Paryż (Zola)/Część druga/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Paryż
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



CZĘŚĆ DRUGA.

I.

Dworek księdza Piotra Fromont leżał przy jednej z najcichszych ulic w spokojnej dzielniej Neuilly; prawie nikt tędy nie przechodził, a zwłaszcza wieczorem cała ta część Paryża zdawała się drzemać. Wszystkie okiennice dworku były już zamknięte, nieprzepuszczając najlżejszej smugi światła na zewnątrz; spokój i cisza zaległy do koła, a niewielki ogród po drugiej stronie domu pusty był i zamarły, bezlistne drzewa stały nieruchome, zdrętwiałe chłodem zimowych miesięcy.
Wioząc dorożką skaleczonego Wilhelma, Piotr lękał się bezustannie, by chory nie zemdlał. Bracia milczeli, jadąc, chociaż tyle pytań i odpowiedzi cisnęło się im na usta, czuli wszakże całą bezużyteczność wymiany myśli w tej bolesnej chwili. Wilhelm, zagłębiwszy się w tył dorożki, leżał bezsilny, a Piotr, niepokojąc się o skaleczoną jego rękę, myślał jakiego wezwie chirurga, bo pragnął powierzyć chorego człowiekowi pewnemu, umiejącemu nie zdradzić tajemnicy zaszłego wypadku.
Dojechali do Łuku tryumfalnego, nie zamieniwszy z sobą słowa. Wtem Wilhelm, ocknąwszy się z przygnębiających myśli, rzekł:
— Bracie, pamiętaj, że nie chcę doktora... Nas dwóch starczy, by zaradzić złemu...
Piotr chciał zaprotestować, lecz opanował się i tylko giestem przyświadczył, że zgadza się, jeżeli nie może być inaczej. Pocóż miał drażnić chorego, sprzeciwiając się jego woli?... Lecz to żądanie wzmogło niepokój Piotra i prawdziwej doznał ulgi, gdy dorożka zatrzymała się przed dworkiem, a Wilhelm wysiadł z niej sam i prawie bez trudu. Śpiesznie zapłaciwszy dorożkarza, z radością zauważył, iż ulica była zupełnie pusta, zatem nikt z sąsiadów nie widział, że nie sam powracał dziś do siebie. Otworzył drzwi kluczem, który zawsze miał przy sobie i z troskliwą ostrożnością przeprowadził rannego brata po trzech stopniach ganku.
W sieni paliła się słabym płomykiem nocna lampka. Na odgłos roztwierających się drzwi wchodowych, nadeszła z kuchni stara Zofia, trudniąca się gospodarstwem Piotra. Chuda, nizka czarniawa, miała lat sześdziesiąt, a od lat trzydziestu pozostawała w tym domu, będąc przyjętą do służby przez matkę teraźniejszego swego pana. Znała Wilhelma gdy był młodym chłopcem, a teraz, chociaż od dziesięciu lat nie przestąpił progu rodzinnego domu, odrazu go poznała, lecz przywykłszy zachowywać się w milczeniu, nie objawiła zdziwienia, ujrzawszy go tu z powrotem. Życie tej kobiety płynęło w samotności, nie widywała nikogo i tak odwykła od mówienia, iż nawet w obowiązkach służbowych wyrażała się zwięźle i tylko z konieczności.
Zaraz na wstępie zawiadomiła Piotra:
— W gabinecie jest pan Bertheroy, czeka już od kwadransa...
Wilhelm nagle się ożywił i zawołał ucieszony:
— Co?... Bertheroy jest tutaj?... Więc ty utrzymujesz z nim stosunki?... Zobaczę go z przyjemnością... ten może mnie tu widzieć... Jest to jeden z najlepszych i jeden z najrozumniejszych ludzi na świecie... Szanuję go i czczę, jak mistrza.
Bertheroy był jednym z najbliższych przyjaciół słynnego chemika Michała Fromonta, ojca Wilhelma i Piotra. Obecnie zaś Francya szczyciła się nim przed światem, bo Bertheroy pchnął chemię na nowe tory, a poczynione przez niego odkrycia pozwalały przypuszczać, że chemia, matka wiedzy, przekształci wszystkie warunki bytu. Bertheroy był członkiem Instytutu, posiadał wszystkie naukowe tytuły i zaszczyty, a serdecznie przywiązany do Piotra, odwiedzał go czasami w przedobiedniej porze, by się rozerwać, jak mówił.
— Zaprowadziłaś go do gabinetu? — rzekł Piotr — dobrze, zaraz tam pójdę, a ty, moja kochana, pościel moje łóżko, bo Wilhelm zaraz się położy.
Podczas gdy stara Zofia poszła w milczeniu spełnić rozkaz Piotra, bracia weszli do dawnego laboratorium ojca, zamienionego w zwykłe miejsce pracy i dumań młodszego syna. Bertheroy powitał braci wesołym okrzykiem, z zadziwieniem ujrzawszy ich razem.
— Cóż ja widzę... co za szczęście!... Ach, moi drodzy, jakże wielką sprawiacie mi przyjemność! Teraz dopiero, gdy widzę was połączonych, mogę wam powiedzieć, że nieraz bardzo bolałem nad waszem nieporozumieniem.
Bertheroy miał lat siedemdziesiąt, był wysoki, chudy, kościsty. Na ostrych rysach twarzy, na wystających policzkach i szczękach, skóra żółta, pargaminowa, oblepiała się prawie bez zmarszczek. Niepozorny, wyglądał na starego, małomiasteczkowego aptekarza. Lecz czoło miał piękne, gładkie i wysokie, ocienione puszystemi, bielejącemi włosami, a oczy paliły się jeszcze dawnym płomieniem.
Zobaczywszy obwiązaną rękę Wilhelma, zawołał strwożony:
— Co tobie... jesteś ranny?...
Piotr milczał, chcąc pozwolić bratu opowiedzieć rzecz całą tak, jak sam uzna za stosowne. Ten zaś zadecydował po krótkim namyśle, iż najlepiej będzie przyznać się do prawdy, nie wspominając wszakże okoliczności zaszłego wypadku.
— Tak, jestem ranny skutkiem wybuchu... zdaje mi się, że mam złamaną rękę...
Bertheroy spojrzał uważnie na mówiącego i zauważył opalone jego wąsy, oczy błędne, przerażone dopiero co widzianą katastrofą. Nie domagając się zwierzeń, nie zadając niedyskretnych pytań, rzekł z życzliwością i powagą:
— Czy pozwolisz, bym obejrzał ranę?... Zapewne wiesz, że przed chemią zajmowałem się medycyną i jestem kawałkiem chirurga.
Piotr, który narazie o tem zapomniał, ucieszony, prosił:
— Mistrzu, błagam, zobacz i opatrz rękę Wilhelma!... Tak się niepokoiłem, kto mi w tem dopomoże!.. Co za szczęście, żeśmy cię tutaj zastali!
Te mimowolne, z serca płynące słowa Piotra, objaśniły starego uczonego o doniosłości i tajemniczości zaszłego wypadku, a widząc że Wilhelm blednie i jest blizki zemdlenia, zażądał, by się natychmiast położył. Właśnie Zofia przyszła powiedzieć, że łóżko jest już posłane, więc wszyscy razem przeszli do sypialnego pokoju i, rozebrawszy rannego, pomogli mu się położyć.
— Piotrze, weź lampę i będziesz mi świecił, a Zofia niech przyniesie miskę z wodą i płótna na bandaże.
Obmywszy starannie ranę, rzekł zafrasowany:
— Licho nadało... brzydka rana... Kostka nie jest przetrącona... ale źle mi to wygląda... Boję się, że kość jest nadwyrężona... Przez muskuły przeszły jakieś gwoździe... co... wszak tak?...
Nikt nie odpowiedział, więc opatrywał ranę w milczeniu, lecz twarz jego przybierała wyraz coraz to większego zaciekawienia i podziwu. Patrzał uważnie na osmaloną płomieniem rękę Wilhelma, kilkakrotnie powąchał rękaw koszuli, chcąc sobie zdać sprawę z natury zaszłego wybuchu. Poznawał go częściowo, bo sam będąc nieledwie że wynalazcą najnowszych materyałów wybuchowych, znał ich działanie, lecz znalazł się obecnie przed nieznaną sobie rzeczą; pozostawione ślady zdradzały nowość, której charakteru nie mógł rozpoznać. Zaciekawienie uczonego uniosło go i po chwili zapytał:
— Więc ten wypadek zdarzył ci się w laboratoryum?... Cóż to za dyabelską materyę fabrykowałeś, że cię tak urządziła?...
Pomimo dolegliwego bólu, Wilhelm z niepokojem i z niezadowoleniem śledził wzrastającą ciekawość starego uczonego opatrującego mu zranioną rękę. Mogło się było zdawać, iż najwyższą wagę przywiązywał chory, by Bertheroy nie zauważył śladów działania materyi wybuchowej, której pierwsza próba tak nieszczęśliwie go dotknęła. Chcąc więc tajemnicę przy sobie zachować, Wilhelm rzekł stanowczo, patrząc pytającemu prosto w oczy:
— Mistrzu, proszę, nie pytaj... Nie mogę ci odpowiedzieć... Odwołuję się do szlachetnego twego serca... nie żądaj, bym się spowiadał... a przytem wierzę, że pomimo to, zechcesz mnie wyleczyć i nie stracisz dla mnie przyjaźni, jaką mnie obdarzasz...
— Masz słuszność, mój kochany... nie zastanowiłem się, pytając... zachowaj swój sekret a licz na mnie jako na przyjaciela... Odkrycie, jeżeli rzeczywiście zrobiłeś nowe odkrycie, jest wyłączną twoją własnością, a znając cię, nie wątpię, że zastosujesz je tylko w celach szlachetnych. Przytem wiesz, że jestem miłośnikiem prawdy i nigdy nie sądzę rzeczy z pozorów i nie wydaję lekkomyślnych sądów o ludzkich czynach, nie znając dokładnie pobudek, jakie je wywołały.
Wyraz twarzy podkreślał szczerość słów wyrzeczonych. Bertheroy, pomimo orderów, tytułów, urzędów piastowanych i sławy oficyalnego uczonego, był człowiekiem wielkiego serca i wielkiego umysłu. Gardził czczemi blaskami oficyalnej wiedzy i pozostał na własnej wyżynie dozwalającej mu patrzeć z wysoka i śmiało, z jedyną żądzą poszukiwania prawdy, którą uznawał za źródło wszelkiego dobra.
Nie mając pod ręką najkonieczniejszych narzędzi, chirurgicznych zbadał tylko uważnie ranę i upewniwszy się, że nie pozostało w niej żadne obce ciało, obandażował ją starannie. Potem zaraz wstał i pożegnał Wilhelma, obiecując przyjść wcześnie nazajutrz rano. Podczas gdy Piotr odprowadzał go do drzwi wchodowych, Bertheroy, pragnąc go uspokoić, rzekł, że jeżeli kość nie jest głęboko dotknięta, ręka szybko zostanie wyleczona.
Wróciwszy do sypialni, Piotr zastał Wilhelma siedzącego na łóżku; powstał, pragnąc napisać chociażby kilka słów do domu, by się tam zbytecznie nie niepokojono o niego. Piotr podał mu papier oraz pióro i stanął, trzymając lampę w pobliżu łóżka. Na szczęście Wilhelm mógł pisać, miał bowiem nie prawą lecz lewą rękę okaleczoną wybuchem. Napisał krótki list do pani Leroi, donosząc jej że nie może dziś wrócić. Pani Leroi była matką jego nieboszczki żony i zamieszkiwała przy zięciu, dopomagając mu wychować trzech synów już dzisiaj dorosłych. Piotr wiedział, że w domu Wilhelma znajduje się inna jeszcze kobieta, młoda dziewczyna mająca lat dwadzieścia pięć czy dwadzieścia sześć, którą oddawna wziął do siebie i wychował po śmierci przyjaciela będącego jej ojcem. Mówiono, że Wilhelm ma zamiar poślubienia jej, pomimo że była przeszło o dwadzieścia lat od niego młodszą. Piotr chciał o tem zapomnieć i nie myśleć, bo pobyt tej młodej dziewczyny w domu brata wydawał mu się rzeczą bardzo naganną i wielce gorszącą.
— Zapewne chcesz, aby ten list zaraz został zaniesiony na Montmartre?...
— Tak, zaraz... o ile możności najprędzej Teraz jest godzina siódma... zatem o godzinie ósmej, jużby mogli mieć o mnie wiadomość w domu... Ale poślij ten list przez kogo pewnego, czy możesz zaraz znaleźć takiego posłańca?...
— Najlepiej bidzie posłać list przez Zofię... dorożką pojedzie i wróci. Możesz być spokojny, że Zofia nikomu o tem nie powie... i słowa nie przemówi tam, gdzie pojedzie... Zaraz ją zawołam i przy tobie jej to polecę.
Przywołana, Zofia zrozumiała ważność polecenia i przyrzekła spełnić wszystko podług rozkazu. Gdyby się ją pytano o Wilhelma, rzec miała że odwiedził brata i postanowił u niego przenocować z przyczyny jej niewiadomej. Nie pozwoliwszy sobie na zrobienie jakiejkolwiek uwagi, stara sługa wyszła, rzekłszy odchodząc:
— Obiad księdza jest gotów... rosół i potrawka są postawione na kominku.
Gdy Piotr znów usiadł przy łóżku chorego, zauważył, że Wilhelm miał gorączkę i że głowa jego bezwładnie spoczywała na poduszkach. Lampa postawiona w rogu pokoju dawała światło, przyćmione a cisza tak była głęboka, że słychać było idący zegar w sąsiednim pokoju stołowym. Przez chwilę zapanowała zupełna cisza, nieprzerywana przez braci, którzy po tylu latach poraz pierwszy znaleźli się obok siebie. Wtem Wilhelm wyciągnął ku bratu zdrową rękę, którą Piotr pochwyciwszy zatrzymał w serdecznym uścisku. Ręce ich długo pozostały splecione, wreszcie chory rzekł zcicha:
— Drogi bracie, wybacz mi, że spadłem ci tak niespodzianie... Sprawiam ci kłopot takiem zajściem i w takich okolicznościach... Zabieram ci łóżko i z mojego powodu dotąd nie jadłeś obiadu...
— Nie męcz się mówieniem — przerwał Piotr. — Gdzież miałeś się schronić, jeżeli nie tutaj... wszak to rodzinne nasze gniazdo.
Rozgorączkowana ręka chorego serdeczniej uścisnęła dłoń Piotra, a oczy zaszły mu łzami.
— Dziękuję ci, Piotrze... widzę, żeś pozostał dobry i tkliwy jak dawniej... Nie umiem ci wypowiedzieć, jaką mi to sprawia ogromną i błogą przyjemność...
Teraz łzy nabiegły do oczu Piotra, i znów zapadło milczenie. Po doznanych wrażeniach miło było braciom znaleźć się razem w zacisznym rodzinnym domu, pełnym wspomnień z lat dawnych. Wszak tu mieszkali i umarli ich rodzice, ojciec śmiercią tragiczną przy niebezpiecznej próbie w laboratoryum, a matka z modlitwą na ustach jak święta, zgasła na tem oto łóżku. Po jej śmierci zachorował Piotr i długo pielęgnował go Wilhelm, lękając się, że znów trupa ujrzy na tej samej pościeli. Dziś Piotr mu się odwzajemnił, pielęgnując go jak dziecko. Milczeli, ale myśli ich biegły w tym samym kierunku, wzbierając serca tkliwem wzruszeniem. Ileż niespodziewanych wrażeń wstrząsnęło nimi od paru zaledwie godzin! Dziwnym zbiegiem okoliczności spotkali się, byli świadkami okropnej katastrofy, nie rozumieli jej a prócz tego czuli, że wzajemnie są dla siebie zagadką. Osłabieni siłą spadłych naraz wrażeń, milczeli, używając słodyczy serdecznego uścisku swych splecionych dłoni i tonęli myślami we wspomnieniach lat dziecinnych, gdy pod okiem rodziców stanowili z nimi kochające się rodzinne kółko. Po za oknami pokoju ciągnął się niewielki ogród, dziś martwy i ciemny, a niegdyś tak wesoły i słoneczny, pełen gwaru ich głosów i zabawy. Na lewo po za sypialnią było laboratoryum ich ojca, który ich tam kolejno nauczył czytać i pisać, na prawo był pokój stołowy, i zdawało się im, że widzą ukochaną postać matki, jej wielkie, płomienne oczy istoty wierzącej a zrozpaczonej niewiarą innych. Wspomnienia tłumnie się cisnęły, zaludniając ciszę spokojnej sypialni oświetlonej bladym blaskiem lampy. Cała przeszłość nadbiegała ku zadumanym braciom, których złączone dłonie jednoczyły się w gorętszych uściskach za każdą nową myślą wywołującą obrazy lat dawnych. Niesłychana była w tem słodycz lecz pomięszana z ogromem goryczy.
Byliby pragnęli zacząć rozmawiać, zwierzać się sobie wzajemnie. Lecz od czegóż zacząć... i o czem mogli z sobą mówić?... Bo pomimo serdecznego uścisku złączonych dłoni, wiedzieli, że dzielą ich przepaści przebyć się niedające. Tak przynajmniej zdawało się im obu. Wilhelm był przekonany, że Piotr jest księdzem z powołania i że niezachwianą posiada wiarę w świętość swego posłannictwa, zatem jest człowiekiem najzupełniej od niego odmiennym, niemogącym mieć żadnego wspólnego z nim poglądu. Każdy z nich zamieszkiwał świat inny, i każda myśl o życiu była zaporą, niedozwalającą na żadne zbliżenie. Piotr zaś uważał Wilhelma za wykolejonego, i prowadzenia podejrzanego. Przypuszczał, że nawet nie wziął ślubu z matką swych trzech synów a obecnie miał zamiar ożenienia się z młodą dziewczyną, która u niego mieszkała, niewiadomo zkąd się tu zabłąkawszy. Wiedział prócz tego, że Wilhelm bardzo daleko posuwał egzaltacyę swych idei. Jako uczony a przytem jako rewolucyonista, wszystkiemu przeczył, gotów się dopuścić nawet najgwałtowniejszych czynów, sympatyzując z potwornemi widziadłami anarchizmu. Te mając o sobie pojęcia, lękali się rozmowy, bo cóż mogli powiedzieć innego, jak drażniące słowa?... Pozostawali więc każdy ponad brzegiem przepaści, bolejąc, że nie zdołają przerzucić po nad nią deski pokoju. Lecz po za szarpiącemi temi myślami, serca ich ogrzane płakały, bolejąc, stęsknione do braterskiego wylewu uczucia.
Piotr pamiętał, że Wilhelm był już raz prawie że zamięszany w wykrytej anarchistycznej sprawie, i dla tego nie miał odwagi zapytać go teraz o szczegóły, chociaż przypuszczał, że kiedy pragnie się ukrywać, to zapewne w obawie nowego zaaresztowania. Jakto... więc Wilhelm miał być wspólnikiem Salvata?... Piotr zadrżał na tę myśl, lecz nie mógł sformułować jasnego poglądu w całej tej kwestyi, cóż bowiem o niej wiedział? Te jedynie kilka słów wyrzeczonych przez Wilhelma w pierwszej chwili po katastrofie, słów oskarżających Salvata, że mu ukradł jeden nabój; Piotr widział wszakże z jakiem bohaterstwem Wilhelm rzucił się ku bramie pałacu Duvillard, pragnąć zgasić lont zapalony przez oddalającego się Salvata. Jak niejasne, jak powikłane było to wszystko! Lecz jeżeli Salvat mógł ukraść nabój w laboratoryum Wilhelma, to znaczyło, iż fabrykował on i miał u siebie najniebezpieczniejsze materyały wybuchowe?... Może więc dla tego pragnął pozostać w ukryciu?... Będąc bowiem rannym podczas katastrofy, niktby nieuwierzył, że nie wziął w niej czynnego udziału. Piotr pozostawał w udręczaniu najsroższych niepewności, bo chociażby zbrodnia nie była rozmyślną, w każdym razie była to okropna i zagadkowa sprawa.
Wilhelm po drżeniu ręki Piotra musiał odczuć męczarnie jego niepokoju, odezwał się więc zwolna:
— Bracie mój kochany, wybacz, że nie daję ci żadnych objaśnień... Lecz nie mogę... wreszcie po cóż?... Wszystko, cobym ci powiedział, musiałoby cię razić... Nie mówmy więc o tem... lecz starajmy się nacieszyć nasze serca odnalezieniem się naszem... bo pomimo wszystko, co nas przedziela, radujemy się ze spotkania i z pewności, żeśmy się nigdy kochać nie przestali.
Piotr podniósł głowę i oczy braci, spotkawszy się, zatopiły się w sobie wzajemnie.
— Ach, ileż okropności nas otacza!...
Wilhelm zrozumiał znaczenie tego jęku, który uleciał z ust Piotra, a nieprzestając mu patrzeć prosto w oczy, rzekł ze spokojną dumą:
— Nie mogę ci nic powiedzieć, lecz, Piotrze, upewniam cię, iż możemy się kochać, pomimo wszystko co zaszło i zajść może.
Tyle było szlachetności w spojrzeniu i w wyrazie twarzy Wilhelma, że Piotr uczuł rozkoszną ulgę, albowiem pewnym był teraz, że brat jego nie jest wspólnikiem zbrodni, że jeżeli drży o siebie to nie jako winowajca, lecz jako człowiek wiedzy, broniący przedwczesnego odkrycia tajemnicy jemu tylko znanej. Lecz ukojenie Piotra prawie natychmiast przeminęło. Nie miał na czem oprzeć kojącego przeczucia a sroga rzeczywistość wstrząsnęła nim ze srogością katuszy. Zamało znał brata i znów opanowało go zwątpienie nasuwające podejrzenia. Wtem nagle przypomniał sobie straszliwą scenę, która się wyryła w jego pamięci, i zawołał prawie głośno:
— Bracie, czy widziałeś tę jasnowłosą dziewczynkę leżącą bez życia, na wznak z rozszarpanym brzuchem a z twarzyczką uśmiechniętą i jakby zadziwioną?...
Wilhelm zadrżał ze wzruszenia i, przygnębiony, odpowiedział po cichu:
— Tak, ach tak, widziałem ją i pamiętam... Biedna istota... biedna... padła ofiarą ślepego obłędu wymiaru sprawiedliwości!...
Piotr, nie mogąc już dłużej opanować swych wzruszeń, przejęty wstrętem dla brutalnej siły, pochylił się nad posłaniem brata a wreszcie padłszy głową przy jego boku, rozpłakał się raptownie, szlochając głośno jak małe dziecko, którego niczem utulić nie można. W potokach łez płynących mu z oczu były wszystkie bóle, jakie przeżył dziś od rana, wszystkie skargi rozpierające mu piersi, skargi na okropność niesprawiedliwości i ogólnego cierpienia. Wilhelm położył rękę na jego głowie i głaskał go po włosach jak niegdyś, gdy był małem chłopięciem, lecz słów pocieszenia nawet nie przywoływał na usta. Osobiście zawsze na wszystko był przygotowany, sądząc nawet, iż niespodziewany wybuch wulkanu może się przyczyni do przyśpieszenia ewolucyi tak zwykle powolnej w naturze. Lecz jakże srogim jest wtedy los istot niewinnie ginących w lawie szalejącej ognistych potoków, unoszących swą siłą tysiące ofiar niemających nawet zeznania! I Wilhelm teraz zapłakał, wzruszony niedolą przeciętego życia istot nieświadomych.
Po dłuższej chwili milczenia, chory rzekł:
— Piotrze, ty nic dotąd nie jadłeś... proszę, zjedz obiad... Zasłoń lampę, by światła prawie nie było, a ja przymknę oczy i pozostanę w milczeniu... Zrób, jak proszę... sprawisz mi tem przyjemność.
Piotr zastosował się do jego woli i wyszedł, lecz drzwi od stołowego pokoju zostawił otwarte. Teraz dopiero poczuł, iż słabo mu się robiło z głodu. Jadł, stojąc i wytężając słuch, by biedz do Wilhelma za pierwszem jego wezwaniem lub jękiem. Cisza jeszcze się wzmogła a ze ścian dworku, z każdego przedmiotu, spływała melancholijna słodycz wspomnień przeszłości.
Około godziny dziewiątej powróciła Zofia ze swej wyprawy w odległą dzielnicę Montmartre. Pomimo ostrożności zachowanych z jej strony, Wilhelm usłyszał jej wejście do domu. Zawołał na brata, pragnąc dowiedzieć się wszystkiego. Piotr go uspokoił, mówiąc:
— Zofia oddała twój list staruszce, która, przeczytawszy coś napisał, podziękowała w paru słowach, żadnego nie zadając pytania.
Wilhelm, widząc pewne zadziwienie Piotra, który się obawiał ciekawości i dopytywań ze strony rodzinnego kółka swego brata, uśmiechnął się i rzekł z prostotą:
— Naszej babce, jak ją wszyscy w domu nazywamy, wystarcza parę słów z mojej strony. Gdy ją zawiadomię, że nie wrócę na oznaczoną godzinę, wierzy mi, iż nie mogłem uczynić inaczej.
Chory pragnął się zdrzemnąć, lecz nie mógł, i chociaż przysłonięta lampa słabo oświetlała pokój, co chwila otwierał oczy, rozglądał się i nadsłuchiwał, jakby chcąc pochwycić szmer wieści z Paryża. Dla uspokojenia brata, Piotr musiał przywołać Zofię i przy nim ją zapytać, czy nic nadzwyczajnego nie zauważyła na ulicach, jadąc na Montmartre. Zdziwiona, odrzekła, że w mieście jest jak zwykle, wreszcie dorożkarz powiózł ją zewnętrznemi bulwarami, które zwykle są puste pod wieczór, zwłaszcza gdy tak jak dzisiaj opada gęsta, zimna mgła, pokrywająca bruk śliską wilgocią i błotem.
Wybiła godzina dziewiąta. Piotr zaczął się obawiać, że Wilhelm nie zaśnie, dopóki nie będzie miał wiadomości z Paryża. W gorączkowych, oderwanych słowach chorego, zdawał się dyszeć niepokój i trwoga. Pragnął wiedzieć, czy Salvat został zaaresztowany i co powiedział?... Zdawało się, a może udawał, iż spokojny jest osobiście o siebie, lecz drżał na myśl, że tajony przez niego sekret laboratoryjny może być przedwcześnie objawiony. Tyle pracy, tyle najwznioślejszych marzeń spełznie i zmarnieje, jeżeli ten biedny szaleniec, chcący bombami przywrócić panowanie sprawiedliwości, wypowie parę słów niedyskretnych o pochodzeniu naboju. Próżno Piotr zapewniał brata, iż dopiero w jutrzejszych porannych dziennikach mogą być wiadomości o zaszłej katastrofie, Wilhelm z każdą chwilą wpadał w gwałtowniejsze podniecenie, domagając się nowin. Dla przyniesienia ulgi choremu, Piotr był gotów biedz do miasta, by się czegoś dowiedzieć. Lecz gdzie pójdzie?... U kogo się rozpyta?... Przypomniał sobie, że Wilhelm, robiąc przypuszczenia gdzie Salvat mógł pójść szukać schronienia, wymienił nazwisko Janzena. Chciał więc iść do niego, lecz po chwili zastanowił się, że Janzen, jeżeli się dowiedział o wybuchu, to najniezawodniej nie powrócił do siebie w obawie policyi.
— Poszedłbym kupić dzienniki wieczorne — powtórzył znów Piotr — lecz na pewno nic w nich nie znajdziesz... W Neuilly znam prawie wszystkich... ale nikt nie będzie w stanie dania mi informacyj... chyba Bache...
— Jakto?... Więc znasz Bache’a? — zawołał z ożywieniem chory. — Bache’a, radcę miejskiego?...
— Tak, zajmowaliśmy się razem wieloma dobroczynnemi sprawami w naszej dzielnicy.
— Bache jest moim przyjacielem, znamy się oddawna... jest to człowiek, któremu można zaufać. Proszę, idź do niego i sprowadź mi go tutaj.
W kwadrans potem Piotr wrócił, przyprowadziwszy nietylko Bache’a, który mieszkał w sąsiedniej ulicy, lecz także i Janzena, którego najniespodziewaniej tam zastał. Janzen był na obiedzie u księżnej de Harn a dowiedziawszy się o zaszłym wybuchu przy ulicy Godot-de Mauroy, nie powrócił do siebie, pewnym będąc, że policya już tam na niego czatuje. Miał się na ostrożności, nauczony doświadczeniem, iż każdy jego krok jest znany i śledzony, bo policya chciała pochwycić chociażby pozór do aresztowania go i odstawienia do granicy, jako cudzoziemca zakłócającego spokój stolicy. Wcześnie więc wyszedł od księżnej i pojechał do Bache’a, prosząc go o kilkudniową gościnność. Znał prawość i usłużność Bache’a więc powierzył się mu zupełnie. Byłby mógł zostać w pałacu Rozamundy, lecz śliczna ta kobietka przerażała go eksentrycznością swych pomysłów mających na celu poszukiwanie nowych wrażeń. Wszak tylko dla tego afiszowała się z nim wszędzie od paru miesięcy; pozostawać zatem u niej w domu, byłoby niedorzecznością.
Wilhelm, ucieszony przybyciem Bache’a i Janzena, chciał usiąść na łóżku, lecz Piotr mu nie pozwolił, poprawiając poduszki pod głową brata, oświadczył, że nie pozwala mu mówić, jak tylko słów kilka. Podczas gdy Janzen stał, milcząc, Bache usiadł na krześle przy łóżku i w serdecznych słowach witał chorego.
Bache miał lat sześdziesiąt, był otyły, twarz miał szeroką i pełną, wielką siwą brodę i długie siwe włosy. W małych rozmarzonych jego oczach było wiele tkliwości, a szerokie usta były łagodne, dobrotliwie uśmiechnięte, jakby ku niezachwianej nadziei w przyszłą szczęśliwość ogólną. Ojciec jego był zagorzałym zwolennikiem Saint-Simona i wychował syna w czci dla stworzonej przez niego doktryny. Dorósłszy, syn stał się raczej uczniem Fouriera, lecz w młodości przyswojone zasady czcił z religijnem poszanowaniem, tak więc obie doktryny odnajdywały się w nim obok siebie. Wszakże później zaczął się interesować spirytyzmem. Niezależny pod względem materyalnym, zadawalniał się skromnym dochodem i wiódł życie spokojne. Dopiero komuna wytrąciła go z monotonnego spokoju, zaciągnął się bowiem w jej szeregi i czynny wziął udział w sprawach bieżących, sam dobrze nie wiedząc dla czego i po co. A chociaż zawsze należał do umiarkowanych, rząd wersalski skazał go zaocznie na karę śmierci, Bache więc aż do amnestyi znalazł bezpieczne schronienie w Belgii. Powróciwszy zaś do Paryża, zamieszkał w rodzinnej dzielnicy w Neuilly, a miejscowi mieszkańcy wkrótce obrali go radcą miejskim nie tylko ze względu, że chcieli w nim uczcić ofiarę burżuazyjnego prześladowania reakcyi, lecz głównie, by mu dowieść ogólnej życzliwości, jaką sobie zdobył wielką swą ofiarnością, zacnością i dobrocią.
Pragnąc się dowiedzieć interesujących go nowin, Wilhelm zwierzył się gościom, opowiadając im historyę skradzionej bomby, wyjście spokojne Salvata z pod bramy pałacu Duvillard i własne wdanie się w tę sprawę, gdy w chęci zagaszenia zapalonego lontu, został powalony na ziemię i skaleczony wybuchem. Janzen słuchał opowiadania z twarzą zimną, spokojną, z twarzą chudego, jasnowłosego Chrystusa, a wreszcie wyrzekł głosem słodkim, lecz bardzo powoli i z przykrym cudzoziemskim akcentem:
— Ach... więc to Salvat... Byłem przekonany, że to młody Mathis... dziwię się... bo Salvat nie był zdecydowany... zkąd mu się to wzięło...
A gdy zaniepokony Wilhelm zapytał go jak sądzi, czy Salvat rozgada się i innych narazi, Janzen zawołał stanowczo:
— O nie, o nie!
Lecz po chwili, w ostrych, chimerycznych oczach Janzena błysła jakby pogarda i dodał:
— A jednak, kto wie... Salvat jest uczuciowy!
Bache, przerażony całą sprawą, lękał się przedewszystkiem denuncyacyi, mogącej skompromitować Wilhelma, a kochając go, szukał sposobów mogących go zabezpieczyć od wdania się policyi. Wilhelm zaś, widząc pogardliwy wyraz twarzy Janzena, cierpiał, iż może być przez niego posądzony o tchórzostwo. Lecz cóż im mógł powiedzieć na usprawiedliwienie swej obawy? Czyż miał im odkryć tajemnicę, której nie wyjawił nawet przed bratem?
W tej właśnie chwili weszła do pokoju Zofia, mówiąc swemu panu, że przyszedł pan Teofil Morin i przyprowadził z sobą jeszcze innego pana. Zadziwiony tak późną wizytą, Piotr wyszedł przyjąć przybyłych. Zapoznał się z Teofilem Morin, powróciwszy z Rzymu i dopomógł mu w przetłomaczeniu na język włoski i przyjęciu przez włoskie szkoły podręcznika, obejmującego w streszczeniu cały program nauk wymaganych przy wstąpieniu na wykłady uniwersyteckie. Morin był rodem z Besançon i od lat najmłodszych przyjaźnił się z Proudhonem, znał całą jego rodzinę, równie jak on ubogą i rzemieślniczą. Rósł, pojąc się ideami o wiele starszego od siebie przyjaciela, a serce mając tkliwe, instynktownie pogardzał bogaczami i źródłem zła, to jest własnością. Przejęty zasadami Proudhona, przybył do Paryża jako ubogi i nieznany profesor, a miłując naukę i ciągle chciwie wzbogacając zasób swych wiadomości, poznał i oddał się cały wpływowi Augusta Comte’a. Stał się teraz zagorzałym pozytywistą, lecz pozostało w nim wszakże mnóstwo poglądów poprzednio uprawianego mistrza, prócz tego osobiście, z własnego popędu, wrzał gniewem i buntem przeciwko znienawidzonej nędzy, tak boleśnie ciążącej nad większością ludzkich istot. Lecz jeżeli wielbił doktrynę naukowego pozytywizmu, natomiast wyrzekł się poglądów Augusta Comte’a z lat ostatnich, gdy ten popadł w religijność, zatrważając szczerych wielbicieli potężnego swego umysłu. Morin wiódł ciche, spokojne, pracowite życie w Paryżu, gdy naraz porwany gorączkowym zapałem, wszystko to porzucił i popłynął do Sycylii, by pod wodzą Garibaldiego walczyć w sprawie wolności. Po ukończonej epopei legendarnego tysiąca garybaldczyków, Morin powrócił do Paryża i znów zająwszy skromną posadę profesora, pędził cichy, pracowity i smutny swój żywot człowieka pożytecznego i nieszukającego rozgłosu.
Piotr wkrótce wrócił do sypialni, a stanąwszy przy łóżku, rzekł do Wilhelma głosem drżącym ze wzruszenia:
— Morin przyprowadził Barthèsa, który w obawie grożącego mu niebezpieczeństwa prosi, bym go schronił u siebie.
— Mikołaj Barthès! — zawołał Wilhelm z gorączkowem uniesieniem — Mikołaj Barthès, to bohater, dusza niezrównanej czystości! Znam go, podziwiam i kocham całem sercem! Otwórz mu swój dom i niechaj tu będzie jak u siebie!
Bache i Janzen spojrzeli na siebie i lekko się uśmiechnęli, a po chwili ten ostatni rzekł zwolna z zimną ironią:
— Dla czego pan Barthès przypuszcza, że może być w niebezpieczeństwie?... Prawie wszyscy przypuszczają, że oddawna już umarł... Nikt się go nie obawia i nie uważa za szkodliwego.
Barthès miał lat siedemdziesiąt cztery, z których blizko piędziesiąt spędził w więzieniu. Odzyskiwaną wolność tracił prawie że natychmiastowo i jako więzień poznał wszystkie cytadele, cierpiąc prześladowanie wszystkich rządów zmieniających się we Francyi. Będąc jeszcze młodzieniaszkiem, marzył o braterstwie ludów i apostołował swe idee o rzeczypospolitej rządzącej się prawdą i sprawiedliwością, lecz walkę w imieniu tych marzeń przerywały aresztowania, co nie przeszkadzało zapaleńcowi gromadzić nowe argumenty w więziennej celi o żelaznych kratach. Należał on do wszystkich sekt i do wszystkich spisków, mających na celu zwalenie istniejącego ustroju społecznego. Po ustanowieniu Rzeczypospolitej we Francyi, Barthès wkrótce się przekonał, iż nie jest to jeszcze forma rządu odpowiadająca jego ideałom i ta sama Rzeczpospolita, która otworzyła mu drzwi więzienia, obsadziła go w nim na nowo ze sporą ilością lat dodatkowej pokuty. Tak więc Barthès w wiecznej pogoni za wolnością dla innych, stał się męczennikiem sprawy, jakiej bronił, nigdy pomimo to nie tracąc wiary w niezawodną jej doskonałość.
Wilhelm, urażony złośliwem lekceważeniem zasługi człowieka tej miary o Barthès, odpowiedział szorstko Janzenowi:
— Mylisz się pan. Barthès jest naturalnym wrogiem każdego rządu... a szlachetność jego opinij jest solą w oku naszym mężom politycznym. Uważam, że słusznie zrobił, chcąc się zabezpieczyć.
Drzwi się otworzyły i wszedł Mikołaj Barthès. Był wysoki, szczupły i suchy, nos miał orli, a głęboko zapadłe oczy żarzyły się ogniem z po za gęstych i długich brwi, ubielonych wiekiem równie jak kędzierzawe włosy, opromieniające mu twarz białą aureolą, śnieżne pukle włosów opadały mu aż na ramiona. Po za nim szedł Teofil Morin. Twarz miał żółtą i zmęczoną, wielkie faworyty już siwiejące, włosy krótko przystrzyżone. Okulary dopełniały tej typowej postaci profesora zużytego uciążliwą pracą na szkolnej katedrze. Przybyli nie okazali żadnego zdziwienia i nie zadali żadnego pytania, ujrzawszy Wilhelma w łóżku i z obwiązaną ręką. Obeszło się bez przedstawienia jednych drugim, a ci, którzy się już znali, powitali się przyjaznym uśmiechem.
Barthès, pochyliwszy się nad łóżkiem, pocałował Wilhelma w obadwa policzki, a chory rzekł prawie z wesołością:
— Nabiorę otuchy, patrząc na ciebie!
Nowoprzybyli powracali z Paryża, z Wielkich bulwarów i przynosili ztamtąd najrozmaitsze nowiny. Wieść o katastrofie przy ulicy Godot-de-Mauroy obiegła kawiarnie i już się ukazał dodatek jednego z wieczornych dzienników, gdzie podawano o tem wiadomość, lecz z mnóstwem szczegółów najzupełniej fałszywych. Publiczność rozchwytywała wszakże tę nadzwyczajną edycyę dziennika, lecz w rezultacie nikt prawdy nie wiedział.
Piotr, zatrwożony bladością twarzy Wilhelma, prosił go, by przestał się męczyć rozmową, i chciał gości przeprowadzić do sąsiedniego pokoju, lecz chory rzekł słabym głosem:
— Nie, nieodchodźcie... przyrzekam, że będę leżeć spokojnie i nie będę już mówił, ale pozostańcie i rozmawiajcie... Owszem, wasza obecność uspakaja mnie... nie chcę, byście mnie pozostawiali samego...
Chory przymknął oczy, a obecni zaczęli rozmowę półgłosem. Stary Barthès z oburzeniem mówił o tym nowym systemie walki za pomocą podrzucania bomb, twierdząc z zapałem, iż wszyscy dawni bohaterowie walki za wolność ze wstrętem odrzuciliby broń tego rodzaju. Wyznał przytem, iż nierozumnie zawikłanych uroszczeń młodego pokolenia, bo czyż wolności nie dosyć dla zwycięzkiego rozstrzygnięcia wszystkich kwestyj i usunięcia wszelkiego zła?... Czy może być inne zadanie, prócz ustanowienia rzeczypospolitej takiej, jak on ją pojmuje?... A wspomniawszy o mowie, jaką miał dziś Mège w Izbie deputowanych, wystąpił z goryczą przeciwko kolektywizmowi, utrzymując, że kolektywizm jest jedną z form despotycznego, demokratycznego rządu. Teofil Morin był również przeciwnikiem dyscyplinarnego funkcyonowania społeczeństwa zachwalanego przez kolektywistów, lecz przedewszystkiem potępiał wstrętne zamachy anarchistów, chcących zdobyć brutalną siłą to, co przyjść może tylko dzięki ewolucyi, którą przyśpieszy praca spokojna nad szerzeniem oświaty. Wprost nie wierzył, by polityka mogła być dźwignią postępu, pomijał ją więc z pogardliwą obojętnością. Bache zaś, jakkolwiek oburzał się przeciwko okrucieństwu działalności anarchistów, wszakże czuł się wzruszony ich wiarą, tak pełną naiwności, iż burząc, sieją nadzieję szczęścia ludzkości i wyzwolenia przyszłych pokoleń. O Mège’u wyrażał się z lekceważeniem, utrzymując, że z chwilą jak został deputowanym, przekształcił się w retora i teoretyka, marzącego o dyktaturze. Janzen, stojąc, spoglądał na rozmawiających, a na zimnej jego twarzy zarysował się wyraz ironii. Od czasu do czasu rzucał wszakże słów kilka, ostro zaznaczając swe krańcowe przekonania, wierzył, że tylko za pomocą anarchii świat może być zbawiony, a więc, nie bawiąc się w te lub inne polityczne odcienia, należało wszystko zburzyć, by wszystko rozpocząć na nowo.
Piotr pozostał w pobliżu chorego brata i z najwyższym zajęciem przysłuchiwał się rozmowie. Wszystko, w co dotychczas wierzył, wszak już bezpowrotnie runęło, pozostawiając po sobie pustkę, która go napawała jadem goryczy. Z chciwością więc słuchał rozmowy tych ludzi, tak odmiennych, tak różniących się poglądami, a poruszających obecnie najzawilsze zadania i dążności wieku, z których miała się narodzić nowa wiara, oczekiwana przez dzisiejsze społeczeństwo demokratyczne. Pierwszymi zwiastunami tej ery byli Wolter, Diderot, Rousseau i odtąd myśli przez nich rzucone, obficie zakiełkowały w wielu umysłach, wydając myślicieli, którzy na tej podstawie oparci, poszli dalej, już to rozmijając się, lub ścierając, a ztąd powstał cały zamęt sprzecznych z sobą doktryn, wśród których jakże trudno dojrzeć prawdziwy promień wyczekiwanego dobroczynnego światła! Gdzież jest łódź zbawienia?... ku któremu portowi zawinąć można bez obawy rozbicia?... Piotr obiecywał sobie zbadać bliżej wszystkie główniejsze prądy i, poznawszy pierwsze wyłączne myśli, pozostawione w spuściźnie przez wiek XVIII, przystąpić do przestudyowania dzieł mistrzów współczesnych, takich jak Saint-Simon, Fourier, Cabat, August Comte, Proudhon i Karol Marx. Zdawało mu się, że wtedy dopiero zdoła ocenić przebytą już drogę i z jaśniejszym poglądem stanie przy dzisiejszem rozdrożu. Lecz oto dziś, wypadkowo, danem mu jest słyszeć żywe słowo kilku światłych ludzi u niego zebranych i poruszających wszystkie za i przeciw doktryn, obecnie uprawianych, wrogo ścierających się i z wiarą goniących za prawdą, jutro z nich powstać mogącą.
Piotr zwrócił się w stronę chorego i ujrzał wielką bladość jego twarzy. Czyżby i Wilhelm, ten człowiek wierzący w potęgę wiedzy, cierpiał, wątpiąc w jej zbawczość?... Może ulegał zwątpieniu, słysząc tyle sprzecznych teoryj, i wylękły jest, że walka o prawdę wywodzi na manowce wojujących?...
Zaniepokojony, zapytał brata:
— Czy jest ci gorzej?...
— Tak, trochę. Sprobuję zasnąć.
Goście się rozeszli, a w dworku Piotra pozostał tylko chory Wilhelm i Mikołaj Barthès, dla którego Zofia przygotowała pokój na pierwszem piętrze. Piotr, nie chcąc opuszczać brata, spędził noc na kanapie stojącej w sypialni. Wkrótce zaległa głęboka cisza w mieszkaniu i tylko senna myśl braci wywoływała jeszcze widziadła z minionych lat, wspólnie spędzonego dzieciństwa.
Nazajutrz rano, z niecierpliwością doczekawszy się godziny siódmej, Piotr wyszedł kupić poranne dzienniki. Wilhelm po bezsennej prawie nocy, czuł się osłabiony i trapiony gorączką. Pomimo to przynaglił brata, by mu przeczytał wszystkie artykuły, mówiące o wczorajszym zamachu. Prawie wszystkie dzienniki podawały mnóstwo szczegółów, mieszając prawdę z wymyślonemi dodatkami. Zwłaszcza „Głos ludu“, redagowany przez Sagniera, obfitował w zadziwiające wiadomości, nagromadzone bezładnie, ze wszelkich źródeł, a każdy sensacyjny ustęp dziennika zwracał uwagę czytelników nagłówkiem, drukowanym olbrzymiemi literami. Widocznem było, że Sagnier odłożył, jak na teraz, ogłoszenie owej sławnej listy nazwisk trzydziestu dwóch senatorów i deputowanych, skompromitowanych w sprawie afrykańskiej kolei żelaznej. Dziś cały był przejęty podaniem szczegółów niespodziewanej katastrofy przy ulicy Godot-de-Mauroy. Wyszczególniał drobiazgowo uszkodzenia zaszłe w architekturze pałacu Duvillard, rozwodził się w opisie bramy zniszczonej wybuchem, nieledwie, że przeliczał kamienie wyrwane i pozostawione po nich bruzdy, utrzymując, że część sufitów na pierwszem piętrze popękała i opadła, a drzwi bramy rozpadły się w drzazgi, pozostawiając tylko okucia na zawiasach. Z sentymentalnym naciskiem opowiadał, że dzieci państwa Duvillard cudem zostały ocalone, również jak powóz i konie, zaś państwo Duvillard byli nieobecnymi podczas wybuchu, albowiem zatrzymała ich nieco dłużej wzniosła konferencya monsignora Martha w kościele św. Magdaleny!... Cała kolumna dziennika zajęta była sprawozdaniem o młodej dziewczynce, która padła ofiarą wybuchu, ciało miała zmiażdżone, lecz jasnowłosa główka pozostała nietkniętą, a różowa buzia zachowała słodki uśmiech pełen zdziwienia. Dotąd wszakże niewiadomem pozostało jej nazwisko, chociaż cały zastęp reporterów zbiegł się do magazynu, gdzie pracowała, a ztamtąd popędził do mieszkania jej babki, stanowiącej całą rodzinę zmarłej. Dziennik „Globus“ mniej podawał szczegółów, dotyczących katastrofy, natomiast w poważnym artykule natchnionym przez Fonsegne’a, naczelnego redaktora, odwoływał się do patryotyzmu Izby, wzywając, by czasowo pominęła wszelkie kwestye, mogące wywołać kryzys w istnieniu ministeryum, bo niepora obecnie drażnić politycznemi niesnaskami kraj, dotknięty żałobą spowodowaną tragicznym zamachem w Paryżu. Fonsegne chciał tym sposobem przedłużyć trwanie ministeryum, które uzyskawszy na razie kilka tygodni, mogłoby skutecznie pomyśleć o zabezpieczeniu sobie dalszego istnienia.
Po odczytaniu dzienników, Wilhelm był uderzony tą mianowicie okolicznością, iż sprawca zamachu był niewykryty. Zatem Salvat nie był aresztowany i żadne na nim nie ciążyło podejrzenie! Zdawało się nawet, iż posądzenia padły fałszywie na jakiegoś młodego, wytwornie ubranego mężczyznę, którego ktoś z sąsiadów widział wchodzącego do pałacu Duvillard na chwilę przed wybuchem. Wilhelm uspokoił się jeszcze, gdy Piotr napotkał w jednym z dzienników wiadomości co do bomby podrzuconej w pałacowej bramie; mówiono, że było to proste blaszane pudełko małej objętości, jak to można było przypuszczać z odnalezionych kawałków. Wszakże koniec artykułu znów rozbudził obawy chorego, albowiem sprawozdawca twierdził, iż zważywszy na małą objętość zfabrykowanej bomby musiała ona być wypełniona wybuchowemi materyałami nieznanej dotąd siły, by sprawić spustoszenie tak wielkiej doniosłości. Należało więc zwrócić szczególniejszą uwagę na zbadanie tej nowej siły zagrażającej bezpieczeństwu publicznemu.
Około godziny ósmej nadszedł Bertheroy. Pomimo lat siedemdziesięciu, był rześki i wesoły, jak student medycyny, który korzysta ze sposobności, by, oddać koledze przyjacielską usługę. Przyniósł z sobą narzędzia chirurgiczne, bandaże i szarpie. Lecz rozgniewał się, zobaczywszy Wilhelma rozgorączkowanego, rozdrażnionego, pomimo, iż zalecił mu spokój.
— Mój kochany, jak widzę, byłeś nierozsądny, musiałeś sporo mówić, niepotrzebnie myśleć o rzeczach drażniących, słowem, zachowywałeś się wprost przeciwnie, niż należało.
Natychmiast przystąpił do obejrzenia rany, a zsondowawszy ją dokładnie, rzekł, bandażując rękę:
— Kość jest uszkodzona... i wiedz, że może być źle, jeżeli nie będziesz rozsądniejszy, niż dotąd. Pamiętaj, że prawie od ciebie zależy, by nie wynikły jakie komplikacye... a wtedy amputacya stanie się nieuniknioną.
Piotr zadrżał zatrwożony, Wilhelm zaś wzruszył ramionami, jakby chcąc powiedzieć, że wszystko mu jedno, jeżeli mu utną rękę, bo lęka się o sprawy daleko ważniejsze. Berteroy usiadł na chwilę i czas jakiś patrzył na braci w milczeniu. Obecnie wiedział już o zaszłej katastrofie i bezwątpienia musiał sformułować w swym umyśle niejedno spostrzeżenie. Rzekł więc otwarcie:
— Jestem przekonany, mój drogi Wilhelmie, że nie ty jesteś sprawcą tego wstrętnego głupstwa przy ulicy Godot-de-Mauroy. Lecz przypuszczam, że może bezwiednie, ale że jesteś zamieszany w tę sprawę... Nie przerywaj mi... i nie zaprzeczaj! O niczem nie wiem i o niczem nie chcę wiedzieć... nawet z czego się składa ten dyabelski nabój, którego ślady pozostały na mankiecie twojej koszuli, a który spowodował tak okropny wybuch...
Spostrzegłszy, iż obadwaj bracia pobledli z przerażenia i może z obawy pomimo jego zapewnień, dodał z wyrozumiałością wyższego umysłu;
— Ach, moi drodzy, żebyście wiedzieli, o ile ja mniej się gorszę zbrodnią, aniżeli niedorzecznością podobnego zamachu! Wierzcie mi, że równą czuję pogardę dla bezużyteczności działań rewolucyjnej jak konserwatywnej polityki. Czyż wiedza nie wystarcza?... Pocóż więc czynić próżne wysiłki dla przyśpieszenia ewolucyi, która tylko w właściwym czasie nadejdzie i spełni swoje zadanie. Powinniśmy jedną mieć tylko wiarę, a mianowicie, że każdy krok wiedzy posuwa ludzkość ku panowaniu sprawiedliwości i prawdy... a jeden krok wiedzy naprzód, o wiele większe ma znaczenie i szybszą działalność, aniżeli sto lat czczych politycznych utarczek i niecierpliwego szarpania się działaczów społecznych. Tylko przy pomocy wiedzy runą dogmaty, bogi... tylko wiedza przyniesie nam pożądane światło i szczęście!... Tak, moi drodzy... oto ja, członek Instytutu, posiadacz orderów, posad oficyalnych i pokaźnych dochodów, jestem najskrajniejszym ze wszystkich rewolucyonistów!
Bertheroy głośno i szczerze się roześmiał, a Wilhelm odczuł poczciwą ironię starego uczonego. Bertheroy bowiem wiedział, iż Wilhelm z uszanowaniem skłaniający przed nim głowę, jako przed uczonym, zarzuca mu i bierze mu za złe burżuazyjne rozpieranie się w dostatkach i honorach. Wszak przyjmował wszystkie dostojeństwa i wyposażenia, a chociaż szły one ku niemu z ramienia republikańskiego rządu, czyż można było wiedzieć o ileby ich nie przyjął z rąk cesarza lub króla?... Wilhelm uznawał, iż zbyt pochopnie i dla własnej dogodności Bertheroy mianuje się sługą li tylko wiedzy, lecz oto teraz okazało się, że ten oportunista, pozwalający się obwieszać orderami i sadzać na największych posadach, w gruncie pozostał tym — jakim być powinien mąż tak wyjątkowej wiedzy i umysłu stąpającego po wyżynach. Ze spokojem pracował i utrwalał się w wierze znaczenia wiedzy, a jako skrajny rewolucjonista nie wątpił, iż owoce jego pracy przekształcą i odnowią porządek rzeczy ustroju społecznego.
Bertheroy, podniósłszy się z krzesła, pożegnał braci słowami:
— Jutro wrócę... a ty, Wilhelmie, staraj się być rozsądnym do jutra... Moje dzieci, miło mi widzieć was razem... starajcie się pokochać wzajemnie.
Gdy pozostali w pokoju, Piotr usiadł przy łóżku Wilhelma, a ręce ich, znalazłszy się razem splotły się w uścisk serdeczny i gorący. Ileż niewiadomego a groźnego było dokoła nich samych! Posępny dzień zimowy szarem światłem zalegał pokój i po za oknem ciągnący się ogród, a czarne szkielety drzew zatapiały się w zimnej mgle poranka. Wśród panującej ciszy słychać było miarowe kroki Mikołaja Bartèsa, który w pokoju o piętro wyżej, oddawna już rozpoczął przechadzkę lwa osadzonego w klatce, chodził tam i napowrót, przywykłszy tak stąpać po więziennych celach. Wtem, wzrok obu braci padł na jeden z dzienników rozrzuconych na łóżku. W pośrodku stronicy był wydrukowany szkic, nędznie narysowany piórkiem, a mający przedstawiać młodą dziewczynkę padłą trupem pod bramą pałacu Duvillard. Leżały szczątki jej porozrywanego ciała, a obok pudełko otwarte i wypadły zeń damski kapelusz. Rysunek był tak wstrętnie brzydki, a przypominał tak tragicznie epizod wczorajszego wybuchu, iż łzy się puściły z oczu Piotra, podczas, gdy oczy Wilhelma, zaszedłszy mgłą, zatonęły w oddali, szukając trwożnie, jakie będzie jutro.




II.

Na szczycie paryzkiego wzgórza Montmartre, stał domek Wilhelma, zamieszkany od lat wielu przez niego i jego rodzinę. Praca i spokój panowały w tem cichem ustroniu, a blade światło zimowego poranka, jaśniejszem tu było, niż w dolnych dzielnicach Paryża.
Podczas śniadania, Wilhelm, zaniepokojony o swoich wyczekujących jego przyjścia, powziął myśl wyprawienia Piotra do dworku na górze, by uspokoił ich wszystkich i wytłomaczył rzecz całą. Rzekł więc do brata:
— Piotrze, liczę na ciebie, że zechcesz mi oddać wielką przysługę. Idź na Montmartre i powiedz im, że jestem lekko ranny, lecz wróć do domu — nie mogę a przytem nie chcę, by ktokolwiek z nich mnie tu odwiedzał — bo mógłby ich kto wyśledzić i odkryć, gdzie się schroniłem. List mój wczorajszy był krótki i żadnego nie dający wyjaśnienia, zatem mogliby się zacząć niepokoić o mnie, gdybym im nie dał wiadomości o sobie.
Zamilkł na chwilę, wreszcie ulegając myślom, które od wczoraj najmocniej go gnębiły, trwogą mrocząc i mącąc zwykłą otwartość jego spojrzenia, dodał ciszej:
— Weź moją kamizelkę i poszukaj w prawej kieszonce... znajdziesz kluczyk... zachowaj go przy sobie, a gdy tam będziesz, oddaj go pani Leroi, mojej teściowej, babce naszej domowej. Dając jej kluczyk, powiesz, że gdyby ze mną stało się nieszczęście, to niech zrobi, co wie, że zrobić powinna. Te słowa wystarczą, ona je zrozumie...
Przez chwilę Piotr zawahał się, lecz widząc bladość Wilhelma i zmęczenie, jakiemu uległ po uczynieniu mu tego zwierzenia, zdecydował się iść na Montmartre, mówiąc:
— Dobrze, pójdę, lecz proszę, staraj się uspokoić... Powiem twojej rodzinie to, co chcesz, bym powiedział... spełnię twoje polecenie, ponieważ sobie życzysz, abym osobiście to załatwił.
Piotr z trudem wymógł na sobie zadosyćuczynienie woli Wilhelma. W pierwszej chwili myślał, że będzie się mógł od tego uwolnić, posyłając Zofię. Czuł się cały wzburzony koniecznością tej wycieczki, odżyły w nim wszystkie uprzedzenia i przesądy a zdawało mu się, że rodzajem próby czy pokuty, przychodzi mu przestąpić próg domu ziejącego zgorszeniem. Ileż razy słyszał jak nieboszczka matka, rozgoryczona nieprawością związku swego najstarszego syna z tą kobietą, żyjącą z nim bezślubnie, nazywała ją pogardliwie „bezwstydnicą“. Nigdy nie zapragnęła zobaczyć trzech wnuków, zrodzonych z tego wolnego związku, a gorszyła się przedewszystkiem panią Leroi, matką towarzyszki Wilhelma. Nie uwzględniała bowiem pobłażliwości matki dla córki, pobłażliwości tak dla wszystkich jawnej zamieszkaniem przy fałszywem stadle i czułą opieką nad trzema czhłopcami, zrodzonymi z nieprawości związku rodziców. Wszystkie te wspomnienia tak dalece utrwaliły się w pamięci Piotra, iż będąc zmuszonym bywać na wzgórzu Montmartre w bazylice Sacré Coeur, wymijał ulicę, przy której stał dworek Wilhelma, a gdy z konieczności zdarzyło mu się przechodzić w sąsiedztwie, spoglądał nań, jak na miejsce zgorszenia i rozpusty. Prawda, że matka trzech synów Wilhelma już umarła przed laty dziesięciu, lecz czyż obecne zgorszenie jeszcze nie wzrosło?... Wszak miejsce jej zajęła młoda dziewczyna, sierota wychowana przez Wilhelma, który miał ją wkrótce poślubić, pomimo, że o dwadzieścia lat był od niej starszy. Piotr zżymał się na okropność obyczajów panujących wśród kółka, które Wilhelm uważał za swoje. Zdawało się Piotrowi, iż wszystkie te istoty żyją w poniżającej rozpuście i wyuzdaniu, a fundamentalny brak moralności, jaki im z góry zarzucał, budził w nim wstręt i pogardę.
Wilhelm raz jeszcze przywołał odchodzącego Piotra:
— Bracie, a nie zapomnij powiedzieć pani Leroi, że jeżeli umrę, to ją o tem natychmiast zawiadomisz, by mogła uczynić to, co pomiędzy nią a mną jest umówione.
— Dobrze, dobrze... bądź spokojny... wszystko powiem, jak pragniesz... tylko leż, nie ruszając się... Zofia zostanie przy tobie i nie ruszy się z pokoju, dopóki nie wrócę...
Dawszy ostatnie rozkazy Zofii, Piotr wyszedł z domu, by wsiąść do tramwaju, mającego go dowieść do bulwaru Rochechouart, a ztamtąd miał zamiar dojść pieszo na szczyt Montmartrèu.
W drodze, gdy ciężki tramwajowy wagon szybko sunął się po relsach, Piotr przypomniał sobie szczegóły dorywczo słyszane o rodzinie Wilhelma i matce pierwszej jego żony. O całości tych dziejów miał się on dowiedzieć dopiero znacznie później.
Około roku 1850, młody profesor Leroi otrzymał posadę przy liceum w Montauban. Wkrótce po swem przybyciu z Paryża do tego miasta, ożenił się z Agatą Dagnan, najmłodszą z pięciu córek ubogiej protestanckiej familii rodem z gór Seweńskich. Leroi był zagorzałym republikaninem, a gdy nadeszła ze stolicy wiadomość o dokonanym zamachu stanu, wypowiedział całą gorycz swego oburzenia w szeregu artykułów, które zostały wydrukowane w dzienniku wychodzącym w Mautauban. Zagrożony aresztowaniem, schronił się do Genewy wraz z młodą żoną, będącą w stanie poważnym. W roku 1852 urodziła się im córka, Małgorzata. Przez lat siedem, aż do amnestyi 1859 r. małżonkowie mieszkali w Genewie, walcząc z niedostatkiem. Leroi z trudnością znajdował lekcye i to zawsze licho płatne, żona zaś jego cały czas miała zajęty gospodarstwem domowem i pieczą nad córką bardzo delikatnego zdrowia. Gdy powrócili do Francyi i osiedli w Paryżu, zły los nie przestał ich prześladować. Napróżno Leroi czynił wszelkie możliwe wysiłki, by otrzymać stałą posadę profesorską. Wszędzie zamykano przed nim drzwi z powodu skrajnych opinij, jakie wyznawał, został więc zmuszony zadawalniać się niewielką ilością znalezionych lekcyj prywatnych, a gdy wreszcie po kilku latach zabłysła nadzieja otrzymania posady, nagły atak sparaliżował mu obie nogi, przykuwając go na zawsze w fotelu. Był to cios, który pogrążył rodzinę w ostatnią nędzę. Nie mogąc udzielać lekcyj na mieście, Leroi podejmował się przepisywania rękopisów, adresował opaski dla dzienników, układał artykuły do encyklopedyi, lecz z trudem znajdowana tego rodzaju praca, nędzny dawała zarobek.
W małem, ubogiem mieszkaniu rodziców rosła Małgorzata, słuchając skarg ojca, buntującego się przeciwko niemocy, jaką został dotknięty, a przedewszystkiem przeciwko niesprawiedliwości rządzącej światem. Leroi w chwilach egzaltacyi przepowiadał blizki koniec cesarstwa, na którego miejsce powstanie Rzeczpospolita, a wraz z nią błyśnie nowa era wolna od przesądów, stawiająca wiedzę na miejsce dogmatów i fałszywych bogów. Agata była prawie wolnomyślna, wychodząc zamąż, a w Genewie wobec ciasnoty religijnych formułek tamtejszych protestantów, otrząsnęła się do reszty z dawniejszych pojęć. Energiczna, inteligentna z całą siłą woli walczyła obecnie o kawałek chleba dla rodziny, której stała się głową i dźwignią. Starała się o robotę dla męża, przynosiła ją do domu i po części sama odrabiała, nie zaniedbując przytem wychowania swej jedynaczki. Kształcona przez rodziców, Małgorzata nigdy nie była w żadnej szkole i nigdy jej nikt nie uczył religii, lecz za przykładem matki wcześnie się w niej rozwinęło poczucie potrzeby spełniania obowiązków, święte poszanowanie życia i cześć dla sprawiedliwości — a przedewszystkiem dla wiedzy.
Po wojnie 1870 r. Wilhelm wynajął pokój tuż obok małego mieszkanka państwa Leroi. Pomimo tak blizkiego sąsiedztwa, nie zaraz się z nimi zapoznał. Zamieniano się zaledwie skinieniem głowy przy spotkaniu na schodach. Wszakże z czasem zawiązała się znajomość, Wilhelm bowiem był pociągnięty ubóstwem tej rodziny, która z wielką godnością i spokojem starała się stawiać opór nacierającej nędzy. Niekiedy dostarczał nawet roboty byłemu profesorowi, a miał nadzieję, iż otrzyma dla niego współpracownictwo przy mającej się drukować nowej encyklopedyi. Niespodziewanie jednak Leroi nagle umarł w swoim fotelu, podczas gdy córka wiozła go ze stołowego pokoju do sąsiedniej sypialni. Nieszczęsne kobiety nie miały pieniędzy nawet na najskromniejszy pogrzeb. Młody sąsiad odgadł całą okropność położenia i od tej chwili stał się ich powiernikiem przyjacielem i obroną.
Wilhelm i Małgorzata kochali się prawie od pierwszej chwili, gdy się ujrzeli. Pani Leroi nie poczuwała się w prawie przeszkadzania rozwinięciu się tego uczucia, albowiem gardziła niewolniczością względów i form narzucanych przez obyczaje społeczeństwa, którego moralność na fałszu się opiera. Nie poruszono więc nawet kwestyi małżeństwa i załatwienia formalności prawnych, lecz Wilhelm uważał się za męża Małgorzaty, a ona czuła się jego żoną. On miał lat dwadzieścia trzy a ona dwadzieścia, oboje byli zdrowi, silni, piękni, kochali się i, nie lękając się pracy, śmiało patrzyli w przyszłość, radując się posiadaną szczęśliwością.
Rozpoczęło się teraz nowe dla nich życie. Wilhelm przestał się widywać ze swoją matką i zerwał z nią wszelkie stosunki, lecz z działu przypadłego mu po ojcu, posiadał około dwustu franków miesięcznego dochodu. Miał więc byt zabezpieczony, tem więcej że drugie tyle zarabiał jako chemik, pomagając w laboratoryach, przy analizach lub w zakładach przemysłowych. Z ulicy Monsieur-le-Prince przenieśli się wszyscy troje na Montmartre, gdzie na szczycie wzgórza, Wilhelm wynajął niewielki, lecz oddzielny dworek z ogrodem za osiemset franków rocznie. Pani Leroi uważała za właściwe pozostać przy córce i przy zięciu, by oczekiwać, jak mówiła, wnuków, zapowiedziawszy iż pragnie wyłącznie się poświęcić ich wychowaniu. I co dwa lata przybywał wnuk po wnuku. Najstarszemu z trzech zdrowych i tęgich chłopców — dali rodzice imię Tomasz, następnemu Franciszek a ostatniemu Antoni. Pani Leroi pielęgnowała ich z całą możliwą troskliwością a nazywana przez nich babką, stała się babką całego domu, i już jej nikt innego nie dawał odtąd miana. Szczęśliwa szczęściem swych dzieci, kochana przez nich i szanowana, była dla nich mądrością i dobrocią, tą która nad wszystkiem czuwała, która daje początek wszystkiemu, jej się we wszystkiem radzono, we wszystkiem słuchano. Panowała nad domem i jego mieszkańcami jak wszechwładna królowa i matka.
Ciche, pracowite, szczęśliwe życie trwało bez żadnej odmiany, w małym dworku Wilhelma, przez całe lat piętnaście. Dochody niewiele się zwiększyły, lecz wystarczały na skromne potrzeby rodziny. Nagle zmarła matka Wilhelma. Odziedziczywszy po niej połowę majątku, Wilhelm kupił dworek, w którym mieszkał od lat kilkunastu i poświęcił część ogrodu, by wznieść obszerną pracownię. Nowy budynek stanął z cegły; na parterze było laboratoryum a na pierwszem piętrze pokoje mieszkalne. Małgorzata niedługo się cieszyła polepszeniem bytu i dogodnością nowego domu. Zachorowała na tyfus i w tydzień umarła, mając lat trzydzieści pięć. Wilhelm pozostał wdowcem, mając lat trzydzieści osiem, i z trzema synami, z których najstarszy, Tomasz, miał lat czternaście. Nawet po paru latach wdowieństwa myśl powtórnego ożenienia się wydawała się Wilhelmowi zdrożnością. Jakżeż miał psuć istniejącą harmonię serc wprowadzeniem obcej kobiety do tego kochającego się rodzinnego kółka?... Wyrzekł się więc myśli ponownego małżeństwa, oddał się cały pracy, szukając w niej zapomnienia o zmysłach i porywach ku pełniejszemu życiu.
Babka zarządzała bezpodzielnie domem i bezpodzielnie wywierała wpływ na wnuków, którzy posiadali w niej niezrównaną wychowawczynię i kierowniczkę, wyrosłą w szkole ubóstwa, pracy i godności osobistej.
Zaledwie minęły dwa lata w tych nowych warunkach życia Wilhelma i jego rodziny, gdy domowe kółko powiększyło się przybyciem Maryi Couturier, córki zmarłego przyjaciela Wilhelma. Ów Couturier był wynalazcą, rodzajem genialnego waryata, który stracił znaczny majątek, wprowadzając w wykonanie najdziwaczniejsze i rozliczne swoje pomysły. Żona jego, niezmiernie pobożna kobieta, umarła ze zmartwienia, on zaś, pozostawszy z córką, którą chwilami ubóstwiał a najczęściej zaniedbywał, umieścił ją w liceum, gdy zaś ukończyła nauki, powierzył dalekiej krewnej. Umierając, przypomniał sobie o córce i wymógł na Wilhelmie, by zechciał ją przygarnąć do swego domu i czuwać jak nad własnem dzieckiem. Okazało się, że krewna, u której przebywała Marya, posiadała skład bielizny, lecz zaplątawszy się w interesach, musiała go sprzedać. Marya więc, mając lat dziewiętnaście, znalazła się na bruku, bez grosza, lecz zasobna w zdrowie i energię, a ufna w swój szkolny patent liczyła, iż zarobi na swe utrzymanie za pomocą dawania lekcyj na mieście. Lecz Wilhelm oparł się tym projektom młodej dziewczyny i w imieniu pani Leroi-babki, zaproponował jej stanowisko pomocnicy w zarządzie jego domu. Pani Leroi bowiem podupadła już na siłach a przytem liczyła, iż przybycie Maryi rozweseli i rozjaśni dom, pogrążony w żałobie od czasu śmierci Małgorzaty. Marya zajęła więc stanowisko starszej siostry trzech synów Wilhelma, którzy zbyt jeszcze byli młodymi, by zapłonąć ku niej innem niż braterskiem, uczuciem. Chłopcy spędzali całe dnie w szkole, wszyscy domownicy oddawali się pracy, a Marya za ich przykładem prędko stała się pożyteczną i szczęśliwą wśród nowej rodziny.
Minęło lat pięć. Marya, pomimo zdarzających się okazyj wyjścia zamąż, nie decydowała się na porzucenie szczęścia, jakie znalazła w dworku Wilhelma. Szkolne wykształcenie rozwinął jej umysł a obdarzona bystrą inteligencyą dopełniała zasób posiadanych wiadomości, pragnąc wszystko wiedzieć i rozumieć. Pomimo to pełną była prostoty i szczerej, dziewiczej naiwności. Zawsze wesoła, uśmiechnięta i zadowolona, byle czem się bawiła, byle z czego umiała własnemi rękoma ubrać się do twarzy, i z wrodzonym kobiecym wdziękiem, być strojną i ponętną. Bardzo praktyczna, strzegła się marzycielstwa, a zawsze pracą zajęta zadowoloną była z życia, nie troszcząc się bynajmniej o pozadoczesność istnienia. Z rozrzewnieniem wspominała czasami o swej pobożnej matce, która, prowadząc ją do pierwszej komunii, płakała z nadmiaru szczęścia, pewna będąc, iż dokonany akt zwiąże na zawsze jej córkę z kościołem. Lecz po śmierci matki, Marya zaniechała praktyk religijnych, oddawna nie przywiązując do nich żadnego znaczenia. Rozsądek jej buntował się na samą myśl potrzeby tej moralnej policyi mającej ją strzedz od złego, uważała to za upokarzające, niedorzeczne i wprost szkodliwe dla rzeczywistego duchowego zdrowia. Doszła do tych ateistycznych przekonań z łatwością, bez wysiłku i wstrząśnień, prawie że bezwiednie jedynie siłą zdrowego rozumu, który nakazywał jej kochać życie i naturę, pracę i obowiązki. Wcześnie nauczywszy się być rozważną i wymagającą względem samej siebie, czuła się silną, swobodną i zawsze wesołą, powtarzając z młodzieńczemi wybuchami śmiechu, iż natura jest najlepszą mistrzynią życia, a gdy przy nowo zdarzającej się okazyi wyjścia zamąż, Wilhelm nalegał, by się zdecydowała, spytała się go zdziwiona, czy naprawdę chce się jej pozbyć ze swego domu?... Ona bowiem czuje się tutaj bardzo szczęśliwą a przytem pożyteczną, pocóż więc ma to wszystko porzucać, narażając się na los gorszy?... Byłoby to niedorzecznością, ponieważ dotąd nikt w jej sercu miłości jeszcze nie wzbudził.
Powoli zrodziła się myśl możliwości małżeństwa pomiędzy Maryą a Wilhelmem, a zczasem projekt ten wydał się całej rodzinie rodzajem konieczności dla zabezpieczenia istniejącego a szczęśliwego stanu rzeczy. Wilhelm nie ożenił się powtórnie dotąd, powstrzymany myślą wprowadzenia obcej kobiety, która może byłaby popsuła istniejącą harmonię domową, otóż obecnie nic podobnego nie zagrażało, a młodość i wdzięk Maryi pociągająco nęcić go poczynały. Zdaniem Wilhelma mężczyzna nie powinien pozostawać w stanie bezżennym; jeżeli osobiście nie ożenił się dotąd powtórnie, pomimo że czuł się pełnym zdrowia i siły, uczynił to, poświęcając się dla dobra otaczającej go rodziny, w pracy zaś znajdował ukojenie porywów cielesnych. Zważywszy na różnicę wieku, nie byłby się odważył pierwszy zacząć mówić o możliwości małżeństwa z Maryą, lecz trzej jego synowie wraz z babką, podsunęli mu myśl poślubienia młodej dziewczyny, która tym sposobem nazawsze pozostanie należącą do rodziny. Zapytana przez nich, Marya zgodziła się natychmiast i, serdeczną wdzięcznością uniesiona, dziękowała im wszystkim za dotychczasowe i za przyszłe swe szczęście. Zdawało się jej nawet, iż miłością pokochała Wilhelma, a z otwartością to wyznając cieszyła się, że, mając go za męża, zapewnia sobie spokój i szczęście życia. Właśnie przed kilku tygodniami uradzono w dworku Wilhelma, iż ślub odbędzie się na wiosnę, w końcu kwietnia.
Gdy Piotr wysiadł z tramwaju i stanął przy schodach wiodących na szczyt Montmartre’u, ogarnął go lęk i niesmak na myśl, iż przestąpi próg owego domu, gdzie podług słów nieboszczki matki, gnieździła się rozpusta i gorsząca bezbożność. Przypuszczał, że wszystko i wszyscy są tam tak dalece od niego różni, iż ranić i obrażać go będą każdem słowem i czynem. Prócz tego pewnym był, że zastanie całą rodzinę brata w rozsypce i trwodze, z powodu listu przyniesionego wczoraj przez Zofię. Gdy miał już tylko do przebycia kilka pięter schodów stanowiących ulicę Saint-Eleuthère, spojrzał ku górze w stronę dworku Wilhelma. Domek stał cichy, jakby łagodnie uśmiechnięty w złotawym blasku, bo słońce ukazało się przed chwilą i pomimo zimy słało ciepłą pieszczotę swych jasnych promieni.
Mała ogrodowa furtka łączyła ogród Wilhelma ze stromą ulicą złożoną z przerywanych piętrami schodów, lecz by dojść do głównych drzwi dworku trzeba było obejść na około, przez szeroką ulicę wiodącą do bazyliki Sacré-Coeur, i przez część placu du Tertre, na który wychodziła fasada. Na kwadratowym placu, przypominającym małomiasteczkowe rynki, bawiła się gromada dzieci, goniąc się pomiędzy drzewami. Domy i sklepiki również przypominały życie na prowincyi. Obok jatki piekarnia, a w pobliżu zieleniarka i skromny sklep korzenny. W rogu placu na lewo Piotr poznał fasadę dworku Wilhelma. Ściany miał jasna, niedawno odnowione, lecz okna były jakby martwe, albowiem cała rodzina mieszkała w pokojach wychodzących na ogród, zkąd roztaczał się wspaniały widok na Paryż, ciągnący się u stóp wzgórza.
Piotr stał przez chwilę przed drzwiami, wreszcie odważył się pociągnąć za guzik od dzwonka, guzik miedziany lecz błyszczący jak złoto. Dzwonek się odezwał wesoło lecz w oddali. Długo nikt nie przychodził i już Piotr zamierzał zadzwonić po raz drugi, gdy drzwi otworzyły się szeroko, ukazując korytarz przecinający dom cały a dalej w jasności ocean Paryża, morze dachów w bezbrzeżnej przestrzeni. Na tem tle, w ramie ścian korytarza stała młoda dwudziestoletnia dziewczyna, skromnie ubrana w czarną wełnianą suknię, do połowy przysłoniętą niebieskim płóciennym fartuchem. Rękawy miała zakasane wyżej łokci, a ręce wilgotne, jakby dopiero co wyjęte z wody i zaledwie zlekka wytarte.
Zapanowało milczenie, wywołane rodzajem zdziwienia. Dziewczyna przybiegła i otworzyła, śmiejąc się, teraz zaś spoważniała, ujrzawszy sutanę, która widocznie niemiłe wywarła na nią wrażenie. Ksiądz zrozumiał, iż musi powiedzieć swoje nazwisko.
— Jestem Piotr Fromont.
— Ach, przepraszam pana, powinnam była pana poznać, bo kiedyś widziałam, jak się pan ukłoniłeś Wilhelmowi, z którym szłam razem.
A zatem to była Marya, pomyślał Piotr i spojrzał na nią uważnie, zadziwiony, iż ją znalazł zupełnie odmienną od tej, jaką sobie wyobrażał. Była średniego wzrostu lecz silna i pięknie zbudowana, o kształtnie zarysowanych biodrach, wspaniałym biuście i drobnych piersiach, przypominających statuy greckie. Swobodna w ruchach i postawie, wywoływała wrażenie zdrowia połączonego z wdziękiem młodego kobiecego ciała w pełni rozwoju. Pomimo, że włosy miała czarne, cera jej była niezwykle biała, a niewielką jej główkę stroiły puszyste włosy zebrane z prostotą w bogatą torsadę. Czoło miała inteligentne, nos foremny, a wesołe oczy tryskały życiem. Dolna część twarzy była nieco ciężka, usta mięsiste lecz świeże i pełne dobroci. Całym wyrazem swej twarzy i wdziękiem postaci świadczyła, że jest istotą szlachetną, wzbudzającą ufność i przywiązanie. Była to dzielna towarzyszka życia zdolna kochać i być kochaną.
Lecz Piotr nie był w stanie jej ocenić przy tem pierwszem spotkaniu. Raziła go zbytkiem zdrowia, nagością pięknych ramion odsłoniętych z bezwiednym bezwstydem, nawet rozsypujące się falami włosy dziewczyny nie podobały się księdzu jak i rezolutność mowy i całego zachowanie się Maryi. Zaniepokoiła go jako typ odmienny od wszystkich dotąd spotkanych i zdawało mu się, iż nazawsze będzie niechętnie względem niej usposobiony.
— Przybywam w imieniu Wilhelma, mego brata...
Twarz Maryi nagle spoważniała i, wprowadziwszy gościa do korytarza, spytała, zamykając drzwi od ulicy:
— Pan nam przynosisz wiadomości od niego?... Przepraszam, że pana przyjmuję w gospodarskiem ubraniu... Ale służące ukończyły pranie bielizny, więc poszłam się przekonać, czy dobrze wykonały robotę... I oto raz jeszcze muszę pana przeprosić, wprowadzając go najpierw tutaj, bo może lepiej, abym pierwsza usłyszała to, co pan ma do powiedzenia...
Otworzyła drzwi na lewo i wprowadziła Piotra do obszernej izby koło kuchni. Izba ta służyła za pralnię. W pośrodku stała balia pełna mydlanej wody, a na drewnianych poręczach ociekały stosy bielizny.
— Co się dzieje z Wilhelmem?...
Treściwie, bez dawania szczegółów, Piotr opowiedział prawdę, iż brat jego skaleczony w rękę podczas wybuchu, którego był świadkiem, schronił się u niego w Neuilly, a niechcąc, by policya mięszała się w tę sprawę, prosi, aby go nikt nie odwiedzał, spokojnie oczekując jego wyzdrowienia i powrotu. Opowiadając, Piotr śledził wrażenie na twarzy Maryi. W pierwszej chwili zaniepokojona, starała się uspokoić i zachować równowagę, a gdy Piotr skończył, rzekła:
— Wyznaję, że zdrętwiałam przeczytawszy wczorajszy list Wilhelma. Byłam pewna, iż stało się jakieś wielkie nieszczęście. Lecz wrażenia te zachowałam dla siebie, bo pocóż miałam innych niepokoić moim strachem?... Zatem ranny jest w rękę?... Lecz czy naprawdę rana nie przedstawia niebezpieczeństwa?
— Nie. Lecz trzeba, aby przez jakiś czas pielęgnował ją z wielką troskliwością.
Spojrzała prosto w oczy mówiącego, jakby pragnąc wyczytać aż do głębi jego myśli i powstrzymując się od zadawania mu tysiącznych pytań, jakie cisnęły się jej na usta, spytała, opanowawszy się:
— Zatem to wszystko?... Został zraniony wypadkowo... i nic innego nie polecił panu nam powiedzieć?...
— Nic innego... lecz prosi, abyście państwo byli spokojnymi o niego.
Szanując wolę Wilhelma, Marya przestała się pytać, zadowolona, iż złe jest mniejsze, niż przypuszczała, a przywykłszy do opanowywania swych wzruszeń, już przybrała zwykły wyraz twarzy, i ze spokojem i łagodnym uśmiechem patrzała na Piotra, który rzekł:
— Wilhelm powierzył mi kluczyk... i mam go oddać pani Leroi.
— Dobrze... babka jest w domu... zaraz pana zaprowadzę do niej... wreszcie trzeba, abyś pan zobaczył się z chłopcami...
Marya nawet nie usiłowała ukrywać ciekawości, z jaką patrzała na Piotra, było w tem trochę życzliwości, lecz zarazem i trochę litosnego współczucia. Skończywszy z nim rozmawiać i bynajmniej się nie kłopocząc jego obecnością, spuściła zawinięte dotąd rękawy, odwiązała wielki niebieski fartuch i stanęła przy drzwiach kształtna i urocza w swej obcisłej czarnej, wełnianej sukni. Piotr nie spuszczał z niej oczu i potwierdzał swe pierwsze niepochlebne wrażenie. Raziła go, chociaż nie umiał sobie odpowiedzieć dla czego i z pewnem oburzeniem dziwił się naturalności jej układu, jej zdrowiu, oraz spokojnej dzielności wionącej od niej.
— Może zechce pan iść za mną... musimy przejść przez ogród...
W domu od ulicy, prócz kuchni i pralni, były dwa wielkie pokoje po drugiej stronie korytarza. Jeden z nich, pełen książek, wychodził na plac du Tertre, w drugim zaś, wychodzącym na ogród była jadalnia. Na pierwszem piętrze były cztery pokoje, zamieszkane przez Wilhelma i trzech jego synów. Ogród nie był wielki, zwłaszcza od czasu jak znaczna jego część została pochłonięta przez budynek, w którym na parterze mieściła się pracownia. Z dawnych drzew pozostały tylko dwa olbrzymie drzewa śliwkowe i klomb bzu rosnącego niezwykle bujnie i obficie. Na mniejszych klombach rosły róże, a latem kwitły kwiaty pielęgnowane rękoma Maryi. Reszta gruntu była wyżwirowana, zamieniając ogród w rodzaj podwórza.
Prowadząc tędy Piotra, Marya pokazała mu kiełkujące gałązki róż i bzu, mówiąc:
— Powiedz pan Wilhelmowi, że trzeba, aby prędko powracał do zdrowia, by módz z nami patrzeć na pierwsze listki w naszym ogrodzie.
Piotr spostrzegł, że powiedziawszy to gwałtownie się zarumieniła. Ta łatwość rumienienia się nawet bez żadnej przyczyny doprowadzała Maryę do rozpaczy; znajdowała, że to jest śmieszne, lecz pomimo wszelkich usiłowań i wojny samej z sobą, nie mogła się pozbyć tej mimowolnej właściwości. Gwałtowne, żywe rumieńce, opływając dziewiczą twarz Maryi, dodawały jej wiele niewypowiedzianego wdzięku i naturalnej kobiecej wstydliwości. Obecnie zarumieniła się, żałując słów wypowiedzianych, zlękła się bowiem, aby ten ksiądz nie pomyślał, że pragnie ona wiosny, bo wtedy ma się odbyć jej ślub z Wilhelmem.
— Proszę, niechaj pan wejdzie... chłopcy są dziś wszyscy w domu...
I wprowadziła go do pracowni.
Była to olbrzymia izba, o wysokości pięciometrowej, z posadzką ceglaną i ścianami malowanemi olejno na kolor jasno szary. Cały jeden bok pracowni był oszklony, a drewniane żaluzye mogły podczas lata dowolnie tamować zbytek słonecznych promieni. Dziś były podniesione i łagodne, ciepłe słońce oświetlało wesoło całą pracownię, a po za oszkloną ścianą, widniała wspaniała panorama Paryża, wypełniając cały horyzont. Rodzina Wilhelma od rana do wieczora przebywała w pracowni. Każdy miał tutaj swój własny kącik i zajęcie, a pomimo swej odrębności i odosobnienia, czuli się w łączności, pracując w pobliżu jedni drugich. Ojciec zajmował połowę izby zamienionej w tej części na laboratoryum chemiczne z piecem, stołami do robienia doświadczeń, półkami i szafami z narzędziami, słojami i niezliczoną ilością szklanych butelek i przeróżnych sprzętów. Tuż obok ojca, najstarszy syn, Tomasz, miał swoją kuźnię i wszystkie narzędzia potrzebne mechanikowi, albowiem od chwili gdy ukończył gimnazyum, oddał się wyłącznie mechanice, a nadto pracując po za domem, był pomocnikiem ojca, szukając przytem na własną rękę różnych udoskonaleń w obranym fachu. Dalej zaś stał wielki podłużny stół, którego jedna połowa należała do Franciszka a druga do Antoniego. Cały ten kąt pracowni pełen był książek, kartonów i podręcznych okręcających się bibliotek, Franciszek bowiem, otrzymawszy wszelkie możliwe nagrody, wstąpił z numerem pierwszym do szkoły Normalnej i obecnie przyspasabiał się do egzaminu na stopień licencyata, Antoni zaś porzucił naukę przed ukończeniem gimnazyum i z zapałem całemi dniami rysował, kształcąc się zarazem w drzeworytnictwie. Babka i Marya zajmowały część pracowni na wprost oszklonej ściany, a na stołach do nich należących pełno było kobiecych robót, krosien, książek i delikatnych koszyczków i pudełek, będących w zupełnej sprzeczności z poblizkiemi półkami Wilhelma, jeżącemi się sprzętami do robienia doświadczeń chemicznych.
Zalewie weszli do pracowni, Marya zawołała głośno, siląc się, by intonacyą wyrazić spokój i uradowanie:
— Chłopcy, chłopcy, ksiądz Piotr przynosi nam wiadomości od ojca!
W ten sposób przemawiając do tych trzech dorosłych młodych ludzi, Marya zdawała się być rzeczywiście starszą ich siostrą. Tomasz miał lat dwadzieścia trzy, był bardzo wysoki i barczysty, z bujnym zarostem, uderzająco podobny do ojca, chociaż powolny w ruchach i ociężały umysłowo, najchętniej milczał i wyłącznie zajęty swoją specyalnością, czuł się szczęśliwym, pracując pod okiem ojca, którego ubóstwiał, słuchając i szanując jak mistrza. Franciszek, o dwa lata młodszy od Tomasza, był szczupły, lecz równie jak on wysoki. Miał te same rysy twarzy, wysokie czoło i stanowcze usta, lecz praca umysłowa nadała mu inny wyraz, zapalając w oczach płomień intensywnego intelektualnego życia. Najmłodszy, Antoni, miał dopiero lat osiemnaście, lecz zapowiadał się, iż wzrostem dogoni braci. Był równie jak oni piękny i silny, ale różnił się od nich jasno blond włosami, które odziedziczył po matce, oraz niebieskiemi oczami o łagodnym wyrazie, oczami marzyciela i poety. Gdy byli dziećmi, ci trzej chłopcy tak do siebie byli podobni, iż w gimnazyum z trudnością ich odróżniano, poznając dopiero wtedy, gdy szli razem, po różnicy wzrostu. Teraz nawet wiele osób się myliło, biorąc jednego za drugiego, chociaż życie wyciskało na ich twarzach coraz to wyraźniejszą różnicę.
Gdy Piotr wszedł do pracowni, wszyscy trzej tak byli pogrążonymi każdy nad swoją pracą, iż nieusłyszeli roztwierających się drzwi. A więc i oni, również jak Marya, poddawali się dyscyplinie codziennego trybu życia, nie pozwalając się oderwać od pracy trosce i niepewności... Ten spokój znamionujący dzielność ducha, zastanowił i zadziwił Piotra.
Tomasz w długiej roboczej bluzie opiłowywał kawałek miedzi, Franciszek, pochylony nad stołem, pisał, a Antoni z rylcem w ręku kończył drzeworyt, przeznaczony do jednego z dzienników ilustrowanych. Lecz słowa Maryi oderwały ich od pracy, wszyscy trzej podnieśli głowy, ona zaś rzekła raz jeszcze:
— Ojciec przysyła nam wiadomości o sobie!
Równocześnie wszyscy trzej powstali i szybko się zbliżyli ku wchodzącym. Piękność ich, podobieństwo, siła, zdrowie i wzrost czyniły tych trzech olbrzymów rzeczywiście braćmi i synami jednych rodziców o potężnie rozwiniętej sile życiowej, a teraz, gdy posłyszeli, że dowiedzą się coś o ojcu, którego nieobecność skrycie ich niepokoiła, zbiegli się jak jeden mąż o jednem kochającem sercu.
Naraz, w głębi pracowni otworzyły się drzwi i ukazała się w nich babka. Powracała z mieszkania na pierwszem piętrze, gdzie były pokoje zajmowane przez nią i przez Maryę, a ujrzawszy w pośrodku pracowni księdza, patrzała na niego, nie rozumiejąc jego obecności.
— Babciu — objaśniła Marya — to ksiądz Piotr Fromont, brat Wilhelma, przyszedł przysłany do nas przez niego.
Piotr również badawczo spoglądał na babkę tego domu, inną ją znajdując, aniżeli myślał. Pomimo lat siedemdziesięciu, pani Leroi trzymała się prosto, a zdrowa i czerstwa jej postać tchnęła powagą i rozsądkiem. Na ściągłej twarzy starej kobiety pozostały ślady dawnej piękności i wdzięku, a w ciemnych oczach błyszczał jeszcze płomień młodości. Zwłaszcza usta pozostały młode, chociaż straciły barwę, lecz po za blademi wargami, zęby jej były zdrowe i białe. Włosy miała czarne, zaczesane gładko podług mody staroświeckiej, i zaledwie gdzieniegdzie srebrzył się w nich włos jeden, przypominając wiek staruszki. Na bladych, wyschłych jej policzkach, rysowały się symetryczne bruzdy, układając się szlachetnie, i nadając twarzy wyraz wielkiej powagi. Kobieta ta była panią i królową tego domu i nie przestawała panować, nawet spełniając najprostsze gospodarskie zajęcia, a wysoka, szczupła jej postać w bezpretensyonalnej czarnej, wełnianej sukni, pełną była majestatu i wrodzonej dumy.
— Wilhelm pana do nas przysyła? — rzekła powoli. — Ranny jest, wszak tak?...
Piotr, zdziwiony, że odgadła, opowiedział raz jeszcze znane okoliczności, kończąc słowami:
— Ranny jest w rękę... lecz rana nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa.
W miarę jak mówił, odczuwał niepokój i trwogę trzech synów Wilhelma, gotowych biedz ratować ojca, dla nich więc starał się teraz znaleźć słowa mogące być nadzieją prędkiego wyzdrowienia.
— Wilhelm jest u mnie... w Neuilly... Wszystko co potrzebne było dla opatrzenia nadwyrężonej ręki zostało natychmiast zrobione i będzie troskliwie doglądany... Przysłał mnie tutaj, by państwa uspokoić, iż nic złego mu nie zagraża.
Babka słuchała uważnie, lecz z tak niezmąconym spokojem, jakby słowa Piotra były tylko potwierdzeniem tego, o czem już wiedziała. Jednakże odczuła, iż ciężar spadł jej teraz z serca, bo z troską, jaką miała od wczoraj, nie zwierzyła się nikomu. Po chwili, rzekła uprzejmie:
— Ponieważ jest u pana, przeto jestem spokojną o niego... Jego list wczorajszy spadł na nas niespodziewanie, i nie mając bliższych wiadomości zaczęlibyśmy się niepokoić... Lecz teraz wiemy wszystko i dziękujemy panu za przyniesione wieści.
Marya nie zadawała mu pytań, a teraz babka oraz trzej synowie z równą zachowywali się dyskrecyą. A jednak na stole leżały rozłożone dzisiejsze dzienniki podające opis wczorajszej katastrofy, zapewne więc cała rodzina Wilhelma już je czytała i musiała wnioskować, że jest on zamięszany w tę sprawę. Lecz cóż oni o tem wszystkiem wiedzieli?... Co mogli przypuszczać?... Zapewne nie wiedzieli nawet o istnieniu Salvata i nie byli w stanie wpaść na prawdopodobne domysły, a tem mniej na rzeczywisty trop wydarzeń, które wikłały się i następowały bez przygotowanego planu. Może jednak babka wiedziała więcej od innych?... Bo dla czegoż rzekła zaraz na wstępie, że Wilhelm jest ranny?... Lecz pewnem było, że Marya oraz synowie nie wiedzieli nic, a pytać się nie chcieli przez poszanowanie względem woli ojca, który kazał im powiedzieć tyle ile chciał, i uznawał za stosowne. A więc Wilhelm był nietylko kochany, lecz czczony przez całą swoją rodzinę, która rzeczywiście tchnęła teraz spokojem, bo rozkazał, by nikt się o niego nie lękał i nie trwożył?...
— Pani — rzekł Piotr — Wilhelm mi polecił wręczyć we własne jej ręce ten oto kluczyk, przypominając, by w razie nieszczęścia, pani zechciała wszystko spełnić jak jest umówione.
Odbierając kluczyk, pani Leroi lekko drgnęła, lecz opanowała się natychmiast i odpowiedziała z prostotą:
— Dobrze, niechaj mu pan powie, że w razie potrzeby wszystko będzie spełnione podług jego woli... Lecz proszę, niechaj pan zechce usiąść...
Dotąd rozmawiali stojąc i Piotr nie mógł odmówić podanego sobie krzesła, jakkolwiek pobyt w tym domu był mu bardzo niemiły. Starał się to ukryć i powtarzał sobie w myśli, iż znajduje się w najbliższem kole familijnem. Marya, zawsze czynna, już trzymała teraz robotę w ręku, haftując bieliznę dla jednego z pierwszorzędnych magazynów. Była wyborną hafciarką i uparcie obstawała przy chęci zarabiania na osobiste drobne wydatki. Pani Leroi wzięła się do cerowania pończoch nagromadzonych w jednym z koszyków, Franciszek i Antoni powrócili na swoje miejsca, a Tomasz stał oparty przy swoim warsztacie. Lecz młodzi ludzie odpoczywali, może w chęci wzięcia udziału w rozmowie z tym, który im przyniósł wiadomości od ojca. Zapanowało chwilowe milczenie, lecz rodzinna, tkliwa łączność łagodnie opromieniała te nowe dla Piotra twarze. Nagle odezwał się Tomasz.
— Jutro pójdziemy wszyscy odwiedzić ojca, wszak tak?...
Lecz pierwej, nim Piotr zdołał coś powiedzieć, Marya zawołała z żywością.
— Nie, nie. On sobie tego nie życzy. Nie trzeba, aby ktokolwiek z nas szedł tam, bo byłoby to przeciwne jego woli... to mogłoby go skompromitować... i mieć złe następstwa... Dowiedzianoby się gdzie się ukrywa... Wszak tak, panie?...
Piotr czuł się w konieczności powiedzenia słów kilku:
— Tak; lepiej, by go nikt z państwa nie odwiedzał. Za dwa tygodnie, a najwyżej za trzy, będzie już wyleczony i wróci do domu.
Babka potwierdziła, mówiąc:
— Najrozsądniej będzie doczekać się jego powrotu.
Pomimo widocznej chęci ujrzenia ojca, trzej synowie poddali się jego woli, zrzekając się przyjemności uściskania go, kiedy tego wymagała ostrożność mająca mu zapewnić bezpieczne schronienie.
— W takim razie — rzekł Tomasz — niechaj pan zechce powiedzieć ojcu, że podczas jego nieobecności pomiędzy nami, będę pracować w fabryce, tam bowiem dogodniej mi będzie z robieniem doświadczeń nad rzeczą, której poszukuję.
— A odemnie proszę mu powiedzieć — zawołał Franciszek — że będę spokojnie pracować nad moim egzaminem. Niechaj się o mnie nie kłopocze. Wszystko pójdzie dobrze. Jestem prawie pewny odniesienia zwycięztwa.
Piotr przyrzekł, że nie zapomni o niczem, a Marya, podniósłszy głowę od roboty, spojrzała uśmiechnięta na Antoniego, który milczał w dal zapatrzony.
— A ty, mój maleńki, nie dasz żadnego zlecenia do ojca?...
Młodzieniec spojrzał na nią jakby nagle zbudzony z marzenia, i rzekł z łagodnym uśmiechem:
— Owszem, owszem, proszę ojcu powiedzieć że go kochamy, że pragniemy jego powrotu i jego szczęścia z Maryą.
Słowa Antoniego wywołały ogólną wesołość, a Marya, bynajmniej niezakłopotana uczynioną aluzyą, zdawała się potwierdzać wyrażone życzenia. Pewna i spokojna o swą przyszłość i szczęście, mówiła o tem swobodnie w rodzinnem kółku, do którego od lat pięciu ściśle była włączoną. Babka spojrzała na nich wszystkich z miłością a na wybladłych jej ustach pojawił się uśmiech pełen dobroci i pewności w spodziewane szczęście rodzinne.
Piotr, żywo zainteresowany wszystkiem co widział i co słyszał, nie śpieszył się już z wyjściem. W miarę jak rozmawiał i poznawał rodzinę brata, spostrzegał swą dotychczasową pomyłkę. Jakże niesłusznie przypuszczał, że zastanie w tym domu nieład, rozpustę i zaparcie się wszystkich względów moralności! Najniespodziewaniej widział wprost odmienny ustrój domowego życia, panował tu rygor nieledwie że klasztorny, lecz opromieniony zapałem do pracy, młodością i weselem serc kochających i czystych. Pracownia tchnęła tą treścią życia tutejszych mieszkańców, a wbiegając do niej swobodnie słoneczne ciepło i światło harmonijnie dopełniały piękna tego obrazu. Jakże każda z tych osób, żyjąc pełnią własnego życia, łączyła się wszakże w ścisłą jedną całość kochającej się rodziny, a trzej dorośli synowie ileż czci ujawniali dla ojca, poddając się odrazu jego życzeniom i spokojnie wyczekując jego powrotu. Pomimo wzruszenia i troski o ojca, żaden z nich nie pozwolił sobie na wypowiedzenie własnego niepokoju, i odważnie, bez szemrania, zajmował się codziennem spełnianiem swego zadania. Czyż mogło być prostsze a zarazem wznioślejsze zorganizowanie rodzinnego życia?... A w tych dwóch łagodnie uśmiechniętych kobietach, było nawet coś bohaterskiego. Ze spokojem i ufnością zamieszkiwały obie w pokojach nad laboratoryum, wiedząc, iż doświadczenia codziennie w niem czynione, wciąż groziły niebezpiecznym wybuchem bez możności ratunku i ocalenia.
Lecz ład, odwaga i rozsądek jakie tu Piotr spostrzegał, zadziwiały go tylko. Oddawał sprawiedliwość, iż przyjmowano go taktownie, grzecznie, bez wylewu uczuć, co było naturalnem, bo był dla nich nietylko obcym człowiekiem, lecz księdzem. A pomimo wszystko, czuł niechęć dla całego tego otoczenia, zdawało mu się, iż są to ludzie odmiennego, niż on, gatunku, niemogący go nigdy zrozumieć ani pojąć dręczącej go katuszy. Cóż ci ludzie czynią, by módz żyć tak spokojnie i szczęśliwie, pomimo zaniku religijnych wierzeń?... Czyż wiara w wiedzę jest dla nich wystarczającą?... Czyż ich nie przeraża chociażby tajemniczość tego Paryża leżącego u stóp wzgórza, tego Paryża ciągnącego się jak bezmierne morze miotane burzami wszystkich nędz i pożądań ludzkich!
Piotr zbliżył się do oszklonej ściany i spojrzał po za nią na olbrzymie miasto. Zimowe, popołudniowe słońce, ukośnie padając, słało na Paryż złotawe potoki światła wezbrane błyszczącemi pyłami, które jakby posiew hojnie rzucany niewidzialną ręką, dążyły osiąść na szczytach domów i gmachów. Ztąd widziany Paryż stawał się płaszczyzną, chaotycznie zoranem polem. A może w złotym posiewie rzucane przez słońce ziarno wzejdzie na przygotowanym gruncie?... Paryż, zapłodniony życiodajnem światłem boskiego słońca, wyda obfite żniwo prawdy i sprawiedliwości?...
Wkrótce Piotr się pożegnał z rodziną brata, złożywszy obietnicę, że natychmiast da znać, jeżeli nastąpi pogorszenie w zdrowiu Wilhelma. Marya odprowadziła go do drzwi wychodzących na ulicę, a pragnąc znaleźć parę słów dla przesłania ich choremu od siebie, znów zarumieniła się gwałtownie ku wielkiemu swemu niezadowoleniu. Przemogła wszakże swe zmięszanie i, patrząc księdzu prosto w oczy, rzekła wesoło i szczerze:
— Proszę Wilhelmowi odemnie powiedzieć, że go kocham i oczekuję.




III.

Minęło dni trzy. Przez cały ten czas, Wilhelm miał gorączkę i, leżąc na łóżku, niecierpliwił się swoją bezczynnością, a przytem ogarniał go lęk każdego rana, gdy przyniesiono dzienniki. Piotr starał się je ukryć przed oczyma chorego, lecz Wilhelm natarczywie się o nie pytając, zmuszał brata, by mu czytał wszystko co pisano o katastrofie, przy ulicy Godot de Mauroy.
Dzienniki były przepełnione najdziwaczniejszemi opowiadaniami. Cała prasa tylko tą sprawą się zajmowała, nawet poważny, ostrożny „Globe“ popadł w to samo szaleństwo, starając się dostarczać czytelnikom, jaknajobfitszych objaśnień. Zaś dzienniki bez skrupułów i wyzyskujące publiczną ciekawość nieciły jeszcze gorączkowe usposobienie paryżan, podając fałszywe, groźne i potworne wieści, robiąc na tem wyborną operacyę handlową. W tym pościgu w oszałamianiu umysłów tłumu, odznaczał się przedewszystkiem „Głos ludu“ podający codziennie sensacyjne artykuły, mogące trwogą przejąć nieświadomych czytelników. Między innemi „Glos ludu“ zapewniał, że baron Duvillard otrzymuje stosy listów wygrażających mu, w najobelżywszych słowach, że żona jego zostanie zamordowaną, również jak jego syn i córka, wreszcie on sam, a pałac będzie wysadzony w powietrze. Przerażona rodzina państwa Duvillard, już zapewne byłaby uległa zapowiedzianemu losowi, gdyby nie ciągła straż policyi, która, przebrawszy swoich agentów po cywilnemu, czuwa dokoła ulicy Godot-de-Mauroy. Innego dnia „Głos ludu“ ostrzegał, iż jeden z podziemnych kanałów, w sąsiedztwie kościoła św. Magdaleny, został napełniony przez anarchistów beczkami prochu, i lada dzień wybuchnie tam wulkan, który pochłonie połowę Paryża. To znów można było czytać zatrważającą wiadomość, o potężnym spisku nieprzyjaciół, publicznego spokoju i porządku, którzy, zorganizowawszy całą sieć rewolucyjnego ruchu w Europie, czekają tylko hasła danego z Francyi, by w trzy dniowej rzezi i pożodze, wytępić połowę ludności i zburzyć wszystkie znaczniejsze miasta, a w Paryżu wytoczą przygotowane maszyny zniszczenia, które zmiatać będą ludność na wszystkich bogatych ulicach, i bulwarach, tak iż Sekwana nie wodą, lecz krwią płynąć będzie. Dzięki tego rodzaju bredniom, szerzonym przez dzienniki, zapanowała w Paryżu trwoga ogólna. Przerażeni cudzoziemcy śpiesznie opuszczali hotele, uciekając z miasta, zagrożonego szaleństwem, gdzie najniedorzeczniejsze dziennikarskie wymysły znajdowały wiarę, ciążąc na mieszkańcach jak dokuczliwa zmora.
Lecz szerzone w dziennikach wieści, żadnego nie wywierały wrażenia na chorego Wilhelma, który śledził jedynie, o ile Salvat nie został wykryty, i o ile policya nie wpadła na tropy właściwe. Wszakże dotąd Salvat nie został aresztowany i nie było nawet żadnej o nim wzmianki. Nagle Piotr przeczytał drobne zawiadomienie, które zatrwożyło Wilhelma.
— Wiesz, powiadają, że wśród gruzów w bramie pałacu Duvillard, znaleziono szydło, czy inne jakieś narzędzie, na którego rączce jest nazwisko fabrykanta. Nazywa się Grandidier i dziś ma być przywołany do gabinetu sędziego śledczego.
— Stało się! — zawołał chory. — Wpadli na prawdziwe ślady! Widocznie, że Salvat upuścił jakieś narządzie! On pracował przez jakiś czas w fabryce Grandidiera, a gdy tam stracił miejsce wziąłem go na kilka dni do siebie... Grandidier da im objaśnienia, a mając wskazówki, odnajdą Salvata.
Piotr przypomniał sobie, że słyszał o fabryce Grandidiera istniejącej na wzgórzu Montmartre. Najstarszy syn Wilhelma kształcił się tam na mechanika, a obecnie od czasu do czasu powracał, wzywany przez właściciela, lub z własnej ochoty.
Wilhelm po chwili się znów odezwał:
— Bracie, mówiłeś mi, że Tomasz ma zamiar powrócić do fabryki i pracować tam nad swoim nowym motorem, przez cały czas mojej nieobecności. A jeżeli policya uzna za właściwe przyjść zrobić rewizyę w zakładzie Grandidiera?... Jeżeli zaczną badać pracujących tam robotników?... Rozumiesz jak trudnem będzie położenie Tomasza, który zatnie się w milczeniu, chcąc zachować tajemnicę w całości... Trzeba go zawiadomić i ostrzedz! Trzeba koniecznie, i to natychmiast...
Piotr, nie dopytując się o nic, rzekł z gotowością do oddania usługi bratu:
— Jeżeli chcesz, to zaraz po południu pójdę do fabryki, by widzieć się z Tomaszem. Może spotkam samego Grandidiera i dowiem się od niego o co go pytano u sędziego śledczego, a tym sposobem będziemy najlepiej wiedzieć, jak rzeczywiście stoi cała ta sprawa.
Wilhelm z porywem serdecznej wdzięczności, uścisnął dłoń Piotra, dziękując mi:
— Bracie kochany, zrób jak mówisz! Będzie to poczciwie i dzielnie z twej strony!
— Ja, prócz tego, miałem dziś zamiar pójść na Montmartre... Wiesz, nie mówiłem ci o tem, lecz teraz ci wyznam. Jeżeli Salvat uciekł z Paryża, to pozostała w pustem mieszkaniu stara Teodora i mała Celinka. Widziałem, w jakiej były nędzy owego dnia, gdy Salvat opuścił je, pod pozorem szukania zajęcia... otóż teraz, gdy go niema, musi im być gorzej jeszcze... ile razy o nich pomyślę, ogarnia mnie trwoga, że niezawodnie umierają z głodu... otóż muszę się przekonać i pójść je odwiedzić... nędza tam musi być straszna...
Wilhelm dotąd trzymał Piotra za rękę, a teraz mocniej go uścisnąwszy, powtórzył:
— Idź bracie, idź do nich... będzie to bardzo poczciwie i dzielnie z twojej strony!
Ów dom przy ulicy des Saules, na wzgórzu Montmarte, pozostał głęboko i boleśnie wyryty, w pamięci Piotra, jako męczeńskie siedlisko ludzkich istot, ze wszystkiego wyzutych, i marnie dogorywających w zimnie, w kale, w zaduchu i głodzie. Gdy doszedł tam w dzisiejsze popołudnie, żadnej nie zastał zmiany. Podwórze było równie błotniste i zawalone stosami gnijących nieczystości, a na ciemnych, obślizgujących się schodach, rażony został temi samemi wstrętnemi wyziewami. Ciepłe podmuchy zapowiadającej się wiosny nieledwie że pozwoliły już zapomnieć o zimie w środkowych i bogatszych dzielnicach Paryża, tutaj zaś, na tem przedmieściu zamieszkanem przez ludność najuboższą, wszystko mówiło jeszcze o zimie, a błoto w zaułkach, na podwórzach i ciemnych schodach, zdawało się stale przebywać, rozdeptywane bezustannem dreptaniem nieszczęsnego ludzkiego stada.
Wiedząc już które schody wiodą do mieszkania Salvata, Piotr przebywał piętra, rzucając okiem, po za otwarte drzwi izb, z których rozlegały się wrzaski, jęki i hałaśliwy płacz dzieci. Inne zaś drzwi zamknięte były głuche, i martwe, smutne jak grobowce. Piotr wspomniał o Laveuvie, zmarłym tutaj jak pies przy drodze, i serce mu wezbrało ciężarem goryczy, i bólu.
Stanąwszy wreszcie przed drzwiami, ku którym dążył, zastukał, lecz nic pozaniemi nie drgnęło, tylko cisza stała się głębszą. Drgnął niemile wzruszony i słuchał. Lecz cisza trwała, nieprzerwana nalżejszym szelestem. Zastukał ponownie, a gdy się to okazało nieskutecznem, pomyślał, iż wszyscy domownicy wyszli. A może Salvat wróciwszy do domu pamiętnego owego wieczoru, zabrał starą swą towarzyszkę i córkę, by razem z niemi skryć się gdzie daleko, może w jakim wiadomym sobie kącie po za granicami Francyi?... Byłoby to jednak rzeczą niezwykłą, wyjątkową, bo biedacy niechętnie decydują się na jakiekolwiek przenosiny, i umierają tam gdzie całe życie cierpieli. Odważył się na trzecie zastukanie.
Po chwili posłyszał szelest po za drzwiami; były to drobne i lekkie kroki, zbliżające się w stronę drzwi. Niezadługo zaś ozwał się cienki, nieśmiały głos dziecka:
— A kto tam?...
— Ksiądz, którego znasz.
Zapadła znów cisza, dziecko lękało się otworzyć. Piotr dodał:
— Ksiądz, który był u was przed kilku dniami z powodu chorego Laveuve’a.
To objaśnienie okazało się wystarczającem, drzwi się uchyliły i Celinka wpuściła gościa, mówiąc:
— Przepraszam, że nie zaraz się odezwałam, ale mama Teodora wyszła i przykazała po kilka razy, abym nikomu drzwi nie otwierała.
W pierwszej chwili Piotr pomyślał, że zapewne Salvat się tutaj znajduje. Lecz jeden rzut oka, wystarczył, by go przekonać, że izba, w której mieszkała cała rodzina razem, była teraz pusta, i prócz Celinki nikogo w niej nie było. Pani Teodora musiała żyć obecnie w bezustannej obawie zjawienia się policyi. Czy wiedziała gdzie się ukrywa Salvat?... Czy się z nim widuje?... Czy on tutaj powraca czasami? — Pytania te cisnęły się na usta Piotra.
— A. twój ojciec, moje dziećko, czy także wyszedł?...
— Papy niema.. papa miał wiele zmartwień, więc go z nami nie ma...
— Jakto niema?...
— Tak, niema go... nigdy, nawet na noc nie wraca... nie wiemy, gdzie się podział.
— A może pracuje gdzie daleko?...
— O nie, bo przysłałby nam pieniędzy.
— Więc wyjechał w podróż?...
— Niewiem....
Piotr przestał się dopytywać, zawstydziwszy się na myśl, że powodowany ciekawością indaguje to dziecko pozostawione same w domu. Wreszcie mogła ona rzeczywiście o niczem nie wiedzieć, bardzo być może, iż Salvat przez ostrożność nie dał żadnej o sobie wiadomości. Celinka zdawała się być szczerą w swych odpowiedziach a inteligentne jej oczy łagodnie i poważnie patrzały na gościa. Miała lat jedenaście, lecz poważną była nad wiek, jak zwykle dzieci chowane w ubóstwie i z doświadczenia znające głód i ostateczną nędzę.
— Wielka szkoda, że nie zastałem pani Teodory, bo chciałem z nią pomówić.
— A może pan zechce na nią poczekać?... Poszła do mojego wuja Toussainta... na ulicę Marcadet... ztąd niedaleko... powinna zaraz powrócić, bo już przeszło z godzinę jak tam poszła.
Dziewczynka zaczęła uprzątać kawałki drewienek leżących na krzesełku, które zapewne uzbierała gdzieś na pustych, niezabudowanych gruntach, wśród śmieci.
W izbie było zimno, w kominie czarno, widocznie biedne kobiety pozostawały bez środków do życia, bez kawałka suchego chleba. Nędza zdawała się być jeszcze sroższą, po zniknięciu głowy tego domu. Gdy był tutaj ojciec, świeciła jeszcze nadzieja, można było pocieszać się myślą rychłego zarobku, wszak poszukując pracy i obiegając za nią miasto, często powracał chociażby z kromką chleba broniącą od głodowej śmierci. Lecz teraz, gdy stara, niedołężna kobieta sama tu pozostała z nieletnią dziewczynką, nędza stała się okrutną beznadziejnością mrzonki o lepszym bycie.
Piotr usiadł na krzesełku podanem mu przez Celinkę i patrzał ze współczuciem na bladą, chudą, jej twarzyczkę, na szczere i smutne jej niebieskie oczy i usta silące się uśmiechnąć. Lękał się własnej swej ciekawości, jednakże nie mógł się powstrzymać od dalszych pytań.
— Czy chodzisz teraz do szkoły?...
Zarumieniła się i odrzekła cichutko:
— Nie, bo jeszcze nie mam trzewików?...
Mimowoli spojrzał na nogi dziewczynki. Miała na nich podarte wojłokowe pantofle, przez które wyglądały czerwone, obrzękłe palce. Celinka, zaciąwszy się na chwilę, mówiła dalej:
— Mama Teodora powiada, że niewarto chodzić do szkoły, gdy w domu nie ma co włożyć do garnka... Mama Teodora chciała pracować, ale nie może... jak tylko zacznie szyć, to oczy ma czerwone i ciągle płaczące... Więc niewiemy jak sobie damy radę, bo od wczoraj nie jadłyśmy... mama Teodora poszła teraz do wuja Toussaint z prośbą, by nam pożyczył franka, ale jeżeli on nic nie da, to chyba trzeba będzie umrzeć.
Uśmiechała się mówiąc, lecz w oczach miała łzy i wyraz rozpaczliwego niepokoju. Widok tej nędznej, zimnej izby, w której to biedne dziecko było zamknięte i jakby już odgrodzone od świata żyjących i szczęśliwych, wzbudził w Piotrze poryw buntu przeciw srogiej niesprawiedliwości społecznej, przeciwko nędzy dokuczającej tym niewinnym istotom, i znów ogarnął nim szał współczującego miłosierdzia, tej ostatniej ucieczki, jaka go ratowała, gdy wszystkie inne wierzenia na zawsze w nim runęły.
Czas mijał a Teodora nie wracała. Piotr zaczynał się niecierpliwić, bo chciał ztąd koniecznie pójść do fabryki Grandidiera.
Celinka, pragnąc go zatrzymać, rzekła:
— Dziwna rzecz, że mama Teodora dotąd nie powróciła... Zapewne musiała się zagadać.
Wtem przyszło jej na myśl:
— Jeżeli pan chce, to pana zaprowadzę do wuja Toussaint. Ztąd niedaleko... tylko dojść do rogu i zawrócić...
— Jakżeż ty mnie zaprowadzisz, moja mała, kiedy nie masz trzewików?....
— O to nic nie szkodzi... co innego iść do szkoły a co innego wyjść na naszą ulicę... wszyscy mnie tu znają... i przywykli mnie tak widzieć...
Piotr wstał i rzekł łagodnie:
— Dobrze, zaprowadź mnie... a po drodze kupię ci trzewiki.
Celinka mocno się zapłoniła, lecz nic nie odpowiedziawszy wyszła za księdzem z izby i zamknęła drzwi na klucz, na dwa spusty, jak staranna gospodyni, lękająca się najścia chciwych rabusiów.
Pani Teodora wyszła z domu, z zamiarem poproszenia swego brata o pożyczenie jej franka, lecz gdy stanęła na ulicy, przyszła jej myśl sprobować wpierw szczęścia u swej młodszej siostry Hortensyi, która wyszła za mąż za pana Chrétiennot, urzędnika, i zajmowała mieszkanie złożone z czterech pokojów przy bulwarze Rochechouart. Szła tam ze strachem, przewidywała odmowę pożyczki, lecz nagliła ją myśl, że Celinka nic jeszcze nie jadła od wczorajszego południa.
Toussaint, starszy brat pani Teodory, był mechanikiem i miał lat piędziesiąt. Był on przyrodnim jej bratem, ojciec jej bowiem, zostawszy wcześnie wdowcem, ożenił się powtórnie z młodą szwaczką, z którą miał kolejno trzy córki, Paulinę, Leonię i Hortensyę. Skutkiem tego pomiędzy bratem a siostrami była znaczna różnica wieku, od Pauliny był starszy, o lat dziesięć a od Hortensyi, najmłodszej z rodzeństwa, o lat osiemnaście. Po śmierci ojca, ów najstarszy brat pozostał przez czas jakiś całą podporą czterech kobiet, co tem mu było większym ciężarem, iż sam miał już żonę i dziecko. Na szczęście wdowa okazała się obrotną kobietą i niechcącą zbyt obarczać pasierba, wstąpiła jako robotnica do szwalni, w której córka jej, Paulina, uczyła się od roku rzemiosła. Niezadługo Leonia zaczęła tam chodzić do roboty wraz z matką i siostrą, w domu więc pozostała tylko Hortensya, najładniejsza i najdelikatniejsza z trzech córek. Matka siliła się, by ją jaknajdłużej posyłać do szkoły, ucieszona ochotą dziewczynki do nauki i pochwałami jej nauczycielek. Następnie zaś, podczas gdy Paulina wyszła za mąż, za murarza a Leonia za mechanika nazwiskiem Salvat, Hortensya była panną sklepową u cukiernika przy ulicy des Martyrs, gdzie poznała młodego urzędnika, który, zakochawszy się w niej, a nie mogąc jej uwieść, zdecydował się na małżeństwo. Leonia umarła młodo, w kilka tygodni po swej matce, obie zmarły na tyfus. Paulina, porzucona przez męża, żyła przy szwagrze, przy Salvacie, którego córka Celinka nazywała ją mamą Teodorą. Jedna więc tylko z trzech sióstr doznała pozornego powodzenia w życiu. Lecz jakkolwiek Hortensya uważała się za „panią“ i nosiła w każdą niedzielę suknię z lekkiej jedwabnej materyi, życie jej wszakże było ciężkie, bolesne bezustannym wysiłkiem maskowania biedy, jaka z całą srogością panowała w jej mieszkaniu złożonem z czterech pokojów przy szerokim bulwarze.
Pani Teodora wiedziała o pieniężnych kłopotach siostry, kłopotach natarczywszych zwłaszcza pod koniec każdego miesiąca. W ostateczności też jedynie szła teraz ku niej z prośbą zaciągnięcia pożyczki. Mąż Hortensyi, zgorzkniały nudą urzędniczego życia i próżnego wyczekiwania awansu, przykrym się stał dla żony i często jej zarzucał winę zwichniętej swej karyery, a od dawna jej zapowiedział, że nie chce znać jej rodziny, której zawsze się wstydził. Chrétiennot, zachowując pewne uznanie względem Toussainta, całe swe oburzenie wyraził przed żoną na siostrę jej Paulinę, tę panią Teodorę, która bezwstydnie żyła ze swym szwagrem pod oczyma jego małoletniej córki! Była to godna towarzyszka tego próżniaka Salvata, który w każdym zakładzie nie mógł usiedzieć przy pracy i zadawalniał swe lenistwo szerzeniem swej szalonej propagandy, a wszak dobrze wiedział, iż żaden właściciel fabryki nie ścierpi, by mu buntowano robotników. Lecz Salvat o nic nie dbał, byle módz próżnować, chociaż nic nie zarabiając, wyrzekał głośno na nędzę! Chrétiennot stawał się wymowny skutkiem nienawiści, jaką czuł do szwagra, a w swej burżuazyjnej ciemnocie pojęć, nie uwzględniając jego rzeczywistej niedoli, wzbronił żonie widywania się z siostrą.
Pomimo tych nieprzyjaznych okoliczności, nieszczęsna pani Teodora, doszedłszy do pokaźnej kamienicy przy bulwarze Rochechouart, z dumą stąpała po schodach, wyłożonych dywanem, mówiąc sobie, iż prowadzą one do mieszkania jej siostry, pani Chrétiennot. Zatrzymała się i zadzwoniła na trzeciem piętrze. Posługaczka, powracająca o godzinie czwartej dla przygotowania obiadu, otworzyła drzwi, a poznawszy przybyłą i wpuściwszy ją, wypowiedziała jej swe zgorszenie na widok zaniedbanego, obdartego jej ubrania.
Pani Teodora, nie zważając na słowa posługaczki, otworzyła drzwi saloniku, lecz nagle przystanęła na progu, przerażona widokiem swej siostry, zanoszącej się od płaczu, z głową ukrytą w głębi jednego z owych foteli, pokrytych niebieskim repsem, foteli, któremi tak chętnie lubiła się szczycić.
— Co tobie?... Co się stało?...
Hortensya miała zaledwie lat trzydzieści dwa, lecz już utraciła znaczną część swej dawnej lalkowatej urody. Wysoka, szczupła, miała jeszcze ładne niebieskie oczy i bujne blond włosy, ale zaniedbała się prawie zupełnie i chodziła po domu w poplamionym, porozpruwanym szlafroku. Od częstego płaczu powieki miała czerwone i cerę nieco zniszczoną, a po dwóch odbytych połogach straciła delikatną świeżość młodości. Rozmiłowana w sobie, pyszna ze swej urody, żałowała, iż wyszła zamąż za tego nieudolnego urzędnika, pewną będąc, że godną była mieszkania w pałacu i noszenia książęcego tytułu.
Płakała teraz z tak szczerą rozpaczą, iż nie zadziwiła się bynajmniej, ujrzawszy siostrę.
— Ach, to ty! Ach, jaka jestem nieszczęśliwa! Ty jeszcze nic nie wiesz! Zaraz ci powiem... to okropne! Tylko tej biedy było mi jeszcze potrzeba do wszystkich moich umartwień!
Pani Teodora pomyślała, że dziewczynki zachorowały. Horteasya bowiem miała dwie córki: dziewięcioletnią Lucynkę i siedmioletnią Marcelkę.
— Czy która z twoich córek jest chora?...
— Nie, nie, obie są na spacerze... wyszły z jedną z moich sąsiadek. To nie to... to co innego!... Wyobraź sobie, moja droga, że znów jestem w ciąży! Dotąd powątpiewałam... ale teraz wiem, że tak jest na pewno!... Już jestem w drugim miesiącu! Powiedziałam dziś o tem mojemu mężowi, wpadł w złość, krzyczał, wymyślał mi najobelżywszemi wyrazami, utrzymując, że to moja wina! A przecież to nie tylko odemnie zależy!... Ach, gdyby to odemnie zależało, nigdybym nie popadła w taką biedę!.. Przecież tylko ja na tem cierpię!...
Znów ukryła twarz w chustkę i, głośno szlochając, opowiadała urywanym głosem tajemnice małżeńskiego swego pożycia. Oboje pragnęli uniknąć potomstwa i czynili wszelkie możliwe starania, by miłosne ich stosunki były bezpłodne. Tak dalece pewnymi byli oboje tego pożądanego skutku swej wstrzemięźliwości, iż dotąd nie oprzytomnieli z przerażenia z powodu wynikłej trzeciej ciąży. Na szczęście Chrétiennot nie posądzał żony o niewierność, wiedząc, iż zbyt jest leniwą, by narażać się na kłopoty nieprawego stosunku po za domem.
— Nie widzę powodu twojej rozpaczy — rzekła pani Teodora. — Wychowacie trzecie dziecko tak, jak wychowaliście już dwoje.
Oburzona Hortensya zerwała się z fotela i z suchemi już od złości oczyma, krzyknęła:
— Sama nie wiesz, co pleciesz! Nie wchodzisz się w nasze położenie! Cóż ty myślisz, że my bogaczami jesteśmy?... Z czegóż wychowamy trzecie dziecko, skoro ledwie że związujemy koniec z końcem!
I zapominając o udawaniu „pani“, zapominając jak dla chwilowego zadowolenia swej miłości własnej, często kłamała przed siostrą, pyszniąc się dostatkami, jakich nie miała, lecz których pragnęła, opowiedziała jej teraz rzeczywiste swe położenie, ciągły brak pieniędzy i wysiłek utrzymania domu na odpowiedniej stopie. Samo komorne pochłaniało siedemset franków rocznie, zatem z trzech tysięcy zarabianych przez Chrétiennota, pozostawało na wszystkie wydatki zaledwie dwieście franków na miesiąc. Jakżeż z tego się można było utrzymać?... Wszak jest ich czworo, a więc, dwieście franków na miesiąc nie mogło być dostateczną sumą na życie, ubranie i odgrywanie roli pomiędzy ludźmi tego samego co oni towarzystwa. Mąż jej jest urzędnikiem, zatem musi być codziennie w porządnym tużurku, ona zaś, jako żona urzędnika, musi pokazywać się ludziom w przyzwoitych sukniach i świeżych kapeluszach. A dwie dziewczynki!... Ileż one potrzebowały obuwia i coraz to innego ubrania! Oszczędzali się w domu na wszystkiem, jedli byle co, wina prawie nie pili, lecz nie chcąc się poniżyć w oczach znajomych, musieli wieczorami wracać od nich dorożką do domu. Hortensya wszakże nie powiedziała siostrze, ile się rzeczy marnowało w jej domowem gospodarstwie z powodu własnego jej niedbalstwa i niedozoru dzieci. Nieład był widoczny, a Chrétiennot powątpiewał, by kiedykolwiek mogło być lepiej, chociażby nawet doszedł do upragnionych czterech tysięcy franków rocznej pensyi. I rzeczywiście, żyli oni w najzupełniejszem ubóstwie, a nawet w nędzy, mając to jedynie pocieszenie w swej niedorzecznej dumie, iż wyższymi są nad tłum roboczy, znojący się w warsztatach i nierozumiejący potrzeby chociażby pozorów zbytku.
— Cóż na to począć, moja droga — rzekła pani Teodora — przybędzie ci dziecko, będzie wam może ciężej, lecz niewarte nad tem rozpaczać... Wszak je nie zabijesz?...
Hortensya znów się usunęła na fotel, szepcząc zmęczonym głosem:
— Naturalnie, że nie, lecz niewiem jak sobie damy radę. Z dwojgiem dzieci nam ciężko, a cóż dopiero gdy trzecie nam przybędzie! Aż strach o tem pomyśleć.... Ach, ja nieszczęśliwa... nieszczęśliwa...
Z rozczulenia nad sobą zaczęła jękliwie płakać, skarżąc się na ciężki los, będący jej udziałem.
Pani Teodora z bólem widziała, w jak złą chwilę trafiła, by prosić o pożyczkę; koniecznością wszakże zmuszona, poprosiła siostrę o franka. Hortensja spojrzała na nią zaczerwienionemi, pełnemi łez oczyma, mówiąc:
— Daję ci słowo, że centyma nie mam przy duszy... Chcąc, by dzieci miały podwieczorek, musiałam pożyczyć dziesięć susów u mojej posługaczki... Onegdaj zastawiłam w lombardzie ostatni pierścionek... i dali mi dziesięć franków, które już się rozeszły. Zawsze tak u nas bywa pod koniec każdego miesiąca... ale mąż mój powróci dziś z wypłaconą swoją pensyą... spodziewam go się wcześniej, niż zwykle, bo wie, że niemam za co kupić obiadu. Jeżeli będę mogła, to jutro ci coś pożyczę.
Drzwi się otworzyły i wbiegła do pokoju posługaczka, która dobrze wiedziała, iż pan nie lubi się spotykać z rodziną pani.
— Co to będzie... pan idzie... słyszę go na schodach!...
— Uciekaj, uciekaj! — zawołała Hortensya głosem wystraszonym... Skryj się przed nim, bo znów będę miała scenę z twojego powodu... Przyrzekam ci, że jutro, jeżeli będę mogła, pożyczę ci.
Pani Teodora ukryła się w kuchni, chcąc uniknąć spotkania ze szwagrem. Lecz niewidziana przez niego, mogła mu się przypatrzeć, gdy wszedł do przedpokoju. Ubrany był starannie w obcisły tużurek, a chuda, żółta jego twarz o wielkiej brodzie spadającej na piersi, miała wyraz opryskliwy, zawzięty i pełen małostkowej pychy. Od lat trzydziestu był urzędnikiem regularnie chodzącym do biura, a wieczorem do kawiarni. Zasuszona jego postać odstręczająco podziałała na panią Teodorę, która coprędzej wymknęła się ztąd na ulicę.
Przygnębiona szła zwolna ku ulicy Marcadet, do mieszkania swego brata, mechanika Toussaint. Słabą miała nadzieję, by jej mógł dopomódz, wiedziała bowiem, że od pewnego czasu spadły nań same niepowodzenia. Toussaint liczył lat piędziesiąt, a podczas ostatniej jesieni miał atak paraliżu, skutkiem czego przez pięć miesięcy niedomagał i nie mógł chodzić do roboty. Był to spokojny, pracowity robotnik, nigdy niechodzący do winiarni. Miał troje dzieci, lecz najstarszy z synów umarł, jako żołnierz, w Tonkinie, a córka, wyszedłszy zamąż za stolarza, wyprowadziła się do Hawru; drugi zaś syn, Karol, odbywszy służbę wojskową, wrócił do Paryża i jako mechanik, chodził napowrót do dawnego warsztatu. Stary Toussaint, wyczerpawszy zasób uciułanych w ciągu całego życia pieniędzy, składanych w kasie oszczędności, rozpoczynał teraz po chorobie życie na nowo, równie biedny, jak przed trzydziestu laty, gdy młodym chłopcem stanął do roboty.
Mieszkanie małżonków Toussaint składało się z jednej tylko izby z ciemną alkową, lecz pomimo ciasnoty porządek panował tu wzorowy. Pani Taussaint była wysoką, otyłą kobietą o twarzy okrągłej i rysach rozlanych, lecz małe, żywe jej oczy miały poczciwe spojrzenie. Była kumoszką bardzo gadatliwą i łakomą, a największą jej przyjemnością było przyrządzenie jakiego smacznego dania na śniadanie lub obiad. Gdy ujrzała teraz wchodzącą panią Teodorę, odrazu się domyśliła celu jej wizyty i, nie dając jej ust otworzyć, rzekła:
— Źle trafiłaś, moja kochana... nie mamy grosza w domu... pomyśl tylko... wszak wiesz jak długo mąż chorował i że zaledwie od kilku dni poszedł do roboty... poszedł, bo nie byłoby co jeść w domu... i już dziś, nie czekając dnia wypłaty, będzie musiał prosić w fabryce, by mu dano coś naprzód...
Popatrzyła na przybyłą z widoczną niechęcią, oburzona zaniedbanem jej ubraniem.
— A Salvat, cóż?... Jeszcze nie znalazł żadnej roboty... zawsze tylko próżnuje?...
Zapewne pani Teodora spodziewała się tych pytań, więc odpowiedziała spokojnie, kłamiąc:
— Niema go w Paryżu... poszedł za robotą na prowincyę, ktoś z przyjaciół tak mu doradził. Spodziewam się temi dniami pieniędzy od niego... pracując, zawsze coś będzie mógł nam przysłać.
Pani Toussaint spojrzała na nią niedowierzająco i rzekła:
— Tem lepiej... tem lepiej, że go niema w Paryżu... bo mówiliśmy tutaj pomiędzy sobą, że Salvat taki niedowarzony i taki z niego waryat, iż gotów się był zamięszać w ową brzydką sprawę z bombami przy Wielkich bulwarach.
Stara towarzyszka Salvata nawet nie drgnęła, a jeżeli coś wiedziała o bombie podrzuconej pod pałac przy ulicy Godot-de-Mauroy, zachowała to tylko dla siebie.
— A ty, moja droga, czemuż się nie postarasz o jakie zajęcie?...
— A do jakiejże roboty mogę być zdatna z choremi oczyma?... Już teraz szycie bielizny nie dla mnie!
— To prawda! Wychodzi się z wprawy! Przecież i ja byłam bieliźniarką, a chociaż oczy mam zdrowe, nie mogę już szyć, tak jak dawniej, za młodu. Podczas choroby męża, widząc, że pieniądze płyną, a znikąd grosz nie napływa, chciałam się wziąść do roboty, do domowego rzemiosła... dostałam nawet trochę bielizny do szycia w domu, ale nie szło... wszystko psułam i to siedząc nad tem dziesięć razy dłużej, niż trzeba. W naszym wieku — już tylko do posługi wynająć się można. Dla czegóż ty się o to nie starasz?... Mogłabyś codzień odrobić kilka godzin u kogo w sąsiedztwie.
— Starałam się coś znaleźć, ale napróżno...
W miarę rozmowy, poczciwa natura pani Toussaint zaczynała brać górę i coraz uprzejmiej patrząc na siostrę swego męża, zaczęła współczuć jej niedoli. Poprosiła ją, by usiadła, obiecując, że jeżeli mąż wróci z pieniędzmi, to pożyczy jej franka. Rozweselona, że ma z kim rozmawiać, ulżyła wrodzonej sobie gadatliwości, opowiadając miejscowe plotki, a skończyła, jak zwykle, powracając do historyi swego syna, Karola. Wpadłszy na ten temat, była jak zwykle niewyczerpaną, oburzając się na niedorzeczność syna, który, podtrzymując miłosny stosunek ze służącą szynkarza i przeciwka, doczekał się z nią dziecka. Lamentowała, iż Karol popsuł się teraz; dawniej, przed wstąpieniem do wojska, był bardzo pracowitym robotnikiem i odnosił matce cały zarobek każdego tygodnia, a teraz, chociaż nibyto regularnie chodzi do fabryki, lecz praca mu mniej smakuje. Życie w koszarach wspomina jaknajgorzej, mówi, że mu się wydawało, iż go zamknięto w więzieniu, a jednak teraz, kiedy już wolność swoją odzyskał, chełpi się z żołnierki i narzędzia w fabryce ciążą mu w ręku. Chciał nawet dłużej odpoczywać, powróciwszy z wojska, lecz ojciec mu nie pozwolił, a Karol jest uległym i dobrym synem, więc ojca posłuchał.
— Tak, moja kochana... zrobił głupstwo z tą dziewczyną... i teraz, chociażby chciał, to nie ma z czego nam pomódz... Ktoby to był się spodziewał po nim takiego głupstwa! Przecież zawsze mówił, że nie ożeni się zbyt wcześnie, bo zawsze czas dźwigać ciężar na barkach. A przytem ostrożny był z dziewczętami... oj tak... umiał się od złego uchronić... aż tu masz!... Wszystko poszło w niwecz, z powodu tej dziewczyny od szynkarza... oplątała go... Nieraz mi mówił jak mu nadskakiwała, gdy wstąpił do szynku wypić z kolegami... a chociaż wiedziała, że się przecież z nią nie ożeni, nic nie pomogło... O bo Karol ani na chwilę nie myślał o ożenieniu się z Eugienią, chociaż zaniósł jej pomarańcz, gdy odbywała połóg w szpitalu... Czy wiesz, moja droga, że ta Eugienia to prawdziwy szurgot... ledwie to wylazło ze szpitala i trochę się poprawiło, znalazła sobie innego gacha i znikła z nim bez śladu.. tylko dzieciaka pozostawiła nam w prezencie. Cóż było robić?... Karol spełnił swój obowiązek, wziął dziecko i oddał na wieś na wykarmienie... niemało go to kosztuje, bo płaci regularnie każdego miesiąca. Powiadam ci że to nas do reszty zrujnowało... bo wydatki mnożą się i spadają najniespodziewaniej. Już to ten rok był dla nas prawdziwie złym... wszystkie możliwe biedy posypały się jak z worka...
Pani Toussaint długo tak rozprawiała o swoich sprawach rodzinnych, lecz nagle spostrzegła pobladłą twarz pani Teodory, i domyślając się jej niepokoju, zaproponowała:
— Nie możesz już dłużej czekać?... Niepokoisz się?... A przed nadejściem męża nic ci dać nie mogę. Jeżeli chcesz, to chodź zemną do fabryki?... Tam mi powiedzą, czy dadzą mu trochę pieniędzy naprzód.
Obie kobiety wyszły z mieszkania, lecz na schodach pani Toussaint, spotkawszy sąsiadkę, której dziecko umarło przed paru dniami, zatrzymała się na półgodzinną gawędkę. Wreszcie stanęły na ulicy i miały się skierować ku fabryce Grandidiera, gdy zatrzymało je wołanie:
— Mamo, mamo!
Była to Celinka, uszczęśliwiona z nowych trzewików i zajadająca maślaną bułkę.
— Mamo, ten młody ksiądz, który był u nas niedawno, chce się z tobą widzieć... Patrz, mamo, ile rzeczy on mi nakupował!
Pani Teodora, zbliżywszy się do Piotra podążającego za Celinką, zaczęła mu dziękować za obdarowanie dziewczynki, a pani Toussaint sama mu się przedstawiwszy, radowała się z udzielonej przez niego pomocy, nic nie żądając dla siebie. Spostrzegłszy zaś, że ksiądz wsunął dziesięć franków w rękę pani Teodory, rzekła, iż miała zamiar przyjść jej z pomocą lecz chwilowo nie mogła, bo mąż jej był chory przez całą zimę i zaledwie od kilku dni zaczął chodzić do roboty. Tu rozpoczęła długą opowieść niepowodzeń rodzinnych, z których najgorszem było ojcostwo syna jej, Karola.
— Mamo! — przerwała Celinka — wszak fabryka, w której papa pracował, jest ztąd bardzo blizko?... Ksiądz dobrodziej chce tam pójść za interesem.
— Fabryka Grandidiera?.. — zapytała pani Toussaint. Ależ to wybornie się składa, myśmy tam właśnie miały iść razem! Więc chodźmy... w ten sposób najpewniej doprowadzimy księdza dobrodzieja...
Fabryka Grandidiera znajdowała się o paręset kroków. Piotr naumyślnie szedł bardzo powoli, pragnąc pomówić z panią Teodorą o Salvacie, lecz gdy tylko wymówił jego nazwisko, kobieta stała się ostrożną w słowach i dawała wymijające odpowiedzi. Oddawna go nie widziała, zapewne powędrował do Belgii z jednym ze swoich kolegów, może tam znajdzie jaką robotę, kiedy w Paryżu jej nie mógł dostać. Z tego, co mówiła, Piotr odczuł, że Salvat nie powrócił do domu po dokonaniu zamachu. Zapewne się lękał, jeżeli nie o siebie, to o swoich i wolał zniknąć, wyrzekając się nadziei ujrzenia dziecka i wiernej swej towarzyszki.
— Księże dobrodzieju, otóż i jesteśmy przed fabryką Grandidiera! — zawołała pani Toussaint — Ale my nie potrzebujemy już tam wchodzić, bo szwagierkę ksiądz dobrodziej poratował, więc kobiecisko nie potrzebuje zapożyczać się u mojego męża... Dziękuję, z serca za nią dziękuję, a także i za nas, boćmy byśmy musieli jej przyjść z pomocą...
Pani Teodora i Celinka, raz jeszcze podziękowawszy Piotrowi, zostały z panią Toussaint na chodniku i pomimo że było błoto i potrącano je często, gdyż ulica roiła się od ludności roboczej, długo rozmawiały, patrząc na drzwi i okna fabryki, wszystkie trzy zgodnie chwaląc tego młodego księdza, który się im wydawał wyjątkowo dobrym i uprzejmym człowiekiem.
Fabryka Grandidiera zajmowała obszerny plac ciągnący się głęboko, od ulicy zaś stał frontem jeden tylko budynek z cegły o wązkich oknach i olbrzymiej bramie, po za którą widać było wielkie podwórze. Wszedłszy po za bramę, zgubić się można było w uliczkach i zaułkach rozbiegających się się bezładnie, a po nad dachami warsztatów, domów mieszkalnych, stajni, szop i składów, dominowały dwa wysokie murowane kominy fabryczne. Przystanąwszy na podwórzu, Piotr słyszał warczenie kół, szmer pasów i głuchy odgłos fabryki, będącej w pełnym ruchu. W miarę, jak szedł dalej, hałas się wzmagał, mury trząść się zdawały od łoskotu młotów i młotków, świdrów i poruszanych machin. Kanałami odpływała czarna woda a z nad dachów wytryskiwały kłęby białej pary, buchając miarowo z cienkich rur metalowych. Para ta, unosząca się rytmicznie po nad dachem warsztatu, zdawała się być jego oddechem, mówiącym o wysiłku machin i ludzi zajętych znojną, wspólną pracą.
Obecnie fabryka wyrabiała przeważnie tylko bicykle. W chwili, gdy Grandidier stał się jej właścicielem, fabryka upadała, źle będąc kierowaną i wyrabiając małe motory podług starego systemu. Grandidier, nie widząc w tem żadnej przyszłości, zaniechał budowania motorów, a przeczuwając powodzenie bicyklów, związał się kontraktem ze starszym swym bratem, jednym z administratorów magazynu „Bon Marché“ i dostarczał mu wybornych bicyklów po cenie stupiędziesięciu franków. Zawiązany interes zapowiadał się świetnie, a magazyn „Bon Marché“ ogromne robił reklamy o popularnej maszynie, o niezrównanej „Lisette“, bicyklu najtańszym i najlepszym, przystępnym dla każdej kieszeni. Lecz dla puszczenia w bieg nowej fabrykacyi, Grandidier porobił znaczne nakłady i obecnie pracował na spłacenie zaciągniętej pożyczki. Blizkim był wszakże zwycięztwa, albowiem z usilnością wytężał swój umysł nad wprowadzeniem coraz to nowych ulepszeń i uproszczeń, co z każdym miesiącem zwiększało gromadzone przez niego zyski. Od pewnego czasu pracował nad wynalezieniem małego motoru, przewidując wielką przyszłość powozów mechanicznych.
Piotr, zapytawszy się o pana Tomasza Fromont, został zaprowadzony przez jednego z robotników do pracowni zbitej z desek, gdzie zastał swego bratanka w roboczem ubraniu i z zasmolonemi rękoma od dopiero co piłowanego żelaza. Dopasowywał jedną z części motoru swego pomysłu. Patrząc na tego dwudziestotrzyletniego olbrzyma, uznojonego przy warsztacie, trudnoby się było w nim domyśleć jednego z najlepszych uczniów liceum Condorceta, gdzie wszyscy trzej bracia Fromont jaknajlepsze po sobie zostawili wspomnienie. Ukończywszy klasy liceum, Tomasz rzucił się z zapałem do ręcznego rzemiosła, radując się, iż będzie mógł pracować przy boku ojca i stać się posłusznym wykonawcą jego woli. Tomasz równie miał trzeźwy umysł jak i obyczaje. Zwykle milczący i zajęty pracą, nie miał dotąd kochanki, lecz utrzymywał, że jeśli spotka dziewczynę, która mu do gustu przypadnie, zaraz się z nią ożeni.
Ujrzawszy wchodzącego Piotra, drgnął zaniepokojony i, wszystko rzuciwszy, pobiegł ku niemu, pytając:
— Czy ojcu jest gorzej?...
— Nie, nie... uspokój się... przychodzę tutaj, bo twój ojciec, przeczytawszy w dzisiejszych dziennikach o szydle znalezionem przy ulicy Godot-de-Mauroy, zaniepokoił się przypuszczeniem, iż policya przybędzie tu dla zrobienia rewizyi.
Tomasz, uspokoiwszy się o zdrowie ojca, uśmiechnął się i rzekł:
— Kiedy tak, to wszystko dobrze... Proszę powiedzieć ojcu, że niepotrzebnie się niepokoił, bo chociażby policya tutaj przyszła, to planu mego motoru nie odnajdzie. Nie przynoszę go tutaj z sobą... wszystkie obmyślane przez nas części pozostawiam w domu, a tu przynoszę tylko kawałek zbyt trudny do wykonania naszemi narzędziami. Lecz jeszcze niewiem, o ile zdołam podołać trudnościom... motor jeszcze nie jest znaleziony.
Piotr, przyrzekłszy powtórzyć Wilhelmowi wszystko co Tomasz powiedział, starał się teraz wybadać bratanka, co mówiono w fabryce o znalezionem narzędziu przy ulicy Godot-de Mauroy i czy ktokolwiek robił przypuszczenie, iż sprawcą zamachu jest Salvat. Lecz Tomasz milczał lub dawał odpowiedzi przez tak, albo nie. Czy policya już tu była?... Nie. A czy robotnicy, rozmawiając pomiędzy sobą, wymieniali nazwisko Salvata? Tak, bo każdy z nich wiedział, że Salvat jest anarchistą. A Grandidier, właściciel, co powiedział, wróciwszy od sędziego śledczego?... Tomasz nie wiedział, bo jeszcze się nie widział z właścicielem.
— Lecz otóż i on... biedny człowiek, zdaje się, że żona jego znów miała atak...
Historyę małżeństwa i pożycia państwa Grandidier, Piotr znał z opowiadań Wilhelma. Przed laty sześciu Grandidier ożenił się z miłości z młodą dziewczyną niezwykłej urody, lecz ta, po pierwszym połogu, dostawszy mlecznej gorączki dostała obłąkania, a dziecko umarło. Pięć lat od tego czasu minęło a Grandidier nie mógł na sobie wymódz, by żonę umieścić w domu zdrowia i żył z nią zamknięty w pawilonie, którego okna wychodzące na podwórze fabryczne zawsze były szczelnie pozasłaniane. Nigdy nikt jej nie widywał a on nikomu o niej nie mówił. Mówiono, te była łagodna i niedołężna, jak maleńkie dziecko, bardzo smutna i zawsze piękna. Od czasu do czasu miewała straszne ataki, a wtedy mąż pozostawał przy niej i, tuląc ją do siebie, starał się uspokoić, chwilami walcząc z nią siłą, gdy wyrwawszy z jego objęć chciała głowę rozbić o mury mieszkania. Podczas paroksyzmów krzyczała przeraźliwie, następnie zapadała w pawilonie głucha cisza, przerywana dopiero ponownym atakiem.
Do niewielkiej pracowni oddanej na wyłączny użytek Tomasza wszedł Grandidier. Był to piękny czterdziestoletni mężczyzna o twarzy energicznej, wielkich czarnych wąsach, krótko przystrzyżonych włosach i otwartem, ujmującem spojrzeniu. Znał Tomasza oddawna a polubiwszy jak syna, sam mu zaproponował, by u niego wyuczył się rzemiosła, następnie wyznaczył mu oddzielną pracownię, by z niej oddzielnie korzystał równie jak z narzędzi znajdujących się w fabryce. Wiedział, iż Tomasz pracuje nad zbudowaniem nowego motoru własnego pomysłu, lecz chociaż osobiście szukał udoskonaleń w tym zakresie, nie pytał go o nie, zachowując dyskretne poszanowanie względem sekretu młodego mechanika.
Tomasz przedstawił swego gościa:
— Mój stryj, ksiądz Piotr Fromont, który po raz pierwszy przyszedł mnie tu odwiedzić.
Zamieniono kilka zdań zwykłej grzeczności w tego rodzaju okolicznościach. Twarz Grandidiera wyrażała głęboki smutek. Był to zwykły jego wyraz, mylnie brany za wrodzoną surowość i nieprzystępność, obecnie starał się zapanować nad sobą i rzekł prawie wesoło:
— Jeszcze cię dzisiaj nie widziałem, mój chłopcze, więc nie wiesz nic o mojej wizycie u sędziego śledczego... Wyobraź sobie, że jestem dobrze notowany w policyi.... Nie wiem czemu taką łaskę mam przypisać, lecz tem lepiej, bo gdyby było inaczej, to miałbym dziś w fabryce cały regiment jegomościów z prefektury. Lecz wracając do mojej wizyty u sędziego śledczego... otóż zapytano mnie, bym wytłomaczył, jakim sposobem narzędzie, opatrzone moją firmą znalazło się pod bramą wysadzonego pałacu. Sędzia najwidoczniej był przekonany, iż sprawca zamachu jest jednym z moich robotników. Naturalnie, że zaraz przyszedł mi na myśl Salvat, lecz przecież nie będę się bawił w oskarżanie ludzi!... A gdy sędzia, patrząc na nazwiska w mojej fabrycznej księdze wpisowej, zapytał mnie z kolei o Salvata, odpowiedziałem, że pracował on u mnie przez trzy miesiące, lecz, że od jesieni zupełnie straciłem go z oczu... Niechaj go sobie szukają, to nie moja sprawa. Ale zabawny człowieczek z tego sędziego! Nizki, blondyn, bardzo dbały o swoją osóbkę, światowy, nadskakujący, mocno zainteresowany całą sprawą zamachu, a zwinny i przebiegły jak kot.
— Czy to czasami nie pan Amadieu? — zapytał Piotr..
— Tak. Nazywa się Amadieu. Ma minę uszczęśliwioną z pochwycenia tej sprawy w swoje ręce. Anarchistów nazywa opryszkami, czemu i ja nie przeczę, lecz sądzę, że ze szczególniejszą zawziętością zajmie się wyśledzeniem sprawców zamachu.
Piotr słuchał uważnie, silnie zaniepokojony, bo widział słuszność obaw Wilhelma, iż znalezione narzędzie przy ulicy Godot-de Mauroy, może naprowadzić policyę na właściwe tropy. Spojrzał na Tomasza, chcąc się przekonać, o ile jest strwożony. Lecz może Tomasz nie wiedział, jaką styczność miał jego ojciec z Salvatem, a może tak umiejętnie umiał nad sobą panować, lecz twarz miał zupełnie spokojną i tylko uśmiechnął się z opisanej figury sędziego śledczego.
Podczas, gdy Grandidier, zbliżywszy się do warsztatu Tomasza, zaczął z nim długą technicznę rozmowę, Piotr stanął w otwartych drzwiach wychodzących na jeden z oddziałów fabryki i z ciekawością patrzał na ruch tutaj panujący. Liczne koła, umieszczone na różnych wysokościach, okręcały się z szybkością, a maszyny do borowania dziur opadały sucho i rytmicznie na podsuwane metalowe płyty. Poruszające pasy migotliwie snuły się jak nieustające przędziwo, wszystko i wszyscy byli w ruchu wśród wilgotnego, przesyconego parą powietrza. Ciżba robotników spotniałych, czarnych od unoszących się wszędzie pyłów, uwijała się przy pracy, lecz dzień roboczy miał się ku schyłkowi i był to ostatni wysiłek kończącego się zadania. Trzech robotników zbliżyło się do kranu z wodą i obmywając ręce, wiedli rozmowę tuż w pobliżu drzwi, tak iż Piotr mógł słyszeć ich słowa.
Spojrzał na nich tem uważniej, iż jeden z nich wysoki, rudy mężczyzna w rozmowie z towarzyszami, nazwał jednego Toussaint, a drugiego Karolem. Zatem to był ojciec i syn. Toussaint był barczysty, otyły o muskularnych rękach i ramionach, nie wyglądał na lat piędziesiąt, chyba po bliższem rozpatrzeniu się w jego twarzy okrągłej, spieczonej, popękanej, źle ogolonej, bo zaledwie raz na tydzień używał brzytwy do siwiejącego zarostu. Prawą ręką, która tak długo była sparaliżowana, posługiwał się z trudnością, widocznie pozostała w niej chorobliwa ociężałość. Karol był uderzająco podobny do ojca, twarz miał również okrągłą, lecz pełną, wąsy czarne, a wspaniale rozwinięte muskuły zdrowo się poruszały pod młodą, białą skórą. Wszyscy trzej rozmawiali o zamachu na pałac bogatego barona Duvillard, o znalezionym pud bramą szydle ze stemplem fabryki Grandidier, i o Salvacie, którego jednozgodnie posądzali jako sprawcę katastrofy.
— Trzeba być ostatnim łotrem, żeby urządzić coś podobnego — rzekł Toussaint. — Ten ich anarchizm oburza mnie i nie chcę o tem nic wiedzieć, ale prawdę powiedziawszy nie żal mi burżuazów, którzy się teraz nie mało strachu najedzą... Niechajże sobie radzą, bo gotowi ich anarchiści częściej wysadzać w powietrze. Jeżeli chcą ujść cało, to niechby się odmienili, innego nie ma już dla nich ratunku.
Toussaint mówił spokojnie, jak człowiek zmęczony i obojętny, czy świat się zawali lub zginie z głodu, bo z obawą widział zbliżającą się starość i okropność dni bez zarobku, a zatem w nieuniknionej nędzy steranego wiekiem i pracą robotnika.
— Ja o tem inaczej sądzę — zawołał Karol. — Nieraz się przysłuchiwałem teoryom anarchistów i doprawdy, że ci ludzie mają racyę. Słuchaj, ojcze, tożeś od lat przeszło trzydziestu pracował bez wytchnienia i cożeś się doczekał? Nie masz na starość ani dachu, ani chleba i lada dzień, gdy znów padnie na ciebie niemoc, wówczas nikt się nawet nie zakłopocze, czy nie zdychasz z głodu... wszak tak już prawie było tej zimy, a teraz może być tylko gorzej... Stary robotnik, to tak jak stary koń, odpędzą go od żłobu i niech mrze gdzie pod płotem, ale konia dobiją — a z człowiekiem tego nie zrobią, chociaż byłoby to litościwiej, aniżeli pozwolić mu konać całe lata w nędzy... Otóż chociaż młody dziś jestem, wiem przecież, że i mnie starość nie minie, a więc, że i na mnie przyjdzie kolej kalectwa i powolnego konania w niedostatku... Wcale mi się taka przyszłość nie uśmiecha i do stu piorunów gotówem przystać do anarchistów, nim bieda zajrzy mi w oczy. A licho może wiedzieć, co będzie, gdy zburzą to, co dzisiaj mamy? Jest źle, a nuż będzie lepiej i bieda zniknie na zawsze z tego świata?...
Karol niezupełnie był przekonany o możliwości swych przypuszczeń, nie posiadał jeszcze wiary w zbawczość anarchizmu, lecz podczas służby w wojsku, nabrał nowych, nieznanych mu dotąd pojęć o równości i prawie używania życia. Pragnął teraz mniej uciążliwej pracy, więcej dostatku, a pracowity żywot swego ojca sądził sceptycznie, widząc smutny tego rezultat. Ojciec długo i wytrwale wierzył w braterską Rzeczpospolitę i zawiódł się w nadziejach, zakończonych goryczą, syn, zaś nauczony doświadczeniem ojca, rwał się myślą ku nowym doktrynom — pogardzając staremi, zużytemi ideałami. Chętnie zaczynał wierzyć, iż polepszenie stanu rzeczy nastąpić tylko może po walce przemocą, ponieważ pokojowe środki zawiodły pokładających w nie nadzieje.
Ryży robotnik ruszył ramionami i z oburzeniem zaczął dowodzić, że anarchiści są tylko opryszkami, a jeżeli Salvat jest sprawcą zamachu, to należy go schwytać i posłać na gilotynę bez sądu, natychmiast. Stary Toussaint zgadzał się na tę opinię.
— Tak, tak, chociaż Salvat jest moim szwagrem, ale nie chcę go znać... Niech ma los, na jaki zasłużył... ale dziwiłbym się bardzo, gdyby się okazało, iż rzeczywiście on jest sprawcą zamachu... bo znam go dobrze, i złości w tym człowieku niema, muchyby nie rozgniótł, czując krzywdę, jakąby jej tem wyrządził...
Umyli się i przebrali; szli już ku wyjściu, gdy Toussaint, spostrzegłszy właściciela fabryki, zatrzymał się, pomyślawszy, iż może skuteczniej będzie wprost do niego się odwołać z prośbą o awans. Grandidier, pożegnawszy się z Piotrem, sam z własnego popędu skierował się w stronę starego robotnika, którego oddawna lubił i bardzo cenił. Wysłuchawszy go, dał mu po namyśle kartkę do kasyera. Grandidier był zawziętym przeciwnikiem udzielania przedterminowych pieniędzy swoim robotnikom, skutkiem czego był przez nich nielubiony. Uważali go za srogiego, pomimo, iż był rzeczywiście dobrym, lecz z powodu trudnego położenia materyalnego fabryki, Grandidier liczył się z każdym groszem, obawiając się własnej ruiny. Inteligencyą swą zwalczał coraz to groźniejszą konkurencyę, a lękając się silnych w kapitały przeciwników, starał się pozostawać głuchym wobec żądań podwyższenia godzin zarobku, jakkolwiek uznawał to za słuszne.
Pozostawszy jeszcze chwilę w pracowni Tomasza, Piotr, umówiwszy się z nim ostatecznie co do wiadomości, jakie miał zanieść choremu bratu, pożegnał się, lecz przechodząc przez podwórze fabryczne, został zdjęty wielką litością, ujrzawszy Grandidiera, który, załatwiwszy sprawy bieżące dnia, powracał do siebie, do tego zamkniętego, osamotnionego pawilonu, gdzie nań oczekiwał smutny dramat jego życia. Jakże niezmierną i nieuleczalną musiała być boleść tego człowieka, bezustannie staczającego walki o dobrobyt dnia powszedniego, a zabezpieczenie swej fabryki od upadku, o utrzymanie równowagi pomiędzy włożonym kapitałem, a domaganiami się pracujących, gdy wreszcie po ukończonym dniu pracy wracał do domowego ogniska, a tutaj, zamiast odpoczynku, wytchnienia, znajdował żonę pozbawioną zmysłów, żonę, którą kochał, lecz żonę nierozumiejącą słów, jakie do niej mówił! Był to już tylko żyjący obraz ukochanej kobiety, która na zawsze umarła dla jego miłości. Nawet w dniach tryumfu na polu przemysłowem szarpał nim ból klęski domowego pożycia i nieunikniona rozpacz, wyczekująca go u progu. Czyż był kto nieszczęśliwszym od niego?... Czyż nędzarz umierający z głodu mógł większą wzbudzić litość, jak ten człowiek, który, pomimo swego nieszczęścia, był nienawidzony przez wszystkich swoich robotników, zazdroszczących mu materyalnego powodzenia!
Znalazłszy się na ulicy, Piotr mocno się zadziwił na widok pani Teodory, pani Toussaint i Celinki. Stały na tem samem miejscu, gdzie je pozostawił i, pomimo błota i ustawicznego potrącania przez przechodniów, rozmawiały w dalszym ciągu, jakby w powodzi słów i drobiazgowych plotek znajdowały ukojenie połączone z zapomnieniem własnej niedoli. Doczekały się wyjścia i fabryki starego Toussaint z synem Karolem. Rad z otrzymanych w kasie pieniędzy Toussaint, powitał je wesoło, lecz zwracając się do pani Teodory, opowiadał jej krążące w fabryce nowiny, dotyczące zamachu przy ulicy Godot de-Mauroy. Wszyscy koledzy, nie wyłączając jego samego, posądzali, że Salvat jest właścicielem znalezionego narzędzia i sprawcą wybuchu. Pani Teodora zbladła, lecz nie pozwalając odgadnąć, co wiedziała w tej sprawie i co o niej sądziła, zawołała z żywością:
— Sami nie wiedzą, co gadają! Powtarzam wam raz jeszcze, iż Salvata oddawna nie ma w Paryżu. Na pewno jest w Belgii, lada dzień spodziewam się listu. Zwaryowali chyba, że go posądzają o rzucanie bomb po mieście. Przecież każdy z was wie dobrze, że Salvat jest łagodny jak baranek!
Wracając tramwajem do Neuilly, Piotr wpadł w głęboką zadumę. Wszystko, co widział w ruchliwej, roboczej dzielnicy Paryża, żywo stało mu w pamięci i zdawało mu się, że jeszcze słyszy odgłosy fabryki dyszącej w pełnym biegu pracy. Tak, praca jest koniecznością i brzemieniem życia ludzkiego, lecz jest zarazem jego zdrowiem i siłą. Po raz pierwszy odczuł to tak dokładnie i cieszył się, że wreszcie stanął na zbawczym gruncie z którego pewnym był, że dopatrzy świetlanych promieni nowej, wyczekiwanej wiary. Lecz jeżeli praca ma być uzdrowieniem i arką przymierza, o ileż zmienionemi od dzisiejszych stać się muszą jej warunki! Jakże dziś niepewnem jest otrzymanie pracy, ile ztąd zawodów, ile najsroższej niesprawiedliwości, ile przymusowego bezrobocia, a z tem połączonej nędzy! Jaka uciążliwa beznadziejność jutra, a jakież okrutne widmo starości, gdy zewsząd odtrącany, bo sterany pracą, człowiek musi mrzeć z głodu, dopóki wreszcie nie zdechnie bez dachu nad zbolałą głową!
Przybywszy do domu Piotr, zastał przy łóżku Wilhelma niedawno nadeszłego Bertheroya, który kończył bandażowanie chorej ręki. Stary uczony jeszcze nie był pewnym pomyślnego rezultatu kuracyi, jeszcze się obawiał mogących wyniknąć pobocznych komplikacyj w stanie zdrowia Wilhelma.
Z przyjacielską swobodą łajał chorego:
— Powiedziałem ci, że powinieneś leżeć spokojnie i nie drażnić się myślami, tymczasem zastaję cię zawsze podnieconego, w gorączce! Jeżeli chcesz wyzdrowieć, to zachowaj się inaczej. Cóż u licha, przecież nie powinieneś mieć żadnej przyczyny drażniącej cię i niepokojącej do tego stopnia!
W chwilę potem, gdy już odchodził, rzekł z dobrotliwym uśmiechem:
— Wiecie, przychodzono mnie interwiewować z powodu owej bomby przy ulicy Godot de-Mauroy. Ach ci dziennikarze, oni sobie wyobrażają, że się powinno wszystko wiedzieć! Odpowiedziałem rozpytującemu mnie paniczowi, że niewymownie będę mu obowiązany, jeżeli zechce mnie sam co mądrego powiedzieć o materyi użytej przy sfabrykowaniu bomby... Lecz z tego powodu będę miał jutro w mojem laboratoryum lekcyę o materyałach wybuchowych. Wiem, że wybiera się wiele osób na mój wykład. Przyjdź i ty, Piotrze, zdasz sprawę Wilhelmowi o tem, co usłyszysz. To go niezawodnie zajmie...
Wymieniwszy spojrzenie z bratem, Piotr przyjął zaproszenie.
Po odejściu Bertheroy, Piotr zdał szczegółową relacyę bratu o wszystkiem, czego się dowiedział na mieście, nie ukrywając, iż w fabryce Grandidiera wszyscy posądzają Salvata, oraz że sędzia śledczy wpadł na trop właściwy. Opowiadanie silne wywołało wrażenie na chorego. Gorączka się wzmogła, a rzucając się na łóżku, Wilhelm prawie bezprzytomnie powtarzał:
— Wszystko przepadło!... Salvat będzie aresztowany, badany, Salvat się wygada, zaplącze, wszystko przepadło!... Tyle pracy, tyle trudu, tyle nadziei! Wszystko napróżno! Napróżno...




IV.

Nazajutrz około godziny pierwszej w południe, Piotr przybył do laboratoryum profesora Bertheroy przy ulicy d’Ulm. Bertheroy zajmował cały obszerny dom oddany mu przez rząd w dożywotnią używalność, by mógł w dogodnem laboratoryum pracować nad swojemi doświadczeniami. Pierwsze piętro zostało przerobione na olbrzymią salę, do której sławny chemik zapraszał niekiedy swoich uczniów i wielbicieli, by im mówić o swoich odkryciach i nowych teoryach. W dnie takich przyjęć ustawiano kilka rzędów krzeseł naprzeciwko długiego stołu, na którym pełno było przeróżnych przyrządów, słojów i flaszek, służących do doświadczeń.
Gdy Piotr wszedł do sali, zastał już sporo osób siedzących na krzesłach, byli to przeważnie koledzy Bertheroya, jego uczniowie, a także kilka pań i dziennikarzy. Lecz zebranie nie miało cechy oficyalnej, witano się z gospodarzem domu i rozmawiano równie swobodnie, jak w salonie. Spostrzegłszy wchodzącego Piotra, Bertheroy zbliżył się ku niemu, a nie wypuszczając jego dłoni, którą uścisnął na powitanie, zaprowadził go w pobliże stołu i posadził przy Franciszku Fromont, który tu przybył jeden z pierwszych. Franciszek kończył trzeci rok nauki w szkole Normalnej, będącej tuż obok, i korzystał z każdej sposobności, by uczęszczać do laboratoryum swego mistrza, którego z czcią uważał za najpotężniejszy umysł naszej epoki. Piotr szczerze się ucieszył ze spotkania, bo Franciszek bardzo korzystne na nim wywarł wrażenie podczas wizyty złożonej w dworku Wilhelma na szczycie wzgórza Montmartre. Inteligentna twarz i głębokie, pełne życia spojrzenie młodzieńca pociągająco wyryło się w jego pamięci. Bratanek z równą życzliwością powitał stryja, z młodzieńczym zapałem okazując mu swe uczucia, rad przytem, iż będzie miał świeże wiadomości o chorym ojcu.
Bertheroy rozpoczął wykład. Mówił w sposób przystępny, z prostotą, a chwilami z błyskami dowcipu. Na wstępie streścił historyę swoich poszukiwań i odkryć w dziedzinie materyi wybuchowych. Ze śmiechem wspomniał, iż czasami ma do czynienia z materyami, które mogłyby wysadzić w powietrze całą część Paryża, lecz uspokoił zebranych gości zapewnieniem, iż jest bardzo oględny i ostrożny. Wreszcie zaczął mówić o bombie rzuconej przy ulicy Godot-de-Mauroy, której wybuch był na porządku dziennym w prasie i w rozmowach wszystkich warstw paryzkiej publiczności. Zebrane szczątki bomby zostały powierzone trzem ekspertom, jemu nawet przyniesiono część okruchów, prosząc by wyraził swój sąd. O ile można było sądzić, bomba była nieumiejętnie przygotowana, nabita odłamkami żelaza, z lontem obsadzonym nieledwie że w dziecinny sposób. Lecz zadziwiającym i zagadkowym był jej nabój środkowy, który chociaż musiał być małych rozmiarów spowodował wybuch siły piorunującej. Do jakichże zatrważających rozmiarów mogło dojść spustoszenie, gdyby użyć dziesięć, lub sto takich nabojów! Lecz dotychczas nie można było zbadać, z jakich materyałów składał się ów nabój, eksperci nie zgadzali się w swych orzeczeniach, co plątało i zaciemniało rozwiązanie zadania. Jeden z tych trzech panów stwierdził, iż użyto wprost dynamitu, podczas gdy dwaj inni jakkolwiek nie zgadzali się w szczegółach, lecz przypuszczali nową, nieznaną dotąd mięszaninę. Zaś on, osobiście, oświadczył, że nie może dać stanowczej odpowiedzi, bo przyniesione mu szczątki bomby zbyt mało przedstawiają śladów materyi wybuchowej, by można było zrobić analizę. Z prostotą zapewnił, że nie wie, wyrokować zatem nie może o naturze użytego środka, w każdym razie jest nim niezmiernie zainteresowany jako nowem a nieznanem sobie odkryciem. Tak, środek ten jest nową materyą wybuchową, której siła przewyższa wszystkie dotychczas przewidywane obliczenia. Lecz gdzie i kto był odkrywcą tego nowego materyału wybuchowego?... Może jaki uczony chemik pracujący pojedynczo w swoim laboratoryum, a może prosty nieuk, który nieświadomie trafił na nową formułę i nie zna całej doniosłości odkrytej przez siebie siły? Bo ileż jest znalezionych już a niedostatecznie zbadanych materyałów wybuchowych, a ileż ich pozostaje do znalezienia! Jemu samemu niejednokrotnie się wydarzyło, iż w trakcie poszukiwań w danym kierunku, przeczuwał, odgadywał nowe odkrycie, nie mając następnie czasu lub sposobności do należytego zbadania. Niektóre ze swych spostrzeżeń wyjawił prostodusznie, wskazując kierunek, jaki należałoby przyjąć, chcąc dojść do pożądanego rezultatu. Nie wątpił w decydującą przyszłość materyałów wybuchowych, i z twarzą natchnioną zakończył wykład piękną improwizacyą, mówiąc, iż dotychczas siła ich była profanowaną, gdyż używano jej w celu zemsty i zniszczenia, lecz w przyszłości stanowić ona będzie siłę dodatnią, pomocniczą. Może właśnie w umiejętnie zastosowanych i użytych materyałach wybuchowych spoczywa wspaniały dar, jaki z czasem wiedza złoży ludzkości. Przez wiedzę zdobyte i ujarzmione siły staną się wyswobodzeniem, będą dźwignią która poruszy i odmieni świat cały. Pozostaje więc zadanie ujęcia tych sił w karby zupełnego posłuszeństwa, by niewolniczo służyły na skinienie człowieka.
Wykład trwał nie dłużej nad półtory godziny, a przez cały ten czas Piotr widział, z jakim zapałem Franciszek wsłuchiwał się w słowa mistrza, płonąc ze wzruszenia przed ukazywanemi przez niego horyzontami. Piotr również był zainteresowany treścią wykładu, tem więcej, że chwytał dla niego jednego zrozumiałe aluzye, oraz odgadywał teraz przyczyny wielkiej obawy Wilhelma, by uczyniony przez niego wynalazek nie wpadł w ręce sędziego śledczego przy indagowaniu Salvata. Żegnając się z Bertheroyem, rzekł do niego z naciskiem:
— Wilhelm będzie żałował, że nie mógł słyszeć porywająco pięknych poglądów pańskich.
Bertheroy uścisnął dłoń Piotra i, patrząc mu w oczy, rzekł z uśmiechem:
— Powtórzysz coś słyszał, on zrozumie jak należy... wiem, że mógłby więcej odemnie o tem powiedzieć.
Piotr wyszedł razem z Franciszkiem, który przez uszanowanie względem mistrza zachowywał się dotąd milcząco, teraz zaś, idąc ulicą przy stryju, odezwał się:
— Jaka szkoda, że człowiek tak wyjątkowego umysłu, jak Bertheroy, człowiek wyzwolony ze wszystkich przesądów i wierzący tylko w prawdę wiedzy i zbawienie przez wiedzę, pozwolił się skrępować oficyalnemi tytułami i zaszczytami! Te wszystkie godności i tytuły zmniejszają jego naturalną dostojność. O ileż my, młodzież, wolelibyśmy go widzieć mniej obwieszonego orderami i niekorzystającego z wyznaczonych mu przez rząd pensyi i orderów!
— Cóż chcesz — odparł Piotr pobłażliwie — trzeba żyć i mieć możność spokojnej pracy. Wreszcie mam najgłębsze przekonanie, że Bertheroy jest wyższy po nad wszystkie dostojeństwa, jakiemi pozwala się obdarzać.
Gdy doszli do szkoły Normalnej, Piotr zatrzymał się w przypuszczeniu, że Franciszek go pożegna, by wrócić do zwykłego zajęcia. Lecz młodzieniec tylko spojrzał na stary gmach, w którym spędzał teraz część swego życia i rzekł, idąc dalej:
— Nie, nie, dziś czwartek, jestem wolny. Szkoła daje nam sporo wypoczynków, aż za wiele... Lecz rad z tego jestem, bo mogę więcej czasu spędzać w domu, pracując na zwykłem mojem miejscu w pracowni, przy tym samym stole, na którym odrabiałem kiedyś lekcye zadawane w liceum. A dziwna rzecz, lecz najchętniej się uczę, najjaśniej wszystko rozumiem, gdy spokojnie siedzę w naszej pracowni na Montmartre.
Gdy przed paru laty Franciszek po zdaniu właściwych egzaminów mógł wybierać pomiędzy szkołą Politechniczną a szkołą Normalną, wstąpił do tej ostatniej i zawsze odtąd był pierwszym uczniem w swojej sekcyi. Ojciec jego pragnął, by miał jakiś zawód w ręku, by był profesorem, chociażby ze zrzeczeniem się służby czynnej na rzecz osobistego dalszego kształcenia się i niezależnej pracy, jeżeli okoliczności dozwalałyby na tak szczęśliwą przyszłość. Obecnie Franciszek kończył trzeci rok szkolny i przygotowywał się do egzaminu, mającego mu dać stopień licencyata. Pracował usilnie i jedynem jego wytchnieniem były piesze wędrówki pomiędzy szkołą, a wzgórzem Montmartre, oraz spacery w ogrodzie Luksemburskim.
Machinalnie, z przyzwyczajenia, Franciszek skierował się i teraz w stronę tego ogrodu, a Piotr poszedł wraz z nim, ożywioną prowadząc rozmowę. Dzień był pogodny i, jak na luty, niezwykle ciepły, prawie wiosenny. Bladawe słońce migotało pomiędzy bezlistnemi jeszcze drzewami, lecz krzaki bzu ukazywały już drobne, zielone pączki. Rozmawiali o szkole Normalnej.
— Wyznaję — mówił Piotr — że wcale się nie zachwycam jej duchem. Prawda, że system wykładów jest dobry, bo chcąc kształcić profesorów, należy przedewszystkiem nauczyć ich rzeczy odnoszących się do rzemiosła, a zatem wbić im w głowę cały zasób wiadomości. Lecz na nieszczęście niewszyscy ci młodzi ludzie z profesorskim wykształceniem pozostają wiernymi karyerze, którą obrali. Wielu z nich rozprasza się po świecie i w imię wyższego wykształcenia, jakie posiedli, zajmują stanowiska w prasie i dyktują prawa sztuce, literaturze, społeczeństwu. Zarozumiałość ich jest wielka, a rzekłbym — nawet szkodliwa. Wywierają oni zbyt wielki wpływ na opinię publiczną, nie bacząc na skutki, i tak widzieliśmy ich nie tak dawno gorliwymi wielbicielami Woltera, obecnie zaś bawią się w spirytualizm, mistycyzm, upędzając się za modą i powodzeniem w salonach. Są dyletantami i kosmopolitami. Wszak za ich to sprawą szerzy się dziś modne powątpiewanie w doniosłość wiedzy. Wiara w wiedzę okazała się rzeczą brutalną, nie salonową, więc, zapominając o jej dobrodziejstwach, a pragnąc się dostosować do wykwintnego nieuctwa kół towarzyskich, gdzie im drzwi uchylono, panowie ci udają przesyt i znużenie, by z gracyą o wszystkiem powątpiewając, uczyć się min znudzonych, lecz wytwornych, naiwności sztucznej, lecz dobrego tonu. W ciągłej będąc obawie, by ich kto nie wziął za uprawiających rzemiosło profesorskie, obgadują szkołę, ćwicząc się jej kosztem w zjadliwej ironii, słowem, pragną zdobyć miano paryzkich światowców. Dla przypodobania się w salonach, zawsze każdy z nich gotów odgrywać rolę dobrze wyćwiczonegoo pieska, umiejącego ładnie służyć na dwóch łapkach, z wdziękiem i przymileniem spoglądając na obecnych. Oto są przyczyny ich napaści na wiedzę i głoszenia proroctw o jej upadku! Hipokryzyą powodowani, dla przypodobania się tym, których ton naśladują, twierdzą, iż łaską dotknięci, powrócili ku wierzeniom maluczkich, ku naiwnemu i rozkosznemu idealizmowi małych dzieciątek, ku sianku w obórce, w której Jezus się urodził.
Franciszek serdecznie się roześmiał.
— Tak, tak, jesteś może trochę złośliwy dla tych panów, mój stryju, lecz portret, jaki skreśliłeś, jest uderzająco do nich podobny!
— Mówię o nich, czerpiąc w moich wspomnieniach. Znałem kilku takich jegomościów, a każdy z nich, co do jednego, był olśniony nieznanem sobie dotąd życiem paryzkich salonów i, by tam się utrzymać, by go ztamtąd nie wyproszono, rzucał się bez pamięci w wyznawanie najzacofańszych poglądów. Pogardzał energią i pracą, z obrzydzeniem mówił o wolności, niedowierzająco i pogardliwie wyrażał się o wiedzy, niewierzył w jej przyszłość i potrzebę nauki. Z wystudyowanem przed lustrem znudzeniem, pan taki oświadcza, iż w nic nie wierzy, lub wierzy we wszystko, co nieznane! Zdaje mu się wtedy, iż nikomu nie może przyjść na myśl porównać go do pana Homais, tego typu pospolitości i prowincyonalnej erudycyi. Lecz jakkolwiek śmiesznym jest ten typ stworzony przez Flauberta, wolę pana Homais, który przynajmniej jest przekonany o tem, co mówi. Powtarza, iż dwa a dwa jest cztery, lecz wie napewno, iż tak jest rzeczywiście i że inaczej być nie może. Powtarzać tak uznane prawdy jest głupio i zbytecznie, lecz na pewno o wiele to mędrsze, aniżeli naprzykład wiara w cuda dziejące się w Lourdes.
Franciszek spojrzał ze zdziwieniem na księdza, a ten, zrozumiawszy tego przyczynę, postanowił miarkować się w swych wyrażeniach. Pomimo to, w dalszej rozmowie z bratankiem, nie powstrzymywał wylewu swej goryczy, mówiąc o dzisiejszej intelektualnej młodzieży, którą posądzał, iż w całości jest pogrążoną w kryzysie rozpaczy i zwątpienia. Równie jak litował się nad biednym ludem roboczym, mrącym z niedostatku i nędzy, tak z pogardliwem ubolewaniem odnosił się względem uniwersyteckiej młodzieży, która wobec prawdy życia traciła odwagę i z dziecięcem kwileniem zwracała się ku przeszłości, szukając pocieszenia w kłamliwych obietnicach spirytualizmu, w mrzonkach o nieśmiertelności, o wiekuistem szczęściu, i, zamiast ukochać życie, marzyła o śmierci, egzaltując się ku pozagrobowemu bytowaniu. Nie jest-że to zbrodniczym zamachem na życie, marzyć o wyzwoleniu się z niego?... Nie jest że ohydą usunąć się od spełnienia swego zadania i przyłożenia się do ogólnego ludzkiego wysiłku?... Cóż za szalony egoizm powodował każdą taką jednostką! Każde takie ja, zamykało się tylko w sobie i chciało być środowiskiem wszystkiego, wymagając dla siebie szczęścia przez siebie i tylko dla siebie. Ach, czemuż ta młodzież nie ocknie się z pomyłki, by zwrócić się ku pięknu życia, by z samowiedzą i z odwagą spełnić swe zadanie, dążąc ku prawdzie, ucząc się poznawać przeszłość jedynie dla wyzwolenia się i unikania jej błędów w przyszłości! Piotr sądził, iż większość młodych umysłów popadła w sidła spaczonej metafizyki i bolał nad tym zwrotem chociaż uwzględniał, że to się stało skutkiem rozdroża niewyjaśnionych, a tak licznych pojęć i zdań, jakie dostrzegał, nie umiejąc ich rozwiązać, każdy młody kształcący się umysł. A więc może to było tylko zmęczenie słabych pod zbyt ciężkiem brzemieniem i lenistwo, albo lęk zmęczenia.
Franciszek przerwał mu przecząc:
— Ale mylisz się, stryju! My niewszyscy takimi jesteśmy... chyba znasz tylko młodzież z sekcyi filologicznej... bo z pewnością zmieniłbyś sąd, poznawszy naszą sekcyę matematyczno-fizyczną. Tak, nasi koledzy z literackiego wydziału oburzają się przeciwko pozytywizmowi, i zdają się podzielać słynną opinię o bankructwie wiedzy. Przypuszczam, że jest w tem trochę winy profesorów, jakich mają tam obecnie, przeważnie neo spirytualistów i dogmatycznych retoryków. A jest w tem i wina mody, jak słusznie zauważyłeś przed chwilą. Wydelikaceni panicze, lub takich chcący udawać, prawie wszyscy uznają, że wiedza jest zbyt brutalna i zbyt naga, wprost rażąca ich nerwy. Im potrzeba we wszystkiem wdzięku, wytworności, blasku, chociażby tylko pozornego połysku. Lekkomyślni ci eleganci są więc naturalnymi zwolennikami tak zwanego przez ich mistrzów „nowego ducha“!
— Ach tak, nowy duch! Ileż podstępu jest w tej drobnej na pozór formułce! To już gorzej, niż moda, która zwykle prędko się zmienia. To taktyka, i jaka wstrętna i okrutnie przebiegła taktyka! Przywoływanie wszystkich ciemności ku zwalczeniu światła, okiełznanie umysłów, odgrodzenie ich od prawdy i sprawiedliwości, a tem samem trzymanie ich w poniżającej, zależnej służalczości!
Zdumienie Franciszka wzrastało i znów znacząco spojrzał na stryja, noszącego czarny strój księży. Pod wpływem tego spojrzenia Piotr zamilkł. Stanęła mu teraz w pamięci postać monsignora Martha. Zdawało mu się, że słyszy pieszczone słowa, przez niego głoszone z kazalnicy w kościele św. Magdaleny, słowa ckliwej miłości Kościoła, słowa usiłujące przywabić umysły i pozyskać Paryż polityce Watykanu i propagowanej idei neo-katolicyzmu, przygarniającego do swego łona demokracyę, oraz wiedzę. Tak, niezawodnie, lecz by ten Paryż i wiedzę na swój sposób urobić, a tem samem zatruć i zniszczyć doszczętnie! Tak, teraz zawrzała ostateczna walka! Zbiorowemi siłami Rzym postanowił lać truciznę młodzieży i wzmogła się ku temu usilność we wszystkich zakładach naukowych, pozostających pod kierunkiem, lub wpływem księży. Na wszystkie świata strony coraz natarczywiej głosili oni teraz wieść o odrodzeniu się mistycyzmu, szalone rojąc nadzieje, iż tym sposobem przyśpieszą stłumienie wiedzy! Mówiono, że monsignor Martha był wszechpotężnym, chociaż ukrytym, kierownikiem katolickiego uniwersytetu w Paryżu, a w zaufanem kółku zwierzając swe plany twierdził, iż zło jest tak oporne, że pomimo usiłowań, zaledwie trzecie pokolenie uczniów przyniesie pożądany rezultat krzewionej nauki. Lecz wtedy Kościół dobroczynne swe rządy bezpodzielnie ugruntuje we Francyi.
— Mylisz się wszakże, stryju — rzekł Franciszek — przypuszczając, że nasza szkoła Normalna ulega wpływom rządzącym w uniwersytecie katolickim. Prawda, że znajdują się pomiędzy nami wierzący, lecz ci należą do wyjątków. Nawet w wydziale filologicznym mało się ich napotyka, a większość składa się ze sceptyków, niewnikających w żadną rzecz głębiej, myślących tylko o własnej przyszłej karyerze. Są to przede wszystkiem profesorowie i już uważający się za takich, chociaż chwilami ogarnia ich wstyd ich przedwczesnej dojrzałości i, chcąc udawać młodych, a wyemancypowanych, bawią się w ironię, w krytycyzm, jak zwykle ludzie niezdolni do oryginalnej twórczości. Trudno się spodziewać, by z ich szeregu wyszedł człowiek gienialny, ów gieniusz pożądany i wyczekiwany. A może i lepiej, by upragniony ten zbawczy umysł zajaśniał wśród nas w całej swej surowej a potężnej naturze, nietknięty krytycyzmem, nieobeznany z naszemi książkami, w pełni siły, narzucający się nam brutalnie mocą własnej piękności i prawdy. Niechajby co prędzej stał się ten wyłom, otwierający nam pochód ku rzeczywistemu światu! Lecz, wracając do kolegów w mojej naukowej sekcyi, to za tych ręczę, iż na nich nie działa ani neo-katolicyzm, ani mistycyzm i okultyzm, ani żadne inne fantasmagorye, będące dziś w modzie. Kwestye religii mało ich obchodzą i z pożądaną trzeźwością i jasnością umysłów zajmują się wyłącznie wiedzą. Cały ich zapał skierowany jest ku wiedzy doświadczalnej, której zakres pragną wzbogacić swoim wysiłkiem, wierząc iż to najszczytniejsze zadanie wszystkich pokoleń rodu ludzkiego. Ci przyszli pracownicy na takim lub innem polu naukowem, są z natury swej pozytywistami, ewolucyonistami, deterministami, którzy wierzą tylko w badanie i doświadczalność, by pracą w tym kierunku zdążać ku prawdzie i rzeczywistemu zdobyciu świata.
Rozmowa pomiędzy stryjem a bratankiem, stawała się coraz więcej ożywioną i swobodną. Długo już chodzili po spokojnym, słonecznym ogrodzie, gdy Franciszek zawołał:
— Młodzież, któż ją zna... i któż ją znać może?... Ileż razy śmiejemy się pomiędzy sobą, gdy różni mistrze i apostołowie wyrokują, że jest biała, lub czarna, albo szara, stosownie do chwilowego życzenia ich samych, i potrzeby poparcia własnych ich pojęć, lub dążności. Prawdziwa młodzież spędza czas w szkołach, w laboratoryach i bibliotekach. I ta właśnie pracująca młodzież jest przyszłością, a nie młodzież hałaśliwa, politykująca i zwracająca na siebie uwagę ulicznemi manifestacyami. Lecz tych krzykaczy wszędzie widać i słychać, więc cóż dziwnego, że ogół po nich sądzi o całej młodzieży, podczas gdy w rzeczywistości najlepsza jej część pracuje w milczeniu, z zapałem oddana spełnieniu swego zadania. Takich znam najwięcej i pomiędzy nimi przestaję, wiem zatem ile jest w nich energii i niezmordowanego wysiłku, by módz w przyszłości pchnąć naprzód pochód ku światłu, by wieść dalej pracę rozpoczętą przez poprzedników i wzbogacić dorobek już osiągnięty. Niechaj im kto oświadczy, iż wiedza zbankrutowała, a ruszą tylko ramionami nad nieuctwem mówiącego, bo wiedzą oni najlepiej, że nigdy tyle serc nie płonęło miłością wiedzy, i że jej zdobycze nigdy nie były obfitszemi. By głoszone słowa o bankructwie wiedzy mogły się kiedykolwiek przyodziać w pozory prawdy, na to trzeba, by przez wielką ilość pokoleń zamknięto szkoły, zniszczono laboratorya i biblioteki, a wtedy może czasowo zapanują ciemności i wznowią się nadprzyrodzone wierzenia, będące pocieszeniem serc słabych i podporą mózgów, będących w zaniku!
Zapał Franciszka przerwało nadejście młodego, wysokiego blondyna, który, zatrzymawszy się przed nim, podał mu rękę. Piotr zdziwił się, poznawszy syna barona Duvillard, który powitał go, uchylając kapelusz. Okazało się, że młodzi ludzie kolegowali kiedyś z sobą w liceum Condorceta.
— Ty tutaj?... — zawołał Franciszek — Cóż ty możesz tu robić w naszej łacińskiej dzielnicy?...
— Jestem przypadkowo... przechodząc... idę daleko... za obserwatoryum, do Jonasa... Czyż byś ty nie znał Jonasa?... Ach, mój drogi... wiesz... to rzeźbiarz niezrównanej gienialności, jego wielkość polega na tem głównie, iż prawie się nie posiłkuje materyą... Ostatnim jego dziełem jest „Kobieta“, figurka niewiększa od małego palca, lecz ileż w niej duszy! Ach, wiesz, jestem zachwycony. Jonas pomija nieledwie ciało, a uwydatnia duszę... pojmujesz więc, jaka to dla mnie rozkosz, dla mnie, gardzącego wstrętnemi formami kobiecego ciała... Tak, Jonas stworzył kobietę, jaką być powinna, pochwycił jej sylwetkę, lecz tylko w głównym jej symbolu. Ach, jakże pięknem jest jego dzieło!... Wprost przygniata swoją wielkością... estetyką... religią...
Franciszek patrzał na mówiącego z uśmiechem, bawiąc się jego słowami i wyglądem. Hyacynt miał na sobie bardzo długi surdut ściskający figurę w pasie, a długie włosy w sztucznie zaczesanych puklach, opływały mu twarz wygoloną i podmalowaną. Widocznie usiłował mieć postać androgina.
— Czem się jeszcze interesujesz?. Zdawało mi się, że pracujesz... że piszesz wiersze... czyś już wydał jaki poemat?
— Ach, wiesz.. samo wspomnienie jest dla mnie znużeniem... tworzyć, odstręcza mnie... Ach, ileż mnie to odstręcza... Przemagam się wszakże, jak tworzę bez pośpiechu... całemi tygodniami; pierwej myślę, nim stworzę wiersz jeden... Lecz mam już kilkunastozwrotkowy poemat zupełnie ukończony... „Koniec kobiety“. Jak widzisz, jestem bezstronny, mogąc podziwiać arcydzieło Jonasa, który wierzy jeszcze w potrzebę istnienia kobiety... Lecz uwzględnić go należy... jest rzeźbiarzem... jest to dział sztuki poniżająco działającej, zwłaszcza na samych artystów... rzeźba jest zawsze brutalna... materyalna... Poezya... ach poezya... to rzecz inna... lecz na nieszczęście splugawiono poezyę kobietą!... Zbyt często, zawsze niepotrzebnie śpiewano wiązaną mową o kobiecie!... Czas, by się to skończyło! Czas oczyścić przybytek poezyi z kału, jaki pozostawia chociażby wspomnienie samicy!... Ach, czemuż poezyi nie uszanowano od tak plugawego zetknięcia!... Bo mówiąc o kobiecie, czyż zaraz myśl się nie mroczy tylu i tylu wadliwościami z nią nierozłączonemi... płodność... macierzyństwo... wreszcie wszystko... wszystko, co do kobiety się odnosi, jest tylko jednem wielkiem obrzydzeniem... Jakże jest pożądanem, byśmy wszyscy mogli dotrwać w poszanowaniu naszej czystości i, niepokalani związkami z kobietą, skazać naszem obrzydzeniem wszystkie te samice, by wymarły niezapłodnione. Byłby to koniec wszystkiego... koniec szczytny pięknem czystości!
Wycedziwszy te poglądy tonem omdlewającym, Hyacynt się pożegnał i odszedł zwolna, wyprężając tors, a falując biodrami, zadowolony z wrażenia, jakie wywarł na dawnym koledze.
— Czy podtrzymujesz z nim znajomość? — spytał Piotr.
— Nie, ale kolegowałem z nim we wszystkich klasach w liceum Condorceta. Był zawsze jednym z najgorszych uczniów, lecz chciał nam imponować milionami swojego ojca, chociaż mówił o nich z udaną pogardą. Przechwalał się krańcowością poglądów i twierdził, że pragnie podłożyć ogień pod minę, któraby świat wysadziła w powietrze. W tym celu nauczył się palenia papierosów, by mieć zawsze ogień w pogotowiu! Chwalił się, że może tylko czytać książki Schopenhauera, Nietzschego, Tołstoja i Ibsena! A teraz, jak widzę, jest chory na bzika.
— Ach, mój drogi, jakie to smutne! Życie dało mu uprzywilejowane stanowisko wśród szczęśliwych wybrańców, a on z nudów, ze znużenia, marzy o zagładzie i okrutniejszym jest od tych, którzy chcą wszystko obalić wprost z odmiennych pobudek!
— Hyacynt Duvillard jest przedewszystkiem śmieszny! — odrzekł Franciszek. — Doktrynerzy, głoszący o bankructwie wiedzy, wywołali mistycyzm i nowy zwrot ku spirytualizmowi, lecz czyż można obawiać się ich, jeżeli w tak krótkim czasie doszli do wytworzenia równie niedorzecznych przejawów w sztuce i w literaturze?... Po kilku latach wywieranych przez nich wpływów, widzimy rozkwit satanizmu, okultyzmu, już nie mówiąc o wskrzeszonych obyczajach Sodomy i Gomory. Po owocach sądzić można o jakości drzewa i, zamiast odrodzenia na tle przeszłości, nie jest-że oczywistością, iż jesteśmy świadkami przejściowej reakcyi, która wiele przyczyn tłomaczy?... Świat stary nie chce położyć się do grobu i walczy ze śmiercią, wijąc się w ostatnich konwulsyach, rozpaczliwie ciska się, dysząc resztkami życia, które zginie, zalane przez wzmagający się przypływ prawd, zdobywanych przez wiedzę. W tem tylko jest przyszłość, świat nowy, budowany przez młode, pracujące pokolenie, które w ciszy, bez upędzania się za rozgłosem, dąży ku podołaniu wielkości swego zadania. Jesteśmy tutaj w uprzywilejowanej siedzibie tej pracującej młodzieży, a wytężywszy słuch, zrozumiemy ciszę tej dzielnicy Paryża. Ta wielka cisza powstaje z wytężenia wszystkich tych młodych mózgów pogrążonych w pracy nad książką, nad rozważaniem rzeczy przeczytanej, karty skreślonej, prawdy zdobytej i wiodącej ku nowym zwycięztwom!
Przystanąwszy wśród rozległego obszaru w pośródku ogrodu, Franciszek powiódł szerokim giestem ręki do koła, jakby sięgając po za wyniosłe, stare drzewa, w dal, tam, gdzie się wznosiły gmachy przeróżnych naukowych instytucyj, wszystkie wyższe szkoły, fakultety prawa i medycyny, Instytut złożony z pięciu akademij, biblioteki, muzea, niezliczone zbiory pomocnicze, cały dobytek pracy umysłowej, rzucony i rozsiadły w tej właśnie dzielnicy olbrzymiego Paryża.
Piotr milczał wzruszony, zachwiany w swem powątpiewaniu i zdawało mu się, że w istocie słyszy tętno wysiłku pracy młodzieży, zaludniającej klasy, amfiteatry, laboratorya, czytelnie i stancye we wszystkich domach łacińskiej dzielnicy. Cisza tu panująca była oznajmieniem trwającej pracy, odwrotnie więc, niż w dzielnicach fabrycznego Paryża, gdzie powietrze drżało od hałaśliwego huku maszyn i warsztatów, od warczenia niezliczonych kół, dyszenia pary i ludzkich nawoływań, lub skargi, a nawet przekleństwa. Lecz tutaj, w łacińskiej dzielnicy wysiłek równie był potężny, choć cichszy, a zmęczenie przynosiło plon inny, lecz niemniej bogaty. A więc prawdą jest, że najzdrowsze umysły francuzkiej młodzieży nie wyrzekły się żadnej nadziei?... Nie zwątpiły o żadnem zwycięztwie?... I w cichym, potężnym wysiłku cała ta młodzież dąży ku prawdzie, ku jutrzejszej sprawiedliwości?...
Po dłuższej chwili milczącego zadumania i wspólnego wzruszenia, Piotr wraz z Franciszkiem wyszli z ogrodu i skierowali się ku Sekwanie.
— Wrócę teraz na Montmartre, czy zechcesz iść ze mną, mój stryju?...
Piotr chętnie się zgodził, zwłaszcza gdy się dowiedział, że Franciszek zamierza wstąpić do muzeum Luwru, po pracującego tam swego brata. Wspaniałe sale muzeum malarstwa prawie były puste skutkiem niezwykle pięknej, ciepłej pogody, i tem silniej uderzały swą majestatyczną, szlachetną powagą, że na ulicach miasta panował niezwykły ruch i gwar spacerującej publiczności.
Odnaleźli Antoniego w sali Prymitywów. Pogrążony w pracy, nie zauważył ich nadejścia, rysując akademię z obrazu Mantegna. Starał się być skrupulatnym w oddaniu tak całości, jak szczegółów; rysował z rodzajem nabożeństwa. Antoni był zapalonym wielbicielem prymitywów, lecz bynajmniej nie ze względu na ich mistycyzm i polot idealny, jakich to przymiotów dopatruje się w nich dzisiaj panująca moda. Młody człowiek na przekór modzie, czcił w nich, i słusznie, ich szczerość i naiwny realizm, ich poszanowanie i skromność wobec natury, ich wielką lojalność, a nawet drobiazgowość, z jaką usiłowali odtwarzać ją w swych dziełach. Całemi dniami przesiadywał przed ich obrazami, studyując i kopiując, by się od nich nauczyć trzeźwego i sumiennego rysunku, szlachetnego pojmowania modelu, co zawdzięczali oni szczerości swego artystycznego powołania.
Kilkogodzinna praca w muzeum rozpromieniła twarz Antoniego, a bladoniebieskie jego oczy pałały blaskiem natchnienia. Jasnowłosy ten olbrzym o twarzy zwykle łagodnej i rozmarzonej był teraz podniecony, rozgorączkowany, a wysokie jak wieża czoło, które odziedziczył po ojcu, zdawało się być cytadelą zbrojną dla zdobycia prawdy i piękna. Miał lat osiemnaście, lecz już zdecydował o kierunku swego życia. Przed ukończeniem liceum ogarnęła go nieprzezwyciężona niechęć do nauk klasycznych i cały czas spędzał rysując. Upoważniony przez ojca, przestał uczęszczać do liceum, lecz obdarzony wybitną oryginalnością artysty, Antoni nie mógł się odnaleźć w rozpoczętych studyach, wahał się i przerzucał, sam jeszcze nie wiedząc czego szuka. Spróbował być grawerem na miedzi, bo ojciec żądał, by każdy z synów posiadał w ręku rzemiosło. Lecz wkrótce zajął się drzeworytnictwem i przy tem pozostał, jakkolwiek mówiono mu, iż sztuka ta jest w zupełnym upadku, zwyciężona chemicznie trawionemi kliszami. Antoni postanowił stać się odnowicielem upadającej sztuki drzeworytniczej. Marzył o rytowaniu na drzewie własnych swoich rysunków, chciał być mózgiem tworzącym i ręką dokonywającą dzieła, a pewnym był, iż tylko tym sposobem wywoła efekt żądany i nowy, zgodny z pierwotnem widzeniem artysty. Przez posłuszeństwo względem ojca podejmował się drzeworytów dla bieżących wydawnictw ilustrowanych, lecz po za tą zarobkową, rzemieślniczą pracą nie przestawał dążyć ku urzeczywistnieniu swej myśli i już zdołał wykonać kilka desek, zapowiadających zadziwiające rezultaty. Rysował na nich sceny proste, wzięte z życia i, tnąc je rylcem w drzewie, akcentował silnie, upraszczając szczegóły, a podnosząc charakter ogólny, rysy najważniejsze. W krótkim czasie doszedł do doskonałości, zdumiewającej w tak młodym chłopcu.
Zamieniwszy kilka zdań z przybyłymi, Antoni otworzył tekę, by schować dziś rozpoczęty rysunek z obrazu Mantegna.
— Czy masz zamiar wyciąć to na drzewie? — zapytał Franciszek.
— O nie! Rysowałem to wprost dla skąpania się w źródle niewinności... dla nauki, by mieć w pamięci, że trzeba być skromnym i szczerym... Lecz rysunek ten cóż może mieć wspólnego z życiem współczesnem?... Uczyć się na nim można wiele, ale tylko uczyć, dziś życie jest odmienne.
Piotr, pociągnięty budzącą się w swem sercu sympatyą dla synów Wilhelma, wyszedł razem z nimi z muzeum i prawie mimowoli szedł w ich towarzystwie w stroną Montmartre. Oni, zapewne to samo tajemnie odczuwając i szczerą sympatyą wywzajemniając się stryjowi, wypowiadali się przed nim w całej szczerości swych myśli. Antoni mówił teraz o swych marzeniach i dążnościach artysty:
— Tak, zapewne, kolory posiadają siłę i wdzięk niezrównany i, rzec można, że bez nich niepodobna wywołać całości piękna. Lecz, rzecz dziwna, ja osobiście nie uważam ich za niezbędne. I wydaje mi się, iż z czasem zdołam odtworzyć to czego pragnę, może mi się uda wywoływać wszystkie efekta, całość życia, za pomocą czarnych kresek i plam na białym papierze. Przypuszczam nawet, iż tym sposobem odtworzone wrażenie życia skupiać je będzie silniej i głębiej, wyswobodzone ono będzie z ułudnej pieszczoty barw, bawiącej oczy z krzywdą dla piękna linij. Ach, ale czy doścignę tego celu! Czy wyrażę co pragnę! Patrzmy, chociażby dokoła siebie, na ten Paryż, którego ulicami teraz idziemy. Otóż chciałbym uchwycić chwilę, w której pośród niego żyję, pragnę znaleźć sceny i typy, mogące się stać nieśmiertelnemi świadkami naszej epoki. A chcę, aby to było dokładnem oddaniem rzeczywistości, naiwnem wrażeniem i wzruszeniem, bo tylko dzieła stworzone w szczerości, w poszanowaniu i nabożeństwie wobec natury, mają racyę wobec nieśmiertelności piękna. Mam już rozpoczęte studya, mam nawet kilka rozpoczętych figur i pokażę ci to kiedy, mój stryju... Ach, ale kiedyż nastąpi chwila, gdy odważę się wprost ciąć na drzewie bez poprzedniego przygotowawczego rysunku, bez straty czasu, pomiędzy tworzeniem a wykonaniem, bo to studzi zapał i osłabia siłę pierwotnie poczętego planu! Wprawiam się teraz by tylko szkicowo, ołówkiem rzucić główne wytyczne, a dopiero z dłutem w ręku idę dalej, powierzając cięciu odnalezienie pożądanych efektów. Zdarza się, iż dłuto bywa mi posłuszne i tnie z energią, z niespodziewaną miękością, z subtelną prawdą. Tak, w mojem pojęciu, rysownik i grawer powinien być twórcą i wykonawcą... inaczej być nawet nie może. Gdyby mój rysunek wyciął kto inny, musiałby w nim zabić życie jakie ja w niego wlałem... Stworzone moim mózgiem istoty żyć będą, jeżeli moje palce odtworzą je pod naciskiem tego samego wrażenia.
Rozmawiając, doszli do stóp Montmartre. Piotr chciał się z bratankami pożegnać, by tramwajem wrócić do siebie, do Neuilly, lecz Antoni, podniecony wypowiadaniem swych teoryj, zapytał Piotra, czy zna rzeźbiarza Jahana, który ma swoją pracownię na szczycie wzgórza i pracuje obecnie nad aniołem, dla bazyliki Sacré-Coeur. Okazało się, że Piotr, nawet z nazwiska, ale znał rzeźbiarza Jahana, Antoni więc nalegał:
— Stryju, chodź z nami, wstąpimy do jego pracowni, to artysta wielkiej przyszłości. Zobaczysz anioła, jakiego ulepił z gliny, gdy otrzymał zamówienie, lecz projekt nie podobał się księżom. Za to nam się podoba i pragnę, byś to zobaczył.
Pochlebne odezwanie się Franciszka o talencie młodego rzeźbiarza zdecydowało Piotra i wszyscy trzej razem zaczęli się piąć po stromych schodach, wiodących na szczyt wzgórza, ku bazylice Sacré-Coeur.
W pobliżu bazyliki, w jednym z licznych tymczasowych budynków, służących na składy wykonywanych robót przy nowo wznoszonym kościele, Jahan urządził swoją pracownię dość wielką, by mógł w niej stanąć posąg kolosalnego anioła. Trzej przybyli goście zastali młodego rzeźbiarza w bluzie roboczej, komenderującego kamieniarzami, którzy pracowali nad obciosaniem olbrzymiej bryły kamienia, potrzebnego na projektowany posąg. Jahan miał lat trzydzieści sześć, gęstą czarną czuprynę i wielką czarną brodę, zdrowe, czerwone usta i piękne płomienne oczy. Urodził się w Paryżu i kształcił się w szkole sztuk pięknych, lecz skutkiem niezależnej swej natury, miał bezustanne, nieprzyjemne utarczki z panującą tam rutyną profesorów, której ulegał tylko z musu.
— Domyślam się — zawołał. — Przychodzicie panowie zobaczyć mojego anioła, który się nie podobał w arcybiskupstwie. Wręcz mi go odmówiono... Oto macie go, patrzcie!
Projekt, ulepiony z gliny, miał zaledwie metr wysokości. Figura anioła, o szeroko rozwartych skrzydłach, zdawała się unosić lotem w nieskończoność. Ciało nagie, z lekko rzuconą draperyą, przedstawiało szczupłą, a zarazem silną postać młodzieńca o twarzy promiennej zachwytem, upojonej rozkoszą ponadziemskiej ekstazy.
— Moi sędziowie w arcybiskupstwie znaleźli, że mój anioł zbyt wyraźnie przypomina człowieka. I, prawdę mówiąc, mają racyę... Bo czyż może być coś trudniejszego, jak wyobrazić sobie anioła?... Wszak nie wiemy nawet jakiego jest rodzaju? Męzkiego czy żeńskiego?... A przytem jeżeli się niema wiary, bierze się pierwszy lepszy model i kopiuje się jego ciało, psując umyślnie harmonię, by utrzymać się w pomyłkach przyjętych wymagań... Otóż, podjąwszy się tego obstalunku, wyobraziłem sobie anioła w postaci pięknego wyrostka, któremu wyrosły skrzydła, by mógł wzbić się wysoko ku niebu, upojony podziwem radosnych promieni słońca... Księża zaraz dostrzegli, że mój anioł niedość pobożnie jest rozmodlony i, zgorszeni, nie uznali go za swojego anioła... Więc cóż było robić... muszę żyć... i ulepiłem im to oto szkaradzieństwo...
I ręką wskazał drugi projekt anioła już zatwierdzonego w arcybiskupstwie. Był to anioł przyzwoity o symetrycznych gęsich skrzydłach z ciałem płci niewiadomej, o twarzy banalnej tradycyjnie łagodnej i pobożnej.
— Aż złość bierze być zmuszonym lepić coś podobnego — mówił dalej Jahan. Lecz sztuka religijna już oddawna wpadła w odrażającą powszedniość formułek... Niema już dziś wierzących, więc stawiają się kościoły podług planów przygotowanych przez tych samych ludzi, którzy budują domy i koszary. Obrazy i posągi kościelne tyle dziś warte, co i sam gmach, a wszystko razem nic ze sztuką niema wspólnego. I nie może być inaczej, gieniusz artysty musi być wyrazem epoki, która go wydała, a twórczość jego jest kwiatem pojęć społeczeństwa, do którego on należy.. Dzisiejsi artyści wyrośli w wprost odmiennych stosunkach niż mistrze średniowieczni... Chociażby moje życie... Jestem wnukiem chłopa ze środkowej Francyi, ojciec mój osiadł w Paryżu i założył skład marmurów, które sam szlifował. Byłem jego robotnikiem, całe dzieciństwo spędziłem między prostym ludem, na ulicy i, nigdy mi na myśl nie przyszło wejść do kościoła... I tak jest z większością moich kolegów, więc jakże od nas można żądać wskrzeszenia sztuki kościelnej?... Pojęcia się zmieniły i ku innej dążymy wierze... ku życiu i jego pięknie, ku pracy i jej owocach, ku urzeczywistnieniu własnych naszych dążności i wrażeń, z wiarą w płodność naszych usiłowań...
Nagle zaciął się i pochwycony nową myślą zawołał:
— Muszę wam pokazać moją robotę... Od czasu jak was nie widziałem, porobiłem niektóre zmiany... Jestem dość zadowolniony z tej figury płodności... Chodźcie do mnie, zobaczycie...
Poszli wszyscy razem do prywatnej pracowni rzezbiarza, która była ztąd blizko, trochę niżej, na stoku wzgórza Montmartre, w sąsiedztwie z dworkiem Wilhelma. Wchodziło się tam przez ulicę du Calvaire, ulicę złożoną z mnóstwa schodów o stromych piętrach, przerywanych małymi placykami. Drzwi pracowni wychodziły na jeden z wyżej leżących placyków. Olbrzymia izba oświetlona prawie całkowicie oszkloną ścianą, była zawalona gipsami i projektami dzieł rozpoczętych, porzuconych, lub dawniej wykonanych. Świadczyły one o sile pracy i zdolności swego twórcy. Na stole od modelowania stała, prawie już ukończona, figura wyobrażająca płodność. Gdy Jahan zdjął z niej wilgotne płótna, w które była owinięta, ukazała się, z gliny ulepiona, postać kobiety o silnie rozwiniętych biodrach, o brzuchu z którego miał się narodzić świat nowy, o piersiach wezbranych mlekiem mającem wykarmić przyszłych odkupicieli.
— No? Cóż mówicie? — zawołał Jahan, śmiejąc się z uradowaniem. — Przypuszczam, że syn zrodzony z tej kobiety będzie silniejszy od naszych dzisiejszych estetów!... i że ten zuch nie ulęknie się licznego potomstwa!
Po chwili, gdy Antoni i Franciszek, zajęci rozmową z rzeźbiarzem, krążyli po pracowni, Piotr spojrzał na młodą dziewczynkę, która, otworzywszy im drzwi, usiadła ze zmęczeniem przy stoliku stojącym na boku i dalej czytała pozostawioną na nim książkę. Była to Liza, siostra rzeźbiarza. O dwadzieścia lat od niego młodsza, miała lat szesnaście, a po śmierci rodziców, brat był jedynym jej opiekunem. Liza była szczupła i zdrowie miała wątłe, lecz twarzyczka jej wyrażała niewypowiedzianą łagodność, a delikatny jej owal otaczały zwoje jasnozłotych, jedwabistych włosów. Ciało dziewczęcia było prawie niedołężne, nogi poruszały się z trudem, były jakby związane. Umysł Lizy pozostał równie słabo rozwinięty, jak ciało. Stan siostry przez długi czas był przyczyną bolesnego smutku dla jej brata, lecz wreszcie przyzwyczaił się do traktowania jej jak małe, chorobliwe dziecko, które miało na zawsze takiem pozostać. Zajęty pracą, porwany nawałem nowych pomysłów, przestał zważać na Lizę, która przy nim rosła jak młode, pieszczotliwe zwierzątko domowe, posiadające swobodę spędzania czasu podług własnego upodobania.
Piotr zauważył, że Liza prawie nie spuszczała z oczu Antoniego, który wkrótce zbliżył się do jej stolika i z braterską czułością zaczął z nią rozmawiać, pytając ją i oglądając książkę, którą czytała. Od sześciu miesięcy zawiązali oni z sobą serdeczny, przyjacielski stosunek, Antoni z dworku i z ogrodu swego ojca, mógł swobodnie patrzeć w głąb pracowni Jahana, w której Liza spędzała znaczną część swego życia. Oddawna był zadziwiony nieruchomością tej ładnej i zawsze samotnej dziewczynki, postarał się więc zapoznać z jej bratem, a gdy się przekonał, jak zaniedbaną przez niego była Liza, postanowił się nią zająć, wychować i rozbudzić do czynniejszego życia. Antoni przywiązał się do swej wychowanki i z niezmordowaną usilnością opiekował się nią jak delikatną roślinką, której potrzeba wyjątkowych starań, by mogła żyć i rozwinąć się w swej krasie. Liza wdzięcznem sercem pokochała tego młodego chłopca, który tak serdecznie się nią zajmował, i szybko nauczyła się od niego czytać, chociaż dotąd nauczycielki sprowadzane przez Jabana porzucały ją, zniechęcone jej brakiem pamięci. Słuchała go uważnie i rozumiała, a rozbudzona w jej sercu miłość dokonała cudu i tchnienie młodego kochanka zbudziło ją do życia. Pozostała słabą istotą o zdrowiu tak wątłem, iż każdej chwili można się było obawiać że padnie zemdlona, a może nieżywa, lecz stała się mniej dziką i stosunkowo silniejszą. Chętniej się teraz poruszała z miejsca i z każdym dniem umysł jej się krzepił i stopniowo rozwijał.
Jahan z radością widział pomyślne skutki opieki Antoniego nad Lizą, z uśmiechem więc spojrzał w ich stronę, mówiąc głośno:
— Czy wiesz, Franciszku, że Liza czyta już zupełnie gładko i rozumie wszystko co przeczyta w książkach przyniesionych jej przez Antoniego. Lizo, powiedz sama, czy cię nie proszę, byś mi teraz czytywała głośno wieczorem, gdy wracamy do domu?...
Dziewczynka podniosła oczy na brata, a potem, patrząc na Antoniego z uwielbieniem i miłością, rzekła:
— Wszystkiego się nauczę, byle on mnie uczył... wszystko, co on rozkaże, zawsze spełnię z ochotą.
Słowa Lizy wywołały serdeczną wesołość a niezadługo potem, trzej goście mieli się już pożegnać, gdy przed wyjściem Franciszek zatrzymał się przy porzuconym projekcie z popękanej już i dawno niezwilżanej gliny.
— Nie udana robota — objaśnił Jahan. — Dostałem obstalunek od jednego z towarzystw dobroczynnych, które chciało w swych salach umieścić statuę miłosierdzia. Lecz jakoś nie przychodziła mi żadna myśl szczęśliwa... i chociaż chciałem prędko rzecz wykonać, dotąd zaledwie, że się zdobyłem na ulepienie tej nieznośnie banalnej figury... trzeba będzie jeszcze poprobować, ale zaczynając rzecz na nowo, a to niechajże się rozsypie jaknajprędzej...
Wyszedłszy z pracowni, Piotr zapragnął pójść ku bazylice Sacré-Coeur, w nadziei, że spotka się ze starym swym przyjacielem, księdzem Rose. Franciszek i Antoni towarzyszyli mu w wycieczce po wązkich, schodami przerywanych uliczkach wzgórza Montmartre, lecz pomimo, iż zwolna okrążali olbrzymi las rusztowań, wznoszących się przy budującej się bazylice, nie postrzegli tu nigdzie szczuplej sylwetki starego księdza Rose, ale za to spotkali Tomasza powracającego do domu z fabryki Grandidiera. Twarz miał rozjaśnioną i niezwykle wesołą, a chociaż zawsze był milczący, zawołał z ożywieniem:
— Jestem kontent! Zdaje mi się, że tym razem znalazłem i wreszcie zbuduję mały motor własnego pomysłu! Stryju, powiedz ojcu, że wszystko idzie pomyślnie... i niechajże nam prędko wraca do domu!
Franciszek i Antoni zapromienili radością brata i równocześnie rzuciwszy się ku niemu, zaczęli mu winszować i ściskać go serdecznie. Piotr patrzał ze wzruszeniem na grupę trzech braci, złączonych uściskiem i żyjących w tej chwili jednem tylko sercem, przepełnionem tą samą radością i dominującem uczuciem, że chory ojciec prędzej wyzdrowieje, gdy się dowie o pomyślnej wiadomości. Jakże gorącą była synowska miłość tych trzech pięknych olbrzymów, tak bardzo do siebie podobnych z powierzchowności, a różnych kierunkiem obranej pracy! Piotr, im bliżej poznawał swych bratanków, tem więcej ich cenił, w tej chwili zaś był porwany pięknem wiążących ich uczuć. Przy pożegnaniu rzekli prawie równocześnie:
— Stryju, powiedz ojcu, że go czekamy i widzieć pragniemy!
Piotr pozostał na miejscu, patrząc za odchodzącymi, a gdy na zakręcie ulicy stracił ich z oczu, spojrzał w stronę dworku Wilhelma. Widać ztąd było kawałek ogrodu i muru dochodzącego do ulicy Saint-Eleuthère. Zdawało mu się, że po nad murem zniżającym się z powodu pochyłości, dostrzegł zgrabną kobiecą sylwetkę o twarzy białej od słonecznego blasku, o kształtnej główce, strojnej w bogate czarne pukle włosów zaczesane wysoko w rodzaj zwycięzkiego kasku. Zapewne była to Marya, patrząca czy bzy nie zaczynają się zielenić. Lecz zachodzące już słońce taką łunę złotego światła rzucało w tę stronę, iż Piotr musiał odwrócić głowę, olśniony blaskami. Oczy jego padły teraz na bazylikę Sacré-Coeur, której kredowy, ciężki gmach zasłaniał horyzont, niemile rażąc wzrok nagą, surową swą nowością murów. Piotr długo pozostał nieruchomie na miejscu wzburzony mnóstwem uczuć i sprzecznych z sobą myśli, tak iż nie mógł jasno czytać w mętnem ich rozkołysaniu. Lecz znów się odwrócił od szczytu wzgórza, przygniecionego ciężkim gmachem budującej się bazyliki Sacré-Coeur, i spojrzał na miasto. Z wyżyny, na której stał, widział całą panoramę Paryża. Olbrzymie miasto spoczywało w dolnej płaszczyźnie, piękne, lekkie w różowem świetle wiosennego wieczoru. Morze dachów ciągnęło się w nieskończoność, a powietrze tak było przezroczyste, iż szczyty domów odcinały się wyraźnie, kreśląc miliony czarnych linijek, oznaczających kominy. Wśród drobnych, spokojnych fal domów, gmachy zdawały się być okrętami, stojącemi na kotwicy, eskadrą zatrzymaną w biegu; wysokie maszty błyszczały, śląc ostatnie pożegnanie zachodzącemu słońcu. Jeszcze nigdy Piotr nie rozróżnił tak wyraźnie, jak w tej oto chwili, działy istniejące w tym ludzkim oceanie: na wschodzie i północy ciągnął Paryż fabryczny, rękodzielniczy, pełen dymiących, wysokich kominów. Na południu, po drugiej stronie rzeki, spoczywało miasto cichej, usilnej pracy naukowej. Paryż środkowy wrzał handlową pogonią za zyskiem, zgiełkiem ulicznego tłumu ludzi i hałaśliwie pędzących powozów. Zachodnia część miasta była posiadłością bogaczów ubiegających się i dbałych o pomnożenie swych skarbów i o zdobycie władzy; tu Paryż składał się z pałaców i ogrodów, po za któremi promieniały, jakby pożarne łuny, krwią broczące obłoki po nad zapadającym się coraz niżej i niknącem już słońcem.
Piotr spoglądał na miasto i, w głębokiem zadumaniu, myślał ze zwykłą goryczą o nicości w jaką został zepchnięty, utraciwszy dawne swoje wierzenia, lecz ocknął się, nagle ożywiony świeżym podmuchem, niespodziewaną rozkoszą, nieznanego sobie dotąd przeczucia nowej wiary. Wszystko to naroiło się, jeszcze splątane w jego umyśle, niewyraźne, tak że nawet nadziei żadnej nie byłby w stanie sformułować słowami. Lecz po ciemnej nocy zwątpienia, przeczuwał możność jutrzenki. Wszak po spędzonych godzinach wśród fabrycznego ruchu i ciężkiego, znojnego wysiłku pracującego tam ludu, praca ręczna wydała mu się być zbawieniem i koniecznością, jakkolwiek doprowadzała zawsze tylko do nędzy i głodowej śmierci, lecz wszak niesprawiedliwość takiego końca można było kiedyś usunąć?... Przecież zwątpił także o kształcącej się młodzieży i myślał, że jutrzejsze pokolenie, mające kierować losami przyszłości, jest zepsute, zawracające w tył, ku pierwotnym, niedorzecznym wymysłom, ku zgniliźnie padającego starożytnego imperyum, a dzisiaj ujrzał tę młodzież przy pracy, pełną energii dla dzieła rozpoczętego przez poprzedników, pełną wiary, że tylko zdobycze wiedzy są jedyną prawdą i drogą ku sprawiedliwości!




V.

Miesiąc cały już minął od czasu, jak Wilhelm schronił się do domu swego brata w Neuilly, Okaleczona jego ręka była już prawie zupełnie wyleczoną, oddawna powstał z łóżka i długie spędzał godziny w ogrodzie otaczającym rodzinny dworek. Pomimo, że pragnął wrócić do siebie na Montmartre, do rodziny i zwykłych zajęć, ociągał się i odkładał powrót z powodu niepokojących nowin, jakie czytał codziennie w porannych dziennikach. Położenie się nie wyjaśniało, pozostawiając go w ciągłej niepewności: Salvat był ogólnie posądzany, lecz dotąd policya nie pochwyciła go w swe ręce, jakkolwiek któregoś wieczoru widziano go w halach. Tymczasowo ślad był stracony, ale aresztowanie Salvata mogło nastąpić każdej chwili. A cóż stanie się gdy go pochwycą? Czy Salvat zamknie się, w milczeniu? Czy odsłoni tajemnicę pochodzenia naboju... i jakie będą tego skutki?...
Przez tydzień dzienniki zajmowały się znalezionem szydłem pod wysadzoną bramą pałacu Duvillard. Wszyscy paryzcy reporterzy zwiedzili fabrykę Grandidiera, rozmawiali z właścicielem i z robotnikami, podawali własne komentarze, oraz mnóstwo objaśniających rysunków. Niektórzy obiecywali czytelnikom, że osobiście zajmą się wyśledzeniem sprawcy zamachu i dostawią go policyi, z której niedołęztwa żartowano, siląc się na dowcipy. Zapanowała gorączkowa żądza polowania na ukrywającego się przestępcę, a podniecona dziennikarska werwa stwarzała potworne o nim opowiadania, siejąc postrach zapowiedzią o nowych bombach, mających wybuchnąć w różnych dzielnicach Paryża. „Głos ludu“ odznaczał się płodnością codziennie drukowanych artykułów, niecących postrach między przerażoną publicznością. Oznajmiał o plakatach, rozlepianych na murach przez anarchistów, o listach przez nich rozsyłanych, a pełnych najstraszliwszych pogróżek, o spiskach knowanych przeciwko bezpieczeństwa mieszkańców stolicy. Nigdy jeszcze zaraza niedorzecznych plotek nie szerzyła się tak uporczywie w paryzkiej prasie, siejąc szaleństwo strachu w umysłach czytelników.
Każdego poranku Wilhelm niecierpliwie oczekiwał nadejścia dzienników, drżąc na myśl, iż wyczyta w nich wiadomość o aresztowaniu Salvata. Zaciekła kampania prowadzona przez prasę, i stek bredni, wypowiadanych przez nią z uporczywą natarczywością, drażniły Wilhelma, odbierając mu możność spokojnego myślenia.
W celu odnalezienia Salvata, policya urządzała masowe aresztowania wszystkich notowanych u siebie i mogących sympatyzować z anarchistami. Tłumy tych posądzanych defilowały codziennie przed sędzią śledczym Amadieu, który silił się w nich widzieć spiskowców zorganizowanych w potężne stowarzyszenie opryszków. Pewnego dnia Wilhelm wyczytał swoje nazwisko, wymienione w artykule, zdającym sprawę z rewizyi, jaka miała miejsce w mieszkaniu jednego z rewolucyjnych publicystów, którego był blizkim znajomym. Serce Wilhelma zawrzało oburzeniem, lecz czując całą swą bezsilność powstrzymania złego, postanowił się hamować i dalej pozostać w ukryciu, w spokojnym domu brata, pewnym nieledwie będąc, iż lada dzień policya zjawi się w jego dworku, na szczycie Montmartre, a gdyby go tam zastano, byłby niewątpliwie aresztowanym.
W bezustannej żyjąc obawie, dwaj bracia obcowali tylko z sobą, poznając się wzajemnie i zbliżając po tylu latach dobrowolnej rozłąki. Piotr prawie nie wychodził po za drzwi dworku, całe dnie spędzając przy boku Wilhelma. Wiosna w tym roku była niezwykle wczesna i pomimo, że rozpoczął się dopiero marzec, było ciepło, słonecznie, a ogród przy dworku już zielenił się młodą roślinnością. Prócz kilku godzin spędzanych w ogrodzie, Wilhelm resztę dnia przesiadywał w dawnem laboratoryum swego ojca, zamienionem przez Piotra w rodzaj biblioteki i pisarskiej pracowni. Wszystkie książki i papiery znakomitego chemika pozostały na dawnem miejscu, a Wilhelm przeglądał je z synowskiem poszanowaniem, odnajdując pomiędzy niemi mnóstwo ciekawych notatek i nieukończonych dzieł szerszego zakresu. Czytał to wszystko ze wzruszeniem i gorliwością, co mu dopomagało do spokojniejszego znoszenia więzienia, na jakie skazał się dobrowolnie. Po drugiej stronie wielkiego stołu, naprzeciwko brata, siadywał Piotr z książką w ręku, lecz najczęściej, zamiast czytać, wpatrywał się w dal i, pogrążony w zadumie, gubił się we własnych myślach, wciąż krążących w przepaści dokuczliwego zwątpienia, lub zupełnej nicości. Całemi godzinami dwaj bracia pozostawali w milczeniu, pochłonięci wątkiem własnych myśli, zajęciem, lub książką czytaną wśród ciszy zalegającej dworek i całą tę spokojną dzielnicę miasta. Czasami, równocześnie na siebie spojrzawszy, wymieniali tkliwy uśmiech, nie potrzebując uciekać się do słów, by wypowiedzieć sobie wzajemnie, jak żywo odradzało się w ich sercu dawne braterskie przywiązanie. Zdawało się im, że ściany rodzinnego dworku radują się wraz z nimi nad świętem ich serc na nowo złączonych i wywołujących dawne wspomnienia lat dziecinnych, spędzonych tutaj pod opieką ojca i kochającej matki. Oszklona ściana olbrzymiego pokoju wychodziła na ogród, ku Paryżowi. Mimowolnie, a często równocześnie, bracia rzucali wzrokiem ku oknu, jakby nadsłuchując dalekich odgłosów Paryża, zaniepokojeni czy z nienacka jaka zła wieść nie zamąci miłej ciszy, w której ich serca na nowo ku sobie kwitnąć poczynały.
Zdawało się, iż miarowy odgłos kroków na pierwszem piętrze, wywoływał ich zdziwienie, lecz natychmiastowo przypominali sobie obecność Mikołaja Barthés, który pozostał w domu Piotra od pamiętnego wieczoru, gdy posłyszawszy o zamachu, schronił się tutaj przyprowadzony przez Teofila Morin. Rzadko kiedy schodził na dół, a rzadziej jeszcze zaglądał do ogrodu, lękając się, jak mówił, by go kto nie zobaczył z okien domu stojącego w pobliżu i niedość szczelnie zasłoniętego drzewami, które liści jeszcze nie miały. Bezustanna obawa policyi stała się manią starego konspiratora. Zamknięty więc w czterech ścianach swego pokoju na pierwszem piętrze, chodził po nim całemi godzinami, rytmicznym krokiem więźnia, który dwie trzecie swego życia spędził pod kluczem, karany za niepowściągliwość swą w walce o wolność dla drugich.
Samotność braci rzadko kiedy była przerywaną odwiedzinami znajomych. Od czasu, jak rana Wilhelma goić się zaczęła, Bertheroy przychodził znacznie rzadziej, najczęstszym gościem był Teofil Morin, który co dwa dni zjawiał się wieczorem, zawsze o tej samej godzinie, zapowiadając swe przyjście lekkiem, dwukrotnem pociągnięciem dzwonka. Morin czcił starego Barthésa jako męczennika świętej prawdy, lecz nie podzielał jego sposobu myślenia. Przyszedłszy, wchodził prosto do niego na górę i pozostawał z nim godzinę, lecz cichą musieli wieść z sobą rozmowę, albowiem najlżejszy szelest nie dolatywał z pokoju, w którym byli zamknięci. Przed wyjściem wstępował pogawędzić z dwoma braćmi, spędzającymi wieczory w ojcowskiem laboratoryum. Zmęczona, zagasła twarz wycieńczonego zmudną pracą profesora, ożywiała się dopiero wtedy, gdy Piotr, dla zrobienia mu przyjemności, potrącił w rozmowie o Włochy. Wtedy Morin stawał się wymowny i z pałającemi oczami, wspominał o legendarnej wyprawie tysiąca, o zwycięzkim Garibaldim, a także o przyjacielu swoim, Orlando Prada, starym patryocie włoskim, którego Piotr poznał w czasie swego pobytu w Rzymie. Walka za wolność Włoch, dążących ku swemu zjednoczeniu, błyskawicznym entuzyazmem chwyciwszy spokojnego profesora, jakim był Morin, pozostawiła w nim niezagasłe wspomnienia, lecz po za tem znów był tylko nieśmiałym wyznawcą doktryny swego przyjaciela Proudhona, co nie przeszkodziło mu następnie zapisać się w liczbę uczniów Augusta Comte’a. Z nauki Proudhona zachował niechęć ku bogaczom i uznanie potrzeby sprawiedliwszego podziału dóbr przez nich posiadanych. Lecz szerzone w tym kierunku nowe zasady przerażały go i, spokojnego będąc temperamentu, potępiał gwałtowność rewolucyjnych środków. System naukowy Augusta Comte’a upewnił go i utrwalił w poszanowaniu wiedzy. Logiczna, trzeźwa i jasna metoda pozytywizmu, stopniująca wartości wiedzy ludzkiej, odrzucająca metafizyczne hipotezy, zadawalniała Teofila Morin, darząc go wiarą, że tylko wiedza może rozwiązać wszystkie zadania społeczne i religijne. Lecz, jakkolwiek wiara ta była silnie w nim utrwaloną, czuł się zaniepokojonym co do epoki, w której stanie się ona ogólną, bo jakże liczne, a nawet niespodziewane srożyły się przed nią zapory; wszak nawet August Comte w ostatnich latach swego życia uległ mrocznemu mistycyzmowi, a prócz niego, w starości, iluż innych najznakomitszych uczonych cofnęło się z trwogą przed prawdą! I otoż doszło do tego, iż barbarzyństwo groziło teraz światu powrotem nocy i zagładą prawd już zdobytych. W obawie przed tą groźbą, Morin stał się wstecznikiem pod względem politycznych zapatrywań; i z pokorą poddawał się chociażby tyranii dyktatora, byle ten użył swej władzy na zaprowadzenie lepszego porządku społecznego, co pozwoliłoby swobodniej odetchnąć mężom nauki, w których ręku spoczywa wychowanie młodych pokoleń, dzierżących w sobie losy przyszłości.
Niekiedy, i to późno, prawie w nocy, nadchodził do dworku Bache w towarzystwie Janzena. Zdarzało się, że rozmowa przeciągała się wtedy do godziny drugiej po północy. Zwłaszcza Bache był gadatliwy i lubił szczegółowo przedstawiać swoje poglądy. Zwolennik Saint-Simona składał mu hołdy, jako inicyatorowi, który pierwszy postawił prawo konieczności pracy i odpowiedniego za nią wynagrodzenia. Bache nadto roztkliwiał się i z nabożeństwem rozwodził nad potęgą geniuszu Fouriera. Uważał go za wyczekiwanego przez nowożytną epokę zbawczego Mesyasza, który rzucił hojny posiew zasad, jaki rządzić będą dzisiejszem społeczeństwem. Wszystko przewidział, wszystko zorganizował, pozostaje więc tylko wprowadzić w czyn nieśmiertelne jego prawidła. Wyrzekł o prawie istniejącej harmonii, zdjął klątwę z żądz ludzkich, wyznaczając im właściwe zastosowanie, by stały się pożyteczną składową częścią całości, a praca rozdzielona według uzdolnienia każdej ludzkiej jednostki, nabierała uroku, stając się nieodzowną potrzebą i funkcyą żywotną. Bache wierzył, iż teorye Fouriera stanowią prawodawczą przyszłość ludzkości. Niechaj którakolwiek z francuzkich gmin uświadomioną zostanie i przekształci się w falanster, a natychmiast ujrzymy inne gminy naśladujące ten przykład, wreszcie cała Francya, a za nią świat cały pokosztuje cennych owoców szczęścia, zawartego w furierowskim systemie. Zapaliwszy się do obrazu przyszłej szczęśliwości, Bache podnosił zasługi, położone przez Cabeta, utrzymując, iż jego Ikarya nie jest bez zalet. Wkraczając zaś w zakres własnej działalności, przypominał, iż będąc w roku 1871 członkiem rządu Komuny, złożył propozycyę, by uchwalono zastosowanie teoryi Fouriera, przy zorganizowaniu nowopowstającej Rzeczypospolitej francuzkiej. Najmocniej był przekonany, że wkroczenie wojsk wersalskich do Paryża opóźniło o lat piędziesiąt ostateczny tryumf komunizmu. Po za wiarą w bezwarunkową doskonałość teoryj Fouriera, Bache uprawiał spirytyzm i chociaż udawał, że się śmieje z wirujących stolików, wszakże skrycie robił z niemi doświadczenia. Wybrany na radcę miejskiego, przerzucał się z jednej socyalistycznej sekty do drugiej, zależnie od chwilowego wrażenia, podobieństwa i przypomnienia wyznawanej od młodości wiary w gienialnego myśliciela. Bache potrzebował wierzenia, a skrycie niepokoił się nadprzyrodzonemi siłami, lecz zerwawszy z oficyalną religią i, nieuznając Kościoła, ani sług jego, puszczał w wir stoliki, dopatrując się w tem bozkiego objawienia.
O ile Bache był gadatliwy, o tyle, przyjaciel jego, Janzen — milczący. Odzywał się rzadko i zawsze krótkiemi zdaniami, smagającemi jak bicz, ostremi jak szabla. Poglądy jego i teorye były zawiłe, tajemnicze, a tem trudniej można było się z niemi zapoznać, że Janzen źle mówił po francuzku i wyrażał się niejasno, w mgle zdań niedopowiedzianych. Przybył do Paryża zdaleka, lecz niewiadomo jakiej był narodowości i nie przyznając się do żadnej ojczyzny, błąkał się po Europie, nie uznając granicznych napisów, i marząc o braterstwie ludów. Zimny, sztywny, z twarzą bladego, jasnowłosego Chrystusa, rzucał krótkie zdania potępiające wszystko co było i co jest, dając do zrozumienia, iż należy wpierw zburzyć a dopiero na oczyszczonym gruncie rzucić zasiew dobra przyszłości. Słuchał w milczeniu opinij głoszonych przez Bache’a, lecz, gdy ten szukał potwierdzenia, że dobrze będzie, gdy świat stanie się jednym wielkim falansterem, Janzen pogardliwie wzruszał ramionami. Po co organizować świat na wzór koszar i odnawiać religię deistyczną w takiej, lub innej formie?... Są to dziecinne mrzonki i sztuczne zabawki niemogące nikogo uszczęśliwić. Precz więc z hipokryzyą i sztucznością, gmach społeczny spruchniał, więc zamiast podpierać go i tynkować — zburzyć go należy i ze świeżych, trwałych materyałów, zbudować dom nowy. Gdy mówiono o czynnej propagandzie rewolucyjnej, o bombach i doraźnem wymierzaniu sprawiedliwości na winnych, Janzen milczał, lecz twarz jego przybierała wyraz błogiego rozmarzenia i nadziei. Widocznem było, iż tę drogę uważał na dziś za najlepszą. Nikt, nic nie wiedział o jego przeszłości; wszakże krążyła legenda, że Janzen był jednym z głównych sprawców zamachu w Barcelonie, a groza tego dramatu otaczała jego postać rodzajem straszliwej aureoli. Pewnego dnia Bache powiedział mu, że uważa jego przyjaciela Bergaza za nędznego opryszka, albowiem nie tylko spekuluje on na giełdzie, lecz został schwytanym na gorącym uczynku, jako zwykły złodziej, Janzen uśmiechnął się pobłażliwie i rzekł spokojnie, że kradzież jest tylko wydarciem siłą nieprawnie posiadanej własności. Może po za tajemnicą, osłaniającą życie Janzena, kryły się zbrodnie, lecz na pewno nie dopuścił się on nigdy żadnego poniżającego przestępstwa, był to człowiek bardzo wykształcony i delikatnego poczucia, a przytem nieugięty teoretyk, gotów świat cały wysadzić w powietrze, jeżeliby doszedł do wniosku, że przyszłość wzorować się będzie na teraźniejszości.
Podczas gdy Teofil Morin, Bache i Janzen rozmawiali z Wilhelmem; Piotr siadał zdaleka od nich i, nigdy nie biorąc udziału w dyskusyach, chciwie się wsłuchiwał w płynące słowa. Pierwsze w ten sposób spędzone wieczory podnieciły w nim gorączkową ochotę przestudyowania głównych prądów wieku i zestawienia bilansu myśli, rozpatrzenia się w zdobytych już prawdach. Lecz, gdy przysłuchując się rozmowom tych czterech ludzi zaczął spostrzegać, że nigdy w niczem nie mogą się zgodzić, zwątpił w potrzebę zgłębiania teoryj wymienionych przez nich myślicieli, i z rozpaczą ujrzał, że na tej drodze nie znajdzie pożądanego zbawienia i leku na dokuczliwe o wszystkiem zwątpienie. Przed laty pojechał do Lourdes i, zamiast odzyskania ulatujących wierzeń, stracił je bezpowrotnie, toż samo bolesne rozczarowania przygniatało go w Rzymie, obecnie zaś, po raz trzeci przedsięwziął próbę w Paryżu. Lecz teraz, zrywając już z przeszłością, chciał zbadać mózg wieku i doby wierzącej, chciał poznać nowe prawdy, zapowiedzi oczekiwanej ewangelii, których pojawienie się ma odmienić wygląd świata. Rozgorączkowany i zbyt chciwie żądny poznania wszystkiego, przerzucał się z jednego wierzenia na drugie, by je znowu opuścić dla trzeciego. Zrazu zdawało mu się, że stał się pozytywistą, wraz z Teofilem Morin, następnie czuł się ewolucyonistą i deterministą, jak Wilhelm, wreszcie dał się porwać humanitarnemu komunizmowi Bache’a, który go roztkliwił swem marzeniem o braterskiej miłości ludzi i zbliżającej się złotej epoce szczęścia na ziemi. Nawet Janzen chwilowo oddziaływał na Piotra, czarując go swą nieprzystępną dumą i teoretycznem marzeniem o indywidualizmie, jako jedynem źródle wolności. Lecz gorączkowy zachwyt Piotra szybko zaczął się studzić, gdy spostrzegł tyle sprzecznych myśli i chaotyczną mięszaninę pojęć. Ludzkość więc była dopiero w pierwszym pochodzie ku swym wyzwolinom po długim szeregu przygotowawczych pomyłek i zboczeń?... Ach, a ten pochód myśli przewodniej jakżeż był trudnym i jak olbrzymi wiódł za sobą tabór, w którym zabrnąć i zginąć można było przed dostaniem się do ostatniego chociażby szeregu! Piotr trwożnie rozglądał się dokoła. Fourier był uczniem Saint-Simona, jakkolwiek często się tego wypierał. Doktryna tego ostatniego zabrnęła i skostniała w mistycyzmie, lecz doktryna Fouriera również zdawała się być martwą, bez możności zastosowania wśród silnego, zdrowego społeczeństwa. Proudhon wszystko burzył, nic nie odbudowując. Comte stworzył metodę i postawił wiedzę na przynależnem jej miejscu, mianując ją jedyną władczynią i panią, lecz Comte nie dostrzegł zbliżającego się przewrotu społecznego, który mógł wszystko unieść siłą swego prądu. Czterej ci myśliciele, szarpiąc się wzajemnie, zaćmili piękno prawd, jakie wspólnie z sobą przynieśli, a walką toczoną pomiędzy sobą, zatracili na zawsze ich wartość, obniżając je i kalecząc. Spaczone przez nich samych doktryny wrzały dalszym ciągiem nieporozumień między uczniami i coraz to nowymi przekształcającymi je odszczepieńcami. Bache, mianując się uczniem Saint Simona i Fouriera, a Teofil Morin uczniem Proudhona i Comte’a, nie rozumieli kolektywizmu Mège’a. Nienawidząc i potępiając teorye głoszone w Izbie deputowanych przez Mège’a, gromy rzucali na kolektywizm państwowy oraz na wszystkie socyalistyczne sekty, nie zdając sobie sprawy, że powstały one z doktryn, czczonych przez nich mistrzów. Niesnaski, panujące we wszystkich obozach, które jednakże zdawały się mieć cel jednakowy, nadawały pozory racyi słowom Janzena, utrzymującego, że gmach społeczny przegnił już i wali się bez ratunku, zatem co prędzej zburzyć go należy, nic z niego nie unosząc do przyszłej, nowej budowy.
Pewnego razu, po wyjściu gości, chociaż już była późna, nocna godzina, Wilhelm, zamiast iść na spoczynek, zaczął się przechadzać wielkiemi krokami po obszernem ojca laboratoryum, i wypowiadał głośno swe myśli, prawie nie zważając na obecność Piotra. Ten słuchał go z przejęciem, zaniepokojony o ile brat podziela jego rozpaczliwe o wszystkiem zwątpienie. Wilhelm zżymał się przeciwko kolektywizmowi państwowemu Mège’a, bo wówczas Państwo, z dyktatorską przemocą, niezawodnie przywróciłoby niewolnicze starodawne poddaństwo, w odmiennej tylko formie. Wszystkie istniejące i ścierające się pomiędzy sobą sekty socyalistyczne, grzeszyły arbitralną dążnością organizacyi pracy, wyzyskiem jednostki na rzecz ogółu. Dobro społeczne zdawało się być w nieuniknionej rozterce z dobrem indywidualnem, były to dwa sprzeczne z sobą prądy, i dla tego, pomijając socyalizm wraz ze wszystkiemi jego odcieniami, Wilhelm stanowczym był zwolennikiem wolnego komunizmu, tej anarchii wyswobadzającej człowieka, anarchii dozwalającej każdej ludzkiej jednostce rozwinąć się dowolnie, bez nacisku na wrodzone jej popędy, by mogła zakwitnąć w całej pełni swej natury, ku tem większemu własnemu, oraz ogólnemu dobru. Nie byłaż to jedyna naukowa teorya wsparta na zasadzie, że jednostki tworzą światy, jak przyciągające się wzajemnie, atomy wywołują życie, kojarząc się swobodnie siłą prawa miłości. Z wiarą w doskonałość tak pojmowanego wolnego komunizmu, Wilhelm już widział zagładę ucisku. Uprzywilejowana, rządząca dziś mniejszość musiała ustąpić i zniknąć na rzecz osobistej wolności każdego z członków społeczeństwa, będącego wtedy zbiornikiem wszystkich sił, zdolności i energii. Zniesienie więzów i wszelkich dotychczasowych, krępujących ustaw i regulaminów, zastępowało naturalne prawo harmonii, utrzymujące równowagę pomiędzy wciąż zmiennemi potrzebami i dążnościami społeczeństwa a potęgą jego sił, zdolnych je zaspakajać. Wilhelm marzył o ludzie wyzwolonym z opieki rządu, bez władzy pana i nieledwie bez praw ustanowionych. Każdy obywatel tego szczęśliwego ludu, żyjącego pełnią swej natury, porozumiewał się z sąsiadem i zawierał z nim prywatne umowy i zobowiązania, nieodzownie potrzebne dla zabezpieczenia codziennego bytu, a na tejże podstawie zawiązane byłyby szersze stowarzyszenia wszelkiego rodzaju, tworząc organizacyę społeczeństwa powstałego na dobrowolnie przyjętych zobowiązaniach. Nawet w tych warunkach zorganizowane stowarzyszenia musiałyby ścierać się ze sobą i walczyć, lecz postęp tylko drogą utarczek powstaje, ścieranie się sił przeciwnych wytwarza życie. Wraz ze zniknięciem ujarzmicieli i wyzyskiwaczów, nie byłoby już bogaczów i nędzarzy, a ziemia, stanowiąc dobro ogólne, skarb do wszystkich należący, będzie wówczas naturalną karmicielką społeczeństwa, pracującego wspólnemi siłami dla pomnożenia jej plonów. Ludzie żyjący w tych normalnych warunkach, odczuliby dobrodziejstwo rządzącej światem miłości. Solidarność ludzka, będąca żyjącą formą prawa atrakcyi w naturze, ujawni się wtedy w całej piękności swej potęgi, łącząc wszystkich ludzi w jedną miłującą się rodzinę.
Naglony polotem swych myśli, Wilhelm coraz wznioślejsze kreślił plany przyszłych losów ludzkości, marząc o bezgranicznej wolności człowieka wolnego, w wolnem społeczeństwie. Umysł jego, wyższą napojony wiedzą, z obrzydzeniem odwracał się od wszystkich sekt socyalistycznych, jako od pokalanych tyranią. Marzony przez niego anarchizm był niezawodnie najzaczytniejszem z pojęć o przemianie społecznej, bo jakże rozkosznie słodką jest nadzieja o życiu, rządzonem tylko prawami harmonii, o życiu, siłą naturalną wytwarzającem szczęście ogólne!
Wilhelm mówił długo i bez przerwy, lecz nagle zamilkł i spojrzał z lękiem na Piotra, w obawie, czy nie rzekł czegoś zbytecznego i mogącego zadrasnąć osobiste jego poglądy. Piotr był wzruszony i chwilowo podbity, lecz dostrzeżona już radosna nadzieja prysła, albowiem zrodził się w jego umyśle praktyczny i okrutny zarzut, w niwecz strącający rojenia brata. Bo dla czegóż w takim razie harmonia nie oddziałała na pierwotnie organizujące się ludzkie społeczeństwa? Jeżeli była ona naturalnem prawem, dla czegóż ustąpiła miejsca tyranii, rzucając ludy na pastwę ciemięzców?... A ponieważ raz się to stać mogło, zatem, przypuściwszy nawet, iż spełni się nierozwiązane zadanie zburzenia i nowego rozpoczynania, któż mógł zaręczyć, że ludzkość, posłuszną będąc zawsze tym samym naturalnym prawom, powtórnie nie ulegnie losom już raz doznanym?... Wszak ludzkość jest dziś taką, jaką ją życie ukształtowało i niema racyi, by życie nie dało jej tego samego, co pierwej początku i tychże samych do przebycia kolei. Rozpoczynać wszystko od początku, zgoda! Ach, ale ciąg dalszy niechaj że będzie odmienny od tego znanego! Lecz jest-że to możliwem?... Czy nie należałoby, w takim razie, przedewszystkiem odmienić natury samego człowieka?... Powolną, i obliczyć się niedającą latami, jest ewolucya, której ulegamy, którą odczuwamy i widzimy! Lecz o ileż niebezpieczniejszym jest i opóźniającem zawrócenie tył, rozpoczęcie drogi już przebytej, bo czyż wiadomem być może, o ile ludzkość szybciej biedzby mogła po rumowiskach i w chaosie dolatujących ją brzemień tradycyi?...
— Chodźmy spać, — rzekł Wilhelm z uśmiechem. — Jakiż ze mnie głupiec, by cię męczyć po nocy opowieściami, które nie mają dla ciebie żadnego znaczenia!
Piotr drgnął ze wzruszenia i już chciał wybuchnąć, otwierając swe zbolałe serce i wypowiedzieć okropne walki, jakie w sobie przeżywał od lat wielu, lecz ogarnął go wstyd i zdołał się powstrzymać. Wszak Wilhelm nic o tem nie wiedział i kłamliwe pozory brał za rzeczywistość, uważając go za księdza pełnego wiary i przykładnej pobożności. Nic więc nie odrzekłszy poszedł spokojnie do swego pokoju.
Nazajutrz wieczorem, około godziny dziesiątej, stara Zofia przyszła oznajmić braciom, że Janzen chce się z nimi widzieć, i że przybył w towarzystwie swego przyjaciela. Przyjacielem tym był Salvat. Wszystko odbyło się z wielką prostotą.
— Chciał koniecznie widzieć się z panem — objaśnił Janzen. — Spotkałem się z nim a gdy się dowiedział, żeś pan został raniony i że jesteś w trwodze, zaczął mnie błagać, bym go tu przyprowadził... Jest to krok bardzo nierozsądny, bo nieostrożny.
Wilhelm powstał, by powitać wchodzących, wzruszony zjawieniem się Salvata, zaś Piotr, z przerażeniem patrząc na tego człowieka, struchlał, nie mogąc ruszyć się ze swego miejsca.
Salvat, onieśmielony, zakłopotany, rzekł wreszcie cichym, drżącym głosem:
— Panie Fromont... przepraszam... okropnie mnie to dręczy, że pan z mego powodu zostałeś skaleczony, i że żyć teraz musisz w obawach... a przecież pan jeden byłeś dla mnie dobry i dałeś mi możność zarobku, gdy wszyscy inni wyrzucali mnie za drzwi...
Salvat nie chciał usiąść i mnąc kapelusz, to w jednej, to w drugiej ręce, po chwilowem milczeniu, mówił dalej:
— Pragnąłem z panem się spotkać, by opowiedzieć całą prawdę. Pracując u pana, skorzystałem raz z chwili, gdy się pan odwrócił i zabrałem do kieszeni jeden z nabojów... teraz mam wyrzuty, że to uczyniłem, a tylko z tego powodu, że to skompromitować pana może. Prócz tego chciałem panu osobiście powiedzieć i przysiądz, że jeżeli mnie złapią, to chociażby mnie kawałkami szarpali, to nie powiem nazwiska... Niechaj mi głowę zetną — jeżeli inaczej być nie może; ale niechaj pan będzie spokojny, nie powiem. Oto i wszystko, co mi ciążyło na sercu.
Zamilkł, lecz łagodne, dobre i wierne, jak u psa, oczy, utkwił w twarzy Wilhelma, wypowiadając mu spojrzeniem całą swoją wdzięczność i bezgraniczne uszanowanie. Piotr słyszał wymawiane przez niego słowa, lecz od pierwszej chwili, gdy tu wszedł Salvat, stanęła mu w pamięci okropna scena, ujrzana zaraz po wybuchu, zdawało mu się, że widzi, jak na jawie, młodą, ładną, jasnowłosą dziewczynkę, leżącą z ciałem zmiażdżonem pod bramą pałacu Duvillard. Czyż możliwem jest, by ten człowiek, o łagodnej, rozmarzonej twarzy, był sprawcą tak straszliwej śmierci? I ten zbrodniarz, ten szaleniec, znajduje się tutaj, o kilka kroków i mówi z takiem nabożeństwem o swej wdzięczności, o swojem zaniepokojeniu o drugich?...
Wilhelm, ujęty słowami i zachowaniem się Salvata, podał mu rękę, mówiąc:
— Wiem, mój kochany, że jesteś poczciwym człowiekiem, lecz jakże głupio i wstrętnie postąpiłeś! Podrzucanie bomb nie przyśpiesza sprawy! Głupio, bardzo głupio postąpiłeś!
Salvat, nie gniewając się, łagodnie, a nawet z uśmiechem, odpowiedział:
— Ach, panie Fromont, gdyby można, to zrobiłbym jeszcze nie jeden raz to samo. Ale to są moje sprawy... Każdy ma swoje opinie... A w danym wypadku przykro mi było, tylko ze względu na pana, bo pozatem wszystko dobrze... Jestem najzupełniej zadowolony...
Pomimo zaproszeń, Salvat nie chciał usiąść i stojący rozmawiał z Wilhelmem, podczas, gdy Janzen, jakby obcy w całej tej sprawie, niezadowolony z wizyty, którą uważał za niedorzeczną nieostrożność, usiadł przy stole i przeglądał książkę z rycinami. Zachęcony przez Wilhelma, Salvat opowiedział, w jaki sposób spędził czas przed dokonaniem zamachu. Biegał po Paryżu, jak pies wystraszony i obity, pędząc ciągle naprzód od pałacu Duvillard, gdzie znalazłszy bramę zamkniętą, dopadł do Izby deputowanych, lecz, tu odpędzony od progu, skierował się na Pola Elizejskie, ale spóźnił się, by wysadzić w powietrze cyrk pełen bogaczów więc, odpocząwszy na ławce, powrócił przed pałac Duvillard, jakby przyciągnięty tu powtórnie siłą przeznaczenia. Cały ten dzień myślał tylko o bombie, którą najpierw niósł w skórzanym worku od narzędzi, lecz przechodząc przez most na Sekwanie, rzucił ów worek do rzeki, w chwili wzgardy i gniewu na rzemiosło, które mu nie zabezpieczało potrzebnego do życia kawałka chleba. Z bombą przytuloną do ciała, pod roboczą kurtką, swobodniej i bliżej mu było do celu. A podłożywszy ją pod bramę i zapaliwszy lont, wyszedł na ulicę i był zaledwie o kilkadziesiąt kroków, gdy wybuch wstrząsnął domami całej dzielnicy. Uradowany obejrzał się dokoła, dziwiąc się i ciesząc, że nikt nie odgaduje w nim sprawcy tego szalonego huku. A teraz od miesiąca żył z dnia na dzień, niewiedząc jak i gdzie. Sypiał najczęściej pod gołem niebem i rzadko kiedy jadał. Któregoś wieczoru spotkał Wiktora Mathis, który mu dał pięć franków. Czasami wstępował do którego z towarzyszów, a zjadłszy i przespawszy się, szedł znów błąkać się po mieście, strzegąc się zajść z policyą. Towarzysze ratowali go od głodowej śmierci i uwiadamiali o czynionych poszukiwaniach. Czasami przychodziła mu ochota ukrycia się za granicą, lecz przypuszczał, że rozesłano wszędzie jego rysopis; zatem napewno byłby zaraz aresztowanym. Paryż wydał mu się najbezpieczniejszem miejscem schronienia, wreszcie coraz częściej opuszczała go energia i chęć ratunku. Zdawał się na los szczęścia, lub nieszczęścia, będąc na swój sposób fatalistą. A przytem skutkiem przywiązania nie miał siły przemożenia się i opuszczenia paryzkiego bruku. Czekał więc, by go aresztowano i codziennie się tego spodziewał, włócząc się z kąta w kąt, błądząc wśród tłumu, prawie nieprzytomny i porwany chaosem myśli, których rozplątać nie był w stanie.
— A twoja córka, Celinka? Czyś nie był u siebie w domu?...
Na pytanie Wilhelma, Salvat odpowiedział prawie cicho:
— Nie, bo pocóż miałem je niepokoić? Matka Teodora dziecka nie uśpi... a bezemnie łatwiej znajdą jaką pomoc... Bo ja, cóż dziś jestem?.. Dla mnie życie już skończone i nikomu na nic przydać się nie mogę. Trzeba mnie uważać za człowieka już nieżyjącego.
Lecz gdy to wyrzekł, łzy nabiegły mu do oczu i dodał:
Ach, moja Celinka!... Jakże serdecznie pocałowałem ją przed wyjściem z domu! A może z powodu, że nie mogłem spokojnie patrzeć na to dziecko, ginące z głodu i z zimna, zdecydowałem się na zrobienie tego, co się stało... za siebie samego nie miałbym tyle zawiści... i nigdyby mi nie przyszło na myśl... ale stało się i niewarto już o tem wspominać.
Po chwili milczenia znów się odezwał, twierdząc z prostotą, że gotów jest na śmierć. Zrobił, co pragnął. Podłożył bombę pod pałac barona Duvillard, bo znał go dobrze i wiedział, że jest on najbogatszym z tych burżuazów, których ojcowie oszukali lud w epoce Wielkiej rewolucyi, zagarniając na swoją wyłączną własność władzę i pieniądze, a dziś chcą dalej wszystko to utrzymać w swojem posiadaniu, nawet okruchów nie rzucając tym, których pokrzywdzili i skazali na ciężką niewolę, śmierć głodową w starości. Salvat urobił sobie pojęcie o rewolucyi z dziennikarskich artykułów i zdań zatrzymanych w pamięci podczas zebrań publicznych. Wypowiadał swe przeknania z przejęciem, bijąc się w piersi, dowodząc przytem, że nie jest tchórzem, pomimo, że uciekł, dokonawszy zamierzonego zamachu.
— Nigdy nic nie ukradłem — wołał, zapalając się — a jeżeli sam dobrowolnie nie idę wydać się w ręce policyi, to nie przez tchórzostwo, ot po prostu niech się te psy nabiegają wpierw, nim mnie ujmą. Wiem, że prędzej, czy później, pochwycą mnie, dostanę się im w łapy, a co mnie czeka, także wiem, bo z chwilą, jak znaleźli zgubione przezemnie szydło, wiedzą, że to ja, a nie kto inny. Ale po cóż mam im ułatwiać obławę, chociaż doprawdy chcę czasami, aby się już raz wszystko skończyło. Jestem zmęczony i dość mam tego marnego życia, jakie teraz pędzę!
Janzen przestał się teraz bawić w oglądanie obrazków, by patrzeć na Salvata. Twarz Jaazena wyrażała zimną pogardę, wreszcie rzekł swoją łamaną francuzczyzną:
— Trzeba się bić, bronić, a zabijając innych, myśleć o ocaleniu własnej skóry. Kto tego nie rozumie, ten nie wie na czem zasadza się wojna.
Słowa Janzena padły ostro i wśród ciszy, lecz Salvat, jak gdyby ich nie słyszał, gonił dalej za wzburzonemi swojemi myślami, plącząc się i używając słów szumnie brzmiących, których zapewne dobrze nie był w stanie rozumieć. Prawił teraz o ofierze swego życia dla odkupienia innych, pragnących, by znikła nędza na świecie, o potrzebie poświęcenia się, dla dania przykładu, by inni bohaterowie, z niego zrodzeni, dalej wiedli walkę ze złem istniejącem. Mówił ze szczerą wierzą o sobie, jako o potrzebnym odkupicielu, z dumą mianował się męczennikiem, radując się, że zostanie świętym w rodzącym się rewolucyjnym Kościele, świętym promiennym na zawsze i nazawsze wielbionym.
Skończywszy mówić, wyszedł spokojnie i prawie bez pożegnania, Janzen, który go przyprowadził, zniknął z nim równocześnie i zdawało się, że pojawienie się tych dwóch ludzi wśród nocy, w spokojnym dworka, było tylko ułudnem widziadłem. Noc ich przyniosła i noc ich zabrała, uosząc w nieznane przestrzenie.
Dopiero po chwili dłuższego milczenia, Piotr powstał z krzesła, na którem dotąd siedział nieruchomie i, zbliżywszy się do okna, otworzył je zupełnie, czując konieczną potrzebę odetchnięcia świeżem orzeźwiającem powietrzem. Noc była ciepła i cicha, na niebie, bez księżyca i prawie bez gwiazd, odbijała się w dali blada łuna świateł, jaśniejących na ulicach Paryża, a przytłumiony szmer życia olbrzymiego miasta odbił się aż tutaj, na dalekiem przedmieściu.
Wilhelm, jak zwykle, gdy chciał rozmawiać z bratem, zaczął chodzić po obszernej pracowni i znów zapominając, że brat jest księdzem, rzekł z myślą zwróconą ku Salvatowi:
— Nieszczęsny... jakże rozumiem jego czyn tak straszny, a wywołany nadzieją! Całe życie spędził przy pracy i upędzaniu się za kawałkiem chleba, którego wreszcie ma zabrakło dla wyżywienia najbliższych mu istot. Ta wzrastająca nędza, pomimo wysiłku znalezienia zarobku, wszystko tłomaczy i uwzględnia. A prócz tego bezustanne obcowanie z jemu podobnymi, wymiana z nimi skarg, zaostrzyła w nim bunt przeciwko panującej na świecie niesprawiedliwości, bunt podtrzymywany i podniecany na publicznych zebraniach, gdzie mówcy i słuchacze, upajając się słowami, potępiają wszystko co jest i łączą się dla zdobycia lepszego jutra... Wiara w to jutro egzaltuje się i niecierpliwszych popycha do gwałtownych czynów, wykonywanych na własną rękę... Tego Salvata znam dobrze i od dawna. Był dobrym robotnikiem i człowiekiem poczciwym, mało wymagającym. Wolał pracować lub marzyć, aniżeli uczęszczać do szynku, lecz niesprawiedliwość, jaką wszędzie, dokoła dostrzegał, doprowadziła go do rozpaczy za siebie, a zwłaszcza za ogół cierpiących. Więc coraz namiętniej oddawał się marzeniom, pragnął złe usunąć i jakże, w prostocie swego umysłu, nie miał zadecydować, że trzeba ujarzmicieli usunąć, a bogactwa ich wysadzić w powietrze, jako złe nabyte, a gorzej jeszcze użytkowane! Gdym przed chwilą patrzał na tego człowieka, zdawało mi się, że widzę przed sobą jednego z pierwszych chrześcian starożytnego Rzymu, nawróconego niewolnika, który w nowej wierze dopatrywał się wyswobodzicielki siebie i, równie jak on nędznych, braci ginących w jarzmie niewoli. Na ich barkach ciążył, kalecząc je i miażdżąc, cały zastęp uprzywilejowanych panów dawnej Romy, dziś już padającej z przesytu zbytku, władzy gnijącej znużeniem wyuzdanych rozkoszy. Niewolnik, na to patrzący, powracał z katakumb, gdzie miewał tajne schadzki ze swymi braćmi, krzepiąc się w ich kółku szeptem o radosnej nowinie wyzwolenia się z więzów, które zerwą głosiciele prawd objawionych przez odkupiciela, zmarłego na krzyżu, przez miłość dla maluczkich. Upojony nadziejami, niewolnik plwał na oblicze cezarów, tęskniąc za męczeństwem. Złorzeczył ich bogom, wzywając Jezusa, by panowanie swe utrwalił na ziemi i dał swobodne wytchnienie z męczarni dotychczasowego życia. Płonąc temi myślami, niewolnik przyzywał chwilę, by go rzucono na pastwę dzikich bestyj w arenie.
Piotr niezaraz się odezwał, chociaż niejednokrotnie zastanawiał się nad podobieństwem pomiędzy tajemną propagandą anarchistów, a pierwszymi sekciarzami chrześciańskiej wiary. Tak jedni, jak drudzy poili się nadzieją, że wreszcie sprawiedliwość zostanie wymierzoną i los maluczkich ulegnie odmianie. W epoce, gdy poganizm rozpadał się, zużywszy ciało przesytem rozkoszy, potrzeba odmiany wywołała wiarę naiwną i mówiącą o duszy. Nowa religia pojawiła się zgodnie z historyczną chwilą i z pogardą dla doczesności, otworzyła wrota marzeniom o raju, o przyszłem życiu i jego nagrodach za krzywdy i cierpienia na ziemi doznane. Obecnie osiemnaście wieków zużyło te nadzieje, a wieczny skazaniec, wczoraj niewolnik a dzisiaj robotnik, znów marzy o nadziei wyzwolin swoich, lecz codziennie bliższy wiedzy, przekonał się o kłamstwie obietnic szczęścia pozagrobowego i pragnie się przyczynić do jego rozkwitu na ziemi. Może jest to nowa iluzya, lecz nawet iluzye trzeba odmieniać, by dostosowywać się one mogły do prawd już zdobytych.
— Bracie — rzekł wreszcie Piotr — ależ ty nie możesz sympatyzować z ludźmi, którzy nie wahają się przed zbrodnią! Wstrętne mi jest ich okrucieństwo i dzikość! Wczoraj słuchałem w milczeniu, gdyś wypowiadał swoje marzenia o idealnej anarchii, o szczęśliwym narodzie, którego każdy obywatel byłby swobodny, swobodą innych. Lecz anarchia, przez ciebie marzona, nie ma nic wspólnego z propagandą, jaką spotykamy; czyżby zawsze teorya tak daleką miała wspólność z praktyką?... Ty, bracie, jesteś mózgiem tworzącym plany, lecz do kogóż należą ręce, które działają w tak ohydny sposób?... Ręce zabijające dzieci, wysadzające domy, rozbijające szafy ze złotem?... Czyż przyjmujesz na siebie odpowiedzialność za podobne uczynki?... Czy się nie oburzasz na samą myśl potrzeby zbrodni i kradzieży?
Wilhelm zatrzymał się przed bratem, wołając:
— Zbrodnia, kradzież, nie, nie, ja tego nie chcę! Lecz można to do pewnego stopnia uwzględnić okolicznościami. Nie wiem, czy znasz szczegóły okropnej chwili, jaką przeżywamy obecnie? Zdawałoby się, że jakieś szaleństwo spadło na umysły i że ci, którzy to widzą, podniecić je pragną. Po pierwszych, najzupełniej nieszkodliwych manifestacyach anarchistów, policya aresztowała wielu i bez żadnej przyczyny, obchodzono się z tymi biedakami w sposób okrutny. Spadłe na nich wyroki wywołały oburzenie w towarzyszach, a za tem poszła chęć doraźnej zemsty. Pomyśl, czem jest dla rodziny robotnika, gdy głowa domu, ojciec, karmiciel, odsiaduje w więzieniu miesiące i lata, lub gorzej jeszcze, bo ponosi śmierć na gilotynie! Nędza rodzin tych, którzy pierwsi padli ofiarą, roznieciła propagandę, rozbudzając w ludzie roboczym solidarność, a strach, jakim drżą burżuazi, domagający się surowej represji, wywołał w anarchistach dziką chęć zemsty. Wreszcie mają oni ku temu inne, głębsze jeszcze przyczyny. Złożyły się na to wieki, by wyrodzić zawiść w sercach, uciemiężonego przez nas ludu. Zawsze on cierpiał, wyzyskiwany przez możniejszych. A rozejrzyj się dzisiaj! Cóż ten lud widzi?... Uciskanie podatkami, wyzyskiwanie przez chlebodawców, bezwstydnie zbytkujących za złoto, zdobyte pracą tych, którymi ci zbytkujący pogardzają, słowem: dokoła siebie lud widzi tylko potworność naszego społecznego ustroju, który cuchnie rozkładającą się w nim zgnilizną!
Wilhelm zamilkł i znów zaczął chodzić w głębokiem zamyśleniu. W tem na nowo się odezwał:
— Ach, wiesz, mój bracie, ja nie odrazu doszedłem do tych poglądów! Dopiero po latach walk i rozmyślania! W młodości byłem tylko pozytywistą, zwolennikiem badania i doświadczania, odrzucałem na bok wszystko, co nie było faktem stwierdzonym. Pod względem naukowym i społecznym przyjmowałem zasadę powolnej ewolucyi. Lecz następnie ujrzałem konieczność rachowania się z nieprzewidzianem, z wybuchającem nagle, jak wulkan dotąd uśpiony. Takie gwałtowne kataklizmy zaznaczają się równie wyraźnie w geologicznych pokładach naszego globu, jak i w dziejach naszej historyi. Dobrze rozważając, spostrzegamy, iż wszelki postęp manifestował się zawsze po najstraszliwszych katastrofach. Każdy krok naprzód musiał być opłacony miliardami ginących ofiar. Nasze pojęcie o sprawiedliwości jest tak ciasne, że łatwo wpadamy w oburzenie i oskarżamy naturę, że jest potworną matką. Jednakże, pomimo niedogodności, musimy się poddawać wybuchowi wulkanu!... Co najwyżej doszliśmy do możności przewidzenia kataklizmu, jakim nam grozi... Lecz marzycielem jestem, niepoprawnym marzycielem... i tak, jak inni, tworzę sobie chimeryczne formułki...
W porywie szczerego wyznania przed bratem, Wilhelm zwierzył mu swoją dwoistość, bo obok metodycznego uczonego, który skrupulatnym był i skromnym wobec zjawisk natury, równocześnie czuł się marzycielem w poglądach społecznych. Pragnieniem jego i dążnością było, wszystko módz pogodzić z wiedzą, zatem bolał, iż nie znajduje naukowego stwierdzenia równości i sprawiedliwości w naturze, czego pragnął pod względem społecznym. Miewał chwile rozpaczy, nie mogąc pogodzić swego logicznego sposobu myślenia męża nauki, z miłością chimerycznego apostoła. Dokuczliwą mu była ta dwoistość, rozum bowiem dowodził mu wręcz przeciwnie, niż serce, które z dziecięcym uporem marzyło o braterstwie ludów, o równości i szczęściu wszystkich, o usunięciu nadużyć i wojen, o miłości, łączącej wszystkie ludzkie jednostki, o miłości, jedynej władczyni świata.
Piotr stał dotychczas przy roztwartem oknie, wpatrzony w noc ciemną, na horyzoncie rozjaśnioną bladawą łuną świateł Paryża, zkąd zcicha dobiegały szumiące fale turkotu i ulicznego gwaru. Czuł, iż serce mu wzbiera prądami krzyżujących się uczuć. Wszak całemi już latami bolał, nad oblegającem go zwątpieniem, i żył w bezustannej z sobą rozterce, a oto teraz samotność jego została przerwaną zjawieniem się w domu dawno niewidzianego brata, który wyznawał przed nim własne swe bóle i niezgodę dwoistej swej natury uczonego, a zarazem marzyciela. Przeszło od miesiąca widywał znajomych tego brata, który dyskutowali o wszystkich współczesnych zadaniach i wynikach myśli ludzkiej. A dziś, niespodziewanie zjawił się i Salvat, człowiek chętnie zgadzający się na śmierć zasłużoną, za czyn przestępny, lecz zadowolniony, iż urzeczywistnił to, co uważał za szczyt swego zadania. Wszak dotąd wsłuchiwał się w milczeniu w słowa tych wszystkich ludzi i, zamknąwszy się w swej kłamliwej roli przykładnego księdza, przed nikim nie zdradził się z własnemi myślami. Dla czegóż miał dłużej skrywać się przed bratem?... Zbyt wielką mu to było goryczą i w porywie gniewu i bólu, nagle odsłonił przed nim dotąd zachowaną tajemnicę.
— Bracie — zawołał — ty bolejesz nad niezgodą swego serca z rozumem, lecz wiedz, że ja boleśniejszą mam ranę. Wyżarła mnie ona do kości i męczarnia moja jest bezustanna... Lecz pierwej mówmy jeszcze o tobie. Twój anarchizm, twoje marzenia o szczęściu ludzi połączonych braterską miłością, czyż nie widzisz, że wytwarzają szaleńców w rodzaju Sailvata, który przemocą, zbrodnią chcą przyśpieszyć dojście do upragnionego przez siebie celu. Rzucanie teoryj wzmaga tylko chaos pojęć już i tak tamujących możność odnalezienia się wśród ich sprzeczności. Od miesiąca przysłuchuję się waszym rozmowom. Zastanawiacie się nad takim lub innym myślicielem, a każdego z was zajmuje przedewszystkiem ten, który odpowiada, choć w części, własnej waszej naturze. Lecz cóż z tego, że Fourier obalił Saint Simona, a że Proudhon i Comte obalili Fouriera?... Wszyscy oni zaprzeczają jedni drugim, a zaciekłość ich wytwarza tak rażącą stronność, iż trudno któremukolwiek z nich zaufać. Z ich zaś teoryj, powstałe sekty mnożą się z dniem każdym, jedne, i to najrozsądniejsze jeszcze, mogą nas doprowadzić do dyktatorskiej samowładzy inne zaś są przeważnie oparte na niebezpiecznych utopiach. Jako wynik tych rozszalałych burz myśli ludzkiej, widzę teraz twoją anarchię, albo anarchię tych innych z twego marzenia powstałych zbrodniarzy, którzy mordem i pożogą chcą kres położyć staremu światu... Ach, przewidywałem już oddawna, że musi wyniknąć bratobójcza walka, straszliwa katastrofa walki klas, która w swem szaleństwie gotowa unieść i zgładzić owoce pracowicie otrzymane drogą pokojowego rozwoju cywilizacyi... Ach, ta okrutna walka może już jest w przededniu swego wybuchu?... Bo ileż ją zapowiada znaków! Nędza ludu, egoizm bogaczy, zbrodnie i bóle, wszystko to napiera na zbutwiały gmach społecznego ustroju, który chwieje się już i, pękającemi ścianami, zapowiada blizki swój upadek. Przed laty pojechałem do Lourdes. Chciałem na miejscu przekonać się, czy Bóg wielbiony przez ubogich umysłem, czyni dla nich cuda, mogące tłumy maluczkich zawrócić w tył, ku pierwotnym, naiwnym wierzeniom, uśmierzającym bóle znoszone na ziemi obietnicą nagrody w niebiosach. Następnie byłem w Rzymie. Dążyłem tam z naiwną nadzieją znalezienia nowej religii, dostosowanej do naszych demokratycznych pojęć, a przez to mogącej ułagodzić umysły, obdarzyć świat szczerą wiarą w potęgę braterskiej miłości, zapewniającej powrót i trwanie złotej epoki szczęścia na ziemi. Ach, jakże srodze zawiodłem się w Lourdes i w Rzymie! Tu i tam stanąłem nad bezdenną przepaścią. Marzyłem dwukrotnie i dwukrotnie padłem rażony ciosem, który na razie wydał mi się być nieuleczalnym. Marząc bowiem o szczęśliwości wszystkich moich bliźnich i goniąc za temi rojeniami, zgubiłem sam siebie, utonąłem jak okręt rozbity, który doszczętnie osiadł na dnie morskiej głębiny. Lecz lat parę łączyło mnie z ludźmi miłosierdzie. Starałem się leczyć spotykane rany, niecąc w sobie ufność, że braterską pomocą można dać ulgę wszystkim cierpiącym. Ale obecnie już nie wierzę w moc miłosierdzia, jest ono bezpożytecznym wysiłkiem, śmieszną drobnostką wobec nieodzownej potrzeby wymiaru sprawiedliwości, której nadejście każdy z nas przeczuwa i wyczekuje z lękiem lub z utęsknieniem. Nic już nie może powstrzymać jej nadejścia, lecz godziny wyczekiwania trwogą obiegają czyste nawet serca. Lecz ja, bracie, wyczerpany jestem walką, jestem już tylko popiołem, pustym grobowcem! Bracie, ja w nic już nie wierzę, w nic, w nic!... A tylko rozpacz szarpie mi zbolałe serce moje!
Piotr powstał, a stanąwszy, rozkrzyżował ramiona, jakby chcąc z nich upuścić ciężar zwątpienia samotnie dotąd dźwigany. Wilhelm patrzał na brata strwożony i współczujący.
— Co mówisz, bracie?... A ja myślałem, że stoisz niewzruszenie przy swoich religijnych wierzeniach, że nic nie może zakłócić spokoju twego serca! Wszak jesteś uważany za wzór przykładnego księdza, czczą cię jak świętego, cuda zdolnego wywoływać swą modlitwą... Piotrze, czy wiesz, że przy tobie nie śmiałem nawet mówić o religii, której jesteś sługą, lękając się zadrasnąć cię nieostrożnem słowem... A ty mi mówisz, że wszystkiemu przeczysz i że w nic, w nic nie wierzysz!...
Piotr odrzekł powoli:
— W nic nie wierzę, bo nic nie ma! Szukałem... uparcie pragnąłem coś znaleźć i uratować się od zwątpienia, lecz nic nie znalazłem, prócz bólu, który mnie wypełnia i serce mi rozsadza!
— Bracie, mój drogi... Piotrze... jakże okropnie musiałeś już cierpieć... A więc religia dziś jeszcze ma swoich męczenników, lecz w odwrotnem biorąc to znaczeniu... o ileż wyższą jest wiara w wiedzę... patrz, ja całe życie do niej się modliłem, co mi nie przeszkodziło zachować młodzieńczy zapał i roić o chimerach!
Pochwycił w swe dłonie ręce Piotra i serdecznie je tuląc, patrzał na przerażoną twarz tego niewierzącego księdza, który w chwili egzaltacyi, przezwyciężywszy swoją dumę, zdobył się na wyjawienie swej strasznej tajemnicy, ukrywanej tak starannie w milczeniu i spełnianiu przepisów swego rzemiosła. Jakże niezmiernie ciężkiem musiało być to trwanie w kłamstwie narzuconem dumą gardzącego wszystkiem człowieka! I jakże nieustanne musiał on z sobą wieść walki, by wreszcie z nadmiaru znużenia i obrzydzenia wypowiedzieć całą swą gorycz! Miesiąc temu, Piotr nie byłby przypuścił możliwości takiej spowiedzi. Samotność, w jakiej zamknął się, żyjąc tylko sam w sobie, utrwalała jego katusze. Lecz od pięciu już tygodni żył w oddzielnych jak dotąd warunkach i nie upłynął dzień jeden bez napływu coraz to nowych wrażeń. Wzruszony niespodziewanem zbliżeniem się z Wilhelmem, zamięszany w dramat jeszcze nieukończony, Piotr silnie to wszystko odczuł, a oprócz tego wszak słyszał teraz codziennie prowadzone rozmowy, nasuwające mu cały szereg myśli dotąd nigdy przez niego nieporuszanych. Z coraz wyraźniej zaznaczającą się w samym sobie odmianą, zastanawiał się nad warunkami pracy, nad wyzyskiem roboczego ludu przez możnowładnych chlebodawców, nad nędzą wciąż zagrażającą większości. Nie dalej zaś, jak przed kilku dniami, czyż serce mu nie drgnęło niespodziewanym błyskiem nadziei?... Wszak zmienił swe poglądy, potępiające ogół uniwersyteckiej młodzieży, zaczynał teraz wierzyć, iż pracuje ona, by jutro odmiennem i jaśniejszem było od dzisiaj. Wszystko się więc złożyło, by nadmiarem negacyi bolejący Piotr, mógł uledz przemożnej sile wzruszenia i krzykiem rozpaczy zwierzyć się przed bratem, którego tak niedawno i niespodziewanie odzyskał.
Wilhelm musiał to zrozumieć i wylew zwierzenia Piotra przypisał wezbranemu jego sercu. Trzymając go wciąż za ręce, posadził przy sobie w pobliżu otwartego okna i rzekł silnie wzruszony:
— Bracie, drogi mój bracie, ja nie chcę, abyś cierpiał! Nie odstąpię cię teraz i zobaczysz, że cię uleczę. Bo znam cię, o wiele lepiej, aniżeli ty sam znać się możesz. Cierpienie twoje i rozpacz pochodzą ztąd, że serce twoje jest w ciągłej rozterce z rozumem, a uleczonym zostaniesz, gdy pomiędzy niemi nastąpi zgoda, która wyniknie, gdy kochać będziesz to, co może być rozumianem przez ciebie.
Wilhelm, bardziej jeszcze przybliżywszy się do brata, zaczął do niego mówić głosem zniżonym i z serdeczną czułością:
— Wiesz, mój drogi, to nasza biedna matka i nasz biedny ojciec, w dalszym ciągu walczą z sobą w tobie. Ty byłeś wtedy dzieckiem, więc nie możesz o tem wiedzieć, lecz ja byłem świadkiem nieszczęśliwego ich pożycia. On cierpiał przez nią, bo ona traktowała go zawsze jak potępieńca, człowieka zatracającego swoją duszę, ona zaś cierpiała przez niego, widząc swe próżne usiłowania, by go nawrócić i skłonić do pobożności. Gdy śmierć poniósł niespodziewanie, skutkiem wybuchu, przy robieniu doświadczeń w tem oto laboratoryum, ona tę śmierć nagłą nazwała karą bożą i pozostała w przekonaniu, że duch nieboszczyka wiecznie pokutować będzie wśród murów tego domu. A jednak, jakże zacnym i dobrym człowiekiem był nasz ojciec! Z zamiłowaniem oddawał się pracom w laboratoryum, i pragnął, by prawda i miłość światem rządziły. Od chwili, gdy my tu razem we dwóch spędzamy z sobą dnie i wieczory, czuję ciągłą jego obecność... on obcuje z nami w tem dawnem, swojem, ulubionem ustroniu... on odżył przez nas, bo w zjednoczonych naszych sercach zamieszkał, a ona, nasza ukochana i święta matka, również przytula nas do swego łona i płacze, nie chcąc nas rozumieć, obstając dalej przy swoich wierzeniach... A może to ich miłość dla nas zatrzymała mnie dotąd przy tobie, mój bracie, wszak miałem tu pozostać na znacznie krótszy przeciąg czasu... a patrz, jak dobrze, iż dłużej przyszło mi zamieszkać pod twoim dachem, bo oto teraz jestem przy tobie i uściskiem moim zmuszę cię kochać życie i dążyć ku życiu...
Roztkliwione serce Piotra pieściło się teraz wiarą, że rodzice rzeczywiście otaczają ich obu skrzydłami swej opieki i ciepłem swego przywiązania. Pod wrażeniem słów Wilhelma, odczuł całe dobro jego obecności w tej właśnie chwili, i z rozkoszą zaczął wywoływać wszystkie wspomnienia lat dziecinnych. Dworek rodzinny stał mu się droższym jeszcze, widział go, jak cały zajaśniał słodyczą smutków minionych, a zapowiadających dnie nowe.
— Bracie mój — szeptał dalej Wilhelm — czy wiesz, że od ciebie zależy, by waśnie rodziców ustały?... Bo te ich waśnie przedłużają się w tobie, a ustąpią, gdy ty w zgodzie będziesz sam z sobą. Ty odziedziczyłeś rozum ojca, a serce naszej matki. Ztąd tyle walk z sobą wieść musiałeś, lecz teraz, gdy wiesz co było tego przyczyną, staraj się, by zgoda została zawartą. Trzeba, żebyś kochał, bo tego chce w tobie natura naszej matki, ale trzeba, byś wiedział, co kochasz, byś rozumiał, dla czego kochasz, bo inaczej nie zadowolnisz wymagań twego rozumu. Bracie mój, wierz mi, że wszystkie twoje rozpacze i męki pochodzą z przyczyny, żeś nie mógł dotąd nic ukochać z całem oddaniem się miłości, wszak dotąd jeszcze nie zaspokoiłeś pragnień życiowych, jakich się w tobie domaga cała twoja istota. Zacznij więc żyć, kochaj, bądź człowiekiem a nie zrzekającą się i połowiczną, sztuczną potwornością!
Piotr jęknął boleśnie:
— Już nie mogę... nie mogę... śmierć zwątpienia wysuszyła mnie i nigdy nie ożyję, bo jestem już tylko popiołem!
— Ach, nie mów tego, bracie, bo serce mi się krwawi! Nie wierzę, by zwątpienie spustoszyć cię miało na zawsze! Dopóki iskra życia pozostaje w człowieka, nie należy tracić nadziei! Ty powiadasz, że w nic już nie wierzysz, wszystkiemu zaprzeczasz... ach, bracie, mylisz się, bo każdy z nas żyjących dochowuje do końca coś z pierwotnej swej natury i pieści swoją chimerę, oraz nadzieję... Lecz słuchaj, ty mi wyspowiadałeś się z ran, które ci dokuczają, teraz ja ci opowiem moje marzenia i szalone nadzieje, jakiemi żyję! Ale patrz, jakie to dziwne: ja, człowiek pracy i wiedzy, jestem marzycielem, starym dzieciakiem — i tak jest z wielu innymi ludźmi pracy i wiedzy. Czyżby wiara miała się obecnie rodzić i utrwalać w laboratoryach chemików?
Na myśl zeznań, jakie miał zamiar uczynić przed bratem, Wilhelm uczuł się jeszcze silniej wzruszonym i w porywie serdeczności, objął Piotra ramieniem i, przytulony do niego, zaczął mówić cicho, jakby w obawie, by ktokolwiek nie podsłuchał słów jego wielkiej spowiedzi:
— Dla czegóż nie miałbym ci tego powiedzieć, chociaż nawet moi synowie o tem nie wiedzą. Lecz ciebie odzyskuję teraz, jesteś znów człowiekiem, a nie księdzem, jesteś moim bratem, któremu zwierzam się, jak najbliższemu z przyjaciół. To, że ci się zwierzę, utrwali nasze wrodzone przywiązanie, będziesz mi odtąd droższym, a przypuszczam, że dla ciebie zacznie się ztąd uleczenie i powrót do życia.
Nie wypuszczając brata ze swych objęć, Wilhelm opowiedział mu o uczynionym przez siebie wynalazku nowej materyi wybuchowej, o sile tak nadzwyczajnej, że skutki jej nie dawały się obliczyć. Dla praktycznego zastosowania tego środka w czasie wojny, obmyślił plan armaty rzucającej bomby na znaczną odległość. Armia rozporządzająca taką machiną, musi być zwycięzką, bo w parę godzin może zniszczyć najpotężniejszą ilość nieprzyjacielskich pułków, a bombardując miasta, prawie że natychmiastowo zburzy je doszczętnie. Znalazłszy formułę swego odkrycia, Wilhelm jeszcze powątpiewał i na nowo obliczał i doświadczał, lecz teraz był już zupełnie upewnionym, że się w niczem nie omylił i wszystko było gotowe, mógł z łatwością fabrykować materyę, czego opis, wraz z planami armat i bomb złożył w miejscu bezpiecznem. Po długim, kilkomiesięcznym namyśle, zdecydował się ofiarować Francyi uczyniony przez siebie wynalazek, by w przyszłej wojnie z Niemcami, mogła liczyć na bezwarunkowe i natychmiastowe zwycięztwo. Postanowił tak, a jednakże nie czuł się być człowiekiem o ciasnym patryotyzmie, przeciwnie nawet, bo niezachwianie wierzył w międzynarodowe braterstwo, utrwalone przez cywilizacyę wyzwoloną z pęt dzisiaj ją krępujących. Lecz Wilhelm wierzył przedewszystkiem w apostolską cywilizacyjną misyę Francyi. Paryż, podług niego, był dzisiejszym i jutrzejszym mózgiem świata, zatem wszelka wiedza i dobro tylko z Paryża i przez Paryż, mogły być obwieszczone całemu rodzajowi ludzkiemu. Wszak Wielka rewolucya z Paryża tchnęła na świat ideały wolności, równości i braterstwa, z Paryża więc lot wezmą wszystkie inne wieści, mające na celu ostateczne wyzwolenie człowieka. Trzeba więc, by Paryż był zwycięzkim, bo inaczej nie może nastąpić rzeczywiste zbawienie świata.
Szczegóły, jakie Wilhelm opowiadał o wynalezionej przez siebie materyi, były zrozumiałe dla Piotra, dzięki konferencyi o środkach wybuchowych, jaką niedawno słyszał w mieszkaniu Bertheroy. Projekty Wilhelma olśniły go swym polotem i drgnął uniesiony radością, przejąwszy się pięknem misyi zwycięzkiego Paryża. Teraz dopiero zrozumiał z jak szlachetnych pobudek Wilhelm się obawiał, by nie odkryto tajemnicy, którą do czasu zachować pragnął. Ukradziony przes Salvata nabój zwrócił ogólną uwagę uczonych, czyż tego nie było dosyć, by tajemnica wynalazku została wykrytą?... A Wilhelm pragnął módz dowolnie wybrać dzień i godzinę złożenia swego daru Francyi. Dotychczas jedyną jego powiernicą była babka. Wiedziała ona wszystko, oraz miała rozporządzenia, jak należało jej postąpić w razie nagłego wypadku, lub śmierci Wilhelma. Wierzył jej, jak samemu sobie i ze spokojem myślał, że właśnie ona, a nie kto inny, rozporządzi wielką spuścizną, jakaby po nim pozostała.
— Lecz teraz, bracie — mówił dalej Wilhelm — jeszcze spokojniejszym będę, bo ty mi przybyłeś i możesz mi być wielką, a nieodzownie potrzebną pomocą. Bo trzeba dojść do celu! Trzeba celu nie chybić! A wiesz, od czasu wybuchu, od chwili, gdy tu jestem zamknięty i żyję w całej niepewności, opadają mnie chwile zwątpienia... Pożera mnie niecierpliwość i obawa!... Bo, słuchaj, bracie... słuchaj... Ten Salvat, którego zbrodni my wszyscy jesteśmy przyczyną... Ta burżuazya szalejącą żądzą zysków i przekładająca śmierć na swem złocie, nad ustąpienie z niego choć jednej kruszyny... Ta prasa sprzedajna, okrutna względem słabych, mściwa względem samotnych, zbijająca pieniądze, chociażby kosztem najsroższych klęsk publicznych... Ach, bracie, pośród tego nawału jadu, wyzysku, zbrodni, jakże ciężko odnaleźć prawdę, sprawiedliwość, rękę zdrową i rozsądnie mogącą użyć pioruna, w jaki chcę ją uzbroić! Paryż zwycięzki, Paryż stolica świata, ach, ten Paryż! Czyż będzie on wtedy owym wyczekiwanym i pożądanym zbawcą?... Ach, bracie... wiesz, czasami padam uznojony pod brzemieniem dręczących mnie myśli i okrutnych niepewności. Bo wiem, że wynalazek mój wyrokuje, kto będzie panem i rządcą świata, a trudno mi wybrać... trudno mi powziąć stanowczą decyzyę... więc wolę czekać... pragnę mieć czas do namysłu... wszak teraz, wszak dotąd jeszcze mnie nie gna żadna ostateczność...
Wilhelm powstał z miejsca, wzburzony zwierzeniem, gniewny własnemi obawami, a przedewszystkiem smutny niemożnością odgadnięcia chwili, w której spełnią się jego marzenia, które może nigdy w całości ziścić się nie dadzą?... Bracia milczeli a wśród nocnej ciszy zaczęły się rozlegać miarowe kroki Barthèsa, chodzącego po górze, jak po więziennej celi, tem zwykłem swojem mieszkaniu.
Piotr, na nowo rozgoryczony bólem Wilhelma, szepnął:
— Chcesz ludzi kochać, zbawiać, chcesz, by się rzeczywiście czuli wolnymi i równymi! Czy słyszysz kroki Barthèsa?... One ci dają odpowiedź! Barthes całe życie spędził w więzieniu, wtrącony tam swą miłością wolności!
Wilhelm spostrzegł, jak nieostrożnie zwierzył swe obawy i swe wątpliwości, więc co prędzej znów pochwyciwszy brata w serdeczny, długi uścisk, rzekł z uśmiechem:
— Daruj mi, bracie! Daruj! Bluźniłem, bo na każdego spadają chwile zwątpienia... Lecz chcę, byś wraz ze mną wierzył, byś wraz ze mną radował się blaskami nadziei! Bracie, nie ma jak praca! Pracuj i kochaj, a odrodzenie w tobie nastąpi! Gdy zaczniesz żyć, pracując i kochając, pozyskasz zdrowie i spokój!
Uścisk i słowa Wilhelma roztkliwiły Piotra, i, wybuchnąwszy płaczem, zawołał.
— Ach, jakże pragnę uwierzyć temu, co mówisz! Jakże pragnę być uleczonym! Wyznaję, że od czasu, jak zamieszkałeś ze mną, odczuwam pewną w sobie zmianę, i to zmianę ku czemuś lepszemu! Lecz wszystko to jest jeszcze niewyraźne, i nie wierzę, bym mógł odżyć w zupełności! Jestem księdzem, a zatem człowiekiem umarłym, pustym grobowcem, widmem ludzkiej istoty.
Konwulsyjny płacz Piotra oddziałał zaraźliwie na Wilhelma i bracia, spotkawszy się w uścisku, długo wspólnie płakali, a sercem spojeni, przyzywali w pamięci rodziców, by przyłączyli się do nich i boleli wraz z nimi, jak za lat dawnych, za lat dziecięcych skarg i żałości.
Okno, wychodzące na ogród, dotąd pozostało otwartem, a przez szeroką jego pustą ramę napływała noc ciemna, cicha i łagodnie ciepła. Na horyzoncie nieledwie że zgasł odblask świateł Paryża. Już Paryż leżał uśpiony pod tajemniczym urokiem nocy, opadającej ze spokojnego nieba, na którem teraz ukazały się błyszczące gwiazdy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.