Niebieskie migdały (Kraszewski, 1876)/Tom III
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Niebieskie migdały | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1876 | |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
NIEBIESKIE MIGDAŁY.
POWIEŚĆ
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.
Tom III.
WARSZAWA.
Gebethner i Wolff.
1876. Дозволено Цензурою
Kraków. — W drukarni Wł. L. Anczyca i Spółki.
|
Dzień jasny był i ciepły jak w lecie — morzem jednak poruszał wiatr, który na lądzie czuć się nie dawał; rozkołysane jego fale, jakby jakąś siłą pchane z głębiny — z szumem rozbijały się o brzegi. Zarosłe krzewami wzgórza, zielony kątek zasłaniały zewsząd od burzy i chłodu; z jednéj tylko strony, ku morzu widok był szeroko rozwarty... I w ogródku cicho było choć wzdymało się morze, niekiedy tylko górne palm gałęzie szeleściały jakby przejęte dreszczem.
Wiatr wkraść się nie śmiał w to urocze zacisze stworzone dla wypoczynku, dumania, spokoju, dla chorych na ciele i duszy. Zaglądało do niego słońce tylko i podkradały się ciekawe fale... a mimo grudnia to wszystko jeszcze kwitło jakby ponowioną wiosną.
Stare pogarbione drzewo oliwne, kilka palm z szorstkiemi i najeżonemi pniami, klomby krzewów i cyprysów para, okrążały ogródek, którego trawa świeża śmiała się zielenią majową. Wśród pokrzyżowanych ścieżek żółtych, willa wyświeżona, wdzięczna, z marmurowemi galeryami, z wazonami na słupkach, z gankami i pergolami do koła, wznosiła się piętrząc jakby daléj na morze zaglądać chciała. Morze niby do niéj dobiedz się siliło — ona z dala patrzała tęskno ku niemu, ale między dwojgiem był szeroki trawnik i kwiaty. Tam gdzie o wyślizgany pokład kamyków roztrącały się konające fale, nad brzegiem samym wznosił się taras kamienny, galeryą otoczony, z ławami marmurowemi, z lekkim daszkiem na słupkach opartym. Dzikie wino, bluszcze i klematysy pięły się po nich, rzucając w górę gałęzie i oplatając je kapryśnie. Liście wina kraśniały już pomarańczowo i krwawo, ale trzymały się jeszcze.
W blasku słonecznym morze widziane ztąd świątecznemi stroiło się barwami. Sine, złociste, szmaragdowe, ametystowe, mieniło się wszystkiemi odcieniami opałów. Lecące fale o srebrzystych fręzlach na grzbiecie, zielone, bursztynowe, sine, przejrzyste, wirując biegły na brzeg kamienisty i w brudnych mętach rozlewały się po niém bezsilne. Z dala piękne morze było jak ideały człowieka w całéj tęczy barw najświeższych, z blizka mieniło się w błoto, i niosło algi uwiędłe i śmiecia... Ten ruch jego obok ciszy i spokoju kamiennych wybrzeży, ten kontrast gniewów namiętnych i martwego oporu, składały jeden obraz wspaniały a malowniczy... Na falach promieniały blaski; na ziemi cieniem osłonionéj — przeźroczysty pół mrok się rozciągał. W dali posypywało słońce zmarszczone wody złotemi pręgami i iskrami strojąc je do walki — na ziemi szaro było i jednotonnie... W głębi obrazu przestrzenie zdały się uspokojone i wygładzone, pusto było na nich, tylko kędyś w mgle dalekiéj para żagli jeżyła się do góry, niby ptak o dwojgu skrzydeł... Ku brzegom łódka maleńka rybacza, jak rybka czarna to się bujając chowała za fale, to wyskakiwała nad nie i nikła znowu... i wracała jeszcze...
Willa, co na morze patrzała, zwała się Bianca, od murów jasnych i marmurowych galeryj białych... Tuż za nią nad zatoką rozrzucone w półkole leżało spokojne San Remo.
Godzina była południowa — na ganku willi ukazała się postać niewieścia, osłoniona szalem długim. Stanęła patrząc ku morzu, i powolnym krokiem zszedłszy ze wschodków i ganków, skierowała się ku tarasowi nad brzegiem.
Z daleka nawet patrząc poznać w niéj było łatwo istotę młodą, ruchów wdzięcznych i śmiałych, lecz chwilami jakby znużeniem omdlonych. Szła to prostując się i przyśpieszając kroku — to go zwalniając w takt myślom i oczy spuszczając ku ziemi. Czasem zatrzymywała się popatrzeć na spóźniony kwiatek, niekiedy spojrzała ciekawie ku morzu, i znowu oczy jéj spadały na ziemię... Doszła tak do wschodków, do galeryi, i siadłszy na marmurowéj ławce wsparta na ręku, wzrok obróciła na morze...
Słychać było regularny szum fali i klekotanie kamyczków, które wynosiła na brzegi...
Ten widok wiecznie jeden, coraz inny — może człowieka w osłupieniu i zadumie trzymać godziny całe na uwięzi. Pomiędzy ruchem fali a pulsacyą myśli jest jakby pokrewne jakieś współczucie — myśl się rozbudza, obumiera, podnosi, omdlewa przy jéj szumie, który coś mówić się zdaje. Czarne oczy młodéj kobiety, długiemi osłonione rzęsami tonęły w falach i ich blaskach...
Zadumała się tak głęboko, że ani postrzegła jak młody mężczyzna, z długiemi włosami jasnemi, spływającemi na ramiona, wysunął się z zarośli, w których czatował, i przybiegł do niéj na galeryę — siadając tak, aby go postrzedz była zmuszona... Spieszył ku niéj i oczy mu zaświeciły szczęściem i niepokojem, gdy się jéj znalazł tak blizko.
Usłyszawszy chód, kobieta zwróciła się powoli, domyślając pewnie kto za nią gonił, popatrzała trochę, i znowu ku morzu twarzą usiadła, jakby ją niewiele obchodził.
— Przecież, odezwał się przybyły — przecież choć na chwilkę samą panią Herminię mogłem zastać; ta podróż dała mi się we znaki! Mieliśmy się zatrzymać prędzéj, w Szwajcaryi... tam wszystkim nam było za zimno. A! mnie szczególniéj... Pogoniliśmy aż tu, do tych Włoch, gdzie znowu marznę... Te dni dla mnie, to męka Tantalu — a pani jesteś tak niesłychanie surowa... tak niedostępna...
— Powiedzże mi pan — chłodno odparła kobieta spoglądając na niego okiem śmiałém — jakżeś się mógł spodziewać, że inaczéj być może? Przecież szanując siebie i imię, które noszę... nie mogę być inną... i nie chcę, i nie będę...
— Więc rzuć pani to imię... ja tylko o to błagam... zawołał Alf.
— Pan wiesz, że się to okazało niepodobieństwem. Dla ojca mojego, dla mnie należy choć pozory ocalić... Widzisz pan, jak hrabia Zdzisław jest daleko odemnie... jak unika aż do zbytku nawet spotkania i rozmowy... On to rozumie, a pan położenia mojego nie chcesz ocenić...
— Tak! On, on... on jeden ma łaskę w oczach pani, jam winien zawsze i wszystkiemu, z goryczą odezwał się młody panicz. Mnie nie wolno się zbliżyć gdyśmy sam na sam, ani dotknąć jéj ręki, ani szepnąć czulszego słowa... ja...
— Wszak widujemy się codzień, co chwila — szepnęła opierając się na dłoni z wyrazem rezygnacyi kobieta — daruj mi pan, dopóki nazywam się jego żoną — nikt obcy, choćby najmilszy mi, praw większych nad te, jakie ma hrabia, rościć do mnie nie może...
— To są wszystko smutne niespodzianki dla mnie! Mógłżem przewidzieć taką nielitościwą surowość? Niegdyś byłaś pani dla mnie łaskawsza... dziś... Nie śmiem obwiniać Zdzisława...
— Hrabia Zdzisław nie winien, widzisz pan jak daleko jest zawsze odemnie, przerwała kobieta... Obwiniaj pan mnie, nazwiéj mnie dziwaczką... przyjmę wymówki, ale to nie zmieni mojego postępowania...
Alf się podniósł z siedzenia i począł przechadzać, ręką targając piękne włosy.
— I długoż ma potrwać to położenie nasze dziwaczne — to postępowanie, cały ten międzyakt, który ja odgrywać muszę, aby troskliwość pani o ojca i o pozory zaspokoić?
Herminia milczała jakiś czas oparta na ręku i wpatrzona w morze...
— Jak się panu zdaje? Przecież w kilka tygodni małżeństwo się nie rozstaje, bo niepodobna, aby zrozpaczyło o sobie... Nie chcę, ażeby ludzie dobadali się prawdy i tego śmiesznego układu, jaki stanął między nami. Mówię panu: należy ocalić pozory: dla hrabiego, dla mnie jest to konieczném, konieczném dla mojego ojca, bo tenby komedyi, któréj autorką jest panna Röttler, nigdy mi nie przebaczył.
— Przepraszam panią — autorką téj jak ją pani nazywasz, komedyi jest moja matka... i ja...
— A ja i hrabia Zdzisław niedobrymi aktorami? nie prawdaż? uśmiechając się spytała Herminia. Panie Alfonsie, dodała — szanujże we mnie przyszłą żonę swoją, jeśli nią mam być...
Alfons się zżymnął i rzucił.
— Ale ja kocham, ja szaleję... ja w tém piekle wytrwać nie potrafię...
— Myślisz pan, że mi w niém lepiéj? ironicznie się uśmiechając spytała kobieta...
— Ja nie rozumiem was? serca waszego, uczuć... nic. Zdawało mi się — począł z rosnącym zapałem — żem był pozyskał jéj miłość, żeś miała dla mnie litość... a teraz...
— A! litość masz pan najserdeczniejszą... i miłości tyle ile było, nic z niéj nie uroniłam! mówiła Herminia. Przypomnij sobie moje słowa... Mówiłam zawsze, powtarzam to dziś — współczucie, najczulszą przyjaźń... mam dla was, ale téj gwałtownéj namiętności, jakiéj wymagasz, — nie miałam i dać jéj nie mogę, bo do niéj nie skłonne jest biedne, zastygłe jakieś serce moje... Tak kochać jakby was inna może kobieta pokochała — wyznaję, ja nie potrafię. Dawniéj, chciałeś się tém zaspokoić — mówiłeś: choć trochę współczucia, litości, przyjaźni...? Tak? nieprawdaż? to wszystko ofiaruję dzisiaj... i nic wiecéj! bo niestety! nic wiecéj nie mam, mój biedny panie Alfonsie... Nie łudź się... ja kłamać nie mogę.
Alfons słuchał, a piękna jego twarz zdradzała tłumione, najgwałtowniejsze uczucia...
— Pani jesteś dla mnie istotą zagadkową.
— Jestem nią i dla siebie — spokojnie dodała Herminia — ale jeżeli to pan za zagadkę masz, żem się w nim gwałtowniéj zakochać nie potrafiła? mój panie Alfonsie... to bardzo powszednia zagadka... Są serca zimne i są usposobienia różne... ja jestem upośledzona... niestety!...
— Jam myślał — przerwał Alf — że taka miłość jak moja musi, powinna się stać zaraźliwą...
— Cóż pan chcesz od takiéj jak ja bryły kamiennéj? obojętnie szepnęła Herminia...
— Jeszcze szyderstwo w dodatku! zamruczał Alf.
— Z kogoż? chyba z siebie saméj?
Milczenie trwało minut kilka... Herminia słuchać się zdawała szumu fali, Alf stał, patrzał, namyślał się, cierpiał. Śliczna jego twarzyczka fałdowała się aż do zbrzydnienia, miękkie jéj rysy ruchome, zmienne, chwilami stawały się straszne i przykre... Łagodny ich wyraz niewieści stawał się zwierzęco dzikim. Kobieta nie mogła dostrzedz tego, bo wzrok jéj błądził po morzu.
— Jeszcze słów kilka — odezwał się Alf — niechże wiem, jak ma długo trwać ta moja męczarnia dla ocalenia pozorów, dla uspokojenia ojca, dla odwrócenia tego, co nie może być uniknione... Dziś czy jutro, zdaje mi się... tak samo ludzie pleść będą... Wydaj pani wyrok!
— Panie Alfonsie...
— Nawet mnie pani Alfem nie chcesz nazywać, a nie pozwalasz mi czulszego użyć imienia, gdy do niéj mówię...
— Moglibyśmy się omylić przy obcych... odparła Herminia — tego ja nie chcę...
— Czekam wyroku...
— Zdaje mi się, żeśmy już mówili o tém... Nie pozwalacie na rok, ja proszę o kilka miesięcy...
— I Zdzisław ma ciągle u jéj boku męża udawać? zapytał Alf; a ja... a ja... patrzeć z dala i dręczyć się...
— Gdybyś pan ufał mnie i swojemu szlachetnemu przyjacielowi... mógłbyś sobie oszczędzić męczarni... Matka wasza jest chora, ona potrzebuje tego włoskiego orzeźwiającego powietrza... ja przy niéj zostanę... wy jedzcie obaj...
— Szczególniéj ja...
— Tak, aby sobie téj męczarni oszczędzić — chłodno dokończyła Herminia... Mógłbyś pan przepodróżować Włochy, widzieć Rzym i Neapol, które poznać pragnąłeś...
— Zostawiwszy tu Zdzisława...
— A! jeśli chcesz, możesz go zabrać z sobą, ciszéj odezwała się Herminia...
— Wszystko to cudownie doprawdy się składa — dodał gorzko Alf — matka chora... ja odepchnięty... Zdzisław dla ocalenia pozorów trzymany na uwięzi...
— Wszystko to, powtórzyła Herminia, było z góry przewidziane i zapowiedziane. Stworzyliście państwo to położenie, jam je lekkomyślnie przyjęła, musimy znosić...
Alf skłonił się z przesadzoną grzecznością kobiecie, szybkim krokiem zbiegł z tarasu, po schodkach, i znalazłszy się w ogródku, stanął przybity i zamyślony.
Herminia pozostała nieruchoma na swém miejscu. Patrzała na morze...
W willi, w pokoju, którego okna były przyciemnione żaluzyami od słońca, na szezlągu odpoczywała pani Robert’owa... Zmiana jéj twarzy, która już w dniu ślubu była widoczna, teraz stała się znaczniejsza jeszcze. Zestarzała nagle, zapadły jéj policzki i oczy, dwie plamy wypieczone, jak wykrojone paliły się, z obu stron twarzy wybladłéj.
Podparta na ręku, rzuciwszy książkę, którą czytała, oczy zatopiła w podłodze... Westchnienie się wyrwało z piersi, brwi namarszczyły, chwyciła za dzwonek i potrząsła nim niecierpliwie. Weszła służąca.
— Gdzie hrabia?
— Jest u siebie...
— Prosić go do mnie...
W korytarzu dały się słyszeć kroki i Zdzisław wszedł powoli. I on miał twarz smutkiem okrytą i jakby znudzeniem...
— Gdzie Alf? gdzie ona? spytała pani Robert'owa..
— Zdaje mi się, że Herminia siedzi na tarasie nad morzem... Alf musi być w ogródku lub przy niéj.
Z niecierpliwością rzuciła książkę pani Laura...
— Ta kobieta — zawołała stłumionym głosem... zamęczy Alfa, zabije mnie... Wy, wy bo jesteście bez energii, bez woli... bez litości.
— Ja? zapytał Zdzisław zdziwiony — ale na Boga, cóż ja tu znaczę, kompars podrzędny? Mógłbym choć od wymówek być wolny... Czyż mało jeszcze poświęcenia z mojéj strony...
— Mógłbyś wpłynąć na nią!
— Ja? kiedy Alf i wy nie możecie. Ale ja dla niéj nie istnieję...
Poruszył ramionami, Laura nań spojrzała, był rozdraźniony chociaż się hamował...
— Śmieszna jest prawdziwie! zawołała pani Robert’owa. Alfowi się zbliżyć do siebie nie daje, biedne dziecko usycha... nie ma litości... nie ma czucia...
— Na nieszczęście ma wolę i energię, któréj ani pani, ani ja, ani miłość Alfa złamać nie potrafi. Musimy królowéj być posłuszni i spełniać jéj rozkazy...
— Teraz widzę — dodała Laura jakby sama do siebie — całą głupotę moją i omyłkę niedarowaną. Szalona myśl wydała mi się genialną. Profesorabyśmy skłonili, albo ją namówili do ucieczki, do wykradzenia. Wszystkoby było lepsze nad to położenie fałszywe... Miałam inne wyobrażenia o jej charakterze... sądziłam, że się zechce uważać za żonę Alfa... że głupie jakieś poszanowanie form... nie stanie na drodze... Roiłam raj dla mojego biednego chłopca, a wprowadziłam go do prawdziwego piekła.
Milczał hrabia.
— Co dla mnie to przynajmniéj czyściec zgotowaliście — rzekł z cicha...
— Ale to tak trwać nie może! dodała pani Robert’owa... Ja sądzę, że sposób jest na to...
— Jaki? spytał hrabia...
— Jestem wprawdzie trochę słaba, cicho odezwała się Laura — ale dla Alfa poświęcić się potrafię... Zresztą powietrze Włoch to chwilowe cierpienie musi wyleczyć...
Zdzisław stał spoglądając na nią...
— Po co mamy siedzieć w San Remo?... Nic jéj nie mówiąc, potajemnie wybierzemy się z tobą, gdzie chcesz, do Florencyi, do Rzymu, do Neapolu... Alfa zostawimy z nią samego... To ją zmusi wreszcie być dla niego inną.
Niepostrzeżenie prawie Zdzisław drgnął.
— To nie może być — rzekł stanowczo.
— Jakto? dla czego? nie może? gwałtownie wy buchnęła pani Robert’owa...
— Herminiaby mi téj zdrady nie przebaczyła, bo jéj musiałem dać słowo, że do rozwodu jéj saméj nie porzucę...
— Dałeś jéj słowo na to? Kiedy?
— W dniu ślubu.
I myślisz go dotrzymać? — zawołała pani Robert’owa.
— Tak jak dotrzymuję słowa danego wam i Alfowi.
— Dzieciństwo! rozśmiała się Laura: ja tego wybiegu nie przyjmuję. To jest jedyny środek zbliżenia ich do siebie... Ja wymagam... ty musisz to dla mnie uczynić...
Czekała na odpowiedź napróżno, Zdzisław milczał... Pani Robert’owa coraz się więcéj rozgorączkowała swoją ideą... W tém drzwi się otworzyły i Alf wszedł tak pomieszany, zarumieniony gniewem, widocznie poruszony, że matka zobaczywszy go, porwała się z szezlągu i pobiegła ku niemu. Oburącz pochwyciła go za głowę.
— Co ci jest? biedne dziecko?
— A! ta kobieta! wyjąknął Alf...
— Ta okrutnica! wybuchnęła matka... Cóż się stało?
— Powtórzyło się to, co mnie od niéj codzień spotyka — rzekł Alf — odpycha mnie... nie chce słyszeć o zbliżeniu się żadném... a rozwód odkłada... na miesiące... Nic jéj poruszyć nie może...
Matka poczęła go w czoło całować.
— Uspokój się, zawołała gorączkowo — znajdziemy sposób na nią.
W oczach Alfa błysnęła radość i nadzieja.
— Chyba ty matko potrafisz mnie ocalić!..
— Tak ja — bo hrabia... niekontenta jestem z niego...
Alf z czułością przybliżył się do Zdzisława...
— Zdziś... czyż to być może?
— Posłuchaj, przerwała matka... ja nie potrafiłam tego jeszcze wymódz na nim... Nam obojgu z nim wyjechać potrzeba, a was samych zostawić.
W uniesieniu Alf padł na kolana przed matką, oczy mu się zaiskrzyły...
— Co za myśl! zawołał... a! co za myśl szczęśliwa!..
— Tak, byłaby bardzo piękna — przerwał Zdzisław, gdybyśmy wszyscy nie znali — Herminii. Dziś my wyjedziemy ztąd, przypuszczam... a jutro — ona...
— Dokąd? sama? zawołała pani Robert’owa; ale to być nie może...
— Z kobietą takiego charakteru — rzekł Zdzisław — to nietylko możliwe, ale pewne... Alf ją od siebie odstręczy tylko, pani się jéj narazisz, a ja zostanę zdrajcą...
— Szczególna rzecz — złośliwie wtrąciła pani Laura, wzrok zaogniony zwracając na Zdzisława, — że Zdziś, coby nam powinien pomagać, wynajduje trudności i przeszkody...
— Nie wynajduję, ale widzę je i nie taję ich przed wami...
Począł się przechadzać po pokoju...
Alf cały był przejęty tą myślą, która mu się cudowną zdawała. Pozostać z nią sam na sam, klęczeć u jéj kolan dni całe...
Chociaż się nie przyznawał do tego, był zazdrosny... Wierzył Zdzisławowi, a podejrzewał go... Rzucił mu się znowu na szyję.
— Zdziś! ty już tyle uczyniłeś dla mnie... dopełń miary, przyśpiesz szczęście moje...
— Ale to nie zależy odemnie, odparł hrabia zimno... Odjechać mogę, nie uczynię tego inaczéj jednak, tylko za jéj wiedzą. Dozwólcie mi z nią pomówić o tém...
— Tak i popsuć wszystko! zawołała ręce podnosząc do góry pani Robert’owa...
Hrabia pocałował Alfa z uśmiechem politowania, zakręcił się jeszcze po pokoju, wziął ze stolika książkę i wyszedł, chociaż pani Robert’owa go odwoływała...
Milczenie panowało chwilę po wyjściu jego... Alfons chodził rozpłomieniony.
— Tak, w istocie, to sposób jedyny... będziemy sami! Juściż uciec odemnie nie może? Dokąd? sama? będzie zmuszona pozostać... kilka dni téj samotności stanie za miesiące... Ja się lękam Zdzisława...
— Czy masz poszlaki jakie? wtrąciła chwytając go za rękę matka — czyś co słyszał? widziałeś? domyślasz się?...
— Nie — ale mam przeczucie... mam trwogę, coś oznajmuje o niebezpieczeństwie... Niech mama przypomni sobie podróż... całe jéj obejście się z nami. Nigdy mi ręki nie pozwoliła podać sobie. W rozmowie do niego się zwraca... oczy jéj częściéj go szukają, niż twojego biednego Alfa... Ja się Zdzisława boję...
— Któż wie? smutnie odezwała się pani Robert’owa — masz słuszność może... Jeśli nie zechce jechać ze mną, niech sam jedzie... niech jedzie.
— Mamie doktór radził południe... on jéj potrzebny do towarzystwa, niech jedzie z mamą, rzekł Alf... niech mnie przy niéj zastąpi...
— Ja chorą nie jestem — przerwała matka — ja się czuję zmęczoną i przybitą tobą... Gdy o ciebie będę spokojna, ozdrowieję...
Długo jeszcze cicha rozmowa przeciągnęła się między synem a matką; Zdzisław czytał w swoim pokoju, jeżeli się to czytaniem nazywać mogło... bo oczy miał wlepione to w okno, to w podłogę, a zwróciwszy je na książkę, po kilka razy jeden wierz przebiegać musiał, nie mogąc go zrozumieć.
I on radby był się ztąd wydobyć — ale Herminia litość w nim obudzała. Poznawał ją teraz lepiéj i nie wiedział jak sądzić. Miłość jéj dla Alfa była jakaś dziwnie chłodna i ostygła... Godziłoż się ją, przeciw jéj woli, wbrew obietnicom rzucić tak samą? Postępowanie z Alfonsem dowodziło więcéj litości, niż przywiązania... Im z większą natarczywością zbliżał się do niéj, tém zimniejszą się dlań okazywała...
Zdzisław nie miał prawie zręczności widzenia jéj sam na sam; nie dopuszczano im na chwilę pozostać z sobą... Mimo to w rozmowie urywanéj były wyrazy, wejrzenia, słowa, które utkwiły w Zdzisławie głęboko...
Kochał Alfa — lecz łudzić się nie mógł: dobre, rozpieszczone chłopię nie było stworzone, by stanąć na równi z tą kobietą, która zdumiewała energią woli, bystrością myśli i powagą charakteru... Dla czego poświęciła się dla niego, i zgodziła na taką ofiarę, na takie położenie, na wszystko co ucierpieć mu siała?
Dla Zdzisława było to niezrozumiałe.
Teraz gdy dwie te kobiety widział ciągle przy sobie razem i mógł je porównywać, znużenie panią Robert’ową zwiększało się co chwila — ćmiła ją nietylko dziewiczą pięknością, ale daleko wyższém wykształceniem i pozorną czy istną charakteru potęgą. Zdzisław zniechęcał się do matki Alfa, pomimo jéj przywiązania do siebie i namiętnych jego dowodów; chłód i obojętność Herminii były dlań sympatyczniejsze. Dziwił się sobie, iż mógł na chwilę być zajęty dziwnie piękną, ale nadzwyczaj pospolitą istotą, która traciła codzień w oczach jego... Kajdany tych stosunków ciężyły mu okrutnie — brukały go... zżymał się na siebie, i gdyby go nie wiązało to jakieś uczucie nieokreślone — litości dla Herminii, dawnoby te więzy potargał...
Znużenie tém życiem, pożądanym prawie czyniło mu powrót na wieś, choćby do Suszy, zamknięcie się — odosobnienie, wypoczynek dla serca i ducha. Wyrzucał sobie brak energii, ale jéj nie miał, i tém więcéj cenił ją w Herminii...
I dla niego jak dla Alfa ta kobieta zagadką była...
Bez złéj myśli, pragnął kiedykolwiek poufalszéj z nią sam na sam rozmowy, lecz szpiegowano ich nielitościwie, upokarzająco, śmiesznie... i Zdzisław nie chciał podstępem żadnym zdobyć téj chwili... Alf, jego matka mieli ich ciągle na oku... Wyjść nie mógł nawet do ogródka, nie mając kogoś za sobą...
Długi czas przesiedziawszy samotnie nad morzem, Herminia powróciła do willi. Zbliżała się godzina obiadu. Widać było na jéj twarzy pewne znękanie, ale zarazem spokój, który daje siła wewnętrzna. Wszyscy współmieszkańcy tego domu obok niéj wydawali się rozgorączkowani i podraźnieni; ona miała postać i twarz wypogodzoną. Zdawała się ich nie lękać wcale, gdy oni z obawą spoglądali na nią.
I teraz po krótkiéj przechadzce, wróciła do willi, nie doznawszy żadnego wrażenia, mimo rozmowy z Alfem. Weszła do swojego pokoju, wzięła książkę i siadła z nią zamyślona, czekając aż do stołu znać dadzą.
Wkrótce oznajmiono, iż było gotowe. Herminia nie ruszyła się zaraz: słuchała po chodzie poznając, rychło li wyjdzie pani Robert’owa, Alf i Zdzisław — chciała być ostatnią. Kroki w istocie dały się słyszeć w korytarzu, pani Laura odemknęła drzwi i uśmiechając się prosiła do obiadu. Alf stał za nią.
— W téj chwili służę — odpowiedziała Herminia, nie spuszczając oczu z książki... Nadszedł i Zdzisław, ruszyli się więc wszyscy. Miejsce Herminii było między dwoma panami, z których jeden nazywał się, a drugi miał być jéj mężem. Alf zazdrosny był i pilnował krzesła. Tym razem jednak Herminia wsunęła się zręcznie między matkę jego a Zdzisława. Alf się zarumienił. Pani Robert’owa chciała mu miejsca ustąpić, nie dozwolił na to, chciał odegrywać rolę nieszczęśliwego, i był w istocie.
W rozmowie na zdrowie swe poczęła się uskarżać pani Robert’owa.
— Pani się nudzisz, przerwała Herminia: jakaś wycieczka, przejażdżka posłużyłyby jéj dla zdrowia i rozrywki...
— Ale razem z wami... podchwyciła pani Laura.
— A! mnie tu tak dobrze, nie mam najmniejszéj ochoty...
Syn i matka spojrzeli po sobie...
Kilka razy zaczynano o rzeczach różnych. Alf nie jadł, wzdychał i rzucał rozmaitemi przymówka — mi, Herminia zdawała się ich nie czuć, nie słyszeć i nie rozumieć bo na nic nie odpowiadała...
Posępnie, smutno przeszedł obiad cały... Gdy wstano od stołu, Alf przyszedł oprzeć się o krzesło Herminii, chcąc z nią zawiązać rozmowę... ale przedmiotu innego nie znalazł oprócz siebie i swojego serca. Na to nie otrzymał odpowiedzi, odszedł zrozpaczony. Zostawując Herminie z matką, na którą spojrzał wyraziście, sam wziął pod rękę Zdzisława i wyciągnął go do ogrodu.
Obaj wlekli się jak cienie milczące. Alf wzdychał, Zdziś dym puszczał i przypatrywał się obłoczkom jego.
— Nie ma co mówić — szczęśliwi jesteśmy! zamruczał Alf...
— Zrobiliście coście chcieli, i po waszéj myśli — rzekł Zdziś — macie owoce.
— Zdziś, nie takiéj mowy spodziewałem się po tobie — ofuknął Alf.
— Więc milczę...
Szli znowu jak wprzódy wzdychając i dym puszczając, aż stanęli na tarasie nad morzem.
— Piękna perspektywa, jęcząc przecedził Alf przez zęby — takich kilku miesięcy.
— Gdyby takich, odparł Zdziś — jeszczeby można zgodzić się z przeznaczeniem, ale z tego co dotąd widzę, spodziewać się należy gorszych...
— Któż winien? zapytał Alf.
— Zdaje mi się, że nie ja — odpowiedział hrabia.
— Więc ja?
— Nie wiem...
Alf uderzył w dłonie.
— Oszaleć potrzeba.
— Trzeba mieć rozum, rozśmiał się Zdziś.
— Co tu rozum pomoże! rozum!!
— Nudzisz Herminio zamiast się jéj starać podobać, męczysz ją niedorzeczną zazdrością, obrażasz podejrzeniami — niecierpliwisz natręctwem, i chcesz, żeby ci za to była wdzięczna...
Zamilkli. Alf na ławie siadł i głowę w dłonie zanurzył.
— Zdziś, daj mi ten dowód przyjaźni jeszcze... jedz z mamą i zostaw nas samych...
Namyślał się chwilę zapytany...
— Zgoda, rzekł, ale pod jednym warunkiem.
— Pod jakim?
— Wprzódy się z nią rozmówię sam na sam.
Alf aż podskoczył.
— Cóż to jest? dla czego?
— Może będę szczęśliwszym od was... zaufajcież raz mnie i jéj... szczególnie mnie, którego trzymacie na oku jak podejrzanego i wroga. Jakkolwiek was kocham, obraża mnie to w końcu, tak jak ją téż podejrzliwość wasza oburzać musi...
— Zapewne, gorzéj niż jest, już być nie może — odezwał się Alf... niech tak będzie... Nie przeszkodzimy rozmowie... i owszem...
Z pewną urazą wyrzekłszy te słowa, wstał Alf, spojrzał na morze, zszedł z tarasu, samego na niéj zostawując Zdzisława, i ku willi się skierował...
∗
∗ ∗ |
Jakim się stało sposobem, że mimo chłodnego już trochę wieczoru, wkrótce potém ukazała się Herminia przed willą i powolnym krokiem zdawała kierować ku tarasowi, Zdziś sobie wytłómaczyć nie umiał. Być może, iż niecierpliwy Alf sam się postarał o przyśpieszenie widzenia ich z sobą na osobności... Podnosząc oczy, hrabia dostrzegł, że za żaluzyą w oknie pokoju hrabiny, dwie głowy pilno ruch ich każdy śledzić się zdawały... Wieczór na morzu był spokojny, rozkołysane w dzień fale bić o brzeg przestały, poruszała się tylko woda z lekka jakby wypoczywając po wzburzeniu... Niebo wypogodzone miało barwę złocistą, kilka obłoczków ledwie dostrzeżonych przesuwało się po niém. Zdzisław siedząc na tarasie zobaczył idącą ku sobie wprost tę, którą nazywał swą żoną, i serce mu uderzyło niepokojem niezrozumiałym. Litował się nad losem téj istoty...
— Jak mogła zgodzić się na to? przywiązać do poczciwego, ale zniewieściałego Alfa?? rzecz niepojęta...
Doszedłszy do schodków wiodących na taras, zkąd widać było Zdzisława, Herminia podniosłszy oczy, trzymała kwiatek zerwany w ręku...
— Wolno mi tam odpocząć na górze przy panu, czy nie wolno? zapytała.
— Któżby mógł zabronić? zawołał Zdzisław.
— Może wy, panie hrabio... co się tak obawiacie narazić na podejrzenie i chcecie dowieść, iż mnie nienawidzicie?
— Pani! oburzył się Zdzisław — téj wymówki się nie spodziewałem...
Herminia wchodziła powoli, przeszła całą długość tarasu i usiadła w drugim końcu, w dali od Zdzisława...
— Jesteśmy tak szpiegowani w téj chwili, każdy nasz ruch będzie tak tłomaczony i kommentowany... iż panu ostrożność zalecić muszę. Wszak to od czasu tego co się zwało ślubem naszym, niemal pierwsze spotkanie swobodne?... Nie prawdaż? Dawniéj wolno nam było, jako dobrym przyjaciołom, pomówić z sobą... teraz? niestety!...
Spojrzała na Zdzisława, który oczy miał spuszczone, jak gdyby się wstydził.
— Jakimże sposobem stało się — rzekł po cichu — iż pani odważyłaś się... znijść tu do mnie?...
— Otrzymałam urzędowe pozwolenie od pana Alfonsa, który mi oznajmił, że hrabiego tu znajdę i że życzyłeś sobie widzieć się ze mną... Jestem niezmiernie ciekawa.
— Nie potrafię doprawdy, zdaje mi się, zaspokoić jéj ciekawości... Stare to dzieje, nic nowego. Alf na panią skarży się i płacze, ja bym mu z serca rad dopomódz do pozyskania jéj względów... rzekł Zdziś, nie umiem się wziąć do tego. Czy błagać panią? czy argumentować i przekonywać? prosić pokornie za przyjacielem? grozić?
— Czém? zapytała Herminia...
— Najokropniéjszemi nudami przedłużonemi bez końca — rzekł Zdziś.
Herminia się poruszyła śmiejąc.
— O! tego się ja nie zlęknę! Nudy? Jakto, w tym prześlicznym włoskim kraju, gdzie dla mnie wszystko jest nowe? powietrze, ziemia, niebo, ludzie, język... to cudowne morze, ta nieustająca zieleń... mając książki, fortepian, ciszę, swobody trochę... o ile jéj pan Alf dać raczy — jabym się nudzić miała? Panie Zdzisławie! pan mnie nie znasz... Ja tu całą piersią żyję... jam prawie szczęśliwa!
Hrabia widząc ją ożywioną, uśmiechniętą, zdziwił się i zamilkł...
Herminii oczy pałały ogniem jakimś, i śmiały się tak, jakby w istocie szczęśliwą nazwać się mogła.
— Zdziwiony pan jesteś? nie prawda? zapytała z półuśmiechem — tego wyznania się nie spodziewałeś.
— Przynajmniéj dla tego, rzekł hrabia, iż sądziłem, że męczarnie tego biednego Alfa muszą się odbijać w sercu pani.
— W sercu? w sercu? odezwała się Herminia, a po chwili ciszéj szepnęła: Czyż aż w sercu...?
Coraz bardziéj zdumiony Zdzisław zamilkł.
— Ja myślę, dodała Minia po chwili, że i pan powinieneś być szczęśliwy. Masz miłe towarzystwo pani Robert’owéj, do którego nawykłeś — z pewną złośliwością mówiła daléj Herminia. — Ja się panu nie narzucam, bo to przyznać mi musisz... jesteś swobodny.
— Ja? swobodny? rzucając się na siedzenia, począł Zdzisław.
— Z okna patrzą — przestrzegła Herminia po cichu — mów pan co chcesz, ale siedź spokojnie.
Uwaga ta zamknęła usta hrabiemu, lecz wnet rozpoczął z rozdrażnieniem coraz bardziéj rosnącém...
— Pani mi powiedziałaś teraz i nieraz, że jéj nie znam; muszę jéj ten sam zarzut uczynić. Jakto! pani mnie masz za człowieka tak... tak upadłego nizko, że już nawet spodlenia swego nie czuje...? Jestże odemnie nieszczęśliwszy człowiek? Wdzięczen bardzo jestem pani Robert’owéj za przyjaźń jéj dla mnie, ale ta wdzięczność całego serca mojego zająć nie może... Jestem niewolnikiem, sługą i skazanym.
Szeptem niewyraźnym dokończył... Spojrzał na Herminię, któréj oczy spotkał śmiało patrzące wprost na siebie — jaśniejące jakby radością.
— Mów pan, mów, nie przerywaj, odezwała się, śmiało! Ja lubię gdy tak mówisz, gdy się oburzasz, gdy się gniewasz i budzisz!! Mężczyzna powinien mieć energię za nas i za siebie... zdawało mi się, — że ją widzę... Żalby mi było, żebyś miał jak Alf we łzach się rozpływać...
— Na cóż się przyda ta energia? zapytał ironicznie i stygnąc Zdzisław — żeby podwoiła ból?
— Jaki ból?
— Ból, który wywołuje każde zwichnięcie...
— Kto nie czuje tego bólu — zawołała Herminia — ten kaleką na wieki. Zwichnięty, nie chcesz się pan ratować...
Hrabia znowu zdumiony umilkł.
— Podziwiam panią, ale nie rozumiem. Jeżeli ja za mało jestem energiczny, cóż dopiero Alf...
— A! Alf! choć na chwilę zapomnijmy o nim.
— Przez litość nad panią niepodobna mi o nim zapomnieć...
— Dziękuję za litość... dziękuję, żartobliwie poczęła Herminia — zostaw mnie pan losowi mojemu...
— Czy nie należałoby rozstrzygnięcie tego losu przyśpieszyć?
Będę otwartym — dodał Zdziś — każą mi, proszą mnie...
— Wiem — szepnęła Herminia... Urządzono tę naszą rozmowę dla pokonania mnie. Zrozumiałam to z góry... To śmieszne... rzekła — ja jestem w oczach kościoła, prawa i moich żoną waszą, panie hrabio, a dopóki to imię noszę... żadna siła mnie nie zniewoli do zapomnienia com winna sobie, wam... godności niewieściéj.
— Kazano mi, ciszéj dokończył hrabia — żądać od pani, abyś mi się pozwoliła oddalić i została sama z nimi... Winienem nawet wyznać jéj, że mnie chcą wyprawić z chorą panią Robert’ową, a panią z Alfem samą zostawić...
Usłyszawszy to i zapomniawszy zapewne, że z okna ich szpiegują — Herminia zerwała się z siedzenia.
— I wy bylibyście tak... wyraz połknęła — aby mnie porzucić? opuścić i w takim położeniu zostawić? Wy... ty!..
Mowa jéj zaledwie była zrozumiała.
— Nie — takiéj... takiego postępowania spodziewać się, domyślać nawet nie mogłam.
Hrabia wstał przelękniony i przejęty.
— Pani — rzekł cicho — wszakżem nie powiedział, że to uczynię? Patrzą na nas z okna.
— O! teraz już i patrzeć i słuchać mogą, krzyknęła Herminia przystępując do niego — nie dbam o to... Jestem oburzona — przestałam być panią siebie...
— Na Boga nie zdradźże mnie pani!
— Boisz się? spytała szydersko... i ruszyła ramionami...
— Nie — to być nie może, panie Zdzisławie! wierzyłam i wierzę w wasz charakter szlachetny... wierzyłam i wierzę, że lepsi jesteście niż was płoche towarzystwo tych ludzi uczyniło. Nie! nie mógłbyś tak postąpić... wzgardziłabym wami.
Ogniste wejrzenie rzuciła na niego, Zdzisław stał jak winowajca.
— Nie zawiodę jéj zaufania — rzekł, — ale porozumiejmy się, na Boga. Jam poprzysiągł Alfowi najuroczyściéj, że rękę pani biorę dlatego tylko, aby mu ją oddać...
— Kiedy? zapytała chłodno Herminia.
— Przed ślubem...
— Tak, a u ołtarza, przy świadkach, poprzysiągłeś mi wierność... zawołała coraz się więcéj unosząc kobieta... Dano nam chwilę, ta chwila jest droga — będę miała odwagę otwartości — choćbym ze wstydu spłonąć miała... Jam nigdy nie kochała Alfa — ja kochałam ciebie... kocham... i żadna siła mnie nie oderwie od was!!
Wiem, że mnie kochać nie możesz... czekać będę...
Zarzuciła zasłonę na twarz i nie spojrzawszy już na hrabiego, który stał osłupiały, zeszła prędko ze wschodów...
Długi czas upłynął, nim Zdzisław przyjść do siebie potrafił. Wyznanie to było tak niespodziane, dziwne, a takiém jakiémś szczęściem i goryczą zalało całą jego istotę, iż osłupiały, drżący, pozostał nieruchomy, nie mogąc zebrać myśli...
Lękał się, aby go w tym stanie nie zastał Alf, który mógł nadejść; nie wiedział co począć, co mówić, jak postąpić... Czuł przyjaźń i sympatyę dla Herminii od początku, obawiał się tego uczucia i nie dawał mu rosnąć... teraz nagle podsycone buchnęło płomieniem... Piękna twarz Herminii stała przed jego oczyma z tém wyznaniem tak dziwnie i śmiało rzuconém... serce otwarło się... odżył. Ale wnet zobowiązania względem Alfa, przysięga... zdrada, którąby musiał to jakieś nagle spadające nań szczęście okupić, przygniotły go do ziemi...
— Nie mam innéj drogi — rzekł w duchu — jak ofiary dokonać... Morze głębokie... mogę przypadkiem utonąć.
Ale życia teraz mu tak żal było!... Pierwszy raz z ust kobiety usłyszał to słowo... Czułość pani Robert’owéj dla niego inny wcale miała charakter... Tam pociągnęły go zmysły, tu jaśniał przed nim ideał — wstydził się tamtych kajdan, temi był dumny... Tarł ciężące mu czoło, gdy posłyszał kroki Alfa, który nadbiegł spragniony słowa pociechy, i jak zawsze począł od tego, że mu się rzucił na szyję. Zdzisław go z lekka odepchnął...
— Mówiłeś z nią? ubłagałeś ją?...
— Nie mogłem nic uzyskać — oprócz gniewu, wyjąknął Zdziś; — jestem jeszcze pod wrażeniem jego... miéj litość nademną, miéj cierpliwość, zrazisz ją na wieki...
— Jak to?
— To charakter niezłomny, to kobieta, która władać może drugimi, ale sama sobą nie da zawładnąć... Alfie, na Boga — dosyć — nie mówmy o tém...
Z przerażeniem Alfons dostrzegł, że Zdzisław był wzruszony, wzburzony tak, jak go nigdy nie widywał. Dozwalało się to sceny jakiejś domyślać, któréj tylko wyraz mimiczny widzieli z okna, nie odgadując jéj treści.
— Cóż się stało? podchwycił Alf łamiąc ręce...
— Gniewa się na mnie! mówić mi nawet nie dała o odjeździe... Daj mi się uspokoić i ochłonąć...
Chociaż chora pani Robert’owa, postrzegłszy Alfa załamującego ręce, zarzuciła szal i wybiegła do ukochanego dziecięcia. Zdyszana, uciskając piersi rękami, szybkim krokiem zbliżyła się do tarasu i wpadła między nich, nim ją nadchodzącą postrzegli.
— Zdziś! na Boga! Co się Alfowi stało? Jak się skończyła rozmowa?...
— Gniewem i obrazą! zawołał Zdzisław — zatrzéjmy jéj pamięć — ani wzmianki więcéj... Czekać trzeba... łagodzić i zdać się na łaskę jéj, bo Herminia gwałtu sercu i woli swéj zadać nie dozwoli. Tak, pani... Alf powinien był znać ją od dawna... i musi się poddać losowi...
Pani Robert’owa upadła na ławkę prawie bezwładna... uciskała znowu ręką piersi, które ból ostry rozdzierał. W téj chwili kaszel porwał ją gwałtowny i krew rzuciła się ustami... Alf krzyknął, Zdzisław rzucił się ku niéj ratować... Nie mówiono słowa więcéj... Chłodny wiatr zawiewał od morza, trzeba było chorą co najprędzéj na spoczynek odprowadzić. To krzątanie się około niéj zobaczywszy z góry, Herminia zbiegła natychmiast do nich... Wszyscy więc skupili się około choréj, a Alf dochodząc do willi, pobiegł sam po lekarza.
Włoscy doktorowie, z małym wyjątkiem, jedno mają lekarstwo wszyscy, zabili niém Cavoura, leczą niemal w każdéj chorobie — jest to staroświeckie owo krwi puszczanie, które nie kuruje w żadnym razie, ale chorobę razem z chorym osłabia. I tu téż nadchodzący lekarz, którego Alf spotkał w ulicy, nakazał krwi upuszczenie i spoczynek... Pierwszy przepis sam nawet wykonał nie odkładając, a otaczającym polecił, aby spełnienia drugiego dopilnowali.
Herminia usiadła natychmiast przy niéj, zapomniawszy na pozór o wszystkiém co zaszło przed chwilą... Alf, który najczuléj był do matki przywiązany, pozostał przy niéj także. Troskliwość i energia, z jaką około choréj chodziła Herminia, napełniły go uwielbieniem dla niéj. Ona ani spojrzała na niego. Zdzisław oddalił się niepostrzeżony; nie śmiał okiem rzucić na Herminię, aby jéj wejrzenia nie spotkać, potrzebował być sam z sobą....
Pani Robert’owa, która do życia była przywiązana i trwożyła się najmniejszą choroby oznaką, z posłuszeństwem poddała się wszelkim przepisom, starała uspokoić, a postrzegłszy pierwszy raz Herminię razem z Alfem przy sobie, rozpłakała się z uczucia radości...
— Możesz mnie pan przy matce zostawić, szepnęła Alfowi Herminia — potrzebuje spoczynku, ja czuwać będę... Nawykłam do chodzenia około chorych... uczyłam go się w szpitalu u Sióstr miłosierdzia... Lepszéj a przynajmniéj troskliwszéj dozorczyni nie znajdziecie...
Przejęty wdzięcznością, Alf pocałował ją w rękę, któréj mu nie wyrywała, i wysunął się do Zdzisława...
Zastał go w ciemnym pokoju na sofie leżącego z oczyma w sufit wlepionemi... Rozmowa była niepodobieństwem dla obu...
Alf wybiegał na palcach co chwila dowiadywać się pod drzwi matki i wracał przejęty...
— A! to anioł ta kobieta — wołał — to anioł prawdziwy, bo anielstwo jéj czynem jest, wyższością — siłą, a nie czczą łzą tylko...
Cała noc zeszła tak wśród niepokoju, ale pani Robert’owa uczuła się nad ranem znacznie lepiéj, i ucałowawszy czule swoją dozorczynię, prosiła jéj, ażeby spać odeszła... Herminia więc pozostawiła sługę na straży, rozkazując, aby jéj znać dała, jeśliby czego było potrzeba i wysunęła się do swojego pokoju...
Alf i Zdzisław drzemali nie rozbierając się na krzesłach i kanapie...
Następny dzień zastał ich znużonych i strwożonych jeszcze... Gdy Alf wszedł do pokoju matki, znalazł w nim lekarza i Herminię już ubraną. Pani Robert’owa znacznie lepiéj się miała... a była weselsza niż wczoraj. Choroba ta zbliżyła ją do przyszłéj, jak ją zwała synowéj; zdało jéj się nawet, że ją dla siebie i Alfa potrafiła pozyskać. Ta pociecha uspokoiła ją i orzeźwiła.
W istocie Herminia, która wprzódy starannie unikała każdego zbliżenia się do Alfa, teraz go nie zdawała się unikać, posługiwała się i z obojętną obchodziła się z nim poufałością.
W porze śniadania, na które się zwykle zbierali razem wszyscy... zawołano téż Zdzisława... Namyślał się nieco, czy ma pójść, wahał — lecz uczucie przemogło... poszedł.
Herminia, która ciągle była bardzo czynna, powitała go w progu śmiałém wejrzeniem. Było ono na pozór chłodne, ale nieulęknione, badające... Hrabia nieśmiało wzrok podniósł, już go oderwać od niéj nie mógł. Nie spostrzegł w niéj najmniejszego pomieszania. Rumieniec lekki prześliznął się po twarzy i znikł... Była poważna a smutna, jak zawsze...
Sama podała mu filiżankę herbaty i usiadła milcząca...
Od wczorajszego dnia stosunek był ich zmieniony, ale Zdzisław walczył z sobą noc całą... Miał na oczach Alfa i jego miłość, która nawet w chwili niebezpieczeństwa i choroby matki wyrażała się tak ogniście — iż litość w nim obudzała. Postanowił najmocniéj nie uledz budzącemu się uczuciu, zwyciężyć je, a jak sumienie kazało, pracować nad tém, aby w Herminii obudzić przywiązanie do przyjaciela...
Zdawało mu się, że tym heroizmem wszystkie swe grzechy okupi...
Postanowienie to jednak trwało dopóty, dopóki się nie znalazł w obec téj, która mu wczoraj miała powiedzieć odwagę: — Nie będę niczyją, tylko twoją...
Tego ranka Herminia wydała mu się stokroć piękniejszą, niż w ślubnych szatach, w dniu wesela, niż kiedykolwiekbądź w życiu...
Oczy jéj czarne patrzały z takim spokojem i odwagą królewską... Pierwszy raz Zdziś zaczął się wpatrywać w każdy szczegół téj postaci, którą dawniéj widział tylko jako prześliczną całość... Białe jéj ręce, ramiona, kibić giętka i zręczna, ruchy pełne wrodzonego wdzięku... przesunęły się przed jego oczyma i wypiętnowały w pamięci.
Chociaż te wejrzenia ukradkowe były i tajemne, zdaje się, że Herminia je uczuła, kilka razy nie mówiąc zwróciła się ku niemu, przysługując mu się przy śniadaniu, zapytując o drobne szczegóły. Głos jéj nie drżał wcale... pewna była siebie i dziwnie uspokojona. Alf ją pożerał oczyma... Do miłości jego przybyła teraz wdzięczność za ukochaną matkę — mówił sobie w duchu, że gotów czekać cierpliwie, męczyć się, milczeć... znieść wszystko, co mu nakażą — byle nie stracić nadziei...
Herminia była téż tego dnia milsza dla niego, niż zwykle...
Obudzał w niéj litość może...
Wśród tego śniadania dwa czy trzy razy wychodziła Herminia dowiadywać się o panią Robert’ową, zanosiła jéj sama to, co lekarz pozwolił... Ile razy znikła mu z oczu, Alf spowiadał się ze swych uniesień Zdzisiowi... Hrabia milczał... Na nim widać było dnia tego najmocniéj wrażenie doznane wczoraj, ukryć go nie umiał... Potrzebował samotności i spoczynku z sobą, a że pani Laura lepiéj się miała, mógł wyjechać konno na przejażdżkę.
Alf z razu chciał mu towarzyszyć, potém wyrachował, że straci zręczność widzenia Herminii, która ciągle przy matce jego, z nim razem była — i pozostał.
Hrabia już był w korytarzu, a koń w ganku, gdy ta, którą żoną nazwał, wysunęła się z pokoju choréj pod jakimś pozorem, i zbliżyła żywo ku niemu... przechodząc:
— Wracaj pan, proszę, będę niespokojna....
Słowa te zaszeleściały w uszach hrabiego, lecz nim na nie mógł odpowiedzieć, Hermini już nie było. Zszedł zadumany i pojechał...
Wprawdzie sam nie wiedział wróciwszy z téj przejażdżki, gdzie był i jak długo... ale się zmęczył i miał czas położenie swoje rozważyć...
Było rozpaczliwe... nierozwikłane... straszne... Końca ani przewidzieć, ani przeczuć nie umiał. Z każdą chwilą czuł rosnącą miłość, był podbity... był nieszczęśliwy, gdy mógł się stać najszczęśliwszym...
Kochał Alfa, była to jedna z tych przyjaźni młodzieńczych, które się nie wzdrygają ofiary — poświęcić go, zdawało mu się zbrodnią — lecz poświęcić ją, nie byłoż także nikczemnością?... Przejażdżka go złamała, powrócił z niéj z bólem głowy i gorączką, wsunął się po cichu do swojego pokoju i położył...
Alf posłyszawszy go wracającego, wbiegł natychmiast...
— Zdziś, zawołał — matka jest gorzéj znowu... Chce cię widzieć, chce mówić z tobą... Chodź...
Rad nierad hrabia wstał i za Alfem udał się milczący. Pani Robert’owa siedziała w fotelu... i spotkała go w progu niespokojnemi oczyma...
— Zdziś — gdzież byłeś? czy się godzi odjeżdżać? Ja się źle czuje... Alf... mój drogi, muszę z nim pomówić... o tobie — zostaw nas na chwilę...
Wskazała krzesło przy sobie...
— Doktór nakazał jak największą spokojność — rzekł Zdzisław...
— A któż może ją nakazać? odezwała się chora... Wy, możecie mi ją dać — to lepiéj... Ja się źle czuje... nie wiem co mi jest... siły uchodzą... Życia mi żal... ale nie o nie się trwożę... o Alfa mojego... o to dziecię...
Łzy rzuciły się jéj z oczu...
— On jeden prawdziwie mnie kochał, jam jego jednego kochała nad wszystko... To dziecię dobre nie da sobie rady na świecie!! Zdzisiu — ja nie mam go powierzyć komu... On ojca mieć nie będzie, on nie ma rodziny... nikogo... a ty...
Płakała pani Robert’owa. Hrabia uspakajał ją zapewnieniami... ale to nic nie pomagało...
Gdybym go mogła z Herminia połączyć, umarłabym spokojna: ona ma dosyć energii na ich dwoje... A! i dobra jest jak anioł... Ale wiesz — wiesz — dodała głos zniżając — widziałam ją wczoraj, dzisiaj razem z nim, przy nim... serce mi boli — ona go nie kocha!!
Zdzisław dla uspokojenia jéj zaprzeczył...
— Są chwile jasnowidzenia — oczy miałam zakryte dotąd — otworzyły mi się. Tak jest — Zdzisławie — ona go nie kocha. Kobieta, wiem jak patrzy i mówi, i zdradza się miłość... Albo Herminia jest wyjątkową istotą — albo największe nieszczęście zawisło nad nami... Ona go nie kocha...
Słowa te wyszeptała po cichu pani Robert’owa, lękając się, aby przypadkiem jakim nie doszły Alfa...
— Być może — odezwał się Zdzisław, iż to nie jest taka miłość, jakąbyś pani widzieć w niéj pragnęła... lecz... ma dla niego przyjaźń i szacunek...
— To nie daje szczęścia... westchnęła Laura...
— Ale z tego miłość urodzić się może...
Pani Robert’owa uśmiechnęła się z politowaniem...
— Miłość nie tak się rodzi.. westchnęła cicho — i potrzęsła głową... Dla tego boję się śmierci... bo Alfka kocham... a on słaby i biedny, i ludzie zdepczą go i zgniotą...
Rozmowa w tym tonie trwała długo; nie udało się wprawdzie Zdzisławowi uspokoić choréj, lecz ponowił zapewnienie najuroczystsze, że nad nim jak nad bratem czuwać będzie.
— Nie miałaś pani może wyboru i opiekuna, rzekł w końcu — ale niestety! dałaś mu takiego co go kochać potrafi, a niewiele więcéj nad niego ma siły... Ze wstydem się do tego przyznaję... Mężczyzna, więcéj jéj miećbym powinien... wychowanie mi nie dało, gotując do innych losów niż te, co mnie spotkały...
Po téj rozmowie wieczorem znowu spotkali się troje przy herbacie. Herminia zapytała wchodzącego, gdzie był i jak daleko? Z trudnością przyszło mu na to odpowiedzieć... Właśnie matka odwołała Alfa i zostali sami z sobą.
— Od wczoraj widzę jesteś pan jak zabity — odezwała się po cichu Herminia... jestem mężna i znoszę to z pokorą...
— A! pani — być postawionym między zdradą a...
Alf wchodzący pośpiesznie nie dał mu dokończyć. Zmieszany hrabia... dołożył jakiś zmyślony szczegół z przejażdżki...
— Jaki to kraj szczęśliwy — odezwała się Herminia — ta wieczna wiosna, te kwiaty — spokój tego kątka... takie morze... takie obrazy... jak tu umierać musi być boleśnie, gdy żyć tak rozkosznie!...
— Są jednak tak czarne myśli, co i ten kraj niebieski potrafią uczynić chmurnym, zimnym i smutnym — dodał Zdzisław...
Alf słuchał i gonił tylko ją oczyma. Miłość jego bałwochwalcza mogła pochlebiać kobiecie, ale go czyniła śmiesznym. W momentach ekstazy składał ręce jak do modlitwy, piękne oczy podnosił do góry, usta mu się na pół otwierały i śliczna twarz ze swą mdłą pięknością nabierała niewieściego charakteru głów Carla Dolcego... Naówczas obudziłby był może litość, ale miłości nie wywołałby tą żebraniną u kobiety, co z sobą na równi lub wyżéj nad siebie chce widzieć ideał męzki... Takiego téż uczucia doznawać musiała Herminia, która się nieznacznie uśmiechała, widząc go w tych płaczliwych ekstazach...
Gorętsze i gwałtowniejsze uczucia spały jeszcze w téj duszy upieszczonéj macierzyńskiemi uściski...
Na Zdzisławie nawet Alf prawem kontrastu czynił to wrażenie, że się czuł przy nim do męztwa i energii skłonniejszym...
Następnych dni mało zmian zaszło w położeniu willi Bianca. Pani Rrbert’owa nie była gorzéj, ale się téż lepiéj nie miała. Doktór pragnący się jéj pozbyć może, utrzymywał, że zmiana powietrza posłużyćby mogła. Nie zdawało się jednak możliwém podróż przedsiębrać w téj porze, chyba daléj jeszcze na południe... Ona sama nie bardzo z miejsca się ruszać pragnęła...
Ani na chwilę w ciągu téj choroby nie ustała troskliwość Herminii o nią, Alf i Zdzisław czuwali razem przy pani Robert’owéj. Hrabia odzyskał trochę spokoju i rezygnacyi i oswajał się z dziwném położeniem. Byłby może przyszedł do tego, że wyznanie Herminii, zdałoby mu się jakiemś złudzeniem lub dziwactwem chwilowém, gdyby nie codzienne słowa jéj, rzucane mu w przechodzie, przy spotkaniu, przy każdéj sposobności, które pamięć tego stosunku dziwacznego odżywiały...
Kilka razy podała mu Herminia rękę, uśmiechnęła się nieznacznie, podraźniła go jakby żartem... Spokojowi, z jakim to czyniła, nie mógł się wydziwić Zdzisław, gdy jego każde spotkanie nabawiało trwogą, drżeniem i na długo po sobie zostawiało w nim ślady. Potrzebował czasu nim się mógł opamiętać i ochłonąć.
Z każdym dniem jednak, mimo woli, uczucie w nim rosło... i gdy je zdawał się zwyciężać, wybuchało coraz gwałtowniéj.
Lękał się z niem zdradzić...
Alf kilka razy go zastał tak wzburzonym i pomieszanym, i wytłómaczyć się przed nim nie umiał z tego inaczéj, niż kłamstwem i chorobą. Szczęściem nie było ani razu zręczności do dłuższéj rozmowy z Herminia sam na sam — któréj i ona szukać się nie zdawała... Dla Alfa była miłosierniejsza teraz, nie lękając się być posądzoną przez Zdzisława, a chłopię odbierając najmniejszy dowód życzliwości, biegło niém chwalić się i dzielić z matką.
Stosunki więc nie pogorszyły się wcale, owszem znośniejszemi się stały... Alf miał nadzieję... Zdzisław żył tu potajemną miłością, choć z nią walczył... pani Robert’owa była nieco uspokojona...
Tak upłynął styczeń, tak przemknął się luty, i nieznacznie zjawiła się wiosna, po zaledwie postrzeżonéj zimie... i kilku szronach przelotnych... Pani Robert’owa mogła się nieco przechadzać, a nawet świeżém oddychać powietrzem...
Układano już jakieś plany podróży, do których Herminia nie mieszała się wcale, gdy jednego dnia nadeszły listy do choréj...
Zaledwie jeden z nich rozpieczętowała, gdy Alf posłał po lekarza, a sam wbiegł blady do Zdzisia, z załamanemi rękami...
— Zdziś! duszo moja! ratuj... Matka chora... list z Mińska... my musimy tam jechać — od tego cały byt nasz zagrożony zależy... Ona podróży téj wytrzymać nie może...
Nie śmiał powiedziéć prawdy całéj — lecz Zdzisław łatwo się jéj mógł domyślić. Jechać należało koniecznie... Alf truchlał na myśl pozostawienia Herminii ze Zdzisławem... Wprawdzie zazdrość jego teraz, gdy największe do niéj mógł mieć pobudki, znacznie się była złagodziła — lecz obawa rozbudzała ją na nowo...
Zdzisław musiał biedz do choréj... Dla uspokojenia jéj udało mu się wynaleźć środek, który zdawał się wszystkich zadawalać. „Jedziemy razem do Berlina — rzekł. Herminia zabawi przy ojcu... Ja... ja... muszę zajrzeć w moje okolice. Nie dam więc Alfowi powodu do zazdrości...
W istocie myśl ta przyjętą została z uniesieniem; a że Herminii przy naradzie nie było, polecono hrabiemu, aby z nią o tém pomówił...
— Idź do niéj — odezwała się pani Robert’owa...
W ciągu tych kilku miesięcy, w jednym mieszkając domu, Zdzisław nigdy nogą progu pokoju Herminii nie przestąpił. Pierwszy raz miał do jéj drzwi zapukać... Alf pozostał przy matce... Zmieszany zbliżył się... Lekkie trącenie we drzwi, wywołało głos mu znany.,. Otworzył zwolna... Herminia siedziała w oknie, patrzała na morze... Na widok niespodzianego gościa tego, zarumieniła się, zerwała z siedzenia i stanęła jak wryta... Wyciągnęła rękę ku niemu i padając na krzesło, zawołała:
— Wy — u mnie? Oczom nie wierzę!
— W istocie jest to nadzwyczajne natręctwo, ale mnie tłómaczy to — odezwał się bojaźliwie zbliżając Zdzisław — że pani Robert’owa odebrała w téj chwili list, który ją, choć chorą, zmusza do powrotu do kraju z Alfem razem...
Radość, któréj nie umiała ukryć, zarumieniła twarz Herminii.
— A — my? spytała hamując się...
— My pani... rzekł Zdziś — towarzyszymy im do Berlina... gdzie — pani...
— I pan... dodała Herminia.
— Zechcesz zapewne zabawić przy ojcu.
— A wy, panie hrabio?
Unikając jéj spojrzenia, Zdzisław szepnął, że na kilka tygodni chciałby wyjechać w swoje strony, na Wołyń.
Herminia wysłuchała spokojnie, tak misternie ułożonego planu...
— Nie mogę mieć nic przeciwko temu — rzekła — lecz... lecz hrabia dla uspokojenia ojca mojego, jeśli nie dla własnéj przyjemności, zechcesz zapewne zatrzymać się w Berlinie.
Zdzisław skłonił się bez odpowiedzi... Spojrzeli w oczy sobie... Herminia wyciągnęła rękę ku niemu...
— Bądźmy choć dobrymi przyjaciołmi — rzekła — tak jak to niegdyś bywało... gdy... gdym ja o czemś więcéj marzyła...
Poruszony Zdziś zamilkł, dotknął ustami białéj ręki, ćmiło mu się w oczach, lękał się zdradzić — nie mówiąc słowa, wstał z miejsca...
— Mam więc przyzwolenie pani im oznajmić? zapytał.
— Chętne i najzupełniejsze... Cieszę się, że ojca zobaczę...
Uśmiechnęła się dziwnie.
— Biedna pani Robert’owa i ten Alf... chodźmy do nich razem...
I ciągnąc za sobą Zdzisława, wybiegła wesoło w korytarz...
∗
∗ ∗ |
Przybywszy do Berlina, pani Robert’owa zachorowała. Po cichéj naradzie w jéj pokoju, postanowiono, aby Alf sam jechał z listem tam, gdzie ich wołał ten tajemniczy interes, od którego, jak mówili, los ich zawisł cały. Pierwszego wieczoru, po przybyciu zaraz, Herminia wprost udała się do ojca, który, mimo powagi profesorskiéj i majestatu urojonego księstwa, rozpłakał się ściskając ją i zięcia. Spędzili do późna czas na rozmowie z nim, bo musiał się wypytać o wszystko... Pomimo, że Zdzisław trochę poufaléj niż zwykle odegrywał rolę męża, profesora uderzyło to, że widział małżeństwo nie na téj stopie, na jakiéj się znaleźć spodziewał. Czuł, że brakło między nimi zaufania, serdeczności. Herminii wyrzucał na ucho, że zimną była dla męża; Zdzisławowi przebąknał coś, że jest dziwnie obojętny. Patrzał na nich i głową kręcił niezadowolony... Herminia zapragnęła zostać przy ojcu i zająć swe panieńskie mieszkanie... Puciata chciał, aby się tam wnieśli oboje razem, ale Zdzisław i ona znajdowali, że będzie ciasno, i hrabia się wyniósł do hotelu.
Gdy przyszło żegnać się z żoną, odchodząc, podała mu rękę, i tak mieli się rozstać — aż Puciata oburzony krzyknął:
— Ale cóż u kaduka!... Może to po angielsku i po modnemu, ale nie po bożemu! Czyż namawiać was trzeba, żebyście się pocałowali?
— A nuże, dodał popychając Zdzisława.
Herminia rozśmiała się i rzuciła na szyję mężowi, gorący pierwszy pocałunek kładnąc na jego twarzy; hrabia przycisnął ją do piersi... i wybiegł zawstydzony, wzburzony... na pół oszalały...
W pokoju słyszał tylko głośne kazanie Puciaty, który się rozwodził nad teraźniejszemi obyczajami niedorzecznemi...
Ten nieszczęsny pocałunek ogniem piekł Zdzisława... złamał on wszystkie jego postanowienia najuroczystsze...
— Tak — kocham ją — kocham do szaleństwa! zawołał zbiegając ze wschodów... a co z tego wszystkiego wyniknie... krzywoprzysięstwo — zdrada, nie na mojém będą sumieniu. Ci ludzie rzucili mnie sami na to bezdroże... innego wyjścia nie było! Żeniąc się nie domyślałem, że mnie kocha — teraz nie ja rozstrzygam, ale ona i jéj miłość o naszym losie...
W pierwszéj chwili postanowił był otwarcie wyznać wszystko przed panią Robert’owa i Alfem, lecz znalazł ją chorą i doktora przy łóżku, a Alfa strapionego na wyjezdném... To cierpienie ich nie dozwalało mu ust otworzyć. Alf polecał matkę płacząc, jechał, bo był zmuszony, w największéj o nią trwodze. Zdzisław zaraz nazajutrz przyrzekł sprowadzić lekarzy, i prosić Herminii, ażeby jéj nie odstępowała. Gorączkowo wyprawiano Alfa, który także obawiał się spóźnić, bo tam czekał nań umierający...
Pomimo wrażeń tego pożegnania — Zdzisław całą noc przechodził po swym pokoju, uspokoić się nie mogąc. Tłómaczył się sam przed sobą tém, że o miłości Herminii nie wiedział, i że ona wkładała nań najświętsze obowiązki...
Nazajutrz rano sprowadzeni lekarze berlińscy znaleźli stan pani Robert’owéj dosyć groźnym, ale nie zrozpaczonym. Naganili wyjazd z Włoch... przepisali coś i odjechali, i nie odbierając nadziei. Nadchodząca wiosna mogła się przyczynić do polepszenia jéj stanu.
Zdzisław wyczekał zaledwie chwili, gdy mu wolno było pojechać do żony, i pośpieszył do niéj. Zaledwie otworzył drzwi przedpokoju, Herminia znalazła się na jego spotkanie, jakby przeczuciem wychodząc cała zarumieniona i wesoła...
Nikogo w domu nie było: Roszek poszedł na odczyt, ojciec z rannéj przechadzki nie wrócił, żona pociągnęła go z sobą do panieńskiego swojego mieszkania. Zdzisław upadł tu na kanapkę, kryjąc twarz w dłoni... Herminia stała przed nim tuż i spoglądała nań, jakby czekając słowa...
Nie mogąc wytrzymać dłuższéj walki, Zdziś pochwycił ją i całując posadził przy sobie...
— Miniu! potępią mnie ludzie, świat... sumienie — ale ja kocham ciebie do zaślepienia, do — występku... nad wszystko... ja ciebie kocham...
Poczuł tylko głowę jéj wspartą na swojém ramieniu i oddech żywy... Ręce zawiesiła mu na szyi.
— Niech się teraz stanie co chce! zawołała — tyś mój... Zwyciężyłam... Szłam za ciebie z tą myślą... serce moje dałam ci od pierwszego wejrzenia, gdyśmy się nieznajomi spotkali w sieni... i spojrzeli na siebie. Serce mi naówczas powiedziało: — To ten, którego ci los przeznacza... To on!!
Zdzisław o całym świecie zapomniał... To była pierwsza chwila zwierzeń, szeptów, ślubowin duszy, i nie opatrzyli się nawet, jak Puciata powracający z miasta, w kapeluszu wszedł do pokoju, a zobaczywszy ich tak zajętych sobą — zawołał:
— Otoż to tak myśmy się dawniéj, mosterdzieju, kochali!
Herminia zerwała się zawstydzona, Zdzisław wesoły, ale gdy mu na myśl przyszło krzywoprzysięztwo, zdrada, złamane słowo, rozpacz Alfa wszystkie następstwa téj miłości, posmutniał wprędce.
Dramat miał się dopiero rozpocząć...
Po śniadaniu Herminia pojechała razem z mężem do pani Robert’owéj i pozostała tam do wieczoru...
Chora płakała ciągle, myśląc o synu. Jéj wychowanie pierwsze nie nauczyło jéj modlitwy ani pacierza, ani ucieczki do tych potęg nadziemskich, od których spływa na ziemię pociecha. Siedziała zrozpaczona, zadumana, znękana i potrzebowała roztargnienia jakiegoś, aby o trosce zapomnieć...
Sługa wzięta w mieście, nawykła do siedzenia przy chorych, wynajdowała rozmaite środki rozrywania jéj. Była to stara, miejskiem życiem zepsuta i znarowiona kobieta, któréj twarz czerwona i nabrzękła zdradzała upodobanie w kieliszeczku sznapsu, potrzebnym do utrzymania się przy siłach, u łoża chorego. Czkawka nieustanna ją gnębiła... a nic na nią nie pomagało nad krople, które nosiła w woreczku.
Pani Robert’owa w chorobie dziecinniała, bawiła ją ta kobieta swoją gawędą i plotkami. Ile razy Herminia oddaliła się na chwilę, potrzebując się przed kimś spowiadać, pani Laura opowiadała jéj o swoim synu, o jego podróży, o niepokoju, jakiego doznawała... Nad wieczór tak się dobrze porozumiały z sobą, że czuła dozorczyni zaczęła kłaść na kolanach kabałę dla choréj, i tłómaczyć jéj jak najszczęśliwiéj przyszłość, którą zatłuszczone karty wróżyły.
— Już to prawda, odezwała się w końcu pani Szmitowa, gdyż tak się zwała dozorczyni — że ja z kartami obejść się umiem niczego i powróżyć, ale muszę przyznać się, że mnie do starego dziadka, jak my go nazywamy — ani się umywał. Ten to czyta z kart jak z książki, a przyszłość z wody, z fusów, z rąk, z wosku, ze wszystkiego umie dobyć... bo to człowiek z głową... co się nazywa z głową...
Nie mając nic do czynienia, pani Robertowa słuchała i zaczęła rozpytywać o dziadka.
Szmitowa się nad nim obszernie rozwodziła, dodając, iż témbardziéj mógł być zajmującym dla choréj, że albo pochodził z tego samego kraju co ona i był landsmanem, albo przynajmniéj długo tam przebywał. Skończyło się na tém, iż pani Robert’owa widzieć go zażądała, a kobieta obiecała przyprowadzić.
— To człowiek porządny — dodała, jego tu i do największych domów, panie hrabine i generałowe wzywają, aby im przyszłość przepowiadał. Umie się znaleść w każdém towarzystwie i językami mówi różnemi...
Zaciekawiło to tém więcéj panią Robert’ową, i na dzień następny proroka sobie zamówić kazała. Aż do wieczoru przebyli u choréj Herminia i hrabia; Zdzisław wreszcie miał ją odprowadzić do ojca... ale tam sami z sobą być nie mogli, siedli więc do powozu, kazali się wieźć gdzie zechce woźnicy, i godzin kilka spędzili razem marząc o przyszłości...
Nie godziło się pani Robert’owéj w takiéj chwili porzucać. Za powrotem Alfa, Zdzisław miał mu odkryć wszystko, i wyjechać na wieś z żoną. Maleńka Susza starczyła im za gniazdo... Tegoż dnia hrabia napisał do kapitana, zaklinając go, aby mu jakikolwiek dach i przytułek urządzić się starał...
Trochę późno wrócił Zdziś do swojego mieszkania rozmarzony i jakby odrodzony. Zdawało mu się, że tak był szczęśliwy, iż występnym być nie mógł!
Alf został zapomniany...
Nazajutrz rano pani Szmitowa oznajmiła proroka na jedenastą... Chora go z wielką niecierpliwością oczekiwała. O naznaczonéj godzinie otwarły się drzwi i wszedł człowieczek stary, w siwéj z kasztanowatém peruczce, w starym ale czystym fraku, z kapeluszem ogromnego formatu w ręku, wykrygowany i jak tancmistrz stawiający nogi powyłamywane, z czarném pudełeczkiem pod pachą.
Wyglądał dziwnie — oryginalnie... Wyskakująca naprzód broda śpiczasta i nos garbaty niemal się z sobą schodziły, twarz miał pomarszczoną, bladą, w jedném uchu duży kolczyk. Trzęsącą się głowę podtrzymywała biała, szeroko i wysoko zawiązana chustka...
Skłonił się z wielkiém uszanowaniem przed łóżkiem choréj, nie patrząc na nią, postawił kapelusz na ziemi i odchrząkując zapytał ochrypłym głosem, jakim życzono sobie by mówił językiem?
Pani Robert’owa z ciekawością mu się przypatrująca, zdawała się czemś zdumioną razem i zaniepokojoną. Poruszyła się na łóżku, wlepiła w niego oczy, i cicho odezwała się, aby mówił jeśli umie po polsku...
Stary uśmiechnął się, potarł po czole, siadł na małym stołeczku z wielką gracyą, dobył talie kart, zręcznie ją przetasował, podał do zdjęcia, potém jedną z kart prosił wyciągnąć, naostatek z nadzwyczajną uwagą i troskliwością kłaść zaczął.
Oczy choréj nie na karty, ale na dziwnego człowieczka były zwrócone z zajęciem jakiémś, które się w nich blaskiem niezwykłym malowało.
Lecz w téj chwili poczęło się wróżenie... Namarszczywszy się i kościstemi palcami wskazując leżącą przed sobą kabałę, staruszek mówił:
— Wszystko dowodzi, że jaśnie pani ma wielki smutek i trwogę... Źli ludzie, a świat ich ma podostatkiem... zabiegają na wszystkie strony... Lecz o to kier... serce wielkie stanie w jéj obronie niespodzianie... Tu... spadek niespodziewany... ktoś z rodziny ma się ożenić z ukochaną od dawna osobą... która męża dla niego porzuci...
Suchy głosik starego i jego intonacya tak poruszyły panią Robert’ową, że drżeć zaczęła... Oczy jéj zdawały się z powiek wybiegać, patrzała... usta kilka razy chciały coś przemówić i słowo na nich zamarło...
W chwili gdy stary poczynał mówić daléj, z piersi chorej dobył się gwałtowny wykrzyk:
— Tyś Ludek! Ludek!
Wróżącemu ręce zadrgały usłyszawszy głos, karty się zsunęły razem z tekturą z kolan, podniósł głowę zmieszany, przelękły, począł się przypatrywać choréj, z otwartemi usty i wyrazem strachu więcéj niż z podziwienia...
— Kto mnie woła? chyba z grobu? Kto mnie zna?...
Pani Robert’owéj wargi drżały i łzy puściły się z oczu...
— Ludek! powtórzyła...
— Ale któż wy jesteście? na Boga! zawołał wszystko wiedzący wróżbita, nie mogąc poznać téj, co go sobie przypomniała...
Zmrużywszy oczy przypatrywał się jéj długo... Cicho zaledwie dosłyszanym głosem, szeptem raczéj odezwała się wzdychając pani Robert’owa:
— Lorka...
Stary rozprostował się nagle rozkrzyżowawszy ręce i podnosząc je do góry...
— Dziecko moje zaprzedane! krzyknął, córka moja!...
W téj chwili chora zemdlała, a pani Szmitowa nie zrozumiawszy téj sceny, sądząc, że kabalarz z czém się niedorzeczném wygadał, wpadła na niego, chcąc natychmiast wygnać z pokoju. Stary padł na łóżko, i nogi choréj pochwyciwszy, całował je płacząc...
Szmitowa nic już nie rozumiejąc i posądzając nieszczęśliwego o szaleństwo, miała zawołać o pomoc, gdy pani Robert’owa poczęła przychodzić do siebie. Stary przycisnąwszy usta do nóg, drżąc cały, płakał i jęczał... Podano coś trzeźwiącego, a kabalarza niemal gwałtem odciągnęła Szmitowa i posadziła go na stołku... Chora zakazała jéj go dotykać. Oboje płakali... Widząc, że coś zaszło nieprawdopodobnie dziwnego, wzruszona stara kobiecina cofnęła się za łóżko, dobyła swych kropli i orzeźwiła się niemi. Nie pozostawało jéj nic więcéj nad słuchanie szwargotu, którego nie rozumiała, i podziwianie jakiegoś wypadku, do którego się sama nie wiedząc jak przyczyniła.
Ludek stary kuglarz, aktor, entreprener, dziś kabalarz i prorok... był ojcem Lorki... Od czasu wzięcia jéj w opiekę przez księcia, nie wolno mu było nigdy ani zajrzeć do córki; dowiadywał się o nią zdaleka...
Przez wstyd jakiś nie przyznał się naówczas układając z księciem R... do swojego ojcowskiego tytułu, mienił się opiekunem tylko. Gryzło go późniéj sumienie, a ubóztwo i upadek nieraz poddawały myśl zgłoszenia się do córki, lecz już mu o nią trudno było dopytać. Teraz w chwili, gdy ręka losu ciężyła nad zaprzedaną, dziwny wypadek zbliżał do niéj ojca i dawał jéj przypomnienie przeszłości... Wspomnienie straszne jak groźba. Żadna wróżba nie byłaby jéj tak przeraziła, jak to widmo lat, których pamięć we snach nabawiała ją strachem... lat głodu, chłodu, trudu, męczarni i przymuszonych uśmiechów!
Stał przed nią świadek żywy tamtych dni nędzy, po których nastąpiło wesele, zbytek... szału trochę... łez trochę i nowe życie w dziecięciu rozpoczęte... Zdało się jéj, że po śnie długim budzi się znowu w szałasie, i zmuszona zostanie w krótkiéj sukience wystąpić z obręczami lub kastanietami.
Stary Ludek po chwilowym wybuchu, ocierał już łzy i przychodził do siebie. Laura jeszcze zaiskrzonemi oczyma na niego patrzała...
— Co się z tobą stało? co się z tobą dzieje?
— Żyję, wlokę życie — odparł suchym głosem — a ty? gdzież ten co cię nam odebrał?...
Pani Robert’owa głową potrzęsła.
— Porzucił mnie dawno... Mam syna... anioł dziecko moje... A! gdybyś go mógł zobaczyć, upadłbyś przed nim na kolana... Piękny... piękny...
— A jaka ty byłaś dzieckiem!... są ślady jeszcze... ale cię zjadła choroba...
— Mnie — smutek, troska, miłość dla dziecka — trwoga o przyszłość.
Spuściła głowę...
— Mów mi o sobie, ojcze...
Nieśmiało podniosła nań oczy... Skulony staruszek siedział... machinalnie ściągał z ziemi rozsypane karty i składał je do pudełka...
— Z tego żyję — mruknął — nędzne życie... Wszystko około mnie pomarło... Samson się poderwał... Amelia skończyła z gorączki. Nieszczęście mnie ścigało od czasu jak ciebie nie stało... Miałem doskonałych artystów... ale cóż? mężczyźni co kilka tygodni uciekali, kobiety mi oficerowie bałamucili — dzieci nie mogłem dostać do nauki... Było tam wszystkiego — włóczyłem się z cygańską muzyką... od cyganki wróżyć się uczyłem... i na ten chleb trzeba na starość zejść było.
Trząsł głową.
— Tyś przynajmniéj bogata.
— Ja? alboż wiem... jutro może nic mieć nie będę...
Wśród rozmowy téj Zdzisław i Herminia nadeszli... pani Robert’owa rzuciła na starego okiem, który zrozumiał, że się z sobą wydawać nie był powinien. Pudełko wziął pod pachę, kapelusz w rękę, skłonił się ceremonialnie i chciał odchodzić.
— Jutro! odezwała się, słabym głosem pani Robert’owa.
Stary wysunął się oczu podnieść nie śmiejąc...
Widząc chorą tak poruszoną, Herminia przypisała to kabale i łagodnie wyrzucać jéj zaczęła, że mogła wierzyć w niedorzeczne gusła... Laura się nie uniewinniała... zwrócono rozmowę na przedmiot inny. Zdzisław szepnął, że znajduje potrzebę wezwać lekarza i wyszedł.
W istocie pod noc znacznie się choréj gorzéj zrobiło... Szmitowa wzięła na stronę doktora i opowiedziała mu przyczynę. Wzruszenie wielkie objawiło się gorączką, która z każdą wzrastała chwilą. Dozorczyni nie miała powodu taić sceny, któréj była świadkiem przed Herminią i Zdzisławem, ale dla nich ona była niezrozumiała, a pytać choréj o szczegóły nie było podobna. Całą noc musiano czuwać przy niéj, gdyż straciła przytomność i zrywała się gwałtownie, krzycząc i śpiewając niezrozumiałe wyrazy... Nad ranem nie ustały te symptomata... lekarze zwołani nie mówili nic jeszcze, lecz z twarzy ich łatwo poznać było, że nic nie wróżyli dobrego. Dzień nie przyniósł polepszenia, owszem stan był co chwila gorszy, a drugiego wieczoru żadna już życia nie pozostała nadzieja. Spotkanie z ojcem, trwoga o dziecię, złamały silną dotąd kobietę i wiodły ją do grobu...
W przedpokoju zakrywszy twarz rękami Ludek płakał od rana tego, gdy mu przyjść kazano... Na zapytanie Zdzisława, ktoby był? odpowiedział krótko:
— To córka moja...
Dano mu więc pozostać tam w kątku... aż do zgonu, który trzeciego dnia nastąpił... Przyszedł do łóżka patrzeć na nią, ubraną już do snu wiecznego, wlepił oczy, złożył ręce i został nieruchomy przy niéj. Pogrzeb odbył się staraniem Zdzisława i profesora, a dawni znajomi Alfa poszli za ciałem jego matki...
Wszystko to stało się tak nagle, iż Zdzisław w ciągu tych dni spocząć, opamiętać się, zebrać nie mógł myśli i naradzić się co z Alfem ma począć. Od niego nie było listu, ani znaku życia. Mógł się więc Zdzisław domyślać, że oszczędzał matce zmartwienia i nic jéj nie miał do doniesienia pocieszającego...
Po pogrzebie córki stary Ludek, któremu jakiś zasiłek dał Zdzisław, znikł natychmiast.
Herminia dotrwawszy do końca przy choréj, nie straciła ani energii, ani spokoju ducha, niemi starała się utrzymać Zdzisława, którego smutek i niepokój był zatrważający.
Dopóki byli razem, ożywiał się i nabierał męztwa; pozostawszy sam, zamyślał się i chodził jak obłąkany. Śmierć matki Alfa, która syna powierzyła w opiekę hrabiemu, czyniła położenie jego stokroć przykrzejszém jeszcze...
Listu nie było żadnego... Herminia zrazu namawiająca męża na wieś, przestała go przynaglać. Należało doczekać wiadomości od Alfa i z nim raz skończyć, otwarcie mu objawiając co go czekało...
Lecz dni i tygodnie upływały, a Robert’a i wieści od niego nie było.
Nadchodziła wiosna, mieszkanie w mieście stawało się coraz mniéj znośném. Profesor Puciata, który był i dla córki i dla zięcia codzień czulszym, nie mogąc ich na wieś wyprawić, uczynił im niespodziankę, — najął w Thiergartenie piękną willę i jednego wieczoru zawiózł ich tam, śmiejąc się niezmiernie, gdy się znaleźli wśród zielonego ogródka, wśród kwiatów i wygódek, które dla nich przysposobił...
Mieszkanie to było jakby stworzone dla szczęśliwych nowożeńców. Domek maleńki akacyami ocieniony, obwieszany bluszczami, z wodotryskiem szemrzącym przed gankiem, z rabatami przepysznych kwiatów, z ogródkiem, pełnym drzew, woni i tajemniczych zakątków dla spoczynku.
Budowniczy, który go stawił dla siebie, zmuszony był oddalając się nająć to cacko, i opuścił je ze łzami... Herminia przyrzekła zachować wszystko w największym porządku i świeżości... Cieszyła się tém gniazdkiem dla siebie, a więcéj jeszcze dla Zdzisława, spodziewając się, że w niém znajdzie spokój, którego od śmierci pani Robert’owéj nie doznał ani na chwilę.
Nawet w godzinach szczęścia u boku Herminii, dla któréj miłość stała się namiętną i zdawała rosnąć w miarę, jak jéj dusza otwierała się przed nim — Zdzisław zrywał się smagany przypomnieniem i drżał na samą myśl powrotu Alfa...
Najmniejszy szelest, stuknięcie, głos podniesiony przerażał go i gonił do okna... Spodziewał się ciągle, wyglądał wiadomości — nie pojmował milczenia. Niepodobna było taić przed Robert’em zgonu matki, wysłano mu więc tę smutną wiadomość, ale i na to nie otrzymał Zdzisław odpowiedzi. Po dwu tygodniach takiego oczekiwania, nadszedł nareszcie list krótki.
Alf donosił, że choroba własna i nieszczęśliwy skład okoliczności jakie zastał w domu, pisać mu nie dozwalały. List jego był płaczliwy, zrozpaczony, bolesny, wzywający miłosierdzia...
„Nie mam matki, pisał — a ją tylko jedną miałem na świecie. Zostałem sam, sierotą bez opieki i do jednego serca twojego, kochany Zdzisiu, przytulić się mogę... Tyś mi opiekunem, ty mi będziesz ojcem, z twoich rąk odbiorę to jedyne szczęście, do którego wzdycham na ziemi. Ufam ci, wierzę, znam cię, kocham... i jestem spokojny, powierzywszy ci skarb jedyny. Czuję, że gdybym go miał utracić, życieby mi się stało nieznośném.
„To, czego się matka moja spodziewała dla mnie, na co ja rachowałem niegdyś, rozwiało się jak marzenie — bogatym nie będę, lecz pozostanie mi tyle, ile potrzeba, aby nie ciężyło życie. Rodzina, od któréj zależało spełnienie tyczącego się mnie rozporządzenia, znalazła środek uznania go nieprawném. Dano mi z łaski co chciano... musiałem przyjąć i to, bobym nie miał nic i do niczego nie miałem prawa... Nie mam ani głowy, ani doświadczenia do ułożenia swych interesów, pomagają mi tutaj, nie rozumiem nic, lecz uwięziony jestem i ruszyć się ztąd nie mogę, bo moja i Herminii przyszłość od szczęśliwego ukończenia wszystkiego zależy...
„Czasem się zrywam, chciałbym na los, na łaskę rzucić wszystko, a śpieszyć do ciebie, do niéj, ale mi wstyd ludzi i samego siebie. Niekiedy dawna zazdrość chwyta mnie za serce i wpija w nie szpony swoje... Naówczas przypominam sobie uroczyste wyrazy twojéj przysięgi, dobrowolne przyrzeczenie twoje, i wstydzę się posądzeń, i wyrzucam sobie, że krzywdzę taki charakter, takie anielskie serce, jak twoje...
„Przebacz mi tę spowiedź, przebacz niepokój — jam bardzo, bardzo nieszczęśliwy! —“
List ten odebrawszy, Zdzisław powiedział o nim przed Herminia, ale go jéj pokazać nie chciał...
Cały dzień chodził znękany nim, tak, że nawet pieszczoty i słodkie słowa żony rozchmurzyć go nie potrafiły. Herminia starała się o rozrywki, wynajdowała je, nie opuszczała go na chwilę... Zdzisław dziękował i rozczulał się — w tém myśl, jak piorun spadała nań i truła drogo okupioną chwilę zapomnienia...
W parę dni po pierwszym tym liście, nadszedł drugi. Herminia sama była w domu, gdy go przyniesiono. Na kopercie poznała rękę Alfa... Wiedziała, że to będzie nową dodaną do ognia oliwą — zawahała się, czy go oddać miała, pragnęła przeczytać — nie ośmieliła się złamać pieczęci. Pytała sama siebie, czy miała do tego prawo? czy wielka miłość ją wytłómaczy? i odsunęła wreszcie kuszące pismo, nie chcąc go dotknąć...
Sama myśl naruszenia tajemnicy twarz jéj okryła rumieńcem...
Wstrzymać go nawet nie śmiała... ale zdało się jéj, że oddając mu sama, nie odchodząc od niego przy czytaniu, wrażenie przynajmniéj osłabić potrafi. Mężna jéj dusza pragnęła téż w Zdzisławie widzieć więcéj energii i spokoju.
Dobrawszy więc chwilę, zbliżyła się do niego, trzymając list ten w ręku.
— Zdzisiu, rzekła — jest od Alfa wiadomość — proszę cię — mężnie odczytaj... Jeśli w tém wszystkiém wina jest czyja, moja tylko... Na mnie powinna ciężyć odpowiedzialność za wszystko — kochałam ciebie, gdyś ty nie myślał o mnie... przebacz mi to, co cierpisz dla mnie...
I opasała go rękami przytulając twarz do jego czoła...
Zdzisław milcząc rozerwał kopertę...
Czytali razem:
„Zdzisiu mój drogi! — Spodziewałem się już módz wyjechać ku niéj, ku tobie, liczyłem dni, rachowałem godziny... biło mi serce na wspomnienie samo, że ustami wolno mi będzie dotknąć jéj ręki, że jéj oczy spoczną na mnie... że głos jéj posłyszę... a tu mnie żelazne te trzymają okowy... Od dnia do dnia odkładają sprawy, nikomu nie pilno, nikt nie czuje, że tu każda godzina staje się wiekiem dla mnie...
„Nie śmiem napisać do niéj... przeczytaj jéj ten list, powiedz, że duszą, sercem, całą istotą moją u nóg jéj jestem — że dla mnie teraz już, od zgonu matki, ognisko świata przy jéj stopach, życia mojego węzeł w jéj sercu... A! nie ma wyrazów na to... nie starczy słów...
Drogi mój Zdzisiu — bądź moim tłómaczem, jak jesteś opiekunem... powiedz jéj... więcéj, niż jabym napisać potrafił...
„Jakże mi pilno do ciebie! — jak wiele miałbym ci do powiedzenia tych rzeczy, co się nikomu nie mówią, oprócz takiego, jak ty przyjaciela, to jest drugiego siebie... Dopiero teraz zetknąwszy się z ludźmi, poznałem jacy są ludzie. Nigdym nie posądzał natury ludzkiéj, ażeby do takiéj nikczemności była zdolna — dla interesu... Słupiałem słuchając naiwnych wyznań, których zrozumieć nie mogłem zrazu... Słuszność, sprawiedliwość, przyznawano mi chętnie — nie miałem tylko prawa za sobą... Krzywda moja bezkarną być mogła, więc się spełniła. To, co mi pozostało, za wspaniałomyślny dar powinienem był uważać, bo cóż broniło wziąć mi wszystko? Wola zmarłego, o któréj wiedzieli wszyscy, która za życia była wykonaną, którą uznawano długo, — jak skoro okazała się niezabezpieczona formalnościami, stała się nieważną. Musiałem się poddać przeznaczeniu... Jałmużnę dano mi unikając tylko rozgłosu i zamykając mi usta...
„Szczęściem Herminia jest niezależna, mnie pozostaje tyle, że starczyłoby nawet dla nas dwojga, jam się gotów wyrzec dla siebie wszelkiego zbytku, wszystkich fantazyj, byle jéj dać czego tylko zapragnie... Nie jest to więc jeszcze nieszczęście wielkie.
„Będę surowym dla siebie — aby módz dla niéj być rozrzutnym...
„Straciłem wszelką rachubę — nie wiem jak tu długo zabawię. Zdzisiu drogi, zaklinam cię, pisz codzień, donoś mi o niéj. Proś jéj, niech się zlituje i słów kilka napisze do mnie... A! uczyniłaby mnie tak szczęśliwym!
„Ja tam za wami myślą gonię, zgaduję, co robicie... kiedy ty przychodzisz do profesora... kiedy jéj o mnie przynosisz wiadomość, i jak ona jéj na pół obojętnie słucha...
„Nie — nie — moja miłość musiała przecież wzbudzić w niéj choć politowanie dla mnie, choć trochę życzliwości. Jam niewdzięczny — ona jest tak anielsko dobra! Czyżby się poświęciła, naraziła na tyle utrapień, gdyby nie kochała mnie choć trochę?..
„Tę iskierkę ja rozdmucham moją pokorą, poświęceniem bez granic... Powiedz jéj — a! nie — nie mów jéj nic — nie mów z nią! Znowu ten strach mnie ogarnia — ja się ciebie boję, ja się lękam wszystkiego, jam o powietrze, co ją otacza, zazdrosny. — “
Zdzisław zsunął list i siadł milczący. Spojrzał na Herminię, twarz jéj pałała, łzy miała w oczach...
— Biedny człowiek — odezwała się — a jam ciężko zawiniła. Czuje to; na cóż mu było dawać choć cień nadziei, którą tą nieszczęśliwą miłość miał wykarmić!
Oboje długo przybici tym listem, pozostali chmurni i zamyśleni... Naostatek Herminia przyłożyła dłoń do gorejącego czoła męża i szepnęła mu:
— Chodźmy do ojca...
Zdzisław poszedł posłuszny...
Puciatę zastali ożywionym niezmiernie, Roszka nad fortepianem i kilku mężczyzn w salonie. Ledwie tu przyszedłszy, Herminia wysunęła się do panieńskiego pokoiku swojego.
— Roszku — odezwała się cicho do brata — zatrzymaj Zdzisława w salonie i staraj się go rozerwać — ja mam list pisać — do Stasi... i nie chcę, by mi przeszkadzano...
List, który pisać miała, nie dla Stasi w istocie był przeznaczony: Herminia postanowiła wyznać wszystko przed Alfem, winę biorąc na siebie.
Chciała Zdzisławowi oszczędzić bolu i wstydu.
Usiadła rozgorączkowana, i pod wrażeniem odczytanego przed chwilą pisma, rzuciła na papier spowiedź swoją... Z serca płynące wyrazy były przejęte, wymowne, gorące; zdało się Herminii, że sama miłość dla niéj skłoni Alfa do wyrzeczenia się próżnych nadziei, do przebaczenia Zdzisławowi. Winę całą brała na siebie, upokorzona, błagała go o przebaczenie — dla siebie naprzód, dla nich obojga...
Lękając się, aby jéj Zdzisław nad pisaniem nie zastał, prędko i pośpiesznie dokończyła je i rozgorączkowana wstała od stolika — chowając list przy sobie, aby go wrzucić gdzie w skrzynkę po drodze...
Wyszedłszy do salonu, zastała męża na rozmowie z ojcem, ale tak dziwnie roztargnionego, iż Puciata się do niéj zaraz obrócił, pytając, co się hrabiemu stało, że od niego słowa dziś nie można było dopytać? Obrócono to w żart, Herminia udała wesołą, przybiegła do ojca... i wieczór skończył się opowiadaniem zwykłém, a najulubieńszém pana Puciaty, z czasów, gdy jeszcze szlify nosił.
Pozostały one dlań wspomnieniem najdroższem, były to złote młodości czasy.
— Już się te lata nie wrócą, i taka młodzież jak była za nas, nie wyrośnie, dokończył Puciata. Trzeba było widzieć mnie i Porowskiego, gdyśmy w waszym byli wieku. Było na co spojrzeć! Dzisiejsza młodzież bardzo szykowna, ale to panie zamokły proch, który choć wyschnie i puknie, siły nie ma...
Późno już hrabia pożegnawszy profesora, poszedł z żoną do domu.
Herminia po drodze zręcznie bardzo przechodząc około skrzynki, list wsunęła, zagadawszy męża tak, że tego nie spostrzegł. Wstyd jéj było, że się musiała kryć przed nim; krok, który czyniła, niepokoił ją, lecz zdawał się obowiązkiem...
— Alf — myślała — będzie miał czas ochłonąć, uspokoić się, wypłakać, i... nie przyjechać...
Na to rachowała najwięcéj podobno, bo myśl jego powrotu dręczyła ją dla Zdzisława... Nie obawiała się Alfa, sądząc, że na żaden krok gwałtowniejszy zdobyć się nie może: lękała się Zdzisława, jego zgryzot i cierpienia, któreby widok przyjaciela wywołał...
Dni były obliczone, kiedy odpowiedź przyjść miała...
Odpowiedzi téj spodziewała się ona, liczyła na nią.
Kilka dni następnych poświęciła nużącym przejażdżkom i zabawom, żądając ich dla siebie, a w istocie pragnąc dla Zdzisława, który od ostatniego listu, jak noc chodził chmurny i pogrążony... nie mogąc przemówić słowa.
Czasem stawał przed nią, obejmował ją czule, całował w czoło, do piersi przyciskał, i nic nie mówiąc, wysuwał się z jéj objęcia.
Milczenie to było groźne, twarz posępna... Z każdym dniem widziała go mizerniejszym, bledszym, więcéj zmienionym. Rodzaj powolnéj gorączki go trawił.
Listu żadnego nie było wiecéj. Zdzisław pisywał codzień, ale te kłamane doniesienia kosztowały go wiele, i wstawał cały drżący, gdy pisania dokończył.
Herminia téż czekała odpowiedzi z coraz większą niecierpliwością... Dni wyrachowane przeszły, upłynęło kilka jeszcze, milczenie trwało grobowe — ani słowa. Zdzisław przypisywał to blizkiemu Alfa powrotowi, ale ani jego, ani pisma, ani wieści o nim nie było...
Sylwester Majak kończył medycynę i wzdychał do téj chwili, gdy z patentem będzie mógł nazad w rodzinne wyruszyć strony. Z pomocą rodziców studya odbył oszczędnie, ale bez troski, przyszłość miał przed sobą świetną, to téż nie było starego bursza w lepszym zawsze humorze, z czapeczką butniéj na ucho włożoną nad niego. Nigdy go nikt smutnym nie widział, ale szyderskim i dogryzającym okrutnie bywał często.
Ani przyjaciela serdecznego nie miał, ani téż wrogów między młodzieżą. Naraził się czasem prawdomównością, ale dąsającego się póty się starał udobruchać, aż tego dopiął; a im się kto na niego uparciéj dąsał, tém on więcéj koło niego zabiegał, póki nie rozbroił. Widzieliśmy go bez ogródki mówiącego prawdę Zdzisławowi, tak samo podżartowywał z Alfa i dogryzał po trosze Roszkowi, ze wszystkimi mniéj więcéj będąc dobrze.
Alf go lubił i słuchał, był to po Zdzisławie najpoufalszy jego powiernik, bo z Roszkiem choć na pozór dobrze, byli zawsze w jakichś ceremoniach lub sporze, który zamiast wybuchnąć i skończyć się porozumieniem jak z Majakiem, przechodził w chroniczną nabrzmiałość i trwał bez końca.
Majak zajmował na małéj uliczce ubogie mieszkanko pod strychem, w rodzaju tego, które Zdziś sobie był najął w początku, ale jeszcze szczuplejsze. Nieopodal mieszkał od niego o kilka domów Żabicki, który wszakże powagi swéj z ironią Majaka pogodzić nie umiał.
Jednego dnia, gdy pan Sylwester się wybierał do kliniki, w progu domu swojego ze zdziwieniem wielkiém spotkał Alfa, idącego na górę.
Byłby go może zrazu nie poznał, tak był zmieniony, lecz Robert z uśmiechem smutnym rękę mu podał... Był w żałobie, twarz miał ściągnięta i w osobliwszy sposób pożółkłą chorobliwie.
Majak wiedział o śmierci jego matki i przypisał to smutkowi po jéj stracie, widział jak syn ją kochał — ulitował się nad nim szczerze.
— Co tu robicie, panie Alfonsie?...
— Ja? no, nic — przybyłem — interesa mam.
— Szukacie kogo w tym domu?
— Szedłem was odwiedzić, ale wychodzicie...
— Wracam z chęcią, spocznijcie u mnie proszę...
— Nie przeszkadzam? zapytał Alf.
— Bynajmniéj.
Poszli więc razem na górę.
Alf szedł roztargniony i zadumany, tak, że się potykał i tłukł o ściany. Weszli do izdebki, prosił najprzód o szklankę wody i siadł milczący, kij trzymając między kolanami, patrząc na jego gałkę, jakby nie wiedział od czego począć.
— Widzieliście Zdzisława? zapytał Majak.
Alf podniósł oczy, których wyraz łagodny stał się dzikim i jakby obłąkanym...
— Ja? Zdzisława? zawołał stłumionym głosem — ja z panem hrabią nic nie mam wspólnego — ani znajomości, ani stosunku... Rzeczy są skończone.
Sylwester nic nie wiedzący o ich stosunkach, zdziwił się.
— Cóż to znowu?
— Nic — zwyczajna rzecz; tak się zawsze wielkie przyjaźni kończą.
Majak popatrzał ale nie śmiał pytać. — Alf siedział na pozór bardzo spokojny, lecz blady i drżący. Twarzyczka jego, którą wszyscy nawykli byli widywać uśmiechniętą tak łagodnie, tak pieszczono zalecającą się do ludzi, nabrała jakiegoś wyrazu niezwyczajnego, zaciętéj i skrytéj złości.
Usta, które nałóg dawny do pół uśmiechu mimowolnie naginał, zdawały się teraz zgrzytać i chcieć kąsać. Nie ma nic straszniejszego nad stworzenie z natury łagodne, gdy je wściekłość wewnętrzna oszali. Takim się wydawał Alf. Dopiero teraz dostrzegł Majak, że to, co go najwięcéj odmieniło, były piękne, długie, jasne włosy, ostrzyżone krótko przy głowie... Oczy miał wpadłe, zapłakane, a iskrzące gorączką.
— Cóż takiego między wami zajść mogło? zapytał Majak; byliście z sobą jak bracia?
— A tak, po namyśle odparł Alf — jak bracia, zupełnie jak biblijni pierwsi bracia, Kaim zabił Abla...
— Miałżeby Zdzisław tak srodze przeciw wam przewinić?
— To — między nami! sprawa osobista — powoli wyjąknął z wielką ciężkością Alf.
Nie pytał więc Majak, podał mu cygaro. Alf je przyjął, ukręcił mu gwałtownie koniec i zapalić usiłował, ale tak był roznamiętniony przypomnieniem Zdzisława, że ogniem palce popalił i ledwie mógł rozżarzyć cygaro... Siadł na kanapie.
— Myślicie tu zostać? chcecie chodzić na akademię? zapytał po chwili Sylwester.
— Ja? uczyć się? chodzić? — Nie — trzęsąc głową odparł Alf — zostanę, wyjadę, nie wiem — to zależy... Zobaczę... nie zawisłem od siebie... ochoty do nauki nie mam najmniejszéj — i do życia téż — dodał śmiejąc się — po co to?... Wszystko głupstwo...
Widząc go ciągle podrażnionym, Majak zmilczał...
Jakiś czas trwała cisza — palili cygara. Majak dla przerwania jéj, coś próbował nucić...
— Byliście gdzie? odezwał się.
— Ja? nigdzie! nigdzie — nie mam potrzeby... rzekł Alf...
— Témbardziéj wam dziękuję, żeście dla mnie uczynili wyjątek...
Alf westchnął.
— Trochę byłem interesowany, muszę się przyznać — rzekł powoli — może mi powiecie gdzie ci państwo mieszkają?
— Kto?
— A hrabstwo! hrabstwo... Zdzisławowstwo, bo niewiem...
— Jeśli się o to dowiadujecie, mam nadzieję, że do zgody przyjdzie — zawołał Majak...
— A! do zgody! do zgody! śmiejąc się i zachodząc z jakiegoś dzikiego śmiechu odparł Alf: między nami? do zgody!...
I w tém jakby się opamiętał nagle zaciął usta.
— Zdzisław w Thiergartenie najął willę, na resztę miodowych miesięcy.
Twarz Alfa zapłonęła, oczy spuścił, cygaro zgryzł rzucił i wstał nagle, a potém jeszcze prędzéj siadł znowu... Począł palcami bębnić po stoliku...
Majak mu się przyglądał ciągle, jakby fenomen patologiczny chciał zbadać.
— Kochany Alfie — odezwał się — widzę cię wzburzonym i poruszonym, przyczyny nie wiem... dusi cię coś, czego wypowiedzieć nie chcesz... Nie wywołuję zwierzeń żadnych, ale możebym ci dobrą radą mógł służyć...
Skłonił głowę gość.
— Dziękuję, rzekł — są rzeczy co się nie mówią, człowiek musi się sam truć niemi. A po coby się to zdało?
— Jeżeli nieporozumienie ze Zdzisławem temu przyczyną, ja ofiaruję moje pośrednictwo we wszelkim razie... Nie wiem co zrobił — jeśli obraził — no! nie cierpię szermierki głupiéj, ale jak się macie jeść i gryźć bez końca, lepiéj się na rapiry zetrzyjcie, spędźcie gniew i podajcie sobie dłonie.
Widocznie się zapomniawszy, Alf zerwał się z kanapki i krzyknął:
— Tak się między nami skończyć nie może!... Zabiłbym go i nie byłoby mi dosyć... o nie! o nie! tak się to skończyć nie może! Dać mu w twarz publicznie... zmusić do pojedynku, ubić — to za mało!
I padł na kanapkę, był dziwnie roznamiętniony, z ust mu wyrazy się wyrywały na pół łykane... Majak nawykły widywać go łagodnym, jak dziecię, śmiać cię zaczął.
Alfons pobladł i zmilczał, poprawił włosy ostrzyżone, jakby je długiemi jeszcze nosił — i trzęsąc się podparł obu rękami na stole.
— Nie poznaję cię — począł Majak — cóż się u kaduka stało?
Alf pobiegł do wody, wypił raz po razu dwie szklanki i siadł...
Głosem złagodzonym, dawniejszym począł mówić:
— Mój drogi Sylwestrze — ani słowa już... To głupstwo! plotę nie wiedzieć co... Nie ma nic — dzieciństwo... Rzecz zwyczajna... Widzisz sam, że w tém sensu nie ma, co mówię... Bzdurstwo!
A po chwilce spytał:
— Nie wiesz, jadą oni na wieś? nie słyszałeś?
— Kto? Zdzisławowstwo?
— Tak, hrabstwo... pan hrabia i pani hrabina...
— Była o tém mowa zdaje mi się, ale czekali na coś... Dobrze nie wiem, rzekł Majak... Słyszałem od Puciaty, że życzył sobie, aby dobra nabyli na Wołyniu...
Alf nic nie odpowiedział... Sylwester w ciągłém był oczekiwaniu, że się to skończy wyznaniem jakiémś, lecz nie przyszło do niego, i Robert wziął za kapelusz ręką drżącą.
— Pozwolicie mi czasem zajrzeć do siebie? począł przerywanym głosem — nawykłem do towarzystwa, jestem sam, nikogo nie mam, męczy mnie to...
— Proszę was bardzo, przychodźcie, nie zawsze mnie zastaniecie, a do kliniki, w któréj najczęściéj siedzę, nie zapraszam, bo czasem u tyfoidalnych siaduję... odezwał się Majak. Ile razy będę wolnym służę wam...
Alf chodził zamyślony...
— Dziękuję — rzekł wyciągając rękę... bardzo dziękuję...
I wyszedł szybko. Majak za nim popatrzał.
— Coś mu się stało... rzekł do siebie, ale to odejdzie...
Alf, który dniem wprzódy przybył do Berlina, udał się na dawne matki mieszkanie... Rzeczy były opieczętowane, — pokoje zamknięte... Kazał je otworzyć i sam jeden porządkować począł. Sługi wszystkie tegoż dnia poodprawiał. Szmitowa, która miała coś do odebrania, przyszła się dopominać; milcząc ją jak innych, opłacił... Chciała mu opowiadać o ostatnich matki chwilach, lecz zbył ją sucho i krótko. Właśnie mrucząc schodziła zagniewana, gdy w ulicy spotkała starego kabalarza, który koło domu krążył. Podbiegł do niéj co miał tchu...
— Pani Szmit! zawołał — na miłość Boga — czy to jéj syn przyjechał?
— Mówili mi: syn — ale to... jakiś niezdara...
Splunęła z gniewem i poszła. Ludek postał u drzwi, obejrzał się do koła, i powolnym krokiem wdrapał się na górę. Zapukał. Zamknięto było ze środka; dobijać się zaczął przykładając ucho i nasłuchując ciekawie... Nie prędko chód się dał słyszeć, Alf otworzył.
— Czego waćpan chcesz?
Z otwartemi usty, stary się przypatrywał długo, nie mogąc wymówić słowa, ręce tylko załamał.
— Mówże waćpan, czego chcesz? powtórzył niecierpliwiąc się Alf.
— Nic, tylko mówić z wami... od waszéj matki... od matki.
Bił się stary w piersi suchemi palcami, powtarzając: — od matki. Alf go puścił. Zaledwie drzwi się zamknęły, staruszek na kolana padł i objął nogi Alfa, łkać począł i płakać...
— Lorki syn jesteś — mojéj Lorki syn... a ja... ja...
Tu ręce rozpostarł.
— Ja ojcem jéj jestem... ojcem!
Oczy podniósł do góry...
Alf osłupiał...
O pochodzeniu matki, o jéj rodzinie nigdy nie miał najmniejszéj wiadomości: unikała wspomnienia o niéj pani Robert’owa... Zdawało mu się wychowanemu w dostatkach, widząc matkę w towarzystwach wyższego świata, że do niego należeć musiała. Obdarty ten starowina zdał mu się oszustem... Popatrzał nań zdziwiony, pomięszany.
— Jak to być może?
— Dam ci dowody! Zapytaj kiedy chcesz Szmitowéj, kobiety, która przy niéj była... Poznała mnie na łożu śmiertelném, poznała, droga Lorka... ale to było przed samą śmiercią... Nic dla mnie uczynić nie mogła...
Alfowi w głowie się zawracało...
Staruszek, który postrzegł, iż uczynił wrażenie, podniósł się z ziemi powoli, powlókł o parę kroków i siadł...
— Daj mi spocząć — rzekł — przekonasz się, że nie kłamię... ja ci powiem wszystko... bo ty nic nie wiesz... Tak! Lorka była córką moją, pociechą, skarbem... ale się jéj los trafił, bo jak aniołek była piękna i rozumna... Co było robić? — Książę R.... zajmował się jéj wychowaniem... on ją odemnie wziął...
Alf oczy spuścił — milczał.
— Mów — rzekł sucho — mów trzeba wiedzieć wszystko...
— Mam jeszcze do dziś dnia... odezwał się Ludek dobywając z zasmolonego pugilaresu związanego tasiemką, który pośpiesznie rozdłubywać zaczął: mam do dziś dnia listy księcia do mnie i notatki — dowody, że mi płacił... pomagał... i że Lorkę odemnie wziął. Jak Bóg Bogiem...
— Jesteś więc dziadem moim — sucho i zimno począł Alf przyglądając mu się...
— Tak jest... na Boga ci przysięgam... tak, Lorka była córką moją... Jeszcze w owych czasach teatrzyk miałem... śpiewała i tańczyła bosko... ludzie się rozbijali, żeby ją widzieć. Dawne dzieje... Mnie i sił, i nóg, i głosu nie stało... zeszłem na kuglarza i kabalarza... i aż tu mnie zapędziła bieda...
Staruszek spoglądał na Alfa, który się podparł na łokciu, słuchał i uśmiechał gorzko, boleśnie. Łzy mu z oczu płynęły...
— Tak — rzekł głosem ochrypłym — los mi był winien i tę jeszcze niespodziankę... daje mi rodzinę...
Schylił się ku staruszkowi i objął go rękami...
— Zostaniesz u mnie — rzekł — nie mam nikogo — sam jeden jestem na świecie...
Stary Ludek przypadł na kolana jego i całować je zaczął — siwe oczka zapłakały... Kapelusz i pudełko postawił obok siebie, i gestykulując żywo, mówić począł szybko:
— Ja ci się przydam, i nie będę wiele kosztował... jem teraz mało... nie piję... jak Boga kocham... rzadko... W kącie siedzieć będę. Nic nie wezmę bez pozwolenia... Słowo daję... Zobaczysz, nie takim głupi i prosty, jak sądzisz... Zdam ci się...
Uderzył się w piersi razy parę...
— Jeśli pozwolisz, pójdę zaraz po rzeczy; węzełek mam szczupły, zostawiłem go w oberży, bo się tam kilka groszy należy. Nie było prawie zarobku przez te dni, tyle tylko co na gębę. Ja ci będę posługiwał... Czemu nie? Buty poczyszczę... za posyłkami pójdę, bo mi pieniądze powierzyć możesz... słowo honoru... Co do uczciwości, nikt mi zarzucić nie może.
Lały mu się słowa potokiem z ust, a ręce wyrazistą mimiką im pomagały. Chwytał Alfa, całował, ściskał kolana... zdawał się ożywiony i szczęśliwy... Robert nie mógł wymówić słowa. Na nim stary czynił wrażenie jakiegoś zesłanego przez losy na upokorzenie widma z nieznanych grobów. Przyjmował ten cios nowy z rezygnacyą goryczy pełną, niemal z dzikiém weselem... Potrzeba było, ażeby się dopełniła miara...
Ludek zawinął się szybko... widząc, że Alf milczy...
— Ja tu moje pudełeczko zostawię — rzekł — i pójdę po rzeczy... ale mi daj, serce, talarka na zapłatę gospody...
Alf dobył co żywo sakiewki i wysypał z niéj nie licząc co było... Stary chciwie zgarnął, chciał go w rękę pocałować, i choć mu nogi nie bardzo służyły z dawną zwinnością kuglarza do drzwi poskoczył.
Długo po jego wyjściu nie mógł się Robert ruszyć z miejsca... Śmiał się do siebie i powtarzał:
— C’est unique!
Dni te zmieniły biednego chłopca zupełnie; w ogniu tym dojrzał i zahartował się... W pierwszych chwilach rwał się do pistoletów, myślał o truciźnie, teraz zemsty pragnął i obrachowywał ją.
Aż do powrotu starego Ludka, nie miał siły wstać z krzesła, na które upadł... Co wymarzył i postanowił, któż odgadnie? Co chwila nowe mu pomysły przychodziły...
Ludek wpadł wesoły i odmłodzony...
Niósł w chustce czarnéj zawiązane całe mienie swoje... Nie pozbył się był bowiem ani kubków, ani gałek, ani przyrządów swych kuglarskich, ani starego nawet toku z piórami i brudnéj kryzy hiszpańskiéj. Wszystko to złożył w kątku pokornie, a sam ręce zacierając, poszedł przywitać wnuka...
— Spocznijcie tu sobie — rzekł Alf — ja mam robotę...
W drugim pokoju leżały porozrzucane papierów stosy po matce... listy i notaty... Pierwszy raz przeszłość ukrywana przed nim w całéj nagości swéj występowała... Pobieżny rzut oka już go napoił goryczą i trucizną... Potrzeba ją było wypić do dna, aby z niéj dobyć jaką kroplę jadu, dla zatrucia strzały... Szukał listów Zdzisława do matki... takich, któreby nie nosiły na sobie jéj imienia, a mogły nieprzyjaciela wystawić w oczach Herminii jak najboleśniéj dla niéj... Była to pierwsza myśl mściwa, która mu się narzuciła... Stosunki ze Zdzisławem przez jakiś czas były namiętne i wyrażały się w jego listach z całą gorączką młodzieńczą...
Alf chwytał je i rzucał — bo pamięć matki szanował, lecz nie było śladu do kogo pisane były... Zdawało mu się, że niemi pomści cień swéj matki... Pragnienie zemsty go paliło... Natura jego musiała ją czynić podstępną, powolną, sączącą się po kropelce, a nieubłaganą...
Sporą wiązkę tych listów zebrawszy, Alf odczytał je raz jeszcze, związał i schował do kieszeni...
— Mnie los nie przebacza — rzekł w duchu; dla czegóżbym ja miał od niego być łaskawszym?? Niech cierpi jak ja... niech stokroć więcéj ma do zniesienia...
Do późnéj nocy Alf grzebał się jeszcze w papierach tych, które mu odsłaniały strony i chwile życia wstydliwe, upokarzające — straszne... Śmiał się...
Z przeszłości nie pozostawało mu nic, cień nawet téj jedynéj istoty, która go kochała, powlókł się chmurą czarną. Ideał zszedł na ziemską i bardzo ułomną kobietę, któréj życie wstydem oblewało mu czoło.
Gdy nad ranem znużony wyszedł do pierwszéj izby, przypomniawszy sobie starego, znalazł go w kącie na ziemi, uśpionego z głową na swoim czarnym węzełku...
— Nie mam nic do stracenia! mruknął łamiąc ręce. Los mi wskazuje drogę... wnuk kuglarza... syn książęcéj faworyty... pomszczę się na doli, która mnie z błota wyrzuciła na świat, abym był szczęścia cudzego prześladowcą...
Nazajutrz rano wszystkie listy, których dobór uczyniony był troskliwie, wysłał pod Herminii adresem...
Dnia tego nie wyszedł z domu... darł i palił papiery, układał pozostałe, marzył co daléj pocznie... Stary przyniósł jedzenie z restauracyi, którego Alf prawie nie tknął... Obiad ten na rogu stołu, był długo milczący... Ludek spoglądał na wnuka, a widząc go pogrążonym w sobie i smutnym, nie śmiał się narzucać. Alf, którego paliło pragnienie, szklankami wino pić począł i nalewać dziadowi. Ludek je pochłaniał jak gąbka i coraz się ożywiał...
— W utrapieniu to nie ma jak trunek — począł mruczeć: — niech sobie co chcą mówią — czém inném nie zalać smutku... Pij kochanku, pij... potém zaśniesz... i dobrze...
Patrzał mu w oczy z czułością...
— Ja wiem, odezwał się — tobie po téj matce serce pęka... Ale bo to była kobieta! to było cudo... Na królową nie na księżnę stworzona... Drugiéj takiéj nie widziałem w życiu! Gdybyś wiedział, jak poznawszy mnie, krzyknęła: — „Ludek... to ty!“ — Jeszcze głos jéj słyszę, poczciwe dziecko... poczciwe...
I otarł trochę łez rękawem, a żal popił winem...
Alf milczał...
— Czemu to mi nie powiesz... żal żalem, może co innego masz na sercu?... Ten książę nie obszedł się z Lorką jak był powinien...
— Nie mów o tém — przerwał Alf.
— Jak nie, to nie... ale cóż tobie? co tobie? tak się po matce nie płacze. Ty wyglądasz jakbyś był zły?! Przecież ja twój dziadek... nie zdradzę cię — co tobie?
— Zły, zły w istocie jestem... mruknął Alf znużony samotnością i milczeniem...
— Na kogo?
— Przyjaciel mnie zdradził — powoli rzekł Alf... tę, którą kochałem, wziął mi... tę, którą żyłem...
Stary ręką machnął.
— Powszedni chleb! co? myślisz, że ze mną było inaczéj? Dwa razy mi matkę Lorki kradli... oba razy najlepsi przyjaciele, com ich od głodu ratował... ale ja nie bardzom o to stał... postarzawszy już się mnie trzymała wiernie, póki nie umarła. Miałem potém drugą, i ta nie była lepsza.
Alfa oblał rumieniec — obojętność cyniczna starego raziła go...
Ludek się uśmiechał...
— Na te rzeczy rozum mieć trzeba, dodał. — Toś ty przecie piękny chłopiec jak anioł... Wziął tobie jeden... weź ty drugiemu... oko za oko, ząb za ząb... dziewczynę za dziewczynę...
Rozśmiał się i popatrzał mu w oczy, Alf był chmurny, poprawił się prędko.
— Ja wiem, co innego jest, wy się po pańsku kochacie... Ta jedna albo żadna... Występowałem mając lat dwadzieścia w tragedyi, w któréj coś podobnego było... Jeszcze pamiętam... bo mnie śmiech brał... Siebie i ją miałem zabijać z desperacyi, a była stara poczwara wysmarowana, że aż strach...
Począł kręcić głową.
— I tobie się widać chce téj jednéj! jedynéj!. Wielkie głupstwo, bo one wszystkie tak jak jednakowe, ale na to człek młody... Tamten ci ją wziął i co? ożenił się może?
Alf głową skinął potakująco...
Stary śmiejąc się, aż przygiął do ziemi, ręce na kolanach położył, i chychotał.
— A! to niech mu Bóg płaci! To dopiero nieszczęście!! Albo to mu ty nie możesz jéj zbałamucić? On tobie kochankę, a ty jemu żonę... ha! ha!
Błysnąły oczy Alfowi — myśl go ta uderzyła, szklankę sobie nalał i wychylił, uśmiechnął się, zadumał.
Stary poczuł, że szczęśliwą myśl poddał, i począł bardzo żywo... zbliżywszy się do wnuka:
— Tylko ty mi powiedz wszystko... jak na spowiedzi... Myślisz, żem ja głupi... jak Boga kocham, nie, tak się tylko wydaję... ale tu... (uderzył się w czoło) tu jest. Ja ci dam dobrą radę — zobaczysz... Ożenił się? doprawdy? to nieoszacowany człowiek... Bądź z nim w przyjaźni... w największéj przyjaźni. Na twojém miejscu, jabym się nie mścił inaczéj...
Staremu żal się nagle niedojedzonego obiadu zrobiło, i wróciwszy do stołu, zmiatać począł, co zostało.
Alf siedział zamyślony...
Przypadkiem rzucone słowo w nim utkwiło... Zostawiwszy Ludka samego, wyszedł do drugiego pokoju i przechadzać się zaczął. Staruszek już pozbierawszy resztki, uprzątnąwszy naczynie, powylewawszy z butelek krople ostatnie, spał w krzesełku po obiadowym trudzie, odpoczywając, gdy Alf uspokojony, ubrany świeżo, wyszedł z pokoju, który zamknął, i wysunął się na miasto...
Zdzisław i Herminia stali na balkonie willi wieczorem. Ona starała się go rozerwać i rozchmurzyć, chociaż sama od rana czuła się niemal równie jak on znękaną. W czasie niebytności męża oddano jéj z poczty paczkę papierów, które rozerwała szybko, spodziewając się od Alfa odpowiedzi. Nie było w nich nic oprócz listów miłosnych ręką Zdzisława pisanych, do osoby, któréj się domyślać nie chciała... Przebiegła je rumieniąc się, niecierpliwiąc, gniewając i rzuciła nie doczytawszy pod klucz... ale wrażenie, jakie na niéj uczyniły, było bolesne i upokarzające...
Zdzisław, który tak długo był dla niéj zimnym, dla innéj miał wyrazy pełne uniesienia i namiętności. Uniewinnić go chciała i nie umiała... miała doń żal, nie była pierwszą, ani jedyną... To młode serce wprzód już znalazło szczęście, którego może wspomnieniem żyło... Oburzało to Herminię... Nie dała nic poznać po sobie — ale smutna była i znękana.
— Takiéj miłości się nie zapomina! mówiła w duchu...
Litowała się nad Zdzisławem, kochała go więcéj codzień, ale odsłonienie tych stosunków jakichś napiętnowanych namiętnością — wstręt w niéj wzbudzało i obawę...
Nie przypuszczała, aby listy do pani Robert’owéj pisane być mogły — trwożyła się o żyjącą może rywalkę, która się o swe prawa mogła dopomnieć...
Oboje cały ten dzień byli smutni... rozmowa była urywana i zimna... Herminia bez myśli rozglądała się po ogródku i oczy miała spuszczone, gdy poczuła, że Zdzisław się rzucił gwałtownie, porwał i słowa nie mówiąc, począł szybkim krokiem zbiegać na dół. Przestraszona skoczyła za nim, usiłując go dogonić...
— Zdzisławie! na Boga! co się stało?...
Hrabia odwrócił się ku niéj żywo.
— Zostań — nie idź! Alf stoi u bramy... Alf... dozwól mi z nim mówić sam na sam... zaklinam cię.
Herminia zatrzymała się, Zdzisław spieszył do ogródka. Służący już był wpuścił Alfa, który stał zamyślony na drożynie do willi wiodącéj, jak gdyby czekał na hrabiego....
Zdziś biegł, ale postrzegłszy go z daleka, zwolnił kroku. Zmierzyli się oczyma. Alf zdawał się zupełnie spokojnym; laseczką, którą w ręku trzymał, lekko potrącał liście kwiatów... i niby się uśmiechał...
Na kilka kroków podszedłszy ku niemu, Zdzisław stanął, rękami rozerwał zapięty surdut, odsłonił pierś i zawołał głośno:
— Strzelaj do mnie — zabij mnie — zdradziłem cię — winienem... bronić się nie będę... Tak, Alfie — złamałem słowo... możesz mi rzucić w twarz splamionym honorem... możesz, co zechcesz... Nie proszę cię nad sobą litości — ale błagam przebacz jéj...
Alf stał z oczyma spuszczonemi.
— Zdzisławie! rzekł — czujesz coś popełnił — na tém mi dosyć... ale ja ją kochałem i czuje téż, że na twém miejscu nie oparłbym się, oszalał, stracił głowę i honor podeptał dla niéj. Ja ci — przebaczam...
Hrabia był tak zdziwiony, iż mu słów na odpowiedź zabrakło. Wzruszenie go objęło... otworzył ramiona i rzucił się do Alfa, który drgnął, jakby ze wstrętu... W téj chwili z za klombu ukazała się Herminia i stanęła między nimi...
— Zdzisław nie jest winien, zawołała poważnie, patrząc w oczy Alfowi, jakby chciała go niemi rozbroić — winowajcą jestem ja... Zdradziłam was panie Alfonsie, chciałam wyjść za niego, kochałam go, kocham... mnie przeklniéj.
I zwolna zbliżając się, na ramieniu hrabiego złożyła głowę.
Alf stał i patrzał przybity... blady... nie mogąc przemówić długo...
— Szukamy winowajcy — wyrzekł cicho — jeśli kto, to ja nim tylko jestem... Mógłżem marzyć, że między mną a nim wybór padnie na taką jak ja biedną, niedołężną istotę?...
Myśl była szalona, kara zasłużona... Ja was proszę o przebaczenie... Zapomnijcie mi — darujcie, jestem nieszczęśliwy. O jedno was błagam, niech straciwszy tę, którą miałem za narzeczoną, nie tracę jedynego przyjaciela...
Chociaż słowa te wymówione były tonem jakimś zimnym, nie szły z serca, choć w nich czuć było namysł i nieszczerość — nadto ich pożądano, ażeby nie przyjąć z wdzięcznością. Zdzisław się rzucił do Alfa i ściskać go począł. Herminia podała mu rękę uśmiechając się smutnie...
Na twarzy Robert’a widać było jakieś niezbadane uczucie, oblewające ją to rumieńcem, to bladością — lecz wszystko szło na rachunek najdziwniejszego położenia, i tłómaczyło się niém dostatecznie.
— Ani słowa o przeszłości — odezwał się Alf — nadto ona dla mnie bolesna... ja potrzebuję miłosierdzia i uspokojenia...
Herminia tak mu była wdzięczna, że ją od niewypowiedzianéj trwogi o Zdzisława oswobodził, iż się jéj twarz rozjaśniła uśmiechem, podała mu rękę i dodała żywo:
— Ani słowa o przeszłości! my się postaramy, ażebyś mógł o niéj zapomnieć, a nasza przyjaźń nagrodzi winę...
Zdzisław posunął się za nimi milczący, trochę zdziwiony, niedowierzający, lecz także uspokojony przynajmniéj, iż sceny gwałtownéj uniknąć potrafił.
Herminia grała swą rolę gospodyni z uprzejmością, z grzecznością nadskakującą... Alf powoli odzyskiwał przytomność, i choć smutny i zamyślony, dawał się nieco zająć opowiadaniem i rozbawić... Zwrócono pytanie na pobyt jego na prowincyi, Herminia i Zdzisław zaczęli badać o szczegóły... Alf ożywił się, opisując, co go spotkało...
Tak spędzili wieczór cały...
Gdy Alf się ruszył do wyjścia, Herminia wstała i ująwszy go za rękę, poczęła serdecznie zapraszać, aby dom ich za swój uważał...
— Bądź pan u nas jak u siebie — bądź nam bratem... Zdziś truł się myślą, że was postradać może, jesteście mu do życia potrzebni... Tęsknił do was, nie miał nikogo, nikt mu was zastąpićby nie potrafił...
Alf się skłonił, hrabia wziął kapelusz i zażądał go odprowadzić. Większą, niż kiedykolwiek czuł przyjaźń, wdzięczność dla biednego sieroty... Uścisnął go ze łzami niemal, pod ręce się wzięli jak dawniéj, i wolnym krokiem, żegnani przez Herminie z balkonu, rozmawiając, udali się ku miastu...
Przy żonie, Zdzisław nie mógł być otwartym zupełnie, teraz dopiero wybuchnął gorączkowo...
— Alfie! mój Alfie! przebacz mi... Wierz mi, żem mojém przeniewierstwem gryzł się i blizkim był szaleństwa... ale mógłżem się oprzeć urokowi téj kobiety, który ty znasz najlepiéj?...
— Nie mówmy, zawołał Alf...
— Owszem, mówmy, łaj mnie, spędź gniew, czyń mi wyrzuty, ale wróć mi przyjaźń swoją...
Robert przerwał jakby umyślnie:
— Jedziecie na wieś?
— Mieliśmy zamiar...
— Zmieniliście go?
— Nie — aleśmy zaniedbali... Ja nie lubię Berlina, a Herminia wsi jest ciekawa.
— I jabym życzył sobie to miasto, w którém tyle smutków doznałem, porzucić jak najrychléj? W moje okolice nie chce tak prędko powracać... pozwólcie mi jechać za sobą.
— Jedź z nami! to rzecz naturalna! uczynisz mi łaskę — począł Zdzisław jak najżywiéj... W Suszy nie wiem czy już jest co gotowego, ale możemy tymczasowo zająć dworek w miasteczku, a potém — gotówem dla ciebie pobudować... Uściski Zdzisława ponawiały się co chwila, Alf je przyjmował dosyć zimno... lecz zwolna dawny ton, poufałość, na pozór przyjaźń dawna wracała. U drzwi mieszkania Alfa pożegnali się do jutra... Na cały dzień był do willi zaproszony.
Wszedłszy na górę, Alf znalazł Ludka na swém stanowisku pokorném, u drzwi w pierwszém pokoju. Urządził sobie tylko z pomocą parawanika, ławki, krzeseł, kobierca i węzełka rodzaj legowiska, jakby za kulisami. Posłyszawszy wracającego wnuka, stary wybiegł z za parawana i począł się krzątać, jak sługa, około światła i posłania. Popatrzał w oczy i ośmielił się do rozmowy.
— Może co potrzeba?
— Nic... ale jakżemy się będziemy przy ludziach zwali? spytał Alf.
— Hm — odparł stary — to daremna rzecz, ludzie nie powinni wiedzieć co ja wam, a czém wy mnie. Toby dla was było niedobrze... To nasza sprawa. Nazywajcie mnie, jeśli chcecie... choćby Ludkiem... tak się ja bywało zwałem za lepszych czasów, a ja was panem Alfonsem...
Tylko — rzekł zadumawszy się stary — podziwują się, żeście sobie takiego niedobitka wzięli na usługi... ale — no — powiecie — z litości nad nędzarzem i dawnym starym sługą familii... Ja z kuglarstwem i kartami popisywać się nie myślę... i — pić nie będę — słowo daję!
W piersi się uderzył, potém Alfa chciał w rękę pocałować, ale ten ją usunął żywo. Skończyło się więc na ukłonie zdaleka.
— Dobranoc — rzekł odchodząc Alf.
Ludek był tak usłużny, iż ofiarował się wnukowi buty ściągnąć, ale i tego mu nie dozwolono; Alf uciekł prędko i drzwi za sobą na klucz zamknął od drugiego pokoju. Stary ze spokojném sumieniem, westchnąwszy, za parawanem się położył.
Nazajutrz Robert wyszedł jakby odrodzony i odmłodzony; na twarzy mniéj znać było znękania i smutku, zastąpił je wyraz jakiéjś energii niezwyczajnéj. Spojrzał mu w oczy Ludek i ucieszył się. Najwięcéj go to uradowało, co było, według niego, znakiem powrotu do życia. Alf ubrał się bardzo starannie, obcięte włosy nieco przygładził. Widać było, że mu powierzchowność nie była obojętna.
Z rana pobiegł do Majaka naprzód, chociaż się go nie bardzo zastać spodziewał. W istocie pan Sylwester wybierał się już do swéj kliniki. Zobaczywszy Alfa, uśmiechnął się.
— No — co słychać? spytał — zabiłeś już Zdzisia, że tak raźno wyglądasz?
— A! nie — z przymusem rozśmiał się Alf — aleśmy się pogodzili. To było nieporozumienie chwilowe. Ja mam tę wadę, że wszystko biorę za gorąco. Wina była moja — Zdzisław mi się kilku słowami wytłómaczył. My bez siebie żyć nie możemy...
Majak spojrzał nań, głową kiwnął, ramionami ruszył, zdawało się, jakby się tego spodziewał i rachował na to.
— A! zawołał, wiedziałem, żeście nie tak bardzo straszni, jak się wam samym zdawało... Chwała Bogu.
Pomówili o rzeczach obojętnych chwilę, Robert pożegnał go i pojechał do Roszka...
Roszek się wielu rzeczy mógł domyślać, ale ich nie dośledzał tak bardzo; zbyt był zajęty z jednéj strony narzuconą mu matematyką, z drugiéj ukochaną muzyką, od któréj ojciec go odwodził. Z wielką radością powitali się. Roszek popatrzał na zmienioną twarz Alfa, lecz śmierć matki tłómaczyła jéj smutek i wyraz, jakiego nabrała. Zażądał Robert złożyć swe uszanowanie profesorowi i dopuszczony został do audyencyi. Teraz, gdy już o córkę nie miał obawy, Puciata rad był i grzeczny dla gościa. Ze współczuciem wspomniał jego matkę, spytał, co z sobą robić zamierza?... Alf odpowiedział dwuznacznikiem... Skończyło się na téj wymianie grzeczności, która przeznaczoną była dla otwarcia drzwi profesora gościowi temu w czasie pobytu hrabiowstwa w mieście.
Resztę dnia poszedł spędzić Alf na willi u Zdzisława. Chociaż silił się widocznie, aby odzyskać dawną swą wesołość, humor i postawę, niełatwo mu to przychodziło.
Baczniejszy badacz postrzegałby był jakieś ruchy gwałtowne, chwilowe, dziwne, prądy jakiegoś wzruszenia przebiegające, wygładzone uśmiechem rysy. Poufałe obejście Herminii ze Zdzisławem, ich wejrzenia i szepty, wywoływały rumieniec i bladość... czasami, jak nieprzytomny nie umiał odpowiedzieć na pytanie... Obchodzono się tu z nim jak z biedném dzieckiem pieszczoném, nad którém ma się politowanie. Herminia udawała wesołą, choć taką nie była. Zdziś wracał do zwykłego poufałego tonu.
Alf około pani domu był z nadzwyczajném nadskakiwaniem i dawném uwielbieniem natrętném. Tego mu za złe nikt mieć nie mógł, znano bowiem jego uczucia, a zmiany w nich tak rychło nie było się podobna spodziewać. Dzień zszedł dosyć smutnie; jeden Roszek ze swą muzyką i gadaniną wesołą, trochę ich umiał rozerwać.
Robert, jak niegdyś korzystał z każdéj zręczności, gdy się mógł do Herminii zbliżyć... trochę to niecierpliwiło Zdzisława, lecz nie mógł od pierwszego dnia okazać śmiesznéj zazdrości...
Wieczorem jednak, gdy Alf nareszcie odszedł z Rochem, hrabia odetchnął swobodniéj.
— Nie wiem, rzekł, jakie to na tobie czyni wrażenie, ale mnie te czułości i zabiegania Alfa koło ciebie trochę niecierpliwią.
Dawniéj — to się tłómaczyło, dzisiaj, mogłoby być... śmiesznością...
Herminia zaprotestowała.
— Proszęż cię, czyż myślisz być zazdrosnym? toby dopiero było istotnie śmiesznością...
Zdziś ramionami ruszył.
— Jeżeli to Alfowi nie przejdzie, odezwał się, a zechce nam krok w krok towarzyszyć wszędzie, grając rolę rozkochanego przy tobie... przyznam się, że moja mężowska godność i powaga srodze na tém cierpieć będzie musiała. Ludzie są złośliwi... mogą z tego stworzyć...
Oburzyła się Herminia.
— Jeżeli od pierwszego dnia już cię to dręczy — cóż będzie potém? odezwała się; położenie istotnie i dla mnie nieznośném się stać może... Mój Zdzisiu, miejże rozum i nie kuj sobie trosk umyślnie... Wszystko się daleko szczęśliwiéj skończyło, niżeliśmy się mogli spodziewać; dajże czas Alfowi, aby ostygł, poszukał sobie nowego przedmiotu... i mnie przestał prześladować.
Zdzisław nie powiedział nic, śpiewał i świstał, lecz chodził zamyślony. Nazajutrz może dla uniknienia Alfa w domu, sam poszedł do niego, lecz spotkali się na drodze i musieli do willi zawrócić.
Robert niósł bukiet dla Herminii, postarał się o jakieś nuty, o których wczoraj wspomniała. Zdzisław wdzięczen być musiał i dziękować — ale był chmurny. Herminii ta stałość biednego chłopca przykrą nie była. Uśmiechała mu się i wesoło z nim rozmawiała.
Tak się rozpoczęło nowe życie. Zdzisławowstwo wybierali się na wieś. Kapitan Porowski napisał już, że domek dla pary nowożeńców, którym wszędzie jest dobrze, gdy się kochają, starczy wyśmienicie, że ogródek jako tako wygląda, i że budowelki niezbędne pokończone. Było więc można jechać do Suszy. Alf się wybierał z nimi; rzecz od razu postanowiona zmienić się już nie mogło, chociaż Zdzisław kilka dni przebywszy w towarzystwie Alfa, nie zupełnie był rad nieustannemu jego nadskakiwaniu Herminii i wcieleniu się do domu. Nie była to jeszcze zazdrość, do któréj najmniejszych przyczyn nie dała żona, lecz niepokój niewysłowiony. Alf mu zawadzał.... Oczy jego wiecznie się modlące do Herminii, westchnienia, rola siżysbeja, którą odegrywał niezmordowany, przykrzyły się Zdzisławowi; znajdował nawet, że Herminia niedosyć była surową i obojętną, że nadto mu pobłażała. Ona to w śmiech obracała i pocałunkiem serdecznym koiła niepokoje męża...
Gdy list od Porowskiego nadszedł, hrabia nie bez celu odczytał, co pisał o szczupłości mieszkania w Suszy: sądził, że to Alfa odstręczy od podróży. Nie zdawał się jednak rozumieć i spiesznie się oświadczył, że lada izdebką, choćby na strychu, zadowoli się chętnie.
Herminia, któréj z listów Stasi nie zdawało się, ażeby bardzo rada była ze starań Żabickiego, miała już na myśli swatanie go z nieznaną przyjaciółką. Szepnęła o tém mężowi, hrabia nie był od tego, lecz zdawało mu się, iż to zostawić należało inicyatywie własnéj dwojga interesowanych. Tymczasem przygotowując go już, Herminia pokazywała mu listy przyjaciółki, jéj fotografie i często o niéj mawiała. Alf zdawał się to bardzo dobrze przyjmować, służyła mu Stasia za pretekst do rozmowy i zbliżenia się — naostatek szepnął pani Zdzisławowéj: że z jéj ręki gotów jest przyjąć wszystko...
Nie było w téj chwili hrabiego w pokoju.
Alf stał przed nią słuchając jéj głosu, napawając się nim....
— Tak jest, pani — rzuciwszy oczyma po pokoju. Z rąk pani przyjmę wszystko, bo pani jesteś jak byłaś dla mnie mistrzynią, królową... Zrzekłem się jéj ręki, bom był do tego zmuszony, ale mojéj miłości — nigdy...
— Co pan mówisz??
— Pozwól mi pani dokończyć, a jeśli chcesz gniewaj się potém, oskarż mnie nawet przed Zdzisiem... ja panią kocham, jak kochałem. Dla tego, żem się do niéj chciał zbliżyć, poświęciłem godność moją, przebaczyłem zdradę... Chcę patrzeć, słuchać, żyć przy niéj...
Słowa te wymówił z taką gorączką, że Herminia się zapłoniła.
— Panie Alfonsie — odezwała się, — zapominasz, żem zamężna i że ja kocham Zdzisia... Mówić się tak do mnie nie godzi.
Alf rękę na sercu położył.
— Moje oczy dawno to pani powiedzieć musiały — szepnął zniżając głos... ale chciałem, byś pani wiedziała o tém... Ja panią kocham... namiętnie, szalenie... i ta miłość nie ustanie, aż z życiem...
Zdala słychać było szybko nadchodzącego Zdzisława. Herminia wstała niezmiernie pomieszana; Alf obojętnie na pozór, powoli odszedł ku kwiatom, i tak odegrał niewiniątko, że się go przestraszyła.
W ciągu dnia potém weselszy był niż kiedykolwiek, a wejrzeniami ognistemi prześladował tak hrabinę, że ku wieczorowi odeszła do swojego pokoju... Była niespokojna... Ta miłość choć bojaźliwego i łagodnego człowieka, mająca nieustannie narzucać jéj się, niepokoiła ją. Namyślała się co czynić. Zdzisławowi ani mówić o tém nie było podobna, i tak już był zazdrosny. Nie widziała ratunku, chyba w czasie, który wszystko zmienia i zaciera.
— To minie, rzekła w duchu...
Alf otaczał ją tak swemi przysługami, że go ciągle miała przed oczyma... Stały przed nią jego bukiety, jego książki, jego nuty, jego podarki... Mimowolnie myśl nim była zaprzątnięta.
— Trzeba jechać ztąd — na wsi nie będziemy tak sami...
Naglono więc wyjazd, który i Zdzisławowi był po myśli. Sądził, że Alf zapewne się nie wybierze tak rychło, i choć na dni kilka uwolni ich od siebie. Już byli wybrani, a Zdziś nic mu jeszcze nie wspominał o podróży, najpewniejszym będąc, iż nic o przygotowaniach nie wié. Zręczny Alf wybadał zawczasu Rocha, miał już potajemnie przekupioną sługę, i ze swéj strony gotował się do drogi.
Gdy hrabia mu oświadczył, że radby wyjechać jutro, Robert rzucił mu się na szyję i zawołał, że towarzyszyć mu będzie, aby spełniał obowiązki kuryera w podróży i oszczędził im kłopotów. Zdziś choć nie bardzo rad, musiał jeszcze podziękować...
Wyruszono więc po uroczystém pożegnaniu z Puciatą i dawnymi znajomymi. Roch przeprowadzał z Majakiem o kilka stacyj. Żabicki, z którym teraz hrabia był w stosunkach dobrych, ale ostygłych, już do Wólki ich poprzedził. Alf nieodstępny w ciągu całéj podróży, krzątał się w istocie, jakby był sługą i marszałkiem dworu... Męczyło to Zdzisława, Herminię czasem wprawiało w zadumanie, dla obojga było ciężarem...
Dosyć długo się wlokąc, stanęli nareszcie w miasteczku, pełném wspomnień dla Zdzisława. Tu spodziewał się swobodniéj odetchnąć.
Wedle ułożonego planu, mieli dzień jeszcze odetchnąć i odwiedzić panią Wilelmską, któréj Zdziś miał żonę przedstawić, a potém jechać naprzód do Wólki, zkąd już do Suszy było niedaleko...
Z wieczoru zaraz Wilelmski, którego zastali na billardzie, powitał przybywających swą czkawką chroniczną i czułością. Zdziś musiał go żonie przedstawić, chociaż strój profesora zaniedbany mógł go był od tego uwolnić.
Przytrzymując surdut nie zapinający się, Wilelmski złożył swe uszanowanie przybyłym i pobiegł o gościach oznajmić Różyczce...
W kwadrans potém już i pani Wilelmska była sama u Zdzisławowstwa, aby poznać żonę swojego wychowańca, którego ze łzami uściskała. Alf umieścił się w tym samym domu, aby ani chwili, ani wejrzenia nie stracić...
Hrabina wyjść nie mogła, by go nie spotkać, zażądać nic, ażeby on pierwszy o usłużenie jéj się nie rozbijał... Było to serdeczne, ale nieznośne...
— Stasia mnie od tego uwolni! mówiła sobie w duchu Herminia, litując się nad nieszczęśliwym młodzieńcem.
Nie dawszy spocząć im, pani Wilelmska zabrała wszystkich do siebie na herbatę... Ona, Herminia i Alf poszli przodem, profesor na bok odciągnął Zdzisława...
— No — ożeniłeś się hrabio — winszuję... Żona ładna co się zowie, a do tego profesora córka, to coś znaczy... Jedna ta moja złota, poczciwa Różyczka, co godności profesorskiéj uszanować nie umie... Najgodniejsza z niewiast, lecz ma swe uprzedzenia i przesądy... Szczęśliwy z nią jestem, ale burze bywają... Posądzam kanonika, który nadto często bywa u nas, a mnie cierpieć nie może gagatek, że na mnie intryguje... Zresztą nic u nas nowego... Prezes jak na nogi kulał i zaniemógł, tak już się pono z wózka nie rusza... Waszemu stryjowi w dodatku żona zmarła... Sam tedy jeden został na świecie jak palec...
Do Wólki z wieczoru posłano z oznajmieniem o przybyciu, aby nie zrobili kłopotu niespodzianym najazdem...
Kapitan i Stasia niewymownie się ucieszyli tą wiadomością. Był już od dwóch dni Żabicki, ale ten o Zdzisławie nic pewnego nie umiał powiedzieć.
Stasia tego dnia musiała się wyrzec jego towarzystwa, zajęta będąc przygotowaniem się do gości. Dla niéj ta nieznana przyjaciółka, z którą się kochały tak serdecznie, nie widząc się nigdy w życiu, zagadką była żywo ją obchodzącą... Kapitan chciał się z Suszą popisać i wyglądał Zdzisława z upragnieniem.
W istocie cudów tam przyjacielska dłoń dokazała, i Kazanowski, który parę razy około dawniejszego swego dworku przejeżdżał stawał osłupiały, poznać go teraz nie mogąc. Zrzucono wszystkie dawne kletki, kawał łąki, część stawu, olchy stare, stanowiły dosyć spory ogród i dziedziniec. Dworek nowy, bardzo prosty, ale świeży, czyściuchny i wypieszczony, obrócony był gankiem do drogi. Stasia otoczyła go kwiatami. Ogrodzenie zwyczajne okrywały bluszcze i powoje...
Skromne zabudowania gospodarskie cofnięto tak, że oprócz małéj oficynki, prawie nic widać nie było. Dom stał swobodny, mając dokoła trawniki, klomby i drzew starych trochę... Wyglądało to po wiejsku i ubogo, ale młodo i wesoło... Kapitan o niczem co było potrzeba dla wewnętrznego urządzenia domu, nie zapomniał. Wiele rzeczy prezes dostarczył...
Gdy powozy przed gankiem w Wólce stanęły, Stasia, jéj ojciec i Żabicki czekali już na nich pod gankiem... Herminia szukała oczyma przyjaciółki i powitała ją okrzykiem... Obie znalazły się na pierwszy rzut oka takiemi, jakiemi się widzieć spodziewały. Kapitan ściskał Zdzisława i przypatrywał się z czułością córce starego towarzysza broni.
— Hrabino kochana — rzekł całując ją w rękę — Bóg tam raczy wiedzieć, jakby się rzeczy złożyły, ale mnie się coś zdaje, że gdyby nie mój list do Puciaty, rekomendujący tego kawalera... nie wiem, czybym państwa tu razem oglądał... jak dziś mam szczęście...
Alf był trochę w tém poufałem kółku zawadą, lecz prędko się z nim oswojono... Stasia rzuciła nań okiem ciekawém, i nie mogła się powstrzymać od uwagi, że nierównie sympatyczniéj od Żabickiego wyglądał.
Gdy panowie w ganku rozpoczynali głośną rozmowę, dwie panie ująwszy się pod ręce, spragnione swobodnéj rozmowy, wysunęły się do pokoiku Stasi.
— A! jaka ty jesteś piękna! wzdychając mówiła kapitanówna, ściskając przyjaciółkę. Nie dziwuję się wcale, że Zdzisław tak się w tobie zakochał... Jesteście najśliczniejszą, a pewnie najszczęśliwszą parą w świecie...
Herminia zarumieniła się...
Zdziś na mężczyznę daleko jest piękniejszy niż ja... odparła hrabina. Niewielu jest takich jak on, a takich jak ja... mnóstwo.
— A! Nie! nie! szczebiotała Stasia, tyś przecudowna! Nawet ja się w tobie kochać będę.
Siadły poufale przy sobie...
— Ale i twój... jakże go mam nazwać? inamorato? wcale przystojny mężczyzna — odezwała się Herminia.
Stasia usteczka przekrzywiła nieco.
— Powiedz — bardzo zacny, bardzo szlachetny... ale bardzo przystojny!
Herminia schyliła się jéj do ucha...
— Jeśli ten co z nami przybył lepiéj ci się podoba... rozpatrz się, ja ci go wyswatam...
— A! Alf!
— Stasia główką potrzęsła.
— Nie... jakiś mdły mi się wydał na pierwsze spojrzenie... a wrażenia tego nic nie zaciera...
— Bardzo dobre, czułe, serdeczne chłopię — dodała Herminia...
— Twój Zdzisław spoważniał i wypiękniał jeszcze... szepnęła Stasia, i rumieniec jak błyskawica przeleciał jéj po twarzyczce...
Dla odwrócenia rozmowy, wesoła gosposia zaczęła mówić o Suszy.
— Wam zepsutym miastem i wytwornościami jego, u nas się wyda wszystko trochę zaniedbaném i bardzo prościuchném... Boję się o Suszę, choć ojciec i ja... robiliśmy cośmy tylko mogli, aby choć znośna była...
Cała nadzieja, że wam tak dobrze teraz na świecie, iż wszędzie raj sobie stworzycie...
Stasia westchnęła i w okno spojrzała zamyślona.
— Z Suszy do nas bardzo blizko — codzień widywać się będziem mogły... poczęła po chwili. Tyś nie gospodyni, ale ja ogromna... więc ci służyć będę za klucznicę...
Zaczęła opisywać dworek i mieszkanie, wtém Herminia jéj przerwała pytaniem, któremu towarzyszył rumieniec:
— Mamy z sobą tego nieodstępnego przyjaciela Zdzisława... gdzież jego postawiemy w Suszy?...
— Jego? powtórzyła Stasia — wiesz że na tego przyjaciela wcaleśmy nie rachowali... z tém może być trochę kłopotu, bo mi jakoś paniczykowato wygląda...
Ręce założyła i zadumała się.
— Długoż on tu będzie? spytała...
— Prawdziwie nie wiem, lękam się, poczęła Herminia, żeby nie zasiadł na — bardzo długo...
I schyliła zarumienioną twarz ku Stasi...
— Lepiéj ci już odrazu powiem wszystko... ale (położyła palec na ustach) o tém nikomu! nikomu! Ten... przyjaciel kochał się i kocha we mnie, chciał nawet żenić się — jam go odrzuciła, bom kochała mojego Zdzisława... Zdziś żył z nim jak z bratem — jest sierotą, nie ma nikogo na świecie... Mnie i jego trochę nudzi — ale cóż robić!
Stasia potrzęsła główką.
— I dla tego chcielibyście mi go oddać w miejsce Żabickiego... rozśmiała się płonąc znowu rumieńcem... Ale cóż to za męcząca rzecz mieć ciągle takiego natrętnego adoratora!...
Minia spuściła oczy.
— O! prawda, westchnęła — a w dodatku choć Zdzisław mi tego nie okazuje, czuje, że jest zazdrosny...
Stasia słuchała z zajęciem wielkiém. Po wiejsku biorąc te sprawy, dziwiła się im bardzo.
— To się go koniecznie pozbyć trzeba — szepnęła po cichu... Tylko — tylko mnie go nie dawajcie! Ja — nie — nie chcę.
— Rozpatrz się w nim lepiéj — za serce ci ręczę...
— Pięknie... kiedyś mu je wzięła! rozśmiała się kapitanówna — ale chodźmy do nich...
Poprawiły więc strojów przed zwierciadłem i wyszły...
Mężczyzni rozmawiali wesoło i żywo. Alf tylko stał jakby oczekując na przybycie pań, z oczami we drzwi wlepionemi. Stasia zobaczyła go pierwsza, i uderzył ją smutek, a wyraz zbolały jego twarzy. Zaledwie dostrzegł Herminię, posunął się ku niéj zaraz i zajął miejsce u jéj boku, jak szambelan przy królowéj. Zdzisławowi już w czasie podróży tą służbistością niemało krwi napsuł, zmarszczył się widząc go i tu przywłaszczającego sobie prawa jakieś , których nie miał. Lecz trzeba było to znosić... Nie byli już z sobą tak czule jak przedtém. Ze strony Alfa przyjaźń zawsze aż do zbytku demonstracyjna trwała, hrabia stawał się codzień zimniejszym. On wcale się na to zważać nie zdawał. Znosił zniecierpliwienia i oznaki złego humoru, wcale niedwuznaczne, z rezygnacyą, ze spokojem, który go w oczach Herminii czynił politowania godnym męczennikiem dla jéj pięknych oczu. Któraż kobieta nie byłaby za takie poświęcenie wdzięczna?
Oczy Stasi z ciekawością zwracały się teraz na tego zakochanego bez nadziei, wiernego a nieszczęśliwego bohatera... zajmował ją dosyć, choć się zrazu nie podobał. Porównywała go z Żabickim, i nie wiedziała doprawdy, któregoby z nich wybrała, gdyby jéj wybór nakazano. Żabicki mniéj miłym był może, surowszym daleko, mniéj ogładzonym , lecz wzbudzał zaufanie, — Alf politowanie tylko i przestrach jakiś, gdy łagodne jego wejrzenie nagle ogniem prawie nienaturalnym błysnęło... Pokora jego i dobroć zdawały się kunsztownym wyrobem. Stasia patrząc ukradkiem, wszystko to mówiła sobie... ale obudzał jéj ciekawość. Spoglądała także na Zdzisława... aby widzieć, jak wyglądają szczęśliwi, i dziwiła się na twarzy jego widząc więcéj niepokoju jakiegoś i smutku, niż upojenia i szczęścia.
Po obiedzie wszyscy oprócz Żabickiego, który się pożegnał i odjeżdżał w jakieś odwiedziny w sąsiedztwo, wybrali się do Suszy, gdzie już służba, pakunki i powozy od dawna były posłane.
Zdzisławowi pilno było do tego, co się zwało teraz jego domem, chociaż widok Samoborów i ich wspomnienie upokarzały go i chmurą okrywały czoło.
Nie tak on niegdyś marzył o niebieskich migdałach przyszłości, nie tak spodziewał się bohdankę przywozić do pradziadowskiego gniazda, nie z temi uczuciami miał nowe rozpoczynać życie!!
Kapitan i Stasia humorem swym ożywiali towarzystwo dosyć ponure, bo i Herminia była niespokojna, i Zdzisław smutny, i Alf zamyślony a chmurny... Wszystkie oczy zwróciły się na domek w Suszy, gdy Stasia pokazała go z daleka... Wyglądał wesoło, ale dla Herminii po willi w Thiergartenie wydał się wieśniaczą chatą, Alf znalazł go bardzo, bardzo skromnym... Zdzisław tylko ucieszył się choć tym dachem, który mógł nazwać swoim... Radość to była pomięszana z jakimś smutkiem, lecz... po za nim były nadzieje!
Kiedyż w życiu człowiek ich nie ma? choćby najniedorzeczniejszych!
Około dworku widać było uwijającą się służbę i zielono umajone drzwi i ganek na powitanie dziedzica... Bliżéj widziana Susza zyskała... Ucieszono się kwiatom... trawnikom, zieleni, drzewom i wiejskiemu jéj wdziękowi.
Nie przestępując progu, Zdziś rzucił się na szyję kapitanowi... Herminia wszystko chwaliła i dziękowała Stasi. Izdebki były jasne, wesołe, stworzone na kolebkę szczęściu młodemu... Za gospodarzami Alf je obchodził wzdychając...
W chwili gdy nikt go nie słyszał, znalazł sposób zbliżenia się do Herminii i szepnięcia:
— Bardzo ładna chałupka... ale pani pałacu jesteś godna...
— Nie żądam go i nie potrzebuję — odpowiedziała hrabina...
Jednakże Susza wydała jéj się daleko mniejszą, biedniejszą niż się nawet spodziewała, choć Stasia oprowadzając ją po gospodarstwie starała się dowieść, że nic piękniejszego i dogodniejszego w święcie być nie mogło...
— Jabym nic w życiu większego mieć nie chciała! odezwała się po cichu... tylko takie gniazdko... ale z tym kogo serce ukochało...
Oczka spuściła i westchnęła.
— Nie z Żabickim, rozśmiała się Herminia.
— Ani z Alfem... dodała Stasia...
Oko jéj pobiegło gdzieś po ścianach i wróciło strwożone na ziemię. Porowski i jego córka oddawszy klucze co najprędzéj wyjechać chcieli, aby dać dziedzicom rozpatrzyć się i urządzić... Nie wstrzymywano ich téż nie umiejąc jeszcze przyjmować... Gdy powóz wiozący ich oddalił się, w ganeczku zostały trzy osoby milczące i posępne... Herminia znużona rzuciła się na ławeczkę... Alf stanął w pewném oddaleniu, — Zdzisław patrzał w koło niewiele widząc...
Przyjaciela dwór składający się ze starego Ludka (bo ten nie chciał go opuścić) i małego grooma, jego pakunki dosyć znaczne, stały i leżały w progu dworku, oczekując, aby je gdzieś pomieszczono. Zdzisław dopiero teraz sobie przypomniał ten obowiązek, spojrzawszy na starego, przebranego w rodzaj żałobnéj liberyi i z rozpaczliwą rezygnacyą opartego o ścianę ze wzrokiem wlepionym w tłomoki.
We dworku miejsca nie było.
— Alfie, gdzie ja ciebie pomieszczę? zawołał — lękam się, że ci będzie niewygodnie w domku ani kątka...
— Gdziekolwiek, rzekł Alf z pokorą, byle dach nad głową...
— Chodźmy na folwark...
Zabudowania folwarczne stały na uboczu w olszynce. Szczupła oficynka mieściła kuchnię, pomieszkanie pisarza i czeladzi.
Widząc nadchodzących, nienadaremnie strwożył się pan pisarz i wyszedł na przeciw nim, przeczuwał snadź katastrofę... Właśnie sobie był pokoik wystroił do smaku...
Zdzisław nie widział innego sposobu, tylko go tymczasowo wyprosić z niego, a oddać Alfowi. Przyjął to młodzieniec z pokorą, ale po twarzy znać było, że mu nie na rękę było ustępować gościowi. Zdziś miał nadzieje, że się to późniéj urządzi dogodniéj. Alf przywykły do wygód i zbytku, strącony pod kuchnię, wesołą twarzą przeznaczenie swe znosił. Ludek i groom jęli się natychmiast tłomoków, a Alf pozostał na nowém mieszkaniu, aby się w niém rozpatrzyć...
Zdzisław choć na chwilę znalazł się sam na sam z żoną. Siedli oboje w ganku zadumani...
— Cóż zrobiłeś z Alfem? — zapytała Herminia...
— Musiałem pisarza wyrzucić: źle mu będzie, lecz nie widzę sposobu gdzieindziej go umieścić. Przyznam się, dodał cicho oglądając się, że gdyby mu źle i ciasno było i gdyby z tego powodu opuścił Suszę, nie bardzobym się gniewał za to...
— A! ja także! westchnęła żona — ale trochę mieć trzeba litości nad nim. On tak do ciebie jest przywiązany.
— Miniu! ale czyż do mnie?! — rzekł Zdzisław z uśmiechem gorzkim. Przyjaźń nasza żółcią zaszła i dawno w inne jakieś zamieniła się uczucie, którego ja nie rozumiem... a miłość — trwa.
— Śni ci się! szepnęła Herminia.
— Radbym, żeby to sen był tylko, bo mnie to niewypowiedzianie męczy. Przez cały ciąg podróży byłem na torturach... Nie kryje się Alf wcale ze swą namiętnością...
— Ale cóż ja jestem temu winna? zapytała żona.
— Ty? nic a nic! któżby cię obwiniał? zawołał rękę jéj całując Zdzisław — winno moje przeznaczenie — winien... ja nie wiem!
Wieczór zszedł na rozglądaniu się w ogródku.
Alf nadszedł wkrótce, z rozpogodzoną twarzą.
— To jest tylko tymczasowe nasze obozowisko — odezwała się wracając ku domkowi Herminia — ojciec mój życzy sobie, ażebyśmy coś nabyli w tych stronach... Mamy w każdéj chwili pieniądze do rozporządzenia... znajdziemy coś...
— Właśnie dziś mówił mi kapitan — przerwał Zdzisław, że pan Sebastyan Samoborski, ten nieszczęsny stryj mój, który nam wyrwał wszystko cośmy mieli, zrażony do okolicy, w któréj poniósł straty bolesne dzieci i żony, chce się wyprzedawać i wynosić. Któż wie? moglibyśmy może choć ruinę naszą odkupić... choć gruzy tego domu, w którym mi młodość upłynęła...
— A! to cudowna myśl — zawołała Herminia: nie zwłócząc korzystać z niéj potrzeba... Użyj kogo, nie trać czasu, kupujmy...
— Jeżeli mnie sprzedać zechce — dodał Zdzisław.
Alf także pochwalał bardzo pomysł szczęśliwy.
— Ja mam wielką ochotę mój majątek sprzedać także — dodał — chętniebym się tu okupił. Bylibyśmy w sąsiedztwie.
Zdzisław nic nie odpowiedział: myśl ta nie bardzo mu się może uśmiechała.
— Jeśli wszystkich folwarków nie kupicie państwo, ja się bardzo napieram, abyście mnie przypuścili do spółki — mówił Alf... Ja tam już żyć nie mogę... a przy Zdzisiu wszędzie mi będzie dobrze.
Herminia udawała, że nie słyszy; Zdzisław mruczał coś niewyraźnego... Nie mówiono już więcej o tém... Pozostawszy sam na sam, naradzali się jeszcze państwo Zdzisławowstwo, i hrabia postanowił uprosić o pośrednictwo kanonika, jeżeliby pan Sebastyan w istocie chciał się z Samoborów wyprzedawać. O Alfie wcale mowy nie było.
Miesiąc upływał od przybycia do Suszy, Alf ani na chwilę nie odstępował przyjaciół. Dobre owo chłopię zdawało się zawsze tak potulném i serdeczném jak było, lecz wpatrując się w nie z blizka, dostrzedz mógł łatwo zimny postrzegacz w téj powierzchowności miłéj, zalecającéj się — coś przerażająco podstępnego, łaszczącego się zdradnie, okrytego tylko uśmiechem i łagodnością.
Zdzisław, który go był nawykł widywać takim jakim był dawniéj, ślepy, — nie dostrzegł odmiany. Herminia czuła instynktowo obawę, ale się z nią wydawać nie chciała, lękając się, żeby mąż zniecierpliwiony i podrażniony już nie wybuchnął. Zdało się jéj, że wszystko to powoli przemieni się, minie, złagodzi... Radaby była od niego się uwolnić, nie widziała na to sposobu.
Ile razy Zdzisław na chwilę oddalił się z domu, Alf czatować się zdawał, wciskał się natychmiast, zmuszał Herminię do niemiłéj rozmowy, słówka cedził powoli obrachowane, a dobierał je tak, ażeby na długo w pamięci utkwiły. Chwalił niby przyjaciela, umiejąc zawsze wyszukać coś takiego coby mu zaszkodzić mogło. Wiedział już o dawnéj miłości dla Mangoldówny, o wielkiém uwielbieniu dla panny Stanisławy — wiedział o czemś więcéj jeszcze i żartobliwie dowodził, że Zdzisław miał serce tak płomieniste, iż tylko Herminia cudu tego dokazać mogła, by go w swych więzach dłużéj utrzymać.
— Cóż on nieborak winien, że jest tak czuły i wrażliwy? Ja mu zazdroszczę! wzdychał Alf.
Przez starego Ludka, który był najzręczniejszym zbieraczem plotek i najusłużniejszym z dziadków, doszedł Alf do wiadomości o mało komu znanych przelotnych, dziecinnych niemal miłostkach Zdzisława z Felisią kuzynką pani Róży, którą niegdyś hrabina przestraszona oddaliła z Samoborów. Panna Felisia zamieszkiwała teraz w miasteczku... i Alf się domyślał, że nie wygasłą miłość dawna rozciągała nad nią opiekę... Tę zabawną historyjkę po cichu i w sekrecie opowiedział Alf hrabinie, która oburzała się, czerwieniła, broniła męża, słuchać nie chciała — ale pomimo to jakiś żal miała do niego...
Chcąc się pozbyć go, zająć czémś, sądząc może, iż Stasia go zajmie i odciągnie, Herminia namawiała go, aby bliżéj starał się ją poznać... Alf był pozornie posłusznym swéj pani. Jeździł często do Wólki, niecierpliwił Żabickiego, udawał, że był wielkim wielbicielem wdzięków i dowcipu Stasi, lecz i tu intrygował tylko. Posądzał on nie bez powodów kapitanównę, że miała do Zdzisława słabość; radby był rozdmuchać tę iskierkę pod popiołem, i małżeństwo poróżnić z sobą. Czy mu szło tak istotnie o pozyskanie serca hrabiny, czy o zemstę, sam sobie może nie umiał wytłómaczyć. Zrosły się i splątały uczucia te, zlały w coś potwornego, co duszę przepełniało...
Stasia lubiąca towarzystwo, muzykę, rozmowę swobodną, przyjmowała Alfa dosyć dobrze, Żabicki musiał po feryach odjechać, sam więc Alf pozostał... Najczęściéj mówił jéj o Zdzisławie, łapał rumieńce, i niby przypadkiem wygadywał się z tém, jak to hrabia dawniéj, przed ożenieniem, a nawet teraz o Wólce często wspominał, z jakiém był uwielbieniem dla panny Stanisławy. Rzucił pół żartem raz i drugi, śmiejąc się, coś o tém... pewien był, że pocisk utkwi...
Ze Zdzisławem zaś sam na sam będąc, winszował mu jego szczęścia do kobiet, prześladował go dawną miłością dla Stasi, i zaręczał mu, że ona także na każde jego wspomnienie się rumieni.
— Kochanie moje! szeptał — nie chciałbym być w skórze Żabickiego, gdy się ożeni i w Wólce zamieszka... sąsiedztwo... wszystko to daleko zaprowadzić może...
Zdzisław mu usta zamykał — trochę mu to może pochlebiało, a na Stasię potém patrzał czuléj mimowoli, i był przy niéj nadskakującym... Odzywały się w ich sercach wspomnienia i sympatye — ale Stasia głęboko zamykała je w sercu swojém, a lękając się być odgadniętą, była zimniejsza i ostrożniejsza. Wyrzucała sobie jak zbrodnię, że Zdziś dla niéj był bardzo miłym. Nie powiodło się więc w tém Alfowi, który pracował na to, aby ich oddalić i ostudzić pozornie... Skorzystał tylko z tego, wskazując Herminii, jak znaczący był ten brak poufałości, jak wiele mówiła ta ceremonialność obojga...
Wszystko to zwolna oddziaływało na stosunki domowe, chłód pewny między małżeństwem czuć się dawał. Herminia istotnie zaczynała niedowierzać Zdzisławowi i pilne oko zwracać na niego — hrabia znowu podejrzewał Alfa, niecierpliwił się nim, a jego upór przypisywał zbytniéj powolności żony. Przychodziło do sporów kto pierwszy powinien był mu dać do zrozumienia, ażeby się usunął, Zdzisław codzień był drażliwszy... lecz Alf go rozbrajał natarczywemi objawami czułości... i oświadczeniami przyjaźni niezłomnéj. W najgorszych razach powoływał pamięć matki, któréj Zdziś przyrzekł nieopuścić jéj syna. Przypomnienie to usta zamykało hrabiemu, a było mu nad wszelki wyraz przykre...
Tymczasem łamał sobie głowę Alf, opanowany jedną myślą wyprawienia na dłuższy czas Zdzisława z domu, aby z tego oddalenia korzystać. Jak? nie pytał. Zdawało mu się, że to go do celu doprowadzić musi.
Jednego wieczoru, gdy Herminia była w Wólce, a oni sami siedzieli w ganku i mierzyli się oczyma, Alf wzdychać począł.
— Czuje, rzekł, że dla was jestem ciężarem, macie litość nademną i nie chcecie się mnie pozbyć — ja nie mam siły oderwać się od was i pozostać tak straszliwie sam na świecie. Gdzie się podzieję? Wiesz co Zdzisiu, na to nie ma rady innéj — tylko się w Litwie wyprzedać, a tutaj gdzieś okupić w sąsiedztwie. Ale ja tam za nic w świecie nie pojadę — miejsca te mi obrzydły, tyle tam ja i matka wycierpieliśmy. Na plenipotenta zdać się niepodobna — obedrze ze skóry... A! Zdziś, gdybyś ty był opiekunem istotnie dla mnie, jak cię biedna nieboszczka prosiła! — wyratowałbyś mnie i siebie... Piszą mi, że się kupiec trafia na majątek... Jedź, sprzedawaj, rób co chcesz. W ten sposób mi dasz środek kupienia tu czegoś w sąsiedztwie, i ja od rana do wieczoru nudzić was nie będę sobą...
— Ale mój Alfie — przerwał Zdzisław — to już nadto! Chcesz mnie ztąd wyprawić? ażebyś sam z moją żoną pozostał... Ani dla niéj, ani dla oczu ludzi uczynić tego nie mogę. Kochałeś się w niéj zapamiętale... radzę, żebyś zupełnie pozbył się tego uczucia. Wierzę ci, wierzę jéj — ale — to nie uchodzi.
Alf dokończyć mu nie dając, odparł żywo:
— Ale to rzecz naturalna, że gdybyś miał jechać, jabym się z Suszy wyniósł. To rozumiem! Wyjadę choćby do miasteczka. Celà va sans dire... Żona twoja mogłaby ten czas przebyć w Wólce — a mnie niechby tylko wolno było czasami tam zajrzeć... Tego mi przez litość nie zabronicie.
Zdzisław zamyślony nie zaraz odpowiedział. W istocie był to może jedyny sposób zmienienia tych stosunków nieznośnych. Lecz jechać, jechać na długo od żony, porzucać ją samą! przykro mu było...
— Nad tém potrzebaby się namyślić, rzekł w końcu — muszę się nawet z Herminią naradzić. Wreszcie możebyśmy pewnego człowieka znaleźli, a mniebyś uwolnił...
Alf dawnym obyczajem rzucił mu się na szyję.
— Ale jedź ty — ty — ja tobie jednemu ufam... Co tam mam, to cały mój majątek... to ostatki! Czyżbyś tego nie uczynił dla przyjaciela?
Mówili jeszcze o tém czas jakiś — lecz odłożono sprawę do namysłu. Wieczorem hrabia wspomniał o tém Herminii.
— Zrób co chcesz — zawołała — lecz zmiłuj się i siebie, i mnie uwolnij od téj przyjaźni, która jest kamieniem u szyi. Ja się tego człowieka lękam... męczy mnie jego obecność... Dłużéj tak pozostać niepodobna.
— Więc pojadę, rzekł Zdzisław ściskając żonę — ale cóż będzie z tobą?
— Przeniosę się do Wólki, zamknę się w pokoju, nie wyjdę za próg... co chcesz...
— O! Wólka nie obroni cię — bo on tam będzie dojeżdżał...
— Ze Stasią i kapitanem ja się go nie boję, damy sobie rady — odezwała się hrabina. Niech tylko nie zostaje w Suszy i przeniesie się do miasteczka...
Były rozmaite trudności do zwyciężenia, lecz w kilka dni usunięto je, hrabia się namyślił, postanowił jechać, przyjął umocowanie. Spodziewał się interes ukończyć bardzo rychło. Nigdy mu na myśl nie przyszło, żeby biedny ów Alf, tak mądrze umiał wszystko obrachowywać. Jak tylko wyjazd postanowiony został, Robert natychmiast porwał rzeczy, najął ten sam dworek, w którym niegdyś z matką mieszkali, pożegnał najczuléj gospodarzy i wyniósł się z Suszy.
Herminia mogła odetchnąć swobodniéj, pomimo to hrabia nalegał, ażeby na te dni kilka, kilkananaście (tak liczył) do Wólki się wprosiła. Szepnął o tém sam Stasi, a ta przybiegła natychmiast zabrać przyjaciółkę. Zdzisław odkładał z dnia na dzień, nareszcie jednak wyjechać musiał.
Wyprzedził go Alf listami do dawnego matki plenipotenta, zaklinając na wszystko, ażeby hrabiego Zdzisława wszelkiemi sposoby starał się (nic mu o tém nie mówiąc) zatrzymać jak najdłużéj. Nie tłómaczył mu jasno dla czego — oblókł to jakąś tajemnicą, dając do zrozumienia, że szło o oszczędzenie mu jakiejś przykrości w domu, że czynił to przez przyjaźń i troskliwość o niego.
W tak zastawioną na siebie pułapkę jechał Zdzisław, wcale się nie domyślając co go czekało, niecierpliwy, aby wszystko dokończyć jak najprędzéj.
Raz wszedłszy szczęśliwie na drogę, która, jak mu się zdawało, prowadziła do celu, Alf coraz nowe wymyślał kombinacye. Była to jego jedyna praca, jedyna myśl, cel główny. Miłość z serca poszła do głowy, stała się zaprzątnieniem, namiętnością, fantazyą, monomanią, niedającą chwili spokoju.
W miasteczku nastręczała się zręczność zawiązywania znajomości, a te zawsze do czegoś posłużyć mogły. Alf ze swą uprzejmością i słodyczą szukał ich, zabiegał, mnożył i zawiązywał stosunki, jednając sobie ludzi.
Dla profesora miał zawsze likwor i ucho powolne do wysłuchania jego użaleń i pochwał, pomięszanych razem z sobą; do pani Wilelmskiéj chodził z uszanowaniem w świeżych rękawiczkach; zaprezentował się u niéj księdzu kanonikowi, którego ujął francuzczyzną i dobrem tonem; zrobił nawet za pomocą Ludka znajomość z panną Felicyą, rachując, że i to na coś przydać się może.
Stary kuglarz wysługiwał się wnukowi, nie wchodząc nigdy w pobudki i cele, robił plotki poddawał myśl, a gdy mu Alf szepnął coś, rył się jak kret, dopóki danego polecenia nie wykonał.
Wszystkie te zabiegi pokryte były takim pozorem dobroduszności, taką młodzieńczą skromnością i ujmującą fizyonomią, iż nikt poczciwego chłopaka o nic złego posądzićby nie śmiał...
Przez dni kilka po odjeździe Zdzisława, niechcąc się okazać zbyt napastliwym, Alf nie wybierał się do Wólki; naostatek ubrany starannie, wyświeżony, przybrawszy twarz nieszczęśliwą i smętną, pojechał... Herminia ze Stasią siedziały w ogródku i nie posłyszały przybywającego, kapitana nie było, służąca wskazała gościowi altanę...
Ukazanie się Alfa przeraziło przyjaciółki. Stasia szczególniéj miała wstręt do niego. Herminia litowała się nad nim, unikała z obowiązku, ale ta miłość uparta i trwała czyniła na niéj wrażenie... Zresztą nawykła do miasta i towarzystwa hrabina, nudziła się, nie przyznając do tego...
Spojrzały na siebie, zamilkły trochę zafrasowane, Alf na to nie zważał, przysiadł się na ławeczce wesół i zaczął bawić...
— Nie mogłem już wytrwać dłużéj, nie dowiadując się o zdrowie hrabiny, o gospodarstwo panny Stanisławy... Samotność pani mam na sumieniu, bo z mojéj przyczyny Zdziś odjechał... Gryzę się tém, jestem nieszczęśliwy, a w miasteczku oprócz pana Wilelmskiego, zajętego billardem, professorowéj zajętéj swą pensyą, księdza zajętego wyprawianiem na świat lepszy, nie ma do kogo słowa przemówić. Panna Stanisława przez miłosierdzie powinnaby mi dać choć jaką książkę...
— Z największą chęcią!... Rinaldiniego czy Doświadczyńskiego? czém mogę mu służyć?
— A! pani żartuje zawsze...
— Może Biblię?
— Pani więcéj nic nie ma do czytania?
— Ołtarzyk... a! przepraszam... Journal des Demoiselles... Toby było doskonałe dla pana...
Herminia śmiała się jakoś nieochotnie.
— Chodźmy do pokoju — rzekła.
Wrócili tedy z ogródka do domu. Kapitana jak na złość nie było.
Stasia musiała wybiedz coś zadysponować, i zostawiła ich samych na chwilę. Widząc ją odchodzącą, Herminia zarumieniła się mocno, ruszyła nawet, jakby sama z nią wybiedz chciała — ale po namyśle została... a Alf szybko przysiadł się do niéj.
— Czuje, że pani gniewać się musisz na mnie — rzekł cicho...
— Za co?
— Lękam się, byś mnie pani nie posądziła, żem umyślnie Zdzisława wyprawił...
— Nie rozumiem, odparła Herminia — nie posądzam nigdy — a nie pojmuję celu...
— Cel był zapewne inny — rzekł Alf... ale tak mi jakoś swobodnie widząc panią samą, tak mi to szczęśliwsze przypomina czasy, że czuję się w sercu grzesznym. Cieszę się, że go nie ma, choć go kocham.
Herminia surowo nań spojrzała...
— Panie Alfonsie? szepnęła...
— Winienem! ale tak słodko zdobyć choć chwilkę marzenia, gdy rzeczywistości... nie można...
— Pozbądź się pan marzeń — przerwała Herminia — lepiéj panu z tém będzie...
— A! pani, one całe moje szczęście i życie stanowią... Dobrowolnie się ich nie zrzeknę nigdy — nigdy — nigdy...
Hrabina nie odpowiedziała nic, wzięła jakąś robotę, spojrzała na drzwi, wyglądać się zdawała Stasi — ale ta nie powracała.
Po chwili rzekła:
— Czy Zdziś już stanął na miejscu? jak się panu zdaje?
— O! już być powinien... Szczęśliwy człowiek, pani tęskni po nim... nie pani nawet jedna, tyle osób! On tam się z pewnością w miłém towarzystwie, bardzo pięknych pań, na których nie zbywa mu... bawi wesoło...
— Nieznośny pan jesteś — odezwała się hrabina. Zawsze toż samo!! Niepoprawiony!
— Naucz mnie pani przez litość, w czém się mam poprawić?
— Wiele zapomnieć i nauczyć się wiele... szepnęła Herminia — przerzucając żwawo włóczki.
Alf przysługiwał się kłębkami, których nie przyjmowano, ale się tém nie zrażał. Westchnął tylko...
— Gdyby mi wolno było także... odezwać się? byle rozsądnie...
— Z największém w świecie umiarkowaniem — począł Alf. Hrabina téż byś mogła troszeczkę się poprawić. Czyż godzi się wierne, oddane sobie serce, zakrwawione przez nią, chłostać i odpychać wiecznie?... Wszak ja o nic nad dobre słówko, nad wejrzenie, nad litość nie błagam...
— Politowanie w istocie budzisz pan we mnie...
— Moją niewzruszoną stałością...
— To upór...
— Do śmierci! dokończył Alf ledwie dosłyszanym głosem...
— Ażeby tę rozmowę dokończyć, z uśmiechem dodała Herminia — bom jéj prowadzić nie powinna i słuchać mi się tego nie godzi, Stasi muszę zawołać...
— Stasiu! Stasiu! odezwała się głos podnosząc. Proszę cię tu — kłębuszka znaleźć nie mogę...
Alf z rezygnacyą parę kroków odstąpił i usiadł wyprostowany.
Nadbiegła kapitanówna, rozmowa stała się ogólną i weselszą — lecz zręczny chłopak umiał korzystać z najmniejszego zwrotu, przypominając się hrabinie. Czy jéj to pochlebiało, nie wiem — ale nie zdawała się zbyt zagniewaną... Nareszcie i kapitan z pola nadjechał...
Chociaż pierwsze te odwiedziny niewielką przyniosły korzyść Alfowi, miał powody jednak nie uskarżać się wcale... Hrabina w niebytności Zdzisia była daleko śmielsza z nim i swobodniejsza, karciła go i łajała, lecz uśmiechała się razem; była obojętna, ale łagodna i dobra dla niego...
Alf uczynił to ważne dla przyszłości postrzeżenie, że dowcipem i wesołością nie zjednywał sobie hrabiny, że smutek, zamyślenie, tragiczna fizyonomia lepiéj daleko służyły... Patrzała nań częściéj nieco... Postanowił być jak najsmutniejszym, bo w duszy był takim w istocie, nieśmiałym, biednym i nie natarczywym... Odwiedziny te, o których długo rozmyślał, rozmarzyły go, wzburzyły, roznamiętniły...
Przez dwa czy trzy dni wytrwał wszakże z Wilelmskim w miasteczku... siedział, nudził się i niecierpliwił. Kapitan, który miał sobie za obowiązek go odwiedzić — zastał chorym, bladym, milczącym i tak nieszczęśliwym, że mu go się żal zrobiło. Użalał się przed nim na swe sieroctwo, osamotnienie, na to, że szczęścia nie miał do ludzi. Porowski w prostocie ducha, począł go mocno do Wólki zapraszać, aby się rozerwał, ujął go za serce.
Nazajutrz Alf jechał znowu. Stawił się i tu skromnie, milczący, przybity, jakby zrozpaczony.... Nie narzucał się wcale Herminii, ale przysiadł do Stasi, od hrabiny trzymając się z daleka. Spojrzała nań ciekawie kilka razy...
Nie zwabiło go i to nawet, mówił ciągle z kapitanówną, melancholicznie wyrażał się o ludziach, sercach i świecie, obszył się pokorą tak miękką i potulną, że go już osądzono i bezbronnym i wcale nie niebezpiecznym... Stasia znalazła dlań kilka słówek uprzejmych, a Herminia sama się zbliżyła doń uśmiechając, a czując, że mu łaskę czyni.
— Cóż pan tak dziś jesteś nieszczęśliwy?
— Jak zawsze...
— Ale cóż wywołało ten smutek?
— Nie godzi mi się mówić. Zakazano! rzekł Alf...
Herminia odeszła z uśmieszkiem...
Po chwili zbliżyła się znowu.
— Wiesz pan, Zdzisław mi pisze, że się opóźni...
Alfowi oczy błysnęły radością...
— Ja się smucę, a pan... doprawdy jakbyś się cieszył z tego... Niegodziwy pan jesteś...
Zamilkł i westchnął.
— Czy pisał do pana?
— Miałem list dzisiaj — tęskni bardzo — ale bawi się też doskonale...
— Ogadujesz go pan! to się nie godzi...
Nikogo nie było w pokoju, Alf jakby mu to z piersi wybuchnęło mimo wiedzy i woli — zawołał:
— Zawsze tylko o Zdzisławie! a najwierniejszy ze sług pani... nawet na litościwe słówko nie zasługuje... O! pani piękna jesteś jak greckie posągi, ale jak posąg bez serca...
W tém Stasia weszła, a Alf dodał:
— Piszę dziś do mojego plenipotenta, aby choć ze stratą, starał się Zdzisiowi koniec interesu przyspieszyć.
— Ale po cóż ze stratą? szepnęła hrabina...
Rozmowa przerwana została, Alf wyjechał wieczorem dosyć z siebie zadowolony.
— Jestem na niezłéj drodze... byle czasu stało!!
I uśmiechnął się do siebie.
Pod rozmaitemi pozorami odwiedziny się powtarzały. Hrabina była bardzo zmienna. Alf uważał, że po dniach, w których mu nieco okazywała współczucia, stawała się chłodniejszą. Późniéj litość wracała. Postępy jakie czynił, nadzwyczaj były powolne, lecz widoczne dla niego. Raz nawet przez miłosierdzie dano mu rękę pocałować, przytrzymać trochę, zdawało się, jakby dłoń ta zadrżała... Alf wyjechał oszalały szczęściem swém, ale gdy przybył potém, Herminia nie ukazała się wcale.
— Więc się mnie lęka, więc miłość ta jest zaraźliwa? rzekł w duchu. A! być nie może, aby ona nie zwyciężyła, nie poruszyła jéj serca... Zdzisław jéj nigdy tak nie kochał! Ona to czuć musi.
Przebiegły Alf, im mu się lepiéj powodziło, tém mniéj hrabinę w oczach Stasi i kapitana kompromitował. Przy nich zimny był prawie; a dla kapitanówny nadskakujący... Porowskiemu przychodziły różne myśli. „Kaduk go wié! gotów się ożenić! mówił w duchu — wolałbym go, niż Żabickiego, który nie ma nic“.
— Cóż ty na to? pytał córki.
Stasia główką kręciła.
— Niech tatko ani myśli, żeby on tu bywał dla mnie. Grzeczny, bo dla wszystkich jest taki... ale on nie myśli o mnie, ani ja o nim.
— Ale cóż ty masz przeciwko niemu?
— Nic za nim — odpowiedziała Stasia. Lękam się go sama nie wiem czemu... W salonie bywa miły, w życiuby był może nieznośny. Z dwojga złego Żabickiego wolę...
— Strasznie ty jesteś wybredna! mruknął kapitan.
Herminia na pozór niecierpliwiła się przedłużonym pobytem Zdzisława... Miesiąc od jego wyjazdu upływał, listy przychodziły rozpaczliwe zrazu, potém sam Zdziś przyznawał się w nich, że musiał szukać towarzystwa i że znalazł dosyć miłe. Herminia list ten rzuciła z ironicznym jakimś uśmiechem. Alf się wygadał przypadkiem o tym domu i o pani K..., która była zachwycającą, jak mówił ale niewymownie płochą... Parę razy hrabina musiała pojechać do Suszy, i kilka tam godzin przepędzić... Alf dowiedział się o tém i szepnął, że gdyby się nie obawiał, toby ją choć na chwilkę tam odwiedził.
— Zakazuję panu! proszę się nie ważyć na to — będę się gniewała! Hrabina tak seryo i groźnie to powiedziała, że Alf umilkł. Nie odzywał się potém ani słowa, aż sama przyszła do niego i zaczęła o czemś obojętném.
— Pani mi przebaczysz, rzekł zaczepiony — źle się musiałem wyrazić i nie zostałem zrozumiany. Boli mnie to bardzo... Czyżbyś pani mogła mnie posądzić o brak uszanowania?... o takie natręctwo niedarowane. Chciałem być w Suszy, aby módz pomówić, ale doprawdy nie o tém, o czém hrabina słuchać nie chce...
— A o czémże?
— Myślałem się radzić jéj — chciałem Zdzisiowi przygotować, ułatwić nabycie części Samoborów, mówią, że ten dziwak chce je sprzedawać... Pojechałbym do niego... Obszerniejbym pomówił z panią o wyborze majątku... wszakże to dla pani właściwie kupno się to projektuje...
Herminia w istocie pragnęła bardzo wynieść się z téj maleńkiéj Suszy... Arystokratyczne zachcianki ojca odbijały się w córce... Upokarzał ją ten mały folwarczek dla jéj hrabstwa za ciasny...
Alf ujął ją tém wspomnieniem...
Zawahała się jednak...
— To niepodobieństwo — odezwała się po cichu i oglądając po pokoju — z tego mogą być plotki niepotrzebne... Dosyć jednéj bytności w Suszy... aby z tego nie wiedzieć co sklecili ludzie.
— Ale ja nie nalegam — odezwał się Alf... nie śmiałbym nigdy...
Z tém wyjechał.
Nazajutrz kazano mu przybyć do Wólki, hrabina chciała z nim mówić o Samoborach...
Wahała się gdzie i jak...
Chodziła czasem z książką do olszynki za dworkiem, mogliby się tam spotkać przypadkiem — wnosił Alf; ale Herminia oburzyła się niezmiernie i kazała mu milczeć.
Zamilkł posłuszny.
Zamiast dwóch tygodni, nieszczęśliwy hrabia dwa już bawił miesiące na Litwie, wyjeżdżając co kilka dni, wstrzymywany nieustannie. Alf znowu jakimś przypadkiem oddając książkę hrabinie, włożył w nią list od przyjaciela, opisujący żartobliwie tryumf Zdzisława i jego stosunek z panią K... Poufne to pismo było wyraziste do zbytku... i nie oszczędzało nikogo... Hrabina z twarzą w ogniu odczytała je, rzuciła w komin, płakała cały wieczór i przyjęła nazajutrz Alfa czuléj, serdeczniéj, niż kiedykolwiek...
— Czy mam jechać do Samoborów? zapytał — czyby mi pani nie dała instrukcyi? nie pozwoliła się rozmówić poufnie? obszerniéj?
— Przyjdź pan pojutrze do Suszy — ja tam będę pewnie cały dzień... Pozwalam...
I odeszła...
W Wólce wiedziano tylko, że hrabina mając wiele listów do pisania, miała cały dzień przebyć u siebie. Nie powróciła nawet wieczorem, dając tylko znać Stasi, że ją bolała głowa i że zapewne jutro przyjedzie. Jakoż zjawiła się około południa zupełnie zdrowa, dosyć wesoła, trochę roztargniona, a w godzinę potém nadjechał Alf. Widać, że wczoraj zapewne nie mógł być w Suszy, bo cały ten dzień o interesie Samoborów przegadali z sobą na osobności.
Stasia znajdowała swą przyjaciółkę dziwnie jakoś zmienioną, ale ożywioną, weselszą, niż wprzódy. Tylko na wspomnienie o Zdzisławie odpowiadała z niecierpliwością, że się na niego gniewa, że go nawet posądza, i że — go nie rozumie.
Wycieczki do Suszy powtarzały się dosyć często, lecz nie można było posądzać nawet hrabiny, bo w czasie każdéj z nich zjawiał się Alf w Wólce i bawił pannę Stanisławę... I w jego obejściu się, humorze, twarzy nawet, szczęśliwa zaszła zmiana. Swobodniejszy był, weselszy, zrezygnowany, hrabina władała nim despotycznie, lecz zdawała się nie bardzo nań zwracać uwagę, a niekiedy już, coraz rzadziéj, powtarzała, że ją temi uwielbieniami nudzi...
Narada o Samobory musiała téż przyjść do skutku, bo Robert jednego wieczoru rozpoczął o tém rozmowę z kanonikiem u pani Wilelmskiéj, dopytując, jakby to można dostać się do dziwaka.
— Dawno go nie widziałem, odparł kanonik: człowiek ten zdziczał zupełnie od śmierci żony, dostąpić do niego trudno. Żyje tylko ze swoją służbą, z chłopami i zagonową szlachtą...
— Niezmierniebym jednak rad go zobaczyć, rzekł Alf, a nużby mi się udało zatargować u niego majątek...
— Wątpię bardzo — odezwał się ksiądz Starski — ale kupić nie kupić, potargować można. Sprobuj pan, pojedz, powiedz zresztą, żem ja przysłał.
Alf natychmiast drugiego dnia wybrał się do Samoborów.
Dla tych, co je za szczęśliwszych widzieli czasów, Samobory były do niepoznania...
Wspaniała rezydencya pańska stała, się gorzéj niż ruiną, czémś umyślnie wywróconém, zniszczoném, zmienioném w pustkowie bezładne.
Park był wycięty, zaczęto go na pole karczować, potém porzucono i dano zarosnąć chwastami i dzikiemi krzewy... Wyglądał jak las zaniedbany miejscami poopalany przez pastuszków. Pasły się w nim trzody gromady wiejskiéj. Gdzieniegdzie z dawnych ścieżek, budowli ławek, zostały tylko ślady i szczęty... aby przeszłość przypominały... Miejsce zwalonego pałacu oznaczały kupy nieforemne gruzu, białych tynków, cegieł i kamieni, pokryte trawą i mchami... Nie pościągano belek potrzaskanych, które sterczały dziwacznie, jak niedogniłe kości szkieletu. Folwarczny dom, prostym płotem ogrodzony (bo dawne kraty żelazne i słupy dziedzińca poobalano z rozkazu dziedzica) — zajmował pan Sebastyan. Służba nieliczna w siermięgach, kręciła się opieszale około niechlujnie utrzymanego budynku.
Alf przybywszy tu, nie wiedział do kogo udać się w początku. Stary, z długiemi wąsami, kozaczéj postawy mężczyzna wyszedł naprzeciw niemu, zapytując chmurno i krótko, czegoby życzył sobie?
— Chciałbym się widzieć z panem...
— Pan się z nikim nie widuje...
Robert dał mu swój bilet, i kazał powiedzieć, że go kanonik Starski przysyła. Chwila upłynęła nim go wpuszczono. Przez dwie izby, których sprzęt był jak zwykle w czeladnych, przeprowadził go kozak do trzeciéj. W téj okiennice były pozamykane, bo pan Sebastyan nie znosił dziennego światła. Oczy niemal wypłakał.
Wśród mroku ujrzał go Alf ubranego w prostą siermięgę, rozwartą na piersiach, z pod któréj widać było koszulę i wychudłe, skórą żółtą pokryte ciało. Dziki wyraz twarzy, straszniejszym jeszcze czyniły powieki powywracane i krwawe...
Ręce trzymając w kieszeniach, stał garbus nieopodal od progu i zdala mierzył oczyma krwawemi przychodzącego, starając się go rozpoznać, ktoby był. Bilet nic nie mówiący trzymał w ręku.
Alf mu się skłonił — stary zaledwie kiwnął głową.
— Ksiądz kanonik Starski — odezwał się — mówił mi, że pan dobrodziéj życzyłbyś sobie podobno część dóbr swoich wyprzedać...
— A tak — burknął stary głosem drżącym, ochrypłym, jakby zastygłym w piersi, ale podnoszącym się powoli — tak! chcę tę ziemię napiętnowaną przeklęctwem bożém zbyć, — oddać, ale nie takim paniczom i pankom jak wy...
Zmieszany zrazu Alf tém powitaniem, zebrał się nierychło na odpowiedź.
— Ja ani do panków, ani do paniczów nie należę.
I spojrzał mu w oczy śmiało...
— A któż jesteś? spytał Sebastyan.
Alf pomyślał...
— Nazywam się Robert — rzekł — to znaczy jakbym nie miał nazwiska... Ojciec mi swojego dać nie chciał, matka nie mogła... bo nie miała. Wzięto pierwsze z brzegu... Jak wy, nienawidzę panów, jestem sierota... a tu obcy...
Sebastyan wciąż słuchając, patrzał na niego. Odstąpił kroków kilka w tył i wskazał mu w przyciemnionéj izbie stołek pod ścianą.
Alf usiadł.
— Zkądżeś się tu wziął? — coś za jeden? odezwał się dziko garbus — toć wyglądasz na chuderlawe paniątko.
— Temum nie winien, tak samo jak wy nie winniście, że się hrabią Samoborskim zowiecie...
— Jakim hrabią? Hrabiowie Samoborscy poszli z torbami — ja jestem chłop... mużyk... człowiek prosty... żaden hrabia... Hrabstwo próchno...
— Ja téż ani hrabią, ani nawet szlachcicem nie jestem...
— Na zdrowie — a któż ty jesteś?
— Sierota bez imienia — rzekł Alf... Słyszałem ja o waszych dziejach... Was, jak mnie rodzina się zaparła; jak wy, ja jéj téż zemstę poprzysiągłem.
— Tutejszy jesteś?
— Nie...
— Zkądże?
Alf się wahał z odpowiedzią, garbus drzwi od czeladnéj izby zamknął.
— Przyjechałem tu z synowcem waszym...
— Z jakim? ja żadnego nie mam! ofuknął gwałtownie pan Sebastyan.
— No — to ze Zdzisławem Samoborskim, dodał Alf... Byliśmy z nim niegdyś wielkiemi przyjaciołmi, za to téż mi com miał najdroższego odebrał... Ściskamy się i całujemy, a nienawidzimy... Co robić!! Trzeba się całować, póki się nie można pomścić...
— Mścić się? a pewnie! ząb za ząb! ale jawnie i nie ściskając, chyba za gardło — zamruczał spluwając pan Sebastyan... ręką na drzwi wskazując...
Alf się zmieszał...
— Wy go także nienawidzicie?
— Jego — rodu ich... i wszystkich paniczów, jak ty... nie cierpię... brzydzę się gnojem! Zdrajców nienawidzę...
Po coś tu przyszedł?...
Widzę, żeś mi się tu wcisnął, aby mnie podejść, albo się mną posłużyć — ho! ho! Jam nie z tych ludzi, co się dają ciągnąć — ja... wlokę i gniotę!
I powtórnie drzwi pokazał.
Zbladł Alf... wstał i już miał się zawrócić ku progowi, gdy stary zawołał nań:
— Co on ci zrobił?
— Zdradził mnie! odebrał mi skarb jedyny... kobietę, którą kochałem... Rachunek między nami zaczęty, ale nieskończony... Obaj go nienawidzimy, myślałem, że w was znajdę sprzymierzeńca...
— Ja przymierza niczyjego nie potrzebuję, wojuję sam, mszczę się sam... siły mam dosyć! Chodzę samopas, nie wiążę się z nikim, a najmniéj z takimi hładyszami... Dla mnie téż skończono wszystko, i zemsty dość, i świata po póty...
Wskazał gardło i podniósł krwawe oczy na Alfa, który mu się ciekawie przypatrywał.
— A na cożeś chciał kupować ziemię?
— Aby on jéj nie dostał...
Sebastyan rozśmiał się dziko.
— Nie bój się — syknął — prędzéj ją rozdaruję chłopom... lub puszczę, by jałowiała... Niech będzie pustynią... On tu nie siądzie nigdy... Kaima krew...
— Macie go już w Suszy pod bokiem, zamruczał Alf. Nie jesteście wieczni... Zemrzecie, ktoś ją po was sprzeda... lub spadkiem weźmie mimo waszéj woli.
— A niedoczekanie jego! zawołał ściskając pięść Sebastyan...
Stali jeszcze chwilę naprzeciw siebie. Garbus wodził po nim oczyma, od stóp do głowy go opatrując.
— Gagatku! i to tobie myśleć być mścicielem? zaśmiał się ponuro. Gdzież w tobie na to siła? pieszczone dziecko wymokłe... Burzy się w tobie i przeburzy, albo cię samego bezsilnego zemsta ubije... Czy ty wiesz, co to kipiątek nosić we wnętrznościach i nie zgorzeć od niego? Dziecko — dziecko!
I głową począł trząść, a potém pogardliwie zwrócił się ku oknu, i nie żegnając, w kącie zniknął ciemnym.
Alf stał, nie wiedząc czy próbować dłuższéj rozmowy, do któréj garbus nie miał ochoty. W tém z głębi ozwał się głos:
— Z Panem Bogiem... nie macie tu co robić... Ziemi u mnie dla was nie ma, pieniędzy waszych nie potrzebuję... Dosyć tego...
Blady, trzęsąc się z gniewu, Alf słowa już nie mówiąc odszedł powoli, nie oglądając się po za siebie. Przesunął się przez izbę i powlókł do bryczki.
Dziki człowiek ze swą pogardą i słowy szorstkiemi, zrobił na nim wrażenie grozy jakiéjś niepokojące, pierwszy raz gniew z niego buchał — którego zwykłą dobroduszną twarzą pokryć nie umiał. Postanowił utaić całą tę wyprawę, i kazał jechać do Wólki, spodziewając się ochłonąć przez drogę...
∗
∗ ∗ |
Dwa miesiące upływały od wyjazdu Zdzisława, którego listy do żony w początkach częste i pełne tęsknoty a niecierpliwości, stały się rzadszemi i w końcu ton ich w żartobliwy się zmienił. Pewne formy czułości odzywały się w nich, jakby z nałogu, ale Herminia nie poznawała w nich dawnego Zdzisława. Mało téż o nim mówiła, i powrót jego, o którym zrazu nieustannie ze Stasią marzyły, niemal się stał obojętnym. Alf podrzucał jéj listy przyjaciela swego, które malowały Zdzisia jako rozkochanego wielbiciela pani K... Hrabina pisywała do niego, lecz sucho i złośliwie... Nie dopominała się tak bardzo przyspieszenia przyjazdu...
Alf téż, co pierwsza Stasia postrzegła — i co jéj dało do myślenia, — zupełnie się stał innym. Zwolna dobroduszność i pokora ustąpiły jakiemuś szyderstwu i pewności siebie nieco śmiesznéj. Pokazywał się w Wólce rzadziéj, krócéj przesiadywał i spieszył z powrotem do miasteczka. Stasia przypisywała to temu, że hrabina coraz częściéj bawiła w Suszy, i prawie w niéj zamieszkiwała...
Tęsknota jéj do męża, była jakaś gniewna i niecierpliwa; zwykle gdy Stasia mówić o nim zaczęła, przerywała jéj żywo:
— Proszę cię — ani słowa o tém...
Alfem rzucała i posługiwała się jak niewolnikiem, a kapitanównie zdawało się, że między nimi łapała jakieś znaki porozumienia i wejrzenia ukradkowe, których sobie wytłómaczyć nie umiała...
Parę razy stęskniona pobiegła do hrabiny do Suszy — raz nie zastała jéj w domu — była gdzieś na przechadzce; za drugą bytnością o mroku, znalazła ją pomieszaną, chorą — a gdy zapragnęła odprowadzić do jéj pokoju, Herminia tak się temu oparła mocno, nie puszczając jéj nawet, tak, że biedna Stasia nie wiedziała co myśleć. Wszystkim pożądany był nareszcie powrót Zdzisława, lecz z ostatnich listów wnosić było można, że on nierychło nastąpi... Interesa Alfa były zawikłane... potrzebowały czasu wiele...
Gdy się to tak przeciągało — jednego wieczoru jesiennego, kapitan z córką siedział w ganku przed dworkiem swoim. Hrabiny od dni kilku nie było. Wybrała się do Suszy pod pozorem gospodarstwa, listów i różnych zajęć... Alf téż przestał jakoś bywać. Porowski cieszył się niemal, że ich ci goście trochę uciążliwi opuścili...
Wieczór już był dosyć późny, mrok niemal nocny, gdy na grobelce tętnić zaczęło, jakiś powóz zbliżać się zdawał ku dworowi.
— No, rzekł kapitan — pod noc gościa nam Pan Bóg daje — nie bardzo to wygodne... myśl Stasiu o wieczerzy...
— Nie bardzo się boję, bo mam zapasy, odezwała się kapitanówna, byle gość tatkowi był miły...
Przysłuchywali się coraz zbliżającéj się bryczce.
— Ani chybi do dworu ktoś! potwierdził kapitan.
Stasia wspięła się na palce, chcąc wyjrzeć, ale o mroku nic już widać nie było... W tém brama się otworzyła i oczekiwany gość wtoczył się na dziedzińczyk... Kapitan i jego córka ciekawie się przypatrywali przybywającemu, gdy mężczyzna okryty płaszczem skoczył z bryczki — a Stasia wprzód nim głos usłyszała, poznała go instynktem i zawołała z radością:
— Pan Zdzisław!
Był to on w istocie.
Wesoło przywitał kapitana i ucałował rączki Stasi.
— A Herminia? zapytał.
— W Suszy od paru dni — odpowiedziała Stasia: taka z niéj gospodyni! Tyle ma do roboty...
— Ale zkądżeś pan tu się wziął? myśmy się go wcale nie spodziewali, przerwał kapitan.
— O! bom umyślnie bałamucił, aby Mini zrobić niespodziankę, zawołał Zdzisław. Naostatek ten nieznośny interes Alfa jakoś dobiłem. Sprzedałem mu korzystnie majątek. Wszystko skończone... a ja odetchnąć tu powracam...
Nie kazał Zdzisław bryczce ruszać, bo natychmiast chciał spieszyć do żony. Stasia radaby go była zatrzymała i nakarmiła, ale tak mu było pilno.
— Bryczkę, rzekł śmiejąc się, zostawię zdaleka, a sam cichuteńko się pieszo zakradnę i... spadnę jéj jakby...
— Z nieba! zawołała Stasia w ręce klaszcząc.
— A! tak mi niewysłowienie do niéj tęskno! tak pragnę ją widzieć!...
— Trochę się gniewa na was, szepnęła Stasia.. boście też nadużyli naszéj cierpliwości.
— A gdzież Alf? zapytał hrabia.
— W miasteczku prawie ciągle, poczęła Stasia; zdaje mi się, że Wilelmski go w billard grać nauczył — i że z nim po całych dniach się zabawiają.
Zdziś ramionami ruszył.
— Ten także odsiedział dobre rekollekcye i musi mnie przeklinać! zawołał...
— A hrabio... myśmy tu mieli wiadomości — szepnęła Stasia — bawiłeś się tam podobno doskonale? O! my tu o wszystkiém a wszystkiém mieliśmy raporta...
Gdyby nie mrok, dostrzegłaby była kapitanówna, że się Zdziś zarumienił, zagadując czémś zaraz. Gwałtem chciano go zatrzymać na herbatę, lecz spojrzał na zegarek, było dosyć późno, pocałował w rękę Stasię, uścisnął kapitana, skoczył na bryczkę i kazał jechać do Suszy...
— Ot to się hrabina ucieszy! zawołał po odjeździe jego kapitan...
— Wiem, że ani przypuszczała, ażeby przed dwoma tygodniami mógł nadjechać — dodała Stasia — wybornie nas wszystkich zwiódł...
Rozmowa ustała, Porowski się zamyślił, w dali słychać było długo tętniącą bryczkę, potém ucichło wszystko i cicha noc do snu spokojną wieś ukołysała.
Spodziewano się wiadomości lub gości z Wólki nazajutrz rano, ale napróżno...
— Będą po obiedzie... mówiła sobie Stasia...
Kapitan chodził od okna do okna... córka siadła grać do fortepianu i cała zatopiła się w muzyce... Nie uważała, jak nagle wszedł ojciec w kapeluszu na głowie, blady i poruszony, i jąkającym się głosem odezwał:
— Muszę wyjechać na kilka godzin... moje dziecię... zostań tu, proszę cię, nie ruszaj się nigdzie z domu... wkrótce powrócę.
Stasia tak dobrze ojca znała, iż z twarzy jego wyczytała, że się coś nadzwyczajnego przytrafić musiało, coś niepomyślnego... Porwała się z rączkami załamanemi od fortepianu krzycząc:
— Ojcze! co to jest? na Boga!...
Kapitanowi głos zamarł w ustach...
— Nic — rzekł — nic... późniéj... ja nie wiem sam... bądź spokojna...
Jąkał się i za głowę chwytał... Pocałował w czoło córkę, koń stał przed gankiem... Siadł nań i popędził galopem. Stasia tyle tylko dojrzeć mogła, że się skierował ku Suszy...
— Tam się nieszczęście jakieś stać musiało! zawołała ręce łamiąc i padając na ławkę... O Boże! cóż to może być!...
Niepokój ją opanował, który na miejscu usiedzieć jéj nie dawał; poczęła się przechadzać po pokojach, miejsca sobie znaleźć nie mogąc.
— Co to może być? powtarzała ciągle strwożona...
W pokoju ojca, do którego weszła, szufladka świeżo wysunięta była i niezamknięta. Stasia zobaczywszy to, poszła zrobić porządek, gdy na podłodze spostrzegła pomiętą kartkę...
Schwyciła ją rękami drżącemi... Był to kawałek papieru oddarty od czegoś, na którym ręką Zdzisława, niewyraźnie, gorączkowo, zmienioném pismem, stały następujące nakreślone słowa:
„Kapitanie! Jako jedynego przyjaciela, zaklinam cię, przybądź do mnie, ratuj mnie... Jestem chory, nieszczęśliwy — sam... Stało się nieszczęście wielkie... Potrzebuję rady, pociechy, ratunku.“
Stasia z bijącém sercem czytała i odczytywała. Myśl jéj błąkała się, nie umiejąc pojąć, co to znaczyć mogło....
Z tém samém uczuciem leciał Porowski do Suszy... Gdy dobiegł do dziedzińca, nie zastał nikogo, coby konia odebrał... musiał go do płotu przywiązać... Domek stał jakby pusty, drzwi pootwierane... Wszedł, nie wiedząc gdzie się pokierować.
W saloniku wszystko było w porządku, krośna, robota, książki, tylko chustka czarna rzucona w środku na ziemię, pomięta, jakby zgubiona była przez kogoś...
W drugim pokoju, który był gabinetem Herminii, straszny nieład panował. Sprzęty były powywracane, poobalane wazony, a na jasnéj ścianie zczerniała plama, jakby krew bryzgnęła i zaschła...
Widocznie odbyła się tu jakaś scena tragiczna, któréj śladów zatrzeć nawet nie miano czasu...
Przez pusty pokój jeden jeszcze kapitan dostał się do kancelaryi Zdzisława... Drzwi do niéj stały otworem. Hrabia leżał na szezlągu na wznak, z rękami pod głową, z włosami w nieładzie, w odzieży potarganéj, wyciągnięty jak trup, z zamkniętemi oczyma... Blada twarz jego pomarszczona, sfałdowana, była jakby kartą, na któréj czarny dramat się wypisał.
Słysząc kroki, porwał się, otworzył oczy, załamał ręce, zakrył niemi twarz i rzucił się nią na kanapę...
Porowski stał niemy, pytać nie śmiał...
Wtém dźwignięty jakąś siłą gwałtowną, zerwał się hrabia i siadł, wyciągnął rękę milczący, wskazując siedzenie.
Kapitan jeszcze pytać się wahał...
— Co ci jest? co to jest? rzekł w końcu po długiém milczeniu, którego Zdzisław przerwać nie miał siły...
Czekał jakiś czas na odpowiedź...
— Powiem, powiem wam wszystko... dla ludzi trzeba ukryć srom i nieszczęście, z wami muszę je podzielić...
Westchnienie jak jęk, wydobyło mu się z piersi...
— A cóż? zawołał nagle — stało się to, czegom się był powinien spodziewać... Podkradłem się z sercem bijącóm pod okna domu, pod drzwi, ażeby podsłuchać rozmowy kochanków i zastać ich w czułym uścisku, szydzących ze mnie...
Alf!... Nie wiem czym go zabił czy ranił tylko... strzeliłem do niego...
Kapitan ręce podniósł do góry.
— Bryznęła krew... zasłoniła go sobą odemnie ta kobieta... Co się stało nie wiem, bom padł... oszalał...
Nawet domu od niesławy ocalić nie mogłem... Nie byłem panem siebie...
Jęknął.
Porowski zadumany milczał...
— Co się stało, rzekł — na to poradzić nie podobna... Ale gdzież... hrabina...
— Poszła z nim... musiała... Nie wiem... nic nie wiem...
I głowę w ręce ująwszy zamilkł Zdzisław...
Kapitan przechadzać się zaczął...
— Dosyć tego szału i rozpaczy, rzekł głosem smutnym... trzeba w domu zatrzeć ślady téj sceny... ludzie się rozbiegli... po całém sąsiedztwie wieść się rozniesie...
— Niech się dzieje co chce — odparł Zdzisław — mnie już wszystko zupełnie jedno...
Nie przeciągając dłużéj rozmowy, kapitan wysunął się w dziedziniec... szukając ludzi. Kupka ich na folwarku przerażona, zgłupiała, siedziała pod piecem płacząc i stękając... Porowski wziął chłopaka i poszedł z nim do pokojów. Zdzisław znowu leżał na kanapie na wznak i jęczał.
W kilka godzin potém, gdy napróżno oczekiwał Porowski, aby się mógł czegoś więcéj dowiedzieć od Zdzisława, znalazł go w gorączce i nieprzytomnym...
Potrzeba było posłać co rychléj po lekarza, a do Wólki oznajmić, aby go tam nie oczekiwano...
Musiał napisać do Stasi, lecz uważając pobożne kłamstwo za obowiązek, doniósł jéj, że hrabina otrzymawszy wiadomość o niebezpiecznéj chorobie ojca, nagle wyjechać musiała do Berlina, a Zdzisław ze znużenia i niepokoju zachorował także mocno...
W nocy żądany lekarz, ten sam, który w ostatniéj chorobie czuwał nad hrabiną, przybył wylękły... i wprost poszedł do łoża chorego. Nakazał spokój — ruszył ramionami, nie umiał powiedzieć nic, nad dwa słowa:
— Może umrzeć...
Pozamykano okiennice, posadzono starego sługę, który niegdyś w Samoborach był jeszcze za lepszych czasów, kapitan z doktorem wyszedł do pustych pokoików, pełnych jeszcze śladów życia, wesela, szczęścia, które ztąd ubiegło na wieki...
— Późnoście przybyli trochę — pewnie was nie zastał posłaniec — odezwał się kapitan...
— Owszem, alem się oddalić nie mógł, byłem tam potrzebny, rzekł doktór: w obec lekarza wszyscy chorzy są równi. Miałem pilną robotę. Opatrywałem ranę tego łotra...
Porowski drgnął.
— Niebezpieczna?
— Nic mu nie będzie... odparł lekarz spokojnie: strzelony w rękę, którą się zasłaniał, potłuczony przez Zdzisława, zgnieciony — zbity... ale... wyjdzie...
Ma przy sobie dozór dobry, bo go ta kobieta nie opuszcza na chwilę...
Ruszył ramionami.
— Tegośmy doczekali na tę nieszczęśliwą rodzinę. Nie dosyć było upadku, trzeba było sromoty i niesławy, aby ją dobić...
— Cóż, myślą tu pod bokiem siedzieć w miasteczku? zapytał Porowski.
— Nie, już wyjechali. Obandażowałem go na drogę, wzięli z sobą felczera... nie ma ich...
Kapitan lżéj odetchnął...
— Tak lepiéj, rzekł: niech przynajmniej na oczach nie będą. Prędzéj się to nieszczęście zatrze i zapomni...
Stary doktór potrząsł głową.
— Nigdy się takie rzeczy nie zapominają — szepnął... A! kapitanie — tego dnia gdy piękna, szczęśliwa hrabina Julia obchodziła pełnoletność swego jedynaka... dziedzica pięknego imienia i włości — któż z nas wśród téj uroczystości mógłby był przeczuć, co czeka tę rodzinę, któréj szczęście przyświecało...? Zdziś... to pieszczone, dobre dziecię, na takie losy!! takie losy...
Pamiętasz go zwijającego się z Mangoldówną w tańcu... tę parę śliczną, wesołą?...
Co się z nimi stało?!
— Alboż Mangoldówna...
— A no — wiecie pewnie... Włoch muzyk ją zbałamucił... Ojciec wywiózł, schła biedna... ale już jéj nie ma, bo kawaler wykradł i uciekli razem... temu parę tygodni... Ojciec to trzyma w tajemnicy... lecz szepczą już po okolicy — wiedzą wszyscy... Takie rzeczy się nie utają...
Wzdrygnął się Porowski, jakby ogarnięty strachem...
— Jakieś niepojęte przeznaczenie — fatum padło na okolicę naszą... kończył doktór... Nowy dziedzic Samoborów stracił dzieci i żonę, nie wiem co i z nim będzie... Słowem ruina, śmierć... niedola...
— Bóg łaskaw, ubogą moją chatę uchował! westchnął Porowski — niech Mu za to będą dzięki!
Przyznam się wam jednak, że zetknięcie z hrabiną mojéj córki dziś mi cięży. Radbym zatrzeć pamięć jego...
Biedny Zdzisław...
Całą noc przesiedzieli tak to zachodząc do pokoju chorego, to wzdychając i szepcząc po cichu. Porowski nad ranem, uprosiwszy doktora, aby przez pamięć dla Samoborskich pozostał przy Zdzisławie i nie opuszczał go, przyrzekając powrót swój, pojechał do domu...
W Wólce wszystko spało... tylko tętent konia posłyszawszy, Stasia, która się nie rozbierała, wybiegła naprzeciw ojca. W milczeniu pocałował ją w czoło. Spojrzała mu w oczy i twarz chmurną, i pytać nie śmiała...
Przeprowadziła go do jego sypialni. Zdawała się czekać na to, ażeby jéj sam coś powiedział, lecz stary był tak znękany, że padł na łóżko nie mówiąc ani słowa.
— Trzeba co ojcu?
— Nic — spoczynku trochę... moje dziecko...
— Czy ja nic wiedzieć nie mogę? nieśmiało zapytała córka.
— Dowiesz się, niestety! choćbym wolał, ażebyś mogła nie wiedzieć o niczem, dziecko moje. Są to kary boże... chłosta za grzechy...
Westchnął stary.
Stasia zwieszoną rękę pocałowała...
— Zdzisław chory...? spytała po cichu... Tam nie ma nikogo.
— Doktor jest... zamknął kapitan — idź — spocznij...
Stasia posłuszna wysunęła się po cichu...
Tegoż dnia ksiądz kanonik Starski przybył do prezesa Mohyły w odwiedziny, rzadki gość, i tém miléj przyjmowany... W miasteczku już była wieść o wypadkach gruchnęła, pani Wilelmska dowiedziała się o wszystkiém, a nie mogąc sama swéj pensyi porzucić, nie wiedząc czy kapitan zajmie się Zdzisławem, uprosiła księdza Starskiego, aby pojechał dać znać o wypadkach prezesowi... Wyprzedziła jednak kanonika stugębna fama, zastał Mohyłę we łzach, zadumanego, strapionego, niemal w rozpaczy. Syn i córka pocieszać się go starali.
Starzec powtarzał po cichu.
— Fatum! fatum.
Zaczęły się świeckie i duchowne komentarze bez końca. Każdemu się teraz zdawało, że z twarzy nieszczęśliwéj kobiety zawczasu jéj płochość wyczytał. Mohyła obwiniał kapitana za list rekomendacyjny do Puciaty... Radzono co poczynać, dopytywano co i jak się stało... czy hrabina istotnie uciekła...
Kanonik wiedział tylko to, co po miasteczku rozpowiadano: że w nocy na prostéj furze przywiózł chłop ranionego i okrwawionego pana Alfonsa, a z nim płaczącą kobietę, że doktór zaraz rany jego i potłuczenia opatrzył, i że mimo nich, razem z tą panią oboje pocztą w nocy wyjechali...
Z Suszy już się rozeszła wieść, że Zdzisław leżał chory, że wezwano doktora i że był dozór i opieka z Wólki...
Niemniéj Mohyła uprosił syna, ażeby zaraz jechał do Suszy — kazano niezwłocznie konie zaprzęgać. Kanonik się wahał czyby i jemu udać się tam nie wypadało... Prezes był za tém... Ruszyli więc oba...
W Samoborach w ciemnéj izbie siedział Sebastyan sam jeden po dniach całych. Jeden kozak stary Hrusza miał prawo wchodzić do niego i despotyczną nad nim rozciągał opiekę. Dziki ten człek ulegał posłuszny jemu jednemu. Nazajutrz wieczorem po katastrofie w Suszy, wszedł powoli kozak i u progu stanął.
Sebastyan się na niego popatrzał.
— Co tobie?
— Mnie nic, tatku — ja wam pociechę przyniósł.
— A jaką? Mnie? pociechę? Coś ty stary oszalał?
— Nic tatku — tobie powinno być lżéj, kiedy wrogom twoim ciężko...
Sebastyan wlepił w niego oczy...
— Choćby ziemię gryźli — rzekł — nie powrócą mi moich, com ich utracił... co mi ich Bóg wziął... Nie ma Wikta, Pawełka i Naści! nie ma.
— Są oni u Pana Boga w niebiesiech, batku...
— A gdzież twoja pociecha? co? zapytał garbus...
Kozak wąsy pokręcał.
— Tam! wskazał ręką w stronę Suszy. Siedziało nam pod bokiem grafiątko... prędko go nie stanie... Wziął sobie żonkę harną... i przyjaciela, tego co to tu do was się raz zgłaszał... Przyjaciel mu żonkę odkochał i uciekli... tyle że go słyszę zbił i pokrwawił... a sam leży chory... ino ducha słychać. Mówią, że umrze...
Garbus się porwał poruszony...
— Ręka boża! palec boży... z rozdzielonéj rodziny nie zostanie potomka... z Kaimowéj krwi nikogo!... I oni, i ja!! Tak Bóg chciał... Wszyscy razem na pohybel!!
Kozak westchnął.
— Za coż wy?
— Za co?... mruknął Sebastyan — bom i ja nie lepszy był... Czytałem w piśmie ząb za ząb... oko za oko, a nie słuchałem Chrystusa co kazał policzek nastawić... Szedłem przebojem nie pokorą... Szatan wziął serce jak swoje...
Tyle tego...
— Batku... ty nie winien...
— Milcz, stary... wszyscy grzeszni — jam grzesznik... Kara boża nad wszystkimi...
Hrusza stał w progu długo, rzucał słowem kiedyniekiedy, lecz garbus mu już nie odpowiadał... i wyszedł w końcu wzdychając...
W Wólce Stasia biedna płakała... ojca nie było, pozostała sama, z myślami strasznemi, osmucona, niespokojna — niewiele wiedząc, domyślając się tylko... i żałując wszystkich... Lecz na oczach jéj stał Zdzisław chory, o którego ani się dowiedzieć nie mogła, ani pytać nie śmiała...
W garderobie, na folwarku, od ludzi z Suszy wiedziano wszystko i rozpowiadano, lecz nikt nie śmiał przyjść z tém do panienki... obawiano się kapitana... Tak cały dzień w niepewności spędziła biedna, przechodząc od okna do okna, czekając na ojca, trwożąc się każdym szelestem... Przemogła w końcu ciekawość i niepokój, przesunęła się do staréj klucznicy, aby choć od niéj zasięgnąć wieści.
Rakowska, tak się zwała stara sługa, milczała, w początku, aż natarczywe pytania Stasi otworzyły jéj usta...
— Panience to tam — odezwała się — nie bardzoby o tém wiedzieć potrzeba, że się takie brzydkie rzeczy po świecie dzieją... Ale to ludzie ślepi... jak Bóg miły! Ja dawno wiedziałam, że się to źle skończy... Chodzili oni z sobą raz wraz i po ogródku szepcząc, i po pokoju po kątach siadując. A po co było takiego gacha przy żonie zostawiać?... Albo to hrabia nie wiedział, że on się jeszcze przed ślubem kochał w pannie?
Raz rozpocząwszy opowiadanie, stara Rakowska już się powstrzymać nie mogła. Zbliżyła się tylko do samego ucha Stasi.
— Słyszę, jak ztąd po nocy wyjechał — szeptała... czy go co tknęło... czy przypadkiem... bryczkę porzuciwszy, poszedł cichusieńko do domu. Podkradł się pod okno otwarte... wysłuchał rozmowy i dopiero wpadł z pistoletem na zdrajcę...
Zbladła Stasia krzyknęła:
— Jakto? zabił go? strzelił?
— Strzelił, ale nie zabił... Hrabina zaczęła krzyczeć... ludzie nadbiegli z całego dworu... patrzali jak go mordował, dopiero ona sobą zasłoniła i uratowała, a hrabia padł jak długi na ziemię....
I tak słyszę krwią brocząc on, a ona go sobą zakrywając, wyszli ze dworu pieszo, sami... na gościniec po nocy... Podobno chłopa spotkali co ich furą odwiózł do miasteczka...
Stasia reszty się już mogła domyślić, ze łzami w oczach rozgorączkowana, pobiegła nazad do siebie. Pierwszy raz w życiu ocierała się o taki dramat, który na niéj straszne uczynił wrażenie...
Zastał ją powracający późno kapitan, bladą, chorą, zmienioną...
— Jak się ma Zdzisław? spytała cicho...
— Źle się ma... leży w gorączce... jeśli go Pan Bóg ocalić zechce, cud to będzie... Młody jest wytrzymać może...
— A któż przy nim?
— Doktór! Dziś ma przybyć Wilelmska...
Stasi od wczoraj chodziło po główce, żeby się tam wprosić na dozorczynię do chorego — ale nie śmiała. Wzdychała do tego... lecz czyby ojciec pozwolił?
Kapitan trzeciego dnia oznajmił, że gorączka w tyfoidalną przeszła, i że się obawia sam przywieźć zaród do domu...
— Juściż dla strachu nie przestanę powinności spełniać — żołnierz jestem... rzekł do córki — ale mi idzie o ciebie...
Na folwarku więc przebierał się i okadzał Porowski, powracając do domu. Przy takich ostrożnościach mowy być nie mogło, aby Stasi tam jechać dozwolił.
Codziennie tylko przynoszono wiadomości z Suszy, oczekując, aby się choroba przesiliła, co się trzy tygodnie przeciągnęło... Zdzisław leżał między śmiercią a życiem, nieprzytomny... a doktor nic powiedzieć nie umiał. „Będzie co Bóg zrządzi!“ mruczał.
Do Samoborów téż przychodziły wiadomości o chorobie... Kozak z niemi co dzień stawił się przed panem, jak z raportem...
— Zdaje się, że już z niego nic nie będzie — mówił w ostatku. Ksiądz już był — a doktor powiada: — chyba cud...
— To mnie tam czas... mruknął garbus...
Hrusza jeszcze stał u drzwi, gdy Sebastyan wziął słomiany kapelusz i kij i wyszedł.
Znał już dosyć okolicę, by nie potrzebować przewodnika ani drogi do Suszy, a miał zwyczaj chadzać przełajem, nie pilnując ścieżki, na prost przez pole, czy błoto... Tak i teraz się powlókł do Suszy. Kozak patrząc od płotu za panem, głową tylko osiwiałą pokiwał...
Kapitan siedział w ganku z doktorem, gdy ta poczwarna postać pokazała się w dziedzińcu i wprost zbliżyła do nich. Domyślili się w niéj raczéj, niż poznali Samoborskiego, i wzdrygnęli się oba... Doktór odszedł zaraz, nie chcąc się z nim spotykać, Porowski został...
Podszedłszy pod ganek, garbus ręką się od światła zasłonił i począł przypatrywać Porowskiemu...
— A co? spytał — jak jemu?
— Komu? mruknął kapitan...
— Choremu? głośno powtórzył stary, choremu? jak? kiedy umrze?
— A któż może wiedzieć, czy umrze i kiedy! ruszając ramionami odezwał się Porowski — ja wam tego powiedzieć nie mogę.
— Ksiądz był?
— Ksiądz wczoraj przyjeżdżał...
— Co mówi doktór, jeśli on co wie?
— Źle jest... odmruknął kapitan — to wszyscy wiemy... umrzeć może, ale i żyć może...
Zamyślił się garbaty...
— Jak żyć ma, tom ja tu nie potrzebny, rzekł ponuro... A no, słuchajcie, wy coście mu przyjaciołmi byli... jeśli umrze... ja pogrzeb sprawię... ja...
Kapitan długo patrzał, i milczał nim się na odpowiedź zebrał...
— Bóg z wami, panie Samoborski — rzekł — jeżeli umrze, stanie mu na trumnę i świece... a gdyby nie starczyło, ma przyjaciół, co go do grobu zaniosą. Ofiara wasza niepotrzebna...
— To obowiązek nie ofiara — zawołał garbaty; ja z nim żyć nie będę — nie — ale umarłego pochowam... bo to moja krew, choć zgniła... I o to się upomnę, bo to prawo moje — a ja nie dam sobie odjąć prawa mego...
Stuknął kijem w ziemię, popatrzał na kapitana, który milczał, chciał się zawrócić i namyśliwszy, wstąpił na wschodki od ganku, minął kapitana, wszedł do domku... Zastąpił mu drogę sługa, popchnął go... Przewlókł się przez puste izby i doszedł do drzwi chorego... otworzył je, doktór stojący w progu usunąć się musiał, zbliżył się do samego łoża... Zdzisław leżał nieprzytomny i zmieniony, z głową obwiązaną szmatami, na pół już tylko żywy. Pierś się ledwie poruszała oddechem...
Stary przysunął się ku niemu, ręce złożył, patrzał nie mówiąc nic — poruszały mu się wargi, nie wydając głosu... jakby szeptał modlitwę... Stał tak minut kilka, zawrócił się zwolna, tym samym wolnym krokiem wywlókł na ganek, pominął nie zaczepiwszy kapitana, i naprost znowu powrócił do Samoborów bez drogi.
Kozak czekał na niego u płotu... Postrzegłszy go, garbus głową tylko dał znać, że już po wszystkiém było...
— Samoborskim pohybel! mruknął: ja ostatni — pochowacie i mnie rychło!...
∗
∗ ∗ |
Miłość ludzka, na którą Samoborscy dawniéj zapracowali, okazała się teraz przy łożu nieszczęśliwego Zdzisława, który długo bez nadziei uratowania, męczył się w straszliwych uściskach choroby, zdającéj się śmiertelną. Lekarz stary po kilkakroć zupełnie wątpił, sprowadzono konsylium, użyto wszelkich środków jakie nauka dostarczała, i w chwili gdy już wcale ocalenia nie było nadziei, młodość wysiłkiem jakimś utrzymała go przy życiu. Stary lekarz zaręczył za to, że po przebytéj kryzys, powoli przyjdzie do zdrowia...
Co kilka dni garbus przychodził dowiadywać się o chorego, zwykle nie odzywając się do nikogo, przeciskał gwałtem do pokoju, stawał u łoża i odchodził mrucząc. Ostatnim razem postrzegłszy zmianę i spytawszy doktora, który mu powiedział, że żyć będzie, odezwał się:
— To ja tu nie mam już co robić.
I wyszedł, więcéj się nie zgłaszając do Suszy.
Kapitan, pani Wilelmska, syn prezesa, mieniali się ciągle, tak, że zawsze był ktoś co nad chorym czuwał.
Jednéj tylko Stasi, która najmocniéj pragnęła się tam dostać i być użyteczną, ojciec przystępu do chorego, z obawy zabronił.
Gorączki przebieg był straszliwy, i choć zostawił ofiarę przy życiu, z młodzieńca kwitnącego zdrowiem i wdziękiem, uczynił niedołężnego, zestarzałego, osłabłego wycieńczonego łazarza. Poznać go było trudno teraz, tak się zmieniły rysy nawet, tak wypełzła czaszka, ściągnęły się policzki, zapadły oczy... Trupem się wydawał raczéj, niż żywym człowiekiem... Nierychło nawet wróciła mu mętna pamięć wypadków, które były choroby przyczyną. Wielu z nich nie mogąc przypomnieć, nie pytał o nie, choć zdradzał ich nieświadomość. Siły poczęły wracać powoli bardzo...
Jak Zdzisława tak domek jego zmienił ten wypadek zupełnie... Obozowali w nim ciągle, doktorowie, przyjaciele, sługi, dozorcy... przeznaczenie mieszkań się odmieniło, sprzęty pozrzucano do kątów... nieład panował wszędzie... Kapitan przewidując niemiłe wrażenie, jakie na chorym uczynią ślady pobytu żony, wszystko co do niéj należało, co ją przypominać mogło, spakować kazał i wyrzucić do składu. Skrwawioną ścianę zamalowano, usunięto co tylko nieszczęsny wieczór mogło choremu przypomnieć.
Zdzisław téż ani mógł pomyśleć wyjść z sypialnego pokoju, w którym leżał; przenoszono go z łóżka na kanapę, a z pomocą ludzi nawet nierychło się mógł dźwignąć... Był milczący, odpowiadał słowy urywanemi; rozmowa z nim była niepodobieństwem... Całe dni leżał patrząc w sufit, wzdychając niekiedy, nie potrzebując ani zajęcia, ani ludzi, ani rozrywki żadnéj. Pani Wilelmska, z którą przychodziły wspomnienia lat lepszych, była mu najmilszą. Obchodziła się ona z nim jak z dzieckiem, rozkazywała i nigdy się jéj nie sprzeciwiał... Wszystko zresztą przyjmował tak obojętnie, iż z twarzy jego najmniejszéj oznaki wzruszenia, ani radości dobadać nie było podobna. W téj małéj Suszy, któréj gospodarstwo było na łasce pisarza, a dochody z niéj prawie żadne, zabrakłoby może najpierwszych potrzeb życia, gdyby ich Wólka, pani Wilelmska i prezes nie dostarczali. Kapitan doglądał roli i gospodarował.
Zdzisław już powoli do sił przychodził, gdy się zgłosił do kapitana stary Puciata, także dopiero powstający z choroby, któréj przyczyną był powrot córki. List jego był suchy, smutny, dziwny. Uległ on konieczności, potrzebował zgody na rozwód, aby małżeństwem zatrzeć pamięć tego co zaszło. Kapitan miał polecenie mówić o tém ze Zdzisławem. Dopominano się téż o rozmaite pozostałości, pieniądze, wszystko co do hrabiny należało.
Kapitan zrazu mówić się o tém wahał, a pragnąc oszczędzić Zdzisławowi przykrych szczegółów, zażądał tylko od niego plenipotencyi. W sprawie rozwodowéj wszakże służyć ona nie mogła — do niéj więc Zdzisława przygotować było potrzeba. Jednego poranka widząc go silniejszym, już bowiem w krześle mógł siedzieć, Porowski po namyśle długim, odezwał się:
— Panie Zdzisławie, trzeba żebyś się uwolnił prawnie od tych więzów, od których dzięki Bogu jesteś oswobodzony. Rozwód jest koniecznością dla stron obu.
— A tak! szepnął hrabia, wszystko co trzeba zrobię, podpiszę chętnie... Proszę mnie zastąpić — wskazać co mam czynić...
Umilkli wprędce. Sprowadzono prawnika, Zdzisław nie mówiąc słowa popodpisywał co mu kazano.
Wśród téj rekonwalescencyi nad wszelkie spodziewanie przedłużonéj, nadjechał znowu do Wólki Żabicki... Obudziło się w nim dawne do Zdzisia przywiązanie, drugiego dnia był już u niego...
Nie pojmował on po męzku, aby z powodu choroby zbytnio należało oszczędzać człowieka omijać drażliwe przedmioty, wypieszczać go na to, ażeby potém całym ciężarem spadła nań rzeczywistość. Żabicki surowy był dla siebie i dla drugich. Z prawdziwie męzką naturą patrzał zawsze w oczy wypadkom, nazywał rzeczy po nazwisku i przecinał węzły odrazu. Nie podobało mu się to przemilczanie pieszczotliwe, którém otaczano Zdzisława... Za drugą czy trzecią bytnością, widząc go nieco silniejszym, ale zawsze jeszcze milczącym i pochmurnym, Żabicki wprost go zagadnął:
— Panie Zdzisławie, dzięki młodości, uratowałeś życie, trzeba je rozpocząć na nowo i nie pieścić się... Pomyśl wcześnie o sobie...
— Ale ja jeszcze się ruszyć nie mogę, jakże chcesz...?
— Właśnie nim się ruszysz, rozważ zawczasu, co masz czynić. Jesteś wolny, gdyż o rozwód postarają się w Berlinie... Pan Alfons oczekuje nań niecierpliwie, aby coprędzéj poprowadzić jejmość do ołtarza...
Zdzisław zmilczał...
— Widziałeś ich? spytał cicho.
— Z daleka... rzekł Żabicki, nigdy ku nim sympatyi nie miałem, a dziś mniéj niż kiedykolwiek... Powiem ci tylko, że cokolwiek i jakkolwiek się stało, dobrze się stało... Wyszedłeś czysty ze sprawy brudnéj. Alf zupełnie zdrów, nawet mu postrzał w rękę nie przeszkadza, jak słyszałem, grać na fortepianie... Myślą oboje o osiedleniu się na wsi, gdzie? nie wiem. Wątpię, ażeby tutaj...
— To mi wszystko jedno — mruknął Zdzisław...
— Bardzo się cieszę, że zobojętniałeś i chłodno się na to zapatrujesz — ale cóż myślisz z sobą? Prawdą a Bogiem gospodarzem nie będziesz nigdy, a na Suszy nie ma co gospodarować — musisz o czém inném pomyśleć.
— Ale — o czém? zapytał Zdzisław...
— Zmiłuj się, młody jesteś, młodszy odemnie, zbierz się tylko na energię...
Zdzisław spuścił głowę...
— Męztwa — męztwa i pracy, a wszystko będzie dobrze. Powtarzam ci, życie na nowo rozpocząć należy.
— Ale ja nie bardzo na życie rachuję...
Żabicki starał się wlać w niego otuchę, to powagą, to żartami budząc do życia; chociaż kapitan nieco był takiemu obcesowemu działaniu na chorego przeciwny, nie miało ono wcale złych skutków. Zdzisław zażądał książek...
Żabicki teraz już bliższym będąc celu i spodziewając się rychłéj doktoryzacyi, postanowił i w swojéj sprawie krok stanowczy uczynić...
Na przechadzce z kapitanem zagaił ją po swojemu, otwarcie:
— Pozwolisz mi pan pomówić z sobą — rzekł. Jestem ubogi, ale będę miał kawałek chleba z pracy, tak się spodziewam... Gdybym sięgnął oczyma i sercem do panny Stanisławy, nie miałbyś mi pan tego za złe?
— Mój mości dobrodzieju — odparł kapitan: szacuję go wielce, nic nie mam przeciwko temu, ale postanowiłem zostawić wybór córce mojéj i proszę z nią mówić o tém. Jeśli ona nie będzie przeciwna, masz pan zezwolenie moje...
Podali sobie ręce, i sprawa skończona została w kilku słowach.
Tegoż wieczoru Żabicki w ganku zastał pannę Stanisławę samą, zbliżył się do niéj nie bez wzruszenia. W istocie, pomimo że z nim była bardzo dobrze, nie wiedział, nie czuł, przewidzieć nie mógł, jak przyjmie jego oświadczenie. Przywiązał się do niéj. Krok stanowczy niepokoił go trochę, lecz na cóż się miał dłużéj uwodzić?
— Panno Stanisławo — odezwał się — niepodobna żebyś pani nie uważała, iż ja do Wólki się przywiązałem, jestem natrętnym gościem... a ściąga mnie do niéj nie co innego nad tę nadzieję, że pani mnie nie odepchniesz... Czyś pani nie wyczytała z mych oczu...?
Stasia swoje spuściła i zarumieniła się mocno. Żabicki sięgnął po rękę, któréj mu nie odmówiła...
— Powiedz pani szczerze... mogę się ja spodziewać?
— Szacuję pana wielce — odezwała się żywo Stasia — lecz, nie bierz mi tego za złe... chciałabym dlań powziąć więcéj niż chłodny ten szacunek jeżeli z sobą żyć mamy. Kłamałabym, gdybym mu powiedziała, że czuje więcéj... Poczekajmy...
Żabicki pobladł nieco...
— Jeżeli pani każesz — czekać będę, rzekł — chociaż małą mam nadzieję. Przywiązanie się rodzi od razu, nie przychodzi stopniowo... Niestety! Jam je powziął dla pani dawno... wyprobowałem je, że jest stałe... wiem, że oczekiwanie go nie osłabi...
— Wdzięczna panu jestem... lecz... nie miéj mi za złe!
— A! pani! szczerość cenić umiem, wyżéj ją szacuję nad wszystko!! Wszak mi nie będzie wzbroniono bywać?
— Jak dawniéj, zostańmy na stopie dobréj przyjaźni...
Żabicki nie mówił więcéj, nie starał się już obudzić litości, ani narzucać, zrobiło mu się smutno — zamilkł. Nadchodzący kapitan napróżno starał się po ich twarzach rozpoznać skutki rozmowy. Milczenie obojga wróżyło mu, że rzeczy nie poszły po jego woli. Porowski życzyłby był sobie może świetniejszego dla córki małżeństwa, lecz Żabicki był mu wystarczającym, byle się Stasi podobał.
Wieczór zszedł jak zwykle. Po odjeździe gościa kapitan pośpieszył do córki...
Nic nie mówiąc, rzuciła mu się na szyję.
— Żabicki ci się musiał oświadczyć?
— Tak, mój drogi ojcze...
— I cóż?
Stasia wyraziście spojrzała mu w oczy...
— Prosiłam go o zwłokę...
— Jakto? dla czego?
— Bo go bardzo szacuję, ale — nie kocham... Może się to znajdzie późniéj...
— Ale czegoż to ty chcesz znowu? ofuknął trochę zakłopotany Porowski... Nie trzeba zbytnio przebierać — człek młody, przystojny, uczciwy, pracowity... Ludzie tacy nie rosną jak grzyby.
Po cichuteńku Stasia odważyła się odpowiedzieć:
— A Stasie czy rosną jak pieczarki?
Kapitan ją ucałował wzdychając.
— Ty wiesz, moje dziecko, że mi się pozbyć ciebie wcale nie pilno — radbym widzieć cię szczęśliwą... rób jak ci się zdaje lepiéj.
Łzy stanęły w oczach wesołego zwykle dziewczęcia, które od pewnego czasu mniéj wszakże daleko było wesołe i trzpiotowate niż dawniéj; rzuciła się ojcu na szyję...
— Zobaczymy, rzekła — któż wie, ja się rozmyślę może, on poczeka... Nie pilno mi wcale, a tak dobrze przy tobie!!
Stary kapitan odszedł zamyślony i smutny; nie żeby mu tak bardzo o Żabickiego chodziło — inną troskę miał na sercu: lękał się od dawna czy córka nie zajęła się kimś, kogoby był sobie wcale nie życzył, choć go kochał — a teraz obawiał się o to więcéj jeszcze, bo pewne oznaki zajęcia gorącego nie uszły jego oka. Stasia do zbytku się zaprzątała Zdzisławem, co się staremu nie podobało... bo po nim nic się już w przyszłości nie spodziewał.
Był to człowiek widocznie złamany, zabity, i gdyby nawet odzyskał dawne siły a zdrowie, z moralnego upadku po tych wstrząśnieniach trudno mu podnieść się było.
Niebezpieczeństwo ustąpiło, ale pomimo młodości Zdzisław odżyć nie mógł. W pierwszych chwilach konwalescencyi nie zajmował się niczem, późniéj próbował coś czytać, niekiedy słuchał rozmów i uśmiechem lub wstrząśnięciem głowy okazywał, że się niemi zajmuje, lecz trudno było z niego dobyć słowa, a najtrudniéj zmusić go do pomyślenia o przyszłości.
Żabicki nazajutrz po grzecznéj odmowie Stasi, pod wrażeniem jéj przyjechał jak zwykle do Zdzisława. Miał jakąś wewnętrzną potrzebę spowiadania się z tego co czuł... Czoło pofałdowane, wejrzenie surowe oznajmowały, że w niezwyczajnym stanie ducha się znajdował...
— Wiesz panie Zdzisławie — odezwał się siadając — co mi się stało?
Zdziś się odwrócił.
— Oto... po długiém staraniu o pannę Stanisławę, wczoraj...
Hrabia zarumienił się mocno i niespokojny wzrok wlepił w niego.
— Wczoraj, uśmiechając się rzekł Żabicki, ośmieliłem się na oświadczenie, najprzód ojcu, który mnie odesłał do córki, potém córce, która — odesłała mnie ad calendas graecas.
— Ah! szepnął Zdziś — odłożone?
— Nie — rozumiem dobrze, że to jest ocukrowana odmowa miłéj téj i zacnéj Stasi, która kochać nie mogąc... kłamać nie chce... Szacuję ją tém mocniéj, choć serce mnie boli. Pamiętasz Zdzisiu, ten dzień, a raczéj ten wieczór twój świąteczny... w którym wszyscy szaleliśmy upojeni, ty Mangoldównę, ja po raz pierwszy w życiu Stasię, która mnie wyciągnęła do tańca...
Od tego wieczoru padłem jéj ofiarą; ja, co nie marzę nigdy, stworzyłem z niéj sobie migdalik niebieski, który mojemu życiu i pracy przyświecał... Zdawało mi się, że oczy jéj coś mówią do mnie, coś mi obiecują... ale... wszystko to wczoraj... rozprysło się i znikło...
— A... cóż z Mangoldówną? co się z nią stało? zapytał Zdziś nieco się ożywiając... nie wiesz?
— Wiem, ale jeżeli nie ma konieczności, wolałbym ci nie mówić o tém... szepnął Żabicki.
— Proszęż cię? czemu?
— Bo to smutne... Pączek różany stoczył robak... Jest to niby tajemnicą, ale wszyscy wiedzą o tém... Ojciec wziął Włocha muzyka do domu... panienka dała się, mimo swéj dumy, słodkiéj mowie toskańskiéj zaprowadzić w kraj marzeń... Odprawiono Włocha... mówiono dziwne rzeczy... Potém jednego poranku znikła panna... ale okryto wypadek milczeniem, dom zamknięto, ojciec wyjechał... Tłomaczono to różnie. Teraz słyszę że wróciła Elsa do domu... sama, i baron ma świetnie w zimie występować, aby jéj wyszukać męża... Spodziewam się, że tam nie dasz się wciągnąć...
— Ja? zapytał Zdzisław — ale ja — nigdzie! Zlituj się — co za myśl!... dosyć mam i marzeń i prób... potrzebuję tylko spoczynku... tylko ciszy i spokoju... Rany na ciele łatwo się leczą, ale na duszy...
Pierwszy raz Zdzisław mówił tak długo, i pierwszy Żabicki potrafił dobyć z niego coś więcéj nad obojętne słowo.
— A ty co myślisz? zapytał w końcu.
— Ja? rzekł medyk — wiesz, ja jestem we wszystkiém uparty. Stasia mnie odpędziła, ale pozwalając zachować nadzieję. Czepiam się nadziei, choć rozum mówi, że napróżno... Będę czekał i patrzał jéj w oczy... aż się znudzi i powie: — chodźmy do ołtarza. Znam to do siebie, że się we mnie zakochać trudno.
Biedny Żabicki potarł gniewnie włosy i zapalił cygaro...
— Gdyby było można — począł po przerwie — jabym, jako przyszły syn Eskulapa, życzył, żeby z tych stron wyjechać i zmienić powietrze... Doskonała byłaby podróż... gdzieś do Włoch, do Szwajcaryi, w góry... odżyłbyś prędzéj...
— Z czém? jak? krótko rzekł Zdzisław — to niepodobieństwo...
Na tém skończyły się nowe marzenia. W istocie Zdzisław łatwo mógł obliczyć, że teraz oprócz niewiele przynoszącéj Suszy nie miał nic a nic... Środki ostatnie wyczerpała choroba... nie wiedział nawet, jak wiele winien był wszystkim dawnym przyjaciołom, począwszy od prezesa do Wilelmskiéj.
Nadchodziła wiosna... Zdzisławowi nietylko pozwolono, ale zalecono wyjeżdżać i używać ruchu.
Pierwszy raz wyszedłszy z dworku, który się dlań stał nieznośnym, nie wiedział dokąd się udać, zewsząd otaczały go wspomnienia... Nieopodal widać było zabudowania i reszty drzew w Samoborach... Wólka także pełna dlań była pamiątek... Nie miał gdzie się udać, chyba do kapitana, któremu winien téż był największą wdzięczność za nieznużoną jego troskliwość.
Na wozie wysłanym sianem, wpół siedzącego, na pół leżącego, noga za nogą powieziono go do Wólki. Był to cień człowieka... Słabość i tak delikatną cerę jego uczyniła przezroczystą i białą... wszystkie rysy pozaostrzało wychudzenie, oczy tylko większym niż dawniéj ogniem pałały... Lecz z tém odrodzeniem do nowego życia wróciła mu pacholęca fizyonomia, łagodna, pieszczona, uśmiechnięta, marząca — zestarzał twarzą, a odmłodniał jéj wyrazem. Dwie te cechy zdają się z sobą sprzeczne, lecz często się łączą, gdy starość sprowadza spokój i zobojętnienie. Taką obojętność na wszystko zrezygnowaną miał Zdzisław...
Rzadko łzy mu się kręciły w oczach, a uśmiechał się prawie wszystkiemu co słyszał i widział.
I ten dzień wiosenny ze swym oddechem świeżym, z wonią liści, ziemi po deszczu i rosie, kwiatów na łąkach, pączków na krzewach — napawał go jakiemś uczuciem błogiem, wywołującém ów uśmiech spokojny na blade usta... Jechał tak rozglądając się jakby świat widział po raz pierwszy — przypominały mu się jakieś wrażenia odwieczne, zamglone, dziecięce, jeszcze. Śnił niby, tak mało wiązał się do rzeczywistości i życia... Przeżywszy dramat ów krwawy, namiętny, dziwaczny, nie zrozumiał pocoby na nowo miał rozpoczynać drugie życie. Zdało mu się, że skosztował wszystkiego i dopił do mętów... po cóż było powtarzać pieśń prześpiewaną i przebrzmiałą...
W piersi jego było coś pogrobowego, niby uczucie upiora, co wstał pobłąkać się tam, gdzie żył, nogą nietykając ziemi... i przelatując nad nią jak świadek... jak widz, jak widmo, nie należące już do niéj.
Z tém smutném a razem błogiém uczuciem, dojechał Zdzisław do znanego ganku w Wólce... Wóz się zatrzymał, chłopak skoczył aby mu podać rękę, a tymczasem i kapitan i Stasia biegli ku niemu — Stasia cała zarumieniona, zdyszana od pośpiechu, z jakim biegła, aby być pierwszą na powitanie gościa... Oczy jéj jak załzawione padły na Zdzisława i twarz oblana przed chwilą rumieńcem pobladła strasznie, tak się jéj wydał przerażająco, śmiertelnie zmienionym, wynędzniałym, tak ją poruszył widok młodzieńca, który o własnéj sile ledwie mógł parę zrobić kroków...
Posadzono go w ganku, by odetchnął... Uśmiechał się wyciągając rękę wychudłą, białą, sinemi żyłkami obwitą — do Stasi... Zdjął kapelusz, i głowa, którą okrywały piękne, bujne włosy, ukazała się wypełzłą, ledwie nowym rzadkim puszkiem pokrytą... Łzy napływały jéj do oczu, mówić nie mogła prawie.
— Jaki śliczny dzień! odezwał się słabym głosem hrabia.
— A — dla mnie on piękniejszy jeszcze, odpowiedziała kapitanówna, bo mogę was widzieć... i cieszyć się, żeście zdrowszy i winszować, że do sił przychodzicie...
Rozmowa nadzwyczaj była trudna... najzręczniéj nawet prowadzona, dotykała, potrącała, o te nieszczęsne wspomnienia, których dla chorego trzeba było uniknąć koniecznie.
— Mnie — rzekł Zdzisław — mnie już nawet więcéj sił nie potrzeba... mnie tak dobrze, tak błogo... taka ta wiosna zdaje mi się śliczna... tak jestem szczęśliwy, żem mógł do Wólki dojechać.
— Bardzośmy wam radzi — dorzucił kapitan — ale czy nie zawcześnie?... Czy się nie czujecie znużeni?...
— Nie powinienem się pieścić — szepnął Zdziś — prawda — pani?
— Tak, ale my pana, jako chorego, pieścić będziemy — dodała Stasia... a ja zacznę od tego, że panu rękę podam i z ganku do pokoju zaprowadzę... bo tu trochę czuć wietrzyk chłodny...
Zdzisław podniósł się, zachwiał trochę, lecz podał rękę Stasi, i tak z nią razem weszli do pokoju...
Powiódł po nim oczyma bojaźliwie, jakby się lękał zobaczyć tam widmo żony lub Alfa — może cień matki... Tu nic się nie zmieniało nigdy: był to jeden z tych starych dworków, w których krzesła pół wieku na swych miejscach stoją... gdzie wszystko się tak w całość zrasta, iż nowego nic tam wsunąć się nie może. W téj nieruchomości było coś miłego wielce — wyrażała ona ten spokój żywota, który tak mało komu jest dany, a za samo szczęście starczyć może.
Tęskno obejrzał się Zdziś... i z pomocą kapitana, który córkę wyręczył, nie bardzo może życząc sobie, aby się zbytnio Zdzisławem zajmowała — usiadł na przygotowanym krześle...
Zabawić go jednak byłoby nawet dobréj i mocno wzruszonéj Stasi dosyć trudno, gdyby w chwilę potém nie nadjechał ksiądz kanonik Starski, który w Suszy nie znalazłszy chorego, tu za nim pośpieszył. Miał postać wielce ożywioną i wesołą.
— A — kochanego naszego konwalescenta! jakże się cieszę! Chwała Bogu! Teraz już samo powietrze i młodość dokona reszty!
Starski wziął na siebie i rozmowę i opiekę nad Zdzisławem, nie odstępując go ani na chwilę. Zabawiał go czém tylko i jak mógł. Stasia i kapitan mu pomagali. Po obiedzie złożyło się tak, że hrabia został sam na sam z księdzem, który się pochylił ku niemu.
— My z tą poczciwą, nieoszacowaną panią profesorową Wilelmską spiskujemy, kochany hrabio, na korzyść waszą. Ona wam tak dobrze życzy! a o mnie téż spodziéwam się nie wątpicie. Nie trzeba się tém zrażać, że pierwsze kroki na święcie się nie powiodły — a myśleć o przyszłości. My mamy dla was coś napiętego, co wam i spokój i szczęście zapewnić może. Pani Róża mi powiedziała, żeście mieli skłonność do baronówny Mangoldówny...
Zdziś spojrzał z przerażeniem na kanonika...
— Ale to są dawne zapomniane dzieje... a panna baronówna, jak mówią, miała już jakąś skłonność, podobno nawet wykradziona była przez jakiegoś Włocha... słowem...
Kanonik zaczął głową trząść i dziwnie poruszać ustami.
— Cale to tam inaczéj było!... Ludzie plotą z daleka, zasłyszawszy coś, złośliwie interpretując, szydząc; zwyczajnie po ludzku. Włoszysko się do niedoświadczonego dziewczęcia uczepiło... Winien ojciec, winna panna Hela... wieleby o tém mówić... Zręczny Włoch wykradł był ją, nie przeczę, ale się z nią ożenił — o czém baron nie rad mówi, no — i umarł... Na świecie go nie ma... Ojciec nie rad się do małżeństwa przyznaje, dziś ona wolna, i wydałby ją chętnie. Jedynaczka, dobrze wychowana, majątek śliczny — dawna miłość, to dla was partya... Wilelmska pierwsza tę myśl rzuciła. Przyznaję się, że ja jéj wcale nie aprobowałem z razu, ale pojechałem raz i drugi się rozpatrzyć z blizka, starałem się Mangolda wybadać i wymacać... To rzecz do zrobienia. Pozdrowiejcie tylko...
Na Suszy nie ma wam co robić — nie starczy na życie dla was... karyerę rozpoczynać nie rychło już...
— Nieskończenie wdzięczen jestem księdzu kanonikowi — rzekł Zdzisław po namyśle — ale dziś trudno mi to jeszcze nawet przypuścić... Ani żenić się ochoty nie mam, ani na łasce żony zostać. Zresztą ze zranioném sercem brać drugie serce zranione i szukać szczęścia w niém... byłoby zuchwalstwem...
— Trochę chłodniéj to trzeba brać, odpowiedział kanonik. Doświadczenie, przebyty ból prędzéj leczą serca zbyt rozpieszczone, niż je niesposobnemi czynią do szczęścia. Kobieta, która przebyła w życiu niedolę — rada gdy znajdzie przytułek, opiekę — współczucie. Toż samo z wami...
Nie namawiam was abyście się ślepo rwali ku temu, ale sprobujcie — zobaczcie... doświadczcie. Wszyscy my wam z serca życzymy dobrze, chcielibyśmy waszego szczęścia wierzcie mi.
Zdzisław podziękował, a że wieczór nadchodził, trzeba się było wybierać do domu. Kapitan otulił go płaszczem, pomógł mu wsiąść na wóz, i powoli łazarz młody powlókł się do samotnego domku swojego.
Kanonik pozostał; pilno mu było przed Porowskim i Stasia pochwalić się projektem tak szczęśliwie wymyślonym.
Na pierwszą o nim wzmiankę, Stasia zarumieniona, aż krzyknęła z oburzenia, kapitan smutnie się uśmiechnął.
— Zlitujcie się księże kanoniku, zawołał: jakże tu nawet pomyśleć o małżeństwie dla człowieka, co o swojéj sile chodzić nie może, a na sercu ma jeszcze niedogojone blizny po takiéj katastrofie!
— Młody jest, rzekł kanonik, siły mu powrócą prędko, a o przyszłości myśleć trzeba... Małżeństwa tylko romansowo brać nie należy, ale chłodno ważąc warunki...
Kapitan nie rad był przy córce mówić o baronównie...
— Zresztą chrząknął znacząco — ta baronówna...
— Ludzie plotą... złośliwe języki! potwarze... nie ma nic dziś, a to co było... przeszło, skończone bez śladu...
Kanonik mówił bardzo żywo.
— Cóż złego, że się z wdową ożeni? dodał. Tu idzie o to, ażeby dziecko chore, pieszczone, delikatne głodem i nędzą nie marło, co go w Suszy niezawodnie czeka...
— Ale, na rany Chrystusowe! — wtrącił kapitan wzburzony — więc dla tego, żeby nie marł z głodu, chcecie żeby umierał pod despotyzmem takiego Mangolda — i z żoną, która go kochać nie będzie!
— Przyzwyczai się i przywiąże — rzekł spokojnie ksiądz kanonik...
Stasia patrząc na chustkę, którą wiązała i rozwiązywała, szepnęła niewyraźnie:
— Ale jeszcze najprzód zdrowia potrzeba, spoczynku i zapomnienia.
— Zapewne, wypoczynku i zdrowia, ale nie samotności — dodał kanonik; — samotność, brak roztargnienia, najszkodliwsze dla niego. Dzwonię na to kazanie — bom przekonany, że to mu przyszłość zapewni. Mówmy otwarcie: nie zarobi na chleb... majątku nie ma, a nawykły do wygodnego życia... głód, nędza za pasem.
— Mój księże kanoniku — rzekł kapitan — to ożenienie będzie pogrzebem człowieka... Ja innego dlań pragnę losu: ozdrowienia na ciele i na duchu, pokrzepienia się, wzięcia do pracy jakiejkolwiek...
Kanonik wysłuchał gorąco wyrzeczonych słów kapitana, lecz te go nie przekonały.
— Lękam się, panie kapitanie, zawołał, ażebyście nie za wiele żądali od Zdzisława, nie obrachowując się z jego naturą, wychowaniem i przeszłością.... Ja chce uczynić co możliwe, wy pragniecie ideałów... Bohatera z niego nie uczynicie — to darmo; dosyć będzie użytecznego społeczeństwu dać członka, a takim być może ożeniwszy się z Mangoldówną.
— Jeśli mi się wolno wtrącić — cicho odezwała się Stasia — ja po kobiecemu widzę w tém jeszcze kwestyę najważniejszą, o któréj nikt nie wspomina: czy ona się mu podoba? czy on jéj podobać się potrafi?
— Niegdyś ona mu się bardzo podobała — rzekł kanonik — o tém mi przynajmniéj mówiła, zaręczała mi za to Wilelmska — a ona nie kłamie nigdy i nie przesadza.
— Tak — wtrącił Porowski — ale to było wówczas, kiedy szczęśliwemu hrabiemu Zdzisławowi podobały się wszystkie młode twarzyczki....
— Zresztą — zakończył wstając kanonik i zabierając się do wyjazdu — ja z dobrego serca, przez pamięć na tę anielską naszą nieboszczkę hrabinę Julię, rzucam myśl.... gotowem do tego pomagać, ale od niego zależeć będzie.... co zechce począć. Ja go namawiać nie będę.
Zamilkli widząc, że się nie zgodzą. Kanonika konie stały przed gankiem, pożegnali się więc, odjechał. Stasia chłodno bardzo skłoniła mu się z daleka, widać było jakby urazę w jéj twarzy i pewny gniew na księdza Starskiego. Wybuchnęła dopiero po odjeździe jego....
— Prawdziwie nie pojmuję tego — zawołała — są ludzie co mają passyę swatać, wiązać i robić ludzi nieszczęśliwymi.... Ledwie powstał z choroby, ledwie zapomnieć mógł téj kobiety, która nie była go warta, już mu drugą taką stręczą! aby co prędzéj na nową go wystawić próbę.
Ojciec słuchał tego wykrzyku, który się dobył z jéj piersi mimowolnie, choć zdanie córki podzielał, nie widać było wcale, ażeby rad był temu tak gorącemu zajęciu córki losem Zdzisława.
— Co nam tam do tego! — rzekł obojętnie — niech go żenią, rozwodzą i robią co chcą. Ich to człowiek i nasz! Szkoda tylko, że się zmarnuje, bo jest w gruncie poczciwy i więcéj wart, a lepszego losu, niż na łasce u pana Mangolda, służąc za pokrycie omyłek panny.... czy pani jego córki....
Odwrócił się żywo i wyszedł.
Stasia założywszy ręce po napoleońsku, długo biegała po salonie. Była poruszona mocno.
— To mi śliczni opiekunowie! — powtarzała sobie ciągle — jacy łaskawi! Pilno im kamień mu przywiązać do szyi.
Otarła łez parę....
— Biedny Zdzisław — mój Boże! co się z niego stało? Jakże zmieniony, jaki biedny.... a mnie dziś milszy, niż kiedy. Tak mi go żal — tak żal....
Stłumiła westchnienie....
— Przeznaczenie! — zamknęła siadając do fortepianu.
Piękna wiosna wpłynęła bardzo na powrót do zdrowia hrabiego. Od tego pierwszego wyjazdu, polepszać mu się widocznie zaczęło.... Codziennie więc przedsiębrał te małe przejażdżki, to przechadzki niedalekie.... Mógł już wkrótce z laską, bez pomocy człowieka zwolna odbywać coraz dłuższe spacery — które go najczęściéj do Wólki prowadziły.
Kapitan z serca mu życzliwy, nie zachęcał i nie zapraszał tak bardzo do siebie; prędzéj przypuścićby było można, iż nie zbyt był rad częstszym jego odwiedzinom, choć Stasia witała zawsze wesoło konwalescenta, wybiegała przeciwko niemu i spędzała z nim na bardzo żywéj rozmowie cały czas jego pobytu.
Kapitan dosiadywał także, bardzo uparcie, nigdy ich prawie nie zostawiając samych. Zdzisław mówił zawsze mało, ale patrzał na Stasię, rozweselał się, ożywiał przy niéj widocznie. Ona téż po każdéj bytności jego była weselsza daleko, szczebiotliwsza i czulsza dla ojca.
Wszystkie te oznaki, westchnienia mu z piersi wywoływały... Tymczasem, opiekunowie hrabiego, pani Wilelmska i ksiądz kanonik nie odstępowali swéj myśli. Zrodziła się ona w głowie pani Róży i narzucona była księdzu Starskiemu, ale ten ją poślubił i przyjął za swoją.
Oboje oni, gdy kanonik opowiedział rozmowę w Wólce z Porowskim, zgodzili się na jedno....
— O! ho! ho! ja to dobrze rozumiem — podnosząc rękę do góry zawołała Wilelmska — oni sami mają projekta na hrabiego... Kapitan radby go z córką ożenić. Pewnie nic nie mam przeciwko Stasi, ale czyż to partya dla Zdzisia? Cóż tedy Susza, którą do kieszeni schować można i Wóleczka!... Czyż to dla hrabiego ma na całe życie starczyć? Cóż to za przyszłość?
— Ale tak jest! tak jest! wtórował kanonik — masz acani dobrodziejka zupełną słuszność. Oni na niego sobie parolik zagięli.... no! ale się nie dopuści....
Z Mangolda uważałem, że bardzoby hrabiemu był rad.... Imię mu przynajmniéj przyniesie i stosunki.
Ułożono tedy, ażeby kanonik namówił barona do uczynienia pierwszego kroku. Mangold od tych przygód, które córkę jego spotkały... spokorniał jakoś bardzo. Można się było spodziewać, że się da namówić na to, témbardziéj, iż Zdzisławowi winien był odwiedziny, a z całego sąsiedztwa on jeden tylko nie dał mu w czasie choroby żadnego dowodu współczucia.
Ksiądz Starski umiał to bardzo zręcznie przedstawić.... Baron wysłuchał wniosku, trudno było z jego mało wyrazistéj twarzy zmiarkować, jak go przyjął, parę razy prychnął — nakoniec po przestanku — w czasie którego przez okno patrzał długo na stajnię — oświadczył odwracając się nagle:
— A dla czegóż nie? a czemuż nie?... tego... ten — i owszem...
Pojechali karyklem jakimś do Suszy z liberyą i paradnemi szorami...
Zdzisław nastraszył się gości, domyślić się ich nie mogąc, potém się zmieszał, bo pysznego Mangolda w ubogim domku przyjąć czém nie było... ale... bonne mine à mauvais jeu.
Mangold laską więcéj stukał i w sufit patrzał, niż mówił — oświadczył tylko swą sympatyę dla chorego, zaprosił go do siebie — chrząknął kilka razy, i z wielką trafnością, domyślając się, iż go tu przyjąć gospodarzowi będzie trudno — wprędce (nie chcąc go męczyć), odjechał.
Kanonik został, aby wyłożyć Zdzisiowi znaczenie tego kroku.
Tegoż dnia w Wólce wiedziano o odwiedzinach barona... kapitan zżymał się i spluwał; Stasia chodziła po saloniku gniewna...
Zdzisław był z nią teraz bardzo dobrze, poufale, jak z siostrą. Ich stosunki były podobniejsze do tych, jakie łączą rodzeństwa, niż obcych młodych ludzi dwoje. Stasia trochę go łajała czasami, on się jéj nawet z niedorzecznych myśli spowiadał. Przy najbliższéj bytności w Wólce, kapitanówua skorzystała z chwilowéj ojca wycieczki i wprost go spytała:
— Cóż to znaczy ta łaska pana Mangolda? czy się hrabia nie domyślasz?
— Owszem — rozumiem to dobrze... cicho przemówił Zdziś. Nieszczęśliwą baronównę chcą może wydać za nieszczęśliwego Samoborskiego...
I ruszył ramionami.
— A nieszczęśliwy Samoborski co na to? — spytała Stasia.
— Nieszczęśliwy nikomu szczęścia przynieść nie może — rzekł hrabia — i ani myśli o tém...
— Pewnie? — spytała gorąco Stasia.
— Mogłażeś go pani o to posądzać? — począł Zdzisław — serce w nim umarło... przyszłości nie ma, byłby niesumiennym, gdyby się komu narzucał.
— A jeśli ktoś mu się narzuci?
— O! nie! nie, — rozśmiał się smutnie Zdzisław — tego się nie ma co obawiać...
Kapitan nadszedł i przerwał rozmowę, która uspakajać się zdawała Stasię, troskliwą o przyszłość jego.
Jednakże w kilka dni potém, nadjechał do Suszy ksiądz kanonik bardzo wyfioletowany i pachnący... i na wstępie zapowiedział, że wiezie hrabiego do Mangoldów. Chciał się oprzeć Zdzisław, wymawiając chorobą — lecz ksiądz Starski mocno począł nalegać.
— Cóż to znowu? nie masz się czego obawiać, nikt ci gwałtu nie zada... Grzeczność nakazuje być. Nie będziemy długo bawili... Jechać trzeba koniecznie...
Zdzisław, który od wyzdrowienia nie ubierał się staranniéj, został zmuszony trochę się przystroić i zadość uczynić woli opiekuna.
Blady był, jeszcze osłabiony, mizerny i zdawał się wzruszonym mocno, gdy do pałacu Mangoldowskiego dojechali. Wszystkie dawne odwiedziny w tym domu na pamięć mu przyszły...
Może na nich już tam czekano, gdyż choć baron nie znajdował się w salonie, obie panie siedziały na ganku od ogrodu... i przyjęły przybywających.
Elsa i Zdzisław spojrzeli sobie w oczy... Mangoldówna zdawała się zdziwioną, spostrzegłszy taką zmianę w hrabi, lecz i on ledwie się mógł wstrzymać od wykrzyku...
Inna to była istota znowu... z twarzą jednostajnéj barwy bladéj, niemal pożółkłą, z wyrazem smutnym, wychudła... onieśmielona zarazem i gorączkowo się poruszająca... a w oczach jéj czarnych, jakby przestrach jakiś znać było i obłąkanie. Różowe usta sine były teraz, rączka, którą mu podała, długa, sucha, zimna...
Popatrzyli na siebie długo, a co ich oczy mówiły — może sami nie zrozumieli... Baron wyszedł w paradnéj białéj kamizelce do gościa, którego przywitał śmiejąc się bez śmiechu, jakimś grymasem przymuszonym, ręką jego trząsł długo i wyjąkał, że się niewymownie cieszy... Wkrótce potém poczęli długą przechadzkę po salonie przyległym i wiedli rozmowę, z któréj tylko wyrazy pojedyncze księdza Starskiego i burczenie potakujące Mangolda na balkon dolatywały.
Kuzynka wyszła, a Elsa i hrabia zostawieni sami sobie, musieli się bawić jak mogli.
Dawniéj rozmowa z pięknym tym pączkiem różanym nie była łatwa — oczy musiały zastępować usta... teraz téż nie szło im lepiéj.
— Pani długo podróżowała? — odezwał się bez złéj myśli hrabia.
— A! tak... długo — długo — potwierdziła Elsa... — a hrabia chorował?
— Jeszcze zdrów nie jestem...
— Prawda, taki pan mizerny...
Po chwilce dodała:
— Ja także tak wyglądam teraz staro — nieprawdaż?
— A! nie! — odparł Zdziś.
— Miałam... wiele zmartwienia — szepnęła oczy spuszczając... — Hrabia słyszałeś?
Na to pytanie naiwne Zdzisław nie umiał odpowiedzieć...
— Myśmy byli dawniéj takimi przyjaciołmi — poczęła trochę się ożywiając... Papa o tém zakazuje mi mówić, ale ja panu się przyznam...
I z westchnieniem, wlepiając weń oczy, dodała szybko:
— Ja miałam męża...
Zdzisław milczał...
— To był Włoch — wielki artysta... wielki człowiek... Miał śliczne oczy czarne i zęby perłowe... biedny Carlo... umarł...
Szybko otarła łezkę, spojrzała do salonu, czy ojciec nie postrzegł tego... i porwała robótkę...
— Ja po nim noszę w sercu żałobę — szepnęła — bo mi na sukni nie wolno... Wiesz pan... Carlo był bardzo dobry... i kochał mnie... ale tu o nim wspominać nie wolno. Papa się bardzo gniewał na niego...
Ten ustęp rozmowy przejął jakimś bolem Zdzisława. Dziecinnie spowiadała mu się nieszczęśliwa... obudziła w nim litość, głos jéj był drżący, wzrok przestraszony...
— I ja doznałem nieszczęścia — rzekł wywzajemniając się Zdzisław... — pani to słyszeć musiałaś?...
— Tak... i hrabia byłeś żonaty... Prawda? Mówiono mi, że miała czarne oczy...
— I serce czarne — dodał Zdziś...
— Żal mi pana...
— Mnie więcéj jeszcze was może — rzekł hrabia — bo ja po niéj nie płacze...
— A ja do śmierci płakać po nim będę — szepnęła znów ku ojcu spoglądając bojaźliwie Elsa... I jeszcze raz pospiesznie otarła oczka czarne, biegające niespokojnie...
— O! ja wiem — odezwała się — papa i ksiądz kanonik i kuzynka Hela... oni mnie pewnie chcą wydać za hrabiego... ale ja wdową chcę zostać...
Zdzisław skłonił głowę...
— Tylko, mój hrabio... nie zrywaj prędko... owszem... cóż ci to szkodzi?... bo jak ty zerwiesz... a! to mnie wywiozą i już wiem komu mnie dadzą! Ja się tego boję, ja się boję...
Schyliła się mu do ucha:
— Papa taki surowy... mówi, że mnie kocha... a! gdzie tam! gdzie tam!
— Jeżeli obronić panią mogę — odezwał się hrabia — zrobię, co mi każesz...
— Bywaj czasem... nie mów, że mnie nie chcesz... ja będę milczała... Ale nie żeń się ze mną! o! nie! nie... Ja jestem wdowa... ja noszę żałobę... i po nocach płacze!
Ponieważ kanonik z Mangoldem zbliżyli się trochę ku gankowi, przelękła Elsa podniosła głos i spytała:
— A teraz gdzie hrabia mieszka?
— W Suszy...
— I masz tam pałac?
Zdzisław się uśmiechnął.
— Chatkę mam tylko — rzekł.
Elsa popatrzała nań.
— Bardzo mi was żal...
Dziwna to była rozmowa... ile razy ojciec się zbliżał z kanonikiem, obojętna, gdy pozostali sami poufna... Zdzisław mógł się przekonać z tego, co mu Elsa szeptała, że była jedném z tych dzieci, co na życie całe pozostać niemi mają. Naiwność dziecięca i głęboki żal w téj duszy półsennéj, przejmowały go współczuciem.
Co chwila oczy zachodziły łzami i strach wypalał je szybko... Spoglądała z obawą, drgała na szelest najmniejszy, a udawać chciała posłuszną i spokojną.
W tych szeptach zbliżyli się do siebie czuléj, niż się spodziewali oboje; ona zyskiwała powiernika, on jakby siostrę po żałobie...
Odwiedziny trwały dosyć długo, widocznie starano się je przeciągnąć. Nierychło podano uroczystą herbatę ze srebrami i liberyą w sali jadalnéj. Zdzisława posadzono przy Elsie, ale tu już tylko oczyma mówili z sobą, a świadkowie, co szpiegowali wejrzenia, nie rozumiejąc ich, mogli je sobie wcale różnie tłumaczyć.
Kanonik téż był w wybornym humorze, a Mangold wybuchał tym swym śmiechem hałaśliwym, w którym czuć było tylko przymus bezmyślny.
Nad wieczór już pożegnali Mangoldów, baronówna dała ukradkiem znak porozumienia hrabiemu, baron przeprowadził go do ganku i zebrał się na zaproszenie.
— Odwiedzaj nas pan, hrabio — bardzo prosimy — tego... ha! samotnie żyjemy... kiedy się tego — podoba!
Gdy siedli do powozu, kanonik zawołał tryumfująco:
— A cóż? a co? nie prawda! I miła, i piękna jest... i ludzie dobrzy... Mangold daleko bogatszy niż się zdaje. Cała fortuna w kapitałach... Wiem, bo mi to mówił. To dziedziczka, jakiéj na kilkadziesiąt mil wkoło nie ma drugiéj...
Nie dziwna téż rzecz, że jéj temu Włochowi dać nie mógł... Nie miał butów! Włoszysko zmarło z desperacyi...
Z pociechą uważałem, żeście z panną byli cale dobrze... Ojciec mi szepnął, że nikogo nigdy tak nie przyjmowała...
Zatarł ręce ksiądz kanonik...
— To musi pójść — dokończył — tylko bywać proszę i nie zaniedbywać...
Gdy Zdzisław znalazł się sam na sam z myślami w Suszy, na oczach długo mu stała smutna postać Elsy i w uszach brzmiały jéj wyrazy: Biedny Carlo!
Serce nie uderzyło już do niéj — lecz litował się nad nią, jak nad sobą. Byli prawie jednakowo nieszczęśliwi. Elsa tak była inną od téj, co w różanych pączkach śmiała się przyklaskując fajerwerkowi...
W Wólce, pani Rakowska wiedziała nazajutrz, że kanonik woził Zdzisława do Mangoldów. Stasia usłyszała o tém, rumieniąc się z jakiegoś gniewu, którego jéj saméj wstyd było. Czekała na przybycie hrabiego, aby go trochę tém pomęczyć. Przez parę dni napróżno spodziewano się go w Wólce. Przybył nareszcie milczący i smutniejszy niż bywał w ostatnich czasach...
— Winszuję hrabiemu — dygając odezwała się Stasia — czy już po zaręczynach?
Zdzisław ramionami poruszył zlekka...
— Jakże wygląda pączek różany?
— Jak przekwitła lilia — odezwał się Zdziś — bardzo, bardzo biedna...
Trochę ostro popatrzała nań Stasia.
— Tak sympatycznie o niéj mówisz hrabia, że się o serce jego boję... — rzekła...
— Może pani być spokojna... Gdybyś ją zobaczyła i pomówiła z nią, doświadczyłabyś tego co ja uczucia... Ale więcéj... nic nad litość nie obudzą ona we mnie.
— Zawsze coś obudzą... — dodała Stasia z przekąsem — i to wielkie szczęście!...
Kapitan także począł troskliwie dopytywać o Mangoldówne, lecz ani jemu, ani Stasi hrabia tajemnicy nie odkrył i rozmowy swéj nie powtórzył. Po wyjeździe Porowski z córką mówili o tém długo; Stasia ręczyć chciała, że wciągną hrabiego, kapitan nie dowierzał temu...
— Nadto nieboraczysko odbolał — rzekł; — wątpię, żeby go tak łatwo wzięli. Szkodaby było człowieka.
— A! szkoda! — westchnęła Stasia.
Jak tylko zdrowszym się uczuł, Zdzisław pojechał do miasteczka, aby Wilelmskiéj za jéj troskliwość w czasie swéj choroby podziękować. W dworku radość była wielka, a profesor postrzegłszy z okna od Lejby przybywającego Zdzisława, kij bilardowy cisnął i pobiegł go uścisnąć. Złapał go na drodze jeszcze, wysiadł więc Zdziś i pieszo mu towarzyszył.
— Zblakowałeś fatalnie, kochany hrabio — odezwał się otwarty Wilelmski — ale w młodości rumieńce powracają — to nic. Tylko żeby ta moja poczciwa, złota Różyczka, z tym gagatkiem kanonikiem, znowu cię nie ożenili. Już słyszałem, jak oni to knują... ale — wara — jeśli ci Pan Bóg miły! Ożenienie — no — na sobie doświadczenie mam, doskonała rzecz; wymaga, jednak, o! wiele wymaga kondycyj... Ma swe strony różne... Nie mogę powiedzieć na moją nic — anioł nie kobieta, a ostra czasem i przykra... mimo, że serce anielskie...
Hrabia jeszcze tak wyglądasz — rzekł w końcu — jakbyś więcéj mikstury potrzebował, niż żony...
— A któż wam mógł mówić o żonie dla mnie?...
— To się wie! — zawołał profesor — ho! ho! kanonik z moją żoną o tém tylko szepcze... choć... kto ich wie, o czém téż wieczorami poszeptują. Siadają, powiadam wam, tak blizko, jakby ją chciał spowiadać — a całowanie rąk wzajemne — bez końca! Z nim to ona zawsze w jak najlepszym humorze! a ze mną... Dosyć bym się pokazał w progu, wnet marsa stroi!
A najlepsza w świecie kobieta! dodał profesor dla uspokojenia sumienia.
Wielka radość była we dworku, gdy się Zdzisław tam pokazał... Pani Wilelmska rozpłakała się nawet, spojrzawszy na konwalescenta, przypominając sobie tego chłopaka, któremu niegdyś zawijała włoski jasne i zapinała krezki pod szyją. Dziś to był osmutniały człowiek, który zaledwie żyć począł i nie miał już ani sił, ani smaku do życia...
Jako dawna opiekunka, profesorowa wypytywała o wszystko troskliwie, dawała rady, a gdy mąż odszedł, zostawszy sam na sam, dotknęła przedmiotu, który najmocniéj na sercu jéj leżał.
— Zdrowie powróci, Bóg da — poczęła — trzeba myśleć o przyszłości... Wszak pan Zdzisław miał zawsze słabostkę do Elsy... o! proszę się tego nie wypierać... jam to dobrze widziała... Ona biedaczka, słyszę, ucierpiała — wy także... może jesteście dla siebie przeznaczeni... ksiądz kanonik ręczy, że baron jak najlepiéj jest usposobiony... I to ja wiem — szepnęła ciszéj — że kochanego hrabiego gdzieindziéj ciągną też...
— Mnie? — zapytał Zdzisław — gdzie?
— A kapitan? a Stasia?
— Nigdym nic oprócz życzliwości w nich nie widział... pewien jestem, że myśli téj nie mają...
— No — no! wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi — mówiła profesorowa. — Oni mogą odradzać... ale na to zważać nie potrzeba wcale... i Mangoldów się trzymać.
— Kochana pani — rzekł Zdzisław — ja ani o jednéj, ani o drugiéj nie mogę pomyśleć. Zbyt mi jeszcze świeża rana dolega... na cóż sieja komu zdać mogę... złamany i schorowany, ubogi zresztą?...
— Przecież piękne imię coś jeszcze u nas znaczy — poczęła profesorowa — wychowanie... talenta... ludzie to cenić umieją... Nie trzeba się zrażać do życia, a o nieszczęściu zapomnieć...
Pani Wilelmska mówiła długo, Zdzisław słuchał, lecz był to szmer słów tylko, który nie trafiał do duszy. I ona postrzedz to musiała, westchnęła smutnie, a w końcu prosiła i zaklinała, ażeby hrabia nie zrywał i częściéj bywał u Mangoldów...
Życie w Suszy było tak jednostajne, bez celu, smutne, iż w istocie, aby je znośném uczynić, Zdzisław musiał szukać ludzi... a litościwe serca jego téż szukały.
Kapitan chciał szczególniéj obudzić w nim jakieś zajęcie czémkolwiekbądź, gospodarstwem, nauką, bodajby myśliwstwem, końmi, które dawniéj lubił Zdziś, muzyką — wydobyć z niego choćby fantazyą jakąś... mogącą ruch nadać i cel acz błahy. Trudniejszém się to okazało, niż sądził, Zdzisław słuchał, czasem się odezwał, lecz do serca nic nie brał. Czytał i nie bardzo pamiętał, co przeczytał, na gospodarstwo swe patrzał obojętnie, spytany o przyszłość, odpowiadał, że jeszcze wcale nie wié i nie miał czasu obmyśleć, co pocznie.
W Wólce najmiléj mu było słuchać szczebiotania Stasi, zapominał godzin, uśmiechał się jéj, umiała go wyprowadzić z téj apatyi, lecz to było chwilowe, nazajutrz wracał jakby zapomniawszy o wszystkiém i na nowo kapitanówna, jak mówiła, rozmrażać go musiała. Brakło mu tak woli, iż sam z własnego popędu nic nigdy nie czynił. Zostawiony sam sobie, albo w fotelu siedział dzień cały, lub w ganku. Posłuszny, gdy mu kto co powiedział, nie opierając się szedł za radą, tak obojętnie jakby mu zupełnie wszystko jedno było — to lub co innego robić.
Stan to był w istocie rozpaczliwy dla tych, co nań patrzeć musieli. Przypisywano go w początkach chorobie i wycieńczeniu, lecz siły i zdrowie powracały, a energia do życia potrzebna nie przychodziła z niemi. Ciało było uratowane, dusza zabita. Młody wydawał się wyżytym i rozczarowanym.
Kapitan po cichu mówił, że wolałby nowe głupstwo, niż tę trupią obojętność.
Od czasu jak pociągnięto Zdzisława do Mangoldów, Stasia trochę się dla niego zmieniła. Zimniejsza była, mniéj poufała i niemal gniewna. Dawniéj wybiegła do niego i siadywała z nim godzinami, teraz przychodziła późno, rozmawiała niewiele, usuwała się często, zostawiając go z ojcem... Zdzisław wprawdzie smutniejszy był, ale się nie dopominał o dowody życzliwości Stasi... Bawił krócéj tylko i zaczął bywać rzadziej...
Kanonik, który pilnował, aby jego myśl nie spełzła na niczém, wprędce przyjechał znowu podpędzić hrabiego; ale musiał go sam zawieźć, bo inaczéjby się nie wybrał.
Za tą drugą bytnością, znowu na czas jakiś zostawiono ich z sobą.
— Dziękuję panu, żeś przyjechał — odezwała się baronówna... — papa będzie kontent, a ja spokojniejsza... Pierwszym razem wypowiedzieli sobie tak wszystko prawie, co mieli do zwierzenia, że Elsa powtarzała tylko o swoim Carlu, a Zdzisław słuchał. Rozmowa nie ożywiła się niczém nowém — smutne twarze nie rozjaśniły wcale...
Lecz zdala mogło się zdawać Mangoldowi, że się para zbliżała do siebie, bo hrabia podał jéj kłębek i ona spoglądała nań z uczuciem politowania, a kiedy niekiedy słówko jakieś przeleciało...
Kuzynka znajdowała, że chory coraz lepiéj wyglądał... Herbatę poufaléj podano na świeżém powietrzu... a po niéj goście pojechali. Kanonik całą drogę nawracał Zdzisława, ten milczał. Po odwiedzinach tych chciał jechać do Wólki, lecz się dowiedział, że tam nikogo nie było. Kapitan z córką wyjechał na jakiś czas do krewnych o mil kilkanaście... Zdzisław więc został w Suszy sam jeden z tém zobojętnieniem, nie dając poznać po sobie, aby mu samotność ciążyła.
Stary służący, którego sprowadzono w czasie choroby i zatrzymano we dworze, bo Zdzisławowi najprostsze czynności powszednie przypominać było potrzeba — zawoływał pana do obiadu, oznajmował mu, kiedy się miał spać położyć, słowem, kierował nim jak dzieckiem...
Widząc go teraz zamkniętym tak w domu, z powodu, że Porowskich nie było, lękając się téj drzémki wiekuistéj, wypędzał niemal choćby na przechadzki. Przynosił mu kapelusz i laskę, przypominał, że czas był piękny, a nawet musiał mu mówić, w którą ma iść stronę. Zdzisław tak do tego przywykł, iż spoglądał i czekał aż mu powie, gdzie ma iść.
— Niechże bo się pan hrabia przejdzie — mówił stary Wincenty — no tak — czy po polach... toć warto zobaczyć urodzaje... czy gdzie ku laskowi... Brzozy pachną, to będzie zdrowo...
Nie odpowiadając słowa, Zdzisław brał kapelusz i laskę, chodził i po jakiéj godzinie powracał do domu...
W jednéj z tych przechadzek samotnych, nie wiedzieć jakimś instynktem bezmyślnym, skierował się ku blizkiéj granicy Samoborów... Miedza prowadziła na pola, dawniéj mu znane, przez które ścieżyna wiodła daléj ku dworowi. Nie postrzegł się hrabia, gdy przeszedł granicę Suszy i znalazł się na gruntach nie swoich. Szedł jednak daléj zadumany, patrząc w ziemię, gdy nagle na wązkiéj drożynie postrzegł kogoś przed sobą. Podnosząc głowę, zobaczył w kapeluszu z szerokiemi skrzydłami i laską w ręku garbusa, który stał i patrzał nań...
Zdzisław jakby przestraszony cofnął się w bok, ażeby go przepuścić, ale Sebastyan stał nieporuszony, pilno się wpatrując w niego...
— Dokadże to? dokąd? he?...
Obejrzawszy się Zdzisław dostrzegł, że już nie był na swoich gruntach...
— A! więc nie wolno — rzekł... i zawrócił się...
Garbus ramionami dźwignął...
— Idź, któż ci chodzić broni...
Zdzisław ani odpowiedział, ani się już obejrzał, wracał ku domowi...
— Kiedyście umierali — odezwał się garbus — tom ja przecie chodził do was dowiadywać się; aniście mi „Bóg zapłać“ powiedzieli za to, żem was chciał pochować...
— Nie wiedziałem o tém — mruknął hrabia...
— Moje dzieci poumierały, a wam dano żyć — rzekł garbaty... — Cóż myślicie? hę? znowu w swaty do baronówny, nie umiejąc nic, nie chcąc robić nic — nie mając nic — cóż? jedyny sposób sprzedać się za parobka takiemu lichwiarzowi i imieniem pokryć cudze plamy? A co z was gagacików pieszczonych innego być może? tylko przyjmak do dziewki... hę? hę?
Drgnął jak biczem uderzony Zdzisław i stanął, twarzą się obrócił do garbatego.
— Zniszczyć i wywrócić, obalić rodzinę i leżącemu nieprzyjacielowi, bezbronnemu się urągać, to was godne? — odparł głosem przerywanym Zdzisław.
Garbaty zmierzył go oczyma...
— Jestem głową rodziny, choćbym nie chciał — począł z gniewem — mam prawo się upomnieć, co robicie...
— Między mną a wami nie ma żadnego węzła... odparł hrabia — oprócz pogardy z mojéj strony, a nienawiści z waszéj...
Idźcie swoją drogą i zostawcie mnie losowi memu...
Zdzisław się ruszył.
— Harda dusza w ubogiém ciele! — zaśmiał się garbaty. — Kiedyś taki, idź pracuj na chleb, a nie frymarcz sobą... rozumiesz!...
Hrabia nie odpowiedział...
— Próżniaki, gniłki! — wołał garbaty, aż słychać go było zdala po polu — wszystko to takie, próżne, nadęte, a do niczego... głowę do góry nosi, a po kolana w błoto lezie... Nie ma ci co robić, tylko się związać z Mangoldami... będziesz miał kawałek chleba... bo zarobić nań... nie potrafisz... hę? hę?
Nie odpowiadał Zdzisław, idąc coraz prędzéj, aby uciec od napastnika... Szyderski głos jego brzmiał mu w uszach długo... Szedł tak aż do dworku, i stary Wincenty zdziwił się niezmiernie, zobaczywszy go z zaognioną twarzą, z podwojoną siłą wbiegającego do pokoju. Zazwyczaj siadał w krześle i nieruchomy w niém, przetrwał do wieczerzy i do snu. Tego dnia chodził po pustym domu, nie siadł, nie spoczął, a gdy pora przyszła się położyć i Wincenty ją przypomniał, pierwszy raz go odprawił tém, że się sam rozbierze...
Z godzin dwie potém jeszcze przechadzał się po dziedzińcu i domu, a stary sługa, który go szpiegował, dopiero po północy odszedł uspokojony tém, że się położył.
Następujący też dzień z wielkiém podziwieniem, rozpoczął się wcale odmiennie, Zdzisław siadł do pisania listów... Nigdy tego jeszcze nie było... Zawołał potém Wincentego i prosił go, żeby mu dopomógł do upakowania tłomoczka. Sługa nawykły do tego, że o własnéj sile nic nie czynił hrabia, zrazu się wahał, czy nie daćby komu znać — ale kapitana nie było, a hrabia tak stanowczo jakoś się brał sam, iż i stary oprzeć mu się nie mógł.
Przez cały dzień trwało układanie, zamykanie, przygotowanie do podróży; paczka napisanych listów leżała na stole... Nad wieczór Zdziś zażądał koni do miasteczka... Starym Wincentym popłoch jakiś ogarnął, lecz się nie śmiał sprzeciwiać...
O mroku prawie hrabia czule go pożegnał i wyjechał.
Listy, które rozkazał poodsyłać, były adresowane do kapitana, kanonika, prezesa i pani Wilelmskiéj. Zdziwiło to sługę, że do profesorowéj pisał, choć sam do miasteczka pojechał.
Nazajutrz posłaniec wyprawiony został z listami... Kapitan we dwa dni dopiero przyjechawszy do Wólki, na stole w saloniku zastał pismo to leżące.
Pierwsza Stasia je postrzegła i ojcu zaniosła...
— Cóż to on pisać może? — zawołał Porowski, — bo nie bardzo lubi korespondować.
I rozerwał żywo kopertę. Stasia stanęła za nim ciekawa...
List był z pożegnaniem...
— „Tyleście mi dali dowodów waszéj przyjaźni, iż opuszczając te strony, które rodzinnemi nazywałem, nie mogę się wstrzymać, ażebym was, drogi panie kapitanie i panny Stanisławy nie pożegnał... Wierzcie mi, czuję coście uczynili dla mnie i zachowam wdzięczność do zgonu... Oddalić się muszę, powinienem... żadnéj tu dla mnie przyszłości nie było — trzeba jéj szukać gdzieindziéj. Byłbym może wegetował i umierał powoli tutaj — na tym zagonie ubogim, gdyby mnie mściwy i nielitościwy głos pana Samoborskiego, którego spotkałem wypadkiem, nie wywiódł z tego uśpienia... Przypomniał mi obowiązek pracy... Muszę iść o własnéj sile. Są ludzie przeznaczeni na wygnanie, nie wyrokiem sądu, ale własnego losu. Do tych ja należę...
„Idę, nie wiem sam dokąd — szukać zapomnienia, pracy, życia. Powrócę może kiedyś lub nigdy... Bóg wié. Tu mnie dobijały wspomnienia...
„Weźcie Suszę w opiekę... róbcie z nią co chcecie... Z małym ostatkiem grosza idę w świat; to co się tu zbierze... niech moje długi popłaci... zresztą zatrzymacie u siebie, drogi przyjacielu, któż wie, co z sobą uczynię?
„Proszę was, proszę dobréj, litościwéj panny Stanisławy o pamięć i wspomnienie przyjazne o wygnańcu...“
Ze wzruszeniem, z podziwieniem odczytano list w Wólce; Stasia płakać zaczęła i uciekła ze łzami się chowając do swojego pokoju...
Porowski natychmiast poleciał w pogoń, sądząc, że gdziekolwiek jeszcze Zdzisława doścignąć potrafi. Nie było o nim wiadomo ani w miasteczku, ani w okolicy... Wpadł jak w wodę...
Równe wrażenie uczyniły listy, które odebrał prezes, kanonik i Wilelmska... Prezes przypisywał ten nagły wyjazd gwałtownemu swataniu z Mangoldówną. Kanonik sam na siebie i na hrabiego się gniewał.
— Dla czegoż, jeśli nie chciał i nie miło mu to było, nie powiedział otwarcie? przecieżbyśmy go byli nie zmuszali... Nie dawał znaku życia, potém nagle taka ucieczka!...
Pani Wilelmska pocieszała się tém tylko, iż sobie rady nie da, i wkrótce powróci. W sąsiedztwie plotek z tego narosło mnóstwo i tłómaczeń najdzikszych. Baron Mangold nadto był dymny, ażeby dał poznać po sobie, iż uczuł w tym wypadku ukrytą odmowę i wycofanie się. Mówiono długo, wreszcie coś innego odwróciło uwagę...
Jedna tylko Stasia uczuła silniéj oddalenie się Zdzisława, puszczenie się jego zuchwałe w świat i — obojętność dla siebie — nie zrozumienie jéj wejrzeń, słów i mowy serca. Kapitan, acz mu go żal było, w duchu rad był może temu nowemu składowi okoliczności... Był prawie pewien, że Stasia, namyśliwszy się przyjmie Żabickiego i odda mu rękę swoją.
Medyk przybył jak zwykle, stawił się i po cichéj rozmowie ze Stasią, odjechał pochmurny...
— Dziecko moje — a cóż z Żabickim?
— Nic, mój ojcze... dobrze mi tak, jak jest... poczciwy Żabicki poczeka, a ja dłużéj z tobą będę.
Ze łzami w oczach uściskała go i uciekła...
— „Kara Boża z tą dziewczyną!“ szepnął kapitan... Nie stracił wszakże nadziei i Żabickiemu szepnął, ażeby czekał cierpliwie. Tymczasem na wszystkie strony przyjaciele i nieprzyjaźni hrabiemu, dowiadywali się o niego, i żadnéj wieści nie mogli dostać...
Kanonik przy pierwszéj zręczności, przypisując, nie bez przyczyny, ucieczkę hrabiego, spotkaniu jego ze stryjem, wpadł na garbatego z całą powagą kapłańskiego urzędu swego...
— Co po tém, że waćpan biblię czytasz i ewangelię na pamięć umiesz, kiedy pogańskie uczucia w piersi żywisz. Nie dosyć wam było rodzinę tę zgubić, jeszcze ją potrzebowaliście zgubioną prześladować.
— A to jak? — zapytał garbaty...
— Przecież z waszéj przyczyny Zdzisław musiał opuścić te strony...
— A co on tu miał do czynienia? — rzekł stary — co? Chcieliście, by gnił, lub chodził na postronku u Mangolda? Nie zapieram się, wysmagałem go słowy, aby ztąd precz szedł i pracował. Umyślnie mu drogę zaszedłem, ani słowa! — a com mówił, powiedziałem też nie z gniewu, ale z rachuby... Gdzieindziéj z niego może być człowiek, a tu byłby trup... Tego ja na sumieniu wcale mieć nie będę...
Kanonik ponuro wejrzał i zamilkł chwilę...
— Chory, bez grosza, opuścił te strony, ani sobie rady dać może... Zguba pewna...
— Jeśli siły do życia nie miał, po co miał żyć i śmierdzieć? — grubiańsko zawołał Samoborski... Nie mściłem się ja nad nim, anim mu złe wyrządził — jako żywo... A mnie to lepiéj było na świecie?
Nie chciał o tém rozprawiać ksiądz Starski, lecz sąsiedztwo całe, jak było dawniéj nieprzyjazne garbusowi, tak po tym wypadku z większym jeszcze wstrętem od niego odwróciło się, dając mu czuć wzgardę i oburzenie... Jawne dowody tych uczuć, ten tylko skutek na panu Sebastyanie wywarły, że dawniéj unikając zetknięcia z ludźmi, teraz dla brawowania ich, umyślnie się narażał na spotykanie z nimi. Z szyderską miną patrzał im w oczy, chcąc wywołać oznaki niechęci. Jeździł do kościoła, starał się w chwili, gdy się tam najwięcéj ludzi gromadziło, przeciskać powoli przez tłumy, patrzał zuchwale, stawał, chcąc słowo obelżywe pochwycić — wyzywał oczywiście.
Zdziwiło to — zastraszyło może i nikt nie śmiał stawić mu czoła... Pan Sebastyan wyszedł z tryumfem z téj próby, a lekceważeniem oczywistém zapłacił za pogardę, jaką mu okazać chciano...
Nikt słowa nie pisnął.
Parę pochlebców próbowało, korzystając ze zręczności, zbliżyć się do dzikiego człowieka — tych garbus odprawił tak, iż nawet najnikczemniejsi drugi raz otrzeć się o niego nie śmieli.
Lata upływały, o Zdzisławie wcale słychać nie było. Kapitan gospodarzył na Suszy i opłaciwszy ciężary, powoli coś dla swojego pupilla zbierać zaczynał. W tém staraniu o nieobecnego, było coś dziwnie smutnego i poruszającego. Porowski pilnował nie tylko gospodarstwa, ale domu, nawet ogródka, sadził drzewka, zasiewał kwiaty: — A nuż powróci? — mawiał — niech zastanie tak, aby się przekonał, że się o to przecież dbało, jak o swoje własne, ba! nawet lepiéj.
Razem ze Stasia chodzili tam często pieszo... Kapitanówna siała i sadziła... porządkowała w domku, przywiązywała do słupków bluszcze, które bujno już ze wszech stron ganki oba okrywały. Wszystkim im, kanonikowi, profesorowéj, zdawało się, że lada chwila Zdzisław zgłosić się musi, a przynajmniéj da znać o sobie, że go ktoś gdzieś na święcie zobaczy i coś o nim doniesie. Tymczasem jakby naumyślnie utonąwszy gdzieś w tłumach, hrabia nie dawał najmniejszego znaku życia. Trwoga ogarniała przyjaciół — pocieszali się tém tylko, że gdyby umarł, wieśćby jakaś nadeszła choć przez obcych. Dziwna rzecz, garbus, którego ostre wyrazy stały się przyczyną téj ucieczki, pomimo niechęci dla tego synowca, kilka razy o niego zagadywał kanonika, sądząc, że on albo kto z dawnych przyjaciół wiedzieć coś muszą...
Ksiądz Starski za każdym razem wybuchał:
— A tak! tak! chce się wam wiedzieć co się stało z ofiarą, aby w zemście smakować... otóż ani ja, ani nikt z was nic nie wie. Z łaski waszéj, coście go do rozpaczy przyprowadzili, wpadł jak w wodę...
Garbus zdawał się nie bardzo wierzyć temu, sądził, że przed nim ukrywają wiadomość o Zdzisławie i przez ludzi śledził, badał, czy kto o nim czego nie wie, ale napróżno.
U Mangoldów oczekiwano zrazu, czy nie powróci Zdzisław... późniéj nagle jakoś zabrali się wszyscy do podróży i nie było ich przez kilka miesięcy... Rozeszła się wieść, że baronówna wyszła za mąż za hrabiego jakiegoś w Wiedniu i wkrótce potém młode małżeństwo razem z ojcem przybyło do dóbr swoich...
Kanonik, który tam bywał, rozpowiadał krzywiąc się, że małżonek baronówny, nie młody, nie miły, czynił wrażenie człowieka zużytego i znudzonego, któremu chodziło tylko o przekarmienie się wygodne. Z Mangoldem był bez ceremonii, nie tając, iż mu łaskę uczynił, żeniąc się z córką i wymagając nieustannych ofiar za to... Piękna Elsa chodziła blada, smutna, milcząca, dźwigając swe szczęście z rezygnacyą obojętną... Wyprawiono ją z mężem i kuzynką na południe...
W Wólce kapitan, choć pracą się krzepił, nie bardzo był szczęśliwy... Starzał i smutniał, na sercu mu leżał los córki, która Żabickiego widocznie odrzucała, nikogo innego wybrać nie mogła i upierała się zostać starą panną. Wesołe jéj dawniéj usposobienie zmieniło się w łagodny smutek... Dla ojca tylko starała się okazywać twarz weselszą. Książki, muzyka, ogródek, trochę gospodarstwa, pomagały jéj do spędzenia chwil jednostajnie płynących... Od wyjazdu Zdzisława dawne wesele znikło... Nie mówiła wprawdzie o nim nigdy... ale ojciec czuł, że z myśli jéj nie wychodził... Najmilszém zajęciem było gospodarstwo w Suszy. Do niéj, jak się zdaje, przywiązywała nadzieję powrotu... Lecz lata, lata całe upływały w próżném oczekiwaniu... Twarzyczka Stasi kwitła wprawdzie świeżą jeszcze młodością, ale to były ostatki wiosny, a w oczach, co się tak dawniéj śmiały, mieszkał jakiś smutek spokojny, nieuleczony, wiekuisty...
Oprócz Żabickiego nie zbywało jéj na starających się w sąsiedztwie — nie ośmieliła jednak nikogo i przyjmowała wszystkich tak chłodno, a w razie natarczywości tak szydersko, że się w końcu usuwali. Kapitan cierpiał, lecz milczał. Rzucił słówko czasem, zamykano mu uściskiem usta. Nie chciał dziecku czynić gwałtu...
Wieczorami przypominał niekiedy, że jest starym, że sieroctwo dla kobiety ciężkie jest do znoszenia, że lata płyną nieubłagane... ale Stasia odkładała na późniéj postanowienie o sobie. Nie mogło to ujść uwagi kapitana, że ilekroć mowa była o Zdzisławie, a przypuszczenia czyniono uwłaczające mu, Stasia z gorączką niemal ujmowała się za niego...
Naostatek, wyczerpawszy środki wszelkie, Porowski wpadł na myśl, że siedząc tak na wsi, ciągle w jedném obracając się kółku, nic się spodziewać nie można — postanowił odbyć dalszą podróż do krewnych, w nadziei, iż los może jaką szczęśliwą nastręczyć znajomość.
Przeprowadziwszy korespondencyę z familią, w pięć już lat po wyjeździe Zdzisława, razem z córką wybrał się do Warszawy. Stasia sądząc, że to ojcu uczyni przyjemność, zgodziła się na podróż chętnie. W wigilię wyjazdu, pobiegła tylko do Suszy jeszcze, aby się pożegnać z ogródkiem i wydać rozporządzenia tyczące się utrzymania jego — powróciła z oczyma czerwonemi, ale twarzą uśmiechniętą, i pojechali.
Rodzina kapitana, jego stryjeczni, zamożna szlachta z Sandomierskiego, zjechała się z nim w Warszawie. Po długich latach niewidzenia była to uroczystość familijna, dla któréj tłumnie się wszyscy zebrali. Ztąd po kilkotygodniowym pobycie, który miał Stasię ożywić i zabawić, projektowano udać się na wieś i tam znowu czas jakiś przepędzić. Stryjeczny kapitana, pan Hilary, niegdyś także wojskowy, człowiek towarzyski, gaduła, kobieciarz, lubiący towarzystwo, żona jego podobnego mężowskiemu temperamentu, dwie córki dorosłe, rumiane, żwawe, syn agronom wielkich nadziei, siostra pana Hilarego, Amelia, wdowa po majętnym obywatelu z córką i synem, chłopakiem dwudziestoletnim, który miał artystyczne usposobienie i wybierał się zostać malarzem, a tymczasem długie włosy nosił i kapelusz kalabryjski, składali towarzystwo. Wszystko to stanęło razem w jednym hotelu, z mocném postanowieniem spędzenia czasu w Warszawie jak najweseléj, jak najbujniéj.
Stasia znalazła się wśród tego śmiejącego się grona, ożywionego, roztrzepanego z początku ogłuszona i onieśmielona niém, lecz trochę jéj dawnego wesela wróciło z potrzeby, bo wśród nich smutnym być było niepodobna. Pan Hilary nie dopuszczał twarzy pochmurnéj; żartował ze wszystkiego... Pani Amelia Wronkowska siliła się już dla niego, i dla dzieci być także w dobrym humorze...
Zaraz pierwszych dni rozpoczęto wycieczki, co dzień jeżdżąc gdzieindziéj, co wieczór bywając w teatrze i po wiejsku ucztując od rana do nocy.
Agronom młody i artysta wyszukiwali coraz nowych miejsc i pretekstów do zabawy, coraz osobliwszych rozrywek. Męczące to było, ale na nudy czasu nie zostawiało. Co rano przy śniadaniu układał się program, jeden z młodzieńców delegowany był do przygotowań, potém najmowano powozy i cała gromadka jechała na widowisko, na przejażdżkę, na oglądanie miasta i okolicy, pilnując, ażeby głodu nie cierpieć... Po teatrze nawet zwykle oczekiwała jeszcze wieczerza, która się długo w noc przeciągała.
Rankami, jeśli panie chciały trochę w domu zostać, lub biegały za sprawunkami same, pan Hilary, który od lat wielu znał Warszawę, jak swoją kieszeń, brał kapitana, czasem syna i siostrzeńca i prowadził na śniadanie do Stępkowskiego, które niekiedy przeciągało się do wieczoru. Naówczas delegowano młodzieńca którego do dam, dla towarzyszenia im, a reszta panów przy flaszce bawiła się nieskończonemi opowiadaniami. Pan Hilary miał tu mnóstwo dobrych znajomych, których téż chętnie spraszał, byle którego najrzał i mógł pociągnąć.
Jednego ranka zasiedli tak właśnie nad śniadaniem zadysponowaném przez amfitryona i złożoném z samych delikatesów, gdy z drugiego pokoiku obok dały się słyszeć huczne głosy biesiadujących już gości wcześniejszych.
Wesoło tam snadź było i nie troszczono się wcale o sąsiadów, bo mówiono i wykrzykiwano tak, że całą rozmowę przeze drzwi słyszeć było można. Nagle kapitan ucha nadstawił i brwi namarszczył...
— Co ci to, braciszku? — zapytał Hilary.
— Zdaje mi się głos znajomy — ale to nie może być! — odparł kapitan...
Ucichli przysłuchując się.
Porowski ustami i nosem kręcił.
— Co u licha?
— Jeśli chcesz, nic łatwiejszego, jak zajrzeć... we drzwiach u góry szyby szklanne i nie zasłonione prawie... Zobacz.
Zawahał się kapitan trochę, ale poszedł, spojrzał i aż się cofnął.
— A co? — zawołał brat.
Porowski nie odpowiadając nic, oko przyłożył, patrzał długo i odszedł blady i zmieszany.
Dochodzące głosy i śpiewy oznajmywały aż nadto wesołe towarzystwo.
— Chcesz kogo znajomego poprosić — szepnął Hilary: — zmiłuj się, nie rób ceremonii, wezwiemy go tutaj...
Kapitan strzepnął rękami, ale począł chodzić bardzo niespokojny. W twarzy jego malowało się niewypowiedziane wzruszenie. Chodził, dumał, wreszcie dobył biletu wizytowego i na nim kilka słów napisawszy, posłał do drugiego pokoju przez sługę. Sam stanął w oknie i patrzał... pan Hilary także przechyliwszy się nad jego ramieniem.
Naprzeciwko okna właśnie siedział młody człowiek, blady, mizerny, z oczyma zapadłemi, z miną tragiczną, w postawie jakby pozował do Manfreda. Długie włosy rozrzucone spadały mu na ramiona. Suknie miał porozpinane, zbrukane, stary ubiór wykwintny, bez smaku, a zaniedbany i zniszczony.
Gdy kelner przyniósł mu kartkę, popatrzał na nią — i spytał:
— Co to jest?
Potém przeczytał ją, zerwał się i zawołał:
— Gdzie ten pan?
Kelner na drzwi wskazał. Młodzieniec wahać się zdawał, towarzysze spoglądali nań wpół się śmiejąc, na pół zdziwieni...
— Co to jest? gdzież to myślisz od nas uciekać? hej! nie puścimy... musisz nam dotrzymać placu...
Trzymając wciąż bilet w ręku, interpelowany stał, oglądał się, myślał... nareszcie ochrypłym nieco głosem rzekł:
— Szanowni koledzy raczą mi dać urlop na pół godziny...
Wszyscy z krzesła się ruszyli, chwytając za ramiona i ręce i opierając się, a wstrzymując idącego...
— Słowo honoru artysty, że powrócisz?
— Ale wrócę i to nie długo...
Puszczono go... przejrzał się w źwierciedle uśmiechając smutnie, poprawił sukni pomiętéj i zawołał na sługę:
— Dokąd?
Ten wskazał drzwi.
Kapitan z bratem odstąpili prędko... Na próg wszedł szybkim krokiem... Zdzisław...
Tak, on to był — niestety! — lecz niepodobny do siebie, temi pięciu latami zestarzały, jak gdyby przeżył ich dziesięć... zbiedzony, ubrany licho i brudno. Twarz i postawa straciły ten wdzięk i szlachetność, jakiemi się dawniéj odznaczały... znać było podniecenie razem i wyczerpanie, gorączkę i bezsilność, jakieś naprężenie i zużycie...
Obejrzał się wchodząc i zobaczywszy Porowskiego pobladł, podał mu rękę w milczeniu, zakłopotany...
— A — pana kapitana! — zawołał — ot to osobliwsze spotkanie. Słowo daję, u Stępkowskiego nigdybym się był nie spodziewał... Cóż pan tu robisz?
— A hrabia?
— Tst! żadnego tytułu! ani nazwiska! — cicho i szybko począł Zdzisław — nazywam się Edgar Szmata, jestem artystą dramatycznym... i dosyć...
Kapitan ręce załamał.
— Wy! dramatycznym artystą? na miłość Bożą! wy?...
— Ale tu nie czas o tém mówić, towarzysze się mnie domagają... Radbym z panem kapitanem pomówić na osobności... Pan tu sam?
— Jestem z córką... dla odwiedzenia familii...
Zdzisław się zapłonił i spuścił oczy...
— A! a! — wybąknął krótko — z familią pan...
— Przyjdź do nas, zaklinam... proszę! — porywając gwałtownie ręce Zdzisława począł kapitan — mam konieczność widzenia się z wami...
— Tak! tak! tylko — nie dzisiaj — odparł artysta — ja dziś wieczorem gram...
— Gdzie? w wielkim teatrze — spytał kapitan...
Edgar rozśmiał się na cały głos.
— A! a! a! — krzyknął — zapewne! ho! ho! do tego szczęścia nie rychło dojdę lub nigdy... Grywam w małych teatrzykach ogródkowych, a choć mi pewny talent przyznają... moja gra klasyczną nie jest... i do sceny wielkiéj wcale się nie przydała...
Zdzisław był widocznie po śniadaniu, widział to kapitan z twarzy, ruchów, głosu i humoru. Upadek tego człowieka, którego kochał, ściskał mu serce. Nie chciał, aby dłużéj przy panu Hilarym występował, szepnął mu numer swojego mieszkania, a nie będąc pewien, czy go nie zapomni, szybko dopisał na bilecie, który mu wcisnął do kieszeni...
— Zatém do jutra — rano...
— Tak — niezawodnie! — odparł artysta, podając rękę i wymykając się co prędzéj...
W przyległym pokoju z wnijściem jego znowu się hałas rozpoczął... kapitan padł na siedzenie, jak przybity...
— Cóż to za jeden? kto? co? — począł dopytywać pan Hilary.
Kapitan ręką tylko poruszał, nie chcąc nic odpowiadać, i w smutném usposobieniu zasiadł do śniadania.
— Kochany Hilary — rzekł razem zwracając się do syna jego i siostrzana — proszę was o tém spotkaniu ani słowa... ani słowa...
Nie dobrze rozumiejąc dla czego miało ono być tajemnicą, posłuszni kuzynkowie zwrócili się całkiem do śniadania. Kapitan milczący nie dał się wcale rozweselić. Chwilami sam do siebie pomrukiwał:
— Niepojęta rzecz!
Program tego dnia właśnie na wieczór przeznaczał widowisko w jednym z teatrów. — Między innemi zapowiedziane były: „Odludki i poeta“... Kapitan instynktowo się uląkł czegoś i chciał zmienić widowisko, ale kobiety mocno przy niém obstawały... Panna Stanisława szczególniéj żądna była teatru, który ją żywo zajmował. Porowski Pana Boga po cichu prosił, ażeby się nie spotkali na scenie z p. Edgarem Szmatą.
Rad nie rad pojechał z innymi. Miejsca nie bardzo były zajęte, usiedli więc całą gromadą na pierwszych. Maleńka scena tuż była przed nimi...
Pierwsza sztuczka tłumaczona z francuskiego uśmieszyła wielce towarzystwo, grana była wcale dobrze i powszechnie się podobała. Po niéj szły „Odludki i poeta“...
Kapitan siedział przy córce... Trwożył się w początkach niezmiernie, lecz gdy pierwsze Lever du rideau, przeszło szczęśliwie, powiedział sobie, iż teatrzyków jest kilka i trzebaby było chyba prawdziwego nieszczęścia, ażeby się koniecznie spotkać mieli tu ze Zdzisławem, o którym córce ani wspomniał...
Tylko co się sztuka rozpoczęła i poeta wyszedł na scenę, gdy pomimo pewnéj zmiany umyślnéj w rysach twarzy, kapitan poznał w nim hrabiego. Spojrzał na córkę... Dźwięk jego głosu posłyszawszy, Stasia porwała się z siedzenia, załamała ręce, ojciec ją pochwycił co prędzéj i ścisnął silnie jéj dłoń, tém tylko powstrzymawszy wykrzyk, który się już z piersi dobywał. Była blada jak marmur i drżała... Kapitan nie puszczał jéj ręki...
— Stasiu, — szepnął — na miłość bożą!...
Poeta powiódł oczyma po widzach, zatrzymał je na Stasi, jakby mimowolnie, głos mu zadrżał, lecz w tymże momencie odzyskał przytomność i począł z wielkiém przejęciem swą rolę...
Stasia siedziała wpół martwa, bez oddechu, drżąca, zesłabła, a kuzynka siedząca przy niéj, spojrzawszy przestraszona zapytała, czy się nie czuje chorą i czyby wyjść nie chciała...
— A! nie — nie — szepnęła zaledwie dosłyszanym głosem — pozwólcie mi słuchać...
Łzy się puściły z jéj oczu...
Porowski niespokojny bardzo, patrzał ciągle na nią i szeptał:
— Stasiu... nie zwracajmy uwagi na siebie... miéj siłę... miéj męztwo!
Nie rychło się na nie zebrać mogła kapitanówna; przecież zwyciężyła wzruszenie, słuchała...
Hrabia grał poetę z niezaprzeczonym talentem i znakomitém wykończeniem... Na scenie odzyskiwał swą powierzchowność szlachetną, swój głos melodyjny i pełny wyrazu... Dla Stasi było to nowe przeobrażenie człowieka, który teraz wydał się jéj może sympatyczniejszym jeszcze. Budził w niéj zajęcie i litość. Serce jéj biło, wilżyły się oczy, zazdrościła artystce miluchnéj, która z nim grała.
To jedno z arcydzieł Fredry przeszło w mgnieniu oka... Kurtyna zapadła wśród oklasków... Stasia odetchnęła, ręką powiodła po czole i obracając się ku ojcu, spytała:
— Byłże to sen? ojcze.
— Dziecko moje! była to smutna rzeczywistość! Muszę ci się przyznać: ja go dziś z rana już widziałem, ale w daleko przykrzejszéj roli... Nie mamy się co łudzić — to człowiek zgubiony...
— Jakto! ojcze, dla czego? dla tego, że poszedłszy za powołaniem, które czuł w sobie, został znakomitym artystą?
— A! nie dla tego — odparł kapitan — lecz — zobaczysz go po dniu, jakim jest i dosyć ci będzie jednego spojrzenia, kilku słów, aby o nim sądzić...
Porowskiemu łza się zakręciła...
— Będzież on u nas? zobaczymy go? — zawołała Stasia chwytając rękę ojca — tatku! ja cie błagam, uczyń to dla mnie — niech go widzę...
— Bądź spokojna — proszę cię — bądź spokojna... nie mówmy o tem... Kurtyna się podnosi, coś innego grać mają, słuchajmy...
Ostatnia komedyjka była przekładem z niemieckiego, hrabia w niéj nie występował. Stasia się uspokoiła, ale nie wiedziała co grano, ani ją to obchodziło — cała była w sobie. Zdawało się jéj, że kędyś za kulisami migała postać znajoma...
Towarzystwo jéj miejskie miało pozostać dłużéj w ogródku i udać się na wieczerzę — Stasia szepnęła ojcu, że pragnęłaby jechać do domu. Jedna z kuzynek ofiarowała się towarzyszyć, lecz Stasia uścisnęła ją prosząc, ażeby została i wyśliznęła się niepostrzeżona. Ruch jednak, jaki wstając i przechodząc zrobiła sobą, musiał zwrócić czyjąś uwagę, bo gdy z ojcem wyszła do bramy, szukając powozu, zobaczyła w mroku Zdzisława, który zdawał się tam czekać na nich...
Inny był teraz niż na teatrze... zmienił nie tylko suknię, ale twarz i postać całą... smutny był i pokorny.
— Panie Zdzisławie! — zawołała Stasia wyciągając doń ręce — o mój Boże! co się stało? co się z panem stało?
I łzy jéj mowę przerwały. Kapitanowi zdawało się po namyśle, iż lepiéj może uczyni, nagą a smutną rzeczywistość stawiać od razu przed oczyma córki i nie da już wyobraźni tkać na tém tle marzeń niewczesnych...
— Jedź hrabio z nami — odezwał się — będziemy sami, wieczór spędzimy razem... tyle mamy do mówienia...
Zdzisław się zawahał chwilę.
— Jedź pan — powtórzyła Stasia — proszę...
I ujęła go za rękę...
Powóz właśnie zachodził, siedli więc razem. Przez drogę nie mówili słowa... Na wschody drżącą córkę ojciec poprowadził... Poszła na chwilę do swojego pokoju zrzucić kapelusz i mantyllę, hrabia pozostał w saloniku i rzucił się na pierwsze krzesło, jakie znalazł...
Kapitan wpatrywał się w niego milczący... Straszny był, a mimo pewnéj elegancyi w ubraniu, czuć w nim było ubóztwo — włosy tylko po grze snadź mu fryzyer teatralny ułożył... Reszta stroju przypominała garderobę sceniczną i zdawała się zapożyczoną z jakiéjś roli kochanka...
Stasia weszła, spiesząc się widocznie i zbliżyła się, by go powitać. Łzy miała w oczach.
— Hrabio! — zawołał kapitan — powiedz, zmiłuj się, jakże do tego przyjść mogło?... Czyż się godziło?
Zdzisław uśmiechnął się z jakimś wyrazem niemal cynicznym...
— Cóż pan chcesz, panie kapitanie? — rzekł — alboż ja wiem, jak do tego przyszło?... Wyjechawszy z Suszy... wszak to z górą pięć lat temu, albo raczéj sto lat... szukałem zajęcia... nie mogłem go znaleźć... Środki się wyczerpywały... Byłem, zmieniwszy imię, guwernerem przy chłopcach, ale to chleb nie dla mnie... wytrwać nie mogłem... Włóczyłem się po bruku bez zajęcia, żyłem trochę z przepisywania... próbowałem przy kupcu pracować w sklepie — i to nie poszło... Okradziono mnie!...
— Czemużeś się do nas nie zgłosił?
— O jałmużnę! — odparł Zdzisław — wiem, że tam ta nędzna Susza długi hrabiowskie płacić musiała, a jam hrabią być przestał i jak prosty człek, chciałem sam na chleb zarobić. Smutna rzecz! nie było go dla mnie... Do ręcznéj pracy siły nie miałem, do umysłowéj trzeba było wprawy i nauki...
Przychodziło niemal do tego, żem o tém przemyśliwał, czy lżéj od zaczadzenia się umiera, czy od cyankali... Jeszcze raz musiałem nauczycielskiego kosztować chleba, boć po francuzku przynajmniéj uczyć mogłem, jak mi się zdawało. Trafiłem na takie miejsce, gdziem ani panu ani pani nie potrafił być znośnym.
Westchnął Zdzisław.
— A no! przywlokłem się znowu na bruk... Jadąc, w drodze spotkałem kilku artystów, zrobiła się znajomość. Ja dawniéj dobrze deklamowałem Fredrę... umiałem coś z Przyjaciół, trochę z Odludków, parę scen z Geldhaba... Przy wieczerzy żartując, począłem się z tém popisywać... Znaleziono, że z biedy mógłbym się zdać do jakiego teatru — dla zapchania próżni... Nie myślałem wcale o tém... aż w ostateczności... Buty były podarte, suknie nie całe, jeść nie wiedziałem co będę jutro... Tak się rozpoczęła z nędzy moja teatralna karyera... bez natchnienia, bez zamiłowania — z musu...
— O mój Boże! — odezwała się Stasia — czyż się godziło zapominać o przyjaciołach?...
— Nie sądź pani tak źle o mnie — mówił Zdzisław — myślałem często o was i o Suszy, alem sobie dał słowo o własnéj sile się wygrzebać... chciałem go dotrzymać... Śmiech szyderski pana Sebastyana brzmiał mi w uszach... Im mniéj mi się udawało, tém uparciéj, zajadléj trzymałem się postanowienia... Tyle ludzi ratuje się przecie, dla czegóż jabym tego nie potrafił? Nie czułem się słabszym, ani głupszym od nich...
Kapitan z zaciśnionemi wargami go słuchał, Stasia nie chcąc pokazać, że jéj się ciągle na łzy zbierało...
— Moi znajomi z podróży — dobre chłopcy, bez butów jak ja, ale z sercami... zaprowadzili mnie do dyrektora... Zdaje się, że nie talent, bo z tym mi się nawet popisywać nie dano, ale pewna powierzchowność przyzwoita zyskała mi jego współczucie. Dano mi nadzieję nadziei... Zacząłem się przyspasabiać do roli kochanka...
Zdzisław się rozśmiał...
— Wyobrażałem sobie, że scena potrzebuje jaskrawości i pierwsze próby musiały zakrawać na karykaturę. Było to na prowincyi: przesada uszła za zapał, ogień za genialność, dwie stare panny zemdlały... posypały się oklaski, jam się w duszy śmiał, ale dyrektor mi oświadczył, że jeśli go słuchać zechcę, mogę wyjść na artystę. Nareszcie miałem cel w życiu — coś, co do jakiegoś tak zwanego zawodu było podobne... Uczułem, że się całém sercem wziąć do tego potrzeba, zacząłem czytać i myśleć...
Któż wie? może nauką zastąpię kiedy brak talentu... bo go w sobie nie czuje...
— Mylisz się pan — przerwała Stasia — masz talent, lecz przystałoż wam, wam na deskach teatralnych szukać przyszłości?...
— Gdy innéj znaleźć nie mogę — odparł Zdzisław — dla czegóż nie?... Hrabia Samoborski umarł, z jego popiołów narodził się Edgar Szmata... pogrzebałem Zdzisia... a! i lepiéj mi z tém...
Wstał i zaczął się przechadzać niespokojny... odwrócił się nagle do Stasi.
— A pani? czy ją mam powitać jako szczęśliwą żonę mojego dawnego nauczyciela i przyjaciela Żabickiego?
— Ba! żebyć! — począł kapitan — ale do téj pory ani mu odmówić, ani go przyjąć odwagi nie miała...
— I jestem starą panną Stanisławą, która rutkę myśli siać... już chyba do śmierci... dodała Stasia ze smutnym uśmiechem. Dajcie mi panowie oba pokój... a mówmy o hrabi...
— Hrabiego nie ma na świecie! — przerwał gwałtownie Zdzisław z udaną wesołością — znać go nie chcę. Był mi ciężarem, kulą u szyi, sromotnym szyldem upadku... Ja dziś jestem zupełnie wolny...
— I... począł przysiadając się do Stasi — i — wie pani co? — kocham mój zawód — gdybym miał troszeczkę więcéj chleba... byłbym prawie szczęśliwy — jak Hamlet...
Z goryczą jakąś i szyderstwem spojrzał na kapitanównę...
— Nie musicie jednak tak bardzo być głodni, dodał kapitan — jeśli sobie pozwalacie takich jak dzisiaj... śniadanek...
— Ach! — rozśmiał się Zdzisław — to wchodzi w program naszego życia — głód i zbytek... talent się inaczéj nie rozbudza, tylko takiemi drastycznemi stymulansami! Gdy się ma trochę grosza, rozsypuje się go, aby ducha rozpowić, upoić i dać mu skrzydła. Nędza i rozpusta... inaczéj nie może być...
— Ale to samobójstwo! — przerwała Stasia...
— Proszę pani — zawołał Zdzisław — geniusz, talent, natchnienie, zapał, wszystko to zużywa człowieka — są to płomienie, co palą... a nam potrzeba tyle ognia, że do niego oliwy dolewać musimy i palimy się na stosie ofiarnym... dla tego, aby przez chwilę drgnęło, słowem, krzykiem, jękiem naszym tknięte serce czyjeś! Widzowie są antropofagi...
Ruszył ramionami.
Stasia zauważała w milczeniu, że ruchy miał już aktorskie, gwałtowne, dramatyczne, i że nawyknienie do sceny po za nią działało. Nie był to Zdzisław dawny...
Smutna spuściła główkę... nie śmiała się odezwać, nie poznając w nim swojego ideału... Kapitan stał, patrzał i nie mógł przemówić. Oboje oni byli pod naciskiem najprzykrzejszego wrażenia.
Zdziś chodził po pokoju... nieco rozgorączkowany...
— Nawet nas pan nie pytasz o Suszę, o znajomych i przyjaciół — cicho z wymówką rzekła Stasia.
— Umyślnie milczę — chce zapomnieć — odparł Zdziś...
Pamięć to największe nieszczęście człowieka, gdy wrócić do przeszłości nie może...
— Dla czego? — zapytał kapitan.
— Bo — przeszłość nigdy nie wraca! — zawołał Zdzisław. Ja nie potrafiłbym już być hrabią Zdzisławem, zrosłem się z tą skórą Edgara Szmaty.
— Fe! takie brzydkie nazwisko — wtrąciła Stasia.
— Un nom de guerre! — rozśmiał się Zdziś — które może kiedyś być sławne, jeżeli życia stanie... Może kiedy zagrać potrafię moją rolę idealną, mojego bohatera Szekspirowskiego... mojego ukochanego Hamleta... ale dziś to dla mnie są niedostępne wyżyny, ku którym oczu nie śmiem podnieść. Muszę grać role tych kochanków, co się żenią, lub zabijają z miłości w piątym akcie... dla takich pań, które ani kochać już nie potrafią, ani być kochanemi nie mogą...
— A! to okropne! — przerwała zrywając się Stasia i podbiegając ku niemu... Sztuka! panowie to nazywacie sztuką!... to Baal, któremu ludzi trzeba na ofiary... Grać miłość — to świętokradztwo... upijać się zemstą na zimno, to fałsz — mówić czego się nie czuje...
— Przepraszam panią — oparł się Zdziś — potrzeba czuć i zmusić się do prawdziwego czucia — w tém leży zadanie sztuki...
— Nie jesteście więc już ludźmi... bo zużywacie się na role... Możeż serce, co się upaja fałszem, bić kiedy na prawdę?
— Tém lepiéj pani! niech bije dla złudzeń... nigdy dla rzeczywistości, niech z różem i bielidłem schodzi z twarzy rumieniec, bladość, a z serca uczucie... reszta życia staje się obojętną... i człowiek — szczęśliwym...
— Hrabia to szczęściem nazywasz?
— Pani, hrabia umarł! — powtórzył Zdziś głośno — przed panią stoi Edgar Szmata, biedny artysta... którym pogardzasz...
— Nad którym się lituję...
— I którego z tego upadku wydźwignąć musimy! — dodał kapitan... Dosyć tych wszystkich niedorzeczności — dosyć... panie Zdzisławie... Mówmy o Suszy...
— Zatykam uszy! — przerwał Zdziś. — Rym przyszedł mimowolnie — zaręczam. Słuchać nie będę. Susza należy do was, do panny Stanisławy.
— Chyba pan odgadłeś, żem ją już sobie przywłaszczyła — zawołała żywo kapitanówna... Sadzę tam, sieję, gospodaruję — i gdybyś pan wiedział, jak tam ślicznie, miło, cicho, dobrze... a! pojechałbyś z nami.
— Aby mi jutro w oknie zabrzmiał głos garbusa, urągający się mojéj bezsilności i próżniactwu. A! nie! nigdy! nigdy! Wierz mi pani, że los, mądry ów los, to co my zowiemy przypadkiem, rzucił mnie na jedyną przeznaczoną drogę, po któréj chodzić mogę... Nic innegobym nie potrafił... tu choć złym artystą być mogę, ale — artystą... I to coś znaczy...
Chwilkę pomilczał...
— To nic — zawołał napróżno oczekując słowa z ust Stasi lub kapitana, którzy się odezwać nie śmieli — to nic spotkanie dzisiejsze... miałem daleko tragiczniejsze... w roku przeszłym... Grałem rolę trzpiota... niestety! bardzo źle, wszyscy mi to przyznali... Byłem trochę — monté, po kilku kieliszkach wina, w których było pewnie więcéj spirytusu, niż soku winogronowego... Wśród śmiechu poczciwéj publiczności, patrzę... w pierwszym rzędzie, jak dziś... głowa Meduzy...
— Co? kto? — przerwała Stasia...
— A! żona moja! Herminia... blada jak marmur, a przy niéj żółty, znędzniały dobry ten przyjaciel, co mnie od niéj raczył uwolnić. Był — moment, żem sądził, iż jak Lotowa żona w słup soli (ale gorzkiéj) się obrócę... Potrzebowałem całéj siły, aby do roli „Otella“ nie przejść ze skromnego jakiegoś Monsieur Paul. Nie spojrzałem już na nich więcéj, grałem wściekle. Gdym po spuszczeniu kurtyny pobiegł do otworu w niéj, już ani Meduzy, ani Alfa nie było... Wynieśli się wśród aktu...
Ton, z jakim to mówił, boleśnie odbijał się w sercu Stasi...
— Mówisz pan ciągle, że jesteś prawie szczęśliwy... ale w każdym wyrazie, w głosie tyle jest goryczy!
— Co w sercu... tam niewyczerpana jéj kopalnia, jak soli w Wieliczce — dodał Zdziś — tylko gorycz te cukruję dla drugich szyderstwem...
— Aby się jeszcze dotkliwszą wydawała — szepnęła Stasia...
— Pozwólcież mi dokończyć — odezwał się kapitan. — Susza jest czysta, długi popłacone... u mnie leżą już dwa tysiące rubli, należących do was...
Zdzisław drgnął...
— To nie może być! — zawołał.
— Daję wam słowo wojskowego — potwierdził kapitan... — mogę i muszę wam je wypłacić...
— Może one nie są potrzebne... odebrawszy je, dałbym obiad i śniadanie dla kolegów... a potém... artysta potrzebuje być ubogim... to go do pracy budzi!...
Nie kuście mnie — nie kuście...
— Panie Zdzisławie — odezwała się Stasia, chwytając go za rękę — ja się czuje w obowiązku was kusić... Czyż serce wam nie bije do tego kątka? czyż się wam cisza wsi i spokój nie śmieją!... Czyż nie lepiéj chodzić za pługiem, niż sztuki pokazywać przed ludźmi, co ich nawet ocenić nie umieją...
— Ale ja na wsi umarłbym już z ciszy, zadławił się spokojem, oszalał z ziewania... skonał z nudów...
— Jakto! a ludzie... my... wasi starzy przyjaciele... a grób matki? a pamięć jéj?...
Zdzisławowi ręce opadły nagle, głowa zwisła na piersi, zmienił się wyraz twarzy...
— Pani — pani jesteś okrutna... Wspomniałaś to imię, którego moje usta dziś wymówić nie mają prawa... W serceś mnie pani zraniła!
I zakrył sobie oczy...
— Panie Zdzisławie — przerwał kapitan — opamiętaj się, oprzytomniéj... daj się przekonać... mówmy seryo...
Hrabia padł na krzesło milcząc i głowę wsparł na dłoni.
— Mów pan — zawołał — wiem co powiesz. — Czynię zakałę imieniowi? Naszego imienia jam ostatni... Imię zrzuciłem... jestem biednym włóczęgą... Gorączką żyć się nauczyłem... To było przeznaczenie moje zawsze... aktorem musiałem być... Ożenienie było rolą przybraną... Komedya zmieniła się na dramat, jam dramat na tragedyę przerobił — pchał mnie los na deski... na nich znalazłem przytułek. Czuje, że nie mam siły i wątku na długo — dajcie mi skończyć... to nie potrwa...
W tém Stasia pochwyciła go za rękę.
— Panie Zdzisławie — na pamięć matki! wracaj z nami! błagam cię... powracaj... Zobaczysz, życie znośném się stanie, spoczniesz, przejednasz się z niém...
Głos ten drżący, poruszony przemówił do niego, podniósł dłoń jéj do ust.
— Pani byłaś i jesteś jak anioł dobra... alem ja starań waszych nie wart... nie wart przyjaźni... a poprawić się nie potrafię. Jestem biedny... incurable... Z sobą przyniosę wam troskę, ból, niepokój...
— A bez was tęsknica! — zawołała zapominając się Stasia — czyż pan sądzisz, że nam, cośmy go kochali, tak łatwo przestać jak wam!
— A pani myślisz, że ja kochać nie umiem i przestałem? — zawołał Zdzisław uśmiechając się gorzko — ale czasem największym dowodem miłości jest, gdy się odpycha... tych, których się kocha... Zadżumiony musi precz od siebie odpędzać najdroższych, a do piersi cisnąć wrogów tylko... Jam zadżumiony, panno Stanisławo...
Kapitan, który stał i słuchał — skinął na córkę i szepnął po cichu:
— Stasiu — daj mu pokój!
— Nie — oparła się kapitanówna, któréj twarz pałała... Gdy kto tonie, nie godzi się ręki nie podać, nie rzucić się za nim... nie ratować choćby z niebezpieczeństwem... Pan nie jesteś ani chrześcianinem, ani panem siebie, wami owładł szał chorobliwy... oczy macie zasłonione... Idziecie do przepaści...
— Bo chcę tego! — rzekł zimno Zdzisław... tak jest — idę i wiem dokąd idę, szukam tego brzegu, z którego skoczę lub stoczę się na dno, bo mi życie obrzydło...
— Chociażeś go zaledwie skosztował!... zawołało śmiało dziewczę...
— Dosyć jest kropli trucizny, aby zatruć całe naczynie... ona jest we mnie, jam struty! Nie dziwujcie się, że chcę końca, że z szałem i pośpiechem do niego lecę...
Stasia z rękami załamanemi stanęła milcząca, patrzała nań moment, lecz ojciec ją chwycił i niemal gwałtem posadził opodal...
— Dosyć tych scen... rzekł zimno i widocznie gniewny — dosyć. Stasia się niepotrzebnie unosi... a hrabia — powinieneś mieć swą wolę... I z najlepszemi chęciami cofnąć się trzeba, gdy nie są zrozumiane...
Zdzisław potarł czoło i wstał.
Jak pijany poszedł machinalnie szukać kapelusza...
— Przebaczcie mi państwo — a! przebaczcie proszę... z biednym jak ja szaleńcem... nikt nie dojdzie sprawy... to darmo...
Ścisnął rękę kapitana...
— Idziesz pan? — spytał Porowski...
Stasia, która jak pogrążona w myślach siedziała, wstała i posunęła się ku niemu...
— Przepraszam pana — rzekła — ale daj mi pan słowo, że się zobaczymy jeszcze...
— Jutro rano — dorzucił Porowski — wszak tak...
— Ale po cóż? — zapytał Zdzisław — żebym wam przyniósł z sobą zmartwienie?...
— Ja potrzebuję mówić z wami — koniecznie — odezwał się kapitan. — Na Suszy gospodarować dłużéj nie chcę i nie mogę... Róbcie z nią co się wam podoba...
— To ją sprzedajcie — rzekł z rodzajem niecierpliwości Zdzisław — tak — sprzedajcie za co chcecie... Pieniądze mi odeszlecie... Nie wiem... założę gdzieś teatrzyk na prowincyi i stracę je...
Ramionami ruszył...
— Ale na własnym teatrze zagram raz Hamleta...
— Weźmiecie mnie na Ofelię — smutnie się uśmiechając odezwała się Stasia.
— Nie — bobym nie mógł pani mówić tak przykrych wyrazów, jakie mi rola dyktuje — anibym dopuścił Poloniuszowi powiedzieć jéj tego, co mówić powinien... Pani nie jesteś na Ofelię stworzona, ale na szczęśliwą istotę...
— Tak... na starą pannę, hodującą kanarki — dodała Stasia wzdychając...
— Żabicki jest bardzo poczciwy i dobry człowiek... człowiek, na którego ramieniu śmiało oprzeć się można...
— Mam ojcowskie — prędko zawołała Stasia — na którém jeszcze śmieléj oparta szłam i idę.
To mówiąc przytuliła się do ojca, który ją uścisnął. Zamilkli. Zdzisław począł się żegnać.
— Do jutra więc.
— Do jutra — razem zawołali ojciec i córka...
— Tak — do jutra — powtórzył Zdzisław i wyszedł.
Stasia drugiemi drzwiami, nie chcąc sama z ojcem pozostać, wybiegła do swego pokoju...
Gdy reszta towarzystwa wróciła po wieczerzy w bardzo dobrych humorach i przyszła się dowiadywać o kapitana i o Stasię, — ona już z bólem głowy była w łóżku, a Porowski chodził smutny, zadumany i nieusposobiony wcale do gwaru wesołego, który familia z sobą przyniosła...
Uciszyło się więc prędko w domu. Nazajutrz ze śniadaniem oczekiwano Zdzisława w mieszkaniu kapitana... Nadszedł, trochę późno, blady, z ustami przekrzywionemi jakimś śmiechem niezdrowym. Stasia nie wyszła prędko... Korzystał z tego kapitan, aby po męzku, poważnie, surowo przemówić do niego...
— Panie Zdzisławie — myśmy ci życzliwi... na pamięć matki i imienia waszego zaklinam cię, rzuć to niezdrowe rzemiosło... masz jeszcze życie przed sobą...
— Jakże pan chcesz? Przeszło lat trzy chodzę w tych pętach... wrosły mi w ciało... nawykłem... Jest mi tak dobrze, jak tylko nieszczęśliwemu być może...
— Hrabia potrzebujesz fizycznie i moralnie kuracyi; masz pieniądze do rozporządzenia — bierz je — wyjedz do Włoch, strać... ale wróć ostyglejszym i poważniejszym...
To mówiąc zamiast argumentów dalszych dokończył uściskiem...
— Panie Zdzisławie, dla nas, dla przyjaciół to uczyń...
— A! kapitanie drogi, gdybym wiedział gdzie Leta płynie, gdybym się mógł napić z niéj wody... gdybym nowym odrodzić się potrafił człowiekiem... ale to niepodobieństwo... niepodobieństwo — nie mówmy o tém...
— Spróbuj do nas przyjechać — oderwij się na czas jakiś...
— Ja! tam! u was! jabym się śmiał pokazać! histryon na téj ziemi, po któréj stopy matki mojj chodziły... na wstyd jéj... nie! nigdy!
Wstrząsnął się...
— Nie zrywajże z nami — niech wiemy o tobie przynajmniéj, któż wié — może się coś odmienić — coś stać... co wasz upór pokona...
Wśród téj rozmowy weszła Stasia, ubrana młodo, świeżo, może z myślą przypomnienia mu lat dawnych... Zobaczywszy ją we drzwiach, Zdzisław ku niéj pospieszył... zarumienił się... pochwycił jéj rękę...
— A! jak mi pani Wólkę i Samobory przypomniałaś! — zawołał. — Złote czasy niebieskich migdałów! Pani jeszcze jesteś tąż samą śliczną panną Stanisławą, a ja — widzi pani, co się stało ze mną.
W istocie po dniu wyglądał dziwnie zestarzały, pomarszczony przed czasem, schorowany i blady...
— Pan się zamęczasz dobrowolnie...
Podawano śniadanie... kapitan nalał wódki kieliszeczek.
— Pijesz? — zapytał.
— Pije — ale większym! — rozśmiał się cynicznie Zdzisław. — Nie ma nic dziwnego: my musimy z kapitału żyć... choćby się prędko wyczerpał... Na każdą rolę wychodzi tyle ognia...
I wychylił pół szklanki wódki...
Stasia wzdrygnęła się ze wstrętu, kapitan głową potrząsł...
— Jeść ja nie potrzebuję tyle — wesoło począł artysta — jedzenie obciąża człowieka...
— A napój zabija.
— Powoli — dodał Zdziś — ale — cóż tam! myśmy nie tacy rachmistrze, ażeby się bardzo liczyć z jutrem. Byle dzisiaj!
Wszystko to było niewymownie przykre i rozczarowujące. Cynizm, z jakim się popisywał Zdzisław, nieledwie dozwalał wnosić, że to czynił umyślnie... Kapitan nie był może nierad temu, bo się spodziewał, że tem Stasię od siebie odstręczy.
— Bawimy tu jeszcze parę tygodni — odezwał się Porowski — spodziewam się, że się będziemy widywali.
Stasia była tego dnia daleko ostyglejszą i umiarkowańszą w mowie, przesiedziała cały czas smutnie, odzywając się ledwie po słówku.
Zaraz po śniadaniu pogadawszy żartobliwie o sobie, o teatrze, o ludziach, unikając poufalszéj rozmowy, Zdzisław pod pozorem zajęcia się oddalił. Na Stasi i na jéj ojcu obie rozmowy najsmutniejsze uczyniły wrażenie. Oczekiwano go potém dni kilka, nie pokazał się. Kapitan, który umyślnie parę tysięcy rubli pożyczył, aby mu je oddać, bo chciał się ich pozbyć co prędzéj — niecierpliwił się coraz bardziéj. Na Stasi widać było cierpienie. Reszta rodziny, o niczém nie wiedząc, przypisywała to chorobie.
Po kilku dniach Stasia zażądała od ojca, aby pójść znowu na ten teatrzyk do ogródka... Oburzył się kapitan.
— Dajże mi pokój, jeszcze zrobisz jaką scenę z tym twoim faworytem, bo — powiem ci szczerze — chyba się w nim kochasz...
Panna Stanisława zapłoniła się.
— Nie — tatku — rzekła po namyśle — nie kocham się w nim — ale go kocham. To prawda — i żal mi serdecznie biednego!
— Mnie go też żal niezmierny — rzekł kapitan — ale kto się sam ratować nie chce, tego nic nie poratuje.
Z wielką umiejętnością Stasia nie wydając się ze swą tajemnicą, wyrobiła na familii, aby wieczór spędzić w teatrzyku. Agronom, który się już trochę kochać zaczynał w kuzynce, poleciał wcześnie zapewnić miejsca...
Grano melodramat z francuskiego, coś nakształt marnotrawnego syna odnowionego, w którym główna rola przypadała chłopcowi hulace, płochemu, dobrego serca, którego poczciwa miłość dźwiga z upadku i na lepszą wprowadza drogę. „Marnotrawnego“ grał pan Edgar Szmata. Zdaje się, że nim wyszedł na scenę, musiał Stasię i kapitana upatrzyć, bo unikał spojrzenia w tę stronę... Melodramat obsadzony był nieciekawie, gdyż mnóstwo doń osób wchodziło, a siły teatrzyku nie były wystarczające. Hrabia tylko płacił za wszystkich i rolę swą z tak wielkiém uczuciem i prawdą przedstawił, że słuchaczów wszystkich uniósł swym talentem, ogniem i sztuką w odcieniowaniu charakteru. Stasia płakała... Gniewała się nań, że obrał ten zawód, ale musiała przyznać w duszy, iż był doń chyba stworzony...
Kapitan chustką jawnie ocierał płynące łzy i szepnął kilka razy:
— Co to za aktor!
Wywołano pana Edgara po ostatnim akcie, smutnie poklasnęła mu Stasia i kapitan, ku którym się teraz obrócił i ukłonił im z widoczna chęcią, aby to do siebie zastosowali.
Smutny to był tryumf — niestety! — wychodzili z teatrzyku przyjaciele młodego artysty, jak z pogrzebu, nie mówiąc do siebie słowa. Kapitan się nieco ociągał, sądząc, że Zdzisław może się im ukaże... Przeczuwając to wziął był nawet z sobą owe dwa tysiące, które mu chciał oddać w tém przekonaniu, że one mu może lepszą myśl poddadzą i jeśliby go jakie zobowiązania wstrzymywały, wyzwolą. On i Stasia stali w bramie, a kapitan w końcu poprosił sługę, aby im pana Edgara wywołał. Za chwilkę zjawił się artysta, jeszcze cały grą rozgrzany i w codziennym stroju dosyć zaniedbanym...
— Grałeś pan tak, żeśmy płakali wszyscy — zawołała Stasia zobaczywszy go — jesteś wielkim artystą, ale niedobrym człowiekiem...
Kapitan pochwycił go za rękę, aby mu nie uciekł.
— Tak — rzekł — płakaliśmy i smuciliśmy się, bo demon sztuki cię pochwycił za serce i już ono do niego należy. Z tém wszystkiém — pan Edgar Szmata niech zabierze com winien z Suszy hrabiemu i niech sobie z tém robi co chce.
To mówiąc, wsunął mu paczkę asygnat w ręce...
Zdzisławowi chciało się ją cofnąć, ale Porowski miał twarz gniewną.
— Przecież mi prezentu nie myślisz z nich robić — co u kaduka?... Wyrzuć sobie na ulicę, kiedy chcesz...
Musiał więc przyjąć zarumieniwszy się hrabia i wkrótce potém, nie dając się wstrzymać ani zaprosić, pożegnał Porowskich... Spodziewano się go nazajutrz — nie przyszedł; przysłał tylko przepyszny bukiet Stasi, który ona na stół rzuciła...
Nie było go trzy dni... czwartego zjawił się trochę porządniéj ubrany, ale blady i wymęczony więcéj niż dni poprzednich. Znać było na nim przebyte orgie, do których się też przyznał.
Ruszył kapitan ramionami.
— Więc pieniądze już poszły z wiwatami? — spytał.
— Nie — rzekł Zdzisław — zostało mi aż nadto do odbycia artystycznéj podróży. Poświęciwszy się zawodowi temu, chcę się uczyć, widzieć, studyować... ruszam więc do Paryża, Wiednia, do Włoch nawet... i powrócę skończonym...
Ostatniego wyrazu nie dopowiedział, uśmiech dziwny skrzywił mu usta.
— Panie Zdzisławie — rzekła Stasia — więc nic — nic go nie potrafi nawrócić — wstrzymać?...
Ruszył ramionami.
— Wreszcie nie mam dokąd — rzekł. — Stworzyłem sobie cel... pójdę daléj.
Dziewczęciu łzy stały w oczach, ale zamilkła, ojciec dał jéj znak surowy...
Hrabia tego dnia mówił wiele, udawał wesołego, żartował sam z siebie, zachwalał cygańskie życie... starał się okazać większym łajdakiem, niż był...
Godzinę tak ich wymęczywszy, pożegnał wreszcie powiadając, że tegoż dnia wyjeżdża... Pochwycił za rękę Stasię i ucałował ją ze wzruszeniem; kapitana uściskał raz i drugi i jakby wyrywając się im, gwałtem uciekł...
— Bądźcie zdrowi! — rzekł w progu — na tym lub na tamtym świecie do zobaczenia!
I drzwi się za nim zamknęły...
I jeszcze pięć lat upłynęło bez wieści o zaginionym. Kapitan był zmuszony razem z kanonikiem i synem prezesa, bo stary Mohyła już nie żył, wzywać przez gazety hrabiego. Stało się bowiem, czego nikt przewidzieć nie mógł — garbus rozgniewawszy się na ekonoma, rażony apopleksyą zmarł, nie mając czasu zrobić testamentu, cała więc jego majętność i ta, którą odebrał hrabinie, prawem spadku przechodziła na Zdzisława...
Nikt się może tém tak nie uradował, jak pani Wilelmska... Natychmiast wezwano spadkobiercę do powrotu, lecz przez rok drukowano odezwę w gazetach napróżno — zmienione imię nie dozwalało nikomu się domyślić prawdziwego nazwiska, a artysta snadź żadnego dziennika nie brał do ręki...
Kapitan jeździł umyślnie do Warszawy i uprosił artystów o wyszukanie Edgara Szmaty, lecz od lat kilku znikł był bez wieści. Nikt o nim nie wiedział.
Stasia chodziła czarno, bo była przekonana, że umarł, chociaż kapitan dowodził, iż w takim razie urzędowąby mieli wiadomość.
Mógł zginąć gdzieś w podróży — w dalekim kraju, do którego fantazya, ubóztwo, rozpacz zapędziły...
Jednego dnia jesieni późnéj nad wieczór, kapitanówma, która zawsze gospodarzyła w Suszy i chodziła tam na przechadzki do kwiatków... stała już w bramie mając do Wólki powracać, gdy na drodze ukazał się przechodzień, rodzaj żebraka, rzadko trafiającego się na prowincyi, coś pośredniego między dziadem a rzemieślnikiem wędrownym, z węzełkiem na plecach, kijem w ręku, w kapeluszu pogiętym, opalonego, odartego. Wincenty, który do bramy jéj towarzyszył, zobaczywszy nadchodzącego, przestrzegł pannę Stanisławę, aby się zatrzymała...
— Niechno panienka poczeka — jakiś włóczęga trzeba to odprawić — licho wie co to się teraz snuje po drogach... Żeby się tylko na noc nie wpraszał... bo to może złodziéj...
Domawiał tych słów, gdy podróżny doszedł do bramy i poruszył ją ręką, chcąc otworzyć, ale mu sił nie stało... parę razy popchnął napróżno... podniósł oczy, jakby szukając kogoś i zobaczył Stasię stojącą w czarnéj sukni... a przy niéj siwego Wincentego...
Kapitanówna była o kilka kroków... I ona się ciekawie przypatrywała podróżnemu, którego twarz opalona, zbrukana zdawała się jéj kogoś znajomego przypominać... Ręka jego wsparta na wrotkach opadła, on się zachwiał i zsunął się na ziemie... Wincenty zobaczywszy, że pada, pospieszył ku niemu, podbiegła i Stasia, ale już on chwyciwszy za kół od płotu, powstał na nogi... Oczyma wodził po zbliżających się...
W téj chwili kapitanówna krzyknęła poznając w nim Zdzisława...
— Zdzisław! — zawołała.
Wincenty dobijał się do bramy...
Przybyły zdjął powoli kapelusz... z wypełzłéj głowy...
— Marnotrawny syn przybywa! — odezwał się głosem osłabłym z jakimś śmiechem dziwnym — ale nie na ucztę do rodzicielskiego domu... tylko — aby umrzeć na swych śmieciach...
Stasia stała przy nim i wpatrywała się w twarz straszliwie wyniszczoną i zestarzałą.
— Mój Boże! co się z wami działo!... po całym święcie szukaliśmy was...
— Tak — a ja uciekałem od samego siebie, nie mogłem ujść... i oto dopiero teraz...
Kaszel gwałtowny przerwał mu mowę, tak, że się oprzeć musiał na wrotkach, aby nie paść z konwulsyjnych wysiłków... Wincenty i Stasia wzięli go pod ręce... Wprawdzie wyrywać się chciał, przymuszając do śmiechu, lecz w końcu stał się posłusznym...
Zaprowadzono go do domku...
— Czekał na was — rzekła Stasia — tak jak ja... Jam tu gospodarowała... ale na cóż to dziś się wszystko zdało wam, gdy macie znowu Samobory?...
Zdzisław drgnął.
— Jakto? — zawołał — ja? w Samoborach?
— Pan Sebastyan zmarł bez testamentu, szukano was po całym świecie...
— A! w porę mi przychodzi spadek — rozśmiał się gorzko — gdy już wszystko skończone...
— Cicho! chodźmy, odpocznij pan... Jesteś chory...
Zdzisław tak był osłabiony, że go na ławce w ganku posadzić musiano... Stasia szepnęła natychmiast, aby posłano po ojca... Sama pospieszyła obmyślić przyjęcie...
— A! jak tu miło i ładnie — zawołał Zdzisław, przyglądając się domkowi, gankom purpurowym bluszczem okrytym i trawnikom, na których kwitły ostatnie jesienne dzieci... — Jak tu miło! mój Boże...
— Tyle lat to czekało na was — szepnęła Stasia — drzewa i my postarzeliśmy, wyglądając powrotu... Jam już o nim zwątpiła...
— Moja dobra, anielska panno Stanisławo — przerwał żywo Zdzisław — mogłaś pani jednego być pewną, że ja do was umrzeć powrócę... Ja was jednych kochałem... ale sobą truć waszego szczęścia nie chciałem... Dopiero w ostatniéj chwili egoizmu kropla ostatnia przygnała mnie tu... Czegom się dotknął w życiu... to mi się rozsypało w rękach... żal mi was było...
Zamilkli.
Kapitanówna płakała po cichu, ale zagadywała wesoło...
— Pan tak osłabłeś w drodze... tu was powietrze odżywi...
— Nic już podobno oddać mi życia nie może — rzekł Zdzisław — ale z wami je dokończę... ostatni akt tragedyi...
I rozśmiał się szydersko...
Nie chcąc dopuścić, aby mówił o sobie, kapitanówna wprowadziła go do zupełnie przerobionego domku, którego poznać nie było można... Jéj to myślą było zetrzeć z niego zbyt żywe wspomnienia przeszłości... Zdzisław oglądał się i dziwił, pytać nie śmiejąc. Domek wewnątrz zdawał się czekać na niego... Tylko kobiece serce mogło przez długie lata wytrwać cierpliwie w tém pożyciu z widmem ukochanego, spodziewając się jego powrotu... Zdzisław chodził milczący i znajdując wszystko tak gotowe na swe przyjęcie, w końcu poruszony rzucił się do nóg Stasi, chwytając ją za ręce, dziękując bez słów... bo przemówić nie mógł. Kaszel pochwycił go za piersi i biedne dziewczę musiało go podtrzymać, prosząc, by się uspokoił...
Kapitan, który z trochę podstarzałym księdzem kanonikiem grał w Wólce maryasza, oczekując powrotu córki — zdziwiony niezmiernie poselstwem od niéj — natychmiast bryczkę kazał zaprządz i razem z nim przyjechał. Przez drogę ledwie do siebie mogli przemówić... Gdy wózek zaturkotał przed gankiem, Zdzisław chciał się z krzesła porwać na spotkanie gościa, ale sił mu zabrakło...
Oba przybywający osłupiali stanęli na widok biednego włóczęgi...
Na twarzy jego wypisana była już — śmierć... Uśmiechał się do nich wyciągając ręce, głosu mu brakło, jak siły...
— Ledwiem dociągnął do Suszy! — rzekł z wysiłkiem i dobył uśmiechając się z kieszeni podartéj kamizelki kilkanaście groszy.
— To były — ostatnie — rzekł. — Trzy dni już idę pieszo, bo za wóz nie było czém płacić, a... na wozie trzęskim kaszel się powiększał i krew rzucała... Nocy już takie zimne! — dodał.
Łzy wszystkim w oczach stały...
— Ależ od lat niemal dwóch po wszystkich dziennikach, wzywano was do objęcia Samoborów...
— Któż dzienniki czyta? — rozśmiał się Zdzisław — przynajmniéj nie ja...
— Gdzieżeś był hrabia? — zapytał kanonik.
— Ja? ale po całym świecie... trochę w Anglii, w Niemczech trochę... nie wiem... poplątało mi się... Grywałem w różnych językach, dopóki grywać mogłem... Najlepiéj mi się powodziło we Francyi... ale w Marsylii pchnięto mnie nożem po włosku... musiałem długo leżeć w szpitalu... Są miłościwe dusze...
Westchnął nie chcąc dokończyć...
— Po co to wspominać! — dodał odpocząwszy, dziś to wszystko snem, a ja dziedzicem Samoborów?... a to śmiesznie! to doprawdy bardzo śmiesznie...
Nadewszystko zdawał się potrzebować spoczynku. Stasia w domu rozgospodarowawszy wszystko, podała mu rękę, żegnając go.
— Jadę do Wólki — odezwała się — pan idź i odpocznij — ale jutro wpraszam się do pilnowania chorego na pannę miłosierną. Od tego mi się pan nie wymówisz... dopóki zupełnie zdrów nie będziesz.
Ścisnęła go za rękę i nie czekając odpowiedzi wybiegła.
Kanonik z kapitanem poprowadzili go do łóżka... Dawał z sobą robić co kazali, śmiał się i radował wszystkiemu... Położono go do snu... Ksiądz Starski końmi Porowskiego ruszył do miasteczka po lekarza, kapitan pozostał...
Noc przeszła spokojnie... Nazajutrz rano w miejsce starego lekarza, przybył zastępujący go Żabicki, który od kilku lat praktykował w okolicy. Zdzisław zbudził się późno... otwarto okiennice — poznając starego przyjaciela wyciągnął ręce ku niemu...
— Jak się masz?
— A! hrabio kochany — czyżem ja się tak was widzieć spodziewał?
— A ja? czym się tak spodziewał wam po latach tylu przedstawić. Mój Żabicki — nie praw morałów temu, co wpadł w studnię... Za późno...
Doktór wziąwszy rękę do uścisku, zatrzymał ją badając puls, i nic nie mówiąc, puścił po chwili.
Spojrzeli na siebie...
— Prawda, że wyglądam okropnie... jak na dziedzica Samoborów? — zapytał Zdzisław — bo na wędrownego artystę — w samą miarę... Postaraj się uczynić mnie presentable. W tłomoczku łachmany... dwie peruki i stary surdut... o koszuli wątpię... ostatniéj prać już nie było warto... rzuciłem ją na drodze...
Po krótkiéj rozmowie, posławszy Wincentego do Zdzisława, aby mu się odziać dopomógł, Żabicki wyszedł odetchnąć na ganek... Zastał tu już czarno ubraną, jak zawsze, Stasię z koszyczkiem w ręku... Patrzała mu w oczy badając.
— A cóż? nasz chory?
— Chory — powtórzył Żabicki — nie wiem czy mu lekarz pomoże, ja się nie podejmuję... Niech jedzie nad Elbę... do Egiptu... tam gdzie powietrze i Bóg leczą...
Kapitanówna ręce załamała...
— Doktorze, tyś zawsze był i jesteś pessymistą...
— To natura lekarza — ale... nie mówmy o tém... Wyprawcie go na południe, jesień w naszym klimacie nie dobra... Tymczasem spokoju... ciszy, wytchnienia...
Nie odpowiadając nic i nie pytając więcéj, Stasia weszła do domku, aby w nim grać rolę klucznicy, jak powiadała, a rzeczywiście gospodyni. Zdzisław nareszcie wyszedł... z pomocą Wincentego, jakkolwiek przyodziany. Nie miał jednak innych sukni nad te, jakie się znalazły w tłomoczku, bielizny pożyczyć musiano... wyglądał więc biednie i obudzał tém większa litość...
Po dniu mogli się wszyscy przekonać, spojrzawszy nań, iż pierwsze wrażenie dnia wczorajszego było rzeczywistością... Ani mrok wieczoru, ani znużenie podróżą, nie zmniejszyły wynędznienia twarzy i dziś trupio bladéj, wychudłéj, pomarszczonéj... Namiętności sztuczne i prawdziwe pofałdowały młode jeszcze oblicze, jak burza fałduje fale. Za najmniejszém wzruszeniem drgały w nim wszystkie fibry, poruszały się muskuły... a oczy nabierały chorobliwego blasku... Głowa była wypełzła i łysa... Coś rozpaczliwego znamionowało ruchy i mowę, któréj Zdziś nadawał cechę ironiczną. Szydził ze wszystkiego i temi żartami pokrywał co czuł wewnątrz. Śmiech był maską, którą się zasłaniał od ludzi.
Na wieść o przybyciu zaginionego dziedzica Samoborów, pierwszego zaraz dnia zbiegli się starzy znajomi. Przybyła pani Wilelmska z mężem, wrócił kanonik, przyjechał syn prezesa z siostrą. Żabicki w progu wszystkim mówił ze swym despotycznym doktorskim tonem: — „Proszę jak najmniéj mówić, nie męczyć go i nie zbyt często nawiedzać. Potrzebuje spoczynku. Osób kilka razem być nie powinno“.
Zastosowano się po części do dyspozycji lekarza — lecz ciekawość była tak podbudzona, że każdy chciał pomówić choć chwilkę, i wszyscy się zawiedli, gdyż od Zdzisława nikt się nic nie mógł dowiedzieć. Żartami ich zbywał... Stasia gospodarzyła tego dnia do wieczoru, oddaliła się do Wólki i zapowiedziała powrót swój na dzień jutrzejszy...
W pierwszym tygodniu, choć zdrowie Zdzisława polepszyło się nieco, nie łudząc się tém Żabicki, powtórzył, że należy wyprawić chorego do Egiptu lub do Włoch. Mówił to jemu samemu, ale Zdziś go zbył śmiechem, kapitanowi, nareszcie Stasi, która najwięcéj mocy nad nim miała.
— Dajcie mi pokój — odparł hrabia na nalegania — rad jestem, żem powrócił, a chcecie się już mnie pozbywać... nie pojadę... Co ma się stać, stanie!
Po kilku przypuszczonych szturmach próżnych, gdy chłody grozić zaczynały, kapitanówna przy ojcu, będąc sama tylko ze Zdzisławem, zaczęła go jeszcze raz zaklinać, aby słuchał rady lekarza i prośby przyjaciół...
— Moja panno Stanisławo — zawołał Zdziś — nie wypędzajcie mnie ztąd! Ja was tak proszę...
— Zdrowie przedewszystkiém — odezwał się Porowski...
— Zaklinam pana...
Zamyślił się długo hrabia... wstał powoli z fotelu i podszedł do panny Stanisławy...
— Dobrze — odezwał się, wyciągając ku niéj rękę wychudłą — ale pod jednym warunkiem...
— Cóż to takiego?
— Jeśli pani z tym szczątkiem człowieka zechcesz jeszcze los podzielić... i przebyć dni ostatnie... Panno Stanisławo, jam panią kochał zawsze, nie chciałem czynić nieszczęśliwą... Dziś... jeśli nią będziesz, to nie długo, a mnie dni życia ozłocisz ostatnie. Kapitanie — proszę ciebie — przemów za mną... Pojadę razem z żoną, lub — zostanę tu pod opieką siostry miłosierdzia...
Stasia spuściła głowę... ale obie ręce wyciągnęła ku niemu...
— Serce dawno miałeś — weź rękę... i wesprzéj się na niéj — rzekła cicho.
Tak ze łzami w kilku słowach odbyły się zaręczyny dwojga ludzi, dawno sobie przeznaczonych, łączących się bez życia nadziei...
Nie miał jéj Zdzisław... Stasia może się nią łudziła tylko... zamienili pierścionki... kapitan pobłogosławił.
— Kanonik niech nam da ślub za indultem... a potém, droga Stasiu, weź mnie gdzie chcesz. Z tobą mi wszędzie będzie dobrze...
Żabicki, który przybył wieczorem, dowiedział się w progu od kapitana o odbytych zaręczynach i syknął.
— W samą porę! — zawołał — on się tém dobije tylko... a panna Stanisława przecierpi... Jako człowiek i jako lekarz nie mogę się z tego cieszyć, ani pochwalić!
Wytłomaczono sobie ten protest Żabickiego jego stałem przywiązaniem do kapitanówny... Zdzisławowi zresztą nikt się nie chciał sprzeciwiać, a doktór pomruczawszy, nazżymawszy się — zamilkł.
W dziesięć dni potém, ksiądz kanonik Starski pobłogosławił nowożeńców parze w saloniku w Suszy, w obecności doktora i kapitana. Ślub odbył się w sukniach podróżnych, powozy stały przed gankiem i w kilka godzin potém dworek stał pusty, a kapitan w Wólce w oknie stojąc, łzy ocierał i szeptał modlitwę...
We trzy miesiące z San Remo przyszedł list z czarną pieczęcią...