Matka (Gorki, 1946)/Część druga/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Matka |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza "Książka" |
Data wyd. | 1946 |
Druk | Zakłady Graficzne "Książka" |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Halina Górska |
Tytuł orygin. | Мать |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Reszta dnia upłynęła matce jakby we mgle wielobarwnych wspomnień, w ciężkim znużeniu obejmującym ciało i duszę. Niby szara plama skakał maleńki oficerek, błyskała brązowa twarz Pawła, uśmiechały się oczy Andrzeja.
Chodziła po pokoju, siadała przy oknie patrząc w ulicę, znowu chodziła podnosząc brwi. Oglądała się, wzdrygała i bezmyślnie szukała czegoś oczyma. Piła wodę nie mogąc ugasić pragnienia i zalać żaru tlącej w jej piersiach tęsknoty i krzywdy. Dzień był jakby przerąbany — na początku była treść, a teraz wszystko wyciekło z niego, rozpostarło się przed nią posępne pustkowie i kołysało się bezradne pytanie:
— I co teraz?...
Przyszła Korsunowa. Machała rękami, krzyczała, płakała, zachwycała się, tupała nogami, proponowała coś, obiecywała, groziła komuś. Wszystko to nie wzruszało matki.
— Aha! — słyszała krzykliwy głos Marii. — Dopiekli jednak narodowi! Stanęła fabryka — cała stanęła!
— Tak! Tak! — mówiła cicho matka kiwając głową, ale oczy jej przyglądały się nieruchomo czemuś, co było już przeszłością, co odeszło od niej razem z Andrzejem i Pawłem. Nie mogła płakać — serce jej ścisnęło się i wyschło, wargi były suche, w ustach brakło wilgoci, trzęsły się jej ręce, a przez skórę pleców przebiegały krótkie dreszczyki.
Wieczorem przyszli żandarmi. Powitała ich bez zdziwienia i bez strachu. Weszli hałaśliwie, było w ich zachowaniu się coś wesołego i pełnego zadowolenia. Zółtolicy oficerek mówił szczerząc zęby:
— No, jak się miewacie? Trzeci raz się spotykamy, co?
Milczała, na próżno starając się zwilżyć wargi suchym językiem. Oficer mówił dużo, pouczająco i matka czuła, że przyjemnie mu jest mówić. Ale jego słowa nie dochodziły do niej i nie przeszkadzały jej. Dopiero kiedy powiedział:
— Ty sama jesteś winna, mateczko, że nie umiałaś wpoić w syna szacunku dla Boga i cara...
Stojąc w drzwiach i nie patrząc na niego, odpowiedziała głucho:
— Tak — naszymi sędziami będą — dzieci. One osądzą nas sprawiedliwie za to, że porzucamy je na takiej drodze.
— Co? — krzyknął oficer. — Głośniej!
— Mówię, że dzieci będą sędziami! — powtórzyła wzdychając.
Wtedy zaczął mówić o czymś prędko i gniewnie, ale jego słowa przelatywały wokół matki nie dotykając jej.
Świadkiem była tym razem Maria Korsunowa. Stała obok matki, ale nie patrzyła na nią i gdy oficer zwracał się do niej z jakimś pytaniem, odpowiadała pośpiesznie, zawsze tak samo kłaniając mu się nisko:
— Nie wiem, wasza wielmożność! Kobieta jestem niewykształcona, handlem się zajmuję i z powodu głupoty swojej o niczym nie wie...
— Dosyć, milcz! — rozkazywał oficer poruszając wąsami. Kłaniała mu się znowu i, niespostrzeżenie pokazując mu figę, szeptała do matki:
— Na... masz! Ukąś!
Rozkazano jej zrewidować Własową. Zamrugała oczyma, wytrzeszczyła je na oficera i powiedziała z przestrachem:
— Nie umiem tego, wasza wielmożność!
Tupnął nogą, zakrzyczał. Maria spuściła oczy i cicho poprosiła matkę:
— Cóż... rozepnij się, Pelagio Niłowna...
Obszukując i obmacując jej ubranie, z twarzą nalaną krwią, szeptała:
— To psy — co?
— Ty co tam mówisz? — surowo krzyknął oficer zaglądając do kąta, gdzie rewidowała.
— W kobiecej takiej sprawie, wasza wielmożność... — wybełkotała Maria z przestrachem.
Gdy rozkazał matce podpisać protokół, nakreśliła niewprawną ręką, grubymi, błyszczącymi, jakby tłustymi, drukowanymi literami:
„Wdowa po człowieku pracy, Pelagia Własowa“.
— Coś ty napisała? Po co to? — krzyknął oficer marszcząc z niezadowoleniem twarz, a potem uśmiechając się zjadliwie, powiedział:
— Dzikusy...
Poszli. Matka stanęła przy oknie złożywszy ręce na piersiach i nieruchomo, nie widząc nic patrzyła długo przed siebie. Podniosła wysoko brwi, zacisnęła usta i szczęki tak mocno, że wkrótce poczuła ból w zębach. W lampie wypalała się nafta, płomień trzeszcząc zagasał. Zdmuchnęła ją i została w ciemnościach. W niej samej była także ciemność. Stała bez myśli; napełniający pierś, ciągnący się bolesny smutek utrudniał bicie jej serca. Stała długo. Zmęczyły się nogi i oczy. Słyszała, jak przy oknie zatrzymała się Maria, i pijanym głosem krzyczała:
— Pelagio! Spisz? Śpij, moja nieszczęśliwa męczennico, śpij!
Matka nie rozbierając się położyła się do łóżka i natychmiast, jak gdyby wpadła w głęboki odmęt, pogrążyła się w ciężkim śnie.
Śnił się jej żółty, piaszczysty kurhan, za bagnami, po drodze do miasta. Na jego skraju, nad urwiskiem zbiegającym ku jamom, z których wybierano piasek, stał Paweł i śpiewał cicho i melodyjnie głosem Andrzeja:
Niech dźwignie się, wstanie roboczy nasz lud!
Matka przechodziła obok kurhanu po drodze i, przyłożywszy dłoń do czoła, patrzyła na syna. Na tle błękitnego nieba postać jego rysowała się wyraźnie i ostro. Matka wstydziła się podejść do niego, ponieważ była brzemienna i na rękach miała także dziecko. Poszła dalej. Na polu dzieci bawiły się piłką. Było ich dużo, piłka była czerwona. Dziecko zaczęło się wyrywać do nich z jej rąk i zapłakało głośno. Dała mu pierś i wróciła z powrotem, ale na kurhanie stali już żołnierze i skierowali, ku niej bagnety. Szybko pobiegła ku cerkwi stojącej pośrodku pola, ku białej, lekkiej cerkwi zbudowanej jakby z obłoków i niezmiernie wysokiej. W cerkwi chowali kogoś. Trumna była duża, czarna, ze szczelnie zabitym wiekiem. Ale pop i diakon chodzili po cerkwi w białych ornatach i śpiewali:
— Chrystus zmartwychwstał...
Diakon kadził, kłaniał się jej, uśmiechał się. Włosy miał jaskrawo rude i wesołą twarz Samojłowa. Z góry, ze sklepienia kopuły, padały szerokie jak ręczniki promienie słońca. Na obu chórach cicho śpiewali chłopcy:
— Chrystus zmartwychwstał...
— Nie porzucajcie dziecka! Weźcie je...
— Chrystus zmartwychwstał...
— śpiewał chachoł trzymając ręce założone do tyłu i uśmiechając się.
Matka schyliła się, podniosła dziecko i posadziła je na wóz tarcic, obok którego szedł powoli Mikołaj, śmiał się i mówił:
— Dali mi ciężką robotę...
Na ulicy było brudno, z okien wychylali się ludzie, świstali, krzyczeli, machali rękami. Dzień był jasny, słońce świeciło olśniewającym blaskiem, nigdzie nie było cieni.
— Śpiewajcie, mateńko! — mówił chachoł. — Takie jest życie!
I śpiewał zagłuszając swym głosem wszystkie dźwięki. Matka szła za nim. Nagle potknęła się i z ogromną szybkością zaczęła spadać w bezdenną, ziejącą przerażeniem głębię...
Obudziła się wstrząsana dreszczami. Jakby jakaś szorstka, ciężka łapa chwyciła jej serce i miętosiła je powoli w okrutnej zabawie.
Uparcie huczało wezwanie do pracy. Stwierdziła, że jest to już druga syrena.
W pokoju walały się nieporządnie książki. Wszystko było porozsuwane i poprzewracane, podłoga zadeptana.
Wstała i, nie umywszy się i nie pomodliwszy, zaczęła porządkować pokój. W kuchni rzucił się jej w oczy drążek z kawałkiem czerwonej materii. Nieprzyjaźnie wzięła go do ręki i chciała wsunąć do pieca, ale westchnąwszy, zdjęła z niego strzęp sztandaru, starannie złożyła czerwony skrawek i wsunęła go do kieszeni, a kij przełamała na kolanie i rzuciła na przypiecek. Potem wymyła okna i podłogę zimną wodą, nastawiła samowar i ubrała się. Usiadła w kuchni przy oknie i znowu stanęło przed nią pytanie:
— I co teraz?
Przypomniała sobie, że nie modliła się jeszcze. Stanęła, przed obrazami, ale postawszy tak parę sekund znowu usiadła — w sercu jej była pustka.
Było dziwnie cicho — jak gdyby ludzie, którzy wczoraj tak krzyczeli na ulicy, schowali się dzisiaj w domach i w milczeniu rozmyślali o niezwykłym dniu.
Nagle przypomniała sobie obraz widziany niegdyś, jeszcze za dni młodości:
W starym parku panów Zausajłowych był duży staw zarosły wodnymi liliami. W szary, jesienny dzień przechodziła obok stawu i na jego środku zobaczyła łódkę. Staw był ciemny i spokojny, łódka jakby przyklejona do czarnej wody, po której pływały, niby smutna ozdoba, żółte liście. I od tej łódki bez steru i wioseł, samotnej i nieruchomej na matowej wodzie pośród umarłych liści, wiało głębokim smutkiem i nieznanym cierpieniem. Matka stała wówczas długo nad brzegiem stawu i myślała — kto to odepchnął od brzegu tę łódkę i po co? Wieczorem tego dnia dowiedziano się, że w stawie utopiła się żona ekonoma Zausajłowych, maleńka kobieta o zawsze rozwichrzonych czarnych włosach i szybkim chodzie.
Matka przesunęła rękę po twarzy i myśl jej zaczęła krążyć lękliwie nad wrażeniami wczorajszego dnia. Opanowały ją na nowo. Siedziała długo, zatrzymawszy oczy na szklance wystygłej herbaty, a w duszy jej rosło pragnienie zobaczenia kogoś mądrego i prostego i zapytania go o wiele spraw. I jakby w odpowiedzi na to pragnienie, zjawił się po obiedzie Mikołaj Iwanowicz. Gdy jednak zobaczyła go, znowu owładnął nią lęk i, nie odpowiadając na jego powitanie, przemówiła cicho:
— Aj, drogi mój, niepotrzebnieście przyszli! To nieostrożne! Przecież złapią was, jeżeli zobaczą...
Mocno ściskając jej rękę, poprawiał okulary i, pochylony nad nią, z twarzą przy jej twarzy, objaśniał ją pośpiesznie:
— Ja, widzicie, umówiłem się z Pawłem i Andrzejem, że jeśli ich zaaresztują, na drugi dzień zajmę się waszą przeprowadzką do miasta! — mówił łagodnie i z zafrasowaniem. — Była u was rewizja?
— Była. Obszukali, obmacali. Ani wstydu, ani sumienia nie mają ci ludzie! — zawołała.
— Po co im wstyd? — powiedział wzruszając ramionami Mikołaj i zaczął objaśniać, dlaczego powinna zamieszkać w mieście. Słuchała jego przyjaźnie zatroskanego głosu, patrzyła na niego z bladym uśmiechem nie rozumiejąc jego dowodów, i dziwiła się swojej czułej ufności do tego człowieka.
— Jeżeli Pawełek chciał tego — powiedziała — i jeżeli nie będę was krępować...
— O to się nie troszczcie — przerwał jej. — Mieszkam sam, czasem tylko przyjeżdża siostra.
— Darmo chleba jeść nie będę — rozmyślała głośno matka.
— Zechcecie, robota się dla was znajdzie! — powiedział Mikołaj.
Dla matki z pojęciem „o robocie*“ nierozdzielnie skojarzyła się już robota jej syna, Andrzeja i towarzyszy. Podeszła do Mikołaja i, zajrzawszy mu w oczy, zapytała:
— Znajdzie się?
— Gospodarstwo mam maleńkie, kawalerskie...
— Ja nie o takiej robocie, nie o domowej... — powiedziała cicho.
I westchnęła smutnie. Czuła się urażona tym, że jej nie zrozumiał. Uśmiechnął się krótkowzrocznymi oczyma i powiedział:
— Ot, gdybyście przy widzeniu z Pawłem spróbowali się dowiedzieć od niego adresu tych chłopów, którzy prosili o gazetę...
— Znam ich! — zawołała radośnie. — Znajdę ich i zrobię wszystko, co każecie! Kto pomyśli o mnie, że noszę coś zakazanego? Do fabryki też nosiłam, dzięki Bogu!
Nagle zapragnęła iść drogami obok lasów i pól, z torbą na plecach, z kijem w ręku.
— Drogi mój, użyjcie mnie do tej pracy, proszę was! — powiedziała. — Pójdę wszędzie! Po wszystkich guberniach wszystkie drogi znajdę! Będę chodzić zimą i latem, aż do samej śmierci będę pielgrzymować — czy to zła dola dla mnie?
Wyobraziła sobie siebie jako bezdomną pątniczkę proszącą w imię Chrystusa o jałmużnę pod oknami wieśniaczych chat i zrobiło się jej smutno.
Mikołaj ostrożnie ujął jej dłoń i pogładził ją swoją ciepłą ręką. Potem spojrzał na zegarek i powiedział:
— O tym pomówimy później!
— Drogi mój! — zawołała. — Dzieci, najdroższe cząsteczki naszego serca, oddają wolność i życie, giną nie żałując swoich młodych lat, a cóż ja — matka?
Twarz Mikołaja pobladła. Popatrzył na nią z pełną czułości uwagą i powiedział cicho:
— Wiecie, pierwszy raz słyszę takie słowa...
— Co ja mogę powiedzieć? — przemówiła smutnie kiwając głową i bezsilnym gestem rozkładając ręce. — Gdybym miała takie słowa, którymi mogłabym opowiedzieć o swoim matczynym sercu...
Wstała, jakby nagle podniosła ją jakaś siła, która rosła w jej piersiach, upajała ją. Gorące słowa oburzenia tłoczyły się w jej głowie.
— Zapłakałoby wielu... Nawet złych, nawet bez sumienia....
Mikołaj podniósł się także, znowu spojrzał na zegarek.
— Więc postanowione, że przeprowadzacie się do miasta, do mnie?
Matka w milczeniu skinęła głową.
— Kiedy? Zróbcie to jak najprędzej! — poprosił miękko i dorzucił:
— Będę się bał o was, naprawdę!
Spojrzała na niego ze zdziwieniem — co go ona obchodzi? Spuścił głowę i uśmiechał się z zakłopotaniem. Stał przed nią zgarbiony, krótkowzroczny, odziany jak zwykle w czarną marynarkę i zdawało się, że wszystko na nim i poza nim jest mu obce.
— Macie pieniądze? — zapytał spuściwszy oczy.
— Nie.
Pośpiesznie wyjął z kieszeni portmonetkę i roztworzywszy ją podał jej.
— Proszę, weźcie...
Matka mimo woli uśmiechnęła się i, pokiwawszy głową, zauważyła:
— Wszystko — po nowemu! Pieniądze — bez wartości. Ludzie dusze dla nich zatracają, a wy... tak sobie... jakby ze współczucia dla ludzi trzymacie je przy sobie...
Mikołaj zaśmiał się cicho.
— Pieniądze to bardzo niewygodna i nieprzyjemna rzecz. Zawsze to jakoś głupio człowiekowi, czy je bierze, czy daje...
Wziął jej rękę, uścisnął mocno i jeszcze raz poprosił ją:
— Więc — jak najprędzej!
I jak zawsze cichy, odszedł.
Odprowadziwszy go, pomyślała:
— Taki dobry, a — nie użalił się nade mną.
I nie mogła dociec, czy jest jej nieprzyjemnie, czy tylko dziwi ją?
Przeprowadziła się do niego na czwarty dzień po jego odwiedzinach. Gdy wóz z dwoma jej kuferkami wyjechał z osady w pole, obejrzała się za siebie i nagle poczuła, że już na zawsze opuszcza to miejsce, gdzie upłynął posępny i ciężki szmat jej życia i zaczął się drugi okres, pełen cierpienia i radości, szybko pochłaniający dni.
Na ziemi czarnej od sadzy, jak olbrzymi ciemnoczerwony pająk, rozłożyła się fabryka podnosząc wysoko w niebo swoje kominy. Do niej tuliły się jednopiętrowe domki robotnicze. Szare, spłaszczone, tłoczyły się ciasną gromadką na skraju bagien i żałośnie patrzyły na siebie maleńkimi, mętnymi szybkami. Nad nimi wznosiła się cerkiew także ciemnoczerwona, zlewająca się w kolorze z fabryką. Dzwonnica jej była niższa od fabrycznych kominów.
Matka westchnęła i poprawiła kołnierz kaftana uciskający jej szyję.
— Ruszaj! — mruczał do konia woźnica machając lejcami. Był to krzywonogi człowiek nieokreślonego wieku, o rzadkich, wypełzłych włosach na twarzy i głowie, z bezbarwnymi oczyma. Kiwając się z boku na bok szedł obok wozu i było widać, że wszystko mu jedno dokąd idzie — na prawo czy na lewo.
— Ruszaj! — mówił swoim bezbarwnym głosem i śmiesznie wyrzucał krzywe nogi w ciężkich butach, oblepionych zeschłym błotem. Matka obejrzała się wokoło. W polu było pusto jak w jej duszy...
Jednostajnie kiwając głową koń wpierał się ciężko nogami w głęboki nagrzany słońcem, szeleszczący cicho piasek. Skrzypiał źle wysmarowany, roztrzęsiony wóz i wszystkie te dźwięki razem z kurzawą pozostawały w tyle...
Mikołaj Iwanowicz mieszkał na skraju miasta, w odludnej uliczce, w maleńkiej zielonej oficynie, przybudowanej do dwupiętrowego, ciemnego, spuchniętego ze starości domu. Przed oficyną był niewielki ogródek i do okien trzech pokoi mieszkania zaglądały przyjaźnie gałęzie bzów, akacyj i srebrzyste liście młodych topoli. W pokojach było cicho i czysto, na podłodze drżały milczące, wzorzyste cienie, pod ścianami ciągnęły, się półki ciasno zastawione książkami, na ścianach wisiały portrety jakichś surowych ludzi.
— Czy będzie wam tu wygodnie? — zapyta! Mikołaj wprowadzając matkę do niewielkiego pokoju, z jednym oknem wychodzącym na ogródek, a drugm — na podwórze porosłe gęstą trawą. I w tym pokoju także wszystkie ściany zajęte były szafami i półkami książek.
— Wołałabym w kuchni... — powiedziała. — Kuchenka jasna, czysta.
Wydało się jej, że przestraszył się czegoś. A gdy niezręcznie i z zakłopotaniem zaczął jej odradzać i matka zgodziła się — poweselał od razu.
We wszystkich trzech pokojach było jakieś osobliwe powietrze. — Oddychało się nim lekko i przyjemnie, ale głos mimo woli zniżał się — nie chciało się mówić głośno, żeby nie naruszyć spokojnej zadumy i skupienia patrzących ze ścian ludzi.
— Trzeba podlać kwiaty! — powiedziała matka pomacawszy ziemię w doniczkach z kwiatami w oknach.
— Tak! Tak! — w poczuciu winy przyznał gospodarz. — Ja, widzicie, lubię je, a nie mam czasu zajmować się nimi...
Obserwując go zauważyła, że w swoim zacisznym mieszkaniu Mikołaj porusza się ostrożnie; obcy i daleki wszystkiemu, co go otacza. Zbliżał swoją twarz do tego, na co patrzył, i poprawiając szczupłymi palcami prawej ręki okulary, mrużył oczy i zdawał się skierowywać nieme pytanie do przedmiotu, któremu się przyglądał. Niekiedy brał do ręki jakąś rzecz, podnosił ją do twarzy, starannie obmacywał oczyma. Zdawało się, że wszedł do pokoju razem z matką i że dla niego, tak samo jak i dla niej, wszystko tu jest nieznane i obce. I widząc go takim, matka poczuła od razu, że tu jest jej miejsce. Chodziła za Mikołajem starając się zapamiętać, gdzie co stoi, wypytywała go o porządek dnia, a on odpowiadał jej tonem człowieka, który czuje się winny, gdyż wie, że robi wszystko nie tak jak trzeba, ale nie potrafi inaczej.
Podlawszy kwiaty i ułożywszy rozrzucone na pianinie nuty popatrzyła na samowar i zauważyła:
— Trzeba oczyścić...
Przesunął palcami po mętnym metalu, po czym podniósł palec do nosa i przyjrzał mu się poważnie. Matka uśmiechnęła się do niego serdecznie.
Gdy położyła się spać i przypomniała sobie swój dzień, podniosła ze zdziwieniem głowę z poduszki i rozejrzała się wokoło: pierwszy raz w ciągu całego życia była w domu obcego człowieka i nie czuła się tym skrępowana. Myślała o Mikołaju, troszczyła się o niego, czuła chęć urządzenia mu wszystkiego jak najlepiej, pragnęła wlać w jego życie trochę ciepła i serdeczności. Wzruszała ją niezręczność Mikołaja, jego śmieszna niezaradność, oddalenie od wszystkich codziennych spraw i coś mądrego, a zarazem dziecinnego w jasnych oczach. Potem myśli jej zatrzymały się uporczywie na synu i znowu rozwinął się przed nią ów dzień Pierwszego Maja, pełen innych dźwięków, uskrzydlony nową myślą. I cierpienie tego dnia było tak szczególne jak on sam — nie zginało głowy do ziemi jak tępe uderzenie pięści, ale kłuło serce wieloma podnietami, budziło w nim cichy gniew, wyprostowywało zgięty grzbiet.
— Idą w świat dzieci — myślała wsłuchując się w nieznane dźwięki nocnego życia miasta. Pełzły ku niej przez otwarte okno, szeleściły liśćmi w ogródku, przylatywały z daleka, znużone, blade, i cicho zamierały w pokoju.
Wczesnym rankiem oczyściła samowar, nastawiła go, cichutko zebrała naczynia i, siedząc w kuchni, czekała, kiedy obudzi się Mikołaj. Rozległ się jego kaszel i stanął w drzwiach, w jednej ręce trzymając okulary, a drugą zakrywając gardło.
Odpowiedziała na jego powitanie i wniosła samowar do pokoju, a Mikołaj zaczął się myć rozpluskując wodę po podłodze, upuszczając mydło i szczoteczkę do zębów, prychając.
Przy herbacie Mikołaj opowiedział jej:
— Zajmuję się w urzędzie ziemskim bardzo smutną pracą — obserwuję ruinę naszych chłopów...
I uśmiechając się smutnym i zawstydzonym uśmiechem, dodał:
— Ludzie wyczerpani głodem przedwcześnie umierają,, dzieci rodzą się słabe i giną jak jesienne muchy. Wiemy o tym, znamy przyczyny nieszczęścia, za rozpatrywanie — ich otrzymujemy wynagrodzenie. A dalej... dalej, właściwie mówiąc — nic...
— A kim wy jesteście? Studentem? — zapytała matka.
— Nie, nauczycielem. Ojciec mój jest dyrektorem fabryki w Wiatce, a ja zostałem nauczycielem. Ale na wsi zacząłem dawać chłopom książki i posadzili mnie do więzienia. Po wypuszczeniu z więzienia byłem subiektem w księgarni, ale popełniłem nieostrożność i znowu znalazłem się w więzieniu, a potem wywieźli mnie do Archangielska. Tam miałem nieprzyjemności z gubernatorem i zesłali mnie nad brzeg Morza Białego, do wioski, gdzie mieszkałem pięć lat.
Jego słowa dźwięczały w jasnym, zalanym słońcem pokoju, spokojnie i równo. Matka słyszała już wiele takich historyj i nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego opowiadają je tak spokojnie odnosząc się do nich jak do czegoś nieuniknionego.
— Siostra moja przyjedzie dzisiaj — oznajmił.
— Zamężna?
— Wdowa. Mąż jej był zesłany na Sybir, ale uciekł stamtąd i umarł dwa lata temu za granicą na suchoty...
— Młodsza od was?
— Starsza o sześć lat. Zawdzięczam jej wiele. Posłuchacie, jak ona gra! To jej pianino... Tu w ogóle jest dużo jej rzeczy. Moje są książki...
— A gdzie ona mieszka?
— Wszędzie! — odpowiedział uśmiechając się. — Wszędzie tam, gdzie potrzeba odważnego człowieka.
— Także — w tej samej robocie? — zapytała matka.
— Oczywiście! — odparł.
I po krótkim czasie odszedł do pracy, a matka zamyśliła się nad „tą robotą“, którą z dnia na dzień uparcie i spokojnie wykonują ci ludzie, i czuła się wobec nich tak dziwnie, jak gdyby stała nocą przed olbrzymią górą.
Około południa zjawiła się dama w czarnej sukni, wysoka i zgrabna. Gdy matka otworzyła jej drzwi, rzuciła na ziemię małą, żółtą walizeczkę i, pośpiesznie schwyciwszy jej rękę, zapytała:
— Jesteście mamą Pawła Michajłowicza, tak?
— Tak — odpowiedziała matka, onieśmielona wytwornością jej stroju.
— Tak sobie was właśnie wyobrażałam! Brat pisał, że będziecie u niego mieszkać — mówiła dama zdejmując przed lustrem kapelusz. — Ja i Paweł Michajłowicz jesteśmy dawno przyjaciółmi. Opowiadał mi o was.
Głos miała nieco przytłumiony, mówiła powoli, ale poruszała się sprężyście i szybko. Jej duże szare oczy uśmiechały się młodym, jasnym uśmiechem, ale na skroniach zarysowywały się już cieniutkie, promieniste zmarszczki a nad maleńkimi muszelkami uszu przebłyskiwało srebro siwizny.
— Głodna jestem! — oświadczyła. — Dobrze by było wypić filiżankę kawy...
— Zaraz ugotuję! — powiedziała matka i, wyjmując z szafy maszynkę do kawy, zapytała cichutko:
— A czy Pawełek mówi o mnie?
— O, i dużo...
Wyjęła małą skórzaną papierośnicę, zapaliła papierosa i, chodząc po pokoju, spytała:
— Bardzo się o niego boicie?
Matka uśmiechała się przyglądając się jak pod maszynką pełzają niebieskie języki ognia spirytusowej lampy. Jej onieśmielenie wobec damy rozpłynęło się w radości.
— Więc opowiada o mnie — kochany! — myślała i mówiła powoli. — Oczywiście, nielekko mi, ale dawniej było by gorzej — teraz wiem, że nie jest sam...
I patrząc w twarz kobiety, zapytała:
— A jak wam na imię?
— Zofia! — odpowiedziała.
Matka przyglądała się jej uważnie. W kobiecie tej było coś pełnego rozmachu, zbyt dziarskiego i pośpiesznego.
Łykając szybko kawę mówiła z pewnością w głosie:
— Najważniejsze jest to, żeby nie siedzieli długo w więzieniu, żeby rozprawa była jak najprędzej. A jak tylko ich ześlą — zaraz zorganizujemy Pawłowi Michajłowiczowi ucieczkę — jego obecność tutaj jest konieczna.
Matka spojrzała na Zofię niedowierzająco, a Zofia poszukawszy oczyma, gdzieby rzucić ogarek papierosa, wsadziła go do ziemi w doniczkę.
— To psuje kwiaty — machinalnie zauważyła matka
— Przepraszam! — powiedziała Zofia. — Mikołaj też mi to zawsze mówi! — I wyjąwszy z doniczki niedopałek wyrzuciła go przez okno.
Matka zmieszała się i, spojrzawszy jej w twarz, powiedziała z zawstydzeniem:
— To ja przepraszam! Ja to tylko tak powiedziałam nie pomyślawszy. Nie powinnam była zwracać wam uwagi.
— A dlaczegóż nie zwrócić uwagi, jeżeli taki ze mnie niedbaluch? — odezwała się Zofia wzruszając ramionami.
— Kawa gotowa? Dziękuję. A czemu tylko jedna filiżanka? Wy nie będziecie pili? — I nagle wzięła matkę za ramiona, przyciągnęła ją do siebie i, zajrzawszy jej w oczy, powiedziała ze zdziwieniem:
— Czyżbyście się czuli skrępowani?
Matka odpowiedziała z uśmiechem:
— Dopiero co tak wam powiedziałam o tym niedopałku, a wy się pytacie, czy czuję się skrępowana...
I nie kryjąc swego zdziwienia, dodała, a w głosie jej zadźwięczało jakby pytanie:
— Przyjechałam tu do was wczoraj, a zachowuję się jakbym była w domu, niczego się nie boję, mówię co mi się podoba...
— Tak powinno być! — zawołała Zofia.
— W głowie mi się kręci i sama siebie nie poznaję — mówiła dalej matka. — Dawniej — krążysz, krążysz koło człowieka, zanim powiesz mu coś od serca, a teraz — serce zawsze otwarte i od razu mówisz coś takiego, że dawniej nie przyszłoby ci to nawet na myśl.
Zofia zapaliła znowu papierosa i objęła matkę serdecznym spojrzeniem swoich szarych, świetlistych oczu.
— Mówicie, że ucieczkę zorganizujecie? No, a jak on żyć będzie jako zbieg? — wypowiedziała matka wreszcie nękające ją pytanie.
— To drobiazg! — powiedziała Zofia nalewając sobie kawy. — Będzie żyć, jak żyją dziesiątki zbiegów... Dopiero co spotkałem i odprowadziłem jednego — także bardzo cenny człowiek. Był zesłany na pięć lat, a spędził na zesłaniu trzy i pół miesiąca...
Matka uważnie popatrzyła na nią, pokiwała głową, uśmiechnęła się i powiedziała cicho:
— Nie, widać oszołomił mnie ten dzień — Pierwszy Maja. Dziwnie mi tak jakoś, jakbym po dwóch drogach naraz chodziła. To zdaje mi się, że wszystko rozumiem, to jakbym nagle znalazła się we mgle. Ot, na przykład wy. Patrzę ja na was — pani... A zajmujecie się tą pracą... Pawełka znacie, szanujecie go. Dziękuję wam...
— No, za to, to już ja wam dziękuję — roześmiała się Zofia.
— Cóż ja? Nie ja go tego nauczyłam! — powiedziała westchnąwszy matka.
Zofia położyła niedopałek na podstawce filiżanki, wstrząsnęła głową i złociste pasma jej gęstych włosów rozsypały się po plecach.
— No — powiedziała wychodząc — czas już zdjąć z siebie te wspaniałości...
Po południu zjawił się Mikołaj. Przy obiedzie Zofia opowiadała wesoło, jak pojechała po zbiegłego z zesłania człowieka, jak go ukrywała, jak bała się szpiegów widząc ich we wszystkich ludziach i jak zabawnie zachowywał się zbieg. W tonie jej było coś, co przypominało matce przechwałki robotnika, który dobrze wykonał trudną pracę i — jest zadowolony.
Teraz miała na sobie lekką i szeroką suknię stalowego koloru. W sukni tej wydawała się wyższa, oczy jej jakby pociemniały, a ruchy stały się spokojniejsze.
— Będziesz musiała, Zofio — powiedział po obiedzie Mikołaj — zająć się jeszcze jedną sprawą. Wiesz, że zamierzamy wydawać gazetę dla wsi, ale wskutek ostatnich aresztowań, straciliśmy kontakt z ludźmi. Tylko Pelagia Niłowna może nam wskazać, jak znaleźć człowieka, który zajmie się rozpowszechnianiem gazety... Jedź z nią tam. Trzeba to zrobić jak najprędzej.
— Dobrze! — powiedziała Zofia paląc papierosa. — Jedziemy, Pelagio Niłowna?
— Cóż, jedźmy...
— Daleko to?
— Osiemdziesiąt wiorst...
— Doskonale!... A teraz zagram. Wy jak, Pelagio Niłowna — możecie znieść trochę muzyki?
— Nie pytajcie mnie — jakby mnie tu nie było! — powiedziała matka siadając w kąciku kanapy. Widziała, że brat i siostra niby to nie zwracają na nią uwagi, a jednak cały czas składa się tak, że mimo woli miesza się ciągle do ich rozmowy, niespostrzeżenie zachęcana przez nich.
— Słuchaj, Mikołaju! — To — Grieg. Dzisiaj przywiozłam... Zamknij okna.
Otworzyła nuty, lekko uderzyła po klawiszach lewą ręką. Głębokimi, soczystymi tonami zaśpiewały struny. Z głębokim westchnieniem przyłączyła się do nich jeszcze jedna nuta wibrująca bogactwem dźwięków. Spod palców prawej ręki dzwoniąc srebrzyście jak stado strwożonego ptactwa poderwały się dziwne, wysokie, przejrzyste krzyki strun, zakołysały się, zatrzepotały jak spłoszone ptaki na ciemnym tle niskich tonów.
Z początku te dźwięki nie wzruszały matki. Słyszała tylko dzwoniący chaos. Jej słuch nie mógł wyłowić melodii ze złożonej, rozedrganej masy tonów. Półdrzemiąc patrzyła na Mikołaja, który siedział podkuliwszy pod siebie nogi w drugim końcu szerokiej kanapy, i przyglądała się surowemu profilowi Zofii i jej głowie obciążonej masą złotych włosów. Promień słońca oświetlał głowę i ramię Zofii, położył się na klawiszach fortepianu i zadrżał pod jej palcami, jakby obejmując je. Muzyka napełniała coraz bardziej pokój i niespostrzeżenie dla matki budziła jej serce.
I nie wiadomo dlaczego z ciemnej otchłani przeszłości wynurzyła się i stanęła przed nią krzywda dawno zapomniana, ożyła z pełną goryczy jasnością.
Pewnego razu jej mąż przyszedł do domu późną nocą, bardzo pijany, chwycił ją za rękę, zrzucił z łóżka na podłogę i, kopnąwszy ją w bok, powiedział:
— Zabieraj się stąd, swołocz, obrzydłaś mi!
Zęby zasłonić się od razów, chwyciła na ręce dwuletniego syna i klęcząc zakryła się jego ciałem jak tarczą. Płakał, wyrywał się jej z rąk, przestraszony, golutki i ciepły.
— Wynoś się! — ryczał Michał.
Zerwała się, wpadła do kuchni, narzuciła na plecy kaftan, owinęła dziecko w chustkę i w milczeniu, bez krzyków i skarg, bosa, w jednej koszuli i kaftanie, poszła ulicą. Był maj. Noc była chłodna i pył ulicy zimnym dotknięciem przylepiał się do nóg, właził między palce. Dziecko płakało, miotało się. Odkryła pierś, przytuliła do siebie syna i, gnana strachem, szła po ulicy kołysząc go cicho:
— A-a-a... a-a-a!...
Świtało już. Wstydziła się i lękała czekać, aż ktoś wyjdzie na ulicę i zobaczy ją półnagą. Zeszła ku bagnom, usiadła na ziemi pod gęstą kępą młodych osin. Siedziała tak długo wśród nocy. Patrzyła nieruchomo w ciemność szeroko otwartymi oczyma i śpiewała kołysząc uśpione dziecko i własne sponiewierane serce:
— A-a-a... a-a-a... a-a-a!...
O jakiejś chwili, nad głową jej mignął lecąc w dal, czarny, cichy ptak — obudził ją, podniosła się. Drżąc z zimna poszła do domu, gdzie czekał ją ciągły strach przed razami i nowa poniewierka...
Ostatni raz westchnął głośno obojętny, chłodny akord. Westchnął i zamarł.
Zofia odwróciła się i półgłosem zapytała brata:
— Podobało ci się?
— Bardzo! — odparł i wzdrygnął się jak zbudzony ze snu. — Bardzo...
W sercu matki śpiewało i drżało echo wspomnień. I gdzieś, na uboczu, rozwijała się myśl:
— Oto żyją ludzie zgodnie, spokojnie. Nie wymyślają sobie, nie piją wódki, nie sprzeczają się o każdy kęs... jak to jest u nich, u ludzi czarnego życia...
Zofia paliła papierosa. Paliła dużo, niemal bez przerwy.
To ulubiona rzecz nieboszczyka Kostka! — powiedziała zaciągając się dymem i znowu wzięła cichy, smutny akord. — Tak lubiłam mu grać. Był taki wrażliwy, czuły na wszystko, pełen wszystkiego...
— Męża pewnie wspomina — przeleciało przez myśl matce. — A — uśmiecha się...
Ileż dał mi szczęścia ten człowiek — cicho mówiła Zofia akompaniując swoim myślom lekkimi dźwiękami strun. — Jak on umiał żyć...
— Ta-ak! — powiedział Mikołaj skubiąc bródkę. — Rozśpiewana dusza!
Zofia rzuciła gdzieś zaczętego papierosa i, zwracając się do matki, zapytała:
— Nie przeszkadza wam ten mój hałas?
Matka odpowiedziała z rozdrażnieniem, którego nie umiała opanować:
— Nie pytajcie mnie. Ja nie rozumiem nic. Siedzę, słucham, myślę o sobie...
— Nie — wy powinniście rozumieć! — powiedziała Zofia. — Kobieta nie może nie rozumieć muzyki — zwłaszcza, jeśli jest jej smutno...
Uderzyła silnie po klawiszach i rozległ się głośny krzyk, jakby ktoś usłyszał straszną dla siebie wieść, która uderzyła go w samo serce i wyrwała mu ten wstrząsający dźwięk. Zadźwięczały przestraszone młode głosy, rzuciły się gdzieś pośpiesznie, w zamieszaniu. Znowu zakrzyczał gniewny, donośny głos zagłuszając wszystko. Widocznie zdarzyło się nieszczęście, ale wywołało nie skargę, lecz gniew. Potem zjawił się ktoś łagodny i silny i zaśpiewał prostą, piękną pieśń, namawiając do czegoś, wołając za sobą.
Serce matki napełniało pragnienie powiedzenia tym ludziom czegoś dobrego. Uśmiechała się upojona muzyką i odczuwała pragnienie zrobienia czegoś dla brata i siostry. I poszukawszy oczyma — co by tu takiego zrobić? — cichutko wyszła do kuchni nastawić samowar.
Ale pragnienie zrobienia dla nich czegoś nie znikało i nalewając herbatę mówiła z zawstydzeniem, jakby obdzielała równocześnie ciepłymi, wprost spod serca wyjętymi słowami i ich, i siebie:
— My, ludzie czarnego życia, wszystko czujemy, ale trudno nam wypowiedzieć to, wstydzimy się, że rozumiemy, a powiedzieć nie umiemy. I często — ze wstydu — gniewamy się na nasze myśli. Życie — ze wszystkich stron bije i kole, odpocząć się chce, a myśli — przeszkadzają.
Mikołaj słuchał przecierając okulary, Zofia patrzyła, szeroko otworzywszy swoje ogromne oczy zapominając palić dogasającego papierosa. Siedziała półobrócona do pianina i od czasu do czasu delikatnie dotykała klawiszy szczupłymi palcami prawej ręki. Akord ostrożnie wlewał się w słowa matki, pośpiesznie oblekającej uczucia w proste, z serca płynące słowa.
— Ja oto mogę już teraz powiedzieć coś o sobie i o ludziach, dlatego, że zaczęłam rozumieć mogąc porównać. — Dawniej żyłam i nie miałam swego życia z czym porównywać. W naszym stanie wszyscy żyją jednakowo. A teraz widzę, jak inni żyją, wspominam własne swoje życie — gorzko mi i ciężko!
Zniżyła głos i ciągnęła dalej:
— Może być, że ja coś nie tak powiem i że nie trzeba było w ogóle tego mówić, bo wy i tak sami wszystko wiecie...
W głosie jej zabrzmiały łzy i, patrząc na nich z uśmiechem w oczach, dodała:
— Ale chce mi się otworzyć przed wami serce, żebyście widzieli, że życzę wam wiele, wiele dobrego!
— Widzimy! — cicho powiedział Mikołaj.
Nie mogła jednak wciąż nasycić swego pragnienia i mówiła dalej o tym, co było dla niej nowe i wydawało się jej niezmiernie ważne. Zaczęła opowiadać o swoim życiu w poniewierce i znoszonym bez szemrania cierpieniu. Opowiadała bez gniewu, z uśmiechem współczucia na ustach rozwijając szary zwój smutnych dni. Opowiadała o mężowskich razach dziwiąc się sama, jak nikłe były ich powody i jak nie potrafiła bronić się przed nimi...
Słuchali jej w milczeniu, przygnębieni głębokim sensem prostej historii człowieka, którego uważano za bydlę i który długo i bez sprzeciwu czuł się sam tym, za co go uważano. Wydawało się, że tysiące ludzkich żywotów mówi jej ustami. Codzienne i proste było to, czym żyła, ale tą prostą codziennością żyło tysiące ludzi na ziemi i historia jej nabierała znaczenia symbolu. Mikołaj oparł się łokciami o stół, położył głowę na dłoni i nie ruszał się, patrząc na nią przez okulary przymrużonymi w naprężeniu oczyma. Zofia oparła się o poręcz krzesła i chwilami wzdrygała się, przecząco poruszając głową. Twarz jej stała się jeszcze chudsza i bledsza. Nie paliła.
— Pewnego razu — odezwała się cicho Zofia spuszczając głowę — wydało mi się, że jestem nieszczęśliwa, że całe moje życie to maligna. To było na zesłaniu. Małe prowincjonalne miasteczko, nie ma co robić i nie ma o czym myśleć, chyba tylko o sobie. Z bezczynności zaczęłam zbierać w myśli wszystkie moje nieszczęścia, ważyć je. Oto pokłóciłam się z ojcem, którego bardzo kochałam, z gimnazjum mnie wygnali i znieważyli mnie, więzienie, zdrada bliskiego mi towarzysza, aresztowanie męża, znowu więzienie i zesłanie, śmierć męża. I wydało mi się, że nie ma chyba człowieka nieszczęśliwszego ode mnie. Ale wszystkie moje nieszczęścia, i nawet jeszcze dziesięć razy więcej — nie warte są jednego miesiąca waszego życia, Pelagio Niłowna... To codzienne znęcanie się przez lata całe.... Skąd ludzie czerpią siłę, żeby to znieść?
— Przyzwyczajają się! — odpowiedziała z westchnieniem matka.
— Zdawało mi się, że znam życie! — powiedział w zamyśleniu Mikołaj. — Ale jeśli mówi o nim nie książka, nie poszczególne moje wrażenia, ale ono samo — przejmuje mnie lęk! I straszne są właśnie drobiazgi, straszne są te nędzne minuty, z których składają się lata...
Rozmowa płynęła, rosła; to czarne życie, o którym mówiła matka, ogarniało ich ze wszystkich stron. A matka zagłębiała się we wspomnienia, i, wywlekając z mroków swojej przeszłości codzienne krzywdy, roztaczała przed nimi przygnębiający obraz tej poniżającej grozy, w której utonęła jej młodość. Wreszcie powiedziała:
— Oj, nagadałam wam — czas już odpocząć! Wszystkiego się nie opowie...
Brat i siostra pożegnali się z nią w milczeniu. Wydało się jej, że Mikołaj ukłonił się jej niżej niż zwykle i mocniej ścisnął jej rękę. A Zofia odprowadziła ją do jej pokoju i, stanąwszy w drzwiach, powiedziała cicho:
— Odpocznijcie — spokojnej nocy!
Głos jej był ciepły, spojrzenie szarych oczu miękką pieszczotą zatrzymało się na twarzy matki...
Wzięła rękę Zofii i, ściskając ją w swoich rękach, odpowiedziała:
— Dziękuję wam!...
Po kilku dniach matka i Zofia stanęły przed Mikołajem jako dwie ubogo ubrane mieszczki w znoszonych perkalowych sukniach i kaftanach, z torbami na plecach i kijami w ręku. Strój ten uczynił Zofię niższą, a twarz jej wydawała się jeszcze surowsza i bledsza.
Żegnając się z siostrą, Mikołaj ścisnął mocno jej rękę, a prostota i spokój cechujące ich stosunek jeszcze raz zwróciły uwagę matki. Nie całują się, nie mówią pieszczotliwych słów, a odnoszą się do siebie tak serdecznie, z taką troskliwością. Tam gdzie żyła dotychczas, ludzie dużo całowali się, często mówili przyjazne słowa i zawsze kąsali się jak głodne psy.
Kobiety minęły w milczeniu ulice miasta, wyszły w pole i ramię przy ramieniu ruszyły po szerokiej, bitej drodze między dwoma rzędami starych brzóz.
— A nie zmęczycie się? — zapytała matka Zofii.
— Myślicie, że mało chodziłam? Jestem przyzwyczajona...
Wesoło, jak gdyby przechwalała się dziecinnymi figlami, Zofia zaczęła opowiadać matce o swojej rewolucyjnej pracy. Musiała często żyć pod cudzym nazwiskiem posługując się fałszywymi dokumentami, przebierać się, ukrywać przed szpiclami, rozwozić pudy zakazanych książek po różnych miastach, organizować ucieczki zesłanych towarzyszy, odprowadzać ich za granicę. W mieszkaniu jej była urządzona tajna drukarnia, a gdy żandarmi dowiedzieli się o tym i przyszli z rewizją, zdążyła na minutę przed ich przyjściem przebrać się za pokojówkę i wyszła spotkawszy swoich gości w bramie domu. Bez płaszcza, w lekkiej chusteczce na głowie, z bańką do nafty w ręku, przeszła wtedy zimą w silny mróz przez całe miasto, z jednego końca na drugi. Innym razem przyjechała do obcego miasta, do swoich znajomych i gdy szła już po schodach do ich mieszkania, zauważyła, że odbywa się u nich rewizja. Zawrócić było już za późno. Zadzwoniła więc śmiało o piętro niżej, weszła z walizką do nieznajomych ludzi i wytłumaczyła im otwarcie swoje położenie.
— Możecie mnie wydać, jeśli chcecie, ale myślę, że nie zrobicie tego — powiedziała z przekonaniem.
Nieznajomi byli bardzo przestraszeni i nie spali całą noc oczekując, że lada chwila zapukają do nich, ale nie zdecydowali się na wydanie jej żandarmom, a rankiem razem z nią śmieli się z nich. Pewnego razu przebrana za mniszkę siedziała w tym samym wagonie i na tej samej ławce ze szpiclem, który ją śledził, i szpicel przechwalał się przed nią swoją zręcznością opowiadając jej, w jaki sposób to robi. Był przekonany, że ona jedzie tym samym pociągiem w wagonie drugiej klasy. Na każdym przystanku wychodził i po powrocie oświadczał:
— Nie widać jej — pewnie położyła się spać. Oni także męczą się, życie mają ciężkie, w rodzaju naszego!
Matka słuchała jej opowiadań, śmiała się i patrzyła na nią z czułością. Wysoka i chuda, Zofia lekko i twardo kroczyła po drodze kształtnymi nogami. W jej ruchach, słowach, w dźwięku głosu trochę przytłumionego, ale dziarskiego, w całej jej prostej postaci, było dużo duchowego zdrowia i wesołej odwagi. Patrzyła na wszystko młodymi oczyma i wszędzie widziała coś, co napełniało ją młodzieńczą radością.
— Popatrzcie, jaka piękna sosna! — wołała Zofia wskazując na drzewo. Matka zatrzymywała się, patrzyła — sosna nie była ani gęstsza, ani wyższa od innych.
— Ładne drzewo! — potwierdziła uśmiechając się. I widziała, jak wiatr bawi się siwymi włosami nad uchem Zofii.
— Skowronek! — szare oczy Zofii rozjaśniały się i patrzyły z miękką pieszczotą, a całe ciało jak gdyby odrywało się od ziemi i unosiło na spotkanie niewidzialnej muzyki dzwoniącej w jasnym błękicie. Czasami jej gibka postać schylała się, zrywała polny kwiat i lekkim dotknięciem delikatnych, szybkich palców miłośnie gładziła jego drżące płatki. Nuciła’ coś przy tym cicho i pięknie. Wszystko to pociągało coraz bardziej matkę do kobiety z promiennymi oczyma i mimo woli przytulała się do niej starając się dotrzymywać kroku. Ale czasem w słowach Zofii zjawiało się coś rażącego î szorstkiego, co wydawało się matce zbędne i budziło w niej trwożną myśl:
— Nie spodoba się ona Michałowi...
Ale po minucie Zofia mówiła znowu z serdeczną prostotą i matka zaglądała jej z uśmiechem w oczy.
— Jacyście wy jeszcze młodzi! — powiedziała z westchnieniem.
— O, mam już 32 lata! — wykrzyknęła Zofia.
Własowa uśmiechnęła się.
— Ja nie o tym — z twarzy można by wam dać i więcej. A spojrzeć w wasze oczy, posłuchać was — aż się człowiek zadziwi — jak dziewczynka. Zycie wasze przecie niespokojne, trudne, niebezpieczne, a serce — uśmiecha się.
— Nie czuję, żeby mi było trudno, i nie mogę sobie wyobrazić lepszego i bardziej zajmującego życia niż moje... Będę nazywać was — Niłowną; Pelagia — to nieodpowiednie dla was imię.
— Nazywajcie mnie, jak chcecie! — powiedziała w zamyśleniu matka. — Jak się wam chce, tak do mnie mówcie. Patrzę na was, słucham, myślę. Przyjemnie mi jest, gdy widzę, że znacie drogi do ludzkiego serca. Wszystko w człowieku otwiera się przed wami bez onieśmielenia i obawy — serce otwiera się samo na wasze przyjęcie. I myślę ja o was wszystkich, że zwyciężycie zło w życiu, na pewno zwyciężycie!
— Zwyciężymy, ponieważ idziemy z roboczym ludem! — pewnie i głośno powiedziała Zofia. — W nim kryją się wszystkie możliwości, z nim wszystko jest osiągalne! Trzeba tylko obudzić jego świadomość, której nie pozwalają rosnąć...
Słowa jej obudziły w sercu matki złożone uczucie — uczuła nie wiadomo dlaczego litość dla Zofii, była to jednak litość przyjaciela, litość, która nie obraża. Pragnęła usłyszeć od niej jakieś inne, prostsze słowa.
— Kto was nagrodzi za wasze trudy? — zapytała cicho i smutnie.
— Jesteśmy już wynagrodzeni! Znaleźliśmy dla siebie życie, które zadowala nas, żyjemy wszystkimi siłami duszy — czegóż można pragnąć jeszcze? — odpowiedziała Zofia i matce wydało się, że w słowach jej zabrzmiała duma.
Spojrzała na nią, spuściła głowę i znowu pomyślała:
— Nie, nie spodoba się ona Michałowi...
Wdychając pełną piersią słodkie powietrze, szły bez pośpiechu, ale żwawym krokiem i matce wydawało się, że idzie na pielgrzymkę. Przypomniało się jej dzieciństwo i ta dobra radość, z którą wychodziła ze wsi na święto do dalekiego klasztoru, do cudownego obrazu.
Czasem Zofia nuciła pięknie półgłosem jakieś nowe pieśni o niebie i miłości, albo nagle zaczynała mówić wiersze o polu i lasach, o Wołdze, a matka słuchała z uśmiechem, mimo woli kiwając głową w rytm wiersza i poddając się jego muzyce.
W piersi było ciepło i panowała pełna zadumy cisza, jak w maleńkim, starym sadzie, letnim wieczorem.
Na trzeci dzień przyszły do wsi. Matka spytała pracującego w polu chłopa, gdzie jest dziegciarnia i wkrótce schodziły już po spadzistej, leśnej ścieżce — korzenie drzew tworzyły na niej jakby schody — na niewielką, okrągłą polankę, zasypaną węglem i wiórami, zalaną dziegciem.
— Otóż i przyszłyśmy! — powiedziała matka oglądając się niespokojnie.
Przed szałasem z żerdzi i gałęzi, przy stole z nieheblowanych desek, położonych na kozłach wkopanych w ziemię, jedli obiad: Rybin, cały czarny, w rozpiętej na piersiach koszuli, Jefim i jeszcze dwóch młodych parobczaków. Rybin zauważył je pierwszy i przyłożywszy dłoń do oczu oczekiwał w milczeniu.
— Witajcie, bracie Michale! — krzyknęła matka jeszcze z daleka.
Wstał i poszedł nie śpiesząc się na ich spotkanie, a poznawszy ją, uśmiechnął się i pogładził brodę ciemną ręką.
— Idziemy z pielgrzymką! — powiedziała matka podchodząc do niego. — Zajdę, myślę sobie, i odwiedzę brata! A oto moja przyjaciółka Anna...
I dumna ze swego konceptu, spojrzała z ukosa na poważną i surową twarz Zofii.
— Witaj! — powiedział Rybin uśmiechając się posępnie. Potrząsnął jej ręką i, ukłoniwszy się Zofii, ciągnął dalej:
— Nie kłam. Tu nie miasto i kłamstwa niepotrzebne! Wszystko swoi ludzie...
Jefim siedząc przy stole, bystro przyglądał się pątniczkom i mówił coś towarzyszom dźwięcznym głosem. Gdy kobiety podeszły do stołu, wstał i ukłonił się im w milczeniu. Jego towarzysze siedzieli nieruchomo, jakby nie zauważyli gości.
— Żyjemy tu jak mnichy! — powiedział Rybim klepiąc Własową lekko w plecy. — Nikt do nas nie zachodzi, gospodarza nie ma we wsi, gospodynię do szpitala zabrali, a ja jestem tu czymś w rodzaju zarządzającego. Siadajcie do stołu. Pewnie chce się wam jeść. Przyniósłbyś mleka, Jefimie!
Jefim poszedł nie śpiesząc się do szałasu, pątniczki zaczęły zdejmować z pleców worki, jeden z parobczaków, wysoki i chudy, wstał od stołu i pomagał im, drugi, krępy i kudłaty, w zamyśleniu wsparł się na łokciach, drapał się w głowę i cicho mruczał jakąś piosenkę. Ciężki zapach dziegciu zlewał się z duszną wonią zgniłych liści i wywoływał zawrót głowy.
— Oto Jakub — wskazując na wysokiego parobczaka powiedział Rybin — a to Ignacy. No, jak twój syn?
— W więzieniu! — powiedziała westchnąwszy matka.
— Znowu w więzieniu? — zawołał Rybin. — Spodobało mu się tam, jednak...
Ignacy przestał śpiewać, Jakub odebrał kij z ręki matki i powiedział:
— Siadaj!
— A wy dlaczego nie siadacie? Siadajcie! — zaprosił Rybin Zofię.
Usiadła w milczeniu na pniu drzewnym, uważnie przyglądając się Rybinowi.
— Kiedy go wzięli? — zapytał Rybin siadając naprzeciw matki. I kiwając głową, zawołał: — Nie wiedzie ci się, Niłowna!
— To nic! — powiedziała.
— No? Przyzwyczajasz się widać?
— Nie przyzwyczajam się, tylko widzę, że bez tego nie można!
— Tak! — powiedział Rybin. — No, opowiadaj...
Jefim przyniósł garnek mleka, wziął ze stołu filiżankę, wypłukał wodą, nalał do niej mleka i podsunął ją Zofii, uważnie słuchając opowiadania matki. Poruszał się i robił wszystko cicho i ostrożnie. Gdy matka skończyła swoje krótkie opowiadanie, wszyscy milczeli chwilę nie patrząc na siebie. Ignacy siedząc przy stole, rysował na deskach paznokciem jakiś wzór. Jefim stał za Rybinem, oparł się łokciem o jego ramię, Jakub, wsparty o drzewo, złożył ręce na piersiach i spuścił głowę. Zofia oglądała spode łba chłopów...
— Taak! — powoli i posępnie przeciągnął Rybin. — A więc tak wystąpili! Otwarcie!...
— U nas jeżeliby taką paradę urządzić — powiedział Jefim i uśmiechnął się pochmurnie — zatłukliby chłopi na śmierć!
— Zatłukliby! — powiedział Ignacy kiwnąwszy głową. — Nie, pójdę do fabryki, tam lepiej...
— Mówisz, że będą sądzić Pawła? — zapytał Rybin. — A jaka może być kara, nie słyszałaś?
— Katorga albo wieczne osiedlenie na Syberii... — odpowiedziała cicho.
Trzech parobczaków spojrzało na nią jednocześnie, a Rybin spuścił głowę i zapytał powoli:
— A kiedy zaczynał tę sprawę, wiedział, co mu grozi?
— Wiedział — głośno powiedziała Zofia.
Wszyscy zamilkli nie poruszając się, jak gdyby zastygli w jednej chłodnej myśli.
— Tak! — ciągnął dalej Rybin surowo i poważnie. — Ja także myślę, że wiedział. Nie zmierzywszy — nie skakałby, człowiek z niego poważny. Słyszeliście, chłopcy? Wiedział człowiek, że bagnetem go pchnąć mogą i katorgą poczęstują, a — poszedł. Gdyby matka położyła się na jego drodze — przeszedłby po niej. Przeszedłby, Niłowna, po tobie?
— Przeszedłby! — wzdrygnąwszy się powiedziała matka i obejrzała się z westchnieniem.
Zofia milcząco pogładziła jej rękę i nachmurzywszy brwi patrzyła uporczywie na Rybina.
— Oto człowiek! — powiedział niegłośno i powiódł po wszystkich spojrzeniem swoich ciemnych oczu. I znowu sześciu ludzi zamilkło. Wąskie promyczki słońca wisiały w powietrzu jak złote wstążki. Gdzieś z przekonaniem krakała wrona. Matka oglądała się wokoło. Była rozstrojona wspomnieniami o Pierwszym Maja, tęsknotą za synem i za Andrzejem. Na maleńkiej polance walały się beczki od dziegciu, jeżyły się wykarczowane pnie. Dęby i brzozy cisnąc się wokoło polany, szły za nią niespostrzeżenie ze wszystkich stron. Związane tajemnicą ciszy, nieruchome, rzucały na ziemię ciemne, ciepłe cienie.
Nagle Jakub oderwał się od drzewa, odszedł na bok, zatrzymał się i, machnąwszy głową, zapytał sucho i głośno:
— To przeciw takim postawią mnie i Jefima?
— A ty myślisz — przeciw komu? — odpowiedział Rybio posępnym pytaniem. — Duszą nas naszymi własnymi rękami — w tym sztuka!
— A ja mimo to pójdę do wojska! — niegłośno, ale z uporem oświadczył Jefim.
— Kto ci odradza? — zawołał Ignacy. — Idź!
I nie odrywając oczu od Jefima, powiedział z uśmiechem:
— Tylko, gdy będziesz do mnie strzelał, celuj w głowę... nie kalecz, ale od razu zabijaj!
— Słyszałem już to! — gwałtownie krzyknął Jefim.
— Poczekajcie, chłopcy! — przemówił Rybin. Powiódł po nich oczyma i podniósł rękę nieśpiesznym gestem. — Oto — kobieta! — powiedział wskazując na matkę. — Syn jej na pewno przepadł teraz...
— Po co to mówisz? — zapytała cicho i ze smutkiem matka.
— Trzeba! — odpowiedział ponuro. — Trzeba, żeby twoje włosy nie na darmo siwiały. No i co, czy złamali ją? Przyniosłaś książki, Niłowna?
Matka spojrzała na niego i, pomilczawszy chwilę, odparła:
— Przyniosłam...
— Tak! — powiedział Rybin uderzając dłonią po stole. — Od razu się domyśliłem, gdy tylko cię zobaczyłem, bo po cóż byś miała przychodzić, jeśli nie po to? Słyszeliście? Syna wytrącili z szeregu — matka zajęła jego miejsce!
Pogroził posępnie ręką i zaklął ordynarnie.
Matka zlękła się jego krzyku. Patrzyła na niego i widziała, że twarz Michała wyraźnie zmieniła się — schudł, broda zrobiła się nierówna, czuło się pod nią kości szczęk. Na niebieskawych białkach oczu ukazały się cieniutkie czerwone żyłki, jak gdyby długo nie spał, nos wydłużył się i zagiął drapieżnie. Otwarty kołnierz przepojonej dziegciem, niegdyś czerwonej koszuli, odsłaniał wystające kości obojczyków i gęste włosy na piersiach. W całej jego postaci było coś jeszcze bardziej żałobnego i ponurego niż dawniej. Suchy blask zaczerwienionych oczu oświecał ciemną twarz ogniem gniewu. Zofia zbladła i w milczeniu nie odrywała spojrzenia od chłopów. Ignacy zmrużywszy oczy, potakiwał głową, a Jakub stojąc przed szałasem, odłamywał gniewnie ciemnymi palcami korę z żerdzi: Jefim przechadzał się wzdłuż stołu za plecami matki.
— Kilka dni temu — ciągnął dalej Rybin — wezwał mnie naczelnik ziemski i mówi mi: — Co ty, łajdaku, powiedziałeś duchownemu? — Dlaczego, łajdaku? — mówię. — Pracuję na chleb w pocie czoła, nic złego ludziom nie zrobiłem, ot co! — Wrzasnął na mnie, dał mi w zęby... i trzy doby przesiedziałem w areszcie. Tak mówicie z narodem? Tak. Nie oczekuj, diable, miłosierdzia! Nie ja, to drugi, nie na tobie, to na twoich dzieciach pomści moją krzywdę i poniewierkę — pamiętaj! Zoraliście żelaznymi pazurami piersi narodu, posialiście w nich zło — nie oczekujcie litości, diabły! Ot co.
Był pełen kipiącej złości i w głosie jego drżały dźwięki, które przerażały matkę.
— A co ja powiedziałem popu? — ciągnął dalej spokojniej. — Po zgromadzeniu w gminie siedzi z chłopami na ulicy i opowiada im, że ludzie, to stado, któremu zawsze potrzeba pastucha — tak! A ja zażartowałem: Jak naznaczą w lesie lisa wojewodą, piór będzie dużo, ale ptactwo zniknie! Spojrzał na mnie z ukosa i zaczął gadać o tym, że cierpieć powinien naród i modlić się do Boga, żeby obdarzył go cierpliwością. A ja powiedziałem, że naród modli się dużo, ale widać nie ma Bóg czasu — nie słyszy! Ot co. A On przyczepił się do mnie i dalej się dopytywać, jakie modlitwy odmawiam? A ja mówię — jedną przez całe życie, jak i cały naród: naucz mnie, panie, ciągnąć panom cegły, jeść kamienie, wypluwać polana! Skończyć mi nawet nie dał. Jesteście panią? — zwrócił się nagle do Zofii przerywając opowiadanie.
— Dlaczego panią? — odparła szybko Zofia, zaskoczona niespodzianym pytaniem.
— Dlaczego? — uśmiechnął się krzywo Rybin. — Taki już wasz los, z tym się urodziliście! Ot co. Myślicie, że pod perkalikową chusteczką można ukryć przed ludźmi szlachecki grzech? My poznamy popa i w rogoży. Ot położyliście na przykład łokieć tam, gdzie nachlapane na stole — drgnęliście i skrzywiliście się. Plecy też macie zbyt proste, jak na pracującego człowieka...
Lękając się, że Rybin obrazi Zofię swoim ciężkim głosem, zjadliwym uśmiechem i słowami, matka z pośpiechem powiedziała surowo:
— To moja przyjaciółka, Michale Iwanowiczu, dobry człowiek, w naszej sprawie posiwiała. Ty — nie bardzo...
Rybin westchnął ciężko.
— Czyż ja mówię coś złego?
Zofia spojrzała na niego i zapytała sucho:
— Chcieliście mi coś powiedzieć?
— Ja? Tak! Zjawił się tu niedawno nowy człowiek, cioteczny brat Jakuba, chory na suchoty. Można go zawołać?
— Cóż — zawołajcie! — odpowiedziała Zofia.
Rybin spojrzał na nią, zmrużył oczy i zniżywszy głos powiedział:
— Jefimie, poszedłbyś do niego i powiedział mu, żeby przyszedł tu przed nocą. Ot co..
Jefim, bez pośpiechu i w milczeniu, wziął czapkę i nie patrząc na nikogo ruszył w stronę lasu i znikł w nim. Rybin wskazał za nim głową i powiedział głucho:
— Męczy się! On i Jakub mają iść do wojska. Jakub mówi po prostu — nie mogę! A ten także nie może, a chce iść... Myśli, że można żołnierzy podburzyć, ale ja myślę, że głową muru nie przebije... Ot masz — dostali bagnety w ręce i idą! Taak... męczy się! A Ignacy niepotrzebnie jątrzy — niepotrzebnie!
— Wcale nie niepotrzebnie — pochmurnie powiedział Ignacy nie patrząc na Rybina. — Jak go tam obrobią, zacznie strzelać nie gorzej od innych...
— Wątpię! — odezwał się w zamyśleniu Rybin. — No, oczywiście lepiej uciec przed tym. Rosja wielka — nie znajdą. Postarasz się o paszporcik, możesz chodzić po wsiach.
— Tak właśnie zrobię! — zauważył Ignacy, uderzając się kijkiem po nodze. — Jeżeli postanowiliśmy iść, idźmy prostą drogą!
Rozmowa urwała się. Krążyły zapobiegliwie krzątające się pszczoły i osy, dźwięczeniem swoim podkreślając jeszcze bardziej panującą ciszę. Świergotały ptaki, gdzieś z oddali dolatywała błądząca po polach pieśń. Rybin przerwał milczenie mówiąc:
— No — nam trzeba do pracy... A wy może odpoczniecie? Tam, w szałasie, są prycze. Nazbieraj im, Jakubie, suchych liści... A ty, matko, dawaj książki...
Matka i Zofia zaczęły rozwiązywać torby. Rybin, pochyliwszy się nad nimi, mówił z zadowoleniem:
— Ale dużoście przynieśli! Czy dawno w tym pracujecie — jak wam na imię? — zwrócił się do Zofii.
— Anna Iwanowna — odpowiedziała. — Dwanaście lat... A co?
— Nic. W więzieniuście już pewnie siedzieli?
— Siedziałam.
— Widzisz? — z wyrzutem powiedziała półgłosem matka. — A tyś przy niej takie rzeczy mówił...
Rybin milczał chwilę, a potem nabrał pełne ręce książek i powiedział wyszczerzywszy zęby:
— Nie obrażajcie się na mnie! Chłop z panem, to jak smoła z wodą — trudno im razem, nie mogą się połączyć.
— Nie jestem panią, tylko człowiekiem! — zaprzeczyła Zofia uśmiechając się łagodnie.
— I to być może! — odezwał się Rybin. — Mówią, że pies był przedtem wilkiem. Pójdę to schować.
Ignacy i Jakub podeszli do niego z wyciągniętymi rękami.
— Daj nam! — powiedział Ignacy.
— Wszystkie jednakowe? — zapytał Rybin.
— Różne. Tu i gazeta jest...
— O!
I wszyscy trzej pośpiesznie weszli do szałasu.
— Pali się chłop! — cichutko powiedziała matka odprowadziwszy ich zamyślonym spojrzeniem.
— Tak — cicho odezwała się Zofia — nigdy nie widziałam jeszcze takiej twarzy — jakiś apostoł — męczennik! Chodźmy i my tam, chce mi się popatrzyć na nich...
— Nie gniewajcie się na niego, że taki surowy... — cichutko poprosiła matka.
Zofia uśmiechnęła się.
— Jacyście wy dobrzy, Niłowna...
Gdy stanęły w drzwiach, Ignacy podniósł głowę, przelotnie spojrzał na nią i, zatopiwszy palce w kędzierzawych włosach, pochylił się nad gazetą, leżącą na jego kolanach. Rybin stojąc chwytał na papier promień słońca, który przedostał się do szałasu przez szczelinę dachu, i przesuwając gazetę pod promieniem, czytał poruszając wargami. Jakub klęczał przy pryczy położywszy się na niej piersią, i także czytał.
Matka poszła w kąt szałasu i usiadła tam, a Zofia objąwszy ją ramionami, przyglądała się im w milczeniu.
— Wujku Michale! Łają tu nas, chłopów! — półgłosem nie odwracając się powiedział Jakub. Rybin odwrócił się, spojrzał na niego i odpowiedział z uśmiechem:
— Z miłości!
Ignacy zaczerpnął powietrza, podniósł głowę i zamknąwszy oczy mówił:
— Tu napisane — „chłop przestał być człowiekiem“ — rozumie się, że przestał!
Po jego prostej, otwartej twarzy przemknął cień obrazy.
— Przyjdź tylko tu, nałóż naszą skórę, pokręć się w niej, a zobaczę, czym ty będziesz — mądralo!
— Położę się! — cichutko powiedziała matka do Zofii. — Zmęczyłam się jednak trochę i w głowie mi się kręci od tego zapachu. A wy?
— Nie chce mi się spać.
Matka wyciągnęła się na legowisku i zdrzemnęła się. Zofia siedziała nad nią przyglądając się czytającym i, gdy osa lub trzmiel krążył nad głową matki, odganiała go troskliwie. Matka widziała to pół przymkniętymi oczyma i troskliwość Zofii sprawiała jej przyjemność.
Podszedł Rybin i zapytał głośnym szeptem:
— Śpi?
— Tak.
Milczał chwilę, po czym uważnie popatrzył w twarz matki, westchnął i powiedział cicho:
— Ona jest może pierwsza, która poszła za synem tą drogą — pierwsza!
— Nie przeszkadzajmy jej, wyjdźmy! — zaproponowała Zofia.
— Tak, trzeba już do pracy. Chciało by się pogadać, ale musimy poczekać do wieczora! Chodźmy, chłopcy!
Wyszli we trzech zostawiwszy Zofię przed szałasem. A matka pomyślała:
— No, dzięki Bogu! Zaprzyjaźnili się...
Dziegciarze przyszli zadowoleni, że ukończyli robotę.
Matka, zbudzona ich glosami, wyszła z szałasu ziewając i uśmiechając się.
— Wyście pracowali, a ja sobie spałam, jak jaka pani! — powiedziała obrzucając ich życzliwym spojrzeniem.
— Wybaczymy ci to — odezwał się Rybin. Był teraz spokojniejszy. Zmęczenie pochłaniało nadmiar podniecenia.
— Ignacy! — powiedział. — Zajmij się herbatą! My tu po kolei gospodarujemy — dzisiaj Ignacy karmi nas i poi!
— Ustąpiłbym chętnie swojej kolei! — zauważył Ignacy i zaczął zbierać szczapy i sęki do ogniska przysłuchując się rozmowie.
— Każdy chciałby być z gośćmi! — powiedział Jefim siadając obok Zofii.
— Pomogę ci, Ignacy — cicho odezwał się Jakub wchodząc do szałasu. Wyniósł stamtąd bochenek chleba i zaczął krajać go na kawałki rozkładając je po stole.
— Tss! — cicho zawołał Jefim. — Kaszle...
Rybin posłuchał i powiedział kiwnąwszy głową:
— Tak, idzie...
I zwróciwszy się do Zofii objaśnił:
— Zaraz przyjdzie świadek. Ja bym go oprowadzał po miastach, stawiałbym go na placach, żeby naród go słuchał. Mówi zawsze to samo, ale wszyscy powinni tego posłuchać...
Cisza i mrok stawały się głębsze, głosy ludzkie dźwięczały łagodniej. Zofia i matka przyglądały się chłopom — poruszali się powoli, ciężko, z jakąś szczególną ostrożnością, i także obserwowali kobiety.
Z lasu na polanę wyszedł wysoki, przygarbiony człowiek. Kroczył powoli mocno opierając się na kiju, i słychać było z daleka jego chrapliwy oddech.
— A no jestem! — powiedział i zaczął kaszlać.
Miał na sobie długie aż do pięt, wytarte palto, spod okrągłego, zmiętego kapelusza zwieszały się bezsilnie rzadkie pasma żółtawych, prostych włosów. Jasna bródka rosła na żółtej, kościstej twarzy, usta były pół otwarte, oczy wpadły głęboko aż pod czoło i błyszczały gorączkowo z ciemnych oczodołów.
Gdy Rybin przedstawił go Zofii, człowiek zapytał ją:
— Przynieśliście, słyszałem, książki?
— Przyniosłam.
— Dziękuję wam... za lud! Sam on jeszcze nie może zrozumieć prawdy... Więc ja, który ją już zrozumiałem, dziękuję w jego imieniu.
Oddychał prędko chwytając powietrze krótkimi, chciwymi łykami. Głos załamywał mu się, kościste palce bezsilnych rąk pełzały po piersi starając się zapiąć guziki palta.
— Nie powinniście przychodzić do lasu tak późno — to wam szkodzi. Las liściasty, więc wilgotno tu i duszno — zauważyła Zofia.
— Mnie już nic nie zaszkodzi i nie pomoże! — powiedział dusząc się. — Mnie tylko śmierć pomoże...
Trudno było go słuchać. Cała jego postać budziła tę niepotrzebną litość, która zdaje sobie sprawę ze swojej bezsilności i wywołuje ponurą złość i rozdrażnienie. Przysiadł na beczce zginając tak ostrożnie kolana, jakby się bał, że nogi mu się przełamią. Otarł spocone czoło. Włosy miał suche i martwe.
Buchnęło ognisko. Wszystko wokół drgnęło, zakołysało się, cienie jakby sparzyły się, cofnęły się lękliwie do lasu. Nad ogniem mignęła okrągła twarz Ignacego z nadętymi policzkami. Ogień zgasł. Zapachniało dymem, cisza i mgła znowu stłoczyły się na polanie czujnie słuchając ochrypłych słów chorego.
— Ale dla ludu mogę jeszcze być pożyteczny jako świadek przestępstwa. Popatrzcie na mnie... Mam dwadzieścia osiem lat i umieram! A dziesięć lat temu podnosiłem bez wysiłku po dwanaście pudów! Z takim zdrowiem — myślałem — siedemdziesiąt lat przejdę i nie potknę się. A przeżyłem dziesięć i — dalej nie mogę! Okradli mnie panowie fabrykanci, zagrabili mi czterdzieści lat życia — czterdzieści lat!
— Oto jego pieśń! — powiedział głucho Rybin. Ogień znowu buchnął, ale już mocniej, jaśniej. Znowu rzuciły się do ucieczki w las cienie, znowu przypłynęły do ognia i zadrżały wokół niego w milczącym, wrogim tańcu. Zatrzeszczały, zastękały w ognisku wilgotne gałęzie. Zaszeptały i zaszeleściły liście drzew zaniepokojone falą ciepłego powietrza. Wesołe, żywe języki ognia skoczyły w górę obejmując się w radosnej zabawie. Prężyły się żółte i czerwone rozsiewając iskry. Fruwały płonące liście, a gwiazdy uśmiechały się do iskier wabiąc je do siebie.
— To nie moja pieśń. Śpiewają tę pieśń tysiące ludzi, ale nie rozumieją, że ich nieszczęśliwe życie może być dla ludu uzdrawiającą nauką. Ile zamęczonych pracą kalek umiera w milczeniu z głodu...
Zakaszlał się kurcząc się i wzdrygając.
Jakub postawił na stole wiadro z kwasem, rzucił wiązkę zielonej cebuli i powiedział do chorego:
— Chodź, Saweli, przyniosłem ci mleka...
Saweli poruszył odmownie głową, ale Jakub wziął go pod ramiona i poprowadził do stołu.
— Słuchajcie — z wyrzutem powiedziała cicho Zofia do Rybina — po coście go zawezwali? Przecież on każdej minuty może umrzeć...
— Może! — zgodził się Rybin. Ale nim umrze, niech mówi. Dla głupstw stracił życie, niech dla ludzi jeszcze pocierpi. Nie szkodzi! Ot co.
— Postępujecie tak, jakbyście się tym rozkoszowali! — zawołała Zofia.
Rybin spojrzał na nią i odpowiedział ponuro:
— To panowie zachwycają się tym, jak Chrystus na krzyżu jęczał, a my uczymy się od człowieka i chcemy, żebyście i wy się czegoś nauczyli...
Matka podniosła lękliwie brew i powiedziała do niego:
— A ty nie zanadto... Wystarczy!
Przy stole chory zaczął znowu mówić:
— Wyniszczają ludzi pracą — i po co? Kradną człowiekowi życie i na co? — pytam się. Mój pan — w fabryce Niefodowa straciłem życie — nasz pan, właściciel fabryki, śpiewaczce jednej złote naczynia do mycia podarował. Nawet nocnik był złoty! W tym to nocniku jest moje zdrowie i życie. Oto cel, dla którego je straciłem — zabił mnie człowiek pracą, żeby krwią moją uradować kochankę — złoty nocnik jej kupił za moją krew!
— Człowiek stworzony jest na obraz i podobieństwo boże — powiedział uśmiechając się szyderczo Jefim — a oto do czego go używają...
— A nie milcz! — zawołał Rybin uderzając dłonią po stole.
— Nie znoś! — cicho dorzucił Jakub.
Ignacy uśmiechnął się.
Matka zauważyła, że wszyscy trzej chłopcy z nienasyconą uwagą głodnych serc słuchają każdego słowa Rybina patrząc mu w twarz czujnymi oczyma, a słowa Sawelego wywołują na ich twarzach dziwne, ostre uśmieszki. Nie czuło się w nich współczucia dla chorego.
Nachyliwszy się ku Zofii, matka spytała cichutko:
— Czy on rzeczywiście mówi prawdę?
Zofia odpowiedziała głośno:
— Tak, to prawda! O tym podarku pisano w gazetach, to było w Moskwie.
— I nie spotkała go za to żadna kara! — głucho powiedział Rybin. — A trzeba było go pokarać — wyprowadzić przed naród, porąbać w kawałki i jego plugawe mięso rzucić psom! Wielu ciężko pokara naród, gdy powstanie! Wiele przeleje krwi, żeby zmyć swoją poniewierkę! Ta krew — to krew wypita z żył ludu i do ludu ona należy!
— Zimno! — powiedział chory.
Jakub pomógł mu wstać i przyprowadził do ognia.
Ognisko paliło się jasno i cienie bez twarzy drżały wokół niego, ze zdziwieniem przyglądając się wesołej zabawie płomieni. Saweli usiadł na pniu i wyciągnął do ognia przezroczyste, suche ręce. Rybin kiwnął w jego stronę i powiedział do Zofii:
— To wyraźniejsze od książek! Kiedy maszyna oderwie robotnikowi rękę, albo zabije go, tłumaczą, że sam był sobie winny. A kiedy ot tak wyssą krew z człowieka i rzucą go jak padlinę — tego się nawet nie tłumaczy. Każde zabójstwo zrozumiem, ale znęcanie się dla igraszki — tego nie mogę zrozumieć. Po co męczą naród, po co nas wszystkich męczą? Po to, żeby można było żartować, weselić się, żeby zabawniej żyło się na ziemi, żeby można było wszystko kupić za naszą krew — śpiewaczkę, konie, srebrne noże, złote serwisy, drogie zabawki dla dzieci. Pracuj, pracuj jak najwięcej, a ja nagromadzę za twoją pracę pieniędzy i kochance podaruję — złoty urynał.
Matka słuchała, patrzyła i jeszcze raz rozbłysła przed nią w mroku, niby jasna smuga, droga Pawła i wszystkich, którzy z nim szli.
Skończywszy wieczerzę, usiedli wokół ogniska. Przed nimi pośpiesznie pożerając drzewo palił się ogień, za nimi wisiał mrok, spowijający las i niebo. Chory szeroko rozwarłszy oczy, patrzył w płomień kaszląc bez ustanku i drżąc całym ciałem — zdawało się, że ostatki życia wyrywają się niecierpliwie z jego piersi chcąc porzucić wycieńczone chorobą ciało. Odblask ognia drżał na jego twarzy nie ożywiając martwej skóry. Tylko oczy chorego paliły się gasnącym płomieniem.
— Możebyś lepiej poszedł do szałasu, Saweli? — zapytał, pochylając się nad nim, Jakub.
— Po co? — odpowiedział z wysiłkiem. — Posiedzę sobie. Już niedużo mi zostało czasu, żeby z ludźmi pobyć!...
Obejrzał wszystkich, pomilczał chwilę i, uśmiechnąwszy się blado, ciągnął dalej:
— Dobrze mi z wami! Patrzę na was i myślę — może cni pomszczą tych, których ograbiono, może pomszczą śmierć ludzi zabitych...
Nie odpowiedziano mu i wkrótce zdrzemnął się zwiesiwszy głowę na pierś. Rybin popatrzył na niego i powiedział cicho:
— Przychodzi do nas, siedzi i opowiada zawsze to samo o tej poniewierce człowieka. Tkwi w tym całą duszą, jakby wybito mu oczy i jakby poza tą poniewierką nic nie widział.
— Bo czegóż jeszcze potrzeba? — powiedziała w zamyśleniu matka. — Jeżeli tysiące ludzi zamęcza się pracą po to, żeby panowie mogli wyrzucać pieniądze na zabawy, to — czegóż jeszcze?...
— Nudno go słuchać! — powiedział cicho Ignacy. — Taką rzecz raz usłyszysz — nie zapomnisz, a on ciągle o tym samym mówi!
— Zrozum, że w tym jednym jest zawarte wszystko — całe życie! — ponuro zauważył Rybin. — Słuchałem już z dziesięć razy o jego losie, a mimo to czasem — nie wierzę. Bywają takie dobre godziny, kiedy nie chce ci się wierzyć w podłość człowieka i w jego szaleństwo, kiedy wszystkich ci żal, i bogatego, i biednego... I bogaty także zabłądzi... Jeden ślepnie z głodu, drugi — ze złota. Ach, ludzie! — myślisz. — Ach, bracia! Otrząśnijcie się, zastanówcie się uczciwie nie szczędząc siebie! Zastanówcie się!
Chory kiwnął się, otworzył oczy i osunął się na ziemię. Jakub podniósł się cicho, wszedł do szałasu, przyniósł stamtąd półkożuszek, odział brata i znowu usiadł obok Zofii.
Rumiane oblicze ognia uśmiechało się wesoło, oświecało ciemne postacie siedzących wokół niego ludzi. Ich zadumane głosy zlewały się z cichym trzaskiem i szelestem płomieni.
Zofia opowiadała o światowej walce ludu o prawo do życia, o dawnych bojach chłopów niemieckich, o nieszczęściach Irlandczyków, o wielkich zwycięstwach robotników francuskich w ich częstych walkach o wolność...
W lesie spowitym w aksamit nocy, na maleńkiej, osłonionej drzewami polance, przykrytej ciemnym niebem, przed obliczem ognia, w kręgu wrogo zdziwionych cieni — wskrzeszały wydarzenia, wstrząsające światem sytych i chciwych, przesuwały się jeden po drugim narody całej ziemi, ociekające krwią, zmęczone walkami, wyłaniały się z niepamięci imiona bojowników o wolność i prawdę.
Cicho dźwięczał przytłumiony głos kobiecy, dolatujący jak gdyby z dalekiej przeszłości. Budził nadzieję, wpajał w ludzi pewność zwycięstwa. I patrząc w jej chudą i bladą twarz, słuchali w milczeniu opowieści o swych duchowych braciach, a święta sprawa wszystkich narodów świata — odwieczna walka o wolność, stawała przed nimi w coraz jaśniejszym blasku... Człowiek widział swoje pragnienia i myśli w dalekiej przeszłości, ukrytej poza ciemną krwawą zasłoną, wśród nieznanych mu ludów. Zlewał się umysłem i sercem z całym światem odkrywając przyjaciół, którzy dawno już postanowili zgodnie i niezłomnie walczyć o prawdę na ziemi i uświęcili to postanowienie niezliczonymi cierpieniami, przelali rzeki swojej krwi, dla zwycięstwa nowego, jasnego i radosnego życia. Zjawiało się i rosło uczucie duchowej bliskości ze wszystkimi, rodziło się nowe serce ziemi pełne gorącego pragnienia zrozumienia wszystkiego, zjednoczenia wszystkiego w sobie.
— Przyjdzie dzień, kiedy robotnicy wszystkich krajów podniosą głowy i powiedzą twardo — dosyć! — Nie chcemy dłużej tego życia! — dźwięczał głęboką wiarą głos Zofii. — Runie wtedy złudna siła naszych wrogów, silnych swoją chciwością, ziemia ucieknie im spod nóg i nie będą mieli na czym się oprzeć...
— Tak będzie! — powiedział Rybin schylając głowę. — Nie szczędź siebie, a zwyciężysz wszystko!
Matka słuchała podniósłszy wysoko brwi, z uśmiechem radosnego zdziwienia zastygłym na twarzy. Widziała, że wszystko szorstkie, głośne, przesadne, wszystko, co wydawało się jej zbędne w Zofii, znikło teraz i utonęło w gorącym i spokojnym potoku jej opowiadania. Podobała jej się ta cisza nocy, zabawa ognia, twarz Zofii, ale najbardziej — naprężona uwaga chłopów, którzy siedzieli nieruchomo starając się nie naruszyć spokojnego toku opowiadania, jak gdyby obawiali się zerwać tę świetlistą nić, łączącą ich ze światem. Tylko od czasu do czasu któryś z nich ostrożnie podkładał drew do ogniska i gdy z ogniska podnosił się rój iskier i dym — odganiał iskry i dym od kobiet machając w powietrzu ręką.
Raz powstał Jakub i poprosił cichutko:
— Poczekajcie trochę...
Pobiegł do szałasu, przyniósł stamtąd odzież, po czym obaj z Ignacym okręcili nią w milczeniu plecy i nogi kobiet. Zofia mówiła znowu malując dzień zwycięstwa, wpajając w ludzi wiarę w ich siły, budząc w nich świadomość wspólnoty z wszystkimi, którzy jak oni, poświęcają swe życie bezpłodnej pracy dla głupiej igraszki przesyconych. Słowa Zofii nie wzruszały matki, ale wywołane jej opowiadaniem ogromne, obejmujące wszystkich uczucie, napełniało jej pierś wdzięczną, niemal modlitewną myślą o ludziach, idących wśród niebezpieczeństw do skutych łańcuchami pracy braci i przynoszących im dar rzetelnego rozumu, dar miłości do prawdy.
— Pomóż im, Boże! — myślała przymykając oczy.
O świcie Zofia umilkła znużona. Patrzyła z uśmiechem wokół siebie po zadumanych, rozjaśnionych twarzach.
— Czas już iść! — powiedziała matka.
— Czas — rzekła ze znużeniem Zofia.
Któryś z chłopców westchnął głośno.
— Szkoda, że odchodzicie — powiedział niezwykle miękkim głosem Rybin. — Dobrze mówicie! Wielkie to dzieło — zbratać ludzi ze sobą! Jeżeli się wie, że miliony chcą tego samego co my — serce robi się lepsze. A w dobroci jest wielka siła!
— Ty jego dobrocią, a on ciebie kołem! — cicho powiedział Jefim uśmiechając się i skoczył na nogi.
— Czas już, żeby poszły, wuju Michale, dopóki nikt ich nie widział. Jak rozdamy książki, władze zaczną poszukiwać, skąd się zjawiły. I ktoś przypomni sobie — pątniczki przychodziły...
— No, dziękuję ci za trud, matko! — przerwał Jefimowi Rybin. — Gdy patrzę na ciebie, myślę ciągle o Pawle — dobrą drogą poszłaś!
Wzruszony, uśmiechał się szerokim, dobrym uśmiechem. Było chłodno, a on stał tylko w koszuli, z otwartym kołnierzem i obnażoną piersią. Matka obrzuciła spojrzeniem jego ogromną postać i poradziła serdecznie:
— Włożyłbyś co — chłodno!
— Ze środka grzeje! — odpowiedział.
Trzech parobczaków stojąc przy ognisku cicho rozmawiało ze sobą, a u ich nóg leżał okryty półkożuszkiem chory. Niebo bladło, cienie topniały, liście drżały w oczekiwaniu słońca.
— No to żegnajcie! — powiedział Rybin ściskając rękę Zofii. — A jak was znaleźć w mieście?
— Mnie szukaj! — powiedziała matka.
Chłopcy powoli, ciasną grupą, podeszli do Zofii i ściskali jej w milczeniu rękę z niezdarną serdecznością. Na twarzach ich malowało się wyraźnie ukryte zadowolenie, wdzięczność i przyjaźń i zapewne te uczucia wprawiały ich w zakłopotanie swoją nowością. Uśmiechając się do Zofii suchymi po bezsennej nocy oczyma, patrzyli jej w twarz i przestępowali z nogi na nogę.
— Może wypijecie mleka na drogę? — powiedział Jakub.
— A czy jest mleko? — zapytał Jefim.
Ignacy zmieszany przygładził włosy i oznajmił:
— Nie ma — rozlałem...
I wszyscy trzej uśmiechnęli się.
Mówili o mleku, ale matka czuła, że myślą o czymś innym życząc bez słów Zofii i jej wszystkiego dobrego. Wzruszało to widocznie Zofię, wywoływało w niej wstydliwe zmieszanie, które pozwoliło jej powiedzieć tylko cicho:
— Dziękuję, towarzysze!
Spojrzeli po sobie, jak gdyby miękkie dotknięcie tego słowa wstrząsnęło nimi.
Rozległ się suchy kaszel chorego. Węgle w ognisku dogasały.
— Zegnajcie! — powtórzyli półgłosem chłopi. I to smutne słowo długo towarzyszyło kobietom.
Szły nie śpiesząc się, w mroku przedświtu, po leśnej ścieżce. Matka idąc za Zofią mówiła:
— Piękne to wszystko. Jakby we śnie — takie piękne! Chcą ludzie poznać prawdę, moja miła, chcą! Przypomina mi to cerkiew przed porannym nabożeństwem, w wielkie święto... Duchowny jeszcze nie przyszedł, ciemno jeszcze, cicho i straszno w cerkwi, a naród już się zbiera... Tam zapalą świece przed obrazem, tu zapalą i — po trochu wyganiają ciemność oświecając dom boży.
— Racja! — wesoło odparła Zofia. — Tylko tutaj bożym domem jest cała ziemia!
— Cała ziemia! — powtórzyła matka kiwając w zadumie głową. — Takie to piękne, że nawet trudno w to uwierzyć... Dobrzeście mówili, moja droga, bardzo dobrze! A ja bałam się, że się im nie spodobacie...
Zofia milczała chwilę, po czym odpowiedziała cicho i radośnie:
— Z nimi człowiek staje się prostszy...
Szły razem i rozmawiały o Rybinie, o chorym, o chłopcach, którzy słuchali z taką milczącą uwagą i tak niezręcznie a wymownie wyrażali swe uczucia wdzięczności i przyjaźni drobnymi oznakami troskliwości. Wyszły w pole. Słońce podnosiło się na ich spotkanie. Jeszcze niedostrzegalne dla oka, rozłożyło już na niebie przeźroczysty wachlarz różanych promieni i krople rosy w trawie rozbłysły różnobarwnymi iskrami wiosennej radości. Budziły się ptaki i ożywiały poranek wesołym dzwonieniem. Krakając z zafrasowaniem, ciężko poruszając skrzydłami, leciały tłuste wrony, gdzieś świstała lękliwie wilga. Odkrywała się niezmierzona dal zdejmując na spotkanie słońca nocne cienie ze swoich pagórków.
— Bywa czasem, że mówi i mówi człowiek, a nie rozumiesz go, dopóki nie uda mu się powiedzieć jakiegoś jednego, prostego słowa, które nagle rozjaśnia wszystko! — opowiadała w zamyśleniu matka. — Tak i z tym chorym. Słyszałam przecie i sama wiem, jak wyciskają ostatnie siły z robotników we fabrykach i wszędzie. Ale przywykasz do tego od maleńkości i nie bardzo już się tym przejmujesz. A on nagle powiedział o takiej krzywdzie i obrazie, o takim świństwie! Boże! Czyż dlatego całe swoje życie robotnik oddaje, żeby bogacze naigrawali się z niego? Na to nie ma usprawiedliwienia!
Myśl matki zatrzymała się na tym wypadku i w jego tępym, bezczelnym świetle widziała cały szereg podobnych wybryków, znanych kiedyś i zapomnianych.
— Widać tacy syci, że aż ich mdli! Wiem, że jeden naczelnik ziemski zmuszał chłopów do kłaniania się swojemu koniowi, gdy przeprowadzano go przez wieś. A kto się nie kłaniał, tego wsadzano do aresztu. No i na co mu to było potrzebne? Nie można tego zrozumieć — nie można!
Zofia półgłosem zanuciła jakąś pieśń rześką jak poranek...
Życie Niłowny popłynęło dziwnie spokojnie. Spokój ten zadziwiał czasem ją samą. Syn siedział w więzieniu, wiedziała, że czeka go ciężka kara, ale za każdym razem, gdy myślała o nim, przypominała sobie mimo woli Andrzeja, Fedzię i długi szereg innych twarzy. Postać syna pochłaniała jak gdyby wszystkich ludzi, którzy dzielili jego los, rozrastała się w jej oczach, budziła zdolność kontemplacji, mimo woli, niespostrzeżenie rozszerzając myśli o Pawle na wszystkie strony. Myśli te przenikały wszędzie swoimi delikatnymi, nierównymi promieniami, a dotykając wszystkiego, starając się oświetlić wszystko i zebrać w jeden obraz, przeszkadzały jej zatrzymać się na czymś poszczególnym nie pozwalając, by tęsknota do syna i lęk o niego zgęszczały się i krystalizowały.
Zofia w niedługim czasie znowu dokądś wyjechała, po pięciu dniach zjawiła się żywa i wesoła, a po kilku godzinach znikła i wróciła znowu po dwóch tygodniach. Wydawało się, że porwały ją szerokie kręgi życia, że od czasu do czasu tylko zagląda do brata, żeby napełnić jego mieszkanie muzyką i radością.
Muzyka sprawiała teraz matce przyjemność. Słuchając jej, odnosiła wrażenie, że ciepłe fale uderzają o jej pierś, — wlewają się w jej serce. A serce bije równiej i jak ziarna rzucone w wilgotną, głęboko przeoraną ziemię, wesoło i szybko rosną w nim fale myśli i zakwitają lekkie i piękne słowa, zbudzone siłą dźwięków.
Matce trudno się było pogodzić z nieporządkiem Zofii, która rozrzucała wszędzie swoje rzeczy, niedopałki papierosów, popiół. A jeszcze trudniej z jej głośnymi słowami — wszystko to zanadto rzucało się w oczy w zestawieniu ze spokojną pewnością Mikołaja, z niezmienną, łagodną powagą jego słów. Zofia wydawała się jej wyrostkiem, któremu śpieszno do tego, by uchodzić za dorosłego, i który patrzy na ludzi jak na ciekawe zabawki. Mówiła wiele o świętości pracy, a nierozumnie zwiększała pracę matki przez swoje niedbalstwo. Mówiła o wolności, ale matka widziała, że krępuje wszystkich swą gwałtownością, nietolerancją i ciągłymi sporami. Było w niej wiele sprzeczności. Matka zauważyła to i odnosiła się do niej z naprężoną ostrożnością i czujną uwagą bez tej ciepłej serdeczności, którą budził w niej zawsze Mikołaj.
Mikołaj Iwanowicz, stale zapracowany, żył jednostajnym, uporządkowanym życiem: o ósmej rano pił herbatę i czytając gazetę komunikował matce najnowsze wiadomości. Słuchając go matka widziała z uderzającą jasnością, jak ciężka maszyna życia bezlitośnie miele ludzi na pieniądze. Czuła w nim coś wspólnego z Andrzejem. Jak chachoł, mówił o ludziach bez złości uważając, że zła organizacja życia jest winą wszystkich, ale jego wiara w nowe życie nie była tak gorąca i tak płomienna, jak wiara Andrzeja. Mówił zawsze spokojnie, głosem uczciwego i surowego sędziego i chociaż — nawet, gdy mówił o rzeczach strasznych — uśmiechał się łagodnym i litosnym uśmiechem, to oczy jego błyszczały chłodno i twardo. Widząc ich blask, matka rozumiała, że człowiek ten nikomu niczego nie wybacza i nie może wybaczyć. I czując, że ta twardość ciąży mu, współczuła Mikołajowi i z każdym dniem podobał się jej bardziej.
O dziewiątej Mikołaj wychodził do biura, a ona sprzątała pokoje, gotowała obiad, myła się, wkładała czyste odzienie i, siedząc w swoim pokoju, oglądała obrazki w książkach. Nauczyła się już czytać, ale wymagało to jeszcze od niej wysiłku. Czytając męczyła się prędko i przestawała rozumieć związek między słowami. Obrazki natomiast pociągały ją jak dziecko, gdyż odkrywały przed nią zrozumiały, prawie dotykalny świat, nowy i cudowny. Stawały przed nią ogromne miasta, piękne gmachy, maszyny, okręty, pomniki, niezliczone bogactwa stworzone przez ludzi i uderzająca jej umysł różnorodność tworów przyrody. Życie rozszerzało się bezgranicznie, każdy dzień ukazywał jej oczom rzeczy olbrzymie, nieznane, cudowne, coraz silniej poruszając jej zbudzoną i głodną duszę obfitością swoich bogactw i niezliczonością swoich uroków. Najbardziej lubiła oglądać grube tomy atlasu zoologicznego, i chociaż był wydrukowany w obcym języku, to dawał jej najbardziej jaskrawe wyobrażenie o pięknie, bogactwie i wielkości ziemi.
— Wielka jest ziemia! — mówiła Mikołajowi.
Najbardziej rozrzewniały ją owady, a szczególniej motyle. Przeglądając ze zdumieniem wyobrażające je rysunki, rozmyślała głośno:
— Ile to śliczności jest na świecie, Mikołaju Iwanowiczu, co? I ile to wszędzie tego piękna miłego, a wszystko ukryte przed nami, wszystko mimo nas przelatuje, niewidoczne dla nas. Ludzie miotają się, nie wiedzą o niczym, niczemu się nie mogą napatrzeć, ani czasu nie mają na to, ani ochoty. Ile by to radości mogli doznać, gdyby wiedzieli, jaka ziemia jest bogata, ile na niej dziwnych stworzeń żyje! I to przecie wszystko — dla wszystkich, a każdy — dla wszystkiego. Czy nie tak?
— Właśnie! — mówił uśmiechając się Mikołaj. I — przynosił nowe książki z obrazkami...
Wieczorami często przychodzili do niego goście. Przychodził Aleksy Wasyliewicz, piękny mężczyzna z bladą twarzą i czarną brodą, poważny i milczący; Roman Piotrowicz, krostowaty krągłogłowy człowiek, zawsze cmokający z ubolewaniem wargami; Iwan Daniłowicz, chudziutki, malutki, z ostrą bródką i cienkim głosem, czupurny, krzykliwy i ostry jak szydło; Jegor, zawsze pokpiwający z siebie, towarzyszy i swojej ciągle pogarszającej się choroby. Zjawiali się i inni ludzie przyjeżdżający z różnych, dalekich miast. Mikołaj prowadził z nimi długie, ciche rozmowy, zawsze o tym samym — o ludziach pracy całego świata. Sprzeczali się, gorączkowali, machali rękami, pili dużo herbaty. Niekiedy Mikołaj wśród gwaru rozmów układał w milczeniu proklamacje i potem czytał je towarzyszom. Przepisywano je od razu drukowanymi literami, a matka zbierała starannie kawałki porwanych brulionów i paliła je.
Nalewając herbatę, dziwiła się zapałowi, z jakim mówili o życiu i o losie roboczego ludu, o tym, jak najprędzej i najlepiej posiać wśród niego myśli o prawdzie, podnieść go na duchu. Często kłócili się, nie zgadzali się ze sobą, obwiniali się wzajemnie, obrażali się na siebie i znowu spierali się.
Matka czuła, że zna lepiej od tych ludzi życie robotnicze. Zdawało się jej, że jaśniej widzi ogrom wziętego przez nich na siebie zadania i to pozwalało jej odnosić się do nich wszystkich z pobłażliwym i trochę smutnym uczuciem dorosłego względem dzieci, które bawią się w męża i żonę nie pojmując dramatu łych stosunków. Mimo woli porównywała ich słowa ze słowami syna i Andrzeja i, porównując je, odczuwała różnicę, której zrazu nie mogła zrozumieć. Czasem wydawało się jej, że krzyczą tu głośniej niż krzyczano niekiedy w osadzie i tłumaczyła to sobie:
— Wiedzą więcej — mówią głośniej...
Ale zbyt często widziała, że ci ludzie podniecają się wzajemnie, jakby z rozmysłu, gorączkują się na pokaz, jak gdyby każdy z nich chciał dowieść towarzyszom, że jemu prawda jest bliższa i droższa niż innym, a inni obrażali się o to i z kolei zaczynali się kłócić szorstko i brutalnie chcąc dowieść, że właśnie oni są bliżsi prawdy. Zdawało się jej, że każdy z nich chce się wywyższyć ponad innych, i to budziło w niej lęk i smutek. Ruszała brwią i, patrząc na wszystkich błagalnymi oczyma, myślała:
— A o Pawełku i jego towarzyszach zapomnieli...
Przysłuchiwała się zawsze z natężoną uwagą ich sporom i, nie rozumiejąc ich oczywiście, szukała poza słowami uczucia. Widziała, że gdy w osadzie mówili o dobru, to brali je jako jedną zamkniętą całość, a tutaj wszystko dzielono na części, rozdrabniano. Tam głębiej i silniej odczuwano, tu była sfera ostrych, wszystko rozkrawających myśli. Tutaj mówiono więcej o zburzeniu starego świata, tam marzono o nowym. I dlatego słowa jej syna i Andrzeja były jej bliższe i zrozumialsze...
Zauważyła także, że gdy do Mikołaja przychodził któryś z robotników, gospodarz stawał się niezwykle ożywiony i nienaturalnie swobodny, na twarzy jego zjawiało się coś słodkawego, mówił inaczej niż zwykle, ni to brutalniej, ni to niedbałej.
— Stara się, żeby go zrozumiano! — myślała.
Ale to nie pocieszało jej i widziała, że gość — robotnik także jeży się, jak gdyby skrępowany wewnętrznie i nie może mówić tak lekko i swobodnie, jak mówi z nią, prostą kobietą.
Raz gdy Mikołaj wyszedł, zwróciła się do jakiegoś młodego robotnika:
— Dlaczego jesteś taki skrępowany? Przecie nie jesteś chłopaczkiem na egzaminie...
Uśmiechnął się szeroko.
— Z nieprzyzwyczajenia i raki czerwienieją... Zawsze to nie nasz brat...
Czasem przychodziła Saszeńka. Nie siedziała nigdy długo. Mówiła zawsze rzeczowo, bez uśmiechu i za każdym razem pytała przed odejściem matkę:
— A jak Paweł Michajłowicz? Zdrowy?
— Dzięki Bogu! — odpowiadała matka. — Zdrowy, wesoły!
— Pokłońcie mu się ode mnie — prosiła dziewczyna i znikała.
Czasem matka skarżyła się, że tak długo trzymają Pawła nie wyznaczając rozprawy. Saszeńka zasępiała, się i milczała, a palce jej poruszały się szybko.
Niłowna czuła pragnienie powiedzenia jej:
— Droga moja, wiem przecież, że go kochasz...
Ale nie mogła się zdecydować — surowa twarz dziewczyny, jej zaciśnięte usta i sucha rzeczowość mowy, odtrącały jakby z góry serdeczność. Matka ściskała wzdychając wyciągniętą do siebie rękę, i myślała:
— Biedactwo ty moje...
Pewnego razu przyjechała Natasza. Ucieszyła się bardzo zobaczywszy matkę, wycałowała ją i nagle, jakby mimochodem, powiedziała cichutko:
— A moja mama umarła — umarła biedaczka!...
Potrząsnęła głową, szybkim gestem ręki otarła łzy i ciągnęła dalej:
— Żal mi jej — nie miała jeszcze pięćdziesięciu lat i mogłaby jeszcze długo żyć! Ale gdy spojrzę z drugiej strony, to myślę mimo woli: śmierć jest pewnie lżejsza od takiego życia. Zawsze sama, dla wszystkich obca, nikomu niepotrzebna, zastraszona krzykami ojca — czyż ona żyła? Żyje się w oczekiwaniu czegoś dobrego, a ona oprócz krzywd i poniżeń nie miała czego oczekiwać...
— Prawdę mówicie, Natasza! — powiedziała pomyślawszy matka. — Żyje się w oczekiwaniu czegoś dobrego, a jeśli nie ma czego oczekiwać — jakież to życie? — i pogłaskawszy łagodnie rękę dziewczyny, spytała:
— Sami jesteście teraz na świecie?
— Sama — odpowiedziała Natasza.
Matka milczała chwilę, po czym powiedziała z uśmiechem:
— To nic! Dobry człowiek nigdy nie jest sam — ludzie zawsze do niego przylgną...
Natasza została nauczycielką w powiatowym mieście, w fabryce tkackiej i Niłowna zaczęła jej dostarczać zakazanych książek, proklamacyj i gazet.
To stało się teraz jej pracą. Kilka razy na miesiąc, przebrana za mniszkę, handlarkę koronek i samodziału, zamożną mieszczankę lub pątniczkę, rozjeżdżała albo chodziła po prowincji z workiem na plecach lub walizką w rękach. W wagonie i na statku, w hotelach i oberżach, zachowywała się zawsze spokojnie i z prostotą, pierwsza nawiązywała rozmowy z nieznajomymi ludźmi nie obawiając się ściągnąć na siebie uwagi. Przyciągała ku sobie ludzi łagodnością, towarzyskością oraz pewnym zachowaniem się obytego w świecie człowieka, który wiele widział.
Lubiła rozmawiać z ludźmi, słuchać ich opowiadań o życiu, skarg i wątpliwości. Serce jej zalewała radość, ilekroć widziała w człowieku ostre niezadowolenie, to niezadowolenie, które protestuje przeciw uderzeniom losu i z naprężeniem szuka odpowiedzi na pytania już ukształtowane w jego umyśle. Rozwijał się przed nią coraz barwniej obraz życia ludzkiego — zabiegliwego i niespokojnego życia, upływającego w ciągłej walce o chleb. Wszędzie obnażało się przed nią z jaskrawą brutalnością bezwstydnie otwarte dążenie do oszukania człowieka, ograbienia go, wyciśnięcia z niego jak największej korzyści, wypicia jego krwi. I widziała, że na ziemi była obfitość wszystkiego, ale lud cierpiał niedostatek, żył na pół głodny pośród niezliczonych bogactw. W miastach wznosiły się świątynie pełne niepotrzebnego Bogu złota i srebra, a w przedsionkach świątyń drżeli żebracy, na próżno oczekując, kiedy wsunie się im w rękę maleńką, miedzianą monetę. Widziała to i dawniej — bogate cerkwie, wyszywane złotem ornaty popów, lepianki nędzarzy i ich haniebne łachmany, ale przedtem wszystko to wydawało się jej naturalne, a teraz było czymś, z czym nie można się było pogodzić, było krzywdą biedaków, którym przecież — wiedziała o tym — cerkiew jest bliższa i potrzebniejsza, niż bogatym.
Z obrazów przedstawiających Chrystusa, z opowiadań o nim, wiedziała, że przyjaciel ubogich ubierał się z prostotą. A w cerkwi, gdzie biedacy szukali u niego pociechy, widziała go zakutego w bezczelne złoto, spowitego w jedwab, szeleszczący pogardliwie na widok nędzy. I mimo woli przypominały się jej słowa Rybina:
— I Boga nam zamienili!
Niespostrzeżenie dla siebie zaczęła się mniej modlić, a więcej myśleć o Chrystusie i o ludziach, którzy, nie wspominając jego imienia i nie wiedząc jak gdyby nic o nim, żyli — tak się jej wydawało — według jego nakazów. Ludzie ci, podobnie jak on, uważali, że ziemia jest królestwem ubogich, i chcieli rozdzielić równo między ludzi wszystkie jej bogactwa. Myślała o tym wiele i myśl ta rosła w jej duszy pogłębiając się i ogarniając wszystko co widziała i słyszała, przyjmując jak gdyby jasną postać modlitwy, która oświecała swym równym płomieniem cały ciemny świat, całe życie i wszystkich ludzi. I wydawało się jej, że Chrystus, którego zawsze kochała niejasną miłością, złożonym uczuciem, w którym strach związany był ściśle z nadzieją, a rozrzewnienie i czułość ze smutkiem, że Chrystus stał się teraz bliższy jej i jakby inny — wyższy i widoczniejszy dla niej, radośniejszy i o jaśniejszym obliczu. Jak gdyby naprawdę zmartwychwstał dla życia, obmyty i ożywiony gorącą krwią, którą ludzie szczodrze przelali za niego, nie wymieniając jednak wstydliwie imienia nieszczęśliwego przyjaciela ludzi. Ze swoich podróży wracała zawsze do Mikołaja radośnie podniecona tym, co widziała i słyszała w drodze, rześka i zadowolona z wykonanej pracy.
— Dobrze jest tak wszędzie jeździć i dużo widzieć! — mawiała wieczorami do Mikołaja. — Zaczynasz rozumieć jak się buduje życie. Spychają, odrzucają naród na jego krańce i, skrzywdzony, tłoczy się tam, ale chcąc nie chcąc myśli — za co? Dlaczego odganiają mnie? Dlaczego wszystkiego jest dużo, a ja jestem głodny? I tyle rozumu wszędzie, a ja głupi i ciemny? I gdzie jest ten miłosierny Bóg, wobec którego nie ma bogatego i biednego, są tylko drogie sercu dzieci? I zwolna rośnie w narodzie oburzenie przeciw takiemu życiu — czuje, że fałsz zadusi go, jeżeli nie pomyśli o sobie!
I coraz częściej odczuwała pragnienie mówienia ludziom własnymi słowami o niesprawiedliwościach życia; niekiedy trudno jej było opanować to pragnienie...
Mikołaj zastając ją nad obrazkami, uśmiechał się i opowiadał jej o czymś, a było to zawsze coś cudownego. Oszołomiona zuchwałością zadań, które stawia sobie człowiek, pytała go z niedowierzaniem:
— Ale — czyż to możliwe?
A on uporczywie i z niezachwianą wiarą w prawdziwość swoich proroctw patrząc w jej twarz przez okulary swymi dobrymi oczyma, opowiadał jej bajki o przyszłości.
— Pragnienia ludzkie są niezmierzone, a siła człowieka — niewyczerpana! Ale mimo to świat bardzo powoli wzbogaca się na duchu, ponieważ obecnie każdy chcąc oswobodzić się od zależności, zmuszony jest gromadzić nie wiedzę, lecz pieniądze. Gdy ludzie zniweczą chciwość, gdy wyswobodzą się z jarzma niewolniczej pracy...
Matka rzadko rozumiała sens jego słów, ale ożywiające je uczucie spokojnej wiary było dla niej coraz bardziej dostępne.
— Na ziemi zbyt mało jest wolnych ludzi — oto jej nieszczęście! — mówił.
To było zrozumiałe — znała takich, którzy oswobodzili się od chciwości i złości, i rozumiała, że gdyby takich ludzi było więcej, ciemne i straszne oblicze życia byłoby przyjaźniejsze i prostsze, lepsze i jaśniejsze.
— Człowiek mimo woli musi być okrutny! — ze smutkiem mówił Mikołaj.
Kiwała potakująco głową, przypominając sobie słowa chachoła.
Raz Mikołaj, zawsze punktualny, przyszedł z biura o wiele później niż zwykle i, nie rozebrawszy się, powiedział pośpiesznie zacierając z podnieceniem ręce:
— Wiecie, Niłowna, dzisiaj z więzienia uciekł jeden z naszych towarzyszy. Ale który z nich — tego nie udało się nam dowiedzieć...
Matka zachwiała się na nogach. Przejęta wzruszeniem, usiadła na krześle i zapytała szeptem:
— Może... Pawełek?
— Może! — powiedział Mikołaj podniósłszy ramiona. — Ale jak pomóc mu się ukryć, gdzie go odnaleźć? Chodziłem teraz po ulicach — może spotkam? To głupie, ale trzeba przecież coś robić! I — znowu pójdę...
— Ja także! — zawołała matka.
— Idźcie do Jegora, może on wie o czymś? — zaproponował Mikołaj i zniknął.
Narzuciła chusteczkę na głowę i, ożywiona nadzieją, szybko wyszła na ulicę.
Migało jej w oczach, serce uderzało pośpiesznie zmuszając ją niemal do biegu. Szła z opuszczoną głową na spotkanie tego, co miało nastąpić, nic wokoło nie widząc.
— Przyjdę, a on tam jest! — majaczyła nadzieja popychając ją naprzód.
Było gorąco. Dusiła się ze zmęczenia i, gdy doszła do schodów prowadzących do mieszkania Jegora, zatrzymała się nie mając sił iść dalej. Obejrzała się, krzyknęła cichutko i zamknęła oczy — wydało się jej, że w bramie stoi Mikołaj Wiesowszczikow z rękami w kieszeniach. Ale gdy spojrzała znowu — nie było nikogo...
— Wydało mi, się! — powiedziała w myśli wchodząc po stopniach i przysłuchując się. Na dole, na podwórzu, słychać było głuchy odgłos powolnych kroków.
Zatrzymała się na zakręcie schodów, przechyliła się, spojrzała w dół i znowu zobaczyła uśmiechającą się do niej ospowatą twarz.
— Mikołaj! Mikołaj... — zawołała biegnąc na jego spotkanie, a serce jej ścisnęło się boleśnie z rozczarowania.
— Idź na górę, idź! — odpowiedział jej machnąwszy ręką.
Pobiegła szybko po schodach, weszła do pokoju Jegora, który leżał na kanapie, i wyszeptała bez tchu:
— Mikołaj uciekł... z więzienia...
— Który? — zapytał ochrypłym głosem Jegor podnosząc głowę z poduszki. — Jest ich tam dwóch...
— Wiesowszczikow... idzie tutaj!...
— Cudownie!
A on wszedł już do pokoju, zamknął drzwi na haczyk, zdjął czapkę i śmiejąc się cicho, przygładził włosy na głowie.
Jegor podniósł się opierając się na łokciach, odchrząknął, kiwnął głową.
— Pozwólcie...
Uśmiechając się szeroko, Mikołaj podszedł do matki, chwycił jej rękę.
— Gdybym cię nie był zobaczył, to choć z powrotem do więzienia wracaj! Nikogo w mieście nie znam, a do osady pójdę — schwycą od razu. Chodzę i myślę — głupiec ze mnie! Po co uciekłem? Nagle widzę — Niłowna biegnie! Ja za tobą...
— Jak uciekłeś? — zapytała matka.
Usiadł niezręcznie na brzegu kanapy i mówił zmieszany wzruszając ramionami:
— Nadarzyła się sposobność. Byłem na spacerze, a kryminalni zaczęli bić dozorcę. Jest tam jeden taki, były żandarm, wygnany za kradzież — szpieguje, donosi, żyć nikomu nie daje! Biją go więc — zamieszanie, dozorcy zlękli się, biegają, gwiżdżą. Widzę — brama otwarta, plac, miasto... I wyszedłem nie śpiesząc się... Jak we śnie. Odszedłem trochę, opamiętałem się — dokąd iść? Patrzę — a brama więzienna już zamknięta...
— Hm! — powiedział Jegor. — A możebyście, mój panie, wrócili, zapukali do drzwi i poprosili, żeby was wpuszczono... Wybaczcie, zapomniałem się trochę.
— Tak — ciągnął dalej z uśmiechem Mikołaj — wiem, że to głupio, ale nieprzyjemnie mi wobec towarzyszy... Nikomu nic nie powiedziałem... i idę sobie... Więc idę, widzę — nieboszczyka niosą, dziecko. Poszedłem za trumną, schyliłem głowę, nie patrzę na nikogo. Posiedziałem na cmentarzu, owionęło mnie powietrze i przyszła mi do głowy jedna myśl...
— Jedna? — zapytał Jegor i westchnąwszy dorzucił. — Myślę, że nie jest jej tam ciasno...
Wiesowszczikow zaśmiał się nieurażony i potrząsnął głową:
— No, teraz nie mam już takiej pustej głowy, jak dawniej. A ty, Jegorze Iwanowiczu, ciągle chorujesz...
— Każdy robi co może! — odpowiedział Jegor kaszląc.
— Mów dalej.
— Potem poszedłem do muzeum. Chodziłem tam, patrzyłem i wciąż myślę — jak i dokąd teraz? Nawet rozgniewałem się na siebie. I jeść mi się bardzo zachciało. Wyszedłem na ulicę, chodzę, złoszczę się... Widzę — policjanci przyglądają się wszystkim... No, myślę, z moim pyskiem szybko znajdę się na bożym sądzie!... Nagle Niłowna biegnie mi naprzeciw! Odsunąłem się, a potem za nią — ot i wszystko!
— A ja cię nawet nie zauważyłam! — z zawstydzeniem powiedziała matka. Przyglądała się Wiesowszczikowi i wydało się jej, że zrobił się jakiś lżejszy.
— Pewnie towarzysze się niepokoją... — powiedział drapiąc się w głowę Mikołaj.
— A władzy to ci nie żal? Ona się także niepokoi! — zauważył Jegor. Otworzył usta i zaczął tak poruszać wargami, jak gdyby przeżuwał powietrze.
— Jednakże — żart na stronę! Trzeba cię ukryć, co nie jest łatwe, chociaż przyjemne. Gdybym mógł wstać.
Zaczął się znowu dusić, chwycił się rękami za pierś i począł ją rozcierać słabymi ruchami.
— Mocno się rozchorowałeś, Jegorze Iwanowiczu! — powiedział Mikołaj opuszczając głowę.
Matka westchnęła i z niepokojem rozejrzała się po maleńkim, ciasnym pokoiku.
— To moja osobista sprawa! — powiedział Jegor. — Wy, mamusiu, pytajcie o Pawła, dosyć tego udawania!
Wiesowszczikow uśmiechnął się szeroko.
— Paweł zdrowy. Jest u nas czymś w rodzaju starosty. Z władzami rozmawia i w ogóle — komenderuje. Szanują go...
Własowa kiwając głową słuchała opowiadania Wiesowszczikowa i patrzyła z ukosa na obrzmiałą, sinawą twarz Jegora. Nieruchoma, zastygła, pozbawiona wyrazu, wydawała się jakby dziwnie spłaszczona i tylko oczy błyszczały w niej żywo i wesoło.
— Dalibyście mi co zjeść, jak Boga kocham, bardzo mi się jeść chce — niespodzianie zawołał Mikołaj.
— Mamusiu, na półce leży chleb, potem idźcie korytarzem i zastukajcie w drugie drzwi na lewo. Otworzy wam kobieta. Powiedzcie jej, żeby przyszła tutaj i zabrała ze sobą wszystko, co ma do jedzenia.
— Po co wszystko? — zaprotestował Mikołaj.
— Nie denerwuj się — niewiele tego jest...
Matka wyszła, zastukała do drzwi i, wsłuchana w ciszę panującą za nimi, myślała ze smutkiem o Jegorze:
— Umiera...
— Kto tam? — zapytano za drzwiami.
— Od Jegora Iwanowicza! — odpowiedziała półgłosem matka. — Prosi was do siebie...
— Zaraz przyjdę! — odpowiedziano nie otwierając. Poczekała jeszcze trochę i znowu zapukała. Teraz drzwi otworzyły się szybko i na korytarz wyszła wysoka kobieta w okularach. Poprawiając na sobie pośpiesznie zmięty rękaw kaftanika, zapytała surowo matkę:
— Czego sobie życzycie?
— Ja od Jegora Iwanowicza...
— Aha! Chodźmy. O, ale ja znam was przecież! — zawołała cicho. — Witajcie! Ciemno tutaj.
Własowa spojrzała na nią i przypomniała sobie, że widywała ją czasem u Mikołaja.
— Sami swoi! — przemknęło jej przez głowę.
Popychając z lekka Własową przed sobą, idąca za nią kobieta pytała:
— Gorzej mu?
— Tak, leży. Prosił, żebyście przynieśli coś do zjedzenia.
— No, to zbyteczne...
Gdy weszły do Jegora, wybiegł im na spotkanie jego ochrypły głos:
— Wybierani się do praojców, przyjaciółko moja, Ludmiło Wasyliewna! Ten oto mąż uciekł z więzienia bez pozwolenia władzy — zuchwalec! Przede wszystkim nakarmcie go, a potem ukryjcie gdzieś.
Kobieta skinęła głową, po czym patrząc uważnie w twarz chorego, powiedziała surowo:
— Powinniście byli, Jegorze, posłać po mnie natychmiast, gdy tylko do was przyszli. I, jak widzę, dwa razy nie braliście lekarstwa — co to za niedbalstwo? Idźcie do mnie, towarzyszu! Tu zaraz przyjdą ze szpitala po Jegora.
— Więc jednak pójdę do szpitala? — zapytał Jegor.
— Tak. Będę tam z wami.
— Tam także? O Boże!
— Nie błaznujcie...
Podczas rozmowy kobieta poprawiła kołdrę na piersiach Jegiora, uważnie przyjrzała się Mikołajowi, zmierzyła okiem ilość lekarstwa w buteleczce.
Mówiła spokojnie nie podnosząc głosu, ruchy jej były harmonijne. Twarz miała bladą, ciemne brwi prawie schodziły się nad nosem. Twarz jej nie podobała się matce — wydawała się jej arogancka i oczy jej patrzyły bez uśmiechu i bez blasku. I mówiła nawet tak, jakby komenderowała.
— Chodźmy! — ciągnęła dalej. — Ja niedługo wrócę! Dajcie Jegorowi stołową łyżkę tego oto lekarstwa. Nie pozwalajcie mu mówić.
I wyszła zabierając ze sobą Mikołaja.
— Cudowna kobieta! — powiedział Jegor z westchnieniem. — Wspaniała kobieta... Was, mamusiu, należało by przy niej urządzić — męczy się zanadto...
— A ty nie rozmawiaj... Masz, wypij lepiej!... — poprosiła miękko matka.
Przełknął lekarstwo i mówił dalej przymrużywszy oko:
— I tak umrę. Jeżeli nawet będę milczał...
Patrzył drugim okiem w twarz matki, wargi jego powoli rozchylały się w uśmiechu. Matka spuściła głowę, ostry żal napełniał jej oczy łzami.
— To nic... To naturalne... Przyjemność życia pociąga za sobą obowiązek śmierci...
Matka położyła rękę na jego głowie i znowu powtórzyła cicho:
— Poleżelibyście lepiej cicho, co?...
Zamknął oczy jakby przysłuchując się rzężeniu w swych piersiach i ciągnął dalej z uporem:
— Głupio jest milczeć, mamusiu! Co mi przyjdzie z milczenia? Jeszcze kilka zbędnych sekund agonii, a stracę przyjemność pogawędzenia z dobrym człowiekiem. Myślę, że na tamtym świecie nie ma takich dobrych ludzi, jak na tym...
Matka przerwała mu z niepokojem:
— Przyjdzie ta pani i będzie się gniewać na mnie za to, że rozmawiacie...
— To nie pani, to rewolucjonistka, towarzysz, niezwykłe serce... A gniewać się na was, mateńko, na pewno będzie — zawsze i na wszystkich się gniewa...
I powoli, z wysiłkiem poruszając ustami, Jegor zaczął opowiadać historię życia swojej sąsiadki. Oczy jego uśmiechały się, matka widziała, że przekomarza się z nią umyślnie i patrząc w jego twarz, pokrywającą się wilgotną sinością, myślała z lękiem:
— Umrze...
Weszła Ludmiła i, zamknąwszy za sobą drzwi, powiedziała zwracając się do Własowej:
— Wasz znajomy musi się koniecznie przebrać i jak najprędzej odejść stąd. Idźcie więc natychmiast, Pelagio Niłowna, postarajcie się dla niego o ubranie i przynieście je tutaj. Szkoda, że nie ma Zofii. Ukrywanie ludzi to jej specjalność.
— Jutro przyjedzie! — zauważyła Własowa narzucając chustkę na plecy. Za każdym razem, kiedy dawano jej jakieś polecenie, opanowywało ją mocne pragnienie wykonania go szybko i dobrze i nie mogła już myśleć o niczym innym, prócz swego zadania. I teraz, spuściwszy z zafrasowaniem brwi, zapytała rzeczowo:
— Jak go myślicie ubrać?
— Wszystko jedno! Pójdzie w nocy...
— W nocy gorzej — ludzi na ulicach mniej, śledzą więcej, a on nie jest bardzo obrotny...
Jegor roześmiał się ochryple.
— Można przyjść do ciebie do szpitala? — zapytała matka.
Kiwnął głową kaszląc. Ludmiła zajrzała matce w twarz swymi ciemnymi oczyma i zaproponowała:
— Chcecie dyżurować przy nim na zmianę ze mną? Tak? Dobrze. A teraz idźcie czym prędzej...
Łagodnie, ale stanowczo ujęła matkę pod rękę, wyprowadziła ją za drzwi i tam powiedziała cicho:
— Nie obrażajcie się, że wyprowadzam was! Ale rozmowa jest dla niego szkodliwa... A ja... mam nadzieję...
Ścisnęła ręce, palce jej zatrzeszczały, a zmęczone powieki przykryły oczy...
To usprawiedliwienie zmieszało matkę.
— Co wy? — wyjąkała.
— Uważajcie, czy nie ma szpicli! — cicho powiedziała kobieta. Podniosła rękę do twarzy, potarła skronie. Wargi jej drżały, twarz stała się łagodniejsza.
— Wiem!... — odpowiedziała nie bez dumy matka.
Wyszedłszy z bramy, zatrzymała się na chwilę poprawiając chusteczkę i niespostrzeżenie, ale uważnie rozejrzała się wokoło. Umiała już prawie bez omyłki odróżnić w ulicznym tłumie szpicla. Znała już dobrze tę umyślnie podkreślaną niedbałość chodu, sztuczną swobodę gestów, wyraz zmęczenia i nudy na twarzy, źle skrywany trwożny błysk niespokojnych, nieprzyjemnie przenikliwych oczu. Tym razem nie zauważyła znajomej twarzy i nie śpiesząc poszła przez ulicę, wzięła dorożkę i kazała się zawieźć na rynek. Kupując ubranie dla Mikołaja, targowała się zawzięcie z handlarzami i klęła przy tym swego męża — pijanicę, którego musi każdego niemal miesiąca na nowo ubierać... Ten koncept robił małe wrażenie na handlarzu, ale podobał się bardzo jej samej — podczas drogi zastanowiła się, że policja na pewno zrozumie, iż Mikołaj musi zmienić ubranie i pośle szpicli na rynek. Z takimi samymi naiwnymi ostrożnościami wróciła do mieszkania Jegora, po czym musiała jeszcze odprowadzić Mikołaja na kraniec miasta. Szli oboje po przeciwległych stronach ulicy i matkę bawił a zarazem sprawiał jej przyjemność widok Mikołaja, który kroczył ciężko, ze spuszczoną głową plącząc się w długich połach rudawego palta i poprawiając zlatujący mu na nos kapelusz. Na jednej z odludnych ulic spotkali się z Szaszą i matka pożegnawszy się z Mikołajem kiwnięciem głowy, poszła do domu.
— A Paweł siedzi. I — Andrzej... — myślała ze smutkiem.
Mikołaj powitał ją smutnym okrzykiem: — Wiecie, z Jegorem jest bardzo źle! Bardzo! Zawieźli go do szpitala. Była tu Ludmiła. Prosiła, żebyście tam przyszli do niej...
Mikołaj poprawił nerwowym ruchem okulary, pomógł jej włożyć kaftan i, ściskając jej rękę w swojej suchej i ciepłej ręce, powiedział drżącym głosem:
— Tak! Weźcie z sobą to zawiniątko. Urządziliście Wiesowszczikowa? — Wszystko dobrze...
— Ja także przyjdę do Jegora...
Matce kręciło się w głowie ze zmęczenia, a pełen lęku nastrój Mikołaja budził w niej przeczucie nieszczęścia.
— Umiera... — tępo kołatała w głowie niejasna myśl.
Ale gdy przyszła do maleńkiego, czystego i jasnego pokoiku szpitalnego i zobaczyła, że Jegor siedząc na posłaniu wśród stosu białych poduszek, śmieje się ochryple — uspokoiła się od razu.
Stanęła z uśmiechem w drzwiach i słuchała, jak chory mówi do doktora:
— Leczenie to reforma...
— Nie błaznuj, Jegorze! — cienkim głosem wołał zafrasowany doktor.
— A ja — rewolucjonista — nienawidzę reform....
Doktor ostrożnie położył rękę Jegora na jego kolanach, wstał z krzesła i, skubiąc w zamyśleniu brodę, zaczął obmacywać obrzmienia na twarzy chorego.
Matka dobrze znała doktora. Był to jeden z bliskich przyjaciół Mikołaja — Iwan Daniłowicz. Podeszła do Jegora, który pokazał jej na powitanie język. Doktor odwrócił się.
— A, Niłowna! Witajcie! A co tam macie w ręku?
— Pewnie książki.
— Jemu nie wolno czytać! — zauważył mały doktor.
— Chcą zrobić ze mnie idiotę! — poskarżył się Jegor.
Krótkie, ciężkie westchnienia, którym towarzyszyło rzężenie, wyrywały się z piersi Jegora. Twarz jego pokryta była kropelkami potu. Wycierał dłonią czoło podnosząc powoli ciężkie i nieposłuszne ręce. Dziwna nieruchomość opuchniętych policzków szpeciła jego szeroką, dobrą twarz, wszystkie jej rysy znikły pod martwą maską, tylko głęboko zapadnięte w opuchliznę oczy patrzyły jasno i uśmiechały się pobłażliwym uśmiechem.
— Hej, nauko! Zmęczyłem się — można się położyć? — zapytał.
— Nie! — krótko odpowiedział doktor.
— No, położę się i tak, gdy tylko odejdziesz...
— Nie pozwólcie mu na to, Niłowna! Poprawcie mu poduszkę i proszę was, nie mówcie z nim — to mu szkodzi...
Matka skinęła głową. Doktor wyszedł drobnymi, prędkimi krokami. Jegor odrzucił głowę, zamknął oczy i zamarł, tylko palce jego poruszały się powoli. Od białych ścian maleńkiego pokoiku wiało oschłym chłodem i mętnym smutkiem. Do dużego okna zaglądały kędzierzawe wierzchołki lip, w ciemnym, zapylonym listowiu błyszczały jaskrawe, żółte plamy — chłodne dotknięcia nadchodzącej jesieni.
— Śmierć podchodzi do mnie powoli i niechętnie... — nie poruszając się i nie otwierając oczu, mówił Jegor. — Widać, że żal jej trochę — taki był towarzyski i przyjemny chłopiec...
— Nie mów, Jegorze Iwanowiczu! — prosiła matka delikatnie gładząc jego rękę.
— Poczekaj, zamilknę...
Tracąc oddech i wymawiając z wysiłkiem słowa mówił dalej. Czasem słowa jego urywały się i następowała przerwa, spowodowana bezsilnością:
— To doskonale, że jesteście z nami — przyjemnie jest patrzeć w waszą twarz. Jak się to dla niej skończy? — zadaję sobie czasem pytanie. I smutno mi, gdy pomyślę, że czeka was, jak wszystkich, więzienie i różne świństwa. Nie boicie się więzienia?
— Nie! — odpowiedziała z prostotą.
— No, tak, oczywiście. Ale mimo to — więzienie to paskudna rzecz. Ono to właśnie okaleczyło mnie. Mówiąc prawdę, nie chce mi się umierać...
— Może nie umrzesz — jeszcze! — chciała powiedzieć, ale spojrzawszy w jego twarz zamilkła.
— Mógłbym jeszcze pracować... Ale jeśli nie można pracować, nie ma czym żyć i — głupie jest takie życie...
— Sprawiedliwe to, ale nie pociesza! — mimo woli przypomniała sobie słowa Andrzeja i westchnęła. Zmęczyła się bardzo tego dnia i chciało się jej jeść. Monotonny szept chorego napełniał pokój, pełzał bezradnie po gładkich ścianach. Wierzchołki lip za oknem podobne były do chmur, które opuściły się nisko i zadziwiały swoją smutną czernią. Wszystko jakby zamierało w dziwacznej, ponurej nieruchomości, w posępnym oczekiwaniu nocy.
— Jak mi niedobrze! — powiedział Jegor i, zamknąwszy oczy, zamilkł.
— Uśnij! — poradziła matka. — Może będzie ci lepiej.
Przysłuchiwała się jakiś czas jego oddechowi, potem obejrzała się, siedziała nieruchomo jeszcze kilka minut, opanowana chłodnym smutkiem, i zdrzemnęła się.
Zbudził ją ostrożny szelest za drzwiami, wzdrygnęła się i zobaczyła otwarte oczy Jegora.
— Wybacz, zasnęłam! — powiedziała cichutko.
— I ty wybacz... — powtórzył równie cicho.
Do okna zaglądał wieczorny mrok, chłodny zmierzch nużył oczy, wszystkie kształty stały się niewyraźne, twarz chorego była ciemna.
Rozległ się znowu szelest i głos Ludmiły:
— Siedzą w ciemnościach i szepczą. Gdzie tu jest kontakt?
Pokój zalało nagle białe, nieprzyjemne światło. Pośrodku pokoju stała Ludmiła, cała w czerni, wysoka i prosta.
Jegor wzdrygnął się całym ciałem i podniósł rękę do piersi.
— Co? — krzyknęła Ludmiła podbiegając do niego.
Patrzył na matkę nieruchomymi oczyma, które teraz wydawały się duże i dziwnie błyszczące.
Szeroko otworzył usta, uniósł głowę, a rękę wyciągnął przed siebie. Matka ostrożnie ujęła jego rękę i, wstrzymując oddech, patrzyła w twarz Jegora. Kurczowym, silnym ruchem odrzucił głowę i powiedział głośno:
— Nie mogę — skończone!...
Ciało jego drgnęło łagodnie, głowa opadła bezsilnie na ramię, w szeroko otwartych oczach odbiło się martwym blaskiem światło palącej się nad łóżkiem lampy.
— Drogi mój! — wyszeptała matka.
Ludmiła odeszła powoli od łóżka, zatrzymała się przy oknie i patrząc gdzieś, przed siebie, powiedziała nieznanym matce, niezwykle donośnym głosem:
— Umarł...
Zgięła się, oparła się łokciami o parapet i nagle, jak gdyby uderzono ją po głowie, osunęła się bezsilnie na kolana, zakryła twarz rękami i zajęczała głucho.
Matka złożyła bezwładne ręce Jegora na jego piersi, poprawiła na poduszce dziwnie ciężką głowę i ocierając łzy podeszła do Ludmiły. Pochyliła się nad nią, delikatnie pogładziła jej gęste włosy. Kobieta powoli odwróciła się ku niej, jej matowe oczy rozszerzyły się chorobliwie, wstała i wyszeptała drżącymi ustami:
— Byliśmy razem na zesłaniu, szliśmy tam, siedzieliśmy w więzieniach... Czasem bywało nieznośnie, ohydnie, wielu upadało na duchu...
Suche, głośne łkanie dusiło ją, pokonała je i zbliżywszy do twarzy matki swą twarz, która złagodniała i odmłodniała pod wpływem smutku i rozczulenia, ciągnęła dalej pośpiesznym szeptem łkając bez łez:
— A on był zawsze niezmęczenie wesoły, żartował, śmiał się, ukrywał mężnie swoje cierpienia... starał się dodać odwagi słabym. Dobry, wrażliwy i miły... Tam, na Syberii, bezczynność psuje ludzi, budzi w nich często złe uczucia — jak on umiał walczyć z nimi! Gdybyście wiedzieli, jaki był z niego towarzysz! Ciężkie i męczące było jego osobiste życie, ale nikt z jego ust nie usłyszał skargi. — nikt nigdy! Byłam jego bliskim przyjacielem i wiele mu zawdzięczam. Dał mi wszystko, co mógł dać jego umysł i, samotny, zmęczony, nigdy nie żądał w zamian serdeczności czy troskliwości...
Podeszła do Jegora, pochyliła się nad nim i, całując jego rękę, mówiła z przejmującym smutkiem:
— Towarzyszu... drogi mój... kochany... Dziękuję ci. Dziękuję ci całym sercem — żegnaj! Będę pracować jak ty — niezmordowanie, nigdy nie wątpiąc, całe życie... Zegnaj!
Łkania wstrząsały jej ciałem, dusiły ją. Położyła głowę na łóżku u nóg Jegora. Matka płakała w milczeniu, z oczu jej nieustannie płynęły łzy. Chciała, nie wiadomo dlaczego, powstrzymać je, pragnęła okazać Ludmile szczególną, mocną czułość, pragnęła mówić o Jegorze dobrymi słowami miłości i smutku. Przez łzy patrzyła na jego zapadniętą twarz i oczy, jak gdyby we śnie, przykryte opuszczonymi powiekami, na ciemne wargi zastygłe w lekkim uśmiechu. Było cicho i męcząco jasno...
Wszedł Iwan Daniłowicz szybkimi i drobnymi jak zawsze krokami. Nagle zatrzymał się pośrodku pokoju i pośpiesznym gestem wsunąwszy ręce w kieszenie zapytał nerwowo i głośno:
— Dawno?..
Nie odpowiedziano mu. Podszedł lekko kołysząc się na nogach i pocierając czoło do Jegora, uścisnął jego rękę i odszedł na bok.
— Nic dziwnego, z jego sercem to powinno było nastąpić pół roku temu... przynajmniej...
Jego nienaturalnie wysoki i wymuszenie spokojny głos nagle załamał się. Oparłszy się plecami o ścianę, kręcił szybkimi palcami bródkę i patrzył na grupę przy łóżku.
— Jeszcze jeden! — powiedział cicho.
Ludmiła wstała, podeszła do okna, otworzyła je. I po minucie stali już przy nim wszyscy, przytuleni mocno do siebie, i patrzyli w ponure oblicze jesiennej nocy. Nad ciemnymi wierzchołkami drzew migotały gwiazdy, nieskończenie pogłębiając dal nieba...
Ludmiła wzięła matkę pod rękę i w milczeniu przytuliła się do jej ramienia. Doktor nisko spuścił głowę przecierając chusteczką binokle. W ciszy za oknem wzdychał ze znużeniem wieczorny szum miasta, chłód owiewał twarze, poruszał włosy na głowach. Ludmiła wzdrygała się, po policzku jej płynęła łza. W korytarzu szpitalnym miotały się zmięte, wystraszone dźwięki, pośpieszne szurganie nóg, jęki, żałosny szept. Ludzie, stojący nieruchomo przy oknie, patrzyli w ciemność i milczeli.
Matka poczuła się zbyteczna i, ostrożnie oswobodziwszy rękę, ukłoniła się Jegorowi i skierowała się ku drzwiom.
— Odchodzicie? — zapytał cicho doktor nie oglądając się.
— Tak...
Na ulicy pomyślała o Ludmile i o jej skąpych łzach.
— I płakać nawet nie umie...
Ostatnie słowa Jegora wyrwały jej ciche westchnienie. Krocząc powoli po ulicy, wspominała jego żywe oczy, jego żarty, opowiadania o życiu.
— Dobremu człowiekowi żyć trudno, umierać — łatwo. Jak też to ja będę umierać?...
Potem wyobraziła sobie Ludmiłę i doktora przy oknie w białym, zbyt jasnym pokoju, martwe oczy Jegora za nimi i, opanowana przygnębiającą litością dla ludzi, westchnęła ciężko i przyśpieszyła kroku — jakieś niejasne uczucie popędzało ją.
— Trzeba prędzej! — myślała poddając się tej smutnej, ale rześkiej wewnętrznej sile popychającej ją naprzód.
Cały następny dzień matka spędziła na bieganinie, zajęta urządzaniem pogrzebu. Wieczorem, gdy wraz z Mikołajem i Zofią piła herbatę, zjawiła się Saszeńka, dziwnie głośna i ożywiona. Na policzkach jej paliły się rumieńce, oczy błyszczały wesoło. Matce wydało się, że dziewczyna pełna jest jakiejś radosnej nadziei. Nastrój jej rażąco, burzliwie wdzierał się w smutny ton wspomnień o zmarłym i nie zlewając się z nim, zmieszał i oślepił wszystkich, niby ogień, który niespodzianie zapalił się w ciemnościach. Mikołaj stukając w zamyśleniu palcem po stole, powiedział:
— Niepodobni dziś jesteście do siebie, Sasza...
— Tak? Może być! — odpowiedziała i zaśmiała się radośnie.
Matka spojrzała na nią z milczącym wyrzutem, a Zofia tonem upomnienia zauważyła:
— Mówiliśmy teraz o Jegorze Iwanowiczu...
— Jaki to był cudowny człowiek! Nieprawda? — zawołała Sasza. — Nie widziałam go nigdy bez uśmiechu na twarzy, bez żartu! A jak pracował! To był artysta rewolucji! Władał rewolucyjną myślą jak prawdziwy mistrz! Z jaką prostotą i siłą odmalowywał obrazy kłamstwa, gwałtu i obłudy!
Mówiła półgłosem, z uśmiechem zadumy w oczach, ale uśmiech ten nie gasił w jej spojrzeniu innego ognia, ognia radości, której nikt nie rozumiał, ale którą wszyscy widzieli wyraźnie.
Nie chcieli jednak zastąpić nastroju smutku po towarzyszu uczuciem wniesionego przez Saszę wesela. I broniąc bezwiednie swego smutnego prawa do żałoby, starali się mimo woli wciągnąć dziewczynę w krąg swojego nastroju...
— I oto umarł! — patrząc uważnie na dziewczynę powiedziała z naciskiem Zofia.
Szasza obrzuciła wszystkich szybkim, pytającym spojrzeniem. Brwi jej nachmurzyły się. Spuściła głowę i milczała poprawiając powolnym gestem włosy.
— Umarł! — powiedziała głośno po chwili i znowu spojrzała po wszystkich wyzywająco:
— Co to znaczy — umarł? Co umarło? Czy umarł mój szacunek dla Jegora, moja miłość do towarzysza, pamięć o jego pracy? Czy umarła ta praca, czy znikły te uczucia, które wzbudził w moim sercu, czy zniszczone zostało moje wyobrażenie o nim jako o odważnym i uczciwym człowieku? Czy wszystko to umarło? Nie, to nie umrze dla mnie nigdy. Wiem o tym. Zdaje mi się, że śpieszymy się zanadto z tym powiedzeniem o człowieku — umarł. „Martwe są jego usta, ale słowo żyć będzie wiecznie w sercach żywych!“
Wzburzona, usiadła znowu przy stole, oparła się na łokciu i ciszej, z zadumą, ciągnęła dalej patrząc na towarzyszy z uśmiechem, zamglonymi oczyma:
— Może być, że mówię głupio, ale wierzę, towarzysze, w nieśmiertelność szlachetnych ludzi, w nieśmiertelność tych, którzy dali mi szczęście żyć tym pięknym życiem, życiem, które upaja mnie radośnie swoją zadziwiającą złożonością, różnorodnością zjawisk, rozwojem idei drogich mi jak własne serce. Być może, że my jesteśmy zbyt oszczędni, gdy chodzi o uczucie. Żyjemy myślą i to nas trochę wypacza, oceniamy, a nie czujemy...
— Czy zdarzyło się wam coś dobrego? — zapytała z uśmiechem Zofia.
— Tak! — kiwnąwszy głową powiedziała Sasza. — Wydaje mi się, że bardzo dobrego! Całą noc rozmawiałam z Wiesowszczikowem. Nie lubiłam go przedtem. Wydawał mi się brutalny i ciemny. I na pewno był taki. Tkwiło w nim niezmienne, posępne rozdrażnienie przeciw wszystkim i wszystkiemu i, z jakąś zabójczą ociężałością stawiając siebie w centrum wszystkiego, brutalnie i ze złością powtarzał ciągle — ja! ja! ja! Było w nim coś mieszczańskiego i drażniącego...
Uśmiechnęła się i znowu powiodła po wszystkich promieniejącymi oczyma.
— Teraz mówi — towarzysze! I trzeba słyszeć, jak on to mówi. Z jaką nieśmiałą, miękką miłością — nie można tego nawet wyrazić słowami! Stał się zadziwiająco prosty i szczery, pełen chęci do pracy. Odnalazł samego siebie, wie, jakie są jego siły, wie, czego mu nie dostaje; ale najważniejsze, że zrodziło się w nim prawdziwe poczucie spójni z towarzyszami...
Własowa słuchała słów Saszy i widok tej surowej dziewczyny, złagodniałej i radosnej, sprawiał jej przyjemność. Ale jednocześnie, gdzieś, w głębi duszy, zadrżała zazdrosna myśl: A Pawełek?
— Pochłonięty jest zupełnie myślą o towarzyszach — ciągnęła dalej Sasza — i wiecie, o czym mnie przekonuje? O konieczności zorganizowania dla nich ucieczki — tak! Mówi, że to bardzo proste i łatwe...
Zofia podniosła głowę i powiedziała z ożywieniem:
— A jak wy myślicie, Sasza? To jest myśl!
Filiżanka z herbatą zadrżała, w ręku matki. Sasza nachmurzyła brwi opanowując swoje ożywienie, milczała chwilę, po czym poważnym głosem, ale z radosnym uśmiechem, powiedziała z zakłopotaniem:
— Jeśli naprawdę jest tak jak on mówi — powinnniśmy postarać się. To nasz obowiązek...
Zarumieniła się, usiadła na krześle i zamilkła.
— Kochanie ty moje! — myślała z uśmiechem matka. Zofia uśmiechnęła się także, a Mikołaj patrząc na nią z czułością, roześmiał się cicho. Dziewczyna podniosła głowę, popatrzyła na wszystkich surowo i blada, błysnąwszy oczyma, powiedziała sucho, z obrazą w głosie:
— Śmiejecie się — rozumiem was. Uważacie mnie za osobiście zainteresowaną?
— Dlaczego, Sasza? — podstępnie spytała Zofia wstając i podchodząc do niej. Pytanie to wydało się matce zbędne — mogło urazić dziewczynę; westchnęła, podniosła brew i spojrzała z wyrzutem na Zofię.
— Odmawiam udziału w rozstrzygnięciu tej sprawy, jeżeli będziecie rozpatrywać ją...
— Zostawcie, Sasza! — powiedział spokojnie Mikołaj.
Matka także podeszła do niej i ostrożnie pogładziła ją po głowie. Sasza chwyciła jej rękę i podniósłszy zarumienioną twarz spojrzała zmieszana w twarz matki. Matka uśmiechnęła się i, nie wiedząc co powiedzieć Saszy, westchnęła smutnie. Zofia usiadła na krześle przy Saszy, otoczyła ją ramieniem i, zaglądając jej ciekawie w oczy, powiedziała z uśmiechem:
— Dziwaczka!
— Tak, ja, zdaje się, nagadałam głupstw...
— Jak mogliście pomyśleć... — ciągnęła dalej Zofia, ale Mikołaj przerwał jej rzeczowo i poważnie:
— W sprawie zorganizowania ucieczki, jeśli tylko jest ona możliwa, nie może być dwóch zdań. Przede wszystkim musimy się dowiedzieć, czy uwięzieni towarzysze życzą sobie tego...
Sasza spuściła głowę.
Zofia zapalając papierosa, spojrzała na brata i szerokim gestem rzuciła zapałkę w kąt.
— Jakże by mogli nie chcieć! — powiedziała z westchnieniem matka. — Tylko nie wierzę, żeby można było...
Wszyscy milczeli, a jej tak się chciało posłuchać jeszcze o możliwości ucieczki!
— Muszę się zobaczyć z Wiesowszczikowem — powiedziała Zofia.
— Jutro powiem wam kiedy i gdzie! — półgłosem odparła Sasza.
— Co on będzie robił? — zapytała Zofia chodząc po pokoju.
— Postanowiono, że będzie zecerem w nowej drukarni, a do tego czasu zamieszka u leśniczego.
Brwi Saszy ściągnęły się, twarz nabrała zwykłego, surowego wyrazu, głos dźwięczał ostro. Mikołaj podszedł do matki, która myła filiżanki i powiedział:
— Idziecie pojutrze na widzenie, więc trzeba będzie oddać Pawłowi karteczkę. Rozumiecie, trzeba wiedzieć...
— Rozumiem, rozumiem! — odpowiedziała pośpiesznie. — Już ja oddam!
— Odchodzę! — oświadczyła Sàsza i uścisnąwszy w milczeniu wszystkie ręce wyszła szczególnie twardym krokiem, prosta i sucha.
Zofia położyła ręce na ramionach matki i zapytała z uśmiechem kołysząc ją na krześle:
— Niłowna, kochalibyście taką córkę?
— O Boże! Zebyż choć jeden dzień widzieć ich razem! — zawołała Własowa bliska płaczu.
— Tak — trochę szczęścia robi dobrze każdemu! — półgłosem zauważył Mikołaj. — Ale nie ma ludzi, którzy by pragnęli odrobiny szczęścia. A jeśli jest go dużo — robi się lanie...
Zofia usiadła do fortepianu i zaczęła grać coś smutnego.
Na drugi dzień rankiem kilka dziesiątków mężczyzn i kobiet stało u bramy szpitalnej oczekując, kiedy wyniosą na ulicę trumnę ich towarzysza. Wokół nich kręcili się ostrożnie szpicle, łowili czujnymi uszami pojedyncze głosy, notowali sobie w pamięci twarze, zachowanie się, słowa. A z drugiej strony ulicy patrzyła na nich grupa policjantów z rewolwerami u pasa. Bezczelność szpiclów, szydercze uśmiechy policji i jej gotowość okazania swojej siły, drażniły tłum. Niektórzy, ukrywając swoje rozdrażnienie, żartowali, inni patrzyli ponuro w ziemię starając się nie dostrzegać tego, co było obraźliwe, jeszcze inni nie hamując gniewu szydzili z administracji, która lęka się ludzi uzbrojonych tylko słowem. Bladoniebieskie, jesienne niebo patrzyło jasnym spojrzeniem w ulicę wybrukowaną okrągłymi, szarymi kamieniami, usianą żółtym listowiem, a wiatr podnosił liście i rzucał je pod nogi ludzi.
Matka stała w tłumie i, dostrzegając znane sobie twarze, myślała ze smutkiem:
— Niewielu was — niewielu! A roboczego ludu nie ma prawie...
Otworzyła się brama i na ulicę wyniesiono wieko trumny i wianki z czerwonymi wstęgami. Ludzie zgodnie zdjęli kapelusze, jak gdyby stado czarnych ptaków wzleciało nad ich głowami. Wysoki oficer policji z gęstymi, czarnymi wąsami na czerwonej twarzy, wszedł pośpiesznie w tłum, a za nim, bez ceremonii rozpychając ludzi, kroczyli żołnierze głośno stukając po kamieniach ciężkimi butami. Oficer powiedział ochrypłym, rozkazującym głosem:
— Proszę zdjąć wstążki!
Okrążyli go mężczyźni i kobiety, mówili coś machając rękami, gorączkując się, jedno odpychało drugie. Przed oczyma matki migały blade, podniecone twarze z drżącymi ustami, po twarzy jednej z kobiet płynęły łzy obrazy...
— Precz z przemocą! — krzyknął jakiś młody glos i zbłąkał się samotnie we wrzawie sporu.
Matka poczuła także gorycz w sercu i, zwracając się do ubogo odzianego młodego człowieka, powiedziała z oburzeniem:
— Nawet pochować człowieka nie dadzą tak jak tego chcą towarzysze! Cóż to jest znowu takiego?
Wrogość rosła. Nad głowami ludzi chwiało się wieko trumny, wiatr bawił się wstęgami, okręcał nimi głowy i twarze, słychać było suchy, nerwowy szelest jedwabiu.
Matka zlękła się możliwości starcia i doradzała pośpiesznie, półgłosem, na prawo i na lewo:
— Bóg z nimi! Jeżeli już tak koniecznie tego chcą, to może lepiej ustąpić i zdjąć wstążki? Co tam!
Zagłuszając wrzawę, zabrzmiał donośny i wyrazisty głos:
— Żądamy, by nie przeszkadzano nam w oddawaniu ostatniej posługi temu, któregoście zamęczyli...
Ktoś wysoko i cienko zaśpiewał:
Ofiarą-ście padli...
— Proszę zdjąć wstążki! Jakowlew,oóbetnij!
Słychać było szczęk wyjmowanej szabli.
Matka zamknęła oczy w oczekiwaniu krzyku. Jednakże uciszyło się... Ludzie szemrali, odgryzali się jak zaszczute wilki, ale spuściwszy nisko głowy ruszali naprzód, napełniając ulicę szuraniem kroków.
Na przedzie płynęła w powietrzu ogołocona trumna ze zmiętymi wiankami i, przechylając się z boku na bok, jechali na koniach policjanci.
Matka szła chodnikiem i nie widziała trumny w gęstym, otaczającym ją ciasno tłumie, który niespostrzeżenie wzrósł i zapełnił całą szerokość ulicy. Za tłumem wznosiły się szare postacie jeźdźców, z boku trzymając ręce na szablach, kroczyła piesza policja, wszędzie migały znane matce ostre oczy szpicli, uważnie obmacujące twarze ludzkie.
Żegnaj, towarzyszu nasz, żegnaj...
zaśpiewały smutnie dwa piękne głosy.
— Nie trzeba! — rozległ się okrzyk. — Idźmy w milczeniu, panowie!
W tym okrzyku było coś surowego i sugestywnego. Smutna pieśń urwała się, rozmowy stały się cichsze i tylko twarde uderzenia nóg o kamienie napełniały ulicę głuchym, miarowym dźwiękiem. Dźwięk ten podnosił się nad głowami ludzi płynąc w przeźroczyste niebo, i wstrząsał powietrzem niby odgłos pierwszego gromu, oddalonej jeszcze burzy. Chłodny wiatr wzmagał się i niósł wrogo na spotkanie ludzi pył i śmiecie ulic miasta. Rozdymał suknie i włosy, oślepiał oczy, bił w pierś, plątał się pod nogami...
Ten milczący pogrzeb bez popów i bez chwytającego za serce żałobnego śpiewu, te zadumane twarze i nachmurzone brwi, budziły w matce trwogę, i myśl jej krążąc powoli, ubierała wrażenia w smutne słowa:
— Niedużo was jest, tych, którzy za prawdą...
Szła ze spuszczoną głową i wydawało się jej, że to nie Jegora chowają, ale chowają coś, do czego przywykła, bliskiego i potrzebnego. Było jej smutno i nieswojo. Serce jej napełniało szorstkie i trwożne uczucie niezgody z ludźmi odprowadzającymi Jegora.
— Oczywiście — myślała — Jegoruszka w Boga nie wierzył i wszyscy oni także...
Ale nie chciała dokończyć swojej myśli i wzdychała chcąc zepchnąć ciężar z serca.
— O Jezu! Jezu! Czy i mnie także tak...
Przyszli na cmentarz i długo krążyli po wąskich ścieżkach między grobami aż w końcu wyszli na otwartą przestrzeń, usianą niziutkimi białymi krzyżami. Stłoczyli się koło mogiły, umilkli. I to surowe milczenie żywych wśród mogił zwiastowało coś strasznego. Serce matki wzdrygnęło się i zamarło w oczekiwaniu. Między krzyżami świstał i wył wiatr, na weku trumny smutno drżały zmięte kwiaty...
Policja wyprężyła się patrząc czujnie na swego dowódcę. Nad mogiłą stanął wysoki, młody człowiek bez czapki, z długimi włosami, o bladej twarzy i czarnych brwiach. I jednocześnie rozległ się chrapliwy głos naczelnika policji:
— Panowie...
— Towarzysze! — głośno i dźwięcznie zaczął czarnobrewy.
— Przepraszam! — krzyknął policjant. — Oznajmiam, że nie mogę dopuścić do przemówień...
— Powiem tylko kilka słów! — spokojnie oświadczył młody człowiek. — Towarzysze! Nad mogiłą naszego nauczyciela i przyjaciela przysięgnijmy, że nie zapomnimy nigdy jego wskazań, że każdy z nas będzie całe życie nieustannie kopać grób przyczynie wszystkich nieszczęść naszej ojczyzny, złej sile, która ją gnębi — caratowi!
— Aresztować! — krzyknął policjant, ale głos jego zagłuszył wybuch podnoszących się z różnych stron okrzyków:
— Precz z caratem!
Rozpychając tłum policjanci rzucili się ku mówcy, który, otoczony ciasno ze wszystkich stron, krzyczał machając ręką:
— Niech żyje wolność!
Matkę odepchnięto na bok. Przestraszona, przytuliła się do krzyża i w oczekiwaniu uderzenia zamknęła oczy. Burzliwy wicher pomieszanych dźwięków ogłuszał ją, ziemia kołysała się pod nogami, wiatr i strach utrudniały oddech. W powietrzu unosiły się niespokojne gwizdki policjantów, rozlegał się brutalny, komenderujący głos, histerycznie krzyczały kobiety, trzeszczało drzewo ogrodzeń, głucho dudnił po suchej ziemi ciężki tupot nóg. Trwało to długo i stanie z zamkniętymi oczyma stało się dla niej straszne, nie do zniesienia.
Spojrzała, krzyknęła i rzuciła się naprzód z wyciągniętymi rękami. Niedaleko od niej, na wąskiej dróżce wśród mogił, policjanci, otoczywszy długowłosego człowieka, bronili się przed tłumem, nacierającym na nich ze wszystkich stron. W powietrzu biało i chłodno błyskały obnażone szable wzlatując nad głowami i szybko opadając w dół. Migały laski, odłamki ogrodzeń, wirowały w dzikim tańcu wrzaski sczepionych ze sobą ludzi, wznosiła się nad nimi blada twarz młodego człowieka i ponad burzą kipiącego złością rozdrażnienia grzmiał jego mocny głos:
— Towarzysze! Na co marnujecie siły?...
Zwyciężał. Rzucając pałki, ludzie jeden po drugim odskakiwali w bok, a matka wciąż przepychała się naprzód, przyciągana przez niezwyciężoną siłę. Widziała, jak Mikołaj, w zsuniętym do tyłu kapeluszu, odpychał pijanych złością ludzi i słyszała jego pełen wyrzutu głos:
— Powariowaliście! Uspokójcie się!...
Wydało się jej, że jedna jego ręka jest czerwona.
— Mikołaju Iwanowiczu! Idźcie stąd! — krzyknęła rzucając się ku niemu.
— Dokąd? Uderzą was tam...
Chwyciwszy ją za ramiona stanęła obok niej Zofia. Była bez kapelusza, z rozrzuconymi włosami. Podtrzymywała młodego człowieka, prawie chłopca, który ocierał ręką okrwawioną twarz i bełkotał:
— To nic... Puśćcie...
— Zajmijcie się nim, odwieźcie go do nas! Oto chusteczka! Zawiążcie mu twarz!... — szybko mówiła Zofia. Włożyła rękę chłopca w rękę matki i pobiegła wołając:
— Idźcie stąd! Aresztują!...
Ludzie rozchodzili się po cmentarzu na wszystkie strony, za nimi, między mogiłami, ciężko kroczyli policjanci, niezgrabnie plątając się w połach długich płaszczy, wymyślając i machając szablami. Chłopiec odprowadzał ich wilczym spojrzeniem.
— Chodźmy prędzej! — powiedziała matka ocierając mu twarz chusteczką.
Chłopak bełkotał wypluwając krew:
— Nie bójcie się — nie boli mnie. On mnie rękojeścią szabli... Ale i ja jego także! I jak jeszcze! Tak go zdzieliłem pałką, że aż zawył!...
I potrząsając zakrwawionym kułakiem, dokończył załamującym się głosem:
— Poczekajcie — nie to jeszcze będzie! Zmiażdżymy was bez bitki, gdy powstaniemy wszyscy, cały lud roboczy!
— Prędzej! — nagliła matka idąc pośpiesznie ku maleńkiej furtce w ogrodzeniu cmentarnym. Wydawało się jej, że tam, za ogrodzeniem, w polu, ukryła się czekająca na nich policja i że gdy tylko wyjdą, rzuci się na nich i zacznie bić. Ale gdy otworzywszy ostrożnie drzwiczki, wyjrzała w pole spowite szarą tkaniną jesiennego mroku, cisza i odludzie uspokoiły ją od razu.
— Dajcie no, zawiążę wam twarz — powiedziała.
— Nie trzeba. I tak mi nie wstyd! Bitka była uczciwa: on — mnie, ja — jego...
Matka naprędce obwiązała mu ranę. Widok krwi napełniał jej serce żałością i gdy palce jej namacały ciepłą wilgoć, wstrząsnął nią dreszcz przerażenia. W milczeniu, pośpiesznie, poprowadziła rannego przez pole trzymając go za rękę. Oswobodziwszy usta, zapytał z uśmiechem w głosie:
— Dokąd mnie prowadzicie; towarzyszko? Mogę sam iść!...
Ale czuła, że chwieje się, nogi jego stąpają niepewnie, ręka drży. Mówił słabnącym głosem i zadawał pytania nie czekając odpowiedzi:
— Jestem blacharz Iwan — a wy kto jesteście? Było nas trzech w kółku Jegora Iwanowicza — trzech blacharzy... a wszystkich — jedenastu. Bardzośmy go kochali, wieczny mu odpoczynek! Chociaż — nie wierzę w Boga...
Na jednej z ulic matka wzięła dorożkę i usadowiwszy w niej Iwana szepnęła mu:
— Teraz milcz! — i ostrożnie owinęła mu usta chusteczką.
Podniósł rękę do twarzy, ale nie mógł już oswobodzić ust, ręka opadła mu bezsilnie na kolana. Mimo to mruczał dalej przez chusteczkę:
— Nie zapomnę wam, mili moi, tych uderzeń... A przed nim uczył nas student Titowicz...ekonomię polityczną... potem aresztowali go...
Matka objęła Iwana, położyła sobie jego głowę na piersiach. Chłopiec nagle ociężał i zamilkł. Zamierając ze strachu, spoglądała spode łba na wszystkie strony. Wydawało się jej, że oto skądś, zza węgła, wybiegną policjanci, zobaczą owiązaną głowę Iwana, pochwycą go i zabiją.
— Podpił sobie? — zapytał dorożkarz obracając się ku niej z kozła i uśmiechając się dobrodusznie.
— Wzięło go! Upił się jak bela! — westchnąwszy odpowiedziała matka.
— Syn?
— Tak. Szewc. A ja w służbie — kucharka...
— Męczysz się. Taak...
Machnąwszy batem na konia, dorożkarz odwrócił się i ciągnął dalej:
— A teraz właśnie, gadają, na cmentarzu bili się!... A no, chowali jednego politycznego człowieka, z takich, co to są przeciw władzom... Oni tam mają z władzami takie swoje rozrachunki. Chowali go także tacy sami, przyjaciele jego widać i dalej krzyczeć — precz z władzami, że niby władze naród grabią... A policja dalej bić ich! Mówią, że niektórych porąbali na śmierć. No i policji także się dostało... — zamilkł i, kiwając ze smutkiem głową, powiedział dziwnym głosem:
— Umarłych niepokoją, nieboszczyków budzą!
Dorożka z trzaskiem podskakiwała na kamieniach, głowa Iwana miękko uderzała o pierś matki, dorożkarz półobrócony do niej mruczał:
— Idzie wzburzenie przez naród — nieporządek się robi na ziemi, tak! Wczoraj w nocy przyszli do naszych sąsiadów żandarmi, krzątali się tam aż do rana, a rano zabrali ze sobą jednego kowala. Mówią, że wyprowadzą go w nocy na rzekę i potajemnie utopią. A kowal niezły człowiek był, człowiek...
— Jak się nazywał? — przerwała mu matka.
— Kowal? Szaweł. A nazwisko — Jewczenko. Młody jeszcze, a dużo rozumiał. Rozumieć teraz, widać — zabrania się! Przyjdzie, bywało, i mówi: jakie jest wasze życie dorożkarze? Prawda, mówimy, psie życie.
— Stój! — powiedziała matka.
Iwan zbudził się na skutek wstrząsu i zajęczał cicho.
— Rozebrało chłopca! — zauważył dorożkarz — ech ty, wódko — wódeczko...
Z trudem powłócząc nogami i chwiejąc się całym ciałem, Iwan szedł przez podwórze i mówił:
— Drobnostka... Potrafię sam...
Zofia była już w domu. Wyszła na spotkanie matki z papierosem w ustach, ruchliwa i podniecona.
Układała rannego na kanapie, rozwiązywała zręcznie opatrunek na jego głowie i w trakcie tego zarządzała mrużąc oczy od dymu papierosa.
— Iwan Danilewicz — przywieźli! Niłowna, zmęczyliście się? Przestraszyliście się — co? Odpocznijcie. Mikołaj, kieliszek wódki Niłownie!
Matka, oszołomiona wszystkim, co przeżyła, oddychała ciężko i, czując w piersiach bolesne kłucie, mruczała:
— Nie troszczcie się o mnie...
Ale cała jej istota zdawała się ze drżeniem prosić o troskliwość i uspokajającą pieszczotę.
Z sąsiedniego pokoju wyszedł Mikołaj z opatrunkiem na ręce i doktor Iwan Daniłowicz potargany i nastroszony jak jeż. Podszedł szybko do Iwana i pochylił się nad nim mówiąc:
— Wody, więcej wody, czystych lnianych szmatek, waty!
Matka ruszyła do kuchni, ale Mikołaj wziął ją pod lewą rękę i powiedział łagodnie wyprowadzając ją do jadalni:
— To nie do was mówią, ale do Zofii! Bardzoście się zdenerwowali, kochana, co?
I matka spotkawszy jego uważne, współczujące spojrzenie, zawołała ze łkaniem, którego nie mogła już powstrzymać:
— Co tam się działo, mój drogi! Rąbali! Ludzi rąbali! — Widziałem! — Mikołaj podał jej wódkę i kiwnął głową. — Obie strony trochę się rozgorączkowały. Ale nie martwcie się — bili płazem i zdaje się, że jest tylko jeden poważnie ranny. Widziałem, jak go uderzono i wytaszczyłem go z tłoku...
Twarz Mikołaja i jego głos, ciepło i światło pokoju uspokajało Własową. Spojrzała na niego z wdzięcznością i spytała:
— Was także uderzono? — Zdaje się, że nieostrożnie zahaczyłem o coś ręką i zdarłem sobie skórę. Pijcie herbatę — zimno jest, a wy jesteście lekko ubrani...
Wyciągnęła rękę po filiżankę, zobaczyła, że palce jej są pokryte plamami zaschniętej krwi i mimo woli cofnęła rękę, opuściła ją na kolana. Spódnica jej była wilgotna. Szeroko otworzywszy oczy, podniosła brew i spojrzała z ukosa na swoje palce. Kręciło się jej w głowie, a w sercu kołatało:
— Tak i Pawełka — mogą!
Wszedł Iwan Daniłowicz w kamizelce, z zakasanymi rękawami koszuli, i na milczące pytanie Mikołaja odpowiedział swym cienkim głosem:
— Na twarzy nieznaczna rana, czaszka pęknięta, ale niezbyt głęboko. Chłopak zdrowy! Ale krwi stracił dużo. Odeślemy do szpitala?
— Po co? N:ech zostanie tutaj! — zawołał Mikołaj.
— Dzisiaj, zgoda. No, może jeszcze jutro. Ale potem będzie mi wygodniej, żeby leżał w szpitalu. Nie mam czasu na wizyty! Napiszesz odezwę o wypadkach na cmentarzu?
— Oczywiście! — odpowiedział Mikołaj.
Matka wstała cicho i wyszła do kuchni.
— Dokąd, Niłowna? — zatrzymał ją zaniepokojony. — Zosia da sobie radę sama.
Spojrzała na niego i wzdrygnąwszy się odpowiedziała uśmiechając się dziwnie:
— Cała jestem we krwi...
Przebierając się w swoim pokoju, jeszcze raz zadumała się nad spokojem tych ludzi i nad ich zdolnością szybkiego przeżywania strasznych wydarzeń. Otrzeźwiało ją to, wyganiało strach z jej serca. Gdy weszła do pokoju, gdzie leżał ranny, Zofia pochylona nad nim mówiła:
— Głupstwo, towarzyszu!
— Ale, będę was krępował! — sprzeciwiał się słabym głosem ranny.
— Nie rozmawiajcie. Mówienie szkodzi wam...
Matka stanęła za Zofią i, położywszy rękę na jej ramieniu, zaczęła opowiadać, z uśmiechem patrząc w bladą twarz rannego, jak bredził w dorożce i jak lękała się jego nieostrożnych słów. Iwan słuchał, oczy jego błyszczały gorączkowo. Cmokał wargami i wykrzykiwał z zawstydzeniem:
— O, jaki ze mnie głupiec!
— No, a teraz zostawimy was! — poprawiwszy mu kołdrę oświadczyła Zofia. — Wypoczywajcie!
Poszły do stołowego. Rozmawiano długo o wydarzeniach dnia i odnoszono się już do dramatycznych wypadków jak do czegoś dalekiego, z ufnością patrząc w przyszłość i omawiając metody pracy na najbliższy okres. Twarze były zmęczone, ale myśli — rześkie i, mówiąc o swojej pracy, ludzie nie ukrywali niezadowolenia z siebie. Kręcąc się nerwowo na krześle i tłumiąc z wysiłkiem swój cieniutki i przenikliwy głos, doktor mówił:
— Propaganda, propaganda! To obecnie za mało, robotnicza młodzież ma słuszność! Trzeba przejść do agitacji w masach — robotnicy mają rację, powiadam...
Mikołaj powiedział ponuro:
— Zewsząd nadchodzą skargi na brak literatury, a my wciąż jeszcze nie możemy urządzić dobrej drukarni. Ludmiła pracuje ponad siły, zachoruje, jeżeli nie damy jej pomocników...
— A Wiesowszczikow? — zapytała Zofia.
— Wiesowszczikow nie może mieszkać w mieście. Weźmie się do pracy dopiero w nowej drukarni, a jej trzeba jeszcze jednego człowieka...
— Czy ja nie byłabym odpowiednia? — cicho zapytała matka.
Spojrzeli wszyscy troje na nią i na kilka sekund zamilkli.
— Dobra myśl! — zawołała Zofia.
— Nie, to byłoby za trudne dla was, Niłowna! — powiedział oschle Mikołaj. — Musielibyście mieszkać za miastem, przerwać widywanie się z Pawłem i w ogóle...
— Dla Pawła to niewielka strata — odpowiedziała z westchnieniem. — A i mnie te widzenia tylko serce szarpią! Mówić o niczym nie można. Stoisz tylko przed synem jak głupia, a oni ci w gębę patrzą, czy nie powiesz czego niepotrzebnego...
Zdarzenia ostatnich dni zmęczyły ją i teraz usłyszawszy, że otwiera się dla niej możliwość przeniesienia się za miasto, z dala od jego dramatów, uchwyciła się skwapliwie tej sposobności.
Ale Mikołaj zmienił temat rozmowy:
— O czym rozmyślasz, Iwanie? — zwrócił się do doktora.
Doktor podniósł nisko pochyloną nad stołem głowę i odpowiedział ponuro:
0— Myślę o tym, że mało nas! Musimy koniecznie pracować energiczniej... i przekonać Pawła i Andrzeja o konieczności ucieczki. Oni obaj są zbyt potrzebni i wartościowi, by siedzieć bez pracy...
Mikołaj nachmurzył brwi i pokiwał powątpiewająco głową spojrzawszy przelotnie na matkę. Zrozumiała, że krępują się mówić przy niej o jej synu, i poszła do swego pokoju unosząc w piersiach cichy żal do tych ludzi, którzy odnieśli się tak lekceważąco do jej pragnienia. Leżąc w łóżku z otwartymi oczyma, przysłuchiwała się cichemu szeptowi głosów. Opanował ją lęk.
Dzień, który upłynął, był posępny, niezrozumiały i pełen złowieszczych zapowiedzi. Było jej ciężko myśleć o nim i, odsuwając od siebie ponure wrażenia, zaczęła myśleć o Pawle. Pragnęła zobaczyć go na wolności i jednocześnie bała się tego: czuła, że wokół niej wszystko zaostrza się, grozi niebezpiecznymi starciami. Milcząca cierpliwość ludzka znikła ustępując miejsca pełnemu naprężenia oczekiwaniu. Coraz widoczniej rosło rozdrażnienie, dźwięczały twarde słowa, zewsząd wiało czymś podniecającym... Każda proklamacja wywoływała na rynku, w sklepikach, wśród służby rzemieślników ożywione rozmowy. Każde aresztowanie budziło trwożne, zdziwione, a czasem nieświadomie współczujące echo i dociekanie jego przyczyn. Coraz częściej słyszała od prostych ludzi słowa, których niegdyś tak się lękała: bunt, socjaliści, polityka; wymawiano je z szyderstwem, ale poza szyderstwem ukrywało się niezręcznie — pytanie; ze złością — ale poza nią dźwięczał strach; z zadowoleniem, z nadzieją, z groźbą. Powoli, ale szerokimi kręgami po ciemnej, stojącej powierzchni życia rozchodziły się fale, budziła się senna myśl, wyrobiony przez przyzwyczajenie, spokojny stosunek do treści dnia zaczynał się chwiać. Wszystko to widziała jaśniej od innych, gdyż lepiej od nich znała jednostajne i posępne oblicze życia i teraz, widząc na nim zmarszczki żłobione przez myśl i rozdrażnienie, i cieszyła się, i lękała. Cieszyła się, gdyż uważała, że jest to dzieło jej syna, bała się, bo wiedziała, że jeśli wyjdzie z więzienia, to stanie na czele wszystkich, w najniebezpieczniejszym miejscu i — zginie.
Niekiedy obraz syna rozrastał się w jej myślach do rozmiarów bajecznego bohatera, łączył w sobie wszystko, co szlachetne — wszystkie śmiałe słowa, które słyszała, wszystkich ludzi, którzy jej się podobali, wszystko, co znała bohaterskiego i jasnego. I wówczas wzruszona i dumna rozkoszowała się nim w cichym zachwycie i pełna nadziei myślała:
— Wszystko będzie dobrze, na pewno!
Jej miłość — miłość matki — rozpalała się ściskając niemal do bólu serce, ale potem uczucia macierzyńskie zaczynały hamować w niej wzrost uczuć ogólnoludzkich, spalały je i w szarym popiele lęku nieśmiało trzepotała już tylko jedna posępna myśl:
— Zginie... przepadnie!...
W południe siedziała w więziennej kancelarii naprzeciw Pawła. Poprzez przesłaniającą jej oczy mgłę przypatrywała się brodatej twarzy i szukała sposobności podania mu ściśniętej mocno między pakami karteczki.
— Zdrów jestem i wszyscy zdrowi! — mówił półgłosem Paweł. — No, a co u ciebie?
— Jegor Iwanowicz umarł! — powiedziała machinalnie.
— Tak? — krzyknął Paweł i spuścił głowę.
— Na pogrzebie policja biła, aresztowali jednego — ciągnęła dalej naiwnie.
Pomocnik naczelnika z oburzeniem cmoknął cienkimi wargami i, zerwawszy się z krzesła, wybełkotał:
— To zabronione, trzeba przecież rozumieć! Nie wolna mówić o polityce!...
Matka podniosła się także z krzesła i, niby nie rozumiejąc i usprawiedliwiając się, powiedziała:
— Ja nie o polityce, tylko o bójce! A że bili się, to przecie prawda... Jednemu nawet głowę rozbili...
— Wszystko jedno! Proszę milczeć! To jest — nie mówić o niczym, co nie tyczy się osobiście was, rodziny i w ogóle waszego domu!
I czując, że się zaplątał, usiadł przy stole i, przeglądając papiery, posępnie i ze znużeniem dorzucił:
— Ja jestem odpowiedzialny, tak...
Matka obejrzała się i szybko wsunąwszy karteczkę w rękę Pawła, odetchnęła z ulgą.
— Sama już nie wiem o czym mówić...
Paweł uśmiechnął się.
— Ja także nie wiem...
— W takim razie niepotrzebne są wam widzenia! — zauważył z rozdrażnieniem urzędnik. — Nie mają sobie nic do powiedzenia, a chodzą i zawracają głowę...
— Sąd prędko? — po chwili milczenia zapytała matka.
— Niedawno prokurator był, mówił, że prędko...
Zamieniali ze sobą słowa niepotrzebne i bez znaczenia, ale matka widziała, że oczy Pawła patrzą w jej twarz łagodnie i z miłością. Spokojny i równy jak zawsze, nie zmienił się, tylko odrosła mu broda i postarzała go, a dłonie wybielały. Pragnęła sprawić mu radość, powiedzieć o Mikołaju i, nie zmieniając głosu, tym samym tonem, którym mówiła o niepotrzebnych i nieciekawych rzeczach, ciągnęła dalej:
— Chrześniaka twego widziałam...
Paweł uważnie wpatrywał się jej w oczy z milczącym pytaniem. Chcąc mu przypomnieć ospowatą twarz Wiesowszczikowa, postukała palcem po swoim policzku...
— Chłopczyk żywy i zdrowy. Wkrótce na służbę pójdzie.
Syn zrozumiał. Kiwnął jej głową i, z wesołym uśmiechem w oczach, odpowiedział:
— To — doskonale!
— Tak! — powiedziała z satysfakcją, zadowolona z siebie, wzruszona jego radością. Przy pożegnaniu uścisnął jej mocno rękę:
— Dziękuję ci, matko!
Oszołomiło ją i upoiło radosne uczucie ich bliskości i nie znajdując sił, by odpowiedzieć mu słowami, odpowiedziała milczącym uściskiem dłoni.
W domu zastała Saszę. Dziewczyna zwykle zjawiała się u niej w te dnie, kiedy matka była na widzeniu. Nigdy nie wypytywała o Pawła i, jeżeli matka nie mówiła o nim, zadowalała się uważnym spojrzeniem jej w oczy. Ale teraz powitała ją niespokojnym pytaniem:
— No i cóż on?
— Wszystko dobrze! Zdrów.
— Kartkę oddaliście?
— Naturalnie! Wsunęłam ją tak zgrabnie...
— Przeczytał?
— Co wy? Jakim sposobem!
— Tak, zapomniałam! — powiedziała powoli dziewczyna. — Poczekamy jeszcze tydzień — jeszcze tydzień! A jak wy myślicie — zgodzi się?
Nachmurzyła brwi i patrzyła w twarz matki znieruchomiałymi oczyma.
— Czy ja wiem — zastanawiała się matka. — Dlaczego nie uciec, jeżeli nie ma niebezpieczeństwa?
Sasza potrząsnęła głową i spytała sucho:
— Nie wiecie, co można dać jeść choremu? Prosi o jedzenie.
— Wszystko można, wszystko! Ja zaraz...
Poszła do kuchni, a Sasza powoli podążyła za nią.
— Pomóc wam?
— Dziękuję. Co wy?!
Matka nachyliła się nad piecem zdejmując garnek. Dziewczyna powiedziała do niej cicho:
— Poczekajcie...
Twarz jej pobladła, oczy rozszerzyły się i drżące usta zaszeptały gorąco i pośpiesznie:
— Chcę was poprosić. Wiem, że on się nie zgodzi! Namówcie go! Powiedzcie mu, że jest potrzebny, że jest niezbędny dla sprawy! Że boję się, że zachoruje. Widzicie sami — rozprawa nie jest jeszcze wyznaczona...
Mówiła z widoczną trudnością. Wyprężyła się cała, patrzyła w bok, głos jej załamywał się. Opuściła ze znużeniem powieki, przygryzła usta, a kurczowo zaciśnięte palce jej rąk chrzęściły.
Matka była oszołomiona jej wybuchem, ale zrozumiała go i, wzruszona, pełna uczucia smutku, objęła Saszę i odpowiedziała cichutko:
— Nikogo on nie posłucha, droga moja! Nikogo prócz siebie — nikogo!
Milczały obie, przytuliwszy się mocno do siebie. Po czym Sasza ostrożnie zdjęła ze swych ramion ręce matki i powiedziała wzdrygając się:
— Tak — macie słuszność! Wszystko to głupstwo, nerwy...
I nagle zakończyła poważnie, z prostotą:
— Ale trzeba nakarmić rannego...
I oto siedząc przy łóżku Iwana, pytała go już troskliwie i serdecznie:
— Bardzo boli głowa?
— Nie bardzo, tylko taki mam w niej zamęt! I słabo mi tak... — odpowiedział, wstydliwie podciągając kołdrę pod brodę, i zmrużył oczy od jaskrawego światła. Zauważywszy, że nie może się zdecydować jeść przy niej, Sasza wstała i wyszła. Iwan usiadł na łóżku i, odprowadziwszy ją spojrzeniem, powiedział mrugając oczyma:
— Ach ła-a-dna!...
Oczy miał jasne i wesołe, zęby drobne i zwarte, głos jeszcze nie sformowany.
— Ile macie lat? — spytała w zadumie matka.
— Siedemnaście...
— A rodzice gdzie?
— Na wsi. Miałem dziesięć lat, jak tu przyjechałem. Szkołę tutaj skończyłem! A jak wasze nazwisko, towarzyszko?
Matkę zawsze śmieszyło i wzruszało to słowo zwrócone do niej. I teraz zapytała uśmiechając się:
— A na co wam to potrzebne?
Chłopak zmieszał się i zamilkł a potem wyjaśnił:
— Widzicie, student z naszego kółka, to jest ten, który czytał z nami, mówił mi o matce Pawła Własowa, robotnik — wiecie — demonstracja Pierwszego Maja?
Kiwnęła głową i słuchała z naprężoną uwagą.
— On pierwszy podniósł otwarcie sztandar naszej partii! — z dumą oświadczył chłopak i jego duma odezwała się echem w sercu matki.
— Mnie przy tym nie było. Chcieliśmy tutaj urządzić swoją demonstrację, ale nie udała się! Mało nas było wtedy. Ale tego roku — zapraszam was do nas!... Zobaczycie!
Zachłystywał się ze wzruszenia czując już przedsmak przyszłych wydarzeń, machał w powietrzu łyżką i ciągnął dalej:
— Więc ta Własowa — matka, także wstąpiła potem do partii. Mówią, że to taka... po prostu coś cudownego powiadam wam!
Matka uśmiechnęła się szeroko. Słuchała tych pełnych zachwytów pochwał chłopaczka. Z przyjemnością, ale i ze zmieszaniem. Chciała nawet powiedzieć — to ja jestem Własowa!... Ale — powstrzymała się i pomyślała o sobie z lekką ironią i ze smutkiem:
— Ech! Stara a głupia!...
— Ale... jedzcie więcej! Musicie co prędzej, wyzdrowieć dla dobra sprawy! — powiedziała nagle ze wzruszeniem nachylając się nad nim.
Drzwi otworzyły się, wionęło wilgotnym, jesiennym chłodem, weszła Zofia rumiana i wesoła.
— Szpicle za mną chodzą jak konkurenci za bogatą panną — daję słowo! Muszę wynosić się stąd! No, jak Wania? Dobrze? Co z Pawłem, Niłowna? Sasza jest tutaj?
Zapalając papierosa rzucała pytania i nie czekała na odpowiedź; ogarniała łagodnym i pełnym czułości spojrzeniem matkę i chłopca. Matka patrzyła na nią, uśmiechała się wewnętrznie i myślała:
— Okazuje się, że i ze mnie będą ludzie!
I znowu pochyliwszy się nad Iwanem, powiedziała:
— Wracaj jak najprędzej do zdrowia, synku!
I wyszła do stołowego. Tam Zofia opowiadała Saszy:
— Ma już gotowych trzysta egzemplarzy! Zabija się taką pracą! Oto — bohaterka! Wiecie, Saszo, że to wielkie szczęście żyć wśród takich łudzi, być ich towarzyszem, pracować z nimi...
— Tak — cicho odpowiedziała dziewczyna.
Wieczorem przy herbacie, Zofia powiedziała matce:
— Będziecie musieli, Niłowna, znowu wybrać się na wieś.
— No, więc cóż? Kiedy?
— Za trzy dni — możecie?
— Dobrze.
— Jedźcie! — półgłosem poradził Mikołaj. — Najmijcie pocztowe konie i proszę was, pojedźcie inną drogą, przez Nikolską gminę.
Zamilkł i spochmurniał. Było mu z tym nie do twarzy, szpeciło ją, dziwnie zmieniając jej spokojny wyraz.
— Przez Nikolskie daleko! — zauważyła matka. — I konie drogo kosztują...
— Wiecie co — ciągnął dalej Mikołaj — ja w ogóle jestem przeciwny temu wyjazdowi. Tam jest niespokojnie. Były już aresztowania. Wzięto jakiegoś nauczyciela. Trzeba działać ostrożniej. Należało by przeczekać pewien czas...
Zofia postukała palcami po stole i zauważyła:
— Zachowanie ciągłości w rozpowszechnianiu literatury jest dla nas bardzo ważne. Nie boicie się jechać, Niłowna? — spytała nagle.
Matka poczuła się dotknięta.
— Czy bałam się kiedykolwiek? I za pierwszym razem nie czułam strachu, a teraz... — i, nie skończywszy zdania, spuściła głowę. Za każdym razem, gdy pytano ją, czy nie boi się, czy jej to odpowiada, albo czy może to lub tamto zrobić, słyszała w tych pytaniach prośbę i wydawało się jej, że ci ludzie odsuwają ją od siebie, odnoszą się do niej inaczej niż do siebie wzajemnie.
— Niepotrzebnie pytacie się mnie, czy się boję — powiedziała wzdychając. — Wy nie pytacie się przecie jeden drugiego, czy się boi...
Mikołaj pośpiesznie zdjął okulary, włożył je znowu i uważnie popatrzył w twarz siostry.
Zawstydzone milczenie zaniepokoiło Własową, zmieszana podniosła się z krzesła chcąc im coś powiedzieć, ale Zofia dotknęła jej ręki i poprosiła cichutko:
— Wybaczcie mi! Już nigdy nie będę!
To rozśmieszyło matkę i po kilku minutach wszyscy troje zgodnie i starannie omawiali sprawę wyjazdu na wieś.
O świcie matka trzęsła się na pocztowej bryczce po rozmiękłej od jesiennych deszczów drodze. Dął wilgotny wiatr, bryzgało błoto, woźnica siedząc na koźle półobrócony do niej, skarżył się smutnym, nosowym głosem:
— Mówię mu — mojemu bratu niby — cóż, dzielmy się! Zaczęliśmy się dzielić...
Nagle chlasnął batem lewego konia i ze złością wrzasnął:
— Nno! Dalej, cholero!...
Tłuste jesienne wrony kroczyły zafrasowane po nagich pastwiskach. Wiatr napadał na nie z chłodnym świstem. Wrony nastawiały boki pod uderzenia wiatru, który rozdymał im pióra, zwalał je z nóg. Wówczas ustępowały przed siłą i kilkoma leniwymi poruszeniami skrzydeł przelatywały na inne miejsce.
— No i obdzielił mnie. Widzę, nie ma się za co uchwycić... — mówił woźnica.
Matka słyszała jego słowa jakby przez sen. Pamięć jej odtwarzała długi łańcuch zdarzeń, które przeżyła w ciągu ostatnich lat, i przeglądając je, widziała wszędzie siebie. Dawniej życie tworzyło się gdzieś daleko od niej, nie wiadomo przez kogo i po co, a oto teraz wiele spraw dzieje się w jej oczach i z jej pomocą. I to budziło w niej złożone uczucie — nieufności do siebie i zadowolenia z siebie, zdziwienia i cichego smutku...
Wszystko wokół kołysało się w powolnym ruchu. Po niebie przeganiając jedna drugą, płynęły ciężkie, szare chmury, po obu stronach drogi chwiejąc nagimi wierzchołkami, migały mokre drzewa, rozchodziły się w krąg pola, występowały i rozpływały się pagórki.
Nosowy głos woźnicy, dźwięk dzwoneczków, wilgotny poświst i szum wiatru, ziewały się w drżący strumień, który wił się i płynął ponad polami z jednostajną siłą..
— Bogatemu i w raju za ciasno — taka to sprawa!... Zaczął mnie naciskać, a z władzami w przyjaźni żyje — kiwając się na koźle, ciągnął dalej woźnica.
Gdy dojechali do stacji, wyprzągł konie i powiedział do matki beznadziejnie smutnym głosem:
— Dałabyś mi pięć kopiejek — wypiłbym chociaż!
Dała mu monetę. Woźnica podrzucił ją na dłoni i oznajmi! jej tym samym tonem:
— Za trzy — wypiję wódki, za dwie — zjem chleba...
Po południu, rozbita i zziębnięta, przyjechała do dużej wsi Nikolskoje, poszła na stację, poprosiła o herbatę i usiadła przy oknie postawiwszy pod ławką swoją ciężką walizę. Z okna widać było niewielki plac pokryty zdeptanym kobiercem żółtej trawy — urząd gminny — ciemnoszary dom ze spadzistym dachem. Na ganku urzędu siedział łysy chłop z długą brodą, w samej tylko koszuli i palił fajkę. Po trawie przechadzała się świnia z niezadowoleniem poruszając uszami. Wsadzała ryj w ziemię i kiwała głową.
Ciemnymi masami płynęły chmury i zwalały się jedna na drugą. Było cicho, ponuro i nudno, życie jak gdyby schowało się gdzieś, zaczaiło się.
Nagle na plac wpadł galopem przodownik policji, osadził rudego konia przed gankiem urzędu i machając w powietrzu nahajką zaczął krzyczeć na chłopa — wrzaski jego uderzały o szyby okien, ale słów nie było słychać. Chłop wstał, wyciągnął rękę pokazując gdzieś w dal, przodownik zeskoczył na ziemię, zachwiał się na nogach, rzucił chłopu cugle i, chwytając się rękami poręczy, ciężko wszedł na ganek i znikł w drzwiach urzędu...
Znowu zapanowała cisza. Koń uderzył dwa razy kopytami w miękką ziemię. Do pokoju weszła dziewczynka — podlotek, z krótkimi, żółtymi warkoczykami i łagodnymi oczyma w okrągłej twarzy. Zagryzłszy wargi, niosła w wyciągniętych rękach dużą tacę o powyginanych brzegach, całą zastawioną naczyniami i, kłaniając się niemal co krok, kiwała głową.
— Dzień dobry, mała gosposiu! — powiedziała życzliwie matka.
— Dzień dobry!
Rozstawiając na stole talerze i filiżanki do herbaty, dziewczynka oznajmiła nagle z ożywieniem:
— Właśnie schwytali rozbójnika — prowadzą go!
— Jakiego rozbójnika?
— Nie wiem...
— A co on zrobił?
— Nie wiem! — powtórzyła dziewczynka. — Słyszałam tylko, że złapali! Stróż gminny pobiegł po komisarza policji.
Matka popatrzyła przez okno. Na placu zjawili się chłopi. Niektórzy szli powoli, statecznie, inni w pośpiechu zapinali po drodze półkożuszki. Zatrzymując się przed gankiem urzędu, wszyscy patrzyli gdzieś w lewo.
Dziewczynka także spojrzała w ulicę i wybiegła z pokoju trzasnąwszy głośno drzwiami. Matka wzdrygnęła się, wsunęła głębiej swoją walizkę pod ławkę i, narzuciwszy na głowę chustkę, podeszła prędko do drzwi. Miała ochotę nie iść, ale biec, i z trudem opanowywała tę niezrozumiałą chęć pośpiechu, która owładnęła nią nagle....
Gdy wyszła na ganek, ostry chłód uderzył ją w oczy, w pierś. Zabrakło jej tchu, nogi zdrętwiały — środkiem placu szedł Rybin ze związanymi na plecach rękami, a obok niego kroczyło dwóch setników[1], miarowo uderzając o ziemię pałkami. Przed gankiem urzędu stała grupa ludzi i czekała w milczeniu.
Matka patrzyła oszołomiona nie odrywając oczu — Rybin mówił coś, słyszała jego głos, ale słowa znikały bez echa w ciemnej, drżącej pustce jej serca.
Ocknęła się, schwyciła oddech — przed gankiem stał chłop z szeroką, jasną brodą, uważnie patrząc jej w twarz niebieskimi oczyma. Kaszląc i rozcierając szyję osłabłymi ze strachu rękami, spytała go z trudem:
— Co to takiego?
— A no — popatrzcie! — odpowiedział chłop i odwrócił się. Podszedł jeszcze jeden chłop i stanął obok niego.
Setnicy zatrzymali się przed tłumem, który rósł szybko, ale w milczeniu i nagle podniósł się nad nim niski głos Rybina:
— Prawosławni! Czy słyszeliście o prawdziwym pisaniu, w którym stała prawda o waszym chłopskim życiu? Za nie właśnie cierpię, to ja rozdawałem te pisma narodowi!
Ludzie okrążyli ciaśniej Rybina. Głos jego brzmiał spokojnie, miarowo. To otrzeźwiło matkę.
— Słyszysz? — trąciwszy w bok niebieskookiego chłopa, zapytał go cichutko drugi. Ten nie odpowiadając, podniósł głowę i spojrzał znowu w twarz matce. Drugi chłop popatrzył także na nią. Był młodszy od pierwszego, z ciemną, rzadką bródką i pstrą od piegów, chudą twarzą. Obydwaj odsunęli się od ganku.
— Boją się! — mimochodem zauważyła matka.
Uwaga jej zaostrzała się. Z wysokości ganku widziała wyraźnie skatowaną, czarną twarz Michała, dostrzegała gorący blask jego oczu. Pragnęła, by i on ją zobaczył, i uniosła się na palcach wyciągając w jego stronę szyję.
Ludzie patrzyli na niego pochmurnie, z niedowierzaniem i milczeli. Tylko w tylnych rzędach tłumu słychać było przytłumione rozmowy.
— Chłopi! — mówił Rybin pełnym i mocnym głosem. — Wierzcie tym papierom — ja za nie może na śmierć pójdę. Bito mnie, męczono, chciano ze mnie wydobyć, skąd je wziąłem. I będą jeszcze bić — wszystko zniosę! Bo w tych papierach jest prawda, prawda, która powinna być dla nas droższa od chleba — ot co!
— Po co on to mówi? — wyrwał się cichy okrzyk jednemu z chłopów przy ganku. Niebieskooki odpowiedział powoli:
— Teraz wszystko jedno! Dwóch śmierci nie ma, a jednej się nie uniknie...
Ludzie stali w milczeniu patrząc ponuro, spode łba. Wszystkich przygniatało coś niewidzialnego, ciężkiego.
Na ganku zjawił się przodownik i, zataczając się, zaryczał pijackim głosem:
— Kto tu mówi?
Stoczył się nagle z ganku, schwycił Rybina za włosy i, ciągnąc go za głowę w przód i w tył, wrzeszczał:
— To ty mówisz, psi synu — ty?
Tłum zachwiał się i zahuczał. Matka w bezsilnym smutku opuściła głowę. I znowu rozległ się głos Rybina:
— Przypatrzcie się, dobrzy ludzie...
— Milczeć! — przodownik uderzył go w ucho. Rybin zachwiał się na nogach, poruszył ramionami.
— Związali wam ręce i męczą jak chcą...
— Setnicy! Prowadźcie go! Rozchodzić się! — skacząc przed Rybinem jak łańcuchowy pies przed kawałkiem mięsa, przodownik uderzał go kułakiem w twarz, w pierś, w brzuch.
— Nie bij! — krzyknął ktoś w tłumie.
— Po co bijesz? — podtrzymał go inny głos.
— Chodźmy! — powiedział niebieskooki chłop kiwnąwszy głową na drugiego. I obaj nie śpiesząc się, ruszyli ku urzędowi, a matka odprowadziła ich dobrym spojrzeniem. Odetchnęła z ulgą — przodownik wbiegł znowu ciężko na ganek i wrzeszczał stamtąd z wściekłością grożąc kułakiem.
— Prowadźcie go tu! Mówię...
— Nie trzeba! — rozległ się w tłumie głos — matka zrozumiała, że to mówi chłop z niebieskimi oczyma. — Nie dopuśćmy do tego, chłopcy! Uprowadzą go tam — zatłuką na śmierć. A potem na nas powiedzą, że my niby zabiliśmy! Nie dopuśćcie!
— Chłopi! — huczał głos Michała. — Czy nie widzicie swego życia, nie rozumiecie, jak was grabią, jak oszukują, jak piją waszą krew? Wszystko na was się opiera, wy jesteście największą siłą na świecie, a jakie macie prawa? Zdychać z głodu — to jedyne wasze prawo!...
Chłopi zakrzyczeli nagle przerywając jeden drugiemu.
— Dobrze mówi!
— Zawołajcie komisarza! Gdzie komisarz?...
— Przodownik pojechał po niego...
— Pijany!...
— Nie nasza sprawa władze zwoływać...
Hałas rósł.
— Mów! Nie damy cię bić...
— Rozwiążcie mu ręce...
— Uważaj, żeby nie było biedy!...
— Bolą mnie ręce! — zagłuszając wszystkie głosy mówił spokojnie i dźwięcznie Rybin. — Nie ucieknę, chłopi! Nie ukryję się przed moją prawdą — ona żyje we mnie...
Kilku ludzi statecznie odłączyło się od tłumu i rozeszło się w różne strony rozmawiając ze sobą półgłosem i kiwając głowami. Ale coraz więcej zbiegało się, źle i w pośpiechu odzianych, podnieconych ludzi. Kipieli niby ciemna piana wokół Rybina, a on stał pośród nich jak kaplica w lesie. Podniósł ręce nad głową i potrząsając nimi krzyczał w tłum:
— Dziękuję wam, dobrzy ludzie, dziękuję! Powinniśmy sami sobie nawzajem ręce oswobadzać — tak! Któż inny nam pomoże?
Otarł brodę i znowu podniósł rękę całą we krwi.
— Oto krew moja — za prawdę się leje!
Matka zeszła z ganku, ale z ziemi nie było widać Michała otoczonego ludem, więc znowu weszła na stopnie. W piersiach czuła żar. Trzepotało w nich coś niejasnego i radosnego.
— Chłopi! Szukajcie tego pisania, czytajcie, nie wierzcie władzom i popom, gdy mówią, że ci ludzie, którzy niosą wam prawdę, to bezbożnicy i buntownicy. Prawda chodzi potajemnie po ziemi i szuka sobie gniazda wśród narodu. Dla władz jest ona ogniem i nożem — nie mogą jej przyjąć, gdyż zarżnie je ona; spali! Prawda to dobry przyjaciel dla was, ale śmiertelny wróg dla władzy! Oto dlaczego się kryje!...
W tłumie wybuchnęło znowu kilka okrzyków.
— Słuchajcie, prawosławni!...
— Ech, bracie, zginiesz ty...
— Kto cię wydał?
— Pop! — odpowiedział jeden z setników.
Dwóch chłopów zaklęło siarczyście.
— Uwaga, chłopcy! — rozległ się ostrzegawczy okrzyk.
W stronę tłumu szedł komisarz policji, wysoki, tęgi człowiek z okrągłą twarzą. Czapkę miał włożoną na bakier, jeden wąs zakręcony do góry, a drugi opuszczony w dół, na skutek czego cała jego twarz wydawała się krzywa. Szpecił ją tępy, martwy uśmiech. W lewej ręce trzymał szablę, prawą wymachiwał w powietrzu. Słychać było jego ciężkie i twarde kroki. Tłum rozstępował się przed nim. Coś posępnego i przygniatającego zjawiło się na twarzach, hałas milkł, zniżał się, jakby uciekał w ziemię. Matka czuła, że na jej czole drży skóra, a oczy pieką ją. Chciała znowu zejść w tłum, nachyliła się i zamarła w tej naprężonej pozycji.
— Co to ma znaczyć? — zapytał komisarz zatrzymując się naprzeciw Rybina i mierząc go oczyma. — Dlaczego ręce nie związane? Setnicy! Związać!
Głos miał wysoki, dźwięczny, ale bezbarwny.
— Były związane — naród rozwiązał! — odpowiedział jeden z setników.
— Co?! Naród? Jaki naród?
Komisarz spojrzał na ludzi stojących przed nim półkolem. I tym samym monotonnym, bezbarwnym głosem, nie podnosząc go i nie zniżając, ciągnął dalej:
— Kto tu jest — naród?
Uderzył na odlew rękojeścią szabli w pierś niebieskookiego chłopa.
— Czy to ty, Czumakow, jesteś naród? No, kto jeszcze? Ty Miszyn?
I pociągnął kogoś prawą ręką za brodę.
— Rozchodzić się, swołocz!... Albo ja was — ja wam pokażę!
W głosie jego ani na jego twarzy nie było rozdrażnienia ani groźby, mówił spokojnie, bił ludzi jakby z przyzwyczajenia, równomiernymi ruchami silnych, długich rąk. Ludzie cofali się przed nim spuszczając głowy i odwracając twarze.
— No, a wy co robicie? — zwrócił się do setników. — Wiązać!
Zaklął ordynarnie, znowu popatrzył na Rybina i powiedział głośno:
— Ręce w tył — ty!
— Nie chcę, żeby mi wiązano ręce! — przemówił Rybin. — Uciekać nie mam zamiaru, nie opieram się — po cóż mnie wiązać?
— Czego? — zapytał komisarz podchodząc do niego.
— Dosyć namęczyliście naród, bestie! — podnosząc głos ciągnął dalej Rybin. — Wkrótce przyjdzie i na was czerwony dzień...
Komisarz stał przed nim i patrzył mu w twarz poruszając wąsami. Po czym odstąpił ze zdziwieniem o krok i piskliwym głosem zapiał:
— A-a-ch, psi synu! Ta-akie słowa?
I nagle szybko i mocno uderzył Rybina w twarz.
— Prawdy kułakiem nie zabijesz! — krzyknął Rybin idąc ku niemu. — A bić mnie nie masz prawa, psie parszywy!
— Nie mam prawa? Ja? — przeciągle zawył komisarz. I znowu zamierzył się ręką chcąc uderzyć w głowę. Ale Rybin przysiadł, uderzenie nie dotknęło go, a komisarz zachwiał się i ledwie utrzymał się na nogach. W tłumie ktoś parsknął śmiechem. Rozległ się znowu gniewny krzyk Michała:
— Nie śmiej, mówię, bić mnie, diable!
Komisarz obejrzał się. Ludzie w ponurym milczeniu stłaczali się w ciasny, ciemny pierścień...
— Nikita! — głośno zawołał komisarz oglądając się. — Ej! Nikita!
Z tłumu wysunął się krępy, niewysoki chłop w krótkim półkożuszku. Patrzył w ziemię spuściwszy dużą, kudłatą głowę.
— Nikita! — zakręcając wąsa powiedział nie śpiesząc się komisarz. — Daj mu w ucho, ale dobrze!
Chłop postąpił krok naprzód, zatrzymał się przed Rybinem, podniósł głowę. Rybin patrząc mu prosto w oczy, uderzał go w twarz ciężkimi słowami prawdy:
— Popatrzcie, ludzie, jak zwierz dusi was waszą własną ręką! Patrzcie i myślcie!
Chłop podniósł rękę i leniwie uderzył go po głowie.
— Czy tak się bije, psi synu?! — zawył komisarz.
— Ej, Nikito! — powiedział ktoś z tłumu półgłosem. — Miej sumienie! Pamiętaj o Bogu!
— Bij, mówię! — ryknął komisarz uderzając go w kark.
Chłop odsunął się i powiedział ponuro spuszczając głowę:
— Nie będę więcej...
— Co?
Twarz komisarza drgnęła, zatupał nogami i wymyślając rzucił się na Rybina. Tępo klasnęło uderzenie. Michał zachwiał się, zamierzył się ręką, ale komisarz przewrócił go drugim uderzeniem na ziemię i skacząc wokół niego kopał z rykiem w pierś, w boki, w głowę.
Tłum zahuczał wrogo, zakołysał się, ruszył na komisarza. Komisarz zauważył to, odskoczył, wyrwał szablę z pochwy.
— To wy tak? Buntować się? Tak?... Więc to taka sprawa?...
Głos jego drgnął, zapiszczał, załamał się, zachrypł. I razem z głosem utracił jakby swoją siłę. Wciągnął głowę w ramiona, zgarbił się i, tocząc na wszystkie strony pustymi oczyma, cofnął się ostrożnie macając grunt za sobą. Cofając się, krzyczał ochryple i ze strachem:
— Dobrze! Weźcie go sobie, a ja pójdę. Ale czy wy wiecie, swołocz przeklęta, że to polityczny przestępca, że przeciw carowi występuje, bunty urządza, wiecie? A wy bronicie go? Co? Buntownicy jesteście? Aha-a!...
Nie poruszając się i nie mrużąc oczu, matka stała jakby w ciężkim śnie, zmiażdżona strachem i litością. W głowie jej jak trzmiele brzęczały oburzone, ponure i złe okrzyki ludu, drżał głos komisarza, szemrały czyjeś szepty...
— Jeżeli zawinił — sądź!...
— Wybaczcie mu, wasza wielmożność...
— Cóż to wy tak bezprawnie?...
— Czy to tak można? Jeżeli każdy zacznie bić, co wtedy będzie?...
Ludzie rozbili się na dwie grupy. Jedna otoczywszy komisarza krzyczała i starała się go ułagodzić, druga, mniejsza liczebnie, stała przy pobitym i głucho i posępnie huczała. Kilku ludzi podniosło go z ziemi. Setnicy chcieli mu na nowo związać ręce.
— Poczekajcie, cholery! — krzyczano im.
Michał obcierał z twarzy i brody błoto i krew i milczał oglądając się. Spojrzenie jego ześliznęło się po twarzy matki. Wzdrygnęła się, wyprężyła się w jego kierunku, mimo woli machnęła ręką — odwrócił się. Ale po kilku minutach oczy jego znowu zatrzymały się na jej twarzy. Wydało się jej, że wyprostował się, podniósł głowę, jego okrwawione policzki zadrżały...
— Poznał! Czy naprawdę poznał?...
Kiwała mu głową drżąc na całym ciele, opanowana jednocześnie smutkiem, grozą i radością.
Ale w następnej chwili zobaczyła, że obok niego stoi niebieskooki chłop i także patrzy na nią. Jego spojrzenie obudziło w niej na minutę świadomość niebezpieczeństwa...
— Co ja wyrabiam? Przecie i mnie wezmą!
Chłop powiedział coś Rybinowi, ów potrząsnął głową i drżącym głosem, ale wyraźnie i rześko przemówił:
— To nic! Nie ja jeden na świecie — całej prawdy nie wyłowią! Tam gdzie byłem, zostanie pamięć o mnie — ot co! Chociaż zburzyli gniazdo, nie ma już tam przyjaciół — towarzyszy...
— To do mnie mówi! — szybko zmiarkowała matka.
— Ale przyjdzie dzień, wylecą na swobodę orły — zbudzi się naród!
Jakaś kobieta przyniosła wiadro wody i zaczęła wzdychając i zawodząc, obmywać twarz Rybina. Jej cienki, żałosny głos plątał się ze słowami Michała i przeszkadzał matce rozumieć je. Podszedł tłum chłopów z komisarzem na czele. Ktoś krzyczał głośno:
— Dajcie podwodę dla aresztowanego! Hej! Czyja kolej?
Potem rozległ się inny już, jakby obrażony głos komisarza:
— Ja mogę cię uderzyć, ale ty mnie nie, nie wolno ci, nie waż się — bałwanie!
— Tak? A ty kto jesteś — Bóg? — krzyknął Rybin.
Wybuch nieskoordynowanych, przytłumionych okrzyków zagłuszył jego głos:
— Nie spieraj się, wuju! To przecie — władza!
— Nie gniewajcie się, wasza wielmożność! Człowiek nieprzytomny...
— Milcz, dziwaku!
— Zaraz do miasta cię zawiozą...
— Tam będzie więcej wedle prawa...
Krzyki tłumu brzmiały pokojowo, prosząco i w tej bezładnej krzątaninie ludzi wszystko było beznadziejne i żałosne. Setnicy zaprowadzili Rybina pod ręce na ganek i zniknęli za drzwiami. Chłopi rozchodzili się powoli po placu. Matka widziała, że niebieskooki zbliża się ku niej i patrzy na nią spode łba. Nogi zadrżały jej pod kolanami — posępne przeczucie zassało gdzieś aż pod sercem wywołując mdłości.
— Nie trzeba uciekać! — myślała. — Nie trzeba!
I trzymając się kurczowo poręczy, czekała.
Komisarz stojąc na ganku urzędu, mówił z wyrzutem machając rękami, swoim zwykłym już, bezbarwnym i bezdusznym głosem:
— Głupcy z was, psiekrwie! Nie rozumiecie się na niczym, a liziecie w taką sprawę — w państwową sprawę! Bydlaki! Dziękować mi powinniście, do nóg mi paść za moją dobroć! Zechcę — to wszyscy pójdziecie na katorgę...
Ze dwie dziesiątki chłopów stało słuchając go, ze zdjętymi czapkami. Ściemniało się, chmury opuszczały się niżej. Niebieskooki podszedł do ganku i powiedział westchnąwszy:
— Oto jakie rzeczy dzieją się u nas...
— Taak... — odezwała się cicho.
Popatrzył na nią otwartym spojrzeniem i zapytał:
— Czym się zajmujecie?
— Koronki skupuję u bab, płótna także...
Chłop powoli, pogładził brodę, po czym spojrzawszy w kierunku urzędu, powiedział znudzonym i przytłumionym głosem:
— Tego u nas nie znajdziecie...
Matka patrzyła na niego z góry i czekała odpowiedniej chwili, żeby wrócić do pokoju. Chłop miał marzycielską, piękną twarz, o smutnych oczach. Barczysty i wysoki, odziany był w kaftan cały pokryty łatami, czystą perkalową koszulę, rude spodnie z wiejskiego sukna i stare buty z obciętymi cholewami, włożone na bosą nogę...
Matka nie wiadomo dlaczego odetchnęła z ulgą. I nagle poddając się intuicji, która poprzedziła niejasną jeszcze myśl, zapytała niespodzianie dla samej siebie:
— A przenocować by u ciebie można?
Zapytała i wszystko naprężyło się w niej jak struna — muskuły, kości. Wyprostowała się i patrzyła na chłopa nieruchomymi oczyma. W głowie jej migały z zawrotną szybkością kłujące myśli: Zgubię Mikołaja Iwanowicza. Pawełka nie zobaczę — długo! Zatłuką!
Patrząc w ziemię, chłop odpowiedział bez pośpiechu zapinając kaftan na piersiach:
— Przenocować? Można. Dlaczegoby nie? Tylko że izbę mam lichą...
— Nie jestem rozpieszczona — odpowiedziała niemal bez udziału świadomości matka.
— Można! — powtórzył chłop mierząc ją badawczym spojrzeniem.
Ściemniło się już. Oczy jego błyszczały chłodno w mroku i twarz wydawała się blada. Matka poczuła się lekka i oswobodzona od ciężaru, jak gdyby schodziła z góry, i powiedziała cicho:
— A więc pójdę zaraz, a ty weźmiesz walizkę.
— Dobrze.
Poruszył ramionami, owinął się mocniej kaftanem i odezwał się cicho:
— Podwoda jedzie...
Na ganku urzędu ukazał się Rybin, ręce miał znowu związane, głowę okręconą czymś szarym.
— Żegnajcie, dobrzy ludzie! — zabrzmiał w chłodzie wieczornego zmroku jego głos. — Szukajcie prawdy, strzeżcie jej, wierzcie człowiekowi, który przyniesie wam czyste słowo, nie szczędźcie ofiar dla prawdy!...
— Milcz, psie! — huknął skądś głos komisarza. — Setniku, ruszaj, durniu!
— Czego macie żałować? Jakie jest wasze życie?
Podwoda ruszyła. Rybin siedział w niej między dwoma setnikami i wołał głucho:
— Za co giniecie z głodu? Starajcie się o wolność — z nią przyjdzie chleb i prawda! Żegnajcie, dobrzy ludzie!
Pośpieszny turkot kół, tętent koni, głos komisarza, zmieszały się z jego słowami, splątały je, zdusiły.
— Skończone! — powiedział chłop potrząsnąwszy głową i, zwracając się do matki, ciągnął dalej cicho:
— Posiedźcie na stacji — ja niedługo przyjdę...
Matka weszła do pokoju, siadła przy stole przed samowarem, wzięła do ręki kawałek chleba, popatrzyła nań i odłożyła powoli z powrotem na talerz. Nie chciało jej się jeść. Ściskało ją w dołku, uczucie mdłości wzmagało się. Obrzydliwe ciepło obezwładniało ją, wysysało krew z serca, powodowało zawrót głowy. Przed nią stała twarz niebieskookiego chłopa — dziwna, jakby niewykończona, nie budząca zaufania. Nie chciała z jakiegoś powodu pomyśleć wprost, że wyda ją, ale myśl ta obudziła się w niej i legła ciężarem na sercu, tępa i nieruchoma.
— Zauważył! — zastanawiała się leniwie i bezsilnie. — Zauważył i — domyślił się...
Dalej myśl nie sięgała tonąc w męczącym, posępnym smutku, w lepkim uczuciu mdłości.
Lękliwie przyczajona za oknem cisza zastąpiła wrzawę obnażając we wsi coś przyduszonego, zastraszonego, zaostrzając w piersiach uczucie samotności, napełniając duszę szarym i miękkim jak popiół, mrokiem.
Weszła dziewczynka i, zatrzymawszy się przy drzwiach, spytała:
— Przynieść jajecznicę?
— Nie, nie trzeba. Nie chce mi się jeść. Przestraszyli mnie tym krzykiem!
Dziewczynka podeszła do stołu i z podnieceniem, ale cicho, zaczęła opowiadać:
— Jak ten komisarz bił! Stałam blisko i widziałam — wszystkie zęby mu wybił — pluje, a krew gęsta... gęsta... i ciemna!... A oczu wcale nie ma! To dziegciarz. Przodownik leży u nas pijaniuteńki, a wódki ciągle jeszcze żąda. Mówi, że była ich cała szajka, a ten brodaty to najstarszy między nimi — herszt niby. Trzech złapali, a jeden podobno uciekł. I nauczyciela jeszcze złapali — także z nimi. W Boga nie wierzą i innych namawiają, żeby cerkwie ograbić — oto jacy oni są! A nasi chłopi to niektórzy żałowali go, a inni mówili — dokończyć by go! U nas są tacy źli chłopi, że ach!
Matka przysłuchiwała się uważnie jej bezładnemu i pośpiesznemu opowiadaniu starając się zdusić w sobie lęk, rozprószyć smutek ponurego wyczekiwania. A dziewczynka z radości, że ją słuchają, aż zachłystywała się słowami i paplała z coraz większym ożywieniem zniżając głos:
— Tatuś mówi, że to wszystko z nieurodzaju! Drugi rok nie rodzi u nas ziemia — wymęczyło to ludzi! I teraz z tego tacy chłopi porobili się, że bieda z nimi! Krzyczą na zebraniach gminnych, biją się. Kilka dni temu licytowali Wasiukowa za niezapłacone podatki, a on jak trzaśnie sołtysa w pysk: masz tu podatek — powiada...
Za drzwiami rozległy się ciężkie kroki. Matka podniosła się opierając się rękami o stół. Wszedł niebieskooki chłop i, nie zdejmując czapki, zapytał:
— Gdzie bagaż?
Podniósł lekko walizę, potrząsnął nią i powiedział:
— Pusta! Maryjka, odprowadź podróżną do mojej chaty.
I wyszedł nie oglądając się.
— Przenocujecie tu? — spytała dziewczynka.
— Tak! Ja po koronki. Koronki skupuję.
— U nas tego nie robią! To w Tińkowie robią i w Darinie, a u nas — nie — objaśniała dziewczynka.
— Pojadę tam jutro...
Zapłaciła dziewczynce za herbatę i dala jej trzy kopiejki, czym uradowała ją bardzo. Na ulicy człapiąc szybko bosymi nogami po wilgotnej ziemi, dziewczynka mówiła:
— Chcecie, to pobiegnę do Dariny i powiem babom, żeby tu przyniosły koronki? Przyjdą i nie będziecie potrzebowali tam jechać. Zawszeć to dwanaście wiorst...
— Nie trzeba, kochanie! — odpowiedziała matka idąc obok niej. Chłodne powietrze orzeźwiło ją. Zwolna kształtowało się w niej niejasne jeszcze postanowienie. Mętne jeszcze zrazu, ale już coś zapowiadające, rosło powoli, z trudnością i, chcąc przyśpieszyć jego skrystalizowanie się, zadawała sobie uporczywe pytanie:
— Co by tu zrobić? A gdyby tak wprost do sumienia...
Było ciemno, wilgotno i chłodno. Okienka chat świeciły zamglonym, czerwonym, nieruchomym światłem. W sennej ciszy porykiwało bydło, rozlegały się krótkie okrzyki. Posępna, pełna przygnębienia zaduma spowiła wieś...
— Tutaj! — powiedziała dziewczynka. — Zły sobie nocleg wybraliście — to bardzo biedny chłop...
Namacała drzwi, otworzyła je, krzyknęła wesoło:
— Ciotko Tatiano!
I uciekła. Z mroku doleciał jeszcze jej głos:
— Zegnajcie!...
Matka zatrzymała się w progu i podniósłszy dłoń do oczu rozejrzała się. Izba była ciasna, maleńka, ale czysta — to rzucało się od razu w oczy. Zza pieca wyjrzała młoda kobieta, ukłoniła się w milczeniu i znikła. Na pokuciu paliła się na stole lampa.
Gospodarz siedział przy stole, stukał palcem po jego brzegu i uważnie patrzył matce w oczy.
— Chodźcie — powiedział po chwili. — Tatiana, idź zawołać Piotra, ale żywo!
Kobieta wyszła pośpiesznie nie spojrzawszy na gościa. Siedząc na ławce obok gospodarza, matka rozejrzała się — jej walizki nie było widać. Męcząca cisza napełniała izbę. Tylko ledwie dosłyszalnie syczał ogień w lampce. W jej niepewnym świetle twarz chłopa, zachmurzona i zafrasowana, zdawała się niedostrzegalnie kołysać w oczach matki budząc w niej posępne rozdrażnienie.
— A gdzie moja walizka? — zapytała raptem, niespodziewanie dla siebie samej, głośno.
Chłop wzruszył ramionami i odpowiedział w zamyśleniu:
— Nie zginie...
I zniżywszy głos, ciągnął dalej pochmurnie:
— Ja wtedy naumyślnie powiedziałem przy dziewczynie, że pusta — nie, nie pusta! Dobrze wyładowana! Ciężka!
— No? — spytała matka. — Więc co?
Wstał, podszedł do niej, pochylił się nad nią i zapytał cicho:
— Człowieka tego znacie?
Matka wzdrygnęła się, ale odpowiedziała twardo:
— Znam!
I to krótkie słowo jakby oświeciło ją wewnętrznie i rozjaśniło jej wszystko od zewnątrz. Odetchnęła z ulgą, poprawiła się na ławie, usiadła pewniej...
Chłop uśmiechnął się szeroko.
— Zauważyłem, jak mu dawaliście znak i on wam także. Spytałem go po cichu — czy to wasza znajoma stoi tam na ganku?
— A on co? — szybko spytała matka.
— On? Dużo jest nas — powiedział. Tak! Dużo — powiada...
Spojrzał pytająco w twarz gościa i znowu ciągnął dalej:
— Wielkiej siły człowiek! Śmiały... Powiada otwarcie — ja. Biją go, a on swoje...
Jego niepewny, słaby głos, niewykończona jakby twarz i jasne, szczere oczy, coraz bardziej uspokajały matkę. Trwoga i smutek zwolna ustępowały miejsca żrącej, bolesnej litości dla Rybina. Nie starając się już opanować, zawołała z nagłą złością, goryczą i przygnębieniem:
— Zbóje, zwierzęta!
I załkała.
Chłop odszedł od niej ponuro kiwając głową.
— Wyhodowała sobie władza przyjaciół — taak!
I nagle, znowu zwracając się do matki, powiedział cicho:
— A ja tak sobie myślę, że w walizce są gazety; — prawda?
— Tak! — szczerze odpowiedziała matka ocierając łzy. — Przywiozłam dla niego.
Chłop nachmurzył brwi, zebrał brodę w garść i, patrząc w bok, myślał chwilę.
— Dochodziła ona do nas. I książki także dochodziły. Znamy tego człowieka — widywaliśmy!
Urwał, pomyślał, a potem zapytał:
— A co teraz będziecie z tym robić, z tą walizką?
Matka popatrzyła na niego i powiedziała wyzywająco:
— Wam zostawię!
Nie zdziwił się i nie zaprotestował, powtórzył tylko krótko:
— Nam.
Skinął potakująco głową, puścił brodę z garści, rozczesał ją palcami i usiadł.
Z nieubłaganą, upartą natarczywością, stawała przed oczyma matki scena pastwienia się nad Rybinem. Obraz jego gasił w jej głowie wszystkie myśli, ból i uczucie znieważonego człowieczeństwa przesłaniały wszystkie inne uczucia, nie mogła nawet myśleć o walizce ani o niczym innym. Z oczu jej płynęły bezustannie łzy, twarz była ponura, a głos jej nie drżał, gdy mówiła do gospodarza chaty:
— Grabią, dławią, wdeptują w błoto człowieka — przeklęci!
— Siła! — cicho odezwał się chłop. — Potęga za nimi wielka!
— A skąd ją biorą? — zawołała z gniewem matka. — Od nas ją biorą, od ludu, wszystko od nas zabrane!
Drażnił ją ten chłop swoją jasną, ale nieodgadnioną twarzą.
— Taak! — przeciągnął w zamyśleniu. — W koło...
Chwilę nasłuchiwał czujnie, pochylił głowę ku drzwiom i powiedział cichutko:
— Idą...
— Kto?
— Swoi... pewnie...
Do izby weszła jego żona, a za nią chłop. Rzucił w kąt czapkę, szybko podszedł do gospodarza i zapytał go:
— No, jak?
Gospodarz kiwnął potwierdzająco głową.
— Stefan! — powiedziała kobieta stojąc przy piecu. — Możeby podróżna coś zjadła?
— Nie chcę. Dziękuję, moja miła! — odpowiedziała matka.
Chłop podszedł do matki i szybkim, urywanym głosem przemówił:
— Pozwólcie przedstawić się — nazywam się Piotr Jegorow Riabinin, a przezwisko — Szydło. Na sprawie waszej znam się trochę. Piśmienny jestem i można powiedzieć niegłupi...
Pochwycił wyciągniętą do siebie rękę matki i potrząsając nią zwrócił się do gospodarza:
— Popatrz, Stefanie! Barbara Nikołajewna dobra pani, prawda? A mówi, że to wszystko głupstwa, mrzonki! Że niby smarkacze i studenci z głupoty narodowi w głowie mącą. A widzimy teraz my obaj — przedtem statecznego chłopa zaaresztowali, a teraz oto — starsza kobieta i, jak widać, nie pańskiego rodu. Nie obrażajcie się — z jakiego jesteście stanu?
Mówił wyraźnie, pośpiesznie, niemal bez tchu, bródka drżała mu nerwowo, a przymrużone oczy szybko obmacywały twarz i postać kobiety. Oberwany, potargany, z rozczochranymi włosami na głowie, sprawiał wrażenie, jak gdyby dopiero co pobił się z kimś, pokonał przeciwnika i był cały pochłonięty radosnym podnieceniem zwycięstwa. Matce spodobała się jego dziarskość, a także to, że przemówił od razu tak szczerze i otwarcie. Patrząc mu życzliwie w twarz, odpowiedziała na pytanie. Potrząsnął jeszcze raz jej ręką i zaśmiał się cichym, suchym, przerywanym śmiechem.
— Sprawa jest czysta, Stefanie, widzisz? Sprawa jest wspaniała! Mówiłem ci — to sam naród własnymi rękami zaczyna. A pani — prawdy nie powie, to dla niej szkodliwe. Szanuję ją. Co tu gadać! Człowiek z niej dobry i pragnie dla nas dobra, ale nie za wiele — tak, żeby to było bez uszczerbku dla niej! A naród pragnie iść naprzód i nie boi się ani strat, ani szkód — widziałeś? Całe życie jest dla niego szkodą, wszędzie straty, nie ma się gdzie obrócić, wokół nie ma nic, wszędzie, ze wszystkich stron krzyczą — stój!
— Widzę! — powiedział Stefan kiwając głową i zaraz dorzucił:
— Ona niepokoi się o bagaż.
Piotr chytrze mrugnął do matki i przemówił znowu machając uspokajająco ręką:
— Nie martwcie się! Wszystko będzie w porządku, mateczko! Walizka wasza jest u mnie. Jak tylko powiedział mi o was, że niby wy także bierzecie w tym udział, mówię mu — uważaj, Stefan! Nie można gęby rozdziawić i przegapić takiego ważnego zdarzenia! No, i wy, mateczko, pewnie poczuliście coś do nas, jakeśmy przy was stali? Uczciwych ludzi można po gębie poznać, bo niedużo ich, że tak powiem, po ulicach chodzi! Walizeczka wasza jest u mnie...
Siadł obok niej i, zaglądając jej prosząco w oczy, ciągnął dalej:
— Jeżeli chcecie ją wypatroszyć — pomożemy wam z przyjemnością! Książki są nam potrzebne...
— Ona chce nam wszystko oddać! — zauważył Stefan.
— Wspaniale, mateczko! Już my to wszystko umieścimy!
Zerwał się z ławki, zaśmiał się i, chodząc szybko w przód i w tył po izbie, mówił zadowolony:
— Wypadek, że tak powiem nadzwyczajny! Chociaż zupełnie prosty. W jednym miejscu zerwało się, w drugim nawiązało! Nieźle! A gazeta, mateczko, dobra i pracę spełnia — przeciera ludziom oczy! Dla panów — nieprzyjemna. Ja tu o siedem wiorst stąd u pani jednej pracuję przy stolarskiej robocie. Dobra kobieta, trzeba przyznać, książki daje różne. Przeczytasz i czasem aż cię olśni! W ogóle — wdzięczni jej jesteśmy. Ale pokazałem jej numerek tej gazety, to nawet — obraziła się trochę. Zostawcie to, mówi, Piotrze! To smarkacze bez rozsądku robią. I z tego tylko nieszczęście może być dla was, więzienie, Sybir, mówi, z tego...
Znowu zamilkł niespodzianie, pomyślał i zapytał:
— A powiedzcie, mateczko, ten człowiek to wasz krewny?
— Nie, obcy! — odpowiedziała matka.
Piotr zaśmiał się bezdźwięcznie, uradowany czymś, i pokiwał głową. Ale już w następnej chwili matce wydało się, że słowo „obcy“ jest nieodpowiednie w stosunku do Rybina i krzywdzi go.
— Nie jestem jego krewną — powiedziała — ale znam go dawno i szanuję jak rodzonego brata... starszego!
Nie znajdowała odpowiedniego słowa i było jej to nieprzyjemne. Nie mogła znowu powstrzymać cichego łkania. Ponura, wyczekująca cisza napełniła izbę. Piotr stał z przechyloną na ramię głową, jakby przysłuchiwał się czemuś, Stefan oparłszy się łokciem o stół cały czas postukiwał w zamyśleniu palcem po stole. Żona jego oparła się o piec i matka czuła w mroku, że nie odrywa od niej spojrzenia i od czasu do czasu także spoglądała w jej twarz — owalną, smagłą, z prostym nosem i ostro zarysowanym podbródkiem. Jej zielonawe oczy świeciły uważnie i bystro.
— Więc przyjaciel! — cicho powiedział Piotr. — Z charakterem — taak!... Ocenił się wysoko — jak należy! Oto człowiek, Tatiano — co? Ty mówisz...
— Czy on żonaty? — zapytała Tatiana przerywając mu i cienkie wargi jej maleńkich ust zacisnęły się mocno.
— Wdowiec — odpowiedziała smutnie matka.
— Dlatego też odważył się! — powiedziała Tatiana niskim, piersiowym głosem.
— Żonaty taką drogą nie pójdzie — obawiałby się...
— A ja? Żonaty jestem, a mimo to — zawołał Piotr.
— Zostaw, kumie! — nie patrząc na niego powiedziała skrzywiwszy usta kobieta. — Cóż ty takiego robisz? Tylko tyle, że gadasz i z rzadka książkę przeczytasz. Nie dużo ludzie będą mieli z tego pożytku, że ty ze Stefanem po kątach szepczesz.
— Mnie wielu słyszy! — zaprzeczył cicho z urazą chłop. — Ja tu jestem czymś w rodzaju drożdży, nie masz racji...
Stefan spojrzał w milczeniu na żonę i znowu spuścił głowę.
— I po co w ogóle chłopi się żenią? — zapytała Tatiana. — Robotnica potrzebna, mówią, a co to za robota?
— Mało ci jeszcze! — głucho powiedział Stefan.
— Co z tej roboty? Żyje się głodując z dnia na dzień, wciąż to samo. Urodzą się dzieci — nie ma czasu zająć się nimi, nie pozwala na to praca, która nie daje chleba.
Podeszła do matki, siadła obok niej i mówiła dalej z uporem, bez skargi i smutku:
— Miałam ich dwoje. Jeden, dwuletni, sparzył się wrzątkiem, drugiego nie donosiłam — martwy się urodził przez tę przeklętą pracę! Oto moje radości. Niepotrzebnie chłopi się żenią — powiadam — ręce sobie tylko wiążą. Żyliby swobodnie, staraliby się o ten inny porządek, szliby jawnie za prawdą jak ten człowiek! Czy nie słusznie mówię, mateczko?...
— Słusznie! — powiedziała matka. — Słusznie, moja miła — inaczej nie pokonasz życia...
— A wy macie męża?
— Umarł. Syna mam...
— A gdzie on, z wami mieszka?
— W więzieniu siedzi! — odpowiedziała matka.
I poczuła, że te słowa, zamiast, jak zwykle smutkiem, napełniły jej serce spokojną dumą.
— Drugi już raz go wsadzają — zawsze za to, że rozumie prawdę bożą i otwarcie ją sieje... Młody jest, piękny, rozumny. To on wymyślił tę gazetę i Michała Iwanowicza skierował na tę drogę, choć jest dwa razy młodszy od niego! Teraz będą sądzić mego syna i skażą. A on ucieknie z Sybiru i znowu będzie pracował...
Mówiła i uczucie dumy i wzruszenia rosło w jej piersiach, ściskało jej gardło. Tworzyła obraz bohatera i obraz ten domagał się nowych słów. Czuła nieodpartą potrzebę zrównoważenia czymś promiennym i rozumnym mrocznych przeżyć tego dnia, które przygniatały ją swą bezmyślną grozą i bezwstydnym okrucieństwem. I poddając się nieświadomie tej potrzebie zdrowej duszy, stapiała wszystko, co widziała jasnego i czystego, w jeden płomień, oślepiający swym czystym blaskiem...
— Dużo już jest na świecie takich ludzi, a będzie ich coraz więcej i wszyscy oni aż do ostatniego tchu walczyć będą o wolność i prawdę dla ludzi...
Zapomniała o ostrożności i, chociaż nie wymieniała imion, opowiadała o wszystkim, co wiedziała, o tajnej pracy dla oswobodzenia ludu z łańcuchów chciwości. Kreśląc drogie sercu obrazy, wkładała w nie całą siłę swej ogromnej miłości, tak późno zbudzonej w jej sercu przez uderzające w nie ciosy życia. I sama z gorącą radością zachwycała się ludźmi, którzy stawali w jej pamięci oświetleni i upiększeni przez jej uczucie.
— Praca wre wspólna na całej ziemi, we wszystkich miastach. Siły dobrych ludzi rosną, nie można już ich ani wyliczyć, ani wymierzyć, a rosną one ciągle i będą rosnąć aż do dnia naszego zwycięstwa...
Głos jej płynął spokojnie, znajdowała łatwo potrzebne słowa i nawlekała je niby błyszczące, różnokolorowe paciorki na mocną nić swoich pragnień. Chciała oczyścić serce z krwi i brudu tego dnia. Widziała, że chłopi przyrośli jak gdyby do miejsca, gdzie zastały ich jej słowa, że nie poruszają się patrząc jej poważnie w twarz. Słyszała przerywany oddech siedzącej obok niej kobiety i wszystko to wzmacniało jeszcze jej wiarę w to, co mówiła i obiecywała ludziom...
— Wszyscy, dla których życie jest trudne, kogo dławi nędza i bezprawie, kogo pognębili bogacze i ich sługusy — wszyscy, cały naród powinien wyjść na spotkanie tych, którzy giną za niego w więzieniach i idą na śmiertelną kaźń. Oni jedni objaśnią lud nie szukając osobistej korzyści, gdzie leży droga prowadząca do szczęścia wszystkich ludzi. Oni powiedzą szczerze, że droga ta jest trudna i siłą nikogo nie powiodą za sobą. Ale jeśli raz staniesz ramię przy ramieniu z nimi, to już nie odejdziesz od nich nigdy, bo widzisz, że mówię prawdę i że to właśnie jest ta droga, a nie inna!
Cieszyła się, że ziszcza się jej dawne pragnienie, że oto ona sama mówi ludziom o prawdzie!
— Za takimi ludźmi może naród iść bez obawy. Oni nie poprzestaną na małym, nie zatrzymają się, póki nie zwyciężą fałszu, zła i chciwości, nie spoczną, póki cały naród nie stopi się w jedno serce i nie powie jednym głosem — ja jestem władcą i sam ustanowię równe dla wszystkich prawa!...
Umilkła zmęczona i rozejrzała się. Serce jej napełniła spokojna pewność, że słowa jej nie przepadną na darmo. Chłopi patrzyli na nią, jakby oczekiwali jeszcze czegoś. Piotr złożył ręce na piersiach, zmrużył oczy, na jego upstrzonej piegami twarzy drżał uśmiech. Stefan oparłszy się łokciem o stół, pochylił się cały naprzód i wyciągnął szyję, jakby wciąż jeszcze słuchał. Na twarz jego padał cień, co uczyniło ją bardziej wykończoną. Żona jego, siedząca obok matki, zgarbiła się oparłszy łokcie na kolanach i patrzyła sobie pod nogi.
— Więc to tak! — szeptem powiedział Piotr i ostrożnie usiadł na ławce kiwając głową.
Stefan wyprostował się powoli, popatrzył na żonę i rozłożył w powietrzu ręce, jakby chcąc coś objąć...
— Jeżeli już brać się do tej sprawy — powiedział półgłosem w zamyśleniu — to już naprawdę trzeba całą duszą...
— Taak... W tył się nie oglądaj!... — wtrącił nieśmiało Piotr.
— Zakrojone to szeroko! — ciągnął dalej Stefan.
— Na całą ziemię! — dorzucił znowu Piotr.
Matka oparła się plecami o ścianę i, odrzuciwszy w tył głowę, słuchała ich cichych, jak gdyby odważanych słów. Tatiana wstała, obejrzała się i znowu usiadła. Jej zielone oczy błysnęły suchym blaskiem, gdy popatrzyła z niezadowoleniem i lekceważąco na chłopów.
— Dużoście widać wycierpieli w życiu? — zapytała nagle zwracając się do matki.
— Dość! — odezwała się matka.
— Dobrze mówicie. Za serce chwytają wasze słowa. Myślisz — o Boże, żeby choć przez szparkę popatrzeć na takich ludzi i na takie życie! Jak żyjesz? Jak owca! Ja oto piśmienna jestem, książki czytam, myślę dużo i czasem w nocy myśli spać nie dają. I co z tego? Nie będę myśleć, sczeznę marnie, a będę — też sczeznę.
Mówiła z uśmiechem ironii w oczach i czasami urywała nagłe rozmowę, jak gdyby przegryzała nitkę. Mężczyźni milczeli. Wiatr gładził szyby okien, szurał słomą po dachu, cichutko huczał w kominie. Wył pies. Niechętnie, z rzadka stukały w okno krople deszczu. Ogień w lampie drgnął, zamglił się, ale po sekundzie znowu zapłonął równo i jasno.
— Słuchałam waszych słów — oto dla czego ludzie żyją! I takie to dziwne — słucham ja was i widzę, że przecie wiem to wszystko! A przed wami nigdy nic takiego nie słyszałam i myśli takich nie miałam...
— Trzeba by coś zjeść, Tatiano, i zgasić lampę — powiedział pochmurnie i powoli Stefan. — Zauważą ludzie — u Czumakowów długo się świeciło. Nam to wszystko jedno, ale gościowi może zaszkodzić...
Tatiana wstała i podeszła do pieca.
— Taak! — cicho i z uśmiechem przemówił Piotr. — Teraz, kumie, nastaw słuchy! Jak pojawi się w narodzie gazeta...
— Ja nie o sobie mówię. Jak zaaresztują mnie — dziury w niebie nie będzie!
Żona jego podeszła do stołu i powiedziała:
— Odejdź...
Wstał, odszedł na bok i patrząc jak nakrywa do stołu, dodał z uśmiechem:
— Cena takich ludzi jak ja, niewielka — pięć groszy za wiązkę, a i to, kiedy w wiązce setka...
Matce zrobiło się go nagle żal — podobał się jej teraz coraz więcej. Gdy skończyła mówić, poczuła, że wypoczęła jak gdyby po trudzie i ciężarze dnia. Była zadowolona z siebie i pełna życzliwości dla wszystkich.
— Źle mówicie, gospodarzu! — powiedziała. — Człowiek nie powinien się zgadzać z tym, jak go oceniają ludzie, którym potrzebna jest tylko jego krew. Powinniście sami siebie oceniać od wewnątrz, nie dla wrogów, ale dla przyjaciół...
— Czyż my mamy przyjaciół? — cicho zawołał chłop.
— Chyba do pierwszego kęsa...
— A ja wam powiadam — lud ma przyjaciół...
— Są, tak — ale nie tutaj — ot co! — w zamyśleniu powiedział Stefan.
— A wy postarajcie się, żeby i tutaj byli.
Stefan zamyślił się i powiedział cicho:
— Taak... trzeba by...
— Siadajcie do stołu! — zaprosiła Tatiana.
Przy wieczerzy Piotr, przytłoczony słowami matki i jakby onieśmielony, rozgadał się znowu.
— Wam, mateczko — mówił szybko i z ożywieniem — trzeba by wyjechać stąd jak najwcześniej, żeby was, że tak powiem, nie spostrzeżono. I jedźcie do następnej stacji, a nie do miasta — pocztowymi końmi jedźcie...
— Po co? Ja odwiozę — powiedział Stefan.
— Nie trzeba! W razie czego spytają ciebie — nocowała? Nocowała. A gdzie się podziała? Odwiozłem! Aha... Ty odwiozłeś? Chodź do kryminału! Zrozumiałeś? A po co śpieszyć się do więzienia? Na wszystko przyjdzie czas. Mówią, że jak przyjdzie jego godzina, to i car umrze. A tak to powiesz po prostu — nocowała, najęła konie, wyjechała. Mało kto u kogo nocuje? Wieś przejezdna...
— Gdzieś ty się, Piotrze, bać uczył? — szyderczo zapytała Tatiana.
— Wszystko trzeba umieć, kumo! — uderzywszy się po kolanie zawołał Piotr. — Trzeba umieć bać się i trzeba umieć być odważnym! Pamiętasz, jak z powodu tej gazety naczelnik ziemski Waganowa bił? Teraz Waganowa za żadne pieniądze nie namówisz, żeby książkę wziął do ręki — tak! Wy, mateczko, wierzcie mi, ja jestem szelma kuta na cztery nogi — to wszyscy wiedzą. Książeczki i papierki posieję wam jak najlepiej i ile chcecie! Naród u nas oczywiście nie bardzo piśmienny i lękliwy, jednakże czasy tak ściskają boki, że człowiek mimo woli wytrzeszcza oczy i szuka — jaka przyczyna? A książka jemu po prostu odpowiada: a oto taka! Czytaj i rozważ sobie! Są nawet przykłady, że niepiśmienny więcej od piśmiennego rozumie osobliwie jeżeli piśmienny — syty! Ja tu dużo chodzę, wiele widzę — niczego sobie naród. Żyć można, ale trzeba mieć głowę na karku i dużo obrotności, żeby od razu nie wdepnąć. Władze także poczuły pismo nosem. Powiało jakby chłodem od chłopa — uśmiecha się mało i nieżyczliwie i w ogóle chciałby się od ich widoku odzwyczaić! W tych dniach przyjechali do Smolakowa — tu niedaleko jest taka wioska — podatki ściągać, a chłopi dęba stanęli i za drągi! Komisarz do nich otwarcie: „Ach, wy, psiekrwie. To wy przeciw caratowi?!“ A był tam chłop jeden, Spiwakin, i powiada: „A idźcie do cholery, takie syny, z waszym carem! Jaki tam car, jeżeli ostatnią koszulę ze mnie ściąga?“ Ot do czego doszło, mateczko! Oczywiście Spiwakina capnęli i do kozy, ale słowo zostało i nawet dzieciaki wiedzą o tym — jego nie ma, a słowo krzyczy i żyje!
Nie jadł i mówił bez przerwy, szybkim szeptem błyskając wesoło ciemnymi, szelmowskimi oczyma i hojnie rozsypując przed matką, niby miedziane monety z woreczka, niezliczone spostrzeżenia nad życiem wsi.
Stefan dwa razy przerywał mu:
— Zjadłbyś co...
Piotr chwytał za chleb i łyżkę, ale znowu dawał się porywać swemu opowiadaniu, upajał się nim jak szczygieł pieśnią. Po wieczerzy skoczył na nogi i oznajmił:
— No, pora do domu...
Stanął przed matką, skinął głową i, potrząsając jej ręką, powiedział:
— Zegnajcie, mateczko! Może już nigdy się nie zobaczymy! Muszę powiedzieć, że bardzo to dobrze się stało — to spotkanie z wami i to, coście powiedzieli — bardzo dobrze! W walizce waszej oprócz drukowanego nic nie ma? Wełniana chusteczka? Doskonale! Pamiętaj, Stefan! Wełniana chusteczka! On wam zaraz przyniesie walizkę! Chodźmy, Stefanie! Żegnajcie! Wszystkiego dobrego!...
Wyszli. W izbie słychać było, jak szeleszczą karaluchy, wiatr krząta się po dachu i stuka drzwiczkami od komina, drobny deszcz monotonnie bije o szyby. Tatiana przygotowywala posłanie dla matki ściągając z pieca i z zapiecka odzież i układając ją na ławce.
— Żywy człowiek! — zauważyła matka.
Gospodyni spojrzała na nią spode łba i odpowiedziała:
— Dzwoni, dzwoni, ale — niedaleko go słychać...
— A wasz mąż? — zapytała matka.
— Niczego sobie. Dobry chłop — nie pije. Żyjemy zgodnie, niezły z niego człowiek! Tylko — słabego charakteru...
Wyprostowała się, milczała chwilę, po czym zapytała:
— Bo przecież teraz czego trzeba — buntować się powinien naród? Oczywiście! Wszyscy o tym myślą, ale każdy z osobna, dla siebie. A trzeba, żeby głośno przemówili... I z początku musi się ktoś jeden odważyć...
Siadła na ławce i nagle zapytała:
— Powiadacie, że młode panienki zajmują się tym, chodzą do robotników, czytają, nie brzydzą się, nie boją?
I wysłuchawszy uważnie odpowiedzi matki, westchnęła głęboko, po czym opuściwszy powieki i pochyliwszy głowę, ciągnęła dalej:
— W jednej książce przeczytałam takie słowa — bezmyślne życie. Zrozumiałam to — od razu! Znam takie życie! Myśli niby są, ale nie powiązane ze sobą! Wałęsają się jak owce bez pastucha i nie ma czym ani nie ma komu ich zebrać... To jest właśnie — bezmyślne życie. Uciekłabym od niego i nie obejrzała się nawet — taka nuda, tęsknota i smutek, kiedy człowiek zaczyna coś rozumieć!
Matka widziała tę tęsknotę w suchym blasku zielonych oczu kobiety, w jej chudej twarzy, słyszała ją w jej głosie. Zapragnęła ją pocieszyć, przygarnąć.
— Ale wy, droga moja, rozumiecie, co należy robić...
Tatiana przerwała jej cicho:
— Trzeba umieć. Gotowe, połóżcie się!
Odeszła do pieca i stanęła tam w milczeniu, prosta, surowa i skupiona. Matka położyła się nie rozbierając się, poczuła bolesne zmęczenie w kościach i jęknęła cicho. Tatiana zgasiła lampę i gdy ciemność napełniła izbę, rozległ się jej niski, równy głos. Brzmiał tak, jak gdyby coś ścierał z płaskiego oblicza dusznego mroku.
— Nie modlicie się. Ja także myślę, że nie ma Boga. I cudów także nie ma.
Matka niespokojnie odwróciła się na ławce — prosto na nią patrzył z okna bezdenny mrok i w ciszę wpełzał uparcie ledwie dosłyszalny szmer, szelest. Powiedziała prawie szeptem, lękliwie:
— Co do Boga, nie wiem, ale w Chrystusa wierzę... I słowom jego wierzę — kochaj bliźniego jak siebie samego — w to wierzę!...
Tatiana milczała. W ciemnościach matka widziała niewyraźne kontury jej prostej postaci, szarej na czarnym tle pieca. Stała nieruchomo. Matka zamknęła oczy. Było jej smutno i tęskno.
Nagle rozległ się chłodny głos:
— Śmierci moich dzieci nie mogę wybaczyć ani Bogu, ani ludziom — nigdy!...
Niłowna uniosła się na posłaniu zaniepokojona — poczuła sercem siłę bólu, który wywołał te słowa.
— Młodzi jesteście, będziecie jeszcze mieli dzieci — powiedziała łagodnie.
Kobieta odpowiedziała nie od razu, szeptem:
— Nie! Zepsuta jestem. Doktor mówi, że nigdy już nie urodzę...
Mysz przebiegła po podłodze. Coś sucho i głośno trzasnęło przerywając nieruchomość ciszy błyskawicą niewidzialnego dźwięku. I znowu słychać było szmery i szelesty jesiennego deszczu w słomie dachu, jak gdyby szperały w niej czyjeś przestraszone, cienkie palce. Posępnie spadały na ziemię krople wody znacząc powolne upływanie jesiennej nocy.
Przez ciężki półsen matka słyszała głuche kroki na ulicy, w sieni. Drzwi otworzyły się ostrożnie. Rozległo się ciche nawoływanie:
— Tatiana, położyłaś się?
— Nie.
— A ona śpi?
— Widać śpi.
Zapalił się ogień, zadrżał i utonął w ciemnościach. Chłop podszedł do posłania matki, poprawił na niej kożuch, otulił jej nogi. Ta czuła troskliwość wzruszyła matkę swoją prostotą, zamknęła znowu oczy i uśmiechnęła się. Stefan rozebrał się w milczeniu i wlazł na zapiecek. Zapanowała cisza.
Czujnie wsłuchując się w leniwą ciszę nocy, matka leżała nieruchomo, a przed nią w mroku poruszała się zalana krwią twarz Rybina...
Na zapiecku odezwał się suchy szept:
— Widzisz, jacy ludzie biorą się do tego? Starsi ludzie, ludzie, którzy dość już wycierpieli i napracowali się i którym czas by już spocząć, a oni — oto jak! A ty przecie jesteś młody, rozumny, ech Stefan!...
Wilgotny i niski głos chłopa odpowiedział:
— Do takiej sprawy nie można się brać nie namyśliwszy się...
— Już to słyszałam...
Szepty urwały się i odezwały się znowu — zabrzmiał niski głos Stefana:
— Trzeba zrobić tak — z początku pomówić z każdym oddzielnie. Taki na przykład Alosza Maków — rozgarnięty, piśmienny, a z władzami w niezgodzie. Albo Sergiej Szorin — także rozumny chłop. Kniaziew — człowiek uczciwy, śmiały. Tymczasem wystarczy! Trzeba przyjrzeć się tym ludziom, o których ona mówiła. Wezmę topór i pójdę do miasta, niby na zarobek. Tu trzeba ostrożnie. Ona prawdę mówi — trzeba oceniać człowieka wedle sprawy, której służy. Ot na przykład ten chłop. Jego choćbyś przed Bogiem postawił nie podda się — mocno stoi! A Nikita, co? Odezwało się w nim sumienie — cudeńka!
— Przy was biją człowieka, a wyście gęby rozdziawili...
— Ty — poczekaj! Powiedz — dzięki Bogu, żeśmy sami tego człowieka nie bili! Ot co!
Szeptał długo, to zniżając głos tak, że matka ledwie słyszała jego słowa, to nagle hucząc nisko i donośnie. Wówczas kobieta powstrzymywała go:
— Ciszej! Zbudzisz...
Matka zasnęła ciężkim snem, który zwalił się na nią niespodzianie niby duszna chmura, objął ją i uprowadził.
Tatiana zbudziła ją, gdy w okna chaty patrzył jeszcze ślepymi oczyma szary mrok poranny i ponad wsią w chłodnej ciszy płynął sennie i tajał miedziany dźwięk dzwonu cerkiewnego.
— Nastawiłam samowar, wypijcie herbaty, bo zimno wam będzie tak prosto ze snu jechać...
Stefan rozczesując palcami splątaną brodę, wypytywał rzeczowo matkę, jak ją odnaleźć w mieście, a jej wydawało się, że dzisiaj twarz chłopa nabrała wyrazu, stała się jak gdyby bardziej wykończona. Przy herbacie zauważył z uśmiechem:
— Jak się to wszystko dziwnie ułożyło!
— Co? — spytała Tatiana.
— A ta znajomość! Tak jakoś po prostu...
Matka z zadumą, ale stanowczością powiedziała:
— Przy tej pracy jest już taka zadziwiająca prostota we wszystkim.
Gospodarze rozstali się z nią powściągliwie, skąpi w słowach, ale hojni w okazywaniu mnóstwa drobnych dowodów troskliwości o jej wygodę.
Siedząc w bryczce matka myślała, że chłop ten zacznie pracować ostrożnie i cicho jak kret, ale nieustannie. I zawsze będzie dźwięczał obok niego niezadowolony głos żony i błyskał palący płomień jej zielonych oczu i nigdy, póki życia, nie umrze w niej mściwa, wilcza tęsknota matki za straconymi dziećmi.
Przypomniał jej się Rybin, jego krew, twarz, płonące oczy, słowa — serce ścisnęło się w gorzkim poczuciu bezsilności wobec rozbestwienia. I przez całą drogę do miasta, na tle mglistego, szarego dnia, stała przed nią mocna postać czarnobrodego Michała, w porwanej koszuli, ze związanymi na plecach rękami, z rozwichrzoną głową. Postać pełna gniewu i wiary w swoją prawdę. Myślała o niezliczonych wsiach lękliwie przytulonych do ziemi, o ludziach czekających tajemnie nadejścia prawdy i o tysiącach ludzi, którzy milcząco i bezmyślnie pracują całe życie nie oczekując niczego.
Życie wydawało się jej nieprzeoranym, falistym polem, które w niemym naprężeniu oczekuje robotników i milcząco obiecuje wolnym i uczciwym rękom:
— Zapłodnijcie mnie ziarnem rozumu i prawdy, a dam wam stokrotny plon!
Przypomniała sobie o swoim powodzeniu, czuła głęboko w piersi ciche drżenie radości i tłumiła je wstydliwie.
W domu otworzył jej drzwi Mikołaj, potargany, z książką w ręku.
— Już? — zawołał radośnie. — Tak prędko!
Oczy jego życzliwie i żywo migały zza okularów. Pomógł się jej rozebrać i, przyjaźnie zaglądając jej w twarz, mówił:
— A u mnie w nocy była rewizja. Myślałem — co za przyczyna, czy nie przydarzyło się wam co złego? Ale — nie aresztowali. A przecie jeśliby was aresztowano, to i mnie by nie zostawiono!
Wprowadził ją do stołowego i ciągnął dalej z ożywieniem:
— Jednakże wyrzucą mnie teraz z posady. Nie martwi mnie to. Uprzykrzyło mi się liczenie chłopów bez sprzężaju.
Pokój wyglądał tak, jak gdyby ktoś silny wpadłszy w szał rozwydrzenia, walił z ulicy w ściany, dopóki nie rozwalił wszystkiego w jego wnętrzu. Portrety poniewierały się po podłodze, obicia były zdarte i wisiały strzępami, w jednym miejscu była uchylona deska podłogi, parapet okna zerwany i przewrócony, na podłodze przed piecem rozsypany popiół. Matka pokiwała głową na widok znanego już jej obrazu i uważnie popatrzyła na Mikołaja czując w nim coś nowego.
Na stole stał zagasły samowar, niepomyte naczynia, kiełbasa i ser na papierku zamiast talerza, walały się kawałki i okruszyny chleba, książki, węgiel do samowaru. Matka uśmiechnęła się, Mikołaj uśmiechnął się także z zawstydzeniem.
— Dopełniłem jeszcze obrazu zniszczenia... Ale to nic, Niłowna, to nic! Myślę, że przyjdą znowu, i dlatego nie sprzątałem. No, jak się wam podróżowało?
To pytanie uderzyło ją mocno w samo serce — przed oczyma jej stanął Rybin i poczuła się winna, że nie od razu zaczęła mówić o nim. Zgarbiwszy się na krześle, przysunęła się do Mikołaja i, starając się zachować spokój, w obawie, żeby nie zapomnieć o czymś, zaczęła opowiadać:
— Schwytali go...
Twarz Mikołaja drgnęła:
— Tak?
Matka powstrzymała jego pytanie ruchem ręki i mówiła dalej tak, jakby siedziała przed obliczem sprawiedliwości i zanosiła do niej skargę na pastwiących się nad człowiekiem. Mikołaj oparł się o poręcz krzesła, pobladł, zagryzł wargi, słuchał. Zdjął powoli okulary, położył je na stole, powiódł dłonią po twarzy jak gdyby ścierał z niej niewidoczną pajęczynę. Twarz jego zaostrzyła się, szczęki wysunęły się dziwnie, nozdrza drgały — matka pierwszy raz widziała go takim i bała się go trochę.
Gdy skończyła, wstał, chodził z minutę w milczeniu po pokoju wsadziwszy zaciśnięte pięści w kieszenie. Potem mruknął przez zęby:
— Widać, że to wielkiej miary człowiek. Będzie mu ciężko w więzieniu. Tacy jak on źle się tam czują!
Chował coraz głębiej ręce opanowując swoje wzburzenie, ale mimo to matka wyczuwała je i jego wzburzenie udzielało się jej również. Oczy jego stały się wąskie jak ostrza noży. Chodził znowu po pokoju i mówił zimno i gniewnie:
— Popatrzcie co za potworność! Grupka głupców w obronie swojej zgubnej władzy nad ludem, bije, dusi, dławi wszystkich. Rośnie zdziczenie, okrucieństwo staje się prawem życia — pomyślcie! Jedni biją i zwierzęceją, ponieważ uchodzi im to bezkarnie i budzi się w nich chorobliwe, lubieżne pożądanie torturowania — ohydna choroba niewolników, którym pozwolono na swobodne wyładowywanie swoich niewolniczych instynktów i bydlęcych nawyków. Drudzy zatruwają się myślą o zemście, trzeci, skatowani, otępiali, stają się niemi i ślepi. Deprawują naród! Cały naród!
Zatrzymał się i zamilkł zacisnąwszy zęby.
— I mimo woli sam stajesz się zwierzęciem w tym zwierzęcym życiu! — powiedział cicho.
Opanował jednak swoje wzburzenie i niemal spokojnie, z twardym błyskiem w oczach spojrzał w zalaną łzami twarz matki.
— Jednakże — nie wolno nam tracić czasu, Niłowna! Spróbujemy się wziąć w garść, droga towarzyszko...
Podszedł do niej ze smutnym uśmiechem, pochylił się nad nią i zapytał uścisnąwszy jej rękę:
— Gdzie wasza waliza?
— W kuchni — odpowiedziała.
— Przed naszą bramą stoją szpicle. Takiej masy bibuły nie potrafimy wynieść niespostrzeżenie, schować nie ma gdzie, a przypuszczam, że przyjdą znowu tej nocy. Więc chociaż żal mi zmarnowanej pracy, musimy to spalić.
— Co? — zapytała matka.
— Wszystko, co jest w walizie.
Zrozumiała go i, mimo smutku, uczucie dumy ze swego powodzenia wywołało uśmiech na jej twarzy.
— Nie ma tam nic, ani jednego papierka! — powiedziała i, ożywiając się stopniowo, zaczęła opowiadać o swoim spotkaniu z Czumakowem.
Mikołaj słuchał jej z początku z niepokojem, ze ściągniętymi brwiami, potem ze zdumieniem, a wreszcie zawołał przerywając jej:
— Słuchajcie! Przecież to wspaniałe! Macie nadzwyczajne szczęście...
Uścisnął jej rękę i dodał cicho:
— Wasza wiara w ludzi jest taka wzruszająca... Na prawdę kocham was jak rodzoną matkę!
Patrzyła na niego z uśmiechem, zaciekawiona. Pragnęła zrozumieć, dlaczego stał się nagle taki ożywiony i promieniejący.
— W ogóle — to nadzwyczajne! — mówił zacierając ręce i śmiejąc się cichym, dobrodusznym śmiechem. — Mnie, wiecie, ostatnio bardzo przyjemnie się żyło — cały czas z robotnikami, czytałem, mówiłem, patrzyłem. Nazbierało mi się w duszy czegoś takiego dziwnie zdrowego i czystego. Jacy to dobrzy ludzie, Niłowna! Mówię o młodych robotnikach — silni, wrażliwi, pełni pragnienia, by zrozumieć wszystko. Patrzysz na nich i widzisz, że Rosja będzie najdoskonalszą demokracją świata!
Podniósł rękę, jak gdyby składał przysięgę, zamilkł na chwilę i znowu mówił dalej:
— Siedziałem tu, pisałem — skisłem jakby i zapleśniałem w książkach i cyfrach. Prawie rok takiego życia — to potworność. Przywykłem przecież przebywać wśród robotników i gdy odrywam się od nich, robi mi się nieswojo — muszę, wiecie, naginać się i zmuszać do takiego życia. A teraz mogę znowu żyć swobodnie, widywać się z nimi, uczyć ich. Rozumiecie — będę u kołyski nowonarodzonych myśli, w obliczu młodej, twórczej energii. To zadziwiająco proste, piękne i bardzo podniecające. Stajesz się sam młody, twardy, żyjesz bogatym życiem!
Zaśmiał się wesoło z lekkim zawstydzeniem i jego radość chwytała matkę za serce, była dla niej zrozumiała.
— A przy tym — strasznie z was dobry człowiek! — zawołał Mikołaj. — I jak wy wyraźnie malujecie ludzi, jak dobrze ich widzicie!...
Mikołaj usiadł obok niej zmieszany, odwrócił radosną twarz przygładzając włosy. Ale prędko zwrócił się znowu do niej i, patrząc na matkę, słuchał chciwie jej płynnego, prostego i barwnego opowiadania.
— Nadzwyczajne powodzenie! — zawołał. — Mogliśmy wszyscy znaleźć się w więzieniu i — nagle! Tak, widać, że chłop zaczyna się ruszać — to naturalne zresztą! Ta kobieta — tak wyraźnie ją widzę!... Powinniśmy przeznaczyć dla spraw wsi specjalnych ludzi. Ludzi! Tego właśnie nam brak... Zycie wymaga setek rąk...
— Gdyby Pawełek wyszedł na wolność... I — Andrzej! — powiedziała cichutko.
Spojrzał na nią i spuścił głowę.
— Widzicie, Niłowna, będzie wam ciężko to usłyszeć, — ale mimo to, powiem wam: znam dobrze Pawła — nie zechce uciec z więzienia. Potrzebny mu jest sąd, żeby mógł stanąć przed nim, wyprostować się na całą wysokość — nie wyrzeknie się tego. I nie trzeba, żeby się wyrzekał! Ucieknie z Sybiru.
Matka westchnęła i odpowiedziała cicho:
— No cóż? On wie, jak jest lepiej...
— Hm! — powiedział Mikołaj po minucie patrząc na nią przez okulary. — Gdyby ten chłopak pośpieszył się z odwiedzeniem nas! Widzicie, o Rybinie trzeba by napisać odezwę dla wsi, jemu to nie zaszkodzi, jeżeli zachowuje się tak odważnie i otwarcie. Napiszę dzisiaj, a Ludmiła wydrukuje ją prędko... Ale jak odezwa dostanie się do nich?
— Ja zawiozę...
— Nie, dziękuję! — szybko zawołał Mikołaj. — Myślę, czy Wiesowszczikow nie nadaje się do tego, co?
— Pomówić z nim?
— Spróbujcie! I pouczcie go.
— A co ja będę robiła?
— Nie martwcie się!
Zasiadł do pisania. Matka sprzątała ze stołu spoglądając na niego. Pióro drżało w jego ręku pokrywając papier rzędem czarnych słów. Czasem skóra na jego szyi drgała, odrzucał w tył głowę, zamykał oczy, podbródek jego drżał. Wzruszało ją to.
— Otóż gotowe! — powiedział wstając. — Schowajcie ten papierek gdzieś przy sobie. Ale wiedzcie, że jeśli przyjdą żandarmi, to i was obszukają.
— Pies z nimi! — odpowiedziała spokojnie.
Wieczorem przyjechał doktor Iwan Danilewicz.
— Dlaczego to władze tak się nagle zaniepokoiły? — mówił biegając po pokoju.
— Siedem rewizji było tej nocy. A gdzież chory, co?
— Poszedł jeszcze wczoraj! — odpowiedział Mikołaj. — Dzisiaj, uważasz, jest sobota — czytanie — nie może przepuścić...
— No, to głupie z rozłupaną głową na czytanie biegać...
— Tłumaczyłem mu to samo, ale bez skutku.
— Pochwalić się chce przed towarzyszami — zauważyła matka. — Popatrzcie, niby, krew już przelewałem...
Doktor spojrzał na nią, zrobił wściekłą minę i powiedział zacisnąwszy zęby:
— O, jaka żądna krwi...
— No, Iwanie, nie masz tu nic do roboty, a my czekamy na gości — zabieraj się! Niłowna, dajcie mu papierek!
— Jeszcze papierek? — zawołał doktor.
— Tak! Weź i oddaj do drukarni.
— Wziąłem. Oddam. Czy to wszystko?
— Wszystko. Przed bramą — szpicel.
— Widziałem. Przed moją także. No, do widzenia! Do widzenia, okrutna kobieto! A wiecie przyjaciele, bójka na cmentarzu wyszła nam jednak na dobre. Całe miasto o niej mówi. Twoja odezwa z tej okazji — bardzo dobra i na czasie. Zawsze mówiłem, że dobra kłótnia lepsza od złego pokoju.
— Dobrze, ale idź już...
— Niezbyt grzecznie! No, rączkę na pożegnanie, Niłowna! A chłopczyk źle postąpił. Wiesz, gdzie mieszka?
Mikołaj dał mu adres.
— Jutro muszę do niego pojechać — wspaniały dzieciak, co?
— Nadzwyczajny...
— Trzeba go strzec — ma dobrą głowę! — mówił doktor wychodząc. — Właśnie z takich dzieci powinna wyrosnąć prawdziwa proletariacka inteligencja, która nas zastąpi, gdy przyjdzie nam odejść tam, gdzie prawdopodobnie nie ma już przeciwieństw klasowych...
— Zrobiłeś się gadatliwy, Iwanie...
— Wesoło mi jest, to dlatego. A więc — oczekujesz więzienia? Życzę ci, żebyś tam wypoczął.
— Dziękuję. Nie zmęczyłem się.
Matka słuchała tej rozmowy. Ich troska o młodego robotnika sprawiała jej przyjemność.
Odprowadziwszy doktora, Mikołaj i matka pili herbatę i jedli oczekując nocnych gości i rozmawiając cicho. Mikołaj opowiadał jej długo o swych towarzyszach przebywających na wygnaniu i o tych, którzy uciekli stamtąd i pracują dalej pod przybranym nazwiskiem. Nagie ściany pokoju odbijały cichy dźwięk jego głosu, jak gdyby dziwiąc się i nie dowierzając tym historiom o cichych bohaterach, poświęcających bezinteresownie swe siły wielkiej sprawie odnowienia świata. Ciepły zmierzch łagodnie otaczał kobietę. Serce jej rozgrzewało uczucie miłości do nieznanych ludzi. W jej wyobraźni stapiali się wszyscy w jednego olbrzymiego człowieka, pełnego niewyczerpanej siły i męstwa. Olbrzym ten powoli, ale niestrudzenie kroczy po ziemi, oczyszcza ją miłującymi swą pracę rękami z odwiecznej pleśni kłamstwa ukazując oczom ludzkim prostą i jasną prawdę życia. I wielka prawda zmartwychwstaje. przywołuje do siebie wszystkich bez różnicy ludzi, wszystkim obiecuje to samo — oswobodzenie od chciwości, zła i kłamstwa, trzech potworów, które ujarzmiły cały świat i pognębiły go swą cyniczną przemocą... Obraz ten wywoływał w jej duszy uczucie podobne do tego, z jakim dawniej stawała czasem przed ikoną chcąc zakończyć dzień, który wydał się jej lżejszy i lepszy od innych, radosną i wdzięczną modlitwą. Teraz zapomniała już o tych dniach, a uczucie, które budziły, rozszerzyło się, stało się jaśniejsze i radośniejsze, głębiej wrosło w serce, rozpalało się mocniejszym płomieniem.
— A żandarmów wciąż nie ma! — zawołał Mikołaj przerywając opowiadanie.
Matka spojrzała na niego i odezwała się z gniewem:
— A niech ich diabli wezmą!
— Rozumie się. Ale — czas już spać, Niłowna! Musicie być strasznie zmęczeni. Dużo macie sił — to wam trzeba przyznać! Tyle wzruszeń, niepokojów, a wy tak łatwo to wszystko znosicie! Tylko włosy wam szybko siwieją. No, idźcie, odpocznijcie.
Zbudziło matkę głośne pukanie do kuchennych drzwi. Ktoś stukał bez przerwy z cierpliwym uporem. Było jeszcze ciemno i cicho i w tej ciszy uparte, jednostajne bębnienie budziło lęk. Obrawszy się naprędce, matka wyszła do kuchni, stanęła przed drzwiami i zapytała:
— Kto tam?
— Ja — odpowiedział nieznajomy głos.
— Kto?
— Otwórzcie! — odezwał się proszący głos zza drzwi.
Matka podniosła haczyk, pchnęła drzwi nogą — wszedł Ignacy i powiedział radośnie:
— No, nie omyliłem się!
Był po pas obryzgany błotem, twarz jego poszarzała, oczy zapadły i tylko bujne, kędzierzawe włosy sterczały na wszystkie strony wystając spod czapki.
— U nas — źle! — powiedział szeptem zamykając drzwi.
— Wiem.
Chłopak zdziwił się.
— Skąd? — zapytał mrugnąwszy oczyma.
Opowiedziała mu pokrótce i pośpiesznie wszystko.
— A tamtych dwóch towarzyszy wzięli?
— Nie było ich. Poszli do poboru. Pięciu nas wzięli wliczając wuja Michała...
Pociągnął powietrze nosem i powiedział uśmiechając się:
— A ja — zostałem. Pewnie szukają mnie!
— Jak ocalałeś? — zapytała matka.
Drzwi do pokoju uchyliły się cicho.
— Ja? — powiedział Ignacy siedząc na ławce i rozglądając się. — Na minutę przed nimi leśniczy przybiegł — puka w okno — trzymajcie się, chłopcy, lizą na was...
Zaśmiał się cicho, wytarł twarz połą kaftana i ciągnął dalej:
— No, wuja Michała młotkiem nawet nie ogłuszysz. Powiada zaraz do mnie: Ignacy — do miasta, a żywo! Pamiętasz starszą kobietę? A sam karteczkę już pisze: Masz, idź! Ja w krzaki, pełzam, słyszę — lizą! Dużo ich, ze wszystkich stron hałasują diabły. Jakby pętlę naokoło naszej dziegciami zacisnął... Położyłem się w krzakach — przeszli mimo! Wtedy wstałem i dalej w drogę! Szedłem, szedłem... Dwie noce i cały dzień — bez odpoczynku!
Widać było, że jest zadowolony z siebie. W jego piwnych oczach świecił się uśmiech, a duże, czerwone usta drżały.
— Zaraz dam ci herbaty! — pośpiesznie zawołała matka chwytając za samowar.
— Oddam wam kartkę!
Podniósł z trudem nogę i, krzywiąc się i stękając, postawił ją na ławce.
W drzwiach ukazał się Mikołaj.
— Witajcie, towarzyszu! — powiedział mrużąc oczy. — Pozwólcie, że wam pomogę.
I nachyliwszy się, zaczął prędko odwijać brudną onucę.
— No! — cicho zawołał chłopak wyrywając nogę i, mrugając ze zdumienia oczyma, patrzył na matkę.
Nie zauważywszy jego spojrzenia, powiedziała:
— Trzeba by mu nogi natrzeć wódką...
— Oczywiście! — odparł Mikołaj.
Ignacy zmieszany parsknął śmiechem.
Mikołaj znalazł list, rozprostował go, zbliżył szary, pomięty papierek do twarzy i przeczytał:
„Nie zostawiaj matko sprawy bez nadzoru powiedz wysokiej pani żeby nie zapomniała żeby pisali więcej o naszych sprawach proszę. Zegnaj. Rybin“.
Mikołaj powoli opuścił rękę z l:stem i powiedział półgłosem:
— To wspaniałe!...
Ignacy patrzył na nich poruszając wolno brudnymi palcami rozzutej nogi. Matka ukrywając twarz mokrą od łez, podeszła do niego z miednicą wody, usiadła na podłodze i wyciągnęła rękę do jego nogi. Wsunął ją szybko pod ławkę i zawołał z przestrachem:
— Czego?!
— Dawaj prędzej nogę...
— Zaraz przyniosę spirytusu — powiedział Mikołaj.
Chłopak wsunął jeszcze głębiej nogę pod ławkę i bełkotał:
— Co wy? W szpitalu, czy co?
Zaczęła rozzuwać mu drugą nogę.
Ignacy pociągnął głośno nosem i, poruszając niezdarnie szyją, patrzył na nią z góry, śmiesznie rozdziawiwszy usta.
— Wiesz — powiedziała drżącym głosem — bili Michała Iwanowicza.
— No? — cicho i z przestrachem wykrzyknął chłopak.
— Tak. Przyprowadzili go skatowanego, a w Nikolskim przodownik go znowu bił i komisarz. I w twarz, i kopali go... Cały był we krwi!
— To oni umieją! — odezwał się chłopak chmurząc brwi. Plecy jego drgnęły. — Boję się ich jak diabłów. A chłopi nie bili?
— Jeden uderzył. Komisarz mu kazał. A inni — nic. Ujęli się nawet — nie wolno, powiadają, bić...
— Taak, chłopi zaczynają rozumieć, gdzie kto stoi i za czym.
— Są tam i rozumni...
— Gdzie ich nie ma? Bieda! Wszędzie są, ale znaleźć ich trudno.
Mikołaj przyniósł butelkę spirytusu, podłożył węgli do samowaru i wyszedł w milczeniu. Odprowadziwszy go ciekawym spojrzeniem, Ignacy zapytał cichutko matkę:
— Pan jest lekarzem?
— U nas nie ma panów, tylko — towarzysze...
— Dziwno mi! — powiedział Ignacy uśmiechając się z zakłopotaniem i niedowierzająco.
— Co tu dziwnego?
— A bo — tak. Na jednym końcu po mordzie biją, na drugim nogi myją, a w środku — co?
Drzwi pokoju otworzyły się gwałtownie i Mikołaj stając w progu powiedział:
— A w środku ci, którzy liżą łapy tym, co po mordzie biją i ssą krew z tych, których po mordzie biją — oto co w środku!
Ignacy spojrzał na niego z szacunkiem i powiedział po chwili milczenia:
— Zdaje się, że tak właśnie jest!
Wstał, przestąpił z nogi na nogę i, twardo uderzając nimi o podłogę, zauważył:
— Jak nowe się zrobiły! Dziękuję wam...
Usiedli w stołowym pokoju i pili herbatę, a Ignacy opowiadał statecznie:
— To ja roznosiłem gazetę — chodzę dobrze.
— Dużo ludzi czyta? — zapytał Mikołaj.
— Wszyscy, którzy są piśmienni, nawet bogacze czytają. Oni oczywiście nie od nas ją biorą... Rozumieją przecie, że chłopi swoją krwią podmyją ziemię spod panów i bogaczy, więc sami ją dzielić będą i już tak rozdzielą, żeby nie było więcej właścicieli i robotników. Bo i jakże! Za co by łba nadstawiali, jeśli nie za to!
Ignacy obraził się nawet jak gdyby i popatrzył nieufnie i pytająco na Mikołaja. Mikołaj uśmiechał się w milczeniu.
— Bo jeżeli dzisiaj pobiliśmy się i wszyscy razem zwyciężyliśmy, a nazajutrz jeden ma być znowu bogaty, a drugi biedny, to — pokornie dziękuję! My dobrze rozumiemy — bogactwo jest jak lotny piasek, nie leży nigdy spokojnie, ale leci na wszystkie strony! Nie, tego nam nie potrzeba!
— A ty nie gniewaj się tak! — zażartowała matka.
Mikołaj w zamyśleniu zawołał:
— Jakby tu jak najprędzej skierować tam odezwę o aresztowaniu Rybina?
Ignacy nadstawił uszu.
— A odezwę macie? — zapytał.
— Tak.
— Dajcie — ja odniosę! — zaproponował chłopak zacierając ręce.
Matka nie patrząc na niego zaśmiała się cicho.
— Ale przecie zmęczyłeś się i powiadasz, że się boisz?
Ignacy przygładził szeroką dłonią kędzierzawe włosy i odpowiedział rzeczowo i spokojnie:
— Strach — strachem, a sprawa — sprawą! Czego się ze mnie śmiejecie? I wy także!
— Ach ty, dziecko moje drogie! — mimo woli wykrzyknęła matka poddając się wywołanej przez chłopca radości. Uśmiechnął się zawstydzony.
— No, także coś — dziecko!
Mikołaj przyglądając się chłopcu przymrużonymi oczyma przemówił dobrodusznie:
— Nie pójdziecie tam...
— A co? Gdzież ja? — zapytał niespokojnie Ignacy.
— Zamiast was pójdzie kto inny, a wy opowiecie mu szczegółowo, co i jak trzeba robić — dobrze?
— Dobrze! — odpowiedział nie od razu i niechętnie Ignacy.
— A dla was postaramy się o dobry paszport i o miejsce leśniczego.
Chłopak szybko odrzucił głowę i spytał zaniepokojony:
— A jeżeli chłopi będą drzewo brać i w ogóle... to co ja? Wiązać? To nie dla mnie...
Matka roześmiała się i Mikołaj także. Zmieszało to znowu i zmartwiło chłopca.
— Nie bójcie się! — pocieszył go Mikołaj. — Nie będziecie musieli wiązać chłopów — wierzcie mi!...
— Tak! tak! — powiedział Ignacy, uspokoił się i uśmiechnął wesoło. — Dobrze by było do fabryki. Tam, mówią, są dosyć rozumni chłopcy...
Matka podniosła się zza stołu i, patrząc w zadumie w okno, powiedziała:
— Ech, życie, życie! Pięć razy na dzień zaśmiejesz się, pięć zapłaczesz! No, skończyłeś, Ignacy? Chodź spać...
— Kiedy mi się nie chce...
— Chodź, chodź...
— Surowo tu u was! No, idę... Dziękuję za herbatę i za dobre serce...
Kładąc się na łóżku matki, mruczał drapiąc się w głowę:
— Teraz będzie u was wszystko dziegciem śmierdziało... Ech! Niepotrzebne to wszystko... Nie chce mi się spać... Jak to on o tym środku dobrze utrafił... Diabły...
I nagle zasnął i zachrapał głośno, z wysoko podniesionymi brwiami i półotwartymi ustami.
Wieczorem siedział na krześle w maleńkim suterenowym pokoiku naprzeciw Wiesowszczikowa i mówił zniżając głos i marszcząc brwi:
— W średnie okienko cztery razy...
— Cztery? — ze skupieniem powtórzył Mikołaj.
— Naprzód trzy: ot tak!
I uderzył zgiętym palcem po stole licząc:
— Raz, dwa, trzy. Potem trzeba poczekać i jeszcze raz.
— Rozumiem.
— Otworzy rudy chłop i spyta — po położną? Powiecie — tak, od dziegciarza. Nic więcej, on już zrozumie!
Siedzieli pochyliwszy się ku sobie głowami, obaj krępi i twardzi, i rozmawiali zniżonymi głosami, a matka przyglądała im się stojąc przy stole z założonymi na piersiach rękami. Wszystkie te tajemnicze pukania, umówione pytania i odpowiedzi sprawiały, że uśmiechała się w duszy i myślała:
— Dzieci z nich jeszcze...
Na ścianie paliła się lampa oświecając ciemne plamy wilgoci i obrazki wycięte z pism. Na podłodze poniewierały się powyginane wiadra i skrawki blachy z dachu. Odór olejnej farby, rdzy i wilgoci napełniał pokój.
Ignacy miał na sobie grube, jesienne, z włochatego materiału palto, które podobało mu się bardzo, i matka widziała, jak gładzi miłośnie jego rękaw i przygląda się sobie ze wszystkich stron, z trudnością wykręcając muskularną szyję.
— Dzieci! Kochane dzieci... — myślała z czułością.
— Tak! — powiedział Ignacy wstając. — Więc — pamiętacie? Naprzód do Muratowa, zapytacie o dziadka...
— Pamiętam — powiedział Wiesowszczikow.
Ale Ignacy widocznie nie dowierzał mu, bo jeszcze raz powtórzył wszystkie pukania, słowa i znaki. W końcu uścisnął mu rękę:
— Kłaniajcie się im! Ludziska dobrzy — zobaczycie...
Obrzucił swą postać zadowolonym spojrzeniem, pogładził palto rękami i zapytał matkę:
— Iść już?
— A znajdziesz drogę?
— No! Znajdę... Więc — do widzenia, towarzysze!
I wyszedł, wysoko podnosząc ramiona i wypinając pierś, w nowej czapce na bakier, z powagą wsunąwszy ręce w kieszenie. Na jego skroniach drżały wesoło niesforne, jasne loki.
— No, otóż jestem znowu w pracy! — powiedział Wiesowszczikow podchodząc do matki. — Nudno mi już było... Uciekłem z więzienia i po co? Żeby się ukrywać? A tam uczyłem się. Paweł tak nam napychał łby, że po prostu — rozkosz! No, Niłowna, jak zdecydowano w sprawie ucieczki?
— Nie wiem! — odpowiedziała z mimowolnym westchnieniem.
Mikołaj położył ciężką rękę na jej ramieniu i zbliżywszy do niej twarz powiedział:
— Powiedz im — ciebie oni posłuchają — że to bardzo łatwo! Popatrz sama. To jest na przykład ściana więzienia, a obok — latarnia. Naprzeciw — odludzie, na lewo — cmentarz, na prawo — ulice, miasto. Do latarni podchodzi latarnik — w dzień. Chce oczyścić latarnię, przystawia drabinę do muru, włazi, zaczepia o występ muru haki sznurowej drabiny, spuszcza ją na podwórze więzienne i — odchodzi. Tam, za murem, wiedzą, kiedy to będzie zrobione, i proszą kryminalnych, żeby podnieśli krzyk, albo sami go podnoszą, a ci, którym to jest potrzebne, po drabinie przez mur — raz, dwa — gotowe!
Wymachiwał rękami przed twarzą matki przedstawiając jej swój plan. I wszystko w jego planie wydawało się jasne, proste, zręcznie obmyślone. Matka znała go jako chłopca ciężkiego i nieobrotnego. Oczy Mikołaja patrzyły dawniej na wszystko z ponurą złością i niedowierzaniem, a teraz, jak gdyby przejrzały na nowo, płonęły jasnym i ciepłym światłem wzruszając i przekonywając matkę...
— Pomyśl! Przecież to będzie za dnia! Koniecznie za dnia!... Komu przyjdzie do głowy, że więzień zdecyduje się uciekać w dzień, w oczach całego więzienia.
— A jeżeli — zastrzelą? — powiedziała wzdrygnąwszy się kobieta.
— Kto? Żołnierzy nie ma, dozorcy przybijają rewolwerami gwoździe...
— Za proste mi się to jakoś wyda je...
— Zobaczysz, że mówię prawdę! Ty tylko pomów z nimi! Mam wszystko przygotowane — sznurową drabinkę, haki, mój gospodarz będzie latarnikiem...
Za drzwiami ktoś krzątał się, kaszlał, brzęczało żelazo.
— Otóż i on! — powiedział Mikołaj.
Przez otwarte drzwi wsunęła się blaszana wanna, a ochrypły głos mruczał:
— Właź, cholero...
Potem ukazała się okrągła, siwa głowa bez czapki, z wytrzeszczonymi oczyma, wąsata i dobroduszna.
Mikołaj pomógł wciągnąć wannę, w drzwiach stanął wysoki, przygarbiony człowiek, zakaszlał, odął wygolone policzki, splunął i przywitał się ochryple:
— Dobrego zdrowia...
— O to jego zapytaj! — zawołał Mikołaj
— Mnie? O co?
— O ucieczkę...
— A-a! — powiedział gospodarz wycierając wąsy czarnymi palcami.
— Jakubie Wasiliewiczu, ona nie wierzy, że to takie proste.
— Hm — nie wierzy? To znaczy — nie chce. A my z tobą chcemy, to — wierzymy! — powiedział spokojnie gospodarz. I nagle zgiąwszy się w pół, zakaszlał głucho. Wykaszlawszy się, stał długo pośrodku pokoju rozcierając pierś, sapiąc i patrząc na matkę wytrzeszczonymi oczyma.
— To musi rozstrzygnąć Pawełek i towarzysze — powiedziała Niłowna.
Mikołaj w zadumie opuścił głowę.
— Kto to jest — Pawełek? — zapytał gospodarz siadając.
— Mój syn.
— Jak nazwisko?
— Własow.
Kiwnął głową, wyjął kapciuch i fajkę, nabił ją tytoniem i przemówił urywanymi zdaniami:
— Słyszałem. Mój siostrzeniec zna go. On także jest w więzieniu — Jewczenko, słyszeliście? A moje nazwisko — Gobun. Niedługo wszystkich młodych w więzieniu zamkną — my starzy będziemy mieli dużo wolnego miejsca... Żandarm mi obiecuje, że mojego siostrzeńca na Sybir wyśle. I wyśle go, ten pies!
Zapaliwszy zwrócił się do Mikołaja plując często na podłogę.
— Więc nie chce? Jej sprawa. Wolna wola. Zmęczyło cię siedzenie — chodź, zmęczyło cię chodzenie — siedź. Ograbili cię — milcz, biją — cierp, zabili — leż. Wiadomo... Ale mego Sawkę — wyciągnę! Wyciągnę!
Jego krótkie, jakby wyszczekiwane zdania wzbudzały w matce zdziwienie, a ostatnie słowa — zazdrość.
Idąc ulicą w zimnym wietrze i deszczu, myślała o Mikołaju:
— Jaki to się zrobił — popatrzcie tylko!
I przypomniawszy sobie Gobuna, prawie modlitewnie rozmyślała:
— Widać nie ja jedna zaczęłam na nowo swoje życie!...
A zaraz potem wzbudziła się znowu w jej sercu myśl o synu:
— Gdybyż się zgodził!
W niedzielę żegnając się z Pawłem w kancelarii więziennej, poczuła w ręku maleńką papierową kulkę. Wzdrygnęła się, jak gdyby ta kulka sparzyła skórę jej dłoni i spojrzała w twarz syna, a w oczach jej była prośba i pytanie. Ale nie wyczytała odpowiedzi. Niebieskie oczy Pawła uśmiechały się zwykłym, znanym jej uśmiechem, spokojnym i stanowczym.
— Żegnaj! — powiedziała wzdychając.
Syn wyciągnął do niej znowu rękę. Twarz jego drgnęła. Wyraz jej złagodniał, stał się czuły i miękki
— Żegnaj, matko!
Czekała nie wypuszczając jego ręki.
— Nie martw się i nie gniewaj! — powiedział.
Te słowa i uparta zmarszczka na jego czole odpowiedziały jej.
— No, co ty? — wyjąkała spuściwszy głowę. — Co tam...
I wyszła pośpiesznie nie spojrzawszy na niego, żeby łzy w oczach i drżące usta nie zdradziły jej uczuć. Po drodze zdawało się jej, że ręka, w której ściskała mocno odpowiedź syna, ciągnie ją i boli, i cała stała się ciężka, jak od uderzenia w ramię. W domu wsunęła karteczkę w dłoń Mikołaja, stanęła przed nim oczekując aż rozprostuje mocno zwinięty papierek i znowu odczuła drżenie nadziei. Ale Mikołaj powiedział:
— Oczywiście! Oto co pisze: „Nie uciekniemy, towarzysze, nie możemy. Nikt z nas. Stracilibyśmy szacunek dla siebie. Zwróćcie uwagę na niedawno aresztowanego chłopa. Zasłużył na wasze starania, wart jest zachodu. Tutaj jest mu zbyt ciężko. Codzienne starcia z władzami. Był już dobę w ciemnicy. Zamęczą go. Wszyscy prosimy o niego. Pocieszcie i przygarnijcie moją matkę. Opowiedzcie jej, cna wszystko zrozumie“.
Matka podniosła głowę i cicho, głosem, który załamał się nagle, powiedziała:
— No i cóż tu jest do opowiadania? Rozumiem!
Mikołaj odwrócił się pośpiesznie, wyjął chustkę, wytarł głośno nos i mruknął:
— Nabawiłem się kataru, widzicie...
Po czym zakrył oczy rękami, żeby poprawić okulary, i ciągnął dalej chodząc po pokoju:
— Widzicie — i tak byśmy nie zdążyli...
— To nic, niech go sądzą! — powiedziała ściągając brwi matka, a serce jej napełniła mglista tęsknota.
— Otrzymałem list od towarzysza z Petersburga...
— Przecież i z Sybiru może uciec... Może?
— Oczywiście! Towarzysz pisze — sprawę wkrótce wyznaczą, wyrok jest z góry postanowiony — wszystkich na zesłanie! Widzicie? Te nędzne łotrzyki zmieniają swój sąd w niesmaczną komedię. Rozumiecie — wyrok jest postanowiony w Petersburgu przed rozprawą...
— Zostawcie to, Mikołaju Iwanowiczu! — powiedziała stanowczo matka. — Nie trzeba mnie pocieszać, nie trzeba mi objaśniać. Pawełek nie zrobi nic złego i nadaremnie nie będzie męczył ani siebie, ani innych! I kocha mnie — tak! Widzicie — myśli o mnie. Wyjaśnijcie jej, pisze, pocieszcie, co?...
Serce jej biło pośpiesznie, w głowie kręciło się ze wzruszenia.
— Wasz syn jest wspaniałym człowiekiem! — zawołał Mikołaj nienaturalnie głośno. — Mam dla niego wielki szacunek!
— Wiecie — pomyślmy o Rybinie! — zaproponowała.
Pragnęła robić coś natychmiast, iść dokądś, chodzić aż do zmęczenia.
— Tak — dobrze! — powiedział Mikołaj chodząc po pokoju. — Trzeba by Saszę...
— Ona przyjdzie! Przychodzi zawsze wtedy, gdy idę na widzenie z Pawełkiem...
Mikołaj spuścił głowę w zamyśleniu, przygryzł wargi i, kręcąc bródkę, usiadł koło matki.
— Szkoda, że nie ma siostry...
— Dobrze by było urządzić to teraz, póki Pawełek tam jest... Sprawi mu to przyjemność! — mówiła matka.
Milczeli chwilę. Nagle matka powiedziała powoli i cicho:
— Nie rozumiem — dlaczego on nie chce?...
Mikołaj zerwał się, ale w tej samej chwili rozległ się dzwonek.
Spojrzeli jednocześnie po sobie.
— To — Sasza — hm! — cichutko powiedział Mikołaj.
— Jak to jej powiedzieć? — także cicho zapytała matka.
— T-a-a-k... wiecie...
— Bardzo mi jej żal...
Dzwonek zabrzmiał ciszej, jak gdyby człowiek za drzwiami nie mógł się zdecydować. Mikołaj i matka wstali i poszli razem, ale przed drzwiami do kuchni Mikołaj cofnął się i powiedział:
— Lepiej — wy...
— Nie zgadza się? — twardo zapytała dziewczyna, gdy matka otworzyła jej drzwi.
— Nie.
— Wiedziałam! — powiedziała z prostotą Sasza, ale twarz jej pobladła.
Rozpięła guziki płaszcza, znowu zapięła dwa, spróbowała go zdjąć, a gdy się to jej nie powiodło, powiedziała:
— Deszcz, wiatr — obrzydliwie! Zdrów?
— Tak.
— Zdrów i wesół... — półgłosem powtórzyła Sasza oglądając swoją rękę.
— Pisze, żeby oswobodzić Rybina! — zakomunikowała matka nie patrząc na dziewczynę.
— Tak? Zdaje mi się, że powinniśmy wykorzystać ten plan — powoli powiedziała dziewczyna.
— Ja też tak sądzę! — odezwał się Mikołaj ukazując się we drzwiach. — Dzień dobry, Sasza!
Dziewczyna zapytała wyciągając do niego rękę:
— O co właściwie idzie? Wszyscy są zgodni, że plan jest dobry?
— A kto organizuje? Wszyscy są zajęci...
— Powierzcie to mnie! — szybko powiedziała Sasza powstając. — Ja mam czas!
— Dobrze — bierzcie to! Ale trzeba zapytać innych...
— Dobrze, zapytam! Pójdę zaraz..
I znowu zaczęła zapinać guziki płaszcza szybkimi ruchami szczupłych palców.
— Odpocznijcie trochę! — — zaproponowała matka.
Uśmiechnęła się łagodnie i odpowiedziała miękko:
— Nie niepokójcie się o mnie, nie zmęczyłam się...
I uścisnąwszy w milczeniu ich ręce, odeszła, już znowu chłodna i surowa jak zawsze.
Matka i Mikołaj podeszli do okna i patrzyli, jak dziewczyna przeszła przez podwórze i znikła w bramie. Mikołaj poświstując cicho, usiadł przy stole i zaczął coś pisać.
— Zajmie się tą sprawą i będzie jej lżej — powiedziała matka cicho i z zadumą.
— Tak, oczywiście! — odezwał się Mikołaj i, zwracając się do matki z dobrym uśmiechem na twarzy, zapytał:
— A was, Niłowna, ominął ten kielich goryczy — nie zaznaliście tęsknoty za kochanym człowiekiem?
— Ech! — zawołała machnąwszy ręką matka. — Jaka tam tęsknota! Bałam się tylko, żeby za tego czy innego nie wydali za mąż.
— I nikt s:ę wam nie podobał? Pomyślała i odpowiedziała:
— Nie pamiętam, mój drogi. Nie może być, żeby nikt się nie podobał... Pewnie ktoś się podobał, ale — nie pamiętam!
Popatrzyła na niego i dodała z prostotą i ze spokojnym smutkiem:
— Bardzo mnie mąż bił i wszystko, co było przed nim, zatarło mi się jakoś w pamięci.
Odwrócił się do stołu, a matka na minutę wyszła z pokoju. Gdy wróciła, Mikołaj spoglądając na nią serdecznie, przemówił znowu, jak gdyby delikatnie i miłośnie gładził słowami swoje wspomnienia:
— A moja historia jest, wiecie, taka sama jak historia Saszy! Kochałem — niezwykły był z niej człowiek, cudowny. Miałem dwadzieścia lat, gdy ją spotkałem i pokochałem i, prawdę mówiąc, kocham ją dotychczas! Kocham zawsze tak samo — całym, pełnym wdzięczności sercem i na zawsze.
Stojąc obok niego, matka widziała jego oczy rozjaśnione ciepłym i jasnym światłem. Podłożywszy ręce pod odrzuconą na oparcie krzesła głowę, Mikołaj patrzył gdzieś w dal i całe jego chude i długie, ale silne ciało, zdawało się prężyć naprzód, niby łodyga rośliny ku słońcu.
— No więc cóż? Ożeńcie się z nią! — poradziła matka.
— O! Już piąty rok jak wyszła za mąż...
— A dlaczegóż — przedtem?
Zastanowił się i odpowiedział:
— Widzicie, tak jakoś zawsze wypadało, że ja na wolności, to ona w więzieniu, ona na wolności, to ja w więzieniu, albo na zesłaniu. Bardzo to było naprawdę podobne do położenia Saszy. W końcu zesłali ją na dziesięć lat na Sybir, strasznie daleko. Chciałem nawet jechać tam za nią, ale wstydziliśmy się — i ona, i ja. I tam spotkała innego człowieka — towarzysz, bardzo dobry chłopak. Potem uciekli razem, a teraz mieszkają za granicą, tak...
Mikołaj skończył mówić, zdjął okulary, przetarł je, popatrzył pod światło na szkła i znowu zaczął je wycierać.
— Ach, mój drogi! — zawołała serdecznie matka kiwając głową. Było jej żal Mikołaja, ale jednocześnie coś w nim zmuszało ją do ciepłego, macierzyńskiego uśmiechu. A. Mikołaj zmienił pozycję, wziął znowu do ręki pióro i mówił machając nim w takt swoich słów:
— Zycie rodzinne obniża energię rewolucjonisty, zawsze obniża! Dzieci, konieczność zabezpieczenia rodziny i poświęcenia dużej ilości czasu pracy dla chleba. A rewolucjonista powinien rozwijać nieustannie swoją energię, coraz głębiej i szerzej. Czasy wymagają tego. Powinniśmy iść zawsze na czele wszystkich, ponieważ jesteśmy pracownikami, powołanymi przez historię do zburzenia starego świata i stworzenia nowego życia. A jeśli pozostajemy w tyle poddając się umęczeniu albo pozwalając się skusić bliskiej możliwości małego zwycięstwa — to źle, to prawie zdrada sprawy! Nie ma nikogo, z kim moglibyśmy iść w jednym szeregu nie skaziwszy naszej wiary. Nie powinniśmy nigdy zapominać, że naszym zadaniem nie są małe zdobycze, ale całkowite zwycięstwo.
Głos jego zabrzmiał mocniej, twarz pobladła, w oczach zapłonęła jego zwykła, opanowana i zawsze jednakowa siła. Ktoś zadzwonił mocno przerwawszy mu w pół słowa — to przyszła Ludmiła w lekkim, nieodpowiednim do pory roku, płaszczu, z czerwonymi od mrozu policzkami.
— Rozprawa wyznaczona za tydzień — powiedziała gniewnym głosem zdejmując podarte kalosze.
— Czy to pewne? — zawołał Mikołaj z pokoju.
Matka szybko podeszła do niego nie zdając sobie sprawy z tego, czy to przestrach, czy radość są powodem jej wzburzenia. Ludmiła idąc z nią, mówiła z ironią swoim niskim głosem:
— Pewne! W sądzie zupełnie otwarcie mówią, że wyrok jest już gotowy. Ale co to znaczy? Czyżby rząd obawiał się, że jego urzędnicy zbyt łagodnie odniosą się do jego wrogów? Tak długo i tak gorliwie deprawowali swoich pachołków, a teraz jeszcze nie są pewni ich służalczej podłości?...
Ludmiła usiadła na kanapie rozcierając chude policzki rękami. W jej matowych oczach błyszczała pogarda, głos drżał coraz większym gniewem.
— Niepotrzebna strata amunicji, Ludmiło! — powiedział Uspokajająco Mikołaj. — Przecież oni i tak was nie słyszą...
Matka słuchała jej z naprężeniem, ale nic nie rozumiała mimo woli powtarzając w myśli wciąż te same słowa:
— Sąd — za tydzień sąd!
Poczuła nagle zbliżanie się czegoś nieubłaganego i nieludzko surowego.
I tak, we mgle niepewności i posępnego smutku, pod brzemieniem tęsknoty i oczekiwania, matka przeżyła w milczeniu dzień, drugi, a na trzeci zjawiła się Sasza i powiedziała Mikołajowi:
— Wszystko gotowe. Dzisiaj o pierwszej...
— Już gotowe? — zdziwił się.
— No i cóż tu dziwnego? Musiałam tylko zdobyć mieszkanie i odzież dla Rybina. Resztę wziął na siebie Gobun. Rybin będzie, musiał przejść tylko jedną dzielnicę. Na ulicy spotka go Wiesowszczikow — oczywiście ucharakteryzowany — narzuci na niego płaszcz, da mu czapkę i wskaże drogę. Ja będę na niego czekać, przebiorę go i wywiozę.
— Nieźle! A kto to taki — Gobun? — zapytał Mikołaj.
— Znacie go. W jego mieszkaniu prowadziliście kółko ze ślusarzami.
— A! Pamiętam. Oryginalny staruszek...
— On jest byłym żołnierzem, blacharzem. Mało uświadomiony, ale z niewyczerpaną nienawiścią do każdej przemocy... Trochę filozof — mówiła w zamyśleniu Sasza patrząc przez okno. Matka słuchała jej w milczeniu i dojrzewało w niej coś niejasnego.
— Gobun chce oswobodzić swego siostrzeńca — pamiętacie, podobał się wam — Jewczenko, taki elegant i czyścioszek.
Mikołaj kiwnął głową.
— Przygotował wszystko dobrze — ciągnęła dalej Sasza — ale zaczynam wątpić, czy się uda. Spacery są wspólne i myślę, że gdy więźniowie zauważą drabinę — wielu zechce uciec...
Zamknęła oczy i zamilkła na chwilę. Matka przysunęła się do niej bliżej.
— I będą sobie wzajemnie przeszkadzać...
Stali wszyscy troje przy oknie, matka — za Mikołajem i Saszą. Ich pośpieszne słowa budziły w jej sercu jakieś mgliste uczucie...
— Pójdę tam! — powiedziała nagle.
— Po co? — zapytała Sasza.
— Nie chodźcie moja kochana! Możecie jeszcze wpaść! Nie trzeba! — poradził Mikołaj.
Matka popatrzyła na niego i ciszej, ale z uporem powtórzyła:
— Nie, pójdę.
Spojrzeli po sobie. Sasza wzruszyła ramionami i powiedziała:
— To zrozumiałe...
Odwróciwszy się do matki, wzięła ją pod ramię, pochyliła się ku niej i przemówiła ciepłym, trafiającym wprost do serca matki głosem:
— A jednak, mówię wam — na próżno czekacie...
— Kochanie! — zawołała matka przyciągając ją do siebie drżącą ręką. — Weźcie mnie ze sobą, nie będę zawadzała! Ja — muszę. Nie wierzę, że to możliwe, żeby — uciec!
— Niłowna pójdzie! — powiedziała dziewczyna Mikołajowi.
— To wasza sprawa! — odparł schylając głowę.
— Nie możemy iść razem. Idźcie polem ku ogrodom. Stamtąd widać mury więzienia. Ale — jeżeli spytają was co tam robicie?
Matka uradowana odpowiedziała z pewnością siebie:
— Już ja będę wiedziała, co powiedzieć!...
— Nie zapominajcie, że dozorcy więzienni was znają! — mówiła Sasza. — Jeśli zobaczą was tam...
— Nie zobaczą! — zawołała matka.
Ożywiła się — tlejąca zawsze w jej sercu niedostrzegalnie nadzieja buchnęła nagle jasnym płomieniem.
— A może i on także... — myślała ubierając się pośpiesznie.
Po godzinie matka była już w polu za więzieniem. Ostry wiatr wirował wkoło niej, rozdymał jej suknię, uderzał o zamarzłą ziemię, chwiał starym płotem ogrodu, obok którego przechodziła, i z rozpędu uderzał o niewysoki mur więzienny. Wywracał się, wpadał za ścianę, zmiatał z podwórza czyjeś krzyki, roznosił je w powietrzu, podrzucał aż w niebo. Po niebie biegły szybko obłoki odsłaniając małe okienka, przez które przeświecała sina dal.
Za matką był ogród, przed nią cmentarz, a na prawo, w odległości dziesięciu sążni, więzienie. Obok cmentarza żołnierz pędził na linie konia, drugi stał obok niego, tupał głośno o ziemię nogami, krzyczał, gwizdał i śmiał się. Nikogo więcej nie było koło więzienia.
Przeszła powoli obok nich. Poszła dalej ku cmentarnemu ogrodzeniu spoglądając z ukosa na prawo i za siebie. I nagle poczuła, że nogi jej zadrżały i ociężały, jak gdyby przymarzły do ziemi.
Zza węgła więzienia wyszedł pośpiesznie, jak zawsze chodzą latarnicy, zgarbiony człowiek z drabiną na ramieniu. Matka zmrużyła oczy ze strachu, po czym rzuciła szybkie spojrzenie na żołnierzy. Dreptali w jednym miejscu, a koń biegał dokoła nich. Popatrzyła na człowieka z drabiną — przystawił ją już do ściany i wchodził po niej nie śpiesząc się. Machnąwszy ręką w podwórze, spuścił się szybko i znikł za węgłem. Serce matki biło prędko, sekundy upływały powoli. Na ciemnej ścianie więziennej kontury drabiny były ledwie widoczne wśród brudnych plam i opadłego tynku, spod którego widać było cegłę. I nagle, nad ścianą ukazała się czarna głowa, wyrosło ciało, przewaliło się przez mur, ześliznęło się po nim. Ukazała się druga głowa w kosmatej czapce, na ziemię stoczył się czarny kłąb i szybko znikł za węgłem. Michał wyprostował się, obejrzał, potrząsnął głową...
— Uciekaj, uciekaj! — szeptała matka tupiąc nogą.
W uszach huczało jej, dochodziły do niej głośne okrzyki, nad murem ukazała się trzecia głowa. Matka schwyciła się rękami za piersi i patrzyła zamierając z przerażenia. Jasnowłosa głowa bez brody prężyła się ku górze, jak gdyby chciała się oderwać, i nagle znikła za ścianą. Krzyki stawały się coraz głośniejsze, wiatr roznosił w powietrzu cienkie trele gwizdów. Michał szedł koło muru, oto już minął go, przeszedł otwartą przestrzeń między więzieniem a domami miasta. Wydawało się jej, że idzie zbyt powoli i niepotrzebni tak wysoko podnosi głowę. Każdy, kto spojrzy w jego twarz, zapamięta ją na zawsze.
— Prędzej... prędzej... — szeptała.
Za murem więziennym rozległ się suchy trzask. Słychać było cienki dźwięk rozbitego szkła. Żołnierz wpierając się nogami w ziemię, ciągnął do siebie konia, drugi przyłożywszy do ust zwiniętą w trąbkę rękę, krzyczał coś w kierunku więzienia, a krzyknąwszy zwracał w tę stronę bokiem głowę nadstawiając ucha.
Wyprężywszy się matka obracała głowę na wszystkie strony, oczy jej widziały wszystko, ale nie wierzyła niczemu — zbyt prędko i zbyt po prostu stało się to, co wyobrażała sobie jako coś strasznego i skomplikowanego. Ta szybkość oszałamiała ją i przytępiała świadomość. Na ulicy nie widać już było Rybina, szedł jakiś wysoki człowiek w długim płaszczu, biegła dziewczynka. Zza węgła więzienia wyskoczyło trzech dozorców. Biegli jeden obok drugiego i wszyscy wyciągali przed siebie prawe ręce. Jeden z żołnierzy pobiegł im naprzeciw, drugi krążył koło konia starając się wskoczyć nań, ale koń nie pozwalał się dosiąść, podskakiwał i wszystko wokół zdawało się podskakiwać razem z nim. Bez przerwy zachłystując się dźwiękiem, przecinały powietrze gwizdki. Ich pełne trwogi, rozpaczliwe krzyki, zbudziły w kobiecie świadomość niebezpieczeństwa. Wzdrygnęła się i poszła obok ogrodzenia cmentarnego śledząc ruchy dozorców. Ale dozorcy i żołnierze pobiegli za drugi róg więzienia i znikli. Zaraz za nimi przebiegł pomocnik naczelnika, którego znała, w rozpiętym mundurze. Zjawiła się niewiadomo skąd policja i zbiegli się ludzie.
Wiatr kołował i miotał się, jak gdyby cieszył się z czegoś i przynosił kobiecie urywane, pomieszane krzyki, gwizd... Całe to zamieszanie cieszyło ją, poszła prędzej myśląc:
— A więc i on — mógłby!
Nagle zza ogrodzenia wynurzyło się naprzeciw niej dwóch policjantów.
— Stój! — krzyknął jeden dysząc ciężko. — Nie widziałaś człowieka z brodą?
Pokazała ręką w stronę ogrodów i odpowiedziała spokojnie:
— Tam pobiegł — a co?
— Jegorow! Gwizdaj!
Poszła do domu. Było jej czegoś żal. Na dnie serca czuła osad goryczy i rozdrażnienia. Gdy wchodziła z pola w ulicę, przeciął jej drogę dorożkarz. Podniósłszy głowę ujrzała w dorożce młodego człowieka z jasnymi Wąsami i bladą, zmęczoną twarzą. I on także spojrzał na nią. Siedział bokiem i zapewne z tego powodu jego prawe ramię wyższe było od lewego.
Mikołaj przywitał ją radośnie.
— No, co tam?
— Jak gdyby się udało...
Starając się wskrzesić w pamięci wszystkie szczegóły, zaczęła opowiadać o ucieczce. Mówiła jednak tak, jakby powtarzała czyjeś słowa wątpiąc o ich prawdziwości.
— Wiedzie się nam! — powiedział Mikołaj zacierając ręce. — A ja tak bałem się o was! Nie macie pojęcia jak! Wiecie co, Niłowna, przyjmijcie moją przyjacielską radę i — nie bójcie się sądu! Im prędzej odbędzie się rozprawa, tym bliższe jest uwolnienie Pawła, wierzcie mi! Być może, że ucieknie już z drogi. A sąd, to wiecie, w przybliżeniu, taka rzecz...
Zaczął jej odmalowywać obraz posiedzenia sądowego. Słuchała i rozumiała, że sam boi się czegoś i że chce dodać jej odwagi.
— Może myślicie — powiedziała nagle — że ja powiem coś sędziom? Poproszę ich o coś?
Zerwał się, zamachał na nią rękami i zawołał z obrazą w głosie:
— Co wy!
— Boję się, to prawda! Czego się boję — nie wiem!... Milczała chwilę błądząc oczyma po pokoju. — Czasem wydaje mi się, że zaczną krzywdzić Pawełka, naigrawać się z niego. Ach ty, chamie, powiedzą, ty chamski synu! Do czego się brałeś? A Pawełek — jest dumny, on im odpowie! Albo — Andrzej zadrwi z nich. Wszyscy oni są tacy gorący. Więc myślisz sobie — a może który nie wytrzyma i... I zasądzą tak, że już ich nigdy nie zobaczysz!
Mikołaj milczał ponuro skubiąc bródkę.
— Nie mogę odpędzić od siebie tych myśli! — cicho powiedziała matka. — Straszne to — sąd! Jak zaczną wszystko badać i ważyć! Bardzo się boję! Nie kara jest straszna, ale — sąd. Nie umiem tego wypowiedzieć...
Czuła, że Mikołaj nie rozumie jej, i to jeszcze bardziej utrudniało jej opowiedzenie mu o swoim strachu, chociaż pragnęła to wypowiedzieć.
Lęk ten rozrósł się w jej piersi niby pleśń, tamująca oddech ciężką wilgocią, i gdy nadszedł dzień rozprawy, weszła na salę posiedzeń pochylona pod jego ponurym brzemieniem.
Na ulicy witali się z nią znajomi z osady. Kłaniała się w milczeniu przeciskając się przez ponury tłum. W korytarzach i sali sądu spotkała krewnych oskarżonych, mówili coś do niej zniżonymi głosami. Słowa ich wydawały się jej zbędne, nie rozumiała ich. Wszyscy ludzie opanowani byli tym samym uczuciem przygniatającego smutku — udzielało się to matce i przygnębiało ją jeszcze bardziej.
— Siądźcie koło mnie! — powiedział Sizow posuwając się na ławce.
Usiadła posłusznie obok niego, poprawiła suknię, rozejrzała się wokoło. Przed oczyma jej pływały zlewając się ze sobą, jakieś zielone i malinowe smugi i plamy, migały cienkie, żółte nici.
— Zgubił twój syn naszego Grzesia! — odezwała się cicho siedząca obok niej kobieta.
— Milcz, Natalio! — powiedział ponuro Sizow.
Matka popatrzyła na kobietę — była to Samojłowa. Dalej siedział jej mąż, łysy, o przyzwoitym wyglądzie człowiek, z dużą, rudą brodą. Twarz miał kościstą, patrzył przymrużonymi oczyma przed siebie, broda jego drżała.
Światło szarego dnia równomiernie zalewało salę przez wysokie okna, z zewnątrz po szybach ześlizgiwał się śnieg. Pomiędzy oknami wisiał duży portret cara w grubej, błyszczącej niby od tłuszczu, złotej ramie, ciężkie malinowe draperie okien spływały prostymi fałdami po obydwu stronach ramy. Przed portretem, prawie przez całą szerokość sali, rozciągał się pokryty zielonym suknem stół, na prawo, pod ścianą, stały za kratą dwie drewniane ławki, na lewo — dwa rzędy malinowych foteli. Po sali biegali cicho urzędnicy z zielonymi kołnierzami i złotymi guzikami na piersiach i brzuchu. W mętnym powietrzu błądziły nieśmiało ciche szepty, unosił się jakiś złożony, jak gdyby apteczny zapach. Wszystko to — kolory, blaski, dźwięki i zapachy — przytłaczało oczy, wdzierało się razem z oddechem w pierś i napełniało opustoszałe serce nieruchomym osadem posępnego lęku.
Nagle jeden z ludzi powiedział coś głośno, wszyscy wstali. Matka drgnęła i podniosła się także uchwyciwszy się ramienia Sizowa.
W lewym rogu sali otworzyły się wysokie drzwi i wszedł przez nie chwiejnym krokiem staruszek w okularach. Na jego szarej twarzyczce trzęsły się rzadkie, białe bokobrody, górna, ogolona warga zapadła, ostre szczęki i podbródek wspierały się na wysokim kołnierzu. Wywierało to wrażenie, jak gdyby pod kołnierzem nie było szyi. Podtrzymywał go z tyłu pod ramię idący za nim wysoki, młody człowiek, z porcelanową, rumianą i okrągłą twarzą, a za nimi podążali wolno jeszcze trzej ludzie w haftowanych złotem mundurach i trzej cywilni.
Marudzili długo zanim usadowili się za stołem, a gdy wreszcie usiedli, jeden z nich, w rozpiętym mundurze, z leniwą, ogoloną twarzą, zaczął coś mówić do staruszka, ciężko i bezdźwięcznie poruszając pulchnymi wargami. Staruszek słuchał siedząc dziwnie prosto i nieruchomo, za szkłami jego okularów matka widziała dwie maleńkie, bezbarwne plamki.
Na końcu stołu, przed biurkiem, siedział wysoki, łysawy człowiek, pokasływał i szeleścił papierami.
Staruszek kiwnął się w przód i przemówił. Pierwsze słowo wymawiał wyraźnie, następne jak gdyby rozpełzały się na jego cienkich, szarych wargach.
— Otwieram... Wprowadźcie...
— Patrz! — powiedział Sizow, lekko trącił matkę: wstał.
W ścianie, za kratą, otworzyły się drzwi, wyszedł żołnierz z obnażoną szablą na ramieniu, za nim ukazali się — Paweł, Andrzej, Fedzia Mazin, obaj Gusiewowie, Samojłow, Bukin, Somow i jeszcze pięciu młodych ludzi, nieznanych matce z nazwiska. Paweł uśmiechał się łagodnie, Andrzej szczerzył także zęby kiwając głową; ich ożywienie, uśmiechy i ruchy wniosły na salę coś jasnego î prostego, co wtargnęło w naprężone i napuszone milczenie. Tłusty blask złota na mundurach zbladł, stał się miększy, powiew rześkiej pewności siebie i żywej siły przeniknął serce matki, zbudził je. I na ławach poza nią, gdzie ludzie do tej pory trwali w wyczekującym przygnębieniu, teraz odezwały się także ciche rozmowy.
— Nie boją się! — usłyszała szept Sizowa, a z prawej strony załkała cicho matka Samojłowa.
— Ciszej! — rozległ się surowy okrzyk.
— Ostrzegam... — powiedział staruszek.
Paweł i Andrzej usiedli obok siebie. Razem z nimi na pierwszej ławie — Mazin, Samojłow i Gusiewowie. Andrzej ogolił sobie brodę, wąsy odrosły mu i zwieszały się w dół czyniąc jego krągłą głowę podobną do głowy kota. Coś nowego pojawiło się w wyrazie jego twarzy — ostrego i zjadliwego w kątach ust, posępnego w oczach. Na górnej wardze Mazina czerniały dwa ciemne pasemka, twarz stała się pełniejsza. Samojłow był tak samo kędzierzawy jak przedtem i tak samo szeroko uśmiechał się Iwan Gusiew.
— Ech, Fedźka, Fedźka! — szeptał spuściwszy głowę Sizow.
Matka słuchała niewyraźnych pytań staruszka — pytał nie patrząc na podsądnych, a głowa jego leżała nieruchomo na kołnierzu munduru. Słyszała spokojne, krótkie — odpowiedzi syna. Wydawało się jej, że starszy sędzia i wszyscy jego towarzysze nie mogą być złymi, okrutnymi ludźmi. Uważnie wpatrywała się w twarze sędziów starając się coś odgadnąć, czuła, że w jej sercu kiełkuje na nowo nadzieja.
Porcelanowy człowiek obojętnie przeglądał papiery, jego jednostajny głos napełniał salę nudą, pogrążeni w niej ludzie siedzieli nieruchomo, jak gdyby odrętwieli. Czterech adwokatów, cicho, ale z ożywieniem rozmawiało z podsądnymi. Poruszali się szybko i sprężyście i przypominali cztery wielkie, czarne ptaki.
Po jednej stronie staruszka napełniał swoim ciałem fotel tęgi, pulchny sędzia z maleńkimi, tonącymi w tłuszczu oczyma, po drugiej — siedział zgarbiony sędzia z rudawymi wąsami na bladej twarzy. Odrzucił ze znużeniem głowę na oparcie fotelu i przymknąwszy oczy rozmyślał o czymś. Prokurator miał także twarz zmęczoną i znudzoną. Za sędziami siedział gładząc w zamyśleniu policzek, burmistrz, tęgi, stateczny mężczyzna; marszałek szlachty, siwy, rumiany człowiek, z dużymi, dobrymi oczyma i ogromną brodą; wójt w kaftanie, z ogromnym brzuchem, który najwidoczniej krępował go, bo starał się przykryć go połą kaftana, co mu się nie udawało.
— Tu nie ma przestępców i nie ma sędziów! — rozległ się twardy głos Pawła. — Są tylko jeńcy i zwycięzcy...
Zapanowała cisza. W ciągu kilku sekund matka słyszała tylko cienki, pośpieszny skrzyp pióra po papierze i bicie własnego serca.
Starszy sędzia czekał, jak gdyby także wsłuchując się w coś. Jego towarzysze poruszyli się. Wówczas powiedział:
— Taak... — Andrzej Nachodka! Czy przyznajecie się...
Andrzej podniósł się powoli, wyprostował się i, pociągając w dół wąsy, patrzył spode łba na staruszka.
— Do jakiej winy mam się przyznać? — zapytał swym zwykłym, śpiewnym i powolnym głosem wzruszywszy ramionami. — Nie zabiłem, nie ukradłem, nie zgadzam się tylko z takim porządkiem życia, przy którym ludzie zmuszeni są ograbiać i zabijać jeden drugiego...
— Odpowiadajcie zwięźlej — z wysiłkiem, ale wyraźnie powiedział staruszek.
Na ławach, za sobą, matka wyczuła ożywienie. Ludzie cicho szeptali do siebie i poruszali się, jakby oswobadzając się z pajęczyny szarych słów porcelanowego człowieka.
— Słyszysz, jak to oni? — szepnął Sizow.
— Fiodor Mazin, odpowiadajcie...
— Nie chcę! — wyraźnie powiedział Fedzia zrywając się z miejsca. Twarz jego oblał rumieniec wzburzenia, oczy błysnęły, nie wiadomo dlaczego założył ręce w tył.
Sizowowi wyrwał się cichy okrzyk, matka rozwarła szeroko oczy ze zdumienia.
— Zrzekłem się obrony i nie będę wcale mówić. Sąd wasz uważam za bezprawny! Kim wy jesteście? Czy to lud dał wam prawo sądzenia nas? Nie, nie dał wam takiego prawa! Nie znam was!
Usiadł i skrył swoją rozpaloną twarz za ramieniem Andrzeja.
Gruby sędzia pochylił głowę ku starszemu i szepnął mu coś. Sędzia z bladą twarzą podniósł powieki, spojrzał z ukosa na podsądnych, położył rękę na stole i nakreślił coś ołówkiem na leżącym przed nim papierze. Wójt pokiwał głową, ostrożnie przestawił nogi, ułożył brzuch na kolanach i zakrył go rękami. Nie poruszając głową, staruszek zwrócił swój tułów do rudego sędziego i bezdźwięcznie mówił z nim; ów wysłuchał go pochyliwszy głowę. Marszałek szlachty szeptał coś do prokuratora, burmistrz słuchał pocierając policzek. Znowu zadźwięczały niewyraźne słowa starszego sędziego.
— Ale ich zjechał! Najlepiej ze wszystkich! — szeptał na ucho matce ze zdziwieniem Sizow.
Matka uśmiechała się niepewnie. Wszystko, co się działo z początku, wydawało się jej zbędnym i nudnym wstępem do czegoś strasznego, co nastąpi potem i zmiażdży wszystkich swoją zimną grozą. Ale spokojne słowa Pawła i Andrzeja zabrzmiały tak odważnie i twardo, jakby zostały wypowiedziane w małym domku w osadzie, a nie przed obliczem sądu. Gorący wypad Fedzi ożywił ją. Salę objął śmiały i rzeźwy powiew i po ruchu ludzi za sobą matka domyślała się, że nie ona jedna to czuje.
— Pańskie zdanie? — zapytał staruszek.
Łysawy prokurator wstał i, trzymając się jedną ręką biurka, mówił szybko przytaczając jakieś cyfry. W głosie jego nie było nic przerażającego. Ale to, co mówił, pozostawiało w sercu matki suchy i kłujący osad, który jątrzył je i napełniał lękiem. Wyczuwała mętnie coś wrogiego sobie, coś, co nie groziło, nie krzyczało, ale rozwijało się niewidzialne i nieuchwytne, leniwie i tępo otaczało sędziów, spowijało ich jak gdyby nieprzeniknionym obłokiem, przez który nic z zewnątrz nie mogło do nich dotrzeć. Patrzyła na sędziów i nie mogła ich zrozumieć. Nie gniewali się, jak tego oczekiwała, na Pawła i na Fedzię, nie mówili im obraźliwych słów, ale wydawało się jej, że wszystko, o co ich pytają, nie jest im potrzebne. Wydawało się jej, że pytają jakby z musu, z trudem wysłuchują odpowiedzi, wszystko z góry wiedzą i nic ich nie interesuje.
Oto stoi przed nimi żandarm i mówi basem:
— Na Pawła Własowa wskazywali wszyscy jako na głównego podżegacza...
— A na Nachodkę? — leniwie i niegłośno zapytał gruby sędzia.
— I na niego także...
Jeden z adwokatów powstał mówiąc:
— Czy mogę?
Staruszek zapytał kogoś:
— Pan nie ma nic przeciw temu?
Wszyscy sędziowie wydawali się matce chorymi ludźmi. W ich pozach i głosach przebijało zmęczenie, twarze ich wyrażały chorobliwe znużenie i dokuczliwą, szarą nudę. Widocznie wszystko to było dla nich ciężkie i niewygodne — mundury, sala, żandarmi, adwokaci, obowiązek siedzenia w fotelach, pytania i słuchania.
Stanął przed nimi znany matce żółtolicy oficer i, rozciągając z powagą słowa, opowiadał głośno o Pawle, o Andrzeju. Matka słuchając go myślała mimo woli:
— Niewiele wiesz.
I patrzyła na ludzi za kratą już bez strachu o nich, bez współczucia dla nich — współczucie było tu jakby nie na miejscu, wywoływali w niej tylko podziw i ogrzewającą serce miłość. I podziw ten był spokojny, miłość — radosna i jasna. Młodzi, silni, siedzieli z boku pod ścianą, prawie nie mieszając się do monotonnej rozmowy świadków z sędziami, do sporów adwokatów z prokuratorem. Czasem któryś z nich uśmiechnął się pogardliwie, mówił coś towarzyszom i po twarzach ich przebiegał ironiczny uśmiech. Andrzej i Paweł prawie cały czas rozmawiali cicho z jednym z obrońców — matka widziała go w przeddzień u Mikołaja. Mazin przysłuchiwał się ich rozmowie bardziej od innych ożywiony i ruchliwy. Samojłow mówił coś czasem do Iwana Gusiewa i matka widziała, że za każdym razem Iwan odtrąca niespostrzeżenie towarzysza łokciem, ledwie powstrzymując śmiech, twarz mu czerwienieje, policzki odymają się, głowa pochyla. Ze dwa razy parsknął nawet i potem kilka minut przesiedział nadęty starając się zachować większą powagę. I w każdym z nich tak lub inaczej pulsowała młodość, z łatwością zwyciężając wysiłki zduszenia jej sił żywotnych.
Sizow dotknął lekko jej łokcia. Odwróciła się do niego twarz miał zadowoloną, choć nieco zakłopotaną.
— Popatrz no na nich — szepnął — jacy mocni, co? Hrabiowie, co?
W sali trwało dalej badanie świadków. Świadkowie mówili pośpiesznie, bezbarwnymi głosami, sędziowie — niechętnie i obojętnie. Gruby sędzia ziewał zakrywając usta pulchną ręką, sędzia z rudymi wąsami pobladł jeszcze bardziej, od czasu do czasu podnosił rękę, mocno przyciskając skroń palcem, i patrzył żałośnie w sufit rozszerzonymi oczyma. Prokurator kreślił coś z rzadka ołówkiem po papierze i dalej rozmawiał bezdźwięcznie z marszałkiem szlachty, a marszałek gładząc siwą brodę, wytrzeszczał duże, piękne oczy i uśmiechał się skłaniając z powagą głowę. Burmistrz siedział założywszy nogę na nogę i, bębniąc palcami po kolanie, obserwował je ze skupieniem. Tylko wójt umieściwszy brzuch na kolanach i troskliwie objąwszy go rękami, siedział ze spuszczoną głową i widać było, że on jeden wsłuchuje się w monotonne brzęczenie głosów. Staruszek wsadzony w fotel sterczał w nim nieruchomo, jak chorągiewka na dachu w bezwietrzny dzień. Ciągnęło się to długo i znowu odrętwienie nudy owładnęło ludźmi.
— Zarządzam... — powiedział staruszek i, zdusiwszy cienkimi ustami następne słowa, wstał.
Szum, westchnienia, ciche okrzyki, kaszel, szuranie nóg, napełniło salę. Podsądnych wyprowadzono, wychodząc uśmiechali się, kiwali głowami krewnym i znajomym, a Iwan Gusiew zawołał do kogoś półgłosem:
— Trzymaj się, Jegorze!...
Matka i Sizow wyszli na korytarz.
— Pójdziecie napić się herbaty do szynku? — zapytał ją troskliwie Sizow. — Mamy półtorej godziny czasu!
— Nie chcę.
— No, to i ja nie pójdę. Ale — dzielnie się trzymają chłopcy, co? Siedzą, jakby tylko oni byli prawdziwymi ludźmi, a wszyscy pozostali nic nie znaczyli! A Fedźka jaki to, co?
Podszedł do nich ojciec Samojłowa z czapką w ręku. Uśmiechnął się posępnie i powiedział:
— Widzieliście mego Grzesia? Zrzekł się obrońcy i nie chce z nimi gadać. On pierwszy to podobno wymyślił. Twój, Pelagio, był pono za adwokatem, a mój powiada, nie życzę sobie! I wtedy wszyscy czterej się zrzekli...
Obok niego stała żona. Mrugała nieustannie oczyma i wycierała nos rogiem chusteczki. Samojłow wziął brodę w rękę i ciągnął dalej patrząc na podłogę:
— Trudne to do rozgryzienia! Patrzysz na nich i myślisz — niepotrzebnie się do tego zabrali, zginą tylko nadaremnie. I nagle zaczynasz rozważać — a może ich jest prawda? Przypomnisz sobie, że na fabryce przecie rosną ciągle w siłę. Wyłapują ich, a oni jak te jazgarze w rzece — nie giną! I myślisz znowu — a może siła jest przy nich?
— Trudno jest nam, Stefanie Piotrowiczu, zrozumieć te sprawy! — powiedział Sizow.
— Trudno! — zgodził się Samojłow. Żona jego pociągnęła głośno powietrze nosem i zauważyła:
— Zdrowe chłopaki...
I nie mogąc powstrzymać uśmiechu na szerokiej, zwiędłej twarzy, dodała:
— Ty, Niłowna, nie gniewaj się na mnie. Palnęłam ci wpierw, że niby twój jest wszystkiemu winny, ale diabeł ich, prawdę mówiąc, wie, który z nich bardziej winny! Co to na naszego Grzegorza żandarmi i szpicle wygadywali! Postarał się rudy pies!
Była najwidoczniej, może nie zdając sobie z tego nawet sprawy, dumna z syna. Matka znała to uczucie i odpowiedziała na jej słowa dobrym uśmiechem.
— Młode serce jest zawsze bliższe prawdy... — odezwała się cicho.
Po korytarzu wałęsali się ludzie, zbierali się w gromadki, rozmawiali ze wzburzeniem, rozważali przytłumionymi głosami. Prawie nikt nie stał samotnie — na wszystkich twarzach widać było wyraźnie chęć mówienia, pytania, słuchania. W wąskiej, białej rurze korytarza, między dwiema ścianami, ludzie miotali się w przód i w tył, niby pod uderzeniami silnego wiatru. Zdawało się, że szukają jakiegoś twardego i mocnego gruntu, na którym mogliby stanąć.
Starszy brat Bukina, wysoki i jak on bezbarwny, wymachiwał rękami, kręcił się na wszystkie strony i dowodził:
— Wójt Klepanow jest tutaj nie na miejscu...
— Milcz, Konstanty! — prosił go ojciec, maleńki staruszek oglądając się bojaźliwie.
— Nie, muszę powiedzieć! Opowiadają o nim, że zeszłego roku zabił swego podwładnego. O żonę im poszło. A teraz żyje z nią. Jakże to zrozumieć? A przy tym — to znany złodziej...
— Ach ty Boże mój! Konstanty!
— Racja! — powiedział Samojłow. — Racja! Sąd nie jest taki jak należy...
Bukin usłyszawszy jego głos, podszedł do niego szybko pociągając za sobą innych i machając rękami, cały czerwony ze wzburzenia, krzyczał:
— Za kradzież, za zabójstwo sądzą przysięgli, prości ludzie, chłopi, mieszczanie! A ludzi, którzy są przeciw władzom, sądzą same władze — jakże to tak, pozwólcie? Jeżeli ty mnie skrzywdziłeś, a ja ci dam w zęby, a ty mnie za to będziesz sądził, to na pewno wyjdzie, że ja jestem winny. A kto pierwszy skrzywdził? Ty? Ty!
Siwy woźny, z garbatym nosem i medalami na piersiach, rozepchnął tłum i powiedział do Bukina grożąc mu palcem:
— Nie krzycz! Tu nie karczma!
— Za pozwoleniem, mój panie, ja wiem, co mówię! Posłuchajcie — jeżeli ja was uderzę i ja będę was sądzić, to jak myślicie...
— Każę cię stąd wyprowadzić! — powiedział surowo woźny.
— Dokąd? Po co?
— Na ulicę. Żebyś nie wrzeszczał...
Bukin powiódł spojrzeniem po wszystkich i powiedział półgłosem: Dla nich najważniejsze jest to, żeby ludzie milczeli...
— A ty co myślałeś?! — krzyknął surowo i grubiańsko stary. Bukin rozłożył ręce i zaczął mówić ciszej.
— I dlaczego nie dopuszczą do sądu wszystkich, a tylko krewnych? Jeżeli sądzisz sprawiedliwie, to nie masz się czego bać — sądź przy wszystkich!
Samojłow powtórzył jeszcze głośniej:
— Sąd nie jest wedle sumienia — to racja!...
Matka chciała opowiedzieć mu to, co słyszała od Mikołaja o bezprawiu sądu. Ale nie zrozumiała wtedy wszystkiego, a niektórych słów zapomniała. Starając się przypomnieć je sobie, odsunęła się na bok i zobaczyła, że przygląda się jej jakiś młody człowiek z jasnymi wąsami. Prawą rękę trzymał w kieszeni spodni, dlatego też jego lewe ramię było jakby niższe — ta osobliwość wydała się matce skądś znana. Ale odwrócił się od niej, a ona tak była pochłonięta wspomnieniami, że natychmiast zapomniała o nim.
Po chwili doleciało do niej rzucone półgłosem pytanie:
— Ta?
I ktoś głośniej i radośnie odpowiedział:
— Tak!
Obejrzała się. Człowiek z krzywym ramieniem stał bokiem do niej i mówił coś do swego sąsiada, czarnobrodego, młodego człowieka, w krótkim płaszczu i butach do kolan.
Coś poruszyło się niespokojnie w jej pamięci, ale nie wywołało żadnego jasnego obrazu. Rozpalała się w niej coraz mocniej i opanowywała ją chęć mówienia ludziom o prawdzie syna. Chciała słyszeć, co powiedzą ludzie przeciw tej prawdzie, chciała z ich słów wnioskować o wyroku sądu.
— Czy tak się sądzi? — zaczęła ostrożnie i cicho zwracając się do Sizowa. — Pytają o to, co kto zrobił, ale po co to zrobił — nie pytają. I sami starzy; młodych powinni sądzić młodzi...
— Tak — powiedział Sizow — trudno nam zrozumieć tę sprawę, trudno! — i pokiwał w zamyśleniu głową.
Woźny otworzył drzwi sali i zawołał:
— Krewni! Pokazywać bilety...
Ponury głos wymówił wolno:
— Bilety! Jak w cyrku!
Sadowiąc się na ławce, Sizow mruczał coś pod nosem.
— Co ty? — spytała matka.
— Tak! Głupi naród...
Zadźwięczał dzwonek. Ktoś oznajmił obojętnie:
— Sąd idzie...
Znowu wszyscy powstali i znowu w tym samym co przedtem porządku weszli sędziowie i zajęli miejsca. Wprowadzono oskarżonych.
— Trzymaj się! — szepnął Sizow. — Teraz będzie mówił prokurator!
Matka wyciągnęła szyję, całym ciałem pochyliła się do przodu i zamarła w nowym oczekiwaniu czegoś strasznego. Stojąc bokiem do sędziów, z obróconą ku nim głową i opierając się łokciem o biurko, prokurator westchnął i, nerwowo wymachując w powietrzu prawą ręką, zaczął przemawiać. Pierwszych słów matka nie zrozumiała. Głos prokuratora był niski, płynął nierównomiernie, to wolniej, to prędzej. Słowa wyciągały się monotonnie w długi szereg jak ściegi nitki i nagle wzlatywały pośpiesznie, krążyły jak rój czarnych much nad kawałkiem cukru. Nie widziała w nich jednak nic przerażającego i groźnego. Zimne jak śnieg i szare jak popiół sypały się, sypały napełniając salę czymś drażniąco-dokuczliwym, jak drobny, suchy pył. Mowa jego skąpa w uczucia, ale obfita w słowa nie dosięgała pewnie Pawła i jego towarzyszy i nie dotykała ich — siedzieli wszyscy spokojnie, rozmawiali jak przedtem, uśmiechali się, czasem chmurzyli, żeby ukryć uśmiech.
— Kłamie! — szeptał jej Sizow.
Matka nie mogłaby tego powiedzieć. Słyszała słowa prokuratora, rozumiała, że oskarża wszystkich nie wyłączając nikogo. Powiedziawszy o Pawle, zaczynał mówić o Fedzi, a ustawiwszy go obok Pawła, uparcie przysuwał do nich Bukina — wydawało się, że pakuje i zaszywa wszystkich do jednego worka układając ich ciasno obok siebie. Ale zewnętrzny sens jego słów nie zadowalaj jej, nie wzruszał i nie przerażał. Oczekiwała czegoś straszliwego i z uporem szukała tego poza słowami — w twarzy, w oczach, w głosie prokuratora, w jego migającej w powietrzu, białej dłoni. Coś strasznego istniało, czuła to, ale było nieuchwytne, nie dawało się określić pokrywając jej serce suchym i gryzącym nalotem.
Patrzyła na sędziów — bez wątpienia nudzili się słuchając tej mowy. Ich martwe, żółte i szare twarze były zupełnie bez wyrazu. Słowa prokuratora rozsnuwały w powietrzu niedostrzegalną dla oka mgłę, mgła ta zgęszczała się wokół sędziów, coraz mocniej spowijając ich obłokiem obojętności i znużonego oczekiwania. Starszy sędzia nie poruszał się, zastygł w swojej wyprostowanej pozycji, szare plamki za szkłami jego okularów znikały czasem, rozpływały się.
I widząc jego martwą bierność i pozbawioną złości obojętność, matka zadawała sobie zdumione pytanie:
— Sądzą?
Pytanie to ściskało jej serce i stopniowo wypędzało z niego oczekiwanie czegoś straszliwego, dławiło gardło ostrym uczuciem krzywdy i obrazy.
Mowa prokuratora urwała się niespodzianie — zrobił kilka pośpiesznych, drobnych ściegów, ukłonił się sędziom i usiadł zacierając ręce. Marszałek szlachty kiwnął mu głową wytrzeszczając oczy, burmistrz uścisnął mu rękę, a wójt patrzył na swój brzuch i uśmiechał się.
Ale sędziów mowa jego widocznie nie ucieszyła — nie poruszali się.
— Głos ma — przemówił staruszek podnosząc do twarzy jakiś papier — obrońca Fedosiewa, Markowa i Zagarowa.
Wstał adwokat, którego matka widziała u Mikołaja. Twarz miał dobroduszną, szeroką, jego maleńkie oczka uśmiechały się promieniście — wydawało się, że spod rudawych brwi wysuwają się dwa ostrza i niby nożyce strzygą coś w powietrzu. Mówił powoli, dźwięcznie i wyraźnie, ale matka nie mogła przysłuchiwać się jego słowom, bo Sizow szeptał jej na ucho:
— Zrozumiałaś co on powiedział? Zrozumiałaś? Ludzie, powiada, nerwowo chorzy, szaleńcy. To — o Fedorze?
Nie odpowiadała, przytłoczona ciężkim rozczarowaniem, uczucie krzywdy i zniewagi rosło w niej przygniatając jej duszę. Teraz Własowa zrozumiała, dlaczego czekała sprawiedliwości, myślała, że zobaczy surową, uczciwą walkę prawdy syna z prawdą jego sędziów. Sądziła, że sędziowie będą długo, uważnie i szczegółowo wypytywać Pawła o całe jego życie uczuciowe, że bystrymi oczyma badać będą myśli i czyny jej syna, wszystkie jego dni. I gdy zobaczą, że słuszność jest po jego stronie, to sprawiedliwie i głośno powiedzą:
— Ten człowiek ma rację!
Ale nic podobnego się nie stało — zdawało się, że oskarżeni są gdzieś, nieskończenie daleko od sędziów, a sędziowie są im niepotrzebni. Matka uczuła znużenie, przestała interesować się sądem i, nie słuchając słów, myślała z obrazą:
— Czy taki powinien być sąd?
— Dobrze im powiedział! — z aprobatą szepnął Sizow.
Mówił już drugi adwokat, maleńki, z ostrą, bladą i ironiczną twarzą, a sędziowie przeszkadzali mu.
Prokurator zerwał się i powiedział coś szybko i gniewnie o protokole, po czym staruszek udzielił obrońcy upomnienia — obrońca z szacunkiem skłonił głowę, wysłuchał ich i przemawiał dalej:
— Zakręcaj — zauważył Sizow. — Rozkręcaj...
W sali budziło się ożywienie i zapał walki, adwokat drażnił ostrymi słowami starą skórę sędziów. Sędziowie przysunęli się jak gdyby bliżej do siebie, nadęli się i nastroszyli, żeby odeprzeć ostre i kłujące prztyczki słów.
Ale oto podniósł się Paweł i nagle zrobiło się nieoczekiwanie cicho.
Matka pochyliła się całym ciałem ku przodowi. Paweł przemówił spokojnie:
— Jestem członkiem partii i uznaję tylko sąd mojej partii. Nie będę więc mówił w swojej obronie, ale na żądanie moich towarzyszy, także i tych, którzy zrzekli się obrony, spróbuję wyjaśnić wam to, czego nie rozumiecie. Prokurator nazwał nasze wystąpienie pod sztandarem socjaldemokracji — buntem przeciw najwyższej władzy i cały czas mówił o nas jak o buntownikach przeciw carowi! Muszę oświadczyć, że carat nie jest jedynym łańcuchem, który skuwa nasz kraj, jest on tylko pierwszym i najbliższym łańcuchem, który obowiązani jesteśmy zedrzeć z ludu...
Jego twardy głos zdawał się pogłębiać ciszę, rozszerzać ściany sali. Paweł odsunął się jak gdyby od ludzi i z tego oddalenia postać jego zarysowywała się wyraźniej, stawała się plastyczniejsza.
Sędziowie poruszyli się ciężko i niespokojnie. Marszałek szlachty szepnął coś sędziemu z leniwą twarzą, ów kiwnął głową i zwrócił się do staruszka, któremu z drugiej strony mówił jednocześnie coś na ucho chory sędzia. Przechyliwszy się na fotelu na prawo i na lewo, staruszek powiedział coś Pawłowi; ale głos jego utonął w równym i szerokim strumieniu mowy Własowa.
— Jesteśmy socjalistami. To znaczy, że jesteśmy wrogami prywatnej własności, która dzieli ludzi, uzbraja ich przeciw sobie, stwarza nieprzejednaną wrogość wypływającą ze sprzeczności interesów, kłamie starając się ukryć albo usprawiedliwić tę wrogość, i deprawuje wszystkich kłamstwem, obłudą i nienawiścią. Uważamy, że społeczeństwo, które patrzy na człowieka jako na narzędzie swego wzbogacenia się, jest nieludzkie, jest wrogie nam i nie możemy pogodzić się z jego dwulicową i kłamliwą moralnością. Cynizm i okrucieństwo jego stosunku do jednostki są dla nas wstrętne, chcemy i będziemy walczyć przeciw wszelkim formom fizycznego i moralnego ujarzmienia człowieka przez takie społeczeństwo, przeciw wszelkim metodom miażdżenia człowieka dla dogodzenia zachłanności. My, robotnicy, jesteśmy ludźmi, którzy swoją pracą stwarzają wszystko, od gigantycznych maszyn do dziecinnych zabawek, jesteśmy ludźmi pozbawionymi prawa walki o swoją godność ludzką. Każdy stara się przekształcić nas w narzędzie służące mu do osiągnięcia swoich celów i może to uczynić. Chcemy mieć tyle swobody, by pozwoliła nam zdobyć z czasem władzę. Nasze hasła są proste: Precz z własnością prywatną, wszystkie środki produkcji — ludowi, cała władza — w ręce ludu, obowiązek pracy — dla wszystkich! Widzicie, że nie jesteśmy buntownikami!
Paweł uśmiechnął się, przeciągnął powoli ręką po włosach, jego błękitne oczy zapłonęły jaśniejszym blaskiem.
— Proszę mówić do rzeczy! — powiedział głośno i wyraźnie przewodniczący. Obrócił się piersią do Pawła, patrzył na niego i matce wydało się, że jego lewe, przymglone oko zapłonęło złym, żarłocznym ogniem. I wszyscy sędziowie patrzyli teraz na jej syna tak, iż wydawało się jej, że oczy ich przylepiają się do jego twarzy, wsysają się w jego ciało, pożądają jego krwi, żeby ożywić nią swoje starcze, zużyte ciała. A Paweł, prosty i wysoki, stojąc twardo i mocno, wyciągał ku nim rękę i, nie podnosząc głosu, wyraźnie skandował:
— Jesteśmy rewolucjonistami i będziemy nimi do tej pory, póki jedni będą tylko — rozkazywać, drudzy tylko — pracować. Jesteśmy przeciw społeczeństwu, którego interesów kazano wam bronić, jesteśmy jego i waszymi nieprzejednanymi wrogami i zgoda między nami jest niemożliwa do tej pory, póki nie zwyciężymy. A zwyciężymy my, robotnicy! Wasi mocodawcy nie są tak silni, jak się im wydaje. Ta sama własność, którą gromadzili i której bronili poświęcając jej miliony ujarzmionych przez siebie ludzi, ta sama siła, która daje im władzę nad nami, budzi wśród nich wrogie tarcia, staje się powodem ich fizycznej i moralnej ruiny. Własność wymaga zbyt wielkiego natężenia sił dla swej obrony i w istocie rzeczy, wy, nasi władcy, jesteście bardziej niewolnikami niż my — jesteście ujarzmieni duchowo, my — tylko fizycznie. Wy nie możecie wyzwolić się z ucisku przesądów i nawyków, które zabijają was duchowo, nam nic nie przeszkodzi być wewnętrznie wolnymi — trucizny, którymi nas zatruwacie, są słabsze niż ich odtrutki, które wsączacie mimo woli w naszą świadomość. Świadomość nasza rośnie, rozwija się bezustannie, coraz szybciej, rozpala się i pociąga za sobą wszystko, co jest najlepszego i duchowo zdrowego, nawet z waszego środowiska. Popatrzcie — nie macie już przecież ludzi, którzy mogliby ideowo walczyć w obronie waszej władzy, zużyliście już wszystkie argumenty, które zdolne by były ochronić was przed naporem sprawiedliwości dziejowej, nie możecie stworzyć niczego nowego w sferze idei, jesteście duchowo bezpłodni; Nasze idee rosną, płoną coraz jaśniejszym blaskiem, opanowują masy ludowe, organizują je do walki o wolność. Świadomość wielkiej misji dziejowej robotnika łączy wszystkich robotników całego świata w jedną całość — nie możecie niczym powstrzymać tego procesu odradzania się życia, niczym oprócz okrucieństwa i cynizmu. Ale cynizm widoczny jest dla każdego, okrucieństwo — drażni. I ręce, które teraz dławią nas, wkrótce zamienią z nami uścisk dłoni towarzysza. Wasza energia to mechaniczna energia procentującego złota, jednoczy was ona w grupy, które są skazane na wzajemne pożeranie się. Nasza energia — to żywa siła ciągle wzrastającego uświadamiania sobie solidarności wszystkich robotników. Wszystko, co wy robicie, jest przestępstwem, zmierza bowiem do ujarzmiania ludzi. Nasza praca oswobadza świat od upiorów i zmór, zrodzonych z waszego kłamstwa, złości i chciwości, potworów, którymi zastraszyliście lud. Wy oderwaliście człowieka od życia i zburzyliście je, socjalizm złączy zniszczony przez was świat w jedną wielką całość — i to się stanie!
Paweł zatrzymał się na sekundę i powtórzył ciszej, ale z jeszcze większą siłą:
— I to się stanie!
Sędziowie szeptali między sobą wykrzywiając się dziwacznie, i nie odrywali żarłocznych oczu od Pawła. Matka czuła, że brudzą swoimi spojrzeniami jego gibkie, mocne ciało, że zazdroszczą mu zdrowia, siły i świeżości. Podsądni słuchali uważnie mowy towarzysza, twarze ich pobladły, oczy błyszczały radością. Matka chłonęła słowa syna i słowa te ryły się w jej pamięci harmonijnymi strofami. Staruszek kilka razy przerywał Pawłowi, objaśniał mu coś, raz uśmiechnął się nawet smutnie. Paweł wysłuchiwał go w milczeniu i zaczynał mówić znowu surowo, ale spokojnie zmuszając ich do słuchania, poddając wolę sędziów swojej woli. Ale w końcu staruszek krzyknął wyciągając rękę do Pawła. Głos Pawła odpowiedział mu nieco szyderczo:
— Już kończę. Nie miałem zamiaru obrazić was osobiście. Przeciwnie — biorąc mimo woli udział w tej komedii, którą wy nazywacie sądem, czuję niemal litość dla was. Mimo wszystko — jesteście ludźmi, a nam jest zawsze przykro, gdy widzimy ludzi, choćby z wrogiego nam obozu, tak haniebnie spodlonych służbą przemocy, ludzi, którzy do tego stopnia utracili poczucie swej ludzkiej godności...
Usiadł nie patrząc na sędziów. Matka wstrzymując oddech obserwowała uważnie sędziów, czekała.
Andrzej, cały promieniejący, mocno uścisnął rękę Pawła, Samojłow, Mazin i wszyscy inni z ożywieniem skupili się koło niego. Paweł uśmiechał się, trochę zmieszany porywem towarzyszy, spojrzał w stronę, gdzie siedziała matka, i kiwnął jej głową, jakby pytał:
— Czy tak?
Odpowiedziała mu głębokim westchnieniem szczęścia, cała oblana falą miłości.
— Teraz zaczął się sąd! — wyszeptał Sizow. — Ale im dał, co?
Skinęła w milczeniu głową, zadowolona, że syn mówił tak śmiało, i może jeszcze bardziej z tego, że skończył. W głowie jej kołatało pełne oczekiwania pytanie:
— No? I co wy na to?
To, o czym mówił syn, nie było dla niej nowe. Znała te myśli. Ale pierwszy raz tutaj, przed obliczem sądu, odczuła dziwną, porywającą siłę jego wiary. Uderzył ją spokój Pawła i słowa jego stapiały się w jej sercu w promienistą gwiazdę mocnego, niezłomnego przekonania o słuszności jego idei i wiary w jego zwycięstwo. Oczekiwała, że sędziowie zaczną teraz walczyć z nim zacięcie, przeczyć mu przeciwstawiając mu swoją prawdę. Ale oto wstał Andrzej, pochylił się ku sędziom, spojrzał spode łba na nich przemówił:
— Panowie obrońcy...
— Przed wami jest sąd, a nie obrońcy! — zwrócił mu uwagę głośno i gniewnie sędzia z chorą twarzą. Po wyrazie twarzy Andrzeja matka zmiarkowała, że chce zakpić z nich — wąsy mu drżały, w oczach świeciła, się znana jej, chytra, kocia przymilność. Potarł mocno głowę długą ręką i westchnął:
— Naprawdę? — powiedział kiwając głową. — A ja myślę, że nie jesteście sędziami, tylko obrońcami...
— Proszę mówić o istocie sprawy! — sucho zauważył staruszek.
— O istocie? Dobrze! Już zmusiłem się do uwierzenia, że jesteście naprawdę sędziami, ludźmi niezależnymi, uczciwymi...
— Sąd nie potrzebuje waszej charakterystyki!
— Nie potrzebuje? Hm — no... Mimo to będę mówił dalej... Jesteście ludźmi, dla których nie ma ani swoich, ani obcych, jesteście wolnymi ludźmi. Przed wami stają dwie strony. Jedna skarży się — grabią mnie i mordują! A druga odpowiada — mam prawo grabić i mordować, ponieważ posiadam karabin...
— Czy macie do powiedzenia coś związanego ze sprawą? — podnosząc głos zapytał staruszek. Ręka drżała mu i matka widziała z przyjemnością, że złości się. Ale zachowanie się Andrzeja nie podobało się jej — nie zlewało się z nastrojem mowy jej syna, a ona pragnęła poważnego i surowego sporu.
Chachoł popatrzył w milczeniu na staruszka, po czym, pocierając głowę, powiedział poważnie:
— W związku ze sprawą? Po co mam mówić z wami o tym? To, co należało powiedzieć, towarzysz mój już powiedział. Resztę dopowiedzą wam, gdy nadejdzie czas, inni...
Staruszek uniósł się na fotelu i oznajmił:
— Odbieram wam głos! Grzegorz Samojłow!
Zacisnąwszy mocno usta, chachoł opuścił się leniwie na ławę, obok niego powstał Samojłow i potrząsnął kędzierzawą czupryną.
— Prokurator nazwał towarzyszy dzikusami, wrogami kultury...
— Proszę mówić tylko o tym, co dotyczy sprawy!
— To jej dotyczy. Nie ma niczego, co by nie dotyczyło uczciwych ludzi. I proszę mi nie przerywać. Pytam was — co to jest ta wasza kultura?
— Nie przyszliśmy tu na dyskusję z wami! Do rzeczy! — obnażając zęby powiedział staruszek.
Zachowanie się Andrzeja wyraźnie zmieniło sędziów. Słowa jego jak gdyby starły z nich coś. Na szarych twarzach ukazały się plamy, w oczach zapaliły się chłodne, zielone iskry. Mowa Pawła rozdrażniła ich, ale jednocześnie siła jej powstrzymywała to rozdrażnienie nakazując mimowolny szacunek, chachoł zerwał to zewnętrzne opanowanie i z łatwością obnażył to, co było pod nim. Szeptali ze sobą z dziwnym grymasem i poruszali się zbyt szybko jak na nich.
— Wy wychowujecie szpicli, pchacie w objęcia rozpusty kobiety i dziewczęta, wy czynicie z człowieka złodzieja i zabójcę, zatruwacie ludzi wódką. Międzynarodowe rzezie, rozpusta i zdziczenie — oto wasza kultura! Tak, jesteśmy wrogami tej kultury!
— Proszę! — zawołał staruszek trzęsąc podbródkiem. Ale Samojłow cały czerwony, błyskając oczyma, krzyczał: — Ale cenimy i szanujemy tę inną kulturę, kulturę twórców, których gnoiliście w więzieniach, doprowadzaliście do szaleństwa...
— Odbieram wam głos! Fedor Mazin!
Maleńki Mazih podniósł się, jakby nagle wysunęło się szydło, i przerywanym głosem. powiedział:
— Ja... ja przysięgam! Wiem — skazaliście mnie już.
Zatchnął się, pobladł, na jego twarzy widać było tylko oczy, wyciągnął rękę i krzyknął:
— Ja... daję słowo honoru! Gdziekolwiek mnie poślecie, ucieknę, wrócę i będę pracować zawsze — całe życie! Słowo honoru!
Sizow chrząknął głośno, poruszył się. I cała publiczność dając się unieść podnoszącej się coraz wyżej fali wzburzenia, zahuczała głucho. Jakaś kobieta płakała, ktoś kaszlał dusząc się. Żandarmi patrzyli na podsądnych z tępym zdziwieniem, na publiczność ze złością. Sędziowie przechylili się w fotelach, staruszek wywołał cienkim głosem:
— Iwan Gusiew!
— Nie chcę mówić!
— Wasyli Gusiew!
— Nie chcę!
— Fiodor Bukin!
Podniósł się białowłosy i białorzęsy chłopak i, kiwając głową, powiedział:
— Wstydzilibyście się! Ja myślę ciężko, ale mimo to rozumiem, co sprawiedliwość! — podniósł rękę wyżej głowy, zamilkł wpół przymknąwszy oczy, jakby przyglądał się czemuś w oddali.
— Co takiego? — z rozdrażnieniem i ze zdumieniem zawołał staruszek przechylając się w tył na fotelu.
— Ażeby was...
Bukin osunął się ponuro na ławę. Było coś ogromnego i ważkiego w jego mętnych słowach, był jakiś smutny i naiwny wyrzut. Wszyscy poczuli to i sędziowie przysłuchiwali się, jakby oczekując, czy nie rozlegnie się echo wyraźniejsze niż słowa. I na ławach publiczności wszystko zamarło, tylko cichy płacz unosił się w powietrzu. Prokurator wzruszył ramionami i uśmiechnął się, marszałek szlachty kaszlnął głośno i znowu stopniowo rozległy się szepty, z podnieceniem krążąc po sali.
Matka pochyliwszy się do Sizowa spytała:
— Teraz sędziowie będą mówić?
— Wszystko skończone... Tylko wyrok oznajmią...
— I więcej nic?
— Tak...
Nie uwierzyła mu.
Samojłowa, niespokojnie poruszając się na ławce i trącając matkę ramieniem i łokciem, mówiła cicho do męża:
— Jakże to tak? Czy tak można?
— Widzisz, że można!
— Więc co z nim będzie, z Grzesiem, co?
— Odczep się...
Czuło się, że we wszystkich coś się przesunęło, poruszyło, rozbiło. Ludzie mrugali ze zdziwieniem oślepionymi oczyma, jak gdyby zapaliło się przed nimi coś jaskrawego o niejasnych konturach i niezrozumiałym znaczeniu, ale pociągającego ich ku sobie z niepokonaną siłą. I nie rozumiejąc tego, co było wielkie i tak nagle otwarło się przed nimi, pośpiesznie przejawiali nowe dla nich uczucie w rzeczach drobnych, widocznych i zrozumiałych dla nich. Starszy Bukin, nie krępując się, szeptał głośno:
— Pozwólcie — dlaczego nie dają mówić? Prokurator może mówić, co mu się tylko podoba i jak długo chce...
Obok ławek stał urzędnik i machając rękami na ludzi, mówił półgłosem:
— Ciszej! Ciszej...
Samojłow odrzucił w tył głowę i huczał za plecami żony wyrzucając urywane słowa:
— Oczywiście — powiedzmy, że są winni. Ale pozwól wyjaśnić! Przeciw czemu poszli? Chcę to zrozumieć! Mnie także to interesuje...
— Ciszej! — grożąc mu palcem, zawołał urzędnik.
Sizow ponuro kiwał głową.
A matka nie odrywała wzroku od sędziów i widziała, że są coraz bardziej podnieceni i rozmawiają ze sobą niewyraźnymi głosami. Chłodny i śliski dźwięk ich rozmowy dotykał jej twarzy i dotknięcie to wywoływało drżenie w policzkach i chorobliwe, obrzydliwe uczucie w ustach. Matce wydawało się nie wiedzieć czemu, że mówią o ciele jej syna i jego towarzyszy, o muskułach i członkach młodzieńców, pełnych gorącej krwi i żywej siły. Że to ciało budzi w nich niedobrą zazdrość żebraków, lepką chciwość wyczerpanych i chorych. Cmokają wargami i żałują tych ciał, które mogłyby pracować i wzbogacać ich, rozkoszować się życiem i tworzyć. Teraz ciała te wycofują się z obiegu życia, wyrzekają się go i równocześnie znika możność władania nimi, wykorzystania ich siły, pożarcia jej. I dlatego ci młodzi wywołują w starych sędziach mściwe rozdrażnienie osłabłego zwierza, który widzi świeży pokarm, ale nie ma już siły pochwycić go, stracił już zdolność nasycania się cudzą siłą i bezsilnie warczy, posępnie wyje widząc, że źródło jego sytości oddala się od niego.
I im uważniej przyglądała się matka sędziom, tym wyraźniejszych kształtów nabierała ta dziwaczna i potworna myśl. Zdawało się jej, że sędziowie nie ukrywają już podnieconej żarłoczności i bezsilnej wściekłości głodnych zwierząt, które mogły kiedyś dużo żreć. I ją, matkę i kobietę, dla której ciało syna jest zawsze i mimo wszystko droższe od tego, co nazywa się duszą, napełniał lękiem widok tych zgasłych oczu, pełzających po jego twarzy, obmacujących jego pierś, plecy i ręce. Spojrzenia ich zdawały się ocierać o jego gorącą skórę, jak gdyby pragnęły ogrzać krew w ich stwardniałych żyłach i w zużytych mięśniach. Ci półmartwi ludzie, teraz ożywieni nieco bodźcami chciwości i zawiści względem młodego życia, musieli je osądzić, ale jednocześnie — odebrać samym sobie. Wydawało się jej, że syn czuje te wilgotne, nieprzyjemnie łaskoczące dotknięcia, wzdryga się i patrzy na nią.
Paweł patrzył w twarz matki spokojnie, łagodnie znużonymi oczyma, czasem kiwał do niej głową i uśmiechał się.
— Wkrótce wolność! — mówił jej ten uśmiech, jakby gładził serce matki swoją miękką pieszczotą.
Nagle sędziowie podnieśli się jednocześnie. Matka podniosła się mimo woli także.
— Poszli! — powiedział Sizow.
— Po wyrok? — zapytała matka.
— Tak...
Naprężenie nagle ustąpiło. W całym ciele odczuła wyczerpanie i znużenie, brew zadrżała, na czole wystąpił pot. Ciężkie uczucie rozczarowania i obrazy napłynęło do serca i przekształciło się szybko w przygniatające jej duszę uczucie pogardy dla sędziów i sądu. Czuła ból w brwiach i powiodła mocno ręką po czole. Rozejrzała się: krewni podsądnych podchodzili bliżej do kraty, sala napełniła się gwarem rozmów. Podeszła również do Pawła i, ścisnąwszy mocno jego rękę, rozpłakała się, pełna oburzenia i radości, zbłąkana w chaosie różnorodnych uczuć. Paweł mówił jej dobre, serdeczne słowa, chachoł żartował i śmiał się.
Wszystkie kobiety płakały, ale bardziej z przyzwyczajenia niż ze smutku. Nie zdarzyło się nieszczęście spadające niespodzianie i nie wiadomo skąd na głowę, niby tępe uderzenie. Była tylko smutna świadomość konieczności rozstania się z dziećmi, ale i ona tonęła i rozpływała się we wrażeniach, wywołanych przez ten dzień. Ojcowie i matki patrzyli na dzieci z niejasnym uczuciem, w którym niedowierzanie dla młodości i ukształtowane przez przyzwyczajenie przekonanie o swojej wyższości w stosunku do dzieci — zlewało się dziwacznie z innym uczuciem, uczuciem zbliżonym do szacunku. Nieodstępną myśl — jak teraz żyć, przytępiała ciekawość, którą wzbudziła ta młodzież, tak śmiało i nieustraszenie mówiąca o możliwości innego, pięknego życia. Nieumiejętność wyrażania swych uczuć hamowała je. Zużywano wiele słów, ale mówiono o najprostszych rzeczach — o bieliźnie, o odzieży, o konieczności strzeżenia zdrowia.
Brat Bukma wymachując rękami, przekonywał młodszego brata:
— Właśnie — sprawiedliwości! Niczego więcej!
Młodszy Bukin odpowiadał:
— Pilnuj szpaka...
— Będzie cały i zdrowy!...
Sizow trzymał siostrzeńca za rękę i mówił powoli:
— Tak, Fiodor, a więc — pojechałeś...
Fedzia pochylił się ku niemu i szepnął mu coś na ucho uśmiechając się szelmowsko. Żołnierz z konwoju uśmiechnął się także, ale zaraz przybrał surowy wyraz twarzy i chrząknął.
Matka mówiła z Pawłem, podobnie jak inni i o tym samym — o ubraniu, o zdrowiu. Ale w piersi jej tłoczyły się dziesiątki pytań. Chciała zapytać o Saszę, o siebie, o niego. Pod tym wszystkim kryło się jednak i rozrastało się powoli uczucie nadmiaru miłości do syna, wytężona chęć podobania mu się, jak największego zbliżenia się do niego. Oczekiwanie czegoś straszliwego zginęło, pozostawiwszy po sobie tylko nieprzyjemny dreszcz przy wspomnieniu o sędziach i gdzieś, z boku, ponurą myśl o nich. Czuła w sobie kiełkowanie wielkiej, jasnej radości, nie rozumiała jej i czuła się nią zmieszana. Widząc, że chachoł rozmawia ze wszystkimi, i rozumiejąc, że jemu bardziej niż Pawłowi potrzebna jest serdeczność, przemówiła do niego:
— Nie podobał mi się sąd!
— A dlaczego, mateńko? — zawołał uśmiechając się z wdzięcznością chachoł. — Stary młyn, a nie próżnuje...
— I nie boją się ludzie, i nie rozumieją, czyja prawda — niezdecydowanie powiedziała matka.
— Oho — zawołał Andrzej — czego się wam zachciewa! Czyż tutaj o prawdę się procesują?...
Westchnęła i powiedziała z uśmiechem:
— A ja myślałam, że to — straszne...
— Sąd idzie!
Wszyscy rzucili się pośpiesznie na miejsca.
Starszy sędzia oparł się jedną ręką o stół i, zakrywając twarz papierem, zaczął czytać. Jego słaby, brzęczący głos przypominał głos trzmiela.
— Skazuje! — powiedział Sizow wsłuchując się.
Zapanowała cisza. Wszyscy wstali patrząc na staruszka. Mały, suchy, prosty, przypominał pałkę trzymaną przez jakąś niewidzialną rękę. Sędziowie stali także: wójt przechyliwszy głowę na ramię patrzył w sufit, burmistrz założył ręce na piersiach, marszałek szlachty gładził brodę. Sędzia z chorą twarzą, jego pulchny towarzysz i prokurator patrzyli w stronę podsądnych. A spoza sędziów, poprzez ich głowy patrzył z portretu car w czerwonym mundurze, z obojętną białą twarzą. Po jego twarzy pełzał jakiś owad.
— Na zesłanie! — odetchnąwszy z ulgą, powiedział Sizow. — No, skończone, dzięki ci, Boże! Mówiono — katorga! To jeszcze nieźle, matko! Nieźle!
— Wiedziałam przecież — odpowiedziała zmęczonym głosem.
— Ale mimo to! Teraz to już pewne! A tak — to kto ich wie? — odwrócił się do podsądnych, których już wyprowadzano, i powiedział głośno:
— Do zobaczenia, Fiodorze! Do zobaczenia ze wszystkimi! Szczęść wam Boże!
Wyszła z sądu i zdziwiła się, że nad miastem jest już noc, latarnie palą się na ulicy, a gwiazdy na niebie. Koło sądu tłoczyły się grupki ludzi, w mroźnym powietrzu chrzęścił śnieg i dźwięczały młode głosy krzyżując się ze sobą. Człowiek w szarym baszłyku zajrzał w twarz Sizowowi i pośpiesznie zapytał:
— Jaki wyrok?
— Na zesłanie.
— Wszyscy?
— Wszyscy.
— Dziękuję!
Człowiek odszedł.
— Widzisz? — powiedział Sizow. — Pytają...
Nagle okrążyło ich z dziesięć osób, młodych chłopców i dziewcząt i szybko posypały się okrzyki, przyciągające ludzi. Matka i Sizow zatrzymali się. Pytano ich o wyrok, o to, jak zachowywali się podsądni i kto przemawiał. I we wszystkich tych pytaniach dźwięczała wspólna nuta chciwej ciekawości. I ta gorąca, szczera ciekawość budziła chęć zaspokojenia jej.
— Panowie! To matka Pawła Własowa! — zawołał ktoś cicho. Głosy milkły szybko jedne po drugich. Zapanowała cisza.
— Pozwólcie uścisnąć waszą rękę!
Czyjaś mocna dłoń ścisnęła palce matki, czyjś głos powiedział ze wzruszeniem:
— Wasz syn będzie przykładem męstwa dla nas wszystkich! — Niech żyje robotnik rosyjski! — rozległ się dźwięczny okrzyk.
Okrzyki rosły, mnożyły się, wybuchały to tu, to tam, zewsząd biegli ludzie tłocząc się wokół Sizowa i matki. Gwizdki policyjne przecięły powietrze, ale ich dźwięki nie zagłuszały okrzyków. Stary śmiał się, a matce wszystko to wydawało się miłym snem. Uśmiechała się, ściskała ręce, kłaniała się i dobre, jasne łzy płynęły jej z oczu, wzruszenie ściskało jej gardło. Nogi drżały ze zmęczenia, ale pełne radości serce chłonęło wszystko i odbijało wrażenia, niby jasne oblicze jeziora. Blisko niej czyjś dźwięczny glos mówił nerwowo:
— Towarzysze! Potwór, który pożera naród rosyjski, przełknął dzisiaj swoją bezdenną, żarłoczną paszczą...
— Jednakże, matko, chodźmy! — powiedział Sizow.
Jednocześnie skądś pojawiła się Sasza, wzięła matkę pod rękę i szybko pociągnęła za sobą na drugą stronę ulicy.
— Chodźcie lepiej, będą bić albo aresztować. Zesłanie? Na Sybir?
— Tak! Tak!
— A jak on mówił? Zresztą, wiem. Był najmocniejszy i najszczerszy ze wszystkich i — najsurowszy, oczywiście. Jest wrażliwy, czuły, ale wstydzi się to okazać.
Jej gorący szept, słowa jej miłości, uspokajały wzburzenie matki, przywracały jej siły.
— Kiedy pojedziecie do niego? — zapytała cichutko i serdecznie przytulając do siebie jej rękę.
Dziewczyna odpowiedziała pewnym głosem patrząc przed siebie:
— Gdy tylko znajdę kogoś, kto weźmie moją pracę. Ja przecież także oczekuję wyroku. Ześlą mnie także — prawdopodobnie na Sybir. Oświadczę wówczas, że życzę sobie, by osiedlono mnie w tej samej miejscowości, co i on.
Z tyłu rozległ się głos Sizowa:
— Pokłońcie mu się wtedy ode mnie! Sizow, powiedzcie, on już będzie wiedział. Wuj Fedzi Mazina...
Sasza zatrzymała się, odwróciła, wyciągnęła do niego rękę.
— Znam Fedzię. Nazywam się Aleksandra.
— A po ojcu?
Sasza spojrzała na niego i odpowiedziała:
— Nie mam ojca.
— Umarł?
— Nie, żyje! — odpowiedziała dziewczyna ze wzburzeniem i z naciskiem; jakiś upór zadźwięczał w jego głosie i zjawił się w wyrazie twarzy. — Jest obszarnikiem! naczelnikiem ziemskim. Okrada chłopów...
— Taak... — odezwał się z przygnębieniem Sizow i milczał przez chwilę idąc obok dziewczyny i spoglądając na nią z boku:
— No, matko, żegnaj! Ja na lewo. Do widzenia, panienko — surowo ojca sądzicie. Oczywiście — wasza sprawa...
— A gdyby wasz syn był podłym człowiekiem, szkodliwym dla ludzi i wstrętnym dla was — powiedzielibyście to? — namiętnie zawołała Sasza.
— No — powiedziałbym! — nie od razu odparł stary.
— No więc — sprawiedliwość droższa wam jest od syna, a mnie — od ojca...
Sizow uśmiechnął się kiwając głową, a potem powiedział westchnąwszy:
— No, no! Zręcznie to wywiedliście! Jeżeli wystarczy was na długo — zwyciężycie starych — mocno uderzacie!... Zegnajcie! Życzę wam wszystkiego dobrego! I więcej względności dla ludzi, co? Żegnaj, Niłowna! Jeżeli zobaczysz Pawła, to powiedz mu, że słyszałem jego mowę. Nie wszystko było w niej zrozumiałe, niejedno nawet straszne, ale — powiedz mu — prawdę mówił!
Podniósł czapkę i statecznym krokiem skręcił za róg ulicy.
— To musi być dobry człowiek! — zauważyła Sasza odprowadzając go uśmiechniętym spojrzeniem swoich dużych oczu.
Matce wydało się, że dzisiaj wyraz twarzy dziewczyny jest miększy i łagodniejszy niż zazwyczaj.
W domu usiadły na kanapie, mocno przytulone do siebie i matka odpoczywając w ciszy, zaczęła znowu rozmowę o wyjeździe Saszy do Pawła. Podniósłszy w zadumie gęste brwi, dziewczyna patrzyła w dal dużymi, marzącymi oczyma, jej blada twarz nabrała wyrazu skupienia.
— Potem, kiedy będziecie mieli dzieci, przyjadę do was niańczyć je. I będziemy tam żyli nie gorzej niż tutaj. Robotę Pawełek znajdzie, ręce ma złote...
Obrzuciwszy matkę badawczym spojrzeniem, Sasza spytała:
— A nie chce wam się jechać za nim zaraz?
Matka westchnęła i odpowiedziała:
— Na co bym mu się zdała? Zawadzałabym mu tylko w razie ucieczki. A zresztą — nie zgodzi się...
Sasza skinęła głową:
— Nie zgodzi się!
— A przy tym — jestem w robocie! — dorzuciła matka z lekką dumą.
— Tak! — powiedziała w zamyśleniu Sasza. — To dobrze...
Nagie wzdrygnęła się i, jak gdyby zrzucając coś z siebie, zaczęła mówić cicho i z prostotą:
— On nie zostanie tam. Ucieknie, oczywiście...
— A co z wami będzie?... I jeżeli — dziecko?...
— Zobaczymy. Paweł nie powinien liczyć się ze mną. Nie będę go krępować. Będzie mi ciężko rozstać się z nim, ale, rozumie się, dam sobie radę. Nie będę go krępować, nie.
Matka poczuła, że Sasza zdolna jest postąpić tak jak mówi i zrobiło się jej żal dziewczyny. Objęła ją i powiedziała:
— Kochana moja, trudno wam będzie!
Sasza uśmiechnęła się miękko i przytuliła się mocno do niej.
Mikołaj zjawił się zmęczony i, rozbierając się, mówił pośpiesznie:
— No, Sasza, zabierajcie się stąd pókiście cali! Dwaj szpicle chodzą za mną od rana, a robią to tak otwarcie, że sprawa pachnie aresztowaniem. Mam przeczucie. Coś się gdzieś wydarzyło. Ale, ale — mam przy sobie mowę Pawła, postanowiono ją wydrukować. Zanieście ją Ludmile, błagajcie, żeby pracowała jak najprędzej. Paweł mówił wspaniale, Niłowna!... Strzeżcie się szpicli, Sasza...
Mocno rozcierał zziębnięte ręce i, podszedłszy do stołu, zaczął pośpiesznie wyciągać szufladki i wyjmować z nich papiery. Jedne darł, drugie odkładał na bok, zafrasowany i rozczochrany.
— Niedawno oczyściłem całe mieszkanie, a teraz ile znowu nagromadziło się różnych różności — do diabla! Widzicie, Niłowna, dla was by może było lepiej nie nocować dzisiaj w domu, co? Asystować przy tej uroczystości jest rzeczą dosyć nudną, mogą i was wsadzić — a wy będziecie musieli pojeździć tu i tam z mową Pawła...
— Na co bym się im przydała? — powiedziała matka.
Mikołaj wymachując dłonią przed jej oczyma, oświadczył z pewnością siebie:
— Ja mam węch! Prócz tego zaś, moglibyście pomóc Ludmile, co? Nie kuście licha!...
Możliwość przyjęcia udziału w drukowaniu mowy syna uradowała ją.
— Jeżeli tak, to pójdę — odpowiedziała.
I niespodzianie dla samej siebie dodała cichym, ale pewnym głosem:
— Teraz, chwała Bogu, nie boję się niczego!
— Cudownie! — zawołał Mikołaj nie patrząc na nią. — Ale powiedzcie mi, gdzie jest moja waliza i moja bielizna, bo zagarnęliście wszystko w swoje drapieżne ręce i jestem zupełnie pozbawiony możności rozporządzania moją osobistą własnością...
Sasza w milczeniu paliła w piecu podarty papier i gdy spalał się, mieszała starannie z popiołem.
— Idźcie już, Sasza! — powiedział Mikołaj wyciągając do niej rękę. — Do widzenia! Nie zapominajcie przysyłać mi książek, jeżeli ukaże się coś interesującego. No, do widzenia, droga towarzyszko! Bądźcie ostrożniejsi...
— Liczycie na długo? — spytała Sasza.
— A diabeł ich wie! Zapewne — mam coś niecoś na sumieniu. Niłowna, może poszlibyście z nią razem, co? Dwie osoby trudniej śledzić — dobrze?
— Idę! — odpowiedziała matka. — Zaraz się ubiorę...
Przyglądała się badawczo Mikołajowy ale oprócz zatroskania, które przesłoniło jego zwykły, dobry i miękki wyraz twarzy, nie zauważyła niczego. Ani zbędnego krzątania się, ani jakiejkolwiek oznaki zdenerwowania nie widziała u tego człowieka, który stał się jej droższy od innych. Z jednakową uwagą odnoszący się do wszystkich, ze wszystkimi serdeczny i równy, zawsze spokojny i samotny, i w tej chwili był taki jak zwykle — żył swoim ukrytym wewnętrznym życiem, wyprzedzającym jak gdyby życie innych ludzi. Wiedziała jednak, że zbliżył się do niej bardziej niż do innych, i kochała go ostrożną, jak gdyby samej sobie nie dowierzającą miłością. Teraz było jej go nie do zniesienia żal, ale opanowywała swoje uczucia wiedząc, że jeśli okaże je, to Mikołaj zmiesza się, zawstydzi, i stanie się, jak zawsze w takich razach, trochę śmieszny, a nie chciała widzieć go takim.
Weszła znowu do pokoju. Mikołaj ściskał rękę Saszy i mówił:
— Doskonale! Jestem przekonany, że to bardzo dobrze dla niego i dla was. Trochę osobistego szczęścia — nie zawadzi. Jesteście gotowi, Niłowna?
Podszedł do niej uśmiechając się i poprawiając okulary.
— No, do zobaczenia, chcę myśleć — że za trzy, cztery miesiące, no powiedzmy — za pół roku! — Pół roku to kawał życia... Uważajcie na siebie, proszę was, co? No, uściskajmy się...
Szczupły i smukły, objął jej szyję swoimi mocnymi rękami, zajrzał jej w oczy, zaśmiał się i powiedział:
— Zdaje się, że się w was zakochałem — ciągle całuję się z wami!
Milczała całując jego czoło i policzki, a ręce jej drżały. Żeby nie zauważył tego, rozluźniła ich uścisk.
— Uważajcie, jutro — ostrożnie! Oto co wam poradzę — przyślijcie jutro rano chłopaczka — Ludmiła ma takiego chłopaczka — niechaj on popatrzy. No, do zobaczenia, towarzyszki! Wszystkiego dobrego!...
Na ulicy Sasza powiedziała cichutko do matki:
— Z taką samą prostotą pójdzie na śmierć, jeżeli to będzie potrzebne, i tak samo, zapewne, pośpieszy się trochę. A gdy śmierć zajrzy mu w oczy, poprawi okulary, powie — doskonale! — i umrze.
— Kocham go bardzo! — wyszeptała matka.
— Co do mnie, to podziwiam go, ale — kochać — nie. Szanuję go — bardzo, bardzo! Jest nazbyt suchy, chociaż dobry i nawet niekiedy czuły. Wszystko w nim jest jakieś nie dość ludzkie... Zdaje się, że śledzą nas? Rozejdźmy się. I nie wchodźcie do Ludmiły, jeśli będzie wam się zdawało, że jest tam szpicel.
— Wiem! — powiedziała matka.
Ale Sasza dorzuciła z naciskiem:
— Nie wchodźcie! Idźcie wtedy do mnie. Tymczasem żegnajcie!
Odwróciła się szybko i poszła z powrotem.
Po kilku minutach matka siedziała już, grzejąc się przy piecu, w niewielkim pokoju Ludmiły. Gospodyni w czarnej sukni przepasanej paskiem przechadzała się powoli po pokoju napełniając go dźwiękami swego komenderującego głosu. W piecu wciągając powietrze z pokoju, trzeszczał i huczał ogień. Głos kobiety dźwięczał miarowo.
— Ludzie są bardziej głupi niż źli. Umieją widzieć tylko to, co jest bliskie, co można wziąć natychmiast. A wszystko, co jest bliskie, jest — tanie. Drogie jest to, co dalekie. Przecież w istocie rzeczy wszystkim było by wygodnie i przyjemnie, żeby życie stało się inne, łatwiejsze, a ludzie rozumniejsi. Ale aby to się stało, trzeba obecnie zadać sobie trochę trudu...
Nagle zatrzymała się przed matką i powiedziała ciszej, jakby usprawiedliwiając się:
— Rzadko widuję ludzi i jeżeli ktoś zajdzie do mnie, zaraz zaczynam mówić. Zabawne, co?
— Dlaczego? — odezwała się matka. Starała się domyślić, gdzie ta kobieta drukuje, i nie widziała nic niezwykłego. W pokoju, którego trzy okna wychodziły na ulicę, stała kanapa, szafa do książek, stół, krzesła, pod ścianą łóżko, w kącie obok niego umywalnia, w drugim piec, na ścianach reprodukcje. Wszystko było nowe, mocne i czyste i na wszystko zakonna postać gospodyni rzucała jak gdyby chłodny cień. Czuło się coś zatajonego, ukrytego, ale nie można się było domyślić gdzie. Matka obejrzała drzwi — przez jedne weszła tutaj z maleńkiego przedpokoiku, obok pieca były drugie — wąskie i wysokie.
— A ja do was z interesem! — powiedziała zmieszana zauważywszy, że gospodyni obserwuje ją.
— Wiem. Do mnie nie przychodzi się inaczej...
Matce wydało się, że słyszy coś dziwnego w głosie Ludmiły, spojrzała jej w twarz, ale twarz jej uśmiechała się kątami cienkich warg, za szkłami okularów błyszczały matowe oczy. Oderwała od niej wzrok i, patrząc w bok, podała jej mowę Pawła.
— Proszą, żeby wydrukować jak najprędzej...
Zaczęła opowiadać o tym, jak Mikołaj przygotowuje się do aresztu.
Ludmiła wsunęła w milczeniu papier za pas, usiadła na krześle, na szkłach jej okularów odbił się czerwony blask ognia i jego gorący uśmiech zadrżał na jej nieruchomej twarzy.
— Gdy przyjdą do mnie — będę strzelać do nich! — powiedziała półgłosem stanowczo wysłuchawszy opowiadania matki. — Mam prawo bronić się przed przemocą i powinnam się przed nią bronić, jeśli wzywam do tego innych.
Odblask ognia ślizgał się po jej twarzy, która stała się znowu surowa i trochę wyniosła.
— Niedobrze ci się żyje! — pomyślała z nagłą serdecznością matka.
Ludmiła zaczęła czytać mowę Pawła. Z początku od niechcenia, potem coraz bardziej pochylając się nad papierem i szybko odrzucając na bok przeczytane kartki. Skończywszy wstała, wyprostowała się, podeszła do matki.
— To — piękne!
Zamyśliła się, spuściwszy na chwilę głowę.
— Nie chciałam mówić z wami o waszym synu — nie spotykałam się z nim i nie lubię smutnych rozmów. Wiem co to znaczy, gdy ktoś bliski idzie na zesłanie! Ale — tak mi się chce was zapytać — dobrze jest mieć takiego syna?...
— Tak, dobrze! — powiedziała matka.
— I strach, tak?
Matka odpowiedziała uśmiechając się spokojnie:
— Teraz już — nie strach...
Ludmiła odwróciła się do okna poprawiając smagłą ręką gładko przyczesane włosy. Lekki cień drżał na jej policzkach. Może był to cień stłumionego uśmiechu.
— Zaraz złożę. Przeżyliście ciężki dzień, jesteście zmęczeni. Połóżcie się tu, na łóżku, ja nie będę spała i być może obudzę was w nocy, żebyście mi pomogli... Gdy się położycie, zgaście lampę.
Dorzuciła dwa polana do pieca, wyprostowała się i weszła w wąskie drzwi koło pieca, szczelnie zamknąwszy je za sobą. Matka odprowadziła ją wzrokiem i zaczęła rozbierać się myśląc o gospodyni:
— Martwi się czymś...
Czuła zawrót głowy pochodzący ze zmęczenia, ale w duszy jej panował dziwny spokój, a miękkie i łagodne światło, zdawało się oświetlać wszystko, na co patrzyła, i napełniać jej pierś. Znała już ten spokój. Zjawiał się w niej zawsze po wielkich wzruszeniach i dawniej — trwożył ją trochę. Ale teraz rozszerzał tylko jej duszę. Wielkie i silne uczucie uczyniło ją mocniejszą. Zgasiła lampę, położyła się na chłodnej pościeli, skurczyła się pod kołdrą i szybko zasnęła głębokim snem...
A kiedy otworzyła oczy — pokój był skąpany w chłodnym białym świetle jasnego zimowego dnia. Gospodyni leżała na kanapie z książką w ręku i patrzyła na nią uśmiechając się innym niż zwykle uśmiechem.
— Ach, Boże mój! — krzyknęła zmieszana. — Jak zaspałam! Późno już, co?
— Dzień dobry! — powiedziała Ludmiła. — Niedługo dziesiąta, będziemy pić herbatę.
— Dlaczegoście mnie nie obudzili?
— Chciałam. Podeszłam do was, ale uśmiechaliście się tak ładnie przez sen...
Giętkim ruchem całego ciała podniosła się z kanapy, pochyliła s>ę nad matką, a w jej matowych oczach matka zobaczyła coś serdecznego, bliskiego i zrozumiałego.
— Żal mi było przeszkodzić wam. Może widzieliście coś miłego we śnie...
— Nie widziałam nic!
— No, wszystko jedno! Spodobał mi się wasz uśmiech. Spokojny taki, dobry...
Ludmiła roześmiała się. Śmiech jej był cichy, aksamitny.
— Myślałam o was... Trudno się wam żyje?
— Oczywiście, że trudno! — zawołała Ludmiła.
Matka ruszała brwiami, milczała, zastanawiała się.
— Nie wiem już sama! — powiedziała ostrożnie matka. — Czasem wydaje się, że trudno. — Ale wszystkiego jest tak dużo — wszystko takie ważne, zadziwiające, płynie jedno za drugim tak prędko, prędko...
Znana jej fala rześkiego podniecenia podnosiła się w jej piersi napełniając serce obrazami i myślami. Usiadła na, łóżku, pośpiesznie oblekając myśli w słowa.
— Idzie, idzie, a wszystko ku jednemu... Dużo jest smutku, wiecie! Ludzie cierpią, męczą ich, okrutnie męczą i wiele radości jest dla nich zakazanych — to bardzo ciężko!
Ludmiła odrzuciła głowę szybkim ruchem, objęła ją spojrzeniem i zauważyła:
— Mówicie nie o sobie!
Matka popatrzyła na nią, wstała z łóżka i ubierając się mówiła:
— Jakże tu stanąć osobno, z boku, jeżeli i tego kochasz i tamten jest ci drogi, i o wszystkich się boisz, i każdego jest ci żal — ciągle niepokoi ci coś serce... To jakże tak, osobno?
Stanęła na wpół ubrana pośrodku pokoju i zamyśliła się. Wydało się jej, że nie ma już tej, która żyła niepokojem i strachem syna, myślą o obronie jego ciała, nie ma już — oderwała się, odeszła gdzieś, a może przetopiła się w ogniu wzruszeń, i to oswobodziło i oczyściło jej duszę, odnowiło serce dając mu nową siłę. Wsłuchiwała się w siebie pragnąc zajrzeć we własne serce i obawiając się wzbudzić w nim dawny lęk.
— O czym myślicie? spytała serdecznie gospodyni podchodząc do niej.
— Nie wiem! — odpowiedziała matka.
Milczały chwilę patrząc na siebie, uśmiechnęły się, po czym Ludmiła wyszła z pokoju mówiąc:
— Co porabia mój samowar?
Matka popatrzyła przez okno, na ulicy lśnił mroźny, rześki dzień, w piersi było także jasno, ale ciepło. Miała ochotę mówić o wszystkim dużo, radośnie, z niejasnym uczuciem wdzięczności dla kogoś nieznanego za to, co wstąpiło w jej serce i dojrzewało tam w wieczornym świetle zachodu. Czuła dawno już nie zaznaną chęć modlitwy. Przypomniała sobie czyjąś młodą twarz, i dźwięczny głos odezwał się w jej pamięci: „To matka Pawła Wlasowa!“. Błysnęły radośnie i czule oczy Saszy, stanęła ciemna postać Rybina, uśmiechała się twarda, brązowa twarz syna, mrugał z zakłopotaniem Mikołaj i nagle wszystko zakołysało się w głębokim, lekkim westchnieniu, zlało się i zmieszało w przeźroczysty, różnobarwny obłok, który objął wszystkie jej myśli uczuciem spokoju.
— Mikołaj miał słuszność! — powiedziała wchodząc Ludmiła. — Aresztowano go! Posłałam, tak jak mi poleciliście, chłopca. Powiedział, że na podwórzu jest policja i widział policjanta, który chował się w bramie. I szpicle chodzą — chłopak zna ich.
— Taki — powiedziała matka kiwając głową. — Ach, biedny...
Westchnęła, ale bez smutku i w duszy zdziwiła się temu.
— Mikołaj w ostatnich czasach dużo czytał z robotnikami w mieście i w ogóle musiał już wpaść! — zauważyła chmurnie i spokojnie Ludmiła. — Towarzysze mówili mu — wyjeżdżaj! Nie posłuchał! Według mnie, w takich wypadkach powinno się zmuszać, a nie namawiać...
W drzwiach stanął czarnowłosy i rumiany chłopczyk z ładnymi, niebieskimi oczyma i orlim nosem.
— Wnieść samowar? — zapytał dźwięcznym głosem.
— Proszę cię, Serioża! Mój wychowanek.
Matce wydało się, że Ludmiła jest dzisiaj inna — prostsza i bliższa jej. W gibkich ruchach jej smukłego ciała było dużo piękna i siły, wyraz jej surowej i bladej twarzy był łagodniejszy. Przez noc kręgi pod jej oczyma powiększyły się. Czuło się w niej naprężony wysiłek, mocno napiętą w duszy strunę.
Chłopczyk wniósł samowar.
— Przedstaw się, Serioża! Pelagia Niłowna, matka tego robotnika, którego wczoraj skazali.
Serioża skłonił się w milczeniu, uścisnął rękę matki, wyszedł, przyniósł bułki i usiadł przy stole. Ludmiła nalewając herbatę, przekonywała matkę, żeby nie wracała do domu, póki nie wyjaśni się, na kogo czeka policja.
— Może — na was! Was na pewno będą przesłuchiwać...
— Niech przesłuchują! — odezwała się matka. — I jeżeli nawet zaaresztują — niewielkie nieszczęście. Żeby tylko przedtem rozesłać mowę Pawełka!
— Już złożona. Jutro będzie już dla miasta i osady. Znacie Nataszę?
— Oczywiście!
— Odwieziecie jej...
Chłopczyk czytał gazetę i jakby nie słyszał nic, ale czasem oczy jego patrzyły spoza arkusza w twarz matki, i gdy spotykała ich żywe spojrzenie, było jej przyjemnie i uśmiechała się. Ludmiła znowu wspominała Mikołaja nie wyrażając żalu z powodu jego uwięzienia, a matce jej ton wydawał się zupełnie naturalny. Czas upływał szybciej niż w inne dnie — gdy skończyli pić herbatę było już koło południa.
— Ale ten czas leci! — zawołała Ludmiła. I jednocześnie zapukano niecierpliwie. Chłopczyk wstał, spojrzał pytająco na gospodynię przymrużywszy oczy.
— Otwórz, Serioża. Któż by to mógł być?
I spokojnym ruchem opuściła rękę w kieszeń spódnicy.
— Jeżeli to żandarmi — powiedziała do matki — stańcie, Pelagio Niłowna, tutaj, w tym kącie. A ty, Serioża...
— Wiem! — cicho odpowiedział chłopczyk znikając.
Matka uśmiechnęła się. Wszystkie te przygotowania nie denerwowały jej — nie miała przeczucia czegoś złego.
Wszedł maleńki doktor i zaczął mówić pośpiesznie:
— Po pierwsze, Mikołaj aresztowany. Aha, jesteście tutaj, Niłowna? Nie było was w czasie aresztowania?
— Właśnie wysłał mnie tutaj.
— Hm... — nie sądzę, żeby to było pożyteczne dla was!... Po drugie — dzisiaj w nocy różni młodzi ludzie wydrukowali na hektografach z pięćset egzemplarzy mowy. Widziałem — nieźle zrobione, wyraźnie, jasno. Chcą to wieczorem rozrzucić po mieście. Jestem przeciwny temu. Dla miasta są lepsze drukowane, a te należy gdzieś odesłać.
— Ja zawiozę je do Nataszy! Dawajcie je tylko! — żywo zawołała matka.
Zapragnęła jak najprędzej rozpowszechnić mowę Pawła, rozsypać słowa syna po całej ziemi i patrzyła w twarz doktora wyczekującymi na odpowiedź oczyma, gotowa prosić go.
— Diabeł wie, czy to będzie bezpieczne, żebyście wy brali się teraz do tego! — niezdecydowanie powiedział doktor wyjmując zegarek. — Teraz jest jedenasta czterdzieści trzy — pociąg odchodzi o drugiej pięć, droga trwa pięć godzin i piętnaście minut. Przyjedziecie więc wieczorem, jednakże nie dość późno, ale — nie o to chodzi...
— Nie o to! — powtórzyła gospodyni chmurząc brwi.
— A o co? — spytała matka przysuwając się do niej.
— Tylko o to, żeby dobrze zrobić...
Ludmiła popatrzyła na nią uważnie i, pocierając czoło, zauważyła:
— To niebezpieczne dla was...
— Dlaczego? — gorąco i z prośbą w głosie zawołała matka.
— Ot dlaczego! — szybko i urywanymi zdaniami przemówił doktor. — Znikliście z domu na godzinę przed aresztowaniem Mikołaja. Wyjechaliście do fabryki, gdzie znają was jako ciotkę nauczycielki. Po waszym przyjeździe w fabryce zjawiły się niebezpieczne odezwy. Wszystko to zaciąga się jak pętla wokół waszej szyi.
— Nie zauważą mnie — przekonywała go matka zapalając się. — A gdyby po powrocie zaaresztowali mnie i zapytali, gdzie byłam...
Zamilkła na chwilę, po czym zawołała:
— Wiem co odpowiedzieć! Stamtąd pojadę prosto do osady — mam tam znajomego — Sizowa. Więc powiem, że niby prosto z sądu poszłam do niego podzielić się z nim moją niedolą. On także ma zmartwienie — siostrzeńca jego skazali. I zezna to także. Widzicie?
Czując, że ustąpią jej mocnemu pragnieniu, i chcąc ich jak najprędzej skłonić do tego, nalegała coraz bardziej. Ustąpili.
— Cóż, jedzcie! — zgodził się niechętnie doktor.
Ludmiła milczała przechadzając się w zamyśleniu po pokoju. Twarz jej przygasła i jakby zmizerniała, a naprężone mięśnie szyi ledwie mogły utrzymać głowę, która najwidoczniej ciążyła jej i opuszczała się na piersi. Matka zauważyła to.
— Oszczędzacie mnie ciągle — powiedziała z uśmiechem — ale siebie nie oszczędzacie!
— To nieprawda! — powiedział doktor. — Oszczędzamy i siebie, powinniśmy oszczędzać! I gniewamy się bardzo na tego, kto trwoni bez pożytku swoje siły, tak! A teraz — co to jeszcze chciałem powiedzieć — mowę otrzymacie na stacji...
Objaśnił ją, jak to będzie zrobione, po czym zajrzał jej w oczy i powiedział:
— No, życzę wam powodzenia!
I wyszedł, mimo wszystko niezadowolony z czegoś. Gdy drzwi zamknęły się za nim, Ludmiła podeszła do matki śmiejąc się cicho.
— Rozumiem was...
Wzięła ją pod rękę i zaczęła znowu wolno chodzić po pokoju.
— Ja mam także syna. Ma już trzynaście lat. Mieszka u ojca. Mój mąż jest podprokuratorem. I chłopiec jest z nim... Często myślę — czym on będzie?
Jej wilgotny głos drgnął. Po czym mówiła dalej w zamyśleniu:
— Wychowuje go świadomy wróg tych ludzi, którzy są mi bliscy, których uważam za najlepszych ludzi na ziemi. Mój syn może wyrosnąć na mojego wroga. Mieszkać ze mną nie może — mieszkam pod przybranym nazwiskiem. Osiem lat go nie widziałam — to dużo — osiem lat!
Zatrzymała się przy oknie i, patrząc w bladą pustkę nieba, ciągnęła dalej:
— Gdyby był ze mną, byłabym silniejsza, nie miałabym w sercu rany, która zawsze boli. I nawet, gdyby umarł, było by mi lżej...
— Kochana moja! — powiedziała matka czując, jak współczucie ściska jej serce.
— Szczęśliwi jesteście! — powiedziała z uśmiechem Ludmiła. — To piękne — matka i syn obok siebie, w jednym szeregu — to rzadkie!
Własowa niespodziewanie dla samej siebie zawołała:
— Tak! To tak dobrze!
I zniżywszy głos, jakby zwierzała się z tajemnicy, dodała:
— Wszyscy wy, Mikołaj Iwanowicz i wszyscy ludzie prawdy — także razem! Wszyscy ludzie stali się bliscy — rozumiem ich. Słów nie rozumiem, a wszystko inne — rozumiem!
— Więc to tak... — powiedziała Ludmiła. — Więc tak...
Matka położyła rękę na jej piersi i, dotykając jej lekko, mówiła prawie szeptem, jakby widziała to, o czym mówi:
— Idą przez świat dzieci! Oto co rozumiem — idą dzieci po całej ziemi, wszyscy, zewsząd — do jednego! Idą najlepsze serca, ludzie uczciwego rozumu, nacierają nieugięcie na wszystko co złe, idą, rozdeptują kłamstwo mocnymi nogami... Młodzi, zdrowi, oddają swoje niezwyciężone siły wszyscy dla jednego — dla sprawiedliwości! Idą, żeby pokonać niedolę, ludzką, wypowiedzieć walkę wszystkim nieszczęściom ziemi, idą zwyciężyć wszystko co ohydne i — zwyciężą! Zapalimy nowe słońce — mówił mi jeden z nich i — zapalą! Połączymy w jedno serce rozdzielone nienawiścią serca i — połączą!
Przypomniała sobie słowa zapomnianych modlitw i, zapalając je nową wiarą, wyrzucała je ze swego serca jak iskry.
— Idą dzieci drogami prawdy i rozumu niosąc miłość do wszystkiego, rozpościerają nad wszystkim nowe niebo, oświecają wszystko niegasnącym ogniem swoich serc. Powstaje nowe życie w ogniu miłości dzieci do całego świata. Któż zgasi tę miłość? Jaka jest siła większa od niej? Kto ją pokona? Zrodziła ją cała ziemia i całe życie chce jej zwycięstwa — całe życie!
Odsunęła się od Ludmiły zmęczona wzruszeniem i usiadła oddychając ciężko. Ludmiła odeszła także ostrożnie, bezszelestnie, jakby się bała coś zniszczyć. Chodziła sprężyście po pokoju, patrzyła przed siebie głębokim spojrzeniem matowych oczu i stała się jakby wyższa, prostsza i smuklejsza. Jej chuda i surowa twarz była skupiona, wargi — zaciśnięte nerwowo. Cisza w pokoju szybko uspokoiła matkę. Dostrzegła nastrój Ludmiły i spytała półgłosem jakby w poczuciu winy:
— Może ja coś nie tak powiedziałam?...
Ludmiła odwróciła się szybko, spojrzała na nią jakby z przestrachem i zaczęła mówić pośpiesznie wyciągnąwszy do niej ręce, jakby pragnęła powstrzymać coś:
— Tak! Tak! Ale nie mówmy o tym. Niech to zostanie takie jak zostało powiedziane. — I spokojniej już ciągnęła dalej. — Musicie już niedługo jechać — to przecież daleko!
— Tak, już niedługo. Ach, gdybyście wiedzieli, jaka jestem szczęśliwa! Wiozę słowo syna! Słowo mojej krwi! Przecie to jakby własna dusza!
Uśmiechnęła się, ale Ludmiła odpowiedziała jej bladym tylko uśmiechem. Matka czuła, że Ludmiła ochładza jej radość swoją powściągliwością i nagle zbudziło się w niej uparte pragnienie przelania w tę surową duszę swego ognia, rozpalenia jej — niechże i ona dźwięczy harmonijnie z jej pełnym radości sercem. Ujęła ręce Ludmiły, ścisnęła je mocno i powiedziała:
— Droga moja! Jak to dobrze jest wiedzieć, że jest już w życiu światło dla wszystkich ludzi i że nadejdzie czas, gdy zobaczą je wszyscy i zespolą się z nim sercem!
Jej dobra, szeroka twarz drżała, oczy uśmiechały się promieniście, brwi poruszały się nad nimi, jakby oskrzydlając ich blask. Upajały ją wielkie myśli, wkładała w nie wszystko, czym gorzało jej serce, wszystko, co zdążyła przeżyć, i krystalizowała je w twarde, jasne, pełne treści słowa. Rodziło się ich coraz więcej w jej jesiennym sercu ogrzanym twórczą siłą wiosennego słońca, zakwitały coraz jaskrawszymi barwami, czerwieniły się w nim.
— Przecie to jakby nowy Bóg rodził się ludziom! Wszystko — dla wszystkich! Wszyscy — dla całości! Tak rozumiem was wszystkich. Zaprawdę, wszyscy jesteście towarzyszami, wszyscy krewnymi, wszyscy dziećmi jednej matki — prawdy!
I znowu zachłystując się falą swego podniecenia, zatrzymała się, zaczerpnęła tchu, szerokim gestem rozłożyła ręce, jakby chciała coś objąć i powiedziała:
— Gdy mówię sobie to słowo — towarzysze! — słyszę sercem — idą!
Osiągnęła to, czego pragnęła — twarz Ludmiły zapłonęła, usta zadrżały, z oczu popłynęły wielkie i przeźroczyste łzy.
Matka objęła ją, zaśmiała się bezdźwięcznie, dumna ze zwycięstwa swego serca.
Gdy żegnały się, Ludmiła zajrzała jej w oczy i spytała cicho:
Na ulicy suche i mroźne powietrze objęło mocno całe jej ciało, przenikło do gardła, załechtało w nosie i na sekundę zaparło dech w piersiach. Matka zatrzymała się i rozejrzała: niedaleko od niej, na rogu, stał dorożkarz w kudłatej czapce, dalej szedł jakiś człowiek, zgięty wpół wciągając głowę w ramiona, a przed nimi biegł, podskakując i rozcierając uszy, żołnierz.
— Pewnie posłali żołnierzyka do sklepiku! — pomyślała i poszła słuchając z zadowoleniem, jak młodo i dźwięcznie skrzypi pod jej nogami śnieg.
Na stację przyszła wcześnie, pociągu jeszcze nie było, ale w brudnej, zakopconej dymem sali trzeciej klasy zebrało się już dużo ludzi — mróz zegnał tu robotników drogowych, przyszli ogrzać się dorożkarze i jacyś źle odziani, bezdomni ludzie. Byli i pasażerowie. Kilku chłopów, gruby kupiec w cybetowym futrze, duchowny z córką — ospowatą dziewoją, pięciu żołnierzy i ruchliwi mieszczanie. Ludzie palili, rozmawiali, pili herbatę, wódkę. Przy bufecie ktoś zanosił się od śmiechu, nad głowami unosiły się kłęby dymu. Otwarte drzwi skrzypiały, szyby drżały i dzwoniły, gdy zamykano je z hałasem. Mocny zapach tytoniu i solonych ryb bił w nozdrza.
Matka usiadła u wejścia do sali i czekała. Gdy drzwi otwierały się, leciał na nią obłok chłodnego powietrza, wdychała je z przyjemnością pełną piersią. Wchodzili ludzie ciężko odziani, z węzełkami w rękach, i niezdarnie grzęźli w drzwiach wymyślając i rzucając na podłogę albo na ławkę swoje rzeczy. Strząsali suchy szron z kołnierzy i rękawów płaszczy, ocierali go z bród i wąsów, chrząkali.
Wszedł młody człowiek z żółtą walizą w ręku, rozejrzał się szybko i podszedł prosto do matki.
— Do Moskwy? — zapytał półgłosem.
— Tak. Do Tani.
— Oto jest!
Postawił walizkę obok niej na ławce, wyjął papierosa; zapalił go, uchylił czapki i w milczeniu wyszedł drugimi drzwiami. Matka pogładziła ręką chłodną skórę walizki, oparła się o nią łokciem i, zadowolona, zaczęła przyglądać się publiczności. Po minucie wstała i przeszła na drugą ławkę, bliżej wejścia na peron. Walizka była niewielka, trzymała ją bez wysiłku w ręku. Szła z podniesioną głową przyglądając się migającym przed nią twarzom.
Jakiś młody człowiek w krótkim palcie z podniesionym kołnierzem zderzył się z nią w przejściu, odskoczył podniósłszy rękę do głowy. Wydało się jej, że zna go, obejrzała się i zobaczyła, że i on patrzy na nią jednym jasnym okiem spoza kołnierza. To uważne oko ukłuło ją, ręka, w której trzymała walizkę, drgnęła i walizka stała się nagle cięższa.
— Widziałam go pewnie gdzieś! — pomyślała tłumiąc tą myślą przykre, niejasne wrażenie i nie pozwalając innym słowom określić uczucia, powoli, ale przemożnie ściskającego chłodem jej serce. A uczucie to rosło, podnosiło się do gardła, napełniało usta suchą goryczą i ogarnęła ją nieprzezwyciężona chęć obejrzenia się i spojrzenia na niego jeszcze raz. Zrobiła to — człowiek przestępując ostrożnie z nogi na nogę stał na tym samym miejscu. Wydawało się, że pragnie czegoś, ale nie może się zdecydować. Prawa ręka była wsunięta między guziki palta, drugą trzymał w kieszeni, dlatego też prawe ramię wydawało się wyższe od lewego.
Podeszła nie śpiesząc się do ławki i usiadła na niej ostrożnie i powoli, jakby obawiała się, że coś się w niej przerwie. Pamięć rozbudzona ostrym przeczuciem nieszczęścia dwa razy postawiła przed nią tego człowieka — raz w polu, za miastem, po ucieczce Rybina, drugi — w sądzie. Tam, obok niego stał rewirowy, któremu fałszywie pokazała kierunek udeczki Rybina. Znali ją i śledzili — to było jasne.
— Wpadłaś? — zadała sobie pytanie. I w następnym momencie odpowiedziała wzdrygając się. — A może jeszcze nie...
I natychmiast opanowawszy się, stwierdziła surowo:
— Wpadłaś!
Rozglądała się, ale nie widziała nic, a myśli jedna za drugą zapalały się i gasły w jej mózgu jak iskry.
— Zostawić walizkę — iść?
Ale zaraz jaskrawszym światłem błysnęła druga iskra:
— Porzucić synowskie słowo? W takie ręce...
Przytuliła do siebie walizkę.
— A — odejść z nią? Uciec...
Myśli te wydawały się jej obce, jak gdyby je ktoś z zewnątrz wtłaczał w mą gwałtem. Paliły ją, boleśnie kłuły jej mózg, chłostały serce jak ogniste bicze. Bolały ją i obrażały odpędzając ją od samej siebie, od Pawła, od wszystkiego, co zrosło się już z jej sercem. Czuła, że naiska na nią uparcie wroga siła, przygniata jej plecy i piersi, poniża ją, pogrąża w martwym łęku. Żyły w jej skroniach pulsowały mocno, u nasady włosów czuła ciepło.
Nagle, jednym wielkim i mocnym wysiłkiem serca, który jakby wstrząsnął nią całą, zgasiła chytre, maleńkie i słabe ogniki i powiedziała sobie rozkazująco:
— Wstydź się!
Zrobiło się jej od razu lżej i, okrzepnąwszy zupełnie, dodała:
— Nie hańb syna! Nikt się nie boi...
Oczy jej spotkały posępne, nieśmiałe spojrzenie. Potem przemknęła jej w pamięci twarz Rybina. Te kilka sekund wahania jak gdyby umocniły w niej wszystko. Serce zabiło spokojniej.
— Co teraz będzie? — myślała obserwując.
Szpicel zawołał dozorcę i szepnął mu coś wskazując na nią oczyma. Stróż patrzył na niego i cofał się w tył. Podszedł drugi dozorca, słuchał, marszczył brwi. Był to duży starzec, siwy, nieogolony. Kiwnął szpiclowi głową i podszedł do ławki, na której siedziała matka, a szpicel zniknął gdzieś szybko.
Starzec szedł nie śpiesząc się, uważnie obmacując gniewnymi oczyma jej twarz. Posunęła się dalej na ławce:
— Żeby tylko nie bili...
Zatrzymał się przed nią. Milczał chwilę, po czym nie podnosząc głosu, zapytał surowo:
— Czego tu wypatrujesz?
— Ja... nic.
— Tak, tak — złodziejka! Stara już, a do czego się bierze!
Wydawało się jej, że jego słowa uderzyły ją dwa razy w twarz. Złe, ochryple, bolały, jak gdyby szarpały policzki, wychłostywały oczy...
— Ja? Nie jestem złodziejką! Kłamiesz — zawołała pełną piersią i wszystko zakręciło się przed nią w wichrze jej oburzenia. Była pijana obrazą i goryczą. Szarpnęła walizką, walizka otworzyła się.
— Patrzcie! Patrzcie wszyscy! — krzyczała podnosząc się i machając nad głową paczką wyciągniętych z walizki proklamacji. Poprzez szum w uszach słyszała okrzyki zbiegających się ludzi i widziała, że biegną szybko i ze wszystkich stron.
— Co to takiego?
— Szpicel...
— Co to?
— Mówią, że ukradła...
— Taka zdawało by się stateczna i poważna — oj! oj! oj!
— Nie jestem złodziejką! — mówiła matka pełnym głosem uspokajając się nieco na widok ludzi, ciasno napierających na nią ze wszystkich stron.
— Wczoraj sądzili politycznych, tam był między nimi mój syn — Własow. Wygłosił mowę — oto ona! Wiozę ją ludziom, żeby czytali i myśleli o prawdzie...
Ktoś ostrożnie wyciągnął papier z jej rąk. Machnęła paczką w powietrzu i rzuciła ją w tłum.
— Za to także nie pochwalą! — zawołał czyjś przestraszony głos.
Matka widziała, że rozchwytują papierki, chowają je za pazuchę i do kieszeni i to dodało jej nowych sił. Spokojniej i mocniej prężąc się cała i czując, jak rośnie w niej zbudzona duma i rozpala się zduszona radość, mówiła wyciągając pośpiesznie z walizki paczki papieru i rozrzucając je na prawo i na lewo w czyjeś szybkie, spragnione ręce.
— Czy wiecie za co skazano mego syna i tych wszystkich, którzy byli z nim — wiecie? Powiem wam to, a wy uwierzcie sercu matki i jej siwym włosom — wczoraj sądzono ludzi za to, że niosą wam wszystkim prawdę! Wczoraj dowiedziałam się, że ta prawda... nikt nie może przeciwstawić się jej, nikt!
Tłum milczał i rósł zwierając się coraz mocniej, otaczając szczelnie kobietę pierścieniem żywych ciał.
— Nędza, głód, choroby, oto co daje ludziom ich praca. Wszystko jest przeciw nam — zdychamy całe życie, z dnia na dzień, zawsze w harówce, w brudzie, w oszukaństwie, a naszą pracą radują się i objadają inni, i trzymają nas na łańcuchu jak psy! Trzymają nas w ciemnocie — my nie wiemy o niczym, w strachu — boimy się wszystkiego! Nasze życie to noc, ciemna noc!
— Tak! — rozległo się głucho w odpowiedzi.
— Zamknij jej pysk!
Za tłumem matka zobaczyła szpicla i dwóch żandarmów i śpieszyła się, żeby oddać ostatnie paczki, ale gdy ręka jej opuściła się w walizkę, spotkała tam obcą rękę.
— Bierzcie! Bierzcie! — mówiła nachylając się nad walizką.
— Rozchodzić się! — krzyczeli żandarmi rozpychając ludzi. Ustępowali niechętnie przed szturchańcami, ściskali żandarmów w tłumie, przeszkadzali im może nieświadomie nie pragnąc tego. Pociągnęła ich z niepokonaną siłą ta siwa kobieta z dużymi, uczciwymi oczyma i dobrą twarzą. I rozdzielani przez życie, obcy dla siebie, teraz stapiali się w jakąś całość, ogrzaną ogniem słowa, którego szukało i pożądało może od dawna wiele serc, skrzywdzonych przez niesprawiedliwość życia. Bliżsi stali w milczeniu, matka widziała ich uważne i chciwe oczy, czuła na swojej twarzy ich ciepły oddech.
— Uciekaj, stara! — Zaraz cię wezmą!...
— Ach, jaka zuchwała!
— Precz! Rozchodzić się! — coraz bliżej rozlegały się krzyki żandarmów. Ludzie przed matką kołysali się na nogach chwytając się jeden drugiego.
Wydawało się jej, że wszyscy gotowi są zrozumieć ją, uwierzyć jej, i chciała, śpieszyła powiedzieć ludziom to, co wiedziała, podzielić się z nimi wszystkimi myślami, których siłę odczuwała. Wypływały z łatwością z głębi jej serca, układały się w pieśń, ale czuła z żalem, że nie starczy jej głosu, że głos jej chrypnie, drży, łamie się.
— Słowo mojego syna — czyste słowo robotnika — słowo nieprzekupnej duszy! Poznawajcie tę nieprzekupność po odwadze!
Czyjeś młode oczy patrzyły w jej twarz z zachwytem i lękiem.
Pchnięto ją w pierś, zachwiała się i usiadła na ławce. Nad głowami ludzi migały ręce żandarmów; chwytali za kołnierze i ramiona, odrzucali na bok ciała ludzkie, zrywali czapki ciskając je daleko. Wszystko w oczach matki poczerniało i zakołysało się, ale przemagając zmęczenie, krzyczała jeszcze ostatkiem głosu:
— Ludzie! Połączcie swoje siły w jedną siłę!
Żandarm dużą, czerwoną ręką chwycił ją za kołnierz i potrząsnął nią:
— Milcz!
Uderzyła głową o ścianę, serce spowił na sekundę żrący dym strachu, ale rozwiał się, i rozgorzało znowu jasnym płomieniem.
— Chodź! — powiedział żandarm.
— Nie lękajcie się niczego! Nie ma męki większej od tej, którą oddychacie przez całe życie...
— Milczeć, mówię! — żandarm wziął ją pod rękę i szarpnął. Drugi uchwycił jej drugą rękę i prowadzili matkę idąc dużymi krokami.
— ...która każdego dnia żre serce, wysusza pierś!
Szpicel zabiegł jej od przodu i, wygrażając kułakiem przed jej twarzą, krzyknął piskliwie:
— Milcz, swołocz!
Oczy jej rozszerzyły się, rozbłysły, szczęka zadrżała. Opierając się nogami o śliski kamień podłogi, zawołała:
— Duszy, która zmartwychwstała, nie zabiją!
— Suko!
Szpicel uderzył ją w twarz krótkim ruchem ręki.
— Dobrze jej! Stare ścierwo — rozległ się jakiś okrzyk złośliwego zadowolenia.
Coś czarnego i czerwonego oślepiło na chwilę oczy matki, słony smak krwi napełnił usta.
Głośny wybuch okrzyków oprzytomnił ją.
— Nie waż się bić!
— Chłopcy!
— Ach ty, draniu!
— Dajcie mu!
— Nie zaleją krwią rozumu!
Uderzano ją w kark, bito po plecach, po głowie. Wszystko zakręciło się, zawirowało ciemnym wichrem, w krzyku, w wyciu, w świstach. Coś gęstego ogłuszało ją leząc do uszu, zatykało gardło, dusiło. Podłoga poruszała się, zapadała się pod nogami, nogi uginały się, ciało drgało w oparzelinach bólu, ociężało i chwiało się bezsilnie. Ale oczy nie gasły i widziały mnogość innych oczu, płonących znanym jej, śmiałym, ostrym ogniem — ogniem bliskim jej sercu.
Wypchano ją w drzwi.
Wyrwała rękę, uchwyciła się framugi.
— Morzem krwi nie zagaszą prawdy...
Uderzono ją po ręce.
— Tylko gniew zgromadzicie, szaleńcy! Na was on spadnie!
Żandarm chwycił ją za gardło i zaczął dusić.
Rzęziła.
— Nieszczęśliwi.
Odpowiedziało jej czyjeś głośne łkanie.
- ↑ Kolejni dyżurni (jeden ma sto chat) obowiązani do spełniania posług administracyjnych w gminie. — Przyp. tłum.