Fałszywa kochanka; Podwójna rodzina/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Fałszywa kochanka; Podwójna rodzina
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1926
Druk Gebethner i Wolff
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BALZAC
FAŁSZYWA KOCHANKA.
PODWÓJNA RODZINA.
Przełóżył BOY-ŻELEŃSKI
Nakładem
BIBLJOTEKI BOY’A
w Warszawie
Przekładów Boy’a Tom 82.
WARSZAWA
DRUK GALEWSKI I DUB
1926



OD TŁÓMACZA

Fałszywa kochanka powstała w r. 1841. Mimo iż ta nowela z pewnością nie należy do najlepszych utworów Balzaka, jest ona dla nas szczególnie zajmującą, jako objaw zainteresowania Balzaka Polakami i sprawą polską. Łącznikiem między Balzakiem a Polską była oczywiście pani Hańska, a sam bohater tej noweli, Tadeusz Pac, wyidealizowany jest z rzeczywistej postaci kuzyna pani Hańskiej, Tadeusza Wyleżyńskiego, który żywił dla swojej kuzynki głęboką a beznadziejną miłość. Cytowałem niedawno tę nowelę, kiedy, w dyskusji nad komedją Żeromskiego Uciekła mi przepióreczka, jeden z krytyków podnosił specyficzną polskość poświęcenia Przełęckiego, twierdząc, iż koncepcja tego heroizmu byłaby z pewnością niezrozumiała np. dla Francuza. Otóż godnem uwagi wydało mi się, iż dość pokrewny motyw heroizmu przeprowadził w swoim utworze właśnie pisarz francuski, ale bohaterem jego czyniąc — Polaka. Jest to więc zarazem i zaprzeczenie i potwierdzenie owego poglądu. Nawiasem mówiąc, w korespondencji swej z panią Hańską, Balzac daje do zrozumienia, iż w osobie Paca chciał odmalować swoje własne serce i jego zdolność do heroizmu w miłości....
Podwójna rodzina pojawiła się po raz pierwszy, pad tytułem Kobieta Cnotliwa, w r. 1830, w pierwszem wydaniu Scen z życia prywatnego; pod tym tytułem figurowała aż do r. 1842, w którym to roku Balzac przerobił ją nieco i dał jej obecne miano. Bohater opowiadania, p. de Granville, jest postacią, która pojawia się w Komedji Ludzkiej, ilekroć chodzi o przedstawienie nieskazitelnego urzędnika. Polscy czytelnicy pamiętają go z Cezara Birotteau i z Ostatniego wcielenia Vautrina. On, p. de Bauvan (Honoryna) i p. de Serizy, stanowią nierozłączną trójcę przyjaciół, pognębionych — każdy na inny sposób — przez małżeństwo. Balzac, który w jednym z pierwszych swoich utworów (Fizjologja małżeństwa) dał już niejako zarys swej filozojfi społecznej, nieustannie interesuje się małżeństwem we wszystkich jego przejawach: małżeństwo samo w sobie jest to dlań mały dramacik, którego sceny rozgrywają się każdego dnia. W jaki sposób występek może być rozkładowym czynnikiem małżeństwa, to nie wymaga komentarza: ale trzeba było genjalnej bystrości spojrzenia Balzaca, aby przedstawić jak destrukcyjne działanie może posiadać cnota. Czytelnicy Kuzynki Bietki pamiętają może ów głęboki paradoks na temat Dalili i Judyty: „Występek ucina włosy, cnota ucina głowę“... Ale, jeżeli hr. de Granvile nie znajduje szczęścia w ramach porządku społecznego, nie znajduje go i poza niemi. Życie jego, raz zburzone, odbudować się nie da. Złamało go małżeństwo, dokonane nie z wyboru, ale narzucone przez ojca. I oto, na ostatniej stronicy powieści, znajduje się scena, gdy, pojmując omyłkę swego życia, ostrzega syna przed tym samym błędem. I w konkluzji powiada mu: „Strzeż się niebacznego małżeństwa! Ja sam ci wybiorę żonę“... Jeżeli ten rys — jak mam wrażenie — jest mimowolny, należy on do najgłębszych w dziele Balzaka, i świadczy (na co nieraz już zwracałem uwagę), że przenikliwość jego spojrzenia działała automatycznie, nieraz wbrew intencji, wbrew tezie jaką rozwijał.
Czyż potrzebuję podkreślać, iż portret dewotki i jej otoczenia, które gotowo jest papieża uznać bezbożnikiem, skoro opinja jego wypadnie nie po myśli, jest małem arcydziełem, godnem stanąć obok najwyższych koncepcji Balzaka? Bo też wielkie jego koncepcje zespolone są najściślej z drobiazgami życia, z nich wyrastają: czyż nie tragedja źle skrojonego ubrania pchnęła Lucjana de Rubempré na drogę, której kresem stało się więzienie i stryczek? Genjusz spojrzenia, które nie gubi się ani w wielkich rzeczach ani w małych, które ogląda każde zjawisko z kilku stron naraz, daje Balzakowi owo zupełnie odrębne miejsce wśród wielkich analityków i poetów duszy ludzkiej.

Boy.
Warszawa, październik 1925.



FAŁSZYWA KOCHANKA.


Ofiarowane hrabinie Klarze Maffei.



We wrześniu roku 1835, jedna z najbogatszych panien z arystokratycznego świata, panna du Rouvre, jedyna córka margrabiego du Rouvre, zaślubiła hrabiego Adama Mieczysława Łagińskiego, młodego polskiego wygnańca. Niech nam będzie wolno pisać nazwiska tak jak się wymawia, aby oszczędzić czytelnikom widoku fortyfikacji spółgłosek, któremi język słowiański ochrania swoje samogłoski, zapewne dlatego, aby ich nie postradać, ile że ma ich niewiele. Margrabia du Rouvre strwonił prawie zupełnie jedną z najpiękniejszych fortun, której zawdzięczał niegdyś swoje małżeństwo z panną de Ronquerolles. Tak więc, po kądzieli, wujem Klementyny du Rouvre był margrabia de Ronquerolles, a ciotką pani de Serizy. Po mieczu, stryjem jej był kawaler du Rouvre, oryginał, młodszy syn rodziny, stary kawaler, który zrobił majątek, spekulując na ziemiach i domach. Margrabia de Ronquerolles stracił dwoje dzieci w czasie cholery. Jedyny syn pani de Sèrizy, młody wojskowy, rokujący najpiękniejsze nadzieje, zginął w Afryce w potyczce nad Makta. Dzisiaj, bogatym rodzinom grozi to, że zrujnują swoje dzieci, jeżeli ich mają za dużo, albo wygasną, o ile się ograniczają do jednego lub dwojga: osobliwe następstwo Kodeksu cywilnego, nieprzewidziane przez Napoleona! Przypadkowo tedy, mimo szalonych wydatków margrabiego du Rouvre na Florynę, uroczą aktorkę paryską, Klementyna stała się posażną panną. Margrabia de Ronquerolles, jeden z najzręczniejszych dyplomatów nowej dynastji, siostra jego, pani de Sèrizy, oraz kawaler du Rouvre, chcąc ocalić swoje majątki od szponów margrabiego, postanowili rozrządzić niemi na rzecz siostrzenicy, której w dniu zamęźcia zapewnili po dziesięć tysięcy franków renty.
Nie potrzeba objaśniać, że Polak, mimo że wychodźca, nie kosztował ani grosza francuskiego rządu. Hrabia Adam należy do jednej z najstarszych i najznakomitszych rodzin w Polsce, spokrewnionej z większością książęcych domów niemieckich, z Sapiehami, Radziwiłłami, Rzewuskimi, Czartoryskimi, Leszczyńskimi, Jabłonowskimi, Lubomirskimi, i wszystkiemi wielkiemi sarmackimi ski. Ale Francja Ludwika Filipa nie jest zbyt mocna w heraldyce i rodowód ten nie mógł być rekomendacją dla panującego wówczas mieszczaństwa. Zresztą kiedy w r. 1833 Adam pojawił się na bulwarze des Italiens, we Frascati, w Jockey-klubie, wiódł życie młodego- hulaki, jakgdyby, straciwszy nadzieje polityczne, odzyskał swoje na łogi i chętkę do zabawy. Brano go za studenta, Wskutek ohydnej reakcyjnej polityki rządu, naród polski spadł wówczas tak nisko, jak wysoko chcieli go wznieść republikanie. Osobliwa walka Ruchu z Oporem, dwa terminy, które za jakieś trzydzieści lat będą zupełnie niezrozumiałe, uczyniła zabawkę z tego, co miało być tak czcigodne; z imienia zwycięskiego narodu, któremu Francja użyczyła gościny, na rzecz którego urządzano zabawy, dla którego tańczono i śpiewano, wreszcie narodu, który, w dobie walki między Europą a Francją, ofiarował jej w r. 1796 sześć tysięcy ludzi, i to jakich ludzi!
Niech nikt z tego nie wyciąga wniosków, że autor chce potępiać cesarza Mikołaja w stosunku do Polski, albo też Polskę w stosunku do cesarza Mikołaja. Po pierwsze, byłoby niedorzecznością wprowadzać dyskusje polityczne w opowiadanie, które ma bawić lub interesować. Następnie i Rosja i Polska jednako miały słuszność; pierwsza, że chciała jedności swego państwa, druga, że chciała być wolna. Powiedzmy mimochodem, że Polska mogła była podbić Rosję wpływem swych obyczajów, zamiast ją zwalczać orężnie, na wzór Chińczyków, którzy zchińszczyli z czasem Tatarów, i którzy, miejmy nadzieję, zchińszczą Anglików. Polska powinna była spolszczyć Rosję; Poniatowski próbował tego w najmniej umiarkowanej okolicy Cesarstwa: ale ten szlachcic był królem niezrozumianym, i to tem bardziej, iż może sam nie rozumiał siebie. W jakiż sposób nie nienawidzonoby biedaków, którzy byli przyczyną ohydnego kłamstwa, popełnionego w czasie owej rewji, kiedy to cały Paryż domagał się, aby ratować Polskę? Udawano, że bierze się Polaków za sprzymierzeńców partji republikańskiej, nie zastanawiając się, że Polska była republiką arystokratyczną. Z tą chwilą mieszczaństwo obrzuciło nikczemną wzgardą Polaków, których ubóstwiano kilka dni wprzódy. Powiew rewolucji zawsze odwracał Paryżan od Północy ku Południowi, pod każdym rządem.
Trzeba koniecznie przypomnieć te zmiany opinji paryskiej, aby wytłómaczyć, w jaki sposób słowo Polak stało się, w r. 1835, szyderczym epitetem w ustach narodu, który się uważa za najinteligentniejszy i najuprzejmiejszy pod słońcem, w centrum oświaty, w mieście, które dzierży berło literatury i sztuki. Istnieją niestety dwie odmiany polskich wychodźców: Polak republikanin, wychowanek Lelewela, oraz Polak szlachcic, ze stronnictwa, na którego czele stoi książę Czartoryski. Te dwie odmiany Polaków to ogień i woda: ale czemu brać im to za złe? Czyż te przeciwieństwa nie zawsze powtarzają się u wychodźców, do jakiegobądź narodu należą, w jakiejkolwiek znajdą się stronie? Unosi się swój kraj i swoje nienawiści z sobą. W Brukseli dwaj francuscy księża emigranci okazywali sobie wyraźny wstręt, a kiedy spytano jednego z nich o przyczynę, odpowiedział wskazując towarzysza niedoli: „To jansenista“. Dante na swojem wygnaniu byłby chętnie zasztyletował przeciwnika Białych. Oto przyczyna ataków skierowanych na czcigodnego księcia Adama Czartoryskiego przez francuskich radykałów, oraz źródło niełaski, w jaką popadła część emigracji polskiej w oczach sklepowych Cezarów i Aleksandrów.
W r. 1834, Adam Mieczysław Łagiński był tedy celem paryskich konceptów.
— Sympatyczny jest, chociaż Polak, mówił o nim Rastignac.
— Każdy Polak jest z reguły wielkim panem, powiadał Maksym de Trailles, ale ten płaci karciane długi; zaczynam przypuszczać, że istotnie miał jakieś dobra.
Bez obrazy wygnańców, niech będzie wolno zauważyć, że lekkomyślność, beztroska, niestałość sarmackiego charakteru usprawiedliwiały te drwiny Paryżan, którzy zresztą w podobnych okolicznościach byliby zupełnie podobni do Polaków. Arystokracja francuska, tak szlachetnie wspomagana przez arystokrację polską za Rewolucji, nie odpłaciła równą monetą masowej emigracji polskiej z r. 1832. Miejmy smutną odwagę powiedzieć, iż nasze Saint-Germain wciąż jest jeszcze dłużnikiem Polski.
Czy hrabia Adam był bogaty, czy biedny, czy był awanturnikiem? Problem ten był długi czas nierozstrzygnięty. Salony dyplomatyczne, wierne swoim instrukcjom, naśladowały milczenie cesarza Mikołaja, który uważał wówczas każdego polskiego emigranta za nieboszczyka. Tuillerje, wraz z większością tych, którzy w nich czerpią natchnienie, dały straszliwy dowód owej politycznej cnoty przystrojonej mianem rozsądku. Nie poznawano rosyjskiego księcia, z którym się paliło cygara na emigracji, ponieważ zdawało się, że popadł w niełaskę u cesarza Mikołaja. Wzięci we dwa ognie między rozsądek dworu a rozsądek dyplomacji, Polacy z wyższych sfer żyli w biblijnej samotności super fluminc Babilonis, lub skupiali się w paru salonach, służących za neutralny teren wszystkim opinjom. W Paryżu, tem mieście rozkoszy, gdzie roi się od rozrywek na wszystkich piętrach, polska lekkomyślność znalazła aż nadto pobudek, aby wieść hulaszcze życie. Powiedzmy wreszcie, że powierzchowność hrabiego Adama uprzedzała zrazu do niego. Istnieją dwa rodzaje Polaków, jak dwa rodzaje Angielek. Kiedy Angielka nie jest bardzo ładna, jest potwornie brzydka; otóż hrabia Adam należał do tej ostatniej kategorji. Drobna twarz o dość żółciowej cerze, robiła wrażenie, jakby była zgnieciona sitem. Krótki nos, blond włosy, rude wąsy 1 broda czyniły go podobnym do kozy, tem bardziej, że jest mały, chudy, i że brudno-żółte jego oczy uderzają owem kosem spojrzeniem, tak sławnem dzięki wierszowi Wirgiljusza.
W jaki sposób, mimo tak niekorzystnych warunków, posiada on wzięcie i ton bez zarzutu? Problem ten tłómaczy się wykwintem stroju oraz wychowaniem, które zawdzięcza matce, z domu Radziwiłłównej. O ile odwaga jego graniczy z szaleństwem, o tyle dowcip nie sięga poza zdawkowe i ulotne koncepty paryskiej gwary: ale niewielu młodych elegantów przewyższa go pod tym względem. Ludzie światowi rozmawiają dziś o wiele za dużo o koniach, dochodach, podatkach, posłach, aby francuska rozmowa mogła być tem, czem była niegdyś. Dowcip wymaga wolnego czasu, i pewnych nierówności stanowiska. Lepiej dziś może rozmawiają w Petersburgu i Wiedniu, niż w Paryżu. Ludzie równi nie potrzebują tylu finezji, mówią poprostu wszystko tak jak jest. Kpiarze paryscy z trudnością tedy odkryli wielkiego pana w wesołym studencie, który w rozmowie skakał niedbale z tematu na temat, który gonił za rozrywkami z furją tem większą, ile że uszedł świeżo wielkich niebezpieczeństw, i który, opuściwszy ojczyznę, gdzie rodzina jego była bardzo znana, sądził, iż może wieść lekkomyślne życie, nie narażając opinji.
Pewnego pięknego dnia, Adam kupił sobie przy ulicy de la Pepinière pałac. W pół roku później dom jego postawiony był na stopie najbogatszych domów w Paryżu. W chwili gdy Łagiński zaczynał sobie zdobywać pozycję, ujrzał we Włoskim Klementynę i zakochał się. W rok później odbył się ślub. Salon pani d’Espard dał hasło zachwytów. Matki córek na wydaniu dowiedziały się zbyt późno, że od dziewięćsetnego roku Łagińscy liczą się do najświetniejszych rodzin Północy. Wiedziona antypolską ostrożnością matka młodego hrabiego pożyczyła w chwili powstania od dwóch żydowskich bankierów olbrzymią sumę na swoje dobra i umieściła je w papierach francuskich. Hrabia Adam Łagiński posiadał ośmdziesiąt tysięcy franków renty. Nie dziwiono się już nieopatrzności, z jaką, zdaniem wielu salonów, pani de Sèrizy, stary dyplomata Ronquerolles, oraz kawaler du Rouvre, ustąpili szalonej miłości siostrzenicy. Świat przeszedł jak zwykle z jednej ostateczności w drugą. Przez zimę r. 1836 hrabia Adam był w modzie, a Klementyna Łagińska stała się jedną z królowych Paryża. Pani Łagińska należy dziś do tego uroczego kółka młodych kobiet, w którem błyszczą panie de l‘Estorade, de Portenduère, Marja de Vandenesse, panie du Guènic i de Maufrigneuse, kwiaty dzisiejszego Paryża, żyjące bardzo zdala od parwenjuszów, łyków, i od gwiazd nowej polityki.
Wstęp ten był potrzebny, aby określić sferę, w której rozegrała się jedna z owych wzniosłych historji, mniej rzadkich niż przypuszczają oszczercy naszych czasów. Są to niby piękne perły, owoc cierpienia lub bólu, i, podobnie jak perły, kryją się pod twardą skorupą, na dnie tej otchłani, tego marża, tej wciąż wzburzonej fali zwanej światem, epoką, Paryżem, Londynem lub Petersburgiem, jak chcecie!
Jeżeli kiedy stała się faktem ta prawda, że architektura jest wyrazem obyczajów, to chyba po powstaniu r. 1830, pod panowaniem Orleanów! Majątki skurczyły się we Francji, majestatyczne pałace ojców idą bezustannie w gruz, a zastępują je owe koszary, gdzie nowy Par Francji mieszka na trzeciem piętrze nad wzbogaconym lekarzyną. Wszystkie style sąsiadują z sobą. Ponieważ niema już Dworu ani szlachty, któreby nadawały ton, niema żadnej jedności w wytworach sztuki. Z drugiej strony nigdy architektura nie odkryła tańszych środków, aby małpować autentyczność, trwałość, i nie rozwinęła więcej talentu, pomysłów, w wyzyskaniu miejsca. Dajcie takiemu artyście skrawek ogrodu po starym zburzonym pałacu, a zbuduje wam mały Louvre przeciążony ornamentami, wykombinuje dziedziniec, stajnie, a jeżeli chcecie i ogród; wewnątrz nagromadzi tyle pokoików i kurytarzy, tak dobrze omami oko, iż ma się wrażenie wygody. Roi się tam od tylu mieszkań, iż rodzina księcia gnieździ się w dawnej piekarni prezydenta sądu.
Pałac hrabiny Łagińskiej przy ulicy de la Pepinière jest jednym z takich nowoczesnych tworów. Po prawej w dziedzińcu mieszczą się kuchnie i czeladnie, którym odpowiadają po lewej wozownie i stajnie. Loża odźwiernego mieści się pomiędzy dwiema ślicznemi bramami wjazdowemi. Wielki zbytek tego domu stanowi prześliczna cieplarnia, przylegająca do buduaru na parterze, gdzie znajdują się wspaniałe salony przyjęć. To cacko architektury wzniósł pewien filantrop wygnany z Anglji; on zbudował cieplarnię, wytyczył ogród, polakierował drzwi, wyłożył cegłami czeladnie, ukwiecił okna i ziścił cud podobny, w miniaturze oczywiście, do domku Jerzego IV w Brighton. Płodny, przemyślny, chyży robotnik paryski wyrzeźbił drzwi i okna. Sufity skopjowano ze średniowiecza albo też z pałaców weneckich; nie żałowano okładów z marmuru. Elschoet i Klagman wykonali supraporty i przystroili kominek. Schinner po mistrzowsku wymalował sufity. Cuda klatki schodowej, białej jak ramię kobiece, mogły iść o lepsze z cudami pałacu Rotszylda. Z powodu zamieszek, cena tego kaprysu wyniosła nie więcej, niż miljon sto tysięcy franków. dla Anglika to było za darmo.
Cały ten zbytek, nazywany książęcym przez ludzi, którzy nie wiedzą już, co to jest prawdziwy książę, zmieścił się w dawnym ogrodzie pałacowym jakiegoś liweranta, Krezusa Rewolucji, zmarłego jako bankrut w Brukseli po krachu na Giełdzie. Anglik umarł w Paryżu na Paryż, bo dla wielu ludzi Paryż jest chorobą, czasami nawet kilkoma chorobami. Wdowa po nim, metodystka, żywiła głęboki wstręt do tego „kawalerskiego“ domku nababa. Filantrop ów był to handlarz opjum. Wdowa zarządziła sprzedaż skandalicznej posiadłości, w chwili gdy rozruchy podawały w wątpliwość „pokój za wszelką cenę”. Hrabia Adam skorzystał z tej sposobności, dowiecie się jak, gdyż było to bardzo odległe od jego wielkopańskich nawyków.
Za domem rozciąga się aksamitny trawnik, ocieniony w głębi wykwintnym gaikiem egzotycznych drzew, z których wyziera chińska altana ze swemi niememi dzwonkami i nieruchomemi złoconemi jajkami. Cieplarnia i jej fantazyjne przybudówki zasłaniają mur od południa. Drugi mur naprzeciwko cieplarni schowany jest pod pnącemi roślinami, tworzącemi portyki przy pomocy prętów, pomalowanych na zielono i połączonych poprzecznemi drążkami. Ta łąka, ten gaj kwiatów, te ścieżki wysypane piaskiem, ta imitacja lasu, te napowietrzne palisady, wszystko to mieści się na przestrzeni dwudziestu pięciu sążni, które warte są dziś czterysta tysięcy franków, tyle co prawdziwy las. W tem zaciszu, stworzonem w środku Paryża, śpiewają ptaszki, są tam kosy, słowiki, gile i mnóstwo wróbli. Cieplarnia jest niby olbrzymia żardinjera, w której powietrze przesycone jest zapachami i gdzie można się przechadzać w zimie, tak jakby lato lśniło całym swoim żarem. Sposoby jakiemi sporządza się dowolny klimat, tropiki, Chiny lub Włochy, zręcznie są ukryte oczom. Rury, w których krąży wrząca woda czy para, obłożone są ziemią i wydają się niby girlandy żywych kwiatów. Buduar jest obszerny. Cudem tej paryskiej wróżki zwanej Architekturą, jest to, aby, na szczupłej przestrzeni, wszystko uczynić wielkiem. Buduar młodej hrabiny był ambicją artysty, któremu hrabia Adam powierzył odświeżenie pałacyku. Występek jest tam niemożliwy: zawiele jest tam ładnych cacek. Miłość nie miałaby się gdzie rozłożyć między chińskiemi rzeźbionemi komódkami, z których spoziera tysiąc twarzy wyrobionych w kości słoniowej, i których pokolenie przetrwało dwa rody chińskie; czarki z topazu na filigranowych nóżkach; mozajki budzące nieprzepartą chęć kradzieży; holenderskie obrazy odnowione przez Schinnera; anioły poczęte przez Steinbocka, któremu nie zawsze chce się je wykonać: posążki rzeźbione przez genjuszów, których ścigają wierzyciele (prawdziwe wytłómaczenie arabskich mitów); przepyszne szkice naszych najtęższych artystów; ekrany, których boazerje oprawiają kaprys indyjskich jedwabi; portjery spływające złocistemi falami z pod dębowych karniszów, na których kłębi się całe polowanie; mebelki godne pani de Pompadour, perskie dywany, etc. Bogactwa te, oświetlone światłem sączącem się przez koronkowe firanki, zdają się jeszcze piękniejsze. Na konsolce, wśród starożytności, szpicrózga z rękojeścią roboty panny de Fauveau, świadczy, że hrabina lubi jeździć konno. Taki jest buduar w r. 1837, wystawa towarów bawiących oko, jakgdyby nuda groziła temu najruchliwszemu w świecie społeczeństwu. Dlaczego nic swojego, nic coby budziło zadumę, spokój? Czemu? Bo nikt nie jest pewny jutra i każdy używa życia z marnotrawstwem dożywotnika.
Pewnego ranka, Klementyna dumała potrosze, wyciągnięta na rozkosznej kanapce, z tych, z których nie można wstać, tak dobrze tapicer, który je wymyślił, umiał odgadnąć krągłości lenistwa i słodycze far niente. Otwarte drzwi cieplarni pozwalały wnikać woni roślin oraz tropikalnym zapachom. Młoda kobieta patrzała na Adama palącego wykwintny nargil: jedyna forma palenia, jaką dopuszczała w tym apartamenciku. Zręcznie upięte portjery pozwalały oku zapuścić się do wnętrza dwóch wspaniałych salonów. Jeden biały ze złotem, który przywodził na myśl pałac Forbin-Janson, drugi w stylu Odrodzenia. Do jadalni, z którą może rywalizować w Paryżu jedynie jadalnia barona Nucingena, wiedzie mały kurytarzyk, z sufitem i zdobieniami w stylu Średniowiecza, Od strony dziedzińca kurytarzyk przylega do dużego przedpokoju, z którego przez szklane drzwi widzi się przepychy klatki schodowej.
Hrabiostwo wstali właśnie od śniadania, niebo lśniło błękitem bez chmurki, był koniec kwietnia. Małżeństwo miało za sobą dwa lata szczęścia, a Klementyna dopiero od dwóch dni odkryła w domu coś, co trąciło sekretem, tajemnicą. Polak — powiedzmy i to jeszcze na jego chwałę, jest naogół słaby wobec kobiety: ma dla niej tyle czułości, że w Polsce schodzi przy niej na drugi plan: ale, mimo że Polki są urocze, jeszcze łatwiej pobije go Paryżanka. To też hrabia Adam, przypierany do muru, nie zdobył się na ten niewinny spryt, aby sprzedać żonie tajemnicę. Z kobietą trzeba zawsze umieć wyzyskać sekret; to budzi w niej szacunek, tak samo jak hultaj patrzy z szacunkiem na uczciwego człowieka, który mu się nie dał wystrychnąć na dudka. Hrabia, bardziej dzielny niż mowny, prosił jedynie, aby mu było wolno odpowiedzieć dopiero, gdy skończy swój nargil pełen tombaki.
— W podróży, mówiła, przy każdym kłopocie powiadałeś mi: „Pac to załatwi! Pisałeś tylko wciąż do Paca! Za powrotem wszyscy mówią mi tutaj: „kapitan!“ Chcę wyjść?... Kapitan! Chodzi o zapłacenie rachunku?... Kapitan! Mój koń ma za ostrego trapa, melduje się to kapitanowi Pacowi. Słowem, mam uczucie, że gramy w domino: wszędzie Pac. Słyszę wciąż tylko o Pacu, a nie mogę ujrzeć tego Paca. Co to jest Pac? Niechże mi dadzą tego Paca.
— Czy coś idzie niedobrze? spytał hrabia, porzucając bocchettino swego nargilu.
— Wszystko idzie tak dobrze, że niejeden magnat z dwustoma tysiącami franków renty zrujnowałby się żyjąc tak jak my żyjemy za sto dziesięć, rzekła. Pociągnęła za bogatą koronkową taśmę od dzwonka, istne cacko. Natychmiast zjawił się kamerdyner, ubrany jak minister.
— Proszę powiedzieć panu kapitanowi Pacowi, że pragnę z nim mówić.
— Jeżeli sobie wyobrażasz, że dowiesz się czego!... uśmiechnął się hrabia Adam.
Nie od rzeczy będzie wspomnieć, że Adam i Klementyna, pobrawszy się w grudniu r. 1835 i spędziwszy zimę w Paryżu, przepodróżowali rok 1836 po Włoszech, Szwajcarji i Niemczech. Wróciwszy w grudniu, hrabina zaczęła pierwszy raz przyjmować tej zimy, która właśnie się skończyła. Wówczas-to zauważyła nieme, prawie dyskretne, ale dobroczynne istnienie totumfackiego, którego osoba zdawała się niewidzialna, owego kapitana Paca.
— Pan kapitan przeprasza panią hrabinę, jest w stajni, w stroju, który mu nie pozwala zjawić się w tej chwili. Skoro się tylko ubierze, hrabia Pac przyjdzie natychmiast, rzekł kamerdyner.
— Cóż on tam robi?
— Pokazuje, jak się powinno opatrywać konia jaśnie pani, którego Konstanty nie czyścił tak, jak pan kapitan kazał, odparł kamerdyner.
Hrabina spojrzała na służącego, był zupełnie poważny, słowom jego nie towarzyszył ów uśmieszek, na jaki pozwalają sobie niżsi, mówiąc o wyższym, który spadł niejako do ich poziomu.
— A, czyścił Korę.
— Wszak pani hrabina wybiera się konno dziś rano? rzekł lokaj, ale odszedł bez odpowiedzi.
— Czy to Polak? — spytała Klementyna męża, który skinął twierdząco głową.
Klementyna Łagińska zamilkła, przyglądając się mężowi. Z nóżkami prawie wyciągniętemi na poduszce, z główką nastawioną niby u ptaka który nasłuchuje z gniazdka najlżejszego szmeru, mogła oczarować najbardziej przeżytego człowieka. Szczupła blondynka, z włosami po angielsku, przypominała w tej chwili owe wpół bajeczne postacie z keepsaków, zwłaszcza spowita w swój jedwabny perski peniuar, którego obszerne fałdy nie osłaniały tak dobrze skarbów jej ciała i smukłej kibici, aby nie można było ich podziwiać przez gęste zasłony z haftowanych kwiatów. Jaskrawa materja, schodząc się na piersiach, pozwalała oglądać nieco gorsu, którego biel odcinała się od bieli bogatej gipiury otulającej ramiona. Okolone czarnemi rzęsami oczy podkreślały wyraz ciekawości rysujący się na ładnych ustach. Na kształtnem czole znaczyły się charakterystyczne wypukłości Paryżanki samowolnej, śmieszki, świadomej, ale niedostępnej pospolitym pokusom. Ręce jej, prawie przeźroczyste, zwisały z fotela. Smukłe paluszki lśniły w świetle paznokietkami podobnemi do różowych migdałów. Adam uśmiechał się z niecierpliwości żony, patrzał na nią wzrokiem, którego nie ostudziło jeszcze małżeństwo. Już ta drobna, wątła kobietka umiała zagarnąć władzę w domu, ledwie bowiem zwracała uwagę na zachwyt Adama. W spojrzeniach, jakie ta Paryżanka rzucała nań ukradkiem, była już może świadomość swej wyższości, nad tym słabym, chuderlawym i ryżym Polakiem.
— Idzie Pac, rzekł hrabia słysząc kroki w kurytarzu.
Hrabina ujrzała rosłego, pięknego mężczyznę, o kształtnej budowie, na którego twarzy malowała się owa łagodność, będąca owocem siły i nieszczęścia. Tac włożył na prędce obcisły szamerowany surdut, zwany przez Polaków czamarą. Obfite czarne włosy, dość niedbale zresztą uczesane, okalały jego kwadratową głowę, uwydatniając szerokie czoło, błyszczące niby złom marmuru. Pac trzymał w ręku czapkę z daszkiem, a ręka ta podobna była do ręki Herkulesa z dzieckiem. Jędrne zdrowie tryskało z tej twarzy równo przedzielonej wielkim rzymskim nosem, który przypominał Klementynie piękne Transteweryny. Czarny jedwabny krawat dopełniał marsowego wyglądu tej tajemnicy o pięciu stopach i siedmiu calach wzrostu, z oczami czarnemi jak węgiel, o włoskim blasku. Obszerne fałdziste spodnie, z pod których widać było tylko koniec buta, świadczyły iż Pac pozostał wierny polskiej modzie. Doprawdy, dla romansowej kobiety byłoby coś niesamowitego w tym tak jaskrawym kontraście między kapitanem a hrabią, między tym Polaczkiem o drobnej buzi a tym pięknym żołnierzem, między pankiem a panem.
— Jak się masz, Adamie, rzekł poufale do hrabiego.
Poczem skłonił się uprzejmie, pytając Klementyny, czem może służyć.
— Pan jest tedy przyjacielem mego męża? spytała młoda kobieta.
— Na śmierć i życie, odparł Pac, któremu hrabia odpowiedział najczulszym uśmiechem, wypuszczając ostatni kłąb dymu.
— Więc czemu pan nie jada razem z nami? Czemu pan nie był z nami we Włoszech i Szwajcarji? Czemu pan się tu chowa tak, że panu nie mogę nigdy podziękować za usługi, jakie pan nam stale oddaje? rzekła młoda hrabina żywo, ale bez najmniejszego wzruszenia.
Wyczuwała w Pacu jakąś dobrowolną służalczość, a ta myśl nie była wolna od lekceważenia. Był to dla niej coś niby sekretarz niby intendent, ani zupełnie sekretarz ani zupełnie intendent, jakiś ubogi krewny, natrętny przyjaciel.
— Dlatego, pani, odparł dosyć swobodnie, że niema mi za co dziękować: jestem przyjacielem Adama, i sprawia mi przyjemność zajmować się jego domem.
— Czy i stać także sprawia ci przyjemność? rzekł Adam.
Pac usiadł na fotelu blisko drzwi.
— Przypominam sobie, że pana widziałam na moim ślubie, i parę razy w dziedzińcu, rzekła młoda kobieta. Ale dlaczego pan się stawia w tej podrzędnej roli, pan, przyjaciel Adama?
— Opinja Paryża jest mi zupełnie obojętna, odparł. Żyję dla siebie, lub, jeżeli pani pozwoli, dla was obojga.
— Ależ opinja świata o przyjacielu mego męża nie może mi być obojętna...
— Och, pani, świat zaspakaja się tak łatwo tem słówkiem: oryginał! Niech pani tak mówi. — Czy pani się wybiera na przechadzkę? spytał po chwili.
— Chce pan jechać do lasku? odparła hrabina.
— Chętnie.
Pac wyszedł skłoniwszy się.
— Poczciwiec! prosty jest jak dziecko, rzekł Adam.
— Wytłómacz mi teraz wasz stosunek, rzekła Klementyna.
— Pac, moja duszko droga, pochodzi z rodziny równie starej i świetnej jak nasza. W czasie zamieszek pewien Pazzi umknął z Florencji do Polski, gdzie osiedlił się uniósłszy z sobą niewielki mająteczek i stał się protoplastą Paców, którym dano tytuł hrabiowski. Rodzina ta, która się odznaczyła w pięknych epokach naszej królewskiej republiki, doszła do znacznych bogactw. Gałąź drzewa ściętego we Włoszech puściła tak bujnie, że istnieje kilka gałęzi hrabiowskiego domu Paców. Zrozumiesz tedy łatwo, że są Pacowie bogaci i Pacowie biedni. Nasz Pac jest z linji biednej. Sierota, mając za cały majątek swoją szablę, służył w pułku wielkiego księcia Konstantego, gdy wybuchło powstanie. Wciągnięty do polskiego stronnictwa, bił się jak Polak, jak patryjota, jak człowiek który nie ma nic: trzy przyczyny, aby się dobrze bić. W ostatniej potyczce, myśląc że żołnierze idą za nim, pognał na baterję rosyjską; wzięto go Byłem przy tem. Ten dowód odwagi podniecił mnie: — Chodźmy go odbić! mówię do ułanów. Szarżujemy na baterję, i odbijamy Paca w siedem koni. Ruszyło nas dwudziestu, wróciło ośmiu, licząc już i Paca. Skoro Warszawę sprzedano, trzeba było myśleć, jak umknąć Moskalom. Osobliwym trafem, obaj z Pacem znaleźliśmy się o tej samej godzinie, w tem samem miejscu, po drugiej stronie Wisły. Ujrzałem jak tego biednego kapitana pochwycili Prusacy, którzy służyli w tej potrzebie Moskalom za psy gończe. Kiedy się wyłowiło kogoś ze Styksu, człowiek się doń przywiązuje. To nowe niebezpieczeństwo Paca tak mnie zmartwiło, że dałem się wziąć wraz z nim, aby mu być pomocą. Dwaj ludzie mogą się ocalić tam, gdzie jeden zginie. Dzięki memu nazwisku oraz jakiemuś pokrewieństwu z tymi, od których zależał nasz los, — byliśmy bowiem w rękach Prusaków — przymknięto oczy na moją ucieczkę. Podałem mego drogiego kapitana za prostego żołnierza bez znaczenia, za mego domownika, i tak dostaliśmy się do Gdańska. Wpakowaliśmy się na statek holenderski jadący do Londynu, i dobiliśmy tam w dwa miesiące później. Moja matka była w Anglji chora i oczekiwała mnie: pielęgnowaliśmy ją z Pacem aż do śmierci, którą przyśpieszyła katastrofa powstania. Opuszczając Londyn, zabrałem Paca do Francji. W podobnych nieszczęściach dwaj ludzie stają się jak bracia. Skoro się znalazłem w Paryżu, w dwudziestym drugim roku życia, z sześćdziesięcioma z górą tysiącami franków renty, nie licząc resztek sumy uzyskanej z obrazów rodzinnych i djamentów sprzedanych przez matkę, chciałem zapewnić Pacowi los, zanim się rzucę w wir paryski. Widziałem smutek w oczach kapitana, niekiedy kręciły się w jego oczach powściągane łzy. Miałem sposobność ocenić jego duszę, jest z gruntu szlachetna, wielka, zacna. Może cierpiał, że jest przykuty dobrodziejstwami do człowieka młodszego odeń o lat sześć, nie mogąc mu się wypłacić. Byłem młody, lekkomyślny, mogłem stracić wszystko w grze, dać się omotać jakiej Paryżance, mogliśmy się któregoś dnia rozejść z Pacem. Mimo iż miałem zamiar zabezpieczyć wszystkie jego potrzeby, mogłem bardzo łatwo zapomnieć o tem, albo nie być w stanie wypłacić mu pensji. Wreszcie, mój aniele, chciałem mu oszczędzić przykrości, wstydu proszenia mnie o pieniądze, lub też szukania napróżno swego towarzysza w krytycznym dniu. Dunque, pewnego rana, po śniadaniu, kiedyśmy obaj palili rozparci w krzesłach przy kominku, wówczas, napiekłszy się sporo raków, nakołowawszy się srodze (przyczem on mi się przyglądał z niepokojem), podałem mu oblig na dwa tysiące czterysta franków renty na okaziciela...
Klementyna podniosła się, usiadła na kolanach Adama, okoliła mu szyję ramionami, ucałowała go w czoło i rzekła:
— Skarbie drogi, jak to ładnie! I cóż zrobił Pac?
— Tadeusz, odparł hrabia, zbladł, nie rzekł nic...
— A, nazywa się Tadeusz?
— Tak, Tadeusz złożył papier, oddał mi go, i rzekł: „Myślałem, Adamie, że jesteśmy związani na śmierć i życie, i że się nie rozstaniemy nigdy. Zatem już nie chcesz mnie? — Och, rzekłem, skoro tak, Tadeuszu, nie mówmy już o tem. Gdy ja się zrujnuję, i ty zostaniesz bez grosza.
— Nie posiadasz, rzekł, na tyle majątku, aby żyć jak przystało Łagińskiemu; czyż nie trzeba ci tedy przyjaciela, któryby się zajmował twojemi sprawami, który byłby niby ojciec i brat, zaufany powiernik?“ Mówiąc te słowa, moje drogie dziecko, Pac był zupełnie spokojny, ale w głosie jego było coś, co pokrywało macierzyńskie wzruszenie; była to istna wdzięczność Araba, przywiązanie psa, przyjaźń dzikiego, bez popisu ale wciąż gotowa. Na honor, objąłem go tak jak my Polacy się obejmujemy i ucałowałem w same usta: — Zatem na śmierć i życie, dobrze! Wszystko co mam należy do ciebie, i rób jak uważasz. To on wynalazł mi ten pałacyk, prawie za bezcen. Sprzedał moją rentę kiedy stała wysoko, odkupił ją kiedy stała nisko, i spłaciliśmy cenę tej budy różnicą. Zna się świetnie na koniach i handluje niemi tak sprytnie, że stajnia nie kosztuje mnie prawie nic, a mam najpiękniejsze konie, najładniejsze zaprzęgi w Paryżu. Nasza służba, wybrani przez niego dzielni polscy żołnierze, poszliby za nas w ogień. Uchodziłem za człowieka który się rujnuje, a Pac prowadzi mój dom tak porządnie i oszczędnie, że załatał moje klęski karciane, szaleństwa młodości. Tadeusz jest sprytny jak dwóch Genueńczyków, chciwy na zysk jak polski żyd, przewidujący jak dobra gospodyni. Kiedy byłem kawalerem, nigdy nie mogłem go nakłonić, aby żył tak jak ja. Czasami trzeba było przemocą wyciągać go do teatru kiedy miałem iść sam, lub też na obiad, który dawałem w restauracji wesołym kompanom. Nie lubi światowego życia.
— A co lubi? spytała Klementyna.
— Kocha Polskę, płacze po niej. Jedyna jego rozrzutność to były zasiłki, posyłane raczej w mojem niż w swojem imieniu naszym biednym wygnańcom.
— Ależ ja czuję, że ja serdecznie polubię tego chłopca, rzekła hrabina, wydaje mi się prosty jak wszystko co naprawdę wielkie.
— Wszystkie ładne rzeczy które tu zastałaś, ciągnął Adam, który z najszlachetniejszą ufnością wychwalał swego przyjaciela, to Pac wyszperał, kupił je na licytacjach albo okazyjnie. Och! on jest bardziej szczwany od wszystkich kupców. Kiedy go ujrzysz w dziedzińcu jak zaciera ręce, możesz być pewna, że zamienił dobrego konia na lepszego. Żyje mną, jego szczęście to widzieć mnie wykwintnie ubranym, w ślicznym powoziku. Obowiązki, które sam sobie nałożył, spełnia bez rozgłosu, bez emfazy. Jednego wieczora przegrałem dwadzieścia tysięcy franków w wista. „Co powie Pac?“ powiadałem sobie wracając. Pac wręczył mi je, nie bez westchnienia, ale nie skarcił mnie nawet wzrokiem. To westchnienie bardziej mnie opamiętało niż wszystkie perory wujów, żon i matek w podobnych okazjach. „Żal ci tych pieniędzy? spytałem. — Och! nie dla ciebie ani dla siebie, pomyślałem tylko, że dwudziestu biednych Paców żyłoby z tego przez rok“. Rozumiesz, że Pazzi nie są gorsi od Łagińskich. To też nigdy nie widziałem w moim drogim Pacu niższego. Starałem się grać moją rolę również szlachetnie jak on swoją. Nigdy nie wyszedłem z domu ani nie wróciłem, aby nie zajść do Paca tak jakbym szedł do ojca. Majątek mój jest jego majątkiem. Zresztą Tadeusz jest pewny, że skoczyłbym dziś w ogień, aby go zeń wydobyć, tak jak to zrobiłem dwa razy.
— To wielkie słowo, mój drogi, rzekła hrabina. Poświęcenie to jest jak błyskawica. Człowiek się może poświęcić na wojnie, a nie poświęci się w Paryżu.
— Ba! rzekł Adam: otóż dla Paca, ja jestem zawsze na wojnie. Nasze charaktery zachowały swoje kanty i braki, ale wzajemne poznanie dusz zacieśniło tak bliskie już węzły przyjaźni. Można ocalić komuś życie, a zabić go później w zwadzie; ale myśmy przeszli wszystko, co czyni przyjaźń nierozerwalną. Istnieje między nami owa ciągła wymiana wrażeń, która czyni przyjaźń pełniejszą może od miłości.
Ładna rączka zamknęła usta hrabiemu tak szybko, że ten gest podobny był do policzka.
— Ależ tak, rzekł. Przyjaźń, mój aniele, nie zna bankructw uczucia i niewypłacalności rozkoszy. Dawszy zrazu więcej niż ma, miłość daje w końcu mniej niż dostaje.
— Z jednej i drugiej strony, rzekła z uśmiechem Klementyna.
— Tak, rzekł Adam; gdy przyjaźń może tylko rosnąć. Nie masz co robić minek; my jesteśmy, mój aniele, narówni przyjaciółmi co kochankami; zjednoczyliśmy — przynajmniej mam nadzieję — oba te uczucia w naszym związku.
— Ja ci wytłómaczę, co was uczyniło takimi przyjaciółmi, rzekła Klementyna. Różnica trybu życia płynie z waszych upodobań, a nie z musu; z ochoty, a nie z położenia. O ile można sądzić człowieka z przelotnego widzenia i z tego, co mi o nim mówisz, tutaj niższy może się stawać w pewnych momentach wyższym.
— Och, Pac jest doprawdy więcej wart odemnie, odparł naiwnie Adam. Jedyna moja wyższość nad nim to przypadek.
Żona uściskała go za to szlachetne wyznanie.
— Nadzwyczajna zręczność, z jaką ukrywa wielkość swoich uczuć, jest już sama olbrzymią wyższością, dodał hrabia. Mówiłem mu nieraz: „Ty jesteś zcichapęk, masz w sercu rozległe krainy, w które się chowasz“. Ma prawo do tytułu hrabiego Paca, a każe się nazywać w Paryżu tylko kapitanem.
— Słowem, średniowieczny Florentyńczyk objawił się w nim po trzystu latach, rzekła hrabina. Jest w nim coś z Dantego i z Michała Anioła.
— Wiesz, ty masz rację, on jest poetą w duszy, odparł Adam.
— Jestem tedy żoną dwóch Polaków, rzekła młoda hrabina z gestem, jaki tylko genjalne aktorki umieją znaleźć na scenie.
— Drogie dziecko, rzekł Adam, biorąc Klementynę na kolana, byłabyś mi sprawiła wielką przykrość, gdyby Pac ci się nie spodobał: lękaliśmy się tego obaj, mimo że on był bardzo rad z mojego małżeństwa. Uszczęśliwisz go, jeżeli mu powiesz, że go kochasz... och, jak starego przyjaciela.
— Pójdę się tedy ubrać, ładnie jest, przejedziemy się wszyscy troje, rzekła Klementyna, dzwoniąc na pokojówkę.
Pac prowadził życie tak podziemne, że cały wykwintny Paryż pytał, kto towarzyszy Klementynie Łagińskiej, kiedy ją ujrzano jadącą do lasku Bulońskiego i wracającą z Tadeuszem i z mężem. W czasie przejażdżki Klementyny wymogła, iż Pac zostanie z nimi na obiedzie. Ten kaprys wszechwładnej pani sprawił, iż kapitan musiał się gorliwie zająć swoją tualetą. Wróciwszy z lasku, Klementyna ubrała się z pewną zalotnością, tak iż kiedy weszła do salonu, gdzie czekali na nią dwaj przyjaciele, sprawiła wrażenie nawet na Adamie.
— Hrabio Pac, rzekła, pójdziemy razem do Opery.
Było to powiedziane tonem, który u kobiet znaczy: Jeśli mi pan odmówi, poróżnimy się.
— Chętnie, pani, odparł kapitan. Ale, ponieważ nie mam majątku hrabiowskiego, niech mnie pani nazywa poprostu kapitanem.
— A więc podaj mi rękę, kapitanie, rzekła, ujmując Paca pod rękę i wiodąc go do jadalni ruchem pełnym owej uroczystej poufałości, która tak czaruje zakochanych.
Hrabina posadziła przy sobie kapitana, który miał minę biednego podporucznika, zaproszonego na obiad do bogatego generała. Kiedy Klementyna mówiła, Pac słuchał jej z szacunkiem, jaki się ma dla zwierzchnika, nie przerywał jej w niczem i nim odpowiedział, czekał formalnego pytania. Wydał się niemal ciemięgą hrabinie, której zalotność obiła się o tę lodowatą powagę i dyplomatyczny szacunek. Daremnie Adam mówił: „Rozkrochmal-że się, Tadeuszu! Myślałby kto, że nie jesteś u siebie! Czyś sobie dał słowo, że onieśmielisz Klementynę?“ Tadeusz był wciąż senny i ociężały. Kiedy z końcem deseru służba przestała się kręcić, kapitan bąknął coś, że życie jego urządzone jest zupełnie nawspak życia światowych ludzi; kładzie się o ósmej, a wstaje o świcie; tem samem dał do zrozumienia, że chętnie poszedłby spać.
— Namawiając pana do Opery, miałam intencję rozerwać pana, kapitanie, ale zrobi pan jak pan zechce, rzekła Klementyna nieco dotknięta.
— Pójdę, odparł Pac.
— Duprez śpiewa Wilhelma Telia, rzucił Adam, ale może wolałbyś raczej iść do Rozmaitości?
Kapitan uśmiechnął się i zadzwonił, zjawił się lokaj.
— Niech Konstanty, rzekł, zaprzęże do karety, nie do powozu. Byłoby nam ciasno, dodał spoglądając na hrabiego.
— Francuz byłby zapomniał o tem, rzekła Klementyna z uśmiechem.
— Ale my jesteśmy Florentyńczycy przeszczepieni na Północ, odparł Tadeusz z finezją i ze spojrzeniem, które zdradziły, że jego zachowanie przy stole było rozmyślną grą. Klementyna zmierzyła kapitana owem szybkiem spojrzeniem, które wyraża u kobiet zarazem zdziwienie i uwagę. To też, przez cały czas gdy pili kawę w salonie, panowało milczenie, dość kłopotliwe dla Adama, który nie rozumiał jego przyczyny. Klementyna nie droczyła się już z Tadeuszem. Kapitan znowuż odzyskał swoją żołnierską sztywność i już jej nie porzucił ani w drodze, ani w loży, gdzie udawał, że śpi.
— Widzi pani, że bardzo nudna ze mnie figura, rzekł podczas ostatniego aktu Wilhelma Tella, w chwili baletu. Czyż nie miałem racji trzymać się, jak to mówią, mojej specjalności?
— Widzę, drogi kapitanie, że nie jesteś ani blagier, ani gaduła: bardzo mało masz z Polaka.
— Pozwólcie mi tedy czuwać nad waszemi przyjemnościami, nad waszem mieniem i nad waszym domem, mogę zdać się tylko na to.
— Hipokryta! rzekł z uśmiechem hrabia Adam. Moja droga, to jest człowiek z sercem i z rozumem; gdyby chciał, mógłby błyszczeć w każdym salonie. Nie bierz, Klementyno, tej skromności za dobrą monetę.
— Mam zaszczyt pożegnać panią, dałem dowód dobrej woli, teraz wezmę powóz, aby wcześniej znaleźć się w łóżku i odeślę go państwu.
Klementyna skinęła głową i nie odpowiedziała nic.
— Cóż za niedźwiedź, rzekła do hrabiego. Ty jesteś o wiele milszy!
Adam uścisnął niepostrzeżenie rękę żony.
— Poczciwy Tadeusz sili się zostać na drugim planie, gdy wielu mężczyzn starałoby się mnie zaćmić.
— Och! rzekła, nie wiem, czy niema rachuby w tem jego postępowaniu: zwykłą kobietę łatwoby tem zaintrygował.
W pół godziny później, gdy strzelec Bolesław krzyczał: „Otwieraj!“ gdy woźnica gotów wjechać w bramę czekał, aż otworzą obie jej połacie, Klementyna rzekła do hrabiego:
— Gdzie się gnieździ kapitan?
— O tam, odparł Adam, pokazując małe pięterko, zgrabnie wznoszące się po obu stronach bramy, z jednem oknem na ulicę. Jego mieszkanie leży nad wozownią.
— A kto zajmuje drugą stronę?
— Jeszcze nikt, odparł Adam. Drugie mieszkanko, nad stajnią, będzie dla naszych dzieci i dla nauczyciela.
— Nie śpi jeszcze, rzekła hrabina, widząc światło u Tadeusza, kiedy powóz znalazł się pod gankiem z kolumnami skopjowanemi z Tuilleryj, zastępującym pospolitą cynkową markizę.
Kapitan, w szlafroku, z fajką w ręku, patrzał na Klementynę wchodzącą do sieni. Dzień był dla niego ciężki. Oto czemu. Kiedy, swojego czasu, Adam zaprowadził go do teatru Włoskiego, aby mu pokazać narzeczoną, Tadeusz uczuł straszliwy skurcz w sercu: następnie, kiedy ją ujrzał w merostwie i w kościele św. Tomasza z Akwinu, poznał w niej ową jedyną kobietę, którą mężczyzna ma kochać wyłącznie, sam Don Juan bowiem musiał wyróżnić jedną wśród swoich mille e tre! To też Pac bardzo usilnie doradzał klasyczną poślubną podróż. Przez czas, który trwała nieobecność Klementyny, był niemal spokojny, ale cierpienia jego zaczęły się na nowo od chwili powrotu sympatycznego małżeństwa. Oto co myślał w tej chwili, paląc lataki z wiśniowej fajki, długiej na sześć stóp (dar Adama):
— Ja sam, i Bóg, który mnie nagrodził za to że cierpię w milczeniu, wiemy, do jakiego stopnia ją kocham. Ale co czynić, aby nie ściągnąć ani jej miłości, ani nienawiści?
I dumał bez końca nad tym problemem strategji miłosnej. Nie sądźcie, iż Tadeusz wśród swojej męki nie kosztował i rozkoszy. Wzniosłe oszukaństwa tego dnia były dlań źródłem wewnętrznej radości. Od powrotu Klementyny i Adama doznawał codzień niewymownych słodyczy, widząc się potrzebnym temu małżeństwu, które bez jego oddania osunęłoby się z pewnością w ruinę. Jakaż fortuna oparłaby się kosztom paryskiego życia? Wychowana przez ojca utracjusza, Klementyna nie miała pojęcia o prowadzeniu domu, nad którem najbogatsze, najwyżej urodzone kobiety zmuszone są dziś czuwać osobiście. Kto może dziś mieć intendenta? Adam znowuż, potomek owych magnatów polskich, którzy dają się zjadać żydom, niezdolny zarządzać resztkami jednej z największych fortun w Polsce, gdzie są jeszcze olbrzymie fortuny, nie umiał trzymać w cuglach ani kaprysów swoich, ani kaprysów żony. Zostawiony sobie, byłby się może zrujnował już przed ślubem. Pac wstrzymał go od gry na giełdzie, czyż to nie znaczy rzec wszystko? To też, czując iż mimo swej woli kocha Klementynę, Pac nie miał tej ucieczki, aby opuścić dom i wyjechać w podróż, zapomnieć o swej namiętności. Wdzięczność, to słowo zagadki, jaką było jego życie, więziła go w pałacu, gdzie on jeden mógł być plenipotentem tej lekkomyślnej rodziny. Podróż Adama i Klementyny zbudziła w nim nadzieję odzyskania spokoju; ale, za powrotem, hrabina, jeszcze ładniejsza, zażywająca owej wolności jaką małżeństwo daje Paryżankom roztaczała wszystkie uroki młodej kobiety i ten jakiś nieokreślony powab, płynący ze szczęścia, albo ze swobody, jaką jej zostawiał człowiek tak ufny, tak naprawdę rycerski, tak szczerze zakochany, jak Adam. Mieć świadomość, że jest fundamentem szczęścia tego domu; widzieć Klementynę jak wysiada z powozu wracając z jakiejś zabawy lub jadąc rano do lasku; spotykać ją na bulwarach w ładnym powoziku, niby kwiat w konsze z liści, to budziło w biednym Tadeuszu tajemnicze i pełne rozkosze rozkwitające w jego sercu, ale tak iż nigdy najmniejszy ich ślad nie odbił się na jego twarzy. Jakim cudem w ciągu tych pięciu miesięcy hrabina dostrzegła kapitana? Krył się przed nią, kryjąc zarazem wytrwałość, z jaką jej unikał. Niema nic podobniejszego do miłości boskiej, niż miłość bez nadziei. Czy nie musi być głębokiem serce, zdolne się poświęcić w milczeniu i mroku? Głębia ta, w której kryje się miłość ojca i Boga, mieści w sobie kult miłości dla miłości, jak władza dla władzy była godłem życia jezuitów; namiętność cudowna w tem, że jest wciąż bezinteresowna, wzorowana zresztą na tajemniczem istnieniu pierwiastków świata. Skutek, czyż to nie jest Natura? a Natura, ta czarodziejka, jest własnością człowieka, poety, malarza, kochanka: ale czy Przyczyna nie jest w oczach uprzywilejowanych dusz, potężnych myślicieli, wyższa od Natury? Przyczyna to Bóg. W tej sferze przyczyn żyją ludzie tacy jak Newton, Laplace, Kepler, Kartezjusz, Malebranche, Spinoza, Buffon, prawdziwi poeci i samotnicy drugiej ery chrześcijańskiej, hiszpańska święta Teresa oraz wzniośli ekstatycy. Każde uczucie ludzkie zawiera analogję z tym momentem, w którym duch porzuca Skutek dla Przyczyny; Tadeusz zaś doszedł do tych wyżyn, gdzie wszystko zmienia postać. Trawiony temi niewysłowionemi rozkoszami stwórcy, Tadeusz był w miłości tem, czem są w sferze genjuszu najwięksi.
— Nie, ona się nie dała zupełnie oszukać, powiadał sobie, ścigając okiem kłęby dymu. Mogłaby mnie poróżnić bezpowrotnie z Adamem, gdyby mnie zniecierpiała: a gdyby mnie zaczęła wabić, aby mnie dręczyć, cóżby się ze mną stało?
Zarozumialstwo tego ostatniego przypuszczenia było tak sprzeczne ze skromnym charakterem i germańską niejako nieśmiałością kapitana, iż połajał się sam w duchu za nie i położył się z zamiarem oczekiwania wypadków, zanim coś postanowi.
Nazajutrz, Klementyna zjadła śniadanie bez Tadeusza, nie zauważywszy jego nieposłuszeństwa. Tego dnia wypadł właśnie jej dzień przyjęć, który odbywał się u niej z królewską wspaniałością. Nie zwróciła uwagi na nieobecność kapitana, na którego głowie spoczywały szczegóły tych uroczystości.
— Wybornie! powiedział sobie Pac, słysząc, około drugiej nad ranem, odjeżdżające powozy; to był tylko kaprys albo ciekawość Paryżanki. Wrócił tedy do zwykłego trybu życia, zmąconego na chwilę tem wydarzeniem.
Pochłonięta mozołami paryskiego życia, Klementyna jakby zapomniała o Pacu. Czy ktoś sobie wyobraża, w istocie, że to mała rzecz, władać nad tym niestałym Paryżem? Czy myślicie, że w tej wytężonej grze ryzykuje się tylko majątek? Każda zima jest dla kobiety modnej tem, czem niegdyś była kampanja dla żołnierzy Cesarstwa. Ileż sztuki, talentu, pochłania jedna tualeta, jedna fryzura, która ma zrobić wrażenie! Wątła i delikatna kobieta nosi swój twardy i lśniący pancerz z kwiatów i djamentów, z jedwabiu i stali, od dziewiątej wieczór do drugiej, często trzeciej rano. Mało je, aby ściągać oczy smukłością kibici: głód, który ją nęka cały wieczór, oszukuje osłabiającą ją jeszcze herbatą; do tego słodycze, lody, lub ciężkie pasztety. Żołądek musi się nagiąć do wymagań zalotności. Budzi się bardzo późno. Wszystko w jej życiu jest sprzeczne z prawami natury, a natura jest nieubłagana. Ledwie wstanie, kobieta modna przystępuje do rannej tualety, myśli o tualecie popołudniowej. Czyż nie musi przyjmować, oddawać wizyt, spieszyć do lasku konno lub powozem? Czyż nie musi wciąż ćwiczyć się w szermierce uśmiechów, silić się na obmyślanie komplementów, któreby nie były ani pospolite, ani wyszukane? I nie wszystkim kobietom się to udaje. Dziwcie się tedy, iż kobietę, którą moda wzięła świężą, w trzy lata później ujrzycie zwiędłą i zblakłą! Pół roku spędzone na wsi ledwie może uleczyć rany zadane przez zimę. Wciąż się dziś słyszy o gastrycznych gorączkach, o dziwnych chorobach, nieznanych zresztą kobietom zajmującym się domem. Dawniej, kobieta pokazywała się od czasu do czasu, dziś jest na scenie ciągle. Klementyna musiała walczyć: zaczynano o niej mówić. W trudach tej walki między nią a rywalkami ledwie było miejsce na miłość małżeńską! Łatwo mogła zapomnieć o Tadeuszu. Jednakże w miesiąc później, w maju, na kilka dni przed wyjazdem do Ronquerolles w Burgundji, wracając z lasku, ujrzała w bocznej alei Pól Elizejskich Tadeusza, starannie ubranego, rozkoszującego się widokiem uroczej w swoim powoziku hrabiny, ognistemi konikami, świetną liberją, słowem, swojem drogiem stadłem, budzącem powszychny podziw.
— Patrz, kapitan, rzekła do męża.
— Jaki on szczęśliwy! odparł Adam. Oto jego rozkosze: niema zaprzęgu lepiej utrzymanego niż nasz, i on się raduje widząc, jak cały świat zazdrości naszego szczęścia. Och! ty go zauważyłaś pierwszy raz, ale on tu jest prawie codzień.
— O czem on może myśleć?
— Myśli w tej chwili, że zima kosztowała drogo, i że oszczędzimy coś siedząc u wuja, — odparł Adam.
Hrabina kazała stanąć i zmusiła Paca, aby siadł obok niej w powoziku. Tadeusz zaczerwienił się jak wiśnia.
— Zatruję pani powietrze, paliłem właśnie cygaro, rzekł.
— Czyż Adam nie pali? odparła żywo hrabina.
— Tak, ale to Adam, rzekł kapitan.
— I czemuż Tadeusz nie miałby mieć tych samych przywilejów? rzekła hrabina z uśmiechem.
Ten boski uśmiech pokonał bohaterskie postanowienia Paca: spojrzenie, jakiem objął Klementynę, przelało w oczy cały ogień jego duszy, złagodzony wszakże anielskim wyrazem wdzięczności, wdzięczności mężczyzny, który żył tylko tem uczuciem. Hrabina zawinęła się w szal, oparła się w zadumie o poduszki, mnąc pióra swego najpiękniejszego kapelusza i wodziła oczyma po przechodniach. Ten błysk wielkiej, a dotychczas zrezygnowanej duszy, potrącił struny jej serca. Ostatecznie, jakąż zasługę miał Adam? Czyż to nie jest zupełnie naturalne być odważnym i szlachetnym? Ale kapitan!... Tadeusz — tak się zdawało przynajmniej — był czemś nieskończenie wyższem od Adama. Co za nieszczęsne myśli obiegły hrabinę, kiedy znów uderzył ją kontrast pięknej i bujnej natury Tadeusza w porównaniu z mizernym Adamem, owocem nieuniknionej degeneracji arystokratycznych rodzin, popełniających to szaleństwo, aby się kojarzyć wciąż sami tylko między sobą? Djabeł był świadkiem tych myśli: młoda kobieta bowiem nie odezwała się nic aż do samego domu, zamyślona, jakby nieobecna.
— Zostanie pan u nas na obiedzie, inaczej się pogniewam, rzekła wchodząc. Jest pan Tadeuszem dla mnie, jak dla Adama. Wiem, co pan mu jest winien, ale wiem również, co my jesteśmy winni panu. Szlachetność za szlachetność, to bardzo naturalne, ale pan jest szlachetny codzień i o każdej godzinie. Będzie na obiedzie mój ojciec, wuj de Ronquerolles i ciotka de Sérizy, niech się pan ubierze, rzekła, przyjmując rękę, którą podał jej, aby jej pomóc wysiąść.
Tadeusz poszedł się ubrać z sercem wraz szczęśliwem i przejętem straszliwem drżeniem. Zeszedł w ostatniej chwili i znów grał przy obiedzie rolę żołnierza, zdolnego jedynie do roli intendenta. Ale tym razem Klementyna nie dała się oszukać Pacowi, którego zdradziło spojrzenie. Ronquerolles, najzdolniejszy ambasador po księciu de Talleyrand, człowiek, który tak skutecznie wspierał de Marsaya w czasie jego krótkich rządów, dowiedział się z ust siostrzenicy o wysokiej wartości hrabiego Paca, który skazywał się tak skromnie na rolę intendenta przyjaciela swego Mieczysława.
— Czem się dzieje, że dopiero pierwszy raz widzę hrabiego Paca? spytał margrabia.
— Ba! jest skryty i odludek, odparła Klementyna, spojrzeniem upominając Paca, aby się zmienił.
Niestety, trzeba wyznać, choćby nawet przez to kapitan miał stracić w oczach czytelnika, Pac, mimo że górował nad przyjacielem swym Adamem, nie był człowiekiem silnym. Pozorną swoją wyższość zawdzięczał nieszczęściu. W dniach nędzy i samotności w Warszawie, czytał, kształcił się, rozważał świat i dumał: ale nie posiadał owego daru twórczego, będącego istotą wielkiego człowieka, a czyż można nabyć ten dar? Pac, wielki jedynie sercem, sięgał w tej sferze wzniosłości, ale, będąc raczej człowiekiem czynu niż myśli, chował swoją myśl dla siebie. Myśl zdała mu się jedynie na to, aby cierpieć. Czemże jest zresztą myśl niewyrażona?
Po jakiemś odezwaniu Klementyny, margrabia de Ronquerolles i siostra jego wymienili szczególne spojrzenie, pokazując sobie siostrzenicę, hrabiego Adama i Paca. Była to jedna z owych błyskawicznych scen, zdarzających się jedynie we Włoszech i Paryżu. Jedynie w tych dwóch miejscach w świecie, pominąwszy wszystkie Dwory, oczy umieją powiedzieć tyle rzeczy. Aby przelać w oko całą potęgę duszy, dać mu wymowę słowa, zamknąć w niem w jednem mgnieniu poemat albo dramat, na to trzeba albo ostatecznej niewoli, albo zupełnej swobody. Adam, margrabia du Rouvre i hrabina nie zauważyli jasnowidzącego błysku starej kokietki i starego dyplomaty, ale Pac, ten wierny pies, zrozumiał zawarte w nim proroctwo. Zważcie, iż rozegrało się to w dwóch sekundach. Chcieć odmalować burzę, jaka wstrząsnęła duszą kapitana, to byłoby za rozwlekłe, jak na dzisiejsze czasy.
— Jakto! już przypuszczają, że ona może mnie kochać! powiedział sobie w duchu. Więc szczęście moje zależy już tylko od mej śmiałości? A Adam!...
Idealna Miłość i Żądza, obie równie potężne, jak Wdzięczność i Przyjaźń, starły się z sobą: w tej chwili przeważyła Miłość: ten biedny wzniosły kochanek zapragnął mieć swój dzień! Pac stał się dowcipny, chciał się podobać. Na jakieś zapytanie dyplomaty opowiedział w szerokich rysach powstanie polskie. Pac spostrzegł przy deserze, że Klementyna pije jego słowa, patrząc nań jak na bohatera i zapominając, że Adam, poświęciwszy trzecią część swego ogromnego majątku, naraził się na wygnanie. O dziewiątej, po kawie, pani de Sérizy ucałowała siostrzenicę w czoło, ściskając jej rękę, i uprowadziła przemocą Adama, zostawiając margrabiego du Rouvre i Ronquerolla, którzy w dziesięć minut później wyszli. Pac i Klementyna zostali sami.
— Pożegnam panią, rzekł Tadeusz, zapewne pani pojedzie za całem towarzystwem do Opery.
— Nie, odparła, nie lubię tańca: zresztą dają dziś ten okropny balet Bunt w Seraju.
Nastała chwila milczenia
Dwa lata temu Adam nie poszedłby bezemnie, rzekła nie patrząc na Paca.
— Kocha panią do szaleństwa, odparł Tadeusz.
— Ba! właśnie dlatego, że mnie kocha do szaleństwa, przestanie mnie może kochać jutro, wykrzyknęła hrabina.
— Paryżanki są zagadką, rzekł Tadeusz. Kiedy je kochać do szaleństwa, chcą aby je kochać rozsądnie: a kiedy je ktoś kocha rozsądnie, wówczas wyrzucają mu, że nie umie kochać.
— I zawsze mają słuszność, panie Tadeuszu, odparła z uśmiechem. Znam dobrze Adama, nie mam mu tego za złe: jest lekkomyślny, a zwłaszcza jest wielki pan; zawsze będzie rad, że mnie ma za żonę i nie będzie mi się w niczem sprzeciwiał, ale...
— Gdzie jest małżeństwo, w któremby nie było ale? rzekł łagodnie Tadeusz, starając się nadać inny bieg myślom hrabiny.
Człowiek najmniej zarozumiały powziąłby może myśl, od której ten kochanek omal nie oszalał, a mianowicie: „Jeżeli jej nie powiem, że ją kocham, będę skończonym głupcem!“ Zapanowało między temi dwiema istotami owo straszliwe milczenie, nabrzmiałe myślami. Hrabina przyglądała się Pacowi ukradkiem, on zaś przyglądał się jej w lustrze. Zanurzywszy się w berżerce, jak człowiek najedzony, który trawi. — istny gest męża, lub też obojętnego starca — Pac złożył ręce na brzuchu, puścił palec w szybki i machinalny młynek, i przyglądał mu się bezmyślnie.
— Niechże pan powie coś dobrego o Adamie! wykrzyknęła Klementyna. Niech mi pan powie, że to nie jest człowiek lekki, pan go zna przecie!
Był to wspaniały krzyk serca.
— Przyszła tedy chwila, aby wznieść między nami zapory nie do przebycia, pomyślał biedny Pac, obmyślając heroicznie kłamstwo. — Coś dobrego?... podjął głośno, zanadto go kocham, nie uwierzyłaby pani. Nie jestem zdolny powiedzieć o nim nic złego. To też... moja rola w tym domu jest bardzo trudna.
Klementyna spuściła głowę i przyglądała się końcom lakierowanych bucików Paca.
— Wy, ludzie Północy, wy macie jedynie odwagę fizyczną, brak wam stałości, decyzji, szepnęła.
— Co pani będzie robiła sama? spytał Pac, przybierając ton zupełnej naiwności.
— Nie chce mi pan tedy dotrzymać towarzystwa?
— Daruje pani, muszę iść...
— Jakto? Dokąd?
— Idę do cyrku, dziś pierwsze przedstawienie na Polach Elizejskich, niepodobna mi nie być...
— Dlaczego? rzekła Klementyna, przerywając mu nawpół gniewnem spojrzeniem.
— Czy mam pani otworzyć moje serce, odparł rumieniąc się, zwierzyć pani to, co kryję memu drogiemu Adamowi, który myśli, że ja kocham tylko Polskę.
— Oho! nasz szlachetny kapitan ma sekrety?
— Podłość, którą pani zrozumie i z której mnie pani rozgrzeszy.
— Pan, podłość?...
— Tak, ja, hrabia Pac, kocham się jak szaleniec w dziewczynie, która włóczyła się po Francji z rodziną Butorów, taki cyrk w rodzaju Frankoniego, ale który jeździ tylko po jarmarkach. Postarałem się dla niej o miejsce w Cyrku Olimpijskim.
— Czy ładna? spytała hrabina.
— Dla mnie tak, odparł melancholijnie. Malaga (to jej pseudonim) jest silna, zręczna i zwinna. Czemu jest mi droższa nad wszystkie kobiety w świecie? doprawdy, nie umiałbym powiedzieć. Kiedy ją widzę, jej czarne włosy przewiązane błękitną wstążką spadające na śniade i nagie ramiona, całą jej postać odzianą w białą tunikę ze złotym brzegiem, w jedwabnym trykocie, który ją zamienia w żywy grecki posąg, z nogami w atłasowych pantofelkach, jak skacze z chorągwiami w ręku przez olbrzymią papierową obręcz i rozdziera ją w powietrzu, gdy koń pomyka w galopie, a ona znów skacze nań z wdziękiem, oklaskiwana samorzutnie przez całą publiczność... cóż powiem? to na mnie działa!
— Bardziej niż piękna kobieta na balu?... rzekła Klementyna z wyzywającem zdziwieniem.
— Tak, odparł Pac zdławionym głosem. Ta cudowna zwinność, ten ciągły wdzięk w ciągłem niebezpieczeństwie, to dla mnie najpiękniejszy tryumf kobiety... Tak pani, Cinti i Malibran, i Grisi i Taglioni, i Pasta i Essler, wszystko co włada lub władało na scenie, nie wydaje mi się godne rozwiązać trzewiczków Malagi. Jak ona umie wskakiwać i zeskakiwać z konia w pełnym galopie, ześlizgnąć się z lewej, aby go dosiąść z prawej; miga jak błędny ognik dokoła najdzikszego zwierzęcia; umie się utrzymać na koniuszku jednej stopy, i spaść swobodnie na grzbiet koński wciąż w galopie, a wreszcie, stojąc na tym biegunie bez cugli, robi pończochy, tłucze jajka i przyrządza omlet, ściągając głęboki podziw ludu, prawdziwego ludu, żołnierzy i robotników! Raz ta urocza Kolombina nosiła krzesła na końcu swego nosa, najładniejszego greckiego nosa jaki kiedykolwiek widziałem. Malaga, pani, to uosobienie zręczności. A silna jak Herkules: wystarczy jej maleńka piąstka albo jej mała nóżka, aby się uwolnić od trzech, czterech mężczyzn. Słowem, to bóstwo gimnastyki.
— Musi być głupia...
— Och! odparł Pac, jaka zabawna! Lekkomyślna jak istna cyganka, mówi wszystko co jej przejdzie przez głowę, dba o przyszłość tyle co pani o jałmużnę, rzuconą ubogiemu, i miewa powiedzenia wręcz cudowne. Nigdy jej nikt nie udowodni, że stary dyplomata to jest piękny młodzieniec, i ani za miljon nie zmieniłaby zdania. Jej miłość to dla mężczyzny tryumf, upojenie! Zdrowie ma wprost bezczelne; zęby to trzydzieści dwie perły cudownego blasku, oprawne w koral. Pyszczek jej (tak nazywa usta) ma, wedle wyrażenia Szekspira, jędrność i smak pyska klaczy. A jak umie dręczyć człowieka! Ceni mężczyzn pięknych, silnych, Adolfów, Aleksandrów, Augustów, kuglarzy, osiłków. Instruktor jej, okropna figura, bił ją ile wlazło, i trzeba było istotnie tysięcy kijów aby jej dać tę zwinność, ten wdzięk, tę odwagę.
— Pan, jak widzę, upił się tą Malagą! rzekła hrabina.
— Nazywa się Malaga tylko na afiszu, rzekł Pac z urażoną miną. Mieszka przy ulicy Saint-Lazare; małe mieszkanko na trzeciem piętrze, gniazdko wysłane jedwabiem i aksamitem, żyje tam jak istna księżniczka. Ma dwa istnienia, swoje życie jarmarczne i życie ładnej kobiety.
— I kocha pana?
— Kocha mnie... będzie się pani śmiała... jedynie dlatego, że jestem Polakiem. Widzi zawsze Polaków wedle ryciny Poniatowskiego skaczącego w Elsterę, bo dla całej Francji Elstera, w której niepodobna się utopić, jest rwącą rzeką, która pochłonęła Poniatowskiego... Mimo to, jestem bardzo nieszczęśliwy... tak, pani...
Łza wściekłości, która spłynęła z oczu Tadeusza, wzruszyła Klementynę.
— Wy, mężczyźni, wy lubicie to, co nadzwyczajne!
— A panie, a kobiety? rzekł Tadeusz.
— Znam tak dobrze Adama, że jestem pewna, żeby zapomniał o mnie dla jakiejś cyrkówki, jak pańska Malaga. Ale gdzie ją pan poznał?
— W Saint-Cloud, we wrześniu zeszłego roku, w jakieś święto. Siedziałem w kącie okrytej płótnem budy, w której odbywają się przedstawienia. Koledzy jej, wszyscy w polskich strojach, robili straszliwy zgiełk. Była niema, milcząca, miałem wrażenie, że czytam w jej melancholicznych myślach. Czyż nie miała do nich powodu, ta dwudziestoletnia dziewczyna? to mnie wzruszyło.
Hrabina spoczywała w uroczej pozie, zadumana, jakgbyby smutna.
— Biedny, biedny Tadeusz! wykrzyknęła. I swobodna, jak prawdziwa wielka dama, dodała, nie bez szelmoskiego uśmieszku: „Niech pan idzie, niech pan idzie do cyrku!“
Tadeusz ujął jej rękę, ucałował roniąc na nią łzę, i wyszedł. Wymyśliwszy tę miłość do cyrkówki, musiał jej dać jakiś pozór rzeczywistości. W opowiadaniu tem prawdą była jedynie tyle, że tego rana w Saint-Cloud uderzyło go na afiszu miano sławnej Malagi, cyrkówki z rodziny Butorów. Pajac, pozyskany pięciofrankówką, opowiedział Pacowi, że woltyżerka jest znajdą, może skradzioną gdzieś dzieckiem. Tadeusz udał się tedy do cyrku i ujrzał piękną woltyżerkę. Za cenę dziesięciu franków, masztalerz, który zastępuje tam teatralne garderobiane, powiedział mu, że Malaga nazywa się Małgorzata Turquet, i że mieszka przy ulicy des Fossés-de-Temple, na piątem piętrze.
Nazajutrz, z rozpaczą w duszy, Pac udał się do dzielnicy du Temple i spytał o pannę Turquet, w lecie dublującą z najsłynniejszą woltyżerką cyrkową, w zimie statystującą w bulwarowym teatrzyku.
— Malaga! krzyknęła odźwierna, gnając na poddasze, jakiś piękny pan z wizytą! Wywiaduje się o ciebie u mojego starego, który go buja, abym miała czas cię uprzedzić
— Dziękuję, pani Chapuzot: ale co on pomyśli, skoro mnie zastanie, jak prasuję sukienkę?
— Ba! kiedy ktoś kocha, wszystko mu się podoba u ukochanej.
— Czy to Anglik? oni lubią konie.
— Nie, wygląda prędzej na Hiszpana.
— To kiepsko; mówią, że Hiszpanie są goli... Niechże pani zostanie, pani Chapuzot, nie będzie się wydawało, żem taka sama...
— Kogo pan szuka? rzekła odźwierna, otwierając Tadeuszowi drzwi.
— Panny Turquet.
— Moje dziecko, odparła odźwierna przybierając godną pozę, ktoś pyta o ciebie.
Sznur, na którym suszyła się bielizna, strącił kapitanowi kapelusz z głowy.
— Czego pan sobie życzy, spytała Malaga podnosząc kapelusz.
— Widziałem panią w cyrku, przypomniała mi pani córkę którą straciłem: przez pamięć tedy mojej Heloizy, do której pani uderzająco jest podobna, chciałbym pani w czem dopomóc, o ile pani oczywiście pozwoli.
— Jakże!... ależ niechże pan siada, panie generale, rzekła pani Chapuzot. Bardzo ładna propozycja, bardzo cacana. Wie pan, jak gadać z kobietkami.
— Myli się pani, rzekł Pac; jestem poprostu strapionym ojcem, który chce się omamić podobieństwem.
— Będę zatem uchodziła za pańską córkę, rzekła Malaga znacząco, nie domyślając się głębokiej prawdy tego przypuszczenia.
— Tak, odrzekł Pac, będę tu zachodził czasami; aby zaś złudzenie było zupełne, urządzę pani ładne mieszkanko, pięknie umeblowane...
— Będę miała meble? spytała Malaga patrząc na starą.
— I służbę, odparł Pac, i wszelkie wygody.
Malaga przyjrzała się gościowi z pod oka.
— Z jakiego kraju pan jest?
— Jestem Polak.
— Więc przyjmuję.
Pac wyszedł, obiecując wrócić.
— A to kawał! rzekła Małgorzata Turquet, spoglądając na panią Chapuzot. Boję się tylko, że ten człowiek chce mnie otumanić, aby zadowolić jakieś niezdrowe zachcianki. Ba! ryzykuję.
W miesiąc po tej szczególnej rozmowie, piękna woltyżerka zajmowała apartamencik, rozkosznie umeblowany przez tapicera hrabiego Adama, Pac bowiem chciał, aby u Łagińskich mówiono o jego szaleństwie. Malaga, dla której ta przygoda była bajką z Tysiąca i jednej Nocy, wzięła do obsługi Chapuzotów, służących i powierników zarazem. Chapuzotowie i Małgorzata Turquet oczekiwali jakiegoś rozwiązania, ale po trzech miesiącach, ani Malaga ani Chapuzotowie nie umieli sobie wytłómaczyć kaprysu polskiego hrabiego. Pac zachodził tam na jakąś godziną tygodniowo; cały czas spędzał w salonie, nie wchodząc do buduaru, ani do sypialni Malagi, której progu nie przestąpił nigdy, mimo naj chytrzej szych manewrów woltyżerki i Chapuzotów. Hrabia wypytywał się o drobne wydarzenia, z których snuło się życie cyrkówki i za każdym razem zostawiał dwie czterdziestofrankowe sztuki na kominku.
— Wygląda bardzo znudzony, mówiła pani Chapuzot.
— Tak, odpowiadała Malaga, ten człowiek zimny jest jak glista.
— Ale i tak dobry chłop, wołał Chapuzot uszczęśliwiony ze swego niebieskiego garnituru, w którym wyglądał conajmniej jak woźny z ministerjum.
Perjodyczne datki Paca dawały Małgorzacie Turquet dochód trzystu dwudziestu franków miesięcznie. Suma ta, połączona z chudą gażą w cyrku, stworzyła jej egzystencję wspaniałą w porównaniu z poprzednią nędzą. W cyrku, wśród artystów, krążyły osobliwe wieści o szczęściu Malagi. Próżność woltyżerki wyszrubowała do sześćdziesięciu tysięcy franków owe sześć tysięcy, jakie apartament jej kosztował roztropnego kapitana. Wedle tego, co mówili klauni i komparsi, Malaga jadła na srebrze, przychodziła zresztą do cyrku we wspaniałych burnusach, kaszmirach, cudownych szalach. Pozatem Polak był najbajeczniejszym człowiekiem, jakiego woltyżerka mogła spotkać: nie wtrącał się do niczego, nie był zazdrosny, zostawiał Maladze zupełną swobodę.
— Niektóre kobiety mają szczęście, mówiła rywalka Malagi. Mnie, która idę do trzeciej części w działach, coś podobnego się nie trafi.
Malga nosiła ładne fatałaszki, paradowała od czasu do czasu w powozie w lasku Bulońskim, gdzie złota młodzież zaczynała na nią zwracać uwagę. Słowem, zaczynano mówić o Maladze w podejrzanym świecie dwuznacznych kobiet, i podgryzano jej szczęście potwarzą. Mówiono, że ona jest lunatyczka, a Polak to magnetyzer, który szuka kamienia filozoficznego. Inne jeszcze jadowitsze plotki sprawiły, że Malaga stała się ciekawą jak Psyche; z płaczem wszystko powtórzyła Pacowi.
— Kiedy ja mam coś do kobiety, rzekła w końcu, nie oczerniam jej, nie mówię, że ją magnetyzują, aby w niej szukać kamieni; mówię, że jest koszlawa i daję na to dowody. Czemu mnie pan kompromituje?
Pac zachował okrutne milczenie. Chapuzotowa dowiedziała się w końcu nazwiska i tytułu Tadeusza: następnie dowiedziała się w pałacu Łagińskich ścisłych faktów: Pac jest kawaler, nikt nie słyszał, aby mu umarła córka czy w Polsce, czy we Francji. Malaga nie mogła się oprzeć uczuciu grozy.
— Moje dziecko, mówiła Chapuzotowa, ten potwór...
Człowiek, który poprzestał na tem, że przyglądał się z pod oka — ukradkiem — nie śmiejąc się wypowiedzieć — nie okazując zaufania — ładnej dziewczynie, jak Malaga, musiał, wedle pojęć Chapuzotowej, być potworem.
— Ten potwór obłaskawia cię, aby cię doprowadzić do jakiegoś bezprawia, może do zbrodni. Boże miłosierny, gdybyś się miała dostać do kryminału, albo — drżę na samą myśl o tem — przed policję poprawczą, gdyby cię mieli oszkalować w dziennikach... Czy ty wiesz, co jabym zrobiła na twojem miejscu? Uwiadomiłabym dla pewności policję.
Jednego dnia, kiedy najszaleńsze myśli kłębiły się w mózgu Malagi, skoro Pac położył zwykłe dwie sztuki złota na kominku, wzięła złoto i rzuciła mu je w twarz, mówiąc: — Nie chcę kradzionych pieniędzy.
Kapitan dał pieniądze Chapuzotom i więcej nie wrócił. Klementyna spędzała wówczas lato w majątku wuja, margrabiego de Ronquerolles, w Burgundji. Kiedy w cyrku nie ujrzano Tadeusza na zwykłem miejscu, zrobił się hałas między artystami. Szlachetność Malagi jedni mienili głupstwem, drudzy sprytem. Postępowanie Polaka było zagadką, nawet dla najdoświadczeńszych kobiet. W ciągu jednego tygodnia Tadeusz otrzymał trzydzieści siedem listów od damulek lekkiego autoramentu. Szczęściem dlań, jego zdumiewająca wstrzemięźliwość nie obudziła ciekawości w prawdziwym świecie, i stała się przedmiotem komentarzy jedynie w dwuznacznym światku.
W dwa miesiące później, piękna woltyżerka, przywalona długami, napisała do hrabiego Paca list, którzy ówcześni dandysi uznali jako swego rodzaju arcydzieło:
„Zwracam się do pana, którego śmiem jeszcze nazywać moim przyjacielem: czy pan będzie miał jeszcze litość nademną po tem, co się stało i co pan tak źle sobie wytłómaczył? Serce moje odwołuje wszystko, co pana mogło urazić. Jeżeli byłam natyle szczęśliwa, aby dać nieco uroku godzinom, które pan spędzał ze mną, niech pan wróci... inaczej stanę się pastwą rozpaczy. Jestem w nędzy, a pan wie, do jakich ona głupstw pcha człowieka. Wczoraj miałam na cały dzień śledzia i kawałek chleba. Czy to jest posiłek godny pańskiej kochanki? Nie mam już Chapuzotów, którzy zdawali się tacy oddani. Pańskie zniknięcie sprawiło, iż przejrzałam do dna ludzkie przywiązanie... Pies, któregośmy żywili, nie opuści nas, a chapuzotowie odeszli. Komornik wszystko zajął w imieniu właściciela, człowieka bez serca, i jubilera który nie chce czekać ani tygodnia: człowiek nie ma zaufania do człowieka! Cóż za położenie dla kobiety, która drugim robiła tylko dobrze! Zaniosłam do lombardu wszystko co miałam wartościowego, zostało mi już tylko pańskie wspomnienie, a nadchodzą ciężkie dni. Przez zimę nie pobieram feu, bo grają w teatrze same pantominy, ot, małe rólki, w których kobieta nie ma się w czem pokazać. W jaki sposób pan mógł się nie poznać na szlachetności moich uczuć? Wszak kobieta ma tylko jeden sposób okazania wdzięczności! Zdawał się pan taki rad z mego dostatku, w jaki sposób mógł mnie pan zostawić w nędzy? O mój jedyny przyjacielu na świecie, zanim zacznę uganiać po jarmarkach z Cyrkiem Butora, bo w ten sposób przynajmniej zarobią na życie, daruj mi, że chciałam się dowiedzieć, czy cię straciłam na zawsze. Gdybym pana wspomniała w chwili gdy skaczę przez obrącz, mogłabym sobie połamać nogi, bo straciłabym tempo. Cobądż się stanie, jestem zawsze na życie ci oddaną,

„Małgorzatą Turquet“.

— Ten list, rzekł sobie Tadeusz, parskając śmiechem, wart jest moich dziesięciu tysięcy franków.
Nazajutrz wróciła Klementyna, Tadeusz ujrzał ją ładniejszą, bardziej uroczą, niż kiedykolwiek. Po obiedzie, w czasie którego hrabina zachowała wobec Tadeusza zupełną obojętność, rozegrała się w salonie po odejściu kapitana scena pomiędzy hrabią a jego żoną. Niby to prosząc Adama o radę, Tadeusz zostawił mu, jakby przez nieuwagę, list Malagi.
— Biedny Tadeusz! rzekł Adam do żony, patrząc za wymykającym się Pacem. Cóż za nieszczęście dla tak niepospolitego człowieka być zabawką hecarki ostatniego gatunku! Straci wszystko, spodli się, za jakiś czas będzie nie do poznania. Masz, moja droga, czytaj, rzekł hrabia, podając żonie list.
Klementyna przeczytała list cuchnący tytoniem, i rzuciła go ze wstrętem.
— Mimo grubej opaski, którą ma na oczach, widocznie coś spostrzegł, rzekł Adam. Musiała mu płatać srogie figle.
— I on wraca do niej! rzekła Klementyna, i przebaczy jej. Tylko dla tych okropnych kobiet macie pobłażanie!
— Tak go potrzebują... rzekł Adam.
— Tadeusz znał swoje miejsce... siedząc u siebie w domu, dodała.
— Och, mój aniele, idziesz za daleko, rzekł hrabia, który, uszczęśliwiony w pierwszej chwili, iż zdołał obniżyć przyjaciela w oczach żony, nie chciał wszakże śmierci grzesznika.
Tadeusz, który znał dobrze Adama, prosił go o najgłębszy sekret: powiedział mu o tem rzekomo, aby go przeprosić za swoje marnotrawstwo i wyżebrać tysiąc talarów dla Malagi.
— To człowiek z charakterem, podjął Adam.
— Jakto?
— A no, że nie wydał na nią więcej niż dziesięć tysięcy, i że ją doprowadził do takiego listu, nim jej dał na zapłacenie długów! jak na Polaka, na honor!...
— Ależ on może cię zrujnować, rzekła Klementyna cierpkim tonem Paryżanki, z natury podejrzliwej jak kotka.
— Och, ja go znam, odparł Tadeusz, poświęciłby dla nas Malagę.
— Zobaczymy, odparła hrabina.
— Gdyby to było potrzebne dla jego szczęścia, nie wahałby się zażądać zerwania. Konstanty mówił mi, że, przez czas tego stosunku, Pac, dotąd tak wstrzemięźliwy, wracał niekiedy do domu bardzo... niepewny. Gdyby się miał rozpić, byłbym tak zgryziony, jakgdyby chodziło o mego rodzonego syna.
— Nie mów mi już o nim, wykrzyknęła hrabina otrząsając się ze wstrętem.
W dwa dni później kapitan spostrzegł w głosie, w oczach hrabiny, straszliwe skutki niedyskrecji Adama. Wzgarda wykopała przepaść między tą uroczą kobietą a nim. Od tej chwili popadł w głęboką melancholję, żarty tą myślą: „Uczyniłeś się dobrowolnie niegodny jej! Życie stało mu się ciężkie, najpiękniejsze niebo było dlań szare. Jednakże, pod tą falą gorzkiego bólu, miewał chwile radości: mógł wówczas bez obawy podziwiać hrabinę, która nie zwracała nań najmniejszej uwagi. W dniu jej przyjęć, zaszyty w kącie, niemy, ale cały zmieniony w oczy i w serce, nie tracił ani jednej pozy, ani jednej minuty gdy śpiewała. To było jego życie: mógł sam okulbaczyć konia, którego ona miała dosiąść, mógł się oddać zarządowi tego świetnego domu, którego interesami zajął się ze zdwojoną gorliwością. Te ciche rozkosze pozostały w jego sercu, jak rozkosze matki, której dziecko nigdy nie wie nic o jej sercu: nie wie bowiem o niem nic, kto nie wie wszystkiego. Czyż to nie było piękniejsze, niż czysta miłość Petrarki do Laury, która, ostatecznie, płaciła go skarbem sławy oraz tryumfem tchniętej weń poezji? Uczucie, jakiego musiał doznawać d’Assas umierając, czyż nie jest całem życiem? Tego uczucia doznawał Pac codzień, nie umierając, ale też bez przywileju nieśmiertelności. Cóż tedy tkwi w miłości, iż, mimo tych tajemnych rozkoszy, Pac trawił się zgryzotą? Religja katolicka tak wyolbrzymiła miłość, iż skojarzyła w niej poniekąd nierozerwalnie cześć i szlachetność: Miłości nie da się pomyśleć bez zalet które stanowią chlubę mężczyzny. Tak rządkiem jest, aby ktoś był kochany, kiedy budzi wzgardę, iż Tadeusz umierał z ran, które sobie dobrowolnie zadał. Usłyszeć z jej ust, że byłaby go pokochała i umrzeć?... biedny kochanek uważałby to za hojną zapłatę za swe życie. Męczarnie dawniejszej jego roli zdawały mu się znośniejsze, niż to, aby żyć obok niej, obsypując ją dobrodziejstwami, których ona nigdy nie oceni ani nie zrozumie. Słowem, pragnął zapłaty za swoją cnotę. Schudł, pożółkł, i rozchorował się tak, iż, trawiony powolną gorączką, cały styczeń musiał przeleżeć w łóżku, nie chcąc poradzić się lekarza. Hrabia Adam był bardzo niespokojny o swego biednego Tadeusza; hrabina natomiast była natyle okrutna, iż odezwała się raz, kiedy byli w małem kółku:
— Dajże mu pokój, czy nie widzisz, że on ma jakąś olimpijską zgryzotę?
Odezwanie to wróciło Tadeuszowi odwagę rozpaczy; wstał, wyszedł, spróbował się rozerwać, i odzyskał zdrowie.
W lutym Adam przegrał znaczniejszą sumę w Jockey-Klubie, że zaś obawiał się żony, prosił Tadeusza, aby wpisał tę sumę na konto swoich wydatków na Malagę.
— Cóż w tem nadzwyczajnego, aby ta hecarka kosztowała cię dwadzieścia tysięcy franków? To sprawa tylko między mną a tobą: gdyby natomiast żona wiedziała, że ja je przegrałem, spadłbym w jej oczach, lękałaby się o przyszłość.
— Więc jeszcze i to! wykrzyknął Tadeusz z głębokiem westchnieniem. — Tadeuszu, ta przysługa skwitowałaby nas, gdybym już nie był twoim dłużnikiem.
— Adamie, będziesz miał dzieci, nie graj już, rzekł kapitan.
Malaga znów nas kosztuje dwadzieścia tysięcy wykrzyknęła w kilka dni później hrabina, dowiadując się o ofierze Adama. Dziesięć tysięcy przedtem, razem trzydzieści tysięcy! tysiąc pięćset franków renty, tyle co kosztuje moja loża we Włoskim, majątek niejednej rodziny... Och, wy, Polacy, rzekła zrywając kwiaty w pięknej cieplarni, jesteście niesłychani! Ty się nie wściekasz?
— Biedny Pac...
— Biedny Pac, biedny Pac, przerwała, naco on nam potrzebny? Ja sama zajmę się domem! Dasz mu tych sto ludwików renty, które odrzucił, i niech się urządza jak chce ze swoim cyrkiem.
— Jest nam bardzo użyteczny, oszczędził nam od roku z pewnością więcej niż czterdzieści tysięcy. Pomyśl, drogi aniele, złożył nam sto tysięcy franków u Rotszylda, a intendent byłby je z pewnością ukradł...
Klementyna złagodniała, ale mimo to była nadal oziębła dla Tadeusza. W kilka dni potem poprosiła Paca, aby przyszedł do tego buduaru, w którym rok wprzódy mimowoli porównywała go z hrabią: tym razem przyjęła go sam na sam, nie widząc najmniejszego niebezpieczeństwa.
— Mój drogi panie Pac, rzekła z pańską bezceremonjalnością, jeżeli pan kocha Adama tak, jak pan mówi, zrobi pan coś, czego on nie zażąda od pana nigdy, ale czego ja, jego żona, nie waham się żądać...
— Chodzi o Malagę, rzekł Tadeusz z głęboką ironją.
— A więc tak, jeżeli pan chce zostać do końca życia z nami, jeżeli chcesz, abyśmy zostali dobrymi przyjaciółmi, niech ją pan rzuci. W jaki sposób stary żołnierz...
— Mam dopiero trzydzieści pięć lat, i ani jednego siwego włosa!
— Robi pan wrażenie, że je pan ma, a to na jedno wychodzi. W jaki sposób człowiek tak dobrze umiejący liczyć, tak szlachetny...
Najokropniejsze było, iż słowa tego użyła z wyraźną intencją obudzenia w nim szlachectwa duszy, które uważała za wygasłe.
— Tak szlachetny, jak pan, podjęła po niedostrzegalnej pauzie, spowodowanej gestem Paca, daje się tak wodzić za nos, jak dziecko! Pańska przygoda wsławiła Malagę... Wuj mój zainteresował się nią, odwiedzał ją... I nie wuj jeden, Malaga przyjmuje wielu panów... Miałam pana za szlachetnego człowieka... Fe! No, czy to będzie dla pana strata nie do powetowania?
— Pani, gdybym znał poświęcenie, które mi trzeba uczynić, aby odzyskać pani szacunek, natychmiast bym go dokonał: ale rzucić Malagę to nie jest żadna ofiara...
— To samo odpowiedziałabym w pańskiem położeniu, gdybym była mężczyzną, odparła Klementyna. Więc cóż! jeżeli ja to biorę za wielką ofiarę, niema się o co gniewać.
Pac wyszedł, lękając się, aby nie popełnił jakiegoś głupstwa; czuł, że nim owłada szaleństwo. Poszedł się przejść, lekko odziany mimo zimna, nie mogąc ugasić ogniów na twarzy i na czole. „Miałam pana za szlachetnego człowieka!“ Wciąż brzmiały mu w uszach te słowa. — A jeszcze niema roku, powiada sobie, jak Klementyna wołała, że ja sam jeden pobiłem Moskali! Myślał o tem, aby rzucić Łagińskich, zaciągnąć się do spahisów i zginąć w Afryce, ale w tej samej chwili wstrzymała go straszliwa obawa. — Bezemnie cóż się z nimi stanie? zrujnują się w mgnieniu oka. Biedna hrabina! cóż za straszne życie dla niej być skazaną bodaj na trzydzieści tysięcy franków renty! Nie, powiadał sobie, skoro jest dla mnie stracona, odwagi, trzeba mi dokończyć mego dzieła.
Wszyscy wiedzą, że od r. 1830 karnawał rozwinął się w Paryżu do niesłychanych rozmiarów, stał się czemś europejskiem; o ileż ucieszniejszy jest, o ileż bardziej ożywiony, niż nieboszczyk karnawał wenecki! Czy to znaczy, iż z gwałtownem uszczupleniem fortun Paryżanie wynaleźli sposób bawienia się gromadnie, tak jak w swoich klubach stworzyli salony bez pani domu, bez uprzejmych form i za tanie pieniądze? Jakbądź się rzeczy mają, marzec roił się wówczas od owych balów, gdzie taniec, błazeństwo, rozpasanie, szał, komiczne sceny i figle iskrzące się paryskim dowcipem dochodzą do potwornych iście rozmiarów. Świątynia tego szaleństwa mieściła się wówczas przy ulicy Saint-Honoré, a Napoleonem jego był Musard, mały człowieczek, jakby stworzony na to, aby dyrygować orkiestrą równie potężną, jak rozszalały tłum i aby prowadzić galopadę, ten istny sabbat taneczny, chwałę Aubera, galopada bowiem ma swój kształt i swoją poezję dopiero od wielkiej galopady z Gustawa. Czyż ten olbrzymi finał nie mógłby służyć za symbol epoki, w której od pięćdziesięciu lat wszystko przesuwa się z chyżością snu?
Otóż, poważny Tadeusz, noszący boski i nieskalany obraz w sercu, zaproponował Maladze, królowej roztańczonego karnawału, aby z nim spędziła noc na balu Musard. Dowiedział się, że hrabina, przebrana i w masce, wybiera się w towarzystwie jeszcze dwóch młodych kobiet i ich mężów, aby nasycić swą ciekawość widokiem jednego z tych potwornych balów. W Tłusty Wtorek r. 1838, o czwartej rano, hrabina, otulona w czarne domino, siedząc na stopniach jednego z amfiteatrów tej babilońskiej sali, ujrzała w galopadzie Tadeusza. On sam w kostjumie Roberta Macaire wiódł w taniec woltyżerkę w stroju Dzikiej, z głową strojną piórami jak koń na koronacji, i skaczącą niby błędny ognik wśród tańczących.
— Och, rzekła Klementyna do męża, wy Polacy jesteście ludzie bez charakteru. Któżby nie zaufał Tadeuszowi? Dał mi słowo, nie wiedząc, że ja będę tutaj, i że zobaczę wszystko, nie będąc widziana.
W kilka dni później Pac był na obiedzie. Po obiedzie, Adam zostawił ich samych, a Klementyna zrobiła Tadeuszowi sceną, dając mu do zrozumienia, że nie życzy go sobie w domu.
— Tak, pani, rzekł pokornie Tadeusz, ma pani słuszność, jestem nędznikiem, dałem słowo. Ale cóż!... odłożyłem zerwanie z Malagą na czas postu... Będę zresztą szczery: ta kobieta ma na mnie taki wpływ...
— Kobieta, którą policja wyprowadza od Musarda i to za jaki taniec!...
— Przyznaję, jestem nie do usprawiedliwienia, opuszczę pani dom. Ale zna pani Adama. Skoro oddam w pani ręce zarząd majątku, trzeba będzie rozwinąć wiele energji. Jeżeli ja mam słabostkę do Malagi, umiem w zamian prowadzić wasze sprawy, trzymać w garści służbę i czuwać nad najdrobniejszym szczegółem. Niech mi pani pozwoli opuścić dom dopiero, gdy ujrzę, że pani zdolna jest objąć po mnie rządy. Macie już za sobą trzy lata małżeństwa, jesteście bezpieczni od pierwszych szaleństw miodowego miesiąca. Paryżanki, i to najwyżej utytułowane, umieją dziś doskonale zawiadywać domem i majątkiem... A więc, w dniu, w którym będę pewien nietyle pani zdolności, ile wytrwania, opuszczę Paryż.
— Oto odpowiedź godna Tadeusza z Warszawy, a nie Tadeusza z Cyrku, odrzekła. Niech pan wraca do nas uleczony.
— Uleczony?... nigdy, rzekł Pac, spoglądając na zgrabne nóżki Klemetyny. Pani nie wie, hrabino, ile ta kobieta ma uroku i dowcipu.
Czując, że męstwo jego słabnie, dodał: — Żadna światowa dama ze swemi minkami nie umywa się do tej szczerej natury młodego zwierzątka...
— To pewna, że nie chciałabym mieć nic ze zwierzęcia, rzekła hrabina, mierząc go jadowitem spojrzeniem.
Począwszy od tego ranka, hrabia Pac zapoznał Klementynę ze stanem interesów, stał się jej przewodnikiem, wtajemniczył ją w trudności zarządu majątkiem, obznajmił z ceną wszystkiego, oraz sposobami, aby się nie dać nadto okradać służbie. Pouczył ją, że może liczyć na Konstantego i uczynić zeń swego marszałka dworu; urobił Konstantego do tej roli. W maju osądził, że hrabina zupełnie jest przygotowana do prowadzenia domu; Klementyna bowiem była z liczby owych kobiet, które mają bystre oko, niezawodny instynkt i wrodzony talent pani domu.
W położeniu tem, tak naturalnie przygotowanem przez Tadeusza, zaszła straszliwa perypetja. Cierpienia jego nie miały być równie lube, jak to sobie ułożył. Biedny kochanek nie liczył się z udziałem przypadku. Otóż, Adam zachorował bardzo poważnie. Zamiast wyjechać, Tadeusz pełnił przy łożu przyjaciela rolę pielęgniarki. Poświęcenie jego było niestrudzone. Kobieta, któraby miała w tem interes, aby widzieć jasno, dostrzegłaby w heroizmie kapitana jakgdyby karę, jaką szlachetne dusze nakładają sobie, aby zdławić swoje mimowolne złe myśli; ale kobiety widzą wszystko, albo nie widzą nic, zależnie od stanu ich duszy: miłość jest ich jedyną latarką.
Przez sześć tygodni Pac czuwał przy Mieczysławie, pielęgnował go; zdawało się, że zupełnie nie myśli o Maladze, dla tej prostej przyczyny, że nigdy o niej nie myślał. Widząc, że Adam walczy ze śmiercią i że stan ten się przeciąga, Klementyna zwołała najsławniejszych doktorów.
— Jeżeli z tego wyjdzie, rzekł najuczeńszy lekarz, to jedynie mocą wysiłku natury. Rzeczą tych, co go pielęgnują, jest uchwycić ten moment i wspomagać naturę. Życie hrabiego jest w rękach osób, które czuwają przy nim.
Tadeusz oznajmił ten wyrok Klementynie, która schroniła się w chińskiej altance, zarówno aby odpocząć nieco, jak aby zostawić lekarzom swobodę i nie krępować ich. Idąc ścieżką wiodącą z buduaru do skały, na której wznosiła się altanka, Tadeusz kroczył niby w otchłani, którą opisuje Alighieri. Nieszczęśliwy nie przewidział możliwości małżeństwa z Klementyną 1 zagrzebał się sam w błocie. Przybył z twarzą zmienioną, wspaniałą bólem. Głowa jego, jak głowa Meduzy, tryskała rozpaczą.
— Umarł?... spytała Klementyna.
— Skazali go; a przynajmniej zdają wszystko na naturę. Niech pani tam nie idzie, są jeszcze, Bianchon ma sam zdejmować opatrunek.
— Biedny człowiek! wyrzucam sobie, czy ja go nie dręczyłam czasem, rzekła.
— Był z panią szczęśliwy, niech pani będzie spokojna w tej mierze, rzekł Tadeusz. Miała dlań pani pobłażliwość...
— Strata moja będzie niepowetowana.
— Ależ, droga pani, przypuściwszy, że Adam umrze... czy pani nie rozczarowała się do niego?
— Kochałam bez zaślepienia, rzekła, ale kochałam go tak, jak żona powinna kochać męża.
— A więc, rzekł Tadeusz głosem, którego Klementyna u niego nie znała, będzie go pani żałowała mniej, niż gdyby pani straciła człowieka z rzędu tych, którzy dla was, kobiet, są całą waszą dumą, całą miłością, całem życiem! Może pani być szczera z przyjacielem takim, jak ja... Ja go będę żałował!... Na długo przed waszym związkiem uczyniłem zeń swoje dziecko, poświęciłem mu życie. Stracę wszystko na ziemi. Ale dla dwudziestoczteroletniej wdowy życie jest jeszcze piękne.
— Ech! pan wie, że nie kocham nikogo, odparła szorstko z bólem.
— Nie wie pani jeszcze, co to kochać, rzekł Tadeusz.
— Och, jeżeli chodzi o męża, mam na tyle rozsądku, aby woleć dziecko takie, jak mój biedny Adam, od człowieka wyższej miary. Oto już blizko pięć tygodni powiadamy sobie: „Czy będzie żył?“ Te wahania przygotowały mnie, jak i pana, na tę stratę. Mogę być z panem szczera. Otóż dałabym kawał mego życia, aby zachować życie Adama. Samotna kobieta w Paryżu! czyż nie grozi jej co chwila, iż da się złapać na komedję miłości bankrutowi lub marnotrawcy? Modliłam się do Boga, aby mi zostawił męża tak zacnego, tak niewymagającego, i który zaczynał się mnie bać.
— Jest pani szczera i tem wyżej panią cenię, rzekł Tadeusz, ujmując rękę Klementyny i całując ją bez protestu z jej strony. W chwili tak poważnej dziwnie miło jest spotkać kobietę bez obłudy! Można z panią rozmawiać. Spójrzmy w przyszłość: przypuśćmy, że Bóg pani nie wysłucha, mimo iż jestem jednym z tych, którzy najwytrwalej doń krzyczą: „Zostaw mi mego przyjaciela!“ Tak, pięćdziesiąt nocy nie osłabiło moich oczu, i gdyby było trzeba trzydzieści dni i trzydzieści nocy czuwać, paniby spała, a jabym czuwał. Zdołam go wyrwać śmierci, jeżeli, jak oni powiadają, można go ocalić siłą starań. Ale przypuśćmy, że, mimo nas obojga, hrabia umiera. Otóż, gdyby pani była kochana, och, ubóstwiana przez człowieka z sercem i charakterem godnym niej...
— Może szalenie pragnęłam być kochaną, ale nie spotkałam...
— A jeżeli się pani omyliła...
Klementyna spojrzała bystro na Tadeusza, przypuszczając u niego nietyle miłość, ile interesowną myśl, zmierzyła go wzgardliwie od stóp do głów i zmiażdżyła go mówiąc tylko: „Biedna Malaga!“ Te dwa słowa wyrzekła tonem, jaki jedynie wielkie damy posiadają w rejestrze swej wzgardy. Wstała, zostawiła Tadeusza zemdlonym, i nie odwracając głowy, udała się dumnym krokiem do swego buduaru, poczem poszła do pokoju Adama.
W godzinę później, Pac zjawił się w pokoju chorego, i jakgdyby nie otrzymał śmiertelnego ciosu, zajął miejsce przy jego łożu. Od tej nieszczęsnej chwili stał się milczący; cały skupił się do pojedynku wydanego chorobie, zwalczał ją w sposób budzący podziw lekarzy. O każdej godzinie widziało się jego oczy, płonące jak dwie lampy. Nie objawiając żadnej urazy, słuchał obojętnie podziękowań Klementyny, był jakby głuchy. Powiedział sobie: „Będzie mi winna życie Adama!“ i słowa te wypisał niby ognistem pismem w pokoju chorego. Po dwóch tygodniach, Klementyna musiała spocząć, groziło jej bowiem, że padnie ze zmęczenia. Pac był niestrudzony. Wreszcie, pod koniec września, lekarz domowy, Bianchon, zaręczył Klementynie za życie hrabiego.
— Och pani, rzekł, mnie pani nic nie zawdzięcza. Gdyby nie jego przyjaciel, nie bylibyśmy go ocalili!
Nazajutrz po straszliwej scenie w chińskiej altance, margrabia de Ronquerolles zaszedł do swego siostrzeńca: jechał do Rosji w sekretnej misji. Pac, rażony poprzedniego dnia gromem, szepnął dyplomacie parę słów. Otóż, w dniu, w którym hrabia Adam i jego żona wybrali się pierwszy raz na przejażdżkę, w chwili gdy powóz ruszał, wszedł w dziedziniec pałacowy żandarm i spytał o hrabiego Paca. Tadeusz, który siedział na przodzie, odwrócił się, wziął list z pieczęcią ministerjum spraw zagranicznych, i włożył go do kieszeni gestem który uchylił wszelkie pytania. Nie można ludziom dobrze wychowanym zaprzeczyć znajomości języka, który obywa się bez słów. Mimo to, kiedy dojeżdżali do bramy Maillot, Adam, korzystając z przywilejów rekonwalescenta, który ma prawo narzucać swe kaprysy, rzekł do Tadeusza:
— Nie może być mowy o niedyskrecji między braćmi, którzy się kochają, jak my; wiesz, co zawiera ta depesza, powiedz mi, mam gorączkę z ciekawości.
Klementyna spojrzała niechętnie na Tadeusza i rzekła:
— Pan Pac tak się na mnie dąsa od dwóch miesięcy, że nie ośmieliłabym się nalegać.
— Och, mój Boże, ponieważ nie mógłbym zabronić dziennikom ogłoszenia sekretu, zdradzę go wam chętnie: cesarz Mikołaj raczył mnie mianować kapitanem w pułku przeznaczonym na wyprawę do Kiwy.
— I jedziesz? wykrzyknął Adam.
— Jadę, mój drogi. Kapitanem przyjechałem, kapitanem wracam... Malaga mogłaby mnie przywieść do jakiego głupstwa. Jemy dziś ostatni obiad razem. Gdybym nie pojechał do Petersburga we wrześniu, trzebaby jechać lądem, a ja nie jestem bogacz, muszę zabezpieczyć Maladze skromną egzystencję. Jakżebym nie pomyślał o przyszłości jedynej kobiety, która mnie umiała zrozumieć? Dla Malagi jestem wielki! Dla Malagi jestem piękny! Malaga może mnie zdradzała, ale skoczyłaby dla mnie...
— Przez obręcz i spadłaby z powrotem na konia, rzekła Klementyna.
— Och, pani nie zna Malagi, rzekł kapitan z głęboką goryczą i z ironicznem spojrzeniem, które zbudziło w Klementynie zadumę i niepokój.
— Żegnajcie młode drzewka tego ślicznego lasku, gdzie się przechadzają Paryżanki, gdzie się przechadzają wygnańcy, odnajdując tam ojczyznę. Pewien jestem, że oczy moje nie ujrzą już zielonych drzew w alei Mademoiselle, ani akacji, ani cedru w zakolu... Hen, na brzegach Azji, posłuszny zamiarom wielkiego cesarza, którego sobie obrałem za pana, doszedłszy może do naczelnej komendy siłą odwagi, siłą hazardu, będę może żałował pól Elizejskich, dokąd mnie pani raz powiozła na spacer. I wiecznie będę żałował okrucieństwa Malagi, tej Malagi o której myślę w tej chwili.
Było to powiedziane tak, że Klementynę przeszedł dreszcz.
— Bardzo pan tedy kocha Malagę? spytała.
— Poświęciłem dla niej ten honor, którego mężczyzna nie poświęca nigdy...
— Jaki?
— Ten... ten, który pragnie się zachować za wszelką cenę w oczach swego bóstwa.
Po tej odpowiedzi Tadeusz zachował najgłębsze milczenie, przerwał je tylko raz, kiedy przejeżdżali przez Pola Elizejskie; wskazał ręką drewniany budynek i rzekł: „O, cyrk!“
Na chwilę przed obiadem poszedł do ambasady rosyjskiej, stamtąd do ministerjum spraw zagranicznych, i odjechał do Hawru, rano, nim hrabina i Adam wstali.
— Tracę przyjaciela, rzekł Adam ze łzami w oczach, dowiadując się o wyjeździe Paca; przyjaciela w prawdziwem znaczeniu tego słowa i nie wiem, co mu każe uciekać z mego domu, jak z miejsca zarazy. Takich przyjaciół jak my nie może poróżnić kobieta, rzekł patrząc bystro na Klementyną; a jednak wszystko co wczoraj mówił o Maladze... Toż on nigdy nie dotknął ani końca palców tej dziewczyny...
— Skąd wiesz? spytała Klementyna.
— Ależ oczywiście poszedłem przez ciekawość do panny Turquet. Biedna dziewczyna dotąd nie umie sobie wytłómaczyć chłodu Tadeusza...
— Dosyć o tem, rzekła hrabina, która poszła do swego pokoju myśląc. — Czyżbym była ofiarą jakiejś wzniosłej mistyfikacji?
Zaledwie dokończyła w duchu tej myśli, kiedy Konstanty oddał jej następujący list, który Tadeusz skreślił w nocy.
„Pani, iść zginąć na Kaukazie i unosić z sobą twoją wzgardę, to za wiele; trzeba umrzeć zupełnie. Pokochałem panią od pierwszej chwili, kiedy panią ujrzałem, tak jak można pokochać kobietę, na wieczność, nawet wówczas gdy nas zdradzi: ja, dłużnik Adama, który panią wybrał i za którego pani wychodziła za mąż, ja biedak, ja dobrowolny rządca, domownik waszego domu. W tem okropnem nieszczęściu życie było mi rozkoszą. Być w twoim domu nieodzowną sprężyną, czuć, że jestem potrzebny dla twego zbytku, dla twego dobrobytu, było mi źródłem szczęścia; a jeżeli ta rozkosz była żywa w mem sercu, gdy chodziło o Adama, osądź, czem stała się wówczas, gdy źródłem jej i przyczyną stała się ubóstwiana kobieta. Poznałem słodycze macierzyństwa w miłości, pogodziłem się z takiem życiem. Zbudowałem sobie — niby żebrak-włóczęga — chatkę z kamienia w twoich pięknych włościach, nie wyciągając do ciebie ręki. Ja biedny i nieszczęśliwy, oślepiony szczęściem Adama, ja byłem dobroczyńcą. Och, byłaś otoczona miłością czystą jak miłość anioła stróża: on czuwał kiedy ty spałaś, pieścił cię spojrzeniem, kiedy przechodziłaś, był szczęśliwy z istnienia, byłaś ojczystem słońcem dla tego biednego wygnańca, który pisze do ciebie ze łzami w oczach, myśląc o szczęściu tych pierwszych dni. Mając lat ośmnaście, w Warszawie, nie kochany jeszcze przez nikogo, wziąłem sobie za idealną kochankę uroczą kobietę, do której odnosiłem moje myśli, moje pragnienia; była królową moich dni i moich nocy! Ta kobieta nie wiedziała o tem nic: pocóż miałbym jej mówić?... Ja kochałem moją miłość! Osądź, wedle tego zdarzenia mej młodości, jak musiałem być szczęśliwy w sferze twojej egzystencji, kulbacząc twego konia, gromadząc nowiutkie sztuki złota przeznaczone do twojej sakiewki, czuwając nad zbytkiem twego stołu i twoich przyjęć, patrząc, jak dzięki mej obrotności zaćmiewasz majątki większe od twego.
„Z jakim zapałem rzucałem się w Paryż, kiedy Adam mi powiadał: „Tadeuszu, ona chce tego a tego!“ To szczęście niepodobne wprost do wyrażenia! Czasem zachciewało się pani jakiegoś drobiazgu, którego zdobycie wymagało istnych cudów, trzeba mi było gonić siedem godzin dorożką, a cóż za rozkoszą było wędrować dla ciebie piechotą! Patrząc na ciebie, uśmiechniętą wśród kwiatów, niewidziany przez ciebie, zapominałem, że nikt mnie nie kocha... Odnajdywałem moje ośmnaście lat. Czasami, kiedy szczęście zawróciło mi w głowie, szedłem w nocy całować miejsca, gdzie stopy twoje zostawiały dla mnie świetlne ślady, tak jak niegdyś dokazywałem istnych sztuk złodziejskich, by ucałować klucz, którego hrabina Władysławowa dotknęła otwierając drzwi. Powietrze, którem oddychałaś, było mi balsamem, był w niem dla mnie nadmiar życia, czułem się w niem niby pod zwrotnikiem, odurzony życiodajnemi oparami. Muszę pani powiedzieć to wszystko, iżbyś mogła zrozumieć bezgraniczne zuchwalstwo moich mimowolnych myśli. Umarłbym, nimbym pani wyjawił mą tajemnicę! Przypomina sobie pani może owych kilka dni ciekawości, kiedy to chciałaś ujrzeć autora cudów, które ściągnęły wreszcie twą uwagę. Pomyślałem, daruj mi pani, że mogłabyś mnie pokochać. Twoja sympatja, twoje spojrzenia tak wymowne dla zakochanego wydały mi się tak niebezpieczne, że wymyśliłem tę komedję z Malagą, wiedząc, że są stosunki, których kobiety nie przebaczają. Uciekłem się do tego w chwili gdy widziałem że miłość moja musi się udzielić! Niech mnie pani przywali obecnie wzgardą, którą sypała pani na mnie niezasłużenie pełnemi rękami, ale jestem prawie pewny, że owego wieczora, kiedy pani de Sérizy zabrała Adama, gdybym był wyznał wszystko, co oto pani piszę, wówczas, powiedziawszy to raz, byłbym jak obłaskawiony tygrys, który wpił zęby w żywe ciało, który poczuł smak kiwi, i...

„O północy.

„Nie mogłem pisać dalej, wspomnienie tej godziny jest jeszcze zbyt żywe. Tak, wówczas ogarniał mnie szał. Nadzieja żyła w twoich oczach, czerwone flagi zwycięstwa byłyby zabłysły w moich i byłyby urzekły twoje. Zbrodnią moją było, żem pomyślał to wszystko, może fałszywie. Ty sama możesz osądzić ową straszliwą scenę, w której miłość, żądzę, najprzemożniejsze siły człowiecze, zdołałem zdławić lodowatą ręką wdzięczności, która powinna być wieczna. Twoja straszliwa wzgarda ukarała mnie. Dowiodłaś mi, że wstrętu ani wzgardy nie da się odkupić. Kocham panią jak szaleniec. Gdyby Adam był umarł, byłbym odjechał; tembardziej trzeba mi jechać, skoro on ocalał. Nie wyrywa się przyjaciela z rąk śmierci poto, aby go oszukać. Zresztą mój wyjazd jest karą za myśl, jaka mi przeszła przez głowę, aby mu dać zginąć, wówczas kiedy lekarze powiedzieli, że życie jego jest w rękach tych, co go pielęgnują. Żegnaj pani, tracę wszystko opuszczając Paryż, ty zaś nie tracisz nic, nie mając już przy sobie swego oddanego
„Tadeusza Paca“.

— Jeżeli biedny Adam mówi, że stracił przyjaciela, cóż ja dopiero straciłam? pomyślała Klementyna, wlepiając smutne oczy w deseń dywanu.
A oto list, który Konstanty oddał w sekrecie hrabiemu.
„Mój drogi Adamie, Malaga powiedziała mi wszystko. Zaklinam cię na twoje szczęście, nie zdradź ani słówkiem nigdy przed Klementyną twoich odwiedzin u woltyżerki, i pozwól jej wciąż wierzyć, że Malaga kosztowała mnie sto tysięcy. O ile znam jej charakter, nie darowałaby ci nigdy ani twoich przegranych w karty, ani stosunków z Malagą. Nie jadę do Kiwy, ale na Kaukaz. Mam spleen, to też mam nadzieję, że do trzech lat będę księciem Pacem albo nieboszczykiem. Żegnaj: mimo że podjąłem u Rotszylda sześćdziesiąt tysięcy, skwitowaliśmy się.

„Tadeusz“.

— Ja głupiec, o mało się nie wsypałem przed chwilą, rzekł sobie Adam.
Minęły już trzy lata, jak Tadeusz wyjechał, a dzienniki nie mówią jeszcze o żadnym księciu Pacu. Hrabina Łagińska interesuje się niezmiernie wyprawami cesarza Mikołaja, jest Rosjanką sercem, czyta łapczywie wiadomości przychodzące z tego kraju. Parę razy w ciągu zimy spytała z obojętną miną ambasadora: „Czy pan nie wie, co się stało z naszym biednym hrabią Pacem?“
Niestety! większość Paryżanek, tych istot rzekomo tak bystrych i tak inteligentnych, przechodzi i zawsze będzie przechodzić koło Paca, nie widząc go. Tak, niejeden Pac jest nieznany, ale — rzecz przerażającą! — bywają nieznani nawet wówczas, kiedy są kochani. Najprostsza nawet kobieta światowa jeszcze wymaga w największym człowieku trochę szarlatanerji. Najpiękniejsza miłość nie jest warta nic, o ile jest surowa, trzeba jej oszlifowania i oprawy.
W styczniu r. 1842, hrabina Łagińska, strojna w najpowabniejszą melancholję, wzbudziła szaloną namiętność w hrabi La Palférine, jednym z najzuchwalszych lwów dzisiejszego Paryża. La Palférine zrozumiał, jak trudny jest podbój kobiety strzeżonej przez Chimerę; aby zdobyć tę uroczą kobietę, liczył na słodką przemoc i na pomoc pewnej kobiety zazdrosnej nieco o Klementynę i gotowej posłużyć za narzędzie w tej intrydze.
Niezdolna, mimo całego sprytu, podejrzewać takiego podstępu, hrabina Łagińska popełniła tę nieostrożność, iż wybrała się z ową kobietą na bal maskowy do Opery. Około trzeciej rano, Klementyna, dla której La Palférine rozwinął wszystkie swoje uroki, zgodziła się iść na kolację i już miała wsiąść do powozu fałszywej przyjaciółki. W krytycznym momencie ujęło ją silne ramię i, mimo jej krzyków, przeniosło ją do jej własnego powozu, którego drzwiczki były otwarte i o którym nie wiedziała, że znajduje się w pobliżu.
— Nie wyjechał z Paryża, wykrzyknęła poznając Tadeusza, który umknął, skoro ujrzał, że powóz unosi hrabinę.
Czyż która kobieta miała kiedy podobny romans w życiu? Klementyna wciąż żyje nadzieją ujrzenia jeszcze Paca.

Paryż, styczeń 1842.


PODWÓJNA RODZINA.


Hrabinie Luizie de Turheim,
w dowód pamięci i pełnej szacunku
przyjaźni jej powolnego sługi
de Balzac.

Ulica Tourniquet-Saint-Jean, niegdyś jedna z najbardziej krętych i odludnych ulic starej dzielnicy okalającej Ratusz, biegła wzdłuż małych ogródków paryskiej prefektury i kończyła się przy ulicy du Martroi, na rogu starego muru, obecnie już zburzonego. W tem miejscu znajdował się kołowrót, któremu ta ulica zawdzięcza swoje miano i który zburzono aż w r. 1823, wówczas gdy gmina paryska zbudowała na terenie ratuszowego ogródka salę balową na fetę dla księcia Angouléme po jego powrocie z Hiszpanji. Najszersza część ulicy Tourniquet miała zaledwie pięć stóp szerokości. Toteż w słotny czas czarne bajora opływały stopy starych domów, stojących przy tej ulicy, unosząc z sobą nieczystości, składane przed bramą. Ponieważ wozy na śmiecie nie mogły się tamtędy przecisnąć, mieszkańcy liczyli na ulewę, aby uprzątnęła ulicę stale tonącą w błocie: jakimż cudem mogłaby tedy być czysta? Kiedy w lecie słońce praży Paryż swemi promieniami, złoty obrus, ostry jak klinga szabli, oświecał na chwilę ciemności, nie mogąc osuszyć wilgoci, która panowała od parteru aż do pierwszego piętra tych czarnych i milczących domów. Mieszkańcy, którzy w czerwcu zapalali lampy o godzinie piątej popołudniu, nie gasili ich nigdy w zimie. Jeszcze dziś. jeżeli ktoś odważny chce iść z Marais na Wybrzeże, idąc od ulicy du Chaume ulicami de l’Homme-Arnié, des Billettes i des Deux-Portes, które wiodą do ulicy Tourniquet-Saint-Jean, będzie miał wrażenie, że cały czas szedł piwnicami. Prawie wszystkie ulice dawnego Paryża, którego wspaniałość sławiły kroniki, podobne były do tego ciemnego i wilgotnego labiryntu, gdzie archeologowie mogą jeszcze podziwiać jakieś historyczne zabytki.
I tak, kiedy dom, który wznosił się na rogu ulicy du Tourniquet i de la Tixeranderie, istniał jeszcze, można tam było zauważyć ślady dwóch wielkich żelaznych pierścieni wpuszczonych w mur, resztkę łańcuchów, które niegdyś rozciągano co wieczór dla bezpieczeństwa publicznego. Ten dom, uderzający swą starością, zbudowany był w sposób, który świadczył, jak niezdrowe były te dawne mieszkania: aby bowiem uczynić parter mieszkalnym, podniesiono sklepienia piwnicy o jakie dwie stopy nad ziemię, tak iż trzeba było przebyć trzy stopnie, aby wejść do domu. Sklepienie drzwi opisywało pełny łuk, którego wnętrze zdobiła głowa kobieca oraz arabeski, zjedzone przez czas. Trzy okna, których daszki znajdowały się na wysokości człowieka, przynależały do małego mieszkanka, położonego na parterze od ulicy Tourniquet. Okien tych broniły grube żelazne sztaby, rzadko rozmieszczone i zakończone okrągłemi kulami. Gdyby w ciągu dnia jakiś ciekawy przechodzień rzucił oczyma na dwa pokoje, z których składało się to mieszkanie, nie dojrzałby nic; aby bowiem rozróżnić w drugim pokoju dwa łóżka, przykryte zieloną szerszą i schowane w starej alkowie, trzebaby lipcowego słońca. Ale wieczór, skoro świece były zapalone, można było spostrzec przez okno w pierwszym pokoju starą kobietę, siedzącą na zydlu przy kominku i grzejącą w rynce jakąś niewybredną potrawę. W półmroku widać było nieliczny sprzęt kuchenny i gospodarski zawieszony na ścianie. O tej godzinie, stary stół, ustawiony na podstawie w kształcie X ale bez obrusa, zastawiony był skąpem cynowem nakryciem; widać też było półmisek widocznie przyrządzony przez starą. Trzy nędzne krzesła dopełniały umeblowania pokoju, który służył wraz za kuchnię i jadalnię. Na kominku znajdował się kawałek lustra, krzesiwo, trzy szklanki, zapałki, oraz mocno poszczerbiony dzbanek. Podłoga, sprzęty, kominek, wszystko uderzało wszakże zmysłem ładu i oszczędności, jakim oddychało to ponure i zimne schronienie.
Blada i pomarszczona twarz starej harmonizowała z mrokiem ulicy i pleśnią domu. Ktoby ją widział w chwili spoczynku siedzącą na krześle, rzekłby, że jest przyrośnięta do tego domu, jak ślimak do swej skorupy. Twarz jej, w której poprzez udaną dobroduszność przebijał jakiś błysk sprytu, okalał okrągły i płaski tiulowy czepek, niezupełnie pokrywający siwiznę; wielkie szare oczy były równie spokojne jak ulica, a liczne zmarszczki można było porównać ze szczelinami murów.
Czy urodziła się w nędzy, czy osunęła się w nią z minionej świetności, zdawała się oddawna pogodzona ze smutnem swem istnieniem. Od wschodu słońca aż do wieczora, z wyjątkiem chwil gdy gotowała strawę albo obarczona koszykiem wychodziła na zakupy, staruszka siedziała w drugim pokoju przy ostatniem oknie, naprzeciw młodej dziewczyny. O każdej godzinie dnia przechodnie widzieli tę młodą robotnicę, siedzącą na starym czerwonym aksamitnym fotelu, z głową nad krosienkami, pracującą z zapałem Matka miała na kolanach zielony bębenek i robiła tiul, ale palce jej słabo władały klockami, wzrok jej musiał być wątły, gdyż jej sześćdziesięcioletni nos dźwigał staroświeckie okulary. W nocy te dwie pracowite istoty stawiały między sobą lampę, której światło, przechodząc przez dwa szklane słoje napełnione wodą, oświecało ich warsztat silnym blaskiem, pozwalając jednej widzieć najcieńsze nitki na bębenku, a drugiej najdelikatniejsze rysunki wykreślone na materji. Wklęsłość sztab żelaznych pozwoliła młodej dziewczynie postawić na oknie drewnianą skrzynię z ziemią, gdzie rósł pachnący groszek, nasturcje, mizerny powój, którego wątłe łodygi pięły się po kratach. Suchotnicze te rośliny rodziły blade kwiaty, smutno i łagodnie harmonizujące z obrazem rysującym się w oknie, którego rama dobrze uwydatniała te dwie twarze.
Ujrzawszy przypadkowo to wnętrze, najbardziej samolubny przechodzień unosił z sobą wierny obraz życia, jakie wiedzie w Paryżu klasa robotnicza; widocznem było bowiem, że hafciarka żyje tylko ze swej igły. Niejeden, nim opuścił ulicę, zapytywał sam siebie, w jaki sposób młoda dziewczyna mogła zachować rumieńce, żyjąc w tej piwnicy. Kiedy przechodził tamtędy student, udając się w dzielnicę Łacińską, żywa jego wyobraźnia nasuwała mu porównanie między tem pokątnem i roślinnem życiem a życiem bluszczu czepiającego się zimnych murów, albo też życiem chłopów pochłoniętych pracą, co rodzą się, pracują i umierają, nieznani światu który żywili. Rentjer powiadał sobie, zmierzywszy dom okiem kamienicznika: „Co się stanie z temi kobietami, skoro hafty wyjdą z mody?“
Wśród ludzi, którzy, pracując w Ratuszu albo w sądzie, muszą przechodzić tą ulicą o stałych godzinach, czy to udając się do zajęcia, czy też wracając do domu, trafiały się może litościwe serca. Może jaki wdowiec albo jakiś czterdziestoletni adonis, śledząc tajemnicę tego smutnego życia, liczył na rozpaczliwe położenie obu kobiet, aby tanio posiąść niewinną robotniczkę, której zwinne i kształtne paluszki, świeża szyjka i biała cera — powab, który z pewnością zawdzięczała tej ulicy bez słońca — budziły jego zachwyt. Może też jakiś uczciwy urzędnik o tysiąc dwustu frankach pensji, codzienny świadek zapału, z jakim młoda dziewczyna oddawała się pracy, świadomy jej uczciwości, czekał awansu, aby połączyć jedno pokątne życie z drugiem, jedną wytrwałą pracę z drugą, przynosząc bodaj męzkie ramię, aby podeprzeć tę egzystencję oraz spokojną miłość, bezbarwną jak kwiaty w tem okienku. Mgliste nadzieje ożywiały wypełzłe i szare oczy starej matki. Rano po skromniutkiem śniadaniu, wracała do swego bębenka raczej z nałogu niż z musu; kładła bowiem okulary na drewnianym stoliczku, równie starym jak ona, i od ósmej do wpół do jedenastej robiła przegląd osób zwyczajnie przechodzących tą ulicą: śledziła ich spojrzenia, robiła uwagi nad ich chodem, strojem, fizjognomją. Rzekłbyś, że im stręczy swoją córkę, tak bardzo gadatliwe jej oczy manewrami godnemi kulis siliły się nawiązać sympatyczne porozumienie. Łatwo się było domyślić, że ten przegląd, to było dla niej niby przedstawienie, może jedyna przyjemność.
Córka rzadko podnosiła głowę; wstyd, a może przykre poczucie własnej nędzy, ściągały jej oczy na robótkę; toteż, aby ukazała przechodniom swoją zmęczoną twarz, musiała matka wydać jakiś okrzyk zdumienia. Urzędnik w nowym surducie, albo stary przechodzień zjawiający się z kobietą pod rękę, mogli wówczas ujrzeć lekko zadarty nosek robotnicy, jej drobną różową twarzyczkę, oraz szare oczy, zawsze, mimo wyczerpującej pracy, iskrzące się życiem: bezsenne noce znaczyły się jedynie w sinej obwódce pod oczyma na świeżych policzkach. Biedne dziecko zdawało się zrodzone do miłości i wesołości; do miłości, która nakreśliła nad jej zmęczonemi powiekami dwa kształtne łuki, i dała jej tak gęsty las kasztanowatych włosów, że mogłaby się niby w altanie skryć pod niemi oczom kochanka; do wesołości, która tworzyła dwa dołeczki w świeżych policzkach i pozwalała jej tak łatwo zapominać zgryzot; do wesołości, tego kwiatu nadziei, która użyczała jej sił, aby bez drżenia spoglądać na ciernistą drogę życia.
Główka młodej dziewczyny była zawsze starannie uczesana. Obyczajem paryskich robotniczek uważała tualetę za skończoną, kiedy wygładziła włosy odwinąwszy pukle igrające na skroniach i odcinające się od białej skóry. Pukle te miały tyle powabu, ciemna lin ja rysująca się na karku tak cudownie mówiła o jej młodości i wdziękach, że, widząc ją pochyloną nad robótką, tak iż żaden hałas nie był zdolny podnieść jej główki, można ją było pomówić o zalotność. Tyle pokus budziło ciekawość niejednego młodego człowieka, który wracał napróżno w nadziei ujrzenia tej skromnej twarzyczki.
— Karolino, znów mamy nowego przechodnia, i żaden z dawnych ani się umył do niego.
Słowa te, wymówione z cicha przez matkę, pewnego sierpniowego ranka roku 1815, zwyciężyły obojętność młodej, która daremnie spojrzała w ulicę: nieznajomy był już daleko.
— Którędyż on odfrunął? spytała.
— Wróci z pewnością koło czwartej, ujrzę zdaleka jak nadchodzi i trącę cię nogą. Jestem pewna, że wróci, już trzy dni przechodzi naszą ulicą, ale o nieregularnych porach: pierwszego dnia przyszedł o szóstej, przedwczoraj o czwartej, a dziś o trzeciej. Przypominam sobie, że go widywałam dawniej od czasu do czasu. To pewno jakiś urzędnik z prefektury, który musiał się przeprowadzić na Marais. Oho, — dodała, rzuciwszy okiem w ulicę, — nasz jegomość w bronzowym fraku wdział perukę, jak go to zmienia!
Jegomość w bronzowym fraku, był to przechodzień, zamykający widać codzienną procesję, bo stara włożyła z powrotem okulary, wzięła robotę, westchnęła i objęła córkę osobliwem spojrzeniem, które sam Lawater niełatwoby zanalizował: podziw, wdzięczność, nadzieja lepszej przyszłości, łączyły się z dumą posiadania tak pięknej córki. Około czwartej, stara trąciła Karolinę, która podniosła głowę właśnie na czas, aby ujrzeć nowego aktora, którego zjawienie się miało ożywić scenę. Wysoki, szczupły, blady i czarno ubrany, człowiek ten, lat około czterdziestu, miał coś dostojnego w chodzie i w postawie. Kiedy jego szare przenikliwe oko spotkało się ze spełzłem spojrzeniem starej, zadrżała: miała wrażenie, że z natury czy z nawyku nieznajomy posiada dar czytania w sercach. Zetknięcie się z nim musiało być równie lodowate, jak powietrze na tej ulicy. Czy ziemista i zielonkawa cera tej straszliwej twarzy była wynikiem nadmiernej pracy czy też wątłego zdrowia? Problem ten rozwiązywała stara matka na tysiąc sposobów, ale Karolina odgadła w lot na tem pomarszczonem czole ślady długich cierpień duszy. Lekko zapadłe policzki nosiły odcisk pieczęci, jaką nieszczęście znaczy swoich poddanych, jakgdyby chcąc im zostawić tą pociechę, aby się mogli poznać braterskiem okiem i zjednoczyć dla obrony.
Upał był tak wielki, a przechodzień tak roztargniony, że przechodząc tą niezdrową ulicą, nie włożył kapelusza. Karolina zauważyła surowe czoło, rysujące się pod zaczesanemi w szczotkę włosami. Spojrzenie młodej dziewczyny ożywiło się zrazu niewinną ciekawością, ale złagodniało w miarę jak przechodzień oddalał się krokiem ostatniego krewniaka zamykającego kondukt. Żywe, ale pozbawione uroku wrażenie, jakiego doznała Karolina na widok tego człowieka, nie było podobne do żadnego z wrażeń, jakie budzili w niej inni przechodnie. Pierwszy to raz współczucie jej tyczyło kogo innego, niż jej samej lub matki. Nie odpowiedziała nic na dziwaczne kombinacje w jakie zapuściło się niecierpliwiące gadulstwo starej; przeciągała w milczeniu długą igłę przez napięty tiul, żałując, że nie dość przypatrzyła się nieznajomemu. Czekała jutra, aby sobie wyrobić o nim ostateczne zdanie. Pierwszy to raz także ktoś nieznajomy obudził w niej tyle refleksji. Zazwyczaj odpowiadała jedynie smutnym uśmiechem na domysły matki, która w każdym przechodniu spodziewała się znaleźć dla córki protektora. Jeżeli te niebacznie podsuwane myśli nie obudziły w niej żadnej złej intencji, obojętność Karoliny trzeba przypisać owej wytężonej i koniecznej niestety pracy, która zużywała siły jej szacownej młodości. Praca ta musiała niechybnie skazić z czasem blask jej oczu, wydrzeć białym licom ich delikatne kolory. Blisko dwa miesiące czarny pan — taki dano mu przydomek — pojawiał się bardzo nieregularnie. Nie zawsze przechodził ulicą Tourniquet; stara spostrzegała go czasem wieczór, mimo że go nie widziała rano. Nie wracał o godzinach tak regularnych, jak inni urzędnicy, którzy służyli za zegar pani Crochard. Zresztą, z wyjątkiem pierwszego spojrzenia, które przejęło starą jakimś lękiem, nigdy oczy jego nie zwróciły uwagi na malowniczy obraz, jaki przedstawiały te dwa żeńskie gnomy. Z wyjątkiem dwóch wielkich bram i nędznego sklepiku, istniały wtedy na ulicy Tourniquet jedynie zakratowane okna, rzucające mdłe światło na schody paru sąsiednich domów; braku ciekawości przechodnia nie można było tedy tłómaczyć niebezpieczną rywalizacją. To też pani Crochard była bardzo dotknięta, widząc czarnego pana zawsze zadumanego poważnie, z oczyma spuszczonemi ku ziemi lub też wytężonemi naprzód, jakgdyby chciał wyczytać przyszłość we mgle.
Jednakże, pewnego ranka, wdzięczna główka Karliny Crochard rysowała się tak ślicznie na ciemnem tle, tak uderzała świeżością wśród późnych kwiatów i zwiędłych liści zaplatających się o kraty; słowem, codzienna scena kontrastem swoim światła i cienia, białego i różowego koloru, tak dobrze harmonizowała z białym muślinem, który upinała ładna robotniczka, z ciemno-brunatną barwą foteli, że nieznajomy wpatrzył się uważnie w ten żywy obraz. Coprawda, znużona obojętnością czarnego pana, matka zaczęła robić taki hałas klockami, że chmurny i zatroskany przechodzień zniewolony był spojrzeć w okna. Nieznajomy wymienił z Karoliną tylko jedno przelotne spojrzenie; dusze ich musnęły się lekko, i oboje uczuli, że będą o sobie myśleli wzajem. Kiedy o czwartej nieznajomy wrócił, Karolina poznała odgłos jego kroków na bruku. Spojrzeli na siebie. W oczach nieznajomego odbiła się życzliwość, która sprowadziła na jego usta uśmiech. Karolina zaczerwieniła się: stara matka spoglądała na oboje z zadowoleniem. Od tego pamiętnego ranka z rzadkiemi wyjątkami czarny pan przechodził ulicą Tourniquet dwa razy dziennie. Z nieregularnych godzin jego powrotu obie kobiety odgadły, że nie jest ani tak rychło wolny ani tak zmuszony do punktualności jak zwykły urzędnik.
Przez trzy miesiące Karolina i nieznajomy widywali się w ten sposób dwa razy dziennie. Ta przelotna wymiana spojrzeń miała charakter coraz bardziej poufałej życzliwości, w końcu nabrała czegoś braterskiego. Od pierwszej chwili mieli uczucie, że się rozumieją; później, w miarę jak się przyglądali sobie, nauczyli się głębiej czytać w swoich twarzach. Niebawem stało się to niby wizytą, która należała się Karolinie. Jeżeli przypadkiem czarny pan przeszedł nie śląc jej półuśmiechu swoich wymownych ust lub przyjacielskiego spojrzenia ciemnych oczu, brakowało jej czegoś cały dzień. Podobna była owym starcom, dla których gazeta stała się taką przyjemnością, że nazajutrz po uroczystem święcie chodzą jak błędni, żądając, zarówno przez nieuwagę jak przez niecierpliwość, świstka, zapomocą którego oszukują na chwilę pustkę egzystencji. Te ulotne widzenia dawały tak Karolinie jak nieznajomemu wrażenie poufnej przyjacielskiej gawędy. Młoda dziewczyna nie mogła już ukryć przed inteligentnem okiem swego milczącego przyjaciela smutku, niepokoju, zniechęcenia, tak samo jak on nie mógł ukryć przed Karoliną troski.
„Miał wczoraj jakieś zmartwienie“, ta myśl rodziła się często w sercu robotnicy na widok zmienionej twarzy czarnego pana.
„Znowu dużo pracował!“ ten wykrzyknik rodził się znowu z innych znamion, które Karolina umiała rozpoznać.
Nieznajomy odgadywał także, że młoda dziewczyna spędziła niedzielę nad suknią, której wzór go zainteresował. Widział, kiedy się zbliżał termin komornego, jak ta ładna twarzyczka zasnuwa się niepokojem, i domyślał się, że Karolina spędziła bezsenną noc. Ale zwłaszcza zauważył, jak owe smutne myśli, które kaziły wesołe i delikatne rysy tej młodej główki, rozpraszają się w miarę postępów ich znajomości. Kiedy zima ogołociła z liści zieleniący się w oknie ogródek, kiedy okno się zamknęło, nieznajomy ujrzał, nie bez łagodnie inteligentnego uśmiechu, szczególną jasność oświetlającą głowę Karoliny. Oszczędność ognia, lekko posiniałe twarze obu kobiet, zdradziły mu ubóstwo tego małego gospodarstwa: ale kiedy w oczach jego odbiło się bolesne współczucie. Karolina dumnie odpowiadała na nie udaną wesołością. Jednakże uczucia zakwitłe w głębi ich serc zostały tam zagrzebane, żaden przypadek nie odsłonił siły ich i rozmiarów. Nie znali nawet dźwięku swego głosu. Ta para niemych przyjaciół odczuwała jakgdyby lęk przed bliższą znajomością. Każde z nich lękało się przynieść drugiemu niedolę cięższą, niż ta, którą pragnęłoby podzielić. Czy wstrzymywała ich wstydliwość przyjaźni? Czy to był ów egoizm, owa straszliwa nieufność, które rozdzielają mieszkańców gniotących się w murach ludnego miasta? Czy jakiś głos wewnętrzny ostrzegał ich o bliskiem niebezpieczeństwie? Niepodobna wytłómaczyć uczucia, które czyniło ich wrogami i przyjaciółmi; równie obojętnymi jak byli do siebie przywiązani; równie bliskimi instynktem jak dalekimi faktycznie. Może oboje chcieli zachować swoje złudzenia? Możnaby rzec niekiedy, że czarny pan lęka się usłyszeć jakieś gminne słowo wychodzące z tych ustek tak świeżych i czystych jak kwiat, Karolina zaś nie czuje się godna owego tajemniczego człowieka, w którym wszystko znamionowało władzę i majątek.
Co się tyczy pani Crochard, ta czuła matka była prawie że nierada z niezdecydowania córki. Dąsała się na czarnego pana, do którego dotąd uśmiechała się z obleśną usłużnością. Gorzko skarżyła się przed córką, iż w swoim wieku musi jeszcze zajmować się kuchnią. Nigdy tyle nie wyrzekała na swoje reumatyzmy i katary; nie mogła zresztą zrobić tej zimy tej ilości tiulu, na którą Karolina zazwyczaj liczyła. W tych okolicznościach, pod koniec grudnia, w epoce kiedy chleb był najdroższy, i kiedy czuło się już początek owej drożyzny, która sprawiła, że rok 1816 tak ciężki był dla biedaków, przechodzień wyczytał w twarzy młodej dziewczyny jakąś okropną myśl, której uśmiech jego nie zdołał rozproszyć. Niebawem poznał po oczach Karoliny umęczenie nocną pracą. Jednej nocy, nieznajomy wracał, wbrew swoim obyczajom, około pierwszej ulicą Tourniquet. Zanim przybył pod dom Karoliny, usłyszał w ciszy nocnej płaczliwy głos starej matki, oraz boleśniejszy jeszcze głos młodej robotnicy, którego dźwięki zlewały się ze świstem zadymki śnieżnej. Zbliżył się zwolna; następnie, narażając się na to że go mogą aresztować, zaczaił się pod oknem, aby podsłuchać rozmowy obu kobiet, przyglądając się im przez dziurę w firankach z pożółkłego muślinu, podobnych do wielkiego liścia kapusty wygryzionego przez gąsienice. Ujrzał jakiś papier na stole obok krosien, na którym-to stole stała lampa między dwoma słojami pełnemi wody. Poznał z łatwością pozew. Pani Crochard płakała, a głos Karoliny, zazwyczaj słodki i pieszczotliwy, miał coś ostrego.
— Poco tak rozpaczać, mamo? Pan Molineux nie sprzeda nam mebli i nie wypędzi nas, nim skończę tę suknię: jeszcze dwie noce i zaniosę ją pani Roguin.
— A jeżeli każe czekać, jak zwykle? A czy to, co dostaniesz za suknię, starczy i na piekarza?
Świadek tej sceny miał taką wprawę w czytaniu w twarzach, iż dojrzał tyleż fałszu w rozpaczy matki, co szczerości w zgryzocie córki. Znikł, i zjawił się w chwilę potem. Kiedy zajrzał przez dziurę w firance, matka była już w łóżku. Młoda robotnica, pochylona nad krosienkami, pracowała z niezmordowaną wytrwałością. Na stole, obok pozwu, znajdowała się kromka chleba, mająca jej zapewne służyć za pożywienie w ciągu nocy, a zarazem uprzytomniać nagrodę jej poświęcenia. Czarny pan zadrżał z rozczulenia i z bólu; rzucił sakiewkę przez rozbitą szybę tak aby padła do stóp dziewczyny, poczem, nie ciesząc się jej zdumieniem, umknął z bijącem sercem, z płonącemi policzkami. Nazajutrz, smutny i posępny nieznajomy przeszedł udając zamyślenie, ale nie zdołał uniknąć wdzięczności Karoliny, która otwarła okno i grzebała coś nożem w skrzynce pokrytej śniegiem. Ta naiwna chytrość miała wyrazić jej dobroczyńcy, że tym razem chce go oglądać nie przez szyby. Z oczyma pełnemi łez hafciarka skinęła swemu opiekunowi głową, jakby mówiła: „Mogę się panu wypłacić jedynie sercem“. Ale czarny pan jakgdyby nie rozumiał wyrazu tej szczerej wdzięczności. Wieczorem, kiedy wracał, Karolina, która zaklejała właśnie papierem stłuczoną szybę, zdążyła się doń uśmiechnąć, błyskając niby w obietnicy emalją białych zębów. Czarny pan obrał odtąd inną drogę i nie zachodził już na ulicę Tourniquet.
W pierwszych dniach maja, pewnej soboty rano, Karolina, podlewając swoje kwiatki, ujrzała między dwiema czarnemi linjami domów maleńki skrawek nieba bez chmurki i rzekła do matki:
— Mamo, trzeba się wybrać jutro na spacer do Montmorency!
Ledwie wyrzekła te słowa radosnym tonem, kiedy przesunął się czarny pan, smutniejszy jeszcze i bardziej przygnębiony niż zwykle. Niewinne i słodkie spojrzenie, jakiem go objęła Karolina, mogło uchodzić za zaproszenie. To też nazajutrz, kiedy pani Crochard, odziana w ciemną merynosową kapotkę, jedwabny kapelusz i imitację kaszmiru w wielkie prążki, zjawiła się, aby wziąć bryczuszkę na rogu ulic Faubourg-Saint-Denis i d‘Enghien, zastała tam nieznajomego, w pozycji człowieka, który czeka na swoją żonę. Uśmiech radości rozpromienił twarz nieznajomego, skoro ujrzał Karolinę, której mała nóżka obuta była w jasne prunelowe kamasze, a biała sukienka, unoszona groźnym dla źle zbudowanych kobiet wiatrem, rysowała jej powabne kształty. Twarzyczka, osłoniona słomkowym kapeluszem na różowym jedwabiu, odbijała blask nieba; szeroki pasek uwydatniał kibić, którą możnaby objąć palcami dwóch rąk. Włosy, rozdzielone w dwa pasma na czole białem jak śnieg, dawały jej wyraz niewinności.
Radość czyniła Karolinę tak lekką, jak słomkę z której zrobiony był jej kapelusz; ale, kiedy ujrzała czarnego pana, błysła w jej oczach nadzieja, która opromieniła nagle i strój jej i urodę. Nieznajomy, dotąd jakby niezdecydowany namyślił się może ofiarować hafciarce swoje towarzystwo, widząc szczęście jakiem przejął ją jego widok. Zgodził kabrjolet, który wydał mu się porządniejszy od innych i zaprosił doń panią Crochard wraz z córką. Matka przyjęła, nie dając się prosić, ale, w chwili gdy powozik znalazł się na drodze do Saint-Denis, chwyciły ją skrupuły; jęła coś bąkać o kłopocie, jaki sprawiają swemu towarzyszowi.
— Pan może chciał sam wybrać się do Saint-Leu? rzekła z obłudną dobrodusznością. Ale niebawem zaczęła się skarżyć na upał, a zwłaszcza na katar, który, jak mówiła, nie dał jej oka zmrużyć w nocy; to też, zaledwie powóz przybył do Saint-Denis, pani Crochard już spała. Chwilami chrapanie jej wydało się podejrzane czarnemu panu, który marszczył brwi, patrząc na starą z mocno nieufną miną.
— O, mama śpi, rzekła naiwnie Karolina, kaszlała bezustanku od wczoraj. Musi być bardzo zmęczona.
Towarzysz podróży spojrzał na młodą dziewczynę z filuternym uśmiechem, jakby chcąc rzec: „Naiwne stworzenie, ty nie znasz swojej matki!“ Jednakże, mimo swej nieufności, kiedy powóz potoczył się ową długą aleją topolową, która wiedzie do Eaubonne, czarny pan miał wrażenie, że pani Crochard istotnie śpi: może też nie miał już ochoty sprawdzać, o ile ten sen jest udany lub prawdziwy. Może piękność nieba, czyste powietrze, oraz upajające zapachy płynące od zieleniących się topoli, wierzb i głogów sprawiły, iż serce jego zakwitło tak, jak kwitnie cała natura; może dłuższy przymus go męczył; może uroczo lśniące oczy Karoliny uśmierzyły niepokój jego oczu: dość, że czarny pan wdał się z nią w rozmowę równie ulotną jak kołysanie się drzew na wietrze, równie kapryśną jak lot motyla w błękitnem powietrzu, równie mało treściwą jak słodki melodyjny głos pól, ale nasyconą jak cała natura tajemnicą miłości. Czyż w owej dobie natura nie jest jak oblubienica, która wdziała ślubną suknię, i czyż nie zaprasza najchłodniejszych nawet dusz do rozkoszy? Opuścić mroczne ulice Marais po raz pierwszy od zimy i znaleźć się na łonie harmonijnej i malowniczej doliny Montmorency; przebyć ją rankiem, mając przed oczyma bezkres jej widnokręgów i móc z niej przenieść swoje spojrzenia na oczy, które odbijają też nieskończoność swym blaskiem miłosnym: któreż serce zostałoby z lodu, któreż wargi uchowałyby tajemnicę? Nieznajomemu wydawała się Karolina bardziej wesoła niż inteligentna, bardziej tkliwa niż wykształcona: ale, o ile śmiech zdradzał pustotę, słowa jej wróżyły szczere uczucie. Kiedy, na trzeźwe pytanie towarzysza, młoda dziewczyna odpowiadała wylewem serca, którem ludzie prości szafują, nie trzymając go na wodzy jak ludzie z wielkiego świata, twarz czarnego pana ożywiała się, jakgdyby odrodzona: ustępował smutek, który kaził jego rysy; twarz jego nabierała młodości i urody, z czego Karolina była szczęśliwa i dumna. Ładna hafciarka odgadła, że jej protektor, oddawna pozbawionego tkliwszego uczucia, stracił wiarę w oddanie kobiety. Wreszcie jakiś niespodziany wyskok Karoliny zerwał ostatnią zasłonę, która odbierała fizjognomji jej prawdziwą młodość i jej istotny charakter; możnaby rzec, iż rozstał się na zawsze z przykremi myślami, i dopuścił do głosu żywość ukrytą pod uroczystą maską. Rozmowa stała się tak poufna, iż, w chwili gdy powozik zatrzymał się przy pierwszych domach Saint-Leu, Karolina nazywała nieznajomego panem Rogerem. W tej chwili po raz pierwszy stara matka przebudziła się.
— Karolino, ona wszystko słyszała, rzekł Roger podejrzliwie do ucha młodej dziewczyny.
Karolina odpowiedziała czarującym uśmiechem i rozproszyła nim posępną chmurę, jaką obawa rachuby matki sprowadziła na czoło tego nieufnego człowieka. Nie dziwiąc się niczemu, owszem wszystkiemu rada, pani Crochard udała się za córką i za panem Rogerem do parku, gdzie oboje młodzi zapragnęli odwiedzić rozkoszne łąki i wonne gaje, tak wsławione upodobaniem królowej Hortensji.
— Mój Boże, jakie to wszystko piękne! wykrzyknęła Karolina, kiedy, wspiąwszy się na zielony wzgórek, od którego zaczyna się las Montmorency, ujrzała u swoich stóp niezmierzoną dolinę usianą wioskami, błękitne pagórki, wieże kościelne, łąki, pola. Do ucha młodej dziewczyny dochodził szmer podobny szumowi morza. Wszyscy troje puścili się brzegiem rzeki i przybyli do owej szwajcarskiej doliny, której szalet gościł niejeden raz królową Hortensję i Napoleona. Kiedy Karolina usiadła z cichem uszanowaniem na omszonej ławeczce, na której spoczywali królowie, księżniczki i Cesarz, pani Crochard zapragnęła obejrzeć widniejący zdala most zawieszony między dwiema skałami. Skierowała się w stronę tej sielskiej osobliwości, zostawiając córkę pod opieką pana Rogera. Oznajmiła mu zresztą, że nie spuści ich z oczu.
— I cóż biedne dziecko, wykrzyknął Roger, czy nigdy nie pragnęłaś majątku, zbytku? Czy nie marzysz niekiedy o tem, aby nosić piękne suknie, które haftujesz?
— Skłamałabym, panie Rogerze, mówiąc, że nie myślę nigdy o szczęściu, jakiego zażywają bogacze. Och, tak, myślę często, zwłaszcza kiedy zasypiam. Radabym, aby biedna matka w swoim wieku nie chodziła w niepogodę na targ. Chciałabym, aby co rano, kiedy jeszcze leży w łóżku, służąca przynosiła jej dobrze osłodzoną kawę. Biedaczka lubi czytać romanse; otóż wolałabym raczej, aby sobie psuła oczy przy ulubionej lekturze, niż przekładając klocki od rana do wieczora. Trzebaby jej także trochę dobrego wina. Słowem, chciałabym widzieć ją szczęśliwą, taka jest dobra.
— Dała pani tedy dowody swej dobroci?
— Och, tak, odparła córka z uczuciem. Następnie, po chwili milczenia, gdy młodzi ludzie spoglądali na panią Crochard, która, dotarłszy do połowy mostu, groziła im palcem, Karolina dodała:
— Och tak, dała mi dowody! Jak ona dbała o mnie, kiedy byłam mała! Sprzedała ostatnią łyżkę srebrną, aby mnie oddać na naukę do starej panny, która mnie nauczyła haftować. A biedny ojciec, ileż ona zadała sobie męki, aby mu umilić jego ostatnie chwile! Na to wspomnienie, młoda dziewczyna zadrżała i zasłoniła sobie twarz.
— Et! nie myślmy o minionych nieszczęściach, rzekła siląc się odzyskać wesołość. Spłoniła się, czując że Roger jest wzruszony, ale nie śmiała nań spojrzeć.
— Czem był pani ojciec? spytał.
— Był tancerzem w Operze przed Rewolucją, rzekła najnaturalniej w świecie, a mama śpiewała w chórach. Ojciec, który był przodownikiem baletu, znalazł się przypadkiem przy zdobywaniu Bastylji. Kilku oblegających poznało go. Zagadnęli go, czy on, który tak dobrze kieruje udanemi szturmami w teatrze, nie potrafiłby poprowadzić prawdziwego. Ojciec był odważny; zgodził się, powiódł powstańców i otrzymał za to stopień kapitana w armji Sambry i Mozy. Dzięki swej odwadze awansował szybko, został pułkownikiem; ale odniósł tak ciężką ranę pod Lutzen, że musiał wracać do Paryża, gdzie przechorowawszy cały rok, umarł. Przyszli Burboni, matka nie zdołała uzyskać pensji; popadliśmy w tak czarną nędzę, że trzeba było pracować na życie. Od jakiegoś czasu staruszka zapada na zdrowiu, toteż nigdy nie widziałam jej tak zgorzkniałą; skarży się wciąż, i pojmuję to: ona kosztowała słodyczy szczęśliwego życia. Co do mnie, nie mogę żałować rozkoszy, których nie znałam i proszę nieba tylko o jedno...
— O co? spytał Roger, pogrążony w zadumie.
— Aby kobiety zawsze nosiły haftowane tiule i aby nam nigdy nie brakło roboty.
Szczerość tych zwierzeń zainteresowała młodego człowieka; mniej wrogiem okiem spojrzał na panią Crochard, kiedy wracała ku nim wolno.
— I cóż, moje dzieci, nagadaliście się z sobą?
rzekła z żartobliwem pobłażaniem. Kiedy się pomyśli, panie Rogerze, że mały kapral siadał tu, gdzie pan siedzi! dodała po chwili milczenia. — Biedny człowiek, dodała, jak mój mąż go kochał! Och! Crochard dobrze uczynił, że umarł, nie zniósłby tego, co oni z nim zrobili.
Roger przyłożył palec do ust, a poczciwa stara potrząsnęła głową i rzekła poważnie:
— Rozumiem, ani mrumru o tem, sza! Ale, dodała, rozpinając trochę suknię i pokazując krzyż wraz z czerwoną wstążeczką zawieszony na szyi na czarnej aksamitce, nie zabronią mi nosić tego, co On dał memu biednemu mężowi... To pewna, że każę sobie to włożyć do grobu...
Słysząc te słowa, które uchodziły wówczas za zdradę stanu, Roger przerwał starej matce wstając. Wrócili do wsi parkiem. Młody człowiek oddalił się na chwilę, aby zamówić obiad w najlepszej restauracji, poczem wrócił po panie i zaprowadził je tam lasem. Obiad był wesoły. Roger nie był już tym posępnym cieniem, który przechodził niegdyś ulicą Tourniquet. „Czarny pan“ bardziej był podobny do młodego człowieka pełnego ufności, gotowego puścić się z prądem, tak jak te dwie kobiety, lekkomyślne i pracowite, które jutro może nie będą miały chleba. Ogarnęła go chłopięca wesołość; uśmiech jego miał coś pieszczotliwego i dziecinnego. Kiedy około piątej wesoły obiad zakończył się paroma kieliszkami szampańskiego, Roger pierwszy zaproponował, aby się udać pod kasztany na wiejski balik. Puścili się z Karoliną w taniec, ręce ich splotły się porozumiewawczo, serca biły jednaką nadzieją. Pod tem błękitnem niebem, w ukośnych i czerwonych promieniach zachodzącego słońca, spojrzenia ich nabrały blasku, który dla nich ćmił blask nieba. Osobliwa potęga jednej myśli i jednego pragnienia! Nic nie zdawało się niepodobieństwem tym dwojgu. W owych czarodziejskich momentach, w których rozkosz rzuca blask nawet na przeszłość, dusza przeczuwa jedynie szczęście. Ten piękny dzień stworzył już dla nich wspomnienia, z któremi nic nie mogli równać w minionem życiu. Czyżby źródło było wdzięczniejsze niż rzeka, pragnienie słodsze niż użycie, a to czego się spodziewamy powabniejsze, niż wszystko to, co się posiada?
— Więc już dzień się kończył?
Na ten okrzyk, który się wyrwał nieznajomemu w chwili, gdy się skończył taniec, Karolina spojrzała nań ze współczuciem: ujrzała na jego twarzy mgłę smutku.
— Czemu nie miałby pan być równie rad w Paryżu jak tutaj? rzekła. Czyż szczęście istnieje tylko w Saint-Leu? Zdaje mi się teraz, że nie mogę być nieszczęśliwa nigdzie.
Roger zadrżał na te słowa, podyktowane ową słodką ufnością, która zawsze prowadzi kobietę dalej niż chce zajść, tak samo jak przyzwoitość daje jej czasem więcej okrucieństwa, niż go ma w istocie. Po raz pierwszy od owego spojrzenia, które niejako zaczęło ich przyjaźń, Karolina i Roger powzięli tę samą myśl. Nie wyrazili jej, ale odczuli ją we wspólnem wrażeniu, podobnem do działania dobroczynnego ogniska, które im dało zapomnieć o zimowym chłodzie. Następnie, jakgdyby się zlękli swego milczenia, skierowali się ku miejscu, gdzie czekał powóz; ale nim wsiedli, wzięli się po bratersku za ręce i pobiegli ciemną aleją wyprzedzając panią Crochard. Kiedy już stracili z oczu biały tiulowy czepek, który przeświecał niby punkcik przez liście, Roger rzekł drżącym głosem z bijącem sercem:
— Karolino!
Młoda dziewczyna, zmięszana, cofnęła się o kilka kroków, rozumiejąc pragnienia, kryjące się w tym pytajniku. Mimo to wyciągnęła rękę, którą on ucałował gorąco; ale cofnęła ją szybko, wspinając się bowiem na palce, ujrzała matkę. Pani Crochard udała, że nic nie widziała, jakgdyby, przez wspomnienie dawnych ról, miała statystować jedynie w głąbi.
Przygoda młodych ludzi nie miała dalszego ciągu przy ulicy Tourniquet. Aby odnaleźć Karolinę i Rogera, trzeba się przenieść w centrum nowoczesnego Paryża, gdzie, w świeżo zbudowanych domach, istnieją owe mieszkanka, zdawałoby się umyślnie zrobione dla nowożeńców na czas miodowego miesiąca. Obicia i malowania są tam młode, jak państwo młodzi; wszystko jest kwitnące, jak ich miłość, wszystko tam jest w harmonji z młodością myśli, z kipieniem pragnień. Przy ulicy Taitbout, w domu, którego kamień jeszcze nie zdążył pociemnieć, którego przedsionek i brama nie miały jeszcze najmniejszej zmazy, a ściany lśniły owemi wdzięcznemi malaturami, wchodzącemi w modę, jako widomy znak pierwszego naszego zbliżenia z Anglją, znajdował się na drugiem piętrze mały apartamencik, przysposobiony przez architekta tak, jakgdyby domyślał się jego przeznaczenia. Skromny i miły przedpokój, zdobiony stiukiem, prowadził do salonu i do małej jadalni. Salon sąsiadował z ładną sypialnią, do której przylegała łazienka. Nad każdym kominkiem błyszczało wysokie lustro w pięknych ramach. Drzwi uwieńczone były arabeskami w dobrym smaku, a gzymsy odznaczały się czystością stylu. Znawca oceniłby tu, bardziej niż w innym domu, ową sztukę zdobniczą, która cechuje nowoczesnych architektów.
Karolina mieszkała od kilku tygodni w tem mieszkanku, urządzonem przez jednego z owych tapicerów, którzy są niemal artystami. Zwięzły opis głównego pokoju wystarczy, aby dać pojęcie o cudach, jakiemi to mieszkanko oczarowało Karolinę, kiedy Roger ją tam zaprowadził. Obicia z szarej materji, ożywione szlakiem z zielonego jedwabiu, stroiły ściany sypiam. Meble kryte jasnym kaźmirkiem, odznaczały się ową lekka i wdzięczną formą, którą stworzył ostatni kaprys mody. Komoda, inkrustowana ciemną metalową nitką, kryła w sobie skarby strojów; takżz sekretarzyk służył do pisania czułych bilecików na wonnym papierze. Łóżko z draperją à l‘antique, budziło rozkoszne myśli miękkością swych wykwintnie rzuconych muślinów, szare jedwabne firanki z zielonemi frendzlami zawsze były zasunięte tak aby przyćmić światło. Bronzowy zegar przedstawiał Amora wieńczącego Psyche, wreszcie dywan w gotyckie wzory na czerwonem tle uwydatniał akcesorja tego rozkosznego gniazdka. Nawprost wielkiego lustra znajdowała się gotowalnia, przy której ex-hafciarka niecierpliwiła się pod uczoną ręką imćpana Plaisir, mistrza sztuki fryzjerskiej.
— Czy pan skończy nareszcie dzisiaj? rzekła.
— Pani ma tak długie i tak gęste włosy... odparł Plaisir.
Karolina nie mogła się wstrzymać od uśmiechu. Komplement artysty obudził w niej zapewne wspomnienie namiętnych zachwytów, jakiemi obsypywał kochanek piękność jej włosów, które ubóstwiał. Skoro fryzjer odszedł, pokojówka przyszła na naradę nad tualetą, któraby się najbardziej podobała Rogerowi. Było to w początku września r. 1816, było chłodno: zdecydowano się na suknię z zielonej grenadyny przybranej szynszylą. Zaledwie ukończywszy tualetę, Karolina pobiegła do salonu, otworzyła drzwi na wykwintny balkon, i założyła ręce w uroczej pozie, nie aby ściągać zachwyt przechodniów i patrzeć na zwracające się ku niej głowy, ale aby spoglądać na bulwar na końcu ulicy Taitbout. Perspektywa ta, którą możnaby snadnie porównać z dziurą, jaką robią w teatrze w kurtynie, pozwalała jej oglądać zatrzęsienie wykwintnych pojazdów oraz tłum ludzi przesuwających się z chyżością chińskich cieni. Nie wiedząc, czy Roger przybędzie powozem czy pieszo, śledziła kolejno przechodniów i tilbury, lekkie powoziki świeżo wprowadzone do Francji przez Anglików. Młoda jej buzia barwiła się wyrazem dąsu i miłości, kiedy, po kwadransie oczekiwania, bystre oko lub serce nie wskazało jej jeszcze tego, który miał przyjść. Cóż za wzgarda, cóż za obojętność malowały się na jej pięknej twarzy dla istot poruszających się niby mrówki pod jej stopami! Jej szare oczy, iskrzące się sprytem, płonęły. Cała pochłonięta swą miłością, unikała hołdów równie pilnie, jak pilnie najdumniejsze kobiety starają się je zebrać w czasie przechadzki po Paryżu. Nie troszczyła się zgoła, czy wspomnienie jej białej twarzyczki, lub też jej małej nóżki wystającej z balkonu, czy kuszący obraz jej żywych oczek i rozkosznie zadartego noska, zatrze się jutro w sercu podziwiających ją przechodniów lub też przetrwa: widziała tylko jedną twarz i miała tylko jedną myśl.
Kiedy srokata głowa dobrze znanego gniadego konia wysunęła się z wysokiej linji nakreślonej przez domy, Karolina zadrżała i wspięła się na palce, starając się rozpoznać białe lejce i kolor tilbury. To on! Roger skręca w ulicę, widzi balkon, zacina konia. Konik pomyka żwawo, i przybywa pod tę strojną bronzami bramą, do której jest równie nawykły co jego pan. Pokojówka, która usłyszała krzyk radości swojej pani, otwiera zawczasu drzwi. Roger wpada, chwyta Karolinę w objęcia, i ściska ją z tem uniesieniem, jakie zawsze towarzyszy zbyt rzadkim spotkaniom dwojga istot, które się kochają. Porywa ją, lub raczej idą wiedzeni jedną wolą mimo że spleceni ramionami, w stronę owego dyskretnego pachnącego pokoiku, wtulają się w kozetkę nawprost kominka i przyglądają się sobie jakiś czas w milczeniu, wyrażając swoje szczęście jedynie mocnym uściskiem dłoni i udzielając sobie myśli długiem spojrzeniem.
— Tak, to on, rzekła wreszcie: tak, to ty. Czy wiesz, że to już długie trzy dni jak cię nie widziałam, cały wiek! Ale co tobie? ty masz jakąś zgryzotę.
— Moja droga Karolino...
— Aha, jest! moja droga Karolino...
— Nie śmiej się, mój aniele: nie możemy iść dziś wieczór do teatru...
Karolina nadąsała się na chwilę, ale rozchmurzyła się niebawem.
— Głupia jestem! jak ja mogę myśleć o teatrze, Kiedy widzę ciebie! Widzieć ciebie, czyż to nie jedyna zabawa, którą lubię? — wykrzyknęła, zanurzając palce we włosach Rogera.
— Muszę iść do prezydenta sądu, mamy w tej chwili bardzo drażliwą sprawę. Spotkał mnie w auli, że zaś to ja mam wnosić akt oskarżenia w tej sprawie, prosił mnie, aby przyjść do niego na obiad. Ale możesz iść do teatru z matką, ja tam przyjdę, jeżeli konferencja skończy się dość wcześnie.
— Iść do teatru bez ciebie, wykrzyknęła zdumiona: — mieć przyjemność, której ty nie dzielisz!... Och, Rogerze, wart byłbyś, aby cię nie uściskać, dodała skacząc mu na szyję ruchem równie niewinnym, jak zmysłowym.
— Karolino, muszę wracać się przebrać. Marais jest daleko, a mam jeszcze parę spraw do załatwienia.
— Szanowny panie, przerwała Karolina, niech pan uważa, co pan mówi! Mama powiada, że kiedy mężczyzna zaczyna nam mówić o swoich „sprawach“, to znaczy, że już nas nie kocha.
— Karolino, czyż nie przyszedłem? czy nie ukradłem tej godziny memu bezlitosnemu....?
— Cyt, rzekła kładąc palec na ustach Rogera, cyt, czy nie widzisz, że ja żartuję?
Tak rozmawiając, znaleźli się z powrotem w salonie. Roger zauważył mebelek przyniesiony tegoż rana przez stolarza: były to stare krosienka z różanego drzewa, które dawały chleb Karolinie i jej matce, kiedy mieszkały przy ulicy Tourniquet-Saint-Jean. Odnowiono je, a tiulowa sukienka o bogatym rysunku była już na nich rozpięta.
— A więc, mój ukochany, będę pracowała dziś wieczór. Przy tych krosienkach będzie mi się zdawało, że to są jeszcze owe dni, kiedy to przechodziłeś pod oknem, nic nie mówiąc, dni, w których pamięć twego spojrzenia nie dawała mi spać całą noc. O, moje drogie krosienka, najpiękniejszy sprzęt w całym salonie, mimo że nie pochodzi od ciebie! Ty nie wiesz, rzekła siadając na kolanach Rogera, który, nie mogąc się oprzeć wzruszeniu, osunął się na fotel... Słuchajże? Chcę oddać wszystko biednym, co zarobię moim haftem. Dzięki tobie, jestem bogata! Jak ja lubię tę ładną wioskę Bellefeuille, nietyle dla tego jaka jest, ile dla tego, że to ty mi ją dałeś. Ale powiedz, Rogerze, ja chciałabym się nazywać Karolina de Bellefeuille, czy mogę? ty musisz wiedzieć: czy to jest prawne, dozwolone?
Widząc potakującą miną Rogera, zrodzoną z antypatji do nazwiska Crochard, Karolina podskoczyła lekko, klaszcząc w dłonie.
— Mam uczucie, wykrzyknęła, że w ten sposób bardziej będę należała do ciebie. Wszak zwykle panna wyrzeka się swego nazwiska i przybiera nazwisko męża... — Niemiła myśl, którą spędziła rychło, przyprawiła ją o rumieniec: wzięła Rogera za rękę i zaprowadziła go do fortepianu. Słuchaj, rzekła. Umiem już moją sonatę jak anioł. I już palce jej biegły po białych klawiszach, kiedy uczuła, że ją ktoś chwyta i unosi w górę.
— Karolino, powinienbym już być daleko.
— Chcesz iść, więc idź, — rzekła z dąsem: ale uśmiechnęła się spojrzawszy na zegar i wykrzyknęła radośnie:
— I tak przetrzymałam cię o kwadrans dłużej.
— Mam zaszczyt pożegnać pannę de Bellefeuille, rzekł z pieszczotliwą ironją miłości.
Przyjęła pocałunek i odprowadziła swego Rogera aż do progu: kiedy nie było już słychać jego kroków, pobiegła na balkon, aby widzieć jak wsiada do tilbury, jak ujmuje lejce, aby uszczknąć jego ostatnie spojrzenie, usłyszeć turkot kół po bruku i biec oczami za pysznym koniem, za kapeluszem pana, za złotym galonem lśniącym na czapce żokieja, a wreszcie aby patrzeć długo jeszcze, skoro ciemny kąt ulicy pochłonął już jej wizję.
W pięć lat po instalacji panny Karoliny de Bellefeuille przy ulicy Taitbout, rozegrała się po raz drugi jedna z owych domowych scen, które zacieśniają węzły między dwojgiem kochających istot. W błękitnym saloniku, przy oknie wychodzącem na balkon, czteroletni chłopczyk robił piekielny hałas, okładając batem tekturowego konika, którego dwa bieguny nie poruszały się tak szybko, jakby pragnął. Ładna główka o jasnych włosach, opadających tysiącem pukli na haftowany kołnierzyk, uśmiechnęła się niby twarzyczka anioła do matki, kiedy ze swojej berżerki rzekła: — Nie hałasuj tak, Karolku, obudzisz siostrzyczkę.
Ciekawe dziecko zsiadło wówczas nagle z konika, zbliżyło się na palcach, jakgdyby się lękało odgłosu kroków na dywanie, położyło palec na małych ząbkach, stało tak chwilę w owej dziecinnej postawie, która ma tyle wdzięku jedynie dlatego, że wszystko jest w niej naturalne, i podniosło zasłonę z białego muślinu, który chronił świeżą twarzyczkę dziewczynki śpiącej na kolanach matki.
— Genia śpi? rzekł zdziwiony. Dlaczego ona śpi, kiedy my nie śpimy? — dodał, otwierając wielkie czarne oczy.
— Sam Bóg to wie, odrzekła Karolina z uśmiechem.
Matka i dziecko przyglądali się dziewczynce, ochrzczonej tegoż samego rana. Karolina, licząca wówczas około dwudziestu czterech lat, jaśniała całym blaskiem urody, którą rozwinęło szczęście bez chmurki i ustawiczne przyjemności. Kobieta doszła w niej do pełnego rozkwitu. Uszczęśliwiona, że może spełnić życzenie drogiego Rogera, nabyła wiadomości, których jej zbywało, grała dość dobrze na fortepianie i wdzięcznie śpiewała. Nie znając zwyczajów towarzystwa, które byłoby ją odtrąciło, i gdzie nie chciałaby bywać nawet gdyby ją tam przyjęto, bo kobieta szczęśliwa stroni od świata, nie zdołała ani przyswoić sobie wykwintu manjer, ani posiąść sztuki owej rozmowy bogatej w słowa a ubogiej w treść, jaka ma obieg w salonach. Wzamian zdobyła pracowicie wiadomości niezbędne matce, której cała ambicja polega na tem, aby dobrze wychować dzieci. Nie rozstawać się z synem, udzielać mu od kołyski owych lekcji, które wrażają w młode dusze miłość dobra i piękna, chronić go od wszelkiego złego wpływu, spełniać równocześnie uciążliwe czynności piastunki i słodkie obowiązki matki, oto była jej jedyna przyjemność. Od pierwszego dnia, ta dyskretna i słodka istota zgodziła się tak zupełnie nie wychodzić z zaczarowanego kręgu, w którym mieściły się dla niej wszystkie rozkosze, że, po sześciu latach najtkliwszego stosunku, znała swego kochanka jedynie z imienia: Roger. Zawieszona w sypialni rycina, przedstawiająca Psyche w chwili gdy przybywa z lampą aby ujrzeć Amora mimo jego zakazu, przypominała jej warunki tego szczęścia. W ciągu tych sześciu lat, skromne jej przyjemności ani razu nie drasnęły fałszywą ambicją serca Rogera, istnej skarbnicy dobroci. Oczekiwać na balkonie powozu Rogera, iść z nim do teatru lub przechadzać się wspólnie w pogodne dni w okolicach Paryża, spodziewać się go, widzieć, spodziewać się znowu, to była historja jej życia, uboga w wydarzenia, ale pełna miłości.
Kołysząc piosenką córeczkę, która przyszła na świat przed kilku miesiącami, Karolina lubiła wywoływać w myśli wspomnienia przeszłości. Ze szczególnem upodobaniem zatrzymywała się na miesiącu sierpniu, epoce, w której co rok Roger zabierał ją do Bellefeuille, aby tam spędzić owe piękne dni, streszczające jakgdyby wszystkie pory roku. Natura jest wówczas równie szczodra w kwiaty jak w owoce, wieczory są ciepłe, ranki łagodne, a blask lata często zjawia się po melancholji jesieni. W pierwszej dobie swej miłości, Karolina sądziła, że równość i słodycz charakteru, których tyle dowodów doznała od Rogera, płyną stąd, iż rzadkie ich spotkania zawsze są upragnione. Warunki ich życia nie pozwalały im być wciąż ze sobą, jak małżeństwo. Przypominała sobie wówczas z rozkoszą, iż, dręczona próżnemi obawami, śledziła go ze drżeniem w czasie ich pierwszego pobytu w tej wiosce: jakże czcze obawy! Każdy miesiąc tego szczęścia spłynął jak sen, na łonie słodyczy, która nigdy nie zaznała zawodu. Wciąż widziała u tego dobrego człowieka tkliwy uśmiech, który zdawał się być echem jej uśmiechu.
Pod wpływem tych obrazów cisnących się zbyt żywo na pamięć, oczy jej zwilgły; pomyślała, że nie dosyć kocha; w udręce swego dwuznacznego położenia widziała rodzaj haraczu nałożonego przez los na jej miłość. Wreszcie niezwyciężona ciekawość kazała jej dociekać po raz tysiączny, co za przyczyna może skazywać człowieka tak kochającego jak Roger do tego, aby kosztował jedynie tajemnego nielegalnego szczęścia. Roiła sobie tysiąc romansów, właśnie dlatego aby ominąć istotną przyczynę, którą zgadywała oddawna, ale w którą siliła się nie wierzyć. Wstała, wciąż tuląc uśpione dziecko, i udała się do jadalni, aby czuwać nad przygotowaniami do obiadu. Było to 6 maja r. 1822, rocznica wycieczki do Saint-Leu, w czasie której rozstrzygnęło się jej życie; to też co rok dzień ten był małem świętem ich serc. Karolina wskazała, jaką wziąć bieliznę stołową, oraz rzuciła okiem na zastawę. Dopełniwszy z rozkoszą tych starań, które tyczyły Rogera, złożyła córeczkę do zgrabnej kołyski, siadła na balkonie, i niebawem ujrzała kabrjolet, którym przyjaciel jej, doszedłszy pełni lat męskich, zastąpił dawne wykwintne tilbury. Nacieszywszy się pierwszym ogniem pieszczot Karoliny oraz małego urwisa, który go nazywał ojcem, Roger zbliżył się do kołyski, przyjrzał się śpiącej córeczce, ucałował ją w czoło i wydobył z kieszeni długi papier pokreślony czarnemi linjami.
— Karolino, rzekł, oto posag panny Eugenii de Bellefeuille.
Matka wzięła z wdzięcznością papier wartościowy, zapis na wielką Księgę renty państwowej.
— Czemu trzy tysiące renty dla Eugenji, gdy Karolkowi dałeś tylko tysiąc pięćset?
— Karolek, moja droga, będzie mężczyzną. Tysiąc pięćset franków mu wystarczy. Z tym dochodem dzielnemu człowiekowi nie grozi nędza. Gdyby, przypadkiem twój syn był nicponiem, nie chcę ułatwiać mu szaleństw: jeżeli będzie miał ambicję, ubóstwo zbudzi w nim chęć do pracy. Eugenja jest kobietą, musi mieć posag.
Ojciec zaczął się bawić z Karolkiem, którego pieszczotliwe wybuchy świadczyły o niekrępowanej swobodzie wychowania. Żaden strach przed ojcem nie niweczył tego uroku, który wynagradza ojcostwo za jego troski. Wesele tej małej rodziny było równie słodkie, jak szczere. Wieczorem, ku wielkiemu zdumieniu Karolka, magiczna latarnia rzuciła na białe płótno czar swoich tajemniczych obrazów. Niejeden raz niebiańska uciecha niewinnej istotki sprowadziła pusty śmiech na wargi Karoliny i Rogera. Kiedy później chłopiec poszedł spać, dziewczynka obudziła się, domagając się przyrodzonego pokarmu. Przy blasku lampy, przy kominku, Roger z upojeniem podziwiał słodki obrazek, jaki tworzyło dziecko wiszące u piersi Karoliny, białej i świeżej jak dopiero co rozkwitła lilja. Włosy jej rozsypały się tysiącem ciemnych pukli, z pod których zaledwie było widać jej szyję. Światło uwydatniało wszystkie wdzięki młodej matki, mnożąc na niej, dokoła niej, na jej sukniach i na dziecku owe malownicze efekty zrodzone z kombinacji świateł i cieni. Twarz tej spokojnej i milczącej kobiety wydała się Rogerowi tysiąc razy słodszą, niż kiedykolwiek; z czułością patrzał na te stulone i pąsowe wargi, z których nigdy nie wyszło swarliwe słowo. Ta sama myśl błyszczała w oczach Karoliny, która spoglądała na Rogera ukradkiem, czyto aby się nacieszyć wrażeniem, jakie na nim robi, czy też chcąc odgadnąć dalszy ciąg wieczoru.
Nieznajomy, który zrozumiał kokieterję tego subtelnego spojrzenia, rzekł z udanym smutkiem:
— Trzeba mi iść. Mam bardzo ważną sprawę do dokończenia i czekają mnie w domu. Obowiązek przedewszystkiem, nieprawdaż, kochanie?
Karolina przyglądała mu się z minką smutną i słodką zarazem, ale z tą rezygnacją, która nie tai bólu poświęcenia:
— Do widzenia, rzekła, idź. Gdybyś został jeszcze godzinę, nie wypuściłabym cię tak łatwo.
— Mój aniele, odparł z uśmiechem, mam trzy dni urlopu, i wszyscy myślą, że jestem o dwadzieścia mil od Paryża.
W kilka dni po rocznicy tego 6 maja, panna de Bellefeuille przybiegła rano na ulicę Saint-Louis, na Marais, modląc się w duchu, aby nie przybyła za późno do domu, gdzie bywała zwyczajnie raz na tydzień. Doniesiono jej właśnie, że matkę jej, panią Crochard, nawiedził nowy atak choroby, związanej z jej astmą i reumatyzmami. Podczas gdy dorożkarz popędzał konia, naglony przez Karolinę obietnicą hojnego napiwku, wystraszone staruszki, w których towarzystwie wdowa pędziła swoje ostatnie dni, sprowadziły księdza. Stara baletnica zajmowała wygodne i schludne mieszkanie na drugiem piętrze. Służąca pani Crochard nie wiedziała, że ta ładna panienka, do której pani chodziła często na obiad, jest jej rodzoną córką; to też jedna z pierwszych pobiegła po księdza, w nadziei, że ten duchowny będzie jej conajmniej równie pomocny co chorej. Pomiędzy jedną a drugą partyjką, lub też przechadzając się w tureckim ogrodzie, staruszki, z któremi pani Crochard ucinała codzienną gawędkę, zdołały obudzić w wystygłem sercu przyjaciółki niejakie skrupuły co do przeszłego życia, troskę o przyszłość, lęk przed piekłem, oraz nadzieję przebaczenia, opartą na powrocie do religji. Tego zatem uroczystego ranka trzy staruszki z ulicy Saint-François oraz Vieille-Rue-du-Temple rozgościły się w salonie, gdzie pani Crochard przyjmowała je co wtorek. Kolejno któraś z nich wstawała z fotela, aby usiąść przy łóżku i dotrzymywać towarzystwa biednej starej, oraz pokrzepiać ją ową kłamliwą nadzieją, jaką się łudzi umierających. Jednakże gdy koniec zdawał się bliski, a lekarz wezwany poprzedniego dnia nie czynił żadnej nadziei, trzy damy naradziły się, czy by nie wezwać panny de Bellefeuille. Wysłuchawszy poprzednio Franciszki, postanowiono, że pośle się posłańca na ulicę Taitbout, aby uprzedzić młodą krewną, której wpływ zdawał się tym czterem kobietom tak niebezpieczny: ale miały nadzieję, że posłaniec sprowadzi za późno osobę zajmującą tyle miejsca w sercu pani Crochard. Jeżeli to żeńskie trio pielęgnowało tak troskliwie panią Crochard, posiadającą niewątpliwych tysiąc talarów renty, to dlatego, że żadna z tych serdecznych przyjaciółek, nawet Franciszka, nie przypuszczała istnienia spadkobierców. Dostatek, jakim cieszyła się panna de Bellefeuille, której pani Crochard zgodnie ze starożytnemi obyczajami Opery i baletu — nie pozwalała sobie dawać słodkiego imienia córki, usprawiedliwiał niemal plan tych czterech kobiet, które chciały poprostu podzielić między siebie spadek po umierającej.
Niebawem jedna z wiedźm, która sprawowała straże, ukazała swą trzęsącą głowę i rzekła:
— Czas posłać po księdza Fontanon. Jeszcze dwie godziny, a już nie będzie zdolna napisać bodaj jednego słowa.
Stara bezzębna służąca pomknęła tedy i wróciła w towarzystwie czarnego człowieka. Wązkie czoło zdradzało małą duszę tego księdza. Pospolita fizjognomja, szerokie i obwisłe policzki, obfity podbródek świadczyły o samolubnym dobrobycie, przypudrowane włosy dawały mu wyraz obleśny, dopóki nie podniósł małych wypukłych czarnych oczu, które dosyć byłyby na miejscu pod brwiami Tatara.
— Księże proboszczu, rzekła Franciszka, bardzo dziękuję dobrodziejowi za jego rady, ale też, niech mi ksiądz wierzy, że ja bardzo troskliwie chodziłam koło tej zacnej kobiety.
Sługa o ciężkim kroku i stroskanej twarzy zamilkła, widząc, że drzwi od mieszkania są otwarte i że najwytrwalsza z trzech staruszek wystaje na schodach, aby pierwsza mówić ze spowiednikiem.
Duchowny wysłuchał cierpliwie wszystkich obleśnych i nabożnych słówek, zbliżył się i usiadł przy łóżku pani Crochard. Przyzwoitość, oraz pewne poczucie taktu kazało trzem damom i Franciszce pozostać w salonie. Wszystkie przybrały owe zbolałe miny, jakie jedynie pomarszczone twarze staruszek umieją oblekać z taką wprawą.
— Takie już moje nieszczęście! — westchnęła Franciszka głośno. Oto już czwarta pani, którą mi przychodzi pogrzebać. Pierwsza zostawiła mi sto franków dożywocia, druga pięćdziesiąt talarów, a trzecia tysiąc talarów w gotowiźnie. Po trzydziestu latach służby, to wszystko, czegom się dosłużyła.
Służąca skorzystała ze swego prawa kręcenia się po mieszkaniu, aby się schować w alkierzyku, skąd mogła słyszeć księdza.
— Widzę z przyjemnością, moja córko, rzekł ksiądz Fontanon, że jesteś przejęta szczerą pobożnością: nosisz na sobie świętą relikwię...
Pani Crochard uczyniła gest, który świadczył, że nie jest zupełnie przytomna, odsłoniła bowiem cesarski krzyż Legji Honorowej. Duchowny cofnął się o krok, widząc oblicze Cesarza: następnie zbliżył się do penitentki, która szeptała z nim coś tak cicho, że przez jakiś czas Franciszka nie słyszała ani słowa.
— O ja nieszczęśliwa, przeklęta, wykrzyknęła nagle stara, ojcze duchowny, nie opuszczaj mnie. Jakto, księże proboszczu, ksiądz sądzi, że ja będę musiała odpowiadać za duszę córki?
Ksiądz mówił zbyt cicho, a przepierzenie było zbyt grube, aby Franciszka mogła wszystko usłyszeć.
— Niestety, wykrzyknęła wdowa płacząc, ten zbrodniarz nie zostawił mi nic, czembym mogła rozporządzać. Biorąc moją biedną Karolinę, rozłączył nas, i wyznaczył mi jedynie trzy tysiące franków renty, których kapitał należy do córki.
— Pani ma córkę i ma tylko dożywocie! wykrzyknęła Franciszka, wpadając do salonu.
Trzy staruszki popatrzyły po sobie z głębokiem zdumieniem. Ta, której nos i broda, bliskie spotkania się z sobą, zdradzały największą doskonałość w obłudzie i sprycie, mrugnęła tylko; skoro zaś Franciszka wyszła, dała przyjaciółkom znak, który mówił:
— Ta dziewczyna to szczwana sztuka, figurowała już w trzech testamentach.
Zostały tedy, ale ksiądz ukazał się niebawem: rzekł słowo i czarownice pognały za nim po schodach, zostawiając Franciszkę samą z jej panią. Pani Crochard, której cierpienia wzmogły się okrutnie, daremnie dzwoniła na służącą; ta wołała tylko: „Idę! Już idę!“ Drzwi od szaf i komód otwierały się jedne po drugich tak, jakgdyby Franciszka szukała jakiegoś zagubionego biletu na loterję.
W chwili gdy atak dochodził ostatniego perjodu, panna de Bellefeuille przybiegła do łoża matki, aby ją obsypać pieszczotliwemi słowy.
— Och, biedna matko, jakaż ja występna! Ty cierpisz, a ja nie wiedziałam o tem, serce mi nie powiedziało! Ale oto jestem...
— Karolino...
— Co, mamo?
— One mi sprowadziły księdza.
— Ależ tu trzeba lekarza, rzekła panna de Bellefeuille. Franciszko, lekarza! Jak mogły te panie nie posłać po doktora!
— Sprowadziły mi księdza, powtórzyła stara, wydając westchnienie.
— Jak ona cierpi! i żadnych kojących ziółek, nic na stole.
Matka uczyniła nieznaczny ruch, ale bystre oko Karoliny zrozumiało go; zamilkła, aby jej dać mówić.
— Sprowadziły mi księdza, żeby mnie niby wyspowiadał. — Uważaj, Karolino, krzyknęła z trudem stara baletnica ostatnim wysiłkiem, ksiądz wydarł ze mnie nazwisko twego dobroczyńcy.
— A kto tobie mógł powiedzieć, mamo?
Stara oddała ducha, starając się przybrać sprytną minę. Gdyby panna de Bellefeuille była zdolna obserwować w tej chwili, byłaby ujrzała to, czego nie zobaczy nikt: śmiejącą się śmierć.
Aby zrozumieć sekret, kryjący się we wstępie do tej sceny, trzeba zapomnieć na chwilę jej aktorów, i wrócić do dawniejszych wydarzeń, z których ostatnie wiąże się ze śmiercią pani Crochard. Te dwie części stworzą wówczas jedną historję, która — taka jest właściwość paryskiego życia — wydała dwa różne dramaty.
Pod koniec listopada r. 1805, młody adwokat, liczący może lat dwadzieścia sześć, wychodził około trzeciej rano wielkiemi schodami z pałacu, gdzie mieszkał Wielki Kanclerz Cesarstwa. Przybywszy na dziedziniec, w balowym stroju, w dotkliwy mróz, nie mógł się wstrzymać od bolesnego wykrzyknika, w którym przebijał wszakże ów humor tak rzadko opuszczający Francuza: nie ujrzał bowiem przez kraty bramy pałacowej ani śladu dorożki, i nie usłyszał w oddali żadnego odgłosu kopyt końskich ani zachrypłego głosu dorożkarza. Od czasu do czasu rozlegał się w dziedzińcu tupot koni Wielkiego Sędziego, którego młody człowiek zostawił przy partyjce u Cambaceresa. Dziedziniec ten był zaledwie oświetlony latarniami powozu. Naraz młody człowiek uczuł, że go ktoś przyjacielsko klepie po ramieniu: odwrócił się, poznał Wielkiego Sędziego i skłonił się. W chwili gdy lokaj spuszczał stopień, były prawodawca Konwentu odgadł kłopot adwokata.
— W nocy wszystkie koty są szare, rzekł wesoło. Wielki Sędzia nie skompromituje się, podwożąc kawałek drogi pana adwokata. Zwłaszcza, dodał, jeżeli ten adwokat jest bratankiem dawnego jego kolegi, jednego ze świeczników owej wielkiej Rady Stanu, która dała Francji Kodeks Napoleoński.
Na uprzejmy gest najwyższej głowy wymiaru sprawiedliwości adwokat wsiadł do powozu.
— Gdzie pan mieszka? spytał minister, nim lokaj czekający rozkazu zatrzasnął drzwiczki.
— Quai des Augustins, Ekscelencjo.
Konie ruszyły i młody człowiek znalazł się sam na sam z ministrem, z którym napróżno usiłował nawiązać rozmowę w salonach Cambaceresa. Wielki Sędzia wyraźnie go unikał przez cały wieczór.
— No i cóż, panie de Granvillle, jest pan na pięknej drodze!
— Ależ, dopóki będę przy Waszej Ekscelencji...
— Ja nie żartuję, rzekł minister. Ukończył pan praktykę od dwóch lat, a obrona pańska w procesie Simeuse i d‘Hauteserre postawiły cię bardzo wysoko.
— Sądziłem aż do dziś, że moje oddanie tym nieszczęśliwym emigrantom zaszkodziło mi.
— Jest pan bardzo młody, rzekł minister poważnie. Ale, dodał po pauzie, bardzo się pan dziś podobał Arcy-Kanclerzowi. Niech pan wstąpi do służby sądowej, brakuje nam ludzi. Bratanek człowieka, któremu i ja i Cambaceres serdecznie jesteśmy oddani, nie powinien tkwić w adwokaturze dla braku protekcji. Pański wuj pomógł nam przebyć czasy bardzo burzliwe, a tego rodzaju usług się nie zapomina.
Minister zamilkł na chwilę.
— W najbliższym czasie, podjął, będę miał trzy wakujące miejsca w trybunale pierwszej instancji oraz przy apelacji w Paryżu, niech pan zajdzie wtedy do mnie, wybierze pan sobie miejsce, które ci będzie odpowiadało. Do tego czasu pracuj pan, ale nie pokazuj się u mnie na audjencjach. Po pierwsze jestem zawalony robotą, powtóre konkurenci pańscy odgadliby twoje intencje i mogliby ci zaszkodzić u szefa. Cambaceres i ja umyślnie nie odezwaliśmy się do pana ani słowa dziś wieczór, aby pana zabezpieczyć od niebezpieczeństw faworu.
W chwili gdy minister domawiał tych słów, powóz zatrzymał się na quai des Augustins. Młody adwokat podziękował gorąco szlachetnemu protektorowi za ofiarowane posady i zaczął się energicznie dobijać do drzwi, wiatr bowiem szczypał go po łydkach. Wreszcie stary odźwierny otworzył bramę, i, kiedy adwokat wchodził, krzyknął zachrypłym głosem:
— Panie Granville, jest list do pana.
Młody człowiek wziął list i starał się mimo zimna odczytać pismo przy blasku dogasającej latarni.
— To od ojca! wykrzyknął, biorąc świecę, którą odźwierny wreszcie zapalił. I wszedł szybko do mieszkania, aby odczytać następujący list:
„Weź extrapocztę; jeżeli możesz przybyć szybko, los twój jest zapewniony. Panna Aniela Bontemps straciła siostrę, jest teraz jedynaczką, a wiemy, że wpadłeś jej w oczko. Obecnie, pani Bontemps może jej zostawić jakieś czterdzieści tysięcy renty, nie licząc tego, co jej da w posagu. Przygotowałem grunt. Nasi przyjaciele zdziwią się, że stara szlachta łączy się z rodziną Bontemps. Stary Bontemps był to czerwony jakobin, który skupował za bezcen dobra narodowe. Ale popierwsze nabył jedynie łąki klasztorne, które nigdy nie wrócą do właścicieli, powtóre, skoro już splamiłeś tarczę zostając adwokatem, nie widzę czemu mielibyśmy się cofnąć przed tem dalszem ustępstwem na rzecz nowych pojęć. Panna będzie miała trzysta tysięcy franków, ja ci daję sto, majątek twojej matki wart jest pięćdziesiąt tysięcy talarów, lub koło tego. Mając takie oparcie, drogi synu, jeżeli wstąpisz na drogę sądowniczą, nie widzę, czemubyś nie miał zostać senatorem, jak inni. Szwagier mój, Radca Stanu, nie pomoże ci w tem, to pewna, ale nie jest żonaty: kiedyś będziesz jego spadkobiercą; gdybyś nie był senatorem sam z siebie, zostałbyś nim z dziedzictwa. Z tą chwilą znajdziesz się dość wysoko, aby się rozpatrzyć w wypadkach. Bądź zdrów, ściskam cię“.

Młody Granville położył się tedy, snując tysiączne projekty, jedne piękniejsze od drugich. Mając potężną protekcję Arcy Kanclerza, Wielkiego Sędziego i wuja swego, jednego z Twórców Kodeksu, miał zacząć karjerę na stanowisku, którego wszyscy zazdroszczą, przy pierwszym trybunale Cesarstwa, jako członek tego trybunału, z pośród którego Napoleon wybierał dostojników swego rządu. Co więcej wstępował do urzędu z majątkiem pozwalającym żyć na odpowiedniej stopie, na co nie byłoby starczyło skromnych pięć tysięcy franków dochodu po matce. Aby dopełnić tych mirażów ambicji obrazem szczęścia, przypomniał sobie naiwną twarzyczkę panny Anieli Bontemps, towarzyszki zabaw dziecinnych. Póki był jeszcze dzieckiem, rodzice nie sprzeciwiali się zażyłości z ładną córką sąsiada; ale kiedy, w czasie krótkich wakacji w Bayeux, rodzice jego, zawzięci na punkcie szlachectwa, spostrzegli jego sympatję do panienki, zabronili mu myśleć o niej. Od dziesięciu lat tedy, Granville widywał jedynie ukradkiem tę, którą nazywał swoją małą żoneczką. W tych chwilach, skradzionych czujnemu oku rodziny, zaledwie mogli wymienić parę słów, mijając się w kościele albo na ulicy. Najpiękniejsze ich dni to były te, kiedy, spotka wszy się na jakiejś wiejskiej zabawie, zwanej w Normadji asamblem, przyglądali się sobie ukradkiem. Podczas ostatnich wakacji, Granville widział dwa razy Anielę, a spuszczone oczy, smutna minka jego małej żoneczki kazały mu przypuszczać, że ona żyje pod uciskiem jakiegoś tajemnego despotyzmu.
Przybywszy o siódmej rano na stację pocztową, przy ulicy Notre-Dame-des-Victoires, młody adwokat znalazł na szczęście miejsce w extrapoczcie, która odjeżdżała w tej chwili do Caen. Nie bez głębokiego wzruszenia ujrzał wieże katedralne w Bayeux. Żadna nadzieja jego życia nie doznała jeszcze zawodu, serce jego rozkwitało pięknemi uczuciami, które ożywiają młodość. Po zbyt długiej uczcie powitalnej, z którą oczekiwał go ojciec i paru przyjaciół, niecierpliwy młodzieniec skierował się w stronę dobrze mu znanego domu przy ulicy Teinture. Serce biło mu mocno, kiedy ojciec, którego wciąż jeszcze nazywano w Bayeux hrabią de Granville, zapukał silnie do bramy, z której opadało łuskami zielone malowanie. Było około czwartej popołudniu. Młoda służąca we włóczkowym czepku pozdrowiła panów krótkim ukłonem i oznajmiła, że panie wrócą niebawem z nieszporów. Hrabia wraz z synem weszli do parterowej izby, która służyła za salon, a była podobna do rozmównicy klasztornej. Futrowanie z politurowanego orzecha zaciemniało ten pokój, w którym stało symetrycznie kilka wyściełanych krzeseł i staroświeckich foteli. Całą ozdobę kamiennego kominka stanowiło zielonkawe lustro, po którego obu stronach wyrastały kręte gałęzie owych staroświeckich świeczników, wyrabianych w epoce pokoju utrechckiego. Nawprost kominka młody Granville ujrzał olbrzymi krucyfiks z hebanu i kości słoniowej, za którym zatknięta była święcona palma. Trzy okna wychodziły na typowy prowincjonalny ogródek, o symetrycznych kwaterach oddzielonych szpalerami bukszpanu. Mimo to, było tam tak ciemno, że na ścianie nawprost okien zaledwie można było dojrzeć trzy kościelne obrazy, stworzone przez jakiś biegły pendzel i kupione z pewnością przez starego Bontemps w czasie Rewolucji. Stary Bontemps, piastujący wówczas godność naczelnika okręgu, nie zapominał nigdy o swoich interesach. Od starannie wywoskowanej posadzki aż do płóciennych firanek w zielone kraty, wszystko lśniło klasztorną czystością. Serce młodego człowieka ścisnęło się mimowoli w tej milczącej pustelni, w której żyła Aniela. Świetne salony paryskie oraz wir zabaw łatwo zatarły w jego pamięci obraz smutnych i cichych prowincjonalnych istnień: kontrast był tak gwałtowny, że Granville uczuł jakiś dreszcz. Opuścić wieczór u Combaceresa, gdzie życie płynęło tak szeroko, gdzie myśli szybowały tak górnie, gdzie chwała Cesarstwa odbijała się tak żywo, i spaść nagle w krąg tej ciasnoty, czyż to nie znaczyło dostać się z Włoch do Grenlandji?
— Żyć tutaj, to nie znaczy żyć, powiadał sobie, rozglądając się po tym salonie metodystów.
Stary hrabia, który spostrzegł zdumienie syna, ujął go za rękę, pociągnął ku oknu, przez które wpadało jeszcze trochę światła, i podczas gdy służąca zapalała świece w świecznikach, próbował rozproszyć chmury, jakie widok ten zgromadził na czole syna.
Słuchaj, moje dziecko, rzekł; wdowa po starym Bontemps jest wściekłą dewotką. Kiedy djabeł się starzeje... znasz przysłowie! Widzę, że się coś krzywisz na tutejszą atmosferę. Zatem powiem ci całą prawdę. Starą wzięli w obroty księża; wytłómaczyli jej, że zawsze jest czas przemycić się do nieba; aby zaś być pewniejszą świętego Piotra i jego kluczy, kupuje je. Chodzi codziennie na mszę, nieszpory, przystępuje co niedzielę do komunji, restauruje kaplice. Dała katedrze tyle ornatów, alb, kap, ustroiła baldachim tyloma piórami, że na ostatniej procesji Bożego Ciała było tyle ludzi, co jakby kogo wieszali, tak wszyscy chcieli zobaczyć postrojonych wspaniale księży i ich wyzłocone na nowo przybory. Toteż ten dom, to prawdziwa Ziemia święta. To ja nie pozwoliłem starej warjatce dać tych obrazów do kościoła. To Dominikino, Corregio i Andrea del Sarto, obrazy wielkiej ceny.
— Ale Aniela?... spytał żywo młody człowiek.
— Jeżeli się z nią nie ożenisz, Aniela jest stracona, rzekł hrabia. Nasi zacni apostołowie poradzili jej, aby została dziewicą i męczennicą. Z największym trudem zdołałem obudzić jej serduszko, mówiąc jej o tobie, gdy została jedynaczką; ale pojmujesz, że skoro się z nią ożenisz, zabierzesz ją do Paryża. Tam, zabawa, małżeństwo, teatr, wir paryskiego życia dadzą jej z łatwością zapomnieć o konfesjonałach, postach, włosienicach i mszach, któremi się wyłącznie żywią te panie.
— Ale czy pięćdziesiąt tysięcy funtów renty pochodzących z dóbr kościelnych nie wróci...
— Tum cię czekał! wykrzyknął hrabia z chytrą miną. Przez wzgląd na to małżeństwo (myśl bowiem, aby nazwisko Bontemps zaszczepić na drzewie genealogicznem Granvillów niemało połaskotała próżność starej), matka daje cały majątek na własność córce, zachowując sobie jedynie dożywocie. Toteż kler sprzeciwia się temu małżeństwu; ale kazałem ogłosić zapowiedzi, wszystko jest gotowe, i za tydzień będziesz bezpieczny od pazurów matki i jej księży. Będziesz miał najładniejszą pannę w całem Bayeux, trusię, z którą nie będziesz miał żadnych kłopotów, bo to osóbka z zasadami. Niedarmo się tyle umartwiała, jak oni to nazywają w swojej gwarze. Posty, modlitwy, a największe umartwienie, dodał ciszej, to matka.
Dyskretne pukanie do drzwi nakazało milczenie hrabiemu, który sądził, że to panie wracają. Ukazał się lokajczyk z zafrasowaną miną: onieśmielony widokiem obcych, dał znak służącej, która podeszła ku niemu. Chłopiec był odziany w niebieski kaftan z krótkiemi połami, które spadały mu na biodra; spodnie w białe i niebieskie prążki, włosy krągło obcięte: wyglądał na chłopca z chóru, tyle się malowało na jego twarzy owego wymuszonego nabożeństwa, jakiego nabywają wszyscy mieszkańcy domu; zarażonego dewocją.
— Panno Agato, czy pani wie, gdzie są książki na nabożeństwo do Najświętszej Panny? Panie z Kongregacji Serca Jezusowego urządzają dziś w kościele procesję.
Agata poszła po książki.
— Czy to jeszcze długo potrwa, mój mały zuchu, spytał hrabia.
— Och, co najwyżej pół godziny.
— Chodźmy się przyjrzeć, są tam ładne buziaki, rzekł ojciec. Zresztą odwiedzić katedrę, to nie może zaszkodzić!
Młody adwokat udał się za ojcem z niezdecydowaną miną.
— Co tobie? spytał hrabia.
— To, mój ojcze, że mam słuszność.
— Ale jeszcze nic nie powiedziałeś.
— Tak, ale pomyślałem, że ty, ojcze, zachowałeś dziesięć tysięcy franków renty ze swego dawnego majątku; zostawisz mi je jak najpóźniej, pragnę tego gorąco: ale, jeżeli mi chcesz dać sto tysięcy franków na niemądre małżeństwo, pozwolisz, że cię poproszę tylko o pięćdziesiąt tysięcy, abym uniknął nieszczęścia i cieszył się, zostając sobie kawalerem, majątkiem równym temu, jaki mogłaby mi przynieść panna Bontemps.
— Czyś ty oszalał?
— Nie, ojcze. Oto jak rzeczy stoją. Wielki Sędzia przyrzekł mi przedwczoraj miejsce w trybunale paryskim. Pięćdziesiąt tysięcy franków, razem z tem co posiadam i z moją płacą, dadzą razem dwanaście tysięcy franków rocznie. Wówczas będę miał widoki losu tysiąc razy świetniejsze, niż ten związek, równie ubogi w szczęście, jak zasobny w pieniądze.
— Widać to, rzekł ojciec z uśmiechem, że nie żyłeś za dawnej monarchji. Czy myśmy się kiedy kłopotali o taką drobnostkę, jak żona!...
— Ależ, ojcze, dziś małżeństwo stało się...
— Tam do licha, przerwał hrabia, więc wszystko to, co mi opowiadają starzy kamraci, to prawda? Zatem rewolucja przekazała nam swoje smutne obyczaje, i zatruła młodych ludzi wątpliwemi zasadami? Więc i ty, jak mój szwagier jakobin, zaczniesz mi prawić o narodzie, o moralności publicznej, o bezinteresowności? O mój Boże! gdyby nie siostry Cesarza, cóżby się z nami stało!
Ten krzepki jeszcze starzec, którego chłopi w jego majątku wciąż jeszcze nazywali panem na Granville, dokończył tych słów, wchodząc w sklepienia katerdy. Biorąc wodę święconą, zanucił aryjkę z opery Rózia i Franus, i poprowadził syna boczną nawą, zatrzymując się przy każdym filarze, aby się przyjrzeć w kościele rzędom głów, ściśniętych w szeregu, jak żołnierze na paradzie. Osobliwe nabożeństwo do Serca Jezusowego miało się właśnie rozpocząć. Panie należące do tej Kongregacji stały blisko chóru; hrabia wraz z synem skierowali się wtedy w tę stronę i przystanęli przy jednem z najsłabiej oświetlonych filarów, skąd mogli widzieć całą masę głów, podobnych do barwnej łąki, upstrzonej kwiatami. Naraz, o dwa kroki od młodego hrabiego de Granvillle, głos słodszy niż może być głos ludzkiej istoty, wzniósł się niby pierwszy słowik, który się ozwie po zimie. Mimo iż towarzyszyło mu tysiąc głosów kobiecych i dźwięk organów, głos ten poruszył jego nerwy tak, jakgdyby potrąciły je zbyt jaskrawe tony harmonijki.
Paryżanin odwrócił się i ujrzał młodą osobę z twarzą ukrytą pod szerokim kapeluszem z białej materji. Miał uczucie, że to tylko z niej płynie ta jasna melodja; mimo ciemnej merynosowej pelerynki, w którą była zatulona, zdawało mu się, że poznaje Anielę. Trącił ojca w ramię.
— Tak, to ona, rzekł hrabia spojrzawszy w kierunku wskazanym przez syna. Wskazał gestem bladą twarz starej, której oczy, silnie okolone czarną obwódką, dojrzały już przybyszów, mimo, że na pozór fałszywe jej spojrzenie nie opuściło książki do nabożeństwa. Aniela podniosła głowę w stronę ołtarza, jakgdyby wdechając przenikliwą woń kadzidła, którego kłęby dochodziły aż do niej. Przy tajemniczym blasku lampy, oświecającej nawę i kilku świec umocowanych przy filarach, młody człowiek ujrzał wówczas twarzyczkę, która osłabiła jego postanowienie. Kapelusik z białej mory okalał cudownie regularny owal twarzy; pod małą bródką z dołeczkiem zawiązana była atłasowa wstążka. Na wązkiem, ale bardzo wdzięcznem czole, blado-złote włosy rozdzielały się w dwa pasma i opadały na policzki niby cień liści na pęk kwiatów. Łuk brwi narysowany był z ową poprawnością, jaką podziwiamy na ładnych chińskich figurkach. Nos, prawie orli, posiadał kontur bardzo zdecydowany, a wargi podobne były do dwóch różowych linji z umiłowaniem nakreślonych delikatnym pendzlem. Blado-niebieskie oczy jaśniały niewinnością. Granville zauważył w tych oczach odcień milczącej surowości, ale przypisał ją nabożnym uczuciom, które ożywiały Anielę w tej chwili. Święte słowa modlitwy przechodziły między dwoma rzędami pereł, z których wskutek mrozu widać było wychodzącą jakgdyby mgłę woni. Bezwiednie młody człowiek nachylił się, aby odetchnąć tym boskim oddechem. Ruch ten zwrócił uwagę młodej dziewczyny; spojrzenia jej, skupione na ołtarzu, zwróciły się na Granville‘a. Mimo półmroku poznała towarzysza swego dziecięctwa: wspomnienie, silniejsze niż modlitwa, rozjaśniło jej twarz nadnaturalnym blaskiem; zaczerwieniła się. Adwokat zadrżał z radości, widząc, że nadzieje drugiego życia ustąpiły pokonane nadziejami miłości, a chwałę świątyni zaćmiły ziemskie wspomnienia. Ale tryumf jego trwał krótko. Aniela spuściła welon, odzyskała spokój i zaczęła śpiewać głosem, który nie zdradzał najmniejszego wzruszenia. Granville uczuł, że go ogarnia jedno pragnienie, wszystkie rozsądne myśli rozwiały się. Kiedy nabożeństwo się skończyło, niecierpliwość jego wzrosła do tego stopnia, że, nie czekając aż panie wrócą do domu, podszedł, aby się przywitać ze swą małą żoneczką. Nieśmiałe poznanie odbyło się w portyku katedry w obecności wiernych. Pani Bontemps zadrżała z dumy, przyjmując ramię hrabiego de Granville, który, zmuszony je podać wobec tylu świadków, zły był na syna o tak niewczesny pośpiech.
Przez dwa tygodnie, które upłynęły między oficjalną prezentacją wicehrabiego de Granville, a uroczystym dniem ślubu, narzeczony odwiedzał pilnie swoją przyszłą w ponurej rozmównicy, do której się przyzwyczaił. Te długie wizyty miały na celu poznanie charakteru Anieli, rozsądek bowiem ocknął się w nim szczęśliwie nazajutrz po owem spotkaniu. Prawie zawsze zastawał panienkę przy małym stoliczku z drzewa św. Łucji, zajętą własnoręcznem znaczeniem wyprawnej bielizny. Aniela nie mówiła nigdy pierwsza o religji. Kiedy młody adwokat zaczynał się bawić bogatym różańcem pomieszczonym w woreczku z zielonego aksamitu, kiedy oglądał ze śmiechem szkaplerze, Aniela z błagalnem spojrzeniem odbierała mu łagodnie różaniec, i, nie mówiąc słowa, chowała woreczek. Jeżeli czasami Granville pozwalał sobie na złośliwe wycieczki przeciw praktykom religji, ładna Normandka słuchała go z uśmiechem niezłomnego przekonania.
— Nie trzeba w nic wierzyć albo wierzyć we wszystko, czego Kościół uczy, odpowiadała. Czy pan chciałby, aby matka pańskich dzieci była istotą bez zasad? Nie. Któryż człowiek ośmieliłby się być sędzią między niedowiarkami a Bogiem? Żalem jakże ja mogę potępiać to, co Kościół uznaje?
Aniela przeniknięta była tak głęboką pobożnością, miłością bliźniego, spojrzenia jej zwracały się na młodego adwokata z takiem przejęciem, iż chwilami skłonny był podzielić religję swojej narzeczonej. Jej głębokie przekonanie, że idzie dobrą drogą, obudziło w sercu przyszłego sędziego wątpliwości, które ona starała się wyzyskać. Granville popełnił wówczas ten ogromny błąd, że wziął urok pożądania za urok miłości. Aniela była tak szczęśliwa, że może połączyć głos serca z głosem obowiązku, poddając się skłonności powziętej od dziecka, że omamiony adwokat nie wiedział, który z tych dwóch głosów był silniejszy. Czyż młodzi ludzie nie są skłonni zaufać przyrzeczeniom ładnej twarzyczki, wnosić z piękności rysów o piękności duszy? Jakieś nieokreślone uczucie każe im zawsze wierzyć, że doskonałość moralna idzie w parze z doskonałością fizyczną. Gdyby religja nie pozwoliła Anieli oddać się jej uczuciom, wyschłyby one niebawem w jej sercu niby roślina podlana śmiertelnym kwasem. Czy człowiek kochający i kochany wzajem mógł odkryć tak dobrze ukryty fanatyzm?
Oto historja uczuć młodego Granville w ciągu tych dwóch tygodni, pochłoniętych tak jak się pochłania książkę o zajmującem rozwiązaniu. Aniela, bacznie śledzona przez niego, wydała mu się najsłodszą z kobiet. Złapał się nawet na tem, iż czuł wdzięczność dla pani Bontemps, która, wszczepiając jej religijne zasady, przygotowała ją niejako do utrapień życia. To też, w dniu wybranym na podpisanie nieszczęsnego kontraktu, pani Bontemps kazała uroczyście przysiąc zięciowi, że będzie szanował praktyki religijne córki, że jej zostawi zupełną swobodę sumienia, że jej pozwoli komunikować, chodzić do kościoła, do spowiedzi, tak często jak będzie chciała, i nie będzie jej krępował w wyborze spowiednika. W tej uroczystej chwili Aniela spoglądała na swego przyszłego z twarzą tak czystą i niewinną, że Granville nie zawahał się złożyć żądanej przysięgi. Uśmiech wykwitł na wargach księdza Fontanon, bladego człowieka, który władał sumieniami w tym domu. Lekkiem skinieniem głowy panna Bontemps przyrzekła ukochanemu nie nadużywać nigdy tej wolności. Co się tyczy starego hrabiego, ten pogwizdywał z cicha jakąś aryjkę.
Po kilku dniach wypełnionych uroczystościami weselnemi tak, jak się to odbywa na prowincji, młodzi państwo Granville udali się do Paryża, dokąd powołała młodego prawnika nominacja na stanowisko przy Sądzie apelacyjnym. Kiedy się mieli rozejrzeć za mieszkaniem, Aniela użyła wpływu, jakiego miesiąc miodowy użycza każdej kobiecie, aby namówić męża na wielki parterowy apartament na rogu ulicy Vieille-Rue-du-Temple i Neuve-Saint-François. Główną racją wyboru było to, że dom znajdował się o dwa kroki od ulicy d‘Orleans, gdzie był kościół, a sąsiadował z małą kapliczką przy ulicy św. Ludwika.
— Dobra gospodyni lubi mieć zapasy, odparł śmiejąc się mąż.
Aniela zwróciła mu słusznie uwagę, że dzielnica Marais sąsiaduje z Pałacem Sprawiedliwości i że sędziowie, którym składali wizyty, mieszkają tam wszyscy. Spory ogród przemawiał również za tem mieszkaniem: gdyby Bóg im dał dzieci, miałyby gdzie zażywać świeżego powietrza. Dziedziniec był obszerny, stajnie piękne. Granville byłby wolał mieszkać gdzieś przy ulicy Chaussee d‘Antin, gdzie wszystko jest młode i żywe, gdzie moda błyszczy w całej swej świeżości, gdzie na bulwarach spotyka się wykwintną publiczność, skąd jest bliżej do teatru... Ale musiał ustąpić przymilnościom młodej kobiety, która prosiła o pierwsze ustępstwo; aby jej sprawić przyjemność, zagrzebał się na Marais.
Stanowisko pana de Granville wymagało usilnej pracy, tembardziej iż praca ta była dla niego nową. Zajął się przedewszystkiem urządzeniem swego gabinetu i uporządkowaniem biblioteki; rozgościł się w pokoju rychło zawalonym papierami i zostawił młodej żonie swobodę w urządzeniu mieszkania. Tem chętniej pchnął Anielę w te pierwsze kłopoty domowe — źródło tylu przyjemności i tylu wspomnień dla młodych kobiet! — iż wstydził się, że musi ją pozbawiać swej obecności częściej, niż na to pozwalają prawa miodowego miesiąca. Wreszcie generalny adwokat dał się żonie wyciągnąć z gabinetu, iżby mógł podziwiać całość umeblowania i urządzenia, które widział dotąd jedynie częściowo.
Jeżeli prawdą jest, w myśl starego przysłowia, że można osądzić kobietę widząc bramę jej domu, mieszkanie musi jeszcze wierniej malować i wyrażać jej naturę. Czy to że pani de Granville obdarzyła zaufaniem tapicerów bez gustu, czy że wycisnęła na wszystkiem swoje własne piętno, to pewna, że młodego urzędnika zdumiała oschłość i zimna uroczystość władające w jego domu. Nie było tam nic miłego, wszystko się tam kłóciło, nic nie cieszyło oka. Prostolinijność i ciasnota rozmównicy w Bayeux odżyły w jego domu, pod szerokiemi futrowaniami strojnemi w deseń bez gustu.
Pragnąc znaleść jakieś usprawiedliwienie dla żony, młody człowiek cofnął się, obejrzał jeszcze raz długi i wysoki przedpokój, którym wchodziło się do mieszkania. Buazerja była za ciemna; ciemno-zielony aksamit, który pokrywał ławeczki, czynił jeszcze surowszą tę ubikację, mało ważną, to prawda, ale która zawsze daje pojęcie o domu, tak samo jak z pierwszego zdania sądzimy o inteligencji człowieka. Przedpokój, to rodzaj przedmowy, która powinna wszystko zapowiadać, ale niczego nie przyrzekać.
Młody adwokat pytał sam siebie, czy to żona mogła wybrać staroświecką lampę zawieszoną w środku tej nagiej sali, wyłożonej białym i czarnym marmurem, a obitej papierem, na którym były przedstawione kopczyki kamieni poprzerastanych zielonym mchem. Bogaty ale stary barometr wisiał na jednej ze ścian, jakby dla uwydatnienia jej pustki.
Młody człowiek spojrzał na żonę. Zdawała się tak rada z czerwonych galonów zdobiących perkalikowe firanki, tak rada z barometru i z obyczajnego posążku strojącego wielki staroświecki piec, że nie zdobył się na to okrucieństwo, aby rozpraszać jej złudzenia. Zamiast potępić żonę, Granville potępił samego siebie; on to powinien był kierować pierwszemi krokami młodej dziewczyny, chowanej w Bayeux! Czego się można było spodziewać po młodej kobiecie, która wzdrygała się na widok gołych nóg karjatydy i która odpychała świecznik, kandelabr, wszelki sprzęt, skoro ujrzała na nim nagi tors egipski? W tej epoce, szkoła Dawida dochodziła do szczytu swej chwały; wszystko we Francji powtarzało jego nieskazitelny rysunek oraz jego zamiłowanie do starożytnych form, które uczyniło z jego malarstwa jakgdyby barwną rzeźbę. Nic ze zbytku Cesarstwa nie uzyskało prawa obywatelstwa w domu pani de Granville. Olbrzymi kwadratowy salon zachował biel i spełzłe złoto, które go stroiły za Ludwika XV. Architekt rozsiał tam obficie owe nieznośne krateczki i festony, owoc jałowej płodności ówczesnych rysowników. Gdybyż przynajmniej panowała tam harmonja, gdybyż meble zachowały ową falistą linję, wprowadzoną w modę przez zepsuty smak Bouchera! Dom Anieli przedstawiałby wówczas jedynie zabawny kontrast młodych ludzi, żyjących w dziewiętnastym wieku tak, jakgdyby byli z ośmnastego; ale były tam na każdym kroku pocieszne sprzeczności. Na konsolach, zegarach, świecznikach widniały owe godła wojenne, które Paryż tak ukochał dzięki tryumfom Cesarstwa. Te greckie kaski, te skrzyżowane rzymskie miecze, te puklerze zrodzone z wojennego zapału i zdobiące wówczas meble najiej pokojowe, nie godziły się zgoła z delikatnemi arabeskami z epoki pani de Pompadour. Dewocja wytwarza jakąś uprzykrzoną pokorę, która nie wyklucza pychy. Czy to przez skromność, czy z usposobienia, pani de Granville miała widoczną odrazę do miłych i jasnych barw. Może myślała, że purpurowy i brunatny kolor odpowiadają godności sędziego? Ale jakim cudem dziewczyna włożona do surowego życia mogłaby wymarzyć owe rozkoszne kanapki, które nasuwają złe myśli, owe wykwintne i zdradzieckie buduary, w których rodzą się pokusy grzechu?
Biedny sędzia był w rozpaczy. Z tonu, jakim potwierdził zachwyty żony, spostrzegła, że nic mu się nie podoba. Była tak zgryziona, że się jej nie powiodło! Zakochany mąż ujrzał w tem strapieniu dowód miłości, zamiast widzieć w niem ranę miłości własnej. Młoda dziewczyna, z dnia na dzień wyrwana z prowincjonalnej miernoty, niezdolna do zalotności, do paryskiego wykwintu, czyż mogła lepiej sobie dać rady? Sędzia wolał raczej złożyć winę na rzemieślników, niż wyznać przed sobą prawdę. Gdyby był mniej zakochany, odgadłby, iż kupcy, tak bystrzy w przenikaniu klientów, błogosławili niebo, że im zesłało młodą dewotkę bez gustu, aby im dopomóc w pozbyciu się niemodnych resztek. Pocieszył tedy swą ładną Normandkę.
— Szczęście, droga Anielo, nie zależy od mebli; znajduje się je w słodyczy, dobroci i miłości żony.
— Wszak to mój obowiązek kochać cię, i nigdy obowiązek nie był mi tak miły, odparła łagodnie Aniela.
Natura pomieściła w sercu kobiety taką potrzebę podobania się, taką potrzebę miłości, że nawet u młodej dewotki myśl o przyszłości i o zbawieniu duszy musi ustąpić pierwszym słodyczom małżeństwa. To też od kwietnia do zimy małżonkowie żyli w doskonałej harmonji. Miłość i praca mają tę zaletę, że czynią człowieka obojętnym na rzeczy zewnętrzne. Zmuszony spędzać pół dnia w sądzie, powołany do rozstrząsania spraw tyczących życia lub losu drugich, Granville mniej niż kto inny mógł zauważyć pewne rzeczy w swojem domowem ognisku. Jeżeli w piątek obiad był postny, on zaś daremnie żądał kawałka mięsa, żona, której Ewangelja broniła wszelkiego kłamstwa, umiała wszakże za pomocą drobnych wybiegów (dozwolonych w interesie religji), złożyć swój rozmyślny uczynek na roztrzepanie lub przypadek. Usprawiedliwiała się kosztem kucharza, niekiedy wręcz łajała go. W tej epoce młodzi sędziowie nie przestrzegali jeszcze, jak dziś, postów, suchych dni i wigilji, toteż Granville nie zauważył zrazu perjodyczności tych postnych obiadów. Żona umiała zresztą urozmaicić je za pomocą przewrotnych sztuczek: sarcelki, kurki wodne, pasztet z ryby, przyprawy które oszukiwały smak. Sędzia żył tedy, nie wiedząc o tem, bardzo po katolicku, i zdobywał niebo incognito. W powszednie dni nie wiedział, czy żona chodzi na mszę czy nie; w niedzielę, przez uprzejmość, towarzyszył jej do kościoła, jakgdyby chcąc się odwdzięczyć za to, że dlań poświęca niekiedy nieszpory: nie odrazu tedy poznał surowość praktyk religijnych żony. Ponieważ w lecie teatr był niemożliwy z powodu upałów. Granville nie miał nawet sposobności proponować żonie jakiejś modnej sztuki; tak więc ważna kwestja teatru nie przyszła do głosu. Wreszcie, w pierwszych chwilach małżeństwa, do którego skłoniła mężczyznę uroda panny, nie bywa on zbyt wyszukanym w swoich rozkoszach. Człowiek młody jest bardziej łakomcem niż smakoszem; samo posiadanie zresztą ma swój urok. Jak poznać chłód, godność lub wstrzemięźliwość kobiety wówczas, gdy jej użyczamy własnych naszych upojeń, wówczas gdy płoni się ogniem ożywiającym nas samych? Trzeba dojść do niejakiego ostudzenia małżeńskiego, aby zauważyć, że dewotka oczekuje miłości ze skrzyżowanemi rękami. Granville czuł się tedy dosyć szczęśliwym, aż do chwili, w której nieszczęsny wypadek wpłynął na losy jego małżeństwa.
W listopadzie r. 1808, kanonik przy katedrze w Bayeux, który niegdyś kierował sumieniem pani Bontemps i jej córki, przybył do Paryża, wiedziony ambicją uzyskania probostwa w stolicy. Stanowisko to uważał może za stopień do infuły. Obejmując dawną władzę nad swą owieczką, zadrżał, widząc ją tak zmienioną w paryskiej atmosferze: postanowił ściągnąć ją z powrotem do swej zimnej owczarni. Przerażona upomnieniami ex-kanonika, człowieka mniej więcej trzydziestoośmioletniego, który wnosił w paryski kler, tak pełen tolerancji i tak oświecony, ów fanatyzm katolicyzmu z prowincji, ową nieugiętą bigoterję, której niezliczone wymagania pętają tak silnemi węzłami lękliwą duszę, pani de Granville skruszyła się i wróciła do dawnego jansenizmu. Byłoby nużącem szczegółowo malować wydarzenia, które wniosły nieznacznie nieszczęście w tę rodzinę: wystarczy opowiedzieć fakty, nie grupując ich ściśle wedle porządku epok. Pierwsze nieporozumienie małżonków było dość znamienne. Kiedy Granville wprowadził żonę w świat, zgodziła się bywać na poważnych zebraniach, na obiadach, koncertach w domach urzędników wyżej postawionych od jej męża w hierarchji sądowej, ale umiała wymawiać się migreną za każdym razem, kiedy chodziło o bal. Jednego dnia, Granville, zniecierpliwiony temi chorobami na zawołanie, ukrył list, który oznajmiał bal u pewnego Radcy Stanu, zmylił żonę ustnem zaproszeniem i, pewnego wieczoru, kiedy zdrowie jej nie pozostawiało nic do życzenia, wprowadził ją na wspaniałą zabawę.
— Moja droga, rzekł za powrotem, widząc na jej twarzy smutek, który go uraził, rola kobiety, twoje stanowisko, majątek, nakładają obowiązki, z których żadne prawo boskie nie może cię uwolnić. Czyż nie jesteś chwałą swojego męża? Powinnaś tedy iść na bal, kiedy ja idę i wystąpić jak się należy.
— Ależ, mój drogi, cóż było złego w mojej tualecie?
— Chodzi o twoją minę, moje dziecko. Kiedy młody człowiek zbliża się do ciebie i zagadnie cię, stajesz się tak poważna, że żartowniś mógłby z tego wnosić o kruchości twej cnoty. Rzekłby ktoś, iż się obawiasz, że uśmiech cię skompromituje. Wyglądasz, jak byś prosiła Boga o przebaczenie za grzechy, które się popełnia dokoła ciebie. Świat, moja droga, to nie klasztor. Ale, kiedy mówisz o tualecie, powiem ci, że również twoim obowiązkiem jest przestrzegać mód i zwyczajów świata.
— Czy chcesz, abym pokazywała moje ciało, jak te bezwstydne kobiety, które się gorsują tak, iż można zapuszczać bezwstydne spojrzenia w ich...
— Jest różnica, przerwał Granville, między obnażaniem całego biustu a zgrabnem wycięciem. Nosisz potrójny rząd tiulowych szlarek, które zakrywają ci szyję aż po brodę, Możnaby rzec, żeś specjalnie prosiła krawcową, aby zepsuła całą linję twoich ramion i biustu, tak jak kokietka stara się, aby suknia rysowała jej najtajniejsze wdzięki. Wszyscy żartowali sobie z tej obfitości fałdów, z całej tej przesadnej surowości. Byłoby ci bardzo przykro, gdybym ci powtórzył wszystkie koncepty, jakie obiegły o tobie.
— Ci, którym się podobają te bezeceństwa, nie będą ponosili odpowiedzialności za nasze winy, odparła sucho młoda kobieta.
— Nie tańczyłaś, spytał Granville.
— Nie będę tańczyła nigdy, odparła.
— A gdybym ci powiedział, że powinnaś tańczyć? odparł żywo sędzia. Tak, powinnaś trzymać się mody, nosić kwiaty we włosach, djamenty. Pomyśl, moja droga, że ludzie bogaci, a my jesteśmy bogaci, obowiązani są podtrzymywać w kraju zbytek. Czy nie lepiej wspierać przemysł, niż pchać pieniądze w księży i jałmużny?
— Mówisz jak prawnik, rzekła Aniela.
— A ty jak ksiądz, odparł żywo.
Dyskusja się zaogniła. Odpowiedzi pani de Granville, zawsze słodkie i wygłaszane głosem jasnym jak głos kościelnego dzwoneczka, odznaczały się uporem, który zdradzał wpływ księży. Powołując się na prawa, jakie jej dało przyrzeczenie męża, oświadczyła, że spowiednik zabronił jej chodzić na bale. Sędzia próbował jej dowieść, że ten ksiądz przekracza przepisy Kościoła. Ta wstrętna teologiczna dysputa powtórzyła się o wiele ostrzej jeszcze, kiedy Granville chciał zaprowadzić żonę do teatru. Wreszcie sędzia, jedynie w zamiarze sparaliżowania zgubnego wpływu ex-kanonika, zachęcił żonę, aby napisała do kancelarji papieskiej w Rzymie, z zapytaniem czy żona może, nie narażając swego zbawienia, gorsować się, chodzić na bale i do teatru, aby sprawić przyjemność mężowi. Odpowiedź czcigodnego Piusa VII nadeszła niebawem: papież potępiał stanowczo opór żony i ganił spowiednika. List ten, prawdziwy katechizm małżeński, zdawał się podyktowany tkliwym głosem Fenelona, którego wdzięk i słodycz przebijały w tem piśmie.
„Kobieta jest wszędzie na swojem miejscu, gdzie ją zaprowadzi małżonek. Jeżeli popełni grzech z jego rozkazu, nie ona odpowie zań kiedyś“.
Te dwa ustępy z homelji papieskiej sprawiły, że pani de Granville i jej spowiednik pomówili papieża o bezbożność. Ale zanim to breve nadeszło, sędzia spostrzegł ścisłość, z jaką żona narzucała mu w dnie postne przepisy Kościoła i nakazał służbie, aby mu podawała z mięsem przez cały rok. Mimo przykrości żony, Granville, który zresztą nie wiele dbał o to, czy pości czy nie, utrzymywał ten rozkaz z męską nieugiętością. Czyż najsłabsza myśląca istota nie czuje się draśnięta w swoich najdroższych uczuciach, kiedy spełnia z przymusu to, co byłaby uczyniła sama z siebie? Ze wszystkich tyranji, najnienawistniejsza jest ta, która odejmuje duszy zasługę uczynków i myśli: człowiek wówczas abdykuje, a nie zaznał panowania! Najsłodsze do wymówienia słowo, najsłodsze do wyrażenia uczucia, zamierają, kiedy są nakazane.
Niebawem młody sędzia doszedł do tego, iż zaprzestał przyjmować przyjaciół, wyrzekł się dawania obiadów lub zabaw: dom był jak obleczony krepą. Dom, którego pani jest dewotką, przybiera zupełnie osobliwy charakter. Tak samo jak najdobroduszniejszy człowiek, skoro wstąpi do żandarmerji, będzie miał minę żandarma, tak samo ludzie, którzy się oddają pobożnym praktykom, nabierają wspólnej fizjognomji. Spuszczone oczy, pokora, namaszczenie, wszystko to obleka się w liberję obłudy, którą szalbierze umieją doskonale naśladować. Przytem dewotki tworzą rodzaj republiki, znają się między sobą wszystkie. Służba, którą sobie polecają wzajem, stanowi niby oddzielną rasę: hodują ją, jak ci amatorowie, którzy nie przyjmą do stajni konia, o ile rodowód nie jest w zupełnym porządku. W domu dewotki wszystko nacechowane jest jakimś brakiem wdzięku. Panuje tam atmosfera sknerstwa i tajemnicy, jak w domu lichwiarza, oraz ta przepojona kadzidłem wilgoć, mroźna jak w kaplicy. Ta małostkowa regularność, to ubóstwo myśli, które przebija we wszystkiem, da się wyrazić tylko jednem słowem, a mianowicie bigoterja. W tych ponurych i nieubłaganych domach bigoterja maluje się w meblach, rycinach, bigocka jest tam mowa, bigockie milczenie, bigockie twarze. Przeobrażenie rzeczy i ludzi w bigoterję to jest jakaś niewytłómaczona tajemnica, ale to jest fakt. Każdy mógł zauważyć, że bigoci nie chodzą, nie siadają, nie mówią tak jak inni ludzie. Wszystko jest u nich nienaturalne. Nikt się u nich nie śmieje; sztywność, symetrja władają we wszystkiem, od czepeczka pani domu aż do poduszeczki do szpilek. Spojrzenia są tam nieszczere, ludzie podobni są do cieniów, a pani domu siedzi niby na tronie z lodu.
Pewnego ranka biedny Granville zauważył z bólem i smutkiem wszystkie oznaki bigoterji w swoim domu. Zdarzają się w świecie pewne symptomy, w których przejawiają się te same skutki, mimo że wydały je inne przyczyny. Nuda zakreśla dokoła tych nieszczęsnych domów spiżowy krąg, zamykający grozę pustyni i bezmiar nudy. Małżeństwo jest wówczas nie grobem ale czemś gorszem: klasztorem. W tej lodowatej atmosferze sędzia przyjrzał się chłodno żonie, zauważył, nie bez wielkiej przykrości, ciasnotę pojęć, która zdradzała się w sposobie, w jaki włosy wyrastały na jej niskiem i lekko wklęsłem czole. W doskonałej regularności rysów spostrzegł coś dziwnie zdecydowanego, sztywnego. Niebawem owa udana słodycz, która go uwiodła, stała mu się wstrętna. Odgadł iż kiedyś, w razie jakiegoś nieszczęścia, te cienkie wargi mogłyby mu powiedzieć: „To dla twojego dobra, mój drogi“.
Twarz pani de Granville przybladła i nabrała wyrazu powagi, zabijającej wesołość u każdego, kto się do niej zbliżył. Czy ta zmiana spełniła się pod wpływem ascetycznych praktyk dewocji — która nie jest pobożnością, tak samo jak skąpstwo nie jest oszczędnością, — czy też było wytworem oschłości wrodzonej duszom bigotów? Trudno byłoby rozstrzygnąć. Piękność bez wyrazu jest może szalbierstwem. Niezmącony uśmiech, w jaki młoda kobieta oblekała twarz, ilekroć patrzała na męża, zdawał się u niej jezuicką formułą szczęścia, którą, w swojem mniemaniu, czyniła zadość wszystkim obowiązkom małżeństwa. Miłosierdzie jej raniło, jej piękność bez duszy zdawała się potwornością tym, co ją znali, najsłodsze jej słowo niecierpliwiło. Była posłuszna nie uczuciom, ale obowiązkom. Są wady, które u kobiety mogą ustąpić pod wpływem energicznej lekcji danej przez doświadczenie albo przez męża; ale nic nie zdoła zwalczyć tyranji fałszywych pojęć religijnych. Wiekuista szczęśliwość, przeciwważona na szali światowej przyjemności, tryumfuje nad wszystkiem i pozwala wszystko znieść. Czyż to nie jest ubóstwiony egoizm, ja sięgające poza grób? To też papież przegrał sprawę przed trybunałem nieomylnego kanonika i młodej dewotki. Nie mylić się nigdy, to jedno z uczuć, które w tych despotycznych duszach zastępuje wszystkie inne. Wywiązała się tajemna walka między pojęciami dwojga małżonków; ale młody sędzia znużył się niebawem. Któryż mężczyzna, jakiż charakter oprze się widokowi twarzy miłośnie obłudnej, oraz kategorycznej nauce, przeciwstawionej najdrobniejszemu życzeniu? Co począć wobec kobiety, która posługuje się twoją miłością, aby chronić własną bezczułość, która jest zdecydowana pozostać łagodnie nieugiętą, kiedy gotuje się z rozkoszą do roli ofiary i patrzy na męża jak na bicz boży, jak na dopust, którego utrapienia oszczędzają jej mąk czyśćcowych? Jakiż obraz mógłby dać pojęcie o tych kobietach, które każą znienawidzić cnotę, przesadzając najświętsze przepisy religji, religji streszczonej przez św. Jana w słowach: „Kochajcie się nawzajem“?
Jeżeli w magazynie znajdował się jeden kapelusz skazany na to, aby spełzł na wystawie lub też powędrował gdzieś na Wyspy, Granville mógł być pewien, że żona się w niego ustroi. Jeżeli się znalazła jakaś materja niewydarzona w kolorze lub w rysunku, ona się w nią ubierała. Te biedne dewotki są rozpaczliwe w swojej tualecie! Brak smaku, to jedna z wad nieodłącznych od fałszywej dewocji. To też w tych szczegółach domowych, które wymagają największego życia, Granville był samotny. Bywał sam w świecie, na zabawach, w teatrze. Nic w domu nie było mu miłe. Wielki krucyfix, wiszący między łóżkiem jego a żony, był jakby symbolem jego losu. Czyż nie wyobraża on bóstwa wydanego na śmierć? Kość słoniowa tego krucyfiksu była mniej zimna niż Aniela krzyżująca swego męża w imię cnoty. Między temi dwoma łóżkami narodziło się nieszczęście: Aniela widziała w słodyczach małżeństwa, tylko obowiązek. Tam, pewnej środy popielcowej, wyłoniła się kwestja przestrzegania postu: blade i martwe oblicze, które oschłym głosem nakazało post zupełny. Tym razem Granville nie zdobył się już na to, aby pisać do papieża, dla uzyskania wyroku konsystorza co do sposobu przestrzegania wielkiego postu, suchych dni, oraz wigilji uroczystych świąt.
Nieszczęście młodego sędziego było bez miary. Nie mógł się nawet skarżyć, cóż mógłby powiedzieć? Miał żonę młodą, ładną, oddaną swoim obowiązkom, cnotliwą, wzór wszelkich cnót! Co rok wydawała na świat dziecko, karmiła wszystkie sama i wychowywała je w najlepszych zasadach. Miłosierną Anielę obwołano aniołem. Stare kobiety, tworzące jej kółko (w owej epoce młode kobiety nie wpadły jeszcze na myśl, aby się pogrążać w dewocji dla dobrego tonu), podziwiały poświęcenie pani de Granville; uważały ją, jeżeli nie za dziewicę, to conajmniej za męczennicę. Obwiniały nie skrupuły kobiety, ale barbarzyńską płodność męża. Stopniowo, Granville przywalony pracą, pozbawiony przyjemności, zmęczony światem, w którym błąkał się samotnie, popadł, mając ledwie trzydzieści dwa lata, w najokropniejszy marazm. Życie stało mu się wstrętne.
Mając zbyt wysokie pojęcie o obowiązkach swego stanowiska, aby dawać przykład nieprawidłowego życia, próbował się zagłuszyć pracą: zabrał się do pisania wielkiego prawniczego dzieła. Ale niedługo cieszył się tą klasztorną samotnością w jakiej się chciał zamknąć. Kiedy niebiańska Aniela spostrzegła, że mąż stroni od zabaw i pracuje pilnie w domu, zamierzyła go nawrócić. Zgryzotą jej było to, że mąż ma pojęcia niedość chrześcijańskie. Płakała nieraz, myśląc, że gdyby umarł, umarłby bez ostatecznej skruchy, nie zostawiając jej żadnej nadziei wyrwania go z płomieni piekielnych.
Granville stał się tedy pastwą ciasnych pojęć, czczych dowodzeń, wąskich myśli, zapomocą których żona, przekonana, że odniosła zwycięstwo, próbowała uzyskać drugie, sprowadzając go na łono Kościoła. To był ostatni cios! Cóż bardziej przygnębiającego, niż te głuche walki, w których upór dewotki chciał pokonać djalektykę sędziego? Cóż okropniejszego, niż te dotkliwe szpileczki, gorsze dla ludzi żywych niż cios sztyletu? Granville uciekał z domu, gdzie wszystko było mu nieznośne. Dzieci, ugięte pod zimnym despotyzmem matki, nie śmiały iść z ojcem do teatru. Granville nie mógł im dać zakosztować żadnej uciechy, nie ściągając na nich kar straszliwej matki. Ten człowiek, tak tkliwy z natury, doszedł do obojętności, do egoizmu gorszego niż śmierć. Ocalił przynajmniej synów z tego piekła, oddając ich wcześnie do kolegjum i zastrzegając sobie prawo kierowania nimi. Rzadko mięszał się między córki a matkę, ale postanowił wydać je za mąż, skoro tylko dojdą wieku małżeństwa. Gdyby chciał powziąć jakąś heroiczną decyzję, nicby go nie usprawiedliwiło: żona, wsparta potężnym orszakiem starych bab, sprawiłaby, że cały świat byłby go potępił. Granville nie miał tedy innej drogi, jak tylko żyć w zupełnej samotności. Ugiął się pod jarzmem nieszczęścia; rysy jego, zwarzone zgryzotą i pracą, stały się wstrętne jemu samemu. Stracił nadzieję, aby mógł znaleźć jakąś pociechę, kobiet z towarzystwa lękał się.
Pouczająca historja tego smutnego małżeństwa nie przedstawia, w ciągu owych piętnastu lat, między rokiem 1806 a 1821, żadnej sceny, którąby warto było przytoczyć. Pani de Granville została zupełnie ta sama z chwilą, gdy postradała serce męża, co w dniach kiedy mieniła się szczęśliwą. Odprawiała nowenny, prosząc Boga i świętych, aby ją oświecili, przez jakie błędy stała się niemiła mężowi, i wskazali środki odzyskania zbłąkanej owieczki. Ale im modły jej były żarliwsze, tem rzadziej Granville pojawiał się w domu. Blisko od pięciu lat, Generalny Adwokat, któremu Restauracja powierzyła wysokie funkcje, przeprowadził się do antresoli nowego pałacu, aby jak najmniej stykać się z hrabiną. Co rano odbywała się scena, która, jeżeli wierzyć plotkom, powtarza się w niejednem małżeństwie, zrodzona z niezgodności charakterów, z chorób moralnych lub fizycznych, lub też z przywar wiodących wiele małżeństw ku nieszczęściom opisanym w tej historji.
Zatem, około ósmej rano, pokojówka, dosyć podobna do zakonnicy, dzwoniła do mieszkania hrabiego de Granville. Wprowadzona do salonu, poprzedzającego gabinet sędziego, powtarzała lokajowi, zawsze tym samym tonem, wczorajsze zlecenie:
„Jaśnie pani pyta pana hrabiego, czy dobrze spędził noc, i czy będzie miała przyjemność widzieć go u siebie na śniadaniu.
— Jaśnie pan, odpowiadał lokaj, wracając z pokoju pana, każe się kłaniać pani hrabinie i prosi, aby mu wybaczyła, ale ważne sprawy każą mu spieszyć do sądu“.
W chwilę potem pokojówka zjawiała się znowu i pytała w imieniu pani, czy będzie miała szczęście oglądać pana hrabiego przed wyjściem.
„Już wyszedł“, odpowiadał lokaj, gdy często kabrjolet stał jeszcze w dziedzińcu.
Ten djalog przez ambasadora stał się codziennym ceremoniałem. Lokaj hrabiego de Granville, faworyt pana, który był przyczyną niejednej sprzeczki małżeńskiej dla swego braku religji i zbytniej swobody obyczajów, udawał się często do gabinetu, gdzie pana już nie było, i przynosił zwyczajną odpowiedź. Strapiona małżonka zawsze czyhała na powrót męża; wystawała na ganku, aby się znaleźć w chwili gdy przechodzi i zjawić się przed nim jak wyrzut. Małostkowa dokuczliwość, właściwa mniszym usposobieniom, stanowiła grunt charakteru pani de Granville, która, licząc wówczas trzydzieści pięć lat, wyglądała na czterdzieści. Kiedy, zmuszony względami decorum, Granville odzywał się do żony lub zostawał w domu na obiedzie, ona, szczęśliwa, że może mu narzucić swoją obecność, swoją słodko-kwaśną rozmowę i nieznośną nudę bigockiego towarzystwa, siliła się wówczas przymawiać mu wobec służby i wobec swoich miłosiernych przyjaciółek. Niedawno ofiarowano hrabiemu de Granville, obecnie bardzo dobrze notowanemu u Dworu, prezydenturę sądu apelacyjnego: prosił ministra, aby go zostawiono w Paryżu. Odmowa ta, której przyczyny znał jedynie minister sprawiedliwości, nasunęła najdziwaczniejsze przypuszczenia serdecznym przyjaciółkom oraz spowiednikowi hrabiny. Granville, mający sto tysięcy franków renty, należał do jednej z najlepszych rodzin w Normandji: nominacja jego na prezydenta była szczeblem do Parostwa: skąd ten brak ambicji? Czem wytłómaczyć poniechanie wielkiego prawniczego dzieła? Skąd to zbłąkanie, które od sześciu lat blisko uczyniło go obcym domowi, rodzinie, pracy, wszystkiemu co mu było najdroższe?
Spowiednik hrabiny, który w apetycie na infułę liczył tyleż na poparcie domów, w których władał, co na usługi oddane kongregacji, której był jednym z najgorliwszych popleczników, był zbity z tropu odmową hrabiego. Zapuścił się w potwarcze domysły: jeżeli hrabia ma taki wstręt do prowincji, to może dlatego, że lęka się przymusu obyczajnego życia, jaki ona nakłada? Zniewolony dawać przykład dobrych obyczajów, wróciłby może do żony, od której jedynie występna namiętność może go oddala? Czy kobieta tak czysta jak pani de Granville domyśli się kiedy wybryków męża?... Dobre przyjaciółki powtórzyły te przypuszczenia jako fakty. Panią de Granville ugodziło to jak grom. Nie mając pojęcia o obyczajach wielkiego świata, nie znając miłości i jej szaleństw, Aniela uważała hrabiego de Granville za niezdolnego do błędów, które dla wszystkich kobiet są zbrodnią. Kiedy hrabia zaprzestał żądać od niej czegokolwiek, wyobraziła sobie, że to ostudzenie męża jest rzeczą naturalną. Ponieważ dała mu wszystko, do czego serce jej było zdolne, domysły zaś spowiednika niweczyły doszczętnie złudzenia, jakiemi karmiła się dotąd, wzięła w obronę męża: ale nie mogła zniweczyć podejrzeń tak zręcznie wsączonych w jej duszę. Obawy te sprawiły taki zamęt w jej słabej głowie, że rozchorowała się z tego, stała się pastwą trawiącej gorączki. Działo się to w czasie postu r. 1822; hrabina nie chciała w niczem odstąpić od swoich umartwień i doszła stopniowo do wycieńczenia, które budziło obawę o jej życie. Obojętne spojrzenia męża zabijały ją. Starania i względy sędziego podobne były do starań, jakiemi student sili się otaczać sędziwego wuja. Mimo iż hrabina wyrzekła się systemu przycinków i uwag i starała się ująć męża słodyczą, cierpkość dewotki przebijała z pod tej powłoki i często jednem słowem niweczyła pracę tygodnia. Pod koniec maja ciepły powiew wiosny, pożywniejsza djeta, wróciły nieco sił pani de Granville. Jednego rana, wróciwszy ze mszy, usiadła w ogródku na kamiennej ławce. Pieszczota słońca przypomniała jej pierwsze chwile małżeństwa; objęła swoje życie jednym rzutem oka, aby sprawdzić, w czem mogła uchybić powinnościom żony i matki. Wtem zjawił się ksiądz Fontanon, w trudnym do opisania stanie wzburzenia.
— Czyżby ci się zdarzyło jakie nieszczęście, mój ojcze? spytała z pieczołowitością córki.
— Och, chciałbym, rzekł ksiądz, aby wszystkie nieszczęścia, jakie zsyła na ciebie ręka boża, spadły raczej na mnie; ale, moja córko, to są próby, którym trzeba się poddać.
— Och, czyż może się zdarzyć gorsza kara, niż ta, którą Opatrzność doświadcza mnie w tej chwili, posługując się moim małżonkiem jako narzędziem swego gniewu?
— Przygotuj się, moja córko, na rzeczy gorsze jeszcze, niż to przypuszczaliśmy z twojemi pobożnemi przyjaciółkami.
— Winnam tedy dziękować Bogu, odparła hrabina, za to, że raczy się posłużyć tobą, ojcze, aby mi przekazać swą wolę. Zsyła mi tem samem, jak zawsze, skarby miłosierdzia obok grotów swego gniewu, jak niegdyś, wypędzając Agar, objawił jej źródło w pustyni.
— Odmierzył twoje utrapienia wedle twej rezygnacji i brzemienia twoich błędów.
— Mów, ojcze, gotowa jestem wszystkiego wysłuchać.
Tu hrabina wzniosła oczy do nieba i dodała: — Proszę, niech ksiądz mówi.
— Od siedmiu lat hrabia popełnia grzech cudzołóstwa z nałożnicą, z której ma dwoje dzieci. Strwonił na ten cudzołożny związek przeszło pięćset tysięcy franków, które powinny były należeć do prawej rodziny.
— Musiałabym to ujrzeć na własne oczy, rzekła hrabina.
— Niech panią Bóg broni, wykrzyknął ksiądz. Powinnaś przebaczyć, moja córko, i czekać w modlitwie, aż Bóg raczy oświecić twego małżonka. Chyba że chcesz użyć przeciw niemu środków, jakie ci dają w ręce prawa świeckie.
Długa rozmowa, jaka nastąpiła między księdzem Fontanon a jego penitentką, spowodowała gwałtowną zmianę w hrabinie. Zjawiła się w domu z rumieńcami na twarzy ku przerażeniu służby, zdumionej jej szaloną energją. Kazała zaprządz, potem odwołała rozkaz, zmieniła zdanie dwadzieścia razy w ciągu godziny. Wkońcu zdawało się, że powzięła stanowcze postanowienie. Wyjechała o trzeciej, zostawiając cały dom zdumiony tą nagłą przemianą.
— Czy jaśnie pan ma wrócić na obiad? spytała lokaja, do którego nie odzywała się nigdy.
— Nie, proszę jaśnie pani.
— Czy odwiozłeś go do sądu dziś rano?
— Tak, proszę jaśni pani.
— Czy dziś jest poniedziałek?
— Tak, proszę jaśnie pani.
— Zatem teraz sąd urzęduje w poniedziałek?
— Niechże cię djabli porwą! wykrzyknął lokaj, patrząc za odjeżdżającą, która podała woźnicy adres: ulica Taitbout.
Panna de Bellefeuille płakała; Roger był przy niej, tulił ręce kochanki, milczał i spoglądał od czasu do czasu na małego Karolka, który, nie rozumiejąc zgryzoty matki, stał niemo, patrząc na kołyskę, w której spała Eugenja i na twarz Karoliny. Smutek jej podobny był do deszczu, padającego poprzez promienie radosnego słońca.
— A więc tak, drogi aniele, rzekł Roger po długiem milczeniu; jestem żonaty, oto wielka tajemnica. Ale kiedyś, mam nadzieję, będziemy tworzyli jedną rodzinę. Żona moja jest od marca w rozpaczliwym stanie: nie pragnę jej śmierci, ale, jeżeli spodoba się Bogu powołać ją do siebie, sądzę iż będzie szczęśliwsza w niebie, niż pośród świata, którego i niedole i rozkosze są jej obce.
— Jak ja nienawidzę tej kobiety! Jak ona mogła cię unieszczęśliwić! A jednak to temu nieszczęściu ja zawdzięczam moje szczęście.
— Karolino, miejmy nadzieję, wykrzyknął Roger ściskając ją. Nie przerażaj się tem, co mówił ów ksiądz. Wprawdzie spowiednik żony jest człowiekiem bardzo groźnym przez swój wpływ w Kongregacji, ale gdyby próbował zmącić nasze szczęście, umiałbym się zdobyć na postanowienie...
— Cobyś uczynił?
— Pojechalibyśmy do Włoch, uciekłbym...
Krzyk, jaki rozległ się w przyległym pokoju, przyprawił równocześnie o dreszcz Rogera i o drżenie pannę de Bellefeuille. Rzucili się do salonu i ujrzeli hrabinę zemdloną. Kiedy pani de Granville odzyskała zmysły, westchnęła głęboko, widząc się pomiędzy hrabią a swoją rywalką. Odepchnęła ją mimowolnym gestem pełnym wzgardy.
Panna de Bellefeuille wstała, aby wyjść.
— Jesteś u siebie, zostań, rzekł Granville, zatrzymując ją za rękę.
Sędzia pochwycił żonę niemal umierającą, zaniósł ją do powozu i wsiadł razem z nią.
— Co mogło cię doprowadzić do tego, aby pragnąć mojej śmierci, aby mnie unikać, spytała hrabina słabym głosem, patrząc na męża z równem oburzeniem jak boleścią. Czyż nie byłam młoda, mówiłeś że jestem piękna, co miałeś mi do wyrzucenia? Czy cię zdradziłam, czy nie byłam cnotliwą i wierną małżonką? Serce moje chowało tylko twój obraz, uszy moje słyszały tylko twój głos. Jakimż obowiązkom chybiłam, czego ci odmówiłam?
— Szczęścia, odrzekł hrabia stanowczym głosem. Wiedz to pani, istnieją dwa sposoby służenia Bogu. Niektórzy chrześcijanie wyobrażają sobie, że, śpiesząc w oznaczonych godzinach do kościoła na pacierze, słuchając regularnie mszy i wstrzymując się od wszelkiego grzechu, zdobędą Niebo. Ci ludzie, wiedz to pani, idą do pieklą: oni nie kochali Boga dla niego samego, nie ubóstwiali go tak jak on tego pragnie; nie uczynili dlań żadnego poświęcenia. Mimo iż słodcy na pozór, są twardzi dla bliźniego; widzą regułę, literę, a nie ducha. Oto jak ty postępowałaś ze swym ziemskim małżonkiem. Poświęciłaś moje szczęście dla swego zbawienia, oddawałaś się modłom wówczas gdy ja śpieszyłem do ciebie z radosnem sercem; płakałaś, kiedyś powinna była osładzać mą pracę, nie umiałaś zadośćuczynić żadnemu memu pragnieniu.
— A jeżeli były występne, wykrzyknęła hrabina z ogniem, czyż miałam zgubić duszę dla twojej przyjemności?
— To byłoby poświęcenie, na które inna, bardziej kochająca, umiała się zdobyć, rzekł zimno Granville.
— O, mój Boże wykrzyknęła z płaczem, ty go słyszysz! Czyż on był godny modłów i umartwień, w których strawiłam moje życie, aby okupić jego i moje błędy? Na co zda się cnota?
— Aby zyskać niebo, moja droga. Nie można być równocześnie małżonką człowieka i małżonką Chrystusa, toby była bigamia; trzeba umieć wybrać między mężem a klasztorem. Ty, w interesie życia przyszłego, ogołociłaś swą duszę z wszelkiej miłości, z wszelkiego poświęcenia, jakie Bóg ci nakazywał w stosunku do mnie; zachowałaś dla świata jedynie uczucia nienawiści...
— Czyż cię nie kochałam?
— Nie, pani.
— Cóż to jest tedy miłość?
— Miłość, moja droga! odparł Granville z ironicznem zdziwieniem; tego nie jesteś zdolna zrozumieć. Zimne niebo Normandji nie może być Hiszpanią. Zapewne kwestja klimatu jest tajemnicą naszego nieszczęścia. Naginać się do naszych kaprysów, odgadywać je, znajdować rozkosz w cierpieniu, poświęcać dla nas opinję świata, miłość własną, religję nawet, i uważać te ofiary jedynie za ziarna kadzidła spalone na ołtarzu na chwałę swego bóstwa, oto miłość...
— Miłość dziewczyn publicznych, rzekła hrabina ze zgrozą. Takie ognie muszą być nietrwałe: niebawem zostaje po nich popiół albo węgiel, żal lub rozpacz. Wedle mojego rozumienia, żona powinna ci ofiarować prawdziwą przyjaźń, miłość równą i....
— Mówisz o płomieniu jak murzyn mówi o lodzie, odparł hrabia z szyderczym uśmiechem. Wiedz, że najskromniejsza stokrotka powabniejszą jest niż najdumniejsza i najświetniejsza kolczasta róża, która nas wabi na wiosnę swym odurzającym zapachem i żywym kolorem. Zresztą, dodał, ja ci oddaję sprawiedliwość. Tak dobrze trzymałaś się linji rzekomego obowiązku wytyczonej prawem, że, aby ci dowieść, w czem zawiniłaś w stosunku do mnie, trzebaby wejść w pewne szczegóły, których godność twoja by nie zniosła i pouczyć cię o rzeczach, które wydałyby ci się obaleniem wszelkiej moralności.
— Śmiesz mówić o moralności, wychodząc z domu, w którym strwoniłeś majątek swoich dzieci, z miejsca rozpusty, wykrzyknęła hrabina, którą niedomówienia hrabiego doprowadziły do szału.
— Pani, dosyć już, przerwał zimno hrabia. Jeżeli panna de Bellefeuille jest bogata, nie zbogaciła się niczyim kosztem. Mój wuj był panem swego majątku; miał kilku spadkobierców; za życia i z czystej sympatji dla tej, którą uważał za swą siostrzenicę, dał jej majątek swój Bellefeuille. Co się tyczy reszty, zawdzięczam to jego hojności...
— Postępowanie godne jakobina, wykrzyknęła pobożna Aniela.
— Zapomina pani, że twój ojciec był jednym z tych jakobinów, których potępiasz z takim brakiem miłości bliźniego, rzekł surowo hrabia. Obywatel Bontemps podpisywał wyroki śmierci w porze, gdy mój wuj oddawał tylko usługi Francji.
Pani de Granville zamilkła. Ale po chwili milczenia, wspomnienie tego, co widziała przed chwilą, zbudziło w jej duszy zazdrość, której nic nie zdoła stłumić w sercu kobiety. Rzekła z cicha, jakby do samej siebie:
— Czy można tak gubić duszę swoją i czyjąś?
— Ech, pani, rzekł hrabia znużony tą rozmową, może to pani kiedyś odpowiesz za to wszystko. (Tu hrabina zadrżała). W oczach pobłażliwego sędziego, który będzie oceniał nasze winy, dodał hrabia, znajdziesz może usprawiedliwienie w dobrej wierze, z jaką sprawiłaś moje nieszczęście. Nie nienawidzę cię nienawidzę ludzi, którzy spaczyli twoje serce i rozum. Ty modliłaś się za mnie, podczas gdy panna de Bellefeuille oddala mi swoje serce i otoczyła mnie miłością. Powinnaś była być naprzemian i moją kochanką i świętą modlącą się u stóp ołtarzy. Bądź na tyle sprawiedliwą, aby przyznać, że ja nie jestem ani zwyrodniałym ani rozpustnikiem. Obyczaje moje są czyste. Niestety, po siedmiu latach męki, potrzeba szczęścia doprowadziła mnie nieznacznie do tego, że pokochałem inną kobietę, że stworzyłem sobie inną rodzinę. Nie sądź zresztą, że tylko ja sam: istnieją w tem mieście tysiące mężów, których najrozmaitsze przyczyny doprowadziły do tej podwójnej egzystencji.
— Wielki Boże! wykrzyknęła hrabina, jakże ciężki stał się mój krzyż! Jeżeli mąż, którego mi narzuciłeś w swoim gniewie, nie może być szczęśliwy inaczej niż przez moją śmierć, powołaj mnie na swoje łono.
— Gdybyś zawsze była miała te wzniosłe uczucia i to poświęcenie, bylibyśmy dotąd szczęśliwi, rzekł zimno hrabia.
— A więc, rzekła Aniela wylewając strumienie łez, przebacz mi, popełniłam błędy. Tak, mężu, gotowa jestem być ci posłuszną we wszystkiem, pewna, że nie możesz żądać niczego, coby nie było godne i sprawiedliwe: będę odtąd wszystkiem tem, czem chcesz, aby była twoja żona.
— Pani, jeżeli twoim zamiarem jest doprowadzić mnie do tego, abym ci powiedział, że cię nie kocham, będę miał straszliwą odwagę oświecić cię w lej mierze. Czy mogę rozkazać memu sercu, czy mogę wymazać w jednej chwili wspomnienie piętnastu lat męki? Nie kocham już. Te słowa zawierają tajemnicę równie głęboką, jak ta, która zawarta jest w słowie kocham. Szacunek, poważanie, względy da się uzyskać: znikają, wracają; ale co się tyczy miłości, mógłbym się zmuszać przez tysiąc lat, a nie odrodziłbym jej w sobie, zwłaszcza dla kobiety, która się dobrowolnie uczyniła starą.
— Och, mężu, pragnę szczerze, aby tych słów nie wymówiła kiedyś ta, którą kochasz, tym samym tonem i akcentem, jakim ty je do mnie mówisz...
— Czy chcesz włożyć dzisiaj suknię à la grecuqe i iść do Opery?
Dreszcz, o jaki to pytanie przyprawiło hrabinę, stanowiło niemą odpowiedź.

W pierwszych dniach grudnia r. 1833, człowiek, którego włosy były zupełnie białe, ale którego fizjognomja zdradzała, że raczej postarzały go zgryzoty niż lata — wyglądał bowiem niespełna na jakieś sześćdziesiąt lat, — przechodził o północy ulicą de Gaillon. Przybywszy pod niepozorny dwupiętrowy domek, przystanął wpatrując się w okno na facjatce. Słaby blask zaledwie oświecał to ubogie okienko, którego kilka szyb zaklejonych było papierem. Przechodzień patrzał na to migocące światło z ową nieokreśloną ciekawością starego paryżanina, kiedy młody człowiek wyszedł nagle z domu. Ponieważ blade promienie latarni padały na twarz ciekawego przechodnia, nic dziwnego, że mimo ciemności młody człowiek zbliżył się doń z owemi ostrożnościami, jakie rozwija ktoś, kto się lęka omylić widząc znajomego.
— Jakto! wykrzyknął, to pan, panie prezydencie, sam, pieszo o tej godzinie, tak daleko od ulicy Saint-Lazare. Niechże mi wolno będzie podać panu ramię. Jest dziś tak ślisko, że, gdybyśmy się nie podpierali wzajem, dodał, aby oszczędzać miłość własną starca, trudnoby się było nie przewrócić.
— Ależ, drogi panie, ja mam, nieszczęściem dla siebie, dopiero pięćdziesiąt lat, odparł hrabia de Granville. Tak sławny lekarz, jak pan, powinien wiedzieć, że w tym wieku człowiek jest w pełni sił.
— Zatem jakaś awanturka miłosna, odparł Horacy Bianchon. Nie ma pan zwyczaju, o ile mi się zdaje, uganiać pieszo po Paryżu. Kiedy ma się tak piękne konie jak pańskie...
— Ależ, odparł hrabia de Granville, przeważnie, kiedy nie idę na jakieś przyjęcie, wracam z Palais-Royal albo z klubu des Etrangers pieszo...
— I, to mając zapewne przy sobie znaczną sumę, wykrzyknął doktor. Czyż to nie znaczy wyzywać nóż bandyty?
— Tych się nie boję, odparł hrabia de Granville smutnym i obojętnym tonem.
— Ale przynajmniej nie trzeba przystawać, podjął lekarz, pociągając dygnitarza w stronę bulwarów. Doprawdy, gotówbym przypuszczać, że pan mi chce ukraść swoją ostatnią chorobę i umrzeć z innej ręki, niż moja.
— Ba! złapał mnie pan na szpiegostwie, odparł hrabia. Czy przechodzę piechotą czy przejeżdżam powozem w nocy o którejkolwiek godzinie, widzę od jakiegoś czasu w oknie na trzeciem piętrze domu, z którego pan wychodzi, cień osoby, która, jak się zdaje, pracuje z heroiczną wytrwałością.
Tu przerwał, jakgdyby uczuł nagły ból. To poddasze, ciągnął, zainteresowało mnie tak, jak prawego obywatela paryskiego interesują postępy robót Palais-Royal.
— A więc, wykrzyknął żywo Horacy, mogę pana...
— Niech mi pan nic nie mówi, odparł Granville wpadając lekarzowi w słowo. Nie dałbym ani grosza, aby się dowiedzieć, czy cień, który się porusza na tych dziurawych firankach, jest cieniem mężczyzny czy kobiety; czy mieszkaniec tego poddasza jest szczęśliwy czy nie! Jeżeli mnie uderzyło, że nie widzę nikogo pracującego dziś w nocy, jeżeli przystanąłem, to jedynie dla tego, aby mieć przyjemność snucia domysłów równie mnogich jak niedorzecznych. Od dziesięciu lat, mój młody... Hrabia zawahał się chwilę, jakiego wyrażenia ma użyć, ale machnął ręką i wykrzyknął:
— Nie, nie chcę cię nazywać przyjacielem, nienawidzę wszystkiego, co ma jakieś podobieństwo do uczucia. Od dziewięciu lat tedy nie dziwię się, że starcy tak się lubują w hodowaniu kwiatów, w sadzeniu drzew. Życie nauczyło ich nie wierzyć w uczucia ludzi. Ja w ciągu kilku dni stałem się starcem. Chcę już tylko kochać zwierzęta, które nie rozumieją, rośliny, wszystko co jest zewnętrzne. Więcej mnie wzrusza jeden ruch panny Taglioni, niż wszystkie ludzkie uczucia. Nienawidzę życia i świata, w którym jestem samotny. Nic, nic, dodał hrabia z uśmiechem, który przejął dreszczem młodego człowieka, nic mnie nie wzrusza i nie obchodzi.
— Ma pan dzieci?
— Moje dzieci! podjął ze szczególnym akcentem goryczy. Więc cóż, czyż starsza z moich córek nie jest hrabiną de Vandenesse? Co się tyczy drugiej, małżeństwo starszej wróży jej piękne zamęźcie. Synowie czyż nie porobili świetnych karjer? Z generalnego prokuratora w Limoges wicehrabia przeszedł na prezydenta sądu w Orleans; młodszy jest tutaj prokuratorem. Moje dzieci mają swoje własne sprawy, kłopoty, interesy. Gdyby wśród tych serc jedno było się zupełnie poświęciło mnie, gdyby próbowało przywiązaniem wypełnić pustkę, którą czuję tutaj, rzekł uderzając się w piersi, ta istota byłaby zwichnęła swoje życie, poświęciłaby je dla mnie. I poco? Poto aby osłodzić tych kilka lat, które mi zostały? Choćby które z dzieci zdołało to osiągnąć, czyż ta szlachetność nie ciężyłaby mi jako dług? Ale... (tu starzec uśmiechnął się z głęboką ironją) ale, doktorze, nie napróżno uczyńmy ich matematyki, umieją liczyć. W tej chwili czekają może na spadek po mnie.
— Och, panie hrabio, jak taka myśl mogła panu przyjść do głowy, panu tak dobremu, uczynnemu, ludzkiemu? W istocie, gdybym sam nie był żywym dowodem tej uczynności, którą pan pojmuje tak szeroko i pięknie...
— Dla własnej przyjemności, odparł żywo hrabia. Płacę wrażenie, tak jakbym zapłacił jutro górą złota najdziecinniejsze ze złudzeń, któreby mi poruszyło serce. Wspomagam bliźnich dla siebie, tak samo jak gram w karty; to też nie liczę na niczyją wdzięczność. Pana nawet... mógłbym patrzeć bez zmrużenia na pańską śmierć, i proszę, abyś miał te same uczucia dla mnie. Och, młodzieńcze, życie przeszło po mojem sercu jak lawa Wezuwjusza po Herkulanum: miasto istnieje ale umarłe.
— Ci, którzy doprowadzili do tego stopnia martwoty duszę tak gorącą i żywą jak pańska, są bardzo występni.
— Ani słowa już, rzekł hrabia, wzdrygając się.
— Trawi pana choroba, którą powinien mi pan pozwolić uleczyć, rzekł Bianchon z głębokiem wzruszeniem.
— Czyż pan zna lekarstwo na śmierć? wykrzyknął hrabia zniecierpliwiony.
— Otóż, panie hrabio, założę się, że potrafię rozgrzać to serce, które wedle pana jest tak zimne.
— Ma pan talent Taimy? spytał ironicznie dygnitarz.
— Nie, panie hrabio. Ale natura jest o tyle wyższa od Taimy, o ile Talma mógł być wyższy odemnie. Niech pan posłucha. Na tem poddaszu, które pana tak interesuje, mieszka kobieta mniej więcej trzydziestoletnia, u której miłość dochodzi do fanatyzmu. Przedmiotem jej uwielbienia jest młody człowiek, przystojny, to prawda, ale obdarzony przez złą wróżkę wszystkiemi przywarami. Gracz, kobieciarz i pijak... Wiem, iż popełnił rzeczy, za które powinienby się dostać do kryminału. Otóż ta nieszczęśliwa kobieta poświęciła dlań bardzo piękną egzystencję, i człowieka, który ją ubóstwiał, z którym miała dzieci. Ale co panu, panie hrabio?
— Nic, niech pan mówi dalej.
— Dała mu pożreć cały swój majątek, oddałaby mu, jak sądzę, świat, gdyby go miała w ręku. Pracuje dzień i noc; często patrzała bez szemrania, jak ten potwór, którego ubóstwia, wydziera jej pieniądze przeznaczone na odzież, której zbywa jej dzieciom, nawet ich jutrzejsze pożywienie! Przed trzema dniami sprzedała swoje włosy, najpiękniejsze jakie kiedykolwiek widziano. On przyszedł: nie zdołała ukryć dość szybko sztuk złota; poprosił o nie. Za jeden uśmiech, za jedną pieszczotę, oddała cenę dwóch tygodni życia i spokoju. Czyż to nie jest okropne i wspaniałe zarazem? Ale praca zaczyna żłobić jej policzki. Krzyki dzieci podarły jej duszę na strzępy, w tej chwili jęczy na barłogu. Dziś wieczór nie miała co włożyć do ust, a dzieci nie miały już siły krzyczeć, milczały, kiedy przyszedłem.
Bianchon urwał. W tej chwili hrabia de Granville włożył, jakby mimowoli, rękę do kieszeni od kamizelki.
— Zgaduję, młody przyjacielu, jakim cudem może żyć jeszcze, jeżeli ty ją pielęgnujesz.
— Och, biedna istota, wykrzyknął lekarz, któżby jej nie wspomógł? Chciałbym być bogatszy, mam bowiem nadzieję wyleczyć ją z jej miłości.
— Ależ, odrzekł hrabia, wyjmując z kieszeni rękę, tak iż lekarz nie spostrzegł, iż przez chwilę pełna była banknotów, jak pan chcesz, abym się rozczulał nad nieszczęściem, którego rozkosze opłaciłbym chętnie całym moim mąjatkiem? Ta kobieta żyje, czuje! Czyż Ludwik XV nie byłby oddał całego swego królestwa za to, aby móc powstać ze swej trumny i mieć trzy dni młodości i życia? Czyż to nie jest historja miljarda umarłych, miljarda chorych, miljarda starców?
— Biedna Karolina! wykrzyknął lekarz.
Słysząc to imię, hrabia de Granville zadrżał. Pochwycił ramię lekarza, który miał uczucie, że go ściskają żelazne kleszcze.
— Zowie się Karolina Crochard? wycharczał prezydent zmienionym głosem.
— Zna ją pan tedy? spytał zdziwiony lekarz.
— A ów nędznik zowie się Solvet... Ha! dotrzymałeś słowa, wykrzyknął prezydent, wstrząsnąłeś moje serce najsilniejszem wrażeniem, jakiego zazna aż do chwili, w której obróci się w proch. To wzruszenie, to jeszcze dar piekła, i wiem, jak mu się wypłacić!
W tej chwili hrabia i lekarz przybyli na róg ulicy Chaussée d’Antin, Jeden z owych nocnych łazików, którzy wędrują z plecionym koszem na grzbiecie i z haczykiem w ręku i których w czasie Rewolucji nazwano żartobliwie: Członkami komitetu poszukiwań, stał tuż obok kamiennego słupa, przy którym zatrzymał się prezydent. Twarz starego szmaciarza godna była tych, które Charlet unieśmiertelnił w swoich karykaturach.
— Czy często zdarza ci się znaleźć banknot tysiącfrankowy? spytał hrabia.
— Czasami, dobry panie.
— I oddajesz go?
— Zależy od przyrzeczonej nagrody...
— To człowiek, jakiego mi trzeba, wykrzyknął hrabia, podając szmaciarzowi bilet tysiącfrankowy. Weź to, rzekł, ale pamiętaj, że daję ci go pod warunkiem, abyś go strwonił w szynku, abyś się upił, pobił się, pobił żonę, powybijał oczy przyjaciołom. Puść w ruch policję, chirurgów, aptekarzy, może i żandarmów, prokuratorów, sędziów i dozorców więzienia. Nie zmieniaj nic w tym programie, albo też djabeł wcześniej lub później zemści się na tobie.
Trzebaby, aby jeden człowiek posiadał równocześnie ołówek Charleta i Callota, pędzel Teniersa i Rembrandta, aby dać istotne pojęcie o tej nocnej scenie.
— Oto spłaciłem dług piekłu, i miałem przyjemność za swoje pieniądze, rzekł hrabia głębokim głosem, wskazując zdumionemu lekarzowi fizjognomję uszczęśliwionego szmaciarza. Co się tyczy Karoliny Crochard, dodał, może umierać w męczarniach głodu i pragnienia, słysząc rozdzierające krzyki konających dzieci, rozumiejąc nikczemność tego, którego kocha. Nie dałbym ani szeląga, aby ulżyć jej cierpieniom, i nie chcę patrzeć na pana, dla tego samego, że jej przyszedłeś z pomocą...
Hrabia zostawił Bianchona nieruchomego jak posąg i znikł, podążając z młodzieńczą chyżością w stronę ulicy Saint-Lazare. Wszedł do małego pałacyku, w którym mieszkał, ujrzawszy nie bez zdumienia stojący przed bramą powóz.
— Pan prokurator, rzekł lokaj do swego pana, przybył przed godziną, aby widzieć się z panem hrabią, czeka w sypialni.
Granville dał znak służącemu, aby się oddalił.
— Jaki ważny powód każe ci łamać rozkaz, jaki dałem moim dzieciom, aby nie przychodziły do mnie nie wezwane? rzekł wchodząc do syna.
— Ojcze, odparł młody człowiek drżącym głosem i z wyrazem szacunku, mam nadzieję, że mi przebaczysz, skoro mnie wysłuchasz.
— Rozsądna odpowiedź, rzekł hrabia. Siadaj. Wskazał synowi krzesło. Ale, dodał, czy będę siedział, czy będę chodził, nie troszcz się o mnie.
— Ojcze, odparł baron, dziś popołudniu o czwartej bardzo młody człowiek, aresztowany u jednego z moich przyjaciół, na którego szkodę dopuścił się dość znacznej kradzieży, powołał się na ciebie, utrzymując, że jest twoim synem.
— Nazywa się...? spytał hrabia drżąc.
— Karol Crochard.
— Dosyć, rzekł ojciec z rozkazującym gestem.
Granville przechadzał się po pokoju w głębokiem milczeniu, którego syn nie ważył się przerwać.
— Mój synu... (Słowa te były wyrzeczone tak łagodnym i ojcowskim tonem, że młody sędzia zadrżał). Karol Crochard powiedział prawdę. Rad jestem, żeś przyszedł dzisiaj, mój dobry Geniu, dodał starzec. Oto pieniądze, rzekł, podając mu plik banknotów; zrobisz z nich użytek, jaki uznasz za stosowny. Polegam na tobie i uznaję z góry wszystkie twoje zarządzenia, obecnie i na przyszłość. Eugenjuszu, moje drogie dziecko, uściskaj mnie, widzimy się może ostatni raz. Jutro proszę króla o zwolnienie, wyjeżdżam do Włoch. O ile ojciec nie jest winien dzieciom rachunku ze swego życia, powinien im przekazać doświadczenie, które mu sprzedał los. Czyż to nie jest cząstka ich dziedzictwa? Kiedy się będziesz żenił, dodał hrabia wstrzymując mimowolny dreszcz, nie podejmuj lekkomyślnie tego aktu, najważniejszego ze wszystkich, jakie nam nakłada społeczeństwo. Pamiętaj długo badać charakter kobiety, z którą masz się połączyć: poradź się mnie, ja chcę sam ją osądzić. Brak harmonji między małżonkami, z jakiejbądź płynie przyczyny, sprowadza straszliwe nieszczęścia: wcześniej lub później spotyka nas kara za to, żeśmy byli nieposłuszni prawom społecznym. Napiszę do ciebie w tym przedmiocie z Florencji: ojciec — zwłaszcza kiedy ma zaszczyt być przewodniczącym Najwyższego Trybunału — nie powinien rumienić się przed synem. Żegnaj.

Paryż, luty 1830 — styczeń 1842.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.