Płodność (Zola)/Księga szósta/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Płodność
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Fécondité
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



KSIĘGA SZÓSTA.

I.

Pewnej niedzieli rano Norinę i Cecylię, które mimo dnia świątecznego pracowały po oba stronach wspólnego stołu, ze względu na pospieszną robotę w kartonażowym przemyśle, ożywionym zazwyczaj w porze nadchodzącej gwiazdki, spotkały odwiedziny, na widok których pobladły obie z trwogi i zdumienia.
Dotychczas życie ich, odsunięte od ludzi, ukryte, płynęło spokojnie; nie znały innych walk nad związanie końców każdego tygodnia i rozmyślań, jakby odłożyć pieniądze na kwartalne komorne. Od ośmiu lat jak zamieszkiwały razem przy ulicy de la Fédération, w pobliżu Pól Marsowych, obszerny pokój o dwóch jasnych wesołych oknach, którego zalotny porządek napełniał je dumą, dziecko Noriny wyrosło na tęgiego chłopczyka między dwoma matkami jednako namiętnie je kochającemi i jednako tkliwemi; w końcu bowiem chłopiec nie umiał już odróżnić która z nich obu jest rzeczywistą jego matką; dla niego była mama Norina, była mama Cecylia, na pewno jednak nie umiałby twierdzić która jest istotnie jego rodzicielką. Obie tak samo żyły tylko dla niego i dla niego wyłącznie pracowały, jedna bardzo przystojna jeszcze mimo lat czterdziestu, wyswobodzona od mężczyzn przez macierzyństwo spóźnione, druga istny podlotek w latach trzydziestu już bez mała, która zlała na to dziecko całe namiętne przywiązanie kochanki i żony, wiedząc, że niemi nie będzie już nigdy.
Otóż tej niedzieli około dziesiątej ktoś zapukał silnie po dwakroć do nich. Następnie drzwi się otwarły i ukazał się w nich chłopak przysadkowaty lat osiemnastu może, który wszedł do pokoju. Włosy miał ciemne, twarz kwadratową, szczękę kościstą, występującą, oczy blado szare. Na sobie miał kurtkę, rozpadającą się w strzępy, kaszkiet z czarnego sukna, wyrudziały już od długiego używania.
— Przepraszam — zapytał — wszak to tutaj panie Moineud, pracujące w fabryce kartonaży?
Norina powstała, przypatrywała mu się, przejęta nagle dziwnem jakiemś zakłopotaniem. Serce jej się ścisnęło, jakby czuła zawisłą w powietrzu nieokreśloną jakąś groźbą. Niezawodnie gdzieś już, kiedyś widziała tę twarz, ale w pamięci coś majaczyło jej tylko jak dawne jakieś, odległe niebezpieczeństwo, które powracało teraz wzmożone po to, aby zatruć może jej istnienie.
— Tak, to tutaj — odpowiedziała.
Bez pośpiechu młody chłopak powiódł oczami dokoła pokoju. Musiał widocznie spodziewać się zastać tu większy dostatek, bo zlekka wydął wargi. Następnie wzrok jego zatrzymał się na dziecku, które zabawiając się czytaniem, jako grzeczny chłopiec, podniosło było głowę, przypatrując się nowoprzybyłemu. I zakończył wreszcie swój egzamin szybkiem spojrzeniem na drugą z obecnych tu kobiet, tak szczupłą, cienką i wątłą, z wyrazem zaniepokojenia na twarzy, wobec tych odwiedzin nieznanego jakiegoś człowieka.
— Powiedziano mi, że na czwartem piętrze, drzwi na prawo — podjął znów przybyły. — Ale bałem się czym się nie pomylił, bo to co mam do powiedzenia, nie mogę powiedzieć każdemu... To rzecz niełatwa do powiedzenia i z pewnością zanim tu przyszedłem zastanowiłem się dobrze.
Przeciągał zwolna wyrazy, nie spuszczał już z oka Noriny, wpatrując się w nią blademi swemi oczyma, upewniwszy się poprzednio jeszcze, że owa druga kobieta zbyt była młodą na tę, której poszukiwał. Drżenie jej, trwoga, widoczną praca pamięci, żeby sobie twarz jego przypomnieć, wszystko to wskazywało mu, do kogo ma się zwrócić. Milczał przez chwilę. Nakoniec zdecydował się.
— Jestem owem dzieckiem, które oddanem zostało w mamki do Rougemont, na imię mi Aleksander Honoryusz.
Zaledwie wymówił te słowa, Norina poczęła drżeć całem biednem swem ciałem, ręce jej splotły się, załamały a twarz wzburzona pobladła. Wielki Boże! Beauehóne! Przecież on podobny do Beauchêne’al! i to tak uderzająco: z temi oczyma drapieżnemi, z tą wybitną, wystającą szczęką zmysłowca, co spadł do niskich namiętności, że dziwiła się teraz jak mogła od pierwszego rzutu oka nie zawołać nań po imieniu. Nogi zachwiały się pod nią, musiała aż usiąść.
— A więc to pani — rzekł tylko Aleksander.
Ponieważ wciąż drżała, przyznając, że tak jest, choć nie mogła wymówić ani słowa, tak rozpacz i obawa ścisnęły ją za gardło, poczuł potrzebę uspokojenia jej cokolwiek, jeśli nie chce by od razu zamknęły się przed nim te drzwi, które sobie teraz otworzył.
— Nie trzeba znów przejmować się do tego stopnia. Nie ma się czego obawiać z mojej strony, nie mam bynajmniej zamiaru robić pani przykrości. Tylko, nieprawdaż? skorom dowiedział się, gdzie pani jesteś, zapragnąłem cię poznać, to rzecz naturalna. A nawet powiedziałem sobie, że i pani może rada będzie mnie zobaczyć... Zresztą, prawdę mówiąc, jestem w kłopotach. Trzy lata już oto jak popełniłem to głupstwo, żem powrócił do Paryża, gdzie niemogę dojść do niczego a tylko zdycham z głodu. W takie dnie, gdzie człowiek nie jadł śniadania, przychodzi mu ochota, nieprawdaż? odszukać rodziców, co go wyrzucili jak szczeniaka na ulicę, ale którzy niemniej jednak nie mieliby chyba do tego stopnia złego serca, aby mu odmówić talerza zupy.
Norinie łzy nabiegły do oczu. Ten powrót opuszczonego tego nędzarza był dopełnieniem już miary wszystkiego dla niej; taki zuch dorosły, co ją przychodzi oskarżać i woła, że jest głodny, niemały wnosi z sobą niepokój. On, zły, że z niej nic wydobyć nie może prócz drżeń i łkania, zwrócił się do Cecylii.
— Wiem, pani jesteś jej siostrą... Powiedzże jej przecie, że to głupstwo, tak sobie psuć krew. Przecież ją nie zamorduję, z pewnością. To zabawne, że jej mój widok taką sprawia przyjemność... Przecież nie wyrabiam hałasów, nie powiedziałem nawet na dole nic odźwiernej, przysięgam.
Wreszcie, kiedy i Cecylia, nie odpowiadając mu nic, podążyła Norinie na ratunek, zwrócił znów teraz z kolei uwagę na dziecko, wylękłe również, które pobladło bardzo, zobaczywszy, że obie jego mamy są czegoś zmartwione.
— Więc ten malec, to zapewnie brat mój?
Nagle przecież Norina zerwała się i wyprostowana, stanęła między nim a dzieckiem. Przyszła jej szalona myśl do głowy, że jej dziecku grozi jakieś niebezpieczeństwo, że tu zajść może coś takiego, co ich wszystkich zgnębi. Chciała nie okazać się złą dla niego, chciała nawet zdobyć się na jakie serdeczniejsze słowa. Ale straciła formalnie głowę, odchodziła od przytomności, pod wpływem buntu wewnętrznego, urazy gorzkiej i wrogiego dlań usposobienia.
— Przyszedłeś, rozumiem to... Tylko to tak bolesne, co ja tu mogę poradzić? Po tylu latach rozdziału ludzie nie znają się, nie mają sobie nic do powiedzenia.. A zresztą widzisz, że i ja nie jestem bogata.
Aleksander bystrem spojrzeniem obiegł powtórnie pokój dokoła.
— Widzę to dobrze... A ojciec mój? czy nie mogłabyś pani powiedzieć mi jego nazwiska?
Ją przyjęło gwałtowne wzruszenie, pobladła jeszcze mocniej, on zaś ciągnął dalej:
— Bo jeśliby ojciec mój miał grosze, umiałbym go już zmusić, żeby się niemi ze mną podzielił. Nie wyrzuca się przecież tak dzieci na rozstajne drogi.
Nagle przed jej oczyma stanęła przeszłość: Beauchêne, fabryka, ojciec Moineaud, który ją niedawno opuścił chory, zniedołężniały, pozostawiając w niej syna Wiktora. I poczuła nieufność instynktowną na myśl, że jeśli wyda mu nazwisko Beauchêne’a, kto wie, czy całe jej spokojne dotychczasowe życie nie zostanie zakłóconem okropnemi komplikacjami, jakieby ztąd wyniknąć mogły. I obawa przed tym podejrzanym wyrostkiem, który zdał się przesiąkły próżniactwem i rozpustą, natchnęła ją w tej chwili.
— Twój ojciec umarł już oddawna.
Widocznie nie wiedział nic pod tym względem, niczego się nie dowiedział w tym kierunku, bo nie objawił zgoła powątpiewania, tak stanowczem i energicznem było jej twierdzenie. Brutalnym gestem tylko wyraził gniew, jakim go przejął ten zawód żarłocznych nadziei.
— Trzeba więc zdychać z głodu!
Norina wzburzona jedną tylko odczuwała bolesną potrzebę, potrzebę tego, aby go tu już nie było, żeby ją nie męczył dłużej swą obecnością, tak biedne zakrwawione jej serce pełnem było równocześnie zgryzoty, wyrzutów sumienia, litości, przestrachu i zgrozy. Otwarła szufladę komody, wyjęła z niej dziesięć franków, owoc oszczędności trzymiesięcznej, które przeznaczała na gwiazdkę dla swego dziecka i podając je Aleksandrowi:
— Słuchaj, nie mogę nic uczynić dla ciebie. Mieszkamy we troje w tym pokoiku, mamy na chleb zaledwie... Bardzo mi przykro dowiedzieć się, żeś nieszczęśliwy. Ale na mnie liczyć nie trzeba... Rób, jak my, pracuj.
Wsunął do kieszeni dziesięciofrankówkę, stał jeszcze przez chwilę, kołysząc się z nogi na nogę, twierdził, że przecież nie po to tu przychodzi, że rozumie całkowicie położenie. On przecież umie dobrze postępować z ludźmi, skoro ci ludzie dobrze się z nim obchodzą. I powtarzał, że nie miał zamiaru bynajmniej wyrabiać skandalów, tembardziej teraz, kiedy się okazuje dla niego tak uprzejmą. Matka, dzieląca się z synem spełnia zawsze swój obowiązek, chociażby dawała kilka groszy zaledwie.
Nakoniec kiedy już wreszcie zabierał się odejść, wymówił;
— Czy nie zechce mnie pani pocałować?
Pocałowała go zimnemi usty, z sercem zamarłem a dwa hałaśliwe, ostentacyjne jego pocałunki pozostawiły jej na twarzy dreszcz lekki.
— I do widzenia, nieprawdaż? Trudno, ludzie są ubodzy, nie mogą mieszkać razem a jednak przyjemnie jest wiedzieć teraz przynajmniej, że się ma kogoś na świecie. I będę mógł, od czasu do czasu chociaż, zajść tu przechodząc, powiedzieć: dzień dobry.
Kiedy znikł, długa cisza zapanowała w tem nieskończonem zmartwieniu, jakie pozostawiała za sobą jego bytność. Norina upadła na krzesło, jakby spadł na nią jakiś ciężar gniotący. Naprzeciw niej Cecylia, zgnębiona tak samo, musiała również aż usiąść. I ona to pierwsza pośród tej żałoby obszernego pokoju, co dzisiejszego ranka jeszcze mieścił ich szczęście, zabrała głos, żeby wyrazić swe zdziwienie, zaprotestować.
— Aleś ty go przecie nie zapytała o nic, nic o nim nie wiemy... Zkąd on przychodzi, co robi, czego chce od nas? A zwłaszcza jakim sposobem trafił do ciebie, jak mógł cię odkryć?... Toć były przecież rzeczy, które jedynie mogłyby nas obchodzić.
— Ach! co chcesz? — odpowiedziała jej Norina — kiedy mi powiedział swe imię, zdrętwiałam zupełnie, uczułam się zgnębioną! Och! to on z pewnością, on, nie kto inny, tyś przecież także poznała w nim ojca, nieprawdaż?... I masz słuszność, nie wiemy nic o nim, teraz żyć wciąż będziemy pod tą groźbą, w bezustannej obawie, że nam dom zawali się nad głową.
Poczęła szlochać znów, bez sił, bez odwagi, wśród łez tylko szepcząc:
— Taki wyrostek osiemnastoletni, który nam spada na kark najniespodziewaniej!... I to prawda także, że nie mam do niego najmniejszego przywiązania, boć go też i nie znam nawet wcale... Kiedy mnie całował tutaj przed chwilą, nie czułam nic, tylko przejęło mnie zimno lodowate, jak gdyby mi serce zlodowaciało w piersiach... Mój Boże! jakaż ja nieszczęśliwa! jakie to wszystko szkaradne i brudne i pełne okrucieństwa!
A kiedy dziecko, widząc ją płaczącą, przybiegło do niej i rzuciło się jej na szyję, wystraszone, rozpłakane również, przycisnęła je z szaloną czułością do piersi.
— Mój biedny malcze! mój biedny maleńki! byleś ty tylko na tem nie ucierpiał, byle na ciebie tylko nie spadła moja wina!... Ach! to byłoby zbyt ciężką karą; najlepiej stanowczo jest prowadzić się porządnie, jeśli się nie chce później mieć przykrości!
Wieczorem obie siostry, uspokoiwszy się cokolwiek, zadecydowały, że należy im napisać do Mateusza. Norina przypomniała sobie jak to wówczas przybiegł on do niej przed kilku laty spytać, czy nie odwiedził jej czasem Aleksander. On sam tylko znał dokładnie całą sprawę, wiedział gdzie trzeba było się poinformować. I skoro też tylko otrzymał zawiadomienie listowne, Mateusz coprędzej przybiegł na ulicę de la Fédération, zaniepokojony odbiciem się takiej awantury na fabryce, zwłaszcza też wobec sytuacyi Beauchêna, pogarszającej się z dniem każdym. Rozpytawszy szczegółowo o wszystko Norinę, domyślił się, że Aleksander musiał odkryć adres tejże przez la Couteau, jakkolwiek dokładnie nie pojmował jeszcze całego logicznego związku faktów, tyle w tem wszystkiem było luk i braków.
Nakoniec po długim miesiącu ostrożnych poszukiwań, rozmów z panią Menoux, z Celestyną, z samą la Couteau nawet, zdołał wreszcie pochwycić wątek rzeczy. Uwagę niezawodnie wzbudziły najprzód poszukiwania, jakie polecił robić faktorce w Rougemont, kiedy to udawała się ona do wioski Saint-Pierre, aby zebrać informacye o dziecku, które miało być w nauce u kołodzieja Montoir. Widocznie mówiła zawiele, zanadto się rozgadała, zwłaszcza do owego drugiego terminatora, do Ryszarda, dziecka od podrzutków pełnego złych instynktów, tak dalece, że i on również w siedem miesięcy później uciekł, tak samo jak Aleksander okradłszy swego pryncypała.
W tem miejscu ślad ich ginął; lata całe przechodziły. Z wszelką pewnością jednak później spotkali się z sobą obaj nicponie na bruku paryzkim i wówcza3 to rudy wyrostek opowiadał całą historyą małemu brunecikowi, w jaki sposób poszukiwali go rodzice a może nawet powiedział mu nazwisko matki, dodawszy do tego jeszcze mnóstwo bajek własnej inwencyi.
Tylko to wszystko nie wystarczało jeszcze, aby zrozumieć jakim sposobem chłopak doszedł do posiadania adresu i Mateusz musiał przypuścić, że otrzymał go od la Couteau, świadomej wielu rzeczy przez Celestynę; dowód prawdziwości tego domysłu miał on w kantorze Broquette’a gdzie mu powiedziano, że jakiś młody człowiek krępy z wybitnie, wysuniętą dolną szczęką przychodził dwukrotnie pomówić z faktorką. Bezwątpienia wiele faktów pozostawało tu niewyjaśnionych, cała ta sprawa obracała się w tragicznych ciemnościach najniższych warstw paryzkich, których błota lepiej jest nie poruszać. Wreszcie wystarczyło mu, że zdał sobie sumarycznie sprawę z całej tej historyi, zdjęty trwogą wobec długiej już listy przewinień dwóch bandytów, rzuconych na bruk wielkiego miasta, żyjących z tego co im da przypadek i wlokących istnienie próżniacze i występne. I jedną tylko miał tu pocieszającą pewność, że jeśli matka jest mu znaną, nazwiska i sytuacyi ojca z pewnością nikt nie domyśla się nawet.
Kiedy Mateusz powtórnie zobaczył się z Noriną, przeraził ją temi kilku szczegółami, jakie udało mu się zebrać.
— Och! błagam pana, błagam, niech on tu tylko nie przychodzi! Znajdź pan jaki sposób, przeszkodź, by tu nie powrócił... Zbyt wielka to dla mnie przykrość widzieć go tutaj.
Oczywiście, Mateusz nie miał na to rady. Całe jego usiłowanie ograniczyło się teraz do tego wyłącznie, aby Aleksander nie zdołał odkryć Beauchêne’a. To, co się dowiedział o chłopcu, było tak strasznem, tak ciężko bolesnem, że chciał uchronić samą choćby Konstancyę od tak okropnego skandalu, od tak grubego szantażu. Widział jak musiałaby blednąć na widok nikczemności tego dziecka, którego pragnęła tak namiętnie, tak gorąco poszukiwała w zawiedzionych swych uczuciach i wstydził się za nią; uznał, że trzeba koniecznie, że litość sama domaga się tego, aby pogrzebać tajemnicę w milczeniu grobowem.
Nie odbyło się to jednak bez długiej walki, bo zdawało mu się bądź co bądź, że to okropnie bezlitośnie porzucać tak tego nędzarza na bruku. Może jednak jeszcze możebnem dlań jest jaki ratunek! nie wierzył weń wprawdzie — kto wie jednak?... A zresztą któż zechce, ktoby umiał przeprowadzić, aż do zupełnego uzdrowienia taką metamorfozę zamienienia łotra w uczciwego człowieka za pomocą pracy? Jedna istota więcej znowu rzucona na morze, w burze świata; i serce krwawiło mu się na myśl, że to on musi go potępić i skazać na tę niedolę, jakkolwiek powątpiewał z góry, by istniał dlań sposób jakikolwiek wybawienia.
— Mojem zdaniem — rzekł do Noryny — należy w tej chwili ukrywać przed nim nazwisko ojca. Później zobaczymy. Teraz obawiałbym się, aby ztąd nie wyniknęły dla wszystkich wielkie przykrości.
Ona przytwierdziła żywo.
— O! tego niech się pan nie obawia. Powiedziałam mu już, że ojciec jego umarł oddawna. Wszystko to spadłoby mi znów na głowę a ja tak pragnę, żeby mnie zostawiono w spokoju w tym kąciku, z moim malcem!
Z twarzą zasmuconą Mateusz zastanawiał się jeszcze, nie mogąc ostatecznie zdecydować się na zupełne porzucenie tego nieszczęśliwego.
— Ja znalazłbym dla niego jakąś pracę, przecież, gdyby tylko chciał pracować. Później nieco wziąłbym go nawet do siebie na folwark, skoro już nie będę potrzebował się obawiać, że mi wniesie zgorszenie między mój ludek... Zobaczę, znam jednego kołodzieja, który znajdzie z pewnością u siebie dla niego zajęcie i napiszę ci co mi odpowie na propozycję, abyś mu powiedzieć mogła gdzie ma iść się przedstawić, skoro znów przyjdzie was tu odwiedzić.
— Jakto, skoro przyjdzie! — krzyknęła zrozpaczona samą to myślą — więc pan sądzisz, że on tu powróci? O! mój Boże, mój Boże! więc już nigdy nie będę szczęśliwą, nigdy nie będę mieć spokoju!
Powrócił w samej rzeczy. Skoro jednak dała mu adres kołodzieja, wzruszył ramionami i począł śmiać się szyderczo. Kołodzieje w Paryżu, znał ich wszystkich, to wyzyskiwacze, próżniaki, co wyciskają do ostatka biednego pracownika, każąc mu pracować na siebie. Wreszcie on nie ukończył swego terminatorstwa, na cóż więc przydać się może; będą go używać chyba na posyłki; chciałby otrzymać miejsce w jakim dużym magazynie, to już całkiem co innego.
A kiedy Mateusz postarał mu się o takie miejsce, nie zabawił tam dłużej nad dwa tygodnie i zniknął pewnego pięknego wieczora wraz z pakunkami towarów, które miał do odniesienia.
Kolejno rozpoczynał naukę u piekarza, godził się do mularzy, najmował w balach, ale nigdy nigdzie nie zagrzał miejsca, zniechęcając coraz więcej tylko swego protektora i pozostawiając po za sobą rachunki, które trzeba było regulować a które były zawsze wynikiem brudnych sprawek wszelkiego rodzaju.
Należało wyrzec się wszelkiej myśli ratowania go. Trzeba było ograniczyć się po prostu do dawania mu trochę pieniędzy na ubranie i chleb, ilekroć się pojawił znów w łachmanach i zgłodniały.
Norina od tego czasu żyła tylko w śmiertelnym niepokoju ciągle. Przez całe tygodnie często zdawało się, że Aleksander gdzieś już przepadł, umarł. Ale i wtedy drżała ciągle z obawy za każdym szmerem u drzwi, za najmniejszym hałasem w sieni. Bezustannie czuła go gdzieś w pobliżu a kiedy zapukał niespodzianie, poznawała już odrazu uderzenie jego pięści i trzęsła się, jak gdyby przychodził ją bić.
Wprędce spostrzegł jakie wywiera na niej wrażenie, jak ją teroryzuje samem już swem zjawieniem się i skorzystał z tego, aby wyciągać z nieszczęśliwej kobiety wszystko, co ukrywała przed nim w głębi szuflad. Kiedy mu oddawała pięciofrankówkę, jałmużnę, którą pozostawiał tu dla niego dyskretnie Mateusz, nie zadawalniał się nią nigdy, chciał sam przeszukiwać sprzęty. Czasami wpadał do niej wystraszony, pomieszany, opowiadał, że tego wieczora niezawodnie zabiorą go do więzienia, jeśli nie będzie miał dziesięciu franków, grożąc, że wszystko w pokoju połamie, potłucze, że zabierze im zegar aby go sprzedać, bo pieniądze mieć musi. I trzeba było wówczas, aby Cecylia wmieszała się w to i wyrzuciła go za drzwi, bo ona jeszcze tylko jedna miała dość odwagi choć tak szczupła, drobna i słaba.
Odchodził i znowu w kilka dni później powracał z nowemi żądaniami, grożąc, że krzyczeć będzie na schodach, opowie głośno całą swoją historyę, jeśli mu nie dadzą żądanych dziesięciu franków.
Pewnego dnia, kiedy matka płakała, że niema ani grosza, chciał rozpruć materac, twierdząc, że tam z pewnością chowa przed nim pieniądze. Ubogie gospodarstwo dwóch sióstr zamieniło się w formalne piekło.
Najokropniejszym wszakże było to, że Aleksander na ulicy Fedération zaznajomił się z Alfredem. najmłodszym bratem Noriny, ostatnim z rzędu Moineaudem. Miał on podówczas lat dwadzieścia, był więc o dwa lata starszym zaledwie od swego „ przypadkowego siostrzeńca“, jak żartobliwie nazwał Aleksandra, od pierwszego z nim spotkania. A nie było chyba gorszego włóczęgi trotuarowego nad tego wybladłego wymoczka o twarzy bez zarostu, bez brwi i rzęsów, z mrugającemi oczyma, z wykrzywionemu ustami; istny zły chwast rynsztoka, wyrosły swobodnie na śmietniku paryzkim.
Mając lat siedem zaledwie okradał siostry, bił Cecylię co sobota, aby wydrzeć tygodniowy zarobek z jej rączyn słabych. Ponieważ matka Moineaud, złamana nadmierną pracą, nie miała nigdy sił ani czasu na nadzorowanie tego chłopaka, nie zdołała też nigdy znaglić go do uczęszczania do szkoły, ani potem do utrzymania w jakimkolwiek, terminie; nicpoń drażnił ją tak okropnie i rozjątrzał, że wreszcie sama wyrzucała go na ulicę, byle tylko mieć trochę spokoju. Dorośli bracia poszturgiwali go tylko od czasu do czasu, ojciec był zajęty pracą od rana do wieczora; chłopiec opuszczony moralnie wyrastał po za domem i dojrzewał do występku i zbrodni pomiędzy gromadą rozbestwionych wyrostków i dziewcząt swego wieku, którzy żyli w zgniliźnie pospału, psując się wzajem, jak jabłka, co przedwcześnie spadną z drzewa. I wzrastał tak w zepsuciu, był owym naddatkiem ubogiej rodziny, poświęconym na zagładę, tym nadmiarem, co spływa do ścieków, zepsutym owocem, co zgnilizną zaraża inne.
Zresztą tak samo jak Aleksander i on już teraz żył tylko na łasce przypadku tak, że nie wiedziano nawet, gdzie nocuje, odkąd zwłaszcza matka Moineaud umarła w szpitala, wyczerpana zbyt częstem rodzeniem w nędzy i nadmiernych trudach ciężkiej pracy gospodarskiej. Miała zaledwie lat sześćdziesiąt a chodziła tak zgarbiona, tak była zniedołężniałą i osłabioną, że robiła wrażenie stuletniej staruszki.
Starszy od niej o dwa lata, ojciec Moineaud, przygarbiony jak ona, z nogami podciętemi przez paraliż, opłakana ruina pięćdziesięcioletniej niesprawiedliwej pracy, zmuszony został właśnie do opuszczenia fabryki; opróżnił się więc dom; trochę nędznych gratów domowych rozproszyło się na cztery wiatry. On sam na szczęście otrzymał małą pensyjkę, rodzaj emerytury, którą zawdzięczał litościwemu Dyonizemu. Ale popadał coraz bardziej w zdziecinniałość, stępione miał władze umysłowe przez długą, nadmierną pracę konia w kieracie; przepijał otrzymywane kilka groszy, nie mógł wysiedzieć bowiem sam jeden, z nogami niedołężnemi, z rękoma tak trzęsącemi się, że chcąc zapalić sobie fajkę nie mógł trafić do niej z zapałką; w takim stanie przyszedł wreszcie oprzeć się u dwóch córek, Noriny i Cecylii, jedynych z całej rodziny, co jeszcze miały tyle serca, że chciały go przyjąć do siebie. Wynajęły mu mały gabinecik nad swoim pokojem, na piątem piętrze, miały o nim staranie i wydawały szczupłą ojca pensyjkę na jego utrzymanie, niemało jeszcze dokładając z własnego. Odtąd już, jak mówiły z wesołą odwagą, mają dwoje dzieci, jedno małe a drugie stare; ciężar to był niemały dla dwu kobiet, zarabiających pięć franków dziennie klejeniem pudełek od rana do wieczora.
A dziwną ironią losu było to, że ojciec Moineaud nie znalazł innego przytułku jak właśnie u Noriny, tej córki niegdyś przez niego wygnanej z domu, przeklinanej za złe prowadzenie, tej dziewczyny do niczego, tej łajdaczki, co mu wstyd przynosiła tylko a której dziś całował ręce, kiedy ma dopomagała do zapalenia fajki, z obawy, aby sobie nie opalił końca nosa. Ale stare gniazdo Moineaudów niemniej przeto zostało zburzone doszczętnie, cała rodzina zeń uleciała, rozproszyła się, podupadła. Jedna tylko Irma, dzięki świetnemu małżeństwu z urzędnikiem żyła szczęśliwa, grała rolę damy, tak próżna, że nie widywała się już teraz ani z siostrami, ani z braćmi. Wiktor rozpoczynał w fabryce toż samo życie, jakie przeszedł stary Moineaud, obracając znów tak samo kierat, który obracał jego ojciec z tym samym ślepym i upartym wysiłkiem. Ożenił się, miał już sześcioro dzieci, trzech chłopców i trzy dziewczęta, choć nie miał jeszcze spełna lat trzydziestu sześciu gotując dla swej żony los matki Moineaud: noce nieopatrznych uciech po dniach bez chleba i bezustanne połogi, utrudniające ciężką i bez tego już pracę gospodarską; oboje też skończą tak samo ochwaceni a ich dzieci znowu rozpoczną to samo życie z kolei, ani wiedząc dokąd dążą; zwykłe rozmnażanie się przeklętej rasy głodomorów.
U Eufrazyi nieunikniony los był tragiczniejszym jeszcze. Nieszczęsną zoperowaną nie spotkało nawet to szczęście najpożądańsze dla niej, by przynajmniej umrzeć mogła. Zstąpiwszy do zupełnego nicestwa, odkąd przestała być kobietą, zwolna już nie mogła nawet poruszyć się z łóżka, niezdolna do najmniejszego choćby gestu a przecież jeszcze żywa, mogąca słyszeć, widzieć, rozumieć wszystko. I z tego rozwartego grobu przez całe miesiące przypatrywała się ruinie tego wszystkiego, co pozostało jeszcze z jej gospodarstwa. Stała się rzeczą, którą mąż znieważał, którą Józefowa, zostawszy tu panią udręczała, pozostawiając po dniach całych bez kropli wody, rzucając jej zeschłe kromki chleba jak choremu zwierzęciu, któremu nawet nie zmienia się słomy legowiska. O ile to dotyczyło jej osoby, godziła się z tem wszystkiem, przejęta trwogą i upokorzona w swym upadku. Najgorszem jednak było, te troje dzieci, dwie bliźniaczki i chłopiec staczały się w błoto plugawe, spadały na ulicę.
Bénard, mąż jej począł pić z panią Józefową, ręce miał coraz już mniej zdolne do pracy, głowę zawróconą i zaprzątniętą rozprzęgnięciem się domowego ogniska.
Potem poczęły się między nimi bójki, łamali wszystko w mieszkaniu, rozbijali, wypędzali z domu dzieci, które powracały w poszarpanem ubraniu, obłocone, z pełnemi kieszeniami pokradzionych rzeczy.
Dwa razy Bénard znikał na jaki tydzień. Za trzecim razem już nie powrócił. Kiedy trzeba było płacić komorne, zniknęła i pani Józefowa z kolei, zabrana przez innego mężczyznę. Był to już koniec. Eufrazyę wzięto do Salpétriêre a dzieci, pozbawione dachu nad głową, zepchnięte zostały do rynsztoka. Chłopiec nie pojawił się już więcej, pochłonięty przez jaką zapewne kałużę błota. Jedna z bliźniaczek, podniesiona z bruku, umarła następnej zimy w szpitalu. Druga, Antosia, wychudły dziewczak, okropny pod wątłą swą postacią, blondynka z oczami i zębami wilczycy, żyła pod mostami, w głębi kamieniołomów, zamieszkiwała komórki, prostytutka już w latach dziesięciu, zestarzała w szesnastu pośród łupiestwa i kradzieży.
Była to taż sama historyą, co Alfreda, tylko w gorszym stopniu jeszcze: dziewczyna, opuszczona, moralnie zaniedbana zupełnie, zatruta przez ulicę, gdzie na nią czyha zbrodnia.
Otóż wuj ów i siostrzenica, spotkawszy się, zawiązali się w stadło, choć nikt nie wiedział na pewno, gdzie sypiali, może w okolicy Moulineaux, gdzie były piece do wypalania gipsu.
Pewnego dnia zatem zdarzyło się, że Aleksander, wszedłszy do Noriny, zastał tu Alfreda, który czasami zachodził tam również, czy mu się nie uda wyłudzić z 10 sous chociaż od ojca Moineaud. Obaj młodzi rabusie wyszli razem, porozmawiali i porozumieli się z sobą doskonale. Ztąd zrodziło się formalne już stowarzyszenie. Aleksander trzymał się dotąd z Ryszardem, Alfred przyprowadził im Antosię. Było ich teraz czworo; otóż stało się, że chuda Antosia roznamiętniła się do Ryszarda, olbrzyma, któremu Alfred łaskawie, po koleżeńsku ją odstąpił. Odtąd co wieczora bywała policzkowaną przez nowego pana, ilekroć nie przyniosła mu pięciu franków. Ale jej się to podobało, jej, która za byle szczątek była gotową poorać twarz ludziom, jak rozwścieklona kotka. I tu rozpoczęły się wspólne ich dzieje: naprzód żebractwo, dziewczyna młoda, jeszcze, którą trzech włóczęgów wypychało do wyciągania ręki, czatując i znaglając spóźnionych przechodniów w ciemnych zaułkach wieczorem, do dawania jej jałmużny; potem prostytucja, kiedy dziewczyna podrosła i poczęła uprowadzać z sobą mężczyzn po za parkany, wydając tam w ręce przyjaciół tych, co nie chcieli płacić; nastąpiły kradzieże, na początek drobne, rabunek tego wszystkiego, co gdzie było wystawione przez przekupniów, potem trudniejsze już sprawki, wyprawy obmyślone, wystudyowane, jak prawdziwe plany wojenne. Banda ta sypiała gdzie się dało, to w podejrzanych pokojach meblowanych, to na pustych placach. Latem były to włóczęgi bez końca po lasach okolicy podmiejskiej w oczekiwaniu nocy, która im wyda na łup Paryż. Spotykali się znów następnie w halach targowych, wśród tłumu na bulwarach, w podejrzanych szynkach, w opustoszałych alejach, wszędzie, gdzie tylko węszyli jakąś szansę dla siebie, gdzie można było znaleść chleb próżniactwa, uciechę zabrania czegoś innym.
Był to istny klan dzikich wypuszczony w sam środek świata cywilizacyi, żyjący po za obrębem prawa: cały pomiot młodych drapieżnych zwierząt, upędzających wśród gąszczu lasów, zwierzoczłowiek, powrócony do stanu pierwotnego barbarzyństwa, opuszczony od dzieciństwa, wydany na łup prastarym złym instynktom rabunku i rozboju.
I jak złe chwasty wyrastali oni raźno, uzuchwaleni z dniem każdym bardziej, domagający się coraz większego okupu od tych głupców, co pracowali, rozszerzając coraz więcej zakres swych kradzieży, dążąc wciąż prostą drogą do morderstwa.
Na los trafu, w chwili rozpusty padł ludzki posiew, dziecko zeń wyrosło, nikt się o nie nie troszczył, kształtowało się jak chciało, wreszcie porzucono je na chodniku ulicy, bez nadzoru, bez podpory. Tam gniło ono, stawało się straszliwym fermentem społecznego rozkładu. Wszystkie te malce porzucone u ścieku rynsztoka, tak samo jak się rzuca do kanału nadmiar kociaków, wszyscy ci opuszczeni, te włóczęgi, błądzące po bruku, co żebrzą, co się prostytuują, co kradną — to śmietnik wśród którego kiełkuje i lęgnie się zbrodnia. Te dzieci-nędzarze podsycają ognisko przerażającej zarazy wszelkiego rodzaju wśród tragicznych cieniów dolnych warstw paryzkich. Posiew, tak nieopatrznie rzucony na ulicę, urastał w żniwo rozboju, w straszliwe żniwo złego, od którego trzeszczała rozsadzana cała budowa społeczna.
Kiedy Norina domyśliła się tych wypraw bandy z różnych fanfaronad Aleksandra i Alfreda, którzy znajdowali szczególniejsze upodobanie w wywoływaniu jej zdumienia, zdjęła ją taka trwoga, że kazała przybić mocny rygiel u drzwi u siebie. I skoro tylko noc zapadła nie otwierała już nikomu, dopóki nie powiedział swego nazwiska.
Straszna ta jej męczarnia trwała już bez mała dwa lata: drżała wciąż w oczekiwaniu możliwych odwiedzin Aleksandra. Miał teraz lat dwadzieścia, przemawiał jak władca, groził jej okropną zemstą ilekroć miał odejść z próżnemi rękoma. Pewnego dnia rzucił się na szafę tak, że Cecylia nie mogła sprzeciwić się temu, zabrał z niej całą pakę bielizny, chustek, serwet, prześcieradeł, aby je sprzedać. A obie siostry nie odważyły się nawet pogonić za nim na schody, odchodząc niemal od przytomności, wylękłe, we łzach upadłszy na krzesła bezwładnie.
Zima była okropnie ciężka tego roku. Smutny dom dwóch biednych wyrobnic okupujący się tak ciągle, byłby chyba umarł z zimna i głodu wraz z tem kochanem dzieckiem, które mimo wszystko pieściły i psuły obie na wyścigi, gdyby nie zasiłki, jakie im przynosiła zawsze regularnie dawna ich protektorka, pani Angelin. Była ona dotąd jeszcze delegatką w dobroczynności i nadzorowała tak samo jak dawniej dzieci dziewczyn w tej okropnej dzielnicy Grenelle, którą pożera nędza. Ale oddawna już nie mogła nic wykołatać dla Noriny w administracyi. Jeżeli zaś co miesiąc przynosiła jej dwudziestofrankówkę, to tylko z funduszów jałmużny, jakie powierzały jej litościwe osoby, wiedzące, że zawsze znajdzie nieszczęśliwych, między których rozdzieli je z pożytkiem, wśród tego straszliwego piekła, gdzie musiała przebywać z swego urzędu. Ostatnią jej radością, wielką pociechą życia, odartego z wszelkich klasków, pozbawionego dzieci, było to rozdawanie zasiłków biednym matkom, których dzieciaki śmiały się do niej radośnie, jak tylko ujrzały ją w progu, obładowaną różnemi dobremi rzeczami.
Pewnego dnia wśród okropnej pogody, deszczu i wichru pani Angelin cokolwiek dłużej zasiedziała się u Noriny. Była zaledwie druga po południu, rozpoczynała dopiero swą wędrówkę zwykłą, trzymając na kolanach spory woreczek skórzany, wypchany złotem i srebrem, które miała rozdzielić między ubogich. Był tu i ojciec Moineaud, siedzący naprzeciw niej, zwisły bezwładnie na krześle i palący fajkę; ona zaś właśnie nim była zajęta, tłomacząc, że pragnęłaby dla niego otrzymać wsparcie miesięczne.
— Ale — dodała — gdybyście wiedziały jaka nędza wszędzie wśród ubogich ludzi w tych zimowych miesiącach! Zarzucają nas prośbami, nie możemy nastarczyć bo nie mamy dość funduszów. Wy jeszcze należycie do szczęśliwych. Widuję co dnia ludzi, co sypiają na gołej podłodze jak psy, co nie mają kawałka węgla na rozgrzanie się, ani kartofla choćby na pokarm. A te biedne dzieci wśród tej nędzy, mój Boże! dzieci leżące na kupie wśród robactwa, bez trzewików, bez odzienia, wzrastające dla więzień, dla szubienicy, jeśli ich pierwej nie zabiją suchoty!
Zadrżała, przymknęła oczy, aby spłoszyć to widmo nędzy, hańby, zbrodni, które stanęło przed niemi a o które ocierała się codziennie w swych ciągłych wędrówkach po tem piekle ubogiego macierzyństwa, prostytucyi i głodu. Z wędrówek tych powracała blada, milcząca, nie śmiejąc opowiadać wszystkiego co tam widziała, dotknąwszy się głębin ludzkiej ohydy. Czasami przychodziła ztamtąd cała drżąca, patrzała w niebo zadając sobie pytanie: jaki mściwy kataklizm zatopi wreszcie ten gród przeklęty.
— Ach! — szepnęła jeszcze — biedacy cierpią tak strasznie, że chyba winy ich zostaną im przebaczone!
Zobojętniały stary Moineaud przysłuchiwał się temu, co mówiła z taką miną jak gdyby nie rozumiał niczego. Wyjął z trudem fajkę z ust bo ruch ten wymagał niemałego wysiłku; dla niego, co przez lat pięćdziesiąt porał się z żelazem w kleszczach i na kowadle.
— Niema to jak uczciwość — bąknął głucho. — Kto pracuje, w pracy samej ma już nagrodę.
Ale kiedy chciał napowrót do ust włożyć fajkę, nie mógł tego dokonać. Ręka obezwładniona w stawach przez długie dźwiganie narzędzi zbyt mocno drżała. I trzeba było, aby mu Norina podniosła fajkę i pomogła ją ująć w wargi.
— Biedne ojczysko! — wymówiła Cecylia, która nie przerywała sobie roboty, wycinając wciąż tekturę na pudełka. — Coby się z nim stało, gdybyśmy go nie były podjęły. Irma z pewnością ze swemi kapeluszami i jedwabnemi sukniami, nie chciałaby go mieć u siebie.
Malec Noriny jednak odkąd tylko pani Angelin weszła tutaj, ustawił się przed nią, wiedział dobrze bowiem, że w te dnie kiedy ta miła pani pojawia się u nich, zawsze wieczorem jest deser przy obiedzie. Uśmiechał się z oczyma rozpromienionemi pośród ładnej jasnowłosej twarzyczki o słonecznej najeżonej czuprynie.
— Chodźże tu pocałować mnie, kochanku.
Najsłodszą to było dla niej nagrodą ten pocałunek dziecięcy w ubogich domach, w które wnosiła cokolwiek pociechy. Oczy jej nabiegły łzami kiedy malec wskoczył zuchowato na jej kolana, uczepił się szyi i powtarzała, zwracając się do matki.
— Nie, nie, nie skarżcie się, są na świecie jeszcze ludzie daleko nieszczęśliwsi od was... Znam taką kobietę, która dla tego tylko aby mieć tego milutkiego chłopczynę dla siebie, całkiem dla siebie, przyjęłaby z ochotą waszą biedę i to klejenie pudełek od rana do wieczora i to życie wasze zamknięte w jedynym pokoju, który on wypełnia blaskami słońca... Ach! Boże! gdybyście zechciały, gdybyśmy mogły zamienić się na dolę!...
Zamilkła na chwilę, obawiając się wybuchnąć łkaniem. Była w jej sercu rana wiecznie otwarta: owo dziecko, z początku odkładane na później, potem tak upragnione gorąco, które nie pojawiło się wśród nich nigdy. Małżonkowie starzeli się teraz w gorzkiem osamotnieniu, zajmując trzy ciasne pokoiki wychodzące na dziedziniec przy ulicy de Lille, żyjąc skromnie w odosobnieniu, dzięki pensyi delegatki w Towarzystwie dobroczynności, którą pobierała żona, dodanej do tego, co im się udało jeszcze ocalić z dawnego majątku.
Zupełnie ociemniały były malarz wachlarzy, tak dumny dawniej, dziś stał się przedmiotem tylko, rzeczą, biedną, bolesną rzeczą, którą żona co rana sadzać musiała w fotelu i którą co wieczora zastawała na tem samem miejscu, kiedy powracała z bezustannych swych wędrówek pośród nędz najokropniejszych tych matek występnych i tych męczeńskich dzieci. Nie mógł ani jeść, ani położyć się do łóżka bez niej, nie miał już nic prócz niej na świecie, był jej dzieckiem, jak mawiał sam z ironią rozpaczy, która doprowadzała do łez ich oboje. Dziecko? miała je więc nakoniec i to on niem był! Stare dziecko, złamane, zniedołężniałe, które choć nie miało jeszcze lat pięćdziesięciu, wyglądało na osiemdziesięcioletniego starca, marzącego o słońcu podczas długich godzin wieczystej nocy, które spędzał sam bez niej.
I zazdrościła nietylko owego małego chłopczyny tej biednej wyrobnicy, zazdrościła jej także tego starca palącego fajkę, tego inwalidy pracy, który przynajmniej widział wszystko dokoła, żył jeszcze.
— Nie męcz panią — powiedziała do syna swego Norina, zaniepokojona na widok jej pomieszania. — Idź, pobaw się dziecino.
Znane jej były przez Mateusza cokolwiek dzieje tej kobiety. Miała dla swej dobrodziejki wielką wdzięczność, rodzaj namiętnej czci, która ją onieśmielała, czyniła dziwnie względną ilekroć zachodziła tu do nich wysoka, pełna dystynkcyi, zawsze ubrana czarno, z resztkami piękności zburzonej przez łzy już w czterdziestu sześciu latach. Dla niej była to jakby zdetronizowana jakaś królowa, na którą, spadły okropne a niezasłużone nieszczęścia.
— Idź, idź pobawić się, kochanku. Męczysz panią.
— Męczy mnie, o! nie — wołała pani Angelin — przezwyciężając wzruszenie. — Przeciwnie, sprawia mi przyjemność... Pocałuj mnie, pocałuj jeszcze, moja śliczna dziecino.
Potem podniosła się nieco i jakby opamiętawszy się nagle, wymówiła:
— Ależ ja się opóźniam a tyle mnie jeszcze czeka chodzenia przed wieczorem. Oto co dziś mogę zrobić dla was.
Ale w chwili kiedy nareszcie wyciągała z woreczka sztukę złota, rozległo cię uderzenie pięścią w drzwi. Norina pobladła okropnie: poznała natychmiast to uderzenie pięścią Aleksandra. Co tu robić? Jeśli nie otworzy, rabuś walić będzie dalej, zrobi się skandal. — Trzeba było otworzyć i rzeczy wbrew jej obawie odbyły się całkiem spokojnie. Zdziwiony, że tu zastaje tę panią, Aleksander nie otwarł nawet ust, wsunął się cicho i stał oparty o mur plecami. Inspektorka podniosła oczy, potem odwróciła je zaraz, pojmując, że ten chłopak tak przyjmowany był jakimś znajomym lub krewnym. I mówiła dalej swobodnie, nie kryjąc się z niczem:
— Macie tu dwadzieścia franków, nie mogę niestety zrobić dla was nic więcej... Tylko przyrzekam wam, że na przyszły miesiąc postaram się zdwoić tę sumę. To pierwszy miesiąc kwartału, czas komornego i wszędzie już porobiłam starania, aby uzyskać większe składki, dadzą mi o ile będą mogli najwięcej... Ale czy tylko mieć będę dosyć: tyle próźb już do mnie wniesiono...
Na jej kolanach pozostał, otwarty woreczek; i błyskającemi oczami wpatrzył się weń Aleksander, taksując w myśli ten skarb ubogich, złoto, srebro, miedziaki nawet, rozpychające skórę. Wciąż milczący patrzał jak go zamykała, wkładała sobie na rękę jego łańcuszek a potem wstała z krzesła.
— Więc do widzenia, moje kochane, do przyszłego miesiąca — dodała jeszcze. — Przyjdę tu piątego z pewnością. I niezawodnie od was rozpocznę znów moje odwiedziny. Tylko bardzo możebnem jest, że przyjdę już dość późno w ciągu dnia, bo to właśnie dzień imienin mego biednego męża... No, więc odwagi, niech wam się tu wiedzie praca.
Norina i Cecylia powstały również, aby ją odprowadzić do drzwi. I tu jeszcze raz powtórzyły się nieskończone podziękowania a dziecko znowu ucałowało serdecznie twarz pani, z całego serduszka. Obie siostry, przestraszone pojawieniem się Aleksandra, odetchnęły. Cała historyą zakończyła się nawet dosyć dobrze, bo nie był jakoś wymagającym dnia tego i kiedy Cecylia poszła zmienić pieniądze, zadowolnił się pięciofrankówką, jedną z czterech, które przyniosła. Nie dręczył je długo jak zazwyczaj, zabrał natychmiast pieniądze i wyszedł pogwizdując jakąś myśliwską piosenkę.
Następnego miesiąca, piątego, w sobotę był dzień jeden z najbardziej dżdżystych i najciemniejszych smutnej tej zimy. Już począwszy od trzeciej poczęło się ciemnić tak nagle, że niebawem stała się noc zupełna. W tym głuchym zakątku ulicy de la Fédération był plac pusty, plac przeznaczony na budowę, który od lat wielu ogrodzony był parkanem, nadgniłym już w części od wilgoci. Tu i owdzie brak było desek, w jednym z jego rogów utworzył się spory wyłom. Przez całe popołudnie tego dnia chuda dziewczynina stała tam mimo ciągłej ulewy, owinięta w kawałek starego szala, który ją osłaniał aż po oczy, zapewne by ją uchronić od zimna...
Niewątpliwie czekała tu na jaki szczęśliwy przypadek, może jałmużnę jakiego litościwego przechodnia lub rozpustę niezbyt wybrednego jakiego włóczęgi, w niepokoju widocznym, bo odbiegała co chwila od desek parkanu, do których się przytuliła tak jak zwierzę na czatach, wysuwając tylko wązką swą głowę kuny, wciąż wpatrzona w stronę Pól Marsowych.
Godziny przechodziły, wybiła trzecia a chmury tak ciemne poczęły się toczyć po szarem niebie, że dziewczyna zdała się sama zatopiona niby łupina wyrzucona w ciemności. Czasami podnosiła głowę, patrzała błyszczącemi oczyma w czerniejące niebo, jakby dziękowała mu, że rzuca tyle cienia w ten opustoszały kąt, gdzie ona stała na czatach. Wtedy to, w chwili właśnie kiedy rozpoczął się nowy potop ulewy, nadeszła ulicą pani jakaś, ubrana całkiem czarno, pod otwartym parasolem. Szła szybko, unikając kałuż, jak osoba, której śpieszno gdzieś i która nawykła do długich kursów pieszo, by sobie oszczędzić wydatku na powóz.
Zdaleka widocznie poznała ją już Antosia, po jakimś charakterystycznym opisie. Była to pani Angelin, spiesznie idąca z ulicy Lille do swoich ubogich, z łańcuszkiem woreczka okręconym u dłoni. Kiedy dziewczyna dojrzała połysk stali tego łańcuszka, nie wątpiła już; gwizdnęła zlekka. Natychmiast z przeciwnej strony parkanu, z jednego rogu pustego, ciemnego teraz placu podniosły się krzyki, jęki głośne, ona sama zaś poczęła narzekać donośnym głosem, wzywając płaczliwie ratunku.
Zdziwiona, zaniepokojona pani Angelin zatrzymała się.
— Co ci jest, moje dziecko?
— Och! proszę pani, brat mój, tam, spadł i złamał sobie nogę.
— Jakto, spadł? zkąd spadł?
— O! tak, proszę pani, jest tam szopa, gdzie nocowaliśmy, bo nie mamy za co wynająć pokoju i wziął starą drabinę, żeby pozatykać dziury w dachu, bo tak okropnie deszcz nam padał do środka w te przeklęte zimna.
Przez ten czas krzyki i jęki bolesne wzmagały się coraz więcej w głębi pustego placu.
Przejęta litością, pani Angelin mimo to jednak zawahała się czegoś nieufnie.
— Trzeba biedź po doktora, moje biedne dziecko. Ja ci nic w tem dopomódz nie mogę.
— O! proszę, możesz pani, chodź tylko... Ja nie wiem gdzie to trzeba szukać doktora... Chodź pani, podniesiemy go, bo ja sama rady dać nie mogę i wniesiemy przynajmniej do szopy, żeby nie leżał na deszczu.
Na ten raz uległa prośbom, tak ton głosu wydał się jej szczerym, pełnym prawdy. Bezustanne odwiedziny w norach, kędy się lęgnie występek na śmietniku nędzy, wyrobiły w niej odwagę. Musiała zamknąć parasol, kiedy przez otwór w parkanie prześlizgiwała się za dziewczyną, postępującą przed nią w łachmanie szala, z głową odsłoniętą, zwinna, smukła i cienka jak kotka.
— Proszę, niech mi pani poda rękę... Ostrożnie, bo tu są rowy... To tam, w głębi. Słyszy pani jak on jęczy, cierpi okropnie mój brat biedny!... O! już jesteśmy.
W tej chwili z szybkością piorunu trzej rabusie, Aleksander, Ryszard i Alfred, zaczajeni w cieniu jednym skokiem rzucili się na panią Augelin takiem uderzeniem nagłem żarłocznych wilków, że została obaloną na ziemię. Alfred jednak, tchórz z natury, pozostawił ją dwu innym, pobiegł do otworu w parkanie czatować tam z Antosią. Aleksander, który miał już w pogotowiu chustkę zwiniętą w kłębek wepchnął ją w usta kobiety, aby stłumić jej krzyk.
Mieli zamiar tylko ogłuszyć ją a potem uciec z woreczkiem. Ale chustka widocznie obsunęła się i zaskoczona tak znienacka wydała krzyk okropny, rozgłośny; w tej samej chwili dwójka, stojąca u wyłomu parkanu gwizdnęła na znak niebezpieczeństwa, bez wątpienia zbliżali się przechodnie. Trzeba było skończyć z tem. Aleksander okręcił chustką jej szyję a Ryszard równocześnie pięścią wtłaczał jej krzyk w gardło. Szał krwi owiał ich w jednem mgnieniu oka, oba poczęli skręcać chustkę, zaciskać coraz mocniej, wlec kobietę w błoto placu, dopóki nie przestała się już poruszać.
Potem, ponieważ gwizd się ponowił, wzięli woreczek, pozostawili ciało z chustką okręconą na szyi i poczęli pędzić galopem wszyscy czworo aż do mostu Grenelle, zkąd wrzucili woreczek do Sekwany, napchawszy wprzód kieszenie miedziakami, srebrem i złotem.
Kiedy Mateusz przeczytał w dziennikach szczegóły zbrodni, przejął go przestrach, i pobiegł na ulicę Fédération. Ponieważ tożsamość pani Angelin wprędce została stwierdzona morderstwo popełnione na tym pustym placu o sto metrów zaledwie od domu, gdzie zamieszkiwały dwie siostry, przejęło go strasznem przeczuciem.
I natychmiast poczuł, że obawy jego muszą mieć rzeczywistą podstawę, kiedy zmuszony był pukać trzykrotnie, zanim wreszcie Cecylia wylękła i drżąca odsunęła rygiel, skoro go poznała i wprowadziła do pokoju. Norina leżała w łóżku, chora, blada jak płótno. Zaczęła szlochać, opowiedziała mu drżąc cała jak to odbyło się wszystko: odwiedziny pani Angelin, nagłe wejście podczas tychże Aleksandra, który zobaczył woreczek, słyszał jej obietnicę pomocy na miesiąc następny, datę i godzinę przybycia.
A zresztą nie mogła mieć żadnej wątpliwości, chustka, znaleziona na szyi ofiary była jej własną, jedną z tych, jakie Aleksander jej ukradł; w rogu była wyhaftowana cyfra jej imienia, jedna z tych tanich elegancyi, jakie się sprzedają tysiącami w wielkich magazynach. Była to jedyna wskazówka, tak nieznaczna, tak wątpliwa, że policya wciąż szukała, błąkając się po kilka tropach i nie mając żadnej nadziei trafienia na ślad złoczyńców.
Mateusz siedząc przy łóżku, lodowaciał z przestrachu. Boże! Ta nieszczęśliwa pani Angelin! Widział ją jeszcze młodą, wesołą, promienną, tam w Janville odbywającą długie przechadzki po lasach z mężem, błądzącą po wszystkich opustoszałych ścieżkach, zapóźniającą się w cieniu wierzb Yeuse’y wśród takiego święta miłości, że między gałęziami drzew dźwięczały ich pocałunki, niby śpiew ptaków.
Widział ją później już, zbyt ciężko ukaraną za tę epokę nieopatrzną szalonych uczuć, zrozpaczoną, że nie może mieć tego dziecka, którego urodzenie zbyt długo odkładała na później, zgnębioną powolnie nadchodzącem kalectwem męża, którego ślepota spadała na nią ciężarem, zaciemniając jej resztę jeszcze tego szczęścia, co im pozostało z życia.
I nagle stanął przed jego oczyma ten nieszczęsny opłakany ślepiec, kiedy w ów wieczór musiał oczekiwać powrotu żony, aby mu dała jeść i położyła na spoczynek; widział to stare dziecko, dziś pozbawione matki, opuszczone, samo już na zawsze w tych ciemnościach, wlokące życie wśród nich z widmem krwawem tylko zamordowanej. Takie na początku obietnice życia promiennego a taki los, śmierć taka!
— Mieliśmy słuszność — szepnął Mateusz — któremu przyszła na myśl Konstancya, że ukrywaliśmy przed tym nędznikiem nazwisko jego ojca. Co za okropności... Trzeba nam zagrzebać tę tajemnicę, jak najgłębiej.
Norina napowrót poczęła drżeć całem ciałem.
— Och! nie lękaj się pan, raczej umarłabym niż powiedziała cokolwiek.
Miesiące, lata minęły a nigdy nie odkryto morderców delegatki dobroczynności. Przez całe lata też Norina drżała, ilekroć kto zbyt mocno zapukał do jej drzwi. Ale Aleksander nie pojawił się już tu nigdy, obawiając się niezawodnie tego zakątka ulicy de la Fédération, zatonął zda się, w oceanie Paryża, pełnym ciemnych przepaści niezgłębionych.




II.

I w ciągu lat dziesięciu, które upłynęły, rozrost Fromentów wciąż postępował niby zdrowa wegetacya radości i siły wśród bezprzestannie wzbogacających się ziem Chantebled. W miarę jak synowie i córki dorastali, zawierały się małżeństwa, rodziły nowe dzieci, całe rozmnażanie się do nieskończoności zdobywczej rasy.
Naprzód więc Gerwazy zaślubił Karolinę Boucher, córkę jednego z wielkich fermarów okolicznych, wesołą i tęgą blondynkę o pięknych rysach, kobietę stworzoną do rządów i rozkazywania całemu ludkowi podwładnych. Była ona tak rozsądną, że skończywszy nauki w pensyonacie paryzkim nie powstydziła się ziemi, powróciła do niej z ukochaniem i z niej zapragnęła wyciągnąć dla siebie trwałe szczęście życia.
Wniosła w wianie Fromentom łąki od strony Lillebonne, rozszerzające folwark o jakie trzydzieści hektarów. A co ważniejsza wnosiła doskonały humor, zdrowie silne, odwagę rannego wstawania, prowadzenia dzielnie podwórzowego gospodarstwa, obór, jako czynna, energiczna gospodyni, wiecznie na nogach, kładąca się ostatnia na spoczynek.
Potem z kolei wyszła za mąż Klara, której małżeństwo z Fryderykiem Berthaud, oddawna przewidziane, doszło wreszcie do skutku. Były tam i łzy rozrzewnienia; wspomnienie Róży, którą tak kochał, którą miał zaślubić, zamąciło radość serc w dniu ślubu; kiedy przechodzono koło cmentarzyka wiejskiego w Janville, wracając z merostwa. Nie byłże to jednak jeden węzeł więcej ta miłość dawna, to długie przywiązanie tego młodzieńca, co się przeniosło na młodszą siostrę? Majątku nie miał on wprawdzie i nie wnosił nic więcej prócz tej wypróbowanej, wytrwałej wierności w pracy wspólnej od lat tylu na folwarku, prócz braterstwa, które się zawiązało między nim a Gerwazym przez cały ten szereg lat, kiedy obok siebie uprawiali ziemię, niby dwa niestrudzone woły robocze, zaprzężone do jednego pługa. Było to serce, na którem nie można było się zawieść, pomocnik, co się stał nieodzownym, ten mąż córki, z którym zawsze porozumienie będzie łatwem, który zapewni szczęście stałe.
Odtąd kierunek folwarku był już ustalonym. Mateusz mając zaledwie pięćdziesiąt pięć lat, złożył swą władzę królewską w ręce Gerwazego, dziecięcia ziemi, jak go nazywał zawsze ze śmiechem, tego co pierwszy tutaj wyrósł na tych łanach, nigdy ich nie opuścił, był jego ramieniem, mózgiem jego, jego sercem w każdej chwili. A teraz z kolei Fryderyk będzie myślą i siłą Gerwazego, zastępcą oddanym całą duszą wspólnej pracy. We dwóch odtąd prowadzić będą dalej dzieło ojca, udoskonalając sposoby uprawy, sprowadzając nowe maszyny ulepszone z fabryki Beauchêne’a, kierowanej przez Dyonizego wyciągając z ziemi wzmożony wysiłkami plon największy, na jaki stać ją tylko.
Tak samo dwie kobiety miały się między sobą podzielić władzą. Klara odstąpiła Karolinie, silniejszej, ruchliwszej dozór czynny nad gospodarstwem kobiecem, sama zaś zajęła się rachunkami, znacznemi obrotami pieniężnemi, wszystkiemi wydatkami, jakie należało poczynić i wpływami z gospodarstwa. Patrząc na nie należało przyznać, że to dwie gospodynie, jakby umyślnie do siebie dobrane umiejętnie tak, aby sumę pracy uczynić o ile można najwyższą, bez obawy najmniejszego kiedykolwiek konfliktu. I w rzeczy samej była to gmina komunalna doskonała: jedyna wola, wprowadzona w czyn coraz to dokładniej, wesołość i bogactwo Chantebled, coraz bardziej wzrastające, pod dobroczynnem, życzliwem słońcem.
Jeśli wszakże Mateusz abdykował z władzy faktycznej, niemniej przeto pozostał zawsze bóstwem twórczem, wyrocznią zapytywaną w każdej sprawie, której zlecenia spełniano posłusznie. W dawnym pawiloniku myśliwskim, przerobionym powiększonym, zamienionym na obszerny, dostatni i wygodny dom mieszkalny, żył on z Maryanną, niby dwoje fundatorów dynastyi, co w pełni chwały wycofali się z pola pracy, nie mając już innej radości nad przypatrywanie się rozrostowi swego potomstwa w nieprzeliczony szereg dzieci ich dzieci.
Prócz Klary i Gerwazego, jeszcze tylko jedni Dyonizy i Ambroży dopiero opuścili gniazdo rodzinne, dorabiając się w Paryżu majątku. W szczęśliwym domu z rodzicami pozostały dotąd trzy córki: Ludwika, Magdalena i Małgorzata, dorastające już, które niebawem trzeba będzie wydać za mąż, nie licząc trzech najmłodszych chłopców! Grzegorza, zawsze nieokiełznanego, Mikołaja, uparcie stojącego przy swej woli, Beniamina z marzycielskiem dzieciństwie. Cały ten mały światek wciąż dorastał na skraju gniazdka, zanim każde z nich odleci po kolei w świat szeroki.
Była tam z nimi także i Karolina, wdowa po Błażeju z dwojgiem swych dzieci, Bertą i Wilhelmem, którzy we troje zajmowali górne piętro, gdzie matka założyła sobie pracownię malarską. Dochodziła ona do majątku, odkąd jej drobny udział w dochodach fabryki, zastrzeżony przez Dyonizego, wzrastał z roku na rok; ale mimo to pracowała zawsze dla swego paryzkiego kupca, zarabiając na kieszonkowe pieniądze dla siebie, jak mawiała wesoło, z których kiedyś miała zrobić podarek dzieciom w dniu ich ślubu.
A już myślano o ślubie Berty. Miała to być pierwsza wnuczka Mateusza i Maryanny, która wyjdzie za mąż; i oboje cieszyli się naprzód już tą myślą, że wkrótce zostaną pradziadkiem i prababką.
W cztery lata później Grzegórz pierwszy odleciał z gniazdka. A odlotowi temu towarzyszył cały dramat, który coprawda rodzice już czuli od pewnego czasu w powietrzu. Grzegórz nie należał do rozsądnych. Zawsze był pędziwiatrem, niepokojem w rodzinie; zsiadły w sobie, krępy, silny choć nizki, z twarzą drwiącą, w której świeciły oczy pełne blasku. Dzieciństwo przeszło mu wśród szkółek drzew w Janville a następnie przeszedł okropnie nędznie nauki w Paryżu, zkąd powrócił wesoły, zdrów, ale nie chcący się zdecydować na jakiekolwiek rzemiosło lub jakibądź zawód.
Miał już lat dwadzieścia a nie umiał nic więcej jak polować, łowić na wędkę, upędzać po okolicy na koniu, ani głupszy, ani mniej czynny niż inni, uparty, rad żyć tylko wedle własnej głowy i własnego upodobania. A co najgorsza, że całe Janville opowiadało sobie od kilku miesięcy, iż zawiązał napowrót dawne koleżeńskie stosunki dziecinne z Teresą Lepailleur, córką młynarzy i że spotykano ich wieczorami po wszystkich ciemnych dziurach pod wierzbami Yeuse’y.
Pewnego rana Mateusz zabrał Grzegorza z sobą, chcąc obejrzyć, czy liczne były młode stada kuropatw od strony Mareuil. Potem, skoro już znaleźli się sami wśród pól równiny, zagadnął syna:
— Wiesz, mój chłopcze, powiem ci, żem niekontent z ciebie... Nie wspomnę tu o tem próżniactwie, w jakiem żyjesz wśród nas wszystkich, co pracujemy. Czekam października, skoro przyrzekłeś mi uroczyście, że w tym czasie zdecydujesz się stanowczo na obranie jakiej drogi, która odpowiadać najlepiej ci będzie... Ale wytłomacz mi, proszę, co to za historye obiegają o tobie? ludzie mówią coś o jakichś schadzkach twoich z córką Lepaiileurów. Chcesz więc znowu narazić nas na największe przykrości?
Z całym spokojem Grzegórz począł się śmiać.
— Och! ojcze, nie zechcesz przecie łajać jednego z twych synów za to, że szuka towarzystwa ładnej dziewczyny... Pamiętasz przecie, ojcze, że to ja pierwszy uczyłem ją jazdy na rowerze już przeszło dziesięć lat temu. A nie pamiętasz, ojcze, tych pięknych róż białych, które mi pomagała wykradać z sadu we młynie na wesele Dyonizego? Przecież to stare łączą nas wspomnienia.
Poweselał, ożywił się jeszcze bardziej na myśl tych miłostek dziecięcych, dawnych wypraw we dwójkę nad brzegi rzeki, uczt jakie sprawiali sobie z owoców dzikiej morwy w głębi lasu, w tajnych niewytropionych kryjówkach. I zdawało się, że dawna ich serdeczność powróciła, daleko gorętsza, płonąca teraz, wybuchająca w pożogę, co pochłania, tak zarumienił się, tak mu błyszczały oczy, kiedy mówił o tych odległych dziejach.
— Ta biedna Terenia, z którą gniewaliśmy się śmiertelnie przez lat kilka dla tego, że któregoś wieczora wracając z uroczystości w Vieux Bourg popchnęłem ją w kałużę, gdzie zawalała sobie sukienkę... To prawda, że tej wiosny pogodziliśmy się z sobą znowu spotkawszy się niespodziewanie oko w oko tam w lasku Monval. Ależ powiedz, mój ojcze, czy to zbrodnia, jeśli czasami przyjemnie nam jest pogawędzić z sobą, kiedy się spotkamy?
Zaniepokojony gorącą obroną syna, Mateusz chciał postawić rzeczy jasno.
— Zbrodnią to nie jest z pewnością jeśli powiecie sobie wzajem: dzień dobry lub dobry wieczór. Tylko, widzisz, ludzie opowiadają sobie, że was widują o zmroku, w nocy, obejmujących się wpół a ktoś nawet utrzymywał, że widział was leżących w trawie czy w sitowiu nad Yense’ą, wpatrzonych w gwiazdy.
Potem kiedy syn zaśmiał się głośniej jeszcze, tym pięknym, szczerym śmiechem młodości, nic nie odpowiadając, ojciec ciągnął dalej poważnie:
— Słuchaj, mój chłopcze, nie mam ja bynajmniej ochoty odgrywać roli policyanta wobec moich synów i śledzić co robią... Czego wszakże nie życzę sobie, to tego, abyś na nas ściągnął jakąś nieprzyjemną awanturę ze strony Lepailleurów. Znasz dobrze sytuacyę, to byłaby woda na ich młyn, gdyby mogli nam jaką przykrość wyrządzić. Nie dawaj że im powodu do uskarżania się na nas; daj pokój ich córce.
— O! ja jestem ostrożny — zawołał młodzieniec, w nagłem wyznaniu. — Biedna dziewczyna! dostała i tak sporo szturchańców, bo ktoś poszedł już opowiedzieć ojcu, że mnie z nią spotkano a stary zarzekł się, że raczej niż mnie ją oddać, gotów utopić ją w rzece.
— Więc widzisz sam — zakonkludował Mateusz. — To umówione między nami, nieprawdaż? liczę na twój rozsądek.
Szli polami aż do drogi ku Mareuil. Na prawo i na lewo stada młodych kuropatw podlatywały z łopotem skrzydeł, niepewne jeszcze. Śliczne będzie tego roku polowanie. Kiedy wracali tak zwolnionym krokiem, nastała długa cisza. Obadwaj zastanawiali się.
— Nie chciałbym aby między nami zaszło jakieś nieporozumienie, mój chłopcze — rozpoczął nagle znów Mateusz. — Nie wyobrażaj sobie czasem, że kiedykolwiek mógłbym przeszkadzać ci w ożenieniu się wedle twej skłonności i że wymagałbym dla ciebie jakiej bogatej dziedziczki za żonę. Nasz biedny Błażej ożenił się z dziewczyną bez posagu. Toż samo zrobił Dyonizy, nie mówiąc już o siostrze twojej, Klarce, którą oddałem Fryderykowi, prostemu robotnikowi na naszym folwarku... Więc też bądź pewny, że nie gardzę Teresą. Przeciwnie, w moich oczach jest ona uroczą, milutką dziewczyną, jedną z najładniejszych dziewcząt w okolicy; niezbyt wysoka wprawdzie, ale żywa, pełna decyzyi, z tym różowym buziakiem pod kaskadą złocistych loczków, wygląda doprawdy jak osypana wszystką mąką ojcowskiego młyna.
— Nieprawdaż, ojcze? — przerwał namiętnie Grzegórz. — A gdybyś ją znał jeszcze, takie to poczciwe, takie serdeczne, takie dzielne! Stanie ona za mężczyznę, stawi czoło choćby dyabłu nawet... Źle robią w domu, że ją biją, bo ona i tak nigdy nie zgodzi się na to, czego oni chcą od niej. Jeśli chce jakiejś rzeczy, przeprowadzi ją z pewnością i ja nawet nie mógłbym jej w takim razie przeszkodzić.
Zamyślony, zatopiony w swoim pomyśle, Mateusz zaledwie słyszał co mówił tamten.
— Nie, nie! — podjął — ja bynajmniej nie gardzę ich młynem. Trzeba całego niedorzecznego uporu tego Lepailleura, aby dziś już z tego młyna nie umieć wyciągnąć majątku. Odkąd uprawa zboża napowrót nabrała w okolicy znaczenia, dzięki odniesionemu przez nas zwycięztwa byłby oddawna już mógł zebrać piękny kawał grosza, gdyby poprostu tylko zmienił stary mechanizm swego koła, któremu pozwala gnić i mchem porastać... A nawet wolałbym tam zastosować maszynę parową z kawałkiem dojazdowej kolejki, która łączyłaby młyn ze stacyą w Janville. Mówił tak dalej, rozwijając swój pomysł a Grzegórz słuchał go, rozweselony znów, biorąc rzecz całą za żart.
— W takim razie, ojcze, ty, co chcesz koniecznie, abym obrał sobie jaki zawód, uważaj to za postanowione. Jeśli zaślubię Teresę, zostaję młynarzem.
Zdumiony, Mateusz począł protestować.
— Nie, nie! mówię ot tak sobie tylko... Przyrzekłeś mi, mój chłopcze, że będziesz rozsądnym. Jeszcze raz dla spokoju nas wszystkich proszę cię, daj pokój Teresie, bo od Lepailleurów nie możem spodziewać się nic innego prócz udręczeń.
Dochodzili już do folwarku, rozmowa ustała. Wieczorem ojciec powtórzył wyznanie Grzegorza matce, co jeszcze bardziej ją zaniepokoiło, bo i ona także nierada była temu obrotowi rzeczy. Mimo to jednak minął miesiąc jeszcze bez żadnego ważniejszego wypadku.
Nagle wszakże pewnego poranka Maryanna zdumioną została zastawszy pokój Grzegorza pusty. Zazwyczaj przychodził rano ucałować ją na dzień dobry. Może wstał bardzo wcześnie i puścił się na jaką wycieczkę po okolicy. Lekki dreszcz przeszedł ją jednak, kiedy przypomniała sobie z jakiem wzruszeniem po dwakroć wczoraj ściskał ją niby żartem, odchodząc na spoczynek.
A kiedy poczęła rozglądać się dokoła, spostrzegła na kominku list pod swoim adresem, list serdeczny, w którym chłopiec przepraszając, że jej sprawia tak wielką przykrość, prosi, by go wytłumaczyła przed ojcem, nie dając zresztą żadnych szczegółów prócz tego jedynie, że znaglony jest na czas niejaki ich opuścić.
Dla małżonków był to cios bardzo bolesny taka rozterka w rodzinie tak pełnej dotąd serdecznej łączności, ten czyn niepiękny ze strony najbardziej pieszczonego z ich dzieci; pierwszy, co zrywał w nagłym napadzie szału węzeł rodzinny. Największą trwogą przejmowała ich myśl, że niezawodnie nie sam jeden opuścił te strony. Poczęły się domysły, zaczęto zestawiać z sobą różne okoliczności całego tego zdarzenia. Karolina przypomniała sobie, że słyszała wieczorem, jak Grzegórz niemal zaraz schodził na dół napowrót, zanim jeszcze służące pozamykały drzwi od sieni. Niezawodnie pobiegł spotkać się z Teresą, ukrytą gdzie w krzakach i oboje podążyli śpiesznie pieszo do Vieux Bourg, zkąd pociąg ostatni do Paryża odchodził o dwadzieścia pięć minut po północy.
I rzeczywiście tak było, w południe już dowiedzieli się, że Lepailieur wyprawiał najokropniejsze skandale z powodu ucieczki Teresy; zaraz udał się on do żandarmów, domagając się aby sprowadzono winną, razem z uwodzicielem, zakutych w kajdany. I on także znalazł list w pokoju córki, list odważnie, prosto napisany, w którym oświadczała stanowczo, że po otrzymanych znowu w wigilią dnia tego policzkach, ma już tego postępowania dosyć, że opuszcza z własnej woli dom rodziców i że to ona zabiera z sobą Grzegorza a że ma już lat dwadzieścia dwa, wie zatem dobrze co robi.
Wściekły gniew Lepailleura wynikał najwięcej z tego listu, którego nie śmiał pokazać nikomu, tem więcej, że stara Lepailleurowa wciąż tocząca z nim wojnę o starszego syna Antoniego, napadała zaciekle na Teresę, natrząsała się z niego, twierdząc, że tak musiało stać się w końcu, że to on sam był przyczyną rozpusty tej włóczęgi. Bili się z sobą i przez tydzień przynajmniej w całej okolicy nie mówiono o niczem tylko o ucieczce jednego z synów właściciela Chantebled z córką młynarzy, ku wielkiej rozpaczy Mateusza i Maryanny, których serca zakrwawiła okropnie tak brzydka historya.
W pięć dni później, w niedzielę, rzeczy zaszły jeszcze dalej. Ponieważ wszelkie poszukiwania pozostały bezskutecznemi, Lepailleur, oszalały z gniewu, przyszedł aż na folwark i z pośrodka drogi, nie wchodząc nawet na dziedziniec, wylewał całe potoki obelg i najbrudniejszych wymysłów. Mateusza podówczas nie było w domu, Maryanna z niemałym trudem zaledwie zdołała powstrzymać Gerwazego, oraz Fryderyka, którzy chcieli koniecznie wtłoczyć mu napowrót w gardło ta grubiaństwa. Kiedy wieczorem powrócił Mateusz, zmartwił się wszystkiem tem bardzo.
— Niepodobieństwem jest, aby taki stan rzeczy trwał dłużej — powiedział do żony, kładąc się spać. — Wygląda to tak, jak gdybyśmy kryli się przed nimi, jak gdybyśmy temu byli winni. Jutro pójdę zobaczyć się z tym człowiekiem... Jedno tu tylko jest wyjście nader proste, pożenić te dzieci nieszczęśliwe. My chyba zezwolimy na to, nieprawdaż? Dla niego zaś przypada, jak mi się zdaje, cała korzyść z tego układu... Jutro trzeba to będzie zakończyć.
O drugiej po południu w ów poniedziałek, skierował się więc Mateusz ku młynowi. Ale oczekiwała go tam nieprzewidziana całkiem nowa komplikacya, dramat najniespodziewańszy.
Od długich lat już głucha toczyła się walka między Lepailleurem a jego żoną z powodu syna, walka, wzrastająca bezustannie. Kiedy ojca rozjątrzało coraz bardziej próżniactwo i życie najniższej rozpusty, jakie Antoni prowadził na paryzkim bruku, matka z uporem niewykształconej kobiety, żywiącej ślepą wiarę w mądrość swego dziecka przekonana, że jeśli nie dochodzi do niczego, to dla tego tylko, że mu odmawiają potrzebnych na ten cel pieniędzy, stawała po stronie syna. Mimo brudnego skąpstwa, które leżało w jej naturze, bezprzestannie darła się do ostatniego, okradała nawet gospodarstwo, z zębami gotowemi gryźć i wysuniętemi do bójki pazurami, ilekroć pochwycona na gorącym uczynku wysyłania dwudziestu, frankówek dla syna, musiała stawać w jego obronie. Za każdy raz walka rozżarta rozpoczynała się na nowo, rzekłbyś, że stary młyn rozpadnie się chyba i zawali nad ich głowami.
Nakoniec Antoni, stoczony rozpustą i dawną chorobą, mając lat trzydzieści sześć, zapadł w nią powtórnie. Zrazu Lepailleur oświadczył, że jeśli syn powróci do nich ze swoją wstrętną chorobą, strąci go chyba od razu w rzekę. Antoni zresztą nie pragnął bynajmniej tu powrócić, nabrał obrzydzenia do wsi i pól, bał się, że ojciec będzie go trzymał na uwięzi i krępował na każdym kroku, jak psa na łańcuchu. To też matka oddała go do domu prywatnego na stół i stancyę w okolicy Batignollów, do jakichś ludzi, gdzie go doglądał lekarz tej dzielnicy. Trwało to już od trzech miesięcy; jeździła do niego co dwa tygodnie regularnie.
Tak samo była u niego w czwartek miniony, kiedy w niedzielę wieczorem niespodziewanie odebrała telegram wzywający ją znowu. I w poniedziałek rano, tego samego dnia kiedy Mateusz przyszedł do nich, odjechała była do Paryża, po zaciekłej kłótni z ojcem, który pytał, kiedy wreszcie ten nicpoń syn ich przestanie sobie z nich drwić i obdzierać ich z każdego grosza, nie mając nawet odwagi odwrócenia bodaj jednej skiby w polu.
Sam tego ranka Lepailleur we młynie nie mógł się wciąż uspokoić. Omal młotem nie rozbił pługa, rad był rzucić się na stare koło młyńskie z siekierą, oszalały z nienawiści, chcąc pomścić swe nieszczęścia. Skoro zobaczył Mateusza, sądził, że przychodzi mu urągać i poczuł jak go złość dławi literalnie.
— No, mój sąsiedzie — przemówił serdecznie właściciel Chantebled — postarajmy się załatwić wszystko rozsądnie obaj... Oddaję ci wizytę, skoro byliście u mnie wczoraj podobno. Tylko uważam, że wszelkie kłótnie i spory nie doprowadziły nigdy do niczego dobrego i że skoro, widzicie, stało się już nieszczęście, najlepiej byłoby postarać się je naprawić a to jak można najprędzej... Kiedyż chcesz, sąsiedzie, abyśmy pożenili te niedobre dzieci?
Zaskoczony spokojną dobrodusznością tego bezpośredniego wprost ataku, Lepailleur nie zaraz odpowiedział. Wrzeszczał przecież po wszystkich dachach, że nie chce słyszeć nawet o małżeństwie, że się domaga procesu, żeby wszystkich Fromentów posłać do więzienia. Syn bogatego kolonisty jednak po głębszem zastanowieniu nie był bynajmniej zięciem do pogardzenia.
— Pożenić ich, pożenić — bąknął — a tak! to to samo, co przywiązać im kamień do szyi i rzucić w wodę... Ach! niegodziwcy, zedrę z nich skórę, tak z niej jak z niego!
Jednakowoż począł się uspakajać, nawet już począł skłaniać się do pomówienia spokojnie o całej sprawie, kiedy mały jakiś chłopiec z Janville pędem przebiegł nagle podwórze.
— Co tu chcesz, ty?
— Panie Lepailleur, telegram.
— Dobrze! dawaj.
I chłopiec uradowany napiwkiem już pobiegł od chwili a młynarz wciąż jeszcze przypatrywał się telegramowi, nie otwierając go, z tym wyrazem nieufności ludzi, którzy telegramów nie odbierają zazwyczaj.
Trzeba jednak było zdecydować się wreszcie. Depesza zawierała te trzy słowa tylko: „Twój syn umarł“. W tej lakoniczności brutalnej, w tem uderzeniu maczugi, wymierzonem bez przygotowania, czuć było chłodną wściekłość matki, potrzebę zgnębienia od razu mężczyzny, tego ojca, którego oskarżała o śmierć syna, jak go czyniła odpowiedzialnym za ucieczkę córki. On odczuł to dokładnie, zachwiał się pod tym ciosem, osłupiały, oszołomiony wobec tego małego błękitnego papierka, odczytując go wciąż, aż wreszcie pojął treść jego. I ręce poczęły mu drżeć, klął z początku okropnie.
— Do stu piorunów! oto co nas znów spotyka? Teraz kiedy chłopiec umarł, wszystko już rozpada się do licha!
Potem serce wezbrało mu żalem, łzy pojawiły się. Padł na krzesło, jakby mu podcięto nogi i odczytywał uporczywie telegram: „Twój syn umarł.. Twój syn umarł...“ szukając tam reszty wyjaśnień, tych wszystkich rzeczy, których tam nie było. Może umarł już zanim przyjechała matka. A może przyjechała jeszcze na chwilę jego śmierci. Komentował to wszystko, jąkając się, powtarzając po dwadzieścia razy, że wyjechała pociągiem o jedenastej minut dziesięć, że około wpół do pierwszej mogła być na Batignollach; a skoro telegram wysłała o pierwszej minut dwadzieścia, to prawdopodobnie zastała go już umarłego.
— Cóż u Boga! cóż u Boga! taki telegram to ci nie mówi nic a to cię zarzyna żywcem. Mogła była przecież lepiej przysłać mi tu kogo... Trzeba będzie tam jechać. Ach! tego brak było tylko jeszcze! Teraz to już zupełne wszystko! Zawiele to nieszczęść na jednego człowieka!
Lepailleur wybuchnął tym okrzykiem w takim gniewie szalonym rozpaczy, że Mateusz, zdjęty litością, odważył się wmięszać. Przejęty nagłem wstrząśnieniem tego dramatu, oczekiwał w milczeniu; teraz ofiarował mu swą pomoc, zaproponował, że towarzyszyć mu będzie do Paryża. Ale zmuszony był aż cofnąć się, młynarz podniósł się znów, rozjątrzony do szaleństwa, że go widzi dotąd jeszcze w swym domu.
— Ach! to prawda, pan tu przyszedłeś. I co to mi pan mówiłeś?.. że ich trzeba pożenić tych łotrów... Tak, widzisz pan, jak raz wybieram się na wesele! Mój chłopiec umarł, dobrześ sobie pan dzień wybrał.. Wynoś się ztąd, idź ztąd jeśli nie chcesz, żeby się stało jakie nieszczęście!
Podnosił pięści, obecność Mateusza doprowadzała go do wściekłości w tej chwili klęski całego życia. Bo też to było okropne, żeby właśnie ten mieszczuch, co się dorobił majątku na tem, że się przedzierzgnął w wieśniaka, musiał być obecnym u niego właśnie wtedy, kiedy jak piorun spadła nań wieść o śmierci jego Antoniego, tego syna, z którego chciał uczynić „pana“, zniechęcając go do ziemi, wysyłając do Paryża, by tam ginął stoczony próżniactwem i rozpustą. Wściekał się na myśl o tem, że się pomylił, że dziś widzi jak ta wzgardzona, zohydzana przezeń ziemia, ta ziemia, którą on uważał za bezpłodną już, wyczerpaną, umie być czułą, młodą i tak urodzajną dla człowieka, co umiał ją ukochać. I dokoła niego były teraz tylko zwaliska, w głupim obrachunku ograniczenia rodziny czegóż dokonał? syn jego umiera haniebnie, córka ucieka z jednym z synów zwycięzkiego folwarku, on pozostaje sam jeden w tej godzinie płaczący, wijący się z bólu pośród tego opustoszałego młyna, pogardzonego przezeń również, który dziś rozsypuje się tak samo w gruzy ze starości.
— Słyszysz, choćby mi Teresa włóczyła się tu u nóg moich, ja jej nie oddam nigdy temu złodziejowi twemu synowi, słyszysz, nigdy!.. Czy dlatego, żeby drwiono sobie ze mnie w całej okolicy, czy dlatego, żebyście mnie tak samo zjedli, jak zjedliście wszystkich innych!
Bez wątpienia coś takiego ukazać mu się musiało niejasno z dala, niby nagła groźba. Skoro Antoni umarł, Grzegorz więc teraz weźmie młyn jeśli poślubi Teresę... I weźmie również ziemię, ten dział cały, leżący odłogiem, zatrzymywany przez niego z taką dziką radością, tak namiętnie zaś upragniony przez właścicieli folwarku a który on odstąpiłby im niezawodnie, jak skoro tylko, zostałby tu panem.
Ta myśl, że Chantebled mogłoby zaokrąglić się jeszcze jego polami, do reszty doprowadziła młynarza do szaleństwa.
— Twego syna ja poślę na galery a ciebie, jeśli sobie ztąd nie pójdziesz zaraz, ciebie wyrzucę za drzwi... Idź mi ztąd, idź precz natychmiast!
Bardzo blady, Mateusz cofał się zwolna drobnemi krokami przed tym waryatem rozszalałym i wyszedł, mówiąc spokojnym głosem:
— Jesteś nieszczęśliwym człowiekiem. Przebaczam ci, bo w tej chwili ciężkie spotkało cię zmartwienie. Zresztą jestem spokojny zupełnie, to co rozsądne koniec końcem zawsze spełnić się musi.
Ponownie minął miesiąc. Potem pewnego dżdżystego ranka w październiku, znaleziono starą Lepailleurową powieszoną w stajni młyna. Byli w Janviile ludzie, którzy opowiadali sobie, że to sam Lepailleur ją tam obwiesił. Prawdą było, że od śmierci Antoniego, pojawiły się u niej widoczne oznaki melancholii. Z drugiej strony pożycie małżeństwa stało się nie do zniesienia, mąż i żona codziennie czynili sobie wyrzuty, jedno na drugiego zwalało winę śmierci syna i ucieczki córki, wściekli wzajem na siebie jak dwoje zwierząt dzikich, osamotnionych, posadzonych w jednej klatce. Dziwiono się tylko, że kobieta tak twarda, tak skąpa mogła chcieć porzucić życie, nie zabierając z sobą swego mienia.
Jak tylko dowiedziała się o śmierci matki, Teresa conajśpieszniej podążyła i zajęła napowrót przy ojcu swe miejsce, skruszona, pełna żalu, nie chcąc, by został osamotnionym tak okropnie w tej podwójnej swojej żałobie.
Pierwsze chwile straszne były dla niej w towarzystwie tego brutala, rozjątrzonego tem, co nazywał swoim brakiem szczęścia. Ale była to dziwnie odważna dziewczyna, odważna, szybko się decydująca i stanowcza. To też w kilka tygodni później skłoniła go już, że zezwolił na jej małżeństwo z Grzegorzem, to jedynie rozsądne rozwiązanie całej sprawy, jak mówił Mateusz.
rzesztyt ten był niemałą ulgą dla folwarku, gdzie syn marnotrawny nie śmiał się dotąd pokazać. Chodziły wieści, że młoda para żyła gdzieś na odległem przedmieścia Paryża, podejrzewano nawet wolnomyślnego Ambrożego, że im dopomagał po bratersku z własnej kieszeni. A jeśli Lepailleur niechętny i niespokojny, skłonił się do tego małżeństwa, z miną okradzionego człowieka, jedynie pod wpływem samolubnej obawy, że mógłby pozostać zupełnie osamotnionym, Mateusz i Maryanna natomiast uszczęśliwieni znów byli tym obrotem rzeczy, który kładł koniec sytuacyi dwuznacznej, jaka im tyle przyczyniła cierpienia i zakrwawiła serca buntem jednego z ich dzieci.
Otóż stało się, że po zawarciu małżeństwa, Grzegorz zainstalowany we młynie, wedle życzenia żony swej Teresy, godził się z teściem daleko lepiej, niżby można się było tego spodziewać. A stało się to przedewszystkiem na skutek pewnej sceny, kiedy Lepailleur pragnął zmusić go, aby mu poprzysiągł, że i po jego śmierci nawet nigdy nie odstąpi gruntów, dotąd leżących odłogiem, tym ludziom z folwarku. Grzegorz nie przysiągł wprawdzie, ale oświadczył wesoło, że nie był tak głupim, aby miał obdzierać swą żonę z najlepszej części jej dziedzictwa, zamierzał bowiem uprawić te grunta i zanim minie dwa lub trzy lata, zrobić z nich najurodzajniejsze pola w całej okolicy. To, co należało do niego nie będzie niczyją własnością; zobaczą, czy on nie będzie umiał obronić swego państewka.
I tak samo rzecz była z młynem; początkowo zadowolnił się tylko naprawieniem dawnego jego mechanizmu, nie chcąc odrazu występować zbyt ostro przeciw starej rutynie młynarza, odkładając na później dopiero maszynę parową, kolejkę dojazdową do dworca w Janville, wszystkie te pomysły Mateusza, które odtąd fermentowały w młodym jego śmiałym i rzutkim umyśle.
Dawny Grzegorz tym sposobem zmienił się do niepoznania, ten niegdyś niesforny młodzieniec dziś nabył rozumu i z całej swej szalonej młodości zachował tylko śmiałość i ryzykowność przedsiębiorstw szczęśliwych, popierany zresztą w tem dzielnie przez energiczną, jasnowłosą Teresę; oboje tymczasem uszczęśliwieni byli tem, że się mogą uwielbiać i kochać w starym romantycznym młynie, oplecionym girlandami bluszczu, zanim wreszcie będą mogli go zwalić, aby na jego miejsce postawić obszerny biały budynek o olbrzymich żarnach całkiem nowych, o jakim marzyła zdobywcza ich ambicya.
Tak w ciągu lat następnych Mateusz i Maryanna patrzyli jeszcze i na inne odloty z rodzinnego gniazda. Przyszła teraz kolej na trzy dziewczęta: Ludwikę, Magdalenę i Małgorzatę. Wszystkie trzy wyszły za mąż w okolicy. Ludwika, która była wcieleniem wesela i zdrowia, tęga brunetka, o grubych ciężkich splotach włosów, o wielkich oczach śmiejących, zaślubiła notaryusza Mazaud z Janville, nizkiego, drobnego człowieka, spokojnego, pełnego zastanowienia, którego rzadki tylko uśmiech milczący, był wyrazem głębokiego a doskonałego zadowolenia z tego, że sobie wybrał na towarzyszkę życia osobę tak pełną życia, tak wesołą.
Po niej Magdalena, szatynka ze złotawym odcieniem włosów, nieco wątła, o rodzaju piękności marzycielskim, wysubtelniona gustami wysoko muzykalnej istoty, wyszła za mąż z miłości a był to romans kompletny, za architekta Herbette, sławnego już, pięknego, eleganckiego, który posiadał w pobliżu Monval kawał parku, gdzie przyjeżdżał odpoczywać po wielkich nużących pracach Paryża.
W końcu opuściła dom rodziców Małgorzata, najmniej ładna z trzech sióstr, brzydka prawie, ale pełna uroku nieskończonej dobroci; tę wybrał sobie doktór Chambouvet, tęgi zuch, jowialny i pełen tkliwości, osiadły w Vieux Bourg, gdzie odziedziczył po swym ojca praktykę i dom biały obszerny, który odtąd stał się domem ubogich.
A kiedy wszystkie trzy córki wyszły za mąż, z Mateuszem i Maryanną w dawnem gniazdku, opróżniającem się powoli, pozostali już tylko dwaj ostatni chłopcy: Mikołaj i Benjamin.
W miarę jednak jak drogie pisklęta odlatywały z gniazda, inne natomiast wyrastały z ich małżeństw, mnożyła się rodzina, rozszerzała a z nią mnożyły się coraz nowe znów małżeństwa. W fabryce, Dyonizy, który tam panował, w ciągu lat ośmiu doszedł do trojga dzieci, dwóch chłopców: Lucynna i Pawła i jednej córki: Hortensyi.
Wśród podboju szerokich niw wielkiego handlu, Ambroży znalazł sobie tyle czasu jeszcze, że swemu Leonkowi dał drugiego jeszcze braciszka Karolka i dwie siostrzyczki maleńkie: Paulinę i Zofię.
Gerwazy na folwarku liczył już dwóch synów: Leona i Henryka, Klara zaś pilniejsza w pracy, chociaż od niego młodsza, miała już troje dzieci, chłopca Józefa, dwie córki: Lucyllę i Anielę.
W młynie także Grzegorz mógł pochwalić się tęgim chłopakiem, Robertem. A wreszcie trzy ostatnie małżeństwa nie pozostały również w tyle; Ludwika miała dwuletnią córeczkę: Kolettę, Magdalena półrocznego chłopca: Hilarego, wreszcie Małgorzata spodziewała się także lada dzień już połogu, tak że mającemu przybyć na świat z góry już naznaczono imię; jeśli to będzie chłopiec, nazwą go Sebastyanem, jeśli dziewczyna — Krystyną.
Ze wszech stron wielki dąb rodzinny wydłużał swe gałęzie, pień rozszczepiał się naokół, rozmnażał się, drobne gałązki wyrastały z jego konarów wraz z każdą nową wiosną; Mateusz nie miał jeszcze lat sześdziesięciu, Maryanna zaś czterdziestu siedmiu skończonych, pełni byli oboje wesołości, zdrowia, siły dotąd kwitnącej pośród bezprzestannej uciechy oglądania jak ten skrawek ludzkości, co z nich wyszedł na świat, wzrasta bez końca, zagarnia grunt dokoła, niby las wyrosły z jednego drzewa.
Największem świętem rodzinnem tej epoki było urodzenie w dziewięć miesięcy po ślubie Berty, córki jej Anżeliny, pierwszej prawnuczki Mateusza i Maryanny. W różowej tej dziewczynce, rzekłbyś, odżył Błażej nieodżałowany dotąd przez wszystkich; dziecko tak nadzwyczajnie doń było podobne od pierwszej chwili urodzenia, że Karolina, babka już w trzydziestu ośmiu latach, zalała się na jej widok łzami. Pani Desvigne umarła na pół roku przedtem, odeszła cicho niepostrzeżenie niemal, jak żyła cicho dokonawszy swego zadania, które polegało, zda się, tylko na wychowaniu i wydaniu za mąż dwu córek, mimo ruiny materyalnej, w jaką pogrążyła ją śmierć męża. Ona to jednak jeszcze, zanim zniknęła znalazła dla swej wnuczki oczekiwanego męża, Filipa Hevard, młodego inżyniera, którego właśnie mianowano wicedyrektorem w jednej z fabryk państwowych, w pobliżu Mareuil.
Połóg Berty odbył się w Chantebled a cała rodzina w dzień podniesienia się z łóżka położnicy, zebrała się raz jeszcze, aby obchodzić uroczyście nową godność pradziadka i prababki.
— Patrzcie! — mówiła wesoło Maryanna — jeśli nam jedne pisklęta odlatują, inne znów się rodzą, gniazdo nigdy więc nie zostanie pustem!
— Nigdy, nigdy! — powtórzył Mateusz rozrzewniony, dumny tem bezprzestannem zwycięztwem nad samotnością i śmiercią. — Nie pozostaniemy nigdy sami!
Nastąpił przecież nowy odlot, który ich kosztował łez niemało. Mikołaj, syn przedostatni, doszedł lat dwudziestu, nie mogąc zdecydować się dotąd na drogę, jaką mu obrać należy na tym rozstajnym punkcie istnienia. Był to chłopiec dobrze zbudowany, silny brunet, z twarzą otwartą i śmiejącą. Dzieckiem jeszcze przepadał za opisami podróży, znajdował szczególne upodobanie w opowiadaniach o dalekich gdzieś przygodach, takiej odwagi i wytrwałości już jako wyrostek, że zachwycony powracał z nieskończonych, odległych przechadzek i choć całe nogi okryte miał po nich pęcherzami, nie uskarżał się nigdy.
A obok tego miał on niezwykły zmysł porządku i zachowawczości; układał zawsze, klasyfikował drobne swe posiadłości w szufladach, wzgardliwie zapatrując się na kapryśność sióstr w tej mierze. Później, wyrastając, często popadał w zamyślenie, jak gdyby daremnie szukał dokoła siebie możności spożytkowania tej podwójnej potrzeby: odkrycia jakiejś nowej ziemi i zorganizowania na niej na trwałych podstawach swego życia.
Jeden z ostatnio zrodzonych wśród rodziny licznej, nie znajdował dla siebie dosyć swobodnej przestrzeni, aby na niej rozwinąć bujność i siłę swej woli. Bracia i siostry, zanim na niego jeszcze przyszła kolej, zagarnęli już wszystkie ziemie okoliczne do tego stopnia, że brak mu tu było oddechu, dławił się, zagrożony głodem, szukając dla siebie owego rozległego pola wymarzonego, które uprawiałby i zkąd mógłby zbierać plony. Im więcej będzie przestrzeni, tem więcej będzie chleba; i z początku nie wiedział dokądby iść, macał wszędy, próbował, wahał się przez całe miesiące. Dźwięczny śmiech jego rozgłośny wciąż dalej rozweselał dom rodziców; nie męczył jednak ani ojca, ani matki troskaniem się dlań o los przyszły, bo sam już wiedział jaki dział dla siebie weźmie.
Na folwarku nie było już kątka dla Mikołaja, skoro Gerwazy i Klara tu byli, zająwszy w nim całe miejsce. W fabryce wystarczał Dyonizy, dzierżył w niej ster rządów jako pracownik sumienny, tak, że nic nie uprawniało młodszego do żądania podziału. We młynie Grzegórz dopiero co poczynał się osiedlać, w państewku dotąd tak maleńkiem jeszcze, że nie mógł odstąpić z niego żadną miarą połowy. Pozostawał więc tylko Ambroży, którego uprzejmą ofiarę przyjął w końcu i wstąpił doń w charakterze prostej próby, wyłącznie aby się obznajmić z polem wielkiego handlu. Majątek Ambrożego stawał się bajecznym niemal, odkąd stary dziadek Du Hordel umarł, pozostawiając mu swój dom komisowy, którego działalność rozszerzał nowy właściciel z każdym rokiem, zawiązując stosunki handlowe z wszystkiemi krajami kuli ziemskiej. Był on w toku — dzięki swej szczęśliwej zawsze rzutkości i odwadze, swym szerokim międzynarodowym poglądom, znoszącym wszelkie granice — wzbogacania się łupami wydartemi światu.
A jeżeli Mikołaj i tutaj znowu dusił się w obszernych magazynach Ambrożego, gdzie leżały nagromadzone bogactwa odległych krain, zdobytych pod najróżnorodniejszemi niebami, to przynajmniej tu posłyszał on nakoniec głos swego powołania, głos, co go nagle przyzywał z daleka, tam, z tych niezmierzonych ziem nieznanych, bezpłodnych jeszcze, niezaludnionych, nieuprawnych, które należało wykarczować, uprawić i obsiać pod przyszłe plony. Przez dwa miesiące Mikołaj nie wspomniał nic o postanowieniu, które w nim dojrzewało teraz. Był to olbrzym dyskretny, zamknięty w sobie, jak wogóle każdy olbrzym energiczny, co się zastanawia zazwyczaj, zanim przystąpi do dzieła. Wyjechać ztąd trzeba było, skoro u rodzinnej kolebki nie było już ani miejsca, ani słońca; ale wyjechać samemu, nie byłoż to odjechać niezupełnym, bezpłodnym, niedojrzałym do bohaterskiego zadania wykarczowania i zaludnienia nowej ziemi?
Znał on w Janville młodą dziewczynę dziewiętnastoletnią, Elżbietę Moreau, silną, tęgą, wysoką, do której zdrowie jej tryskające i czynność jej poważna pociągały go zdawna. Jak jego i ją dławił ten ciasny kącik, w którego obrębie los ją zamknął, jak on wzdychała ona do szerszej jakiejś areny, do szerokiego powietrza gdzieś daleko. Sierota, którą narzucono ciotce, drobnej kramikarce wioskowej, zamykała dotąd swą młodość w ciasnym sklepiku ciemnym, przez przywiązanie do niej. Teraz jednak ciotka ta umarła, pozostawiając jej coś około dziesięciu tysięcy franków. I marzeniem jej było sprzedać to wszystko, wyjechać, rozpocząć żyć naprawdę nareszcie.
Między Mikołajem zatem a Elżbietą wprędce nastąpiło porozumienie pewnego październikowego wieczora, kiedy jedno drugiemu wyznało to, o czem dotąd nie wspomnieli oboje przed nikim. Podali sobie dłonie odważnie, przyrzekli związać się z sobą na życie, na ciężką walkę wśród nowego świata i zamysł ugruntowania nowego rodu gdzieś na ziemi szerokiej, w odległych stronach, o których dotąd nie mieli jeszcze jasnego pojęcia. I były to przepiękne zaręczyny odwagi z wiarą.
Wtedy dopiero kiedy ułożono wszystko, Mikołaj przemówił, oznajmił zamiar wyjazdu ojcu i matce. Wieczór zapadał, wieczór jesienny, łagodny jeszcze, ale już przejęty pierwszemi posiewami zimy. Wielka boleść ścisnęła serce Mateusza i Marjanny, jak tylko pojęli o jaki to odjazd chodzi. Na ten raz nie było to tylko pisklę co odlatuje z rodzinnego gniazdka po to, aby sobie własne usłać z kolei na jakiemś sąsiedniem drzewie wspólnego lasu; był to odlot po przez morza na zawsze, wydarcie się z łona rodziny bez nadziei powrotu. Inne dzieci od czasu do czasu jeszcze wciąż oglądać będą, ten żegna się z nimi na zawsze.
Przyzwolenie będzie dla nich tą cząstką okrutnej ofiary, którą każdemu trzeba ponieść w życiu, tą dziesięciną, którą życie zabiera z uczuć, z krwi ludzkiej. Na rzecz zwycięztwa życia wiecznego podboju potrzeba było ofiary tego strzępka ich ciała, tego naddatku licznej rodziny, co wylewał się przez brzegi czary, rozlewał szeroko, rozprzestrzeniał, świat kolonizował. Cóż tu odpowiedzieć, jakże odmówić? Syn, co nie został zaopatrzony, oddalał się — nic nad to logiczniejszego, nic mędrszego.
Zdala, po za granicami ojczyzny, są obszerne kontynenty niezamieszkałe jeszcze a siew, który niosą z sobą powiewy niebios, nie wie co to granice. Po za rasami jest ludzkość, rozprzestrzenianie się bez końca, lud jedyny i braterski owych przyszłych czasów, kiedy ziemia cała będzie jednym tylko wielkim grodem prawdy i sprawiedliwości.
Zresztą po za tym wielkim, pięknym snem poetów, tych jasnowidzących, Mikołaj wesoło wyłuszczał skłaniające go do tego postępku przyczyny, jak człowiek praktyczny nawet w swym zapale. Nie chciał być pasorzytem, szedł na podbój innej ziemi, na której dlań chleb wyrośnie, skoro ojczyzna zbyt już stała się ciasną i nie ma dlań pola. Wreszcie tę ojczyznę on zabiera z sobą żywą, ją to chciał on powiększyć tam, w oddali, nieograniczonem wzmaganiem się jej bogactwa i siły.
Starożytna Afryka tajemnicza, dziś odkryta, przebita już tu i owdzie, pociągała go ku sobie. Naprzód uda się do Senegalu, potem niezawodnie dotrze do Sudanu, do samego serca ziem dziewiczych, kędy w marzeniu widział teraz już nową Francyę, to niezmierne państwo kolonialne, które odmłodziłoby rasę przestarzałą, oddając jej część swej ziemi.
Tam to zamierzał on rozległemi karczunkami wykroić dla siebie królestwo, założyć razem z Elżbietą nową dynastyę Fromentów, nowe Chantebled w dziesięćkroć powiększone pod palącemi promieniami afrykańskiego słońca, zaludnione dziećmi jego dzieci. A mówił o tem wszystkiem z tak promienną odwagą, że Mateusz i Maryanna w końcu już uśmiechali się pośród łez, mimo, że im się szarpały serca.
— Idź, dziecko moje, my cię powstrzymywać nie możemy. Idź, gdzie cię powołuje życie, gdzie je przeżyjesz zdrowiej, radośniej, wśród sił, co z nas wyrosły i z których my będziem dumni... Masz racyę, płakać nie trzeba, trzeba by odjazd twój był raczej uroczystością, bo rodzina nie rozłącza się, ona rozszerza się tylko, zagarnia i zdobywa świat.
Jednakże mimo to, po weselu Mikołaja i Elżbiety, w dzień pożegnania w Chantebled nastała chwila głębokiego wzruszenia. Rodzina po raz ostatni zebrała się u stołu przy uczcie a kiedy młode awanturnicze małżeństwo musiało już oderwać się od łona starej macierzystej ziemi, szloch rozległ się dokoła, choć przyrzekali sobie wszyscy, że będą odważni.
Odjeżdżali lekcy w pakunki podróżne, ale za to z ogromnemi zasobami nadziei, zabierając z sobą wyłącznie oprócz dziesięciu tysięcy franków posagu Elżbiety, drugie jeszcze dziesięć tysięcy aby mieć czem dać sobie radę na początek. Odwaga i praca tylko miały być wytrwałymi robotnikami w tym podboju.
Najwięcej jednak przejął wyjazd, ten do głębi najmłodszego syna, Beniamina. Nie miał on wówczas jeszcze lat dwunastu, był dzieckiem ładnem i delikatnem, pieszczonem i psutem przez rodziców, którzy go uważali za słabowitego. Tego zdecydowani byli zatrzymać na zawsze przy sobie, dla siebie; takim był im miłym z temi oczyma jasnemi łagodnemi, z pięknemi falowanemi w pukle włosami. I wyrastał powoli, rozmarzony i uwielbiany, bezczynnie u kolan matki, niby okup uroczy całej tej rodziny tak silnej i tak pracowitej, niby dań od niej złożona na rzecz rodziców.
— Czekaj, niech cię uścisnę raz jeszcze, mój drogi Mikołaju... Kiedy powrócisz?
— Nigdy, mój Beniaminku.
Dziecko zadrżało.
— Nigdy, nigdy... O! to za długo! Powróć, powróć tu kiedy, żebym cię mógł znów ucałować.
— Nigdy — powtórzył Mikołaj, sam przy tem słowie blednąc. — Nigdy, nigdy.
I podniósł w ramionach malca, któremu łzy ściekały teraz po twarzy strumieniem.
Dla wszystkich tak samo chwila ta była chwilą wielkiej boleści, straszną minutą cięcia siekiery na wieczną rozłąkę.
— Żegnaj, braciszku!... Żegnajcie, żegnajcie wszyscy!
Kiedy Mateusz odprowadzał przyszłych zdobywców z ostatniemi jeszcze życzeniami zwycięztwa, Beniamin rozpącznie schronił się w spódnice matki, zalany łzami. Ona pochwyciła go w uścisk namiętny, jakby nagle przejęta obawą, że i ten odejść od niej może. Nie pozostawał im już nikt, prócz niego w gniazdku rodzinnem.




III.

W fabryce, w zbytkownym swym pałacu, wychodzącym na bulwary, gdzie panowała nieograniczenie Konstancya oczekiwała na jakąś zmianę losu, od lat dwunastu już surowa i upornie wierząca w jakiś zwrot niespodziewany, pośród ciągłego zawalania się wszystkich nadziei, wśród zwalisk jej życia.
Przez te lat dwanaście Beauchêne osuwał się wciąż po pochyłości fatalnej i staczał coraz niżej. Był już teraz na samym dnie tej przepaści w najniższem upodleniu. Rozpoczął od prostych uciech męża, co szuka rozrywki po za domem, wyparty z małżeńskiej sypialni, zeszedł na uliczne spotkania, doszedł, pod wpływem nawyknień wiecznie zadawalanych zachcianek, do tego, że nie wracał już niemal zupełnie do domu, żyjąc u dziewcząt publicznych, które go zabierały do siebie z trotuaru.
W końcu nad inne upodobawszy sobie dwie tego rodzaju kobiety, ciotkę i siostrzenicę, jak mówiły o sobie przynajmniej, osiadł z niemi obu i dokonywał się w ich rękach, żarłoczny jeszcze w wieku lat sześćdziesięciu pięciu, nędzny, budzący litość łachman człowieczy, na którego czatowała śmierć haniebna w ostatnim kurczu rozkoszy.
I na ten cel, aby dojść do tej potwornej ruiny, wielki majątek jego zaledwie wystarczył; trwonił pieniądze, wyrzucał je coraz bardziej szczodrą dłonią w miarę im bardziej się starzał; tonęły olbrzymie sumy w podejrzanych przygodach, których skandale trzeba było zagłuszać i pokrywać. Był dziś już biednym, pobierał zaledwie drobną cząstkę z dochodów fabryki zwiększających się coraz więcej.
W tem właśnie leżała najcięższa klęska, nad którą bolała nieuleczona duma Konstancyi.
Odkąd utracił syna, Beauchêne opuścił się jeszcze więcej, ulegając egoistycznej potrzebie uciech; dom, fabryka przestały go zajmować zupełnie, gonił tylko za przyjemnościami, schodził na żebraka. Bo i po co bronić tego dziedzictwa, po co strzedz fabryki, kiedy nie stało dla niej dziedzica, coby ją podniósł, rozszerzył, ubogacił?
I tak to wydał ją szmat po szmacie w ręce Dyonizego, swego wspólnika, któremu pozwalał zwolna stawać się absolutnym jej właścicielem.
Dyonizy wstępując do fabryki miał zaledwie udział jeden z tych sześciu, które reprezentowały całość własności fabryki, wedle ich obustronnego układu: a jeszcze Beauchêne zarezerwował sobie prawo odkupu tej części w pewnym oznaczonym terminie. W epoce wszakże owego terminu nietylko, że był dalekim od możności odkupienia, ale przeciwnie musiał ustąpić nową część młodemu człowiekowi, aby się oswobodzić od długów, do których przyznać się nie było można. Potem stało się to zwyczajem niemal, że cesyę podobną robił co dwa lata; trzecia część naprzód poszła drogą dwóch pierwszych, potem przyszła kolej na czwartą, piątą, tak że dziś na skutek ostatecznego układu, nie zachował nawet jednego całkowitego udziału, ale zaledwie resztki szóstej części, ledwie jakieś sto tysięcy franków.
A i to było raczej prostą fikcyą tylko, bo Dyonizy dlatego tylko przyznał mu tę sumę, aby mieć pretekst do wypłacania mu renty, którą dzielił zresztą i której połowę co miesiąc wręczał Konstancyi.
Ta zatem znała całkowicie całą sytuacyę. Wiedziała, że fabryka faktycznie należeć będzie do tego syna znienawidzonych Fromentów w dniu, w którym zechce z niej wygnać dawnego właściciela, którego nawet nie widywano nigdy już w warsztatach. Była tam wprawdzie klauzula w tym kontrakcie, dopuszczająca, o ile on nie zostanie zerwany, odkupienia od jednego razu wszystkich udziałów. Byłaż to ta nadzieja szalona, ta wiara w cud jakiś, w jakiegoś zbawcę, co spadnie z nieba, co ją trzymała dotąd jednako surową, upartą, niezgnębioną, oczekującą na spełnienie się przeznaczeń?
Te lat dwanaście daremnego wyczekiwania, zawiedzionych kolejno wszystkich nadziei zdawało się, że nie zachwiały nawet ani trochę pewności w jakiej żyła, że mimo wszystko nadejdzie dla niej godzina tryumfu.
W Chantebled, wobec zwycięztwa Mateusza i Maryanny, łzy jej mogły płynąć; ale przyszła napowrót do równowagi, żyła odtąd w nadziei, że fakt jakiś wciąż oczekiwany, nakoniec usprawiedliwi jej bezpłodność. Nie umiałaby określić stanowczo czego właściwie pragnęła, upierała się po prostu tylko przy tem, by nie umrzeć zanim nieszczęście nie dosięgnie nadmiernie liczną rodzinę, aby dla niej znalazła się wymówka za jej syna w grobie, za jej męża, zeszłego do rynsztoku, za całą tę obrzydliwość teraźniejszą, do której przyczyniła się sama a która dziś ją dobija.
Mimo, że serce jej krwawiło się, próżność jej, próżność uczciwej mieszczanki, podnosiła w niej bunt szalony, zaciekły, nie dopuszczając uznać, że się pomyliła. I tak to oczekiwała ona tego odwetu losu w wspaniałym, zbytkownym pałacu, zbyt obszernym dla niej teraz, kiedy go zajmowała sama jedna. Musiała ograniczyć w nim cały tryb życia, zamieszkując tylko pokoje pierwszego piętra, zamknięta po dniach całych ze starą służącą, jedyną, co pozostała dziś do jej usług. Ubrana w czerni, jak gdyby nosiła wieczystą żałobę po Maurycym, zawsze na nogach, sztywna w milczeniu wyniosłem, nie skarżyła się nigdy, jakkolwiek na skutek tego głuchego rozdrażnienia w jakiem żyła, chora na serce, częstokroć dusiła się w okropnych atakach, które ukrywała przed wszystkimi starannie.
Kiedy pewnego dnia stara służąca pozwoliła sobie pobiedz po doktora Boutana, omal ją nie odprawiła ze służby; i na pytania egzaminującego ją lekarza nie chciała odpowiadać zupełnie, nie chciała zgodzić się na kuracyę żadną, pewna że i tak nie umrze dopóki trwa jej nadzieja.
Ale jakiż przejmował ją niepokój straszny kiedy w ataku choroby sercowej poczęła dusić się nagle, sama jedna w pustym domu, bez syna, bez męża, nie przyzywając nikogo, wiedząc zresztą, że niktby nie przybył! Skoro zaś atak przeszedł jaki niepokonany niczem upór, by powstać znów na nogi i powtarzać sobie, że sama jej obecność nie dopuszcza Dyonizemu zostać tu panem nie ograniczonym, władać bez podziału i że w każdym razie nie będzie miał pałacu, nie osiądzie w nim jako zwycięzca, dopóki ona nie umrze, zasypana ostatniemi gruzami walących się stropów.
Tego zamkniętego, klasztornego istnienia Konstancya nie używała już na nic innego, owładnięta jedną wyłączną myślą, nadzorowała dzień za dniem tylko, śledziła w każdej chwili co się dzieje w fabryce. Poczciwy Morange, którego zrobiła swym powiernikiem, bez żadnej złej myśli, powiadamiał ją o tem co się tam dzieje co wieczora, kiedy wychodząc z biura zachodził do niej na chwilę pogawędki. Wszystkiego dowiedziała się z jego ust; o udziałach sprzedawanych po kolei, o tem że Dyonizy zwolna zostawał nabywcą całej własności, że Beauchêne i ona żyli odtąd tylko z hojności nowego pana.
I zorganizowała sobie takie szpiegostwo, że używała starego rachmistrza do tego, iż zapoznawał ją, bezświadomie, z życiem prywatnem Dyonizego, żony jego Marty, dzieci Lucyana, Pawła i Hortensyi; wiedziała wszystko, co się tam działo, wszystko, co mówiono w skromnym pawilonie, gdzie młode małżeństwo, mimo pozyskanego majątku wciąż mieszkało, żyjąc wesoło, nie okazując bynajmniej ambicyi, — ani pośpiechu w przeniesieniu swej siedziby do wspaniałego pałacu.
Zdawało się, że nie spostrzegają nawet ciasnoty obecnego mieszkania, gdzie ich pełno było kiedy ona tymczasem sama jedna zajmowała pałac tak obszerny, tak smutny jej żałobą, w którym gubiła się formalnie.
I do wściekłości doprowadzała ją ta ich obojętność, ten spokój, z jakim oczekiwali jej końca; doznała bowiem tej najwyższej dla niej porażki, że nie udało jej się rozgniewać ich na siebie a natomiast sama znagloną była zawdzięczać im swą egzystencję spokojną, całować ich dzieci, ilekroć przychodziły przynosić jej kwiaty.
Tak biegły miesiące, lata całe i Morange co wieczora niemal, kiedy przychodził spędzić chwilę u Konstancji, zastawał ją w tym samym cichym saloniku, ubraną w tęż samą czarną suknię zesztywniałą w tej samej pozycyi upartego oczekiwania.
Z owego odwetu losu, z tego nieszczęścia drugich, tak cierpliwie wyczekiwanego, nic nie przychodziło jednak dotąd, choć ona ani na chwilę nie zwątpiła o swem zwycięztwie. Przeciwnie, im więcej zgnębiały ją wypadki, tem dumniej podnosiła głowę, tem mniej wagi przywiązywała do dnia dzisiejszego, podtrzymywana tą pewnością, że los zczasem stanie po jej stronie. I wciąż pozostawała niewzruszoną, niezdolną do znużenia się tem wyczekiwaniem bez końca, licząc na cud jakiś.
To też każdego wieczora, przez lat dwanaście, skoro Morange przychodził wieczorem, tak samo rozpoczynała się ich rozmowa.
— Nic nowego od wczoraj, droga pani?
— Nic, kochany przyjacielu.
— No, kiedy człowiek zdrów przynajmniej, to już rzecz najważniejsza. Można wtedy oczekiwać nadejścia lepszych czasów.
— O! któżby był zdrów bezwarunkowo a przecież oczekuje się czegoś lepszego mimo to zawsze.
I otóż pewnego dnia, pod koniec dwunastego roku, Moraoge wchodząc zauważył, że jakieś odmienne zapanowało w małym saloniku powietrze; drżała w niem jakby radość jakaś pośród wieczystej jego ciszy.
— Nic nowego od wczoraj, droga pani?
— Owszem, kochany przyjacielu, jest coś nowego.
— A czy dobrego przynajmniej, jak się spodziewam, coś szczęśliwego, czego pani oczekiwałaś?
— Coś, czego oczekiwałam, tak! Na co umiemy czekać cierpliwie, to przychodzi zawsze.
Patrzał na nią zdziwiony, zaniepokojony niemal, że ją dziś widzi tak odmienną, z oczyma błyszczącemi, z pełnemi życia ruchami. Po tylu dniach, w których wydawała się zakrzepłą w swej żałobie, jakież to pragnienie, spełnione nakoniec, zdołało ją zbudzić z martwych do tego stopnia? Uśmiechała się, oddychała pełną piersią, wyswobodzona, rzekłbyś, od niezmiernego ciężaru, co ją przygniatał, zakuwał tak długo.
A kiedy począł ją wypytywać o przyczynę tego wielkiego szczęścia, odpowiedziała mu tylko:
— Drogi przyjacielu, nie chcę ci nic odpowiadać jeszcze. Może niesłusznie się cieszę, bo wszystko to jeszcze pozostaje bardzo niejasnem, bardzo niepewnem dotąd. Ktoś dzisiejszego rana oznajmił mi o pewnych faktach i trzeba dopiero abym się upewniła o rzeczy a nadewszystko abym się zastanowiła nad tem... Potem zwierzę się panu, pan wiesz dobrze, że ci zawsze mówię o wszystkiemi, tem więcej, że na tan raz jeszcze niewątpliwie potrzebować będę twej pomocy. Czekaj zatem cierpliwie. Którego z tych dni przyjdziesz, proszę, na obiad do mnie wieczorem, będziemy mogli cały wieczór pomówić z sobą swobodnie... Ach! mój Boże! gdyby to było prawdą, gdyby to był ów cud oczekiwany!
Blisko trzy tygodnie upłynęły a Morange nie dowiedział się nic jeszcze z owych zwierzeń przyrzeczonych. Widział ją tylko niezmiernie czemś zajętą, rozgorączkowaną, nie dopytywał się nawet, sam zresztą żyjąc w odosobnieniu zupełnem, życiem samotnem, w niem zamknięty i po za niem nic nie wiedzący.
Miał teraz lat sześćdziesiąt dziewięć; mijało już lat trzydzieści jak umarła żona jego, Walerya, przeszło zaś dwadzieścia odkąd za nią poszła Regina. On zaś wciąż tak samo pędził życie metodyczne, systematyczne, zawsze jednakowo akuratny w biurze, mimo całego zawalenia się w gruzy tego wszystkiego, co dlań stanowiło racyę bytu.
Mało kto może przecierpiał tyle, mało kto przeszedł przez takie straszliwe dramaty i zniósł takie wyrzuty sumienia — a on przychodził i odchodził zawsze tym samym miarowym kroczkiem, trwał wiecznie w swej mierności umysłowej, niby rzecz zapomniana przez wszystkich, zgubiona, którą boleść zakonserwowała.
Wewnątrz jednak zajść w nim musiały niepokojące zmiany. Popadł w manje najdziwaczniejsze. Zajmując wciąż po dawnemu mieszkanie zbyt dlań obszerne, które niegdyś zajmował jeszcze za życia żony i córki, zamieszkiwał je już dziś sam jeden absolutnie, odprawiwszy nawet w końcu służącę; sam sobie robił na mieście zakupy, sam gotował dla siebie, sam sobie posługiwał; i nikt już od lat dziesięciu nie wszedł do tego mieszkania, przypuszczano, że tam panuje nieporządek potworny, do tego stopnia, iż gospodarzowi domu, który wciąż daremnie mówił o nieodzownych reparacjach, nie udało się przestąpić tego progu.
Zresztą, jakkolwiek po dawnemu zawsze drobiazgowej czystości, stary rachmistrz, teraz jak śnieg już bieluteńki z długą, spływającą brodą, nosił surdut w tak opłakanym znajdujący się stanie, że niezawodnie całe wieczory musiał spędzać na cerowaniu go i zacieraniu śladów jego zniszczenia.
Obłęd jego sknerstwa dochodził do tego stopnia, że nie pozwalał sobie na najmniejszy wydatek prócz wielkiego bochenka zwykłego najtańszego chleba, który kupował co cztery dni i jadł zczerstwiały, aby go zjadać jaknajmniej. Ten sposób żywienia się intrygował wszystkich mieszkańców domu niemało, nie było bowiem tego dnia, by żona odźwiernego nie wyrażała wobec nich swego podziwu: taki porządny, spokojny pan, który grosza nie wydaje nigdy, co też on może robić z pieniędzmi? Obliczano nawet sumę, jaką gdzieś zgromadził zapewne w jakim kącie i przebąkiwano coś o setkach tysięcy franków.
A i poważniejsze jeszcze zboczenie umysłowe niebawem poczęło się u niego objawiać, dwukrotnie ocalono go od niewątpliwej śmierci. Jednego dnia Dyonizy powracając przez most Grenelle, spostrzegł go przechylonego tak przez parapet, wpatrzonego w wodę płynącą, gotowego zda się rzucić głową na dół w nurty, gdyby go nie powstrzymał był w czas jeszcze za połę surduta. Uśmiechnął się wówczas tylko z łagodnym jak zwykle wyrazem twarzy, mówiąc coś o nagłym zawrocie głowy. Potem znów innym razem w fabryce Wiktor Moineaud pochwycił go i odsunął od maszyny wprawionej w ruch, w sam czas jeszcze w chwili kiedy z miną zahypnotyzowanego podsunął się już tak blisko, że go omal nie pochwyciło zębate koło. I na ten raz uśmiechnął się tylko, przyznając się, że zbłądził zbyt nieostrożnie przechodząc obok maszyny. To też pilnowano go, sądząc, że miewa chwile bez przytomności.
Jeżeli Dyonizy zatrzymywał go jako naczelnika biura buchalteryjnego, to czynił to najprzód przez wdzięczność za długą jego służbę, ale głównie dlatego, że, co rzecz dziwna, nigdy lepiej nie spełniał swej pracy, z upartą skrupulatnością doszukując się wszędzie każdego zaginionego centyma, z doskonałą jasuością przy najzawilszem zestawianiu rachunków. A twarz spokojną miał, pogodną, wypoczętą, jak gdyby nigdy żadna burza nie wstrząsnęła dotąd jego sercem; żył dalej życiem machinalnem, ciasnem, jak manjak utajony, furyat może, choć to było dla wszystkich tajemnicą.
Od kilku lat wszakże w istnieniu Morange’a zaszło ważne zdarzenie. Jakkolwiek był on powiernikiem Konstaucyi, jakkolwiek uczyniła go swym sługą mocą tytańskiej siły swej woli, zwolna przywiązał się on namiętnie do Hortensyi, córeczki Dyonizego. W miarę jak ją widział wzrastającą w jego oczach, wyobraził sobie, że odnajduje w niej Reginę, tak bardzo opłakiwaną córkę.
Miała ona teraz dziewięć lat a ilekroć ją spotkał, zawsze doznawał wielkiego wzruszenia, zawsze zachwycał się nią jednako; rozrzewniającym był ten zachwyt i to przywiązanie biedaka, tem więcej, że całe owo podobieństwo było poprostu tylko złudzeniem, dwoje tych dzieci bowiem w niczem nie były podobne do siebie; jedna była niegdyś brunetką, druga natomiast niemal blondynką.
Mimo okropnego swego skąpstwa obsypywał Hortensyę lalkami, cukierkami, przy wszystkich możliwych sposobnościach. I uczucie to zwolna tak zawładnęło nim całkowicie, że aż Konstancja zaczęła się na to boczyć niechętnie. Dała mu to do zrozumienia: kto nie był z nią całkowicie, ten był przeciw niej. Udał, że jej ulega, czatował teraz na dziecko, żeby je ucałować pokryjomu i tem więcej przez to jeszcze stało mu się ono drogiem, im więcej przywiązaniu temu stawiano przeszkód. W stosunkach jego codziennych niemal z Konstancyą, w pozornej jego wierności dla dawnej właścicielki fabryki była już teraz tylko uległość dla silnej dłoni, którą naginała go i dawniej zawsze do swojej woli. Istniał między nimi układ dawny a niemy, ta rzecz potworna, o której oni tylko wiedzieli sami jedni, to wspólnictwo, o którem nie wspominali nigdy, ale które skuwało ich z sobą nierozdzielnie. On, słaby i uczuciowy, został niem przygnębiony, przyswojony jak lękliwe zwierzę. Po tym dniu straszliwym dowiedział się on zresztą i innych jeszcze rzeczy o tym domu; dziś nic mu tu już nie było tajnem.
Tyle lat przeżył tutaj, tyle lat przechadzał się cichym, dyskretnym, drobnym kroczkiem manjaka, słysząc wszystko, widząc, podpatrując mimowoli niejedno! A ten waryat, wiedzący wszystkie domu tego tajemnice, milczący, rzucony w jego dramat ciemny, dochodził jednak do głuchego jakiegoś buntu, odkąd przyszło mu kryć się z tem, że całuje swoją małą przyjaciółeczkę; z wzburzonem sercem, gotów był wybuchnąć gniewem gdyby śmiano dotknąć tej jego namiętności.
Nagle, pewnego wieczoru Konstancya zatrzymała go u siebie na obiad. Domyślił się, że wybiła godzina przyrzeczonych zwierzeń, zobaczywszy drżącą, wyprostowaną drobną jej figurkę, w pozie wojowniczej, pewną już dziś widocznie zwycięztwa.
U stołu jednak nie dotknęła ani słowem ważnego przedmiotu, jakkolwiek służąca pozostawiła ich samych, odrazu zastawiwszy na stole cały skromny obiad. Mówiła o fabryce, wreszcie doszła do Dyonizego i żony jego Marty, którą poczęła krytykować; popełniła ten wielki błąd nawet, że wyraziła się źle o Hortensyi, twierdząc, iż była źle wychowaną, brzydką i pozbawioną zupełnie wdzięku.
Rachmistrz nikczemnie słuchał w milczeniu, nie mając odwagi przeczyć, jakkolwiek cała jego istota burzyła się, rozdrażniona.
— Wszystko to zobaczym wtedy dopiero — zakończyła wreszcie — kiedy każdy znajdzie się na właściwem sobie miejscu.
Czekała dopóki nie powrócą do saloniku, chciała mówić o tem wszystkiem wówczas dopiero, skoro drzwi zostaną zamknięte i zasiądą oboje przed ogniem kominka, wśród wielkiej ciszy tego zimowego wieczoru.
— Mój kochany panie, jak ci to już wspomniałam kiedyś, o ile mi się zdaje, będę potrzebować twojej pomocy... Trzeba będzie, abyś pan postarał się o to, żeby znaleźć w fabryce miejsce dla pewnego młodego człowieka, którym ja się zajmuję. Zechcesz pan nawet umieścić go w swojem biurze, jeśli chcesz mnie zobowiązać dla siebie.
Siedząc po drugiej stronie kominka, naprzeciw niej, Morange popatrzał na nią zdziwiony.
— Ależ ja nie jestem szefem, niech się pani lepiej zwróci do pana Dyonizego, on z pewnością zrobi wszystko, czego pani zażąda.
— Nie, zależy mi na tem, abym nic nie zawdzięczała Dyonizemu... Zresztą, to zgoła nie jest zgodne z moim programem. To pan właśnie przedstawić musisz mojego protegowanego, pan weźmiesz go do swego biura, jako swego pomocnika, pan go zainstalujesz tam, obznajmisz ze wszystkiem... No, przecież masz chyla tyle władzy, byś zażądał jednego urzędnika więcej? Zresztą, ja tak chcę.
Przemawiała jak władczyni, on zgarbił się tylko, schylił kark, nawykły z dawien dawna do posłuszeństwa: z początku żonie, potem córce, teraz tej starej zdetronizowanej królowej, która terroryzowała go, mimo głuchego buntu, wzrastającego zwolna od niejakiego czasu w jego duszy. Ośmielił się tylko spytać:
— Bezwątpienia, wziąść go mogę... Ale któż to taki ten młody człowiek?
Nie odpowiedziała mu odrazu. Pochyliła się tu płomieniowi kominka, jak gdyby poprawiała tam jakąś głownię, w rzeczywistości zaś chcąc tym sposobem zyskać na czasie, aby módz się zastanowić jeszcze. Po co zaraz wtajemniczać go we wszystko? Trzeba to będzie zczasem; kiedyś zmuszoną będzie przecież powiedzieć mu wszystko, jeżeli chce, aby w całej tej sprawie stanął całkowicie po jej stronie i mógł jej służyć dobrze. Ale dziś, nic to pilnego jeszcze, nic nie nagli i zdawało jej się, że postępuje nad zwyczaj zręcznie, przyspasabiając grunt tylko po prostu.
To pewien młody człowiek, którego los wzruszył mnie szczerze z powodu dawnych wspomnień... Przypominasz pan sobie może dziewczynę, która tu pracowała kiedyś, och! bardzo już dawno, ze trzydzieści lat temu przynajmniej, Norinę Moiueaud, jedną z córek starego Moineanda?
Podniósł żywo głowę, patrzał na nią szeroko rozwartemi oczyma, jakby nagły błysk jakiś rozswiecił jego pamięć. I zanim nawet rozważył doniosłość słów swoich, zdradził się w tym okrzyku zdziwienia.
— Aleksander-Honoryusz, syn  Błędne użycie szablonu→ brak lub pusty parametr "powinno"., dziecko wychowane w Rougemont!
Tak zaskoczona upuściła szczypce, oczyma szukając jego oczu i przeglądając go do dna duszy badawczem spojrzeniem.
— Ach! pan wiesz o tem... I co pan wiesz? Trzeba mi powiedzieć wszystko, nic nie ukrywać; mów pan, mów, żądam tego!
Co on wiedział, mój Boże! wiedział wszystko. Począł mówić powoli, długo, jak we śnie. Wiedział wszystko, wszystkiego się dowiedział: o ciąży Noriny, o pieniądzach, które jej dał Beauchêne, aby odbyła połóg u akuszerki Bourdieu, o dziecku, które oddano do podrzutków, potem na mamki w Rougemont, zkąd później uciekł, ukradłszy trzysta franków. I wiedział nawet, że młody ladaco na bruku paryzkim wiódł najhaniebniejsze życie.
— Ale kto panu wszystko to powiedział? Zkąd pan wiesz o tem wszystkiem? — krzyknęła wściekła, przejęta niepokojem.
W odpowiedzi zakreślił tylko koło, szerokim ruchem ręki, jak gdyby wskazywał otaczające go powietrze, dom cały. One wiedziały o tem wszystkiem, były to rzeczy otaczającego do koła, które mu powtarzano, które odgadł. A nawet dziś już nie mógłby przypomnieć sobie, kto mu je mówił pierwszy. Wiedział tylko.
— Pojmie to pani, że skoro się jest gdzieś przeszło lat trzydzieści, wszystkie takie rzeczy w końcu wejść muszą człowiekowi do głowy... Wiem wszystko, wiem wszystko.
Kobieta zadrżała, nastała wielka cisza. On, z oczyma utkwionemi w głownię, zapadł w zamyślenie o przeszłości opłakanej, którą nosił w duszy skrycie, nie okazując nikomu, że był jej świadomym. Ona zastanawiała się, dochodziła do przekonania, że może tak jest lepiej, że tak przynajmniej sytuacya staje się jasną zupełnie. Skoro wie już wszystko, może go teraz użyć jak posłusznego narzędzia, posłużyć się nim wedle woli, zupełnie śmiało.
— Alaksander-Honoryusz, dziecko z Rougemont, tak! — tego to właśnie chłopca znalazłam nareszcie... A czy wiesz pan także o krokach, jakie poczyniłam w tym celu przed dwunastu laty, zrozpaczona, że nie wiem gdzie go odszukać, do tego stopnia, że przypuściłam już, iż umarł?
Wstrząsnął głową z ruchem potwierdzającym, ona zaś ciągnęła dalej, jak od dawna już wyrzekła się dawnych swych zamiarów, kiedy nagle los jej go odkrył.
— Wyobraź pan sobie, spadło to na mnie jak grom... Było to rankiem tego dnia, kiedyś pan zastał mnie tak wzruszoną. Siostra mego męża, Serafina, która zaledwie jakie cztery razy do roku do mnie zagląda, wpadła tu wówczas już o dziesiątej rano, ku wielkiemu memu zdziwieniu. Strasznie dziwna stała się ona teraz, jak panu wiadomo i z początku nie słuchałam nawet wszystkich historyi, jakie mi zaczęła opowiadać; mówiła coś o jakimś młodym człowieku, z którym zapoznała ją jakaś pani... nieszczęśliwym młodzieńcu, zgubionym skutkiem tego, że wpadł w złe towarzystwo i którego ocalićby można, gdyby mu się przyszło z pomocą. Potem, wyobraź sobie, przyjacielu, jakie wrażenie dla mnie, kiedy poczęła mówić jasno, zwierzając mi się, że przypadek pozwolił jej odkryć... Powiadam panu, że to przeznaczenie zbudziło się i przychodzi wreszcie, karzące!
W samej rzeczy szalona to była historyą. Serafina od lat już wielu coraz bardziej popadała w zniedołężnienie, oddana rozpaczy z powodu przedwczesnej swej zgrzybiałości, w jaką pogrążyła ją nieszczęsna operacya, po której spodziewała się cudów. Wciąż uganiając się jeszcze za utraconemi wrażeniami zmysłowemi, poczęła znowu włóczyć się jak dawniej po mieście, szukając ich wciąż i coraz bardziej schodząc do najniższych ścieków społecznych, próbując wszelakich potworności. Chodziły o niej wieści najdziwaczniejszych awantur.
Tak to przez jakąś litościwą osobę, przyszła jej osobliwsza myśl do głowy, aby przystąpić do stowarzyszenia, zajmującego się pomocą i umoralnianiem młodych przestępców, opuszczających więzienia. Miała dla nich nawet rodzaj przytułku w głębi tajemniczego swego parterowego mieszkania przy ulicy Marignan; przetrzymywała ich tam, karmiła, nocowała, obcowała z nimi jak waryatka przy drzwiach i oknach zamkniętych. Zdarzyło się, że pewnego wieczora jeden z nich przyprowadził jej swego przyjaciela Aleksandra, tęgiego zucha lat już trzydziestu dwóch, wypuszczonego w wigilię dnia tego z więzienia, w którem odsiadywał sześć lat.
Przez miesiąc już panował on w jej domu; potem kiedy któregoś poranka czynił jej różne zwierzenia, spowiadając się ze swoich dziejów, kiedy wspomniał, że wychował się w Rougemont, że matką jego była Norina, że daremnie starał się odszukać ojca, człowieka niezmiernie bogatego podobno, zrozumiała wszystko odrazu i wytłumaczyła sobie to wrażenie, jakie na niej zrobił w pierwszej zaraz chwili, wrażenie jak gdyby twarz tę gdzieś już widywała dawniej; jego dziwne podobieństwo z Beauchênem do reszty dało jej pewność oczywistą i przypadkowe to spotkanie, to znalezienie się w objęciach bratanka z lewej ręki, ten związek zmysłowy, któremu nie brak było fatalności tragicznej, zabawił ją i któregoś dnia wyrwał wstrząsając silniej, wreszcie, cokolwiek ze zwykłego zobojętnienia.
Biedny chłopiec! nie mogła go zatrzymać u siebie, nie powiedziała mu nic nawet o swem zdumiewającem odkryciu z obawy jakich niepotrzebnych przykrości. Przyszła tylko opowiedzieć Konstancyi całe to zdarzenie, znużona już, napowrót wtrącona w piekło żądz niezaspokojonych, nie zyskując już większej sumy zadowolenia tak samo od tego potworu, jak od każdegobądź innego ulicznego przechodnia.
— Dotąd zatem nic on nie wie jeszcze — kończyła opowiadać Konstancya. — Kuzynka moja przyśle go tylko do mnie jako do jednej z pań swych znajomych, która ma się dlań postarać o dobre miejsce... Nie marzy on teraz, jak się zdaje, o niczem innem, prócz o możności zabrania się do pracy. Jeżeli błądził ten nieszczęśliwy, ma on rzeczywiście niemało przecież na swoją obronę! A zresztą skoro tylko dostanie się w moje ręce, podejmuję się wpłynąć na niego tak, że będzie robił to tylko czego ja żądać będę.
Jakkolwiek Serafina pokryła milczeniem osobistą swoją przygodę, Konstancya znała ją dostatecznie, aby domyśleć się przez jaką otchłań przyprowadza ona do niej Aleksandra. Od niej dowiedziała się wyłącznie tylko historyi, którą on sam ukuł o sobie, dotyczącej owych sześciu lat przebytych w więzieniu, kary, na jaką skazany został przez kobietę, istotnie i jedynie winną, kochankę swoją, której nie chciał przez rycerskość wydać w toku śledztwa. Ale to były jedynie wiadome lata z owych dwunastu, co ubiegły od czasu, jak zniknął z horyzontu i można było obawiać się wszystkiego, można było przypuszczać Bóg wie jakie potworności, Bóg wie jakie występki nieznane w tajemnicy przerażającej owych lat, w których nie wiadomo co się z nim działo.
Więzienie nawet zdawało się dla niego być epoką pożądanego wypoczynku, wyszedł zeń daleko spokojniejszy, ulepszony, zdecydowany, że nie będzie już dalej marnować życia. A ogarnięty cokolwiek, przystrojony, wytresowany przez Serafinę, stał się niemal młodym człowiekiem prezentującym się wcale przyzwoicie.
Morange podniósł wielkie ciężkie swe oczy od płonących głowni, w które dotąd wpatrywał się uporczywie, nieruchomo.
— Koniec końcem cóż pani chcesz z niego zrobić? Czy on umie coś przynajmniej? Czy ma choć pismo możliwe?
— Tak, pisze wcale dobrze... Bez wątpienia wiele on tam umieć nie musi. Dlatego to właśnie powierzam go panu. Pan mi go okrzeszesz cokolwiek, obznajmisz ze wszystkiem... W ciągu roku lub dwóch chciałabym, żeby zapoznał się z fabryką tak jak właściciel znać ją winien.
Wówczas, na to ostatnie słowo, które go oświecało, w rachmistrzu nagle zbudził się zdrowy rozsądek. Człowiek ściśle rachunkowy, jakim pozostał zawsze pośród dziwacznych manii, które przyćmiewały jego umysł, zdobył się na protest.
— Ależ, kochana pani, skoro żądasz odemnie pomocy, zechciej zwierzyć mi się już całkowicie, bez zastrzeżeń, powiedz mi do jakiej roboty użyjemy tu tego chłopca... Nie sądzę przecież abyś pani spodziewała się za jego pomocą odzyskać fabrykę, to jest chciałem powiedzieć odkupić pojedyncze jej udziały, stać się napowrót właścicielką i absolutną jej panią?
I z zupełną jasnością, z doskonałą logiką wykazał jej szaleństwo takich marzeń, dowodząc cyframi, wykazując ogół sum, jakie byłyby potrzebne, aby spłacić Dyonizego, który dziś był tu już faktycznie właścicielem.
— Zresztą nie pojmuję, kochana pani, dlaczego miałabyś wybrać tego chłopca więcej niż każdego innego... Niema on żadnych praw cywilnych, przecież pani zdajesz sobie chyba z tego sprawę, nieprawdaż? Byłby on tu zupełnie obcym tylko, jak każdy inny a w takim razie wolałbym przecież mieć do czynienia z człowiekiem inteligentnym, wykształconym, uczciwym, znającym się na tym zawodzie.
Konstancja poczęła znowu rozrzucać głownie na kominku, rozbijając je szczypcami. Kiedy ukończywszy to zajęcie podniosła wreszcie głowę, wymówiła głosem przyciszonym i gwałtownym wprost w twarz Morange’a:
— Aleksander jest synem mego męża, jest tu dziedzicem. Obcym tu nie on jest, ale tamten drugi, ten Dyonizy, ten syn Fromentów, który nam ukradł nasz majatek... Rozdzierasz mi serce, mój przyjacielu i cała krew moja spływa z tem, do wypowiedzenia czego mnie tu zmuszasz.
U niej był to poryw idei mieszczańskiej, uznającej, że dziedzictwo daleko słuszniej należy się bękartowi choćby, niż obcemu. Bez wątpienia, jak przyznawała sama, kobieta w niej, małżonka, matka, była zranioną; ale wszystkie te uczucia składała ona w ofierze na ołtarzu zemsty, wygnałaby ztąd obcego, choćby jej przyszło zgubić siebie samą. Wreszcie ten syn jej męża, czyż nie był potroszę i jej dzieckiem, skoro był krwią jego, tego mężczyzny, z którym ona miała także syna, starszego, co umarł? Nakoniec ona uczyni swoim tego bękarta, pokieruje nim, zmusi do tego, aby postępował tak, jak ona zapragnie, żeby wszystko miał przez nią, żył dla niej.
— Chcesz pan wiedzieć do czego go użyję w tym domu? Ja tego sama niewiem jeszcze... Oczywiście, że nie dziś ani jutro znajdę te setki tysięcy franków, które tu są potrzebne. Cyfry pańskie są dokładne, rzecz bardzo możliwa, że nigdy nie zdobędziemy może dość pieniędzy do odkupienia fabryki. Ale swoją drogą dlaczegożby nie spróbować walki?... A wreszcie przypuszczam, że zostaniemy pokonani, tem gorzej wówczas dla tamtego! bo to przyrzekam ci, mój przyjacielu, że jeśli ten chłopiec będzie mi posłusznym, stanie się on wówczas ręką karzącą, burzycielem, mścicielem, wprowadzonym do fabryki, który ją wysadzi w powietrze.
Gestem wymownym kończyła wypowiadać ohydną swą nadzieję. Pośród niejasnych jeszcze jej projektów, którym za podstawę służyła zemsta, była to niezawodnie ostatnia wymarzona walka, w razie gdyby miała przegrać wszystkie inne? użyje tego nędznika Aleksandra jako siły destruktywnej, której spustoszenia przyniosłyby jej niejaką ulgę. Doszła do tego szaleństwa w bezgranicznej rozpaczy w jaką pogrążyła ją utrata jedynego syna, co wypaliła w jej sercu wszystkie uczucia, których już nie mogła zaspokoić, co ją wtrąciła w szał zatrutego macierzyństwa, popychała do zbrodni.
Morange’a przeszedł dreszcz zimny, kiedy zakończyła z upartą surowością:
— Od lat dwunastu czekam na ten zwrot losu i oto nadszedł wreszcie!... Raczej umrzeć niż nie skorzystać ze wszystkich szans, jakie mi on przynosił!
Więc była to zaprzysiężona Dyonizemu zguba, postanowiona już, jeśli tylko los dopuści. I przed oczyma starego rachmistrza stanęła wizya ruiny dzieci, niewinnie skaranych w ojcu, cała jakaś straszna katastrofa, która w poczciwem jego, uczuciowem sercu budziła bunt gwałtowny. Czyliż dopuści do spełnienia nowej tej zbrodni, nie wypowiedziawszy głośno tego wszystkiego, o czem on jeden wie. Bez wątpienia owa to zbrodnia, ta pierwsza, ta potworna rzecz, pogrzebana na zawsze, musiała napełnić oczy jego takim pomieszaniem w tej okropnej chwili, że ją samą na widok jego twarzy przejął dreszcz i utkwiwszy swe surowe, bystre spojrzenie w jego licach próbowała ujarzmić go wzroku tego siłą.
Przez chwilę tak oko w oko przeżyli znowu oboje ową chwilę tam, u windy morderczej, przejęci lodowatym powiewem chłodu przepaści. I na ten raz jeszcze, on został pokonanym tak samo nie przemówił nic; zwykła walka słabego mężczyzny, zgnębionego przez wolę kobiety.
— Zatem, mój przyjacielu, rzecz umówiona — podjęła łagodnie — liczę na ciebie najpierwej, że przyjmiesz Aleksandra jako urzędnika do swego biura... Zobaczysz go tutaj w tym pokoju, którego z tych dni o piątej wieczorem, kiedy zmrok zapadnie, bo chciałabym, żeby z początku nikt nie wiedział, że to ja się nim zajmuję. Może zechcesz naprzykład pojutrze wieczór?
— Pojutrze wieczór, kochana pani, jak się pani podobać będzie.
Nazajutrz Morange okazywał się tak wzburzonym, że odźwierna w jego domu, która rozciągała nad nim swą opiekę, wyraziła mężowi swe obawy co do niego: z pewnością nasz lokator będzie miał jaki atak, bo zapomniał włożyć kamaszy, kiedy dziś rano schodził sobie po wodę a i twarz miał jakąś zmienioną, mówił ciągle półgłosem coś do siebie.
I stała się dnia tego rzecz niesłychana: po śniadaniu zasiedział się w domu tak, że blizko o godzinę spóźnił się do biura; bezprzykładna to była z jego strony nieakuratność, której podobanej w fabryce nikt nie mógłby przytoczyć.
Jak gdyby burza jakaś w nim szalała, szedł na oślep prosto przed siebie i znalazł się na moście Grenelle gdzie go raz już Dyonizy ocalił od pociągającej go ku sobie wody. Tu jakaś siła przywiodła go na toż samo miejsce, przechylił się tak samo przez balustradę, tak samo wpatrzył w ruchomą taflę wody w dole. Od wczoraj na ustach jego ciągle powtarzały się też same słowa, bąkane półgłosem, dręczyły go one, prześladowały: „Miałżebym dopuścić do tej nowej zbrodni, nie wypowiedziawszy nawet głośno tego, co sam jeden wiem tylko?“
Od słów tych nie mógł się uwolnić, przez nie z rana zapomniał włożyć kamaszy, one to teraz tak samo przeszkodziły mu wejść do fabryki, jak gdyby nie poznał w swem zamyśleniu jej bramy. A jeśli teraz stał pochylony nad tą wodą, czyliż nie popychała go tam może bezświadoma potrzeba, instynktowna nadzieja, że w niej zatopi owe uparcie dręczące go słowa?
Tam, w głębi słowa te zamilkną nareszcie, nie będzie ich już powtarzał, nie będzie słyszał jak go zmuszają do czynu woli, na który niema sił się zdobyć.
A woda przyzywała go tak słodko, tak łagodnie i tak dobrze będzie raz skończyć tę walkę, poddać się przeznaczeniu, kiedy się jest biednym człowiekiem, kiedy się ma słabe i wrażliwe serce, co i tak żyło już zbyt długo.
Morange pochylał się coraz więcej, czuł już huk toczącej się dołem fali, kiedy niespodzianie głos młody i wesoły po za nim wymówił jego nazwisko.
— Czemu to pan tak się przygląda, panie Morange? Czy tam pływają wielkie ryby?
Była to Hortensja, duża już jak na lat dziesięć, pełna wdzięku, którą panna służąca odprowadzała do jednej z jej małych przyjaciółek do Auteuil. A kiedy rachmistrz, oszołomiony, odwrócił się szybko, przez chwilę stał jeszcze z drżącemi rękoma, ze łzami w oczach wobec tego zjawiska, tego drogiego anioła, co go odwoływał z tak daleka.
— Jakto, to ty, moja pieszczoszko!... Nie, nie, tam niema ryb. Zdaje mi się, że się pokryły gdzieś na dno, bo woda za chłodną jest w zimie... A ty idziesz na wizytę gdzieś, jakaś ty dziś śliczna, jak ci ładnie w tym płaszczyku z futerkiem!
Dziecko zaczęło śmiać się, zadowolone, że mu pochlebiają, że je kochają, tyle bo było drżącego zachwytu w głosie starego jej przyjaciela.
— Tak, tak, bardzo jestem dziś szczęśliwa, bo tam, gdzie idę, będziemy grać komedyjkę... O! jakie to zabawne być szczęśliwą! Wypowiedziała to zupełnie tak, jak niegdyś powiedziałaby jego Regina i omal nie ukląkł przed nią całować drobne jej rączki, jak przed bożyszczem.
— Ale trzeba abyś zawsze była szczęśliwą... Zanadto jesteś piękną, to ci się należy; chciałbym cię ucałować.
— Owszem, pocałuj mnie, panie Morange. A wiesz pan, ta lalka, którą dostałam od pana, nazywa się Małgosia i nie masz pan pojęcia jak jest grzeczna... Przyjdź pan do nas zobaczyć ją kiedy.
Ucałował ją, patrzał jak się oddalała w bladem świetle dnia zimowego, z sercem płonącem, gotowem na męczeństwo.
To byłoby za nikczemnem, ta dziecina musi zawsze być szczęśliwą...
Powoli opuścił most a słowa, co go prześladowały od wczoraj znów powracały i dźwięczały mu w uszach tak wyraźnie, tak jasno, że domagały się gwałtem odpowiedzi: „Czyliż dopuści do spełnienia tej nowej zbrodni i nie wypowie nawet głośno tego wszystkiego, o czem on jeden wiedział?“ Nie, nie! to niepodobna, przemówi, zdobędzie się na czyn.
Wszystko to przecież mglistem było w nim jeszcze, niewyraźnem: jak powie, jak postąpi? Potem, skoro tylko powrócił do biura, na domiar jeszcze dziwacznych postępków dnia tego, jakby zrywał z nawyknieniami lat czterdziestu, zasiadł do pisania długiego listu, zamiast zabrać się natychmiast do nieskończonych szeregów swych cyfr.
List ten, który zaadresował do Mateusza, opowiadał całe zdarzenie: zmartwychwstanie niespodziane Aleksandra, zamiary Konstancyi, przysługę, którą on sam zgodził się jej oddać. Zresztą wszystko to rzucone było na papier pośpiesznie, jednym tchem, jak spowiedź, którą chciał ulżyć swemu serca, bez wdawania się w sądy, jak gdyby nie brał na siebie zbyt ciężkiego dlań obowiązku wydania wyroku. Skoro teraz zawiadomionym zostanie Mateusz, we dwóch będą mogli łatwiej już powziąć jakąś decyzyę stanowczą. I kończył prosząc go po prostu tylko, aby przybył jutro, nie przed szóstą jednak, ponieważ chciałby poznać pierwej Aleksandra, wiedzieć już jak się odbędzie to spotkanie i czego Konstancya będzie od niego wymagać.
Noc następna i dzień jutrzejszy musiały dlań być okropne. Odźwierna opowiadała później, że lokatorzy czwartego piętra przez całą noc słyszeli pod sobą kroki Morange’a. Drzwi zamykały się u niego bezustannie, to otwierały znowu, przesuwał meble, jak gdyby zamierzał się wyprowadzać. Zdawało im się nawet, że posłyszeli kilkakrotnie jakieś krzyki, łkania, monolog waryata, zwracającego się do widm jakichś, jakieś modlitwy, ceremonie religijne pobożnego, co odprawia modły do jakichś zmarłych.
I za dnia w fabryce wszystkim podpadły objawy jakiegoś okropnego rozstroju rachmistrza; widocznem było, że umysł jego zaćmiewał się ostatecznie, wzrok miał zmącony, nieprzytomny; staczała się w nim widocznie ciężka jakaś wewnętrzna walka; po dziesięć razy bez najmniejszej potrzeby schodził na dół do fabryki, zatrzymywał się długo przed puszczonemi w ruch maszynami, powracał znowu do rachunków z twarzą bezprzytomną, pomieszaną, jak gdyby zrozpaczony, że nie może znaleźć czegoś, czego szuka tak mozolnie.
Kiedy zmrok zapadł, około czwartej w ten ciemny dzień zimowy, dwaj urzędnicy, którzy z nim razem pracowali w tem samem biurze, zauważyli, że przestał zupełnie zajmować się swą pracą. Od tej chwili począł oczekiwać na coś z oczyma utkwionemi we wskazówki zegara. A kiedy wybiła piąta, po raz ostatni zapewnił się, że suma ogólna długiego szeregu cyfr była dokładną, wstał i wyszedł, pozostawiając wielką regestrową księgę otwartą, jak gdyby miał powrócić sprawdzać następną kolumnę cyfr.
Morange puścił się galeryą, na którą wychodził kurytarz łączący warsztaty z sąsiadującym pałacem. O tej godzinie cała fabryka była oświetloną, lampy elektryczne oświecały ją światłem dziennem niemal a huk pracujących i maszyn w ruchu dochodził tutaj, wstrząsając mury.
I zanim doszedł do korytarza, nagle tuż przed sobą spostrzegł windę ciężarową, ten utwór okropny, otchłań morderczą, gdzie to zdruzgotanym został Błażej przed czternastu dziś już laty.
Po tej katastrofie, aby na przyszłość uniknąć podobnego wypadku, otoczono otwór windy balustradą, zamykaną na drzwi mocne, tak że spadnięcie stawało się niemożliwem, chyba że ktoś umyślnie otworzyłby te drzwi, dobrowolnie narażając się na upadek.
Winda była właśnie spuszczoną w tej chwili, drzwi starannie zamknięte; on przybliżył się do nich, ulegając jakiejś przemożnej sile, pochylił się nad przepaścią, przejęty chłodnym dreszczem. Cała scena, co tu niegdyś miała miejsce, stanęła przed jego oczyma jak żywa: tu, w głębi tej przepaści przerażającej widział zdruzgotane ciało, czuł jak go przejmuje ten sam powiew grozy wobec tego morderstwa ponurego, akceptowanego i ukrywanego. Skoro tak cierpiał, skoro nie mógł już odtąd usnąć, skoro przyrzekł dwu swym drogim umarłym, że połączy się nareszcie z niemi, dlaczegóż nie miałby już raz skończyć z tem wreszcie?...
Przedwczoraj jeszcze, oparty o balustradę mostu, tak pragnął tego przecież, tak nie mógł się obronić tej chęci. Jedna chwila tylko, dość mu na tę jedną chwilę stracić równowagę a będzie oswobodzony, złożą go nakoniec w ziemi, znajdzie tam spokój, obok dwu swych drogich kobiet.
I nagle jakby rozwiązanie wszystkiego poszepnęła mu ta otchłań straszliwa, jakby w szale niepewnym jeszcze, szukającym dotąd, który udręczał go od dwu dni, zdało mu się, że posłyszał głos przyzywający go tam z dołu głos Błażeja, wołający nań: „Przyjdź tu, przyjdź tu z tamtym drugim! przyjdź z tamtym drugim!“
Przeciągły dreszcz wstrząsnął całem jego ciałem, wyprostował się, postanowienie upartej, nieodstępującej go myśli uderzyło weń jak gromem.
Z tego szału obłąkania było to jedyne rozsądne wyjście, jedyne rozwiązanie rozumne, logiczne, matematyczne, które kładło kres wszystkiemu. Wydało mu się tak prostem, że zadziwił się, iż go mógł szukać tak długo. I od tej chwili biedny ten człowiek, tak słaby i wrażliwy, ten nieszczęsny mózg rozprzęgający się wykazał żelazną siłę woli, heroizm najwyższy, któremu przyszło w pomoc jasne rozumowanie i najsubtelniejszy podstęp.
Najpierw przysposobił wszystko, przykręcił śrubę hamulca, aby w jego nieobecności nie podniesiono windy, upewnił się również, że drzwi balustrady odmykają się i zamykają dowolnie. Chodził, powracał lekkim krokiem, powietrznym niemal, przybyło mu zda się sił wraz z nabytą pewnością: oko błyszczało mu żywo, wciąż na czatach, pragnąc by go nikt nie posłyszał i nie podpatrzył.
Potem zgasił trzy lampy elektryczne, pogrążył galeryę w najzupełniejszej ciemności. Z dołu przez otwarty otwór windy wciąż dochodził łoskot maszyn fabrycznych, sapanie pary. I wtedy to dopiero, kiedy już wszystko było przygotowane, puścił się kurytarzem, aby wreszcie stawić się w saloniku pałacowym.
Tu czekała nań już Konstancja z Aleksandrem. Kazała przyjść temu ostatniemu o pół godziny wcześniej, chciała pierwej wybadać go cokolwiek, nie odkrywając przed nim nic jeszcze z istotnej sytuacyi, jaką dlań przeznaczała w tym domu. Ponieważ uważała, że niepotrzebnie byłoby od razu czynić się zależną od niego, po prostu tylko okazała chęć przychylenia się do prośby baronowej de Lovicz, swej krewnej, która go proteguje i postarania się dlań o jakieś miejsce.
Ale z jaką namiętnością badała go, studyowała przez cały czas tej rozmowy, uszczęśliwiona, że go znajduje tak silnym, tak dobrze zbudowanym, stanowczym widocznie, z twarzą pełną decyzyi, nieugiętą, oświeconą straszliwemi okrutnemi oczyma, które jej obiecywały, że znalazła nakoniec mściciela! Okrzesze go do reszty jeszcze, będzie się prezentował bardzo dobrze z czasem.
On, nie pojmując dokładnie, węszył coś już przecież, czuł, że tu ważą się jego losy, spodziewał się pewnego łupu, jak młody wilk, co się skłania, by go przyswojono, aby następnie mógł tem swobodniej za to pożreć całą owczarnię.
Morange wchodząc jedno dojrzał tylko: nadzwyczajne podobieństwo Aleksandra z Beauchênem, to podobieństwo tak uderzające, które do głębi wzburzyło przed chwilą Konstancyę, krwawiąc jej serce a które i jego przejęło teraz dreszczem, wydało mu się bowiem, jak gdyby wydał wyrok śmierci na dawnego swego szefa.
— Czekałam na ciebie, mój przyjacielu, spóźniłeś sie cokolwiek, pan, co jesteś zawsze tak punktualny.
— A tak, było tam dość pilne zajęcie, które chciałem skończyć jeszcze.
Ale ona żartowała, była uszczęśliwioną. I natychmiast przystąpiła do umowy.
— A to jest pan, o którym mówiłam właśnie! Zechcesz pan na początek zabrać go z sobą, aby go obznajmić ze sprawami fabryki, chociażby pierwiastkowo przyszło panu używać mego protegowanego na posyłki tylko... To umówione, nieprawdaż?
— Oczywiście, kochana pani. Biorę go już na siebie. Licz pani na mnie.
Potem kiedy odprawiała Aleksandra, zawiadamiając go, że od jutrzejszego rana może wstąpić już do służby, Morange uprzejmie ofiarował się przeprowadzić go przez swoje biura i przez warsztaty, otwarte jeszcze.
— To mu pozwoli zapoznać się cokolwiek już z fabryką, jutro przyjdzie już wprost do mnie.
Ponownie zaśmiała się, tak ta uprzejmość rachmistrza upewniała ją, że wszystko stanie się po jej myśli.
— Dobra myśl, mój przyjacielu, serdeczne dzięki... A panu: do widzenia, zajmiemy się twoją przyszłością, jeśli się będziesz dobrze sprawował.
W tej chwili jednak drobny niedorzeczny fakcik przestraszył ją okropnie. Morange, który puścił był przed sobą przodem Aleksandra z drzwi salonu, obrócił się ku niej raz jeszcze: naraz twarz wykrzywiła mu się dziwnym jakimś grymasem waryata, jak gdyby nagle zamęt powstały w jego mózgu ujawnił się na niej straszną zmianą rysów. I nachyliwszy się ku Konstancji w samą twarz wyszeptał jej głosem ściszonym, poufałym jakimś i naigrawającym tonem:
— Ha, ha, Błażej tam... w głębi otworu! mówi,... przemówił do mnie!... Ha! ha! ten skok w przepaść! tyś go chciała, tyś żądała tego skoku!.. Mieć go będziesz raz jeszcze, ten sam skok!
I zniknął wraz z Aleksandrem. Słuchała go odurzona formalnie, zdumiona. Było to tak niespodziane, tak szalone jakieś, że zrazu nie zrozumiała zupełnie co to znaczyć miało. Następnie przecież nagle jak błyskawica rozświeciło się jej w umyśle! Co on to mówił? o tem morderstwie tam, wszakże nigdy o tem nie wspomniał dotąd; była to owa rzecz potworna, którą pogrzebali oboje gdzieś głęboko, przez całe te lat czternaście, którą czasami tylko ich spojrzenia wyznawały przed sobą i którą nagle rzucił jej w twarz teraz w konwulsyjnym kurczu waryata. Co ma znaczyć ten bunt szatański biedaka, ta niewyjaśniona groźba, którą odczuła niby powiew chłodnej przepaści?
Pobladła okropnie, naszło ją głuche jakieś przeczucie straszliwe pomsty losu, tego losu, który jak sądziła przed chwilą jeszcze, stanął po jej stronie. Tak to, tak niezawodnie! I myślą cofnęła się o lat czternaście wstecz, zobaczyła się w tym samym saloniku: stała w nim teraz tak samo drżąca, zlodowaciała, przysłuchując się szmerom, dochodzącym z fabryki, czekając na okropny trzask upadku jak w ów dzień odległy tak dzisiaj, kiedy słuchała tak samo i posłyszała upadek ciała tamtego.
Morange tymczasem drobnym swym cichym kroczkiem uprowadzał z sobą Aleksandra, rozmawiając z nim głosem spokojnym, życzliwie.
— Przepraszam pana, że idę przodem, ale muszę wskazać panu drogę... O! to bardzo skomplikowana rzecz w takich fabrykach jak nasza, schodów, kurytarzy, zakrętów tu bez końca!... Jak pan widzisz, kurytarz skręca tu teraz na lewo.
Potem kiedy weszli w galeryę, gdzie panowała noc zupełna, począł się gniewać głosem całkiem naturalnym.
— No patrzcie, dobryś! zawsze coś niedorzecznego muszą zrobić: nie pozapalali świateł a klamka u drzwi na tamtym końcu... Szczęściem wiem, jak tu iść trzeba, od lat czterdziestu tędy chodzę... Ostrożnie, idź pan tylko tuż za mną.
I od tej chwili ostrzegał go za każdym krokiem co ma robić, kierował go z całą uprzejmością a głos jego nie zmienił przytem, ani na chwilę intonacyi zupełnej swobody i spokoju.
— Nie opuszczaj mnie pan, zwróć się teraz na lewo... Teraz trzeba nam iść już całkiem prosto... Tylko, czekaj pan, galerya przedzielona jest barjerą i są w niej drzwi. No, jesteśmy już... Słyszy pan, otwieram drzwi... Idź pan tuż za mną, za mną, przechodzę pierwszy.
Spokojnie Morange postawił nogę wśród ciemności w próżnię. I bez okrzyku spadł w przepaść... Tuż za jego plecami Aleksander, który w tym pochodzie wciąż dotykał go niemal, aby go nie zgubić, odczuł wprawdzie coś jak próżnię otchłani, jakby powiew sprawiony upadkiem, w nagłej grozie tego brakującego im pod nogami gruntu. Ale raz już w ruch puszczony siłą rozmachu stąpił tak samo z kolei, ryknął, przeważył się i spadł również w przepaść. Oba ciała zdruzgotały się zabite od razu. Aleksander rozciągnięty leżał z roztrzaskaną czaszką, wyciekającym mózgiem na tem samem miejscu, gdzie niegdyś podniesiono Błażeja.
Zdumienie było straszne, kiedy znaleziono tych dwóch trupów, nie mogąc sobie wytłumaczyć przyczyn katastrofy. Morange zabrał z sobą tajemnicę, spełnienie srogiego wyroku, którego dokonał na los szczęścia w chwili obłędu, może dlatego, by ukarać Konstaucyę, może aby naprawić dawną winę, wynagrodzić pokrzywdzonego niegdyś w bracie Dyonizego, wynagradzając go obecnie w jego dziecku, Hortensyi, która odtąd żyć będzie szczęśliwie ze swoją Małgosią, lalką tak ładną i tak grzeczną. Usuwając narzędzie zbrodnicze, usuwał wraz z niem, możliwość nowej zbrodni.
On sam, pod wpływem owej „ideé fixe“ warjata, nie wyrozumował tej sprawiedliwości wyroku wyższej siły, która przeszła z niewzruszonem okrucieństwem uraganu, kosząc życia ludzkie. Nie rozumował, nie wiedział co robi — działał tylko. Ale w fabryce był jeden głos powszechny: z pewnością zwarjował, on sam był przyczyną wypadku, tem więcej, że nikt nie mógł pojąć tych lamp zgaszonych, drzwi baryery otwartych na oścież, skoku w otwartą taflę windy, o której wiedział przecież dobrze, gdzie za nim stąpił nieszczęsny młody człowiek, który mu towarzyszył.
Zresztą w ciągu następnych dni nikt nie wątpił już o obłąkaniu rachmistrza kiedy odźwierna z jego domu opowiedziała o ostatnich jego dziwactwach a zwłaszcza kiedy komisarz policyi przyszedł zrewidować jego mieszkanie. Był waryatem, którego należało zamknąć! Naprzód trudno było mieć pojęcie o mieszkaniu tego rodzaju: kuchnia była zamieniona w istną stajnię, salon opuszczony, zaniedbany ze swem umeblowaniem w stylu Ludwika XIV, szary aż od kurzu; pokój jadalny w nieładzie, stare meble dębowe zagradzające okno, tak że nie dochodziło przez nie światło, nie wiadomo w jakim celu. Jedynie pokój Reginy utrzymany był w największym porządku, z nabożną czystością sanktuarium, meble w nim błyszczały, wycierane starannie co dnia.
Gdzie wszakże najwięcej ujawniało się wyraźne już szaleństwo, to w sypialnym pokoju, zamienionym w muzeum pamiątek; mury pokryte tu były fotografiami żony jego i córki. Naprzeciw okna, po nad stolikiem był tam urządzony rodzaj kapliczki, którą kiedyś pokazywał był Mateuszowi, portrety Waleryi i Reginy w tym samym wieku lat dwudziestu, na których wyglądały istnie jak dwie siostry bliźnięta, zawieszone były w samym środku, otoczone symetrycznie dokoła niezmierną ilością innych portretów jeszcze Waleryi, to znowu Reginy, z czasów dzieciństwa, to jako podlotków, to kobiet już dorosłych, we wszelkich pozycyach, we wszelkich tualetach.
Na stoliku zaś, jak na ołtarzu ofiarnym świątyni, znaleziono przeszło sto tysięcy franków w złocie, srebrze, w miedziakach nawet; wielki stos pieniędzy, które on zaoszczędzał od lat tylu żywiąc się wyłącznie zczerstwiałym chlebem, jak nędzarz. Nakoniec dowiedziano się, gdzie się podziewały oszczędności biedaka: oddawał je dwóm swoim drogim kobietom, które pozostały na zawsze jego wolą, jego namiętnością, jego ambicyą.
Prześladowany wyrzutami sumienia, że je zabił, pragnąc uczynić je bogatemi, zachowywał dla nich te pieniądze, których one tak bardzo pragnęły, które byłyby wydawały z taką uciechą. Do ostatka zarabiał je dla nich tylko, im je przynosił, zasypywał je niemi, nie ujmując z nich ani odrobiny na jakąś przyjemność egoistyczną, udręczany widać wizyami, chcąc tym sposobem ułagodzić, rozweselić ich cienie.
I cała dzielnica poczęła teraz komentować bez końca historyę starego jegomości, waryata, który sam umierał w nędzy, mając pod ręką skarb prawdziwy, nagromadzony grosz po groszu na stoliku, i składany od lat dwudziestu przed portretami żony i córki, jak kwiaty na ofiarę.
Około szóstej, kiedy Mateusz przybył do fabryki, przeraził się okropnie, zdumiony niespodziewaną katastrofą. Od samego rana list Morange’a zaniepokoił go już bardzo, tak go zadziwiła i przejęła obawą dziwna historyą Aleksandra odnalezionego i przyjmowanego przez Konstancyę, wprowadzonego przez nią do fabryki; a jakkolwiek list był bardzo jasny, niemniej przeto był w nim szczególny jakiś czasami brak związku, jakieś niezrozumiałe przeskoki, które do reszty ściskały mu serce.
Odczytywał go trzy razy, za każdym razem nowe czyniąc przypuszczenia, coraz to straszniejsze, tak cała sprawa wydała mu się pełną gróżb niejasnych. Potem kiedy przybył na oznaczoną godzinę, naraz znalazł się wobec tych dwu trupów zakrwawionych, które Wiktor Moineaud podjął był przed chwilą i ułożył tuż obok siebie!
Oniemiały, zlodowaciały wysłuchał bezładnego opowiadania swego syna Dyonizego, który nadbiegł był posłyszawszy, że maszyny stanęły wobec dreszczu śmierci, o niepojętem nieszcześciu, o tych dwóch ofiarach, które znaleziono zdruzgotane, leżące jedna na drugiej, starym rachmistrzu, maniaku i jakimś młodym człowieku, co spadł zkądsiś tu jak z nieba, którego nikt nie znał nawet.
Mateusz wszakże odrazu poznał Aleksandra a jeśli milczał przerażony, osłupiały, pobladły, to dlatego tylko, że nie chciał nikogo przypuszczać do tajemnicy, nawet swego syna, wobec domysłów dopiero, co do których nie nabył jeszcze zupełnej pewności, domysłów przerażających, jakie w nim powstawały z pośród tylu ciemności.
Słuchał z wzrastającym niepokojem opowiadania tych kilku faktów pewnych, stwierdzających jego domniemania: o lampach pogaszonych, drzwiach baryery zawsze zamykanych, które wtajemniczony tylko mógł otworzyć, odsunąwszy zamykający je rygiel, unieruchomiony za pomocą ukrytej sprężyny.
I nagle, kiedy Wiktor Moineaud zwrócił jego uwagę, że stary rachmistrz z pewnością spadł pierwszy, ponieważ jedna noga młodego leżała na jego brzuchu, myśl jego przeniosła się o czternaście lat wstecz, przypomniał sobie starego Moineaud, zobaczył jak ojciec podnosi Błażeja w tem samem miejscu, gdzie syn przyszedł podnieść Morange’a i Aleksandra. Błażeja! nagłe światło rozświeciło ciemności, okropne podejrzenie olśniło jego oczy w tych straszliwych mrokach, gdzie zwątpienie wiodło go dotąd na oślep tylko; pozostawiając zatem Dyonizego na dole, postanowił zajść na górę do Konstancyi.
Na górze przecież, kiedy Mateusz zamierzał już zwrócić się w kurytarz, łączący fabrykę z pałacem, raz jeszcze zatrzymał się mimowolnie przy windzie.
Tutaj to właśnie przed czternastu laty Morange, zastawszy windę spuszczoną, zeszedł na dół uprzedzić ludzi, kiedy Konstancya tymczasem, jak mówiła, spokojnie poszła do siebie, w tej samej chwili gdy Błażej, nadchodząc z głębi ciemnej galeryi, upadł w otchłań rozwartą.
I opowiadanie to, któremu podówczas wszyscy uwierzyli w końcu, poczuł w tej chwili jak było kłamliwem; przypomniał sobie spojrzenia, słowa, chwile ciszy — i nagle nabrał pewności, na którą złożyło się wszystko to, czego nie zrozumiał był wówczas, wszystko, co w tej chwili nabierało okropnego znaczenia.
Tak, to było pewne, jakkolwiek tonęło wszystko w potwornej pomroce utajonych, nikczemnych zbrodni, gdzie pozostaje zawsze cień przeklętej jakiejś tajemnicy. To zresztą było wyjaśnieniem owych dwu trupów, leżących teraz na dole, o tyle o ile logiczne rozumowanie może wyjaśnić czyn waryata, z tem wszystkiem, co on zabiera do grobu z sobą na wieki. A jednak usiłował wątpić jeszcze; chciał się zobaczyć z Konstancyą.
W pośrodku saloniku Konstancya stała wciąż nieporuszenie, jak wosk blada. Oczekiwanie z przed lat czternastu rozpoczynało się ponownie dla niej, przedłużało w takim niepokoju, że stała bez tchu, aby módz słyszeć lepiej. Nic jeszcze dotąd nie dochodziło do jej ucha z fabryki, żaden hałas, żaden odgłos kroków. Co tam się działo w tej chwili? może ta rzecz okropna, ta rzecz będąca dla niej postrachem jest tylko marą, próżnem urojeniem? A jednak Morange z urągliwym śmiechem rzucił jej w twarz tę groźbę... zrozumiała ją dobrze.
Czyliż nie posłyszała teraz jakiegoś wycia a po nim trzasku? A w tej chwili wszakże nie słyszy już łoskotu maszyn, sapania pary... więc te śmierć, stygnące ogniska fabryki, straconej już dla niej.
Nagle serce bić jej przestało kiedy posłyszała odgłos dalekich kroków, zbliżających się coraz wyraźniej. Wszedł Mateusz.
Ona cofnęła się, sino-blada, przed tem widmem. On... wielki Boże! Dlaczego on? Zkąd on się tu znalazł? Ze wszystkich posłów nieszczęścia on chyba był tym, którego się najmniej spodziewała. Gdyby syn zmarły stanął w tej chwili przed nią, nie ulękłaby się go więcej, niż tego zjawiania się ojca.
Nie wymówiła nic, on rzekł tylko:
— Skoczyli obaj w czeluść windy, obaj umarli, umarli jak Błażej.
Ona i wtedy nie odezwała się ani słowem, patrzała tylko wciąż na niego; przez chwilę stali tak oko w oko. I z jej spojrzenia wiedział już teraz wszystko: morderstwo rozpoczęło się, rozwinęło, dokonało. Tam druzgotały się ciała jedne po drugich.
— Nieszczęsna, w jakież potworne popadłaś obłąkanie, ileż krwi ciąży na tobie!
Wysiłkiem woli zdołała odnaleźć ostatni jeszcze poryw dumy, wyprostowała się, rzekłbyś urosła, chcąc odnieść jeszcze raz zwycięztwo, wołać na głos cały, że to ona była zabójczynią, że miała i mieć będzie słuszność zawsze. Ale już zgnębił ją do reszty ostatnią rewelacyą:
— Więc pani nie wiesz, że ten nędznik Aleksander, był jednym z morderców twej przyjaciółki, pani Angelin, nieszczęśliwej kobiety, okradzionej i zaduszonej pewnego zimowego wieczora... Ukrywałem to przed panią przez litość. I byłby on na galerach, gdybym zechciał był tylko mówić. A gdybym dziś przemówił, poszłabyś pani teraz z nim się tam połączyć!
Było to cięcie siekierą. Nie wymówiła ani słowa, runęła na dywan odrazu, jak drzewo odcięte u korzenia. Na ten raz dobija ją porażka, los, od którego spodziewała się dla siebie wszystkiego, zwracał się przeciw niej i powalił ją. Jedna matka więcej, którą miłość macierzyńska, umieszczona na jedynem dziecku zgangrenowała, zepsuła, uczyniła przewrotną, matka oszukana w swem uczuciu, odarta, zaciekła, która doszła do mordu w szale niepocieszonego macierzyństwa. I leżała teraz jak długa, rozciągnięta, chuda i wyschła, zatruta uczuciem, którego nie mogła nasycić.
Mateusz zaniepokoił się. Stara służąca przybiegła i z jej pomocą przeniesiono chorą na łóżko, potem rozebrano. Przez ten czas, ponieważ zdawała się umarłą w jednym z ataków sercowych, jakie pojawiały się u niej od dłuższego już czasu, częstokroć pozostawiając ją bez oddechu, sam pobiegł na poszukiwanie Boutana, dziś już starca lat siedemdziesięciu dwóch, który zupełnie zarzucił praktykę i dokonywał życia w spokoju i pogodnej wesołości człowieka, co miał głęboką wiarę w życie a jeśli odwiedzał kiedy jeszcze chorych, to tylko bardzo dawnych pacyentów, przyjaciół.
I tu nie odmówił, wybadał chorą a zbadawszy, gestem zrozpaczonym tylko a wymownym, dał do poznania Mateuszowi, coraz niespokojniejszemu, że już niema ratunku. Pomyśleć trzeba było teraz o odszukaniu Beauchêne’a, aby przynajmniej mógł być obecnym przy śmierci żony. Stara służąca, skoro ją począł rozpytywać, naprzód podniosła ku niebu ręce: ona nie wie, gdzie się pan obraca, pan nigdy nie dawał swego adresu. Nakoniec, przejęta również przestrachem, zdecydowała się, pobiegła do swych pań, ciotki i siostrzenicy, których mieszkanie znanem jej było doskonale, ponieważ pani w nagłych wypadkach posyłała ją tam dawniej po męża; tam wszakże powiedziano jej, że wczoraj właśnie te panie wyjechały na tydzień do Nicei razem z panem; nie chcąc więc wracać bez nikogo z rodziny, powzięła dobry pomysł wstąpienia za powrotem do baronowej de Lowicz, którą przywiozła przemocą niemal, w swej dorożce.
Daremnie Boutan uorganizował naprędce pomoc. Kiedy Konstancya, po długich staraniach otwarła wreszcie oczy, wlepiła weń wzrok nieruchomy, poznała go niewątpliwie, potem zamknęła napowrót powieki. I od tej chwili zupełnie nie chciała już odpowiadać, z zaciętym uporem. Musiała słyszeć, nie mogła nie wiedzieć o otaczających ją dokoła i ratujących, ale uparcie chciała już uchodzić za umarłą, nie chciała dać najmniejszego znaku życia. Nie rozwarła już ani ust, ani powiek, jak gdyby opuściła świat, w niemej agonii ostatniej swej porażki.
Tego wieczoru Serafina nadzwyczaj była jakaś dziwaczna. Pochłaniała całe masy eteru, piła i teraz eter. Kiedy się dowiedziała o obu wypadkach nieszczęśliwych, śmierci Morange’a i Aleksandra, które spowodowały atak sercowy Konstancyi, mimowolnym jakimś, nawpół nieprzytomnym wybuchła śmiechem, mówiąc:
— No, no! to zabawne!
Mimo to jednak, zajęła miejsce w fotelu przy łóżku chorej, nie zdejmując wszakże ani rękawiczek, ani kapelusza. Czuwała z oczyma rozwartemi, temi oczyma brunatnemi, posianemi w złote iskierki, dwoma jedynie jeszcze żywemi płomieniami, które przetrwały przerażającą ruinę dawnej jej pięknści. Mając dziś lat sześćdziesiąt dwa, czyniła wrażenie zgrzybiałej, stuletniej staruszki, twarz jej wyzywająca, jakby poorana burzami, włosy słoneczne, przygaszone pod ulewą popiołów.
I około północy wciąż tam siedziała tak samo, wśród tego dreszczem przejętego pokoju, w zapomnieniu, zda się, jakby nie wiedząc już po co ją tu sprowadzano.
Ani Mateusz, ani Boutan nie chcieli odejść, zdecydowani na spędzenie tu nocy, by nie pozostawiać Konstancyi samej ze starą służącą, kiedy pan bawił w Nicei w towarzystwie dwu dam wesołych, ciotki i siostrzenicy. Około północy, kiedy rozmawiali obaj przyciszonym głosem, zdumieni zostali, posłyszawszy Serafinę jak po trzygodzinnem milczeniu przemówiła nagle:
— Czy wiecie, że on umarł.
Któż to umarł? Zrozumieli nakoniec, że mówiła o doktorze Gaude. W samej rzeczy, znaleziono w tych dniach sławnego chirurga, leżącego w swym gabinecie na otomanie, rażonego gromem nagłej śmierci, której przyczyny nie znano dokładnie.
Najszczególniejsze wieści krążyły pod tym względem w mieście, niektóre nawet wprost niedorzeczne a tragiczne. Mając lat sześćdziesiąt osiem, Gaude, niepoprawny kawaler, zakonserwował się był, jak mówiono, wspaniale, nie wyrzekał się jeszcze zabawić nieraz z wdzięcznemi młodemi klientkami zoperowanemi, jeśli której z nich przyszła fantazya, zadokumentowania swej wdzięczności.
I Mateuszowi przyszło na myśl dziwaczne a okrutne marzenie Serafiny, kiedy pewnego dnia w swej wściekłości, do której doprowadzała ją utrata płci, rozwijała wobec niego to urojenie. „A! gdybyśmy poszły do niego którego wieczora, my wszystkie przez niego skastrowane i gdybyśmy teraz z kolei jego skastrowały!“ Było ich tysiące, całe tysiące, widziała je wszystkie idące wraz z nią wielkim orszakiem, za nią, gromadą całą, armię, lud istny, wojsko stutysięczne bezpłodnych, od którego trzeszczałyby chyba ściany konsultacyjnego gabinetu, gdyby wybuchnęły dzikością zemsty.
Co największe uczyniło na Mateuszu wrażanie i przejmowało go mimowolnie niepokojem, to jedna z tych wersyj osobliwych, które krążyły w przedmiocie nagłej śmierci Gaude’a; opowiadano sobie, że znaleziono go na otomanie rozebranego całkiem, okaleczonego, wytrzebionego, ociekłego krwią. A kiedy Serafina spostrzegła, że się jej przypatruje, niby w jakiejś wizyi wśród tego czuwania przy konającej, roześmiała się znowu kurczowym śmieszkiem jakby obłąkania:
— Umarł, umarł, my byłyśmy tam wszystkie.
Było to coś tak waryackiego, nieprawdopodobnego i niemożliwego nawet; mimo to jednak, zadawał sobie pytanie, czy jest w tem co prawdy? i przeszedł go długi dreszcz zimny, przejmujący trwogą, to zimno tajemnicy, rzeczy nieznanej, której nie dowiemy się nigdy.
Boutan pochylił się zlekka do ucha Mateusza.
— Przed upływem tygodnia, zobaczysz, że zwaryuje i że trzeba ją będzie zamknąć w domu obłąkanych.
I w rzeczy samej, w tydzień później baronowa de Lowicz nosiła już na plecach kaftan waryatów. Skastrowanie oddziałało na jej mózg, pustosząca żądza, której zadowolnić już nie mogła, zamąciła rozum. Trzeba ją było odosobnić, nie można było nawet nikogo wpuszczać do niej, bo mówiła najohydniejsze, najplugawsze rzeczy, lub wstrętne wyprawiała gesty w godzinach sprośnych ataków.
Mateusz i Boutan, czuwali przy Konstancyi do rana. Nie otwarła już ust zaciśniętych kurczowo, nie podniosła powiek. A kiedy poczęło wschodzić słońce, odwróciła się do ściany i umarła.




IV.

I znowu zbiegły lata i Mateusz miał już ich teraz sześćdziesiąt osiem a Maryanna sześćdziesiąt pięć, kiedy wśród wzrastającego wciąż majątku, który zawdzięczali głębokiej swej wierze w życie, długiej odwadze i wytrwaniu w nadziei, ostatnia walka, najboleśniejsza z całego życia, omal ich nie powaliła, nie wpędziła do grobu zrozpaczonych, niepocieszonych.
Maryanna pewnego wieczora położyła się do łóżka z dreszczem, nieprzytomna niemal. W rodzinie nastąpiła rozterka, coraz to pogarszająca się więcej. Groźna kłótnia, zwolna zaostrzająca się, rozjątrzyła młyn, w którym panował Grzegórz, przeciw folwarkowi, którym zawiadowali Gerwazy i Klara; Ambroży zaś powołany na rozjemcę ze swego kantoru w Paryżu, rozdmuchał jeszcze ten płomień, rozsądziwszy poprostu z całą stanowczością wielkiego negocyanta, nie oglądając się bynajmniej na podniecone już namiętności.
Dziś to właśnie po nieudałej potajemnej próbie pojednania, w macierzyńskiem pragnieniu pokoju, biedna Maryanna aż musiała położyć się do łóżka, dotknięta do żywego uporem dzieci, lękająca się o przyszłość. Grzegorz przyjął ją niemal brutalnie, powracała przejęta obawą o krew swą własną, rozżalona na niewdzięcznych swych synów, którzy szarpali się wzajem kłótniami. To też nie podniosła się już z łóżka, błagając Mateusza tylko aby o jej chorobie nic nie wspominał nikomu, tłomacząc mu, że lekarz był tu niepotrzebnym zupełnie, zaklinając się, że nic ją nie boli, że nie czuje się chorą bynajmniej.
I gasła tak, czuł to dobrze, że z każdym dniem opuszcza ich coraz więcej, że ją porywa mu ten ciężki smutek. Byłoż to możebne? wszystkie te dzieci tak kochające ich, tak przez nich kochane, co wyrosły na ich ręku, wśród ich pieszczot, co się stały ich pociechą, radością, dumą ze zwycięztwa, wszystkie te dzieci, urodzone z ich miłości, połączone z sobą ich wiernością, ta gromadka braterska i święta, cisnąca się dokoła nich, miałaby teraz rozpierzchnąć się, rozbić, miałaby spierać się po to, aby wzajem się pożerać?
Więc słusznie mówiono, że im bardziej wzmaga się liczebnie rodzina, tem większe jest żniwo niewdzięczności i jaką mają słuszność ci co twierdzą, że nie można chwalić dnia przed zachodem, że do dnia śmierci nie można nic powiedzieć o szczęściu lub nieszczęściu jakiegoś życia!
— Ach! — mówił Mateusz, siedzący przy łóżku, trzymając rozgorączkowaną rękę Maryanny w swoich dłoniach — walczyć tak wytrwale, przenieść tyle, mieć tyle tryumfów i rozbić się w końcu o tę boleść najwyższą, tę co nas najwięcej właśnie rani! Stanowczo aż do ostatniego tchnienia trzeba toczyć bój i szczęście osiąga się tylko wśród cierpień i łez... Należy nam jeszcze mieć nadzieję, należy jeszcze walczyć i odnosić tryumf i żyć!
Maryanna była zniechęconą, jakby zgnębioną już odtąd zupełnie.
— Nie, ja już nie mam energii, jestem zwyciężoną... Rany otrzymane zzewnątrz umiałam zawsze zagoić; Ale tę ranę zadała mi krew moja własna i we mnie krew płynie gdzieś w głębi i dławi mnie, dusi... Całe dzieło nasze zostało zburzone. W ostatnim dniu życia cała radość nasza, nasza siła, zdrowie — wszystko to okazało się kłamstwem.
I Mateusz, przejęty bolesną obawą grożącej mu straty, wyszedł wypłakać się do sąsiedniego pokoju, w myśli już widząc śmierć jej i swoje osamotnienie.
Rzecz prosta o łany Lepailleurów, o tę połać co rozcinała posiadłości Chantebled i o nie właśnie wybuchnęla kłótnia między młynem a folwarkiem.
Od lat już wielu stary młyn romantyczny, tonący w bluszczach, ze starożytnem kołem omszałem, przestał istnieć. Grzegórz urzeczywistniając wreszcie pomysł dawny ojca, zwalił go po to, aby na jego miejscu wystawić wielki młyn parowy z obszernemi budowlami, który kolejka podjazdowa połączyła ze stacyą w Janville. On sam stał się teraz poważnym, rozsądnym człowiekiem, odkąd był na drodze dorabiania się majątku, dzięki zwożonemu doń z całej okolicy zbożu; rozrósł się, utył, dochodząc teraz blizko do czterdziestki, z całego dawnego warcholstwa tylko pozostały mu nagłe uniesienia gniewu, którego wybuchy jedynie umiała poskramiać żona jego Teresa, kobieta o sercu czułem a stałem.
Ze dwadzieścia razy już omal nie zerwał zupełnie z swym teściem, który nadużywał względem niego przywilejów, jakie nadawały mu lat jego siedemdziesiąt. Dawny młynarz, nie mogąc przeszkodzić budowie nowego młyna, prorokował ciągle, że z tych inowacyi nic dobrego wypaść nie może, że tu niezawodną jest przyszła ich ruina a kiedy proroctwa jego się nie sprawdzały, szydził wciąż mimo to, wymyślał na nowe urządzenia obszernych budynków, wściekły, że znów się pomylił. Po raz drugi spotykała go porażka: nietylko cudowne niemal żniwa w Chantebled rok rocznie zadawały kłam jego twierdzeniom o bankructwie ziemi, tej nędznicy ziemi, gdzie, jak utrzymywał, nic się już rodzić nie chciało, ale jeszcze ot młyn jego, ten młyn, którym zawsze pogardzał, uważany przezeń za grat bezpożyteczny, teraz odrodził się, zolbrzymiał i w rękach zięcia stawał się narzędziem wielkiego bogactwa.
A co najgorsza, że uporczywie żył wciąż, jakgdyby po to, aby naocznie przekonywać się o swej porażce bezustannej, nie chcąc nigdy jednak uznać się za pokonanego.
Jedyna pozostawała mu pociecha, owo słowo, dane mu niegdyś przez Grzegorza i dotrzymywane przezeń sumiennie, że nie odstąpi pól swych folwarkowi. Wymógł na nim nawet, że pola te i nadal leżeć będą odłogiem. Widok tych pól nieuprawnych, przecinających pasem iście pustynnym piękny zieleniejący folwark, cieszył go, był zadośćuczynieniem dla tej urazy, jaką czuł do losu a zarazem protestem przeciw urodzajności ziem sąsiednich.
Widywano go często przechadzającego się po tych polach, niby starego króla pni i kamieni, zadowolonego z tej nędzy gruntu, prostującego dumnie wychudłą swą postać; a niezawodnie czyhał on tutaj tylko na jakąkolwiek sposobność kłótni, bo on to właśnie podczas jednej z takich przechadzek prowokacyjnych spostrzegł, że folwark worał się nieco w ich grunta i fakt ten wydął do takich rozmiarów, że długotrwałe szczęście Fromentów zburzył na chwilę.
Grzegórz, w sprawach odnoszących się do interesów, był twardy jak każdy sangwinik, upierający się zazwyczaj przy najdrobniejszem swem prawie i obstający przy niem upornie. Kiedy teść przyszedł go zawiadomić, że folwark bezkarnie wykarczował blizko trzy hektary jego gruntów, bezwątpienia z zamiarem prowadzenia dalej tych miłych zaborów złodziejskich, jeśli się im nie położy tamy, chciał natychmiast obejrzeć wszystko i niedopuścić, aby miano w ten sposób go obdzierać. Na nieszczęście, nie umiano napewno oznaczyć granic. To też folwark mógł utrzymywać, że pomyłka popełnioną została w dobrej wierze, albo nawet, że nie przekroczył przysługujących mu praw. Lepailleur jednak wściekle obstawał przy wprost przeciwnem zdaniu, oznaczał, zakreślał kijem linią graniczną, klnąc się, że była ściśle taką, Tak poczęły rzeczy psuć się coraz bardziej, zwłaszcza też kiedy przyszło do wyjaśnień między dwoma braćmi, Gerwazym i Grzegorzem, w trakcie których to wyjaśnień ten ostatni uniósł się i wypowiedział słowa, jakich się nie przebacza.
Nazajutrz zerwał wszelkie stosunki, wytoczył proces. Natychmiast Gerwazy znów odpowiedział mu groźbą, że ani jednego ziarnka odtąd nie pośle do jego młyna a to zerwanie było poważną już dla Grzegorza stratą, klientela Chantebled bowiem wytworzyła rzeczywiście powodzenie nowego młyna.
Od tej chwili położenie pogorszało się z dniem każdym, wszelkie pojednanie stało się niebawem niemożliwem tem więcej, że obarczony misyą wynalezienia jakiegoś sposobu wyjścia, Ambroży zkolei roznamiętnił się także i ostatecznie naraził sobie i jedną i dragą stronę.
Spór bratobójczy szerzył się coraz to więcej, coraz większe przybierał rozmiary, trzech już braci teraz brało w nim udział, szarpiąc się wzajem a kto wie czy całą rodzinę nie ogarniał w końca ten powiew szału i nienawiści, po tylu latach zgody, serdeczności i zdrowego rodzinnego stosunku.
Mateusz oczywiście starał się doprowadzić do zgody powaśnionych. Ale od pierwszych słów zaraz poczuł, że gdyby usiłowania te mu się nie udały, gdyby miano nie uszanować ojcowskiej jego władzy, rozterka stanie się już nie do naprawienia. To też zamierzał poczekać jeszcze ze swoją interwencyą, nie zrzekając się bynajmniej ze swej strony walki a oczekując tylko na szczęśliwą sposobność. Każdy dzień trwania tej niezgody tylko wzmagał jego niepokój. Przecież tu zagrożonem było jego dzieło własne: ten cały ludek, z niego poczęty, to małe przezeń ufundowane królestwo. Dzieło wszelakie istnieć może tylko miłością, miłość, co je stworzyła, sama jedna tylko może je uwiecznić, wali się ono w gruzy jak skoro tylko zrywa się spójnia solidarności braterskiej. Zamiast pozostawić na ziemi to swoje dzieło kwitnącem dobrocią, radością i siłą, zobaczy je przed odejściem, obalonem, poćwiartowanem, skalanem, umarłem, nim jeszcze on umrze.
A jakże żyznem, jak płodnem było to dzieło dotychczas, ten folwark Chantebled, którego żyzność wzrastała od żniwa do żniwa, ten młyn nawet rozszerzony, zolbrzymiały, tak kwitnący, który zrodził się z jego geniuszu, nie mówiąc już o innych wyrosłych majątkach, nabytych w Paryżu, lub w dalekich krajach, pozyskanych przez zdobywczych jego synów. I te to dzieło, stworzone przez wiarę w życie, miał zamach bratobójczy dziś zburzyć!
Pewnego wieczora, o smętnym zmroku ostatnich dni września, Maryanna kazała sobie przysunąć do okna szezlong, na którym zamierała zwolna z tajonego zmartwienia. Doglądała ją sama jedna Karolina, w domu bowiem, zbyt dziś obszernym, owym dawnym myśliwskim pawilonie, pozostał jej z dzieci, jeden tylko już Beniamin. Odkąd rodzinę rozdwoiła wojna, zamknęła drzwi tego domu przed resztą dzieci i nie chciała otworzyć już ich inaczej jak dla wszystkich dzieci pogodzonych z sobą, jeżeli zechcą obdarzyć ją tem szczęściem wielkiem i powrócą tutaj ucałować się u niej.
Ale traciła już nadzieję wyzdrowienia przez tę jedyną radość, coby wyłącznie mogła przywrócić jej życie. I w ten właśnie wieczór blady, kiedy Mateusz przyszedł usiąść obok niej, ręka w rękę jak to było ich zwyczajem, z początku nic nie mówili z sobą, spoglądali tylko w dolną roztaczającą się przed nimi płaszczyznę, folwark, którego pola bez końca gubiły się we mgle zmroku, młyn tam w oddali nad brzegiem Yeuse’y z wysokim dymiącym kominem, na dalszym zaś gdzieś planie po za obrębem widnokręgu — Paryż, zkąd unosił się obłok płowy olbrzymiego kuźni ogniska.
Minuty przechodziły, Mateusz w ciągu popołudnia długą odbył przechadzkę ku folwarkom Mareuil i Lillebonne, aby zagłuszyć dręczące go zmartwienie. Wreszcie wyrzekł półgłosem, jakgdyby mówiąc do siebie.
— Nigdy prace około roli nie odbędą się w lepszych jak teraz warunkach. Tam na wyżynie, gatunek ziem zyskał jeszcze przez obecny sposób uprawy, humus dawnych bagien stał się lżejszym pod żelazem pługa; a tak samo i tutaj na stokach grunta piaszczyste znacznie się wzbogaciły na skutek naszego rozdzielenia źródeł, jakie obmyślił Gerwazy. Odkąd folwark jest w jego rękach i rękach Klary, wartość jego wzrosła nieomal podwójnie. Stałe to teraz powodzenie, zwycięztwo pracy nie ma granic.
— Cóź z tego, jeśli niema już miłości? — szepnęła Maryanna.
— Później — mówił dalej Mateusz po chwili milczenia — zaszedłem aż do Yeuse’y i zdaleka widziałem, że Grzegórz dostał już nową maszynę, którą zbudował dla niego Dyonizy. Właśnie zdejmowano ją z wozów na dziedzińcu. Wprawia ona w ruch żarna, jak się zdaje, ruchem, który oszczędza więcej niż trzecią część siły. Z podobnemi narzędziami ziemia wydawać może całe oceany zbóż dla niezliczonego ludu: nikomu nie zbraknie chleba. I nowe jeszcze bogactwo stwarzać będzie ta maszyna w młynie, wielkim swym regularnym oddechem.
— Cóż z tego, kiedy wśród nich wyrosła nienawiść? — powtórzyła Maryanna.
Wówczas umilkł Mateusz. Ale tak jak to postanowił sobie był podczas swej przechadzki, zapowiedział kładąc się spać żonie, że nazajutrz pojedzie spędzić dzień w Paryżu; a widząc jej zdziwienie, wziął za pretekst jakiś interes, dług dawny, uregulowanie rachunku. Nie do zniesienia było już dlań to powolne umieranie Maryanny, która i dla niego samego stawała się konaniem. Zamierzył działać, spróbować ostatecznie pojednania.
Nazajutrz o dziesiątej już zrana, Mateusz stanąwszy w Paryżu, kazał się zawieść wprost z dworca kolei Północnej do fabryki w Grenoblle. Przedewszystkiem chciał się zobaczyć z Dyonizym, który do dziś dnia nie oświadczył się za żadną stroną w sporze rodzeństwa.
Oddawna już, zaraz po śmierci Konstancyi, Dyonizy przeniósł się był do pałacu na Qusi z żoną swą Martą i trojgiem dzieci. Było to jakoby formalne już wzięcie w posiadanie całej fabryki, stanowczy podbój wspaniałego pałacu, gdzie królował właściciel.
Beauchêne jednak miał jeszcze żyć lat kilka, tylko nazwizko jego nie figurowało już w spółce, ustąpił ostatniego strzępa swej własności wzamian za dożywotnią rentę, którą mu wypłacano. Pewnego wieczora nakoniec dowiedziano się, że umarł u tych pań — ciotki i siostrzenicy, kiedy wstawał od obfitego śniadania, zabity apoplektycznym atakiem na otomanie i jak się zdawało przed śmiercią doszedł do zupełnego już zdziecinnienia, jadł zbyt wiele, nadużywał zabawy z temi paniami w rzeczach, które przechodziły już możność jego wieku. Była to śmierć samca samolubnego, męża, którego na bruk wypędziła potrzeba oszukiwania natury w domu, ostateczna zagłada całej rasy.
— Proszę! cóż za dobry wiatr przywiał cię nam, ojcze? — zawołał wesoło Dyonizy, spostrzegłszy Mateusza. Czy przyjechałeś zjeść z nami śniadanie? Zastałeś mnie jeszcze żyjącego po kawalersku dotąd, w poniedziałek bowiem dopiero jadę do Diepp po Martę i moją trójkę, gdzie przebyli zachwycający tego roku wrzesień.
Potem spoważniał naraz, zaniepokoił się nie na żarty, dowiedziawszy się o chorobie matki, grożącej niebezpieczeństwem.
— Mama chora, w niebezpieczeństwie! Co mówisz, ojcze? Ja sądziłem, że to proste znużenie tylko, niedomaganie, nie pociągające za sobą żadnej poważniejszej konsekwencyi... Więc cóż to takiego, ojcze? Taicie się więc przed nami, macie jakieś zmartwienie, czy co?
I wysłuchał nadzwyczaj prostego, ale dokładnego opowiadania, na jakie Mateusz zmuszonym był się zdecydować. Nadzwyczajnie opowieścią tą został on wzruszony, pojął bowiem, jaka zagraża im katastrofa a wobec tej groźby, życie stawało się dlań niepodobnem. I zawołał uniesiony gniewem:
— Jakto! moi bracia tak pięknie oddają się robocie! jakaż to głupia, niedorzeczna kłótnia! Wiedziałem dobrze, że nie żyją w zgodzie, ale nigdy nie byłbym sądził, że was, mamę i ciebie, obejść to może do tego stopnia, abyście zamknęli się aż u siebie i umierali z tego zmartwienia... Ach! nie, ach! nie, trzeba to przyprowadzić do porządku! Pójdę natychmiast do Ambrożego. Pójdźmy do niego na śniadanie i niech temu wszystkiemu raz już będzie koniec!
Miał jeszcze wydać niektóre rozporządzenia. Mateusz zeszedł poczekać na niego w dziedzińcu fabrycznym. I kiedy tu stał przez dziesięć minut oczekiwania w zamyśleniu, cała daleka przeszłość stanęła mu żywo przed oczyma. Widział się urzędnikiem, przechodzącym każdego rana przez ten dziedziniec, kiedy miewał po półtora franka zaledwie w kieszeni, przeznaczonych na śniadanie. Tak, to był ten sam kącik udzielnego państewka i środkowy budynek, przyozdobiony tym samym wielkim zegarem, te warsztaty, też same szopy, istne małe miasteczko szarych budowli, ponad którem wznosiły się dwa olbrzymie kominy, dymiące bezprzestannie.
Syn jego rozszerzył jeszcze ten gród pracy, nowe budowy zajęły do reszty obszerne place, dochodzące do ulicy de la Fédération i bulwaru Grenelle. A tam w jednym rogu, co wybiega zaostrzonym klinem ku wybrzeżom, widział ten sam pałac z czerwonych cegieł, ujętych w ramę białego kamienia, z którego niegdyś Konstancya była tak dumną, gdzie przyjmowała swoich gości, jak królowa przemysłu, w saloniku o ścianach obitych żółtym jedwabiem.
Ośmiuset robotników pracowało tutaj, ziemia drżała bezustannym łoskotem, fabryka stała się jedną z najważniejszych fabryk paryzkich, wychodziły z niej wielkie maszyny rolnicze, potężne pracownice i pomocnice ziemi. I to syna jego los uczynił księciem bezspornym tego zakątka przemysłowego i jego synowa przyjmuje dziś gości w tym samym saloniku o ścianach z żółtego jedwabiu, z trojgiem dzielnych jego wnucząt! Potem, kiedy Mateusz rozrzewniony przypatrywał się na prawo pawilonowi, który zajmował niegdyś z Maryanną, gdzie jego Gerwazy po raz pierwszy ujrzał światło dzienne, przechodzący tamtędy stary robotnik skłonił się przed nim i pozdrowił;
— Dzień dobry, panie Froment.
Poznał Wiktora Moineaud, dziś już liczącego lat pięćdziesiąt pięć, bardziej postarzałego i bardziej zrujnowanego pracą niż jego ojciec niegdyś, kiedy matka Moineaud przychodziła oddawać na ofiarę potworowi zbyt młode jeszcze ciała swych chłopców. Wszedłszy tu w latach szesnastu i on już miał dziś po za sobą blizko czterdzieści lat pracy u kowadła. Była to rozpoczęta nanowo taż sama ciężka, przygniatająca dola pracy, spadającej całym ciężarem na bydlę robocze ludzkości, zgniatającej syna po ojcu, zabierającej siły ciała i umysłu w żarnach nędzy i niesprawiedliwości.
— Dzień dobry, Wiktorze. Zdrów jesteś zawsze?
— Och! panie Froment, jużem ja niemłody. Trzeba będzie pomyśleć o jakim dołku gdzieś dla siebie... Byle tylko nie pod kołami omnibusu znowu!
Robił aluzyę do śmierci ojca Moineaud, którego w końcu wyciągnięto z pod omnibusu, z obu nogami złamanemi i zgniecioną czaszką.
— A zresztą — mówił dalej — umrzeć tak czy inaczej, to wszystko jedno! Nawet to jeszcze lepsze może, bo prędzej się kończy... Ojciec przynajmniej miał szczęście, że znalazł sobie taką Norinę i Cecylię. Gdyby nie to, z pewnością nie omnibus, ale głód byłby mu kark skręcił.
— A jakże tam idzie Norinie i Cecylii? — przerwał Mateusz.
— Dobrze, panie Froment. O tyle przynajmniej o ile mogę widzieć panienki, pojmuje to pan, nie można widywać się często!... Z tej całej naszej gromady już tylko pozostały one i ja, nie liczę bowiem Irmy, która się nas wyparła, odkąd została wielką panią. Eufrazya miała tyle szczęścia przynajmniej, że umarła a ten zbój Alfred zniknął gdzieś bez wieści, co było prawdziwą ulgą dla mnie, tak obawiałem się, że go z czasem zobaczę na galerach... A ile razy dowiem się czegoś nowego o Norinie i Cecylii — jest to dla mnie prawdziwą pociechą. Pan wie, że Norina starsza jest odemnie, niedługo będzie już mieć sześćdziesiątkę. Ale zawsze była zdrowa, silna i ze swego chłopca prawdziwą ma pociechę... Zresztą obie one pracują zawsze dotąd jeszcze a Cecylia wciąż żyje, ona, mój Boże, która tak była wątłą, że zdawało się dość jednego szczutka, żeby ją zabić. Miłe to te ich gospodarstwo, dwie mamy dorosłego chłopca, którego wyprowadziły na uczciwego człowieka.
Mateusz potakiwał głową. Wreszcie dodał wesoło:
— Ale i ty także, Wiktorze, miałeś przecie dzieci: synów i córki, które z kolei teraz znów pewnie są ojcami i matkami już zapewnie.
Stary robotnik kiwnął ręką.
— Mam ich ośmioro żyjących, o jedno więcej niż mój ojciec... Ale wszystko to rozproszyło się już po świecie, każde ma swoją rodzinę, panie Froment. Ot, z dnia na dzień żyć trzeba. Wśród tej gromadki, niejedno ma twardy kawałek chleba, o, twardy z pewnością! I pomyśleć, że w dniu, kiedy już ręka odmówi mi posłuszeństwa, może nie znajdę dziecka, które wzięłoby mnie do siebie, jak ojca naszego przygarnęły Norina i Cecylia... Ale, co robić, panie? to nieszczęsny posiew, to nie wyrasta bujnie i nie może też wydać nic dobrego.
Umilkł na chwilę — a idąc dalej ku fabryce, ze zgarbionemi plecami, zwisłemi w dół ramionami, pogięty i połamany od pracy, dodał:
— Do widzenia, panie Froment.
— Do widzenia, Wiktorze.
Dyonizy, wydawszy potrzebne rozkazy, zeszedł do oczekującego nań ojca. Zaproponował mu, żeby pieszo przeszli się na ulicę d’Antin i oznajmił, że Ambroży w tej chwili prowadzi życie kawalerskie, żona jego bowiem razem z czworgiem dzieci dotąd jeszcze bawi w Dieppe, gdzie obie bratowe, Andrea i Marta, spędziły razem sezon letni.
W ciągu minionych lat dziecięciu, majątek Ambrożego wzrósł w dziesięcioro; miał zaledwie lat czterdzieści pięć a panował już na rynku Paryża. Śmierć starego wuja Du Hordel, uczyniła go dziedzicem i jedynym panem wielkiego domu komisowego, którego działalność rozprzestrzenił znacznie swym duchem przedsiębiorczym, zamieniając na prawdziwy kantor wszechświatowy. Granice nie istniały dla niego, bogacił się zdobyczami ziemi całej a zwłaszcza też usiłował wyciągnąć z kolonii całe bogactwo zdumiewające, jakie one tylko dać mogły; a czynił to ze śmiałością zwycięską, z taką pewnością bystrego poglądu w dal sięgającego, że najzuchwalsze jego spekulacye zawsze tylko przynosiły olbrzymie korzyści.
Ten negocyant, którego działalność owocna zdobywała pozycyę za pozycyą, wygrywała każdą bitwę, musiał bezspornie pochłonąć Seguinów bezczynnych, leniwych, bezsilnych i dotkniętych bezpłodnością. To też pośród ich klęski majątkowej, pośród rozsypki ich domu i rodziny, wykroił jeszcze dla siebie część pokaźną, zapragnął pałacu przy Avenue d’Antin, Seguin nie zamieszkiwał go i tak już od lat kilka, powziąwszy myśl dziwaczną pomieszczenia się w swym klubie, gdzie trzymał sobie pokój; a czynił to na skutek zgodnego rozłączenia się wreszcie z żoną.
Dwoje dzieci opuściło dom rodzicielski: Gaston, był dziś komendantem w jakimś garnizonie na zapadłej prowincyi, Łucya zakonnicą, zamkniętą w murach klasztoru urszulanek. To też Walentyna, pozostawszy tu sama, nudziła się niepomiernie a nie mogąc prowadzić życia na stopę odpowiednią, z kolei również wyniosła się z pałacu, wynająwszy sobie małe, ale nadzwyczaj wesołe i eleganckie mieszkanie przy bulwarze Males-herbes, gdzie dokonywała światowego swego żywota, jak stara arystokratka, wielce pobożna i zawsze dobroczynna, prezydując w „Stowarzyszeniu Żłobka“, wyłącznie zajęta dziećmi innych, odkąd nie umiała opiekować się własnemi. I Ambrożemu dość było wziąć w posiadanie spustoszały pałac, na którym ciążyła moc długów hypotecznych do tego stopnia, że skoro otworzy się spadek po Séguinie, zpewnością spadkobiercy tegoż, Walentyna, Gaston i Łucya, będą mu jeszcze coś winni.
Ale i tu nowe jeszcze czekało Mateusza wspomnienie, kiedy w towarzystwie Dyonizego wszedł do tego królewskiego pałacu przy Avenue d’Antin! Tutaj, tak jak w fabryce, ujrzał się przychodzącego ongi jako ubogi lokator, domagający się naprawy dachu, aby woda nie zalała mu czworga już podówczas dzieci, których ciężar przyjął na siebie w swej grzesznej nieopatrzności.
I był to ten sam pałac z wspaniałą fasadą, w stylu odrodzenia o dwu piętrach, po osiem wysokich okien, wychodzących na Avenue d’Antin; był to tenże sam przedsionek, pełen marmurów i bronzów, zkąd wstępowało się do obszernych salonów parterowych, przedłużonych piękną oranżeryą; był to zwłaszcza tenże sam zajmujący środek pierwszego piętra, dawny gabinet Seguina, olbrzymia komnata, oświetlona starożytnemi kolorowemi oknami. Wywoływał w myśli tę komnatę, taką, jaką ona była niegdyś, z tem zabawnem przeładowaniem starożytnościami, staremi materyami, jubilerszczyzną, fajansami i bogatemi oprawami ksiąg nowoczesnych. Wywoływał ją w pamięci później jeszcze w tem opuszczeniu, w jakie popadła, w zrujnowaniu, poszarzała od kurzu, zwiastującą powolną śmierć domu.
A obecnie znajdował ją znów wspaniałą, pełną szczęścia, zbytku daleko zdrowszego i trwalszego, odświeżoną przez Ambrożego, który na trzy miesiące zwołał tu cały legion mularzy, stolarzy, tapicerów.
Teraz pałac cały odżył, jeszcze zbytkowniejszy niż kiedykolwiek, napełniający się zimą gwarem festynów, rozweselony śmiechem czworga dzieci, blaskiem tego majątku żywego, który odnawiały bezprzestannie coraz nowsze zdobycze, coraz nowe podboje.
I nie było tu już teraz bezczynnego, rozleniwiałego Séguina, co pracował dla nicestwa i głosił nicestwo, był natomiast syn jego własny, Ambroży, wcielona energia twórcza, którego zwycięztwa domagały się snać same siły życiowe, skoro go postawiły tutaj panem w tym domu zwyciężonego.
Ambroży wyszedł był i miał powrócić dopiero na śniadanie. Mateusz i Dyonizy przeto postanowili zaczekać na niego a kiedy pierwszy przechodził właśnie powtórnie przez przedpokój, chcąc tymczasem rozpatrzyć się dokładnie i zdać sobie sprawę z obecnego urządzenia pałacu, zdziwił się niepomału, że jakaś nieznana mu pani, wyczekująca tutaj cierpliwie, której nie spostrzegł był w pierwszej chwili, zatrzymuje go niespodzianie.
— Widzę, że pan Froment mnie nie poznaje.
Gestem niewyraźnym usprawiedliwiał się. Była to osoba słusznego wzrostu, tęga, tłusta, niezawodnie przekroczyła już sześćdziesiątkę, ale starannie była ubraną a twarz miała uśmiechniętą, długą i pełną, którą otaczały szanowne włosy białe. Rzekłbyś, jakaś burżuazka z prowincyi w ceremonialnym stroju.
— Celestyna... Celestyna, dawna panna służąca pani Séguin.
Skoro wymieniła swe imię, wówczas dopiero poznał ją doskonale, tając zdumienie, wywołane tak szczęśliwym jej końcem. Sądził, że dawno popadła gdzieś w głąb jakiegoś ścieku. Ona tymczasem ze spokojnem zadowoleniem, wesoło opowiadała mu o swojem szczęściu obecnem.
— Och! jestem nadzwyczaj zadowoloną... Powróciłam do Rceugemont, do moich stron rodzinnych, dokonać tam życia w ciszy a tymczasem w ostatku, wyszłam tam zamąż za byłego marynarza, dymisyonowanego oficera, który ma wcale ładną emeryturę, nie licząc już mająteczku, jaki mu pozostawiła pierwsza żona. A ponieważ ma on dwóch synów dorosłych, pozwoliłam sobie przedstawić młodszego z nich panu Ambrożemu i prosić, aby zechciał go przyjąć do swego domu handlowego, co też był tak dobrym uczynić... Więc też oczywiście, czekałam na pierwszy mój przyjazd do Paryża i przychodzę teraz podziękować mu z całego serca za tę dobroć.
Nie mówiła co prawda, w jaki sposób zaślubiła ex marynarza; weszła ona najpierw do jego domu w charakterze służącej do wszystkiego, potem gospodyni, zarządzającej całem gospodarstwem a wreszcie po śmierci pierwszej jego żony, której przyspieszyła koniec, została prawą małżonką, Obecnie jednak summa summarum, uczyniła go szczęśliwym, obmyśliła nawet karyerę dla synów, z którymi miał dosyć kłopotu i pomieściła obu, dzięki pięknym znajomościom, jakie miała w Paryżu.
I wciąż śmiała się uszczęśliwiona, jak zacna kobieta, którą rozrzewniają wspomnienia przeszłości.
— Kiedym pana zobaczyła przechodzącego tu przed chwilą, panie Froment, nie umiem panu wypowiedzieć, jaką mi to sprawiło przyjemność. Ach! bo też nie wczoraj to miałam zaszczyt zobaczyć tu pana po raz pierwszy!... Czy przypomina pan sobie la Couteau, wie pan, ona, co się tak uskarżała wiecznie, dziś czuje się wreszcie, prawdziwie zadowoloną; żyją sobie na uboczu z mężem oboje w ładnym domu, będącym ich własnością, z oszczędności złożonych, które teraz zjadają sobie w spokoju. Niemłoda ona dziś już coprawda, ale pochowała i pochowa z pewnością wielu jeszcze... Patrz pan! naprzykład ta biedna pani Menoux, niciarka, tu z przeciwka? Otóż jedna z tych, co nie miały zgoła szczęścia! Straciła drugie dziecko, straciła tego uwielbianego przez siebie męża i po tych wszystkich stratach sama umarła ze zmartwienia w pół roku zaledwie po mężu... Przez chwilę miałam zamiar zabrać ją z sobą do Rougemont, gdzie powietrze jest tak dziwnie zdrowe. U nas znajdziesz pan starców dziewiędziesięcioletnich. Proszę popatrzeć na la Couteau, ta żyć będzie dokąd zechce... O! to okolica tak przyjemna, raj prawdziwy!
I ohydne Rougemont, krwawe Rougemont wystąpiło przed pamięcią Mateusza, wznosząc spokojną wieżyczkę swego kościoła z pośród gładkiej równiny, gdzie leżał cmentarz, brukowany ciałami małych paryżan; to Rougemont, co pod kobiercem polnego kwiecia kryje okropne pobojowisko tylu morderstw.
— Pani nie ma dzieci ze swego małżeństwa? — spytał, chcąc powiedzieć cośkolwiek i nie znajdując na razie w swem zamyśleniu nic innego nad to pytanie.
Roześmiała się serdecznie, rozweselona, ukazując białe jeszcze zęby.
— O! nie, panie Froment, to już nie na mój wiek. A potem wiesz pan przecie, że są rzeczy, których się nie rozpoczyna na nowo... A propos, pani Bourdieu, ta akuszerka, którą pan znałeś, jeśli się nie mylę, umarła w naszych stronach w ładnej posiadłości, gdzie usunąwszy się od praktyki, żyła spokojnie już oddawna. Większe ona miała szczęście niż ta druga, le Rouche, mimo wszystko bardzo poczciwa w gruncie kobieta, tylko że zbyt usłużna... Musiałeś pan zauważyć proces jej w dziennikach, skazano ją na więzienie razem z lekarzem Saraille za sprawy, doprawdy niezbyt czyste, których się dopuszczali razem.
La Rouche! Saraille! Tak, z pewnością, Mateusz czytał przebieg procesu tych dwojga złoczyńców społecznych. I jakież znowu echa te dwa nazwiska budziły w jego pamięci, wraz z niemi stawały przed nim dwa inne widma przeszłości: widmo Waleryi Morange! Reginy Morange! W dziedzińcu fabryki już przesunęła się była przed jego myślą niewyraźna wizja Morange’a, owego akuratnego rachmistrza, nieśmiałego i uczuciowego, którego wicher nieszczęścia i obłąkania uniósł w krainę ciemności. Nagle, pojawiał się tutaj znów przed nim ten cień błąkający się, ta ofiara całej bezrozumnej ambicji, całego rozpasanego życia pewnej epoki, biedna istota, pozbawiona samoistności, tak strasznie ukarana za zbrodnie innych, że zapewne dotąd jeszcze nie może biedak zasnąć spokojnie w grobie, w który rzucił się okrwawiony, z połamanemi członkami.
A tuż za nim, w tym korowodzie wspomnień, Mateusz ujrzał widmo Serafiny, z twarzą wykrzywioną dziką boleścią żądzy bezpłodnej; niemogącej dla siebie zdobyć zaspokojenia i wstępującej w szranki śmierci.
— Ale przepraszam pana, panie Froment, żem się ośmieliła go zatrzymać... Bardzo się cieszę, bardzo, żem jeszcze zobaczyła pana.
Wciąż się jej przypatrywał i odchodząc rzekł jej za zwykłą swoją wyrozumiałością optymizmu.
— Życzę szczęścia nadal, skoro pani jesteś teraz szczęśliwą. Szczęście musi wiedzieć co robi.
Ale serce Mateusza niemniej zamącił niepokój na myśl o pozornych niesprawiedliwościach niewzruszonej w spokoju swym przyrody. Wspomnienie jego Maryanny, dotkniętej tak ciężkim smutkiem, upadającej pod brzemieniem bezbożnej kłótni synów. A kiedy wreszcie Ambroży powrócił do domu i uścisnął go wesoło, serdecznie, przyjąwszy poprzednio podziękowania Celestyny, zdjął go dziwny niepokój w tej ostatniej chwili, która stanowić miała, wedle niego, o zbawieniu braterskiem rodziny.
Zresztą rzecz poszła szybko. Dyonizy, który zaprosił się sam na śniadanie razem z ojcem, odrazu otwarcie przystąpił do sprawy, bez długich zwłóczeń.
— Nie przyszliśmy tu wyłącznie dla przyjemności zjedzenia z tobą śniadania... Mama jest chora, czy wiesz o tem?
— Chora — powtórzył Ambroży — ależ nie chora poważnie?
— Owszem, bardzo chora, w niebezpieczeństwie... A czy wiesz o tem, że chorą jest od owego dnia, kiedy to przyszła pomówić z tobą o kłótni Grzegorza i Gerwazego i kiedy to, jak się zdaje, miałeś się obejść z nią niemal brutalnie?
— Ja? miałem się z mamą obejść brutalnie! Mówiliśmy o interesach, i może jak zawsze odpowiada każdy aferzysta, odpowiedziałem jej cokolwiek szorstko.
Zwrócił się do Mateusza, który czekał w milczeniu, blady, na wynik tej rozmowy.
— Więc to prawda, ojcze, że mama jest cierpiącą i że się o nią obawiasz?
A kiedy ojciec potwierdził długiem, powolnem skinieniem głowy, Ambroży zawołał szczerze wzruszony, tak samo, jak to uczynił poprzednio Dyonizy w fabryce; od pierwszego zaraz słowa:
— Ach, ależ to głupotą już ta cała ich historyą! Według mnie Grzegorz ma racyę a nie Gerwazy. Tylko dla mnie ta rzecz cała nie warta, żeby się nad nią zastanawiać na seryo; trzeba, żeby się pogodzili, uścisnęli, skoro ich zgoda ma oszczędzić tej biednej mamie bodaj jednej minuty cierpienia... Ale też dlaczego zamykaliście się, dla czego nie mówiliście nam nic o waszem zmartwieniu? Bylibyśmy się opamiętali wszyscy, zastanowili i pojęli rzecz dobrze.
I naraz rzucił się całować ojca z tą nagłością decyzyi, która stanowiła wielką siłę w jego zawodzie, ilekroć jasna prawda rozświeciła jego poglądy.
— A wreszcie, tyś przecie z nas wszystkich najmądrzejszy, ty wszystko wiesz zgóry i przewidujesz... Nawet wówczas, jeśli Grzegórz jest w prawie wytoczenia procesu Gerwazemu, byłby niedorzecznym, gdyby to uczynił, bo ponad tym drobnym poszczególnym interesem, jest inny jeszcze interes ważniejszy, obchodzący nas wszystkich, interes rodzinny, to, żeby ona pozostała zawsze w łączności, żeby stanowiła jedną zbitą falangę, której nie możnaby zaatakować ani zwyciężyć, jeśli ona chce pozostać niezwyciężoną. Nasza najwyższa potęga leży w naszej solidarności... Więc to rzecz prosta. Conajprędzej zjemy teraz śniadanie i siadamy zaraz na pociąg, Dyonizy i ja będziem ci, ojcze, towarzyszyć do Chantebled. Trzeba koniecznie, aby dzisiejszego wieczora pokój został zawartym... Ja się tego podejmuję.
Mateusz, śmiejący, szczęśliwy, że odnajduje siebie samego w swych synach, wesoło uścisnął go wzajem.
Zanim podano śniadanie, zeszli wszyscy obejrzeć oranżeryę, którą powiększał obecnie Ambroży, zamierzając zimą wydawać tu bale. Miał on osobliwe upodobanie w przyozdabianiu i wzbogacaniu jeszcze pałacu, gdzie zamierzał w przyszłości panować wśród zbytku iście książęcego.
Potem, przy śniadaniu, usprawiedliwiał się, że ich przyjmuje po kawalersko, mimo, że stół u niego był wytwornym, pozostawił sobie był bowiem, na czas nieobecności Andrei i dzieci, kucharkę, przez wyrozumowaną obawę pozadomowych kuchni.
— O! ja — rzekł Dyonizy — odkąd Marta z całą bandą przebywa w Dieppe, zamknąłem pałac zupełnie, stołuję się w restauracji.
— No, bo też z ciebie mędrzec — odpowiedział Ambroży z miną spokojnej otwartości. — Ja zaś, jak wiesz, wyznaję, że lubię użycie.. A teraz połykajcież coprędzej kawę i chodźmy.
Przybyli do Janvile pociągiem, przychodzącym o drugiej. Z ułożonego planu wypadało udać się najprzód do Chantebled, aby Dyonizy i Ambroży mogli przedewszystkiem pomówić z Gerwazym, wiedzieli bowiem, że on jest daleko łagodniejszym i sądzili też, że tu jest grunt podatniejszy do pojednania. Następnie dopiero pójdą do Grzegorza, wyłają go, narzucą mu warunki pokoju, mogące sprowadzić powszechnie porozumienie.
W miarę wszakże jak zbliżali się do folwarku, występowały coraz jaśniej trudności podjętego zadania, urastały i niepokoiły ich coraz bardziej. Z pewnością nie będzie to rzecz tak łatwa, jak sądzili zrazu. I sposobili się już na najcięższą walkę.
— Gdybyśmy tak najpierw zaszli do mamy — zaproponował Dyonizy. — Ucałowalibyśmy ją i toby dodało nam odwagi.
Ambroży uznał, że to myśl doskonała.
— Tak, chodźmy, tembardziej, że mama była zawsze „panią dobrej rady“. Ona niezawodnie musi też mieć swoje sposoby i poglądy w tej mierze.
Weszli na pierwsze piętro domu mieszkalnego rodziców, do obszernego pokoju, w którym przebywała Maryanna, ściśle zamknięta, leżąc u okna na szezlongu.
Jakiemże jednak było ich zdumienie, kiedy ją zobaczyli teraz siedzącą na szezlongu, przed nią zaś ujmując ją za obie ręce, siedział Grzagórz, z drugiej zaś strony Gerwazy i Klara stali, uśmiechając się łagodnie.
— A to co? — zawołał Ambroży zdumiony — więc cała nasza robota już zrobiona?
— A my, cośmy, zaczęli już powątpiewać, że się to da zrobić! — oświadczył Dyonizy, kompletnie oszołomiony.
Mateusz, zdumiony jak oni obaj, w swym zachwycie wytłomaczył całą sytuacyę, widząc jakie zdziwienie wywołuje niespodziewany przyjazd dwu „dużych“ braci z Paryża.
— Ależ to ja dziś rano pojechałam po nich i przywożę ich po to, aby nas pojednali wszystkich w powszechnym uścisku!
Wówczas wszystko wybuchnęło radosnym śmiechem. Zapóźno, już zapóźno „wielcy bracia“ spóźnili się! Obyło się bez ich mądrości i bez ich dyplomacyi. Ich samych rozweseliło to również, przyniosła ulgę myśl, że odnieśli zwycięztwo bez walki.
Maryanna, z oczyma zwilżonymi, szczęśliwa i rozrzewniona, tak szczęśliwa, że zda się, przybyło jej naraz zdrowia, odpowiedziała Mateuszowi z kolei:
— Jak widzisz, mój drogi, wszystko ułożyło się już dobrze. I sama nawet nie wiem zupełnie jak się to stało... Grzegórz przyszedł, ucałował mnie i prosił, żebym niezwłocznie posłała po Gerwazego i Klarę. Potem sam z siebie powiedział im, że wszystko troje byli szaleńcami, sprawiając mi taką przykrość i że należało im się porozumieć z sobą... No i zkolei uściskali się wszyscy troje. I tak się skończyło całe nieszczęsne nieporozumienie.
Wesoło przerwał jej Grzegórz.
— Słuchajcie, zbyt piękną rolę otrzymałem, sądząc z opowiadania mamy, w całej tej historyi; trzeba wam teraz wyznać prawdę... Nie ja to pierwszy zapragnąłem pojednania, ale moja żona, Teresa. To dzielne serce, ta moja kobiecina z główką upartą jak u muła do tego stopnia, że skoro coś raz postanowiła, ja zawsze w końcu zmuszony jestem to uczynić... Wczoraj wieczorem pokłóciliśmy się, ona bowiem, nie wiem jak i przez kogo, dowiedziała się, że mama rozchorowała się ze zmartwienia i mocno zmartwiła się z tego powodu, usiłowała przeto dowieść mi niedorzeczności całej tej naszej kłótni, na której tylko mogliśmy stracić wszyscy a nie zyskamy nic z pewnością. Dziś rano rozpoczęła to samo kłaść mi znów w głowę; oczywiście, przekonała mnie w zupełności, tem więcej, że już całą noc oka zmrużyć nie mogłem, dowiedziawszy się, że biedna mama choruje z naszego powodu... Potrzeba jednak było jeszcze przekonać ojca Lepailleura; Teresa podjęła się tego również a nawet wynalazła coś takiego, że stary wyobrażać sobie może, że jest zwycięzcą nad zwycięzcą. Wmówiła w niego, że powinien nakoniec sprzedać wam te okropne grunta za cenę tak szalenie wygórowaną, iż będzie mógł ze wszystkich dachów głosić swe zwycięztwo.
I zwracając się do obojga farmerów, dodał Grzegórz żartobliwie:
— Mój poczciwy Gerwazy, moja dobra Klarko, błagam was, pozwólcie się obedrzeć ze skóry, pozwólcie się okraść! Chodzi tu o spokój mojego domu. Sprawcie tę ostatnią radość memu teściowi, niech sobie wyobraża, że on jeden miał zawsze racyę a że my wszyscy byliśmy zawsze tylko głupcami.
— Och! pieniędzy, ile tylko zażąda — odpowiedział z śmiechem Gerwazy. Zresztą te grunta są prawdziwie hańbą dla całego folwarku, który przecinają jakby blizną kamieni i ugorów. Oddawna już marzymy o nich i pragnęlibyśmy widzieć je raz już obsiane i falujące łanami zbóż. Chantebled może płacić za swoją sławę.
I sprawa została ułożona, młyn zobaczy napowrót całe plony folwarku Cbantebled powracające na jego żarna; folwark rozszerzy się o nowe pole. A mama wyzdrowieje — i ta to siła szczęśliwa życia, ta potrzeba miłości, ta solidarność, nieodzowna, zarówno każdej rodzinie, jak każdemu narodowi, co pragnie zachować dla siebie zwycięztwo — narzucały się same powaśnionemu rodzeństwu, domagały braterstwa synów, którzy przez chwilę dali się unieść szaleństwu i zburzyli własną potęgę rozdzierając się niesnaskami.
Radość z tego zebrania się czterech „dużych“ braci: Dyonizego, Ambrożego, Gerwazego, Grzegorza i Klary, pojednanych teraz wszystkich, zgodnych, wzmogła się jeszcze, kiedy nadeszła Karolina, przyprowadzając z sobą trzy młodsze córki: Ludwikę, Magdalenę i Małgorzatę, zamieszkujące w okolicy. Ludwika, dowiedziawszy się o chorobie „mamy“, podążyła po dwie drugie i razem przyjechały dowiedzieć się o jej zdrowie. Jakimż serdecznym wybuchem śmiechu powitano tę wchodzącą procesyę.
— Wszyscy zatem! — zawołał żartobliwie Ambroży. — Rodzina w pełnym komplecie, istne zgromadzenie wielkiej rady królewskiej!... Widzisz przeto, mamo, że trzeba ci koniecznie wyzdrowieć, bo cały dwór jest u nóg twoich z jednogłośnem życzeniem i nie pozwala ci nawet na najlżejszą migrenę.
Ponieważ jednak nadszedł i Benjamin nakoniec, ostatni tuż za trzema siostrami, śmiechy wzmogły się jeszcze.
— No, o Benjaminie zapomnieliśmy wszyscy! — zawołał Mateusz.
— Chodź, mój maleńki, chodź, ucałuj mnie i ty zkolei — szepnęła z uczuciem Maryanna. — Dlatego, żeś ty ostatnim z całego szeregu, ci „wielcy“ żartują z ciebie... Jeśli cię pieszczę zanadto i może trochę psuję, to obchodzi tylko nas oboje, nieprawdaż? Powiedz im, żeś ty spędził ranek dzisiejszy ze mną i że jeśliś teraz wyszedł przejść się, to ja tego żądałam.
Benjamin uśmiechał się łagodnie, cokolwiek smutno.
— Ależ, mamo, ja byłem na dole, widziałem ich wszystkich jak wchodzili na górę jedni po drugich... Czekałem, abyście się uścisnęli tu wszyscy i wtedy dopiero przyszedłem i ja zkolei.
Miał on już lat dwadzieścia jeden, piękny był tą delikatną, nieco wątłą pięknością, z twarzą jasną, pogodną, z wielkiemi brunatnemi oczyma, z długiemi włosami, sfalowanemi w pukle, lekkim zarostem brody kędzierzawej. Jakkolwiek nie chorował nigdy, matka twierdziła, że jest delikatny, wątły i bacznie czuwała nad nim. Wszyscy zresztą zachwycali się jego wdziękiem dziwnym i tą urodą wytworną, pełną uroku. Wzrósł on jakby w rodzaju snu, pełen pragnień, których nie mógł sformułować, w bezprzestannem poszukiwaniu czegoś nieznanego, jakiegoś czegoś, czego dotąd nie posiadał.
A rodzice, widząc w nim wstręt do wszelkiego określonego zawodu, widząc jak sama już myśl o małżeństwie wydawała mu się czemś nieznośnem, nie gniewali się o to bynajmniej a przeciwnie, w duszy ułożyli projekt, że zachowują dla siebie wyłącznie tego ostatniozrodzonego, ten spóźniony dar życia, tak pełen dobroci i piękności. Alboż nie oddali światu i życiu wszystkich innych? Któżby nie wybaczył im tego egoizmu miłości, że chcą jednego bodaj zachować wyłącznie dla siebie, całkowicie dla siebie, że ten jeden wybraniec nie ożeni się, nic robić nie będzie, że on przyszedł na świat jedynie w tym celu rozkosznym, aby być przez nich kochanym i ich kochać wzajem?
Było to marzenie ich starości, dział, którego pragnęli od życia w nagrodę za tak długie wydawanie na świat dzieci, jedyne szczęście, które zapragnęli wynieść dla siebie z tego wszystko pochłaniającego bytu, co darzy wszystkiem i wszystko napowrót znów odbiera.
— Słuchajno, Benjaminku — podjął nagle Ambroży — ty, co się tak interesujesz naszym dzielnym Mikołajem, czy nie chciałbyś dowiedzieć się czegoś nowego o nim? — otrzymałem przedwczoraj właśnie o nim wieści... I słuszna, abym o nim pomówił cokolwiek, bo on jeden z całej rodziny nie może tu wśród nas stanąć dzisiaj.
Benjamin na te słowa zarumienił się i ożywił nagle.
— Doprawdy? pisał do ciebie. Cóż? donosi o sobie? Co tam robi?
Pozostało mu nazawsze wrażenie żywe owego odjazdu Mikołaja do Senegalu. Podówczas nie miał on jeszcze skończonych lat dwunastu a od owego czasu minęło już blizko lat dziewięć; ale scena tego odjazdu zawsze obecną była w jego pamięci z tem pożegnaniem nazawsze, z tym odlotem w nieskończoność czasu i nadziei.
— Wiecie — począł opowiadać Ambroży, — że jestem zawsze w stosunkach handlowych z Mikołajem. O! gdybyśmy mieli w naszych koloniach kilku zuchów z jego inteligencyą i odwagą, szybko zebralibyśmy rozproszone bogactwa tych ziem dziewiczych, w których łonie drzemią one dotąd bezpożytecznie. Co do mnie, jeśli w dziesięćkroć pomnażam mój majątek, to dlatego, że w nich właśnie czerpię... Nasz Mikołaj więc osiedlił się w Senegalu ze swoją Elżbietą, towarzyszką, rzekłbyś umyślnie doń dobraną. Dzięki kilku tysiącom franków, jakie posiadali oboje, założyli sobie kantor, handel ich prosperował. Ale czułem to doskonale, że to dla nich za ciasna jeszcze arena, że to małżeństwo marzy o zdobyciu szerszej, swobodniejszej przestrzeni, że zamierzą wykarczować bardziej nieznane dotąd pola... I otóż naraz Mikołaj donosi mi o swoim wyjeździe do Sudanu, w dolinę Nigru, do której drogę zaledwie od wczoraj otwarto. Zabiera z sobą żonę, czworo dzieci, które już ma obecnie — i idą wszyscy na los szczęścia szukać nowych zdobyczy, niby pionierzy pełni odwagi, dręczeni potrzebą położenia podwalin do nowego całkiem świata... Wyznam, że mnie to wstrząsnęło cokolwiek, bo to już prawdziwe szaleństwo. Ale swoją drogą przyznać muszę, że z naszego Mikołaja dziwnie śmiały, dzielny człowiek i przejęła mnie dlań uwielbieniem ta czynna energia, ta zachwycająca wiara w siebie, w przyszłość mego brata, co rzuca się w świat ziem nieznanych, ze spokojną pewnością, że je podbije i zaludni.
Nastała cisza. Jakiś dech potężny powiał po wszystkich, ów powiew nieskończoności, idący ztamtąd, z tajni płaszczyzn dziewiczych. I rodzina cała biegła myślą za jednem ze swych dzieci poprzez pustynie, śledząc je jak tam niesie dobry posiew ludzki pod niezmierzone, skwarne niebo.
— Ach! — szepnął Beniamin, rozwartemi szeroko pięknemi swojemi oczyma w dal gdzieś zapatrzony w ów odległy snać kraniec ziemi — ach! jaki on szczęśliwy, że może widzieć inne wody, inne bory, inne słońca! Ale Maryannę wstrząsnął dreszcz silny.
— Nie, nie, maleńki! niema wód innych nad Yeuse’ę, niema innych borów nad nasze lasy Lillebonne, ani słońc innych, jak to słońce, co nam przyświeca w Chantebled... Chodź, ucałuj mnie raz jeszcze, raz jeszcze uściśnijmy się wszyscy a ja wyzdrowieję i nie rozstaniem się już nigdy, nigdy!
Rozpoczęły się znów śmiechy i uściski na przemiany. Był to dzień wielki, uroczysty, data zwycięztwa, najbardziej stanowczego zwycięztwa, jakie odniosła kiedykolwiek rodzina nad samą sobą, nie dopuszczając, by jej siłę zburzyła niezgoda. Odtąd będzie już ona niepokonaną, wszechpotężną.
O zmroku, wieczorem, Mateusz i Maryanna znowu jak w wigilię dnia tego znaleźli się sami, dłoń w dłoni u okna, zkąd widzieli folwark roztaczający się aż po skraj widnokręgu, tego widnokręgu, po za którym Paryż dyszał wielkim swym potężnym oddechem, otoczywszy się mgłą płową dymów olbrzymiej swej kuźni.
Ale jakże ten wieczór pogodny niepodobnym był do wczorajszego i jaka radość, jaka pociecha wzbierała w ich sercach, jaką napełniały się one nadzieją nieskończoną i wiarą głęboką w dobre dzieło, odtąd już stałe i zabezpieczone nazawsze.
— Czy czujesz się teraz lepiej? czy ci wracają już siły i serce bije swobodnie.
— Och! mój drogi, jestem już uzdrowioną, umierałam tylko ze zmartwienia. Jutro już powrócą mi siły całkowicie.
Wtedy Mateusz popadł w głęboką zadumę wobec swej zdobyczy, tego sioła, co rozciągnęło się daleko, bez kresu, gdzieś pod promieniami zachodzącego słońca.
I znowu rój wspomnień wstał przed jego oczyma; przypomniał sobie ów ranek odległy już dziś lat przeszło czterdzieści, gdzie pozostawił w domu Maryannę z czworgiem dzieci i półtora franka całego zasobu, w tym pawiloniku myśliwskim zrujnowanym, na skraju lasu, gdzie zamieszkiwali przez oszczędność.
Mieli wówczas długi, byli oboje wcieleniem wesołej, boskiej nieprzezorności nieopatrznej, z temi czterema usteczkami małemi, zgłodniałemi wiecznie, z tą falą dziewcząt i chłopców, co wypływała swobodnie z ich miłości, z ich wiary niespożytej w życie.
Potem przypominał sobie jeszcze swój powrót wówczas wieczorem, owe trzysta franków pensyi miesięcznej, obrachunki, jakie robił wtedy zdjęty tchórzliwym niepokojem, wzburzony tym egoizmem trującym, którego dreszcze przywoził z sobą z Paryża. Beauchênowie ze swoją fabryką, te swoim Maurycym, jedynym synem, którego wychowywali na udzielnego księcia, przepowiadali mu w przyszłości czarną nędzę, śmierć gdzieś na barłogu i jemu i jego żonie i tej ich gromadce malców. A Séguinowie, ich gospodarze podówczas, roztaczali przed nim swe miliony swój pałac, zbytku i przepychu pełen, zasypany dziwami wszelkiemi, przygniatali go, drwiąc zeń i litując się nad nim, oni, których mądrość umiała ograniczyć się na jednym chłopcu i jednej dziewczynce. A nawet ci nieszczęśni Morange’owie opowiadali mu, że zamierzają dać jedynej swej córce w przyszłości posag iście królewski, marząc podówczas o posadzie, przynoszącej dwanaście tysięcy franków i wzgardliwie wyrażali się o dobrowolnej nędzy rodzin zbyt licznych. I nie było nikogo aż do owych Lepailleurów, młynarzy, ktoby nie okazywał swej nieufności względem tego mieszczucha, co tak zawinił swą nieopatrznością w ich oczach, że się zadłużył im na dwanaście franków za jaja i mleko, nikogo, ktoby nie zadawał sobie pytania, czy człowiek tracący życie na przysparzaniu swej żonie co dwa lata dzieci, jest w stanie płacić długi?...
Ach! była w tem racya, czuł dobrze swą winę, powtarzał sobie sam to wówczas nieraz, że nie dojdzie nigdy ani do posiadania fabryki, ni pałacu, ni młyna choćby nawet, że nigdy niezawodnie nie osiągnie posady z dwunastu tysiącami rocznej pensyi.
Inni mieli wszystko, on nie miał nic. Inni, bogaci, byli rozsądnymi o tyle, że nie obarczali się rodziną a on, ten biedak, bez zastanowienia gromadził coraz więcej dzieci, coraz więcej nakładał na siebie ciężarów, bez liczby. To było szaleństwem niewątpliwie.
I przyszło mu na myśl urocze znów wspomnienie, ten szał uczucia i nadziei, co po tych wszystkich pięknych rezonowaniach, rzucił go napowrót w objęcia Maryanny, ufnej, odważnej w ten płomień wszechpotężny żądzy, co się domagała nowego znów dziecięcia, jeszcze jednej istoty pośród nieśmiertelnej kreacyi istot.
A potem po latach czterdziestu, okazało się, że jego szaleństwo było mądrością. Odniósł zwycięstwo dzięki tejże właśnie boskiej nieopatrzności; ubogi zwyciężył bogaczy, pilny siewca, rzucający pełną dłonią ziarno posiewu, pewny przyszłości, że w niej zbierze całkowite żniwo. I poczynał się znów dlań dzień nowy, dobry dzień dzisiejszy, który przeżył od dzisiejszego rana; widział go dokładnie z całem tem zwycięztwem, jakie mu on przynosił. Fabrykę Beauchênów on dziś posiadał przez swego syna Dyonizego, miał ją w tej chwili przed oczyma niby wielki gród pracy, z łoskotem jej maszyn potężnych, z nagromadzonemi jej milionami. Ów pałac Séguinów — wszakże dziś on posiadał go także przez swego syna Ambrożego, wspanialszy jeszcze, jeszcze bardziej pełen przepychu i zbytku, wzbogacony zdobyczami handlu ze wszystkiemi częściami ziemskiego globu. Młyn Lepailleurów wszakże również był teraz jego własnością przez syna Grzegorza, wzrosły w dziesięcioro w swej wartości i znaczeniu, otoczony nowem powodzeniem, niby ostatni dar fortuny, która przykłada rękę pomocną do ludzkiej pracy, do usiłowań zwycięzkich.
Kara tragiczna, nadmierna może, uniosła z sobą smutną rodzinę Morange’ów, pośród burzy krwi i szaleństwa. I inne zaszły zmiany straszne wśród otaczającego go społeczeństwa, niejedno padło tam w przepaść: Serafina bezpożyteczne dotknięta w swej rozkoszy; rodzina Moineaud’ów rozproszona, stoczona jadem, zatruta oddechem swego otoczenia. I tylko on jeden, Mateusz, ostał się nietykalny, stał jako zwycięzca ze swą Maryanną wobec tego folwarku Chantebled, zdobytego przez nich na Séguinach, gdzie dziś panowały dzieci Gerwazego i Klary, przedłużając dynastyę ich rasy.
To było ich królestwo: pola rozlegały się jak daleko zasięgniesz okiem, tocząc fale bajecznej żyzności pod blaskiem pożegnalnym słońca, szumiały w dal opowieścią walk, bohaterskiego poczęcia się całego ich istnienia.
Ich obojga dziełem było przecież całe to z nicestwa stworzone dokoła życie, istoty, rzeczy, poczęte w potędze miłości, w energicznej ich woli, wszystko to, co zdziałali tutaj kochając, chcąc, działając, tworząc światek ten cały.
— Patrzajże, patrzaj — szepnął Mateusz szerokim gestem ogarniając cały ten widok — wszystko to z nas się zrodziło i trzeba nam dlatego kochać się dalej, trzeba nam być szczęśliwymi, aby to wszystko żyło nadal.
— A! — odpowiedziała wesoło Maryanna — wszystko to teraz żyć będzie wiecznie, skorośmy wszyscy złączyli się znów uściskiem zwycięztwa.
Zwycięztwo! zwycięstwo naturalne, konieczne licznej rodziny! Dzięki licznej rodzinie, dzięki wzrastaniu bezustannemu liczby, w końca zagarnęli oni wszystko, wszystko posiedli. Płodność była wszechpotężną, nieprzepartą ich siłą zdobywczą. A ten podbój, przyszedł sam z siebie, ani go oni pragnęli, ani doń dążyli, ani go zorganizowali w pogodnej swej lojalności; szli prostą drogą, drogą obowiązku i jej zawdzięczali ten podbój zwycięzki.
I stali teraz dłoń w dłoni wobec swego dzieła, jako godni uwielbienia bohaterzy, chlubiący się tem, że byli dobrymi i silnymi, że wydali na świat cały szereg dzieci, że stworzyli dużo, przysporzyli światu wiele radości, zdrowia, nadziei pośród jego walk wieczystych i łez wieczystych.




V.

I Mateusz i Maryanna żyli jeszcze przeszło lat dwadzieścia a Mateusz miał lat dziewięćdziesiąt, Maryanna osiemdziesiąt siedem, kiedy trzech najstarszych synów: Dyonizy, Ambroży i Gerwazy, zawsze wiernie stojący u ich boku, ułożyli między sobą, aby obchodzić uroczyście dyamentowe gody rodziców, siedemdziesiątą rocznicę ich zaślubin festynem, który zgromadziłby na folwarku Chantebled wszystkich członków rodziny.
Nie była to bynajmniej bagatela... Kiedy zestawiono ścisłą listę, okazało się, te potomków bezpośrednich Mateusza i Maryanny istniało w obecnej chwili sto pięćdziesiąt osiem osób: dzieci, wnuków i prawnuków, nie licząc już kilkorga maleństw ostatnio narodzonych, z czwartej już generacyi. Dodawszy do tego spowinowaconych, mężów i żony, zzewnątrz przybyłych do rodziny, pokazało się, że uroczystość ta zbierze coś ze trzysta osób. I gdzież tu znaleźć na folwarku taką salę, któraby pomieściła stół odpowiedni do patryarchalnego śniadania, o jakiem marzyli?
Rocznica przypadała na dzień 2 czerwca; wiosna była tego roku nieporównanie łagodna i przepiękna. To też postanowili, że śniadanie odbędzie się na dworze, że stół ustawionym zostanie naprzeciw pawilonu, pośrodku obszernego trawnika, zamkniętego kotarami wspaniałych jaworów, niby olbrzymi salon zieleni.
Będą u siebie, w samemże łonie dobroczynnej, życzliwej tej ziemi, pod dębem środkowym, rozrosłym dziś w olbrzyma a zasadzonym niegdyś dłońmi dwojga protoplastów rodu, którego rozmnażająca się falanga miała obchodzić płodność darzącą szczęściem.
I uroczystość została ułożoną, zorganizowaną w wielkim porywie wesela i miłości. Wszyscy zapalili się do tego, by w niej uczestniczyć, wszyscy przybiegli na tę schadzkę tryumfalną, począwszy od starców o białych jak śnieg włosach aż do dzieciaków, co ssały jeszcze własny palec.
I niebo błękitne, co zawisło szerokim stropem nad nimi i płomienne słońce nawet, chciały również wziąć udział w uroczystości tak samo jak folwark cały, źródła ciekące, kwitnące pola, pełne przyrzeczeń żniw obfitych.
Wspaniała to była ta podkowa rozszerzona, ten stół obszerny, ustawiony pośród traw ze zbytkiem naczyń i olśniewającej bielizny, obsypany poprzez liście iskierkami blasków. Dostojne małżeństwo, ojciec i matka rodu, mieli zasiąść tuż obok siebie w pośrodku, pod dębem. Dalej zdecydowano, że nie będzie się rozdzielać i innych małżeństw, że najpiękniejszem będzie, najbardziej wzruszającem, jeśli wszystkie one zasiądą obok siebie, kolejno, generacyami. Co do młodzieży zaś, dziewcząt i młodzieńców, dzieciaków płci obojej, pozwoli się im rozmieścić dowolnie, gdzie się uda, wedle ich fantazyi i humoru.
Od samego też rana już rozpoczął się zjazd całemi gromadami, powrót do wspólnego gniazda rozproszonej rodziny, zlot jej ze wszystkich czterech stron nieboskłonu.
Niestety jednak, śmierć już niemało kosiła tutaj, wielu niemiało już przybyć! Goście małego cmentarzyka w Janville, z każdym rokiem liczniejsi zasypiali tam wśród kwiatów i cichej zadumy grobów. Obok Róży, obok Błażeja, co odeszli pierwsi i inni już położyli się na sen wieczny, unosząc z sobą coraz nowy kawałek serca rodziny, czyniąc z tej poświęconej ziemi ziemię nabożeństwa, ziemię wspomnień wieczystych.
Najpierw Karolina, długo cierpiąca, poszła połączyć się z Błażejem, szczęśliwa przy odejściu, że pozostawia na swe miejsce córkę swą Bertę przy Mateuszu i Maryannie, dotkniętych tak głęboko tym ciosem, jakgdyby powtórnie tracili syna.
Za nią poszła córka ich Klara a porzucając ich, pozostawiła folwark swemu mężowi, Fryderykowi i Gerwazemu, który również w następnym zaraz roku został wdowcem.
Nieco później utracili syna swego Grzegorza, posiadacza młyna, którego wdowa, Teresa, dalej prowadziła tam zawsze rządy wśród licznego potomstwa.
Następnie odeszła za temi jeszcze jedna z córek, owa tak dobra Małgorzata, żona doktora Chambouvet, zmarła na skutek tego, że przyjęła do siebie dwoje dzieci, biednej wyrobnicy, dotkniętych krupem.
A innych strat już się i nie liczyło; żony, mężowie, co przez małżeństwa weszli w rodzinę, dzieci zwłaszcza; cząstka skazana na zagładę, owa część żniwa ludzkiego, którą odliczyć trzeba zawsze na burze, wszystkie te drogie istoty co znikają, opłakiwane przez żywych i co uświęcają ziemię, w której spoczęły.
Jeśli jednak drodzy ci zmarli, spali tam wśród wielkiej ciszy, jakiż zgiełk zato panował, jakie wrzało zwycięstwo życia tego ranka na drogach, prowadzących do Chantebled! Rodziło się ich więcej niż umierało, z każdej śmierci, zdało się, nowy powstawał wykwit istot. Tuzinami wyrastały one z ziemi, w którą ojce, znużeni dokonanem życia zadaniem, kładli się na spoczynek.
I wszystko to przybywało ze wszech stron, jako jaskółki na wiosnę przylatujące odwiedzić stare gniazda i napełniające niebiosa radością swego powrotu. Bezustannie na folwark zajeżdżał powóz po powozie, bezprzestannie wysiadały nowe znów małżeństwa z gromadkami dzeci, których fala jasnowłosych główek wzrastała z każdą chwilą. Pradziadkowie, którym włos przyprószył śnieg starości, przyprowadzili z sobą maleńkich prawnuczków, co pierwsze zaledwie stawiali kroki. Były tam bardzo ładne staruszki, którym dopomagały wysiąść z powozu młode dziewczyny, promienne świeżością. Matki były jeszcze brzemienne a ojcowie przywozili już z sobą narzeczonych córek.
Wszystko to było spokrewnione, spowinowacone z sobą; ojcowie, matki, bracia, siostry, teściowe, szwagrowie, bratowe, synowie, córki, wujowie, stryjowie, ciotki, kuzyni, kuzynki we wszelakich stopniach, we wszelkich możliwych pokrzyżowaniach aż do czwartego pokolenia. Jedna jedyna rodzina, jeden ludek mały, który jednoczyła myśl jedna radości i dumy, myśl, że obchodzić będą gody dyamentowe, tak rzadkie, tak osobliwie gody dwojga bohaterów, otoczonych chwałą życia, z których cały ten lud się zrodził! I jakaż ich liczba bezmierna, jak choćby wymienić ich imiona, obliczyć wiek, stopień pokrewieństwa, zdrowie, siły, nadzieje, jakie z sobą na świat przynieśli!
Naprzód był tu tenże sam folwark, wszyscy ci, co się tu urodzili, tu wzrośli. Gerwazy, mający dziś lat sześćdziesiąt dwa, któremu dopomagali w gospodarstwie dwaj jego starsi synowie, Leon i Henryk, ojcowie już dziesięciorga dzieci; trzy córki tegoż, Matylda, Leontyna, Juljanna, urodzone później znacznie i wydane za mąż w sąsiedztwo, miały we trzy dwunaścioro dzieci. Fryderyk, owdowiały mąż Klary, o pięć lat starszy od Gerwazego, odstąpił był swego posterunku wiernego pomocnika synowi swemu Józefowi, kiedy tymczasem dwie jego córki, Aniela i Lucyia jak również syn najmłodszy, Juljan, poświęcili tak samo folwarkowi swe usługi, wszyscy czworo mieli gromadkę dzieci, złożoną z piętnaściorga dzieci tak chłopców jak dziewcząt.
Następnie z tych wszystkich co tu przybyli z poza folwarku, młyn pierwszy dostarczył kontyngensu; Teresa, wdowa po Grzegorzu, przywiodła z sobą swe potomstwo: syna Roberta, który obecnie był kierownikiem młyna pod jej rozkazami, trzy córki: Genowefę, Alinę i Natalję, z całą bandą dzieciaków, stanowiących koniec orszaku, dziesięcioro córek, czworo Roberta.
Po niej stawili się: Ludwika, żona notaryusza Mazaud, Magdalena, żona architekta Herbette’a, wraz z któremi przybył doktór Chambouvet, wdowiec po poczciwej Małgorzacie; nowe znów trzy spore gromadki; pierwsza złożona z czterech córek, z których najstarszą była Koleta; druga z pięciu synów, z Hilarym na czele, trzecia z jednego syna i jednej tylko córki, Sebastiana i Krystyny — a wszystko to rozmnożone, prócz nich bowiem było tu dwadzieścioro prawnuków.
Nakoniec wysiadł na dziedzińcu Paryż. Dyonizy i Marta, jego żona przedstawili się z licznym orszakiem; Dyonizy miał bezmała już lat siedemdziesiąt, był pradziadkiem przez córki swoje Hortensyę i Marcelę, używał dziś już zasłużonego spokoju po spełnionem życia zadaniu, zdawszy fabrykę na dwóch starszych synów, Lucyana i Pawła, dziś już przeszło czterdziestoletnich ludzi, których synowie już sami dorabiali się majątków; istny ten szczep zaborców, wysiadł z pięciu powozów: Dyonizowie, czworo ich dzieci, piętnaścioro wnuków, troje prawnuków, a których dwoje w poduszkach jeszcze.
Nareszcie ostatni przybył ze swoją gromadką Ambroży, który był tak nieszczęśliwym, że utracił wcześnie żonę swą Andreę a starość miał tak pełną sił żywotnych jeszcze, że mimo lat sześćdziesięciu siedmiu, sam kierował dotąd wielkim swym domem komisowym, w którym synowie jego, Leoncyusz i Karol, dotąd byli tylko prostymi urzędnikami, zięciowie zaś, mężowie córek, Pauliny i Zofii, drżeli przed tym królem wszechwładnym i nieograniczonym, któremu wszyscy byli posłuszni; był on dziadkiem siedmiu wnuków już pod wąsem, dziewięciu wnuczek, z których cztery obdarzyły go już prawnukami, tak, że przed Dyonizym, jeszcze starszym od niego „mędrcem, został on pradziad*. Dla niego i jego orszaku potrzeba było aż sześciu powozów.
I cała ta defilada trwała przeszło dwie godziny i folwark pełen był tłumu szczęśliwego, śmiejącego się, weselącego w promieniach czerwcowego słońca.
Mateusz i Maryana wszakże dotąd nie ukazali się jeszcze. Ambroży, który był aranżerem tej uroczystości, wymógł na nich, że pozostaną w swym pokoju zamknięci, jak monarchowie ukryci przed swym ludem, dopóki on po nich nie przyjdzie. Chciał, aby ukazanie się ich pośród całej zgromadzonej rodziny było jaknajuroczystszem. A kiedy już zdecydował się iść po nich, ponieważ ludek cały był zebrany w komplecie, zastał na progu, broniącego drzwi, niby przyboczny gwardzista, brata swego Beniamina. Z całego tego rodu, rozmnażającego się w nieskończoność, pracującego i urastającego w liczbę cudownym niemal rozwojem, Beniamin jeden pozostał bezczynnym. Miał lat czterdzieści trzy teraz, nie ożenił się dotąd, nie miał dzieci, żył wyłącznie na radość domowego ogniska rodziców, był towarzyszem ojca, namiętnie uwielbiającym matkę, którzy oboje z całym egoizmem uczucia pozostawili go sobie na wyłączną własność, powiadając, że życie, któremu dali tyle istot, mogło im przecież uczynić dar z tego jednego ostatniego dziecięcia.
Zrazu nie sprzeciwiali się temu bynajmniej, ażeby się ożenił; później wszakże, kiedy widzieli jak się waha, potem już odmawia wręcz pojęcia za żonę jakiejkolwiek proponowanej mu dziewczyny, odkąd utracił tą jedyną, którą mógł był kochać, doznali z tego powodu pewnej skrytej radości. Później nieco, coprawda, poczęli czynić sobie pewne wyrzuty, do których nie bardzo chcieli się przyznawać; przychodziło im na myśl, że może to szczęście, którem ich napawała jego obecność, jest z ujmą dla tego ich skarbu, zakopywanego przez skąpstwo starości, na schyłku życia tak rozrzutnego, tak hojnie rozsypującego swe dobra? Kto wie czy ich Beniamin nie cierpi na tem, że go tak zagarnęli dla siebie, zamknęli dla własnej przyjemności w czterech ścianach domu? Od dawien dawna już był w nim jakiś niepokój dziwny, jakieś rozmarzenie, oddawna piękne jego oczy zdały się szukać bezprzestannie czegoś po za obrębem otoczenia, jakichś krain rzekłbyś, zupełnego zadowolenia, tam, gdzieś, po za widnokręgiem. A teraz, kiedy wiek nadchodził, kiedy już minęła dlań młodość, to udręczenie zdawało się, że się wzmogło jeszcze, jak gdyby na dnie duszy krył rozpacz, że nie może bodaj raz zmierzyć się z tem czemś nieznanem, zanim skończy bezużyteczne swe, pozbawione szczęścia życie.
Beniamin wreszcie ustąpił ode drzwi a Ambroży wydał rozkazy. I wśród ulewy słońca, na kwietnym tarasie ukazali się Mateusz i Maryanna. Przyjął ich okrzyk rozgłośny, serdeczne śmiechy, grzmot oklasków. Tłum rozweselony i roznamiętniony, zebrany już tu gromadnie, cała rozmnożona rodzina wołała:
— Niech żyje ojciec! niech żyje matka!... Długiego życia, długiego życia życzymy ojcu i matce!
Mateusz, acz miał już lat dziewięćdziesiąt, trzymał się dotąd prosto, szczupły był, smukły, obciśnięty w długi surdut czarny, niby nowożeniec, z głową odkrytą, z śnieżystą czupryną, gęstą, którą niegdyś ścinał przy samej skórze a której teraz przez ostatnią jeszcze kokieteryę, dozwolił wyrosnąć, odkąd wydało mu się, że jest ona objawem niespożytej siły starego, trwałego drzewa. Twarz jego mogła zeschnąć się, pomarszczyć, zużyć pod wpływem wieku, ale oczy naprzekór jej pozostały po dawnemu młode, też same oczy uśmiechnione, wielkie i jasne, żywe i myślące, które zwiastowały człowieka myśli i czynu, bardzo prostego, bardzo wesołego i bardzo dobrego.
Maryanna, mająca lat osiemdziesiąt siedem, w jasnej sukni oblubienicy, stała obok niego, tak samo wyprostowana, silna i piękna jeszcze dawną swą zdrową pięknością, silna tem łonem co wydało na świat całe pokolenie, tą piersią, co je wykarmiła. Posiwiała jak mąż całkowicie, z twarzą wyłagodniałą, oświeconą odblaskiem ostatniej zorzy pod zwojami bieluteńkich, jedwabistych włosów, przyczesanych gładko. Przywodziła na pamięć jeden z owych uświęconych marmurowych posągów, których rysy czas spustoszył, nie mogąc im odebrać wszakże spokojnej wspaniałości życia; jak posąg jakiejś płodnej Cybeli, rzekłbyś, odnalezionej w całym niezmienionym rysunku kształtów i odżyłej w blasku słońca z wyrazem rzewnego wesela w wielkich czarnych oczach.
Wsparci jedno na ramieniu drugiego, niby zgodni małżonkowie, przybyli z bardzo daleka, co przez lat siedemdziesiąt szli obok siebie, nie rozstając się ani na chwilę, Mateusz i Maryanna z oczyma łez pełnemi, uśmiechali się wesoło do swego ludku, do tej rodziny rozmnożonej, zrodzonej z ich miłości, która nie przestawała wciąż na cześć ich wydawać okrzyków:
— Niech żyje ojciec! Niech żyje matka!... Długiego życia, długiego życia życzymy ojcu i matce!
Potem nastąpiła ceremonia przemowy i wręczenia bukietu. Czynność tę powierzono małej, pięcioletniej blondynce, Róży. Wybrano ją jako najstarszą z dzieci czwartej generacyi. Była ona córką Anżeliny, co znów była córką Berty, córki Karoliny i Błażeja. A kiedy pradziadkowie ujrzeli ją zbliżającą się z ogromnym bukietem, wzmogło się ich wzruszenie, łzy zabłysły w oczach, tłum cały wspomnień ich otoczył.
— O! nasza maleńka Róża!... nasz Błażej, nasza Karolina!
Cała przeszłość odżyła nagle. Dano dziecku imię Róży na pamiątkę owej drugiej Róży, tak opłakiwanej, która pierwsza odeszła i pierwsza położyła się do snu tam na cichym wiejskim cmentarzu. A Błażej poszedł za nią spocząć zkolei, za nim zaś podążyła Karolina. Wtedy to Berta, która poślubiła Filipa Havard, wydała na świat Anżelinę. Później zaś Anżelina, wyszedłszy za mąż za Jerzego Dalmas, miała z nim Różę. Po za dzieckiem stali Berta i Filip Havard Anżelina i Jerzy Dalmas. Byli to wszyscy ci, których reprezentowała Róża, będąca przedstawicielką żywych i umarłych, całego szeregu boleści i radości, całej pracy narodzin, całej fali życia, kończącej się obecnie na tym drogim jasnowłosym aniołku, tak wątłym, delikatnym z oczyma jutrzenki, w których błyszczała przyszłość.
O! nasza Róża, nasza Róża!
Róża wszakże z olbrzymim swym bukietem w dwu drobniutkich dłoniach, podeszła. Od dwóch tygodni uczyła się bardzo ładnego powinszowania. Tego ranka jeszcze powtórzyła je bez omyłki przed matką. Ale skoro stanęła już tutaj, wśród tego całego tłumu, uniesienie jej było tak wielkiem, że nie była w stanie wymówić ani słowa. Nie zakłopotało ją to zresztą wcale. Była to osóbka pełna już przytomności umysłu, bardzo rezolutnego. I bez wszelkiego też namysłu rzuciła bukiet, skoczyła na szyję Mateuszowi i Maryannie, wołając piskliwym swym głosikiem, niby ton fletu:
— Dziadziu, babciu, to dziś — dzień wam poświęcony, całuję was z całego serca.
I wypadło to bardzo ładnie, uznano nawet, że to było daleko ładniejszem od wyuczonego powinszowania. Nowe nastąpiły wybuchy śmiechu, nowe oklaski, nowe rozległy się okrzyki. I natychmiast zasiedli wszyscy do stołu. Ale było to zadanie nielada, zasiąść u tego olbrzymiego stołu, ustawionego w podkowę na kwadracie skoszonego trawnika.
Najprzód ceremonialnie udali się na swoje miejsca Mateusz i Maryanna, nie opuszczając się, wciąż pod rękę, zasiedli pośrodku stołu, wsparci oboje o pień wielkiego dębu. Po lewej stronie Mateusza, zajęli miejsce Marta i Dyonizy, Ludwika i mąż jej, notaryusz Mazaud, ponieważ postanowiono nie rozdzielać małżeństw. Po prawej stronie Maryanny zasiedli: Ambroży, Teresa, Gerwazy, doktór Chambouvet, wszystko wdowcy i wdowy, potem znowu małżeństwo, Magdalena z mężem swoim, architektem Herbette, potem Beniamin sam jeden. Następnie wedle starszeństwa i generacyi, rozsiadły się inne małżeństwa. Nakoniec, jak to było postanowionem, młodzież, dzieci, całe gromady młodzieży i całkiem maleńkich, rozmieściło się jak kto mógł, jak mu się podobało pośród niezmiernego zgiełku.
Ach! jakaż to była chwila przemożnej chwały dla Mateusza i dla Maryanny! Ujrzeli się wśród tryumfu, o jakim marzyć nigdy nie śmieli. Życie, jakby chcąc wynagrodzić ich za to, że mieli weń zawsze niezachwianą wiarę, że byli przez całe istnienie jego czynnikami, zda się, przedłużało dla nich z upodobaniem granice zwykłej ludzkiej istności, aby mogli jeszcze własnemi oczyma ujrzeć rozkwit swego dzieła. Całe Chantebled przybrało uroczystą postać, wszystko, co oni ufundowali, stworzyli tu pożytecznego i pięknego. Pola uprawne, zdobyte na trzęsawiskach, chyliły się przed nimi powiewem kłosów, brzemiennych w przyszłe plony; łąki wdali wśród lasów dalekich przesyłały im ciepły oddech, trzód, co się na nich pasły, trzód dziś już nieobliczonych, arki wzmagającej się ciągle; źródła ujęte w karby, posłuszne ich woli, których użyli do użyźnienia gruntów, dziś wydających cudowne niemal plony, przesyłały im szmer wód swoich, tych wód, co są jakoby krwią ziemi. Było to spełnione dzieło doniosłości społecznej, chleb zdobyty, cały szereg istnień wytworzonych, wyprowadzonych z nicestwa ziem leżących odłogiem.
I pośród jakiegoż to ukochanego przez nich otoczenia, ta ich rasa wdzięczna i szczęśliwa podejmowała ich dziś tak uroczyście! Te klony, te jawory, które czyniły z rozległego tarasu wielki salon zieleni, wszakże to oni sami zasadzili je własną ręką, oni patrzyli na ich rozrost z dnia na dzień. Ten dąb, zwłaszcza, olbrzym dzisiaj, dzięki przezroczej fali fontanny, z której ściekało wciąż jakieś źródło podziemne, wszakże to był syn ich syn zrodzony tutaj, w dniu położenia pierwszych podwalin włości Chantebled, kiedy on wykopał dla niego dołek, ona trzymała jego wątłą gałązkę. A dziś, gdy olbrzymią zielenią swoją ocieniał on ich wszystkich, nie byłże królewskim symbolem całej ich rodziny? Jak on i ona była niezliczoną; jak on i ona rozmnożyła się, rozszerzyła w dal rozłożyste swe gałęzie, które daleko wybiegły odsłaniając ziemię dokoła; i jak on, tak ona była sama dla siebie lasem całym, zrodzonym z jedynego pnia, żyjącym temiż samemi sokami, silnym temże samem zdrowiem, pełnym pieśni, wietrzyku i słońca.
Wsparci o ten kolos, Mateusz i Maryanna zlewali się z nim, rzekłbyś, w jego chwale, w jego potężnym majestacie, jednaką jaśniejący królewskością, wydawszy na świat tyle istot, ile on liczył gałązek, panując nad ludem swych dzieci, które przez nich wzięły życie tak samo jak liście dębu przezeń życie czerpią. Tych trzystu współbiesiadników, co zasiadło po ich prawicy, po lewicy, wszakże to nic innego jak dalsze przedłużenie ich istnienia, toż samo drzewo życia, zrodzone z ich miłości, zrosłe z nimi jeszcze wszystkiemi fibrami. Wszakże czuli jaką im wszystkim sprawia radość, że ich uczcić mogą tą uroczystością, czuli rozrzewnienie starszych, hałaśliwą uciechę, młodych. Słyszeli jak zgodnym taktem biły serca razem z ich własnemi we wszystkich łonach aż do piersi najmłodszej z tych główek jasnowłosych, śmiejących się już z zachwytem do ciast deseru.
I dzieło ich twórcze ludzkości znajdowało się teraz zebrane przed nimi, w nich, niby kopuła okrągła tego dębu olbrzymiego a wszędy dokoła to drugie ich dzieło oblewało ich płodnością ziemi, tą przyrodą, co się rozszerzała i użyźniała w miarę jak oni sami się rozmnażali.
To też piękność Mateusza i Maryanny rozbłysłą dziś w całym blasku, cała piękność ich miłości stałej przez lat siedemdziesiąt, piękność tego uwielbienia, które po dziś dzień żywili dla siebie wzajem, w tej chwili jak w pierwszym dniu małżeństwa. Przez lat siedemdziesiąt szli wiernie obok siebie, dłoń w dłoni, bez jednej chwili gniewu, lub rozterki, bez jednej myśli choćby niewierności. Przyszedłszy z tak daleka, tym samym krokiem ufnym i pewnym, niezawodnie przypominali sobie oboje niejedną chwilę wielkiej boleści, ale chwile takie przychodziły z zewnątrz tylko zawsze. Jeżeli niejednokrotnie pierś ich podniosło łkanie, pociechą dla nich było, że płacz dzielili oboje. Pod wieńcem śnieżnych włosów zachowali oboje wiarę lat dwudziestu, serca ich pozostały wzajem sobie oddane tak samo jak ongi w dniu zaślubin, kiedy jedno oddało serce drugiemu i nie odebrało go już nigdy. Był to nierozerwalny związek miłości, małżeństwo takie, jakiem być powinno, jedyne mające racyę bytu, takie, co zapewnia spokój na życie całe, bo szczęście leży tylko w wiecznotrwałości.
Ich szczęście leżało w tem, że się spotkało dwoje ludzi, obdarzonych potęgą ukochania, wolą do działania zdolną, boskiem pragnieniem, co stwarza światy. On w uwielbieniu dla swej żony nie znał innej radości nad tę namiętność tworzenia, uważając dzieło tworzenia, dzieło dokonane za wyłączną racyę swego bytu, swój obowiązek i nagrodę swą zarazem. Ona w uwielbieniu dla męża starała się po prostu tylko być mu towarzyszką, małżonką i matką, płodną samicą, dobrą wychowawczynią, wedle słów Boutana, potem dobrą doradczynią przedewszystkiem, obdarzoną sądem jasnym, subtelnym, umiejącym rozwikłać najtrudniejsze sytuacye.
I tak to, zbliżani coraz więcej do siebie przez każde nowo na świat przychodzące dziecko, jak przez jeden węzeł więcej zaciskani, doszli oboje do zupełnego zjednoczenia, zlania się z sobą. Byli rozumem, zdrowiem, siłą. I jeśli odnosili zawsze tryumf, pośród przeciwności i łez, to tylko dzięki temu długiemu porozumieniu, tej wspólnej wielkości w pośród wiecznie odnawiających się uczuć tkliwości wzajemnej, których zbroja czyniła ich niezwyciężonymi.
Nie mogli być zwyciężonymi, podbili wszystko przez samą potęgę swego związku, nie pragnąc nawet podboju. I dokonywali teraz życia jak bohaterowie, jak zdobywcy szczęścia, dłoń w dłoni, czyści jak kryształ, bardzo wielcy, bardzo piękni, wyolbrzymieni i wypiękniali jeszcze niezmierną swą starością, tem tak długiem istnieniem, wypełnionem jedyną miłością.
A całe ich niezliczone pokolenie, co się tu dziś stawiło, to plemię zdobywcze, zrodzone z ich krwi i kości, nie miało także innej siły nad siłę łączności, Którą dziedziczyło po nich, nad tę uczciwą, lojalną miłość przodków, oddawaną dzieciom w spuściźnie, to solidarne przywiązanie, które kazało im dopomagać sobie wzajem, walczyć dla lepszego życia, niby jeden naród braterski.
Ale już rozpoczynała się uczta. Całej służbie folwarcznej powierzono usługę, nie chciano wprowadzać nikogo obcego. Wszyscy oni prawie wzrośli tu na folwarku, należeli niemal do rodziny. Następnie oni z kolei zasiądą do swego stołu i obchodzić będą dyamentowe gody. I pośród okrzyków i śmiechów serdecznych pojawiły się pierwsze półmiski.
Nagle, ledwie rozpoczęte roznoszenie półmisków przerwanem zostało. Wielka nastała cisza, zaszło nieoczekiwane wcale zdarzenie. Pośród tarasu, między obu ramionami stołu, wybiegającego w podkowę, szedł wprost ku jego środkowi młodzieniec jakiś, nieznany nikomu. Uśmiechał się wesoło i szedł do samego końca aż zatrzymał się dopiero przed Mateuszem i Maryanną, Potem przemówił donośnym głosem:
— Dzień dobry, dziadku! dzień dobry, babko!... Trzeba do stołu tego dodać jeszcze jedno nakrycie, bo i ja przybyłem uczcić was wraz z innymi.
Wszyscy zamilkli, wielce zdumieni. Któż to był ten młodzieniec, którego dotąd nikt z nich nie widział nigdy? Niezawodnie do rodziny należeć nie mógł, boć wiedzianoby jego imię, znano twarz... A w takim razie dlaczego pozdrawia przodków tem czczonem imieniem dziadka i babki? Zdumienie zaś zwiększające się z każdą chwilą, pochodziło najwięcej jeszcze z nadzwyczajnego jego podobieństwa z Mateuszem; był Fromentem, to rzecz pewna; widać to było z jego oczu jasnych, z układu wysokiego czoła. Mateusz młody odradzał się w nim, rzekłbyś, taki jakim go przedstawiał jeden z portretów, przechowywany z nabożeństwem w rodzinie, kiedy miał lat dwadzieścia siedem i rozpoczynał podbój Chantebled.
Wówczas Mateusz, drżący, podniósł się a Maryanna uśmiechnęła się bosko, pojąwszy przed wszystkimi, kto to jest taki.
— Ktoś ty, dziecko moje, ty, co mnie zwiesz dziadkiem i co jesteś podobnym do mnie jak brat mój rodzony?
— Jestem Dominik, syn najstarszy twego syna Mikołaja, który przebywa wraz z matką moją Elżbietą w obszernym, wolnym kraju, w nowej Francyi.
— A ileż lat ty masz teraz?
— Skończę dwadzieścia w sierpniu tego roku, kiedy tam u nas wody Nigru, dobrotliwego olbrzyma, powrócą użyźnić nasze pola niezmierne.
— A powiedz nam, czyś ożeniony, czy masz dzieci?
— Wziąłem za żonę francuzkę, zrodzoną w Senegalu i już w ceglanym moim domu, który sobie zbudowałem, wzrasta czworo dzieci pod blaskiem płomiennym słońca Sudanu.
— A powiedz nam jeszcze czy masz braci, siostry?
— Mój ojciec Mikołaj i matka moja Elżbieta mieli osiemnaścioro dzieci, z których dwoje umarło. Jest nas szesnaścioro: dziewięciu synów i siedem córek.
Mateusz roześmiał się serdecznym, rozgłośnym śmiechem wesela, jakby chciał wyrazić, że syn jego Mikołaj w latach pięćdziesięciu dzielnym był pracownikiem dla życia, więcej dlań nawet zdziaławszy niż on sam. Popatrzał na Maryannę, która również śmiała się w zachwycie.
— A zatem, dziecko moje, skoro jesteś synem mego syna Mikołaja, pójdź nas uścisnąć i obchodzić wraz z nami gody. Zaraz położą dla ciebie nakrycie na tym stole; jesteś u siebie.
Dominik w czterech susach musiał okrążyć stół cały. Uścisnął w silnych swych ramionach, ucałował dwoje starców, których radosne wzruszenie omal sił nie pozbawiło, tak ta niespodzianka była im miłą: to dziecko, jedne jeszcze, spadające im z dalekiego nieba w dzień taki, które opowiada im o innej rodzinie, innym ludzie, poczętym z ich krwi własnej, rozmnażającym się tam wzmożoną jeszcze płodnością w płomiennem powietrzu zwrotnikowem.
Niespodziankę tę zawdzięczali przebiegłej pomysłowości Ambrożego, który wytłómaczył się z niej natychmiast, jako z teatralnego efektu, przezeń przysposobionego. Od tygodnia już ukrywał on w swym pałacu Dominika, przysłanego przez ojca z Sudanu w tym celu, aby omówił z nim niektóre kwestye handlowego eksportu a przedewszystkiem dlatego, aby zamówił w fabryce Dyonizego cały szereg maszyn rolniczych specyalnej konstrukcyi, nadających się do tamtejszego gruntu.
Nikt przeto nie wiedział nic o tym przyjeździe, prócz Dyonizego. A kiedy stół cały ujrzał Dominika w objęciach obojga starców, kiedy poznał całkowitą jego historyę, radość była niezmierna, nowe okrzyki ogłuszające posłyszano dokoła, przyjęto go serdecznemi powitaniami, entuzyastycznemi uściskami, wśród których omal nie zaduszono wysłańca rodziny siostrzanej, księcia drugiej dynastyi Fromentów z kraju cudownej przyszłej Francyi.
Mateusz wesoło wydawał rozkazy.
Naprzeciw nas dwojga, tutaj połóżcie nakrycie... On sam jeden tylko naprzeciw nas zasiądzie, jako ambasador potężnego mocarstwa. Pomyślcie, że on reprezentuje, oprócz swego ojca i matki, dziewięciu braci, siedem sióstr, nie licząc już czworga własnych jego dzieci... No, mój chłopcze, siadaj i niech nam podają!
Uczta weselna pełną była uciechy dziwnie rzewnej w tym cieniu dębu, prześwieconego słońcem. Świeży chłód unosił się z traw, zdało się, że przyjazna natura darzy to grono swą pieszczotą. Śmiechy nie ustawały dźwięczeć, starzy nawet rozbawili się jak dzieci wobec tych lat dziewięćdziesięciu i tych lat osiemdziesięciu siedmiu pana młodego i panny młodej. Twarze wiekowych małżonków promieniały łagodnym blaskiem, i tak samo promieniały twarze jasno i czarnowłosych współbiesiadników; cały ród promieniał szczęściem, radością, piękny tą zdrową swą pięknością; od dzieci bił blask, młodzieńcy byli wspaniali, dzieweczki urocze, małżonkowie zgodni i zjednoczeni z sobą, siedzieli tuż obok siebie. A co za wspaniały apetyt! a jaki zgiełk radosny witał każdy nowy półmisek! a jakim odbytem cieszyło się dobre wino, którem wychylano toasty na cześć tak dobrego, pięknego życia, co darzyło dwoje ich patryarchów najwyższą łaską: tą możnością zebrania ich wszystkich u swego stołu w imię tak podniosłej, chwalebnej uroczyści. Przy deserze były mowy, podnoszono zdrowia wśród przeciągłych znów okrzyków.
Ale w rozmowach, w żywych słowach, które krążyły od jednego do drugiego końca stołu, wciąż powracano do niespodzianki początkowej tej uczty, do tego tryumfalnego wejścia wysłańca bratniej rodziny. Zajmowano się powszechnie nim, jego niespodziewaną obecnością, tem wszystkiem czego nie dopowiedział jeszcze, jak to czuli wszyscy — i wszystko to wzmagało jeszcze ich podniecenie, namiętność całej rodziny, upojonej i tak już tą ucztą na wolnem powietrzu. A skoro tylko podano czarną kawę, posypały się pytania i gość zmuszony został do opowiadań.
— Och! cóż ja wam powiem? — odparł ze śmiechem na jedno z pytań Ambrożego, który pragnął dowiedzieć się, co też on myśli o całem Chantebled, po którem oprowadził go był dzisiejszego ranka. Obawiam się, że nie będę dość uprzejmym ani dla tego zakątka ojczyzny, ani dla waszego dzieła, jeśli zechcę być szczerym. Bezwątpienia, kultura jest tutaj istną sztuką, jednym wielkim godnym podziwu wysiłkiem woli, nauki, ładu, aby wydrzeć tej starej ziemi plony, jakie zdoła wydawać jeszcze. Pracujecie niezmiernie, czynicie cuda.. Ale, wielki Boże! jakże królestwo nasze jest maleńkiem! Jak wy tu żyć możecie, nie raniąc sobie boków o łokcie sąsiada? Osiedliliście się, nagromadzili głębokiemi warstwami tak, że zgoła oddychać już nie możecie swobodnie; tu brak przecież powietrza dla piersi ludzkiej. A najobszerniejsze wasze pola, co wy nazywacie wielkiemi waszemi folwarkami, są zaledwie kępkami ziemi, na których wasze trzody robią mi wrażenie zabłąkanych mrówek...
Ach! gdybyście widzieli nasz Niger olbrzymi, olbrzymie niziny, które on oblewa, olbrzymie nasze pola tam na południu, które nie mają innych granic nad granice rozległego widnokręgu!
Benjamin ze swego miejsca przysłuchiwał się z drżeniem jego słowom. Odkąd ten syn wód olbrzymich i innego słońca stanął tu pośród nich, nie mógł Benjamin już od niego oderwać oczu, wpatrzony weń z całą namiętnością rozmarzonych swych oczu. A kiedy posłyszał jak przemawia w ten sposób, nie mógł już dłużej oprzeć się temu wołaniu czegoś nieznanego, co go przyzywało ku sobie wiecznie, powstał z miejsca, obszedł stół dokoła i przysiadł się do niego.
— Niger, te doliny bezmierne... O! powiedz nam, opowiadaj o ich bezbrzeżności.
— Niger, dobrotliwy olbrzym, to ojciec nas wszystkich tam, w tej dalekiej krainie! Miałem zaledwie lat osiem, kiedy mój ojciec i matka opuścili Senegal, w porywie nieopatrznej śmiałości, w przystępie szalonej nadziei, dręczeni potrzebą wdarcia się w głąb Sudanu, na los szczęścia szukania w nim zdobyczy. Potrzeba wielu dni pochodu wśród skał, zarośli, rzek, aby z Saint-Louis dotrzeć do naszej fermy obecnej, po za Dienné... I nie przypominam już sobie dzisiaj naszej pierwszej podróży, wydaje mi się, żem się zrodził z łona dobrotliwego Nigru, z żyzności bajecznej wód jego. Jest on olbrzymi a łagodny, toczy fal swych szeregi bezmierne, iście jak morze; tak rozlewa się szeroko, że żaden most nie ujarzmia jego nurtów, że napełnia on sobą cały widnokrąg od końca do końca. Wśród fal jego widzisz całe archipelagi, odnogi jego dokoła pokrywa gęsta trawa, stanowiąca naturalne pastwiska, tworzy on głębokie baseny, gdzie całe floty ryb olbrzymich pływają i poruszają się dowolnie. Ma i on swoje burze, ma swoje dni płomienne, kiedy nurty jego podejmują dzieła płodności wśród uścisku palącego słońca, ma swe noce urocze, swe noce różanego blasku, nieskończonej słodyczy, kiedy na ziemię od gwiazd zstępuje spokój... I on to, ten praojciec, ten twórca, ten olbrzym użyźniający, począł w swem łonie Sudan, wyposażył go w nieobliczone bogactwa, tocząc on bezprzestanną walkę z zaborczością sąsiedniej Sahary, wyprowadziwszy go z nicości, z użyźniającego swego mułu. On to corocznie o tej samej porze, regularnie wylewa, występuje ze swego koryta, zalewa dolinę całą, niby ocean — a potem pozostawia ją tłustą, rzekłbyś brzemienną wegetacyą potworną iście. Tak jak Nil, odniósł on zwycięztwo nad piaskami i jest ojcem generacyi niezliczonych, jest bogiem — twórcą świata nieznanego jeszcze, który z czasem zbogaci starą Europę.
A ta dolina Nigru, bezmierna córa dobrotliwego olbrzyma, ach! jakiż to obszar przeczysty, jaki swobodny wzlot ku nieskończoności! Dolina otwiera się, dolina bez końca, oddala, zda się, granice widnokręgu, bez przeszkód, ni granic! Płaszczyzna wciąż jest płaszczyzną, pola ciągle przedłużające się nowemi polami, bruzdy biegnące w dal prosto wyciągnięte, jak okiem zasięgniesz, gdzie pług musiałby chyba przez całe miesiące orać, aby dosięgnął ich końca. Tam zbierać się będzie pożywienie dla całego wielkiego ludu w dniu, kiedy na seryo zabiorą się ludzie do jej uprawy z pewną odwagą i nauką pewną, bo dziś to jeszcze dziewicze królestwo, takie, jakiem je stworzyła dobra rzeka olbrzymia przed tysiącami lat. Jutro to królestwo należeć będzie do rolnika, który odważy się wziąć je w posiadanie, wykroić sobie w niem włość własną, tak obszerną, o jakiej zamarzyć może tylko siła jego pracy, nie już z hektarów, ale z mil uprawnych pól złożoną, falującą wieczystemi żniwami... A jakiż powiew szeroki wśród tych bezmiernych obszarów, co za uciecha módz odetchnąć całym tym bezmiarem swobodnego, rozległego powietrza, módz całą nieskończoność wchłonąć w płuca; jakie to silne i zdrowe życie tam, gdzie się już nie żyje tak gromadnie, gdzie jeden nie naciska na drugiego, gdzie człowiek czuje się wolnym, potężnym, panem tej części ziemi, której zapragnął, pod tem słońcem, co przyświeca wszystkim!
Benjamin upojony był tem wszystkiem co słyszał; nie mógł się dość nasłuchać, dość narozpytywać.
— Jakżeście się tam urządzili? Jak tam żyjecie? Jakiemi są wasze obyczaje, wasze prace?
Dominik napowrót śmiać się zaczął, tak pewnym był, że ich wprawi w zdumienie, w pomieszanie tych wszystkich nieznanych dotąd krewniaków, którzy w tej chwili zawiśli, rzekłbyś, na jego ustach, roznamiętnieni wciąż wzrastającą ciekawością.
Potrochu, zwolna, coraz to nowi; to kobiety, to starcy, powstali z miejsc swoich, przybliżali się do niego. I dzieci nawet otoczyły go kołem, jakgdyby opowiadano im jakąś baśń cudowną.
— O! żyjemy niby jedna rzeczpospolita; jesteśmy gminą wspólną, której każdy członek pracować musi dla dzieła braterskiego. Wpośród rodziny są rzemieślnicy wszelkiego rodzaju i stanu, na sposób cokolwiek barbarzyński coprawda. Ojciec naprzykład okazał się znakomitym doświadczonym mularzem, bo musiał budować wszystko, kiedyśmy tam przybyli. I cegły nawet sam sobie wyrabiał, dzięki pokładom gliny w pobliżu Dienné. Folwark nasz zatem dziś tworzy małą wioskę, każde ożenione dziecko mieć będzie dom swój własny... Potem jesteśmy nietylko rolnikami, jesteśmy także myśliwcami i rybakami. Mamy swoje łodzie; Niger wre życiem, połowy są tam ogromne. Polowanie wystarczyłoby również na wyżywienie całej rodziny, zwierzyna tam się mnoży, w sposób niesłychany; stada kuropatw i perliczek są tam olbrzymie, nie licząc już czerwonaków, pelikanów, czapli i tysiącznych gatunków zwierząt niejadalnych. Czasami czarne lwy składają nam wizyty, orły powolnym lotem szybują nad naszemi głowami; hipopotamy o zmroku po trzy i cztery bawią się u wybrzeży rzeki z niezgrabnym wdziękiem murzyńskich dzieci, kiedy się kąpią... Przedewszystkiem jednak jesteśmy rolnikami, królami doliny, kiedy Niger cofnie swe wody, użyźniwszy nasze pola. Włość nasza jest bez kresu, sięga, jak daleko wysiłek pracy naszej zdoła sięgnąć. A gdybyście zobaczyli tych rolników krajowców, którzy nie uprawiają nawet ziemi, którym brak najprymitywniejszych choćby narzędzi, którzy poprostu tylko kijem grzebią trochę ziemię zanim powierzą jej posiew! Ale niema obawy, niema kłopotu: ziemia jest tłusta, słońce gorejące, plony zawsze będą piękne. A cóż dopiero my, kiedy użyjem pługa, kiedy dołożym cokolwiek starania, popracujemy cokolwiek choćby tylko nad tą ziemią, wezbraną życiem, jakież musimy mieć zdumiewające plony, jaką obfitość ziarna, od którego popękałyby chyba ściany wszystkich waszych spichlerzy! W dniu, w którym mieć będziemy maszyny rolnicze, jakie tu przyjechałem u was zamówić, potrzebną nam będzie cała flotyla statków, aby wam wysłać ten nadmiar naszych gumien... Po opadnięciu wód rzeki, kiedy już fale jej wstąpią napowrót w swe łożysko, uprawia się ryż, całe płaszczyzny ryżu, które czasami wydają podwójne zbiory. Potem siejemy proso, wreszcie siać będziemy zboże, kiedy uprawę jego będziem mogli już prowadzić na wielką skalę. Dalej przychodzą wielkie pola bawełny, Uprawiamy także maniok i indygo, mamy warzywne ogrody, w których są całe łany cebuli, pieprzu tureckiego, dyni, ogórków. A nie wspominam już o produktach przyrodzonych o drzewach gumowych tak cennych, których mamy lasy całe, drzewach wydających masło, mąkę, jedwab, które wyrastają na naszej ziemi jak głóg u skraju dróg waszych... Nakoniec jesteśmy pasterzami, mamy trzody, odradzające się bezustannie, w których liczby głów nie znamy sami nawet. Nasze kozy, nasze owce, o długiej wełnie liczą się na tysiące; konie nasze tabunami uganiają się swobodnie w zagrodach wielkich jak miasta; nasze woły z garbami, kiedy się idzie je poić u Nigru, pokrywają całą willę nadbrzeża w godzinie wspaniałości pogodnej, kiedy słońce kładzie się na spoczynek... A nadewszystko jesteśmy ludźmi wolnymi, ludźmi wesołymi, szczęśliwymi, co pracują tylko na radość życia swobodnego, bez przeszkód, bez trosk, z tą nagrodą, że możemy sobie powiedzieć, iż dzieło nasze jest wielkiem bardzo, bardzo pięknem i bardzo dobrem, boć to druga Francya, nowa Francya, Francya przemożna dnia jutrzejszego.
I teraz nie przerywał już, nie potrzeba było zadawać mu pytań, wylewał całą swą duszę, pełną wielkości i piękna.
Opowiadał o starożytnym grodzie — królowej Dienné o ludności i budowlach Egiptu, który po dziś dzień panuje jeszcze nad doliną.
Mówił o czterech innych centrach Bammaku, Niamina, Segu, Sansanding, wielkich wsiach, które z czasem staną się wielkiemi miastami.
Opowiadał zwłaszcza o Tombuktu, pełnem chwały, tak długo nieznanem, tej podwójnej bramie do Sahary i Sudanu, mieście granicznem, gdzie życie dwu różnorodnych prądów styka się z sobą, miesza, mieni, dokąd wielbłąd pustyni przywozi broń i towary Europy oraz sól nieodzowną, gdzie wątłe łodzie Nigru wyrzucały na ląd cenną kość słoniową, złoto, znajdowane bez trudu niemal na powierzchni ziemi, pióra strusie, gumę, zboże, wszystkie bogactwa żyznej doliny.
Mówił, że Tombuktu to skład główny, to metropolia i targowisko Afryki środkowej, że swemi stosami kości słoniowej, z kupami nieoczyszczonego złota, worami ryżu, prosa, indyga, pękami piór strusich, metalami, daktylami, materyami drogiemi, narzędziami, tytoniem, swemi bryłami soli zwłaszcza, taflami soli kamiennej, zwożonej na grzbietach zwierząt z okropnej Taudenni, saharyjskiej stolicy soli, której grunt jest na całe mile samą solą, pokładami piekielnemi tej soli, która do tego stopnia jest cenną w Sudanie, że służy w zamiennym handlu jak moneta, pożyteczniejsza stokroć od złota.
Nakoniec opowiadał o tem jak Tombuktu podupadło teraz, zbiedniało, jak wspaniała niegdy stolica, która dziś wygląda jak zwaliska, ukrywa po za swemi trądem stoczonemi fasadami, w obawie rozbójników pustyni, resztki skarbów, jakie jej pozostały, ale że jutro stanie się ona napowrót stolicą chwały i bogactwa, rozsiadłszy się między Sudanem, spichlerzem zasobnym, a Saharą, drogą od Europy, skoro Francya otworzy tę drogę, połączy prowincye nowego państwa, założy tę nową Francyę bezmierną, wobec której dawna ojczyzna będzie tą grudką mózgu myślącego tylko, mózgu kierującego wszystkiem.
— I to marzenie, to wielkie marzenie — wołał — to dzieło olbrzymie, gigantyczne, ziści się już jutro. Nasz Algier, połączony zostanie z Tombuktu tą drogą po przez Saharę: lokomotywy elektryczne poniosą przez bezmiary piasków całą starą Europę! Tombuktu połączone zostanie z Senegalem flotylą parową na Nigrze, innemi znów żelaznemi drogami, które pobróżdżą na wsze strony rozległe państwo! nowa Francya olbrzymia, bezmierna, połączona z Francyą macierzystą, ze starożytną ojczyzną, cudownym rozrostem nadbrzeży, urośnie tak, że się pomieści w niej z czasem sto milionów mieszkańców!... Oto nasze marzenie, oto cel nasz! Bezwątpienia te rzeczy nie staną się od dzisiejszego wieczora do jutra rana. Transsaharyjska droga nie jest jeszcze zbudowaną, jest tam dwa tysiące pięćset kilometrów nagiej pustyni, której eksploatacya nie mogłaby dziś skusić kompanij spekulacyjnych i trzeba, aby pierwej rozwinęła się pomyślność, trzeba pierwej położyć początek do jakiejś cywilizacyi, trzeba odkryć pokłady ważne, wzmódz eksport i tym sposobem skłonić pieniądz metropolii do tego przedsiębiorstwa. Następnie istnieje kwestya ludności tamtejszej, złożonej z murzyńskich ludów, po największej części łagodnych z natury, ale są między nimi ludy dzikie, z instynktami złodziejskiemi i okrucieństwem wyegzaltowanem jeszcze fanatyzmem religijnym, które utrudniają nasz podbój; jest to ten okropny problement islamu, o który roztrącamy się i roztrącać będziemy dopóty, dopóki on nie zostanie rozwiązanym. I tylko życie, długie lata życia mogą jedynie wytworzyć ludność nową, przyswoić ją nowej ziemi, stopić w niej różnorodne żywioły, nadać jej egzystencyę normalną, siłę pierwotną, przyrodzoną, ten geniusz... Mniejsza o to jednaki począwszy od dziś dnia, nowa Francya narodziła się już w oddali, już istnieje państwo bezgraniczne przyszłości i państwo to potrzebuje krwi naszej i trzeba mu ją dać, aby się zaludniło, aby mogło wyciągnąć ze swego gruntu nieobliczone bogactwa, aby się stało największem, najsilniejszem, najpotężniejszem w całym świecie.
Porwany zapałem, drżący na widok odległego ideału swych marzeń, który wreszcie stawał przed nim wcielony, Benjamin miał pełne łez oczy. Ach! to życie zdrowe, to życie szlachetne, to rzecz całkiem inna! wszakże to wielka misya, dzieło wielkie, o którem marzył tylko dotąd nieokreślenie!
Spytał więc jeszcze:
— A dużo tam prócz was jest rodzin francuzkich, kolonizujących tak samo?
Dominik na to pytanie wybuchnął serdecznym śmiechem.
— E! nie, jest kilka kolonij w dawnych naszych posiadłościach w Senegalu; ale tam w głębi doliny Nigru poza Dienné, o ile mi się zdaje, jesteśmy tylko my sami... Jesteśmy pionierami, szaloną przednią strażą, postawiliśmy na kartę całą wiarę i całą nadzieję. I w tem mamy pewną zasługę, bo dla ludzi rozsądnych jest to wielkie ryzyko i wykroczenie przeciw zdrowemu rozumowi. Czy pojmujecie to? rodzina francuzka, osiadła pośród dzikich, mająca za całą protekcyę sąsiedztwo małego fortu, w którym oficer biały dowodzi tuzinem żołnierzy krajowców, zmuszona częstokroć do użycia broni palnej, tworząca osadę pośród kraju, który dziś lub jutro może podnieść bunt, dzięki fanatyzmowi jakiegoś naczelnika pokolenia. Jest to szaleństwo, oburzające wszystkich i to właśnie sprawia nam taką uciechę, to nas czyni wesołymi, zdrowymi i zwycięzkimi. My pierwsi torujemy drogę, dajemy przykład. Niesiemy naszą kochaną starą Francyę tam w te dzikie krainy, wyoraliśmy dla siebie wśród tych ziem dziewiczych jedno niezakreślone żadnemi granicami pole, które zczasem stanie się prowincją, założyliśmy wioskę, która za lat sto będzie wielkiem miastem. Niema w koloniach rasy bardziej płodnej nad rasę francuzką, ona, co — zda się — stała się całkiem już bezpłodną na dawnej swej ziemi. I rozmnażać się będziemy i napełnimy sobą świat cały!... Przychodźcież zatem, przybywajcie do nas wszyscy, skoro tutaj wam już zaciasno, skoro wam brak powietrza wśród waszych pól zbyt drobnych, w waszych miastach przepalonych, zatrutych. Tam dla was wszystkich jest dosyć miejsca, jest dosyć ziem nowych, dosyć szerokiego powietrza, którem nie oddychał nikt dotąd jeszcze, tam jest zadanie, które spełnić należy a które uczyni z was wszystkich bohaterów, ludzi silnych, ludzi, zdolnych odczuć szczęście życia. Jedźcie ze mną, zabieram mężczyzn, zabieram kobiety dobrej woli — i wykroicie sobie nowe prowincye i założycie nowe miasta dla wszechpotężnej, przyszłej, wielkiej Francyi, bezmiernej!
Jeden Benjamin tylko pośród zapału, co zagłuszył jego słowa, zawołał;
— Tak, tak, ja żyć pragnę... Zabierz mnie, zabierz z sobą!
Dominik wszakże tak dalej zamykał swe opowiadanie:
— I dziadku, nie powiedziałem ci jeszcze, że mój ojciec tamtejszej osadzie naszej nadał nazwę Chantebled... Często opowiada on nam jak to założyłeś włość twą tutaj w porywie szalonej odwagi, kiedy wszyscy drwili z ciebie, wzruszali ramionami i oskarżali cię o szaleństwo. A i tam tak samo wyśmiewają ojca, tąż samą napotyka litość wzgardliwą, bo spodziewają się, że dobrotliwy nasz Niger zczasem zagarnie naszą wioskę, jeśli jakaś banda koczujących murzynów nie pomorduje nas i nie zje, jeszcze w dodatku... Ach! jestem całkiem spokojny, zwyciężymy, jakeś ty zwyciężył, dziadku, ponieważ szaleństwo czynu jest świętą mądrością. Nastanie tam nowe królestwo Fromentów, nowe Chantebled olbrzymie, którego wy oboje, dziadku i babko, będziecie protoplastami, patryarchami dalekimi, czczonymi jak bogi... I piję teraz za twoje zdrowie, dziadku i za twoje, babko, w imieniu waszego drugiego przyszłego ludu, rozrosłego dzielnie pod płomiennem słońcem zwrotnikowem.
Mateusz podniósł się i rzekł głosem silnym, w którym dźwięczało wzruszenie głębokie:
— Za twoje zdrowie! mój chłopcze. Za zdrowie syna mego Mikołaja, jego żony Elżbiety i tych wszystkich, co się zrodzili z ich miłości! Za zdrowie tych wszystkich, co się z niej zrodzą jutro, z pokolenia na pokolenie!
Marjanna powstała również i rzekła zkolei
— Za zdrowie waszych żon i waszych córek, waszych małżonek i waszych matek! Za zdrowie tych, które będą kochały, które obdarzać was będą dziećmi, które przymnożą życia światu, zwiększą dział możliwego szczęścia na ziemi.
Na tem zakończyła się uczta, powstano od stołu, cała rodzina rozsypała się swobodnie po tarasie. Mateusza i Maryannę otoczył tryumfalnie raz jeszcze tłum dzieci ich dokoła. Ten tłum to była fala płodności zwycięzkiej, cały ludek szczęśliwy, zrodzony z ich krwi i kości, otaczający ich teraz swą radością, duszący swemi pieszczoty.
Dwadzieścia ramion razem wyciągało ku nim ręce, podawało im do pocałunku główki jasno i czarnowłose. Oni w swym wieku, w szczęśliwym powrocie ku latom dzieciństwa, niezawsze rozpoznawali te główki różnorodne dzieci. Mylili się, mieszali ich imiona, brali jednych za drugich. Śmiano się, poprawiano omyłki, odwoływano się do ich pamięci.
I oni śmieli się tak samo, bawili własnemi pomyłkami. To już rzecz mniejszej wagi jeśli niezawsze wiedzą które jest którem, boć to przecie zawsze jedno z ich plonu.
Dalej były tam jeszcze kobiety brzemienne wnuczki, prawnuczki, które przywoływali do siebie, które chcieli ucałować także, by tym pocałunkiem przynieść szczęście tym wszystkim dzieciom, jakie miały się narodzić jeszcze z dzieci ich dzieci, do nieskończoności w dalekie wieki. Dalej były tam takie matki karmiące, te, których niemowlęta w powijakach zasypiały grzecznie podczas uczty; teraz zaś, kiedy się pobudziły, domagając się krzykiem pokarmu, trzeba im było wydzielić ich cząstkę śniadania; karmiły je więc swą piersią, siedząc pod drzewem, zabawiając się razem rozmową, z odkrytem łonem, w dumnym spokoju. Było to uosobienie królewskiej piękności niewiasty, małżonki i matki, stanowcze zwycięztwo płodnego macierzyństwa nad zabójczą dziewiczością życia.
Oby obyczaje się zmieniły w przyszłości, oby zmieniła się idea moralności i idea piękna, oby świat się przeobraził przez ideał tej tryumfującej piękności, tej matki karmiącej dziecię, przez majestat jej symbolu!... Wciąż nowe posiewy wydawały nowe bezustannie plony, słońce wciąż podnosiło się na widnokręgu, strumień mleka spływał bez końca z piersi karmicielek, ten pokarm wieczysty żywej ludzkości. I strumień ten mleka niósł z sobą życie poprzez arterye świata i wzbierał ciągle dla wieków przyszłych, nieskończonych...
Jaknajwięcej życia na to, aby było jaknajwięcej szczęścia możliwego na ziemi. Takim było po wsze czasy wyznanie wiary w życie, wyznanie nadziei w jego dzieło dobre i sprawiedliwe. Płodność zwycięzka pozostaje siłą nieprzepartą, przemożną potęgą, od której jedynie zależy przyszłość. Ona to była wielką rewolucjonistką, robotnicą niestrudzoną na rzecz postępu, matką wszelakiej cywilizacyi, odradzającą bezprzestannie zastępy swych bojowników niezliczonych, wysyłającą w biegu wieków miljardy nędzarzy, zgłodniałych, niezadowolonych, zbuntowanych na podbój prawdy i sprawiedliwości.
W dziejach ani krok jeden naprzód nie został zrobionym inaczej, tylko dzięki naciskowi liczby, która popychała ludzkość w jej pochodzie. Jutro, jak wczoraj, zdobytem zostanie przez rozmnażanie się tłumów, szukających szczęścia.
I będą to dobrodziejstwa, których spodziewamy się w naszych czasach: równość ekonomiczna pozyskana nakoniec tak samo, jak pozyskaną została równość polityczna; sprawiedliwy podział bogactw, których pozyskanie stanie się odtąd łatwem; praca obowiązkowa przywrócona w całej swej chwalebnej konieczności.
Fałszem jest, że praca narzuconą ludziom została, jako kara za grzech; przeciwnie, jest ona zaszczytem, szlachectwem ducha, najcenniejszem z dóbr, radością, zdrowiem, siłą, samąż duszą wszechświata, który zawsze oddanym jest pracy, bo wiecznie tworzy i działa dla przyszłości. Dziecko wydane na świat — to praca; życie przeżyte normalnie bez skażenia nikczemnego — to praca także; rytm wielkiej pracy codziennej unosi z sobą świat ku wieczności jego przeznaczeń.
I zniknie z powierzchni ziemi nędza, zniknie haniebna zbrodnia, w tej gloryfikacyi pracy, w tym rozdziale między wszystkich zadania powszechnego, skoro każdy przyjmie na siebie prawowitą swą cząstkę obowiązków i praw zarazem.
I niechaj rodzą się dzieci, niech wyrastają, będą one tylko narzędziami bogactwa, wzmożeniem się kapitału ludzkości, kapitału swobodnych i szczęśliwych istnień a wówczas nie będą już dzieci jednych skazane na to, aby były pańszczyźnianemi bydlętami, mięsem do jatek ludzkich, lub ciałem przeznaczonem na prostytucyę, ku dogodzeniu egoizmowi dzieci drugich.
A będzie to nowe zwycięstwo życia, odrodzenie się tego życia szanowanego, czczonego, tej prawdziwej religii życia zdeptanej, zgniecionej pod naciskiem długiej, obmierzłej zmory fanatyzmu, od której ludy dwukrotnie już, w piętnastym i w osiemnastym wieku gwałtownie usiłowały się uwolnić i z której otrząsną się nakoniec w ten dzień przyszły, kiedy ziemia płodna, kobieta płodna, będą odbierać cześć napowrót, gdy staną się wszechpotężną, najwyższą pięknością.
W tej ostatniej godzinie, w ten wieczór pełen blasków, Mateusz i Maryanna królowali przez liczne swe potomstwo. Poryw bohaterski, godzien uwielbienia, wyniósł ich na tę godność królewską. Kończyli swe dni jak prawdziwi bohaterzy życia, dostojni starcy, ponieważ dali istnienie tylu istotom, stworzyli tyle rzeczy. I wszystko to pośród walki, w pracy i boleści.
Nieraz w biegu życia przecież łkanie pierś ich podniosło. Ale wreszcie wraz z wiekiem nastał spokój, wielki spokój uśmiechniony, na który złożyły się zacne prace dokonane, wielka pewność przyszłego snu niezmąconego wówczas, kiedy ich dzieci dokoła nich podejmują tęż samą walkę będą pracować i cierpieć i żyć znów zkolei. I ta ich wielkość bohaterska w ciągu życia nie wykluczała żądzy gorącej, bozkiej żądzy twórczej, co ich ogarniała, niby płomień potężny, za każdem nowem poczęciem. Byli oni niby świątynia poświęcona, w której przemieszkiwało zawsze bóstwo, płonęli niewygasłym płomieniem miłości, jakim płonie świat cały dla twórczości bezustannej. Promienna ich piękność pod falą śnieżystych włosów brała początek w tym blasku, jakiego pełne były ich oczy, w tej potędze ukochania, której wiek nie mógł osłabić.
Bezwątpienia, jak to nieraz dawniej żartem mówili, przekroczyli oni wszelką miarę w swej nieopatrzności wydawania na świat dzieci, ku zgorszeniu sąsiadów, oburzających się na pogwałcenie przyjętych zwyczajów. Ale czyliż nie po ich stronie w końcu była słuszność? Dzieci ich wszakże nie zabrały nikomu jego cząstki chleba, wszakże każde z nich z sobą ją na świat przyniosło.
A zresztą, lepiej jest zbyt obfite zbierać żniwa, skoro szpichlerze kraju są puste. Potrzebaby wielu tych nieopatrznych, aby pokonać zbytnią ostrożność egoistyczną innych w dniu wielkiego niedostatku. Wszakże to dobry przykład obywatelski, wzmocnienie rasy, nowe siły pozyskane na rzecz ojczyzny pośród okropnego ogólnego ubytku.
A teraz życie zażądało nowego, ostatniego bohaterstwa ze strony Mateusza i Maryanny. W miesiąc później, kiedy Dominik zamierzał powrócić już do Sudanu, Benjamin oznajmił im pewnego wieczora namiętne swe pragnienie, nieprzeparty odzew, który dochodził go z tych równin nieznanych i dalekich, wołanie, któremu musiał być posłusznym.
— Ojcze ukochany, uwielbiana matko moja, pozwólcie mi odjechać z Dominikiem... Walczyłem z sobą długo, sam sobą się brzydzę, że was tak opuszczam w waszym wieku. Ale zbyt wiele cierpię, dusza moja wyrywa się tam ku nieskończoności i czuję, że tutaj umrzećby mi przyszło w haniebnej bezczynności, gdybym nie odjechał.
Słuchali go z sercem złamanem. Słowa te nie zadziwiły ich bynajmniej, zdawna przygotowani byli na to, że je posłyszeć muszą kiedyś, zwłaszcza spodziewali się tego od dnia wznowionych swych ślubów. Drżeli, wiedzieli, że nie będą mogli odmówić, bo czuli, iż zawinili bardzo, zatrzymując tak długo to ostatnie swe dziecię w gnieździe rodzinnem, oddawszy poprzednio światu wszystkie inne. Ach! to życie nienasycone nigdy, co nie dopuszczało tego spóźnionego skąpstwa, co domagało się od nich wszystkiego, aż do tego ostatniego skarbu, ukrywanego przed niem tak pilnie, tego skarbu, z którym marzyli nie rozstawać się aż dopiero u krawędzi grobu!
Zapanowała wielka cisza aż wreszcie Mateusz odpowiedział powolnym głosem
— Dziecko moje, nie mogę cię powstrzymywać. Idź zatem, gdzie cię woła życie... Gdybym wiedział, że umrę już dzisiejszego wieczoru powiedziałbym ci, żebyś zaczekał do jutra.
Zkolei odrzekła i Maryanna łagodnie:
— Dlaczegóż nie możemy umrzeć zaraz?... Nie spotkałaby nas ta boleść ostatnia i ty nie zabrałbyś z sobą nic więcej, jak tylko to ostatnie o nas wspomnienie.
Raz jeszcze przed ich pamięcią stanął cichy cmentarz w Janville, gdzie zasypiało już tyle drogich im istot, gdzie wkrótce i oni sami położą się na wieczny spoczynek obok tamtych, co tak dawno oczekują na nich w ciszy. A myśl ta nie niosła dla nich z sobą smutku, przeciwnie, mieli nadzieję, że tam spoczną tegoż samego dnia, bo żadne z nich nie mogło pojąć życia bez drugiego. A zresztą, wszakże żyć nie przestaną boć żyć będą dalej wciąż w swych dzieciach, połączeni na wieki, nieśmiertelni w swej rasie?
— Ojcze najdroższy, matko uwielbiona — powtarzał Beniamin — to ja, gdybym nie odjechał jutro, musiałbym umrzeć. Czekać na śmierć waszą, wielki Boże! czyliż nie byłoby to jej pragnąć? Trzeba, abyście żyli długo jeszcze a ja pragnę żyć tak samo, jak wy żyliście.
Nastała nowa chwila ciszy, potem Mateusz i Maryanna rzekli razem:
— Jedź zatem, dziecko kochane. Słuszna jest, żyć trzeba.
Ale w dzień pożegnania jakaż boleść, jaka rozpacz okropna, kiedy im przyszło wyrwać to ciało ich ciała, to serce ich własnego serca, to wszystko, co im pozostało z nich samych, aby to wszystko swoje złożyć życiu w ostatniej, najwyższej ofierze! Był to ponowiony odjazd Mikołaja, toż samo: nigdy już, wyrzeczone przez opuszczające kraj dziecko, co ulatuje w wichry nieznane dla posiewu ziem obcych i dalekich, gdzieś po za odległe granice.
— Nigdy już! — wołał Mikołaj wśród łez.
A Maryanna powtarzała z łkaniem, wydzierającem się jej z głębi piersi:
— Nigdy już, nigdy, nigdy!
Teraz, to nie chodziło już o rozmnożenie rodziny, o ojczyznę zasiloną, Francyę zaludnioną, ale o rozszerzenie granic ludzkości, użyźnienie pustyń, o zaludnienie całkowite ziemi. Po ojczyźnie ziemia cała. Po rodzinie naród, potem ludzkość. A jakiż to lot zdobywczy, jakie nagłe rozwarcie wrót szerokich na bezmiar świata! Cały powiew świeży oceanu, całe swobodne powietrze dziewiczych kontynentów zawiało oddechem olbrzymim, niby lekki wietrzyk przestrzeni szerokiej. Dziś zaledwie tysiąc pięćset milionów dusz na całej kuli ziemskiej wśród garstki nielicznych pól uprawnych, czyż to nie nędzne, kiedy ta ziemia, otwarta pługiem wszędy, mogłaby wyżywić ich dziesięć razy tyle?
Jakże zacieśnia się widnokrąg, chcąc ograniczyć ludzkość żyjącą do jej cyfry obecnej, dopuszczając tylko do wzajemnej wymiany ludów między sobą, do wymierania stolic, jak obumarły Babilon, Niniwa, Memfis, bez dozwolenia, aby inne świata królowe objęły ich dziedzictwo, odrodzone, kwitnące nową cywilizacyą. To hypoteza śmierci, bo nic nie może stać na miejscu; co nie wzrasta, to upada i umiera. Życie to wody przypływu, wciąż wzbierające; których każda fala przedłuża dzieło twórcze, wykończa dzieło spodziewanego szczęścia, skoro dopełnią się czasy. Przypływ i odpływ ludów są tylko epokami pochodu naprzód; wielkie wieki światła unoszą z sobą i porywają wieki ciemności, znaczące wyłącznie etapy ludzkiego pochodu. Wbrew temu przypływowi i odpływowi, wciąż nowy krok naprzód znaczy się w postępie ludzkości, codzień kawałek ziemi zdobyty, codzień więcej życia w czyn wprowadzonego.
Prawo to zdaje się być podwójnym objawem: płodności, która tworzy cywilizacyę i cywilizacyi, która ogranicza płodność. I zrodzi się z niej równowaga w dniu, w którym ziemia zamieszkana całkowicie, uprawna i spożytkowana spełni swe przeznaczenie.
I boskie marzenie wieków, szlachetna utopia uleci wówczas w niebo, rodzina stopi się w narodzie, naród stopi w ludzkości i będzie wówczas jeden lud tylko, lud braterski, tworzący z ziemi gród jeden wielki, gród wyłączny pokoju, prawdy i sprawiedliwości. Ach! oby płodność wieczysta zawsze się wzmagała, oby nasienie ludzkości unosiło się po nad granicami świata, oby biegła w dal zaludniać nieuprawne pustynie w wiekach przyszłych, aż po ostatnie krańce władzy życia, co wreszcie stanie się władzą czasu i przestrzeni!
Po odjeździe Benjamina, którego zabrał z sobą Dominik, Mateusz i Maryanna odczuli dawną radość młodości, radość dopełnionego dzieła, oddania wszystkiego życiu, co posiadali tylko. Nic już nie mieli dla siebie, nic prócz radosnego uczucia, że wszystko, co było ich własnością, oddali życiu. Ta wieczysta rozłąka stawała się wieczystem istnieniem wśród widnokręgu bez granic. Prostoduszni, prawi i weseli ci bohaterowie, stuletni bez mała, odnosili tryumf w samymże wykwicie swego rodu.
Poprzez oceany popłynął potok mleka, co wytrysnął ze starej ziemi Francyi aż po obszary niezmierne dziewiczej Afryki, obszary młodej i olbrzymiej Francyi dnia jutrzejszego. Po Chantebled, zdobytem na wzgardzonym zakątku ojczystego dziedzictwa, przyszła kolej na inne Chantebled, co sobie wykroiło swe państwo w oddali, wśród szerokich obszarów pustynnych, które życie miało użyźnić z czasem. I było to wielkie exodus, rozlanie się rodu ludzkiego po świecie całym, ludzkość w pochodzie ku nieskończoności.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.