Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom VI/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892-1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Aleksander Dumas (Ojciec).
PANI DE MONSOREAU
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.
TOM VI.
WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
11. ulica Mazowiecka 11.
1893.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 16 Января 1893 года.
|
Długie milczenie zapanowało pomiędzy księciem i panem de Monsoreau.
Książę pierwszy je przerwał.
— Co mi masz powiedzieć od Gwizyusza? — zapytał.
— Wiele rzeczy.
— Czy pisał?
— O! nie; panowie Gwizyusze od czasu zniknienia Mikołaja Dawid, nie piszą już wcale.
— A zatem byłeś u nich?
— Oni byli w Paryżu.
— Gwizyusze w Paryżu?
— Tak, Mości książę.
— Nie widziałem ich.
— Nie chcieli siebie i Waszej książęcej Mości narażać.
— Nic mi o tem nie mówiono.
— Ja właśnie mówić o tem przychodzę.
— Po co przybyli?
— Przybyli na schadzkę, którą im Mości książę wyznaczyłeś.
— Ja wyznaczyłem?
— Nie inaczej; tego samego dnia, kiedy przytrzymano Waszą książęcą mość, otrzymałeś list od Grwizyuszów, na który ustnie odpowiedziałeś przezemnie, aby byli w Paryżu na dzień 31 Maja. Właśnie, dzisiaj ten dzień mamy.
Franciszek zbladł.
Tyle ważnych zaszło wypadków, że o tym dniu zapomniał zupełnie.
— Prawda — rzekł — ale dawniejsze między nami stosunki ustały.
— Jeżeli tak jest, radziłbym uwiadomić ich o tem, bo sądzą inaczej zupełnie.
— Jakto?
— Tak; sądzisz książę, że z niemi zerwałeś, oni zaś przeciwnie są przekonani.
— Łapka, hrabio, łapka, dwa razy w nią nie dam się schwytać.
— A gdzież księcia pierwszy raz schwytano?
— Jakto! nie pamiętasz, w Luwrze?
— Alboż to z winy Gwizyuszów?
— Ja tego nie mówię — odparł książę — lecz w niczem niepomogli mi do ucieczki.
— Było to niepodobieństwem, bo sami uciekać musieli.
— Prawda — rzekł książę.
— Ale gdy książę byłeś w Anjou, czyż nie mówiłem ci, że możesz liczyć na nich i że skoro pójdziesz na Paryż, oni pójdą także ze swojej strony.
— I to prawda; lecz ja nie poszedłem na Paryż.
— Dlatego, że tu jesteś.
— Jestem w Paryżu jako sprzymierzeniec mojego brata.
— Pozwolisz mi książę zrobić uwagę, że jesteś więcej, niż sprzymierzeńcem Gwizyusza.
— Czemże więc jestem?
— Jego wspólnikiem.
Książę przygryzł usta.
— Mówisz — rzekł — że ci polecili uwiadomić mnie o swojem przybyciu?
— Tak, zaszczycili mnie tem zaufaniem.
— A nie objawili ci powodu przyjazdu?
— I owszem; wiedzą bowiem, że się zaszczycam zaufaniem Waszej książęcej mości.
— Jakież więc mają zamiary?
— Te same, co zawsze.
— Sądzą je więc podobnemi do wykonania?
— Mają je za najpewniejsze.
— A te zamiary mają na celu...
Książę zaciął się nie śmiejąc dalszych wymówić wyrazów.
Monsoreau dokończył myśl księcia.
— Mają cel osadzić cię Mości książę na tronie.
Radosny rumieniec wystąpił na twarz księcia.
— Czy pora teraz po temu?... — zapytał.
— Twoja mądrość to osądzi.
— Moja mądrość?...
— Tak, czyny są widoczne i niecofnięte.
— Zobaczmy.
— Zanominowanie króla naczelnikiem Ligi było tylko komedyą, na której się prędko poznano. Teraz reakcya gotowa i wszystko powstaje przeciw Walezyuszowi i jego kreaturom. Kościoły pełne ludu, wojsko drży z niecierpliwości, nasi wysłańcy znoszą podpisy i panowanie Walezyusza dochodzi kresu. W takiem położeniu, Gwizyusze potrzebują następcy tronu a wybór ich padł na ciebie, Mości książę. Czy wyrzekasz się dawnych myśli?
Książę nic nie odpowiedział.
— A więc — zapytał Monsoreau — co myślisz Mości książę?
— Myślę...
— Wasza książęca mość możesz ze mną mówić otwarcie.
— Myślę — mówił książę — że mój brat nie ma dzieci, że po nim tron na mnie przypadnie, przy tem zdrowie jego nadwątlone. Na cóż mam robić zaburzenia, hańbić siebie i krew moję, na co mam się narażać o to, co mi samo bez niebezpieczeństwa przyjdzie.
— Otóż w tem jest błąd Waszej książęcej mości — mówił Monsoreau — tron nie przypadnie na ciebie, jeśli go nie weźmiesz. Panowie. Gwizyusze sami panować nie mogą, ale chcą króla ze swojej poręki; tego króla obrali w Waszej książęcej mości. Jeżeli zaś odrzucisz, znajdą sobie innego.
— Kogóż takiegoż.. — zawołał książę marszcząc brwi — kto będzie śmiał zasiąść na tronie Karola Wielkiego?
— Burbon syn Ludwika świętego, zamiast potomka Walezyuszów.
— Król Nawarry?... — zawołał Franciszek.
— Dla czego nie? młody, waleczny; nie ma co prawda dzieci, ale je mieć może.
— Hugonot.
— Alboż nie nawrócił się po świętym Bartłomieju?
— Obecnie znów wyparł się wiary katolickiej.
— Co uczynił dla ocalenia życia, uczyni i dla korony.
— Alboż ja praw moich ustąpię?
— Sądzę, że wszystko przewidziano.
— Będę walczył.
— I oni w bojach wytrwali.
— Stanę na czele Ligi.
— Oni jej duszą.
— Połączę się z bratem.
— Twój brat żyć nie będzie.
— Wezwę na pomoc monarchów europejskich.
— Monarchowie chętnie wezmą się do wojny, ale wojna z narodem nie dla nich.
— Jakto z narodem?
— Nie inaczej; Gwizyusze są zdecydowani nadać prawa ludowi, nawet Rzeczpospolitę zaprowadzić.
Franciszek złożył ręce i wpadł w straszną zadumę.
Monsoreau zatrważał go swojemi odpowiedziami.
— Rzeczpospolitą?... — mówił.
— Jak Szwajcąrya, Genua, Wenecya.
— Moje stronnictwo na to nie pozwoli.
— Księcia stronnictwo?... — zapytał Monsoreau. Wasza książęca mość jesteś tak bezinteresownym i wspaniałym, że na teraz jogo stronnictwo składa się ze mnie i Bussego.
Książę nie mógł powstrzymać złowróżbnego uśmiechu.
— Zatem jestem związany — powiedział.
— Związany nieodwołalnie.
— Pocóż się uciekają do mnie, skoro jak mówisz, żadnej nie mam siły?
— Wasza książęca mość nic bez Gwizyuszów nie możesz; z nimi, wszystko.
— Wszystko?
— Wyrzeczesz słowo, a będziesz królem.
Książę powstał, szybkim krokiem przechadzał się po pokoju, mnąc w ręku co mu pod oczy podpadło.
Na koniec, stanął przed Monsoreau.
— Prawdę hrabio powiedziałeś — rzekł — dwóch mam tylko przyjaciół, ciebie i Bussego.
Wymówił te wyrazy z przychylnym uśmiechem.
— A więc?... — rzekł Monsoreau z okiem iskrzącem od radości.
— A więc, wierny sługo — rzekł książę — słucham cię...
— Co rozkażesz, Mości książę?
— Powiedz...
— We dwóch wyrazach plan cały.
Książę zbladł, ale słuchał.
Hrabia zaczął.
— Święta Bożego Ciała mamy dni ośm, nieprawdaż?
— Tak.
— Król na ten czas gotuje wielką po klasztorach procesyę.
— Jest to jego coroczny zwyczaj.
— Jak wiesz, Mości książę, król jest bez straży, albo raczej straże zostają przed bramą. Przed każdym ołtarzem klęka, mówi pięć „Ojcze nasz i zdrowaś Marya“, a potem psalmy pokutne.
— Wiem o tem.
— Będzie w opactwie świętej Genowefy.
— Zapewne.
— Wypadek zdarzy się wprost klasztoru.
— Wypadek?
— Tak, kanał w nocy się zawali.
— Cóż z tego.
— Ołtarz nie będzie mógł być przed klasztorem ustawiony, tylko w dziedzińcu...
— Słucham cię.
— Król wejdzie, a z nim trzy, albo cztery osoby, za królem i za temi osobami zamknie się brama.
— A dalej?
— Dalej — mówił de Monsoreau — Wasza książęca mość znasz mnichów, którzy cię przyjmowali w opactwie.
— Będą ci sami...
— Którzy namaszczali Waszą książęcą mość.
— Czyż oni podniosą ręce na pomazańca boskiego!
— Żeby go ostrzydz. Musisz książę znać tę zwrotkę.
Druga mu już z głowy spada;
Trzecią, włosy ostrzyżone,
— Wtedy już króla niebędzie.
— Jakto?
— Czy słyszałeś książę o bracie dominikaninie, świątobliwym człowieku...
— O bracie Gorenflot?
— O nim samym.
— Co to podburzał członków Ligi?
— O tym samym; zaprowadzą króla do celi, brat Gorenflot bierze na siebie abdykacyę, co gdy dopełnionem zostanie, pani Montpensier wejdzie z nożyczkami w ręku.
Już nawet nożyczki kupione i pani Montpensier nosi je przy sobie. Są to śliczne, złote i bogato ozdobione nożyczki.
Franciszek milczał; jego fałszywe oko rozszerzyło się jak u kota, czatującego na zdobycz w ciemności.
— Resztę, Mość: książę rozumiesz — mówił dalej hrabia — dla tych, którzyby o tem powątpiewali, jest pewność, że książę Gwizyusz dowodzi wojskiem, kardynał kościołem, a Mayenne mieszczaństwem; te trzy władze w lud wszystko wmówią.
— Lecz mnie o gwałt oskarżą, — rzekł książę po chwili.
— Książę możesz tam nie być.
— Będą mnie uważać jako uzurpatora.
— A przecież będzie abdykacya.
— Król odmów....
— Brat Gorenflot nie tylko jest zdolnym, ale i silnym.
— Zatem plan gotów?
— Zupełnie.
— I nie lękają się, abym ich zdradził.
— Bynajmniej; mają i na to środek, gdybyś książę chciał zdradzić...
— A!... — rzekł Franciszek.
— Tak Mości książę, ale ja go nie znam; wiedzą żem tobie życzliwy i nie chcieli mi powierzyć...
— Zatem hrabio, co czynić?
— Przyjąć.
— Dobrze, przystaję.
— Ale tu słów nie dosyć.
— Cóż więc potrzeba?
— Pisma.
— Ale ja na to nie zezwolę.
— Dlaczego?
— A gdyby spisek odkryte?
— Na wypadek odkrycia, żądam podpisu Waszej książęcej mości.
— Chcą się więc zastawić imieniem mojem?
— Nie inaczej.
— Zatem odmawiam.
— Nie możesz.
— Nie mogę odmówić?
— Nie.
— Czyś oszalał?
— Odmówić, jest to zdradzić.
— W czem?
— Chciałbym zamilczeć, ale Wasza książęca mość przymusza mię do mówienia.
— Niech ci panowie czynią, co im się podoba, a mnie niech wolne będzie przynajmniej wybierać mniejsze niebezpieczeństwo.
— Strzeż się książę źle wybrać.
— Narażę się na wszystko, byle utrzymać charakter królewski.
— Dla twego dobra książę, nie radzę.
— Podpisując skompromituję się.
— Odmawiając podpisu, gorzej uczynisz, bo zginiesz.
Franciszek zadrżał i rzekł:
— Czy będą śmieli podnieść na mnie rękę?
— Wszystko będą śmieli, za daleko się posunęli, na miejscu zostać nie mogą.
Książę wpadł w wahanie łatwe do pojęcia.
— Podpiszę — rzekł.
— Kiedy?
— Jutro.
— Nie, Mości książę, jeżeli masz podpisać musisz to natychmiast uczynić.
— Niechże panowie Gwizyusze zredagują zobowiązanie wzajemne.
— Już zredagowane, właśnie je przynoszę.
Monsoreau dobył papier z kieszeni.
Było to zupełne uznanie planu, który przytoczyliśmy.
Książę przeczytał od początku do końca a hrabia zauważył, jak zbladł śmiertelnie.
Skoro skończył, nogi pod nim zadrżały i usiadł, albo raczej upadł na krzesło.
— Podpisz, książę — nastawał Monsoreau podając mu pióro.
— Czy koniecznie?... — mówił Franciszek opierając głowę na ręku, albowiem czuł że mu się zawracała.
— Koniecznie, jeśli chcesz; nikt cię do tego jednak nie zmusza.
— Wszak mi groziłeś morderstwem.
— Beże mię od tego uchowaj! ja tylko ostrzegałem.
— Dawaj — rzekł książę.
Jakby zadając sobie najokropniejszy przymus, wyrwał pióro z rąk hrabiego i podpisał.
Monsoreau ścigał go oczami nienawiści i nadziei; kiedy przyłożył pióro do papieru, oparł się na stole i soczewka jego rozszerzała się w miarę, jak litery składały nazwisko.
— A!... — westchnął, gdy książę skończył.
Następnie, z taką samą gwałtownością, jak książę pióro, pochwycił papier, złożył go, schował na piersi, zapiął suknią i zakrył płaszczem.
Książę patrzył na niego z podziwem, nie pojmując wyrazu bladej twarzy, ani radości błyskającej z oczu.
— Teraz Mości książę — rzekł Monsoreau — bądź ostrożnym.
— Jakto?... — zapytał książę.
— Niechodź po ulicach w nocy z Aurillym, jak to było przed chwilą.
— Co to ma znaczyć?
— To ma znaczyć, że ubiegasz się za kobietą, którą mąż kocha i o którą jest do tego stopnia zazdrosny, że gotów zabić każdego ktokolwiek się do niej zbliży bez jego pozwolenia.
— Czy czasem nie o sobie i o swojej żonie chcesz mówić?
— Tak, Mość, książę, nie potrzebuję przeczyć, skoro to Mości książę zaraz odgadłeś. Zaślubiłem Dyanę de Meridor, nikt jej za mojego życia mieć nie będzie, choćby nawet i książę. Abyś o tem wiedział, Mości książę, przysięgam na moje życic i na mój miecz.
I głownię sztyletu przyłożył do piersi księcia, który się cofnął.
— Ty mi grozisz — rzekł Franciszek blednąc od gniewu.
— Ja tylko ostrzegam i powtarzam, że nikt nie będzie miał mojej żony.
— A ja — głupcze, zawołał książę zapominając się, a ja zaręczam ci, że za pożno ostrzegasz, bo ją ktoś już posiadał.
Monsoreau chwycił się za głowę.
— Ale nie ty, nie ty, Mości książę?
Gotów był uderzyć księcia.
Książę się cofnął.
— Hrabio, ty jesteś obłąkany!
— Bynajmniej; widzę jasno, mówię do rzeczy i słyszę dobrze. Mówiłeś książę, że ktoś posiada moję żonę.
— Powtarzam to.
— Wymień osobę i dowiedź tego.
— Człowiek, który był na czatach o dwadzieścia kroków od twojego domu...
— To ja.
— Tymczasem...
— Co, tymczasem?
— Jakiś mężczyzna był u twojej żony.
— Widziałeś go wchodzącego?
— Widziałem jak wychodził.
— Drzwiami?
— Oknem.
— I poznałeś go?
— Tak.
— Wvmień go, książę, albo za nic nie ręczę...
Książę ręką dotknął czoła i coś nakształt uśmiechu przebiegło mu po ustach.
— Panie hrabio — rzekł — na krew i honor przysięgam, że za ośm dni powiem ci, kto twoję żonę posiada.
— Przysięgasz, książę?... — zawołał Monsoreau.
— Przysięgam.
— A więc dobrze, za ośm dni, albo... — tu uderzył w piersi, gdzie był papier — albo rozumiesz.
— Przyjdź za ośm dni, a wszystko ci powiem.
— Dobrze, za ośm dni będę zdrowym, a kto mścić się pragnie, musi mieć siły.
I wyszedł, żegnając księcia, albo raczej, grożąc mu szpadą.
Powoli dworzanie Andegaweńscy ściągnęli do Paryża.
Nie można powiedzieć, że wracali z zaufaniem w przyszłość świetny.
Zanadto znali króla brata i matkę, aby mogli spodziewać się, że wszystko na uściskach się skończy.
Pamiętał zawsze to polowanie na siebie przyjaciół królewskich i nie mogli spodziewać się, aby w tryumfie byli przyjmowani.
Powracali więc bojaźliwie, przekradając się do miasta, uzbrojeni od stóp do głowy, gotowi do obrony, a drżeli na samo spojrzenie mieszczan, których całą winą było, że na nich patrzeli.
Mianowicie Entraguet okazywał się dzikim i wszystkie napotykane nieprzyjemności odnosił do ulubieńców króla, z któremi przyrzekał zrozumiale się rozmówić.
Powierzył zamiar swói Ribeiracowi, który odpowiedział: „za nim sobie sprawimy tę przyjemność, trzeba mieć zapewnioną granicę”.
— Umówimy się — mówił Entraguet.
Książę dobrze ich przyjął, byli to ulubieńcy księcia, jak panowie Maugiron, Quelus, Schomberg i Epernon byli ulubieńcami króla.
Mówił do nich:
— Zastawione na was są różne łapki, strzeżcie się...
— Wiemy o tem, Mości książę — odpowiedział Entraguet — lecz przystoi nam iść złożyć królowi uszanowanie głębokie; bo jeżeli się będziemy ukrywać, to wstyd dla Waszej książęcej mości.
— Macie słuszność — rzekł książę — jeżeli chciccie, będę wam nawet towarzyszył.
Trzech młodzieńców poradzili się spojrzeniem.
W tej chwili, Bussy wszedł do sali i uścisnął swoich przyjaciół.
— A!... — rzekł — spóźniliście się! ale cóż ja to słyszę? Jego książęca mość każę wam iść do Luwru bić się, jak Cezar w Senacie rzymskim. Pamiętajcie, że każdy z ulubieńców chętnieby kawałek księcia wyniósł pod płaszczem.
— Ale przyjacielu, chcemy się otrzeć o tych panów.
Bussy śmiać się zaczął.
— Zobaczymy, zobaczymy — rzekł.
Książę spojrzał na niego bardzo uważnie.
— Dalej do Luwru — rzekł Bussy — ale my sami. Książę niech zostanie w ogrodzie i ścina główki makówek.
Franciszek udał, że się śmieje wesoło.
W rzeczy samej szczęśliwy był, że się uwolnił od pańszczyzny.
Andegaweńczycy pysznie się ubrali.
Byli to wielcy panowie, którzy na jedwabie, aksamity i uczty majątki rodzinne trawili.
Ich strój był mieszaniną złota, drogich kamień1 i haftów, które dziwiły pospólstwo.
Henryk III-ci, nie chciał przyjąć Andegaweńczyków i musieli czekać na próżno w galeryach; Panowie Quelus, Maugiron, Schomberg i Epernon przynieśli im te wiadomość z urąganiem.
— Panowie — rzekł Entraguet — bo Bussy jak mógł najprędzej zniknął; wiadomość jest przykra, lecz w waszych ustach staje się milszy...
— Panowie — mówił Schomberg — jesteście bardzo uprzejmi. Czynie pozwolicie, aby zamiast ominionego przyjęcia, użyć przechadzki?
— Właśnie tego samego pragniemy — odpowiedział Entraguet, którego Bussy z lekka ręką dotknął.
— Milcz — rzekł — niech oni sami robią co chcą.
— Gdzie się udamy?... — zapytał Quelus.
— Wiem o jednem ślicznem miejscu koło Bastylli — rzekł Ribeirac — idźcie panowie naprzód.
W rzeczy samej, czterej ulubieńcy króla wyszli z Luwru, a za niemi czterej Andegaweńczykowie i skierowali się ku dawnemu obwodowi Tournelles, obecnie służącemu za targ koński, który odgradzały bary ery i ocieniały gdzie niegdzie posadzone drzewka.
Ośmiu dworzan wzięło się pod ręce i rozmawiali o wesołych przedmiotach, z żalem mieszczan, którzy spodziewali się kłótni.
Przybyli nareszcie.
Quelus przemówił.
— Patrzcie, panowie, jak piękne to miejsce.
— W samej rzeczy — odpowiedział Entraguet.
— A więc — mówił Quelus — myśleliśmy, ci panowie i ja, że zechcecie sekundować waszego przyjaciela, pana de Bussy, który wszystkich czterech nas wyzwał.
— Tak jest — odpowiedział Bussy — a przyjaciele spojrzeli na niego osłupiałemi oczyma.
— Nic o tem nie mówił!... — zawołał Entraguet.
— O! pan Bussy umie wziąć się do rzeczy — przerwał Maugiron. Czy przystajecie panowie Andegaweńczycy?
— Tak — odpowiedzieli jednozgodnie.
— Wybornie — rzekł Schomberg zacierając ręce. Czy panowie pozwolicie, abyśmy wybrali po jednemu z was dla siebie?
— Doskonały sposób — rzekł Ribeirac z iskrzącemi oczyma.
— Nie ze wszystkiem — przerwał Bussy — wszyscy jednakowe mamy uczucia dane od Boga. Upewniam was, myśli ludzkie są dziełem Boga, Bóg nas niech zatem rozsądzi.
— Dobrze! dobrze!... — wokali ulubieńcy.
— Piątego uczyńmy jak Horacyusze, zdajmy się na los...
— Czy oni losy ciągnęli?... — rzekł Quelus namyślając się.
— Tak sądzę — odpowiedział Bussy.
— Zatem, naśladujmy ich...
— Za pozwoleniem — mówił Bussy — ułóżmy warunki walki; byłoby niesprawiedliwem, aby po wyborze przeciwników, pisano warunki dopiero.
— Bardzo naturalnie — przerwał Schomberg — do upadłego bić się będziemy, jak mówił pan Saint-Luc.
— Zapewne, ale jak się będziemy bili?
— Rapirem i sztyletem — rzekł Bussy — jesteśmy wprawni do tej broni.
— Pieszo?... — zapytał Quelus.
— Z konia nie ma dowolnych ruchów.
— Niech będzie i pieszo.
— Kiedy?
— Jak można najprędzej.
— Nie — rzekł Epernon — mam wiele rzeczy do załatwienia, muszę testament napisać... trzy, albo cztery dni zaostrzą nam apetyt.
— Bardzo walecznie — rzekł Bussy z ironią.
— Czy zgoda?
— Będziemy cierpliwie czekali.
— Zatem ciągnijmy losy — mówił Bussy.
— Za pozwoleniem — przerwał Entraguet. — Podzielmy plac na równe części. Jak osoby mają być trafem wybrane, tak i miejsce do walki traf niechaj wskaże.
— Dobrze.
— Numer pierwszy będzie miał miejsce między temi lipami.
— Zgoda.
— Lecz słońce?
— Tem gorzej dla drugiej pary.
— To niesprawiedliwie — zawołał Bussy. — Zabijajmy się, ale nie mordujmy. Opiszmy półkole i stańmy tyłem do światła.
Bussy pokazał pozycye, które przyjęto, później ciągniono imiona.
Schomberg wyszedł pierwszy, Riberac drugi.
Oznaczono ich na pierwszą parę.
Quelus i Entraguet byli drugiemi.
Livarot i Maugiron trzeciemi.
Na imię Quelusa, Bussy sądząc, że jego będzie miał za przeciwnika, brwi zmarszczył.
Epernon dostawszy Bussego za przeciwnika, zbladł i musiał pogłaskać wąsa, aby ukryć pomieszanie.
— Teraz, panowie — rzekł Bussy — do dnia walki jesteśmy przyjaciółmi, proszę przyjąć obiad w moim pałacu.
Wszyscy ukłonili się aa znak przyjęcia i poszli do Bussego, gdzie wspaniała uczta zatrzymała ich do rana.
Król i Chicot zauważyli usposobienie Andegaweńczyków.
Henryk czekał niespokojnie powrotu ulubieńców z przechadzki.
Chicot zdaleka szedł za dworzanami, badając jako znawca cel ich wyprawy i przekonawszy się o zamiarach Quelusa i Bussego, skierował się ku mieszkaniu pana de Monsoreau.
Przebiegły to był człowiek ten pan de Monsoreau, ale mu trudno było w pole wywieść Chicota.
Gaskończyk przyniósł mu pełno grzeczności od króla, musiał go zatem przyjąć uprzejmie.
Chicot zastał wielkiego łowczego w łóżku. Po wczorajszej wizycie potrzebował wypoczynku.
Remy, wsparty na ręku śledził postępy gorączki, która znowu napadała chorego.
Mimo tego, Monsoreau mógł utrzymać rozmowę i ukryć gniew przeciwko księciu.
Lecz o ile hrabia był ostrożny, o tyle gaskończyk odgadywał jego myśli.
— Człowiek — mówił do siebie — nie może być zawzięty, nie mając coś na sercu.
Chicot znając się nieco na chorobach, chciał dociec, czy gorączka hrabiego nie jest do tej podobna, jaką niegdyś udawał Mikołaj Dawid.
Ale Remy nie mylił się i trefniś po pierwszem pomacaniu pulsów hrabiego, zgadł prawdę.
— Rzeczywiście jest chory — pomyślał Chicot i nic nie może przedsięwziąć. Zostaje nam pan de Bussy; zobaczymy do czego zdolny.
Pobiegł do pałacu Bussego, i zastał go jaśniejącym od światła i pełnym zapachów, któreby Gorenflota podniebienie łechtały.
— Czy pan Bussy się żeni?... — zapytał lokaja.
— Bynajmniej — opowiedział zapytany — pan Bussy godzi się z dworem i wydaje ucztę.
— Spodziewam się, że ich nie potruje — pomyślał Chicot — król może być o to spokojnym.
Powrócił do Luwru i zastał króla chodzącego po sali broni.
Wysłał już trzech posłańców do Quelusa, a ponieważ ci ludzie nie pojmowali niespokoiności króla, wstąpili do pana Birague, u którego każdy sługa w barwie królewskiej znajdował wino, szynką i owoce.
Gdy Chicot ukazał się w drzwiach gabinetu, król zawołał:
— Mój przyjacielu, czy nie wiesz co się stało z nimi?
— Zkim? z twojemi ulubieńcami?
— Tak, z moimi przyjaciółmi.
— Muszą być teraz bardzo nisko — odpowiedział Chicot.
— Może ich zabito!.... — zawołał Henryk groźnie spoglądając...
— Lękam się tego.
— Poganinie, ty wiesz o tem i śmiejesz się!
— Nie gniewaj się, mój synku, oni na śmierć się popili.
— A! bufonie, na co obgadujesz poczciwych ludzi?
— Owszem, sławię ich.
— Zawsze żartujesz; powiedz mi, proszę. Wszak wiesz, że wyszli z Andegaweńczykami?
— Wiem.
— I cóż się stało?
— Powiedziałem ci synku, że się na śmierć popili.
— A! Bussy! Bussy.
— To człowiek bardzo niebezpieczny.
— Chicot miej litość.
— I cóż?... Bussy daje im jeść, czy to złem znajdujesz?
— Niepodobna!... oni przecież jego śmiertelnemi wrogami!
— Dlatego mogą, się razem upiiać. Słuchaj królu, czy dobre masz nogi?
— Co mówisz?
— Czy chcesz iść do rzeki?
— Pójdę na koniec świata, aby się o prawdzie przekonać.
— Idź tylko do pałacu Bussego, a zobaczysz ten cud, trudny do uwierzenia.
— A ty pójdziesz ze mną? — Dopiero ztamtąd przyszedłem.
— Ależ mój Chicot...
— Widziałem i nie mam potrzeby przekonywać się; już nogi w brzuch mi weszły. Idź sam, mój synku.
Król spojrzał gniewnie.
— Mój synku, zastanów się — mówił Chicot — oni się śmieją, bankietują i stawiają ci opozycyę. Na to wszystko odpowiedź filozoficzna: śmieją się i my się śmiejmy; jedzą, i ty każ zastawić stoły. Oni stawiają opozycyę a my spać się połóżmy.
Kiól nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— Możesz sobie pochlebiać, że jesteś prawdziwym mędrcem — mówił Chicot.. Byli we Francyi królowie śmiali, wielcy, nieczynni a ciebie pewnie nazwą cierpliwym. A! mój synku, piękna to cnota!
— Zdradzono mnie!... — mówił król... ci ludzie nie mają obyczajów dworzan...
— A! Henryku — rzekł Chicot — popychając króla do sali, gdzie zastawiono wieczerzę, jesteś niespokojny o twoich przyjaciół, opłakujesz ich, jakby już polegli, a kiedy mówię ci, że żyją, znowu się gniewasz.
— Niecierpliwisz mnie, Chicot.
— A więc chcesz, aby każdy z nich miał z dziesięć ran?
— Chciałbym liczyć na moich przyjaciół — odpowiedział Henryk ponuro.
— A więc licz na mnie — odparł Chicot — tylko mnie karm dobrze. Uważasz, chcę bażanta z truflami.
Henryk i jego jedyny przyjaciel położyli się wcześnie; król wzdychaj, że miał ból w sercu, Chicot, że miał pełny żołądek.
Nazajutrz, przy wstawaniu króla, przedstawili się panowie Quelus, Schomberg, Maugiron i d’Epernon.
Chicot spał jeszcze, król zaś nie mógł spać. Wyskoczył z łóżka, plastry zdarł z twarzy i zawołał:
— Precz ztąd! precz ztąd!
Odźwierny wytłómaczył dworzanom, że król nie chce ich widzieć.
Spojrzeli na siebie osłupieli.
— Ależ Najjaśniejszy panie — wyjąkał Quelus — chcieliśmy ci powiedzieć...
— Żeście nie byli pijani, nieprawdaż?...
Chicot otworzył oko.
— Przebacz, Najjaśniejszy panie — mówił Quelus — Wasza królewska mość jesteś w błędzie...
— Ja nie piłem wina.
— A!... rozumiem — rzekł Quelus — tak... dobrze...
— Co dobrze?
— Niech Wasza królewska mość zostanie z nami, pomówimy.
— Nie lubię pijaków i zdrajców.
— Najjaśniejszy panie!... — zawołali iednogłośnie.
— Cierpliwości, panowie — rzekł Quelus, zatrzymując ich.
— Król musiał źle spać i mieć sny przykre. Po jednym wyrazie król ocuci się.
To niegrzeczne usprawiedliwienie obraziło Henryka.
Odgadł, że ludzie tak śmieli, nie mogli nic złego uczynić.
— Mówcie — rzekł — ale krótko.
— Możemy mówić lecz z trudnością.
— Tak trudno się jest tłomaczyć?
— Bynajmniej Najjaśniejszy parne — odpowiedział Queius poglądając, na odźwiernego i Chicota, jakby chciał dać poznać, że żąda rozmowy tajemnej.
Na dany znak, odźwierny wyszedł, a Chicot rzekł:
— Nie zważajcie na mnie, śpię jak żarty.
I zamknąwszy oczy, zaczął chrapać okrutnie.
Skoro przekonano się, że Chicot śpi sumiennie, nikt się już nim nie zajmował.
Prócz tego, przyzwyczajono się uważać Chicota, jako sprzęt w sypialni królewskiej.
— Wasza królewska mość — rzekł Quelus, kłaniając się — wie tylko połowę, i to śmiem mówić, najmniej ważną. Zaiste, nikt z nas nie zaprzeczy, żeśmy obiadowali u pana de Bessy, a nawet, mówiąc na pochwałę jego kucharza, jedliśmy wybornie.
— Nadewszystko było austryackie, czy węgierskie wino — । rzekł Schomberg — które mi się wydawało wybornem.
— A!... podły niemiec — przerwał król — lubi wino pruskie, nie spodziewałem się tego...
— A ja dobrze o tem wiedziałem, bom go nie raz widział pijanym — odezwał się Chicot.
Schomberg odwrócił się ku niemu.
— Nie zważaj na to, mój synu — rzekł gaskończyk — król ci powie na jawie to samo, co ja przez sen mówiłem.
Schomberg zbliżył się do Henryka:
— Na honor, Najjaśniejszy panie, nic złego nie robiłem.
— Jadłeś i piłeś, co pomaga do zapomnienia o Bogu, rzekł król tonem przestrogi.
Schomberg chciał odpowiedzieć nie pomijając tak pięknej sposobności, gdy Queius skinął na niego.
— Dobrze — rzekł Schomberg — mów ty dalej.
— Mówiłem więc, Najjaśniejszy Panie — zaczął Quelus — że w czasie obiadu i przed obiadem o ważnych rozmawialiśmy rzeczach, mianowicie tyczących Waszej królewskiej mości.
— Za długa przemowa — rzekł Henryk — to zły znak.
— A! przez Boga! jakiż ten Walezyusz gaduła!.. — zawołał Chicot.
— Panie gaskończyku! — zawołał król — kiedy nie śpisz, to wychodź.
— Jakże mam spać, kiedy mi przeszkadzasz; twój język grzechocze, jak trajkotka w wielki Piątek.
Quelus widząc, że w królewskiem mieszkaniu nie może przystąpić do rzeczy, westchnął, wzniósł ramiona i powstał gniewny.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł d’Eperon nadymając się — tu chodzi o ważne rzeczy:
— O ważne? — powtórzył Henryk.
— Nie inaczej, jeżeli życie ośmiu dworzan warto tyle, aby się niem zajmować.
— Co to znaczy? — zawołał król.
— To znaczy, że proszę, abyś Wasza królewska mość raczył mię posłuchać.
— Słuchani, mój synu, słucham — rzekł Henryk kładąc rękę na ramieniu Quelusa.
— Mówiłem, Najjaśniejszy Panie, żeśmy o ważnych rozmawiali rzeczach, otóż rezultat tej rozmowy taki: władza twoja jest zagrożoną.
— To jest, że wszyscy przeciwko mnie powstają! — zawołał Henryk.
— Zdaje się — odpowiedział Quelus. Twoja władza, Najjaśniejszy Panie, podobna do owych bogów Tyberyusza i Kaliguli które się starzały nie mogąc umrzeć i drogą chorób i niedołęztwa zbliżały się do nieśmiertelności.. Bogi te przyszedłszy do tego stopnia, nie zatrzymują się w zgrzybiałości, chyba, że je jakieś poświęcenie odmłodzi. Ożywieni młodą krwią, /zaczynają żyć i stają się silnemi. Otóż Najjaśniejszy Panie, twoja władza do tych bogów podobna, nie może ona żyć bez poświęceń.
— Mówi jak złoto — rzekł Chicot:
— Quelusie mój synku, idź prawić po ulicach Paryża a założę się, że zaćmisz Lincestra, Cottona i Cahiera, nawet ów piorun wymowy, brata Gorenflota.
Henryk nic nie odpowiedział — widać że z pod osłony prawdę zobaczył.
— Wiesz dobrze mój królu — mówił Quelus — że Maugiron nienawidzi Entragueta, że Schombergowi nie na rękę Livarot, że d’Epernon zawistny Bussemu i że ja nie lubię Ribeiraca. Są młodzi i piękni; są przyjaciółmi i nieprzyjaciółmi, a powinni nas kochać. Lecz nie osobistość podaje nam miecz do ręki, jest to nienawiść Francyi przeciw Anjou, kłótnia o prawo ludzkie przeciw boskiemu. Otóż my pójdziemy walczyć i dlatego ciebie Najjaśniejszy Panie prosimy, pobłogosław nas i uśmiechnij się do nas przed śmiercią.
Twoje błogosławieństwo da nam zwycieztwo, twój uśmiech piękną śmierć uczyni.
Henryk wzruszony do łez, rozwarł ramiona Quelusowi innym.
Był to obraz godny widzenia, w którym poświęcenie i czułość w jeden splotły się węzeł.
Chicot poważny i chmurny, z ręką na czole wyglądając ze swojej alkowy, Chicot, który zawsze śmiał się, albo szydził, równie był wzruszonym.
— A! moi drodzy — rzekł król nakoniec, jest to poświęcenie, które czyni mię szczęśliwym nie panującym lecz z powodu że mam podobnych przyjaciół. Ponieważ znam moje interesa lepiej niż ktokolwiek inny, nie przyjmę ofiary, któraby mimo swej szlachetności, was w ręce nieprzyjaciół wydała. Aby wojnę z Anjou prowadzić, wierzajcie mi. Francya wystarczy. Znam mojego brata, w tem Gwizyuszów i Ligę; nie raz w mojem życiu, więcej zuchwałe ujeżdżałem rumaki.
— Ale, Najjaśniejszy Panie — zawołał Maugiron, żołnierze tak nie rozumują; dla złego powodzenia nie mogą zawieszać wojny; kwestya honoru i sumienia każę im zapominać jaki wyrok wypadnie od sprawiedliwości Bożej.
— Przebacz Maugironie — odpowiedział król, żołnierz może iść na ślepo, ale wódz musi rozważać.
— Rozważaj więc, Najjaśniejszy Panie a nam działać pozwól, nam, którzy tylko żołnierzami jesteśmy — mówił Schomberg. Przytem, ja nie znam niepowodzenia, mnie zawsze się wszystko udawało.
— Przyjacielu! przerwał król smutnie, ja tego powiedzieć nie mogę; prawda, ty dopiero masz lat dwadzieścia.
— Najjaśniejszy panie — przerwał Quelus, słowa Waszej królewskiej mości podniecają, jeszcze nasz zapał. Kiedyż mamy zetrzeć się z panami: Bussy, Livarotem, Entraguetem i Ribeiracem?
— Nigdy; zabraniam wam, rozumiecie?
— Łaski Najjaśniejszy panie! — zawołał Quelus. Schadzkę wyznaczono wczoraj przed obiadem, słowo dane i cofnąć go nie można.
— Za pozwoleniem — przerwał król — panujący rozwiązuje przyrzeczenia i uwalnia od przysiąg tym jednym wyrazem: „Chcę, albo niechtę!“, bo król ma wszelką władzę. Powiedzcie tym panom, że wam zagroziłem gniewem, a nawet wygnaniem was od siebie.
— Wstrzymaj się Najjaśniejszy panie — rzekł Quelus, bo jeżeli ty możesz nas od przyrzeczeń uwolnić, Bóg sam tylko twoję przysięgę muzę rozwiązać. Nie przysięgaj Najjaśniejszy panie — bo jeżeli twój gniew wskaże nam wygnance, pójdziemy na nie z chęcią, a nie będąc w państwie Waszej królewskiej mości, będziemy mogli słowa dotrzymać i z naszymi przeciwnikami spotkać się na obcej ziemi.
— Jeżeli ci panowie zbliżą się do was na strzał z kuszy — zawołał Henryk — każę ich zamknąć w Bastylli.
— Najjaśniejszy panie — mówił Quelus — w takim razie, bosemi nogami i z powrozem na szyi pójdziemy do pana Wawrzyńca Testu, aby nas wraz z nimi uwięził.
— Jestem królem i każę im głowy pościnać.
— W podobnem zdarzeniu, my sobie popodrzynamy gardła pod ich rusztowaniem.
Henryk milczał czas jakiś i wznosząc czarne oczy do nieba, powiedział:
— Otóż dobra i waleczna szlachta... Czyż Bóg nie ma błogosławić sprawce przez nich bronionej!..
— Nie bądź bezbożnym, nie bluźnij!.. — rzekł uroczyście Chicot przystępując do króla.
Tak, prawda, waleczni to młodzieńcy, ale Bóg czyni co mu się podoba. Dalej, wyznacz dzień tym młodym ludziom. Oto twoja powinność królewska.
— O! Boże! Boże! — mówił Henryk.
— Najjaśniejszy panie, prosimy cię o to — mówili czterej dworzanie skłaniając głowy i uginając kolana.
— A więc niech się stanie — Bóg jest sprawiedliwym i zwycięztwa wam udzieli; my zaś, przygotujemy się do niego po chrześciańsku. Kochani przyjaciele, pamiętajcie, że Jarnac przed pokonaniem Cbâtaigneraie dopełnił religijnych obowiązków. Cbâtaigneraie miał twardy miecz, lecz zapomniał o Bogu na ucztach i bankietach, zgnuśniał w miłostkach, co strasznym jest grzechem. Krótko mówiąc, kusił Boga, który może uśmiechał się do jego młodości, piękności i siły i chciał życie zachować. Jarnac jednak go pobił. Słuchajcie, trzeba się oddać nabożeństwu, ja sam gdybym miał czas po temu, zaniósłbym do Rzymu wasze szpady, aby je papież pobłogosławił... Ale mamy relikwię Świętej Genowefy, które także coś znaczą. Pójdźmy, pokutujmy i uświęćmy Boże Ciało, jak przynależy.
— A! Najjaśniejszy panie! — zawołali ulubieńcy!
Rzucili się do rąk królewskich.
Król przycisnął ich do serca i zalawszy się łzami, poszedł do modlitewni swojej.
— Wyzwanie podpisane — mówił Quelus — trzeba tylko dzień i godzinę wyznaczyć Maugironie pisz na stole piórem króla; pisz: w dzień Bożego Ciała.
— Stało się — odpowiedział Maugiron — któż zaniesie to pismo?
— Ja — rzekł Chicot, zbliżając się — tylko moi przyjaciele, chcę wam rady udzielić. Jego królewska mość mówi o pokucie i postach; to dobre po zwycięztwie, ale nie przed walką. Wierzajcie mi, nic tak sił nie dodaje, jak dobry stół i wino. Co do miłostek, zgadzam się z królem i radzę, aby się od nich wstrzymać.
— Brawo!.. Chicot!.. — zawołali razem ulubieńcy.
— Zegnam was, małe lwiątka — odpowiedział gaskończyk — idę do pałacu Bussego.
Postąpił trzy kroki i wrócił.
— Ale, ale — rzekł — przez cały dzień Bożego Ciała nie opuszczajcie króla. Nie oddalajcie się z Luwru i miejcie oczy na wszystko. Idę z poselstwem waszem.
Chicot otworzywszy drzwi nogami, zniknął za progiem.
Przez ośm dni wypadki gotowały się jak burza w obłokach, w czasie gorących dni lata.
Monsoreau wyzdrowiawszy po czterdziestu ośmiu godzinach gorączki, zajmował się czuwaniem nad honorem swoim; ale gdy nikogo nie odkrył, przekonany był więcej niż kiedykolwiek o hypokryzyi księcia Andegaweńskiego i o jego złych zamiarach względem Dyany.
Bussy nie przestał odwiedzać domu wielkiego łowczego.
Uwiadomiony przez Remyego, że Monsoreau podgląda żonę, wstrzymał się od nocnych odwiedzin.
Chicot na dwie części swoi czas rozdzielił.
Jedne poświęcił najukochańszemu swojemu panu, Henrykowi Walezyuszowi, którego jak można najmniej opuszczał i czuwał nad nim, jak nad najukochańszem dziecięciem.
Drugą poświęcił czułemu przyjacielowi Gorenflotowi, którego zaledwie od ośmiu dni skłonił do powrócenia do swojej celi, dokąd go sam odprowadził i był najgrzeczniej przez samego opata Józefa Foulon, przyjęty.
Przy tych odwiedzinach, wiele mówił o pobożności króla, a przeor zdawał się być bardzo wdzięcznym Jego królewskiej mości, że swoją obecnością zaszczyci opactwo. Ten zaszczyt był większym, aniżeli się można było spodziewać; Henryk na żądanie opata, przyrzekł przepędzić dzień i noc w zaciszu klasztornem.
Chicot utwierdził opata w tej nadziei, chociaż nie życzył sobie tego, a że wiedziano jaki ma wpływ na króla i jego więc zapraszano.
Co do Gorenflota, rósł on w opinii mnichów wielką bowiem było dla niego zasługą, zjednać przychylność Chicota.
Machiawel lepiej by nie postąpił.
Chicot zapraszany, przychodzi do klasztoru, a ponieważ przynosił pod płaszczem przysmaczki i wino, brat Gorenflot przyjmował go serdecznie.
Wtedy po całych godzinach zamykał się w celi mnicha, podzielając z nim nauki i natchnienia. W wilię Bożego Ciała, całą, noc nawet w klasztorze przepędził; nazajutrz, chodziła wieść po opactwie, że Gorenflot skłonił Chicota do przywdziania kaptura.
Co do króla, ten tymczasem uczył robić bronią swoich przyjaciół, wyszukując nowe razy i sposobiąc Epernona do odparcia groźnego przeciwnika, którego mu los narzucił.
Gdyby ktokolwiek w pewnych nocnych, godzinach przebiegł miasto, napotkałby w okolicy świętej Genowefy, obcych mnichów, których w pierwszych naszych opisaliśmy rozdziałach i którzy raczej do rajtarów niż do zakonników podobni byli.
Nakoniec, dodać możemy dla uzupełnienia obrazu, że pałac Gwizyusza stał się tajemniczą jaskinią, ludną wewnątrz a pustą powierzchownie; że zgromadzano się każdego wieczora w wielkiej sali, której żaluzye szczelnie zamykano; że przed posiedzeniem obiadowano i że na ucztach przewodniczyła pani Montpensier.
Te szczegóły, które znajdujemy w ówczesnych pamiętnikach, zmuszeni jesteśmy przytoczyć, tembardziej, że ich niepodobna znaleźć w archiwach policyjnych.
Policya albowiem ówczesna, nie zważała na to, czy knuje się jaki ważny spisek i sądziła, że wykona powinność swoję, gdy pilnuje ognia, strzeże od złodziejów, od psów wściekłych i krzyków pijackich.
Kiedy niekiedy patrol zatrzymał się przed pałacem Belle Etoile, przy ulicy Arbre-Sec; lecz pan La Hurière znany był jako gorliwy katolik i hałas, jaki się u niego przytrafiać, brano za odgłos chwały bożej.
Otóż w jakiem usposobieniu doczekał Paryż wielkiej uroczystości, nazwanej Bożem Ciałem.
Rano tego dnia, czas był piękny a kwiaty rozrzucone po ulicach, wydawały balsamiczne zapachy.
Tego rana, mówimy, Chicot; który od dni piętnastu usilnie czuwał nad królem, obudził go bardzo wcześnie.
Nikt jeszcze nie wszedł do królewskiego pokoju.
— A! mój biedny Chicot — zawołał Henryk, z najprzyjemniejszego snu mię przebudziłeś.
— Cóż ci się śniło, mój synku?... — zapytał Chicot.
— Śniło mi się, że Quelus przebił Entragueta i że ten kochanek pływał we krwi własnego przeciwnika. Otóż i dzień. Prośmy Boga, aby się sen nasz spełnił. Przywołaj, Chicot, przywołaj służbę!...
— Czego żądasz?
— Mojej włosiennicy i dyscypliny.
— Czybyś nie wołał dobrego śniadania?... — zapytał Chicot.
— Poganinie!... — zawołał Henryk — objedzony chcesz słuchać Mszy świętej w dzień Bożego Ciała?..
— Nie inaczej.
— Przywołaj, Chicot, przywoła moję służbę!...
— Cierpliwości — odrzekł gaskończyk — teraz zaledwie ósma i do wieczora dosyć będziesz miał czasu biczować się. Najprzód, porozmawiajmy; czy chcesz ze raną rozmawiać?
— Dobrze, ale śpieszmy się.
— Jak podzielimy dzień dzisiejszy, mój synku?...
— Na trzy części.
— Wybornie, na cześć Trójcy świętej. Jakież to będą części?
— Najprzód, wysłuchamy Mszy u świętego Germana l’Auxerrois.
— Dobrze.
— Potem powrócimy na posiłek do Luwru...
— Zgoda.
— Następnie, pójdziemy procesyą po ulicach, zatrzymując się w znaczniejszych klasztorach Paryża, zacząwszy od Jakobinów, a skończywszy na świętej Genowefie. Tam przyrzekłem przeorowi przenocować w celi bardzo świątobliwego zakonnika, a to celem uproszenia zwycięztwa.
— Znam go.
— Tego zakonnika?
— Doskonale.
— Tem lepiej; będziemy się razem modlili, Chicocie. Zatem ubieraj się i chodź.
— Zaczekaj, Henryku.
— Na co?
— Mam cię jeszcze o coś zapytać.
— Możemy rozmawiać, gdy mnie będą ubierali.
— Wolę kiedy jesteśmy sarno
— Zatem mów.
— Co twój dwór będzie robił?
— Będzie mi towarzyszył.
— A brat twój?
— Także.
— A straże twoje?
— Gwardye francuzkie z Crillonem będą mnie w Luwrze czekały, szwajcarowie zaś przy bramie opactwa.
— No, to już wiem — rzekł Chicot.
— Czy teraz mogę służbę przywołać?
— Przywołaj.
Henryk zadzwonił.
— Ceremonia będzie wspaniała — mówił Chicot.
— Spodziewam się, że nam Bóg dopomoże.
— Jutro to zobaczymy... Ale powiedz mi, Henryku, za nim kto wejdzie, czy nie masz mi co do powiedzenia?
— Bynajmniej; co do ceremonii o wszystkiem pamiętałem.
— Ja nie o tem mówię.
— A o czem?
— O niczem.
— Ale mnie pytałeś...
— Czy pewna, że masz się udać do opactwa Ś-tej Genowefy.
— Nie inaczej.
— I tam będziesz nocował:
— Przyrzekłem.
— Skoro nic więcej nie masz mi powierzyć, mój synku, powiem ci, że ta cała ceremonia nie podoba mi się bardzo.
— Jakto?
— Nie; a skoro obiad zjemy...
— Cóż będzie.
— Powiem ci, co umyśliłem.
— Zgadzam się na to.
— Choćbyś nie zezwolił, to mi wszystko jedno.
— Co chcesz powiedzieć?
— Ciszej!... oto twoja służba wchodzi do przedpokoju.
W rzeczy samej, odźwierni drzwi odemknęli i widać było balwierza, perfumera i lokaja, którzy wszedłszy wspólnie, wzięli się do tualety Jego królewskiej mości, opisanej w poprzedzających rozdziałach.
Kiedy tualeta była w dwóch trzecich częściach skończona, zaanonsowano Jego książęcą mość, księcia Andegaweńskiego Henryk odwrócił się z najprzyjemniejszym uśmiechem na jego przyjęcie.
Księciu towarzyszył pan de Monsoreau, d’Epernon i d’Aurilly.
Epernon i d’Aurilly pozostali w tyle.
Henryk na widok hrabiego, bladego jeszcze i przestraszającego, nie mógł wstrzymać podziwienia.
Książę spostrzegł to, równie jak hrabia.
— Najjaśniejszy panie — rzekł książę — pan de Monsoreau pragnie ci swój hołd złożyć.
— Dziękuję — rzekł Henryk — tem przyjemniej mi widzieć cię hrabio, że byłeś ciężko raniony?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Mówiono mi, że na polowaniu.
— Na polowaniu, Najjaśniejszy panie.
— Ale zdrowszy jesteś, nieprawdaż?
— Przyszedłem do siebie.
— Najjaśniejszy panie — rzekł książę Andegaweński — czy nie zechciałbyś po odprawionych modłach, aby nam hrabia de Monsoreau przygotował łowy w lasku Compiègne?
— Czy nie wiesz, że jutro... — mówił Henryk.
Chciał powiedzieć:
— Czy nie wiesz, że jutro czterech moich przyjaciół mają się potykać z czterema twoimi.
Lecz przypomniał sobie, że przyrzekł tajemnicę, i wstrzymał się.
— Nic nie wiem — odparł książę — i jeżeli Wasza królewska mość zechcesz mię objaśnić...
— Chciałem powiedzieć — mówił Henryk — że mając przyszłą noc spędzić w opactwie świętej Genowefy, nie będę mógł być przygotowanym na jutro; ale niech pan hrabia jedzie; dziś, albo jutro będą łowy.
— Czy słyszysz? — rzekł książę do pana de Monsoreau, który się skłonił.
— Słyszę, Mości książę — odpowiedział hrabia.
W tej chwili weszli Schomberg i Quelus.
Król przyjął ich z roztwartemi rękami.
— Jeszcze jeden dzień — rzekł Quelus, witając króla.
— Szczęście, że jeden tylko — rzekł Schomberg.
Tymczasem Monsoreau mówił do księcia:
— Skazujesz mnie na wygnanie, jak się zdaje, Mości książę.
— Czyż obowiązkiem łowczego nie jest przygotowywać łowy?... — odpowiedział książę, śmiejąc się.
— Rozumiem — odpowiedział Monsoreau — i wiem, co to znaczy. Dzisiejszego wieczoru, upływa ósmy dzień zwłoki, której Wasza książęca mość żądałeś i dlatego, Mości książę, wolisz mnie wysłać do Compiègne, niż słowa dotrzymać. Ale niech Wasza książęca mość pamięta, że jeden wyraz...
Franciszek pochwycił hrabiego za rękę.
— Milcz — rzekł — bo dotrzymam obietnicy, której się domagasz, ale z twoją szkodą.
— Wytłomacz się, Mości książę.
— Twój odjazd będzie wszystkim wiadomy; rozkaz jest urzędowy.
— Cóż z tego?
— Nie pojedziesz; ale musisz się ukryć około twojego domu, to gdy uczynisz, napotkasz człowieka, którego znać pragniesz. Więcej nie mam ci nic do powiedzenia.
— Ha! jeśli tak! — rzekł Monsoreau.
— Masz moje słowo.
— Więcej jak słowo, bo mam podpis księcia.
— Wiem o tem.
Książę oddalił się od pana de Monsoreau, aby się zbliżyć do brata; Aurilly dotknął ręki d’Epernona.
— Stało się — rzekł.
— Co się stało?
— Bussy bić się jutro nie będzie.
— Bussy nie będzie się bił?...
— Ręczę za to.
— Któż mu zabroni?..
— Co to kogo obchodzi!.. dosyć, że nie stanie do walki.
— Jeśli tak, mój czarnoksiężniku, masz u mnie tysiąc talarów.
— Panowie!.. — rzekł Henryk, skończywszy tualetę — Idziemy do Ś-go Hermana l’Auxerrois.
— A ztamtąd do opactwa świętej Genowefy? — zapytał książę.
— Zapewne — odpowiedział król.
— Zobaczymy — mówił Chicot, przypinając rapir.
Henryk przeszedł do galeryi, gdzie go cały dwór oczekiwał.
W wigilię wieczoru, na który wszystko było ułożone pomiędzy Gwizyuszami i Andegaweńczykami, w chwili, gdy pan de Monsoreau wrócił do domu, zastał u siebie Bussego.
Wtedy myśląc, że waleczny młodzieniec, dla którego szczerą przyjaźń żywił, mógłby się, nie uprzedzony o niczem, na niebezpieczeństwo narazić, wziął go na stronę.
— Mój hrabio — rzekł — czy pozwolisz udzielić sobie dobrej rady?
— Jakto!. — odpowiedział Bussy — bardzo o nią proszę.
— Ja na twojem miejscu jutrobym z Paryża wyjechał.
— Dlaczego?
— Wszystko, co ci mogę powiedzieć jest to, że twoja nieobecność może cię od wielkiego wybawić kłopotu.
— Kłopotu? — odparł Bussy, patrząc w oczy hrabiemu.
— Czy nie wiesz, co się ma stać jutro?
— Na honor?... słowo uczciwego człowieka.
— Książę Andegaweński nic ci nie mówił?...
— Ani słowa... Książę to tylko mi powierza, co nie jest dla nikogo tajemnicą.
— A więc ja, który nie jestem księciem, ja który kocham moich przyjaciół dla nich, a nie dla siebie, powiem ci mój hrabio, że na jutro wielkie gotują się wypadki i że stronnictwa Andegaweńskie i Gwizyuszów namyślają się nad krokiem, którego skutkiem może być upadek króla.
Bussy spojrzał na pana de Monsoreau z pewnym rodzajem nieufności, twarz jego przecież oddychała szczerością, nie podobna było na niej się oszukać.
— Hrabio — odpowiedział — wiesz, że należę do księcia Andegaweńskiego, to jest, moja dłoń i życie do niego należą. Król, którego niczem nie obraziłem, krzywo na mnie patrzy, jutro więc, tobie jednemu to mówię, chcę odpłacić Henrykowi Walezyuszowi w osobie jego ulubieńców.
— Więc chcesz się na wszystko narazić?
— Tak.
— Czy wiesz do czego cię to doprowadzić może?
— Wiem, gdzie mam zatrzymać się; jakiekolwiek mam powody uskarżania się na króla, nigdy nie podniosę ręki na pomazańca boskiego; niech sobie inni działają, ja tylko księcia Andegaweńskiego obronię w chwili niebezpieczeństwa.
Pan de Monsoreau zamyślił się i kładąc rękę na ramieniu Bussego:
— Hrabio — rzekł — książę Andegaweński jest przeniewiercą, zdrajcą, zdolnym w potrzebie do poświęcenia najwierniejszego sługi, najprzywiązańszego przyjaciela; hrabio, usłuchaj mnie i opuść go, udaj się jutro do twojego małego domku w Vincennes, lub gdzie ci się podoba, ale nie chodź na procesyę Bożego Ciała.
Bussy spojrzał na niego.
— A dla czegóż sam idziesz za księciem?.. — zapytał.
— Albowiem są pewne okoliczności, dla Których potrzebuję go jeszcze.
— Właśnie i ja mam takie same rachuby.
Hrabia de Monsoreau uścisnął rękę Bussemu i rozeszli się.
Powiedzieliśmy w poprzedzającym rozdziale, co się stało przy wstawaniu króla.
Monsoreau powrócił do siebie i powiedział żonie, że do Compiègne wyjeżdża; jednocześnie wyda1 służącym rozkazy przygotowania do drogi.
Dyana wiadomość tę posłyszała z radością.
Słyszała ona od męża o pojedynku Bussego z Epernonem, ale że Epernon ze wszystkich ulubieńców króla najmniejszą miał sławę odwagi i zręczności, trwoga jej pomieszaną była z dumą, gdy myślała o jutrzejszem spotkaniu.
Bussy rano udał się do księcia i towarzyszył mu do Luwru.
Cały orszak króla udał się do świętego Germana l’Auxerrois.
Widząc Bussego tak szczerym, tak przywiązanym, książę doznawał niejakich wyrzutów sumienia; lecz dwie rzeczy zwalczyły w nim przychylne usposobienie; najprzód, przewaga jaką miał nad nim Bussy, jak każde usposobienie silniejsze nad słabszem, które mu się lękać kazało, że gdyby na tron wstąpił, miałby pana nad sobą; następnie, miłość Bussego dla pani de Monsoreau, miłość która w nim obudzała zazdrość i nienawiść.
Jednak mówił do siebie, bo Monsoreau większe w nim jeszcze budził obawy:
— Bussy będzie mi towarzyszył i swoją odwagą, pomoże mojej sprawie. Jeżeli mię Bussy opuści, nic mu winien nie będę i opuszczę go nawzajem.
Skutkiem tych rozumowań, nie spuszczał z oczów Bussego.
Widział go, jak ze spokojną, twarzą, wchodził do kościoła, a nawet ustąpił pierwszeństwa Epernonowi i ukląkł w tyle za nim.
Książę dał znak Bussemu, aby się zbliżył do niego.
W tem położeniu jak stał, musiałby zupełnie głowę odwracać, stanąwszy zaś po jego lewej stronie, dosyć mu było odwracać oczy.
Msza zaczęła się od kwadransa, kiedy Remy wszedł do kościoła i ukląkł przy swoim panu.
Książę zadrżał na widok młodego lekarza, o którym wiedział, ze jest powiernikiem Bussego.
Po niejakiej chwili, po kilku wyrazach wymówionych cicho, Remy wśliznął bilet hrabiemu.
Książę zadrżał, drobniutkie pismo w dniało na adresie biletu.
— To od niej!... — pomyślał — donosi mu, że mąż wyjeżdża z Paryża.
Bussy włożył bilecik w kapelusz, otworzył go i przeczytał.
Książę nie widział bileciku, ale uważał na twarz Bussego, jaśniejącą radością miłosną.
— A!... biadaby ci była — rzekł — gdybyś mi nie towarzyszył.
Bussy pocałował bilecik i schował przy sercu.
Książe spojrzał dokoła.
Gdyby Monsoreau był tutaj, możeby nieczekając wieczora, wymienił nazwisko Bussego.
Po skończonej mszy, udano się do Luwru, gdzie króla czekał posiłek w apartamentach, a dworzan na galeryach.
Szwajcarowie stali szpalerem od bramy Luwru.
Crillon i gwardye francuzkie stały w dziedzińcu.
Chicot z oczów nie spuszczał króla, tak jak książę Bussego.
Wchodząc do Luwru, Bussy zbliżył się do księcia.
— Za pozwoleniem Waszej książęcej mości — rzekł kłaniając się — obciąłbym parę słów powiedzieć.
— Czy pilnych? — zapytał książę.
— Bardzo.
— Czy nie możesz ich na procesyę zachować?... będziemy szli obok siebie.
— Wasza książęca mość przebaczy, że będę go prosił o pozwolenie oddalenia się.
— Jakto?... — zapytał książę głosem zmienionym.
— Wasza książęca mość wie, że jutro dla mnie jest dzień, bardzo ważny, albowiem mamy rozstrzygnąć spór pomiędzy Francyą i Anjou; chciałbym ten dzień w moim domku w Vincennes w samotności przepędzić.
— I nie chcesz być na procesyi, na którą się król z całym dworem udaje?
— Żądam właśnie pozwolenia Waszej książęcej mości...
— Nawet do świętej Genowefy nie przyjdziesz?
— Chciałbym cały dzień być sam...
— A gdyby się zdarzyło, żebym potrzebował moich przyjaciół?...
— Gdybyś Wasza książęca mość żądał, abym podniósł broń przeciw królowi, przebacz, żebym ci odmówił — odpowiedział Bussy.
Monsoreau wczoraj mówił księciu, że może liczyć na Bussego; wszystko więc zmieniło się od chwili, a tę zmianę spowodował bilecik przez Remyego oddany.
— Tak więc — mówił książę przez zęby — opuszczasz twojego pana!
— Mości książę — odpowiedział Bussy — człowiek, który ma jutro odbyć śmiertelną walnę, jednego tylko ma Pana i Jemu cały czas się należy.
— Wiesz, że tu idzie o tron dla mnie i opuszczasz mnie w takiej chwili?
— Mości książę, dość na ciebie pracowałem i będę pracował jutro. Więcej jak życia, żądać odemnie nie możesz.
— 4 więc idź, panie Bussy.
Bussy nie zważając na obojętność księcia, ukłonił się, wybiegł z Luwru i skierował ku swojemu domowi.
Książę przywołał Aurillego.
Aurilly przybył.
— Co Mość książę rozkażesz?... — zapytał lutnista.
— Sam się potępił.
— Bussy?
— On sam.
— Czy ci nie towarzyszy?...
— Nie.
— Idzie na schadzkę?
— Tak.
— Zapewne dziś w wieczór?...
— Dziś w wieczór.
— A Monsoreau wie o tem?...
— O schadzce?... tak, wie, że napotka kogoś...
— Zatem książę postanowiłeś poświęcić hrabiego?...
— Postanowiłem się zemścić... teraz jednej tylko rzeczy się lękam.
— Jakiej?...
— Żeby Monsoreau zanadto nie zaufał sobie i żeby mu Bussy nie uszedł.
— Bądź, Mości książę spokojny.
— Jakto?...
— Czy istotnie potępiłeś Bussego?
— Tak. Nienawidzę człowieka, który mnie trzyma w niewoli, który tamuje moję wolę, który jest dla mnie tem, czem lew dla swojego pana. Tak, Aurilly, potępiłem go bez odwołania i bez miłosierdzia.
— A więc bądź spokojnym, Mości książę; jeżeli ujdzie przed Monsoreau, nie ujdzie przed kim innym.
— Kto jest ten inny?
— Wasza książęca mość każesz mi go wymienić?
— Wymień.
— Epernon.
— Epernon, który z nim ma się jutro pojedynkować?
— Tak, Mości książę.
— Objaśnij to.
Aurilly zaczął opowiadać, gdy w tem przywołano księcia.
Król był przy stole i nie widział swojego brata, albo raczej Chicot zwrócił uwagę na jego nieobecność.
Kazał go więc przywołać.
— Opowiesz mi to na procesyi — mówił książę.
I poszedł za odźwiernym, który go przywołał.
Teraz ponieważ nie mamy czasu, albowiem zajęci jesteśmy ważną osobą, aby iść za Aurillym po ulicach Paryża, opowiemy czytelnikowi co zaszło pomiędzy lutnistą a Epernonem.
Rano, o świcie, Epernon przybył do pałacu księcia Andegaweńskiego i żądał rozmowy z Aurillym.
Od dawna dworzanin znał lutnistę.
Ostatni często przywoływany był do Epernona, aby go uczył na gitarze, która w owym czasie, tak w Hiszpanii, jak we Francyi była bardzo w modzie.
Dawna więc znajomość; a nawet przyjaźń łączyła obudwóch.
Prócz tego, Epernon przebiegły gaskończyk umiał się wciskać wszędzie, ku czemu używał służących, aby dojść do panów.
Dodajmy do tego, że Epernon jako zręczny dyplomata skarbił sobie łaski króla i księcia, aby być bezpiecznym na przyszłość i swobodnym w teraźniejszości.
Odwiedziny Aurillego miały na celu rozmowę o pojedynku z Bussym.
Pojedynek ten bardzo niepokoił Epernona, bo męztwo nigdy nie było jego przymiotem; niedosyć, potrzeba było być nieroztropnym, aby lekceważyć spotkanie z Bussym, było to urągać śmierci.
Jak tylko Epernon wspomniał o tym przedmiocie, Aurilly, znając skytą nienawiść księcia przeciw Bussemu, żałował swojego ucznia i mówił mu, że Bussy od ośmiu dni ćwiczy się w robieniu bronią, a nawet przyjął sobie sławnego nauczyciela, który jako podróżny i filozof, od Włochów przejął sposób potykania się szybki, od Hiszpanów zręczny i zwinny, od Niemców silny, nakoniec od Polaków, w podskokach i zwodniczych razach przebiegły.
Epernon słuchając tego wszystkiego, obgryzał paznogcie.
— Zginę zatem — rzekł blednąc i uśmiechając się zarazem.
— Ha! — odpowiedział Aurilly.
— Ależ to szaleństwo potykać się z człowiekiem, który napewno mnie zabije. To tak samo jakby grać w kości z takim, który zawsze rzuca na szóstkę.
— Trzeba było wprzódy o tem pomyśleć.
— I teraz dam sobie radę — nie napróżno jestem gaskończykiem. Głupiec, kto dobrowolnie śmierci szuka, osobliwie w dwudziestym piątym roku życia. Pomyślmy nad tem!
— Dobrze.
— Czy Bussy, pewny jest, że mnie zabije?
— Ani wątpi o tem.
— Zatem to nie pojedynek, ale morderstwo.
— Być może.
— A niech go!..
— No i cóż.
— Morderstwo można uprzedzić.
— Przez co?
— Przez... przez... morderstwo.
— Zapewne.
— Któż mi zabroni zabić go pierwej, gdy on ma taki sum względem mnie zamiar? — Ja o tem myślałem.
— Alboż nie jasne rozumowanie?
— Jak dzień.
— Naturalne?
— I bardzo.
— Tylko zamiast go zabijać własnemi rękami, jak on zamierza, ja który krwią się brzydzę, komu innemu to poruczę.
— To jest zapłacisz zbirów.
— Tak; jak Gwizyusze i pan de Mayenne na Saint-Megrina.
— Drogo to będzie kosztowało.
— Dam trzy tysiące talarów.
— Za trzy tysiące, skoro zbiry dowiedzą się o kogo chodzi, nie będziesz miał jak sześciu.
— Alboż niedosyć?
— Sześciu!.. Bussy ubił czterech, zanim go jeden trącił; przypomnij sobie wypadek przy ulicy Ś-go Antoniego, w którym ranił Schomberga, a prawie pozbawił zmysłów Quelusa.
— Zatem dam sześć tysięcy talarów — odpowiedział Epernon — kiedy się wezmę do rzeczy, to musi mi się udać.
— A czy masz ludzi?
— Cóż u licha!... tylu próżniaków, wysłużonych żołnierzy, którzy mogą, się równać ze zbójcami weneckiemi i florenckiemi, włóczy się po mieście.
— Wybornie! ale bądź ostrożny.
— Względem czego!..
— Gdyby im się nie udało, wydadzą cię.
— Mam króla za sobą.
— Król nie zabroni, aby cię Bussy nie zabił.
— Prawda — rzekł Epernon, zamyślając się.
— Wskażę ci lepszą kombinacyę.
— Mów, mów, przyjacielu.
— Nie będziesz może chciał...
— Nic nie odrzucę, cokolwiek mi zapewni pozbycie się tego psa wściekłego.
— A więc... pewny nieprzyjaciel jest o niego zazdrosny.
— Ah! ah!
— Tak, że w tej samej godzinie...
— Dokończ!
— Zastawia na niego łapkę.
— Cóż z tego?
— Ale nie ma pieniędzy; za sześć tysięcy talarów swój i twój razem ubije interes. Wszak nie jesteś za tem, aby z twojej ginął ręki?
— Owszem; ja pragnę być ukryty.
— Wyślij więc twoich ludzi na miejsce oznaczone, a on z nich zrobi użytek.
— Ale potrzeba, aby ci ludzie mnie nie znali, a ja żebym znał tego człowieka.
— Pokażę cl go dziś rano.
— Gdzie
— W Luwrze.
— A więc to szlachcic?
— Tak.
— Sześć tysięcy talarów oddaję pod twoje rozkazy.
— Więc zgoda?
— Zgoda.
— W Luwrze?
— W Luwrze.
Widzieliśmy w poprzedzającym rozdziale, jak Aurilly mówił do Epernona:
— Bądź spokojny, Bussy nie będzie się bił z tobą.
Skończywszy podwieczorek, król z Chicotem wszedł do swojego pokoju, aby przywdziać odzież pokutną.
Wyszedł ztamtąd za chwilę boso, przepasany sznurem i z zapuszczonym na twarz kapturem.
Dworzanie takież same przywdziali stroje.
Czas był bardzo piękny, a ulice posypane kwiatami.
Rozmawiano o tem gdzie ołtarz przenośny najpiękniejszy i podziwiano ozdoby ołtarzy u Dominikanów.
Lud napełniał drogę, prowadzącą do czterech stacyj, które znajdowały się: u Jakobinów, Karmelitów, Kapucynów i u Dominikanów.
Duchowieństwo od Ś-go Germana l’Auxerrois rozpoczynało pochód.
Arcybiskup Paryzki niósł monstrancyę.
Pomiędzy duchowieństwem i arcybiskupem szli tyłem chłopcy z kadzidłami, dziewczęta z różanemi liśćmi.
Książę Andegaweński szedł za procesyą, lecz w zwyczajnym stroju; cały dwór Andegaweński, pomięszany z dygnitarzami państwa, szedł za nim. stosownie do stopni swoich.
Za niemi następowali mieszczanie i lud.
Było po pierwszej godzinie, gdy król wyszedł z Luwru.
Crillon i gwardye chcieli iść za królem, lecz król dał znak by wszyscy pozostali w pałacu.
O szóstej wieczór, po obejściu stacyi, ukazała się brama opactwa i dominikanie z przeorom na czele, mający króla przyjmować.
Przez ciąg pochodu od ostatniej stacyi, która była u Kapucynów, książę Andegaweński od rana będący na nogach, uczuł się strudzonym i prosił króla, aby mu pozwolił udać się do swojego pałacu, na co król zezwolił.
Dworzanie jego oddzielili się od orszaku i poszli za nim, jakby dla pokazania, że idą, za księciem, a nie za królem.
Ponieważ trzech z nich miało się jutro pojedynkować, potrzebowali więc spoczynku.
Przy bramie opactwa, król ze względu, że Quelus, Maugiron, Schomberg i Epernon tyle potrzebowali sił, co Livarot, Ribeirac i Entraguet odprawił ich od siebie.
Arcybiskup wyposzczony od rana, upada z utrudzenia; król litując się nad wszystkiemi uwolnił ich przy bramie opactwa.
Następnie, odwróciwszy się do przeora Józefa Foulon:
— Otóż, mój ojcze — rzekł przez nos — jako grzesznik, przychodzę u was szukać spoczynku.
Przeor ukłonił się, Później, odwróciwszy się do tych, którzy wytrwali w trudach i szli za nim, rzekł:
— Dziękuję wam, panowie, idźcie w pokoju, Każdy ukłonił się z uszanowaniem, a ukoronowany pokutnik wchodził na schody opactwa bijąc się w piersi.
Zaledwie próg opactwa przestąpił, aliści drzwi się za nim zamknęły.
Król, zatopiony w myślach, nie zważał na to.
— Najpierw — rzekł przeor do króla — zaprowadzimy Waszą królewską mość do podziemnej świątyni, którąśmy na chwałę niebieskiego Pana, jak mogli przyozdobili.
Król dał znak, że zezwala i poszedł za przeorem.
Ale skoro tylko wszedł pod ciemną arkadę, gdzie nieruchomo stały dwa rzędy mnichów, skoro tylko spostrzeżono, że zwraca się w głąb podziemia, dwadzieścia na raz opadło kapturów i czterdzieści ócz zaświeciło błyszczących radością i dumą tryumfu.
Zapewnie nie byli to zniewieścieli mnichy, albowiem ogorzałe lica i potężne wąsy zapowiadały w nich siłę i odwagę.
Wiele twarzy ukazało się z bliznami, a przy jednej, którą najznakomitsza, ozdabiała blizna, pojawiła się kobieta w habit ubrana.
Ta kobieta trzymała w ręku złote nożyczki i mówiła.
— Bracia! mamy przecież Walezyusza!
— I ja tak sądzę, moja siostro — odpowiedział Gwizyusz Balafré.
— Jeszcze nie — pomruknął kardynał.
— Jakto?...
— Alboż mamy dosyć siły, aby się oprzeć Crillonowi i gwardyom?
— Aż nadto — odpowiedział książę Mayenne — wierzajcie mi, ani razu nie wystrzelą.
— Szkoda! — rzekła księżna Montpensier — chciałabym troszkę huku posłyszeć.
— Żal mi cię, moja siostro, ale go słyszeć nie będziesz. Król może sobie krzyczeć, a nikt go słyszeć nie będzie. Tak, czy owak, namową, albo gwałtem, skłonimy go do złożenia korony. Jak tylko wiadomość ta rozejdzie się po mieście, mieszczanie i żołnierze pójdą za nami.
— Plan wyborny i upaść nie może — mówiła księżna.
— Cokolwiek niegrzeczny — dodał kardynał, kiwając głową.
— Król odmówi abdykacyi — zakończył Balafré — on jest waleczny i woli umierać.
— Niech więc umiera! — zawołał Mayenne i księżna.
— Nie — odparł stale książę Gwizyusz. — Chcę panować po monarsze, który złoży koronę i którym będą gardzili, a nie po zamordowanym królu, którego będą żałowali. Prócz tego, czy zapominacie, ze książę Andegaweński prawnie upomni się o koronę?
— Niech się upomina!... — zawołał Mayenne — oto nasz brat, kardynał, który to przewidział. Książę Andegaweński razem z bratem się zrzecze. Książę Andegaweński ma stosunki z hugonotami i nie jest godzien tronu.
— Z hugonotami!... czyś tego pewny?...
— Ociekł przecież z pomocą króla Nawarry.
— Więc dobrze.
— Jeden warunek sprzyja naszemu domowi, warunkiem zaś tym, mój bracie, jest to, że tobie należy się regencya. Od regencyi do korony krok tylko.
— Tak, tak — rzekł kardynał — wszystko to przewidziałem; ale być może, że gwardye, dla przekonania się o prawdziwości abdykacyi, zechcą napaść opactwo. Crillon nie rozumie żartów i może powiedzieć królowi: Najjaśniejszy panie, życie twoje w niebezpieczeństwie, ale przedewszystkiem honor ocalemy.
— I to przewidziane — rzekł Mayenne. — Mamy dla wytrzymania oblężenia osiemdziesięciu szlachty a pomiędzy stu mnichów broń rozdzieliłem. Możemy się miesiąc utrzymać; wrazie niebezpieczeństwa, podziemnem wyjściem, możemy ze zdobyczą uciekać.
— A co w tej chwili robi książę Andegaweński!
— Zasłabł, jak zawsze, w chwili niebezpieczeństwa; powrócił do siebie i zapewnie czeka wiadomości o Bussym i Monsoreau.
— Lepiejby było, żeby tutaj się znajdował.
— Mylisz się, mój bracie — rzekł kardynał. — Lud i szlachta widzieliby zasadzkę w tem połączeniu. Jak powiedziałem przed chwilą, przedewszystkiem strzedz nam się potrzeba tytułu uzurpatorów. Mamy tron odziedziczyć, takie jest nasze położenie. Pozostawiwszy wolnymi księcia Andegaweńskiego i królowę matkę, zyskamy przychylność wszystkich i nikt przeciw nam słowa nie powie. W przeciwnym razie, mielibyśmy przeciwko sobie Bussego i sto mieczy równie niebezpiecznych.
— Bah!... Bussy jutro się potyka z ulubieńcami króla.
— Tem lepiej; pobije ich i do nas się przyłączy — mówił książę Gwizyusz.
— Co do mnie, zrobię go dowódzcą wojsk we Włoszech, gdzie zapewne wojna wybuchnie. Jest to człowiek z wyższemi poglądami i bardzo go szanuję.
— A ja na dowód uwielbienia — rzekła księżna Montpensier — skoro owdowieję — zaraz pójdę za niego.
— Za niego! — zawołał Mayenne.
— Większe panie odemnie — odparła księżna — więcej dla niego czyniły, choć wówczas nie był dowódzcą wojska.
— Później o tem — rzekł Mayenne — a teraz do dzieła!
— Kto jest przy królu?... — zapytał księże Gwizyusz.
— Przeor i brat Gorenflot — odpowiedział kardynał. — Z początku, tylko znajome twarze pokazywać mu trzeba.
— Tak, my zjemy owoce, jak oni je zerwą.
— Czy już jest w celi?... — zapytała pani Montpensier, pragnąca Henrykowi trzecią dać koronę, którą mu oddawna przyrzekła.
— O, nie, ogląda podziemia i będzie się modlił przy relikwiach świętych.
— A potem?...
— Potem, przeor przemówi do niego o znikomości rzeczy ludzkich; następnie brat Gorenflot, ten sam, który to miał ową pyszną mowę w czasie wieczoru Ligi...
— I cóź?
— Brat Gorenflot będzie się starał otrzymać od niego dobrym sposobem, to co my zamierzamy otrzymać przemocą.
— Byłoby to doskonale — rzekł książę zamyślony.
— Henryk jest słaby i zabobonny — mówił Mayenne — zaręczam, że zlęknie się piekła.
— Ja zaś temu nie ufam — mówił książę — ale okręty spalone i cofać się nie można. Jeżeli ani przeor, ani Gorenflot nic nie dokażą, ostatniego środka użyjemy.
— A ja Walezyusza ostrzygę!... — zawołała księżna, wracając znów do ulubionej myśl?
— Król wychodzi z podziemia — rzekł książę Gwizyusz — dalej, Mayenne, wołaj naszych, przywdziejmy kaptury.
Po nakryciu głów, trzydziestu do czterdziestu mnichów, wiedzionych przez trzech braciszków, skierowało się ku otworowi podziemia.
Król przejęty nabożeństwem i skruchą,; zdawał się Gwizyuszom, łatwym do pokonania.
Zwiedził właśnie podziemia, ucałował relikwie i zakończył wszystkie ceremonie, bijąc się w piersi i powtarzając psalmy pokutne.
Przeor udzielał mu nauk i napomnień, których król słuchał z pokorą.
Na dany znak księcia Gwizyusza, Józef Foulon skłonił się przed Henrykiem i rzekł:
— Najjaśniejszy panie, czy teraz nie zechcesz przed Ołtarzem Przedwiecznego, złożyć ziemskiej korony?
— Idźmy dalej — odpowiedział król.
Natychmiast zakon formując przed nim szpaler, poszedł ku celom długim kurytarzem, ciągnącym się na lewo.
Henryk zdawał się rozczulonym.
Bił się rękami w piersi, a paciorki z kości słoniowej, zawieszone u pasa, dzwoniły za każdem poruszeniem.
Przybył nakoniec do celi.
Na progu, zastąpił mu Gorenflot.
Mnich miał twarz czerwoną i oczy żarzące jak węgle.
— Czy tutaj? — zapytał król.
— Tu — odparł Gorenflot.
Król zawahał się, bo na końcu kurytarza ujrzał drzwi, albo raczej tajemną kratę, po za którą widać było pochyłość, aż ku podwórzu.
Henryk wszedł do celi.
— „Hic portus salutis” — wyrzekł głosem wzruszonym.
— Tak — odpowiedział Foulon — tu port prawdziwy.
— Pozostaw nas — rzekł Gorenflot z poważnem skinieniem.
Natychmiast drzwi się zamknęły i rozległy się stąpania oddalających.
Król doszedłszy do ławki w głębi celi, usiadł na niej i ręce oparł na kolanach.
— To Herod! Nabuchodonozor!... — mówił Gerenflot opierając się o drzwi.
Król zdawał się być zdziwiony.
— Czy do mnie — odezwał się — mówisz mój bracie?
— Tak, do ciebie, a dokogoźby innego?
— Mój bracie!... — pomruknął król.
— Nie masz tu brata. Oddawna dla ciebie gotuję kazanie i zaraz je posłyszysz... Jak dobry mówca, podzielę je na trzy części. Naprzód jesteś złym królem, następnie satyrem, w końcu będziesz z tronu zrzucony. Oto o czem mam mówić.
— Z tronu zrzucony, mój bracie!... — rzekł król wybuchając.
— Ani mniej ani więcej. Nie uda ci się uciec jak z Polski.
— To zasadzka!
— A! widzisz, Walezyuszu!
— To gwałt!
— Czy myślisz, żeśmy cię uwięzili, aby się z tobą, pieścić?
— Mój bracie, nadużywasz religii.
— Alboż to w tem religia?.. — zawołał Gorenflot.
— Czyż ludzie bogobojni tak mówią?
— Tem gorzej dla ciebie,
— Będziesz potępiony.
— Mniejsza oto, czyś gotów Walezyusza?
— Na co?
— Złożyć koronę; polecono mi przełożyć ci to...
— Popełniasz grzech śmiertelny.
— Ja mam prawo rozgrzeszania i sam siebie najprzód rozgrzeszyłem. Czy zrzekasz się Walezyuszu?
— Czego?
— Tronu.
— Raczej śmierć.
— A więc umrzesz... patrzaj, oto przeor przychodzi... decyduj się.
— Mam wojsko i będę się bronił.
— Być może, ale cię wprzódy zabiją.
— Pozwól mi chwilę rozważyć...
— Ani minuty, ani sekundy...
— Bracie, zanadto cię gorliwość unosi — przemówił przeor ukazując się.
I ręką skinął, jakby chciał mówić:
— Najjaśniejszy panie, twojemu żądaniu stanie się zadość.
Przeor drzwi zamknął napowrót.
Henryk w ciężkie wpadł zamyślenie.
— Dalej!... — rzekł mnich znowu, przyjmijmy ofiarę.
Po dziesięciu minutach, w czasie których Henryk namyślał się, zapukano do drzwi celi.
— Stało się — powiedział Gorenflot — przystaje...
Król posłyszał jakby szmer radości i zadziwienia na korytarzu.
— Przeczytajcie mu akt — rzekł głos, na który król zadrżał, tak dalece, że wyjrzał przez szpary drzwi.
Jakiś mnich podał Gorenflotowi zwinięty pargamin.
Gorenflot odczytał ten akt królowi, którego boleść była tak wielką, że twarz zakrył rękami.
— A jeżeli odmówię podpisu?... — zapytał łzy roniąc.
— Zgubisz się tem bardziej — odezwał się głos księcia Gwizyusza, stłumiony kapturem. Spojrzyj na świat jakby już umarły dla ciebie i nie chciej aby lud przelewał krew za człowieka, który był jego królem.
— Nikt mię do tego nie zmusi — rzekł Henryk.
— Przewidziałem to — pomruknął książę do siostry, stojącej z czołem pomarszczonem oczami złowróżbnie błyszczącemi. Idź mój bracie, dodał do pana de Mayenne, uzbrój ludzi niech wszystko będzie gotowe.
— Na co?... — zapytał król tonem żałosnym.
— Na wszystko — odpowiedział Józef Foulon.
Rozpacz króla zdwoiła się.
— Ha!... — rzekł Gorenflot — Walezyuszu podpisz albo...
— Uspokój się, uspokój — przerwał król — pozwólcie, że Panu Panów polecę się zyskam od niego odwagę.
— Jeszcze chce się namyślać!... — zawołał Gorenflot.
— Pozwolić mu do północy — rzekł kardynał.
— Dzięki za litość — odpowiedział Henryk w paroksyzmie osłabienia.
— To słaby mózg — rzekł Gwizyusz — dobrze usłużymy Francyi z tronu go strącając.
— Niech będzie słaby — mówiła księżna — zawsze mi będzie przyjemnie ostrzydz go.
W czasie tej rozmowy, Gorenflot z założonemi rękami, czynił okropne królowi wyrzuty.
Nagle głuchy jęk rozległ się w klasztorze.
— Ciszej!... — zawołał Gwizyusz.
Nastąpiło głębokie milczenie:
Wkrótce posłyszano silne uderzania w bramę opactwa.
Mayenne pobiegł tak szybko, jak mu na to pozwalała otyłość.
— Bracia — rzekł — tłum zbrojny jest przed bramą.
— Przychodzą po niego — odezwała się księżna.
— Zatem niech prędzej podpisuje — mówił kardynał.
— Podpisz Walezyusza!... — zawołał Gorenflot głosem piorunującym.
— Daliście mi czas do północy — odpowiedział król żałośnie.
— A! śmiałyś teraz, bo czujesz, że pomoc ci nadchodzi.
— Zapewne dla mnie odsiecz...
— Śmierć! — zawołała księżna rozkazująco.
Gorenflot ujął rękę króla i podał mu pióro.
Łoskot był coraz mocniejszy.
— Nowy tłum — rzekł jeden mnich, otacza opactwo.
— Dalej!... — zawołali Mayenne i księżna.
Król umaczał pióro.
— Szwajcarowie!... — rzekł przybiegając Foulon, napadli cmentarz i obtoczyli opactwo.
— Będziemy się bronili — odpowiedział z postanowieniem Mayenne. Nie mamy się czego lękać.
— Podpisał!. — zawołał radośni Gorenflot, wydzierając papier z rąk Henryka, który pozbawiony sił, zakrył twarz rękami.
— Zatem jesteś królem — rzekł kardynał do księcia — schowaj ten papier.
Król, w przystępie boleści wywrócił jedyną lampę, która oświecała tę scenę, ale książę Gwizyusz miał już w rękach pargamin.
— Co czynić? — zapytał mnich, pod którego habitem można było odgadnąć dobrze uzbrojonego szlachcica — Crillon z gwardyą przybywa i grozi rozbiciem bramy. Słuchajcie!
— W imieniu króla!.. — zawołał głosem potężnym Crillon.
— Już nie ma króla!.. — odpowiedział przez okno Gorenflot.
— Kto to powiedział?.. — zapytał Crillon.
— Ja! — odrzekł z dumą Gorenflot.
— Ognia do niego!.. — zawołał Crillon.
Gorenflot widząc, że broń przygotowywano, uciekł z okna i schował się w głąb celi.
— Wyważyć bramy, Crillonie — zawołał głos, przed którym wszyscy mnisi, prawdziwi zmyśleni zadrżeli.
Był to głos człowieka, który wystąpił z szeregu i postępował ku opactwu.
— Dobrze, Najjaśniejszy panie — rzekł Crillon — toporem uderzając w bramę, tak, aż mury jękły.
— Czego chcecie od nas?.... — zapytał z okna celi przeor, blady i drżący ze strachu.
— A!... to ty panie Foulon — rzekł ten sam głos poważny i spokojny; — powróćcie mi mojego błazna, który chciał tę noc w waszej celi przepędzić. Potrzebuję Chicota bo nudzę się w Luwrze bez niego.
— A ja się tutaj bawię, mój synku — odpowiedział Chicot, odsłaniając kaptur; on to bowiem grał rolę króla.
W tej chwili książę Gwizyuaz, któremu przyniesiono lampę, wyczytał na podpisie z taką pracą zyskanym:
— Ja, Chicot I-szy — zawołał uradowany błazen.
— Uciekajmy!.. — krzyknął kardynał — jesteśmy zgubieni.
— A!... łotrze — rzekł Chicot, okładając Gorenflota paskiem pokutnym, którym był przepasany.
W miarę jak król mówił i jak go poznawano, trwoga opanowywała spiskowych.
Abdykacya podpisana przez Chicota I-go przestrach zmieniła w wściekłość.
Chicot zarzucił habit na ramiona, założył ręce i gdy Gorenflot uciekał, on co sił stało, wytrzymywał nieporuszony i z uśmiechem, pierwsze natarcie spiskowych.
Zaciekła szlachta uderzała na gaskończyka, aby się zemścić za żart tak niebezpieczny.
Ale ten człowiek bezbronny, z rękami założonemi na piersiach, twarzą ubraną w szyderstwo, więcej wstrzymywał ich swoją postawą, aniżeli Gwizyusz, przekładający, że śmierć Chicota na nic się nie przyda, ale owszem więcej króla rozgniewa.
Miecze i rapiry schyliły się przed Chicotem, który czy z poświęcenia, na które był gotów, czy przenikając ich myśli, śmiał się serdecznie.
Tymczasem groźby króla były coraz silniejsze i uderzenia w bramę coraz gwałtowniejsze.
Widocznem było, że brama nie zdoła się dłużej opierać.
Po chwili namysłu, Gwizyusz dał znak do odwrotu.
Na ten rozkaz, Chicot się roześmiał.
W czasie pobytu z Gorenflotem w opactwie poznał podziemne wyjście i uprzedził o niem króla, który tam postawił Toguenota, porucznika gwardyi szwajcarskiej.
Samo z siebie wynika, że należący do Ligi mieli wpaść z deszczu pod rynnę.
Kardynał z dwudziestu szlachty znikł pierwszy, następnie książę z podobną liczbą, w końcu Mayenne, któremu z przyczyny objętości brzucha, polecono zabezpieczyć odwrót.
Kiedy pan de Mayenne przechodził koło celi Gorenflota, Chicot już nie śmiał się, lecz trzymał pod boki.
W dziesięć minut, przez które bacznie słuchał, sądząc, że dojdzie do niego odgłos uciekających podziemiem, posłyszał hałas oddalający się coraz bardziej.
Zgrzytnął zębami, albowiem uciekający spostrzegli zasadzkę i innem udali się wyjściem.
Chicot chciał wyskoczyć z celi, gdy mu coś drzwi zawaliło. Był to człowiek wydzierający sobie włosy z głowy.
— A ja nieszczęśliwy! — zawołał mnich — przebacz mi, przebacz, panie Chicot!
Jakim sposobem, Gorenflot, który pierwszy uciekł, pierwszy powracał?
Oto pytanie, Które się nawinęło Gaskończykowi.
— Przebacz, przebacz, panie Chicot — mówił Gorenflot, przebacz niegodnemu przyjacielowi, który u nóg twoich żałuje za swoje przewinienia.
— Czemuś głupcze nie uciekał z drugimi?
— Bo nie mogłem przejść tamtędy, którędy inni przechodzą, bo Pan Bóg w gniewie swoim ukarał mię otyłością. O! nieszczęśliwy brzuch! o! nieszczęśliwa otyłość — wołał mnich, uderzając się w piersi. A! czemuż nie jestem szczupłym jak ty panie Chicot! jakie to szczęście być szczupłym!
Chicot zupełnie nie pojmował narzekań mnicha.
— Ale inni uciekli? — zawołał Chicot głosem piorunującym.
— A cóż mieli robić?... czy mieli czekać postronka?
— A! nieszczęśliwy brzuch!
— Milcz! — zawołał Chicot i odpowiadaj.
Gorenflot podniósł się na kolana.
— Pytaj, panie Chicot — odpowiem, masz do tego prawo.
— Jak inni uciekli?
— Co im sił stało?
— Rozumiem... ale którędy?
— Luftem.
— Jakim luftem?..
— Tym, co z grobów wychodzi na cmentarz.
— Czy to nazywałeś podziemiem?
— Nie, panie Chicot. Drzwi od podziemia były strzeżone. Kardynał Gwizyusz, gdy miał je otwierać, posłyszał: „Mich durstet“, co jak mi się zdaje znaczy: „pić mi się chce”.
— Rozumiem — mówił Chicot, zbiegi inną udali się drogą.
— Tak, panie Chicot, uciekli cmentarzem.
— Który wychodzi...
— Wychodzi do bramy Ś-go Jakóba.
— Kłamiesz.
— Wyszli luftem.
— A ty?
— Ja nie mogłem, bom gruby. Nawet wyciągnęli mig za nogi, abym innym wychodzić nie przeszkadzał.
— Ale — zawołał Chicot, którego twarz nagle się rozjaśniła, jeżeli nie mogłeś przejść...
— Nie mogłem — patrz panie Chicot na moje piersi, na moje ramiona.
— Ale jest ktoś jeszcze grubszy od ciebie.
— Kto tak?
— Jeżeli mi pomożesz w tej sprawie, wywdzięczę ci się...
— A! panie Chicot.
— Wstań mnichu!
Mnich powstał, jak tylko mógł najprędzej.
— Prowadź mnie do luftu, — Gdzie? Gorenflot zaczął iść spiesznie, wznosząc ręce do góry.
Obadwa przeszli kurytarz i weszli do ogrodu.
— Tędy, tędy — mówił Gorenflot.
— Milcz i idź!
Gorenflot z wysileniem przyprowadził Chicota pod gęsty szpaler.
— Tu — rzekł, tu.
I nie mogąc oddychać, upadł na trawę.
Chicot trzy kroki naprzód postąpił i zobaczył coś w trawie.
Na boku tego coś, co było podobnem do tego, co Dyogenes nazywał kogutem bez piór, leżała szpada i habit.
Widoczna, że osoba, która pozbyła się tych rzeczy, szukała sposobu wyjścia.
A przecież Gorenflot nadaremnie się silił.
— Przez Boga! — wołał głos stłumiony — nie ciągnijcie mnie tak mocno, ja sam się prześliznę.
— To pan de Mayenne! zawołał z radością Chicot. — O! Boże, jakąż ci złożę ofiarę?
— Nie darmo nazywali mię Herkulesem, mówił głos stłumiony, ja poruszę ten kamień.
I w rzeczy samej tak silnie popchnął, że aż kamień poruszył.
— Zaczekaj — rzekł Chicot, zaczekaj.
I tupnął nogą, jakby kto nadbiegał.
— Przybywają — odezwało się wiele głosów w podziemiu.
— A! to ty nędzny mnichu! — rzekł Chicot.
— Nie odzywaj się panie — mówiły głosy, bierze cię za Gorenflota.
— A! to ty ciężka maso „pondus immobile“, ah! to ty, „indigesta moles!“
I za każdym wyrazem Chicot osiągnąwszy cel zemsty, walił paskiem uwięzłego.
— Ciszej, — mówiły głosy, bierze cię za mnicha.
W rzeczy samej, Mayenne ani pisnął i chciał podnieść kamień.
— A! mnichu niegodny! — mówił Chicot — oto za twoje pijaństwo — to za gnuśność, to za gniew, to za obżarstwo, a to za łakomstwo. Żałuję, że tylko siedm jest grzechów śmiertelnych.
— Panie Chicot — mówił Gorenflot okryty potem, miej litość nademna.
— A! zdrajco — wołał Chicot.
— Łaski — wołał Gorenflot, jakby czuł razy, które Mayenne odbierał.
Chicot zamiast przestać, nasycał się zemstą i podwajał razy.
Mayenne nie mógł powstrzymać westchnień.
— A! — mówił Chicot, dlaczegóż zamiast ciebie nie pochwyciłem Mayenna, któremu winienem dług od siedmiu lat i tak dawno zaległe procenty.
— Chicot! — zawołał książę.
— To ja, tak, to ja Chicot, niegodny sługa mojego króla, ja człowiek słaby i niedołężny, którybym w tej chwili, chciał mieć sto rąk.
— I coraz więcej uniesiony, Chicot podwajał razy tak, że Mayenne niemogąc już wytrzymać, wypadł z luftu na ręce swoich sprzymierzeńców.
Chicot wtedy odwrócił się, a prawdziwy Gorenflot zemdlał nie z bólu, ale ze strachu.
Była jedenasta wieczór.
Książę Andegaweński niecierpliwie oczekiwał w swoim gabinecie, gdzie oddalił się wskutek zmęczenia i rozkazał, aby mu posłaniec księcia Gwizyusza doniósł o abdykacyi króla.
Z okna do drzwi gabinetu, od drzwi gabinetu do okna w przedpokoju, chodził i powracał, spoglądając na wielki zegar, wiszący w złoconym futerale.
Nagle posłyszał rżenie konia na dziedzińcu; sądził, że to posłaniec przybywa i wyszedł na balkon.
Lecz koń trzymany przez masztalerza oczekiwał na pana.
Niezadługo ten pan wyszedł z apartamentów wewnętrznych.
Był to Bussy, Bussy, który jako dowódzca straży, przed udaniem się na schadzkę, wydał hasło nocne.
Książę widząc tego walecznego młodzieńca, na którego nigdy nie mógł się użalać, uczuł wyrzuty sumienia; lecz w miarę, jak przy pochodni, którą wyniósł lokaj, widział twarz jego jaśniejącą radością i nadzieją, zazdrość z całą siłą opanowała go na nowo.
Bussy nie wiedział, że książę patrzy na niego i czyta z twarzy jego uczucia; wydał hasło i owinął się w płaszcz, wsiadł na konia, i dawszy mu ostrogę, ruszył z kopyta.
Przez chwilę książę widząc, że nikt nie przybywa, chciał posłać za nim, bo myślał, że nim się uda ku Bastylli, wstąpi do swojego pałacu.
Lecz gdy przypomniał tego młodzieńca szczęśliwego miłością Dyany, która dla niego była niedoścignioną, dobro jego zamiary w niwecz się obróciły.
Bussy uśmiechnął się wyjeżdżając; ten uśmiech był zniewagą dla księcia.
Gdyby był smutnym, możeby go zatrzymał.
Bussy wyjechawszy z pałacu Anjou, zwolnił biegu, jakby się lękał własnego cienia; przybywszy do swojego domu jak to przewidział książę, oddał konia masztalerzowi, który właśnie i Remym rozmawiał.
— A! to ty Remy!... — zawołał Bussy poznając młodego doktora.
— Tak panie, to ja.
— Jeszcze nie śpisz?
— Nie ma dziesięciu minut jak powróciłem, bo od chwili, gdy mi nie stało chorego, zdaje mi się, że dzień ma czterdzieści ośm godzin.
— Może się nudzisz?... — zapytał Bussy.
— I jak jeszcze.
— A miłość?
— Dawno panu mówiłem, że w miłość nie wierzę i że napróżno o nią się kusiłem.
— Opuściłeś zatem Gertrudę?
— Zupełnie.
— Znudziłeś się?
— Biciem, bo moja amazonka tym sposobem swoję miłość objawiała.
— A dzisiaj wieczór, serce twoje za nią nie przemawia?
— Dla czego, panie?
— Bo wziąłbym cię z sobą.
— Do Bastylli?
— Tak.
— Pan się tam udajesz?
— Nie inaczej.
— A pan Monsoreau?
— W Compiègne, gdzie gotuje łowy dla króla.
— Czyś pan tego pewny?
— Dziś rano dano mu rozkaz.
— A!
Remy zamyślił się.
— A więc?... — rzekł po chwili.
— W dzień dziękowałem Bogu za szczęście, które mi zesłał, a w nocy chcę go używać.
— Jourdain, szpadę!... — zawołał Remy.
Masztalerz zniknął we wnętrzu domu.
— Czy zmieniłeś zamiar?... — zapytał Bussy?
— W czem?
— Że bierzesz szpadę.
— Z dwóch przyczyn muszę panu aż do bramy towarzyszyć.
— Dlaczego?
— Naprzód, lękam się, abyś pan nic miał jakiego wypadku.
Bussy uśmiechnął się.
— Tak, tak, śmiej się pan, wiem o tem dobrze, że pan nie lękasz się wypadków, ale nie tak śmiało napadają na dwóch, jak na jednego, powtóre, mam panu nie jednę radę udzielić.
— Pójdź, pójdź, mój Kemy, będziemy o niej rozmawiać; po rozkoszy widzenia ukochanej osoby, nie znam większej przyjemności jak mówić o niej.
— Nawet są ludzie — mówił Remy — którzy wolą mówić, jak widzieć.
— Ale — rzekł Bussy — czas zdaje mi się niepewny.
— Dlatego też jadę z panem. Dziękuję, rzekł Remy do masztalerza, który mu przyniósł rapir.
Później odwróciwszy się do hrabiego:
— Jestem panie, na twoje rozkazy.
Bussy wziął pod rękę młodego lekarza i obadwa skierowali się ku Bastylli.
Remy mówił hrabiemu, że wiele rad ma mu udzielić; i w rzeczy samej, w drodze lekarz rozpoczął liczne cytacye, mające na celu odwrócenie Bussego od odwiedzin Dyany.
Radził mu, żeby lepiej pozostał w łóżku, zważając, że człowiek nie ma sił, gdy się nie wyśpi.
— Z dowodzeń, przeszedł do przykładów i podań i powiedział, że zwykle Wenera Marsa rozbraja.
Bussy uśmiechnął się, Remy nalegał.
— Patrz Remy — mówił hrabia — jak moja ręka trzyma szpadę, jak muskuły silnie się wyprężają i jaką giętkość stali nadają. Zdaje mi się, że ręka i szpada, to jedno. Na honor, czuję się silnym i niestrudzonym.
— Ale utrudzenie może nastąpić.
— Nie lękaj się.
— Wszak jutro, panie — mówił Remy, ma odbyć się walka Herkulesa z Anteuszem, Tezeusza z Minotaurem, coś olbrzymiego i homerycznego. Walkę tę, może nazwą w przyszłości walką Bussego, z której pragnę, abyś pan wyszedł nienaruszony.
— Bądź spokojny, mój Remy, cuda zobaczysz dziś rano; z czterema zuchami odbyłem próbę, żaden z nich ani mnie dotknął, a ja im na wylot suknie podziurawiłem.
— Ja nic przeciw temu nie mówię, ale czy siły dzisiejsze i jutro będą takiemi?
Bussy i jego lekarz zaczęli rozmowę po łacinie, często śmiechem przerywaną.
Tak rozmawiając, przybyli na róg wielkiej ulicy świętego Antoniego.
— Bądź zdrów — rzekł Bussy.
— Gdybym na pana zaczekał?... — zapytał Remy.
— Na co?
— Żeby pana za dwie godziny przyprowadzić do domu i choć kilka godzin snu mu zapewnić.
— A gdybym ci dał słowo?
— A to co innego. Słowu pana de Bussy wierzę zawsze.
— A więc go masz. Za dwie godziny, Remy, będę w moim pałacu.
— Żegnam pana.
— Bądź zdrów, Remy.
Dwaj młodzi ludzie rozdzielili się, lecz Remy pozostał na miejscu.
Widział on jak hrabia udaje się ku domowi i jak nieobecność pana de Monsoreau daje mu wszelką pewność.
Widział go jak wchodził przez drzwi, które mu otwierała Gertruda.
Następnie, przez puste ulice powrócił do pałacu Bussego.
Kiedy wchodził na plac Baudoyer, ujrzał pięciu ludzi odzianych w płaszcze i uzbrojonych doskonale.
Pięciu ludzi o tej godzinie, to zjawisko!
Skrył się więc za węgieł domu sąsiedniego.
Przybywszy o dziesięć kroków od niego, pięciu ludzi zatrzymało się i pożegnawszy się serdecznie, czterech z nich w rozmaite rozjechało się strony, a pozostały zdawał się namyślać.
W tej chwili księżyc wyszedł z za chmury i oświecił twarz nocnego wędrowca.
— Pan Saint-Luc! — zawołał Remy.
Saint-Luc odwrócił się słysząc swoje nazwisko i ujrzał mężczyznę idącego ku sobie.
— Remy!.. — zawołał z kolei.
— Ja sam i cieszy mię, że nie potrzebuję mówić; „na pańskie usługi”, zważając, że pan zdrów jesteś. Gdyby to nie było niegrzecznie, spytałbym pana, co tu robisz o tej godzinie?
— Z rozkazu króla przeglądam miasto. Właśnie mi mówił: „przejdź się po ulicach Paryża i jeżeli zdarzy ci się usłyszeć, że abdykowałem, odpowiedz, że to nie prawda.”
— A czy pan co podobnego słyszałeś?
— Ani słowa. Zatem, skoro północ, skoro wszystko spokojne i skoro napotkałem pana de Monsoreau, pożegnałem moich przyjaciół i miałem wracać do domu.
— Pan spotkałeś pana de Monsoreau?
— Tak.
— Samego?
— W towarzystwie kilkunastu zbrojnych.
— Pana de Monsoreau! to niepodobna.
— Dlaczego?
— Bo on powinien być w Compiègne.
— Prawda, powinien, ale nie jest.
— A rozkaz króla?
— Widzisz, jak go wypełnia.
— Pan spotkałeś pana de Monsoreau z kilkunastu zbrojnymi?
— Nie inaczej.
— I poznał cię.
— Tak sądzę.
— Panów było tylko pięciu?
— Ja czterech moich przyjaciół.
— I nie rzucił się na was?
— Przeciwnie, unikał mnie, co mię bardzo dziwiło; spodziewałem się bitwy ciężkiej.
— Z której szedł strony?
— Od ulicy Tixeranderie.
— O! mój Boże! — zawołał Remy.
— Co mówisz?.. — zapytał Saint-Luc strwożony.
— Panie Saint-Luc, wielkie nieszczęście spotka dziś kogoś...
— Wielkie nieszczęście! kogo?
— Pana de Bussy.
— Pana de Bussy!.. Mów Remy, wiesz, że jestem jego przyjacielem.
— Pan Bussy myślał, że Monsoreau jest w Compiègne.
— Cóż z tego?
— I chciał z jego nieobecności skorzystać.
— I jest...
— U pani de Monsoreau.
— A! rozumiem... — zawołał Saint-Luc.
— Rozumiesz pan — rzekł Remy — hrabia miał podejrzenia, albo mu je poddano i udał tylko wyjazd.
— Zaczekaj!.. — rzekł Saint-Luc, uderzając się w czoło.
— Jaka panu myśl przyszła?... — zapytał Remy.
— Mnie się zdaje, że w tem jest książę Andegaweński.
— Ależ książę sam wczoraj wywołał odjazd pana de Monsoreau.
— Tem bardziej... Remy, czy dobre masz piersi?..
— Jak miechy kowalskie.
— Zatem biegnijmy co sił; wszak znasz dom?
— Doskonale.
— Leć naprzód.
Dwaj młodzi ludzie zaczęli biedz krokiem tak pośpiesznym, żeby go im dzikie kozy pozazdrościć mogły.
— Czy bardzo nas wyprzedził? — biegnąc zapytał Remy.
— Monsoreau?
— Tak.
— Może o kwadrans — odpowiedział Saint-Luc, przebywając stos kamieni na pięć stóp wysoki.
— Bylebyśmy na czas przybyli!... — mówił Remy, na wszelki wypadek dobywając szpady.
Dyana sądząc, że mąż wyjechał, bez obawy przyjęła Bussego.
Piękna kobieta nigdy nie była weselszą.
Bussy zaś nigdy szczęśliwszym.
W niektórych chwilach, w których dusza, raczej instynkt zachowawczy przeczuwa coś nadzwyczajnego, człowiek odczuwa w sobie zdwojone wszystkie siły fizyczne i moralne.
Oddycha on całemi piersiami i czuje w pełń1 życie, którego może za chwilę nie stanie.
Dyana, tem więcej wzruszona, że chciała ukryć stan duszy; wzruszona obawą jutra, zdawała się być jeszcze czulszą i zdobną ową wonią poezyi, która nigdy nie czyni kobiety płochą, i która częściej piękne oczy łzą jak uśmiechem przysłania.
Tak przyjęła swojego kochanka.
Miała mu powiedzieć, że życie jej jest jego życiem; chciała obmyśleć najpewniejsze środki ucieczki.
Bo dla niej nie dosyć było zwycięztwa; pokonawszy przeciwników, Bussy powinien uniknąć gniewu króla; bo według wszelkiego prawdopodobieństwa Henryk nie przebaczyłby śmierci swoich ulubieńców.
— Alboż — mówiła Dyana zawisnąwszy na szyi Bussego i miłośnie patrząc mu w oczy — alboż nie jesteś najwaleczniejszym w całej Francyi rycerzem? Czyż potrzebujesz powiększać twoję sławę? Alboż nie jesteś wyższym nad innych? Nie pragniesz się innym podobać kobietom, bo mnie jednę kochasz i żalby ci było utracić mnie, wszak prawda, Ludwiku? Nie mówię ci, abyś myślał o śmierci, bo wiem, że nie ma silniejszego, mężniejszego nad mojego Ludwika, ale pamiętaj, abyś nie był raniony, chociaż wiem, żem ciebie po ranie poznać powinna, gdy walczysz z podobnemi ludźmi.
— Bądź spokojną — odrzekł Bussy z uśmiechem — będę strzegł twarzy, bo nie chcę być zeszpeconym.
— O! strzeż siebie całego. Szanuj siebie, jakby mnie, myśl, jakby mię bolało, gdybym cię zranionym i skrwawionym ujrzała. Bądź roztropny, mój ty lwie ukochany, to tylko tobie zalecam. Czyń jak ów Rzymianin, któregoś mi niegdyś czytał historyę. Naśladuj go, pozwól walczyć trzem twoim wspólnikom i nieś pomoc najwięcej zagrożonemu. Jeżeli dwóch, albo trzech razem cię opadną, uciekaj i odwracaj się tak Horacyusz, aby po kolei wszystkich pokonać.
— O! tak moja droga — odpowiedział Bussy.
— Ale ty Luuwiku odpowiadasz nie słuchając, patrzysz na mnie, a prawie mnie nie widzisz.
— Owszem, widzę cię; jesteś prześliczną.
— Ale tu nie idzie o piękność moję, idzie o twoje, o nasze życie, mój drogi. To okropne, co ci mam powiedzieć, ale potrzeba, abyś wiedział i był roztropnym. Ja chcę widzieć ten pojedynek.
— Ty?
— Będę mu obecną.
— To niepodobna, Dyano.
— Słuchaj, w bocznym pokoju jest okno wychodzące na dziedziniec, z którego widać cały obwód Tournelles.
— Tak, przypominam sobie. Okno to opatrzone kratami i nie raz z niego ptaszkom chleb rzucałaś.
— Ztamtąd będę na ciebie patrzyła. Tylko tak stań, żebym cię dobrze widziała, i ty, żebyś mię mógł zobaczyć. Albo nie, nie patrz na mnie, bo nieprzyjaciel mógłby z tego skorzystać.
— I zabić mnie, nieprawdaż, kiedy oczy będę miał zwrócone na ciebie? Jeżeliby wolno mi było rodzaj śmierci wybierać, tegobym pragnął jedynie.
— Ale ty nie umrzesz, ty żyć powinieneś.
— I będę żył, bądź spokojną; prócz tego, losy mi sprzyjają i znam moich nieprzyjaciół. Entraguet robi bronią jak ja, Ribeirac jest zimny na stanowisku i patrzy tylko w przeciwnika, Livarot jest zwinny. Wierzaj mi, śliczna to potyczka i dla większej zasługi, większego pragnąłbym niebezpieczeństwa.
— Wierzę ci, mój drogi; ale przyrzecz mi być posłusznym.
— Dobrze, byłeś mi nie kazała siebie opuszczać.
— Bardzo słusznie, ale odwołuję się do twojego rozumu.
— Trzeba było nie odbierać mi go...
— Bez żartów, mój drogi; ulegając, dowodzi się miłości.
— Zatem rozkaz.
— Mój drogi, jesteś strudzony, wracaj już do siebie.
— Tak wcześnie?
— Chcę się pomodlić, a ty mię będziesz całował.
— Wszak ty jesteś aniołem.
— Alboż aniołowie nie modlą się?... — rzekła Dyana klękając.
I z głębi serca, wejrzeniem, które zdawało się przebijać sklepienie, błagała Pana zastępów.
— Panie, jeżeli chcesz, aby twoja sługa żyła szczęśliwa i nie umarła z rozpaczy, wspieraj tego, który stanął na mojej drodze i którego po tobie najwięcej kocham.
Gdy te wyrazy kończyła, Bussy schylił się, aby objąć jej szyję i wzniósł jej twarz do wysokości swojej, gdy nagle wypadła szyba z okna; następnie całe okno i trzech zbrojnych ukazało się na balkonie, czwarty zaś dostawał się na balustradę.
Ostatni był zamaskowany i w jednej ręce miał pistolet, a szpadę w drugiej.
Bussy w pierwszej chwili tak się zmieszał że odepchnął Dyanę, która na jego szyi zawisła.
Zamaskowany dał znak i trzej jego towarzysze przystąpili.
Jeden z nich miał kuszę w ręku.
Bussy lewą ręką odsunął Dyanę, prawą zaś dobył szpady.
Następnie cofając się z wolna nie tracił z oczu przeciwników.
— Dalej, waleczni — rzekł głos grobowy wychodzący z pod maski aksamitnej; bo kochanek prawie nieżywy, strach go zabija.
— Mylisz się — odparł Bussy — nie lękam się.
Dyana chciała się zbliżyć do niego.
— Uspokój się — rzekł ze stałością Bussy.
Dyana zamiast go słuchać, powtórnie na jego szyi zawisła.
— Pani, ustąp, zginę przez ciebie — rzekł.
Dyana oddaliła cię odsłaniając go zupełnie.
Czuła, że jednym tylko sposobem może w pomoc przyjść kochankowi, słuchając go zupełnie,.
— To pan de Bussy — rzekł głos ponury — głupiec, nie chciałem temu wierzyć, prawdziwie piękny przyjaciel!
Bussy przygryzł usta i obmyślał środki obrony gdy do rozprawy przyjdzie.
— Wiedząc — mówił ten sam głos, że nie ma wielkiego łowczego, że samą zostawił żonę, że jejmość może się lękać, przyszedł ją rozweselać. Wyborny przyjaciel, powtarzam, pan de Bussy!
— A! to ty panie de Monsoreau — rzekł Bussy. Zrzuć maskę, już wiem z kim będę miał sprawę.
— Zgadzam się — odparł z gniewem wielki łowczy.
I zdala od siebie rzucił maskę.
Dyana krzyknęła.
Hrabia był blady jak trup, a uśmiech miał potępieńca.
— Skończmy panie — rzekł Bussy — nie lubię scen krzykliwych, dobre to było dla bohaterów Homera, którzy byli półbogami, rozprawiać przed potyczką; ja gestem człowiekiem tylko a człowiekiem odważnym. Uderzaj na mnie, albo pozwól mi odejść.
Monsoreau odpowiedział śmiechem, na który Dyana zadrżała, a który wściekły gniew w Bussym obudził.
— Pozwól mi przejść — powtórzył młodzieniec, któremu krwią skronie nabiegły.
— Przejść?... co mówisz, panie Bussy?
— A więc zetrzej ze mną żelaza, potrzebuję śpiesznie skończyć, bo nie mam czasu a mieszkam daleko.
— Przyszedłeś tu spać, mój panie — odpowiedział wielki łowczy, a więc będziesz spał...
Tymczasem, dwóch zbrojnych weszło na balkon a ztamtąd do pokoju.
— Więc sześciu — rzekł Bussy — a gdzie jest więcej?
— Czekają przy bramie — odpowiedział wielki łowczy.
Djana padła na kolana a Bussy posłyszał jej łkania.
Spojrzał na nią, następnie zwrócił wzrok na hrabiego.
— Panie — rzekł — wiesz, że jestem honorowym człowiekiem.
— Tak samo honorowym, jak ta pani czystą — odpowiedział Monsoreau.
— Dobrze więc, panie — mówił Bussy, potrząsając głową, surowo ale sprawiedliwie, wszystko to razem odpłacę. Tylko ponieważ jutro mam stanąć znajomym ci czterem panom, którzy mają pierwszeństwo przed tobą, proszę cię, abyś mię zwolnił od dzisiejszego spotkania, a przyjął moje stawienie się, kiedy będzie ci się podobało.
Monsoreau wzniósł ramiona.
— Przysięgam na Boga — mówił Bussy — że kiedy się załatwię z temi panami, będę na twoje rozkazy. Jeżeli zginę, oni się pomszczą za siebie i za ciebie zarazem. Jeżeli zaś mnie los posłuży, będziesz miał zadośćuczynienie.
Monsoreau odwrócił się do swoich ludzi.
— Dalej!... — zawołał.
— A! myliłem się — zawołał Bussy — to nie pojedynek, to morderstwo.
— Jak się komu podoba — odpowiedział Monsoreau.
— Obadwa myliliśmy się na sobie. Ale ostrożnie! książę Andegaweński...
— On mnie przysyła — odrzekł Monsoreau.
Bussego dreszcz przeszedł.
Dyana z jękiem wzniosła ręce do góry.
— Kiedy tak — zawołał Bussy — bronić się trzeba.
Jedną, ręką wywrócił klęcznik, przyciągnął stół a na nim położył krzesło, i tym sposobem zrobił sobie pewien rodzaj warowni.
Wypadek w klasztorze świętej Genowefy, aż do końca był komedyą.
Szwajcarowie postawieni u wyjścia, gwardye rozstawione dokoła, mimo że zaciągnęły sieci, nikogo złowić nie mogły.
Wszyscy uciekli przejściem podziemnem.
Nie widzieli, aby kto wychodził z opactwa, a skoro bramę wyważono, Crillon na czele trzydziestu ludzi, wraz z królem wszedł do świętej Genowefy.
Milczenie śmierci panowało w ciemnym i ponurym gmachu.
Crillon, jako człowiek w wojnie doświadczony, wołałby krzyk, bo byłby pewnym, że żadnej nie ma zasadzki.
Napróżno otworzono drzwi i okna, napróżno zwiedzono kościół podziemny.
Wszystko było puste.
Król szedł pierwszy, wołając na cały głos:
— Chicot!.. Chicot!.
Nikt nie odpowiadał.
— Czy go zabili!... — rzekł król. — Zapłacą mi za mojego błazna, więcej niż za szlachcica.
— Masz słuszność, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Crillon — on też więcej wart niż szlachcic.
Chicot nie odpowiadał, bo zajęty był ćwiczeniem pana de Mayenne i z taką przyjemnością tego dopełniał, że nic nie wiedział co się dzieje około niego.
Jednak gdy książę zniknął, gdy Gorenflot zemdlał, gdy go nie już nie zajmowało, posłyszał i poznał głos króla.
— Tędy, tędy, mój synku! — zawołał z całej siły, chcąc przynajmniej na nogach postawić Gorenflota.
Oparł go przecież o drzewo.
Praca, jaką musiał podjąć na dokonanie tego, odjęła mu dźwięk głosu, tak, że Henryk sądził, że to jest głos bolejący.
Chicot przeciwnie myślał tylko, czy przebić na wylot ten tłuszcz chodzący, czy zostawić przy życiu tę ogromną beczkę.
Spojrzał na Gorenflota, jak August na Cynnę.
Gorenflot pomału przychodził do siebie i chociaż głupi, umiał rzeczywistość od złudzenia odróżnić.
Nie podobnym on był do owych zwierząt, które za dotknięciem ręki ludzkiej czują, że mają być bite, albo zjedzone.
W tem wewnętrznem usposobieniu umysłu, otworzył oczy.
— Panie Chicot — zawołał.
— A! to nie umarłeś — rzekł gaskończyk.
— A! panie Chicot — mówił mnich, zaledwie zdołając złożyć ręce dla otyłości, to być nie może, abyś mię wydał na prześladowanie!
— A! hultaju — mówił Chicot z wyrażam źle udanego współubolewania.
Gorenflot zaczął jęczeć.
Złożywszy ręce chciał je załamać.
— Czyż mnie masz zgubić — mówił zatykając się; mnie, który z tobą takie wyborne jadałem obiady, mnie, który jak sam mówiłeś, piłem jak gąbka; mnie, który kruszyłem pulardy pod Rogiem Obfitości, że z nich tylko kości zostawały.
Ostatni powód, uczynił Chicota łaskawszym.
— Boże sprawiedliwy! — zawołał Gorenflot usiłując się podnieść. Otóż nadchodzą! Zginąłem. Nie opuszczaj mnie, panie Chicot.
Mnich nie mogąc się podnieść, twarzą padł na ziemię.
— Podnieś się! — zawołał Chicot.
— Czy mi przebaczysz?
— Zobaczymy.
— Wszak mię się tyle nabiłeś.
Chicot parsknął śmiechem. Biedny mnich tak był pomieszany, że sądził jakoby otrzymał razy, które wydzielono panu Mayenne.
— Śmiejesz się, dobry panie Chicot?
— Wszak widzisz.
— Czy będę żył?
— Może.
— Tybyś nie śmiał, gdyby Gorenflot miał ginąć.
— To nie odemnie zawisło — odpowiedział Chicot; król sam ma władzę życia i śmierci.
Gorenflot z wielkiem wysileniem podniósł się na kolana.
W tej chwili światło rozjaśniło ciemności, i mnóstwo sukni haftowanych oraz błyszczących mieczy na raz się ukazało.
— A! Chicot! Chicot — mówił król, cieszy mnie, że cię zdrowym oglądam.
— Słyszysz panie Chicot — król mówi że go cieszy, iż cię zdrowym ogląda.
— Cóż z tego?
— Mógłbyś prosić dla mnie o łaskę.
— Wszakże on Herod?
— Ciszej, ciszej Chicot.
— A co, Najjaśniejszy panie — mówił Chicot wielu ich masz?
— Ani jednego — odpowiedział Crillon. Zdrajcy widać znaleźli jakieś wyjście, o którem, nie wiedzieliśmy.
— Być może — mówił Chicot.
— A ty ich widziałeś — zapytał król.
— A jakże, widziałem.
— Wszystkich?
— Od pierwszego do ostatniego.
— „Confiteor“ — mówił Gorenflot bijąc się w piersi.
— I poznałeś ich?
— Nie, Najjaśniejszy panie!
— Jakto, nie poznałeś ich?
— To jest... ja poznałem, ale jednego tylko.
— Jednego?
— I to nie z twarzy, Najjaśniejszy panie.
— Kogóż takiego?
— Pana de Mayenne.
— Pana de Mayenne, któremu byłeś dłużnym...
— Jużeśmy nic sobie nie winni, Najjaśniejszy panie.
— Opowiedz mi to Chicocie.
— Później, mój synku, później — o czem innem mamy teraz myśleć.
— „Confiteor“, — powtórzył Gorenflot.
— A! masz pan jeńca — rzekł Crillon spuszczając szeroką rękę na Gorenflota.
Mnich zaniemiał.
Chicot spóźnił się z odpowiedzią pragnąc, aby wszystkie cierpienia strachu dały mu się uczuć.
Gorenflot o mało powtórnie nie zemdlał, widząc około siebie tyle gołych mieczy i tyle strasznego gniewu.
Nakoniec po niejakiej chwili, odezwał się głos Chicota, który zdawał się mnichowi zwiastunem sądu ostatecznego.
— Najjaśniejszy panie, spojrzyj na tego mnicha.
Jeden z obecnych zbliżył pochodnię do twarzy Gorenflota — mnich zamknął oczy, aby łatwiej przejść z tego świata na drugi.
— Mówca Gorenflot? — zawołał Henryk.
— „Confiteor, confiteor, confiteor” — powtarzał mnich.
— On sam — odpowiedział Chicot.
— Ten, który...
— Ten sam — przerwał gaskończyk.
— A! — odezwał się król z wyrazem zadowolenia.
Pot łyżką można było zbierać z policzków Gorenfiota.
I było lękać się czego, bo szczęk mieczy rozlegał się w około.
Gorenflot drżał jak listek.
— Zaczekaj — rzekł, król powinien wiedzieć o wszystkiem.
I wziąwszy króla na bok — mówił:
— Mój synku, podziękuj Bogu, że się ten człowiek urodził, bo on nas wszystkich ocalił.
— Jakto? —.Bo on mnie wszystko od a do z opowiedział.
— Kiedy?
— Ośm dni temu. Gdyby go nieprzyjaciele Waszej królewskiej mości dostali, byłby najnieszczęśliwszym.
Gorenflot tylko ostatnie słowa dosłyszał.
— Godny człowiek — rzekł król, spoglądając na masę cielska, która dla każdego głębiej myślącego, najmniej obiecywała pojęcia; godny człowiek, potrzeba go osłonić protekcyą naszą.
Gorenflot słysząc tę mowę, był podobnym do owej starożytnej maski, wyszczerzającej zęby z jednej strony, a płaczącej z drugiej.
— I uczynisz to mój królu — rzekł Chicot, bo to wierny sługa.
— I cóż z nim robić? zapyta król.
— Myślę, że nie może pozostać w Paryżu, bez narażenia się na wielkie niebezpieczeństwo.
— A gdybym dodał mu wartę? — rzekł król.
Gorenflot posłyszał wyrazy króla.
— Dobrze — rzekł, w więzieniu przynajmniej będą mnie karmili.
— Nie — rzekł Chicot — królu, pozwól mnie wziąć go z sobą.
— Gdzie?
— Do siebie.
— Dobrze — weź a powracaj do Luwru, gdzie moich przyjaciół jutro przyjąć muszę.
— Wstań, czcigodny ojcze — mówił Chicot do mnicha.
— Żarty sobie ze mnie stroi — pomruknął Gorenflot.
— Wstawaj — powtórzył gaskończyk, uderzając go kolanem.
— A! zasłużyłem!.. — mówił Gorenflot.
— Co on tam mówi? — zapytał król.
— Najjaśniejszy panie — odparł Chicot — przypomina wszystkie swoje trudy, wylicza męczarnie i kiedy mu przyrzekam protekcyę króla, mówi: zasłużyłem na to.
— Biedak!... pamiętaj o nim przynajmniej.
— Bądź spokojnym, Najjaśniejszy Panie, przy mnie na niczem mu nie będzie zbywało.
— A! panie Chicot! Najdroższy panie Chicot — wołał Gorenflot — gdzie mnie zaprowadzą?
— Zaraz się dowiesz. Tymczasem, potworo nieprawości, podziękuj królowi.
— Za co?..
— Mówię ci, podziękuj.
— Najjaśniejszy panie — jąkał Gorenflot — ponieważ Wasza królewska mość...
— Tak, wiem wszystko — rzekł król — co uczyniłeś w twojej podróży do Lyonu, w czasie wieczoru Ligi, i dzisiaj nakoniec. Bądź spokojnym, stosowną do twoich zasług otrzymasz nagrodę.
Gorenflot westchnął.
— Gdzie jest Panurgus?.. — zapytał Chicot.
— W stajni biedaczek.
— Idź po niego, wsiadaj i przyjeżdżaj tu natychmiast.
— Tu, panie Chicot? Mnich oddalił się jak mógł najśpieszniej, dziwiąc się, że straż za nim nie idzie.
— Teraz, mój synu — rzekł Chicot — weź z twojego orszaku dwudziestu ludzi, resztę oddaj pod dowództwo Crillona.
— Gdzież ich mam posłać?..
— Do pałacu Andegaweńskiego, po twojego brata.
— Na co?..
— Aby drugi raz nie uciekł.
— Alboż mój brat?...
— Czy ci źle dzisiaj poradziłem?...
— O! najlepiej.
— A zatem czyń, co mówię.
Henryk wydał rozkaz, aby mu przyprowadzono księcia Andegaweńskiego do Luwru.
Crillon nie bardzo przywiązany do księcia, ruszył natychmiast.
— A ty? — rzekł Henryk.
— Ja poczekam na mnicha.
— Ale przyjdziesz do Luwru.
— Za godzinę.
— Zatem bywaj zdrów.
— Żegnam cię, mój synu.
Henryk odjechał z orszakiem.
Chicot niecierpliwy i nie umiejący czekać, udał się ku stajniom i ujrzał Gorenflota na Panurgu.
Biedak nie miał nadziei ocalenia.
— Dalej!... — rzekł Chicot, biorąc za uzdę Panurga — czekają na nas.
Gorenflot najmniejszego nie stawił oporu, lecz wylewał obfite łzy, które go wychudzały w mgnieniu oka.
— Ktoby to był powiedział! — mówił mnich lamentując.
Chicot ciągnął za sobą Panurga, poruszając ramionami.
Król powróciwszy do Luwru, zastał swoich przyjaciół śpiących spokojnie.
Wypadki historyczne mają to w sobie, że odbijają wielkość swoję w minionych okolicznościach.
Ci, którzy uważają na to, co ma się przytrafić rano i na to, co przed tem się stało, nie bez interesu patrzyli na króla, który przed chwilą o mało nie postradał korony, a teraz ucieka się do trzech swoich ulubieńców, mających nieść życie dla niego w ofierze.
Poeta, uprzywilejowana istota, zwykła odgadywać z pozorów, znalazłaby, jesteśmy pewni, niejaką sprzeczność w melancholijnych twarzach z żywym uśmiechem, u spoczywających spokojnie na łóżkach przy sobie stojących, jakby pod rodzicielską strzechą.
Henryk lekko przystąpił do śpiących, a za nim Chicot, który wpierw nim przyszedł do króla, umieścił mnicha w bezpiecznem miejscu.
Jedno łóżko było puste, łóżko d’Epernona.
— Szaleniec! jeszcze nie powrócił!... — pomrukami król, a! nieszczęśliwy głupiec! Bić się chce z Bussym, człowiekiem najwaleczniejszym w całej Francyi i najniebezpieczniejszym na całym świecie.
— Otóż go masz!... — rzekł Chicot.
— Szukać go i przyprowadzić!... — zawołał król. Potem przywołać Mirona, aby mi uśpił tego wartogłowa. Chcę aby sen wzmocnił go i uczynił zdolnym do obrony.
— Najjaśniejszy panie — rzekł odźwierny — oto wraca pan d’Epernon.
Rzeczywiście powracał.
Dowiedziawszy się, że król przybył, a nie spodziewając się jego odwiedzin, wśliznął się do wspólnej sali, sądząc, że nie będzie spostrzeżonym.
Lecz ponieważ czatowano na niego, więc o przybyciu zaraz doniesiono królowi.
Widząc, że nie może króla uniknąć, chociaż zmieszany, sam zbliżył się do niego.
— Pójdź, pójdź nieszczęsny — mówił król, i patrz na twoich przyjaciół.
D’Epernon spojrzał w około i wszystko odgadł.
— Patrz na twoich przyjaciół — mówił Henryk — oni roztropni, wiedzą jak jutrzejszy dzień ważny, ty zaś nieszczęsny! zamiast modlić się i spać jak oni, szalejesz po Paryżu, pięknie jutro będziesz wyglądał!
D’Epernon był bardzo blady i dopiero wyrzuty króla go zarumieniły.
— Dalej — mówił Henryk — kładź się i śpij. Czy tylko zaśniesz?
— Ja!.. — odpowiedział d’Epernon, jakby go podobne obrażało pytanie.
— Pytam, czy będziesz miał czas spać? Czy wiesz, że jutro masz pojedynek i że w tej porze, dzień robi się o czwartej godzinie? Druga teraz, zatem zaledwie masz dwie godziny snu...
— Dwie godziny dobrze użyte są dostatecznym odpoczynkiem.
— Czy będziesz spał?
— Doskonale, Najjaśniejszy panie.
— Nie wierzę.
— Dlaczego?
— Bo jesteś wzruszony i myślisz o jutrze. Masz słuszność, bo to nie jutro, a dziś właściwie. Jednakże według mnie, jeszcześmy nie przyszli do dnia fatalnego.
— Najjaśniejszy panie — rzekł d’Epernon — przyrzekam, że będę spał, tylko niech mi Wasza królewska mość spać pozwoli.
— Słuszna — rzekł Chicot.
W rzeczy samej, d’Epernon rozebrał się i położył z zadowoleniem, które królowi i Chicotowi zdawało się najlepszą wróżbą.
— Waleczny jak Cezar — rzekł król.
— Prawda — odpowiedział Chicot, drapiąc się w ucho! na honor, ja tego nie pojmuję.
— Patrzaj, już śpi.
Chicot zbliżył się do łóżka, bo w sen d’Epernona nie wierzył.
— Ho! ho! — rzekł.
— Co tam? — zapytał król.
— Patrz.
Chicot palcem pokazał buty d’Epernona.
— Krew — mruknął król.
— Chodził po krwi... jaki zuch!
— Czy raniony?... — zapytał król niespokojnie.
— Kto wie, może jak Achilles w piętę raniony.
— Patrzaj!... i jego suknia poplamiona. Co mu się stało takiego?
— Może kogo zabił — rzekł Chicot.
— Na co?
— Dla wprawy.
Chicot w ucho się podrapał.
— Hm! hm! — rzekł.
— Nie odpowiadasz?
— Hm! hm! to wiele znaczy.
— O! Boże — rzekł król — co się tu dzieje, i jaka przyszłość mnie czeka!.. Szczęściem, że jutro...
— Dzisiaj, mój synu, zawsze mieszasz...
— Tak, prawda.
— A więc cóż dzisiaj?
— Dzisiaj będę spokojnym.
— Dlaczego?
— Bo tych przeklętych Andegaweńczyków wybiją.
— Tak sądzisz, Henryku?
— Jestem nawet pewny; oni tacy waleczni....
— Nie myślę, ażeby Andegaweńczycy byli tchórze.
— Zapewne; ale patrz, jak moi są silni... patrz na rękę Schomberga, co za muskuły.
— Gdybyś królu widział Entragueta.
— Gdybyś zobaczył oczy Quelusa a czoło Maugirona! Tacy muszą zwyciężyć. Skoro tylko spojrzą, nieprzyjaciel już pokonany w połowie.
— Mój synku — rzekł Chicot wstrząsając głową, — są i czoła i oczy więcej nakazujące uszanowania; czy tylko na to liczysz?
— Nie, pójdź, coś ci pokażę.
— Gdzie? — W moim gabinecie.
— Czy to, co mi masz pokazać, daje ci pewność zwycięztwa?
— Tak.
— Pójdźmy więc.
— Zaczekaj.
Henryk zbliżył się do ulubieńców.
— Słuchaj, rzekł, dziś, czy tam jutro nie chcę ich zasmucać i rozczulać. Chcę się teraz z nimi pożegnać.
Chicot kiwnął głową.
— Pożegnaj się, mój synku — powiedział.
Ton głosu, jakim wymówił te wyrazy, tak był smutny, że króla dreszcze przeszły, a nawet i łzy w oczach stanęły.
— Zegnam was, moi przyjaciele — mówił — żegnam was.
Chicot odwrócił się, bo i on miał czułe serce.
Lecz wkrótce, prawie pomimowoli, oczy jego skierowały się na ulubieńców.
Henryk schylił się ku nim i jednego po drugim w czoło całował.
Różana świeca oświecała tę scenę i nadawała posępną barwę draperyom i twarzom.
Chicot nie był zabobonny; ale gdy patrzył, jak król dotyka czoła Maugirona, Quelusa i Schomberga, zdawało mu się, że jakiś duch z tamtego świata żegna leżących już w grobie.
— To szczególniejsza — myślał Chicot — nigdy tego niedoświadczałem.
Zaledwie król skończył całować, aliści d’Epernon otworzył oczy, chcąc się przekonać, czy odszedł.
Król oddalił się wsparty na ramieniu Chicota.
D’Epernon wyskoczył z łóżka i zaczął wycierać krew z butów i sukni.
To zwróciło jego myśli ku scenie przy Bastylii.
— Nie było dosyć krwi dlatego człowieka, rzekł, tyle jej wylał sam jeden.
I położył się znowu.
Henryk zaprowadził Chicota do swojego gabinetu i otwierając hebanowe pudełko, wyłożone białym atłasem:
— Patrzaj, rzekł.
— Widzę szpady — odpowiedział Chicot — cóż z tego?
— Tak, szpady poświęcane.
— Przez kogo?
— Ojciec Święty uczynił mi tę łaskę. To pudełko jak je widzisz, kosztuje życie dwudziestu koni i czterech ludzi.
— Czy ostre?... — zapytał Chicot.
— Zapewne; ale to najwięcej, że poświęcane.
— Chciałbym przytem wiedzieć, czy są ostre...
— Poganinie!
— Dobrze, mój synku; ale mówmy o czem innem.
— Śpieszmy się więc.
— Czy chce ci się spać?
— Nie, będę się modlił.
— Kiedy tak, to prosto do rzeczy. Czy kazałeś przywołać księcia Andegaweńskiego?
— Kazałem, czeka na dole.
— Co myślisz z nim zrobić?
— Myślę go w Bastylii uwięzić.
— Bardzo rozumnie. Tylko obierz miejsce głębokie i dobrze zamknięte, naprzykład to samo, które zajmował Saint-Pôl, albo d’Armagnac.
— O! bądź spokojny.
— Wiem synku, gdzie sprzedają czarny aksamit.
— Chicot, to mój brat.
— Prawda, a dworska żałoba używa fioletu; czy będziesz z nim mówił?
— Zapewne; trzeba go uprzedzić, że jego sprawki odkryto.
— Hm!... — mruknął Chicot.
— Czy widzisz w tem co niestosownego?
— Bynajmniej; ale ja na twojem miejscu zaniechałbym tej rozmowy, a myślał o więzieniu.
— Niech przyprowadzą księcia Andegaweńskiego — rzekł król.
— To mi jest wszystko jedno — mówił Chicot — ja zawsze się trzymam pierwszego.
Po chwili wszedł książę.
Blady był i bez broni.
Crillon szedł za nim ze szpadą w ręku.
— Gdzieście go znaleźli?... — zapytał król Crillona, mówiąc takim tonem, jakby księcia nie było.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Crillon — Jego książęca mość nie był u siebie; gdyśmy w imieniu Twojem zajęli jego pałac, powrócił i został przez nas bez oporu zatrzymany.
— To szczęście — rzekł król z pogardą.
A odwróciwszy się do księcia:
— Gdzie byłeś?... — zapytał.
— Gdziekolwiek byłem, Najjaśniejszy panie, bądź o tem przekonany, że o tobie myślałem.
— Nie wątpię — odpowiedział Henryk — twoje usprawiedliwienie dowodzi, że słusznie podobne miałem przekonanie.
Franciszek skłonił się spokojnie i z uszanowaniem.
— Gdzie byłeś?... — znowu zapytał król postępując ku bratu; gdzie byłeś, gdy miano pochwytać twoich wspólników?
— Moich wspólników?... — powtórzył Franciszek.
— Tak, twoich wspólników.
— Najjaśniejszy panie, źle wzglądem mnie jesteś uprzedzony.
— Tym razem nie ujdziesz mi paniczu a twój zawód intryganta skończony... Tym razem, nie będziesz po mnie następcą.
— Najjaśniejszy panie, pomiarkuj się; zapewne ktoś oburzył cię przeciwko mnie.
— Nędzniku!... — wykrzyknął król uniesiony gniewem — umrzesz z głodu w Bastylli.
— Posłuszny jestem twoim Najjaśniejszy panie rozkazom, choćby śmierć zwiastowały.
— A więc gdzie byłeś, obłudniku?
— Broniłem Waszej królewskiej mości i pracowałem nad sławą i spokojnością twojego panowania.
— Na honor, to bezczelność!... — zawołał król oburzony.
— Ha! ha! ha! opowiedz nam Mości książę, bo to musi być bardzo ciekawem — odezwał się Chicot.
— Powiedziałbym wszystko Waszej królewskiej mości, gdybyś się ze mną jak z bratem obchodził: tymczasem, niechaj za mnie mówią wypadki — odrzekł Franciszek.
— To mówiąc, ukłonił się znowu ale niżej jak pierwej i odwróciwszy się do Crillona — rzekł:
— Kto z was ma zaprowadzić do Bastylli, pierwszego księcia Francyi?
Chicot namyślał się; na raz zrozumiał wszystko.
— O!... teraz rozumiem — rzekł — dlaczego Epernon we krwi był powalany, a na twarzy krwi nie było widać!
Piękny dzień zaświtał; żaden mieszczanin nie wiedział o niczem, ale za to rojaliści i stronnicy Gwizyusza, czekali niecierpliwie wypadku i przedsiębrali stosowne środki, aby w czasie właściwym powinszować zwycięzcy.
Jak widzieliśmy w poprzedzającym rozdziale, król nie spał przez noc całą, modlił się, płakał, a ponieważ był doświadczonym w pojedynkach, wyszedł o trzeciej rano z Chicotem, aby przyjaciołom, ile było w jego mocy, usłużyć.
Poszedł zwiedzić pole walki.
Scena godną była uwagi; powtarzamy, bardzo godną.
Król ubrany w ciemną suknię, okryty szeroklin płaszczem, ze szpadą u boku, w kapeluszu naciśniętym na oczy, przeszedł ulicą Ś-go Antoniego, aż pod Bastyllę.
Przybywszy tam, ujrzał tłum ludu i nie chcąc się narażać, udał się ulicą Ś-tej Katarzyny i tyłami wszedł w obwód Tournelles.
Tłum, jak można się domyślać, liczył trupów po bitwie nocnej.
Król uniknął go dlatego nie wiedział, co się stało.
Chicot był obecny sprzeczce, albo raczej umowie, która się odbyła przed ośmiu dniami i dlatego mógł powiedzieć królowi tak o miejscu potyczki, jak równie o warunkach spotkania.
Henryk zaczął rozmierzać przestrzeń, patrzeć po drzewach i obliczać odbicie światła.
— Quelus będzie narażony — rzekł; będzie miał słońce wprost w prawe oko, jedyne, jakie mu pozostało[1]. Maugiron będzie w cieniu, Maugiron powinien stanąć na miejscu Quelusa, bo ma wzrok doskonały. Otóż co źle było postanowione. Schomberg, który ma słabe nogi, niech ma drzewo na wszelki wypadek. Otóż tak być powinno. Biedny, biedny Quelus.
I smutnie kiwnął głową.
— O co się troszczysz królu — rzekł Chicot.
Król wzniósł oczy ku niebu i westchnął.
— Boże widzisz — rzekł, jak on bluźni ale wiesz także, że to błazen tylko.
Chicot wzniósł ramiona.
— A Epernon — rzekł król, na honor, zapomniałem o nim. Epernon ma się bić z Bussym O! Boże, jakże on będzie narażony! Patrz na rozkład stanowisk: na lewo baryera, na prawo drzewo, z tyłu rów. Epernon potrzebuje być bacznym, bo Bussy to wąż, to tygrys, który skacze, uderza, cofa się i zwija.
— Ba! — rzekł Chicot, spokojny jestem o Epernona.
— Ja wcale nie; on zginie.
— O! nie tak on głupi — będzie umiał wykręcić się...
— Jakto rozumiesz?
— Rozumiem, że się nie będzie bił.
— Alboż nie słyszałeś?
— Prawda.
— A więc?
— Dlatego też bić się nie będzie.
— A! niedowiarku!
— Znam gaskończyków, Henryku; ale otóż dzień, powracajmy do Luwru.
— Czy myślisz, że w czasie walki w Luwrze pozostanę?
— Zapewne — bo gdyby cię tutaj widziano każdy powiedziałby jeśli twoi zwyciężą, żeś czarami przechylił na ich stronę zwycięztwo; w przeciwnym razie, jeśli będą, pokonani, żeś ty im przyniósł nieszczęście.
— Co mnie to obchodzi? ja zawsze będę ich kochał.
— Pragnąłbym, abyś był cokolwiek silniejszym, Henryku; bardzo życzę ci, abyś zawsze kochał twoich przyjaciół, ale także pragnę abyś samego księcia Andegaweńskiego w Luwrze nie zostawiał.
— Alboż tam nie ma Crillona?
— Crillon jest lew, dzik, nosorożec, co chcesz, twój zaś brat jest wężem, jaszczurką, grzechotnikiem, którego potęga nie w sile, ale w truciźnie.
— Masz słuszność; każę go zamknąć w Bastylli.
— Mówiłem, że nie potrzebnie się z nim widziałeś.
— Tak, pokonał ranie swoją pewnością, swojem twierdzeniem, że wyświadczył mi przysługę.
— Dlatego jeszcze więcej nie powinieneś mu wierzyć. Wracajmy, mój synku.
Henryk idąc za radą Chicota, udał się do Luwru, raz jeszcze spoglądając za siebie na pole walki.
W Luwrze wszystko już było na nogach, kiedy król z Chicotem powrócił.
Ulubieńcy powstawali i kazali się lokajom ubierać.
Król zapytał czem się bawią.
Schomberg robił plie, Quelus wódką oczy przemywał, a Maugiron pił wino hiszpańskie, Epernon zaś na kamieniu szpadę ostrzył.
Widzieć go było można, jak na brusie obtaczał broń.
— I mówisz, że ten człowiek nie jest Bayardem? — rzekł Henryk, spoglądając na niego miłosiernie.
— Ja tylko mówię, że szlifierz — odparł Chicot.
Epernon zobaczył Henryka i zawołał:
— Król!
Henryk mimo postanowienia jakie uczynił, nie mógł się powstrzymać i wszedł.
Mówiliśmy, że to był król, pełen powagi i wielką nad sobą mający siłę.
Twarz jego spokojna prawie uśmiechnięta, żadnego nie zdradzała uczucia.
— Dzień dobry, panowie — rzekł — jak widzę w dobrem znajduję was usposobieniu.
— Tak, Bogu dzięki, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Quelus.
— Maugiron, czegoś tak smutny?
— Złe sny miałem, Najjaśniejszy panie, a że jestem nieco zabobonny, chcę winem hiszpańskiem wzmocnić odwagę.
— Mój przyjacielu — rzekł król, trzeba pamiętać co mówi Miron, a to wielki jest lekarz, że sny zależą od wczorajszych wrażeń i na jutrzejsze nie wpływają wypadki, chyba gdy nam wolę Boga przepowiadają.
— Mnie, Najjaśniejszy panie — mówił Epernon, zupełnie widzisz uleczonym; prawda, źle spałem tej nocy, ale rękę mam silną a oko pewne.
I szpadą w mur uderzył.
— Tak, — rzekł Chicot, śniła ci się, że krwią powalałeś obuwie; to sen wcale dobry i znaczy, że w potyczce Aleksandra z Cezarem, zwyciężysz.
— Moi przyjaciele — rzekł Henryk, wiecie, że idzie o honor waszego monarchy, albowiem jego sprawy bronicie. Nie myślcie jednak o mnie, co dzisiejszej nocy silnie na tronie zasiadłem i nic mnie wstrząsnąć nie zdoła.
— Najjaśniejszy panie, bądź spokojnym — odrzekł Quelus; być może, że zginiemy, ale honor ocalemy.
— Panowie! — znowu się król odezwał, kocham was czule i szanuję także — pozwólcie więc dać sobie jednę radę: Bez brawury, bo nie ginąc, ale niszcząc nieprzyjaciół, zrobicie mi prawdziwą przysługę.
— Co do mnie — odezwał się Epernon, ja się nie ruszę ani na krok jeden.
— A ja za nic nie ręczę — rzekł Quelus, uczynię, co będę mógł; oto wszystko.
— A ja — mówił Maurignon, mogę za to zaręczyć, że chociaż zginę, przeciwnika zabiję.
— Tylko na same potykacie się szpady?
— Na szpady i na sztylety — odpowiedział Schomberg.
Król trzymał rękę na piersiach.
Może ręka i serce króla udzielały sobie obawy przez wspólne drżenie, lecz Henryk z pozoru był dumny, niewzruszony, zdawało się, że wysyła żołnierzy na wojnę, a nie swoich ulubieńców do walki.
— Naprawdę, mój królu — mówił Chicot, ślicznym jesteś w tej chwili.
Ulubieńcy byli już gotowi i nic im nie pozostało jak nizki ukłon oddać swojemu panu.
— Czy konno jedziecie — zapytał Henryk.
— Nie, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Quelus, pójdziemy pieszo, albowiem ruch dodaje życia a głowa, jak sam Najjaśniejszy panie utrzymujesz, najwięcej w walce stanowi.
— Masz słuszność moje dziecię — podaj mi rękę.
Quelus skłonił się i pocałował rękę królewską, — inni poszli za jego przykładem.
Epernon ukląkłszy, mówił:
— Najjaśniejszy panie, pobłogosław moję szpadę.
— Nie Epernonie — odpowiedział król. Oddaj twoję szpadę paziowi, ja dla ciebie mam lepszą. Chicot przynieś szpady.
— Wydaj ten rozkaz kapitanowi gwardyi mój synu; ja jestem tylko błaznem, nawet poganinem i błogosławieństwo mogłoby się w moich rękach w czary przemienić.
— Jakież to szpady, Najjaśniejszy panie? — zapytał Schomberg, rzucając okiem na pudło, które wnosił oficer.
— Szpady z Włoch, mój synu, szpady ukute w Medyolanie; gardy wyborne, a wy, co oprócz Schomberga, macie ręce delikatne, moglibyście łatwo być rozbrojeni.
— Dzięki ci, Najjaśniejszy parne — mówili razem ulubieńcy.
— Idźcie, już czas — rzekł król, nie mogąc dłużej powstrzymać wzruszenia.
— Najjaśniejszy panie — mówił Quelus — czy dla zachęcenia nas, Wasza królewska mość nie będziesz obecnym?
— To niestosowne, moi drodzy; bijecie się bez mojej wiedzy i bez mojego pozwolenia, niechaj to wygląda, jako skutek prywatnej kłótni.
I skinieniem, prawdziwie monarszem, pożegnał ich.
Gdy ulubieńcy, a za nimi służący ich Luwr opuścili, gdy ucichł brzęk szpad i ostróg, król opierając się o poręcz okna, mówił:
— Umieram!
— A ja!.. — mówił Chicoc — chciałbym widzieć pojedynek, bo jestem pewny, że d’Epernon zrobi coś ciekawego.
— Opuszczasz mnie, Chicot?... — rzekł król tonem żałosnym.
— Tak — odpowiedział Chicot — bo jeżeli który z nich zapomni o swojej powinności, ja muszę utrzymać honor króla.
— Idź więc — rzekł Henryk.
Gaskończyk, pożegnawszy króla, zniknął jak błyskawica.
Król wszedł do pokoju, kazał zamknąć okienice, zakazał w Luwrze najmniejszego hałasu i tylko Crillonowi polecił, aby doniósł co się stanie.
— Jeżeli nasi zwyciężą, Crillonie — rzekł — powiesz mi; jeżeli zaś ich pokonają, trzy razy do drzwi zapukasz.
— Dobrze, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Crillon.
Jeżeli rojaliści noc spokojnie spędzili, to samo uczynili stronnicy księcia Andegaweńskiego.
Po dobrej wieczerzy, na której się zgromadzili bez swojego pana, a nawet bez jego wiedzy, pokładli się w łóżka u Entragueta, którego mieszkanie obrano na punkt zborny, jako najbliższy pola bitwy położone.
Koniuszy pana Ribeirac, dobry strzelec i znawca przyborów wojennych, przez całą noc czyścił i ostrzył broń.
Prócz tego, polecono mu o świcie obudzić panów.
Taki był zwyczaj w dnie polowania, albo pojedynku.
Entraguet przed wieczerzą poszedł odwiedzić kupcowę, za którą szalał.
Ribeirac napisał list do matki.
Livarot zrobił testament.
Po uderzeniu trzeciej godziny, to jest kiedy ulubieńcy króla zaledwie się obudzili, oni byli już na nogach weseli i zbrojni.
Wdziali spodnie i pończochy czerwone, aby nieprzyjaciel krwi ich nie widział i aby oni sami jej niewidzieli.
Kaftany wdziali jedwabne, aby w czasie walki nie przeszkadzały im.
Nakoniec wzięli trzewiki bez korków i kazali nieść za sobą miecze, aby żadnego nie doznać utrudzenia.
Prześliczny był czas do kochania, bitwy, albo przechadzki.
Słońce złociło szczyty domów, na których połyskiwała rosa.
Woń przyjemna z ogrodów rozchodziła się po mieście.
Bruk był suchy i powietrze świeżo.
Nim wyszli z domu, wysłali do pałacu księcia Andegaweńskiego, aby się o Bussym dowiedzieć.
Odpowiedziano im, że wyszedł o dziesiątej wieczór i że dotąd nie wrócił.
Posłaniec dowiadywał się, czy wyszedł sam i czy był zbrojny.
Odpowiedziano, że wyszedł z Remym i że obadwa mieli szpady u boku.
Nie byli oni niespokojni o hrabiego, bo często go w nocy w domu nie bywało.
Prócz tego, wiedzieli, że jest zręcznym i silnym.
Trzej przyjaciele kazali sobie powtórzyć wszystkie szczegóły.
— Czy nie wiecie panowie — rzekł Entraguet — że król zalecił łowy na jelenia w lesie Compiègne, i że pan de Monsoreau wczoraj miał wyjechać?
— Tak, odpowiedzieli.
— Wtem zatem gdzie jest hrabia. Kiedy wielki łowczy tropi jelenia, on tropi jego łanię.
Bądźcie panowie spokojni, jest pewnie blisko placu spotkania i na czas przybędzie.
Entraguet wzniósł ramiona.
— Alboż to Bussy zmęczy się kiedykolwiek?... — odparł. Dalej w drogę panowie, pewnie go spotkamy.
I wszyscy wyruszyli.
Było to właśnie w tej chwili, kiedy Henryk swoim ulubieńcom broń wydzielał.
Wyprzedzili ich więc o dziesięć minut.
Ponieważ Entraguet mieszkał przy ulicy świętego Eustachego, udali się przez ulice Lombardów, Verrerie i świętego Antoniego.
Wszystkie te ulice były puste.
Wieśniacy jadący z Montreuil, Vincennes, albo z Saint-Maur-les-fosses z mlekiem i leguminami, śpiący na wozach, albo na mułach, spotykali trzech młodzieńców, z trzema paziami i trzema koniuszymi.
Nie było krzyku, hałasu i gróźb.
Kiedy się ma bić na śmierć, najwięcej roztrzepać stają się wtedy zamyślonymi.
Przybywszy na wysokość ulicy świętej Katarzyny, wszyscy ze znaczącym uśmiechem spojrzeli na domek pana de Monsoreau.
— Jestem pewny — mówił Entraguet — że Dyana nie raz pójdzie do okna.
— Patrzaj — rzekł Ribeirac — zdaje mi się, że już przyszła.
— Dlaczego?
— Okno otwarte.
— Prawda, ale dlaczego drabinka przy oknie, kiedy dom ma drzwi?
— To szczególniejsza!... — zakończył Entraguet.
Wszyscy trzej zbliżyli się do domku, ale z jakiemś smutnem przeczuciem.
— Nie my sami się dziwimy — rzekł Livarot — patrzcie jak wieśniacy stają na wozach i patrzą.
I podstąpili pod balkon.
Ogrodnik tam stał i opatrywał ziemię.
— A! panie de Monsoreau!... — zawołał Entraguet — patrz na nas. Spiesz się, bo my wpierw przyjdziemy.
Czekali, lecz nadaremnie.
— Co tutaj robisz?... — rzekł Livarot do ogrodnika. Czy ty postawiłeś drabinkę?
— Boże uchowaj, panowie — odpowiedział.
— A na co stoi?... — zapytał Entraguet.
— Patrzcie panowie w górę.
Wszyscy trzej wznieśli głowy.
— To krew, a nawet zczerniała — rzekł wieśniak.
— Do drzwi się dobijano — mówił paź Entragueta.
Entraguet spojrzał na drzwi i na okno i w jednej chwili był już na balkonie.
Spojrzał po pokoju.
— Co tam takiego?... — zapytali drudzy widząc jak drży i blednieje.
Straszny krzyk był jego odpowiedzią.
Livarot wszedł za nim.
— Trupy, śmierć, śmierć wszędzie!... — wykrzyknął młodzieniec.
Obadwa weszli do pokoju.
Ribeirac pozostał na dole.
Tymczasem, ogrodnik swojemi krzykami zatrzymywał przechodzących.
W pokoju pozostały ślady okropnej walki nocnej.
Plamy, albo raczej strumienie krwi widniały na posadzce.
Obicia były porąbane pałaszami i podziurawione kulami.
Sprzęty, suknie, ozdoby leżały potłuczone i we krwi powalane.
— O! Remy! biedny Remy!.. — nagle zawołał Entraguet.
— Umarł?... — zapytał Livarot.
— Już zimny.
— Chyba pułk dragonów musiał tędy przechodzić!... — wykrzyknął Entraguet.
W tym czasie, Livarot ujrzał w sieni ślady krwi, co oznaczało, że i tutaj odbyła się walka.
Dziedziniec był pusty i cichy.
Entraguet udał się do sąsiedniego pokoju.
Wszędzie była krew i krew go zaprowadziła do okna.
Schylił się i spojrzał w mały ogródek.
Kraty żelazne utrzymywały jeszcze martwe zwłoki Bussego.
Ten widok nie krzyk, ale ryk z piersi Entragueta wydarł.
Livarot przybiegł.
— Patrzaj — rzekł Entraguet — Bussy zginął.
— Bussy, zamordowany, wyrzucony przez okno. Pójdź, pójdź, Ribeirac!
Tymczasem Livarot wybiegł na dziedziniec i spotkał na schodach Ribeiraca, którego z sobą przyprowadził.
Małe drzwi wychodzące na dziedziniec służyły im za przejście.
— To on!... — wykrzyknął Livarot.
— Ucięto mu rękę — rzekł Ribeirac.
— Ma dwie kule w piersiach.
— Przeszyty sztyletem.
— Biedny Bussy!... — zawołał Entraguet — zemsta, zemsta?...
Odwracając się, Livarot dotknął drugiego trupa.
— Monsoreau!... — zawołał.
— Co! i Monsoreau także?
— Tak, Monsoreau, przebity i głowę ma o mur strzaskaną.
— Tak więc wszystkich naszych przyjaciół wymordowano tej nocy?
— A jego żona?... — zawołał Entraguet.
Nikt nie odpowiedział, lud krążył koło domu.
W tej chwili, król i Chicot przybyli na ulicę świętej Katarzyny i zawrócili, aby uniknąć zebranego ludu.
— Biedny, biedny Bussy!... — zawołał Ribeirac z rozpaczą.
— Tak — rzekł Entraguet — chciano się pozbyć najniebezpieczniejszego.
— To nikczemność! to podłość!... — wykrzyknęli wszyscy.
— Pójdźmy na skargę do księcia — zawołał jeden.
— Nie — rzekł Entraguet — nikomu nie poruczamy zemsty, sami się mścijmy.
Entraguet zeszedł i połączył się z Livarotem i Ribeiracem.
— Przyjaciele — rzekł — patrzcie na tę szlachetną postać najwaleczniejszego z ludzi, patrzcie na te krople krwi jeszcze czerwonej; patrzcie i mścijcie się, Bussy! my się za ciebie pomścimy.
To mówiąc, przyłożył usta do ust Bussego i dobywszy szpadę, we krwi ją umaczał.
— Bussy — rzekł — przysięgam na twoje zwłoki, że się pomszczę na nieprzyjaciołach za krew twoję.
— Przysięgamy zwyciężyć, albo umrzeć — mówili inni.
— Panowie — rzekł Entraguet kładąc szpadę do pochwy — nie ma przebaczenia, wszak prawda?
Dwaj młodzieńcy położyli ręce na ciele Bussego.
— Nie ma przebaczenia!... — powtórzyli.
— Ale — przerwał Livarot — teraz nas tylko trzech przeciwko czterem.
— Tak, aleśmy nie zamordowali nikogo — odpowiedział Entraguet.
— Bóg opiekuje się niewinnymi. Żegnam cię, Bussy.
— Żegnam cię, Bussy!... — powtórzyli inni towarzysze.
I wyszli z tego przeklętego domu ze zgrozą w duszy, bladością na czołach.
Widok śmierci zrodził w nich rozpacz, która podwaja siły; uczuli oburzenie szlachetne, które wysżzym czyni człowieka.
Przybywszy na plac walki zastali nieprzyjaciół swoich, którzy na nich czekali; jedni siedzieli na kamieniach, drudzy oparci byli o baryerę.
Pospieszyli wstydząc się, że późno przybywają; ulubieńcy mieli z sobą czterech masztalerzy.
Cztery szpady leżące na ziemi, zdawały się oczekiwać i spoczywam jak oni.
Przecisnęli się przez tłum, który znacznie się powiększył.
— Panowie — rzekł Quelus podnosząc się i kłaniając z dumą — czekamy więc na was.
— Przebaczcie panowie — odpowiedział Entraguet — bylibyśmy przed wami przybyli, gdyby się jeden z naszych nie spóźnił.
— Zapewne pan de Bussy — odezwał się d’Epernon. Zdaje się, że go dzisiaj potrzeba wytargać za uszy.
— Czekaliśmy do tego czasu — rzekł Schomberg — to jeszcze poczekamy.
— Pan de Bussy nie przyjdzie — odpowiedział Entraguet.
Podziwienie malowało się na wszystkich twarzach.
Epernon był pomieszany.
— Nie przyjdzie!... — rzekł — a więc stchórzył?
— Może nie dlatego — odezwał się Quelus.
— Masz pan słuszność — rzekł Livarot.
— A dlaczego nie przyjdzie?... — zapytał Maugiron.
— Bo nie żyje — odparł Entraguet.
— Umarł!... — zawołali ulubieńcy.
D’Epernon nic nie mówił, ale bladł coraz bardziej.
— Zamordowano go!... — mówił Entraguet. Czy nie wiecie o tem panowie?
— Nie — rzekł Quelus — zkądbyśmy wiedzieli?
— Czy to pewna?... — zapytał d’Epernon.
Entraguet dobył szpady.
— Tak pewna, jak to, że krew jego na mojej szpadzie.
— Zamordowany!... — wykrzyknęli trzej ulubieńcy królewscy. Pan Bussy zamordowany!
D’Epernon kiwnął głową z wyrazem powątpiewania.
— Ta krew woła o pomstę — rzekł Ribeirac — czy pojmujecie to panowie?
— Rzecby można, że przymawiacie komuś — odezwał się Schomberg.
— Niestety! — odpowiedział Entraguet.
— Co to znaczy? — zawołał Quelus.
— Szukaj komu zbrodnia korzystną. — pomruknął Livarot.
— A!... panowie, wytłumaczcie się jaśniej — rzekł Maugiron głosem piorunującym.
— Dlategośmy przybyli — odpowiedział Ribeirac i teraz więcej niż kiedykolwiek mamy powodów mordowania się...
— A więc prędzej szpady do ręki — rzekł d’Epernon.
— Pilno ci panie gaskończyku — rzekł Livarot — nie tak śmiało śpiewałeś, kiedy nas było czterech przeciwko czterem.
— Alboż nasza wina, że was trzech tylko? — zapytał d’Epernon.
— Tak, wasza wina — odpowiedział Entraguet — on zginął, boście woleli, aby był w grobie, niż na ziemi; ucięto mu rękę, aby nic mógł utrzymać szpady; potrzeba było zgładzić go ze świata aby jego oczy was wszystkich nie olśniewały. Czy rozumiecie teraz, wszak mówię jasno..
— Dosyć, dosyć panowie — odpowiedział Quelus.
— Oddal się, panie d’Epernon, trzech będziemy z trzema walczyli; ci panowie przekonają się, czy chcemy korzystać z nieszczęścia, jakie opłakujemy. Pójdźcie panowie — zawołał, rzucając kapelusz i lewą rękę wznosząc do góry — pójdźcie i przekonajcie się, czy walcząc w obliczu Boga, jesteśmy mordercami.
— Nienawidziłem cię — rzekł Schomberg — teraz tobą się brzydzę.
— A ja — odpowiedział Entraguet — przed godziną miałbym litość nad tobą, a teraz żadnej.
— Jak walczymy: w sukniach, czy bez sukien? — zapytał Schomberg.
— Nawet bez koszul — odpowiedział Entraguet — niechaj nagie potykają się piersi.
Młodzi ludzie zrzucili suknie z siebie i zerwali koszule.
— Otóż masz — rzekł Quelus — zgubiłem sztylet. Źle siedział w pochwie i zapewne zginął mi w drodze.
— Może go pan, panie Quelus, zostawiłeś u pana de Monsoreau, przy Bastylli — rzekł Entraguet.
Quelus zapienił się ze złości i stanął gotów do spotkania.
— Ale on nie ma sztyletu przy sobie, panie Entraguet — zawołał Chicot donośnie, przybywając w tej chwili na pole walki zapaśników.
— To jego, nie moja wina — odpowiedział Entraguet.
I lewą ręką pochwyciwszy sztylet, stanął do walki.
Miejsce, na którem odbywało się straszne spotkanie, było w oddaleniu, jakeśmy powiedzieli, i ocienione drzewami.
We dnie, dzieci przychodziły tu bawić się, a w nocy pijaki i złodzieje spać się tu kładli.
Baryery postawione przez handlarzy koni, tamowały przystęp pospólstwu, które podobne do strumienia, pędzi gdzie go pchają.
Przechodzący obchodzili ten plac i nie zatrzymywali się na nim.
Prócz tego, było bardzo rano i cały tłum oblegał dom pana de Monsoreau.
Chicot z drżącem sercem, chociaż nie bardzo czuły, siedział przed lokajami i paziami na balustradzie drewnianej.
Nielubił on Andegaweńczyków i nienawidził ulubieńców, jednak wiedział, że obiedwie strony są waleczne i że szlachetna krew popłynie niebawem.
Epernon chciał udawać zucha.
— Jakto! czy się mnie boją?
— Milcz, gaduło, — odpowiedział Entraguet.
— Ja mam moje prawa — mówił Epernon, wszak warunki ułożono przed ośmiu dniami.
— A więc ze mną — rzekł Ribeirac zastępując mu; odwrócił się i dobył szpadę.
— Pójdź kochanku — rzekł Chicot, tylko nie powalaj trzewików, jak wczoraj.
— Co tam gada ten błazen?
— Mówię, że niedługo będzie tu krew i będziesz chodził po niej, jak wczoraj w nocy.
Epernon stracił przytomność.
Usiadł o dziesięć kroków od Chicota i nie śmiał spojrzeć na niego.
Ribeirac i Schomberg, po zrobieniu ukłonu zbliżyli się.
Quelus i Entraguet skrzyżowali szpady i postąpili naprzód.
Maugiron i Livarot oparci o baryery, spoglądali na siebie.
Walkę rozpoczęto, gdy piąta wybiła u Ś-go Pawła.
Wściekłość malowała się na twarzach walczących; ze ściśniętych ust, ze strasznej bladości, z pomimowolnego drżenia ręki, łatwo się było domyśleć, że wściekłość jest tylko miarkowaną a gdy wybuchnie, wielkie zrządzi zniszczenie.
Przez kilka minut szpady się tylko ścierały, ani jednego nie zadano ciosu.
Ribeirac strudzony, albo raczej zadowolony, że drasnął przeciwnika, opuścił rękę i czekał przez chwilę.
Schomberg poskoczył i zadał cios, który pierwszą krew wywołał.
Ribeirac był raniony.
Twarz jego zzieleniała i krew popłynęła z ramienia, porwał się, aby raną za ranę odpłacić.
Schomberg chciał cios powtórzyć — ale Ribeirac odbił mu szpadę i pchnął w bok.
Każdy z nich był raniony.
— Teraz spoczniemy — rzekł Ribeirac.
Quelus i Entraguet także się zapalali.
Ale Quelus nie mając sztyletu, nie małą poniósł szkodę i przymuszony zastawiać się lewą ręką, dużo w nią ran otrzymał.
Chociaż nie ciężkie były te rany, miał jednak rękę bardzo zakrwawioną.
Entraguet umiejący korzystać z położenia przeciwnika, zadał mu trzy rany; krew popłynęła z piersi Quelusa.
Za każdym razem powtarzał:
— To nic!
Livarot i Maugiron byli roztropniejsi.
Ribeirac zaciekły z bólu i czując, że z upływem krwi i sił mu ubywa, rzucił się na Schomberga.
Schomberg nie cofnął się i poprzestał na odparciu szpady przeciwnika.
Znowu nowe uderzenie.
Ribeirac był pchnięty w piersi, Schomberg raniony w szyję.
Schomberg silny jeszcze, powtórny zadał cios, który Ribeiraca na wylot przeszył.
Ale Ribeirac prawą ręką pochwycił rękę przeciwnika i sztylet utopił w jego piersiach aż po trzonek.
Ostra klinga dostała serca.
Schomberg jęknął i upadł w znak, ciągnąc za sobą przeciwnika.
Livarot widząc, że jego towarzysz upada, zrobił krok w tył i podbiegł ku niemu.
Maugiron ścigał go.
Przybiegłszy, wydobył szpadę z piersi Ribeiraca.
Ale gdy go dopędził, Maugiron stracił korzyść stanowiska, bo ziemia była śliska pod jego stopami i słońce świeciło mu w same oczy.
W sekundzie, głowa Livarota była rozplatany, wypuścił z ryk szpadę i upadł na kolana.
Maugiron pchnął go jeszcze.
Tak więc Entraguet miał przeciw sobie Quelusa i Maugirona.
Quelus cały był zakrwawiony, ale lekkie odebrał rany.
Maugiron prawie był cały.
Entraguet pojął całe niebezpieczeństwo, chociaż nie był tknięty, czuł się jednak strudzonym; niepodobna było żądać chwili wypoczynku od jednego ranionego i zaciekłego, od drugiego zapalonego do rzezi.
Odbił więc szpadę Quelusa i korzystając z odbicia, przeskoczył baryerę.
Quelus chciał go pchnąć, lecz jego szpada utkwiła w drzewie.
W tej chwili Maugiron z boku napadł na Entragueta.
Entraguet odwrócił się, a tymczasem Quelus podlazł pod baryerę.
— Zginął — rzekł Chicot.
— Niech żyje król! — zawołał Epernon.
— Śmiało, śmiało, odważny lwie.
— Ciszej, panie — rzekł Entraguet — nie lżyj człowieka, który się będzie bił do ostatniego tchu.
— I który żyje jeszcze, krzyknął Livarot.
W tym czasie, gdy nikt się niespodziewał Livarot powstał nagle, przybiegł i sztylet swój utopił pomiędzy ramionami Maugirona.
— Jezus! Marya! zginąłem.
Livarot upadł omdlały, wysilenie resztę mu, sił odjęło.
— Panie Quelus — rzekł Entraguet, zniżając szpadę — jesteś walecznym, poddaj się, daruję ci życie.
— Ja się mam poddać!... wszak jeszcze stoję.
— Jesteś pokaleczony, a ja zdrów i cały.
— Niech żyje król!... — zawołał Quelus — jeszcze mam szpadę.
I rzucił się na Entragueta, który spiesznie odparł natarcie.
— Nie, nie masz jej — rzekł Entraguet, ręką chwytając ostrze szpady przeciwnika.
Wykręcił rękę Quelusa, a ten szpadę wypuścił.
Entraguet tylko sobie palce u ręki skaleczył.
— Szpady! szpady! — wołał Quelus.
I rzuciwszy się na Entragueta jak tygrys, objął go rękami.
Entraguet zwinnie ujął szpadę w lewą, a sztylet w prawą rękę i zaczął uderzać w Quelusa, liczne mu robiąc rany.
Quelus za każdą krzyczał.
— Niech żyje król! Udało mu się pochwycić rękę, która go raniła i ująć przeciwnika pomiędzy ręce i nogi.
Entraguet czuł, że mu oddechu nie staje.
Zachwiał się i upadł.
Ale padając, jakby mu wszystko tego dnia sprzyjało, przywalił sobą nieszczęśliwego Quelusa.
— Niech żyje król! — wołał ostatni konając.
Entraguet uwolnił się z jego objęć i uderzył sztyletem w piersi.
— Teraz ci dosyć! — rzekł.
— Niech żyje k... — wyjąkał Quelus z zamrużonemi oczami.
Już koniec; na polu walki ucichło wszystko.
Entraguet podniósł się zakrwawiony, lecz krwią nieprzyjaciół, jak powiedzieliśmy, bo tylko się w rękę skaleczył.
Epernon strwożony, przeżegnawszy się, uciekał, jakby go straszydła ścigały.
Entraguet spojrzał na poległych i konających towarzyszy i nieprzyjaciół, jak spojrzał Horacyusz po walce, która losy Rzymu rozstrzygnęła.
Chicot przybiegł i podniósł Quelusa, który dziewiętnastu ranami krew sączył.
Ruch ożywił go.
Otworzył oczy.
— Na honor — rzekł — jam nie winien śmierci Bussego.
— Wierzę ci — odpowiedział Entraguet rozczulony.
— Uciekaj — rzekł Quelus — król ci nie przebaczy.
— A ja cię nie opuszczę, choćby mię czekało rusztowanie — odpowiedział Entraguet.
— Uciekaj — mówił Chicot — i nie kuś Boga. Cudem ocaliłeś życie i dwa razy nie probuj.
Entraguet zbliżył się do Ribeiraca, który jeszcze oddychał.
— I cóż? — zapytał.
— Zwyciężyliśmy — odpowiedział cicho Entraguet, aby nie obrażać Quelusa.
— Dzięki ci — rzekł Riberac i omdlał.
Entraguet podnosił szpady swoich towarzyszy.
— Dobij mię — rzekł Quelus — albo broń powróć.
— Oto ją masz, panie hrabio — odpowiedział Entraguet z uszanowaniem, szpadę mu podając.
Łza zabłysła w oczach ranionego.
— Może bylibyśmy przyjaciółmi — rzekł.
Entraguet podał mu rękę.
— Nie można być większym rycerzem — mówił Chicot — ale uciekaj panie Entraguet, bo godnym jesteś życia.
— A moi towarzysze? — zapytał młodzieniec.
— Ja o nich będę miał staranie.
Entraguet odział się płaszczem, który mu podał masztalerz, a zostawiwszy poległych i ranionych staraniom lokajów i paziów, oddalił się przez ulicę świętego Antoniego.
Król blady z niepokoju i drżący za najmniejszym szelestem, chodził po sali broni, obliczając jak człowiek doświadczony, czas, jakiego potrzebowano na walkę i korzyści, jakie mogli jego ulubieńcy osiągnąć.
— Teraz — mówił — przechodzą przez ulicę świętego Antoniego. Teraz stają na stanowiskach... teraz potykają się.
Biedny król cały drżący, zaczął się modlić.
W głębi serca miał jakieś smutne przeczucia i wyrazy tylko prześlizgiwały się po jego ustach.
Po kilku sekundach powstał.
— Byle tylko Quelus pamiętał pchnięcie, któregom go nauczył!... Schomberg i powinien zabić Ribeiraca. Maugiron gdyby mu szczęście posłużyło, nie długo się z Livarotem zabawi. Ale d’Epernon! ten zginął. Szczęściem, że jego najmniej kocham. Byle tylko Bussy nie wpadł pomiędzy nich!... A! mój biedny Quelus, mój biedny Schombergl mój kochany Maugiron!
— Najjaśniejszy panie — odezwał się głos Crillona.
— Co tam?... — zapytał król.
— Żadnej nie przynoszę wiadomości, tylko książę Andegaweński chce mówić z Waszą królewską mością.
— Po co?... — zapytał król ciągle przezedrzwi rozmawiając.
— Mówi, że chce powiedzieć jaką to przysługę zrobił Waszej królewskiej mości i upewnia, że jego rozmowa uspokoi Waszą królewską mość.
— A więc dobrze — rzekł król.
W chwili, gdy Crillon się odwracał, słychać było głos:
— Chcę mówić z królem natychmiast.
Król poznał głos i sam otworzył.
— Pójdź, pójdź, mój drogi. Co tam takiego, czy poginęli?
Saint-Luc blady, bez szpady i kapelusza, powalany krwią, wszedł do królewskiego pokoju.
— Najjaśniejszy panie!... — zawołał padając na kolana. Zemsta! przyszedłem prosić o pomszczenie się...
— Biedny Saint-Luc — rzekł król — co tam takiego? mów, co cię do rozpaczy przywodzi?
— Najjaśniejszy panie, jeden z twoich najszlachetniejszych poddanych, jeden z twoich najwaleczniejszych żołnierzy...
Wyrazów mu zabrakło.
— Co?... — odezwał się Crillon, który sądził mieć prawo do ostatniej pochwały.
— Dzisiejszej nocy zdradziecko zamordowany — zakończył Saint-Luc.
Król jedną myślą zajęty uspokoił się.
Ktoś zamordowany, ale nie żaden z jego ulubieńców, bo wszyscy byli rano.
— O kim mówisz Saint-Luc?
— Wiem o tem, że go nie lubiłeś, Najjaśniejszy panie; ale był tobie wiernym i gotowym krew przelać dla ciebie, inaczej nie byłby moim przyjacielem.
— A!... — rzekł król, który pojmować zaczynał.
I coś, jak błyskawica, ale nie nadzieja, ani radość rozjaśniło twarz jego.
— Zemsty, Najjaśniejszy panie za Bussego — wołał Saint-Luc.
— Za Bussego!... — powtórzył król.
— Za Bussego, którego dwudziestu morderców zabiło tej nocy. Musiało ich być najmniej dwudziestu, bo zabił czternastu.
— Bussy zginął?
— Tak Najjaśniejszy panie.
— Zatem się dzisiaj nie bije?... — rzekł król uniesiony główną myślą swoją.
Saint-Luc rzucił na króla spojrzenie, którego ten nie mógł wytrzymać.
Odwróciwszy się, widział, że Crillon stojący przy drzwiach czekał na rozkazy.
Król dał znak, aby mu przyprowadzono księcia.
— Nie, Najjaśniejszy panie — dodał Saint-Luc — Bussy się dzisiaj nie bije i otóż właśnie dlaczego przyszedłem żądać nie zemsty, ale sprawiedliwości, bo kocham mojego króla i jego honor, a jestem przekonany, że zabijając Bussego okropną Waszej królewskiej mości zrobiono przysługę.
Książę Andegaweński przyszedłszy do drzwi, stanął jak posąg nieporuszony.
Słowa Saint-Luca objaśniły króla i przypomniały mu przysługę, z jaką się brat jego oświadczał.
Wzrok jego spotkał się ze spojrzeniem księcia i nie było wątpliwości, że się zrozumieli.
— Czy wiesz, Najjaśniejszy panie, co teraz powiedzą?... — mówił Saint-Luc. Oto jeżeli zwyciężą, powiedzą, że zwyciężyli, bo nie było Bussego.
— A kto to powie?... — zapytał król.
— Wszyscy — odezwał się Crillon, mieszając się jak zwykle do rozmowy.
— Nie, tego nie powiedzą — odpowiedział król — bo ty mi wskażesz zabójcę.
W tej chwili, książę Andegaweński odwrócił się.
— Wskażę — rzekł Saint-Luc — bo pragnę Waszą królewską mość uwolnić od winy.
— A więc powiedz.
Książę zatrzymał się i czekał spokojnie.
Crillon stał za nim i kiwał głową.
— Najjaśniejszy panie — zabrał głos Saint-Luc — tej nocy zrobiono na Bussego zasadzkę. Kiedy udał się do kobiety, która go kochała, mąż uwiadomiony przez zdrajcę przyszedł z mordercami. Mówię z mordercami, bo ich pełno było w domu, na dziedzińcu i na ulicy.
Gdyby nie było ciemno w pokoju króla, możnaby było widzieć jak książę zbladł.
— Bussy bronił się jak lew, lecz liczba przemogła i...
— I zginął — dodał król — a zginął słusznie, i mścić się nie myślę za uwodziciela.
— Jeszcze nie skończyłem, Najjaśniejszy panie — odparł Saint-Luc. Nieszczęśliwy broniąc się przez pół godziny w pokoju, ocalił się raniony; trzeba mu było dać pomoc i ja ją przynieść pragnąłem, ale mię związano i zatkano usta. Nieszczęście, że mi nie odjęto wzroku, jak już morzę odjęto.
Widziałem więc, Najjaśniejszy panie, jak się zawiesił u kraty żelaznej, słyszałem jak dwóch przyjaciół wzywał pomocy. I cóż Najjaśniejszy panie, to okropna mówić, jeden kazał dać ognia, a drugi wystrzelił.
Crillon ścisnął pięści i brwi zmarszczył.
— A znasz mordercę?... zapytał król pomimowoli wzruszony.
— Znam — odpowiedział Saint-Luc.
I zwróciwszy się ku księciu — rzekł z po gardą:
— Książę jest tym mordercą, książę tym przyjacielem.
Król spodziewał się tego, a książę był na to przygotowany.
— Tak — rzekł spokojnie — pan Saint-Luc dobrze widział i słyszał, ja kazałem zabić Bussego i Wasza królewska mość wdzięcznym mi będzie za to, on albowiem dzisiaj rano, miał podnieść broń przeciw Waszej królewskiej mości.
— Kłamiesz morderco!... — wykrzyknął Saint-Luc. Bussy przeszyty razami, Bussy z obciętą ręką, Bussy wiszący u kraty, w najzaciętszych nieprzyjaciołach litośćby wzbudził. Ale ty morderco La Mola i Coconasa, ty go zabiłeś, jak tamtych. Ty zamordowałeś Bussego nie dlatego, aby był nieprzychylnym królowi, ale że posiadał twoje tajemnice. O! Monsoreau wiedział, dlaczego tę zbrodnię popełniłeś.
— A! czemuż królem nie jestem!... — zawołał Crillon.
— Znieważają mnie bracie nawet u ciebie — rzekł książę drżący z przestrachu — albowiem pod ręką Crillona i pod spojrzeniami Saint-Luca nie czuł się bezpiecznym.
— Wyjdź Crillonie — rzekł król.
Crillon wyszedł.
— Sprawiedliwości, Najjaśniejszy panie, sprawiedliwości!... — wołał Saint-Luc.
— Najjaśniejszy panie — mówił książę — ukarz mnie za to, żem szalę zwycięztwa przechylił na stronę twoich ulubieńców i pomógł twojej sprawie, która jest i moją.
— A ja mówię, — odparł Saint-Luc nie mogąc się wstrzymać, — że twoja sprawa jest przeklętą, i że na każdym kroku zemsta Boga ścigać cię powinna; biada tym, którym pomagałeś! Króla dreszcz przeszedł.
W tej chwili, dał się słyszeć hałas, później szybkie bieganie, a w końcu liczne pytania.
Nastąpiło milczenie.
W pośród tego milczenia, jakby głos z nieba potwierdzał zdanie Saint-Luca, drzwi zadrżały pod trzema silnemi stuknieniami Crillona.
Zimny pot potoczył się po skroniach Henryka, a rysy jego zmieniły się strasznie.
— Zwyciężeni!... — zawołał — moi biedni przyjaciele zwyciężeni.
— Wszak mówiłem?... — zawołał Sain-Luc.
Książę z przestrachu złożył ręce.
— Patrzaj!... — zawołał Saint-Luc — jak twoje morderstwa ocalają monarchę... Pójdź mnie zabij, bo jestem bezbronny.
I rzucił na pokój jedwabną rękawiczkę.
Franciszek zapienił się ze złości i zzieleniał.
Król nic nie widział i nic nie słyszał, bo twarz zakrył rękami.
— A! moi biedni przyjaciele! pokonani, mówił, kto mi o nich powie co pewnego!
— Ja, Najjaśniejszy Panie, odezwał się Chicot.
Król poznał głos i ręce naprzód wyciągnął.
— I cóż? rzekł.
— Dwóch umarło, a trzeci kona...
— Któryż żyje jeszcze?
— Quelus, Najjaśniejszy Panie.
— Gdzie on jest?
— W pałacu Bussego, gdzie go przenieść kazałem.
Król nie słuchał więcej, wybiegł z pokoju żałosne wydając jęki.
Saint-Luc Dyanę odprowadził do żony; otóż dlaczego tak późno przybył do Luwru.
Joanna trzy dni i trzy noce spędziła na czuwaniu nad nieszczęśliwą kobietą, będącą w stanie najokropniejszego obłąkania umysłu.
Czwartego dnia, Joanna poszła nieco spocząć; kiedy powróciła, w pokoju swojej przyjaciółki nie zastała nikogo.
Jak wiemy, jeden Quelus z obrońco w króla został żyjący, a i ten w krotce umarł w pałacu Bussego, gdzie go Chicot zanieść kazał.
Król był nie pocieszony.
Trzem ulubieńcom wspaniały pomnik kazał postawić, na którym w naturalnej postaci z kamienia byli wykuci.
Postanowił fundusze na nabożeństwa za ich dusze, a sam w codziennych modlitwach dodawał:
— Panie! ulituj się duszom: Quelusa, Schomberg i Maugirona.
Przez trzy dni, Crillon pilnował księcia Andegaweńskiego, któremu król wieczną zaprzysiągł nienawiść i któremu nigdy nie przebaczył.
Przy końcu września, wczasie, w którym chciałby króla pocieszyć, gdyby się dało, gaskończyk odebrał list datowany z opactwa Beaune.
Był on świecką ręką pisany:
„Powietrze jest przyjemne w naszej prowincyi i winobranie w Burgundyi powinno być cudowne; powiadają, że król, nasz pan Najjaśniejszy, któremu jak się zdaje, ocaliłem życie, jest smutny.
Przywieź go panie Chicot do mojego opactwa, a poczęstuję go winem z roku 1550, które w mojej piwnicy odkryłem, a które każę o największych smutkach zapomnieć. Pismo święte mówi; wino rozwesela serce człowieka.
Przyjedź panie Chicot, a przyjedź z królem, panami Epernonem i Saint-Lucem, a zobaczysz, że wszyscy potyjemy.
P. S. Powiedz królowi, że nie miałom czasu modlić się za jego przyjaciół, jak mi polecił, ale skoro się skończy winobranie, szczerze zajmę się niemi.”
— Amen! rzekł Chicot. On ich dobrze Bogu poleci.[2]