Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom IV/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Aleksander Dumas (Ojciec).

PANI DE MONSOREAU
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.

TOM IV.

WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
11. ulica Mazowiecka 11.

1893.



Дозволено Цензурою.
Варшава, 19 Декабря 1892 года.




Rozdział I.
Jak d’Epernonowi podarto odzież i jak na niebiesko ufarbowano Schomberga.

Kiedy par la Hurière zgromadzał podpisy, a Chicot zajmował się Gorenflotem; kiedy Bussy wracał do życia w małym ogródku, pełnym woni, wspomnień i pieśni, Henryk III-ci, zły na to co widział w mieście, wyklinający kazania, które słyszał w kościołach, zawistny powitaniom, jakie odbierał książę Andegaweński, którego widział na ulicy Świętego Honoryusza z Gwizyuszem, Mayennem i szlachtą, dowodzoną przez pana de Monsoreau, Henryk, mówimy, powróci do Luwru z Maugironem i Quelusem.
Król, jak zazwyczaj, wyszedł z Luwru z czterema towarzyszami; lecz nie długo Schomberg i d’Epernon znudzeni złym humorem monarchy, a pragnący zabaw i przygód, korzystając z pierwszego tłoku, znikli na rogu ulicy Astruce, a król i dwaj pozostali przyjaciele, udali się przez ulicę Orleans.
Zaledwie sto kroków postąpili, aliści każdy z nich miał przygodę.
Epernon podłożył tubę pod nogi jednego mieszczanina, który się przewrócił, a Schomberg zerwał czepek kobiecie, którą sądził starą i brzydką, a ona była młodą i ładną.
Obadwa źle się wybrali w napastowaniu paryżan, zwykle cierpliwych; był to albowiem dzień gorączki, w którym igrać nie należy.
Mieszczanin przewrócony, podniósł się krzyczał: A! łotr, a! hultaj.
Kobieta znowu darła się na całe gardło: a! pieszczoch a! rozpustnik!
Co gorsza, mąż jej, farbiarz podżegnął przeciwko Schombergowi czeladź swoję,
Schomberg był zuch; przystanął i wziął się do szpady.
D’Epornon był roztropny i uciekł.
Henryk zupełnie nie troszczył się o swoich ulubieńców, bo wiedział, że jeden tęgie ma ręce, drugi tęgie nogi.
jakeśmy widzieli, poszedł dalej i powrócił nie długo do Luwru.
Wszedł do swojego gabinetu, usiadł na krześle i szukał przedmiotu, na któryby wywarł zły humor.
Maugiron bawił się z Narcyzem, wielkim chartem królewskim.
Quelus rozparł się na poduszkach i patrzył na króla.
— Nie żarty — rzekł król — sprawa ich postępuje, bo jak tygrysy, lub węże, to skaczą, to się czołgają.
— Najjaśniejszy panie — odezwał się Quelus — nic dziwnego; cóż chcesz, aby robili bracia, synowie i inni krewni królewscy?
— Jak się zdaje — odrzekł król — jesteś za polityką Idziego z lasu świętego Wawrzyńca.
Quelus poprawił poduszkę i tyłem się odwrócił.
— Jakże Maugiron, czy mam słuszność lub nie?
— Jakto! mają mnie uważać jak zwyczajnego monarchę, który boi się tylko o ulubionego kota?
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Maugiron, zawsze będący zdania Quelusa; skoro nie chcesz być zwyczajnym królem, bądź wielkim. Co u dyabła! Narcyz kiedy go ciągnąć za uszy, warczy; kiedy go udeptać kąsa.
— Co u licha, z psem mnie porównywasz!
— Bynajmniej, Najjaśniejszy panie. Mówię tylko, że Narcyz się broni, a ty nic nie mówisz, Najjaśniejszy panie.
I odwrócił się od Henryka.
— Otóż sam jestem — rzekł król — dalej moi przyjaciele, naigrawajcie się, śmiejcie, zabijcie nawet, bo tylko katów widzę w około siebie. A! Chicot, Chicot, gdzie jesteś?
— Tego nam tylko brakowało — odezwał się Quelus.
— Prawda — dodał Maugiron.
I zaczął pod nosem nucić piosneczkę łacińską, która tak się tłomaczy: „Znam cię złotko żeś pokrzywa”.
Henryk zmarszczył brwi, błyskawica gniewu zajaśniała w jego czarnych oczach i tym razem spojrzenie gniewne, padło na nadużywających łaski.
Osłabiony widać wstrzymaniem złości, usiadł znowu na krześle i zaczął małe szczeniątko głaskać.
W tej chwili, szybkie stąpanie dało się słyszeć w przedpokoju i Epernon ukazał się bez płaszcza i zwierzchniej sukni, w podartej kurtce.
Quelus i Maugiron odwrócili się, Narcyz szczekając, poskoczył ku niemu, jakby przyjaciół króla tylko po sukniach poznawał.
— Dla Boga!... — zawoła Henryk — a tobie co takiego?
— Najjaśniejszy panie — rzekł Maugiron — otóż tak obchodzą się z przyjaciółmi Waszej królewskiej mości.
— Któż cię tak uczęstował?... — zapytał król.
— Twój lud, Najjaśniejszy panie, albo raczej lud księcia Andegaweńskiego, który wołał: niech żyje Liga! niech żyje Gwizyusz! niech żyje Franciszek! wszyscy, prócz ciebie Najjaśniejszy panie.
— A cóżeś ludowi owemu uczynił.
— Ja, nic. Cóż jeden człowiek może ludowi uczynić? Poznali mię, jako przychylnego Waszej królewskiej mości i dosyć na tem.
— A Schomberg.
— Cóż Schomberg?
— Czemu nie przyszedł na twoję obronę?
— Miał co sam myśleć o sobie.
— Jakto?
— Zostawiłem go w rękach farbiarza, którego żonie zdarł czepek z głowy: właśnie pięciu, czy sześciu opadło go czeladzi.
— Na Boga! i tyś porzucił mojego Schomberga — rzekł Henryk podnosząc się — a więc ja pójdę mu na pomoc. Mogą powiedzieć, że przyjaciele opuścili Henryka, ale on nie zapomniał przyjaciół.
— Dzięki ci Najjaśniejszy panie — odezwał się głos za królem — ja sam wydobyłem się z biedy, ale nie bez trudności.
— A! Schomberg! Schomberg!... — zawołali ulubieńcy króla. Gdzież jesteś u licha?
— Alboż mnie nie widzicie?
W rzeczy samej, w ciemnej głębi gabinetu widać było postępującego nie człowieka, ale cień.
— Schomberg — mówił król — zkąd przybywasz i dla czego jesteś tego koloru?
Schomberg caluteńki, bez wyjątku był niebieski.
— Do szatana! zupełnie się teraz nic dziwię, że lud biegi za mną.
— Gdybyś był żółty, możnaby sądzić, że ze strachu, ale niebieski!
— Kiedy mię rzucili w stągiew, sądziłem że w wodzie wykapią, ale widzę, że to było indygo.
— Sami sobie szkodę zrobili — odezwał się Quelus ze śmiechem — najmniej za dwadzieścia talarów wyniosłeś im farby na sobie.
— Żartuj, żartuj; gdybyś był na mojem miejscu?...
— A ty nie skaleczyłeś którego?... — zapytał Maugiron.
— Zgubiłem sztylet sam nie wiem gdzie; zresztą, wiem tylko, że mię pochwycono, przeniesiono i rzucono w stągiew.
— A jakeś się z ich rąk wydostał?
— Musiałem użyć wybiegu.
— Co uczyniłeś?
— Krzyczałem: niech żyje Liga!
— Tak samo jak ja — odezwał się d’Epernon — tylko mnie kazali dodać i książę Andegaweński.
— I mnie kazali — rzekł Schomberg — ale tego nie dosyć.
— Jakto!.. — zapytał król i cóż takiego krzyczeć ci kazali?
— Więcej nic nie kazali, bo i tego było dosyć, ale kiedy krzyczałem: Niech żyje książę Andegaweński...
— I cóż?
— Proszę zgadnąć co się stało?
— Jakże mogę wiedzieć?
— Bussy mnie słyszał.
— Nie musiał nic rozumieć — zrobił uwagę Quelus.
— Ale jakto, musiał nie rozumieć? miałem nóż na gardle i byłem w stągwi.
— Jakto, i nie dał ci pomocy?... — zapytał Maugiron.
— On! widać miał także o czem myśleć, bo brakowało mu tylko skrzydeł, aby uleciał z ziemi.
— Więc może cię nie poznał?
— Dlaczego?
— Jeżeliś był już niebieski.
— A! prawda.
— To bardzo podobne do prawdy — rzekł Henryk — nie poznaję mojego poczciwego Schomberga.
— Mniejsza o to — rzekł młodzieniec, który nie próżno z niemieckiego ludu pochodził — przyjdzie czas, że się spotkamy, a ja w stągwi nie będę.
— Co do mnie — rzekł d’Epernon — ja bym się nie ze sługą, ale z panem rozmówił, jabym nie z Bussym, ale z księciem Andegaweńskim miał sprawę.
— Tak, tak, zapewne — rzekł Schomberg — nie mogąc nas sztyletami, zabija śmiesznością.
— Czy słyszałeś, Najjaśniejszy panie, jakie pochwały po ulicach śpiewano księciu Andegaweńskiemu? — zapytał Quelus i Maugiron.
— Dowodzą, że książę jest panem Paryża w tej chwili — rzekł Epernon — i przekonacie się, czy z wami lepiej będą się obchodzili.
— Braciszku!.. braciszku!. — mówił Henryk tonem groźby.
— Możesz to wielokrotnie, Najjaśniejszy panie, powtórzyć, a nic nie uczynisz stanowczego, — mówił Schomberg — jednak to pewna, że ten braciszek przewodzi spiskowi jakiemuś.
— Właśnie o tem mówiłem, kiedy wchodziłeś — odpowiedział król — ale oni nic mi nie odpowiedzieli, tylko wznieśli ramiona i spojrzeli po sobie.
— Myśmy wznieśli ramiona — odezwał się Maugiron — nie dlatego, aby spisku nie było, ale że go nie myślisz poskromić, Najjaśniejszy panie.
— A teraz ja ci radzę, Najjaśniejszy panie, — rzekł Quelus — abyś uciekał... Jutro niechybnie do Luwru przybędzie Gwizyusz i zażąda abyś mianował naczelnika Ligi, a ty, Najjaśniejszy panie, postawisz na czele księcia Andegaweńskiego, jak przyrzekłeś, a wtedy zależeć będziesz od jego łaski.
— Ale wy zemną pójdziecie?... — zapytał Henryk.
— Dobrze — odpowiedzieli jednozgodnie!
— Byłeś, Najjaśniejszy panie — rzekł d’Epernon — pozwolił mi się przebrać.
— Idź do mojej garderoby, a wszystko w niej znajdziesz — odpowiedział Henryk.
— Ja chciałbym się wykąpać — odezwał się Schomberg.
— Idź do mojej łaźni.
— Zatem Najjaśniejszy panie, możemy się spodziewać, że bez zemsty nie pozostanie obraza?
Król wyciągnął rękę na znak milczenia i spuściwszy głowę na piersi, zdawał się namyślać.
Po chwili rzekł:
— Quelus, dowiedz się, czy książę Andegaweński jest w Luwrze.
Quelus wyszedł, d’Epernon i Schomberg czekali niecierpliwie na odpowiedź, albowiem ich gorliwość przez niebezpieczeństwo ożywioną została.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Maugiron — więc zrobiłeś postanowienie?
— Zobaczysz — odparł król.
Quelus powrócił.
— Księcia jeszcze nie ma — rzekł.
— Brawo! — zawołał Quelus.
— Najjaśniejszy panie — mówił d’Epernon — za dziesięć minut powrócę.
— Ja zaś nie wiem kiedy, bo nie wiem, jak ta farba puści.
— Powracajcie jak można najśpieszniej — odpowiedział król.
— Wasza królewska mość sam zostaniesz? — zapytał Maugiron.
— Bynajmniej — odparł król — zostaje z Bogiem, którego będę błagał o pomyślność mojej sprawy.
— Proś, Najjaśniejszy panie — mówił Quelus.
— Amen — zakończył Maugiron.
Dwóch ulubieńców, mających trzymać straż, wyszło jednemi drzwiami; dwóch innych mających zmienić suknie, drugiemi.
Król, zostawszy sam, ukląkł.


Rozdział II.
Chicot coraz większej władzy nabiera.

Północ wybiła.
O tym czasie, zwykle zamykano bramy Luwru.
Król Henryk wyrachował, że książę musi powrócić do Luwru, obawiając się obudzić podejrzeń w umyśle brata.
Polecił zatem, aby bramy Luwru były otwarte do pierwszej.
O kwadrans na pierwszą, wszedł Quelus.
— Najjaśniejszy panie — rzekł — książę powrócił.
— Co robi Maugiron?
— Pozostał na straży, aby wiedzieć, czy znowu nie wyjdzie.
— Nie ma niebezpieczeństwa...
— Zatem... — rzekł Quelus.
— Daj mu pokój — mówił Henryk, niech śpi spokojnie. Czy jest kto u niego?
— Pan de Monsoreau i zwykli dworzanie.
— A pan de Bussy?
— Bussego nie ma.
— Dobrze — rzekł król, kontent, że jego bratu najlepszej nie dostaje obrony.
— Co król rozkaże? — zapytał Qaelus.
— Niech Sebombeig i d’Epernon śpieszą się; a uprzedzić pana de Monsoreau, iż chcę z nim mówić.
Quelus wykonał zlecenie, z ociąganiem jakie nadają nienawiść i chęć zemsty w jednem połączone sercu.
W pięć minut, Schomberg i d’Epernon weszli: jeden świeżo przebrany, drugi zupełnie wymyty; ma twarzy tylko niejakie pozostawały plamy, które według zdania łaziennika, po kilku kąpielach, miały zupełnie zniknąć.
Za dwoma ulubieńcami, ukazał się pan de Monsoreau.
— Kapitan gwardyi Waszej królewskiej mości objawił, że mię kazałeś przywołać, Najjaśniejszy panie — mówił, kłaniając, się wielki łowczy.
— Tak, panie, tak. Przechadzając się wieczorem, z blasku gwiazd i księżyca wnioskuję o pogodzie i chciałbym jutro urządzić polowanie. Teraz północ, wyjedz do Vincennes, objedz knieje, a jutro zapolujemy.
— Ale jak mi się zdaje, jutro Wasza królewska mość przyrzekłeś księciu Andegaweńskiemu i księciu Gwizyuszowi, wyznaczyć naczelnika Ligi.
— Cóż z tego — odparł król z dumą, na którą nie było co odpowiedzieć.
— Ale może czasu nie stanie?
— Czasu nigdy nie braknie, kto go umie używać. Dla tego mówię ci, wyjeżdżaj; jutro o dziesiątej, my będziemy gotowi do drogi. Quelus, albo Schomberg, niech otworzą bramy panu de Monsoreau i potem niech je natychmiast zamkną.
Wielki łowczy wyszedł ździwiony.
— Czy to fantazya króla?... — zapytał dworzan w przedpokoju.
— Zapewne — odpowiedzieli.
Pan de Monsoreau widząc, że nie ma co mówić, umilkł.
— Ho! ho!... — pomrukiwał patrząc na mieszkanie księcia Andegaweńskiego, to niedobrze pachnie dla Jego książęcej mości.
Lecz niepodobna było zawiadomić księcia; Quelus i Schomberg byli obecni, jeden z prawej drugi z lewej strony; pomyślał tedy, że ulubieńcy mieli szczególne względem niego rozkazy i dopiero, kiedy był za bramą, wpadł na myśl, że jego podejrzenia może były bezzasadne.
W dziesięć minut, Schomberg i Quelus powrócili do króla.
— Teraz — rzekł król — milczeć i niech wszyscy pójdą za mną.
— Gdzie?... — zapytał przezorny d’Epernon.
— Zobaczysz — odrzekł król.
— Idźmy — mówili ulubieńcy.
Czterej młodzieńcy opatrzyli szpady, zapięli płaszcze i szli za królem, który z lampą w ręku prowadził ich przez korytarz tajemny, znany już czytelnikom, do pokoju, który niegdyś zajmowała Małgorzata, a teraz książę Andegaweński.
Służący na korytarzu czuwał, lecz nim zdołał powstać, Henryk pochwycił go, kazał milczeć i oddał pod straż ulubieńców.
Król sam otworzył drzwi, prowadzące do sypialni księcia.
Książę kołysany marzeniami podnieconemi wypadkami wieczora, miał się już w łóżko położyć.
Widział się w myśli wynoszonym, a króla poniżonym.
Widział, jak lud paryzki uwielbia go, a ulubieńców króla lży i znieważa.
W długim zawodzie intryg swoich, nigdy nie doznał tyle powodzenia i nie miał większego do nadziei prawa.
Położył na stole list od Gwizyusza, przyniesiony przez pana de Monsoreau, w którym mu zalecano, aby nazajutrz był obecnym przy wstawaniu króla.
Książę nie potrzebował podobnego zalecenia, czekał bowiem niecierpliwie chwili swojego tryumfu.
Z zadziwieniem ujrzał tajemne drzwi otwierające się, zadrżał... tembardziej jeszcze, gdy króla zobaczył.
Henryk dawszy znak ulubieńcom, aby przy drzwiach zostali, zbliżył się do łóżka Franciszka z zmarszczonem czołem, i nie mówiąc i słowa.
— Najjaśniejszy panie — wybąkał książę — tak niespodziewane szczęście...
— Zatrważa cię nieprawdaż? Rozumiem; ale nie wstawaj, mój bracie.
— Pozwól, Najjaśniejszy panie — mówił książę, chcąc podnieść się i ukryć list, który dopiero co czytał.
— Czytałeś?... — zapytał król.
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Zapewne interesujący przedmiot, skoro cię o północy zajmował.
— Tak, Najjaśniejszy panie — odpowiedział z zimnym uśmiechem książę — nic ważnego.
— Wierzę bardzo, może jaki miłosny bilecik, lecz niepieczętują ogromną pieczęcią listów, które Irys, albo Merkury przynosi.
Książę list schował.
— Jaki ostrożny Franuś!... — rzekł król z uśmiechem podobnym do zgrzytu zębami.
Wysilił się jednak i przybrał minę spokojną.
— Wasza królewska mość chcesz zapewne ze mną pomówić?... — zapytał książę spoglądając na dworzan, których początek sceny radował.
— To, co ci mam powiedzieć — odrzekł król — nie potrzebuje być tajemnicą, dla tego panowie, proszę bliżej, król pozwala wam...
Książę wzniósł głowę.
— Najjaśniejszy panie — rzekł ze spojrzeniem nienawistnem i pełnem jadu, których człowiek od węża pożycza; zanim mi publicznie ubliżysz, winieneś wypowiedzieć gościnność w Luwrze, a nawet w moim własnym pałacu.
— Zapominasz — rzekł Henryk z ironią, że gdziekolwiek jesteś, jesteś moim poddanym, bo wiesz, że jestem królem.
— Najjaśniejszy panie, teraz jestem w Luwrze, u mojej matki.
— I matka jest u mnie — odpowiedział Henryk. Ale prędzej do dzieła; pokaz mi ten papier.
— Jaki?
— Ten, który czytałeś, ten który leżał na stole, a który przedemną ukryłeś.
— Rozważ, zastanów się, Najjaśniejszy panie.
— Nad czem?
— Że wymagasz rzeczy niestosownych, godnych twojego oficera, a nie mnie...
Król zbladł ze złości.
— Mówię ci, dawaj list.
— To list od kobiety.
— I kobiece listy widzieć można, czasem one bywają niebezpieczne.
— Mój bracie!
— List!...— zawołał król — albo go każę odebrać przemocą.
Książę wyskoczył z łóżka, w zamiarze rzucenia pisma w ogień.
— Ty tego bratu nie uczynisz — rzekł.
Henryk stanął pomiędzy nim a kominem.
— Nie bratu — rzekł — ale mojemu najmiększemu nieprzyjacielowi. Nie bratu, ale księciu Andegaweńskiemu, który całą noc biegał po Paryżu za Gwizyuszem; nie bratu, ale wspólnikowi spisków.
— Tym razem, myli się twoja policya.
— Wiem o tem, że te szpaki Lotaryngskie chcą zniszczyć lilie Francyi. Dawaj, albo...
Henryk postąpił ku księciu i położył mu rękę na ramiemu.
Franciszek czując na sobie rękę królewską i widząc groźne spojrzenia ulubieńców, upadł na kolana i krzyknął:
— Pomocy! pomocy! brat mnie chce zabić.
Wyrazy te wymówione z przestrachem, zrobiły wrażenie na królu i ugasiły gniew jego.
Pomyślał, że Franciszek mógł się lękać morderstwa i że w jego rodzinie, będącej już na wygaśnieniu, podobny przykład miał miejsce.
— Nie — rzekł — mylisz się bracie, król nic podobnego uczynić ci nie myśli, walczyłeś z nim i przyznaj, że jesteś pokonany. Wiesz, że król jest twoim panem, a jeżeliś nie wiedział pierwej, źle to z twojej strony. Teraz możesz to głośno powtórzyć.
— Powtarzam — mówił książę.
— A zatem, król rozkazuje ci list oddać.
Książę upuścił papier.
Król podniósł go i schował.
— Czy wszystko już Najjaśniejszy panie?... — zapytał książę z dzikiem wejrzeniem.
— Nie — odpowiedziały Henryk. Dopóki podejrzenia moje zupełnie się nie rozproszą, musisz pozostać w swojem mieszkaniu. Wygodne ono, familijne i zupełnie na więzienie nie wygląda. Towarzystwo będziesz miał dobre, bo ci panowie pozostają przy tobie, a jutro rano szwajcarowie ich zmienią.
— A moich przyjaciół, czy będę mógł widywać?
— Kogo nazywasz przyjaciółmi?
— Pana de Monsoreau, Ribeiraca, Antragueta i Bussego.
— Nie wspominaj o nim...
— Czy on miał nieszczęście nie podobać się Waszej królewskiej mości?
— Nic inaczej.
— Kiedy?
— Zawsze, tej nocy zaś osobliwie.
— Tej nocy! i cóż on uczynił?
— Ubliżył mi.
— Tobie, Najjaśniejszy panie?
— Tak, mnie i moim przyjaciołom, to wszystko jedno.
— Bussy ubliżył dzisiaj Waszej królewskiej mości? to niepodoba.
— Ja wiem, co mówię.
— Najjaśniejszy panie! — zawołał książę, z przekonaniem — Bussy nie wychodzi od dwóch dni, Bussy chory, gorączką trawiony.
Król zwrócił się do Schomberga.
— Chyba chory na ulicy Coquillière — rzekł młody człowiek.
— Kto ci o tem powiedział, że Bussy był na ulicy Coquillière?
— Widziałem go.
— Ty go widziałeś?
— Zdrowym, wesołym, nawet szczęśliwym, w towarzystwie owego doktora Remy, który jest zarazem jego koniuszym i lekarzem.
— Nie pojmuję — rzekł książę — dzisiaj wieczór, widziałem Bussego w łóżku.
— Bussy będzie wraz z innymi ukarany, jak się rzecz cala wyjaśni — rzekł król.
Książę sądząc, że cały gniew króla spadnie na Bussego, nie bronił go więcej.
— Jeżeli Bussy nie chciał iść ze mną — powiedział — a sam wychodził — musiał mieć złe zamiary, przeciwne moim, bo ja pragnę poświęcić się Waszej królewskiej mości.
— Czy słyszycie, panowie! Mój brat powiada, że żadnych rozkazów nie dawał Bussemu.
— Tem lepiej — odezwał się Schomberg.
— Dlaczego lepiej?
— Bo nam Wasza królewska mość pozwoli z nim postąpić, jak nam się będzie podobało.
— Dobrzej dobrze, później zobaczymy, powiedział Henryk. — Panowie, polecam waszym staraniom mojego brata, pamiętajcie, że on pierwszym jest po mnie.
— Bądź spokojny, Najjaśniejszy panie — odrzekł Quelus z wyrazem, na który zadrżał książę — wiemy, co winniśmy Jego książęcej mości.
— Zegnam was — rzekł Henryk.
— Najjaśniejszy panie! — zawołał książę Andegaweński, strwożony oddaleniem się króla — więc naprawdę jestem uwięziony! jakto! nie wolno mi wychodzić, ani przyjmować moich przyjaciół?
Wspomnienie o jutrze przyszło mu na myśl, jutro albowiem, miał się widzieć z Gwizyuszom.
— Najjaśniejszy panie — mówił dalej — pozwól mi być przy sobie, wszak tam mogę być więźniem, tak samo jak gdzieindziej.
Właśnie król miał dać zezwolenie, gdy jego uwaga zwróconą została na osobę wysoką, która przy drzwiach wyciągała ręce i przeczącemi znakami odwodziła go, od tego kroku.
Był to Chicot.
— Nie — rzekł Henryk — tutaj ci bardzo dobrze.
— Najjaśniejszy panie... — mówił książę prosząco.
— Skoro taka jest wola królewska, powinieneś się do niej stosować — odpowiedział Henryk z dumą, która księciu zupełnie odebrała odwagę.
— A co, nie mówiłem, co mogę? — pomruknął Chicot.


Rozdział III.
Jak Chicot odwiedził Bussego i co z tego wynikło.

Nazajutrz, około dziewiątej rano, Bussy jadł śniadanie z lekarzem Kemy, który mu przepisywał wzmacniające potrawy.
Rozmawiali oni o wypadkach wczorajszych£ a Remy niekiedy przywodził legendy o Maryi Egipcyance.
— Powiedz mi, Remy — zapytał nagle Bussy — czy nie wiesz, kto to był ten młody człowiek, którego skąpano w stągwi, przy ulicy Cuquillière?
— Siedziałem, ale nie mogę sobie przypomnieć nazwiska...
— Nie poznałeś go?
— Cały był niebieski.
— Powinienem był obronić go, jest to obowiązek rycerza, lecz zanadto sam byłem zatrudniony.
— Jeżeliśmy go nie poznali — rzekł Haudouin — to on pewnie wie, co my za jedni, bo patrzył za nami i groził pięścią.
— Czyś pewny tego?
— Że patrzył, to pewna; żeby zaś groził, za to ręczyć nie mogę — odrzekł Remy, znając drażliwy charakter Bussego.
— Trzeba się dowiedzieć, co to za jeden, bo płazem nie zwykłem puszczać obrazy.
— Czekaj pan, czekaj — zawołał Haudouin. Zdaje mi się, że go znam.
— Jakto?
— Słyszałem jak klął.
— Któżby nie klął w podobnym zdarzeniu.
— Ale on klął po niemiecku.
— To Schomberg.
— Tak, tak, to on sam.
— Kiedy tak, przygotuj twoje maści.
— A to na co?
— Bo albo on, albo ja będę ich potrzebował.
— Nie sądzę, abyś pan będąc zdrów i szczęśliwy, dał siebie zabić. Sądzę, że Marya Egipcyanka będzie nas miała w swojej opiece.
— Przeciwnie, mój Remy; w tym względzie, nie znasz mię zupełnie. Daję ci słowo; nigdy się nie biłem chętnie, ilekroć znaczną sumę przegrałem, ilekroć odkryłem zdradę kochanki, lub kiedy miałem sobie co do wyrzucenia. Lecz ilekroć kieska moja jest pełna, serce swobodne i sumienie czyste, idę śmiało, bo pewny jestem siebie. Czytam w oczach mojego przeciwnika i powalam go. Dzisiaj biłbym się przecudownie, bo dzięki tobie, jestem szczęśliwy.
— Za chwilę — rzekł Haudouin — pozbędziesz się pan tego szczęścia. Pewna piękna pani zaleciła cię moim staraniom, mówiąc, że jej winieneś życie i nie masz prawa niem rozporządzać.
— Dobry Remy — rzekł Bussy nurzając się w marzeniach, które pozwalają rozkochanemu wszystko widzieć i słyszeć, w jakiś cudownych barwach i melodyjnych tonach.
— Pan mię nazywasz dobrym Remy, bo mu dałem sposobność widzieć panią de Monsoreau: ale wspomnij pan, że masz się z nią rozsiać i to niezadługo.
— Co takiego?... — odezwał się ocucony Bussy — nie żartuj Haudouin.
— Wcale nie żartuję; wszak pan wiesz, że wyjeżdża do Anjou, ja także rozstanę się z Gertrudą.
Bussy uśmiechnął się.
— Kochasz ją zatem?
— Tak sądzę. Żebyś pan wiedział, jak ona mnie bije.
— I ty pozwalasz?
— Zmusiła mię, abym jej zrobił maść na wygubienie plam niebieskich.
— Zróbże tej maści jak najwięcej dla Schomberga.
— Dajmy mu pokój; niech on się sam obmyje.
— Powróćmy do pani de Monsoreau, albo raczej do Dyany de Meridor, bo sam wiesz...
— O! mój Boże!
— Kiedyż tam pojedziemy?
— Jak można najpóźniej.
— A to dla czego?
— Najprzód, w Paryżu jest książę Andegaweński, który się mięsza w sprawki, z jakich bez pańskiej nie wybrnie pomocy.
— Dalej?
— Dalej, pan de Monsoreau, który z łaski boskiej niczego się nie domyśla, gdy
by ciebie nie widział w Paryżu, mógłby mieć podejrzenie... — Niech sobie ma...
— Tak, to rzecz nie małej wagi. Ja biorę na siebie leczyć pana z ran w pojedynkach, bo sobie ciężkich zrobić nie pozwolisz; lecz nie zaręczam za sztylet, a mianowicie sztylet zazdrosnego męża. Pamiętasz pan biednego de Saint-Megrin, którego zabił przyjaciel kochanego Gwizyusza?
— Cóż poradzisz, jeżeli mojem przeznaczeniem jest, aby mię Monsoreau zabił?
— Co?
— Więc mię zabije.
— A potem pani de Monsoreau na prawdę będzie jego żoną, a ty panie z boleścią na to będziesz patrzył z wysoka i nic nie podołasz, bo nie będziesz miał ciała.
— Masz słuszność, lepiej żyć.
— To nie dosyć; ale także dobrzeby mojej rady posłuchać. Wierzaj hrabio, dobrze jest być grzecznym dla pana de Monsoreau; on niekiedy zazdrośnym jest o księcia Andegaweńskiego, bo wtedy, gdy chorowałeś, d’Aurilly chodził pod oknami jego mieszkania. Udaj pan, że jesteś mu przychylny, że nie znasz nawet jego żony, a on ciebie jak Scypiona będzie uwielbiał.
— Masz słuszność — rzekł Bussy. Muszę oswoić niedźwiedzia, to będzie śmieszne, nieprawdaż?
W tej chwili, zapukano do drzwi i dwaj biesiadnicy umilkli.
— Kto tam?... — zapytał Bussy.
— Jakiś pan chce mówić z panem hrabią paź odpowiedział.
— Ze mną? tak rano!
— Jakiś pan ubrany w zielony aksamit i pończochy czerwone: nieco śmieszny, ale zdaje się dobry człowiek.
— Czy nie Schomberg!... — pomyślał Bussy.
— Wysoki bardzo...
— To może de Monsoreau.
— Poczciwie wygląda.
— To ani ten, ani ów, proś niech wejdzie.
Zapowiedziany gość, w tej chwili się ukazał.
— A! mój Boże — zawołał Bussy powstając. Pan Chicot.
Remy oddalił się.
— Ja sam panie hrabio — odpowiedział gaskończyk.
Spojrzenie Bussego, chociaż słowa nie wyrzekł, zdało się mówić, po coś przyszedł tutaj, mój panie?
Dla tego Chicot pierwszy zaczął:
— Przyszedłem panie hrabio, jednę rzecz ci zaproponować.
— Mów panie Chicot — odrzekł Bussy nieco zdziwiony.
— Co mi dasz hrabio, jeśli ci zrobię przysługę?
— To zależy od jej ważności — odparł z lekceważeniem Bussy.
Gaskończyk zdawał się na to nie zważać.
— Panie — rzekł siadając i zakładając nogę na nogę, widzę, że mię siedzieć nawet prosić nie raczysz.
Bussy się zarumienił.
— Jest to początek nagrody, którą mam za moję przysługę otrzymać.
Bussy nic nie odpowiedział.
— Panie, czy znasz Ligę?
— Słyszałem o niej — odpowiedział Bussy, zaczynając zwracać uwagę na to, co mówił Chicot.
— Musisz zatem wiedzieć, że to jest chrześciański związek, w celu wytępienia braci naszych, hugonotów.
— Czy należysz do niej?
— Ja?
— Powiedz: tak, albo nie.
— Zadziwia mnie to pytanie.
— Pytałem, czy należysz do Ligi?
— Panie Chicot — odrzekł Bussy — ponieważ nie lubię pytań, których nie rozumiem znaczenia, racz więc zmienić przedmiot rozmowy.
Pozwól przytem powiedzieć, że nie lubiąc pytań, nie lubię i pytających.
— Wybornie. Przyzwoitość, zawsze jest przyzwoitą, jak mówi pan de Monsoreau, kiedy jest w dobrym humorze.
Na nazwisko Monsoreau, Bussy znowu natężył uwagę.
— Co u licha!... — rzekł — czyżby Chicota na szpiegi do mnie przysłano?
I dodał głośno.
— Dalej, panie Chicot, nie mamy czasu.
— „Optime”, w krótkim czasie wiele można powiedzieć; powiem ci więc co mogłem bez pytania mówić, bo skoro książę Andegaweński należy do Ligi i ty w niej będziesz.
— Książę Andegaweński! kto panu o tem powiedział?
— On sam, mówiąc do mnie, jak mówią i piszą prawnicy, których wzorem był pan Mikołaj Dawid, owa pochodnia forum paryskiego, która zgasła, niewiedzieć z czyjego podmuchu; pojmujesz więc, że skoro książę Andegaweński należy do Ligi i ty być w niej musisz, bo jesteś jego prawą ręką.
— I cóż z tego?
— Skoro jesteś lub będziesz, ten sam cię los spotka, co księcia.
— A z nim co się stało?
— Panie — rzekł Chicot przybierając minę Bussego, nie lubię pytań i pytających: niechaj więc z tobą tak postąpią, jak postąpiono z twoim panem.
— Panie Chicot — mówił Bussy z uśmiechem przepraszającym — mów, proszę cię, gdzie jest książę?
— W więzieniu.
— Gdzie?
— W swoim pokoju. Czterech moich przyjaciół strzeże go: Schomberg, wczoraj, jak wiesz umalowany na niebiesko, pan d’Epernon żółty ze strachu, Quelus czerwony z gniewu i Maugiron blady z nudów. To śliczny widok! osobliwie, że książę zielenieje i w Luwrze będziemy mieli tęczę.
— Zatem sądzisz, że jestem w niebezpieczeństwie?
— Tak, sądzę nawet, że już wysłano, aby cię uwięzić.
Bussy zadrżał.
— Czy lubisz Bastyllię, panie de Bussy? To miejsce doskonałe do dumań a pan Wawrzeniec Testu, gubernator, doskonałą ma kuchnię dla swoich gołąbków!
— Mnie mają zamknąć w Bastylli?... — zawołał Bussy.
— Na honor, muszę mieć coś w kieszeni, co wygląda jak rozkaz zaprowadzenia cię tam. Czy chcesz widzieć?
Wyjął z kieszeni formalny rozkaz królewski pochwycenia, gdziekolwiekby się znajdował Ludwika de Clermont, Bussy d’Amboisse.
— Redakcya pana de Quelus — rzekł Chicot — doskonale napisane!
— Zatem — zawołał Bussy — prawdziwą ronisz mi przysługę?
— Tak sądzę.
— Panie — rzekł Bussy — zaklinam cię, powiedz mi szczerze, co to znaczy, bo wiem, że kochasz króla, a król mnie nie lubi.
— Panie hrabio — odparł Chicot powstając — co czynię, czynię dla twego ocalenia; myśl o mnie, jak ci się podoba.
— Za cóż tyle przychylności?
— Zapomniałeś pan, żem żądał nagrody.
— Prawda.
— A więc?
— Z największą chęcią.
— Zrobisz to, o co cię będę prosił, dziś, albo jutro.
— Na honor, wszystko.
— Dosyć. Teraz siadaj na konia i uciekaj, ja zaniosę rozkaz do kogo należy.
— Czy nie masz polecenia, abyś mnie sam ujął?..
— Za kogóż mnie pan bierzesz?... ja jestem szlachcicem.
— Ale opuszczać swojego pana.
— Nie troszcz się o to, on cię dawno opuścił.
— Poczciwym jesteś człowiekiem, panie Chicot.
— Wiem o tem — odpowiedział gąskoczńyk.
Bussy przywołał Remyego, któremu oddając sprawiedliwość, przyznać należy, że słuchał podedrzwiami.
— Remy — rzekł Bussy — każ przygotować konie.
— Osiodłane — odpowiedział Remy spokojnie.
— Panie — rzekł Chicot — ten młodzieniec wiele ma rozumu.
— Wiem o tem — odrzekł Remy.
Bussy wziąwszy kilka rulonów monety, napełnił nią kieszenie Chicota i Remyego.
Poczem pożegnawszy trefnisia, chciał się oddalić.
— Za pozwoleniem — rzekł Chicot — będę obecnym przy twoim odjeździe.
Zeszedł z Bussym aż do stajni, gdzie w rzeczy samej stały konie przygotowane.
— Gdzie pojedziemy? — rzekł Remy, biorąc cugle do ręki.
— Ale... — odpowiedział Bussy, jakby się wahał.
— A co pan mówisz o Normandyi?.. — odezwał się Chicot, który jako znawca, oglądał konie.
— Nie, to za blisko — odparł Bussy. — A co o Flandryi.
— Za daleko.
— Zapewnie do Anjou, panie hrabio?
— Tak, do Anjou — odpowiedział Bussy, rumieniąc się.
— Skoro wybrałeś pan miejsce i masz wyjeżdżać... — mówił Chicot.
— Natychmiast.
— Zatem, żegnam cię.
Chicot oddalił się poważnym krokiem, obijając mury długim swoim rapirem.
— To przeznaczenie! — rzekł Remy.
— Dalej w drogę! — zawołał Bussy — może ich dościgniemy.
— Taką rzeczą — mówił Haudouin — pomagając mu, odejmujesz całą zasługę przeznaczeniu...
I pojechali.


Rozdział IV.
Szachy Chicota, bilboket Quelusa i tuba Schomberga.

Mimo powierzchownej obojętności, Chicot uradowany powracał do Luwru.
Potrójnie był zadowolony, że Bussemu wyświadczył przysługę; naprzód, że przeszkodził intrydze; powtóre, że króla postawił w możności zrobienia stanowczego kroku, w ostatku, że zyskał wdzięczność Bussego.
W rzeczy samej, znając głowę i serce Bussego, wiedząc o przewrotności Gwizyuszów, lękać się było potrzeba burzy.
Wszystko, czego się król obawiał, wszystko co Chicot przewidział, spełniło się.
Gwizyusz przyjąwszy rano u siebie pierwsze osoby Ligi, z których każda przyniosła mu listy spisane po placach, szynkach i świątyniach, przyrzekłszy im, że król zanominuje naczelnika, w końcu, odbywszy naradę z kardynałem i panem de Mayenne, udał się do księcia Andegaweńskiego, z którym się rozstał w wieczór.
Chicot spodziewał się tych odwiedzin; wyszedłszy więc od Bussego, udał się ku placowi d’Alençon, leżącemu przy ulicach Hautefille i świętego Andrzeja.
Zaledwie tam kwadrans czekał, gdy ujrzał wychodzącego tego właśnie, którego pragnął widzieć.
Chicot ukrył się przy rogu ulicy Cmentarnej a książę Gwizyusz nie widział go wcale.
Gwizyusz zastał pierwszego lokaja księcia niespokojnym, że pana nie widać, lecz nie wiedzącego zupełnie, że on w Luwrze na noc pozostał.
Zapytał, czy w nieobecności księcia nie może mówić z Aurillym: lokaj odpowiedział, że ten dworzanin znajduje się w gabinecie księcia i że nic nie przeszkadza, aby się z nim rozmówić.
Aurilly lutnista i powiernik księcia, powinien był wiedzieć, gdzie się jego pan znajduje; lecz równie niespokojny jak lokaj, usiadł z lutnią przy oknie i patrzył, czy książę nie powraca.
Trzykroć posyłano do Luwru i przyniesiono wreszcie odpowiedź, że książę późno powrócił i śpi jeszcze.
Gwizyusz zapytał Auryllego o księcia.
Aurilly rozłączył się wczoraj z księciem na rogu ulicy Arbre-Sec.
Z powodu tłumu otaczającego hotel pod „Gwiazdą” i niemogąc znaleźć pana, postanowił czekać w pałacu d’Alençon nie wiedząc, że książę ma się udać do Luwru.
Odpowiedział więc Gwizyuszowi, że potrzykroć posyłał do Luwru i jaką otrzymał ztamtąd wiadomość.
— O jedenastej śpi!... — mówił książę — to niepodobna; sam król wstaje o tej godzinie. Aurilly, idź do Luwru.
— Myślałem o tem; lecz boję się czy sen nie jest wymówką, albo czy książę nie ma tam jakiego ważnego interesu.
— Słuchaj Aurilly — mówi! Gwizyusz — Franciszek wie, co czyni i radzę ci bez obawy, idź do Luwru, a znajdziesz go.
— Pójdę; ale co mam mu powiedzieć?
— Powiesz, że zgromadzenie? w Luwrze miało być o drugiej, a my pierwej mieliśmy się widzieć. Rozumiesz Aurilly — mówił Gwizyusz, w chwili kiedy król ma zanominować naczelnika Ligi — do snu wcale nie pora.
— Dobrze, będę prosił księcia, aby tu przyszedł.
— Czekam go niecierpliwie, bo chwili nie ma do stracenia.
Tymczasem każę szukać Bussego.
— A gdybym nie zastał księcia, co mam czynić?
— Jeśli nie zastaniesz, udaj że go wcale nie szukasz. Czy tak, czy owak o drugiej godzinie będę w Luwrze.
Aurilly ukłonił się i wyszedł.
Chicot widział go wychodzącego, odgadł przyczynę.
Gdyby Gwizyusz dowiedział się o zatrzymaniu księcia, wszystko byłoby stracone, albo przynajmniej sprawaby się zawikłała.
Widział, że Ąurilly udaje się ku mostowi świętego Michała i dla tego z całym pośpiechem poszedł przez ulicę świętego Andrzeja, pod Nesle, przeszedł Sekwanę i wyprzedził dworzanina Franciszka.
My udamy się za Aurillym, który jest świadkiem ważnych wypadków.
Przybywszy do Luwru, zastał go cichym i spokojnym, rozmawiał naprzód z oficerem służbowym, figura nader ważna dla szukających nowin.
Oficer był w dobrym humorze, bo król dzisiaj wstał wesół.
Aurilly od oficera przeszedł do odźwiernego.
Odźwierny przeglądał ubiory służących i nowe rozdawał im halabardy.
Rozmawiał on z Aurillym o pogodzie i słocie, z czego dworzanin wniósł o stanie polityczne] atmosfery.
Skutkiem tej rozmowy, Aurilly wielkiemi wschodami udał się do księcia, liczne oddając pokłony służbie rozproszonej po przedpokojach.
Przy drzwiach księcia, zastał siedzącego Chicota.
Chicot sam grał w szachy i zdawał się być mocno zajęty kombinacyami gry.
Skoro Aurilly chciał przejść, Chicot zatamował mu drogę swojemi długiemi nogami.
Musiał więc trącić go po ramieniu.
— A! to ty panie Aurilly — rzekł Chicot.
— Co tutaj robisz, panie Chicot?
— Jak widzisz, gram w szachy.
— Sam?
— Uczę się, a ty czy grasz?
— Słabo.
— Wierzę, pan jesteś muzykiem, a sztuka wymaga wiele pracy i czasu.
— To posunięcie zdaje mi się bardzo ważne.
— Bardzo — niespokojny jestem o króla.
Wiesz panie Aurilly, w szachach król jest bardzo niedołężny figury, która nie ma własnej woli, której krok postąpić i cofnąć się wolno; otaczają ją zwinne koniki, liczne pieszki, które jeśli źle bronią, biada królowi! Prawda, król ma także i laufra; lecz jeżeli i ten źle się uwija i sam zginie i króla nie ocali. Otóż mojego króla takie jest położenie.
— Dlaczego, panie Chicot tutaj przyszedłeś w szachy się uczyć?
— Bo czekam na pana Quelusa, który jest tam.
— U księcia?
— Nie inaczej.
Aurilly zdziwił się.
W czasie rozmowy, Chicot zrobił lutniście wolne przejście, ale wysunął się na korytarz tak, aby posłaniec Gwizyusza był pomiędzy nim a drzwiami.
Aurilly wahał się otworzyć.
— Cóż pan Quelus robi u księcia?... — zapytał — nie wiedziałem, że w takiej żyją przyjaźni.
— Ciszej!... — rzekł Chicot z miną tajemniczą.
Następnie wziąwszy szachownicę w rękę, przechylił się ku uszom Aurilego.
— Przeprasza księcia — mówił — za małą sprzeczkę, jaką miał z nim wczoraj.
— Doprawdy?
— Król tego żądał; wszak wiesz jak teraz bracia dobrze są z sobą. Król nie mógł znieść uchybienia Quelusa i musiał się panicz upokorzyć.
— Doprawdy?
— A! panie Aurilly, mnie się zdaje, że w złotym wieku żyjemy; Luwr nie długo będzie Arkadyą, a obadwaj bracia „Arcades ambo”... A! przepraszam panie Aurilly, zawsze zapominam, że jesteś muzykiem.
Aurilly uśmiechnął się i wszedł do przedpokoju, tak mocno drzwi otwierając, że Chicot mógł się oczami z Quelusem rozmówić.
Quelus bardzo grzecznie pozdrowił Aurillego. Ulubieniec króla bawił się pięknem cackiem, nazwanem „bilboket“.
— Brawo! panie Quelus — rzekł Aurilly, widząc zręczność pierwszego.
— A!.. — odparł Quelus — gdybym ja tak grał w bilboket, jak ty grasz na lutni!
— Gdybyś się pan tak długo nim bawił, jak ja pracuję nad moim instrumentem, przeszedłbyś mnie jeszcze. Gdzie jest książę?... czy pan z nim dziś jeszcze nie mówiłeś?...
— Mówiłem, ale teraz Schomberg mię zastąpił.
— Schomberg!... — rzekł źdzwiony Aurilly.
— Jest tutaj... król tak wszystko urządził. Wejdź, panie Aurilly i powiedz księciu, że czuwamy.
Aurilly otworzył drugie drzwi i spostrzegł Schomberga, leżącego raczej niż siedzącego na szerokiej sofie.
Schomberg tubą wyrzucał gałki, a pies mu je napowrót przynosił.
— Jakto!... — zawołał Aurilly — u księcia podobna zabawa?..
— A!... „Guten morgen”, panie Aurilly, — patrzaj jak zabijam czas, czekając na posłuchanie.
— Gdzie książę? — zapytał Aurilly.
— Ciszej!... Teraz przebacza Epernonowi i panu Maugiron. Możesz wejść, skoro jesteś zaufany księcia.
— Może to będzie niegrzecznie?
— Bynajmniej.
— Gdy do następnego pokoju wszedł Aurilly, ujrzał Epernona muskającego wąsy w zwierciadle; Maugiron zaś siedział przy oknie i wystrzygał nędzne figury.
Książę, bez szpady, siedział pomiędzy niemi.
— O!.. Boże!.. — zawołał muzyk — jakże się obchodzą z moim panem! — Pan Aurilly, jak mi się zdaje, dobrze wygląda — mówił Epernon, wciąż muskając wąsy.
— Aurilly — rzekł książę, pełen gniewu i boleści — czy nie zgadujesz, że jestem więźniem?
— Czyim?...
— Mojego brata. Jakżeś tego nie odgadł, widząc straż moję?...
Aurilly westchnął.
— A!.. gdybym był wiedział — rzekł.
— Byłbyś zapewne dla rozrywki księcia, przyniósł lutnię twoję; pamiętałem o tem i kazałem ją przynieść, W rzeczy samej, Chicot podał lutnię, a Quelus i Schomberg ziewnęli!...
— A cóż szachy? — zapytał d’Epernon.
— Aha! — rzekł Quelus.
— Laufer ocalił króla — odpowiedział Chicot.
— Panie Aurilly, dawaj sztylet, a bierz lutnię.
Muzyk był posłuszny; następnie usiadł u stóp swojego pana.
— Otóż jeden już w pułapce — rzekł Quelus — dalej do innych.
Słowa te wytłumaczyły Auryllemu poprzednio sceny.
— Quelus powrócił do przedpokoju i wychodząc, tubę swoję zamienił na bilboket.
— Słusznie — rzekł Chicot — trzeba odmieniać zabawy; ja dla odmiany podpiszę Ligę.
I zamknął drzwi, zostawiając Jego książęcy mość w towarzystwie lutnisty.


Rozdział V.
Jak król mianował naczelnika Ligi, jak wybór nie padł ani na księcia Andegaweńskieg, ani na Gwizyusza.

Godzina wielkiego posłuchania nadeszła, albo raczej nadejść miała, bo od południa Luwr wiele przyjął osób interesowanych i ciekawych.
Paryż był tak huczny jak wczoraj, z tą tylko różnicą, że Szwajcarowie nie byli działającymi wczoraj, a dzisiaj występują jako aktorzy.
Paryż, mówimy huczny, jak wczoraj, wysiał do Luwru licznych pełnomocników, starszych cechów, milicyi i tłumy coraz bardziej rosnące gawronów, jacy przy jakiejkolwiek czynności, tłumnie gromadzić się zwykli, aby patrzeć tylko.
Paryż, olbrzymie miasto, zdaje się, że ma dwa ludy, dwie postacie: jedna czynna, druga neutralna: jedna działająca, druga patrząca.
Około Luwru były tłumy; ale o Luwr lękać się nie było potrzeby.
Szmer ówczesny ludu nie zmienił się jeszcze w grzmot, który strzałami działowemi burzy i niszczy mury; szwajcarowie dnia tego, przodkowie następnych z dnia 10-go sierpnia i 27-go lutego uśmiechali się do Paryżan i paryżanie zbrojni do nich nawzajem; jeszcze nie przyszedł czas, w którym za grzmotem następowały pioruny.
Niech nikt nie sądzi, aby choć mniej ponury dramat, mniej był zajmującym, przeciwnie, największe zajęcie Luwr przedstawiał.
Król w wielkiej sali tronowej, otoczony oficerami, przyjaciółmi, sierżantami, rodziną, czekał aby wszystkie cechy przeszły przed nim i aby ich naczelnicy zajęli miejsca swoje w Luwrze.
— Jednym rzutem oka mógł objąć całe masy ludu, policyi i swoich nieprzyjaciół, których kiedy niekiedy, Chicot stojący za krzesłem, wymieniał.
Niekiedy tylko napotykał wejrzenia królowej-matki, albo poruszenia niższych członków Ligi, którzy mniej byli cierpliwi od naczelników, jako niewiedzący o tajemnicach.
Nagle wszedł pan de Monsoreau.
— Patrzaj, patrzaj, Henryczku — mówił Chicot.
— Na co mam patrzeć?
— Na twojego wielkiego łowczego; na honor, wart uwagi; blady i zabłocony od stóp do głowy.
— W rzeczy samej — rzekł król — to on.
Król dał znak panu de Monsoreau, aby się zbliżył.
— Jakto! tyś w Luwrze?... — zapytał Henryk — myślałem, że w Vincennes tropisz jelenie.
— Wytropiłem go o siódmej rano, Najjaśniejszy panie, lecz gdy się południe zbliżyło, a żadnej nie otrzymałem wiadomości, lękałem się, czy jaki nie zaszedł wypadek i przybyłem.
— Czy tak?... — zapytał król.
— Najjaśniejszy panie, jeżeli uchybiłem mojej powinności, to tylko przez szczerą chęć służenia.
— Umiemy to cenić.
— Teraz — mówił hrabia, z wahaniem, czy Wasza królewska mość rozkażesz mi do Vincennes powracać?
— Nie, nie, pozostań, mój wielki łowczy; to polowanie, jak mi przyszło do głowy, tak i przeszło. Pozostań i nie oddalaj się; potrzebuję ludzi przychylnych, a ty sam połączyłeś się z tymi, na których rachować mogę.
Monsoreau skłonił się.
— Gdzież mam się udać?... — zapytał.
— Czy mi go oddasz?... — cicho zapytał Chicot króla.
— Na co?
— Żebym mu odpłacił, co dla ciebie Henryku uczynił. Winieneś mi wynagrodzić trudy, jakie podjąłem będąc na dziwnej ceremonii podobnie okazałej, jaką nam obiecałeś wyprawić.
— A więc go weź.
— Miałem szczęście pytać Waszej królewskiej mości, gdzie mam sobie miejsce obrać?... — powtórnie zapytał hrabia.
— Sądziłem, żem ci odpowiedział. Gdzie ci się podoba, naprzykład, za krzesłem, gdzie właśnie umieszczam moich przyjaciół.
— Pójdź tutaj, wielki łowczy mówił Chicot ustępując panu de Monsoreau nieco miejsca, które dla siebie zachował. Hrabio, oto zwierzyna, ztąd wietrzyć ją można, patrzaj oto szewcy przechodzą, a za niemi garbarze. Przez Boga, jeżeli zgubisz ich trop, warto, aby ci nominacyę odebrać.
Pan de Monsoreau zdawał się słuchać, w rzeczy samej, nic nie słyszał.
Spoglądał w około siebie niepewnemi oczyma, a o pomieszaniu jego Chicot uprzedził króla.
— Czy wiesz — rzekł — co twój łowczy wietrzy w tej chwili?
— Alboż poluje?
— Twojego brata Franciszka.
— Ale go nie widzi — odparł król z uśmiechem.
— I ja tak sądzę: myślę, że nawet nie wie gdzie się znajduje.
— Jabym się nie gniewał, gdyby trop stracił.
— Czekaj, czekaj, ja go na straconem stanowisku postawię. Powiadają, że wilk przewącha lisa. Zapytaj go o hrabinę.
— Na co?
— Zobaczysz.
— Panie hrabio — rzekł Henryk — co zrobiłeś z panią de Monsoreau? nie widzę jej pomiędzy damami.
Hrabia wzdrygnął się, jakby go wąż w piętę ukąsił.
Chicot podrapał się w nos i mrugnął okiem.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział — żona moja jest chorą, powietrze paryzkie jej nie służy i dzisiejszej nocy, pożegnawszy królowę, wyjechała z ojcem swoim baronem de Meridor.
— Gdzie się udała?... — zapytał król korzystając ze sposobności odwrócenia głowy, kiedy przechodzili garbarze.
— Do Anjou, Najjaśniejszy panie.
— Prawda, prawda — mówił Chicot z powagą — powietrze paryzkie nie dobre dla kobiet ciężarnych. „Gravidis uxoribus Lutelia inclemens”. Henryku, radzę ci pójść za przykładem hrabiego, kiedy twoja żona...
Monsoreau zbladł i spojrzał groźnie na Chicota, który oparty na poręczy królewskiego krzesła, zdawał się patrzeć z zajęciem na szmuklerzy, którzy następowali za garbarzami.
— A kto panu powiedział, ze hrabina ciężarna?... — pomruknął pan do Monsoreau.
— A więc nie jest?... — odrzekł Chicot — to wcale nie dobrze.
— Nie jest.
— Słuchaj, słuchaj Henryczku — rzekł Chicot — zdaje się, że twój wielki łowczy, te same co ty błędy popełnia.
Monsoreau ścisnął pięści i spojrzał groźnie na Chicota, na co on odpowiedział naciśnieniem kapelusza na głowę.
Hrabia widząc, że chwila jest niestosowną, potrząsł głową, jakby z czoła chmurę chciał zrzucić.
Chicot wypogodziwszy oblicze, rzekł z uprzejmym uśmiechem:
— Biedna hrabina, chyba w drodze z nudów skona.
— Mówiłem — odpowiedział Monsoreau — że pojechała z ojcem.
— Ojciec może być bardzo godny, ale nie koniecznie zdolny do zabawienia, szczęściem że...
— Co? — zapytał z żywością hrabia.
— Co, co? — odpowiedział Chicot.
— Co to znaczy: „szczęściem?
— Jakiżeś podejrzliwy, hrabio.
Hrabia wzniósł ramiona.
— Przebacz, Wielki łowczy, ale mówiiśmy przez skłócenia i proś króla, aby cię objaśnił, bo on wielki filolog.
— Tak — rzekł Henryk — co znaczy ten wyraz?...
— Jaki wyraz?...
— „Szczęściem.”
— Szczęściem, znaczy szczęście. Szczęściem, mówiąc, podziwiałem dobroć Boga; szczęściem, mówiłem, bo może w drodze hrabina spotka kogo ze znajomych, który będzie się starał zabawić ją. Wyobraź sobie, Henryczku, pięknego rycerza przy hrabinie, który jej prawi cuda i rozśmiesza ją...
Zatruty sztylet utopiono w sercu wielkiego łowczego.
Jednak, gdy dla obecności króla miarkować się było potrzeba, wielki łowczy powstrzymał oburzenie.
— Jakto! zatem masz przyjaciół, którzy się także do Anjou udali? — mówił król, uśmiechem i spojrzeniem pieszcząc Chicota.
— Mógłbyś powiedzieć „mamy”, albowiem więksi to są przyjaciele hrabiego, jak moi.
— Zadziwiasz mnie, panie Chicot — rzekł hrabia, nie znam nikogo, coby...
— Zawsze tajemnica.
— Przysięgam!
— Wiesz o nich dobrze, panie hrabio, a nawet bardzo ci są drodzy, bo przed chwilą, chociaż napróżno szukałeś ich w tłumie, może z przyzwyczajenia...
— Ja? — zapytał hrabia.
— Tak; i jesteś bledszy niż wszyscy łowczy, jacy byli od Nemroda, aż do d’Hauteforta.
— Panie Chicot!..
— Bledszy, powtarzam: „Veritas veritatum”. Jest to barbaryzm w wyrażeniu, bo jedna jest prawda; gdyby ich było dwie, jedna byłaby mniejszą, lub większą, wszak prawda, Ezawie?..
— Nie, panie; ja wcale nie jestem filologiem, otóż dlaczego będę cię prosił, abyś wprost powrócił do owych przyjaciół i wymienił ich, jeżeli łaska, po nazwisku.
— Zawsze jedno powtarzasz. Wąchaj trop, hrabio, w twoje rzemiosło. Dowodem dzisiejszy jeleń, który się wcale ciebie nie spodziewał. Gdyby ci kto spać przeszkadzał, czy byś był kontent?..
Oczy pana de Monsoreau błądziły po osobach, otaczających Henryka.
— Jakto!... — zawołał, widząc puste miejsce przy królu.
— Dalej! dalej! — wołał Chicot.
— Książę Andegaweński — rzekł wielki łowczy.
— Au!.. au!.. — rzekł gaskończyk — otóż i zwierz wyskoczył.
— Czy wyjechał!.. — wykrzyknął hrabia.
— Wyjechał — odpowiedział Chicot — być może, że wczoraj wieczór wyjechał; Henryczku, kiedy wyjechał twój braciszek?..
— Tej nocy — odpowiedział król.
— Książę wyjechał!.. — pomruknął Monsoreau drżący.
— A!.. mój Boże, co mówisz, Najjaśniejszy panie — Nie mówię — odparł król — że mój brał wyjechał, wspomniałem tylko, że zniknął dzisiejszej nocy i że jego najlepsi przyjaciele nie wiedzą gdzie się znajduje.
— Gdybym wiedział — rzekł hrabia z gniewem.
— I cóż byłbyś uczynił? Prócz tego, nie jest to tak wielkie nieszczęście, skoro sprawia przyjemność pani de Monsoreau. Jaki to grzeczny książę; nasz przyjaciel Franciszek za Karola IX-go, był przychylnym Karolowi; za Henryka III-go, to samo. To szczęście, że jest ktoś na dworze, co reprezentuje ducha francuzkiego.
— Książę zniknął, książę zniknął!... — powtórzył pan de Monsoreau — czy pan tego pewnym jesteś?
— A pan?... — zapytał Chicot.
Wielki łowczy zwrócił się raz jeszcze ku miejscu, zazwyczaj zajmowanemu przez księcia.
— Zgubiony jestem — pomruknął z widocznym zamiarem ucieczki, aż Chicot go zatrzymał.
— Bądź spokojny i nie kręć się, bo to nieprzyjemnie królowi. Na moję duszę, obciąłbym być na miejscu twojej żony, chociażby dlatego, aby codziennie widzieć księcia i słyszeć pana Aurilly, który jak Orfeusz gra na lutni. Jakie szczęście, dla twojej zony!
Pan de Monsoreau zadrżał z gniewu.
— Spokojnie panie wielki łowczy — rzekł Chicot — ukryj radość; otóż zaczyna się posiedzenie i nie przystoi objawiać namiętności; słuchaj, co król mówi.
Trudno było wielkiemu łowczemu utrzymać się na miejscu, albowiem sala coraz bardziej się przepełniała; pozostał więc nieruchomy i w ceremomalnej postawie.
Całe zgromadzenie było w ruchu, Gwizyusz wszedł i ugiął kolano przed królem, wprzódy jednak spojrzał na puste miejsce księcia Andegaweńskiego.
Król powstał, a heroldowie zalecili milczenie.
— Panowie!... — rzekł król pośród najgłębszego milczenia i upewniwszy się, że d’Epernon, Schnmberg, Maugiron i Quelus, zastąpieni w swojej służbie przez dziesięciu szwajcarów, stanęli za nim; panowie, król jako stojący pośrodku pomiędzy ziemią i niebem, zarówno słyszy głosy pochodzące z góry jak z dołu, to jest, słyszy co Bóg zaleca i czego lud żąda.
Jest to pewność dla wszystkich moich poddanych, a pojmuję ją jako połączenie sił wszystkich ku obronie wiary, przyjemną nam więc była rada, jaką książę Gwizyusz udzielił.
Oświadczam więc, ponieważ każde ciało powinno mieć głowę, zatem obowiązkiem jest moim wyznaczyć naczelnika, którego nazwisko...
Tu Henryk zrobił przystanek.
Słychaćby było lot muchy wśród natężonej uwagi.
Henryk powtórzył.
— Oświadczam, że naczelnik ligi nazywać się będzie Henryk Walezyusz, król francuzki i polski.
Henryk wymawiając te słowa, wzniósł głos z wyrazem uniesienia, na znak tryumfu i dla zapalenia swoich przyjaciół, gotowych do wybuchnięcia, jak równie dla pokonania należących do Ligi, których szemrania objawiały nieukontentowanie, przestrach i podziw.
Książę Gwizyusz zapomniał o swoim bycie; duże krople potu spływały mu po czole; spoglądał to na księcia Mayenne, to na kardynała, stojących wpośród zgromadzenia, jeden na prawo, drugi na lewo.
Monsoreau więcej jeszcze zdziwiony nieobecnością księcia Andegaweńskiego, zaczął się uspakajać, przypominając sobie słowa Henryka III-go.
W rzeczy samej, książę mógł zniknąć nie wyjechawszy.
Kardynał opuścił miejsce, w którem się znajdował i przecisnął się do brata.
— Franciszku — rzekł mu do ucha — albo się mylę, albo nie jesteśmy bezpieczni. Wychodźmy, bo lud dziwaczny, wczoraj się srożył, dziś króla ubóstwia.
— Dobrze — odpowiedział Mayenne. Zaczekaj bracie, muszę zapewnić odwrót.
— Idź.
Kiedy król pierwszy podpisał akt, przygotowany przez pana Morvilliers — rzekł przez nos, tonem wesołym do Gwizyusza.
— Podpisz, mój kuzynku.
I podał mu pióro.
Następnie, wskazał miejsce końcem palca.
— Tu, tu, podemną. Teraz podaj kardynałowi i księciu Mayenne.
Lecz Mayenne był już na schodach, a kardynał w innym pokoju.
Król zauważył ich nieobecność.
— Zatem podaj pióro wielkiemu łowczemu. Książę podpisał, oznaczonej osobie podał pióro i zrobił poruszenie, aby się oddalić.
— Zaczekaj — rzekł król.
Kiedy Quelus dumnie pochwycił pióro z rąk pana de Monsoreau i kiedy nietylko cała szlachta obecna, ale nawet naczelnicy cechów gotowali się do podpisów, król mówił do Gwizyusza:
— Mój kuzynie, wszak to twoja była rada, aby z całej Ligi zrobić załogę dla naszej stolicy. Wojsko gotowe, bo ich dowódzcą jest król.
— Zapewne, Najjaśniejszy panie — odpowiedział książę nie wiedząc co mówi.
— Nie przypomniałem — mówił król — że mam drugie jeszcze wojsko, którem z prawa dowodzi najwaleczniejszy we Francyi. Kiedy ja będę Ligą dowodził, ty dowódź mój kuzynie wojskiem.
— Kiedyż mogę się oddalić?... — zapytał książę.
— Choćby i zaraz — odpowiedział król.
— Henryczku, Henryczku — wołał Chicot, któremu przyzwoitość nie pozwalała biedź za królem i mowę przerywać.
Ponieważ król nie słyszał, albo słysząc nie pojmował o co rzecz chodzi, postąpił ku niemu z powagą, trzymając w ręce ogromne pióro.
— Będziesz że milczał — rzekł.
Już było za późno. Król, jakeśmy powiedzieli, objawił księciu swoje zanominowanie pomimo poruszeń i grymasów gaskończyka.
Gwizyusz wziął patent i wyszedł.
Kardynał czekał go przy drzwiach sali, a na obudwu Mayenne przy bramie Luwru.
Natychmiast wsiedli na konie i prawie w dziesięć minut, byli za murami Paryża.
Reszta zgromadzenia oddaliła się powoli.
Jedni wołali: niech żyje król! inni niech żyje Liga!
— Przynajmniej — rzekł Henryk z uśmiechem — rozwiązałem wielkie zagadnienie.
— Tak, tak — pomruknął Chicot — wielkim jesteś matematykiem.
— Zapewne — odparł król — przynajmniej tych hultajów przyprowadziłem do tego, że krzyczą jednakowo.
— „Sta bene” — odezwała się królowa matka, ściskając rękę syna.
— Wierzaj temu i pij mleko — mówił gaskończyk.
— Najjaśniejszy panie — mówili ulubieńcy, zbliżając się tłumnie do króla — wielki okazałeś talent.
— Oni myślą, że pieniądze spadną im jak manna — podszepnął Chicot królowi.
Odprowadzono króla z tryumfem do jego mieszkania; w orszaku towarzyszącym mu, jeden tylko Chicot prześladował go swojemi lamentacyami.
Ten upór trefnisia zmusił króla, że sam z nim pozostał.
— Czemuż — rzekł Henryk, zwracając się do gaskończyka, czemuż nigdy ze mnie nie jesteś zadowolony? Nie żądam grzeczności, ale przynajmniej bądź przyzwoitym.
— Masz słuszność Henryku.
— Przyznasz, że krok był zręczny.
— Nie ze wszystkiem.
— Jesteś zazdrosnym.
— Bynajmniej; kogo innego obrałbym za przedmiot zawiści.
— Cóż u licha!
— A! jakaż miłość własna!
— Czy jestem, albo nie, królem Ligi?
— Zapewne że jesteś. Ale...
— Co za ale?
— Ale nie jesteś królem Francyi.
— A kto nim jest?
— Wszyscy, wyjąwszy ciebie. Naprzód, twój brat.
— Mój brat? o kim chcesz mówić?
— O księciu Andegaweńskim.
— Uwięziłem go.
— Chociaż więzień, jest namaszczony, a ty nie.
— Przez kogo namaszczony?
— Przez kardynała Gwizyusza; słuchaj Henryku, nie radzę ci mówić o policyi. Pod twoim bokiem, w Paryżu, wobec trzydziestu trzech osób, namaszczają króla, a ty nie wiesz o niczem.
— A ty wiesz?
— Zapewne.
— Jakim sposobem możesz wiedzieć?
— Bo ty masz policyę za pomocą pana de Morvilliers, a ja sam przez siebie.
Król zmarszczył brwi.
— Mamy już, jako króla francuzkiego, nie licząc Henryka Walezyusza, mamy Franciszka Andegaweńskiego i księcia Gwizyusza.
— Gwizyusza?
— Gwizyusza, Henryka Gwizyusza, Henryka Balafre, powtarzam, mamy Gwizyusza.
— Piękny król, którego skazuję na wygnanie, którego do wojska oddalam.
— Wybornie! to tak samo, jak ciebie wygnali do Polski; to tak samo, jakby nie było litości w Krakowie i w Paryżu. Prawda, wysyłasz go do wojska i to ma być krok dyplomatyczny; wysyłasz go do wojska, to jest, oddajesz pod jego rozkazy trzydzieści tysięcy ludzi. Prawda, jakież to wojsko! to nie twoja Liga. Bynajmniej, to wojsko mieszczańskie, dobre dla Henryka Walezyusza, ale nie dla księcia Gwizyusza, któremu potrzeba żołnierzy, a jakich żołnierzy? wytrwałych, zaprawionych, zdolnych zwyciężyć dwadzieścia wojsk Ligi. Tym sposobem, Gwizyusz będąc królem z władzy, zapragnie i tytułu, a nie potrzebuje, jak tylko zatrąbić i powiedzieć: naprzód! połknijmy Paryż i z nim Henryka Walezyusza! Oni gotowi to uczynić, ja ich znam.
— Zacny polityku — mówił Henryk — o jednej zapominasz rzeczy.
— Być może, czy nie o czwartym królu?
— Nie; zapominasz — mówił Henryk z największą wzgardą, że chcąc panować nad Francyą, gdy żyje Walezyusz, który nosi koronę, trzeba jego przodków policzyć. Gdyby podobna myśl przyszła księciu Andegaweńskiemu, jeszcze byłaby możebną, bo pochodzi z tej samej dynastyi; jego przodkowie są zarazem moimi; może wystąpić ze mną do walki i połykać się, bo pomiędzy nami jest tylko kwestya pierwszeństwa rodu. Ale Gwizyusz, zobacz herb tylko i powiedz czy lilie francuzkie to samo są co szczygły Lotaryngskie.
— Otóż w tem błąd — rzekł Chicot.
— Jakto, błąd?
— Gwizyusz jest z lepszego domu, niż sadzisz.
— Z lepszego domu odemnie?... — zapytał król z uśmiechem.
— Tak, tak Henryczku.
— Oszalałeś.
— Jestem też błaznem.
— Ale naucz się czytać, mój drogi.
— Ty umiesz czytać, Henryku, więc czytaj.
I Chicot wyjął z za sukni pargamin, na którym Mikołaj Dawid napisał znajomą nam genealogię, tę samę, która potwierdzona przez Papieża, powróciła z Rzymu i według której Gwizyusz pochodził od Karola Wielkiego.
Henryk zbladł spojrzawszy na pargamin, i poznawszy na nim pieczęć Ś-go Piotra.
— Cóż ty na to, Henryku?.. — zapytał Chicot — lilie coś za daleko? szczygły, zdaje mi się chcą wznieść się do orłów cesarskich; strzeż się, mój synku!
— Jakim sposobem dostałeś tę genealogię?...
— Ja?... alboż ja się zabawiam podobnemi rzeczami? ona sama mię szukała.
— A gdzie była pierwej.
— O pewnego adwokata.
— Jak on się nazywa?
— Mikołaj Dawid.
— Gdzie on był?
— W Lyonie.
— A kto ją w Lyonie wziął od adwokata?
— Jeden z moich przyjaciół.
— A co robi ten przyjaciel?
— Prawi kazania.
— Zatem to mnich?
— Nie inaczej.
— Jak się nazywa? — Gorenflot.
— Jakto! ten sam przebrzydły mnich, który prawił u Ś-tej Genowefy i który wczoraj na ulicy mnie znieważał?...
— Czy przypominasz sobie Brutusa, który głupiego udawał?
— Ale ten zakonnik, to wielki polityk.
— Czy słyszałeś o Machiawelu, sekretarzu rzeczypospolitej florenckiej?... twoja matka jego jest wychowanką.
— Czy on odebrał ten papier adwokatowi?...
— Odebrał siłą.
— Mikołajowi Dawid?..
— Jemu samemu.
— Zatem, to zuch.
— Jak Bayard.
— I taki czyn spełniwszy, jeszcze się mnie nie przedstawił, dla odebrania nagrody?..
— Skromnie powrócił do klasztoru i oto tylko Boga prosi, aby nikt nie wiedział, że z niego wychodził.
— A więc jest skromny?
— Jak święty Krepin.
— Na honor, Chicocie, twojemu mnichowi warto dać Opactwo.
— Podziękuje za nie.
Następnie trefniś mówił do siebie:
— Na honor, czy też pomiędzy Mayenne i Walezyuszem, pomiędzy powrozem, a prebendą będzie wisiał9 Z tem wszystkiem, jeżeli śpi, dziwne rzeczy śnić musi.


Rozdział VI.
ETEOKLES I POLYNLUCES.

Dzień Ligi skończył się jak zaczął, to jest hałaśliwie.
Przyjaciele króla cieszyli się; kaznodzieje Ligi gotowali się kanonizować brata Henryka i rozmawiali, jak niegdyś, o wielkich czynach Walezyusza, którego młodość tak świetnie się zaczęła.
Ulubieńcy królewscy powtarzali.
— Nakoniec, lew się przebudził.
Naczelnicy Ligi dodawali:
— Lis poczuł zasadzkę.
Ponieważ charakterem narodu francuzkiego jest miłość własna i ponieważ nie lubią oni w zwierzchnikach umysłów podrzędnych, cieszyli się zatem z wybiegu króla.
Niektórzy z nich przecież, uważali za stosowne zniknąć z horyzontu.
Trzej książęta Lotaryngscy, jakeśmy widzieli, opuścił Paryż, a ich agent naczelny, pan de Monsoreau, wyszedł z Luwru, mając gotować się do podróży, w celu odszukania księcia Andegaweńskiego.
Lecz w chwili, gdy miał próg przestąpić, Chicot zbliżył się do niego.
Z pałacu ustąpili Ligiści, gaskończyk zatem nie lękał się o króla.
— Gdzie się tak śpieszy wielki łowczy? — zapytał.
— Do Jego książęcej mości — zwięźle odpowiedział hrabia.
— Do Jego książęcej mości?...
— Tak, jestem niespokojny o niego. Nie żyjemy w czasach, w których książęta mogliby sami podróżować bezpiecznie.
— Ale ten śmiały jest — rzekł Chicot.
Wielki łowczy spojrzał na gaskończyka.
— W każdym razie — mówił Chicot — jeśli pan jesteś niespokojny, ja tem bardziej...
— O kogo?...
— O Jego książęcą mość.
— Dlaczego?...
— Alboź nie wiesz, co mówią?
— Wszak mówią, że pojechał?
— Mówią, że umarł — szepnął Chicot do ucha hrabiemu.
— Ba!... — zawołał Monsoreau, z wyrazem zadziwienia, pomięszanego z radością — wszak mówiłeś, że pojechał.
— Ja tak sądziłem. Wszak wiesz, że jestem człowiekiem dobrej wiary i ufam wszystkiemu, co słyszę; lecz teraz mam powody sądzenia, że jeżeli książę wyjechał, to chyba na tamten świat.
— Dlaczego tak smutne myśli?..
— Wszak wczoraj przybył do Luwru, nieprawdaż?
— Nawet ja sam z nim byłem.
— I nikt go nie widział, aby wychodził.
— Z Luwru?
— Tak.
— A Aurilly?
— Zniknął.
— A jego ludzie?
— Zniknęli.
— To żarty, panie Chicot — mówił wielki łowczy.
— Zapytaj...
— Kogo?
— Króla.
— Króla pytać nie wolno.
— Tylko ten jeden na to jest sposób.
— Spróbuję; nie mogę zostać w niepewności.
Opuściwszy Chicota, a raczej idąc przed nim, skierował się ku gabinetowi króla.
Król dopiero co wyszedł.
— Gdzie król? — zapytał wielki łowczy — mam mu zdać rachunki z niektórych poleceń.
— U księcia Andegaweńskiego — odpowiedział zapytany.
— U księcia Andegaweńskiego! zatem książę nic umarł?
— Hm!... — mruknął gaskończyk — moje zdanie tem więcej waży.
Myśli łowczego tem bardziej się powikłały; pewny był bowiem, że książę nie opuścił Luwru. Zaciągnione wiadomości i ruch spostrzeżony, utwierdziły go w tem przekonaniu.
Mimo tego, nie wiedząc prawdziwych przyczyn nieobecności księcia, dziwił się jej nadzwyczaj.
Król, w rzeczy samej, był u księcia Andegaweńskiego, lecz ponieważ wielki łowczy mimo chęci dowiedzenia się, co się dzieje u księcia, nie mógł tego przeniknąć, ani się tam dostać, musiał na korytarzu zaczekać.
Jakeśmy powiedzieli, w czasie posłuchania u króla, czterej jego ulubieńcy byli zastąpieni przez szwajcarów; lecz skoro tylko posiedzenie skończono, mimo przykrości swoich obowiązków, a dla dokuczenia księciu, natychmiast udali się na swoje stanowiska: Schomberg i d’Epernon do salonu, Maugiron i Quelus do pokoju księcia.
Franciszek nudził się śmiertelnie, a nudy jego połączone z niepokojem, wcale nie były uprzyjemnione obecnością tych paniczów.
— Słuchaj — mówił Quelus do Maugirona jakby nikogo nie było w pokoju — od godziny więcej cenię Walezyusza; to wielki polityk.
— Wytłomacz się jaśniej — odpowiedział Maugiron siadając.
— Król mówił głośno o spisku, zatem przez szpary patrzy na niego; skoro patrzy przez szpary, to go się nie boi.
— Naturalnie — odpowiedział Maugiron.
— Skoro go się nie lęka, to go ukarze, znasz Walezyusza, wieloma on jaśnieje cnotami, ale wcale nie łaskawością.
— Zgadzam się na to.
— Jeżeli ukarze ten spisek, to zapewne procesem; jeżeli zaś proces wytoczy, będziemy mieli sprawę pana d’Amboise.
— Piękna sprawa.
— Zapewne, naprzód wiem jakie będzie nasze położenie.
— Ciekawym.
— Jeżeli usuną formy supłowe, ze względu na stanowisko osób, sprawa jak mówią, nie pójdzie pod komin. — 1 ja tego jestem przekonania; tak zwyczajnie traktują familijne sprawy, a ostatnia jest bez zaprzeczenia, tylko familijną.
Aurilly niespokojnem okiem rzucił na księcia.
— Na honor — rzekł Maugiron, gdybym był na miejscu króla, nikogobym nie oszczędzał; wysokie głowy są stokroć winniejsze; powtarzam, nikomubym nie przebaczył. Wszak Sekwana dosyć jest głęboka.
— Kiedy tak — mówił Quelus — toby warto było wznowić zwyczaj worków.
— Jaki zwyczaj?... — zapytał Maugiron.
— Zwyczaj z roku 1350. Zawiązywano człowieka żywego z trzema, albo czterema kotami i wrzucano w wodę. Koty nie mogąc znieść wilgoci i przypisując przykrość swoję, człowiekowi, rzucamy się na niego. Tym sposobem, dziwne rzeczy w worku dziać się musiały.
— Na honor, ty jesteś studnią wiadomość — rzekł Maugiron — twoja rozmowa jest nader pouczającą.
— Tego wynalazku nie można zastosować do hersztów: mają oni prawo, aby ich ścinano na miejscach publicznych; przez hersztów rozumiem ulubieńców, krewnych, koniuszych i tak dalej.
— Panowie — wyjąkał drżący Aurilly, — Siedź cicho, Aurilly — rzekł książę — te przymówki nie mogą się odnosić do mnie, ani do mojego domu; z książąt krwi żartować nie wolno.
— Bynajmniej — odezwał się Quelus — ale surowo karać. Ludwik XI-sty, wielki monarcha umiał to doskonale; dowodem Nemours...
Gdy tak rozmawiali ulubieńcy królewscy, szelest dal się słyszeć w sąsiednim salonie i król po chwili, ukazał się na progu.
Franciszek powstał.
— Najjaśniejszy panie — zawołał — odwołuję się do twojego sądu, za złe obchodzenie się ze mną twoich ludzi.
Henryk zdawał się nie widzieć, ani słyszeć brata.
— Dzień dobry Quelus — rzekł całując swojego ulubieńca w policzki — dzień dobry, twój widok mię pociesza, a ty jak się miewasz Maugiron?
— Nudzę się najokropniej — odpowiedział Maugiron — sądziłem, że strzeżenie twojego brata, Najjaśniejszy panie, będzie weselsze. A! nudny książę! ktoby powiedział, że to syn twoich rodziców?
— Słyszysz Najjaśniejszy panie mówił Franciszek — jak znieważają twojego brata.
— Ciszej — odpowiedział Henryk — nie lubię aby więźniowie gadali.
— Chociaż więzień, ale twój brat.
— Tem godniejszy kary. Mój brat winniejszy dwakroć. — A jeśli nie?
— Tak.
— Jakiej zbrodni?
— Że mi się nie podobał.
— Najjaśniejszy parne — mówił Franciszek upokorzony — czyż nasze familijne sprzeczki potrzebują świadków?
— Masz słuszność; panowie, pozwólcie mi pomówić z moim bratem.
— Najjaśniejszy panie, zrobił uwagę Quelus, niebezpieczna pozostać z dwoma nieprzyjaciółmi.
— Ja biorę z sobą, Aurillego — rzekł Maugiron królowi do ucha.
Skoro dworzanie wyszli, król rzekł:
— Otóż jesteśmy sami.
— Czekałem tej chwili z niecierpliwością, Najjaśniejszy panie.
— I ja także, podoba ci się moja korona godny Eteoklesie? Za pomocą Ligi, chciałeś się na tron wdrapać!... hą! kazałeś się już namaszczać, abyś miał głowę do korony gotową!
— Niestety!... — mówił Franciszek czujący swoję winę, pozwól mi mówić, Najjaśniejszy panie.
— Na co? żebyś kłamał, albo mówił o rzeczach, które znam lepiej od ciebie; ale, nie, ty musisz kłamać, bo szczere wyznanie tylko śmierć pociągnęłoby za sobą. Będziesz i musisz kłamać, zatem ci wstydu oszczędzę.
— Mój bracie? dla czegóż mnie poisz zniewagą?
— Zatem ja kłamię. Mów że więc, słucham cię, jakim sposobem stałeś się przeniewiercą, albo raczej niezręcznym.
— Nie rozumiem; Wasza królewska mość uwziąłeś się mówić ze mną zagadkami?
— Zatem wszystko jasno wypowiem — zawołał Henryk głosem groźnym, który zabrzmiał w uszach Franciszka; tak, knułeś przeciw mnie spisek, jak niegdyś przeciw Karolowi. Dawniej, za pomocą króla Nawarry, dzisiaj za pomocą, Gwizyusza. Piękny zamiar! godny znakomitego miejsca w historyi uzurpatorów. Dawniej, czołgałeś się jak wąż, teraz chcesz kąsać jak lew; po zdradach, chcesz działać siłą; po użyciu trucizny, chcesz za miecz ująć.
— Trucizna, co mówisz?... — zawołał Franciszek, pieniąc się ze złości, jak Eteokles, do którego Henryk go porównał. Jaka trucizna?
— Trucizna, jaką zabiłeś brata mojego Karola; trucizna, jaką przeznaczyłeś dla króla Nawarry, twojego sprzymierzeńca. To rzecz wiadoma, nasza matka nieraz jej używała. Niewątpię, że dla mnie wyrzekłeś się trucizny, ale chciałeś zostać wodzem, przywodzić Lidze. Spojrzyj mi w twarz Franciszku — mówił dalej Henryk robiąc krok ku bratu — i bądź przekonany, że człowiek podobny tobie, nigdy mi szkodzić nie może.
Franciszek zachwiał się, lecz król bez litości i względu, mówił:
— Wołałbym cię widzieć w tym pokoju, sam na sam, z orężem w ręku. Pokonałem, cię Franciszku w podstępach, bo i ja także krętemi drogami doszedłem tronu francuzkiego; ale te drogi skrócić było potrzeba przez polską koronę. Jeżeli chcesz być podstępnym, bądź nim; jeżeli chcesz mię naśladować, naśladuj; ale mnie nie połkniesz. Oto intrygi godne wielkiego wodza; powtarzam więc, pokonałem cię w podstępie, ale i w otwartym boju zwyciężę. Nie myśl potykać się ze mną tym, lub owym sposobem, bo od dzisiaj będę postępował jak król i jak pan; od dzisiaj będę czuwał nad tobą; od dzisiaj z oczów cię nie spuszczę i pochwyciwszy, rzucę pod rękę kata. Oto co miałem powiedzieć pod względem interesów familijnych; oto dla czego, chciałem z tobą mówić sam na sam. Franciszku, na dzisiejszą noc, kazałem cię samego zostawić, abyś w samotności rozważył moje wyrazy. Jeżeli noc myśli sprowadza, to pewnie więźniom musi sprowadzać myśli pokutnicze.
— Tak więc — pomruknął książę — dla kaprysu Waszej królewskiej mości, dla podejrzenia, podobnego do snu, wpadłem w twoję niełaskę?
— Więcej jeszcze, bo dostałeś się pod moję sprawiedliwość.
— Przynajmniej, Najjaśniejszy panie, oznacz koniec mojej niewoli, abym wiedział, czego się trzymać.
— Będziesz wiedział, kiedy odczytają ci wyrok.
— Czy mogę widzieć matkę moję?
— A to na co? tylko trzy egzemplarze było na świecie sławnej książki, którą zjadł mój brat Karol, dwie inne znajdują się: jedna we Florencyi, a druga w Londynie. Prócz tego, ja nie jestem Nemrod jak mój biedny brat... żegnam cię, Franciszku.
Książę upadł na krzesło.
— Panowie — rzekł król otwierając drzwi — książę Andegaweński prosił mię o pozwolenie rozważenia nad odpowiedzią, jaką ma mi dać jutro; zostawicie go więc w jego pokoju, a kiedy niekiedy, dla ostrożności, zaglądać do niego będziecie. Może znajdziecie obecną ze mną rozmową, nieco uniesionym waszego więźnia, ale pamiętajcie, że robiąc przeciwko mnie spiski, książę Andegaweński zrzekł się tytułu brata mojego i dlatego, ceremonii nie potrzebujecie z nim robić; jeżeli będzie dla was niegrzecznym, mam na jego rozkazy Bastyllię a w Bastylli, mistrza Testu, jedynego, do poskramiania burzliwych umysłów.
— Najjaśniejszy panie — mruczał Franciszek — pamiętaj, że jestem twoim...
— Sądzę, że także Karola, IX-go byłeś bratem.
— Przynajmniej niech mi powrócą moich służących, moich przyjaciół.
— Czegóż się skarżysz?... wszak moich ci ustąpiłem.
Zamknął drzwi przed bratem, który cofnął się blady i chwiejący do krzesła, na które upadł, na pół żywy.


Rozdział VII.
Nie traci czasu, kto puste szafy przegląda.

Scena, jaką miał z królem książę Andegaweński, dała mu poznać okropne jego położenie.
Ulubieńcy króla, ukazywali mu upadek Gwizyuszów i tryumf Henryka, większemi, niż były w rzeczywistości; słyszał głos ludu, wołającego Niech żyje król i Liga!
Czuł się opuszczonym od osób, które go bronić miały.
Opuszczony od familii, zmniejszonej przez otrucia i zabójstwa, rozdzielonej przez niezgody, wzdychał zwracając oczy ku przeszłości i myśląc, że w walce z Karolem IX-tym, miał przynajmniej dwie pełne poświęcenia duszo i błyszczące głównie, jakiemi byli; Coconas i La Mole.
Żal straconych korzyści, jest jednym z najcięższych wyrzutów sumienia.
Pierwszy raz w życiu czujce się samym, książę Andegaweński wyrzucał sobie stratę Coconasa i La Mola.
W owym czasie, siostra Małgorzata kochała go i pocieszała.
Jakże wynagrodził tę siostrę?...
Pozostała mu matka, królowa Katarzyna. Lecz matka nigdy go nie kochała. Nigdy go nie używała, jak innych, to jest: nie był w jej ręku narzędziem i w tym względzie, oddawał sobie sprawiedliwość.
Jeszcze niedawno miał jedno przychylne serce i jeden miecz, więcej wart, niż sto innych.
Bussy! waleczny Bussy! przyszedł mu na pamięć.
Uczucie, jakiego doznawał Franciszek, podobne było do wyrzutów sumienia, bo obraził Bussego, aby zobowiązywać pana de Monsoreau.
Chciał zobowiązywać pana de Monsoreau, bo on znał jego tajemnicę, tę znał już król więc pana de Monsoreau nie było się co obawiać.
Napróżno się poróżnił z Bussym; czyn to, o którym wyraził się jeden wielki polityk, że był więcej niż zbrodnią, bo był błędem.
Jakąż miałby pociechę wiedząc, że Bussy wdzięczny, a zatem i wierny, czuwa nad nim; Bussy niezwyciężony, ulubieniec wszystkich, mający odważne serce, silną dłoń i zręczność, co wszystko sam Bóg tylko daje.
Gdyby Bussy czuwał nad nim, byłby pewnie wolnym i zemściłby się...
Lecz] jakeśmy powiedzieli, Bussy raniony w serce, schronił się do namiotu, a więzień pozostał na miejscu, pięćdziesiąt kroków nad fosą i obok ulubieńców króla, mogących wpaść niespodziewanie.
Przytem, dziedzińce pełne były szwajcarów i żołdactwa.
Przysuwał się i odchodził od okna, zapuszczał wzrok w fosę; lecz głębokość strwożyłaby najwaleczniejszego, a książę Andegaweński nie bardzo był odważnym.
Co chwila jeden ze straży, to Schomberg, to Maugiron, to Epernon, to Quelus, wchodzili, nawet bez oddania pokłonu i otwierał: okna, szafy, patrzyli pod łóżka i pod stoły, oglądali firanki i prześcieradła.
Co chwila wychylali się z balkonu i w fosę patrzyli.
— Na honor — rzekł Maugiron, wchodząc dla poszukiwań — ani się ruszę z salonu, gdzie w dzień, przyjdą mię przyjaciele odwiedzać, a w nocy, nikt nie przebudzi.
— Właśnie — rzekł d’Epernon, znać, że byliśmy wodzami, a nigdy żołnierzami; nie umiemy wytłumaczyć sobie znaku...
— Jakiego?... — zapytał Quelus.
— Jaki dał król, abyśmy strzegli księcia nie patrząc na niego.
— Tem lepiej, snadniej go pilnować, jak patrzeć na niego.
— O! nie spuszczajmy go z oka, zrobił uwagę Schomberg, dyabeł przebiegły...
— Nic przebiegłość nie nada, aby przejść przez ciała czterech jak my, zuchów.
Epernon wyprostował się i musnął wąsa.
— Ma słuszność — rzekł Quelus.
— Prawda — odpowiedział Schomberg — myślisz, że książę Andegaweński tak głupi, aby chciał przez naszę galeryę uciekać? Jeśliby chciał uciec, dziurę w murze przewierci.
— Czem? nie ma broni.
— Są okna — rzekł bojaźliwie Schomberg, który sobie przypomniał, że sam zmierzył głębokość fosy.
— A! okna! brawo!... — zawołał d’Epernon — widać, że skakałeś z wysokości czterdziestu pięciu stóp.
— Przyznam się, że czterdzieści pięć stóp...
— Dla niego! on tchórz i kuleje.
— Schomberg!
— Mój kochany — mówił d’Epernon — wiesz, że się niczego nie lękam; ale te przeklęte nerwy...
— Może — mówił poważnie Quelus — ci, których pozabijał w pojedynkach, ukażą mu się tej nocy.
— Nie żartujmy, zrobił uwagą Maugiron, wiele czytałem o ucieczkach za pomocą prześcieradeł.
— Słuszna uwaga Maugirona — rzekł d’Epernon — w Bordeaux widziałem więźnia, który uciekł w ten sposób.
— A widzicie — mówił Schomberg.
— Tak — odparł d’Epernon — ale potrzaskał sobie golenie i głowę rozbił; prześcieradło było krótsze o trzydzieści stóp, musiał skakać i tym sposobem uwolnił ciało z więzienia, a duszę z ciała.
— Prócz tego, jeżeli ucieknie — mówił Quelus — będziemy go ścigać.
— A to będzie dla nas stosowniejsza rola, jesteśmy bowiem myśliwemi, a nie strażnikami.
Skończono na tem rozmowę, że co godzina odwiedzać będą pokój księcia.
Ulubieńcy króla mieli słuszność sądząc, że książę nie będzie się kusił uciekać, zważając na przykre i trudne położenie.
Nie dla tego, aby mu odmawiali przebiegłości, dał jej albowiem dowody, w chwili kiedy przez trzy noce, w czasie świętego Bartłomieja, Małgorzata go przyjmowała.
Co chwila, blada postać księcia ukazywała się w oknie wychodzącem na okop Luwru.
Za fosą, ciągnął się placyk nie wielki, a za tym placem, widać było Sekwanę, lśniącą jak zwierciadło.
Z drugiej strony rzeki, piętrzył się olbrzym; to była wieża Nesle.
Książę Andegaweński z całą uwagą patrzył na zachód słońca; pilnie spoglądał na owe lekkie przejścia ze światła do ciemności.
Wzrok jego unosił się nad starym Paryżem, nad jego dachami, ozłoconemi ostatnim promykiem zachodzącego słońca i osrebrzonemi pierwszym promykiem księżyca; następnie uczuł ogarniającą go trwogę, widząc nad Luwrem zawieszoną chmurę ciemną.
Pomiędzy innemi słabościami, książę miał i tę, że lękał się piorunów i grzmotów.
W tej chwili, chciałby mieć przy sobie ulubieńców króla, chociażby mu i urągali.
Jednak nie mógł ich przywołać, nie chcąc narażać się na żarty.
Rzucił się na łóżko; niepodobna zasnąć. Chciał czytać; litery skakały mu przed oczami, jak czarne szatany; chciał pić, lecz wino zdawało mu się gorzkie; pochwycił lutnię Aurillego, zawieszoną na ścianie, lecz drganie stron, usposabiało go do płaczu.
Zaczął kląć jak poganin i tłuc, co znalazł pod ręką.
Był to zwyczaj familijny.
Ulubieńcy króla drzwi uchylili, ażeby zobaczyć zkąd pochodzi hałas; zahaczywszy, że książę tym sposobem się rozrywa, zamknęli drzwi, co jeszcze mocniej go rozgniewało.
Właśnie miał rozbić krzesło, gdy posłyszał szczęk szyby i uczuł ból w lędźwiach.
Myślał naprzód, że był raniony z kuszy, i że jaki sługa królewski strzelił do niego.
— A! zdrajco, a! podły — mówił — ty śmiałeś do mnie strzelać?
I potoczył się na kobierzec.
Padając, dotknął ręką czegoś twardego, nierównego i Ciężkiego.
— To kamień — rzekł — ale przecież wystrzał słyszałem.
Wyciągnął nogę i chociaż go bolała, poczuł, że nie jest ranionym.
Podniósł kamień i opatrzył szybę.
Kamień był tak silnie rzucony, że przedziurawić szkło, a nie rozbił.
Zdawał się być owinięty papierem.
Myśli księcia inny przybrały kierunek.
— Czy kamień rzucony był przez jaką przychylną mu osobę?
Pot wystąpił mu na czoło; bo nadzieja, jak rozpacz ma swoje niepokoje.
Zbliżył się do światła.
Kamień owinięty był papierem, obwiązany sznurkiem jedwabnym.
Zerwać jedwab, odwinąć papier i przeczytać, było dziełem jednej sekundy; uczuł się zmartwychwstałym.
— List!... — pomruknął, ukradkiem patrząc w około siebie.
I wyczytał:

„Czy ci smutno? a lubisz powietrze i wolność? Wejdź do gabinetu, gdzie królowa Nawarska ukrywała twojego przyjaciela, La Mola; otwórz szafę, za paczką pończoch znajdziesz podwójne dno; za tem dnem jest drabinka jedwabna; przywiąż ją do balkonu, a dwóch silnych ludzi będzie czuwało nad tobą. Silny koń zaniesie cię w bezpieczne miejsce.

„Przyjaciel”.

— Przyjaciel!... pomyślał książę — nie wiedziałem, że mam przyjaciela. Któż jest tym przyjacielem, który myśli o mnie?
Zastanowił się chwilę i pobiegł do okna; nie było nikogo.
— Miałażby to być zasadzka? — pomruknął Franciszek, którego wszelkie uczucia zabijało niedowierzanie. — Naprzód, trzeba się przekonać, czy ta szafa ma podwójne dno i czy tam jest drabinka?...
Książę bez światła, udał się do gabinetu, do którego tylekroć wchodził ze drżeniem serca, spodziewając się w nim zastać królowę Nawarry jaśniejącą pięknością, którą cenił wysoko i więcej kochał, jak przystoi na brata.
Tym razem, serce poczęło mu bić okropnie.
Otworzył szafę, obmacał deski i na dole znalazł kryjówkę.
Otworzył ją i napotkał jedwabną drabinkę.
Jak złodziej uchodzący z łupieżą, książę uciekł ze swoim skarbem
Dziesiąta wybiła.
Spodziewając się odwiedzin swoich strażników, schował drabinkę pod poduszkę krzesła i usiadł na niem.
W pięć minut, wszedł Maugiron w szlafroku, trzymając gołą szpadę pod pachą i stoczek w ręku.
Wchodząc do księcia, mówił do swoich przyjaciół.
— Niedźwiedź się wścieka, trzeba być ostrożnym, aby nie pożarł.
— Zuchwalec! — pomruknął książę.
— Zdaje mi się, że Wasza książęca mość do mnie mówiłeś? — dumnie zapytał Maugiron.
Książę powściągnął gniew, rozumując, że kłótnia może przeszkodzić ucieczce.
Odwrócił się tylko tyłem na krześle.
Maugiron, idąc za staremi podaniami, obejrzał prześcieradła i okna, zobaczył szybę stłuczoną, lecz sądził, że książę to zrobił.
— A co, żyjesz Maugiron? — zawołał Schomberg — kaszlnij, abyśmy wiedzieli o tobie.
Książę trzaskał palcami z niecierpliwości.
— Mój niedźwiedź jest spokojny i łagodny.
Książę gorzko się uśmiechnął.
Maugiron nie mówiąc słowa, wyszedł i drzwi za sobą na podwójny spust zamknął.
Kiedy został sam, rzekł:
— Bądźcie baczni, panowie, bo niedźwiedź jest zręczny.


Rozdział VIII.
PRZEKLEŃSTWO..

Książę Andegaweński pozostawszy sam, a widząc, że tylko godzinę będzie miał spokojności, dobył drabinkę, obejrzał każdy jej węzeł i spróbował mocy.
— Dobra — rzekł — a mimo to, mogę bok stłuc porządnie.
I znowu próbował drabiny.
— Długa, nie ma się co troszczyć...
Zamyślił się.
— Założyłbym się — mówił — że ci przeklęci ulubieńcy przysyłają drabinkę, abym ją przywiązał do balkonu, i kiedy będę się spuszczał, pochwycą mnie... o to zasadzka!
Później zastanowiwszy się, dodał.
— Niepodobna! nie są tak głupi, aby myśleć, że bez zabarykadowania drzwi, zechcę uciekać... Zanim drzwi wyważą, będę daleko. Właśnie tak bym uczynił, gdybym miał uciekać. Nie mogę przecież ufać drabince, znalezionej w pokoju królowej Nawarry, bo któż, oprócz siostry mojej, mógłby o niej wiedzieć? Zobaczmy, co za przyjaciel podpisał ten bilet? kto zna szafy mojego mieszkania, albo mojej siostry?
Nagle nowa myśl przyszła mu do głowy.
— Bussy! — zawołał.
W rzeczy samej, Bussy, którego tyle kobiet kochało, który był bohaterem królowej Nawarry; Bussy wytrawny w sztuce robienia bronią, odważny i zręczny, był jedynym przyjacielem, na którego mógł liczyć.
Wszystko mówiło księciu, że autorem kartki był Bussy; książę nie znał przyczyn urazy Bussego, nie wiedział bowiem o miłości jego dla Dyany de Meridor; prawda, mógł się domyślać, bo kochając ją sam, mógł przypuszczać, że i drudzy kochać ją mogą.
Sądził, że przychylność nie pozwala Bussemu być bezczynnym, skoro uwięziono pana jego.
Prócz tego, Bussy był szlachetnym i mógł chcieć zemścić się na księciu, powracając mu wolność.
Chcąc poznać prawdę, książę przystąpił do okna; przez mgłę ujrzał trzy podłużne cienie przesuwające się przez rzekę; były to konie, a na nieb siedzieli ludzie.
— Dwóch ludzi.... to Bussy i jego wierny Haudouin.
— Straszna pokusa — mruknął książę — jeżeli zasadzka, to zręcznie ułożona.
Poszedł zajrzeć przez dziurkę od klucza; dwóch jego strażników spało, dwóch innych grali w szachy.
Zgasił światło.
Otworzył okno, wychylił się na balkon.
Przepaść, którą okiem zmierzył, była w ciemności jeszcze straszniejszą.
Cofnął się.
Powietrze i przestrzeń mają niewypowiedziany powab dla więźnia, dlatego, zdawało się Franciszkowi, gdy wracał do pokoju, że go coś dusi.
To uczucie tak mocno nim owładnęło, że czuł obrzydzenie życia i obojętność śmierci.
Zdziwił się, że odwaga mu powraca.
Korzystając z chwili zapału, porwał drabinkę, uczepia u balkonu, zatarasował drzwi, będąc przekonany, że aby się dostać do niego, najmniej dziesięciu minut będzie potrzeba.
W końcu, wrócił do okna.
Szukał oczami koni i ludzi; lecz ich nie ujrzał.
— Wolałbym sam uciekać — rzekł — niż z przyjacielem mniej znanym; cóż dopiero z nieznanym?
W tej chwili, ciemność zupełna zaległa ziemię, a burza, grożąca od godziny, wybuchła gwałtownie.
Błyskawica rozdarła chmurę; zdawało się księciu, że ujrzał tych, których pierwej nadaremnie szukał.
Koń zarżał...
Nie było wątpliwości, czekano na niego.
Pociągnął drabinkę, aby się przekonać, czy mocno uwiązana; następnie, przestąpił balustradę i oparł nogę o sznurek.
Trudno opisać strach, jakiego doznawał, postawiony pomiędzy niebezpieczeństwem spadnięcia a pogróżkami brata.
Zaledwie zstąpił na szczebel, drabinka zamiast zachwiać, wyprostowała się.
— Czy przyjaciel, lub wróg ją podtrzymuje? czy przychylne czekają go ramiona, czy zbrojne prawice?
Nowy strach go opanował.
Ponieważ rękami trzymał się jeszcze balkonu, chciał zatem wracać.
Rzec można, że osoba niewidzialna, stojąca u stóp muru, odgadywała, co się dzieje w jego sercu, albowiem w tym samym czasie drabinka drgnęła.
— Trzymają drabinkę — rzekł — i nie chcą abym upadł. Dalej, odwagi!
Zaczął zstępować.
Franciszek poczuł, że drabinka była wyprężoną i że ją oddalono od muru.
Ześliznął się, jak strzała.
Nagle, gdy miał ziemi dotykać, posłyszał te wyrazy:
— Jesteś ocalony.
Pochwycono go i zaniesiono na brzeg fosy; stamtąd pchnięto pomiędzy przekop, gdzie drugi oczekiwał człowiek.
Tam znów pochwycono go za kołnierz i zaniesiono nad rzekę.
Konie stały tam, gdzie je widział. Teraz pojął, że cofać się nie może, ze zależy zupełnie od wybawców swoich.
Podbiegł do jednego z koni i wskoczył na siodło.
Dwaj towarzysze to samo uczynili.
Ten sam głos co pierwej, przemówił:
— Ostrogą konia!
Wszyscy ruszyli galopem.
— Dotąd doskonale — pomyślał książę — ufajmy, że koniec będzie dobry.
— Dzięki ci, dzięki Bussy — mówił cicho do jeźdzca po prawej stronic, okrytego po głowę czarnym płaszczem.
— Ostrogą konia!... — odezwał się ten sam głos.
Trzej jeźdzcy znikli jak cienie.
Przybyli do fosy Bastylli, którą przebyli przez most zarzucony wczoraj przez tłumy ludu, dla ułatwienia przejścia.
Skierowali się ku Charenton.
Koń księcia zdawał się mieć skrzydła.
Nagle, towarzysz z prawej skierował się ku laskowi Vincennes, mówiąc zwięźle jak zwykle:
— Pójdź.
Towarzysz z lewej toż samo uczynił, ale w milczeniu.
Od chwili odjazdu, jeszcze wyrazu nie wyrzekł.
Książę chciał zatrzymać konia, bo lękał się, aby go nie wprowadzono w zasadzkę.
Było zapóźno; szlachetne zwierzę nie słuchało wędzidła, jednak zwolniło biegu, gdy dwaj inni pierwej to uczynili.
Książę znalazł się na łączce, gdzie dziesięciu jeźdźców czekało, a księżyc, wyszedłszy z za chmur, odbił się od ich pancerzy.
— Co to ma znaczyć? — zapytał.
— Do pioruna!... — odrzekł ten, którego pytano — to znaczy, żeśmy ocaleni.
— To ty, Henryku!... — zawołał osłupiały książę — to ty moim wybawcą?..
— Cóż cię to zadziwia?... — odpowiedział Bearneńczyk. — Alboż nie jesteśmy w przymierzu?...
I spojrzawszy w około, zawołał na swojego towarzysza:
— Agrypa, gdzie jesteś?
— Tutaj — odpowiedział d’Ambigné, który do tego czasu ust nie otworzył.
— Czy tak obchodzisz się z końmi?
— Dosyć, dosyć — rzekł król Nawarry — niechaj nam dwa pozostanie, byle dobrych, to dosyć.
— Gdzie mnie prowadzisz, kuzynku?.. — zapytał Franciszek niespokojnie.
— Gdzie chcesz — odparł Henryk — tylko jedźmy prędzej, bo król Francyi lepsze ma konie i może ich poświęcić ile zechce.
— Czy mogę iść, gdzie mi się podoba?... — zapytał Franciszek.
— Zapewne, czekam twoich rozkazów — odpowiedział Henryk.
— A więc do Angers.
— Niech i tak będzie; będziesz przynajmniej u siebie.
— Przeciwnie, u ciebie.
— Ja pod Angers opuszczę cię i udam się do Nawarry, gdzie moja dobra Małgorzata czeka. Biedaczka! musi się nudzić bezemnie.
— Nikt nie wie, że tu jesteś? — zapytał Franciszek.
— Przybyłem sprzedać trzy dyamenty mojej żony.
— Bardzo dobrze.
— I przekonać się, jak bardzo Liga mię zniszczyła.
— Przeciwnie, nic nie straciłeś.
— Dzięki tobie.
— Jakto mnie?
— Bezwątpienia; gdybyś zamiast odrzucenia naczelnictwa Ligi, był je przyjął, byłbyś wszystkich przeciwko mnie połączył i tem samem mnie zgubił. Dlatego, skoro dowiedziałem się, ze król odrzucenie twoje ukarał więzieniem, starałem się wydobyć cię z niego.
— Zawsze łatwowierny — rzekł do ’książę Andegaweński — nie trzeba mieć sumienia, aby go zwodzić.
Podano świeże konie, których dosiadłszy, obadwa wraz z d’Aubigné, ruszyli galopem.


Rozdział IX.
PRZYJACIÓŁKI.

W tym czasie, gdy w Paryżu wrzało jak w kotle, pani de Monsoreau w towarzystwie ojca i dwóch służących, których wówczas najmowano jak wojska posiłkowe na wyprawę, zdążała do zamku Meridor, jadąc po dziesięć mil dziennie.
I ona zaczęła kosztować wolności, drogiej dla osób, które cierpiały.
Lazurowe, wiejskie powietrze, niepodobne do owych posępnych obłoków, zawieszonych jak krepa nad czarnemi wieżami Kastylii, zielone liście, kręte drożyny, ginące w lesie jak rozwinięta wstążka, zdawały się jej tak urocze i piękne, że sądziła, iż wyszła z trumny, gdzie ją rozpacz barona umieściła.
Stary baron, odmłodniały o lat dwadzieścia,, siedząc prosto na swoim Jarnacu, zdawał się być jednym z owych starych mężów, ustawicznie nad żonami czuwających.
Nie myślimy opisywać długiej podróży.
Nie miała ona innych wypadków, jak wschód i zachód słońca.
Dyana niekiedy, gdy jasno księżyc świecił, wyskakiwała z łóżka, budziła ojca i wyjeżdżali o świcie, aby prędzej podróż ukończyć.
Niekiedy wyprzedziła ojca i służących, albo zatrzymywała się w tyle, chcąc za siebie popatrzeć.
A ilekroć ujrzała spokojnie pasące się bydło, albo czarną dzwonnicę oddalonego miasteczka, powracała strwożona.
Wtedy ojciec jej mówił:
— Nie lękaj się Dyano.
— Czego mam się lękać?
— Wszak patrzysz, czy nas pan de Monsoreau nie goni?
— A! prawda — odpowiedziała i spoglądała po za siebie.
Tak w bojaźni, nadziei i zwątpieniu ósmego dnia, nad wieczorem, przybyła Dyana do zamku Meridor, a na zwodzonym moście przyjęli ją państwo de Saint-Luc, zastępujący miejsce barona.
Dla czterech obecnych osób zaczęło się życie, jakie Wirgiliusz, Longus i Teokryt opisują.
Baron i de Saint-Luc polowali od rana do wieczora; za niemi sunęli łucznicy.
Często psy aż głuszyły swojem gonieniem, a kiedy ta cała kawalkata przesuwała się około Joanny i Dyany, siedzących razem, przerywały rozmowy i przypatrywały się polowaniu.
— Opowiedz mi — mówiła Joanna — opowiedz mi wszystko, co ci się przytrafiło w tym grobie, bo byłaś dla nas umarłą rzeczywiście.
Patrzaj, jak się rozwija kwiecie i przysyła nam woń swoję. Patrzaj, jak promyk słońca igra z liśćmi. Czy czujesz jak powietrze jest lekkie? Opowiedz mi, opowiedz wszystko.
— Cóż ci powiem?
— Jeszcześ mi nic nie powiedziała. Zatem jesteś szczęśliwą? przecież to piękne oko okryte pomroką łez nie oznacza zadowolenia. Dyano, ty masz mi wiele do powiedzenia.
— Bynajmniej.
— Zatem jesteś szczęśliwa z panem de Monsoreau?
Dyana zadrżała.
— A widzisz!... — rzekła Joanna z wyrazem czułego wyrzutu.
— Z panem do Monsoreau!... — powtórzyła Dyena; na co wymówiłaś to imię? Na co wywołałaś straszydło w pośród naszych lasów, kwiatów i nasze] spokojności?
— O! teraz wiem dla czego twoje oczy mgła powleczone, dla czego tak często wznosisz je w górę; nie pojmuję tylko dlaczego usta na uśmiech się siłą?
Dyana smutno potrząsła głową.
— Mówiłaś mi — rzekła Joanna obejmując rękoma szyję przyjaciółki; mówiłaś mi, że Bussy wiele ci okazał zajęcia.
Dyana tak mocno zarumieniła się, że aż jej okrągłe i delikatne uszko się zapłoniło.
— Piękny to rycerz ten Bussy mówiła Joanna.
I zaśpiewała:

Au beau chercheur de noise,
C’est le seigneur d’Amboise.

Dyana wsparła głowę na ramieniu przyjaciółki i słowiczym zanuciła głosem.

Tendre fidèle aussi,
C’est le brave...
— Bussy, zakończyła Joanna, składając pocałunek na czole Dyany.

— Dosyć dzieciństwa — odrzekła Dyana — pan de Bussy nie myśli o Dyanie de Meridor.
— Być może — odpowiedziała Joanna, ale sądzę, że się bardzo Dyanie de Monsoreau podoba.
— Nie mów więcej o tem.
— Dlaczego? czy cię to obraża?
Dyana nie odpowiedziała.
— Mówię ci, że pan de Bussy nie myśli o mnie... i dobrze czyni, ja źle z nim postąpiłam.
— Co mówisz?
— Nic, nic.
— Jak widzę Dyano, płaczesz i obwiniasz się. Tyś źle z nim postąpiła!... ty biedna, którą przymuszono...
— Wszędzie przed sobą widziałam przepaści... Teraz Joanno, wszystkie niebezpieczeństwa zdają mi się urojonemi. Źle postąpiłam, ale nie miałam czasu zastanowić się.
— Strasznie zagadkowo mówisz.
— Nie — zawołała Dyana — to nie moja wina, to on, on nie chciał... Przypominam sobie okropne położenie, drżałam i wahałam się... Ojciec przyrzekał mi obronę i wsparcie, on przyrzekał obronę, ale nie przekonał mnie... Książę Andegaweński był przeciwko mnie i połączył się z panem de Monsoreau. Ale co stanowią, książę i hrabia? kiedy się kogo kocha... ani książę, ani nikt zatrzymać nie zdoła.
Dyana wsparła się na krześle, jakby na nogach utrzymać się nie mogła.
— Uspokój się, moja przyjaciółko.
— Mówię ci, żeśmy źle postąpili.
— My! o! Dyano, o kim chcesz mówić?
— O moim ojcu i o sobie. Mój ojciec jest szlachetny i mógł nowie z królem: ja jestem dumną i mogłam się nie lękać człowieka, którego nienawjdzę. Ale w tem tajemnica wszystkiego: ja wysiałam, że on mnie nie kocha.
— Kłamiesz sama przed sobą!... — zawołała Joanna — gdybyś myślała, jak mówisz, samabyś ten wyrzut mu zrobią; ale ty myślisz inaczej obłudnico, dodała z wyrazem pieszczoty.
— Tobie godnie odpłacono przywiązanie — mówiła Dyana siadając około przyjaciółki, Saint-Luc zaślubił cię pomimo woli króla, Ujechał z tobą i oboje pieszczotami nagradzacie przykrość wygnania.
— I hojnie nagradzamy — odrzekła figlarna kobieta.
— Ale ja, rozważ i nie bądź samolubną, ja którą ten dumny człowiek niby kocha, ja, która zwiodłam na siebie uwagę walecznego Bussy, ja zaślubiłam publicznie kogo innego i przedstawiłam się całemu dworowi. Zwierzyłam się jemu w kościele Maryi Egipcyanki, byliśmy sami, tylko Gertruda i Haudouin a przecież... Gdyby był chciał, mógłby mieć gotowego konia, mógł był mnie porwać z sobą; widziałam, że był cierpiący i smutny; widziałam jak łzami zachodziły mu oczy, a usta miał gorączką spalone. Gdyby był żądał, abym mu życie w owej chwili oddala, nie miałabym odwagi odmowie. Odeszłam, a on, nawet mnie nie zatrzymał. Czekaj, czekaj, ty jeszcze nie wiesz wszystkiego, co wycierpiałam. Wiedział, że opuszczam Paryż, i udaję się do Meridor; wiedział, że pan de Monsoreau... przebacz mi, wiedział, że pan de Monsoreau nie jest moim mężem, wiedział... ale na próżno oglądałam się całą drogę, sądząc, że tentent jego konia za sobą posłyszę. Było głucho i echo nawet się nie odezwało. Powtarzam ci, on nie myśli o mnie, nie poświęci dla mnie drogi do Angers. Alboż na dworze francuzkim nie ma tyle piękności, których wdzięki mogą się równać z mojemi? Czy teraz rozumiesz, czy jesteś przekonana? Czyż nie mam słuszności, sądząc że jestem zapomnianą i wzgardzoną?
Zaledwie skończyła te wyrazy, gdy liście zaszeleściały i młody mężczyzna upadł do stóp Dyany.
Joanna poznała go.
— Otóż jestem — mówił klęcząc Bussy, i trzymając kraj sukni Dyany, którą całował z uszanowaniem.
Dyana poznała głos i uśmiech hrabiego i pozbawiona sił, oddechu nawet, padła w objęcia młodzieńca, którego przed chwilą o obojętność posądzała.


Rozdział X.
KOCHANKOWIE.

Uniesienia radości, nie są niebezpieczne.
Widziano wprawdzie śmiertelne ale to rzadki przykład.
Dyana otworzywszy oczy, znalazła się w objęciach Bussego, albowiem ten zacny młodzieniec, nie pozwolił pani do Saint-Luc, pierwszego otrzymać spojrzenia.
— A!... — mówiła, przychodząc do przytomności — a!.. panie hrabio, nie godzi się wpadać tak niespodzianie.
Bussy innych oczekiwał wyrazów...
Mężczyźni są bardzo wymagający...
Lecz Dyana nie dość, że na tem poprzestała, ale odepchnęła lekko rękę podtrzymującą i powróciła do przyjaciółki, która jako wyrozumiała, chodziła w oddaleniu.
Następnie, ciekawa, jak każda kobieta, owego czułego pojednania kochanków, powróciła zcicha, nie mieszając się do rozmowy, ale będąc dość blisko, aby jej całą treść posłyszeć.
— Jakto!... — mówił Bussy — pani tak mię przyjmujesz?
— O!... — rzekła Dyana — parne Bussy, to bardzo miło... tegom się nie spodziewała, ale...
— Nie ma, ale — odrzekł Bussy — znowu siadając u nóg Dyany.
— O!... nie, nie tu, nie tu, panie de Bussy.
— Pozwól mi pozostać — mówił hrabia, składając ręce, od tak dawna pragnąłem tego miejsca.
— Aby je zająć, potrzeba był o aż mur przebywać. To nie przystoi dla tak zacnego pana, a tem więcej dla rycerza, któremu powierzyłam mój honor. — Dlaczego?
— A gdyby cię kto zobaczył?
— Któż mógłby mię widzieć? Nasi myśliwi; nie ma kwadransa jak tędy przechodzili.
— O!... bądź pan: spokojną, dobrze się ukrywałem.
— Ukrywałeś? A! to doskonale — mówiła Joanna — opowiedz nam to panie Bussy.
— Że państwa nie spotkałem w drodze, to zupełnie wina nie moja, ja udałem się inną, wy zaś inną drogą. Wyście przyjechali przez Rambouillet; ja przez Chartres. Następnie, słuchaj i sądź czy twój biedny Bussy jest zakochany: nie śmiałem państwa dopędzać... Wiedziałem, że Jarnac nie jest rozkochany i nie śpieszno mu do Meridor; twój ojciec pani, także nie miał powodu pośpiechu, bo był przy tobie. A także nie w obecności ojca, nie przy służących, chciałem cię widzieć, bo dużo kłopotów ciąży na mojej głowie, bo jechałem z przerwami, a nawet o głodzie.
— Biedaczek!... — rzekła Joanna — patrzaj jak schudł.
— Przybyłaś pani nakoniec — mówił dalej Bussy — a ja wziąłem mieszkanie na przedmieściu widziałem cię przejeżdżającą, skryty za zasłoną okna.
— Więc byłeś pan w Angres?... — zapytała Joanna.
— Byłem, ale nie pod mojem nazwiskiem. Wcale nie jestem Bussy; jestem kupcem podróżnym, przypatrz się mojej sukni, jest to kolor zwyczajny dla sukienników i złotników. Jak bądź, tak bądź, dosyć, że mnie nie poznano.
— Przez dwa dni pobytu nie poznano pięknego Bussy! temu nikt nie uwierzy na dworze.
— Mów dalej hrabio — rzekła Dyana rumieniąc się. Jak tutaj przybyłeś?
— Mam parę wybornych koni; siadłem na jednego i wyjeżdżam stępa, zatrzymując się przed szyldami i napisami; skoro widzę, że mniej na mnie zważają, ruszam galopem i w dwudziestu minutach, aż trzy mile przebiegam. W lasku de Meridor, mur parku znajduję, lecz mur długi, a park ogromny. Wczoraj, przez cztery godziny na niego patrzałem, drapiąc się tu i owdzie i spodziewając się was widzieć. Nakoniec prawie do rozpaczy przywiedziony zostałem, widząc was wchodzące do domu; dwa psy barona łasiły się do was. a pani de Saint-Luc trzymała w ręku kuropatwę, do której one skakały nie mogąc jej dostać, w końcu znikłyście panie. Przeskoczyłem mur, przybiegłem gdzie byłyście przed chwilą, ujrzałem trawę zgniecioną. wniosłem ztąd, żeście to miejsce na spoczynek obrały. Przyznam się, że bardzo byłem strudzony.
— Przez brak przyzwyczajenia — przerwała Joanna z uśmiechem.
— Nie przeczę pani, prócz tego, podarłem suknię drapiąc się no drzewach, ale hojnie za wszystko jestem wynagrodzony widząc panie.
— Straszne pan przebyłeś przeszkody — mówiła Joanna — — jest to pięknie i walecznie, ale ja na miejscu jego oszczędzałabym sukni i białych rączek; patrzaj pan, jak pokaleczyłeś obydwie.
— Prawda, nie uważałem. Lecz gdyby nie to, nie byłbym widział tej, którą pragnąłem ujrzeć.
— Ja bez trudów dostałam się do zamku — rzekła Joanna.
Bussy uśmiechając się, po trząsł głową.
— O! nie — rzekł — nie. To coś pani uczyniła, dla mnie nie przyniosłoby korzyści.
Dyana uśmiechnęła się, co ożywiło jej oczy i usta.
— Jak widzę — rzekła Joanna — zupełnie nie znam się na grzeczności.
— O! bynajmniej — odpowiedział Bussy. Nie mogłem przybyć do zamku. Dyana jest zaślubioną a baron winien czuwać nad nią...
— Otóż i lekcya przyzwoitości — mówiła Joanna — dziękuję za nią, panie Bussy; to mię uczy, że nie powinnam się mieszać w sprawy szaleńców.
— Szaleńców?... — powtórzyła Dyana.
— Szaleńców, czy rozkochanych, to wszystko jedno, Pocałowała Dyanę w czoło, ukłoniła się Bussemu i uciekła.
Dyana chciała ją zatrzymać, lecz ujęta za rękę przez kochanka, puściła przyjaciółkę.
Bussy i Dyana sami pozostali.
Dyana spojrzała za oddalającą się panią de Saint-Luc, która poczęła zbierać kwiatki.
Bussy był przy jej stopach.
— Pan?, czyż nie dobrze uczyniłem?... — rzekł.
— Nie umiem udawać — odpowiedziała Dyana — prócz tego, pan znasz moje pragnienia. Lecz sam przyznasz, że przyzywając cię w duszy, byłam bardzo winną.
— Co mówisz, Dyano?
— Prawdę. Mam prawo uczynić nieszczęśliwym pana de Monsoreau, który mi zgotował tyle cierpień, ale nie mam prawa uszczęśliwiać drugiego. Mogę go unikać, odmówić mojego uśmiechu i miłości, ale nie powinnam względami obsypywać drugiego, bo on pomimo woli, moim jest panem.
Bussy cierpliwie słuchał tych zasad moralnych, złagodzonych nieco wdziękiem pięknej kobiety.
— Czy mogę teraz mówić?
— Mów pan.
— Szczerze?
— Proszę.
— Wszystko co powiedziałaś, nie pochodziło z serca.
— Jakto?
— Słuchaj mnie pani cierpliwie; to są tylko sofizmaty. Dyana zrobiła poruszenie.
— Każda zasada — rzekł Bussy — jest bezużyteczną, gdy nie ma zastosowania. Za twoje sofizmaty pani, winienem ci powiedzieć prawdę. Mówisz, że masz pana; ale czyś go sama wybrała? Bynajmniej, przeciwności narzuciły go, uległaś im. Teraz zamierzasz cierpieć całe życie, a moim jest obowiązkiem, uwolnić cię od tych cierpień.
Dyana chciała przerwać; lecz Bussy ją powstrzymał.
— Wiem co pani chcesz odpowiedzieć. Powiesz, że gdybym go wyzwał i zabił, więcej mnie widzieć nie zechcesz. Dobrze, umrę z rozpaczy nie mogąc cię widzieć, ale będziesz wolną, ale będziesz szczęśliwą, ale będziesz mogła uszczęśliwić innego człowieka, który powie, z radością: Dzięki ci, Passy! Ty sama pani, chociaż nie śmiesz tego żądać; później wdzięczną mi będziesz.
Młoda kobieta pochwyciła rękę hrabiego i uścisnęła ją czule.
— — Za dawne nie odpokutowałeś — rzekła a już na nowo mi grozisz.
— Ja grożę? Bóg tylko widzi moje chęci, on sam wie, jak ciebie kocham. Wiem że i ty mnie kochasz, przyznaj sama, bo nie spodziewam się, aby twoje uczucia były sprzeczne z uczynkami. Wiem, boś mi to sama wyznała. Prócz tego, miłość mojej podobna, błyszczy jak słońce i ożywia wszystko, czego dotyka; dla tego nie myślę wcale rozpaczać. Upadnę do twoich stóp i powiem rękę na sercu położywszy, piękne wyrazy. Dyano, ja ciebie kocham i kocham na całe życie. Dyano przysięgam w obliczu webą, że umrę z rokoszą dla ciebie. Jeżeli powiesz mi: Oddal się i nie zatruwaj szczęścia drugim, podniosę się bez szemrania z miejsca, w którem jestem szczęśliwy i powiem. „Ta kobieta nie kocha mię i nigdy kochać nie będzie.” Oddalę się i nigdy mnie nie ujrzysz. Lecz, że moje poświęcenie większe jest nad miłość, przeto chęć widzenia cię szczęśliwą, przezwycięży pragnienie własnego szczęścia. Nie mam prawda, prawa wydzierać szczęścia drugiemu, ale mogę poświęcić własne życie, dla skrócenia cierpień twoich. Oto co uczynię, abyś nie była wieczną niewolnicą, i abyś nie czyniła drugich nieszczęśliwemi.
Bussy wzruszył się, wymawiając te wyrazy.
Dyana czytała w jego jasnem spojrzeniu całą, moc postanowienia; pojęła co mówił i co chciał uczynić; wiedziała, że niechybnie wyrazy jego zmienią, się w czyn, a przecież czuła, jak jego siła słabnie pod jej spojrzeniem.
— Dziękuję — rzekła. — Bardzo pan jesteś delikatny, że chcesz ulżyć nawet wyrzutom sumienia. Teraz, czy będziesz mię kochał do śmierci, jak mówisz?... Czy nie będę igraszką twojej fantazyi i czy nie każesz żałować przywiązania pana de Monsoreau?... Ale nie, ja nie powinnam dyktować warunków; jestem pokonaną, twoją, zawisłą od ciebie. Pozostań moim przyjacielem, a ponieważ życie moje do ciebie należy, czuwaj nad niem.
To mówiąc, Dyana białą swoją rękę oparła na ramieniu Bussego, do drugiej przylepił on miłośnie usta.
Zadrżała na całem ciele.
W tej chwili, dało się słyszeć stąpanie Joanny, która lekko klasnęła.
Niosła kilka świeżo rozwitych kwiatków i pierwszego motyla, jaki się z jedwabnego wywinął kokonu.
Ręce kochanków rozłączyły się.
Joanna zauważyła to poruszenie.
— Przebaczcie, moi przyjaciele — rzekła — trzeba wracać do domu, aby nie przysyłano po nas. Panie hrabio, dosiadaj twojego rączego konia, który cztery mile na godzinę ubiega, a nam pozwól iść jak najwolniej, bo spodziewam się, że dużo będziemy udały do mówienia. Słowo daję, przez twój upór, wyborny obiad tracisz hrabio, osobliwie byłby przydatny dla takiego, jak ty, człowieka, który jeździ konno i drapie się po murach, że nie wspomnę o innych przysmakach, które nieco krew drażnią, a serce ranią. Idźmy, idźmy Djano.
Joanna wzięła przyjaciółkę pod rękę i chciała ją pociągnąć za sobą.
Bussy z uśmiechem spojrzał na obiedwie.
Zbliżył się do nich.
Dyana wpół odwrócona podała mu rękę.
— Tylko tyle? — rzekł.
— Do jutra, wszak prawda?... — odpowiedziała.
— Tylko do jutra?
— Do jutra i na zawsze.
Bussy nie mógł powściągnąć uniesienia radości; schylił się ku ręce Dyany i raz ostatni spojrzawszy na obiedwie przyjaciółki, oddalił się, albo raczej uciekł.
Czuł, jak mu było trudno rozdzielić się z tą, o której wątpił, aby kiedykolwiek był z nią złączony.
Dyana patrzyła za nim pilnie, słuchała jego stąpania, ginącego w zaroślach.
— A!.. teraz — rzekła Joanna — zapewne pragniesz ze mną rozmawiać?
— O!... tak — odrzekła Dyana, jakby ją ze snu przebudzono.
— Słucham cię.
— Jutro pójdę na polowanie z mężem i z twoim ojcem.
— Samą mię w zamku zostawisz?
— Słuchaj, przyjaciółko — rzekła Joanna — ja także mam zasady, ale są rzeczy, na które trzeba zezwolić.
— A!.. Joanno — zawołała pani de Monsoreau — jak możesz przyjaciółce coś podobnego doradzać.
— Trzeba mieć litość nad biednemi kochankami, jakiemi wy jesteście.
Dyana pochwyciła rękę młodej mężatki i wesołą jej twarz pocałunkami okryła.
— W tej chwili, trąbki myśliwych dały się słyszeć.
— Dalej, idźmy — rzekła Joanna — biedny Saint-Luc się niecierpliwi. Nie mogę być surowszą dla niego, jak dla panicza, który dopiero co nas opuścił.


Rozdział XI.
Jak Bussy mógł mieć trzysta pistolów za swego konia i jak go oddał za darmo.

Bussy nazajutrz wyjechał z Angers, za nim najtaniej wstający mieszkańcy, ze snu się obudzili.
Nic jechał on, lecz leciał.
Dyana wyszedłszy na taras zamkowy, zkąd widać było białą i krętą drogę, ujrzała, wpośród zarośli, punkt czarny, który przybliżając się, tuman kurzu za sobą pozostawiał.
Natychmiast zeszła, aby nie dać czekać Bussemu i aby okazać, że także czekała.
Słońce zaledwie ozłociło szczyty dębów, rosa połyskiwała na trawie, a w dali słychać było trąbkę Saint-Luca, do czego podniecała go Joanna, aby przypomnieć przyjaciółce, że ją samą pozostawiła.
Serce Dyany przepełniało się radością. Czuła w sobie młodość, piękność i miłość zarazem.
Gdy biegła, zdawało się jej, że dusza wyrywa się z ciała, i chce ulecieć wysoko, daleko ku niebu.
Ale z domu do zwierzyńca było daleko.
Małe stopki wikłały się w trawie, a oddechu brakowało.
Nie mogła więc przybyć na umówione miejsce aż wtedy, gdy Bussy mur przeskakiwał.
Widział ją biegnącą; przybyła do niego z wyciągnionemi rękami.
Powitanie było długie i serdeczne.
O czem mówili?... kochali się.
O czem myśleli?... widzieli się.
Czego pragnęli?... siedzieli przy sobie i trzymali się za ręce.
Dzień minął jak godzina.
Gdy Dyana ocuciła się z owego snu słodkiego, przycisnął ją do serca i rzekł:
— Dyano, zdaje mi się, ze od dzisiaj widzę jasno drogę, wiodącą do wieczności. Ty jesteś światłem, które mi szczęście odsłania; nie znałem nic na tym świecić i mogę powtórzyć, co ci wczoraj mówiłem: przez ciebie żyć zacząłem, dla ciebie więc umrę.
— A ja — odpowiedziała Dyana — która rzucałam się bez obawy w chłodne objęcia śmierci, drżę, dzisiaj na samo jej wspomnienie, pragnę mieć czas kosztować miłości twojej. Ludwiku, czemu nie pójdziesz do zamku? Mój ojciec będzie kontent, gdy cię zobaczy; pan Saint-Luc jest twoją przyjaciółką. Pomyśl więc, jak każda godzina jest dla nas drogą.
— Niestety!.. Dyano, gdybym raz był w zamku, chciałbym tam być zawsze. Wtedy skoro cała prowincya będzie o tem wiedziała, a skoro wieść dojdzie do twojego małżonka... Wszak nie pozwoliłaś uwolnić się od niego.
— A to na co?.. — odpowiedziała z wyrazem trudnym do opisania, który jest tylko w głosie kobiety ukochanej.
— Dla spokojności naszej, dla naszego szczęścia, powinniśmy ukryć nasze uczucie przed wszystkiemi. Dosyć, że wie pan Saint-Luc, to i mąż lej będzie wiedział.
— A to dlaczego?...
— Czy od dzisiaj ukryjesz co przedemną?...
— Prawda.
— Dzisiaj pisałem do Saint-Luca, chcąc się z nim widzieć w Angers; musi dać słowo, że nikomu nie powie. To jest tem konieczniejsze, że w czasie ważnych wypadków Paryż opuściłem.
— Masz słuszność. Prócz tego, mój ojciec jest nader surowy i sam gotów powiedzieć panu de Monsoreau...
— A więc działajmy tajemnie; jeżeli taka wola Boga, aby nas odkryli nasi nieprzyjaciele, to przynajmniej nie miejmy sobie nic do wyrzucenia.
— Ludwiku, Bóg jest dobry, nie powątpiewaj o łasce jego.
— Ja nie wątpię o Bogu, lecz lękam się szatana, zawistnego szczęściu ludzi.
— Pożegnaj mnie, mój drogi i nie odjeżdżaj śpiesznie, lękam się o ciebie.
— Bądź spokojną; koń ujeżdżony a ja znam drogę. Gdy jadę zamyślony, puszczam mu cugle, on sam idzie...
Kochankowie długo tego rodzaju prowadzili rozmowę, przerywaną tysiącem pocałunków.
Nakoniec, odezwała się trąbka myśliwska i Bussy odjechał.
Jadąc i marząc o upajającem szczęściu, jakiego doznał, o przeszłości i teraźniejszości, o względach księcia, o niewoli jakiej doświadczył, przypomniał sobie, że niebawem bramy miasta mają zamykać. Koń szedł wolno a noc zapadała powoli.
Właśnie miał mu dać ostrogę, gdy za sobą tentent posłyszał.
Dla ukrywającego się, osobliwie dla kochanka, wszystko jest trwogą.
Kochankowie szczęśliwi, są jak złodzieje.
Myślał właśnie czy puścić się galopem, czy rzucić na bok, gdy jeźdzcy stanęli tuż przy nim.
Było ich dwóch.
Bussy, sądząc, że człowiek odważny nie ma potrzeby lękać się dwóch ludzi, przystanął i ujrzał, jak jeden z jeźdzców kłuł konia ostrogami, a drugi pierwszego dopędzał, bijąc niemiłosiernie swojego.
— Dalej! dalej!.. — mówił akcentem gaskońskim — trzysta batów i trzysta kolnięć ostrogą, a będziemy bezpieczni.
— Biedne zwierzę drży, nie może iść — odpowiedział jadący naprzód. Jednak sto koni bym zapłacił, aby prędzej być w mojem mieście.
— To ktoś z Angers... — pomyślał Bussy. Jednak, nie mogę poznać głosu. Jakże koń jego zmęczony!
W tej chwili, jeźdźcy zrównali się z Bussym.
— Ostrożnie — zawołał — wyjm nogę ze strzemion, bo koń padnie.
W rzeczy samej, koń ciężko upadł na bok, ruszył nogą, jakby chciał zaorać ziemię, oddech zatrzymał, oczy przymknął, i zdechł.
— Panie — zawołał jeździec, pozbawiony konia — trzysta pistolów dam za twojego konia.
— A! Boże!... — zawołał Bussy przybliżając się.
— Bardzo mi pilno, proszę cię.
— Mój książę, bierz go za darmo — rzekł Bussy ze wzruszeniem, poznając księcia.
W tym czasie, słychać było odwodzenie kurka.
— Wstrzymaj się — zawołał książę Andegaweński — wstrzymaj się d’Aubigné. to Bussy.
— Tak, to ja Mości książę; dlaczegóż u licha zajeżdżasz konie o podobnym czasie?
— A! to pan de Bussy — rzekł d’Aubigné — kiedy tak, to książę więcej mnie nie potrzebuje; pozwól mi więc wrócić do tego, który mię posiał, jak mówi pismo święte.
— Jednak nie bez podziękowań i zapewnień szczerej wdzięczności — odpowiedział książę.
— Przyjmuję wszystko z wdzięcznością i przyjdzie dzień, że się przypomnę.
— Mości książę — mówił Bussy — spadam jakby z obłoków.
— A więc nie wiedziałeś?... — rzekł książę z wyrazem nieukontentowania i nieufności. Będąc tu, zapewne na mnie czekałeś?
— Więcej nawet jak czekałem; lecz jeżeli Mości książę, chcesz przybyć przed zamknięciem bram miasta, dalej na koń...
Podał konia księciu, zajętemu wydobywaniem ważnych papierów, ukrytych pod siodłem. — Dalej Mości książę — mówił d’Aubigné odwracając się tyłem — powierzam cię panu de Bussy.
I pojechał.
Bussy prowadził księcia ku miastu, pytając siebie, czy książę, czarno ubrany, nie jest szatanem, który mu już szczęścia pozazdrościł.
Wjechali do Angres po pierwszem zatrąbieniu.
— Co teraz czynić, Mości książę?
— Udać się do zamku; niechaj wywieszą moję chorągiew, niechaj dowiedzą się o mojem przybyciu, i niech się szlachta zbiera.
— Nic łatwiejszego — odpowiedział Bussy, postanowiwszy udawać powolność dla zyskania czasu. Pancwie heroldowie!... — zawołał — uderzcie w trąby.
Heroldowie spojrzeli i nie wiele do słów tych przywięzywali wagi, widząc przed sobą dwóch mężczyzn okrytych pyłem, spoconych i na nędznych koniach siedzących.
— Ho! ho!... — mówił Bussy postępując ku nim — czy pana nie znają w jego własnym domu? Niech przyjdzie marszałek służby.
Ton rozkazujący zadziwił heroldów, jeden z nich zbliżył się.
— Jezus!... — zawołał z przestrachem patrząc uważnie na księcia — wszak to nasz książę i pan?
Księcia łatwo było poznać po niekształtności nosa, przedzielonego na dwie części, jak o tem mówi piosnka Chicota.
— Jego książęcą mość!... — dodał chwytając za rękę drugiego herolda.
— Teraz wiesz dobrze — rzekł Bussy — nadmij się, niech się twoja trąba zapoci i niech wie całe miasto, że książę przybył. My Mości książę, idźmy wolno do zamku, za nim przyjdziemy, wszystko będzie gotowe na nasze przyjęcie.
W rzeczy samej, na pierwszy odgłos heroldów, liczne poformowały się grupy; na drugi, dzieci i kumy przybiegli ze wszystkich stron, wołając: książę jest w mieście!... niech żyje książę!
Gubernator, pierwsi ze szlachty, rzucili się ku pałacowi, a za nimi tłumy ludu.
Jak to powiedział Bussy, władze miasta przed księciem przybyły do zamku. Jego książęca mość przebywając dziedzińce nie mógł się przecisnąć; lecz Bussy, polecił heroldowi, aby kazał rozstąpić się ludowi i tym sposobem książę przeszedł swobodnie, aż do schodów ratusza.
Bussy szedł w tyle.
— Panowie lennicy — rzekł książę — przybyłem do mojego dobrego miasta Angers. W Paryżu, niebezpieczeństwa zagrażały mojemu życiu, nawet wolność postradałem. Dzięki moim przyjaciołom, udało mi się umknąć.
Bussy przygryzł usta, bo odgadł znaczenie tej mowy z szyderczego spojrzenia Franciszka.
— Przybywszy do waszego miasta, czuję się bezpiecznym — dodał książę.
Urzędnicy zdumieni wołali: Niech żyje książę!
Lud spodziewający się uczt, krzyczał z całej siły: niech żyje książę!
— Wieczerzy — mówił książę — od rana nic w ustach nie miałem.
jednej chwili otoczył go dwór cały, który jako książę Andegaweński utrzymywał, a z którego niektórzy tylko służący go znali.
Następnie przybyły damy miejskie.
Przyjęcie trwało do północy; miasto było oświetlone, strzały muszkietów rozlegały się po ulicach i placach, a dzwon katedralny budził okoliczne echa, niepokojąc nawet mieszkańców Meridor.


Rozdział XII.
Dyplomacya księcia Andegaweńskiego.

Skoro huk muszkietów ucichł na ulicach, skoro dzwony umilkły i przedpokoje się wyludniły, a Bussy i książę sami zostali:
— Rozmawiajmy teraz — rzekł Franciszek.
Książe domyślał się, że od chwili zajścia z Bussym, ten ostatni wiele musiał zdziałać, a widząc jego położenie drażliwe, chciał mieć nad nim niejaką wyższość.
Lecz Bussy mając czas przygotować się, oczekiwał spokojnie natarcia.
— Rozmawiajmy — odpowiedział.
— Ostatni raz, kiedyśmy się widzieli — mówił książę — byłeś cierpiący, mój drogi.
— Prawda, mości książę; byłem chory i cudem prawie wyzdrowiałem.
— Tego dnia był przy tobie pewien doktór, bardzo troskliwy o twoje zdrowie, albowiem kąsał wszystkich, którzy się do ciebie zbliżyć chcieli.
— I to prawda, bo Haudouin bardzo mię kocha.
— Trzymał cię w łóżku, nieprawdaż?
— Na co się okropnie gniewałem, jak to Wasza książęca mość mogłeś zauważyć.
— Jeżeli tak, to mogłeś wysłać lekarza do wszystkich dyabłów, a wyjść ze mną, jak cię o to prosiłem.
— Ba!... — odrzekł Bussy, mnąc w rękach swój kapelusz.
— Lecz ponieważ szło o sprawę ważną, bałeś się skompromitować.
— Co?... co?... — zapytał Bussy, tłocząc kapelusz na głowę — mówisz książę, że bałem się skompromitować?...
— Nie inaczej — odparł książę Andegaweński.
Bussy zerwał się ze stołka.
— Jesteś niesprawiedliwym, Mości książę, skłamałeś przedemną i sam przed sobą, bo nic jesteś tak przekonanym. Wiele mam blizn na ciele, które dowodzą, że nigdy się nie lękałem, i wielu znam ludzi, którzy mogą podobne pokazać, zadane przezemnie.
— Zawsze masz dowody trudne do zaprzeczenia — odpowiedział książę blady i wzruszony — obwiniać cię, to zaraz krzyczysz i dajesz poznać, że masz słuszność.
— Nie zawsze, Mości książę; wiem także, kiedy nie mam słuszności.
— Kiedyż, naprzykład?..
— Kiedy służę niewdzięcznym.
— Czy tak?... — rzekł książę, powstając i przybierając powagę, właściwą mu w niektórych okolicznościach.
— Zapomniałem się, Mości książę, to prawda; ale i ty uczyń to samo; zapomnij o mnie.
Bussy postąpił dwa kroki, aby wyjść; lecz książę szybszy od niego, zastąpił mu drogę.
— Czy zaprzeczysz — rzekł książę — że tego samego dnia, kiedy-niechciałeś wyjść ze mną, po chwili wyszedłeś z doktorem?
— Ja?... nigdy nie przeczę, gdy do tego nie jestem zmuszony.
— Powiedz mi więc, dlaczego uparłeś się w domu pozostać?
— Miałem interes.
— U siebie?
— U siebie, albo gdzieindziej.
— Ja myślę, że kiedy szlachcic służy księciu, najpierwszym jego obowiązkiem, jest interes pana.
— Alboż Mości książę, nie myślę o twoich interesach?
— Nie przeczę — rzekł Franciszek — i zwykle znajduję cię wiernym i przywiązanym, co większa, przebaczam twojemu humorowi.
— Bardzo jesteś dobry, Mości książę.
— Bo czasem, masz powód być mi niechętnym.
— Przyznajesz, Mości książę?
— Tak, przyrzekłem ci niełaskę pana de Monsoreau. Zdaje mi się, że go nienawidzisz?
— Ja? bynajmniej. Znajduję go brzydkim i chciałbym, aby swoją szpetnością ludzi nie straszył. Ty zaś Mości książę, lubisz go i nie ma co o gustach rozprawiać.
— Jeżeli o to gniewałeś się, mój drogi, nie miałeś powodu odmówienia wyjścia ze mną, kiedyś później wychodził, aby nie potrzebne płodzić junactwa.
— Niepotrzebne junactwa! ja? A dopiero co zarzucałeś mi brak odwagi. Bądźmy sprawiedliwi Mości książę...
— Wiem, że nie lubisz d’Epernona i Schomberga i ja ich nie lubię; ale potrzeba na tem poprzestać i czekać chwili stosownej.
— I w tem jest coś, Mości książę...
— Zabij ich, zahij obudwóch, wszystkich czterech nawet, a wdzięcznym ci będę; ale nie drażnij się z niemi, osobliwie, gdy jesteś oddalony, bo wszystko złe potem na mnie spada.
— Cóż uczyniłem temu gaskończykowi?
— Mówisz o d’Epernonie, nieprawdaż?
— Nieinaczej.
— Kazałeś go ukamienować?
— Ja?
— Tak dalece, że mu podarli kaftan i płaszcz w kawałki i zaledwie do Luwru powrócił.
— Wybornie, przejdźmy do niemca. Cóż Schombergowi zrobiłem?
— Może zaprzeczysz, że go kazałeś w indygo ufarbować? Kiedym go widział we trzy godziny potem, cały był niebieski.
Książę pomimo woli śmiać się zaczął, a Bussy przypomniawszy sobie wypadek, naśladował go.
— A zatem — rzekł — myślą, że to mój figiel?
— A może mój?
— I śmiałeś Mości książę, czynić mi przed chwilą wyrzuty; przyznaj, że jesteś niewdzięczny.
— Zgoda. Teraz ty przyznaj się, czy istotnie dlatego wyszedłeś z domu?
— Dlatego.
— Teraz mówmy o sobie.
— Dobrze.
— Cóż uczyniłeś, aby mię wywieść z kłopotu?...
— Sam widzisz, Mości książę.
— Ja nic nie widzę.
— Wyjechałem do Anjou.
— To jest: uciekłeś.
— Uciekając, ciebie ocalałem.
— Ale zamiast uciekać daleko, czy nie mogłeś pozostać w okolicach Paryża. W Montmartre, byłbyś mi użyteczniejszym, niż w Angers.
— Różnimy się w zdaniu, Mości książę, ja wołałem udać się do Anjou.
— To tylko twój kaprys.
— Bynajmniej... chciałem zbierać stronników.
— A! to co innego. I cóż uczyniłeś? — zapytał książę.
— Jutro ci opowiem, Mości książę, albowiem pora to, o której zwykle cię żegnam.
— A dzisiaj dlaczego nie chcesz powiedzieć?...
— Mam się rozmówić z ważnemi osobami.
— Jeśli tak, to co innego. Idź, Bussy, ale bądź roztropny.
— Roztropny!... a to na co?... wszak tutaj silni jesteśmy.
— Nie narażaj się; ciekawym, jakie poczyniłeś kroki.
— Cóż chcesz, książę, abym przez dwa dni uczynił?
— Przynajmniej ukrywasz się.
— Ja się mam ukrywać!.. Patrzaj książę, jaki strój noszę. Czy kiedy tak chodziłem?...
— A gdzie mieszkasz?..
— A!.. przecież oceniasz moje poświęcenie... mieszkam, mieszkam... w chacie pod wałami, mam wyjście na rzekę i... Ale jak książę wydostałeś się z Luwru?... Jakim sposobem spotkałem cię z owym filutem d’Aubigué?...
— Mam moich przyjaciół — odrzekł książę.
— Ty, książę, przyjaciół? — zapytał Bussy.
— Tak, nawet ty ich znasz.
— Wybornie... a co to za jedni?...
— Król Nawarry i pan d’Aubigné, którego sam widziałeś.
— Król Nawarry!... ah!... prawda, razem uknuliście spisek.
— Ja, nigdy spisków nie knułem, panie Bussy.
— Nie?... zapytaj, książę, La Mola i Cocoanasa.
— La Mole popełnił inną zbrodnię, za którą śmiercią był ukarany — odrzekł Andegaweńczyk ponuro.
— Dajmy pokój La Molemu, mówmy o sobie, tem bardziej, że trudno będzie nam się porozumieć. Jakim sposobem, Mości książę, wyszedłeś z Luwru?...
— Przez okno.
— Które?
— Od mojego sypialnego pokoju — powiedział książę.
— Znasz więc, Wasza książęca mość jedwabną drabinkę?..
— Jaką?..
— W szafie.
— Zdaje się? że ją znam — rzekł książę blednąc.
— Wszak wiesz, Mości książę, że miałem nie raz szczęście tam wchodzić.
— Za czasów mojej siostry Małgorzaty; i wchodziłeś przez okno?..
— A ty, Mości książę, wychodziłeś?.. To mi tylko dziwno, że znalazłeś drabinkę.
— To nie ja ją znalazłem.
— A któż?...
— Nikt.... powiedziano mi tylko, gdzie jest.
— Któż taki?...
— Król Nawarry.
— A!... król Nawarry wie o tem... tego się nie spodziewałem. Koniec końcem, on i ty Mości książę, obadwaj jesteście zdrowi; my zapalimy Anjou, on Bearn i piękny będzie pożar.
— Czy mówisz o związku?... — zapytał książę.
— Bynajmniej... w rozmowie zapomniałem o tem.
— Czy odbierzesz twojego konia?
— Jeżeli potrzebny Waszej książęcej mości — rzekł Bussy — możesz go zatrzymać; ja mam drugiego.
— Zatrzymuję... później się policzymy.
— Tylko ja nic dłużnym być nie chcę — odparł Bussy.
— A to dlaczego?...
— Bo nie lubię tego; komu polecasz, książę odbieranie długów.
— Bussy!...
— Prawda... zgodziliśmy się więcej o tem nie mówić.
Książę podał rękę Bussemu.
Bussy uścisnął ją, ale potrząsając głową.
Rozeszli się, nie dowierzając sobie.


Rozdział XIII.
Dyplomacya pana de Saint-Luc.

Bussy wśród ciemnej nocy powrócił do siebie pieszo; lecz zamiast, jak się spodziewał, zastać u siebie pana de Saint-Luc, zastał list od niego, zapowiadający mu bytność przyjaciela nazajutrz.
W rzeczy samej, około szóstej rano, Saint-Luc, w towarzystwie jednego sługi, opuścił Meridor i skierował się ku Angers.
Przybył pod wały miasta w chwili otwierania bram i nie zważając na poruszenie ludu, dostał się do domu Bussego.
Dwaj przyjaciele uścisnęli się serdecznie.
— Racz mój drogi Saint-Luc — mówił Bussy — przyjąć gościnność w mojej nędznej chacie. Stoję obozem w Angers.
— Tak — rzekł Saint-Luc, jako zwycięzca, to jest, na polu bitwy.
— Co to ma znaczyć, przyjacielu?
— Moja żona nie ma dla mnie tajemnic, jak ja dla niej, mój Bussy; wszystko mi opowiedziała. Życzę ci powodzenia mój drogi, lecz pozwól udzielić sobie rady...
— Chętnie.
— Pozbądź się tego nienawistnego Monsoreau, dotąd, nikt nie wie o twoim związku z jego żona, a tu stosowna pora, z której trzeba umieć korzystać. Później, gdy wdowę zaślubisz, nikt nie powie, żeś ty ją wdową uczynił.
— Ważna jest ku temu przeszkoda.
— Jaka?
— Przysięgłem Dyanie szanować życie jej męża.
— Źle uczyniłeś.
— Bardzo złe.
— Dlaczego?
— Któż widział takie czynić przysięgi Co u dyabła! Jeżeli ty się nie pospieszysz to ja ci powiadam, że on wszystko odkryje i zabije ciebie.
— Stanie się, jak Bóg zechce — odpowiedział Bussy — ale przynajmniej nie złamię uczynionej przysięgi, i nie zabiję jej męża.
— Jej męża! wiesz, że on nim nie jest.
— Tak, ale nosi ten tytuł, prócz tego, gdybym złamał przysięgę, światby mię ukamienował, a on, dzisiaj potwora, stałby się prawie świętym.
— Ja ci nie radzę, abyś go sam zabijał.
— Przez zbójców!... A! Saint-Luc, jakąż mi dajesz radę.
— Któż ci mówi o zbójcach?
— A o kim mówisz?
— Przyszła mi myśl, ale nie zupełnie dojrzała i dla tego niechcę ci jej komunikować. Chociaż nie mam takich jak ty powodów, nienawidzę tego Monsoreau; mówmy raczej o żonie, jak o mężu.
Bussy uśmiechnął się.
— Saint-Luc — rzekł Bussy — ty jesteś dobrym przyjacielem i można liczyć na ciebie, wiesz zaś, że moja przyjaźń trzema się opłaca rzeczami: kieską, szpadą i życiem.
— Dziękuję ci, chciałbym się wzajem odpłacić.
— Teraz, co masz mi powiedzieć o Dyanie?
— Chciałem się spytać, czy nie myślisz być w Meridor?
— Mój drogi, wiesz przyczynę...
— Wiem, w Meridor możesz spotkać pana de Monsoreau; musiałbyś mu uścisnąć rękę, a to ciężko, gdy się kogo nienawidzi. Prócz tego, możebyś ujrzał, jak on całuje Dyanę, a i to okropna rzecz...
— A! jak ty wszystko dobrze rozumiesz. Teraz, drogi przyjacielu...
— Zegnasz się ze mną?... — zapytał Saint-Luc nie pojmując myśl? Bussego.
— Przeciwnie; proszę cię, abyś został, bo o wiele rzeczy mam cię zapytać.
— Pytaj.
— Czy dzisiejszej nocy nie słyszałeś dzwonów i wystrzałów?
— Słyszałem i dziwiło mię, to...
— A rano, w mieście, nic nie uważałeś?
— Jakieś poruszenie, chciałem się pytać, co to znaczy?
— To znaczy, że książę Andegaweński wczoraj przybył.
Saint-Luc podskoczył na krześle, jakby mu kto o dyable wspomniał.
— Książę w Angers! wszak mówione, że w Luwrze uwięziony.
— Tak jedno, jak drugie, prawda. Uciekł oknem i tutaj się schronił.
— I cóż?... — zapytał Saint-Luc.
— Otóż — rzekł Bussy — pora pomszczenia się za twoje prześladowanie. Książę ma swoich stronników, będzie miał wojsko i można zapalić wojnę domową.
— O! o!
— Sądziłem, że razem coś zrobimy.
— Przeciw królowi?
— Ja nie mówię przeciw królowi, ale przeciwko tym, którzy broń, na nas podniosą.
— Mój Bussy — odpowiedział Saint-Luc — przybyłem do Anjou odetchnąć świeżem powietrzem, a nie wojować.
— Lecz pozwól się księciu przedstawić.
— Nie, mój Bussy, nie lubię Angers i chciałbym je, jak najprędzej opuścić; jest to nudne i czarne miasto. Kamienie tutaj są miękkie jak ser, a ser twardy, jak kamienie.
— Mój drogi, wielką mi zrobisz przysługę, gdy uczynisz, co żądam; książę mnie pytał, po co przybyłem, a nie mogąc mu prawdy powiedzieć i pamiętając, że on kochał Dyanę, powiedziałem, że starałem się zebrać mu stronników, nawet dodałem, że z jednym z nich mam schadzkę.
— Powiedz mu, że go widziałeś i że za sześć miesięcy odpowie stanowczo.
— Przyznam się, że twoja dyplomacya nie bardzo zręczna.
— Słuchaj; ja na świecie nic nie mam droższego nad żonę; ty zapewne nic nad swoję kochankę; zróbmy układ pomiędzy sobą, że wrazie potrzeby, ty będziesz bronił mojej żony, ja zaś twojej Dyany. Na taki układ zgoda, ale nie na polityczny. Tak, możemy się porozumieć.
— Muszę ci ustąpić, bo widzę, żeś w tej chwili silniejszy. Ja ciebie potrzebuję, a ty możesz się obejść bezemnie.
— Przeciwnie, ja twojej potrzebuję pomocy.
— Jakto?
— Przypuśćmy, że wasi mieszkańcy zechcą napaść na Meridor.
— Masz słuszność; lękasz się zwycięzców?
Dwaj przyjaciele śmiać się zaczęli, że zaś słychać było strzały armatnie i służący doniósł, że książę przywołuje Bussego, uścisnęli się i rozsiali.
Bussy pobiegł do książęcego zamku, gdzie już szlachta ze wszystkich stron się zjeżdżała; przybycie księcia Andegaweńskiego stało się głosnem na ośm mil w około, a miasta i wsie podawały sobie tę wiadomość.
Bussy przygotował urzędowe przyjęcia, ucztę i mowy; myśląc, że kiedy książę będzie przyjmował, mówił i jadł, on znajdzie czas zobaczenia Dyany, chociaż na chwilę.
Powrócił więc do domu, dosiadł konia i galopem ruszył do Meridor.
Książę pozostawiony sam sobie, miał bardzo piękną mowę i sprawił nią cudowny skutek; mówił o Lidze, o związku z Gwizyuszem i o prześladowaniu, jakiego doznał, w skutek przychylności ludu paryzkiego.
Po mowie, przejrzał szlachtę, uważając bacznie kogo brakuje.
Gdy Bussy powrócił była czwarta po południu; zeskoczył z konia i przedstawił się księciu, okryty pyłem i potem.
— A! mój Bussy — mówił książę — jak uważam, pracujesz.
— Jak widzisz, Mości książę.
— Gorąco ci?
— Biegłem prędko.
— Bądź ostrożnym, abyś nie zachorował.
— Nie ma żadnego niebezpieczeństwa.
— Zkąd przybywasz?
— Z prowincyi. Czy Wasza książęca mość jesteś zadowolony z licznego zgromadzenia.
— Tak; ale tutaj kogoś brakuje.
— Kogo takiego? — Twojego protegowanego.
— Mojego protegowanego? — Tak, barona do Meridor.
— A!... — rzekł Bussy mieniąc się nagle.
— Jednak o nim zapominać nie trzeba, chociaż on mnie zapomina; jego wpływ jest przemożny.
— Czy tak książę sądzi?
— Jestem przekonany. On był korespondentem Ligi w Angers, on był obranym przez Gwizyusza, a Gwizyusze nie lada kogo użyją. Bussy, koniecznie go tu potrzeba.
— Ja sądzę, że nie przybędzie.
— Ja sam udam się do niego.
— Do Meridor?
— Dla czegóż nie?
Bussy nie mógł powściągnąć radości błyszczącej w oczach.
— Prawda; jesteś księciem i wszystko ci wolno.
— Czy sądzisz, że mi niechętny?
— Ja się z nim nie widziałem.
— Nie widziałeś?
— Wie.
— Działając tutaj, powinieneś był o nim pamiętać.
— Gdyby był nigdy się do mnie nie udawał, gdybym go był nie zawiódł...
— A tak...
— A tak, nie miałem śmiałości przedstawić się...
— Alboż nie ma, co żądał?
— Jakto?
— Chciał, aby jego córka była hrabiną i jest nią.
— Nie mówmy o tem, Mości książę.
I odwrócił się.
W tej chwili nowi przybyli geście i książę udał się do nich.
Bussy sam pozostał.
Wyrazy księcia dużo mu dały do myślenia.
Co rzeczywiście myśli książę o baronie de Meridor?
Czy istotnie to co mówi?... Czy w nim upatruje podporę sprawy swojej.
Czy pozoru nie używa, dla zbliżenia się do Dyany?...
Bussy rozważał położenie; widział go poróżnionym z bratem, wygnanym z Luwru i stojącym na czele powstania.
Porównał interesy materyalne i uczucia miłosne.
Ostatnie były lżejsze.
Bussy gotów był wszystko księciu przebaczyć, byle nie miał tej myśli.
Przepędził noc z Jego książęcą mością, bankietując ze szlachtą andegaweńską i damami andegaweńskiemi, które, gdy się odezwała muzyka, uczył najnowszych tańców.
Nie trzeba mówić, że był podziwem kobiet a postrachem mężów.
Pomuskiwał często wąsa i grzecznych panów zapytywał, czyby nie chcieli użyć przechadzki przy świetle księżyca.
Że zaś do Angers sława go uprzedziła, odmowną dostawał odpowiedź.


Rozdział XIV.
Zamiary księcia Andegaweńskiego.

Przy bramie książęcego pałacu, Bussy napotkał człowieka szczerego, wesołego i wiernego, o którym myślał, że jest o ośmdziesiąt mil oddalony.
— A! to ty, Remy! — rzekł z radością.
— Ja, panie.
— Miałem pisać, żebyś do mnie przyjechał.
— Czy tak?..
— Słowo honoru.
— Kiedy tak, to w sam czas przybywam; lękałem się obrazić pana.
— Czem miałbyś obrazić?...
— Przybyciem bez twojego pozwolenia. Do wiedziałem się, że Jego książęca mość uciekł z Luwru i udał się do swojej prowincyi; przypomniałem sobie, że i pan udałeś się do Angers a spodziewając się wojny domowej, liczyłem, że dosyć będzie ran do opatrywania, więc chcąc bliźnim moim pomoc przynieść, przybyłem.
— Dobrze zrobiłeś, ciebie tylko m brakowało.
— Jak się miewa Gertruda?
Bussy uśmiechnął się.
— Dowiem się od Dyany — odpowiedział.
— A ja za to dowiem się od niej, jak się miewa pani de Monsoreau.
— Wybornie; jakże mię odszukałeś?
— Naprzód, pytałem gdzie jest pałac książęcy, a gdy mi wskazano, zaprowadziłem konia do stajni, gdzie poznałem pańskiego wierzchowca.
— Prawda; książę zajeździł swojego, darowałem mu zatem Rolanda.
— Jak uważam, pan jesteś księciem a książę twoim sługą.
— Nie wynoś mię zbyt wysoko, bo wkrótce przekonasz się, jak Jego książęca mość mieszka.
To mówiąc wprowadził Remego do małego domku, przy wałach.
— Na honor — rzekł Bussy — oto pałac gdzie możesz spleśnieć i udusić się w dodatku.
— Mniejsza o to; wiesz pan, że mało potrzebuję miejsca, a jako strudzony, usnę nawet stojący.
Dwaj przyjaciele, bo Bussy uważał Remego za przyjaciela, a nie za sługę, rozdzielili się.
Bussy podwójnie uradowany, zasnął wybornie.
Książę chcąc usnąć prosił, aby strzelać przestano; co zaś do dzwonów, te już od dawna umilkły, dzięki uraczeniu się trunkiem dzwonników.
Bussy wstał bardzo rano i wybiegł z zamku, aby się z Remym zobaczyć; następnie, postanowił czekać przebudzenia się księcia.
Książę wstał; ale rzekłbyś, że jak brat jego Henryk III-ci, spał w masce; Bussy miał w pogotowiu katalog rzeczy najpotrzebniejszych księciu.
Naprzód, przechadzkę za murami, dla poznania warowni miejscowych.
Powtóre, przegląd uzbrojenia mieszkańców; potrzecie, zwiedzenie arsenału i zaopatrzenie magazynów.
W ostatku, nałożenie podatku dla napełnienia kufrów Jego książęcej mości.
Prócz tego, korespondencye.
O ostatnim przedmiocie nie wiele Bussy myślał, bo książę Andegaweński lubił przysłowie: „Scipta manent“.
Uzbrojony przeciw złym myślom księcia, chciał coś z jego oczów wyczytać, ale na próżno.
— A! to ty?... — rzekł książę.
— Tak, Mości książę; nie mogłem spać myśląc o interesach Waszej książęcej mości. Od czegóż zaczniemy? Chociażby zapolować — cicho mówił Bussy — zupełnie zapomniałem o tem zatrudnieniu.
— Jakto!... — odrzekł książę — mówisz, że myślałeś noc całą o moich interesach, a teraz polowanie mi radzisz?
— Prawda, przytem psów nie mamy.
— Ani wielkiego łowczego.
— Jabym polowanie znalazł przyjemniejszem bez niego.
— Ja zaś bez niego obejść się nie mogę.
Książę wymówił te wyrazy znacząco.
Bussy to zauważył.
— Ten człowiek — rzekł — ma swoję wartość.
Książę uśmiechnął się.
— Rozumiem ten uśmiech — rzekł Bussy, zdaleka od Monsoreau!
— Ty go nie lubisz?... — zapytał książę.
— Monsoreau?
— Tak, lecz za co; że mnie jest przychylny?
— Bardzo go żałuję.
— Cóż to ma znaczyć?
— Bo im go wyżej Mość: książę wyniesiesz, tem spadom okropniej.
— Widzę, że w dobrym jesteś humorze.
— Ja?
— Tak; kiedy jesteś w dobrym humorze, to zwyczajny twój styl mówienia. Mniejsza o to, ja utrzymuję, że Monsoreau będzie mi tu użyteczny.
— W czem?
— Ma dobra w tej okolicy.
— On?
— On, czy jego żona.
Bussy przygryzł usta; książę znowu skierował rozmowę na ten sam przedmiot.
— Meridor — rzekł — jest o trzy mila od Angcrs, alboż nie wiesz o tem, ty, który mi przyprowadziłeś starego barona.
— Prawda — odrzekł Bussy — przyprowadziłem go, bo się czepił mojego płaszcza, którego nie chcąc uciąć poły, jak święty Marcin, musiałem go przywieść przed Waszą książęcą mość. Ale mimo tego, na nic się wszystko nie zdało.
— Słuchaj — rzekł książę — mam myśl jednę.
— Do licha!... — pomruknął Bussy zawsze lękający się myśli księcia.
— Tak... Monsoreau ma pierwszą nad tobą korzyść, ja ci dam drugą.
— Jakto rozumiesz, Mości książę?
— Rzecz bardzo prosta; ty mnie znasz Bussy.
— Mam to nieszczęście.
— Wiem, że jesteś człowiekiem, który nie umie przebaczać.
— Jak się zdarzy.
Książę uśmiechnął się jeszcze złośliwiej jak pierwej, przygryzł usta i kiwnął głową.
— Mów jaśniej, Mości książę — rzekł Bussy.
— Chętnie. Wielki łowczy pozbawił mię kobiety, którą kochałem, aby się z nią ożenić, teraz ja go pozbawię żony, a zrobię z niej moją kochankę.
Bussy chciał się uśmiechnąć, ale się tylko wykrzywił.
— Pozbawić żony!... — wyjąkał.
— Nic łatwiejszego — mówił książę — jego żona powróciła do dóbr swoich, nienawidzi, jak mi mówiłeś męża i zapewnie mnie przeniesie nad niego, osobliwie, gdy jej przyrzeknę...
— Co jej przyrzekniesz Mości książę?
— Uwolnić od niego.
— Bussy chciał zawołać: a czemuż dawniej tego nie uczyniłeś?
Jednak zdołał się wstrzymać.
— Czy uczynisz to Mości książę?... — rzekł.
— Zobaczysz. Tymczasem złożę wizytę w Meridor.
— Będziesz śmiał?
— Dlaczego nie?
— Po zupełnem odmówieniu żądaniu barona?
— Mam doskonałą wymówkę.
— Ciekawym zkąd ją wziąłeś?
— Zobaczysz. Powiem mu: „nie mogłem zerwać tego małżeństwa, albowiem Monsoreau wiedział, że obadwa należymy do Ligi i mógł nas obudwu zgubić.“
— Wasza książęcą mość to wynalazłeś?
— Nie ze wszystkiem.
— Kiedy tak, rozumiem.
— Rozumiesz?... — rzekł książę nie pojmując Bussego.
— Tak.
— Dam mu poznać, że tym sposobem ocaliłem mu życie.
— Wybornie!...
— Nie prawda?ż... Bussy, wyjrzyj oknem.
— Po co?..
— Wyjrzyj, proszę cię.
— Bobrze.
— Jaki czas?
— Muszę przyznać, że piękny.
— A więc kaź osiodłać konie, pojedziemy do Meridor.
— Czy znasz drogę, Mości książę?
Bussy od kwadransa grając komiczną rolę Maskarilla, udał, że wychodzi.
— Za pozwoleniem, Mości książę — rzekł znowu — wiele koni rozkażesz siodłać?
— Cztery, pięć, wiele ci się podoba.
— Jeźli oddajesz do mojej woli, Mości książę, rozkażę sto...
— A to na co?
— Aby wrazie potrzeby, mieć się czem bronić.
Książę zadrżał.
— W razie potrzeby? — zapytał.
— Nie inaczej; w tej prowincyi dużo jest lasów i nic dziwnego by nie było, gdybyśmy wpadli w zasadzkę.
— Jakto!... myślisz...
— Mości książę, prawdziwa odwaga jest także przezorną.
Książę zamyślił się.
— Więc rozkażę sto pięćdziesiąt....
I powtórnie ku drzwiom postąpił.
— Zatrzymaj się! — zawołał książę.
— Dlaczego?
— Czyśmy bezpieczni w Angers?
— Miasto choć nie warowne, ale dobrze strzeżone.
— Zapewne, ale może być źle; jakkolwiek jesteś waleczny, wszędzie na raz być nie możesz.
— Nieinaczej.
— Ponieważ nie jestem bezpieczny w mieście, ponieważ sam Bussy powątpiewa...
— Ja nie powątpiewam, ale...
— Jakkolwiek bądź, ale zabezpieczyć się trzeba.
— Masz słuszność, Mości książę.
— Trzeba opatrzyć zamek i wzmocnić okopy.
— Przedewszystkiem okopy... i...
Bussy nie przyzwyczajony lękać się, nie znalazł wyrazów na objawienie trwogi.
— Prócz tego, inne mam myśli.
— — Jak uważam, płodny poranek dzisiejszy.
— Chcę tu mieszkańców Meridor sprowadzić.
— Dziwne masz dzisiaj myśli, Mości książę!... Tymczasem przejrzyj zamek.
Książę przywołał ludzi; Byssy się oddalił.
Napotkał Haudouina, a właśnie jego szukał.
Zaprowadził go do gabinetu księcia, napisał małą karteczkę, uwinął bukiet, ukrył ją w nim; następnie przeszedł do stajni, osiodłał Rolanda i kazał Remyemu jechać.
Wyprowadziwszy go za miasto, jak Aman Mardocheusza, wskazał mu ścieszkę.
— Tędy puść Rolanda — rzekł — na końcu ścieszki znajdziesz lasek, dalej park; gdzie się Roland zatrzyma, tam rzucisz bukiet.
Na kartce było napisane:
„Ten, którego się spodziewasz, nie przybędzie, bo ten, którego się nie spodziewasz, przybył. Resztę sercem odgadnij”.
Remy puścił Rolanda i galopem ruszył ku Meridor.
Bussy powrócił do pałacu i zastał już księcia ubranego.
Co do Remyego, była to czynność półgodzinna.
Pędzony jak wiatrem, przebywał łąki, pola strumienie, wzgórza i doliny, w końcu, zatrzymał się przed murem, w którym zrobiony wyłom, zakryty był bluszczem.
Remy wspiął się na strzemionach, obejrzał bilecik w bukiecie i westchnąwszy ciężko, bukiet za mur przerzucił.
Lekki krzyk za murem, dał mu poznać, że bukiet doszedł swojego przeznaczenia.
Remy nie miał nic więcej do czynienia, bo mu nie kazano przywozić odpowiedzi.
Odwrócił konia, spiął ostrogą i pojechał zwyczajnym krokiem.
W trzydzieści minut, koń znalazł się na swojem miejscu, przed żłobem pełnym owsa i drabinką pełną siana.
Bussy zamek z księciem przeglądał.
Remy znalazł ich oglądających podziemie prowadzące do studni.
— A co — zapytał posłańca — coś widział? coś słyszał?..
— Widziałem mur... słyszałem krzyk... — odpowiedział Remy z lakonizmem spartańskim.


Rozdział XV.
ZAŁOGĄ ANDEGAWEŃSKA.

Bussy tak zajął księcia przeglądaniem zamku, że przez trzy dni ani pomyślał jechać do Meridor, ani też przywoływać barona do Angers.
Chociaż niekiedy wspominał o tem, lecz Bussy mówił mu o muszkietach gwardyi, o koniach, działach, jakby zamierzał podbić piątą część świata.
Remy zaś darł szarpie, ostrzył instrumenty, gotował maści, jakby miał opatrywać cały rodzaj ludzki.
Książę drżał, widząc tyle przygotowań.
Zbyteczna o tem wspominać, że Bussy pod pozorem obejrzenia warowni, wskakiwał często na Rolanda i w kilkudziesięciu minutach przybywał do muru w parku.
Rolanda nie potrzeba było kierować; Passy mógł cugle puścić i oczy zamknąć.
— Otóż dwa dni zyskałem — mówił Bossy — bardzo nieszczęśliwym być by potrzeba było, aby nie spotkała jaka mnie pomyślność.
Bussy mógł liczyć na powodzenie.
Trzeciego dnia, nad wieczorem, kiedy wprowadzono do miasta znaczny zapas żywności, wymuszony na lennikach andegaweńskich, (ponieważ książę Andegaweński dotąd żył chlebem czarnym i śledziami), przy jednej z bram posłyszano hałas.
Książę chciał wiedzieć, co to znaczy; ale nikt go nie mógł objaśnić.
Właśnie rozdawano broń i ładunki mieszczanom, gdy jakiś mężczyzna na białym koniu zapienionym, ukazał się przed okopami.
Bussy, jak wiemy, mianował się naczelnym dowódzcą Anjou i zaprowadził w całym kraju karność surową.
Nikt nie mógł wejść, ani wyjść bez hasła, albo jakiegokolwiek znaku przez niego wydanego.
Wszystkie te ostrożności miały na celu, aby nie dopuścić księciu, jakichkolwiek z Meridor stosunków.
Zdaje się to dziwnem; ale w pięćdziesiąt lat później. Buckingham więcej dokazywał dla Anny Austryackiej.
Jeździec na białym koniu przybył galopem i stanął przed strażą.
Straż dała znak placówce wystrzałem, placówka stanęła pod bronią i zapytała o hasło.
— Jestem Entraguet — mówił jeździec, chcę mówić z księciem Andegaweńskim.
— Nie znamy żadnego Entragueta — odpowiedział dowodzący placówką, że zaś chcesz mówić z księciem, to właśnie zaprowadzimy cię do niego.
— Mnie prowadzić! cóż to za żarty? z Karolem de Balzac d’Entraguet, baronem Cunco i hrabią Granville żartować nie można.
— Jednak tak będzie, jak powiadam — odrzekł mieszczanin dowodzący strażą, którego tylko twarz czerwoną widać było.
— Zaczekajcie moi przyjaciele — odpowiedział Entraguet. Wszak prawda, że paryżanina nie znacie? muszę wam na próbkę pokazać, co on potrafi.
— Dalej, prowadzić go do księcia!...
— Ostrożnie, ostrożnie moje andegaweńskie baranki; bo właśnie ja będę miał tę przyjemność.
— Co on tam gada?... — pytali siebie mieszczanie.
— Mówię — odpowiedział Entraguet, że mój koń dziesięć mil zrobił, a jednak przez was przeskoczy jeszcze, jeśli się nie usuniecie. No, dalej, albo...
Ponieważ mieszczanie z Angers nie rozumieli akcentu paryzkiego, Entraguet dobył szpady i oddalał końce włóczni, które się skierowały ku niemu.
W kilka minut, ze dwadzieścia halabard mogły służyć za trzonki do mioteł.
Mieszczanie obskoczyli go, ale Entraguet śmiejąc się, w prawo i w lewo doskonale się opędzał.
— A! śliczne wojsko — mówił — książę miał słuszność, że dla niego Paryż opuścił i ja miałem słuszność, żem się z nim złączył.
Jednocześnie, kiedy uparci cisnęli się do niego, klingą hiszpańską kaleczył im kapelusze, dziurawił odzież i płazem walił po grzbietach.
Uparci mieszczanie powracali na nowo i jak o wojsku Kadmusa powiedzieć było można, że z pod ziemi zdawali się wychodzić.
Entraguet uczuł, że się już męczy.
— Dalej!... — rzekł, widząc że szereg ściska się przed nim coraz hardziej — jesteście jak lwy waleczni, to prawda; ale przypatrzcie się, że tylko drzewca od halabard trzymacie w ręku a nabijać muszkietów nie umiecie. Prawda, chciałem wejść do miasta, ale nie wiedziałem, że jest strzeżone przez legiony Cezara. Nie mogąc was pokonać, żegnam: powiedzcie księciu, że umyślnie z Paryża przyjechałem, aby się z nim widzieć.
Kapitan w tej chwili właśnie miał lont do muszkietu przyłożyć, gdy Entraguet uderzył go szpadą po palcach tak, że broń upuścił zaczął skakać to na prawej, to na lewej nodze.
— Na śmierć! na śmierć!... — krzyczeli mieszczanie — nie pozwalajmy mu umknąć.
— Nie dawno nie pozwalaliście mi wejść, teraz oddalić się bronicie — mówił Entraguet — zważajcie, że to zmienia moję taktykę. Teraz nie będę używał płazu, ale ostrza: zamiast obtrącać żelezce od halebard, będę kaleczył wasze głowy.
— Na śmierć! na śmierć ubijemy!... — krzyczeli mieszczanie.
— Dobrze, dobrze — odpowiadał Entraguet — spróbujemy, tylko ostrożnie z palcami.
Zaledwie to wyrzekł, drugi jeździec równie spiesznie przyjechał i padł jak piorun pomiędzy tłumy.
— Entraguet!... — wołał — co tam robisz z temi mieszczanami?
— Livarot!... — zawołał Entraguet — prawdziwie Bóg cię tu zsyła. Montjoie i Saint-Denis niech przybywają na odsiecz.
— A co, nie powiedziałem, że cię dogonię?.. Powiedz mi co się tu dzieje?
— Nasi przyjaciele andegaweńczycy nie chcą nas ani wpuścić, ani wypuścić.
— Panowie — rzekł Livarot — zechciejcie rozstąpić się, abyśmy przejechać mogli swobodnie.
— Śmieją się z nas!... — zawołali mieszczanie — mścijmy się i bijmy na śmierć!
— Patrzcie, jacy to ludzie — odrzekł Livarot kładąc kapelusz na głowę i biorąc szpadę do ręki.
— A widzisz?... Nieszczęście, że ich za wiele.
— Gdyby nas było trzech, dalibyśmy im radę.
— Ale że dwóch nas tylko..
— Otóż Ribeirac przybywa.
— I on także?
— Czy słyszysz?
— Widzę go... Hej!... Ribairac!.. Tutaj.
Równie pośpiesznie, jak dwaj poprzedni jeźdźcy, przybył Ribeirac.
— Otóż i bójka — mówił nowo przybyły — wyborna gratka. Witam was, przyjaciele.
— Dalej! uderzmy — rzekł Entraguet.
Straże spojrzały na siebie i na nowy posiłek, jaki przybył oblegającym.
— Panowie — rzekł kapitan — szereg nasz źle jest ustawiony, radziłbym pół obrotu w prawo.
Mieszczanie posłuszny rozkazowi, wykonali ten obrót.
Prócz tego, postawa wojenna trzech rycerzy, nowy strach w nich obudziła.
— To pewnie tylko straż przednia — mówili między sobą, chcąc znaleźć pozór do ucieczki.
— Gwałtu! gwałtu!
— Pali się! pali! krzyczeli.
— Nieprzyjaciel! nieprzyjaciel! — wołali inni.
— Jesteśmy ojcami, mamy żony i dzieci, dalej w nogi, kto może!
Wskutek rozmaitych krzyków, z których wszystkie jeden cel miały, ogromny tumult zrobił się na ulicy, a kije zaczęły spadać na głowy ciekawych, przeszkadzających strwożonym uciekać.
W tej chwili, hałas doszedł na plac zamkowy, gdzie, jakeśmy mówili, książę posilał się czarnym chlebem i śledziem.
Po zaciągnieniu wiadomości, książę i Bussy dowiedzieli się, że jacyś fanfaroni przybyli z Paryża, narobili tyle hałasu.
— Trzech ludzi!.. — mówił książę — Bussy, przekonaj się, co tam takiego?
— Trzech ludzi? — — powtórzył Bussy — idźmy, Mości książę.
I poszli obadwa.
Bussy naprzód, książę za nim w towarzystwie dwudziestu jezdnych.
Przybyli właśnie, gdy mieszczanie sławny dokonywali odwrót.
Bussy po wzroście poznał Livarota.
— Niech mię piorun trzaśnie!... — zawołał głosem donośnym — to nasi przyjaciele z Paryża.
— My — odrzekł Livarot — lecz wcale nie napadamy...
— Do nogi broń!... — zawołał książę — to nasi przyjaciele.
— Przyjaciele! — powtórzyli zmięszani mieszczanie; — trzeba im było dać hasło, a tak, to my obchodzimy się z niemi, jak z Turkami, a oni z nami, jak z poganami.
Mieszczanie poczęli się rozstępować.
Livarot, Entraguet i Ribeirac postąpili na miejsce opróżnione, następnie ucałowali rękę księcia, a w końcu, rzucili się w objęcia Bussego.
— Niech Mości książę raczy policzyć swoję gwardyę — rzekł Bussy cicho do księcia.
— A to na co?
— Przeliczyć na oko, nie po jednemu.
— Będzie najmniej sto pięćdziesiąt ludzi.
— Najmniej... zapewne.
— A więc?...
— To widzę mężne wojsko, skoro je trzech pobiło.
— Cóż z tego?...
— Wyjdź, Mości książę z niemi w pole.
— Wyjdę z trzema, którzy ich pobili — odrzekł Franciszek.
— A, to co innego — zakończył Bussy — niech żyją tchórze!


Rozdział XVI.
ROLAND.

Dzięki posiłkom przybyłym, książę Andegaweński mógł się oddać wzmocnieniu miasta.
W towarzystwie swoich przyjaciół, dobrze uzbrojonych i ubranych, dumnie przebywał place publiczne, albowiem i broń i odzież wojsk miejscowych, w nie bardzo pochlebnym znajdowały się stanie.
Zajęto się naprzód wzmocnieniem wałów, następnie, przyległych im ogrodów, w końcu, domów rozrzuconych po polach, a książę, nie bez pewnego rodzaju dumy, spoglądał na swoję warownię i na swoich poddanych.
Szlachta andegaweńska przybyła z pieniędzmi, na dworze bowiem księcia Andegaweńskiego, znalazła wolność, jakiej się na dworze Henryka III-go, nie mogła spodziewać.
Wiodła więc swobodne i wesołe życie w stolicy, bawiąc się szczególnie łupieniem kiesek.
W trzech dniach, Entraguet, Ribeirac i Livator zabrali znajomość ze szlachtą andegaweńską, ujętą powabami paryżan.
Nie trzeba mówić, że szlachta miała piękne córki i żony.
Ze wszystkiego więc wnosić potrzeba, że książę nie dla własnej tylko przyjemności, szlachtę zgromadzał w mieście.
Zgromadzenia te były przyjemne przybyłym paryżanom, panom andegaweńskim, a przedewszystkiem damom.
I niebo powinno się było radować, bo celem Ligi była sprawa nieba.
I król z tego kontent być powinien.
I damom cieszyć się należało.
Tak, więc, w zabawach ówczesnych, Bóg, król i kobiety były reprezentowane.
Radość doszła najwyższego szczytu, kiedy pewnego dnia, przyprowadzone księciu dwadzieścia dwa konie wierzchowe, trzydzieści pociągowych, czterdziestu mułów, które ciągnąc wozy i paki, składały wyprawę księcia Andegaweńskiego.
Wszystko to, cudem jakby przybyło z Tours, na co książę skromną sumkę pięćdziesiąt tysięcy talarów poświęcił.
Przyznać potrzeba, że konie były osiodłane ale kulbaki twarde; kufry miały prześliczne zamki, ale puste były wewnątrz.
Ostatnia okoliczność była do nagrodzenia podatkiem.
Mimo tego, wejście bagaży, zrobiło wielkie i przyjemne wrażenie.
Konie zaprowadzono do stajni, wozy umieszczono w wozowni, a kufry najpoufalsi księcia zanieśli do pałacu.
Trzeba było rąk zaufanych do przeniesienia tego, czego nie było.
Nakoniec, zamknięto bramy pałacu przed gminem cisnącym się i przekonanym, że książę wprowadził dwa miliony do miasta, wtedy gdy on myślał taką sumę ściągnąć z mieszkańców.
Od tego dnia, opinia o bogactwie księcia była ustaloną, mieszkańcy Anjou sądzili go dosyć zamożnym do prowadzenia wojny z całą Europą nawet.
To przekonanie czyniło znośnemi nowe podatki, które książę za radą swoich przyjaciół, nałożył na swoje prowincyę.
Andegaweńczycy uprzedzali nawet życzenia księcia.
Nigdy się nie żałuje pieniędzy, które się daje bogatym.
Król Nawarry uchodzący za biednego i połowy nie miał tego powodzenia.
Ale powróćmy do księcia.
Franciszek żył jak patryarcha, użytkując z całego Anjou, a Anjou ma ziemię wcale nie złą.
Drogi były pełne jeźdzców, udających się do Angers, aby złożyć księciu podarunki, albo ofiarować usługi swoje.
W zamian za te przysługi, książę Andegaweński myślał o wynalezieniu jakiego nowego podatku.
Bussy pilnował ze swej strony, aby żadna podobna myśl nie doszła do zamku de Meridor.
Bussy strzegąc jednego zamku, zupełnie nie szczędził całej prowincyi, która broniąc się czas jakiś, wreszcie zdała się na łaskę.
Kiedy tak książę i Bussy byli zatrudnieni, pan de Monsoreau na koniu do polowania, stanął przed bramami Anders.
Była moce czwarta po południu.
Aby przybyć o tej godzinie, wielki łowczy w tym dniu osiemnaśnie mil zrobił.
Dlatego ostrogi miał krwią splamione i konia na w pół żywego.
Czas jakiś zeszedł na przebyciu trudności zwyczajnych przy wjeździe, albowiem Angers było teraz tak dumne i zuchwałe, że nawet batalion Szwajcarów, pod dowództwem samego Crillona, musiałby się meldować.
Ponieważ pan de Monsoreau nie był Crillonem, wjechał mówiąc tylko:
— Do pałacu księcia.
Nie słuchał odpowiedzi, a koń biegł tak spiesznie, że gdyby przystanął, upadłby niezawodnie.
Zatrzymał się przed pałacem, że zaś pan de Monsoreau był dobrym jeżdzcem, a koń był rasowy, obadwa zostali na nogach.
— Gdzie książę?... — zapytał wielki łowczy.
— Książę ogląda warownie — straż odpowiedziała.
— Gdzie?... — zapytał pan de Monsoreau.
— Tam, wskazał stojący na warcie, kierując rękę w jeden z punktów kardynalnych.
— To co miałem księciu powiedzieć, jest bardzo ważne — mówił do siebie Monsoreau — co począć?
— Wstawić konia do stajni — odpowiedział strażnik rodem z Alzacyi — jeśli go pana nie opsze o mura, ona upadnie.
— Dobra rada choć w złej francuzczyźnie — odpowiedział Monsoreau. A gdzie są stajnie mój poczciwcze?
— Tam, dalej.
W tej chwili zbliżył się jakiś mężczyzna i oznajmił godność swoję.
Był to marszałek dworu.
Pan de Monsoreau odpowiedział nawzajem wyliczeniem imienia, nazwiska i tytułów.
Marszałek pokłonił się grzecznie; imię bowiem wielkiego łowczego było od dawna znane.
— Panie — rzekł — bądź łaskaw wejść i spocząć; zaledwie dziesięć minut jak książę wyjechał i zapewne dopiero na ósmą wieczorem powróci.
— Na ósmą wieczorem — powtórzył de Monsoreau przygryzając wąsa. Mam ważną księciu udzielić wiadomość; czy nie ma konia i przewodnika?
— Koni choćby dziesięć — odparł marszałek — przewodnik zaś na nic się nie przyda, bo książę nie mówił gdzie wyjeżdża, prócz tego, nie chciałbym rozbrajać zamku. Tego mi wyraźnie książę zabronił.
— A zatem nie ma tu bezpieczeństwa?
— O! przy takich ludziach jak pan Bussy, Livarot, Ribeirac, Entraguet, nie licząc naszego niepokonanego księcia, zawsze jest bezpiecznie ale jednak...
— Tak, pojmuję, kiedy ich nie ma...
— Tak panie.
— Wezmę więc ze stajni świeżego konia i będę szukał księcia.
— Tym sposobem, możesz go pan znaleźć.
— Czy pojechał galopem?
Stępa, panie.
— Wybornie; wskaż mi konia, którego wziąć mogę.
— Weź pan, którego ci się podoba.
Pan de Monsoreau wszedł do stajni.
Dziesięć, albo dwanaście koni najpiękniejszych pasło się u żłobu najsmaczniejszym owsem.
— Otóż są — mówił marszałek — wybierz pan.
Monsoreau, jak znawca spojrzał na konie.
— Wezmę tego karo-gniadego, kaź mi go okulbaczyć.
— Rolanda!
— To on się Roland nazywa?
— Tak, to ulubiony koń księcia, jeździ na nim codziennie, a był mu darowany przez pana de Bussy; dzisiaj nawet byłby na nim pojechał, gdyby nie to, że chciał spróbować koni z Tours sprowadzonych.
— Zdaje mi się, ze mam dobre oko.
Mastalerz się zbliżył.
— Osiodłaj Rolanda — rzekł marszałek.
Koń hrabiego de Monsoreau wszedłszy do stajni, wyciągnął się na słomie, nie czekając aby go rozsiodłano.
Rolanda niebawem okulbaczono.
Pan de Monsoreau wskoczył na niego i zapytał raz jeszcze, w którą stronę udał się książę.
— Wyjechał tą bramą i tą ulicą — odrzekł marszałek, wskazując tę samą stronę, którą straż pokazała.
— Na honor — rzekł Monsoreau, puszczając cugle koniowi i widząc, że on sam się kieruje — ten koń ma węch cudowny.
— O!.. bądź pan spokojny — rzekł marszałek — słyszałem od pana de Bussy i od jego lekarza Remyego, że to bardzo zmyślne zwierzę, że przeczuje swoich i pójdzie za niemi. Patrzaj pan, jakie piękne ma nogi, jak jeleń...
Pan de Monsoreau przechylił się.
W rzeczy samej, koń nieczekając rozkazu, szedł, sam wybierał drogę i skracał ją jak można.
Dając dowody pojętności, potrząsał głową, jakby chciał się uwolnić od wędzidła, jakby chciał mówić, że wszelka władza dla niego jest zbyteczną, a im szedł dalej, tem bardzie! przyśpieszał biegu.
— Na honor! prawda — rzekł Monsoreau — kiedy tak wiesz drogę, to idź sam...
Zarzucił cugle na szyję Rolanda.
Koń przyszedłszy do bulwaru, zastanowił się, czy ma iść na prawo czy na lewo.
Zwrócił się na lewo.
Wieśniak przechodził tamtędy.
— Przyjacielu — zapytał pan de Monsoreau — czyś widział panów jadących tędy.
— Tak, panie, widziałem ich tam, naprost.
Był to właśnie kierunek, jaki sobie koń obrał.
— Idź, Roland, idź — mówił wielki łowczy puszczając cugle koniowi.
Koń jakiś czas szedł około bulwaru, później skierował na prawo, ścieżką przez pole.
Z początku pan Monsoreau myślał wstrzymać Rolanda; lecz on szedł pewny siebie.
Im był bliżej, tem szedł spieszniej; z kłusu wpadł w galop, a w kwadrans miasto znikło z przed oczów jeźdzca.
Hrabia im dale] jechał, tem bardziej zdawał się poznawać miejscowość.
— Co u licha!... — rzekł — zdaje mi się, że jadę ku Meridor. Czy czasem książę nie pojechał do zamku?
Czoło wielkiego łowczego zachmurzyło się, chociaż ta myśl nie pierwszy raz przyszła mu do głowy.
— Szukałem księcia — rzekł — aby go wprzód widzieć, niż żonę, jakie szczęście, że ich razem zobaczę...
Cierpki uśmiech prześliznął mu się po ustach.
Koń szedł krokiem śpiesznym i pewnym.
— Na honor — rzekł pan de Monsoreau — nie powinienem być daleko od parku Meridor.
Koń zarżał.
W tej samej chwili, drugie rżenie odpowiedziało.
— Jak widzę, Roland znalazł towarzysza — mówił pan de Monsoreau.
Koń biegł coraz śpieszniej.
Nagle, pan de Monsoreau ujrzał mur i przy murze konia przywiązanego.
Koń przywiązany zarżał, a pan de Monsoreau poznał w nim tego samego, co pierwej się odezwał.
— Jest tu ktoś!... — rzekł, blednąc wielki łowczy.


Rozdział XVII.
Jaką wiadomość przywiózł pan de Monsoreau.

Pan de Monsoreau nie mógł wyjść z podziwiania; jakby cudem napotkał mur Meridor — ujrzał przy nim konia obcego.
Było się. nad czem zastanowić.
Zbliżając się, a można zgadnąć, że się zbliżał pospiesznie, widział, że mur ma na sobie jakby stopnie, umyślnie wyrobione dla łatwiejszego wchodzenia.
Hrabia jednym rzutem oka wszystko zobaczył i z ogółu przeszedł do szczegółów.
Koń najprzód zwrócił jego uwagę.
Miał on na sobie piękne siodło z czaprakiem, na którym była cyfra F. A, związana razem.
Nie było wątpliwości, koń pochodził ze stajni księcia Andegaweńskiego.
Podejrzenia hrabiego poczęły być zatrważająco.
Książę przybył z tej strony.... musiał bywać często, bo jeden koń przywiązany, a drugi zna drogę.
Monsoreau wniósł, że gdy go traf naprowadził na ślad, za tym śladem dalej iść potrzeba.
Był to krok stosowny jako dla wielkiego łowczego i jako dla męża zazdrosnego.
Lecz gdyby z tej strony muru pozostał, nicby nie zobaczył.
Przejście było łatwe, albowiem w murze były stopnie, jakby wykute, a dąb przeszkadzający wejściu, podcięte miał gałęzie.
Zaledwie pan de Monsoreau wszedł na szczyt muru, pod jednym z drzew spostrzegł mantylę niebieską i męski płaszcz czarny.
Mantyla niezawodnie była kobiecą, płaszcz do mężczyzny należał: widział prócz tego, że mężczyzna z kobietą przechadzali się tyłem odwróceni do muru, lecz twarze ich liście zasłaniały.
Nieszczęściem, pan de Monsoreau, nie przyzwyczajony był do przełażenia murów, a gdy cegła usunęła mu się pod nogą, upadł i aż jęknął z bólu.
Przechadzające się osoby, ostrzeżone upadkiem, spostrzegły pana de Monsoreau.
Piskliwy głos kobiety dał się słyszeć, a następnie szelest liści dał mu poznać, że spacerujący uciekli, jak sarny spłoszone.
Krzyk kobiety odbił się w sercu hrabiego, bo poznał głos Dyany.
Niezdolny poskromić wzruszenia, wszedł znowu na szczyt muru łamał gałęzie, aby lepiej widzieć uciekających.
Wszystko znikło, cichość zaległa park, nawet cień nie ukazał się pomiędzy drzewami, a słowiki przyzwyczajone widzieć kochanków, nuciły pieśń i miłosne.
Co począć?... Park byt wielki i goniąc, można było napotkać nie tych, których się szukało.
Pan de Monsoreau myślał, że odkrycie, jakie zrobił, wystarczy na chwilę; prócz tego widział, że uniesienie nie pozwala mu działać z roztropnością, jakiej wymaga tak groźny nieprzyjaciel, jakim był książę Franciszek.
Niewątpił albowiem, że jego rywalem był książę.
Wostatku, gdyby to nie był książę, do którego miał ważny interes, dlaczegóż próżno czas tracić?...
Znowu mu nowa mysi przyszła.
Przeleźć mur na powrót i wziąć konia, którego znalazł przy murze.
Chęć zemsty sił mu dodała.
Pnąc się i chwytając gałęzi, zszedł na dół, lecz jakież było jego zdziwienie, gdy zamiast dwóch koni, nieznalazł żadnego.
Myśl, jaka mu przyszła, była już wykonaną przez jego nieprzyjaciela.
Pan de Monsoreau, pieniąc się z gniewu, groził pięścią złemu duchowi, który zapewne śmiał się z niego w cieniu drzew; lecz że wolę miał silną, więc mimo przeciwności, skróconą drogą, którą znał od dzieciństwa, udał się do Angers.
We dwie godziny przybył do bram miasta, zmęczony i spocony; lecz zapał dodawał mu siły, a hrabia, jak wiemy, był człowiekiem upartym bardzo.
Jedna myśl jeszcze była mu podnietą; zapytać oto straży, którędy człowiek z dwoma końmi powrócił.
Myślał nie szczędzić kieski i obietnic, byle się czego pragnął dowiedzieć.
Zapytał jednej straży; ale była zmienioną i nic nie widziała.
Wszedł na odwach i zasięgnął wiadomości.
Jeden z żołnierzy powiedział mu, że przed dwoma godzinami widział konia powracającego bez jeźdzca.
Pomyślał wtedy, że jakiś wypadek przytrafił się jeźdzcowi, a koń sam wrócił.
Zwątpiwszy, aby się co dowiedzieć, szedł do książęcego pałacu.
W pałacu było wesoło i huczno; okna jaśniały jak słońca, a kuchnie gorzały jak huty, rozsyłając w około zapach korzeni i mięsa tak mocny, że żołądek mógł snadnie zapomnieć, że blisko serca jest położony.
Tu znowu przeszkoda.
Wszędzie kraty; trzeba je było kazać otworzyć. Przywołał odźwiernego i wymienił swoje nazwisko; lecz odźwierny nie chciał go poznać.
— Byłeś pan prosty, a teraz jesteś zgarbiony — rzekł mu.
— To z utrudzenia.
— Byłeś pan blady, a teraz czerwony.
— To z upału.
— Byłeś konno, a teraz pieszo.
— Bo mój koń się przeląkł, zrzucił mnie i powrócił bez jeźdzca. Czy nie widziałeś mojego konia?
— Nie widziałem.
— Zatem uwiadom marszałka dworu.
Odźwierny chcąc się uwolnić od wszelkiej odpowiedzialności, przywołał Remyego.
Remy przybył i poznał pana de Monsoreau.
— Zkąd pan powracasz tak zmęczony? — zapytał.
Monsoreau powtórzył bajkę powiedzianą przed chwilą odźwiernemu.
— W rzeczy samej — mówił marszałek — byliśmy bardzo niespokojni widząc konia samego; osobliwie strwożył się książę, któremu doniosłem o pańskiem przybyciu.
— Książę się strwożył? — zapytał Monsoreau.
— I bardzo.
— Cóż mówił?
— Aby pana natychmiast do niego przyprowadzić.
— Dobrze więc; tylko muszę przejść do stajni, aby się przekonać, czy co złego koniowi księcia się nie stało.
I udał się do stajni, gdzie koń owsem stracone siły nagradzał.
Następnie, nie zmieniwszy nawet ubioru, (myślał bowiem że ważność wiadomości uwalnia, go od etykiety) udał się do sali jadalnej.
Dworzanie księcia i on sam siedząc przy stole wspaniale zastawionym i oświetlonym, atakowali pasztet z bażantów, mięsa smażone, dziczyznę i leguminy, które zakrapiali wybornem winem z Cahors, co to wprzódy ulatnia się. ze szklanek nim do żołądka dojdzie.
— Dwór jest w całym komplecie — mówił Entraguet — rumiany jak młoda dziewica i pijany jak stary żołnierz. Dwór kompletny, jak piwnica Waszej książęcej mości.
— Bynajmniej — odparł Ribeirac — brakuje nam wielkiego łowczego. Prawda, on się wstydzi za nas...
— A ja — rzekł Livarot — głosuję za wielkim łowczym, chociażby i za panem dc Monsoreau.
Książę uśmiechnął się, bo wiedział, że hrabia przybył.
Zaledwie Livarot skończył zdanie, a książę uśmiech, gdy drzwi się otwarły i wszedł pan de Monsoreau.
Książę wydał okrzyk tak głośny, że wszystkich zagłuszył.
— Otóż i on — rzekł — patrzcie panowie jak nam nieba sprzyjają; co chcemy, mamy natychmiast.
Monsoreau pomieszany przyjęciem księcia, wcale mu nie zwyczajnem, powitał obecnych w milczeniu i odwrócił głowę, jak sowa światłem olśniona.
— Siadaj i jedz — rzekł książę, pokazując panu de Monsoreau miejsce wprost siebie.
— Mości książę — odpowiedział pan de Monsoreau — chociaż mi się pić i jeść chce! chociaż jestem strudzony, nie będę jadł, pił, ani usiądę, póki nie dopełnię ważnego do Waszej książęcej mości poselstwa.
— Przybywasz z Paryża, wszak prawda?
— Jak można najśpieszniej.
— A więc słucham cię.
Monsoreau zbliżył się do Franciszka i z uśmiechem na ustach, złością w sercu — rzekł cicho: — Królowa matka Waszej książęcej mości; wybiera cię Go odwiedzić.
Książę, na którego wszystkich oczy były zwrócone, starał się nagłą objawić radość.
— Wybornie — rzekł — dziękuję ci panie de Monsoreau, zawsze jesteś mi wiernym. Wieczerzajmy, panowie.
Przysunął krzesło do stołu, które nieco oddalił słuchając pana do Monsoreau.
Uczta znowu się zaczęła; wielki łowczy usiadłszy pomiędzy Livarotem i Ribeiraciem, stracił zupełnie apetyt.
Duch jego wziął górę nad materyą.
Duch zajęty smutnemi myślami, ustawicznie powracał do parku Meridur i przebywał drogę, którą dopiero co wycieńczone ciało przebiegło.
Dumał jak pielgrzym, myślą po tych samych co dawniej chodzący drogach.
Widział przed sobą rżącego konia, widział mur wyszczerbiony; widział dwa cienie uciekające i słyszał krzyk Dyany, który mu się w sercu odbił.
I nie zważając ani na blask i hałas uczty, ani na osoby, z któremi się znajdował, otaczał się własnemi myślami, które chmury sprowadzały na jego czoło i wydawał jęki, które głuszyły śmiech ucztujących.
— Mocno jesteś strudzony, panie wielki łowczy i mógłbyś iść na spoczynek.
— Rada wyborna — rzekł Livarot — a jak jej nie usłuchasz, uśniesz na talerzu...
— Przebacz, Mości książę — odrzekł Monsoreau podnosząc głowę, bardzo jestem strudzony.
— Upij się panie hrabio — rzekł Entraguet — nic tak nie jest pomocnem.
— Prawda — mruczał Monsoreau — pijani o wszystkiem zapominają.
— Jeden jest tylko środek; patrzcie, znowu nalewają.
— Twoje zdrowie, hrabio — mówił Ribeirec wznosząc szklanicę.
Monsoreau musiał się wywzajemnić i spełnił swoję.
— Tak mówił książę pragnący czytać w oczach hrabiego. Tak to lubię.
— Musisz nam hrabio — odezwał się Ribeirac — wyprawić polowanie, znasz bowiem ten kraj.
— Masz wszystko potemu — dodał Livarot.
— A nawet żonę — zakończył Entraguet.
— Tak, tak — powtarzał machinalnie hrabia — mam wszystko po temu, nawet żonę...
— A więc zapolujemy na dzika, — rzekł książę.
— Chętnie, Mości książę.
— Dobrze — powtórzył szlachcic andegaweński — to mi piękna odpowiedź: na miejscu wielkiego łowczego, w takich lasach, jak on posiada, dałbym najmniej dziesięciu dzików.
— A więc jutro polujemy na dzika! — zawołali chórem dworzanie.
— Czy można jutro? — zapytał książę.
— Jestem gotów na usług Waszej książęcej mości — odpowiedział Monsoreau — ale jak Jego książęca mość uważa, jestem strudzony i muszę lasy przejrzeć.
— Wreszcie, pozwólcież mu, chociaż zobaczyć żonę — rzekł książę wesoło; co przekonywało hrabiego, że książę jest jego rywalem.
— Zgoda!... — zawołała młodzież. — Dwadzieścia cztery godzin czasu dajemy panu de Monsoreau.
— Zaręczam, że ich dobrze użyję — odpowiedział hrabia.
— A, teraz — rzekł książę — pozwalam ci hrabio iść na spoczynek. Niech odprowadzą pana de Monsoreau do jego apartamentu.
Pan de Monsoreau ukłonił się i wyszedł, uradowany i wolny od przymusu.
Smutni więcej lubią samotność, niż nawet kochankowie szczęśliwi.


Rozdział XVIII.
Jak Henryk III-ci dowiedział się o ucieczce braciszka i co z tego wynikło.

Skoro wielki łowczy wyszedł z sali jadalnej, uczta poczęła być weselszą.
Posępna powierzchowność pana de Monsoreau, nie mało się przyczyniła do rozlania smutku na wszystkich.
Nawet książę uczuł się wolniejszym od przymusu.
— Livarot — rzekł wesoło — przed przybyciem wielkiego łowczego, zacząłeś nam opowiadać ucieczkę twoję z Paryża.
Livarot zaczął opowiadać.
Lecz że nasz tytuł historyka, daje przywilej wiedzenia wszystkiego lepiej, niżeli to widział dworzanin księcia, położymy w miejsce jego, nasze opowiadanie; być może, że utraci ono nieco kolorytu, lecz zyska na prawdzie, bo Livarot nie mógł wiedzieć dokładnie, co się działo w Luwrze.
Około północy, Henryka III-go obudził niezwyczajny hałas w Luwrze, a wiemy, że gdy spał, spokojność nie powinna była być naruszoną.
Były to klątwy, uderzenia halabard o mur, bieganie po galeryach, narzekania i powtarzania wyrazów:
— Co król na to powie!... co król na to powie!...
Król usiadł na łóżku i spojrzał na Chicota, który po zjedzeniu wieczerzy z królem, usnął w krześle, założywszy nogi.
Krzyk wzrastał.
Król wyskoczył z łóżka cały błyszczący od pomady i wołał.
— Chicot! Chicot!
Chicot otworzył jedno oko, albowiem jako przezorny, lubił sen i niechciał się budzić na próżno.
— A! jakeś mię, Henryczku, niegodziwie przebudził; śniło mi się, że miałeś syna.
— Słuchaj! słuchaj! — rzekł Henryk.
— Czego mam słuchać?... zdaje mi się, że w dzień dosyć niedorzeczności nagadasz, tem bardziej w nocy nie ma co słuchać.
— Czy nie słyszysz — rzekł król wyciągając rękę w kierunku krzyku.
— W rzeczy samej — rzekł Chicot — krzyk słyszę...
— Co król na to powie? co król na to powie! znowu dało się słyszeć.
— Kto wie — mówił Chicot — może twój Narcyz zachorował, albo hugonoci mszczą się na katolikach.
— Chicot, pomóż mi się ubrać.
— Dobrze, ale pierwej pomóż mi wstać.
— Co za nieszczęście! co za nieszczęście! mówiono w przedpokojach.
— To nie żarty — rzekł Chicot.
— Trzeba nam wziąć broń — dodał król.
— Lepiej uczynimy, zrobił uwagę Chicot, skoro wyjdziemy małemi drzwiami i o wszystkiem na własne przekonamy się oczy.
W tej prawie chwili, za radą Chicota król wyszedł tajne mi drzwiami i znalazł się na korytarzu, prowadzącym do apartamentu księcia Andegaweńskiego.
Ztąd ujrzał, ręce wzniesione z rozpaczą do góry i bolesne wyrzekania.
— Teraz zgaduję — rzekł Chicot — pewnie twój więzień się udusił. Muszę ci powiedzieć komplement, że jesteś większym politykiem, aniżeli sądziłem.
— Nieszczęsny!... — zawołał Henryk — to być nie może.
— Tem gorzej — rzekł Chicot.
— Pójdź, pójdź.
Henryk wciągnął Chicota do pokoju księcia.
Okno było otwarte i pełno ciekawych, którzy oglądali drabinkę przywiązaną do balkonu.
Henryk zbladł jak śmierć.
— Mój synku — rzekł Chicot — wcale nie to, co myślałem.
— Uszedł! uszedł!... — wykrzyknął Henryk tak grzmiącym głosem, że wszyscy dworzanie się odwrócili.
Oczy króla ciskały błyskawice, a ręka konwulsyjnie ściskała rękojeść szpady.
Schomberg rwał włosy z głowy, Quelus bil twarz pięściami, a Maugiron głową o mur uderzał z rozpaczy.
Epernon znikł pod pozorem ścigania księcia.
Widok cierpienia ulubieńców, uspokoił króla.
— Daj pokój, daj pokój — rzekł do Maugirona, w pół go ujmując.
— Nie, nie, ja tego nie przeżyję, głowę sobie roztrzaskam.
— Pomóżcie, pomóżcie mi utrzymać tego szaleńca — mówił król.
— Kochanku, przebij się, to będzie śmierć łatwiejsza, żartował Chicot.
— Ciszej oprawco — rzekł Henryk ze łzami w oczach.
Tymczasem, Quelus kaleczył sobie policzki.
— Quelusie, moje dziecię — mówił Henryk — będziesz tak siny iak Schomberg, kiedy go ufarbowano w indygo.
Quelus wstrzymał się.
Schomberg tylko drapał skronie i płakał ze złości.
— Schomberg! Schomberg!... — mówił Henryk — miej rozum.
— Ja oszaleję.
— Ba!... — rzekł Chicot.
— Prawda, to wielkie nieszczęście — mówił Henryk — i dla tego trzeba rozum zachować; tak, to wielkie nieszczęście, bo gotowa wojna domowa. A! kto mi tego figla wypłatał? kto mu dostarczył drabinkę? Na honor, całe miasto każę wywieszać.
Trwoga opanowała obecnych.
— Kto w:nny?.. — zapytał Henryk — kto winny? Dziesięć tysięcy talarów, kto mi powie jego nazwisko; sto tysięcy, kto mi go da żywego, albo umarłego.
— Któż inny, Najjaśniejszy panie, jeżeli nie Andegaweńczycy?
— Prawda — zawołał Henryk. — Andegaweńczycy odpłacą mi za to.
Ponieważ te wyrazy były jak iskra proch zapalająca, straszny nastąpił wybuch wyrzekań i gróźb przeciwko Andegaweńczykom.
— Tak, tak, Andegaweńczycy — mówił Quelus.
— Gdzie oni są? — wołał Schomberg.
— Żywcem ich drzeć w pasy — krzyczał Maugiron.
— Sto szubienic na Andegaweńczyków — zakończył król.
I Chicot nie milczał; wydobył szpadę i machając nią na wszystkie strony, wołał:
— Śmierć Andegaweńczykom! śmierć Andegaweńczykom!
Krzyk ten słyszany był po całem mieście, jak krzyk matek izraelskich, słyszany był po całem Rama.
Tymczasem, Henryk znikł.
Wspomniał o matce i wyśliznąwszy się z pokoju, poszedł do Katarzyny, zaniedbanej od niejakiego czasu, a ona oddana przesadzonemu nabożeństwu, czekała z przebiegłością florencką, na nową sposobność rozwinięcia swojej polityki.
Gdy Henryk wszedł, przechylona na wielkiem krześle, była podobną ze swojemi tłustemi lecz nieco żółtemi policzkami, z oczami błyszczącemi, lecz nieruchomemi, do figury woskowej, zamyślenie wyobrażającej.
Na wiadomość o ucieczce Franciszka, którą przyniósł Henryk, posąg zdał się ocucać nieznacznie, chociaż cała postać tylko się więcej w krzesło wcisnęła i kiwnęła głową.
— Moja matko, ty nie nie mówisz? — rzekł Henryk.
— Cóż mam mówić, mój synu? — odrzekła Katarzyna.
— Alboż ucieczka twojego syna nie zdaje ci się zbrodnią, godną największej kary?
— Mój synu, ta ucieczka, więcej warta jak korona i sam sobie przypomnij, że ci to radziłam.
— Moja matko, znieważają mnie.
Katarzyna wzniosła ramiona.
— Urągają mi.
— Bynajmniej, tylko uciekają.
— Otóż matko, tak bronisz sprawy mojej!
— I cóż chcesz, mój synu?
— Mówią, że uczucia tępieją z wiekiem i.. — wstrzymał się.
— Co mówią? — zapytała Katarzyna ze zwykłą spokojnością.
— Mówią, że mnie nie kochasz jak dawniej.
— Mylisz się — zimno odrzekła Katarzyna, — Henryku, ty jesteś moim najukochańszym synem, ale ten na którego się skarżysz, jest nim także.
— Otóż macierzyńska moralność — zawołał Henryk gniewny — wiemy co to znaczy.
— Powinieneś lepiej wiedzieć niż kto inny, mój synu; bo względem ciebie, moja moralność, zawsze była słabością.
— Żałujesz jej, matko?
— Wiem do czego to wszystko prowadzi i wolę milczeć.
— Żegnam cię pani — rzekł Henryk — wiem co mi czynić przystoi, gdy własna matka nie ma litości nademną; znajdę przyjaciół, którzy mi szczerze poradzą i pomogą.
— Idź, mój synu — spokojnie odrzekła Katarzyna — i niech Bóg oświeci twoich doradzców, bardzo bowiem potrzebują tego.
I pozwoliła odejść synowi.
— Zegnam panią — powtórzył Henryk.
— Żegnam cię, Henryku — odpowiedziała królowa — zaczekaj, jeden wyraz. Nie myślę dawać ci rady, bo tej nie potrzebujesz; ale proś twoich przyjaciół, aby ten wypadek dobrze rozważyli i nie działali porywczo.
— O! tak — rzekł Henryk przywiązując ważność do zdania matki — okoliczność jest ciężka, nieprawda??
— Bardzo ciężka — — odrzekła ze znaczeniem Katarzyna, składając ręce i wznosząc oczy do góry.
— Moja matKo — rzekł Henryk — czy niedomyślasz się ktoby mu ucieczkę ułatwił?
Katarzyna nic nie odpowiedziała.
— Ja myślę, że to Andegaweńczycy.
Katarzyna uśmiechnęła się z wyrazem, który okazuje wyższość umysłu, zdolnęgo innych pokonać.
— Andegaweńczycy? — powtórzyła.
— Nie sądzisz, moja matko?... przecież wszyscy tak mówią.
Katarzyna wzruszyła ramionami.
— Inni mogą tak sądzić — rzekła — ale ty mój synu...
— Mów jaśniej — matko...
— Na co mam mówić?
— Henryku, jam już stara a mój umysł poświęcony jest modlitwie i żalowi za przeszłość.
— Mów, moja matko, słucham cię. O! ty zawsze jesteś naszą duszą.
— Ja mam wyobrażenia zastarzałe i nieufność zwyczajną starym. W swoim czasie, Katarzyna mogła nie źle poradzić; ale dzisiaj, to niepodobna...
— Matko, czy mi odmawiasz twojej pomocy? Czy mi powiesz, czy nie, muszę coś wiedzieć i za godzinę każę Andegaweńczyków wywieszać.
— Wywieszaj! — odrzekła z wyrazem niepodzielania tej myśli.
— Tak, wywieszam, a moi przyjaciele z duszy mi pomogą.
— Niech robią, co chcą! — wyrzekła Katarzyna z ubolewaniem; ale zgubią ciebie i siebie zarazem.
— Jakto?
— Jakto! więc książęta zawsze będą krótkowidzącymi?
I złożyła ręce.
— Kiedy monarchowie mszczą się za zniewagę, wymierzają wtedy sprawiedliwość i wszyscy są, za niemi.
— O! zaślepione dziecię! — mówiła chytra Florentka.
— Dla czego?
— Czy myślisz, że można wyniszczyć takich ludzi jak Bussy, Entraguet, Livarot i Ribeirac, aby nikt nie wiedział dla czego ich krew popłynęła.
— Mniejsza o to.
— I ja powiem to samo, gdy mi ich pokażesz nieżywych. Lecz za nim ich dotkniesz, powstaną, wezmą miecze do dłoni, a za niemi i wielu stronników, bo oni będą musieli bronić siebie, a ciebie jako nieprzyjaciela uważać!
— Gdy się nie zemszczę, wiecznie lękać się będę.
— A ja czy się kiedy trwożyłam?... — mówiła Katarzyna, zmrużając powieki i ściskając zęby.
— Jednak, jeżeli Andegaweńczycy zasługują na karę....
— Tak, jeżeli oni; a jeżeli nie oni?...
— Któż inny przychylny jest mojemu bratu?..
— Kto?.. wszyscy twoi nieprzyjaciele, albo raczej twój nieprzyjaciel.
— Jaki?
— A!.. mój synu, przecież powinieneś znać twojego nieprzyjaciela, bo to Karola, mój i twój zarazom.
— Chcesz mówić, matko, o Henryka Nawarskim?... — Tak, o Henryku.
— Jego nie ma w Paryżu.
— Albo ty wiesz?.. masz oczy i uszy, ale nie widzisz, ani słyszysz. Masz ludzi około siebie, ale on; głusi i ślepi.
— Henryk Nawarski!... — powtórzył Henryk.
— Mój synu, każde nieszczęście, jakie ci się przytrafiło, albo przytrafi, jemu możesz przypisać. Uderz, gdzie on jest, a uderzysz słusznie. O!.. ten człowiek, to miecz Boży zawieszony nad domem Walezyuszów!
— Zatem myślisz matko, że niesłusznie obwiniam Andegaweńczyków?...
— Najniesłuszniej; radzę ci, odwołaj rozkazy i staraj się, aby nie było zapóżno.
I pochwyciwszy syna za rękę, popchnęła go ku drzwiom z nadzwyczajną siłą.
Henryk wybiegł z Luwru, chcąc się z przyjaciółmi połączyć.
Znalazł tylko Chicota, który siedząc na kamieniu, kreślił na piasku figury geometryczne.

Koniec tomu czwartego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.