Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Aleksander Dumas (Ojciec).

PANI DE MONSOREAU
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.

TOM I.

WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
11. ulica Mazowiecka 11.

1892.



Дозволено Цензурою.
Варшава, 2 Ноября 1892 года.




Rozdział I.
WESELE PANA DE SAINT-LUC.

W mięsopustną niedzielę 1578 roku, po zabawach ludu, gdy ucichł wesoły gwar na ulicach, rozpoczęła się wspaniała uczta w ozdobnym pałacu, wzniesionym po drugiej stronie wody na prost Luwru, przez znakomitą familię Montmorencych, połączonych z rodziną królewską na równi żyjącą z książęcemi domami.
Ucztą tą, następującą po zabawach ludu, obchodzono uroczyście zaślubiny Franciszka d’Epinay de Saint-Luc, przyjaciela króla Henryka III, jednego z jego ulubieńców, z Joanną de Cosse-Brissac, córką marszałka Francy i tegoż samego nazwiska.
Obiad odbył się w Luwrze, a król, który niechętnie patrzył na ten związek, ukazał się na uczcie z twarzy posępna, niestosowną do okoliczności.
Ubiór jego zgodny był z twarzą; miał bowiem na sobie suknię ciemną bronzową, taką samą, w jakiej Clouet maluje go na weselu Jukundy.
Postać jego surowa zimnym przejęła dreszczem obecnych, mianowicie zaś pannę młodą, na którą cierpko i z pod oka spoglądał.
Przecież ponura postać królewska w pośród radosnej uczty nikogo nie zadziwiała, albowiem jej przyczyna należała do owych tajemnic dworu, jakie każdy omija, jak kwieciste brzegi, o które rozbić się można.
Zaledwie skończono obiad, król powstał nagle, a za nim ci nawet, którzy mieli chęć dłużej przy stole pozostać.
Wtedy Sąint-Luc, przeciągłe rzuciwszy spojrzenie na żonę, jakby w jej oczach odwagi chciał zaczerpnąć, zbliżył się do króla:
— Najjaśniejszy panie!.. — rzekł — racz przyjąć zabawę muzyczną, jaką na. dzisiejszy wieczór przygotowano w pałacu Montmorency.
Henryk III-ci odwrócił się z gniewem, a ujrzawszy pana de Saint-Luc schylonego błagalnie, odpowiedział:
— Dobrze, będę, chociaż mało zasługujesz na nasze względy.
W tej chwili panna de Brissac, obecnie pani do Saint-Luc, zbliżyła się, ażeby podziękować królowi; lecz Henryk III ci odwrócił się, nic nie odpowiedziawszy.
— Co król ma do ciebie? — zapytała pani de Saint-Luc swego małżonka.
— Moja droga — odrzekł — później ci to opowiem, gdy ten gniew nieco przeminie.
— A czy przeminie? — zapytała Joanna.
— Musi — odpowiedział pan de Saint-Luc.
Panna de Brissac nie była jeszcze o tyle panią de Saint-Luc, aby mogła więcej nalegać, stłumiła więc ciekawość, zamierzając podyktować warunki, gdy pan de Saint-Luc bardziej będzie skłonnym do ich przyjęcia.
Właśnie czekano Henryka III-go w pałacu Montmorency, w chwil1, gdy zaczynamy obecną historyę.
Jedenasta już wybiła, a król nic przybył.
Saint-Luc zaprosił na bal tak swoich jak i królewskich przyjaciół; w tej liczbie był książę d’Alençon, który został księciem Andegaweńskim, przy wstąpieniu na tron Henryka III-go; lecz książę Andegaweński nie był na obiedzie w Luwrze, a w pałacu Montmorency tembardziej spodziewać się go nie było można.
Król i królowa Nawarry, schronieni w Bearn widoczną tworzyli opozycyę, stojąc na czele hugonotów.
I książę Andegaweński należał do opozycyi, ale tajemnie i cicho, stojąc zawsze w tyle i popychając tych, których nie uleczył przykład La Molaa Coconnasa.
Dworzanie jego żyli w nieporozumieniu z dworzanami króla, co po dwa, albo trzy razy na miesiąc sprowadzało krwawe spotkania, z których nie jeden wyszedł ciężko raniony, albo pozostał na placu.
Co do Katarzyny, ta stanęła u celu swych życzeń.
Najukochańszy jej syn wstąpił na tron, którego dlań, albo raczej dla siebie tyle pragnęła; rządziła w jego imieniu, pozornie wyrzekając się świata i myśląc tylko o niebie.
Saint-Luc niespokojny, że nikt z familii królewskiej nie przybywa, starał się uspakajać swojego teścia nie pomału tem udręczonego.
Przekonany, jak wszyscy o względach króla dla zięcia, liczył on, że jego córka łaski, a nie gniew króla zaślubi.
Saint-Luc starał się natchnąć weń pewność, której sam nie miał, a jego przyjaciele: Maugiron, Schomberg i Quelus, w bogatych strojach, które nabite złotem wyglądały jak półmiski z głowami na uczcie Heroda, powiększali kłopot ironicznemi uwagami.
— O Boże! — mówił Quelus — żal mi cię mój przyjacielu, ale jesteś zgubiony.
— Król niechętny, że nie zważałeś na jego rady, książę Andegaweński, że żartowałeś z jego nosa.
— Bynajmniej — odrzekł pan de Saint-Luc — król nie przybył, bo pojechał do lasku Vincennes, książę zaś Andegaweński dla tego, że damy, w której szalenie się kocha, zapomniałem zaprosić.
— Czyż nie widziałeś twarzy króla przy obiedzie? — zagadnął Maugiron. — Alboż to była twarz człowieka, który ma jechać na modlitwę? Co zaś do księcia Andegaweńskiego, gdyby nie przybył dla tego co mówisz, mogliby przecież przybyć jego przyjaciele. — Patrzaj, zupełne zaćmienie, nie ma nawet owego łami-góry de Bussy.
— Tak, panowie — mówił książę de Brissac smutnie wstrząsając głową — jest to ogólna niełaska. Mój Boże! dla czegóż dom mój, cały poświęcony panującym, nie podobał się Jego królewskiej mości?
I stary dworak z boleścią wzniósł w górę ręce.
Młodzi ludzie spojrzawszy na pana de Saint-Luc, roześmieli się na głos i zamiast uspokojenia marszałka, do zupełnego przywiedli go zwątpienia.
Panna młoda milcząca i zamyślona, równie jak ojciec badała w duszy, czem jej mąż naraził się królowi.
Saint-Luc wiedział przyczynę i dla tego najmniej ze wszystkich był spokojnym.
Nagle, drzwiami, któremi się wchodziło do sali doniesiono o przybyciu króla.
— A!... — zawołał uradowany marszałek, teraz niczego się nie lękam, i gdyby przybył jeszcze książę Andegaweński, zupełnie byłbym szczęśliwy.
— A ja — mówił do siebie Saint-Luc — więcej się martwię tem, że przybył, jak gdyby nie przybył, wiem bowiem, że dlatego przyjechał, aby mi figla wyplatać.
Mimo tej smutnej uwagi, pośpieszył na przeciw króla, który przecież zrzucił ponury bronzowy ubiór i przystroił się w atłasy, pióra i drogie kamienie.
W chwili, gdy Henryk III-ci ukazał się we drzwiach, inny król, podobny do pierwszego, i tak samo ubrany, drugiemi wszedł drzwiami.
Dworzanie postępujący ku pierwszemu, nagle się zatrzymali, jak bałwan, który się rozbija o tamę kamienną — i od pierwszego, do drugiego popłynęli króla.
Henryk III-ci spostrzegłszy poruszenie i widząc przed sobą otwarte usta, osłupiałe oczy i wykręcające się ciała:
— Co to ma znaczyć, panowie?... — zawołał.
Przeciągły śmiech był odpowiedzią całą.
Król z natury niecierpliwy, a teraz najmniej usposobiony do cierpliwości, zaczynał już marszczyć czoło, gdy Saint-Luc się zbliżył, mówiąc:
— Najjaśniejszy panie, Chicot, twój błazen, przebrał się jak Wasza królewska mość i damom daje rękę do ucałowania.
Henryk zaczął się śmiać.
Chicot na dworze ostatniego z Walezyuszów używał podobnej wolności, jak Triboulet na dworze Franciszka I-go i jak w czterdzieści lat później Langely na dworze Ludwika XIII-go.
Chicot nie był zwyczajnym błaznom.
Pierwej nazywał się de Chicot, był szlachcicem bulońskim i prześladowany przez pana de Mayenne uciekł się do Henryka III-go, któremu niekiedy ciężko za dane schronienie odpłacał.
— A! panie Chicot — rzekł Henryk — dwóch królów, to za wiele.
— Najjaśniejszy panie — odrzekł błazen, pożycz mi twojej królewskiej roli, a sam przybiera rolę księcia Andegaweńskiego; kiedy cię wezmą za niego, dowiesz się, nie tego co on myśli, ale co robi.
— Dobrze — rzekł król spoglądając w około siebie; niema widzę mojego brata.
— Tem lepiej. Ja będę Henrykiem, a ty Najjaśniejszy panie Franciszkiem. Ja propanuję nieco, a ty potańcuj; ja odbędę ceremonie a ty się zabaw.
Wzrok króla spoczął na panu de Saint-Luc.
— Masz słuszność, będę tańcował.
— Tak jest, pomyślał de Brissac, byłem w błędzie sądząc, że król jest na nas obrażony — przeciwnie, król jest w wybornym humorze.
I biegał na prawo i na lewo uśmiechając się do każdego, a najbardziej do siebie, że wydał córkę za człowieka, który ma tak wielkie względy u króla.
Tymczasem Saint-Luc zbliżył się do swojej żony.
Panna de Brissac nie była pięknością, ale miała ładne czarne oczy, zęby białe, cerę przezroczystą, co wszystko przyjemną czyniło z niej istotę.
— Panie, rzecze do męża, zawsze jedną myślą zajęta. Mówiono mi, że król nam niechętny, a przecież ciągle się do mnie uśmiecha.
— Moja Joasiu, wcaleś co innego mówiła powróciwszy z obiadu, bo wtedy jego wzrok nabawiał cię trwogi.
— Widać, wtedy Jego królewska mość źle był usposobiony, teraz zaś...
— Teraz gorzej — rzekł Saint-Luc. — Król uśmiecha się przymkniętemu usty, wołałbym żeby mi zęby pokazał. Joasiu, moja droga przyjaciółko, król nam coś przykrego gotuje. O! nie patrz na mnie tak czule!... lepiej odwróć się odemnie. — Otóż Maugiron do nas przybywa, zatrzymaj go, mów z nim, bądź grzeczną dla niego.
— Wiesz co — rzekła Joanna z uśmiechem — szczególniejsze zlecenie i gdybym je co do słowa wykonała, mogliby sądzić...
— A!... — odrzekł Saint-Lue z westchnieniem — to byłoby wcale dobrze.
I, odwróciwszy się od żony, która z podziwu przyjść do siebie nie mogła, udał się do Chicota, z całą śmieszną nadętością odgrywającego rolę króla.
Henryk zaś, korzystając z odłożenia na bok wielkości, tańcował, mimo tego, z oczów nie spuszczał pana de Saint-Luc.
Już to przywoływał go, aby mu objawić jakie spostrzeżenie, które śmieszne lub nie, wykrzywiało usta nowożeńca.
Już to ze swego pudełka dawał mu cukierki, które Saint-Luc wybornemi znajdował.
Nakoniec, kiedy Saint-Luc wyszedł z sali, w której król był obecny, posyłał za nim paziów i oficerów, a nowożeniec powracał z uśmiechem i grzecznością na ustach.
Nagle, hałas mocny dał się słyszeć w pośród gwaru i obił się o uszy Henryka.
— A! to Chicot — rzekł — zdaje mi się, że słyszę głos Chicota. Słyszysz Saint-Luc, król się gniewa?
— Tak, Najjaśniejszy panie — odrzekł Saint-Luc nie zwracając uwagi na myśl ukrytą, sądzę, że się z kimś kłóci.
— Zobacz co tam takiego? — dodał król — i powracaj.
Saint-Luc oddalił się, W rzeczy samej, słychać było Chicota. który krzyczał przez nos, jak to król miał zwyczaj.
— Wszak wydałem rozkazy.... Lecz jeżeli niedostateczne, wydam inne: że zaś nie będą smaczne, nie moja wina — na Belzebuba, panie de Bussy, sześciu paziów, to za wiele.
I nadąwszy gębę, podparł się pod boki, do złudzenia udając króla.
— Co on mówi o Bussym?... — zapytał król zmrużając powieki.
Saint-Luc powracając, miał właśnie odpowiedzieć królowi, kiedy tłum rozstępując się, zrobił miejsce sześciu paziom ubranym w lamy złote, ozdobionym łańcuchami i mającym na piersiach herby błyszczące od drogich kamieni.
Za nimi szedł młody człowiek, piękny | poważny, postępując ze wzniesioną głową, spojrzeniem dumnem i wargą dolną obwisłą.
Strój jego był z czarnego aksamitu i skromnie odbijał od ubioru paziów.
„Bussy, mówiono, Bussy d’Amboise.”
Wszyscy biegli na przeciw młodego człowieka, który sprawił to zamieszanie.
Maugiron, Schomberg i Quelus stanęli przy królu, jakby go bronić mieli.
— Patrzcie — mówił pierwszy, robiąc przymówkę do obecności niespodziewanego Bussy — patrzcie, oto sługa a pana nie widać.
— Cierpliwości — odpowiedział Quelus — przed sługą bywa sługa sług. Pan sługi, przyjdzie może za panem służących.
— Powiedz raczej — mówił Schomberg — Saint-Luc z ulubieńców króla jest najmłodszym, ale dlatego walecznym, a pan de Bussy mało go może ceni; powiedz mi, co znaczy ten strój czarny? wszak to nie godowa szata?
— Bynajmniej — odrzekł Quelus — to pogrzebowa.
— Ha! — pomruknął król — może zawczasu po sobie nosi żałobę.
— Ale mimo wszystkiego — dodał Maugiron — książę Andegaweński nie przybywa za panem de Bussy. Saint-Luc, czy i z tej strony jesteś w niełasce?
Słowa te ugodziły w serce nowożeńca.
— Dlaczegóż ma za nim chodzić? — odparł Quelus. Czy nie pamiętacie, że kiedy Jego królewska mość żądał, aby Bussy przyjął u niego służbę, odpowiedział: pochodzę z książęcego domu Clermont i nie potrzebuję być zawisłym, jak tylko sam od siebie.
Król zmrużył powieki i przygryzł wąsa.
— Mimo tego — zagadnął Maugiron — jak mi się zdaje, jest przy księciu Andegaweńskim.
— A... bo książę Andegaweński większym jest panem od naszego króla — odrzekł Quelus przewlekle.
Uwaga ta żywo dotknęła Henryka, który po bratersku nienawidził księcia Andegaweńskiego.
Chociaż nie rzekł słowa, ale widziano jak pobladł.
— Panowie! — drżącym głosem odezwał się Saint-Luc — oszczędzajcie moich biesiadników i nie mieszajcie zabawy.
Wyrazy te inny bieg nadały myślom Henryka.
— Tak — rzecze — nie mieszajcie panowie zabawy.
I pomusnął wąsa z szyderczym wyrazem, który nie uszedł oka pana młodego.
— Patrzcie — zawołał Schomberg — Bussy teraz jest w przyjaźni z panem de Brissac.
— Dlaczego? — zapytał Maugiron.
— Bo Saint-Luc go broni.
— Cóż u licha! alboż na tym świecie nie dosyć bronić siebie, krewnych i przyjaciół?
— Panowie! — odezwał się Saint-Luc — pan de Bussy nie jest mi krewnym, ani przyjacielem, lecz gościem!...
Król groźnie spojrzał na pana de Saint-Luc.
— Prócz tego — dodał strwożony spojrzeniem króla — ja go bynajmniej nie bronię.
Bussy z powagą zbliżał się, mając powitać króla, kiedy Chicot obrażony, że nie jemu najprzód złożono uszanowanie, zawołał:
— Ja, tu... Bussy, Bussy d’Amboise, Ludwiku Clermontski, hrabio de Bussy; jak widzę, trzeba wyliczyć wszystkie twoje tytuły, żebyś poznał, kto mówi do ciebie.
— Jakto! nie poznajesz króla?... Tamten nie król, to Chicot, mój trefniś, który mię dzisiaj nadzwyczaj rozśmiesza.
Bussy, nie zważając na tę mowę, stanął przed Henrykiem, i kiedy miał się pokłonić, król rzekł:
— Panie de Bussy, czy nie słyszysz, że cię wołają?
I w pośród śmiechu swych ulubieńców, tyłem się odwrócił do młodego rycerza.
Bussy zaczerwienił się z gniewu, ale miarkując wzruszenie i udając, że naprawdę bierze dane mu ostrzeżenie, odwrócił się do Chicota.
— A! przebacz Najjaśniejszy parne — wyrzekł — są ludzie podobni do trefnisiów i nie moja wina, że twojego trefnisia wziąłem za króla.
— Hm! — mruknął Henryk — co on powiedział?
— Nic, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Saint-Luc, który dzisiaj zdawał s:ę mieć posłannictwo niesienia pokoju — nic, bynajmniej...
— Nic to nie szkodzi, panie de Bussy — mó wił Chicot, wspinając się na palcach, jak czynił król, gdy chciał dodać sobie powagi, tego jednak nie można przebaczyć...
— Przebacz Najjaśniejszy panie — odparł Bussy — byłem nieco rozerwany.
— Przez twoich paziów — mówił Chicot z niechęcią.
Rujnujesz się na paziów i naruszasz przez to nasze przywileje.
— Jakto — zapytał Bussy — który pojmował, że, poddając się trefnisiowi, coś nowego wywoła. Racz Najjaśniejszy panie jaśniej wyrazić sio, bo jeżeli winien jestem, chętnie się upokorzę.
— Jakto!... w lamie złotej te dzieciaki — mówił Chicot wskazując palcem na paziów, a ty, szlachcic, pułkownik, Clermont, prawie książę, tylko w czarnym aksamicie!
— Najjaśniejszy panie — odrzekł Bussy zwracając się ku ulubieńcom króla: skoro żyjemy w czasach, w których dzieci chodzą jak książęta, sądzę stosownem, aby książęta ubierali się skromnie.
I oddał ulubieńcom, lśniącym od ozdób, uśmiech wzgardliwy, którym go uraczyli przed chwilą.
Henryk spojrzał po ulubieńcach, zbladłych od gniewu i czekających jednego skinienia, aby się rzucić na Bussego.
Quelus, najwięcej porywczy, z którym gdyby nie zakaz królewski, nie raz byłoby co do czynienia, dotknął rękojeści szpady.
— To do mnie i do moich mówisz zapewne?... — zawołał Chicot, który, przybrawszy rolę króla, odpowiadał za Henryka.
I rzekłszy te słowa, trefniś przybrał postawę obrażonego, a połowa sali parsknęła śmiechem.
Druga połowa nie śmiała się; było to naturalnem, bo jedna z drugiej szydziła.
Tymczasem, trzech przyjaciół pana de Bossy, stanęło około niego.
Był to Karol Balzac d’Entragues, którego zwykle nazywano Antraguet, Livarot i Ribeirac.
Widząc oznaki nieprzyjaźni, Saint-Luc domyślał się, że Bussy przybył ze strony księcia, aby wszcząć jaką kłótnię.
Drżał jak listek, bo czuł się wziętym pomiędzy dwa potężne ognie, które jego dom za pole bitwy sobie obrały.
Pobiegł więc do Quelusa, który zdawał mu się najgwałtowniejszym i, kładąc rękę na rękojeści jego szpady, rzekł:
— W imię nieba! przyjacielu, miarkuj się, czekajmy...
— Miarkuj się sam!... — odrzekł Quelus — ostrze jego szpady tak daleko sięga jak i moje; ktokolwiek mówi przeciwko któremukolwiek z nas, mówi przeciwko wszystkim, a kto mówi przeciwko wszystkim, obraża króla.
— Quelus, Quelus — prosił Saint-Luc, pamiętaj o księciu Andegaweńskim, który jest na czatach, choć nieobecny i którego choć niewidzialnego, lękać się trzeba. Nie posadzisz mię zapewne, abym się lękał sługi, ale co do pana...
— Przez Boga!... — zawołał Quelus — czegóż się ma lękać ten, kto służy królowi Francyi? Jeżeli dla niego narażamy się na niebezpieczeństwo, on nas obroni.
— Tak, zapewne, ciebie, ale co do mnie...
— A na co się żeniłeś, wiedząc jak król w przyjaźni jest zazdrosny.
— Zapewne — mówił Saint-Luc do siebie — każdy sobie życzy najlepiej. Ale nie zapominajmy się, pragnę żyć spokojnie choć piętnaście dni po ślubie i muszę zjednać księcia d’Alençon.
Zrobiwszy tę uwagę opuścił Quelusa, a postąpił ku panu de Bussy.
Po nieprzyjemnej apostrofie, Bussy podniósł głowę i powiódł okiem po sali, wytężając słuch na przyjęcie w zamian niegrzeczności.
Ale wszystkie twarze były odwrócone i wszystkie usta zamknięte.
Jedni lękali się króla, drudzy Buss’ego.
Ostatni widząc, że się Saint-Luc zbliża, sądził, że znalazł, czego szukał:
— Panie — rzekł Bussy — czy temu, co powiedziałem, winien jestem zbliżenie, którego pan widzę szukasz?
— Temu co powiedziałeś?... — zapytał Saint-Luc najuprzejmiej.
— Cóż takiego powiedziałeś? wcale nie słyszałem, nawet nie widziałem cię i chciałem obecnie powitać i złożyć podziękowanie, żeś dom nasz zaszczycił.
Bussy był człowiekiem wyższym w każdym względzie: waleczny, aż do szału, wykształcony, dowcipny i przywykły do dobrego towarzystwa.
Znał waleczność pana de Saint-Luc i pojmował, że gościnność pokonywała w nim wszelkie rachuby.
Każdemu innemu powtórzyłby swój zwyczajny frazes, to jest, wyzwałby go; panu zaś Saint-Luc odpowiedział grzecznością.
— A!... — mówił Henryk widząc pana młodego przy Bussym, sądzę, że mój młody kogut porządnie zapiał. — Przecież nie chciałbym, aby go zabił. Idźno się dowiedz o co tam chodzi? — rzekł do Quelusa. — Albo nie, tyś zapalona głowa; lepiej niech idzie Maugiron.
Maugiron wybiegł jak strzała, lecz Saint-Luc nie zdoławszy zostać dłużej z Bussym, przyszedł do króla i przywiódł pana de Maugiron.
— Coś temu śmiałkowi Bussemu powiedział? — zapytał król.
— Ja, Najjaśniejszy panie?
— Tak, ty.
— Powiedziałem mu dobry wieczór.
— Tylko? — przebąknął król.
Saint-Luc spostrzegł się, że niedorzeczność popełnił.
— Powiedziałem mu dobry wieczór — rzekł — i później dodałem, że jutro powiem mu dzień dobry.
— Tegom się spodziewał — odrzekł Henryk — niedorzeczność!
— Ale racz Wasza królewska mość zachować tajemnicę.
— O! tak — mówił przez zęby Henryk — ja to wcale nie do ciebie powiedziałem.
— To niezawodna, że gdybyś mógł uwolnić mię od niego...
Ulubieńcy królewscy spojrzeli po sobie, czego Henryk jakby nie uważał.
— Bo — mówił król dalej — ten zuchwalec....
— Zapewne, zapewne — przerwał Saint-Luc. — Przecież dziś, albo jutro trafi na swego.
— Hum! — mruknął król — dyabelnie szpadą robi. Czemuż go wściekły pies nie ukąsi? to byłoby dla nas dogodniej.
I spojrzał z pod oka na Bussego, który z kilkoma przyjaciółmi przechodząc po salonie, potrącał najnieprzychylniejszych księciu Andegaweńskiemu, czyli tem samem najprzychylniejszych królowi.
— Bo szatana — zawołał Chicot — nie trącaj panie Bussy mojej ulubionej szlachty, bo tak dobrze jak każdy inny dobędę szpady.
— A! — z uśmiechem pomruknął Henryk — na honor, dobrze widzi rzeczy....
— Jeżeli podobne będzie stroił żarciki, ukarzę Chicota, Najjaśniejszy panie — odezwał się Maugiron.
— Nie narażaj się; Chicot jest szlachcicem i pod względem honoru bardzo drażliwy. — Zresztą, nie on zasługuje na karę, bo nie on jest najzuchwalszym.
Tym razem trudne się było omylić, Queius dał znak panom d’O i d’Epernon.
— Panowie — rzekł Quelus odwodząc ich na stronę — pójdźcie na radę, ty zaś Saint-Luc rozmawiaj z królem i dokończ zgody, jak mi się zdaje, szczęśliwie zaczętej.
Saint-Luc wołał tę rolę i zbliżył się do króla i do Chicota, którzy się właśnie zeszli.
Tym czasem Quelus, czterech przyjaciół odprowadził do okna.
— I cóż? — zapytał d’Epernon — właśnie umizgałem się do jednej z dam i jeżeli nic ważnego nie powiesz, gniewać się będę.
— Mam wam powiedzieć moi panowie — odrzekł Quelus — że zaraz po balu idziemy na polowanie.
— Dobrze — rzekł d’O — ale na jakie?
— Na dzika.
— Cóż za szaleństwo przyszło ci do głowy, drżeć na zimnie i narażać się na rozszarpanie?
— Co mię to obchodzi! ja idę.
— Sam?
— Bynajmniej, z Maugironem i Schombergem. Będziemy polowali dla króla.
— Rozumiem — rzekli razem Schomberg i Maugiron.
— Król chce jeść jutro pieczeń z dzika.
— Przyprawioną po włosku — dodał Maugiron.
— A! pojmuję — mówił de Epernon.
— O co idzie, nic nie rozumiem — rzekł d’O.
— A zatem patrzaj w około siebie, kochanku.
— Więc patrzę.
— Czy nie ma tu nikogo, ktoby ci się urągał?
— Zdaje mi się, że Bussy.
— A więc, niech ci się zdaje, że dzik, z którego pieczeń, będzie miła królowi...
— Sądzicie, że król.... — mówił d’O.
— Żąda tego — odparł Quelus.
— A więc dobrze, polowanie! ale jak?
— Na upatrzonego.
Bussy spostrzegł naradę i nie wątpiąc, że mowa o nim, zbliżył się ze swemi przyjaciółmi.
— Patrz, Antraguet, patrzaj Ribeirac — rzekł — cóż to za grupa?.. jak to czule! rzekłbyś że to Euryales i Nisus, Damon i Pitias, Kastor i... ale gdzież Polux?
— Polux się żeni — odrzekł Antraguet — i otóż Kastor osierocony.
— Cóż oni tam robią? — zapytał Bussy patrząc dumnie.
— Założyłbym się — odrzekł Ribeirac — że radzą o nowym kosmetyku.
— Bynajmniej moi panowie — odezwał się z szyderczym uśmiechem Quelus — mówimy o polowaniu.
— Jak na kupidyna — rzekł Bussy — cokolwiek za zimno, może mu skóra popękać.
— Panie — odpowiedział Maugiron z tym samym wyrazem — mamy ciepłe suknie.
— A! to co innego! — rzekł Bussy — a rychło macie polować?
— Może dzisiejszej nocy — odpowiedział Schomberg.
— Nie może, ale pewnie tej nocy — dodał Maugiron.
— Pójdę powiedzieć królowi — rzekł Bussy — że jutro swych ulubieńców powita zakatarzonych.
— Nie trudź się pan daremnie — przerwał Quelus — król wie o naszym zamiarze.
— Polujecie na skowronka? — zapytał z lekceważeniem Bussy.
— Bynajmniej, polujemy na dzika.
— Na grubego zwierza? — zapytał Antraguet.
— Trzeba go wypatrzeć — dodał Livarot.
— Wypatrzymy — rzekł d’O. — Pójdź z nami, panie de Bussy.
— Nie mogę — odpowiedział zwyczajnym sobie tonem. — Jutro rano muszę być u księcia de Alençon, który ma przyjmować pana de Monsoreau, świeżo mianowanego wielkim łowczym.
— A dzisiaj? — zapytał Quelus.
— Dzisiaj także nie mogę, mam tajemną schadzkę na przedmieściu św. Antoniego.
— A! zapewne królowa Margot w Paryżu — zrobił uwagę d’Epernon.
— Tak — potwierdził Bussy.
— I czeka cię na przedmieściu św. Anto niego? — zapytał d’O.
— Tam niezawodnie, panie Quelus, będę cię prosił o radę...
— Chętnie, chociaż nie jestem adwokatem, udzielę dobrej, mianowicie przyjaciołom...
— Mówiono mi, że ulice nie są bardzo bezpieczne, a przedmieście św. Antoniego dosyć odlegle. Którędy radzisz się udać?
— Gdybym był na twojem miejscu — rzekł Quelus — udałbym się przez Pré-aux-Cleres, następnie, koło wielkiego Chatelet, ulicą Tixeranderie i na przedmieście św. Antoniego. — Przy końcu przedmieścia św. Antoniego, jeżeli bez wypadku przebędziesz plac Tournelles, możesz być pewny, że dostaniesz się do tajemnego domu, o którym dopiero co mówiłeś..
— Dziękuję — rzekł Bussy. — Mówisz przez Prés-aux-Cleres, około wielkiego Chatelet, przez ulicę Tixeranderie i św. Antoniego. — Nie zboczę nawet i kroku.
I ukłoniwszy się pięciu panom, odszedł mówiąc:
— Mój Antraguet, nie ma z niemi co robić, pójdźmy.
Livarot i Ribeirac śmiać się zaczęli, idąc za Bussym i Antraguetem, którzy wciąż się oglądali.
Ulubieńcy Króla byli spokojni, jakby nic nie pojmowali.
Bussy, przebywając ostatni salon, w którym znajdowała się pani de Saint-Luc, nie spuszczająca oczu z małżonka, był przez nią zatrzymany.
— A! panie Bussy — rzekła — wszędzie mówią o pięknym sonecie, przez ciebie napisanym.
— O sonecie? — zapytał Bussy.
— Tak, na cześć królowej.
— Racz mi go powtórzyć.
— Chętnie — rzekł Bussy podając rękę pani de Saint-Luc i oddalił się z nią powtarzając sonet.
Tymczasem. Saint-Luc z cicha podszedł szy do ulubieńców króla, posłyszał, co mówił Quelus.
— Zwierz nie ujdzie, tylko baczność przy rogu pałacu Tournelles, przy bramie pałacu Św. Antoniego, wprost pałacu Saint-Paul.
— Czy mamy wziąć służących? — zapytał d’Epernon.
— Nie potrzeba — odrzekł Quelus — pomiędzy nami pewniejsza tajemnica i sami damy mu radę. Chociaż go nienawidzę, nie pozwoliłbym, aby kij mego lokaja miał go dotknąć — zanadto jest godny nas samych.
— Więc sześciu wyjdziemy razem? — zapytał Maugiron.
— Pięciu, a nie sześciu — odezwał się Saint-Luc.
— A! prawda, zapomnieliśmy, żeś się ożenił — rzekł Schomberg.
— Zapewne — zabrał głos d’Q — nie można go oddzielać od żony, jeszcze pierwszej nocy po ślubie.
— Moja żona bynajmniej mię nie zatrzymuje — odrzekł Saint-Luc — chociaż zgodzicie się panowie, że wartą jest, abym przy niej pozostał. Król tego żąda.
— Jakto, król?
— Tak, Jego królewska mość żąda, abym go odprowadził do Luwru.
Młodzi ludzie spojrzeli na siebie z uśmiechem, którego zrozumieć Saint-Luc nie zdołał.
— Czegóz chcesz? — rzekł Quelus — król tyle okazuje dla ciebie przyjaźni, że bez ciebie obejść się nie może; zresztą, nie tak bardzo nam jesteś potrzebny...
Wtem dał się słyszeć głos Henryka, przyzywający pana de Saint-Luc.
— Panowie — rzekł — król mię woła, słyszycie? życzę powodzenia.
I oddalił się. Lecz zamiast udać się do króla, koło muru, wśród widzów i tańcujących, dostał się do drzwi, któremi Bussy miał wychodzić.
— Żegnam cię, panie de Saint-Luc — powiedział Bussy. — Co znaczy twoje pomieszanie? Czy i ty masz mieć udział w owem wielkiem polowaniu? prawda, byłby to z twojej strony dowód odwagi, ale bynajmniej nie grzeczności.
— Nie, panie — odpowiedział Saint-Luc — szukałem ciebie.
— Mnie?
— I lękałem się, abyś już nie wyszedł. Joasiu — dodał — powiedz ojcu, aby zatrzymał króla, ja parę słów muszę z panem Bussy pomówić.
Joanna spiesznie odeszła.
— Co masz mi do powiedzenia, panie de Saint-Luc?.. — zapytał Bussy
— Chciałem cię ostrzedz — odrzekł zapytany — abyś, jeżeli w istocie masz schadzkę, odłożył ją do jutra, albo przynajmniej unikał pałacu Tournelles, gdzie może cię spotkać niemiła przygoda. Nie myślę ja, broń Bożę, abyś się lękał, jednakże rozważ...
W tej chwili dał się słyszeć głos Chicota.
— Saint-Luc!... Saint-Luc!... nie chowaj się, musisz mię odprowadzić do Luwru.
— Jestem na twoje usługi. Najjaśniejszy panie — odpowiedział Saint-Luc, biegnąc za głosem Chicota.
Przy trefnisiu, stał Henryk III-ci któremu paź podawał futro, inny ogromne rękawice aż no łokcie, a trzeci maskę aksamitną.
— Najjaśniejszy panie — odezwał się Saint-Luc, jestem gotów na twoje rozkazy.
— Dobrze, dobrze — mówił Henryk.
— Moi przyjaciele wszyscy są ladaco; szaleją, a mnie samemu pozwalają do Luwru wracać. Dobry, poczciwy Saint-Luc, ty mnie nie odstąpisz. Pójdź poważny, żonaty przyjacielu, ty mnie odprowadzisz do królowej. Hej/ konia dla pana Saint-Luc, albo nie, moja kolaska dość szeroka, możemy się zmieścić.
Joanna de Brissac jednego wyrazu nie straciła z mowy królewskiej, chciała się odezwać, ale skinienie męża nakazało jej milczenie.
— Do licha!... — szepnął — uwolniwszy się od Franciszka Andegaweńskiego, nie myślę różnić się z Henrykiem Walezyuszem. Najjaśniejszy panie — dodał głośno — tyle mam miłości dla ciebie, że pójdę za tobą na koniec świata.
Nastąpiło zamieszanie, klękania, pożegnania; niepodobna było dosłyszeć, co król mówił do panny de Brissac i jej ojca.
Konie zarżały na dziedzińcu, pochodnie jaskrawo odbiły się w oknach, król odjechał. Za nim, pomału dworzanie i inni biesiadnicy opuścili weselną ucztę.
Joanna, pozostawszy tylko ze służącemi, uklękła przed obrazem świętego, do którego szczególne miała nabożeństwo, następnie zażądała być samą i niecierpliwie czekała męża.
Pan de Brissac posiał sześciu służących aby powracającemu zięciowi towarzyszyli, Po dwugodzinnem czekaniu, służący powrócili i powiedzieli, że bramy Luwru zamknięte i że kapitan służbowy kazał im wracać, bo król już śpi, i nikt z Luwru wyjść nie może.
Marszałek zaniósł tę wiadomość córce, która niespokojna o męża, oświadczyła, że usnąć nie będzie mogła.


Rozdział II.
Nie zawsze ten co drzwi otwiera wchodzi do domu.

Brama Ś-go Antoniego była pewnym rodzajem kamiennego sklepienia, podobna do dzisiejszej bramy Saint-Denis, albo Ś-go Marcina. Lewym bokiem łączyła się z przyległemu gmachami i była niejako związaną ze starą warownią.
Przestrzeń po prawej stronie bramy aż do Bretońskiego pałacu, posępna była i błotnista; mało uczęszczana w dzień, zupełnie pustą była wieczorem, bo przechodzący, w czasie, w którym pełno było napaści, a prawie żadnych patroli, cisnęli się pod mury warowni sądząc się bezpiecznejszymi pod strażą żołnierza czuwającego na baszcie, którego w razie wypadku można było przywołać i odstraszyć złoczyńców.
W zimie, przechodnie byli ostrożniejsi jeszcze niż w lecie.
Noc, której wypadki mamy opowiadać, była chłodna, pochmurna i ciemna; niepodobna było dostrzedz strażnika na bramie, ani jemu dojrzeć przechodzących.
Przed bramą Ś-go Antoniego, od strony miasta, żaden dom się nie wznosił, tylko ciągnął się mur ogromny.
Murem tym był, z prawej strony, kościół Ś go Pawła, z lewej, pałac Tournelles. Obok pałacu od strony ulicy Ś-tej Katarzyny, miał przechodzić pan de Bossy.
Żadna latarnia nie oświecała tej części Paryża, którąśmy opisali.
W czasie gwiaździstej nocy, gdy księżyc przyjmował na siebie obowiązek oświetlania ziemi, groźna, ponura i olbrzymia postać Bastylii rysowała się w cieniu. W czasie ciemnych nocy, poznać ją było można po większej ciemności, jaką w około roztaczała.
Noc, o której mówimy, zaczęła się mocnym przymrozkiem, a miała skończyć obfitym śniegiem, dlatego nie można był posłyszeć stąpania przechodzących.
Bystre tylko oko, w rogu murów Tournelles dostrzegłoby kilka cieniów, które poruszając się, przekonywały, że należy do boskich stworzeń, pragnących utrzymać w sobie żywotne ciepło, jakie chłodna atmosfera ustawicznie z nich wydzielała.
Straż na wieży, nie mogąc nic dostrzedz z powodu ciemności, również nic słyszeć nie mogła, albowiem owe cienie cichą prowadziły rozmowę.
Rozmowa ta ważną przecież była.
— Przeklęty Bussy miał słuszność — mówił jeden z cieni, — to noc prawdziwie północna, jakie; używaliśmy, gdy nasz król panował w Polsce; na honor, jeżeli tak długo potrwa, krew w nas skrzepnie.
— Co u licha!... skarżysz się jak kobieta — odpowiedział drugi cień.
— Prawda, że nie ciepło, ale otul się płaszczem i włóż ręce w kieszenie.
— Prawda Schombergu — rzekł trzeci — widać żeś niemiec, bo środki twoje prawdziwie niemieckie. Co do mnie, wąsy najeżyły mi się lodem i para zamarza pod nosem.
— Najgorzej zimno mi w ręce — rzekł czwarty. Na honor, zupełnie ich nie czuję.
— Dlaczegoś nie wziął mój Quelusie rękawka od mamy?... — zapytał Schomberg. — Chętnieby ci pożyczyła, osobliwie gdy idzie o kochanego Bussy, którego i ona równo z zarazą lubi.
— Nie narzekajcie — odezwał się piąty — za chwilę będzie wam aż nadto gorąco.
— Daj Boże! — odpowiedział Maugiron, tupiąc dla ogrzania się nogami.
— Ciszej! ciszej! — zawołał d’O, — zdaje się, że ktoś idzie od ulicy Św. Pawła.
— Nie, to nie on.
— Dlaczego nie on?
— Bo inną drogę oznaczył.
— Cóż dziwnego, żeby ją zmienił?
— Nie znasz Bussego, którędy mówił, tamtędy pójdzie, chociażby wiedział, że dyabła spotka.
— Tymczasem — rzekł Quelus — dwóch ludzi idzie.
— Na honor, prawda, dwóch — powtórzyło kilka głosów.
— Baczność! — zawołał Schomberg.
— Ale bądźmy ostrożni, aby nie zaczepiać spokojnych mieszczan lub kobiet — mówił d’Epernon. — Patrzcie, stanęli.
W rzeczy samej, na rogu ulicy Św. Pawła, wychodzącej na ulicę Św. Antoniego, dwie osoby, ściągające uwagę pięciu czatujących, zatrzymały się.
— A! — rzekł Quelus — pewno nas spostrzegli
— Co znowu, zaledwie my siebie widzimy.
— Patrzcie — mówił Quelus — zwracają na lewo, zatrzymują się przed jednym z domów, szukają czegoś.
— Nie inaczej.
— Jakby wejść chemii — rzekł Schomberg, Miaiżeby nam ujść?
— Ależ to nie on, bo miał iść przecie na przedmieście Św. Antoniego, a ci wykręcili na ulicę Św. Pawła — rzekł Maugiron.
— Kto wie — zagadnął Schomberg — czy mylnej nie wskazał nam drogi, bądź z lekceważenia, bądź naumyślnie?
— I to być może — zakończył Quelus.
Ta myśl poruszyła młodych ludzi z miejsca i poskoczyli ze szpadami dobytemi ku dwóm osobom, które się zatrzymały przy bramie domu.
Jedna z tych osób włożyła klucz w zamek i brama miała się już otworzyć, gdy szelest przybywających zatrzymał dwie tajemnicze osoby.
— Co tam takiego? — zapytała jedna, zwracając się do towarzysza.
— D’Aurilly, może oni nie umyślnie nas napastują?
— A! Jaśnie oświecony panie — zapytał mający bramę otworzyć. — Czy dasz się poznać, czy incognito zachowasz?
— Zbrojni!
— Może zazdrośni kochankowie. — Mówiłem Waszej książęcej mości, że ta pani jest bardzo piękna i musi mieć dużo ubiegających się o jej względy...
— Wejdźmy prędzej, d’Aurilly. — Lepsze stanowisko za, niż przed drzwiami.
— Zapewne; ale któż powiedział...
Nie miał czasu skończyć — młodzi ludzie przestrzeń stu kroków szybko przebiegli.
Quelus i Maugiron, idący koło muru, stanęli przed drzwiami, Schomberg, d’O i d’Epernon, atak wprost rozpoczęli.
— Na śmierć! na śmierć — wołał Quelus, najwięcej zagorzały.
Nagle ten, którego nazywano Jaśnie oświeconym i którego towarzysz pytał, czy ma zachować incognito, zwrócił się do Quelusa, postąpił i z dumą założył ręce.
— Sądzę, że mówiłeś: na śmierć! czy wiesz do kogo i na kogo — odezwał się głos ponury i groźny.
Quelus się cofnął i ręce mu obwisły.
— Jaśnie oświecony panie! — zawołał.
— Jaśnie oświecony książę! — powtórzyli inni.
— O cóż to chodzi? — zapytał Franciszek Andegaweński — on to był bowiem. — czemuż, moi panowie, jeszcze nie wołacie: na śmierć! na śmierć!
— Jaśnie oświecony książę — bąkał d’Epernon — to był żart.
— Jaśnie oświecony panie — mówił z kolei d’O — nie sądziliśmy, aby to była Wasza książęca mość, w tak oddalone; części miasta i tak późno.
— Żart! — odparł Franciszek, nie racząc panu d’O odpowiedzieć. — Nie najszczególniejszy masz sposób żartowania.
— Ponieważ nie dla mnie był ten żart przygotowany, ciekawym, komu on groził?
— Mości książę — odrzekł z uszanowaniem Schomberg — widzieliśmy, jak Saint-Luc wyjechał z pałacu Montmorency i w tę udał się stronę; otóż byliśmy ciekawi, jaki interes mieć może świeżo zaślubiony małżonek...
Wymówka znalazła wiarę, bo nazajutrz książę Andegaweński dowiedział się, że Saint-Luc nie nocował w domu.
— A więc wzięliście mnie za pana de Saint-Luc?
— Nie inaczej — powtórzyło naraz pięć głosów.
— Od jakiegoż to czasu popełniacie podobne omyłki? — zawołał książę Andegaweński, — pan Saint-Luc wyższy odemnie o głowę.
— Tak jest, Jaśnie oświecony panie; ]ecz wzrost jego podobny do pana d’Aurilly, który cl towarzyszy.
— Przytem noc taka ciemna — dodał Maugiron.
— Nakoniec — mówił Quelus, Wasza książęca mość nawet przypuścić nie może, abyśmy chcieli przeszkadzać jego zabawom.
Słuchając odpowiedzi mniej więcej logicznych, Franciszek opuścił próg bramy, a zanim szedł d’Aurilly, zwykły towarzysz nocnych wycieczek; gdy się nieco oddalił, rzekł z cierpkością:
— Moim zabawom! a któż wam powiedział, że ja się bawię?
— A! Jaśnie oświecony książę, w jakimkolwiek przybywasz tu celu — odpowiedział Quelus — racz nam przebaczyć, my się oddalamy...
— Żegnam panów.
— Nasze uszanowanie znano Waszej książęcej mości — dodał d’Epernon.
Książę Andegaweński zrobiwszy kilka kroków, zatrzymał się i marszcząc czoło rzekł:
— Wasze uszanowanie, a kto was o to pyta?
— Sądziliśmy, że Wasza książęca mość sam i o tej porze...
— Jesteście w błędzie. Oto jak się rzecz ma i chcę, aby mi wierzono.
Młodzi kawalerowie słuchali z najgłębszem uszanowaniem tego co następuje:
— Wyszedłem — mówił książę Andegaweński wolno i wyraźnie, jakby chciał każdy wyraz wyryć w duszy słuchaczy — wyszedłem poradzić się żyda Manassessa, który wyczytuje przyszłość ze szkła i z fusów kawy. Jak wiecie mieszka on na ulicy Tournelle. Przechodząc, d’Aurilly was spostrzegł i wziął za patrol łuczników. Otóż — dodał, z udaną wesołością, chcieliśmy ujść przed waszemi oczyma.
Tak mówiąc, książę nieznacznie wszedł na ulicę świętego Pawła i znalazł się w miejscu, z którego mógł być słyszany od straży w Bastylli, nie ze wszystkiem bowiem wierzył grzeczności ulubieńców królewskich, bo wiedział, jaką nienawiść ukrytą i straszną Henryk III-ci żywi dla niego w piersiach.
— Teraz panowie, skoro wiecie wszystko — mówił książę — żegnam was.
Wszyscy skłonili się, a książę idąc, wciąż się oglądał.
— Jaśnie oświecony panie — mówił d’Aurilly — przysięgam, że ci panowie jakieś złe mieli zamiary.
Północ wybiła, jesteśmy daleko od miasta, zatem schrońmy się.
— Bynajmniej — odrzekł książę przystając — przeciwnie, korzystajmy z ich odejścia.
— Wasza książęca mość jest w błędzie — mówił d’Aurilly — oni nie odeszli, lecz owszem zebrali się i widzieć ich można przy rogu pałacu Tournelles.
Franciszek spojrzał.
D’Aurilly prawdę mówił.
Pięciu młodych kawalerów w rzeczy samej powróciło na swoje stanowisko, zkąd przerwane zamiary mieli dokonać, albo podglądać księcia, czy uda się do Manassessa.
— I cóż uczynimy?... — zapytał d’Aurilly, prawda, miło mi być posłusznym, ale nie wiem czy dobrze tu pozostać.
— Do pioruna!... — zawołał książę, a jednak przykro się cofać.
— Tak, wiem o tem: lecz to, co zamierzamy i jutro można dokonać.
Miałem przyjemność powiedzieć Waszej książęcej mości czego się dowiedziałem.
Dom najęty na rok, owa dama mieszka na pierwszem piętrze, mamy stosunki z jej pokojową i posiadamy klucz.
Są to znaczne korzyści.
— Czy jesteś pewny, że bramę otworzyłeś?
— Najpewniejszy.
— A czy ją na powrót zaniknąłeś?
— Bramę?
— Tak.
— Zapewne.
Z niepewności wyrażenia d’Aurillego wnosić można, że bramy owej nie zamknął — przecież książę tego nie zważał.
— Wszystko to dobrze — mówił książę — ale nie wiem co to znaczy?...
— Ja mogę Waszej książęcej mości powiedzieć; oni na kogoś czatują. Wasza książęca mość ma nieprzyjaciół i kto wie...
— A więc wracajmy, pozwalam.
— Przynajmniej nie w tak ciemną noc.
Moje obawy są słuszne, bo towarzyszę pierwszemu księciu krwi królewskiej, następcy tronu, którego ażeby nie posiadł, tylu sobie życzy...
Ostatnie wyrazy skłoniły Franciszka do odwrotu; przecież w duchu nie przebaczył kawalerom, którzy stanęli na przekor jego zamiarom i postanowił przy zdarzonej sposobności po ludzku im odpłacić.
— Dobrze — rzekł — wracajmy do pałacu; tam zastaniemy Bussego, gościa z owego przeklętego wesela: kto wie, może tam zabił jednego z kochanków i toby mnie serdecznie pocieszyło.
— Być może; w Bussym zupełną ufność można położyć.
I poszli.
Zaledwie zwrócili się na ulicę Jony, gdy nasi czatownicy ujrzeli od ulicy Tison jeźdzca, odzianego płaszczem.
Ciężki i mocny krok konia odbijał się po kamieniach, a blask księżyca, bladawym promieniem świecącego, przedarł się z za chmury i oświecił plumaż kapelusza.
Ściągał on cugle koniowi, który czując wstrzymywaną swą krewkość, pienił się mimo zimna.
— Tym razem — rzekł Quelus — to on!
— Niepodobna — mówił Mougiron.
— Dla czego?
— Bo jest sam, a odeszliśmy go z Livaretem, Entraguesem i Ribeiraciem, którzy nie pozwoliliby mu samemu się narażać.
— Ależ to on; czy nie poznajecie jego donośnego chrząkania?... Dobrze, że sam.
— Kiedy tak, to wygląda coś na zasadzkę — rzekł d’O.
— Jakkolwiek bądź wygląda, do broni!
W rzeczy samej, był to Bussy wyjeżdżający z ulicy Ś-go Antoniego i udający się drogą, jaką mu Quelus poradził.
Mimo odebranej od pana Saint-Luc przestrogi, nie pozwolił przyjaciołom towarzyszyć sobie.
Przygody były upragnione dla pułkownika i zwykle mawiał:
— Jestem szlachcicem; ale mam serce cesarskie i niema w histcryi rzymskiej czynu, któregobym chętnie nie naśladował.
Prócz tego. Bussy myślał, że pan de Saint-Luc, którego nie liczył pomiędzy swych przyjaciół, ostrzegając, chciał go na śmieszność narazić, a Bussy więcej śmieszności jak niebezpieczeństwa się lękał.
Nawet u nieprzychylnych miał sławę walecznego i dla utrzymania jej, nieraz na najdziwniejsze narażał się przygody.
Jak ów człowiek w Plutarchu oddalił trzech towarzyszy, odesłałby nawet szwadron kawaleryi i z założonemi rękami poszedł ku domowi, w którym go czekał, nie uśmiech kochanki, ale list od królowej Nawarry, od królowej Margot, do której on zwykle nocą, aby uniknąć podejrzeń, sam się udawał.
Przebył ulicę Augustyanów i wyjechał na ulicę Ś-o Antoniego, gdy jego oko wprawne i przenikliwe, dostrzegło owe cienie, których książę Andegaweński zaraz nie dostrzegł.
Przytem, dla prawdziwie mężnego serca jest jakieś tajemne przeczucie niebezpieczeństwa, które wprawia w działalność zmysły walecznego.
Bussy policzył czarne cienie na murze.
— Trzech, czterech, pięciu — rzekł — nie licząc służących, których ukryli, a którzy na pierwsze zawołanie przybiegną.
Na honor, to za wiele na jednego; ale co robić?... poczciwy Saint-Luc nie zwodził i choćby mię przebili jak robaka, powiem mu: dziękuję ci za ostrzeżenie.
To mówiąc, postępował; tylko jego prawa ręka igrała pod płaszczem ze szpadą a lewa nieznacznie odpięła haftkę.
W tej chwili Schomberg zawołał: „do broni!” i za powtórzonym okrzykiem, kawalerowie uderzyli na Bussy.
— Tak, panowie — mówił szyderczo Bussy — chcecie zabić biednego Bussy! toż to zwierz, toż to dzik, na którego mieliście polować? — Dobrze panowie, ale dzik was dobrze porani, mogę to zaręczyć.
— Być może — rzekł Schomberg — ale panie Bussy d’Amboise, nie przystoi prawić do nas z konia, gdy my jesteśmy pieszo.
Wśród tych wyrazów, ręka młodzieńca, w biały ubrana atłas, wychyliła się z pod płaszcza, rzuciła błyskawicę, a Bussy nie pojął co znaczyło to poruszenie i wziął je za odgróżkę.
Właśnie miał odpowiedzieć jak przywykł, gdy poczuł, że koń chwieje się pod nim.
Schomberg ze zręcznością sobie właściwą, której nie raz dał już dowody, rzucił ciężki sztylet, i przeciąwszy żyły w nodze koniowi, sił go pozbawił. Sztylet pozostał w ranie, jak nóż ogrodniczy w drzewie.
Zwierzę ciężko stęknęło i padło na kolana< Bussy przygotowany na wszystko, zeskoczył na ziemię ze szpadą w ręku.
— A! nieszczęsny — zawołał — mój koń ulubiony, drogo mi za to zapłacisz.
Ponieważ Schomberg uniesiony odwagą, nie mógł obliczyć uderzenia Bussego, jak nie można przewidzieć ukąszenia węża zwiniętego w kłębek, szpada Bussego przebiła goleń zapaleńca.
Schomberg krzyknął strasznie.
— A co, umiem dotrzymać słowa? — zawołał Bussy. — Trzeba było w Bussy, a nie w konia mierzyć mój panie.
I w mgnieniu oka, gdy Schomberg chustką obwiązywał ranę, Byssy w twarze i piersi napastników, godził swą szpadą, nie chcąc przywołać pomocy i uważając to siebie niegodnem.
Tylko obwinąwszy płaszczem rękę, aby mu służył za puklerz, starał się dostać do muru, aby go z tyłu nie wzięto.
W mgnieniu oka, zadawał razy i w ciemności czuł je tylko oporem ciała.
Gdy na raz osłabł i machinalnie spojrzał w ziemię; ta chwila dostateczną była dla Quelusa, aby ugodzić Bussego.
— Pchnięty! — zawołał Quelus.
— Tak, ale w płaszcz — odpowiedział Bussy, nie chcąc się zdradzić ze swoją raną.
I poskoczywszy ku Quelusowi, tak mocno w jego szpadę uderzył, że wypadła mu z ręki — przecież zwycięztwo było jeszcze wątpliwe, bo d’O, d’Epernon i Maugiron z nową natarli silą.
Schomberg zawinął ranę, Quelus podniósł szpadę i gdy wszyscy na nowo obskoczyli Bussego, czuł że nie można stracić sekundy, tylko jak najprędzej cofać się do muru.
Zrobił skok w tył; wkrótce znowu go szpady dosięgły, a więc drugi, równie silny i zręczny i był już przy murze.
Tutaj dopiero, jak Achilles, łub Roland, uśmiechnął się z burzy mieczów i ich błyskawic.
Nagle poczuł pot na czole i mgła zakryła mu oczy.
Zapomniał o ranie, a tymczasem symptomaty omdlenia zaczęły się objawiać.
— A! osłabłeś — zawołał Quelus podwajając natarcia.
— Patrzaj więc — odpowiedział Bussy. I odbiwszy od rękojeści szpadę, uderzył go w skronie.
Quelus upadł na ziemię.
Wściekły jak rozjuszony odyniec, gdy się psom wywinie, krzyknął przeraźliwie i poskoczył naprzód..
D’O i d’Epernon cofnęli się.
Maugiron podnosił Quelusa, i trzymał go.
Bussy nogą złamał szpadę ostatniego i w ramię ranił Epernona.
Już Bussy był zwycięzcą, gdy Quelus powstał i Schomberg wystąpił w szranki.
Cztery miecze zabłysły na nowo.
Bussy powtórnie czuł się zgubionym.
Znowu zebrał siły, aby się dostać do muru.
Zimny pot na czole, głuche tętnienie w uszach i pomroka w oczach, objawiły mu zupełne osłabienie.
Szpada nie godziła w miejsca przeznaczone.
Lewą ręką, zaczął szukać muru, dotknął go i chłód nieco go orzeźwił.
Jednym razem mur ustąpił.
Była to brama otworzona przez przyjaciela księcia Andegaweńskiego.
Nowa weń wstąpiła nadzieja; długo odpierał razy, wreszcie cofnął się w tył i ramieniem pchnął bramę.
Tu był już bezpiecznym.
Przez szczeliny widział swych groźnych nie przyjaciół; słyszał, jak szpadami bili w bramę i klęli, nakoniec, zdało mu się, że ziemia z nim zapada, później, że ciemność i milczenie grobowe otacza go dokoła.


Rozdział III.
Jak można rozróżnić marzenia od rzeczywistości.

Bussy zanim upadł na ziemię, zdołał chustką osłonić ranę i obwiązać ją pasem od szpady, lecz wyczerpany upływem krwi, popadł w omdlenie.
Umysł jego wzburzony gniewem i cierpieniem, w omdleniu, niby w owym przedsionku śmierci, widział, lub marzył, że widzi cudowne a nieprawdopodobne rzeczy.
Zdawało mu się, że jest w ozdobnym pokoju, z pięknemi sprzętami, obiciem i malowidłem na sklepieniu.
Osoby w rozmaitych postawach, trzymające kwiaty lub włócznie, snuły mu się przed oczyma i zdawały wstępować na malowane sklepienie po boju, jakąś tajemniczą drogą.
Pomiędzy dwoma oknami widniał portret niewiasty, jaśniejący światłem, tylko że ramy tego portretu, były jakoby odrzwia. Nieruchomy, leżąc na łóżku, pozbawiony sił ale mogący widzieć, patrzał na te osoby zaćmionem okiem i podziwiał uśmiechy niosących kwiaty, a drżał przed niosącymi włócznie.
Czy te osoby były mu znajome, tego nie mógł rozpoznać, tak miał pomieszane myśli.
Nagle kobieta na portrecie, wyszła z ram i prześliczna istota w sukni białej, długiej, jak malują aniołów, z włosami spadającemi na ramiona, z oczami czarnemi jak heban, z brwiami, w kształtny łuk zgiętemi, z ciałem, w którem dojrzećby można krew płynącą, postąpiła ku niemu. Ta niewiasta była tak piękna, ręce je i były jak utoczone, że Bussy do nóg jej upaść zapragnął.
Zdawało mu się jednak, że jakieś więzy przykuwają go do łóżka, jak umarłego do grobu i że gardząc ziemią, dusza jego w niebo się wznosi.
To go zmusiło do pozostania na pięknem, rzeźbionem łóżku, jakie wyrabiano za Franciszka I-go przy których były adamaszkowe kotary, złotem haftowane.
Na widok tej niewiasty, osoby na sklepieniu przestały zajmować Bussego — piękność z portretu wystarczała mu i tylko chciał widzieć, czy próżnia w ramach, pozostała.
Mgła jednak, zaciemniająca wzrok, nie pozwoliła wszystkiego dojrzeć dokładnie; zwrócił więc całą uwagę na tajemniczą osobę i zaczął jej płynnie powtarzać wiersz przez siebie ułożony.
Nagle niewiasta znikła; jakaś postać stanęła pomiędzy nią a Bussym, wyciągnęła następnie doń ręce, z zawiązanemi jak w ślepej babce oczyma.
Rannego taka wściekłość opanowała, że gdyby był panem swej woli, byłby się rzucił na owe zjawisko; próbował nawet, lecz siły mu niedopisały.
Gdy silił się powstać, nowo-przybyły mówił:
— Jestem na usługi pani.
— Dobrze więc — odezwał się głos tak łagodny, że wszystkie nerwy w Bussym zadrżały — możesz zająć, się swojem dziełem.
Bussy chciał się przekonać, czy owa kobieta z czarownym głosem, była ta sama, co na portrecie... napróżno. Widział tylko przed sobą młodego i przyjemnego mężczyznę, który opatrywał mu ranę i kiedy niekiedy po pokoju spoglądał.
— Czy go dyabli nadali — pomyślał Bussy.
I chciał myśl swoję choćby poruszeniem objawić, ale nadaremnie.
— Pan jesteś raniony? — mówił młody człowiek.
Bussy chciał odpowiedzieć, lecz nie mógł. Jego oczy pływały w jakiejś mgle i tylko uczul niby dotknięcie rozpalonego żelaza do ciała.
— Czy rana jest śmiertelna? — zapytał z boleścią łagodny głos kobiecy.
— Nie umiem jeszcze powiedzieć — odrzekł młody człowiek — wiem tylko, że jest bezprzytomny.
To tylko zrozumiał i posłyszał szelest sukni oddalającej się niewiasty.
Bussy nie mógł oznaczyć, jak długo był w omdleniu.
Kiedy się ocknął, zimny wiatr twarz mu owionął, głosy chrapliwe i niezgodne wpadały do uszu.
Otworzył oczy, sądząc, że ujrzy obrazy zo sklepienia, albo niewiastę z portretu — próżne złudzenie. Wszystko znikło. Po prawej jego stronie stał człowiek w szarem odzieniu, w fartuchu białym krwią poplamionym; na lewo zakonnik Augustyanin z ulicy Temple, który podnosił mu głowę; wprost niego jakaś staruszka, szepcząca pacierze.
Błądzące oko Bussego spoczęło na minach przed nim się wznoszących i podniosło się dla zmierzenia ich wysokości; poznał wtedy Temple, straszną basztę, a nad nią ujrzał biały obłok, lekko pozłocony od słońca wschodzącego.
Bussy był na ulicy poprostu, albo raczej nad fosą, Temple otaczającą.
— Dziękuję, moi dobrzy ludzie — rzekł — żeście mię tutaj przynieśli; potrzebowałem powietrza. Ale mogli mi go udzielić otworzywszy okna, a pozostawić na wygodnem, adamaszkowem łóżku. Nic to nie szkodzi, moi przyjaciele, mam ja tu, jeżeliście sami nie wzdęli, czem opłacać wasze usługi. Pierzcie, bierzcie, moi przyjaciele.
— Ależ, zacny panie — rzekł rzeźnik — myśmy się tu nie przynosili wcale. Tu cię napotkaliśmy i tu jesteś.
— Cóż u licha! — rzekł Bussy — a młody lekarz gdzie się podział?
Obecni spojrzeli po sobie.
— To reszta nieprzytomności — rzekł Augustyanin i zwrócił mowę do Bussego.
— Moje dziecię, czy nie chcesz się wyspowiadać?
Bussy osłupiałemi spojrzał oczyma.
— Niema tu lekarza, paniczu — rzekła stara. Jesteś tu sam, opuszczony i jak trup zimny. — Patrzaj, jak twoja postać wycisnęła się na śniegu.
Bussy spojrzał wokoło, przypomniał sobie odebrany cios i ręką, dotknął rany.
— To szczególne — powiedział.
Obecni, korzystając z pozwolenia, podzięki, się kiesą, dając znaki zadowolenia.
— A teraz — ciągnął Bussy, gdy skończono podział — odprowadźcie mnie do domu.
— Zapewne, zapewne — szeptała stara — rzeźnik jest mocny, a przytem ma konia.
— Czy tak? — zapytał Bussy.
— Na chwałę Boga — odrzekł rzeźnik; — i ja i mój koń są na twoje usługi, mój panie.
— Mój synu — odezwał cię mnich — nic nie szkodzi, abyś się wyspowiadał.
— Sądzę, że jeszcze nie umrę — odpowiedział Bussy. Bardzo mi zimno i pragnę rozgrzać się w moim pałacu.
— A jak się nazywa twój pałac?
— Pałac Bussego.
— Jakto! pałac Bussego? — zawołali obecni.
— Tak, i cóż w tem dziwnego?
— Więc pan należysz do pana de Bussy?
— Ja sam nim jestem.
— Bussy! — zawołano — pan de Bussy, waleczny Bussy, bicz na ulubieńców; — niech żyje Bussy!
I na ramionach obecnych został zaniesionym do swego pałacu.
Przybywszy do domu, kazał przywołać swego chirurga, który ranę znalazł bardzo lekką.
— Powiedz mi — rzekł Bussy — czy ta rana była opatrzona?
— Nie inaczej--odrzekł lekarz — mimo to, zdaje się świeżą.
— A czy jest tak wielką, aby zdołała wprawić w obłąkanie?
— Zapewne. — Cóż u licha! — mówił Bussy. — To obicie, te malowane sklepienie, adamaszkowe łóżko, piękna kobieta i ten jej portret, a nadewszystko ten młody człowiek z zawiązanemi oczami, to wszystko niepojęte.
Tak, to urojenie — lecz biłem się z ulubieńcami? Niezawodnie na placu Bastyjli, wprost ulicy Św. Pawła — opierałem się o mur, w murze były drzwi i szczęściem otworzyły się... Schroniłem się za nie i zatrzasnąłem za sobą. Zresztą, nic nie pamiętam aż do przebudzenia. Czy byłem przytomny, czy marzyłem, to pytanie? A mój koń? powinni go znaleźć na placu. Doktorze, zawołaj mi kogo.
Doktór przywołał lokaja.
Bussy dowiedział się, że koń skrwawiony przyczołgał się przed stajnię i tam go znaleziono nadedniem.
Ludzie kochający go, natychmiast udali się na poszukiwanie pana i nawet dotąd nie powrócili.
— Więc tylko portret pozostaje dla mnie zagadką — mówił Bussy. — Jakież podobieństwo do prawdy, aby portret zeszedł z ram i rozmawiał z lekarzem, który miał zawiązane oczy. Na honor, chyba zmysły straciłem:..
— A jednak, o ile sobie przypominam, to śliczny był portret.
Tu Bussy zaczął przypominać szczegóły piękności, i w miarę jak je wyliczał, jakieś rozkoszne drżenie przeszło po jego piersiach.
— Czy ja marzyłem, gdy lekarz opatrywał ml ranę? To niepodobna, takich snów się nie miewa.
Zbierzmy wszystko.
I setny raz zaczął powtarzać:
— Byłem na balu: Saint-Luc mię ostrzegał, że na mnie przy Bastylli będą czatować. Byłem z Antraguetem, Ribeiraciem i Livarotem, pożegnałem ich, udałem się około wielkiego Chatelet i t. d. Przy pałacu Tournelles, spostrzegłem ludzi, którzy czekali. Rzucili się na mnie i skaleczyli mi konia. Biliśmy się zacięcie, nareszcie wszedłem do jakiegoś domu i później.... A! później; to gorączka, odurzenie, sen...
— A później — dodał z westchnieniem — przebudziłem się nad fosą, gdzie Augustyanin chciał mię spowiadać.
— Wszystko jedno — dodał po chwili zbierając myśli. — Doktorze, może z piętnaście dni nie będę mógł wychodzić, jak to było ostatnim razem?
— Zobaczymy; czy pan możesz się przejść?
— Zdaje mi się, że żywe srebro mam w nogach.
— A więc sprobój.
Bussy zeskoczył z łóżka i dosyć lekko prze szedł po pokoju.
— Można chodzić — rzekł lekarz — byłeś pan nie jeździł konno.
— Wybornie! — zawołał Bussy — to mi lekarz, ale ja innego dzisiaj w nocy widziałem. Tak, jego postać mam wyrytą w pamięci i w pieklebym go poznał.
— Mój panie — odezwał się lekarz — nie radzę ci go szukać, bo to gorączka zwykła po ranie, a musisz to znać, bo nieraz pierwszy jesteś raniony.
— Ach!.. mój Boże, nagle zawołał Bussy, nową uderzony myślą, albowiem tylko o nocnych wypadkach myślał. — Czy mój sen zaczął się przed bramą, czy za bramą?... Czy nie byłem w pięknym apartamencie i nie widziałem w nim portretu?... Czy ci rozbójnicy sądząc mnie nie żywym, zanieśli do fossy?... Nie, to być nie może ja to wszystko odgadnę.
— Panie — przerwał lekarz — jeżeli chcesz prędko wyzdrowieć, trzeba wzruszeń unikać.
— Saint-Luc ze mną po przyjacielsku postąpił i jemu należą się pierwsze odwiedziny.
— Byle nie przed wieczorem — mówił lekarz.
— Niech i tak będzie; zaręczam ci, że ruch i towarzystwo sił mi dodadzą.
— Być może; pan szczególniejszym jesteś chorym, rób co ci się podoba, ale nie radzę drugiej rany, zanim się ta zagoi.
Bussy przyrzekłszy lekarzowi unikać spotkań, kazał zaprządz do powozu i udał się do pałacu Montmorency.


Rozdział IV.
Jak panna de brissac, albo raczej pani de saint-luc przepędziła noc po ślubie.

Pięknym był kawalerem i walecznym rycerzem Ludwik de Clermont, więcej znany pod imieniem Bussy d’Amboise, którego Brantôme, jego krewny, w rzędzie najwaleczniejszych wodzów w XVI-tym wieku zalicza, chociaż umarł nie mając lat trzydziestu.
Nikt oddawna równych jemu nie zrobił podbojów.
Królowie i książęta starali się o jego przyjaźń; królowie i książęta przesyłali mu słodkie uśmiechy.
Bussy po La Molu nastąpił w łaskach Małgorzaty Nawarskiej, która mając czułe serce, po tragicznym zgonie La Mola, potrzebowała pociechy i popełniła dlań tyle niedorzeczności, że jej mąż Henryk, zwykle pobłażający i książę Franciszek, brat, nie umiejący przebaczać siostrze, nie raz mocno to czuli i tylko z potrzeby znosili Bussego.
Mimo powodzeń w boju, władzy i szczęścia w miłości, Bussy, rzec można, nie znał ludzkich słabości, a jak nie wiedział, co to jest lękać się, nie rozumiał także, co to jest kochać.
To cesarskie serce, jak je sam nazywał, które biło w szlacheckiej piersi, było dziewicze i czyste, podobne do dyamentu, którego ręka jubilera nie tknęła.
Henryk III-ci ofiarował mu swoję przyjaźń; lecz Bussy odrzucił ją mówiąc, że przyjaciele królewscy są często lokajami, a nawet i gorzej.
Henryk III-ci w milczeniu znosił to, że Bessy obrał swym panem księcia Franciszka.
Prawda, książę o tyle był panem Bussego, o ile właściciel menażeryi, jest właścicielem lwa.
Bussy znał dobrze Franciszka, ale ta rola była mu dogodną.
Na wzór Rohana, który mówił: królem być nie mogę, księciem nie chcę, jestem więc Rodanem, — Bussy przybrał za prawidło; nie mogę być królem, ale książę Andegaweński być nim może, będę więc królem księcia Andegaweńskiego.
I w rzeczy samej był nim.
Gdy ludzie pana de Saint-Luc spostrzegli Bussego, pobiegli uwiadomić pana de Brissac.
— Pan Saint Luc, czy jest w domu zapytał Bussy.
— Niema panie — odpowiedział odźwierny.
— Gdzie go znajdę?...
— Nie wiem panie, właśnie wszyscy w pałacu są niespokojni o niego, bo nie powrócił od wczoraj.
— Od wczoraj? — powtórzył Bussy.
— Jak panu już powiedziałem.
— A pani?...
— Pani, to co innego.
— Czy jest u siebie?...
— Jest.
— Proszę oświadczyć jej, ze chcę złożyć moje uszanowanie.
W pięć minut powrócił posłaniec, prosząc pana de Bussy.
Joanna de Cossé wyszła naprzeciw młodego człowieka, aż do połowy bawialnego pokoju.
Była blada, a czarne włosy nadawały jej twarzy kolor z żółkłej kości słoniowej.
Oczy miała zaczerwienione z bezsenności a na twarzy można było ślady łez dopatrzeć.
Bussy, któremu ta bladość wywołała uśmiech i który gotował stosowny do okoliczności komplement, zatrzymał swoję wymowę, na widok prawdziwej boleści.
— Witam pana, panie de Bussy — mówiła młoda mężatka, ale niewiem, czy pańska obecność nie sprawi mi boleści.
— Co to ma znaczyć?... — zapytał Bussy — dlaczegóż moja osoba ma boleść zwiastować?
— Zapewne tej nocy było spotkanie pomiędzy panem, a moim mężem?
— Pomiędzy mną a panem Saint-Luc?... — powtórzył zdziwiony Bussy.
— Tak panie, kazał mi się oddalić gdy z tobą mówił — pan należysz do księcia Andegaweńskiego, on zaś do króla. Zapewne poróżniliście się panowie; panie Bussy, nic pan nie ukrywał przedemną. Pojmujesz moję niespokojność, powiedz zatem co się przytrafiło memu mężowi?
— Pani — odrzekł Bussy — to dla mnie jest niepojętem. Sądziłem, że mię zapytasz o moję ranę a ty mię pytasz o męża.
— A więc Saint-Luc ranił pana? a więc bił się z tobą!... — zawołała Joanna.
— Bynajmniej, on nie bił się z nikiem a przynajmniej nie zemną; poczciwy Saint-Luc, Bogu dzięki, że nie z jego ręki jestem raniony. Owszem, on dla mego ocalenia, co mógł, uczynił.
Musiał ci nawet pani powiedzieć, żeśmy się rozeszli jak Damon i Pityas.
— On? nie widziałam go potem.
— A więc to co mówił odźwierny, to święta prawda?
— Cóż mówił?
— Że od wczoraj niema pana Saint-Luc.
— I pan nie widziałeś mego męża?
— Bynajmniej.
— Gdzie on być może?
— Ja sam chciałem o to zapytać.
— Powiedz mi pani wszystko, bo na honor, to na śmieszność zakrawa.
Biedna kobieta spojrzała na Bussego z podziwianiem.
— Co do mnie — mówił Bussy, wiele upłynęło mi krwi i przytomność straciłem. A teraz opowiedz mi pani smutną swoję historyę.
Joanna opowiedziała, że z rozkazu Henryka III-go, pan Saint-Luc towarzyszył mu do Luwru i że po zamknięciu bram odprawiono służących, którzy nań czekali.
— A! teraz rozumiem — rzekł Bussy.
— Jak to?... — zapytała Joanna.
— Skoro Jego królewska mość wziął z sobą pana Saint-Luc, wypuścić go nie chciał.
— A to dlaczego?
— Hm!... — rzekł Bussy — pani żądasz, abym ci wykrył gabinetowe tajemnice.
— Ale — mówiła młoda mężatka, ja i mój ojciec byliśmy w Luwrze.
— Cóż z tego?
— Straże nam odpowiedziały, że pan Saint-Luc wyszedł i powinien być w domu.
— Niezawodnie jest w Luwrze.
— Pan tak sądzisz?
— Jestem tego pewny i pani możesz się przekonać.
— Jakim sposobem?
— Sama.
— Czy podobna!
— Nie inaczej.
— Skoro przyjdę do pałacu, powiedzą mi to samo, co pierwej. — „Gdyby był, dlaczegóż nie mogłabym go widzieć?”
— Czy pani chcesz być w Luwrze?
— Po co?
— Aby się widzieć z mężem.
— A jeśli go niema?
— Mówię, że jest.
— To szczególna.
— Bynajmniej.
— A pan czy możesz wejść do Luwru?
— Dla czegóźby nie? nie jestem żona pana Saint-Luc.
— Jakże więc wejdę? wszak jestem żoną pana Saint-Luc.
— Ja wcale żony wprowadzać nie myślę; kobietę!... a! broń boże!
— Pan ze mnie żartujesz, a widząc moję boleść, to okropnie...
— Nie pani, uważaj tylko; masz lat dwadzieścia, jesteś wysoka, szczupła i możesz być podobną do pazia. Pojmujesz pani? możesz wyglądać jak owe chłopcy w lamach złotych.
— Co za myśl! Panie Bussy — zawołała rumieniąc się Joanna.
— Innego nie mam sposobu — zostawiam to do twojej woli.
— Czy pani chcesz widzieć męża?
— Wszystkobym za to oddała.
— Tak, ale... ja pani darmo ułatwię widzenie.
— Jakim sposobem?
— Powiedziałem już.
— Ale panie Bussy, pod tym tylko warun- 5 kiem, że przyślesz mi suknie, a ja paziowi odeślę je przez moją służącą.
— Nie potrzeba. — Suknie są u mnie, wybiorę z nich najprzydatniejszą, przyślę pani, a ty zejdziesz się ze mną w umówionem miejscu, naprzykład przy ulicy świętego Honoryusza i ztamtąd...
— Ztamtąd?
— Udamy się prosto do Luwru.
Joanna roześmiała się i podała rękę Bussemu.
— Przebacz pan moje podejrzenie, rzekła.
— Najchętniej — pani dostarczasz mi przygody, z której wielu będzie się śmiało. Owszem, ja pani jestem obowiązany.
I pożegnawszy młodą mężatkę, udał się do siebie, aby przygotować przebranie.
Wieczorem, o umówionej godzinie, Bussy; pani de Saint-Luc spotkali się przy rogatce Sierżanckiej.
Gdyby nie miała sukni pazia, Bussy nie byłby ją poznał.
Prześlicznie wyglądała w tym stroju.
Oboje, pomówiwszy z sobą, udali się do Luwru.
Na rogu ulicy Fosses Saint-Gerinain l’Auxerois spotkali wielką kompanię; kompania ta zajęła całą ulicę i zatamowała przejścia.
Joanna strwożyła się — Bussy po pochodniach i kuszach, poznał księcia Andegaweńskiego, którego oprócz tego, można było poznać po srokatym koniu I płaszczu białym, aksamitnym.
— A!... — rzekł Bussy zwracając się ku Joannie — mój paziu, kłopotałeś się jak wejść do Luwru, bądź teraz spokojny, wejdziesz tryumfalnie.
— Jaśnie oświecony książę!... — zawołał z całych piersi Bussy na księcia Andegaweńskiego.
Głos przebiegł przestrzeń i mimo tętnienia koni i gwaru ludzi, doszedł do księcia.
Książę odwrócił się.
— A! to ty Bussy — zawołał uradowany, sądziłem, żeś śmiertelnie ranny i leżysz pod „Rogiem jelenia” przy ulicy Grenelle.
— Na honor, książę — mówił Bussy nie zważając na grzeczne powitanie, jeżeli nie zginąłem to tylko sobie zawdzięczani. Wprawdzie Wasza książęca mość wystawiasz mię na niebezpieczna zasadzki i pozostawiasz w najprzykrzejszem położeniu. Wczoraj na balu u Saint-Luca, prawdziwy był rozbój. O mało wszystkiej krwi ze mnie nie wyuczyli.
— Na honor, Bussy, za każdą kroplę krwi twojej, drogo mi zapłacą.
— A jednak Wasza królewska mość uśmiechniesz się do pierwszego, którego spotkasz.
— Pójdź ze mną do Luwru, a zobaczysz.
— Cóż zobaczę?
— Jak powiem mojemu bratu.
— Mości książę, nie chcę być obecnym najgrawaniom.
— Bądź spokojny, ja to wziąłem do serca. Przyrzekam ci, że będziesz zadowolony. No i cóż, wahasz się?
— Znam. Waszą książęcą mość.
— A ja ci mówię pójdź...
— Dobrze idzie sprawa — szepnął Bussy hrabinie. — Pomiędzy braćmi zajdzie mała sprzeczka, a pani tymczasem zobaczysz męża.
— No cóż, czy trzeba abym ci dał książęce słowo?
— O! to zbyteczne, ubliżyć sobie nie pozwolę.
I Bussy stanął obok księcia; a młody paź tuż za nim.
— O! nie mój waleczny Bussy, ja zemstę biorę na siebie. Słuchaj — rzekł półgłosem — znam napastników.
— Wasza książęca mość raczyłeś się o nich dowiedzieć?
— Widziałem ich.
— Jakim sposobem? — zapytał Bussy zdziwiony.
— Miałem interes przy bramie Ś-go Antoniego, spotkali mnie i o mało za ciebie nie zabili. Domyśliłem się, że to na ciebie rozbójniki czatują.
— I...
— Czy miałeś z sobą twojego pazia? — zapytał książę, chcąc zwrócić mowę na co innego.
— Nie — odrzekł Bussy — byłem sam, jak Wasza książęca mość.
— Ja byłem z Aurillym; a dla czegóż sam byłeś?
— Ponieważ chcę utrzymać opinię walecznego.
— I raniono cię? — zapytał książę.
— Nie chciałbym sprawiać im radości, ale porządne dostałem pchnięcie.
— A! zbrodniarze!... — zawołał książę — d’Aurilly dobrze mówił, że jakieś złe mają zamiary.
— Jakto, Wasza książęca mość widziałeś zasadzkę, byłeś książę z Aurillym, który tak dobrze włada bronią? jak to, byliście we dwóch i nie daliście pomocy?
— Nie wiedziałem na kogo była zasadzka.
— A! cóż u licha, jak mówił Karol IX-ty; poznawszy przyjaciół Henryka III-go przecież sądzić było można, że na kogoś z twoich przyjaciół Mości książę czatują. Że zaś, tylko ja mam odwagę być Waszej książęcej mości przyjacielem, snadno odgadnąć, że na mnie.
— Masz słuszność, mój drogi Bussy — odrzekł Franciszek — ale nie przyszło mi to na myśl.
— I koniec! — westchnął Bussy, jakby nie mógł znaleźć wyrazu, do myśli o swoim panu.
Przybyli do Luwru; księcia Andegaweńskiego przyjął w bramie kapitan i odźwierni.
Straże były mocne, lecz jak pojąć łatwo, nie dla pierwszego w królestwie po panującym.
Książę z całym orszakiem wszedł pod arkady zwodzonego mostu.
— Mości książę — rzekł Bussy widząc się na honorowym dziedzińcu — pamiętaj o twojem przyrzeczeniu. Ja tylko z pewną osobą pomówię.
— Jakto! opuszczasz mię! — rzekł niespokojnie książę, który nieco liczył na swego dworzanina.
— Muszę; ale natychmiast powracam. Zawołaj Mości książę, a stawię się...
Korzystając z wejścia księcia do wielkiej sali, wśliznął się wraz z Joanną do innych apartamentów.
Bussy znał Luwr jak swój własny pałac.
Przebywszy ukryto schody, dwa albo trzy puste korytarze, przybył do pewnego rodzaju przedpokoju.
— Zaczekaj tu pani — rzekł do Joanny.
— Pan mię samą zostawiasz? — rzekła strwożona hrabina.
— Muszę postarać się o ułatwienie wejścia.
Bussy udał się prosto do gabinetu broni, który lubił bardzo Karol IX, a który Henryk III zmienił na pokój sypialny.
Karol IX-ty, król myśliwy, kowal, poeta, w tym pokoju miał rogi, kusze, manuskryptu, książki i szrubsztaki.
Henryk III-ci, miał tu aksamitne łóżko, lubieżne malowidła, kosmetyki, różańce i rzadki zbiór rapirów.
Bussy wiedział, że króla nie ma w tym pokoju, bo bratu daje posłuchanie: wiedział także że przy tym pokoju jest pokój mamki Karola IX, obrócony teraz dla ulubieńców Henryka.
Że zaś król zmiennym był w swoich afektach, pokój ten należał z kolei do Maugirona, Quelusa, d’O d’Epernona i Schomberga a w tej chwili, jak sadził Bussy, należeć musi do pana Saint-Luc, dla którego król tak wielką uczuł miłość, że go zabrał od żony.
Dla Henryka III-go, człowieka rzadkiej organizacyi, bojaźliwego, chełpliwego, znudzonego, niecierpliwego, zamyślonego, wiecznie potrzeba było rozrywki.
W dzień: hałasu, igrzysk, ćwiczeń, maska rad i intryg; w nocy zaś plotek, modlitwy, albo rozpusty.
Charakter Henryka był w swoim rodzaju jedyny, jakiego trudno napotkać.
Powinien on był rodzić się raczej na wschodzie, wśród milczących poddanych, niewolników i eunuchów, a panowanie jego zaznaczyłoby właściwą epokę, trzymającą środek między Neronem, a Heliogabalem.
Bussy sądząc, że Saint-Luc zajmuje pokój mamki, zapukał do przedpokoju, wspólnego dwom mieszkaniom.
Kapitan służbowy otworzywszy, zawołał zdziwiony:
— Pan de Bussy!
— Ja sam, panie de Nancey — rzekł Bussy — król żąda mówić z panem de Saint-Luc.
— Dobrze — odpowiedział kapitan — trzeba o tem pana Saint-Luc uwiadomić.
Przez wpół otwarte drzwi paź mógł wzrok posłać do pokoju.
— Cóż robi biedny Saint-Luc? — zapytał Bussy.
— Gra z Chicotem, czekając, nim król da posłuchanie księciu Andegaweńskiemu.
— Czy pan pozwolisz, aby mój paź tu zaczekał? — zapytał Bussy kapitana.
— Najchętniej.
— Wejdź, Janie — rzekł Bussy do hrabiny i ręką wskazał jej okno, przy którem miała stanąć.
Zaledwie tam umieściła się, gdy Saint-Luc wszedł.
Przez grzeczność pan Nancey oddalił się nieco.
— Czego król żąda? — zapytał Saint-Luc głosem cierpkim. A! to ty, panie de Bussy.
— Ja sam, dobry Saint-Luc, przedewszystkiem...
I zniżył głosu.
— Przedewszystkiem winianem ci podziękować za zrobioną przysługę.
— Przykroby mi było — odrzekł Saint-Luc — widzieć poległym tak walecznego męża. Sądziłem, że zginąłeś.
— O mało, ale...
— Jakto?
— Tak, za niewielką ranę, odpłaciłem z procentem Schombergowi i d’Epernonowi. Co zaś do Quelusa, powinien być wdzięczny twardości swojej czaszki. Nie widziałem w mojem życiu podobnej.
— Opowiedz mi twoję przygodę — mówił Saint-Luc ziewając — to mnie nieco rozerwie.
— Teraz nie mam czasu, mój drogi; prócz tego, po co innego przyszedłem. Jak widzę, bardzo się nudzisz.
— Po królewsku.
— A więc przyszedłem cię zabawić; piękne za nadobne.
— Bardzom ci wdzięczny, bo z nudów, równie jak od szpady umierać można; nawet pierwszy środek, chociaż powolny, pewniejszy.
— Biedny hrabio — mówił Bussy — zatem, jesteś więźniem?
— Więcej jak więźniem; zaiste król jest bardzo łaskawy, bo od wczoraj więcej się nakrzywiłem jak jego małpa i więcej mu zrobiłem niegrzeczności, jak jego trefniś.
— A więc mój drogi, cóż mogę dla ciebie uczynić?
— Udaj się do marszałka de Brissac i uspokój moję biedną żonę, którą zadziwiać mus; moje postępowanie.
— Cóż jej powiem?
— Powiedz jej, że mię widziałeś, że król szczególniejszą zaszczyca mnie przyjaźnią i dlatego uwięził; że więcej mówi mi o przyjaźni jak Cyceron, a o cnocie więcej jak Sokrates.
— A ty, co mu odpowiadasz? — zapytał Bussy z uśmiechem.
— Mówię mu, że pod względem przyjaźni jestem niewdzięcznikiem, a pod względem cnoty najgorszym; to wszystko nie przeszkadza, aby mi powtarzał: A! Saint-Luc, więc przyjaźń jest urojeniem!... Więc cnota ma tylko nazwisko! Toż samo mówi po łacinie i po grecku.
W tej chwili paź, któremu Saint-Luc żadnego nie dał znaku, roześmiał się na głos.
— I cóż chcesz, mój drogi? „bis repetita placet” mówił Bussy; ale cóż mogę dla ciebie uczynić?
— Sam nie wiem; mam jednę myśl, ale...
— Spodziewałem się tego, co zaszło i na przód wszystko powiedziałem twej żonie.
— Cóż ona na to?
— Naprzód nie chciała wierzyć. — Lecz — dodał, zwracając się ku oknu — musiała uledz konieczności. Żądaj co ci się podoba, nawet niepodobnych rzeczy, miło mi będzie popracować dla ciebie.
— A więc mój Bussy, dostań mi skrzydlatego konia, na którymbym mógł wyjechać oknem i udać się do mojej żony.
— Prościej będzie podać bieguna twej żonie, aby przyjechała do ciebie — odrzekł Bussy.
— Tu?
— Tak, tutaj.
— Do Luwru?
— Do Luwru.
— To będzie jeszcze pocieszniej.
— I ja tak sądzę.
— A nie będziesz się nudził?
— Na honor, nie.
— Ale nudziłeś się?
— Zapytaj Chicota. Od wczoraj rano wściekałem się na niego i wyzwałem; wystaw sobie, śmiał się w najlepsze; a ja chętniebym go zabił, choćby dla rozerwania myśli.
— Daj pokój; potem nudziłbyś się jeszcze okropniej.
— Ja sam nie wiem co robić.
— Może chcesz, żebym ci pazia zostawił? — rzekł Bussy z uśmiechem.
— Mnie?
— Tak, śliczny chłopiec.
— Dziękuję ci, nie lubię paziów; król pozwolił mi przywołać którego z moich, ale mu podziękowałem. Ofiaruj go królowi, może będzie zeń kontent. Co do mnie, wolę aby ml służyły kobiety.
— A ja ci go życzę — rzekł Bussy.
— Mój drogi — odparł Saint-Luc — wcale nie pora do żartów.
— Zastanów się.
— Ale nie.
— Mówię ci, będziesz zadowolony.
— Nie, nie, sto razy nie.
— Paziu, proszę do siebie — zawołał Bussy.
— Na Boga! — mówił Saint-Luc.
Paź odstąpił od okna i przyszedł zarumieniony.
— Na Boga! — mówił Saint-Luc osłupiały poznaniem Joanny.
— No i cóż?... — zapytał Bussy — mam go wziąć z sobą?...
— O!.. nie, nie — mówił Saint-Luc — winienem ci dozgonną przyjaźń.
Pan de Nancey zdziwiony giestami Saint-Luca, zaczął podsłuchiwać, gdy ruch z sali posłuchalnej przerwał jego uwagę.
— Ah!... mój Boże!... — zawołał Nancey — król się gniewa na kogoś.
— Jak sądzę, na księcia Andegaweńskiego, z którym przybyłem.
Kapitan poprawił szpadę u boku i udał się w stronę, z której hałas pochodził.
— Powiedz, że źle uczyniłem?... — mówił Bussy, zwracając się do pana Saint-Luc.
— Co tam takiego?... — zapytał ostatni.
— Jak sądzę, król kłóci się z księciem Andegaweńskim; musi to być cudowny widok i biegnę, aby nic z niego nie stracić. Ty przyjacielu, korzystaj z chwili i ukryj pięknego pazia.
— Muszę o tem pomyśleć.
— A zatem do widzenia.
Bussy kontent, że Henrykowi III-mu figla wyrządził, wyszedł z pokoju i udał się na galoryę, gdzie król zaczerwieniony z gniewu, rozprawiał się z księciem Andegaweńskim, bladym ze złości.
— Zapewniam cię, najjaśniejszy panie — mówił książę Andegaweński — że d’Epernon, Schomberg, d’O, Maugiron i Quelus czatowali na niego przy pałacu Tournelles.
— Kto ci o tom powiedział?
— Widziałem ich, na moje własne oczy widziałem.
— Po ciemku?... wszak noc była czarna, jak piekło.
— Ja też nie po twarzach ich poznałem.
— Więc po ramionach?...
— Bynajmniej, Najjaśniejszy Panie: po głosach.
— Czy mówili z tobą?...
— Więcej jeszcze; wzięli mię za Bussego i opadli.
— Ciebie?...
— Tak, mnie.
— A co robiłeś przy bramie Ś-go Antoniego?...
— Cóż to kogo obchodzi?...
— Ja chcę wiedzieć.... dzisiaj jestem ciekawy.
— Szedłem do Manassessa.
— Do żyda!...
— A ty, Najjaśniejszy panie, nic chodzisz do Ruggieri nekromanty?...
— Chodzę, gdzie mi się podoba, wiesz, że jestem królem.
— To nie odpowiedź, Najjaśniejszy panie.
— Prócz tego, Bussy był wyzywającym.
— Bussv?...
— Tak?
— Gdzie, kiedy?...
— Na balu u Saint-Luca.
— Bussy miałby pięciu wyzywać?... oh... nie, Bussy jest odważnym, ale nie szalonym.
— A ja ci powiadam, że sam słyszałem wyzwanie, prócz tego, dowód jasny, że mógł ich wyzwać, bo poranił Schomberga, d’Epernona i o mało nie zabił Quelusa.
— Nie mówił mi o tem, ale muszę mu podziękować.
— A ja nikomu dziękować nie myślę, tylko raz muszę skończyć z tym zawadyaką.
— A ja — rzekł książę — ja, którego napadają twoi przyjaciele, nie tylko w osobie Bussego, ale w mojej własnej, ja brat królewski, pierwszy w narodzie po królu, ja pokażę, czy kto będzie miał odwagę w oczy mi spojrzeć.
W tej chwili ukazał się Bussy, ubrany w zielony atłas, z haftami złotemi.
— Najjaśniejszy panie — rzekł, nisko się kłaniając — racz przyjąć moje uszanowanie.
— Przez Boga!... otóż i on — rzekł Henryk.
— Wasza królewska mość raczyłeś się mną zajmować?... — zapytał Bussy.
— Tak — odpowiedział król — i miło mi oglądać ciebie; twarz twoja oddycha zdrowiem.
— Najjaśniejszy panie, krwi puszczenie odświeża twarz i ja taką dzisiaj mieć powinienem.
— Kiedy tak, panie Bussy, skoro cię napadnięto i poraniono, uskarż się, a sprawiedliwość wymierzę.
— Przebacz, Najjaśniejszy panie, nie pobiło mię i skarżyć nie myślę.
Henryk osłupiał i spojrzał na księcia Andegaweńskiego.
— Mówiłem, że Bussy został w bok pchnięty.
— Czy prawda, Bussy?... — zapytał król.
— Musi tak być, skoro brat Waszej królewskiej mości tak twierdzi; pierwszy książę kłamać nie może
— I odebrawszy pchnięcie — rzekł Henryk — nie skarżysz się?
— Nie skarżę się, Najjaśniejszy panie, bo dla zemsty mam jeszcze obie ręce; a gdyby mi prawą ucięto, jeszcze mściłbym się lewą.
— Zuchwały!.. pomruknął Henryk.
— Najjaśniejszy panie — odezwał się książę Andegaweński, — mówiłem o sprawiedliwości, zatem ją wymierz; oddaj sprawców pod sąd, wyznacz sędziów i każ wykryć prawdę.
Henryk zarumienił się.
— Nic, rzecze, tym razem wolę wszystkim przebaczyć. Wolę, aby ci zawzięci nieprzyjaciele pogodzili się i przykro mi, że Schomberg i d’Epernon ranieni. Mój bracie, któryż z moich przyjaciół był naj wścieklejszy?... powiedz, wszak ich widziałeś.
— Zdaje mi się, że Quelus.
— Ja!.. — odezwał się Quelus — nie taję się z tem, i Wasza wysokość dobrze widziałeś.
— Kiedy tak — rzekł Henryk — pan de Bussy i Quelus pogodzą się za wszystkich.
— Co to ma znaczyć, Najjaśniejszy panie? — zapytał Quelus.
— To znaczy, że macie się przy mnie uścisnąć.
Quelus brwi zmarszczył.
— No i cóż? signor — rzekł Bussy do Quelusa, naśladując akcent włoski, nie raczysz zrobić mi tego zaszczytu?...
Krok ten był nadspodziewany i Bussy dopełnił go tak zręcznie, że się król roześmiał i zbliżywszy się do Quelusa, rzekł:
— Dalej, panie, król tego żąda.
— Sądzę, że to nie żadne zobowiązanie — mówił Quelus cicho do Bussego.
— Bądź pan spokojny — tym samym tonem odpowiedział Bussy. — Dziś, albo jutro znaj dzielny się.
Quelus zaczerwieniony i z włosami w nieładzie, oddalił się.
Henryk zmarszczył brwi, a Bussy mówiąc z włoska, pokłonił się także i wyszedł.
Przez komiczne uściśnienie, śmiertelnego zrobił sobie wroga.


Rozdział V.
JAK SIĘ KŁADŁ SPAĆ HENRYK III-ci.

Po scenie, zaczętej tragicznie, a skończonej jak komedya, którą, echo rozniosło po mieście, król zagniewany, udał się do swego apartamentu, a za nim Chicot, któremu jeść się piekielnie chciało.
— Nie mam apetytu — rzekł król — przechodząc próg pokoju.
— Być może — odrzekł Chicot — ale co ja to wściekam się z głodu i kąsać jestem gotów.
Król jakby tego nie słyszał.
Odpiął płaszcz, położył na łóżku, zdjął kapelusz przypinany czarnemi szpilkami i rzuciwszy go na krzesło, postąpił ku korytarzowi, prowadzącemu do Saint-Luca.
— Czekaj mię trefnisiu — rzekł — zaraz powrócę.
— Nie śpiesz się mój synku — odparł Chicot, nie śpiesz się — a skoro usłyszał, że Henryk się oddala, dodał: dobrze że mi czas dałeś.
A kiedy ucichło stąpanie — zawołał:
— Hola!
Lokaj przybiegł.
— Król zmienił rozkaz — powiedział — żąda wytwornej wieczerzy dla siebie i dla Saint-Luca. Zalecił przedewszystkiem wyborne wina. — Idź wykonaj zlecenie.
Lokaj odwrócił się, aby spełnić rozkazy, które królewskiemi być sądził.
Henryk udał się, jak wiemy, do apartamentu Saint-Luca, który uprzedzony o jego odwiedzinach, położył się w łóżko i staremu służącemu kazał czytać modlitwy.
Na złoconem krześle, w rogu pokoju, z zakrytą twarzą, drzemał paź, którego Bussy przyprowadził.
Król wszystko objął jednem spojrzeniem.
— Co to za młodzieniec?... — zapytał.
— Wasza królewska mość pozwoliłeś mi przywołać pazia — odpowiedział Saint-Luc.
— Tak, tak — mówił Henryk III ci.
— Korzystałem więc z pozwolenia twojego Najjaśniejszy panie.
— Tak, tak — widzę.
— Czy Wasza królewska mość żałuje swego pozwolenia?
— Nie, nie mój drogi — i owszem, rozrywaj się, jak możesz.
— Jakże twoje zdrowie?
— Wielką mam gorączkę, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Saint-Luc.
— W samej rzeczy, takiś czerwony. — Pokaż puls; wiesz, że znam się na medycynie.
Saint-Luc wyciągnął rękę z widocznem niezadowoleniem.
— Tak, tak — mówił król — puls nieregularny, pośpieszny.
— A! Najjaśniejszy panie, w rzeczy samej, bardzo jestem chory.
— Bądź spokojny mój drogi, każę przyjść memu lekarzowi.
— Dziękuję, Najjaśniejszy panie.
— Sam cię będę doglądał.
— Najjaśniejszy panie, nie pozwolę, abyś...
— Każę sobie tutaj postawić łóżko, będziemy całą noc rozmawiali, bo mam wiele do opowiadania.
— A!... — zawołał Saint-Luc z rozpaczą — mówisz Najjaśniejszy parne, że znasz się na medycynie, że jesteś moim przyjacielem, a spać mi nie dasz przez całą noc. Szczególniejszy sposób masz Najjaśniejszy panie leczenia chorych i kochania twoich przyjaciół.
— Jakto! chory i sam chcesz pozostać?
— Najjaśniejszy panie, wam mojego pazia.
— Ale on śpi.
— Ja właśnie tak lubię, przynajmniej mnie spać nie przeszkadza.
— Więc pozwól mi z nim czuwać, nie będę mówił do ciebie, aż się obudzisz.
— Najjaśniejszy panie, w dziwnym jestem humorze po przebudzeniu i bardzo trzeba być przyzwyczajonym, aby mi moje niedorzeczności przebaczyć.
— Ale przynajmniej będziesz ze mną, zanim spać się położę...
— A potem mogę spać swobodnie?
— Najswobodniej.
— Zgadzam się: ale nie będziesz miał ze mnie pociechy Najjaśniejszy panie; jestem bardzo śpiący.
— Możesz sobie ziewać.
— A! szczęśliwi Waszej królewski ej mości przyjaciele — rzekł Saint-Luc z westchnieniem.
— A! prawda, Bussy mi ich porządnie pokaleczył. — Sehomberg ma goleń przebitą, d’Epernon rękę skaleczoną, a Quelus po uściśnieniu przyjść do siebie nie może. Pozostał mi tylko d’O, który mię nudzi i Maugiron, który w zły humor mię wprawia. — No, dalej, przebudź twojego pazia i każ sobie szlafrok podać.
— Wasza królewska mość raczy mię samego zostawić.
— A to dlaczego?
— Uszanowanie...
— No, no.
— Za pięć minut będę u Waszej królewskiej mości.
— Za pięć minut, dobrze, ale nie więcej, bo przyjdę po ciebie... przygotuj tam co do śmiechu.
Król na pół otrzymawszy co żądał, a na pół ucieszony, wyszedł.
Zaledwie się drzwi zamknęły, aliści paź powstał na równe nogi i rzekł:
— A! mój dróg, jakże mnie możesz opuszczać? a! jakie męczarnie! Gdyby mnie poznano... umieram ze strachu.
— Moja najdroższa — odpowiedział Saint-Luc wskazując na służącego — Kasper będzie cię strzegł.
— Może lepiej, abym się oddaliła — rzekła młoda kobieta rumieniąc się.
— Jeżeli koniecznie żądasz Joanno — mówił Saint-Luc tonem smutnym, każę cię odprowadzić do pałacu Montmorency. Lecz jeżeli jesteś tak dobrą, jak się spodziewam, osłodzisz smutne chwile twemu mężowi.
— Jestem tak cierpiący na głowę, nerwy i wnętrzności, że król me zechce zatrzymywać smutnego towarzysza i zaraz mię odprawi.
Joanna spuściła oczy.
— Idź — rzekła — będę cię czekała, lecz powiem jak król: nie daj długo czekać na siebie.
— Joasiu, moja druga Joasiu — mówił Saint-Luc — powrócę jak będę mógł najprędzej. Prócz tego, mam jednę myśl, którą ci za powrotem udzielę.
— Masz myśl... która cię uwolni?
— Spodziewam się.
— A więc idź.
— Kasper — rzekł Saint-Luc — nie pozwalaj wchodzić nikomu. Za kwadrans zamknij drzwi na klucz i przynieś mi go do króla. Następnie, powróć do pałacu i powiedz, aby byli spokojni o panią hrabinę. Jutro możesz tu przyjść.
Kasper przyrzekł wykonać rozkazy uśmiechając się, a młoda kobieta słuchała zarumieniona.
Saint-Luc pocałował w rękę małżonkę i pobiegł do pokoju Henryka, który już się niecierpliwił.
Joanna sama i drżąca wśliznęła się za firanki łóżka i tam myślała o środku wydobycia się z przykrego położenia.
Kiedy Saint-Luc wszedł do królewskiego pokoju, owiał go mocny i rozkoszny zapach. Henryk trzymał nogi na warstwie kwiatów, poobrywanych z łodyg, aby nie raziły delikatnej skóry monarszej: jaśminy, fijołki; goździki, mimo późnej pory roku, składały ów żywy kobierzec pod stopy królewskie.
Pokój, którego sklepienie było obniżone i ozdobione olejnemi malowidłami, miał, jakeśmy powiedzieli, dwa łóżka, z których jedno tak szerokie, że trzecią część pokoju zajmowało.
Łóżko z obiciem złotem i jedwabnem, wryobrażającem historyę Cenisa, w pół mężczyzny, a w pół kobiety, było dziełem imaginacyi monarchy — kotara z lamy złotej, była ozdobiona herbami państwa.
W oknach, na meblach, błyszczała taż sama co na łóżku materya, w środku sklepienia, na grubym łańcuchu złotym wisiała lampa, która paląc się wydzielała zapach.
Po prawej stronie łóżka, satyr złoty trzymał w ręce kandelabr, w którym gorzały cztery różane świece.
Świece te, duże jak kościelne, połączone z blaskiem lampy, dostatecznie oświecały pokój.
Król, mając nogi bose na kwiatach, siedział na krześle hebanowem, inkrustowanem złotem i miał na kolanach sześć, czy siedem szczeniąt hiszpańskich, które mu lizały ręce.
Dwóch służących zawijali mu włosy, rozpuszczone jak kobiece, nadto muskał wąsy i brodę, rzadkie jedno i drugie.
Trzeci smarował twarz księcia jakąś maścią, która przyjemny zapach wydawała.
Henryk zamknąwszy oczy, poddawał się tym dziwactwom, jak bożek, indyjski.
— Saint-Luc — mówił — gdzie jest Saint-Luc?
Saint-Luc wszedł właśnie.
Chicot wziął go za rękę i przyprowadził przed króla.
— Masz — powiedział do Henryka — oto twój przyjaciel Saint-Luc; każ mu się także wysmarować, bo jeżeli tego nie uczynisz, na przykrość się narazisz, bo albo ty za nadto będziesz pachniał dla niego, albo on będzie śmierdział dla ciebie.
I usiadłszy wprost króla znowu mówił:
— I ja się każę wysmarować.
— Chicot, Chicot!... — zawołał Henryk — twoja skóra za twarda i wiele potrzebowałaby maści, a tej i dla mnie za mało — włosy zaś masz tak twarde, żebyś poszczerbił moje grzebienie.
— Moja skóra stwardniała przy tobie niewdzięczny monarcho! że zaś moje włosy twarde, to także wina zmartwień a nie moja. Ale skoro mi maści mój synku odmawiasz...
Henryk wzruszył ramionami, jakby go dowcipy trefnisia nudziły.
— Daj mi pokój — rzekł — ba jesz i bajesz.
I odwróciwszy się do Saint-Luca:
— Mój drogi, jakże twoja głowa?
Saint-Luc potarł czoło i westchnął.
— Wyobraź sobie — mówił dalej Henryk — widziałem Bussy d’Amboisse. Ach zmiłuj się i zwrócił się do fryzyera, jakże mię pieczesz.
Frjzyer ukląkł.
— Widziałeś Najjaśniejszy panie, Bussy d’Amboisse — rzekł drżący Saint-Luc.
— Tak — odpowiedział król — wyobraź sobie pięciu niedało mu rady. Gdybyś ty tam był mój drogi!
— Może nie byłbym szczęśliwszy.
— Daj pokój: pójdę o zakład, że dziesięć dasz mu pchnięć nim on ci da sześć... Musimy się jutro przekonać. Czy strzelasz zawsze mój drogi?
— Tak Najjaśniejszy panie.
— Pytam, czy się ćwiczysz?
— Prawie codziennie, kiedy zdrów jestem. Ale kiedy jestem chory, to dalibóg do niczego.
— Co ja, to lepiej strzelam niż Bussy. Ach! dla Boga, czego mi tak drzesz wąsy?
Fryzyer ukląkł.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Saint-Luc — poradź mi lekarstwo jakie na serce.
— Jedz, jedz kochanku — rzekł król.
— Sądzę, że się mylisz Najjaśniejszy panie.
— Bynajmniej — upewniam cię.
— Walezyuszu, masz słuszność — odezwał się Chicot — ja właśnie na serce choruję.
Słychać było poruszenia, szczęk.
Król odwrócił się i ujrzał jak Chicot zawijał zastawioną dla niego wieczerzę.
— Chicot, co tam robisz?... — zapytał król.
— Biorę smarowidło wewnątrz, którego mi z wierzchu wzbroniono.
— Jedz, jedz kochanku — rzekł król — wewnątrz czy zewnątrz, to mi wszystko jedno. Hej! niechaj mi zawołają kapitana straży.
— A tobie na co?... — zapytał Chicot.
— Żeby mi nadział Chicota na szpadę i upiekł dla psów moich.
Chicot powstał.
— Jakto! Chicota twoim psom? szlachcica dla bestyj. Dobrze, niech przyjdzie twój kapitan, a zobaczymy.
I Chicot dobył ogromną szpadę, którą skoro zaczął koło twarzy golarza i fryzera wywijać, król nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— Ale mnie się jeść chce — odezwał się król — a ten hultaj całą mi zjadł wieczerzę.
— Po co grymasisz Henryku — rzekł Chicot, wszak cię prosiłem do stołu. W najgorszym razie, masz zupę i możesz jeść, bo ja spać idę.
W tej chwili Kasper przyniósł klucz panu.
— I mnie spać się chce okropnie — mówił Saint-Luc — jakiś dreszcz mię przechodzi, już nie wytrzymam dłużej.
— Masz, mój drogi — mówił król podając garść psiaków, weź je z sobą.
— Na co? — zapytał Saint-Luc.
— Niech z tobą śpią; one wyciągną z ciebie chorobę.
— Dziękuję — odrzekł Saint-Luc niosąc psiaki do ich koszyka — nie ufam twojej recepcie.
— W nocy cię odwiedzę, mój drogi — mówił król.
— O! nie przychodź, Najjaśniejszy parne, zaklinam cię; obudzisz mię nagle i mogę dostać bicia serca.
I ukłoniwszy się królowi, wyszedł.
Henryk póki go widział, przesyłał mu znaki swej przychylności.
Chicot zniknął także.
Dwie, albo trzy osoby, obecne, wyszły z kolei.
Zostali tylko lokaje królewscy, którzy mu na twarz włożyli maskę, spodem powleczoną tłustością.
Dziury na nos i oczy były w tej masce.
Czapka jedwabna haftowana srebrem, zakończała nocne ubranie króla.
Następnie włożono królowi na ręce naramienniki jedwabne i rękawiczki, z bardzo delikatnej skóry.
Rękawiczki te dochodziły aż do łokci i wewnątrz wonną były wysmarowane oliwą.
Po ukończeniu nocnei toalety, podano królowi consommè[1] w złotej czarce.
Za nim jej dotknął, ulał połowę w drugą czarkę, przeznaczając dla Saint Luca i życząc mu dobrej nocy.
Ponieważ król dziś mocno był zatrudniony i zaniedbał modlitwy, pocałował szkaplerze i w ogrzane położył się łóżko.
Schowany w liczne poduszki, Henryk kazał wyrzucić kwiaty, które zagęszczały powietrze.
Otworzono na chwilę okna, zapalono na kominku wonne drzewo i po chwili wszystko ucichło.
Lokaj zamknął drzwi i branki, wpuścił wielkiego psa, nazwanego Narcyz, który jednym skokiem wpadł na łóżko, otrząsł się i legł na nogach pana.
Nakoniec zgaszono świece i przyćmiono nieco lampę.
Lokaj wyszedł na palcach.
Spokojny, ledwie oddychający król francuski, zapomniał, że na świecie jest Francya.
Spał.
W pół godziny, ludzie w różnych czuwający miejscach, widzieli po przez okna osłonione firankami, jak światło powoli gaśnie i księżyc przedziera, się przez szyby.
Wnosili ztąd, że król śpi w najlepsze.
Hałas ucichł powoli, i słyszeć można było» jak nietoperze swobodnie około Luwru latały.


Rozdział VI.
Jak Henryk III-ci z niewiadomej przyczyny nawraca się.

Tak upłynęły dwie godziny.
Nagle rozległ się krzyk, a krzyk ten pochodził z pokoju króla.
Lampa zgasła od dawna, milczenie zaległo komnaty, żaden łoskot nie dał się słyszeć i tylko wołanie rozlegało się...
W rzeczy samej, to król krzyczał.
Wkrótce słychać było upadek jakiegoś sprzętu, a następnie bieganie po pokoju.
Potem zabłysły światła, miecze zabrzękły po galeryach i ciężkie stąpania wstrząsały kamienne posadzki.
— Do broni!.. — krzyczano ze wszystkich stron — do broni!... król wola, bieżmy do króla!...
W tej samej chwili, kapitan służbowy, pułkownik szwajcarów, domownicy, tuczniki i halabardziści wbiegli do królewskiego pokoju, w którym dwadzieścia pochodni na raz zabłysło.
Przy wywróconem krześle, potłuczonych szklankach i łóżku, z którego bielizna i pościel leżały porozrzucane na ziemi, stał Henryk w śmiesznej postawie, blady, z najeżonemi włosami i obłąkanym wzrokiem.
Rękę prawą miał wyciągniętą, drżącą jak listek.
Lewą trzymał szpadę, którą machinalnie pochwycił.
Pies, nie pojmujący przyczyny zamieszania patrzył i wył żałośnie.
Król, zdawało się, że oniemiał z przestrachu, a że nikt nie śmiał przerwać milczenia, każdy więc zapytywał oczyma i czekał w niepokoju końca sceny.
Wtedy na pół ubrana, ale odziana szerokim płaszczem, weszła młoda królowa, Ludwika Lotaryngska, łagodna i przyjemna, święte wiodąca na ziemi życie, którą krzyk męża przebudził.
— Najjaśniejszy panie — rzekła, więcej drżąca niż wszyscy — co to takiego?... Twój krzyk przebudził mnie i przychodzę.
— To.... to.... to nic — rzekł król, niemogąc władać językiem.
— Ale Wasza królewska mość krzyczałeś — powtórzyła królowa — czy jesteś cierpiący?
Taka trwoga była rozlana na twarzy Henryka, że mimowolnie objęła obecnych.
Cofano się i postępowano naprzód, oglądano króla, czy nie jest raniony, albo czy go gad jaki nie ukąsił.
— O! Najjaśniejszy panie — zawołała królowa — zaklinam cię, skończ nasze cierpienia. Może potrzebujesz lekarza?
— Lekarza?... — rzekł Henryk ponurym głosem. Nie, ciało moje jest zdrowe, ale dusza, ale umysł — nie, nie lekarza, lecz księdza.
Każdy obejrzał się, oglądano drzwi, okna, posadzkę, aby ujrzeć przyczynę przestrachu króla.
Tajemnica nie rozjaśniła się, król żądał spowiednika.
Wysłano konnego posłańca, iskry sypnęły się po bruku i w pięć minut, przeor jezuicki, porwany z łóżka, przybył do króla.
Za przybyciem spowiednika ustało zamieszanie, powróciła spokojność a wszyscy gubili się w domysłach.
Król się tymczasem spowiadał.
Nazajutrz bardzo rano, król wstawszy najwcześniej, kazał zamknąć bramę Luwru i nikogo nie wpuszczać, prócz spowiednika.
Następnie, kazał przywołać skarbnika i mistrza ceremonii.
Wziął brewiarz, czarno oprawny: przywołał swoich przyjaciół.
Rozkaz poszedł naprzód do Saint-Luca: lecz ten był więcej cierpiący niż wczoraj, choroba jego zwiększyła się, sen, albo raczej letarg był tak mocny, że chociaż tylko ścianą oddzielony od króla, nie słyszał nocnej sceny.
Prosił więc, aby mu pozwolono pozostać w łóżku i przyrzekł odmówić naznaczone modlitwy.
Po wysłuchaniu tej odpowiedzi, Henryk przeżegnał się i kazał przywołać swojego aptekarz.
Później, rozkazał w Luwrze zaprowadzić karność Ąugustyanów.
Odziany czarno, przechodził od kulejącego Schomberga, do d’Epernona mającego rękę zranioną, od Quelusa do d’O i Maugirona.
Rozdzielał modlitwy, nakazywał biczowania i to tak mocno, jak tylko mogli wytrzymać.
D’Epernon usprawiedliwiał się, że będąc ranny, winien być uwolnionym od chłosty.
Henryk odpowiadał, że jego pokuta tem będzie Bogu przyjemniejszą.
Sam dawał przykład. Zdjął suknię, koszulę i biczował się jak męczennik.
Chicot pragnął się śmiać, ale spojrzenie groźne króla oznajmiło mu, że to nie pora.
Wziął i on z innemi dyscyplinę; ale nie siebie bił, tylko sąsiadów, w braku zaś, kolumny i rzeźby.
Powoli rozjaśniło się oblicze króla, widać jednak było, że jeszcze umysł cierpi.
Nagle opuścił pokój i kazał czekać na siebie; po jego wyjściu, pokutnicy zaprzestali biczowania.
Chicot tylko bije d’O, a on mu oddaje, co sił starczy; jest to męczeński pojedynek.
Henryk poszedł do królowej, ofiarował jej perły za dwadzieścia pięć tysięcy talarów, pocałował w usta, co mu się od kilku lat nie zdarzyło i zaklinał, aby zrzuciła ozdoby królewskie, a wdziała włosiennicę.
Ludwika Lotaryńgska dobra i łagodna, zezwoliła na wszystko.
Pytała męża tylko, dlaczego dal jej perły, a włosiennicę wdziać kazał?
— Za moje grzechy — odpowiedział Henryk.
Ta odpowiedź zadowoliła królowę.
Ubrała się stosownie do woli Henryka, który powrócił do swego pokoju i czekał na żonę.
Na widok króla, rozpoczęło się biczowanie, d’O i Clncot już sobie i krwi puścili; król dziękował im i nazywał najlepszymi przyjaciółmi.
W dziesięć minut, królowa przybyła ubrana we włosienicę.
Natychmiast rozdają świece i cały dwór, boso, po lodzie i po śniegu, tak piękni dworzanie, jak delikatne damy, idą do Montmatre; naprzód drżący od zimna, później ogrzani razami Chicota.
D’O pokonany, został w tyle o pięćdziesiąt kroków.
O czwartej wieczór skończyła się procesya.
Klasztory dostały hojne jałmużny, nogi nabożnym popuchły, grzbiet niejednego posiniał, a królowa odziana we włosienicę, dobrze uziębła.
Dzień, jak widzimy, dobrze spędzony.
W rzeczy samej, każdy ucierpiał zimna i bólu, aby się podobać królowi; nikt jednak nie wiedział dlaczego król tańcujący wczoraj, dziś został pokutnikiem.
Hugonoci i należący do ligi przechodząc, uśmiechali się z biczowników.
Henryk powrócił naczczo, z sinemi pręgami na ramionach; przez cały dzień nie opuszczał królowej i korzystał z każdej chwili spoczynku po stacyach, aby jej przyrzekać nowe ofiary i nowe pielgrzymki.
Co do Chicota, ten zmęczony biciem i wygłodzony przechadzką, przy bramie Montmartre z kilkoma dworskiemi ateuszami, uciekł do szynku sławnego z piwa i kiełbas.
Gdy procesya wracała, złączył się z nią i powrócił do Luwru, silniej bijąc pokutników i pokutnice, i udzielając, jak mówił, rozgrzeszenia.
Wieczorem, król uczuł się strudzonym, kazał dać sobie postną wieczerzę, wysmarować ramiona, zapalić ogień i poszedł do Saint-Luca, którego zastał zdrowym i weselszym.
Od wczoraj król bardzo się zmienił; wszystkie jego myśli zwróciły się ku znikomości rzeczy ziemskich, ku pokucie i ku śmierci.
— Ach!... — rzekł z wyrazem znudzonego życiem człowieka — Bóg bardzo gorzkie życie zgotował.
— Dlaczego Najjaśniejszy panie?... — zapytał Saint-Luc.
— Bo człowiek znudzony światem, zamiast lękać się śmierci, pragnie jej.
— Przebacz Najjaśniejszy panie — odparł Saint-Luc — może mówisz o sobie, ale co ja, umierać jeszcze sobie nie życzę.
— Słuchaj Saint-Luc — rzekł król — lepiej byś zrobił, żebyś mię usłuchał i poszedł za moim przykładem.
— Najchętniej, jeżeli ten przykład będzie ponętny.
— Chceszże, abyśmy obadwa porzucili, ja koronę, a ty żonę i wstąpili do klasztoru? mogę mieć pozwolenie papiezkie i jutro uczynimy profesyę. Ja będę się nazywał bratem Henrykiem.
— Przebacz Najjaśniejszy panie, ty mało cenisz koronę, bo ją znasz dobrze; ale dla mnie żona jest drogą, bo prawie jej nie znam. Przebacz więc, że odmawiam.
— Jak widzę, lepiej ci mój drogi.
— Daleko lepiej, Najjaśniejszy panie. Czuję umysł spokojny i radość w sercu. Nieuwierzysz jak duszę mam usposobioną do szczęścia.
— Biedny Saint-Luc!... — mówił król składając ręce.
— Wczoraj trzeba mi było to zaproponować, Najjaśniejszy panie. Och! wczoraj byłem niespokojny, zgryźliwy, w złym humorze. Dzisiaj dobrze noc przepędziłem i dzień dla mnie był wesoły. Niech mnie piorun trzaśnie, jestem szczęśliwy.
— Saint-Luc, ty klniesz!
— Tak Najjaśniejszy panie; lecz i ty klniesz niekiedy.
— Kląłem, ale nie będę...
— Ja nie śmiem przyrzekać. Starać się będę jak najmniej, to być może. Prócz tego, Bóg jest miłosierny i przebacza nam ludzkie ułomności.
— Więc sądzisz, że mi Bóg przebaczy?
— Ja nie mówię o tobie Najjaśniejszy panie, ale o twoim słudze. Ty, ty grzeszyłeś jak król, ja, jak człowiek prywatny, a spodziewam się, że w dzień sądu będą dwie szalki.
Król westchnął, zmówił confitcor i przy mea culpa, w piersi się uderzył.
— Saint-Luc — rzekł nakoniec — czy chcesz ze mną noc spędzić?
— Cóż będziemy robili w pokoju Waszej królewskiej mości?... — zapytał.
— Zapalimy światła, ja się położę, a ty będziesz mi czytał litanię do wszystkich świętych.
— Dziękuję Najjaśniejszy panie.
— Jakto, nie chcesz? jakto, opuszczasz mię?
— Przeciwnie.
— Ach! gdybyś chciał.
— Chcę, ale pod warunkiem...
— Jakim?
— Że Wasza królewska mość każesz zastawić stoły, poślesz po muzykę i dziewczęta i że będziemy tańcować.
— Saint-Luc, Saint Luc! — mówił król z ubolewaniem.
— Najjaśniejszy panie, dzisiaj szczególnie jestem wesoły.
Henryk nic nie odpowiedział.
Jego umysł niegdyś żywy i wesoły, zaciemniał się coraz bardziej i zdawał się walczyć z ciążącą nad nim myślą, jak ołów przywiązany do nóg ptaka, który mu wzlecić nie dozwala.
— Saint-Luc — rzekł król nakoniec — czy miewasz sny?
— Niekiedy, Najjaśniejszy panie.
— A wierzysz w sny?
— I bardzo.
— Jakto?
— Tak, sny często wynagradzają nam rzeczywistość. I tak, tej nocy miałem sen bardzo przyjemny.
— Jaki?
— Śniła mi się moja żona...
— Zawsze myślisz o żonie.
— Więcej jak kiedykolwiek.
Król westchnął i spojrzał w górę.
— Śniło mi się — mówił dalej Saint-Luc — że moja żona miała... bo Najjaśniejszy panie, bo moja żona jest wcale ładna.
— Tak — rzekł król. Ewa była piękny i Ewa nas zgubiła.
— Wróćmy do mego snu, Najjaśniejszy panie.
— I ja miałem sen — rzekł król.
— Otóż śniło mi się, że moja żona miała skrzydła i że mimo krat dostała się do Luwru i zawołała na mnie:
— „Otwórz, mój drogi, to ja, twoja żona.“
— I otworzyłeś? — zapytał król z rozpaczą.
— Naturalnie, a nawet z pośpiechem.
— Materyalista!
— Jak ci się podoba, Najjaśniejszy panie.
— I obudziłeś się?
— Bynajmniej; sen dla mnie był bardzo przyjemny!
— I wciąż marzyłeś?
— Jak tylko mogłem najdłużej.
— A dzisiejszej nocy?
— Jeszcze spodziewam się marzyć. Otóż przebacz Najjaśniejszy panie, dlatego nie chcę być razem z tobą. Jeślibym czuwał, to pragnąłbym rzeczywistości i dlatego proszę o muzykę i dziewczęta.
— Dosyć, dosyć — rzekł król, podnosząc się — zgubisz siebie i mniebyś zgubił, gdybym dłużej był z tobą. Bądź zdrów, spodziewam się, że Bóg ześle ci sen nie kuszący, ale zbawienny, który cię skłoni do pokuty.
— Wątpię, Najjaśniejszy panie i radziłbym ci dla zupełnej pokuty wyprawić dzisiaj z Luwru Saint-Luca.
— Nie, nie. — Jestem pewny, że cię Bóg lepszemi natchnie myślami. Do widzenia, idę się modlić za ciebie.
— A ja będę marzył za ciebie Najjaśniejszy Panie.
I zaczął nucić pierwszą zwrotkę pieśni, którą król lubił. To przyśpieszyło wyjście króla, który rzekł:
— Panie, sprawiedliwe twe sądy, bo na święcie coraz gorzej.


Rozdział VII.
Dlaczego król się przeląkł, a dlaczego Chicot.

Wyszedłszy od Saint-Luca, król zastał zgromadzony dwór w wielkiej galeryi, stosownie do swego rozkazu.
Każdemu ze swych przyjaciół wyświadczył jakąś łaskę: Na prowincyę wysłał d’O, d’Epernona i Schomberga; zagroził Maugironowi i Quelusowi, że ich odda pod sąd, jeżeli z Bussym kłócić się będą, ostatniemu dał rękę do pocałowania, a brata Franciszka przycisnął do serca.
Królowę obsypywał pieszczotami i pochwałami, tak, że obecni niechybnie rokowali następcę tronu.
Tymczasem zbliżyła się godzina spoczynku, a król jak można najdłużej ją odwlekał.
Nakoniec zegar w Luwrze wybił dziesiątą.
Henryk spojrzał w około, jakby wybierał jednego ze swych przyjaciół do czytania, którego Saint-Luc odmówił.
Chicot wciąż patrzył na króla.
— Otóż — rzekł ze zwyczajną śmiałością — dzisiaj słodkie oczki robisz do mnie, Henryku. Może myślisz komu dać Opactwo z dziesięcioma tysiącami liwrów dochodu. Daj go mnie, mój synku, doskonałym będę opatem.
— Pójdź zemną Chicot — rzekł król — dobranoc, panowie, spać idę.
Dworzanie przygryźli usta, a król spojrzał gniewnie.
— Hej!... golarz, fryzier, lokaj, i moje maści — wołał Chicot.
— Nie potrzeba tego wszystkiego — odezwał się król — zaczynamy post wielki i czas pokuty.
— Szkoda — rzekł Chicot.
Król i trefniś weszli do pokoju, który już znamy.
— Ah!... Henryczku — mówił Chicot — więc dzisiaj jestem w łaskach?... jestem ci koniecznie potrzebny?... a zatem muszę być piękny jak Kupido lub Quelus.
— Ciszej trefnisiu — zawołał król — a wy, panowie toaletowi, precz!..
Służący wyszli i drzwi się zamknęły; Henryk i Chicot sami pozostali.
Chicot patrzył na Henryka z pewnym rodzajem podziwienia.
— Dla czego ich odsyłasz?... — zapytał trefniś.
— Jeszcze nas nie wysmarowali, a ty zapewne nie zechcesz mnie smarować.
Henryk nic nie odpowiedział, ale po chwili rzekł:
— Módlmy się.
— Dziękuję — odrzekł Chicot — jeżeliś dla tego mię sprowadził, Bóg zapłać; wolę wrócić, zkąd przyszedłem, — dobranoc mój synku.
— Zostań — rzekł król.
— Ha!.. ha!.. — odezwał się Chicot, prostując — mój drogi, ty jesteś jak Falaris, jak Denis; nudzę się piekielnie, a ty każesz mi skórę sobie rzemieniami okładać; dajmy już temu pokój, Henryku.
— Ciszej, gaduło — rzekł król — lepiej myśleć o pokucie.
— Dobrze... ale powiedz mi, za co będę pokutował? Chyba, że jestem błaznom, Confitcor — żałuję bardzo, żałuję, Mea culpa — moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina.
— Tylko nie bluźnij.
— Na honor, wołałbym być zamknięty w klatce ze lwami, albo z małpami, niż tutaj. Idę, dobranoc.
Król wziął klucz od drzwi.
— Henryku! — rzekł Chicot. — powiadam ci, ze jesteś okrutny, nie pozwalając mi wyjść; będę krzyczał, wyważę drzwi, wybiję okno.
— Chicot, mój przyjacielu — mówił król smutno — nadużywasz mojej dobroci.
— A! rozumiem — powiedział Chicot — lękasz się sam zostać: kaź sobie zrobić dwanaście pokojów, jak Denis, albo dwanaście pałaców, jak Tyberyusz. Tymczasem weź moję szpadę i pozwól mi odejść.
Na ten wyraz: „lękasz się”, błyskawica przeszła przed oczyma Henryka, dreszcz jakiś opanował go i zaczął biegać po pokoju.
Takie było wzruszenie króla, taka bladość na jego twarzy, że Chicot sądził króla być chorym i spojrzawszy kilkakroć na niego, rzekł:
— Mój synku, co tobie? opowiedz Chicotowi twoje cierpienia.
Król stanął przed trefnisiem i spojrzał na niego.
— Tak — rzekł — ty jesteś jedynym moim przyjacielem.
— Dobre opactwo w Valencey wakuje — rzekł Chicot.
— Słuchaj Chicot, bądź grzecznym.
— Także i w Pithiyiers.
— Mimo twych żartów — mówił król — masz dobre serce.
— Kiedy nie chcesz opactwa, daj mi regiment.
— Ty czasem nieźle poradzisz.
— To zrób mnie radcą; ale wolę opactwo albo regiment. Nie chcę być radcą, bo musiałbym zawsze być twojego zdania, Henryku.
— Ciszej, ciszej Chicot, straszna zbliża się godzina.
— Czy cię znowu napada? — rzekł Chicot.
— Zobaczysz, usłyszysz.
— Co takiego?
— Zaczekaj, a wszystkiego się dowiesz.
— Ciekawym co takiego? mnie się zdaje...
— Chicot, czy masz odwagę?
— Pochlebiam sobie; ale z tobą, mój synu, i tej zabraknie; kiedy król polski i francuski drży jak listek, ja nic nie powiem o sobie; wiem tylko, że lepiej zrobisz, jeżeli każesz przywołać straże, a ja.. ja lepiej pójdę spać.
— Rozkazuję ci zostać — zawołał król z powagą.
— Dziwna rzecz rozkazywać trwodze; mówię ci, że się boję, gwałtu!
I Chicot, aby uniknąć niebezpieczeństwa, wszedł na stół.
— Kiedy tak — mówił król — muszę ci wszystko opowiedzieć.
— Tak, to co innego — mówił Chicot, powoli złażąc ze stołu i wyjmując swoją długą szpadę. Skoro będę wiedział, może złemu zaradzę. Mów, mów mój synu. Może się jaki krokodyl ukaże? klinga dobra, bo o moje rogi ostrzona; o! twarde ja mam rogi.
I Chicot usiadł na krześle, wziąwszy szpadę pomiędzy nogi, którą zwinął jak węża, symbol pokoju na lasce Merkurego.
— Ostatniej nocy — mówił Henryk — spałem.
— I ja także — przerwał Chicot.
— Nagle jakiś oddech mię owiał.
— Może zgłodniały pies dotknął twej...
— Przebudzam się i czuję, jak włosy po wstają mi na brodzie pod maską.
— Wybornie! — znowu przerwał Chicot, poprawiając się na krześle i opierając się na rękojeści szpady.
— Wtedy — mówił król dalej, ale głosem tak drżącym i cichym, że Chicot ledwie dosłyszał; wtedy jakiś tajemniczy głos rozległ się po pokoju i wstrząsnął mym mózgiem.
— Głos krokodyla? Tak, czytałem w podróżach Marka Polo, że krokodyl ma straszny głos, naśladujący krzyk dzieci; ale uspokój się mój synu, jak przyjdzie, zabijemy go.
— Słuchaj więc.
— Słucham — rzekł Chicot — będę siedział spokojnie, jak zaklęty.
Henryk mówił ponurym głosem:
— Nędzny grzeszniku — mówił głos.
— To głos mówił, a nie krokodyl — przerwał Chicot.
— Nędzny grzeszniku--ciągnął król — jestem wyższym głosem.
Chicot podskoczył i stanął na krześle.
— A! Chicot — mówił Henryk — to straszny głos.
— Piękny głos — przerwał Chicot — podobny, jak pismo mówi, do trąby.
W tej chwili dały się słyszeć następujące wyrazy:
„Czy jesteś? czy słyszysz, zatwardziały grzeszniku, czy chcesz trwać w twoich nieprawościach?
— Prawda — rzecze Chicot — ten głos coś prawdę mówi.
— Potem — mówił król — tysiące zrobiono mi zarzutów, a wszystkie okropne.
— Mów, mów dalej, mój synu, niechaj wiem wszystko.
— To coś cudownego!
— Ja bynajmniej nie wątpię, tylko mi dziwno, dlaczego wcześniej nie dano ci takiej przestrogi. Od chwili potopu widać Pan Bóg bardzo cierpliwy. Ale mój synku, musiałeś się przelęknąć okropnie?
— O! tak.
— I było czego.
— Zimny pot spłynął mi po czole i szpik zamarzł w mych kościach.
— Zupełnie jak w Jeremiaszu. Na twojem miejscu ja sam nie wiem cobym uczynił. Zapewne krzyku narobiłeś?
— Nie inaczej.
— I pewno zbiegł się dwór cały?
— Natychmiast.
— I szukano głosu?
— Wszędzie. Przecież tak byłem strwożony, żem kazał spowiednika przywołać.
— I przyszedł?
— Zaraz.
— Powiedz mi szczerze, mój synu, co myślal o tem spowiednik?
— Zadrżał.
— I ja tak myślę.
— Przeżegnał się i kazał mi pokutować.
— Niema w tem nic złego, ale co myślał o głosie, który mówił?
— Że to jest przestroga, natchnienie, abym myślał o losie państwa. Ja też dzisiaj rano...
— I cóżeś zrobił?
— Dałem Jezuitom 100,000 liwrów.
— Bardzo dobrze.
— I biczowałem siebie oraz dwór cały.
— Wybornie. Cóż dalej?
— Cóż myślisz o tem, mój Chicot? no mówię do ciebie jak do człowieka rozsądnego i do przyjaciela.
— Ja myślę, że Najjaśniejszy pan miał dzisiaj zmorę.
— Tak sądzisz?
— Że ten sen nawet się nie powtórzy, jeśli nim głowy sobie nie nabijesz.
— Sen? — mówił Henryk, potrząsając głową. O! ja nie spałem, ręczę ci.
— Spałeś, Henryku.
— Miałem nawet oczy otwarte.
— I cóż widziałeś?
— Widziałem, jak księżyc świeci w okna i ametyst u mojej szpady połyska.
— Aż lampą co się stało?
— Zgasła.
— To sen, czysty sen.
— Dlaczegóż nie wierzysz, Chicocie? Alboż Bóg nie przemawia do panujących, kiedy chce zmiany dokonać na ziemi?
— Tak, prawda.
— Ale dlaczegóż nie wierzysz?
— Boś dobrze słyszał.
— A wiesz, dlaczegom cię zatrzymał? — rzekł król.
— Bynajmniej.
— Abyś ty sam posłyszał ten głos.
— Ażeby ludzie myśleli, gdy im to powtórzę, że żarty prawię? Chicot nic nie znaczy, Chicot zero, błazen, któremu nikt nie uwierzy. Niezgrabnie, mój synu, niezgrabnie.
— Dlaczego nie mają wierzyć mojemu przyjacielowi? wszak twojej wierności powierzam moię tajemnicę.
— Nie kłam, nie kłam, Henryku. Jeżeli głos przyjdzie, zarzuci ci kłamstwo, a i tak masz dosyć na swojem sumieniu. Lecz nic nie szkodzi!
— Przyjmuję zlecenie, bo może głos i dla mnie co powie.
— I cóź mam czynić?
— Połóż się, mój synu.
— Ale, jeżeli...
— Niema żadnego ale.
— Jednak...
— Czy myślisz, że głos umilknie dlatego, że będziesz stał? Wierzaj mi, Henryku, niecofnione są, wyroki Boskie.
— Masz słuszność — rzekł król — więc zostajesz?
— Wszak zgodziłem się na to.
— Kładę się zatem. A ty położysz się?
— Nie czuję potrzeby.
— Ja tylko wierzchnią zdejmę suknię.
— Jak ci się podoba.
— Ostrożność jest potrzebna...
— A ty?
— Ja pozostanę, gdzie jestem.
— I nie będziesz spał?
— O! za to ręczyć nie mogę; sen, równie jak strach nie zależy od naszej woli.
— Przynajmniej będziesz się starał...
— Bądź spokojny, w razie potrzeby głos mię przebudzi.
— Tylko nie żartuj z głosem — mówił Henryk, jedną, nogą będąc już w łóżku.
— Czy ja cię muszę położyć?... — mówił Chicot.
Król westchnął i popatrzywszy we wszystkie kąty pokoju, drżący, wśliznął się w łóżko.
— Teraz na mnie kolej — rzekł Chicot.
I rozparł się w krześle, okładając poduszkami.
— Jakże ci, Najjaśniejszy panie?...
— Nieźle — rzekł król — a tobie?...
— Dobrze... dobranoc Henryku.
— Dobranoc, ale nie śpij.
— Będę się starał — odpowiedział Chicot, ziewając.
I obadwaj zamknęli powieki: król, ażeby udawać śpiącego; Chicot, aby zasnąć.


Rozdział VIII.
Jak głos omylił się i mówił do Chicota, zamiast do króla.

Król i Chicot prawie przez dziesięć minut pozostali milczący i nieruchomi; nagle król zerwał się i usiadł na łóżku.
Na zrobione poruszenie, Chicot również się zerwał.
Obadwaj spojrzeli na siebie płomieniejącemi oczyma.
— Co tam?... — cicho zapytał Chicot.
— Niewiem — odrzekł król, ciszej jeszcze.
W tej chwili jedna świeca w ręku złotego Satyra zgasła, następnie druga i trzecia, w końcu ostatnia.
— Ho!.. ho!.. — mówił Chicot — powiew nie na żarty.
Zaledwie ostatni wymówił wyraz, lampa z kolei zgasła i ciemność zupełna zaległa pokój.
— Cóż u licha! — zawołał Chicot powstając.
— Będzie mówił, będzie mówił — rzekł król kuląc się na łóżku.
— Zatem słuchajmy.
W rzeczy samej, głos ponury i świszczący mówił w rogu łóżka:
— „Zatwardziały grzeszniku, czy jesteś?”
— Jestem, jestem — rzekł Henryk szczękając zębami.
— Jakiś chropowaty głos — zrobił uwagę Chicot — ale słuchajmy, to coś ciekawego.
— „Czy słyszysz mnie?” — zapytał głos.
— Słyszę — wyjąkał Henryk — słucham skulony pod twoim gniewem.
— „Czy myślisz, że byłeś mi posłuszny, powierzchowni oddając się pokucie, a serce zachowując dla grzechu?”
— Dobrze mówi — rzekł Chicot — to jak kazanie, Król złożył ręce, gdy się Chicot doń zbliżył.
— A co? — odezwał się — czy teraz wierzysz?
— Czekaj — rzekł Chicot.
— Co chcesz?
— Ciszej, oto zsuń się lekko z łóżka a mnie puść na twoje miejsce.
— A to na co?
— Aby gniew, owego złośliwego ducha spadł na mnie, a nie ciebie.
— Myślisz, że mi to co pomoże?
— Probójmy.
I lekko zsunąwszy króla, sam się na jego miejsce położył.
— Teraz, Henryku — rzekł — siadaj na mojem miejscu i nie przeszkadzaj mi.
Henryk wykonał prośbę.
— „Nic nie odpowiadasz — mówił głos — znać żeś zatwardziały w grzechach.”
— Przebaczenia! przebaczenia! — mówił przez nos Chicot, naśladując Henryka.
I zwrócił mowę do króla.
— To szczególniejsza — rzekł — duch nie poznał się.
— O! oj — westchnął Henryk.
— „Nieszczęsny!” — odezwał się głos.
— Tak, tak — odrzekł Chicot — jestem zatwardziały grzesznik, wielki winowajca.
— „A więc wyznaj twoje grzechy i żałuj za nie.”
— Wyznaję żem zdradziecko z Kondeuszem moim krewnym postąpił, uwodząc mu żonę. Żałuję tego z serca.
— Co tam gadasz? — pomruknął król. — Lepiej bądź cicho, bo tu nie o tem mowa.
— A! prawda — odrzekł Chicot.
— Wyznaję, że byłem niewdzięczny dla dawnych moich poddanych; ona obrali mię królem, a ja tajemnie ich opuściłem.
— „Mów!” — wołał głos.
— Co tam wznawiasz takie dzieciństwa! — zawołał król.
— Muszę dalej zwodzić ducha — odparł Chicot. — Nie przeszkadzaj mi królu.
— „Mów” — zawołał głos.
— Wyznaję — spowiadał się Chicot — że pozbawiłem tronu mego brata d’Alençona, że wypędziłem z Francyi mojego szwagra, króla Nawarry, wygubiwszy jego przyjaciół i moję siostrę królowę Małgorzatę, pozbawiwszy ją kochanków. Za to wszystko szczerze żałuję.
— A! łotr — mówił król ścisnąwszy zęby ze złości.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Chicot — tu nic nie można ukrywać.
— „Nie idzie tu o politykę” — odezwał się głos.
— A! wiem o co chodzi — żałosnym tonem mówił Chicot.
— Idzie o moje obyczaje nieprawdaż?
— „Tak jest“ — potwierdził głos tonem grobowym.
— Obchodziłem się źle z kobietami, osobliwie z moją żoną, tak dobrą, tak poczciwą!
— „Potrzeba kochać żonę jak siebie samego i szanować ją“ — rzekł głos tonem groźnym.
— Ach!... — zawołał Chicot — kiedy tak, to bardzo wiele zgrzeszyłem.
— „I innym grzeszyć kazałeś dając zły przykład“.
— Prawda.
— „O małoś nie potępił biednego Saint-Luca.”
— Ba! — zawołał Chicot — a to ten głos wie wszystko. — „Nie dosyć, jeżeli usłuchasz roztropnej rady, kaź mu jutro na łono familii powracać.”
— A to widzę jakiś przyjaciel familii Cossa — rzekł cicho do króla.
— „I masz wynagrodzić go tytułem księcia za wszelkie cierpienia.”
— A jak nie usłucham? — odpowiedział Ciiicot, oznajmiając w swym głosie chęć oporu.
— „Jeśli będziesz nieposłuszny — odparł glos tonem strasznym — będziesz gorzał w kotle, w którym cię czekają Sardanapal, Nabuchudouozor i marszałek de Retz.”
Henryk III-ci westchnął.
Obawa zachwiała nim zupełnie.
— Co u licha!... — mówił Chicot — ten głos, bardzo przychylny panu Saint-Luc; kto wie, może to jego jaki krewny?
Henryk nie zważał na dowcip trefnisia i mówił z goryczą:
— Jestem zgubiony! ten głos śmierć na mnie sprowadzi — to jest głos z góry.
— Bynajmniej, tym razem mylisz się nieco Henryku, ten głos pochodzi z boku.
— Jakto z boku?... — zapytał Henryk.
— Tak, czy nieuważasz, że z tej strony muru? Na honor, ten głos w Luwrze mieszka.
— Niedowiarku!... — zawołał Henryk.
— Być może; tylko to mnie dziwi, że Henryk III-ci nie ciekawy poznać tak znakomitego gościa u siebie.
W tej chwili, drzazga pozostawiona w kominku, zapaliła się i blaskiem oświetliła twarz Chicota.
Twarz ta była tak wesoła i żartobliwa, że król aż się zadziwił.
— Jakto!... — zawołał, ty żartujesz sobie?
— Nie inaczej i tobie Henryku to samobym poradził. Oto przekonaj się tylko...
— O czem?
— Że głos mieszka u ciebie w Luwrze.
— A gdyby mówił jeszcze?
— Będę odpowiadał za ciebie; wszak dotąd nic nie poznał.
Król zmarszczył brwi, a Chicot mówił tyle, że jego wiarę nieco naruszył.
— Masz słuszność — rzekł — ja sam mam ochotę.
— Więc idź — rzekł Chicot.
Henryk lekko otworzył drzwi na korytarz, prowadzący, jeżeli sobie przypominamy do pokoju mamki Karola IX-go, zamieszkałego obecnie przez Saint-Luca.
Zaledwie cztery kroki postąpił, głos począł być donośniejszy i Chicot mu odpowiadał.
— „Tak — mówił głos — jesteś niestały, jak kobieta, miękki jak sybaryta, zepsuty, jak poganin.”
— Alboż to moja wina!... — odpowiadał Chicot — na cóż mam skórę tak delikatną, ręce tak białe i umysł tak zmienny? Od dzisiaj przyrzekam nosić grube koszule, zagrzebać się w popiele jak Job i żyć, jak Ezechiel.
Henryk postępował po korytarzu uważając, że głos coraz mocniejszy i że z pokoju Saint-Luca pochodzi.
Już miał do drzwi zapukać, gdy mocne światło, przedzierające się dziurką od klucza, wzrok jego uderzyło.
Zniżył się do dziurki i spojrzał.
Zwykle blady, zaczerwienił się z gniewu, wyprostował i przetarł oczy, aby lepiej mógł widzieć.
— Do pioruna!... — zawołał — czy być może, aby do tego stopnia ze mnie żartowano?
Oto co ujrzał przez dziurkę.
W rogu pokoju, Saint-Luc w szlafroku, mówił przez tubę, a młoda kobieta, ubrana w bieli przezroczystej i oparta na jego ramieniu, wyrywała mu niekiedy tubę, dmuchając w nią, co jej przyszło do głowy.
Po każdym prawie wyrazie, a tembardziej po odpowiedziach Chicota następowały śmiechy.
— Joanna de Cossé w pokoju Saint-Luca, dziura w murze, żarty ze mnie!... — pomrukiwał Henryk — ah! niegodziwi! drogo mi to zapłacą.
I w czasie najwięcej znieważającej go frazy, Henryk cofnął się o parę kroków i tak silnie nogą uderzył we drzwi, że aż zamek odleciał.
Joanna z strasznym krzykiem ukryła się za firanki.
Saint-Luc, z tubą, w ręku, blady z przestrachu, upadł na kolana przed królem.
Po chwili ponurego milczenia, Henryk z groźnem poruszeniem zawołał:
— Precz!...
Porwał tubę z rąk Saint-Luca i rzucił o ziemię.
W tej chwili, Chicot zwabiony łoskotem wybitych drzwi, wszedł do pokoju i pobiegł do łóżka, gdzie Joanna była ukryta.
— Patrzaj... patrzaj Najjaśniejszy panie — zawołał, oto Adam i Ewa po spełnieniu grzechu a ty ich z raju wypędzasz?...
— Tak — rzekł Henryk.
— Pozwól, będę aniołem mścicielem.
I podniósłszy tubę, wzniósł ją do góry, mówiąc:
— Oto raj, któryście przez nieposłuszeństwo utracili, nie możecie tu więcej wrócić!
A schyliwszy się do Saint-Luca, rzekł cicho:
— Niech ci konie podadzą, a jutro bądź przynajmniej o dwadzieścia mil od Paryża.


Rozdział IX.
Jak Bussy poszukuje swego marzenia, coraz bardziej przekonany, że jest to rzeczywistość.

Bussy i książę Andegaweński razem powracając, obadwa byli zamyśleni: książę z obawy następstw przemówienia się z królem, Bussy zajęty wspomnieniami świeżych wypadków.
— Nakoniec — mówił do siebie, powracając do pałacu, po wychwaleniu, w rozmowie z królem energii księcia — nakoniec, to pewna, że mię napadnięto i że byłem raniony, bo nawet rana mi dokucza. Potykając się, widziałem mury pałacu Tournelles, i szczerbate baszty Bastylii; na placu przed pałacem Tournelles, pomiędzy ulicami Ś-tej Katarzyny i Ś-go Pawła, napadnięto mnie, gdy jechałem na przedmieście Ś-go Antoniego, po list od królowej Nawarry. Przy bramie potykałem się i gdym się dostał za bramę, widziałem Quelusa bladego, z gorejącymi oczyma. Zemdlałem, i tu się mój sen rozpoczął. Później uczułem zimny powiew wiatru i znalazłem się nad fosą Temple; obok mnie był ksiądz Augustyanin, rzeźnik i jakaś staruszka. Co za przyczyna, że gdy inne sny prędko znikają z pamięci, ten co raz bardziej ryje się w mojej duszy?...
— A!.. — myślał Bussy — to tajemnica...
I zatrzymał się przy bramie swojego hotelu.
— Nie podobna — rzekł — aby sen tak wyraźnie odbił się w pamięci. W tej chwili nawet widzę pokój z obiciem, malowane sklepienie, łóżko z rzeźbami i adamaszkowemi firankami. Widzę portret, widzę kobietę z jasnemi włosam i przekonany jestem, że ta kobieta i portret, to jedno i to samo. Nareszcie widzę poczciwą postać młodego lekarza, którego przyprowadzono z zawiązanemi oczyma. Otóż dosyć wskazówek. Powtórzmy raz jeszcze: obicie, sklepienie, łóżko z rzeźbami, firanki z białego adamaszku, portret, kobieta i lekarz. Dalej!.. muszę coś z tego wynaleźć. A najpierw — myślał Bussy — dla stosownego rozpoczęcia dzieła, weźmy ubiór inny, i udajmy się do Bastylii.
Wskutek tego postanowienia, wcale nierozsądnego, jak na człowieka, który omal nie zginął, Bussy udał się do siebie, kazał opatrzeć ranę, przywdział ogromne buty, przypasał mocną szpadę, owinął się w płaszcz i wsiadłszy w kolaskę, zatrzymał się dopiero przy ulicy Króla Sycylijskiego; tam wysiadł, kazał ludzkim czekać, a sam udał się ulicą Św. Antoniego ku pałacowi Bastylii.
Było koło dziewiątej i właśnie przedzwoniono na gaszenie ognia. Paryż począł być pusty . Dzięki odwilży, którą słońce i cieplejsza atmosfera sprowadziły, plac Bastylii pełen był małych jezior i wybojów.
Bussy szukał, gdzie jego koń upadł; sądził że wynalazł to miejsce, zrobił nawet poruszenie odwrotu i obrony, jakie czynił wczoraj, następnie cofnął się do muru i uważał na każdą bramę, aby poznać tę, za którą się schronił. Niestety! jak na nieszczęście, wiele bram było, a wszystkie do siebie podobne.
— Do pioruna! — mówił do siebie z gniewem — gdyby mi nawet przyszło pukać do każdej bramy, wypytywać wszystkich mieszkańców, rozdać lokajom i starym babom tysiące talarów, to muszę wiedzieć co pragnę. Pięćdziesiąt domów tutaj, zatem po dziesięć na dzień i w pięciu wieczorach dokonam wszystkiego, niech tylko cokolwiek podeschnie.
Zaledwie skończył monolog, gdy ujrzał małe, blade, drżące światełko, które odbijało się w kałużach, jak latarnia morska w oceanie.
Światło postępowało wolno i nierówno, zatrzymując się niekiedy i zbaczając to na prawo, to znów na lewo.
— Szczególniejszy to plac — mówił do siebie — jednak czekajmy.
I żeby wygodniej czekać, obwinął się płaszczem i wcisnął pomiędzy mury. Noc była ciemna, zaledwie na cztery kroki przed sobą widzieć było można.
Światełko postępowało wciąż, robiąc różne ewolucye.
Ponieważ Bussy nie był zabobonny, nie wziął go za owe ogniki, które trwożyły podróżnych w średnich wiekach, ale poprostu za latarkę, zawieszoną u ręki żyjącej istoty.
W rzeczy samej, po kilku chwilach czekania, przypuszczenie sprawdziło się.
O trzydzieści kroków od siebie spostrzegł czarną postać, trzymającą w lewej ręce latarkę. Postać ta z początku zdawała się należeć do zacnego cechu pijaków, bo tylko pijak robiłby podobne w chodzie gzygzaki.
Na razie owa postać pośliznęła się i odgłos stłumiony; któremu towarzyszyło potrząśnienie latarki, dał poznać Bussemu, że nocny podróżny stalszego punktu oparcia szuka.
Już właśnie uczynił poruszenie aby nieść pomoc opóźnionemu pijakowi, gdy ujrzał podnoszącą się latarkę.
— Czekajmy, nowa jak widzę przybędzie nam przygoda, rzekł do siebie.
Ponieważ światło szło w prostym kierunku, Bussy bardziej się do muru przycisnął.
O dziesięć kroków, przy bladem świetle latarki, spostrzegł, że idący mężczyzna miał oczy zawiązane.
— A to szczególne!... — zawołał — samemu i w takiem miejscu grać w ślepą babkę. — Czy ja znowu nie marzę?
Bussy czekał, a mężczyzna zrobił jeszcze pięć czy sześć kroków.
— Boże przepuść, wszak on mówi do siebie. To pewno nie pijak ani waryat, ale jakiś matematyk szukający rozwiązania zagadnienia.
Ostatnie wyrazy, posłyszane przez Bussego na ten wprowadziły go domysł.
„Czterysta ośmdziesiąt osiem, czterysta ośmdziesiąt dziewięć, czterysta dziewięćdziesiąt; ztąd powinno być blisko.”
Tajemniczy człowiek prawą ręką podniósł zasłonę z oczów i będąc wprost domu, począł iść naprzód.
Przysunąwszy się do bramy, patrzył na dom z uwagą.
— Nie — rzekł — to nie tu.
Spuścił zasłonę i znowu liczyć zaczął.
„Czterysta dziewięćdziesiąt jeden, czterysta dziewięćdziesiąt dwa, czterysta dziewięćdziesiąt trzy: ah! chyba skonam! zawołał.”
I znowu podniósł zasłonę, zbliżając się do bramy, w której stał Bussy.
— Hm!... — rzekł, to tu być powinno — a jeśli nie? czy licho nadało wszystkie te bramy do siebie podobne.
— Moja uwaga słuszna — rzekł do siebie Bussy, to pewno matematyk.
Tajemniczy człowiek, znowu spuścił zasłonę i szedł dalej.
„Czterysta dziewięćdziesiąt sześć, czterysta dziewięćdziesiąt siedem, czterysta dziewięćdziesiąt osiem, czterysta dziewięćdziesiąt dziewięć...
— „Jeśli wprost mnie jest brama, to ta niezawodnie, rzekł poszukujący.
W rzeczy samej była brama i to ta sama, w której stał Bussy.
Skoro więc nieznajomy wzniósł latarkę i podniósł zasłonę, spojrzał twarz w twarz Bussemu.
— I cóż?... — rzekł Bussy.
— A!... — nieznajomy cofnął się.
— Stój!... — zawołał Bussy.
— To niepodobna!... — odparł nieznajomy.
— Czy jesteś pan lekarzem?
— A pan rycerzem?
— Nie inaczej.
— Jezus!
— Lekarzem — mówił dalej Bussy, który wczoraj wieczór opatrywał rannego, ugodzonego w bok...
— Prawy.
— Tak jest: zaraz pana poznałem: masz pan lekką i zręczną rękę.
— A! panie, niespodziewałem się pana spotkać.
— A czego szukałeś?
— Domu.
— Pan domu szukałeś?
— Tak.
— A więc go nie znasz?
— Jak go mam znać, gdy mię doń wprowadzono z zawiązanemi oczyma?
— Z zawiązanemi oczyma?
— Nie inaczej.
— Więc istotnie byłeś w tym domu? W tym, albo w bardzo blizkim, bo właśnie go szukam.
— Dobrze — rzekł Bussy — więc nie marzyłem.
— Jakto pan nie marzyłeś?
— Muszę ci powiedzieć mój przyjacielu, że oprócz pchnięcia w bok, wszystko uważałem za sen.
— Teraz się nie dziwię — rzekł młody lekarz.
— Dla czego?
— Domyślałem się jakiejś tajemnicy.
— Którą ja pragnę wyjaśnić i w czem liczę na twoję pomoc.
— Najchętniej.
— Ale przede wszystkiem, dwa wyrazy.
— Powiedz je pan.
— Jak się nazywasz?
— Panie przebacz mi — mówił młody lekarz. Wiem, że na podobne pytanie powinienem się wyprostować i powiedzieć: a pan jeżeli łaska? Lecz pan masz szpadę, a ja tylko lancet. Pan wyglądasz na pana, a ja jestem zbłocony jak hultaj. Odpowiadam więc, że się nazywam Remy le Haudouin.
— Bardzo dobrze, dziękuję. Ja jestem hrabia de Clermont pan de Bussy.
— Bussy d’Amboisse, waleczny Bussy?... — zapytał lekarz z widoczną radością. Jakto, pan jesteś ów sławny Bussy?
— Ja sam — skromnie odpowiedział Bussy. Teraz kiedy wiemy nasze nazwiska, racz pan zaspokoić moję ciekawość.
— Rzecz się tak ma — mówił młody lekarz spoglądając na zabłocone suknie — że jak Epaminondas tebanin, trzy dni będę musiał w domu pozostać, mając tylko jedne spodnie i jeden surdut, które są okropnie zabłocone. Ale nie o tem chcesz pewnie wiedzieć mój panie.
— Tak jest, właśnie chciałem się zapytać jak wszedłeś do tego domu.
— Po prostu i tajemniczo zarazem, musiałeś pan widzieć?... — odrzekł młodzieniec.
— Zobaczmy jakto było.
— Przebacz panie hrabio, że dotąd zapomniałem cię tytułować.
— Nic mnie to nic obchodzi.
— Otóż panie hrabio, mieszkam przy ulicy Beautreillis, o pięćset kroków ztąd; jestem biedny chirug. ale upewniam, że zręczny.
— Wiem o tem — odrzekł Bussy.
— Pracowałem wiele — mówił dalej młody lekarz — lecz dotąd mało mam pacyentów. Nazywają mię jak powiedziałem Remy le Haudouin, Remy imię ze chrztu, Haudouin, bom się urodził w Nanteuil le Haudouin. Siedm albo ośm dni temu, pewien jegomość poza arsenałem został okropnie pchnięty nożem; ja zeszyłem mu skórę i uporządkowałem wnętrzności. Temu zapewne przypisać muszę, że wczorajszej nocy fletowy obudził mię głosik.
— Kobiecy! — zawołał Bussy.
— Tak; ale nie uprzedzaj się, panie hrabio, bo chociaż ubogi, umiem poznać, że to był głos służącej.
— I cóż uczyniłeś?
— Wstałem i otworzyłem, lecz zaledwie słowo mogłem wyrzec, małe ale nie delikatne rączki, zawiązały mi oczy.
— Nic nie mówiąc? — zapytał Bussy.
— Tylko tyle: Pójdź pan, oto nagroda, niechciej wiedzieć kto jestem.
— I cóż to była za nagroda?
— Sakiewka pełna pistolów, którą mi do ręki wsunęła.
— I cóż na to odpowiedziałeś?
— Że jestem gotów iść za moją piękną przewodniczką. Nie widziałem, czy piękna, czy brzydka, ale nazwałem ją ładną, bo to nic zapewne nie szkodzi.
— I poszedłeś żadnej nie czyniąc uwagi?
— Czytałem w książkach, że podobne przygody nie są złe dla lekarza. Szedłem więc, jak powiedziałem, w milczeniu i liczyłem kroki.
— Bardzo roztropnie; a więc przy tej bramie stanąłeś?
— Jeśli nie tu, to pewnie nie daleko.
— Czy ona nie zdradziła się czasem i nie wymówiła jakiego imienia?
— Żadnego.
— A czy nie zrobiłeś jakiego znaku na domu?
— Taki, jaki mogłem uczynić gołemi rękami, to jest obmacałem drzwi i wiem, że są z gwoździami, za bramą korytarz i schody.
— Na lewo?
— Nie inaczej. Nawet schody policzyłem.
— Wieleż ich?
— Dwanaście.
— I zaraz wejście?
— Zdaje mi się, że przez korytarz, bo troje drzwi otworzono.
— Dobrze.
— Potem słyszałem głos, zapewne pani, głos bardzo miły i dźwięczny.
— Tak, to jej.
— Zapewne.
— Jestem tego pewny.
— A więc masz pan cos pewnego. Następnie, wprowadzono mię do pokoju, w którym leżałeś i kazano mi zdjąć zasłonę.
— Tak.
— I wtedy pana spostrzegłem.
— Gdzież byłem?
— Leżałeś pan na łóżku.
— Na łóżku adamaszkowem, białem.
— Tak.
— W pokoju z obiciem?
— Tak samo.
— Z malowanem sklepieniem?
— Tak, prócz tego, pomiędzy oknami był...
— Portret?
— Prześliczny.
— Kobiety najwięcej mającej lat dziewiętnaście.
— Tak.
— Blondynki?
— Zupełnie tak.
— Pięknej, jak anioł.
— Jeszcze piękniejszej.
— Brawo! no i cóż dalej robiłeś? — zapytał Bussy.
— Opatrzyłem ranę.
— I wybornie, na honor.
— Jak tylko mogłem najlepiej.
— Cudownie, powtarzam ci cudownie, bo dzisiaj rano się prawie zasklepiła.
— Dzięki mojemu balsamowi, nie zawiódł mię... Wieleż to razy, nie mając rannych, kaleczyłem sobie skórę i przyłożywszy balsam, goiłem we dwóch dniach.
— Mój drogi panie Remy — mówił Bussy — zdajesz się wybornym chłopcem i jakąś skłonność dla ciebie uczuwam. Ale później o tem; mów dalej.
— Potem, pan omdlałeś i głos pytał się o ciebie.
— Zkąd się pytał?
— Z bocznego pokoju.
— Aleś samej pani nie widział?
— Zupełnie nie.
— A co jej odpowiedziałeś?
— Że rana nie jest groźną i że za dwadzieścia cztery godzin i znaku jej nie będzie.
— Musiała być zadowolona?
— Powiedz pan, uradowana; bo zawołała: A! Boże, jakie szczęście!
— Ona to powiedziała? Mój drogi Remy, ja cię zrobię szczęśliwym, Ale cóż dalej?
— Kiedy wszystko skończyłem, glos tej pani odezwał się: panie Remy.
— — Wiedziała twoje imię?
— Zapewne z owej przygody, którą panu opowiadałem.
— Zapewne.
— Mówiła mi: Bądź zawsze człowiekiem honoru i nie narażaj biednej kobiety, która się poświęca dla ludzkości; zawiąż sobie oczy i pozwól, że cię wyprowadzą.
— Przyrzekłeś?
— Dałem słowo.
— Dotrzymałeś.
— Jak pan widzisz; wszak szukam domu.
— Kiedy tak — mówił Bussy — kocham cię, uściśnij moję rękę. Jestem ja ci wiele dłużny, panie Remy.
— Dłużny?
— Tak jest i odpłacę... Jak dawno jesteś w Paryżu? Powiedz mi wszystko szczerze.
— Kilka lat; co zaś robię? sam nie wiem, bo nie mam praktyki.
— No, ja ci ją nastręczę; czy chcesz być u mnie? Wierzaj mi, sławnym jestem operatorem i żaden prawie dzień nie minie, abym skóry komu nie przedziurawił. No, czy chcesz łatać dziury, które mnie zrobią i które ja innym porobię?...
— A!.. panie hrabio.. ja...
— Jesteś człowiekiem, jakiego mi potrzeba. Rękę masz lekką, jak kobieta, a twój balsam...
— Panie...
— Pójdziesz do mnie... będziesz miał pokój i ludzi na usługi. Przyjmij, bo na honor odmowa mię zaboli. Prócz tego, kuracya nie skończona i jeden plaster jeszcze trzeba położyć.
— Panie hrabio!.. — mówił młody lekarz ~ jestem tak uradowany, że nie umiem w tej chwili złożyć ci podziękowań. Wszak będę miał pacyentów?...
— Mówiłem ci, że cię biorę dla siebie i moich przyjaciół. Teraz nic sobie nie przypominasz?...
— Nic.
— Ale pomóż mojej pamięci.
— Jakto?...
— Ty, który jesteś tak uważnym, że liczysz kroki, macasz mury i rozróżniasz głosy, powiedz mi jak się to stało, żem się przebudził nad fosą Temple?...
— Pan?...
— Tak, ja.
— Czyś pomagał do tego przeniesienia?...
— Bynajmniej... Nawet byłbym się temu sprzeciwił, gdyby się mnie radzono.
— Ginę w domysłach. Czy nie byłbyś łaskaw jeszcze ze mną poszukać?...
— Wszystko uczynię co pan każesz, lecz boję się, aby to nie było daremnem, bo te bramy tak do siebie podobne...
— A więc w dzień...
— W dzień znowu będziemy widziani.
— Więc trzeba się dowiadywać.
— Dowiemy się.
— I dojdziemy do celu. Wierzaj mi, Remy, Jest nas dwóch i rzeczywistość mamy przed sobą, a to rzecz do ujęcia...


Rozdział X.
Kto to był wielki łowczy Brian de Monsoreau.

Nie była to już radość, ale szał prawie ogarniał Bussego, gdy nabrał pewności, że wymarzona przezeń osoba jest rzeczywisty i że ta osoba była dlań ludzką i gościnną.
Nie chciał już puścić młodego lekarza i wziął go do siebie.
Jakkolwiek zabłocony, młody Remy musiał wsiąść z nim do powozu, albowiem Bussy się lękał, aby mu jak sen nie zniknął.
Myślał zawieźć go do pałacu Bussy, zamknąć na noc i dopiero rano na wolność wypuścić.
Czasu powrotu użył na nowe pytania; odpowiedzi jednak kręciły się w znajomem nam już kółku.
Remy nie wiedział więcej jak Bussy, chyba to, że był zdrowym i nie mdlał.
Wiele stanowi dla każdego, kto kochać zaczyna, żeby miał z kim rozmawiać o ulubionym przedmiocie.
Prawda, Remy nie widział tej kobiety, lecz Bussy tem większy czuł przyjemność mogąc ją piękniejszą, niż jej portret przedstawiać.
Bussy chciał o nieznajomej piękności przez całą noc rozmawiać, lecz Remy używając praw lekarza, żądał aby chory spał, albo przynajmniej leżał.
Ból i utrudzenie te same podawały rady; trzy tak ważne powody przemogły.
Umieściwszy gościa w trzech wygodnych pokojach, i upewniwszy się, że go nie straci, zeszedł z trzeciego piętra do swego ozdobnego mieszkanie.
Nazajutrz, ledwie przebudzony, ujrzał lekarza przy swojem łóżku.
Młody człowiek nie mógł z radości spać w nocy i oczekiwał niecierpliwie przebudzenia się Bussego, aby być pewnym, że nie marzy.
— I cóż? — zapytał Remy — jak się pan miewa?
— Doskonale, mój Eskulapie, a ty czyś zadowolony?
— Zadowolony, jak tylko żądać można; ale nie oto chodzi, trzeba ranę obejrzeć.
— Zobacz.
Bussy odwrócił się, aby plaster można było odjąć.
Daleko było lepiej, rana goić się zaczęła.
Bussy szczęśliwy spał dobrze, a sen i szczęście nie mało lekarzom pomagają.
— I cóź — zapytał Bussy — jakże tam z moją raną?
— Nie śmiem powiedzieć panu, że prawie jesteś wyleczony, abyś mię nie odesłał na ulicę Beautreillis, o pięćset kroków od owego sławnego domu.
— Który spodziewam się, znajdziemy.
— I ja tak sądzę.
— Powiedz mi co, mój drogi.
— Przebacz pan — zawołał Remy — pan mi „ty” powiedziałeś.
— Mówię „ty” ludziom, których kocham. Może cię to obraża?
— Przeciwnie — odparł młody lekarz chwytając rękę Bussego, aby ją ucałować. — Przeciwnie, tylko zdawało mi się, że źle słyszałem. O! panie, czy chcesz abym oszalał z radości?
— Nie, nie, mój przyjacielu; chcę tylko abyś mię kochał, uważał się za mego domownika, a dzisiaj pozwolił być obecnym na instalacyi wielkiego łowczego.
— Otóż nam się znowu zachciewa! — rzekł Remy.
— O! nie; przyrzekam ci, że będę roztropnym.
— Ale na koniu być potrzeba?
— Koniecznie.
— A czy masz pan konia, któryby lekko nosił?
— Mam do wyboru.
— A więc, weź pan takiego, jakiegobyś dał damie, będącej na portrecie.
— Jak uważam, mój Remy, znasz drogę do mego serca; lękałem się, abyś mi nie wzbronił udać się na łowy, na których spodziewam się napotkać wiele znakomitych kobiet, a może i ową damę. To pewnie nie zwyczajna mieszczanka, bo owe bogate sprzęty, ów zbytek, zdradzają, jeżeli nie wyższe urodzenie, to przynajmniej dostatek. A! gdybym ją spotkał!
— Być może — filozoficznie odpowiedział Haudouin.
— Gdyby do tego ów dom znaleźć — rzekł Bussy z westchnieniem.
— I dostać się doń — dodał Remy.
— Mniejsza o to — rzekł Bussy — mam zawsze środek, chociaż czasem mniej bezpieczny.
— Jaki?
— Moja szpada.
— To czyni mi nadzieję, ze długo przy panu zostanę.
— Bądź o to spokojnym, mój drogi; zdaje mi się, że cię znam od lat dwudziestu i nie mógłbym obejść się bez ciebie.
Przyjemna postać młodego lekarza rozjaśniła się pod wpływem radości.
— A więc — rzekł — tak się rozdzielamy: pan jedziesz na polowanie, ja idę na na ulicę Beautrellis, aby z tamtąd ów dom odszukać.
— To byłoby przyjemnie, żeby każdy z nas z czemsiś powrócił.
Bussy i Haudouin rozeszli się jak dwaj przyjaciele.
W rzeczy samej, wielkie było polowanie w lasku Vincennes przy objęciu obowiązków wielkiego łowczego, przez pana Brian de Monsoreau.
Nabożna processya towarzysząca pokutującemu królowi, nie była pewną, czy Henryk będzie obecny, bo w czasie takiego nabożeństwa, często król nie tylko nie wychodził z Luwru, ale nawet zamykał się w klasztorze.
Przecież około godziny dziewiątej rano, rozeszła się wiadomość, że król z księciem Andegaweńskim udadzą się na łowy.
Miejsce zebrania myśliwych, wyznaczono na placu zwanym Ś-go Ludwika.
Było to miejsce gdzie rósł ów sławny dan, pod którym król męczennik wymierzał sprawiedliwość.
Wszyscy już byli obecni, gdy nowy oficer zupełnie nieznany na dworze, ukazał się na wspaniałym karym koniu.
Oczy wszystkich zwróciły się na niego.
Był to mężczyzna mający około lat trzydziestu pięciu, wysoki, ospowaty i twarzy ulegającej zmianom stosownie do uczuć, co wszystko nie korzystnie uprzedzało o nim na pierwszy rzut oka.
W rzeczy samej, sympatye rodzą się na pierwszy rzut oka; twarz szczera i uśmiech serdeczny przyciągają spojrzenia.
Ubrany w kurtkę zieloną, obszytą galonem srebrnym, na głowie mając czapeczkę z piórem, w lewej ręce szeroki miecz na dzików, w prawej złocony kij do rozsuwania gałęzi, który miał królowi podać, pan Monsoreau mógł się wydawać groźnym, ale bynajmniej nie pięknym.
— A! jaką szkaradną figurę sprowadziłeś Mości książę — mówił Bussy do księcia Andegaweńskiego.
— Czyż w Paryżu nic podobnego znaleźć nie mogłeś i musiałeś aż na prowincyi szukać? Mówią, czemu wierzyć nie chciałem, że Wasza książęca mość uparłeś się. aby ten został wielkim łowczym.
— Pan de Monsoreau, dobrze mi usłużył i wynagradzam go — odpowiedział lakonicznie książę Andegaweński.
— Tem piękniej dla książąt być wdzięcznemu im rzadszą jest ta cnota; ale nie o to idzie, albowiem i ja wiernie służyłem Waszej książęcej mości i potrafiłbym nosić mundur wielkiego łowczego, równie dobrze jak to straszydło. Wszak on ma brodę czerwoną i to piękność powiększa jeszcze.
— Nie wiedziałem, że trzeba być zbudowanym na wzór Apolina, aby urzędy dworskie piastować — odpowiedział książę.
— To dziwna, że Wasza książęca mość nie wiedziałeś o tem.
— Ja radzę się serca nie twarzy, i wynagradzam zasługi położone, a nie w nadziejach.
— Wasza książęca mość powiesz, że jestem nadto ciekawy — odparł Bussy — lecz szukam i nadaremnie, jakąby usługę Waszej książęcej mości mógł zrobić pan de Monsoreau.
— Prawda, że jesteś bardzo ciekawy.
— Otóż książęta! — zawołał Bussy ze zwyczajną sobie śmiałością. — Pytają ciebie, musisz wszystko powiedzieć; ty raz ich zapytasz i słowa bąknąć nie raczą.
— Prawda — odpowiedział książę — ale ja tobie poradzę, co masz czynić, aby się dowiedzieć.
— Bardzo proszę.
— Idź się pana de Monsoreau i zapytaj.
— Wasza książęca mość masz słuszność — rzekł Bussy — jeśli odpowiedzieć nie raczy, jest na to sposób.
— Jaki? — Powiem mu, że jest niegrzeczny.
To rzekłszy, odwrócił się, i z kapeluszem w ręku zbliżył się do pana de Monsoreau, który będąc punktem obserwacyjnym dla wszystkich, czekał niecierpliwie, rychło król uwolni go od ciekawych spojrzeń.
Widząc przybywającego Bussy, z wesołą twarzą i uśmiechem na ustach, wypogodził nieco czoło.
— Przebacz pan — mówił Bussy — widzę pana samym — muszę zapytać, czy łaska królewska tylu zrobiła ci nieprzyjaciół nowych, że w tej chwili przyjaciele dawni odstąpili?
— Na honor, panie hrabio — odrzekł pan de Monsoreau — nie wiem czemu przypisać, że przerywasz moję samotność.
— Wielkiemu podziwieniu, jakiem dla pana natchnął mię książę Andegaweński — odrzekł Eussy.
— Jakto?
— Opowiadając mi czyn, za który zostałeś wielkim łowczym.
Pan de Monsoreau zbladł tak okropnie, że dołki od ospy, pokrywające twarz jego, zdawały się czarnemi punktami na tle żółtem; jednocześnie spojrzał na pana Bussy wzrokiem zapowiadającym burzę.
Bussy widział, że nie właściwie postąpił, jednak nie był z ludzi, którzy się cofać umieją; ale owszem zwyczajem było u niego, niegrzeczność zuchwalstwem zastępować.
— Mówisz pan — odparł wielki łowczy — że Jego książęca mość opowiadał ci o moim czynie?
— Tak, panie, nawet ze szczegółami, dla tego zapragnąłem posłyszeć to samo z ust twoich.
Pan de Monsoreau ścisnął miecz, jakby go chciał przeciw Bussemu użyć.
— Na honor — rzekł — chciałbym twojej ciekawości, panie, zadosyć uczynić, lecz na nieszczęście król przybywa i zechcesz odłożyć to na później.
W rzeczy samej, król na hiszpańskim, ulubionym koniu, postępował ku miejscu zebrania.
Bussy, potoczywszy oczyma, napotkał wzrok księcia Andegaweńskiego, który się złośliwie uśmiechał.
— Pan i sługa — pomyślał Bussy — dziwnie twarz wykrzywiają kiedy się śmieją, cóż dopiero gdy płaczą?
Król lubiący piękne kształty, nie bardzo był zadowolony z pana de Monsoreau.
Przyjął jednak podany sobie kij złocony.
Jak tylko król się uzbroił, łucznicy poruszyli się i polowanie zaczęto.
Bussy umieści] się na boku, chcąc widzieć całe towarzystwo, nie pozwolił nikomu przejść aby nie upatrywał w nim podobieństwa do portretu, lecz na próżno; były piękne i bardzo piękne kokiety na tem polowaniu, lecz nie było czarującej istoty, której szukał.
Po chwili, otoczyło go zwyczajne koło przyjaciół.
Antraguet, wiecznie mówiący i śmiejący się, nie pozwolił mu się nudzić.
— Strasznego mamy wielkiego łowczego — rzekł do pana Bussy.
— Jakaż musi być jego rodzina!... Bądź łaskaw, pokaż mi jego żonę.
— Wielki łowczy ma się dopiero żenić — odpowiedział Antraguet.
— Zkąd wiesz o tem?
— Od pani Veudron, która go bardzo pięknym znajduje i któraby chętnie poszła za niego, jak Lukrecya Borgia za czwartego męża hrabiego d’Est. Patrzaj, jak obciera się koniem około niego.
— Z jakiego kraju jest łowczy? — zapytał Bussy.
— Z wielu.
— Gdzie położonych?
— Około Andegaweńskiego.
— Czy bogaty?
— Tak mówią przynajmniej; w rzeczy samej, ma z drobnej szlachty pochodzić.
— Któż jest kochanką tego gbura?
— Nie ma kochanki, pan de Morsoreau jest szczególny w swoim rodzaju; otóż książę Andegaweński cię przyzywa.
— Niech poczeka. Ten człowiek, nie wiem dla czego, podnieca moję ciekawość, bo cóż to za nazwisko. Monsoreau!
— Mysia góra — odparł Antraguet — oto etymologia; stary ksiądz dziś mię tego nauczył: „Mons soricis.”
— Nie żądam więcej.
— A! czekaj, czekaj — nagle zawołał Antraguet.
— Na co?
Livaret ją zna.
— Kogo zna?
— „Mons soiicis” to jego sąsiednia ziemia.
Livaret, Livaret, powiedz nam....
Livaret zbliżył się.
— Objaśnij nas o Monsoreau.
— Chętnie.
— Ale czy to długo?
— Bardzo krótko. W trzech wyrazach, oto nic o nim nie wiem. Myślę tylko...
— I cóż myślisz?...
— Słuchajcie.... powracałem pewnego wieczora...
— To cóś strasznie się zaczyna — przerwał Antraguet.
— Nie dasz mi mówić.
— Pozwalam, proszę nawet.
— Pewnego wieczora, powracałem od mego wuja d’Entragues przez las Meridor, jest temu blisko sześć miesięcy, gdy nagle słyszę krzyk straszny i widzę białego konia, osiodłanego, pędzącego bez jeźdźca. Biegnę natychmiast i w końcu drogi, zaciemnionej zapadającą nocą, spostrzegam mężczyznę, jadącego na karym koniu. Krzyk ozwał się na nowo i poznałem, że ów jeździec miał przed sobą kobietę, której usta ręką zatykał. Miałem broń i pewno byłbym go ubił, gdyby fuzya na panewce nie spaliła.
— A potem co?... — zapytał Bussy.
— Potem, spotkawszy gajowego, pytałem, co to za pan unosił młodą niewiastę; odpowiedział mi, że to pan de Monsoreau.
— No i cóż — mówił Antraguet — cóż to dziwnego porwać kobietę?
— Tak — odrzekł Bussy — ale jej usta zatykać!
— Cóż to za jedna?... — zapytał Aniraguet.
— O! tego już nic wiem.
— To niepospolity człowiek — rzekł Bussy, bardzo mię zainteresował.
— Ma sławę — mówił Liyaret — okrutnego człowieka.
— Powiedz jeszcze co o mm.
— Nic wprawdzie nie uczynił tak głośnego; nawet, jak mówią, dobry jest dla swoich wieśniaków, przecież w okolicy boją go się jak ognia.
Ma to być zawołany strzelec, jak Nemrod, a król łowczego jemu równego, nigdy mieć nie będzie
Zawsze lepiej, że jemu, aniżeli panu de Saint-Luc dostała się ta godność.
— Czy nie widzisz, że książę Andegaweński cię przyzywa?... — rzekł Antraguet do pana Bussy.
— Niechaj przyzywa. Czy wiesz co się stało z Saint-Lucem?
— Nic nie wiem; czy jest w więzieniu.... — zapytał z uśmiechem Livaret.
— Zapewne — odrzekł Antraguet, bo go tutaj nie widać.
— Bynajmniej, dzisiejszej nocy wyjechał do majątku żony.
— Jakto! wygnany?
— Prawie.
— Saint-Luc wygnany? niepodobna.
— Prawda, jak Ewangelia.
— Według świętego Łukasza.
— Bynajmniej; według marszałka Bussac, który dziś rano o tem mi powiedział.
— Ach! to coś nowego i ciekawego; musi to być przykrem dla pana de Monsoreau.
— Zgadzam się — rzekł Bussy.
— Na co?
— Odgadłem.
— Co odgadłeś?
— Jaką zrobił przysługę księciu Andegaweńskiemu.
— Saint-Luc?
— Gdzie tam, Monsoreau.
— Doprawdy?
— Nie inaczej. Zobaczycie, tylko pójdźcie ze mną.
Bussy popędził konia, aby przybyć do księcia Andegaweńskiego, który znudzony daremnem dawaniem mu znaków, sam do niego postępował.
Za Bussym ruszyli d’Antraguet i Livaret.
— A! Mości książę — rzekł Bussy — co to za człowiek ten pan Monsoreau!
— Doprawdy?
— To trudne do uwierzenia.
— Więc z nim mówiłeś?... — zapytał książę.
— Mówiłem; jaki wykształcony umysł!
— I pytałeś go co dla mnie uczynił?
— Właśnie to był cel mojej rozmowy.
— I odpowiedział ci?.. — zapytał książę.
— Tak, nawet bardzo grzecznie.
— I cóż ci powiedział mój łamigóro?
— Wyznał mi, że dla Waszej książęcej mości dostarcza...
— Zwierzyny.
— Nie, nie zwierzyny, ale kobiet.
— Co, co?... — zapytał książę z zachmurzonem czołom — mój Bussy, co znaczą te żarty?
— To znaczy, że dla Waszej książęcej mości porywa na swego czarnego konia kobiety i żeby nie krzyczały, usta im ręką zatyka.
Książę zmarszczył brwi, ścisnął pięści, zbladł i puścił konia galopem.
— Hal ha!... — mówił Antraguet — wyborny żarcik.
— Tem lepszy, że nic dla wszystkich za żart uchodzi — dodał Livaret.
— Zdaje mi się, że go porządnie kolnąłem, zakończył Bussy.
Po chwili, słychać było głos księcia Andegaweńskiego, który wołał:
— Bussy! Bussy!
— Jestem na usługi Waszej książęcej mości — rzekł Bussy nadbiegając.
Zastał księcia uśmiechającego się.
— Wasza książęca mość raczy mi przebaczyć, bo to co powiedziałem, był żart.
— Nie Bussy, ja tego za żart nie wziąłem.
— Tem gorzej; byłbym rozśmieszył księcia, który śmiać się nie lubi.
— I owszem, w tej chwili się śmieję a to z tego, że bronisz fałszu, abyś się prawdy dowiedział.
— Bynajmniej, ja świętą prawdę mówię.
— A więc dobrze, póki jesteśmy sami powiedz mi ową historyę, której mi kazałeś się domyślać.
— Tę z lasu Meridor? Książę raz jeszcze zbladł, ale nic nic rzekł.
— Zapewne — pomyślał Bussy — książę ma coś wspólnego z ową porwaną kobietą.
— Miech mię Wasza książęca mość raczy nauczyć, jaki jest najlepszy sposób służenia jemu, abym mógł rywalizować z panem de Monsoreau — głośno odezwał się Bussy.
— Jest jeden i chętnie cię nauczę...
Książę pociągnął pana Bussy na stronę.
— Słuchaj — rzekł — wypadkiem, w kościele, spotkałem piękną kobietę, której rysy bardzo mi przypominają ukochaną przezemnie osobę, poszedłem za nią i wiem gdzie mieszka. Służąca jej jest przekupiona i mam klucz od jej domu.
— Dotąd dobrze, Mości książę.
— Mówią, że jest roztropna, chociaż młoda i piękna.
— A! Mości książę, to coś urojonego.
— Słuchaj, jesteś waleczny i kochasz mnie, jak mówisz.
— Moje życie...
— Jest dla ciebie.
— Bynajmniej: na to, abym Waszą książęcą mość kochał.
— Kiedy tak, to masz zrobić to, cobyś zrobił dla samego siebie.
— Może Wasza książęca mość chcesz, abym za niego kochał się, dla przekonania tej piękności?... najchętniej.
— Idzie tu o to mój drogi, czy kto się w niej nie kocha.
— To się wszystko wyjaśni z czasem.
— Właśnie chcę wiedzieć, co to za mężczyzna bywa u niej.
— A więc jest i mężczyzna?
— Właśnie tego się lękam.
— Kochanek, czy mąż?
— Przynajmniej zazdrosny.
— Tem lepiej, Mości książę.
— Jakto, lepiej?
— Podwójna korzyść.
— Dziękuję za nią. Tymczasem, obciąłbym wiedzieć, co to za mężczyzna...
— I mnie każesz się o tem dowiedzieć?
— Tak, jeżeli zechcesz zrobić mi tę przysługę.
— A Wasza książęca mość przy zawakowanem miejscu, zrobisz mnie wielkim łowczym?
— Na honor, tyle będę ci obowiązany mój Bussy, jak nikomu.
— Pozwól Mości książę, niech się namyślę.
— A przecież od tak dawna oświadczasz mi twoje usługi.
— A więc słuchaj, Mości książę.
— Czy przystajesz?
— Mieć oko na tę damę?
— Tak.
— Wołałbym inne, niż takie zlecenie.
— Cofasz się?
— Bo to rzemiosło podglądania...
— Przysługa przyjacielska. Przytem, ja sądzę, że tam i szpady dobyć będzie potrzeba.
Bussy potrząsł głową.
— Mości książę — rzekł — są rzeczy, które człowiek sam tylko dobrze wykona, chociażby był i księciem.
— A więc odmawiasz?
— Tak, Mości książę.
Książę brwi zmarszczył.
— Usłucham twej rady — rzekł — pójdę sam, jeżeli zaś zginę, albo będę raniony, niech wiedzą, że prosiłem mojego przyjaciela Bussy, aby mię wyręczył i że on raz w życiu, i to dla mnie, był ostrożnym.
— Mości książę — odpowiedział Bussy — pewnego wieczora mówiłeś mi: Bussy, nienawidzę tych ulubieńców królewskich, którzy z nas szydzą: masz iść na wesele Saint-Luca, szukać okazyi sprzeczki i pozbyć się ich... Mości książę, poszedłem tam, ich było pięciu, a ja jeden; wprowadzili mię w zasadzkę, ubili konia, a przecież raniłem ich dwóch, trzeciego powaliłem o ziemię. Dzisiaj żądasz, Mości książę, abym krzywdę wyrządził kobiecie... Przebacz, Mości książę, ale to przechodzi granicę usług, jakie człowiek szlachetny uczynić może.
— Dobrze — rzekł książę — sam więc tego dopełnię, albo z d’Arillym.
— Przebacz, mości książę — rzekł Bussy, któremu nowa myśl przyszła do głowy.
— Co?...
— Czy w tej sprawie byłeś, Mości książę, gdy ulubieńcy króla na mnie czatowali?...
— W tej samej.
— Zatem twoja piękna nieznajoma mieszka około Bastylii?...
— Wprost Ś-tej Katarzyny.
— Czy tak?...
— Jest to okolica, w której doskonale rozbijać.
— Czy Wasza książęca mość byłeś tam po tym wieczorze...
— Wczoraj...
— I widziałeś?...
— Człowieka, który się skradał i który, widać spostrzegłszy mnie, zatrzymał się przed bramą.
— Ten człowiek sam był?.... — zapytał Bussy.
— Tak, prawie przez pół godziny.
— A potem?...
— Jakiś inny z latarką przyszedł do niego.
— A!...
— Wtedy, człowiek w płaszczu... — mówił dalej książę.
— Pierwszy był w płaszczu — przerwał Bussy.
— Tak, wtedy człowiek w płaszczu i ów z latarnią zaczęli z sobą rozmawiać i skoro nie myśleli opuszczać swego stanowiska, ja zawróciłem.
— Zrażony podwójnem niepowodzeniem?...
— Tak, przyznaję. Nim się dostanę do tego domu, ktokolwiek może mię zabić.
— Wasza książęca mość wołałbyś, aby zabili którego z twoich przyjaciół.
— Bynajmniej, ale ten przyjaciel nie jest księciem i nie ma tylu nieprzyjaciół; przy tem, przyzwyczajony do podobnych przygód, umie sobie w nich radzić.
— Mości książę — rzekł Bussy — na twojem miejscu, wyrzekłbym się tej kobiety.
— O!... nie.
— Dlaczego?...
— Za nadto jest piękna.
— Mówisz, żeś zaledwie ją widział.
— Dosyć, aby ocenić prześliczne blond włosy.
— A ha!...
— Śliczne oczy.
— Aha!...
— Cerę, jakiej nie widziałem i postać cudowną.
— Rozumiem.
— Takiej kobiety nie łatwo się wyrzec.
— Pojmuję Waszą książęcą mość i jego położenie mnie boli.
Książę spojrzał na Bussego z boku.
— Żartujesz.
— Nie, i na dowód tego, gotów jestem dzisiejszej nocy udać się tam.
— Więc się namyślisz?...
— Tylko Grzegorz XIII-ty nieporuszony jest w zdaniu; powiedz Mości książę, co mam czynić.
— Ukryć się w pewnej odległości, którą ci oznaczę, jeżeli jaki mężczyzna wejdzie, iść za nim, aby się przekonać, co on za jeden.
— Tak. Ale on wchodząc, drzwi za sobą zamyka.
— Mówiłem ci, że mam klucz.
— Prawda; tylko boję się, ażebym za innym mężczyzną nie poszedł, i żeby klucz do innych drzwi nie nadał się.
— Nie można się omylić. W tej bramie, po lewej stronie schody, wejdziesz na dwanaście stopni i będziesz na korytarzu.
— Jakto. wiesz Mości książę, nigdy w tym domu nie będąc?...
— Czyż ci nie powiedziałem, ze mam przekupioną służącą. Ona mi wszystko objaśniła.
— Wygodnie to być księciem!... — zawołał Bussy. — Gdyby tak ja, musiałbym wszystko sam źrebić, i dom wynaleźć i schody policzyć i zmierzyć korytarz. Toby mi wiele czasu zabrało i kto wie, cobym zrobił?...
— A zatem przystajesz?...
— Czy ja mogę cokolwiek Wasze, książęcej mości odmówić?... Tylko Wasza książęca mość bramę mi wskażesz.
— Nie potrzeba. Jadąc z polowania, udamy się przez bramę Ś-go Antoniego i wskażę ci sam.
— Wybornie, a co mam czynić, jeśli przyjdzie mężczyzna?...
— Iść za nim, aż się dowiesz, co on za jeden.
— To niebezpieczno; a jeśli on zatrzyma się w drodze i krótko rzecz rozwiąże?..
— Pozwalam ci postąpić, jak ci się rzewnie podoba.
— Więc mam pozwolenie działania jak dla siebie?...
— Jak dla siebie samego.
— Tak też uczynię, Mości książę.
— Tylko ani słowa młodym paniczom.
— Słowo honoru.
— Ale nikt z tobą nie pójdzie?..
— Ja sam, przysięgam.
— A więc zgoda, powracamy koło Bastylii, pokażę bramę i klucz oddam wieczorem.
— I zastąpię Waszą książęcą mość — zakończył Bussy.
Książę wraz z Bussym powrócili na łowy, które gienialnie pan de Monsoreau prowadził.
Król był zadowolony z jogo rozporządzeń i ze swojego stanowiska.
Po dwugodzinnej zabawie, po przebiegnięciu czterech, albo pięciu mil, zwierz wyszedł na strzał jego.
Pan de Monsoreau otrzymał pochwały tak króla, jak i księcia.
— Mości książę — rzekł — szczęśliwy jestem, mogąc na twoje pochwały zasłużyć, bo tobie winien jestem godność moję.
— Ale żebyś wciąż zasługiwał na moje względy — odrzekł książę — musisz jeszcze dzisiaj wyjechać do Fontainebleau; król chce polować po jutrze i dni następnych, a jeden dzień nie zanadto na poznanie lasów.
— Wiem o tem, Mości książę — odpowie dział Monsoreau — moje przygotowania do podróży bardzo krótkie i zaraz mogę wyjechać.
— A!... panie de Monsoreau — mówił Bussy — teraz nie możesz się spodziewać spoczynku. Chciałeś być wielkim łowczym, więc jesteś. W tym stanie przynajmniej pięćdziesiąt nocy niewygodnych przepędzisz; szczęście, że żony nie masz.
Bussy uśmiechnął się, mówiąc to. Książę wzrokiem zmierzył wielkiego łowczego i poszedł powinszować królowi, że lepiej wygląda.
Pan de Monsoreau na żart Bussego zbladł, a rysy jego nieprzyjemny przybrały wyraz.


Rozdział XI.
Jakim sposobem Bussy wynalazł portret i oryginał.

Około czwartej wieczorem skończono łowy; o piątej, jak gdyby król przewidział życzenia księcia Andegaweńskiego, cały dwór powracał do Paryża przedmieściem Ś-go Antoniego.
Pan de Monsoreau, pod pozorem, że ma wyjeżdżać, pożegnał księcia i skierował się ku Promenteau.
Przejeżdżając około Bastylii, król wskazywał swoim przyjaciołom groźną i posępną jej powierzchowność; był to środek przypomnienia, co ich czekało, gdyby kiedy odwrócili od niego uczucia swoje.
Wielu pojęło to, i podwoili dla monarchy uprzejmość.
Tymczasem, książę Andegaweński mówił do Bussego, jadącego obok:
— Patrzaj, Bussy, patrzaj na prawo, na ten dom drewniany, z wizerunkiem Najświętszej Panny, patrz w prostej linii, cztery domy ztamtąd.
— Patrzę — odpowiedział Bussy.
— Piąty dom — mówił książę — ten, co jest wprost ulicy Ś-tej Katarzyny.
— Widzę go... Patrzaj Mości książę, jak wszystkie okna napełniają się widzami.
— Wyjąwszy domu, który ci pokazuję; w nim okna są zamknięte.
— Ale firanka w jednem się unosi — rzekł Bussy z biciem serca.
— Jednak nic widzieć nie można... O!.. ona jest dobrze strzeżona!.. Otóż ton dom; w pałacu oddam ci klucz...
Bussy strzelił oczyma na firankę nieco odsłoniętą, jednak nic nie mógł dostrzedz. Powróciwszy do pałacu, książę dał Bussemu przyrzeczony klucz.
Bussy powtórzę! przyrzeczenie i oddalił się do siebie.
— I cóż?... — rzekł do lekarza Remy.
— Ja też same uczynię pytanie.
— Nic nie znalazłeś?...
— Ten dom jest niedostępny jak w dzień, tak w nocy. Błądzę pomiędzy kilkoma do siebie podobnemi.
— Kiedy tak — rzekł Bussy — to ja jestem szczęśliwszy, mój drogi Haudouin.
— Jakto, panie, więc i ty szukałeś?...
— Nie, tylkom przez ulicę przejechał.
— I poznałeś bramę?....
— Opatrzność ma swoje ukryte i tajemnicze drogi.
— Więc jesteś pan pewny?...
— Nie mówię tego, ale się spodziewam.
— A kiedyż będę mógł dowiedzieć się, że znalazłeś co szukałeś?..
— Jutro rano.
— Tym czasem, czy mię pan nie potrzebujesz?...
— Nie, mój drogi.
— Nie potrzeba, abym ci towarzyszył?...
— Nawet niepodobna.
— Bądź przynajmniej, panie, ostrożnym.
— Ach!.. mój drogi, niepotrzebne zalecenie, bo dobrze mię znają.
Bussy jadł obiad, nie myśląc wcale, jak będzie wieczerzał; następnie o ósmej wybrał najlepszą szpadę, przypisał, mimo zakazu króla, parę pistoletów, i obwinięty czarnym płaszczem, udał się na róg ulicy Ś-tej Katarzyny, postanowiwszy czekać dwie godziny, a wrazie, gdyby nikt się nie ukazał, działać na własny rachunek.
Przybywszy na miejsce, poznał dom z wizerunkiem Najświętszej Panny, policzył następne cztery domy, i stanął przy oznaczonym.
Dziewiąta wybiła właśnie.
Zaledwie upłynęło dziesięć minut, gdy ujrzał przybywających przez bramę Bastylii dwóch jezdnych.
Stanęli przy pałacu Tournelles.
Jeden z nich zsiadł z konia, podał cugle drugiemu, i postępował do domu, przy którym Bussy czatował.
Zbliżywszy się, obejrzał się do kola, jakby dla przekonania, czy kto nań nie patrzy, a czając się bezpiecznym, podszedł do bramy i zniknął.
Bussy słyszał skrzypnięcie zawias.
Zaczekał chwilę, bojąc się, aby owa tajemnicza osoba nie stała za bramą; później dopiero otworzył ją i zamknął napowrót bez łoskotu.
Wtedy odwrócił się i przekonał, że przez ową bramę, patrzył wczoraj na Quelusa.
Potem postępował powoli macając ściany i na lewo napotkał pierwszy wschód.
Tu, zatrzymał się z dwóch przyczyn: naprzód, ze wzruszenia nogi mu drżały, następnie, usłyszał głos mówiący:
— Gertrudo, uprzedź panią, że to ja i że pragnę wejść.
Żądanie było wyrzeczone tonem rozkazującym zapewnie nie zniosłoby odmowy; po chwili, Bussy słyszał głos służącej.
— Przejdź pan do salonu, pani natychmiast przybędzie.
Później posłyszał skrzyp zamykających się drzwi.
Wtedy pomyślał o dwunastu wschodach, które Remy policzył, zrachował je z kolei i stanął w przedsionku.
Przypomniał sobie korytarz i troje drzwi.
Zrobił kilka kroków wstrzymując oddech i wyciągając rękę przed siebie.
Pierwsze drzwi, których dotknął, były te właśnie, jakiemi wszedł nieznajomy.
Idąc dalej napotkał drugie, dotknął ich i znalazł klucz w zamku.
Drżącą ręką zakręcił go i drzwi się otwarły.
Pokój, do którego wszedł Bussy, ciemny był tylko z sąsiedniego przechodziło doń nieco światła.
Odbicie tego światła padało na okno zasłonięte firanką.
Rzucił okiem na część sufitu rozjaśnioną światłem i poznał to samo malowidło.
Wyciągnął rękę i dotknął łóżka z rzeźbami.
Nie mógł już wątpić; znajdował się w pokoju, w którym się przebudził po odebraniu rany.
Dreszcz przeszedł Bussego gdy dotknął owego łóżka, albowiem uczuł się otoczony wonią młodej i pięknej kobiety.
Ukrył się za firanką i słuchał.
W sąsiednim pokoju słychać było kroki niecierpliwe nieznajomego, który co chwila zatrzymywał się mówiąc:
— Kiedyż przyjdzie?
Wreszcie, otworzyły się drzwi salonu równoległe od pierwszych.
Kobierzec zadrżał pod drobną nóżkę i szelest jedwabnej sukni doszedł Bussego.
Jednocześnie ozwał się głos.
— Otóż jestem, czegóż pan jeszcze wymagasz?
— O! — pomyślał Bussy — jeśli to kochanek, jest czego mężowi powinszować.
— Pani — rzekł mężczyzna, którego tak obojętnie przyjęto — mam honor oznajmić ci, że jutro wyjeżdżam do Fontainebleau i chcę nor, spędzić przy tobie.
— Czy pan przynosisz mi wieści od ojca? — zapytał ten sam głos kobiecy.
— Pani, słuchaj mnie...
— Wiesz pan pod jakim warunkiem zostałam wczoraj żoną twoją, pud warunkiem, że mój ojciec przybędzie natychmiast do Paryża, albo ja się udam do niego.
— Po moim powrocie z Fontainebleau pojedziemy razem, daję ci pani na to słowo, tymczasem...
— Nie zamykaj pan drzwi, to napróżno, ja jednej chwili z tobą nie spędzę, dopóki nie będę wiedziała o moim ojcu.
I kobieta, mówiąca tak groźnie, dmuchnęła w srebrną piszczałkę, która przeciągły głos wydała.
Tym sposobem w owej epoce przywoływano służących, albowiem dzwonków jeszcze nie znano.
Natychmiast drzwi, któremi wszedł Bussy, otwarły się na nowo i ukazała się młoda kobieta.
Była to wysoka i silna dziewczyna z Meridor, która tylko czekała wezwania swej pani.
Wchodząc do salonu, zostawiła drzwi otwarto.
Promień światła przeniknął pokój, w którym Bussy był ukryty i dał mu ujrzeć portret pomiędzy oknami.
— Gertrudo — rzekła dama — nie kładź się i czekaj na moje wezwanie.
Pokojowa oddaliła się, zostawiając drzwi od salonu otwarte, tym sposobem portret był dla Bussego widzialnym.
Chciał się podsunąć ile można najciszej, ale posadzka skrzypnęła i dama zwróciła się w tę stronę Był to oryginał portretu, była to nimfa wymarzona.
Mężczyzna choć nic nie słyszał, zwrócił się jednak za jej przykładem.
Był to pan de Monsoreau.e — A! — rzekł Bussy — biały koń... porwana niewiasta... O! pewny jestem jakiojś okropnej historyi.
Obtarł twarz, potem oblaną.
Widział ich oboje; ją bladą, wzgardliwą, jego, oliwkowym, gryzącym paznokcie.
— Pani — rzekł nakoniec pan de Monsoreau — przestań ze mną odgrywać rolę kobiety prześladowanej; jesteś w Paryżu, w moim domu, jesteś hrabiną de Monsoreau, to jest moją żoną.
— Skoro jestem pańską żoną, czemu mnie nie odprowadzisz do ojca, dlaczego mnie ukrywasz przed światem?...
— Czyś pani zapomniała o księciu Andegaweńskim?...
— Upewniałeś mię pan, że będąc twoją żoną, nie będę potrzebowała się lękać.
— To jest....
— Upewniałeś mię...
— Ach, jeszcze muszę być ostrożnym.
— A więc dokończ twojego dzieła i wtedy przybądź.
— Dyano — rzekł hrabia, któremu gniew widocznie na twarz występował — Dyano, nie igraj ze świętym węzłem małżeństwa. Usłuchaj rady jaką ci daję!
— Spraw pan, abym miała zaufanie w mężu a będę szanować małżeństwo.
— Sądzę, że mojem postępowaniem zasłużyłem na zaufanie.
— A ja sądzę, że pan nie działałeś dla mego dobra...
— O!... tego za wiele — zawołał hrabia — jestem w moim domu, pani jesteś moją żoną i sam szatan mi nie zaprzeczy własności...
Bussy dotknął ręką szpady i krok naprzód postąpił; lecz Dyana nie dała mu czasu ukazania się.
— Patrzaj pan — rzekła, dobywając z zapasa ukryty sztylet — oto moja odpowiedź.
I wyskakując do pokoju, w którym był Bussy, zatrzasnęła drzwi, pchnęła zasuwkę, a tymczasem pan de Monsoreau bił w deski pięścią.
— Jeśli pan — mówiła spokojnie Dyana — naruszysz drzwi, zastaniesz mię na progu nie żywą.
— Bądź pani spokojną — rzekł Bussy, obejmując jej kibić — masz tutaj właśnie obrońcę.
Pan de Monsoreau nogą we drzwi uderzył; lecz bojąc się, aby Dyana nie wykonała groźby, trzasnął drzwiami i wyszedł.
— Panie — zawołała Dyana, wydzierając się z rąk Bussego i cofając się w tył. — Kto jesteś i jak tu wszedłeś?...
— Pani!.. — odezwał się Bussy, otwierając drzwi i padając na kolana — jestem człowiekiem, któremuś życie ocaliła. Nie sądź pani, abym tutaj wszedł w złych zamiarach, albo nastawał na twój honor.
Dzięki jasnemu światłu, Dyana poznała młodzieńca.
— A!... pan tutaj — zawołała, składając ręce — pan byłeś tutaj i wszystko słyszałeś?...
— Niestety!...
— Alę kto jesteś?... jak się nazywasz?...
— Jestem Ludwik de Clermont, hrabia de Bussy.
— Bussy, waleczny Bussy!... — krzyknęła w prostocie ducha, nie wiedząc jaką, radość sprawia młodemu człowiekowi. — A!... Gertrudo — rzekła, zwracając mowę do służącej, która słysząc panią z kimś obcym rozmawiającą, weszła — Gertrudo, nie mam się czego obawiać, bo mój honor, od tej chwili, powierzam najwaleczniejszemu francuskiemu rycerzowi.
Później, wyciągnąwszy rękę, rzekła:
— Wstań pan; wiem kto jesteś, teraz należy, abyś wiedział, kto ja jestem...


Rozdział XII.
KTO BYŁA DYANA DE MERIDCR.

Bussy powstał upojony szczęściem i wszedł z Dyaną do salonu, z którego pan de Monsoreau dopiero co wyszedł.
Spojrzał z uwielbieniem na Dyanę i pojął, dlaczego kobieta, której szukał, wyższą jest nad jego marzenia, bo rzeczywistość nieskończenie przewyższała wyobraźnię.
Dyana miała lat osiemnaście, lub dziewiętnaście; to jest: była w najpiękniejszym kwiecie wdzięków i młodości; w epoce życia, w jakiej kwiat najświeższą, barwą jaśnieje, w której najmilszy przyrzeka owoc.
Łatwo Dyana odgadła, że ją Bussy podziwia, i nie imała siły zmniejszyć jego uniesienia.
Nakoniec przerwała milczenie, zawiele mówiące...
— Panie — rzekła — odpowiedziałeś na jedno z moich pytań, a pominąłeś drugie; pytałam kto jesteś i zaspokoiłeś mię, pragnę teraz wiedzieć, jak wszedłeś tutaj?
— Pani — rzekł Bussy — z kilku wyrazów pochwyconej rozmowy z panem de Monsoreau pojąłem, że przyczyna mojej tu bytności wypływa z wypadków, któreś przyrzekła dać mi poznać; wszak przed chwilą mówiłaś, ze raczysz powiedzieć kto jesteś7
— O! tak hrabio, wszystko ci opowiem — odrzekła Dyana, twoje nazwisko natchnęło mię zaufaniem, bom je często słyszała, jako nazwisko walecznego, którego honor jest nieskazitelny.
Bussy skłonił się.
— Z tego, co pan słyszałeś — mówiła Dyana, wiesz zapewne, że jestem córką barona de Meridor, to jest, jedyną dziedziczką majątku i, znakomitego przodków imienia.
— Zdaje mi się — rzekł Bussy — że któryś baron de Meridor, mogąc pod Pawią ocalić wolność, oddał swój miecz Hiszpanom a gdy król dostał się do niewoli, żądał by mógł towarzyszyć Franciszkówi I-mu do Madrytu i podzielić z nim niewolę. Pozwolono mu, lecz potem powrócił od Francyi, aby traktować o wykup.
— To mój ojciec panie. Jeżeli kiedy będziesz w zamku Meridor, zobaczysz portret Franciszka I-go, ofiarowany memu ojcu na pamiątkę. Jest on dziełem Leonarda da Vinci.
— A!... — rzekł Bussy — w owym czasie jeszcze monarchowie umieli nagradzać zasługi.
— Za powrotem z Hiszpanii, ojciec mój ożenił się. Dwóch pierwszych synów umarło. Była to wielka boleść dla barona, który stracił nadzieję odżycia w potomku. Wkrótce, zgon króla powiększył rozpacz dobrego ojca, opuścił więc dwór i zamieszkał w-zamku Meridor. Tam w dziesięć lat po śmierci braci, ja się urodziłam.
Cała miłość barona zlała się na mnie; jego uczucia nie znały granic.
W trzy lata po urodzeniu, straciłem matkę, był to nowy cios dla ojca...
Nie pojmowałam, co utraciłam, uśmiechałam się a uśmiech mój pocieszał ojca, po stracie czułej żony.
Rosłam, rozwijałam się pod jego oczyma.
Jak ja byłam wszystkiem dla ojca, tak równie dla mnie on był całym światem.
Doszłam do lat szesnastu nie myśląc nawet, że jest inny świat jak moje owieczki, pawie, łabędzie, gołąbki; nie myśląc, że to życie zmienić się musi.
Zamek Meridor stał wpośród obszernych lasów, należących do księcia Andegaweńskiego; lasy te były pełne sarn, jeleni, których nie prześladowano; znałam je wszystkie, niekiedy przybiegały do mnie, osobliwie jedna łania, moja ulubiona Dafne, przychodziła jeść z mojej dłoń:.
Jednej wiosny, przeszło miesiąc jej nie widziałam, sądziłam, że zdechła, i płakałam jej jak przyjaciółki; gdy nagle przyszła z dwoma jelonkami, które naprzód uciekały przedemną, a potem, za przykładem matki, przyszły się ze mną pieścić.
Około tego czasu, doszła nas wiadomość, ze książę Andegaweński przysłał swojego rządcę do stolicy prowincyi.
W kilka dni potem, dowiedziano się. że nazywał się Monsoreau.
Nie wiem dlaczego, nazwisko to przykrość mi sprawiło: dzisiaj wnoszę, że to było przeczucie.
Upłynął tydzień, mówiono dużo o panu de Monsoreau.
Pewnego rana las rozległ się odgłosem trąbki i gonieniem psów; pobiegłam aż do kraty parku i ujrzałam moję biedny Dafnę, która biegła jak błyskawica, ścigana przez myśliwych; dwa jelonki biegły tuż za nią.
Chwilę potem, przebiegł mężczyzna na karym koniu, który zdawał się mieć skrzydła, tak bieg jego był szybki.
Był to pan de Monsoreau.
Chciałam krzyknąć, chciałam prosić o łaskę dla mojej Dafne, lecz nie usłyszałby krzyku, tak zapalony był łowami.
Wtedy zapominając jaki mogę sprawić niepokój ojcu, gdyby spostrzegł moję nieobecność, pobiegłam wprost za myśliwymi; spodziewałam się bowiem spotkać albo samego hrabiego, albo kogoś z jego służby i prosić ich, aby zaprzestali ścigania, które mi serce zakrwawiało.
Zrobiłam przeszło pół mili nie wiedząc gdzie biegnę, bo od dawna łanię i myśliwych straciłam z oczu. Po chwili i gonienie psów ucichło, a ja siadłam pod drzewem i płakać zaczęłam.
Już przeszło kwadrans siedziałam, kiedy odgłos łowów mię dobiegł i zdawał się coraz bardziej przybliżać.
Podniosłam się i pobiegłam w stronę odgłosu.
W rzeczy samej, ziejąca Dafne przebiegła jak błyskawica, a za nią jeden tylko jelonek; drugi padł ze zmęczenia i pewnie go psy rozszarpały.
Łania była też zmęczona, odległość między nią a pogonią co raz się zmniejszała, bieg jej zmienił się w podskoki, a mijając mnie, ryknęła żałośnie.
Chciałam zawołać.
Pan de Monsoreau widział tylko ściganą łanię i przebiegł jak huragan z trąbką przy ustach.
Zanim trzech albo czterech dojeżdżaczy podniecali psy trąbkami i głosem.
Ten wir szczekania, trąbek i głosów przeszedł jak burza, znikł w gęstwinie lasu i skonał w oddali.
Byłam w rozpaczy; mówiłam sobie, że gdybym była pięćdziesiąt kroków dalej, hrabia byłby mię widział i na prośbę moję biedną łanię oszczędził.
Ta myśl podnieciła we mnie odwagę, łowy mogły po trzeci raz około mnie przechodzić.
Szłam wciąż drogą, ocienioną pięknemi drzewami i poznałam, że ta droga wiedzie do zamku Beaugé.
Zamek ten należał do księcia Andegaweńskiego i był odległy od posiadłości mojego ojca o trzy mile.
Nie długo spostrzegłam, że trzy mile pieszo zrobiłam i że byłam samą, i daleko od zamku Meridor.
Przyznam się, że teraz dreszcz mię przejmuje, gdy wspomnę, nierozsądne moje postępowanie.
Szłam nad brzegiem wody, myśląc się udać do znajomego nam ogrodnika, który śliczne przynosił mi kwiaty, i prosić aby mię odprowadził do domu; w tem łowy znowu słyszeć się dały.
Stanęłam i zaczęłam pilnie słuchać.
Wrzask rósł i zapomniałam o wszystkiem.
Prawie w tym samym czasie z drugiej strony wody, ukazała się łania, lecz pogoń już ją dosięgała.
Była sama, bo drugi jelonek upadł; widok wody dodał jej sił, nozdrzami wyciągnęła w siebie świeże powietrze i rzuciła się w staw, jakby chciała do mnie się dostać.
Z początku płynęła prędko i prawie odzyskiwała siły.
Patrzyłam na nią ze łzami w oczach i wyciągniętemi rękami, prawie tak oddychając jak ona.
Nieznacznie siły poczęły ją opuszczać, a psy podwajały zaciekłość.
Dosięgły ją... W tymże czasie pan de Monsoreau wychylił się z lasu, przybiegł nad wodę i skoczył z konia.
Wtedy zebrałam siły i zawołałam składając ręce: łaski! łaski!
Zdaje się, że spostrzegł mię; krzyknęłam silniej niż pierwej.
Usłyszał, bo podniósł głowę, widziałam jak pobiegł do lodzi, odwiązał ją i udał się do biednej łani, którą psy obskoczyły.
Sadziłam, że wzruszony mą prośbą, niesie pomoc biednemu zwierzęciu, gdy on dobywszy kordelas i błysnąwszy nim w powietrzu, biednej Dafne cios zadał.
Krew trysnęła i zafarbowała wodę.
Łania jęknęła okropnie, uderzyła wodę nogami, wyciągnęła się i padła.
Krzyknęłam tak boleśnie jak ona i padłam omdlała.
Kiedym przyszła do siebie, ujrzałam się w pałacu Beaugé a mój ojciec, po którego podano, płakał przy mojem łóżku.
Ponieważ było to tylko chwilowe mocne wzruszenie, nazajutrz mogłam do Meridor powrócić; przecież trzy czy cztery dni pozostałam w pałacu.
Czwartego dnia, ojciec mówił mi, że pan de Monsoreau, który mię widział gdym zemdlała, co dzień przychodził pytać o moje zdrowie; rozpaczał, gdy się dowiedział, z jakiej przyczyny cierpiałam i pragnął usprawiedliwić się mówiąc, że będzie szczęśliwy, gdy przebaczenie z ust moich usłyszy.
Śmiesznie byłoby odmówić; mimo wstrętu, pozwoliłam więc mu przyjść.
Nazajutrz, przedstawił się i wtedy pojęłam śmieszność mojego położenia: polowanie jest zabawą, którą niekiedy kobiety podzielają, to było dla mnie obroną, a nadto przywiązanie, jakie miałam do biednej Dafny.
Hrabia oświadczał swoję rozpacz i zaklinał się na honor, że byłby oszczędził sarenki, gdyby był wiedział, że ja tak jej żałuję; przecież jego usprawiedliwienia nie przekonały mnie i hrabia odszedł nie umniejszywszy przykrego wrażenia, jakie na mnie sprawił.
Wychodząc, prosił mojego ojca o pozwolenie odwiedzania nas.
Urodził się w Hiszpanii, wychował w Madrycie, więc dla barona było przyjmanem mówić o kraju, w którym długo przebywał.
Prócz tego, hrabia pochodził ze znakomitego rodu, był ulubieńcem księcia Andegaweńskiego i mój ojciec nie miał powodu nie przyjmowania go w domu.
Niestety! od tej chwili przestałam być nie tylko szczęśliwą, ale i spokojną.
Wkrótce spostrzegłam, że uczyniłam na nim wrażenie.
Z początku, bywał raz w tydzień, później dwa, później codziennie.
Uprzedzający dla mego ojca, umiał mu się podobać.
Hrabia był i dla mnie uprzedzający jak dla kochanki, a pełen uszanowania, jak dla siostry.
Pewnego rana, ojciec wszedł do mego pokoju poważniejszy niż zwykle, a w jego powadze przebijało się coś radosnego.
— Moje dziecię — rzekł do mnie — zawsze mi mówiłaś, że jesteś przy mnie szczęśliwą.
— Najszczęśliwszą! — zawołałam — nigdy nie chcę cię odstąpić.
— A więc moja Dyano — mówił dalej zniżając się aby mię w czoło pocałować — twoje szczęście zależy tylko od ciebie.
Spodziewałam się co ma powiedzieć i zbladłam tak okropnie, że zatrzymał się, nim usta na mojem czole położył.
— Dyano, moje dziecię! — zawołał — co tobie?
— Pan de Monsoreau — wyjąkałam.
— I cóż? — zapytał zdziwiony.
— O! nigdy, mój ojcze, jeśli cokolwiek masz litości dla twego dziecka.
— Dyano, moje dziecię, wiesz jak cię kocham i pragnę szczęścia twojego! Rozważ dobrze i jeżeli w ośmiu dniach...
— Nie, nie — zawołałam — to napróżno, nie tylko ośmiu dni, ale ośmiu godzin, nawet minuty. O! nie, nie...
I zalałam się łzami.
Ojciec rzadko widząc mnie płaczącą, wziął mnie w objęcia i upewnił pod słowem honoru, że nigdy nie wspomni o tem małżeństwie.
W rzeczy samej, miesiąc upłynął, a nie widziałam pana de Monsoreau, nawet nie słyszałam o nim.
Pewnego dnia, odebraliśmy zaproszenie na bal, który pan de Monsoreau dawał dla królewskiego brata.
Zabawa miała się odbyć w ratuszu w Angers.
Do tego listu, dołączone było osobiste zaproszenie księcia, który pisał do mego ojca, że znając go na dworze Henryka, z przyjemnością będzie go widział u siebie.
Chciałam prosić ojca, aby odmówił i uczyniłby tak, gdyby nas tylko pan de Monsoreau zapraszał; lecz ponieważ książę miał w tym udział, niepodobna go było obrażać.
Udaliśmy się na tę uroczystość... Pan do Monsoreau przyjął nas, jakby nic nie zaszło; jego obejście względem mnie było tak obojętne, że ani grzecznością, ani zawiścią nie odróżniał mię od innych kobiet.
Wcale inne było postępowanie księcia Andegaweńskiego.
Ujrzawszy mnie, wlepił wzrok i na chwilę go nie spuścił.
Czułam się onieśmieloną pod tem spojrzeniem i nic nie mówiąc ojcu, prosiłam, aby jak najwcześniej opuścić zabawę.
W trzy dni potem, pan de Monsoreau przybył do Meridor, ujrzałam go zdaleka i schroniłam się do mego pokoju.
Bałam się, aby ojciec nie kazał mię przywołać.
W pół godziny pan de Monsoreau wyjechał, a ojciec nic mi nawet nie mówił o jego odwiedzinach, tylko zauważyłam, że był smutniejszy niż zwykle.
Kilka dni upłynęło.
Właśnie powracałam z przechadzki, gdy powiedziano mi, że pan de Monsoreau jest u ojca, że ojciec kilkakroć o mnie pytał i kazał donieść sobie, skoro powrócę.
Ledwie weszłam do mego pokoju, ojciec mój przybiegł.
— Moje dziecię — rzekł — ważna przyczyna zmusza mnie do rozstania z tobą, na dni kilka: nie pytaj mnie o nic i uważaj, że musi być potrzeba, skoro clę tydzień, a może miesiąc nie będę widział.
Zadrżałam, chociaż nie przenikałam, na jakie byłam wystawiona niebezpieczeństwo; powtórne odwiedziny pana de Monsoreau nic mi dobrego wróżyć nie mogły.
— Gdzież mam się udać, mój ojcze? — zapytałam.
— Do zamku de Lude, do mojej siostry, gdzie zostaniesz przed wszystkiemi ukrytą. Przybędziesz tam w nocy, aby nie obudzić podejrzeń.
— Ty mi nie będziesz ojcze towarzyszył?
— Nie, to mogłoby także wzbudzić podejrzenia, a nawet nasi ludzie nic wiedzieć nie będą o twoim wyjeździć.
— Z kimże pojadę?
— Z dwoma pewnymi ludźmi.
— A! mój Boże! mój ojcze!
Baron uścisnął mnie.
— Moje dziecię — rzekł — potrzeba tego wymaga.
Tak pewną byłam miłości ojca, że nie pytałam więcej, żadnego nie żądałam objaśnienia.
Ułożono, że Gertruda, córka mojej mamki, miała mi towarzyszyć.
Ojciec opuścił mnie, mówiąc, abym była gotowa.
Wieczorem o ósmej godzinie, było bardzo ciemno i zimno, bo to były dnie zimowe; ojciec przyszedł do mnie.
Byłam gotowa jak mi zalecił; zeszliśmy do ogrodu, sam otworzył furtkę wychodzącą do lasu i tam zastaliśmy powóz, i dwóch ludzi.
Mój ojciec długo z nimi rozmawiał, jak się zdaje mnie im polecając; następnie wsiadłam z Gertrudą do powozu.
Baron uściskał mię raz ostatni i ruszyliśmy.
Nie wiedziałam jakie mi groziło niebezpieczeństwo i dlaczego opuszczałam zamek Meridor; pytałam Gertrudy, ale i ona nie wiedziała o niczem.
Nie śmiałam pytać moich przewodników, bo ich nie znałam.
Jechaliśmy w milczeniu krętemi drogami, gdy po upływie dwóch godzin, w chwili, gdy mimo niespokojności, ruch powozu począł mię usypiać, uczułam, jak Gertruda chwyta mię za ramię.
— A! panienko — rzekła biedna dziewczyna — co to takiego?
Wychyliłam głowę i ujrzałam, że nas otoczyło sześciu zamaskowanych jeźdzców; nasi ludzie, chcący się bronić, rozbrojeni zostali.
Zanadto byłam przestraszoną, ażeby wołać pomocy, zresztą, któżby nam pomógł?
Dowódzca owych zamaskowanych, przystąpił do drzwiczek i rzekł: niech pani będzie spokojną, nic jej się złego nie stanie. Proszę tylko udać się za nami.
— Gdzie? — zapytałam.
— Tam, gdzie z panią będą się obchodzić jak z królową.
Obietnica ta więcej mię jeszcze strwożyła.
— O! mój ojcze! mój ojcze! — rzekłem do siebie.
— Panienko — odezwała się cicho Gertruda — ja znam te okolice i jeżeli zechcesz, możemy uciekać.
Ta rada nie uspokoiła mnie; przecież przyjemna było pomyśleć, że ktoś nas chce ratować, odzyskałam też sił nieco.
— Czyńcie panowie, co wam się podoba — rzekłam, my jesteśmy kobiety i nie umiemy się bronić.
Jeden z jeźdźców zsiadł z konia, zajął miejsce woźnicy i zwrócił w inną drogę.
Bussy, jak to łatwo pojąć, słuchał opowiadania z największem zajęciem: w pierwszych chwilach miłości, jest jakieś religijne uszanowanie dla osoby, którą zaczynamy kochać.
Kobieta wybrana jest wyższą nad inne, staje się bóstwem niejako.
Każde jej słowo zdaje nam się łaską, każdy uśmiech, nadmiarem szczęścia.
Bussy, nie śmiał przerywać pięknej narratorce, każdy szczegół jej życia był dlań nader interesującym i słuchał słów Dyany, z takiem zajęciem, jakby od nich życie jego zawisło.
Młoda kobieta uległa podwójnemu wrażeniu, przeszłości i teraźniejszości.
Zatrzymała się chwilę, Bussy nie mogąc wstrzymać swej ciekawości, rzekł ze złożonei rękoma:
— Mów pani dalej, mów.
Dyana poznała, że uczyniła wrażenie.
Głos, poruszenia, wyraz twarzy, wszystko było w zgodzie z wymówionemi wyrazami.
Uśmiechnęła się więc smutnie i mówiła:
— Po trzech godzinach jazdy, powóz zatrzymał się. Słyszałam, jak zaskrzypiała brama, przemówiono kilka wyrazów, przejechaliśmy po moście a wychyliwszy głowę, przekonałam się, żeśmy na dziedzińcu zamkowym.
Co to był za zamek? ani ja, ani Gertruda nie wiedziałyśmy wcale.
W drodze nie raz chciałyśmy poznać okolice, ale tylko las był dokoła i myślałyśmy, że dla lepszego złudzenia, tę drogę wybrano.
Drzwiczki powozu otworzono i ten sam człowiek, który z nami mówił, przyszedł nas wysadzić.
Dwóch ludzi, zapewne należących do zamku, przyjęli nas z pochodniami.
Jak nam przyrzeczono, uwięzienie miało być ze wszelkiemi względami.
Udałyśmy się za owymi ludźmi, którzy nas wprowadzili do sypialnego pokoju, bogato ubranego, przypominającego swoją świetnością czasy Franciszka I-go.
Wieczerza wspaniale zastawiona czekała.
— Jesteś pani u siebie — rzekł mężczyzna, który już podwakroć do nas przemawiał, że zaś służąca może ci być potrzebną, jej pokój jest obok twojego.
Gertruda i ja spojrzałyśmy na siebie.
— Ilekroć będziesz czego potrzebowała — mówił zamaskowany mężczyzna, zapukaj tylko we drzwi, a czuwający w przedpokoju stawi się na twoje rozkazy.
Ta pozorna grzeczność domyślać się kazała, że strzeżone jesteśmy.
Zamaskowany mężczyzna ukłonił się i wyszedł, słyszałyśmy jak drzwi za sobą na podwójny spust zamknął.
Zostałyśmy same, patrzałyśmy nieruchome na dwa kandelabry, które oświetlały stół jadalny.
Gertruda pierwsza chciała przemówić, ale dałam jej znak aby milczała, z obawy, czy nas kto nie podsłuchuje.
Drzwi pokoju przeznaczonego dla Gertrudy były otwarte; przyszła nam chęć zobaczyć go i na palcach, z kandelabrem w ręku, weszłyśmy tam...
Był to obszerny pokój, przeznaczony, jakby na garderobę i dopełnienie sypialnego.
Drzwi były równoległe drzwiom pokoju pierwszego.
Przy tych drzwiach, równie jak przy pierwszych, był młotek metalowy pięknej roboty; obydwa zdawały mi się dziełem Benvenuta Cellini.
Rzecz widoczna, że oboje drzwi do tego samego wychodziły przedpokoju.
Gertruda zbliżyła światło do zamku; na podwójny spust był zamknięty.
Byłyśmy więc uwięzione.
Trudno wypowiedzieć, jak dwie osoby, chociażby różnego stanu, na jednakowe narażone niebezpieczeństwo, mają wspólne myśli i nie mówiąc nawet, udzielają ich sobie.
Gertruda zbliżyła się do mnie.
— Czy panienka uważała — rzekła żeśmy tylko pięć stopni schodów przebyły?
— Tak, odpowiedziałam.
— Jesteśmy więc na dole.
— Bezwątpienia.
— Tak że... — dodała zniżając głos i patrząc na okiennice zewnątrz.
— Gdyby nie kraty, przerwałam.
— A czy panienka miałaby odwagę?
— Odwagę!... — zawołałam, bądź oto spokojna.
Tym razem Gertruda dała mi znak milczenia.
— Tak, tak, rozumiem, rzekłam.
Gertruda dała mi znak, abym pozostała na miejscu i poszła zanieść kandelaber do sypialnego pokoju.
Pojęłam jej zamiary i zbliżyłam się do okna, aby obejrzeć rygle.
Znalazłam je, albo raczej Gertruda, i okiennica się odemknęła.
Krzyknęłam z radości; okno nie było okratowane.
Gertruda wkrótce spostrzegła przyczynę tego pozornego niedbalstwa naszych stróżów: obszerna fosa oblewała stopy muru i woda lepiej nas strzegła, niż kraty.
Spojrzawszy na przeciwny brzeg wody, poznałam go; byłyśmy uwięziono w zamku Beaugé, gdzie jak mówiłam, byłam z moim ojcem przed miesiącem na balu.
Zamek de Beaugé należał do księcia Andegaweńskiego.
Jakby oświecona uderzeniem piorunu, wszystko zrozumiałam.
Spojrzałam na wodę z dziką, radością, albowiem myślałam, że ona będzie ostatnią ucieczką przeciw hańbie.
Zamknęłyśmy na powrót okiennice.
Ubrana rzuciłam się na łóżko, Gertruda zaś na krześle usnęła przy mnie.
Ze dwadzieścia, razy budziłam się nagle tej nocy, doświadczając niesłychanej trwogi; nic jej usprawiedliwić nie mogło, jak tylko położenie, w jakiem się znajdowałam.
Prawda, nic nie uprzedzało o złych zamiarach, wszystko w około było spokojne i najmniejszy szelest nie przerywał ciszy.
Dzień zajaśniał; dzień, który krajobrazowi odjąwszy nocną ponurość, utwierdził mię tylko w obawie.
Ucieczka była niepodobny bez pomocy z zewnątrz, a tej któż mógł udzielić?
Około dziewiątej, zapukano do drzwi, przeszłam do pokoju Gertrudy, a jej kazałam otworzyć.
Byli to wczorajsi służący; wynieśli wieczerzę nietkniętą, a przynieśli śniadanie.
Gertruda zadała im kilka pytań, na które nie odpowiedzieli.
Wyszłam wtedy.
Pobyt w zamku de Beaugé i uszanowanie, jakiem nas otoczono, wszystko mi tłomaczyły.
Książę Andegaweński widział mię na balu danym przez pana de Monsoreau, książę zakochał się we mnie; mój ojciec dowiedział się o tem i chciał mię usunąć, ale zdradzony, bądź przez wiarołomnego sługę, bądź przez nieszczęśliwy przypadek, zawiódł się w swoich nadziejach, a ja wpadłam w ręce człowieka, którego on chciał uniknąć.
Na prośbę Gertrudy, wypiłam filiżankę mleka i zjadłam kawałek chleba.
Ranek upłynął na projektowaniu ucieczki.
O dwieście kroków, wpośród trzciny, mogłyśmy dojrzeć łódź, która przy pomocy silnej ręki Gertrudy, mogłaby nam służyć.
Przez ten poranek, nic nas nie niepokoiło, podano nam obiad, a ja upadałam z osłabienia.
Usiadłam do stołu, do którego Gertruda służyła, bo domownicy natychmiast się oddalili.
Łamiąc chleb, ujrzałam mały bilecik.
Otworzywszy go, przeczytałam te słowa.
„Przyjaciel czuwa nad tobą. Jutro będziesz miała od niego i od ojca wiadomość.“
Łatwo pojąć radość moję; serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi, pokazałam kartkę Gertrudzie.
Reszta dnia upłynęła w nadziei i oczekiwaniu.
Druga noc upłynęła równie spokojnie jak pierwsza: nastąpiła godzina śniadania, której niecierpliwie wyglądałam, spodziewając się w chlebie nowy znaleźć bilecik; nie myliłam się, kartka zawierała te słowa:
„Osoba, która cię porwała, dzisiaj o 10-tej przybywa do zamku Beaugé, lecz przyjaciel nad tobą czuwa, będzie pod twemi oknami o 9-ej z listem od twego ojca, który zaleca ci ufność dla obrońcy.“
„Spal tę kartkę.“
Kilkakroć przeczytałam kartkę, następnie podług zalecenia, wrzuciłam w ogień.
Pismo zupełnie było mi nieznane.
Obydwie z Gertrudą ginęłyśmy w domysłach: po stokroć razy biegałyśmy do okna, chcąc ujrzeć kogo na brzegu, lub w głębi lasu, lecz daremnie, wszędzie pusto było.
W godzinę po obiedzie, zapukano do drzwi, po raz pierwszy o tej godzinie po naszem przybyciu: kazałam otworzyć.
Wszedł mężczyzna, który już z nami mówił.
Z twarzy, poznać go nie mogłam, bo był pierwej zamaskowany, przecież z głosu, po pierwszym poznałam go wyrazie.
Podał mi pismo.
— Od kogo, panie?... — zapytałam.
— Niech panna raczy czytać, a zobaczy — odrzekł.
— Nie będę czytała, nie wiedząc od kogo.
— Możesz pani uczynić, co się jej podoba. Miałem zlecenie oddać jej i oddałem.
To mówiąc, położył list na taborecie, gdzie miałam oparte nogi i wyszedł.
— Co czynić?... — zapytałam Gertrudy.
— Nie śmiem panience radzić — odrzekła — ale wypada przeczytać. Może ten list zawiera ostrzeżenie o niebezpieczeństwie i podaje nam środki ocalenia?
Rada była rozsądną.
Wzięłam list i otworzyłam.
Tu Dyana przerwała opowiadanie, powstała i otworzywszy małą szkatułkę, a z niej jedwabny pugilares wyjąwszy, dostała list.
Bussy spojrzał na adres.
„Do ślicznej Dyany Meridor,” przeczytał.
I spoglądając na młodą kobietę, rzekł:
— To pismo księcia Andegaweńskiego.
— A!... — mówiła z westchnieniem, nie omyliłam się zatem...
Gdy Bussy wahał się czytać, rzekła.
— Czytaj pan, przypadek wtajemniczył cię w moje życie, nie powinnam mieć dla pana tajemnic.
Bussy czytał:
„Nieszczęśliwy książę, którego twa piękność ugodziła w serce, o dziesiątej godzinie usprawiedliwi się ze swego postępowania, które tylko sama miłość może uniewinnić.

Franciszek.“

— A więc to pismo księcia Andegaweńskiego?... — zapytała Dyana.
— Tak — odpowiedział Bussy — pismo i podpis własnoręczny.
Dyana westchnęła.
— Miałżeby być mniej winnym, niż sadziłam?... — rzekła cicho.
— Kto, książę?... — zapytał Bussy.
— Nie, on, hrabia de Monsoreau.
Teraz Bussy westchnął.
— Mów pani — rzekł — osądzimy księcia i hrabiego.
— List ten, którego podejrzywać nie miałam przyczyny, albowiem usprawiedliwiał moje obawy, tem droższą uczynił przyrzeczoną pomoc nieznajomego, który działał w imieniu mojego ojca; w nim tylko miałam nadzieję.
Moje i Gertrudy spojrzenia biegły w stronę wody i lasu, lecz nic nie podniecało, ani usprawiedliwiało naszych nadziei, wszędzie było pusto.
Było to w styczniu, wieczory długie i do dziewiątej czekać daleko.
Noc była pogodna i gdyby nie zimno, można by ją uważać za wiosenną lub jesienną, tak niebo pełne było gwiazd a księżyc na nowiu srebrnym połyskiwał blaskiem.
Otworzyłyśmy okna od pokoju Gertrudy, który w każdym razie mniej powinien być strzeżonym.
Około siódmej, lekka mgła wystąpiła na powierzchnię wody, wytężony wzrok zdołał ją przejrzeć.
Ponieważ nic nie oznaczało czasu, nie wiedziałyśmy, która godzina, lecz na brzegu zdawało nam się widzieć cienie jakieś.
Zbliżały się one ostrożnie, a ciemne krzewy sprzyjały im.
Zjawisko to mogłybyśmy za złudzenie uważać, gdyby rżenie konia nas nie doszło.
— To nasi przyjaciele — pomruknęła Gertruda.
— Albo książę, odpowiedziałam.
— O! książę by się nie ukrywał.
Ta uwaga upewniła mię.
Podwoiłyśmy baczność.
Jakiś mężczyzna jechał przodem, pozostawiwszy wielu innych w ukryciu.
Zsiadł z konia, podszedł do łodzi, odwiązał ją i w milczeniu ku nam podpływał.
W miarę jak postępował, wzrok mój silił się przebić ciemność.
Naprzód, zdawało mi się, że widzę wysoki wzrost, następnie rysy pana de Monsoreau, nakoniec, gdy był od nas o dziesięć kroków, żadnej już nie miałam wątpliwości.
Lękałam się teraz równie pomocy, jak niebezpieczeństwa.
Milczałam przytulona do okna, tak że nie mógł mię widzieć.
Przybywszy pod mur, przywiązał łódź do pierścienia i ujrzałam w oknie głowę jego.
Nie mogłam się wstrzymać, i krzyknęłam.
— A! przebaczenia — mówił hrabia dc Monsoreau — sądziłem, że pani mię oczekujesz.
— Prawda, oczekiwałam, ale nie myślałam, że to pan przyjdziesz.
Gorzki uśmiech przebiegł po ustach hrabiego.
— Któż, oprócz mnie i ojca czuwa nad całością honoru Dyany de Meridor?
— Mówiłeś pan w liście, ze przybywasz w imieniu ojca mojego.
— Tak pani i wiedząc, że będziesz powątpiewała, oto jego lisi własnoręczny.
I podał mi pismo.
Nie zapalałyśmy świec, aby lepiej widzieć w ciemności, dlatego przeszłam do mego pokoju i schylona nad kominem, wyczytałam te wyrazy.
„Moja droga Dyano, pan hrabia de Monsoreau może cię wyrwać z grożącego niebezpieczeństwa. Zaufaj mu zupełnie, jako najlepszemu przyjacielowi, którego niebo nam zsyła. On ci opowie, jak pragnę, abyś zaciągnięty dług wdzięczności, starała się wypłacić. O to cię prosi ojciec, nad którym miej litość.

Baron de Meridor.”

Nic stanowczego nie miałam, w myśli przeciwko panu de Monsoreau; wstręt, jakim mię natchnął, był raczej instynktowym, niż wyrozumowanym. Tylko śmierć łani, mogłam mu zarzucić, a ta zbrodnia, jak na myśliwego, niegodną była wspomnienia.
Przystąpiłam więc ku niemu.
— I cóż?... — zapytał.
— Panie, przeczytałam list mojego ojca, który mówi, że masz mię ztąd wywieźć; nie wspomina nic przecież, gdzie mię zaprowadzisz?...
— Zaprowadzę panią tam, gdzie baron jej oczekuje.
— Gdzież czeka na mnie?...
— W zamku de Meridor.
— A więc zobaczę mojego ojca?...
— Za dwie godziny.
— Ah!... panie, jeżeli mówisz prawdę...
Umilkłam, hrabia widocznie czekał na zakończenie zdania.
— Licz pan na wdzięczność moję — dodałam głosem drżącym, bo wiedziałam, ze czeka na wdzięczność, której nie miałam siły okazać.
— A więc, pani — rzekł hrabia — gotową jesteś iść za mną?....
Spojrzałam niespokojna na Gertrudę; łatwo było odgadnąć, że obecność hrabiego nie uspakajała ją wcale.
— Rozważ pani — mówił hrabia — że każda chwila jest drogą. Już i tak spóźniłem się o pół godziny, dziesiąta bardzo blisko, a książę niebawem przybędzie.
— Niestety!... tak — odpowiedziałam.
— Skoro książę przybędzie, nic dla pani nie będę mógł uczynić, gdy teraz, przeciwnie, pewny jestem jej ocalenia.
— Dlaczegóż mój ojciec nie przybył?...
— Alboż pani myślisz, że ojciec nie jest otoczony? czy sądzisz, ze może krok uczynić, aby nie wiedziano, gdzie się udaje!...
— A pan?... — zapytałam.
— Ja wcale co innego, ja jestem przyjacielem i poufałym księcia.
— Skoro jesteś przyjacielem i poufałym...
— Zdradzam go dla pani... tak, dla pani. Wszak mówiłem, że życie dla pani narażam.
Taki był wyraz prawdy w tej odpowiedzi hrabiego, że mimo wstrętu, ani słowa wyrzec nie mogłam.
— Czekam — rzekł hrabia.
Spojrzałam pytająco na Gertrudę.
— Patrzaj pani — ciągnął pan de Monsoreau — patrzaj w tę stronę.
Z przeciwnej strony wody, pokazał mi szereg jazdy, postępującej do zamku.
— Co to za ludzie?... — zapytałam.
— To książę Andegaweński i jego orszak — odpowiedział hrabia.
— Panienko!... panienko!... — zawołała Gertruda — nie ma chwili do stracenia.
— Dużo już ich straconych — mówił hrabia — w imię nieba!.. pani, decyduj się.
Upadłam na krzesło, sił mi zabrakło.
— O, Boże!.. Boże!.. co czynić? — mówiłam.
— Słuchaj pani — rzekł hrabia — pukają do bramy.
W rzeczy samej, słychać było kołatanie dwóch ludzi, którzy orszak wyprzedzili.
— Za pięć minut już będzie po niewczasie.
Chciałam iść, lecz nogi się chwiały podemną.
— Gertrudo, Gertrudo — mówiłam.
— Panienko — rzekła biedna dziewczyna — czy słyszysz, bramę otwierają?... Czy słyszysz tentent koni?...
— Tak, tak — odpowiedziałam — ale ja sił nie mam.
— Tylko oto chodzi?... — rzekła, i podnosząc mię jak dziecię na rękach, oddała hrabiemu.
Czując dotknięcie tego człowieka, zadrżałam tak gwałtownie, że o mało w wodę nie wpadłam.
Lecz on przycisnął mię mocno i złożył w łodzi.
Gertruda sama weszła.
Wtedy ujrzałam, że zasłoną m: spadła z głowy i po wodzie pływała.
Przyszło mi na myśl, że to naprowadzi na ślad nasz.
— Zasłona!... zasłona!... — mówiłam hrabiemu — pochwyć pan moję zasłonę.
— Nie, niechaj zostanie — odpowiedział.
I chwytając za wiosło, tak gwałtowny dał pęd łodzi, że w kilka minut dosięgliśmy brzegu przeciwnego.
W tej chwili okna mojego pokoju zajaśniały.
— Czym cię zwodził, pani?... — rzekł pan de Monsoreau.
— Nie, nie panie — odrzekłam — jesteś moim prawdziwym wybawcą.
Światła przebiegały szybko to po Gertrudy, to po moim pokoju. Słyszeliśmy wołania i widzieli, jak jakiś mężczyzna zbliżył się do okna; spostrzegł zasłonę.
— Patrz, pani — rzekł hrabia — jak dobrze, że zostawiliśmy ślad po sobie. Książę będzie sądził, żeś skoczyła w wodę, a my tymczasem ujdziemy.
Zadrżałam przed przebiegłością tego umysłu, który wszystko przewidział.

Koniec tomu pierwszego.




  1. Gatunek bulionu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.