Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom III/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892-1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Aleksander Dumas (Ojciec).
PANI DE MONSOREAU
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.
TOM III.
WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
11. ulica Mazowiecka 11.
1892.
Дозволено Цензурою
Варшава, 4 Декабря 1892 года.
|
Chicot mniej dbałym był o swój żołądek, dla którego jakkolwiek nie rozumny, albo udający głupca, nie pospolitą, okazywał miłość, lecz dlatego tylko, że przed wyjściem z pod „Rogu obfitości” dobre spożył śniadanie.
Prócz tego, wzruszenia mają nasycać, a Chicot dosyć ich doznał.
Umieścił więc brata Gorenflot przy stole w małym domku, gdzie podano mu szynkę, jaja i wino, do których on ze zwykłym jął się zapałem.
Tymczasem Chicot udał się w sąsiedztwo za kupnem osła dla swego towarzysza; u wieśniaków w Sceaux znalazł pomiędzy wolem i koniem owo spokojne zwierzę, cel pragnień Gorenflota.
Osioł miał lat cztery, był ciemnego koloru, dosyć gruby a nogi miał jak wrzeciona.
W owym czasie, za podobnego osła płaciło się dwadzieścia franków.
Chicot dał za niego dwadzieścia dwa, za co jego wspaniałość pod niebiosa sławiono.
Gdy Chicot powrócił ze swoim nabytkiem a nawet wszedł z nim do pokoju, gdzie obiadował Gorenflot i wychylał trzecią butelkę wina, mnich uradowany widokiem swego rumaka i podniecony napojem, poskoczył ku osłowi, ucałował w pysk i włożył weń skórkę chleba, od czego biedne zwierzę okropnie zaryczało.
— Śliczny ma głosek — rzekł Gorenflot — dziękuję ci przyjacielu, razem będziemy śpiewali.
Pieszcząc się z osłem, nadał mu imię „Panurgus”.
Chicot spojrzawszy na stół, przekonał się, że ma prawo wymagać od swojego towarzysza sił do podróży.
Rzekł więc głosem, któremu Gorenflot oprzeć się nie mógł:
— Dalej w drogę, braciszku, w Melun dopiero popas.
Głos Chicota tak był rozkazujący, a prócz tego, było w nim przyrzeczenie popasa, że Gorenflot nie tylko żadnej nie zrobił uwagi, ale nadto powtórzył:
— Do Melun, do Melun!
Gorenflot przy pomocy stołka, wdrapał się na osła, na którym wprzódy położył poduszkę skórzaną i przewiesił pas wełniany, mający służyć za strzemiona.
Umieściwszy sandały w pasie, prawą ręką pochwycił grzywę, lewą zaś oparł na biodrach osła i wyjechał z hotelu, podobny do Sylena, jak Chicot utrzymywał.
Skoro Chicot dosiadł swojego koma, jak dzielny jeździec, obadwa nasi podróżni ruszyli kłusem ku Melun.
Jednym zapędem zrobiono cztery mile i zatrzymano się czas niejaki.
Mnich korzystając z pięknej pogody, położył się na murawie i zasnął.
Chicot ze swojej strony, obliczał ilość spoczynków, po których wnosił, że na przebycie stu dwudziestu mil, potrzeba dwanaście dni, licząc dziesięć mil na dzień.
Panurgus, tymczasem, obgryzał liście ostu.
Dziesięć mil było największem wysileniem dla osia i dla mnicha.
Chicot potrząsł głową.
— To niepodobna — rzekł patrząc na Gorenflota śpiącego na murawie, jakby na puchu — to niepodobna, abym dla niego tylko dziesięć mil robił: jeśli chce niech jedzie piętnaście.
Jak wiemy brat Gorenflot od niejakiego czasu podlegał zmorom.
Chicot trącił go nogą, aby przebudziwszy, udzielić swych spostrzeżeń.
Gorenflot rozwarł oczy.
— Mój kochany — rzekł Chicot — budzę cię dla tego, abym o ważnej uprzedził rzeczy. Do milion dyabłów, bardzo wolno jedziemy.
— I to cię gniewa, panie Chicot, że wolno jedziemy? — odrzekł mnich. — Droga życia idzie do góry, a kończy się w niebie, dla tego nas utrudza.
Prócz tego, cóż nas tak nagli? Im dłużej będziemy jechali, tem dłużej będziemy razem.
Alboż ja nie jadę dla rozszerzania wiary dla twojej przyjemności? Im wolniej będziemy jechali, tem bardziej wiara się rozszerzy, im wolniej pojedziemy, tem lepiej się ubawisz.
Naprzykład, gdybyśmy jaki czas zabawił w Melun; powiadają, że tam wyborne są ciasta chciałbym je z paryzkiemi porównać. Cóż na to, panie Chicot?
— Według mojego zdania — odparł gaskończyk — jechać potrzeba jak najśpieszniej, nie odpoczywać w Melun, ale wieczerzać w Montereau, aby odzyskać czas stracony.
Gorenflot spojrzał na swego towarzysza podróży, jakby go nie pojmował.
— Dalej! dalej w drogę! — mówił Chicot.
Mnich, który wyciągnął się jak długi i głowę podparł na rękach, powoli powstał i usiadł na ziemi.
— Jak ci się podoba — mówił Chicot — możesz zostać, albo jechać ze mną.
— O nie — odrzekł Gorenflot zatrwożony. — Nie, panie Chicot, zanadto cię kocham, nie mogę opuścić.
— Zatem, dalej na siodło.
Gorenflot sprowadził osła i wtłoczył się na niego bokiem, jak kobiety jeżdżą, na koniu, aby jak utrzymywał, wygodniej mógł rozmawiać w rzeczy samej, lękając się pośpiesznej jazdy, po« stanowił trzymać się grzywy i ogona.
Chicot puścił się kłusem; osie! rycząc, biegł z tylu.
W pierwszych chwilach, bał się Gorenflot, na szczęście, powierzchnia, na której się wspierał, była dostateczną do utrzymania środka ciężkości.
Niekiedy Chicot wspinał się na strzemionach, poglądał po drodze i nie znajdując czego szukał, podwajał pośpiech.
Gorenflot z początku nie zważał na to, albowiem zatrudniony był usadowieniem się, lecz kiedy powoli przywykł do siedzenia i jak to mówią odetchnął, spojrzał na Chicota i rzekł:
— Panie Chicot, czego tak upatrujesz?
— Nic — odpowiedział — patrzę, gdzie jedziemy.
— Zdaje mi się, że jedziemy do Melun, tak przynajmniej mówiłeś.
— Nie ze wszystkiem, nie ze wszystkiem — odparł Chicot spinając konia ostrogą.
— Jakto nie ze wszystkiem! — zawołał mnich — na co zmieniasz kłusa?
— Ruszajmy galopem! — odpowiedział gaskończyk puszczając w bieg konia.
Panurgus równie poszedł galopem; ale je o krok zupełnie nie zadawalniał jeźdzca.
Gorenflot zaczął dyszeć.
— Powiedz mi panie Chicot — zapytał czy to nazywasz przyjemną podróżą, bo ja się zupełnie nie bawię — Naprzód! naprzód. — odpowiedział Chicot.
— Siodło jest twarde.
— Dobrzy jeźdźcy, stojąc galopują.
— Ale ja nie mam pretensyi do tej sławy.
— A więc zostań.
— Aha! — zawołał Gorenflot — za nic w świecie nie zostanę.
— A zatem, jak powiedziałem, naprzód!
Chicot popędził konia.
— Panurgus już nie ma sił — zawołał Gorenflot.
— Zatem bądź zdrów, braciszku.
Gorenflot miał ochotę tak samo odpowiedzieć; lecz przypomniał sobie, że koń, niosący pełnego fantazyi człowieka, niesie zarazem jego kieskę.
Uderzył więc ze złością osła sandałami i naglił do biegu.
— Zabiję biednego Panurga — mówił mnich z boleścią, aby nieco rozczulić Chicota — naprawdę zabiję go.
— Jak ci się podoba — odparł Chicot obojętnie — kupimy mula.
Osioł jakby pojmował groźbę, puścił się na boczną drogę, po której Gorenflot lękałby się iść pieszo.
— Pomocy! pomocy! — wołał mnich — wpadnę w rzekę.
— Nie widzę w tem żadnego niebezpieczeństwa — odparł Chicot — ręczę ci, że będziesz pływał.
— Tak, tak — pomrukiwał Gorenflot — ja mogę zginąć, bo wiesz, że jestem lunatykiem.
Wzniósł oczy w górę, jakby chciał mówić:
— Panie, panie, za cóż tak ciężko mnie karzesz?
Chicot przybywszy na szczyt wzgórza zatrzymał konia tak nagle, że biedne zwierzę, o mało nie padło na przednie nogi.
Gorenflot, mniej dobry jeździec i nie mający uzdeczki tylko sznurek, nie zatrzymał się wcale.
— Stój! stój! — wołał Chicot.
Osioł postanowił galopować, a upór osła, nie łatwy do pokonania.
— Stój! — zawołał Chicot — bo jak honor kocham, tak strzelę.
— Co to za człowiek? — pomyślał sobie Gorenflot — czy go wściekły pies ukąsił?
Ponieważ głos Chicota odbijał się coraz mocniej, mnichowi zdawało się, że kula już świszczy i ześliznął się ze swojej kulbaki.
— Otóż masz — rzekł staczając się na ziemię i swoim ciężarem zatrzymując osła. — Następnie, spojrzał na Chicota, chcąc znaleźć na jego twarzy wyraz zadowolenia, za zręcznie wykonany obrót.
Chicot skryty za górą, wciąż dawał znaki i groził.
Ta ostrożność dała poznać mnichowi, że tam musi być coś ważnego.
Spojrzał przed siebie i zobaczył o pięćset kroków, na drodze, trzech ludzi, spokojnie jadących na mułach.
Na pierwszy rzut oka, poznał w nich podróżnych, którzy rano wyjeżdżali z Paryża przez bramę Bordelle a których Chicot z za drzewa tak bacznie ścigał oczyma.
Chicot czekał czas jakiś, aby podróżni przejechali, następnie połączył się z towarzyszem, leżącym na tem samem miejscu, gdzie upadł.
— Mój drogi — rzekł Gorenflot, zaczynając się niecierpliwić — co za szczególnym jesteś człowiekiem; przed chwilą lecieliśmy na złamanie karku, teraz znowu stoimy.
— Mój przyjacielu — odpowiedział Chicot — chciałem spróbować twojego osła i przekonać się, czy mnie nie oszukano. Bogu dzięki, jestem zadowolony.
Mnich nie był tak głupim, aby dał się zbyć tą odpowiedzią, przecież niechcąc się pytaniami utrudzać, poprzestał na niej.
— Mniejsza o to — rzekł — ale jestem strudzony i jeść mi się chce okrutnie.
— Jest na to lekarstwo — odrzekł Chicot, trącając mnicha po ramieniu — i mnie się jeść chce, i ja jestem strudzony i w pierwszym lepszym zajeździe...
— Co?... co?... — zapytał mnich, nie dowierzając słowom trefnisia.
— W pierwszym lepszym zajeździć, każemy sobie upiec wieprzowiny, z parę kurcząt i wypijemy butelkę dobrego wina.
— Czy nie żartujesz?... -zapytał mnich uradowany.
— Bynajmniej.
— A zatem — mówił mnich, podnosząc się — szukajmy owego błogosławionego zajazdu. — Panurgus, pójdź, pójdź, będziesz jadł siano.
Osioł zaczął ryczeć z radości.
Chicot wsiadł na konia, Gorenflot szedł za nim, prowadząc osła.
Pożądany zajazd ukazał się. oczom podróżnych, lecz radość mnicha uległa niejakiemu wstrzymaniu, gdy Chicot polecił mu wsiąść na osła, i od tyłu zajechać do oberży, z czego nie mógł sobie zdać sprawy.
Trzy podróżne muły, które Chicot zdawał się ścigać, stały przed bramą.
— Jak widzę, to dla tych przeklętych podróżnych — pomyślał Gorenflot — jedziemy spiesznie, lub opóźniamy nasze popasy. A!... jak to smutno!...
I wydał ciężkie westchnienie.
Panurgus widząc, że go cofają od miejsca, gdzie nawet osły miały odpoczynek, przystanął, zwiesił łeb między nogi i zaczął gryźć korzonki.
— Patrzaj — rzekł Gorenflot — i mój osioł iść nie obce.
— Nie chce iść!... czekaj!... czekaj!...
Zbliżył się do płota, wyciągnął pręt dług1 i gruby zarazem.
Panurgus chociaż osioł, uważał co się dzieje w około niego, mianowicie zaś przenikał wypadki, które zagrażają jego grzbietowi. Spojrzał na Chicota i zadrżawszy, zebrał nogi, podniósł głowę i poszedł dalej.
— Już idzie, idzie — zawołał mnich.
— Dobrze; ale na osła kij nigdy nie zawadzi.
Gaskończyk zabrał kij z sobą.
Przeszkody, stawiane ze strony Gorenflota, miały swój kres, przynajmniej na dzisiaj.
Po małym spoczynku puszczono się w drogę, i zatrzymano następnie, o trzy ćwierci mili, w sąsiednim zajeździe.
Chicot kazał sobie dać pokój, którego okna wychodziły na drogę, a następnie zastawić wieczerzę; jadło nie było jednak głownem zatrudnieniem trefnisia, albowiem jadł pół gębkiem, a patrzył i słuchał całemi siłami.
Ta baczność trwała do godziny dziesiątej wieczorem, poczem Chicot polecił dać podwójną porcyę owsa koniowi i osłowi i zapowiedział wyjazd o świcie.
Słysząc to Gorenflot, zaledwie od godziny uśpiony, osobliwie po dobrej wieczerzy i wybornem winie, ciężkie wydał westchnienie.
— O świcie?
— A cóż u licha!... — zawołał Chicot — przecież o tej godzinie przywykłeś wstawać.
— Po co?
— Na pacierze.
— Ja byłem uwolniony przez przeora od pacierzy.
Chicot wzniósł ramiona i wyraz „próżniaki“ skonał na jego ustach.
— Tak, próżniaki — odparł Gorenflot — ale dlaczego?
— Człowiek jest stworzony do pracy — rzekł treściwie gaskończyk.
— A mnich do spoczynku — zakończył braciszek, albowiem mnich jest wyjątkiem z pomiędzy ludzi.
Zadowolony tą odpowiedzią, Gorenflot odszedł z powagą i położył się na łóżku, jakie Chicot, pragnąc mieć oko na niego, we własnym kazał usłać pokoju.
Nazajutrz, o świcie, gdyby Gorenflot ciężkim snem nie zasypiał, mógłby był widzieć jak Chicot wstaje, zbliża się do okna i z za firanek robi spostrzeżenia.
Nagle trefniś cofnął się i gdyby mnich nie spał, słyszałby był tentent trzech mułów na bruku.
Chicot poszedł do Gorenflota, wstrząsnął nim, aż ten oczy otworzył.
— Czyż i chwili nie dasz mi spokojności?... — rzekł mnich, który spał jak zabity od sześciu godzin.
— Dalej, dalej — mówił Chicot — ubieraj się i jedźmy.
— A śniadanie?... — zrobił mnich uwagę.
— Zjemy na drodze do Montereau.
— Co to za Montereau?... — zapytał mnich zupełnie nie znający geografii.
— Montereau jest miasto, w którem się jada śniadanie, to dla ciebie dosyć.
— Dobrze, dobrze — zwięźle odrzekł Gorenflot.
— A teraz braciszku, idę płacić za nocleg i jeżeli za pięć minut nie będziesz gotów, jadę bez ciebie.
Chociaż strój mnicha nie wielki, potrzebował nań przecież sześć minut, przybywszy więc do bramy, ujrzał Chicota już w drodze.
Zakonnik podciął Panurga, a ten zachęcony podwójną, porcyą owsa, dobrowolnie zaczął biedź galopem i tym sposobem wkrótce jechał obok gaskończyka.
Chicot siedział prosto na koniu, co chciał naśladować Gorenflot i wyciągnąwszy szyję, ujrzał trzech mułów trzech jeźdzców, zjeżdżających ze wzgórza.
Mnich westchnął ciężko pomyślawszy jak przykro jest, gdy obcy wpływ działa na nas.
Tym razem, Chicot dotrzymał słowa i śniadano w Montereau.
Dzień był bardzo podobny do poprzedzającego i prawie te same sprowadził przygody.
Krótko opowiemy jego szczegóły, tem pewniej, ze Gorenflot zupełnie na los się spuścił i mało go obchodziło, gdy Chicot utracił zwyczajną sobie wesołość, czego powodem było, że stracił z oczów podróżnych, za któremi gonił, i dlatego źle wieczerzał, a nawet i spał nie dobrze.
Gorenflot jadł i pił za dwóch, śpiewał wesoło, a Chicot na wszystko był obojętnym.
Zaledwie zaświtało, powstał, poruszył swoje go towarzysza i obadwa wsiadłszy na swoje wierzchowce puścili się kłusem, następnie zaś galopem.
Wszystko daremnie, mułów nie było widać. Około południa; osioł i koń były wykończone Chicot udał się przy moście Villeneuve-le Roi do wynajmującego konie.
— Czy nie widziałeś — zapytał — trzech ludzi jadących na mułach, którzy powinni byli tędy rano przejeżdżać.
— Rano? nie panie — odpowiedział wynajmujący konie — zdaje mi się, że wczoraj.
— Wczoraj?
— Tak, o siódmej w wieczór.
— Widziałeś ich?
— Tak, jak zwyczajnie podróżnych.
— Nie domyślałeś się jakiego są stanu?
— Jeden zdawał się panem, drugi zaś służącym.
— To oni!... — rzekł Chicot dał mu talara, Następnie, mówił do siebie:
— Wczoraj wieczór, o siódmej, do licha! wyprzedzili mię o dwanaście godzin. Nie traćmy czasu. Odwaga!
— Słuchaj, panie Chicot — rzekł mnich — odwaga, ale pewno nie ma jej mój Panurgus.
W rzeczy samej, biedne zwierzę chwiało się na nogach i udzielało swojej słabości mnichowi.
— I twój koń nie w lepszy na stanie — rzekł Gorenflot.
Biedne zwierzę skutkiem pośpiesznego biegu, stało spocone i pieniło się okropnie.
Chicot obejrzał osła i konia i zdawał się podzielać zdanie towarzysza.
Gorenflot odetchnął, gdy nagle odezwał się Chicot:
— Mój bracie — rzekł — idzie o wielki cel.
— Zapewne dążymy doń od kilku dni — zawołał Gorenflot, którego twarz zmieniła się nim całe usłyszał zdanie.
— Musimy się rozłączyć — rzekł Chicot biorąc jak to mówią wstępnym bojem wołu za rogi.
— Ba... — odrzekł Gorenflot — zawsze żarty, dlaczego mamy się rozłączać?
— Braciszku, ty lubisz jeździć powoli.
— A! przez Boga żywego — odpowiedział Gorenflot — pędzimy jak wiatr, i ty mówisz, że jedziemy powoli; wszakeśmy pięć godzin wciąż galopowali.
— To nie dosyć.
— A więc jedzmy: prędzej będziemy jechali, tem prędzej staniemy; bo sądzę, że gdzieśkolwiek będzie kres naszej podróży.
— Mój koń iść nie może i twój osioł sił nie ma.
— A więc cóż czynić?
— Pozostawimy je tutaj, a zabierzemy z powrotem.
— Więc myślisz iść na piechotę?
— Bynajmniej, pojedziemy na mułach.
— A zkąd je weźmiemy?
— Kupimy.
— Dalej więc — rzekł Gorenflot z westchnień — jeszcze tę ofiarę uczynię.
— Dobrze.
— Więc staraj się o muły.
— Wybornie, braciszku, zaczynasz się poprawiać; niech gospodarz ma staranie o moim Bayardzie i o twoim Panurgu, a ja tymczasem pójdę za mułami.
Gorenflot wcale się nie zmartwił; przez cztery dni posiadania Panurga, poznał nie przymioty, ale wady jego, z których najgłówniejszemi były: lenistwo, upór i obżarstwo.
W tym względzie, Gorenflot widział niejakie do siebie podobieństwo z Panurgiem, tylko że prócz tego, mnich był samolubem i nie tyle go bolał rozdział z rumakiem, jak myśl rozdzielenia się z Chicotem i z jego pieniędzmi.
Chicot powrócił z dwoma mułami, na których dnia tego ujechali dwadzieścia mil, tak, że wieczorem stanęli przed zajazdem i zastali tych, których gonili.
— A! — odetchnął.
— A! — powtórzył mnich.
Wprawne oko gaskończyka nie mogło poznać siodeł, ni jeźdzców, bo muły były zupełnie rozebrane, a jeźdzcy zniknęli.
Co więcej, mułów otoczyli ludzie nieznajomi i zdawali się oglądać; pomiędzy niemi był masztalerz i stajenny Franciszkanów, oglądający im nogi i uszy.
Drżenie przebiegło po ciele Chicota.
— Zbliż się do Franciszkanów — rzekł do Gorenflota — mnich z mnichem może mówić poufałej i zapytaj się, zkąd są te muły? potem spytaj, czy chcą je sprzedać i jaka ich cena? Dowiedziawszy się tego wszystkiego, powracaj.
Gorenflot chcąc zaspokoić swojego przyjaciela, pobiegł spiesznie i powrócił niedługo.
— Otóż wszystko wyjaśnione — rzekł.
— Czy wiesz gdzie jesteśmy?
— Cóż u licha! na drodze do Lyonu — odrzekł Chicot — ale mnie o co innego chodzi.
— Mówiłeś mi, że chcesz wiedzieć co się stało z właścicielami mułów.
— Tak, i...
— Ten, który zdawał się panem....
— Dobrze.
— Udał się ku Avignon drogą skróconą, jak się zdaje przez Chateau, Chinon i Privas.
— Sam?
— Jakto, sam?
— Czy sam udał się w tę drogę?
— Z lokajem.
— A drugi służący?
— W dalszą pojechał drogę.
— Ku Lyonowi?
— Ku Lyonowi.
— Wybornie. Dla czego pan udał się ku Avignon? Ja myślałem, że pojedzie do Rzymu — zastanowił się Chicot, jakby mówił do siebie — lecz pytam cię o rzeczy, o których wiedzieć nie możesz — dodał.
— Jakto nie mogę wiedzieć?
— A ty zkąd?
— Wiem, że do Avignon, bo jego Świętobliwość Grzegorz XIII-ty do Avignonu przysłał legata pełnomocnego.
— Teraz rozumiem. A muły?...
— Muły, ponieważ były zmęczone, sprzedano masztalerzowi, który chce odprzedać je Franciszkanom.
— Za ile?...
— Za piętnaście pistolów.
— A jakże dalej pojechali?...
— Na koniach, które kupili.
— Od kogo?...
— Od przechodzącego tędy kapitana.
— Na szatana!.. — zawołał Chicot — wybornym jesteś człowiekiem i od dzisiaj dopiero wiem, co wart jesteś.
Gorenflot na pięcie się wykręcił.
— Teraz — rzekł Chicot — skończ, co zacząłeś.
— Cóż mam czynić?...
Chicot zarzucił uzdeczkę na mnicha.
— Zapiać dwadzieścia pistolów Franciszkanom, i przyprowadź tu muły; zapewne ci odstąpią.
— Zapewne; a nie, to pójdę na skargę do gwardyana.
— Wybornie.
— A jak dalej pojedziemy?.. — zapytał Gorenflot.
— Na koniach.
Mnich podrapał się w głowę.
Chicot mówił:
— Dalej, dalej, mój koniuszy.
— Nie wielki zaszczyt — odrzekł Gorenflot — gdzież ciebie znajdę?..
— Na placu.
— Więc mię czekaj.
Mnich udał się do Franciszkanów, Chicot przeszedłszy wązką uliczkę, wszedł na rynek miasteczka.
W oberży, pod „Śmiałym kogutem”, zastał owego kapitana, u którego kupiono konie, pijącego wino, a zabrawszy z nim znajomość, przekonał się o tem co mu powiedział Gorenflot.
Za chwilę, taka pomiędzy niemi nastąpiła zażyłość, że z największą chęcią odstąpił naszemu trefnisiowi parę koni, za trzydzieści pięć pistolów.
Szło tylko o kupno siodeł i uzdeczek, lecz Chicot z wielką radością ujrzał powracającego mnicha, niosącego na ramieniu dwa siodła a w ręku dwie uzdeczki.
— Co to masz, bracie? — zapytał.
— Siodła i uzdeczki z mułów.
— Zatem je zatrzymałeś, przyjacielu?... — zapytał Chicot z uśmiechem.
— Jak wadzisz.
— A muły?...
— Odprzedałem.
— A zapłacono ci?
— Oto pieniądze.
I Gorenflot brząknął pieniędzmi w kieszeni.
— Na Boga! — zawołał Chicot — braciszku, ty jesteś wielkim człowiekiem.
— Tak sobie — odpowiedział Gorenflot ze skromnością.
— No, dalej do dzieła!..
— Ale mi się pić chce — odparł mnich.
— Pij, a ja będę siodłał konie; tylko pij nie wiele.
— Butelkę tylko.
— Niech będzie butelka.
— Gorenflot wypił dwie i resztę pieniędzy powrócił Chicotowi.
Już Chicot chciał pozostawić mnichowi resztę pieniędzy, lecz przyszło mu na myśl, że chcąc posiadać posłuszeństwo zacnego braciszka, trzeba go wciąż utrzymywać zawisłym. Za nim mnich postrzegł jego zamysł, wziął pieniądze i wsiadł na konia.
Gorenflot to samo uczynił z pomocą remontowego kapitana, który, jako pobożny, podtrzymał mu strzemię i w zamian za to, otrzymał duchowne błogosławieństwo.
— Na szczęście — rzekł Chicot, puszczając się galopem, konie są zdrowe.
Gorenflot widząc wieczerzę przed sobą, popędzał konia, a chociaż wprawniejszy w konnem jeżdżeniu, bo nie trzymał się grzywy i ogona, jak dawniej, pochwycił się za siodło i pędził na równi z Chicotem.
Wreszcie, ponieważ przekładał galop nad kłusa, ilekroć Chicot miarkował jazdę, on go wyprzedzał i pędził.
Szlachetne usiłowania nie bywają bezowocne i nazajutrz wieczorem, pod Chalons, Chicot ujrzał znowu Mikołaja Dawid, zawsze przebranego za lokaja i razem z nim prawie ósmego dnia po po wyjeździć z Paryża, wjechał do Lyonu.
Było to prawie w tym samym czasie, kiedy Bussy, Saint-Luc i jego żona przybyli do zamku de Meridor.
Pan Mikołaj Dawid, przebrany za lokaja, skierował się na plac Terreaux i wybrał najlepszy zajazd, pod znakiem „Łabędzia!“.
Chicot, widząc jak zajeżdża, zatrzymał się na chwilę, aby się przekonać, czy znalazł miejsce czy tam się zatrzyma.
— Jak ci się podoba zajazd pod „Łabędziem?“ — zapytał gaskończyk swego towarzysza podróży.
— Dlaczego nie?... — odpowiedział.
— Udaj, się tam, zażądaj osobnego pokoju i powiedz, że czekasz na swego brata; ja będę się czas niejaki przechadzał i przyjdę, gdy noc zapadnie. Tymczasem, poznaj dobrze rozkład domu i czekaj na progu, abym nie błądził i do obcych łudzi nie pukał. Rozumiesz?
— Zupełnie — odrzekł Gorenflot.
— Wybierz pokój obszerny, wesoły i jeśli można przyległy pokojowi podróżnego, który dopiero co przybył; staraj się, aby okna wychodziły na ulicę nie wymieniaj mojego nazwiska i złote góry obiecuj kucharzowi.
— Z chęcią wszystko uczynię.
W rzeczy samej, ze wszystkiego wywiązał się Gorenflot.
Gdy obrał stancyą i noc zapadła, poszedł po Chicota.
Przebiegły mnich zrobił uwagę, że chociaż ich stancya na innem jest piętrze jak Dawida, przez cienką tarcicę można dziurę przewiercić, jeżeli tego potrzeba zajdzie.
Chicot słuchał z uwagą, a patrząc na słuchacza i mówcę, rzecby można, że jeden wnika w drugiego.
Skoro mnich skończył, Chicot rzekł:
— Za to wszystko godzien jesteś nagrody i dzisiaj na wieczerzę będziesz miał wino Xeros, daję ci na to słowo honoru.
— Nie znam smaku tego wina, ale musi być wyborne — odrzekł Gorenflot.
— Co u licha!... — odrzekł Chicot zajmując mieszkanie — ja ci powiadam, że za godzinę je poznasz.
Potem przywołał gospodarza.
Zarzuci ktoś może, że opowiadający ty historyę, za nadto włóczy swoich bohaterów po oberżach i zajazdach; lecz zupełnie nie jest to wina autora, że jedne z osób działających podróżują unikając gniewu króla, inne gonią za kochankami i że dla tego, jedne udają się na północ, drugie na południe.
Prócz tego w czasie, o którym mówimy, drogi były niegodziwe i długie, dla tego też musiały być zajazdy.
Nie było table d’hôte, ale karczmy, oberże i hotele.
Zajazd, w którym znajdował się Chicot, nazywano hotelem.
Przyzwany gospodarz, oświadczył, że będąc zajęty dawniej przybyłym, później dopiero spełni nowych gości żądania.
Chicot odgadł, że tym gościem był adwokat.
— Co oni z sobą mówią?... — zapytał Chicot Gorenflota.
— Czy sądzisz, że gospodarz i gość są w zmowie?
— Nie inaczej; ta figura, którąśmy spotykali i...
— Gospodarz rozmawia z człowiekiem przebranym za lokaja.
— Zapewne; ale on zmienił odzież na czarne ubranie.
— Tem widoczniej, że gospodarz do intrygi należy.
— Czy chcesz — zapytał Gorenflot — abym wybadał jego żonę?
— Wolę, żebyś się przeszedł po mieście.
— A wieczerza?... — zagadnął Gorenflot.
— Przygotuję tymczasem; a na drogę, masz talara.
Gorenflot przyjął talara z wdzięcznością.
Wyszedł więc, podkasawszy habit i schowawszy pieniądz do kieszeni.
Zaledwie Gorenflot opuścił pokój, aliści Chicot dużym gwoździem zrobił dziurę w podłodze, przez którą chociaż nie mógł dokładnie widzieć, mógł słyszeć doskonale.
Dostrzegł też i Mikołaja Dawida i gospodarza, jak z sobą rozmawiali.
Z prowadzonej rozmowy, Chicot usłyszał, że Dawid z wielką wiernością oświadcza nie dla króla i mówi o posłannictwie powiorzonem mu przez pana de Morvilliers.
Gospodarz słuchał z uwagą, i uszanowaniem; jednak można go było posądzać o obojętność, bo mało odpowiadał, a nawet przy wymawianiu niektórych wyrazów, znać było głęboką ironię.
— Ha!... — rzekł Chicot — czyby i gospodarz do Ligi miał należeć? przekonam ja się o tem.
Ponieważ nic ważnego nie działo się w pokoju Dawida, Chicot cierpliwie czekał przybycia gospodarza.
Drzwi się nakoniec otwarły.
Gospodarz wszedł z czapką w ręku, zawsze jednak zachował filuterną minę, taką samą jak w rozmowie z adwokatem.
— Siadaj pan — rzekł Chicot — i zanim do czegoś ważniejszego przystąpimy, posłuchaj mojej historyi.
Gospodarz zdawał się być niezadowolony z przemowy i skinieniem głowy dał znak, że nie usiądzie.
— Jak ci się podoba — rzekł Chicot.
Gospodarz skinął znów głową.
— Pan widziałeś mnie z zakonnikiem — mówił Chicot.
— Tak — odrzekł gospodarz.
— Ciszej, tego nie trzeba rozgłaszać; ten mnich jest wypędzony z klasztoru.
— Czyżby to był hugonota przebrany?
Chicot przybrał wyraz obrażonego.
— Hugonota! kto tu mówi o hugonotach? Wiedz, że ten mnich jest moim krewnym, a ja w mojej familii nie mam hugonotów. Powinieneś się pan wstydzić tego, co powiedziałeś.
— Ależ to widoczna, mój panie — odparł gospodarz.
— Panie gospodarzu, nigdy w mojej rodzinie nie było hugonoty. Ten mnich, przeciwnie, jest najzaciętszym nieprzyjacielem hugonotów, tak dalece, że popadł w niełaskę króla Henryka IH-go, który jak wiesz wspiera ich...
Gospodarz zdawał się wchodzić w położenie Gorenflota.
— Ciszej — rzekł kładąc palec na usta.
— Dla czego? czy tu czasem nie ma stronników królewskich?
— Lękam się tego — odrzekł gospodarz kiwając głową — nad nami mieszka podróżny...
— Taką rzeczą, musiemy uciekać, bo jak mówiłem, mój brat...
— Gdzież się udacie?
— Mamy dwa, albo trzy miejsca, wyznaczone przez pana La Hurièra.
— Jakto! więc go pan znasz?
— Ciszej! poznaliśmy się w dzień świętego Bartłomieja.
— Widzę, że pan i jego brat jesteście ludźmi świętemi; i ja znam pana La Hurièra. Nawet miałem chęć kupując ten hotel, jego imię jako znak zawiesić, na dowód przychylności; lecz, że hotel miał od dawna znak „Łabędzia” z krzyżem, lękałem się, aby nie stracił na dochodach. I cóż takiego pański brat uczynił?
— Był tak nierozsądnym, że mówił przeciwko hugonotom; mowa jego wielu słuchaczy zapaliła i dlatego, Jego królewska mość chciał go uwięzić.
— A wtedy?... — zapytał gospodarz z żywym interesem.
— Wziąłem go z sobą — odpowiedział Chicot.
— Dobrze pan uczyniłeś.
— Gwizyusz przyrzekł go wspierać.
— Jakto! Gwizyusz, wielki Gwizyusz?
— Nie inaczej.
— Kiedy tak — mówił gospodarz — skoro pan znasz Gwizyusza, znasz i to zapewne...
I ręką zrobił znak, po którym się poznawali należący do Ligi.
Chicot w czasie swojego pobytu w Klasztorze świętej Genowefy, widział wielekroć ten znak i wiedział jak nań odpowiadać.
— A pan znasz to?... — zapytał.
I zrobił znak ręką.
— Kiedy tak — rzekł gospodarz z zupełną przychylnością, jesteś pan jakby u siebie — dom mój uważaj za własny a mnie, za przyjaciela i brata. Jeżeli nawet potrzebujesz pieniędzy...
Zamiast odpowiedzi, Chicot pokazał sakiewkę, która chociaż nieco wypróżniona, przedstawiała jednak znaczną objętość.
Widok kieski zaokrąglonej zawsze jest miły, nawet temu, który nam swoję ofiaruje pomoc, bo jego dobre chęci nie tracą wagi a nie ma potrzeby własnych naruszać funduszów.
— Dobrze — rzekł gospodarz.
— Co więcej powiem jeszcze — dodał Chicot — aby cię zupełnie uspokoić: jeździmy za rozszerzeniem wiary i Święta jedność wyznaczyła nam na ten cel fundusze. Wskaż nam więc miejsce, gdzie bezpieczni być możemy.
— Nigdzie, tylko tutaj bezpieczni być możecie; ja wam za to ręczę.
— Lecz dopiero co mówiłeś o twoim gościu...
— Życzę mu, aby był spokojnym, bo jak tylko się przekonam, że nas podgląda, każę mu się wyprowadzić.
— Wszak pańskie nazwisko Bernouillet? — zapytał Chicot.
— Moje własne, znane pomiędzy wiernymi jeżeli nie w stolicy, to na prowincyi. Powiedz pan jedno słowo, a natychmiast każę mu się wynosić.
— Dla czego? — zapytał Chicot — pozostaw go pan w spokoju, lepiej mieć blisko nieprzyjaciela, bo łatwiej widzieć co robi.
— Prawda, prawda — odrzekł Bernouillet z podziwieniem.
— Zkąd pan wiesz jednak, że ten człowiek jest naszym nieprzyjacielem? mówię naszym — dodał gaskończyk z czułym uśmiechem — bo widzę, że braćmi jesteśmy.
— Tak, zapewne; ale ja sądzę...
— Powiedz pan.
— Naprzód, przybył za lokaja przebrany, następnie, wdział jakąś adwokacką odzież; myślę, że on nie jest tym, ani owym, albowiem widziałem pod płaszczem, który rzucił na krzesło, ogromny rapir. Prócz tego, mówił o królu, jak mało kto mówi, i w końcu prawił mi o posłannictwie pana de Morvilliers, który jak wiemy, jest ministrem Nabuchodonozora.
— Ja go nazywam Herodem.
— A ja Sardanapalem.
— Brawo.
— Widzę, że się rozumiemy — rzekł gospodarz.
— Kiedy tak, więc zostaję u ciebie — mówił Chicot.
— Bardzo dobrze.
— Lecz ani słowa o moim krewnym.
— Boże uchowaj!
— Ani o mnie.
— Za kogóż mię pan bierzesz? Ale ciszej, ktoś idzie.
Gorenflot ukazał się na progu.
— To on! szanowny człowiek! — zawołał gospodarz.
I odszedłszy do mnicha, zrobił znak należących do Ligi.
Znak ten zadziwił i strwożył Gorenflota zarazem.
— Odpowiedz, bracie — rzekł Chicot — nasz gospodarz wie o wszystkiem i do nas należy.
— Jakto, do nas należy? — zapytał Gorenflot.
— Należę do Ligi — rzekł Bernouillet półgłosom.
— Możesz więc odpowiedzieć.
Gorenflot uczynił znak, który uradował gospodarza.
— Ale — rzekł mnich, pragnąc zmienić przedmiot rozmowy — obiecano mi wina z Xeres.
— Wino z Xeres, Malaga, Alicante, cała moja piwnica zacny bracie, jest na twoje rozkazy.
Gorenflot spojrzał najprzód na gospodarza, następnie na Chicota, w końcu w górę.
Nie pojmował co się święci; ale tak gościnnego przyjęcia nie mógł przypisać pokorze zakonnej.
Trzy dni z kolei raczył się winom: pierwszego dnia pił Xeres, drugiego Malagę, a trzeciego Alicanto; powtarzał przecież, że najlepiej lubi burgundzkie i Chambertin.
Tymczasem Chicot nie wychodził ze swego mieszkania i od rana do wieczora pilnował adwokata, Mikołaja Dawid.
Gospodarz przypisywał to obecności mniemanego rojalisty i wysilał się na tysiące dlań nieprzyjemności.
Mikołaj Dawid, który naznaczył miejsce spotkania Piotrowi de Gondy w hotelu pod znakiem łabędzia, nie chciał zmieniać mieszkania i zdawał się być nieczułym na wszystko.
Skoro tylko Bernouillet zamknął drzwi za sobą, Chicot udał się do swojej dziury, skąd przedstawił mu się widok, rozweselający jego samotność.
Dawid, nazajutrz po swoim przyjeździe, widząc niechęć gospodarza, odezwał się grożąc mu pięścią:
— Za pięć, albo sześć dni, za wszystko mi głupcze odpowiesz.
Chicot z tych wyrazów domyślał się, że Mikołaj nie opuści zajazdu, aż otrzyma odpowiedź legata.
Siódmego dnia, skoro gospodarz nalegał aby Dawid ustąpił z mieszkania, mówiąc, że go bardzo potrzebuje, lokator zachorował.
Gospodarz doniósł o tem Chicotowi.
— Dobrze, dobrze — rzekł Chicot zacierając ręce — kto wie czy przyjaciel Heroda nie wyniesie się na pole Elizejskie.
— Być może — odpowiedział gospodarz.
— Straszną ma gorączkę, z łóżka się zrywa, a prócz tego, je jak wilk i silny, że o mało mnie nie udusił; doktorzy nic tego pojąć nie mogą.
Chicot zamyślił się.
— Czy go pan widziałeś? — zapytał.
— Naturalnie, skoro mówię, że chciał mię udusić.
— Jakże wyglądał?...
— Był blady i krzyczał jak opętany.
— A co krzyczał?...
— Strzeźcie króla!... brońcie króla!..
— A!... nikczemnik!..
— Potem mówił, że czeka na pewnego mężczyznę z Avignonu i że go pragnie widzieć przed śmiercią.
— Patrzaj — rzekł Chicot — wszak mówi o Avignonie?...
— Co chwila...
— Daj go katu!..
— Byłoby śmiesznem, gdyby umarł.
— Zapewne; nie życzę sobie jednak, aby umarł przed przybyciem owego jegomości z Avignonu.
— Dlaczego?... czem prędzej umrze, tem prędzej nas od swojej obecności uwolni.
— Ale ja niechcę, aby ciało i dusza razem ginęły; może ten człowiek z Avignonu ma go wyspowiadać?
— Może to tylko gorączkowe urojenie, a on na nikogo nie czeka.
— Kto wie?... — odparł Chicot.
— Pan dobrym jesteś chrześcianiaem, zakończył gospodarz.
— Pismo Święte naucza: za złe, płać dobrem.
Gospodarz oddalił się.
Gorenflot, wolny od zatrudnień i trosk, zaczął tyć tak okropnie, że w ośm dni, schody trzeszczały pod nim i zdawały się być za wązkie.
Ani Dawid, ani Liga, nawet sam klasztor nie przeszły mu przez głowę, tylko wino burgundzkie znaczny odbyt miało, a gospodarz hotelu powtarzał:
— Ten gruby ojciec, to musi być żyjącym potokiem wymowy.
Nakoniec nadszedł dzień, który miał uwolnić zajazd od nieprzyjemnego gościa.
Pan Bernouillet wpadł do pokoju Chicota, śmiejąc się okropnie tak, że ten przez długi czas nie mógł domyśleć się co to znaczy.
— Umiera! umiera! — wołał oberżysta.
— Z tego się śmiejesz?... — zapytał Chicot.
— A to doskonały figiel.
— Jaki figiel?...
— Ja myślę, że pan mu go wypłatałeś.
— Ja, figiel choremu?
— Tak.
— O co chodzi, co się stało takiego?
— Co się stało? wszak pan wiesz, że przyzywał jakiegoś człowieka z Avignonu.
— A czy ten człowiek przybył?
— Przybył.
— Czy go widziałeś?
— Alboż choć jedna osoba przybywa tutaj, ażebym jej nie widział?
— Jakże wygląda?
— Ten z Avignonu? mały, szczupły, rumiany.
— To on! wymknęło się Chicotowi.
— Aha! to pan jego przysłałeś, jestem pewny.
— Więc przybył posłaniec! — zawołał Chicot, podnosząc się i pomuskując wąsa — opowiedz mi to panie Bernouillet.
— Rzecz bardzo prosta, jeśli tylko pan nie zrobiłeś tego figla. Może temu godzina, właśnie przybijałem haczyk do okienicy, słyszę tentent konia i widzę przed bramą małego człowieczka.
— Pan Mikołaj czy tu mieszka?.. — zapytał mię. — Wiesz pan, że się tak nazywa ten przebrzydły royalista.
— Tak panie — odpowiedziałem.
— Powiedz mu więc, że oczekiwana osoba z Avignonu przybyła.
— Bardzo dobrze, ale muszę pana o jednej rzeczy uprzedzić.
— O jakiej?....
— Że pan Mikołaj, jak go nazywasz, umiera.
— Tem większa potrzeba, abyś go o mojem przybyciu uwiadomił.
— Ale trzeba panu wiedzieć, że chory ma malignę?...
— Czy tak?.. — zapytał — zatem śpiesz się, mój panie.
— Chcesz pan koniecznie?...
— Koniecznie.
— Mimo niebezpieczeństwa?...
— Muszę go widzieć.
— Mały człowiek gniewał się i mówił głosem rozkazującym; zaprowadziłem go więc do mieszkania umierającego.
— Zatem jest tam?... — zapytał Chicot, wskazując na pokój Dawida.
— Nie inaczej; ale jakie to śmieszne!...
— Zapewne.
— Zupełnie nie spodziewał się nieszczęścia.
— Zapewne.
— Scena powinna być śmieszną.
— Nawet bardzo; ale co panu przeszkadza być jej obecnym?...
— Kazał mi odejść.
— Dlaczego?...
— Pod pozorem spowiedzi.
— A któż ci broni słuchać pod drzwiami?...
— Prawda... prawda... — odpowiedział gospodarz, śpiesznie wybiegając z pokoju.
Chicot pobiegł do dziury.
Piotr de Gondy siedział przy łożu chorego; lecz mówili tak cicho, że Chicot nie mógł słowa z ich rozmowy dosłyszeć.
Nie wiele byłby się i tak dowiedział, albowiem w pięć minut, pan de Goudy podniósł się, pożegnał umierającego i wyszedł.
Chicot podszedł do okna.
Lokaj trzymał konia; poseł panów Gwizyuszów dosiadł go i skierował się w boczną ulicę, wiodącą do Paryża.
— Na Boga! — rzekł Chicot — gdyby przynajmniej genealogii z sobą nie zabrał; czy tak, czy owak, dopędzę go, chociażbym dziesięć koni zabił. Adwokaci są szczwane lisy, a mój nadewszystko. Pytam się — rzekł dalej Chicot z niecierpliwością — pytam, gdzie ten Gorenflot chodzi?...
W tej chwili wszedł gospodarz.
— A co?... zapytał Chicot.
— Odjechał — odrzekł gospodarz.
— Spowiednik?...
— On takim spowiednikiem, jak i ja.
— A chory?...
— Omdlał.
— A czyś pewny, że jest w swoim pokoju?...
— Wyjdzie chyba na cmentarz.
— Dobrze; ale, żebyś ty poszuka! mojego brata.
— A jeśli pijany?...
— Nic nie szkodzi.
— Czy to tak pilno?...
— Bardzo.
Bernouillet wyszedł śpiesznie, albowiem był to człowiek bardzo gorliwy.
Teraz Chicot nie wiedział co począć, czy udać się za Gondym, czy dostać się do Dawida; jeżeli adwokat był rzeczywiście chorym, pewno Gondemu dał jakieś polecenia.
Biegał więc jak szalony po swoim pokoju, szukając wątku myśli, które mu w głowie szumiały.
W pokoju Dawida, nic słychać nie było, a przez dziurkę, którą Chicot wywiercił, widać było tylko róg łóżka, zasłoniętego firanką.
Nagle głos mnicha rozległ się na schodach.
Gorenflot, popychany przez gospodarza, wchodził na schody i śpiewał:
Po głowie się wiją,
Jedne drugie bija.
Lecz silniejszy trunek,
Cichot pobiegł do drzwi.
— Ciszej, pijanico! — zawołał.
— Pijanico!... — powtórzył obrażony Gorenflot.
— Patrzai, patrzaj tutaj, panie Bernouillet, ty wszystko rozumiesz.
— Tak, tak — odpowiedział oberżysta, skinieniem zgadzając się na zdanie Chicota i pomału oddalając się.
— Pójdź tutaj — mówił Chicot do mnicha, ciągnąc go za sobą — czy można z tobą rozsądnie pomówić?..
— Dlaczego nie?... chociaż pijany, nie straciłem przecież rozumu.
— Zapewne, zapewne — odrzekł Chicot z powątpiewaniem.
Posadził go na stołku, zamknął drzwi i z poważną miną wrócił do mnicha.
— Słucham, słucham — mówił Gorenflot.
— Słuchaj Gorenflot — zaczął trefniś — zaniedbujesz obowiązki, oddajesz się pijaństwu i nieczynności, a tymczasem wiara upada.
Gorenflot spojrzał z osłupieniem na mówiącego.
— Ja!.. — rzekł.
— Tak, ty, spojrzyj tylko na twoję suknię i na twarz twoję.
— Co to ma znaczyć?.. — zapytał Gorenflot, zdziwiony wyrzutami, których nigdy nie słyszał.
— Suknia twoja powalana w błocie, a to...
— Prawda — rzekł Gorenflot, spoglądając po sobie.
— To pięknie na Dominikanina?...
— Mój przyjacielu, przebacz, pokornie odezwał się Gorenflot.
— Bądź ostrożny, bo cię opuszczę.
— Nie uczynisz tego.
— A wiesz, że są w Lyonie łucznicy?
— Przebacz mój opiekunie — wyjąkał mnich i zaczął płakać rycząc okropnie.
— Wstydź się — mówił dalej Chicot — prowadzisz życic rozwiązłe w chwili, gdy twój sąsiad umiera.
— Prawda — ze smutkiem odrzekł Gorenflot.
— Wszak chrześcianinem jesteś?...
— Tak, chrześcianinem, gotów jestem wyznać to aa ruszcie rozpalonym, jak Święty Wawrzyniec...
I wzniósłszy rękę do góry, zaczął śpiewać, aż okna drżały.
— Dosyć!... — zawołał Chicot — skoro jesteś chrześcianinem, nie pozwalaj bratu twojemu bez spowiedzi umierać.
— Dobrze, dobrze, wyspowiadam go, ale musze się napić wprzódy, bo mię w gardle pali.
Chicot podał mnichowi garnek wody.
— A! mój synu — rzekł Gorenflot oddychając — teraz coś mi się rozjaśniło.
— To mię cieszy — odpowiedział Chicot, pragnąc korzystać z chwili jasności.
— Teraz, powiedz mi, mój przyjacielu, kogo mam wyspowiadać?
— Naszego sąsiada umierającego.
— Niech mu dadzą wina z miodem — rzekł mnich.
— On potrzebuje pokarmu duchowego nie cielesnego. Idź natychmiast do niego.
— Nie zupełnie jestem przygotowany.
— Ty... nie widziałem cię nigdy w lepszem zebraniu ducha. Naprowadzisz go na drogę jeśli błądzi i wskażesz ścieżkę do raju, jeśli jej potrzebuje.
— A więc idę.
— Czekaj, muszę ci wskazać jak się masz wziąć do dzieła.
— Przez dwadzieścia lat musiałem się przecież moich obowiązków nauczyć.
— Ale nie dosyć, musisz także mojej woli dopełnić.
— Twojej woli?
— Nie inaczej. I jeśli zastosujesz się do niej, zostawię ci sto pistolów pod Rogiem obfitości, abyś ich użył jak ci się podoba.
— Na jedzenie i picie?
— Zgadzam się, tylko wyspowiadaj tego umierającego.
— Dobrze, dobrze; ale jak go mam spowiadać?
— Słuchaj: Użyj całej swojej powagi i zręczności, aby ci oddał papiery, które mu przywieziono z Avignonu.
— A to na co?
Chicot z litością spojrzał na mnicha.
— Żebyś miał tysiąc talarów.
— Dobrze.
— Czekaj; kiedy ci powie, że się już wyspowiadał...
— To co mu powiem?
— Powiedz mu, że kłamie i że człowiek, który wyszedł od niego, jest takim jak on sam intrygantem.
— To się rozgniewa.
— Co cię to obchodzi?
— Prawda.
— Praw mu o Bogu, o cnocie, o piekle, o czem ci się w końcu podoba; ale staraj się dostać papiery...
— A jeżeli ich oddać nie zechce?
— Nie daj mu rozgrzeszenia.
— Albo mu gwałtem papiery zabiorę.
— Dobrze i tak; ale czyś zupełnie wytrzeźwiał, abyś dokładnie spełnił moje zlecenia?
— Zobaczysz.
Gorenflot powiódłszy ręką po twarzy, zdawał się chcieć zetrzeć znaki opilstwa; oczy jego były tak spokojne, że nawet bez badania wyczytać z nich było można niedołęztwo; usta otwierały się kiedy niekiedy i umiarkowanie wyrzucały wyrazy; poruszenia miał powolne, choć nieco drżące.
Przybrawszy taką postawę, z powagą skierował się ku drzwiom.
— Skoro tylko będziesz miał papiery — rzekł Chicot — ściskaj je w jednej ręce, a drugą zapukaj w ścianę.
— A jeśli mi nie pozwoli?
— Uderzaj.
— A więc czy tak, czy owak, mam bić.
— Nie inaczej.
— Dobrze.
Kiedy Gorenflot wyszedł z pokoju, Chicot wzruszony, przysunął ucho do muru, aby najmniejszy szelest posłyszeć.
W dziesięć minut, trzeszczenie posadzki dało mu poznać, że Gorenflot jest u swego sąsiada.
Adwokat podniósł się nieco na łóżku i spojrzał na nieznajomą sobie figurę.
— Witaj bracie — rzekł Gorenflot, zatrzymując się w środku pokoju i roztwierając ramiona.
— Po co tu przychodzisz, mój ojcze?... — zapytał chory głosem osłabionym.
— Mój synu, jestem duchownym i skoro się dowiedziałem, że jesteś w niebezpieczeństwie, przychodzę, aby dać pomoc duszy twójej.
— Dziękuję — odpowiedział chory — twoja praca daremna, mam się bowiem daleko lepiej.
Gorenflot kiwnął głową.
— Czy tak pan sądzisz?... — rzekł.
— Jestem tego pewny.
— To tylko podstęp szatana, który chce, abyś umarł bez spowiedzi.
— Szatan szkodzić mi już nie może, dopiero co się spowiadałem.
— Przed kim?
— Przed kapłanem, który przybył z Avignonu.
Gorenflot znowu kiwnął głową.
— To nie ksiądz — rzekł.
— Jakto! nie ksiądz?
— Nie.
— A ty ojcze, zkąd wiesz?
— Znam go.
— Tego, co wyszedł?
— Tak — rzekł Gorenflot z taką pewnością że adwokat chociaż przebiegły, zadrżał.
— A zatem — mówił dalej Gorenflot — ponieważ nie jesteś zdrowszy a tamten człowiek nie był księdzem, trzeba się wyspowiadać.
— Nie żądam być zdrowszym — rzekł adwokat mocniejszym głosem a spowiadam się przed kim mi się podoba.
— Nie będziesz miał czasu szukać innego spowiednika i kiedy ja jestem...
— Jakto!... — zawołał chory głosem, który rósł coraz mocniej — powiadam ci, że mi jest lepiej i że się spowiadałem.
Gorenflot trzeci raz kiwnął głową.
— A ja — rzekł poważnie — powiadam ci, że nie masz się niczego dobrego spodziewać; lekarze cię zgubili i Opatrzność boska opuści. Przykro mi mówić, a wiem to dobrze, że wcześniej, lub później... ale tam jest waga sprawiedliwości i miło umierać na tym świecie, aby na tamtym zmartwychwstać. Pitagores tak mówił, chociaż był poganinem. Dalej, spowiadaj się, moje dziecię.
— Upewniam cię mój ojcze, że mi jest daleko lepiej, co nawet przypisuję twojej obecności.
— Błądzisz, błądzisz mój synu; wierzaj mi, w ostatnich chwilach, jest jakieś wysilenie życia; jest to lampa, która przed zgaśnięciem mocniejsze rzuca światło. Wyznaj mi, synu, twoje zdrady, twoje podstępy, intrygi i grzechy całego żywota, zakończył siadając przy łóżku.
— Moje zdrady? moje podstępy? moje intrygi?... — powtórzył Mikołaj Dawid, cofając się przed mnichem nieznanym, a który zdawał się znać go doskonale.
— Tak — rzekł Gorenflot nadstawiając szerokie uszy i wyciągając ręce — kiedy mi wszystko opowiesz, oddaj papiery, a może Bóg ci przebaczy.
— Jakie papiery?... — zawołał chory tak donośnie i mocno, jakby żadnej nie czuł dolegliwości.
— Papiery, które ci mniemany ksiądz przywiózł z Avignonu.
— Kto ci powiedział, że on mi przywiózł papiery?.. — zapytał groźnie adwokat, wysuwając nogę z pod nakrycia i patrząc surowo na mnicha.
Gorenflot osądził, że trzeba stawić się mężnie.
— Ten, kto powiedział, wie co powiedział. Dalej, oddaj papiery, albo nie dostaniesz rozgrzeszenia.
— Mniejsza o twoje rozgrzeszenie — wykrzyknął Dawid, wyskakując z łóżka i biegnąc do Gorenflota.
— O, widzę, masz ciężką gorączkę i nie chcesz się spo...
Adwokat tak silnie ujął mnicha za gardło, że ten nie mógł dokończyć zdania i tylko w krtani mu chrypiało.
— Ja cię wyspowiadam posłanniku Belzebuba — zawołał adwokat — co zaś do mojej gorączki, to się przekonasz, czy ona nie pozwoli cię zdusić.
Brat Gorenflot był silny, lecz na nieszczęście była to chwila reakcyi, w której wino działa na system nerwowy.
takiej chwili, zazwyczaj zdolności umysłowe odzyskują, działalność.
Zaledwie więc z całem wysileniem podnieść się zdołał, chwycił adwokata za koszulę i odepchnął od siebie.
Prawda, że chociaż brat Gorenflot był nieco osłabiony, przecież przyznać należy, że tak mocno pchnął Mikołaja, że ten upadł na środek pokoju.
Lecz podniósł się wściekły i dopadłszy długiego miecza, który wisiał pod sukniami i Bernouillet, już go zauważył, wyjął go z pochwy i przytknął do ciała mnicha, który strwożony, znowu upadł na krzesło.
— Teraz ja ciebie wyspowiadam — rzekł — albo gotuj się na śmierć...
Gorenflot wytrzeźwiony dotknięciem żelaza, zrozumiał okropność swego położenia.
— A!... pan nie chorowałeś, jak widzę?... ta ciężka choroba, to była tylko komedya.
— Zapominasz się, że masz odpowiadać, a nie pytać.
— Odpowiadać, na co?...
— Na to, o co się pytam.
— Pytaj.
— Kto jesteś?...
— Widzisz, że mnich.
— To nie odpowiedź, odrzekł adwokat, mocno przyciskając żelazem.
— Ostrożniej, bo jak mię zabijesz, to się nic nie dowiesz.
— Prawda; jak się nazywasz?...
— Brat Gorenflot.
— Więc naprawdę jesteś mnichem?..
— Na prawdę.
— A co robisz w Lyonie?...
— Jestem wygnany.
— Kto cię przyprowadził do tego zajazdu?...
— Przypadek!...
— Jak dawno tu jesteś?...
— Szesnaście dni.
— Dlaczego mnie szpiegowałeś?...
— Nie szpiegowałem bynajmniej.
— A zkąd wiesz, żem odebrał papiery?...
— Mówiono mi.
— Kto ci mówił?..
— Ten, co mię tu przysłał.
— A kto cię przysłał?...
— Tego nie mogę powiedzieć.
— A jednak będziesz musiał...
— Hola!.. — zawołał mnich. — Dla Boga!... dla Boga!...
Mnich krzyknął i kropla krwi ukazała się na mieczu adwokata.
— Powiedz jak się. nazywa?...
— Nie mogę, nie mogę.
— A więc... — groził adwokat.
— Nie mogę zdradzić przyjaźni — to... to...
— Mów!.. — — zawołał adwokat i tupnął nogą.—
— Chicot — wyjąkał mnich.
— Trefniś królewski?...
— On sam.
— Gdzie on jest?...
— Tutaj!.. — odezwał się głos silny i drżący Chicot ukazał się na progu, blady, groźny i z mieczem w dłoni.
Pan Mikołaj Dawid poznał wroga śmiertelnego i zadrżał pomimowoli.
Gorenflot korzystając z tej sposobności, rzucił się na stronę.
— Pomocy! pomocy! przyjacielu — wołał — chcą mię tu zamordować.
— A!... kochany pan Dawid!.. — rzekł Chicot — to ty?...
— Tak — wyjąkał Dawid — to ja.
— Szczęśliwy jestem z tego spotkania — mówił gaskończyk.
Później zwracając się do mnicha, rzekł:
— Mój Gorenflocie, twoja obecność, jako kapłana, była potrzebną, przed chwilą, gdy ten pan był konającym, lecz teraz, skoro ma się dobrze i niepotrzebuje spowiednika, z kim innym będzie miał do czynienia.
Dawid chciał się roześmiać szyderczo.
— Tak, z kim innym — rzekł Chicot — a ten inny przekona cię, z jakiego rodu pochodzi.
Mój Gorenflocie, wyjdź i stań na schodach, aby nikt nie przerwał nam bardzo ważnej rozmowy.
Gorenflot pragnął być jak najdalej od Mikołaja Dawida, dla tego zaczął najpierw iść chyłkiem koło muru, następnie, dostawszy się do drzwi, wyskoczył sto razy lżejszy, niż kiedy wszedł.
Chicot zamknął drzwi i pchnął zasuwkę.
Dawid z początku był nieco strwożony; lecz kiedy odetchnął, kiedy przypomniał swoję zręczność w robieniu bronią, kiedy widział, że jest sam na sam z Chicotem, odzyskał przytomność i skoro wrócił gaskończyk, zastał go opartego o łóżko, z mieczem w ręku i uśmiechem na ustach.
— Ubieraj się pan — rzekł Chicot — daję ci czas na to, bo żadnej nad tobą nie chcę mieć przewagi. Wiem, że się nie lękasz i dobrze bronią robisz, ale to dla mnie wszystko jedno.
Dawid zaczął się śmiać.
— Wyborny żarcik — rzekł.
— Mnie się przynajmniej takim wydaje, bo jest moim, a pan co masz smak wytrawny, później go ocenisz...
— Panie Dawidzie, czegom tu przyszedł szukać? — dodał po chwili.
— Reszty kijów, których ci nie dodałem, kiedyś przez okno wyskoczył.
— Bynajmniej; oddam je temu, kto mi je dać kazał, bądź o to spokojny. Ja przyszedłem tu po genealogię pana Piotra de Gondy, którą ci oddano przed chwilą.
Dawid zbladł.
— Jaką genealogię? — rzekł.
— Panów Gwizyuszów, którzy jak wiesz, w prostej linii pochodzą od Karola Wielkiego.
— A więc jesteś szpiegiem? ja cię tylko trefnisiem być sądziłem.
— Dla twojej przyjemności będę jednym i drugim, bo chcę aby cię powieszono, i abyś się śmiał serdecznie.
— Aby mnie powieszono?
— Wysoko, a krótko. Zapewne nie masz ochoty być ściętym?
— A jak togo dokażesz?
— Bardzo prostym sposobem, prawdę tylko wyśpiewam.
Trzeba ci wiedzieć, kochany panie Dawidzie że byłem na zgromadzeniu w opactwie Ś-tej Genowefy, pomiędzy panami Gwizyuszami i panią do Montpensier.
— Ty?
— Siedziałem sobie w konfesyonale, wprost ciebie; wszak tam źle siedzieć, nieprawdaż? Dla mnie byle tem gorzej, że nie mogąc wyjść, musiałem czekać, aż się wszystko ukończy.
Słyszałem więc mowę pana de Monsoreau, pana la Hurière i pewnego mnicha, którego zapomniałem nazwiska i który zdawał mi się bardzo wymownym.
Widziałem ukoronowanie księcia Andegaweńskiego, które było bardzo zabawne; następnie, słyszałem odczytanie genealogii Gwizyuszów przez pana Mikołaja Dawida. Wszystka było wyborne, tylko brakowało wizy jego świętobliwości.
— A więc znasz genealogię? — zapytał Dawid gryząc usta i zaledwie wstrzymując się od gniewu.
— Znam, nawet znalazłem ją bardzo dowcipną, osobliwie co do prawa salickiego.
Tylko nieszczęście, że dla wielości dowcipu, można być powieszonym; dla tego, mocne się zainteresowałem tak genialnym człowiekiem i mówiłem sobie:
Jakto, mam pozwolić wisieć poczciwemu panu Dawidowi, tak dzielnemu szermierzowi, adwokatowi pierwszej sławy, jednemu z moich najlepszych przyjaciół i to w tym razie, kiedy mu mogę oszczędzić powroza, uszczęśliwić go, chociażby za to, że przez pośrednictwo pleców nauczył mnie czuć mocno?
Wtedy, słysząc, że masz wyjechać, postanowiłem z tobą podróżować, czyli jechać za tobą.
Wyjechałeś przez bramę Bordelle, nieprawdaż?
Czatowałem na ciebie, a ty mnie nie widziałeś, bo się dobrze ukryłem; od tej chwili, jechałem wciąż za tobą, aż oto zjechaliśmy się w Lyonie, mówię zjechaliśmy się, bo w godzinę po tobie stanąłem w tym samym co ty hotelu, a nawet w stancyi nad twoją.
Łatwo teraz pojmiesz, że nie napróżno tyle czyniłem zachodów.
O! bynajmniej.
W podłodze, zrobiłem dziurkę, za pomocą której wszystko widziałem, co chciałem widzieć, a nawet i bawiłem się dobrze.
Zachorowałeś, gospodarz chciał cię wypędzić z mieszkania; nie chciałeś ustąpić, boś tutaj oznaczył miejsce schadzki Piotrowi de Gondy, bałeś się, aby cię nie szukał i abyś nie naraził go na opóźnienie.
Środek ten tylko na pół mię złudził; jednak sądząc, że jako człowiek mogłeś w istocie zachorować, posłałem zakonnika, aby cię skłonił do skruchy wprowadził na drogę cnoty i powinności; ale daremnie, grzesznik zapamiętały, chciałeś zabić kapłana i zapomniałeś o prawdzie owej ewangelicznej: jaką, kto bronią wojuje, od takiej zginie.
Teraz przychodzę do ciebie i mówię: Panie Dawidzie, dawni jesteśmy znajomi, skończmy raz sprawę naszą.
— Jak mamy skończyć?
— Tak, jakby się skończyło, gdybyś chorował, a mój przyjaciel wyspowiadał cię i otrzymał żądane papiery.
Wtedy z serca bym ci przebaczył. Od żyjącego nie więcej wymagam, jak od umarłego i mówię ci: Panie Dawidzie, niepospolitym jesteś człowiekiem, władasz bronią i językiem, umiesz kierować sprawami i wielkie tworzysz plany; szkodaby cię było, żebyś ginął za wcześnie.
A więc panie Dawidzie, przestań knuć spiski, powierz się mnie, zerwij z Gwizyuszami, oddaj papiery, a zgoda ze mną i z królem.
— A gdybym ci ich nie oddał? — zapytał Mikołaj Dawid.
— Skoro nie oddasz, zabiję cię. Wszak to śmieszne panie Dawidzie?
— Prawda — odpowiedział adwokat pieszcząc się z mieczem.
— Lecz skoro oddasz — mówił dalej Chicot — wszystkiego zapomnę; może mi nie wierzysz panie Dawidzie, bo sam złym jesteś człowiekiem i myślisz, że obraza tak siadła na sercu mojem, jak rdza na żelazie.
O! bynajmniej; ja ciebie nienawidzę, to prawda, ale więcej daleko pan a de Mayenne. Daj mi broń przeciwko niemu, a przebaczę ci.
Może chcesz: abym ci jeszcze i to powiedział, chociaż temu nie uwierzysz, bo kochasz tylko samego siebie.
Słuchał więc: ja kocham króla, choć często prawdę mu powiem, bo on dał mi schronienie i chleb, on osłonił przeciwko panu de Mayenne, który w piętnastu rozbójników napad! szlachcica na placu przed Luwrem.
Wiesz o kim mówię, o biednym Saint-Megrin; czy nie byłeś pomiędzy napastnikami? O! nie, niech Henryk III-ci, żyje najdłużej, mimo Gwizyuszów i panów de Mayenne.
Daj mi papiery, a słowo honoru, zamilczy twoje nazwisko i uszczęśliwię cię...
W czasie obszernego przełożenia, które dla rozwinięcia myśli dokonał, Chicot zauważył w Dawidzie cierpliwego i pojętnego słuchacza.
Ni razu nie drgnęła mu powieka, ani jedna myśl dobra nie rozjaśniła posępnej twarzy, ani jedno uderzenie serca nie zachwiało ręki opartej na mieczu.
— Dalej — rzekł Chicot — widzę, że z tobą nadaremna wymowa i że niczemu nie wierzysz; potrzeba mi więc najprzód, ukarać cię za dawne przewinienia, następnie, uwolnić ziemię od potwory, która niczemu nie wierzy i nikomu nie ufa. Niechaj cię powieszą... Żegnam, panie Dawidzie.
Chicot cofnął się ku drzwiom, nie tracąc z oczu adwokata.
Dawid poskoczył ku niemu.
— Czy myślisz, że ci wyjść pozwolę? — zawołał. — O! nie, mój przyjacielu Chicot, kto wie takie tajemnice, powinien umierać. Kto grozi Dawidowi, niech zginie! Kto tak wszedł jak ty, musi umierać.
— Stosownie do moich chęci postępujesz — mówił spokojnie Chicot. — Nie waham się zupełnie. bo pewny jestem, że cię zabiję.
Crilon przed dwoma miesiącami bijąc się ze mną, nauczył mnie pchnięcia, którego wystarczy dla ciebie. Dalej, oddaj papiery — dodał głosem strasznym — albo cię zabiję. Nawet powiem jakim sposobem: oto pchnę cię w to samo miejsce, w które ugodziłeś Gorenflota.
Chicot nie zdołał skończyć tych wyrazów, gdy Dawid z szyderczym śmiechem rzucił się na niego.
Trefniś odparł go mieczem.
Dwaj przeciwnicy prawie jednakowego byli wzrostu; lecz odzież Chicota osłaniała jego chudość, adwokat zaś był widocznie szczupły i wysoki.
Zdawał się jak wąż przedłużać wyciągając rękę i skurczać cofając miecz; lecz jak mu Chicot przepowiedział, z silnym miał do czynienia przeciwnikiem, albowiem Chicot prawie codziennie robiąc bronią, szczególnej nabrał wprawy i Dawid wciąż napotykając żelazo, przekonał się z kim ma do czynienia.
Zrobił krok w tył.
— Aha! — rzekł Chicot — zaczynasz mię rozumieć, nie prawdaż?
— Jeszcze raz ci mówię, oddaj papiery.
Dawid znowu się rzucił na gaskończyka, lecz tym razem walka się przedłużyła, a Chicot wciąż przymierzał nie zadając razów, Spotkanie skończyło się cofnięciem adwokata.
— Ha! — rzekł Chicot — teraz na mnie kolej...
I krok naprzód postąpił.
Kiedy postępował, Mikołaj chciał go wstrzymać.
Chicot skrzyżował miecze, odbił i ugodził w miejsce, które oznaczył.
Wbił mu połowę rapira w gardło.
— Oto masz — rzekł.
Dawid nic nie odpowiedział; padł u stóp Chicota oblewając się krwi potokiem.
Gaskończyk cofnął się, bo wąż, jakkolwiek raniony, może się rzucić i ukąsić.
Lecz Dawid chciał podczołgać do łóżka, aby jeszcze bronić tajemnicy swojej.
— A! — rzekł Chicot — ja cię sądziłem złym, a ty głupim jesteś; nie wiedziałem gdzie schowałeś papiery, a ty sam je wskazujesz.
Kiedy Dawid męczył się w konwulsyjnych drganiach, Chicot pobiegł do łóżka, podniósł materac i pod głową znalazł zwój pargaminu, który Dawid nie spodziewając się napaści, lepiej ukryć nie myślał.
W chwili, kiedy go rozwijał, aby się przekonać czy ten sam, Dawid podniósł się, lecz natychmiast padając, wyzionął ducha.
Chicot iskrzącemi oczyma przebiegał pargamin, przywieziony z Avignonu przez Piotra de Gondy.
Legat papiezki, wiemy polityce najwyższego kapłana, napisał u dołu:
„Fiat, ut voluit Deus: Deus jura hominum fecit.”
— Papież — rzekł Chicot — nie dobrze obchodzi się z arcychrześciańskim monarchą.
Zwinął starannie pargamin i schował w kieszeń najbliższą piersi.
Następnie wziąwszy ciało adwokata, położył je w łóżko, odwrócił twarzą do ulicy i otworzywszy drzwi, przywołał Gerenflota.
Gorenflot wszedł.
— Jaki ty blady! — rzekł mnich.
— Tak — odpowiedział Chicot — ostatnie chwile tego człowieka, wzruszyły mnie nieco.
— Więc umarł? — zapytał Gorenflot.
— Podług wszelkiego prawdopodobieństwa...
— Niedawno był zdrów.
— Nawet chciał jeść rzeczy trudne do strawienia i jak Anakreon, umarł na zatkanie gardła.
— A!... łotr — rzekł Gorenflot — a mnie, kapłana, chciał udusić.
— Przebacz mu bracie, boś chrześcianin.
— Przebaczam, chociaż mię okropnego strachu nabawił.
— Nie dosyć — rzekł Chicot — potrzeba, abyś zapalił świece i odmówił nad nim pacierze.
— A to na co?...
— Na to, aby nas, jako morderców nie uwięziono.
— Alboż ja go zabiłem?... owszem, on mnie chciał udusić.
— Właśnie dlatego umarł. Gniew krew mu wzburzył, która przerwała żyły i trysła... Czy tak, czy owak, jesteś przyczyna jego śmierci. Prawda, jesteś niewinny; ale mimo tego, mogliby ci figla wypłatać.
— Masz słuszność, panie Chicot — rzekł mnich.
— Tem bardziej, że w Lyonie oficyał nie bardzo grzeczny.
— Jezus! — zawołał Gorenflot.
— A zatem czyń, jak radzę.
— Cóż mam więc czynić?...
— Siądź tutaj i nabożnie odmawiaj modlitwy, jakie umiesz, a nawet i te, których nie umiesz; kiedy się zmierzchnie, a będziesz sam, wyjdź z hotelu powoli i bez bojaźni. Wszak znasz kowala na rogu ulicy?...
— Doskonale.
— Tam znajdziesz twojego konia, wsiądziesz na niego, nic nie mówiąc nikomu; następnie, ponieważ wiesz drogę do Paryża, w Villeneuve-le-Roi oddasz konia, a odbierzesz Panurga.
— Poczciwy Panurgus!... bardzo pragnę go zobaczyć. Ale jakże tutaj będę żył?...
— Ja moim przyjaciołom żebrać nie pozwolę — odpowiedział Chicot — oto masz....
Trefniś wydobył z kieszeni garść talarów i oddał mnichowi.
— Wspaniały człowiek!.. — pomyślał sobie Gorenflot, aż do łez rozczulony — pozwól mi z sobą pozostać w Lyonie. Lubię Lyon, to druga stolica państwa i bardzo gościnna.
— Ale ja tutaj nie zostaję, wyjeżdżam i to tak spiesznie, że nie chcę cię na przykrą narazić drogę.
— Niech się dzieje twoja wola, panie Chicot — odrzekł Gorenflot z rezygnacyą.
— Otóż tak lubię, braciszku.
Posadził mnicha przy łóżku, zeszedł do gospodarza i odprowadziwszy na stronę, rzekł:
— Panie Bernouillet, nic nie wiesz, jaki wypadek zdarzył się w twoim domu.
— Co takiego? — zapytał gospodarz wytrzeszczając oczy.
— Ten zapalony rojalista, ten nieprzyjaciel wiary, ten przebrzydły hugonota...
— I cóż?...
— Dzisiaj z Rzymu otrzymał posłańca.
— Przecież ja o tem panu mówiłem.
— Jego Świątobliwość, Papież, wedle wszelkiego podobieństwa do prawdy, do niego wyprawił posła.
— A w jakim celu?
— Wejdź do pokoju, panie Bernouillet podnieś kołdrę i zobacz jego szyję.
— Pan mię przestraszasz.
— Nic ci więcej nie powiem, jak tylko, że w twoim domu wymierzono sprawiedliwość.
Chicot wsunął dziesięć talarów w rękę gospodarza i udał się do stajni, zkąd wyprowadził konie.
Lekki jak ptak, gospodarz pobiegł do mieszkania Dawida.
Zastał tam modlącego się Gorenflota.
Zbliżył się do łóżka i według rady, podniósł przykrycie.
Rana była jeszcze świeża i czerwona, ale ciało zimne.
— Tak giną nieprzyjaciele Ligi — rzekł do Gorenflota.
— Amen — odpowiedział mnich.
Te wypadki miały miejsce, prawie w tej samej chwili, kiedy Bussy powrócił Dyanę de Meridor w ręce starego barona, który ją sądził umarłą.
Ostatnie dni kwietnia nadeszły.
Wielka katedra w Chartres powlekła się białością a na jej kolumnach, zielone krzewy rozwinęły liście.
Król, boso, przyszedł do bramy kościoła, potem stanął w pośrodku nawy, spoglądając co chwila w około siebie, czy wszyscy dworzanie są obecni.
Lecz jedni, którzy poobcierali nogi o bruk, powdziewali trzewiki; drudzy głodni, albo strudzeni, udali się do handlów i mała tylko liczba pozostała w kościele na wilgotnej posadzce, boso i w długich pokutniczych sukniach.
Ceremonia religijna, mająca na celu wyjednanie następcy tronu dla Francyi, dopiero co się odbyła i dwie koszulka Najświętszej Panny, którym wielką liczbę cudów przypisywano, wydobyto ze złotych puszek, a lud cisnął się tłumnie ku owemu przybytkowi, z którego wydobyto święte odzienie.
Henryk III-ci wśród powszechnego milczenia, posłyszał szczególny hałas, podobny do stłumionego śmiechu i oglądając się, szukał Chicota, albowiem sądził, że nikt oprócz niego, nie poważyłby się śmiać w tej chwili.
Jednak nie był to śmiech Chicota, albowiem trefniś zniknął od podróży do Fontainebleau i dotąd nic o nim nie wiedziano.
Był to jeździec, który dopiero zsiadł z konia i pobryzgany błotem, przeciskał się pomiędzy dworzanami, obwiniętemi w wory pokutnicze.
Widząc obracającego się króla, przystanął w środku kościoła z wyrazem uszanowania. Z ułożenia owego jeźdzca, chociaż nie ze stroju, odgadnąć było można, że należy do dworu.
Henryk obrażony, że dworzanin przybył tak późno, narobił tyle hałasu i strój jego wcale nie był pokutniczy, spojrzał z wyrazem wyrzutu i gniewu.
Nowo przybyły nie zważając na to zupełnie, postąpił kilka kroków po posadzce marmurowej, na której rzeźby wyobrażały biskupów, ukląkł przy krześle aksamitnem księcia Andegaweńskiego, zajętego więcej myślami swojemi niż modlitwą i zupełnie nie zważającego co się dzieje w około niego.
Posłyszawszy jednak szmer, zwrócił się i półgłosem zawołał:
— Bussy!
— Witam Waszą książęcą mość — odpowiedział dworzanin, jakby wczoraj widział się z księciem i jakby w tym czasie, nic ważnego nie zaszło.
— Co ci się stało?... — rzekł książę.
— Dlaczego?
— Opuściłeś mnie nic nie mówiąc i przybywasz do Chartres oglądać koszulki Najświętszej Panny!
— Wszystko ci, Mości książę, opowiem.
— Dlaczego wcześniej nie przybyłeś?
— Widać, że nie mogłem.
— Ale co się stało od trzech tygodni — jak zniknąłeś?
— O tem właśnie mam Waszej książęcej mości powiedzieć.
— Powiesz mi skoro wyjdziemy z kościoła.
— Czekam na to niecierpliwie.
— Zaraz się, skończy; pojedziemy do mojego mieszkania.
— Tego pragnę, Mości książę.
W tym czasie, król na cienką koszulę, wdziewał grubą, a królowa z pomocą dam dworu, to samo uczyniła.
Król ukląkł, królowa za nim; dworzanie chcąc się podobać królowi, czołami bili posadzkę.
W ostatku, król się podniósł, zdjął grubą koszulę, ukłonił się arcybiskupowi i skierował ku drzwiom.
Idąc, zatrzymał się, albowiem spostrzegł Bussego.
— Panie — rzekł — widać nasze nabożeństwo nie przypada ci do smaku, bo nie możesz zrzucić złota i jedwabiu wtedy, gdy twój król wdziewa włosienicę.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Bussy z powagą ale blednąc z niecierpliwości, nikt może szczerzej nie pragnie służyć Waszej królewskiej mości, nawet z pomiędzy tych, którzy powdziewali włosienice, jak ja; lecz przybywam z dalekiej podróży i nie wiedziałem o bytności Jego książęcej mości w Chartres. Dwadzieścia dwie mil zrobiłem w pięciu godzinach, aby się prędzej z Jego książęcą mością połączyć; otóż dlaczego nie zmieniłem sukien, o czembyś Najjaśniejszy panie nie wiedział, gdybym się był modlił w Paryżu.
Król zdawał się być zadowolonym z odpowiedzi, lecz że spojrzawszy na dworzan, widział jak ci wznosili ramiona, lękał, się ich obrazić i poszedł dalej.
Bussy pozwolił mu przejść nie zmrużywszy nawet powiek.
— A co, czy nie widziałeś?... — rzekł książę.
— Co jakiego? — Jak Schomberg, Quelus i Maugiron wznosili ramiona.
— Bardzo dobrze widziałem — odrzekł Bussy spokojnie.
— I cóż?
— Przecież w kościele bić się z n:mi nie myślę.
— A ja myślałem, że nic nie widzisz, albo widzieć nie chcesz.
Bussy wzniósł ramiona i wychodząc z kościoła wziął księcia na bok.
— Wszak idziemy do ciebie, Mości książę?
— Natychmiast, bo wiele wiadomości spodziewam się od ciebie.
— Nawet o rzeczach, których się nie spodziewasz Mości książę.
Książę spojrzał na Bussego z zadziwieniem.
— Pozwól mi tylko pożegnać króla — rzekł książę.
I udał się pożegnać brata, który dzisiaj w dobrym humorze, pozwolił mu powrócić do Paryża.
Książę z Bussym przybyli do siebie i zamknąwszy się w pokoju, rozmawiali.
-Siadaj i opowiedz mi twoje przygody — rzekł książę, sądziłem, że nie żyjesz.
— Wierzę bardzo.
— Czy wiesz, że cały dwór przywdział białe suknie na znak radości po twojem zniknięciu; czy wiesz, że wiele piersi wolniej odetchnęło myśląc że już nie podźwigniesz szpady; ale nie oto rzecz chodzi; sądzę że udałeś się w poszukiwaniu owej nieznajomej piękności. Powiedz mi, co to za kobieta i czego mam się spodziewać.
— Powinieneś zebrać, coś zasiał, Mości książę, inaczej, wstyd tylko dla ciebie.
— Co? co?... — zapytał książę zdziwiony tonem Bussego i ubliżającemi wyrazy.
— Słyszałeś Mości książę, nie mam co powtarzać.
— Tłomacz się jaśniej, a Chicotowi pozostaw zagadki i szarady.
— Nie łatwiejszego, Mości książę, odwołuję się tylko do twojej pamięci.
— Co to za kobieta?
— Sądzę, że Wasza książęca mość ją poznałeś.
— Miałaźby to być ona!
— Tak, Mości książę.
— Widziałeś ją?
— Widziałem.
— Mówiłeś z nią?
— Mówiłem: tylko z widziadłami rozmówić się nie można. Mimo tego, Wasza książęca mość miałeś powody sądzić, że umarła.
Książę zbladł, jakby powalony gromem wspomnień przykrych.
— Tak więc, Mości książę — mówił dalej Bussy — chociaż skazałeś na męczeństwo młodą dziewicę szlachetnego rodu, ona przecież ocalała, lecz nie ciesz się książę, abyś zupełnie był wolnym od winy; uszła ona śmierci, ale nieszczęśliwa, stokroć śmierćby wołała.
— Cóż to ma znaczyć? co takiego się jej przytrafiło?... — zapytał książę drżąc cały.
— Mości książę, pewien człowiek ocalił jej honor, ale kazał sobie drogo tę przysługę zapłacić.
— Dokończ.
— Tak, Mości książę, panna de Meridor aby uniknąć księcia Andegaweńskiego, którego nie chciała być kochanką, rzuciła się w objęcia człowieka, którego nienawidzi.
— Co mówisz?
— Panna de Meridor nazywa się dzisiaj panią de Monsoreau.
Na te wyrazy, zazwyczaj blada twarz księcia Franciszka, okryła się gwałtownym rumieńcem; o mało krew nie trysnęła mu oczyma.
— Na rany Chrystusa!... — zawołał — czy to być może?
— Skoro ja mówię — odparł Bussy dumnym tonem.
— Ja o tobie nie powątpiewam — mówił książę — pytałem tylko, czy podobna, aby jeden z moich dworzan, taki pan de Monsoreau, śmiał ze mną do jednego ubiegać się celu?
— Dlaczego nie?... — zapytał Bussy.
— Więc i ty to samo byś uczynił?
— Zapewne, ale wprzódy uprzedziłbym Waszą książęcą mość.
— Zaczekaj Bussy — mówił książę nieco spokojniej, łatwo pojmujesz, że ja nie myślę się usprawiedliwiać.
— To źle Mości książę, bo ilekroć idzie o prawa honoru, jesteś tylko człowiekiem.
— A więc sam osądź pana de Mcnsoreau.
— Ja?
— Tak, ty, powiedz, czy nie jest dla mnie zdrajcą?
— Dla Waszej książęcej mości?
— Dla mnie, skoro wiedział moje zamiary.
— A zamiarem Waszej książęcej mości było...
— Żeby mnie Dyana kochała.
— Żeby kochała?...
— Ale nigdy gwałtu użyć nie chciałem.
— Takie więc były zamiary Waszej książęcej mości!... — rzekł Bussy ironicznie.
— Tak jest, takie były moje zamiary i zmienić ich nie chciałem, mimo, że pan de Monsoreau zupełnie inaczej radził.
— Mości książę, a więc pan de Monsoreau namawiał cię do shańbienia Dyany?
— Nie inaczej.
— Wyraźnie?
— Nawet na piśmie. Czy chcesz widzieć jeden z jego listów?
— A! czy mogę temu wierzyć! — zawołał Bussy.
— Zobaczysz.
Książę wybiegł do drugiego pokoju i ze szkatułki ozdobnej wyjąwszy list, podał go Bussemu.
— Czytaj — rzekł — skoro wątpisz o słowie księcia.
Bussy drżącą ręką wziął list i przeczytał:
Niech Wasza książęca mość będzie spokojnym: ten zamiar koniecznie powieść się musi, albowiem wiadoma ci młoda osoba dzisiaj wieczorem wyjeżdża do swojej ciotki, mieszkającej w zamku de Lude; ja wszystko biorę na siebie, a co do skrupułów panny, sądzę, że znikną w obecności Waszej książęcej mości, tymczasem, ja działam, i dzisiaj wieczór, młoda osoba będzie w zamku de Beaugé.
Waszej książęcej mości najpokorniejszy sługa.
— Co na to powiesz Bussy? — zapytał książę, gdy jego dworzanin podwakroć już list przeczytał.
— Dobrze ci służono, mości książę.
— To ma znaczyć, że byłem zdradzony.
— Prawda; lecz co dalej.
— Nędznik! kazał mi wierzyć, że ona nie żyje.
— Prawda, postępowanie nie bardzo szlachetne, ale je nieco usprawiedliwia miłość pana de Monsoreau — mówił z ironią Bussy.
— I ty wierzysz temu? — zapytał książę ze złośliwym uśmiechem.
— Jeszcze zupełnej nie straciłem wiary; przecież jestem tego przekonania, co Mości książę, jeśli tak każesz.
Pozwól Mości książę zapytać, cobyś zrobił na mojem miejscu. Wprzódy opowiem, co on sam uczynił. Oto pan de Monsoreau wmówił w starego ojca panienki, że książę porwałeś mu córkę, przedstawił się jako opiekun i obrońca; następnie; z listem łatwowiernego starca podpłynął na łodzi do zamku de Beaugé i ztamtąd wykradł porwaną, w końcu, zamknąwszy ją w domu, który książę znasz, zmusił, że jego żoną została.
— A! to ohydne przeniewierstwo! — zawołał książę.
— Pod twemi własnemi popełnione skrzydłami — dodał dworzanin ze zwyczajną sobie śmiałością.
— A! Bussy, przekonasz się? jak się mścić umiem.
— Ty Mości książę? sądzę, że nic podobnego zrobić nie możesz.
— Jakto?
r— Książęta nie mszczą się, lecz karzą. Wyrzucisz podłość panu de Monsoreau i ukarzesz.
— Jakim sposobem?
— Powracając szczęście pannie de Meridor.
— Alboż mogę?
— Zapewne.
— Naucz mnie sposobu.
— Powracając jej wolność.
— Jaśniej się wytłomacz.
— Bardzo snadnie; związek jest przymuszony, zatem nie ważny.
— Masz słuszność.
— Rozwiąż małżeństwo Mości książę, a postąpisz jak na prawego człowieka i na księcia przystoi.
— A! Bussy! ty się bardzo zapalasz? cóż cię to wszystko tak mocno obchodzi?
— Ja? bynajmniej; co mię zaś obchodzi cała sprawa, nie chcę oto, aby mówiono, że Ludwik de Clermont, hrabia Bussy służy księciu przeniewierczemu.
— Dobrze; ale jak zerwać ten związek?
— Bardzo łatwo, ojcu tylko pozwolić działać.
— Baronowi de Meridor?
— Tak.
— Ależ on jest w Anjou.
— Owszem jest w Paryżu.
— U ciebie?...
— Przeciwnie, u swojej córki. Powiedz, Mości książę, że może liczyć na ciebie, a zamiast, co widział w tobie prześladowcę i nieprzyjaciela, ujrzy obrońcę; zamiast nienawidzieć twoje imię, będzie cię uważał za anioła opiekuńczego.
— Mówią, że to potężny pan i ma wielkie znaczenie w swojej prowincyi.
— Przedewszystkiem powinieneś baczyć, Mości książę, że jest ojcem, że jego córka nieszczęśliwa i że on ciężko nad nią boleje.
— Kiedyż mogę go widzieć?...
— Jak tylko do Paryża powrócisz.
— Dobrze.
— A zatem, zgoda, Mości książę.
— Zgoda.
— Słowo honoru.
— Słowo książęce. A kiedy wyjeżdżasz?..
— Zaraz w wieczór.
— Jedz, a prędko powracaj.
— Gdzie zastanę Waszą książęcą mość?...
— W pałacu króla, jutro w południe.
— Żegnam Waszą książęcą mość.
Bussy nie tracąc chwili czasu, w pięciu godzinach przebył drogę, którą zwyczajnie książę odbywał w piętnastu; potrzebował bowiem jak najspieszniej pocieszyć barona i przynieść ulgę Dyanie, dla której szczęścia i życia by nie szczędził.
Luwr był zupełnie cichy, albowiem dopiero jedenasta rano wybiła; straże przechodziły ostrożnie, a służba zmieniająca się, stąpała na palcach.
Król po pielgrzymce spoczywał.
W tym czasie, dwóch ludzi stanęło przed bramą Luwru; jeden z nich na arabskim prześlicznym koniu, drugi na zapienionym, andaluzyjski rumaku.
Stanęli przed bramą i spojrzeli na siebie, albowiem przybywając z dalekiej drogi, tu się dopiero spotkali.
— Pan de Chicot! jakże się miewasz? — zawołał młodszy bardzo uprzejmie.
— A! to pan de Bussy. Zdrów jestem, Bogu dzięki — odpowiedział Chicot, z grzecznością znamionującą szlachcica.
— Przybywasz dzień dobry królowi powiedzieć? — zapytał Bussy.
— I pan to samo zapewne.
— Bynajmniej; przybywam powitać księcia Andegaweńskiego. Wszak wiesz, panie Chicot, że nie mam szczęścia być ulubieńcem króla.
— W tym względzie więcejbym winił króla, niż pana.
Bussy skłonił się.
— Zapewne przybywasz z daleka?.. — zapytał Bussy — mówiono, że podróżowałeś.
— Tak panie, byłem na polowaniu — odpowiedział Chicot — ale i pan podobno jeździłeś?...
— Zrobiłem małą na prowincyę wycieczkę. Ale teraz — mówił Bussy, po chwili przestaniu — czy nie byłbyś tak dobrym, i nie zrobił mi jednej przysługi?...
— Ilekroć pan de Bussy zaszczyci mię swojem zaufaniem, wielką mi radość uczyni.
— Masz prawo wejść każdej chwili do Luwru, zatem uprzedź księcia Andegaweńskiego, że czekam...
— Książę Andegaweński jest w Luwrze!... zatem wejdź pan razem ze mną.
— Lękam się złego humoru króla.
— Ba!...
— Jeszczem się nie przyzwyczaił do jego wykrzywiali.
— Bądź pan spokojny, niezadługo wszystko się zmieni.
— Jakto!... panie Chicot, czy jesteś wróżbitą?...
— Niekiedy. No, odwagi, idźmy razem.
I weszli, jeden skierował się ku mieszkaniu księcia. Andegaweńskiego, który zamieszkiwał, jakeśmy powiedzieli, apartamenta po królowej Małgorzacie, drugi poszedł do królewskiego pokoju.
Henryk III-ci dopiero co się przebudził i na silny odgłos dzwonka, mnóstwo lokai i dworzan wbiegło do królewskiej sypialni.
Natychmiast podano rosołek z drobiu, wino grzane, ciasta i mięso.
Chicot wszedłszy właśnie w tej chwili, nawet przed powitaniem swojego pana, wziął się do półmiska i do butelki.
— Na Boga!... — zawołał król nieco gniewny — otóż ten hultaj Chicot, włóczęga i próżniak.
— Co mówisz, mój synku?... — zapytał Chicot, siadając z zabłoconemi butami na krześle królewskiem — alboż to zapomnieliśmy ów powrót z Polski, kiedyśmy uciekali jak jelenie, a szlachta nas jak psy goniła, hau!... hau!.. hau!..
— A!... czy licho tego hultaja nadało!... przecież przez trzy tygodnie byłem spokojny.
— Ba! ba! ba! zawsze narzekasz mój synku, jakbyś poddanym był, a nie królem. Ale powiedz mi Henryczku, co robiłeś w mojej nieobecności?... jak tam szły twoje rządy?...
— Ej Chicot!...
— Czy tu w tym czasie nie powiesili którego ufryzowanego gagatka?.. A! przepraszam panie Quelus, nie widziałem cię.
— Ej, Chicot, bo się pokłócimy.
— Czy w waszej kasie, albo u żydków jest co pieniędzy, bo potrzebujemy się bawić, aby osłodzić to gorzkie życie.
I znowu zaczął jeść ciasta z emaliowanego półmiska.
Król zaczął się. śmiać — na tem zwyczajnie kończył.
— Coś robił przez ten czas?... — rzekł do Chicota.
— Skomponowałem procesyę w trzech aktach — odpowiedział trefniś.
Pierwszy akt. — Pokutnicy ubrani tylko w koszulach, maja się ciągnąć za włosy idąc z Luwru do Montmartre.
Drugi akt. Pokutnicy obnażeni do pasa mają się biczować tarniowemi paciorkami idąc z Montmartre do świętej Genowefy.
Akt trzeci. Pokutnicy wzajemnie się biczujący po ciele, mają powrócić do Luwru.
Myślałem jeszcze, aby przechodząc wstąpili na plac de Grève, aby ich kat żywcem co do jednego popalił; ale zastanowiłem się, że pan Bóg zachował dla nich nieco ognia z Sodomy i Gomory i nie chciałem pozbawić ich tej przyjemności.
Tymczasem, moi panowie, bawmy się.
— Ale co robiłeś? powiedz — mówił król do Chicota — bo ja kazałem cię szukać po wszystkich szynkach paryzkich.
— A w Luwrze kazałeś mię szukać?
— Od piwnic, aż do dachu — odrzekł król z uśmiechem.
— To szkoda.
— Czy ty pokutowałeś Chicot?
— Pokutowałem. Chciałem zostać zakonnikiem, aby się przekonać, jak oni żyją; ale nie podobało mi się i powróciłem.
W tej chwili pan de Monsoreau wszedł do króla i powitał go niskim ukłonem.
— A! to ty wielki łowczy — rzekł Henryk. Kiedyż wielkie zrobimy polowanie?
— To zależy od woli Waszej królewskiej mości. Otrzymałem właśnie wiadomość, że mnóstwo jest dzików w Saint-Germain-en-Laye.
— Dziki! to niebezpieczne — rzekł Chicot. Król Karol IX-ty jak sobie przypominam, o mało nie zginął na takiem polowaniu. Prócz tego, kordelasy są ciężkie i można dostać od nich pęcherzy na rękach. Nieprawdaż, synku?
Pan de Monsoreau spojrzał na Chicota z ukosa.
— Patrzaj — rzekł gaskończyk do Henryka, twój wielki łowczy nie dawno musiał się z wilkiem spotkać.
— Dlaczego?
— Bo jak obłoki Aristofana, tak on zachował całą jego posiać, a nawet i spojrzenie.
Pan de Monsoreau odwrócił się i rzekł blednąc do Chicota.
— Panie Chicot, nie przyzwyczajony jestem do bufonady, bo rzadko bywam na dworze, prócz tego uprzedzam cię, że wobec mojego pana nie lubię być upokarzanym, osobliwie co do mojej służby.
— Jak widzę — odrzekł Chicot — pan zupełnie nie jesteś podobnym do nas, którzy żyjemy na dworze. Jednak z ostatniej bufonady, okropnieśmy się śmieli.
— Z jakiej bufonady?... — zapytał de Monsoreau.
— Że cię król wielkim łowczym mianował. Przekonaj się pan, że mam słuszność.
Monsoreau groźne rzucił na gaskończyka spojrzenie.
— Przestańcie, przestańcie — rzekł Henryk — mówmy o czem innem panowie.
— Tak — odparł Chicot — mówmy o Najświętszej Pannie z Chartres:
— Chicot, tylko nie bluźnij!... — upomniał król.
— Ja bluźnić?... — odpowiedział Chicot.
— Owszem, ja ciebie chcę ostrzedz mój synku.
— W czem takiem?
— Że źle postępujesz z Najświętszą, Panną z Chartres.
— Jakto?
— Nieinaczej. Koszulki Najświętszej Panny były razem a ty je rozdzieliłeś. Gdybym był tobą. Henryczku, połączyłbym je, a nawet nierozdzielnie.
Ta przymówka co do rozdzielenia króla z królową, rozśmieszyła dworzan.
Henryk przetarł oczy i roześmiał się także.
— Tym razem — rzekł — trefniś — ma słuszność.
I zaczai o czem innem.
— Panie — rzekł cicho Monsoreau do Chicota — pozwól, że pomówimy z sobą na osobności.
— I owszem, z przyjemnością — odpowiedział Chicot.
— A zatem pójdźmy na stronę.
— Chociażby w las.
— Na bok żarty, bo ich niema kto słuchać — mówił pan de Monsoreau idąc za Chicotem, który do odległego postępował okna. Jesteśmy sam na sam i winniśmy sobie powiedzieć prawdę. Otóż słuchaj panie Chicot, panie trefnisiu i bufonie: życzę ci być ze mną ostrożnym, bo w owym lesie, do którego mnie zapraszałeś, może cię spotkać tysiące kijów, podobnych do tych, któreś od pana de Mayenne dostał.
— Ba! ba! ba!... — odpowiedział Chicot nie dając poznać wzruszenia, chociaż jego oczy rzucały błyskawice. Przypominasz mi pan, com winien panu de Mayenne i chcesz abym tobie jak jemu był dłużnym i abym obudwu jednakową odpłacił wdzięcznością.
— Zdaje mi się, że w twoim rachunku zapomniałeś o kimś ważniejszym.
— Nie przypominam sobie, chociaż mam wyborną pamięć, proszę więc wymienić owego wierzyciela.
— Mikołaj Dawid.
— O! w tym względzie mylisz się pan; bo jemu już wypłaciłem się.
W tym czasie, Bussy wmieszał się pomiędzy rozmawiających.
— Przybywaj panie Bussy na pomoc!... — zawołał Chicot — oto pan de Monsoreau, który jak dzika, lub jelenia, chce mię pędzić po lasach, ale ty pewnie mu powiesz, że jestem dzikiem, z którym igrać niebezpiecznie.
— Panie Chicot — odpowiedział Bussy — niesłusznie obwiniasz wielkiego łowczego, bo sądzę, że on cię uważa jako prawdziwego szlachcica. Panie, zwrócił się Bussy do pana de Monsoreau, książę Andegaweński chce z tobą mówić.
— Ze mną?... — odrzekł niespokojnie łowczy.
— Z tobą samym.
Pan de Monsoreau rzucił na Bussego przenikliwe spojrzenie, którem chciał zbadać jego myśli, lecz oczy i cała powierzchowność młodzieńca, były spokojne.
— Czy pan będziesz mi towarzyszył? — zapytał.
— Bynajmniej. Uprzedzę księcia, że pan wykonasz jego rozkazy, pożegnawszy króla.
Bussy oddalił się przesuwając lekko pomiędzy tłumem dworzan.
Książę Andegaweński w rzeczy samej niecierpliwie czekał w swoim gabinecie i odczytywał list, który już znają czytelnicy.
Słysząc skrzypienie drzwi, ukrył list, bo sądził, że pan de Monsoreau wchodzi.
Bussy ukazał się.
— I cóż? — zapytał książę.
— Wszystko jak najlepiej.
— Nic się nie domyśla?
— A chociażby się i domyślał. Wszak książę wywiodłeś go z nicości i możesz w nią wtrącić napowrót.
— Zapewne — odrzekł książę z owym wyrazem chmurnego zamyślenia, które zwyczajnie malowało się na jego twarzy, ilekroć potrzeba było siłę duszy okazać.
— Czy się Waszej książęcej mości mniej winnym jak wczoraj wydaje?
— Stokroć wierniejszym; jego przewinienia tem są większe, im bardziej nad niemi się zastanawiam.
— Wszystko na jednym zahacza się punkcie — mówił Bussy.
— Porwał zdradliwie młodą dziewicę i zaślubił ją podstępnie, środkami niegodnemi uczciwego człowieka; musi więc żądać rozwiązania tego małżeństwa, albo Wasza książęca mość sam tego zażądasz.
— To jeż postanowione.
— Mam księcia słowo w tym względzie?
— Masz.
— Pamiętaj książę, że ojciec i córka niecierpliwie czekają.
— Ona będzie wolną, daję ci na to moje słowo.
— Jeżeli książę uczynisz to, zasłużysz na niewygasłą, wdzięczność.
Bussy pochwycił ową rękę, która nieraz nie dotrzymała swoich podpisów, która łamała przysięgi i pocałował ją z uszanowaniem.
W tej chwili, dało się słyszeć stąpanie w przedsionku.
— To on! — rzekł Bussy.
— Niech wejdzie! — zawołał książę Franciszek z surowością, która się zdawała dobrą dla Bussego wróżbą.
Tym razem, młodzieniec prawie pewny osiągnięcia celu zamierzonego, nie mógł wstrzymać spojrzenia pełnego ironii; wielki łowczy ze swej strony przyjął powitanie Bussego owem prznikliwem spojrzeniem, które przekrada się aż do duszy.
Bussy czekał na korytarzu, który znamy już dobrze, na tym samym, na którym Karol IX-ty, Henryk III-ci, książę d’Alençon i Gwizyusz o mało nie udusili La Mola sznurkiem zakonnym królowej-matki.
Korytarz obecnie był zapchany dworzanami, czekającymi skinienia księcia.
Bussy stanął pomiędzy nimi i tak dla własnej godności, jak przez poważanie księcia Andegaweńskiego, został uprzejmie przyjęty.
Ukrył on w sobie wszystkie uczucia, nie dając poznać ani niecierpliwości, ani tajemnych pragnień.
Czekał cierpliwie skutku rozmowy, która o jego przyszłości miała stanowić.
Bussy spodziewał się, że pana de Monsoreau bez walki pokonać nie podobna, że nawet książę Andegaweński położywszy dłoń na nim, od jednego razu powalić go nie potrafi.
Nie długo znany głos księcia dał się słyszeć, głos ten był groźnym.
Bussy podskoczył z radości.
— A! — rzekł — książę dotrzymuje słowa.
Po tym głosie, inny dał się znowu słyszeć; wszyscy milczeli i niespokojnie spoglądali po sobie, powszechna pomiędzy dworzanami panowała cisza.
Niespokojny, pomiędzy nadzieją a bojaźnią, Bussy czul jak sekunda płynie po sękundzie i że więcej jak kwadrans upłynął.
Nagle, drzwi pokoju księcia otwarły się i słychać było dwa głosy, dość ożywione.
Bussy wiedział, że książę jest sam z wielkim łowczym i spodziewał się, że ich rozmowa nie powinna być wesołą.
Zadrżał.
Wkrótce głosy zbliżyły się, drzwi przymknięto, Monsoreau wyszedł na palcach kłaniając się nisko.
Książę odprowadził go aż do progu mówiąc:
— Żegnam cię, przyjacielu. To rzecz ułożona....
— Przyjacielu! — pomruknął Bussy — co to ma znaczyć?
— Tak więc — rzekł pan de Monsoreau — wolą jest księcia, aby tę rzecz jawną uczynić.
— Nieinaczej, te tajemnice, to czyste dzieciństwa.
— Kiedy tak — odrzekł wielki łowczy — dzisiaj ją przedstawię królowi.
— Bądź spokojny, ja wszystko przygotuję.
Książę schylił się ku wielkiemu łowczemu i coś mu szepnął do ucha.
— Stanie się zadość woli Waszej książęcej mości — odpowiedział wielbi łowczy.
Pan de Monsoreau ukłonił się księciu, który nie widząc Bussego, stojącego za drzwiami, spojrzeniem badał obecnych.
— Panowie — rzekł pan de Monsoreau zwracając się ku dworzanom, czekającym kolei przyjęcia — pozwłlcie, abym wam udzielił wiadomość. Jego książęca mość pozwala, abym związek mój z panną Dyaną de Meridor uczynił jawnym, i abym moję małżonkę, od miesiąca już zaślubioną, dzisiaj na dworze przedstawił.
Bussy zachwiał się na nogach; chociaż czegoś podobnego mógł się spodziewać, cios jednak był zanadto okropny.
Wychylił głowę, a książę Andegaweński i on oba dwa biedzi z różnych uczuć, spojrzeli wzajem na siebie; ten ze wzgardą, ten zaś trwożliwie.
Monsoreau przebył tłum dworzan w pośród ukłonów i powinszowali.
Bussy chciał postąpić ku księciu, lecz ten odgadując jego zamiar, cofnął się w tył, przymknął drzwi i następnie słychać było zakręcenie klucza w zamku.
Bussemu krew napłynęła do serca, ręka pomimo woli dotknęła szpady, a nawet dobyła ją do połowy, albowiem, jak wiemy, był człowiekiem, rządzącym się pierwszemi wrażeniami; przecież miłość, która go popchnęła do tej gwałtowności, wstrzymała zapęd; gorzka i ciężka boleść gniew stłumiła.
Zastanowił się, iż zostawszy tu dłużej, mógłby, się stać widowiskiem.
Wyszedł więc na korytarz, z tamtąd tajemnemi schodami na dziedziniec Luwru, wskoczył na konia i skierował się na ulicę Świętego Antoniego.
Baron i Dyana czekali przyrzeczonej odpowiedzi.
Ujrzeli Bussego bladym, ze zmienioną twarzą i krwią nabiegłemi oczyma.
Dyana wszystko zrozumiała.
— Pani!... — zawołał Bussy — pogardzaj mną, nienawidź mnie, bo sądziłem, że cośkolwiek znaczę na świecie, a widzę, że jestem atomem tylko. Sądziłem, że zdołam cośkolwiek uczynić, a nawet własnego serca wydrzeć nie jestem zdolny... Uznaną pani jesteś za prawą żonę pana de Monsoreau i jako taka, dzisiaj masz być przedstawioną na dworze. Ja straciłem siły i zmysły.... albo raczej, jak mówiłeś panie baronie. książę Andegaweński jest małoduszny.
I zostawiając strwożonych ojca i córkę, wściekły, rozjuszony, wybiegł z pokoju, skoczył na konia, wspiął go ostrogą i pędząc sam nie wiedząc gdzie, przestrach i trwogę roznosił.
Czas jest wytłomaczyć ową wielką zmianę, jaka zaszła w sposobie postępowania księcia Andegaweńskiego, względem Bussego.
Kiedy książę przyjął pana de Monsoreau, postąpił z nim stosownie do rady swojego dworzanina, był bowiem nader Bussemu przychylnym.
Serce jego snadne do gniewu, dwiema głównemi burzyło się namiętnościami: obrażoną miłością własną i obawą rozgłosu o wypadkach panny de Meridor.
W rzeczy samej, dwa takie uczucia, połączone w sercu, podobnem je czynią do bomby pełnej prochu.
Książę Andegaweński przyjął wielkiego łowczego z twarzą surową, przed którą drżeli najmniej bojaźliwi, wiedząc, jak Franciszek mścić się potrafi.
— Wasza książęca mość przyzwałeś mnie — mówił Monsoreau spokojnie, patrząc na obicia, albowiem przywykłeś do humoru księcia, wiedział, że pod ową zimną powierzchownością, ogień się ukrywa — i zdawało się, że z martwych przedmiotów chce wyczytać zamiary swojego pana.
— Nie lękaj się — rzekł książę — nikogo tutaj nie ma i możemy rozmawiać szczerze.
Monsoreau pokłonił się.
— Wiernym jesteś poddanym, panie wielki łowczy i przywiązanym do mojej osoby.
— Nie mylisz się, Mości książę.
— Pewny tego jestem; ty doniosłeś o robionych na mnie zasadzkach, pomagałeś w zamiarach, narażałeś życie własne.
— Mości książę!...
— Wiem o tem... Ostatnim razem, muszę ci to przypomnieć, bo tyle miałaś delikatności, że nawet najmniejszy wyraz nie zdradził zrobionych mi przysług, osobliwie, co do ostatniej przygody...
— Jakiej, Mości książę?...
— Co do porwania panny de Meridor; biedna dziewczyna!..
— Niestety!... pomruknął pan de Monsoreau tak, aby odpowiedzi nie można zastosowań do słów Franciszka.
— Żałujesz jej, nie prawda?
— A Wasza książęca mość?
— Ja? o! wiesz dobrze, że żałowałem tej grymaśnicy. Potrzeba było całej twojej przyjaźni i życzliwości, abym zapomniał o porwaniu tej biednej dziewczyny.
Monsoreau uczuł cios i rzekł do siebie: miałyżby to być wyrzuty sumienia?
— Mości książę!... — odezwał się głośno — twoja wrodzona dobroć każę ci jej żałować, lecz ani ty, ani nie byliśmy przyczyną jej śmierci.
— Jakto?
— Albowiem nie miałeś zamiaru posunięcia gwałtu, aż do zadania śmierci pannie de Meridor.
— O! bynajmniej.
— Zatem nie masz Mości książę o co siebie obwiniać; jest to wypadek, jak wiele innych, które się przytrafiają codziennie.
— Prócz tego — dodał książę zatapiając wzrok w panu de Monsoreau — śmierć pokryta jest tajemnicą.
Głos księcia tak był drżącym, że pan de Monsoreau odgadł z niego, iż nie wyrzuty sumienia jego pan uczuwa.
— Mości książę — rzekł — czy chcesz abym szczerze mówił z tobą?
— Dlaczego się wahasz?... — zapytał książę z dumą.
— Nie mam potrzeby wahać się...
— Cóż masz mi do powiedzenia?
— Chcę mówić Mości książę, że z osobą podobnego umysłu i serca, szczerość jest obowiązkiem.
— Dla czegóż pierwej tak nie uczyniłeś?
— Bo widać Wasza książęca mość nie życzyłeś sobie tego.
— Ha! ha! ha!... — odezwał się książę. A mimo śmiechu, gniew wrzał w nim namiętny.
— Mości książę, odgaduję, co chciałeś powiedzieć.
— Mów więc.
— Wasza książęca mość chciałeś powiedzieć, że panna de Meridor żyje może i że sprawcy jej śmierci mogą być spokojni.
— Przyznam ci się, że dość późno przynosisz mi pożądaną pociechę. Na honor, wierny z ciebie służący! Widziałeś mię smutnym; słyszałeś, jak gorzko opłakiwałem śmierć tej kobiety i pozwoliłeś cierpieć, mogąc jednym uspokoić wyrazem. Jakże mam nazwać postępowanie twoje?
Książę wymówił te wyrazy z oznakami mającego wybuchnąć gniewu.
— Mości książę — odparł Monsoreau — rzecby można, że Wasza książęca mość mnie obwinia.
— Zdrajco!... — wykrzyknął nagle książę przyskakując ku wielkiemu łowczemu, obwiniani ciebie i oskarżenia mego dowiodę. Oszukałeś mię i wziąłeś kobietę, którą kochałem.
Monsoreau zbladł, nie stracił jednak przytomności, a nawet i powagi.
— Prawda — rzekł.
— Prawda! a! bezczelny.
— Mów ciszej, Mości książę — ciągnął Monsoreau głosem spokojnym. Wasza książęca mość zapominasz, że mówisz do szlachcica i wiernego sługi.
Książę rozśmiał się konwulsyjnie.
— Do dobrego i wiernego sługi — powtórzył Monsoreau, równie spokojny jak pierwej.
Książę zastanowił się.
— Co to ma znaczyć?
— Chciałem powiedzieć i powiem, jeżeli Wasza książęca mość zechcesz mię słuchać, że dla tego wziąłem tę kobietę, ponieważ ty. Mości książę, pragnąłeś ją posiadać.
Książę nie wiedział co odpowiedzieć, zdumiony śmiałością łowczego.
— Oto moje usprawiedliwienie — rzekł z pokorą pan de Monsoreau; kochałem pannę de Meridor.
— I ja także! — odparł z godnością Franciszek.
— Prawda Mości książę; lecz panna de Meridor ciebie nie kochała.
— A ciebie?
— Może — pomruknął Monsoreau.
— Kłamiesz; przymusiłeś ją, jak ja chciałem przymusić; mnie, jako panu nie powiodło się, ty, chociaż sługa, zyskałeś, coś pragnął. Ja miałem za sobą władzę, ty tylko zdrady użyłeś.
— Kochałem ją.
— A mnie co to obchodzi?
— Mości książę...
— Czy grozić mi chcesz, wężu!
— Strzeż się, Mości książę — rzekł Monsoreau schylając głowę, jak tygrys, który na łup skoczyć zamierza. — Kochałem ją, powtarzam i nie jestem bynajmniej twoim służalcem. Moja żona, równie jak majątek, należy do mnie i nikt mi jej wydzierać nie ma prawa. Kochałem tę kobietę i zaślubiłem ją.
— Czy tak? — rzekł Franciszek postępując do dzwonka, leżącego na stole. — Zaślubiłeś, lecz musisz ją oddać.
— Mylisz się, Mości książę — zawołał Monsoreau, nie dozwalając księciu ująć dzwonka. — Wstrzymaj się Książę, bo jeżeli ubliżysz mi...
— Powiadam ci, powrócisz tę kobietę.
— Powrócić! o! nie, ona jest moją żoną, zaślubiłem ją w obliczu Boga.
Monsoreau liczył na wrażenie tych słów, lecz książę nie zmieniał swojej postawy.
— Chociaż zaślubiłeś w obliczu Boga, musisz powrócić ludziom.
— Jakto! miał żebyś książę wiedzieć o wszystkiem?
— Tak, wiem, to małżeństwo musi być rozwiązane, chociażby było zawarte w obliczu Wszystkich Świętych.
— Mości książę, zastanów się.
— Jutro panna de Meridor musi być powróconą ojcu, jutro musisz się oddalić na wygnanie. Za godzinę, kto inny zajmie twoję godność wielkiego łowczego. Oto moje warunki i strzeż się lenniku, abym cię nie zdruzgotał jak szkło, które mam w ręce.
Książę pochwycił kryształowy kubek, dar arcyksięcia Austryackiego, rzucił nim na pana de Monsoreau i rozbił w kawałki.
— Nie powrócę mojej zony, nie wyrzeknę się urzędowania i Francyi wcale nie opuszczę — odrzekł pan de Monsoreau, biegnąc ku osłupiałemu księciu.
— Co to ma znaczyć? — zapytał Franciszek.
— Będę błagać przebaczenia u króla francuskiego, obranego w opactwie Świętej Genowefy, ten zaś nowy władca, tak dobry, tak szlachetny, nie odrzuci pierwszej prośby, jaką mu podadzą po jego na tron wstąpieniu.
Monsoreau z mocą wymówił te wyrazy, ogień zapalił jego mowę i pożądany sprowadził skutek.
Franciszek zbladł, cofnął się szybko, zasunął firankę nad drzwiami i ująwszy łowczego za rękę, dobitnie, przerywanie, wymawiał następujące wyrazy:
— Dobrze, dobrze hrabio, podaj twoję prośbę, wysłucham jej.
— Będę mówił — rzekł Monsoreau uspokojony nagle — będę mówił z pokorą, jak wierny Waszej książęcej mości sługa.
Franciszek wolnym krokiem obszedł pokój, i kilkakroć spojrzał na firankę.
Sądził, że słowa pana Monsoreau wszyscy usłyszą.
— Co miałeś mówić?... — zapytał.
— Mówiłem, Mości książę, że nieszczęśliwa miłość była powodem wszystkiego. Miłość Mości książę, jest najsilniejszą namiętnością. Zapominając o tem, że Dyana podobała się Waszej książęcej mości, naraziłem się na wszystko...
— Powtarzam ci hrabio, to zdrada.
— Nie potępiaj mię, Mości książę. Otóż co myślałem: Wiedziałem, że jesteś młody, bogaty, szczęśliwy; wiedziałem, że jesteś pierwszy pomiędzy chrześciańskiemi pany...
Książę zrobił poruszenie.
— Wiedziałem — mówił Monsoreau do ucha księciu, że jesteś gwiazdą, którą cień, łatwy do rozproszenia, zasłania. Widziałem świetność twojej przyszłości, i porównywając wielkość twoję z drobnostką, której pragnąłem, mówiłem sobie: Zostawmy księciu świetną jego przyszłość, wielkie zamiary i cele, on czuć nie będzie ubytku jednego listka z wieńca sławy, on nie będzie wiedział, że mu jednej perełki w bogatej brakuje koronie.
— Hrabio! hrabio!... — mówił książę omamiony obrazem świetności.
W tej chwili, książę wzniósł oczy. Spojrzał na ścianę, na której wisiał portret Bussego, na który jak niegdyś na La Mola, patrzeć lubił. Portret miał dumne spojrzenie i wyniosłą postawę; ręką wsparty na lędźwi, zdawał się być żyjącym; księciu zdawało się, że na niego patrzy i że mu odwagę zaleca.
— Nie — rzekł — nie mogę ci przebaczyć; to nie ja jestem nie przebłaganym, biorę Boga na świadectwo, ale ojciec bolejący dopomina się swej córki, ale zawiedziona kobieta przyzywa zemsty; pierwszym zaś obowiązkiem panującego jest: sprawiedliwość.
— Mości książę.
— Tak, sprawiedliwość jest pierwszym obowiązkiem i tego dopełnię.
— Jeżeli sprawiedliwość jest obowiązkiem, wdzięczność jest koniecznością.
— Co mówisz?
— Mówię, że król nie powinien zapominać komu winien koronę.
— A więc...
— Ty Najjaśniejszy panie, mnie ją winieneś.
— Monsoreau — zawołał książę — zatem jesteś zdrajcą dla króla, równie jak dla księcia.
— Najjaśniejszy panie, muszę szukać obrony, gdzie ją widzę.
— Nieszczęsny!...
Książę znowu spojrzał na portret Bussego.
— Nie mogę — rzekł — ty sam czujesz, że nie mogę pochwalać tego, co uczyniłeś.
— Dlaczego, Mości książę?...
— Bo to jest czyn niegodny mnie i ciebie, Wyrzecz się tej kobiety... tak, proszę cię o to, wynagrodzę ci tę ofiarę, czem tylko zechcesz.
— A więc Wasza książęca mość kochasz Dyanę?... — zapytał Monsoreau tonem zazdrości.
— Oh!... nie, nie, przysięgam ci.
— Cóż więc ona obchodzi Waszą książęcą mość? Ona jest moją żoną, a kto ma prawo mieszać się w moje prywatne życie?...
— Ona ciebie nie kocha.
— Co to kogo obchodzi?...
— Uczyń to dla mnie, Monsoreau.
— Nie mogę.
— Kiedy tak... — mówił książę z namysłem...
— Rozważ, Najjaśniejszy panie.
Książę otarł pot z czoła, który za wymówieniem „Najjaśniejszy” wystąpił.
— Może mię oskarżysz?...
— Przed królem przez ciebie Mości książę strąconym; tak, bo jeżeli nowy monarcha podkopuje moje szczęście, powrócę do dawnego.
— To nikczemnie!..
— Prawda; ale ją zanadto kocham.
— To podle.
— Zgadzam się.
Książę postąpił ku panu de Monsoreau, lecz ten powściągnął go jednem spojrzeniem.
— Skoro mnie, zgubisz, nic na tem Mości książę nie zyskasz — mówił — albowiem są tajemnice, które razem z trupami wypływają. Lepiej bądź, Mości książę, monarchą łaskawym, mnie zaś będzie przyjemnie, być wiernym tobie poddanym.
Książę trzaskał palcami i rwał włosy.
— Panie! uczyń łaskę dla człowieka, który tobie najwierniej służył.
Franciszek powstał.
— Czego żądasz?... — rzekł.
— Aby Wasza Królewska mość...
— Nieszczęsny! — zawołał książę — więc ja mam ciebie błagać?...
— Mości książę!...
Monsoreau skłonił się.
— Mów!.. — zawołał Franciszek.
— Czy mi przebaczysz, Mości książę?...
— Przebaczę.
— I pojednasz mię z panem de Meridor?
— Pojednam.
— Potwierdzisz nasze małżeństwo?
— Potwierdzę — rzekł książę głosem stłumionym.
— I uśmiechniesz się do mojej żony, wtedy gdy ukaże się w orszaku królowej, której chce ją przedstawić.
— Czy już wszystko?... — zapytał Franciszek.
— Wszystko, nic więcej nie żądam.
— Masz moje słowo.
— Ty zaś Mości książę, zachowasz tron, na który przy mojej pomocy wstąpiłeś. Żegnam cię, Najjaśniejszy panie.
Tym razem ostatnie słowa rzekł tak cicho, że przyjemnie wpadły księciu do ucha.
— Teraz mi nic nie pozostaje — pomyślał sobie Monsoreau — tylko dowiedzieć się, zkąd książę wie o wszystkiem.
Tego samego dnia, wielki łowczy przedstawił swoję żonę królowej matce i królowej panującej.
Henryk w złym humorze jak zwykle, położył się wcześnie, uwiadomiwszy pana do Morvilliers, że nazajutrz ma być wielka rada.
Król pragnąc spać, nawet o nic nie pytał kanclerza. Wszyscy szanowali spoczynek i sen monarchy.
Kanclerz doskonale znał swego pana i wiedział, że na odwrót Filipa Macedońskiego, król nie wyspany, albo głodny, nie zdolnym był dobrze sadzić o rzeczach.
Wiedział także i o tem, że Henryk często spędza noce bezsenne, (jest to przywilej ludzi mających czuwać nad snem drugich, że sami spać nie powinni), i dlatego myślał, jak jutrzejszą audyencyę, stosownie do okoliczności najwięcej interesującą uczynić.
Wszystko się stało jak pan de Morvilliers przewidział.
Po trzech godzinnym śnie, Henryk przebudził się, przypomniał sobie kanclerza, usiadł na łóżku i myśleć zaczął; następnie, utrudzony myślami, zsunął się z materaca, wdział pantofle i podobny do nocnego widziadła, przy blasku bladej lampy, której od wypadku z Saint-Lucem nie gaszono, udał się do pokoju Chicota, tego samego, gdzie siedział Saint-Luc po zaślubieniu panny de Brissac.
Gaskończyk spał mocno i chrapał okropnie.
Henryk aby go obudzić, trzy razy pociągnął za rękę, przyczem mocno zawołał:
Gaskończyk roztworzył oczy.
— Chicot!... — powtórzył król.
— Co tam takiego?... — zapytał trefniś.
— Mój przyjacielu — rzekł król — jak możesz spać, gdy twój pan dręczony bezsennością?...
— A! mój Boże!... — zawołał Chicot — jakby nie poznawał króla — czy Najjaśniejszy pan ma niestrawność?...
— Chicot, mój przyjacielu — mówi! Henryk, to ja...
— Kto, ty?...
— Ja, Henryk.
— Aha!.. zapewne mój synka, bekasów strawić nie możesz. Wczoraj mówiłem ci kochanku, że jesz za wiele.
— Nie, mój drogi, zaledwie ich skosztowałem.
— To chyba cię otruli.. Co u licha!.. czegoś tak blady, Henryku?...
— Mam maskę na twarzy.
— Więc nie chory jesteś?..
— Bynajmniej.
— Dlaczegóż nie śpisz?...
— Jakiś mię smutek opanował.
— Smutek?...
— I wielki...
— To dobrze...
— Jakto, dobrze?...
— Kiedy kto smutny, to myśli, a tyś także powinien pomyśleć, że kiedy się kogo budzi o drugiej rano, to chyba podarunek mu się przynosi... Cóżeś mi przyniósł!..
— Nic, mój drogi, tylko przyszedłem z tobą pogadać.
— Tylko?...
— Alboż nie dosyć?.., Czy wiesz, Morvilliers wczoraj był na moim dworze.
— Bardzo dobrą miałeś kompanię... A poco przybył?...
— Żądał posłuchania.
— Otóż ten człowiek żyć umie; on wcale do ciebie Henryku nie podobny, bo nie chodzi budzić ludzi o drugiej rano.
— Co on ma do powiedzenia?...
— I dla tego mnie obudziłeś?...
— Przecież wiesz, że on zarządza moją policyą.
— Na honor, nie wiedziałem o tem.
— Ale ja, mój drogi, przekonany jestem, że on zawsze wie o wszystkiem.
— A ja przekonany jestem — odrzekł Chicot — że spałbym jak najlepiej, gdybyś mnie nie obudził.
— Więc wątpisz o kanclerzu?... — zapytał Henryk.
— Wątpię: mam powody...
— Jakie?...
— Jeden jest dostateczny.
— Zapewne, jeśli dobry.
— A potem zostawisz mnie w spokoju?...
— Zostawię.
— Otóż pewnego dnia, a raczej wieczora...
— Mało na tem zawisło.
— Przeciwnie, bardzo wiele... Pewnego wieczora wybiłem cię na ulicy Froid-mantel; wszak wtedy byłeś z Quelusem i Schombergiem?..
— Ty mnie wybiłeś?..
— Nie inaczej.
— I za co?...
— Obraziłeś mojego pazia; czemuż Morvilliers nic ci o tem nie mówił?..
— Jakto! to ty byłeś... ab! zbrodniarzu!
— Ja sam; a co Henryczku, wszak dobrze biję?..
— O!.. zuchwalcze!..
— Ale, czy dobrze?
— Każę cię kijem oćwiczyć.
— Ale ja nie o to pytam.
— Daj pokój.
— Czy jutro przyjdzie Morvilliers?...
— Kazałem mu.
— Czy opowiadałeś mu przygodę, która się przytrafiła jednemu z twoich przyjaciół?
— Opowiadałem.
— I kazałeś mu winnych wynaleźć?...
— Kazałem.
— Czy ich wynalazł?
— Nie.
— Idź spać Henryczku; widzisz jaka twoja poiicya doskonała.
I odwróciwszy się do muru, Chicot zaczął tak okropnie chrapać, że król stracił nadzieję, aby go mógł przebudzić powtórnie.
Wzdychając, powrócił król do pokoju i nie mając z kim rozmawiać, począł się żalić przed hartem Narcyzem, że królowie tylko wypadkiem dowiadują się prawdy.
Nazajutrz, rada zgromadziła się.
Różną była od poprzedzających; stosownie do zmiennej przyjaźni króla.
Tym razem, składała się z Quelusa, Maugirona, Epernona i Schomberga, wszystkich będących w łaskach od sześciu miesięcy.
Chicot siedząc przy rogu stołu, wystrzygał figielki z papieru i mówił, że Arcy-chrześciańskiej mości buduje flotę, na wzór katolickiego króla.
Zapowiedziano pana de Morvilliers.
Mąż stanu przywdział najposępniejszy strój i przybrał minę złowróżbną.
Oddawszy uniżony ukłon, na który Chicot mu odpowiedziały zbliżył się do króla.
— Przybywam — rzekł — na radę Waszej królewskiej mości.
— Mów więc wobec moich najlepszych przyjaciół.
— Dobrze, Najjaśniejszy panie. Mam donieść o ważnym spisku, knującym się przeciw osobie Waszej królewskiej mości.
— O spisku!... — zawołali obecni.
Chicot nadstawił uszy i zawiesił budowę fregaty, którą przeznaczał dla admirała floty.
— Tak, o spisku — powtórzył pan de Morviiliers. zniżając głos tajemniczo.
— Ho! ho! ho! spisek — mówił król — czy czasem nie hiszpański?
W tej chwili wszedł oczekiwany przez radę książę Andegaweński i drzwi za nim natychmiast się zamknęły.
— Czy słyszysz, mój bracie — rzekł Henryk po odbyciu ceremonij powitalnych, pan Morvilliers donosi nam o spisku przeciw naszej osobie?
Książę rzucił na obecnych przenikliwe spojrzenie, jakie już znamy.
— Czy podobna?... — pomruknął.
— Tak Mości książę — rzekł pan de Morvilliers, jest to zagrażający spisek.
— Opowiedz nam wszystko — odezwał się Chicot kładąc fregatę w kryształową miednicę, stojącą na stole.
— Tak — wyjąkał książę Andegaweński, opowiedz nam wszystko panie kanclerzu.
— Słucham — rzekł Henryk.
Kanclerz przybrał głos stłumiony, postawę schyloną i wzrok pomieszany.
— Najjaśniejszy panie — rzekł — od dawna czuwałem nad niektórymi malkontentami.
— Aha! niektórymi?... — zawołał Chicot — to bardzo umiarkowanie.
— Byli to — mówił dalej kanclerz — ludzie mało znaczący, przekupnie, rzemieślnicy, duchowni, młodzież i...
— No, to przynajmniej me magnaci — rzekł Chicot spokojnie, kładąc nowy statek w miednicę.
Książę Andegaweński uśmiechnął się złośliwie.
— Ja postaram się przekonać cię, Najjaśniejszy panie — mówił kanclerz, malkontenci chcą głównie z dwóch rzeczy korzystać, to jest z wojny i z wiary.
— To prawdopodobne — odpowiedział Henryk.
Kanclerz zadowolony pochwałą — mówił dalej:
— W wojsku, mam osoby przychylne Waszej królewskiej mości, które mi donoszą o wszystkiem: w duchowieństwie, nieco mi trudniej. Wyprawiłem więc na prowincyę moich podwładnych.
— Bardzo dobrze — rzekł Chicot.
— Nakoniec — mówił Morvillers, udało mi się skłonić jednego.
— Do czego?... — zapytał król.
— Aby miał baczność na kaznodziei, podniecających lud.
— Ho! ho!... — pomyślał Chicot — czyby znali mojego przyjaciela?
— Ludzie ci mówią, że mają natchnienia, ale ja myślę, że to są szatańskie natchnienia.
— Tak, tak — rzekł król.
— Bardzo słusznie — dodał Chicot.
— Wiem nawet ich zamiary — dodał tiyumfująco Moryilliers.
— Wybornie!... — zawołał Chicot.
Król dał znak gaskończykowi aby milczał.
Książę Andegaweński z mówcy oczów nic spuszczał.
— Przez dwa miesiące — mówił kanclerz — kosztem Waszej królewskiej mości utrzymywałem ludzi zręcznych, odważnych, doświadczonych i uczciwych, których używałem na korzyść panującego. Za ich to pomocą, chociaż wiele wydałem, będę wiedział o pierwszem posiedzeniu spiskowych.
— Wybornie!... — rzekł Chicot — niechaj król płaci.
— Jakiż cel spisku?... — zapytał król — jakie zamiary spiskowych?
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział kanclerz — pewnie zamierzają wznowić dzień świętego Bartłomieja.
— Przeciw komu?
— Przeciwko hugonotom.
Obecni spojrzeli po sobie.
— A wiele to mniej więcej kosztowało?... — zapytał Chicot.
— Siedemdziesiąt pięć tysięcy liwrów z jednej strony, a sto tysięcy z drugiej.
Chicot obrócił się ku królowi.
— Jeśli chcesz, za tysiąc talarów powiem ci cały sekret!... — zawołał.
Morvilliers zadziwił się, a książę Andegaweński umilił twarz, jak nigdy.
— Powiedz — rzekł król.
— To jest czysta i prosta Liga — rzekł Chicot — Liga zawiązana od lat dziesięcin. Pan de Morvilliers dowiedział się tego, co każdy mieszczanin paryzki wie, jak „Ojcze nasz”.
— Panie... — przerwał kanclerz.
— Mówię prawdę i dowiodę jej!.. — zawołał Chicot tonem obrończym.
— Zatem wymień miejsce zebrania należących do Ligi.
— Najchętniej: 1° Plac publiczny; 2° Plac publiczny; 3° Plac publiczny.
— Pan Chicot żartuje — odrzekł kanclerz, krzywiąc się niemiłosiernie.
— Należący do Ligi, ubrani są po paryzku, a idąc podnoszą nogi — odpowiedział z powagą Chicot.
Ogólny śmiech przyjął ten dowcip. Pan de Morvilliers sądził stosownem iść za wszystkiemi, i śmiał się także. Lecz nagle, zachmurzając się rzekł:
— Jeden z moich był obeenym posiedzeniu i to w miejscu, o którem pan Chicot nie wie.
Książę Andegaweński zbladł.
— Gdzie? — zapytał król.
— W opactwie Ś-tej Genowefy.
Chicot upuścił papier, który w ręku trzymał.
— W opactwie Ś-tej Genowefy!... — rzekł król.
— To niepodobna, pomruknął książę.
— Nie inaczej — rzekł Morvilliers, uradowany wrażeniem, jakie na zgromadzonych uczynił.
— A co tam robili, co uradzili panie kanclerzu? — zapytał król.
— Wybrali naczelników i uradzili, aby wszyscy pod broń stanęli i aby wszystkich hugonotów, których Wasza królewska mość...
Król się uśmiechnął.
— Wymordować w dniu oznaczonym.
— Czy już wszystko? — zapytał Henryk.
— A! do licha! — odezwał się Ohicot — widać, że król się nie obraża.
— A co, czy już wszystko?... — powtórzył książę.
— Nie, Mości książę.
— A! to co innego — pomyślał Chicot — bo za sto siedemdziesiąt pięć tysięcy liwrów, to by było za mało.
— Mów, kanclerzu — rzekł król.
— Są naczelnicy.
Chicot widział jak u księcia Andegaweńskiego poruszyła się suknia na sercu.
— Otóż są i naczelnicy — rzekł — to rzecz naturalna; ale za te pieniądze czegoś więcej potrzeba.
— Jak się nazywają ci naczelnicy? — zapytał król.
— Najprzód pewien kaznodzieja, fanatyk, za którego nazwisko dziesięć tysięcy zapłaciłem.
— Dobrze.
— Braciszek dominikański, Gorenflot.
— Biedaczek!... — zawołał z ubolewaniem Chicot.
— Gotów powiedzieć, że mu się mowa nie udała.
— Gorenflot! — powtórzył król, zapisując to nazwisko — a dalej?...
— Dalej?... — mówił kanclerz wahająco, już wszystko.
Morvilliers badawczo spojrzał po zgromadzonych i król mógł się domyśleć, że chce powiedzieć: gdybyś Wasza królewska mość był sam...
— Mów, kanclerzu — rzekł król — widzisz, że sami przyjaciele są przy mnie.
— A!.. Najjaśniejszy panie — odpowiedział Morvilliers — ten, którego mam wymienić, ma bardzo silnych przyjaciół.
— Przy mnie?...
— Wszędzie.
— Czy silniejsi odemnie? — zagadnął król z gniewem.
— Najjaśniejszy panie, tajemnice nie mówią, się głośno. Przebacz mi, ale jestem mężem stanu.
— Słusznie.
— Bardzo słusznie — dodał Chicot — ale i my jesteśmy mężami stanu.
— Pożegnamy króla — rzekł książę Andegaweński — jeżeli nasza obecność jest na przeszkodzie.
Pan de Morvilliers wahał się.
Chicot uważał najmniejsze poruszenie, obawiając się, aby kanclerz nie odkrył coś ważniejszego niż pierwej.
Król dał znak kanclerzowi, aby się zbliżył, bratu, aby pozostał, Chicotowi, ażeby milczał, a trzem ulubieńcom, aby się nieco oddalili.
Morvilliers schylił się do ucha Jego królewskiej mości; lecz zaledwie zrobił poruszenie podług wszelkiej dworskiej etykiety, kiedy ogromny hałas rozległ się na dziedzińcu Luwru.
Król powstał: panowie Quelus i d’Epernon, udali się do okna, książę Andegaweński pochwycił za szpadę, jakby ten hałas dla niego zgubę zwiastował.
Chicot wspiąwszy się na palcach, widział wszystko na dziedzińcu i w pokoju.
— Patrzajcie!... pan Gwizyusz — zawołał pierwszy.
— Gwizyusz w Luwrze.
Król obejrzał się.
— Prawda — mówili dworzanie.
— Książę Gwizyusz?... — pomruknął książę Andegaweński.
— To szczególna, że Gwizyusz w Paryżu — mówił król zwolna, jakby w oczach pana de Morvilliers chciał to samo nazwisko wyczytać.
— Czy w zwierzeniu, jakie mi miałeś uczynić, miał być książę Gwizyusz?... — zapytał cicho urzędnika.
— Tak, Najjaśniejszy panie, to on przewodniczył posiedzeniu — odpowiedział kanclerz tym samym tonem.
— A inni?
— Innych nie znam, — Henryk zmierzył oczyma Chicota.
— Cóż u licha!... — zawołał gaskończyk, rozpierając się po królewsku — czemuż nic prosicie mego krewnego Gwizyusza.
A schyliwszy się do króla, rzekł:
— To nazwisko znasz dobrze i nie potrzebujesz go zapisywać.
Odźwierni otworzyli drzwi z trzaskiem.
— Połowę, panowie — rzekł Henryk — połowę, całe dla mnie tylko.
Książę Gwizyusz był tak blisko, że mógł słyszeć te wyrazy, przecież nie zmieniły jego twarzy i z uśmiechem zbliżył się do króla.
Za Gwizyuszem szło wielu oficerów, dworzan i szlachty, za nimi następował lud, mniej świetny, ale groźniejszy.
Tylko panowie weszli, lud pozostał za drzwiami.
Było to miejsce ludu, którego krzyki rozlegały się nawet wtedy, gdy Gwizyusz znikł im z oczu.
Na widok tego wojska, składającego orszak paryzkiego bohatera, straże pochwyciły za broń i rzucały na lud groźne spojrzenia, a nawet nieme wyzwania.
Gwizyusz zauważył postawę straży, dowodzonej przez Crillona; ukłonem powitał pułkownika, który stał na przedzie ze szpadą w ręce.
Lekceważenie jednego człowieka uderzyło księcia.
Czoło jego zachmurzyło się; lecz w miarę jak zbliżał się do króla, nikł zły humor i widzieliśmy, że z uśmiechem wszedł do gabinetu Henryka III-go.
— A! to ty mój kuzynie?... — rzekł król. — Jakiż hałas sprawia twoje przybycie? sądziłem, że trąby się ozwały.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział książę — w Paryżu, trąby odzywają się tylko dla króla, jak w polu dla generała, ja zaś znam się na obojgu i wiem czego używać. Tutaj za wieleby robiły hałasu dla poddanego, tam zaś, byłyby niczem dla monarchy.
Henryk przygryzł usta.
— Na Boga!... — rzekł po chwili milczenia, w której oczami badał księcia lotaryngskiego. Czy dopiero przybywasz z oblężenia Chanté?
— Dopiero, Najjaśniejszy panie — odpowiedział książę oblewając się rumieńcem.
— Na honor, to za wiele dla nas zaszczytu, mój kuzynie, za wiele, za wiele zaszczytu.
Henryk III-ci użył tych wyrazów dla ukrycia prawdziwej myśli, jak przed bateryą dział stawiają szereg żołnierzy, którzy dopiero w potrzebie mają rażące gromy odsłonić.
— Za wiele zaszczytu — powtórzył Chicot z taką intonacyą, że zdawało się, że to król mówi.
— Najjaśniejszy panie, zapewnie żartujesz tylko, bo któżby swojemi odwiedzinami mógł cię zaszczycić?
— Chciałem przez to powiedzieć, panie Gwizyuszu — odparł Henryk — że prawdziwy chrześcianin, po powrocie z wojny, naprzód, powinien Bogu dzięki złożyć, a potem przybyć do króla Czcij Boga, służ monarsze, jest to prawda napół religijna, napół polityczna.
Rumieniec Gwizyusza stal się widoczniejszym; król spostrzegłszy to, przeniósł wzrok na księcia Andegaweńskiego i przekonał się, że o ile tamten był czerwonym, o tyle ten bladym.
Wzruszenie mogące się podwójnie tłumaczyć, uderzyło go.
Odwrócił oczy, przybrał twarz w łagodność i wszystko pokrył wyrazem grzeczności, pod którym zwykle chowają się pazury.
— W każdym razie — rzekł — cieszy mię bardzo, że uszedłeś niebezpieczeństw wojny, mimo, że się na nie narażałeś. Ale podobno niebezpieczeństwa cię znają i uciekają przed tobą.
Książę ukłonem podziękował za grzeczność.
— Mimo tego mój kuzynie, nie unoś się dumą, bo ona sprawiłaby przykrość nam osobliwie, nam którzy jemy, pijemy, śpiemy i nową układamy modlitwę.
— Tak, Najjaśniejszy panie — odparł książę — wiemy, iż jesteś monarchą oświeconym i pobożnym, że nigdy nie spuszczasz z myśli chwały Boga i pomyślności jego kościoła.
Dlatego właśnie, z taką ufnością zbliżamy się do Waszej królewskiej mości.
— Henryku, przypatrz się zaufaniu twojego kuzyna — mówił Chicot pokazując królowi dworzan, którzy przez uszanowanie stali w oddaleniu.
Twój kuzyn zostawił trzecią część swojego wojska przed twoim gabinetem, a dwie części przed Luwrem.
— Z ufnością?... — powtórzył Henryk — czy nie zawsze z ufnością mój kuzynie, zbliżasz się do mnie?
— Najjaśniejszy panie, ja mówię o zaufaniu w przedmiocie, który ci zamierzyłem przedłożyć.
— A! więc masz mi coś zaproponować. Mów więc z ufnością, z zupełną ufnością. Bardzom ciekawy twojego przełożenia.
— Mam ci, Najjaśniejszy panie przedstawić najpiękniejszą myśl, jaka kiedykolwiek zajmowała świat chrześciański, od chwili gdy krucyaty stały się niepodobne.
— Słucham cię, książę.
— Najjaśniejszy panie — mówił Gwizyusz tak, aby go w przedpokojach słychać było; nie napróżno Najjaśniejszy panie nazywasz się arcychrześciańskim monarchą, tytuł ten obowiązuje do gorliwej obrony wiary. Najstarszy syn kościoła, pierwszy być powinien do obrony matki.
— Otóż go macie!... — zawołał Chicot — mój kuzyn prawi jak kaznodzieja, chociaż ma rapir u boku i kołpak na głowie: to mnie teraz nie dziwi, że mnichy chcą prowadzić wojnę. Henryczku, daj pułk dla Gorenflota.
Książę udał, że nie słyszy; Henryk założył nogę na nogę, rękę oparł na kolanie a brodę na dłoni.
— Czy kościołowi zagrażają Saraceni?... — zapytał. Albo czy czasem nie zachciało ci się tytułu króla Jerozolimskiego?
— Najjaśniejszy panie — odparł książę — ten napływ ludu, który mię witał błogosławiąc, jest nagrodą za gorliwość o wiarę. Jeszcze przy wstąpieniu na tron Waszej królewskiej mości, przedstawiłem projekt związku pomiędzy prawowiernymi panami.
— Tak, tak, pamiętam — odezwał się Chicot. Henryczku czy zapomniałeś o świętym Bartłomieju? jak też można zapominać o tak ważnej sprawie?
Książę odwrócił się i ze wzgardą spojrzał na Chicota, nie wiedząc nawet ile wpływu wymówione wyrazy mogły wywrzeć na króla, osobliwie po odkryciu pana de Morvilliers.
Książę Andegaweński położywszy palec na ustach, blady i nieruchomy patrzył na księcia Gwizyusza.
Tym razem, król nie spostrzegł znaków jakiemi rozmówili się książęta, ale Chicot pod pozorem podania papierowego cacka, zbliżył się i rzekł cicho.
— Patrz na brata, Henryku.
Henryk wzniósł prędko oczy, a palec księcia Andegaweńskiego opadł natychmiast.
Henryk widział poruszenie i odgadł wszystko.
— Najjaśniejszy panie — mówi? książę Gwizyusz uważający każdy krok Chicota, prawowierni zjednoczenie nazwali świętą Ligą, która ma na celu wzmocnić tron przeciwko hugonotom, jego śmiertelnym nieprzyjaciołom.
— Wybornie!.. — zawołał Chicot — zatwierdzam „pedibus et nutu”.
— Ale nie dosyć zjednoczenia — mówił książę — nie dosyć utworzyć masę, jakkolwiek silną, trzeba jej nadać kierunek. W królestwie takiem, jak Francya, nie można zgromadzać się bez pozwolenia królewskiego.
— Masa?... — powtórzył Henryk nie usiłując nawet ukryć podziwienia.
— Masa!... — zawołał Chicot — która pod zdolną dłonią piękne wyda owoce.
Cierpliwość księcia zdawała się wyczerpywać; ściął przecież zęby i nogą mocno uderzył w posadzkę.
— Dziwię się, Najjaśniejszy panie — rzekł — że pozwalasz przerywać tak ważną rozmowę.
Chicot czując słuszność uwagi, obejrzał się w około i udając głos odźwiernego w parlamencie, zawołał:
— Ciszej! ciszej panowie.
— Masa — powtórzył król nie mogąc strawić tego wyrazu — to bardzo pochlebne dla religii: ale naprzeciw tej masie wielu jest protestantów w mojem państwie?
Książę zdał się namyślać.
— Czterech — rzekł Chicot.
Ten dowcip rozśmieszy! przyjaciół króla.
Gwizyusz zmarszczył brwi, a dworzanie szemrali przeciw śmiałości gaskończyka.
Król zwrócił się do szemrzących, a ponieważ gdy chciał, umiał sobie nadać powagę, szmer ustał.
Następnie, spojrzawszy na księcia, rzekł:
— A więc czego żądasz, mój kuzynie?
— Żądam Najjaśniejszy panie, bo miłość ludu dla króla jest mi droższą jak własna, żądam, abyś Wasza królewska mość okazał jak jesteś gorliwym o wiarę i żebyś rozpoczęcie wojny wstrzymał swoją powagą.
— Nie idzie tu o wojnę, mój kuzynie — odpowiedział Henryk — mam wojska pod twojemi rozkazami, które gdy opuszczasz, zapewne dobre mi rady przynosisz.
— Najjaśniejszy panie, kiedy mówię o wojnie, winienem się jaśniej wytłomaczyć.
— Słucham cię mój kuzynie; wybornym jesteś wodzem i rozmowa w tym przedmiocie z tobą, bodzie zajmującą pewnie.
— Chciałem powiedzieć Najjaśniejszy panie, że wojna, do której jesteś powołany, będzie dwojakiego rodzaju: moralna, że się tak wyrażę i polityczna; wojna przeciwko wyobrażeniom i przeciw ludziom.
— Do dyabła!... — rzekł Chicot.
— Ciszej!... — zawołał król.
— Ludzie — mówił książę — są widzialni, dotykalni, śmiertelni, gdy się połączą, można na nich uderzyć i pobić; pobitych można karać i wieszać.
— Nawet bez poznania ich przewinień, zrobił uwagę Chicot.
— Ale wyobrażenia — mówił dalej książę — trudniejsze są do pokonania. Wyobrażenia są niewidzialne a przecież wszędzie przenikają i prześlizgują się; ukrywają się one osobliwie przed oczyma tych, którzy je zniszczyć pragną, rzucone nasiona, puszczają głęboko korzenie: im bardziej ich gałęzie podcinać, tem mocniej się krzewią; w końcu, stają się silne i nie do wykorzenienia. Myśl, Najjaśniejszy panie, jest to iskra, która pada na dach słomiany; bacznego potrzeba oka, aby odgadnąć, gdzie zapali i dlatego Najjaśniejszy panie, czuwać potrzeba.
— Oto czterech hugonotów!... — zawołał Chicot.
— Dla owego czuwania, radzę Najjaśniejszy panie, abyś mianował naczelników Ligi.
— Czy wszystko powiedziałeś, mój kuzynie?... — zapytał Henryk.
— Wszystko, szczerze, jak to mogłeś widzieć Najjaśniejszy panie.
Chicot ciężko westchnął, a książę Andegaweński śmielej spojrzał na Lotaryngskiego księcia.
— Cóż o tem myślicie, panowie?.. — zapytał król obecnych.
Chicot nic nie odpowiedział, wziął kapelusz i rękawiczki, następnie lwią skórę za ogon pociągnął w róg pokoju i legł na niej jak długi.
— Chicot, co robisz? — zapytał król.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział — noc najlepszą jest doradczynią. Najprzód się prześpię, a potem księciu Gwizyuszowi odpowiem.
Książę rzucił groźne spojrzenie na gąskończyka, na które tenże odpowiedział chrapaniem.
— Co myślisz Najjaśniejszy panie? — zapytał książę.
— Myślę, że jak zwykle, masz słuszność mój kuzynie; zwołaj naczelników Ligi, stań na ich czele, a ja wybiorę człowieka potrzebnego dla wiary.
— A kiedy to będzie? — zapytał książę.
— Jutro.
Wymawiając ten wyraz, król się nieco uśmiechnął.
Książę Andegaweński myślił się oddalić, gdy król rzekł:
— Pozostań, mój bracie; chcę z tobą pomówić.
Gwizyusz potarł czoło, jakby myślom chciał ulżyć i niebawem oddalił się.
Po chwili, słychać było tłum witający go tak samo, jak kiedy wchodził do Luwru.
Chicot donośnie chrapał, ale nie ręczymy, czy spał.
Zatrzymując brata, król pożegnał ulubieńców.
Książę Andegaweński, przez cały przeciąg czasu, udając obojętnego dla wszystkich, z ufnością przyjął zaproszenie Henryka.
Nie uważał zupełnie na spojrzenia Chicota, i na to, że król widział, jak palec miał na ustach.
— Mój bracie — rzekł Henryk, przekonawszy się wprzódy, że oprócz Chicota nikogo nie ma w pokoju — czy wiesz, jak jestem szczęśliwym monarchą?
— Najjaśniejszy panie — odparł książę — jeśli w rzeczy samej jesteś szczęśliwym, jest to niebios nagroda.
Henryk spojrzał na brata.
— O!... bardzo szczęśliwy — rzekł — bo jeżeli sam nie mara wielkich myśli, za to wszyscy mię otaczający w nie obfitują. Alboż to nie szczęście mieć podobnego kuzyna jak książę Gwizyusz?
Książę skłonił się na znak potwierdzenia.
Chicot otworzył oko, jakby dla słyszenia potrzebował patrzeć i jakby dla lepszego pojęcia, koniecznem mu było widzieć twarz króla.
— W rzeczy samej — mówił Henryk — połączyć pod jeden sztandar cały naród, z państwa zrobić kościół, uzbroić Francyę od Calais aż do Langwedocyi, od Bretanii aż do Burgundyi, tak, abym na zawołanie miał wojsko przeciw Anglikom, Hiszpanom i Flamandczykom, i to tak jeszcze, aby nie obudzić trwogi niczyjej, to myśl, przyznam ci się, olbrzymia.
— Czy nie jesteś zadowolony, Najjaśniejszy panie — mówił książę Andegaweński — że brat twój wspomaga zamiary Gwizyusza, twojego sprzymierzeńca?
— Owszem, pragnąłbym też, jak najgodniej wynagrodzić autora owych wielkich pomysłów.
Chicot otworzył obadwa oczy, ale zamknął je zaraz; dostrzegł bowiem na twarzy króla, jeden z owych tajemniczych uśmiechów, które on znał najlepiej.
— Tak — mówił król — powtarzam, podobny pomysł godzien nagrody i udzielić jej nie zaniedbam; mój Franciszku, czy w rzeczy samej książę Gwizyusz jest jego ojcem? albo raczej, bo podobno już jest w wykonaniu, czy on i przyśpieszył go?
Książę Andegaweński potwierdził.
— Tem lepiej — odparł król. Mówiłem, że jestem bardzo szczęśliwym monarchą, a powinienem był powiedzieć, za nadto szczęśliwym, bo nietylko pomysły są na moje zawołanie, ale co większa, dla przysłużenia się królowi, wykonywają je natychmiast. Pytałem cię mój Franciszku, mówił król poufale kładąc rękę na ramieniu brata. czy w rzeczy samej księciu Gwizyuszowi winienem być wdzięczny za ten prześliczny pomysł?
— Nie, Najjaśniejszy panie; kardynał Lotaryngski zrobił go jeszcze przed dwudziestu laty, ale mu dzień świętego Bartłomieja przeszkodził, albo raczej zawiesił jego wykonanie.
— A! jaka szkoda, że kardynał Lotaryngski już umarli... — zawołał Henryk — byłbym go zrobił Papieżem po śmierci Grzegorza XIII, ale to nic nie szkodzi, mówił król z dobrodusznością, którą wybornie udawał, że jego synowiec myśl sobie przywłaszczył i obce z niej zbierać owoce. To źle, iż go nie mogę zrobić papieżem, ale go... no Franciszku, czem że on jeszcze nie był?
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Franciszek, zupełnie złudzony słowami brata — za wiele cenisz zasługi twego kuzyna; myśl otrzymał tylko w spadku, a jak ci mówiłem, to ktoś inny myśl tę wyrobił.
— Jego brat kardynał, nieprawdaż?
— Tak, i on nad nią pracował, ale nie on zupełnie...
— To może Mayenne?
— To dla niego za wielki zaszczyt.
— Prawda, to myśl nie dla rzeźnika. Ale komuż mam być wdzięczny za ową silną pomoc w pracy Gwizyusza?
— Mnie, Najjaśniejszy panie — odrzekł książę.
— Tobie!... — zawołał Henryk z najwyższem podziwianiem.
Chicot otworzył oko.
Książę ukłonił się.
— Jakto!... — rzekł Henryk — kiedy wszyscy przeciwko mnie byli, kaznodzieje gromiąc moje błędy, poeci wyśmiewając nawyknienia, politycy uchybienia w rządzie, kiedy przyjaciele śmieli się z mojego niedołęztwa, kiedy chudłem bezustannie i włosy mi coraz bardziej siwiały, tobie przyszła myśl zbawienna Franciszku? Tyś czuwał nademną, tyś myślał o mnie, a ja niewdzięczny!...
Henryk rozczulony aż do łez, rzucił się w objęcia brata.
Chicot otworzył obadwa oczy.
— Ale jaka to myśl!... — mówił Henryk. — Nie mogąc nałożyć podatków, ani zaciągnąć wojsk, nie mogąc nawet spać i chodzić, aby się ze mnie nie śmiano, książę Gwizyusz, albo raczej ty bracie, na jeden raz dajesz mi wojsko, pieniądze i spokojność. Teraz tylko, aby ten spoczynek był trwały, jednej rzeczy potrzeba.
— Jakiej?
— Mój kuzyn mówił, że całemu temu poruszeniu naczelnika potrzeba.
— Tak, zapewne.
— Tym naczelnikiem, jak pojmujesz Franciszku, żaden z moich ulubieńców być nie może, bo żaden nie ma ani głowy, ani wielkiego majątku. Quelus jest zuch, ale na nieszczęście, tylko miłostki mu w głowie. Maugiron nieustraszony, ale tylko myśli o strojach; Schomberg jest śmiały, ale słaba głowa, to muszą przyznać i najlepsi jego przyjaciele. D’Epernon jest rozsądny, ale hipokryta i nie mógłbym się jemu nawet na chwilę powierzyć, chociaż udaję, że go lubię.
Przyznam ci się Franciszku — mówił król z zupełnem wylaniem — jest to ciężka rola, to udawanie.
Dla tego, ilekroć mogę mówić szczerze, jak naprzykład w tej chwili, dopiero mi się zdaje, że Chicot zamknął obadwa oczy.
— A więc jestem tego zdaniu — odezwał się Henryk po chwili przestanku — że skoro mój krewny Gwizyusz wyrobił ów wielki pomysł, jemu należy oddać wykonanie.
— Co mówisz, Najjaśniejszy panie? — zawołał Franciszek ziejący z niepokoju.
— Mówię, że do prowadzenia tak wielkiego dzieła, potężnej potrzeba prawicy.
— Strzeż się, Najjaśniejszy panie!
— Dobry wódz, dobry polityk...
— Osobliwie polityk — powtórzył książę.
— A więc do tego dzieła najstosowniejszy.
— Mój bracie — rzekł Franciszek — Gwizyusz i tak potężny.
— Zapewne; ale jego potęga jest moją siłą.
— Książę Gwizyusz włada wojskiem i mieszczane twem, kardynał rządzi kościołem, a Mayenne jest tylko w rękach braci narzędziem; nadto siły w jednym domu.
Prawda, nie pomyślałem o tem Franciszku, — Gdyby jeszcze Gwizyusze byli francuskimi książętami, mogliby mieć interes zwiększenia potęgi Francyi.
— Ale jak na nieszczęście są Lotaryngskimi.
— Dom nienawistny naszemu.
— Franciszku, dotknąłeś rany!... nie wiedziałem, że jesteś tak wielkim politykiem. Otóż dla czego chudnę i dla czego mi włosy siwieją. Wiem ja dobrze co to jest wyniesienie domu Lotaryngskiego obok naszego!
Nie ma jednego dnia, mój Franciszku, aby któren z Gwizyuszów, to książę to kardynał, to Mayenne, to wszyscy razem, rozmaitemi środkami, to zręcznością, to siłą, to podstępem nie rwali po kawałku mojej władzy; a ja biedak słaby i niedołężny, muszę na wszystko patrzeć spokojnie. A! Franciszku, gdybyśmy byli wcześniej się porozumieli, gdybym dawniej jak teraz mógł czytać w twojem sercu, byłbym lepiej się mógł opierać. Teraz może zapóźno...
— Dla czego?
— Bo to byłoby walką, a mnie wszelka walka utrudza, jego więc zamianuję naczelnikiem Ligi.
— Źle uczynisz, mój bracie.
— A kogóż mam zamianować? kto przyjmie godność tak niebezpieczną. Prócz tego czyż to nie było jego myślą?
— A więc?
— Każdy, którego zamianuję na jego miejscu, będzie mu przychylnym.
— Zamianuj człowieka, który oparty na twojej potędze, nie będzie się lękał książąt Lotaryngskich.
— Mój bracie, nie znam nikogo, któryby odpowiadał twoim warunkom.
— Spojrzyj w około siebie, Najjaśniejszy panie.
— Około siebie? oprócz ciebie i Chicota nikogo nie widzę.
— Ha! ha! — mówił Chicot — czy mnie nie zrobią figla?
I zamknął znowu oczy.
— I cóż, nic się nie domyślasz, mój bracie? — zapytał książę.
Henryk spojrzał na księcia Andegaweńskiego, jakby mu zasłona z oczów spadła.
— Czego mam się domyślać? — zapytał.
Franciszek kiwnął głowa.
— Ale nie — rzekł Henryk — ty na to nie zezwolisz Franciszku. Walka jest ciężką, nie podołasz uporządkowaniu mieszczaństwa; ty nie potrafisz zabronić mówienia kaznodziejom, ty nie pójdziesz staczać bojów po ulicach Paryża; książę Gwizyusz ma jednę rękę, która się nazywa Karol, drugą, która się nazywa Ludwik, prócz tego książę odznaczał się w dzień Ś-go Bartłomieja.
— Prawda, Najjaśniejszy panie.
— Franciszku, to niemożebne, abyś się podjął czegoś podobnego, abyś gonił gawronów po ulicach i stawał na czele ludzi mających rądle na głowach, zamiast kaszkietów! Na honor, mój drogi, to niepodobna.
— Dla siebie, zapewne, nicbym podobnego nie uczynił, ale dla ciebie, mój bracie.
— Kochany braciszek! — rzekł Henryk obcierając łzę, której nie było.
— Zatem nie chcesz — mówił książę — abym się podjął dzieła, które zamierzasz powierzyć panu Gwizyuszowi?
— Ja nie chcę! — zawołał Henryk.
— Na Boga! jabym miał nic chcieć!... Alboż i ty o tem nie myślałeś, alboż i ty nie pracowałeś dla mego dobra? Prócz tego, to co powiedziałeś, jest wyborne. Prawda, ja nie jestem wielkim człowiekiem, ale wielkie umysły mię otaczają.
— Wasza królewska mość żartuje.
— Boże uchowaj! rzecz za nadto jest poważną. Mówię, co myślę, Franciszku, ty mię z wielkiego wyprowadzisz kłopotu, tem więcej, że od niejakiego czasu, jestem chory. Mój drogi, moje siły słabną, jak mi to często Miron powtarza. Ale powróćmy do rzeczy. Ciebie to mianuję naczelnikiem Ligi.
Franciszek podskoczył z radości.
— Gdybyś mię Wasza królewska mość godnym sądził zaufania...
— Zaufania! mój Franciszku!... od chwili jak wiem o Lidze, komuż mogę bardziej zaufać? Czy ja się mam Ligi obawiać, mój drogi?
— O! Najjaśniejszy panie.
— Jakże jestem nieroztropny! — mówił Henryk — jak tylko ty będziesz naczelnikiem, nie będzie dla mnie niebezpieczeństwa. To jest prosta logika, na honor. Nie dosyć, we Francyi wielu jest ludzi, którzy ciebie i mnie będą wspierać.
— Prawda, Najjaśniejszy panie — odpowiedział książę z naiwnością, równie udaną jak króla — król zawsze jest królem.
Chicot otworzył oko.
— Mój Boże! — rzekł Henryk — i mnie przychodzi myśl.
— Jaka myśl? — zapytał książę już niespokojny, wątpiąc aby tak wielkie szczęście go spotkało.
— A nasz kuzyn Gwizyusz, ojciec pomysłu, który spodziewał się być naczelnikiem?
— Naczelnikiem, Najjaśniejszy panie?
— Zapewne; dla tego on pracował, aby ciągnął korzyści Franciszku, to nie jest człowiek, z którego można zrobić ofiarę: „Sic vos non vobis.” Wszak znasz Wirgiliusza: „Nidificatis aves.”
— A! Najjaśniejszy panie.
— Franciszku, mnie się zdaje, że on o tem myśli.
— Ale skoro twoję wolę objawisz, ustąpi.
— Albo uda, że ustępuje. Mówiłem, strzeż się Gwizyusza. Teraz powiem ci więcej, Gwizyusz ma długie ręce i sięgnie niem. do Hiszpanii i Anglii, do Don Juana Austryackiego i Elżbiety. Bourbon krótszą miał rękę a wyrządził krzywdę naszemu dziadowi Franciszkowi I-mu.
— Ale — rzekł Franciszek — jeżeli Wasza królewska mość znajdujesz niebezpiecznym Gwizyusza, mnie powierzając władzę nad Ligą, postawisz go pomiędzy mną a sobą i gdy cokolwiek przedsięweźmie, możesz mu wytoczyć proces.
Chicot drugie oko otworzył.
— Proces! proces! — powtórzył Henryk — to dobrze dla Ludwika XI-go, który był silnym i bogatym. Ja nie mam tyle pieniędzy, abym zakupił dosyć aksamitu czarnego....
To mówiąc, Henryk pomimo woli zapalił się i rzucił spojrzenie, którego książę nie mógł wytrzymać.
Po chwili milczenia, król się odezwał.
— Mój Franciszku, trzeba ostrożnie postępować; nie chcę wojen domowych i kłótni pomiędzy poddanymi. Wszak wiesz, że jestem synem Henryka walecznego i mądrej Katarzyny. Otóż myślę przywołać Gwizyusza i wszystko zgodnie ukończyć.
— Ale mnie zawsze Najjaśniejszy panie, powierzasz dowództwo Ligi?
— Tak myślę.
— I wiele ci na tem zależy.
— Bardzo wiele.
— I pragniesz?
— I bardzo; ale nie chcę narażać sobie Gwizyusza.
— Bądź o to spokojny, mój bracie — mówił książę Andegaweński — lękasz się napróżno, ja z Gwizyuszem wszystko biorę na siebie.
— A kiedy?
— Zaraz.
— Pójdziesz więc do niego? O!.. mój bracie, to dla niego wielki zaszczyt.
— Bynajmniej, nie pójdę do niego.
— Jakto?...
— Bo on mnie czeka.
— Gdzie?..
— U mnie.
— U ciebie? słyszałem jak go żegnano, gdy odemnie wychodził.
— Tak; lecz wyszedłszy bramą, furtką powrócił. Królowi należały pierwsze odwiedziny, mnie zaś drugie.
— Mój bracie — rzekł Henryk — jakże ci wdzięczny jestem, że pamiętasz o naszych prawach, które ja czasem lekceważę. Idź, idź, mój Franusiu.
Książę ujął rękę brata, i skłonił się, aby ją pocałować.
— Co robisz, Franciszku? tu, tu, do mojego serca, to miejsce dla ciebie.
Obadwaj bracia uściskali się po kilkakroć; książę Andegaweński uwolniony z objęć, wyszedł z pokoju, przebiegł galeryę i udał się do swoich apartamentów.
Prawdopodobnie miał serce, jak pierwszy żeglarz, zbrojne dębiną i stalą, kiedy nie pękło mu z radości.
Król widząc, że brat jego odszedł, zgrzytnął zębami ze złości, wybiegł na korytarz prowadzący do pokojów Małgorzaty Nawarskiej, które zajmował książę Andegaweński i nadstawił ucha do pewnego rodzaju bębna, za pomocą którego można było słyszeć rozmowę, choćby najciszej prowadzoną. Było to coś podobnego do urządzeń Denysa, podsłuchującego więźniów.
— Do licha! — rzekł Chicot roztwierając obadwa oczy i siadając na lwiej skórze — jakie to czułe familijne rozmowy!.. Zdawało mi się, że jestem w Olimpie i widzę Kastora z Poluxem.
Książę Andegaweński połączył się ze swoim gościem, księciem Gwizyuszem, w tym samym pokoju królowej Nawarskiej, w którym niegdyś Bearneńczyk i Mony, cicho szepcąc, ułożyli plan ucieczki.
Henryk wiedział dobrze, że mało jest pokojów w Luwrze, z którychby wyrazów, nawet półgłosem wymówionych, dosłyszeć nie było można.
Książę Andegaweński również wiedział o tych szczegółach, lecz złudzony dobrocią brata, zapomniał, lub też lekceważył tę okoliczność.
Henryk III-ci, jakeśmy powiedzieli, wszedł na swoje stanowisko, właśnie w tym samym czasie, gdy brat jego witał księcia Gwizyusza, żaden więc wyraz nie uszedł jego uszów.
— I cóż Mości książę? — zapytał z żywością Gwizyusz.
— Posiedzenie skończone.
— Czegoś książę taki blady?
— Czy doprawdy?... — zapytał niespokojnie Franciszek.
— Nie inaczej; sądzę, że król tego nie zauważył.
— Tak myślę przynajmniej.
— Żądał, abyś z nim książę pozostał.
— I abym z nim szczerze pomówił.
Nastąpiła pomiędzy rozmawiającymi chwila milczenia.
Henryk nic nie dosłyszał, ale wiele się domyślał.
— I cóż król odpowiedział? — zapytał Gwizyusz.
— Król myśl pochwala; lecz o ile jest wielką, o tyle lęka się tego, który ma ją wykonać.
— Zatem na nic usiłowania nasze?
— Lękam się tego, kto wie, czy Liga nie będzie rozwiązaną.
— Do licha!. — zawołał Gwizyusz — to byłaby śmierć przed urodzeniem, koniec przed zaczęciem.
— Obadwaj mają rozum — rzekł Henryk głosem stłumionym, schylając się nad bębnem.
W tem odwrócił się i ujrzał Chicota schylonego w drugim rogu i również, jak sam, podsłuchującego.
— Po co za mną chodzisz?... — zapytał Król.
— Ciszej — odpowiedział Chicot — mój Henryczku, przeszkadzasz mi słuchać.
Król wzniósł ramiona; lecz że Chicot jedyną był istotą, której ufał zupełnie, zaczął węc podsłuchiwać na nowo.
Książę Gwizyusz zaczął:
— Mości książę, zdaje mi się, że gdyby król odmówił, inaczej by mię przyjął zapewne. Czy czasem nie chcę mię utrzymywać w błędzie?
— Ja tak sądzę — odpowiedział z wahaniem Franciszek.
— Tym sposobem, zniszczyłby przedsięwzięcie.
— Co do mnie, o ile mogłem, wspierałem ciebie.
— W czem takiem?...
— Król pozostawił mnie panem wzniesienia, albo zniszczenia Ligi.
— Jakto?... — zapytał książę Gwizyusz, którego wzrok pomimowoli zajaśniał.
— Zapewne pojmujesz to książę, że wszystko zawisło od głównych przywódzców. I cóżbyś na to powiedział, gdyby zamiast rozwiązania Ligi, mnie uczynił jej naczelnikiem?...
— A!.. — westchnął Gwizyusz, nie mogąc wstrzymać wykrzyku, ani ukryć rumieńca na twarz występującego.
— Brawo!... — rzekł Chicot — dwa brytany będą się o kość gryzły....
Z wielkim podziwem Chicota i króla, Gwizyusz zmienił ton mowy, i rzekł-spokojnie, a nawet wesoło:
— Jeżeliś to uczynił, Mości książę, zręcznym jesteś politykiem.
— Uczyniłem — odpowiedział książę.
— Szybko się zdecydowałeś.
— Zapewne; lecz sprzyjały mi okoliczności i umiałem z nich korzystać; jednak mój drogi, przed krokiem stanowczym, chciałem się widzieć z tobą.
— Jakto, Mości książę?...
— Bo jeszcze nie wiem do czego nas to wszystko przywiedzie.
— Ale ja wiem — odezwał się Chicot.
— To mały spisek, nic więcej — odpowiedział Henryk z uśmiechem.
— O którym przecież pan de Morvilliers, chociaż wie wszystko, nie wspomniał nawet. Ale słuchajmy, bo to będzie bardzo interesujące.
— A więc powiem ci Mości książę — mówił Gwizyusz — nietylko do czego nas przywiedzie, ale nawet do czego nam posłuży. Liga drugiem jest wojskiem, a że mam pierwsze a mój brat kardynał ma nad kościołem zwierzchnictwo, dopóki będziemy razem, nic się nam oprzeć nie zdoła.
— Nie mówiąc już, że ja jestem domniemanym następcą tronu, zrobił uwagę książę Andegaweński.
— Aha!... — rzekł król.
— Prawda — odezwał się Chicot — co w tem, to twoja wina mój synku, a na co rozdzielasz sukienki panny Maryi z Chartres?
— Mimo że jesteś domniemanym następcą tronu Mości książę, lecz zważ przeszkody...
— Czy sądzisz, żem nie przewidział wszystkiego?
— Naprzód król Nawarry.
— O tego jestem spokojny; cały czas spędza na miłostkach.
— O! Mości książę, ten ci zaprzeczy prawa do sznurków od twojej własnej sakiewki. Chudy i głodny, podobnym jest do owych wygłodzonych kotów, które czując zapach myszy, całe noce czuwają przy jamie. Król Nawarski ma ciebie na oku, czatuje na ciebie i na twojego brata, a zobaczysz, jak ten cichy i skromny kotek wyskoczy z Pan do Paryża, zobaczysz!
— Tą okolicznością może być wypadek tego, który siedzi na tronie, wszak prawda?... — zapytał książę Andegaweński, wlepiając badawcze spojrzenie w Gwizyusza.
— Słuchaj, słuchaj Henryku!... — zawołał Chicotz tego co mówią, ważne możesz osięgoąć korzyści.
— Tak Mości książę — mówił Gwizyusz — potrzeba tylko wypadku; wypadki zaś nie są rzadkie w twojej rodzinie, jak to lepiej wiesz odemnie. Nie jeden z panujących, najzdrowszy, nagle zasłabnie, inny znowu w sile wieku, prędko przenosi się do wieczności.
— Czy słyszysz Henryku?... — zapytał Clucot biorą króla za rękę, który drżąc cały zimnym okrywał się potem.
— Prawda — odpowiedział książę Andegaweński głosem tak stłumionym, że aby go dosłyszeć, król i Chicot musieli podwoić uwagę — prawda, moja rodzina przychodzi na świat pod złowróżbnym wpływem; przecież mój brat, Henryk III-ci Bogu chwała jest zdrów i silny; niegdyś pokonywał trudy wojenne a i teraz w spoczynku bardzo długo żyć może.
— Zapewne, zapewne Mości książę — odparł Gwizyusz — lecz spoczynek i zabawy nie zawsze były przychylne królom francuzkim.
Henryk II-gi naprzykład, który równie jak on przenosił trudy wojenne, a umarł wśród zabaw. Ostrze włóczni pana Montgomery. miało przebić zbroję, a nie oko; przecież z tego wypadku umarł Henryk II-gi. Powiesz mi Mości książę, że w piętnaście lat potem królowa matka kazała ująć Montgomery i ściąć mu głowę, lecz król już nie ożył.
Co zaś do twego brata, nieboszczyka króla Franciszka, przekonaj się, ile mu szkody zrządziła słabość umysłu. Może powiesz, że umarł na słabość ucha? Prawda, wypadek, ale niezwyczajny. Alboż ja to raz słyszałem, w obozach, w mieście, a nawet na dworze, że śmierć wlano Franciszkowi do ucha, bo nawet imię sprawcy jest znane.
— Książę!... — pomruknął rumieniąc się Franciszek.
— Tak Mości książę, od niejakiego czasu, tytuł króla nieszczęście wlecze za sobą. Zapewne przyznasz, że dla tego Antoni de Bourbon otrzymał w ramię strzał z kuszy, strzał coby dla kogo innego nie był śmiertelnym; przecież, chociaż wszystko możemy przypadkom przypisać, oko, ucho i ramię były przyczynami żałoby Francyi, jak sobie przypominam wiersze twojego Bussego.
— Jakie wiersze?... — zapytał Henryk.
— Alboż ich nie znasz?... — odparł Chicot.
— Nie znam.
Trzech królów poszło do grobu;
We Francyi pusto i głucho.
— Ciszej! twój brat o czemś ważnem rozmawia — rzekł Chicot.
— A dalej?... — zapytał król.
— Powiem ci później; niechaj Bussy resztę wierszy dorobi.
— Co chcesz powiedzieć?
— Chciałem powiedzieć, że dwóch figur do całości familijnej brakuje; ale słuchaj uważnie bo teraz Gwizyusz mówi.
— W rzeczy samej, rozmowa się znowu zaczęła.
— Ale historya waszej familii — mówił Gwizyusz, nie zupełnie jest zawartą w wierszach Bussego.
— A co nie powiedziałem?.. — rzekł Chicot trącając króla łokciem.
— Zapominasz, Mości książę o Joannie d’Albret, matce Bearneńczyka, która umarła, powąchawszy rękawiczki, kupione przy moście Świętego Michała, u Florentczyka; wypadek nadzwyczajny i tembardziej trudny do wytłomaczenia, że znano osoby, którym ta śmierć była potrzebną.
Książę zmrużył powieki, a później spojrzał ponuro.
— O wypadku Karola IX-go, Wasza książęca mość zapomina; a przecież godny wspomnienia. On nie umarł ani na ucho, ani na ramię, ale na usta.
— Jakto? — zawołał Franciszek.
Król słyszał stąpanie po posadzce, ale stąpanie niepewne i trwożliwe.
— Tak, Mości książę, na usta — powtórzył Gwizyusz — niebezpieczną jest rzeczą ślinić palce, aby niemi karty książki przewracać; to zatruwa ślinę i może szkodzić choćby królowi nawet.
— Co za przyjemność wszędzie widzieć zbrodnie! — zawołał Franciszek.
— Zbrodnie! a któż tu mówi o zbrodniach? Mości książę, ja przytaczam wypadki, tylko wypadki. Wszak mowa zawsze była tylko o wypadkach. Alboż nie jest wypadkiem przygoda Karola IX-go, na polowaniu?
— Słyszysz Henryku — odezwał się Chicot — jako dla myśliwego, także dla ciebie przestroga.
— Ja to rozumiem — odpowiedział Henryk.
— Ja nie wszystko, bo wtedy nie byłem na dworze. Ale słuchajmy, mój synku.
— Wiesz Mości książę, o jakiem wspominam polowaniu — mówił książę Lotaryngski — o polowaniu, na którem chcąc strzelić do dzika, strzeliłeś do tego, do którego nie celowałeś. Strzał ten dowodzi, jak potrzeba strzedz się wypadków. Wprawdzie, znaną jest twoja zręczność i wszyscy wiedzą, że twój strzał nie chybia, przecież mówią, iż król byłby zginął, gdyby Henryk Nawarski nie ubił dzika, chybionego przez ciebie.
— Dla czegóż miałbym pragnąć śmierci brata, kiedy jego następca nazywał się Henrykiem III-cim? — zapytał książę Andegaweński, którego udaną spokojność podkopywała ironia Gwizyusza.
— Cierpliwości, Mości książę; tron polski mógł wakować po śmierci Karola, tron francuski przypadł Henrykowi, który wołał tron przodków niż obcy, ty zaś mogłeś obcy pozyskać, prócz tego, zawsze lepiej być bliżej i korzystać z wypadków. Henryk III-ci przyjechał z Warszawy w dziesięć dni, dla czegóźbyś ty nie miał z Paryża do Warszawy w dziesięć dni także przyjechać?
Henryk spojrzał na Chicota, Chicot na króla, ale nie z wyrazem szyderstwa, co można było zawsze wyczytać w oczach trefnisia, owszem z czułością, która niebawem zniknęła z twarzy.
— I cóż z tego wnosisz książę? — zapytał Franciszek, pragnąc położyć koniec nieprzyjemnej dla niego rozmowie.
— Wnoszę, że każdy człowiek, osobliwie monarcha, ma swoje przygody. Ty, Mości książę, możesz być bliskim wypadków Henryka III-go, osobliwie, jeżeli zostaniesz naczelnikiem Ligi, i będziesz panował nad królem; nie mówię o tem, że jako naczelnik Ligi możesz przeszkodzie panowaniu Bearneńczyka.
— Panowaniu Bearneńczyka? zawołał król.
— Nie inaczej — odpowiedział Chicot.
— A więc... — rzekł Gwizyusz.
— A więc mam przyjąć? — zapytał książę Andegaweński.
— Błagam cię o to, mości książę.
— A ty tego wieczora?...
— Bądź spokojnym; od samego rana ludzie mei są zgromadzeni, a Paryż niecierpliwy.
— Cóż to dzisiaj będzie w Paryżu? — zapytał Henryk.
— Jakto, nic się nie domyślasz?...
— Nie.
— O! jakiżeś nieprzenikliwy, mój synku — odpowiedział Chicot — dziś wieczór podpisują Ligę, a podpisują ją publicznie, bo oddawna robili to pokryjomu. Czekano tylko twojego pozwolenia, a skoro je dałeś, wypadki śpieszą i mówię, że nie ma czasu do stracenia.
— To dobrze — rzekł książę Andegaweński — dzisiaj w wieczór.
— Tak, dzisiaj — powtórzył Henryk.
— Jakto!.. — zapytał Chicot — ty Henryczku masz się narażać! biegać po ulicach stolicy!
— Nieinaczej.
— Ale to źle, Henryczku.
— Dlaczego?...
— Może cię jaki spotkać wypadek.
— Bądź spokojny, postaram się o towarzystwo; ty pojedziesz ze mną.
— Czy mię bierzesz za hugonotę, mój synku. O! nie; jestem katolikiem i choćby sto razy podpiszę Ligę.
Głosy księcia Andegaweńskiego i Gwizyusza ucichły.
— Jeszcze słowo — rzekł król — zatrzymując Chicota, który chciał się oddalić — co myślisz o tem wszystkiem?...
— Ja myślę, że każdy z twoich przodków nie wiedział o wypadku, jaki ma go spotkać; Henryk II gi nieprzewidywał wypadku z okiem; Franciszek II-gi z uchem; Antoni de Bourbon z ramieniem; Joanna d’Albret z zapachem, a Karol IX-ty z ustami... Henryku, ty masz wielką wyższość, bo wiesz, co cię czeka...
— Tak, tak, — powtórzył król — trzeba się mieć na baczności.
Paryż w dniach uroczystości, ma więcej lub mniej hałasu, więcej lub mniej tłumów, ludu, lecz zawsze jest piękny i wesoły.
Przyjemnie było widzieć w pośród ważkich uliczek, u stóp domów z balkonami i dymnikami, snujący się tłum ludu, patrzący wzajem na siebie, podziwiający się, a czasem krzyczący dla jakiej osobliwości.
Niegdyś, strój, broń, język, głos, tworzyły odznaczające szczegóły, które nagromadzone w jednym punkcie, składały interesującą całość.
Takim był Paryż o ósmej godzinie wieczór, dnia, w którym Gwizyusz po bytności u króla, i rozmowie z księciem Andegaweńskim, kazał podpisywać Ligę poczciwym mieszkańcom stolicy.
Tłum mieszczan, strojny w suknie świąteczne i broń najpiękniejszy, jakby na przegląd lub walkę, zdążał ku rozmaitym kościołom.
Powierzchowność tego tłumu, ożywionego jednem i tem samem uczuciem, idącego w jednym celu, była wesoła i groźna zarazem, osobliwie kiedy przechodził koło gwardyi szwajcarów, albo lekkiej jazdy.
Postawa, krzyki i odgrażania zatrwożyłyby pana de Morvilliers, gdyby ten znakomity urzędnik nie znał paryżan, którzy nie są zdolni nic złego uczynić, chyba że ich kto podnieci, lub nieroztropny nieprzyjaciel wyzwie.
Hałas tłumu i rozmaitość jego tem były większe, że wiele kobiet żadnym sposobem nie chcąc pozostać w domu, szły za swoimi mężami.
Niektóre z nich zabrały także i dzieci, które czepiały się muszkietów i mieczy ojców.
Wprawdzie, w każdym czasie, ulicznik paryzki lubi włóczyć broń za sobą, a kiedy jej udźwignąć nic może, chociaż na nią spoglądać.
Niekiedy oddział jaki, więcej ożywiony jak inne, zabłysnął mieczami, co osobliwie miało miejsce przed domem jakiego hugonoty.
— Wtedy dzieci krzyczały na cale gardło:
— Na stosy! na stosy!
Krzyki te wywoływały najprzód ukazywanie się w oknach kucharek i kuchcików, następnie zamykanie zasuwek i zatarasowanie bram.
Wtedy mieszczanie, podobni do owego zająca z bajki la Fontaina, który przestraszył żabę, odchodzili z dumą i na inne miejsce przenosili okrzyki.
— Na ulicy „L’arbre-sec” największe było zgromadzenie.
Ulica była zapchana a tłum cisnął się pod latarnię, nad którą wisiał znak wyobrażający gwiazdę na tle niebieskiem a mający napis: „pod Gwiazdą.”
Na progu tego domu, człowiek w szlafmycy w kratki, która mu łysą przykrywała głowę, prawił i dowodzik W jednej ręce miał miecz, w drugiej listę otwartą dla przyjmowania podpisów.
— Pójdźcie, pójdźcie, prawowierni — wołał, pójdźcie pod „Gwiazdę”, gdzie znajdziecie dobre wino i chętne przyjęcie, pójdźcie w przyjazną porę, gdy źli będą oddzieleni od dobrych, gdy pszenica oczyści się z kąkolu.
Pójdźcie panowie, kto umie pisać, niechaj sam kładzie swoje nazwisko, kto zaś nie umie, niechaj je powierzy panu la Hurière, albo mojemu pomocnikowi panu Croquentin.
Pan Croquentin, młodzieniec z Perigord, ubrany biało i przepasany sznurkiem, za który miał zatknięty pałasz i kawałek papieru, zapisywał imiona przychodzących, na których czele figurowało nazwisko la Hurière.
— Panowie, to dla wiary krzyczał na całe gardło oberżysta z pod „Gwiazdy”. Panowie, vivat Liga!
Ochrypł z utrudzenia i krzyku, albowiem ów zapał, trwał od czterech godzin.
Wielu ożywionych jego zapałem, zapisywało swojo nazwiska; więcej zaś nie umiejących pisać, podawało je panu Croquentin.
Tem pochlebniejszem było dla pana de la Hurière, że mimo bliskości Saint Germain l’Auxerois, gdzie wierni na wielkim ołtarzu mogli składać podpisy, około niego zgromadziły się tłumy; czemu zupełnie dziwić się nie należy, albowiem w owej epoce, licznych zebrań wiernych, obadwa miejsca, zamiast sobie szkodzić, wzajemnie pomagały.
Kiedy lista pana de la Hurière i Croquentina były już pełne, gospodarz z pod „Gwiazdy” zapraszał jeszcze wiernych, chcąc podnieść się w opinii pana Gwizyusza, czego tak pragnął oddawna.
Podczas gdy liczba podpisujących się, zamiast zmniejszać wzrastała ciągle, a tłum ludu przepływał z ulicy na ulicę, ujrzeć było można przeciskającego się, ogromnego mężczyznę, który kułakami torując sobie drogę, dostał się wreszcie do listy pana Croquentina.
Przybywszy tam, wziął pióro z ręki poczciwego mieszczanina, który dopiero co położył swój podpis i nakreślił literami, tak wielkiemi jak palec, nazwisko swoje na czystej karcie papieru, zdobiwszy ją kilkoma kroplami atramentu i ogromnym strychem podpierającym krzywe litery.
Następnie, nowemu aspirantowi oddal papier do podpisu.
— Chicot! — przeczytał następny.
— Do dyabła! ten pan pisze prześlicznie.
Chicot, albowiem on to był sam, chociaż jakeśmy widzieli, nie chciał towarzyszyć królowi, lecz obiegał Ligę na swój własny rachunek.
Zapisawszy się na liście pana Croquentina, udał się do samego pana, de la Hurière.
Ten ujrzawszy tak szumny podpis, zazdrościł mu równie zamaszystej ręki.
Przyjmowano więc Chicota z otwartemi rękami i z otwartemi listami.
Po powtórnem wpisaniu się, Chicot zapytał pana de La Hurière, czy czasem nie ma trzeciej listy.
La Hurière nie uważał na ten żart.
Mimo tego spojrzał na Chicota z ukosa, Chicot zaś na niego wprost; La Hurière nazwał go błaznem, on jego oszustem. La Hurière podniósł rękę do szpady, Chicot położył pióro na stole i wziął się do swojej; właśnie zabierało się na jakąś bójkę, na której by stracił gospodarz z pod „Gwiazdy“, gdy Chicot poczuł, że go ktoś trącił.
Obrócił się i poznał króla, przebranego jak zwyczajny mieszczanin; przy nim byli Maugiron i Quelus, podobnież ustrojeni, tylko obok rapirów, mający kusze na ramieniu.
— Co tam takiego?... — rzekł król — katolicy kłócą się z sobą. A! to zły przykład.
— Mój panie — odpowiedział Chicot nie dając się poznać Henrykowi, mów temu, kto zawinił; oto łotr, który huczy, aby się podpisywać, a kiedy się kto podpisze, to jeszcze mocniej huczy.
Uwagę La Kurièra zwrócili nowi amatorzy podpisów i tłum oddzielił go od Chicota i rozmawiających z nim panów.
— Jaki upał!... — rzekł Henryk — dobrze dla wiernych, mających noc na ulicy przepędzać.
— Tak, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Chicot — ale źle dla niewiernych, jak to sam uznasz; spojrzyj tylko na lewo a przekonasz się.
— A! to szeroka twarz pana de Mayenne i spiczasta kardynała.
— Ciszej Najjaśniejszy panie; pewny strzał, gdy wiemy gdzie nasz nieprzyjaciel, a gdy on nie wie o nas.
— Czy myślisz, że ja się lękam?
— W tłumie podobnym temu za mc ręczyć nie można, któż wie, czy niema gdzie ukrytego noża w kieszeni, który bardzo lekko wchodzi w pierś sąsiednią. Na tę stronę zwróćmy się Najjaśniejszy panie.
— Czy mnie widziano?
— Nie sądzę, ale możesz być pewnym, że cię poznają gdy dłużej tu pozostaniesz.
— Vivat Liga! vivat Liga!... — krzyczał lud wypływający z rozmaitych stron na ulicę Arbre-Sec.
— Vivat Gwizyusz! vivat Kardynał! vivat Mayenne — odpowiedział tłum stojący przy stole La Hurièra, który zdaleka poznał książąt Lotaryngskich.
— Co znaczą te krzyki?... — zapytał Henryk III-ci marszcząc brwi.
— To są krzyki, które dowodzą, jak wszystko jest na swojem miejscu. Gwizyusz na ulicach, ty królu w Luwrze. Wracaj, Najjaśniejszy panie do Luwru.
— Czy pójdziesz z nami?
— Nie potrzebujesz mnie, mój synu; masz twoję straż zwyczajną, panów Quelusa i Maugirona. Ja muszę widzieć wszystko do końca, bo przedmiot jeśli nie ciekawy, to przynajmniej zabawny.
— Gdzie idziesz?
— Idę się jeszcze w kilku listach zapisać; chcę bowiem, aby jutro dużo moich znaleziono podpisów. Dobranoc, mój synu, idź na prawo ja pójdę na lewo, każden z nas w swoję drogę. Ja idę do Saint-Merry, sławnego słyszeć kaznodzieję.
— Co znaczy ten hałas?... — nagle zapytał król i dla czego tłumy biegną ku nowemu mostowi?
Chicot wspiął się na palcach, lecz nic prócz tłumu dostrzedz nie zdołał: zdawało mu się tylko, że ta lawa hucząca mesie kogoś w tryumfie.
Nagle, w miejscu gdzie ulico rozchodzą się przy Lavandieres, tłum, rozstąpił się i ukazał człowieka będącego główną osobą w zebraniu, a ukazał przed samym Henrykiem III-im.
Był to mnich, jadący na ośle, mówił on głośno i mocno gestykulował.
Osioł ryczał okropnie.
— Do pioruna!... — rzekł Chicot jak tylko poznał człowieka i zwierzę — mówiłem o sławnym kaznodziei w Saint-Merry, otóż nie potrzeba iść tak daleko, tutaj go posłuchajmy.
— Kaznodzieja na ośle!... — rzekł Quelus.
— To nie kaznodzieja, ale Silen — dodał Maugiron.
— Szczególna! obadwa razem mówią — zakończył Henryk.
— Ten na dole wymowniejszy — mówił Chicot — tylko ten cc na górze lepiej mówi po francuzku. Słuchaj Henryku.
— Ciszej! ciszej! wołano ze wszystkich stron.
— Ciszej!... — zawołał Chicot piorunującym głosem.
Wszyscy umilkli, koło słuchaczy obstąpiło mnicha i osła.
Mnich zaczął:
— Bracia moi — rzekł — Paryż jest wielkiem miastem, dumą F:ancyi, a paryżanie ludem rozumnym.
Właśnie to mówi stara piosnka.
I zaczął śpiewać na całe gardło:
Twoje imię głośne wszędzie.
Na nieszczęście, w tej chwili osioł tak mocno ryknął, że zupełnie zagłuszył jeźdzca.
Lud parsknął śmiechem.
— Ciszej Panurgus, ciszej!... — zawołał mnich — czekaj, przyjdzie na cierne kolej.
Osioł umilkł.
— Bracia moi — mówił dalej kaznodzieja — ziemia jest padołem, gdzie człowiek zalewa się łzami.
— On pijany? — rzekł król.
— Nieinaczej — odpowiedział Chicot.
— Ja który wam każę — mówił mnich dalej — jak hebrajczyk wracam z wygnania, a od ośmiu dni, żyłem tylko chlebem żebranym, tak, żyłem żebraniną ja i mój Fanurgus.
— Co to za Panurgus? — zapytał król.
— Zapewne jaki jego przyjaciel — odpowiedział Chicot — ale prószy mi pozwolić słuchać.
— A dla kogo i przez kogo wszystko to wycierpiałem? Przez Heroda i jego sługi, wiecie kogo nazywam Herodem?
— Mój synu — odezwał się Chicot — ja ci wytłumaczę przydomek.
— Głupiec!
— Do kogo mówisz, czy do mnie, czy do mnicha, czy do osła?
— Do wszystkich trzech razem.
— Bracia moi — znowu odezwał się mnich, oto mój osioł, Którego kocham jak owcę, on wam powie, że z Villeneuve-le-Roi powróciliśmy we trzy dni, aby być obecnymi na wielkiej uroczystość Wieleśmy ja i Panurgus wycierpieli.
— Kogo on nazywa Panurgiem? — zapytał król zajęty dziwnem nazwiskiem.
— Przybyliśmy — prawił mnich dalej — aby widzieć co się tu dzieje; przybyliśmy, ale nic nie rozumiemy, Czy dzisiaj mamy zrzucić z tronu Heroda? Czy dzisiaj brata Henryka mamy zamknąć w klasztorze?
— Wielką mam ochotę zrzucić tego hultaja z osła — odezwał się Quelus.
— O cóż się gniewasz? — odrzekł Chicot — alboż król codzień nie bywa w klasztorze?.. Wierzajcie mi, że król by się o to nie gniewał, nie prawdaż, Panurgus?
Osioł wzniósł uszy i zaczął ryczeć okropnie.
— Panurgus — rzekł mnich — jakże jesteś uparty. Panowie, z Paryża wyjechałem z dwoma towarzyszami: z Panurgiem i Chicotem, który jest trefnisiem króla. Panurgus powrócił ze mną, ale co się stało z Chicotem?
Chicot się skrzywił.
— Aha! to twój przyjaciel — rzekł król.
Quelus i Maugiron śmiać się zaczęli.
— Jak się nazywa twój przyjaciel? — znowu zapytał Henryk.
— Gorenflot, ten sam, o którym wspomniał pan de Morvilliers.
— Ten, co podniecał u Świętej Genowefy?
— Ten sam.
— Każę go powiesić.
— Niepodobna!
— Dlaczego?
— Bo nie ma szyi.
— Bracia moi — znowu odezwał się Gorenflot — prawdziwego we mnie widzicie męczennika. Bracia moi, w obecnej chwili, mojej sprawy bronić będziecie, albo raczej sprawy wszystkich wiernych. Wy nie wiecie, co się dzieje na prowincyi i co gotują hugonoci. Jednego musieliśmy zabić w Syonie, który podniecał do buntu. Dopóki nie zniszczymy ich gniazda, nie możemy być spokojni. Do broni, bracia, do broni!
Wiele głosów powtórzyło.
— Do broni!
— Przez Boga! kaźcie zatkać gębę temu hultajowi, bo gotów drugi dzień Świętego Bartłomieja sprowadzić.
— Cierpliwości, cierpliwości — rzekł Chicot.
I wziąwszy tubę z rąk Quelusa, zaszedł mnichowi z tyłu, aby go uderzyć po plecach.
Na odgłos próżnego i donośnego narzędzia mnich krzyknął:
— Zbójcy, dla Boga!
— Jak się masz, braciszku?
— zapytał Chicot, nagle stając przed mnichem.
— Pomocy! pomocy! panie Chicot — wołał mnich — nieprzyjaciele chcą mnie zamordować, ale umierając, będę wołał: na stos hugonotów!... precz z Bearneńczykiem!
— Będziesz ty cicho!
— Niech licho por wie gaskończyków — mówił mnich.
W tej chwili, nagle, już nie tuba, ale kij padał na ramię Gorenflota, który przeraźliwie z bólu krzyknął.
Chicot spojrzał w około siebie, ale tylko kij widział. Człowiek, który mnicha uderzył, znikł w tłumie.
— Ciekawym, kto się zemścił na tobie? — rzekł Chicot — muszę się koniecznie o tem dowiedzieć.
I zaczął biedz za człowiekiem, oddalającym się na wybrzeża Sekwany w towarzystwie drugiego mężczyzny.
Chicot miał dobre nogi i chciałby ich użyć na dopędzenie człowieka, który kijem uderzył Gorenflota, gdyby powierzchowność tegoż, mianowicie zaś towarzysza jego, nie zatrważała go nieco.
W rzeczy samej, dwaj uciekający widocznie pragnęli ukryć się w tłumie i tylko na zakrętach ulic zwracali się, chcąc wiedzieć, czy ich nie gonią.
Chicot pomyślał, że najlepszym środkiem ujrzenia, będzie wyprzedzić ich.
Obadwa uciekający wpadli na ulicę Świętego Honoryusza, przez Monnaie i Tirechape, Chicot biegnąc za nimi, wyprzedził ich na ostatniej.
W kapeluszach zapuszczonych na oczy i płaszczach z podniesionemi kołnierzami, biegli krokiem przyśpieszonym i jakby wojskowym ku ulicy Ferronerie.
Chicot zawsze przed nimi.
Na rogu ulicy Ferronerie zatrzymali się i spojrzeli w około siebie.
Tymczasem, Chicot stanął na środku ulicy.
Przędą domem, zdającym się upadać ze starości, stała kolasa, dwoma tęgiemi zaprzężona końmi.
Chicot widział, że woźnica drzemie na koźle i zobaczył w kolasce kobietę, czekającą na kogoś niecierpliwie, bo wciąż wyglądała okienkiem.
Obejrzał się raz jeszcze i przekonał, że kolaska na dwóch oczekiwała mężczyzn.
Korzystając więc z ciemności, wsunął się pod ławę, na której dwa razy w tydzień przekupnie rozkładali produkty żywności.
Ławka ta stała pod domem.
Zaledwie wślizgnął się pod nią, aliści przybyli owi mężczyźni i trwożni, zatrzymali się przy koniach.
Jeden z nich obudził woźnicę, trącając go po ramieniu, drugi niecierpliwszy, trącił go szpadą.
— Aha!... — rzekł Chicot — zupełnie się omyliłem, to są moi rodacy i teraz się nie dziwię, że poczęstowali po ludzku Gorenflota, który klął gaskończyków.
Młoda kobieta, poznawszy tych, których oczekiwała, śmielej wychyliła się z kolaski.
Chicot dostrzegł wyraźnie, że miała może dwadzieścia dwa lat, była piękna lecz blada, że miała włosy jasno-blond, oczy czarne i rękę cudownej białości.
Gdyby to było w dzień, z postawy jej, mógłby był wnieść, że była cierpiącą i że zbyteczna okrągłość zdradzała jej tajemnicę.
Ze wszystkiego Chicot zauważył, że była młodą, bladą i blondynką.
Dwóch mężczyzn zbliżyło się do kolaski i samo z siebie wynika, że stanęli między nią, a ławką, pod którą siedział Chicot.
Wyższy z nich ujął rękę kobiety i kładąc nogę na stopień kolaski rzekł:
— Jakże ci jest, moja droga?
Kobieta odpowiedziała smutnym uśmiechem i pokazała flaszeczkę do cucenia.
— Jeszcześ słaba... Bardzoby mi była przykrą twoja choroba, gdybym jej nie był przyczyną.
— Po co ją wieziesz do Paryża?... — rzekł drugi mężczyzna, że też na krok nie ruszysz się bez spódnicy.
— A! mój kochany Agripa — odpowiedział mężczyzna, zdający się mężem, albo kochankiem kobiety — trudno się rozdzielić z tem, co się kocha.
I spojrzał miłośnie na kobietę.
— Aż mi się coś dziwnego dzieje, gdy cię słyszę mówiącym, odrzekł cierpko drugi mężczyzna, alboż dla miłostek przybyłeś do Paryża? Zdaje mi się, że Bearn jest dość obszernym na sentymentalne przechadzki że nie potrzebujesz odbywać ich po Babilonie. Powracaj, jeśli cię obchodzą miłostki, albo pomyśl mój panie o tum, co przyszłość stanowi.
Na wyraz mój panie, Chicot chciał wychylić głowę, lecz lękał się zrobić poruszeniem łoskot.
— Moja droga, niech on sobie gada, a ty nic na to nie zważaj. Zdaje mi się, żeby zasłabł jak ty i mdlał jak ty, gdyby się nie wygadał.
— To przynajmniej siadaj w kolaskę, kiedy chcesz być czułym, żeby cię nie poznali na ulicy.
— Masz słuszność Agripo. Moja droga, on nic złego nie radzi, posuń się, nie mogąc cię mieć na kolanach, będę przynajmniej przy tobie.
— Będzie mi to najprzyjemniej, Najjaśniejszy panie — odpowiedziała młoda kobieta.
— Najjaśniejszy panie!... — pomruknął Chicot i chcąc wychylić głowę, uderzył nią o ławkę; co ona mówi?
Tymczasem szczęśliwy kochanek wsiadł w kolaskę a ta jękła pod podwójnym ciężarem.
Następnie słychać było czułe pocałunki.
— Do pioruna!... — zawołał mężczyzna, który pozostał na ulicy — człowiek zawsze jest zwierzęciem.
— Bodajem zdechł, jeżeli cokolwiek rozumiem — pomruknął Chicot — ale bądźmy cierpliwi, czekając, wszystkiego się dowiemy.
— Jakżem szczęśliwy — mówił mężczyzna siedzący w kolasce, nie troszcząc się o swojego towarzysza. Prześliczny dzień! poczciwi paryżanie nienawidzą mię z całego serca 1 każdy chętnieby mię zabił, gdyby wiedział, gdzie jestem. Poczciwi paryżanie! oni nie wiedzą, że mi torują drogę do tronu, a ja tymczasem ukochaną kobietę mam w moich objęciach. Moja d’Aubigné, skoro królem zostanę, w tom miejscu postawię posąg Bearneńskiemu geniuszowi.
— Bearneńskiemu! Chicot drugi guz zrobił sobie na czole.
— To ulica Ferronerie — mówiła d’Aubigné — nic tu na niej nie ma dobrego.
— Zdaje mi się — mówił Henryk — bo czytelnicy zapewne poznali króla Nawarry, zdaje mi się, że w tej chwili widzę całe moje życie, zdaje mi się, że jestem królem, że jestem silny i potężny, ale mniej jak teraz kochany. A! moja droga, powtórz mi, że mnie kochasz, bo twój głos serce moje raduje.
I z uczuciem melancholii, które Henryka często napadało, z westchnieniem oparł głowę na ramieniu kochanki.
— A! mój Boże — mówiła młoda kobieta strwożona — czy ci nie słabo Najjaśniejszy panie?
— Wybornie! tego tylko brakuje, aby żołnierz, wódz i król omdlał — dodała d’Aubigné.
— Nie lękaj się moja droga; gdybym zemdlał przy tobie, to byłoby szczęściem.
— Nie wiem Najjaśniejszy panie — rzekła d’Aubigné, dlaczego piszesz się królem Nawarry a nie Ronsard’em, albo Klemensem Marot.
— Ciekawym dlaczego źle żyjesz z panią Margot, kiedy oboje tak czujecie poezyę?... — rzekł mężczyzna stojący przy kolasie.
— Mój drogi, nie mów mi o mojej żonie! czy znasz przysłowie: gdybyśmy ją znaleźli?
— Alboż nie jest w Nawarze?
— Dla tego ja tam nie jestem. Dreszczu mię tylko nabawiłeś, wsiadaj oto i jedźmy.
— Jedźcie, ja pójdę za wami; daremmebym wam przeszkadzał, albo wy mnie.
— A więc zaniknij drzwiczki i czyń co ci się podoba — rzekł Henryk, a potem dodał do woźnicy:
— Jedź, gdzie wiesz.
Kolasa oddaliła się powoli, za nią szedł d’Aubigné, który chociaż gromił króla, czuwał nad nim troskliwie.
Odjazd ten uwolnił Chicota z kłopotu, albowiem d’Aubigné nie był z ludzi, którzy podsłuchującym pozwalaj żyć bezkarnie.
— Nie wiem, czy Walezyusz powinien o tem wiedzieć?... — mówił Chicot wychodząc z pod ławy.
I wyprostował się, wyciągając ścierpnięto nogi.
— Co mu z tego przyjdzie — mówił dalej — żeby wiedział o dwóch mężczyznach, którzy ukrywają ciężarną, kobietę. Na honor, to byłoby podle. Nie, ani słowa o tem nie wspomnę, bo podług wszelkich wszelakości na tem nikt nie straci.
Chicot podskoczył wesoło.
— Jak pięknie patrzeć na kochanków!... — mówił dalej — ale d’Aubigné ma słuszność, że jak na króla „im partibus” zanadto tych miłostek. Rok temu, dla pani de Sauve przyjechał do Paryża, dzisiaj, pilnuje mdlejącej kobiety; a przecież naprawdę myśli o tronie i nie powinienby za nic uważać kardynała Gwizyusza i kochanego pana de Mayenne. Jakkolwiek bądź, pewny jestem, że on im kiedyś figla wyplata. Na honor, ani słowa nie pisnę o tem, com widział i słyszał.
W tym czasie, tłum pijany przechodząc krzyczał: Vivat Liga! śmierć hugonotom, na stos hugonotów!...
Kolasa zwróciła się na róg cmentarza Niewiniątek i znikła na ulicy Saint-Denis.
— Otóż tylu widziałem — mówił Chicot — kardynała Gwizyusza, księcia Mayenne, Henryka Walezyusza i Henryka króla Nawarry; jednego mi tylko brakuje, to jest: księcia Andegaweńskiego. Poszukajmy Franciszka IIT-go, chciałbym zobaczyć tego zacnego monarchę.
I skierował się ku kościołowi Ś-go Germana l’Auxerrois.
Nietylko Chicot szukał księcia Andegaweńskiego i niepokoił się o niego, Gwizyusze, oni także szukał go wszędzie, lecz nie byk szczęśliwsi od trefnisia.
Książę Andegaweński nie był człowiekiem, któryby się nierozsądnie narażał i zobaczymy później jakie powody skłaniały go do oddalenia się od przyjaciół.
Przez chwilę, Chicot sądził, że wynajdzie księcia na ulicy Bethisy, gdzie liczny tłum zgromadził się przed sklepem kupca winnego.
W tym tłumie Chicot poznał pana de Monsoreau.
— Aha! — rzekł — chart tutaj, to i lis niedaleko.
Chicot mylił się.
Pan de Monsoreau starał się ujmować wychodzących z szynku pijaków, a przedewszystkiom mówcę, który ich podniecał.
Mówcą tym był Gorenflot pijany.
Opowiadał on swoję podróż do Lyonu i pojedynek w zajeździe, z urojonym przez siebie hugonotem.
Gwizyusz, który z opowiadania poznawał Mikołaja Dawida, słuchał go z całą uwagą.
Ulicę Bethisy przepełniały tłumy.
Wielu szlachty przywiązało konie swojo do kółka, przybitego do słupa w środku ulicy.
Chicot wmieszał się w tłum i nadstawił uszu.
Gorenflot chwiejący się i czerwony, mówiący tylko przerywanemi wyrazami, siedział jeszcze na swoim Panurgu i był przedmiotem igraszki i wybadywań pana de Monsoreau.
Wyznania mnicha trwożyły gaskończyka? więcej jeszcze niż spotkanie króla Nawarry.
Widział nadchodzącą chwilę, w której Gorenflot wymieni jego nazwisko, coby rzecz całą wyjaśniło.
Nie tracąc więc chwili, odwiązał kilka koni od słupa, uderzył strzemionami i tym sposobem wprawiając w ruch, przymusił zgromadzonych do rozstąpienia się.
Gorenflot zląkł się o swojego Panurga, szlachta o konie i mantelzaki, a wielu o samych siebie.
Koło prysnęło tłum się rozproszył.
Krzyk: ogień! ogień!... — powtórzyło ze dwanaście głosów.
Chicot, jak strzała, przebiegł pomiędzy tłumem, zbliżył się do Gorenflota z iskrzącem oczyma, pochwycił Panurga za uzdeczkę i w przeciwną ciągnąc go stronę, odsunął od Gwizyusza.
Przestrzeń pomiędzy księciem a zakonnikiem, lud natychmiast zapełnił.
Chicot pociągnął mnicha, chwiejącego się na ośle, ku ścianie kostnicy kościoła świętego Germana l’Auxerrois i przytłoczył go do muru tak silnie, ze wyglądał jak płaskorzeźba.
— A! pijaku, a! poganinie — rzekł — więc wino nad przyjaźń przekładasz?
— Panie Chicot! — wyjąkał mnich.
— Jakto, ja ciebie żywiłem i poiłem hultaju, a ty mię teraz zdradzasz?
— Panie Chicot! — mówił mnich rozczulony.
— Rozgadujesz moje tajemnice, nędzniku.
— Mój przyjacielu!
— Milcz, jesteś zdrajcą i zasługujesz na karę.
Mnich, chociaż ogromny i silny, lecz osłabiony żalem i winem, chwiał się tylko w rękach Chicota.
Panurgus tylko stawiał opór przeciw krzywdzie swojego przyjaciela, wierzgając tylnemi nogami, za co Chicot kijem go porządnie okładał.
— Tak ciężko karzesz twojego przyjaciela — mruczał mnich.
— Przyjdzie i na ciebie kolej — odrzekł mu Chicot.
I kij trefnisia dotknął kościstych ramion Gorenflota.
— A! gdybym był trzeźwy! — mówił mnich z gniewem.
— Zapewne byłbyś się nie dał?
— Przyjacielu, zabijesz mnie.
— Kto kocha, ten karze.
— To lepiej wydrzej mi życie.
— Takbym powinien uczynić.
— O!... gdybym był trzeźwy — powtarzał mnich.
Chicot tak silne dawał dowody przywiązania, ze mnich aż jęczał.
— Teraz, hultaju — rzekł Chicot, przestając bić — idź spać pod „Róg obfitości.”
— Ja drogi przed sobą nie widzę — odpowiedział Gorenflot, zalewając się łzami.
— A! przecież — rzekł Chicot — cokolwiek wina z ciebie wypłynie i prędzej się wytrzeźwisz. Ale nie, ja jeszcze muszę ci służyć za przewodnika.
Chicot pociągnął osia, a Gorenflot, nie chcąc spaść, usiłował utrzymać środek ciężkości.
Przeszli most młynarski, ulicę Świętego Bartłomieja, mały most i weszli na ulicę Świętego Jakóba.
Dwóch chłopców od pana Bonhommet zeszli na dół i na rozkaz Chicota, zaprowadzili mnicha do gabinetu, którzy znają już czytelnicy.
— Stało się — rzekł Bonhommet, powracając do Chicota.
— Czy się położył? — zapytał gaskończyk.
— Nawet już chrapie.
— Wybornie; ale skoro się przebudzą nie mów mu, jakim się tu dostał sposobem; dobrze żeby myślał, iż od owej sławnej nocy jeszcze nie wyszedł od ciebie i żeby wszystko, co mu się przytrafiło, za sen uważał.
— Dobrze; ale panie Chicot, co się przytrafiło temu mnichowi?
— Wielkie nieszczęście; podobno w Lyonie pokłócił się z posłańcem od pana de Mayennc i zabił go.
— O! mój Boże! — zawołał gospodarz.
— Pan de Mayenne przysiągł, że go żywcem na pal wbić każę.
— Bądź pan spokojny, ja go od siebie nie puszczę.
— Wybornie. Teraz muszę księcia Andegaweńskiego poszukać.
I skierował się ku pałacowi Jego książęcej mości Franciszka Andegaweńskiego.
Chicot napróżno szukał księcia Andegaweńskiego po ulicach Paryża, podczas wieczoru Ligi.
Gwizyusz, jak sobie przypominamy, zachęcał księcia do wyjścia, lecz Franciszek długo się namyślał, a wiemy, że w roztropności węża przechodził.
Przecież, gdy interes wymagał, aby wszystko na własne oczy widział, postanowił przyjąć zaproszenie, lecz wyjść dobrą otoczony strażą.
Jak każdy lękający się przyzywa najpewniejszego obrońcę, tak książę Andegaweński postarał się o pana Bussy d’Amboise.
Porządnie musiał się lękać, skoro do tego uciekł się kroku, od czasu bowiem rozmowy z panem de Monsoreau, Bussy gniewał się, a Franciszek przeświadczony o swojem złem postąpieniu, spodziewał się obrazy i nie mógł na przyjaźń liczyć.
Z resztą,.Bussy, jak wszyscy jemu podobni, mniej odczuwał boleść, niż przyjemność.
Rzadko się trafia, aby człowiek nieustraszony w niebezpieczeństwach, zimny i obojętny w ogniu, nie ulegał z łatwością uczuciom przyjemnym.
Ci, którzy płaczą w obce kobiet, najczęściej są mężczyzn postrachem.
Bussy usypiał, że tak powiemy, w boleści.
Widział Dyanę przyjętą na dworze, jako hrabinę de Monsoreau i pomieszczoną przez królowę Ludwikę pomiędzy damami dworu; widział, jak tę piękność nieporównaną, tysiące spojrzeń ciekawych goni, a on właśnie tę piękność wydobył z grobu!
Przez cały wieczór gorejący wzrok trzymał utkwiony w młodą kobietę, która oczu podnieść nie śmiała, i jak każdy mężczyzna, kochający prawdziwie, Bussy zapomniał przeszłości. Marzył o niepodobieństwach, zapominając cierpień biednej Dyany, zmuszonej spuszczać oczy.
A przecież, powinna była w jego spojrzeniu czytać współczucie i boleść, w pośród figur obojętnych, otaczających ją dokoła.
— A!... — myślał Bussy — kobiety wtedy tylko są zręczne i śmiałe, kiedy potrzeba zwieść ojca, matkę, lub męża; a niezręczne i trwożliwe, gdy dług wdzięczności spłacić potrzeba; boją się okazać miłość, tak wielką nadają cenę swoim względom, że niczem dla nich przywieść do rozpaczy kochanka, niczem serce mu nawet zakrwawić. Dyana mogłaby powiedzieć szczerze: „Dzięki ci za to co dla mnie uczyniłeś, ale nie kocham cię wcale“.
Cios ten zabiłby mię, albo uleczył. Ale nie, ona pozwala się kochać, lecz bez nadziei; o! ja nie kocham, ja tę kobietę, nienawidzę!...
Oddalił się z sali królewskiej z sercem zakrwawionem.
W tej chwili Bussy nie był owym, na którego kobiety spoglądały miłośnie, a mężczyźni z bojaźnią.
Czoło miał pomarszczone, oko patrzące fałszywie a uśmiech nieszczery.
Wychodząc, przejrzał się w zwierciadle weneckiem i sam siebie nie poznał.
— Szalony!... — rzekł do siebie — dlaczegóż, gdy jedna zdradza, dla wszystkich mam być przykrym! Dlaczego, albo dla kogo mnie zdradza? Dla długiego szkieletu z oliwkową twarzą, któren ją strzeże spojrzeniami i którego ona udaje, że niewidzi. Gdybym chciał przecież, mógłbym go za. kilka minut mieć pod mojemi stopami i dziesięć cali szpady wbić mu w serce; gdybym chciał, mógłbym krwią jego zbroczyć tę piękną suknię, przybraną w kwiaty; gdybym chciał, mógłbym być, jeśli nie kochanym, to przynajmniej nienawidzonym. Wołałbym nienawiść jak obojętność. Ale to byłoby godnem Quelusa i Maugirona, gdyby oni kochać umieli. Lepiej być podobnym do owego bohatera w Plutarchu, Antiocha, którego podziwiałem w pierwszej młodości, który umarł z boleści nie wydawszy jednej skargi. Tak i ja będę milczał: ja, który walczyłem z najzręczniejszemu ludźmi tego wieku; ja, przed którym Crillon rozbrojony padł na kolana prosząc o życie; tak, potrafię być mężnym i przenieść wszelkie boleści, potrafię je stłumić sam w sobie. Jak Herkules zgniótł olbrzyma, Antea, nie pozwoliwszy mu nawet westchnąć do matki Nadziei, tak Bussemu nic trudnem nie będzie i wszystko co zechce dokaże.
Oderwał rękę od piersi, obtarł czoło z potu i powoli ku drzwiom zmierzał. Uśmiech igrał na ustach, na czole była pogoda, lecz w sercu burza straszliwa...
Spotkał księcia Andegaweńskiego; odwrócił twarz od niego, sądząc, że mimo najsilniejszych postanowień, uśmiechnąć się do niego nie zdoła; powitać nie potrafi księcia, który mienił się jego przyjacielem, a słowa nie umiał dotrzymać.
Książę przechodząc wymówił imię Bussego, lecz ton się nawet nie obejrzał.
Przyszedłszy do domu, położył szpadę na stole, zdjął płaszcz, usiadł na krześle i oparł się na poręczy.
Służący widząc go cierpiącym i sądząc, że pragnie spoczynku, oddalili się. Bussy jednak nie spał, lecz marzył.
Wiele upłynęło godzin nim spostrzegł, że w drugim rogu pokoju siedział jakiś mężczyzna nieruchomy i milczący, który bacznie patrzył na niego i prawdopodobnie pragnął z nim zacząć rozmowę.
Zimny dreszcz przeszedł Bussego, i gdy ów mężczyzna nie ruszył się, zadrżał i zwiesił głowę.
Wtedy dopiero siedzący powstał, zbliżył się do niego i rzekł z westchnieniem.
— Panie hrabio, ty masz gorączkę.
Hrabia wzniósł głowę i przemówił:
— A! to ty Remy.
— Tak hrabio, czekałem na ciebie.
— Tutaj, dlaczego?
— Pewny byłem iż powrócisz niebawem.
— Dzięki przyjacielu — odpowiedział Bussy, ściskając rękę młodzieńca.
Remy zatrzymał w dłoni te straszną prawicę, obecnie słabą jak ręka dziecięcia i przycisnął z uszanowaniem do serca.
— Chciąłbym wiedzieć — rzekł — czy pan hrabia chce tu pozostać, czy chce, aby go gorączka powaliła? Jeżeli zaś chcesz siły odzyskać, połóż się pan w łóżko i weź jaką przyjemną książkę, z którejbyś mógł zaczerpnąć mocy ducha.
Hrabia powinien był usłuchać i usłuchał.
W łóżku więc zastali go przyjaciele, przybyli z odwiedzinami.
Przez cały dzień następny Remy na chwilę nie opuścił swojego pana; jako lekarz duszy i ciała, podawał stosowne dla obojga lekarstwa.
Nazajutrz, kiedy Gwizyusz przybył do Luwru. Bussy spojrzał w około i nie ujrzał doktora.
— Strudził się!... — pomyślał — biedny chłopiec i on potrzebuje powietrza i słońca.
Prócz tego, może Gertruda na niego czekała, a chociaż to pokojowa... Pokojowa, która szczerze kocha, więcej warta niż największa pani, która zwodzi.
Dzień przeminął, a Remy się nie ukazał.
Bussy niecierpliwił się i pragnął go widzieć jak najprędzej.
— A!... — mówił — wierzyłem w wdzięczność i przyjaźń, lecz na przyszłość niczemu wierzyć nie będę.
Wieczorem, kiedy ulice poczęły się napełniać ludem i krzykiem, kiedy noc nie pozwalała rozróżnić przedmiotów w mieszkaniu, Bussy posłyszał w przedpokoju liczne i donośne głosy.
Służący pomieszany przybiegł do niego.
— Panie, książę Andegaweński.
— Proś niech wejdzie — odpowiedział Bussy nie otwierając oczów i myśląc, że jego pan, którego przestał kochać, troszczy się przecież o niego.
Książę wszedł; pokój Bussego był ciemny, bo serca zbolałe lubią ciemności, aby je zaludniać mogły widziadłami.
— Ciemno u ciebie, Bussy — rzekł książę.
Bussy milczał, bo słowa wyrzec nie zdołał.
— Czyś tak mocno chory, że mi nie odpowiadasz?... — zapytał książę.
— Bardzo chory — mruknął Bussy.
— Dla tego od dwóch dni nie byłeś u mnie?
— Dla tego, Mości książę.
Książę uderzony zwięzłością odpowiedzi, przeszedł się kilka razy po pokoju, spoglądając na rzeźby i różne ozdoby.
— Pięknie mieszkasz, rzekł.
Bussy nic nie odpowiedział.
— Panowie — rzekł książę do swoich dworzan — pozostańcie w bocznym pokoju, bo mój Bussy bardzo jest chory. Dla czego nie wezwano Mirona? Doktór królewski nie dobry jest dla Bussego?
Służący hrabiego potrząsł głową, co zauważył książę.
— Bussy, może masz jakie zmartwienie?... — zapytał Franciszek.
— Ja nie wiem — odpowiedział hrabia.
Książę, zbliżył się do niego jak kochanek, którego odpychają, a który tem więcej jest uprzedzający.
— Powiedz mi szczerze, mój Bussy.
— Cóź ci powiem, Mości książę.
— Może się na mnie gniewasz?... — dodał cicho.
— Ja gniewać! o co? przytem, czy na książąt gniewać się można?
Książę umilkł.
— Tracimy czas daremnie — rzekł Bussy — lepiej wprost przystąpić do rzeczy.
Książę spojrzał na Bussego.
— Potrzebujesz mnie, książę, wszak prawda?... — rzekł hrabia z ciężkością.
— A Bussy!
— Powtarzam, że mię potrzebujesz, Mości książę. Nie wierzę, abyś przez przyjaźń mię odwiedził, bo ty nie kochasz nikogo.
— Bussy! jak możesz mówić mi podobne rzeczy.
— Mów, Mości książę, czego żądasz odemnie? Gdy kto należy do księcia, a ten książę udaje przyjaźń, trzeba być zadowolonym i z udawania, i zrobić ofiarę, chociażby z życia.
Książę zarumienił się, lecz że było ciemno, nikt tego nie widział.
— Nic od ciebie nie chciałem — odpowiedział — bardzo się mylisz, sądząc odwiedziny moje interesownemi. Chciałbym, widząc cały Paryż w ruchu, przebiedz ulice i ciebie mieć za towarzysza.
Bussy spojrzał na księcia.
— Alboż nie ma Aurillego? — rzekł.
— To śpiewak.
— Mości książę, nie raz do ważnych używałeś go posług, prócz tego, słyszę wielu twoich dworzan brzękających szpadami po posadzce mego przedpokoju.
W tem lekko drzwi się odemknęły.
— Kto tam? — zapytał książę z dumą, obrażony, ze bez zapowiedzenia, ktoś wejść się poważył.
— Ja, Remy — odpowiedział Haudouin, zupełnie me zmięszany.
— Co za Remy? — zapytał książę.
— Remy, lekarz.
— Więcej, jak lekarz, bo mój przyjaciel — dodał hrabia.
— A! — rzekł książę obrażony.
— Czy wiesz — mówił Bussy — że Jego książęca mość żąda, abym wstał z łóżka?...
— Tak, i abyś mi towarzyszył.
— Nie możesz, hrabio... — zrobił uwagę Haudouin.
— Dlaczego? — zapytał Franciszek.
— Za zimno na dworze, Mości książę.
— Za zimno?... — powtórzył Franciszek, zdziwiony, że któśkolwiek śmie opór mu stawiać.
— Tak, za zimno, i ja, który odpowiadam za zdrowie pana Bussego, nie pozwalam mu wychodzić.
Bussy chciał podnieść się z łóżka, lecz ręka Remyego uścisnęła go znacząco.
— Dobrze — rzekł książę — skoro mu grozi niebezpieczeństwo, niechaj zostanie.
I książę postąpił ku drzwiom.
Bussy nie ruszył się.
Książę znowu powrócił do łóżka.
— Widzisz, Mości książę — rzekł Bussy — Hadouin mi zabrania.
— Powinieneś przywołać Mirona, to wielki lekarz.
— Mości książę — odparł Bussy — wolę lekarza przyjaciela, niż uczonego.
— Kiedy tak, bądź zdrów.
— Żegnam Waszą książęcą mość.
Książę wyszedł z trzaskiem.
Remy ścigał go oczyma i dopiero, kiedy wyszedł z pałacu, przystąpił do chorego.
— Teraz pan wstawaj — rzekł.
— A to na co?
— Przejść się ze mną; w pokoju za gorące.
— Wszak dopiero mówiłeś, że zimno na dworze.
— Jak książę wyszedł, ociepliło się.
— Kiedy tak...ł— mówii Bussy, podnosząc się.
— Powietrze będzie panu pomocnem.
— Nie rozumiem — rzekł Bussy.n
— Pan hrabia rie znasz także lekarstw, które przepisuję, a przecież je bierzesz; przechadzka z księciem Andegaweńskim byłaby niebezpieczna, a pomocną będzie z lekarzem. Czy mi pan nie ufasz?
— Dobrze, dobrze, kiedy tak chcesz.
— Tak trzeba.
Bussy się podniósł blady i drżący.
— Interesująca bladość!.. zajmujący chory!.. — rzekł Remy.
— Gdzież się udamy?...
— W miejsce, gdzie dziś próbowałem powietrza.
— A to powietrze?...
— Jest pomocne cierpiącym.
Bussy ubrał się.
— Kapelusz i szpadę — rzekł.
Wyszli obadwa.
Remy wziął chorego pod rękę, zwrócił się na lewo, po tem na ulicę Cequillière i szedł z nim aż do wałów miasta.
— To szczególniejsza! — rzekł Bussy — prowadzisz mię na bagna Grange-Batelière, i utrzymujesz, że tutaj powierzę zdrowe.
— Cierpliwości — odrzekł Remy — zwrócimy się na ulicę Pagevin, na prawo pozostawimy Breneuse i udamy się na Montmartre; zobaczysz, pani3 hrabio, jaka to piękna ulica!
— Alboż jej nie znam?
— Skoro znasz, nie będę tracił czasu na okazywanie jej piękności. Potem zaprowadzę pana na bardzo piękną uliczkę. Pójdź pan tylko...
W rzeczy samej, minąwszy bramę Montmartre, o dwieście kroków, Remy zwrócił się na prawo.
— Jak widzę, idziemy na powrót — rzekł Bussy.
— Bynajmniej. Jest to ulica Egypcienne, albo, jeżeli pan chcesz, Egipska; lud nazywa ją Gyssienne, a nie długo przybierze nazwisko Jussienne, albowiem ludy południowe lubią, wielu używać samogłosek. Pan musisz wiedzieć o tem, skoro byłeś w Polsce, gdzie czterech współgłosek używają, po sobie, co czyni język twardy.
— Prawda — odpowiedział Bussy — lecz ponieważ nie przyszliśmy tu uczyć się języków, powiedz mi gdzie idziemy?.
— Czy pan widzisz ten mały kościółek?... — rzekł Remy, nie odpowiadając na pytanie Bussego. — A co, jak pięknie cię wznosi ze swoją fasadą od ulicy i wieżą od ogrodu?... Założę się, że pan nigdy na niego nie zwracałeś uwagi.
— W rzeczy samej, nie znam go wcale.
Nietylko Bussy nie znał kościółka Maryi Egipcyanki, była to bowiem świątynia ludowa i znana pod nazwiskiem kaplicy Qocqheron.
— Wiedząc, jak się nazywa ten kościółek, i znając jego powierzchowność, wejdźmy wewnątrz aby obejrzeć szyby kolorowe w nawie, które godne są widzenia.
Bussy spojrzał na lekarza i widział, jak po jego ustach słodki przesuwał się uśmiech, co przekonało go, że młodzieniec inny miał cel prowadzenia do kościoła, oprócz pokazania szyb kolorowych, tem pewniej, że noc już zapadała, i dojrzeć ich nie było podobna.
Przecież niektóre przedmioty widzieć było można, albowiem chór był oświetlony.
Przedmiotami temi były, malowidła z XVI wieku, podobne włoskim, które dzięki łagodnemu klimatowi, pozostały tam jeszcze, u nas zaś, tak przez wilgoć, jak przez wandalizm, jednocześnie z wiarą, zniknęły.
Artysta z rozkazu Franciszka I-go, przedstawił na murze życie Maryi Egipcyanki.
W liczbie rozmaitych przedmiotów, należących do życia świętej, artysta mniej znający anatomię jak historyę, przedstawił ową przykrą chwilę, w której Marya nie mając czem zapłacić przewoźnika, sama się jemu w nagrodę oddaję.
Mimo czci dla nawróconej Maryi Egipcyanki, wielu znajdowało stosownem opuścić ten ustęp życia, albo go mniej naiwnie traktować.
Bussy spojrzał na Remyego, który z wielkiem zajęciem malowidłu się przypatrywał.
— Czy masz chęć obudzić we mue myśli anakreontyczue?... — zapytał. — Jeśli to było twoim zamiarem, omyliłeś się, i lepiej niedorostków byś tu sprowadził.
— Boże uchowaj... — odpowiedział Haudouin.
— A więc?...
— Trudno wyłupić oczy, dlatego, że się tu weszło.
— A zatem przyznaj, że jakiś inny miałeś zamiar.
— Bynajmniej.
— Kiedy tak, to idźmy.
Haudouin lekko za rękę przytrzymał Bussego.
— Ponieważ wszyscy wychodzą — rzekł po chwili — idźmy za niemu Bussy roztargniony i obojętny, skierował się ku drzwiom.
— Jakto!.. — zawołał Remy — pan chcesz wyjść, nie przeżegnawszy się wodą święconą?...
Bussy, posłuszny jak dziecię, udał się dc kropielnicy.
Remy korzystał z tej chwili, aby dać znak kobiecie, która zbliżyła się ku miejscu, gdzie stanął Bussy.
Kiedy hrabia wyciągnął rękę do kropielnicy, wyrobionej w kształcie muszli, trzymanej przez dwóch murzynów z czarnego marmuru, ręka czerwonawa i dość duża, jednak kobieca, umaczała palec w wodzie.
Bussy spojrzał w twarz kobiecie, cofnął się i zbladł, bo poznał Gertrudę osłoniętą czarną zasłoną.
Stał, zapomniawszy się przeżegnać, a Gertruda kłaniając się, przeszła około niego.
O dwa kroki za nią, szła kobieta starannie odziana płaszczem jedwabnym; kształty prześliczne tej niewiasty, dały poznać Bussemu, że tylko jedna jest taka na świecie.
Remy nic nie mówił, lecz patrzył; Bussy zrozumiał nareszcie, dlaczego wyprowadzono go z domu i zaciągnięto aż do kościoła Maryi Egipcyanki.
Udał się za tą kobietą, a Remy za nim.
Zabawną byłaby ta processya, z czterech złożona osób, idących za sobą w równej odległości, gdyby smutek i bladość dwóch z nich nie zdradzała cierpień.
Gertruda idąc naprzód, zwróciła się na ulicę Montmartre, zrobiła na niej kilka kroków i nagle zeszła na prawo, w przejście gdzie była brama otwarta.
Bussy wahał się.
— A co panie hrabio — rzekł Remy — czy chcesz, abym ci na pięty nastąpił?
Bussy szedł dalej.
Gertruda przeszła bramę, za nią jej pani.
Hauduoin parę wyrazów przemówił do przewodniczki, następnie poszedł z nią razem.
Była godzina siódma wieczorem pierwszych dni maja; powietrze ciepłe, wiosenne, drzewa okryły się już zielonością.
Bussy spojrzał na mały ogródek, pięćdziesiąt stóp zaledwie rozległy, otoczony wysokim murem, po którym piął się bluszcz i dzikie wino.
Lilie, zaledwie rozwite, roztaczały woń cudną, a młodzieniec odradzający się wobec pięknej i ukochanej przez siebie kobiety, zadrżał pomimo woli.
Pod jaśminową altaną stała drewniana ławeczka, przyparta do muru kościoła. Dyana usiadła na niej, spuściła oczy i trzymany goździk w zamyśleniu z liści obrywała.
Słowik ukryty w sąsiednim kasztanie, zaczął długą i melancholijną piosnkę, która niekiedy wysokiemi wystrzelała tonami.
Bussy został sam w ogrodzie z panią de Monsoreau, bo Gertruda i Remy oddalili się; zbliżył się do Dyany, a ona podniosła głowę.
— Panie hrabio — rzekła głosem bojaźliwym, każdy wybieg jest niegodnym. Zastając mię w kościele Maryi Egipcyanki, nie przypisuj tego trafowi...
— Nie, pani, Haudouin wyprowadził mię z domu, lecz nie wiedziałem w jakim celu.
— Wiem o tom — odpowiedziała Dyana, Remy przymusił cię panie, abyś wszedł do kościoła.
— Bynajmniej, tylko nie wiedziałem...
— Chciałeś pan powiedzieć — mówła Dyana wznosząc łzami zroszone oczy, że gdybyś wiedział po co cię Remy prowadzi, nie byłbyś przyszedł.
— A! pani!
— To byłoby słusznem, panie. Znakomitą wyświadczyłeś mi pan przysługę, a ja nawet nie podziękowałam ci za nią. Przebacz mi i...
— Pani...
Bussy zaciął się, będąc pomięszany; ani myśleć, ani wyrazów znaleźć nie zdołał.
— Chciałem ci panie dowieść — mówiła Dyana — że nie jestem niewdzięczną, ani nie zapominam o przysługach. Pan Remy był odemnie proszony, abym się z tobą panie widzieć mogła i przebacz mi, jeżeli krok ten znajdujesz niestosownym.
Bussy położył rękę na sercu.
— A! pani — rzekł — jak możesz tak myśleć.
Myśli zaczęły się porządkować w zbolałej głowie Busscgo, zdawało mu się, że przyjemne tchnienie wieczora zerwało mu pomrokę z oczów.
— Wiem — mówiła Dyana — więcej mająca siły jako przygotowana na widzenie się z Bussym, wiem ile pan miałeś przykrości w wypełnieniu zleceń moich. Znam całą twoję delikatność i umiem ją cenić. Osądź pan z tego, ile musiałam wycierpieć na samo wspomnienie, że nie znasz uczuć serca mojego.
— Pani, od trzech dni chorowałem.
— Wiem o tem — odpowiedziała Dyana, rumieniąc się — więcej od pana cierpiałam, bo pan Kemy mówił mi, albo raczej dał do zrozumienia, że...
— Że twoje zapomnienie pani, spowodowało chorobę. O! to prawda.
— Zatem, powinnam była to uczynić — rzekła pani Monsoreau. Widzę cię panie, dziękuję za twoje najlepsze chęci i dozgonną wdzięczność przyrzekam.
Bussy smutnie potrząsł głową, i nic nie odpowiedział.
— Czy pan wątpisz?... — zapytała Dyana.
— Pani — odparł Bussy — jak kto może, tak daje oznaki przychylności; wiedziałaś, że jestem, gdy byłaś przedstawioną na dworze, widziałaś mnie przed sobą, czułaś moje spojrzenia i oczów nie raczyłaś na mnie zwrócić; nie dałaś mi poznać niczem, że wiesz o mnie, że mnie poznajesz, że nawet pamiętasz.
Dyana tak smutnie spojrzała na Bussego, że ten uczuł się wzruszonym.
— Przebacz pani — rzekł po chwili, ty nie jesteś podobną do innych kobiet, a jednak postąpiłaś jak istota zwyczajna: to małżeństwo...
— Wiesz pan, jak mnie przymuszono do niego.
— Można było je zerwać.
— Niepodobna.
— Alboż nic panią nie upewniało, że człowiek pełen poświęcenia czuwa nad tobą?
Dyana spuściła oczy.
— Tegom się najbardziej lękała — rzekła.
— Otóż dla czego pani mnie poświęciłaś. O! pomyśl, czem dla mnie życie od chwili, kiedy do kogo innego należysz.
— Panie — rzekła hrabina z godnością — kobieta bez straty nie zmienia nazwiska, osobliwie gdy żyje dwóch ludzi: jeden, który jej daje nazwisko, drugi, którego się nazwiska wyrzeka.
— Więc pani przełożyłaś nazwisko Monsoreau?
— Czy tak pan sądzisz? Tem lepiej.
Oczy jej napełniły się łzami.
Bussy widząc jak głowa Dyany skłania się na piersi, postąpił ku niej.
— Zatem — rzekł — jestem tem, czem byłem. dawniej, to jest: obcym dla ciebie.
— Niestety!... — odpowiedziała Dyana.
— Twoje pani milczenie zanadto wymowne.
— Inaczej mówić nie mogę.
— Jest to następstwem przedstawienia się w Luwrze. Tam nie widziałaś mnie pani, tutaj nie mówisz do mnie.
— W Luwrze był przy mnie pan de Monsoreau, ustawicznie patrzył, a jest zazdrosny.
— Zazdrosny! Czegóż mu jeszcze potrzeba; posiadając szczęście, czegóż komu może zazdrościć?
— Mówię ci panie, że jest zazdrosny; od kilku dni uważał jakiegoś mężczyznę, przechodzącego koło nowego naszego mieszkania.
— Więc państwo opuścili dom przy ulicy świętego Antoniego?
— Jak to!.. — zawołała Dyana, uniesiona gwałtownem uczuciem — więc tym mężczyzną, nie pan byłeś?...
— Pani, od chwili, jak twój związek stał się wiadomym, od chwili, jak byłaś w Luwrze, jak na mnie spojrzeć nie chciałaś, gorączka mię trawi i konam; twój mąż nie może być o mnie zazdrosnym, bom się niepokazywał nawet.
— Jeżeli, panie hrabio, pragnąłeś mnie widzieć, podziękuj temu nieznajomemu, albowiem znając pana de Monsoreau, chciałam ci koniecznie powiedzieć: „Panie, nie narażaj się i nie czyń mnie nieszczęśliwą”.
— Uspokój się, pani, powtarzam, że to nie ja byłem.
— Teraz pozwól mi pan skończyć, co chciałam powiedzieć. Z obawy o tego człowieka, którego ja nie znam, ale który zapewne znany jest panu de Monsoreau, muszę opuścić Paryż, a ta rozmowa nasza jest ostatnią. Jutro wyjeżdżam do Meridor.
— Pani wyjeżdżasz! — zawołał Bussy.
— Nie ma innego środka uspokojenia pana de Monsoreau, innym sposobem i mojej nie odzyskam spokojności. Prócz tego, ja nie lubię Paryża, Luwru, dworu, zdaje mi się nawet, że całego świata nienawidzę. Chcę odosobnić się, powrócić do moich dziewiczych wspomnień, chcę odżyć przeszłością i odetchnąć na łonie pięknej natury. Mój ojciec towarzyszyć mi będzie; w domu, zastanę państwa de Saint-Luc, w których spodziewam się znaleźć pociechę. Żegnam cię, panie Bussy.
Bussy zakrył twarz rękami.
— Zatem dla mnie — rzekł — wszystko stracone.
— Co pan mówisz? ~~ zapytała Dyana, podnosząc się.
— Mówię pani, że człowiek, dla którego oddalasz się, który mię pozbawia rozkoszy oddychania jednym z tobą powietrzem, który mi ciebie usuwa z oczów, jest śmiertelnym moim nieprzyjacielem i chociażbym miał zginąć, nigdy mu tego nie przebaczę.
— Panie hrabio!...
— Nędznik!... — zawołał Bussy — więc mu niedosyć najpiękniejszą, najczystszą i najmilszą posiadać kobietę!.. Potwór, jeszcze jest zazdrosnym i chciałby świat cały pochłonąć.
— Uspokój się, hrabio — może on da się usprawiedliwić.
— Usprawiedliwić!... i ty pani, jego bierzesz w obronę?
— O, gdybyś pan wiedział... mówiła Dyana, zakrywając twarz rękami, aby Bussy nie dostrzegł rumieńca.
— Gdybym wiedział... o!.. ja wiem rzecz jednę, ale przykro ją wymienić, że on jest twoim mężem.
Na te wyrazy, młoda kobieta, dotykając gorącej ręki Bussego, uciekła lekka jak cień; znalazłszy Gertrudę, ujęła ją za rękę i wyszła śpiesznie, zanim Bussy zdołał spostrzedz, że jej już nie ma.
Westchnął i zachwiał się.
Przybył Remy, zatrzymał go w swoich objęciach i posadził na ławce, którą dopiero co opuściła Dyana.