Łowy królewskie/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Łowy królewskie
Wydawca Adolf Krethlow
Data wyd. 1851-1954
Druk Adolf Krethlow
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński,
Aleksander Chodecki
Tytuł orygin. Les Chevaliers du firmament
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ŁOWY KRÓLEWSKIE
PRZEZ
PAWŁA FÉVAL
Autora Tajemnic Londynu, Syna Sza­tana i innych.
WYDAŁ
J. B.

TOM I.

WARSZAWA,
w Drukarni Adolfa Krethlow,
ulicy Leszno pod Nr 66 1 i 2, w domu na Działyńskiém zwanym.

1851.



Wolno drukować z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu prawem przepisanéj liczby exemplarzy.
w Warszawie, d. 19 Lutego (3 Marca) 1850 r.
Cenzor,
J. Hignet.




I.
Edykt.

W końcu maja 1662 roku, o drugiej godzinie po południu, świetny orszak wyjechał z ulicy Nowéj i udał się na wielki plac Lizboński. Byli to wszystko konni rycerze w szyszakach, przepysznemi ozdobionych piórami; konie ich harcowały z wielkiém niezadowoleniem mieszczan, cisnących się do muru i mruczących cóś, co zupełnie do błogosławieństw podobnym nie było.
Wcale to jednak nie trwożyło orszaku, który coraz daléj się posuwał. Nie zadługo téż z za węgła ulicy Nowéj, ostatni ukazał się rycerz. Trąby głośno zabrzmiały; a orszak uszykował się w około jakiegoś pięknéj postawy pana, który niedbale dotknąwszy ręką kapelusza, rozwinął pargamin, opatrzony herbową pieczęcią Braganckiego domu.
— Trębacze piekła! — wrzasnął tenże nieprzyjemnym głosem, tworzącym rażącą sprzeczność z jego pełną wdzięku jazdą — Czyż już wam w piersiach oddechu zabrakło? Trąbcie lepiéj, bo... klnę się na moich przodków, niepodległych władców Wintimilii, w pięknéj Italii leżącéj... że po powrocie wychłostać was każę.
Potém, do swoich towarzyszy się zwróciwszy, dodał:
— Czyż ci głupcy sądzą, że czytać będę królewskie postanowienie dla kilkudziesięciu przestraszonych osłów, których strach uszów pozbawił? Hola! trąbcie łajdaki! trąbcie dopóty, dopóki się cały plac mieszczaństwem nie zapełni.
— Dobrze powiedziano, segnor Conti de Vintimille! — kilkanaście krzyknęło głosów. — Trzeba szanować rozkazy Jego Królewskiej Mości don Alfonsa Braganckiego, króla Portugalii!
— I być posłusznym woli jego piórwszego ministra! — dodali niektórzy półgłosem.
Trąby zagrzmiały jeszcze głośniéj. Ze wszystkich ulic sąsiednich, tłum mieszczan na plac wylewać się począł; wkrótce téż życzenie Conti’ego literalnie się spełniło: na placu kołysało się morze ciemnych głów, ogolonych na przodzie, według zwyczaju ludu i rzemieślników Lizbońskich. Wszystkie te twarze ciekawość i trwogę wyrażały. Nowe bowiem w tym czasie postanowienie króla, ogłaszane przy odgłosie trąb przez jego ulubieńca segnora Conti, publiczną tylko klęskę zapowiadać mogło.
Grobowe milczenie panowało w tym tłumie, coraz bardziéj plac zalegającym. Żaden mieszczanin ust otworzyć nie śmiał; a ci, których tłum popchnął aż do koni rycerzy, spuszczali głowę i w ziemi oczy tkwili. W liczbie tych ostatnich, znajdował się zaledwie wyszły z dzieciństwa młodzieniec, w ubraniu sukiennego robotnika, ze szpadą u boku. Przypadkiem czy téż z własnéj woli, stał on około samego Conti, od którego jeden go tylko konny żołniérz oddzielał.
— Na mych przodków! — wrzasnął Conti do trębaczy, trąbić nieprzestających. — Czy nie zamilczycie, łajdaki?
Nieszczęśliwi trębacze, własną ogłuszeni muzyką, rozkazu tego nie słyszeli.
Conti poczerwieniał, spiął konia ostrogami, i rękojeścią szpady uderzył w twarz jednego z trębaczy. Krew trysnęła, trąby zamilkły; lecz głuche szepty krążyć w tłumie poczęły.
— Panowie! — rzekł Manuel Antunez, oficer królewskiéj straży — otóż-to żart doskonały... żart co się nazywa.
— Doskonały! doskonały! — odwtórzono chorem.
A trębacz tym czasem krew rękoma tamował; chwiał się na koniu; zdawało się, że omdleje. Młody sukiennik — o którym jużeśmy wspominali — okrążył orszak; a zbliżywszy się do niego, podał mu, na końcu swéj szpady, cienką płócienną chustkę, którą ranny porwał z chciwością. Rozwinąwszy ją, spostrzegł na rogu wyhaftowany herb; lecz chcąc czém predzéj płótno do rany przyłożyć, długo się herbowi nie przypatrywał; wejrzenie tylko, wdzięczności pełne, młodzieńcowi zasłał Młodzieniec spokojnie się oddalił i znowu obok Conli’ego stanął.
— Słuchajcie! słuchajcie! — krzyknęli dwaj koronni heroldowie.
Conti podniósł się na strzemionach i zwolna pargamin rozwinął; nim zaczął czytać, rzucił w około, na cały tłum, wejrzenie, pogardliwéj ironii pełne.
— Słuchajcie, mieszczanie, niegodziwcy, gbury! — powiedział z przesadą. — Wszystko to, klnę się na moich szlachetnych przodków — was się tylko tyczé: „W imieniu i z woli wielkiego i potężnego księcia Alfonsa, szóstego z imienia, króla Portugalii i Algarwii, po téj i po tamtéj stronie morza, w Afryce — władcy Gwinei i morskich zaborów; handlu w tjopii, Arabii, Persyi, Indjach i innych okolicach, odkrytych lub téż odkryć się mających — rozkazano i rozkazuje się:
„1. Wszystkim mieszkańcom Lizbony, nie zamykać drzwi po wydzwonieniu godziny na gaszenie ognia; a to dla tego, żeby żebracy, podróżni i pielgrzymi, mogli wszędzie o każdej porze znaleźć schronienie.
„2. Wszystkim rzeczonym mieszkańcom wspomnionego miasta, odmykać okiennice i podnosić żaluzje, któremi nocną porą zasłaniają się z zewnątrz okna; rzeczone bowiem okiennice i żaluzje są wynalazkami nieufności i dają do myślenia, jakoby w królewskiem mieście znajdowali się złodzieje i oszuści.
„Zakazano i zakazuje się:
„1 Wszystkim wyż-wymienionym mieszkańcom, zapalać latarnie nad drzwiami, jak to było dotąd w zwyczaju; a to w celu oszczędzenia kieski rzeczonych mieszczan, dziećmi króla będących.
„2. Wszystkim wyż-wymienionym, nosić pochodnie po mieście — począwszy od zmierzchu; jednak pozostawia się im wolność używania pochodni od wschodu aż do zachodu słońca.
„3. Nakoniec: wszystkim wyż-wymienionym mieszkańcom rzeczonego miasta Lizbony, zabrania się noszenia broni palnéj i ostrej; pozwalając jedynie, dla własnej obrony i osobistego bezpieczeństwa, nosić tylko szpady do pochew przymocowane.
„W dowód czego, wyż-wspomniony wielki i potężny książę Alfons, szósty z imienia, król Portugalii i Algarwii, po téj i po tamtéj stronie morza, w Afryce, etc... własnoręcznie podpisał niniejsze postanowienie, które, oprócz tego, opatrzone jest jego prywatną pieczęcią:

„Podpisano: JA KRÓL.

„Tym wszystkim co to słyszą: Niech was Bóg strzeże!
Conti-Vintimille zamilkł. W tłumie ani jeden wyraz słyszéć się n
ie dał; lecz każdemu tajemne uczucie mówiło o głębokiém oburzeniu sąsiada. Obelga, zresztą, była wielka i nie do darowania. Szydzono publicznie z dawnych praw i z całego Portugalskiego narodu. Skoro Conti dał znak do odjazdu, tłum oddalił się z złowieszczą powolnością.
— Ah! — zawołał Conti z gniéwem — sądziłem, że te bałwany wiérżgać będą. Zobaczycie, że nie dadzą nam nawet sposobności zmierzenia ich pleców naszemi pochwami.
Zaledwie zdążył wyrzec te słowa, głowa jego konia trąciła o jakąś zawadę. Zawadą tą był młody sukiennik, który, pogrążony w głębokich rozmyślaniach, nie usunął się jak inni, aby zrobić miejsce orszakowi. Chytry uśmiéch przebiegł po ustach Conti’ego. — Ten zapłaci za wszystko — rzekł. I silnie młodzieńca płazem szpady uderzył.
— Doskonale trafiono! — powiedział Manuel Antunez, oficer królewskiéj straży.
— Mogę trafić jeszcze lepiéj! — odparł Conti z uśmiéchem, po drugi raz szpadę podnosząc.
Lecz tym czasem, gdy wyciągał rękę, młodzieniec rzucił się naprzód, i z szybkością błyskawicy obnażywszy szpadę, jedném silném uderzeniem téj-że zabił konia Conli’ego; po czém, uderzywszy samego faworyta w twarz, krzyknął:
— Oto masz, synu rzeźnika, od mieszkańców Lizbony!
Zdumieni rycerze osłupieli. A gdy Conti wstał, pieniąc się z wściekłości, młodzieniec już zniknął w tłumie: zapóźno ścigać-by go było.
— Umknął! — pomruknął Conti.
Potém, do orszaku się obróciwszy, dodał:
— Czy słyszeliście tego człowieka, panowie?
Wszyscy skłonili się w milczeniu.
— On powiedział: synu rzeźnika, nie prawdaż
— Segnor — odrzekł jeden z rycerzy — to bez-rozumna potwarz; wszyscy znamy twoje szlachetne pochodzenie.
— Najlepszy tego dowód jest, iż sam nieraz obłożyłem kijami jego znakomitego ojca — pomyślał Antunez.
Głośno zaś dodał:
— Segnor! lepiéj niż kto inny mogę zaświadczyć niegodziwość tego łgarstwa.
— Mniejsza o to! cały tłum i wy wszyscy to słyszeliście; a jeśli między wami lub w tłumie znajdzie się śmiałek, co-by chciał potwierdzić wyrazy tego żebrzącego włóczęgi, niech wystąpi ze mną do walki.
Orszak jeszcze raz się skłonił, a w tłumie nikt na wyzwanie nie odpowiedział Po tych bez-korzystnych przechwałkach. Conti siadł na konia jednego z rycerz i cały orszak plac opuścił; lecz przy skrócie na ulicę Nową, ulubieniec odwrócił się, a pięścią pogroziwszy, rzekł do swego niewidzialnego nieprzyjaciela:
— Schowaj się dobrze! gdyż, na zbawienie! postaram się ciebie odszukać.
— Nazywam się, jeśli Wasza Excellencja chcesz wiedziéć... Ascanio Macarone dell’Acquamonda... — jakiś głos mu do ucha poszepnął.
Conti śpiesznie się odwrócił.
Obok niego jechał żołniérz królewskiéj straży, który się tak pochylił, że dotykał czołem grzywy swego konia.
— A mnie co do twego nazwiska? — zapylał z ofuknieniem.
— Nazwisko to nosi poczciwy Padewski kawaler, prześladowany losem i...
— To warjat! — krzyknął Conti.
Orszak wyprzedzi! ich o kilka kroków.
Włoch wziął konia Conti’ego za cugle.
— Wasza Excellencja jesteś bardzo niecierpliwy — rzekł tenże — sadzę, że było-by Wam przyjemnie poznać nazwisko zuchwalca...
— Czy go znasz? — przerwa! Conti — pięćdziesiąt dukatów dam za to nazwisko!
— Pfe!... ofiarować piéniądze... mnie!
— Pięćdziesiąt pistoli...
— Wasza Excellencja krzywdzisz mnie. Kawalerowi Padewskiemu... pięćdziesiąt pistoli...
— Masz słuszność; mówisz, żeś jest szlachcicem: a więc sto dublonów!
— No! to lepiéj... Posłuchaj Wasza Excellencja: zdwój te summę... a zgoda!
— Dobrze! — rzekł pałający żądzą dowiedzenia się Conti — lecz mów prędzéj. Muszę wiedziéć to nazwisko.
— Wasza Excellencjo!...
— No cóż?
— Ja go nie wiem.
— Nędzniku! — zawołał faworyt — czyż, byś się ośmielił żartować ze mnie?
— Uchowaj Boże!... Chciałem tylko zabezpieczyć siebie i postępować melodycznie. Tak robią w Padwie, i robią słusznie. To uwalnia od sprzeczek... Teraz, całuję ręce Waszéj Excellencii i głoszę się najpoddanniejszym z Jego niewolników. Jutro nazwisko wiedziéć będę. Wasza Excellencja przygotuj pistole.
Po tych słowach, Włoch zniknął w bocznéj ulicy i na plac powrócił.
Conti dognał orszak i bardzo rozśmieszył Jego Królewską Mość don Alfonsa, skoro mu opowiedział zdziwienie ludu przy ogłoszeniu edyktu. Wcale jednak o sukienniku nie wspomniał.
Po odjeździe Conti’ego, tłum przez kilka chwil stał na placu, milcząc i nie poruszając się z miejsca. Każdy bojaźliwie poglądał na sąsiada: wszyscy bali się szpiegów Conti’ego. Nakoniec ze wszystkich stron dały się słyszéć te wyrazy, a wszystkie niemal usta jedno powtarzały:
— Dziś wieczór, w oberży Alcantara... Nie zapominajcie tylko hasła!
Nasz młody sukiennik, który nie schował się, a tylko znikł w tłumie — słyszał te wyrazy ze wszystkich stron na około siebie. Uważnie słuchał, sądząc, że jaki mniej ostróżny mieszczanin wymówi hasło. Lecz nadzieja go omyliła: wszyscy wzajemnie zachęcali się. żeby nie zapominać hasła; nikt jednak go nie wymówił.
Tymczasem, tłum powoli rozchodził się. Na placu pozostało tylko trzech ludzi: starzec, nazwiskiem Gaspar Orta Vaz, dziekan cechu Lizbońskich garbarzy; nasz znajomy, Ascanio Macarone dell’Acquamonda, Padewski kawaler; i młody sukiennik.
— Mój synu — tajemniczo rzekł mu starzec — dziś wieczór, w oberży Alcantara... Nie zapomnij hasła!
— Właśnie go zapomniałem — śmiało odrzekł młodzieniec.
— Zapomnieliśmy go, szanowny panie — dodał Macarone, zbliżając się do starca.
Starzec niedowierzająco spojrzał na sukiennika.
— Tak młody! — pomruknął.
— No! mój kochany panie? — powiedział Ascanio — to djabelskie hasło! mam go na języku.
— Pamiętam jeszcze ten czas — rzekł starzec, wskazując palcem na długi rapir i wytarty Padewczyka kapelusz, na którym błyszczała mała srébrna gwiazdka — pamiętam ten czas, kiedy w Lizbonie było hasło: „Szubienica dla szpiegów i zawadjaków...“ Niech cię Bóg strzeże, mój panie! Tobie zaś, młodzieńcze, uczciwszego życzę rzemiosła.
I po tych słowach, starzec odszedł.
Na placu pozostał tylko młody sukiennik i dzielny Padewski kawaler.
Sukiennik skrzyżował rękę na piersiach; zdawało się, iż w głęboka wpadł zadumę.
Włoch śledził go oczyma; przemyśliwał, jakim-by sposobem mógł dostać czterysta pistoli.
Nareszcie tak go zagadnął:
— Mój młody panie, czyśmy się już z sobą gdzie nie spotykali?
— Nie.
— Coś nie bardzo rozmowny! — mruknął Padewczyk — lecz to nic nie szkodzi: wszyscy oni nazywają się albo Herman, albo Ruy, albo Vasco; wybiorę jedno z tych trzech... Jakto! więc się nigdzie nie widzieliśmy, segnor Herman?...
Sukiennik oddalił się, głowy nawet nie odwróciwszy.
— Złe imię wybrałem — pomyślał Macarone — trzeba było powiedziéć Ruy... Hola! segnor don Ruy!.. I teraz nie odpowiada?... A więc... don Vasco!... oho! trafiłem... zatrzymuje się.
Sukiennik w rzeczy saméj obejrzał się i mierzył nieznajomego spokojnym i dumnym wzrokiem.
— Wielką więc masz chęć wiedziéć imię moje — spytał.
— Chęć niepowściągnioną, mój młody przyjacielu.
— Obiecano ci zań zapłacić, nie prawdaż?
— Co znowu! Ascanio Macarone dell’Acquamonda... (tak się nazywani, mój młody panie) kawaler Padewski (bo rodziłem się w Padwie) ma serce szlachetne i worek dobrze nabity...
— Milcz! Nazywam się Simon.
— Śliczne imię! A nazwisko?
— Mówię ci, milcz... Odnieś to imię twemu Conti i powiédz mu, że mnie znajdzie bez poszukiwania... a wtedy pozna, ile jest warta ręka... Lizbońskiego mieszczanina! Do widzenia!
Włoch śledził go oczyma, aż póki nie skręcił na ulicę Calvaire, do arystokrtycznego wiodącą cyrkułu.

— Simon!... — mówił do siebie — Simon! Wypada z tego, że nie jest ani Vasco, ani Herman, ani Ruy. A byłbym sic założył że on Herman... Lecz cóż powiedziéć temu plebejuszowskiemu dorobkowiczowi Conti? Simon!... To dopiero połowa nazwiska... Po dobréj sprawie, należało-by mi się dwieście pistoli... lecz on się na to nie zgodzi... Ha! dziś wieczór stanę u drzwi oberży Alcantara. Będzie tam można zobaczyć wiele dobrych rzeczy — i stawiłbym mój sławny zamek dell’Acquamonda, przeciw jednemu marawedisowi[1], że tam spotkam tego pana Simon, który w téj chwili mój cały stanowi majątek.

II.
Antoni Conti-Vintimille.

Donna Luiza de Guzman, wdowa po królu Portugalii, Janie IV Braganckim, rządziła regencyą na mocy praw państwa — i w skutek testamentu swego małżonka. Epoka ta Portugalskiéj historyi tak jest znana, że każdemu wiadomém jest pewnie, jak ta nieustraszona i szlachetna kobiéta zachęcała i podtrzymywała Jana w jego walce z Hiszpanami.
Starszy jéj syn, don Alfons, liczył lat ośmnaście.
Był on słabego umysłu i charakteru złośliwego.
Wychowano go surowo... a może nawet za surowo, jak na tak słaby umysł. Jego nauczyciele, Azeredo i Odemira — obaj, ludzie surowych i niezłomnych obyczajów, trzymali go, długo jeszcze po wyjściu z dzieciństwa, w ciągłéj i ścisłéj uległości. Uwalniał się on od nich przy pomocy niewiernych służalców — plemienia szkaradnego i bardzo obfitego na dworach. Za ich to staraniem, wychodził w nocy.
W dzień przyprowadzano mu dzieci nizkiego urodzenia, których nikczemne uczucia i grubijańskie rozmowy, podobały się królowi więcéj, niż sobie wyobrazić można.
Takim-to sposobem, wcisnęło się do pałacu dwoje dzieci z ostatniej klassy ludu: Antoni i Jan Conli-Vintimiglia. Ojciec ich, rzeźnik, rodził się w Vintimiglii i mieszkał w Campo-Lido. Byli oni dobrze zbudowani i silni, często potykali się w przytomności króla, i prawie zawsze zostawali zwycięzcami w walkach, odbywanych między tą młodocianą gawiedzią, której usłużni służalce otwierali pałacowe podwoje.
Alfons zauważył ich i bezrozumne uczuł do nich przywiązanie. Nieszczęśliwy chłopiec tém więcéj podziwiał siłę i zręczność, iż sam słabym był bardzo; jeszcze bowiem gdy miał trzy lata, upadł — co odtąd tak zgubny wpływ nie tylko na jego ciało lecz i umysł wywarło, że zupełnie stał się niedołężnym. Jednakowoż rósł i wkrótce dojrzałego doszedł wieku. Wtedy rozrywki jego zmieniły się i przyjęły charakter, nagany godzien; nietylko bowiem nie zapomniał braci Conti, lecz nawet coraz więcéj zbliżał Antoniego do siebie — tak dalece, iż go zrobił pierwszym doradcą swoim i ulubieńcem. Młodszego zaś brata Jana, przeznaczył na archidjakona w Sobredella.
Żaden nigdy faworyt nie wzbudzał takiego, jak Antoni Conti, przestrachu. Wszyscy głośno przyznawali mu starożytne szlachectwo, chociaż każdy znał jego plebejuszowskie pochodzenie; wszyscy drżeli na jego nazwisko. Brakowało mu tylko jeszcze podpory jakiego wielkiego pana; gdyż, pomimo swych wszystkich starań, zdołał tylko przyciągnąć do siebie dorobkiewiczów i drobną szlachtę. Był on jednak wszechwładny, i za prawdę! więcéj sam jeden miał pochlebców, niż infant don Pedro, brat Alfonsa, i donna Luiza de Guzman, królowa-regentka Portugalii.
Infant był piękny młodzieniec, świetnych bardzo nadziej; z bratem swoim we wszystkiém rażącą tworzył sprzeczność. Mówiono nawet między narodem, że żal widziéć szaleńca na tronie, gdy obok niego rośnie bohater, królewskiéj krwi także. Lecz królowa-regentka bardzo była surowa; wszyscy to wiedzieli. I chociaż dla swego drugiego syna wiele okazywała czułości, bardziéj jednak kochała Alfonsa; znienawidziła-by nawet don Pedra, gdyby myśl zdradzenia brata do jego duszy się wkradła. Zresztą, sam infant, dobry brat i wierny poddany, szczerze był do swego starszego przywiązany brata.
W piérwszych latach małoletności Alfonsa, królowa dzielną dłonią kierowała sterem rządu; lecz w miarę, jak król zbliżał się do pełnoletności, po mału oddalała się od spraw, władzy jednakże się nie zarzekając — i prawie wyłącznie modlitwie się poświęciła. Osiadłszy w klasztorze Matki Bozkiéj, wtedy tylko zajmowała się świeckiemi sprawami, jeśli dwór, ministrowie i inni znakomici urzędnicy, usilnie ja o rady prosili.
Szacunek dla jéj szlachetnego charakteru i miłość dla jéj osoby — zniewalały wszystkich, do ukrywania przed nią większéj części występków jéj starszego syna; chociaż występki to coraz bardziéj zatrważającą przybierały postać. Królowa, o niczém nie wiedząc, uważała Alfonsa jako młodzieńca, słabego na umyśle, niezdolnego do rozkazywania; nigdy jednak nie przewidywała, że w jego sercu wszelkie gnieżdżą się występki, i że na całym pół-wyspie niéma podobnego, jemu rozpustnika.
Bezrozumna do mieszkańców Lizbony odezwa, którąśmy słyszeli czytaną we dnie, na placu, przy odgłosie trąb — nie była w téj epoce rzeczą nadzwyczajną. Codziennie Lizbona była świadkiem podobnych scen, które Conti obmyślał dla rozrywki biednego szaleńca, zasiadającego na tronie. Lecz to jeszcze nie koniec. W nocy, Miasto stawało się istną Sodomą.
Conti uorganizował liczne wojsko, przezwane królewską strażą. i podzieli! go na dwa bataljony, różniące się ubiorem. Piérwszy, w czerwonych kurtkach z białemi wypustkami, składał się z piechurów, i Niewzruszonych (fixos) miał nazwę. Żołniérze drugiego bataljonu zwali się Fanfaroni (porradas) i nosili tok, mundur i pantaljony niebieskiego koloru — a wszystko srébrnemi obsiane gwiazdkami. Nad tokami ich błyszczał, zamiast pióra, srebrny księżyc — jak-by byli poganie, Mahometa czciciele. Nazywano ich także żarłokami, a to z przyczyny ich zwyczajów; zaś rycerzami Niebokręgu dla ich ubioru: ten ostatni tytuł sami oni sobie przywłaszczali. Oddział ten żarłoków, albo fanfaronów, formowano z włóczęgów wszystkich narodów. Aby być do niego przyjętym, dosyć było dać dowód zatwardziałego zbrodniarstwa.
We dnie, straż ta, to jest: Niewzruszeni i Fanfaroni, nosiła mundur straży pałacowej, z małą tylko srébrną na toku gwiazdeczką — a to dla odróżnienia. I nasz szlachetny przyjaciel, Ascanio Macarone dwll’Acquamonda, miał zaszczyt należéć do tego zaszczytnego oddziału. Conti pozostawił sobie najwyższe dowództwo.
Z pomocą tej straży, dziwne uroczystości odbywały się często na ulicach Lizbony. O jedenastej godzinie wieczorem, w godzinę po wydzwonieniu gaszenia ognia, zaczynały się łowy królewskie. Niewzruszeni i Fanfaroni rozbiegali się po ulicach i rozdrożach, nakształt myśliwych, co oczekując zdobyczy, rozstawiają się w lesie. A jeśli jaka dama lub mieszczka powracała do domu o téj nieszczęsnéj godzinie, biada jéj!.. Dojeżdżacze trąbili; Niewzruszeni rzucali się jak psy w lesie; a Fanfaroni, pod dowództwem króla, pędzili za nimi co tylko konie wyskoczyć mogły. Nie było rodziny, gdzie-by nie opłakiwano jakiéj niecnéj zniewagi — a ludzie na półwyspie bardzo są zawzięci.
Jednakże dotychczas, miłość powszechna dla prawéj dynastyi, nie dawno na tron przodków powróconéj — tłumiła nieukontentowanie. Mieszczanie szemrali i grozili; lecz wszędzie i zawsze mieszczanie grożą i szemrzą; nikt się więc tém nie niepokoił.
Na początku roku 1662, nieukontentowanie widoczniéj już okazywać się zaczęło; z rzemieślniczych cechów utworzyły się tajne, obradujące towarzystwa. Wszystko zapowiadało blizką burzę. Należy się także spodziewać, że edykt królewski, czytany na placu publicznym, nie mógł przyczynić się do zniweczenia narodowego gniewu. Było to zdumiewająco-tyrańskie rozporządzenie, któremu podobnego w historyi się nie znajdzie. Odtąd, domy, otwarte dla bandy złoczyńców, przebiegających nocną porą miasto pod dowództwem Alfonsa, nie miały żadnéj od napadu obrony; zabraniano zapalać latarnie i pochodnie; zabraniano nosić broń — rzecz niesłychana w Portugalii!
Wszyscy więc rzemieślnicy i kupcy Lizbońscy, spokojni zazwyczaj ludzie, okropnie uczuli ten cios ostatni. Powróciwszy do siebie, złowrogiém milczeniem na pytania ciekawych żon odpowiadali.

Kiedy kruki milczą (mówią doświadczeni ludzie) niezawodnie będzie burza.

III.
Klasztór Matki Boskiéj.
(da Mai de Deos).

Klasztór Matki Bozkiéj, stojący naprzeciw pałacu Xabregas, królewskiéj rezydencyi — od dawna dawał schronienie znakomitym gościom.
Zewnątrz, obszerny ten gmach przedstawiał długi kwadrat — wewnątrz zaś owal albo okrągłą alleję, podwójnym rzędem kolumn utworzoną. Królowa-regentka, donna Luiza, przez pół monarchini, przez pół pustelnica — rozkazała wybudować długą skrytą galerję, łączącą klasztor z pałacem Xabregas. Tym sposobem, mogła poświecić Bogu wszystkie chwile, od spraw państwa wolne...
W klasztorze zajmowała ona pokój, którego, że był dość obszerny, celą nazwać nie można; w pokoju tym stały sprzęty tak proste, jakie tylko u najsurowszych pustelnic napotkać można. Łóżko, kilka stołków, modlitewnik przed krucyfixem i wizerunek ś. Antoniego, patrona Lizbony — oto wszystko, co mieścił ten obszerny pokój. A jego mury pokryte staremi herbami, wśród których panował krzyż Bragancki — ledwie się oświecały blademi słońca promieńmi, z trudnością się przedzierającemi przez wysokie o różnobarwnych szybach okno.
W tym-to pokoju znajdziemy donnę Luizę de Guzman, wdowę po Janie Portugalskim.
W téj epoce (w 1662 roku) już ją starość ku ziemi pochyliła; lecz lata, nadawszy srébrny jéj włosom odblask, nie ujęły ani wspaniałości postawie, ani nie zmieniły dumnego jéj twarzy wyrazu. I piękna ona jeszcze była — piękna tą pięknością, która tylko pod koroną w całym się blasku przedstawia. Każdy w niéj łatwo mógł odgadnąć kobiétę z sercem silném, duszą męzką — kobiétę, która w chwili niebezpieczeństwa obnażała miecz swego słabego małżonka — kobiétę, co podbita tron; a podbiwszy go, spokojnie na jego stopniach siadła, jako pokorna żona i wierna poddana.
Obok niéj były dwie kobiéty. Jedna z nich już nie młoda, lecz z obliczem, co na sobie ślady dawnéj pozostawiło piękności — miała nieco do królowéj podobieństwa: była-to taż sama powierzchowna surowość, toż samo dumne spojrzenie. Nazwisko jéj: Donna Ximena de Vasconcellos y Souza, hrabini de Castelmelhort.
Druga, była dziewicą lat szesnastu. Jéj powabna twarzyczka ginęła prawie pod pół-zasłoną z czarnéj koronki. Gdy ukradkiem spojrzała na królowe, zaraz rumieniec jéj policzki oblewał; a w oczach malowało się głębokie poszanowanie, z bojaźnią i miłością połączone. Donna Inès de Cadaval, jedyna córka i sierota po księciu tegoż samego nazwiska — najbogatszą była w całém królestwie dziedziczką. Już od dwóch lat, znajdowała się pod opieką swéj krewnéj, hrabinéj wdowy de Castelmelhor, z rodziną Cadaval spokrewnionéj.
Donna Ximena klęczała przed królową, która jéj rękę w swych dłoniach ściskała.
Inès siedziała na poduszce, u ich nóg.
— Ximeno, córko moja! — mówiła królowa — oh! od jakże dawna widzieć cię pragnęłam. Niestety! tyś teraz także tak jak i ja wdowa.
— Wasza Królewska Mość i król jéj syn, utracili wiernego poddanego — rzekła hrabini, spokojną starając się okazać; lecz łza powoli spłynęła po twarzy — a ja... utraciłam...
Skończyć nie mogła; głowa na piersi opadła. Królowa się nachyliła i złożyła na jéj czole pocałunek.
— Dzięki, dzięki Waszéj Królewskiéj Mości — powstając przemówiła hrabini — Bóg zostawił mi dwóch synów.
— Zawsze silna i bogobojna! — poszepnęła królowa — Bóg pobłogosławił ją, dając jéj godnych niéj synów... Mów mi o swych synach — głośno królowa dodała — czy tak zawsze jak w dzieciństwie są do siebie podobni?
— Zawsze, pani.
— Spodziéwam się, że nie tylko obliczem lecz i sercem... Ah! bo téż to było zadziwiające podobieństwo! Przecież ja Don Ludwika do chrztu trzymałam, a nigdy go jednak od brata odróżnić nie mogłam. Była to taż sama twarz, ten sam wzrost, ten sam głos nawet. To téż żadnéj między nimi różnicy znaleźć nie mogąc, obydwóch ich zarówno kochałam.
Hrabini pocałowała ją w rękę, z pełną uszanowania czułością.
Donna Luiza tak daléj mówiła:
— Kocham ich, bo są twemi dziećmi, Ximeno. Czyż nie ty wychowałaś Donnę Katarzynę, moją najukochańszą córkę?.. Wówczas, gdy ja zupełnie byłam zajętą sprawami państwra, tyś nad nią czuwała... uczyłaś ją mnie kochać... O hrabino! nie ty wdzięczność mi winnaś.
Przy tych słowach, Donna Luiza twarz ręką zakryła. Przedmiot ten rozmowy zdawał się być przykrym dla téj wielkiéj królowéj, któréj starość tak nieszczęśliwą być miała, Katarzyna Bragancka, jéj córka, dopiéro co wyjechała do Londynu, aby siąść obok Karola Sztuarta, na Anglii tronie. Wiadomo, że w związku tym Katarzyna smutek tylko i gorycz znalazła. Może téż listy jéj zawiadomiły już matkę o tęschnocie młodéj królowéj i obrażającéj obojętności rozwiązłego Karola II.
— I ja mam dwóch synów — z westchnieniem dalej mówiła królowa — daj Boże! żeby obaj do siebie podobni byli; bo co mój Fedro, to uczciwy człowiek.
Hrabini nic nie odpowiedziała.
— I drugi także! drugi także! — śpiesznie dorzuciła królowa — jestem niesprawiedliwą dla Alfonsa, któremu winnam cześć i posłuszeństwo, jako następcy mego małżonka. On uszczęśliwi Portugalją. Lecz ty nic nie odpowiadasz, hrabino?
Zazwyczaj, o téj godzinie, ulice były puste: zaledwie kilku zgłodniałych włóczęgów ośmielało się wchodzić w sprzeczkę z patrolującą królewską strażą. Lecz tego wieczora ciągnęły w ciemności liczne tłumy ludzi; a wszystkie szły w jednym kierunku.
Grobowe milczenie panowało pomiędzy nocnymi przechodniami. Szli oni szybkim krokiem, czasami zatrzymując się nagle i nadsłuchując; lecz potém zdążali daléj, nie oglądając się i starannie swe twarze zakrywając szerokiemi płaszczami.
Przechodzili oni miasto wzdłuż, w górę Tagu. W miarę tego jak się zbliżali do przedmieścia Alcantara, ich liczba rosła; wkrótce też zformowali zupełną processyę. A im bardziéj ich szeregi powiększały się, leni więcéj przedsiębierali środków ostrożności. Skoro zaś gdzie na ulicy dwie podobne spotkały się gromady — to mijały siebie nie rzekłszy i słowa.
Ni końcu przedmieścia stał murowany dom, długi a nizki; dawniéj był on bez wątpienia ujeżdżalnią. Teraz zaś należał do Miguel’a Osorio, oberżysty, który przyszedł powoli do majątku, zarabiając na sprzedaży win francuzkich szlachcie, do dworu należącéj. W saméj rzeczy, panowie koniecznie musieli przejeżdżać koło oberży, ile razy udawali się do pałacu d’Alcantara, będącego zwykłą rezydencją Alfonsa Vigo; a za każdym razem, skoro przejeżdżali, oberżysta niezły miewał zarobek. Za to też Miguel, z powierzchowności przynajmniéj zdawał się być uniżonym sługą segnora Conti i wszystkich tych panów, którzy mieli wolny do króla przystęp. Oprócz tego, Miguel upewniał wszystkich, że Portugalja jeszcze nigdy tak sławnie rządzoną nie była.
Wybacz, hrabino! zasmuciłam cię, jak równie i to biedne dziécię... Lecz myśl ta jest tak straszna!... Nie wierzę im, nie chcę im wierzyć!.. Trzeba, żeby kto taki, w kim zupełne pokładam zaufanie... jak ty, naprzykład, Ximeno... ty, coś nigdy nie kłamała... przyszedł do mnie i powiedział, że syn mój uchybił obowiązkom króla i szlachcica, zboczył z drogi honoru!.. wtedy... lecz ty mi tego nigdy nie powiesz, nie prawdaż?
— Uchowaj Boże!
— O nie! bo tobie-bym uwierzyła i... umarła!
Długie nastąpiło milczenie.
Hrabini, czując spół-ubolewanie, nie śmiała przeszkodzić zadumie swéj monarchini.
Lecz wkrótce królowa nagle się ocknęła, a z przymusem się uśmiéchając, tak się do donny Inès ozwała:
— Ah! moja kochana, smutnie cię przyjmujemy... Hrabino, masz zachwycającą wychowankę; dziękuję ci, żeś mi ją na dwór syna mego przywiozła. A choć ona pochodzi z jednéj z najznakomitszych rodzin, postaramy się odpowiedniego rodem poszukać jéj męża.
Inès, któréj piękna twarzyczka rumieńcem pokrytą była, zbladła na te ostatnie wyrazy.
— Co to ma znaczyć? — spytała królowa — czoło senority pochmurzyło się nagle! Czy czasem niéma zamiaru wstąpić do klasztoru?
— Jeśli Wasza Królewska Mość zezwolisz — odpowiedziała hrabini — Inès de Cadaval zostanie żoną mego młodszego syna.
— Doskonale!.. Czyż nie mówiłam ci, że znajdzie się dla ciebie odpowiedni co do rodu małżonek? Cadaval i Vasconcellos! Trudno połączyć dwie znaczniejsze rodziny... A twój starszy syn?
— Mój starszy syn jest hrabią de Caslelmelhor; a co więcéj, ma zaszczyt być synem chrzestnym Waszéj Królewskiéj Mości... Za młodszym nic nie przemawiało, a jednak go Donna Inès pokochała.
— Hrabia de Caslelmelhor! znakomity to tytuł, którego nigdy zdrajcy nie nosili... Mój Ludwik musi miéć szlachetne serce, nie prawdaż?
— Tak sądzę, pani.
— Szczęśliwa matka! — powiedziała z westchnieniem królowa.
Wyraz ten znowu ją pogrążył w zamyślenie. Nim przyszła do siebie, dzwon klasztorny oznajmił nabożeństwo wieczorne — a wtedy trzy damy weszły do kaplicy. Każdy zgadnie, o co Donna Luiza de Guzman błagała Boga tego wieczora! lecz Bóg jéj modłów nie wysłuchał. Alfons Portugalski dobrze był przez swego ulubieńca strzeżony, by miał czas się upamiętać.


IV.
Oberża na przedmieściu.
ALKANTARA

Zmierzchać się zaczynało, i światła gasły zwolna we wszystkich oknach domów Lizbony. Niebo pokryte było chmurami, za które skrył się księżyc. I gdyby nie kilka latarń, które gorzały nad bramami bogatych mieszczan (wbrew nie dawno wydanemu przez króla zakazowi) i kilka lampek, palących się przed wizerunkami madonnów — miasto w zupełnéj było-by pogrążone ciemności
— Proszę Boga, żeby zesłał błogosławieństwo na króla Don Alfonsa.
— O! Bóg go pobłogosławi, moja córko Alfons jest dobrym chrześcjaninem, chociaż mówią, i...
— Chociaż mówią! — powtórzyła z zadziwieniem hrabini.
— Ty tego jeszcze nie wiész — powiedziała królowa, a głos jéj drżéć zaczął — ty już tak dawno żyjesz zdala od dworu!.. mówią... tajne doszły mię poszepty... Lecz to wszystko potwarz, moja córko!... Mówią, że Alfons prowadzi życie rozpustne i okrutne... Mówią...
— To są kłamstwa!
— Tak, tak... a jednak... Ah! prawdę mówisz, moja córko: to są kłamstwa, potwarze... nieuzasadnione pogłoski, przez Hiszpanów rzucane!
— Może Wasza Królewska Mość mogłabyś to zbadać; a gdyby pogłoski te, co nie wątpię, fałszywemi się okazały, oszczerców ukarać? — bojaźliwie ozwała się hrabini.
I zamilkła.
Królowa bacznie na nią spojrzała. W błędnych jéj oczach rozpacz i smutek przebijał.
— Ja nie śmiałam! — poszepnęła z trudnością — ja go kocham!... A przytém... wiem, to fałsz!. Bragancka krew jest czystą i w odważnych tylko płynie sercach... Czy słyszysz, hrabino?... Oni kłamią! kłamią, podli!...
Donna Luiza drżącym te słowa wyrzekła głosem. Zwyciężona wewnętrzném wzruszeniem, głowę w tył spuściła i zamknęła oczy.
Hrabini i Ines natychmiast rzuciły się na jéj pomoc.
— Dajcie pokój — powiedziała królowa — trudno już omdléć temu, co od kilku lat na ciągłe jest wystawiony cierpienia.
Pomimo tych stronnych opinji, Miguel z chęcią przedawni swoje wino niezadowolonym. A nawet, kiedy był zupełnie przekonanym, iż go nie usłyszą panowie ani ich służący, Miguel zmieniał nagle swe opinje i w wyrazach bardzo czułych, malował smutny los mieszkańców Lizbony. Wtedy-to Conti był dla niego tylko drobnowzrostkiem z pospólstwa, któremu koronki i axamity przystawały jak osłu lwia skóra.
— Ten uliczny rozpustnik — mówił daléj Miguel — jest raną Portugalji; a najszczęśliwszym dniem dla Lizbony będzie ten, w którym powieszą tego łotra na szubienicy, w pałacowém wystawionéj podwórcu.
Jeżeli Miguel przestawał wyrażać się podobnie, było można być pewnym, że zwęszył gdzieś tok z piórami lub haftowany kaftan. Chcąc być sprawiedliwym, wyznać musimy, że żaden z oberżystów niémiał tak delikatnego jak on węchu.
Przed domkiem tego-to człowieka zatrzymały się pierwsze gromadki. Goście ściskali gospodarza domu za rękę, wymawiali po cichu jakieś słowo i wchodzili. Nadchodzący późniéj robili toż samo — i wkrótce cała sala, jakkolwiek obszerna, napełniła się ludem.
O téj saméj godzinie, w jednej z pustych ulic dolnéj strony miasta, przechadzał się jakiś człowiek: to raz zatrzymywał się, to znowu nagle zawracał, jak gdyby zabłądził w tym ciemnym labiryncie, przezwanym cyrkułem szlachty; a to z powodu, iż w nim nie było sklepów, a natomiast wiele pałaców. Za nim, w niejakiéj odległości, jakiś drugi człowiek zupełnie jego ruchy naśladował. Skoro pierwszy zatrzymał się, drugi czynił toż samo; skoro piérwszy obracał się, drugi szybko ukrywał się w jakiéj bramie; a przepuściwszy koło siebie swego awanturniczego towarzysza, znowu go śledzić zaczynał.
— Ciemno tu jak w piekle! — myślał piérwszy. — Byłem jeszcze dzieckiem, kiedym przed dziesięciu laty wyjechał z Lizbony; wszystko się tu teraz zmieniło; nie wiem, gdzie jestem. Ah! gdyby tez przypadek zesłał mi jakiego przechodnia, a wreszcie i złodzieja, który-by w zamian za mój worek wskazał mi drogę!
— Mój młody przyjacielu — mówił do siebie drugi — napróżno się kręcisz to w tę to w ową stronę; przysiągłem sobie na wszystko co jest najświętszém, ze zarobię na tobie czterysta pistoli; a ja wtedy tylko łamię słowo, gdy idzie o dotrzymanie obietnic, które innym wypełniać się zobowiązuję.
Dotychczas Simon, robotnik sukienny, którego bez wątpienia czytelnicy już poznali ze słów Ascania Macarone — nie spostrzegł, że jest szpiegowanym; lecz w jednym ze swoich nagłych zwrotów zetknął się z Padewczykiem.
— Którędy droga do oberży d’Alcantara? — spytał Simon.
— Idę tam — odpowiedział Macarone, zmieniając głos.
— Jeżeli pozwolisz, panie kawalerze, pójdziemy razem.
— I owszem, mój szlachcicu! o! bo widać zaraz, że jesteś szlachcicem... a ponieważ i ja nim jestem... wypada być dla siebie nawzajem grzecznymi.
— I ja tak sądzę, panie kawalerze.
Simon powiedział te słowa dosyć oschłym tonem; a zarzuciwszy kaptur na głowę, przyśpieszył kroku. Macarone toż samo uczynił. Po kilkakroć chciał wszcząć rozmowę; lecz z obawy, by się nie zdradzić, zaniechał tego.
Włoch był-to człowiek od trzydziestu pięciu do czterdziestu lat, wysoki, chudy, lecz zgrabny. Z jego zwinnych, gibkich i muszkularnych członków wnosić należało, że natura stworzyła go na skoczka na linie. Idąc, przybierał pozy teatralne, układał na sobie draperye z płaszcza i często podpiérał się pod boki.
Simon nie był zbyt wysokim, jak zwykle Portugalczycy; lecz jego szybkie ruchy i szerokie plecy znamionowały, że ten mały wzrost wcale nie jest słabości cechą.
Padewczyk z pod oka ciągle na niego spoglądał. Rozmyślał zapewne, wiele też segnor Conti dorzuci do umówionéj summy, za porządne pchnięcie sztyletem tego nieznajomego zuchwalca; lecz od czasów Horacjusza Koklesa, nieustraszoność nie jest głównym Włochów występkiem. Padewczyk spostrzegł, że z pod płaszcza Simona wygląda koniec szpady; był więc ostrożniejszym.
— Na co mam go zabijać? — pomyślał sobie — nie poznał mię wcale. Jeżeli wejdzie do oberży, to i ja z nim wejdę; jeżeli go nie puszczą, to znowuż śledzić go będę; pójdę za nim do jego mieszkania, a gdy się dowiem gdzie mieszka, łatwo mi przyjdzie dowiedziéć się jak się nazywa.
W téj chwili Włoch i Simon znajdowali się na końcu przedmieścia; oberża Alcantara wznosiła się przednimi. Lecz z jéj okien żadne nie błyszczało światło; szanowny Miguel Osorio, siedząc u drzwi, palił segaretto z ową powagą, jaka zawsze cechuje Hiszpanów i Portugalczyków, ten ważny akt odbywających.
— Oho! już jesteśmy! — powiedział Padewczyk, wskazując na oberżę — czy wejdziesz pan?
— Wejdę — odrzekł Simon.
— Znasz więc pan hasło?
— Nie! A pan?
— O! ja wcale nie potrzebuję znać hasła. Zaraz pan zobaczysz... Miguelu! przeklęty łotrze! kogóż dzisiaj mamy w wielkiéj sali?
— Łotrze! — powtórzył Miguel, zadrżawszy na głos kawalera Macarone. — Któż-to śmie przezywać łotrem oberżystę dworu? Założyłbym się, że to jaki kupiec z górnego miasta... Precz! włóczęgi!.. ja tylko szlachtę przyjmuję!
— Dobrze, dobrze, zuchu Miguelu; a ponieważ jesteśmy szlachtą, idź nam przygotuj kolację w wielkiéj sali. No! tylko prędko.
Przy ostatnich słowach, Macarone schwytał Miguela za ramiona, obrócił go i wszedł za próg; lecz w chwili gdy się zbliżał do drzwi, do wielkiéj sali wiodących, jakieś silne ręce ujęły go za barki i w tył cofnęły. Tylko, ze cofnięcie Wiocha było tak silném, iż zatoczył się na drugi koniec korytarza.
— Do widzenia, segnor Ascanio Macarone dell’Acquamonda — powiedział sukiennik tonem szydzącym — możesz pan tu na mnie zaczekać, jeżeli ci się podoba zamknąłem drzwi od ulicy, a teraz zamknę i te co do sali prowadzą.
W saméj rzeczy, Simon wszedł, drzwi na dwa spusty zamknąwszy.
Zaledwie powstał Ascanio, zaraz zaczął się macać po wszystkich członkach, ażeby się przekonać, czy niéma gdzie jakiego stłuczenia.
— Poznał mnie — szepnął z cicha do siebie. — Miałem piękną myśl, żem nie chciał poigrać sztyletem z tym szaleńcem. Ma rękę Herkulesa; teraz więc śledzić go tylko będę z daleka. A tym czasem zobaczmy, czy mówił prawdę...
Ascanio chciał otworzyć drzwi zewnętrzne; lecz te były zamknięte. Drzwi, do sali wiodących, dotknąć się nawet nie śmiał; zbliżywszy ucho do dziurki od klucza, starał się usłyszéć o czém w sali mówiono. Lecz napróżno: słyszał tylko w sali wielki hałas i kilka głosów, jednocześnie mówiących.
— Jakby tu ich schwytać! — Włoch pomyślał. — Gdyby te przeklęte drzwi nie były zamknięte, zabrałbym konia temu łotrowi Miguel’owi — a za godzinę, wszyscy ci mieszczanie siedzieli-by w pałacowém więzieniu.
Na szczęście obywateli Lizbony, taż sama myśl przyszła do głowy Simona — a ciężki klucz od drzwi wchodowych spoczywał u niego w kieszeni kaftana.
W chwili, kiedy Simon wszedł do sali, w któréj były zgromadzone wszystkie cechy Lizbony, spory tak żywo prowadzono, iż go nikt nie spostrzegł. Z trudnością przez tłum się przecisnąwszy, usiadł w piérwszym rzędzie krzeseł, na przeciwko stołu, przy którym zajmował miejsce jeden tylko Gaspar Orta Vaz, dziekan cechu garbarzy i zarazem prezes zgromadzenia.
Zgromadzenie, jak to już mówiliśmy, bardzo było liczne. Cechowi, ugruppowani naokoło prezesa, piérwszy stanowili szereg. Za nimi siedzieli majstrowie, następnie drobni kupcy, a nakoniec rzemieślnicy. Simon, o niczém nie wiedząc, zajął miejsce pomiędzy cechowymi. Jego płaszcz na rękę zarzucony; jego kostjum podobny do tego, jaki zwykle szlachta rano nosić zwykła — całe w ogóle ubranie nadawało mu postać bogatego mieszczanina. Miał na sobie nowy, sukienny, aksamitem lamowany kaftan; ciężki złoty łańcuch spadał mu na piersi.
Gdy się Simon obejrzał i spostrzegł na około siebie siwe brody i szlachetne twarze, chciał się cofnąć; lecz już było zapóżno. Droga, którą sobie oczyścił silnémi uderzeniami łokci, już się zamknęła; a hałas tak nagle się zmniejszał, że Simon nie mógł miéć nadziei ponowienia swéj przeprawy z pożądanym skutkiem. Pozostał więc na miejscu, nasunąwszy kapelusz na oczy.
— Dzieci! — mówił stary Gaspar — dzieci! słuchajcie starych!
— Śmierć panom dworu! — odpowiedzieli chórem rzemieślnicy i kupcy. — Śmierć synowi rzeźnika!
— Dobrze, dobrze, lecz zamilknijcie chociaż na chwilkę! — wołał nieszczęśliwy prezes — już ochrzypłem, a jeżeli taki hałas dłużéj trwać będzie, nie będę wam w stanie rad moich udzielić.
Simon słuchał i potrząsał głową.
— Więc to ja mam liczyć na tych bezsilnych starców i na te gadatliwe dzieci, w wykonaniu dzielą, do którego mnie zobowiązał ojciec na loża śmierci? — do siebie mówił Simon — Lecz niémam w czém wybierać... czekajmy więc, a wola Boża się spełni.
— Moi przyjaciele i współobywatele — zaczął znowu Gaspar Orta Vaz, korzystając z chwilki milczenia — każdy z was wie, że już skończyłem siedmdziesiąt trzy lat w dniu przestawnego Świętego Antoniego, patrona naszego ratusza. Już lat jedenaście i miesięcy siedm mam honor być starszym cechu farbiarzy, garbarzy i białoskórników Lizbońskich. Wszystko to przemawia za mną, moje dzieci; tém bardziéj, skoro jeszcze kto może powiedziéć jak ja: „Jestem ten i ton, i mogę od piérwszego stycznia do Świętego Sylwestra przejadać dziennie na swoją osobę pięć dukatów;” samo więc przez się rozumie...
— Co on plecie? — zawołało razem sto silnych głosów — czyż dla tego, że jesteśmy biedni, mówić nam zabrania?
— Alboż nas tu dla tego wezwano, żeby tyranję miecza zamieniono nam na kassę z piéniędzmi?
— Na Świętego Marcina!
— Na Świętego Antoniego!
— Na Świętego Rafaela! majstrze Casparze Orla Vaz, jesteś stary głupiec pomimo to, że masz łysą głowę i że możesz przejeść codzień pięć dukatów.
Stary garbarz powstał i zażądał milczenia: zapewne mając zamiar objaśnić swe nieostrożne słowa lub za nie przeprosić; lecz, pomimo wszelkich jego usiłowań, hałas w zgromadzeniu coraz bardziéj się wzmagał, i wkrótce wysilony starzec upadł na krzesło. Wtedy nastąpiło milczenie — a jeden z cechowych zajął miejsce Gaspara chcąc prezydować.
— Pozwólcie mówić Baltazarowi — ryknął ktoś głosem stentora, ze zbitéj gromadki ostatnich szeregów — Baltazar wydźwignie was z tego kłopotliwego położenia.
— Co to za jeden, ten Baltazar? zapytał prezes.
— Jest-to Baltazar! — odpowiedział tenże sam głos.
— Dobrze odpowiedziano! brawo, brawo! — ze wszystkich zawołano stron.
Głośny śmiéch wstrząsnął ścianami budynku; co dowodzi, jak łatwo zgromadzenie ludowe przechodzi z gniéwu do wesołości i nawzajem.
— Zbliż się i mów — rzekł prezes.
Natychmiast wszyscy poruszyli się, i ogromny kolos, w płóciennéj kurtce, krwią zbrukanéj.
zbliżył się do stołu prezesa, przewracając wszystko co tylko spotkał na drodze.
— Oto macie Baltazara! — powiedział olbrzym, nogę na stopniach stawiając.
— Brawo! Baltazar! — krzyknęły tłumy.
— Nie będę długo rozprawiał, lecz za to powiem wam mądrze... Tylko co mówiono o Conti’m i zarzucano mu, iż jest synem rzeźnika. Wszystko to jest prawdą; ponieważ ja sam służyłem u jego ojca, który umarł z rozpaczy, że synek nie chce się zajmować jego rzemiosłem... o! bo piękne jest nasze rzemiosło, moi przyjaciele!..
— Do rzeczy! — powiedział prezes.
— Masz pan zupełną słuszność. Idzie o zabicie człowieka, nieprawdaż? Jeżeliście już jego śmierć postanowili, niema co już nad tém rozprawiać. Conti wierutny-to łotr, lecz i król słabego jest umysłu. Po Conti’m nastanie drugi faworyt...
— Baltazar ma słuszność! — zawołało kilka głosów.
— Dajmy na to, że zabijemy i drugiego — mówił dalej Baltazar — lecz cóż z tego? po drugim nastąpi trzeci. Tym sposobem, nigdy-by się nie skończyło. Najlepiéj przeto zabić Alfonsa, a rejentkę donnę Luizę królową ogłosić.
W sali nagle wszyscy umilkli.
— Nieszczęśliwy! — zawołał Simon — jak śmiész to mówić?
— Dla czegóż nie? — obojętnie zapylał Baltazar.
— Przysięgam na krew domu de Souza! te twe wyrazy ostatniemi już będą! — zawołał oburzony Simon.
I wywijając szpadą, młodzieniec na olbrzyma się rzucił.
— Zdrada! zdrada! — ze wszech stron zawołano — To szpieg!.. śmierć mu! śmierć!
Otoczono Simona i w jednej chwili rozbroiwszy, na ziemię powalono.
— Zaklinał się na krew domu Souza — mówili najzacieklejsi — zapewne jest służącym nowego hrabiego de Castelmelhor, który wczoraj przyjechał do Lizbony; tego panka, co to przedewszystkiém Couti’ego odwiedził.
— Nieprawda! — chciał zawołać Simon — hrabia de Castelmelhor jest uczciwym Portugalczykiem, który bardziéj niż wy nie nawidzi Conti’ego...
Lecz było tu kilku szpiegów Conti’ego; bo rzemieślnik może wam rano przymierzać buty lub aksamitną kamizelkę — a wieczorem żądać twéj głowy: niektórzy z nich widzieli rano Ludwika de Vasconcellos y Souza, hrabiego de Castelmelhor, u królewskiego faworyta. Okoliczność więc ta stawiała Simona w niebezpieczném powożeniu: Simon nie mógł się obronić.
— Panowie oddajcie każdemu co do kogo należy! — zawołał jakiś podmajstrzy, — rola kata, według nienaruszonego prawa, do Baltazara należy.
Starsi cechów już niemogli trzymać na wodzy rozjuszonego tłumu. Zresztą, nie chcieli ratować człowieka, który na drugi dzień mógł ich oddać w ręce sprawiedliwości. Zostali więc milczącymi téj sceny świadkami. Tłum jednakże z hucznemi oklaskami wniosek podmajstrzego przyjął.
Baltazar, sam o tém nie wiedząc, stał się między ludem popularnym. Simona przyciągnięto do niego; a podmajstrzy, podając rzeźnikowi szpadę nieszczęśliwego młodzieńca, uczynił bardzo znaczący gest.
Rzeźnik zrozumiał go i z zimną krwią nie jąkając się wcale rzekł.
— Dla czego nie?
Potém, wziąwszy szpadę, zaczął przypatrywać się okiem znawcy klindze; potrząsł głową na znak, że broń dobra — i stanął w gotowości do dzieła.
W téj stanowczéj chwili, Simon podniósł głowę do góry, i śmiało spojrzał w twarz swojego kata.
Baltazar upuścił szpadę i przetarł sob:e oczy.
— To co innego! — zawołał — to zupełnie co innego!..
— Co to jest? — chórem zawrzasło zgromadzenie, które wcale nie miało zamiaru wyroku śmierci odwołać.
— To zupełnie co innego! — powtórzył Baltazar.
— Diego, podnieś szpadę! — ozwał się jakiś głos — ten człowiek umie tylko zabijać barany: boi się widać.
Dwóch czy trzech ludzi pośpieszyło podniéść szpadę; lecz Baltazar uprzedził ich, a, stanąwszy między tłumem i Simon’em, z taką zaciętością szpadą wywijać zaczął, iż wkrótce na około niego uformowało się obszerne puste miejsce.
— Przecież wam mówię, panowie, że teraz zupełnie jest co innego! — powtórzył Baltazar z zadziwiającą oziębłością. Posłuchajcie: jeżeli chcecie wiedziéć jak ja odcinam głowy, to złóżcie się i kupcie mi jaką inną. Bo co tę głowę, to mężny nosi człowiek; a wiecie, jak to się rzadko zdarza. To téż ani ja, ani wy, nikt zgoła niepoważy się go dotknąć.
— Więc go znasz? — zapytał jeden ze starszych zgromadzenia.
— Czy go znam? I tak i nie... A wy, którzy tylko-co nosiliście mnie na rękach, czyście mnie znali?
— Ręczysz-że za niego?
— Swoją głową.
— Jak się on nazywa?
— Nie wiém.
— Ten człowiek urąga nam! — uradzili starsi cechów, z przerażeniem myśląc o dniu następnym. — On trzyma z tym młodzieńcem; obydwaj więc są pewnie szpiegami!
— Wszystko to jest prawdą! — poszepnął stary Gaspar do ucha swemu sąsiadowi — dzisiaj rano, spotkałem na placu tego chłopca, rozmawiającego z królewskim fanfaronem.
— O! tak jest, niema wątpliwości!.. trzeba ich schwytać obydwóch!
Baltazar przybrał obronną postawę.
— Wstawaj! — rzekł do Simona — weź szpadę; wiem, że nią dzielnie umiesz władać. Ja mam nóż... Dwóch naprzeciwko tysiąca, to niewielu; lecz kiedy już tak wypadło... No! broń się!
Mieszczanie podżegali się nawzajem, by rzucić się na tych dwóch ludzi; lecz nikt przykładu dać nie chciał. Simon powstał. Twarz jego, na któréj zimna malowała się obojętność, jeszcze bardziéj wachanie tłumów powiększyła.
— No! panowie! — ozwał się Baltazar po kilku chwilach milczenia — widzę, że wy coś, tak jak i my, bójki wszcząć nie chcecie. Pogadajmy więc trochę... Powiedźcie, czy nie raczycie mi pozwolić, bym wam opowiedział dobrą historyjkę? To wam pomoże do ubicia czasu; a wasze żony myśléć będą mogły, że przecież cośkolwiek zrobiliście téj nocy. Moja historya jest zupełnie wczesną; zaszła dzisiaj rano. I wy i ja, wszyscy odgrywaliśmy w niej rolę: ja miałem rolę ofiary; wy panowie odgrywaliście swą zwyczajną, to jest tchórzliwych widzów rolę. Co się zaś tyczć roli bohatera, zaraz wam opowiem kto ją wziął na siebie. Wiécie, że dzisiaj rano Conti kazał wszystkim trębaczom trąbić, by was zgromadzić na placu, a następnie ciężko obrazić. Ci z was, którym strach nie odjął zmysłu widzenia, widzieli, że faworyt uderzył szpadą nieszczęśliwego, który nie mógł się nad nim zemścić... Widzieliścież to?
— Widzieliśmy!..
— Nieszczęśliwy cierpiał. Wówczas jakiś człowiek zbliżywszy się do niego, w oczach Conti’ego podał mu chustkę; trębacz krew chustką obtarł, a ranę przewiązał.
— Był-to człowiek honorowy i odważny — powiedział jeden ze starszych — nie bał on się gniéwu faworyta; a gniew faworyta — to śmierć... Kto jest len człowiek? Jak się on nazywa?
— Zaraz się dowiecie... Trębaczem ja byłem... O! uspokójcie się. Co komu do tego, czém byłem dziś rano? Dzisiaj wieczór jestem rzeźnikiem, zupełnie na wasze usługi oddanym. Oprócz tego, widzę tutaj krawca Conti’ego, jego tapicera, jego puszkarza. Dla czegóż bardziéj tym ludziom niż mnie zawierzacie? Conti płaci im dobrze, mnie zaś nędznie; nienawidząc go, oni stają się dlań niewdzięcznymi; ja, niecierpiąc go, jestem sprawiedliwym. Nie we mnie-ż tedy więcéj niż w nich zaufania mieć winniście? Lecz idźmy daléj... Gdy faworyt, przeczytawszy nam pełen podłości edykt, chciał powrócić do domu — wy wszyscy daliście mu wolne przejście, usunęliście się przed nim z trwogą jak barany, o których tylko co mówiliście. Jeden tylko człowiek nie ruszył się z miejsca, jeden tylko nie chciał go przepuścić; a gdy Conti swoim zwyczajem wzniósł nań rękę, znalazł w nim tęgiego przeciwnika. Wszyscy widzieliście, jak go dzielnie uczęstował; wszyscy słyszeliście te słowa: „Oto masz, synu rzeźnika, od mieszkańców Lizbony!” Mógłże to uczynić i powiedzieć szpieg?
— Nie! nie! — wołał tłum, pojmować zaczynający — tylko człowiek, pełen honoru, Conti’ego mógł uderzyć. Kto faworyta uderzył w imieniu mieszkańców Lizbony, ten jest naszym towarzyszem... Lecz jakże on się nazywa? Powiedz nam jego nazwisko?
— Już wam mówiłem, że sam nazwiska jego nie znam. Lecz co nam po jego nazwisku!.. Ten, co się nie bał gniewu, z pomocą mi pospieszając; ten, co uderzył Conti’ego, otoczonego strażą, chcąc zemścić się za was wszystkich... ten jest tutaj... przed wami... Oto on sam!
I Baltazar położył rękę na ramieniu Simon’a.
— Prawda! — zawołał jakiś podmajstrzy — poznaję go.
— I ja... i ja go poznaje... — wszyscy jednogłośnie odwtórzyli.
— Mówiłem ci, żem widział gdzieś tego młodego człowieka — szepnął Gaspar Orta Vaz do ucha swojemu sąsiadowi.
— I upewniałeś, że chodził z królewskim fanfaronem — dorzucił sąsiad.
— Czy w saméj rzeczy mówiłem to, mój przyjacielu? — zapytał stary Gaspar Orta Vaz.
— Teraz — począł znowu mówić Baltazar — pozwólcie mi jeszcze dodać słówko. Potrzebujecie mężnego dowódzcy; ten młodzieniec dowiódł, iż jest nieustraszonym; obierzmy go więc sobie za wodza!
Wybór ten jednogłośnie zatwierdzono; nikt sprzeciwiać się nie poważył. Wszyscy młodzi ludzie znajdujący się w zgromadzeniu, uczuli jakąś przychylność do mężnego nieznajomego; a starcy radzi byli, iż odpowiedzialność na kogo innego złożyć mogą.
Orta Vaz, przybierając znowu rolę prezesa, klasnął rękoma i milczenie nakazał.
— Cudzoziemcze — rzekł — wyświadczyłeś wielką usługę mieszkańcom i cechom Lizbony. Możemyż wiedziéć nazwisko naszego nieustraszonego obrońcy?
— Nazywam się Simon.
— Don Simonie, czy chcesz być naszym dowódzcą?
— Być może, iż się na to zgodzę... Wprzód jednak podam warunki... Lecz otóż i mój zbawca, któremu zapomniałem uścisnąć ręki.
Baltazar zbliżył się i wyciągnął swą széroka dłoń; lecz Simon cofnął się.
— Zaczekaj — powiedział — wyrzekłeś słowa, które odwołać musisz, jeżeli chcesz być moim przyjacielem.
— Uczynię wszystko co zechcesz, Don Simonie! — odpowiedział Baltazar z uszanowaniem.
— Wniosłeś projekt zamordowania Alfonsa Portugalskiego — przysięgnij mi, że go bronić będziesz.
— Niech i tak będzie — wyszeptał olbrzym.
Potém silnym głosem zawołał:
— Przysięgam!
— Dobrze! Masz teraz moją rękę, dziękuję ci.
Baltazar uchwyciwszy rękę Simona, nietylko że ją uścisnął, ale nawet ucałował.
Simon patrzał na niego zdumiały.
— Uspokój się, segnor — cichym przemówił Baltazar głosem — nie znam cię, lecz jeżeli kiedykolwiek będziesz potrzebował kogo, coby za ciebie swoje życie poświęcić był gotów — przypomnij sobie o Baltazarze.
W téjże chwili, olbrzym wyjął chustkę Simona, na teraz podartą i okrwawioną.
— Za tę chustkę kupiłeś mnie segnor całego, z duszą i ciałem — dodał Baltazar. — No! panowie, przejść mi dajcie!
I olbrzym zaczął rozpychać sąsiadów łokciami, i na dawném usiadł miejscu.
— Posłuchajcie mię teraz, panowie — przemówił Simon do zgromadzenia. — Moje godło tak brzmi: Wojna z Contimi.. uszanowanie dla domu Braganza!.. Zgadzacież się na nie?
Obecni przez chwil kilka milczeli.
— Kochamy, szanujemy dom Bragancki — odpowiedział jeden ze starszych cechu — lecz cóż? wie każdy, że dla zachowania drzewa, potrzeba obcinać uschnięte gałęzie... Alfons VI słabego jest umysłu... rządzić niezdolny...
— Alfons VI jest naszym prawym królem! — zawołał Simon silnym głosem — Zdrajcy na złe użyli jego niedoświadczenia; winniśmy go od nich oswobodzić, nie zaś targać się na niego! Pamiętajcie! Wojna z Contim! uszanowanie dla domu Bragdnza.
— Oszczędzać więc Alfonsa będziemy.
— Nie dość na tém; w potrzebie bronić go winiliście.
— Dobrze! bronić go będziemy.
— Będę więc waszym dowódzcą.
Od téj chwili zgromadzenie przyjęło więcéj poważny charakter. Simon nieraz zmuszał je do uległości; w wykonywaniu czego pomagał mu piorunujący głos Baltazara, który zdaleka jego wnioski popierał. Postanowiono, że każdy mieszczanin skrycie nabyć sobie winien broń; na témże samém posiedzeniu wybrano cyrkułowych naczelników i oficerów.
Świtać już zaczynało kiedy Simon oznajmił, że czas rozejść się do domów.
— Zgromadzać się nam więcéj niéma potrzeby — rzekł Simon, zamykając rozprawy — mogłyby one wzbudzić podejrzenie. Ja będę się tylko naradzał z naczelnikami cyrkułów; a ci będą wam mą wolę objawiać. Gdy zaś nadejdzie chwila działania, hańba temu, co się cofnie!
Tłum rozszedł się w milczeniu; starsi cechów pochwalali niezmordowanego Miguela, którego znaleźli śpiącego u drzwi. Simon wyszedł ostatni; zapomniał zupełnie o Padewczyku Macarone, i w myślach pogrążony, przeszedł przez korytarz. Zaledwie wyszedł na ulicę, Włoch czekający na niego znowu śledzić go zaczął.
— Pewnie ani pomyślał ten tłum, iż znakomitego szlachcica miał tak blizko siebie — dumał Macarone — zresztą, nic nie słyszałem; nie znam nawet nazwiska mego młodego towarzysza; a jeżeli nieszczęście prześladować mię nie przestanie — to Conti, zamiast dwustu dublonów, chyba dwieście kijów wyliczyć mi każe.
Dumając jednak, Włoch z oczu Simona nie spuszczał.
Młodzieniec przeszedł przez całe miasto i zatrzymał się na końcu cyrkułu szlachty, przed wspaniałym gmachem.
— O-ho! — pomyślał Macarone — miałże-by-to być lokaj hrabiego de Castelmelhor?
Simon zastukał. Odźwierny otworzył mu; a na widok młodzieńca, śpiesznie zdjął tok i do ziemi się skłonił.
Przez otwartą bramę Padewczyk widział jak Simon postępował przez podwórzec, i jak masztalerze i służalce rodziny de Souza głowy przed nim odkrywali.
— Na mego patrona! — zawołał zdziwiony — Toć-to sam hrabia!


V.
Jan de Souza.

Nieboszczyk hrabia de Caslelmelhor, Jan de Vasconcellos y Souza, był silną podporą domu Braganckiego, podczas wypadków 1640 roku. W epoce téj, hrabia był jedynym przyjacielem księcia Jana, który po wstąpieniu na tron łaskami go obsypał.
Po przyjściu na świat Donny Katarzyny Portugalskiej, hrabinę Castelmelhor mianowano ochmistrzynią nowo-narodzonéj. Hrabina czuwała nad wychowaniem księżnej aż do chwili jéj odjazdu do Anglji. Pomimo jednak tych wszystkich związków, jakie łączyły króla z domem de Souza — w roku 1652, to jest na dziesięć lat przed epoką rozpoczęcia się naszego opowiadania — hrabia de Castelmelhor nagle wyjechał z Lizbony, i osiadł z dwoma synami w zamku Vasconcellos, w Estremadurze. Donna Ximena na usilne prośby królowéj, która była jéj najszczerszą przyjaciółką, nie udała się za mężem, lecz pozostała przy Katarzynie de Braganza.
Nagły wyjazd hrabiego, długo służył za przedmiot do rozmowy dworzanom, nic do czynienia niemającym. Niektórzy głosili, że hrabia rozgniewał się na króla Jana za to, iż król dać mu nie chciał księztwa Cadaval, bezdziedzicznego po śmierci ostatniego księcia nazwiskiem Nuno Alvarez Pereira; który-to postępek tém niesprawiedliwszym zdawał się, że hrabia de Castelmelhor, oprócz osobistych zasług, miał prawo do księztwa Cadaval przez żonę swoja, z domu Pereira pochodząca. Inni utrzymywali znowu, że infant Alfons (teraźniejszy król) ciężko obraził starszego syna Souzy, w obec licznego zgromadzenia — i że go potém przeprosić się wzbraniał. I ci i tamci mylili się. Sam król ofiarował hrabiemu księztwo Cadaval; lecz hrabia, typ szlachetności i wspaniałomyślności rycerskiéj, odpowiedział, że księztwo dziedziczyć teraz powinna jedyna po zmarłym księciu pozostała córka, która książęcą mytrę przekaże wybranemu przez się małżonkowi; że zatém nie myśli obdzierać sieroty, któréj został opiekunem.
Co się tycze drugiego powodu, ten także nie mógł być przyczyną odjazdu; każdemu bowiem wiadomém było, że infant Alfons obraza wszystkich, i że na nieszczęście, nie należy do liczby tych ludzi, od których można-by żądać zadosyć uczynienia za ich postępki.
Ważniejszy musiał być przeto powód, skoro taki człowiek jak hrabia, usunął się od spraw państwa i opuścił dwór, na którym wszyscy kochali go i poważali. Powodem tym była nienawiść jego ku Anglji, i głęboka znajomość chytréj polityki jéj rządu.
W saméj rzeczy, zaledwie król Jan zasiadł na tronie przodków, natychmiast dwór Londyński przysłał posła do Lizbony i starał się przyjąć udział w sprawach Portugalskich. Cromwell rządził natenczas Anglją, pod imieniem protektora. Ten zręczny władzca, Anglik w duszy, instynktownie trzymał się polityki swoich poprzedników — wszystko grabić by jak najwięcéj przedawać można — oto było jego zadanie.
Zasiadłszy na miejscu nieszczęśliwego Karola I, Cromwel pomimowolnie był posłusznym wymaganiom chytréj polityki, którą Anglicy, ów naród handlujący, od wieków króli swych uciskają. Król Jan, olśniony złudnemi ofiarami Cromwela, natychmiast je przyjął, nie zważając na prośby hrabiego de Castelmelhor i innych rozsądnych doradzców. Jan wszedł z Anglją w handlowe stosunki, które na pozór korzystnemi się wydawały, w rzeczywistości zaś rujnowały państwo. Hrabia wszelkiemi środkami starał się zapobiedz temu; nawet w obec całéj rady protestował przeciw działaniom angielskiego poselstwa. Lecz wszystko było napróżno. Nie chcąc więc zatwierdzać niejako swoją obecnością, zawartego przez państwo traktatu — traktatu, który uważał nietylko za hańbiący, ale i niszczący Portugalię, hrabia wyjechał z Lizbony przed jego podpisaniem i już od tego czasu nie pokazywał się na Dworze.
Poślubiwszy Donnę Ximene Pereira, hrabia miał z nią bliźnięta: Ludwika i Simona de Souza. Już wiemy, że ci dwaj bracia z powierzchowności byli bardzo do siebie podobni: obydwaj byli przystojni i szlachetnego oblicza. Pod względem moralnym, Ludwik byłto młodzieniec poważny, pilny, lecz skryty. Simon przeciwnie był żywym, nawet lekkomyślnym. Po upływie lat kilku, oba charaktery wyrobiły się. Z lekkomyślności Simona pozostały tylko męzka szczerość i nieograniczona wspaniałomyślność; tymczasem skryty, chytry, i samolubny Ludwik, powabną powierzchownością odziewał wcale nieszlachetną duszę.
Bracia kochali się nawzajem, to jest Simon był czule przywiązany do Ludwika; a Ludwik z przyzwyczajenia, czy tez inném powodowany uczuciem, nie traktował brata tą nienawiścią, jaką pałał ku wszystkim, czyto równym czy też wyższym od siebie.
Nareszcie jedno zdarzenie, zupełnie wyrugowało z serca starszego Souzy, bratnią przyjaźń; wcale jednak nie oziębiło uczuć Simona.
Dwa lata przed wypadkiem, który opowiedzieliśmy w poprzednich rozdziałach, Donna Ximena hrabina de Castelmelhor opuściła Dwór Lizboński, gdzie jéj obecność była już niepotrzebną, i przyjechała do swego męża do zamku Vasconcellos, przywożąc ze sobą wychowankę swą Inez de Cadaval.
Inez, jak już wiémy, była piękną, a rozum jéj wdzięki nawet przewyższał. Obaj bracia zobaczywszy, pokochali ją, i obydwaj, dla zupełnie różnych przyczyn, wcale się przed sobą ze swych uczuć nie wywnętrzyli. Skromny Simon sądził, iż zbezcześci świętość swych uczuć, jeżeli się komu z nich zwierzy; Ludwik, odgadnąwszy tajemnicę brata a chcąc go uprzedzić, chciał oddalić wszelką — myśl o współzawodnictwie, by tym sposobem, swych czynów zazdrością i interesem nie nacechować.
Rachuby te jednak omyliły go. Donna Inez pokochała Simona, i uroczyście zaręczoną mu została w kaplicy Vasconcellos. Od téj chwili w sercu Ludwika tajemna dla brata zawrzala nienawiść. Powodzenie Simona nietylko wydzierało mu ukochaną przezeń kobiétę, lecz i ogromne bogactwa. Ludwik nie mógł tego przebaczyć bratu. Zwyciężony, nietracący jednak nadziei — bo małżeństwo jeszcze zawarte nie zostało — Ludwik swe myśli na siebie samego skierował, a bogactw i dostojeństw żądny, za jedyny je teraz cel uważał: i postanowił znaleźć najkrótszą drogę do osiągnięcia władzy.
Stary hrabia niknął widocznie. Szybko zbliżała się chwila, w któréj obaj bracia będą mogli wybrać sobie i stanowisko i rolę na świecie. Dotychczas wola starego hrabiego de Souza więziła ich w zamku Vasconcellos; lecz ze śmiercią hrabiego ginęła i władza, coby ich tam dłużéj zatrzymywać mogła.
Ludwik wiedział o t rm; zgodnie też z tą myślą postępował. Mając ciągłe za dworem stosunki, wszelkich tam wydarzonych wypadków był świadom.
— Kto się może poszczycić podobném jak moje nazwiskiem — myślał Ludwik — kto tyle co ja posiada zręczności, przebiegłości, i zarazem z najdrobniejszych wypadków tak dobrze korzystać umie — ten może bardzo wysokie zająć stanowisko, a jeszcze przy takim jak Alfons VI księciu.
Jedyną dlań przeszkodą w osiągnięciu władzy był Conti ten wyrostek z gminu, którego już los, to wreszcie kaprys słabego króla, do tak wysokich wyniosły godności. Ludwik długo myślał, jaką względem niego przyjąć pozycję? Czy mu niewolniczo ulegać, czy téź otwartą z nim rozpocząć walkę? Lecz zdradziecki Ludwika charakter podał mu najlepsze na to zapytanie odpowiedz: postanowił oszukać Conti’ego.
Nieszczęście mieć chciało, że nie długo na ziszczenie swych zamiarów czekał. Hrabia jęczał złożony ciężką chorobą; wkrótce następny wypadek rozwiązanie przyśpieszył.
Pewnéj nocy, straszne krzyki, obydwóch braci zbudziły.
— Hrabia umiera! — rozlegało się po zamku.
Ludwik i Simon pobiegli do pokoju ojca.
Hrabia wstał z łoza i siedział w starożytném krześle herbami domu Souza ozdobioném; podanie mówiło: że w tém krześle umierali wszyscy przodkowie znakomitego rodu Souza, poczynając od Hiszpana Ruy de Souza, przybyłego z Kastylji za panowania króla Pelaga.
Hrabia był blady ową bladością śmierć zapowiadającą. Hrabina klęcząc obok męża, płakała i modliła się; kapelan zamkowy czytał modlitwę za konających. Bracia uklękli między służącymi, a gdy kapelan domówił modlitwę, zbliżyli się do ojca. Zdawało się, iż obecność dzieci ożywiła starca, iskra życia błysnęła z jego zamglonych oczu.
— Zegnam cię! — rzekł starzec do żony. — Mam nadzieję, iż jeszcze przed śmiercią, Bóg doda mi siły do spełnienia koniecznego obowiązku; niezadługo rozstać się musiemy.
Donna Ximena chciała coś zarzucić.
— Musiemy się rozstać; moje chwile już są policzone. Zegnam cię. Obyś była szczęśliwą w tém i w przyszłém życiu, tak jak na to zasługujesz!
Hrabina ucałowała zlodowaciałą rękę męża, i zwolna wyszła. Na jéj znak słudzy także opuścili pokój.
— Mój ojcze — rzekł hrabia do kapelana — wkrótce powrócisz do mnie; każę cię zawołać przed skonem. A teraz pozostaw nas samych.
Gdy ksiądz oddalił się, stary Souza pozostał sam-na-sam ze swemi dziećmi, u nóg jego klęczącemi. Starzec w każdym z osobna badawcze zagłębił spojrzenie, jak gdyby zbliżająca się śmierć usposobiała go do czytania w ich sercach, — Bądź ostrożnym! — rzekł do Simona.
— Bądź odważnym! — rzekł do Ludwika.
Potém zamknął oczy, a zebrawszy myśli tak daléj mówić zaczął:
— Jesteście młodzi; macie przed sobą obszerne pole! Pozostawiam wam nazwisko Souza nieskalane; jakiem mi go i mój ojciec zostawił. Gdyby który z was kiedykolwiek zniesławił go... Lecz nie! to niepodobna!.. Przed dziesięciu laty opuściłem Dwór, myśląc, iż nie mogę tam pozostać, bez skalania honoru. Być może, iż niesłusznie wtedy postąpiłem. Obowiązkiem obywatela jest pracować ciągle, chociażby przekonany był, iż ta jego praca jest bezużyteczną. Moje dzieci, naprawcie mój błąd jeżelim go popełnił. Portugalja znajduje się w niebezpieczeństwie-, potrzebuje ona pomocy wszystkich swych dzieci. Jedzcie do stolicy. Mówią iż podły służalec jest tam silniejszym od wszystkich magnatów. Człowiek ten korzysta ze słabości króla. Zamordujcie niegodnego faworyta; lecz ocalcie króla... króla! czy słyszycie? Cokolwiek by się stało, cierpcie za niego, umrzyjcie za niego!
Głos starca dźwięczał jak za lat jego młodości. Oczy pałały jakimś dziwnym ogniem. Wyprostował się na starożytném krześle z którego jego przodkowie swą ostatnią wolę rodzinie głosili; bo członkowie rodziny Souza nie na łożu konali: i jeśli nie ginęli na polu bitwy, to dowlekłszy się do tego krzesła podaniem uświęconego, w nim śmierć znachodzili. Synowie ze łzami w oczach, szlachetnych słów ojca słuchali. Ludwik czuł, iż wszystko dobre w jego krwi płynące do piersi mu się rzucało. Simon naprzód już przysięgał sobie w duszy; iż wypełni wolę ojca.
Hrabia tak kończył:
— Między zdrajcami znajdzie się taki co powie wam: „Jestem silnym! Pomagaj mi, a podzielę się z tobą mą władzą!“ Nie wierz im Don Ludwiku. Fałszywi mędrkowie pojawią się i rzekną: „Król jest słabego umysłu; dla szczęścia dla sławy Porlugalji, wybierzmy innego, godniejszego tronu.” Simonie, jesteś szczerze przywiązanym do swojéj ojczyzny, nie słuchaj tych rad zdradzieckich. Bądźcie obydwaj wiernymi, szlachetnymi, niewzruszonymi: nosicie nazwisko Souza. Hrabio de Castelmelhor (Ludwik zadrżał i powstał), i ty, Don Simonie de Vasconcellos, połóżcie ręce na mojém sercu, które za kilka chwil bić przestanie, i przysięgnijcie mi, że uwolnicie Alfonsa VI od otaczających go zdrajców.
— Przysięgamy! — jednogłośnie zawołali bracia.
— Przysięgnijcie mi także, iż będziecie strzedz króla, bronić go, choćby z narażeniem własnego życia...
— Przysięgam! — wyjąkał Don Ludwik słabym głosem.
— O gdyby Bóg, jak najprędzej podał mi sposobność wypełnienia twéj woli, ojcze! — zawołał z uniesieniem Simon. — Przysięgam więc, przysięgam!
— Błogosławię was, moje dzieci — szeptał starzec, którego głos nagle osłabł: jak gdyby śmierć tyle mu dała czasu, ile było potrzeba na spełnienie ostatniéj powinności.
— Ojcze!.. najdroższy ojcze! — jęczał Simon, całując ręce hrabiego.
— Zegnam cię, Simonie! — rzekł hrabia — ty będziesz szlachetnym. Zegnam cię Don Ludwiku! proszę Boga, abyś był szlachetnym... A teraz każcie zawołać do mnie kapelana: już ziemskie sprawy załatwiłem.
W pół godziny, stary hrabia żyć przestał. Wypełniając jego wolę, hrabina wdowa i dzieci, udali się w następnym miesiącu do Lizbony wraz z Donną Inez de Cadaval.
Wrażenie, jakie wywarł na Don Ludwiku widok umierającego ojca, nie było ani silném ani długotrwałém. Jeszcze tegoż samego dnia, w którym przybył do stolicy, Ludwik nie przedstawiwszy się pierwéj królowi, pojechał z odwiedzinami do Conti’ego, chcąc zgłębić charakter i zamiary tego człowieka. Hrabia de Castelmelhor z łatwością poznał, iż faworyt stara się wszelkiemi środkami przeciągnąć na swą stronę, starą i prawdziwą dziedziczną szlachtę. Serce jego silniéj uderzyło po odkryciu téj prawdy, która nagle pomnażała nadzieję osiągnięcia upragnionego celu, i podawała mu od piérwszego widzenia się z faworytem, środki do zawiązania z nim ściślejszych stosunków.


VI.
Król Alfons.

Nazajutrz rano, młody hrabia de Castelmelhor i Simon de Vasconcellos udali się konno do zamku d’Alcantara, gdzie ich wuj, Henryk Moura Tellés margrabia de Saldanha, miał ich przedstawić królowi. Bracia przejeżdżali przez miasto, otoczeni tłumem dworzan. Lud kupił się na ich drodze; wszyscy mówili, iż już dawno nie widziano tak pięknych panów, i dwóch braci, tak zadziwiająco do siebie podobnych.
— To bliźnięta — ze wszech stron słyszéć się dało — dzieci starego hrabiego de Castelmelhor, który sam skazał się na wygnanie przez nienawiść ku przeklętym Anglikom. Daj Boże, ażeby dzieci wstąpiły w ślady ojca!
Na końcu przedmieścia d’Alcantara, orszak zatrzymać się musiał: przejazd tamowała jakaś lektyka bez herbów. Dworzanie ze świty hrabiego de Castelmelhor domagali się wolnego przejazdu, i podług zwyczaju, wymienili wszystkie nazwiska i tytuły swego pana.
Na to głos jakiś odpowiedział z głębi lektyki:
— Niech djabli porwą Castelmelhorów, Castelrealów i wszystkich hidalgów, którzy do swego nazwiska dodają nazwiska swych chałup!.. Bądźcie pewni, że lektyka moja ani na krok się nie usunie!.. Znam pewnego nędznika... nazywał się on Rodrique, zupełnie jak ten piękny brytan... którego podarował mi p. de Montaique, hrabia Sandwich... I cóż? teraz ten łotr tytułuje się księciem, hrabią, czy leź markizem... ale czort go wie jak on się nazywa... a! podobno de Castelrodrigo... Nie prawdaż to bardzo śmieszne!.. Nie ustąpię z drogi ani na włos!..
— Cóż to za uparty bałwan! — zawołał Simon de Vasconcellos. — Usuńcie na bok tę lektykę!
— Oho, co z tego to nic kotku nie będzie! — znowu ozwał się głos z lektyki. Kto się mnie dotknie, przekona się, że jestem bardzo ciężki; dla tego téż nie tak łatwo moją lektykę usunąć można... Ale! wracając do tego hrabiego... markiza... czy téż księcia Castelrodrigo — kazałem go deportować, ponieważ mi się nie podobało jego nazwisko...
Simon zeskoczył z konia i zbliżył się do drzwiczek lektyki.
— Szanowny panie — rzekł Vasconcellos — ktokolwiek jesteś nie ściągaj na siebie uporem swym nieprzyjemności. My chcemy przejechać, i przejedziemy natychmiast.
— Castro, szpady!.. Podaj mi pistolety Menezes! — ryknął głos, drżący od wściekłości — przysięgam na Wenerę i Bachusa! zabijemy tych zdrajców! Co za szkoda, że niema z nami naszego kochanego Conti z kilkunastą rycerzami firmamentu!. Lecz to wszystko jedno: naprzód! Drzwiczki roztworzyły się i wyszedł chwiejąc się, człowiek młody, blady, upadający na nogę. Młodzieniec ten natychmiast wystrzelił z obu pistoletów, które nikogo nie zraniły — i, rzucił się z obnażoną szpadą na świtę hrabiego de Castelmelhor.
— To król! To król! — zawołali jednocześnie Castro, Sebastian, Menezes i Jan Cabral de Barras, jeden ze cztérech piérwszych dworskich urzędników; wszyscy ci panowie wyskoczyli z lektyki za królem. I w samą porę się pojawili.
Simon wytrącił już z rąk króla szpadę, niewoląc go by błagał o przebaczenie.
Panowie i dworzanie królewscy rzucili się by podnieść Alfonsa; Simon smutnie zdziwiony widokiem nieszczęśliwego króla (idjoty), złożył na piersiach ręce i spuścił oczy. Castelmelhor natychmiast zeskoczył z konia i padł do nóg zwyciężonego.
— Niechaj Wasza Królewska Mość, skarżę mnie za przestępstwo mego brata! — zawołał Castelmelhor z udanym smutkiem, podając Alfonsowi swą szpadę.
— A więc ja nie umarłem, Cabralu? zapytał Alfons — Sebastjanie Menezes! będziesz wisiał mój przyjacielu, za to, żeś nie pobiegł po naszego nadwornego doktora!.. No, policzmy teraz nasze rany!..
— Wasza Królewska Mość, jak mi się zdaje, wcale ranionym nie jesteś — odrzekł Cabral de Barros.
— Tak mówisz?.. A ja sądziłem, że ten młody gbur przebił mię szpadą na wskroś... Ha! kiedy ranny nie jestem... tém lepiéj... Jedźmy do zamku d’Alcantara.
— Najjaśniejszy Panie!.. zaczął Castelmelhor.
— Czego chcesz?.. Czyś to ty nas rozbroił?
— Uchowaj Boże!
— Więc to twój brat? Jakże on się nazywa? Bo wy hidaldzy, książęcych nabieracie nawyknień; wam mało jednego nazwiska... To bardzo śmieszne!
— Nazywam się Don Simon de Vasconcellos y Souza — odpowiedział Simon poważnie.
— A cóż wam mówiłem? Otóż znowu taki, co sam jeden ma dwa nazwiska! To bardzo śmieszne!.. No! Don Simonie de Vasconcellos, etc. etc. etc., rozkazujemy ci nigdy nie pokazywać się nam na oczy... Odejdź!.. Co się tyczé ciebie hrabio — dodał Alfons — zdaje się nam, iż jesteś dla nas z należytem uszanowaniem; przebaczamy ci, iż jesteś bratem tego nieuka, i poprosimy Conti’ego naszego ukochanego towarzysza, by się wami zajął... Czy lubisz walkę byków?
— Nad życie!
— Doprawdy!.. I my także!.. No hrabio, podobałeś się nam; siadaj więc na koń i jedź z nami.
Castelmelhor był posłusznym; nie śmiał nawet spojrzeć na brata, który powoli w przeciwną udał się stronę.
Simon tak myślał przez drogę.
— „Bądź ostrożnym” mówił mi ojciec; a ja w przeciągu dwóch dni, ściągnąłem na siebie nienawiść króla i jego faworyta; przemilczając już wreszcie ów spisek, na czele którego stanąłem tak nierozważnie. Żem obraził Contego, wcale tego nie żałuję; lecz króla... Ach! czyż mogłem przypuścić, iż Alfons do tego stopnia jest ograniczonym? Mogłem-że mniemać, iż między magnatami znajdą się ludzie tak podli, co-by mu pomagali w wykonywaniu podobnych czynów?... A mój brat?... Brat opuścił mię! Tem lepiej ostatnia wola mego ojca będzie spełnioną zupełnie: dla króla będę działał; a jeżeli tego będzie potrzeba, gotów jestem umrzéć za niego!
Pogrążony w takich myślach, młodszy Souza — w którym czytelnicy z łatwością zapewne poznali wczorajszego sukiennika, — wszedł pod sklepienie wysokich drzew, ocieniających prawy brzeg Tagu w górnéj części miasta. Zwolna rozkoszne myśli smutek jego rozpędziły: Simon widział się mężem Jnez’y de Cadaval swéj ślicznéj narzeczonéj, która wzajemnością jego miłość odpłacała.
— Przynajmniej téj słodkiéj nadziei nikt mi wydrzeć nie jest w stanie — marzył daléj Vasconcellos. Inez będzie mię wspierać, wtenczas, kiedy ja żyjąc w samotności, tajemnie będę pracował dla króla. Ona to zachęcać mię będzie w chwilach mego zwątpienia... Ona mię zrozumie, i jeżeli umrę, nie dokończywszy poczętego dzieła, ona tylko będzie wiedziéć, jak byłem szlachetnym, mężnym, ile się poświęcać umiałem! A gdy jéj powierzę tajemnicę swego życia, co to szkodzi, że inni pamięć o mnie oczerniać będą...
Tymczasem król popędził do zamku d’Alkantara, ciesząc się z zaszłego zdarzenia[2], które jak najprędzej rad był opowiedzieć ze wszystkiemi szczegółami swemu przyjacielowi Conti.
Powróciwszy do domu, kazał zawołać, jak to zawsze robił kiedy był w dobrym humorze, swego psa Rodriga i brata don Pedra.
— Najjaśniejszy Panie — oznajmił krółowi kamerdyner — sekretarz przyboczny przyszedł po rozkazy Waszéj Królewskiéj Mości.
— Po rozkazy?... Rozkazuję mu, ażeby nigdy nie ważył się przychodzić do mnie w tym celu — odpowiedział Alfons. — Przekonasz się, hrabio — dodał król zwracając się do Castelmelhor’a — że Rodrigue jest śliczny pies. Chciałem go kiedyś zastrzelić, bo szkaradnie kulał.... a ja nienawidzę kulawych.... Lecz namyśliłem się, i chętniejbym teraz oddał Alentejo, niż się rozłączył z Rodrigiem. To moje dlań przywiązanie uczyniło Conti’ego bardzo zazdrosnym.
Castelmelhor kłaniał się i uśmiéchał; najlepszy-to sposób utrzymywania rozmowy z ludźmi gadatliwymi. Don Ludwik, wiedziony pewnym rodzajem instynktu, czuł, iż zyskuje przywiązanie króla; każdy niemal jego władcy wyraz, nieznaną mu jakąś wykrywał tajemnicę — a każda podobna tajemnica podawała mu nowe środki do zaskarbienia łask Alfonsa.
Król, wziąwszy hrabiego pod rękę, wszedł z nim do długiéj galerji, do prywatnych apartamentów wiodącéj.
— Przysięgam na mą duszę, hrabio! — zawołał nagle król — jeden z nas niezawodnie kuléć musi.
Castelmelhor poczerwieniał.
Król, w skutek nieszczęśliwego spadnięcia, o którém już wyżéj mówiliśmy, nie mógł zrobić ani kroku bez kołysania się na wszystkie strony.
Chwila więc ta bardzo była niebezpieczną dla niepewnego dworaka.
— Wasza Królewska Mość — odpowiedział Castelmelhor — dopiéro co wyrzec raczyłeś, iż nienawidzisz kulawych. Mogęż więc po podobném oświadczeniu przyznać się....
— Że kulejesz? Dziękuję ci za twą szczerość, mój przyjacielu. Bez wątpienia, że życie kulawego nie bardzo przyjemne.... No! lecz przecież wszyscy nie mogą być podobnymi do pięknego Narcyza; a wreszcie wyznam, iż jak na kulawego, dosyć jesteś zgrabnym.
Zaprawdę, litość brała, słysząc to chude, blade, wyniszczone suchotami dziecko, odzywające się podobnie do jednego z najpiękniejszych wówczas na dworze lizbońskim młodzieńców. Alfons sam siebie nie znał, a pochlebcy zdołali go przekonać, że on w fizycznym i moralnym względzie, jest ideałem człowieka.
Castelmelhor pospieszył ugiąć kolano przed tą mniemaną wyższością swojego monarchy.
— Piękność przystoi królowi — wyszeptał hrabia — i niegodnym byłoby czynem, zazdrościć królowi dobra, którem go od innych sama natura odróżniła.
— Panowie! — zawołał król, zwracając się do tłumu dworzan, czekających na niego u drzwi apartamentów — Wenera i Bachus są świadkami, że w tym oto, jednym kulawym więcéj jest rozumu, aniżeli w was wszystkich razem. Jeżeli mój kochany Conti nie każę go zamordować jeszcze w tym tygodniu, w takim razie nie bardzo może być pewnym swego miejsca.... Możesz pocałować naszą rękę, hrabio! Alfons ze szczególniejszą grzecznością uwolnił nowego pochlebcę.
Don Ludwik potrzebował ochłonąć z wzruszenia, dla tego téż spiesznie opuścił pokoje i udał się do ogrodu, by tam swobodniéj pomyśléć o nowém swojém stanowisku.
W jednéj z ulic ogrodu spostrzegł Conti’ego, patrzącego nań wzrokiem pełnym dumy i złości. Castelmelhor posiadał wrodzoną umiejętność dworskiego życia, zbliżył się więc śmiało do faworyta, a po grzecznym ukłonie, rzekł:
— Czy nie raczysz pan poświęcić mi chwil kilku, dając mi posłuchanie?
— Jeszcze nie teraz — sucho odparł Conti.
— I ja tak myślałem — mówił daléj Caslelmelhor, kłaniając się prawie do ziemi; lecz głos jego wzmocnił się i dźwięczał jakąś dumą — za godzinę czekać będę na Waszą Wysokość w ogrodzie, w miejscu, które mu się podoba wyznaczyć mi.
Conti, zdziwiony tą zmianą, bacznie spojrzał na młodego hrabiego; lecz ten dumnie wytrzymał to badawcze spojrzenie.
— A jeżeli nie podoba mi się naznaczyć panu téj schadzki — zapytał faworyt.
— Ha! to w takim razie o drugą prosić nie będę.
— Czy doprawdy?
— Przecież jestem starszy Souza.
— A oprócz tego hrabią Castelmelhor, wiem i o tém... Ja zaś jestem tylko biédnym hidalgą; lecz król mianował mnie kawalerem, następnie gubernatorem Algarwii i Prezydentem Rady Dwudziestu Cztérech.
— Rozkaz; małoletniego króla mogą być unieważnione przez królowę-rejentkę.
— Ona nie śmiała-by tego uczynić.
— Niéma co liczyć na słabość kobiéty, która zawładnęła tronem.... Lecz nas podglądają. Gdzież mam czekać na pana?
— W gaiku Apollina. Będę tam.
Castelmelhor ukłonił się i udał do królewskiego ogrodu.
— W jednym dniu pozyskał przyjaźń króla i faworyta! — szeptali zdziwieni dworzanie. — Niech djabli porwą! Ten parafianin daleko jest od nas zręczniejszym!


VII.
Omyłki.

Conti, pomieszany i zamyślony, przeszedłszy przez tłumy dworzan, oczekujących na łaskawe wejrzenie króla — udał się do apartamentów, do których wolno mu było wchodzić każdego czasu.
— Przecież mogę się zbliżyć do Waszéj Excellencji — rzekł Macarone, stojący na straży w przedpokoju.
— Czego chcesz? — zapytał opryskliwie Conti.
— Chcę odebrać obiecane mi przez Waszą Miłość czterysta pistoli — odpowiedział Padewczyk.
— A więc wiesz owe nazwisko?
— Wiele trudów mię to kosztowało, o! bardzo wiele; i spodziewam się, że Wasza Excellencja nagrodzisz mię szczodrze za odkrycie nie ze wszystkiém niekorzystne....
— Jakto! niekorzystne? — zapytał Conti.
— Tak jest, prawie; odkrycie bowiem zostało dopełnione zapóźno, bo Wasza Excellencja znasz nazwisko tego człowieka, tak dobrze jak i ja.
— Nie rozumiem cię.
— Miałżebym się mylić?... Tém lepiéj. Zdawało mi się, że Wasza Excellencja rozmawiałeś przed chwilą z młodym hrabią de Castelmelhor.
— I cóż ztąd?
— Czy Wasza Excellencja go nie poznałeś? — zapylał Wioch z widoczném zadziwieniem.
— Kogo? hrabiego? — zawołał Conti. — Czyś oszalał!
— Wasza Excelleneja słabą masz pamięć! — z zimną krwią odpowiedział Macarone. — O! gdyby kto mnie, chudemu pachołkowi, napiętnował twarz podobnie jak Waszéj Exc....
— Milcz! Ani słowa więcéj! — przerwał Conti, zbladłszy jak trup na wzmiankę o zdarzeniu dnia poprzedniego. Potém, jakby mówiąc do samego siebie, dodał:
Hrabia!... Byłżeto w saméj rzeczy hrabia?... Prawda! kiedym zobaczył twarz tego zuchwałego nieznajomego, zdawało mi się.... Tak, tak.... teraz sobie przypominam: to on!....
Conti nie poszedł do króla lecz zaczął spiesznie przechadzać się po przedpokoju.
Im więcéj myślą!, tém trudniéj mu było pojąć to dziwne zdarzenie. W jakim-że celu Castelmelhor przebrał się? Dla czego tak straszliwie znieważył jego, Conti’ego, przed którym drżą najmożniejsi panowie? A potém, jakiż ma cel ta schadzka, za godzinę, w ogrodzie?
— Prawdę powiedział Alfons — rzekł Conti tak cicho, że Padewczyk nie mógł nic słyszéć. — Jeżeli nie zgubię tego młokosa, on mię w przepaść wtrąci.... Ha! postaram się uprzedzić go!
Conti stanął naprzeciwko Ascania Macarone i w milczeniu przez chwil kilka badawczo nań spoglądał.
— Jesteś zręcznym szpiegiem — rzekł wreszcie — potrafiszże być śmiałym mordercą?
— We Florencyi — odpowiedział Padewczyk, podparłszy się pod boki — służyłem u margrabiego Santafiore. Margrabia był bardzo zazdrosnym; żona jego bowiem była najpiękniejszą kobiétą w całych Włoszech. W przeciągu cztérech miesięcy, zabiłem tam pięciu kawalerów i ociekłem z miasta, by uniknąć szubienicy. W Parmie, do któréj się schroniłem, hrabina Aldea Ritti obiecała mi tysiąc piastrów, jeżeli wyprawię na tamten świat jednego z jéj kuzynków; nazwisko bowiem jego znajdowało się w testamencie jéj męża, w którym bardzo bruździło — i tam sprawiłem się dobrze, i stosownie do umowy zostałem nagrodzony. We Francji, służyłem u księcia de Beaufort; lecz tam ludzie bronią się zaciekle, zatém zręczność moja była mi nieużyteczną; aż dopiéro w przejeździe przez Hiszpanię uczęstowałem dobrém pchnięciem młodego franta, który chciał się żenić z córką Alkada, wbrew życzeniu tego szanownego urzędnika. Tu w Portugalii niczém jeszcze podobném nie wstawiłem się, lecz mam honor głosić się najniższym Waszéj Excellencji sługą.
Przy ostatnich słowach, Macarone nizko się ukłonił, pokręcił wąsów i oparł rękę na rękojeści długiéj swojéj szpady.
— Dobrze — rzekł Conti, z mimowolnym uśmiechem. — Na mych szlachetnych przodków! jeżeli choć przez połowę tak dzielnie władasz szpada, jak językiem, jesteś doskonałym sługą!.... Być może, że cię będę potrzebował. Nie odchodź ztąd; za godzinę otrzymasz odemnie rozkazy.
Faworyt odwrócił się i postąpił ku pokojom królewskim. Macarone przez kilka chwil patrzał za nim, w nadziei, że Conti wróci się, by mu zapłacić za dopełnioną usługę, lecz widząc go już biorącego za klamkę ode drzwi gabinetu królewskiego, poskoczył, dognał faworyta, i z uniesieniem ucałowawszy jego rękę, rzeki:
— Składam dzięki losowi, iż zesłał mi tak szlachetnego pana.... Nie posiadam się z radości! Kiedy Wasza Excellencja mówiłeś, zdało mi się.... że słyszę głos wspaniałomyślnego i hojnego margrabiego Santafiore, mego dawnego opiekuna; zdało mi się.... że moje ręce są napełnione jego ślicznemi florenckimi dukatami.
Na te słowa twarz Conli’ego rozpogodziła się zupełnie.
— Przebiegłyś łotrze! — zawołał faworyt. — No, masz zadatek. Jeżeli będę z ciebie zadowolony, to i ty nie będziesz żałował ani margrabiego Santafiore, ani hrabiny Ritti, ani nawet księcia de Beaufort, który swoje sprawy sam tak dobrze załatwia, iż nie potrzebuje pomocy podobnego lobie hultaja.
Conti rzucił worek; Ascanio Macarone pochwycił go w locie.
Gdy faworyt poszedł do gabinetu, Macarone wziął się do obejrzenia wnętrza worka.
— Dwa, cztéry, sześć — mruczał Włoch, licząc pistole — w saméj rzeczy ten rzeźniczy cham obchodzi się ze mną bez żadnych ceremonii.... Ośm, dziesięć, dwanaście, czternaście.... Można-by sądzić, że zapomina z kim ma do czynienia; przecież jestem hidalgą.... Szesnaście, ośmnaście.... Kroćset djabłów! Przypomnę ja mu czém jestem!.... Dwadzieścia! No proszę! Tylko dwadzieścia pistoli!.... Niech djabli porwą! Tylko głupiec myśléć może, że za tak małe pieniądze można być zuchwałym.... O-ho! musisz ze mną inaczéj wychodzić, mój panie; albo nietylko że nie zabiję hrabiego Castelmelhor na twój rachunek, ale nawet.... kto wie?.... może tak wypadnie, że ciebie zabiję na rachunek hrabiego.... Ja to potrafię!
Padewczyk schował pieniądze, i mrucząc przechadza! się po przedpokoju.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zamek Alcantara, wybudowany po za murami miasta, w połowie piętnastego wieku, przez Alfonsa V, przezwanego Afrykańskim, za wielkie zwycięztwa nad Maurami w Afryce odniesione — sławnym był ze swych ogrodów. Jan IV, wstąpiwszy na tron, upiększył je do tego stopnia, iż ówcześni portugalscy poeci, śmiało je porównywać mogli ze sławnemi mitologicznemi ogrodami Hesperyd.
Idąc za popędem ówczesnego smaku, ogrody Alcantary ozdobiono niezliczona liczbą posągów, wyobrażających pogańskich bogów. Gaik Apollina, w którym Conti naznaczył schadzkę hrabiemu Castelmelhor, otrzymał swoje nazwanie od gruppy przedstawiającej boga poezji, z lirą w ręku, otoczonego dziewięciu niezbędnemi muzami.
Nim nadeszła umówiona godzina, młody hrabia już się przechadzał po gaiku. Jego chód raz powolny, to znów przyspieszony, przekonywał, iż w głębokich jest zatopiony dumaniach.
I w istocie, miał nad czém dumać. Schadzka naznaczona, a raczéj narzucona faworytowi, zakrawała na wyzwanie, które wypadało prowadzić daléj. Lecz jak tego dopełnić? Castelmelhor, świéżo do stolicy przybyły, niema na Dworze żadnego punktu oparcia się, oprócz przypadkowego przywiązania słabego króla, który, być może, iż w téj chwili zapomniał już o nim.... Czémże więc hrabia potrafi zaszkodzić człowiekowi, który już oddawna zajmuje tak znakomite stanowisko, i rozumie się, postanowił wszelkiemi możliwemi środkami utrzymać się na stopniu który osiągnąć umiał?
Dla tego téż Castelmelhor nie myślał wypowiadać wojny, nie traktując piérwéj o pokój. Jego rozum, zimno wszystko rozważający, lecz i śmiały zarazem, zgadywał, iż faworytowi, który się wyniósł z pospólstwa, zbywa na przyjaźni znakomitego z urodzenia pana; na tém téż zuchwale budował wszystkie swe przyszłe plany. Wiedział jednak hrabia dobrze, jak posady zakładanych przez niego nadziei są słabe; lecz idąc drogą wyłącznie przez siebie utorowaną, zawsze spotkałby się z Conti’m. Musiałby długo czekać na wysoki urząd, lub zajmować drugie miejsce; a dumny młodzieniec, stłumiwszy w sobie wszystkie wielkie cnoty przodków, zachował tylko w swém sercu wygórowaną dumę Souzy. Mógł on znosić współzawodnika, mając nadzieję, że go obalić potrafi; lecz nie mógł zniéść zwierzchnika.
Don Ludwik długo rozważał nad nieroztropnością swego postępku. Nie myślał jednak wcale projektować Conti’emu, aby się z nim podzielił władza. Jakkolwiek wiedział, że zaszczytnym dla faworyta byłby związek z potomkiem Souzy, pojmował i to przecież, że są dobra, któremi się za nic w świecie nie dzielimy. Don Ludwik ułożył sobie plan, widocznie niebardzo sprzyjający Conti’emu, plan, który w razie udania się, miał jemu, hrabiemu de Castelmelhor zapewnić w Portugalii piérwsze miejsce po królu. Wprawdzie, plan ów niszczył przyszłe nadzieje Don Simona de Vasconcellos; lecz czyż człowiek, którego pali żądza wyniesienia się, może się zajmować szczęściem swego brata?....
I ciesząc się już widokiem przyszłych powodzeń, starszy Souza, z niecierpliwością wyglądał chwili schadzki. Tymczasem zaś gdy hrabia mordował umysł i wymyślał nowe dowody na korzyść swych podłych przedsięwzięć, przypadek podawał mu silny oręż, na który wcale liczyć nie mógł.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Baltazar, trębacz królewskiéj gwardji, odgrywający ważną rolę w zgromadzeniu Lizbońskich cechów, w oberży na przedmieściu Alkantara zasiadającém — chociaż zrzekł się godności trębacza fanfaronów królewskich, nie zrzekł się jednak prawa, mocą którego wolny miał wstęp do zamku. Żona jego piastowała również jakiś urząd w zamku. Baltazar tedy zrzuciwszy z siebie oznaki nowego stanu, przechadzał się po ogrodzie, czekając na jaką pomyślną chwilę, by się dostać do zamku i odpocząć w objęciu swéj czułéj małżonki.
W krzyżujących się alejach spotkał hrabiego Castelmelhor. Byty trębacz odkrył głowę spostrzegłszy szlachcica; chciał już iść daléj, kiedy nagle wzrok jego padł na twarz hrabiego.
Baltazar krzyknął z zadziwienia.
— Simon w dworskim kostjumie — pomyślał Baltazar. — Wprawdzie domyślałem się tego.... Wczorajszy sukiennik, jakkolwiek starał się, nie mógł mnie oszukać; pod sukiennym kaftanem poznałem człowieka nazwyczajonego chodzić w atłasach i koronkach.... Lecz cóż on tu robi?
Baltazar podbiegł spiesznie i stanął na środku ścieżdi którą szedł Castelmelhor.
— Mam honor złożyć swoje uszanowanie naszemu mężnemu dowódzcy! — rzekł Baltazar.
Castelmelhor podniósł oczy, a ujrzawszy nieznajomego, z niechęcią odwróci! się.
— Ah! panie Simonie — dodał trębacz, idąc za nim — pan mi się nie wymkniesz. Miałażby haftowana suknia zrobić z pana innego człowieka? Lub przespawszy kilka godzin, czyliźbyś pan zapomniéć już miał o swoich wczorajszych nieprzyjaciołach?
Na wzmiankę o Simonie hrabia zadrżał. Już to nie piérwszy raz brano go za jego brata; hrabia jednak ukrył pomieszanie i zapytał z uśmiéchem:
— Jakto? Więc mnie poznałeś!
— Oh! ja nie dam się oszukać — odpowiedział Baltazar — lecz najprzód pozwól mi pan zapytać siebie, od jak dawna sukiennicy noszą podobne chustki.
I Baltazar, przy tych słowach, wyjąwszy z zanadrza chustkę młodszego Souzy, potrząsnął nią nad głową. Castelmelhor nic nie rozumiał: poznał herb brata na rogu chustki; lecz jakim sposobem ta dostała się do rąk owego nieznajomego? Nie wiedząc, do czego go doprowadzi obłuda, hrabia postanowił, już-to przez ciekawość, już przez przyzwyczajenie do maskowania się — przyjąć rolę, jak mu narzucał przypadek.
— A więc schowałeś moją chustkę? — zapytał Don Ludwik.
— Nigdy się z nią nie rozstanę, Don Simonie! jest-to zakład między Wami i mną, między magnatem i biedakiem — zakład, który mi będzie zawsze przypominał, że jest na świecie szlachetny człowiek, pełen współczucia dla nieszczęśliwych.... I wierz mi, panie, iż ten nieszczęśliwy chroniąc życie magnata, wypłacił zaledwie maleńką cząsteczkę swego długu.
— Ten człowiek ucałował mu życie — pomyślał Don Ludwik. — Gdzież, u djabła, był mój brat?
— Jakżem szczęśliwy żem pana spotkał! — mówił daléj Baltazar. — Postanowiłeś pan wykonać zbyt niebezpieczne dzieła. Conti jest straszny; wszyscy co się kiedykolwiek targnęli na niego.... zginęli!
Don Ludwik słuchał z natężeniem. Ostatnie słowa nieznajomego, stosujące się zupełnie do jego teraźniejszego położenia, zawierały w sobie straszne proroctwo.
Castelmelhor zbladł.
— Któż ci powiedział iż mam zamiar targnąć się na Conti’ego — zapytał hrabia.
Potém, przypomniawszy sobie swą rolę, poprawił się i natychmiast dodał:
— Widzisz, jak jestem ostróżny! Czasami nie dowierzam nawet tobie...
— Tak, to prawda — oschle odpowiedział Baltazar — jesteś pan dzisiaj bardzo ostróżnym, lecz wczoraj wcale nim nie byłeś: zdaje mi się, iż od wczorajszego dnia nietylko ubiór pan zmieniłeś. Cóż mnie jednak do tego? Powtarzam panu że niebezpieczeństwo jest wielkie, że faworyt ma na zawołanie wiele dobrze wyostrzonych sztyletów; ależ przecie i nas nie mało, a wszyscy przysięgliśmy ci posłuszeństwo bez granic... Jeżeli pan cios przyspieszysz, wszyscy dotrzymają przysięgi; co do mnie, jakkolwiekbądź zawsze dotrzymam swojéj, błagam jeszcze Boga, aby w dniu, w którym sztylet morderczy wzniesie się nad waszą piersią Don Simonie — Baltazar stał obok ciebie i mógł cię zasłonić sobą!
Castelmelhor słuchał byłego trębacza w niemém zadziwieniu. Zrozumiał już, iż uknuto straszny spisek przeciwko faworytowi, i że jego brał jest spisku przewódzcą.
— No! pomyślał Don Ludwik z przestrachem — jak widzę, Simon nie traci czasu; muszę pośpieszyć się jeżeli chcę go uprzedzić... Kochany przyjacielu — dodał hrabia głośno, zwracając się do Baltazara — wzruszyło mnie twoje przywiązanie; bądź pewnym, iż ono będzie wynagrodzonym. Oto masz, na początek za wczorajszą przysługę...
Hrabia wyjął worek i podał go Baltazarowi. Trębacz na krok odskoczył; potém nagle zbliżył się do hrabiego, a położywszy swą rękę na jego ramieniu, badawczo spojrzał mu w oczy. Baltazar w oka mgnieniu uczynił postanowienie... Obdarzony nadzwyczajną siłą, schwycił hrabiego, powalił go na ziemie jak dziecko; następnie, przycisnąwszy mu pierś kolanem, wyszeptał:
— Pieniądze!.. Nie, Don Simon nie ofiarowałby mi pieniędzy!.. Mów kto jesteś?
Wprzód nim Don Ludwik zdążył odpowiedziéć, Baltazar dobył z zanadrza sztyletu.
— Posłuchaj mię — rzekł Baltazar — gdybyś był dowiedział się mojéj tylko tajemnicy, może byłbym ci przebaczył; lecz tyś mi wykradł tajemnicę Simona... gotój się na śmierć...
— Jakto? Ośmieliłżebyś się zamordować mię tutaj, w zamkowym ogrodzie? — wyjąknął Castelmelhor.
— Dla czegóżby nie? — ze spokojnością odpowiedział Baltazar — No! poleć duszę Bogu!
Na twarzy Baltazara malował się straszny spokój. Don Ludwik pojął niebezpieczeństwo.
— Lecz nie wiész nieszczęśliwy żem jest bratem Simona de Vasconcellos.
— Simona de Vasconcellos! — powtórzył Baltazar — syna szlachetnego hrabiego de Castelmelhor. O bez wątpienia mówisz prawdę, dając mu to nazwisko: jaki ojciec taki syn... Lecz jakto? ty masz być jego bratem, ty masz być starszym Souzą!... O nie! kłamiesz bezczelnie!
Baltazar wzniósł sztylet. Don Ludwik był odważnym; lecz śmierć Jak niespodziéwana i straszna przestraszała go.
— Zlituj się nademną! — wyjąknął hrabia błagającym głosem — zaklinam cię na mego brata! Zlituj się nademną!
Baltazar przeciągnął rękę po czole, jak lud zimnem.
— Jego brat! — szeptał olbrzym — ja miałbym rozlać krew jego brata?... A jeśli mu daruję życie, kto mi ża nie odpowie?.. Co czynić?.. Mój Boże! co czynić!..
— Spójrz a przekonasz się, że nie kłamię — rzekł Castelmelhor, pokazując swój, pierścień — czy znasz herb Souzów?
— Nie znam; lecz w saméj rzeczy twój herb jest podobny do herbu wyszytego na chustce Simona... Wstań, już cię nie zabiję... a przynajmniéj nie dzisiaj. Nie wymagam nawet od ciebie przysięgi na zachowanie wykradzionéj tajemnicy: dowiedziałeś się jéj bowiem z utratą honoru; dla tego téż nie mógłbym wierzyć twéj przysiędze...
— Nie sądź jednak że już skończyło się między nami... O nie ciągle ja cię na oku miéć będę, a jeżeli zdradzisz swego brata, znowu się zobaczymy... a zobaczymy się tylko raz jeden na osobności, tak jak dzisiaj... a wtedy, przysięgam na duszę mego ojca, zemszczę się za Don Simona.
Baltazar oddalił się zwolna. Kiedy znikał pomiędzy drzewami, segnor Conti de Vintimille według zwyczaju ze świtą, składającą z dwunastu królewskich fanfaronów, ukazał się z drugiéj strony.


VIII.
Schadzka.

Hrabia de Castelmelhor chciałby był miéć kilka chwil czasu, by się cokolwiek uspokoić po gwałtownéj napaści, jakiéj doznał, lecz Conti szedł prędko i Don Ludwik pomimowoli musiał pospieszyć na jego spotkanie. Faworyt całe pół godziny przepędził z królem, i w ciągu rozmowy mógł poznać, że Alfons bardziéj niżeli kiedykolwiek podlega jego wpływowi.
Conti zbliżył się do starszego Souzy z dumą wyzywającą.
— Chociaż zwykle — rzekł faworyt — wszystkich, którzy chcą ze mną pomówić, przyjmuję w mojéj sali przyjęcia, a nie gdzieindziéj — jednakże postanowiłem nie odmówić panu posłuchania, o które mię dzisiaj rano prosiłeś. Jestto mój kaprys. Mów pan, lecz mów krótko słucham cię.
— Segnor de Vintimille — odpowiedział de Castelmelhor takim samym tonem — chociaż wchodzę tylko w stosunki z ludźmi mnie równymi — jednakże postanowiłem naznaczyć panu tę schadzkę, od któréj, tylko coś się nie wymówił dziś rano. To znowu mój kaprys; mówić zaś będę krótko, gdyż niémam ani na chwilę czasu do stracenia...
— A-ha! — przerwał Conti, śmiejąc się — jak widzę pan chcesz doświadczyć mojéj cierpliwości.
— Chciałbym ci powiedzieć, segnor że stąpasz po desce nad przepaścią zawieszonéj, i że jedno moje uderzenie (Castelmelhór tupnął nogą) może zgruchotać deskę, a ciebie w przepaść pogrążyć.
— Junakujesz mój panie! — rzekł Conti, lecz pomimowoli zadrżał.
Castelmelhor przez chwilo milczał. Hrabia szybko zmienił plan napaści. Tajemnica przed chwilą przez niego pochwycona, była mu tu silną pomocą; teraz postanowił działać na faworyta postrachem.
— Rozkaz pan oddalić się tym ludziom — rzekł hrabia ozięble. — Tego, co panu oświadczę, nikt słyszéć nie powinien.
Vintimille nie wiedząc napewne z kim ma do czynienia, z Don Ludwikiem czy téż z Don Simonem, chcąc napomknąć o scenie, zaszłéj na placu, rzeki:
— Zdaje mi się, iż szpada twoja, hrabio, nie lubi siedziéć w pochwie. Ci ludzie zatem nie opuszczą mnie.
Don Ludwik uśmiechnął się pogardliwie, a dobywszy szpady, rzucił ją zdała siebie.
— Rozkaz im teraz odejść, senor — powtórzył hrabia.
Na dany znak przez Conti’ego, królewscy fanfaroni cofnęli się.
— Teraz słuchaj pan — rzekł Castelmelhor — i nie przerywaj mi. Pozyskać zaufanie bez granic Alfonsa VI, jest bezwątpienia wiele; lecz być znienawidzonym przez szlachtę i lud, znaczy coś więcéj. Jedno słowo, wyrzeczone przy królowéj matce, może cię zgubić; gdyż królowę-regentkę lud kocha, a szlachta poważa. Moja matka, Donna Ximena, jest przyjaciółką Ludwiki de Guzman.... Jeżeli zechcę, jutro już królowa wiedziéć — A jeżeli ja zechcę — przerwał Conti — to za godzinę....
— Zamordować mię każesz?.... Mylisz się!.... Zresztą prosiłem pana, byś mi nie przerywał, proszę więc nie zapominać o tém. Wracając do poprzedzającego... szlachta czeka tylko sygnału, ażeby się rzucić na pana. Jeżeli ja dam ten sygnał, wszyscy go usłuchają; prawdziwa bowiem szlachta tak poważa rodzinę Souza, jak i dom Braganza.... Nakoniec lud.... O! nie uśmiéchaj się, senor Vintimille; tu to właśnie spoczywa niebezpieczeństwo największe i najstraszniejsze, lud bowiem knuje spisek!
— Wiem o tém.
— Tak ci się tylko zdaje, segnorze de Vintimille.... Myślisz, że mówię tutaj o jakiém krzykliwém zgromadzeniu, gdzie tysiące głosów woła: Śmierć Conti’emu! że wszystko skończy się na pogróżkach, że niéma nikogo, coby ośmieli! się wprowadzić myśl tę w wykonanie! O mylisz się, segnorze de Vintimille..., Z tych spiskowych wcale sobie drwić nie należy: mają oni głowy myślące i ramiona pierwszym posłuszne...
— To ty, hrabio, jesteś ich naczelnikiem — przerwał Conti.
— Nie, nie ja — z zimną krwią mówił daléj Castelmelhor — lecz człowiek daleko odemnie straszniejszy. Prawica jego jest silną, segnorze de Vintimille; i kiedy ta wzniesie sztylet nad twoją głową, jak to przed chwilą mnie się przytrafiło, o! wtedy bądź pewnym, że ci śmieszni fanfaroni nie zasłonią twych piersi!
— Powiedziałeś prawdę, hrabio; jedną tu tylko pominąłeś okoliczność. Jesteś naczelnikiem spiskowych, i z tego powodu zasługujesz na śmierć — to téż zginiesz. Po twojéj śmierci spisek rozchwieje się; ręka zostaje bezsilną, gdy głowa jest odcięta.
Castelmelhor zacisnął zęby i ręce skrzyżował na piersiach.
Conti widocznie mylił się; lecz jak go wyprowadzić z błędu.
— Dla czegóż zamilkłeś hrabio? — mówił daléj faworyt — wierz mi, że w twoich latach nie wypada narażać głowy dla wykonania zamiarów, o które rozbija się doświadczenie starców.
— Błąd albo upór jednego człowieka — odrzekł Castelmelhor — może zniweczyć plany, choćby najlepiéj obmyślane. Otóż, segnorze de Vintimille, możesz się wyśliznąć z rąk moich, lecz tém rychlejszą zgotujesz sobie zgubę, myśląc, iż się wyratujesz.... Teraz wypada mi dodać tylko słówko, słuchaj pan dobrze: przed godziną nic nie wiedziałem o tym spisku; odkryłem go z narażeniem życia, w tém samém miejscu, gdzie się teraz znajdujemy, gdyż spiskowi ze wszystkich stron otaczają cię. Jeżeli dzisiaj umrę, pomyślą, żem za nich zginął. I jutro, a może dziś jeszcze, zemszczą się mojéj śmierci; przeciwnie, jeżeli mnie pan usłuchasz — przytłumisz knowania ludu, zniweczysz władzę szlachty, i niebędziesz się obawiał królowéj.
W głosie hrabiego przebijała spokojność i pewność, która nie kazała wątpić o prawdzie słów jego. Conti wahał się; Caslelmelhor pojmował, że zwycięztwo przechyla się na jego stronę.
Czy nie zachodzi tu jaka pomyłka? — pomyślał Conti — czy jego to istotnie szpiegował Padewczyk?... Hrabio — zapytał głośno — wiele ma lat wasz brat Simon Vasconcellos?
— Jest moim rówiennikiem.
— Mówią... że bardzo do pana podobny?
— Do tego stopnia, iż jak się domyślam, wziąłeś segnorze Vintimille don Simona Vasconcellos za hrabiego Ludwika Castelmelhor.
— Więc on to jest głowę spiskowych?...
— Teraz mogę ci opowiedziéć wszystko, ponieważ już nie wpadnie w twoje ręce. Zrozumieliśmy się więc nareszcie, nieprawdaż? Pomówmy tedy o warunkach. Jesteś w mojéj mocy, wiesz o tém; mógł bym przeto żądać byś się podzielił ze mną zaszczytami, i zdaje mi się, że nie żądałbym zanadto. Lecz przedewszystkiém chcę uratować don Simona, dla tego żądam, segnorze, abyś mi wyrobił rozkaz podpisany przez króla, któryby zmuszał Inès de Cadaval do zaślubienia mnie.
— A wtedy będziemy przyjaciółmi? — szybko wtrącił Conti.
— O nie... będziemy tylko sprzymierzeńcami. Możesz przy mojéj pomocy odzyskać przychylność szlachty, która nie rzeknie o tobie ni słówka przed królową matką. Co się tyczé spisku, biorę wszystko na siebie...
— Jednakże...
— Od tego nie ustąpię... Don Simon musi być odesłany w bezpieczeństwie do zamku Vasconcellos, gdzie pozostanie na wygnaniu aż do dalszych rozkazów króla... Teraz chodźmy do pałacu; przez drogę opowiesz mi, dlaczego wspominałeś o méj szpadzie...
— Kochany hrabio! — przerwał faworyt — przebacz...Winienem ci zadosyć uczynienie za to podejrzenie.
I usiłując zachować rycerską godność, Conti odpiął kosztowną szpadę i chciał ją ofiarować hrabiemu Castelmelhor, lecz ten wymawiając się od jéj przyjęcia, szybko podniósł swoją z ziemi, i przypasując ją do boku, rzekł:
— Przed trzystu laty, segnorze Vintimille, Diego Vasconcellos mój dziad zdobył ją na niewiernych... Lecz nie mówisz mi pan, co ci zrobił mój brat?
Faworyt zmarszczył brwi.
— Twój brat, hrabio, obraził mnie publicznie.
— Szlachetny i dzielny chłopiec! — pomyślał Castelmelhor i ciężko westchnął. — On nie zapomina ostatnich słów naszego ojca... A w jakich wyrazach obraził cię?
— Na moich szlachetnych przodków! — ryknął faworyt ze wściekłością; — nazwał mnie synem rzeźnika.
— Powinieneś mu przebaczyć, segnorze Vintimille — odpowiedział Castelmelhor ze złośliwym uśmiéchem — być może, iż nie znał innych twoich tytułów.
Spojrzenie nienawiści błysnęło w oku faworyta, pomimo to ukłonił się ceremonialnie i rzekł:
— Wypada mi, hrabio, przyjąć to wytłómaczenie, i jestem ci za nie bardzo obowiązanym.
Obaj weszli na stopnie pałacu.
Dworzanie niemało zostali zdziwieni widząc, jak starszy Souza przyjacielsko prowadzi się z faworytem. Samego króla uderzyła ta nagła przyjaźń.
— Otóż — rzekł Alfons — nasz kochany Conti trzyma pod ręką swojego następcę, bojąc się ażeby go gdzie nie zgubił. To zabawnie. A ja mu radziłem, żeby go zabił.
Potém dodał, zwracając się do dworzan:
— Panowie, radzę wam zaprzyjaźnić się z tym smarkaczem hrabią; podobał mi się. Skazuję na wygnanie... kogoby tu?... Skazuję na wygnanie don Pedra da Cunha, który się już starzeje, a w jego miejsce mianuję młodego hrabiego, moim kamer-junkrem — Séverim, dziś jeszcze wypełnisz ten rozkaz... Don Ludwiku Souza, pozwalamy ci pocałować naszą królewską rękę.
Conti uśmiechnął się z przymusem i dosyć niezręcznie powinszował nowemu dygnitarzowi. Reszta dworzan siliła się na najwyszukańsze grzeczności. Tę noc Castelmelhor przepędził w pałacu.
Wracając do siebie Conti spostrzegł w przedpokoju, kawalera Padewskiego, który czekał nań ze znaczącém spojrzeniem.
— Łotrze! — rzekł Conti. — Wypędzam cię.
— Nie ze wszystkiem zrozumiałem Waszą Excellencją — wybąkał Macarone — racz Wa...
— Wypędzam cię!
— Lecz Wasza Excellencja nie raczyłeś zastanowić się... — zaczął znowu Ascanio Macarone.
Lecz Conti nie słyszał go już. Zapominając, że zatrzymał się w przedpokoju, padł na krzesło, ze złością uderzając się w czoło.
— Kto się za mnie pomści na tym hrabi Castelmelhor? — szeptał.
Padewczyk zbliżył się po cichu.
— Czyliż to nic mu szkodzić nie może? — zapytał Włoch, pokazując długi i ostry włoski sztylet.
— Zabić go — rzekł Conti sam do siebie — nie, nie... lepiejby było oszukać, użyć za narzędzie...
— Umiem równie dobrze radzić jak zadawać pchnięcia — rzekł Włoch, wkładając sztylet do pochwy.
— O tak! — zawołał Conti.
— Ja dzisiaj oszalałem, myśli mącą mi się w głowie; dziś, ty musisz myśléć za mnie.
I schwyciwszy rękę Padewczyka, opowiedział mu swoją schadzkę z hrabią Castelmelhor, i jak przyrzekł temuż uzyskać rozkaz królewski, zalecający księżniczce Cadaval zaślubić hrabiego.
— Rozkaz już został posiany — mówił daléj Conti — a z nim drugi, który również wymógł na mnie Castelmelhor.
— A czy bogata narzeczona? — zapyta!
— Może kupić pół Lizbony!
— Postąpiłeś więc sobie Wasza Excelleneya bardzo dobrze, posyłając ten rozkaz.
— Zdaje mi się, że sobie drwisz ze mnie... Zostawszy panem takich bogactw, Castelmelhor stanie się potężnym.
— Wasza Excellencja nie pozwoliłeś mi dokończyć. Bardzo dobrze, że rozkaz jest posłany, lecz teraz wypada przeszkodzić wykonaniu onego.
— I jakimże sposobem?
— Najprzód proszę o tysiąc pistoli za radę, którą dam Waszéj Excellencji.
— Będziesz je miał... Mów!...
— Przydawszy do tego dawne trzysta siedmdziesiąt pięć, summa uczyni tysiąc trzysta siedmdziesiąt pięć... lub dla okrągłości tysiąc czterysta pistoli.
— Lecz rada...
— Wasza Excellencja musisz się ożenić z księżniczką Cadaval.
Na te słowa Conti podskoczył na krześle. Poślubienie Insè Pereira, dałoby mu prawo do księztwa Cadaval. Tym sposobem zostałby najznakomitszym i najbogatszym magnatem portugalskiego dworu.
— Ascanio! — zawołał drżącym głosem — jeżeli mi wskażesz środki urzeczywistnienia téj nadziei, dam ci tyle złota, ile sam zaważysz.
— Zgoda więc! — rzekł Macarone.
— Mam pewną myśl, muszę się głębiéj nad nią zastanowić.
I Włoch pożegnał się z Jego Excellencją w celu zajęcia się tą ważną czynnością.
Wypada nam tu jeszcze powiedziéć, że w chwili gdy kończyła się rozmowa hrabiego Castelmelhor z Conti’m, w gaiku Apollina, Baltazar będąc tam ukryty za jedną z grupp mitologicznych, podsłuchał ją, w skutek czego odłożywszy widzenie się z żona na dzień następny, pospieszył drogą ku Lizbonie, i nie zatrzymał się aż u bram pałacu Souza.


IX.
Donna Ximena dc Souza.

Donna Ximena, i Inès Cadaval, jéj wychowanica, znajdowały się same w jednéj z sal pałacu Souza. Ximena trzymała w ręku książkę do nabożeństwa, spinająca się na złote klamry, i czasami zatrzymywała swój wzrok na przepysznych winietach, któremi jakiś znakomity lecz nieznany malarz ozdobił szerokie marginesy pergaminowych kartek. Inès haftowała axamitną szarfę, kolorami domu Vasconcellos. Siedziała przy oknie i często zwracała niespokojne spójrzenia ku bramie pałacu, znajdującéj się na końcu obszernego dziedzińca otoczonego granitowemi filarami.
Sala w której znajdowały się obie kobiéty, miała równie jak cały pałac powierzchowność surową i staroświecką. Bo téż było to gniazdo szlachetnego domu, który wyprowadzał swój ród od czasu władztwa Kartagińczyków, licząc pomiędzy przodkami władców Iberyjskich, Wizy-Gotskich książąt, oraz króli Kastylskich, Arragońskich i Portugalskich.
Na ścianach sali wisiały familijne portrety, których dziwnie piękny pędzel, był tajemnicą malarzy staréj hiszpańskiéj szkoły. Naprzeciw drzwi na środku ściany wisiały trofea z broni, gdzie rycerska kopja krzyżowała się z dzirytem i zakrzywioną szablą Maurów Grenady.
Obicie z kordubańskiéj skóry, na tle ciemno-niebieskiém ozdobione było złotemi wyciskami, wy obrażające mi turnieje, bitwy i tym podobne sceny. Nad każdą z osób, znajdował się jej herb i nazwisko. W dwóch ścianach sali wznosiły się dwa wielkie kominy, nad któremi umieszczone były weneckie zwierciadła. W zwierciadłach tych odbijało się mnóstwo dziwacznych figurek z chińskiéj porcelany, które w naszych czasach kosztują bardzo wiele, a wówczas sprzedawały się daleko taniéj, ponieważ rozległy handel Portugalczyków dostarczał ich w obfitości. Wielki bronzowy pająk bez kryształów, i przepyszny dywan z Bragi, jednostajnego koloru, dopełniały ubrania salonu.
Donna Ximena położyła książkę i spoglądała na Inès z macierzyńską czułością.
— W téj chwili — rzekła, jakby będąc przekonaną iż myśli Inés zgadzały się z jéj myślami — w téj chwili oni już są u Jego Królewskiéj Mości.
— Daj Boże, aby król tak ich przyjął jak na to zasługują — rzekła Inès.
Potém dodała ciszéj:
— Don Simon pozyska serce króla.
Donna Ximena usłyszała to słowa i uśmiech okrasił jéj rysy, smutkiem zwykle nacechowane.
— Don Simon! — powtórzyła żartobliwie.
— I don Ludwik także — pośpieszyła dodać Inès, i lekki rumieniec oblał jéj lica.
— O nic przedemną nie ukrywaj moja córko — rzekła z powagą donna Ximena. Niech on będzie piérwszym w lwem sercu, jak jego imię jest piérwszem w twych ustach: on tak cię kocha! Rada bym widziéć was jak najprędzej połączonemi. Po epoce szczęśliwéj i świetnéj, nastał teraz dla Portugalii czas nieszczęść: młode pokolenie na wiele przykrych prób narażone zostanie. Ty przynajmniéj miéć będziesz męża, którego ramię bronić, a serce kochać cię nie przestanie.
— O ramię silne, serce najszlachetniejsze! — rzekła Inès, z dumą wznosząc głowę — przy nim, niczego obawiać się nie będę!
— I ja tak szczęśliwą byłam niegdyś — mówiła daléj donna Ximena — ja i mój mąż kochaliśmy się miłością czystą i silną, tak jak wy teraz... Byłam szczęśliwą!.. o! bardzo szczęśliwą!.. Bóg zabrał mi mego szlachetnego Castelmelhor’a... jestem wdową... i niedziw że... płacze...
W saméj rzeczy, łzy zabłysły w oczach donny Ximeny; lecz wkrótce stałość umysłu wzięła górę nad żalem. Hrabina mówiła daléj prawie spokojnym głosem:
— Do téj pory nasz krewny, markiz Saldanha, już ich zapewne przedstawił królowi. Nie wiem czemu, lecz mam jakieś smutne przeczucie... O Alfonsie opowiadają tyle dziwnych rzeczy... Simon tak jest porywczy...
— Nie obawiaj się o niego, matko! — przerwała Inès — prawda że Simon porywczy, lecz kocha Alfonsa Portugalskiego, swego prawego monarchę, i całą duszą jest mu poświęcony. Serce moje mylić się nie może, on powróci szczęśliwy i dumny...
Ins ènie dokończyła; nagle martwa bladość okryła jéj lica; położyła rękę na sercu, chcąc wstrzymać jego gwałtowne bicie.
— Otóż on! — szepnęła.
W téj chwili Simon Vasconcellos wszedł na dziedziniec pałacu. Postępował powolnemi kroki, ze spuszczoną głową. W całéj jego postawie malowała się rozpacz. Obie kobiéty w milczeniu na niego spoglądały; hrabina zmarszczyła brwi; Inès złożyła ręce i wzniosła oczy ku niebu. W chwilę późniéj drzwi salonu otworzyły się i wszedł Simon.
— Już to powracasz, Vasconcellos? — zapytała hrabina.
— Pani! — odpowiedział Simon przytłumionym głosem — jednego masz tylko syna dla utrzymania honoru naszego imienia... ja ściągnąłem na siebie niełaskę króla...
Ximena spojrzała nań z gniewem.
— W istocie — rzekła — ten tylko będzie moim synem, kto nie przestanie żywić miłości i uszanowania dla swego monarchy.
— Matko, czyż nie widzisz, że on cierpi?... — chciała powiedziéć Inès.
Lecz hrabina poruszeniem nakazała jej milczenie, i mówiła daléj tonem uroczystym:
— W nieobecności starszego Souzy nie mam prawa badać cię i sądzić. Powiedz mi jednakże Simonie, z jakiego powodu zasłużyłeś na niełaskę króla?
Młodzieniec opowiedział scenę zaszłą przy bramie Alcantara, starając się wszelkiemi środkami uniewinnić postępowanie Alfonsa. Kobiéty często przerywały jego mowę, wykrzyknieniami zadziwienia i żalu. Gdy Simon skończył, Inès wzięła rękę donny Ximeny:
— Wiedziałam — rzekła — że może być nieszczęśliwym, lecz nigdy winnym!...
Simon zwrócił na nią spojrzenie pełne czułości i wdzięczności. Hrabina milczała.
— A cóż uczynił Castelmelhor? — zapytała po chwili.
— Pojechał za królem do zamku — odpowiedział Simon.
— Być może że dobrze uczynił — rzekła hrabina — jednakże w jego wieku pocałować rękę człowieka, który tak mocno obraził jego brała!...
— Ten człowiek jest królem, pani — przerwał Vasconcellos.
— Masz słuszność, myliłam się... lecz i ty Simonie, mogłeś był przebaczyć Alfonsowi.
— Przebaczyć królowi! — zawołał Simon z zadziwieniem, w którém się przebijała jego szlachetność bez granic.... — Przebaczyć królowi, pani!... Czyż ja cały nie należę do niego... do ostatniéj kropli krwi.
Insè z uniesieniem patrzała na swego narzeczonego. Hrabiny lica zajaśniały radością.
— Oh! ty jesteś godnym jego synem! — zawołała, w górę wyciągając ręce — jakżeby mój mąż szczycił się, słysząc twoje słowa.
Simon rzucił się w objęcia matki. Wspomnienie zgasłego ojca, obok niedawno doznanego zmartwienia, wycisnęło łzę z jego oczu.
— Pani — rzekł Simon, zwracając się do Inès — niedawno jeszcze miałem nadzieję świetnéj przyszłości; niedawno marząc o sławie i zaszczytach, byłem godnym może twéj ręki. Teraz jestem tylko biednym hidalgą, któremu rozkazano pędzić życie zdaleka od dworu... To jeszcze nie wszystko: związany jestem przysięgą, i chwila niebezpieczeństwa zbliża się dla mnie... Przyrzekłaś być żoną możnego magnata; lecz biédny szlachcic nie będzie śmiał wymagać od ciebie spełnienia tjé obietnicy.
Vasconcellos zatrzymał się, czuł, że siły go opuszczają, wsparłszy się na krześle, ze drżeniem czekał na odpowiedź Inès.
— Matko!... — wykrzyknęła Inès, zapłakawszy. — Słyszałaś co on powiedział? Czyżbym tak upadla w twych oczach don Simonie! Czyż zasłużyłam na taką zniewagę?... Czyż co wiedziałam o téj świetnéj przyszłości, o któréj mówisz? A jeżeli kiedy o niéj myślałam, nie pragnęłam-że jjé tylko dla ciebie?... O! przemów do niego, hrabino; powiedz mu, że jest niesprawiedliwy i okrutny; że jeżeli chciał zrzec się méj ręki, powinien to był uczynić dawniéj.... Dziś, widząc jego cierpienia, mam prawo odmówić powrócenia mi mojego słowa, i pozostać pomimo jego woli, jego narzeczona!
Inès uklękła i całowała ręce hrabiny.
Donna Ximena patrzała to na swą wychowanicę, to na Simona, który w zbytku wzruszenia, słowa wymówić nie mógł.
— Stworzeni jesteście dla siebie — rzekła nareszcie. — Inès, dziękuję ci, moja ukochana córko; dawno już moje serce nie biło tak radośnie. A ty Vasconcellos dziękuj Bogu, gdyż zesłał ci wielką pociecho.
Simon zbliżył się i przycisnął do ust rękę Inès. Ta z początku zdawała się gniewać; nareszcie uśmiechnęła się wśród łez, i ukryła swój rumieniec na łonie hrabiny.
— Trzeba nam się spieszyć, moje dzieci — rzekła Ximena; złe czasy dla nas nastają. Kto wie, co mogłoby późniéj przeszkodzić waszemu związkowi? Jutro staniecie przed ołtarzem!
— Jutro! — powtórzyła wzruszona Inès.
— Jutro! — zawołał Vasconcellos w uniesieniu.
— Jutro? — odezwał się za nim jakiś głos silny i ostry — jutro już będzie późno!
Obie kobiéty krzyknęły z przestrachu, Vasconcellos obrócił się, kładąc rękę na rękojeści szpady. Baltazar stał nieruchomy na progu salonu.
— Ty tutaj? — zapytał Simon; poznawszy go natychmiast — cóż się stało?
— Co się stało? — rzekł smutnie Baltazar — oto zdradziłem Was, teraz zaś chcę naprawić mój błąd i uratować. Potém możesz mnie pan zabić, jeżeli zechcesz.
— Co to za człowiek? Co on chce powiedziéć? — zapytała hrabina.
— Matko — odpowiedział Vasconcellos; już ci mówiłem, żem wykonał przysięgę przed umierającym ojcem; lecz nie wiesz jakiego ona jest rodzaju. Jeszcze wczoraj ten człowiek był mi nieznany, i wczoraj ocalił mi życie. To co ma mi powiedziéć, powinno pozostać tajemnicą.
Hrabina wzięła za rękę Inès i postąpiła ku drzwiom. Na progu zatrzymała się.
— Błagam Boga, aby pobłogosławił twoim zamiarom Simonie — rzekła — gdyż pewna jestem, iż są godne ciebie.
— Zaklinam cię, powiedz co się stało? — zapytał Simon, skoro pozostał sam z Baltazarem.
— już wam powiedziałem, że Conti wié o wszystkimé... i to z mojéj winy... wi,é iż Wy jesteście naczelnikiem spisku, i że to Wy obraziliście go wczoraj.... Gdybym znał więcéj twoich panie tajemnic, Conti wiedziałby toż samo.
— Lecz cóż cię spowodowało do zdradzenia mnie?
— Przypadek i chęć usłużenia Wam. Wziąłem za ciebie panie, waszego brata, hrabiego Castelmelhor; mówiłem z nim otwarcie, bom był pewny że mówię z wami. Hrabia przebieglejszy odemnie, korzystał z omyłki, i dowiedział się wszystkiego.
— To źle, lecz od hrabiego Castelmelhor do Conti’ego daleko mój przyjacielu — odrzekł Simon spokojnie.
— Nie daléj jak od mych ust, do Waszego ucha w téj chwili.
— Ty śmiész...
— O! poda! przytém swoje warunki... Nie pozbawią cię życia don Simonie. Brat twój zastrzegł że poprzestaną na wygnaniu.
— Nie, ty kłamiesz albo mylisz się, Baltazarze... Byłoby nierozsądkiem słuchać cię dłużéj...
— Jednakże wysłuchasz mię, segnor de Vasconcellos — przerwał Baltazar, stanąwszy pomiędzy drzwiami a don Simonom, chociażbym musiał użyć siły, naprawię złe jakie uczyniłem!
Simon postanowił słuchać i usiadł na krześle. Baltazar stanął przed nim.
— Kochasz pan bardzo tę śliczną panienkę, co siedziała na tém samém miejscu, gdzie pan teraz siedzisz? — rzekł Baltazar nieśmiało i prawie cichym głosem. O zaiste, jest to dziewica godna być kochaną od takiego jak Wy człowieka. Na jéj pogodném czole maluje się czystość jéj duszy, a łagodna duma jéj spojrzenia wskazuje, ile szlachetności mieści się w sercu. Ubóstwiam ją, don Simonie, ponieważ ją kochasz, i życie bym oddał na otarcie jednéj łzy płynącéj z ich czarnych oczu, które tylko co spoglądały na Was z taką czułością.
— Co za uniesienie! — rzekł Vasconcellos z uśmiechem.
— Powiedźcie raczéj szaleństwo. Od wczorajszego dnia, mówiłem to sobie już kilka razy, lecz cóż robić? Kocham Was zarazem jak pana i jak własnego syna... Wasz brat także się uśmiéchał kiedym mu mówił o mojém przywiązaniu, biorąc go za Was... Nie uśmiéchaj się więc don Simonie, nie powinieneś być w niczém podobnym do twego brata!
— Pomówmy na serio — rzekł młodzieniec, lecz nie zapominaj że powinieneś zachować szacunek dla mojego brata.
— Zaraz powrócimy do niego. Teraz mówmy o Inés Cadaval, która za kilka godzin, prędzéj może nawet, będzie ci wydartą!
— Wydartą! — zawołał Simon zbladłszy. — Baltazarze! ty mnie przyprawisz o utratę rozumu... Lecz mówże.... wytłómacz się.
— Alboż nie zgadujesz pan, co mam dodać jeszcze? Twój brat kocha ją także, a raczéj gorąco pragnie jéj bogactw.
— Mój brat!... potomek Souzów!... To niepodobna!
— I w nagrodę jego zdrady — mówił daléj Baltazar — Conti obiecał mu wyjednać u króla rozkaz, mocą którego księżniczka de Cadaval jemu za małżonkę ma być oddaną. Słyszałem jak się targowali.
— Widziałeś ich?... Słyszałeś?...
— Widziałem i słyszałem.
Vasconcellos pozostał jak wryty. Chciał wierzyć w niewinność brata; lecz pewność Baltazara mieszała go.
— A teraz — rzekł Baltazar — niéma czasu do stracenia; trzeba, ażeby królewscy posłańcy nie zastali tu już Inès de Cadaval, lecz Inès de Vasconcellos, Waszą żonę.
— Wierzę ci, muszę ci wierzyć — odpowiedział Simon, pochylając głowę na piersi — ponieważ rada twoja jest radą przyjaciela... O Castelmelhorze, Castelmelhorze!
— Nie pora teraz do narzekania segnor, masz z łaski Boga dosyć do czynienia... Natychmiast po ślubie trzeba Wam uciekać ztad.
— Dla czego?
— Czyż Wam nie powiedziałem, iż brat Wasz w zbytku łaskawości wyjednał przeciwko wam rozkaz wygnania? A wiecie, jak ajenci Conti’ego wypełniają podobne rozkazy. Porwą Was i wywiozą jakby jakiego zbrodniarza.
— A ja muszę być w Lizbonie, gdyż mam powinność wypełnić!... Masz słuszność Baltazarze... Dziękuję ci!... Oby Bóg przebaczył memu bratu!
W godzinie po powyższéj rozmowie I cały dom Souzów był w ruchu. Simon nie mówiąc nic przed matką o haniebnym postępku brata, oświadczył jéj, że groziło mu bliskie niebezpieczeństwo, i przedstawił potrzebę niezwłocznego zawarcia małżeńskich związków z Inès. Pośpiech ten mógł być dostatecznie usprawiedliwionym sceną przy bramie Alcantara i szalonym gniewem Alfonsa. Inés zgodziła się na wszystko, i jéj służące, zdziwiono tém nagłém postanowieniem, przysposabiały strój ślubny. Wszystko przygotowaném już było do obrzędu. Hrabina, Ballazar, Vasconcellos i kapłan, wezwany dla odprawienia ceremonii, czekali na pannę młodą.
Ukazała się nareszcie, lecz blada i tak wzruszona, że panna pokojowa zaledwie utrzymać ją mogła. Hrabina wzięła ją za rękę i poprowadziła do klęcznika, do którego zbliżył się także Vasconcellos. Kapłan przywdziewał pontyfikalne szaty.
Lecz w téj chwili wielki hałas dał się słyszéć na dziedzińcu pałacu, który w jednéj chwili napełnił się ludźmi zbrójnemi.
— Spiesz się, mój ojcze! — zawołał Simon.
— Już zapóźno! — rzekł Baltazar — teraz trzeba uciekać!
— Jakto?... Pozostawić ją tutaj, samą, bez obrony... Nie, nigdy.
— Trzeba uciekać, powtarzam; zbirowie faworyta już są niedaleko.
— Niech więc przyjdą! — zawołał młodzieniec, dobywając szpady.
W téj chwili silnie zasztukano do drzwi salonu.
— Czy jest tu jakie inne wyjście? — zapytał Baltazar hrabiny.
— Te drzwi ukryte prowadzą do ogrodu.
— Uciekajmy! — po raz trzeci zawołał Baltazar.
I porywając Simona, uniósł go na ręku pomimo jego oporu.
Na rozkaz hrabiny, służąca Inès otworzyła drzwi, i oficer królewskiej straży Manuel Antunez, wszedł ze swymi towarzyszami. Jedném spojrzeniem obrzucił salę, i źle powstrzymywanym gniéwem dał poznać, że nie znalazł tego, którego szukał. W sali znajdowała się tylko Inès, leżąca bez czucia, kapłan i donna Ximena.
— Co pana tu sprowadza? — zapytała ta ostatnia, odzyskując zimną krew i wrodzoną dumę.
— Rozkaz Jego Królewskiéj Mości — rzekł Antunez, rozwijając zwój pargaminowy opatrzony prywatną pieczęcią Alfonsa VI[3].
— W domu Souzów wola Jego Królewskiéj Mości jest świętem prawem — rzekła hrabina. — Pełnij swoją powinność, segnor.
Antunez i jego towarzysze spojrzeli po sobie.
— Pani! — rzekł wreszcie z wahaniem — idzie tu o waszego syna, don Simona Vasconcellos... Rozkaz wygnania...
— Mojego syna tu niema, segnor!
— Uprzedzono nas! — zawoła! Antunez.
Gniéw powróci! mu zuchwałość, jakiéj go pozbawiła na chwilę obecność hrabiny. Włożył na głowę czapkę i usiadł w krześle.
Ksiądz zatrudniony był Inézą która powoli zaczynała odzyskiwać zmysły.
— Segnor, — rzekła hrabina, z pogardy pełną godnością — w domu mojego zgasłego męża tak liczna znajduje się służba, iż mogłaby zmusić pana do odkrycia głowy przedemną; szanując przecież w panu posłańca królewskiego... nie wypędzam go, lecz sama wychodzę.
I Donna Ximena ujęła za rękę Inèzę, która bez pomocy księdza nie byłaby wstanie postąpić kroku. Wszystko troje przeszli przez salon, lecz skoro zbliżyli się do drzwi, Antunez wstał, zdjął czapkę, i kłaniając się z szyderczém uniżeniem, rzekł:
— Niech mię Bóg zachowa, abym miał zapomnieć należnych Wam względów Segnora, i proszę, byś raczyła pozostać, a skoro tak szanujesz rozkazy Jego Królewskiéj Mości, racz więc ten przeczytać.
I podał jéj drugi pargamin również opatrzony królewską pieczęcią. Byłto rozkaz tyczący się Inés de Cadaval i nakazujący jéj w przeciągu miesiąca, oddać rękę don Ludwikowi de Vasconcellos y Souza, hrabiemu de Castelmelhor.
Donna Ximena zbladła czytając początek rozkazu, skoro zaś doszła do nazwiska swojego starszego syna, rumieniec oburzenia wystąpił jéj na twarzy.
— Niech Bóg ma w swojéj opiece króla — rzekła składając pargamin. — Zdaje mi się, segnor, iż twoje posetstwo już spełnione?
Antunez upokorzony jéj dumą pełną godności, nic nie odpowiedziawszy, ukłonił się i wyszedł.
— Idź moja córko! — rzekła hrabina do Inés, drżącym głosem. Udaj się za nią mój ojcze... Chcę pozostać sama!..
Hrabina drżała, i konwulsyjnie ściskała poręcz fotelu, jakby obawiając się upaść. Inès i ksiądz, w tym stanie nie chcieli pozostawić, lecz donna Ximena przy zmarszczeniu brwi tak rozkazująco na drzwi im wskazała, iż musieli być jéj posłusznémi.
Skoro została sama, dwie łzy długo wstrzymywane potoczyły się po jéj licach. Niepewnym krokiem zaledwie doszła do portretu Jana Souza swojego małżonka V prawie bez siły upadła na kolana.
— O mój Boże — rzekła — daj żebym się myliła! spraw ażeby podejrzenie które dręczy moje serce, było tylko skutkiem macierzyńskiéj obawy... Lecz nie, nie! wszystko to jest prawdą! Milczenie Simona kiedy chciał przyspieszyć swoje małżeństwo, jego pomieszanie, kiedym go badać zaczęła, wszystko to mówi mi, że Castelmelhor jest winnym. Simon nieśmiał mi téj hańby wyjawić; jego szlachetne serce nie chciało obwiniać brata... Twój syn hrabio — dodała zwracając się do portretu męża — ten, który nosi twoje imię i twoję szpadę, ten syn jest złym bratem, i niegodnym człowiekiem!..
Hrabina wstała i w głębokiéj pogrążona boleści przechadzała się po pokoju.
— Lecz ten rozkaz króla? — znowu zaczęła. — Nie usłuchać go!.. Czyliźby wdowa de Souza miała nie być posłuszną synowi Jana Braganckiego?.. A jednak mogęż dozwolić, ażeby Simonowi, memu jedynemu synowi wydarto całe jego szczęście?.. Mogęż dozwolić, aby moją wychowankę rzucono w objęcia tego niegodnego syna?.. Dziś rano jeszcze byli tak szczęśliwi!.. Ona tak jest czysta! On tak szlachetny!.. Co czynić? Boże! Boże! ulituj się nademną! pomóż mi!
Hrabina nagle zatrzymała się, i jak gdyby jéj modlitwy były już wysłuchane, promień nadziei zabłysnął na jéj bladéj twarzy.
— Królowa!.. — rzekła — Donna Ludwika jeszcze rządzi państwem... Donna Ludwika jeszcze ma w swém ręku pieczęć królestwa; i nosi koronę. Ona może odwołać ten rozkaz... Rzucę się do nóg jéj ona mnie kocha i ocali nas wszystkich.


X.
Ranne przyjęcie u Króla.

Nazajutrz piękny Padewczyk Ascanio Macarone, wynalazł sposób jakiego szukał. Myśl podobała się Conti’emu, który chociaż nie obsypał Włocha złotem, dał mu jednak wcale niezły zadatek; poczem Padewczyk wyszedł z pałacu i pobiegł przygotować wszystko, co było potrzebném do uskutecznienia jego planu.
— Wasza Excellencja — rzekł do Conti’ego odchodząc — będziesz mężem donny Inès, i księciem de Cadaval, co cię postawi w rzędzie krewnych króla[4].
Później zobaczemy się z Włochem, i dowiemy się, jakiéj rady udzielił faworytowi.
Tymczasem, musiemy być na ranném przyjęciu u Alfonsa VI, króla portugalskiego, który sam o tém nie wiedząc, miał dzielnie dopomódz chytremu Padewczykowi w dopięciu jego zamiarów.
Stosownie do zwyczaju przyjętego na Portugalskim dworze, nie było nikogo w pokoju w którym spał król; lecz obok sypialni znajdował się obszerny przedpokój, do którego drzwi zawsze były otwarte, i w którym co noc odbywał służbę jeden z przybocznych dworzan. Drzwi zewnętrzne zamykano szczelnie oprócz tego sypiało przy nich dwóch z pałacowéj straży. Ten zwyczaj wprowadzony był przez Jana IV pełnego podejrzeń iż Hiszpanie chcą go zamordować. Za przedpokojem, znajdowała się sala broni, w któréj pełnili służbę Fanfaroni królewscy.
Alfons VI spał: bo jeszcze i ciemno było. Przypadkiem, téj nocy, koléj służby przypadała na don Pedra da Cunha, jego więc następca, Castelmelhor zastępował go. Młody hrabia wolnemi kroki przechadzał się wzdłuż i wszerz przedpokoju. Był blady i wycieńczony jakby po długiéj i ciężkiéj chorobie. Co było tego powodem?... czy niepomiarkowana radość z tak szybkiego dopięcia zamiarów, czy też wyrzuty sumienia? trudno odgadnąć — dość że hrabia oka nie zmrużył przez noc całą... gorączka trawiła go.
Mój ojcze — szeptał spoglądając wokoło siebie błędném wzrokiem — nie potępiaj mnie, dopóki nie wysłuchasz. Wykonałem przysięgę, pamiętam o niéj i dotrzymam, mniejsza o środki, bylebym tylko jéj dopełnił!.. Mówiłeś ojcze: „Czuwajcie nad królem, walczcie z faworytem!” Czyż nie strzegę śpiącego króla, a z faworytem czyż się już nie spotkałem i czy nie zwyciężyłem go?.. I jeszcze z nim walczyć będę!... Chytrość, mówisz jest bronią niegodną szlachcica? Najlepszą bronią mój ojcze jest ta, która zapewnia zwycięstwo... Wymawiasz imię mego brata!.. Castelmelhor zatrzymał się, wyciągnął na przód ręce, jakby dla odpędzenia strasznego widziadła.
mój brat! — mówił daléj. To prawda, wydzieram mu narzeczoną którą tak kocha, lecz oddam mu jéj majątek... Przysięgam ci ojcze że gdy zostanę potężnym i silnym, wezmę do siebie Simona, gdyż go kocham, i chcę, ażeby był kiedyś tak blizkim tronu, iżby tylko jeden człowiek przegradzał go od niego. Czyż to nie warto miłości jednéj kobiéty, mój ojcze?..
— Kto śmie, mówić w przedpokoju królewskim? — zawołał nagle Alfons VI głosem gniewnym i ochrzypłym.
Castelmelhor zadrżał. Zjawisko zniknęło; lecz tak fizycznie jak moralnie, hrabia nadzwyczajne poczuł w sobie wycieńczenie.
— Cunha! — zawołał król — Pedro da Cunha! Stary śpiochu! O mało co nie zamordowali mnie Maurowie z Tangeru, każę cię powiesić, mój kochany!..
Castelmelhor nie śmiał odpowiedziéć. Nazwisko Cunha, było jakby dalszym ciągiem jego magnetycznego widzenia: gdyż było to także nazwisko jednéj z ofiar jego dumy. Król poruszył się na łóżku i znowu zaczął gniewnym tonem:
— Czyż nas zdradzono, i porzucono w jakimś pustym pałacu nie mającym wyjścia? lub może włóczymy się po świecie, żebrząc kawałka chleba, jak Poczciwy don Sebastian, nasz poprzednik?... Héj, Pedro! poszczuję cię moim przyjacielem Rodrigiem; on cię zagryzie łotrze!
Rodrigo, usłyszawszy swoje nazwisko; zaczai groźnie warczyć. Castelmelhor wszedł do sypialni króla.
— Przecie! — zawołał Alfons! — Przeląkłeś się stary Pedro, nieprawdaż? Ale na krzyż Bragancki to jakaś zdrada!.. Ty nie jesteś Pedro da Cunha!
Don Ludwik przyklęknął.
— Wasza królewska Mość — rzekł — raczyłeś mnie mianować wczoraj, swoim kamerjunkrem.
— Kogo, ciebie?
— Jestem Ludwik de Souza, hrabia de Castelmelhor.
Zaczynało świtać. Alfons przetarł oczy, spojrzał na Ludwika, i wybuchnął głośnym śmiechem. — Dalibóg prawda! — zawołał — to ten dzieciuch hrabia, a Vintimille nasz ukochany przyjaciel, nie kazał go zamordować. To zabawnie... Wiesz co Castelmelhor zapomnieliśmy zupełnie o tobie.
Król zatrzymał się, potém dodał...
— Wiele masz lat?
— Dziewiętnaście, Najjaśniejszy panie.
— Rokiem starszyś odemnie... Ale na swój wiek nie bardzo jesteś wysoki. Czy umiész walczyć z bykiem?
— Mogę się nauczyć.
— Ja jestem najodważniejszym pikadorem w Lizbonie. A umiész bić się?
— Najjaśniejszy panie jestem szlachcic.
— I ja także mój kochanku, chociaż nie powtarzam tego tak często jak wy... Muszę się spróbować z tobą. I wprzód zanim Castelmelhor zdążył odpowiedzieć, Alfons wdział spodnie i pochwyci? parę rapirów ze ściany. Daléj mości hrabio, broń się! — zawołał król, pałając dziecinna niecierpliwością. — Raz, dwa!... Zasłaniaj się... zasłaniaj... Teraz na ciebie kolej. I Alfons zadawszy trzy jak można najniezgrabniejsze pchnięcia, sam stanął w obronnej pozycyi.
Castelmelhor natarł według reguł, lecz rozumie się, ani dotknął króla.
— Sądzićby można że mnie oszczędzasz! — zawołał król łupiąc bosą nogą — czekaj że... Pokażę ci co umiem... Masz!.. dostałeś!.. A co!.. to się nazywa pchnięcie... spodziewam się że już nie zechcesz mierzyć się zemną, nieprawdaż?
— Wasza Królewska Mość przebiłbyś mnie na wylot! — odpowiedział Castelmelhor.
— Byłobyto bardzo zabawnie.
Alfons drżąc od zimna, wlazł napowrót do łóżka, a że się już zupełnie rozwidniło, rozkazał don Ludwikowi otworzyć drzwi.
Dworzanie mający prawo znajdować się przy wstawaniu króla, weszli natychmiast. Na czele ich szedł Conti. Wszyscy zatrzymali się w przyzwoitéj odległości, tylko faworyt zbliżył się do łóżka i pocałował rękę króla.
Niech się nikt nie spodziewa, ażebyśmy wymienili tu reprezentantów téj znakomitéj szlachty portugalskiéj siedmnastego wieku, która nie ustępowała w niczém szlachcie innych krajów. Wszyscy wielcy magnaci byli niejako wyłączeni od względów króla. Na dworze Alfonsa VI nie widać było nikogo z rodzin Soto-Mayor, Castro, Vieyra da Silva Mello, Soure, Da Costa, lub Saint-Vincent.
Dwór składali uszlachceni mieszczanie, albo też ludzie wątpliwego szlachectwa, jak Conti, wreszcie zubożali pankowie szukający fortuny: Kilku zaledwie, z urodzenia miało prawo znajdować się przy wstawaniu syna Jana IV.
Alfons dobrze to pojmował, a ponieważ czasami w jego szaleństwie, błyszczały iskry dowcipu, i umysł nie ze wszystkiém pozbawiony był przenikliwości, przeto nie szczędził przycinków dla tych świeżo wzrosłych magnatów i nazwyczaił się pogardzać tytułami starożytnéj szlachty.
Conti, który jak już mówiliśmy najpiérwszy zbliżył się do króla, usiadł u wezgłowia łóżka, i zaczął z nim rozmawiać cichym głosem.
Tymczasem dworzanie, przewidujący blizki wzrost Castolmelhor’a, zarzucali tegoż pochlebstwy i uniżonemi grzecznościami.
Tego dnia Conti, niejedno miał uzyskać od króla. Z wczorajszéj rozmowy z Castelmelhor’em uderzyły go szczególniéj słowa hrabiego: „Co król postanowi, królowa może unieważnić.” Była to prawda i straszna prawda dla człowieka, którego cała władza polegała na względach Alfonsa.
— Cóż dzisiaj będziemy robić? — zapytał król.
— Dziś zrobiemy króla, — odpowiedział Conti z uśmiéchem.
— Króla!.. Co chcesz przez to rozumiéć?
— Wasza Królewska Mość już jesteś pełnoletnim(, a pieczęć państwa znajduje się nie w Waszém ręku. Kto inny posiada koronę i berło... Twoi wierni słudzy Najjaśniejszy panie, cierpią na tém wiele...
Alfons milczał i zaczął ziewać.
— Kto wie — mówił daléj faworyt — co z tego wszystkiego może wyniknąć? Królowa, jest surową i otwarcie gani niewinne rozrywki Waszéj Królewskiéj Mości; książę don Pedro dorasta, a potrafił sobie zjednać miłość ludu...
— Vintimille — rzekł król prawie surowo — kochamy naszego brata don Pedra, szanujemy królowe, naszą matkę... mów więc o czém inném...
Conti obłudnie westchną!
— Niech się stanie według woli Waszéj Królewskiéj Mości — szepną! — Cokolwiek bądź nastąpi, wypełnię obowiązek wiernego poddanego, i będę umiał umrzéć walcząc przeciwko złemu, któremu nie mogłem zaradzić...
— Sądzisz więc że istotnie grozi mi niebezpieczeństwo? — zapytał król, podnosząc się do połowy.
— Tak myślę Najjaśniejszy Panie.
Alfons upadł napowrót na pościel i zamknął oczy.
— A ja tak nie myślę — rzekł — ale że mnie nudzisz, przynieś arkusz pargaminu i moją prywatną pieczęć, podpisze ci blankiet: rób co chcesz, lecz jeśli królowa będzie się skarżyć, natychmiast każę cię powiesić!
Conti spojrzał na króla z zadziwieniem.
Piérwszy to raz Alfons groził mu szubienicą, chociaż innych straszył nią zawsze.
— Każę cię powiesić! — powtórzył król. Ale cóż dzisiaj będziemy robić?
— Wczoraj z Hiszpanii przyprowadzono czterech byków.
— Brawo! — zawołał klaszcząc w ręce; będzie tego na cały dzień... No, a wieczorem?
— Już dawno Wasza Królewska Mość nie polowałeś.
— Brawo, jeszcze brawo!.. Czy słyszycie panowie? Dzisiaj wieczór wielkie polowanie w moim królewskim lesie zwanym Lizboną, gdzie zaroślami są wysokie i silne domy, — a zwierzyną poczciwi mieszczanie i piękne mieszczanki... Suknie! prędzéj suknie!.. Dzisiaj doskonały dzień panowie!.. Conti cokolwiek bądź nastąpi, nie każę cię wieszać; pozwalamy ci pocałować naszą rękę... A gdzież jest ten dzieciuch hrabia?
Castelmelhor zbliżył się do łóżka króla.
— Mianujemy cię na noc dzisiejszą, naszym wielkim łowczym.
Zaledwie dostrzeżony uśmiech ukazał się na ustach faworyta.
— Na mych szlachetnych przodków! — poszepnął — nowy wielki łowczy wcale się nie domyśla na jakiego zwierza będziemy dzisiaj polować!.. Pozwól sobie Wasza Królewska Mość przypomniéć — dodał głośno — że hrabia de Castelmelhor nie jest rycerzem niebokręgu, a ustawa nie pozwala...
— Nic nie szkodzi! — odrzekł król. Przed polowaniem odbędzie się jego installacja, a tym sposobem przybędzie nam jeszcze jedna zabawka...
Alfons ubrał się. Conti wyszedł i natychmiast powrócił z pargaminem i królewską pieczęcią. Król podpisał i przyłożył pieczęć; nie domyślając się na jaki użytek faworyt przeznaczał ów blankiet.
Cztéry hiszpańskie byki, śmieszna parodja starożytnych rycerskich rozrywek i nocne polowanie, wszystko to tak cieszyło króla, iż radość odurzyła mu rozum którego i tak już natura nader skąpo mu udzieliła.


XI.
Ascanio Macarone dell’Acquamonda.

Don Simon de Vasconcellos, przygnieciony wzruszeniami dnia poprzedzającego, całą noc w twardym śnie przepędził. Gdy się ocknął, słońce weszło już oddawna. Otworzył oczy i zdawało mu się że marzy jeszcze. Ciemne i zabrudzone belki krzyżowały się nad jego głową, a przez szczelinę w dachu spostrzegł niebo. Naokoło niego znajdowały się sprzęty, mogące łatwo wzbudzić zadziwienie, w człowieku, wychowanych na łonie prawie książęcego przepychu. Na prostym drewnianym stole w glinianych garnkach stały resztki nędznéj wieczerzy, o kilka kroków daléj, wisiał na gwoździu skurzanny fartuch zbluzgany krwią; z którego kieszeni wyglądał długi nóż.
— Gdziesz jestem? — rzekł Souza przecierając oczy.
— Jesteście u swego przywiązanego sługi, segnor — rzekł Baltazar, wchodząc w téj chwili do izby — sam król Alfons nie może tego powiedziéć w swym królewskim pałacu.
Simon zadrżał, sen wnet mu uleciał z powiek i wszystkie wypadki dnia poprzedzającego stanęły mu na pamięci.
— Więc to nie sen! — zawołał z goryczą, taki-to przytułek przygotował mi hrabia Castelmelhor!
— Daj Boże, aby nie zrobił gorzéj, segnor!..
— Tak!.. donna Inès! Oh muszę ja widziéć... musze się dowiedziéć...
— Uspokójcie się segnor, będziecie mieli o niej wiadomość niewychodząc ztąd wcale. Wczoraj wieczór byłem w pałacu i dowiedziałem się, że wasza szanowna matka odprawiła bez odpowiedzi Antuneza i jego godnych towarzyszy... Wasza narzeczona nie domyśla się nawet chytrości don Ludwika...
— Niech o tém ani ona, ani nikt w świecie się nie dowié, rozumiesz mnie? — zawołał Simon.
— Ktoś już wszystkiego się domyślił — odpowiedział Baltazar. Donna Ximena wie już że jednego tylko ma syna.
— Bogiem się świadczę, że chciałem jéj oszczędzić téj boleści! — rzekł Vasconcellos. Lecz czas upływa Baltazarze, a nikt nie czuwa nad moja narzeczoną... muszę wyjść...
— Przeciwnie raczysz tu jeszcze pozostać segnor.
— Czy chciałbyś mnie zatrzymywać pomimo mojéj woli?
— Czemu-by nie? — odpowiedział z flegmą Baltazar.
— To nadto zuchwałości! — zawołał Vasconcellos. Wyświadczyłeś mi przysługę, wiém o tém i wdzięcznym być potrafię lecz zatrzymywać mnie... jakby w niewoli...
— W niewoli! — przerwał Baltazar — dobrze powiedziałeś, segnor! Chyba po trupie moim przejdziesz ten próg!..
— Posłuchaj — rzekł Simon zniecierpliwiony — wczoraj użyłeś przeciwko mnie siły; przebaczyłem ci to, gdyż działałeś w dobrym celu; lecz dzisiaj...
— Dzisiaj segnor, uczynię podobnie, i znowu użyję siły, jeżeli tego okaże się potrzeba; pierwéj zaś spróbuję prośby...
I złożywszy ręce na piersiach, ciągnął daléj.
— Mówiłem ci segnor, że kocham cię jak mego pana i jak syna; zarazem za pana gotów jestem umrzéć, za syna powinienem myśléć i działać roztropnie... Czy wierzysz w moje przywiązanie, segnor Vasconcellos?
— Wierzę — odpowiedział młodzieniec pokrywając wzruszenie gniewu — lecz jakkolwiek twoje do mnie przywiązanie jest nieograniczone, jest przecież samowładne i gnębiące...
— Dla tego że nie chcę by służalcy faworyta, pochwycili cię jak tylu innych. Ależ ty sam, don Simonie, czyliż nie masz żadnego obowiązku, maszże prawo narażać swoją wolność dla czczego kaprysu? Czyż nie przysiągłeś zguby zdrajcy co opanował i powoduje naszym królem.
— Milcz! — rozkazująco zawołał Vasconcellos — ani słowo o królu! Lecz masz słuszność, przysiągłem, i to wspomnienie działa na mnie silniéj, aniżeli twe błagania lub groźby. Zostaję.
— To dobrze!.. Ja rzucam na dziś suknie rzeźnika i przybieram się w mój dawny mundur trębacza królewskiéj straży. Bądź spokojnym segnor, jeżeli się knuje jaka zdrada przeciwko Wam lub donnie Inès de Cadaval, odkryję ją i użyję wszystkiego co tylko będzie w mojéj mocy, dla zniweczenia zamiarów waszych nieprzyjaciół.
Baltazar chciał odejść.
— Cóż czynią mieszczanie Lizbońscy? — nagle zapytał Simon.
— Czekają na wasze rozkazy.
— Czy można na nich liczyć?
— Do pewnego stopnia.
— Czy aby są odważni?
— Jeżeli ich będzie dziesięciu na jednego, będą się wprawdzie obawiać, ale pójdą naprzód.
Vasconcellos zamyślił się.
— Jestem wygnańcem — rzekł po chwili milczenia — i muszę być posłusznym rozkazowi króla; lecz wykonałem przysięgę, i chcę jéj równie dopełnić. Niech mieszczanie Lizbońscy będą w gotowości. Dzisiejszéj nocy jeżeli mi pomogą, pozbędą się tego podłego faworyta, który ich tyle razy znieważył. Dzisiejszej nocy uderzymy na tę sromotną straż, która hańbi i kala dwór monarchy.
— Czy zechcesz zanieść moje rozkazy okręgowym dowódcom?
— Z największą chęcią!
Simon wydarł z pugilaresu kilka kartek, na których kilka słów nakreśliwszy oddał je Baltazarowi.
— A teraz do widzenia! — rzekł Baltazar — widzę że dzisiaj będę miał wiele do czynienia, dla tego téż spieszyć się muszę.
Zaledwie Baltazar wyszedł na ulicę, spostrzegł z daleka Ascania Macarone. Ten dojrzał go również, i obudwom jedna myśl przebiegła po głowie.
— Otóż człowiek, jakiego właśnie potrzebuję! — rzekł każdy z nich do siebie.
Baltazar potrzebował istotnie którego z służalców pałacowych, człowieka, któryby był świadomy wszystkich intryg dworskich, gdyż chciał się dowiedzieć jakie niebezpieczeństwo mogło jeszcze zagrażać Simonowi i donnie Inès. Macarone znowu szukał człowieka silnego i nieustraszonego zarazem, słowem gotowego na wszystko. Jak jeden tak i drugi, nie mogli się w stosowniejszéj chwili napotkać.
Macarone zbliża! się niby z miną obojętną, nasunąwszy kapelusz na ucho, i wsparłszy ręką na rękojeści szpady, nuci! zwrotkę z baletu Jana Lulli, kapelmistrza dworu króla Francuzkiego, udając że wcale nie widzi Baltazara, który również zbliżywszy się do Włocha powitał go ukłonem, i szedł daléj.
— Przysięgam na skrzypce tego kochanego Lulli, którego zwrotkę dopiéro co śpiewałem — zawołał Padewczyk; zdaję mi się że to mój kochany kolega trębacz Baltazar?
— On sam, segnor Ascanio.
— Ledwiem poznał... Już tak dawno nie dałeś się widziéć!
— Onegdaj byłem na placu — rzekł Baltazar, wskazując ranę na twarzy, którą mu zadała szpada faworyta.
— Ah! więc to z powodu owego zadraśnięcia dwa dni nie wychodziłeś z domu? Do pioruna! czyś nie odziedziczył jakiéj sukcessji Baltazarze, kiedy sobie takich pozwalasz wygódek?
— Cóż nowego zaszło przez ten czas na dworze? — zapytał Baltazar, zamiast odpowiedziéć.
Padewczyk brząknął złotem w kieszeni.
— Wiele, bardzo wiele nowych rzeczy!.. odrzekł.
— Opowiedzże mi je, segnor Ascanio — rzekł Baltazar.
— Łatwiéj mi policzyć, jak opowiedzieć — z miną zadowoloną, odpowiedział Padewczyk, dobywając z kieszeni ze dwadzieścia pistoli.
— Złoto!.. musiałeś szczerze pracować, skoro tyle zarobiłeś segnor.
— Tak... nie wiele!.. Dopomogłem w pewnéj rzeczy Conti’emu, który wynagrodził mię stosownie do wartości przysługi.
— A cóż u ciebie zawsze pustki w kieszeni, nieprawdaż?
— Mam pięć reali.
— Wiedziałem kiedyś co to jest real, ale już zapomniałem; czy chcesz zarobić pięć kwadrupli?
— Niewiedziałem nigdy co to jest kwadrupl i radbym się dowiedziéć. Zgadzam się więc.
— Zgadzasz się, nie pytając co trzeba zrobić?
— A wiele znaczy pięć kwadrupli?
— Dwadzieścia pistoli.
— Zgadzam się więc na wszystko.
— To się nazywa mówić! — zawołał Macarone śmiejąc się.
Baltazar, pomimo prostoty i nieświadomości wybiegów, w téj walce słownéj, swoją krwią zimną odniósł przewagę nad gadatliwym i nieostrożnym Włochem, i zaraz na początku rozmowy, domyślił się że Ascanio ma jakieś zamiary przeciwko człowiekowi którego on bronić postanowił.
Ascanio znowu pomimo zadowolenia jakie na twarzy jego widziéć się dawało, nie liczył na tak łatwą wygrane, znał on Baltazara, i często wyśmiewał się z jego, jak nazywał przesądów; jednakże ta nagła zmiana niewzbudziła w nim nieufności. Sam do wysokiego stopnia zepsuty, nie mógł się dziwić cudzemu zepsuciu, i z tak łatwego zgodzenia się Baltazara, wnosił że ten chytrzejszy niż się spodziewał dobrze się dotychczas maskował.
— Zgoda więc — rzekł — chciałem cię zchwytać za słowo i zaprowadzić jak zwykle dzieje się w romansach, na miejsce działania z zawiązanemi oczyma; lecz to nie podobna, muszę ci wszystko opowiedziéć. Jest tu jedna senoritta, nazwiskiem Inès de Cadaval... Tylko słuchaj dobrze.
Polecenie to było zbyteczném.
— Ta dama — mówił daléj Ascanio — jest piękniejszą jak Venus wychodząca z morskiéj piany, jakby powiedział zachwycający autor ulubieniec Muz, z którym widziałem się w pałacu Soubise; jest czystą i niewinną... Chcę ją porwać.
— Chcesz ją porwać? — powtórzył z zimną krwią Baltazar.
Włoch wziął koniec wąsa pomiędzy wielki i wskazujący palec i pokręcił go uśmiéchając się.
— Mój kochany — rzekł — płacę ci, a zatém nie tykaj mnie... Tak jest, chcę ją porwać!
— Aha! — pomruknął Baltazar — i to ja mam.
— Tak jest.. czy się zgadzasz?
— Czemużby nie?
Wymawiając te słowa ze zwykłą sobie zimną krwią, Baltazar bacznie spojrzał na Ascania. Spojrzenie to niebardzo musiało się podobać Padewczykowi, bo cofnął się krokiem w tył, i oczami podejrzeń cisnął na Baltazara.
— Czy chcesz zadatku? — zapytał.
— Naturalnie; lecz chcę również wyjaśnienia. Należy wszystko powiedziéć albo nic wcale, segnor Ascanio. Zacząłeś bądź więc łaskaw dokończyć.
— Spodziewam się, iż nie żądasz wyjawienia nazwiska...
— I owszem, warto przecież wiedzieć dla kogo się pracuję.
— Ja sam go nie znam.
— W takim razie segnor Ascanio, udaje się natychmiast do pałacu hrabiego Ludwika de Castelmelhor i powiem mu, że niejaki kawaler Padewski, sługa Conti’ego zamierza porwać kobiétę, którą tenże sam Conti przyrzekł mu wczoraj w ganku Apolina.
— Jakto! — wybąknął Macarone z zadziwieniem — ty wiesz o tém?
— Alboż nie. Zdaje mi się, że Conti chcąc się uniewinnić, każę powiesić Padewczyka, a biedny Baltazar otrzyma w nagrodę więcéj jak pięć kwadrupli?...
— Dam ci dziesięć.
Baltazar powściągnął się i rzekł z prostotą:
— Masz zawsze, segnor Ascanio, nader przekonywające argumenta... Gdzież ma się rzecz odbyć?
— Chciał więcéj wyciągnąć! — pomyślał Włoch odetchnąwszy, jak gdyby mu wielki ciężar spadł z piersi. — Miejsce jeszcze nie obrane — dodał głośno — lecz porwanie ma nastąpić dzisiejszéj nocy, podczas królewskiego polowania.
— Ah! więc będzie polowanie? — zwolna wymówił Baltazar. — I ja mogłem pomyśléć na chwilę, że Conti ośmieli się targnąć na tak szlachetną krew! Nazwisko ofiary, złoto, które rozsypujesz pełnemi rękoma, wszystko to dosyć mi mówi.... Wiem teraz com chciał wiedziéć, segnor Ascanio; będziemy dzisiaj pracować dla króla.
Twarz Włocha przybrała dwuznaczny wyraz, gdy odpowiedział:
— Długo nie mogłeś się tego domyśléć mój kochany...
— Mniejsza o to skorom się domyślił... Do widzenia tedy, segnor, możesz liczyć na mnie.
Baltazar odwrócił się chcąc odejść, myśląc że zaradzi nieszczęściu, skoro uwiadomi o wszystkiem hrabinę; lecz Włoch przytrzymał go za rękę.
— Zaczekaj-no! — rzekł — wiesz nadto dobrze gdzie szukać Castelmelhor’a, i dla tego ani na krok nie odstąpię cię przez cały dzień.
Przyłożył piszczałkę do ust i świsnął.
z całych sił. Prawie natychmiast na obudwóch końcach ulicy pokazali się Fanfaroni królewscy.
— Nie obawiaj się — mówił daléj Padewczyk — nie przeciw tobie przedsięwziąłem te środki ostrożności; czekam tu tylko na; jednego młodego szlachcica, którego mam rozkaz aresztować. Jestto Simon de Vasconcellos. Szpiegi Conti’ego dostrzegli wczoraj jak wchodził do pałacu de Souza... On to obraził Conti’ego... wiész?
— Wiem... lecz czy byś chciał zatrzymywać mnie jakby w niewoli?
— Coś podobnego... aż do wieczora.
Z początku Baltazar chciał się opierać, lecz wspomniawszy na Simona, powściągnął się.
— Jest ich wielu — pomyślał — uległbym sile nie ocaliwszy go.
— Nie obawiaj się — rzekł Ascanio — starać się będziemy uprzyjemnić ci niewolę, i zamiast do więzienia, zaprowadzimy cię do koszar rycerzy Niebokręgu, a jeżeli chcesz, poślemy ci nawet po żonkę.
— To zmienia postać rzeczy — rzekł Baltazar. — Dzień szybko upłynie, a dobre wino ma swoją wartość. Idę z wami, segnor Ascanio.
Włoch przyprowadził swego więźnia do pałacu i dotrzymał słowa. Baltazar dostał doskonałego wina i przysłano mu żonę; ale że nie można razem myśléć o wszystkiém: piękny kawaler Padewski zapomniał zabronić téj ostatniéj wyjścia z pałacu. To téż, pożegnała się niezadługo z małżonkiem i wyszła niosąc do dowódzców okręgowych rozkazy Simona, i list Baltazara do hrabiny de Castelmelhor.
Powróciwszy do pałacu, Ascanio zameldował się Conti’emu, który natychmiast kazał go wprowadzić.
— Czy Wasza Excellencja przyprowadziłeś interes do skutku? — zapytał Padewczyk. — Czy będziemy mieli dziś polowanie?
— Nie masz się o co pytać — odpowiedział faworyt — gdy idzie o szaleństwo, Alfons zawsze gotów.... A ty zrobiłżeś swoje?
— Udało mi się nadspodziewanie. Znalazłem człowieka, który sam jeden wydarłby zdobycz dziesięciu ludziom, i który również przeciwko dziesięciu potrafi ją obronić, gdyby mu ją odbić chcieli.
— Ależ to prawdziwy fenix! — Wasza Excellencja przekonasz się w końcu. Podczas zamieszania donna Inès zniknie; człowiek który ją porwie, będzie niby jéj oswobodzicielem, a tymczasem przyprowadzi ją pod opiekę Waszéj Excellencji.
— Doskonale obmyślone! — zawołał Conti.
— Ona zaś zawdzięczając swemu wspaniałomyślnemu zbawcy — mówił daléj Padewczyk — nieochybnie...
— Odda mi swoją rękę.
— A wtedy, pozdrowimy Waszą Excellence jako księcia de Cadaval! — zawołał z przesadą Padewczyk.
— Przyjmuję przepowiednię, i zapewniam cię, że nie będziesz żałował pomocy, jakiej mi udzielasz do onéj ziszczenia.
Ascanio oddalił się przepełniony radością; już widział się panem bogactw i dostojeństw, któremi bez wątpienia obsypie go przez wdzięczność faworyt.
Skoro wyszedł, Vintimille pomyślał:
— Ten łotr jest mi jeszcze potrzebny, lecz gdy zostanę księciem de Cadaval, wyślę go do Brazylii, jeżeli tylko nie znajdę sposobności oddania mu na dożywotnie mieszkanie jednéj z cel naszego Limoeïro[5].

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




  1. Drobna miedziana moneta, w Hiszpanii i Portugalii używana.
    Przyp. tłom.
  2. Szanowni czytelnicy mogą pomyśléć, iż tylko umyślnie przedstawiamy dziwny charakter Alfonsa VI. ze śmiesznéj strony; dla tego téż podajemy tu urywek z dziełka ówczasowego pod tytułem: Opisanie bezprawiów w r. 1668 na Portugalskim dworze wydarzonych. Dziełko to, któremu z wielu względów wierzyć można, wydrukowane było w Paryżu u Franciszka Cousier, w roku 1674.
    Oto są słowa książki:
    Przejeżdżając wązką ulicą świętego Piotra d’Alfama, król spotkał karetę Marcina Correa de Sa, wice-hrabiego Asseca. Ponieważ król spieszył się bardzo, orszak więc jego rozkazał ludziom wice-hrabiego by się usunęli i lektykę przepuścili — a to w wyrazach tak obelżywych, iż ostatni ścierpieć tego nie mogli. Obie strony dobyły szpad i rzuciły się na siebie; bitwa doszła do tego stopnia, iż wice-hrabia widział się zmuszonym wysiąść z karety w celu dania pomocy swym ludziom; co także uczynił Franciszek Sequeira (szatny królewski) by dodać ducha królewskiej świcie. Król jedném słowem mógł przerwać bitwę; lecz nie chciał tego uczynić; co więcéj, wypadłszy z karety wraz z Conti’m, przyłożył pistolet do piersi rannego już wice-hrabiego, i nieochybnie byłby go zabił, gdyby pistolet nie spalił na panewce. Wice-hrabia skoro tylko poznał króla, spuścił natychmiast szpadę, a ukląkłszy prosił o przebaczenie; lecz ani poniżenie się magnata, ani téż jego niewiadomość, nie wstrzymała króla od zelżenia go jak najszkaradniejszemi wyrazy.
    Wszyscy byli zadziwieni, gdy ujrzeli, iż król wyjechał z tak nieliczną świtą, i że wśród dnia, w publiczném miejscu, chciał zabić magnata, który wraz z nim wychował się na dworze.
    Natenczas wszyscy naocznie przekonali się, że niebezpieczeństwo ogołowi zagraża; każdy téż lękać się zaczął o siebie....”
    Przypisek Autora.
  3. Alfons VI nie miał jeszcze pieczęci państwa; pieczęć ta była wrębu królowej matki rejentki.
  4. Książęta Cadaval byli młodszą gałęzią Braganckiego domu.
  5. Więzienie w Lizbonie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Józef Bliziński.