Lublana/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Lublana
Podtytuł Baśń
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1879
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


LUBLANA
POWIEŚĆ
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.
Tyle szczęścia co jest w pieśni,
Co prześpiewa się i prześni....
TOM II.
WARSZAWA.
Nakładem Michała Glücksberga, księgarza.

1879.



Дозволено Цензурою.
Варшава, 10 Апрѣля 1879 года.




Warszawa. — Drukiem S. Orgelbranda Synów, Bednarska 20.




Na gródku, gdy Berzdy nie stało, który nie wiele znaczył, a jednak bardzo był potrzebny, Leszkowi zrobiło się markotno. Oglądał się ku progowi, kędy stawał zwykle do potakiwania, ukłonów i uśmiechu, i brakło mu go tak, że jadło i napitek nie smakowały. Dziesięciu posłańców wyjechało szukać zguby, a z nich powrócił ledwie jeden; wszyscy reszta przepadli. Rozstawione wszędzie po drożynach i lasach czaty ich pochwytały. Najmędrszy z posłów, który konia rzucił, żebraka udawał i wcisnął się między ludzi, przywiózł Leszkowi wieści zatrważające. Ziemie jego, o których wiedział że się bardzo burzyły, ale nie obawiał się ich wcale, gotowały się już na gródek uderzyć.
Leniwy kneź, gdy go cała prawda doszła, którą przed nim wprzód taił Berzda (troskliwy o pańskie zdrowie więcej niż o głowę), ruszył się jak niedźwiedź z zimowego łożyska, ryknął i zapomniał nawet zwykłego sobie gderania. Krew dawniej gorąca zagrała w nim: poczuł się znowu wojakiem i wodzem. Wdział swój kaftan skórzany i kołpak z obręczami, przypasał miecz, wetknął nóż za pas, konia kazał przyprowadzić, ludziom wszystkim siadać, i ruszył. A że mu jedyny ów poseł przyniósł wiadomość, iż około Ryżcowej zagrody zbierało się wszystko, że tam była Lublana, która najmocniej przeciwko niemu podburzała, postanowił wprost ciągnąć na gniazdo wraże.
Ryj leżał jeszcze okryty ranami; drugi, młokos bez ręki, na nic mu się nie zdał. Sam kneź wziął dowództwo, kilku pułkowodzów mianował, niewiele patrząc, i wojsko rozdzieliwszy na trzy części, ciągnąć mu kazał tak na Ryżcową zagrodę, aby ją ze wszech stron razem osaczyć, a tych, co tam byli, wziąć jak w sak, nikomu się wymknąć niedając. Cicho, bez trąbienia i wołania, mieli iść całą noc, bez wytchnienia, tak, aby nadedniem byli u zagrody. Leszek z gniewu zmienił się, oprzytomniał, odmłodniał, dotknąwszy się miecza, innym się stał człowiekiem. Ludzie go znali, że żartu z nim nie było, bo wieszał i ścinał, niedając rzec słowa; karność więc była w oddziałach taka, jak pod żadnym z dowódzców.
Dopiero w pole wyjechawszy i wysapawszy się, kneź sam do siebie mówić zaczął; namarszczył brwi; głód i pragnienie, na które chorował, znikły; karmił się i napawał przyszłą zemstą.
Z najtęższym oddziałem szedł Sroka najlepszym gościńcem, tym właśnie, którym wprzód nieszczęśliwy Berzda się puścił.
Widać, że się ztąd napaści nie spodziewano, bo nikogo nie spotykali na drodze, i te straże nawet, co posłańców chwytały, nigdzie się wojsku nie okazały. Gdy noc ich napadła w ciągnieniu, szli krajem jakby wymarłym, nie widząc żywego ducha. Koniom prawie niedając wytchnąć, kneź jechał i pędził ludzi, spoglądając ku gwiazdom, licząc się z drogą, aby na porę stanąć w zagrodzie.
— Wszystkich starych w pień wyciąć i wywieszać każę — mówił do siebie — młodych postrzydz i w niewolę. Dobytek, spiżarnie i skarby pójdą na gródek.
Uśmiechnął się, myśląc, że do skarbów i Lublana się liczyła. Za żonę ją teraz już ani myślał brać, ale jak niewolnicę do dworu!
W tych myślach kneź doczekał rannego brzasku. Minęli już debrę, stawiska, parów i zbliżali się ku zagrodzie, a ona i obóz znaku życia nie dawały jeszcze.
Ziemianie nadto już byli zaufali swej gromadzie; ani się spodziewali najścia knezia. Wieczorem ucztowano i naradzano się długo, cieszono pochwytanymi ludźmi; zaniechano czujności; straże, napiwszy się, spały.
Kneziowscy woje, bliżej zagrody, kilku na czatach, nie stojących ale leżących, pochwytały. Leszkowi udało się tak zbliżyć ku obozowi ziemian i zagrodzie, że gdy wszystkie trzy oddziały razem otaczające je, huknęły i uderzyły na znak w rogi jakby piorun w śpiących ugodził.
W chacie ledwie się parobcy ruszać poczynali, w obozie leżała pokotem gromada i zerwała się w koszulach, szukając oszczepów a niewiedząc gdzie je znaleźć. Krzyk rozpaczliwy rozległ się zewsząd, popłoch powstał ogromny.
Ryżec, usłyszawszy go, jak oszalały za oszczep pochwycił i wybiegł bosy, wołając na swoich. Lublana, która raniej od innych zbudzona była, porwała topór i biegła za ojcem.
Ze wszystkich stron słychać było hasła Leszkowych ludzi, którzy na zagrodę i obóz nabiegali.
Do rozpaczliwej obrony rzucił się Ryżec z czeladzią, która, co kto miał pod ręką chwyciwszy, szła mężnie. Nieprzyjaciel był kilkakroć silniejszy liczbą, dobrze zbrojny, rozbudzony, zajadły, a naczele miał Leszka, który teraz tak mężnie następował i zuchwale na wybiegających z obozu, że trupami sobie drogę uściełał.
Walka jednakże zajadlejszą i dłuższą była, niż się mógł kneź spodziewać; ziemianie bronili życia do ostatka, bo wiedzieli co ich czeka. Mała tylko garść ostrożniejszych puściła się, przebiwszy, w lasy, roznosząc wojenne hasło po okolicy.
W czasie krwawych zapasów Lublana z toporem w ręku, wpadłszy na wysoki pień, stojący w podwórzu, głosem i oczyma podbudzała do walki, zapomniawszy o sobie.
Paliły się jej źrenice z gniewu i sromu, że ziemian tak pochwycono niegotowych i że siła Leszkowa zwyciężyć musi.
Ryżec bezmyślnie we wrotach bił i tłukł, kto mu się nawinął. Nie szło mu o zwycięztwo, ani myślał o niem: bronił córki, której głos słyszał, mścił się, szalał. Krew lała mu się już z głowy i piersi; nie czuł nic, siekł i mordował Leszkowych, którzy ze wszech stron się cisnęli. Słychać już było chrzęst płotów i tynów, które łamali, aby wtargnąć do zagrody i starca pochwycić ztyłu.
Obok Lublany, Rusa, która tego dnia nocowała w zagrodzie, wybiegłszy z komory, stała napróżno, targając ją za koszulę i zaklinając, aby się chroniła i uciekała.
Z dołu pod komorą był podziemny chodnik, którym można było wyjść precz za zagrodę. Rusa go znała. Obejmowała dziewczynę rękami, zaklinając ją, aby z nią szła.
— Nie pójdę! — wołała Lublana — przy ojcu zginę, zabić się dam; topór mam: bronić się będę!
Łzy jej ciekły z oczu rozpłomienionych; pierś dyszała, krzyk cochwila wyrywał się z ust, w którym słów nie było, rozpacz tylko.
Wołała w pomoc duchów, rzucała klątwy, nie wiedziała sama co czyni. Głos ten jej miał taką jakąś moc straszną, że ci, co leżeli już pobici strzałami zdala rzucanemi, zrywali się i zakrwawieni stawali u jej nóg, aby wnet paść przy nich trupem.
Rusa, widząc, że nie pociągnie z sobą i nie ocali dziewczęcia, łamała ręce, ale nie traciła przytomności. I ona, rękami w powietrzu machając dziwnie, garściami rzucając piasek, razem z jakiemiś niezrozumiałemi klątwami, broniła się jak umiała, choć obrona była niemożliwą.
W tem myśl jakaś jej przyszła, gdy zobaczyła Leszka, który ku wrotom jechał wprost na Ryżca, z oszczepem podniesionym. Chwyciła czerpak u stadni, wsypała weń z zapazuchy coś z węzełka, i przecisnąwszy się do Lublany, krzyknęła do niej nakazującym głosem:
— Pij!
Dziewczę spalone miało od krzyku usta, nie wiedząc co czyni, sięgnęło ręką ku czerpakowi i chwyciło wody spragnione. Rusa popatrzała na nią i resztę napoju wylała na ziemię.
Gdy się to działo z Lublaną, ojciec jej, stojący jeszcze we wrotach, bronił wnijścia Leszkowi, który z konia nań zamierzywszy się, pałką ogromną w głowę go uderzył i obalił na ziemię. W tejże chwili z krzykiem strasznym Lublana, której topór wypadł z ręki, słoniła się i obaliła nawznak w nastawione objęcia Rusej; padła blada jak trup, bez życia — umarła!
Leszek po ciele Ryżca wjeżdżał do zagrody obwołując swe zwycięztwo i oczyma szukając dziewczyny, którą był postrzegł zdaleka, gdy przed sobą ujrzał w bieli leżącą Lublanę — niedającą życia znaku. Zapomniawszy o boju kneź popędził aż ku studni i obumarłej córce Ryżcowej, nad którą stała Rusa.
Dał znak niespokojnie, aby cucono omdlałą — gdy baba się odezwała.
— Nie omdlała ona! nie — już jej niéma! Zabiliście ojca i ją razem.
Kneź, przybity widokiem tym, stał długą chwilę nad ciałem już zbielałem i zastygłem; ogarnęła go jakaś trwoga, którą go natchnęła Rusa, grożąca mu wzrokiem i rękami.
Z jednej strony miał za sobą trupa ojca, z drugiej córkę umarłą, dokoła wrzawę i jęki; choć zwyciężył, strach go przejmował zabobonny.
Chciał coprędzej wyrwać się z tej zagrody w pole znowu, gdzie się czuł wojem i panem, a tu oczy jego coś do tego trupa ciągnęło — oderwać ich nie mógł od niego.
Stał niemy, wpatrzony, rękę opuściwszy, w której trzymał zakrwawioną maczugę, co ostatni cios Ryżcowi zadała. Jakąś nadzieję miał jeszcze, że dziewka była omdlałą tylko; lecz lice jej coraz bledło, a nadbiegające niewiasty z płaczem otaczające zwłoki, zawodząca nad niemi Rusa — w końcu go przekonały, iż Lublana nie żyła.
Wścieklejszy jeszcze odwrócił się od niej na resztę ziemian, która się broniła, rzucając się z krzykiem — i ludzi swych ciągnąc na tę gromadę.
— Bić — nie żywić nikogo! bić, nie dawać życia...
Chociaż Leszkowe siły były dziesięćkroć liczniejsze, osaczeni, niemając już do stracenia nic, gdy się zwarli do kupy i dobrali do oszczepów, nacisnęli tak na kneziowskich ludzi, już pewnych zwycięztwa, że się przez nich przebić zdołali i, nim ich znowu otoczyć pośpieszono, do lasu uszli.
Obozowisko trupami zasłane, konie, trochę zbroi, zagroda — zostały w ręku zwycięzców.
Z szopy zaraz w ciągu walki jeszcze wyzwolił się Berzda, z postronkiem na szyi, z rąk Czombra, który znikł bez śladu. Pobiegł do swojego pana i stanął przy jego boku.
Rad ze swego zwycięztwa kneź, gdy bić już i ścigać nie było kogo, odetchnął i poczuł głód i pragnienie.
Chatę i zagrodę już oddział jeden wojaków tak splądrował i zniszczył, że się tam posiłku żadnego spodziewać nie było można. Odrazę też miał Leszek od tych dwu trupów, które tam leżały jeszcze i od straszną rozpaczą miotanej Rusy, pięściami ściśniętemi grożącej mu zdaleka.
Wojsko jeszcze się zwijało, opróżniając wszystkie kąty, wypędzając bydło, gnając konie i owce, gdy kneź po namyśle i spojrzawszy na stojącego przy sobie Berzdę, któremu się uśmiechnął — kazał do Stawisk ciągnąć na spoczynek.
Ludzie przyszli pytać go: czy zagrodę podpalić każe — na co nie odpowiedział nic.
Popatrzał po podwórcu, wśród którego u studni leżało jeszcze martwe ciało dziewczyny, ku wrotom, gdzie Ryżec z piersią końskiemi kopytami pogruchotaną i rozbitą głową zastygły broczył w krwi zczerniałej — i uciekając od tego widoku puścił się naraz do Stawiska. Ludzie musieli wlec się za nim, choć im z łupem ciężko było.
Berzda, konia sobie dostawszy, u boku pana jechał, nie tak wesół, jakby był powinien być. Niewoli swej na postronku u Czombra wydychać jeszcze nie mógł, a może bojowa wrzawa i krew na odwykłego od nich trochę podziałały.
Leszek też, choć jako zwyciężca powinien się był cieszyć — ponury jechał i milczący napodziw, gdy zwykle do zbytku wykrzykiwał, ani mu się usta zamykały.
Z oczów im znikła zagroda, a kneź dopiero lżej odetchnął.
Konia wstrzymał.
— Berzda! — rzekł — ta stara wiedźma, piasek na mnie miotała i urok jakiś rzuciła, czuję, że mi źle koło serca.
Milczał zausznik.
— Czy ona zabita czy umarła?
— Kto? — spytał Berzda.
— Lublana — odparł kneź — ojca ja sam w łeb gruchnąłem i zwalił się odrazu — ale ona?
— Od strzał padali ludzie — rzekł Berzda.
— Nie było krwi na trupie.
— Czasem śmierć tak przychodzi — dodał sługa — szkoda dziewki! hoża była.
— Nąjkraśniejsza ze wszystkich — westchnął kneź — ale wiedźma też i zła okrutnie.
— O! o! — potwierdził Berzda — wiedźma, jakiej drugiej niéma i nie było; ludzie za nią szli jak psy na zawołanie.
I namyśliwszy się, dodał: — Dobrze, że umarła, bo-byście, miłość wasza wzięli ją, a z nią — nieszczęście wielkie.
— Teraz — rzekł, zwracając rozmowę, Leszek, któremu ochota do gadania wróciła — teraz po dworach, po osadach, po zagrodach, na ziemian! W dyby ich, w niewolę! Jeden nie zostanie wolny i cały!
Rozstawionemi rękami, schyloną głową, sługa potwierdził, lecz zwykły uśmiech, który się zjawiał na twarzy, gdy spełniał swe obowiązki przy panu, nie ukazał się na ustach.
Jechali do Stawiska na spoczynek.
Było już z południa, gdy ostatni ludzie Leszkowi, pozabierawszy reszty tego, co zagrabić się dało, poodzierawszy trupy, obszedłszy szopy i komory, opuścili zagrodę Ryżcową. Pozostało w niej kilka bab tylko, u studni Lublana, we wrotach Ryżec martwy, w podwórku, u połamanych płotów, pobita czeladź. Rusa z rękami załamanemi, okryta płachtą, z jękiem i krzykiem, sama jedna jeszcze, zdawała się tu żywą i przytomną, bo reszta bab, tuląc się pod ścianami, z trwogi i żalu szalała.
Kilka razy poklękła nad zwłokami dziewczyny, niespokojna, przykładając głowę do jej piersi, jakby w nich tentna życia szukała i za każdą razą wstawała, ręce łamiąc nanowo. Oglądała się dokoła: czy jej kto w pomoc nie przyjdzie, aby choć zwłoki znieść do chaty i o pogrzebie pomyśleć: oprócz płaczek nikogo nie było. Co żyło jeszcze, rozproszyło się po lasach. Godzina upływała za godziną; Rusa siadała u studni, czekać się zdawała, rozmyślać — słuchać: nie przybywał nikt.
Już się ku wieczorowi brało, gdy szelest ją rozbudził.
Z jednej z szop mignęło coś we wrotach; zwróciła głowę; ostrożnie z za nich ukazał się człek, w którym poznała niewolnika Czombra, co drugiego jeńca miał w straży i zwykle, prowadząc go na postronku, chadzał. Widywała go tak wodzącego Berzdę do studni, gdy pić chciał, do misy, gdy mu jeść wyniesiono.
Człowiek był dziwny jakiś, bo bez śmiechu, zadumany zawsze i z sobą tylko rozmawiający, z ludźmi z musu i niewiele. Zabrany jako Leszkowy sługa, dlaczego się teraz do swoich nie przyłączył, Rusa pojąć nie mogła. Patrzała nań jak wyszedł z szopy, w progu stanął i po podwórku się zaczął rozglądać, nieokazując najmniejszego zdziwienia, ani przestrachu. Trzymał się w boki, oczyma toczył po trupach, nasłuchiwał i zdawał się spokojnym a obojętnym.
Skinęła nań Rusa, aby szedł do niej, co on natychmiast spełnił. Krokiem poważnym, mierzonym zbliżył się ku studni i wlepił jedno oko, drugie ciągle trzymając zmrużone, w leżące ciało Lublany, do marmurowego podobne posągu. Oczy jej, otwarte długo, Rusa była zamknęła. Twarz z brwiami zmarszczonemi, choć zachowała wyraz rozpaczliwy, jaki miała w ostatniej godzinie, była jakby śmiercią ukojoną trochę.
Spać się zdawała i śnić coś strasznego. Ponad jej głową, wystraszone wprzód wrzaskiem gołębie, posiadały u studni i trzepocząc skrzydłami, to się ku niej zbliżały, jakby ją obudzić chciały, to ulatywały na stronę, i powracały znowu. Rusa, z oczyma w ciało wlepionemi, gdy Czomber się zbliżył, wskazała mu je ręką.
— Ot, pana waszego sprawy! — zawołała. — Patrz! co po nim zostało.
Czomber, posłuszny, oglądał się i na palcach liczył nieboszczyków.
— Było i tobie iść za swoim panem — dodała stara.
— Tamten już poszedł za mnie — rzekł Czomber — ja tam niepotrzebny.
Rusa popatrzyła nań.
— Prawda, zdasz się tu, choć trupy nosić i do pogrzebu posłużyć.
Czomber głową dał znak przyzwolenia i dołożył:
— Wolę niż konie podmiatać — tamten niechaj im służy.
— Jaki tamten? — zapytała Rusa.
Czomber uderzył się ręką w piersi, uśmiechając się smutnie.
— Wiecie, tamten, co my się z nim kłócili zawsze. Nie można było przyjść do ładu z tym bałwanem. Zawsze on mnie naprzekór, ja jemu; ale pojechał na koniu do gródka, — niechaj nie wraca. Ja za nim gonić nie będę. — Rozśmiał się.
Zrozumiała Rusa, iż był niespełna rozumu; popatrzała nań, a razem na płaczące baby wołać poczęła:
— Nie dajmyż im tu leżeć, aby się jeszcze do nich kruki zleciały!
Rozkazująco rzekła tak, że spłakane niewiasty ruszać się zaczęły, potrącając się łokciami. Wstała stara naprzód, wołając o płótna, aby przenieść do izby Lublanę. Kilka bab wpadło do chaty, szukając po opustoszonych kątach, i wyniosły reszty jakieś bielizny. Rusa, sama pokląkłszy, ujęła bezwładną głowę dziewczęcia, z troskliwością matki, z jękiem boleściwym; któraś z bab podłożyła płótno, i pieśń żałobną zawodząc, poczęły ją tak nieść do dworu.
Czomber, zamiast iść za niemi, skierował się ku trupowi Ryżca, pokląkł przy nim i zaczął mu się pilno przypatrywać, wyrażając podziwienie i mrucząc.
— Oto mi wojna! — mówił do siebie — przynajmniej na trzech zabicie stałoby tego, co na niego spadło jednego. Czerep na dwoje, piersi na miazgę, a krwi, a krwi!
Rękę przyłożył do czoła okrwawionego i rzekł:
— Oto mu teraz jakby spał. — Skończyło się wojowanie, łowy, i ucztowanie, i robota. Aby go rychlej spalić, żeby się do dworu dostał; a tak, będzie duch się włóczył nocami i jęczał pod oknami.
Wstał Czomber i poszedł po baby, aby z niemi Ryżca też zanieść do chaty, złożyć na pościeli i odziać go jak potrzeba na drogę — do domu. Wyszła i Rusa do pomocy.
W dwu izbicach złożono — ojca w jednej, córkę w drugiej.
Czomber, mijając Lublanę, stanął i zapatrzył się mocno na nią; mruknął coś, pokłonił się i wyszedł.
Około ciała siedziała teraz Rusa, przemyślając, jak je na stos przybierze, gdy wszystko niemal z chaty rozchwytane zostało. Starsza z bab szepnęła jej na pociechę, że, bodnie z odzieżą ratując, przysypały je słomą, i Lublany wyprawa śmiertelna ocalała.
Rusa się naprzód nią zajęła.
Wyniesiono dobyte stroje odświętne, i baby zaczęły śpiewać płaczliwie, wkładając na zastygłe ciało odzież ostatnią, do której części każdej osobny śpiew umiały.
Rusa po wianek na skroń poszła do ogródka, tak stratowanego przez konie i ludzi, że, ledwie pełzając po ziemi i dobywając po listku a otrzepując z piasku, mogła mały uwiązać wianuszek.
— Z wiankiem tym zielonym — poczęła, zawodząc nutą żałosną, — nie siądziesz na dzieży, nie poniesiesz go miłemu. Ogień łakomy pożre wszystko i nie zazieleni się tobie, chyba trawa na mogile. Na toś się ty na świat rodziła, pierś matczyną ssała, na to cię ojciec na rękach kołysał, ludzie miłowali duchy zazdrościły, abyś poszła, dziewczyną, sama jedna, sierota, spać, w pustej mogile!
Rusa nie płakała, ale reszta sług, stare i młode, całowały po rękach umarłą, przypadały do jej nóg i jęczały głosami wielkiemi.
Gdy na posłaniu, w bieli, w wianku złożono Lublanę, pół siedzącą, pół jak do snu ległą, twarz jej w mroku biała jak koszula, świecić się zdawała zdaleka. Rusa spostrzegła, zdumiona bardzo, że gdy ją myto i odziewano, zmarszczone brwi wygładziły się, czoło wypogodziło, a lice miała jak dziecko w kolebce spokojne.
Szły tedy niewiasty odziewać razem z Czombrem potłuczone zwłoki Ryżca, któremu trzeba było dać i oręż do boku i co do wojny przeciw złym duchom u wstępu na inny świat do obrony służy; a tu w chacie złupionej nic prawie znaleźć nie było można. Posłano Czombra na pobojowisko, choć połamanych oszczepów i topora szukać, choć zerwanego łuku i strzał, co tkwiły w trupach.
Gdy nadeszła noc, zapalono ogień ogromny, aby w ciemności nie pozostać. Rusa siadła przy nim dumać: co dalej poczynać miała? jak pogrzeb sprawić? u kogo prosić pomocy? Niewiadomo było kto pozostał żyw i cały w okolicy, kto mógłby i chciał posłużyć! Leszkowi ludzie nabili przyjaciół dużo — inni pierzchnęli.
Przypomniała tylko sobie Rusa, że podówczas, gdy napadnięto na zagrodę, Mirka w niej nie było. — Mógł on ocalić, ale gdzie go szukać miała?
I on i drudzy od zemsty Leszka uchodzić i kryć się musieli.
Czombra słać, aby pytał i szukał, nie można było: nie znał ludzi, zdawał się na pół ledwie przytomnym i jakby sennym. Nie wszystko rozumiał, a wiele po swojemu przekręcał.
Noc letnia przeszła tak niewiastom skupionym u ogniska, na śpiewach pogrzebowych, płaczu, rozmowie i drzemaniu.
Czomber zajął miejsce na przyźbie, to, na którem Ryzec siadał, i zdało się jakby sobie wyobrażał, ze tu miał panem być. Rozprawiał, coś rękami okazując, głową trzęsąc.
Łysek, wierny stróż Lublany, którego, gdy się rzucił na jednego z ludzi Leszkowych, raniono oszczepem tak, iż zdawał się być zabitym, wieczorem zwlókł się do studni, wody napił z cebra porzuconego, i przyszedł, jęcząc, położyć się u nóg swej pani, do której, warcząc, nikomu przystępować nie dawał.
Noc, choć letnia, dłuższą się wydała nad zimowe, a gdy zadniało wreszcie, i przez otwarte okienka małe, brzask zaczął przeglądać, nawet Rusej się zrobiło lżej. Spojrzała na niebo ranne, chmurami okryte, i pomyślała:
— Co ten dzień przyniesie!

Nie było Mirka w zagrodzie tego wieczora, i to go ocaliło; wysłano go zbierać więcej ludzi i leniwszych ziemian pobudzać, a szczególniej Czaplę, który do niczego ruszać się i czeladzi swej dawać nie chciał.
Lublana sama jechać mu kazała, a dla mej Mirek byłby i życie ważył. Dniem wprzódy pobiegł do Czapli, po drodze wstępując do dworów. Wesół był jak inni, bo się im jeszcze wszystkim zdało, że łatwo Leszka zrzucą, a na wiecu wielkim nowego sobie wybiorą knezia. Ze starszyzny myślał każdy: a czemu-by nie mnie?
Z Czaplą, do którego naprzód podążył Mirek, skłócili się znowu podawnemu, ale jak druhowie kłócą, co się powaśnią i pocałują, skoczą sobie do oczów i uścisną. Stary z młodego żartował i z tych, co za dziewczyną jedną szli ślepi, sami niewiedząc dokąd.
— Słuchaj-że Czaplo miły, odezwał się doń Mirek, już ja ciebie o nic nie proszę, nic nie żądam: jedź tylko zemną, popatrz na nią i posłuchaj; jeśli nie pójdziesz z nami, nie powiem słowa.
— A po co ja mam leźć sam w matnię? — rzekł Czapla — albo ja nie wiem, że czarować umieją nie same stare, młode też. Żebym na starość szalał — nie chcę. Co będzie gromadzie, to i mnie.
— Toć gromada się was wyprze, gdy miodu podbierać nie chcecie, aby was pszczoły nie kąsały, a do plastra będziecie gotowi — rzekł Mirek.
Czapla mruknął coś niewyraźnie.
— Jak pójdą wszyscy do nogi, to i ja — odparł wkońcu — teraz się wielu ociąga — i mnie wolno. Leszek siłę ma.
— Ale rozumu nie ma! — odparł Mirek.
Tak się do późna sprzeczali, aż pospali. Nazajutrz rano znowu kłócili się u misy; że Mirek uparty był, przesiedział do południa. Miało się ku wieczorowi, gdy po konia posłał.
W tem, na zdyszanej szkapie, która padła i rozciągnęła się we wrotach, wbieżał Myszka, z włosami rozczochranemi, bez czapki, bo tak pędził, że na głowie-by jej był nie strzymał, wołając zdala:
— Biada! biada!
Na ten głos wybiegli obaj z chaty do niego; ledwie mógł mówić:
— Leszek na nas napadł u Ryżcowej zagrody; nikt się go nie spodział. Śpiących nadedniem pochwycił; ledwie, się garść ocaliła. Ryżca on sam zabił. Lublana padła trupem.
Jęknąwszy, zwalił się jak martwy Myszka, a Mirek — krzyknął, słupem stanął. Czapla, który słuchał blady, a zdawał się obojętnym, badać zaczął, orzeźwiając wodą i miodem przybyłego.
Dowiedział się od niego o tem, co Leszkowi w głos krzyczeli, że teraz wszystkich oni w niewolników obrócą; że kneź od dworu do dworu pośle wiązać winnych i niewinnych.
Czapla, który dotąd jak drewno obojętnym był, odgiął się, wyprostował, trącił Mirka, który jak martwy stał, do ściany przyparty, i zawołał:
— Teraz nam czas.
Słyszysz — teraz czas — powtórzył, — na koń wszyscy, kto żywy i na gródek Leszkowy! Po zwycięztwie, znamy go: dycha jak niedźwiedź, gdy się oźre, — pójdziemy nań i precz wyżniemy!
Zdumiał się Mirek, a Myszka wstał poruszony.
— Na koń, po dworach, zbierać ludzi — dodał Czapla — a nie to my jutro rabami. Mirek, co tobie? Ryżca śmierć pomścić trzeba.
Zmienił się tak Czapla, iż go poznać nie było można. Młodemu zaś w głowie stała Lublana, o nią pytał Myszki, w śmierć wierzyć nie chcąc! Czasem mu się z piersi wyrwał jęk i klątwa; wreszcie badał kto w zagrodzie został i czy choć pogrzeb sprawić było komu.
— Krucy chyba przylecą — odparł Myszka, nie waży się tam nikt; czeladź wybito do nogi, rozpędzono innych; trwoga padła. Niéma żywej duszy, chyba jedna Rusa.
U studni leży trup dziewczyny, we wrotach ojciec z czaszką rozbitą — psy tylko wyją. Co było dobytku, a stada, a skarbu, zabrali Leszkowi; dobrze, że ognia nie podłożyli.
Mirek, jak stał, wybiegł do szopy, na ludzi swych dwu krzyknął i, nieżegnając się, słowa niepowiedziawszy, chciał jechać.
Wypadł za nim Myszka, przestrzegając go, by się nie ważył ku zagrodzie, aby w Leszkowych ręce, gdzie nie wpadł; lecz nie zważał na to; nie odpowiedział nic — popędził.
Noc była głucha, ciemna, chmurna, znowu ogień płonął w chacie, a dwa trupy w niej jak leżały tak leżały, bo pogrzebu nie było komu sprawiać. Rusa z babami siedziała u ogniska; Czomber drzemał na przyźbie, gdy w ciemnościach poczuł tuż łeb koński przy sobie i parę z nozdrzy wychodzącą. Zerwał się na nogi, i z nałogu rękę wyciągnął, aby za cugle pochwycić.
Z konia Mirek zsiadł, do reszty oszalawszy w drodze. Zwalił się z niego, ledwie na nogach mogąc utrzymać. Baby siedzące w izbie, posłyszawszy tentent i chód, myślały, że duch przybłąkał się do umarłych, ścisnęły się w gromadę i krzyczeć poczęły, ciskając gałęzie na ogień, aby światło odpędziło widma nocne. Rusa tylko wstała i podeszła śmielej.
W progu stał Mirek, ale zastygł, niemogąc dalej postąpić kroku. Oczy jego już znalazły, czego szukały — umarłą; wlepił w nią wejrzenie i — skamieniał.
Przyszła doń Rusa i musiała targnąć za odzież; ale, niemówiąc nic, pokazała ręką naprzód Lublanę, potem izbicę, w której leżał Ryżec.
— Ot gody wasze! — zawołała — ot siła wasza i moja — chciałam ratować i zabiłam, wy bronić chcieliście i nanieśli śmierć. Przeznaczone nie minie. W wodę chciała, umarła bez wody. Padł ojciec i córka razem, Leszek sam zabił ich oboje.
Mirek niebardzo słuchał, nie rozumiał wiele: patrzał na bladą twarz i drżał.
Rusa go za połę do izby ciągnęła; dał się tak wlec aż ku pościeli, na której leżała. Łysek nie zawarczał już nań, bo zdechł tegoż wieczora.— Baby go widłami, precz ku trupom innym, na podwórko wyrzuciły.
Na ławę, naprzeciw umarłej siadłszy, Mirek oczy w nią wlepił, niemy był. Przebudzone baby i dziewczęta, widząc ból jego, wtórować mu zaczęły znowu pieśnią o wianuszku i o kosach dziewiczych, które z sobą niosła do mogiły.
Reszta nocy tak zeszła, a Mirek się nie opamiętał. Mówiła mu Rusa o pogrzebie, — nie odpowiadał. Wody mu dała raz i drugi: napił się, ale mu to ust nie rozwiązało. Dzień się zrobił i niewiasty poszły po ziele i strawę jakąś, szukając jej po kątach, Rusa na próg do Czombra się udała, aby mu coś przykazać. Mirek sam został z umarłą.
Na ognisku wygasło było nad ranem, dzień szary wpadał małem okienkiem, we mrokach jedna twarz Lublany bielała. Mirek wstał i począł się przechadzać po izbie; a co się zbliżył do umarłej, to stanął i w lice jej się zapatrywał. Ciągnęła go ku sobie, jakgdyby żywą była. Pochylił się ku niej, i sam już nie wiedział pewnie, jak usta do czoła przyłożył. Zdało mu się, że do niego przywrzały. Czoło było jak lód, mróz poszedł po chłopcu. — Niechby mi ona dała śmierć — rzekł w duchu, kiedy ja jej życia dać nie mogę.
Wtem zdało mu się, że tchnienie usłyszał. Odstąpił, oglądając się, a w tem zwolna otworzyły się oczy Lublanie, poruszyła głową, podniosła się powoli i spojrzała.
Mirek odskoczył aż ku drzwiom.
Trzeci dzień leżała trupem....
Krzyk jego wywołał Rusę, która do izby wpadła i, ujrzawszy Lublanę podnoszącą się z pościeli powoli — stanęła, ręce załamując.
Mirek stał za nią przerażony, gdyż widział w niej — upiora.
Zwolna wracała do żywota dziewczyna, patrzała w koło, jakby we śnie śmierci zapomniała własnej chaty, ludzkich twarzy, tego, co przeżyła i kim była. Oczyma dziwnemi, szklanemi, oglądała się dokoła, zdała się wsłuchiwać w milczenie, dziwić samej sobie. Oczy jej błądziły po izbie, po twarzach, padały na Mirka i na Rusę, na ogień, na ściany. Czoło zwolna ręką białą tarła, westchnienie się z piersi dobyło. Nie odezwała się do stojących i nie spytała ich o nic, w sobie szukała czegoś, spuściwszy głowę zadumana, jakby żałowała, że ją ze snu spokojnego wyrwano.
— Hej! — poczęła powoli, głosem słabym sama do siebie — spałam długo, a sny miałam straszne; jeszcze dreszcze chodzą po mnie. Sen był, zmora, śnił się Leszek okrutny i bój, ojca widziałam jak padał zakrwawiony. Sen to był — a! sen brzydki. Jeszcze strach mi o nim wspomnieć. Sen to był! wszystko spokojne u nas! ojciec śpi. Któż mnie tu położył? Kto mnie odział?
Potoczyła oczyma.
— Bodaj snu tego zapomnieć! Po strasznym przyszedł drugi jasny, i z tego mnie zbudzili. Duchy mnie porwały z sobą i niosły, niosły w powietrze na wysoką górę szklaną, do jabłoni, co złote rodzi owoce, do zdroju, z którego płynie woda żywiąca. Lecieliśma, lecieli, a śpiewali razem; pachniał mi wianek u skroni.
To mówiąc, ręką ściągnęła ku głowie i zdjęła nędzny wianuszek uwiędły, który jej Rusa uplotła, popatrzała nań, przyłożyła do ust bliżej i rzuciła na kolana.
— Inny wianuszek miałam, i pachniał inaczej — nie zapomnę ja tej woni, ani słońca, co świeciło nad nami złote, jasne, śmiejące się na niebieskim stropie. E! lecieliśma, lecieli! a za nami stado gołębi białych, nad nami sokoły białe. Pocóż mnie zbudzili? pieśń przerwali, lot przerwali i do chaty zagnali znowu.
Spojrzała na Mirka i na Rusę.
— Co wy tam tak stoicie? rano już? świta? Czy dziś pójdą na Leszka woje?
Pytała tak, a nikt jej nie chciał odpowiadać — Rusa mruczała coś, Mirek był przelękły, bo w niej widział upiora. Dziewki i baby pochowały się po kątach.
Lublana ruszyła się, chciała wstać i opadła na łoże znowu, i dźwignęła się jeszcze, aż na nogi stanęła, które pod nią drżały. Krokiem upiora, powoli zaczęła iść przez izbę, doszła do drzwi wiodących na izbicę, w której leżało Ryżcowe ciało, spojrzała — i krzyknęła. Rękami zakryła oczy. Nagle skoczyła przez próg ku zwłokom, u nóg stanęła, uklękła, załamała ręce, twarzą się rzuciła na ziemię i jęczeć zaczęła boleśnie.
— A! nie sen to był, nie sen, ale jawa — wołała, patrząc na twarz krwawą — a pocóżem ja zabita też wstała żyć, kiedy i ja jestem umarłą!
Z grobu chyba mi kazali, — jęknęła po chwili — abym jego pomściła.
Jęcząc i zawodząc, leżała tak u trupa Ryżca, nogi jego obejmując rękami, gdy Rusa się nareszcie odważyła ku niej przystąpić. Pociągnęła ją za rękaw, szepcząc coś do ucha.
Mirek stał w progu, niewiedząc i sam czy umarły był, czy żywy. Widział jak wstała ta, co trzeci dzień leżała trupem, i myślał, że upiorem jej powrócić na świat kazano. Była więc dla niego straconą. Mógł patrzeć tylko i słuchać, a lada chwila mogła ją znowu śmierci i mogile powrócić. Lublana nie była istotą żywą jak inni ludzie, ale widmem tej, co niegdyś po ziemi chodziła.
Zbliżyć się do niej, przemówić nawet się lękał, a oddalić nie mógł.
Gdy około zwłok Ryżca leżała Lublana, a Mirek stał przejęty cudem, jaki się w jego oczach dokonał, myśląc, że tym pocałunkiem zaślubił się z trupem i sam też umrzeć musiał, daleka wrzawa dała się słyszeć od obozowiska, na którem też mnogo trupów niepogrzebionych leżało. Krewni i druhowie tych, co padli tam, zasłyszawszy o klęsce, zbiegli się, aby nieboszczyków nie dać na pastwę dzikim zwierzętom.
Znaczniejsza część poległych już w istocie wśród nocy poszła wilkom na pastwę, a przybywający spędzili stado kruków ogromne z pobojowiska.
Zjeżdżało coraz więcej, i krzyki a płacze rozlegać się zaczęły. Co który poznał trupa, padał przed nim i zawodził. Wszystkiemi lasu ścieżynami i drogami zbiegali się teraz, jakby dopiero doszła ich wieść straszna.
Ich-to jęki dochodziły do chaty, w której im płaczem wtórowała Lublana.
Zerwała się wkońcu od nóg ojcowskich i z chaty wybiegła w podwórze, ledwie okiem zdala rzuciwszy na Mirka. Stanęła, patrząc na podwórko zasłane trupami i zburzone, przypominając to, co snem swym strasznym nazywała.
Na ziemi leżał toporek krwawy, zapomniany, u nóg jej właśnie. Schyliła się, chwytając go i podsłuchując wrzawę dochodzącą z pobojowiska. Zachwiawszy się na nogach, z podniesionym do góry toporkiem, poczęła biedz żywo za wrota, wprost tam, gdzie pobitych opłakiwano.
Tu stanęła w pośrodku zdumionego tłumu.
— Płakać nie czas! jeszcze nie pora! — zawołała gorąco. Wstałam ja umarła, aby pomścić zabitych. Rąbcie stosy, palcie ciała, a do boku miecze i topory, a na plecy łuki, na gród, na gród Leszkowy!
Na stos i jego! na stos! Ja potem wrócę zkąd przyszłam.... ale wprzód krwi się napiję.
Hej! krwi! bo mi usta pali.
Mówiła jak szalona, a głos ten w mściwych sercach zemstę budził. Ci, co nad ciałami rozpadali się, powstawali, dobywając toporów i do góry je podnosząc. Na gród! na Leszka! — krzyczeć poczęto.
Mirek, który zdala szedł za nią, szałem tymsamym objęty, krzyknął też z piersi całej: — Na gródek i krew za krew naszą!
Na pobojowisku, wśród którego stała Lublana, drżąca jeszcze gniewem cała, ruszyło się wnet wszystko. Ocierali łzy.
Młodzież z siekierami biegła już do lasu po drzewo, inni dźwigać poczęli ciał resztki, znosząc je na jedno zgliszcze, pod nogi Lublany.
Mirek, jakby się obudził dopiero, na kilku krzyknął, aby z nim szli po Ryżca ciało, i sam ruszył z niemi ku zagrodzie. Dziewczyna stała jakby na straży, okiem chłodnem patrząc na trupy. Na nią oczy trwożliwe się zwracały, bo wiedzieli ludzie, iż była umarłą i wróciła do pomsty upiorem. Słuchano jej jak ducha z innego świata, który przyszedł rozkazywać.
Ręką skinąwszy, milcząca, pędziła ich gdzie chciała. Stos już układać zaczęto, gdy z lasu nowy a liczny orszak się pokazał. Jechał na przedzie Czapla, a za nim ludu siła, wszyscy dobrze zbrojni, z oczyma gorącemi, z czołami pomarszczonemi.
Czapla zdala a nieśmiało począł się dziewce przyglądać, bo oczom nie wierzył. Słyszał po drodze od tych, co świadkami byli, iż Lublana trupem padła i widzieli ją umarłą.
Zdala zatrzymał konia, nieśmiąc się zbliżyć ku niej. Inni towarzysze jego, pozsiadawszy z koni, zbliżyli się ku obozowisku i gdy poczęli pytać, powiedziano im, że upiór Lublany wstał, aby do zemsty prowadzić. Zdala spoglądano ku dziewce, która znów pobladła, istnym się zdała upiorem.
Kiedyniekiedy podnosiła do góry topór krwawy i nad pobojowiskiem powtarzała ciągle:
— Na gród Leszkowy! krwi za krew!
Czapla ze swoimi sami nie wiedzieli jak zawtórowali jej, podnosząc w górę oszczepy i siekiery.
Od zagrody ukazał się powoli ciągnący orszak żałobny. Na starej tarczy lipowej nieśli go na stos, ponad głowy swe wynosząc wysoko, druhowie i towarzysze. Widać było rozbitą czaszkę i twarz zżółkłą, z polepionemi od krwi włosami, a zgniecione ciało i ręce potrzaskane. Gdy się zbliżyli a stojący postrzegli zwłoki, jednym jękiem cała gromada się ozwała. Lublana poszła ku niosącym i jak płaczka z innemi zawodzić zaczęła, aż go na sosnowych bierwionach razem z tarczą złożono. Dokoła legły ciała innych, z których niewiele poznać było można. Miotano kłody i gałęzie i łuczywo porąbane, aż ogromny stos wzniósł się na pobojowisku. Lublana sama chwyciła głownię, a za nią inni ogień podkładać zaczęli, i chórem pieśń nucić żałobną, pół śpiewu, pół jęku.
Wkoło stali rzędem wszyscy, a ogień gorzał wpośrodku, coraz się wzmagając, coraz rosnąc, coraz buchając gwałtowniej, aż objął stos od dołu i skoczył ku górze.
Z chaty służba niewieścia niosła garnki, misy i co było glinianego naczynia, aby zebrać w nie kości, a że w chacie żywności nie było na obiatę dla zmarłych do mogiły, każdy z przybyłych dobywał coś z sakiew i składał na miski w ofierze.
Nie było czasu na tryznę, na stypę, na ucztowanie i spominki zabitych — Lublana nagliła.
— Tryznę im sprawimy u gródka Leszkowego.
Jeszcze kości zpod opadłego stosu dobywały z Rusą niewiasty, gdy wszyscy do koni śpieszyć poczęli.
Lublana, niepytając Mirka, z rąk jego chwyciła konia i skoczyła nań; nie puszczała topora.
— Ja z wami! — zakrzyczała głosem wielkim — ej! ja z wami! Nie miał ojciec mój syna, coby mścił się za niego; miał brata wrogiem: ja synem i bratem być muszę!
I puściła się pierwsza przodem, rękę podnosząc do góry.
— Krwi za krew!
Wszystko, co żyło, jechało za nią, nawet Czomber, posłyszawszy hasło, konia gdzieś cudzego chwycił, oszczep ladajaki porwał i dążył z innymi, pokrzykując.
Wyciągnęli tak za zagrodę, której nawet nie żegnała Lublana, gromadą wielką, a Czapla wskazywał, którędy iść miano, przez osady i sioła najludniejsze, aby wszędzie ludzi zagarniać z sobą po drodze.
Jakby cudem ruszało się teraz wszystko i zbiegało do tego wojska, rosnącego cogodzina.
Z lasów wychylały się zbrojne kupy, okrzykami witając idących i łącząc z niemi. Z chat pośpieszali od roboty parobkowie z ladajaką pałką, byle razem do kupy.
Jeszcze byli o mil dwie od gródka, gdy już ogromnego zbiorowiska tego nie widać było końca. Jak mrowie zalegał pola, okrywał ziemię, roił się na wszystkie strony.
Przodem puszczali Lublanę, która jechała w bieli z toporem w ręku, a ludzie, widząc, że dziewczyna-upiór wianka nie miała, uwili jej w polu zielony, który włożyła na skronie.
Obok niej, dziw nad dziwy, jechał starzec z brodą siwą, z głową odkrytą, z której jak śnieg włosy na ramiona spadały.
Zkąd się tu wziął, z ziemi wyrósł, spadł z obłoku, wyszedł z lasu — nikt powiedzieć nie umiał; ani kiedy począł tak jechać obok dziewczyny, buławę trzymając w ręku, milczący.
Ludzie go znali: był to Lech dawno umarły, Lech stary, który się tak zjawiał zawsze, ile razy trwoga padła na tę ziemię i wodzy a obrony im było potrzeba.
Z mogiły wychodził, przetarłszy oczy, stawał na czele, a gdy wywalczono zwycięztwo, powracał znowu spać do niej.
Gdzie się on ukazał, tam już pewna była wygrana.
Jechał tak przodem ze szklanemi oczyma zgasłemi, z czołem białem, niemy, a gdy bitwa zawrzeć miała, podnosił tylko do góry prawicę i pokazywał przed siebie. Siedział na koniu tak siwym jak jego broda, okrytym szkarłatem; koń sam szedł bez uzdy, a stąpał pocichu, jakby stopami z mgły szedł po obłoku.
Na gródku Leszkowym odpoczywał pan po zwycięztwie — po długiej rozmowie z Berzda, w której ocalony z niewoli umęczył się, rękami rzucając i śmiechu dobywając coraz nowego. Sroka położył głowę na stole i, mrucząc, usnął.
Wierny sługa, ujrzawszy, że szczęśliwa dlań chwila spoczynku nadeszła, wymknął się cichaczem z izby. Szedł na palcach i choć skórznie miał na nogach, stąpał ostrożnie, aby Licha nie obudzić.
Odetchnął swobodniej, znalazłszy się w przedsieniu, i byłby na ławie siadł kręcić palcami, gdyby go ciekawość jakaś nie wzięła, po wszystkich przygodach, jakich doświadczył, rozpatrzeć się na grodzie. Ryj leżał jeszcze chory: czuł się w obowiązku rzucić okiem na okopy.
Wieczór był; słońce w obłoki zapadało krwawe, płomieniste, jakby krew, porozbryzgiwana, plamiła chmury; pełno jej było na niebiosach, a łuna blaskiem czerwonym oblewała ziemię, która też zdawała się krwią czyjąś obmyta.
Górą w powietrzu jakieś ptactwo nieznane, dzikie zwijało się stadami niespokojne, to zniżając po nad doliny i lasy, to podnosząc aż ku krwawym obłokom. Krzyk słychać było swarliwy jakiś, schrypły, podobny do zgrzytania i śmiechu. Potem następowała cisza straszna, jakby wszystko wymarło i znowu kłótnia w powietrzu.
Berzda nie lubił takich widoków dziwnych i byłby zawrócił do dworca, ale go coś na wały ciągnęło. Na okopach widać było stojących ludzi, a inni z szop i podwórców, ze wszystkich stron biegli na nie, czy obłokom się przypatrywać, czy słuchać ptaków krzyku.
Berzda też śpieszyć zaczął, a wdrapawszy się na wał, gdy na otaczającą dolinę i pola spojrzał — odrętwiał.
Jak okiem zajrzeć, widać było jedną ruchomą czerń jakąś zalewającą okolicę. Szły te zastępy, milcząc, powoli, jak duchy, jak potop wód, które nieubłagane płyną, a nic ich wstrzymać nie może.
Mrówie to mniej-by strasznem było, gdyby głos miało — ale go słychać nie było: posuwało się coraz bliżej, bliżej, i dokoła gródek opasywało żywym obręczem.
Włos powstał Berzdzie na głowie. Tyle ludu nigdy nie widział w życiu, a był-li to lud żywy czy wojsko duchów? wszyscy zmarli, co leżeli kośćmi w mogiłach, a wstali żywymi?
Na przedzie dostrzegł z przestrachem niewiastę jakby tężsamą, którą widział leżącą umarłą — a obok niej starca, którego siwa głowa ponad tłumy podnosiła się wysoko.
Wszystko to pełzło niby jakaś potwora olbrzymia, czarna, ku gródkowi.
Leszek spał, głowę złożywszy na rękach; na niebie jeszcze paliła się krew. Zamkowa gawiedź stała skamieniała.
Berzda uczuł, jak od ziemi, na której stał, prądem od nóg ku głowie trysnęło nań zimno, — lodowaty strzał, który aż do skroni poszedłszy, opasał ją mrozem.
Zawrócił się, chciał iść nazad, zachwiał się, zatoczył i odwróciwszy dopiero oczy od strasznego widoku, pierzchnął, ciągnąc ku dworcowi.
Gdy wpadł na próg, Sroka się budził właśnie, wyciągał i wołał, bełkocąc, wesoło:
— Berzda! nalej! na pohybel im, na głowy ich! na zczeźniecie! pójdziemy i wybijemy ich do nogi!
Spojrzawszy na zbladłego i trzęsącego się z trwogi, który, zamiast nalewać i śmiać się, oczyma przewracał i drżał cały, Leszek krzyknął:
— A tobie co?
Miał tyle tylko siły Berzda, iż rękę, wyciągnąwszy, pokazał ku podwórcom.
Sroka oparł się o stół i dźwignął:
— Co tobie? — zawołał — krwawemi mierząc go oczyma.
Nie mógł jeszcze przemówić, wylękły; ręka jak skostniała, ciągle wymierzoną była ku wałom.
Kneź chwycił się od stołu i z ciężkością powlókł do przedsienia. Ztąd tylko krwawe obłoki na niebie i lud na wałach skupiony gromadnie widać było.
Niespokojny Leszek sam ruszył na okopy. Zobaczywszy go, ludzie rozstępować się zaczęli. W świetle wieczora postrzegł kneź milczący tłum, który gródek oblegał, dziewczynę i starca stojących na przedzie. Osłupiały chwilę, pozostał bezmówny i nieruchomy. Powoli krew zastygła ruszać się w nim poczęła, oblała twarz, zaogniła oczy; usta zaciął i pięści zacisnął.
W oczach jego siwy starzec, który z Lublaną razem prowadził owo wojsko, we mgłę srebrną rozwiał się i zniknął. Dziewczę natomiast zdawało się olbrzymieć, i kneź, wpatrując się, poznał w niej upiora córki Ryżcowej.
Lecz w chwili niebezpieczeństwa ociężały i ospały kneź zawsze odzyskiwał wolę i siły. I teraz wracały mu one.
Mrowie to pod gródkiem stojące, wyzywające, otrzeźwiło go i uczyniło wodzem.
— Na wały! na okopy! do wrót! — począł wołać popędliwie — na pierwszych, co się przystąpić ważą, puszczać kłody! puszczać strzały — kto żyw! do obrony. — Służbę posłał po kołpak swój i skórzany pancerz.
Ruszyła się na gródku przestraszona gawiedź, bo Leszkowy głos był jak grom straszny. On sam nie zszedł z wałów — patrzał. Słońce zwolna wśród krwawych obłoków, jak kula rozpalona czerwone, skryło się za lasy; mrok wieczorny poczynał spadać na ziemię.
Tłum pod gródkiem stał chwilę i na dany znak począł się kłaść obozem. Widać było zsiadających z koni, porozdzielane pułki, zbrojne na czele straże, powoli rozniecane ogniska, — i gwar głuchy jak szmer wiatru poleciał po dolinie.
Gdzie spojrzał Leszek, na prawo, w lewo, przed siebie, za siebie, pełno było. Schronienie jego warowne stało tak opasane, iż się z niego mysz wymknąć nie mogła. Ginąć było potrzeba, albo z garścią, jaką miał, rozproszyć te tłumy zbite, stokroć liczniejsze niż jego załoga.
Leszek czuł się odmłodzonym; opuściła go gnuśności reszta; począł zbierać, wyznaczać ludzi i rozstawiać straże. Lekkim krokiem obchodził do koła zamek, a wojsko jego, które w początku stało przybite i zrozpaczone, nabrało otuchy. Wrota główne kneź kazał przy sobie zawalić głazami i zabić kołami. Na wieżę wysłał stróżów, aby na czatach stali i obwoływali wartę. Ludziom na wałach, nie na zamku, leżeć i spać kazano. Wszystko miał na pamięci Leszek, i poszedł swe śpichrze opatrzeć. Żyta były w zasiekach nasypy ogromne; bydła po szopach dostatek.
— Niech leżą i oblegają — rzekł w duchu — nie wytrzymają długo, a gdy się rozpierzchać zaczną, wypadnę i pobiję ich!
Spojrzał raz jeszcze w dolinę, która zaczynała, jak gwiazdami na niebie, błyskać porozkładanemi ogniskami; głowa mu opadła na piersi — stanął, i sparłszy się o słup dworcowy, myślał;
— Pobiją oni mnie? wedrą się na gród? nie chcę ginąć z ręki niewolników, zginę jak Leszkowi przystało!
Berzda! — krzyknął na stojącego za nim z nałogu sługę — w środku podwórza niechaj mi zaraz wysoki stos kładną z suchego drzewa; niechaj kładną noc całą, aby był gotów na zaraniu!




Noc przeszła na czuwaniu w obozie i na grodzie. Leszek za stołem siedział, ale nalewać sobie nie kazał. Zrywał się czasem i nasłuchiwał: zdala tylko głuchy szmer słychać było i powietrze, dymem ognisk tysiąca przejęte, spaleniznę aż po izbach niosło. Czaty odzywały się na wałach i straż na stołbie kamiennym. Z północy psy łowieckie wyszły z komórek swych, posiadały na wałach i wyć zaczęły, szyję wyciągając do góry. Rozpędzali je łowcy pańscy, ale powracały z drugiej strony i znowu zawodziły pieśń żałobną.

Zaczęło dnieć, ale ciężki obłok nieporuszony zawisł na niebie całem, a nie widać na nim było ani zmarszczki, ani fałdu; płowy, jednostajny rozlegał się od jednego do drugiego krańca.
Ponad obozem ciągnęły dymy gęste gasnących ognisk, wahając się jak fale spokojnego morza.
Nim jeszcze rozbudziły się oblegające tłumy, Leszek był na wałach i ludzi swoich obchodził.
Naprzeciwko wrót postrzegł szałas wysoki, sklecony z zielonych gałęzi, na pagórku stojący. Ponad nim zdala widać było godło jakieś, jak wianek ruciany dziewiczy. Straże chodziły dokoła.
Tymczasem na gródku końmi i ludźmi ściągano kamienie i bierwiono na okopy, i gotowano je, aby na głowy napastników, na znak dany, runęły.
Wielki stos w pośrodku podwórca był gotowy; widzieli go pewnie oblegający, bo sięgał wysoko. Wschody z balów wiodły do jego szczytu, na którym stało siedzenie kneziowskie, szkarłatnem suknem okryte. Leszek obszedł dokoła i to dzieło swoje, a nie rzekł nic.
Wtem do wrót bić zaczęto.
Z wyżek widać było posła, który z obozu został wyprawiony; ludzie od szałasów powychodzili z nich i patrzali, co się z nim stanie.
Jakby na pośmiewisko, wybrano ze słowem do Leszka tego Czombra, który stajnie jego podmiatał; lecz, wielkie to otrzymawszy dostojeństwo, parobek wyglądał na pierwszego żupana.
Przystroił się pysznie, ręką pod bok ujął i spoglądał pogardliwie ku temu gniazdu, z którego niedawno się dobył w podartej sukmanie.
Naprzeciw niemu wyprawiono Berzdę, ale sam Leszek stał za nim, aby mu szeptać, co miał odpowiadać. Spodziewano się pewnie innego posłańca i gdy stary zausznik poznał w przeodzianym biedaka, który niedawno na postronku go wodził, zaniemiał.
Jak Leszkowi męztwo wojacze, tak Czombrowi przytomność i rozum przyszły razem z nową odzieżą. Parobka w nim nie domyśliłby się, kto go nie znał. Na wałach stojący, ci, co nim dawniej pomiatali, pootwierali gęby szeroko.
— Słyszycie tam! — zawołał Czomber.
Berzda znak dał, że uszy miał w pogotowiu.
— Żupany i Władyki posłali mnie do was — mówił dalej: — Popatrzcie na dolinę ilu nas jest. Gródek zdawajcie, otwórzcie wrota, kneź Leszek niech sobie wolen jedzie na Niemcy, ale na gródku siedzieć nie ma, bo go nie chcemy! Poddacie się — życie darujem, a zdobędziem — nie przebaczym nikomu!
Otwierać wrota!
Berzda za kneziem począł mówić:
— Idź precz, dopókiś cały — rozchodźcie się pókiście żywi, bo was pomsta czeka! Precz czerń przeklęta! do jam krety i ślepce!
Czomber, wypowiedziawszy poselstwo, zdawał się myśleć nad tem, coby od siebie dodał do niego.
— Berzdo miły — rzekł — widząc jego jednego przed sobą: — Strzeż się, abyś u mnie na postronku nie chodził znowu! Zdawajcie gród a żywo! Jest nas po dziesięciu na każdego z was. Póki czas! póki czas!
— Kto cię posłał? — spytał Berzda.
Czomber ręką pokazał na dolinę.
— Widzicie!
— Powiedz tym, co cię posłali, aby się kajali a uchodzili póki nie spadnie grom!
Parobek ramionami ruszył.
— Berzdo miły — zakończył — boję się, abyś znów na postronek się nie dostał, ale z pętlą!
Zaczęto krzyczeć na Czombra z wałów. Spojrzał dumnie i ustąpił zwolna. Kilka strzał z rozkazu knezia za nim poleciało.
Śmiał się.
O południu po obozie poszło hasło ogromne. Wołano — na gród! Ze wszech stron ruszyły się gromady, niosąc dyle, łodzie i czółna dla przebycia wody i grzęzawicy. Z grodu nie przeszkadzano, kneź czekać kazał, aż się zbliżą ku wałom.
Z szałasu wyszła niewiasta w bieli, z podniesionym w górę toporem i ręką wskazała na gród.
U stop wałów czerniało już i jak gąsienice obsiadały je cisnące się tłumy. Wtem, gdy się one na wały drapały, naokół z góry runęły głazy i kłody, toczyły się i gnieść poczęły.... Drugi wał z trupów opasał grodzisko i wielki jęk rozległ się, a potem — milczenie.
Po trupach szli ci, co stali za niemi, tratowali je nogami i podnieśli się ku tynom i parkanom. Z hukiem i trzaskiem znowu runęły głazy i drzewo, polał się ukrop, sypnęły strzały; drugi zastęp oblegających wałem z ciał krwawych opasał grodzisko, a po nim, wprzód, nim pobici zastygli, szli inni, tak stąpając po zabitych, jakoby po ziemi martwej i zimnej.
Rękami już sięgali wierzchów tynu, gdy Leszkowi piasek, kamyki, bełty i strzały gradem puścili im w oczy. Gdzieniegdzie koła zębate utkwiły w ich głowach, a z za parkanu kto dosiągł mieczem, siekł napastników, którzy, choć się jęli mocno dylów i desek, zachwieli się i wznak padać a toczyć się zaczęli. Lecz inni już szli za nimi, zastępem gęstym, ściśniętym, tak, że trupy padać nie mogły, i stały im za tarcze, bo pchane naprzód, sunęły się na nieprzyjaciela, który przez nie do żywych dosiądz nie mógł.
Widać było pobitych, niesionych i partych ku górze, jak na tyn się podźwignęli i zawiśli na nim. Przestrach ogarnął oblężonych, gdy ujrzeli poruszające się trupy zakrwawione, którym nic uczynić nie mogli — i powoli pierzchać i odsuwać się zaczęli.
Zza szeregu martwych żywi puszczali bełty gęste i pociski.
Tyny, na których ciężyło ogromne brzemię, łamać się i pochylać, padać i szczerbić zaczęły.
Żywymi ludźmi zastąpić ich nie było można. Mało ich było, a ci, przerażeni nawałą, ku kneziowi się cofali i przy nim już tylko walczyć chcieli.
Leszek w lewo i prawo okiem rzucił. Dokoła widok był jeden: wszędzie ćma oblegających wdzierała się z trupami jak z tarczami na wały; garść jego obrońców czoła jej stawić nie mogła.
Sroka podniósł głowę, dobył strzałę z kołczana, na łuk położył, naciągnął go z sił całych i puścił w stronę, gdzie stała dziewczyna z toporem. Warknęła strzała, świsnęła w powietrzu, ale nim dobiegła do mety, ptak szeroko skrzydły w dziób pochwycił i uniósł z sobą w obłoki.
— Berzda, zawołał kneź, miodu mi daj kubek mój złoty! wychylę ostatni!...
Podczaszy z dzbanem zawsze stojący na rozkazy, przyniósł kubek kneziowi, który go ujął i duszkiem wychylił do dna, ścisnął w dłoni jak sieć i jak łupinę rzucił daleko.
Owinął się płaszczem i, niepatrząc ani na wały ni na bój, ku stosowi szedł umyślnie wolnym krokiem.
— Dokoła niech lud stanie przy stosie i broni go od tej czerni! rzekł do Berzdy, stąpając naprzód pierwszy.
Kto mnie miłował, niech idzie za mną! — dodał, nieoglądając się na tłum stojący. Przeczuwał, że nie pójdzie nikt.
Kneź kroczył, nieśpiesząc i niepatrząc w dół; co uszedł kroków kilka, stał sobie i spoczywał, aż, dosiągłszy najwyższego wschodu, na siedzenie swe padł, na ręce jednej się sparł, a drugą znak dał, aby mu stos podpalono.
Wahali się słudzy, gdy gromowy głos spadł im na głowy z góry.
— Stos podpalić!
Z trwogą, do której czerń nawykła była, cztery pochodnie pośpieszono wsunąć w kupy łuczywa, które się wnet jasnym zajęły płomieniem. Dym kręcił się ku górze i jak rańtuchem siwym to okrywał siedzącego Leszka, to odsłaniał go. Oblegający i oblężeni stanęli wryci, wpatrzeni w stos i w knezia.
Siedział sparty na łokciu, jakby drzemał, niespoglądając nawet na to, co się u nóg jego działo.
Płomię strzelało do góry, pełzało po belkach suchych i z trzaskiem obejmowało je dokoła. Coraz gęstsze dymu kłęby wiły się, osłaniając Leszka.
Ogień już sięgał najwyższych stopni i dochodził do nóg knezia, gdy się otwarły wrota niewieściego dworu i długi szereg starszych i młodych niewiast z krzykiem, płaczem i jękami, rwąc włosy i rozdzierając suknie na sobie, biedz zaczął ku stosowi. Z kolei przychodziły do ognia i rzucały się w płomienie, jedna po drugiej, szałem jakimś pędzone.
Zwróciła się która strwożona, pchały je drugie, aż tylko córki zostały, otaczając stos i ostatnią pieśń nucąc Leszkowi.
Co go odsłonił dym, to się oczy wszystkie zwracały nań, a nie było widać nic, krom głowy spartej na ręku.
W tem stos łamać się począł i chrzęścić, zapadać i zmieniać w kupę głowni ognistych. Leszek wstał z siedzenia, spojrzał wokół po ziemi swej i w kłębach dymu utonął.
Jęk wyrwał się z piersi załogi, która padła na ziemię, a oblegający, jakby ożyli znowu, wtargnęli wszystkiemi wyłomy i grodek zalewać zaczęli.
Wrotami wyłamanemi wjeżdżała Lublana z podniesionym toporem, jechała aż do stosu i stanęła u niego jak wryta.
Nie broniła się załoga, starszyzna z okrzykami zajmowała stolicę, głosząc swoje zwycięztwo. Zbierała się na naradę kołem, gdy Lublana od dogorzałego stosu zawróciła konia i, nierzekąc nikomu nic, jechać poczęła precz z zamku.
Widząc to, Wojewoda Zabój postąpił ku niej i spytał:
— Dokąd myślicie?
— Do mojej chaty albo do mojej mogiły — odparła dziewczyna.
Tak jak nie wiem kto mi żyć kazał i umierać, nie wiem też czy mi do życia, czy do śmierci pójść teraz każe?
Ręką wskazała w stronę domu i koniowi dała znak w drogę. Rozstąpiły się szeregi przed nią, a nie śmiał gonić, ani zawracać nikt.
Z pochyloną głową jechała powoli, puściwszy cugle. O kroków kilka za nią Mirek w ślad dążył.
Słysząc tentent, zwróciła głowę ku niemu, popatrzała nań długo. Stanął.
— Wróć ty do swoich, do żywych — odezwała się smutnym głosem — ja umarłam, ty wiesz, ino mi kazano wrócić na to, abym śmierć ojca pomściła. Cóż mam więcej czynić na świecie?
Żywą nie jestem, wstałam upiorem, napiłam się krwi, napiłam dymu — mam dosyć. Na zgliszcze nasze pojadę, aby mnie tam spalono i popioły a kości z ojcowskiemi zmieszano.
Skinęła mu głową z uśmiechem, który Mirka pociągnął. Zapomniał, że upiora miał przed sobą i konia popędził ku niej.
— Dopókiś ty na świecie — odezwał się — żywa czy umarła, ja nie opuszczę cię! Nie pędźcie mnie od siebie precz.
— Śmierć-bo zaraźliwa — poczęła pocichu Lublana — kto z trupem przestaje, umierać musi!
A! ja to wiem! wszyscy to wiedzą, że Upior krwi chciwy, a gdy nań przyjdzie pragnienia godzina, choć z rodzonego brata się jej napije. Swojej nie ma, żeby się włóczył po świecie cudzą żywić się musi!
Uciekajcie odemnie! Idźcie precz, idźcie, bo mi was żal, abyście nie ginęli marnie.
— Ginąć — zawołał Mirek, którego wzrok Lublany upajał — ginąć trzeba dziś czy jutro! Nie żal mi żywota, ino żal was.
Upiorzyca zarumieniła się — główką potrząsła, w oczach się jej zakręciły łzy.
— E! zawołała — teraz mnie już wolno nie mieć sromu, teraz ustom wolno prawić, co się w tamtem życiu śniło, dopóki się żyło. Mirek! Mirek! Ja sobie marzyłam, że ty swaty słać będziesz po mnie, że my z chaty razem pojedziemy do twojej i żyć będziemy...
Głos jej cichł, rumieniec krasił twarz bladą; oczy ze wstydu spuściła, zapomniawszy, że była upiorem.
— Lublano moja — żywo począł Mirek — a cóż mnie, jeśli nie tosamo się śniło!
Powiedz ty mi, wszak upiory chodzą i żyją, wszak do swoich wracają: nie będę zważał, choćbyś krwi mojej chciała! Powiozę cię do domu! zabiorę cię do chaty, a przyjdzie godzina, gdy krwi nie stanie!
Ręką zakreślił koło w powietrzu.
— Dobra z tobą i godzina — zawołał, a potem niech już palą oboje!
Lublana konia strzymała i poczęła nań patrzeć oczyma załzawionemi.
— Nie pozwolę ja na to — krzyknęła — ani się zbliżyć, ani mnie dotknąć, bo cię uśmiercić nie chcę, boś ty żyć powinien, bo kiedyś mi ty miły był, zabijać cię nie godzi mi się.
Mirkowi lice pałało i zbliżał się coraz natarczywiej do niej.
— Tknąć mi się nie chcesz dać! — zawołał — a nie wiesz tego, że gdybyś była umarłą jeszcze, kiedy leżałaś w wianku na pościeli, jam naówczas zbliżył się i nie mógłem wytrzymać i pocałowałem cię w czoło. Naówczas ty otwarłaś oczy i wstałaś upiorem!
Lublana słuchała przelękła, znowu rumieńcem się oblała.
— Źleś uczynił — rzekła — ale umarłych całować się godzi na pożegnanie, a upiora dotykać — śmierć daje! Nie byłam upiorem.
Teraz nie goń za mną, nie chodź za mną: daj mi dobiedz do chaty i umierać.
Mirek, pomimo trwogi, tak oszalał był i czuł wielką dla niej miłość, iż gotów umrzeć tej godziny, posunął się ku niej natarczywie, ale dziewczę z krzykiem zerwało konia cuglami — ani się waż!
I odskoczywszy kroków kilka, niepatrząc już na niego, na drogę, czwałem puściła się naoślep do lasu i znikła.
Nim się puścić miał czas w pogoń za nią, tylko mu białe gzło jej mignęło i koń siwy; wnet oboje pochłonęła lasu gęstwina.
Stał Mirek długo pijany i nieprzytomny; biło mu serce i łzy się dobywały z oczów.
— Żywa czy upiór, moją musi być! — zawołał — bo bez niej żyć ja nie mogę, wolę już z nią umierać.
Namyślał się, stojąc na drodze, gdy z gródka zdobytego wysłani za nim ludzie, poczęli wołać, aby powracał.
W wyłamanych wrotach stał Czapla ze zwycięzkiem obliczem, ręką go przyzywając do siebie.
— Za upiorzycą gonisz, a ta tylko widać, gdzieś się obłokiem albo dymem rozpłynie — począł Czapla. Wiedziała ona czego ztąd uchodziła, bo jej napowrót do mogiły czas.
My mamy pilniejsze, sprawy. Leszka-śmy się zbyli — a bez wodza i knezia nie może być. Starszyzna musi się zebrać, wiec zwołać: innego sobie wybierzemy.
W tem nadjechał Zabój i począł głosem wielkim:
— Co myślicie? kto nam będzie panował? Bez głowy ciału nie żyć. Musimy kogoś mieć.
Zdala już ku nim zmierzał Dębor, śmiejąc się.
— Kogo sobie wybierzemy!
Starszyzny reszta do tych się skupiała, spoglądając nieufnie po sobie, podsłuchując słów, podpatrując postawy.
Tymczasem ci, co na zamek się dostali pierwsi, wytaczali beczki, wypróżniali komory, wynosili chleby i w podwórcach sobie ucztę gotowali.
Choć zwycięzko, nie było wesoło: jak stypa gotowała się ta biesiada. W szczątkach stosu dopalonego Leszkowe córki i sługi grzebały, szukając kości. Stały już gotowe naczynia i misy, do których je zsypać miały. Ze łzami i pieśniami szukały resztek zaledwie ostygłego ciała.
Ledwie ku nim kto teraz obrócił głowę, bo jedni łupem, a drudzy wiecem i wyborem zajęci byli.
Niektórzy sporzyli już o to, jakiego chcą mieć knezia nad sobą. Młodego jedni chcieli, drudzy woleli starego, jedni bogatego, inni ubogiego; nie godzono się na nic. Przy beczkach na gadaniu zeszedł czas do wieczora, gdy zpod lasów naprawo i lewo, dwie gromadki jezdnych się pokazały, wprost na gródek dążące.
Ludzie poznali w nich młodego Przemka i Leszka zabitego brata, obu sąsiednie trzymających ziemie i tegoż rodu co Sroka.
Starszyzna popatrzała na się i, zafrasowana trochę, milczała.
Leszek i Przemko, obaj z małą jechali siłą, ale w odzieży jasnej i krasnej, z czeladzią przybraną bogato — jako prawi kneziowie starego rodu.
Nim do gródka dojechali, choć z różnych stron dążyli doń, zobaczyli naprzód siebie i poznali się. A byli, choć krwią blizcy, chciwością panowania nieprzyjaźni sobie. Jeden i drugi zwalniać począł kroku, nie radzi będąc zetknąć się z sobą. Z lasu wybiegli żywo, bo się może wyprzedzić spodziewali, potem jechali stępią, aż nieopodal od gródka, stanęli obaj. Patrzali się, mierząc siebie oczyma.
— Przemku — odezwał się Leszek — tyś młody, coś się to tak zerwał na cudzą puściznę? Pilno ci.
— Pewnie — zawołał drugi, dlatego, żem młody właśnie i że siłę w sobie czuję, bym panował.
— Ta ziemia ci nie przypada, jam bliższy — rzekł Leszek.
— Komu ona przypadnie jeszcze, niewiadomo — rozśmiał się Przemko — ja jej chcę i trudu nie pożałuję.
— Ja też! — pośpieszył Leszek.
— Pójdziemy na siebie i rozprawimy się kto silniejszy.
— Pójdziemy.
Stali, mierząc się oczyma.
— Zechcą-li oni nas obu? — zapytał Leszek.
— Ja pytać nie myślę — odparł Przemko.
— Jednego się pozbyli — kto wie co drugiego czeka? — mruknął Leszek. We dwu bylibyśmy silniejsi.
— A no, w dwu rozdzielić się potrzeba mówił Przemko.
— Dzielić się jest czem — dodał Leszek — czemuby nie?
— Komuż się gródek dostanie?
— Temu, co ziemia, na której stoi.
Spierali się już tak o skórę niedźwiedzia, gdy ten jeszcze był w lesie. Poszeptawszy z sobą, jechali razem jak bracia, prosto na gród.
— Na łowach go ubiję, myślał Leszek.
— Na uczcie go upoję i ludziom mu oczy wydrzeć każę — mówił w duchu Przemko, lecz się sobie uśmiechali.
Na gródku cicho się zrobiło, gdy nań wjechali; starszyzna stała kołem, ale radzić przestała. Zbliżyli się do niej, uśmiechając się wszystkim, których nie znali i znali. Leszek odezwał się, patrząc na niedogorzały stos, iż sprawiedliwie się stało, że starego o śmierć przyprawili, gdyż zły był i okrutny.
Przemko dodał, iż także mu był nieprzyjacielem.
— My ci-to najbliżsi wam po nim — rzekł Leszek — a co myślicie? Nie komu, tylko z nas jednemu, panować się należy.
— O tem — odezwał się Zabój — starszyzna na wiecu rozstrzygnie.
— Wybierzecie jednego z nas, albo na dwu rozdzielicie ziemie — mówił Leszek — rychło pokój mieć będziecie, a nie, gdy we dwu zajedziemy orężnie, spustoszymy wam wasz kraj. — Przemko silny jest; jam też nie słabszy od niego.
Z gromady ktoś rzekł: — Toćby przystało, gdy tu bez siły przybyliście, obu posłać za tym, co poszedł do ojców!
— Jest nas mścić komu! — odezwał się Przemko, a na posłów nie napada nikt. Myśmy tylko posłami własnymi.
— Wiec powie czego ziemianie chcą — rzekł Zabój surowo. — Dajcie nam się naradzić; gdy zechcemy jednego z was, znajdziemy łatwo.
Leszek i Przemko nie nalegali. Pozsiadali z koni i poczęli jak druhy dobre chodzić między starszyzną, kubki sobie każąc podawać. Stało się jakoś, iż się rozdzielili i szli każdy w inną stronę. — Przemko Zaboja wziął; Leszek Dębora.
— Zaboju, Wojewodo — rzekł doń, oddaliwszy się — ze mną trzymajcie, wyjdziecie lepiej. — Wiecie żem silny, młody i na wojnie mi się szczęści. Leszek niedarmo imię nieboszczyka nosi: do niego będzie podobny.
— Dęborze miły — szeptał Leszek. — Przemka znacie, najeżdżał was i łupił, srogi jest i gwałtowny. Weźmiecie go — niedługo pozbywać się będziecie musieli.
Od Dębora poszedł starszy opatrywać gród, jakby myślą się już w nim rozgaszczał. Berzda, który pana nie miał, a tak się bez niego obejść nie mógł, jak inny bez sługi, przystał zaraz do Leszka. Skłonił mu się do kolan i łzy ocierał.
— Wam — rzekł — panowanie należy, a jeśli się w ręce wasze dostanie, ja tu wiem jeden, gdzie skarby zakopane są i stary miód schowany w gnojowisku. Nie pokażę nikomu tylko miłości waszej.
Czombrowi, który się między gromadami włóczył, więcej przypadł do smaku Przemko: poszedł do niego, na służbę się zalecając.
— A tyś tu czem był? — spytał młody.
— Nas tu w początku było aż dwu — rozśmiał się Czomber — jeden mądry drugi głupi — teraz jeden został. Do wszystkiego jestem zdatny, nawet gdyby i kneziem wybrali, gorszym od innych nie będę. Tymczasem, choćby gdzie i przy koniach, to się zdam.
Przemko się odwrócił od niego, Czomber czapkę poprawił, za pas ręce założył i stanął pomiędzy starszyzną.
Pod noc obaj kneziowie wybrali się precz napowrót, widząc, że niewiele tu zrobią, a ludzi zyskać będzie trudno.
Chcieli tylko wyjechać razem, aby pozostały nie szkodził temu, którego nie było.
Zbliżyli się więc do siebie, na konie siedli i jechali z gródka o mroku, po drodze jeden drugiemu smak odejmując od panowania.
— Lepiej uczynisz, gdy na swojem siedzieć będziesz — rzekł Leszek — ludzie popsuci są i poszaleli od tego, że im się tamtego zrzucić udało.
— I sobie toż samo radź — dodał Przemko, a najlepiej, by każdy swoim szedł rozumem. Popatrzywszy na się, rozstali się w dolinie. Obaj, jednak niedaleko odjechawszy, zanocowali w lesie, a jak świt jeden i drugi znowu pociągnęli ku gródkowi. Lecz gdy się poznali zdala, zawrócili w lasy.
Na gródku tymczasem leżała starszyzna, a nazajutrz już wiec postanowiono.
Na dwanaście ziem dwunastu poszło gońców wołać tych, co po dworach zostali. Lud młodszy do domów puszczano, tyle zostawując tylko, ile na obronę było potrzeba. Zabój, Czapla i Dębor rozgościli się we dworze Leszkowym.
Z wieczora Mirek, choć przyjaciela swego szukał, dostąpić doń nie mógł, znużony i smutny, legł spocząć w jakiejś komorze, w której ich pokotem kilkudziesięciu się położyło. Zrana dopiero, gdy Czapla jego szukał też i pytał, znaleźli się. Poszli razem na wałach siąść na kłodzie — a Czapla, popatrzywszy na młodego, klepnął go po kolanie.
— Znowu ponury chodzisz! cóż ci tam?
— Albo nie wiecie? — począł Mirek, życie mi już nie miłe. Gorzej się stało, niż gdyby mi dziewka umarła, bo widzę ją i żywą się wydaje, a upiorem jest i zbliżyć się do niej ani się godzi, ani można.
— Pewnie tak — przerwał Czapla. — Z takiemi, co wracają na ziemię, sprawy nikt mieć nie może. Prędzej później krwi im się zachce — czyjąkolwiek się napoić.
Wzdrygnął się Mirek.
— Bywały tego przykłady, ciągnął dalej stary, że się człek niewiedząc z upiorzycą zaślubił — bo chodzą one po świecie i ludzi zwodzą. Potem po nocach ginie z domu taka żona i po kolebkach się snuje, a z dzieci krew wysysa, aż jej osikowy koł w serce wbiją i tak bez stosu pogrzebią. Co ci i myśleć o niej, teraz gdy ojca pomściła, a miała krwi dosyć, zginie gdzieś, przepadnie, bo długo one nie wytrzymują z żywymi.
Uroku się nie zbędziesz, chyba Rusy o ziele poprosisz — mówił Czapla — a najgorsza to sprawa miłować się w umarłej. Mnie cię żal, byś marno nie zginął.
— Ani Rusa ni nikt tego uroku nie zdejmie ze mnie — rzekł Mirek. — Zaczęło się to, gdy żywą była.
— Ja ci powiadam inną weź! — odezwał się Czapla — tamta cię porzuci.
Chłopak pokręcił głową.
— Gdybyś dziś i Leszkowej córki, których tu kilka jest, zażądał, poszłaby kneziówna, bo sieroty nie wiedzą co począć z sobą.
Wstrząsnął się Mirek.
— Ani myślę.
— Myślisz czy nie — odezwał się Czapla — zobaczyć dziewczę nie zawadzi. Żony Leszkowe popaliły się pono wszystkie, dziewki zostały, — chodźmy popatrzeć.
Napróżno się opierał Mirek: pociągnął go Czapla z sobą.
W dworcu osobnym, około którego ciekawych ludzi się dużo zwijało, w izbie przyciemnionej, na posłaniu skórami wyłożonem, około którego sieroty ocalone swe odzieże i stroje na kupy pozrzucały, siedziało ich pięć na ziemi. Najstarsza, dorosła, ku drzwiom oczyma rzucała, a choć ojca opłakiwała, nie zapomniała włosów w wianuszek przybrać, i do gzła przyczepić krasnej bramy. Smukła, z jasnemi oczyma, słusznego wzrostu, miała twarzyczkę, której się śmiać chciało, choć płakać musiała. Druga, młodsza, zasępiona patrzała w ziemię i gniewnie czasem spozierała ku drzwiom, z pogardą i nienawiścią, na tych, co się im przypatrywali. Trzecia po łzach usnęła, oparłszy o ścianę głowę, łkała przez sen i rzucała się. Pierś jej podnosiła się, jakby ją dusiła zmora, a choć około izby dość było szumu, nie słyszała nic.
Dwie ostatnie, małe jeszcze, przytulone do siebie, dziko ku ludziom patrzały, jedna z nich przecie już się bawiła paskiem krasnym, i niemyśląc, wiązała go drobnemi rączkami. Gdyby nie najstarsza Donia, w której oczach trzpiotało się coś płochego, dziewczęta litość-by obudzały. Co się stać z niemi miało?
Ani Leszek, ani Przemko nie spytali o nie. We drzwiach otwartych przypatrywali się sierotom obcy ludzie, z tą ciekawością obojętną, próżniaczą, która drażni i boli. Donia tylko, najstarsza, czasem okiem zepsutego przedwcześnie wyrostka ciekawość tę płaciła równą.
Starsi naradzali się pocichu: co z dziećmi temi stać się miało, gdy Dębor, rozpatrzywszy się trochę i namyśliwszy, rozepchnął tłum i wszedł do izby, zmierzając ku najstarszej. Oglądał jak na targowicy na uzdzie przyprowadzonego konia, a dziewczę, zamiast się obrazić tem, twarz stroiło prawie zalotną. Raz i drugi Dębor ruszył się ku niej, jakby ją miał ująć za rękę, od czego nie myślała bronić się starsza. Przystąpił wreszcie i na ramieniu jej położył dłoń. Donia spojrzała na niego.
— Pójdziesz ze mną! — rzekł sucho.
Prawie niezawahawszy się, Donia wstała, posłuszna. Druga, co siedziała przy niej, za nią i za siebie, krzyknęła z dumą i pogardą. Niektórzy śmiać się zaczęli.
Za przykładem Dębora, poszedł zaraz drugi z ziemian i, do krzyczącej zbliżywszy się, siłą ją na środek izby, opierającą się, wyciągnął. Obudziła się śpiąca, przerażona, i rzuciła ku młodszym, które też popadały ze strachu na posłanie.
Trzy starsze przywłaszczyli sobie, niezważając na dwu z nich płacz i opór, synowie żupanów, dwie tylko małe zostały, chcąc biedz za siostrami, które już uprowadzano, ale te, nielitościwi ludzie napowrót do izby popchnęli. Niebożątka chwyciły się, niemając nikogo, prócz samych siebie; główki przytuliły, rękami się objęły, zakryły oczy i przypadły tak do pościołki nieme, jak ptactwo, które kobuz górą lecący nastraszy.
Jeszcze w progu miotały się dwie młodsze kneziówny (bo Donia z Dęborem szła milcząca i dobrowolna), gdy przez ścisk, tą wrzawą wywołany, przebiła się stara, w nędznej odzieży baba, i drżącemi krokami pośpieszała do pozostałych dzieci. Głos jej posłyszawszy, przestały płakać; poszeptała im coś i wskazując palcami na groźny tłum, na tych, co siostry ich gwałtem pobrali, namówiła je z sobą.
Była to stara, uboga stróżka zamkowa, która czasami widywała pańskie dzieci, gdy drwa i wodę nosiła i zamiatała u progu. Śmiano się z niej, i nieraz na nią swawolnice ogryzkami rzucały, oblewały ją pomyjami; dziś była to jedyna ich istota, co się ulitowała nad niemi.
Ziemianie, którzy sobie przywłaszczyli trzy starsze siostry, mieli może na myśli, że z niemi jakiegoś prawa nabędą do spadku. Omylili się jednak na tem, bo ze śmiechem przywitał ich tłum, gdy się pokazali, wracając ze dworca z tą zdobyczą.
Tylko Dęborowa Donia tak szła śmiało, z podniesioną główką i wejrzeniem zuchwałem a nieulęknionem, że jej z drogi ustępowano. Zdawało się, że ze swojego losu zupełnie jest rada.
Stróżka z dwojgiem dzieci do ubogiej chatynki na podzamczu, otulając je rękami, poszła powoli i znikła z oczów.




Gdy Mirka już widać nie było, Lublana wstrzymała konia w lesie; tchu jej brakło; czuła znużenie wielkie teraz dopiero i smutek, który jej oddychać nie dawał.

Napróżno ręką piersi uciskała: musiała w końcu z konia zsiąść i, puściwszy go na wolę, paść się czy uciekać, gdyby chciał; sama się rzuciła na ziemię. Sen ją morzył, powieki się zamykały, przez myśl przeszło, że może godzina śmierci się zbliżyła: legła więc pod drzewem i, oczy zakrywszy, usnęła snem twardym, bez marzeń i pamięci, takim, jakim spała, gdy u studni padła, patrząc na śmierć ojca.
Koń nie oddalił się od swojej pani, skubać począł trawę i, poglądąjąc niekiedy na nią, pasł się nieopodal. Nadeszła noc, zaświtał dzień: Lublana nieruchoma spała, aż ją rżenie konia zbudziło. Stał nad nią i dopominał się szopy i domu.
Otwarłszy oczy, zdziwiło się dziewczę, że znowu wróciło do życia. Błyskawicą przeszły przez myśl jej wszystkie wypadki, które przeżyła. Był-li to sen czy prawda? Była-li żywą istotą czy upiorem? Iść jej było na zgliszcze i stos czy do opustoszałej chaty?
W tych myślach powoli siadła na konia, puściła mu cugle, aby on ją prowadził; nie wiedziała co czynić miała. Koń, podniósłszy głowę, krzakami się począł przedzierać i wyszedł na drogę ku Ryżcowej zagrodzie, czy — ku zgliszczu na górze?
Minęła debrę, w której siedział Znosek, niespojrzawszy nawet ku niej, dojechała do stawiska, przebyła chać pustą o tej godzinie, i już była na drodze do chaty swojej, gdy w parowie, rękami dając zdala znaki, drogę jej zastąpiła stara sługa domowa, co ją niegdyś na rękach wyniańczyła.
Twarz miała przestraszoną, oczy zapłakane. Ujrzawszy Lublanę, zawołała na nią, aby stała zdaleka. Obawiała się przybliżyć do niej. Wszyscy w niej teraz widzieli upiora.
— Dokąd? dokąd? — wołać poczęła w milczeniu jakiemś żałosnem — dokąd ty jedziesz?
Zatrzymało dziewczę konia, i rzekło: — Do domu!
— Do jakiego domu? — wołała stara Wiła — nie masz ty już domu ani chaty! Ja ciebie żywą, maleńką na ręku-m nosiła, ja cię jak dziecko kochałam, a teraz-bym cię tknąć nie śmiała.
Nie mówiła nic Lublana.
— Choć tobie upiorzycą włóczyć się sądzono po świecie — ja ciebie jeszcze i dziś miłuję, mnie ciebie żal jeszcze, aby cię nie zgładzili okrutnie. Nie jedź do chaty! nie jedź!
Wiła płakała, łzy ocierając zapaską, i mówiła dalej:
— Nie znacie chyba Czerniaka, brata ojca waszego, bo on z nieboszczykiem, wrogami sobie byli, jak zwyczajnie bracia. Już on zasłyszał, że zagroda bezpańską stoi, że Lublana umarła i upiorem wstała; zajechali chatę waszą, zajęli, gospodarują tam jak u siebie. Nie masz jechać po co. Wygnał nas stare sługi Czerniak, ledwie łachmany wziąć dozwalając. Słyszałam sama, jak mówił: jeśli się upiór zjawi, osikowy kół każe mu w serce wbić, aby po świecie się nie włóczył, ludzi nie straszył, krwi nie wysysał.
Lublana zbladła i zadrżała.
Wiła walczyła z sobą widocznie: serce ją ciągnęło do tej, którą wyniańczyła; strach ją trzymał zdala — rozlewała się we łzach nad jej losem.
Słowa na odpowiedź zabrakło dziewczynie.
— Ha! — rzekła — niech-że już zabiją mnie lepiej, cóż ja pocznę z sobą? nie mam domu ani łomu, i niema mnie przyjąć komu. Niech zabiją!
Wiła płakała; nie wiedziała jak pocieszać, co mówić, ale bała się okrutnego stryja i tej śmierci strasznej dla dziecka.
— W las jedź! uciekaj! poczęła, w las! w las! da ci Rusa ziela, abyś spokojnie usnęła i nie wracała upiorem. Oczy moje już cię nie zobaczą!
Coś zatętniało zdala i Wiła, przerażona, wskazała jej drożynę leśną, a koń, jakby poczuł też niebezpieczeństwo, zboczył na nią i Wiłę z oczu straciła.
Jechała Lublana jak istny upiór, co nie wie, dokąd go losy niosą. Wiedziała tylko jedno, że do tej chaty, do której chciała pójść umierać spokojnie, nie wolno jej było, aby się nad nią nie pastwili dzicy ludzie.
Przed oczyma jej stanęło podwórko, studnia, ogródek ruciany, izdebka z krosnami i dawne dni, co tak cicho płynęły, i dawne marzenia, co się tak skończyły krwawo. Łzy dobywały się zpod powiek.
Zawahała się. — Skierować-li siwego tam, jeszcze raz owo podwórko zobaczyć, pokłonić się świętym progom, ognisku i choćby z rąk stryja umrzeć? Poczuła zimny kół osikowy, przebijający serce, i wzdrygnęła się z trwogi. Jechała dalej w las drogą.
Tu wszystkie ścieżki jej były znane, uroczyska i drzewa. Tam paliły się sobótki; gdzieindziej kołem siadały....
Na pamięć przyszły wesołe towarzyszki, Mucha i inne dziewuchy, z któremi po polach w pogoń grywała. A! żeby je choć zobaczyć raz jeszcze, choć pożegnać przed mogiłą!
Podjechała do chaty.
Mucha siedziała u okna nad krosnami i śpiewała pieśń taką wesołą, jakby na świecie smutku nie było. Stanęła, podsłuchując, i zdało jej się, że swój własny śpiew z dawnych lat słyszała wracający. W tem Mucha oknem wyjrzała, usłyszawszy tentent konia, a gdy Lublanę poznała, krzyknęła strasznie, cożywiej zasuwając okiennicę.
— A kysz! a precz! — poczęła wołać z płaczem — jedź na cztery wiatry! Com ja ci zawiniła, abyś krwi mej żądna była! Zlituj się ty nademną, jam młoda, ledwiem życie poczęła, nie zabieraj mnie z sobą!
Dziewczynie słuchającej tego, łzy się znów w oczach zakręciły.
— Mucho! — zawołała żebrzącym głosem — krwi mi się już żadnej nie chce, dosyć jej miałam! Inną ty mi daj jałmużnę, wody kubek, kromkę chleba, bo z głodu i pragnienia słabnę. Klnę się, że nie uczynię ci nic! Gdzieindziej pójdę umierać: nie bój się mnie, zagadaj choć do mnie.
Przytulona do okiennicy, drżąca Mucha nie wiedziała co robić; litość ją brała — głos ten był taki płaczliwy i litości błagający. Strach jednak nie opuszczał jej. Zasunęła chatę ze środka, nabrała w kubek wody, ukroiła chleba i nieśmiąc w ręku podać ich przez okno, na łopacie je wysunęła Lublanie, która spuściła się z konia i siadła na przyźbie, jak żebraczka, co ją dla łachmanów i nędzy na próg nie puszczają.
Tymczasem Mucha, która sama była w chacie ze starą babą, bojaźliwszą jeszcze, choć drżąca, przez szpary okiennicy przypatrywała się Lublanie. I zdało się jej, że była w istocie zmienioną straszliwie, że oczy jej błyskały krwi pragnieniem, że usta miała blade i policzki zapadłe. Dziwiła się tylko, że upiorzyca wodę piła i chleb jadła; aleć przyznała się jej sama, że się dość krwi wprzódy opiła.
Resztę chleba koń wziął z ręki dziewczyny. Przestała już jeść, ugasiła pragnienie, a od tej chaty znajomej odejść się jej nie chciało, bo nie wiedziała ani dokąd, ani dlaczego uciekać miała.
Umarłaby już chętnie, tylko nie tym kołem osikowym w samo serce przebita.
Mucha na chwilę nie spuszczała jej z oka, lecz nie ważyła się do niej przemówić ni słowa.
Wstała wreszcie Lublana.
— Mucho, bądź mi zdrowa! — zawołała — idę umierać, bo mi trzeba, bo żyć niéma jak — za wodę i chleb ostatni — niech ci się w życiu wiedzie! Pokaż mi twarz, choć zdala.
Nie śmiała dziewczyna odpowiedzieć, ani się pokazać, obawiając się zdrady od upiora; zaszeleściało tylko za okiennicą, i Lublana, nieczekając, na siwego skoczyła. Obejrzała się raz jeszcze. W okienku widać było twarz Muchy, która wnet się schowała i zniknęła.
Od tej chaty drożyna wiodła na Babie Pole. Zdala już między dębami widać było kilka dziewcząt, które z grzybów wracały. Lublana poznała między niemi Dzióbkę najmłodszą, która miłosną piosnkę zawodziła najgłośniej, aby się pochwalić, że ją już umiała całą.
Dziewczęta przed chwilą wesołe i śmiejące się, zobaczywszy ją i poznawszy, z krzykiem się na wszystkie rozbiegły strony.
Stanęła Lublana, słowa niemówiąc, spuściła głowę: skryły się przed nią, jak pod ziemię. Jechała dalej, już koniowi dając wolę, byle nie do zagrody, gdy nadjechali parobcy, którzy stado poganiali do domu, ale i ci, zoczywszy upiorzycę, pierzchnęli w zarośla.
Strachem być takim ludziom — pomyślała — umierać już lepiej. Pójdę w las, położę się pod dębem, i czekać będę śmierci, która się musi zlitować nademną.
W głęboki las jechała, płacząc na swą dolę.
Dęby mijała i zielone doliny, i myślała ciągle: Tu się położyć, umierać czy nie?
Pod jednym mrowisko było, pod drugi słońce zaglądało, trzeci odstraszał suchemi gałęźmi, leżącemi na ziemi.
Położę się wieczorem, gdy zajdzie słonko, może ostatnie — mówiła. A słonko nie zachodziło i tego dnia leniwo po niebie się wlokło. Koń zwalniał kroku, stawał, rżał i skubał trawę.
Stanął wreszcie na brzegu potoku, napił się z niego i zawrócił przez gąszcze. Mrok nadchodził powoli, potem noc; Lublana nie patrzała już przed siebie, aż zatrzymał się siwy, odwrócił głowę ku niej i zarżał. Dalej jechać już nie można było. Spuściła się z konia dziewczyna i przed sobą pień widząc, legła pod nim. Sen ją morzył, myślała, że ostatni. Dokoła cisza była głucha.
Gdy oczy otworzyła, brzask dnia przeciskał się przez gęsto dokoła splecione gałęzie, ptacy śpiewali, u nóg jej łania stała z koźląt dwojgiem i wąchała rąbek jej sukni. Poznała w niej wychowankę Rusy, obejrzała się wkoło i ze zdumieniem obaczyła znajomy pień wielkiego dębu, w którym Rusa mieszkała, przy którym i ona się kryła.
Tu więc losy jej kazały umierać — czy żyć i męczyć się? Łania zdawała się napraszać z mlekiem. Niewiedząc jak, Lublana wstała szukać garnuszka schowanego pod kłodą i, udoiwszy mleka, napiła go się — pogłaskała litościwe stworzenie, które zbiegło do lasu.
Siwego przy niej nie było, ani rżenia jego nie słyszała; nierychło dopiero przecisnął się krzakami do swej pani, powracając z pastwiska, podszedł ku niej i na łąkę powrócił. Później jeszcze kruk Rusy nadleciał, siadł na gałęzi, spuścił się z niej na ziemię, przydreptał do nóg jej, głową pokręcił, zdał się poznawać, odezwał się niezrozumiałym głosem, niby pytając o swą starą, a nieotrzymawszy odpowiedzi, pociągnął gdzieś dalej. Drobne ptactwo, które Rusa karmiła, zjawiło się też u dębu, zwykłej karmy szukając, dzióbiąc i gwarząc, dopominając się. Obsiadło dokoła Lublanę, która mu nic dać nie miała, poskarżyło się i odleciało.
Cały dzień spędziła tak, leżąc pod pniem dębowym, a ciągle śmierci czekając. Przymykała oczy i drzémała, spodziewając się śmierci we śnie — budziła się znowu.
Już mrok padał, gdy w dali śpiew się dał słyszeć. Nigdy Lublana nie słyszała w życiu takiej pieśni boleści pełnej, a tęsknoty, nieprzeznaczonej dla ludzkich uszów, nuconej powolnie, głosem jak z grobu wychodzącym; nigdy nie śpiewała przy niej Rusa, a jednak po tym śpiewie poznała ją i serce się jej rozradowało.
Ona jedna może nie potrzebowała się jej lękać, nie powinna jej była odpędzać!
Poruszyła się od pnia i zawtórowała pieśni grobowej.
Głos umilkł zaraz, zaszeleściały gałęzie. Rusa z krzykiem weszła na polankę, podnosząc ręce i i wołając:
— Lublano! toś ty jeszcze żywa!
— A! matko ty moja jedyna, wiem-że ja czy żywa czy umarła jestem! Umrzeć całkiem nie mogę, a żyć mi niéma czego! Ludzie, ludzie wszyscy uciekają odemnie, bojąc się, bym z nich krwi nie ssała. Chatę ojcowską zajął stryj Czerniak, grożąc, że gdy się pokażę, osikowym kołem serce mi przebiją. Błądziłam, litości prosząc, słowa żebrząc — wszyscy uchodzili przedemną. Nie mam już co robić na świecie; ojcam pomściła, Leszka niéma.
Załamała ręce.
— Ruso ty moja, poczęła błagająco, schylając się przed nią, ty wszystko znasz, wiesz zioła, umiesz sposoby — daj ty mi na sen taki, bym się nie zbudziła z niego!
Rusa głową potrzęsła, zamyślając się.
— Nie, nie — rzekła chmurno! — Ty już nie jesteś ani w mojej ni w niczyjej mocy, krom duchów podziemnych; ciebie nie uśpi żadne ziele; nie poradzi ci lekarstwo. Nie! nie! Potrząsnęła głową.
— Ja stara, co już krwi nie mam świeżej, nie zlęknę się ciebie — ale i poratować nie potrafię.
Popatrzała na nią ciekawie, i naprzeciw na ziemi usiadła.
— Wszystko to przez Leszka się stało, na którymeś się pomściła — dodała. Tak ci było, że gdy ojca twojego zabijał, ja, ratując ciebie, dałam ci w wodzie sen-ziele. Myślałam, że uśniesz godzinę i zbudzisz się po niej ocalona, a tyś umarła, na prawdę umarła, i trzy dni byłaś na drugim świecie, z którego wstałaś upiorem.
Westchnęła Lublana i zarumieniła się, myśląc że Mirek ją pocałunkiem zbudził i wywiódł z drugiego świata! Nieśmiała się przyznać Rusie do tego.
— Kto wie, jak ci długo po świecie chodzić przeznaczono — ciągnęła dalej baba — kto wie? O upiorach różnie prawią ludzie.
Zamilkły obie. Lublana płakać zaczęła.
— Nie odganiaj ty mnie ztąd — zawołała — nie pójdę nigdzie. Boję się znów krwi zapragnąć, choćbym z pragnienia umierać musiała! Im prędzej, tem lepiej.
Rusa nie przyrzekała nic, jakoś się jednak z upiorzycą godziła i oswoiła. Poczęły gospodarzyć razem, jak za dawnych czasów, gdy tu się kryła Lublana. Spać tylko z sobą nie dawała jej Rusa, i albo się w dębie zamykała, lub, ją w nim zaparłszy, kładła się gdzie na stronie.
Długiego dnia, baba, obcując ciągle z Lublaną, wieczorem odezwała się z wątpliwością już: czy ona w istocie była upiorem.
— A! matko ty moja, dobra — przerwało jej dziewczę — gdybym ja nim nie była, czyż-by za mną szły tak gromady na gródek Leszkowy! czyżby głos mój miał tę siłę, a w duszy mojej czyby mieszkał taki smutek i boleść taka? Wszak mi już nic nie miłe na świecie, a śmierć widzę wszędzie, kwiaty powiędłe, liście poschnięte, drzewa połamane i groby a groby.... Żywi mi chodzą trupami, dzieci mi jęczą starcami, wesele płacze pogrzebem; gdybym żywą była czyżby mi się choć słonko nie śmiało! Patrzę na nie i krwawem je widzę, jak wyłupioną źrenicę.
Milczeć jej kazała Rusa.
Znowu się tak tu poczęło, jak bywało: stara uchodziła ztąd do źródliska, na nagrody i osady, stęskniwszy się za ludźmi, z nałogu włóczęgi; Lublana siedziała sama i w głowie się jej snuły myśli zdziczałe, straszne, ze światem niemające związku. Mówiła do siebie sama, do siwego, który, pasąc się nieopodal, codzień do niej przychodził, do łani, do kruka, nawet do drzew stojących wokoło. Czasem się jej zdawało, że nieme stworzenia coś jej odpowiadały. Każdej nocy śmierci się spodziewała: nie przychodziła.
Mirek tymczasem, odpędzony na gródek, wróciwszy, niedługo na nim wytrwał; gdy gońce posłano na wiec wołać, pojechał w lasy, do siebie, myśląc, że choć może co o Lublanie posłyszy. Łajał go Czapla, ale i on sam gniewał się na siebie za to, że się głupio rozmiłował, i to w umarłej, gdy żywych tyle było. Wstydził się i sromał; rad był przemódz ten urok, a nie mógł mocą żadną.
Jechał do domu, po drodze stając wszędzie i pytając ciągle, w nadziei, że się coś o Lublanie dowie.
Na Stawisku ludzi napotkał wracających od siana; znali go, że był z okolicy.
— Co tam na zagrodzie Ryżcowej słychać? — zapytał, stając.
— Aby chata a pole, gospodarz się znajdzie — odparł jeden z parobków. — Wiadomo, że córka Ryżca upiorem wstała i z wojskiem szła na Leszkowy gród, a potem gdzieś w ziemię się zapadła, bo nikt nie wie, co się z nią stało. Wziął więc zagrodę Czerniak.
Za życia, za Ryżcowego — mówił dalej, — Czerniak i Ryżec nie widywali się i nie spotykali nigdy; wymijali się, bo jeden drugiego nienawidził i śmierć sobie poprzysięgli, zwyczajnie bracia. Raz ich już ludzie ledwie rozerwali, gdy się zębami gryźć poczęli. Czerniak, jak się dowiedział, że brata nie stało, zajął zaraz jego ziemię i już ją trzyma. Starsze baby wygnał precz z torbami, a na upiora Lublany zagroził się, że jej kołem serce przebić każe, aby się po świecie nie włóczyła.
— Ale-ć jej tu niéma — dodał drugi parobek, bo to wszyscy wiedzą, że upiory po swoich nie chodzą, ino po obcych. I ta kędyś na bory na lasy powlec się musiała.
— Widzieli ją i tu — rzekł trzeci — wnet po wzięciu gródka, gadała z nią Mucha, a ciągle jej, słyszę, o krwi prawiła; dziewka się aż rozchorowała ze strachu. Dzióbka i inne dziewczęta, ledwie się z nią spotkawszy, pouciekały, tak goniła za niemi upiorzyca.
Mirek słuchał czegoś gniewny, najbardziej bolało go to, że Czerniak zajął zagrodę, choć ona ze zwyczaju mu się należała.
Z ludźmi jeszcze nie rozstał się chłopak, gdy nadciągnął Dębor, który za sobą na koniu Donię Leszkównę wiózł, a ta się go, za szyję chwyciwszy trzymała, śmiejąc się i po stronach rzucając oczyma. Dębor wesołej był myśli.
— Ot, patrz — zawołał do Mirka — poradziłem sobie, wziąwszy na zamku oto tę! Dobrzem wybrał, bo mi się śmieje i szczebiocze całą drogę: pociechę z niej niemałą będę miał. Dwie młodsze pobrali inni, ale nie tak dobrze wyszli, bo im twarze podrapały. A no, na to nie zważać, bo i lisy młode z jamy dobyte, zaraz kąsają, a potem jak psy idą do ręki. Było ci też się tam pożywić, Mirek — dodał Dębor — ale ty za upiorzycą jeszcze pono się rozpadasz, jak Czapla prawi.
Nie odpowiedział Mirek na to; mruknął coś i pojechał mimo zagrodę Ryżcową, aby zobaczyć choć zdala, co się tam teraz na niej działo.
Zgliszcze też opatrzeć chciał: czy na mogiłach świeżych kamienie pokładziono i obiaty. Droga ku niemu szła tuż obok wrót zagrody. Nowy gospodarz już był płoty i ostrokoły połamane nanowo popostawiał, i mało śladów zniszczenia zostało.
Oparty o wrota, w koszuli jednej, właśnie Czerniak patrzał się na gościniec, gdy Mirek nadjechał. Człek był wcale do Ryżca niepodobny, jakby braćmi, z jednego ojca i matki nie byli, słuszniejszy od nieboszczyka, chudy, blady a łba czarnego, na którym gęste włosy, jak kopa siana ogromna, wznosiły się w nieładzie. Patrzał zpodełba i usta miał skrzywione jakąś chorobą, które mu się nawet, gdy wesół był, nie rozprostowywały. Zwali go też ludzie Czerniakiem-Krzywogębą, a źli i Krutomordą.
Zamożny kmieć z wielkim dworem tu się sprowadził, i bab a dzieci siła widać było na podwórku.
Mirka zobaczywszy, którego zdala widywał i znał go sąsiadem zagrody o granicę, huknął nań Krzywogęba.
Stanął podróżny, niemając doń zajeżdżać ochoty, bo mu się wszystko przypominało, co tu przebył i przeżył.
— Cóż to wrota mijacie? — zakrzyczał Czerniak.
— Bom się ja tu gospodarza nie spodział — odparł, zatrzymując się Mirek. — Ryżca i córki jego nie stało, myślałem, że chata stoi pustą.
— Ona-ć mi się należała, kiedym mu rodzonym był! — zawołał Czerniak. — Dziecka nie zostawił.
— Lublana przecie na świecie jest — rzekł Mirek — upiór czy żywa, pierwsze ona ma prawo od was do ojcowskiego domu.
Czerniak się rozśmiał.
— Ani żywej, ani upiorzycy nie byłbym dał dziedziczyć. Dziewka ziemi trzymać nie umie i nie może; ona w domu gościem, a już bieda to ostatnia gdy do roli trzeba cudzego parobka brać. To ojca i dziada mojego dziedzictwo: żeby na babę zejść miało, nie pozwoliłbym nigdy! Upiór, jeśli się tu włóczyć zechce a mnie straszyć, — kołek osikowy gotowy, nie zlęknę się!
Popatrzał nań Mirek, nieodpowiadając nic.
— Wstąpcie do mnie, dam się czem ochłodzić — dodał Czerniak.
— Śpieszę do domu — rzekł Mirek — a gościć u was temu, co tu w izbach trupy oglądał, nie miło.
Skrzywił się gorzej jeszcze Krzywogęba.
— Hej! hej! — dorzucił odjeżdżającemu — wyście pono się do Ryżcównej swatali: pewnie wam jej żal — a no, co z woza spadło, to przepadło!
Rozśmiał się strasznie Czerniak.
Mirek, na zagrodę się nieoglądając, na zgliszcze pojechał, popatrzył na świeże mogiły, u których stały wszędzie obiaty na miskach i ptactwo się na nie zlatywało; westchnął i do domu pociągnął.
Nie pilno mu było, nawrócił na chatę leśną i zdrój święty, dokąd nocą przybył i legł znużony, opędzić się niemogąc obrazowi Lublany, a myśląc ciągle, co się z biedną stało.
Nazajutrz, choć ladzie na łowy namawiali, nie chciał na nie Mirek; z próżnowania poszedł do zdroju, kędy zawsze z ludźmi różnymi się spotkać było można i popatrzeć na nich; więc nie tak się tęskniło jak w pustej chacie.
Leżał u źródła, pół-drzemiąc, gdy, oczy otworzywszy, zobaczył przed sobą stojącą Rusę, która znowu tu dla kogoś dzbanuszek napełniała wodą.
— Coście to nie na gródku! — spytała — rychło wróciliście do domu.
— Na wiec jeszcze czas, — rzekł Mirek, — a na gródku leżeć z innymi, co się tam smutkiem cudzym weselą, jam nie rad.
— A cóż wy, wolicie się chyba cudzem weselem smucić? — podchwyciła Rusa — to jak komu w kolebce nawito, jeden śmieje się z wszystkiego, drugi płacze. Wy młodzi jesteście a chodzicie markotni, jakby już było po wieczerzy.
— Bo weselić się nie mam czego, — odparł chłopiec, rad trochę zrzucić z serca co mu ciężyło. — Nie wiodło mi się nigdy; zarana zostałem sierotą, a do kogo serce lgnęło, tego mi zawsze wilki zjadły.
— Ja-ć to wiem — odezwała się Rusa — do kogo pijecie; a no, przeciw doli iść a przeciw prądowi wody płynąć — na nic. Gdybyście mnie byli słuchali a Lublanę wówczas siłą wzięli, gdy czas było jeszcze, ho! bo!
— Nie mówcież! — zagadał Mirek — darmo na wczorajszy dzień skarżyć się, kiedy go już niéma.
— I nie wróci! — dokończyła Rysa, kręcąc głową.
Stała jeszcze, ciągle dzbanuszek zatykając, gdy Mirek spytał:
— Nie słyszeliście co o upiorze? Czerniak się odgraża, że byle go złapał, osikowy kół mu wbije w serce, a jam ją na drodze spotkał, gdy z gródka jechała precz.
— I nie bałeś się jej? — spytała baba.
— Nie — rzekł Mirek.
— Mówiłeś z nią?
Chłopak westchnął ciężko.
— Jeśli gdzie w lesie przepadła — odezwał się — niechby choć pogrzeb miała.
Rusa patrzała na dzbanek.
— Różnie to bywa — rzekła — jak komu dano upiorem być albo wilkołakiem, czasem lata długie sam się męczy i ludzi nęka. Jak komu przeznaczono!
Niechaj wam to będzie pociechą, skończyła Rusa — dzbanuszek chowając pod płachtę — że dumna dziewka, co na nikogo patrzeć nie chciała, która i kneźną być nie żądała, do was miała serce.
— Pociecha to mała — rzekł Mirek — kiedy jej na świecie niéma.
— Na świecie ona może być — dodała Rusa — a co wam po niej, co jej z was, kiedy śmierć stoi między wami wpośrodku?
Mirek oczy spuścił na trawę.
— Jużbym się ja jej nawet nie lękał, gdybym choć upiorem ją widział.
Słuchając, stara pokręciła głową dziwnie.
— Takiego kochania jak wasze — rzekła — dawno na świecie nie bywało; tak to tylko matki dzieci umiłować umieją. Daj wam choć inne szczęście za to, kiedy serce macie.
Skłoniła mu się, zwróciła jeszcze ku niemu — i poszła.
Do dębu wróciwszy, zastała Lublanę przy ogniu gotującą wieczerzę. Upiorzyca potrzebowała tak coś zawsze robić; nieciła ogień po całych dniach, i w gorejący patrzała, zbierała zioła i kwiaty, plotąc i rwąc splecione wianuszki, karmiła trawą siwego i gadała doń, a gdy się wszystkiego przebrało — płakała.
Rusa weselszą przyszła niż zwykle; popatrzała na dziewczynę, jakby ją wątpliwość brała: czy upiorem być mogła.
— Byłam u zdroju — rzekła — co na Mirkowej ziemi płynie. Lublana spojrzała, brwi marszcząc, jakby ją to imię zabolało.
— Poco Mirka wspominacie? — spytała ostro.
— Musiałam wspomnieć, bom go widziała — rzekła stara, a dziewczę, niecierpliwie się poruszywszy, na ogień suszu dorzuciło, aż wielkim buchnął płomieniem.
— Widziałam go — u źródła leżał, mówili — cały dzień, na pół senny i markotny. Gdy mnie zobaczył, o was pytał: czym co nie wiedziała?
— Juści, zmilczałaś stara! — odezwała się mocniej jeszcze, brwi ściągając dziewczyna.
— Cóżem mówić miała! nie było co? — ciągnęła dalej Rusa, a że bardzo was miłował, to z niego widać i teraz jeszcze.
— A wy mi to powiadacie, abym mocniej życia żałowała! — krzyknęła Lublana, za czoło się biorąc rękami. — Oj! prawda to, prawda, że upiorem żyć, lepiej się nie rodzić!
Siadła, przypadając, na ziemi.
Rusa dumała czy drzemała. Późno w noc czuwały jeszcze obie zasępione przy ognisku, bo sen nie brał żadnej.
— Nie gniewaj się, Lublano — nieśmiało spytała, mierząc ją oczyma, Rusa — nie gniewaj się na wiedźmę starą. Jakbym ja was spytała, czy — czy wam chce się krwi ludzkiej.
Dziewce brwi się zbiegły i wstrzęsła się ze zgrozy.
— Gdy pomyślę o niej, strach i obrzydłość mnie bierze — odezwała się — nie! nie! Jedna tylko, choć jej nie piłam, smaczną mi była, to Leszkowa, gdy ją płomienie ssały.
— Dziw nad dziwy — szepnęła stara. Gadają o upiorach, że po nocach latają, aby się pokarmiły; ja pilnuję nieraz noc całą — a nie widziałam, byś się ruszyła. Jakiż to upiór z ciebie?
— Ja nie wiem — cicho rzekła dziewczyna — alem ja trzy dni leżała umarłą i nie słyszałam nic, nie czułam nic, nie było mnie w chacie: wróciłam więc ztamtąd, gdzie są ojcowie. A kto wraca — ten upiorem.
Zmilczała Rusa — podparła się na ręku, zadumała; nie mówiły więcej z sobą.




Nadszedł dzień na wiec przeznaczony i już wieczorem przed nim ludzie się do gródka ściągać zaczęli.

Co było powinowatych Leszka, z najdalszych ziem i powiatów, siedzących gdzieś w nieznanych myszych jamach, wszystko strojne i zbrojne, wlokło się na ową radę, która nowego pana wybierać miała. Każdy sobie pochlebiał, że albo największe miał prawo, lub najlepsze mieć może szczęście. Trzej zięciowie Leszkowi, co trzy córki zabrali po nim, też myśleli, że i oni kneziami być mogą.
Jeden bogactwem się sławił, rozumem drugi, chytrością trzeci. — Mało takich było, coby wielkiej troski z wielkiem dostojeństwem nie chcieli.
Jechał i Mirek, choć mu się nie chciało; a no popatrzeć go namawiano i rozochocić się, bo ciągle zasępiony chodził.
Na grodzie miejsca dla starszyzny nawet nie było; więc poza wodą i błotami, w dolinie, obozami się kładli, nad namioty i szałasy wtykając żerdzie ze znakami różnemi, aby poznać było można, kędy kto stał.
Leszek i Przemko przybyli też z wozami pełnemi, beczki kazali poustawiać na drążkach, cebry pod nie, kubki na nie i — pij kto chce!
Samego plemienia Leszkowego liczono do stu głów, z których każda do czapki kneziowskiej się zrodziła. Ci mało z sobą gadali, bokiem chodząc, a rozpowiadając o sobie wzajem takie straszne dzieje, iż jednej poczciwej nitki na żadnym nie zostało.
Z pomiędzy żupanów i władyków wielu też było, co roili sobie, że, choć krwi Leszków w nich nie było, ta, co płynęła w ich żyłach, nie gorszą od tamtej być musiała.
Starzy przypominali dawne dzieje, gdy i ubogich kmieci wybierano, a pod łachmanami serce się znajdowało. Inni też ubogimi się czynili umyślnie, aby na nich wybór padł, i pokorą smarowali po wierzchu.
Kto-by był po obozie chodził i słuchał, a potem pozbierane ważyć chciał, nie wiedziałby pewnie co o tem trzymać, chyba, że przeciw kneziom przyszłym już zawczasu gadano siłą, a za nikim nikt nie gardłował lepiej niźli za sobą.
Kogo nie wybrać — widzieli wszyscy, a kogo wybierać, nikt nie wiedział!
Bohobór z Zabojem, zszedłszy się na wałach, powiedzieli sobie pocichu, że z owego wiecu nie będzie nic, krom zamętu strasznego!
— Byle do oszczepów nie przyszło! — zamknął Bohobór. Krwi zanadto nie mamy, abyśmy ją z siebie toczyć mieli, dosyć wylewając tej, którą nieprzyjaciel wypija.
Bohoborowi przypadło pierwsze słowo w kole, gdy starszyzna zasiadła, a młódź za nią stanęła w odwodzie, aby się uczyć, jak radzić trzeba było, jaki odwieczny zwyczaj w narodzie był — i uświęcone słowo.
Kneziowie też stali na wyżynie, piękną gromadą jak na okaz, niemając prawa mieszać się do wiecu, z którego tylko owoce zbierać mogli.
Dzień pogodny przyświecał uroczystemu zborowi.
Wylano naprzód objatę duchom dobrym i złym (aby nie plątały narad niezgodą). Bohobór brodę siwą pogładził i począł:
— Nie stało nam pana, a jak pszczoły w ulu nie możemy bez niego być. Prędko go nad sobą posadzić musimy, abyśmy wiedzieli kogo słuchać i za kim iść, gdy się bronić będzie trzeba, od kogo ma iść słowo i wola.
Najlepiej-by okrzyknąć jednym głosem, aby nikt nie odszedł krzyw jemu i innym.
Macie-li takiego, na którego-by wszystkich zgoda była?
Spojrzał po swoich, ale ci głowy pospuszczali; zlekka poruszano ramionami.
Zpod nawisłych brwi siwemi oczkami błysnął Zarwaniec, żupan zponad Gopła, człek chudy, suchy, który ze wszystkiego, nawet z tego, co inni szanowali, śmiać się miał w obyczaju. Ludzie wiedzieli, gdy miał usta otworzyć, że ich uśmieszy i wydrwi.
— Jeszcze to nie bywało — rzekł — aby kupa ludzi na jedno się zgodziła; rychlej stado całe pójdzie w jedną stronę niż ludzie: Bóg tak dał.
Na jednego się nie zgłosim wszyscy, lepiej-by poszukać sposobu, aby kto inny wybierał, a nie my, jeśli zgoda potrzebna.. Niechby tyle ziarn położonych było, ilu kneziów się nam swata; gołębia puścić; które ziarno wprzód dzióbnie, temu posłuszeństwo okrzykniemy.
Obejrzał się: podśmiewano się ze starego.
— Gołąb — rzekł Myszka — weźmie co z brzega: rozumu nie ma.
— A my go mamy? — szepnął Zarwaniec — tyle albo mniej od gołębia.
Bohobór się zżymał.
— Żarty stroicie! — rzekł — a nie pora potemu!
— Miły mój — odparł Zarwaniec, daję co mam; znajdziecie-li co lepszego — ja mojego gołębia do torby schowam.
— Niech kneziowie wystąpią — odezwał się Radzej, a każdy z nich powie nam jak rządzić chce; wybierzemy tego, co nam się podoba.
Zahuczano zgodą: — Dobra rada! niech z kolei przychodzą.
Bohobór nic nie miał przeciw temu: wysłali więc trzech od koła, aby zapraszać po jednemu przyszłych panów.
Gdy ci na pagórek weszli, kędy kneziowie stali, spór się zaraz wszczął: kto miał iść pierwszy. Hałas powstał; kneziowie się cisnęli i swarzyli z sobą.
Zarwaniec śmiał się.
Przemko, jako najmłodszy i najśmielszy, wyrwał się naprzód i do koła wpadł.
— Chcecie posłyszeć jak będę rządził — odezwał się — powiem wam szczerze: wojować będę dzielnie, życie w wojnie dam, gdy potrzeba; granie obronię i łupu dostanę. Do tego się czuję mocen, czegóż więcej chcecie!
Bohobór mu się pokłonił.
— Juści kto krew daje, ten najwięcej da — rzekł — wojna i obrona pierwsza rzecz, ale nie wszystka, miłościwy panie! Czasu pokoju, trzeba opieki biednym ludziskom!
Przemko o miecz się uderzył ręką.
— Wszystko się znajdzie, gdzie męztwo jest i siła! — dodał z dumą.
Postał chwilkę: starszyzna milczała; głową skinął i powoli wyszedł, a Leszek stał już i czekał na swą kolej, jakoż natychmiast za nim się wcisnął.
— Rządzić nie łatwo — rzekł, podnosząc rękę do czoła — wszystkim dobrym być trudno. Kto panuje, rozumu więcej mu trzeba niż siły; chytrości więcej niż męztwa. Czuwać musi dzień i noc, nie spać, na straży trwać, wybierać chwilę sposobną. Bydlęta siłę mają większą niż nasza, przecie je na uzdy bierzemy.
Chwalić się ja nie będę, dam wam tylko radę: wybierajcie rozumnego!
Z uśmiechem chytrym wyszedł z koła, a Zarwaniec rzekł:
— Mądry tak, że mi go strach.
Za Leszkiem wszedł Mieszek Brodaty, kołpaka podniósł, pokłonił się w koło, uśmiechnął:
— Nie chcę się wam zalecać, — odezwał się cicho, ręce zacierając, — każda liszka swój ogon chwali! hę! hę! jedno powiem: — Dosyć mieliście takich kneziów, co wysoko siadali nad wami, do których dostęp był trudny, przed którymi pokłony bić było potrzeba. Jam chudzina, ziemi mało mam, a choć krew Leszków płynie we mnie, żyłem jak ziemianin prosty; niewiele mi trzeba, ludziom nie zaciężę; kto do mnie przyjdzie, choć bez podarku, posłucham chętnie.
Uśmiechnął się raz jeszcze.
Zarwaniec szepnął sąsiadowi:
— Taki teraz dobry, że potem może skwaśnieć, bo to i ze słodkiem mlekiem bywa.
Mieszek nie mówił więcej, a nie dałby mu Ryk, który już do koła się cisnął.
Mąż ten był olbrzymiej postawy, z pałką w ręce, wyglądający dziko. Wszedł w koło, niebardzo na nie patrząc, i podparł się na maczudze.
— Co wam w głowie, panowie żupany?! — zawołał — co wam w głowie? Chcecie, aby się wam przyszły kneź zalecał obiecankami! Dzieci z was chyba, które się niańkom bałamucić dają. A któż wam tu złotych gór obiecywać nie będzie, aby was za łeb wziąć? Głupi-by był, gdyby potem dotrzymał!
I cóż to za kneź będzie, co, niewiedząc jaki go los napotka, przyrzeka wprzód co zrobi. Z dobrymi dobrym być — łatwo, ze złymi musi inaczej — co godzina przyniesie i dola narzuci, to jego robota. Nie łowić ryb przed niewodem! Ja takim dla was będę, jakiego warci będziecie! Nie obiecuję nic!
Zarwaniec zawołał na głos:
— Szczery jest, i to coś warto!
Innym się ta buta nie podobała. Ryk wyszedł z koła, maczugę zarzuciwszy na plecy.
Za nim wpuszczono jeszcze dwu Leszków, trzech Mieszków i na końcu knezia Bat’ka, staruszka zgarbionego, który się powoli wsunął do koła. Ten zaręczał, że na gwiazdach się znał i z duchami był dobrze, a pewien się czuł ich pomocy. Deszcze umiał sprowadzać, odwracać burze, wichry odpędzać, mrozy łamać, powodzie znosić. Obiecywał urodzaje, dostatek, rojenie się ogromne pszczół i mleczność krowom.
Ledwie go już słuchano; starszyzna, znużona słowami — poziewała, patrzyli wszyscy na Bohobora.
— Zgodzicie się na którego z nich? — spytał tenże i po kolei zaczął siedzących badać. — Ty kogo chcesz?
Każdy zcicha odpowiadał innem imieniem; niektórzy żadnego z nich sobie nie życzyli.
Szmer postawał.
— Ja wam jeszcze powiem rzecz jedną — podnosząc głos, odezwał się Zarwaniec. — Gołębia mojego nie chcieliście: użyjcież innego sposobu, o którym wiemy z wiekowych dziadów powieści, jak niegdyś wybierano, kiedy jeszcze w innej ziemi gościliśmy.
Bywało tak, że do celu biegano konno, a który pierwszy dopadł słupa, brał z niego kneziowską czapkę, na głowę kładł i kłaniali się mu wszyscy!
Starym podobało się wznowienie dawnego obyczaju.
— A czemuby nie? — poczęli wołać: — wszyscy wiemy, że biegano tak niegdyś; ojcowie rozumni byli: gdzie sami rozstrzygać nie umieli, na los zdawali!
Zarwaniec spojrzał na Bohobora.
— Co ty powiesz na to — stary?
— Jedno tylko — rzekł Bohobór — że co stare to szanuję, a choćbym obyczaju nie rozumiał, chowam go, aby nie zginął, boć może inny z niego dobyć to, czego ja nie potrafię.
Młodsi i ci, co lepsze konie mieli, rwać się już zaczynali, obwołując zgodę!
Kneziowie przyklaskiwali; nikt prawie się nie opierał.
— Zgoda na gonitwę — powtarzano. Naznaczcie czas, wytknijcie drogę, wybierzcie sędziów, biegać będziemy.
Wrzawliwie krzyczano ciągle:
— Zgoda! zgoda!
Zarwaniec szepnął pocichu:
— Anim się ja spodziewał, aby ladajaki żart mój ludzie za dobro wzięli. Udało się ślepej kurze znaleźć ziarno!
I usta przytknął dłonią.
Wola wszystkich tak się wyraziście i gwałtownie objawiała, że się jej już oprzeć nikt nie mógł.
Stanęło więc na tem, że w dolinie pod Gródkiem, na równej piaszczystej dróżynie, na pełni miesiąca miał się odbyć ów obrzęd uroczysty; że do gonitwy stawić się wolno było każdemu, czy był z krwi Leszków czy nie, a choćby najpospolitszemu z gminu. Wszyscy razem puścić się mieli i na dany znak do celu biegnąć. U słupa zaś, za sędziów zasiadać mieli: Bohobór, Zarwaniec i całym likiem wszystkich panów Wojewodów dwunastu.
Gdy się raz na to zgodzili wszyscy, rozpierzchli się zaraz, radząc, rozmyślając, przepowiadając i konie rozpatrując, bo nogi ich, pana im dać miały.
Leszek, który stał na uboczu, podumawszy, przystąpił do Bohobóra.
— Do pełni niedaleko — rzekł — zwlekać z przygotowaniem nie można. Stawi się do biegu pewno nie dwu ani trzech, ale ilu — nikt nie powie. Patrzajcież no, że drożyna, którą jechać mamy wazka, że po bokach ziemia popadana, nierówna i od kretów poryta. Niesprawiedliwie się więc stanie temu, który zboku miejsce obrać będzie musiał. Zawczasu potrzeba pługiem szeroko zorać rolę piaszczystą, bronami i gałęźmi ostremi wyrównać, tak, aby dla wszystkich była jednaka.
Zwierzcie to komu.
Wszyscy uznali, iż rada rozumną była, a że Berzda stał, kręcąc palcami, na uboczu, a znano go, iż do starych sług na gródku się liczył, zdano mu więc tę sprawę, aby on drogę gotował.
Skoro tylko czas i warunki umówionemi zostały, młodzież i kneziowie do szop pobiegli po konie, śpiesząc do domów, bo każdy teraz chciał szukać bieguna w stadzie, coby mu czapkę kneziowską wygrał nogami.
Pod wieczór roiły się gościńce, a na zamku coraz się puściej robiło. Rozjechali się wszyscy i Berzda został sam, namyślając się, jak rozkaz otrzymanym spełnić.
Na gródku smutno mu teraz było. Siadł znowu w przedsieni na ławie, palce grube skręcił, jak był zwykł za dobrych czasów, westchnął na wspomnienie pana, który mu się w oczach spalił marnie, i — począł drzémać.
Trwało to jakoś niedługo, bo poczuł, że go ktoś ciągnie za rękaw. We śnie niemiłe przyszło mu wspomnienie, że go Czomber na postronku prowadzi: targnął się więc z całych sił z oburzeniem, ale gdy oczy otworzył, ujrzał zdziwiony w mroku wieczornym, stojącego tuż Leszka, który mu znaki porozumienia dawał. Wstał natychmiast, bo szanował krew swych panów.
Kneź go odwiódł na stronę.
— Berzdo miły — odezwał się pocichu, klepiąc go po ramieniu — znam ja cię z czasów dawnych, wiem, żeś nieboszczykowi miłym i wiernym był. Zasłużyłeś na to, abyś kawał ziemi dostał z puszczą a barciami wydajnemi, z młynem, z wodą i łąką. Otrzymasz je odemnie, ale — postąp jak powiem.
Berzda milcząco potakiwać począł mocno, bo go to niewiele kosztowało, bo przy starym swym panu całe życie to czynił.
Leszek mu się pochylił do ucha:
— Drogę potrzeba jak kazano wyorać pięknie, szeroko i zabronować, ale na tem nie koniec. Nocą musisz na niej doły pokopać, lekko je chrustem przytrzasnąć i piaskiem pokryć tak ślicznie, aby ich dostrzedz nie było można.
Berzda głową kiwał.
— Tylko z prawej strony zostawisz drogę równą — dodał Leszek, a tę ja wybiorę. Innym się konie potykać i przewracać będą, zostaną w tyle rozumiesz.
Uśmiechnął się stary i ręką podniesioną zapewnił, że doskonale wie co ma robić.
— Musisz to jednak wykonać sam — -szepnął Leszek, aby nikt o tem nie wiedział i zdrada się nie wydała.
W dodatku — rzekł kneź cicho znowu — do ziemi, lasu, barci, młyna, dam ci jeszcze młodą żonę jak malinę i uczynię cię wojewodą.
Berzda do stóp mu się pochylił; uderzył się w piersi i zebrał nawet na słowo, że spełni wiernie przykazanie.
Wymknął się Leszek, raz jeszcze powtórzywszy, że prawa strona nietkniętą zostać była powinna. Po odejściu jego, uradowany niezmiernie Berzda, podśpiewując, chodził po podcieniu, palce kręcił i śpiewał półgłosem: — prawa! lewa! lewa! prawa!
Nadzieja otrzymania starego lasu i młodej żony, tak go upoiła, iż gdy do snu się miał kłaść, zapomniał na śmierć, którą stronę wolną miał dla knezia zostawić.
Na ostatniej naradzie w gródku Mirek już nie był; słuchał w początku różnych głosów i, splunąwszy, na koń siadł, do domu wrócił, bo mu się zdało, iż bałamuctw tych dłużej nie warto było i słuchać.
Nie wiedział więc co uradzono, a wszystko mu też jedno było, kto miał panować!
Daleko w lesie napędził go, powoli się wlokącego, Czapla i bąknął nań:
— Mirku, hej! — zawołał — coś to się pośpieszył z gródka, niedobywszy do końca? Nie wiesz nawet, jak Zarwaniec zażartował z ludzi i najgłupszą radą najrozumniejszych spętał.
Mirek odwrócił się.
— Kogóż wybrali? — spytał.
— Nikogo — zaśmiał się Czapla. Stanęło na tem, że na pełni miesiąca kto żyw, a chce mu się czapki, biegać będzie do celu, i kto wyścignie innych, kneziem będzie!
— A no! odparł Mirek, aby dobry koń, choć zły człowiek, i po wszystkiem!
— Cóż, ty biegać nie myślisz? — rzekł stary szydersko.
— Ja? mnież to na co! — odezwał się Mirek, — albo mi spokój nie miły? Kneziem być — znaczy służyć wszystkim, na zawołanie stać, wolnej godziny nie mieć, i za to zbierać jeszcze przekleństwa. Z dwojga złego parobkiem być lepiej! Tyle, że się człek ukłonów napatrzy nieszczerych i kłamliwych słów nasłucha.
— Cóż ci się zda? kto wygra? — spytał Czapla.
— Pewnie ten, komu się samemu o tem nie śni, i kogo się inni nie spodziewają.
— Na pełni — dodał Czapla — jedźmy razem popatrzeć na te dziwy. Za naszego żywota, ani za ojców naszych nic nigdy podobnego nie widzieli ludzie.
Mirek nie bardzo obiecywał; na rozstajach rozjechali się z Czaplą; pociągnął do domu.
Nadchodziła pełnia miesiąca: gotowali się więc ludzie, jeżeli nie biegać do celu, to choć popatrzeć na zapaśników.
Wieści osobliwe chodziły po powiatach; prorokowano koniom różnym szczęście i ludziom.
Mirek ani myślał o niczem, powiedział sobie jednak, leżąc w chacie, a patrząc w pułap:
— Siwego tego, gdybym miał, co na nim Lublana jechała, wszystkich-bym prześcignął, ale chyba dla śmiechu. Żaden koń się z nim nie zejdzie, u nóg jakby skrzydła miał. Co się z nim też stało?
Jednego dnia Mirek się zwlókł z posłania; zachciało mu się na łowy — a nuż smutek rozpędzą? Ludzi brać z sobą nie myślał, bo samotnemu najlepiej mu było; psów tylko najsprawniejszych parę wypuścić kazał i w las ruszył.
Dostawszy się do puszczy, zapomniał czego jechał, i choć gończe za zwierzem poszły, on o nim niemyśląc, wlókł się, rad, że mu nad głową las szumiał wtórem do jego tęsknicy.
Zadumany nie ocknął się, aż kędyś w miejscu, którego już i poznać mu było trudno, choć okolice znał dobrze. Rozglądał się po niej, stojąc na skraju lasu u łąki, a koń jego głowę z zarośli wystawił i patrzał też na dolinę, od której go woń zielonej trawy dochodziła; gdy tuż niedaleko rżenie się ozwało, tentent, i siwy koń przybiegł, radując się, do Mirkowego, prychając, a do nozdrzów mu łeb przykładając.
Zdziwił się niepomału Mirek, poznając w nim konia Lublany, a że bezpański dziko chodził, wnet mu pętlę narzucił na łeb, i zajął go; konisko się nie opierało, stęsknione za stadem a może i za ludźmi.
Jako wspomnienie Lublany, o której myślał, iż przepadła może, koń mu był drogi; więc już o łowach ani myśląc, rad z tej zdobyczy, począł się kierować corychlej ku domowi. Pociechę miał jakąś z tego, iż mu się siwy dostał. Zaledwie do chaty przybywszy, postawił go na pierwszem miejscu u żłobu, odgrodził od innych, i sam pielęgnować go zaczął, a bardzo się nim lubował.
Przybyły nazajutrz Czapla, gdy go w chacie nie znalazł, do stajni za nim poszedł.
— Patrzajcie, co mnie za szczęście spotkało — zawołał Mirek — najlepszego konia, jakiego na wszystkie kraje nasze znam, dostałem niewiedzieć jak. Chodził bezpański, jakby na mnie czekał. To siwy koń Lublany.
Na nim — odwracając się do Czapli — wszystkichbym Leszków wyścignął.
— Czemuż nie! takiś dobry jak i oni! — rzekł Czapla.
— Lepszy od nich — odparł Mirek — bo tego, co oni, nie pragnę.
Pół dnia ze starym przegadali. Były jeszcze trzy dni do gonitw; namawiał Czapla druha, aby dla ciekawości jechał: ten się opierał; tak się rozeszli. Zostawszy sam, dopiero Mirek, gdy nudzić począł, rozmyślił się na siwego siąść i pojechać patrzeć na dziwowisko.
Nazajutrz rano, konia przybrawszy, ruszył w drogę.
Pusta ona zwykle bywała i trudno na niej spotkać było człowieka, a teraz sznurem szli i jechali ciekawi ku gródkowi, bo drugi raz się to przytrafić za życia ludzkiego nie miało.
Ten i ów po drodze jadącego pozdrawiał i zaczepiał; ale Mirek do rozmowy nie był chętny, i puszczając przodem albo wyprzedzając, wolał jechać tak sam, dróżyn wyszukując pustych.
Pod gródkiem, choć jeszcze cały następny dzień zostawał na przygotowania, obozy leżały do koła. Kneziowie przybyli już wszyscy, i każdy z osobna się obozem położył.
Mirek, i tu stroniąc od innych, na uboczu się zatrzymał; przy nędznych chatach na podzamczu. Tu, upatrzywszy stajenkę u ubogiego człeka, na noc się wprosił. Dla siebie nie potrzebował wiele, byle ulubionemu koniowi dobrze było.
Wieczór piękny na przyźbę go wyprowadził. Gospodyni poszła po ziele dla krów, stary mąż jej, po wodę, dzieci tylko w podwórku zostały. Chłopców dwu wyrostków, w zgrzebnych koszulach, boso, biegało od płota do płota.
Nie zważał zrazu Mirek na nich, aż gdy głośniej coraz poczęli sprzeczać się z sobą, o uszy jego obiły się wyrazy, które się do gościńca na gonitwę przeznaczonego ściągały. Słuchać więc począł.
— Ty nie wiesz nic, Sytku — mówił starszy — a co ja doszedłem, ho! ho! to taka rzecz, że za nią-by nie jeden konia dał.
— No cóż?
— Nie powiem.
— Mów!
— Nie chcę!
Sprzeczali się, śmieli; starszy usiadł i, niewidząc na przyźbie obcego, szeptać zaczął:
— Na tym gościńcu co po nim biegać mają, my wczoraj we trzech po nocy się puszczali, kto wyprzedzi! Pucek, jak ruszył, tak zaraz się wywrócił i nogę wywinął. My do niego; a tam doły pokopane, chrustem pokryte, piaskiem przysypane. Poczęli my macać i kołkami próbować — po całym szlaku ich pełno, ino lewa strona od nich wolna. Stary Berzda to zrobił dla kogoś i ten kneziem będzie, co na lewo pójdzie; inni albo łby pokręcą lub konie popsują.
Chłopcy z dobrej sztuki śmiać się poczęli, obiecując sobie pojutrze zabawę z tego wielką.
Mirek słuchał, niewierząc. Gdy jednak noc zapadła i wszyscy się pospali, ciekawość go wzięła, przekonać się, czy chłopiec nie kłamał.
Księżyc, choć na pełni, osłonięty był chmurami: mógł więc niepostrzeżony dostać się do gościńca, z którego obu stron krzaki rosły łozowe.
Pusto na nim było, lecz, gdy księżyc na chwilę z za obłoków się wychylił, spostrzegł Mirek od gródka jadącego mężczyznę na koniu, w którym poznał z przestrachem nieboszczyka Leszka, co się na gródku spalił.
Cień to był, gdyż na wylot przezeń przeglądała góra i zamek. Widmo jechało, nietykając ziemi, ponad drogą, powoli, z podniesioną głową, w kołpaku kneziowskim, ręką w bok się trzymając. Chciał Mirek, widząc je zbliżające się ku sobie, uciec, lecz strach go jakiś ogarnął, że ruszyć się nie mógł. Kneź sunął coraz bliżej ku niemu. Widać już było całe oblicze jego, ale nie takie jakie za życia miał, dziwnie odmłodzone i wypięknione, jasne, spokojne, rozumne. Oczy jak dwa ognie błyskały mu w szeroko rozwartych powiekach, lecz światłem nie ziemskiem, osobliwem jakiemś, przenikającem.
Gdy źrenice te zwrócił na Mirka, przykuł go jeszcze mocniej do ziemi: Skryć się nawet nie mógł w łozinie, bo gałęzie się na ziemi pokładły.
Stanęło widmo, patrząc na Mirka, nie przemówiło doń nic ustami, nie słychać było słowa: a jednak Mirek wiedział, iż mu kneź nakazał pojutrze na siwym koniu wyjechać i do celu biedz; może dlatego, aby wrogi jego czapki nie dostali.
Ani się mógł opierać temu Mirek, i dopiero otrzeźwiał, gdy widmo zwolna w mgłę się przemieniło, i gdzieś w powietrzu znikło.
Obejrzał się chłopak dokoła, szukając go jeszcze oczyma, i nie zobaczył już nic, tylko podkradającego się Berzdę, który rękami coś po drodze macał i łopatą piasek tu i ówdzie miotał.
Następnego dnia coraz więcej a więcej ludu się schodzić poczęło, coraz osobliwsze konie sprowadzano, których się do syta mógł Mirek napatrzeć.
Żadnego jednak takiego, jak jego siwy, nie było.
Berzda, tając zdradę swą, u sędziów wyrobił, żeby po gościńcu nikomu chodzić i biegać nie było wolno, bo-by go, jak powiadał, stratowali, doły powybijali i popsuli.
Zatknięto więc koły, zaciągnięto sznury i gawiedź się tylko naciskała dokoła.
Pod lasem wybudowano pomost wysoki, dla wojewodów, którzy na nim kołem mieli zasiąść, aby sądzić. Przed nim wbity był słup, czysto obrobiony a gładko wyciosany, na którym czapkę zawiesić miano.
Tymczasem, że nic do roboty nie było, ci, co wcale biegać nie myśleli jutro, dnia tego swawolnie się po dolinie ścigali, a dużo się ich, ze śmiechem powszechnym, natłukło i nasromało.
Wieczorem, jakby na przekorę, niebo się zaciągnęło chmurami gęstemi, deszcz lunął, a wiadomo starym było, co on na pełni znaczy.
Nie rychło się go przebierze; na następny więc dzień prorokowano słotę, co było znakiem, iż i gonitwa nieszczęśliwie wypaść miała.
Mirek, wróciwszy do chaty, jak legł, nie zbudził się aż rano, gdy słońce wschodziło już. Rychło też rogami miano dać znać, gdy się zapaśnicy puścić byli powinni.
Niebiorąc nawet na siebie odzieży pokaźniejszej, tak jak powszednich dni chadzał, Mirek na siwego siadł i jechał, gdzie już kupa wielka stała.
Leszek zajmował miejsce po prawej stronie, za nim Przemko i inni rzędem, tak, że ledwie na lewym skraju dla Mirka trochę miejsca zostało. Kneziowie jechali, strojni od złota i szkarłatów; chłopak, gdy się pokazał i stanął na równi z nimi w sukmance prostej, w ladajakiej czapce, na koniu dobrym, ale też nie przystrojonym, wszyscy się z niego śmiać zaczęli.
— Hej! nieboże! — krzyknął mu Leszek — a nie wyłaź-że naprzód, abyś wstydu się nie napił. Nie twoje tu miejsce.
Inni drwili gorzej jeszcze; ale Mirek, jakby nie słyszał, nieodpowiadając, stał zkraju i miejsce swe trzymał.
Według starego obyczaju u gościńca zasiedli ślepcy i gęślarze, którzy pieśń odwieczną o Lechu praojcu śpiewali. Gawiedzi też różnej cisnęło się mnóstwo wielkie. Czekali wszyscy, aliści znak dadzą, gdy od pomostu, na którym sędziowie zasiadali, jakby wicher się zerwał jaki.
Wojewodowie wszyscy jechali pędem na koniach ku stojącym kneziom, a z nimi tłum, wołając: — Zdrada!
Gęślarze umilkli z pieśnią; Mirek nic jeszcze nie rozumiał, co się gotowało, gdy z wołaniem wielkiem na blednącego Leszka rzuciło się pospólstwo biegnące z wojewodami. Chciał uchodzić, zobaczywszy, że nań zmierzali, gdy już go pochwycono i w sztuki rozszarpano.
Ledwie Wojewodowie pohamować mogli białemi laskami gawiedź rozjadłą, aby i na innych się nie rzuciła, ogłaszając, iż jeden Leszek winien był zdrady, która się przez dzieci wydała.
W tej-że chwili Berzdę, ratującego się ucieczką, Czomber pochwycił i na suchej gruszy, stojącej w polu, na tymsamym postronku powiesił, na którym go prowadził w zagrodzie Ryżcowej, i kawał tego postronka na pamiątkę sobie zachował.
Gromada parobków z łopatami, spędzona na gościniec, poczęła zaraz dziury odkrywać, zagarniać i równać z ziemią.
Burza ta skutek miała taki, iż, Leszkowego losu się uląkłszy, kilku kneziów odjechało precz, o życie się swe lękając. Mirek na swem miejscu pozostał. Panowania mu się nie chciało wcale; byłby się od niego odkupił: ale jakże oprzeć się miał rozkazowi ducha, który umyślnie na ziemię zstąpił, aby go tu wysłać?
Myślał Mirek, iż jeśli go siwy do czapki pierwszego doniesie, odda ją temu kogo najgodniejszym uzna. Zawczasu o tem dumając, Bohobora miał już w pamięci.




Zpołudnia dopiero gościniec był gotów. Siedli znowu na ziemi ślepcy i gęślarze, z pieśnią starą, Wojewodowie u celu na ławie, a obok Mirka stało trzech kneziów: nieulękniony Przemko, Mieszek i Kwas. Wszystkich konie młodsze były od Mirkowego i rwały się tak, a dęba stawały, z niecierpliwości, że je ledwie siedzący na nich utrzymać mogli — i sami siebie. Siwy stał, wcale się nienapierając do wyścigu, wodze mu pan puszczał wolno, a ci, co stali do koła, wciąż dziwowali się, że z taką szkapą powolną, pan jej, na goń się wybierał.

Jeszcze pieśni Lechowej nie dokończyli gęślarze, gdy na dany chustką zpod lasu znak, trzej ludzie w rogi zadęli i konie wszystkie, puszczone z kopyta, w czwał ruszyły.
Mirkowy tylko siwy poszedł sobie, jakby z innych drwił, niebardzo się rwąc i śpiesząc.
Jeden z kneziów, Kwas to był, zaraz się pospołu ze swym wywrócił i przez łeb padł tak, że go już ze skręconym karkiem podniesiono.
Mieszkowy koń w bok się żachnął, przez sznur przesadził i niedając sobą kierować, razem z panem w pole się puścił, kołując po niem jak szalony. Przemko jechał dzielnie, lecz młody koń jego, w pół drogi już dech miał zaparty i słabnąć począł; siwy Mirkowy posunął się jak strzała, wyprzedził go, zostawił za sobą i, zwolniwszy kroku, nieobawiając się już, by go wyścignięto, do celu biegł tak sobie swobodnie, z głową podniesioną, iż tłumy w ręce bić i wołać poczęły z radości.
Z Mirkiem stało się to, czego on sam pojąć nie mógł, nim do słupa dobiegł: serce mu urosło ogromnie; wyjechał ze stanowiska chłopcem pokornym, dojeżdżał do celu rozmarzony i pijany. Klaskanie i wołanie, jak stary miód, szło mu do głowy. Myślał: dlaczegoby on sam czapki nie miał wdziać i w niej chodzić — a panować?
Na męztwie mu nie zbywało; serce zaś wielkie czuł teraz w sobie i wojaczą ochotę do bojów i rozum pański do sądów.
Gdy siwy do słupa dobiegał, Mirek po czapkę sięgnął ręką śmiałą, kołpaczek swój lichy na ziemię cisnął i włożył znamię panowania na głowę.
A tu już mu do kolan się ciśnięto zewsząd, i Wojewodów dwunastu, z ławy swej powstawszy, szli doń, aby go obwołać ludowi.
Radość była wielka pomiędzy ziemiany i kmieciami, iż mały człek, co z nich wyszedł, wielkiego dostąpił dostojeństwa.
Mirek na koniu swym stał, a kto go rano widział gdy z chaty jechał i zobaczyłby go teraz, ani-by poznał. Najlepsi znajomi, stary Czapla, który nieopodal na koniu siedząc, czapką wywijał, już się Wojewodą być spodziewając, innego w nim teraz miał przed sobą człowieka. Zdało mu się, że urósł, że wypiękniał, że w biegu dawną z siebie skórę zrzucił a nową wdział.
Kto miał róg albo trąbę, z całej siły w nią dął; inni, gęby nieżałując, krzyczeli; wrzawa była taka, iż nikt już nic nie słyszał i nie rozeznawał.
Siedli, oddawszy nowemu panu cześć, Wojewodowie na konie, aby go na gródek poprowadzić; otoczyła go starszyzna — i tak, z radością niezmierną, wszystko, co żyło, cisnęło się ku górze.
Samym przodem, ślepcy i gęślarze szli, pieśń nucąc obrzędową.
Nie stało tylko Leszków wszystkich, którzy, zobaczywszy, iż prostego ziemianina szczęście spotkało, pojechali precz, zaklinając się, iż wojska pozbierają i ziemie mu zajadą.
Jechał tedy nowy kneź, co nim być wczora ani chciał, ni się spodziewał, dziś już w jednej godzinie, tak oswojony z tem, co go spotkało, iż-by nie pojął teraz, jakby mu do dawnego stanu wrócić przyszło.
W tłumie rozpowiadano sobie jego żywot i sprawy, a Czaplę, o którym wiedziano, że mu druhem był, otaczali już nowi przyjaciele, aby im za orędownika służył przy kneziu.
Gdy do dworca doszli gęślarze, ślepcy, Wojewodowie, starszyzna i Mirek z nimi, a stanęli w przedsieni, zkąd obyczaj był po imieniu knezia ogłaszać, zapytał Bohobór, skłaniając głowę panu, jakieby chciał wziąć imię?
Mirek, wspomniawszy sobie widmo nocne, postanowił, jak ono Leszkiem się nazwać, i rzekł, że choć imię to gorzkiem być mogło dawniej, on je słodkiem chce uczynić.
Okrzyknięto więc knezia Leszka, a ci, co nie rozumieli dlaczego się to działo, wielką w tem mądrość widzieli, że właśnie wybrał to imię prastare.
Do uczty wszystko już było w pogotowiu, wprzód jednak nim zasiadł do niej Mirek, zażądał, aby konia, któremu winien był dostojeństwo, sam zawiódł do najlepszego żłobu i oddał najpilniejszej straży, która dzień i noc nad nim czuwać miała.
Stało się po jego woli i, okrywszy siwego szkarłatem, u pełnego postawiono go żłobu. Zwrócił, się ku panu i zarżał doń radośnie.
Wśród tego szczęścia czemu ów koński głos napełnił go smutkiem? — Mirek nie wiedział sam. Przyszła mu na myśl Lublana, gdy od tego gródka polem jechał raz ostatni i mówił z nią, a ona mu, z siwym razem, zprzed oczów znikła. Co się teraz z nią stało? Pogrzebiono ją, czy biegała nocami, ssąc krew młodą?!
Gdy za stół siedli, Czapla za podczaszego się stawił kneziowi, prosząc, aby mu kubek swój powierzył i dawną miłość zachował, co mu przyrzeczonem zostało. Wesołość u stołów tak wielka urosła przy miodzie starym, iż o wczoraj i jutrze zapomnieli wszyscy; jeden Mirek, jak siadł chmurnym, takim i do końca pozostał.
Nocą już, znużonego, Czapla poprowadził do izbicy przygotowanej, w której dlań usłano łoże. Zamiast na szyję, jak dawniej, gdy sami pozostali, druh do kolan się pokłonił, ściskając je.
— Panuj szczęśliwie — rzekł — a o tych, co ci sprzyjali, nie zapominaj.
Mirek go uściskał. — Czaplo miły — odparł — panem nad tobą nie chcę być, ale druhem pozostać; bądź-że ty dla mnie prawdziwym, i nie szczędź mnie, gdy zbłądzę, aby los mojego poprzednika, nie spotkał i mnie.
Czy nowy kneź spał tej nocy? — powiedzieć trudno, bo radość, jak i smutek, sen odbiera.
Zrana czekali nań już Wojewodowie i starszyzna sama, bo ich obyczajem było, iż pierwszego dnia po objęciu panowania każdy miał prawo radę mu swą przynieść, jako podarek, aby miał w czem wybierać, gdyby mu własnej myśli nie stało.
Koleją wpuszczano do pana wszystkich, kto chciał, aby we cztery oczy, niesromając się, prawdę całą mówić mogli.
Wszedł naprzód Bohobór siwobrody i długo stał milczący, jakby rozpierzchłe zbierał myśli.
— Miłościwy panie — rzekł w końcu, niewiele ci przynieść mogę. Jeżeli we własnej piersi nie znajdziesz rady, inni ci jej nie dadzą; a z radą cudzą, jak z mieczem pożyczanym, niewiele zrobić można.
Słuchaj, miłościwy panie, rady umarłych; tak, oni ojcowie, co śpią w mogiłach, dadzą ci najlepszą, bo po nich w pieśni i pamięci zostało to, co najlepszem było. W to się patrz. Do ojców wzrostu dorośnij, a choćby ci nie dano dojść do ich wielkości, choć rosnąć pragnij, a nie maleć.
Gospodarzem jesteś na tych ziemiach: patrz-że, aby chata całą była, sromu nie miała, a parobcy nie piszczeli z głodu. Podniósł ręce stary — żyw i zdrów nam bądź!
Po nim wsunął się Zarwaniec, o kiju, z uśmiechem na ustach.
— Miły kneziu — rzekł — ja ci jednego życzę: abyś do twojego cioski a poprzednika nie był podobny; zresztą, choćbyś nam panował najlepiej, najszczęśliwiej, bądź na jedno gotów: że my zawsze na ciebie burczeć będziemy; gdyby sam Prowe spadł na ziemię z Perunem, a siedli na stolicach, i z tych-by naród prędko nie był rad. Nie oglądaj-że się na to, jak ludzie na cię patrzeć będą, lecz rób swoje.
Skłonił się — szli inni starzy. Każdy co innego poddawał: jeden, aby zaraz sąsiednie ziemie zabierać; drugi, aby się na Niemca wyprawić; trzeci, żeby nowe urzędniki stanowić — spodziewając się jednym z nich sam być.
Mirkowi pod koniec w głowie już szumiało tak, że ledwie się żywym czuł. Zdało mu się, jakby go kto stogiem siana przysypał, tak mu nakładli wiele na zmęczoną głowę.
Już miał się im prosić, aby go puszczono tchnąć nieco, gdy do izby się wcisnął żebrak, w łachmanach, z małą gęślą na sznurku przez plecy zawieszoną. Staruszek był zawiędły, z twarzą pomarszczoną, uśmiechniętą, mały, przygarbiony, ale żywo się poruszający.
Nie pokłonił się bardzo nizko, oparł się na kijku, nogi szeroko rozstawił i począł najpierw patrzeć długo na Mirka.
— Cóż mi powiecie? — zapytał znękany kneź.
— Niewiele, miły panie, niewiele — rzekł stary, ino-m chciał na was popatrzeć jak dziś młodo i raźno wyglądacie, abym potem wiedział co z was owa czapka zrobiła!
Żal mi was!
Ruszył trochę barkami.
— Myślicie sobie: oto durny starowina! O, nie! Ja byłem takim Leszkiem i kneziem jak wy; panowałem — popytajcie ludzi. Dojadło mi to, i, żem dzieci ni żony nie miał, jednego dnia podparłem kołkiem bramę gródka, powiedziałem w progu:
Zdrów sobie pana szukaj — i poszedłem w świat.
Tak mi lepiej; do kneziowstwa-bym nie wrócił, choćby mi dziesięćkroć większe dawano niż twoje. Nie wiesz, nieboże, coś sobie biedy napytał.
Męczą cię od rana dziś radami; jutro przyjdą ze skargami; nie dadzą ci tchnąć, nie pozwolą spocząć. Osądzisz ostro, toś oprawca; podarujesz winę, toś słaby i miękki.
Skubać cię będą żywym z pierza, aż i życie wyskubią.
A ja sobie z gęślą moją, (tu brzęknął w nią) ruszam w świat, sam se pan, jak oczy zajrzą, wszystka ziemia moja. A cóż? nie zieleni się ona mnie i nie kwitnie?
Com gnił na gródku, teraz idę do coraz nowych ludzi, po drogach nowych, aż się dusza widowisku raduje. Siędę w lesie i zagędę sobie, pieśń ułożę, jakby mi kwiat z piersi wykwitnął. Toż radość dopiero, gdy się ludzie jej uśmiechną, toć szczęście!
Chleba mi za pieśń każdy da, a wody pełno. — Wolę ja gęślarzem niż Leszkiem być, a czasami jak w gęśl uderzę, jak zanucę im pieśń, tom ich pan, bo moje króluje im słowo i polecieliby za niem, choć na stos!
E! kneziutku nieboże, weź sukmankę i gęślę, lepiej ci będzie: tyle szczęścia, co jest w pieśni, co prześpiewa się i prześni!
Machnął ręką wesoły starowina i popatrzał na Mirka.
— Nie uwierzysz! — tak i ze mną bywało, ażem doznał!
Jeśli ci się zda, że w łaźni na najwyższej ławie najlepiej siedzieć, to — poć-że się, nieboże!
I śmiejąc się, a pokłoniwszy, do drzwi poszedł.
Czapla, który tu teraz nietylko Podczaszym, ale wszystko-wszystkiem chciał być, więcej już ludzi nie dopuszczał, widząc, że na śmierć mu Mirka zmęczyli. Stoły nawet dla gości osobno kazał wystawić, aby kneź sobie wypoczął samnasam, to jest z nim.
Służył mu, podając jadło i nalewając do kubka.
— Miłościwy mój — odezwał się, gdy już kasza i zwierzyna precz poszły a orzechy i miód na stole zostały tylko; jakom dawniej wam prawił, tak i teraz muszę: trzeba się o żonę starać.
Jeszcze to Mirkowi uchodziło, co Leszkowi nie przystało.
Kneź żonę musi mieć, a choćby obyczajem starym i dwie i trzy, dopiero ludzie będą spokojni. Na nieżonatego z obawą każdy patrzy, aby, jak to się nieraz trafiało, nie porwał mu młodej żony albo dziewki.
Od wczorajszego dnia mi rają dla ciebie różne, krasawice i młodziusieńkie, co je matka ledwie na gniazdku wychuchała.
Każdy-by ci teściem rad być i razem ucho mieć.
Mirek oczy spuścił.
— Czaplo miły, rzekł — nie może to być; jeszcze mnie ten upiór za serce trzyma; nie zapomniałem Lublany.
Znak to, że ona się jeszcze biedna kędyś po świecie tuła.
Oburzył się stary.
— A? toćby Czerniak dobrze zrobił, żeby jej serce osikowym przebił kołem, aby się raz wasza męka skończyła...
Pobladł Mirek.
— Nie mówcie tego! nie mówcie! — zawołał. Wolę sam cierpieć, niżby się jej co stać miało, choć upiorem przeznaczono być nieszczęśliwej!
— Gdybyście kneziem od wczora nie byli, przerwał zagniewany Czapla, rzekłbym wam, że niespełna macie rozumu! Gdzie zaś kto widział za dziewczyną jedną przepadać, kiedy ich tysiąc na świecie najkraśniejszych się swata!
— Doli ani serca swego człek nie przerobi — odezwał się Mirek.
— To choć sprobujcie — rzekł Czapla. Obyczajem jest, aby kneź poznał ziemian i żupany swe. Jedźcie po nich; ukażą wam dziewki: nie może być, aby między niemi nie znalazła się druga Lublana.
Potrząsnął głową Mirek.
— A nie chce się wam jechać — dodał Czapla — obwołać każcie, że sobie żonę wybierać chcecie. Na dzień naznaczony ze wszystkiej ziemi przywiozą wam co najpiękniejszego jest; której chustkę szytą dacie, ta wam będzie żoną. Ale już inaczej nie może być: gdy ogłosicie, aby się stawiły dziewczęta, jedną z nich wybrać musicie koniecznie.
Ja wówczas będę rad i wszystka ziemia wasza, bo człeku samemu żyć się nie godzi, a kneziowi nie przystało z cudzej misy się żywić.
— Stary mój miły — przerwał Mirek — nie naglijcież! zaledwiem wczora czapkę włożył. Czasu mam dosyć!
— Ja-bym was nie zmuszał — dodał Czapla, ale ludzie cisną: za nich mówię i dlatego, aby się oni uspokoili. Widzieć cię chcą, jak panu przystało być — nie połowicznym człekiem, lecz całym.
Ledwie Mirek mu się wymówić zdołał, że dnia tego nie napierał więcej. Na gródku pozostała starszyzna, i żupanowie, jakby z nim w zmowie byli, trzeciego dnia u stołu wnieśli rozmowę i naleganie, aby kneź sobie żony szukał.
Bohobór też ich popierał.
— Choćbyś, miłościwy panie, złego nie miał na myśli — rzekł, ludzie cię posądzać będą, bo nie wierzą, aby młody sam żyć mógł a nie tęsknił. Potrzebna mu żona jak słonko; bez tej on gospodarzem nie może być, co dopiero kneziem!
Zarwaniec radził z dobrego serca, aby nie jedną ale naraz wziął trzy, aby z nich się choć jedna niczego wybrała.
— Miły panie — odezwał się, — ludzie radzą po ludzku; każdemu z nich doskwiera niewiasta; niemogą na to patrzeć, abyś ty samopas, wolny chodził. Cierp jako my. Dlatego zaś radzę trzy, że się z sobą jeść będą, a tobie ulżą przez to.
Drudzy za złe wzięli Zarwańcowi, iż sprawę poważną w żart obracał; zakrzyczano go, aż zamilkł. Pokoju jednak nowemu panu nie dali, ani tego dnia, ani dni następnych, domagając się, by koniecznie żonę wybierał.
Widział tedy Mirek, że inaczej nie może być i milczał, ale w sercu go bolało, bo Lublany zapomnieć nie mógł.
Jeszcze się ta sprawa toczyła, gdy jednego dnia Rusa się na gródku zjawiła. Nie szła ona do knezia; chodziła po ludziach, gwarząc z czeladzią: lecz Mirek, zobaczywszy ją zdala, sam na podwórko do niej wybiegł.
Nie uciekała od niego — ręką do ziemi skłoniła się i stała.
— Wielkie się dziwo z wami stało — odezwała się do niego — z prostego ziemianina na knezia was wybrali. Myślałam, że wam to na zdrowie poszło, a patrząc na was, chce się wam ziela dać, tak biedno wyglądacie.
— Ej! Rusa, jeżeli takie ziele macie, od którego zapomnieć można co się miłowało! zawołał Mirek — dam za nie co zechcesz.
— I takie ziele jest — odezwała się Rusa powoli, chude palce podsuwając, zamyślona, pod brodę, ino jak przyniesie zapomnienie to wszystkie a nie jedno. Zapomnicie więc i ojca i matki i co tylko wam lubem było, a nie będzie wam na świecie miłem już nic!
Poczęła trząść głową. Ziela takiego nie dać ni komu, chyba temu, co zabijał i mordował kochając...
Popatrzała nań miłościwie.
— A czemu nie słuchacie dobrej rady, dokończyła jakby namówiona przez ludzi — czemu nie poszukacie lubki? nie weźmiecie żony?
— Ty wiesz! odparł Mirek.
— Wiem-ci ja — wiem — mówiła Rusa — a co nie można, to niemożna: kto żyje ten musi wedle zakonu żyć.
— Znacie drugą Lublanę? zapytał Mirek ciszej — to mi ją swatajcie.
Rusa potrząsała głową znowu, obwinęła się w płachtę — milczała.
Siedziałam ja raz pod dębem — rzekła po namyśle. Chciało mi się spadłe liście jedne do drugich przymierzać; brałam jeden po drugim; mierzyłam je dzień cały i noc całą i trzy dni i trzy noce: dwóch jednakich nie było.
Na drzewie one równe wszystkie, lecz przy sercu i oczach każdy inny!!
Schodziłam ja całą tę ziemię, wstępowałam do chat i dworów wszystkich, znam dziewczęta, ile ich jest — drugiej Lublany niéma!
— Widzicie! — wykrzyknął Mirek — więc na zabudź mi daj, babo, aby mi ona z oczów zeszła!
Nie odpowiedziała stara: westchnęła i odeszła. Mirek tego dnia jeszcze tęskniejszy był.
Chcąc się od starszyzny wykupić, aby mu ciągle jednego do uszu nie kładli, drugiego ranka obwołać kazał, aby mu ludzi wojennych wszystkich pozbierano do liczby.
Leszkowy kraj leżał bezpański; posły już przybiegały, aby go zajmowano, gdyż Pomorcy nań napadali i łupili. Trzeba więc było pośpiesznie ludzi zebrać i albo posłać kogo lub iść samemu. Mirek, nikomu zwierzyć niechcąc dowództwa, sam się obiecywał na wyprawę.
Przez trzy dni i trzy nocy wojewodowie ludzi spędzali; było ich dość, ale oręża mało i lichy; temu tarczy, tamtemu topora, największej liczbie łuków brakło. Musieli więc dowódzcy ściągać zewsząd oręż, aby nowemu kneziowi wstydu nie zrobić.
Od czasu jak panem został, Mirek nie miał nawet godziny wolnej, aby swojego siwego zobaczyć. Teraz dopiero gdy wyjeżdżać chciał do pułków swych, zawołał, aby mu go podano.
Czomber, który nad stajnią starszym był, bo się nim sam postanowił, nikogo o to nie pytając, wbiegł do Mirka przestraszony i do nóg mu się rzucił.
— Kneziu, panie, każ mnie obwiesić, choć winien nie jestem — koń przepadł.
Uniósł się Mirek strasznie i z gniewem niezmiernym wołać począł:
— Życiem zapłacisz! co się z nim stało?
— Był do tego dnia, gdy tu Rusę licho przyniosło — odparł Czomber. Poco było czarownicy chodzić do konia? poco? Widziałem sam jak do stajni chodziła, słyszałem jak gadała i po łbie go głaskała, a siwy rżał. Wieczorem i jej i konia nie stało. Przywiązany był mocno, nie zerwał sznura, lecz uzdę z siebie zdjął, albo ona mu pomagała — i zbiegł.
— Widział kto, gdy uciekał?
— Hm! — ozwał się Czomber, — wrota były zamknięte, baba go przez szczelinę w ścianie wyciągnęła chyba, a co czarownicy trudnego? Gdy się na mnie patrzała, zdało mi się, że maleńki się staję, i gdybym nie uciekł, mogłaby oczami zrobić ze mnie robaka.
Mirek posępny i gniewny stał, a że z nawiedzonego Czombra nic się dowiedzieć nie było można, posłał po innych ludzi. Zaklinali się wszyscy, że straż u stajni była pilna, że koń wymknąć się nie mógł, a gdyby uciekł nie potrafiłby ani przez okopy i tyny przeskoczyć, ani wrotami ujść niewidziany.
Tymczasem siwego nie było.
Za złą wróżbę wziął to kneź, iż na innym koniu wyjeżdżać musiał; ale rozesłano gońców na wszystkie strony szukać i pytać.
Jeden z nich powrócił z tem, że widziano siwego u zdroiska, gdzie przybiegł się wody napić, nie dał dostąpić do siebie nikomu, i w świat popędził z grzywą rozwianą, zły i niespokojny. Czy ten sam on był, którego szukano, nikt nie wiedział. Rusy nikt nigdzie nie spotkał, ani o niej słyszał.
Czapla strapionego pocieszał.
— Konia-ście cudzego na paszy wzięli — rzekł — tak poszło jak przyszło; dziwu niéma! Rozpadać się za nim nie warto, bo swoje zrobił, gdy wam czapkę dał.
Sprowadzono zaraz z dziesięć siwych koni różnych dla knezia, zalecając mu się, lecz z nich żaden do tamtego ani był podobny.
Wyruszył Mirek na zajęcie ziem po Leszku, wziąwszy do boku Wojewodów conajlepszych. Wszędzie naprzeciw niego z chlebem i gałęźmi wychodzili ludzie, i nikt z krewnych zabitego nie stanął do walki. Z końca w koniec przejechawszy lesiste owe powiaty, Mirek dotarł aż do Pomorców prawie, a tu, gdy na granicy się bezpiecznie położył obozem na noc, straży niepostawiwszy, w pierwosny Pomorcy się na nich rzucili.
Mirek, który nie spał a zbroi nie zdjął jeszcze, pierwszy się z szałasu wyrwał i tak dzielnie natarł z małą garścią towarzyszy, że dzicz uchodzić musiała. W ucieczce jednak nocnej, Pomorzanin broniąc mu się, dzidą go żgnął w bok, tak, że choć napastnika zabił i na koniu się utrzymał, potem zaraz padł omdlały.
Był więc smutek wielki między starszyzną, gdy go z powrotem, choć zwycięzcę, ale mocno zbolałego i osłabłego, wieźć przyszło.
Na gródek wrócił, aby ledz i miesięcy parę nie módz już z niego wyruszyć nigdzie. Zdało mu się, że to go wyzwoli od nalegań nieznośnych i uprzykrzonych i rajenia żony, aliści na złe wyszło właśnie, gdyż i Czapla i drudzy wołali, że przy chorym a rannym niewiasty koniecznie potrzeba.
Posłano po Rusę dla ziół i leków: tej nigdzie znaleźć nie mogli. Rana, choć przygojona, jątrzyła się.
Była już jesień, gdy wieczora jednego sam w przedsieniu, na ławie siadłszy, z obwiązaną raną, dumał Mirek o teraźniejszem szczęściu swojem.
Dawne sobie przypominając czasy, żałował ich, i zdało mu się, że szczęśliwszym był prostem chłopięciem niż panem tej szerokiej ziemi.
Rana go jeszcze piekła, a więcej nad nią wspomnienia różne weselszych dni.
W podwórzu ludzi jakoś nie było, bo jedni wieczerzać poszli, drudzy odpoczywać; straże tylko chodziły około wrót.
Zostawiono go tak samego, bo nie od dziś wiedziano, że wolał sam być niż z ludźmi.
Wieczór bezksiężycowy ciemnym już się stawał, gdy wpośrodku podwórca zabielała postać jakaś, jakby zpod ziemi wyrosła. Obracała dokoła głową, jakby szukała czego.
Choć twarzy jej widać nie było, urodę i młodość z postaci i ruchów poznać było łatwo, i Mirek zdumiał się, bo na gródku żadnej młodej nie bywało niewiasty.
Miał już na ludzi wołać a pytać, gdy postać ta biegiem ku dworowi się zbliżyła i, zobaczywszy go, wprost do niego zmierzyła. Twarzy jej i teraz widać nie było, bo ją tak białą chustą osłoniła, iż tylko oczy górą błyszczały.
Mirkowi się przywidziało (głodnemu chleb na myśli), że Lublanę zobaczył, tak ruchy, wzrost i postawę miała podobną do niej.
Z pośpiechem podbiegła ku niemu i głosem, którego poznać nie mógł, ale zadrżał od niego, zawołała.
— Kneziu — oto ziele na twą ranę! przykładaj, będziesz zdrów!
To powiedziawszy zaledwie, jakby się zatrzymaną być obawiała lub poznaną, niewiasta rzuciła się nazad uciekać.
Mirkowi, pomimo zmienionego głosu, przywidziało się, że zobaczył i posłyszał Lublanę: począł więc gonić ten cień, nieśmiąc wołać na ludzi. We mgnieniu oka pomiędzy budowlami, tynami, szopami biała postać, przemknąwszy się, przepadła.
Kneź dopiero w róg uderzył.
Skoczyli czeladź, dwornia, co żyło; pan kazał szukać obcej niewiasty. Strzęsiono zamek cały, wyżki i podziemia; szukano w komorach, po szopach, we wszystkich kątach; puściły się pogonie na podzamcze, po okolicy: nie znaleziono nikogo. Na dolinie kołodzieje tylko powiadali, że drogą widzieli pędzącą niewiastę białą na białym koniu, ale byli pewni, że to Latawica przemknęła i do chat się przed nią pozamykali.




Nie było dnia, ażeby do lepianki Znoskowej ze wszystkich stron nie ściągali się ludzie, pytając go, radząc się i o wróżby prosząc.

Znosek z nimi zły był, wielu się pozbywał, szydząc z nich i łając, — mimo to co on powiedział, najczęściej się sprawdziło i drugiego jak on nie było. Najstarsze wiedźmy i czarownice szanowały starego i imienia jego bez trwogi nie wymawiały; przekonane były, że on wszystko widział, słyszał i że mu czarna koza mówiła do ucha tajemnice świata całego. Znoszono mu podarki, bo tam, jak do dworu, jak do sądu, z próżnemi nikt nie szedł rękami. Znosek wszystko przyjmował, nawet supełek lnu, choć on mu się na nic nie zdał, wianuszek grzybów, kołacze, krupy, bodaj chustę kraśną.
Zrana i wieczorem najczęściej siadał u drzwi ziemianki swej, z nieodstępną kozą i, brodę swą czesząc ogromną, na ludzi czekał.
Mówiono, że klął okrutnie, gdy nikogo nie było, bo choć urągał się każdemu i na nikogo łaskawym nie był, dla tego urągowiska ludzie mu byli potrzebni.
Gdy dwa, trzy dni, w roboczy czas nikogo nie było, powiadano, że wychodził z debry aż na gościniec i tam stał, na przejezdnych czatując. A kto go w tej złej godzinie napotkał, nie uszło mu na sucho: zawsze biedy jakiejś napytał.
Jednego wieczora ludzisków, że to była pora jesienna, kiedy w polu i w lesie roboty mniej, naściągało się dużo. Znosek się wyśmiewał z nich aż szeroko rozlegało się po lesie. Z tyłu za wszystkiemi stała Rusa i czekała. Dała się innym pożalić, wystękać, aż została ostatnia.
Znosek już wstawać miał, gdy do niego przystąpiła.
— Jeszcze i ciebie tu didko przyniósł — odezwał się stary — a ty tu po co? Ludzie mówią, że ty rozumniejsza odemnie: radź sobie sama.
— Posłuchaj mnie — zawołała babka.
Znosek siadł. Położyła mu jakieś osobliwe ziele na kolanach w podarku. Stary popatrzył, powąchał, prędko za nadrę schował i, głową kręcąc, rzekł:
— A gdzieś ty to znalazła?
Nic na to nieodpowiadając, baba poczęła dalej, na kiju się sparłszy. I stała się rzecz osobliwa, że koza czarna dzika, co się na wszystkich rzucała, przyszła do niej, jak do dobrej znajomej, pod samą rękę, obtarła się o nią i kazała się pogłaskać.
— Sprawę mam wielką — rzekła — a na nią sędziego niéma, ino ty. Jam głupia.
Znosek się rozśmiał, oczy w nią wlepiając.
— Sprawa wielka — powtórzyła Rusa. Posłuchajcie i powiedzcie — a co wy powiecie, to się stanie.
Znaliście Ryżcową córkę Lublanę? Wskazała palcem w stronę zagrody. Znosek głową naprzód dał znak, że o niej wiedział.
— Dziewka była jakiej drugiej pono na świecie niéma. Wiecie ilu za nią przepadało, a ten Mirek, co go kneziem wybrali, schnie dodziśdnia za Lublaną.
Wiecie jak stary Leszek się za nią pędzał, jak ona uciekła od niego, i jak ojca jej zabił.
Jam tam była. Dziewczyny mi się stało żal wielki, żeby obrzydłemu dziadowi w ręce nie wpadła. Już do niej jechał, kiedym jej wody dała, w którą wsypałam Sen-Ziele. Dziewczyna wnet padła jak umarła.
Nieszczęśliwa godzina moja — ciągnęła stara dalej — com jej miała szczyptę wsypać, dałam nie wiem wiele. Nie wstała ze snu wieczorem, nazajutrz nie wstała, drugiego dnia jeszcze martwa leżała. Patrzyłam na nią, brałam ręce i głowę — życia nie było.
Umarła. Trzeciego dnia przyjechał Mirek, wyszliśmy z izby, a on się nad trupem rozpadał. Leżała umarła, ojcze mój, a co drugim śmierć krasę odbiera, jej jeszcze dodała. Leżała taka, że choć ją było po nogach całować, aby do umarłych nie szła.
Mirek, z żalu i miłowania, jak stał nad nią, tak się schylił i w czoło trupa pocałował.
Dziewczyna wstała upiorem. Poczęła wołać, że się jej Leszkowej krwi chciało; siadła na koń, powiodła ludzi za sobą i Leszek musiał życie dać.
— Aleć ona dotąd upiorzycą żyje.
Tu stara głową dziwnie obracać i oczyma zaczęła kręcić po świecie, jakby szukała słowa, którego jej znaleźć było trudno.
— A jaka z niej upiorzycą? nie wiedzieć? Krwi nie pije, po nocach nie lata. Stęka i jęczy.
Żal mi jej — albo ją dobić, albo jej życia dać. Mówcie wy — upiór ona czy żywa?
Znosek brodę sobie rwał niespokojnie i sam do siebie coś mruczał.
— Upiór czy żywa? powtórzyła Rusa.
Stary nie odpowiadał długo.
Baba cochwila niecierpliwie dokuczała mu pytaniem, aż się zerwał z siedzenia i łajać począł.
— Idź skróś ziemi, ty stara! idź, gdzie oczy poniosą!
Ja przez lasy na koniec świata nie widzę. — Czego ty chcesz ode mnie?
Zobaczę ją, to poczuję!
I rzucił się do lepianki razem z kozą, drzwi zamykając za sobą.
Poszła Rusa spokojnie.
Drugiego dnia była na swem uroczysku u dębu. Lublana leżała na ziemi blada; postrzegłszy ja, podniosła głowę.
— Kneź zdrów? spytała.
— Nie byłam na gródku — odparła krótko.
— A! ty niemiłosierna — poczęła Lublana — już w tobie serce na kość wyschło!!
Rusa siadła przy niej i pogładziła ją po głowie.
— Jutro — rzekła wesoło — musimy ztąd do Znoska.
— Poco?
— Ty nie jesteś upiorem — dodała Rusa — nie! Tyś nie umarłą była, ale uśpioną po zielu, którem ci dała. Krwi nie pijesz, żyć będziesz...
Słysząc te wyrazy, chwyciła się oburącz za skronie dziewczyna i porwała z posłania.
— Stara! coś ty powiedziała — krzyknęła — ty mnie uczynisz szaloną!
I zakryła rękami oczy.
— Będziesz żyła! — śmiejąc się dodała Rusa... — hej! hej! a jeśli go nie ożenili, knehinią cię zrobi!
Z krzykiem Lublana przypadła do starej, rzucając się jej na szyję, potem pod nogi, które ściskać zaczęła i płakać.
— Żyć! żyć! — poczęła wołać — a! ja chcę żyć i do życia powrócić! zobaczyć go!
Wtem przerwała sobie.
— Coś mówiła, że go żenić mieli!
— Na gwałt mu żony swatają — zawołała stara — naglą nań.
Lublana brwi zmarszczyła.
— Nie może to być! — krzyknęła — bo jeśli mu żonę dadzą, ja pójdę i zabiję ją — siebie, jego. Żyć mam, to z nim, a bez niego — ja nie chcę.
Poczęła biegać jak szalona, to śmiejąc się, to płacząc, to przypadając do starej, to odskakując. Lice jej blade odmłodniało, pokraśniało.
— Poco jutra czekać — wołała, dziś, zaraz do starego!
Ja czuję, że żyję — niech on powie ludziom, żem żywa, aby mi serca kołem osikowym nie przebili.
Chwyciła Rusę za suknię.
— Słuchaj — poczęła — siwy nas dwie uniesie. — Zawołam siwego: w noc jedźmy. Snu dziś dla mnie nie będzie.
Baba potrząsała głową.
— A! szalona ty! szalona — odezwała się, wczoraj konałaś, a dziś się ci już chce życia, tak, że do jutra czekać ci trudno.
Chce ci się życia — dodała — smutniej — a wiesz-że ty: czy on cię dziś miłować zechce?
A nuż odepchnie?
Lublana stanęła słupem, ręce się jej splotły na piersi, oczy wlepiła w ziemię — zamilkła, usta zaciąwszy. Rusie żal się jej zrobiło: przyszła i położyła jej rękę na rozpalonej głowie.
— Dziecko ty moje — rzekła — do świtania serce ukołysz, wytrzeźwij się. Gdy cię taką zobaczy stary, nazwie cię upiorem.
Jutro dodnia przez lasy, naprost pójdziemy pieszo, na wieczór u niego staniemy.
Lublana wahała się jeszcze, gdy Rusa rzekła ciszej:
— Na wszystko rozum mieć trzeba. Pójdziemy mimo zagrody Ryżcowej przez ziemię, którą Czerniak zajął, nuż nas tam kto zobaczy i pozna? Czerniak rad pozbyć się upiora czy żywej, aby z zagrody nie dać nawet wiana.
Pochwycić mogą.
Czarne oczy Lublany zapaliły się; ręka szukała noża u pasa; zdała się gotową do walki, lecz po namyśle rzuciła się na posłanie, sparła na rękach i wdumała tak w siebie, że Rusa, próżno coś nad nią poszeptawszy, odstąpiła.
Noc zeszła dziewczynie na czuwaniu. Co chwila zwracała oczy ku niebu, patrząc czy nie dnieje. A noc już była jesienna, długa, a w lesie, z którego ptactwo odleciało, cisza grobowa i szelest tylko spadających liści ją przerywał. Wiekiem się stała ta noc dla Lublany, która nad ranem na czatach tych usnęła.
Ale brzask ją obudził, a ujrzawszy go, pobiegła do Rusej, trzęsąc nią i zmuszając do wstawania.
— Dzień! dzień! krzyknęła w ręce klaszcząc. A! tamte dni — jakem ja witała klątwami, a ten — jakbym chciała mieć jasnym! Rusa! wstawaj! w drogę! Pojedziemy na siwym.
— Nie — odparła baba, siwy-by nas zdradzić mógł — przemkniemy się gąszczami.
Lublanie kazała stara twarz zawiązać płachtami, długie kosy założyć pod sukmanę, kij nawet wziąć w rękę.
— Czerniaka ja znam — szeptała — dostać się w jego łapy, to śmierć. Wie on, że gdzieś się tułasz, i zaklął się, iż żywą ciebie nie puści. Na drodze lada kto pozna i zawoła; jemu tego trzeba.
Jesienny dzień, chmurny i mglisty, w lesie, choć liście opadały, mroczny był i chmurny.
Szło się powoli, a Lublana biedz-by była chciała.
Zmierzchało się już, a jeszcze miały kawał drogi do Znoskowej lepianki. Późno w noc przychodzić do gnilacza nie było wolno a było straszno.
Działy się tam dziwy, na które ludzkim oczom patrzeć się nie godziło. Musiały nocować w lesie, Lublana płakała nad swą dolą, tak jej było pilno, aby stary powiedział, że do życia miała prawo.
Przed brzaskiem były na nogach i dzień się robił dopiero, gdy wąwóz zobaczyły.
Lepianka stała zaparta, przed nią jakieś ognisko niedogorzałe dymem napełniało dolinę. Usiadły naprzeciw niej i czekać musiały, aż Znosek izbę otworzy i wypuści kozę.
Nieprędko drzwi skrzypnęły; głowa włosami okryta ukazała się; stary postrzegł siedzące, poznał Rusę, drugiej się domyślił: ale zamiast wynijść do nich, drzwi znowu zamknął i zasunął.
Musiały czekać jeszcze...
Wreszcie wypuścił kozę, która, jakby wystraszona, odskoczyła od lepianki, stanęła na wzgórzu, obejrzała się dokoła i w las poszła.
Znosek wydobywał się z chałupy z rękami schowanemi pod brodę; siadł na pieńku.
Niemogąc wytrzymać dłużej, Lublana poczęła iść ku niemu krokami śpiesznemi; ale Rusa pociągnęła ją za rękaw i zmusiła do pozostania z sobą.
Oczy Znoska szukały już dziewczyny, przystępującej doń z trwogą.
— Ot ją macie — odezwała się Rusa. — Pokłońcież się ojcu, pokłońcie.
Lublana schyliła się do ziemi; Znosek milczał a patrzał. Baba zmusiła ją potem twarz podnieść, pokazać oczy i twarz zarumienioną.
Uśmieszek niedostrzeżony przebiegł po wargach bladych guślarza. Ruszył się i rękę dobywając zpod brody, pokazał w niej miseczkę, którą trzymał, pełną czerwonego jakiegoś płynu. Podniósł ją do góry, prawie do ust Lublanie, która, poznawszy krew, cofnęła się z krzykiem, a Znosek ze śmiechem miseczkę cisnął o ziemię.
Obie niewiasty stały czekając wyroku.
— Jaki z niej upiór! — zawołał Znosek. Stara ty! winnaś, że się darmo męczyła!!
Żywa jak ty i ja — a oboje nas przeżyje... i — dodał rękę podnosząc — ej? krasawico! pochwycą cię daleko a wysoko!
Domawiał tych słów, gdy w lesie myśliwski róg się dał słyszeć, tuż prawie u parowu.
Znosek przestał mówić, nastawił ucho, odrzucając zakrywające je włosy gęste i zbladł, a trząść się zaczął.
Przestrach jego i dwie niewiasty jakąś nabawił trwogą. Róg odezwał się raz drugi, i ponad samą debrą, wśród obnażonych z liści gałęzi, ukazała się głowa, na koniu siedzącego, Czerniaka, a obok niej druga, z której ust wyszedł krzyk:
— Upiór Lublana!
Czerniak zdawał się chcieć z koniem skoczyć z wysokiego brzegu parowu, wprost gdzie stały dwie niewiasty, lecz koń się żachnął i stanął dęba, zawrócił go więc i słychać było jak leciał, okrążając, aby coprędzej schwycić swą ofiarę.
Rusa z załamanemi rękami rzuciła się błagać Znoska, a Lublana noża dobywała z zapasa, gdy stary, niedając im mówić nawet, pchnął gwałtownie Lublanę wewnątrz swej lepianki, Rusej nie dał do niej wnijść, a sam na pniu siadł spokojnie.
W tem czwałem pędzący Czerniak na spienionym ukazał się koniu, szukając oczyma Lublany. Nie pytał o nią, ale pewien, że się gdzieś w wąwozie przed nim schronić musiała, biegać zaczął do koła, podglądając pod zarośla. Dyszał i sapał: źrenice mu się paliły. Znosek siedział na pniaku, ręce pochowawszy pod brodę; Rusa ustąpiła nieco w bok. Czerniak, nieznalazłszy tego upiora za którym gnał, napadł z koniem wprost na starą.
— Wiedźmo ty, co z Didkiem i z duchami trzymasz, stara! gdzieś podziała upiorzycę! w coś ją zaklęła! gdzieś ją schowała! Ja ją muszę mieć, aby ludzi od niej uwolnić, a jak mi jej nie oddasz, powieszę cię!
Wąwóz otoczony, wymknąć się nie mogła, mów, a nie — śmierć!
I podniósł oszczep nad jej głową, ale Rusa ani drgnęła.
— Patrzaj-no sam, żebyś gardła nie dał — odparła — nim drugim grozić się ważysz! Nie dosyć ci było na rodzonego brata czyhać całe życie chcesz jeszcze córkę jego zgładzić!
— Niechaj upiorem nie chodzi po świecie! — krzyknął Czerniak.
— Żeby ona upiorem była — zawołała Rusa, podnosząc głowę śmiało, dawno-by twoją pierwszą krew wypiła.
Rozśmiała się, Czerniak z gniewu kipiał.
— Gdzie ona jest? gdzie? — zawołał — rzucając się na koniu.
Znosek śmiejąc się, spojrzał ku wyjściu z wąwozu, ale wejrzeniem tem nie obałamucił Czerniaka który się z miejsca nie ruszył.
Ludzie jego otaczali wąwóz i oba wyjścia, wiedział więc, że się tamtędy wymknąć nie mogła.
Rusa, nieuląkłszy się bynajmniej pogróżek, nie próbowała nawet uchodzić, ni się uchylić od nacierającego na nią Czerniaka, a koń jego, ile razy go pan chciał bliżej napędzić, chrapał, cofał się i na tylnych nogach dęba stawał.
Wciąż oczami biegając po wąwozie, Czerniak zwrócił się do Znoska.
— Gdzie ona jest? — zakrzyknął groźno.
— A cóż? Upiorzyca! — zaśmiał się stary. — Latawica! w powietrze furknęła.
I podniósł głowę do góry. Czerniak szyderstwo w tem poznał.
— O! o! dniem one nie latają! — zawołał — ale wy wszyscy się z sobą znacie, bo jednemu Lichu, Didkowi, służycie: ty, baba i ona. Otwieraj chatę!
Domawiał tych słów, gdy z góry wyskoczyła koza i spłoszyła mu konia, stanęła u drzwi, jakby w obronie lepianki, łeb rogaty nastawiając groźno. Znosek się nie ruszał z siedzenia.
— Chatę otwieraj! tyś ją tam ukrył! — zawołał Czerniak, — myślisz, że ja się ciebie boję? Wywrócę tę twoją chałupę, na postronek cię wezmę i do chlewa posadzę!
— Nie gadaj a rób — rzekł szydersko siedzący spokojnie Znosek, któremu się oczy tylko zaczerwieniły i krwią zaszły. Rób, weź na postronek, prowadź do chlewa: ja ci się bronić nie będę; pamiętaj tylko, że ja maleńki, ale za mną tysiąc guślarzy i tysiąc ślepców i tysiąc stoi silniejszych niż ty i ja, co cię powoli jak mrówki do kości objedzą.
— Ani ich, ani ciebie się ja nie zlęknę — odparł Czerniak — dawno-byśmy od was wolni byli, żeby ludzie wieszali takich jak ty, — nie słuchali.
Gdy to mówił, zwrócony ku Znoskowi, nie spostrzegł się jak Rusej nie stało. Wsunęła się w krzaki, jakąś ścieżyną niewidoczną, wdrapała się na ścianę parowu; ludzie Czerniaka obawiający się czarownicy, puścili ją, — weszła w gąszcze i znikła. Odwrócił się, aby znowu na babę nastać: już jej nie było. Znosek zzanadrza dobył kawałek kołacza czerstwego i sera i jeść zaczął. Gorzej niż pogróżki ta spokojność starego strwożyła Czerniaka.
Rozmyślał co robić, patrząc na drzwi lepianki, gdy koza, na konia schylającego łeb ku niej, rzuciła się łbem i odpędziła go od wnijścia. Czerniak omało nie spadłszy, większym jeszcze zapalił się gniewem.
Trzech ludzi za nim stało na koniach; skinąwszy na jednego z nich, skoczył na ziemię i, oszczep trzymając w ręku, postąpił ku drzwiom. W chwili, gdy koza na niego rzucić się miała, ugodził ją oszczepem i zabił.
Znosek zerwał się dopiero z pniaka i podnosząc, ręce, kląć począł, aż Czerniak sam nakrótko się uląkł i zdawał opamiętywać w gniewie. Wprędce jednak jeszcze go większy gniew ogarnął; kozę, leżącą u drzwi lepianki, za rogi porwał i silną ręką precz odrzucił, Znoska popchnął, a sam z całą mocą o kruchą zaporę, z desek zbitą, uderzył.
Zatrzeszczały drzwi, ale nie rozpadły się, i Czerniak drugi raz je podważył ramieniem: dopiero roztrzaskane się rozleciały. Napastnik wpadł do izdebki, spodziewając się w niej znaleźć Lublanę, lecz oprócz garnków i odzieży na ścianie, a lichego posłania, nie było tu nic.
Znosek tymczasem nad kozą swą klęczał, jakby ją do życia chciał przywrócić: nadaremnie. Ugodzona oszczepem w samo serce, zbroczona krwią, martwa już była. Stary wstał i z zaciśniętemi ustami czekał na wyjście Czerniaka, który, zgarbiony, wysuwał się z lepianki.
Zapalczywy człek teraz dopiero zaczynał się miarkować, że, słuchając gniewu, najstraszniejszego sobie pod bokiem zrobił nieprzyjaciela ze starca, którego słowo jedno ruszało tysiące ludzi.
Mrucząc, poprawiał kołpaka i pasa.
— Kóz ci dam trzy za jedną — począł mówić spokojniej, a chcesz więcej co? to gadaj. Stanie mi ci za wszystko zapłacić.
Znosek sapał szydersko.
— Zapłacisz! zapłacisz! ale nie tak, jak myślisz, nie kozami, Czerniaku, ani skórami.... Zapłacisz ty mi to własną skórą. Zabijałeś brata rodzonego, który ci się nie dał; chciałeś córkę zgładzić — zajechałeś zagrodę: zajadą ciebie i zabiją!
Targnął się Czerniak, z pogardą spojrzawszy na Znoska.
— Praw, praw, stary trutniu: niech ci tacy wierzą jak ty! Konia kazał sobie podać i siadł na niego.
— Ten — wskazał na Znoska do swych ludzi — ukrył ją gdzieś przedemną, nie ruszać mi się ztąd, gdyby trzy dni i trzy noce stać tu przyszło. Ona tu jest! Tacy jak on, umieją i schować pod ziemię i dobyć zpod ziemi; ale tacy jak ja, ani Upiora, ani Didka, ani tych, co pod ziemią mieszkają, nie boją się. Tym oni straszni, co się ich zlękną!
Pogroził nieruchomie stojącemu Znoskowi i zwolna ku wyjściu z wąwozu się skierował. Ludzie, posłuszni, zostali na czatach.
Czerniak nie wiedział dalej co ma robić; nie chciał ustąpić, ani na oczach zostać staremu guślarzowi; wyjechał na gościniec, i u szyi wąwozu, z konia zsiadłszy, na ziemię się rzucił; podparł się na rękach — dumał.
Gościńcem tymczasem ludzie przeciągać zaczęli, niektórzy po radę do Znoska, inni w różne strony.
Tych, co do wąwozu iść chcieli, nie puszczano; zebrała się ich kupka upartych, bab i starców, tuż prawie przy leżącym Czerniaku, stali i szeptali między sobą, pojąć tego niemogąc, że się znalazł człowiek tak śmiały, który mógł do starego guślarza tamować drogę. Cichaczem poczęli rozpytywać ludzi nad drogą, którzy z równym jak oni przestrachem patrzyli na to, co się stało, i opowiedzieli im, iż pan ich za coś do starego się uwiązał, i ani jego, ani do niego nie puszcza.
Gromada tych pielgrzymów pomnażała się coraz i, na leżącego patrząc Czerniaka, stała — czekała jakiegoś końca. Niektórzy na ziemi się pokładli, niewątpiąc, że ten napad zuchwały prędko ukaranym zostanie.
Zbliżało się południe: uparty napastnik nie ustępował.
Jednego ze swoich posłał do zagrody po strawę; sam został na straży. Poczynał myśleć już, że ta walka z czarownikiem na nic się nie zda, lecz ustąpić mu wstyd było; chciał, aby przyszedł upokorzyć się i prosić.
Nad wieczorem, niedoczekawszy się Czerniak Znoska, sam nareszcie do niego postanowił iść i sprawę zakończyć. W wąwóz wszedłszy, ujrzał zdala ludzi swoich, siedzących na ziemi przed chatą, u której drzwi świeża usypana była mogiła. Drzwi stały potrzaskane jak zrana. Znoska nie postrzegł.
Spytał o niego stojących na straży, którzy opowiedzieli, że widzieli jak do lepianki wchodził, ale się potem nie pokazał.
Czerniak poszedł śmiało do niej i zajrzał. Znoska tu nie było.
Na progu tkwił wbity nóż tylko.
Niemówiąc słowa, Czerniak na konia wsiadł i do zagrody wszystkim z sobą kazał powracać. Jak tylko straże ustąpiły od wnijścia, lud, który czekał tam, począł biedz do chaty, a zobaczywszy mogiłę i nóż wbity na progu, wielkim jękiem i płaczem zaryczał. Na odjeżdżającego Czerniaka kamieniami i przekleństwy ciskano.
Wszyscy byli pewni, że Znosek zginąć musiał z ręki napastnika i guślarze biegli już, zemstę obwołując.
W drodze do zagrody Czerniakowi ludzie, których spotkał, ani odpowiadać nie chcieli, ani się zbliżyć do niego, czeladź nawet jechała zdala, jakby się o niego otrzeć obawiała.




Kneź Mirek sposobił się znowu na wyprawę i na gródku Wojewodów, co iść z nim mieli, przyjmował. Ale nadszedł był dzień sądów, i nazajutrz, przed wyruszeniem z wojskiem, musiał jeszcze wysłuchać skarg tych, którzy do niego ze wszystkich ziem przybywali.

Nie było bowiem naówczas innego sądu i sprawiedliwości, tylko ta, jaką sam kneź wymierzał, i wolano czekać na nią, niż jej szukać u żupanów i władyków. Do dalszych powiatów, bo biednych ludzi, którzy podróży sami tak długiej podjąć nie mogli, kneź raz do roku jechał sam z dworem swoim i na obranych horodyszczach i uroczyskach w naznaczone dni zasiadał. Wówczas zbiegali się wszyscy z żałobami do niego, a wyrok książęcy natychmiast się spełniał, choćby na gardło sądził kogo.
Szli wnet oprawcy, ścinać, ręce obrzynać, lub wedle sądu pańskiego karę wymierzać w oczach jego.
Do pana ze skargą obyczaj kazał nie przychodzić nigdy z rękami próżnemi: niósł każdy co mógł wedle przemożenia, ten kurę, ów jaja, koźlę, barana, skóry, miód, co kto miał — składając do skarbu pańskiego.
Stawali skarżący i winowajcy, bo kto powołany nie stanął, za winnego był uważanym; przychodzili powinowaci i świadkowie. Częstokroć na dzień ów sądny gromady wielkie zbiegały się na gródek.
Więc też pan nie siadał w izbie pokryjomu słuchać i głosić wyroki, ale pode drzewem w podwórzu, pod starym dębem lub lipą, pod gołem niebem, aby wszyscy mogli widzieć i słyszeć, jak sprawiedliwie czynił.
Dnie sądów były uroczyste i świąteczne: schodziło się ludu wiele i takiego, który nie potrzebował sądu, ino chciał widzieć pana i słyszeć go.
Drudzy stawali, aby się tylko panu a ojcu poskarżyć i popłakać.
A było to zawsze widowisko piękne i wspaniałe, gdy na wysokiem siedzeniu, w czapce złocistej zabrał miejsce kneź, dokoła niego Wojewodowie, żupany, władyki, urzędnicy, starszyzna, dwór — a podwórca się napełniły przeróżnym tłumem narodu, kmieciami, wojakami, prostym nareszcie ludem.
Nie pisano tam nic, ani czytano, ani innego prawa nie pytano krom odwiecznego, praojcowskiego, o którem starzy wiedzieli. Starcy byli naówczas jako księgi żywe, chodzące, i przeto ich szanowano, bo w ich pamięci zapisane było, co się od najdawniejszych czasów wydarzyło, postanowiło i zakonem stało. Czasem, gdy jeden i drugi staruch nie wiedział co czyniono, słano daleko do innej żywej księgi pytać: czy w niej nie zapisał się zakon odwieczny.
Młodzież przychodziła i słuchała, a uczyła się, wiedząc, że gdy tamtych nie stanie, na nią zejdzie zakonu strzedz i znać go. Mały człeczek ubogi, co wiele pamiętał, guślarz, wędrowny dziad, gdy umiał powiedzieć o zakonie, słuchał go sam kneź nawet, jako żywego prawa.
Dnia tego też, na przypadające sądy, dosyć się zeszło ludu, a Mirek, naradzając się ze starszyzną, sprawy tak kończył, iż nawet ci, co ukarani byli, nie szemrali. Że nazajutrz z wojskiem miał iść, a pilno mu było i nikogo nie chciał odprawić bez słowa, do mroku siedział pod lipą, nieustępując. Było takich wielu, którym żalów tamować nie chciał, słuchać musiał, a żal ich miary nie znał i czasu dużo kradł. Ciemno się robiło i czeladź łuczywa zapalała, gdy jeszcze kilku ostatnich przesłuchać musiał Mirek. Za nimi postrzegł na kiju spartą Rusę, która także się na niego oczekiwać zdawała. Z oczyma w nią wlepionemi, cierpliwie czekał: azali i ona skargę jaką przyniesie.
Nie stało wreszcie ludzi, gdy baba podeszła z pokłonem i, na kiju się sparłszy, stanęła wprost knezia.
— Ja do miłości twej, także z żałobą, — odezwała się — choć nie o moją krzywdę, bo tej, jaka się mnie stała, już nikt nie nagrodzi. Za sierotą przychodzę, za biedną. Jedna ona u ojca była — ojca w zapamiętałości Leszek stary Sroka zamordował, a brat ojca chatę zajechał, zagrodę zajął, sierotę skrzywdził i ogłosił ją Upiorem, ażeby mógł jej osikowy kół w serce wbić, a ze świata ją zgładzić.
— Lublana, córka Ryżcowa, jest tą sierotą, miły panie — dodała Rusa, patrząc na zarumienionego knezia — Lublana. Ogłosił ją Upiorem, a ja i wszyscy starzy, co są znachorami, poświadczą, że ona nigdy kropli krwi niczyjej nie wyssała. Żywa jest, ale wypędzona sierota: i oto teraz musi się ukrywać, bo Czerniak za nią goni i na życie się jej zaprzysiągł. Jeśli nie poratujecie a nie wybawicie jej, to zginie marnie.
Nim dokończyła Rusa, kneź już wstał z siedzenia i wołać począł o konie i ludzi.
Potem, przystąpiwszy do starej, jak matkę ją uścisnął.
— Mów, gdzie ona? dokąd iść! co robić! Sam natychmiast jadę uwolnić ją — zagrodę odbić, Czerniaka ukarać.
Czapla i inni skupili się około Mirka, chcąc sami go wyręczyć, jechać zaraz; lecz nie dał im się zastąpić.
— Sam iść muszę! — zawołał.
O Lublanie tyle tylko wiedziała Rusa, iż ją Znosek uratował, przychowawszy, a co później się z nią stało — nie była pewną. Wierzyła tylko tak w moc starego guślarza, iż ręczyła, że jej Czerniak nie dostał.
Noc była czarna i wietrzna, gdy Mirek, z Czaplą i wielkim oddziałem ludu zbrojnego, z gródka wyruszył; dzień się robił, gdy, po złej drodze pośpieszyć niemogąc, stanął przed wąwozem.
Sam kneź ruszył przodem ku lepiance, lecz, z przerażeniem swem, nie znalazł w niej nikogo, tylko nóż utkwiony w progu i mogiłę świeżo usypaną przed nim, a żółtym świecącą piaskiem.
Żywej duszy nie było, coby powiedzieć mogła, kto leżał w mogile. Gniewem strasznym uniesiony, Mirek natychmiast na swoich począł wołać, aby wszyscy jechali ku Ryżcowej zagrodzie, obstąpili ją dokoła i zajęli, niewypuszczając z niej nikogo.
Sam on drogą ruszył prosto ku dworowi znanemu, nieszczędząc konia.
W parowie gorzki dym jakiś, jakby się lasy paliły, objął ich, tchnąć prawie niedając. Dalej, gdy z niego wyjechali, gęstszy jeszcze, kłębami ku dolinie się zwijał.
Słychać było zdala trzask, jakby walących się budowli, krzyk, jakby palących się ludzi, i śpiew straszny, pieśń jakąś ogromną, która najgłośniej brzmiała. Skoczyli prędzej, aż wiatr, który dymy rozegnał, widok im odkrył tak dziwny i przeraźliwy, iż wszyscy stanęli, nieśmiąc jechać dalej.
Płonęła ogniem jasnym cała Ryżcowa zagroda, płonęła jak jezioro płomieniste, widniejąc zdala; zpośród tego jeziora gdzieniegdzie sterczały słupy czarne, belki zwęglałe, krokwie, które kruszyły się i spadały w ową kotlinę ognia. Wśród żółtych i czerwonych płomieni widać było ruszających się ludzi, z podniesionemi rękami, na których paliły się gzła i sukmany. Dźwigali się oni i padali. Stada ptactwa zwijały się w powietrzu i dymie.
Dokoła, jak mur, stali ślepcy, guślarze, dziady, wróżbici, niezmierna ćma ludu, śpiewającego i wykrzykującego pieśń straszną, śmiechem przerywaną. Było ich tysiące tych słabych a biednych i bezorężnych, przez których ścianę twardą, ludzie zbrojni i silni przecisnąć się nie mogli. Niewiasty i mężczyźni, ściśnięci ramię do ramienia, otaczali owo zgliszcze, poruszając się w miejscu, jak do pląsu radosnego, podrzucając czapki, chustki i kije.
A pieśń brzmiała pogrzebowa jakaś, klątewna, groźna, jakiej dawno ludzkie uszy nie słyszały.
Płonęła zagroda, szopy, tyny, odryny, drzewa ogrodu, las, do którego ogród przytykał — wszystko, co tylko ogień mógł zniszczyć.
Żywym się zdał być ten płomień, żrący tak chciwie, weselił się zniszczeniem jak ludzie ci, co śpiewali, wtórował im sykiem, śmiał się iskrami, huczał dymem jak śmiechem. Widać było, że ogień a oni byli jednem, rodzonymi braćmi, a nikt nie wiedział, który z nich drugiego tu sprowadził, czy ogień ludzi, czy tłum żary? Im straszniej gorzało w zagrodzie, tem głośniej pieśń się rozlegała; im wyżej sięgało płomię, tem hałaśliwsze podnosiły się głosy.
Gęśle brzmiały jak wściekłe, ludzie ryczeli jak pijani; widać było miotanie się ich żywe i ziemia tętniała pod stopami.
Mirek ze swymi stał, patrzał i nie śmiał się przybliżyć, ni do tych ludzi, ni do ognia tego. Wszyscy, niemi i strwożeni, przyglądali się widowisku strasznemu.
Knezia nikt się widzieć nie zdawał długo; płomię już opadało na ziemię i pełzać zaczęło po niej, szukając sobie jeszcze strawy, zgłodniałe; reszta ścian waliła się: gdy jeden z guślarzy stojących z tyłu, obaczył za sobą wojsko i knezia. Szmer poszedł po tłumie, jak gdy na rozpalone węgle wody naleją; pieśń zaczęła umierać powoli i skonała, lecz żelazne koło opasujące chatę zgorzałą nie ustąpiło, jakby się lękało, by mu jaka nie uszła ofiara.
Nic żywego nie widać było już na pogorzelisku, prócz płomieni, które syczały i świstały.
Gęślarz z brodą siwą oddzielił się z tłumu i wolnym krokiem zbliżać się począł do knezia.
Szedł starzec jak pijany dymem, pieśnią i radością dziką, szedł, zataczając się zwolna, gęśle swą trzymając w teku, i kiedyniekiedy dobywając z niej głosu, który był jak echem przebrzmiałej pieśni; szedł i, oczy blade z powiekami krwawemi wlepiwszy w knezia, zatrzymał się o kilka kroków od niego. Nawpół śpiewając, pół głosem drżącym mówiąc, począł:
— Hej! białe gołębie gruchały, gruchały po dębach latając. Starce siwobrode po gajach się błąkały, błąkały śpiewając. Nikt nie mordował gołębi, pokłony starcom dawali. Sokół gołąbkę pogonił, stary ją gołąb' osłonił; na gniazdo puste padł zbójca, rodowi łając całemu. Słabych was stępię do nogi; patrzajcie na dziób mój ostry, na ostre patrzajcie szpony! Młodym ja karki pokręcę, starym ja kości połamię, szponami serca dobędę, dziobem im oczy wykolę.
I leciał sokół na gniazdo i siadł, dziób wziąwszy pod skrzydło. Hej! hej! wszak gniazdo się pali, siwy lud stanął do koła, pilnuje gołąb' sokoła. Nie zrywaj skrzydeł do lotu, nie krzycz ratunku, sokole, piosnkę my tobie przynieśli, pogrzeb my tobie sprawili. I żywie gołębi stado i dymi zgliszcze wesoło, a starcy brody siwemi, kłaniają ci się do ziemi!
Śpiewak kończąc, pokłon oddał kneziowi i rozśmiał się.
— Późno, ojcze, przybyliście na gody — dodał — a było na co patrzeć i czem nacieszyć oczy. Ryczał w płomieniach czarny, aż mu ogień pysk zamknął! My pląsali wkoło, on w pośrodku, a wtór miał taki, że pieśni jego słychać nie było.
Ej! Tryzna! Tryzna! wesoła Tryzna, gdy zczezł ten, co siwych nie szanował!
Zwolna koło otaczające pożar rozprzęgać się i wolnieć zaczęło, starcy się gromadkami rozchodzili, nikli, ginęli gdzieś w gąszczach i lasach. Sznurami szli w różne strony, niepatrząc za siebie, kilku kijami w popiołach grzebało, i ci wnet odstąpili; ten, który knezia witał, pieśń zanuciwszy, spokojnie poszedł swą drogą.
Nakoniec nie został nikt, oprócz Mirka i jego orszaku; nie było się kogo spytać, co się stało z Czerniakiem i zagrodą.
Nie żałował go Mirek, ale starej chaty Ryżcowej, która mu miłą była, a dziś z niej nie zostało nic, krom kupki popiołu i węgla. O Lublanę też nie miał gdzie się dowiedzieć i ogarnął go smutek wielki. A że on i ludzie byli znużeni, musieli się na czas obozem położyć, pomiędzy temi dwoma zgliszczami, jednem starem, drugiem świeżem.
Nad opustoszałą okolicą stado tylko kruków latało, wietrząc resztki trupów ludzkich na pogorzelisku.




Powracając z tej wyprawy, Mirek i Czapla, po drodze rozpytywali u ludzi o Znoska i Lublanę. O starym nie wiedział nikt, a na wspomnienie dziewczyny, którą za upiora miano, ludzie milkli strwożeni.

Od czasu gdy wszedł do lepianki, guślarza stałego nikt już nie widział. Rusa, zaraz po kneziu wróciwszy szukać Lublany, śladu też jej nie znalazła. Na drodze spotkała jednego z tych, co na zgorzelisko patrzali.
— Gdzie stary? — spytała go.
— Jemu wiedzieć, nie nam — rzekł gęślarz. — Już tam jego noga nie postanie, gdzie go zbezczeszczono; nie wróci on, nie zobaczą go oczy nasze. Mało przed nim świata? albo on o drogę pyta?! Są tacy co go zawiodą; są co mu gościniec pokażą i łoże uścielą i strawy przyniosą. Hej! hej! — dodał, odchodząc — nie zobaczą go oczy nasze!
Rusa pobiegła do wąwozu.
Na progu lepianki tkwiący jeszcze nóż wyrwała i rzuciła precz; weszła do środka. Wszystko tu stało nieporuszone, garnki i bańki z ziołami, wianki na kołkach wiszące, skóry na posłaniu wyleżałem, barłóg czarnej kozy, która pana pilnowała, a na ścianie odzież stara i podarta.
Rusa odchyliła ją, szukając czegoś i odsłoniła jamę, która w głąb' góry prowadziła. Schyliwszy się, można nią było iść gdzieś daleko. Wykopana w twardej glinie, jak sklepienie zatoczona była u góry, a korzenie drzew rosnących nad nią, zwieszały się i czepiały po niej miejscami.
Zapaliwszy kawałek łuczywa, które znalazła w kącie, Rusa puściła się tą szyją, która spuszczała się naprzód na dół, potem podnosiła ku górze, a kończyła w dziupli dębu, przez który wyjść było można, o kilkoro staj od lepianki.
Na wilgotnej ziemi szukając śladów, znalazła wyciśniętą nogę Lublany i stopy starego Znoska. Wydobyli się więc ztąd i poszli, dokąd? — nie było już śladu.
Stara puściła się do swego dębu, myśląc, iż tam może uciekła się schronić Lublana. Przybyła zmęczona; szukała i czekała napróżno.
Nazajutrz, spodziewając się u zdroiska spotkać jaką starą wiedźmę, z tych, co na zgliszczu były, poszła ku niemu. Pod wieczór nadciągnęła Dobrycha. Zobaczywszy Rusę, ręce podniosła do góry.
— Ej! miła, Rusa moja, że tam ciebie nie było! — zawołała do niej.
— Gdzie?
— A na uczcie naszej, na tryźnie Czerniakowej, mówiła stara, której twarz się uśmiechała. — Żyłam ja, żyłam długo, przeżyłam ja wiele, szalałam ja młoda, szalałam i stara, a takiej uczty i wesela nie miałam w życiu i mieć już nie będę!
Stare lice śmiało się, gdy mówiła; język, puszczony młyńca, wstrzymać się nie mógł.
— Wołali nas na gody! i sprawili kneziowskie! hej! hej! Żyw niech będzie długo ten, co nam je wyprawił!
Popańsku my ucztowali; nie brakło nic; napiliśmy się jęku, najedli się męki, naradowali kaźni złego człowieka — aż dusza skakała!
Pląsali oni w płomieniach, a my wokoło; jak poszła pieśń pożarna, mogilna, zdawało się, że z nas dusze powynosi! Śpiewać przestawszy, popadaliśmy w lesie jak martwi, śmiejąc się przez sen i przez trzy dni niemogąc utamować śmiechu.
— A stary nasz, gdzie? — zapytała Rusa — jedno ciągle mając na myśli.
— Jego tam nie było — odparła Dobrycha — nie widział go nikt, choć czuli wszyscy. Słowo jego stało za żar, rozkaz jego za płomień: po co mu było samemu się wlec, kiedy sługi miał? Kneziowi nie siadać z czeladzią pospołu. On pan, a my jego sługi!
— A gdzież pan jest?
Dobrycha głową wykręcała dziwnie i usta krzywiła.
— Któż go wie? albo to on na jednej siada gałęzi i jedno gniazdo ma? — odezwała się. Ta to pan: kędy spojrzy, ziemia jego; co zamyśli, to się stanie!
Rusa przyznała się przed przyjaciółką, jak on Lublanę ocalił, opowiedziała jej, w jaki sposób się to stało, i że dla niepokoju o dziewczynę nie wie co począć z sobą.
— Kiedy ona takiego ojca a pana ma, co się jej stać może? — odparła Dobrycha. Śpij o nią spokojna.
Tak się baby rozeszły, choć Rusa nie mogła wyjść z trwogi o Lublanę.
Więcej jeszcze niż ona niepokoił się i niecierpliwił Mirek; wiedział, że już upiorem nie była, więc chciał ją mieć koniecznie. Wszyscy mu pomagać byli radzi; rozbiegli się gońce najsprawniejsi po okolicy, pytając od chaty do chaty, chodząc po zagrodach, łapiąc po drogach ludzi, badając gęślarzy i wróżbitów; a nikt nic im powiedzieć nie umiał o niej.
Czapla, zmęczony tem, bąkał, że istotnie upiorem być musiała i przepadła marnie.
Dni tak na zwiadach daremnych upłynęło niemało, jesień coraz więcej liści z drzew strząsała, Rusej, która się do dziewczyny przywiązała jak do własnego dziecka, nie w głowie były leki, ani zamawiania, zioła ni woda, tylko ona jedna.
Włóczyła się i ona po lasach, po osadach, nietykając drogi, zaglądając wszędzie, najwięcej tam, gdzie inni dostąpić nie mogli, ale i ona śladu nigdzie nie napytała.
Raz przypadła jej noc w chacie u Muchy. Dziewczyna wesoło przy kądzieli śpiewała. Zobaczywszy starą, zerwała się do niej, przyjmując serdecznie, na ławie sadowiąc, misy i chleb stawiając przed nią.
Pilno się jej było pochwalić, że była po zrękowinach.
— A wam-to co, moja Rusa — odezwała się siadając przy niej — i jeść coś po drodze nie macie ochoty i dobrego-ście mi słowa nie dali?
— Zkąd je wziąć? ja go sama dla siebie nie mam od czasu, jak mi przepadła Lublana — rzekła Rusa.
Mucha odwróciła głowę.
— Oj! ta Lublana! ta Lublana! zaczęła cicho — i ja jej byłam, gdyby siostrą, tak-em kochała. Jak ją okrzyczeli upiorem, płakałam po niej i oczy wypłakiwałam. Bo umrzeć, choćby z wianuszkiem, to nic, moja Rusa, ale upiorem wstać — gorzej śmierci. Jak się ona tu pod moje okno przybłąkała, serce do niej się rwało, a strach ciągnął za poły. A no, moja Rusa, gdyby ona tu była znowu, jabym pewno swatów nie miała, zrękowin nie doczekała. Czarownica była taka, że ją wszystkie chłopcy na zabój kochać musiały, na nas żadną nikt przy niej nie spojrzał.
— E! ty! — zawołała Rusa.
— Teraz niechaj już sobie powraca — rozśmiała się Mucha — mnie już obiecano Płowcowi, wesele zapasem!
I chwytając za ramiona Rusę, dodało dziewczę wesoło:
— Nie bójcie się! powróci ona, powróci!
— A wy to zkąd o tem wiecie? — westchnęła Rusa.
— Ja? nie wiem znikąd — prędko odpowiedziało dziewczę, kosę swą długą około palca okręcając — zkądbym wiedzieć miała? Ot sobie plotę!
Zarumieniła się mocno i spuściła oczy, jakby się przenikliwości baby obawiała.
— Mów-bo, kiedy co wiesz? — nalegała stara.
— Ja? nie wiem nic? nie wiem, na matunię się klnę, nie wiem kiedy wróci.
— A wiesz, że powróci? badała Rusa.
— Kto to wiedzieć może! Mnie tak ptacy śpiewali w lesie, ogień szeptał i, pryskając, wiatr wyszumiał nad głową, zaśmiała się Mucha. Czyż tobie starej mnie pytać?
U ciebie w palcu więcej niż u mnie w głowie.
— Za nią tęsknią wszyscy — ciągnęła powoli Rusa w ogień patrząc — ja nie mam nikogo — niedziw; a ten biedny kneź młody spokoju bez niej nie zazna. Ją koniecznie chce mieć, nie żadną inną, a Wojewodowie mu i knezie córki jak łątki swatali.
Albo ta, albo żadna!
Mucha zamilkła, udała nawet jakby do kądzieli siąść chciała.
— Ja tam nie wiem nic — odezwała się — a zda mi się, śni mi się, choćby ona gdzie była schowana, gdzieżby ona, ta dumna Lublana, bez domu, bez łomu, sierota, boso poszła prosić się kneziowi, aby ją sobie wziął? E! nie!
— Prosić-by się nie potrzebowała — odparła Rusa.
— To może chce, aby on ją według obyczaju prosił i swatał — dodała Mucha — może czeka na to, aby mieć swoją chatę!
Czy ja wiem!?
— A gdzież ją kneź znajdzie i tę chatę nową, gdy się kryje i tai?
— Co ja tam wiem? co ja wiem!! — śmiejąc się i poczynając prząść żwawo dokończyła Mucha, — mnie teraz jedno w głowie — zrękowiny, wesele i czerwona chusta, którą mi Płowiec podarował. A! chusta jakiej drugiej niéma na świecie! Chusta! (zerwała się dziewczyna), zobaczcie-no ją tylko, podziwcie się — i ludziom powiedźcie, niech zazdroszczą!
Wnet wybiegła do komory, wyniosła podarek, rozłożyła go na stole, narzuciła na ramiona, pokazała ją przy świetle, zawinęła starannie i o niczem już mówić nie mogła, tylko o tej chuście swojej.
Rusa siedziała długo, domyślając się, że dziewczyna wiedzieć coś mogła, zażywała ją z różnych stron, ale nie dobyła z niej nic oprócz pustego śmiechu.
Szła tedy tęskna dalej, choć trochę jej już na sercu lżej było, bo Mucha... może coś wiedziała o czem nie mówiła. Kto ją odgadnie?
Droga wiodła pod samo zgliszcze Ryżcowej zagrody. Zdala już posłyszała stara, jak tam jakieś siekiery około drzewa chodziły! Dziw!! Puk, puk, puk, puk! grało, niby do jakiejś pieśni przygrywka.
Spojrzała, podszedłszy: na popielisku nie było popiołów, dokoła tyny stały, a w środku, na podwórku, jacyś ludzie chatę kładli w zrąb, jacyś ludzie z lasu belki i krokwie zwozili! a była ich — chmara, wszyscy nieznajomi, starzy, chmurni, milczący.
Podeszła do jednego — patrzy: stary dziad z brodą siwą.
Zagadała doń: spojrzał oczyma zgasłemi, głową potrząsł i pojechał dalej. Myślała, że na niemowę trafiła. Nadciągnął drugi — zapytała go: komu to stawicie? — odwrócił się od niej.
Szła za nimi zwolna do samej zagrody, sparła się na płocie i patrzyła. Wszyscy robotnicy ludzie byli obcy, wszyscy siwi; ciupali żywo, nie patrząc na się, milczący.
Poznała w nich gęślarzy, których kędyś na zborzysku widziała.
— Hej! hej! ojcowie — poczęła wołać do nich zza płota, a wam co topory dało w ręce?
Toć nie wasze rzemiosło?
Nie spojrzeli nawet na nią i nie odpowiedzieli.
Ludzie byli nie do ciesielki, ręce miękkie nie do toporów, głowy nie do budowy, a szło im tak raźnie jakoś, jakby w życiu nic innego nie robili. Tyle tylko, że dumali i milczeli.
Stała Rusa, stała, napatrzeć się nie mogła, pod wieczór poczęli torby i gęśle z kąta brać, zakręcili się, w las zaszyli i znikli.
Stara została, położyła się u płota. Nazajutrz jak dzień zjawili się starzy znowu, ale inni i nieznani. Zdawali się ciągnąć z dalekich stron, torby i gęśle nieśli na plecach — pozrzucali je na kupę.
Stanęli do roboty ze śpiewem, na pytania żadne i ci odpowiadać nie chcieli, z sobą też nie prowadzili rozmowy.
Pieśń skończywszy, pospuszczali głowy, ciosali jak senni, jakby sami z drzewa byli.
Gdy na połudenek siedli, każdy sobie miejsce obrał osobne, chleb z torby dobył, zakąsił prędko, napił się wody, małoco spoczął — i znowu stanęli do roboty. Rąbali i ciosali, prawie niepatrząc, aż do późnego mroku; rozeszli się jak wczorajsi.
Trzeciego dnia o brzasku zjawili się inni jeszcze, których po pasach i odzieży poznać było można, że zdaleka przywędrowali.
Stara zachodziła ze wszech stron, aby z nich dostać języka: spoglądali na nią z ukosa, odwracali się szybko, robili swoje; do rozmowy ich nie mogła wciągnąć. Wszystkim im śpieszno było z robotą, śpieszniej jeszcze precz iść.
Myślała Rusa, że się tu może doczeka Znoska, pewna będąc, że on tu ich przysyłał, bo on jeden mógł mieć taką siłę, by głos jego z jednego końca ziemi do drugiego doszedł, a tysiąc rąk i serc poruszył: starego też nie widać było.
Zagroda, na wzór dawnej stawiana, w oczach rosła; dwór, szopy, stajnie — jak grzyby wychodziły z ziemi, a gdy po kilku dniach Rusa powróciła tu znowu, już i owieczki beczały i bydło stało w oborze. Parobków i dziewcząt było kilkoro.
Weszła więc Rusa przez nowe wrota, ciekawa: czy i gospodarza nie zobaczy. W izbicy były już ławy i stoły, chleb nawet leżał ręcznikiem okryty, wiadro i czerpak na swem miejscu stały u drzwi, a pana żadnego widać nie było.
Spytała Rusa dziewcząt: kto je tu sprowadził? — parobków: czyi oni byli? Ci, głowami pokręciwszy i popatrzywszy na siebie, odpowiedzieli jej, że jeszcze pana swojego nie widzieli i nic o nim nie wiedzą.
Kto ich przysłał? — nazwać nie umieli; jeden odpowiadał „stary“, drugi „młody“; plątali się i odchodzili, mrucząc. Zrozumieć ich było trudno.




Mirek, na gródku Leszków siedząc, choć we wszystko opływał, choć mu się wiodło szczęśliwie i miłość miał wielką u ludzi, chodził smutny i stękał.

Ludzie się śmieli z niego, że mu się ptasiego mleka chciało; on tęsknił za Lublaną. Daremnie po całej ziemi biegali gońce, szukając jej. Niektórzy z nich przynosili ladajakie baśnie, a te się nie sprawdzały; inni przyznawali się ze wstydem, że nic się nigdzie dowiedzieć nie mogli: jak w wodę wpadła.
Czapla dziwował się Mirkowi i gniewał już na niego, iż tak uparcie przy swojem stał, chcąc to właśnie mieć, czego może na świecie już nie było.
Bohobor przestrzegał, aby młodości nie marnować, a gniazdo słać póki wiosna, bo potem nie czas będzie.
Mirek słuchał, zwłóczył, odkładał i od obu uciekał w lasy.
Zmówili się więc wszyscy, starszyzna, wojewodowie, żupany, i co było w tych ziemiach ludzi najstateczniejszych, jednego dnia naznaczonego na gródek się zjechać i nastać na knezia mocno, aby żonę brał według zakonu.
Mirek, o tej zmowie nie niewiedząc, gotował się na jakąś wyprawę w pruskie błota i grzęzawice, gdy niespodzianie ujrzał zjeżdżające się gromady, które napełniły podwórce zamkowe.
Zaraz po nich poznać było można, iż z czemś ważnem uroczyście przybywali, bo każdy z żupanów wiódł z sobą poczet i dwór, a przybrany był i uzbrojony jak na wielkie świątki.
Nie poczuwał się Mirek, aby komu krzywdę miał wyrządzić, ani, by nań mogli być zagniewanymi; czuł jednak, iż czegoś przybyli się domagać i natychmiast do nich przybrał się też pokneziowsku, aby ich tak przyjąć, jak oni przyszli: uroczyście i świątecznie.
Stanęli przy panu urzędnicy, zasiadł na podwyższeniu szkarłatem obitem Mirek; drzwi naoścież otwarto.
Poczęli iść goście po starszeństwie i kolei, pokłon oddając panu i ustawiając się przed nim kołem, w milczeniu zasępionem i poważnem. Ziemiami szli, powiatami, siołami i opolami, i tak potem stawali gromadą.
Na przedzie Bohobór, siwą brodę gładząc, pomilczawszy, począł.
— Oto, miły panie, przyszliśmy do ciebie z prośbą i domaganiem się, jako dzieci do ojca. Siedzisz nad nami na stolicy, krew i pot za nas wylewasz, a szczęścia żadnego i nagrody nie masz. Sam jesteś jak sierota. Nie przystało wodzowi i panu takie życie: patrząc na niego i drudzy samopas zechcą chodzić, a bez gniazda i domu naród marnie przepada. Czekaliśmy długo; naostatek, litując się tobie i sobie, musieliśmy przyjść kupą, upaść na kolana i prosić, żebyś począł żywot według zakonu. Nie w smak ci nasze dziewczęta: pojedziemy ci szukać i swatać, bodaj gwałtem brać u innych, — koniec już temu być musi!
Szmer się zrobił i wszyscy za Bohoborem poczęli powtarzać, że — tak być musi.
Gdy potem zamilkli, Mirek długo siedział zadumany, nic nieodpowiadając.
— Mówicie jako na ojców przystało — odezwał się, pomyślawszy. — Zakon chce, aby mężczyzna sam nie był i miał pociechę z żon i dzieci. A co z tego, gdy się żeni z przymusu? bez woli swej, nie po sercu?
Serca ja do żadnej niewiasty nie mam, bom sobie jedną umiłował, która przepadła gdzieś; innej-bym przy sobie cierpieć nie mógł.
Wyście więc prawi, a ja też. Aby się po woli waszej stało, czapkę i moc jaką mi daliście nad sobą, składam teraz, ustępuję z miejsca tego. Powrócę do mojej zagrody, bo milsza mi swoboda niż panowanie. Dziękuję wam za dobre serca wasze; życzę, byście innego, lepszego znaleźli w miejsce moje, powolniejszego nademnie.
To mówiąc, Mirek czapkę z głowy zdjął i na siedzeniu ją położył, miecz kneziowski odpasał i postawił, sam zaś, jak stał w kubraku, bo i płaszcz z siebie zdjął, począł schodzić między ziemian z twarzą dosyć wesołą, jakby mu wielkie brzemię z ramion spadło.
Ludziska osłupieli zrazu, bo za pamięci ludzkiej nigdy przykładu nie było, aby ten, co moc w ręku miał, dobrowolnie się jej wyrzekał. Patrzali po sobie, nie wiedzieli co mówić, jak tu z tego wynijść.
Nowego pana wybierać, kiedy temu, którego im los dał, byli radzi, niepokój nowy mieć, najazdy Leszków znosić, — nikomu się nie chciało. Cofnąć, co się rzekło, starszyzna nie mogła.
Mirek zaś, czapkę zrzuciwszy, w tłum się wcisnął i zdawał ani myśleć o powrocie na kneziowskie siedzenie.
Starszyzna czas długi stała, nieśmiąc szemrać; oglądali się, ramionami wzruszali; niektórzy może radzi bezpańskim dniom, podczas których starsi i wojewodowie rządy sprawiali, nie bardzo się sprzeciwiali temu, co się działo.
Mirek, odrazu się w ciżbę wmieszawszy, rychło przez nią się przecisnął, z izby bocznemi drzwiami wyszedł i, gdy ci dumali jeszcze — znikł im z oczów.
Dopieroż powstał gwar!
Jedni już zaczęli narzekać na tych, co dobrego knezia przyprowadzili do tego, że się aż czapki zrzekł, drudzy wołali, iż prosić go nie będą, kiedy ich rzuca sam, bo na stolicy posadzić znajdą kogo. Leszków siła!!
Rozumniejsi posmutnieli, bo wnet się tłum dzielić zaczął i sporzyć. Bohobór z Czaplą i innemi chcieli za Mirkiem gnać, aby go do powrotu nakłonić.
Reszta, warcholąc, nie puszczała: bezpańskie dnie im smakowały! Stała się wrzawa, poruszenie, zwada wielka, — cały tłum w podwórze się wytoczył.
Nikt się takiego końca nie spodziewał: padło to na nich nagle; nie mogli rychło opamiętać się — co dalej?
Ledwienieledwie Bohobór, głos podniósłszy, przekonał ich, że jak się tylko za rubieże wieść rozniesie, iż zostali bezpańskimi, zaraz od granic wpadną Pomorcy i Prusacy, a nim nowy kneź nastanie, dadzą im się najeść siła biedy.
Zgodzili się już na to, żeby iść prosić Mirka napowrót, a Zarwaniec doradził, żeby mu żonkę wprost narzucić gwałtem, najpiękniejszą wybrawszy, do gródka przyprowadzić i posadzić u jego boku. Tak-by było wszystko skończone.
Bardzo się to starszym podobało; ale nim wyszli szukać zbiega, nim się dowiedzieli, którędy zawrócił, już go na gródku nie było.
Mirek wprost z radnej izby do stajni się udał, konia wziął pierwszego z brzega, niepatrząc — i jechał precz.
Na sercu mu się lekko jakoś zrobiło.
Pierwszy raz oddawna jechał sam, gdzie chciał, gdzie oczy niosły: nikt za nim nie gonił, nikt go nie mordował pokłonami i lizaniem się. Zdala uśmiechała mu się stara rodzicielska chata, ojców zgliszcze kamieniami usiane, okolica, w której młode lata przejeździł i przehukał, a nad wszvstko — swoboda!
Koniowi wodze puścił, aby go niósł gdzie zechce!
Dobry kawał był już od gródka, w las się zapuściwszy, gdy starszyzna dopiero gonić za nim się namyśliła — niewiedząc dokąd!
On sam tak się o starych czasach zadumał, że ani patrzał, dokąd go szkapa niesie.
Dopiero mu się oczy otworzyły, gdy nierychło znalazł się na znajomym gościńcu, niedaleko już od wąwozu, w którym niegdy siedział Ludek brodaty.
Pusto było w koło, drogą tylko wlókł się starowina siwy z gęślą na plecach, mrucząc coś sobie pod nosem, ni-to pieśń, ni-to bajdę.
— Zdrów bywaj, stary — odezwał się Mirek — a nie wiecie co się z tym stało, który tu żył?
Wskazał na debrę.
Gęślarz popatrzył i głową pokazał, że milczeć musi.
— Gdzie bocianiem gniazdem trzęsą, a kamieniami w nie ciskają, tam on nie siedzi — szepnął cicho, i, zapatrzywszy się na Mirka, stanął.
Poznał w nim knezia; dziwił się, że tak jechał sam, bez czeladzi, bez dworu. Przystąpił doń, oczom niewierząc.
— Kneziu mój biały! — zawołał — stary nasz ojciec żyw — lepiej mu tam, gdzie jest, niż tu, gdzie był. — A wam-że co, knezieczku? co? co to was tak samego rzucili wasi??
— Nie mnie rzucili oni, ale ja ich! — odezwał się Mirek.
— Dlaczego? — to mnie wiedzieć.
— Jeśli wróżbitą jesteś, to mi wróż, co mnie czeka: czy lepszy los czy cięższa dola?
Stary w oczy mu patrzeć zaczął.
— Jedźcie, panoczku — rzekł — starą drogą, ani wprawo ni wlewo, ale prost przed siebie! Nie szukajcie doli: ona was znajdzie!
Pokłonił się i poszedł.
Mirek, postawszy chwilę, konia ścisnął i, jak stary mu radził, dalej jechał znaną drogą, wprost przed się.
Aż na myśl mu przyszło, iż gościniec wiódł koło zagrody, której już nie chciał oglądać, bo mu pustką swą dawne czasy wesołe przypomniała. Po co sobie serce psuć?
Wstrzymał konia i już w bok miał nawracać, gdy zdala posłyszał krzyk; gęślarz, którego pominął, kijem mu prosty szlak wskazywał.
Pojechał, niezwracając z niego.
Po drodze, kogo spotkał, każdy stawał i, pokłoniwszy się, dziwował: co tu kneź tak ubożuchno, sam jeden po gościńcu wędruje?
Minął tak stawisko i wąwóz; zagroda już była blizko. Koniowi zwolnił kroku, a ten poprychiwał i jakby żłób czuł, głowę podnosił i uszami strzygł i rżeć mu się chciało. — Wtem zza drzew, gdzie się spodziewał popielisko zobaczyć, ujrzał nowy dach, żółtemi jeszcze, nowemi dranicami pobity, i szopy pod słomą świeżą, jakby na zimę czapki wdziały. — Przetarł oczy! Zagroda stała nowa, do starej kubek w kubek podobna, a głosy z niej wychodziły, jakby znowu życia pełną była.
Z dymnika górą słupem dym się siny podnosił: nad dachem polatywały gruchające gołębie; do wrót szła powracająca z pola trzoda, stado owiec, kozy, około których wkoło psy naszczekiwały, a pastuszki z batów klaskały.
Zbliżył się do wrót, ciekaw: kto tu po Czerniaku panem śmiał być i zajmował ziemię, która do sieroty należała? W podwórku, u studni, śmiechy słychać było; właśnie dziewki po wodę przyszły, a parobcy w koryta ją nalewać mieli; o wiadra się sprzeczano i gżono.
Na przyźbie nikogo widać nie było.
Stał u wrót Mirek i myślał: jechać nie jechać, pytać nie pytać. — Tymczasem koń jakoś sam próg przestąpił i mimowoli znalazł się w podwórku u studni. Śmiechy zaraz umilkły.
W progu chaty pokazała się Rusa i klasnęła w ręce.
Mirek już zsiadał, bo koń do koryta głowę wyciągał.
— A ty, stara, co tu robisz? — zapytał.
— To co i wy, miły panie — odparła baba z uśmiechem — ot, przyszłam na nowosielinach o starych bylinach podumać.
— Któż tu panem teraz? — rzekł Mirek.
Baba usta ścięła.
— Ja to tam dobrze nie wiem — brząknęła — nowy jakiś człek!
— Jest on doma? — wołał, przystępując, gość.
— Musi być, albo rychło powróci — odparła Rusa — a tymczasem gościna jest, drzwi otworem, chleb na stole... Zajdźcie-no odpocząć, a może się go doczekamy!
Mirek, stojąc w progu, rozmyślał: jak tu do Ryżca jeździł, jak się lubili i jak z bólu z nim za barki się porwali, i ile razy widział Lublanę — i....
Stara, niemal gwałtem go pociągnąwszy, wprowadziła do środka.
— Ot, patrzajcie-no — mówiła — kto on jest, to jest, a czarodziej z niego, z tego nowego gospodarza! Jak to on prędko, gładko, chędogo, wszystko tu znowu na swojem miejscu postawił!
Mirek szedł i co krok stawał, dziwując się, bo mu się wydawało, jakby w starej chacie był. Spojrzał na ten kąt, w którym Lublana leżała umarła, a on ją w czoło całował — i żywą mu wstała! Weszli do wielkiej izbicy, z babą.
— Siadaj na ławie — odezwała się Rusa. — A co z waszym dworem kneziowskim się stało? Musiał się gdzieś obłąkać w lesie?
Uśmiechnął się Mirek.
— E! rzekł — dworu już żadnego u mnie niéma, kneziowstwa też; sam jestem jak palec, a jak sokoł wolny. Najechała mnie starszyzna, przymuszać chcąc, abym żonę brał.
Ja jeszcze za Lublaną wytęsknić się nie mogłem, innej brać nie chciałem: wolałem im czapkę rzucić pod nogi. Jadę sobie, wolny parobek, do mojej chaty!!
Coś jakby zaszeleściało w komorze: myszy czy koty?
Rusa milczała niedowierzająco.
— Oj! oj! nie jużeście wy kneziowstwo z dobrej woli porzucili jak podartą sukmanę? Nie może to chyba być?
— Tak ci jest, jak słonko na niebie — odparł Mirek. — Lżej mi teraz, gdym ten kamień z ramion zrzucił, bom ja sobie teraz pan, a nademną wczoraj tysiąc było panów, co kneziem zwali a niewolnikiem robili!
Mówił tak pół-tęskno, pół-wesoło, gdy, podniósłszy ku drzwiom oczy, bo tam mu coś zaszelpotało — krzyknął i wyciągnął ręce.
W progu stała — Lublana. Taką mu się teraz odrodziła, jaką ją widział, gdy wesołe pieśni nuciła, wodząc wszystkie dziewuchy za sobą.
Stała w bieli cała, w wianeczku z ruty zielonym, w pasie czerwonym, z bursztynami na piersi, z kolcami na szyi i ramionach, z białą chustą w ręce, trochę uśmiechnięta dumnie, trochę zza łez patrząc na niego. Stała, nie mówiła nie; srom jej było.
Przyskoczył Mirek do niej, za rękę chwytając.
— E! mojaż ty! moja! Teraz cię nie puszczę jakom żyw, choćby ginąć przyszło! Po woli po niewoli moją musisz być!
Lublana, nic niemówiąc, ręki mu niewyrywając dała się do ławy prowadzić, siadła na niej. On tuż.
— Co się z tobą działo, gołąbko ty moja! Jam za Lublaną całą ziemię strząsł; tyś mi znaku życia nie dała!
— Albo to dziewce przystało samej prosić się komu? — poczęła cicho, głosem, który rosnął powoli. Choćby kneziem był, choćby miłym był, on się pierwszy prosić musi.
Musiałam wprzódy dom mieć swój, dach i chleb — i doma, po obyczaju, czekać, aż miły przyjdzie po mnie.
Czekałabym była aż do starości, bom się odzywać nie mogła, ani nakazać od siebie.
Teraz, gdyś po mnie przyszedł, tom twoja.
Nie mam ani matki, ani ojca, którymbyśmy się pokłonili o błogosławieństwo: pokłońmy się starej, Rusej, która mi matką była, kiedym ja nikogo nie miała.
Wstali, za ręce się pobrawszy, z ławy, podeszli ku Rusej, która, zapłakawszy, coś mruczeć zaczęła nad nimi.
— I mnie to szczęście spotkało, żem ja cudzemu jak swemu dziecku błogosławiła! Niech mi się zda, że moje odżyło, co w ogniu z kolebką spłonęło.
Przez drzwi od sieni wszystka czeladź wyglądała, patrząc na to dziwo, jak młody sam przybył bez swatów, a zrękowiny się stały, nim jeść i pić przyniesiono.
Dziewuchy i parobcy zakrzątnęli się, jak należy, aby stół zastawić, nowego pana przyjmować; kneź nie kneź, on tu dziś królował. Rusa też poszła po komorach gospodarzyć, aby na niczem nie zbywało.
Mirek, o wszystkiem zapomniawszy, jak siadł przy Lublanie na ławie, a za rękę ją ujął, ręki już nie puszczał, oczu od niej nie odrywał.
Co sobie rozpowiadali, on i ona, siedząc tak do wieczora, oni jedni wiedzieli i ściany, co ich słuchały.
Już na ognisku nałożono łuczywa, gdy w podwórku zahuczało, zaszumiało, zatętniło.
Rusa biegła zobaczyć: co tam było, wicher czy ludzie?
A tu gromada konnych u wrót stała, pytając: czy zguby ich, knezia, gdzie nie widziano?
— A no! a no! — odezwała się Rusa od proga. Był ci tu rano, jechał mimo, poświstując, i puścił się przełajem w lasy. Gońcież go żywo! dopędzicie wedle kociego brodu, koło mrówczego uroczyska, na sokołem polu, gdzie srocza dolina!
Patrzali po sobie gońce, bo żaden nie znał miejsc takich w okolicy.
— Nie drwij z nas, stara wiedźmo — odezwał się głos, w którym Czaplę poznała — knezia naszego szukamy, pilno nam.
— A cóżeście go tam tak chuchali i miłowali — zapytała Rusa, — że od miłości waszej aż uciekać musiał?
Czy on wam dojadł, czy wy jemu?
— Ani my jemu, ani on nam — rzekł Czapla. Urok na niego baba rzuciła, co z nim w miejscu usiedzieć nie mógł, i nic mu w smak nie szło.
— Czemużeście baby nie wezwali, aby co jedna rzuciła, odczyniła druga? — śmiała się Rusa.
Czapla się na drwiącą zżymać począł.
— Mów-bo, stara — rozumnie — zakrzyczał. Nie pora w żarty grać, gdy starszyzna pana szuka.
— A no! a no! — zawołała stara — nie przelewki to, gdy z kadłuba głowa zleci, ale nie wiedzieć komu służyć: kadłubowi czy głowie?
— Rusa! — począł drugi — mówcie jak się należy: był on tu czy nie?
— Może był, może nie był — odezwała się Rusa — kneź ci tu jeden jest i kneźna, ale nie wasz, bo tamten baby nie miał.
Usłyszawszy to, Czapla do bramy się dobijać począł, a gdy mu ją otworzono, wjechali na podwórko.
Patrzą: w progu chaty stoi Mirek, Lublanę trzymając za rękę, w boki się wziął, a twarz mu się śmieje jako nigdy. Krzyknęli wszyscy:
— Pan nasz!
— Jako żywo! — odparł Mirek — brat wasz tylko, co na wesele prosi, bo mu i swatów i druhów brakło; toście w porę przybyli na wesele; kneziowską czapkę przybijcie do słupa, niech ją Leszek zdobywa: ja w chacie będę siedział i kłaniał się wam i jemu.




Ot, jak szczęśliwie wszystko się skończyło! Weselisko było szumne a ochocze i trwało tak długo aż w beczkach miodu stało i korowajów na stole. Żyli potem szczęśliwie, długo, prawnuków doczekali i srebrnego włosa; i prawili o nich ludzie, gdy pomarli, a baby u komina i po dziś dzień prawią.
Ja za niemi.

Listopad 1878 r. Drezno.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.