznokci; obstalowała sobie w Rouen niebieską kaszmirową suknię, wybrała u Lheureux najpiękniejszą z jego szarf, którą przepasywała ranną suknię i w takim stroju leżała całemi godzinami na kanapie z książką w ręku, przy zamkniętych zazdrostkach.
Często zmieniała układ włosów; czesała się po chińsku, w loki, w warkocze, przedzielała włosy przez środek głowy i skręcała je na wierzchu.
Zachciało jej się uczyć po włosku: kupiła sobie gramatykę tego języka, słownik, zapas czystego papieru. Próbowała czytać poważniejsze dzieła, historyę i filozofię. Nieraz w nocy Karol przebudzał się nagle, sądząc że go do chorego wzywają.
— Idę, idę, mówił niewyraźnie.
A to był trzask zapałki, którą Emma pocierała, aby zapalić zgaszoną lampę. Lecz jej czytanie ulegało podobnemu losowi co hafty, które pozaczynane poniewierały się po szafach, przerzucała się od jednych książek do drugich, żadnej nie kończąc.
Miewała przystępy, w których gotowa była do spełnienia niewiedzieć jakiego wybryku. Jednego dnia dowodziła mężowi, że wypiłaby duży kieliszek wódki, a gdy Karol był tyle nierozsądnym, że się z nią drażnił, wychylała do dna kieliszek.
Pomimo swego rozrzuconego obejścia (wyrażenie mieszczek yonvillskich), Emma wcale nie była wesołą i miała zwykle usta zaciśnięte w kątach nakształt starych panien, lub zawiedzionych pyszałków. Była zawsze blada, biała jak bielizna; skóra na nosie jej ściągnęła się ku nozdrzom, oczy błędnie spoglądały. Znalazłszy na skroniach trzy siwe włosy, rozwodziła się o swej starości.
Miewała częste osłabienia. Raz nawet wypluła trochę krwi, a gdy Karol wielką z tego powodu okazał niespokojność.
— Ach! mniejsza o to! odpowiedziała.
Karol zamknął się w swoim gabinecie i płakał siedząc na fotelu przy biurku, z głową opartą na dłoniach, pod główką frenologiczną.
Wypłakawszy się, napisał do matki prosząc ją aby przyjechała i naradzali się długo we względzie Emmy.
Co postanowić? co począć, kiedy żadnej kuracyi brać nie chciała?
— Czy wiesz coby potrzeba było twojej żonie? mówiła starsza pani Bovary. Oto zajęcia obowiązkowego, ręcznej pracy! Gdyby była tak jak wiele innych, zmuszona na chleb zarabiać, nie miałaby waporów, wytworzonych przez niedorzeczne rojenia i bezczynność w jakiej żyje.
— Jednak ona się zajmuje, odpowiedział Karol.
— Czem ona się zajmuje? Czytaniem romansów, lichych piśmideł, dzieł, które powstają na religią i wyszydzają księży w słowach zapożyczonych od Voltaire’a. To wszystko daleko zaprowadzić może, biedny mój chłopcze, a kto niema religii, ten zawsze źle skończyć musi.
Uradzono więc, że się wzbroni Emmie czytać romanse. Nie było jednak rzeczą łatwą wykonać to postanowienie. Zacna jejmość podjęła się tego: przejeżdżając przez Rouen miała sama wstąpić do czytelni i powiedzieć księgarzowi, że Emma dalej abonować książek nie będzie. Czyby nie można w ostatnim razie odwołać się do policyi, gdyby księgarz upierał się przy swem rzemiośle truciciela?
Pożegnanie teściowej z synową chłodno się odbyło. Przez trzy tygodnie razem spędzone nie mówiły wcale do siebie, wyjąwszy obowiązkowych grzeczności rano i wieczór, przed udaniem się na spoczynek i zwykłych zapytań przy obiedzie.
Starsza pani Bovary odjechała jednej środy, w dzień targowy.
Od samego rana rynek był zapchany mnóstwem owoców, których szereg ciągnął się pod ścianami domów od kościoła aż do zajazdu. Po drugiej stronie były płócienne budy, gdzie sprzedawano bawełniaki, kołdry i pończochy wełniane, uzdy na konie i niebieskie wstążki, których końce wiatr rozwiewał. Rozmaite żelaztwa leżały na ziemi, pomiędzy stosami jaj i koszami serów słomą poprzekładanych, obok narzędzi rolniczych kury gdaczące w płaskich klatkach wyciągały szyje przez drewniane szczeble. Tłum cisnący się w jedno miejsce, zagrażał czasem rozbiciem wystawy aptecznej. We środy apteka pełną była zawsze; tłoczono się tam nie tyle dla kupowania lekarstw co dla szukania porady, tak głośną była sława imćpana Homais po wioskach okolicznych. Pewność jego niezachwiana podbijała wieśniaków. Uważali go za większego doktora od wszystkich doktorów na świecie.
Emma wyglądała oknem — na prowincyi okno zastępuje teatra i przechadzki, — i bawiła się przypatrywaniem tłumowi prostaczków, gdy wtem spostrzegła pana ubranego w zielony aksamitny surducik. Na rękach miał żółte glansowane rękawiczki, chociaż na nogach grube kamasze. Szedł ku mieszkaniu doktora, a za nim postępował wieśniak z głową smutnie spuszczoną.
— Czy można widzieć się z panem? zapytał Justyna, który na progu rozmawiał z Felicyą.
A biorąc go za domownika, dodał:
— Proszę mu powiedzieć, że tu jest pan Rudolf Boulanger, z la Huchette.
Nie przez szlachecką próżność nowo przybyły dodał do swego nazwiska nazwę terytoryalną, lecz dla bliższego objaśnienia swej osoby. La Huchette, w istocie, była to posiadłość blizko Yonville, w której nabył niedawno zamek wraz z dwoma folwarkami i sam nimi zarządzał, nie trudząc się jednak zbytecznie. Żył sobie po kawalersku i uchodził za mającego najmniej piętnaście tysięcy dochodu!
Karol wszedł do sali. Pan Boulanger przedstawił mu swego parobka, który chciał sobie krew puścić dla tego, że mrówki chodziły mu po ciele.
— To mię przeczyści, odpowiadał na wszystkie zarzuty.
Pan Bovary kazał tedy przynieść bandaż i miednicę, Justyna poprosił zaś aby ją potrzymał. Potem zwróciwszy się do zbladłego już wieśniaka, dodał:
— Nie bójcie się, mój człowieku.
— Nie, nie, odparł tamten, niech pan swoje robi.
I z rodzajem pychy wyciągnął żylaste ramię. Za zakłuciem lancetu krew trysnęła i opryskała zwierciadło.
— Przybliż miednicę! zawołał Karol.
— Hi! hi! mówił wieśniak, to wygląda jak strumyczek płynący! Jaką to ja mam krew czerwoną! to musi być dobry znak, nieprawdaż?
— Czasem nic się nie czuje z początku, rzekł doktór, potem dopiero następuje zemdlenie, szczególnie u ludzi dobrze zbudowanych, tak jak ten.
Na te słowa wieśniak puścił trzymane w palcach pudełko. Poruszył ramionami tak że poręcz krzesła zatrzeszczała. Kapelusz jego upadł na ziemię.
— Przeczuwałem że tak będzie, rzeki Bovary przykładając palec do otwartej żyły.
Miednica drżeć zaczęła w rękach Justyna, pobladł, kolana mu się zachwiały.
— Żono! żono! zawołał Karol.
Emma jednym skokiem zbiegła ze wschodów.
— Octu! wołał Karol, octu! Ach! mój Boże! dwóch naraz!
I z wielkiego wzruszenia kompresu przyłożyć nie mógł.
— To nic, mówił najspokojniej w świecie pan Boulanger, biorąc na ręce Justyna, którego posadził na stole i plecami oparł o ścianę.
Pani Bovary zaczęła mu rozwiązywać krawat. Zrobił się węzeł przy tasiemce od koszuli, przez chwilę lekkie jej paluszki dotykały szyi młodego chłopaka, następnie zmoczyła octem swoją batystową chusteczkę i przyciskała mu ją do skroni, dmuchając delikatnie.
Wieśniak przyszedł do siebie, lecz zemdlenie Justyna dłużej trwało, a źrenice jego tonęły w swej bladej rogówce, jak bławatki w mleku.
— Trzebaby to usunąć z przed oczu jego, rzekł Karol.
Pani Bovary wzięła miednicę. Gdy się schylała aby ją wstawić pod stół, suknia jej — a była to suknia letnia z czterema falbanami żółtego koloru, długa w stanie i szeroka u dołu rozpostarła się w około niej na posadzce sali; — a gdy Emma, pochylona, zachwiała się nieco wyciągając ręce, wydęcie lekkiej tkaniny zapadało się miejscami, podług ruchu jej stanika. Następnie przyniosła karafkę z wodą i rozpuszczała w niej kawałki cukru, gdy nadszedł aptekarz. Służąca posłaną została po niego do laboratoryum; odetchnął ujrzawszy swego ucznia z otwartemi oczyma. Potem obchodząc go dokoła, oglądał od stóp do głowy.
— Głuptas! mówił, mały głuptas, na honor! głuptas przez dwa g! Wielkie rzeczy, trochę krwi! a chłopak niczego się nie boi! jak prawdziwa wiewiórka wdrapuje się na sam wierzchołek drzewa zrywać orzechy włoskie. Masz się z czem chwalić! niema co mówić! dobry z ciebie będzie aptekarz; ani słowa! bo wiedz o tem, że możesz być wzywanym w ważnych okolicznościach do sądu, dla objaśnienia sumienia sędziów, a w takim razie trzeba umieć zachować zimną krew i przytomność umysłu; pokazać się mężczyzną, albo uchodzić za idiotę!
Justyn nic nie odpowiadał. Aptekarz mówił dalej:
— Kto cię prosił żebyś tu przychodził? Zawsze się naprzykrzasz państwu Bovary! Zresztą, we środy, jesteś mi najpotrzebniejszym. W tej chwili ze dwadzieścia osób jest w aptece. Wszystko porzuciłem przez życzliwość dla ciebie. Ruszajże teraz! biegaj żywo! czekaj tam na mnie i pilnuj moich słoików!
Gdy Justyn ubrawszy się napowrót wyszedł, rozmawiano o zemdleniach. Pani Bovary nigdy tego nie doświadczyła.
— To dziwne jak na damę! rzekł pan Boulanger. Zresztą, bywają ludzie bardzo delikatni. Sam widziałem, jak przy pojedynku jeden ze świadków zemdlał, usłyszawszy odgłos nabijania pistoletów.
— Na mnie, rzekł aptekarz, widok cudzej krwi żadnego nie robi wrażenia, ale sama myśl żeby moja popłynąć miała sprawiłaby mi mdłości, gdybym się nad tem zastanowił.
Jednakże pan Boulanger odprawił swego parobka, zalecając mu aby już był teraz spokojny, kiedy stało się zadość jego zachceniu.
— Ono mi nastręczyło sposobność poznajomienia się z panem, dodał, patrząc przytem na Emmę.
A położywszy trzy franki na rogu stołu, skłonił się niedbale i wyszedł.
Niebawem znalazł się po drugiej stronie rzekł — tędy prowadziła droga do la Huchette — i Emma zobaczyła go przez okno, jak szedł łąką w cienie topoli, zwalniając niekiedy kroku, jak gdyby był zamyślony.
— Wcale ładna! mówił sam do siebie; wcale ładna ta żona doktora! Piękne zęby, oczy czarne, nóżka zgrabna i szyk paryżanki. Zkąd on ją wyrwał, ten gruby prostak?
Pan Rudolf Boulanger miał lat trzydzieści cztery; był temperamentu sangwinicznego i pojęcie miał bystre, zresztą, znał się na kobietach bo wiele miał z niemi stosunków. Pani doktorowa mu się podobała; marzył więc o niej i o jej mężu.
— Wydał mi się bardzo głupim. Musi być nim znudzona. Ma brudne paznokcie i brodę od trzech dni nie goloną. Podczas gdy on odwiedza swych chorych, ona siedzi w domu i ceruje jego skarpetki. I nudzi się biedactwo! chciałoby się to mieszkać w mieście, tańczyć w wieczór poleczkę! Biedna kobiecina! Tęskni to za miłością, jak karp za wodą gdy leży na kuchennym stole. Żeby temu trzy grzeczności powiedzieć, toby się zakochała po uszy! ani wątpić! byłoby to czułe, rozkoszne... tak, ale jak się tego pozbyć w danym czasie?
Wtedy kłopoty nieodłączne od przyjemności, widziane w perspektywie, przywiodły mu na pamięć obecną kochankę. Była to aktorka z Rouen, którą utrzymywał, a gdy mu stanął w myśli obraz jej, którego samo wspomnienie przesyt w nim budziło:
— O! pani Bovary jest daleko ładniejsza od niej, pomyślał; nadewszystko świeższa. Wirginia zaczyna się zanadto rozrastać. A jaka nudna ze swemi czułościami!
Pusto było na polu i Rudolf słyszał tylko wokoło siebie miarowy szelest trawy ocierającej się o jego obuwie, z towarzyszeniem ćwierkania koników polnych przytulonych w owsie; widział przed sobą Emmę w sali doktora, tak ubraną jak tam była i bawił się rozbieraniem jej wdzięków.
— O! ja będę ją miał! wykrzyknął nagle, rozbijając grudkę ziemi laską.
Tu zastanowił się nad stroną polityczną przedsięwzięcia. Pytał sam siebie:
— Gdzie ją widywać? w jaki sposób? Będzie się miało ustawicznie na karku dzieciaka i niańkę, i sąsiadów i męża: same nieprzyjemności! Ach! dodał, za wieleby to czasu zabrało!
Po chwili zaczął znowu:
— Kiedy bo ona ma oczy, które jak świdrem wkręcają się w serce... A ta jej płeć blada!.. Ja tak uwielbiam blade kobiety!
Na wysokości wybrzeża Argueil, postanowienie jego było zrobione.

— Chodzi tylko o znalezienie sposobności... A cóż? wstąpię czasem do nich, poszlę im zwierzyny, drobiu; każę sobie choćby krew puścić jeżeli tego będzie potrzeba, zaprzyjaźnimy się. Zaproszę ich do siebie... Ale!.. zbliżają się komisye... ona tam będzie. zobaczę ją! Weźmiemy się ostro do rzeczy, bo to droga najpewniejsza.

VIII.

Nadeszły wreszcie owe sławne Komisye! W dzień tej uroczystości wszyscy mieszkańcy Yonville od samego rana stojąc we drzwiach swoich domów rozmawiali o poczynionych na ten cel przygotowaniach: uwieńczono zielonym bluszczem fronton merostwa; na łące urządzono namiot na ucztę, a pośrodku rynku, przed samym kościołem, rodzaj kuszy miał oznajmiać wystrzałami przybycie pana prefekta i nazwiska uwieńczonych wystawców. Gwardya narodowa z Buchy (w Yonville jej nie było) połączyła się z oddziałem strażaków, którym przewodniczył Binet, Zacny poborca miał tego dnia kołnierzyk wyższy jeszcze niż zwykle, a ściśnięty w swej tunice, tak sztywny był i nieruchomy, że cała żywotność jego osoby zdawała się streszczać w nogach, które się miarowym ruchem podnosiły. Ponieważ istniało współzawodnictwo pomiędzy poborcą a dowódzcą gwardyi narodowej, obadwa, dla popisania się, oddzielnie szykowali swych ludzi. Widziano przechodzące kolejno czerwone szlify i czarne kirysy. Końca temu nie było! Nigdy jeszcze w Yonville nie oglądano takiej parady! Niektórzy z mieszczan pobielili na nowo swoje domy; trójkolorowe chorągwie powiewały w otwartych oknach; wszystkie karczmy były napełnione, a przy pięknej pogodzie krochmalne czepeczki, złote krzyżyki i różnobarwne chusteczki lśniły białością, migotały w promieniach słońca i jaskrawością swoją urozmaicały ponurą jednostajność surdutów i granatowych płóciennych kurtek. Okoliczne czynszowniczki zsiadając z konia wyciągały duże szpilki, któremi podpięte miały suknie z obawy zabłocenia, mężowie ich zaś okrywali dla ochrony kapelusik chustką, której jeden róg trzymali w zębach.
Tłum schodził się na główną ulicę z dwóch kończyn miasteczka. Płynęła fala ze wszystkich uliczek, zaułków, ze wszystkich domów, od czasu do czasu słyszano stuknięcie ciężkich drzwi, które się zamykały za mieszczkami w nicianych rękawiczkach, wychodzących dla przypatrzenia się uroczystości. Najwięcej podziwiano dwa podłużne trójkąty pokryte lampami, po dwóch stronach estrady, którą zajmować miały władze, nadto, przy czterech słupach merostwa zatknięto cztery proporce z małemi zielonemi chorągiewkami, na których były napisy złotemi głoskami. Na jednej z nich czytano: „Handlowi”, na drugiej: „Rolnictwu”, na trzeciej: „Przemysłowi”, a na czwartej: „Sztukom pięknym”.
Lecz radość rozpromieniająca wszystkie twarze zdawała się zasępiać panią Lefrançois, oberżystkę. Stojąc na wschodach swojej kuchni pomrukiwała półgłosem:
— Co za głupcy! co za głupcy ze swoją płócienną budą! Myślą zapewne, że panu prefektowi bardzo będzie przyjemnie obiadować pod namiotem, jak jaki komediant! I oni to wszystkie niedorzeczności nazywają pracą dla dobra kraju! I Wartoż było sprowadzać traktyernika z Neufchatelu! I dla kogo? dla pastuchów! dla parobków!
Przechodził aptekarz. Był w czarnym fraku, nankinowych pantalonach, filcowych ciżemkach i rzecz nadzwyczajna — w nizkim kapeluszu na głowie.
— Kłaniam uniżenie! rzekł; przepraszam, ale się bardzo śpieszę.
A gdy gruba wdowa zapytała go dokąd idzie:
— To panią dziwi, nieprawdaż? odparł; ja, który siedzę zawsze zamknięty w mojem laboratotoryum jak szczur w serze.
— W jakim serze? zagadnęła oberżystka.
— Nic, nic! powiedział Homais. Chciałem pani tylko wyrazić, że zwykle nie ruszam się z domu. Dziś jednak, ze względu na szczególną okoliczność, muszę przecie...
— A! pan także tam idzie? rzekła, pogardliwie krzywiąc usta.
— Tak jest, idę tam, pani Lafrançois, odparł aptekarz ździwiony; wszakże jestem członkiem komisyi doradczej!
Pani Lefrançois popatrzyła przez chwilę na niego, potem rzekła z uśmiechem:
— To co innego! Ale cóż pana obchodzi rolnictwo? czy pan się na tem znasz?
— Naturalnie że się znam, ponieważ jestem aptekarzem, to znaczy kuchcikiem! a że chemia, pani Lefrançois, zajmuje się rozpoznawaniem wzajemnego i atomowego działania na siebie wszystkich ciał w przyrodzie, idzie zatem, że rolnictwo w jej zakres wchodzi! Bo w samej rzeczy; skład nawozów, fermentacya płynów, ruchów gazów i wpływ miazmatów, cóż to jest innego, pytam, jeżeli nie czysta chemia?
Oberżystka nic nie odpowiedziała, Homais mówił dalej:
— Czy pan myślisz, że aby być agronomem, potrzeba samemu za pługiem chodzić lub drób tuczyć? Bynajmniej. Trzeba raczej znać skład danych substancyj, pokłady geologiczne, wpływy atmosferyczne, własności gruntów, minerałów, wód, gatunkową ciężkość rozmaitych ciał i ich rozciągłość! I trzeba posiadać gruntownie zasady hygieny, żeby umieć kierować stawianiem budynków, karmieniem zwierząt, żywieniem ludzi! trzeba jeszcze, kochana pani Lefrançois, znać botanikę, umieć rozróżnić rośliny, rozumiesz pani, odróżnić pożyteczne od szkodliwych, nieprodukcyjne od pożywnych, gdzie trzeba wyrywać jedne a siać drugie, rozprzestrzeniać jedne, a zagładzać drugie, słowem, trzeba iść z postępem nauki za pośrednictwem broszur i pism publicznych, być zawsze czujnym, aby korzystać ze wszystkich wynalezionych ulepszeń...
Oberżystka nie spuszczała oczu ze drzwi kawiarni francuzkiej, a Homais mówił dalej:
— Dałby to Bóg, aby nasi rolnicy byli chemikami, a przynajmniej żeby więcej słuchali rad nauki! I tak, ja, napisałem ostatniemi czasy dziełko, broszurkę o siedmdziesięciu dwóch stronnicach pod tytułem; O jabłeczniku, jego wyrobach i skutkach, wraz z niektórymi nowymi w tym względzie uwagami, którą posłałem Towarzystwu agronomicznemu w Rouen, co mi nawet przyniosło zaszczyt zostania zaproszonym do grona członków tegoż towarzystwa, w sekcyi rolniczej, wydziale pomologii, owóż, gdyby dziełko moje było wydane na widok publiczny...
Tu aptekarz zatrzymał się, tak pani Lefrançois wydała mu się roztargnioną.
— Patrzcież państwo! zawołała, to nie do pojęcia! taka garkuchnia!
I silnie poruszając ramionami, wskazywała obiema wyciągniętemi rękami zakład swego współzawodnika, zkąd dochodziły śpiewy.
— Zresztą, dodała, nie długo tego będzie; zaczem tydzień upłynie, wszystko to się skończy.
Homais cofnął się zdumiony. Oberżystka zeszła ze swoich trzech wschodków i szepnęła mu do ucha:
— Jakto! pan tego nie wiesz? Zlicytują go w tym tygodniu. To Lheureuxgo sprawka. Ma na nim masę wierzytelności.
— Co za straszna katastrofa! wykrzyknął aptekarz, który miał zawsze w pogotowiu zapas dosadnych wyrażeń, zastosowanych do każdej okoliczności.
Oberżystka zaczęła mu opowiadać całą tę historyę, której się dowiedziała od Teodora, służącego pana Guillaumina i chociaż nienawidziła Telliera, potępiała jednak postępowanie Lheureuxgo. Nazywała go podstępnym obłudnikiem, szachrajem.
— Patrzno pan! mówiła, oto idzie tam na placu, kłania się pani Bovary, która ma zielony kapelusz. Prowadzi ją pod rękę pan Boulanger.
— Pani Bovary! powtórzył Homais. Śpieszę złożyć jej moje uszanowanie. Może będzie sobie życzyła dostać miejsce w obwodzie, pod galeryą.
I nie słuchając już pani Lafrançois, która chciała mu więcej jeszcze opowiadać, aptekarz oddalił się szybko, uśmiechnięty i wyprostowany, rozdzielając na prawo i na lewo liczne ukłony i zajmując wiele miejsca połami swego czarnego fraka, które wiatr za nim rozrzucał.
Rudolf, spostrzegłszy go z daleka, przyśpieszył kroku, lecz pani Bovary się zadyszała; zwolnił go więc i rzekł jej śmiejąc się rubasznie:
— Chciałem umknąć przed tym grubasem aptekarzem.
Ona trąciła go łokciem.
— Co to ma znaczyć!? pomyślał w duchu.
I spojrzał na nią z pod oka, nie zatrzymując się wcale.
Profil jej tak był spokojny, że nic odgadnąć nie pozwalał. Odbijał się w pełnem świetle; w owalu kapelusika z blado zielonemi wstążkami. Oczy jej długiemi przysłonięte rzęsami, patrzyły prosto przed siebie, chociaż szeroko otwarte, wydawały się nieco zmniejszone przez policzki, zarumienione krwią, która żywiej krążyła pod cienką skórą. Różowy odcień barwił delikatne jej nozdrza. Pochylała główkę na ramię i perłowe koniuszczki jej białych ząbków przezierały przez wpół otwarte usta.
— Czy ona sobie ze mnie żartuje? myślał Rudolf.
Zresztą, owo poruszenie Emmy było tylko ostrzeżeniem; gdyż towarzyszył im pan Lheureux i przemawiał do nich od czasu jakby dla zawiązania rozmowy:
— Co za przepyszny dzień!.. wszyscy z domów powychodzili!.. wiatr mamy wschodni!
A pani Bovary, podobnie jak Rudolf, nie odpowiadali mu wcale, podczas gdy za najmniejszem którego z nich poruszeniem przybliżał się mówiąc: — Co pani rozkaże? i podnosił rękę do kapelusza.
Gdy doszli do domu kowala, zamiast iść dalej główną ulicą aż do rogatki, Rudolf zwrócił się nagle na boczną ścieżkę, pociągając za sobą panią Bovary i zawołał:
— Do widzenia, panie Lheureux!
— Jak gładko go pan odprawiłeś! rzekła śmiejąc się Emma.
— Po co się dać zajmować drugim? odparł; a ponieważ dziś mam szczęście znajdować się z panią...
Emma się zarumieniła. Nie dokończył zaczętego zdania. Zaczął mówić o pogodzie i o przyjemności przechodzenia się po trawie. Kwiatki barwiły łąkę.
— Oto ładne stokrotki, rzekł, mogące dostarczyć materyału na wyrocznie dla wszystkich zakochanych w okolicy.
Po chwili dodał:
— Możeby urwać kilka? Jak pan myśli!
— Czy pan jesteś zakochany? zapytała pokaszlując lekko.
— Kto wie? odparł Rudolf.
Łąka zaczynała się zaludniać. Gosposie potrącały się wielkimi parasolami, koszami i dziećmi. Nieraz trzeba było usuwać się przed długim szeregiem wieśniaczek, folwarcznych drzewek w niebieskich pończochach, grubych trzewikach, srebrnych na palcach pierścionkach, od których czuć było oborę i mleczywo. Szły trzymając się za ręce, przez co zajmowały całą szerokość łąki, od linii osiczyny do namiotu biesiadnego. Była to właśnie chwila egzaminu, rolnicy jeden po drugim wchodzili w obręb hippodromu zamkniętego długim sznurem na palikach opartym.
Znajdowały się tam zwierzęta, nosami zwrócone do sznura. Ociężałe wieprze ryje zagłębiały w ziemię; cielęta ryczały, owce beczały, krowy się wyciągały na trawie i przeżuwając powoli zmrużały ciężkie powieki przed komarami, które wokoło nich brzęczały. Stajenni z obnażonemi ramionami trzymali na uzdach wspinające się ogiery, które rżały, zwracając rozdęte nozdrza w stronę gdzie stały klacze. Te ostatnie zachowywały się spokojnie, podczas gdy źrebięta ich obok spoczywały, lub od czasu do czasu ssać je przychodziły; a po nad tą całą falą ciał nagromadzonych, wznosiła się miejscami, tu biała grzywa którą wiatr powiewał, tam rogi zakręcone, lub ludzkie uwijające się głowy. Na uboczu, o sto kroków dalej, stał wielki czarny byk z kagańcem na pysku, z żelaznem kółkiem przez nozdrza przeciągniętem, nieruchomy jakby był z brązu ulany. Obdarty chłopak trzymał go na postronku.
Pomiędzy dwoma temi szeregami postępowali ciężkim krokiem panowie, oglądając każde zwierzę, poczem naradzali się z sobą półgłosem. Jeden z nich, jak się zdawało najważniejszy, robił jakieś notatki w pugilaresie. Był to prezes przysięgłych: pan Deroserays de la Pauville. Poznawszy Rudolfa, postąpił i rzekł do niego z uprzejmym uśmiechem:
— Jakto? pan nas opuszczasz, panie Boulanger?
Rudolf oświadczył, że zaraz przyjdzie. Gdy jednak prezes się oddalił:
— Nie będę się śpieszył, rzekł, przekładam towarzystwo pani nad jego.
A żartując sobie z komisyi, Rudolf dla swobodniejszego krążenia pośród tłumu, pokazywał tylko żandarmowi swoją niebieską kartę; zatrzymywał się nawet czasem przed jakim pięknym okazem, którym jednak pani Bovary wcale się nie zachwycała. Pomiarkował to niebawem i zaczął żartować z toalety dam yonvillskich; poczem tłumaczył się z zaniedbania własnej. Było w niej to pomieszanie rzeczy pospolitych z wyszukanemi, które w oczach gminu uchodzi za cechę bytu ekscentrycznego, nieładu uczuć i pewnej pogardy form towarzyskich, co zachwyca lub oburza. I tak, batystowa jego koszula z fałdowanymi mankietami wydymała się na wiatr w wykroju szarej dymkowej kamizelki, a pantalony w szerokie pasy odsłaniały przy kostce dymkowe ciżemki lakierowaną skórą oblamowane. Były tak błyszczące, że trawa się w nich odbijała. Kapelusz słomkowy na bakier miał wsadzony i rękę trzymał w kieszonce od kamizelki.
— Zresztą, dodał, kiedy się mieszka na wsi...
— Nie warto sobie trudu zadawać, dokończyła Emma.
— To prawda! potwierdził Rudolf. Pomyśleć tylko, że ani jeden z tych poczciwców nie umie się nawet poznać na kroju ubrania!
Rozmowa toczyła się dalej o mierności prowincyonalnej, o straconych złudzeniach życia w ciasnem kółku spędzanego.
— Ja też, mówił Rudolf, pogrążam się w smutnem odrętwieniu...
— Pan? podchwyciła zdumiona. Ależ ja sądziłam pana bardzo wesołym?
— Ach, tak! na pozór, bo dla ludzi umiem twarz ubierać w maskę szyderczą; a jednak... ileż to razy, na widok cmentarza oblanego światłem księżyca, sam siebie zapytywałem czy nie lepiejby było pójść połączyć się z tymi, którzy tam zasypiają...
— O!.. A pańscy przyjaciele? rzekła. Pan zapominasz o nich.
— Moi przyjaciele? jacyż to? gdzież oni są? Kto dba o mnie?
Tym ostatnim wyrazom towarzyszył rodzaj bolesnego syknięcia.
Tu musieli rozłączyć się chwilowo, aby przepuścić człowieka niosącego ogromny stos krzeseł. Tak był niemi obładowany, że widać było tylko jego saboty i koniec rozpostartych ramion. Był to grabarz Lestiboudois, który wlókł dla wygody publiczności krzesełka z kościoła. Pomysłowy, gdy chodziło o własny interes, odkrył ten sposób skorzystania z komisyi i powiodło mu się, bo nie wiedział komu pierwej usłużyć. W samej rzeczy, wieśniacy znużeni upałem, wyrywali sobie te krzesełka przesiąkłe wonią kadzidła i z pewną czcią opierali się o ich poręcze zalane woskiem gromnicznym.
Pani Bovary ujęła znowu pod rękę Rudolfa, on mówił dalej jak gdyby sam do siebie:
— Tak, zaiste! tylu rzeczy byłem pozbawiony! sam, zawsze sam! Ach! gdybym był miał cel w życiu, gdybym był spotkał jedno serce życzliwe... gdybym był znalazł kogoś... O! jak byłbym spożytkował całą energię do jakiej jestem zdolny! byłbym wszystko pokonał, wszystko przełamał:
— Nie zdaje mi się jednak, abyś pan był tak bardzo pożałowania godnym, wtrąciła Emma.
— Tak pani sądzisz?
— Bo wreszcie... mówiła dalej, pan jesteś wolnym... Zawahała się i dodała:
— I bogatym.
— Nie żartuj pani sobie ze mnie, odpowiedział.
Emma się zaklinała że wcale nie żartuje, gdy w tem rozległ się huk wystrzału; wszyscy zaczęli się tłoczyć ku wsi.
Był to fałszywy alarm. Pan prefekt nie przybywał jeszcze, a członkowie przysięgli bardzo byli zakłopotani, nie wiedząc czy należało rozpocząć posiedzenie, czy też jeszcze zaczekać.
Nakoniec w głębi rynku ukazała się wielka najemna kareta, ciągniona dwoma chudymi końmi, które popędzał biczem woźnica w białym kapeluszu. Binet miał zaledwie czas krzyknąć: — „Do broni!” co też powtórzył dowódzca gwardyi narodowej. Rzucono się do kozłów. Z wielkiego pośpiechu, niektórzy zapomnieli swoich kołnierzy. Lecz ekwipaż prefekta zdawał się odgadywać ten kłopot i dwie zaprzężone szkapiny, kołysząc się na swych łańcuszkach, przybyły drobnym truchcikiem przed krużganek merostwa, właśnie w chwili, kiedy gwardya narodowa i strażacy rozwijali się przed nim przy odgłosie bębnów, takt nogami wybijając.
Na prawo! krzyknął Binet.
Stój! krzyknął dowódzca gwardyi. Lewo zwrot!
I po sprezentowaniu broni, przy czem zadźwięczało jak kiedy kociołek miedziany ze wschodów spada, wszystkie strzelby na dół opadły.
Natenczas ujrzano wysiadającego z karety jegomościa w srebrem haftowanym mundurze, z czołem wyłysiałem, kępkę włosów na wierzchu głowy, wybladłej cery i dobrodusznej powierzchowności. Okrągłe jego oczy, przysłonięte gęstemi brwiami, przymrużały się dla lepszego przyjrzenia się zebranemu tłumowi, podczas gdy jednocześnie podnosił śpiczasty nos i do uśmiechu składał zaklęsłe usta. Poznał mera po jego szarfie i objaśnił go, że pan prefekt nie mógł sam przybyć. On sam był radzcą prefektury, przedstawiając się dodał jeszcze kilka słów przeproszenia. Tuvache odpowiedział na nie grzecznościami, tamten się znowu tłumaczył i tak stali naprzeciwko siebie, oko w oko, otoczeni członkami przysięgłymi, radą miejską znaczniejszymi obywatelami, gwardyą narodową i całym tłumem. Pan radzca, przyciskając do piersi swój mały trójkątny kapelusik, kłaniał się raz po razu, podczas gdy Tuvache, zgięty jak łuk, uśmiechał się także, jąkał się, słów znaleźć nie mógł, upewniał o swem poświęceniu dla monarchii i o zaszczycie jaki spotkał Yonville.
Hipolit, kulawy posługacz z zajazdu, przyszedł odebrać konie od woźnicy i utykając odprowadził je za uzdę pod bramę Złotego Lwa, gdzie zaraz tłum wieśniaków zgromadził się oglądać karetę. Uderzono w bębny, kusza zagrzmiała i panowie rzędem poszli zasiąść na estradzie, w fotelach pokrytych czerwonym utrechtem, przez panią Tuvache pożyczonych.
Wszyscy ci ludzie podobni byli do siebie. Ich pulchne twarze jasnymi ocienione włosami, nieco od słońca ogorzałe, miały barwę słodkiego jabłecznika, a ich gęste faworyty wyłaniały się z wysokich, sztywnych kołnierzyków, podpartych białymi krawatami o szerokich kokardach. Wszyscy mieli szalowe aksamitne kamizelki i przy zegarkach jaką owalną kornalinową lub opalową pieczątkę; siedząc opierali obie dłonie na udach, a sukno niższego ich ubrania, nie zstępowane, lśniło się niemniej świetnie jak skóra ich botfortów.
Panie tego towarzystwa siedziały nieco w tyle, pomiędzy kolumnami, podczas gdy reszta tłumu stała na przodzie, lub siedziała na krzesłach. W istocie, Lestiboudois poznosił tam wszystkie z łąki i jeszcze co chwila biegał po więcej takowych do kościoła, i takie sprawiał zamieszanie swoim przemysłem, że trudno było się docisnąć do wschodków prowadzących na estradę.
— Ja znajduję, mówił pan Lheureux zwracając się do aptekarza, który przychodził dążąc do swego miejsca — że należało umieścić tam dwa weneckie maszty: z dodaniem czegoś bogatego w surowym guście, toby bardzo dobry sprawiało efekt.
— Zapewne, przytwierdził Homais. Ale co pan chcesz! to mer wszystko pod swój zarząd zagarnął. Poczciwy Tuvache nie odznacza się wielkim smakiem; on nawet zupełnie pozbawiony jest tego co się nazywa poczuciem piękna w sztuce.
Rudolf tymczasem wraz z panią Bovary poszedł na pierwsze piętro merostwa, do sali rozpraw, a ponieważ była pustą, oświadczył, że ztamtąd będzie można bardzo wygodnie się przypatrywać całemu widowisku. Wziął trzy taburety z tych co otaczały stół owalny umieszczony pod popiersiem monarchy i przysunąwszy je do okna, zasiedli obok siebie.

Na estradzie zrobił się ruch, szepty, umowy. Wreszcie powstał pan radzca. Wiedziano już że się nazywał Lieuvain i nazwisko jego z ust do ust w tłumie przechodziło. Poukładawszy kilka zapisanych kartek i przyjrzawszy im się bliżej, pan radzca zaczął w te słowa:
„Panowie!

„Niech mi wolno będzie — przed zagajeniem przedmiotu, dla którego dziś tu zgromadzeni jesteśmy — a uczucie to, nie wątpię, wszyscy ze mną podzielicie, niech mi wolno będzie, powiadam, oddać sprawiedliwość najwyższej administracyi, rządowi, monarsze, naszemu władzcy, panowie, temu ukochanemu królowi, któremu żadna gałąź publicznego lub prywatnego dobra nie jest obojętną i który dłonią równie silną jak mądrą kieruje nawą państwa pośród nieustannych niebezpieczeństw burzliwego morza, umiejąc zresztą nakazać poszanowanie tak podczas wojny jak pokoju, dla handlu, przemysłu, rolnictwa i sztuk pięknych.”
— Powinienbym się cofnąć nieco, rzekł Rudolf.
— Dla czego? zapytała Emma.
Lecz w tej chwili głos pana radzcy wzniósł się do nadzwyczajnej wysokości. Deklamował z zapałem:
„Minął już ten czas, panowie, kiedy rozterki domowe zakrwawiały nasze place publiczne, kiedy obywatel ziemski, kupiec, nawet robotnik, zasypiając spokojnie wieczorem, lękać się musiał aby go nie przebudził nagle dzwon pożarny, kiedy najprzewrotniejsze zasady podkopywały zuchwale podstawy...”
— Bo mogliby mnie zobaczyć z dołu, rzekł Rudolf, potem przez dwa tygodnie musiałbym się przed nimi tłumaczyć, a przy mojej niegodziwej reputacyi...
— O! pan się spotwarzasz! rzekła Emma.
— Nie, nie, haniebną mam opinię, słowo pani daję.
„Lecz panowie, — mówił radzca, — jeżeli, usuwając z pamięci te ponure obrazy, zwrócę oczy na obecne położenie naszej pięknej ojczyzny, jaki widok mi się przedstawia? Wszędzie kwitną sztuki piękne i handel, wszędzie nowe drogi komunikacyjne, jak potężne arterye państwowego ciała, tyleż nowych zaprowadzają stosunków, wielkie nasze punkta rękodzielnicze z podwojoną działają czynnością; religia wzmocniona, do wszystkich serc się uśmiecha, porty nasze są napełnione, zaufanie się odradza i Francya wreszcie swobodnie oddycha!..”
— Zresztą, dodał Rudolf, może i mają słuszność, ze światowego punktu widzenia?
— Jakto? zapytała.
— Czyliż pani nie wiesz, że są dusze zawsze udręczone? odpowiedział. Potrzeba im kolejno marzeń i działania, najczystszych uczuć i najwyuzdańszych rozkoszy, a te pragnienia popychają człowieka do wszelkiego rodzaju wybryków i szaleństw.
Emma spojrzała na niego jak się patrzy na podróżnika, który zwiedził nadzwyczajne kraje, i rzekła:
— My biedne kobiety nawet tej niemamy rozrywki!
— Smutna rozrywka, bo szczęścia nie daje.
— Ale czy ono się gdziekolwiek znajduje? zagadnęła.
— Można je spotkać w tem życiu, odpowiedział.
„I wy to zrozumieliście, mówił radzca. Wy, rolnicy i wiejscy pracownicy; wy, pokojowi pionierzy dzieła czysto cywilizacyjnego! wy, mężowie postępu i moralności! zrozumieliście, mówię, że polityczne burze groźniejszemi są jeszcze od wstrząśnień atmosferycznych....”
— Można je spotkać czasem, powtórzył Rudolf, niespodzianie, kiedy go już przestaliśmy oczekiwać. Natenczas niebo się otwiera, zdaje nam się słyszeć głos wołający: „oto jestem!”. Czujesz potrzebę zwierzenia się tej osobie ze swego życia; oddania jej wszystkiego; poświęcenia jej całej istności swojej! Nie potrzeba tu słów, spojrzenia same się rozumieją. Widziano się już w marzeniach... (Tu spojrzał na nią). Masz nakoniec ten skarb tak szukany, stoi tu, przed tobą jasny i promienny. Jednakże, wątpisz jeszcze, nie śmiesz temu uwierzyć, stoisz olśniony, jak człowiek, który z ciemności na światło wyjdzie.
Tych słów domówiwszy, Rudolf dołączył do nich pantominę. Przysłonił dłonią oczy, jak gdyby go światło raziło, potem spuścił ją na rękę Emmy. Ona swoją usunęła. Radzca tymczasem czytał ciągle:
„I któżby się temu dziwił, panowie? Ten chyba, ktoby był tak dalece zaślepionym, tak dalece — śmiem powiedzieć — pogrążonym w przesądach innej epoki, żeby się jeszcze nie umiał poznać na duchu ludności rolniczych. Gdzież znajdziemy w istocie, więcej patryotyzmu niż po wsiach, więcej poświęcenia dla sprawy publicznej, więcej inteligencyi, jednem słowem. A nie mówię tu, panowie, o tej inteligencji powierzchownej, nędznej ozdobie próżniaczych umysłów, lecz raczej o tym głębokim i umiarkowanym rozumie, który dąży przedewszystkiem do celów pożytecznych, przykładając się tym sposobem do powszechnego dobrobytu, do ulepszeń ogólnych i do podtrzymywania państwa, który jest owocem poszanowania dla praw i spełnienia obowiązków...”
— Ach! jeszcze! powiedział Rudolf. Wszędzie tylko obowiązki! mam już tego po uszy. Gromada starych durniów w kaftanikach flanelowych i podżyłych bigotek z fajerkami i różańcami u pasa, powtarza nam na wszystkie tony: „obowiązek! obowiązek!” Do licha! obowiązkiem jest umieć czuć wszystko co wielkie, kochać co piękne, a nie, przyjmować ślepo wszystkie formy towarzyskie, wraz ze sromotami, jakie na nas wkładają.
— Jednakże... jednakże... — mówiła pani Bovary.
— O! nie zaprzeczaj mi pani! poco powstawać na namiętności? Nie sąż one jedyną piękną rzeczą na tej ziemi, źródłem bohaterstwa, zapału, poezyi, muzyki, geniuszu, słowem wszystkiego co wzniosłe i szlachetne?
— Zawsze jednak trzeba, rzekła Emma; stosować się trochę do opinii świata i do wymagań jego moralności.
— Ach! bo tych moralności jest dwie, odpowiedział. Jedna ciasna, ludzka, która się nieustannie zmienia i hałasuje, trzyma się przy ziemi i nią zajęta, jak owa rzesza głupców, która się tam roi na dole. Druga zaś, wieczysta i nieodmienna, otacza nas i unosi się nad nami, jak ten błękit niebieski, który nam przyświeca.
Tu pan Lieuvain otarł sobie chustką spoconą twarz i mówił dalej:
„Czyliż potrzebuję wam dowodzić pożyteczności rolnictwa, panowie? Kto zaspakaja nasze potrzeby? kto nam dostarcza pożywienia? Czyliż nie rolnik? Tak jest, panowie, rolnik, który zasiawszy pracowitą dłonią żyzne zagony pól naszych, produkuje zboże, które starte na proch za pomocą dowcipnych przyrządów, wychodzi z nich pod nazwą mąki, a ztamtąd do miast sprowadzone, oddane zostaje piekarzowi, który zeń wyrabia zdrowe pożywienie dla bogacza i dla ubogiego. Nie rolnik-że to jeszcze tuczy na pastwiskach swe liczne trzody na odzież naszą? Jakżebyśmy się mogli odziewać, jakżebyśmy się mogli wyżywić gdyby nie rolnik? A nawet, panowie, potrzebaż tak daleko szukać przykładów? Któż się nie zastanowił kiedykolwiek nad całą korzyścią, jaką przynosi ów skromny ptak domowy, ozdoba naszych folwarcznych podwórz, który jednocześnie dostarcza miękkiego puchu na nasze posłania, soczystego mięsa na stół nasz i jaj pożywnych? Ale nie skończyłbym dziś, gdybym chciał wyliczyć po kolei rozmaite płody, jakie dobrze uprawna ziemia, jak hojna matka, dzieciom swym dostarcza. Tu, winnica, tam znowu jabłonie; gdzie indziej tłusty szpak, dalej, sery; owdzie, lecz, panowie! nie zapominajmy o lnie, który w ostatnich latach przybrał znaczne rozmiary i na który szczególnie pragnę zwrócić waszą uwagę.”
Nie potrzebował jej zwracać: gdyż usta całego tłumu były otwarte, jak gdyby pochłaniać chciały jego wyrazy. Tuvache, stojący obok pana radzcy, słuchał słów jego z szeroko rozwartemi oczyma; pan Deroserays od czasu do czasu przymykał lekko powieki; nieco dalej aptekarz ze swym synem Napoleonem pod nogami, przykładał do ucha dłoń w trąbkę złożoną, aby nie stracić ani jednego wyrazu. Inni członkowie przysięgli kiwali potwierdzająco głowami. Strażacy, u stóp estrady, odpoczywali wsparci na swych bagnetach; Binet, nieruchomy jak posąg, stał z odstawionym łokciem i końcem pałasza do góry wzniesionym. Słyszał on może, lecz zapewne nic nie widział, bo przyłbica kasku całe oczy mu zasłaniała. Porucznik jego, młodszy syn imćpana Tuvache, przeszedł go jeszcze pod tym względem: miał bowiem na głowie kask olbrzymi, który chwiał się na wszystkie strony, a z pod niego wyglądał fular kolorowy. Chłopak uśmiechał się pod tym ciężarem z dziecięcą uległością, a blada jego twarzyczka potem oblana, miała wyraz zadowolenia, znękania i senności.
Cały plac aż do samych domów pełen był ludzi. Okna także były natłoczone, niektórzy stali we drzwiach swych domów, a Justyn, pilnując wystawy aptecznej, zdawał się cały zatopiony w podziwianiu tego co widział. Pomimo, panującej ciszy, głos pana Lieuvain gubił się w przestrzeni. Dochodziły uszu słuchaczy tylko urywki zdań, przerywane tu i owdzie ruchem krzeseł w tłumie; czasem dawało się słyszeć znienacka przeciągłe ryczenie wołu, lub beczenie owiec odpowiadających sobie z rogów ulic. Bo w istocie pastuchy aż tam zagnali byli swoje zwierzęta, które się niekiedy odzywały, skubiąc gałązki na głowy im się zwieszające.
Rudolf przysunął się do Emmy i mówił prędko, stłumionym głosem:
— Czyliż pani nie oburza sprzysiężenie świata? Jestże jedno uczucie, któregoby on nie potępiał? Najszlachetniejsze popędy, najczystsze sympatye są prześladowane, spotwarzone i jeżeli dwie biedne pokrewne dusze spotkają się przypadkiem, wszystko jest obrachowane na przeszkodzenie ich połączeniu. Będą jednak próbowały, będą trzepotały skrzydłami, będą się wzajemnie przyzywały. O! bądź co bądź, prędzej czy później, za pół roku, za dziesięć lat może, połączą się one, pokochają, bo fatalność tego wymagała i stworzone były jedne dla drugiej.
Ręce trzymał skrzywione na kolanach i podnosząc wzrok na Emmę, wpatrywał się w nią z blizka, oko w oko. Ona dostrzegała w oczach jego złotawe błyski, rzucające promienie wokoło czarnych źrenic, czuła nawet woń pomady, jaką wysmarowane były jego włosy. Wtedy ogarnęła ją jakaś miękka niemoc; stanął jej w myśli ów wicehrabia, z którym walcowała w la Vaubeyssard, a którego wypieszczona broda wydawała tę samą, co te włosy, woń cytryny i wanilii i mimowolnie przymknęła oczy, żeby lepiej się nią napawać. Lecz przechyliwszy się na poręcz krzesła, spostrzegła z daleka, na widnokręgu, starą Jaskółkę która się spuszczała powoli ze wzgórza Leux, wlokąc za sobą długą smugę szarego pyłu. W tej to żółtej karecie Leon tak często do niej powracał i tą samą drogą odjechał na zawsze! Wydało jej się, że go widzi przed sobą, w swem oknie, potem obłok zakrył ten obraz, zamęt powstał w jej umyśle; zdawało jej się że jeszcze walcuje oparta na ramieniu wicehrabiego, przy blasku żyrandoli, i że Leon jest blizko i ma przyjść... a pomimo tego czuła ciągle obok siebie głowę Rudolfa! Tak słodycz tego uczucia zlewała się z dawnemi jej pragnieniami, które jak ziarnka piasku wiatrem podniesione, wirowały w kłębach subtelnej woni, jaka duszę jej napełniała. Rozdęła kilkakrotnie nozdrza, aby wciągnąć mocniej świeże powietrze wiejące od bluszczów, które się wiły wokoło gzemsu. Zdjęła rękawiczki, otarła chusteczką ręce, poczem wachlować się nią zaczęła, podczas gdy pośród bicia pulsów w skroniach, uszu jej dochodził gwar tłumu i głos radzcy, który wygłaszał swoje wyuczone zdania.

Mówił:

„Nie ustawajcie w tych szlachetnych dążeniach! nie słuchajcie ani podszeptów rutyny, ani rad niewczesnych zuchwałego empiryzmu. Przykładajcie się nadewszystko do ulepszenia gruntów, do wytwarzania użyźniających nawozów, ras, bydląt, owiec, trzody chlewnej i ptastwa domowego ! Niechaj te komisye będą dla was jakby pokojowemi szrankami, w których zwyciężony poda rękę zwycięzcy i pobrata się z nim, w nadziei lepszego na przyszłość powodzenia! A wy, pracownicy! których ciężkich prac nie uwzględniał dotąd żaden z rządów poprzednich, przyjdźcie odebrać nagrodę waszych cnót cichych i bądźcie przekonanymi, że odtąd państwo ma oczy zwrócone na was, że was zachęca, że się wami opiekuje, że uwzględni słuszne wasze zażalenia, i o ile w mocy jego będzie, postara się ulżyć brzemię ciężkich trudów waszych!”
Pan Lieuvain usiadł nakoniec; na jego miejsce powstał pan Deroserays, inną rozpoczynając mowę. Nie była ona może tak kwiecistą jak mowa radzcy; lecz się zalecała stylem zwięźlejszym i pozytywniejszym, to jest bardziej specyalnemi wiadomościami i podnioślejszymi poglądami. Pochwały rządu mniej zajmowały w niej miejsca, więcej za to religia i rolnictwo. Widziano w niej związek pierwszej z drugiem i jak dwa te czynniki wspólnie dążyły zawsze do rozwoju cywilizacyi. Rudolf tymczasem rozmawiał z panią Bovary o marzeniach, przeczuciach, magnetyzmie. Mówca cofając się do kolebki społeczeństw, skreślał owe czasy pierwotne, kiedy ludzie żywili się żołędziami, w głębi lasów. Później zerwali z siebie skóry zwierzęce, okryli się suknem, wyorali bruzdy, zasadzili winnice. Byłoż to bezwzględnem dobrem? i czy te postępy nie więcej szkody niż korzyści dla ludzkości przynosiły? Pan Deroserays stawiał sobie to zagadnienie. — Rudolf od magnetyzmu przeszedł do powinowactw i podczas gdy pan prezes cytował Cyncynnatusa chodzącego za pługiem, Dyoklecyana sadzącego kapustę i cesarza chińskiego rozpoczynającego rok siewem, młody człowiek tłumaczył Emmie, że te nieodparte sympatye brały początek w jakimś poprzednim bycie.
— My, naprzykład, mówił, dla czegóż się poznaliśmy? jaki wypadek spotkanie nasze sprowadził? Zapewne w przestrzeni czasów, jak dwie rzeki płynące ku sobie, popchnięci zostaliśmy na wspólne tory, po odpowiednich naszych pochyłościach.
Tu pochwycił jej rękę, ona jej nie usunęła.
„Za dobrą uprawę ziemi!” wykrzyknął prezes.
— Wtenczas, naprzykład, kiedym przyszedł do państwa...
„Panu Bizet, z Quincampoix”.
— Mógłżem przeczuć że będę pani towarzyszył?
„Siedmdziesiąt franków!”
— Sto razy chciałem odjechać, uciekać, a tymczasem zostałem i poszedłem za panią.
„Nawozy!”
— Tak jak dziś zostałbym, jutro, codzień przez całe życie moje.
„Panu Caron, z Argueil, medal złoty!
— Bo nigdy jeszcze nie znalazłem w niczyjem towarzystwie tak doskonałego powabu...
„Panu Bain, z Givry-Saint-Martin!”
— Ja też w sercu mojem uniosę wspomnienie pani.
„Za tryka merynosa,..“
— Ale pani o mnie zapomnisz... zniknę jak cień...
„Panu Belotowi, z Notre Dame...”
— Lecz nie... wszak prawda? będę czemś we wspomnieniu pani, w jej życiu?
„Trzoda chlewna, nagroda ex oequo: panom Lehérissé i Cullemburg; sześćdziesiąt franków!”
Rudolf ściskał jej rękę i czuł ją ciepłą i drżącą jak złapaną turkawkę, która uciec pragnie; lecz czy to chcąc się uwolnić, czy odpowiadając na ten uścisk, poruszyła palcami, on zawołał:
— O! dzięki ci pani! Nie odpychasz mnie! Jesteś dobrą! pojmujesz że do ciebie należę! Pozwól mi patrzeć na ciebie!
Silniejszy powiew wiatru, wchodząc przez otwarte okno, poruszył kobiercem na stole, a na placu wszystkie czepki wieśniaczek uniosły się jak skrzydła białych motyli.
„Użytek makuch z ziarn oleistych”, ciągnął dalej prezes.
I śpiesznie dodał:
„Nawozy flamandzkie, uprawa lnu, — drenowanie, — długoletnie dzierżawy, — służba folwarczna”.
Rudolf nic już nie mówił. Patrzyli sobie w oczy. Usta ich spieczone drżały żądzą tajemną i nieznacznie, bez wysiłku, palce ich splotły się wzajemnie.
„Katarzyna Elżbieta Leroux, z Sassetôt, — la Guerrière, za pięćdziesiąt cztery lata nieprzerwanej służby w tym samym folwarku, srebrny medal — wartości dwudziestu pięciu franków!
„Gdzież ona jest, ta Katarzyna Leroux? pytał prezes.
Wezwana nie występowała: słyszano tylko szepty:
— Idźcież!
— Nie pójdę!
— Na lewo!
— Nie bójcie się!
— Ach! jakaż głupia!
— Przyszła nareszcie? zawołał Tuvache.
— Jest, jest!
— Niechże się przybliży!
Natenczas ujrzano występującą na estradę małą staruszkę lękliwego obejścia, która zdawała się kurczyć w swej nędznej odzieży. Miała na nogach grube drewniane saboty i opasana była wielkim niebieskim fartuchem. Twarz jej chuda, otoczona szlarką wiejskiego czepca, była bardziej zmarszczkami pofałdowaną od zwiędłej renetki, a rękawy czerwonego kaftana spadały na długie i kościste jej ręce. Kurz stodół, ług pralni i wydzieliny wełny, taką na nich wytworzyły skorupę, tak je porysowały i wysuszyły, że wydawały się brudnemi chociaż były w czystej wodzie opłukane, a wskutek nieustannej pracy zawsze były przez pół otwarte, jakby dla dania pokornego świadectwa tylu przebytych cierpień. Jakaś klasztorna surowość podnosiła wyraz jej twarzy. Nic smętnego ani tkliwego nie łagodziło bladego jej spojrzenia. W ciągłem obcowaniu ze zwierzętami, przejęła ich milczącą odrętwiałość. Pierwszy to raz w życiu widziała się w tak licznem towarzystwie; a onieśmielona powiewającymi sztandarami, hukiem bębnów, widokiem panów w mundurach i czarnych frakach, orderu pana radzcy, stała nieruchoma, nie wiedząc sama czy miała postąpić dalej czy uciekać, ani dla czego tłum ją popychał, a przysięgli uśmiechali się dobrotliwie do niej. Tak stało to pół wiekowe służebnictwo, w obec rozpromienionych mieszczan.
— Przybliżcie się, szanowna Katarzyno Elżbieto Leroux! rzekł pan radzca, wziąwszy z rąk prezesa listę laureatów.
A wpatrując się kolejno w arkusz papieru i w twarz starej kobiety, powtarzał dobrotliwie:
— Przybliżcie się, przybliżcie!
— Czyś głucha? rzekł Tuvache podskakując niecierpliwie na swym fotelu.
I krzyknął jej w same ucho.
— Pięćdziesiąt cztery lat służby! Srebrny medal! Dwadzieścia pięć franków! Dla ciebie!
Otrzymawszy wreszcie swój medal, zaczęła mu się przyglądać. Uśmiech zachwytu rozpromienił pergaminową twarz jej i usłyszano jak szeptała odchodząc:
— Dam go naszemu księdzu proboszczowi, żeby na moją intencyę msze odprawiał!
Co za fanatyzm! wykrzyknął aptekarz, pochylając się ku notaryuszowi.
Posiedzenie było skończone; tłum się rozszedł; po odczytaniu wszystkich mów, każdy powracał na swoje miejsce i do swoich zwyczajów: panowie krzyczeli na sługi, a ci bili zwierzęta, bezwiednych tryumfatorów, dążących do obór z zielonymi wieńcami na rogach.
Gwardziści narodowi weszli na pierwsze piętro, merostwa z bułeczkami zatkniętemi na bagnetach, mając na czele batalionowego dobosza, który niósł kosz butelek. Pani Bovary przyjęła ramię Rudolfa; odprowadził ją do mieszkania; rozłączyli się przy drzwiach, poczem młody człowiek przechadzał się sam po łące, oczekując na zapowiedziany obiad.
Uczta była długa, hałaśliwa, nieporządna, tłoczono się tak, że trudno było łokciem poruszyć, a wązkie deski zastępujące ławki, o mało że się nie połamały pod ciężarem biesiadników. Jedli obficie. Każdy chciał część swoją odjeść. Pot spływał po wszystkich czołach, a biaława para, nakształt mgły nadrzecznej w jesienne poranki unosiła się po nad stołem, pomiędzy zawieszonymi lampionami. Rudolf plecami oparty o namiot, tak był zajęty wspomnieniem Emmy, że nic nie słyszał. Za nim, na trawniku, służba szczękała talerzami; sąsiedzi jego rozprawiali, nie odpowiadał im wcale; napełniano mu kieliszek, a w duszy jego cisza się rozpościerała, pomimo ciągle wzrastającego gwaru. Myślał o tem co mu powiedziała żona lekarza i o kształcie ust jej; twarz młodej kobiety, jak w zwierciadle czarnoksięzkiem, odbijała się w błyszczącej stali kasków; fałdy jej sukni spływały po ścianach i długi peryod miłości rozciągał się w nieskończoność w perspektywie przyszłości jego.
Zobaczył ją znowu wieczorem, podczas puszczania sztucznych ogni; lecz była ze swoim mężem, panią Homais i aptekarzem, który się bardzo niepokoił niebezpieczeństwem chybionych rac i co chwila opuszczał towarzystwo dla zalecania ostrożności Binetowi.
Pojedyncze części fajerwerków, przysłane na ręce pana Tuvache, zamknięte zostały przez zbytek ostrożności do piwnicy; to też proch zwilgotniały nie chciał się wcale zapalać i główna sztuka, która miała przedstawiać smoka gryzącego swój ogon, zupełnie chybiła. Od czasu do czasu wystrzelała biedna świeczka rzymska; natenczas tłum wydawał szalone wrzaski, do których mieszały się krzyki kobiet, zaczepionych przez rozswawoloną młodzież pod zasłoną wieczornych ciemności. Emma w milczeniu tuliła się do ramienia Karola, potem podnosząc głowę, śledziła wzrokiem świetlane smugi rac przerzynających czarny horyzont. Rudolf wpatrywał się w nią przy świetle płonących lampionów.
Powoli światła pogasły. Upadło kilka kropel deszczu. Emma zawiązała chusteczkę na głowę.
W tej chwili najemna kareta pana radzcy wyjechała z bramy oberży. Woźnica pijany, zadrzemał; i widziano z daleka, pomiędzy dwiema latarniami, grubą masę jego ciała, kołyszącą się odpowiednio do bujania rzemiennych pasów.
— W istocie, rzekł aptekarz, należałoby karcić pijaństwo! Chciałbym, aby każdej niedzieli wystawiano na drzwiach merostwa wypisane imiona tych wszystkich, którzy się w ciągu tygodnia upili spirytusowymi napojami. Zresztą, ze względów statystycznych, byłby to rodzaj jawnych roczników, do których możnaby się uciekać w potrzebie... Ale przepraszam państwa.
I znowu pobiegł do kapitana.
Ten powracał do siebie.
— Możeby nie zawadziło, rzekł mu Homais, żebyś pan posłał którego ze swych ludzi, albo poszedł...
— Dajże mi pan pokój, odparł poborca, kiedy nic niema!
— Bądźcie państwo spokojni, rzekł aptekarz, powróciwszy do swego towarzystwa. Pan Binet upewnił mnie, że wszystkie środki ostrożności były zachowane. Żadna iskra nigdzie nie padła. Pompy są pełne wody. Możemy spać spokojnie.
— Ja też bardzo już snu potrzebuję! rzekła pani Homais, ziewając szeroko, jakkolwiek bądź, piękny mieliśmy dzień na naszą uroczystość.
Rudolf potwierdził półgłosem i z tkliwem spojrzeniem.
— O tak! bardzo piękny!
I pożegnawszy się, poszedł każdy w swoją stronę.
We dwa dni później ukazał się w dzienniku Fanal de Rouen długi artykuł o komisyach w Yonville. Homais go ułożył, jednym tchem, pod świeżem wrażeniem:
„Po co te festony, te kwiaty, te wieńce? Dokąd biegł ten tłum różnobarwny, jak fale wzburzonego morza, pod żarem podzwrotnikowego słońca, które promieniami swymi wygrzewa nasze skiby?”
Mówił następnie o stanie naszych włościan. Rząd bezwątpienia robił wiele, ale jeszcze nie dosyć! „Odwagi!” wołał; „tysiączne reformy są niezbędne, dopełniajmy ich!” Dalej, wspominając o przybyciu pana radzcy, nie zapominał o „marsowej postawie naszej milicyi”, ani o „naszych powabnych włościankach”, ani o „starcach siwowłosych, niby patryarchach, z których kilku, — szczątki naszych nieśmiertelnych zastępów, — czuło jeszcze silniejsze bicie serca na wojowniczy odgłos bębna”. Wymieniał samego siebie w pierwszym rzędzie członków przysięgłych, przypominał nawet w dołączonym przypisku, że pan Homais, aptekarz, doręczył Towarzystwu agronomicznemu broszurkę o jabłeczniku. Doszedłszy do rozdawnictwa nagród, malował radość laureatów w sposób prawdziwie dytyrambiczny. „Ojciec ściskał syna, brat brata, mąż żonę. Nie jeden z dumą pokazywał swój skromny medal i zapewne powróciwszy do siebie, do swojej ukochanej gosposi, zawiesił go ze łzami w oczach na cichych ścianach swej chatki.
„Około szóstej wieczorem, uczta zastawiona na łąkach pana Leigearda, zgromadziła głównych uczestników tej pamiętnej uroczystości. Najszczersza serdeczność towarzyszyła biesiadzie. Wzniesiono kilka toastów: pan Lieuvain pił zdrowie monarchy! pan Tuvache, prefekta! pan Deroserays, wzniósł toast na cześć rolnictwa; pan Homais, na cześć przemysłu i sztuk pięknych, tego nierozdzielnego rodzeństwa; pan Leplichey, na cześć mających się dokonać ulepszeń. Wieczorem świetne ognie sztuczne zajaśniały nagle w powietrzu. Był to niby wielki kalejdoskop, prawdziwa dekoracya opery i przez chwilę, mała nasza miejscowość mogła się sądzić przeniesioną w czarodziejską sferę Tysiąca i jednej nocy.
„Zaznaczmy, że żaden nieszczęśliwy wypadek nie zakłócił tego rodzinnego zgromadzenia”.
Przy końcu, pan Homais dodawał jeszcze:
„Zauważono tylko nieobecność duchowieństwa, Zapewne zakrystye w inny sposób postęp rozumieją. Jak się wam podoba, panowie bractwa Lojoli!”.

IX.

Upłynęlo sześć tygodni. Rudolf się nie pokazywał. Jednego wieczoru, przyszedł nakoniec.
Powiedział sobie nazajutrz po komisyach:
— Nie śpieszmy się; to byłoby błędem.
Po tygodniu wybrał się na polowanie. Po polowaniu pomyślał, że już za późno; jednak tak sobie wyrozumował:
— Jeżeli mnie od pierwszego dnia pokochała, powinna mnie bardziej jeszcze pokochać przez samą niecierpliwość ujrzenia mnie znowu. Bądźmy więc dobrej myśli!
I zrozumiał że wyrachowanie jego trafnem było, skoro wchodząc do sali ujrzał Emmę blednącą.
Była sama. Zmrok zapadał. Firanki muślinowe zapuszczone u okien, resztę światła dziennego tłumiły, a złocenia barometru, na które padał ostatni promień słońca, odbijały ognie ich w zwierciedle, pośród załamów kaktusa.
Rudolf stał, Emma zaledwie odpowiadała na pierwsze jego grzeczności.
— Miałem interesa, mówił. Zresztą, byłem chory.
— Ciężko? podchwyciła troskliwie.
— Otóż! rzekł Rudolf siadając obok niej na taburecie, nie!.. nie byłem chory, ale nie chciałem tu przyjść!
— Dla czego?
— Pani się nie domyślasz?
Spojrzał na nią powtórnie, lecz w sposób tak namiętny, że spuściła głowę, rumieniąc się, On wyrzekł:
— Emmo!..
— Panie Boulanger!..
— Ach! widzisz pani, powiedział smętnym głosem, iż miałem słuszność nie chcąc tu przychodzić; gdyż to imię... to imię, które duszę moją przepełnia i które mi się wymknęło, pani mi go wzbraniasz! Pani Bovary!.. Ależ tak każdy panią nazywa!.. Zresztą, to nie jest nazwisko pani, to nazwisko innego!
Raz jeszcze powtórzył:
— Innego!
I zakrył sobie twarz rękami.
— Tak jest, mówił jeszcze, ja nieustannie myślę o pani! Wspomnienie twoje do rozpaczy mnie przyprowadza! Ach przebacz pani!.. Oddalę się?.. Żegnam panią!.. Pójdę daleko... tak daleko, że pani już więcej o mnie nie usłyszysz!.. A jednakże... dziś... sam nie wiem jaka siła popchnęła mnie tutaj! Bo nie można walczyć z przeznaczeniem, ani się opierać uśmiechom aniołów! to co jest pięknem, czarującem, cudnem, pociągać musi koniecznie!
Pierwszy to raz w życiu Emma słyszała takie rzeczy do siebie zwrócone i zadowolona jej miłość własna lubowała się w dźwiękach tych słów pochlebnych, jak znużone członki w ciepłej wannie.
— Lecz jeżeli tu nie bywałem, mówił dalej, jeżeli nie mogłem widzieć pani, ach! przynajmniej się przypatrywałem wszystkiemu temu co panią otacza. Każdej prawie nocy wstawałem, przychodziłem aż tu, przyglądałem się temu domowi, dachowi, który błyszczał w świetle księżyca, drzewom ogrodu, których gałęzie kołyszą się pod oknami twemi pani i małej lampce, której światełko przez szyby jaśniało. Ach! pani się nie domyślałaś, że tam... blizko ciebie, był nieszczęśliwy...
Emma zwróciła ku niemu oczy zwilżone łzami.
— Jak pan dobrym jesteś! rzekła.
A Rudolf nieznacznie, zsunął się z taburetu na ziemię, lecz w kuchni dało się słyszeć stukanie drewnianych sabotów i spostrzegł, że drzwi sali nie były zamknięte.
— Jak pani byłabyś łaskawą, rzekł powstając, gdybyś zadość chciała uczynić prośbie mojej.
Chodziło o zwiedzenie całego domu; pragnął go poznać po szczególe, a gdy pani Bovary nic przeciwko temu nie miała, powstali oboje, gdy w tem nadszedł Karol.
— Dobry wieczór, panie doktorze, powitał go Rudolf.
Lekarz, nieprzyzwyczajony do tego tytułu, przyjął gościa z najuniżeńszą grzecznością, z czego tamten skorzystał, żeby trochę oprzytomnieć.
— Pani właśnie mówiła mi o swem zdrowiu... rzekł śmiało.
Karol przerwał mu: był o nią w rzeczy samej bardzo niespokojny; często znowu duszność cierpiała. Rudolf nadmienił czy by konna przejażdżka nie była w takim razie skuteczną.
— Zapewne! zapewne... wyborna myśl? powinnabyś spróbować.
A gdy Emma zrobiła uwagę, że niema wierzchowca, Rudolf ofiarował swego; ona podziękowała; on więcej nie nalegał, a dla upozorowania swych odwiedzin, oświadczył że parobek jego — ów, któremu krew puszczano, cierpiał jeszcze zawrót głowy.
— Wstąpię tam, rzekł Bovary.
— Nie, nie, ja go panu przyślę; przyjdziemy sami; to będzie dla pana dogodniej.
— A! to i owszem. Dziękuję panu.
A gdy zostali sami, Karol rzekł do żony:
— Dla czego nie przyjęłaś uprzejmej ofiary pana Boulanger?
Ona zrobiła minkę zadąsaną, wynajdywała różne powody, wreszcie oświadczyła, że to może wyglądałoby niestosownie.
— Ach! ja sobie z tego żartuję! rzeki Karol wykręcając się na pięcie. Zdrowie przedewszystkiem. Niemasz słuszności!
— Zresztą, jakże chcesz żebym jeździła konno, kiedy niemam amazonki?
— Każ sobie zrobić! odpowiedział.
Amazonka zwalczyła skrupuły młodej kobiety.
Gdy strój był gotowy, Karol napisał do pana Boulanger, oświadczając mu, że żona jego gotową jest do konnej przejażdżki i że liczy na jego, pana Boulanger, uprzejmość.
Nazajutrz, w samo południe, Rudolf stanął przed, domem Karola z dwoma pięknymi wierzchowcami. Jeden z nich miał różowe kokardy przy uszach i dźwigał kobiece siodło z danielej skóry.
Rudolf włożył długie palone buty, myśląc że zapewne nigdy jeszcze takich nie widziała, w istocie, Emma zachwyconą została jego postawą, gdy stanął przed sienią w aksamitnej kurtce i białych trykotach. Była gotową i czekała na niego.
Justyn wybiegł z apteki żeby ją zobaczyć; sam pan aptekarz na próg wyszedł. Dawał przestrogi panu Boulanger.
— O nieszczęście nie trudno! Bądźcie państwo ostrożni! Konie może są bystre!
Emma usłyszała hałas nad głową: to Felicya bębniła w szyby dla zabawienia małej Berty. Dziewczynka przesłała jej od ust pocałowanie; matka nań odpowiedziała kiwnięciem szpicruty.
— Wesołej przejażdżki! zawołał pan Homais. A nadewszystko, ostrożnie! ostrożnie!
I dziennikiem w ręku trzymanym przesłał im ostatnie pożegnanie.
Koń Emmy puścił się zaraz kłusem. Rudolf jechał obok niej. Od czasu do czasu kilka słów z sobą zamienili. Z głową nieco pochyloną, ręką podniesioną i prawem ramieniem w łuk zgiętem, Emma poddawała się miarowym ruchom kołyszącym ją na siodle.
U stóp wzgórza Rudolf puścił cugle, popędzili razem i zatrzymali się dopiero na szczycie pagórka.
Było to w pierwszych dniach października. Mgła unosiła się nad polami. Lekkie pary gromadziły się na krańcach widnokręgu, pośród zarysów pagórków; miejscami rozdarte wzbijały się w górę i nikły zupełnie. Czasem promień słońca, z za chmur wyglądając, ukazywał z daleka dachy Youville, wraz z ogrodami nad wodą, murami i dzwonnicą kościoła. Emma przymrużała powieki, żeby rozpoznać swój dom i nigdy nędzna mieścina, w której życie pędziła, tak małą jej się nie i wydała. Z wysokości, na jakiej się znajdowali, cała dolina wyglądała jak ogromne blade jezioro, parujące w powietrze. Kępy drzew występowały miejscami jak czarne skały; a wysokie szeregi topoli wystające po nad mgłę, przedstawiały niby nadbrzeżne skały wiatrem poruszane.
Z boku, na łące, przyćmiony blask napełniał letnią atmosferę. Ziemia, żółtawa jak sproszkowany tytoń, tłumiła stąpanie koni, które potrącały podkowami spadłe szyszki sosnowe.
Rudolf i Emma jechali skrajem lasu. Ona się od czasu do czasu odwracała unikając jego spojrzenia i wtedy widziała tylko szereg pni sosnowych, których jednostajność wzrok jej męczyła. Konie sapały. Skóra na siodłach skrzypiała.
W chwili kiedy do lasu wjeżdżali, słońce w całym blasku zajaśniało.
— Niebo nam sprzyja, rzekł Rudolf.
— Tak pan sądzisz? odparła.
— Jedźmy dalej, jedźmy! dodał.
Cmoknął językiem. Wierzchowce żwawo popędziły.
Rozwlekle paprocie zaczepiały się o strzemię Emmy. Rudolf jadąc obok niej schylał się i odczepiał je. Czasem, aby odsunąć gałęzie, tuż przy niej przejeżdżał i Emma czuła jak kolano jego ocierało się o jej nogę. Niebo jaśniało czystym błękitem. Najlżejszy wietrzyk liśćmi nie poruszał. Były tam wielkie przestrzenie kwitnącego wrzosu, całe pokłady jesiennych fijołków odbijały od gąszczu liści, które były szare, żółtawe lub czerwonawe, stosownie do gatunku drzew. Czasem dawało się słyszeć pomiędzy krzakami lekkie trzepotanie skrzydeł, lub ostry krzyk kruków odlatujących w dębinę.
Zsiedli z koni. Rudolf uwiązał obadwa wierzchowce. Emma postępowała naprzód, po mchu, pomiędzy wyjeżdżonemi kolejami.
Lecz suknia za długa przeszkadzała jej, chociaż trzymała tren jej podniesiony, a Rudolf idąc za nią wpatrywał się w białą pończoszkę, która migała pomiędzy czarnem suknem amazonki, a lakierowaną skórą bucika.
Emma stanęła.
— Zmęczona jestem, rzekła.
— Jeszcze trochę! spróbuj pani! odpowiedział. Śmiało!
O sto kroków dalej zatrzymała się znowu; za niebieską woalką, która z męzkiego jej kapelusza spadała ukośnie aż na biodra, twarz jej wydawała się jak gdyby w przezroczu fal lazurowych.
— Dokądże idziemy? zapytała.
On nic nie odpowiedział. Emma z ciężkością oddychała. Rudolf oglądał się wokoło siebie i przygryzał wąsy.
Tak doszli do miejsca przestronniejszego, gdzie robiono wręby. Usiedli na obalonym pniu drzewa i Rudolf zaczął mówić o swej miłości.
Emma słuchała go ze spuszczoną głową, poruszając nogą wióry ziemię zaścielające.
Lecz gdy powiedział:
— Czyliż losy nasze nie są odtąd wspólnymi?
— O nie! odrzekła. Pan wiesz o tem dobrze. To jest niepodobieństwem.
I powstała chcąc odejść. On pochwycił ją za rękę. Stanęła. Potem wpatrzywszy się przez długą chwilę w niego wilgotnem i romansowem okiem rzekła z żywością:
— Ach! nie mówmy już o tem... Gdzie są konie? Wracajmy do domu!
Rudolf zrobił gniewne poruszenie zniecierpliwienia. Ona powtórzyła:
— Gdzie są konie? gdzie są konie?
Natenczas on, uśmiechając się dziwnie, ze ściśniętymi zębami i wytężoną źrenicą, postąpił ku niej wyciągając ramiona. Ona cofnęła się cała drżąca. Wyjąkała:
— O! pan mnie przestraszasz! pan mi przykrość wyrządzasz. Jedźmy do domu!
— Jedźmyż kiedy tak być musi, rzekł zmieniając nagle wyraz twarzy.
I stał się zaraz pełnym uszanowania, nieśmiałym, pieszczotliwym. Podał jej ramię. Przyjęła i poszli razem. Mówił:
— Co pani się zrobiło? Ja nic zrozumieć nie mogłem. Pani się zapewne mylisz co do moich uczuć. Pani w sercu mojem jesteś jak Madonna na piedestale wysokim; silnym i niepokalanym. Lecz ja żyć bez ciebie nie mogę! Potrzebuję twych oczu, twego głosu, twej duszy! Bądź pani przyjaciółką moją, siostrą, aniołem moim!
I ramieniem kibić jej obejmował. Ona próbowała uwolnić się z tego objęcia. Tak szli obok siebie.
W tem usłyszeli stąpanie koni, które obgryzały liście.
— O jeszcze nie! rzekł Rudolf. Nie odjeżdżajmy jeszcze. Zostań pani!
Pociągnął ją, dalej, ku małej sadzawce, gdzie wodne rośliny zielenią wodę pokrywały. Powiędłe lilie tkwiły nieruchomie pomiędzy trzciną. Na odgłos ich kroków, żaby wskakiwały do wody.
— Ja źle robię, źle robię, mówiła Emma. Szaloną jestem, że słucham słów pańskich.
— Dla czego?... Emmo! ukochana Emmo!...
— O!.. Rudolfie!.. wyrzekła przeciągle młoda kobieta, pochylając się na jego ramię.
Sukno amazonki zaczepiało się o aksamit kurtki. Przechyliła białą szyję, wydętą westchnieniem, i, zalana łzami, przez pół omdlała, twarz sobie zasłaniając... oddała się.

Wieczorne cienie zapadać zaczynały, promienie słońca padając ukośnie, w oczy ją raziły. Tu i owdzie na ziemi, pomiędzy liśćmi zeschłymi, drżały świetlane plamki, jak gdyby przelatujące kolibry piórka swoje rozsypały. Milczenie panowało wokoło, jakaś woń miękka zdawała się z drzew wydzielać. Emma czuła krew krążącą w żyłach nakształt mlecznej rzeki. I z daleka usłyszała, z po za gąszczu leśnego, krzyk jakiś przeciągły, i niewyraźny i słuchała go w milczeniu, jak się łączył niby oddalona muzyka z ostatniemi drganiami jej poruszonych uczuć. Rudolf, z cygarem w ustach, naprawiał scyzorykiem jeden z zerwanych lejców.
Powrócili tą samą drogą do Yonville. Na błotnistej ścieżce zobaczyli ślady podków swoich koni, te same kamyki w trawie. Nic się wokoło nich nie zmieniło, dla niej wszakże, stało się cóś ważniejszego niż gdyby góry się były na inne miejsce przeniosły. Rudolf od czasu do czasu pochylał się ku niej i brał jej rękę do pocałowania.
Ślicznie wyglądała na koniu! Prosta jak trzcina i wysmukła, zarumieniona świeżem powietrzem, w różowym brzasku wieczornym.
Wjeżdżając do Yonville, zatoczyła koniem na bruku. Przyglądano jej się z okien.
Mąż, przy obiedzie, znajdował iż dobrze wyglądała; lecz ona nie zdawała się słyszeć gdy zapytał jak jej się powiodła przejażdżka; siedziała z łokciem o brzeg talerza opartym, pomiędzy dwiema świecami.
— Emmo! rzekł Karol.
— Czego chcesz?
— Otóż powiem ci, że wstąpiłem dziś po południu do pana Aleksandra; ma on nie młodą ale bardzo jeszcze piękną klacz, trochę tylko ochwaconą, którą możnaby dostać za jakie sto talarów.
I dodał:
— Myśląc, że to ci sprawi przyjemność, zamówiłem ją... kupiłem nawet. Czy dobrze zrobiłem? Powiedz Emmo.
Ona kiwnęła głową na znak potwierdzenia; a po chwili zapytała:
— Czy wychodzisz dziś wieczór?
— Wyjdę. Dla czego się pytasz?
— O! tak tylko, mój drogi.
A pozbywszy się Karola, pobiegła zamknąć się w swoim pokoju.
Zrazu czuła się jakby odurzoną; widziała krążące przed sobą drzewa, drogę, rowy, krzaki i Rudolfa, czuła jeszcze uścisk jego, podczas gdy liście szumiały a trzciny przeciągły jęk wydawały.
Spojrzawszy w zwierciadło, zadziwiła się własnej twarzy. Nigdy nie miała tak wielkich, tak czarnych i głębokich oczu. Cóś niedościgłego a subtelnego po całej osobie jej rozlanego, prze, mieniło ją zupełnie.
Powtarzała sobie: „Mam kochanka!.. kochanka!” lubując się tą myślą, jak gdyby nowem jakiemś dostojeństwem. Posiędzie więc nakoniec te rozkosze miłości, tę gorączkę szczęścia, o której już była zwątpiła. Wstępowała w jakąś cudowną fazę życia, w której wszystko miało być zachwytem, upojeniem, namiętnością; otaczała ją lazurowa nieskończoność, niedościgłe wyżyny uczucia jaśniały przed oczyma duszy jej, a życie codzienne przedstawiało jej się gdzieś daleko, w cienili, w przerwach pomiędzy temi wyżynami.
Natenczas przypominała sobie bohaterki czytanych romansów i cały liryczny zastęp cudzołożnych kobiet zaśpiewał w pamięci jej głosami pokrewnymi, które ją zachwycały. Stawała się sama niby żyjącą częścią tych rojeń i urzeczywistniała długie marzenia swej młodości, widząc w samej sobie typ kochanki, którego tak zazdrościła. Nadto, Emma doznawała przyjemnego uczucia zadowolonej zemsty. Czyliż nie dosyć wycierpiała? Teraz za to tryumfowała, a miłość, tak długo tłumiona, wybuchała w całej pełni z radosnem wrzeniem. Poiła się też nią bez wyrzutów sumienia, bez niepokoju, bez trwogi.
Dzień następny nowe przyniósł słodycze. Złożyli sobie wzajemnie przysięgi. Ona mu opowiadała swoje smutki dawniejsze. On przerywał jej pocałunkami, a ona wpatrując się w niego na wpół przymrużonemi oczyma, prosiła aby ją nazwał jeszcze po imieniu i powtórzył że ją kocha. Było to w lesie, tak jak dnia poprzedniego, pod szałasem drwali. Ściany szałasu były ze słomy, a dach schodził tak nizko, że nie można się było w nim wyprostować. Siedzieli obok siebie, na posłaniu z suchych liści.
Od tego dnia pisywali do siebie co wieczór. Emma list swój zanosiła na koniec ogrodu, nad rzekę i kładła go w szparę tarasu. Rudolf przychodził po niego i zastępował innym, który dla niej zawsze był za krótkim.
Jednego rana, kiedy Karol wyszedł z domu przed świtem, przyszła jej chęć zobaczenia natychmiast Rudolfa. Można było pobiedz do la Huchete, zabawić tam godzinkę i powrócić do Yonville zaczemby wszyscy powstawali. Myśl ta rozpłomieniła ją, niebawem znalazła się pośrodku łąki i biegła śpiesznie po rosie, nie oglądając się za siebie.
Dnieć zaczynało. Emma rozpoznawała z daleka dom swego kochanka, którego wieżyczki w kształcie jaskółczego ogona rysowały się czarno na bladem tle porannego świtania.
Za folwarcznem podwórzem znajdował się korpus budynku, który musiał być zamkiem. Weszła tam, jak gdyby ściany same przed nią się otwierały. Szerokie wschody prowadziły do kurytarza. Emma otworzyła drzwi z klamki i w głębi pokoju ujrzała śpiącego mężczyznę. Był to Rudolf. Krzyknęła radośnie.
— To ty Emmo! To ty Emmo! powtarzał zdumiony. Jakżeś tu przyszła?.. Ach! jakżeś się zarosiła!
— Kocham cię! odpowiedziała, zarzucając mu na szyję ramiona.
Gdy jej się to pierwsze zuchwalstwo udało, odtąd ile razy Karol wcześnie wychodził, Emma prędko się ubierała i po cichutku zbiegała ze wschodków prowadzących na brzeg wody.
Kiedy jednak zdjętą była kładka, musiała iść pod murami wzdłuż brzegu rzeki, wybrzeże było ślizkie; żeby nie upaść, chwytała się rękami za łodygi zeschłych roślin. Potem szła przez zorane pola; potykała się o kamienie, nogi jej grzęzły w spulchnioną ziemię, która oblepiała cienkie jej buciki. Wiatr powiewał fularem, który miała zawiązany na głowie; bała się wołów, przyśpieszała kroku i przybywała do la Huchette zadyszana, zarumieniona, cała przesiąkła świeżą jakąś wonią zieleni i czystego powietrza. Rudolf spał jeszcze o tej godzinie. Byt to niby wiosenny poranek do pokoju jego wchodzący.
Okna zasłonięte żółtemi firankami przepuszczały przyćmione płowe światło. Emma postępowała lekkim krokiem przymrużając oczy, podczas gdy krople rosy do włosów jej uczepione tworzyły niby aureolę z topazów wokoło jej twarzy. Rudolf śmiejąc się, przyciągał ją do siebie i przytulał do serca swego.
Potem oglądała pokój kochanka, wyciągała wszystkie szufladki, czesała się jego grzebieniem i przeglądała się w jego lusterku od golenia. Często nawet brała w zęby cybuch wielkiej fajki, która leżała na nocnym stoliku, pomiędzy cytrynami i kawałkami cukru, obok karafki z wodą.
Pożegnania trwały najmniej kwadrans czasu. Emma zwykle płakała; byłaby chciała nigdy nie opuszczać Rudolfa. Jakaś nieprzeparta siła popychała ją ku niemu, tak że jednego dnia, ujrzawszy ją przybywającą niespodzianie, zmarszczył brwi, jak gdyby był z tego niezadowolony.
— Co ci jest? zapytała. Czyś cierpiący? Powiedz mi!
Wreszcie oświadczył jej bez ogródki, że wycieczki jej stawały się zbyt częstemi i że się kompromitowała.

X.

Powoli, sama zaczęła podzielać obawy Rudolfa, z początku czuła się upojona miłością i o niczem więcej nie myślała. Teraz jednak, gdy miłość ta, stała się niezbędną dla jej życia, lękała się aby z niej nic nie uronić, aby nawet zakłóconą nie została. Gdy powracała od kochanka, rzucała trwożne spojrzenia w około siebie, śledząc niespokojnie każdą postać, która się przesuwała po widnokręgu i każde okienko, z którego mogła być dostrzeżoną. Słuchała odgłosu kroków, nawoływania oraczy, szmeru pługów i stawała blada i drżąca jak zżółkłe liście topoli szeleszczące nad jej głową.
Jednego raną, gdy tak do domu śpieszyła, zdało jej się że spostrzega długą lufę strzelby na siebie wycelowaną, wystającą po nad brzeg beczułki przez pół ukrytej w trawie, nad samym rowem. Emma zdrętwiała prawie ze strachu, postąpiła jednak dalej, a wtem z beczki ukazał się mężczyzna, tak jak owe figurki, które nagle wyskakują z dna pudełek. Miał kamasze pozapinane do samych kolan, czapkę naciśniętą na uszy, nos czerwony i wargi drżące z zimna. Był to kapitan Binet, czatujący na dzikie kaczki.
— Czemuż się pani z daleka nie odezwałaś! wykrzyknął. Kiedy się zobaczy strzelbę, to zawsze należy ostrzedz.
Poborca usiłował tym sposobem ukryć własną obawę, gdyż z uwagi że rozporządzenie prefektoralne zakazywało polować na kaczki inaczej jak z czółna, pan Binet pomimo całego swego poszanowania dla prawa, był z niem w niezgodzie. To też każdej chwili obawiał się ukazania strażnika polnego, chociaż z drugiej strony ten niepokój dodawał pieprzyku jego przyjemności i sam w swej beczce, winszował sobie swego powodzenia i dowcipu.
Poznawszy Emmę, ochłonął z wielkiego strachu i rzekł zaraz rozpoczynając rozmowę:
— Nie bardzo ciepło, aż szczypie!
Emma nic nie odpowiedziała. Poborca mówił dalej:
— I pani tak rano się wybrała?
— Tak jest, odrzekła jąkając się, powracam od mamki gdzie umieszczone moje dziecko.
— A! bardzo pięknie! bardzo pięknie! Ja zaś tak jak mnie pani widzisz, od świtu jestem tu; lecz powietrze tak jest mgliste, że trzebaby mieć pióra na końcu...
— Żegnam pana! przerwała mu Emma, idąc dalej w swoją drogę.
— Najniższy sługa pani dobrodziejki! odparł sucho.
I powrócił do swej beczki.
Emma zaraz pożałowała że tak niegrzecznie pożegnała poborcę. Będzie zapewne robił niekorzystne dla niej wnioski. Powieść o mamce była najniewłaściwszą w świecie, gdyż całe Youville wiedziało, że mała Bovary od roku już powróciła do rodziców. Zresztą, nikt nie mieszkał w pobliżu miasteczka, ta droga prowadziła tylko do la Huchette; Binet zatem mógł się domyśleć zkąd powracała i nie będzie milczał, rozgada o tem wszędzie, to rzecz pewna! Do samego wieczora Emma wysilała umysł na wynalezienie jakiego prawdopodobnego kłamstwa, mając ciągle przed oczyma niefortunnego myśliwca.
Po obiedzie, Karol widząc ją zamyśloną, zaprowadził do państwa Homais, aby się rozerwała; pierwszą osobę, którą ujrzała wchodząc do apteki, był znowu on, poborca! Stał przed kantorem, oświecony blaskiem czerwonej bani i mówił:
— Proszę o pół uncyi witryoleju.
— Justynie! zawołał aptekarz, przynieś tu kwas siarczany.
Potem dodał, zwracając się do Emmy, która chciała pójść na górę do pokoju pani Homais:
— Nie, nie, niech się pani nie trudzi, moja żona zaraz przyjdzie. Niech się pani tymczasem ugrzeje przy piecu... za pozwoleniem... Dobry wieczór, doktorze (aptekarz lubił wymawiać ten wyraz, jak gdyby nawet zwrócony do drugiej osoby część blasku swego zlewał na niego)... Uważaj tylko żebyś nie poprzewracał moździerzy!.. przynieś lepiej krzesełka z małej salki; wiesz przecie, że nie wolno ruszać foteli z salonu:
I Homais zerwał się, żeby odnieść na miejsce nietykalny fotel, gdy Binet zażądał jeszcze pół uncyi kwasu cukrzanego.
— Kwasu cukrzanego? powtórzył wzgardliwie aptekarz. Nie znam tego! Pan chcesz może kwasu cytrynowego? Cytrynowego, nieprawdaż?
Binet objaśnił, że potrzebował jakiego płynu ostrego dla przyrządzenia miedzianej wody do czyszczenia myśliwskich przyborów. Emma zadrżała. Aptekarz, powiedział:
— W istocie, pogoda nie sprzyja, z powodu wilgoci.
— Jednakże, odparł poborca z lekkim odcieniem ironii, są osoby, którym to nie przeszkadza.
Emma dusiła się.
— Daj mi pan jeszcze...
— Kiedyż on raz sobie pójdzie! myślała.
— Pół uncyi olejku terpentynowego, cztery uncye żółtego wosku i półtorej uncyi kości zwęglonych, jeżeli łaska, do wyczyszczenia lakierowanej skóry moich przyrządów.
Aptekarz zaczynał kruszyć wosk, gdy pani ukazała się z Ireną na rękach, Napoleonem obok siebie i Atalią z tyłu. Usiadła na ławeczce pod oknem, utrechtem pokrytej, chłopczyk wlazł na taburet, podczas gdy siostrzyczka jego kręciła się koło pudła ze ślazowem ciastem, przy swoim tatuniu. Ten zaś napełniał lejki, korkował flaszki, przylepiał etykietki, robił paczki. Nie przeszkadzano mu; od czasu do czasu tylko słychać było dźwięk mosiężnych ciężarków na wagach i kilka słów półgłosem wymówionych przez aptekarza dającego polecenia swemu uczniowi.
— Jakże się ma córeczka pani? zapytała z nienacka pani Homais.
— Cicho tam; krzyknął mąż jej piszący rachunek w brulionowej książce.
— Dla czego jej pani z sobą nie przyprowadziła? rzekła jeszcze półgłosem pani Homais.
— Sza! sza! ozwała się Emma wskazując palcem na aptekarza.
Lecz Binet, cały zajęty rachunkiem, który miał zapłacić, zapewne nic nie słyszał. Nakoniec wyszedł z apteki. Emma pozbywszy się poborcy, głęboko westchnęła.
— Jak pani ciężko oddycha! rzekła pani Homais.
— Ach! bo tu trochę duszno! odpowiedziała.
Kochankowie tedy zaraz nazajutrz pomyśleli o urządzeniu sobie schadzek; Emma chciała przekupić swoją sługę podarkiem; lecz bezpieczniej było wynaleźć w Yonville jakie tajemnicze ustronie. Rudolf przyrzekł się tem zająć.
Przez całą zimę, najmniej trzy razy w tydzień przychodził Rudolf do ogrodu. Emma umyślnie wyjęła klucz z baryerki, Karol myślał że go zgubiono. Aby ją uprzedzić, Rudolf rzucał garść piasku w zazdrostki. Ona zrywała się natychmiast; lecz czasem musiała czekać, bo Karol lubił gawędzić przy kominku. Niecierpliwość ją pożerała, gdyby oczy jej miały tę władzę, byłyby go pewnie przez okno wyrzuciły. Wreszcie zaczynała się rozbierać; potem brała książkę i czytała najspokojniej w świecie, jak gdyby ją czytanie zajmowało. Tymczasem Karol, położywszy się do łóżka, wołał na nią żeby szła spać.
— Chodźże Emmo, mówił, już późno.
— Zaraz idę! odpowiadała.
Ponieważ go światło raziło, obracał się do ściany i zasypiał. Natenczas ona wymykała się dech wstrzymując, uśmiechnięta, drżąca, na wpół rozebrana.
Rudolf miał na sobie obszerny płaszcz; otulał ją nim całą i objąwszy jej kibić, pociągał w milczeniu w głąb ogrodu.
Siadali w altance, na tej samej ławeczce ze spruchniałych żerdzi, gdzie kiedyś Leon tak miłośnie na nią spoglądał podczas cichych letnich wieczorów. Nie myślała już o nim teraz.
Gwiazdy błyszczały przez gałęzie ogołoconego z liści jaśminu. Słyszeli za sobą szmer płynącej rzeki i od czasu do czasu trzeszczenie suchych trzcin na wybrzeżu. Ciemne masy wyłaniały się tu i owdzie z nocnych cieni; niekiedy mocniejszym podmuchem wiatru poruszone, pochylały się i prostowały jak olbrzymie czarne fale. Nocnym chłodem przejęci, mocniej się tulili do siebie, westchnienia wydawały im się głębsze, oczy, które zaledwie dojrzeć mogli, wydawały im się większemi, a pośród ciszy dokoła panującej, niektóre wyszeptane wyrazy padały im na serce z krystalicznym dźwiękiem i odbijały się w niem w tysiącznych drganiach.
Gdy noc była dżdżysta, chronili się do gabinetu konsultacyjnego, pomiędzy szopą a stajnią. Emma zapalała jeden z kuchennych kagańców, który stawiała za książkami. Rudolf zasiadał tam jak u siebie. Rozśmieszał go widok biblioteki, biurka, całego tego pokoju wreszcie; pozwalał sobie z Karola tysiącznych żartów, które nieprzyjemne robiły na Emmie wrażenie. Byłaby wołała widzieć go poważniejszym, a nawet w danym razie dramatyczniejszym, jak naprzykład wtenczas, kiedy jej zdało się, że słyszy w ulicy odgłos zbliżających się kroków.
— Ktoś idzie! rzekła.
Rudolf zdmuchnął światło.
— Czy masz pistolety? zapytała.
— Po co?
— Ależ.... dla twojej obrony, odparła Emma.
— Czy od twojego męża? Biedaczysko!..
I Rudolf dokończył zdania ruchem, który miał znaczyć: „Zgniótłbym go jednym palcem!”
Emma zdumioną została jego walecznością, chociaż odczuła w niej pewien brak delikatności i rodzaj naiwnego brutalstwa, który ją zgorszył.
Ten ustęp o pistoletach, dał wiele do myślenia Rudolfowi. Jeżeli mówiła na seryo, to było śmiesznem, nawet ohydnem, myślał, gdyż on ze swej strony, niemiał żadnego powodu nienawidzenia tego poczciwego Karola, nie będąc właściwie pożeranym zazdrością, — a pod tym względem Emma złożyła mu dobrowolnie wielką przysięgę, której także nie znajdował w dobrym guście.
Zresztą, zaczynała się stawać ckliwie sentymentalną. Trzeba było zamienić miniatury, ucięto sobie włosów na pamiątkę, a teraz zachciało jej się pierścionka, prawdziwej obrączki ślubnej, na znak wieczystego związku. Często mu prawiła o wieczornych dzwonach lub o głosach natury; potem rozmawiała z nim o swojej i o jego matce. Rudolf stracił swoją przed dwudziestoma laty. Emma wszakże, pocieszała go pieszczoną mową, jak gdyby był osieroconym malcem. Raz mu nawet powiedziała, wpatrując się w księżyc:
— Pewną jestem, że one tam z wysokości cieszą się z miłości naszej.
Ale tak ładną była! Mało ich posiadał tak szczerze naiwnych! Ta miłość bez rozwiązłości była dla niego czemś nowem, co wyprowadzając go z jego zwyczajów, pochlebiało zarazem jego miłości własnej i zmysłowości. Egzaltacya Emmy, z której szydził jego prozaiczny rozsądek, w duszy go zachwycała, dla tego, że do jego osoby zwróconą była. Pewny, że jest kochanym, przestał się krępować i obejście jego zmieniło się nieznacznie.
Nie znajdował już, jak dawniej, tych słów pieszczotliwych, które do łez ją poruszały, ani tych pieszczot gwałtownych, które ją do szału doprowadzały, tak że wielka ta miłość, w jakiej żyła pogrążona, zdała się uciekać z pod niej, jak woda w rzece, któraby wsiąkała w swoje łożysko i muł na dnie jej dostrzegła. Zrazu uwierzyć temu nie chciała; podwoiła czułości, a Rudolf coraz mniej zobojętnienie swoje ukrywał.
Sama już nie wiedziała, czy żałuje, że mu uległa, czy też przeciwnie, pragnie więcej go jeszcze kochać. Upokorzenie, wywołane uczuciem własnej słabości, zamieniało się w urazę, którą łagodziła rozkosz. Nie było to już przywiązanie, ale raczej ciągłe uwodzenie. On miał nad nią władzę nieograniczoną. Bała go się prawie.
Na pozór jednak wszystko było spokojniej niż kiedykolwiek, gdy Rudolf cudzołożny swój stosunek potrafił według swego upodobania prowadzić i po upływie sześciu miesięcy, gdy nadeszła wiosna, znajdowali się względem siebie w położeniu dwojga małżonków spokojnie domowy płomień żywiących.

O tej porze ojciec Rouault zwykł był przysyłać swego indyka, na pamiątkę uleczonej nogi. Podarunkowi towarzyszył zawsze list. Emma odcięła szpagat, którym przywiązany był do koszyka i przeczytała co następuje:
„Moje drogie dziecię!

„Spodziewam się, że list mój w dobrem was zastanie zdrowiu i że dołączony ptaszek wart będzie poprzednich; bo mi się zdaje być jeszcze tłuściejszym i, że tak powiem, mięsistszym. Na przyszły rok, przyślę wam dla odmiany kapłona, a odeślejcież mi kosz, razem z dwoma dawniejszymi. Miałem wypadek z moją wozówką, której dach uleciał pomiędzy drzewa jednej nocy, kiedy wiatr dął silny. Zbiory także nie bardzo świetnie wypadły. Wreszcie, nie wiem kiedy będę mógł was odwiedzić. Tak mi teraz trudno z domu się oddalić, odkąd sam zostałem, kochana moja Emmo!
Tu była przerwa w wierszach, jak gdyby poczciwiec złożył był pióro dla podumania przez chwilę.
„Co do mnie, zdrów jestem, dzięki Bogu, mam tylko katar, który nabyłem w tych dniach na jarmarku w Yvetôt, dokąd poszedłem dla zgodzenia nowego pastucha, odprawiłem bowiem mojego, z powodu zbytniej wybredności jego. Ileż to człowiek nadręczyć się musi z tymi łotrami! Zresztą, był to chłopak nieuczciwy.
„Dowiedziałem się od wędrownego kramarza, który przechodząc tej zimy przez waszą okolicę, kazał sobie ząb wyrwać, że Bovary, ciągle pracuje. Nie dziwi mnie to; kramarz pokazał mi swój ząb i poczęstowałem go kawą. Pytałem go czy ciebie widział? odpowiedział mi że nie; ale że widział w stajni dwa konie, z czego wniosłem, że praktyka dobrze idzie. Tem lepiej, moje drogie dzieci, niech wam Bóg zsyła wszelkie możliwe pomyślności.
„Przykro mi, że dotąd jeszcze niemam szczęścia znać mojej ukochanej wnuczki, Berty Bovary. Zasadziłem dla niej, w ogrodzie, tuż pod oknem twego pokoju, śliwkowe drzewka i nie pozwolę z niego ruszać owocu, aż później na kompoty dla niej, które chować będę w szafie, aż do jej przyjazdu.
„Bądźcie mi zdrowi, kochani moi. Całuję cię serdecznie, droga córko moja i ciebie także, mój zięciu, malutką, w obadwa policzki.

„Wasz na zawsze przywiązany ojciec
„Teodor Rouault.”

Emma przez kilka minut trzymała w ręku ten gruby papier. Pełno tam było błędów pisowni, a w duszy jej ozwała się z pośród nich słodka nuta, która świergotała jak kurka ukryta w cierniowym płocie. Pismo zasypywane było popiołem, z kominka, gdyż nieco szarego pyłu spadło z listu na jej suknię i zdało jej się niemal, że widzi swego ojca schylającego się po szczypce. Ileż to czasu upłynęło odkąd nie jest już przy nim, kiedy siedząc na drewnianym stołeczku przy kominku, bawiła się upalaniem końca długiego kija przy wielkim płomieniu trzaskających trzcin wodnych!.. Stanęły jej w pamięci letnie wieczory pełne światła i woni, źrebięta rżały, kiedy obok nich przechodzono i brykały, a brykały!.. Pod oknem jej był ul; nieraz pszczoły krążąc w promieniach słońca uderzały o szyby jak złote kulki. Jak szczęśliwą była wtenczas! jak swobodną! jak pełną nadziei! ileż słodkich marzeń roiła! Dziś nic z tych złudzeń nie pozostawało, rozwijały się wszystkie! Potraciła je w różnych przygodach duszy swojej, w kolejnych fazach życia swego, w dzieciństwie, małżeństwie i miłości, — gubiąc je tak jak podróżny, który zostawia cząstkę swych bogactw w każdej oberży na drodze.
Ale któż ją tak nieszczęśliwą uczynił? jakaż nadzwyczajna katastrofa tak nią wstrząsnęła? I podniosła głowę, rozglądając się w około siebie, jak gdyby chciała znaleźć przyczynę wszystkich cierpień swoich.
Promień kwietniowego słońca połyskiwał na porcelanach etażerki, ogień płonął wesoło, pod nogami czuła delikatną miękkość kobierca; dzień był jasny, powietrze ciepłe, uszu jej dochodziły srebrzyste śmiechy małej Berty.
W istocie, dziewczynka igrała na trawniku, pomiędzy sianem, które przetrząsano. Położyła się na brzuszku, na kopczyku siana. Felicya trzymała ją za sukienkę. Lestiboudois grabił wokoło niej, a ile razy się przybliżył, klaskała w rączki z radosnym okrzykiem.
— Przyprowadź ją tu do mnie! zawołała Emma, rzucając się ku dziecięciu, aby go uściskać. Jak ja ciebie kocham, biedna moja dziecino! jak ja ciebie kocham!
A spostrzegłszy że miała uszki trochę brudne, kazała zaraz przynieść ciepłej wody, mydła, umyła ją, zmieniła jej bieliznę, pończoszki, zadawała słudze tysiączne pytania co do jej zdrowia, jak gdyby po powrocie z podróży, wreszcie ucałowawszy ją raz jeszcze i popłakawszy nawet trochę, oddała ją w ręce Felicyi, wielce zdumionej tym wybuchem nadzwyczajnej czułości.
Wieczorem tego samego dnia, Rudolf znalazł ją poważniejszą niż zwykle.
— To przejdzie, pomyślał. To kaprys kobiecy.
I opuścił trzy schadzki z kolei.
Gdy znowu przyszedł, okazała się oziębłą i niemal wzgardliwą.
— O! na nic ci się to nie przyda, kochanko...
I udał że nie spostrzega jej smętnych westchnień, ani chusteczki, którą dobywała.
Wtenczas dopiero Emma żałować poczęła.
Zapytywała nawet sama siebie za co tak nienawidziła Karola i czy nie lepiej byłoby módz go pokochać. Lecz Bovary nienastręczał sposobności do podobnego zwrotu uczuć i Emma była w kłopocie co robić z swoją chęcią poświęcenia, gdy w tem aptekarz w samą porę dostarczył jej tak pożądanej sposobności.

XI.

Wyczytał był ostatniemi czasy pochwałę nowej metody leczenia zboczeń stopowych, a ponieważ był stronnikiem postępu, powziął myśl patryotyczną; że Yonville, aby nie zostać w tyle, powinno było mieć u siebie operacye strephopodyczne.
— Albowiem, mówił do Emmy, cóż się ryzykuje? Zważ pani tylko (tu wyliczał na palcach wszystkie korzyści przedsięwzięcia); powodzenie prawie niezawodne, ulga fizyczna i moralna dla chorego, sława prędko nabyta dla operatora. Dla czegoby mąż pani, naprzykład, nie podjął się zoperowania tego biednego Hipolita z pod Złotego Lwa? Zważ pani, że nie omieszkałby opowiadać o swem uleczeniu wszystkim podróżnym, a zresztą (tu Homais głos zniżał i oglądał się naokoło), któżby mi zabronił posłać do dziennika mały artykulik exre tego? Mój Boże! dziennik przechodzi z ręki do ręki... artykuł nadesłany się czyta... mówią o nim... kula śniegowa rośnie! I kto wie? kto wie?...
W samej rzeczy, mogło się powieść Bovaremu; nic nie dowodziło Emmie, żeby nie miał być zręcznym chirurgiem, a jakaż radość dla niej gdyby go skłoniła do kroku od którego zależeć mogła sława jego i majątek? Pragnęła usilnie oprzeć się na czemś trwalszem od miłości.
Karol naglony przez nią i przez aptekarza, dał się nakoniec przekonać. Sprowadził sobie z Rouen książkę doktora Duvala i co wieczór zatapiał się w niej, oparłszy łokcie na stole a głowę ująwszy w dłonie.
Podczas gdy pan Bovary studyował equiny varusy i valgusy to jest strephocadopię, strephendopodię i strephexopodię — czyli mówiąc innemi słowy, rozmaite zboczenia stopy, na dół, na zewnątrz lub na wewnątrz — oraz strephypopodię i strephanopodię — inaczej, wykręcenie na wewnątrz i sprostowanie do góry — pan Homais używał wszelkich środków wymowy dla skłonienia posługacza, żeby się poddał operacyi.
— Zaledwie może tylko lekki ból uczujesz, dowodził mu, będzie to proste ukłucie jak przy puszczenie krwi, mniej niż przy wyrzynaniu niektórych nagniotków.
Hipolit otwierał szeroko swoje głupowate oczy.
— Zresztą, dodawał aptekarz, mnie to nie obchodzi, mówię to dla ciebie! przez ludzkość! Chciałbym cię widzieć, mój chłopcze, uwolnionym od twego szkaradnego kalectwa, z tem kołysaniem lędźwi, które bądź co bądź, musi ci bardzo przeszkadzać przy spełnianiu twych obowiązków.
I Homais przedstawiał mu o ile czułby się następnie żwawszym i bardziej rzeźkim, dawał mu nawet do zrozumienia, że miałby więcej szansy podobania się kobietom, a chłopak uśmiechał się dobrodusznie. Wreszcie Homais uderzał w jego próżność:
— Nie jesteśże mężczyzną, u kaduka! Cóżby to było, gdybyś musiał służyć wojskowo, walczyć pod sztandarami?... O! Hipolicie, Hipolicie!
I Homais oddalał się, oświadczając że nie pojmował tego uporu, tego zaślepienia, żeby odrzucać dobrodziejstwa nauki.
Nieszczęśliwy ustąpił wreszcie, gdyż formalne sprzysiężenie utworzono przeciwko niemu. Binet, który się nigdy do spraw cudzych nie mieszał, pani Lefrançois, Artemiza, sąsiedzi, sam nawet mer, pan Tuvache, wszyscy go namawiali, przekonywali, wstydzili, to go jednak ostatecznie zdecydowało, że nic nie zapłaci! Bovary zobowiązywał się nawet dostarczyć przyrządu potrzebnego do operacyi, Emma powzięła myśl tej hojności; Karol przystał na to, mówiąc sobie w duchu, iż żona jego była aniołem.
Za radą aptekarza i po trzykroć zaczynając, kazał sporządzić u stolarza, któremu dopomógł ślusarz, rodzaj pudełka ważącego około ośmiu funtów, gdzie oprócz drzewa, nie brakowało żelaza, blachy, skóry, szrubek i zawias.
Jednakże aby wiedzieć, które ścięgno przeciąć Hipolitowi, potrzeba było najpierwej rozpoznać jakiego rodzaju było zboczenie nogi jego.
Miał stopę tworzącą linię prawie prostą z piszczelem, a pomimo tego wykręconą wewnątrz co tworzyło przez pół equin przez pół varus. Ale z tym equinem, szerokim jak końskie kopyto, o twardych ścięgnach, chropawej skórze, grubych palcach, których czarne paznokcie podobne były do gwoździ podkowy, strephopod biegał jak jeleń od rana do późnej nocy. Widziano go ustawicznie na rynku, jak podskakując wokoło wozów, wysuwał naprzód swoją niekształtną podporę. Zdawało się nawet jakoby tę nogę silniejszą miał od zdrowej. Przez używanie, nabyła przymiotów energii i cierpliwości i jeżeli miał jaką ciężką pracę, wołał się na niej opierać.
Owóż, kiedy to był equin, trzeba było najpierwej przeciąć ścięgno Achilesa, a potem dopiero przystąpić do tylnego piszczelowego muskułu, żeby się pozbyć varusa; gdyż lekarz nie śmiał za jednym razem odważyć się na dwie operacye; już nawet drżał z obawy, żeby nie urazić jakiej ważnej sfery, którejby nie znał.
Ani Ambroży Paré, zastosowując po raz pierwszy od czasów Celsyusza, po piętnastu wiekach przerwy, natychmiastowe podwiązanie arteryi; ani Dupuytren przystępując do otworzenia wrzodu przez gruby pokład encefalów; ani Gensoul, kiedy poraz pierwszy odejmował górną szczękę, nie doznawali takiego bicia serca, nie drżała im tak ręka, nie mieli umysłu tak wytężonego jak pan Bovary, kiedy przystąpił do Hipolita ze swym tenotomem w palcach. A na stole przy łóżku widziano, jak w szpitalach, stos szarpi, woskowane nici i mnóstwo bandaży — wszystkie bandaże, jakie się tylko znalazły w domu aptekarza. To pan Homais od samego rana poczynił te wszystkie przygotowania, tak dla olśnienia tłumu, jak dla własnego złudzenia. Karol zakłuł skórę; usłyszano suche chrupnięcie. Ścięgno zostało przecięte, operacya była skończona. Hipolit wyjść nie mógł z podziwienia; chwytał ręce Bovarego i okrywał je pocałunkami.
— Uspokójno się, mówił mu aptekarz; później będziesz miał czas okazać wdzięczność dobroczyńcy twojemu!
I poszedł opowiadać o skutku operacyi kilku ciekawym, którzy stali na ulicy, wyobrażając sobie, że ujrzą zaraz Hipolita prosto chodzącego. Karol zaś, pozapinawszy swego pacyenta w mechaniczny przyrząd, powrócił do siebie, gdzie Emma w największej niespokojności na niego czekała. Rzuciła mu się na szyję; usiedli do stołu. Karol jadł z apetytem, zażądał nawet przy wetach filiżanki kawy, którego to zbytku pozwalał sobie tylko w niedzielę, przy gościach.
Wieczór zeszedł im przyjemnie, na rozmowie i wspólnych marzeniach. Mówili o przyszłem powodzeniu, o ulepszeniach, jakie zaprowadzą w domu; Karol widział już jak wzrastało jego znaczenie, dobrobyt się podnosił, żona kochała go ciągle; Emma ze swej strony czuła się szczęśliwą, że mogła się odświeżyć uczuciem nowem; zdrowszem, lepszem, że mogła wreszcie doznać trochę czułości dla tego biedaka, który ją uwielbiał. Przypomniała sobie na chwilę Rudolfa; lecz spojrzała na Karola: zauważyła nawet z podziwieniem, że miał wcale niebrzydkie zęby.
Byli już w łóżku kiedy pan Homais, pomimo oporu służącej, wpadł nagle do ich pokoju, trzymając w ręku kartkę świeżo zapisanego papieru. Była to reklama, którą przeznaczał do gazety Fanal de Rouen. Przyniósł ją aby pierwej przeczytali.
— Przeczytaj pan sam, rzekł Bovary.
Pan Homais czytał co następuje:
„Pomimo przesądów, które, jak siecią pokrywają jeszcze znaczną część powierzchni Europy, światło jednak przenikać już zaczyna do wiosek naszych. I tak, we wtorek, małe nasze miasteczko Yonville było widownią chirurgicznej operacyi będącej zarazem czynem wysokiej filantropii. Pan Bovary, jeden z najznakomitszych naszych lekarzy...“
— O! to za nadto! za nadto! mówił Karol, którego wzruszenie dławiło.
— Ależ bynajmniej! jakto!... „dopełnił operacyi na skrzywionej od urodzenia stopie”... nie użyłem tu wyrażenia naukowego, ponieważ, wiadomo panu w dzienniku... nie każdyby może zrozumiał; potrzeba aby ogół publiczności...
— Rozumiem, rzekł Bovary. Czytaj pan dalej.
... „Pan Bovary, jeden z naszych najznakomitszych lekarzy, uskutecznił operacyę na skrzywionej od urodzenia stopie Hipolita Tautain, posługacza stajennego od lat dwudziestu pięciu w zajeździe pod Złotym Lwem, trzymanym przez panią Lefrançois, wdowę, na placu Broni. Nowość tej próby i ogólne współczucie dla operowanego, sprowadziły taki napływ ludności, że tłoczono się u wejścia do zajazdu. Operacya, zresztą, powiodła się nadspodziewanie, zaledwie kilka kropel krwi wystąpiło na wierzch, jak gdyby dla zaświadczenia, że oporne ścięgno musiało wreszcie uledz pod naciskiem sztuki. Pacyent — rzecz szczególna (a patrzyliśmy na to własnemi oczami) wcale na ból się nie uskarżał. Stan jego, aż dotąd nic do życzenia nie pozostawia. Wszystko każę przypuszczać, że wyzdrowienie szybko postępować będzie, i kto wie nawet, czy na pierwszej wiejskiej uroczystości, nie zobaczymy poczciwego naszego Hipolita biorącego udział w skocznych tańcach, pośród grona wesołych towarzyszy i dającego przez swe raźne hołupce, świadectwo zupełnego swego uleczenia. Cześć więc szlachetnym ludziom nauki! cześć tym niestrudzonym umysłom, które bezsenne noce poświęcają na prace, mające na celu przyniesienie ulgi bliźnim swoim! Cześć, potrzykroć cześć! Nie jestże to właściwa pora powiedzieć, że ślepi widzieć będą, głusi słyszeć, a chromi chodzić! Tylko że to co niegdyś fanatyzm przyrzekał swoim wybranym, to dziś nauka dopełnia dla wszystkich!.. Nie omieszkamy czytelników naszych powiadamiać o kolejnym przebiegu tej tak zajmującej kuracyi.”
Niemniej przeto wpięć dni później, pani Lafrançois przybiegła cała przerażona wołając:
— Ratunku! ratunku! on umiera!... Głowę tracę!
Karol pośpieszył pod Złotego Lwa, a pan Homais spostrzegłszy go biegnącego przez rynek bez kapelusza, za nim podążył. Przybył sam, zadyszany, czerwony, niespokojny, zapytując każdego kogo spotkał na wschodach:
— Co się stało naszemu zajmującemu strephopodowi?
Zajmujący strephopod wił się w srogich boleściach, tak że przyrząd mechaniczny, w którym ściśnięta była jego noga, uderzał w ścianę, jak gdyby chciał ją rozwalić.
Z wielką ostrożnością przeto, aby nie zepsuć położenia chorego członka, odjęto pudełko i ujrzano straszny widok. Kształty stopy znikały pod taką puchliną, że skóra zdawała się blizką pęknięcia, nadto, występowały na niej sine plamy spowodowane przez sławny przyrząd. Hipolit poprzednio już narzekał na ból dotkliwy, lecz na to nie zważano, wreszcie trzeba było przyznać, że niezupełnie się mylił i zostawiono go przez kilka godzin w spokoju. Zaledwie jednak wydęcie trochę się zmniejszyło, dwaj uczeni osądzili za stosowne włożyć napowrót nogę w przyrząd, mocniej go jeszcze zaciskając, dla przyśpieszenia skutku. Nakoniec, gdy po upływie trzech dni jeszcze, Hipolit nie mógł już wytrzymać, zdjęli znowu mechanikę, dziwiąc się bardzo skutkom, jakie im się przedstawiły. Sina nabrzękłość pokrywała całą nogę, a z mnogich pryszczy sączył się miejscami czarniawy płyn. Rzeczy przybierały postać niepokojącą. Hipolit zaczynał się nudzić i pani Lefrançois umieściła go w małej salce przy kuchni, żeby przynajmniej miał trochę rozrywki.
Lecz poborca, który tam jadał obiad, gorzko wyrzekał na takie sąsiedztwo. Przeniesiono więc Hipolita do sali bilardowej.
Tu leżał, jęcząc pod grubemi kołdrami, blady, z zarośniętą brodą, zapadłemi oczyma i od czasu do czasu przewracał głowę na brudnej poduszce, którą muchy obsiadały. Pani Bovary przychodziła go odwiedzać. Przynosiła mu starą bieliznę na kataplazmy, pocieszała go i zachęcała do cierpliwości. Zresztą, nie zbywało mu na towarzystwie, szczególnie w dnie targowe, kiedy wieśniacy wokoło niego grali w bilard, fechtowali się na kije, palili fajki, pili, śpiewali, hałasowali.
Jakże się masz? mówili uderzając go po ramieniu. A! nietęgo, jak się zdaje! ale sameś sobie winien. Trzeba było to, lub to, zrobić.
I opowiadali mu historye o ludziach uleczonych innemi zgoła lekarstwami; potem na pociechę dodawali:
— Bo też za nadto się pieścisz! spróbuj wstać! dogadzasz sobie jak jaki król! Ale wiesz co, stary figlarzu? ty wcale nie pachniesz!
W samej rzeczy, gangrena posuwała się coraz wyżej. Bovary sam już był chory. Przychodził co godzina, co kwadrans. Hipolit patrzył na niego wystraszonemi oczyma i łkając zapytywał:
— Kiedy ja wyzdrowieję?.. O! ratuj mnie pan!.. O! ja nieszczęśliwy! O! ja nieszczęśliwy!
I lekarz odchodził, zalecając mu zawsze dyetę.
— Nie słuchaj go, mój chłopcze, mówiła pani Lefrançois; dosyć cię już namęczyli. Dyeta cię jeszcze osłabi. Masz, posil się.
I przynosiła mu talerz dobrego bulionu, kawałek pieczonej baraniny, chleba ze słoniną, a czasem kieliszeczek wódki, którego jednak nie miał odwagi do ust ponieść.
Ksiądz Bournisien, dowiedziawszy się że był gorzej, przyszedł go odwiedzić. Zaczął od ubolewania nad jego cierpieniem, dodając jednak, że należało się z tego cieszyć, ponieważ taka była wola Pana, i korzystać ze sposobności pojednania się z Bogiem.
— Albowiem, mówił duchowny z wyrazem ojcowskiego napomnienia, zaniedbywałeś trochę twoich obowiązków, mój chłopcze; od ilu to już lat nie przystępowałeś do Stołu Pańskiego? Pojmuję, że zajęcia twoje, światowy zamęt, mogły cię odwracać od starań o zbawienie duszy. Teraz za to, masz czas pomyśleć o tem. Nie rozpaczaj jednak, znałem wielkich przestępców, którzy mając stanąć przed sądem boskim (nie jesteś jeszcze w tej ostateczności, wiem o tem), udali się do Jego miłosierdzia i w najlepszem usposobieniu życia dokonali. Miejmy nadzieję, że podobnie jak oni, zbudujesz nas dobrym przykładem! A tymczasem, cóżby ci szkodziło odmówić co rano i co wieczór jedno „Zdrowaś Marya, łaskiś pełna” i jedno „Ojcze nasz, któryś jest w Niebie”? Uczyń to! dla mnie, dla zrobienia mi przyjemności. Co to kosztuje?.. Czy mi to przyrzekasz?
Biedak przyrzekł. Proboszcz powrócił następnych dni, rozmawiał z oberżystką i opowiadał nawet anegdoty przeplatane żarcikami i dwójznacznikami, których Hipolit nie rozumiał. Potem, jak tylko okoliczność na to pozwalała, zwracał się na tor materyj religijnych, przybierając stosowną powagę.
Gorliwość jego zdawała się pomyślny skutek odnosić, gdyż niebawem strephopod oświadczył chęć odbycia pielgrzymki do Najświętszej Panny Łaskawej, jeżeli wyzdrowieje: na co ksiądz Bournisien odpowiedział, że niema nic przeciwko temu, dwie ostrożności lepsze zawsze niż jedna. Nie miał nic do stracenia.
Aptekarz oburzał się na to co nazywał machinacyami klerykalnemi; utrzymywał, że one opóźniały wyzdrowienie Hipolita i powtarzał pani Lafrançois:
— Dajcież mu pokój! Dajcież mu pokój! Nabawiacie go gorączki waszym mistycyzmem!
Lecz sama kobieta słuchać już nie chciała. On tego wszystkiego narobił. Na złość jemu nawet zawiesiła nad łóżkiem chorego kropielnicę z wodą święconą i gałązką bukszpanu.
Jednakże religia nie więcej od chirurgii zdawała się pomagać biedakowi, i nieubłagane gnicie posuwało się od kończyn ku żołądkowi. Napróżno urozmaicano mikstury i odmieniano kataplazmy, muskuły obnażały się coraz bardziej, aż nakoniec pan Bovary odpowiedział potwierdzającem skinieniem głowy, na zapytanie pani Lefrançois zrozpaczonej, czyby nie należało sprowadzić z Neufszatelu pana Caniveta, słynącego na cały departament.
Doktór medycyny i chirurgii, człowiek lat około pięćdziesięciu, pewny siebie i swego stanowiska, kolega nie myślał ukrywać pogardliwego oburzenia, gdy zobaczył tę nogę zgangrenowaną aż do kolana, a oświadczywszy bez ogródki że trzeba ją amputować, poszedł prosto do apteki wymyślać na osłów, którzy mogli nieszczęśliwego człowieka do takiego doprowadzić stanu. Trzymając pana Homais za guzik surduta, wykrzykiwał na cały głos:
— Wszystko to są paryzkie wynalazki! Oto pomysły panów stołecznych doktorów! to nakształt chloroformu, prostowania zezowatych oczu i kruszenia kamienia w pęcherzu... same cudactwa, które rząd powinienby zakazać! Ale zachciewa się uchodzić za mądrego i pakuje się leki nie troszcząc się o ich skutki. My prostacy nie porywamy się na takie rzeczy, nie jesteśmy mędrkami, fanfaronami, szarlatanami; jesteśmy sobie po prostu praktykami, lekarzami i nie przyszłoby nam do głowy operować zdrowiuteńkiego człowieka! Prostować skrzywione stopy! czy to jest możliwem? tak samo, jak gdyby kto chciał wyprostować garbatego!
Homais słuchając tej mowy męki cierpiał, a cierpienie swoje pokrywał dworackim uśmiechem, zmuszony oszczędzać pana Caniveta, którego recepty przychodziły czasem aż do Yonville; to też nie stanął w obronie Bovarego, nie pozwolił sobie nawet żadnej zrobić uwagi, i odstępując od swych zasad, poświęcił własną godność ważniejszym sprawom handlowym i finansowym.
Amputacya nogi przez doktora Caniveta była ważnym dla całej miejscowości wypadkiem! Wszyscy mieszkańcy Yonville wstali dnia tego wcześniej niż zwykle, a główna ulica, chociaż pełna ludzi, wyglądała tak ponuro jak gdyby chodziło o stracenie zbrodniarza. W winiarni rozprawiano o chorobie Hipolita; w żadnym sklepie nic nie sprzedawano, a pani Tuvache, żona mera, nie ruszała się od okna, ciekawa zobaczyć operatora.
Przyjechał w kabryolecie, którym sam powoził. Ale ponieważ resor z prawej strony przez długie używanie ugiął się nieco pod ciężarem dobrej tuszy doktora, powozik pochylał się trochę na bok i można było widzieć na drugiej poduszce siedzenia spore pudełko, czerwonym juchtem pokryte, którego trzy mosiężne klamry fachowo błyszczały.
Wpadłszy jak uragan pod bramę Złotego Lwa, doktór donośnym głosem rozkazał wyprządz swego konia, potem poszedł do stajni zobaczyć czy dobrze jadł obrok, bo pan Canivet przyjeżdżając do chorych zajmował się najpierwej swoją klaczą i swoim kabrioletem. Mówiono nawet z tego powodu: „A! pan Canivet! to znany oryginał”. I ceniono go więcej jeszcze za tę niezachwianą pewność siebie. Świat cały mógł wyginąć do ostatniego człowieka, a on dla tego nie zaniechałby najdrobniejszego ze swych przyzwyczajeń.
Homais się ukazał.
— Liczę na pańską pomoc, rzekł mu doktór. Czy wszystko gotowe? Chodźmy!
Lecz aptekarz rumieniąc się wyznał, że zbytnia czułość nie dozwalała mu być świadkiem podobnej operacyi.
— Kiedy się jest prostym widzem, rzekł, wyobraźnia, wiadomo panu, silnie działa. Prócz tego, mam system nerwowy tak...
— Ba! przerwał Canivet, pan mi się zdajesz przeciwnie, skłonnym do apopleksyi. Zresztą, nie dziwi mnie to; wy, panowie aptekarze, ciągle siedzicie w waszej łacińskiej kuchni, co w końcu musi wpłynąć na wasz temperament. Patrz pan oto na mnie: codzień wstaję o czwartej godzinie, myję się zimną wodą — mnie nigdy nie zimno — nie noszę żadnej flaneli, nie dostaję nigdy kataru, zawiasy dobrze się trzymają! Jadam raz tak, raz owak, filozoficznie, jak się trafi. Dla tego też nie jestem taki wydelikacony jak pan i zupełnie mi wszystko jedno co krajać, czy podobnego sobie chrześcianina, czy pierwsze lepsze kurczę. Powiesz pan, przyzwyczajenie... wszystko przyzwyczajenie!..
Bez żadnego względu na Hipolita, który pocił się ze strachu pod kołdrą, dwaj ci panowie zagaili rozmowę, w której aptekarz porównywał krew zimną chirurga z walecznością generała na polu bitwy; to zestawienie pochlebiło Canivetowi, który się rozwodził o wymaganiach swojej sztuki. Uważał ją za kapłaństwo, chociaż ją konowały hańbili. Nakoniec powracając do chorego, obejrzał bandaże przyniesione przez pana Homais, te same, które figurowały przy pierwszej operacyi i zażądał kogo do trzymania skazanego na odcięcie członka. Posłano po zakrystyana Lestiboudois i pan Canivet, zawinąwszy rękawy przeszedł do sali bilardowej, podczas gdy aptekarz pozostał z oberżystką i Artemizą, które bledsze od swych fartuszków drżały słuchając podedrzwiami.
Bovary przez ten czas, nieśmiał ruszyć się z domu. Siedział w salce na dole, przy wystygłym kominku, z głową na piersi spuszczoną, rękoma złożonemi, oczyma błędnie w jedno miejsce wlepionemi. Co za nieszczęście! myślał w duchu, jaki straszny zawód! A przecież, żadnej nie zaniedbał ostrożności! Jakaś fatalność się przyplątała. Jakkolwiekbądź, jeżeliby Hipolit umarł, on byłby jego zabójcą. Nadto, cóż powie, gdy go inni pacyenci zapytywać będą? A może się w czemkolwiek pomylił? Szukał, lecz znaleźć nie mógł. Jednakże, najsławniejsi chirurgowie mylili się czasem. Ale temu nikt nie uwierzy! przeciwnie, wszyscy wyśmiewać go będą, szkalować! To się rozniesie aż do Forges! aż do Neufszatelu! aż do Rouen! wszędzie! Kto wie nawet, czy koledzy pisać przeciwko niemu nie będą? Wywiązałaby się z tego polemika, trzebaby odpowiadać w dziennikach. Sam nawet Hipolit mógłby mu proces wytoczyć. Widział się już shańbionym, zgubionym! A wyobraźnia jego, pełna najrozmaitszych przypuszczeń, kołowała pośród nich jak próżna beczka morskiemi falami miotana.
Emma, siedząc naprzeciwko męża i patrząc na niego, nie podzielała jego upokorzenia, bo innego doznawała: że mogła sobie wyobrazić, iż taki człowiek wart był cokolwiek, jak gdyby już wielokrotnie nie była się dostatecznie przekonała o jego mierności.
Karol zaczął się przechadzać wzdłuż i w szerz pokoju. Buty jego skrzypiały po podłodze.
— Usiądźże! powiedziała, drażnisz mnie!
Usiadł.
Jak mogła (ona, tak inteligentna) raz jeszcze mu zaufać? Zresztą, jakieś opłakane zaślepienie skłoniło ją do zaprzepaszczenia całego życia swego w nieustannych poświęceniach? Przypominała sobie wszystkie swoje ambitne dążenia, wszystkie doznane niedostatki, prozę małżeństwa, domowego gospodarstwa, marzenia w błoto strącone jak jaskółki z przestrzelonemi skrzydełkami, wszystko czego pragnęła, wszystko czego sobie odmówiła, wszystko co mogła była mieć a czego się pozbawiła? i dla czego? dla kogo?
W tem pośród ciszy zalegającej miasteczko, rozległ się krzyk przeraźliwy. Bovary zbladł jak ściana. Emma ściągnęła brwi nerwowym ruchem i nieprzerywała ciągu swych myśli. Dla niego to przecie, dla tego marnego stworzenia, dla tego człowieka, który nic nie rozumiał, nic nie czuł! bo on siedział tu spokojnie, wcale się nawet nie domyślając że śmieszność, jaką się okrył i ją także zbrudzi! A ona chciała przemódz na sobie, żeby go pokochać i wyrzucała sobie, że się innemu oddała!
— Bo to może był valgus! wykrzyknął nagle Bovary, którego myśl ciągle pracowała.
Na ten niespodziany wykrzyknik, który uderzył w nią jak ołowiana kulka w srebrny półmisek, Emma drgnęła i podniosła głowę, aby odgadnąć co on chciał powiedzieć i spojrzeli na siebie wzajemnie, niemal zdumieni że się widzą, tak myślami daleko odbiegli byli od siebie. Karol patrzył na nią błędnym wzrokiem pijanego, przysłuchując się nieruchomie ostatnim jękom amputowanego, których przeciągłe tony przerywane były chwilami ostrym krzykiem, nakształt oddalonego wycia zarzynanego zwierza. Emma przygryzała blade wargi i zwijając w palcach złamany liść kaktusa, zwracała na Karola ponurym ogniem płonące źrenice, jak dwie strzały wypaść gotowe. Wszystko w nim teraz drażniło ją niewypowiedzianie, jego twarz, jego ubiór, to co mówił i to czego nie mówił, cała osoba jego wreszcie. Wyrzucała sobie jak zbrodnię, dawną cnotę swoją i szczątki jej rozsypywały się pod szalonymi ciosami jej zranionej pychy. Lubowała się we wszystkich fałszywych rozkoszach tryumfującego cudzołóstwa. Wspomnienie kochanka pociągało ją z odurzającym urokiem; rzucała weń swą duszę z nowym zapałem niesioną ku temu obrazowi; a Karol wydawał się tak obcym jej życiu, tak niepodobnym i unicestwionym, jak gdyby miał umrzeć i skonał w jej oczach.
Na chodniku dały się słyszeć kroki. Karol wyjrzał i przez spuszczone zazdrostki spostrzegł doktora Caniveta, który fularem ocierał sobie spocone czoło. Homais, idąc za nim, niósł w ręku duże czerwone pudło; obadwa szli w stronę apteki.
Wtenczas Karol w przystępie czułości i zniechęcenia obrócił się do żony, mówiąc do niej:
— Uściskajże mnie choć ty!
— Dajże mi pokój! ofuknęła z gniewem.
— Co to jest? Co ci się stało? powtarzał osłupiały. Uspokój się! przyjdź do siebie! Wiesz przecie że cię kocham!.. pójdź!
— Dosyć tego! krzyknęła zaczerwieniona ze złości i oburzenia, poczem wybiegła z sali i tak silnie drzwi za sobą zatrzasnęła, że barometr spadł ze ściany i rozbił się na drobne kawałki.
Karol osunął się na fotel, zdziwiony, strapiony, łamiąc sobie głowę coby jej się stać mogło, wyobrażając sobie jakąś chorobę nerwową, płacząc i przeczuwając niewyraźnie jakieś nieszczęście.
Gdy Rudolf wieczorem przyszedł do ogrodu, zastał kochankę oczekującą go na pierwszym stopniu ganku. Uścisnęli się i cała ich uraza stopniała jak śnieg pod żarem tego pocałunku.

XII.

Zaczęli znowu kochać się po dawnemu. Często nawet w ciągu dnia Emma pisała do niego; potem dawała przez okno znak Justynowi, który odwiązywał prędko płócienny fartuch i biegł do la Huchette. Rudolf przybywał; chciała mu powiedzieć że się nudziła, że męża znieść nie mogła i że życie jej było okropnem.
— Cóż ja na to poradzę? zawołał jednego dnia zniecierpliwiony.
— Ach! gdybyś tylko chciał!..
Siedziała na ziemi, u kolan jego, z rozpuszczonymi włosami, marzącym wzrokiem na niego podniesionym.
— Cóż takiego?
Westchnęła.
— Poszlibyśmy żyć gdzie indziej... gdziekolwiek...
— Szaloną jesteś, doprawdy! odparł śmiejąc się. Czyż to jest możliwem?
Powróciła jeszcze do tego, on zdawał się nie rozumieć i o czem innem mówić zaczął.
W rzeczy samej pojąć nie umiał całego tego niepokoju w sprawie tak prostej jak miłość. Ona zaś miała powód, przyczynę, bodźca niejako tej miłości.
Czułość jej wzrastała z każdym dniem; więcej pod wpływem wstrętu do męża. Im zupełniej oddawała się jednemu, tem bardziej nienawidziła drugiego; nigdy Karol nie wydawał jej się tak nieprzyjemnym, jego palce tak grubymi, umysł tak ciężkim, obejście tak gminnem, jak kiedy znajdowała się z nim razem po schadzce z Rudolfem. Wtenczas, grając rolę cnotliwej małżonki, rozpłomieniała się wspomnieniem tej głowy, której czarne pukle ocieniały ogorzałe czoło, tej postaci tak silnej i tak zarazem wykwintnej, tego człowieka wreszcie, który posiadał tyle doświadczenia w rozumie, tyle namiętności, w żądzach! Dla niego to gładziła codzień paznokcie swoje ze staraniem snycerza, dla niego nacierała skórę swoją cold-creamem i chusteczki skrapiała paczulą. Obciążała się bransoletami, pierścionkami, naszyjnikami. Kiedy on miał przyjść, napełniała różami swoje dwa z niebieskiego szkła wazony, stroiła pokój swój i własną osobę jak kurtyzanka oczekująca książęcego gościa. Służąca bezustannie musiała prać i prasować, Felicya przez cały dzień nie wychodziła z kuchni, gdzie Justynek, który ją czasem odwiedzał, przypatrywał się jej robocie.
Oparty łokciem o deskę od prasowania przyglądał się chciwie wszystkim tym kobiecym fatałaszkom wokoło porozkładanym: były tu spódniczki dymkowe, chusteczki, kołnierzyki, majtki na tasiemkę nawlekane, szerokie w biodrach i zwężone u dołu.
— Do czego to służy? pytał młody chłopak, dotykając ręką Krynoliny lub haftek.
— Czyż nigdy w życiu nic nie widziałeś, odpowiadała śmiejąc się Felicya; jak gdyby twoja pani Homais takich rzeczy nie używała!
— Ach!.. właśnie też! pani Homais!
I dodawał z namysłem:
— Alboż to taka pani jak twoja?
Felicyę jednak niecierpliwiły częste odwiedziny Justyna. Była o sześć lat starszą od niego, i Teodor, lokaj pana Guillemina, zaczynał się do niej zalecać.
— Nie nudź mnie! mówiła, przestawiając garnek z krochmalem. Idź lepiej tłuc migdały; zawsze tylko kręcisz się około kobiet; zaczekaj z tem gołowąsie, aż ci włosy na brodzie wyrosną.
— Niechno się panna nie gniewa, wyczyszczę pannie za to jej buciki.
I zdjął z komina obuwie Emmy, całe zabłocone — błotem ze schadzek, które pod jego palcami zamieniało się w lekki pył, ulatujący w promieniu słońca.
— Jak się boisz żeby ich nie zniszczyć! mówiła sługa, która tyle sobie z nimi trudu nie zadawała kiedy je sama czyściła, gdyż pani oddawała je, jak tylko już nie były świeże.
Emma miała ich pełną szafę i niszczyła je po kolei, na co Karol nigdy nie zwrócił najmniejszej uwagi.
I tak, wydał trzysta franków na drewnianą nogę, którą uważała za stosowne podarować Hipolitowi. Były u niej stawy na sprężynach, miała mechanikę skomplikowaną, pokrytą czarną sukienną nogawką, zakończoną lakierowanym butem. Lecz Hipolit, nie śmiejąc codzień używać tak pięknej nogi, prosił pani Bovary żeby mu sprawiła drugą, wygodniejszą. Lekarz, rozumie się, zapłacił i za ten drugi nabytek.
Owóż, stajenny posługacz powoli wrócił do swych zajęć. Widziano go znowu biegającego po rynku; a ilekroć Karol usłyszał z daleka stukanie drewnianej jego nogi, skręcał prędko w inną ulicę.
Pan Lheureux, kupiec bławatny, podjął się załatwienia tego sprawunku; to mu nastręczyło sposobność odwiedzania pani Bovary. Rozmawiał z nią o nowościach sprowadzonych z Paryża, o tysiącznych ciekawościach kobiecych, okazywał się nadzwyczaj usłużnym i nigdy nie żądał pieniędzy. Emma korzystała z tej łatwości zaspokajania wszystkich swoich zachcianek. I tak, zapragnęła dostać na podarunek dla Rudolfa, bardzo piękną szpicrutę, która się znajdowała w składzie parasoli w Rouen. Pan Lheureux następnego tygodnia położył ją na stoliku pani Bovary.
Lecz nazajutrz przedstawił jej rachunek wynoszący dwieście siedmdziesiąt franków z centymami. Emma w wielkim się znalazła kłopocie: wszystkie szufladki biurka były próżne; należało się prócz tego za dwa tygodnie staremu Lestiboudois, za dwa kwartały służącej, wiele innych jeszcze zaległości, a Bovary czekał z niecierpliwością na przesyłkę od pana Deroseraysa, której zwykł był wypłacać mu około Św. Piotra.
Udało jej się zrazu odprawić Lheureuxa, nakoniec jednak stracił cierpliwość: naglono go o pieniądze, kapitały miał w obrocie i jeżeli nie pościąga z nich niektórych, będzie musiał odebrać od niej wzięte przez nią towary.
— A! bierz ich pan sobie! rzekła na to Emma.
— O! to tylko żarty! odpowiedział. Chodzi mi głównie o szpicrutę. Poproszę pana doktora aby mi ją zwrócił.
— Nie! nie! zaprzeczyła szybko.
— Aha! mam cię rybko! pomyślał Lheureux.
I pewny swego odkrycia, wyszedł powtarzając półgłosem:
— Dobrze, dobrze! zobaczymy! zobaczymy!
Emma rozmyślała jak z tego wybrnąć, gdy Felicya weszła i położyła na kominku mały niebieski rulonik, od pana Deroseraysa. Porwała go chciwie i otworzyła. Było w nim piętnaście napoleonów. Tyle się należało. Usłyszała na wschodach Karola i wrzuciła prędko pieniądze do swojej szufladki a klucz z niej wyjęła.
W trzy dni później, zjawił się znowu Lheureux.
— Chcę z panią zawrzeć układ, rzekł; gdyby pani chciała, zamiast wiadomej sumki.
— Oto jest, odpowiedziała kładąc mu w rękę czternaście napoleonów.
Kupiec osłupiał. Aby ukryć doznany zawód, nie szczędził przeproszeń i oświadczył się z gotowością dalszych usług, które Emma stanowczo odrzuciła. Stała potem przez kilka minut ściskając w palcach dwie sztuki frankowe, które jej zdał reszty. Przyrzekała sobie oszczędzać, żeby potem zwrócić pieniądze!
— Ale co tam! pomyślała; on zapomni!
Oprócz szpicruty z pozłacaną rączką, Rudolf dostał od niej pieczątkę z dewizą Amor nel cor; nadto szarfę na szalik i nakoniec cygarnicę zupełnie podobną do tej, którą kiedyś Karol podniósł na drodze i którą, na pamiątkę schowała. Jednakże te podarunki upokarzały go. Odmawiał przyjęcia niektórych, ona nalegała, a Rudolf w końcu ustępował, znajdując ją despotyczną i zbyt wymagającą.
Czasem dziwne myśli przychodziły jej do głowy.
— Jak północ wybije, mówiła, pomyślisz o mnie! A jeżeli się przyznał że o tem zapomniał, musiał wysłuchać potoku wymówek, które się nieodmiennie kończyły wiecznem:
— Czy ty mnie kochasz?
— Ależ tak jest, kocham cię! odpowiadał.
— Bardzo?
— Rozumie się!
— Nie kochałeś innych, powiedz?
— Czy myślisz żeś mnie wzięła dziewiczym? mówił śmiejąc się.
Emma płakała, on usiłował ją pocieszyć, szpikując dwójznacznikami swoje zaklęcia.
— O! bo ja kocham ciebie! powtarzała; tak kocham, że obejść się bez ciebie nie mogę! czy wiesz o tem? Czasem bierze mnie chęć ujrzenia cię, połączona z gniewem miłości. Zapytuję sama siebie: „Gdzie on jest? Może rozmawia z innemi kobietami? One uśmiechają się do niego, on się zbliża...“ O! nie, wszak prawda, żadna ci się nie podoba? Są piękniejsze odemnie, ale żadna tak kochać nie umie! Ja jestem twoją sługą, twoją niewolnicą! Ty jesteś królem moim, bożyszczem mojem! ty jesteś dobrym! ty jesteś pięknym! ty jesteś rozumnym! ty jesteś silnym!
Tyle już razy słyszał podobne rzeczy, że przestały nowością być dla niego. Emma podobną była do wszystkich kochanek; a powab nowości, ścierający się powoli jak politura, odsłaniał nieubłaganą jednostajność namiętności, która zawsze tych samych używa form i tego samego języka. Ten człowiek tak praktyczny nie umiał dostrzedz różnicy uczuć pod tożsamością wyrażeń. Dla tego że usta swawolne lub sprzedajne, podobnemi słowy do niego przemawiały; niedowierzał szczerości tych, myślał, że przesadzone zdania pokrywały miernotę uczucia; jak gdyby przepełnienie duszy nie wylewało się czasem przez pospolite zgoła przenośnie, ponieważ nikt nigdy nie jest w stanie dać dokładnej miary swych potrzeb, ani swych pragnień, ani swych boleści; słowo ludzkie jest bowiem podobnem do pękniętego kotła, na którym wygrywamy melodye do tańca niedźwiedzi, kiedyby się chciało gwiazdy na niebie rozczulić.
Lecz, z tą wyższością krytyki właściwą temu, który w jakiejkolwiek spółce, trzyma się odpornie, Rudolf znalazł w tej miłości inne przyjemności do wyzyskania. Odrzucił wszelką delikatność jako zbyteczną. Obchodził się z Emmą bez ceremonii. Zrobił z niej coś giętkiego i zepsutego. Był to z jej strony rodzaj bezmyślnego przywiązania pełnego uwielbienia dla niego, rozkoszy dla niej samej, błogości, która ją upajała; dusza jej pogrążała się w tem upojeniu i tonęła w niem skurczona, jak książę Klarencyi w swej beczce małmazyi.
Pani Bovary przez sam wpływ swoich miłosnych nawyknień zmieniła się do niepoznania. Spojrzenia jej nabrały cynicznej śmiałości, mowa stała się swobodniejszą; do tego stopnia nawet pogardziła opinią publiczną, że nie wahała się przechadzać z Rudolfem, z papierosem w ustach, jakby dla naigrawania się z ludzi; wreszcie ci, którzy jeszcze wątpili, przestali wątpić, skoro ją pewnego dnia ujrzano wysiadającą z Jaskółki, w opiętym paltoniku męzkiego kroju; a starsza pani Bovary, która po strasznej scenie z mężem schroniła się do syna, niemniej od drugich była zgorszoną. Wiele jeszcze innych rzeczy jej się nie podobało; po pierwsze, Karol nie posłuchał jej rady co do wzbronienia żonie szkodliwych książek, potem, cały układ domu raził ją; pozwoliła sobie niektórych uwag, i pogniewano się, raz szczególnie, z okazyi Felicyi.
Starsza pani Bovary, przechodząc wieczorem przez korytarz, zeszła ją w towarzystwie mężczyzny mniej więcej czterdziesto-letniego, w ciemnym kołnierzu, który na odgłos jej kroków wymknął się prędko z kuchni. Emma śmiać się z tego zaczęła; lecz zacna staruszka uniosła się, oświadczając że obowiązkiem jest czuwać nad moralnością domowników, chyba że kto sam nią pogardza.
— Z jakiegoż pani świata przybywasz? rzekła na to synowa z tak zuchwałem spojrzeniem, że pani Bovary zapytała jej czy nie własnej broniła sprawy?
— Wynoś się pani! wykrzyknęła młoda kobieta zrywając się z krzesła.
— Emmo!... mamo!... wołał Karol chcąc je pogodzić.
Lecz wybiegły obiedwie do najwyższego stopnia rozdrażnione, Emma tupała nogami powtarzając:
— A cóż to za chłopka! co za kobieta bez wychowania!
Pobiegł do matki, staruszka nie posiadała się z gniewu, powtarzając ze swej strony.
— To impertynentka! waryatka! jeżeli nie co gorszego!
I chciała natychmiast odjeżdżać, jeżeli tamta nie przyjdzie ją przeprosić. Karol powrócił więc do żony i błagał ją aby ustąpiła; ukląkł nawet przed nią; wreszcie odpowiedziała:
— Niech i tak będzie! pójdę.
W samej rzeczy, podała teściowej rękę z godnością obrażonej księżniczki, mówiąc:
— Przepraszam panią.
Wróciwszy potem do swego pokoju na górę, Emma rzuciła się na łóżko i płakała jak dziecko, z głową w poduszki wtuloną.
Ułożyła się była z Rudolfem, że na przypadek czegoś nadzwyczajnego przyczepi do zazdrostki kawałek białego papieru, aby, w razie gdyby się właśnie znajdował w Yonville, przybiegł w uliczkę, za dom. Wywiesiła teraz znak umówiony; od trzech kwadransy już oczekiwała, gdy w tem spostrzegła Rudolfa na rogu placu. Już chciała otworzyć okno i zawołać na niego, gdy nagle zniknął jej z oczu. Rzuciła się napowrót na łóżko zrozpaczona.
Wkrótce jednak usłyszała odgłos kroków na chodniku. Zapewne to był on; zbiegła ze wschodów i przeszła przez podwórze. On tam był. Rzuciła się w jego objęcia.
— Strzeżże się, rzekł.
— Ach! gdybyś ty wiedział!.. zaczęła.
I opowiedziała mu wszystko, na prędce, bez ładu, przesadzając jedne fakta, dodając inne, a mowę swoją tak przeplatała nawiasami, że jej wcale zrozumieć nie mógł.
— Cóż robić, mój biedny aniele, mówił, cierpliwości, odwagi, nie martw się!
— Ależ ja już od czterech lat cierpię i cierpliwą jestem!.. Taka miłość jak nasza powinnaby się w obec Boga i ludzi przyznawać! Oni mnie zamęczą! Wytrzymać już nie mogę! Ratuj mnie!
To mówiąc, tuliła się do Rudolfa. Oczy jej łez pełne błyszczały jak podwodne płomienie; pierś jej podnosiła się gwałtownym ruchem; nigdy mu się tak powabną nie wydała, stracił głowę i rzekł jej:
— Cóż uczynić trzeba? Czego żądasz odemnie?
— Zabierz mnie! wyjąkała. Uwieź mnie ztąd!.. O! błagam cię o to!
I na ustach jego szukała zezwolenia, które w pocałunku z nich się wymykało.
— Ale... podchwycił Rudolf.
— Co takiego?
— A córka twoja?
Zastanowiła się przez chwilę, potem rzekła:
— Weźmiemy ją z sobą. Tem gorzej!
— Co za kobieta! szepnął Rudolf sam do siebie, patrząc za odchodzącą.
Wymknęła się do ogrodu. Wołano jej.
Następnych dni, starsza pani Bovary bardzo się zadziwiła zmianą, jaką zauważyła w synowej. W istocie Emma zrobiła się powolniejszą i posunęła nawet uległość do tego stopnia, że prosiła matki o przepis na marynowanie korniszonów.
Byłoż to dla tem łatwiejszego wyprowadzenia w pole ich obojga? albo też może chciała, przez rodzaj wyrafinowanego stoicyzmu, głębiej uczuć gorycz tego co opuścić miała? Nie zważała jednak na to co ją otaczało, przeciwnie: żyła jakby zatopiona w przedsmaku przyszłego szczęścia swego. O tem tylko rozmawiała z Rudolfem. Opierając się o jego ramię, mówiła półgłosem:
— Kiedyż raz wsiądziemy do pocztowego powozu?.. Czy ty myślisz o tem? Czy to być może? Zdaje mi się że w chwili kiedy uczuję ruch powozu, będzie mi tak jak gdybyśmy balonem w inne sfery ulatywali. Czy wiesz, że ja dnie rachuję?... A ty?
Nigdy pani Bovary tak piękną nie była jak w tej epoce; miała tę nieokreśloną piękność, która wynika z radości, z egzaltacyi uczuć, z pewności powodzenia, a która jest tylko harmonią temperamentu z okolicznościami. Jej żądze, jej zmartwienia, doświadczone rozkosze miłości i zawsze młode złudzenia, rozwinęły ją stopniowo tak, jak deszcz, nawóz, powietrze i słońce rozwijają kwiaty i zakwitła nareszcie w całej pełni swojej natury. Powieki jej zdawały się wykrojone umyślnie dla przysłaniania długich spojrzeń miłosnych, przy których źrenica tonęła, podczas gdy silniejszy oddech rozdymał delikatne jej nozdrza i podnosił kąt malinowych ustek, ocienionych pod światło lekkim ciemnym puszkiem. Zdawałoby się, że biegły w zepsuciu artysta układał bujne sploty jej włosów na tyle głowy: skręcone były w ciężką masę, niedbale, podług upodobania cudzołóztwa, które go codzień rozwiązywało. Głos jej tak że przybierał większe brzmienia, kibić również; cóś niewyraźnie subtelnego wydzielało się z samych nawet fałdów jej sukni i wygięcia kształtnej stopy. Karol znajdował ją tak prześliczną i zachwycającą, jak w pierwszych czasach po ślubie.
Kiedy późno w nocy powracał, nie śmiał jej budzić. Porcelanowa lampka rzucała na sufit drżący krąg świetlany, a firanki nad kolebką zapuszczone tworzyły jakby budkę białą, wydętą w cieniu, przy łóżku. Karol wpatrywał się w nie. Zdawało mu się, że za niemi słyszy lekki oddech swego dziecięcia. Będzie teraz prędko rosła; każdy rok znaczny przyniesie postęp. Już ją widział w myśli jak powraca ze szkoły, wesoła i uśmiechnięta, w fartuszku poplamionym atramentem, z koszyczkiem na ręku; później trzeba ją będzie oddać na pensyę, to wiele kosztować będzie: jak na to poradzić? Zastanawiając się nad tem, układał sobie w myśli że zadzierżawi w okolicy mały folwarczek, którego sam będzie doglądał co rano, udając się do swoich pacyentów. Będzie odkładał dochód z tego gospodarstwa, umieści go w kasie oszczędności, następnie kupi jakie akcye; zresztą, praktyka jego powiększy się przecie; liczył na to, bo chciał ażeby jego Berta była dobrze wychowaną, żeby posiadała talenta; żeby grała na fortepianie. Ach! jak będzie ładną za piętnaście lat, kiedy, podobna do matki, ubierze się latem w taki sam jak ona duży słomkowy kapelusz! z daleka wyglądać będą jak dwie siostry. Wyobrażał ją sobie przy robocie, w zimowe wieczory, przy świetle lampy; będzie mu haftowała pantofle, będzie się zajmowała gospodarstwem; będzie cały dom napełniała swoją wesołością i miłym szczebiotem. Wreszcie, pomyśli się o jej przyszłości: znajdzie się dla niej jaki porządny, dobrze uposażony chłopiec; uczyni ją szczęśliwą, i to szczęście trwać będzie zawsze.
Emma nie spała, lecz udawała śpiącą; a podczas gdy Karol obok niej zasypiał, ją inne marzenia budziły.
Cztery dzielne konie unosiły ją galopem do innego kraju, zkąd już powrócić nie mieli. Szła wsparta na jego ramieniu, szła ciągle, milcząc i w dal spoglądając. Często, na szczycie góry, spostrzegali nagle jakiś gród wspaniały z kopułami, wieżami, mostami, okrętami, cytrynowymi lasami i białemi marmurowemi katedrami, na których wyniosłych dzwonnicach czepiały się gniazda bocianie. Szli powoli, a na ziemi leżały bukiety kwiatów, któremi ich częstowały kobiety w czerwonych gorsetach. W powietrzu rozlegały się dzwony, słychać było rżenie mułów, pomieszane z dźwiękiem gitary i szmerem wodotrysków, których pył wodny odświeżał stosy owoców, poukładanych w piramidy u stóp bladych posągów, przeglądających się w czystem wód przezroczu. Wreszcie jednego dnia przybywali do wioski rybackiej, gdzie sieci suszyły się na wietrze, wzdłuż wybrzeża. Tam się zatrzymują; mieszkać będą w nizkim domku z płaskim dachem, ocienionym drzewem palmowem, w głębi zatoki, nad morzem. Będą pływać gondolą, będą się kołysać w hamaku; życie ich łatwem będzie i szerokiem jak ich odzież jedwabna, ciepłem i gwiaździstem jak łagodne noce, które razem podziwiać będą. A na bezmiernym ogromie tej przyszłości, jaką stwarzało bujnie jej marzenie, nic szczególnego nie występowało; dnie, wszystkie wspaniałe, podobne były do siebie jak fale, i to życie kołysało się na widnokręgu, nieskończone, pełne harmonii, błękitnawe i w promieniach słońca skąpane... Tymczasem dziecko zaczynało kaszlać w kolebce, lub Bovary chrapał głośniej, i Emma zasypiała dopiero nad ranem, kiedy dzień świtać zaczynał i Justynek otwierał już na placu okiennice apteki.
Kazała poprosić do siebie pana Lheureuxa i powiedziała mu:
— Będę potrzebowała płaszcza, obszernego płaszcza, z dużym kołnierzem, na podszewce.
— Pani się w podróż wybiera? zapytał.
— Nie... ale... mniejsza o to zresztą; liczę na pana, i to prędko!
Pan Lheureux ukłonił się.
— Potrzebuję także kufra; rzekła... niezbyt ciężkiego... wygodnego.
— Tak, rozumiem, około dziewięćdziesięciu centymetrów długości na pięćdziesiąt szerokości, tak jak teraz robią.
— I torebkę podróżną.
— Ani wątpię że cóś z tego będzie, pomyślał Lheureux...
— I weź pan to, rzekła jeszcze pani Bovary, wyjmując zza paska zegarek, z tego pan sobie zapłacisz.
Lecz kupiec okrzyknął się, że tego niepotrzeba, przecież się znają; czyż on jej nie wierzy? Co za dzieciństwo! Emma nalegała jednak żeby wziął choć łańcuszek, Lheureux miał go już w kieszeni i odchodził, gdy go jeszcze odwołała.
— Pan to wszystko zatrzymasz u siebie, rzekła. Co do płaszcza — tu zdawała się namyślać — nie przynoś go pan także; tylko pan mi dasz adres krawca, i zapowiesz, żeby był gotowy na moje zawołanie.
Mieli uciekać w przyszłym miesiącu. Ona miała wyjechać z Yonville pod pozorem sprawunków do Rouen. Rudolf miał zamówić miejsca na poczcie, postarać się o paszporty, nawet napisać do Paryża, żeby bez zatrzymania się dojechać do Marsylii, gdzieby kupili powóz i udali się w drogę do Genui. Ona miała pakunki swoje odesłać do Lheureuxgo, zkąd je miano odnieść prosto na Jaskółkę, żeby wszelkie usunąć podejrzenie; a w tych wszystkich układach, nie było nigdy wzmianki o małej Bercie. Rudolf unikał tego przedmiotu; ona może o nim nie myślała.
Chciał mieć jeszcze dwa tygodnie czasu przed sobą, dla ukończenia niektórych rozporządzeń; po upływie tygodnia, zażądał jeszcze dwóch, potem zrobił się chorym; następnie wyjechał za interesami, tak upłynął sierpień i po tych wszystkich zwłokach, stanęło wreszcie, że wyjadą 4-go września, w poniedziałek.
Nadeszła nakoniec sobota, przeddzień wigilii dnia przeznaczonego.
Rudolf przyszedł wieczorem wcześniej niż zwykle.
— Czy już wszystko gotowe? zapytała go.
— Tak jest, odpowiedział.
Okrążywszy kląbik kwiatowy, poszli usiąść w altance.
— Smutny jesteś, rzekła Emma.
— Nie, dla czego?
A jednak, z dziwną tkliwością na nią spoglądał.
— Czy tego, że odjeżdżasz? mówiła, że porzucasz twoje stosunki, twoje dotychczasowe życie?.. Ach! ja to pojmuję... Lecz ja, niemam nic na świecie! ty jeden jesteś wszystkiem dla mnie. To też i ja wszystkiem chcę być dla ciebie; zastąpię ci rodzinę, ojczyznę, będę cię pielęgnowała, będę cię kochała.
— Jak prześliczną jesteś! rzekł biorąc ją w swe objęcia.
— Czy doprawdy? odparła śmiejąc się lubieżnie, Kochasz mnie? Przysięgnij mi, że mnie kochasz.
— Czy kocham ciebie? ależ ja cię uwielbiam, najdroższa moja?
Okrągła i purpurowa tarcza księżyca wschodziła w łąkę, na krańcu widnokręgu. Wznosiła się szybko pomiędzy gałęźmi topoli, które ją miejscami zasłaniały, jak czarna porozrywana firanka. Wypłynęła wreszcie jaśniejąca białością na pełne niebiosa, które swem światłem oblała i zwalniając już biegu, rzuciła na rzekę wielką białą plamę, która tysiące gwiazd błyszczących tworzyła, a to srebrne światło zdawało się wkręcać aż do dna, nakształt węża bez głowy pokrytego świetlanemi łuskami. Było to podobne do jakiegoś potwornego świecznika, z którego spływały krople stopionego dyamentu. Noc ciepła otaczała ich dokoła; liście drzew tworzyły masy cieniste. Emma z przymrużonemi powiekami, wciągała pełną piersią świeże powiewy nocy. Milczeli oboje, zatopieni w rozkosznem marzeniu. Czułość pierwszych dni, serca im zalewała, cicha i pełna jak płynąca u stóp ich rzeka, miękka jak woń lewkonij, którą wiatr do nich przynosił, rzucając we wspomnieniu ich cienie dłuższe i smętniejsze od cieni wierzb nieruchomych, na trawie wydłużonych. Czasem nocne jakie zwierzątko, jeż lub łasica, na żer wyszedłszy, liśćmi poruszało, lub dawał się słyszeć odgłos spadającej dojrzałej brzoskwini ze szpaleru.
— Ach! jak piękna noc! rzekł Rudolf.
— Piękniejsze jeszcze widzieć będziemy! odparła Emma.
A jakby własnym myślom odpowiadając, dodała:
— Tak, miło będzie podróżować... Jednakże... dla czego serce moje smętnem jest? Miałażby to być obawa nieznanego?.. skutek nabytych przyzwyczajeń... albo raczej?.. Nie! to ze zbytku szczęścia! Jakże słabą jestem, nieprawdaż Rudolfie? Przebacz mi!
— Jeszcze masz czas! podchwycił Rudolf. Namyśl się, może później żałować tego będziesz.
— Nigdy! odparła gwałtownie.
A pochylając się do niego:
— Cóż złego spotkać mnie może? dodała tkliwie. Niemasz pustyni, ani przepaści, ani oceanu, którychbym z tobą przebyć nie chciała. W miarę jak dłużej razem żyć będziemy, dwie istności nasze bardziej się z sobą jednoczyć, zespalać będą! Nic nie zakłóci szczęścia naszego, żadna troska, żadna przeszkoda! Będziemy sami, sami z miłością naszą... wiecznie... Mówże do mnie Rudolfie, odpowiadaj mi!
On od czasu do czasu potakiwał jej z roztargnieniem: — Tak... tak... — Ona bawiła się jego włosami i powtarzała pieszczotliwie, pośród łez, które z oczu jej spływały:
— Rudolfie! Rudolfie!.. Ach! drogi kochany Rudolfku!
Północ wybiła.
— Północ! rzekła. Więc to jutro! jeszcze jeden dzień!
On powstał, aby odejść, ona zaś, jak gdyby to poruszenie było hasłem ich odjazdu, rzekła nagle rozweselona:
— Masz paszporty?
— Mam.
— Nie zapomniałeś o niczem?
— Nie!
— Pewny tego jesteś?
— Najzupełniej.
— Więc będziesz na mnie czekał w hotelu Prowanckim, w południe?.. czy tak?
Kiwnął potwierdzająco głową.
— Do jutra więc! rzekła Emma, ostatnią darząc go pieszczotą.
I stanęła, patrząc za odchodzącym.
Nie odwracał się. Pobiegła za nim i pochylając się nad wodą pośród krzewów nadbrzeżnych:
— Do jutra! zawołała jeszcze.
On był już po drugiej stronie rzeki i, szybkim krokiem dążył przez łąkę.
Po upływie kilku minut stanął i spojrzał po za siebie, a gdy zobaczył białą suknię Emmy niknącą powoli jak cień w ciemności mocnej, serce tak mocno bić mu zaczęło, że musiał się oprzeć o drzewo, żeby nie upaść.
— Jakiż ze mnie głupiec! rzekł ze straszliwym zaklęciem. Jakkolwiek bądź, ładna to była zabawka!
I stanęła mu w myśli piękność Emmy wraz ze wszystkiemi przyjemnościami tej miłostki. Z początku się rozrzewnił, potem się oburzył na samego siebie.
— Bo nakoniec, dowodził gestykulując, nie mogę przecie wyemigrować i w dodatku jeszcze wziąść sobie na kark dziecko!
Powtarzał sobie to wszystko, żeby się mocniej utwierdzić.

— A zresztą... kłopoty, wydatek... Ach! nie, nie, po tysiąc razy nie! to byłoby zbyt wielkie głupstwo!

XIII.

Zaledwie powróciwszy do siebie, Rudolf zasiadł do biurka, pod jelenią głową na ścianie przybitą. Ale gdy pióro wziął w palce, nie mógł myśli znaleźć i oparłszy się na obudwu łokciach, zaczął dumać. Emma wydawała mu się usuniętą w daleką przeszłość, jak gdyby powzięte przez niego postanowienie nagle niezmierzoną przestrzeń postawiło między nimi.
Aby pochwycić coś od niej pochodzącego, wyjął z szafy stojącej przy łóżku stare pudło od reimskich biszkoktów, w którym zwykł był chować kobiece listy. Uderzył zeń zapach pleśni i zwiędłych róż. Najpierwej wpadła mu w oko chusteczka czerwono poplamiona. Była to jej chusteczka: leżąca tu odkąd jednego dnia krew z nosa szła jej na przechadzce; zapomniał już o tem. Miniatura Emmy rozbijała się o rogi pudła; strój jej wydał mu się niesmacznie pretensyonalnym, a zalotne spojrzenie niemile rażącem. W miarę jak się wpatrywał w ten wizerunek i wywoływał wspomnienie wzoru, rysy Emmy zlały się w jego pamięci, jak gdyby twarz żywa i twarz malowana, ocierając się jedna o drugą, wzajemnie się zatarły. Wreszcie przeczytał kilka jej listów; były pełne objaśnień i zapytań, tyczących się ich podróży, krótkie, zwięzłe i naglące, jak listy urzędnicze. Chciał przejrzeć dawniejsze, długie i miłosne; aby je dobyć z głębi pudła, rozrzucił wszystkie; co uczyniwszy, zaczął przetrząsać ten stos papierów i rzeczy, w którym pomieszane były zeschłe bukiety, podwiązka, czarna maska, szpilki i włosy — włosy! ciemne, jasne; niektóre zaczepione o zameczek pudła, rwały się jak go otwierano.
Tak grzebiąc pośród swych pamiątek, rozpatrywał pismo i styl listów, równie urozmaicone jak ich pisownia. Były pomiędzy nimi tkliwe i wesołe, żartobliwe i melancholiczne; niektóre żądały miłości, inne tylko pieniędzy. Czasem jeden wyraz przywodził mu na pamięć twarz, ruch, dźwięk głosu; czasem nic sobie nie przypominał.
W rzeczy samej, te kobiety, tłocząc się razem w jego pamięci, zawadzały sobie wzajemnie i drobniały, jak pod jednym poziomem miłości, która ich równała. Biorąc garściami wszystkie te pomieszane listy, bawił się czas jakiś przesypywaniem ich z prawej do lewej ręki. Wreszcie znudzony, senny, odniósł pudło do szafy, mówiąc sam do siebie;
— Co za stos blagi.
To było streszczenie jego przekonań, gdyż roskosze, jak rój uczniów na szkolnym dziedzińcu tak podeptały jego serce, że nic zielonego wyrosnąć tam już niemogło, a to co tamtędy przechodziło, bardziej od dzieci płoche, nie zostawiało nawet, tak jak one, imienia swego na ścianach wyrytego.
— No! zacznijmyż raz! powiedział sobie.
Napisał:
„Odwagi, Emmo! odwagi! Ja nie chcę być sprawcą twego nieszczęścia...”
— Wszystko zważywszy, to jest prawdą, pomyślał Rudolf; działam w jej własnym interesie; jestem uczciwym.
„Czyś dobrze rozważyła skutki twego postanowienia? Czyś zmierzyła głębokość otchłani, w którą cię pociągałem, biedny mój aniele? Nie, zapewne. Szłaś ufna i zaślepiona, wierząc w szczęście, w przyszłość!.. Ach! nieszczęśliwi, szaleni jesteśmy!”
Tu Rudolf zatrzymał się, szukając jakiej dobrej wymówki.
— A gdybym jej też powiedział, że straciłem majątek?.. Ale nie! zresztą, toby się na nic nie zdało. Trzebaby wszystko na nowo później rozpoczynać. Czy można do takich kobiet rozsądnie przemówić?
Pomyślał chwilę, potem napisał:
„Ja ciebie nigdy nie zapomnę, wierz mi, i zachowam dla ciebie na wieki uczucie najgłębszego poświęcenia, lecz kiedyś, prędzej czy później, namiętność nasza (taki jest los ludzkich rzeczy), byłaby zapewne ochłodła! Ogarnąłby nas przesyt, i kto wie nawet, czy nie dotknęłaby mnie okrutna boleść patrzenia na twe wyrzuty sumienia i podzielania ich samemu, ponieważ byłbym ich przyczyną. Sama myśl o dręczących cię zgryzotach męczarnią jest dla mnie, Emmo! Zapomnij o mnie! Dla czegóż musiałem cię poznać? Dla czegóż byłaś tak piękną? Czyliż to moja wina? O mój Boże! nie, nie, fatalność to zrządziła!”
— Oto wyrażenie, które nigdy nie chybia celu, powiedział sobie.
„Ach! gdybyś ty była jedną z tych kobiet płochego serca, jakich tyle widzimy, byłbym mógł zapewne, powodowany samolubstwem, zrobić doświadczenie, nie grożące ci w takim razie niebezpieczeństwem. Lecz ta urocza egzaltacya uczuć, która jest zarazem twoim powabem i twoją męczarnią, nie dozwoliła ci pojąć, zachwycająca istoto, jak dalece fałszywem byłoby nasze położenie w przyszłości. Ja także, nie zastanowiłem się nad tem zrazu i spoczywałem w cieniu tego idealnęgo. szczęścia, jak pod drzewem mancennilowem, nie przewidując następstw...“
— Może pomyśli że przez skąpstwo się cofam... Ach! mniejsza o to zresztą! tem gorzej! raz trzeba z tem skończyć!
„Świat jest okrutnym, Emmo! Wszędzieby nas prześladował, gdziekolwiekbyśmy się udali. Byłabyś narażoną na niedyskretne pytania, na potwarz, wzgardę, może na obelgi. Tobie obelgi! O!.. A ja, który chciałbym na tronie cię posadzić! ja, który pamięć o tobie jak talizman z sobą unoszę! Sam siebie karzę wygnaniem za wszystko złe, które ci wyrządziłem. Odjeżdżam. Dokąd? Sam niewiem... jestem szalonym! Bądź zdrowa! Zachowaj wspomnienie nieszczęśliwego, który cię zgubił. Naucz twoje dziecię mego imienia, aby je w modlitwach swych powtarzało.”
Płomień dwóch świec drżał od przeciągu powietrza. Rudolf wstał, żeby zamknąć okno, a gdy znowu usiadł:
— Zdaje mi się, że będzie tego dosyć, rzekł sam do siebie. A! jeszcze jedno, z obawy żeby nowej obławy na mnie nie zrobiła.
„Daleko ztąd już będę kiedy ty przeczytasz te smutne kartki, chciałem bowiem uciekać jak najprędzej, aby uniknąć pokusy zobaczenia cię raz jeszcze. Bądź mężną! Ja powrócę, i może kiedyś, spokojnie rozmawiać będziemy o dawnej naszej miłości. Żegnam cię!”
— Jakże teraz podpiszę? pytał sam siebie. Twój na zawsze?.. Nie, to nie wypada. Twój przyjaciel?.. Tak będzie najlepiej.

„Twój przyjaciel.”

Odczytał swój list. Znalazł go dobrym.
— Biedna kobiecinka! rzekł z rozrzewnieniem. Pomyśli żem nieczuły jak skała; zdałoby się tu kilka łez, lecz ja płakać nie umiem; nie moja w tem wina. A nalawszy wody w szklankę, Rudolf umoczył w niej palec i spuścił z góry grubą kroplę, która zrobiła bladą plamę na atramencie; potem szukając czem list zapieczętować, natrafił na Amor nel cor.
— Nie bardzo zastosowane do okoliczności... Ale ba! mniejsza o to! Potem wypalił trzy fajki i położył się spać.
Nazajutrz, wyszedłszy na podwórze około drugiej godziny dopiero — spał bowiem długo, — Rudolf kazał narwać koszyk moreli. Włożył list na spód, pod liście winne i polecił Gerardowi, swemu fornalowi, żeby to zaniósł ostrożnie do pani Bovary. Używał tego sposobu korespondowania z nią, posyłając stosownie do pory, owoce lub zwierzynę.
— Jeżeli cię zapyta o mnie, dodał, odpowiesz że wyjechałem w podróż. Koszyk oddasz do rąk jej własnych... Idź, i uważaj!
Gerard włożył nową bluzę, zawiązał koszyk chustką i w grubych podkutych trzewikach ruszył wielkimi krokami drogą ku Yonville.
Gdy przyszedł do pani Bovary, ona właśnie układała z Felicyą na stole w kuchni paczkę z bielizną.
— Nasz pan przysyła to dla pani, powiedział parobek.
Ogarnął ją niepokój, i szukając po kieszeniach drobnych pieniędzy, błędnem okiem mierzyła wieśniaka, podczas gdy on sam patrzył na nią zdumiony, nie pojmując jak taki podarunek może kogoś tak dalece wzruszyć. Wreszcie odszedł. Zostawała Felicya. Emma wytrzymać dłużej nie mogła. Pobiegła do salki niby dla odniesienia moreli, przewróciła koszyk, wyrzuciła z niego liście, znalazła list, otworzyła go, i jak gdyby ją kto gonił, uciekać zaczęła przerażona do swego pokoju.
Zastała tam Karola; przemówił do niej, lecz nic nie słyszała i pobiegła dalej na górę, zadyszana, oszalała, nieprzytomna, trzymając ciągle w ręku tę straszną kartkę papieru, która chrzęściła w jej palcach jak kawałek blachy. Na drugiem piętrze stanęła przed drzwiami poddasza, które były zamknięte.
Wtenczas się opamiętała; przypomniała sobie list; należało go odczytać, nie miała na to odwagi. Zresztą, gdzie? jak? mógł ją kto zobaczyć.
— Ach! nie, tu, pomyślała, nikt mi nie przeszkodzi.
Popchnęła drzwi i weszła na poddasze. Dachówki od słońca rozpalone piekły jak żarem, duszący upał skronie jej rozsadzał i oddech tamował; powlekła się aż do zamkniętego dymnika, otworzyła go i potok światła oblał ściany poddasza.
Widać ztąd było pola, ciągnące się jak oko sięgnąć mogło. Na dole, plac był pusty, kamyki na chodniku błyszczały, chorągiewki na dachach stały nieporuszone; z niższego piętra narożnego domu dochodził rodzaj jednostajnego mruczenia z ostremi modulacyami. To Binet toczył na swojej tokarni.
Emma oparła się o framugę dymnika, i odczytywała list z gniewnem szyderstwem. Lecz im bardziej się w nim zatapiała, tem bardziej plątały się jej myśli. Widziała przed sobą Rudolfa, słyszała głos jego, obejmowała go swemi ramionami, a uderzenia serca, które jak młotem pod piersią jej biło, coraz śpieszniej i w nierównych odstępach po sobie następowały. Oglądała się wokoło siebie, pragnąc aby ziemia się pod nią rozstąpiła. Czemu raz już nie skończyć? Co ją wstrzymywało? Była wolną. Wychyliła się okienkiem i spojrzała na bruk, mówiąc sama do siebie:
— Dalej! śmiało!
Promień świetlany idący prosto z dołu pociągał ku przepaści ciężar jej ciała. Zdawało jej się, że powierzchnia placu podnosiła się wzdłuż ściany i że podłoga, na której stała, pochylała się z jednej strony, jak kołyszący okręt. Stała na samym brzegu, prawie zawieszona, otoczona niezmierną przestrzenią. Ogarniał ją błękit nieba, powietrze szumiało w próżnej jej głowie, potrzebowała tylko się poddać, uledz zgubnemu pociągowi, w chwili tej mruczenie toczydła nie ustawało, jak przyzywający ją głos złowieszczy.
— Żono! żono! ozwał się nagle głos Karola.
Emma się cofnęła.
— Gdzież ty jesteś? Chodźże!
Myśl, że śmierci uniknęła, o mało ją o zemdlenie nie przyprawiła, przymknęła oczy, po chwili drgnęła za dotknięciem obcej dłoni do swego rękawa: była to Felicya.
— Pan czeka na panią, rzekła dziewczyna, zupa na stole!
Trzeba było zejść! trzeba było usiąść do stołu!
Próbowała jeść. Jedzenie ją dławiło. Rozwinęła serwetę jak gdyby dla przyjrzenia się jej naprawkom, i chciała nitki rachować w cerach. W tem przypomniała sobie o liście. Czyby go zgubiła? Gdzie go szukać? Lecz tak wielkie znużenie umysł jej opanowało, że nie umiała znaleźć pozoru aby wstać od stołu. Nadto, stała się lękliwą; bała się Karola: on zapewne wiedział o wszystkiem! W istocie, w dziwny sposób wymówił te słowa:
— Zdaje się, że nie prędko zobaczymy pana Rudolfa?
— Kto ci to powiedział? rzekła drgnąwszy.
— Kto mi powiedział? odparł nieco zdziwiony tym szorstkim tonem; Gerard mi powiedział, którego przed chwilą spotkałem przed Francuzką kawiarnią. Wyjechał w podróż, czy też ma wyjechać.
Emma z trudnością stłumiła łkania.
— Cóż cię to tak zadziwia? Zwykle na jakiś czas wyjeżdża dla rozrywki i dobrze robi, na honor! Kiedy kto ma pieniądze i jest nieżonatym! Zresztą, ładnie się on bawi, ten nasz przyjaciel! o! to figlarz jakich mało. Pan Langlois mi opowiadał...
Tu zamilkł, przez przyzwoitość, gdyż weszła służąca.
Ta poukładała napowrót w koszyk morele rozrzucone na etażerce, Karol, nie zwracając uwagi na niezwykłe rumieńce żony, kazał je sobie przynieść, wziął z nich jedną i skosztował.
— O! wyborne! rzekł. Spróbuj tylko.
I podał jej koszyk, który lekko odepchnęła.
— Ależ powąchaj tylko, co za woń! rzekł przesuwając owoc kilkakrotnie pod jej nosem.
— Duszę się! wykrzyknęła, zrywając się z krzesła.
Wysiłkiem woli jednak pokonała cierpienie i rzekła spokojniej:
— To nic! to nic! to nerwowe! Usiądź i jedz.
A Karol nie chcąc jej się sprzeciwiać, usiadł i wypluwał w rękę pestki moreli, które następnie składał na swoim talerzu.
W tem, szafirowe tilbury przejechało dobrym kłusem przez plac. Emma krzyknęła przeraźliwie i padła jak długa na ziemię.
Rudolf po wielu wahaniach, namyślił się pojechać do Rouen. Ponieważ jednak z la Huchette do Buchy niema innej drogi jak przez Yonville, musiał przejeżdżać przez miasteczko i Emma poznała go po świetle latarni, które jak błyskawica mignęły w zmierzchu wieczornym.
Na rozruch jaki się zrobił w domu lekarza przybiegł zaraz pan Homais. Stół był przewrócony ze wszystkimi talerzami; kawałki mięsa, noże, solniczka i flaszka z oliwą leżały na ziemi w kałuży sosu; Karol wołał o ratunek; Berta przelękniona krzyczała, a Felicya drżącemi rękoma rozpinała stanik pani, po której ciele przechodziły konwulsyjne dreszcze.
— Biegnę do mego laboratoryum po trochę octu aromatycznego, rzekł aptekarz.
A gdy otworzyła oczy wąchając flakonik:
— Byłem tego pewnym, rzekł; to umarłego ocucić może.
— Przemów do nas! błagaj Karol, przemów do nas! Ocuć się! To ja, twój Karol, który cię kocha! Czy mnie poznajesz? Patrz, oto twoja córeczka: pocałujże ją!
Dziecina wyciągała rączki, chcąc objąć matkę za szyję. Lecz Emma, odwracając głowę, wyjąkała porywczym głosem:
— Nie, nie... nikogo!
I znowu omdlała. Przeniesiono ją na łóżko.
Leżała z otwartemi usty, z przymkniętemi powiekami, rozłożonemi rękoma, nieruchoma i biała jak posąg woskowy. Z oczu jej spływały powoli na poduszkę dwa strumienie łez.
Karol stał w głębi alkowy, a pan Homais obok niego, zachowując to smętne milczenie, jakie przystoi w ważnych okolicznościach życia.
— Uspokój się pan, rzekł trącając łokciem lekarza; sądzę, że paroksyzm już minął.
— Tak jest! odparł półgłosem Karol, nie spuszczając z niej oczu. Zdaje się że usnęła. Biedna kobieta! Biedna moja Emma... znowu zapadła!
Natenczas Homais zapytał, co było powodem tego wypadku, Karol odpowiedział, że to ją napadło nagle, podczas gdy jadła morele.
— Osobliwsza!.. odparł aptekarz. Może być że morele sprowadziły zemdlenie. Są natury tak wrażliwe na niektóre wonie! byłaby to nawet piękna kwestya do studyowania, tak pod patologicznym jak pod fizyologicznym względem. Kapłani znali ważność tego czynnika, oni, którzy, zawsze używali aromatów do swych obrzędów. Czynili to dla odurzenia umysłów i sprowadzania ekstazy, co zresztą łatwo wywołać u osób płci słabszej, delikatniejszych od drugich. Słyszałem o takich, które mdlały od zapachu spalonego rogu, lub świeżego chleba...
— Strzeż się pan, żeby jej nie obudzić! rzekł z cicha Bovary.
— I nie tylko ludzie podlegają tej anomalii, ciągnął dalej aptekarz, ale nawet i zwierzęta. Zapewne panu znanym jest dziwnie podniecające działanie nepeta cataria, pospolicie zwanego kociem zielem, na cały rodzaj koci, z drugiej strony, jako autentyczny przykład powiem panu o psie dawnego kolegi mego Bridouxa (mieszkającego: teraz przy ulicy Malpalu), który to pies dostaje konwulsyi jak powącha tabaki. Czy by kto uwierzył, żeby proszek pobudzający do kichania mógł takie wywoływać wzburzenie w organizmie czworonogiego? To rzecz nadzwyczaj ciekawa, nieprawdaż?
— Zapewne! przytwierdził Karol, który wcale nie słuchał.
— To nam dowodzi, mówił dalej tamten z miną błogiego z samego siebie zadowolenia, mnogich nieprawidłowości w systemie nerwowym. Wracając do pani, zawsze mi się wydawała prawdziwą sensytywą. To też nie radziłbym ci dla niej, kochany przyjacielu, żadnego z tych mniemanych specyfików, które pod pozorem zwalczania choroby, działają na temperament. Nie, nie! żadnych niepotrzebnych leków! stosowna dyeta, oto wszystko! cóś łagodzącego, uśmierzającego, kojącego. Nadto, czy nie sądzisz pan, że należałoby tu może działać na wyobraźnię?
— W czem? jak? zapytał Bovary.
— A! to właśnie pytanie! That is the question! jak czytałem w tych dniach w gazecie.
W tem Emma budząc się zawołała:
— A list? gdzie jest list?
Pomyślano że mówi w malignie; w samej rzeczy wpadła w nią od północy. Objawiało się zapalenie mózgu.
Karol nie odstąpił od niej przez czterdzieści trzy dni. Zaniedbał wszystkich swoich pacyentów, nie kładł się wcale, zajęty był nieustannie badaniem jej pulsu, przykładaniem jej synapizmów, zimnych kompresów, i t. p. Posyłał Justyna aż do Neufszatelu po lód; lód topniał przez drogę: posyłał po inny. Wezwał pana Caniveta na konsultacyę, sprowadził z Rouen doktora Larivière’a, swego dawnego profesora; był w rozpaczy. Najbardziej go przerażało znękanie Emmy, bo nic nie mówiła, nic nie słyszała, i nawet nie zdawała się cierpieć — jak gdyby dusza jej i ciało razem odpoczywały po wszystkich doznanych wstrząśnieniach.
Około połowy października mogła już siedzieć na łóżku, oparta o poduszki. Karol się rozpłakał gdy zobaczył jak jadła pierwszą swoją grzankę z konfiturami. Siły zaczęły jej powracać; wstawała na kilka godzin po południu, i jednego dnia, już lepiej się czuła, Karol spróbował wyprowadzić ją trochę do ogrodu. Ścieżki zasłane były opadłymi liśćmi; Emma postępowała powoli; wsparta na ramieniu męża, i uśmiechała się smętnie.
Zaszli tak aż w głąb ogrodu, na taras. Wyprostowała się powoli, przysłoniła dłonią oczy, aby dalej wzrok zapuścić; lecz na widnokręgu dojrzała tylko palące się trawy, które dymiły na wzgórzach.
— Zmęczysz się, kochanko, rzekł Bovary.
I pociągając ją ku altance, dodał:
— Usiądź na tej ławeczce: tu ci będzie dobrze.
— O! nie, nie tam, nie tam! zaprotestowała słabnącym głosem:
Omdlała, i od tego wieczoru zapadła znowu. Choroba jej teraz przybrała charakter bardziej niepewny i skomplikowany. Cierpiała już to na serce, już to na piersi, na głowę, na ból we wszystkich członkach; miewała nawet wymioty; które Karolowi wydały się pierwszymi symptomatami raka w żołądku.
A biedny człowiek miał jeszcze w dodatku kłopoty pieniężne!

XIV.

Po pierwsze, nie wiedział jakim sposobem wynagrodzić pana Homais za wszystkie wzięte u niego lekarstwa, a chociaż jako lekarz, byłby mógł nie płacić za nie, wszelako wstydził się trochę takich zobowiązań. Następnie wydatek domowy, odkąd sługa rządziła, niesłychanie się powiększył, rachunki sypały się codzień, kupcy szemrali, pan Lheureux nadewszystko mu się naprzykrzał. Albowiem podczas najcięższej choroby Emmy, korzystając z tej okoliczności dla powiększenia swego rachunku, przyniósł zamówiony płaszcz, torbę, dwa kufry podróżne zamiast jednego i wiele jeszcze innych rzeczy. Napróżno Karol dowodził mu, że tego niepotrzebuje; kupiec odpowiedział zuchwale, że zamówiono u niego te wszystkie przedmioty, i że ich nie odbierze, zresztą, nie należy drażnić pani w chorobie; pan się namyśli; wreszcie gotów był raczej udać się na drogę sądową, aniżeli odstąpić praw swoich i odbierać swój towar, Karol jednak następnie polecił odnieść to wszystko do jego sklepu, lecz Felicya o tem zapomniała, on też co innego miał na głowie, i tak zostało. Pan Lheureux powrócił do ataku, i używając na przemiany groźby i prośby tyle wymógł, że mu Bovary dał kwit z terminem sześciomiesięcznym. Zaledwie jednak kwit ten podpisał, przyszła mu myśl genialna: pożyczyć tysiąc franków od pana Lheureux. Zapytał go więc z pewną nieśmiałością czyby nie można było dostać takiej sumki na rok, na jakiby chciano procent? Lheureux pobiegł do swego sklepu, przyniósł pieniądze i podyktował inny kwit, którym Bovary zobowiązywał się zapłacić na 1 września roku przyszłego sumę tysiąc siedmdziesiąt franków, co, łącznie ze stu ośmdziesięcioma dawniejszymi czyniło okrągłe tysiąc dwieście pięćdziesiąt. W ten sposób, pożyczywszy na sześć procent, z dodaniem komisowego, i zysku na dostawach, miał mieć w ciągu roku sto trzydzieści franków zysku; a miał nadzieję, że interes na tem się nie skończy, że nie będzie można na czas wykupić kwitów, że się je odnowi, i jego biedny grosz, utuczony u lekarza jak w domu zdrowia, powróci kiedyś do niego daleko grubszy i okrąglejszy.
Wszystko mu się zresztą powodziło. Uzyskał dostawę jabłeczniku do szpitala w Neufszatelu; pan Guillemin przyrzekł mu akcye na torfiarnie w Grumesnil, i marzył o urządzeniu nowej dyliżansowej komunikacyi pomiędzy miastami Arcueil i Bouen, któraby w niedługim czasie zakasowała trzęsidło Złotego Lwa, a chodząc prędzej, biorąc więcej pakunków i taniej, przeniosłaby w jego ręce cały handel Yonville’u.
Karol przemyśliwał nieraz nad tem zkąd na przyszły rok weźmie tyle pieniędzy na zapłacenie długu, łamał sobie głowę nad wynalezieniem jakiego środka, chciał odwołać się do swego ojca lub sprzedać cokolwiek. Ale ojciec jego głuchym będzie na to wezwanie, a sam nie miał nic do sprzedania. Natenczas takie przewidywał kłopoty, że starał się usunąć z myśli tak niemiły przedmiot rozpamiętywania. Wyrzucał sobie że zapomina o Emmie, jak gdyby wszystkie myśli jego tak należały do tej kobiety, że krzywdę jej wyrządzał nie zajmując ich nią bezustannie.
Zima była ciężka. Rekonwalescencya pani długo trwała. W dnie pogodne, przysuwano ją z fotelem do okna wychodzącego na plac, znienawidziła bowiem ogród i zazdrostka od tej strony pozostawała zawsze zamkniętą. Nastawała aby Karol sprzedał konia, wszystko co dawniej lubiła, teraz jej się nie podobało. Wszystkie jej myśli zdawały się ograniczać do starań o własną osobę. Kazała sobie w łóżku podawać różne przekąski, co chwila dzwoniła na sługę dla dowiadywania się o swoje ziółka lub dla pogawędzenia z nią. Śnieg leżący na dachach napełniał pokój jednostajnem, białawem światłem; potem znowu deszcz padał. A Emma codziennie oczekiwała z pewnym niepokojem nieodmiennego powrotu drobnych codziennych wydarzeń, które jednak wcale ją nie obchodziły. Najważniejszem z nich było wieczorne przybywanie Jaskółki. Wtenczas słychać było donośny głos oberżystki, któremu inne odpowiadały, podczas gdy latarnia Hipolita, wyciągającego pakunki z pod płóciennej budy, migała jak gwiazda pośród ciemności. W południe przychodził Karol; potem znowu wychodził; potem jadła rosół, a około piątej godziny, za nadejściem zmroku, dzieci powracające ze szkoły, stukały po bruku sabotami, i uderzały kolejno liniami w okiennice.
O tej porze zwykle odwiedzał ją ksiądz Bournisien. Dowiadywał się o jej zdrowie, znosił jej nowinki i zachęcał ją do pobożności pieszczotliwem gadulstwem, które nie było bez pewnego powabu. Sam widok jego sutany wzmacniające na niej robił wrażenie.
Jednego dnia, kiedy w czasie najcięższej swej choroby sądziła się umierającą, zażądała komunii; a patrząc jak robiono w pokoju przygotowania na przyjęcie Sakramentu, urządzano ołtarz na komodzie zastawionej flaszkami, a Felicya georginiami usypywała posadzkę, Emma uczuła jakby ją przeniknęła moc jakaś, która ją uwalniała od jej boleści, od wszelkiego pojęcia, od wszelkiego uczucia. Ciało jej zeteryzowane, myśleć przestawało, zaczynała inne życie; zdawało jej się, że cała jej istność, wzlatując ku niebu, stopnieje w tej miłości jak zapalone kadzidło, które się z dymem ulatnia. Skropiono prześcieradła wodą święconą; ksiądz dobył z cymboryum białą jak śnieg hostyę; a Emma omdlewając z niebiańskiej radości otworzyła usta dla przyjęcia Ciała Pańskiego, które się do niej zbliżało. Firanki alkowy wydymały się wokoło niej miękko, nakształt obłoków, a światło dwóch gromnic na komodzie płonących wydawało jej się niby olśniewający blask otwartych niebios. I opuściła głowę, sądząc że słyszy w przestrzeni chór arf seraficznych, i spostrzega pośród niebieskiego błękitu, na złotym tronie, otoczonego świętymi trzymającymi zielone palmy, Boga Ojca w całym majestacie, który skinieniem wszechwładnej dłoni rozkazywał aniołom o skrzydłach ognistych spuścić się na ziemię i unieść ją na swych rękach.
To wspaniałe widzenie pozostało w jej wspomnieniu jako rzecz najpiękniejsza którą dusza wymarzyć zdolna, tak dalece, że usiłowała teraz pochwycić to uczucie, które jednak trwało ciągle, chociaż nie z taką wyłącznością, ale z równą słodyczą. Dusza jej zmęczona pychą, odpoczywała wreszcie w pokorze chrześciańskiej, lubując się w swej słabości, Emma podziwiała sama w sobie zniweczenie swej woli, które miało szeroką bramę otworzyć dla postępów Łaski. Istniały więc w miejscu ziemskiego szczęścia większe rozkosze, istniała inna miłość, wyższa nad wszelkie miłości, bez przerwy ani końca, i która wzrastać miała wiecznie! Przeczuła, pośród złudzeń swych nadziei, stan czystości nadziemskiej, zlewającej się z niebem, dokąd dostać się pragnęła. Chciała zostać świętą. Kupowała szkaplerze, nosiła medalioniki, pragnęła mieć w swoim pokoju, nad łóżkiem relikwiarz w szmaragdowej oprawie, żeby go wieczór całować.
Ksiądz proboszcz zachwycił się tem usposobieniem, chociaż znajdował, że religia Emmy mogła ze zbytku gorliwości potrącić o herezyę i dojść do przesady. Nie będąc jednak bardzo biegłym w tych materyach, jak tylko przekraczały pewną granicę, napisał do pana Boutarda, księgarza Jego Ekscelencyi, żeby mu przysłał coś stosownego dla osoby płci żeńskiej wyższego umysłu. Księgarz, z taką obojętnością jak gdyby wyprawiał świecące rupiecie dla murzynów, zapakował wszystko co miało w tym czasie pokup w handlu nabożnemi książkami. Były to małe podręczniki w pytaniach i odpowiedziach, paszkwile w tonie nadętym na wzór pana de Maistre, i pewien rodzaj romansów w różowej okładce i słodkawym pisanych stylem, fabrykowanych przez lirycznych seminarzystów lub żałujące niebieskie pończochy. Było tam: Pomyśl dobrze nad tem; Człowiek światowy u stóp Maryi, przez pana de ***, ozdobionego wieloma orderami; O błędach Voltair’a do użytku młodzieży, i t. p.
Umysł pani Bovary nie był jeszcze dosyć jasnym, żeby mogła się czemkolwiek na seryo zajmować; zresztą, zbyt pośpiesznie przystąpiła do czytania tych książek. Buntowała się przeciwko przepisom kultu; arogancya polemiki religijnej niepodobała jej się z powodu zaciętości, z jaką napastowała nieznanych ludzi, a świeckie powiastki zaprawione wonią pobożności wydały jej się pisane z taką nieznajomością świata, że ją nieznacznie oddaliły od prawd, których dowodu szukała. Czytała jednak dalej, a gdy książka wypadała jej z ręki, sądziła się przejętą najsubtelniejszą melancholią katolicką, jaką napełnić może duszę eteryczną.
Wspomnienie Rudolfa usunęła w najgłębszy zakątek serca; gdzie obraz jego pozostał w uroczystej nieruchomości, nakszałt królewskiej mumii w podziemiu. Mistyczna woń jakaś dobywała się z tej wielkiej zabalsamowanej miłości, a przenikając wszystko, napełniała tchnieniem czułości niepokalaną atmosferę, w której żyć pragnęła. Klękając na swym gotyckim klęczniku, zwracała do Boga te same słodkie wyrazy, które niegdyś szeptała do ucha kochanka, w wylaniach cudzołożnej miłości. Czyniła to dla wzbudzenia w sobie wiary, lecz żaden promień łaski nie zstępował na nią z nieba, i podnosiła się ze zbolałymi członkami, i niewyraźnem uczuciem wielkiej mistyfikacyi. Te usiłowania, myślała sobie, były jedną więcej zasługą, i pyszna swą pobożnością, Emma porównywała się do wielkich dam zeszłego wieku, o których sławie marzyła nad portretem panny de la Vallière, a które wlokąc z taką wspaniałością haftowane ogony swoich dworskich sukien, szukały samotności, aby u stóp Chrystusa wylewać łzy serca znużonego blaskiem ziemskiego życia.
Natenczas rzuciła się w przesadzone miłosierdzie. Szyła koszule dla biednych; posyłała drzewo ubogim położnicom, jednego dnia Karol powracając do domu zastał w kuchni trzech łobuzów, którzy zajadali zupę przy stole. Sprowadziła napowrót do domu swoją córeczkę, którą Karol był oddał do mamki na czas jej choroby. Chciała ją uczyć czytać, żadne grymasy Berty nie mogły jej rozdrażnić. Była uzbrojona w niewyczerpaną słodycz i pobłażanie ogólne. Mowa jej pełną była idealnych wyrażeń. Mówiła do dziecka swego.
— Już cię brzuszek nie boli, mój aniele?
Starsza pani Bovary nie miała już co przyganiać, chyba może manię robienia na drutach kaftaników dla sierot, zamiast naprawiania bielizny. Znużona jednak kłótniami domowemi, staruszka podobała sobie w tym spokojnym domu; pozostała tu nawet przez święta wielkanocne, dla uniknienia szyderstw ojca Bovary, który nieodmiennie w każdy wielki piątek kazał sobie podawać smażoną kiełbasę.
Oprócz towarzystwa teściowej, które ją trochę umacniało przez obejście poważne i zdrowy sąd staruszki, Emma codziennie prawie inne jeszcze miewała. Odwiedzały ją panie Langlois, Caron, Dubreuil, pani merowa Tuvache, i codzień regularnie, od drugiej do piątej godziny zacna pani Homais, która nigdy wierzyć nie chciała żadnym plotkom jakie rozsiewano o jej sąsiadce. Przychodziły do niej także dzieci pani Homais; przyprowadzał je Justynek. Wpuściwszy je do pokoju pani Bovary, stawał przy drzwiach milczący i nieruchomy. Nieraz pani Bovary, nie zwracając wcale na niego uwagi, siadała do toalety. Wyjmowała najpierw grzebień z włosów i wstrząsała nagle głową; a kiedy biedny chłopak po raz pierwszy ujrzał tę kaskadę włosów, spadającą w czarnych pierścieniach aż do samych kostek, zrobiło mu się tak jak gdyby miał objawienie czegoś i nadzwyczajnego, czego przepych go przeraził.
Emma zapewne nie spostrzegała wcale jego nieśmiałości i niemego uwielbienia. Nie domyślała się, że miłość, która znikła z widnokręgu jej życia, trzepotała się tam, blizko niej, pod tą grubą koszulą, w tem młodocianem sercu rozkwitającem pod promieniami jej piękności. Zresztą, taką teraz wszystko ogarniała obojętnością, miała wyrażenia tak serdeczne i spojrzenia tak wyniosłe, obejście tak niejednostajne, że trudno było w niej odróżnić samolubstwa od miłosierdzia, ani zepsucia od cnoty. Jednego wieczoru naprzykład, rozgniewała się na sługę, która prosiła ją o pozwolenie wyjścia i jąkała się szukając pozoru, potem nagle głos zmieniając:
— Kochasz go więc? rzekła łagodnie.
I nie czekając odpowiedzi Felicyi, która się rumieniła, dodała smutnie:
— Idźże sobie! zabaw się!
Za nadejściem wiosny, kazała aby ogród przewrócić od jednego końca do drugiego, pomimo uwag Bovarego, który jednak z radością widział że jakąkolwiek wolę objawiać zaczyna. W miarę jak odzyskiwała zdrowie, wola ta stawała się coraz czynniejszą. Najpierwej, znalazła sposób odprawienia matki Rollet, mamki Berty, która przez czas jej słabości przyzwyczaiła się zbyt często przychodzić do kuchni z dwojgiem niemowląt u piersi i swoim pensyonarzem, żarłocznym jak kannibal. Potem wyzwoliła się od rodziny Homais, uwolniła się kolejno od wszystkich innych wizyt, i nawet mniej gorliwie uczęszczać zaczęła do kościoła, ku wielkiemu zadowoleniu aptekarza, który jej przy tej sposobności powiedział po przyjacielsku:
— Pani zaczynałaś się skłaniać trochę ku klerykalizmowi!
Ksiądz Bournisien przychodził jednak jak dawniej, codzień, po katechizmie. Lubił siedzieć na dworze, oddychać świeżem powietrzem w gaju, tak nazywał altankę. O tej godzinie powracał Karol. Było im gorąco, przynoszono butelkę słodkiego jabłeczniku i pili razem za zupełny powrót do zdrowia pani.
Binet też tam był — to jest trochę niżej, pod ścianą tarasu, i łowił raki. Bovary zapraszał go na szklaneczkę jabłeczniku, a on wybornie umiał odkorkowywać butelki.
— Trzeba, mówił wodząc wokoło siebie zadowolonym wzrokiem, — trzeba tak trzymać butelkę na stole, a poprzecinawszy szpagat, wypychać korek powoli, ostrożnie, tak jak to robią z wodą sodową u restauratorów.
Lecz jabłecznik tymczasem tryskał im często w twarz, na co duchowny śmiejąc się rubasznie, nie omieszkał nigdy powiedzieć:
— Doskonałość jego bije w oczy!
Był to zacny człowiek, w istocie, jednego dnia nawet, nie zgorszył się aptekarzem, który doradzał Karolowi, aby dla rozerwania żony, zawiózł ją do teatru w Rouen, zobaczyć słynnego tenora Lagardy’ego. Homais, dziwiąc się temu milczeniu, zapytał go o zdanie, a ksiądz odpowiedział że uważa muzykę za mniej od piśmiennictwa szkodliwą dobrym obyczajom.
Tu aptekarz stanął w obronie piśmiennictwa. Teatr, zdaniem jego, służył do obalenia przesądów, i pod pokrywką przyjemności, nauczał cnoty.
Castigat ridendo mores, księże Bournisien! Czytaj pan tylko tragedye Voltera; większa ich część posiana jest zręcznie filozoficznemi uwagami, które czynią z nich prawdziwą szkołę moralności i dyplomacyi.
— Ja, wtrącił Binet, widziałem kiedyś sztukę pod tytułem Ulicznik paryzki, w której odznacza się charakter pewnego starego generała pobitego na głowę! Odprawia on młodzieńca ze znakomitej rodziny, który uwiódł ubogą szwaczkę i który w końcu..!
— Bez wątpienia! przerwał Homais, jest złe piśmiennictwo tak samo, jak zła apteka, lecz potępiać ryczałtowo najważniejszą ze sztuk pięknych, wydaje mi się niedorzecznością, barbarzyńskim pomysłem, godnym owych szkaradnych czasów kiedy więziono Galileusza.
— Ja to wiem dobrze, zarzucił proboszcz, że są dobre dzieła, dobrzy autorowie; wszelako, zważywszy tylko ten tłum osób płci odmiennej zgromadzonych w uroczej sali, ozdobionej światowym przepychem, następnie te pogańskie stroje, bielidła, te światła, wonie, te głosy zniewieściałe, to wszystko musi w końcu sprowadzić pewną rozwiązłość umysłu i nastręczać nieuczciwe myśli, nieczyste pokusy. Takie przynajmniej jest zdanie wszystkich Ojców Kościoła. Wreszcie, dodał przybierając nagle brzmienie głosu mistyczne i kręcąc na palcu szczyptę tabaki, jeżeliż Kościół potępił widowisko sceniczne, musiał mieć powód do tego, nam zaś wypada tylko poddać się jego wyrokom.
— Dla czegóż Kościół wyklina aktorów? zagadnął aptekarz, kiedy ci niegdyś brali jawny udział w obrzędach kultu? Tak jest, przedstawiano na chórze rodzaj fars dramatycznych, zwanych misteryami, w których częstokroć obrażano prawa przyzwoitości.
Duchowny jęknął tylko, a pan Homais ciągnął dalej:
— Tak samo jak w Biblii; znajduje się tam... jak panu wiadomo... niejeden szczegół... pieprzny... o rzeczach... prawdziwie swawolnych?
A nie zważając na gniewne poruszenie proboszcza, dodał:
— Przyznaj, mój księże, że to książka wcale nie stosowna dla młodych osób i byłbym bardzo niezadowolony gdyby Atalia...
— Ależ to protestanci zalecają czytanie Biblii, a nie my! wykrzyknął tamten zniecierpliwiony.
— Mniejsza o to! rzekł Homais; dziwię się tylko, że za naszych czasów, w wieku światła, ktoś może jeszcze potępiać umysłową rozrywkę, która jest niewinną, moralną a nawet czasem hygieniczną, nieprawdaż doktorze?
— Zapewne, odparł obojętnie lekarz, bądź to, że podzielając te wyobrażenia, nikogo nie obciął obrazić, bądź też, że żadnych nie miał wyobrażeń.
Rozmowa zdawała się skończoną, gdy aptekarz uznał za stosowne jeszcze jedno dać pchnięcie.
— Znałem księży, powiedział, którzy się przebierali w świeckie suknie, żeby iść popatrzeć na skoki tancerek.
— Co znowu! odparł proboszcz oburzony!
— Ależ znałem takich!
I rozdzielając zgłoski swego zdania, Homais powtórzył raz jeszcze:
— Zna-łem — ta-kich.
— To źle robili! rzekł Bournisien zrezygnowany na usłyszenie wszystkiego.
— Co innego oni jeszcze robią! zaśmiał się aptekarz.
— Mości panie!.. okrzyknął się duchowny z tak piorunującym wzrokiem, że aptekarz aż się zmięszał.
— Chcę powiedzieć tylko, odparł z większem umiarkowaniem, że tolerancya jest najpewniejszym sposobem zyskania dusz dla religii.
— To prawda, to prawda! przytwierdził poczciwiec, siadając napowrót.
Ale nie zabawił już długo. Po jego odejściu, pan Homais rzekł do lekarza:
— Oto na głowę pobity! Tom go zrąbał, nieprawdaż?.. Z tem wszystkiem, usłuchaj pan mojej rady i zawieź panią do teatru, chociażby dla tego, żeby raz w życiu jednemu z tych kruków na złość zrobić, karamba! Gdybym tylko miał kogo na zastępcę, tobym wam chętnie towarzyszył. Ale się pośpieszcie. Lagardy już tylko jedno ma dać przedstawienie; zamówiony jest do Anglii za wysokie wynagrodzenie. Sławny to szpak, jak mówią! złoto płynie u niego! wozi z sobą trzy kochanki i kucharza! Wszyscy ci wielcy artyści z dwóch końcy świecę zwykli palić; potrzeba im życia wyuzdanego, któreby podniecało ich wyobraźnię. Częstokroć też umierają w szpitalu, dla tego, że niemieli tego rozumu, aby za młodu robić oszczędności. No, dobrego apetytu państwu życzę! Do widzenia!
Myśl o teatrze prędko pokiełkowała w głowie Bovarego, zaraz udzielił jej żonie; która ją zrazu odrzuciła, wymawiając się zmęczeniem, kłopotem, wydatkiem; Karol jednak, wbrew swemu zwyczajowi nie ustąpił, tak mu się ta rozrywka wydawała potrzebną dla niej. Nie widział żadnej przeszkody, matka mu przysłała trzysta franków, na które już nie liczył, długi bieżące nie były wielkie, a termin wypłaty panu Lheureux tak był jeszcze dalekim, że nie było czem się kłopotać. Zresztą, sądząc że Emma powoduje się delikatnością, bardziej jeszcze naglił, tak że w końcu się namyśliła. I trzeciego dnia o ósmej rano wsiedli do Jaskółki.
Aptekarz, którego nic nie zatrzymywało w Yonville, ale któremu punkt honoru nie pozwalał się oddalać, westchnął widząc ich odjeżdżających.
— Przyjemnej podróży i dobrej zabawy! rzekł do nich, szczęśliwi śmiertelnicy!
A zwracając się do Emmy, która miała na sobie niebieską jedwabną suknię z falbanami:
— Jesteś pani dziś ładną jak amorek! dodał. Zrobisz pani furorę w Rouen.
Dyliżans stawał w hotelu pod Czerwonym Krzyżem, na placu Beauvoisine. Był to jeden z tych zajazdów pospolitych na wszystkich przedmieściach miast prowincyonalnych: z wielkiemi stajniami i małemi sypialniami, gdzie na podwórzu kury grzebią pod zabłoconymi wózkami podróżujących komisantów; poczciwe stare schronienia o spruchniałych drewnianych balkonach, które trzeszczą podczas burzliwych nocy zimowych, zawsze pełne ludzi, gwaru i jadła, których czarne stoły lepkie są od gloryi, grube szyby od much zapatrzone, serwety czerwonem winem poplamione, i które trącąc zawsze wsią, jak fornal po miejsku przebrany, mają od ulicy kawiarnię, a od pola ogród warzywny. Karol pobiegł natychmiast do miasta. Nie umiał odróżnić parteru od lóż, amfiteatru od galeryi, żądał objaśnień, nie rozumiał ich, odsyłany od kasyera do dyrektora, powrócił do zajazdu, znowu poszedł do kasy i tak kilkakrotnie przebiegł całą długość miasta, od teatru aż do bulwaru.
Pani kupiła sobie kapelusz, rękawiczki i bukiet. Pan obawiał się nadewszystko, żeby nie chybić początku; nie zdążywszy zatem przełknąć obiadu, pośpieszyli do drzwi teatralnych, które jeszcze były zamknięte.

XV.

Tłumy ludzi stały pod teatrem, natłoczone po między balustradami. Na rogach sąsiednich ulic olbrzymie afisze powtarzały najdziwaczniejszych kształtów głoskami Łucya z Lamermoru... Lagardy... Opera... etc. Pogoda była piękna, upał wielki; pot spływał po wszystkich twarzach, dobyte chustki ocierały czerwone czoła, chwilami ciepły wiatr od rzeki poruszał lekko firankami płóciennych namiotów, urządzonych przy wejściu do kawiarni. Poniżej jednak przeciągał chłodny powiew, przynoszący woń łoju, skór i tranu. Był to wyziew ulicy des Charettes, pełnej zakopconych składów gdzie pakowano beczki.
Z obawy śmieszności, Emma chciała przed wejściem do teatru przejść się po bulwarze, a Bovary przez ostrożność trzymał bilety w ręku, w kieszeni od spodni.
Już w przysionku serce Emmy mocno bić zaczęło. Mimowolnie się uśmiechnęła zadowoloną próżnością, widząc jak tłum rzucił się na prawo w korytarz, podczas gdy ona wstępowała na główne wschody do lóż prowadzące. Miała dziecinną przyjemność w dotykaniu palcami szerokich drzwi rzeźbionych; wciągała całą piersią woń gazową atmosfery, która ją otaczała, a usiadłszy w swej loży, wygięła kibić z wyniosłym wdziękiem księżniczki.
Sala zaczynała się napełniać; dobywano z futerałów perspektywy, a znajomi, spostrzegając się z daleka, oddawali sobie wzajemne ukłony. Ci ludzie przychodzili tu odetchnąć pośród sztuk pięknych z niepokojów handlowych; nie zapominając jednak nigdy o interesach, i tu rozmawiali o bawełnie. Widziano tu głowy starców, spokojne i bez wyrażeń, które żółtawą twarzą i białawymi włosami, przypominały srebrne zaśniedziałe medale. Młodzi eleganci rozpościerali się na parkiecie, w blado różowych lub jabłkowatych krawatach rozłożonych na wydętych przez otwarte kamizelki gorsach; pani Bovary podziwiała ich z góry, jak opierali na laseczkach ze złotemi gałkami dłonie obciągnięte żółtemi rękawiczkami.
Wreszcie zapłonęły lampiony orkiestry; żyrandol spuścił się z góry rozlewając po sali nagłe rozweselenie razem ze światłem swych rżniętych szkieł, następnie muzykanci weszli po jednemu, po czem zaczęło się przeciągłe mruczenie basów, pisk skrzypiec, mianowicie fletów i oboi. W tem dało się słyszeć trzykrotne uderzenie na scenie; cymbały zadudniły, dęte instrumenta wzięły akordy, i kurtyna podnosząc się odsłoniła szkocki krajobraz.
Była to polanka w lesie, po lewej stronie szemrało źródło ocienione dębem. Włościanie i panowie, w pledach zarzuconych na ramiona, śpiewali chórem pieśń myśliwską; potem nadszedł jakiś wódz, który wzywał anioła ciemności wznosząc obie ręce do góry, zjawił się jeszcze drugi i myśliwi zaśpiewali znowu.
Emma ujrzała się przeniesioną w świat Walter-Scotta, który ją zachwycał w epoce jej pierwszej młodości. Zdawało jej się, że słyszy pośród mgły, odgłos szkockich kobz rozlegający się po zaroślach. Zresztą, mając przez wspomnienia romansu ułatwione zrozumienie libretta, postępowała krok w krok za intrygą, podczas gdy niepochwycone myśli krążyły po głowie i rozpraszały się pod wpływem muzyki. Dawała się kołysać miękkim melodyom i sama czuła całą istność swoją drgającą, jak gdyby smyczki po jej nerwach uderzały. Oczu jej nie wystarczało na objęcie wszystkich kostiumów, dekoracyj, osób, drzew malowanych, które drżały kiedy koło nich przechodzono, i aksamitnych kołpaków, płaszczy, szpad, wszystkich tych fantazyj, które poruszały się w morzu harmonii jak w atmosferze innego świata. W tem wystąpiła młoda kobieta i rzuciła woreczek zielonemu masztalerzowi. Została samą i wtenczas usłyszano flet, który naśladował mruczenie strumyka lub świergot ptasząt Łucya zaintonowała śmiało swoją kawatinę z g major; rozwodziła skargi miłośne, chciała dostać skrzydeł, Emma także była by pragnęła, porzucając życie, ulecieć w uścisku. W tem ukazał się Edgar-Lagardy.
Był bladym — tą pyszną bladością, która użycza marmurowej powagi namiętnym rasom południa. Okazała jego postawa ujętą była w obcisły kaftan czerwonego koloru; mały cyzelowany sztylecik wisiał mu u pasa; przewracał miłośnie oczy odkrywając szereg białych zębów. Mówiono, że pewna zagraniczna księżna, zakochała się w nim usłyszawszy jak śpiewał na wybrzeżu Biaritz, gdzie naprawiał szalupy i zrujnowała się dla niego. Porzucił ją potem dla innych kobiet, a rozgłos tych miłostek przyczyniał się do jego artystycznej sławy. Przebiegły komedyant starał się nawet zawsze wtrącić do swych reklam poetyczne słówko uroku swej osoby i tkliwości duszy. Piękny organ głosu, niezachwiana pewność siebie, więcej temperamentu niż inteligencyi i więcej przesady niż prawdziwego liryzmu, oto były zalety, które podnosiły tę niepospolitą naturę szarlatana, mającą w sobie trochę toreadora i trochę fryzyera.
Od pierwszej zaraz sceny obudził zapał. Ściskał w objęciach Łucyę, oddalał się od niej, powracał, zdawał się zrozpaczonym, miał szczytne wybuchy gniewu, potem elegijne jęki, pełne niezrównanej słodyczy, a tony wychodziły z jego obnażonego gardła, pełne łez i pocałunków. Emma wychylała się z loży, aby go lepiej widzieć, drapiąc paznokciami aksamit poręczy. Serce jej wzdymało się tymi melodyjnymi żalami, które odzywały się na tle basowych akompaniamentów, jak jęki rozbitków wśród zamętu burzy. Stawały jej w pamięci wszystkie upojenia i wszystkie męki, które ją zaledwie o śmierć nie przyprawiły. Głos śpiewaczki brzmiał w jej uszach jak odźwięk własnego jej sumienia, a to złudzenie, które ją zachwycało, stawało się cząstką własnego jej życia. Lecz nikt w święcie nie kochał jej taką miłością. On nie płakał tak jak Edgar, ostatniego wieczoru, kiedy przy świetle księżyca powtarzała sobie: „Do jutra! do jutra!” Sala trzęsła się od oklasków; musiano powtórzyć całą scenę, kochankowie mówili o kwiatach swoich grobów, o przysięgach, o wygnaniu, o fatalności, o nadziejach, a kiedy wyśpiewali ostatnie pożegnanie, Emma wydała krzyk mimowolny, który się połączył z drganiami finałowych akordów.
— Za cóż ten pan ją prześladuje? zapytał Bovary.
— Ależ nie, odrzekła, to jej kochanek.
— Jednak przysięga mścić się na jej rodzinie, podczas gdy ten drugi, który tylko co przychodził, mówił: „Kocham Łucyę i sądzę, że jestem od niej kochanym”. Zresztą, odszedł z jej ojcem, trzymając się z nim pod rękę. Bo to musi być jej ojciec, nieprawdaż? ten brzydki, z koguciem piórem u kapelusza?
Pomimo objaśnień Emmy, po recitatiwie duetu, w którym Gilbert przedstawia swemu panu Astonowi swoje ohydne intrygi, Karol, widząc fałszywą obrączkę zaręczynową, która ma oszukać Łucyę, sądził że to pamiątka miłości przysłana przez Edgara. Przyznawał zresztą, że nie rozumie tej historyi, — z powodu muzyki — która bardzo szkodziła wyrazom!
— Bądźże raz cicho! rzekła Emma.
— Bo wiesz że ja zawsze lubię zdawać sobie sprawę ze wszystkiego, odparł pochylając się na jej ramię.
— Cicho bądź! cicho bądź! powtórzyła zniecierpliwiona.
Łucya postępowała, prowadzona przez swe kobiety, w wieńcu z pomarańczowych kwiatów na głowie, bledsza od białego atłasu ślubnej sukni. Emma przypomniała sobie dzień swych zaślubin, jak szła ścieżką przez pola, do kościoła. Dlaczegóż nie zrobiła wtenczas tak jak ta, nie opierała się, nie błagała? Przeciwnie, była wesołą, nie spostrzegając przepaści, w którą się rzucała!.. Ach! gdyby była mogła w dziewiczej swej piękności, przed pokalaniem małżeństwa i rozczarowaniem cudzołóztwa, oprzeć życie swoje na jakiem wielkiem i silnem sercu, wtenczas przy zlaniu w jedno uczucie cnoty, czułości, rozkoszy i obowiązku, nie byłaby nigdy zstąpiła z wyżyn tak doskonałej szczęśliwości. Lecz ta szczęśliwość była zapewne urojeniem, wymyślonem na zabicie wszelkiej żądzy. Poznała już małość tych namiętności sztuką upoetyzowanych. Usiłując przeto myśl swą od nich odwrócić, Emma starała się w tem odbiciu własnych boleści widzieć tylko plastyczną fantazyę stworzoną dla rozrywki, i uśmiechała się nawet ze wzgardliwą litością, gdy w głębi sceny, stanął pod aksamitną portyerą mężczyzna w czarnym płaszczu.
Gwałtownym ruchem zrzucił z głowy wielki hiszpański kapelusz, i w tej chwili orkiestra dała hasło słynnego sekstetu. Głos Edgara roziskrzonego gniewem, panował nad wszystkiem innem. Aston rzucał mu barytonowemi nutami mordercze wyzwania, Łucya sopranem żal swój wywodziła, Artur na uboczu średnie tony modulował, a głęboki bas duchownego huczał jak organ, podczas gdy chór kobiecy powtarzając jego wyrazy, tworzył melodyjne tło tej harmonii. Wszyscy stali rzędem, wymownie gestykulując, a najsprzeczniejsze uczucia, jak gniew, zemsta, trwoga, litość i osłupienie, razem zionęły z ich ust na wpół otwartych. Obrażony kochanek wstrząsał gołą szpadą; gipiurowa jego kreza poruszała się pod tchnieniem jego potężnej piersi i rzucał się na prawo i na lewo, brząkając złoconemi ostrogami swoich fałdowanych butów, przy kostce otwartych. Jakiż zasób miłości musiał ten człowiek posiadać, kiedy jej takie potoki zlewać mógł na tłumy! Cała jej chęć lekceważenia tego na co patrzyła, stopniała w poezyi roli, która duszę jej pochłaniała, i pociągnięta ku człowiekowi złudzeniem osoby, którą przedstawiał, usiłowała wyobrazić sobie jego życie, to życie rozgłośne, nadzwyczajne, wspaniałe, a które jednak mogło było być jej udziałem, gdyby los tak był zrządził! Byliby się poznali, byliby się pokochali! Byłaby podróżowała razem z nim po całej Europie, od stolicy do stolicy, podzielając jego trudy i jego sławę, zbierając kwiaty, którymi go obsypywano, haftując własną ręką jego kostiumy; potem co wieczór, w głębi loży, za złoconą kratą, przyjmowałaby wylania tej duszy, która śpiewałaby dla niej jednej tylko; bo on, ze sceny patrzyłby za nią. I szał ją ogarnął: on patrzył na nią, to było widocznem! Miała ochotę biedz w jego objęcia, aby się schronić pod opiekę jego siły, jak we wcielenie samej miłości i powiedzieć mu, zawołać: — Weź mnie, uprowadź mnie, uciekajmy! Dla ciebie wszystkie marzenia moje i wszystkie zapały!”
Kurtyna zapadła.
Woń gazu mieszała cię z oddechem tłumu; powietrze poruszane wachlarzami, stawało się bardziej jeszcze dusznem. Emma chciała wyjść; tłum napełniał korytarze, padła na krzesło z biciem serca, które jej oddech tamowało. Karol, obawiając się aby nie zemdlała, pobiegł do bufetu przynieść jej szklankę orszady.
Z trudnością mógł powrócić do swojego miejsca, gdyż potrącano mu za każdym krokiem łokcie, z powodu szklanki, którą trzymał w obudwu rękach; wylał nawet połowę orszady na ramiona jednej obywatelki w krótkich rękawach, która poczuwszy zimny płyn spływający po biodrach, zaczęła krzyczeć jak gdyby ją mordowano. Mąż jej, właściciel przędzalni, uniósł się na niezgrabiasza, i podczas gdy pani chusteczką wycierała plamy z pięknej sukni wiśniowej jedwabnej, pomrukiwał coś gniewnie o wynagrodzeniu, kosztach, i t. p. Wreszcie Karol dostał się do żony, cały zadyszany, mówiąc:
— Myślałem, na honor, że się ztamtąd nie wydostanę! Co tam ludzi? co tam ludzi!
A odetchnąwszy dodał:
— Zgadnij też kogo tam na górze spotkałem? Pana Leona!
— Leona?
— Jego samego! Zaraz tu przyjdzie złożyć ci swoje uszanowanie.
Zaledwie tych słów domówił, gdy dawny dependent Yonvillski wszedł do loży.
Podał rękę pani Bovary ze swobodą bywalca, ona machinalnie wyciągnęła swoją, posłuszna zapewne atrakcyjnej sile mocniejszej woli. Stanął jej w myśli ów wieczór wiosenny kiedy deszcz ciepły skrapiał zielone liście, a oni żegnali się stojąc przy oknie. Prędko jednak opamiętawszy się, wysiłkiem woli strząsnęła czar tych wspomnień, i śpiesznie mówić zaczęła:
— A! witam pana!.. Zkądże się pan tu wziął?
— Cicho! krzyknął głos z parteru, gdyż trzeci akt się zaczynał.
— Pan teraz w Rouen?
— Tak, pani.
— Od jak dawna?
— Za drzwi! za drzwi! wołano:
Widząc że się do nich zwracano, zamilkli.
Lecz od tej chwili, Emma już nie słuchała; chór gości, scena Astona ze służącym, wielki duet d major, wszystko to przemknęło się przed nią niepostrzeżenie, jak gdyby głosy stały się mniej dźwięcznymi, a osoby bardziej oddalonemi; ona widziała w myśli partyjkę u aptekarza, i wycieczkę do matki Rollet, i czytania w altance, i sam na sam przy kominku, całą tę biedną miłostkę tak cichą i długą, tak delikatną i czułą, o której wszakże zapomniała. Po co on powrócił? jaki zbieg okoliczności stawiał go znowu na jej drodze? Stał za nią, opierając się ramieniem o ścianę; od czasu do czasu drżała czując ciepły oddech jego, który włosami jej poruszał.
— Czy to panią bawi? zagadnął nachylając się ku niej, tak że koniec wąsów jego musnął jej policzek.
Odpowiedziała niedbale:
— Ach! mój Boże, nie bardzo!
Natenczas podał myśl żeby wyjść z teatru i pójść gdziekolwiek na lody.
— O! zostańmy jeszcze! rzekł Bovary. Włosy ma rozpuszczone: to zapowiada cóś tragicznego.
Lecz scena obłąkania wcale nie zajęła Emmy, a gra śpiewaczki wydała jej się przesadną.
— Za nadto krzyczy, rzekła wracając się do Karola, który słuchał z uwagą.
— Tak... może... trochę, odparł wahając się pomiędzy uczuciem szczerej przyjemności, a poszanowaniem dla zdania żony.
Leon powiedział z westchnieniem:
— Gorąco okropne...
— Nie do wytrzymania! to prawda, potwierdziła pani Bovary.
— Czy cię to męczy? zapytał Karol.
— Tak jest! duszę się; wyjdźmy ztąd.
Pan Leon włożył delikatnie na jej ramiona długi szal koronkowy, i poszli wszyscy troje usiąść w porcie, na świeżem powietrzu, przed wystawą kawiarni.
Najpierwej mowa była o chorobie Emmy, chociaż ona co chwila przerywała mężowi, nie chcąc, jak mówiła, nudzić pana Leona; ten ze swej strony opowiedział im, że przyjechał na dwa lata do Rouen, aby się tu obznajmić z interesami, które w Normandyi innym są prowadzone trybem aniżeli w Paryżu. Potem wypytywał się o Bertę, o rodzinę Homais, o panią Lefrançois, ponieważ nie mieli sobie nic więcej do powiedzenia w przytomności męża, niebawem się urwała rozmowa.
Ludzie wychodzący z teatru przechodzili nucąc półgłosem lub wyśpiewując na całe gardło: O piękny aniele, Łucyo moja! Natenczas Leon, pozując na dyletanta, zaczął mówić o muzyce. Słyszał Tamburiniego, Rubiniego, Grisi, w porównaniu z nimi Lagardy pomimo swych szumnych wykrzykników, nie wiele był wart.
— Mówią jednak, przerwał Karol popijając powoli sorbet z rumem, że w ostatnim akcie sam siebie przewyższa, żałuję żem odszedł przed końcem, gdyż to zaczynało mnie bawić.
— Zresztą, dodał dependent, da jeszcze jedno przedstawienie.
Na to Karol odpowiedział, że nazajutrz odjeżdżają.
— Chybabyś ty sama chciała zostać, koteczku? dodał zwracając się do żony.
Młody człowiek, zmieniając front w obec tej niespodziewanej sposobności jaka się nastręczała jego nadziejom, zaczął od razu wychwalać Lagardego w scenie ostatniej. Było to cóś pysznego, szczytnego! Natenczas Karol zaczął nalegać:
— Powrócisz w niedzielę, kochanko. Namyśl się! Nie powinnaś się wahać, jeżeli tylko czujesz, że ci to dobrze robi.
Tymczasem stoły opróżniały się powoli, chłopiec posługujący stanął nieopodal naszej trójki, Karol domyśliwszy się o co chodzi, dobył woreczka, lecz pan Leon wstrzymał go za ramię, i nieomieszkał nawet dorzucić naddatku dwie sztuki monety, które zadźwięczały na marmurowym stole.
— Przykro mi doprawdy, wyjąkał Bovary, że pan tyle pieniędzy...
Tamten zrobił pogardliwy ruch pełen serdeczności i biorąc za kapelusz:
— Więc rzecz już ułożona, rzekł, nieprawdaż? jutro, o szóstej godzinie...
Karol raz jeszcze powtórzył że dłużej pozostać nie może, ale nic nieprzeszkadzało Emmie.
— Ale bo... wyjąkała z dziwnym uśmiechem, nie wiem doprawdy...
— No, to się namyślisz! zobaczymy jeszcze, noc przynosi radę... rzekł Karol.
A zwracając się do Leona, który im towarzyszył, dodał:
— Teraz kiedy pan znowu w naszych stronach, spodziewam się, że pan zjesz od czasu do czasu z nami obiadek?
Dependent upewnił go, że nie zaniedba z tego zaproszenia korzystać, tem bardziej że potrzebował być w Yonville w interesie biurowym. Wreszcie pożegnano się na rogu przejścia Saint-Herbland, w chwili kiedy w pół do dwunastej biło na katedralnym zegarze.





  1. Le Dieu des bonnes gens Beranger’a, p. t.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Flaubert i tłumacza: Ludwika Kaczyńska.