Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom II/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892-1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Aleksander Dumas (Ojciec).
PANI DE MONSOREAU
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.
TOM II.
WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
11. ulica Mazowiecka 11.
1892.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 17 Ноября 1892 года.
|
Nastąpiło chwilowe milczenie.
Dyana wzruszona wspomnieniami, czulą, jak głos jej słabnie.
Bussy słuchał z nejwiększem zajęciem, a w duszy zaprzysięgał zemstę jej nieprzyjaciołom.
Nakoniec, odetchnąwszy orzeźwiającym płynem, z wyjętego z kieszeni flakona, mówiła dalej:
Zaledwie stanęliśmy na lądzie, siedmiu czy ośmiu ludzi przybiegło do nas.
Byli to służący hrabiego, pomiędzy którymi poznałam dwóch, towarzyszących nam, gdy nas napadnięto.
Koniuszy trzymał za lejce dwa konie, z tych jeden kary, hrabiego, drugi biały, dla mnie przeznaczony.
Hrabia pomógł mi wsiąść na mego i natychmiast swojego dosiadł.
Gertruda wsiadła z jednym ze służących.
Po skończonych przygotowaniach, ruszyliśmy galopem.
Hrabia wziął lejce mojego konia, chociaż mówiłam, że dobrze jeżdżę i nie wymagam tej ostrożności; lecz odpowiedział, że jadąc spiesznie, mogłabym uledz wypadkowi.
Biegliśmy już przeszło dziesięć minut, gdy usłyszałam głos Gertrudy.
Odwróciłam się i spostrzegłam, że nasz orszak rozdzielił się; czterech ludzi pojechało boczną ścieszką, a hrabia i czterech innych udali się ze mną.
— Gertrudo!... — zawołałam. — Panie, czemu Gertruda nie jadzie z nami?...
— Jest to konieczna ostrożność — odpowiedział hrabia — gdyby nas ścigano, dwa pozostawiamy ślady. Skorzystamy z tego, gdy książę uda się w pogoń za służącą, a nie za panią.
Odpowiedź ta nie zaspokoiła mię.
Ale co mówić, co czynić?... Wzdychałam i czekałam.
Przytem droga, którą hrabia obrał, prowadziła do zamku Meridor.
Jadąc spiesznie, mogliśmy tam przybyć za kwadrans.
Przybywszy na polankę w lesie, dobrze mi znaną, hrabia zwrócił się na lewo.
Krzyknęłam i chciałam, mimo pospiesznego biegu, zeskoczyć na ziemię; lecz hrabia pochwycił mię silnie i przesadził na swego konia.
Mój wierzchowiec, czując się wolnym, zarżał i w las pobiegł.
Wszystko to tak spiesznie wykonał, że nawet krzyknąć nie miałam czasu.
Pan de Monsoreau zatkał mi usta chustką.
— Pani — rzekł — przysięgam na honor że wszystko czynię z rozkazu twego ojca. Wszak okazałem dowód, którego jeżeli nie dosyć, będziesz wolną.
— Lecz pan mi mówiłeś, że jedziemy do ojca, rzekłem odepchnąwszy rękę.
— Tak, mówiłem; lecz dlatego, żebyś była nie chciała iść za mną.
— Teraz pytam pani — mówił przystając — czy chcesz przyśpieszyć zgon barona? chcesz swojej hańby? powiedz, a zawiozę cię do zamku Meridor.
— Mówiłeś pan, ze działasz w imieniu mojego ojca?
— Oto dowód — rzekł hrabia — weź pani ten list i na pierwszym spoczynku przeczytaj Jeżeli będziesz chciała powrócić do zamku, słowo honoru, bronić nie będę. Lecz jeżeli ważysz rozkazy barona, jestem pewny, że nie wrócisz.
— A więc parne, śpieszmy, bo chcę prędko o prawdzie się przekonać.
— Pamiętaj pani, że dobrowolnie ze mną idziesz.
— Tak, dobrowolnie, o ile być może panią swe woli dziewica, widząca z jednej strony niesławę, a z drugiej słowo człowieka, którego zna zaledwie. Ale mniejsza o to, idę za panem dobrowolnie, a pan mię o tem przekonaj, puszczając z konia.
Hrabia dał znak jednemu z ludzi, aby zsiadł z konia, podał mi i jechałam obok hrabiego.
— Wierzchowiec nie musi być daleko — mówił hrabia do człowieka, idącego teraz piechotą — poszukajcie go, zawołajcie raczej, bo jak pies słucha głosu. Znajdziesz nas w Châtre.
Zadrżałam pomimowoli.
Châtre leżało o dziesięć mil od zamku Meridor, na drodze do Paryża.
— Panie — rzekłam — towarzyszę ci ale w Châtre, zrobimy układy.
Pozorne posłuszeństwo nie uspakajało mnie, lecz że nie miałam prawa wyboru i uchodziłam przed księciem Andegaweńskim, jechałam tedy w milczeniu.
O świcie przybyliśmy do Châtre, lecz zamiast udać się do wsi, skierowaliśmy do samotnego domku.
Zatrzymałam konia.
— Gdzie jedziemy? — zapytałam.
— Słuchaj pani — mówił hrabia — poznałem twoję roztropność i do niej się odwołuję. Czy możemy przed potężnym uciekając księciem, stawać w zwyczajnym zajeździe i narażać się na odkrycie? Jednego człowieka snadno przekupić, ale nie wieś całą.
Usprawiedliwienie hrabiego było dostateczne.
— Dobrze — odpowiedziałam — jedźmy.
Puszyliśmy.
Oczekiwano nas, jeden ze służących wyprzedził orszak, aby przygotować ciepły pokój i wygodne posłanie.
— Oto pokój pani — rzekł hrabia — czekam dalszych rozkazów.
Ukłonił się i pozostawił mnie samą.
Pierwszem mojem zajęciem było, odczytać list ojca. Oto jest, panie Bussy, przeczytaj go i osądź.
Bussy wziął list i czytał co następuje:
„Moja najukochańsza Dyano, jak nie wątpię, że ulegając mej prośbie udałaś się z panem de Monsoreau, który ci musiał powiedzieć, żeś miała nieszczęście podobać się księciu Andegaweńskiemu i że on kazał cię porwać i uprowadzić do zamku Beaugé, tak sądź z tego, do czego jest zdolny i jaka hańba cię czeka. Aby uniknąć hańby, którejbym nie przeżył, jeden jest tylko środek, zaślub naszego szlachetnego przyjaciela, a jako hrabiny de Monsoreau i swojej żony, bronić cię będzie. Pragnieniem mojem jest, córko najdroższa, aby to małżeństwo jak najprędzej przyszło do skutku, czego jeśli usłuchasz, łączę moje błogosławieństwo ojcowskie i błagam Przedwiecznego, aby udzielał ci wszelkiej pomyślności.
— Jego, powątpiewać nie mogę...
Trzykroć go przeczytałam, zanim cokolwiek postanowiłam.
Nakoniec, przywołałam hrabiego.
Wszedł zaraz, co mię przekonało, że czekał za drzwiami.
Trzymałam list w ręku.
— I cóż — rzekł — czytałaś pani?
— Tak — odpowiedziałam.
— Czy jeszcze pani wątpisz o mojem poświęceniu i szacunku?
— Wątpiłam, dopóki ten list mnie nie upewnił. Teraz, przypuśćmy, że ulegnę życzeniom ojca, co postanowisz?
— Myślę zawieźć panią do Paryża, gdzie najłatwiej się ukryć.
— A mój ojciec?
— Jak tylko minie niebezpieczeństwo, baron się ukaże.
— Dobrze panie, jestem gotowa przyjąć twoje poświęcenie, pod warunkami, jakie sam podyktujesz.
— Ja żadnych nie dyktuję — odpowiedział hrabia — chcę panią ocalić jedynie.
— A więc, powiem panu, że pańskie poświęcenie przyjmuję pod trzema warunkami.
— Mów pani.
— Naprzód, Gertruda będzie mi powróconą.
— Jest tutaj — odrzekł hrabia.
— Pojedziemy do Paryża nie razem.
— Właśnie to samo miałem pani zaproponować.
— Nakoniec, ślub nasz odbędzie się w obecności ojca mojego.
— Jest to najgorętszem mojem pragnieniem, ażeby zyskać jego błogosławieństwo.
Osłupiałam.
Sądziłam, że napotkam jaką trudność, a hrabia na wszystko przystawał.
— Teraz pozwolisz pani — mówił pan de Monsoreau — że jej rady udzielę.
— Słucham.
— Abyś jechała tylko w nocy.
— Bardzo chętnie.
— Pozwolisz wybierać miejsca odpoczynku i kierunek drogi; wszelkich środków użyję ażeby uniknąć księcia Andegaweńskiego.
— Jeżeli mię pan kochasz jak mówisz, zatem interes to nasz wspólny: przystaję na wszystko co powiedziałeś.
— Nakoniec, w Paryżu, przyjmiesz pani mieszkanie skromne i oddalone.
— Właśnie pragnę żyć ukrytą, a im schronienie będzie skromniejsze, tem pożądańsze.
— Skoro porozumieliśmy się we wszystkich punktach, nie pozostaje mi jak złożyć moje uszanowanie, przysłać pokojowę i zająć się podróżą pani.
— Bądź pan pewny, że ja również dotrzymam słowa.
— Tego pragnę jedynie — rzekł hrabia — a przyrzeczenie pani, czyni mię najszczęśliwszym z ludzi.
To mówiąc, ukłonił się i wyszedł.
W pięć minut, przyszła Gertruda.
Radość dobrej dziewczyny była wielka; sądziła bowiem, że ją chciano na zawsze ze mną rozdzielić.
Opowiedziałem jej co się przytrafiło; potrzebowałam podzielić się myślami, przeczuciami i niepokojem.
Uległość pana de Monsoreau dziwiła mię, lękałam się złamania traktatu zawartego.
Kiedy kończyłam opowiadanie, tentent konia dał się słyszeć.
Pobiegłam do okna i przekonałam się, ze hrabia odjechał w przeciwną stronę.
Dlaczegóż wraca, skoro powinien jechać naprzód? tego pojąć nie mogłam.
Lecz dopełnił pierwszego warunku, powracając mi Gertrudę a drugiego, oddalając się.
Przepędziliśmy cały dzień w domku, gdzie gospodyni nam usługiwała, wieczorem jeden ze służących wszedł, żądając rozkazów.
Ponieważ bałam się pozostawać w blizkości zamku de Beaugé, powiedziałam, że jestem gotową do drogi.
W pięć minut, dano mi znać, że konie czekają.
Przed bramą, zastałam mojego białego wierzchowca, który, jak hrabia powiedział, na zawołanie powrócił.
Jechaliśmy noc całą i zatrzymali dopiero o świcie.
Liczyłam, że najmniej piętnaście mil zrobić byliśmy powinni, Pan de Monsoreau wszystko przewidział, abym nie doznała ani zimna, ani strudzenia.
Wierzchowiec niósł bardzo lekko a wyjeżdżając z domku, zarzucono mi futro na ramiona.
Spoczynek był do pierwszego podobny, a za nim i inne; zawsze miano te same względy, to samo uszanowanie i te same wygody: widocznie, ktoś jechał naprzód i o wszystkiem myślał, czyż to był hrabia? tego nie wiedziałam zupełnie.
Siódmego dnia, nad wieczorem, spostrzegłam ze wzgórza mnóstwo domów.
To był Paryż.
Spoczęliśmy, aby nocy doczekać, następnie gdy ciemność zapadła, puściliśmy się w drogę; wkrótce przebyliśmy bramę, za którą ukazał się gmach wielki.
Udaliśmy się na prawo i w dziesięć minut stanęli na placu Bastylii.
Wtedy, człowiek, który zdawał się na nas czekać, zbliżył się do orszaku.
— Tutaj, rzekł.
Jeden ze służących odwrócił się do mnie.
— Pani, jużeśmy przybyli.
I zeskakując, podał mi rękę, abym zsiadła z wierzchowca.
Brama domu była otwarta i lampa oświecała schody.
— Pani — rzekł mój przewodnik — teraz jesteś u siebie; tutaj kończy się moje posłannictwo, a mogę sobie pochlebiać, żem cię zadowolił.
— Tak jest, odpowiedziałam, bardzo dziękuję. Chciałabym to wyraźniej okazać, lecz w tej chwili, nic nie mam przy sobie.
— Nie troszcz się pani — odpowiedział — zadowoleniem pani hojnie jesteśmy wynagrodzeni.
I pokłoniwszy się, wskoczył na konia.
— Słuchajcie — rzekł do służby — żebyście wszyscy jutro o tej bramie zapomnieli.
Po tych wyrazach, orszak mój oddalił się i znikł w ulicy świętego Antoniego.
Gertruda zamknęła bramę, następnie weszłyśmy na schody.
Wszedłszy do przedsionka, znalazłyśmy troje drzwi.
Udałyśmy się środkowemi i znalazły w tym oto salonie.
Był oświetlony jak w tej chwili.
Otworzyłem drzwi i ujrzałam gabinet toaletowy, następnie pokój sypialny, a w nim, z wielkiem zadziwieniem, portret mój... właśnie ten sam, który znajdował się u mego ojca w Meridor.
Zadrżałam na ten nowy dowód zaufania drogiego ojca.
Przebiegłyśmy apartament.
Był samotny, ale nic w nim nie brakowało.
Był ogień w kominach a w sali jadalnej stół zastawiony.
Spojrzałam na stół, jedno tylko było nakrycie; odzyskałem spokojność.
— A co panienko — rzekła Gertruda — hrabia dotrzymuje słowa?
— Tak — odpowiedziałam z westchnieniem — wdałabym, żeby nie dotrzymał, tem samem i ja niedotrzymać Siałabym prawo.
Jadłam wieczerzę, następnie, powtórnie zwiedziłam apartament i żywej duszy w nim nie zastałam.
Gertruda spała w moim pokoju.
Nazajutrz, wyszła, aby się cokolwiek dowiedzieć.
Opowiadała mi potem, że mieszkamy na rogu ulicy świętego Antoniego, wprost pałacu Tournelles i że gmach, który widziałam na prawo, to Bastylia.
Objaśnienia te nie wiele mię nauczyły.
Nie byłam nigdy w Paryżu i nie znałam go zupełnie.
Dzień nic nie przyniósł nowego.
Wieczorem, gdy miałam siadać do stołu, zapukano do drzwi.
Spojrzałyśmy na siebie.
Zapukano powtórnie.
— Idź, zobacz kto puka, rzekłam.
— Czy to nie hrabia?... — rzekła, widząc mię blednącą.
— Choćby i hrabia, otwieraj — odpowiedziałam. — Wiernie dotrzymał słowa, należy zatem i jemu dotrzymać...
Po chwili powróciła, mówiąc:
— Pan hrabia.
— Prosić — odpowiedziałam.
Gertruda otworzyła, hrabia się ukazał.
— Prawda, pani — rzekł na progu — że wiernie dotrzymałem umowy?..
— Tak, panie — odpowiedziałam — dziękuję.
— Czy pani raczysz mię przyjąć — dodał z uśmiechem pomięszanym z ironią.
— Proszę wejść.
Hrabia zbliżył się i stał, prosiłam, ażeby usiadł.
— Czy pan masz jakie wiadomości?.. — zapytałam.
— Zkąd, albo od kogo?
— Od mego ojca z Meridor.
— Nie wracałem do zamku Meridor i nie widziałem barona.
— Zatem pan wracasz z Beaugé, od księcia Andegaweńskiego?...
— Tak jest, widziałem księcia.
— Jakże go znalazłeś?...
— Wątpiącym.
— O czem?...
— O pani śmierci...
— A któż mu niej mówił?
— Ja upewniałem go...
— Gdzież teraz książę?
— Wczoraj wieczorem wrócił do Paryża.
— Dlaczego tak spiesznie?...
— Bo któż chętnie zostaje w miejscu, gdzie z jego przyczyny piękna zginęła kobieta?..
— Czyś go pan widział po powrocie?
— Właśnie wracam od niego.
— Czy mówił o mnie?...
— Nie dałem mu na to czasu.
— A więc o czem pan mówiłeś?
— O przyrzeczeniu, jakie mi uczynił.
— O jakiem?...
— Przyrzekł mię mianować wielkim łowczym.
— Tak — rzekłam ze smutnym uśmiechem, — przypominam sobie śmierć mojej biednej Dafny; pan jesteś strasznym myśliwym i jako taki, masz prawo do tej godności.
— Właśnie nie jako myśliwy mam ją otrzymać, ale jako wierny sługa księcia; nie dlatego także, abym na te zasłużył, ale książę nie chce być dla mnie niewdzięcznym.
We wszystkich odpowiedziach widać było coś złośliwego.
Milczałam więc przez chwilę.
— Czy mi wolno pisać do ojca? — zapytałam.
— Zapewne; ale pomyśl pani, że listy mogą być przejęte.
— A czy mogę wychodzić?...
— Wszystko pani wolno; ale poważam się uczynić uwagę, że możesz być dostrzeżoną.
— Przynajmniej w niedzielę mszy mogę wysłuchać?...
— Lepiej, żebyś jej. pani nie słuchała, jeżeli zaś chcesz koniecznie, to tylko w kościele Ś-tej Katarzyny.
— Gdzie ten kościół?..
— Na prost pani mieszkania, z drugiej strony ulicy.
— Dziękuję.
I znowu milczenie.
— Czekam pani pozwolenia, kiedy mogę ją odwiedzić — rzekł hrabia.
— Alboż go pan potrzebujesz?
— Tak, zaiste!.. dotąd jestem jeszcze obcym dla pani.
— Alboż nie masz klucza od domu?...
— Tylko mąż ma prawo go mieć.
— Panie — odpowiedziałam strwożona temi słowy — możesz pan przyjść, ilekroć będziesz miał co ważnego mi donieść.
— Będę korzystał z pozwolenia, ale go nie nadużyję i na dowód, żegnam panią.
To mówiąc, powstał.
— Pan mię opuszczasz?.. — zapytałam ździwiona postępowaniem, któregom się nie spodziewała.
— Pani — odrzekł hrabia — wiem, Że mię nie kochasz i niechcę nadużywać twojego położenia. Sądzę, że powoli przywykniesz do mnie i ofiara zostania moją żoną, mniej cię będzie kosztować.
— Panie!.. — mówiłam powstając także — czuje delikatność twego postępowania i umiem je docenić. Masz słuszność i z równą też będę mówiła szczerością. Miałam przeciw panu niejakie uprzedzenia, które czas, sądzę, uleczy.
— Pozwól pani — odpowiedział hrabia — podzielać tę nadzieję i żyć w oczekiwaniu szczęśliwej przyszłości.
Pożegnawszy mię najuniżeniej, dał znak Gertrudzie, przy której cała ta rozmowa miała miejsce, aby mu poświeciła.
Zaraz nazajutrz poszłyśmy z Gertrudą do kościoła, i wróciłyśmy bez przeszkody.
Następnie wieczorem, zaczepił Gertrudę młodzieniec towarzyszący księciu i wypytywał obszernie, kto jestem i odkąd dom ten zamieszkuję.
— Na honor, to szczególniejszy człowiek — powiedział Bussy.
— Ah!.. prawda, że szczególniejszy. Miłość jego ku mnie była straszną. Gertruda powróciwszy, zastała mię smutną, i przelęknioną. Chciała pocieszać, lecz i ona była niespokojną. To zimne uszanowanie, ironiczne posłuszeństwo, ta namiętność powstrzymywana, były straszniejsze niż wola wprost objawiona, z którą mogłabym walczyć.
Szukałam najciemniejszego kątka i uklękłam pod ścianą. Gertruda stanęła jak straż pomiędzy mną a światem.
Nazajutrz, hrabia powrócił i doniósł mi, że jest mianowanym wielkim łowczym.
Książę Andegaweński pozyskał mu to miejsce, przeznaczone dla jednego z ulubieńców królewskich. Był to zaszczyt, którego nawet się nie spodziewał.
— W rzeczy samej — odezwał się Bussy — to nas wszystkich zadziwiło.
— Przyniósł mi tę wiadomość, sądząc, że nowa godność zjedna moje przyzwolenie; nie nalegał, ale czekał na wypadki.
Co do mnie, sądziłam, że gdy książę uwierzy w śmierć moję, ustanie niebezpieczeństwo, a tem samem konieczność dotrzymania słowa z mej strony.
Przez siedem dni tylko odwiedzał mnie hrabia, odwiedziny te, jak i poprzednie, były zimne i pełne uszanowania; ale właśnie ta obojętność najwięcej mię trwożyła.
Następnej niedzieli poszłam znów do kościoła i zajęłam miejsce to samo co pierwej.
Pewność często nas zaślepia.
Kiedy modliłam się, zasłona uchyliła się... i w domu Bożym, gdzie o nikim, prócz o Bogu nie myślałam, uczułam jak Gertruda z lekka mię trąca.
Biedaczka, musiała powtórzyć swoje ostrzeżenie, tak byłam zatopiona w modlitwie.
Podniosłam głowę, machinalnie spojrzałam w około siebie i spostrzegłam strwożona, księcia Andegaweńskiego, który mię pożerał oczyma.
Mężczyzna, zdający się być jogo poufałym stał przy nim.
— To był Aurilly — rzekł Bussy — jego lutnista.
— W rzeczy samej — odpowiedziała Dyana — sądzę, że to nazwisko wymówiła później Gertruda.
— Mów pani dalej — rzekł Bussy — wszystko teraz zaczynam pojmować.
— Zapuściłam na twarz zasłonę, ale zapóźno, widział mię, a jeżeli nie poznał, sądzi mię podobną do tej, którą kochał. Czując ciążący na sobie wzrok jego, powstałam i postąpiłam ku drzwiom. Wychodząc, znowu go ujrzałam; umaczał palce w wodzie święconej i mnie podał.
Udałam, że go nie widzę i wody nie przyjęłam.
Macając, czułam, że idzie za mną: gdybym znała Paryż, mogłabym go w błąd wprowadzić; lecz nie znałam nikogo, kogobym mogła prosić o gościnność, nie miałam przyjaciela, ani obrońcy.
— A! mój Boże — mówił Bussy — czemuż mię niebo wcześniej na twoję pani, nie zesłało drogę?
Dyana podziękowała spojrzeniem.
— Przebacz, pani, że przerywam — rzekł Bussy — chociaż umieram z niecierpliwości. Mów dalej, proszę cię...
— Tego samego wieczora przybył pan de Monsoreau. Nie wiedziałam, czy mam go uprzedzić o mojej przygodzie, lecz on rozproszył moje wahanie.
— Pytałaś mię pani, czy ci wolne iść na mszę, powiedziałem, że jesteś panią, twej woli, lecz lepiejbyś uczyniła n:e chodząc, nie wierzyłaś pani, i książę cię ujrzał.
— Prawda, wahałam się powiedzieć to panu, bo nie wiedziałam, czy książę mię poznał.
— Twoje spojrzenie, pani, ugodziło go, twoje pedobieństwo z osobą, której żałuje, zdawało mu się nadzwyczajne. Szedł za tobą i dowiadywał się, ale nikt nie mógł go objaśnić.
— Mój Boże!... i cóż on uczyni?... — zawołałam.
— Książę jest uparty — rzekł Monsoreau.
— A! sądzę, że mię zapomni.
— Ja zaś przeciwnie. — Kto ciebie pani raz widział, nigdy nie zapomni... I ja obciąłem ciebie zapomnieć, a nic mogłem.
I po raz pierwszy błyskawica namiętności zaświeciła, w oczach hrabiego.
Zatrwożył mnie ten płomień, pochodzący z ogniska, które zgasłem sadziłam.
Umilkłam.
— Co pani myślisz przedsięwziąć? — zapytał hrabia.
— Panie — odpowiedziałam, czy nie można zmienić mieszkania, wyprowadzić się na mną ulicę, albo powrócić do Meridor?
— Napróżno — odrzekł pan de Monsoreau wstrząsając głową.
— Książę Andegaweński jest straszny i skoro ma ślad, pewnie cię znajdzie.
— A! Boże! Boże! pan mię zatrważasz.
— Nie chciałbym, lecz mówię prawdę.
— A więc nawzajem ja panu zadam pytanie: co myślisz czynić?
— Niestety! — odparł hrabia i dziką ironią — mało ja mam pomysłów i gdybym znalazł środek, nie byłby zgodnym z wolą pani.
— Może niebezpieczeństwo nie jest tak nagłe?
— Przyszłość panią przekona — odpowiedział hrabia powstając. — W każdym razie, powtarzam ci: hrabina de Monsoreau niema się czego lękać, bo ja trafię i do króla.
Odpowiedziałam westchnieniem.
To co mówił hrabia, było prawdopodobne.
Pan de Monsoreau zaczekał chwilę jakby mi dał czas do namysłu, wstał i miał zamiar wychodzić.
Dziki uśmiech przebiegał mu po ustach, ukłonił się i wyszedł.
Słyszałam, jak klął na schodach: przywołałam Gertrudę.
Gertruda miała zwyczaj być obecną albo w pokoju sypialnym, albo w gabinecie, gdy hrabia przychodził: przybiegła więc zaraz.
Stałam przy oknie tak, że nie spostrzeżona mogłam widzieć, co się na ulicy dzieje.
Hrabia wyszedł i oddalił się.
Spotkanie w kościele trwożyło mię, zaczęłam się lękać, aby dalej rzeczy nie zaszły, kazałam go więc przywołać.
Opowiedziałem mu wszystko, co mi Gertruda mówiła o młodzieńcu towarzyszącym księciu.
— To Aurilly — rzekł — i cóż mu Gertruda mówiła?
— Nic mu nie odpowiedziała.
Pan de Monsoreau zamyślił się.
— To źle — rzekł.
— Jakto?
— Tak; tu idzie o zyskanie na czasie.
— Na czasie?
— Dzisiaj zależę, jeszcze od księcia Andegaweńskiego, ale za dni piętnaście, albo prędzej, książę odemnie będzie zależał. Właśnie trzeba go zwodzić, aby czekał cierpliwie.
— O Boże!
— Tak, nadzieja uczyni go cierpliwym, a zwątpienie popchnie go do kroku nierozważnego.
— Pisz pan do ojca — zawołałam.
— Mój ojciec rzuci się do nóg królowi, a on będzie miał litość nad starcem.
— To zawisło od usposobienia umysłu króla i od tego, jak polityka wymaga, aby był przyjacielem lub nie księcia. Prócz tego, sześć, albo siedm dni potrzeba, aby ojciec pani tu przybył Książę Andegaweński zaś gdy zechce, wcześnie wszystkiego dokona.
— Jakże to powstrzymać?
Pan de Monsoreau milczał.
Zrozumiałam myśl jego i spuściłam oczy.
— Panie — rzekłam pa chwili — wydaj rozkazy Gertrudzie, ona usłucha....
Niedostrzeżony uśmiech przebiegł usta pana de Monsoreau, na to pierwsze odwołanie się do niego.
Rozmawiał kilka chwil z Gertrudą.
— Pani — odezwał się — żeby mię niewidziano jak ztąd będę wychodził, pozwól dwie albo trzy godziny przepędzić w twojem mieszkaniu.
Miał prawo tego wymagać; wskazałam mu więc krzesło, prosząc aby usiadł:
Wtedy poznałam jak hrabia wielką miał nad sobą władzę.
W jednej chwili, zmienił się zupełnie; mówił dużo i zajmująco.
Hrabia wiele podróżował, dużo widział; po paru godzinach pojęłam, jakim sposobem, wpływ na mego ojca pozyskał.
Bussy westchnął.
Gdy noc zapadła, hrabia zadowolony z rozmowy, podniósł się i wyszedł.
Wieczorem obie z Gertrudą stanęłyśmy w naszym obserwacyjnym punkcie.
Tym razem, spostrzegłyśmy dwóch mężczyzn, przypatrujących się domowi.
Zbliżali się do bramy i dojrzeć jej nie mogli.
Około jedenastej oddalili się.
Nazajutrz, Gertruda wyszedłszy, napotkała tego samego młodzieńca przyszedł do niej i wypytywał jak pierwej.
Tym razem Gertruda rozmawiała z nim.
Następnego dnia, więcej mu się zwierzyła.
Mówiła, że jestem wdową po pewnym radcy, który małe zostawiwszy fundusze, zmusił mnie do ustronnego życia.
Chciał o więcej pytać, lecz musiał na tem po przestać.
Na drugi dzień Aurilly widać zaczął opowiadania Gertrudy niedowierzać: mówił o Anjou, o Beaugé i wymienił nazwisko Meridor, odpowiedziała mu, że te nazwiska są jej zupełnie nieznane.
Wtedy wyznał, że należy do księcia Andegaweńskiego, że książę mnie widział i pokochał, następnie robił jej hojne obietnice, w razie gdyby chciała wprowadzić księcia.
Każdego wieczora pan de Monsoreau przychodził i zawsze mu opowiadałam co zaszło.
Bawił często aż do północy, widocznie niespokojny.
W sobotę wieczorem, przybył blady i wzruszony nadzwyczaj.
— Słuchaj pani — rzekł — musisz wszystko przyrzec na środę, albo na czwartek.
— Wszystko przyrzec? — zawołałam.
— Bo książę Andegaweński na wszystko gotów, pogodził się z królem a niczego się nie obawia.
— A może do środy jaki wypadek przyjdzie nam w pomoc?....
— Być może... Wszak czekam od dnia do dnia, a jutro już wyjeżdżam do Monsoreau.
— Wyjeżdżasz pan?... — odpowiedziałam z wyrazem przestrachu a radości zarazem.
— Tak... właśnie jadę dla przyśpieszenia chwili, o której pani mówiłem.
— A jeśli we środę, w tem samem będziemy położeniu, cóż czynić wypada?...
— Cóż mogę przeciw księciu?... nie mając 4 prawa cię bronić, trzeba uledz konieczności.
— Ah! mój ojcze! — zawołałam.
Hrabia wzrok we mnie wlepił.
— Więc mię pani nienawidzisz?
— Ah! panie.
— Cóż mi masz do zarzucenia?..
— Oh! nic; przeciwnie.
— Alboż nie byłem przyjacielem pełnym poświęcenia, nic nie wymagającym bratem?
— Dałeś pan tego dowody.
— Czyż nie mam twoich przyrzeczeń?..
— Tak.
— Czym je kiedy przypominał?...
— Nigdy.
— A przecież, gdy los stawia cię pomiędzy niesławą, a przyzwoitym bytem, wahasz się i wolisz być kochanką księcia Andegaweńskiego, niż żoną hrabiego de Monsoreau.
— Ja tego nie mówię...
— A więc postanów.
— Postanowiłam.
— Być hrabiną de Monsoreau... raczej jak kochanką księcia?
— Kochanką księcia!... a to pochlebne...
Umilkłam.
— Mniejsza o to — rzekł hrabia. — We środę zobaczymy.
Nazajutrz, Gertruda wyszła jak zwykle, lecz nie widziała pana d’Aurilly; następnie wyszła powtórnie, aby go spotkać. Trzeci raz nie była szczęśliwszą.
Posłałam Gertrudę do pana de Monsoreau. Wyjechał niewiadomo dokąd.
Byłyśmy same i opuszczone; pierwszy raz uznałam niesprawiedliwość moję dla hrabiego.
— O!... pani — zawołał Bussy — nie powracaj do togo człowieka; w jego postępowaniu jest coś nieodgadnionego.
— Wieczór zapadł.
Byłam przygotowana na wszystko, byle nie popaść w ręce księcia.
Uzbroiłam się w sztylet i wrazie wypadku, gotowa byłam śmierć sobie zadać.
Obwarowałyśmy się w pokoju; przez niepojęte niedbalstwo, brama od ulicy nie miała zasuwy.
Zgadłyśmy światło, i stanęły w oknie.
Wszystko było spokojnie, aż do jedenastej wieczorem... na raz, pięciu mężczyzn wyszło z ulicy Ś-go Antoniego, naradzali się i potem ukryli pod pałacem Tournelles.
Zaczęłyśmy drżeć... bo ci ludzie na nas czyhali.
Stali nieruchomo przez jaki kwadrans.
Potem, ukazało się dwóch innych z ulicy Ś-go Pawła.
Księżyc wychyliwszy się z za chmur, dozwolił Gertrudzie w jednym z nich poznać Aurillego.
— Niestety!... panienko, to oni!... — mówiła biedna dziewczyna.
— Tak, to oni — odpowiedziałam drżąca z przestrachu — a tamci pięciu gotowi są dać im pomoc.
— Muszą, wyważać bramę — mówiła Gertruda, a wtedy sąsiedzi usłyszą i nadbiegną.
— Czy przybiegną?.. Alboż wiedzą kto tu mieszka?... Niestety!... hrabia jest tylko naszym obrońcą.
— Dlaczego pani nie chcesz być hrabiną?...
Westchnęłam.
Tymczasem dwóch mężczyzn, którzy ukazali się z ulicy Ś-go Pawła, podeszli pod nasz dom i stanęli pod oknami.
Otworzyłyśmy okna cichutko.
— Jesteś pewny, że tutaj?... — zapytał jeden z nich.
— Tak, Mości książę, piąty dom od rogu ulicy Ś-go Pawła.
— A czy się klucz nada?...
Chwyciłam za rękę Gertrudę i ścisnęłam mocno.
— A kiedy otworzymy?...
— To moja rzecz; służąca nas wprowadzi. Wasza książęca mość masz w kieszeni klucz złoty, który wszędzie otwiera.
— Otwieraj więc.
Usłyszałyśmy skrzyp klucza w zamku.
Lecz nagle, mężczyźni ukryci poskoczyli wołając: na śmierć! na śmierć!...
Nie rozumiałam nic więcej; tylko myślałam, że jakaś nadspodziewana, z nieba, przyszła nam pomoc.
Padłam na kolana i dziękowałam Bogu.
Lecz książę pokazał się tylko, powiedział swoje nazwisko, a wszyscy umilkli, szpady schowali w pochwy i w tył się cofnęli.
— Tak — rzekł Bussy — nie na księcia oni czatowali, lecz na mnie.
— Jakkolwiek bądź, napad oddalił księcia.
Widziałyśmy jak się oddalał na ulicę Jowy, pięciu zaś mężczyzn, zajęli swoje stanowiska przy pałacu Tournelles.
Widoczna, że przynajmniej na tę noc, niebezpieczeństwo oddaliło się...
Jednak byłyśmy bardzo niespokojne.
Stanęłyśmy przy oknie, czekając na jaki wypadek.
Nie długo czekałyśmy.
Mężczyzna na koniu ukazał się na środku ulicy świętego Antoniego.
Był to bezwątpienia ten, na którego zaczajeni czyhali, ponieważ krzyknęli: do szpad! do szpad! i poskoczyli ku niemu.
Wiesz pan już, że ty sam byłeś tym jeźdźcem.
— O pani — rzekł Bussy, który w opowiadaniu młodej kobiety, spodziewał się odkryć jakąś tajemnicę serca — oprócz walki, nic nie wiem, bo zaraz zemdlałem.
— Zbytecznie mówić panu — ciągnęła Dyana nieco zarumieniona — że nie równa walka obudzą zawsze interes, to też lękałyśmy się i drgały.
Widziałyśmy, jak koń twój upad! i sądziłyśmy żeś zgubiony.
Lecz waleczny Bussy zasługiwał na swoję sławę.
Podniosłeś się i uderzyłeś na nieprzyjaciół: na koniec, otoczony ze wszystkich stron, biłeś się jak lew, z twarzą zwróconą ku przeciwnikom i oparłeś się o bramę.
Wtedy, przyszło mi na myśl, aby ci otworzyć i obiedwie zeszłyśmy na schody.
Jak mówiłam, byłyśmy obwarowane wewnątrz i wprzódy uprzątnąć wiele rzeczy było potrzeba; gdyśmy zeszły, już brama była zatrzaśnięta.
— Zdumione mówiłyśmy: co to za człowiek i jak wszedł?
Wkrótce stąpanie dało się słyszeć; ukazał się mężczyzna chwiejący, wyciągnął rękę i upadł z głuchym jękiem na pierwszych stopniach schodów.
Widocznie, że ten mężczyzna, szukający schronienia, korzystał z otworzonych drzwi przez księcia Andegaweńskiego.
Obawiać się go nie miałyśmy potrzeby, bo on to naszej potrzebował pomocy.
— Światła! rzekłam do Gertrudy.
Nie omyliłyśmy się, byłeś pan omdlały.
Widziałyśmy jak pan broniłeś się i jako waleczny, zasługiwałeś na opiekę.
W jednej chwili, wniosłyśmy cię do pokoju i położyły na łóżku.
Ciągle byłeś omdlały a pomoc chirurga była konieczna.
Gertruda przypomniała sobie, że słyszała o cudownej kuracyi lekarza z ulicy Beautrellis.
— Ten człowiek może nas zdradzić, rzekłam.
— Bądź pani spokojną, mam na to sposób.
— Jest to odważna i rozsądna dziewczyna — mówiła po chwili przestanku Dyana.
Powierzam się jej zupełnie.
Wzięła pieniędzy, klucz i sztylet, a ja zostałam sama przy panu i modliłam się za ciebie.
— Niestety! pani — rzekł Bussy — nie znałem mojego szczęścia.
W kwadrans powróciła Gertruda, przywodząc młodego lekarza z zawiązanemi oczyma.
Właśnie byłam w salonie, kiedy go wprowadziła.
Tu dopiero odwiązała mu oczy.
— Tak — rzekł Bussy — w tej chwili odzyskałem przytomność i zdawało mi się widzieć ciebie pani wchodzącą.
— Weszłam w istocie; niespokojność przemogła we mnie; zadałam kilka pytań lekarzowi i upewniona o pańskiem bezpieczeństwie, wyszłam.
— Wszystko to zostało w mojej pamięci — rzekł Bussy — a jednak sądziłem, że to był sen tylko.
— Skoro lekarz opatrzył ranę, wydobył z kieszeni flaszeczkę z różowym płynom: nalał ci go kilka kropel na usta. Był to, jak mówił, eliksir na sen i zmniejszenie gorączki.
W rzeczy samej, połknąwszy ten napój, zmrużyłeś oczy i wpadłeś w omdlenie.
Przelękłam się, lecz lekarz mię uspokoił, Wszystko będzie dobrze, mówił, niech tylko zaśnie.
Gertruda znowu zawiązała mu oczy i odprowadziła, aż na ulicę Beautrellis.
Uważała tylko, że liczył kroki.
— W rzeczy samej — odezwał się Bussy — policzył je.
To zatrwożyło nas nieco, lekarz mógł zdradzić, a więc postanowiłyśmy zatrzeć ślady gościnności.
Przywołałam całą moję odwagę.
Była druga po północy i ulice puste.
Gertruda podniosła pana, ja jej pomogłam i wyniosłyśmy cię nad fosę Temple.
Strwożone powracałyśmy śpiesznie.
Nic spotkałyśmy nikogo i nikt nas nie widział.
— A! pani — rzekł Bussy składając ręce. Jakże odwdzięczę to, co dla mnie uczyniłaś?
Nastąpiło milczenie, w czasie którego Bussy z zapałem na Dyanę spoglądał.
Młoda piękność oparła głowę na ręku.
W tem zegar bić zaczął na kościele świętej Katarzyny.
— Druga!... — zawołała Dyana — druga! a pan tutaj.
— A! pani — odezwał się Bussy tonem proszącym — pozwól mi jeszcze pozostać, abym wszystko usłyszał. Może potrafię być ci w czem użyteczny. Wyobraź sobie, że Bóg dał ci brata i powiedz mu, co dla siostry uczynić może.
— Niestety! teraz nic — odrzekła Dyana — już zapóźno.
— Więc cóż się przytrafiło nazajutrz? coś pani robiła przez ten dzień, w którym myślałem tylko o tobie, nie wiedząc, czy jesteś snem, lub rzeczywistością?
— Tego dnia — odrzekła Dyana — Gertruda wyszła i spotkała Aurillego. Nalegał na nią więcej niż kiedykolwiek, nie mówił o wypadkach wczorajszych, lecz w imieniu swojego pana żądał widzenia się.
Gertruda niby zezwalała, lecz żądała zwłok; do środy, to jest do dnia dzisiejszego.
Aurilly zapewniał, że jego pan będzie cierpliwy.
Miałyśmy więc trzy dni czasu.
Wieczorem przybył pan de Monsoreau.
Opowiedziałyśmy mu wszystko, wyjąwszy o panu.
Nadmieniłyśmy, że książę otworzył bramę fałszywym kluczem, ale gdy miał wchodzić, został napadnięty przez pięciu kawalerów, pomiędzy którymi byli panowie d’Epernon i Quelus.
Słyszałam dwa te nazwiska i powtórzyłam.
— Tak, tak — rzekł hrabia — słyszałem o tem; klucz dorobiony! tego się nie spodziewałem!
— Czy nie można zmienić zamku?... — zapytałam.
— Dorobią nowy — odpowiedział hrabia.
— Przybić zasuwy.
— Przyjdą w dziesięciu i wyważą.
— A ten wypadek, co panu miał dać prze wagę nad księciem?
— Opóźniony.
Zamilkłam, zimny pot wystąpił mi na czoło bo widziałam, że nie ma innego środka, jak tylko zostać żoną hrabiego.
— Panie — rzekłam — książę przyrzekł czekać do środy, ja proszę cię o zwłokę do wtorku.
— Dobrze więc, będę w tym dniu — odpowiedział hrabia.
I nie rzekłszy słowa więcej, wyszedł.
Ścigałam go oczyma; zamiast odejść, poszedł pod pałac Tournelles i widać postanowił czuwać nademną przez noc całą.
— Ten nowy dowód poświęcenia, był dla mnie nowym ciosem.
Dwa dni minęły jak błyskawica i nic nie zamieszało spokojności naszej.
Co przez te dwa dni wycierpiałam, niepodobna opisać.
Gdy noc po drugim dniu nadeszła, czułam się osłabioną; wszelkie uczucia zdawały się we mnie zamierać.
Byłam zimna, milcząca, nieczuła z pozoru jak posąg; serce tylko biło gwałtownie.
Gertruda stała w oknie.
Ja siedziałam tu gdzie teraz i kiedy niekiedy chustką pot z czoła ocierałam.
Nagle, Gertruda wyciągnęła ku mnie rękę i rzekła:
— Pani.
— Co? zapytałam.
— Czterech ludzi... widzę czterech. Zbliżają się... otwierają... wchodzą.
— Niech wejdą — odpowiedziałam machinalnie.
— Ale ci czterech... to bezwątpienia książę Andegaweński, Aurilly i dwóch jeszcze.
Za całą odpowiedź, dobyłam sztylet i położyłam na stole.
— O! pozwól mi pani chociaż ich zobaczyć — zawołała Gertruda stając przy drzwiach.
— Zobacz — odpowiedziałam.
Po chwili, Gertruda powróciła.
— Panienko — rzekła — to pan hrabia.
Schowałam sztylet nie wymówiwszy słowa.
Tylku głowę zwróciłam ku stronie hrabiego.
Zapewne strwożyła go bladość moja.
— Cóż mi to mówiła Gertruda!... — zawołał — pani wzięłaś mnie za księcia i byłabyś sobie życie odebrała?
— Pierwszy raz widziałam go wzruszonym.
Czy to wzruszenie było prawdziwe, czy zmyślone?
Nastąpiła chwila milczenia.
— Wiesz pani, zapewne, że nie sam przyszedłem?... — mówił hrabia.
— Gertruda widziała cztery osoby.
— Czy pani się nie domyślasz, co to za jedni?
— Sądzę, że jeden z nich ksiądz, a dwaj świadkowie...
— A więc pani jesteś przygotowaną zostać moją małżonką?
— Wszak taka umowa? Tylko przypominam warunek, że obrzęd ma się odbyć w obecności mojego ojca.
— Pamiętam o tem, lecz gdy okoliczności naglą...
— Tak, wiem o tem.
— A więc?
— Jestem gotową zaślubić pana. Pamiętaj tylko, że wtedy dopiero twoje prawa będą ważne, gdy ojciec mój przybędzie.
Hrabia zmarszczył brwi i usta przygryzł.
— Pani — rzekł — nie chcę tamować twej woli a jeżeli nawet cięży ci słowo dane, zwracam je. Jesteś wolną, tylko...
Zbliżył kię do okna i spojrzał na ulicę.
— Tylko — rzekł — patrz...
Podniosłam się, jakby poruszona siłą, która nam każę przekonać się o nieszczęściu, i pod oknem, spostrzegłam człowieka w płaszczu, który jakby wejść pragnął.
— A! Boże — mówił hrabia — czy to było wczoraj?
— Tak hrabio, około dziesiątej w wieczór
— Mów pan; dalej — prosił Bussy.
— Za chwilę, inny mężczyzna połączył się z pierwszym, ten zaś miał latarkę w ręku.
— Co pani myślisz o tych dwóch ludziach?.. — zapytał pan de Monsoreau.
— Myślę — odrzekłam, — że to książę i jego poufały.
Bussy westchnął.
— Teraz — rzekł hrabia — rozkazuj pani czy mam wyjść, lub zostać?
Wahałam się przez chwilę: tak, bo mimo listu ojca, mimo przyrzeczenia, mimo grożącego niebezpieczeństwa, jeszcze jakaś łudziła mię nadzieja.
— A! nieszczęśliwy!... — zawołał Bussy — człowiek w płaszczu, to ja, ten zaś z latarką, to Remy Haudoin, ów młody lekarz.
— To pan!... — zawołała zdumiona Dyana.
— Tak, to ja, dręczony niespokojnością, pragnąłem wynaleźć dom, w którym doznałem gościnności, chciąłem ujrzeć ową kobietę, owego anioła, który mi się ukazał. O! mogę wykrzyknąć, że jestem nieszczęśliwy!
I Bussy czuł ciążący na sobie fatalizm, który skłonił Dyanę do oddania ręki hrabiemu.
— A więc pani — rzekł po chwili — jesteś jego żoną?
— Od wczoraj — odpowiedziała Dyana.
Znowu nastąpiło milczenie, które tylko westchnienia młodych ludzi przerywały.
— Lecz pan — zapytała Dyana nagle — jak wszedłeś do tego domu?
Bussy w meczeniu klucz jej pokazał.
— Klucz!... — zawołała — a kto go panu udzielił?...
— Wszak Gertruda przyrzekła księcia dzisiaj do pani wprowadzić?... Książę widział się z panem de Monsoreau i ze mną, lękając się zaś jakiej zasadzki, mnie wysłał.
— I pan przyjąłeś to posłannictwo?.. — rzekła Dyana tonem wyrzutu.
— Był to jedyny środek dostania się do pani. Czyż mię pani będziesz obwiniać, żem szukał największej rozkoszy i boleści w życiu?..
— Tak, bo lepiejby było, abyś mię pan nie widział więcej i zapomniał o mnie.
— Nie, pani — rzekł Bussy — mylisz się. Bóg zesłał mię, abym odsłonił intrygę, której jesteś ofiarą. Słuchaj pani! Gdym cię ujrzał, poświęciłem ci moje życie. Moje posłannictwo dopiero się zaczyna; wszak żądałaś wiadomości od ojca?...
— Tak — odpowiedziała Dyana — nic nie wiem co się z nim stało.
— Podejmuję się przynieść pani wiadomość od ojca — rzekł Bussy — tylko pamiętaj o tym, który dla ciebie żyć pragnie.
— A klucz?... — zapytała z niespokojnością Dyana.
— Klucz powracam pani, albowiem tylko z twej ręki chcę go otrzymać. Zaręczam przecież, że gdybym go posiadał, nie zdradziłbym zaufania.
— Ufam słowu Bussego — odpowiedziała Dyana — zatrzymaj pan klucz u siebie.
I oddała go młodzieńcowi.
— Pani — rzekł Bussy — za piętnaście dni będziemy wiedzieli, kto to jest pan de Monsoreau.
Ukłoniwszy się Dyanie, Bussy wyszedł.
Dyana zbliżyła się do drzwi, aby dłużej słyszeć kroki oddalającego się; łoskot oddawna ucichł, a serce jej biło i łzami zaszły powieki.
Dzień, który zabłysnął w pięć godzin po wypadkach przez nas opowiedzianych, bladym promieniem oświecił odjazd Henryka III-go do Fontainebleau, gdzie nazajutrz wielkie polowanie było przygotowane.
Wyjazd ten, dla każdego monarchy mało ważny, tutaj zrządził niepospolity ruch i zamieszanie.
Od ósmej rano, cały plac przed Luwrem przedłużony ulicą Astruce, zaludnił się tłumem szlachty służbowej, ubranej w płaszcze z futrem i siedzących na pysznych rumakach, obok nich mnóstwo paziów i lokai, w końcu rota szwajcarów, mająca wyprzedzać kolasę królewską.
Karoca ta, ciągniona przez ośmiu mułów bogato ubranych, godna jest szczegółowego opisu.
Byłe to pudło podłużne, czworo-boczno, opierające się na czterech kołach, całe wewnątrz wysłane poduszkami, zasłonięte firankami, a zewnątrz wybite skórą lakierowaną; miało ono z piętnaście stóp długości, a osiem szerokości.
Na złych drogach, albo w górach, do owych ośmiu mułów przyprzęgano mnóstwo wołów.
Pudło to obejmowało króla Henryka III-go i cały dwór jego> wyjąwszy królowę, Ludwikę de Vaudemont, która tylko w pobożnych pielgrzymkach towarzyszyła mężowi.
Zostawmy biedną królowę na stronie, a powiedzmy z czego się składał podróżny dwór króla Henryka III-go.
Pierwsze miejsce zajmował król, następnie jego lekarz Marek Miron; kapelan, którego nazwisko naszych czasów nie doszło; pięciu albo sześciu znajomych nam ulubieńców króla, obecnie będących w łaskach; dalej para wielkich chartów, które to siedząc, to leżąc, to łasząc się, nie mało utrudzały podróżnych; w końcu; koszyk z małemi hiszpańskiemi pieskami, które król albo sam na kolanach trzymał, albo swoim towarzyszom podawał.
Niekiedy, z legowiska umieszczonego w tyle kolaski, wychodziła suka z wezbranemi piersiami i dawała ssać swoim małym w koszyku, wieszając się na królewskiej szyi przedniemi łapami, a opierając tylnemu na chartach.
U sufitu kolasy, wisiała klatka ze złoconego drutu, w której były najpiękniejsze turkawki, białe jak śnieg, z czarną przepaską na szyjach.
Skoro przypadkiem jaka pięć żeńska zabłąkała się w kolasie, menażerya powiększała się dwoma, albo trzema małpami, albowiem eleganci dworu ostatniego z Walezyuszów, bardzo małpy lubili.
Najświętsza Panna z Chartres, wyrobiona z marmuru przez Jana Groujon dla króla Henryka II-go, stała w złoconej niszy, w głębi kolasy, spoglądając na swego boskiego syna z wyrazem zdumienia.
Dla tego tez ówczesne pisemka, a były obfite, ową kolasę nazywały arką Noego.
Król siedział w głębi pod niszą Najświętszej Panny, u jego stóp Quelus i Maugiron skubali wstążki.
W innym kącie siedział doktór z kapelanem: d’O i d’Epernon patrzyli przez szczeliny firanek i obudzeń1 rano, ziewali jak charty, nakoniec Chicot, siedział przy jednych drzwiach, mając nogi zwieszone zewnątrz, aby mógł zeskakiwać, albo wsiadać dowolnie.
Śpiewał on kamyczki, albo deklamował ucinkowe wiersze, stosownie do okoliczności i humoru.
Przybywszy na plac Chatelet, Chicot zanucił piosnkę.
Kapelan, który jak wiemy, rozmawiał z Mironem, odwrócił się i zmarszczył brwi.
— Chicot, mój drogi — mówił król — bądź ostrożny! szarp sobie moich, ale daj pokój sługom bożym.
— Dzękuję za ostrzeżenie — odrzekł Chicot — nie uważałem, że nasz zacny kapelan rozmawia z doktorem, który dzisiaj trzeciego pacyenta na tamten świat wyprawił; kiedy tak, to nową zaśpiewam piosnkę.
— Na jaką notę? — zapytał król.
— Na tę samą — i zaczął beczeć na całe gardło.
— Więcej — rzekł król — twój poeta nie dobrze wie o wszystkiem.
Niechaj się nie trworzy oto,
Zsypie się srebro i złoto,
Kiedy każdy ulubiony
— Wybornie — rzekł Quelus, nawijając jedwabne czółenko — piękny masz głos Chicocie, dalej, drugą zwrotkę, mój przyjacielu.
— Walezyuszu — rzekł Chicot, nie odpowiadając Quelusowi — nie każ mię nazywać przyjacielem, bo mię to obraża.
— Mów wierszem Chicocie — odpowiedział król — twoja proza nic nie warta.
— Dobrze, i zaczął:
Ten modnie fryzy skarbuje,
Ten przypnie i pióra i kwiaty,
— Brawo! — rzekł kroi — czy to nie ty d’O, wynalazłeś mączkę z ryżu?
— Nie, Najjaśniejszy panie — rzekł Chicot — to pan de Saint-Megrin, który przeszłego roku przeniósł się do wieczności. Szkoda, tylko ta mączka może go unieśmiertelnić.
— Zapewne — odezwał się Schomberg.
Chicot znowu śpiewał:
Ich suknie najświeższej mody,
Ręce i nogi ściśnięte,
— To stara piosnka — zrobił uwagę d’Epernon.
— Stara? wczorajsza.
— Ale moda zmienia się co godzina.
D’Epernon zdjął kapelusz, aby pokazać trefnisiowi włosy krótko ostrzyżone.
— A! piękna głowa! — rzekł Chicot.
I śpiewał dalej:
Co na sławę pracowali,
Po tych dłoniach i po głowie
— Brawo! — mówił Henryk — gdyby mój brat był tutaj, bardzo byłby ci wdzięczny.
— Kogóż królu nazywasz bratem? — zapytał Chicot.
— Czy czasem nie Józefa Foulon, opata u Ś-tej Genowefy, gdzie masz śluby uczynić?
— Bynajmniej, teraz mówię o moim bracie Franciszku.
— Prawda; ale to nie brat w Bogu; mówisz królu o Franciszku, synu Francyi z Bożej laski, księciu Brabancyi, Lotaryngii, Luxemburgu, Alençons, d’Anjou, Turyngii, Berry, Evreux, Château-Thierry, hrabim Flandryi, Holandyi, Zelandyi, Perche-Montes, Meulan i Beaufort, Markizie państwa kościelnego, panu Frises i Malines, obrońcy sprawy belgijskiej, który z natury miał jeden nos, a ospa dwa mu zrobiła i na którego tę zwrotkę napisałem:
Bo takie zrządzenie nieba,
I w tem sprawiedliwe losy —
Ulubieńcy króla parsknęli śmiechem, bo książę Andegarzeński osobistym był ich nieprzyjacielem i epigramat przeciwko księciu, kazał im zapomnieć ucinków, przeciwko nim wymierzonych.
Co zaś do króla, ponieważ żaden nieugodził go pocisk, śmiał się głośno, nie oszczędzał nikogo i pieskom podawał ciastka.
Nagle nastała cichość ponura, której skoro Chicot nie przerywał, trwała przez kilka minut.
Gdy kolasa przesuwała się około placu Maubert, na rogu ulicy Noyers, Chicot wyskoczył i padł na kolana przed domem dosyć lichego pozoru.
— Ha! poganinie — zawołał król — jeżeli masz klęczyć, to uklęknij przed krzyżem na ulicy Ś-tej Genowefy.
Chicot zamiast odpowiedzi, odmawiał na głos następującą modlitwę, z której król nie stracił ani słowa:
— Boże sprawiedliwy! oto dom, w którym Chicot tyle wycierpiał, nie dla ciebie o Panie, ale dla jednego z twoich stworzeń. Chicot nigdy nie przyzywał nieszczęść na głowię sprawcy swojej niedoli, ani na Mikołaja Dawida, narzędzie cierpień jego. Nie panie, Chicot umiał czekać, bo Chicot jest cierpliwy; ale już temu lat sześć i Chicot wiele winien procentu panu Mayenne, umiarkowanego prawda, bo po dziesięć od sta, tak jak król płaci. Spraw Boże miłosierny, aby jeszcze na rok wystarczyło cierpliwości Chicotowi i aby się uzbierało więcej strzemion, któremi bito biednego Chicota i więcej krwi, którą z niego wylano, aby i pan Mayenne i Dawid nie mając czem płacić, do bankructwa przywiedzeni zostali.
W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego Amen.
— Amen — powtórzył król.
Chicot pocałował ziemię z wielkiem zadowoleniem obecnych, nie pojmujących tej sceny i zajął swoje miejsce w kolasie.
— Powiedz mi — rzekł król, który chociaż w krótkiem panowaniu wielką część władzy postradał, ale miał jeszcze przywilej pytania. — Powiedz mi Chicot, co znaczy ta twoja litania i bicie się w piersi przed domem tak lichym?
— Najjaśniejszy panie — odparł Chicot — twój trefniś jest jak lis, który póty liże kamienie zlane krwią jego, aż się doczeka, że na tych kamieniach roztrzaska się głowa tych, którzy jego krew przeleli.
— Najjaśniejszy panie! — zawołał Quelus — jak Wasza królewska mość mogłeś słyszeć — Chicot wymówił nazwisko księcia Mayenne — pewnie jego modlitwa miała na celu razy, o których mówiliśmy przed chwilą.
— Mów, panie Jakóbie do Luris, hrabio do Quelus — rzekł Chicot.
— A więc? — odezwał się Quelns.
— Ja sam opowiem wszystko, — przerwał Chicot. — W tym domu przed laty, miałem kochankę, śliczną, miłą istotę. Pewnej nocy, gdy byłem u niej, niejaki książę zazdrosny, kazał otoczyć dom, porwać Chicota i obić tak mocno, że ten nieszczęśliwy oknem musiał wyskoczyć. Ponieważ jednak nie zabił się, dlatego też, ilekroć tamtędy przechodzi, klęka i dziękuje Bogu za ocalenie.
— A! biedny Chicot, modląc się, po chrześcijańsku postępuje.
— A więc cię dobrze oćwiczyli?... — zapytał król.
— Cudownie, Najjaśniejszy panie; przecież nie tak, jąkbym pragnął.
— Jak to?
— W istocie, nie gniewałbym się o jaką biczówkę.
— Za twoje grzechy?
— Bynajmniej, za grzechy pana de Mayenne.
— A! rozumiem; chcesz oddać Cezarowi...
— O! nie mieszajmy rzeczy Najjaśniejszy panie: Cezar, to wielki wódz, to znakomity wojownik, to starszy brat tego, który pragnie być królem Francyi; ma on dług u Henryka Walezyusza, a kiedy ty synku swoje zapłacisz to i ja o moich pomyślę.
Henryk nie lubił, aby mu mówiono o krewnym Gwizyuszu, dlatego apostrofa Chicota. uczyniła go tak ponurym, że do Bicêtre przybywszy, nikt nie miał odwagi rozpocząć przerwanej rozmowy.
Trzech godzin było potrzeba na przejechanie z Luwru do Bicêtre .
Najwięcej spodziewający się liczyli przybyć do Fontainebleau nazajutrz wieczorem, pesymiści zaś chcieli się zakładać, że trzeciego dnia około południa.
Chicot utrzymywał, że wcale nie przybędą.
Wyjechawszy z Paryża, orszak począł się swobodniej poruszać; ranek był piękny, wiatr mniej gwałtownie powiewał i słońce przebiło się z za obłoków; rzekłbyś, że to dzień jesienny, w którym przy szmerze powiędłych liści, oko podróżnego z żalem na nagie spogląda drzewa.
Była trzecia po południu, gdy orszak przybył do Juvisy.
Ztąd widać było most zbudowany na Orge i wielki zajazd dworu francuzkiego, z którego wydzielała się woń pieczywa i gwar wesoły.
Nos Chicota naprzód poczuł zapachy kuchenne.
Wychylił się więc z kolasy i ujrzał wielu mężczyzn, osłoniętych futrami.
Pomiędzy nimi była osoba gruba: krótka, której szeroki kapelusz twarz całą zakrywał.
Ci ludzie widząc przybywający orszak, spiesznie zniknęli.
Lecz mężczyzna gruby a krótki nie zdołał ujść wzroku Chicota.
Skoro go tylko zobaczył, wyskoczył z kolasy, wziął konia od jednego z paziów i pozwolił orszakowi postępować do Essonnues, gdzie król miał nocować.
Przybywszy pod okna zajazdu, spojrzał przez szyby i przekonał się, że owi mężczyźni byli tam, a człowiek gruby i krótki, odbierał od nich szczególne oznaki uszanowania.
Że zaś Chicot pragnął być niepoznanym, zamiast wejść do wspólnej izby, zażądał butelki wina w przeciwległym pokoju, i usiadł tak, aby nikt nie wyszedł, któregoby on naprzód nie widział.
Z tego pokoju mógł Chicot zapuszczać wzrok w róg ogromnego komina, gdzie na ławie siedział gruby krótki człowiek.
— Nie zbłądziłem — rzekł Chicot, modląc się przed domem przy ulicy Noyers, rzecby można, że przewąchałem powrót tego człowieka. Ale dlaczegóż powracać tajemnie do stolicy dobrego naszego Heroda? Czego się kryć przed nim? Czyżby Bóg wysłuchawszy mojej modlitwy, wcześniej mi jeszcze wypłatę naznaczył.
Nie długo zauważył Chicot, że z miejsca w którem się ulokował, nie tylko widzieć, ale i słyszeć można.
Wytężył więc słuch i oczy.
— Panowie — mówił gruby człowiek do swoich towarzyszy — czas odjeżdżać; ostatni lokaj z orszaku dawno przejechał i droga jest zapewne bezpieczna.
— Bezpieczna — odpowiedział głos, na który zadrżał Chicot, a który pochodził z piersi człowieka, z początku nie zauważonego przez trefnisia.
Figura, która głos wydała była wysoka, chuda i blada.
— A! panie Mikołaju — mówił do siebie Chicot z dzikim uśmiechem — piejesz dobrze.
Będziemy mieli odmianę i to może niedługo.
Wypróżnił szklanicę, zapłacił co się należało i zabierał się do drogi.
Ostrożność była konieczną, albowiem i siedmiu mężczyzn zapłacili swą należność, albo raczej jegomość gruby i krótki uiścił ją za wszystkich; następnie, każdy wsiadł na konia i osłonięci zmrokiem, puścili się drogą ku Paryżowi.
— Dobrze — rzekł Chicot — jedzie do Paryża, zatem i ja powracam.
I wsiadłszy na konia, puścił się za niemi, aby ich nie tracić z oczu, albo słyszeć przynajmniej tentent ich koni.
Cała ta kompania zjechawszy z drogi Fromenteau, przez poła, dostała się do Choisy i przebywszy Sekwanę po moście Charenton, weszła przez bramę świętego Antoniego, aby się umieścić w pałacu. Gwizyusza, który na nich zdawał się oczekiwać.
— Dobrze — mówił Chicot, nietylko Mayenne, ale i Gwizyusz (Guise) tu się znajdują. Do tej chwili nic tu nie było zajmującego, ale teraz... czekajmy.
I czekał blisko godzinę, mimo głodu i zimna, które go ostremi zębami szarpać zaczęły.
Nakoniec, brama pałacu otwarła się, ale nie siedmiu rycerzy, tylko siedmiu zakapturzonych wyszło mnichów.
— Jakie nadspodziewane rozwiązanie!... — mówił do siebie Chicot. Pałac Gwizyusza w jakąś się świętość przemienił, bo z niego grzesznicy wychodzą jak baranki. Coraz, to więcej zajmujące...
I Chicot poszedł za mnichami; będąc pewny, że habity tych samych odziewają, których w płaszczach widział.
Mnichy przeszli Sekwanę przez most Najświętszej Panny, przebyli Cité i przez plac Maubert, udali się na ulicę Ś-tej Genowefy.
— Duszyczki!... — zawołał Chicot, zdejmując kapelusz przed domem, przed którym rano się modlił. — Czy mam wrócić do Fontainebleau?.. W tem zdarzeniu, nie najkrótszą obrałbym drogę.
Nie, tak daleko nie zajedziemy.
Mnichy zatrzymali się przed bramą Opactwa Ś-tej Genowefy; po otworzeniu jej, jeden z nich oglądał z uwagą ręce wchodzących i wpuszczał ich po tem.
— Ha!... — pomyślał Chicot — chcąc wejść do Opactwa, trzeba mieć ręce czyste. Zapewne będzie tam coś ważnego.
Po zrobieniu tej uwagi, spojrzał w około siebie i widział, jak Mnichy, to po dwóch, to po trzech, to samotnie, ze wszech stron zdążali do Opactwa.
— Ha!... — rzekł — to widzę dzisiaj kapituła, na honor, pierwszy raz bierze mię ochota być na kapitule.
A mnichy pokazawszy ręce, czy jakiś znak, jeden po drugim wchodzili.
— Wszedłbym z nimi — mówił Chicot — ale dwóch koniecznych zbywa mi rzeczy: naprzód habitu, bo żadnego świeckiego pomiędzy nimi nie widać, następnie znaczka, który pokazują odźwiernemu. Ach! bracie Gorenflot, gdybym cię miał pod ręką.
Wykrzyknik ten, stosował się do jednego z mnichów zakonu Ś-tej Genowefy, znajomego Chicota, z którym w dniu processyi króla, wypróżnił butelkę, przy bramie Montmartre.
Liczba mnichów tak rosła, że, rzec można, połowa Paryża przywdziała habity, brat zaś furtyan niezmordowany, wciąż oglądał im ręce.
— Przekonajmy się — rzekł do siebie Chicot — tam musi być coś nadzwyczajnego. Teraz wpół do ósmej i powinienem Gorenflota zastać pod „Rogiem obfitości”, zwyczajnie o tej godzinie wieczerza.
Chicot pozwolił mnichom swobodnie krążyć koło opactwa, sam zaś puściwszy się galopom, przybył na ulicę Ś-go Jakóba, gdzie wprost klasztoru Benedyktynów, wznosił się handel pod „Rogiem obfitości.”
Chicot był znanym w tym domu, nie jak zwyczajny gość, lecz jak tajemnicza jakaś osoba, która niekiedy przybywała zostawić tu talara i czystkę swego dowcipu.
Właścicielem zakładu był tam Klaudyusz Bonhommet, człowiek zacny, który ustawicznie róg obfitości napełniał.
Po dniu pogodnym, piękny choć zimny wieczór nastał, a noc jeszcze chłodniejsza. Z pod naciśniętych na uszy kapeluszy mieszczańskich, widać było zgęszczoną parę, po ziemi słychać skrzypienie, jednem słowem był to piękny wiosenny przymrozek, który podwójny nadaje powab róży, postawionej w oknach zajazdu.
Chicot wszedłszy do sali, spojrzał po wszystkich kątach, a nie znajdując pana Klaudyusza, udał się poufale do kuchni.
Gospodarz zatrudniał się czytaniem pobożnem, w ogromnej rynce gotowało się mięsiwo, a silny ogień rozniecał zapach po izbie.
Na odgłos wejścia Chicota, pan Bonhommet podniósł głowę.
— Ah! to pan — rzekł, zamykając książkę — życzę zdrowia i smacznego apetytu.
— Bardzo dziękuję za dobre życzenie, ponieważ obydwom nam korzyść przynieść może... lecz to zależy...
— Od czego zależy?...
— Wiesz pan, że sam jeść nie lubię.
— Jeśli koniecznie potrzeba, będę jadł z panem.
— Dziękuję, mimo że wiem, jakim jesteś dobrym współbiesiadnikiem, kogo innego ja szukam, mój panie.
— Może brata Gorenflota?.. — zapytał Bonhommet.
— Tak jest; może już wieczerzał?...
— Jeszcze nie; śpiesz się pan jednak.
— Dlaczego?...
— Bo za pięć minut skończy.
— Cóż u licha!.. jeszcze nie zaczął, a w pięć minut skończy?...
Chicot potrząsł głową, co w krajach ucywilizowanych, znaczy niedowierzanie.
— Panie — rzekł gospodarz — wszak dzisiaj popieleć, zaczynamy post wielki.
— Ah!... prawda, ale...
— Jakież tam pańskie „ale”?...
— Nie mogę pojąć, żeby brat Gorenflot tylko pięć minut wieczerzał!... na honor, same cuda dzisiaj spotykam.
I jak podróżny, który pierwszy krok stawia na ziemi nieznanej, Chicot postąpił ku oddzielnemu gabinetowi, pchnął drzwi zasłonięte wełnianą firanką i przy blasku świecy ujrzał zakonnika, który zajadał postny szpinak i przegryzał dla smaku serem z Sureny.
Podczas gdy głodny zakonnik posila się mało pożywną potrawą, poznamy z nim bliżej naszych czytelników.
Brat Gorenflot miał około czterdziestu lat i około pięciu stóp wysokości.
Ta mała postać, jak mówił sam, cudowną miała harmonię proporcyi, bo co na wzroście stracił, zyskał na tuszy.
Licząc bowiem trzy stopy szerokości ramion, zawsze czyni to ośm stóp objętości.
Z owych herkulesowych ramion, wychylała się szeroka szyja, nabrzmiała grubemi jak powrozy żyłami.
Na szczęście, szyja była w proporcyi z resztą ciała> albowiem był gruby i krótki, co przy częstych wzruszeniach, mogłoby go uczynić do apopleksyi skłonnym.
Lecz, że nie był czuły, niebezpieczeństwo zatem mu nie groziło, a wzruszenie, jakiego doznał w chwil i gdy wszedł Chicot, było może najsilniejszem, jakiego doświadczył w życiu.
— Mój przyjacielu, co tu robisz? — zawołał nasz gaskończyk, spoglądając z kolei na zielsko, na nieobjaśnioną świecę i na czarę jakimś zafarbowanym płynem nalaną.
— Jak widzisz, przyjacielu, wieczerzam, — odpowiedział Gorenflot głosem silnym jak dzwon jego opactwa.
— To ma być wieczerza? zielsko i ser?
— Wstępna środa braciszku; post a trzeba myśleć o zbawieniu duszy — odpowiedział Gorenflot nabożnie wznosząc oczy do góry.
Chicot się zdumiał, albowiem nieraz widział zakonnika w inny sposób obchodzącego posty.
— Alboż nasze zbawienie — rzekł — ma zależeć od wody i zielska?
— W piątek i w sobotę będziesz się wstrzymywał od mięsnych potraw — odrzekł Gorenflot.
— A o której jadłeś śniadanie?
— Nie jadłem wcale, mój bracie — smutnie odpowiedział zakonnik, coraz bardziej przez nos mówiąc.
— Nie idzie tu o twoje przez nos gadanie, to ja lepiej niżeli ty potrafię; ale coś robił, mój drogi?
— Pisałem mowę.
— Mowę? a to na co?
— Dzisiaj będę ją miał w opactwie.
— Mowa! dzisiaj — pomyślał Chicot.
— A nawet muszę się śpieszyć — mówił Gorenflot, aby słuchacze nie czekali.
Chicot przypomniawszy sobie mnóstwo słuchaczów, pomiędzy którymi był pan de Mayenne,
pytał ciebie, dla czego Gorenflot, mimo licznych przymiotów mało posiadający wymowy, został wybrany przez Józefa Foulon. ówczesnego opata, na mówcę, mającego kazać w obec tak licznego zgromadzenia?
— A o której — rzekł — będziesz prawił?
— Od dziewiątej, do wpół do dziesiątej mój bracie.
— Teraz kwadrans na dziewiątą, możesz pięć minut zaczekać. Wszakże to przeszło ośm dni jakeśmy razem nie jedli?
— Nie moja wina — odrzekł Gorenflot — i wierzaj mi bracie, nasza przyjaźń nic na tem nie ucierpiała; twoje obowiązki zmuszają cię być przy królu, moje zaś chodzić po kweście, a potem modlić się.
— Powinniśmy zatem być kontenci żeśmy się spotkali.
— Ja bardzo jestem uradowany, ale muszę cię opuścić.
I zrobił poruszenie, jakby chciał powstać.
— Zjedz przynajmniej zielsko — rzekł Chicot, kładąc mu rękę na ramieniu i sadzając napowrót.
Gorenflot spojrzał na szpinak i westchnął; później zwrócił oczy na zafarbowaną wodę i odwrócił się.
Chicot odgadł, że może atakować.
— Czy przypominasz sobie ów obiadek przy bramie Montmartre; podczas gdy król się biczował, myśmy zjedli wyborny kaczkę dziką, kopę raków i wypili kilka butelek Burgunda. Czy przypominasz sobie to wino?
— To moje wino z Romanii.
— Tak, tak, to mleko, które ssałeś przyszedłszy na świat, godny synu Noego.
Gorenflot oblizał się.
— Prawda, dobre to było winko — rzekł — ale jest jeszcze lepsze.
— Jak utrzymuje pan Klaudyusz Bonhommet, ma on wino w swojej piwnicy, przy którem tamto z pod bramy Montmartre, jest tylko lurą.
— Prawda — rzekł Gorenflot.
— Jakto, prawda? a ty pijesz ową lurę, mogąc pić wyborne wino? ha! ha!
Chicot mówiąc to, wziął czarę i wyrzucił przez okno.
— Na wszystko jest czas, mój bracie — mówił Gorenflot.
— Wino dobre, gdy nie ma co robić; napiwszy się, dobrze chwalić Boga; przecież gdy kto ma mieć mowę, lepsza jest woda: „facunda est aqua”
— „Magis facundam est vinum” i na dowód tego, chociaż także mam mieć mowę, wypiję butelkę owego wina z Romanii, a myślę, że i ty me odrzucisz.
— Ale nie jedz tej zieleniny — rzekł zakonnik — bo niegodziwa.
— Brrru! — zawołał Chicot biorąc talerz do nosa.
I znowu przez okno wyrzucił zieleninę z talerzem, następnie odwrócił się i zawołał:
— Panie Klaudyuszu!
Gospodarz natychmiast się ukazał.
— Panie Klaudyuszu — rzekł Chicot — przynieś mi dwie butelki wina z Romanii, które ma być u ciebie najlepsze.
— Dwie butelki; a to na co? — zapytał Gorenflot — ja nie piję.
— Jeżeli będziesz pił, to każę przynieść cztery, nawet sześć. Sam zaś pijąc, to dwóch będę miał dosyć.
— W rzeczy samej, bardzo dosyć, jeśli przytem postne będziesz jadł potrawy...
— Zapewne; któżby w poście jadł z mięsom?
Poszedł do kuchni, podczas gdy gospodarz udał się po wino do piwnicy i wyniósł z tamtąd pulardę.
— Co tam robisz mój bracie?... — mówił Gorenflot — przeczuwając chęć gaskończyka — co tam robisz?
— Jak widzisz, zamawiam sobie tego karpia, aby go kto inny nie zabrał. We wstępną środę, ubiegają się o podobne potrawy.
— Karp!... — rzekł zdziwiony Gorenflot.
— Zapewne, że karp!... — odpowiedział Chicot — podsuwając pod nos zakonnika, smaczny kąsek.
— A od jakiegoż to czasu karpie miewają dzioby?... — zapytał zakonnik.
— Gdzie tu dziob? to pysk.
— A skrzydła?
— To płetwy?
— A. pióra?
— To łuski, mój przyjacielu; jak widzę, upiłeś się.
— Ja pijany!... — zawołał Gorenflot — ja pijany! piłem tylko wodę i jadłem szpinak.
— To właśnie woda bije ci do głowy.
— A! przez Boga; oto gospodarz, niech on powie.
— Co mą, powiedzieć?
— Czy to jest karp, czy pularda?
— Niech sobie będzie co chce, tylko niech prędzej odkorkuje wino, bo chcę się przekonać czy dobre.
Gospodarz odkorkował i nalał Chicotowi pół szklanki.
Chicot mlasnął językiem.
— A!... — rzekł — cóż mi się zrobiło? zupełnie smak straciłem. Nie umiem powiedzieć, czy lepsze, czy gorsze od tamtego pod bramą Montmartre.
Oczy Gorenflota zajaśniały patrząc wewnątrz szklanki, w której jeszcze kilka kropel zostało.
— Skosztuj bracie — mówił Chicot — może ty lepszy masz smak odemnie.
Gorenflot wziął szklankę, podniósł do ust i rzekł:
— To samo, ale...
— Jakie ale?
— Z takiej odrobiny trudno jest coś poznać.
— Gdybym wiedział, ze nie będziesz miał mowy — rzekł Chicot, prosiłbym, abyś zemną owego wina spróbował.
— Chyba dla twojej przyjemności.
— Niech i tak będzie.
I nalał mu pół szklanki.
Gorenflot podniósł ją do ust z uszanowaniem i smakował z przejęciem.
— To lepsze, zaręczam ci, rzekł.
Chyba masz stosunki z gospodarzom.
— Znawca prawdziwy za pierwszym łykiem powinien poznać gatunek wina i jego lata.
— Bardzo byłbym ciekawy wiedzieć datę tego wina.
— Nic łatwiejszego — odparł Grenflot przyciągając szklanicę, nalej mi jeszcze kilka kropel, a powiem cl.
Chicot napełnił trzy czwarte szklanki, a zakonnik wychylił ją zwolna, lecz całą.
— „1651 — rzekł stawiając szklankę.
— Tak, tak — zawołał Klaudyusz Bonhommet, to święta prawda.
— Bracie Gorenflot — rzekł gaskończyk — wielkie masz doświadczenie.
— Tak, znam się nieco — odrzekł skromnie Gorenflot — i powstał chcąc odejść.
— Co robisz?... — zapytał Chicot.
— Wstaję, jak widzisz.
— Po co?
— Muszę iść na zgromadzenie.
— I nie zjesz ze mną kawałka karpia?
— A! mój drogi — mówił Gorenflot — jak widzę, mniej się znasz na potrawach jak na trunkach. Panie Bonhommet, co to za zwierzę?
I wskazał na przedmiot sprzeczki.
Oberżysta spojrzał z zadziwieniem.
— Tak — mówił Chicot — pytają cię co to za zwierzę?
— A! cóż u licha, to przecież, pularda.
— Pularda!... — powtórzył zasmucony Chicot.
— Nawet z Mans — dodał Bonhommet.
— A co?... — zapytał Gorenflot.
— Jak widzę, myliłem się — rzekł Chicot. Ale ponieważ jeść mi się chcę, a grzeszyćbym niechciał, mój bracie, pozwól, że tę pulardę nazwę karpiem.
— Zmiłuj się...
— Czy chcesz żebym zgrzeszył?
— Niech i tak będzie — zakończył Gorenflot, który jako dobry współbiesiadnik, upierać się nie umiał.
— Teraz — rzekł gaskończyk — za zdrowie nowo ochrzczonego karpia, możemy wypić...
— Za jego zdrowie?
— Tak.
— Zgoda.
I trąciwszy w nalane szklanki, wychylili je duszkiem.
— Panie Klaudyuszu — rzekł Chicot do gospodarza, każ mi tego karpia wsadzić na rożen, wysmarować suto masłem i skoro się dobrze zarumieni, podać.
Gorenflot nie rzekł słowa, ale spojrzeniem a nawet kiwnięciem głowy, potwierdził zlecenie.
— Teraz — mówił Uhicot — ponieważ w niczem nie chcę naruszać postu, poprzestanę na karpiu z sardynkami: ale niech nam podadzą jeszcze dwie butelki owego wina z roku 1651-go.
Chociaż zapachy kuchenne poczęły bić w nos a nawet ślinka, do ust płynęła, zakonnik zadał sobie przymus i powstał, chcąc wyjść.
— A zatem — rzekł Chicot — opuszczasz mię.
— Muszę, mój bracie — odrzekł Gorenflot, wznosząc oczy w górę, jakby chciał dać poznać, że wielką ofiarę robi.
— To bardzo źle, że idziesz głodny a masz przecie mówić...
— Dlaczego?... — zagadnął zakonnik.
— Bo ci głosu nie stanie, wszak Galien powiedział: „Pulmo hominis facile deficit”.
— Niestety!... — odrzekł Gorenflot — ja sam często tego doświadczam i gdybym miał głos, byłbym piorunem wymowy.
— A widzisz.
— Na szczęście — odparł Gorenflot przy siadając na stołku, mam wiele zapału.
— Tak, prawda; ale niedosyć zapału, trzeba i sił; na twojem miejscu mój bracie, zjadłbym sardynek i zakropiłbym winem.
— Dobrze, ale jednę tylko sardynkę 1 jednę szklankę wina.
Chicot podał sardynkę i butelkę wina.
Zakonnik zjadł sardynkę i szklankę wypróżnił.
— I cóż!... — zapytał Chicot, który zachęcając zakonnika do jedzenia i picia, sam chciał trzeźwym pozostać.
— W samej rzeczy — odrzekł Gorenflot — dużo mi lepiej.
— Do pioruna!... — zawołał Chicot — kto ma mieć mowę, powinien czuć się nie lepiej, ale zupełnie dobrze i na twojem miejscu zjadłbym jeszcze kawałek karpia, bo nic nie jedząc, wino może od ciebie załatać. „Merum sobrio małe olet”.
— Masz słuszność, nic pomyślałem o tem.
Ponieważ w tej chwili zdjęto pulardę z rożna, Chicot ukrajał udko i podał Gorenflotowi.
— Na honor — rzekł brat — smaczna rybka.
Chicot drugie odciął dla zakonnika a sam zaczął skrzydełko ogryzać.
— A cóż, wino będzie stało?... — rzekł wyjmując korek z trzeciej butelki.
Rozpalony i podniecony w żołądkowych pra gniewach, Gorenflot nie miał siły oprzeć się i zjadłszy udka, piersi, a nawet ogryzłszy kości, przywołał gospodarza.
— Panie Klaudyuszu — powiedział — okropnie jeść mi się chce i obciąłbym, abyś mi kazał zrobić jajecznicy ze słoninką.
— Zapewne; wszak nawet już zamówiona.
Prawda, panie Bonhommet?
— Tak jest — odrzekł oberżysta niemający zwyczaju sprzeciwiania się gościom, osobliwie w tem, co powiększało jego dochody.
— A więc przynieś — rzekł Gorenflot.
— Za pięć minut — odpowiedział gospodarz — i na znak dany przez Chicota spiesznie wybiegł z pokoju.
— Ha!... — rzekł Gorenflot uderzając w stół wielką pięścią, uzbrojoną widelcem, teraz będzie dobrze.
— A co, nie mówiłem?
— Gdyby jajecznica już była, napiłbym się cokolwiek.
I z okiem iskrzącem, Gorenflot wychylił ćwierć butelki.
— Więc byłeś chory?... — zapytał Chicot.
— Nie mój przyjacielu, ale ta przeklęta mowa zupełnie mię osłabia, od trzech dni nad nią, myślę.
— Będzie zapewne długą?
— Spodziewam się.
— Powiedz z niej cokolwiek, nim podadzą, jajecznicę.
— Cóż u licha! mowę mam mieć przy jedzeniu, gdzieżeś coś podobnego widział?
— A! dla Boga, u króla codziennie przy stole rozprawiają.
— Ciekawym o czem?... — zapytał Gorenflot.
— O cnocie.
— Takie to muszą być i mowy.
— Dobre, wcale dobre.
Gorenflot zaczął nucić piosnkę stosowną do okoliczności, której gdy trzy zwrotki odśpiewał, Chicot zawołał:
— Brawo! brawo! — a potem dodał cicho — skoro się wyśpiewa, to będzie i gadał.
AWtej chwil, wszedł pan Bonhommet, niosąc w jednej ręce jajecznicę, a w drugiej dwie butelki.
— Dawaj! dawaj! — zawołał zakonnik, któremu oczy zaiskrzyły się, a otwarta gęba odsłoniła trzydzieści dwa zęby.
— Ale mój przyjacielu — rzekł Chicot — zdaje mi cię, że masz mieć mowę.
— Mowa jest tutaj — odrzekł, uderzając się w czoło, któremu policzki już w części rumieńca udzieliły.
— O w pół do dziesiątej — mówił Chicot.
— Skłamałem; „omnis homo mendax confiteor”.
— A o której naprawdę?...
— O dziesiątej.
— O dziesiątej?... sądziłem, że o dziewiątej klauzullę zamykają.
— Niech sobie zamykają — odrzekł Gorenflot, patrząc po przez wino w szklankę nalane — ja mam klucz przy sobie.
— Klucz!... — powtórzył Chicot — czy naprawdę masz klucz?...
— W kieszeni, tutaj...
— Niepodobna — mówił Chicot — przecież znam zwyczaje klasztorne, bom był kilkakroć na pokucie i wiem, że braciszkowi nie powierzają klucza.
— Oto jest — rzekł Gorenflot, przechylając się na krześle i pokazując Chicotowi sztukę monety.
— Co!... co!.. pieniądz — zawołał Chicot. — A!... rozumiem, przekupujesz furtyana, abyś mógł przychodzie kiedy ci się podoba.
Gorenflot rozdziawił usta od ucha do ucha, z owym miłym uśmiechem pijanego człowieka.
— „Sufficit”, — wyjąkał, i eh ciał monetę włożyć napowrót do kieszeni.
— Czekaj, czekaj — rzekł Chicot — pokażno ten pieniądz.
— Nic osobliwego, obraz bezbożnika, nic więcej.
— Tak, zapewne.
— Śmierć bezbożnikowi!... — wrzasnął Gorenflot. — Kto zabije bezbożnika, będzie zbawiony, a ja sam, raj mu przeznaczam.
— Ho! ho! — mówił Chicot do siebie — po mału rzeczy się rozjaśniają, ale jeszcze nie dość pijany...
I znów napełnił szklanicę.
— Tak — rzekł — śmierć bezbożnikowi!... wiwat msza!...
— Wiwat msza!... — odrzekł Gorenflot, wychylając szklanicę.
— A więc — mówił Chicot, widząc pieniądz na dłoni swego współbiesiadnika i przypominając sobie, że furtyan oglądał ręce przybywających do opactwa mnichów — więc wchodząc, pokazujecie furtyanowi pieniądz?....
— Pokazuję i wchodzę — rzekł Gorenflot.
— Bez trudności?..
— Jak szklanka wina do mego brzucha.
I zakonnik połknął nową dozę szlachetnego napoju.
— Kiedy tak, to powinieneś wejść bez trudności.
— Dla brata Gorenflot, obiedwie połowy drzwi stoją otworem.
— Będziesz miał mowę?
— Będę miał Oto uważaj, przybywam...
— Uważam, bardzo uważam.
— Przybywam, zgromadzenie jest liczne i wyborowe: będą hrabiowie, książęta...
— Nawet książęta?...
— Powtarzam ci, nawet książęta... Wchodzę z pokorą pomiędzy zgromadzenie wiernych...
— Zgromadzenie wiernych — powtórzył Chicot, cóż to tam za zgromadzenie?..
— Wchodzę pomiędzy wiernych — powtarzał zupełnie pijany Gorenflot — przyholują mię, zaczynam...
To mówiąc, podniósł się.
— A więc zaczynaj.
— Zaczynam — powtórzył Gorenfiot, z trudnością władając językiem, lecz zaledwie postąpił krok, uderzył o róg stołu i upadł na posadzkę.
— Brawo!.. — rzekł Chicot, podnosząc go i sadzając na krześle — postępujesz, witasz słuchaczy i mówisz...
— Nie, ja nic nie mówię, moi przyjaciele będą mówili.
— Co będą mówili przyjaciele?..
— Przyjaciele powiedzą: Wyborna twoja mowa bracie Gorenflot, braciszku Gorenflot.
I z pieszczotą kilkakroć powtórzył swoje nazwisko.
— Śliczne masz nazwisko — rzekł Chicot — ciekawym co też powie — dodał po cichu.
— Zaczynam...
Podniósł się, zamknął oczy i oparł o mur, bo ustać nie mógł na nogach.
— No, jak zaczynasz?...
— Zaczynam: Bracia, najpiękniejszy dzień dla naszej wiary...
Po owym najwyższym przymiotniku, Chicot widząc, że nic nie wydobędzie z mnicha, pozwolił mu gadać, co mu się podoba.
Gorenflot pozostawiony sam sobie, wyrazistą zrobił akcyę, odstąpił od muru i padł, jak długi.
— Amen — rzekł Chicot.
Jednocześni mocne chrapanie dało się słyszeć.
— Dobrze — rzekł Chicot — otóż karp i wino skutkują. Zapewne będzie spał ze dwanaście godzin, więc rozebrać go można...
Wiedząc, że nie ma czasu do stracenia, Chicot rozwiązał mu ogórki, zdjął habit, położył na rogóżce, głowę obwiązał serwetą i z habitem udał się do kuchni.
— Panie Bonhommet — rzekł — oto należność za naszą wieczerzę, proszę tylko, aby braciszka Gorenflota nie budzić, bo śpi smacznie.
— Bądź pan spokojny — odrzekł oberżysta uradowany zarobkiem.
Po tem zapewnieniu. Chicot wyszedł, i lekki jak łania, przewidujący jak lis, udał się na róg ulicy Ś-go Stefana, gdzie wziąwszy monetę w rękę, z biciem serca przedstawił się przy furcie opactwa Świętej Genowefy.
Chicot przywdziewając habit mnicha, miał tę przezorność, że dla powiększenia objętości ciała, wdział pod suknię zakonną płaszcz i inne swoje odzienie.
Przysposobiwszy kolor brody, chociaż urodzony nad Garonną, a Gorenflot nad Saoną, do złudzenia zrobił się doń podobnym; głos jogo nadewszystko tak był ułożonym, że nikt go poznać nie zdołał.
Właśnie miano drzwi zamykać, gdy Chicot przybył.
Gaskończyk pokazawszy monetę, bez oporu był przepuszczony.
Idąc za dwoma wyprzedzającymi go mnichami, udał się do klasztornej kaplicy, gdzie często towarzyszył królowi.
Król w szczególnej miął łasce opactwo Ś-tej Genowefy.
Kaplica była stylu rzymskiego, to jest pochodziła z jedenastego, albo dwunastego wieku i jak wszystkie ówczesne, miała kryptę, albo kościół podziemny.
Chór był wzniesiony nad nawą, o ośm albo dziewięć stóp, wchodziło się doń przez dwoje bocznych schodów.
Pomiędzy schodami, drzwi żelazne na środku nawy, prowadziły do podziemnej świątyni.
W chórze, wzniesionym po obu stronach ołtarza, w którym był obraz Ś-tej Genowefy, dzieło mistrza Bosso, stały posągi Klodoweusza i Klotyldy.
Trzy lampy tylko oświetlały kaplicę, jedna zawieszona w pośrodku chóru, dwie inne, w równej odległości wśród nawy.
Niedostateczne to światło, nadawało jakąś majestatyczność gmachowi, a powiększając jego proporcye, rozszerzało w nieskończoność.
Chicot potrzebował naprzód przyzwyczaić oczy do ciemności, następnie, przeliczył mnichów.
Było ich stu dwudziestu w nawie, dwunastu w chórze, razem stu trzydziestu dwóch.
Dwunastu w chórze stali rzędem i zdawali się bronić arki przymierza.
Chicot widział z radością, że nie on ostatni połączył się z braćmi „Ligi.”
Po nim jeszcze, weszło trzech mnichów w szarych sukniach i stanęło przed owemi w chórze.
Mały mniszek, zapewne jaki sierota wychowany przez zakon, obszedł kaplicę, aby się przekonać, czy każdy jest na swojem stanowisku.
Po skończonym przeglądzie, poszedł rozmawiać z trzema, na ostatku przybyłemi.
— Jest nas stu trzydziestu sześciu — rzekł jeden mnich głosem mocnym — to liczba parzysta.
Natychmiast stu dwudziestu mnichów, klęczących w nawie, podniosło się i zajęli miejsca w stalach.
Zaraz potem, skrzypienie wrzeciądzy, dało poznać, że drzwi zamknięto.
Chicotowi serce mocno bić poczęło i aby nieco przyjść do siebie, usiadł w cieniu pod amboną, zkąd owych trzech mnichów,, na ostatku przybyłych, dokładnie mógł widzieć.
Jakby trzem sędziom, podano im krzesła.
Za nimi, dwunastu mnichów stojących, pozostało w chórze.
Gdy szelest ucichł, mały dzwonek odezwał się po trzykroć.
Był to zapewne znak milczenia, bo zaraz przeciągłe odezwało się „psyt”?
— Bracie Monsoreau — odezwał się mnich który mówił poprzednio — jakie wiadomości przynosisz od księcia Andegaweńskiego?
Dwie rzeczy drasnęły po uszach Chicota.
Naprzód głos donośny, właściwszy na polu bitwy, aniżeli w kościele, następnie, nazwisko Monsoreau, zaledwie od kilku dni znane na dworze.
Wysoki mnich, w sukni z szerokiemi fałdami, przeszedł przez zgromadzenie i krokiem śmiałym wszedł na mównicę.
Chicot chciał ujrzeć twarz jego, lecz nie mógł...
— Dobrze rzekł do siebie — skoro nie możemy dojrzeć cudzych twarzy, to i naszej nie pokazujmy.
— Bracia! — zawołał, a Chicot po glosie poznał wielkiego łowczego — wiadomości z Anjou nie są zadawalniające; nie dla tego, abyśmy nie obudzali współczucia, ale brakuje nam reprezentantów.
Rozszerzenie nasze w tej prowincyi było powierzono baronowi de Meridor; ale ten starzec, rozpaczający po świeżej stracie jedynej córki, zaniedbał sprawę świętej Ligi i nie możemy nic liczyć na niego.
Co do mnie, przywiodłem trzech do zgromadzenia, za których jak za siebie ręczyć mogę, a o których ogół wyrzeknie, czy mają być przyjęci.
Szmer przebiegł po zgromadzonych a pan de Monsoreau zajął miejsce swoje.
— Bracie la Huriére — odezwał się znowu mnich, który poprzednio zadał pytanie — powiedz nam co zrobiłeś w Paryżu?
Mężczyzna z zapuszczonym kapturem, ukazał się na mównicy.
— Bracia — mówił — wiecie jak jestem przywiązany do świętej wiary, czego dałem dowód w dniach jej tryumfu.
Tak, bracia, od tej chwili mogę się poszczycić, że byłem jednym z wiernych wielkiego Henryka Gwizyusza i z ust samego pana de Besme, którego niechaj Bóg błogosławi, otrzymałem rozkaz nie przebaczania nikomu.
Prócz tego, moje poświęcenie dla świętej Ligi jest bez granic i mogę wymienić hugonotów z ulic Saint-Germain, l’Auxerrois, Arbre-Sec i pałacu Belle-Etoile, których poświęciłem.
Zaprawdę, nie pragnę ja boju jak dawniej, lecz sprawa świętej ligi jest celem życia mojego.
— Słuchajmy — rzekł do siebie Chicot — La Hurère był jak sobie przypominam, okropnym dla hugonotów i z tego wnosić można, co myśli liga zaszczycając go zaufaniem.
— Mów! mów! — zawołało wiele głosów.
La Hurière mając sposobność popisania się z wymową, co mu się rzadko zdarzało, namyślił się przez chwilę, chrząknął i zaczął:
— Jeżeli się nie mylę, bracia moi, nie tylko stłumienie rozdwojenia jest celem naszym, potrzeba, aby Francuzi w panujących nie mieli mną wyznawających relgię.
Mimo tego, bracia moi, co nas czeka? Franciszek II-gi tak gorliwy Monarcha, umarł bezdzietny; Karol IX-ty równie dbający o wiarę nie zostawił potomstwa; Henryk III-ci, którego sumienia nie chcę roztrząsać, zapewne dziec1 nie pozostawi; zatem korona przypadnie na księcia Andegaweńskiego, który nam nietylko nie zapewnia dynastyi, ale co więcej grozi obojętnością dla kościoła.
Tu wiele głosów przerwało mówcy, a między innemi wielki łowczy.
— Dla czego obojętnością, zkąd poszło to oskarżenie?
— Mówię obojętnością, bo nie zezwolił na ligę, chociaż brat jego uroczyście to przyrzekł.
— Jakto nie zezwolił? — odparł głos — nie ma nikt prawa w podejrzeniu mieć księcia.
— Prawda — rzekł la Hurière — będę jeszcze czekał; ale po księciu Andegaweńskim, gdy umrze, kto otrzyma koronę? nieprzyjaciel nasz, Hugonot, nowy Nabuchodonozor.
Tu w pośrćd szmeru, oklaski przerwały mówcy.
— Henryk de Bearn — rzekł dalej mówca — przeciw któremu zgromadziliśmy się, a który bawi się miłostkami i często do Paryża zagląda.
— Do Paryża? — wiele zawołało głosów — do Paryża! to niepodobna!
— Przybył tutaj — rzekł La Hurière — był tu, w czasie zgonu par; de Sauve i może jeszcze się znajduje.
— Biada Bearnczykowi! — krzyknęli zgromadzeni.
— Tak bezwątpienia, biada mu! — mówił La Hurière; jeżeli zamieszka w Belle-Etoile ja biorę go na siebie.
Dwa razy w jednej jamie lisa nie znajdzie; ale on ma przyjaciół i stanie u któregokolwiek.
Otóż liczbę tych przyjaciół zmniejszyć należy.
Nasze święte połączenie, nasza liga błogosławiona i uświęcona przez Grzegorza XIII-go!
Żądam tutaj, aby nie robiono z tego więcej tajemnicy, aby oddano listy kwartalnikom i dziesiętnikom dla rozniesienia ich po domach; którzy podpiszą, uważać ich będziemy za przyjaciół: którzy odmówią podpisów, tem samem okażą się jako nieprzyjaciele i skoro nawinie się druga sposobność, będziemy umieli z togo korzystać, aby złych od dobrych odłączyć.
Na tę przemowę, grzmot oklasków wybuchnął, a gdy powoli cichość nastała, poważny mnich, pokilkakroć zadający pytania, dał się znowu słjyzeć.
— Gorliwość brata La Hurière — rzekł — przez świętą Ligę będzie oceniona jak przynależy.
Nowe oklaski.
La Hurière skłonił się dziękując zgromadzeniu i schodząc z mównicy, uchylił się pod ciężarem tryumfu.
— Ha! ha!... — mówił do siebie Chicot — teraz wszystko widzę jak na dłoni. We względzie wiary mało mają, ufności w moim synku Henryku III-im, tem pewniej, że i par do Mayenne tu się wcisnął.
Panowie Gwizyusze w państwie, chcą mały uformować naród, nad którym panowania pragną; Henryk wielki jako żołnierz, weźmie wojsko; gruby Mayenne opanuje mieszczan, a kardynał kościół; tak więc nie długo czekając, mój synek spostrzeże, że ma tylko szkaplerz, a z nim mogą go do jakiego klasztoru wpakować.
Ale cóż u licha zrobią z księciem Andegaweńskim?
— Bracie Gorenflot — zawołał mnich, który poprzednio wielkiego łowczego i pana La Hurière przywoływał.
Czy zajęty myślami, któreśmy poprzednio objawiali, czy nieprzyzwyczajony do nazwiska i sukni kwestarza, Chicot nic nie odpowiedział.
— Bracie Gorenflot — powtórzył mały mniszek głosem tak piskliwym, że Chicot aż zadrżał.
— To jakiś cieniutki głosek — pomruknął — miałybyż tutaj i dzieci się znajdować?
— Bracie Gorenflot — zawołał znowu głosek piskliwy — czy cię tu niema?
— Przecież brat Gorenflot, to ja — rzekł do siebie Chicot — odezwijmy się. Jestem, jestem, mówił naśladując glos Gorenflota. Zadumałem się nad mową brata La Hurière i nie słyszałem, że mię wołano.
Szmer przychylny mowie La Hurièra dał czas przygotowania się Chicotowi.
Chicot mógł się nie odzywać na wezwanie Gorenflota, bo nikt nie odkrywał kaptura.
Ale ponieważ, jak sobie przypominamy, obecni zliczyli się i znali się nawzajem, położenie Chicota mogło stać się niebezpiecznem.
Nie wahał się dłużej.
Powstał, wszedł na mównicę i jak można najgłębiej zapuścił kaptur.
— Bracia — rzekł naśladując do złudzenia głos mnicha — jestem kwestarzem tego zakonu i jak wiecie, mogę się dostać do każdego mieszkania. Dobrodziejstwa tego używam na korzyść niebios. Bracia moi, prawił dalej, przypominając sobie wstęp mowy Gorenflota, którą mu nagle sen przerwał, bracia moi, dzień ten jest najpiękniejszym dla wiary. Mówmy bracia otwarcie, albowiem jesteśmy w domu bożym.
I cóż jest królestwo francuzkie? Ciało, jak święty Augustyn powiedział: „Omnis civitas corpus est”.
Jaki jest warunek dobrego bytu ciała? Zdrowie. Jak się utrzymuje zdrowie ciała. Umiarkowaniem.
Widoczna, że nieprzyjaciele nas; są za silni, skoro ich się lękamy, trzeba ich przeto osłabić, jak powtarzają wierni, od których znoszę jaja, mąkę, gęsi szynki i pieniądze.
Pozwoliwszy wznieść się szmerowi zadowolenia, znowu mówił:
— Zapewne mi kto zarzuci, że kościół nasz powinien być spokojnym, ale uważcie dobrze panowie, teologia mówi o pokoju, ale o jakim pokoju?... pokój sam do nas nie przychodzi, ale o niego postarać się trzeba.
Prócz tego bracia moi, mówiłem o kościele; a my nie samym jesteśmy kościołem.
Brat Monsoreau, który przed chwilą z takim mówił zapałem, zapewne ma sztylet u boku.
Brat La Hurière doskonale rożen obraca: „Veru agreste, lethiferum tamen instrumentum. ” Ja sam, moi bracia, ja Jakób Nepomucen Gorenflot nosiłem muszkiet w Hiszpanii i żywcem Hugonotów paliłem.
Była to dla mnie dostateczna zasługa i raju za nią się spodziewałem, gdy przyszło mi na myśl, aby dla czystości wiary, życie odmienić.
Druga część mowy większe jeszcze miała powodzenie i każdy podziwiał zasługi Gorenflota.
Po wielu oklaskach, Chicot pokłoniwszy się znowu zaczął:
— Pozostaje nam mówić tylko o naczelnikach, bo jakkolwiek pięknie jest pod zasłoną habitu wejść tutaj, to przecież jeszcze nie wszystko. Hugonoci śmiać się mogą z habitów i z was zarazem panowie, a dla nas nie tego wcale potrzeba.
Wszak żądamy panowie, upokorzenia nieprzyjaciół i to jak sądzę, można z dachów ogłosić.
Nie chodźmy po ulicach Paryża, jak procesya króla, która pokazuje wymuskane twarze i piękne stroje.
I któż da z was przykład, panowie? Oto, ja, ja Jakób Nepomucen Gorenflot, brat zakonu świętej Genowefy, biedny kwestarz, oto ja, pójdę, gdzie tylko będzie potrzeba, a pójdę nie lękając się śmierci.
Przemowa Chicota, odpowiadająca uczuciom wielu członków Ligi, którzy pragnęli temi samemi pójść drogami, co przed sześciu laty, w dzień świętego Bartłomieja, ożywiła serca tak dalece, że oprócz trzech zakrytych kapturów, całe zgromadzenie krzyczeć poczęło:
Wiwat Gorenflot!...
Zapał tem był większy, że zacny brat w nowem ukazał się świetle.
Aż do tej chwili uważany był, jako rozsądny, gorliwy, a umiarkowany; teraz, z owej pół drogi, brat Gorenflot wyskoczył nagle w szranki, przez co pojednany z wieloma, wzniósł się w pojęciach do stopnia Piotra pustelnika, który pierwszą ogłaszał krucyatę.
Nieszczęściem, albo szczęściem dla tego, co taki wzbudził zapał, jeden z trzech milczących mnichów, schylił się ku małemu mniszkowi, który za chwilę piskliwym głosem, po trzykroć powtórzył:
— Bracia!.. posiedzenie skończone.
Mnichy podnosząc się, przyrzekli sobie nawzajem, usłuchać głosu mężnego Gorenflota i powoli ku drzwiom zdążali.
Wielu zatrzymywało się przed mówcą, aby bratu kwestarzowi powinszować skutku piorunującej wymowy, lecz Chicot zważając, że mógłby być poznany, tak dla głosu, jak dla wzrostu, ukląkł i jak Samuel zdawał się zachwyconym.
Szanowano jego pobożność i każdy przechodząc spoglądał nań z uwielbieniem.
Mimo wszystkiego, Chicot chybił celu.
Opuścił bez pożegnania króla Henryka III-go, ujrzawszy księcia de Mayenne, i dla Mikołaja Dawid powrócił do Paryża.
Jakeśmy widzieli, podwójną zaprzysięgał zemstę, lecz żeby uderzyć na księcia z domu Lotaryngskiego, nieprzyjaznego królowi, za mało był znaczącym i musiał czekać cierpliwie, na pojawić się mogącą chwilę zemsty.
Zupełnie co innego było z Mikołajem Dawid, który był tylko adwokatem normandzkim; prawda, przebiegłym, który pierwej był żołnierzem niż prawnikiem, pierwej fechmistrzem niż wojakiem.
Chicot chociaż nie był fechmistrzem, robił dobrze bronią i pod jej opiekę, chciał oddać zemstę swoję.
Dlatego bacznie zaglądał pod kaptury, spodziewając się pod którym poznać Mikołaja.
Tak zajęty, widział, że wychodzący znowu musieli okazywać znaki furtyanowi, że zaś nie miał podobnego, zimny pot wystąpił mu na czoło.
Brat Gorenflot pokazał mu znak, za pomocą którego wejść było można, lecz zapomniał o tym, który wyjść dozwalał.
Chicot zszedłszy z mównicy, wmieszał się pomiędzy mnichów, aby ujrzeć znak, za pomocą którego dostać się było można na ulicę.
Wychyliwszy głowę, przekonał się, że znakiem tym jest moneta, z wyobrażeniem gwiazdy.
Nasz gaskończyk miał w kieszeń kilka sztuk monety, ale żadna nie miała piętna takiego.
Pojął natychmiast położenie swoje.
Skoro przyjdzie do drzwi i nie okaże gwiaździstej monety, poznają go, a chociaż w Luwrze miał swoje znaczenie, jako trefniś króla tutaj, może być zgubionym, dlatego też cofnął się, i wcisnął w konfesjonał, umieszczony pod filarem.
— Przytem — mówił do siebie Chicot — gdyby mię poznano, zgubię nietylko siebie, ale i mojego nierozważnego pana, którego kocham. Zapewne, lepiejby było powrócić pod „Róg obfitości”, ale to niepodobieństwo.
Tak rozumując, coraz bardziej wciskał się w konfesyonał.
Tymczasem mały mnich zawołał:
— Czy już niema nikogo?... bo zaraz drzwi będą zamknięte.
Żaden głos nie odezwał się. Chicot wyciągnął szyję i ujrzał kaplicę pustą, oprócz trzech zakapturzonych mnichów na środku nawy.
— Dobrze — pomyślał — niech tylko okien nie zamkną, dam sobie radę.
— Obejrzyjmy kościół — rzekł mały mnich z kobiecym głosem, do brata furtyana.
— A!... przeklęty — mówił Chicot do siebie — toż to mi będzie ciepło.
Furtyan zapalił świecę, i z małym mnichem zaczął kościół obchodzić.
Nie było chwili do stracenia.
Furtyan, ze świecą, miał właśnie około Chicota przechodzić i mógł go odkryć.
Schylił się więc aby głowy jego nie dojrzano.
Furtyan i mały mnich przeszli mimo.
— Cóż u licha! — myślał, czy tych trzech mnichów i ton mały będą nocować w kościele....
Niech tylko wyjdą, a postawię krzesła na ławkach, jak Pelion na Ossie i wyjdę oknem.
— Tak, oknem — powtórzył Chicot — ale z okna wyjdę na dziedziniec, a to przecież nie ulica. Lepiej podobno noc w konfesyonale przepędzić. Habit Gorenflota ciepły jest i nie będzie tak źle spać, jak to nieraz bywało.
— Zgasić lampy — odezwał się mnich mały. — Miech wiedzą wszyscy, że rada skończona.
Furtyan za pomocą długiego kapturka pogasił lampy w nawie, którą zupełna ogarnęła ciemność.
Następnie zgasił światła w chórze.
Tak więc, kościół został oświetlony bladym promieniem zimowego księżyca, który przez kolorowe szyby zaledwie się przedzierał.
Po zgaszeniu światła ucichł i szmer.
Dzwon uderzył północ.
— A to przyjemnie — rozmyślał Chicot — o północy być w kościele; na mojem miejscu. Henryk chybaby umarł ze strachu. Szczęściem, że nie tek trwożliwej jestem natury. Dobranoc ci, przyjacielu Chicocie!
Poprawiwszy się w konfesyonale, a następnie rozparłszy, aby być jak w domu, zmrużył powieki.
Już z dziesięć minut upłynęło, jak oczy zamknął a umysł w pół uśpiony wznosił się na chmurach myśli, gdy nagle odgłos miedzi rozległ się w kościele i drżący zginął w świątyni.
— Ha! — rzekł Chicot roztwierając oczy i nastawiając uszy — a tam co takiego?
W tym samym czasie, lampa na chórze niebieskawem zajaśniała światłem, a blask padł na trzech mnichów, jeszcze na środku nieporuszenie siedzących.
Chicot nie ze wszystkiem był wolny od zabobonnej trwogi; chociaż odważny, należał do epoki podań i legend przerażających.
Cicho położył na piersiach znak krzyża i mówił:
„Vade retro, Satanas!”
Lecz skoro światła na znak odkupienia nie gasły i trzech mnichów pozostało na miejscu, gaskończyk zaczął wierzyć, że światła są naturalne, a mnichy mają duszę i ciało.
Mimo tego, doznał drżenia, jak człowiek, który przebudzi się z trwogą.
W tej chwili, tafla, posadzki w chórze podniosła się do góry, i szary kaptur ukazał się nad otworem, następnie cały mnich, który stanął na marmurowej posadzce, a zanim tafla zawarła się powoli.
To widząc, Chicot zapomniał o strachach i począł domyślać się czego innego; włosy stanęły mu na głowie, wyobrażał sobie, że przeorzy i opaci, począwszy od Opata,
zmarłego roku 533 aż do Bouchina, powstali z grobów i szli po kolei, podnosić tafle posadzki.
Niedługo wyprowadzono go z błędu.
— Bracie Monsoreau — rzekł jeden z mnichów siedzących na środku, do tego, który się tak dziwnym pojawił sposobem, czy ten, na którego czekamy, przybył?...
— Tak jest — odrzekł pytany — czeka.
— Otwórzcie mu drzwi i niech wejdzie.
— Zapewne to jest komedya we dwóch aktach, a ja dopiero pierwszy widziałem — mówił Chicot do siebie.
I żartując sam z sobą, drżał, jakby w konfesyonaie pełno było kolców na siedzeniu.
Tymczasem brat Monsoreau zeszedł ze schodów, prowadzących z nawy do chóru i otworzył śpiżowe drzwi, wiodące do podziemnej świątyni.
Jednocześnie jeden z trzech, mnichów spuścił kaptur i ukazał wielką, bliznę, po której paryżanie poznawali swego katolickiego bohatera, czekając jego męczeństwa.
— A!... to wielki Henryk Gwizyusz — rzekł Chicot do siebie — ten po prawej, który błogosławił obecnych, to kardynał Lotaryngski, ten zaś na lewo, co mówi! do małego mniszka, to książę de Mayenne, mói przyjaciel; ale gdzież Mikołaj Dawid?...
Jakby na usprawiedliwienie przypuszczeń Chicota, mnichy po lewej i po prawej stronie, spuścili kaptury, ukazali głowy, wysokie czoła, i wzrok przenikliwy.
— Ah!.. znam was — rzekł Chicot.
— Teraz ciekawym, co wy tu robić i mówić będziecie.
W tej chwili, pan de Monsoreau przybył do spiżowych drzwi, które się przed nim otwarły.
— Czy myślałeś, że przyjdzie?... — zapytał mnich jeden drugiego.
— Nie tylko myślałem, ale byłem pewny, i dlatego mam pod habitem ampułkę.
Chicot będąc dość blizko, mógł wszystko widzieć i słyszeć, ujrzał też błyszczącą puszkę.
— Aha!.. — rzekł — będą kogoś namaszczać. — Bardzo byłem ciekawy tej ceremonii.
Tymczasem, ze dwudziestu mnichów, wszyscy zakapturzeni, weszli drzwiami podziemnej świątyni i stanęli w nawie kościoła.
Jeden, wiedziony przez pana de Monsoreau, usiadł w chórze, obok Gwizyuszów.
Mały mnich, który ukazał się na nowo, przyszedł wziąć rozkazy od mnicha po prawej stronie.
Książę Gwizyusz spojrzał po zgromadzeniu, o pięć szóstych mniej licznem, jak pierwsze, które podług wszelkiego prawdopodobieństwa było wyborowe i przekonał się, że nie tylko wszyscy oczekiwali, ale nadto oczekiwali niecierpliwie.
— Przyjaciele!... — odezwał się — czas drogi, prosto więc przystępuję do celu. Słyszeliście, bo myślę, że do pierwszego zgromadzenia byliście przypuszczeni, słyszeliście, mówię, przed chwilą, jak wniesiono oskarżenia o obojętność, przeciwko jednemu z książąt najbliższych tronu... Nadeszła chwila, aby owemu księciu oddać sprawiedliwość. Usłyszycie teraz i osądzicie, czy on zasługuje na te zarzuty czy odpowie oczekiwaniu brata Gorenflot.
Na to nazwisko, wymówione przez Gwizyusza, z tonem objawiającym złe zamiary dla wojowniczego zakonnika, Chicot nie mógł się wstrzymać od radości, którą ukryć się starał.
— Bracia! — mówił dalej Gwizyusz — książę, od którego nic nie mogliśmy się spodziewać, którego zezwolenia na Ligę trudno było wyjednać, ten sam książę jest tutaj.
Wszystkich spojrzenia zwróciły się na mnicha po prawej stronie książąt lotaryngskich, na stopniach stali stojącego.
— Mości książę — rzekł Gwizyusz, zwracając mowę do osoby, która była przedmiotem powszechnej uwagi, zdaje się, że wola Boga jest widoczną, skoro się z nami złączyłeś. Teraz książę, racz podnieść kaptur, aby wierni przekonali się o tem, co powiedziałem i czemu zapewne wierzyć nie śmieją.
Tajemnicza osoba, którą wyzwał Gwizyusz, e podniosła rękę do kaptura i zrzuciła go.
Chicot sądził, że ujrzy jakiego lotaryngskiego książęcia, lecz z wielkiem swojem zadziwieniem, zobaczył twarz księcia Andegaweńskiego rak bladą, że zdawała mu się twarzą posągu marmurowego.
— Ha! ha!... — rzekł Chicot — nasz braciszek nie próżnuje i dobrych mu się zachciewa rzeczy.
— Niech żyje książę Andegaweński!... — zawołali obecni Franciszek zbladł jeszcze bardziej.
— Nie lękaj się Mości książę — rzekł Gwizyusz — kaplica jest ustronna a drzwi dobrze zamknięte.
— Dobra ostrożność — mówił do siebie Chicot.
— Bracia — rzekł hrabia de Monsoreau, Jego książęcą mość pragnie przemówić do zgromadzenia.
— Słuchamy — odezwały się wszystkie głosy.
Trzej książęta lotaryngscy zwrócił się ku księciu Andegaweńskiemu i skłonili przed nim.
Książę Andegaweński oparłszy się o stolik, rzekł:
— Panowie, sądzę, że Bóg, który zdaje się nie raz nieczułym i głuchym na sprawy świata, bacznie patrzy na nas i gotuje lekarstwo na złe, jakie duma ludzka wyrządza.
Zaczęcie mowy księcia, równie jak jego charakter, było tajemnicze I dlatego, każdy czekał z naganą lub oklaskiem, aż Jego książęca mość jaśniej myśli swoje objawi.
Książę mówił dalej pewniejszym głosem:
— I ja rzuciłem oczami aa świat a nie mogąc go objąć słabem wejrzeniem, zwróciłem je na Francyę. I cóż w tem królestwie ujrzałem? Religię Chrystusa zachwianą w swych zasadach, prawdziwe sługi boże, wygnane i rozproszono. Zmierzyłem głębię przepaści i moja dusza, jak dusza proroka, ciężką uczula boleść.
Szmer zadowolenia przebiegł zgromadzenie. Książę objawił sympatyę dla cierpień kościoła, a to było niejakiem wypowiedzeniem wojny tym, którzy go udręczali.
— Wśród tego głębokiego smutku — mówił dalej książę — doszedł do mnie głos wielu szlachty, bogobojnych synów wiernych ojców, którzy pragnęli podeprzeć zachwiany ołtarz Spojrzałem w około siebie i zdawało mi się, że Bóg lud swój na dwie części rozdzielił. Z jednej strony byli źli i cofnąłem się od nich z oburzeniem, z drugiej, byli wybrani i padłem w ich objęcia. Bracia moi, oto jestem pomiędzy wami.
— Amen!... — rzekł cicho Chicot.
Zbyteczna ostrożność, Chicot mógł się głośno odezwać, a jego głos nie byłby słyszany w chaosie oklasków i brawa, które napełniły kaplicę.
Trzej lotaryngscy książęta, dawszy znak, uspokoili zgromadzenie, a następnie, kardynał powstał i odezwał się:
— Więc dobrowolnie książę do nas przybyłeś?
— Dobrowolnie.
— A kto Waszej książęcej mości doniósł o tem?
— Mój przyjaciel, człowiek gorliwy o religię, hrabia de Monsoreau.
— Teraz — rzekł z kolei książę Gwizyusz, gdy Wasza książęca mość z nami, racz więc powiedzieć, co myślisz dla dobra Ligi uczynić?
— Pragnę służyć katolickiej, rzymsko apostolskie] religii — odrzekł nowo nawrócony.
— Cóż u licha!... — myślał Chicot — na co się tu kryć z podobnemi rzeczami. Dlaczego nawet królowi po prostu o tem nie powiedzieć? Jemu samemuby się to podobało. Procesya, pokuty, inkwizycya, pale, zgoła jak w Hiszpanii. Ale to wszystko nic dla potomstwa nie pomoże. Wielką mam ochotę wyjść z konfesyonalu pokazać się księciu Andegaweńskiemu. Mów dalej kochany bracie, mów.
Książę Andegaweński, jakby posłuszny wezwaniu, zaczął:
— Ale interes religii, nie jest jedynym celem; ja przynajmniej inny jeszcze w tem widzę.
— Mów, mów braciszku i mnie to bardzo obchodzi — rzekł cicho Chicot.
— Jaśnie oświecony książę, słuchamy cię z największem zajęciem — odezwał się kardynał Gwizyusz.
— A serca nasze oddychają nadzieją, zakończył pan de Mayenne.
— Wytłomaczę się jaśniej — odrzekł książę, mierząc niespokojnem wejrzeniem ciemność kaplicy, jakby chciał się przekonać, czy jego wyrazy w niegodne nie wpadną uszy.
Pan de Monsoreau pojął niespokojność Księcia i upewnił go uśmiechem i znaczącem spojrzeniem.
— Kiedy szlachcic pomyśli co winien Bogu — mówił dalej książę Andegaweński zniżając głos, myśli zarazem...
— O swoim królu — poddał Chicot.
— O swoim kraju, kończył książę Andegaweński i pyta czy jego ojczyzna używa pomyślności, której spodziewać się ma prawo, bo szlachcic odbiera dobrodziejstwa naprzód od Boga, a następnie od kraju, którego jest synem.
Zgromadzenie klasnęło.
— A o królu, niema nawet i wzmianki — pomyślał Chicot.
— Ja zaś wierzyłem w to, co napisano na piramidzie Juvisy: „Bóg, honor i kobiety.”
— Pytam więc — kończył książę Andegaweński, którego kościste policzki gorączkowym pokrywały się rumieńcem, pytam więc, czy mój kraj używa pokoju i pomyślności na jakie zasługuję? W rzeczy samej, bracia moi, państwo podzielone jest pomiędzy stronnictwa, jedne jak i drugi i równie potężne. Dzięki słabości najwyższej, która mając działać na szczęście poddanych, pamięta o swoich prawach, ale na to aby źle czyniła jedynie. — Czy znamy źródło złego, czy tylko domyślamy się jego istnienia, złe dlatego nie zmniejsza się i ja śmiem oskarżać więcej ulubieńców króla niż jego samego. Dlatego panowie, jako wierny sługa, ołtarza i tronu, powinienem się połączyć z tymi, którzy pragną zniszczenia złego a głównie zguby przeniewierczych doradców. Otóż panowie, łącząc się z wami, to właśnie dla ligi uczynić zamierzam.
— Aha!... — mruknął Chicot — widać już uszko, ale uszko lisie.
Przemowa księcia Andegaweńskiego, która przydługą zdawać się może czytelnikom, oddzielonym od tej epoki przez trzy wieki, tak zainteresowała obecnych, że wielu ze słuchaczy zbliżyło się do mówiącego, aby jednego nie stracić wyrazu.
Widok począł być bardzo ciekawy.
Obecni w liczbie dwudziestu pięciu, do trzydziestu, z zapuszczonemi kapturami, pozwolili na raz ujrzeć swoje śmiałe i szlachetne obliczaj błyszczące ciekawością, gdy zebrani się w około jedynej lampy, oświetlającej scenę.
Wielkie cienie padły w rozmaite części gmachu, w którym obecna odbywała się scena.
W pośrodku widać było bladą twarz księcia Andegaweńskiego, którego kościste czoło zakrywało zapadłe oczy i którego otwór ust zdawał się jamą czaszki trupiej.
— Mości książę — odezwał się książę Gwizyusz — dziękując za wyrzeczone słowa, ręczę ci, że jesteś otoczony ludźmi przychylnemi nie tylko zasadom, jakie wyznałeś, ale nawet osobie Waszej książęcej mości.
Książę Andegaweński skłonił się i powstając potoczył okiem po zgromadzeniu.
— Jeżeli się nie mylę — mruczał Chicot — to wszystko co widziałem i słyszałem, jest tylko wstępem do jakiejś ważnej czynności.
— Mości książę — rzekł kardynał, który widział spojrzenie Franciszka — jeżeli lękasz się czegokolwiek, imiona otaczających cię, są pewną rękojmią.
Oto pan rządca d’Aunis, pan d’Entragues młodszy, pan Ribeirac i pan Lovarit, młodzieńcy szlachetni i waleczni. Oto jeszcze pan de Castillon, baron Lusignan, panowie Cruce i Leclerc, wszyscy przejęci uwielbieniem dla Waszej książęcej mości i pragnący walczyć pod tak wielkim przewodnikiem.
Czekamy z pokorą rozkazów Waszej królewskiej mości.
Książę Andegaweński nie mógł ukryć wzruszenia i dumy. Gwizyusze, tak zuchwali, mówią mu o pokorze.
Książę de Mayenne, zaczął:
— Wasza książęca mość z urodzenia i wrodzonej mądrości, powinieneś być naczelnikiem Ligi od ciebie czekamy objaśnienia, jak mamy postępować z przyjaciółmi króla.
— Nic prostszego — odpowiedział książę z rodzajem gorączkowego zapału, który u ludzi słabych zastępuje odwagę — nic prostszego powtarzam, jak nieużyteczne chwasty wyrwać z korzeniem ze zboża. Król otoczony jest nie przyjaciółmi. ale dworakami, którzy gubią jego, Francyę i religię.
— Tak jest — rzekł książę Gwizyusz stłumionym głosom.
— Prócz tego — odezwał się kardynał — dworacy niedozwalają nam przystępu do króla i zaprzeczają praw wypływających z urodzenia i stopni.
— Zostawmy innym — przerwał książę de Mayenne — służbę bożą, bo służąc Bogu, będą służyli jego wyznawcom. O ważniejszą tu rzecz chodzi! Są ludzie nieznośni, którzy nam się urągają i którzy lekceważą naszego ukochanego księcia.
Czoło księcia Andegaweńskiego czerwoność oblekła.
— Zniszczmy — mówił dalej Mayenne — tych ulubieńców, których król naszym kosztem bogaci i niech z nas każdy jednego weźmie na siebie. Jest nas tu trzydziestu, policzmy.
— Rozsądnie — odezwał się książę Andegaweński — a ty panie Mayenne dałeś dowody rozumu.
— Co było, to się nie liczy, odparł.
— A zatem Mości książę, trzeba nam się podzielić — wzniósł głos d’Entragues — ja na siebie biorę Quelusa.
— Ja Maugirona — dodał Livarot.
— A ja Schomberga — zakończył Ribeirac.
— Wybornie, wybornie — powtarzał książę — a ja mam jeszcze Bussego, który kilku weźmie na siebie.
— A my? a my?... wołali inni.
Pan de Monsoreau wystąpił.
— Otóż i wielki łowczy po swoję część przychodzi — pomyślał Chicot — który widząc, że to nie żarty, nie śmiał się wcale.
Chicot się mylił.
— Panowie — rzekł łowczy wznosząc rękę — proszę o głos. Mamy ludzi z postanowieniem i lękamy się szczerze mówić jedni do drugich. Pojmujemy rzeczy i kręcimy się w zaklętem kółku.
Dalej panowie, nieco odwagi, śmiałości i szczerości. Nie idzie tu o kochanków królewskich, tylko o łatwość zbliżenia się do jego osoby.
— Dalej! dalej!... — mówił Chicot do siebie wystrzeszczając oczy z konfesyonalu i natężając słuch. Dalej, dalej, słuchamy.
— To co nas wszystkich zajmuje panowie — ciągnął hrabia — to jest trudność, na której stanęliśmy. To co nam dają, trudno przyjąć, bo z tego Europa się śmieje, owe posty, pasye, uczty, rozpusta, trudne są do pogodzenia z sobą.
Nastąpiło głębokie milczenie i każdy ze słuchaczy uczuł się wzruszonym, jakby sam był mówcą.
Pan de Monsoreau widząc, że milczenie zadowolenia dowodzi, tak dalej prawił:
— Zdamy żyć pod niedołężnym panem w chwilach, gdy Hiszpania zapala stosy, kiedy Niemcy budzą swoich reformatorów, kiedy Anglia przecina idee i strąca głowy.. My śpiemy panowie, przebacz Mości książę, to wyrażenie, ale nasz monarcha, nie jest — panującym, lecz mnichem.
Po tych wyrazach, wybuch był tak gwałtowny, że trudno było poznać, czy to te same osoby, co przed godziną.
— Precz z Walezyuszem!... — zawołano — precz z Henrykiem, miejmy króla wojownika, samowładnego, byle nie mnicha.
— Panowie — odezwał się obłudnie książę Andegaweński, przebaczcie mojemu bratu. Miejmy nadzieję, ze nasze rady i nasza przychylność na dobrą naprowadzą go drogę.
— Kłam wężu, kłam — rzekł Chicot.
— Mości książę — rzekł Gwizyusz — może zawcześnie, ale słyszałeś szczerą myśl zgromadzenia. Nie idzie tu o związek przeciwko bearneńczykowi, który jest postrachem tchórzów, ani o obronę kościoła, który się sam utrzyma, ale idzie o wyzwolenie szlachty francuskiej. Długośmy się wstrzymywali uszanowaniem dla Waszej książęcej mości, długo wstrzymywała nas ta miłość, jaką mamy dla panującej rodziny, lecz gdy wiesz cele nasze, to co słyszałeś za wstęp uważaj.
— Co to ma znaczyć?... — zapytał książę drżący zarazem z niespokojności i dumy.
— Mości książę — rzekł Gwizyurz — połączyiśmy się, jak to powiedział wielki łowczy, nie dla zbijania teoryi, ale dla skutecznego działania. Dzisiaj wybraliśmy naczelnika godnego nas, a że zwyczaj każę, obranego obdarować, i my przygotowali dla ciebie dary.
Wszystkich serca zadrżały, najmocniej przecież księcia.
Pozostał jednak mnożący i nieruchomy, a bladość tylko zdradzała wzruszenie.
— Panowie — mówił Gwizyusz, biorąc z za siebie coś ciężkiego i podnosząc do góry, oto dar, który w imieniu waszem, składam u step księcia.
— Korona!... — zawołał książę zaledwie trzymając się na nogach — korona dla mnie, panowie?
— Niech żyje Franciszek III ci!... — zagrzmiał głos — który aż zatrząsł sklepieniem.
— Mnie? mnie?... — jąknął książę drżąc z radości i trwogi. Ale to niepodobna! Mój brat żyje, mój brat jest boskim pomazańcem.
— Strącamy go — rzekł książę — nim zaś Bóg uświęci nasz wybór, wszak są na to środki.
— Panowie — mówił książę — panowie!
— Mości książę — odezwał się z kolei kardynał, oto odpowiedź na zarzut Waszej książęcej mości; Henryk III-ci był pomazańcem boskina, a ty nim będziesz na jego miejscu. Oto świątynia równie godna poszanowania jak w Reims, bo tu spoczywają zwłoki świętej Genowefy, patronki Paryża: tutaj jest pogrzebione ciało Klodoweusza, pierwszego chrześciańskiego monarchy; a więc Mości książę, w tej świątyni, wobec posągu założyciela monarchii francuzkiej, ja, książę kościoła, którego mogę się spodziewać być naczelnikiem, ja mówię Waszej książęcej mości, że masz być namaszczonym, olejem przysłanym przez Grzegorza XIII-go. Mianuj przyszłego arcybiskupa, i Kotenabla a w tej chwili będziesz namaszczonym na króla, brat zaś twój będzie uważany, jako przywłaszczyciel. Dziecię, zapal świece na ołtarzu.
Natychmiast, mały mnich, który pewnie tylko tego oczekiwał rozkazu, wyszedł z zakrystyi i w jednej chwili pięćdziesiąt świec zajaśniało.
Ujrzano wtedy na ołtarzu mitrę, jaśniejącą drogiemi kamieniami i miecz bogato ozdobny.
Mitrą była infuła biskupia, miecz zaś dla Konetabla.
Wśród ciszy, organ przebudził się i zanucił „Veni Creator”.
Rodzaj niespodzianki przygotowanej przez książąt Lotaryngskich, której się książę Andegaweńsk nie spodziewał, głębokie na wszystkich sprawił wrażenie.
Mężni unosili się, słabi czuli się odważnymi.
Książę Andegaweński wzniósł głowę i krokiem pewnym postąpił do ołtarza, lewą ręką wziął mitrę, prawą ujął miecz i zwróciwszy się do kardynała, mitrę włożył na jego skronie a miecz księciu przypasał.
Oklaski jednozgodne powitały ten czyn, tem mniej spodziewany, że znano wahający się charakter księcia.
— Panowie — przemówił książę do obecnych — skoro zostanę królem, wy wszyscy zostaniecie pasowani na rycerzy.
— Śliczna sposobność dostania niebieskiej wstęgi — pomyślał sobie Chicot.
— Podobno nie napotkam podobnej, a i tej wyrzec się muszę.
— Najjaśniejszy panie, racz przystąpić do ołtarza — odezwał się kardynał Gwizyusz; panowie de Monsoreau, Ribeirac, d’Entragues i Livarot zajmijcie miejsca, które wam nowy stopień nadaje.
Każdy z wymienionych pośpieszył na miejsce ceremonii namaszczeniu.
— Panowie — rzekł książę — wnieście do mnie swe prośby, a będę się starał, aby wszyscy byli zadowoleni.
Tymczasem, kardynał przebrawszy się, w sukniach pontyfikalnych, z świętą ampułką, ukazał się przy ołtarzu.
Mały mnich podał Ewangelię i krzyż.
Kardynał wziąwszy oboje, kazał księciu Andegaweńskiemu ręce na księdze położyć.
— W obec Boga — mówił książę — przysięgam czcić świętą religię, jak na chrześcijańskiego monarchę przystoi, Tak mi Boże dopomóż i święta Ewangelio!
— Amen!... — odpowiedzieli obecni.
— Amen!... — powtórzyło echo — zdające się pochodzić z głębi kościoła.
Książę Gwizyusz wykonywający obowiązki Konetabla, postąpił na trzy stopnie ołtarza i złożył na nim miecz do poświęcenia.
Kardynał wyjął go z pochwy i wziąwszy za klingę podał królowi.
— Najjaśniejszy panie — rzekł — weź ten miecz z błogosławieństwem Pana, abyś nim przez moc Ducha Świętego opierał się nieprzyjaciołom, bronił wiary i powierzonego twoim rządom królestwa. Weź ten miecz, abyś nim wymierzał sprawiedliwość, abyś bronił wdowy i sieroty i krzywdy wynagradzał Weź go, abyś nim walcząc, okryty sławą, panował z tym, którego wyobrażasz na ziemi i który króluje od wieków z Ojcem, Synem i Duchem Świętym.
Książę tak zniżył miecz, aby koniec dotknął posadzki i ofiarowawszy go Bogu, oddał księciu Gwizyuszowi.
Mały mnich przyniósł poduszkę, na której książę Andegaweński przykląkł.
Kardynał z ozdobnej puszki, końcem szpilki złotej, dobył troszkę oleju świętego powlókł nim patynę.
Z patyną w lewej ręce miał dwie przemowy.
Następnie wziąwszy olej święty na wielki palec, namaścił głowę króla, mówiąc:
„Ungo te in regem de oleo sanctificato in nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti.”
Mały mnich obtarł olej chustką haftowaną złotem.
Kardynał wziąwszy koronę w obie ręce, zniżył ją nad głowę księcia.
Książęta Mayenne i Gwizyusz zbliżyli się, aby ją utrzymać nad głową.
Kardynał błogosławiąc, mówił:
„Bóg cię uwieńcza koroną chwały i sprawiedliwości.”
Następnie włożywszy księciu koronę na głowę:
— Przyjm tę koronę — rzekł — w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.
Książę Andegaweński czując koronę na głowie, dotknął jej ręką.
Mały mnich zadzwonił i wszyscy skłonili głowy; podnieśli je przecież nie długo i wznosząc miecze, zawołali:
— Niech żyje król Franciszek III-ci!...
— Najjaśniejszy Panie — mówił kardynał do księcia Andegaweńskiego — od dzisiaj zaczynasz panować, bo jesteś namaszczony w imieniu Papieża Grzegorza XIII-go.
— Panowie!.. — odezwał się książę Andegaweński, powstając z dumą i powagą — nigdy nie zapomnę imion obywateli, którzy mię pierwsi godnym tronu uznali. Teraz żegnam was panowie, życząc boskiego błogosławieństwa.
Kardynał i książę Gwizyusz skłonili się, lecz Chicot widział ze swojego ukrycia, że gdy Mayenne odprowadzał króla, książęta Lotaryngscy uśmiechali się ironicznie.
— Co to ma znaczyć?... — zapytał siebie gaskończyk.
Książę Andegaweński wszedłszy na schody podziemnego kościoła, znikł w ciemnościach.
Za nim udali się obecni, oprócz trzech braci, którzy poszli do zakrystyi.
Furtyan gasił świece na ołtarzu.
Mały, mnich zamknął drzwi od podziemnej świątyni i kościół jedną tylko lampą pozostał oświetlony.
Chicot podniósł się, ażeby wyprostować nogi.
Ze wszystkiego wnosił, że to posiedzenie było ostatnie, że zaś druga wybiła, chciał na resztę nocy uczynić przegotowania.
Lecz z wielkiem swojem zdziwieniem, kiedy w spiżowych drzwiach usłyszał zakręcenie dwukrotne klucza, trzej Lotaryngscy książęta wyszli z zakrystyi, ale tym razem w zwyczajnych sukniach.
Mały mniszek zobaczywszy ich, parsknął tak szczerym i wesołym śmiechem, że Chicot także śmiać się musiał, niewiedząc nawet z czego.
Książę de Mayenne zbliżył się do schodów.
— Nie śmiej się tak głośno, moja siostro — rzekł — zaledwie wyszli, mogą cię usłyszeć.
— Jego siostra!.. — pomyślał Chicot, w nowe przechodząc podziwienie — a to ten mniszek kobieta?..
Wrzeczy samej, mały zakonnik odsłonił kaptur i dozwolił widzieć piękną i dowcipną główkę kobiety, jakiej nawet Leonardo da Vinci nie stworzył.
Czarne oczy, iskrzące złośliwością, gdy rozszerzały soczewkę przybierały surowy i straszny wyraz.
Mała, rumiana twarzyczka, nosek kształtny, zaokrąglona bródka, kończąca doskonały owal twarzy, dwa czarne luki nad oczyma, składały ową piękność.
Była to siostra panów Gwizyuszów, pani de Montpenisier, niebezpieczna syrena, umiejąca pod suknią mnicha ukryć ułomność wyższej jednej łopatki i skrzywienie nogi prawej, na którą lekko utykała.
Dzięki ułomnościom, dusza szatana zamieszkała w tem ciele, któremu Bóg dał twarz anioła.
Chicot poznał ją, albowiem widywał u królowej Ludwiki de Vandemont, jej krewnej, i sądził, że wielka odsłoni mu się tajemnica, tem pewniej, że i trzej bracia pozostali.
— A!... mój bracie kardynale — mówiła księżna w spazmatycznej wesołości — jakiegoż świętego udajesz człowieka. Na chwilę zatrwożyłeś mię, bo myślałam, że wszystko robisz na prawdę; on także pozwolił się namaszczać i koronować. Jak też pod koroną wyglądał!..
— Mniejsza oto — rzekł książę — mamy czegośmy chcieli i Franciszek nie ma się o co teraz troszczyć. Monsoreau widać miał jakiś wtem interes, że tak daleko rzeczy posunął, a my możemy być pewni, że jak La Mola i Coconnasa, nie opuszczą nas w połowie drogi na rusztowanie.
— Ha!... ha!... — rzekł Mayenne — jest w droga, na którą nie łatwo posłać książąt naszej dynastyi i zawsze będzie bliżej z Luwru do Opactwa Ś-tej Genowefy, niż z Ratusza na plac de Grève.
Chicot zrozumiał, że żartowano z księcia Andegaweńskiego, a że go nie bardzo lubił, byłby za to uściskał Gwizyuszów, a może najchętniej panią de Montpensier.
— Powróćmy do rzeczy — mówił kardynał. Wszak wszystko dobrze zamknięte?...
— Ręczę za to — odpowiedziała księżna — zresztą mogę zobaczyć.
— Nie, nie — odrzekł książę — musisz być strudzona biedaczko.
— Bynajmniej jakie to wszystko było zabawne!...
— Mayenne, mówisz, że tu jest?... — zapytał książę.
— Tak.
— Nie widziałem go.
— Musiał się ukryć.
— A gdzie?...
— W konfesyonale.
Słowa te obiły się o uszy Chicota, jak sto tysięcy trąb w Apokalipsie.
— Któż tam ukryty w konfesyonale?... — zapytał, poruszając się — ja tu nie widzę nikogo.
— Zatem wszystko widział i słyszał?... — zapytał książę.
— Cóż to szkodzi, alboż nie do nas należy?...
— Przyprowadź go, Mayenne.
Mayenne skierował się wprost do konfesyonału, zamieszkałego przez Chicota.
Gaskończyk, jakkolwiek odważny, zadrżał z przestrachu i zimny pot polał mu się z czoła.
— A!.. — rzekł do siebie, usiłując z pod fałdów habitu odpasać szpadę — nie chcę umrzeć niegodnie, dalej naprzód!.. Ponieważ sposobność się nadarza, zabijmy, za nim sami zginiemy.
I chcąc dokonać zamiaru, dobył szpady, gdy głos księżny się odezwał:
— Nie w tym, nie w tym!.. Mayenne; na lewo dalej.
— Aha!... — rzekł książę, który już ręką dotykał konfesyonału Chicota i teraz nagle zwrócił się w przeciwległą stronę.
— A któż tam u dyabła siedzi?... — rzekł z ciężkiem westchnieniem Chicot.
— Wyjdź, panie Mikołaju Dawid — rzekł Mayenne — jesteśmy sami.
— Na wasze usługi — odpowiedział mężczyzna, wychodząc z konfesyonału.
— Otóż, panie Mikołaju, znalazłem cię!... — rzekł Chicot do siebie.
— Wszak wszystko widziałeś i słyszałeś? — zapytał książę Gwizyusz.
— Ani jednego nie straciłem wyrazu i wszystko, Mości książę, będę pamiętał.
— Zatem będziesz mógł donieść o wszystkiem posłowi Grzegorza XIII-go?...
— Najdokładniej.
— Mój brat mi mówił, że podobno cudowne rzeczy uczyniłeś... Opowiadaj, słuchamy.
Kardynał i księżna zbliżył1 się ciekawie.
— Trzej książęta i siostra ich uformowali grupę, oświeconą bladym promieniem lampy.
Mirołaj Dawid stal od nich o trzy kroki.
— Uczyniłem, co przyrzekłem, Mości książę — mówił — to jest, znalazłem środek osadzenia cię na tronie francuskim.
— I oni!... — zawołał Chicot — jak widzę, wszyscy mają ochotę na tron francuski!
Wesołość powróciła Chicotowi, a to z trzech ważnych przyczyn.
Naprzód, umknął wielkiego niebezpieczeństwa, bo go nie poznano; następnie, odkrył zmowę: nakoniec, znalazł środek zgubienia dwóch nienawistnych ludzi: Mayenna i Dawida.
— Drogi, kochany Gorenflot — szepnął — jakąż ci jutro sprawię wieczerzę za habit twój!
— Jeśli przywłaszczenie nadto będzie krzyczące, musimy się wstrzymać od tego środka — mówił Henryk Gwizyusz — niechcę mieć przeciwko sobie wszystkich chrześcijańskich monarchów.
— Właśnie o tem myślałem — rzekł adwokat, kłaniając się księciu i wiodąc okiem po zgromadzonych.
— Nie tylko w sztuce robienia bronią biegły jestem, jak nieprzyjaciele moi utrzymują, ale nadto znam prawo i teologię; według nich wyprowadziłem genealogię i dowiodłem, że Walezyusze są, boczną linią uzurpatorską.
Ufność, z jaką Mikołaj Dawid wydeklamował ową przemowę, rozjaśniła twarz pani de Montpansier, wznieciła ciekawość w kardynale i księciu de Mayenne, a wygładziła czoło Gwizyusza.
— Trudno — odezwał się — aby dom Lotaryngski, jakkolwiek świetny, mógł przewyższyć w prawach Walezyuszów.
— To jednak dowiedzione, mości książę — rzekł pan Mikołaj, podnosząc habit, aby z pod niego wydostać ogromny zwój pargaminów.
Książę wziął pakiet podany.
— Co to jest?... — zapytał.
— Drzewo genealogiczne domu Lotaryngskiego.
— Którego pniem...
— Jest Karol Wielki, mości książę.
— Karol Wielki!.. — krzyknęli trzej bracia z niedowierzaniem, które przecież miało niejaki wyraz zadowolenia — to niepodobna!.. Pierwszy książę Lotaryngski, był współczesnym Karolą Wielkiego, nazywał się Ranier, i nie był nawet krewnym tego welkiego cesarza.
— Pozwól, Mości książę — rzekł Mikołaj. — Pojmujesz, że nie szukałem takiej kwestyi, aby ją jednem cięciem rozpłatać. To, co ci potrzeba Mości książę, może się wyjaśnić procesem, który zajmie lud i parlament. A więc patrz, mości książę!.. Ranier, pierwszy książę Lotaryngski, współczesny Karola Wielkiego.
— Guilbert jego syn, współczesny Ludwika Debonnaire.
— Henryk, syn Guilberta, współczesny Karola Łysego.
— A... — rzekł książę Gwizyusz.
— Proszę o chwilę cierpliwości. Bona...
— Tak — rzekł książę — córka Ricina, drugiego syna Raniera.
— Zaślubiona...
— Tak, zaślubiona Karolowi Lotaryngskiemu, synowi Ludwika IV-go, króla francuskiego.
— Karolowi Lotaryngskiemu, synowi Ludwika IV-go — powtórzył Dawid.
— Teraz uważaj, Mości książę: Brat Lotaryusza był pozbawiony korony, przez Hugo-Kapeta,
— Tak, tak — odezwał się razem książę i kardynał.
— Mów dalej — rzekł Gwizyusz — widać tu jakieś światełko.
— Karol Lotaryngski, był spadkobiercą po swoim bracie Lotaryuszu, po wygaśnięciu jego linii, linia Lotarjngska wygasła, zatem wy tylko jesteście właścicielami korony francuskiej.
— Proszę — pomyślał Chicot — nie wiedziałem, że to taka zjadliwa gadzina.
— Cóż ty na to mój bracie?... — zapytali razem kardynał i książę de Mayenne.
— Mówię — odrzeł Gwizyusz — że we Francyi jest prawo, zwane Salickiem, które niweczy nasze pretensye.
— Tegom się od ciebie, Mości książę, spodziewał — zawołał Dawid z zadowoleniem miłości własnej — ale jakiż pierwszy przykład dało prawo Salickie?...
— Wstąpienie na tron Filipa Walezyusza, z krzywdą Edwarda Angielskiego.
— Kiedy to było?...
Gwizyusz zaczął szukać w pamięci.
— Roku 1328 — rzekł bez wahania kardynał.
— To jest 341 lat po przywołaniu Hugona Kapeta, 240 lat po wygaśnięciu linii Lotaryngskiej. Zatem od lat 240 wasza rodzina miała prawo do korony francuskiej, zanim prawo Salickie ustanowiono. Wszak wszyscy wiedzą, że prawo wstecz nie obowiązuje.
— Zręcznym jesteś parne Mikołaju Dawidzie — rzekł Gwizyusz, spoglądając na adwokata z rodzajem podziwu, pomieszanego ze wzgardą.
— To bardzo dowcipnie, zrobił uwagę kardynał.
— To pięknie — rzekł Mayenne.
— To cudowne — odezwała się księżniczka — otóż jestem z panującej familii, nie pójdę za mąż chyba za cesarza niemieckiego.
— Panie — rzekł cicho Chicot — zawsze cię o jedno prosiłem: „Nec nos inducas in tentationem et libera nos ab avocatibus.”
Książę Gwizyusz sam jeden się zamyślił.
— I mówić, że podobne wybiegi są dla mnie stosowne — rzekł. — Myśleć, że lud nim będzie posłusznym, obejrzy genealogię, i równie jak on będzie chciał w nią wierzyć.
— Masz słuszność Henryku, gdyby szlachetność oblicza tworzyła królów, ty dziesięć koronbyś dźwigał. Lecz ważną jest rzeczą, jak mówi pan Dawid, przeprowadzi proces, który gdy się powiedzie, nasz herb nie zawstydzi, herbów innych tronów.
— A więc ta genealogia jest dobra — rzekł Henryk Gwizyusz wzdychając — oto dwieście talarów, które mój brat de Mayenne dla ciebie panie Dawidzie, zażądał.
— A oto drugie dwieście — dodał kardynał — za nową przysługę, jakiej od ciebie będziemy wymagać.
— Jestem na usługi Waszej eminencji — odrzekł Dawid, iskrzącemi oczyma patrząc na złoto.
— Nie możemy polecić ci, ażebyś sam z tą genealogią udał się do Rzymu po zatwierdzenie, bo nadto jesteś małym, abyś się dostał do Watykanu.
— Niestety!... — mówił Mikołaj Dawid — wielkie mam serce, to prawda, ale niskiego jestem rodu. Gdybym był chociaż szlachcicem!
— Ciszejbyś był, rozbójniku — rzekł Chicot.
— Szkoda — mówił kardynał — zatem to poselstwo musimy poruczyć Piotrowi de Gondy.
— Pozwól bracie — odezwała się księżna — Gondy mają dowcip, to pewna, ale na ich dumę tylko liczyć można, którą nasycić może zarówno Henryk, jak Gwizyusz.
— Ludwiku, nasza siostra ma słuszność, zabrał głos książę Mayenne; możemy zaufać Piotrów: Gondy, równie jak Dawidowi, który nam jest przychylny i z którym w razie zdrady możemy sobie poradzić.
Ta szczerość rzucona w twarz adwokatowi, szczególny wpływ na nim wywarła, bo z przestrachu konwulsyjnie śmiać się zaczął.
— Mój brat Karol żartuje — rzekł Henryk Gwizyusz do bledniejącego adwokata — o twojej zaś wierności nikt z nas nic powątpiewa, nic w jednej sprawie dałeś już tego dowody.
— A osobliwie w mojej — pomyślał Chicot pokazując pięści nieprzyjaciołom.
— Bądź spokojny Karolu i ty Katarzyno, naprzód pomyślałem o wszystkiem. Piotr de Gondy zawiezie genealogię do Rzymu, ale pomieszaną z innymi papierami tak, że nie będzie wiedział co wiezie. Papież zatwierdzi albo odrzuci, a Gondy o niczem wiedzieć nie będzie i powróci do Francyi przywożąc ją potwierdzoną, lub odrzuconą. Ty Mikołaju Dawidzie, jednocześnie z nim wyjedziesz i będziesz go czekał w Chalons, Lyonie, albo Avignionie, stosownie, jak cię zawiadomimy. Tak więc, ty tylko będziesz wiedział o naszych zamiarach i ty sam możesz się szczycić naszem zaufaniem.
Dawid skłonił się.
— Ale pod jakiemi warunkami, to wiesz kochanku — pomruknął Chicot — bądź spokojny, przysięgam ci na zwłoki świętej Genowefy, pomiedzy dwoma stoisz szubienicami, z tych zaś najpewniejsza ta, którą ja tobie gotuję.
Trzej bracia podali sobie ręce i uścisnęli siostrę, która im przyniosła habity, pozostawione w zakrystyi; następnie, pomógłszy im przywdziać tajemnicze stroje, zapuściła kaptur na oczy i poszła przed nimi aż do drzwi, gdzie czekał furtyan.
Dawid szedł na ostatku, potrząsając pieniędzmi.
Furtyan zatrzasnął rygle i powróciwszy do świątyni, zgasił jedyną w chórze lampę: kościół zaległa ciemność, która strachem przejęła Chicota.
Łoskot sandałów oddalającego się mnicha, cichł powoli, w ostatku skonał.
Pięć minut, zdające się wiekiem Chicotowi, minęły spokojnie.
— Dobrze — myślał gaskończyk — teraz zapewne wszystko skończone; trzy akty odegrano i aktorzy się rozeszli... Dosyć komedyi, jak na dzisiaj.
I Chicot, który myślał noc przepędzić w kościele, dopóki widział poruszające się groby, teraz lekko otworzył drzwiczki od konfesyonału i wysunął trwożliwie nogę.
Patrząc po wszystkich stronach kościoła, widział gdzieś drabinę przeznaczoną do czyszczenia okien. Po ciemku, poszedł do owego kąta, namacał ją i przystawił do jednego z okien.
Przy świetle księżyca poznał, że okno wychodziło na cmentarz, zkąd było wyjście na ulicę Bordelle.
Otworzył okno, i usiadłszy na murze, silnie i zręcznie przeciągnął na drugą stronę drabinę.
Zszedłszy z okna ukrył drabinę w żywym płocie cmentarza i przez mur, który nieco naruszył, wybiegł na ulicę.
Tu dopiero całemi odetchnął piersiami.
Poczuwszy świeże powietrze, skierował się ku ulicy Ś-go Jakóba, z kąd przybył pod „Róg obfitości.”
Na mocne i śmiałe kołatanie, sam pan Klaudyusz Bonhommet otworzył.
Był to człowiek wiedzący o tem, że każdą przysługę płacić należy i dlatego nie gniewał się, gdy go w nocy budzono.
Poznał zaraz Chicota, chociaż był przebrany.
— A! to ty panie, witam cię.
Chicot dał mu talara.
— A brat Gorenflot? — zapytał.
Uśmiech rozjaśnił twarz oberżysty, postąpił ku gabinetowi i otworzywszy drzwi, rzekł:
— Patrzaj pan?
Brat Grorenflot chrapał swobodnie w tem samem miejscu, w którem go Chicot zostawił.
— Mój przyjacielu — pomyślał gaskończyk dziwne rzeczy śnić ci się musiały.
Nazajutrz rano, prawie o tej samej godzinie, biedy brat Gorenflot ubierał się w habit, czytelnik jeśli zna drogę z Paryża do Angers, mógłby ujrzeć pomiędzy Chartres i Nogent, dwóch jeźdźców, których konie rżały wesoło, jakby swoje myśli tym sposobem chciały podzielać.
Jeźdzcy ci przybyli wczoraj do Chartres, prawie o tym samym czasie, na spienionych rumakach.
Jeden z nich upadł na placu przed katedrą, w chwili, gay nabożni szli na mszę.
Był to widok tem ciekawszy, że jeźdzcy nie troszczyli się zupełnie o konia, jakby to był muł najpodlejszy.
Wielu zauważyło, bo mieszczanie z Chatres bardzo są ciekawi, że jeden z jeźdzców, a miał to być wyższy, wcisnął w rękę talara hotelowemu słudze i że obadwaj w pół godziny wyjechali na świeżych koniach, wypiwszy tylko po szklance wina grzanego.
Wybiegłszy na pole, jeszcze chłodne, ale błyszczące sasankami, owemi zwiastunami wiosny, wyższy jeździec zbliżył się do mniejszego i rzekł roztwierając ramiona.
— Moja droga, uściśnij mię swobodom, bo teraz nie mamy się czego lękać.
Wtedy pani de Saint-Luc, albowiem ona to była owym mniejszym jeźdzcem, zgrabnie przechylona, z pod szerokiego płaszcza wychyliła ręce, wsparła je na ramieniu towarzysza i zatapiając wzrok w jego twarzy, żądaną udzieliła pieszczotę.
Ta pewność, o jakiej mówił pan de Saint-Luc swej żonie, następnie czuły jej całus, ztąd wypłynęły, że nasi podróżni popasali w Courville, cztery mile od Chartres, gdzie wypoczęli doskonale.
Tam zatrzymali się cały dzień i noc, tajemniczo ukryci w małej izdebce, gdzie kazawszy sobie podać śniadanie, prosili gospodarza, aby mając wzgląd na ich strudzenie, niebudził aż o świcie.
Tego więc poranku napotykamy państwa de Saint-Luc na drodze z Chartres do Nogent.
Tego dnia, ponieważ spokojniejsi byli niż wczoraj, zaczęli podróżować nie jak zbiegi, nie jak kochankowie, ale jak studenci, którzy chętnie na każdym zatrzymują się punkcie, zbierają kwiatki, kamyki i z rozkoszą ścigają oczyma każdego ptaszka, lub zająca.
— Jak to dobrze zależeć od siebie!... — zawołał nagie Saint-Luc. Czy ty to czujesz Joasiu?
— Ja — odpowiedziała z wesołym śmiechem młoda kobieta — ja nigdy wolną niebyłam pierwszy raz w życiu przebiegam tyle przestrzeni ile chcę i biorę w piersi tyle powietrza, ile mi trzeba.
Mój ojciec był podejrzliwy, matka dom tylko lubiąca.
Nigdy nie wychodziłam bez guwernantki, dwóch pokojowych i wielkiego draba, lokaja. Nawet nie przypominam sobie, abym biegała od tego czasu, jak byłam dzieckiem i z dobrą Dyaną bawiłam się w Meridor. O! wtedy przez pola, łąki, krzaki biegałyśmy dowoli, aż nieraz drżące zatrzymywałyśmy się, przestraszone biegiem łani lub sarny. O! ty mój drogi, ty musiałeś być wolny?
— Ja, wolny?
— Zapewne, jak mężczyzna.
— Nigdy, wychowany przy księciu Andegaweńskim, wywieziony z nim do Polski, sprowadzony do Paryża, zmuszony zawsze być z nim, ścigany gdy się chciałem na chwilę oddalić i przymuszony słuchać owego płaczliwego głosu:
— Saint-Luc, mój przyjacielu, ja się nudzę, pójdź nudzić się ze mną. Wolny! tak; a ta
sznurówka, która mię ustawicznie ściskała, a ta wykrochmalona kryza, która mi obcierała szyję, a owe wypomadowane włosy, które nabierały kurzu, a ten kapelusz przybity szpilkami do mojej głowy. O! moja Joasiu, ja jeszcze mniej byłem od ciebie swobodny. To też patrzaj jak korzystam z wolności. Jakież to szaleństwo, nie żyć tak jak chcemy!...
— A gdyby nas pochwycono i wsadzono do Bastylli?... — zagadnęła z trwogą młoda kobieta oglądając się.
— Nic tak złego, gdyby nas razem zamknięto; wszak wczoraj przez cały dzień byliśmy zamknięci, a przecież nie nudziliśmy się.
— Saint-Luc, nie igraj, bo gdyby nas pochwycono, pewno nie bylibyśmy razem.
I młoda kobieta zarumieniła się, mówiąc:
— Saint-Luc, znowu się ukryjmy.
— O! bądź spokojna Joasiu.
— Przybywszy na miejsce, będziemy już bezpieczni; o! gdybyś ty znał Meridor, jego wielbię dęby, które zdają się kolumnami podpierającemi niebo, jego strumienie, płynące z cicha pod miłą oku zielonością; jego stawy, pola, łąki, kwiaty, murawy, gołębniki i ule pełne pszczół. Wśród tylu piękności, gdybyś ujrzał królowę, wróżkę ogrodów Armidy, dobrą, śliczną i nieporównaną Dyanę, której serce jest dyamentem w oprawie złotej, tybyś ją pokochał mój drogi.
— Kocham ją teraz nawet, bo ona ciebie kochała.
— Jestem pewna, że kocha mię jeszcze. O! Dyana nie zmienia się w przyjaźni. Wyobraź sobie, jak swobodne pędziłyśmy życie w owem gniazdeczku ze mchu i kwiatów, które na nowo wiosna zazieleni!.. Dyana zarządza domem ojca, starego barona de Meridor i o nic troszczyć nam się nie trzeba. Baron, jest to wojownik z czasów Franciszka I-go, dzisiaj już słaby, nieobraźliwy, albowiem dawniej był silny i mężny. Dla zwycięzcy z pod Marignan i z pod Pawii, Dyana jest jedynem szczęściem. Możemy mieszkać w Meridor a on nawet o tem wiedzieć nie będzie. A gdyby wiedział? zadowolimy go mówiąc, że jego Dyana jest najlepszą, a Franciszek I-szy największym wodzem swojego czasu.
— A to pięknie — rzekł Saint-Luc — ja przewiduję sprzeczki.
— Jakto?
— Pomiędzy mną, a baronem.
— O co! o króla Franciszka?
— Nie; pozwalam, niech sobie będzie najpierwszym wodzem, ale że nie Dyana najlepsza...
— A któż?
— Ty.
— Przecież jestem twoją zoną.
— Czy pojmujesz moje życie — mówiła dalej Joanna. Rano, wybiegamy do lasku, z pawilonu, w którym mieszkałyśmy. O! dobrze pawilon ten pamiętam; dwie wieże złączone z sobą budynkiem z czasów Ludwika XII-go, architektura cudowna, którą i ty polubisz, bo chwalisz koronki i kwiaty. Z okien, widok spokojny i smętny na wielkie lasy niezmierzone okiem, a w alejach widać pasące się jelenie i sarny, z przeciwnej strony, rozciągają się obszerne pola, widać wsie z czerwonemi dachami i białemi murami, a na Loarze, przy słońcu, ludzie i statki. Oprócz tego, będziemy mieli o trzy mile jezioro i na niem łódki; konie, psy, które gdy gonią, stary baron pyta: Dyano, słyszysz? to Astrea i Flegaton...
— Niech gonią mój ojcze — odpowiada dziewica.
— Spieszmy się Joasiu — rzekł Saint-Luc — jużbym w Meridor być pragnął.
I dali ostrogi koniom, które biegły bez przestanku przez dwie, albo trzy miłe i przystanęły nakoniec, aby podróżnym pozwolić rozmowy lub nowego pocałunku.
Takim sposobem, przebyli drogę z Chartres do Maux, gdzie bawili przez cały dzień i wyjechali z postanowieniem bycia na wieczór w Meridor. Pod samym zamkiem, do którego dążyli, ciągnęły się w tej epoce ogromne piaski.
Przybywszy tam, Saint-Luc uważał się wolnym od wszelkiego niebezpieczeństwa.
Znał on doskonale humor króla, który mógł za nim wysłać kilkudziesięciu żołnierzy z rozkazem dostawienia żywego, lub umarłego, albo też poprzestać na powiedzeniu:
— A! zdrajca Saint-Luc, czemuż go wcześniej nie poznałem?
Prócz tego, ponieważ nasi podróżni żadnego nienapotkali kuryera, sądzić mogli, że król Henryk jest w nieczynnem usposobieniu umysłu.
Właśnie mówił to Saint-Luc do żony, oglądając się na pustą drogę, na której żadnego prześladowcy nie było widać.
— Dobrze — pomyślał sobie — burza spadła na Chicota, który chociaż trefniś, ale mi dobrze poradził. Kto wie, może mu za to dowcipnym odwdzięczę anagramem.
I przypomniał sobie anagram napisany przez Chicota w chwilach łask królewskich.
Nagle uczuł dłoń żony na swem ramieniu.
Zadrżał, bo to nie były pieszczoty.
— Co tam takiego?... — zapytał.
— Patrzaj — rzekła Joanna.
Saint-Luc odwrócił się i ujrzał na chmuruem tle nieba rysującą się postać jeźdzca.
Jeździec ten był na wzgórzu i wskutek perspektywy, ogromnym się wydawał.
Wypadek ten źle wróżył panu Saint-Luc, bądź ze złego usposobienia umysłu, bądź że w istocie lękał się kaprysu Henryka III-go.
— Tak — rzekł blednąc mimowolnie, to jeździec.
— Uciekajmy — rzekła Joanna dając koniowi ostrogę.
— Bynajmniej — odrzekł Saint-Luc, który pomimo trwogi zachował krew zimną; ten jeździec jest sam. a jednego człowieka nie ma się czego lękać. Pozwólmy mu nas minąć, a potem w dalszą udamy się drogę.
— A jeżeli przystanie?
— Zobaczymy czego chce, i postąpimy stosownie.
— Masz słuszność — odpowiedziała Joanna — nie potrzebowałam się lękać, gdy Saint-Luc jest przy mnie.
— Mimo wszystkiego, pospieszajmy — odrzekł Saint-Luc rzucając za siebie niespokojne wejrzenie — oto pióro na kapeluszu, a pod nim kryza, która mię niepokoi.
— O! Boże, kryza i kapelusz cię niepokoją?... — mówiła Joanna w las kierując konia.
— Bo pióro jest koloru modnego dziś na dworze, a krój kryzy za nowy; prócz tego, uformowanie tych piór wiele kosztowało i ukrochmalenie kryzy nie mało zrobiło zachodu. Spieszmy się Joanno, bo ten jeździec zdaje się być posłańcem króla.
— Spieszmy się — powtórzyła Joanna drżąca jak listek na samą myśl, że może być rozłączoną z mężem.
Rzecz była łatwiejszą do pomyślenia jak do wykonania. Jodły albowiem rosły gęsto i tworzyły prawdziwy muc gałęzi. Prócz tego, konie po piasku nie mogły pośpieszyć.
Tymczasem, jeździec szybko się zbliżał i odgłos kopyt donośnie dawał się słyszeć.
— Jezus Marya! co on chce od nas?... — zawołała młoda kobieta.
— Na honor — rzekł Saint-Luc zatrzymując się — trzeba dowiedzieć się czego chce od nas.
— I on się zatrzymał — mówiła Joanna.
— Zsiadł nawet z konia, wchodzi do lasu. Chociażby był szatanem, muszę z nim mówić.
— Czekaj — zawołała Joanna zatrzymując męża: czekaj, zdaje się, że woła.
W rzeczy samej, nieznajomy przywiązawszy konia do sosny, biegł wołając:
— Pani, pani, oto twoja zguba!
— Co on mówi?... — zapytała hrabina.
— Mówi, żeśmy coś zgubili.
— Pani — wołał nieznajomy — zapomniałaś bransoletki, w zajeździe Courville. Co u licha! klejnot z portretem kobiety nie zapomina się. Na miłość kochanej mamy, nie kaź mi tak biegnąć.
— Ja znam ten głos — rzekł Saint-Luc.
— On mówi o mojej matce.
— Czyś zgubiła bransoletkę, moja najdroższa?
— Dopierom to dzisiaj rano spostrzegła. Nie mogłam sobie przypomnieć, gdziem ją zostawiła.
— To Bussy!... — zawołał nagle Saint-Luc.
— Hrabia Bussy!... — powtórzyła zdumiona Joanna.
Pan Saint-Luc tak spiesznie pobiegł naprzeciw przyjaciela, jak dawniej gorliwie starał się go unikać.
— Saint-Luc! nie omyliłem się — mówił wesoło i donośnie Bussy, który jednym skokiem był już przy naszych małżonkach. Witam panią, odezwał się do hrabiny, podając jej portret matki w bransoletkę oprawny.
— Czy pan chcesz nas zatrzymać na rozkaz króla?... — zapytała z uśmiechem Joanna.
— Ja? nie mam tyle u Jego królewskiej mości zaufania, aby mi podobne czynności poruczał. Znalazłem bransoletkę pani w Courville i to mi dało przekonanie, że mnie państwo wyprzedzacie, popędziłem więc konia i przebaczcie, jeżeli was strwożyłem.
— A więc nas traf połączył — rzekł Saint-Luc zacierając ostatnie ślady podejrzenia.
— Raczej Opatrzność — odpowiedział Bussy. Saint-Luc tem więcej uspokoił się widząc wesołe i szczere wejrzenie pana de Bussy.
— Pan jedziesz dalej?... — zapytała Joanna.
— Jadę — odrzekł Bussy siadając na konia.
— Jak my?
— Nie jeszcze.
— Chciałam powiedzieć dysgracyonowany?
— Mało do tego brakuje.
— Dokąd?
— Ku Angers, a państwo?
— My także.
— Rozumiem, Brissac leży pomiędzy Angers i Saumur, i zapewne pod rodzinną strzechą jak gołąbki, chcecie szukać spokojności: na honor, zazdrościłbym waszego szczęścia, gdyby zazdrość nie była nikczemnością.
— Ożeń się pan, a będziesz równie szczęśliwy — odrzekła z wesołością Joanna; zaręczam iż to wielkie szczęście kochać.
Spojrzała na pana Saint-Luc, jakby przyzywała jego świadectwa.
— Pani — odpowiedział Bussy — nie zupełnie ufam owemu szczęściu, bo nie każdy żen się za pozwoleniem króla.
— Mężczyzna taki jak pan, wszędzie powinien być kochanym.
— To jest nigdzie.
— Kiedy tak — mówiła uśmiechając się do męża Joanna — ja pana ożenię; to najprzód uspokoi wielu młodzieży, następnie obdarzy cię szczęściem, o którem powątpiewasz.
— Bynajmniej, pani — rzekł Bussy — nie śmiem tylko pochlebiać sobie, aby to szczęście dla mnie było zgotowane.
— Czy pan pozwolisz się ożenić?... — zapytała pani de Saint-Luc.
— Jeżeli według mego upodobania, chętnie...
— Mówisz pan, jakbyś wiecznie chciał być bezżennym.
— Być może.
— Może kochasz osobę, której nie możesz zaślubić?..
— Hrabio — odezwał się Bussy — proś hrabiny, niech nie zatapia sztyletu w serce moje.
— To chyba kochasz się w mojej żonie?..
— W takim razie musisz mi przyznać delikatność i nie powinieneś być zazdrosnym.
Tu Saint-Luc przypomniał sobie, że Bussy wprowadził mu żonę do Luwru.
— Mniejsza oto — rzekł — ale serce twoje nie próżnuje.
— Przyznaję.
— Czy z miłości, czy z przywidzeniawestchnie — zapytała Joanna.
— Z namiętności, pani.
— A więc pana uleczę.
— Nie sądzę.
— Ożenię pana.
— Wątpię.
— Będziesz pan szczęśliwym jak na to zasługujesz.
— Niestety!... pani, mojem przeznaczeniem jest, być nieszczęśliwym.
— Ja jestem upartą i trwam w moim zamiarze.
— I ja także — rzekł Bussy.
— Hrabio, ulegniesz.
— Pani — rzekł młodzieniec — podróżujmy jak przyjaciele. Wyjedźmy naprzód z piasku, a na nocleg dostaniemy się do tej pięknej wioski co to błyszczy zdaleka.
— Do tej, albo do innej.
— Mało mi na tem zależy.
— Więc nam pan towarzyszysz?..
— Byle to państwa nie zrobiło przykrości.
— Przeciwnie; udaj się pan gdzie my jedziemy.
— A gdzie państwo jedziecie?...
— Do Meridor.
Mocny rumieniec wybiegł na twarz Bussego. Zbladł następnie i jego tajemnica byłaby odgadniętą, gdyby w tym czasie Joanna nic patrzyła na męża.
Bussy miał czas przyjść do siebie, za nim dwoje małżonków rozmówili się oczyma.
— Więc państwo jedziecie do zamku Meridor?... Cóż tam macie za interes?...
— Jest to majątek jednej z moich przyjaciółek — odpowiedziała Joanna.
— Jednej z przyjaciółek... — powtórzył Bessy — która jest zapewne w domu?
— Zapewne — odrzekła pani do Saint-Luc, me wiedząc zupełnie o wypadkach od dwóch miesięcy zaszłych w Meridor. — Czy pan nic nie słyszałeś o baronie Meridor?...
— O baronie Meridor?.... — powtórzył Bussy.
— Albo o jego córce, najpiękniejszej istocie?...
— Nic pani — odpowiedział Bussy, zaledwie mogąc oddychać.
A w duszy młodzieniec mówił do siebie
— Jakież szczęście daje mi napotykać ludzi, którzy mówią o ulubionej istocie, wtórzą samotnej i najdroższej myśli?... Miałażby to być niespodzianka, albo zasadzka? to niepodobna. Saint-Luc nie był już w Paryżu, gdy Bussy wszedł do pani de Monsoreau i kiedy dowiedział się, że hrabina de Monsoreau, była Dyaną de Meridor.
— Czy ten zamek jeszcze daleko?... — zapytał.
— Siedem mil; ale tam spodziewaliśmy się nocować. Wszak pan pojedziesz z nami?... — zapytała pani de Saint-Luc.
— Tak, pani.
— Będzie to krok ku szczęściu, o którem panu mówiłam.
Bussy skłonił się i począł jechać obok młodych małżonków.
Po chwili milczenia, Bussy pragnąc dowiedzieć się coś więcej, zadał pytanie:
— Baron de Meridor, jaki to jest człowiek?...
— Prawdziwy rycerz dawnych czasów, który gdyby żył za Artura, siedziałby przy okrągłym stole.
— Za kogóż wydał swą córkę?... — znowu nieśmiało zapytał.
— Wydał córkę?..
— Tak.
— Dyana poszła za mąż?...
— Cóżby w tem było nadzwyczajnego.
— Zapewne, że nic; ale jabym pierwsza o tem wiedziała.
Ciężkie westchnienie wydarło się z piersi Bussego.
— Kiedy tak — rzekł — to pannę de Meridor zastaniemy w domu?...
— Tak sądzę — odpowiedział Saint-Luc, ze znaczeniem, jakby pojmował myśli żony godził się na nie.
Nastąpiło milczenie, w czasie którego każdy myślał o swojem.
— Otóż!.. — zawołała nagle Joanna, wznosząc się na strzemionach — otóż widać już wieże zamku. Patrz, panie Bussy, w pośród tych drzew, które za miesiąc zazielenieją, patrzaj, czy wodzisz dach ceglany?...
— Tak jest, widzę — mówił Bussy, z mocnem wzruszeniem. — Więc to zamek Meridor?...
Na widok tego pięknego i bogatego kraju, na widok domu zamożnego, przypomniał sobie biedną, uwięzioną, w ciężkiem powietrzu Paryża, przy ulicy Ś-go Antoniego.
Tym razem westchnął, lecz nie z boleści bo pani de Saint-Luc, nie mogąc go szczęściem obdarzyć, pozwoliła mieć nadzieję.
Pani de Saint-Luc nie myliła się.
We dwie godziny, podróżni nasi stanęli przed zamkiem Meridor.
Od ostatnich wyrazów, któreśmy przytoczyli, Bussy namyślał się, czy ma opowiedzieć przygodę, jaka Dyanę de Meridor wydaliła z domu.
Lecz zacząwszy opowiadać, należało wyjaśnić nie tylko to, co niebawem wszyscy mieli wiedzieć, ale i to, co Bussy nie powierzyłby nikomu.
Wstrzymał więc rozmowę, któraby wiodła za sobą liczne pytania i długie odpowiedzi.
Prócz tego, Bussy chciał przybyć do Meridor, jako zupełnie nieznany.
Pragnął bez poprzedniego przygotowania mówić z panem de Meridor, słyszeć jego zdanie o panu de Monsoreau i o księciu
Andegaweńskim, a następnie przekonać się, czy opowiadanie Dyany było szczere, bo nie mógł powątpiewać o prawdzie z ust anioła, ale czy ona sama nie myliła się w czymkolwiek, co do zaszłych wypadków?
Bussy zachował jak widzimy, dwa różne uczucia, które go na pośredniej trzymały drodze nawet wśród miłosnego szału, to jest, miał na względzie osoby obce i wysoko cenił ukochaną przez siebie kobietę.
Tak więc, pani de Saint-Luc, mimo przenikliwości kobiecej była w tem przekonaniu, że Bussy po raz pierwszy słyszy imię Dyany i że to imię nie budzi w nim żadnej nadziei, jako należące do prowincyonalnej piękności, może nieco nie zgrabnej i pomieszanej przybyciem gości z wielkiego świata.
Sądziła więc, że sprawi mu przyjemną niespodziankę.
Przecież jedna ją rzecz dziwiła, że chociaż dmuchnęła w trąbkę, aby uprzedzić o swoich odwiedzinach, co było pomiędzy nią a Dyaną umówionym znakiem, ostatnia nie ukazywała się na zwodzonym moście.
Zamiast Dyany, ujrzała wychodzącego z głównej bramy zamkowej, starca pochylonego o kiju.
Ubrany on by! w kurtkę aksamitną zieloną, lisami podbitą, u pasa zaś miał srebrną piszczałkę, zawieszoną obok pęka kluczy.
Wieczorny wietrzyk igrał z jego białeml włosami i niekiedy zasłaniał czoło.
Przeszedł most zwodzony, a za nim dwa wielkie psy rasy niemieckiej, postępowały wolnym i równym krokiem, ze łbami na dół zwieszonemi.
Starzec przybywszy do oszklone; bramy, słabym zapytał głosem:
— Kto tam tak dobry, że chce biednego starca odwiedzić?
— To ja, panie Augustynie ~ odpowiedział drżący ze śmiechu głos kobiecy.
Joanna de Cossé, tak nazywała starca dla rozróżnienia od młodszego brata, imieniem Wilhelma, zmarłego przed trzema laty.
Baron zamiast odpowiedzieć radosnym okrzykiem, jak się spodziewała, wzniósł głowę powoli i oczy wlepił w podróżnych.
— Kto jesteś? — rzekł — nie poznaję cię...
— Jakto! pan mnie nie poznajesz? — krzyknęła Joanna. — A! prawda, moje przebranie...
— Przebacz mi — odpowiedział starzec — jeszcze poznać nie mogę. Stare oczy nie do płakania, a kiedy płaczą, to łzy je palą.
— Prawda, kochany baronie — rzekła młoda kobieta — twój wzrok widać osłabiony, bo mimo stroju poznałbyś mnie zapewnie. Muszę ci więc powiedzieć moje nazwisko.
— Bardzo proszę — odrzekł starzec — wierzaj mi, zaledwie cię widzę.
— A więc mam honor przedstawić się panu jako pani de Saint-Luc.
— Saint-Luc — powtórzył starzec — nie mam szczęścia znać tego nazwiska.
— Ale może pan znasz moje panieńskie nazwisko — odparła młoda mężatka — Joanna de Cossé-Brissac.
— A! mój Boże! — wykrzyknął starzec, drżącemi rękami otwierając zaporę.
Joanna nie pojmując tego szczególniejszego przyjęcia, tak różnego od tego jakiego się spodziewała, co przypisywała wiekowi starca i jego osłabieniu, gdy ujrzała się nakoniec poznaną, zsiadła z konia i pobiegła rzucić się w jego objęcia, jak zwykle; ściskając go, widziała, że płacze.
— To z radości — pomyślała. — Jak widzę, serce zawsze jest młode.
— Pójdź — rzekł starzec uściskawszy Joannę.
Ponieważ nie spostrzegł dwóch jej towarzyszów, postępował ku zamkowi krokiem równym i jednostajnym, a za nim obadwa psy, które nie miały czasu opatrzeń i obwąchać podróżnych.
Powierzchowność zamku była bardzo smutna; wszystkie okiennice zamknięte, rzec można, że to był wielki grobowiec.
Słudzy czarno ubrani kręcili się tu i owdzie.
Saint-Luc spojrzeniem zapytał żonę, czy to spodziewała się w zamku napotkać.
Joanna zrozumiała, że zaś sama pragnęła wyjść juk najprędzej z niepewności, zbliżyła się do barona i ujęła go za rękę.
— A Dyana? — rzekła — czy na nieszczęście niema jej w domu?
Starzec osłaniał, jakby rażony piorunem, i spojrzał na młodą mężatkę z wyrazem, przenikającym trwogą.
— Dyana — wyrzekł tylko.
Psy na dźwięk tego imienia, wzniosły mordy ku panu i żałośnie zawyły.
Bussy pomimo woli zadrżał.
Joanna spojrzała na Saint-Luca, który nie wiedział, czy ma iść czy się cofać.
— Dyana! — powtórzył starzec, jakby długiego potrzebował czasu na zrozumienie pytania.
— A więc nic nie wiesz?...
Głos jego słaby i drżący powoli gasł w łkaniu, którem odzywało się serce.
— O czem ja nie wiem? czy się tutaj zdarzył jaki wypadek? — krzyknęła Joanna wzruszona i załamując ręce.
— Dyana umarła! — zawołał starzec z rozpaczą wznosząc ręce ku niebu, kiedy jednocześnie potok łez spłynął po twarzy.
— Umarła! — powtórzyła Joanna, osłupiała z przestrachu i blednąc jak widmo.
— Umarła! — rzekł Saint-Luc z czułem politowaniem dla starca.
— Umarła! — wyjąkał Bussy.
I on także sądził, że Dyana nie żyła. A! biedny starcze, jak ty mię niedługo pokochasz!
— Umarła! umarła! — powtórzył baron — oni mi ją zabili.
— Mój drogi panie — rzekła Joanna, która po odebraniu strasznego ciosu, znalazła jedyną kobiecą ucieczkę w płaczu.
Zaczęła łkać, łzami oblewając starca, na którego szyi zawisła.
Stary pan zamku zebrał się na odwagę.
— Nic to — rzekł — pusty i samotny dom zawsze jednak jest gościnnym. Proszę iść za mną.
Joanna wzięła starca pod rękę, przeszła z nim przedsionek, izbę dawniej służących, obecnie salę jadalną i weszła do salonu.
Służący, którego twarz zmieniona i zaczerwienione oczy zdradzały czułe do pana przywiązanie, szedł naprzód drzwi otwierając; Saint-Luc i Bussy postępowali za niemi.
Przybywszy do salonu, starzec prowadzony przez Joannę, usiadł, albo raczej upadł na krzesło zdobne rzeźbami.
Lokaj otworzył okno, aby wpuścić nieco świeżego powietrza i ukrywszy się w kącie, pozostał w pokoju.
Joanna nie śmiała przerwać milczenia.
Lękała się na nowo zranić serce biednego ojca, przecież jak wszystkie osoby młode i szczęśliwe, nie chciała uwierzyć nieszczęściu, o jakiem jej mówiono.
Jest wiek, w którym niepodobna zmierzyć przepaści śmierci, bo się i w nią nie wierzy.
Baron ziścił jej chęci, pierwszy się odzywając:
— Mówiłaś mi moja droga Joasiu, żeś poszła za mąż, czy ten pan jest twoim mężem?
I wskazał na Bussego.
— Nie, panie Augustynie — odpowiedziała Joanna — oto pan de Saint-Luc.
Saint-Luc skłonił się niżej przed nieszczęśliwym ojcem, niżby to uczynił przed sędziwym starcem.
Ten zaś powitał go po ojcowsku, a nawet z uśmiechem; następnie, wyprężając stępiony wzrok ku Bussemu, rzekł:
— A ten pan czy twoim bratem, albo bratem twojego męża, lub też krewnym twoim?
— Nie, panie baronie, nie jest naszym krewnym, ale przyjacielem; pan Ludwik Clermont, hrabia Bussy d’Amboise, dworzanin księcia Andegaweńskiego.
Na te słowa, starzec prostując się nagie, rzucił straszne spojrzenie na Bussego i po chwili jakby strudzony niemem wyzwaniem, upadł na krzesło wydając jęk przeciągły.
— Co to ma znaczyć? — zapytała Joanna.
— Czy baron zna ciebie, panie de Bussy? — odezwał się Saint-Luc.
— Pierwszy raz mam szczęście widzieć barona de Meridor — odrzekł spokojnie Bussy, który sam tylko pojmował, jakie wrażenie na starcu uczyniło nazwisko księcia Andegaweńskiego.
— A! pan jesteś dworzaninem księcia Andegaweńskiego — mówił baron — dworzaninem tego szatana i śmiesz przyznawać się do tego, a nawet dom mój odwiedzać?
— Czy on oszalał? — cicho zapytał Saint-Luc swej żony, patrząc na barona pomieszanym wzrokiem.
— Być może, że rozpacz pomieszała mu zmysły — odrzekła strwożona Joanna.
Pan de Meridor, dodał do wymówionych przez siebie wyrazów spojrzenie groźniejsze jeszcze niż pierwsze; Bussy przecież wytrwały zawsze, zniósł je z uszanowaniem i nic nie odrzekł.
— Tak, tego potwora, szatana — znowu mówił pan de Meridor coraz mocniej — tego mordercy mojej córki!
— Biedny baron! — pomruknął Bussy.
— Jakto? — zapytała Joanna.
— Czy nic nie wiesz, że tak zdziwionemi na mnie patrzysz oczyma! — zawołał baron de Meridor, biorąc ręce Joanny i pana de Saint-Luc — to książę Andegaweński zabił moję Dyanę; on zabił moję córkę, moje jedyne dziecię!
Ostatnie wyrazy wymówił z taką boleścią, że łzy w oczach stanęły nawet Bussemu.
— Panie — odezwała się młoda mężatka — chociażby i tak było, czego dotąd nie pojmuję, nie sądzę abyś mógł obwiniać pana de Bussy, najwaleczniejszego i najszlachetniejszego rycerza. Przekonaj się dobry ojcze, że pan de Bussy nie wie o niczem, że nawet płacze z nami pospołu. Czyby tu przybył, spodziewając się z twojej strony podobnego przyjęcia? O! dobry panie Augustynie, na miłość twojej drogiej Dyany, powiedz nam co to za smutny wypadek?
— Więc nic pan nie wiesz?... — rzekł starzec zwracając się do Bussego.
Bussy skłonił się w milczeniu.
— Mój Boże!... — zawołała Joanna — jakto! więc nikt nie wie o tym wypadki?
— Moja Dyana umarła i najlepsza jej przyjaciółka nic nie wie... A! prawda ja nie pisałem, ani nie mówiłem o tem nikomu; zdawało mi się, że świat powinien przestać istnieć gdy moja córka skonała; zdawało mi się, że wszyscy po Dyanie powinni chodzić w żałobie.
— Mów, mów panie, to ci może ulży cokolwiek — rzekła Joanna.
— O! tak — znowu zaczął baron wydając ciężkie westchnienie — ten niecny książę widział moję Dyanę i znajdując ją piękną, kazał porwać i zaprowadzić do zamku Beaugé, jakby niewolnicze dziecię. Moja cnotliwa Dyana przełożyła śmierć nad sromotę. Wyskoczyła oknem do jeziora i tylko jej zasłonę znaleziono na wodzie.
Ostatnich wyrazów nie mógł wymówić bez łkania, powiększającego rzewność tej sceny, nawet dla Bussego, przywykłego do widoku krwi przelewanej.
Joanna omdlała prawie, patrzyła na hrabiego z trwogą.
— Hrabio, wszak to okropne?... — zawołał Saint-Luc. Hrabio, musisz opuścić niegodziwego księcia, bo twoje szlachetne serce nie może sprzyjać mordercy.
Starzec odzyskując nieco siły, czekał odpowiedzi Bussego, aby wyrobić sobie o nim zdanie; wyrazy Saint-Luca pocieszyły go trochę. W wielkich przesileniach moralnych, słabość fizyczna jest wielką i zapewne nie jest to osłodą, gdy patrzemy, że biją ulubionego naszego pieska za ukąszenie nie równie droższego nam dziecięcia.
Bussy zamiast odpowiedzieć panu Saint-Luc, postąpił ku baronowi de Meridor.
— Panie baronie — rzekł — czy pozwolisz na chwilę samotnej rozmowy?
— Panie!... — zawołała Joanna — usłuchaj pana de Bussy a przekonasz się, że jest dobrym i szlachetnym.
— Mów panie — odpowiedział baron drżąc cały, albowiem przenikał coś dziwnego w spojrzeniach młodzieńca.
Bussy zwrócił się ku panu de Saint-Luc i jego żonie i spoglądając z przyjaźnią i szlachetnością. rzekł:
— Zostawcie nas samych.
Młodzi małżonkowie wyszli z sali opierając się jedno na drugiem.
Skoro się drzwi za niemi zamknęły, Bussy zbliżył się do barona i skłonił nisko.
— Panie baronie — rzekł — w mojej obecności obwiniałeś księcia, któremu służę, a obwiniałeś tak gwałtownie, że przymuszony jestem żądać objaśnień.
Starzec zrobił poruszenie.
— O! nie bierz pan za złe mojego wyrażenia — mówił dalej Bussy — co mówię, mówię szczerze i po przyjacielsku, a mówię dlatego, abym osłodził twoje cierpienia. Racz panie baronie opowiedzieć mi ze wszelkiemi szczegółami ów smutny wypadek, o którym przy państwie de Saint-Luc wspomniałeś. Zobaczymy, czy wszystko jest zręczną intrygą tylko i czy nie ma środka ratunku.
— Panie odpowiedział starzec — miałem chwilę nadziei. Szlachetny i waleczny kawaler pan de Monsoreau, kochał moję córkę i bardzo się nią zajmował.
— Pan de Monsoreau! dobrze więc, zobaczymy, jakie było jego postępowanie.
— Szlachetne, prawdziwie rycerskie, mimo że Dyana odrzuciła jego rękę. On pierwszy uprzedził mię o niecnych zamiarach księcia, podał środki uniknięcia ich, a wszystko w sposób odsłaniający jego szlachetność i prawość charakteru. Prawda, jednej żądał odemnie rzeczy, a tą była Dyana, jeżeli ją zdoła od hańby uchronić. Nie mogłem odmawiać tej nagrody, bo młody, czynny i przedsiębierczy mąż, więcej mógł zdziałać, niż ojciec nad grobem stojący. Z radością zezwoliłem; ale niestety! napróżno; przybył zapóźno i znalazł moję biedną Dyanę ochronioną od sromoty okupem życia.
— A od tej nieszczęśliwej chwili, czy pan de Monsoreau żadnych nie przesłał wiadomości?.. zapytał Bussy.
— Zaledwie miesiąc od tych wypadków upłynął — rzekł starzec — a zapewne szlachetny mąż nie miał odwagi ukazać się przedemną, nie mogąc swojego zamiaru przywieść do skutku.
Bussy opuścił głowę, bo wszystko na raz zrozumiał.
Pojął teraz jak pan de Monsoreau pozbawił księcia osoby, którą on ukochał, jak bojaźń gniewu zmuszała go do ukrywania małżeństwa nawet przed ojcem, za pomocą pogłoski o śmierci Dyany.
— I cóż, mój panie?... — rzekł starzeć, widząc zadumę młodzieńca.
— Panie baronie!... — odezwał się Bussy — mam od księcia Andegaweńskiego polecenie przywiezienia pana do Paryża, gdzie Jego książęca mość życzy sobie mówić z panem i osobiście wysłuchać skargi pańskiej.
— Ze mną!... — wykrzyknął baron — ja mam widzieć go po śmierci mojej ukochanej córki, i cóż on może mi powiedzieć?... czem się usprawiedliwić?...
— Kto wie?... może się usprawiedliwi, może oczyści z zarzutów.
— Usprawiedliwi!... niestety!... jednak mi nie powróci dziecięcia. Nie, panie de Bussy, nie pojadę do Paryża, to byłopby za daleko od miejsca, gdzie moje dziecię, na dnie jeziora, pomiędzy trzcinami spoczywa.
— Panie baronie — odrzekł Bussy głosem pewnym — pozwól, abym cię o to prosił usilnie, moim obowiązkiem jest zawieźć cię do Paryża, i po to umyślnie przybyłem.
— Dobrze więc, pojadę — wykrzyknął baron de Meridor, drżący od gniewu — ale biada tym, którzy mię zgubić usiłują. Wszak król wysłuchać mię zechce, a jeżeli nie, odwołam się do waleczności szlachty francuskiej... Tak — dodał ciszej — zapomniałem w mojej boleści, że mam broń, której dotąd nie używałem. Tak, panie de Bussy, będę ci towarzyszył.
— Ja, panie baronie, radzę ci cierpliwość, spokojność i godność, tak konieczne chrześciańskiemu panu. Bóg, dla szlachetnych serc, rozliczne chowa nagrody a nie wiem, jaką dla ciebie zachował; proszę cię także, abyś po tej chwili, gdy doznasz pociechy, nie liczył mię pomiędzy swoich nieprzyjaciół, bo nigdy na to zasłużyćbym nie chciał. Jutro, panie baronie, jeżeli twoja łaska, o świcie, puścimy się w drogę, czem prędzej bowiem, tem lepiej.
— Chętnie — odrzekł stary pan, wzruszony pomimowolnie słodkim wyrazem, z jakim przemawia! Bussy — tymczasem wróg, czy przyjaciel, jesteś moim gościem i winienem ci wskazać twój apartament.
I wziąwszy ze stołu srebrny lichtarz o trzech ramionach, krokiem ciężkim prowadził Bussego po schodach zamkowych.
Psy chciały iść za nim, wstrzymał je jednem skinieniem.
Służący ze światłem szli za Bussym w milczeniu.
Przybywszy na próg pokoju sobie przeznaczonego. Bussy zapytał o pana i panią, de Saint-Luc.
— Mój stary German pamiętał o nich — odpowiedział baron.— Życzę dobrej nocy, panie hrabio.
Państwo de Saint-Luc nie mogli wyjść z podziwienia.
Tajemna rozmowa Bussego z panem de Meridor, zamiar rychłego do Paryża wyjazdu, nakoniec, zajęcie się Bussego kierowaniem interessów, zupełnie dla niego obcych, wszystko to było trudnem do wytłomaczenia.
Co do barona, magiczna potęga tytułu: Jego książęca mość, wywarła na nim wpływ zwyczajny; szlachcic z czasów Henryka III-go, uśmiechał się do tytułów i herbów.
„Jego książęca mość”, to znaczyło dla pana de Meridor, jak równie dla wszystkich, siłę przemożną, to jest: pioruny i burze.
Skoro ranek zaświtał, baron pożegnał swoich gości, których w zamku pomieścił; lecz państwo de Saint-Luc pojmując przykrość swojego położenia, oświadczyli chęć opuszczenia Meridor, skoro to uznają stosownem, i udania się do posiadłości Brissac, sąsiedniej prawie.
Bussy kilka sekund potrzebował na usprawiedliwienie a posiadając tajemnicę, którą w każdej chwili mógł odsłonić, był podobnym do owych czarnoksiężników wschodnich, którzy za jednem poruszeniem laseczki, wywołują łzy, rozjaśniają twarze i uśmiech sprowadzają na usta.
Tych kilku sekund, dostatecznych dla wielkich zmian, użył Bussy na poszepnięcie do ucha parę słów młodej i pięknej pani de Saint-Luc.
Po tych wyrazach, twarz Joanny radośnie zajaśniała, a czoło rozkoszną pokryło się czerwonością.
Widać było perłowe ząbki, wychylające się z pod koralowych ustek, a gdy mąż ciekawy zapytywał ją spojrzeniem, położyła palec na ustach i uciekła jak sarna, przesyłając ręką podziękowanie Bussemu.
Starzec nie uważał tego poruszenia, z okiem wlepionem w rodzinny dom, pieścił machinalnie dwa psy, które nie chciały go opuścić i głosem drżącym wydawał domownikom rozkazy.
Nakoniec, z pomocą masztalerza, wsiadł na wroniego konia ulubionego, na którym niegdyś walczył i ręką pożegnawszy zamek, oddalił się w milczeniu.
Bussy iskrzącemi oczyma patrzył na Joannę i zwracał się często dla pożegnania przyjaciół.
Gdy ich opuszczał już, Joanna rzekła mu cicho:
— Szczególny z ciebie człowiek, panie Bussy; ja przyrzekałam ci wesele w Meridor a ty właśnie sprowadzasz szczęście, które z niego uleciało.
Z Meridor do Paryża daleko, osobliwie dla starego barona, pełnego ran od strzałów i mieczy.
Daleka droga także i dla rumaka nazwane go Jarnac, który na wymówienie tego nazwiska, wznosił łeb z pod gęsiej grzywy i iskrzącemi oczyma potaczał z pod osłabionej powieki.
W drodze Bussy znalazł zajęcie, a tem było pozyskanie serca starca, w którym na wstępie obudził nienawiść.
Poszczęściło mu się zapewne, bo szóstego dnia rano pod Paryżem, pan de Meridrr odezwał się głosem, objawiającym zupełną zmianę.
— Hrabio — rzekł — blisko już do mojego nieszczęścia, a przecież jestem spokojniejszy niż kiedym wyjeżdżał.
— Za dwie godziny — odpowiedział Bussy — ocenisz mnie pan jak na to zasługuję.
Nasi podróżni wjechali do Paryża przez przedmieście Ś-go Marcela; ten odwieczny wjazd, lepszy nad inne, osobliwie w tej epoce gdy ta część miasta, najbrzydsza prawda, ale najbardziej paryzka, składała się z licznych kościołów i nieprzeliczonych domów.
— Zapewne jedziemy do Luwru? — zapytał baron.
— Panie — odpowiedział Bussy — najprzód zaprowadzę cię do mojego pałacu, abyś nieco odpoczął i przebrał się, stosownie do godności osoby, której mam cię przedstawić.
Baron umilkł; Bussy skierował drogę przez ulicę Grenelle Saint-Honoré.
Ludzie hrabiego nie oczekiwali go jeszcze, albo raczej oczekiwać przestali.
Wyszedł bowiem z domu w nocy przez małe drzwi, od których on tylko klucz posiadał, sam sobie osiodłał konia i wyjechał widząc się tylko z Remy le Haudouin.
Łatwo pojąć, że jego nieodgadnione zniknięcie, przygody doznane w zeszłym tygodniu, zwyczajne spotkania, którym nawet rany nie przeszkadzały, natchnęły domowników myślą, że ich pan wpadł w jakąś zasadzkę, ze los mu zawsze przyjazny odwrócił się i że poległ może od szpady, albo szturmaka.
Kiedy najlepsi przyjaciele i wierni słudzy Bussego odprawiali nowenny na intencyę jego powrotu, w:ęcej pozytywni szukali ciała jego po piwnicach, kanałach, rzece i fosie Bastylii.
Jeden tylko człowiek, gdy go pytano o Bussego, odpowiadał:
— Zdrów jest i cały.
Lecz gdyby go chciano pytać o więcej, nicby nieodpowiedział.
Tym człowiekiem, tak pewnym życia swojego pana, był Remy le Haudouin, który od rana do wieczora włóczył się po mieście, często wychodził z pałacu, nawet w nocy, a ilekroć powracał, zwątpiałym domownikom przynosił nieco radości.
Właśnie powracając z jednej z tajemniczych swoich wycieczek, posłyszał na dziedzińcu wesołą wrzawę i ujrzał tłum służących, otaczających pana i dobijających się o szczęście odebrania od niego wierzchowca.
Bussy mówił:
— Jesteście uradowani z mojego przybycia, dziękuję wam przyjaciele. Jak uważam, zapytujecie oczyma, czy to ja sam czy tylko mój cień. Patrzcie, patrzcie, dotykajcie mnie nawet. Moje dzieci, pomóżcie temu panu zsiąść z konia i pamiętajcie, że on jest przedmiotem szczególniejszego mojego uszanowania.
Bussy umyślnie zwrócił uwagę służących na starca, albowiem z początku nań nie zważali, sądząc z jego skromnych i nie modnych sukni, ze starego konia, który nie mógł wytrzymać porównania z wierzchowcami Bussego, i brali go za jakiegoś prowincjonalnego masztalerza, którego, jakby z drugiego świata, pan ich lubiący przygody, z sobą przyprowadza.
Po tych wyrazach, obstąpili barona. Haudouin śmiejąc się, patrzył z daleka na wszystko; potrzeba było całej powagi Bussego, aby radosny uśmiech spędzić z wesołej twarzy młodego lekarza.
— Prędzej, pokój dla tego pana — zawołał Bussy.
— Jaki?... — zapytało na raz pięć, albo sześć głosów.
— Najlepszy, mój własny.
Podał rękę starcowi, aby wejść na schody i aby go przyjąć jak tylko można najgodniej.
Pan de Meridor pozwalał się wieść prawie bezwłasnowolnie.
Przyniesiono baronowi puhar złocony, w który Bussy chciał nalać wina na powitanie.
— Dziękuję, dziękuję — rzekł starzec — idźmy prędzej, tam gdzie iść mamy.
— Jak tylko można najprędzej pójdziemy, bo nie tylko pan, ale i ja znajdę tam szczęście moje.
— Co mówisz? przyznam się hrabio, używasz języka, którego ja nie rozumiem.
— Mówię, że miłosierna Opatrzność chowa w swojem łonie nieodgadnione pociechy i że zbliżamy się do chwili, która nam jej skarby otworzy.
Baron z podziwieniem spojrzał na Bussego, który ręką dawszy znak, jakby chciał powiedzieć: zaraz powrócę, wyszedł z uśmiechem na ustach.
Jak spodziewał się tego, zastał młodego lekarza przy drzwiach; wziął go za rękę i poprowadził do oddzielnego gabinetu.
— I cóż mój Hipokratesie — rzekł — daleko jesteśmy?
— W czem?
— Co do ulicy świętego Antoniego.
— W tym względzie, jestem w punkcie bardzo interesującym.
Bussy odetchnął.
— Czy mąż powrócił? zapytał.
— Powrócił, lecz bezskutecznie. Ja myślę, że w tem wszystkiem potrzeba do rozwiązania dramatu, ojca, którego chyba sam Bóg jak im cudownym ześle sposobem.
— A ty zkąd wiesz o tem?
— Mości hrabio — rzekł Haudouin ze zwyczajną wesołością — ponieważ w czasie twojej nieobecności nie miałem komu służyć, starałem się na swoję korzyść wolny czas obrócić.
— Opowiedz mi co uczyniłeś, mój drogi?
— Najchętniej. Po wyjeździe pana hrabiego przeniosłem pieniądze, książki i szpadę do mieszkania, najętego na rogu ulicy świętego Antoniego i świętej Katarzyny.
— Wybornie.
— Ztamtąd mogłem widzieć cały dom, któryśmy wynaleźli, ale to od piwnic, aż do kominów.
— Cóż dalej?
— Sprowadziwszy się, zasiadłem w oknie.
— Bardzo rozumnie.
— Jednak była w tem niedogodność.
— Jaka?
— Że można było mię widzieć, przynajmniej dostrzedz cień mężczyzny, ustawicznie, w jednym patrzącego kierunku, a ztąd posądzenia, że jestem szpiegiem, kochankiem, albo obłąkanym.
— Słuszna uwaga; cóż więc uczyniłeś.
— O! panie hrabio, na wszystko są środki.
— Jakiż więc wynalazłeś?
— Zakochałem się.
— Co?... — zagadnął Bussy nie pojmując na co lekarzowi miłość przydaćby się mogła.
— Jak miałem, honor panu hrabiemu powiedzieć, zakochałem się, a do tego szalenie.
— W kim takim?
— W Gertrudzie.
— W Gertrudzie, służącej pani de Monsoreau?
— Nieinaczej, w Gertrudzie, służącej pani de Monsoreau. Alboż to ja szlachcic, abym się w paniach kochał; jestem ubogim lekarzem, nie mam pacycntów i z jednego, którym mię Pan Bóg obdarzył nie myślę wielkich ciągnąć korzyści, a potrzeba robić doświadczenia „in anima vili“, jak nas uczyli w Sorbonie.
— Biedny Kemy, wierzaj mi, umiem oceniać twoje poświęcenie.
— Mości hrabio, mimo wszystkiego, nie ma mię co żałować. Gertruda jest smacznym kąskiem, c dwa cale wyższa odemnie, a taka silna, że mię za kołnierz w górę podniesie, oprócz tego, ma jeden nieoceniony talent.
— Jaki?
c— Cudownie opowiada.
— Czy doprawdy?
— Nieinaczej, przez nią wiesz wszystko, co się u jej pani dzieje. A co panie hrabio, ja myślałem, że ci będzie przyjemnie wiedzieć o wszystkiem.
— Haudouin, wybornym jesteś chłopcem, którego traf, albo Opatrzność, na mojej postawiła drodze. A więc dobrze jesteś z Gertrudą?
— „Puella me delligit” — odpowiedział Haudouin kołysząc się z radości.
— I bywasz w domu?
— Byłem wczoraj o samej północy; wszedłem na palcach, przez ową bramę, którą pewnie hrabio pamiętasz.
— Jakżeś tego szczęścia dostąpił?
— Bardzo prostym sposobem; zaraz opowiem.
— Słucham.
— Nazajutrz po twoim hrabio wyjeździe, kiedy sprowadziłem się do świeżo najętego mieszkania, zaczekałem przed bramą, aby pani moich przyszłych myśli wyszła za kupnem żywności, co uskutecznia około ósmej, albo dziewiątej rano. Jak tylko ukazała się o dziesięć minut na dziesiątą, opuściłem stanowisko i udałem się za nią.
— Czy cię poznała?...
— Tak dobrze, że krzyknęła i uciekła.
— Wtedy?...
— Wtedy pobiegłem za nią, i chociaż prędko uciekała, dogoniłem; wyobraź sobie, panie hrabio, kobiety zawsze dziwaczne.
— Jezus!.. — wykrzyknęła.
— Maryo Panno — dodałem.
To zapewne dobrze ją uprzedziło bo można było inaczej odpowiedzieć.
— Lekarz!... — rzekła.
— Piękna gosposia!.. — odpowiedziałem.
Uśmiechnęła się i odrzekła po chwili:
— Pan jesteś w błędzie, bo ja go nic znam wcale.
— Ale ja znam panią — odpowiedziałem — bo od trzech dni tylko dla ciebie żyję, tak dalece, ze nie mieszkam już przy ulicy Beautreillis, ale przy ulicy Ś-go Antoniego i rogu ulicy Ś-tej Katarzyny, a zmieniłem mieszkanie tylko dlatego, abym cię widział wchodzącą i wychodzącą; jeżeli piękna panienko będziesz miała kogo do opatrzenia, to udaj się do nowego mojego mieszkania.
— Ciszej!... — rzekła.
— A!.. widzisz!.. — odpowiedziałem.
— Tym oto sposobem zabrałem znajomość.
— Jak daleko znajomość posunąłeś?...
— Jak kochanek tylko może... z Gertrudą wszystko jest względne; lecz tem jestem uszczęśliwiony, że mogę działać w interesie pana hrabiego.
— Może się czego domyśla?...
— Bynajmniej; nawet nie mówiłem o panu. Alboż biedny Remy le Haudouin, zna takich panów, jak hrabia de Bussy? Wcale nie; ja badałem ją w sposób zupełnie obojętny:
— Czy wasz młody pan zdrowszy?...
— Jaki młody pan?...
— Ten kawaler, którego u was opatrywałem.
— To wcale nie mój pan — odpowiedziała.
— Leżał na łóżku twojej pani, więc sądziłem...
— Ah!... ten młody człowiek — odrzekła z westchnieniem — on nie jest żadnym pani krewnym i tylko raz potem był w naszym domu.
— I nie wiecie nawet jego nazwiska? — zapytałem.
— Takiego nazwiska nie zapomina się...
— Jakże się więc nazywa?...
— Czy nie słyszałeś kiedy o panu de Bussy?
— Co u licha! — odpowiedziałem — Bussy, waleczny Bussy.
— Ten sam, pewnie ten sam.
— Zapewnie twoja pani?...
— Moja pani zamężna.
— Zamężna i pewnie cnotliwa małżonku, jednak myśli niekiedy o owym młodzieńcu, osobliwie dlatego, że był raniony, interesujący i spoczywał na jej łóżku.
— Mówiąc szczerze — odrzekła Gertruda — moja pani myśli o nim niekiedy.
Żywy rumieniec wystąpił na twarz Bussego.
— Mówimy o nim niekiedy — dodała Gertruda — osobliwie, gdy jesteśmy same.
— Wyborna dziewczyna! — zawołał hrabia.
— Cóż mówicie o nim? — zapytałem.
— Ja opowiadam pani, jak jest walecznym — odpowiedziała — bo w całym Paryżu to utrzymują; nawet nauczyłam panią piosneczki, która bardzo jest w modzie.
— Ah!... znam ją, czy nie ta?....
To d’Amboise młody.
Kto czuły i wierny?
Bussy uścisnął rękę młodego lekarza a przyjemne drżenie wstrząsnęło nim całym.
— Czy wszystko już? — zapytał Bussy — człowiek w żądzach jest nienasyconym.
— Fanie hrabio, ja wszystkiego się dowiem; ale cóż u licha! trudno wymagać wiele na jeden dzień, albo raczej, na jednę noc.
Opowiadanie lekarza uszczęśliwiło Bussego, albowiem dwóch rzeczy z niego się dowiedział: najprzód, że pan de Monsoreau zawsze jest nienawidzonym i że on sam jest kochanym.
Przychylność młodego Remy, uradowała go także.
Bussy pojmował, że nie ma chwili do stracenia i że każda boleść starca, jest przekleństwem światu rzuconem.
Tak straszne są cierpienia ojca, opłakującego śmierć dziecięcia, że godzien jest przekleństwa, kto może go pocieszyć, a odwleka tę pociechę.
Schodząc na dziedziniec, pan de Meridor zastał konia, którego dlań Bussy kazał przygotować.
Drugi koń czekał na Bussego.
Wsiedli obadwa i udali się w drogę, w towarzystwie młodego lekarza.
Przybyli na ulicę Ś-go Antoniego z niemałym podziwem pana de Meridor, który od dwudziestu lat nie będąc w Paryżu, znalazł stolicę bardzo zmienioną od czasów króla Henryka II-go.
Pomimo podziwu, baron był coraz smutniejszy i to w miarę zbliżania się do celu podróży.
Jak książę go przyjmie? jaką boleść zgotuje mu to widzenie się?
Następnie, kiedy niekiedy spoglądał na Bussego i zapytywał się, dla czego tak na oślep idzie za człowiekiem nieznanym, należącym do księcia, sprawcy wszystkich jego boleści.
Czyż nie byłoby stosowniej lekceważyć księcia, zamiast towarzyszyć Bussemu, a natomiast udać się wprost do Luwru i rzucić się do nóg królowi?
Co książę może mu powiedzieć? jaką przynieść pociechę?
Czyż on nie należy do tych, którzy ranią, a potem przykładają mające goić plastry, które właśnie więcej jeszcze zakrwawiają serce?
Przybyli na ulicę Ś-go Pawła.
Bussy jak zdolny wódz, kazał jechać naprzód lekarzowi i oświecać drogę.
Remy udał się do Gertrudy i powrócił z doniesieniem; że droga prowadząca do pani de Monsoreau, zupełnie jest bezpieczną.
Narady, jak łatwo się domyśleć, pomiędzy lekarzem a Bussym odbyły się tajemnie.
Baron tymczasem patrzył w około siebie zdumiony.
— Czy to tutaj — mówił do siebie — mieszka książę Andegaweński?
Skromna bowiem powierzchowność domu natchnęła go pewną nieufnością.
— Nie ze wszystKiem — odrzekł Bussy — lecz jeżeli to nie jego mieszkanie, to tu przebywa ukochana przez niego osoba.
Czoło starca zachmurzyło się.
— Panie — rzekł zatrzymując konia — my wieśniacy inaczej wcale żyjemy, lekkie paryzkie obyczaje zatrważają nas, i nie możemy pojąć waszych tajemnic. Sądzę, że jeżeli książę Andegaweński chce się widzieć z baronem de Meridor, może go przyjąć w swoim pałacu, a nie w mieszkaniu kochanki. W końcu — dodał starzec z westchnieniem — będąc uczciwym człowiekiem, dla czego wiedziesz mię do podobnej kobiety? Chyba dla tego, żebyś mię przekonał, że moja Dyana żyłaby jeszcze, gdyby hańbę nad zgon przełożyła.
— Cierpliwości, panie baronie — rzekł Bussy ze szczerym uśmiechem, który najlepszym był środkiem przekonania — nie należy przedwcześnie uprzedzać się. Ręczę słowem honoru, nic tu podobnego nie znajdziesz. Kobieta, którą masz ujrzeć, jest cnotliwą i godną poszanowania.
— Co to za jedna? Jest to... jest to żona jednego z twoich znajomych.
— Czy tak?... a dla czego mówiłeś, że książę ją kochał:
— Bo zawsze mówię prawdę, panie baronie; wejdź, a przekonasz się o wszystkiem.
— Pamiętaj, że kiedym opłakiwał moje dziecię, mówiłeś: „Pociesz się baronie, nieskończone jest boskie miłosierdzie;” mnie zaś obiecywać pociechę, jest to cud przyrzekać.
— Wejdź pan — powtórzył Bussy z tym samym uśmiechem, który czarował starego.
Baron zsiadł z konia.
Gertruda wybiegła do bramy i patrzyła oczyma zdumionemi na lekarza, Bussego, i na starca, tem bardziej, iż pojąć nie mogła, jakim cudem wszyscy trzej zeszli się razem.
— Zawiadom panią de Monsoreau — rzekł hrabia — że Bussy wrócił i żąda z nią mówić. Ale na Boga — dodał cicho — nie mów kto jest ze mną.
— Pani de Monsoreau! — rzekł starzec zdumiony — pani de Monsoreau!
— Bądź łaskaw, panie baronie — rzekł Bussy robiąc miejsce.
Starzec wstępował na schody krokiem niepewnym, a w tem dał się słyszeć głos Dyany.
— Pan de Bussy, Gertrudo, pan de Bussy, proś niech wejdzie.
— Ten głos! — zawołał baron zatrzymując się na schodach — ten głos! A! mój Boże! mój Boże!
— Wejdź panie baronie — rzekł Bussy.
W tej chwili, gdy baron drżący spoglądał w około siebie, ze szczytu schodów, w pełnem świetle, ukazała się Dyana, piękniejsza niż kiedykolwiek, nawet uśmiechająca, chociaż nie wiedziała, że ojca ujrzy.
Na ten widok, który baron wziął za złudzenie, wydał krzyk straszny i wzniósłszy ręce do góry, z oczami obląkanemi, przedstawiał obraz przestrachu, tak że Dyana, mająca rzucić się w jego objęcia, stanęła również strwożona i osłupiała.
Baron wyciągnąwszy rękę, napotkał ramię Bussego i wsparł się na niem.
— Dyana żyje! — mówif baron.
— Dyana! moja Dyana, o której mówiono, że umarła!
I silny wojownik, czynny w wojnach obcych i domowych, stary dąb, którym śmierć Dyany zachwiała tylko, ów szermierz mężnie walczący z boleścią, pod ciężarem radości zadrżał i byłby spadł ze schodów, żeby go był Bussy nie wstrzymał.
— Mój Boże, panie Bussy — zawołała Dyana zstępując ze schodów ku baronowi, co się stało mojemu ojcu?
Strwożona naglą bladością i dziwnem wrażeniem, zapytywała więcej spojrzeniem, niż głosem.
— Baron de Meridor sądził, że pani umarła, opłakiwał cię, jak czuły ojciec najlepsze dziecię.
— Jakto! — zawołała Dyana — i nikt go nie wywiódł z błędu?
— Nikt.
— Tak, nikt, nikt — zawołał starzec odzyskując zmysły — nikt, nawet pan de Bussy.
— Niewdzięczny! — rzekł Bussy z wyrazem słodkiego wyrzutu.
— Tak — odpowiedział baron — tak, masz słuszność hrabio, ta chwila wynagradza wszystkie moje boleści. A! moja droga Dyano — mówił dalej przychylając głowę córki do siebie i podając rękę Bussemu.
Nagle wznosząc głowę, jakby bolesna myśl zakrwawiła mu serce, mimo doznanej radości, zawołał:
— Panie de Bussy, miałeś mi pokazać panią de Monsoreau; gdzież ona jest?
— Niestety!... mój ojcze — odezwała się Dyana.
Bussy zebrał wszystkie siły i rzekł:
— Masz ją pan przed sobą, hrabia de Monsoreau jest twoim zięciem.
— Jakto! — jąkał starzec — pan de Monsoreau moim zięciem! i nikt, nawet ty sama Dyano nie doniosłaś mi o tem!
— Lękałam się pisać do ciebie, mój ojcze, aby list nie wpadł w ręce księcia, myślałam, że wiesz o wszystkiem.
— Na cóż — zapytał starzec — te wszystkie dziwne tajemnice!
— A! tak, tak, mój ojcze — zawołała Dyana — dla czego pan de Monsoreau śmierć moję rozgłosił? dla czego ukrywał, że jest moim mężem?
Baron drżący, jakby zajrzał w głębię przepaści, iskrzącemi oczyma badał twarz córki i pomieszano spojrzenia Bussego.
Zwolna, wszyscy weszli do salonu.
— Pan de Monsoreau moim zięciem!... — powtarzał zdumiony baron de Meridor.
— Cóż cię tak dziwi, mój ojcze — odrzekła Dyana tonem wyrzutu — wszak mi go rozkazałeś zaślubić?
— Tak, jeżeli ciebie ocali.
— Więc mię ocalił — rzekła półgłosem Dyana padając na klęcznik, nie od nieszczęścia ale przynajmniej od hańby.
— Dla czegóż mi o twojej śmierci donosił? mnie, który tyle wycierpiałem?... — powtarzał starzec. Dlaczego kazał mi umierać z rozpaczy, skoro jeden wyraz życie mi powrócić był zdolny?
— Niestety! pani — rzekł hrabia, kłaniając się — nie wolno mi badać tajemnic familijnych. Widząc dziwne postępowanie twojego męża, moim obowiązkiem było wyszukać ci obrońcy. Tym obrońcą jest twój ojciec i teraz pozwól, że się oddalę:
— Prawda — odezwał się smutnie starzec — pan de Monsoreau lękały się księcia Andegaweńskiego, a teraz znowu się go pan Bussy obawia.
Dyana rzuciła spojrzenie na młodzieńca, które znaczyło:
— Ty, którego nazywają walecznym, miałżebyś lękać się księcia, równie jak pan de Monsoreau?
Bussy zrozumiał to i uśmiechnął się.
— Panie baronie — rzekł — przebacz mi prośbę jaką do ciebie zaniosę i ty pani, ze względu na moje dobre chęci, miej mię za usprawiedliwionego.
Wszyscy spojrzeli po sobie.
— Panie baronie — odezwał się Bussy — zapytaj pani de Monsoreau...
Ostatni wyraz wymówił dobitnie, a Dyana zbladła.
Bussy spostrzegł to i odmienił zdanie.
— Zapytaj twojej córki, czy jest zadowolona ze związku, który jej poleciłeś, na który ona sama zezwoliła.
Dyana złożyła ręce i łkać poczęła.
Tyle odpowiedzieć mogła Bussemu.
Żadna odpowiedź nie mogła być wyraźniejszą.
Oczy starego barona napełniły się łzami, poznał albowiem, że za porywcza przychylność dla pana de Monsoreau, córce jego zgotowała nieszczęście.
— Teraz — mówił Bussy — powiedz baronie, czy bez podstępów i gwałtu oddałbyś dobrowolnie rękę córki panu de Monsoreau?
— Tak, jeżeliby ją ocalił.
— W rzeczy samej, ocalił ją. Kiedy tak nie powinienem pytać, czy masz chęć dotrzymania słowa?
— Dotrzymać słowa jest obowiązkiem każdego, mianowicie szlachcica i sam to hrabio czujesz najlepiej. Pan de Monsoreau ocalił życie mojej córki, ona więc do niego należy.
— A!... — mówiła Dyana — czemużem nie umarła!
— Pani — przerwał Bussy — miałem słuszność powiedzieć, że nie mam tu nic do czynienia. Baron przeznacza cię panu de Monsoreau a ty sama zezwoliłaś na to, pod warunkiem ujrzenia ojca.
— A! nie rozdzieraj mi pan serca — zawołała pani de Monsoreau zbliżając się do hrabiego — mój ojciec nie wie, że ja się lękam tego człowieka; mój ojciec nie wie, że ja go nienawidzę; mój ojciec chce w nim widzieć mojego obrońcę, a ja w nim przenikam kata.
— Dyano, Dyano — mówił baron — on ciebie ocalił.
— Tak — wykrzyknął Bussy — przestępując granice, w których go delikatność do tej chwili zatrzymywała; tak lecz jeżeli niebezpieczeństwo mniejsze było jak sądzisz, jeżeli niebezpieczeństwo było zmyślonem? Panie baronie, jest w tem wszystkiem tajemnica, którą pewnie wyjaśnię. Biorę Boga na świadka, że gdybym był na miejscu pana de Monsoreau, gdybym twoją niewinną ocalił córkę, nie żądałbym tak drogiego okupu.
— On ją kochał — odpowiedział pan de Meridor, a zakochanym wiele przebaczyć należy.
— A ja!... — zawołał Bussy — a ja!
Zmieszany pomimowolnem zapomnieniem się, Bussy błyskawicą oczów zakończył zdanie.
Dyana pojęła je zupełnie, a może lepiej niżby je całe wymówił.
— A więc — rzekła rumieniąc się — pan mię pojąłeś, nieprawdaż? Tak więc mój przyjacielu, mój bracie, wszak tych dwóch tytułów żądałeś odemnie, powiedz mi, co możesz dla mnie uczynić?
— Ale książę Andegaweński — mówił starzec lękający się piorunu, który mógł wypaść z dłoni jego książęcej mości.
— Nie jestem z liczby tych, którzy się lękają gniewu książąt — odparł młodzieniec — albo jestem w błędzie, albo daremną, jest twoja trwoga. Baronie, pojednam cię z księciem, który cię będzie bronił przeciwko panu de Monsoreau, sprawcy wszystkiego złego.
— Lecz skoro książę się dowie, że Dyana żyje, wszystko stracone — zrobił uwagę starzec.
— Jak widzę — rzekł Bussy — cokolwiek mówię, pan baron zawsze przekłada pana de Monsoreau. Nie mówmy więcej o tem, odrzuć pan moję ofiarę i odrzuć pomoc, jaką ci przynieść chciałem, a rzuć się w objęcia człowieka, który zasługuje na twoje zaufanie.
Wypełniłem moję powinność i nic więcej nie mam do działania. Żegnam pana, bądź zdrowa pani, oddalam się, już nie ujrzysz mię więcej.
— A!... — wykrzyknęła Dyana, chwytając za rękę młodzieńca — czyś pan widział moje zachowanie? czyś widział chęć moję należenia do niego? Błagam cię na kolanach, nie opuszczaj mię!...
Bussy uścisnął piękną rękę Dyany i cały jego gniew przeminął, jak topnieje śnieg na szczycie góry, od promieni słońca wiosennego.
— Skoro taka wola twoja, pani — rzekł, przyjmuję posłannictwo i za trzy dni, bo prędzej mi niepodobna, albowiem książę jest w Chartres, na polowaniu z królem, ujrzysz mię znowu, albo niegodnym będę nazwiska, jakie noszę.
A zbliżając się do Dyany, rzekł cicho, patrząc na nią płomiennie:
— Zatem wspólnie działamy przeciwko panu de Monsoreau; pamiętaj, że nie on powrócił cię ojcu i że nie jesteś obowiązaną dotrzymywać słowa.
Uścisnąwszy raz jeszcze rękę barona, wybiegł z pokoju.
Zestawiliśmy naszego przyjaciela Chicota, przy śpiącym i swobodnie chrapiącym Gorenflocie; dał on znak oberżyście, aby się oddalił i światło zabrał z sobą, w przody mu jednak zalecił, ażeby nie wspominał braciszkowi, że sam wychodził o dziesiątej wieczór, a wrócił dopiero o trzeciej rano.
Ponieważ pan Bonhomet ważną zauważy, okoliczność, że zwykle mnich je i pije a błazen płaci, poważał wielce błazna, mnicha zaś mało cenił.
Ztąd Chicot, mógł być pewnym, że oberżysta ust nawet nie otworzy, wszystko pokryje tajemnicą i postąpi jak mu zalecono.
Gorenflot chrapał okropnie i mówił przez sen zarazem.
Dowód oczywisty, że sumienie i żołądek musiały być przeładowane.
Wyrazy wymawiane przez sen, połączone razem, tworzyły dziwną mieszaninę wymowy duchownej i maksym światowych.
Mimo tego, Chicot uważał, że w zupełnej ciemności trudno mu będzie przebrać Gorenflota tak, aby przebudziwszy się, nie mógł domyślać się co zaszło; po ciemku, mógł udeptać mnicha i przez ból przebudzić z sennego letargu.
Podmuchał więc na węgle w kominie, ażeby nieco rozjaśnić izbę.
Gdy Chicot dmuchał, Gorenflot przestał chrapać i mówił przez sen.
— Bracia moi! jak straszny wiatr, to gniew Boży, to wyziew, który mi daje natchnienie.
I znowu chrapał.
Słysząc, że znowu śpi, Chicot zaczął przebierać mnicha.
— Bru! bru! to zimno! Nieszczęście, winne grona nie dojrzeją tego roku.
Chicot przerwał zatrudnienie i czekał chwilę.
— Bracia, znacie moje gorliwość — mówił mnich — znacie moje przywiązanie do kościoła i do księcia Gwizyusza.
— A! hultaj!... — rzekł Chicot.
— To moje zdanie — odezwał się Gorenflot, ale to pewna.
— Co pewna?... — zapytał Chicot podnosząc mnicha, aby na niego wdziać suknię.
— To pewna, że człowiek mocniejszy jak wino; brat Gorenflot walczył z winem, jak Jakób z aniołem i brat Gorenflot pokonał wino.
Chicot wzniósł ramiona.
To nie obliczone poruszenie spowodowało, że mnich jedno oko otworzył i ujrzał uśmiech Chicota.
— A! upiór!... — zawołał i zakrył twarz rękami.
— A! to pijany — rzekł Chicot kończąc wdziewanie habitu, i zarzucając mnichowi kaptur na głowę.
— Szczęściem — mruczał mnich — zakrystyan zamknął drzwi od chóru i wiatr ustał.
— Śpij, albo nie — mówił Chicot — teraz mi wszystko jedno.
— Pan wysłuchał modlitwę moję — mruczał mnich i wiatr z północy, jaki zesłał, zmienił się w południowy.
— Amen — zakończył Chicot.
I zwinąwszy obrus i serwety, aby z nich zrobić poduszkę, a nawet podłożywszy pod głowę talerze, usnął obok towarzysza biesiady.
Dzień biały i głos chrapowaty gospodarza łającego kuchcików, ledwie zdołały przebić ciemną mgłę snu, jaka Gorenflota otaczała.
Zaledwie zdołał się podnieść i usiąść na ziemi.
Następnie, zaczął patrzeć na porozrzucane nakrycie i na Chicota, który zasłoniwszy twarz rękami, przez palce widział każde poruszenie mnicha.
Chicot udawał, że chrapie, a to tak naturalnie, iż mógł złudzić każdego.
— Dzień biały!... — zawołał mnich — do licha biały dzień, a ja widzę tu noc spędziłem.
Później zbierając myśli, mówił:
— A opactwo! o! mój Boże!
I zaczął zawiązywać sznury sukni, o czem Chicot zapomniał.
— To szczególniejsza — mówił — śniło mi się żem umarł i że mię obwinięto w skrwawioną suknię.
Gorenflot nie ze wszystkiem się mylił, bo przez sen obwinął się białym obrusem, który był poplamiony winem czerwonem.
— Szczęściem, że to tylko sen — mówił Gorenflot spoglądając w około siebie.
Na raz oczy mnicha spoczęły na Chicocie, który widząc to, mocniej jeszcze chrapał.
— Ślicznie być pijakiem!... — mówił Gorenflot patrząc z podziwem na Chicota. A jak to dobrze tak spać. A! czemuż on nie jest w mojem położeniu! I westchnął tak ciężko, że byłby obudził błazna, gdyby on spał na prawdę.
— Gdybym go obudził, możeby mi dobrze poradził.
Chicot jeszcze mocniej począł chrapać, a głos jego podobnym był do dźwięku trąby.
— Nie — rzekł Gorenflot — toby mu nadało wyższość nademną. Ja bez niego skłamać potrafię. Lecz jakkolwiek skłamię, trudno kary uniknąć; fraszka kara, ale post o chlebie i wodzie. A! gdybym miał przynajmniej cokolwiek pieniędzy.
Słysząc to Chicot, lekko wyjął z kieszeni dobrze nabitą kieskę i schował za koszulę przy piersiach.
Potrzebną była ta ostrożność, albowiem Gorenflot zbliżył się do swego przyjaciela i szeptał te melancholijne wyrazy:
— Gdyby nie spał, nie mógłby mi odmówić talara; ale że jego sen szanuję... muszę wziąć sam.
To mówiąc, brat Gorenflot, ukląkł, schylił się ku Chicotowi i zaczął lekko macać po kieszeniach ubrania.
— To szczególniejsza!... — rzekł — nic nie ma w kieszeniach. A! może ma w kapeluszu?
Kiedy mnich szukał kapelusza, Chicot tym czasem wypróżnił kieskę i pustą wrzucił w jednę z kieszeni zwierzchniej swojej sukni.
— I w kapeluszu nic nie ma; to mię zadziwia, bo Chicot chociaż trefniś, ale ma rozum i nigdy bez pieniędzy nie wychodzi na miasto. A! stary Gallu — dodał z uśmiechem, który mu na pół twarz przedzielił; zapomniałem o twojem kratowanem odzieniu.
I wśliznął weń rękę, zkąd pustą kieskę wyciągnął.
— Jezus!... — wykrzyknął — a bankiet kto zapłaci?
Ta myśl wielkie na mnichu zrobiła wrażenie, bo natychmiast powstał i chociaż ciężkim ale spiesznym krokiem skierował się ku drzwiom, przeszedł kuchnię nic rzekłszy słowa do gospodarza i uciekł w końcu.
Chicot włożył w kieskę pieniądze, schował do kieszeni i opierając się w oknie, gdzie promień słońca zaglądał, zadumany, zapomniał o Gorenflocie.
Brat kwestarz z sakwami na plecach, szedł z bardzo układną minką, którą przechodzący za pobożność wziąść mogli; przecież Gorenflot nie myślał o modlitwie, ale szukał jednego z owych kłamstw, któremi osłania się żołnierz niedbały, a których dostarcza mu mniej więcej płodna imaginacya.
Ujrzawszy zdala bramę klasztorną, znalazł ją więcej jeszcze ponurą, niż zwykle; nadto w progu dostrzegł mnichów, patrzących niespokojnie na wszystkie cztery strony świata.
Kiedy wychodził z ulicy świętego Jakóba, ruch pomiędzy zakonnikami, powstały w chwili ujrzenia go, nabawiał biedaka strachu nadzwyczajnego.
— To o mnie mówią — myślał — czekają na mnie i myślą nad karą, na jaką za niedbalstwo zasłużyłem. Jestem biedny, zgubiony!
Nagle dziwna myśl przyszła mu do głowy, chciał uciekać; ale zakonnicy wyszli naprzeciw niego, poddał się zatem przeznaczeniu i postępował dalej.
Idąc, wytężył uszy ku braciom, którzy nie mieli widać ochoty z nim rozmawiać.
— Niestety!... — rzekł Gorenflot — już nie poznają mię więcej, jestem jak owca wypędzona z owczarni.
Nakoniec, jeden ośmieli! się odezwać:
— Biedny bracie!
Gorenflot westchnął i wzniósł oczy w górę.
— Czy wiesz, że przeor czeka na ciebie — mówił drugi.
— A! mój Boże!
— A! mój Boże — dodał trzeci — kazano abyś jak powrócisz, natychmiast szedł do niego.
— Otóż tego się lękałem — rzekł Gorenflot.
I więcej umarły, niż żywy, wszedł do klasztoru.
— A! to ty?.. — zawołał brat furtyan, pójdź, pójdź prędzej, wielebny przeor Józef Foulon pytał o ciebie.
I wziąwszy Gorenflota za rękę, nie prowadził, ale ciągnął do mieszkania przeora.
Tam znowu drzwi się za nim zamknęły.
— A! to ty — rzekł opat.
— Wielebny — mruczał mnich.
— Narobiłeś nam niepokoju!... — rzekł przeor.
— Za nadto dobroci mój ojcze — odparł Gorenflot, nie pojmując łagodnego tonu przeora.
— Potem lękałeś się wejść, wszak prawda?..
— Przyznaję, że wejść nie śmiałem — odpowiedział mnich — którego czoło zimnym pokrywało się potem.
— A!... bracie — zawołał opat — za gorąco i nieroztropnie postąpiłeś.
— Pozwól, mój ojcze, usprawiedliwić się.
— Nie ma potrzeby. Twoje wyjście...
— Nie ma potrzeby — pomyślał sobie Gorentlot — tem leniej, bo sam nie wiedziałem co mówić.
— Pojmuję doskonale — mówił Opat.
— Chwila szalu i zapału uniosła cię za daleko, zapał jest świętą cnotą i uniesienie również, ale wiesz, że cnoty za wielkie, są przestępstwem.
— Przebacz, ojcze — rzekł Gorenflot — racz mi powiedzieć, o jakim wyjściu mówiłeś.
— O wyjściu dzisiejszej nocy.
— Za klasztor?... — zapytał mnich bojaźliwie.
— Nie, do klasztoru.
— Do klasztoru... ja?...
— Tak, ty.
Gorenflot w nos się podrapał, pojął, ze coś cudownego się stało.
— Jestem dobrym duchownym — mówił przeor — ale twoja śmiałość zatrwożyła mię.
— Moja śmiałość!. — rzekł do siebie Gorenflot — zatem byłem i śmiały?...
— Raczej, mój synu, nie rozsądny.
— Niestety!... trzeba niekiedy krwistemu przebaczać temperamentowi — ja się poprawię, mój ojcze.
— Tak, ale tymczasem nie mogę być spokojnym o nas i o ciebie zarazem. Gdyby to jeszcze było między naszymi, to nic.
— Jakto! — rzekł Gorenflot — więc to było na świecie?...
-Jakby na świecie, bo pomiędzy naszemi byli świeccy, którzy i jednego wyrazu z twojej nie zapomnieli mowy.
— Z mojej mowy?... — zapytał zdziwiony Gorenflot.
— Przyznaję, że była piękna, przyznaję, że oklaski mogły cię upoić, że zapał ogólny mógł ci zawrócić głowę; lecz kiedy idzie o tak ważną sprawę, to sam przyznasz, że za wiele było powiedziane.
Gorenflot spojrzał na przeora oczyma, w których wyraz podziwienia zajaśniał.
— Teraz — mówił przeor — trzeba umieć wszystko pogodzić. Religijny zapał, który wre w twoich piersiach, zaszkodzić ci może w Paryżu, gdzie tyle jest oczów złośliwych. Życzyłbym ci uwolnić się od nich.
— Gdzie, mój ojcze?... — zapytał Gorenflot, pewny, że koza go czeka.
— Na prowincyę.
— Wygnanie! — zawołał Gorenflot.
— Pozostając, możesz doznać co gorszego, mój bracie.
— I cóż mi się może przytrafić?...
— Proces kryminalny, zakończony wiecznem więzieniem, jeżeli nie śmiercią.
Gorenflot zbladł strasznie, nie pojmował jak mógł zasłużyć na więzienie wieczne, a tembardziej na śmierć, za nadużycie w trunkach i za niespanie w klasztorze.
— Poddając się chwilowemu wygnaniu, mój bracie, nie tylko unikniesz niebezpieczeństwa, ale nadto rozwiniesz skrzydła na prowincyi; to, co mówiłeś, niebezpiecznem jest i niepodobnem przed oczyma króla; na prowincyi zaś snadnem do wykonania. Wyjeżdżaj jak najprędzej, bracie Gorenflot, bo może być zapóźno i kto wie, czy łucznicy nieotrzymali rozkazu uwięzienia cię.
— Co, wielebny ojcze?... — wyjąkał mnich, trwożnie zataczając oczyma, albowiem nie pojmując, o co rzecz chodzi, nie mógł zważyć wielkości winy — łucznicy!.. mówisz, i cóż ja uczyniłem łucznikom?.
— Prawda, ty z niemi nie miałeś do czynienia, ale oni mogą mieć z tobą...
— Alboż mnie oskarżono? — rzekł brat Gorenflot.
— Ale cię mogą oskarżyć. Wyjeżdżaj, wyjeżdżaj bracie!...
— Wyjechać, wielebny ojcze?... Łatwo to mówić, z czego będę żył, skoro wyjadę?..
— Nic łatwiejszego. Jesteś kwestarzem zakonu i w tem masz środek utrzymania. Z kwesty, dawniej drugich żywiłeś, teraz karm sam siebie, prócz tego, bądź spokojny; system, jaki rozwinąłeś, wielu ci zyska na prowincyi stronników, i jestem pewny, że na niczem ci zbywać nie będzie. Ale oddal się prędzej i nie wracaj, aż cię uprzedzimy, że możesz być bezpieczny.
Przeor czule uścisnąwszy brata Gorenflot, pchnął go z lekka, ale tak przecież, że wyleciał za drzwi jego celi.
Tam, całe zgromadzenie czekało brata Gorenflot.
Zaledwie ukazał się, wszyscy poskoczyli ku niemu, pragnąc dotknąć chociaż kraju szaty jego.
Uszanowanie zaszło tak daleko, że chciano go w nogi całować.
— Żegnam cię!... — rzekł jeden z zakonników, czule go przyciskając do serca — kochaj mię i nie zapominaj w twoich modlitwach.
— Ba! otóż masz! — odrzekł Gorenflot.
— Bądź zdrów!... — inny mówił zakonnik, ściskając mu rękę — bądź zdrów, szermierzu za wiarę; Godfred de Bouillon byłby niczem przy tobie.
— Bądź zdrów! — rzekł znów inny, całując koniec jego ogórków — zaślepienie jest jeszcze między nami, ale niebawem rozjaśnią się ciemności.
Wśród uniesień i pochwał, wyniesiono Gorenflota za bramę klasztorną, którą natychmiast za nim zamknięto.
Patrzył na nią z wyrazem trudnym do opisania, w końcu, tyłem postępując, wychodził z Paryża, jakby anioł mściciel pokazywał mu miecz gorejący.
Jedno tylko zdanie wyśliznęło mu się z ust, za bramą:
— Powaryowali, czy co?... Jeżeli nie oni, to chyba ja zgłupiałem.
Aż do nieszczęśliwego dnia, w którym na biednego mnicha spadło niespodziane nieszczęście, brat Gorenflot wiódł życie bardzo przykładnego to jest: wychodził z klasztoru raniutko, jeżeli chciał świeżem odetchnąć powietrzem; późno, gdy pragnął ogrzać się na słońcu, zawsze przecież Bogu i kuchni klasztornej polecał siebie i po licznych krążeniach po mieście, wstępował pod „Bóg obfitości”, gdzie jałmużnę dawano w gotowiźnie i polepszał skromność stołu i piwnicy klasztornej.
Pomiędzy najlepszych swoich przyjaciół liczył Chicota, z którym nie raz zjadł dobrą wieczerzę, albo śniadanie.
Lecz Chicot nie pędził regularnego żywota.
Zdarzało się, że mnich widywał go codzień a nawet po kilka razy; to znowu minęło piętnaście dni, miesiąc, a nawet i sześć tygodni, a Chicota ludzkie oko nie oglądało, a to z powodu nabożeństwa z królem, postu, to procesyi, to podróży, a często i fantastycznych trefnisia wycieczek.
Gorenflot był jednym z tych zakonników, dla których jak dla dzieci wojskowych, dzień zaczynał się w klasztorze, kończył zaś w kuchni; dla tego, nigdy nie przypuszczał, aby mu potrzeba było pracować na chleb i szukać przygód.
Gdyby przynajmniej miał pieniądze; lecz odpowiedź przeora była prosta i bez kwiatka apostolicznego, równie jak słowa Ś-go Łukasza:
„Szukaj, a znajdziesz.”
Gorenflot czuł się strudzonym nawet przed zaczęciem poszukiwań.
Jednakże, najważniejszą było rzeczą, uniknąć niebezpieczeństwa zupełnie dlań obcego, ale strasznego, według słów przeora.
Biedny mnich nie był tak zręcznym, aby ukryć w twarzy uczucia swoje i zmienić postać przebraniem się; postanowił więc puścić się w bród i przeszedł bramę Bordelle, zachowując wszelkie ostrożności, aby go łączniki, albo szwajcary nie napastowali.
Skoro dostał się na otwarte pole, o pięćset kroków od bramy miasta, nad brzegiem przekopu, zielonego pierwszą wiosenną trawką, kiedy wesołe słońce wzniosło się nad nim, cisza i spokojność obiegły w około, usiadł przy drodze, podbródek oparł na tłustej dłoni, podrapał się po nosie i zaczął dumać, a dumając wzdychać.
Gdyby Gorenfiot miał cytrę i zawiesił ją napłaczącej wierzbie, mógłby być podobnym do owych hebrajczyków, którzy w Babilonie opłakiwali zniszczenie Jerozolimy i mógłby przypominać sławny wiersz: „Saper flumina Babiloni.”
Gorenflot tem bardziej wzdychał, że dziewiąta rano dochodziła, o której zwykle obiadowano w klasztorze, a to stosownie do zwyczaju zaprowadzonego w 1578 roku, gdy król Karol V-ty obiadował o ósmej, zaraz po mszy.
Łatwiej by było pouczyć ziarna piasku na brzegu morza, aniżeli wypowiedzieć sprzeczne myśli, jakie się rodziły w głowie zacnego kwestarza, skoro był na czczo.
Pierwszym pomysłem, a nie prędko mógł go pokonać, było, aby powrócić do Paryża, iść prosto do klasztoru i oświadczyć, że przekłada więzienie nad wygnanie, nawet karę dyscypliny, byle mu jeść dawano.
Pokonawszy tę myśl, przeszło kwadrans w mózgu wiercącą, przyszła mu nowa, więcej roztropna: chciał udać się pod „Róg obfitości” poszukać tam Chicota a znalazłszy go, przełożyć okropne swoje położenie, będące skutkiem uczty, jakiej oprzeć się nie miał siły i żądać od wspaniałego przyjaciela pensyi stałej.
Pomysł ten zajął mu przeszło kwadrans, bo Gorenflot miał umysł spekulacyjny i myśl każdą dobrze rozważał.
Nakoniec nowa a śmiała idea podniecać go poczęła; wróci do Paryża przez bramę Ś-go Germana, albo wieżę Mesle i kwestować na swój rachunek zacznie.
Znał dobre miejsca, małe uliczki, gdzie pobożne kumy piekły mu ongi kurczęta i czekały z niemi na przybycie kwestarza; obudzał w pamięci wspomnienia o innych pobożnych domach, gdzie smażono dla niego konfitury i temi za kapłańskie błogosławieństwo darzono; przesuwały mu się przed oczyma dary, pobożne twarze i napełnione sakwy.
Przyznać trzeba, że myśli brata Gorenflot ustawicznie krążyły koło jadła i spoczynku, tych dwóch patronów szatana, którzy w dzień ostateczny będą bronili spraw naszych.
Tymczasem, godny nasz mnich, skłaniał się ku nim, nie bacząc na swoję duszę.
Ostatni pomysł bardzo mu się podobał, stan ten zdawał mu się przyrodzonym i czuł, że do niego jest stworzony; lecz aby pędzić podobne życie, potrzeba było narazić się na spotkanie łuczników, sierżantów i władz duchownych, nieprzyjemnych wcale dla włóczęgów.
Prócz tego, nowe niebezpieczeństwo groziło; kanafarz klasztoru Ś-tej Genowefy, jako człowiek przezorny, musiał wysłać innego kwestarza, z którym spotkanie nie bardzo byłoby przyjemne.
Na tę myśl zadrżał Gorenflot...
Właśnie walczył z myślami i licznemi monologami przerywał ciszę, gdy nagle od bramy Bordelle ujrzał jeźdzca.
Mężczyzna ten zsiadł z konia, przed domem odległym od Gorenflota na jakie pięćset kroków zapukał, otworzono mu i jeździec i koń zniknęli.
Gorenflot dobrze to wszystko zauważył, bo zazdrościł jeźdźcowi konia, którego mógł sprzedać.
Za chwilę, jeździec ukazał się, że zaś blisko były drzewa i stos kamieni; znowu zniknął przed oczyma mnicha.
— Zapewne jakieś czaty — pomyślał Gorenflot. — Gdybym się nie bał łuczników, wiedziałbym co uczynić.
W tej chwili, jeździec będący na czatach, ujrzał Gorenflota siedzącego nad rowem, z opartym na dłoni podbródkiem.
— Zdaje mi się, że znam tę figurę — rzekł Gorenflot — tak, podobny, ale to być nie może...
Nieznajomy odwrócił się od mnicha, zachwiał się na koniu, jakby go nagle siły odbiegły.
Usłyszał bowiem tentent koni pochodzący z bramy miejskiej.
W rzeczy samej, trzech mężczyzn, z których dwaj zdawali się lokajami, i trzy muły obładowane, zwolna wysunęli się z bramy Bordelle.
Nieznajomy jak tylko ich spostrzegł, chyłkiem schronił się za kamienie przybrał postawę Strzelca na czatach.
Orszak przeszedł nie widząc go, nieznajomy zaś pożerał go oczyma.
— To ja przeszkodziłem spełnieniu zbrodni — rzekł Gorenflot do siebie — moja więc obecność w tem miejscu jest widocznem zrządzeniem Opatrzności, która nie zasłużenie odmawia mi śniadania.
Gdy orszak minął, nieznajomy wrócił do domu.
— Wybornie — rzekł Gorenflot — okoliczność ta musi mi korzyść przynieść. Kto czatuje, nie lubi ażeby go widziano; posiadam tajemnicę, za którą muszą mi zapłacić; trzeba tylko cenę ustanowić.
Bez straty czasu, Gorenflot skierował się ku domowi; zbliżając się do niego przypominał sobie w myśli: rycerską postać nieznajomego, długi jego miecz i spojrzenie, jakiem pożerał przejeżdżających; następnie mówił do siebie:
— Zapewne się myliłem; takiego człowieka nie można zastraszyć.
Przy drzwiach, stracił odwagę i nie nos ale ucho podrapał.
Nagle, twarz jego zajaśniała.
— Dobra myśl — szepnął.
Jak na mnicha był to wielki postęp, lecz już w owym czasie mówiono: potrzeba, matką przemysłu.
— Dobra myśl — powtórzył — i bardzo dowcipna. Powiem mu: Mój panie, każdy człowiek ma swoje zamiary i nadzieje, ja będę się modlił, aby ci się powiodły; a że ma złe zamiary, o czem nie wątpię, tem więcej potrzebuje modlitwy i dla tego pewnie jałmużny opatrzy. Kiedy spotkam jakiego uczonego zapytam go: czy mam się modlić o spełnienie nieznanych mi zamiarów, osobliwie, że mam podejrzenie ich niegodziwości. Uczynię, co mi uczony przykaże, i tym sposobem za nic nie będę odpowiedzialnym. Gdybym zaś żadnego uczonego nie spotkał, nie będę się modlił, a za jałmużnę zjem sobie śniadanie.
Dla dokonania zamiaru, Gorenflot stanął przy murze i czekał.
W pięć minut, drzwi się otwarły i jeździec ukazał się znowu.
Gorenflot zbliżył się do niego.
— Panie — rzekł — jeżeli pięć „Ojcze nasz” i pięć „Zdrowaś” mogą się przydać...
Jeździec zwrócił się do Gorenflota.
— Gorenflot! — zawołał.
— Pan Chicot!... — wykrzyknął zdumiony mnich.
— Do dyabła! gdzie idziesz, przyjacielu? — zapytał Chicot.
— Ja sam nie wiem, a ty?
— Ja co innego, ja wiem gdzie jadę; prosto przed siebie.
— Daleko?
— Gdzie stanę. Ale ty przyjacielu, skoro nie chcesz powiedzieć gdzie idziesz, muszę cię mieć w podejrzeniu.
— W jakiem?
— Że mię szpiegujesz.
— Jezus, Marya! jabym ciebie miał szpiegować? Boże! widziałem cię i tyle...
— Widziałeś?
— Widziałem, jakeś patrzył na przejeżdżających.
— Oszalałeś.
— Za temi kamieniami.
— Słuchaj Gorenflot; chciałbym sobie za miastem domek wystawić i oglądałem kamienie.
— To co innego — odrzekł mnich nie pojmujący kłamstwa — jak widzę, byłem w błędzie.
— No, kochanku, powiedz mi, co tu robisz za miastem?
— Niestety! panie Chicot, jestem wygnany — odpowiedział Gorenflot z ciężkiem westchnieniem.
— Co?
— Wygnany, powtarzam ci.
Gorenflot wyprostował się, wzniósł głowę do góry, z wyrazem człowieka, który za wielkie nieszczęścia na litość zasługuje.
— Moi bracia — rzekł — odepchneli mnie od swojego łona, jestem wygnany i wyklęty.
— A to za co?
— Słuchaj panie Chicot — — odpowiedział mnich kładąc rękę na sercu — wierz albo nie, ale słowo Gorenflota, ja nie wem za co.
— Możeś kochanku dzisiejszej nocy miał sny nieczyste?
— Żartuj sobie do woli — odrzekł Gorenflot — wiesz ty dobrze, co ja od wczoraj robiłem.
— Tak wiem, od ósmej do dziesiątej; ale potem, od dziesiątej do trzeciej....
— Jakto! od dziesiątej do trzeciej?
— Tak, bo o dziesiątej wyszedłeś.
— Ja? — zapytał Gorenflot spoglądając na trefnisia obłąkanemi oczyma.
— Nawet pytałem ciebie, gdzie idziesz?
— Gdzie idę, ty mnie pytałeś?
— Tak, pytałem.
— I cóż ci odpowiedziałem?
— Że masz mieć mowę.
— To prawda, miałem mieć mowę — rzekł do siebie Gorenflot.
— Chciałem ją słyszeć; ale tylko część mi jej powiedziałeś.
— Była w trzech częściach, jak zaleca Aristoteles.
— Straszne były rzeczy w tej mowie przeciw Henrykowi III-ciemu.
— Ba! — odrzekł Gorenflot.
— Tak straszne, że sądziłem, iż ciebie uwiężą.
— Chicot!... — zawołał Gorenflot — ty mi oczy otwierasz; czy ja zupełnie byłem obudzony?...
— Muszę ci powiedzieć, przyjacielu, że dziwnym mi się zdawałeś; twój wzrok był osłupiały, rzekłby kto, że śpisz i przez sen mówisz.
— Jednak to pewna, żem się obudził pod „Rogiem obfitości.”
— Cóż w tem dziwnego?...
— Jakto!.. nic dziwnego?... wszak mówisz, że z tamtąd wyszedłem o dziesiątej?...
— Tak, ale powróciłeś o trzeciej i na dowód powiem ci, żeś drzwi zostawił otworem i zimno mi było.
— I ja pamiętam, że mi było zimno.
— A widzisz?... — rzekł Chicot.
— Jeżeli to prawda, co mówisz...
— Jakto!... czy prawda?... — zapytaj pana Bonhomet.
— Pana Bonhomet?...
— Tak, bo on ci drzwi otwierał. Nawet powiem ci, że powróciwszy, sapałeś z dumy, a ja tobie mówiłem: A fe!... duma szpeci człowieka, a mianowicie, gdy kto jest zakonnikiem.
— Z czegóż miałem być dumny?...
— Z powodu twej mowy, z pochwał, udzielonych przez księcia Gwizyusza i pana de Mayenne, któremu niech Bóg szczęści — dodał gaskończyk, uchylając kapelusza.
— Teraz wszystko rozumiem — odpowiedział Gorenflot.
— A widzisz?... przyznajesz, że byłeś na zgromadzeniu?... jak je tam nazywacie u dyabła?.. Na zgromadzeniu „Świętej Jedności”, wszak prawda?...
Gorenflot opuścił głowę na piersi i westchnął.
— Jestem lunatykiem — rzekł — a nie wiedziałem o tem.
— Lunatykiem!... — zapytał Chicot — co to znaczy?...
— To znaczy, panie Chicot — odpowiedział mnich — że u mnie duch panuje nad materyą do tego stopnia, iż kiedy ciało usypia, duch działa, i mimo uśpienia, zmusza je do czynności...
— A!.. to cudowne — rzekł Chicot — powiedz mi szczerze, czyś ty nie opętany?... Kto śpi i chodzi, mówi, giestykuluje, ma mowy w zgromadzeniu, to coś nie naturalnego. „Vade, retro satanas.”
I Chicot cofnął się z koniem.
— I ty mię opuszczasz, Chicocie?... — zawołał Gorenflot. — „Tu quoque Brute?...” tegom się nigdy po tobie nie spodziewał.
I rozpaczając chciał stłumić łkanie.
Chicot ulitował się nad tą straszną rozpaczą i rzekł?...
— Coś mówił?...
— Kiedy?...
— Teraz.
— Niestety!... ja nie wiem; o mało nie zwaryuję, bo głowę mam pełną a żołądek pusty.
— Mówiłeś, że masz iść w drogę?...
— Prawda, tak mi przynajmniej przeor zalecił.
— W którą stronę?.. — zapytał Chicot.
— Gdzie mi się podoba — odpowiedział.
— I idziesz...
— Ja nie wiem.
Gorenflot wzniósł ręce w górę.
— Panie Chicot — rzekł — ratuj mnie w tej potrzebie, i pożycz mi dwa talary.
— Ja ci coś lepszego zrobię.
— Zobaczymy.
— Mówiłem ci, że będę podróżował.
— Prawda, mówiłeś...
— A więc biorę cię z sobą.
Gorenflot spojrzał na gaskończyka nieufnie, jakby nie wierzył wyświadczonej łasce.
— Ale pod warunkiem, że będziesz roztropny, w resztę ja wcale nie wchodzę. Czy przyjmujesz mój projekt?...
— Czy ja przyjmuję?... A masz pieniądze na podróż?..
— Patrzaj — odpowiedział Cbicot, wyjmując z kieszeni porządnie nabitą sakiewkę.
Gorenflot podskoczył z radości.
— A wiele tam?... — zapytał.
— Sto pięćdziesiąt pistoli.
— A gdzie pojedziemy?...
— Zobaczysz.
— A kiedy zjemy śniadanie?..
— Zaraz.
— Ale na czem ja pojadę?... — zapytał.
— Nie na moim koniu, bo zabiłbyś go.
— A zatem co począć?... — zapytał Gorenflot z kłopotem.
— Rzecz bardzo prosta; ponieważ masz brzuch jak Sylen i tak pić lubisz, zatem, kupię ci osła.
— Wybornie! — zawołał Gorenflot — ty jesteś moim królem, mojem słońcem: tylko kup osła mocnego. Teraz powiedz mi, gdzie będziemy jedli?
— Tutaj, wznieś oczy w górę i czytaj jeżeli umiesz.
W samej rzeczy, przed nimi była oberża.
a mnich idąc za kierunkiem ręki Chicota, wyczytał:
„Tu dostanie szynki, jaj, ciast i wina.”
Trudno opisać zmiany, jaka zabłysła twarz Gorenflota; postać rozpromieniła się, oczy zaiskrzyły i gęba ukazała dwa rzędy białych i głodnych zębów. Nakoniec, wzniósł dziękczynnie ręce do góry, podskoczył i zaśpiewał:
Spoczywać, jeść i pić;
Bez mięsa i wina
— Wybornie!... zawołał Chicot, nie tracąc czasu, siadaj do stołu, ja tymczasem osła dla ciebie poszukam.