<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Kim
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze IGNIS
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Polska S. A. w Białymstoku
Miejsce wyd. Toruń, Warszawa, Siedlce
Tłumacz Wilhelm Mitarski
Tytuł orygin. Kim
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa


RUDYARD KIPLING
KIM




TOWARZYSTWO WYDAWNICZE IGNIS“ SP. AKC.
TORUŃWARSZAWASIEDLCE






SKŁADY GŁÓWNE: Lwów: H. Altenberg
Łódź: Ludwik Fiszer — Poznań: Fiszer i Majewski
Wilno: Stowarzyszenie Nauczycielstwa Polskiego
Kraków: S. A. Krzyżanowski


Tłumaczył z angielskiego Wilhelm Mitarski
Studjum o Kiplingu G. K. Chestertona
Okładkę rysował Tadeusz Gronowski
Odbito 5 tysięcy dwieście egz.
w Drukarni Polskiej S. A.
w Białymstoku









Tom I
ROZDZIAŁ I.

Wbrew zakazowi władz miejskich siedział okrakiem na armacie Zam-Zammah, stojącej na podmurowaniu z cegły, naprzeciw starego Ajaib-Gher, „Domu Cudów“, jak krajowcy nazywają muzeum w Lahorze. Ten, w czyim ręku znajduje się Zam-Zammah „ogniem ziejący smok“ — ten jest władcą Pendżabu, gdyż wielki kawał zielonego bronzu staje się zawsze pierwszym łupem zdobywcy.
Przed chwilą strącił gramolącego się na armacie syna Lali Dinanath — co łatwo można usprawiedliwić, bowiem Anglicy są władcami Pendżabu, a Kim był Anglikiem. Aczkolwiek opalony był podobnie jak dzieci tubylców i chociaż narzeczem miejscowem umiał mówić znakomicie, a językiem ojczystym zaledwie słabo władał i chociaż wyglądem mało się różnił od dzieci ulicznych z placu targowego, na którym się bawił, to przecież należał do rasy białej, aczkolwiek białość jego skóry była zaledwie widoczna.
Metyska, która się nim opiekowała (paliła opium i chwaliła się, że ma sklep ze staremi meblami przy placu, na którym stoją dorożki), opowiadała misjonarzom, że była siostrą matki Kima; zaś matka jego była piastunką przy rodzinie pewnego pułkownika, i poślubiła Kimballa młodego sierżanta z Irlandzkiego pułku Mawerick’ów. Otrzymał on później posadę przy linji kolejowej Sind, Pendżab i Delhi, a jego pułk powrócił do kraju bez niego. Żona umarła mu na cholerę w Ferozepore, a O’Hara zaczął się rozpijać, włócząc się razem z trzyletnim, bystrookim chłopaczkiem. Stowarzyszenia religijne i księża, zaniepokojeni o los dziecka, starali się odebrać je ojcu, ale O’Hara uciekł im; aż w wędrówce swej spotkał kobietę, która paliła opium, nabrał od niej tego nałogu i umarł, jak kończą zwykle podupadli biedacy z białej rasy w Indjach.
Cały jego dobytek w chwili śmierci składał się z trzech papierów, z których jeden nazywał on słowem „ne varietur“ — ponieważ słowo to umieszczone było na dokumencie pod jego podpisem; drugim było świadectwo odejścia ze służby, trzecim zaś była metryka Kima. Rzeczy te, mawiał zawsze, ilekroć uraczył się sowicie opium, pomogą kiedyś małemu Kimball’owi do zostania człowiekiem; Kimowi zaś nakazał, aby się nie rozstawał z niemi nigdy, gdyż stanowiły one cząstkę wielkiego dzieła czarnoksięskiego — tego, którem zajmują się ludzie tam, z tyłu, poza muzeum w wielkiem, błękitno i biało pomalowanem „Jadoo Gher“, w „Domu Czarów“, które my nazywamy „Lożą Masońską“. „Wszystko pewnego dnia dobrze się skończy“, zwykł mawiać, — „a sławę Kima będą trąbić na wsze strony wśród kolumn — olbrzymich, monstrualnych kolumn — pięknych i potężnych. Sam pułkownik na czele najpiękniejszego w świecie pułku, będzie towarzyszyć Kimowi, małemu Kimowi, który będzie lepszym i zajdzie wyżej od swego ojca. Dziewięciuset zuchów, jak dyabli, mających za godło „Czerwonego Byka na zielonym polu“ będzie asystować Kimowi, jeżeli nie zapomnieli O’Harę — biednego O’Harę „który był sierżantem przy pułku w Ferozepore“. Potem płakał gorzko, siadając na połamanem krześle na werandzie. Dlatego też po jego śmierci kobieta zaszyła — pergamin, świadectwo i metrykę Kima w skórzaną torebkę na amulety i zawiesiła ją na szyi Kima.
— „I dnia jednego“ — mówiła, niezbyt dokładnie pamiętając przepowiednie O’Hary — „ma przyjść do ciebie duży „Czerwony Byk na zielonym polu“ i pułkownik na dużym koniu, tak....“ — kończyła skażoną angielszczyzną — „i dziewięciuset dyabłów“..
— „Ach“, — mówił Kim — „będę pamiętał. Ma przyjść „Czerwony Byk“ i pułkownik na koniu, ale ojciec mój mówił, że przedtem jeszcze przyjdą dwaj ludzie, którzy przygotują tę sprawę. Oni tak zawsze postępują, mawiał mój ojciec, i tak się też dzieje zawsze, jeżeli ludzie zajmują się czarnoksięstwem“.
Gdyby kobieta posłała była Kima z tymi dokumentami do miejscowego „Jadoo-Gher“ — byłby został z pewnością przyjęty przez prowincyonalną Lożę Masońską i wysłany do przytułku masońskiego w górach, lecz nie dowierzała ona temu, co słyszała o czarnoksięstwie, Kim zaś miał swoje własne plany. Gdy dojrzał do lat próżniactwa, skrzętnie unikał misjonarzy i ludzi białych o poważnym wyglądzie, którzy się go wypytywali, kim jest i co robi. A Kim uprawiał próżniactwo z niesłychanem powodzeniem. Znał on doskonale cudownie zbudowane miasto Lahore, od Bramy delhijskiej aż hen, do fortu Ditch; przyjaźnił się z ludźmi, którzy wiedli życie dziwne, o jakiem się nie śniło nawet Harunowi Al-Raszyd, a i jego żywot również był jakby z „Nocy Arabskich“, — lecz misjonarze i sekretarze Towarzystw Dobroczynności nie zdolni byli odczuć tego piękna.
Wartownicy miejscy ochrzcili go przydomkiem: „Małego Przyjaciela całego Świata“. Często też, jako że zwinny był i niepozorny, wysyłali go różni miejscowi, gładkolicy, młodzi eleganci ze zleceniami, których załatwienie wymagało bieganiny i uwijania się po zaludnionych, płaskich dachach domów lahorskich. Wiedział on, rzecz prosta, że były to intrygi miłosne, na których znał się dobrze, jak nie obce mu było wszelkie zepsucie, odkąd tylko nauczył się mówić. Lubił jednak nadewszystko zabawę dla zabawy, grę dla samej gry, owe tajemnicze wycieczki wśród ciemnych uliczek, i zaułków, czołganie się we wnętrzu rur wodociągowych, spojrzenia i gwar kobiet zebranych na płaskich dachach domów i bezładną gonitwę z dachu na dach, pod osłoną parnej, dusznej ciemności. Pod drzewami nad brzegiem rzeki stały kapliczki z cegły, należące do świątobliwych mężów, „fakirów“, omazujących się popiołem, z którymi żył niemal za pan-brat i witał ich zawsze przyjaźnie, gdy wracali ze swych wędrówek za jałmużną, a gdy nikogo nie było w pobliżu, jadł z nimi z jednej misy.
Kobieta, która się nim opiekowała, przekonywała go ze łzami w oczach, że powinien ubierać się po europejsku: w spodenki, koszulę i swój zniszczony kapelusz. Kim wolał jednak chodzić po hindusku lub w przebraniu mahometańskiem, szczególnie, gdy zlecano mu coś ważnego do załatwienia. Jeden z miejscowych elegantów, którego zwłoki znaleziono raz na dnie studni podczas trzęsienia ziemi w nocy, podarował mu kompletny strój hinduski dla chłopca z niższej kasty, który Kim ukrył pod belkami śluzy Nila Ram, hen za Wysokim Trybunałem pendżabskim, gdzie schną na słońcu wonne kłody cedrowe spławiane w dół rzeki Ravee. Gdy szło o interes lub psotę, wówczas Kim wyciągał z ukrycia ów kostyum, poczem o świcie dopiero wracał na swą werandę, znużony i ochrypły od okrzyków, jakie wydawał w czasie pochodu za orszakiem ślubnym lub na hinduskich uroczystościach. W domu można było niekiedy dostać coś do zjedzenia, często zaś nic; wówczas Kim szedł do swych znajomych, gdzie go zawsze gościnnie przyjmowano.
Siedział więc Kim na armacie Zam-Zammah, bębniąc po jej grzbiecie piętami, chwilami zaś przerywał zabawę w „króla na zamku“ z malutkim Chota-Lal i Abdullahem, synem piekarza i zwracał się z jakimś dowcipem do policyanta-krajowca, który pilnował całego szeregu butów stojących przed drzwiami muzeum. Policyant znosił to cierpliwie, znał bowiem Kima od dawna. Podobny stosunek łączył go z woziwodą polewającym ulicę wodą z worka szytego z koziej skóry. Znosił te dowcipy również Jawahir-Singh, cieśla muzealny pochylony nad robotą koło skrzyń, — jak zresztą wszyscy w mieście, wyjąwszy okolicznych wieśniaków spieszących do „Domu Cudów“, aby oglądać przedmioty wyrabiane w ich własnej lub w innej prowincji. Było to wielkie muzeum sztuki indyjskiej i przemysłu, a kto szukał tutaj mądrości, mógł żądać od kuratora wyjaśnień.
— Precz! Puść mnie! — krzyczał Abdullah, gramoląc się na koło armaty.
— Twój ojciec był cukiernikiem, a twoja matka ukradła „ghi“ — odpowiadał mu Kim. — Wszyscy muzułmanie giną od strzałów Zam-Zammah! — dodawał, strącając powtórnie wspinającego się Abdullaha.
— Puszczaj! — wołał mały Chota-Lal, ubrany w czapkę, złotem obszytą. Ojciec jego miał około miljona majątku, ale Indye są jedynem prawdziwie demokratycznem państwem na świecie.
— Hindusi ginęli także od strzałów Zam-Zammah. Muzułmanie odparli ich! Twój ojciec był cukiernikiem!
Nagle urwał; z poza węgła, od strony gwarnego bazaru Motee, wysunął się człowiek, jakiego Kim, który znał wszystkie kasty, nigdy dotąd nie widział. Był on prawie na sześć stóp wysoki, odziany w fałdzistą ciemno-brunatną suknię z materyi podobnej do derki na konie której krój nie przypominał mu żaden ze znanych mu strojów. U pasa zwisał mu piórnik z lanego żelaza i drewniany różaniec, jakiego używają ludzie świątobliwi. Głowę przykrywał mu olbrzymi, gigantycznych rozmiarów kapelusz. Twarz miał żółtą i pomarszczoną, podobną do twarzy chińczyka Fook-Shing, szewca z placu targowego. Oczy błyszczały mu w kącikach jak dwa onyksy.
— Kto to jest? — zapytał Kim swoich towarzyszów zabawy.
— Może to jakiś człowiek, — odpowiedział zagapiony Abdullah, trzymając palec w gębie.
— Bez wątpienia, — odrzekł Kim, — ale to jest taki Hindus, jakiego ja dotąd nigdy nie widziałem.
— Może kapłan — rzekł Chota-Lal, zauważywszy różaniec. — Patrzcie, idzie do „Domu Cudów“.
— Nie, nie — zaprzeczył głową policjant, który mówił tylko po pendżabsku. — Nie rozumiem co do mnie mówicie. — Hej! „Przyjacielu całego Świata“, co on mówi?
— Dawaj go tu! — zawołał Kim, zeskakując z Zam-Zammah i połyskując bosemi piętami.
— To jest cudzoziemiec, a ty jesteś bawół!
Nieznajomy rozglądał się bezradnie, wreszcie zwrócił się do chłopców. Był to starzec, a jego wełniany płaszcz, przesiąknięty był dotąd jeszcze niemiłym odorem artemizyi rosnącej w górskich wąwozach.
— Hej, dzieci! co to jest, ten duży dom? — zapytał w najczystszem narzeczu indyjskiem.
— To jest „Ajaib Gher“, „Dom Cudów“! — Kim nie dawał mu żadnego tytułu, ponieważ nie mógł się domyśleć, jakiego wyznania był nieznajomy.
— Ach, „Dom Cudów“? Czy można tam wejść?
— Na drzwiach napisano, że każdy może.
— Bezpłatnie?
— Nie jestem bankierem, a wchodzę tam i wychodzę, — odpowiedział śmiejąc się Kim.
— Niestety! Jestem już stary. Nie wiedziałem o tem. — Potem przesuwając paciórki różańca, zwrócił się ku drzwiom muzeum.
— Do jakiej należycie kasty? Gdzie jest wasz dom? Czyście z daleka przybyli? — pytał go Kim.
— Idę z Kulu, hen z poza Kailas, — ale cóż ty wiesz? Przychodzę z poza gór, gdzie — tu westchnął, — powietrze i woda świeże są i ostre.
— Aha! to Khitai (Chińczyk), — zawołał dumnie Abdullah. Fook-Shing wypędził go raz ze sklepu za to, że oplwał mu figurę domowego bożka, stojącą nad butami.
— Pahari (góral), — rzekł mały Chota-Lal.
— Tak dziecko. Góral z gór, jakich nigdy widzieć nie będziesz. Czy słyszałeś o Bhotiyalu (Tybet)? Nie jestem Khitai, ale Bhotiya (Tybetańczyk); jestem lamą, albo guru“, jak się to mówi w waszym języku.
Guru“ z Tybetu? — zawołał Kim. — Nie widziałem jeszcze takiego człowieka! To i w Tybecie są Hindusi?
— Jesteśmy z tych, co przestrzegają Drogi Średniej; żyjemy spokojnie w naszych klasztorach, ja zaś chcę zwiedzić cztery Święte Miejsca, zanim umrę. Teraz więc wy, którzy jesteście dziećmi, wiecie tyle, co i ja, który jestem stary.
Łagodnie uśmiechnął się do chłopców.
— Czy nie jesteś głodny?
Starzec sięgnął w zanadrze i wyciągnął starą drewnianą miseczkę żebraczą. Chłopcy skinęli głowami potakująco. Wszyscy znani im kapłani żyli z jałmużny.
— Nie chce mi się jeszcze jeść, — odparł zwracając głowę, świecącą w słońcu jak stara skorupa żółwia. — Czy to prawda, że tam są obrazy, w „Domu Cudów“, w Lahore?
Ostatnie słowa powtórzył, jak człowiek, który sprawdza podany przez kogoś adres.
— Tak, prawda — odpowiedział Abdullah. — Pełno tam jest pogańskich buts“. Ty także jesteś bałwochwalcą?
— Nie zważaj na niego — zawołał Kim. — To jest dom rządowy i niema tam żadnego bałwochwalstwa, tylko stary Sahib z siwą brodą. Chodź ze mną, to ci pokażę.
— Cudzoziemscy kapłani zjadają chłopców, — wyszeptał Chota-Lal.
— A on jest cudzoziemiec i „but-parast“ (bałwochwalca) — dodał Abdullah.
Kim roześmiał się.
— To jest nowy człowiek, a wy, króliki, idźcie do swoich matek i bądźcie zdrowi! Chodź! — zawołał, przeciskając się przez kołowrotek przy wejściu.
Starzec podążył za nim i stanął zdumiony. W przedsionku budynku ustawiony był (uczonym tylko wiadomo, od jak dawna) szereg posągów grecko-buddyjskich, w które zręczne ręce zapomnianych mistrzów z uczuciem przelały tajemniczego ducha Grecyi.
Na ścianach wisiały setki fryzów pokrytych płaskorzeźbami, ułomki posągów, płyty zapełnione figurami, które ongi pokrywały ceglaste ściany buddyjskich stupas“ i viharas“ na północy tego kraju, a obecnie zawieszone i zaopatrzone kartkami były ozdobą muzeum. Z otwartemi ze zdziwienia ustami zwracał się lama tu i tam, wreszcie przystanął, zachwycony przed dużą wypukło-rzeźbą przedstawiającą koronacyę czy też apoteozą Buddy. Mistrz przedstawiony był w postawie siedzącej na lotosie, którego płatki były tak głęboko rzeźbione, że zdawały się wystawać na zewnątrz. Około niego ugrupowana była cała hierarchia uwielbiających go królów, starców i staroświeckich Buddów. Poniżej widać było wodę pokrytą lotosami, rybami i ptactwem wodnem. Dwa bóstwa z motylemi skrzydłami trzymały nad jego głową wieniec; druga para podtrzymywała baldachim, nad którym znajdowała się wysadzana drogiemi kamieniami mitra Bohdisatwy.
— Pan! Pan! Sakya-Muni, to On, On sam! — zawołał lama, łkając prawie i zachwycony zarecytował przepiękną buddyjską inwokację:

„Do Niego Droga, do Prawa, — Przystani,
Którego Maja pod sercem nosiła,
Anandy Pana — Bohdisatwy“.

— Więc i On także jest tutaj? Najdoskonalsze Prawo jest więc również tutaj? Pielgrzymka moja zaczyna się zatem dobrze... i co za dzieło! Cóż to za dzieło!
— Oto jest Sahib! — zawołał Kim, usuwając się za szafy i gablotki. Siwobrody Anglik spoglądał na lamę, który zwróciwszy się ku niemu skłonił się poważnie, a po chwili zakłopotania wyciągnął notatkę i kawałek papieru.
— Tak, oto moje nazwisko, — rzekł uśmiechając się na widok niezgrabnie, prawie dziecinnie nakreślonego znaku.
— Jeden z naszych, który odbył pielgrzymkę do Miejsc Świętych, a obecnie jest przełożonym klasztoru Lung-Cho, dał mi to, — ciągnął lama jąkając się. — Opowiadał mi o tem wszystkiem tutaj, — dokończył wskazując dokoła drżącą ręką.
— Bądź więc pozdrowionym, o lamo z Tybetu! Tu są obrazy, a ja — tu spojrzał w twarz lamy — jestem tutaj aby gromadzić wiedzę. Pójdź na chwilę do mego biura. — Starzec drżał cały ze wzruszenia.
Było to czworokątne biuro, drewniany pokój, oddzielony przepierzeniem od galerji. Kim położył się na podłodze, instynktownie przytknął ucho do szpary powstałej w pękniętych od gorąca cedrowych drzwiach i wytężył słuch i uwagę.
To co słyszał, było dlań przeważnie niezrozumiałe. Lama, zrazu dość wstrzemięźliwy, opowiadał kustoszowi o swym własnym klasztorze Such-Zen, położonym naprzeciw „Malowanych Skał“, a odległym stąd o cztery miesiące drogi. Kustosz wyciągnął dużą księgę z fotografjami i pokazywał mu to właśnie miejsce przyczepione do urwiska, zawieszone nad olbrzymią doliną pokrytą różnokolorowemi skałami. — Ależ tak, tak! — wołał lama włożywszy na nos okulary w rogowej oprawie, chińskiej roboty. — Tu oto są małe drzwi, przez które wnosimy zwykle drzewo na zapas, przed zimą. I ty, Anglik, wiesz o tem wszystkiem? Ten, który obecnie jest przełożonym klasztoru Lung-Cho, mówił mi o tem, lecz nie chciałem wtedy temu wierzyć. Czyż Pan nasz, Najświętsza Istota, czczony jest również i tutaj? A życie Jego jest i u was znane?
— Wszystko jest tu wyryte na tych kamieniach. Pójdź i przekonaj się, jeżeli nie czujesz się zbyt zmęczony.
Lama ruszył przodem do mniejszej sali muzealnej — za nim — wśród zbiorów szedł kustosz, i oglądał je z uwielbieniem człowieka pobożnego, a zarazem znawcy.
Patrzał, jak wszystkie pamiętne zdarzenia z życia Buddy wyryte były w swej pięknej treści na wytartych, zniszczonych wiekiem kamieniach, tu i ówdzie zaciemnione nieco konwencjonalizmem greckiego wykonania, i cieszył się jak dziecko, ile razy udało mu się odkryć coś dla siebie nowego, dotąd nieznanego. Gdy w serji legend zabrakło czasem wątku, jak naprzykład w „Zwiastowaniu“, kustosz uzupełniał je sam, przy pomocy książek francuskich i niemieckich z ilustracjami i fotografjami.
Był tam pobożny Asita, odpowiadający Symeonowi z Pisma Świętego, trzymający Świętą Dziecinę na kolanach, podczas gdy ojciec i matka słuchali; były tam również zdarzenia z legendy o bratanku Devadatta. Nie brakło też i niecnej niewiasty, która oskarżyła Mistrza o nieczystość, było i zjawisko, na którego widok „czciciele ognia“ postradali zmysły. Była dalej nauka wygłoszona w „Parku Jeleni“; Budda w płaszczu królewskim, jako książę, cudowne Narodzenie, śmierć w Kusinagarze, gdzie osłabiony Jego uczeń padł zemdlony. A ponadto nieprzeliczone reprodukcje z rozmyślań Mistrza pod drzewem Bodhi gdzie adoracja Jego jałmużniczej miseczki przedstawiana była ustawicznie. Po kilku minutach kustosz spostrzegł, że jego gość nie był to zwyczajny, pacierze jedynie odmawiający mnich, ale biegły wielce w nauce, uczony. Przechadzali się obaj pośród tego wszystkiego, — lama zażywał ze wzruszenia tabakę, przecierał okulary i mówił ze zdumiewającym pośpiechem, niesłychaną mieszaniną złożoną z narzecza urdyjskiego i tybetańskiego. Słyszał on o podróżach chińskich pielgrzymów Fo-Hian i Hwen-Thiang i dopytywał się niecierpliwie, czy kustosz posiada również jakie wzmianki o ich podróży. Przewracał bezradnie kartki w dziełach Beala i Stanisława Julien’a, wzdychając głęboko.
— Wszystko jest tutaj. Cały skarb tu zamknięty. — Potem stanął w postawie pełnej uszanowania, słuchając fragmentów szybko przez kustosza tłómaczonych na narzecze urdyjskie. Po raz pierwszy zdarzało mu się słyszeć o pracach uczonych europejskich, którzy za pomocą tych, oraz setek innych dokumentów, sprawdzali święte ustępy z nauki buddaistycznej. Potem pokazał mu kustosz dużą mapę porysowaną i żółto popstrzoną. Bronzowy jego palec posuwał się za ołówkiem kustosza, od znaku do znaku. Było tam Kapilavastu, gdzieindziej znów Królestwo Środka, to znów Mahabodi, ta Mekka Buddaizmu, tu zaś była Kusinagara, smętne miejsce śmierci Najświętszej Istoty. Starzec pochylił na chwilę głowę nad kartami, kustosz zaś zapalił nową fajkę. Kim tymczasem zasnął. Gdy się przebudził, rozmowa obu mężczyzn była już dla niego bardziej zrozumiałą.
— I tak oto, o „Fontanno mądrości“, postanowiłem pójść do tych Świętych miejsc, po których kroczyła Jego święta stopa, do miejsca Jego narodzin, aż do samej Kapili. Potem do Maha Bodhj, które jest Budh-Gayą, do monasteru, do Parku Jeleni, do miejsca Jego śmierci.
Głos lamy przycichł.
— I przybyłem sam tutaj. Przed pięciu, siedmiu, ośmnastu, czterdziestu laty doszedłem do tego przekonania, że Stary Zakon nie był dobrze przestrzegany, ponieważ jest, jak wiesz, przeładowany djabelstwem, czarami i bałwochwalstwem. Tak właśnie, jak to przed chwilą powiedziało to dziecko na dworze. Tak; zupełnie jak dziecko to określiło; butparasti“.
— Tak to wyradzają się wszystkie religje.
— Tak sądzisz? Przeczytałem książki mego klasztoru i wydały mi się suche; późniejszy zaś Obrządek, z którym obeznaliśmy się, my, wyznawcy zreformowanego Prawa — ten też niema wartości w moich starych oczach. Nawet wyznawcy Najdoskonalszej Istoty spierają się między sobą. Wszystko jest złudzeniem. Mayą“, złudą. Ale ja mam inne pragnienia.
Pomarszczona żółta twarz zbliżyła się na odległość trzech palców do twarzy kustosza, a długi paznokieć wskazującego palca stukał o stół.
— Wasi uczeni, pisząc te książki, szli za śladami Błogosławionych Stóp, we wszystkich ich wędrówkach; lecz są jeszcze rzeczy, których oni nie wyszukali. Ja zaś nie wiem nic, — nic nie wiem... — ale chcę się uwolnić od Błędnego Koła Wszechrzeczy, idąc drogą szeroką i otwartą.
Uśmiechnął się z prostotą.
— Jako pielgrzym do świętych miejsc, zdobywam sobie zasługę. Ale na tem nie koniec. Słuchaj rzeczy, która jest prawdziwą. Gdy nasz Łaskawy Pan w młodości swej szukał towarzyszki życia, na dworze Jego ojca mówiono, że był za wątły do małżeństwa. Czy wiesz o tem?
Kustosz skinął potakująco, słuchając ze zdziwieniem dalszego ciągu opowiadania.
— Tak więc ustanowiono potrójną próbę siły dla wszystkich, którzy się do niej zgłoszą. I przy Próbie Łuku, nasz Pan pierwszy złamał łuk, który mu podano, żądając takiego tuku, którego nikt zgiąćby nie potrafił.
— Tak jest napisane. Czytałem to wszystko.
— A gdy przebiegła wszystkie Koła strzała Jego leciała coraz dalej i dalej, aż wreszcie znikła. W końcu spadła; a tam, gdzie uderzyła o ziemię, wytrysło źródło, które natychmiast przemieniło się w Rzekę, której własności z łaski Naszego Pana i zasług, jakie zdobył sobie, zanim się wyzwolił, są takie, że ten, kto się w niej wykąpie, oczyszczony jest ze wszelkiej skazy i brudów grzechu.
— Tak istotnie jest napisane, — rzekł smętnie kustosz.
Lama westchnął głęboko.
— Gdzież więc jest ta Rzeka?... „Krynico Mądrości,“ — gdzie miejsce, kędy spadła strzała?
— Niestety, nie wiem tego, mój bracie — odparł kustosz.
— Może podobało ci się zapomnieć o tej jedynej rzeczy, której mi nie powiedziałeś. Musisz o tem zapewne wiedzieć? Patrz, jestem stary. Błagam Cię na kolanach, o „Fontanno Mądrości“! Wiemy, przecie napewno, że On napiął łuk! Wiemy że strzała spadła na ziemię. Wiemy, że źródło wytrysło. Gdzież więc, gdzie jest ta Rzeka? Mój sen powiedział mi, że ją znajdę. Przybyłem więc! Oto jestem! Lecz gdzie jest ta Rzeka?
— Sądzisz więc, że gdybym ją znał, nie wymieniłbym ci głośno jej nazwy?
— Przez nią tylko można uwolnić się od Błędnego Koła Wszechrzeczy — ciągnął dalej lama. — „Rzeka Strzały“! Pomyśl tylko; malutki strumyk, który może wysechł od upałów! Lecz Najświątobliwszy nie zadrwiłby sobie tak ze starca.
— Nie wiem. Nic o tem nie wiem.
Lama zbliżył swą pomarszczoną twarz do twarzy Anglika.
— Widzę, że nie możesz o tem wiedzieć. Dla Ciebie jako niewtajemniczonego w Prawo, sprawa ta pozostaje okryta tajemnicą.
— Tak — tajemnicą, tajemnicą.
— Jesteśmy obaj związani, ty i ja mój bracie. Lecz ja, — mówił powstając wśród szelestu miękkich fałdów grubej materji, — idę się uwolnić. Chodź ze mną!
— Mam obowiązki, — odparł kustosz. — Lecz dokądże ty idziesz?
— Dokądże bym szedł? Najpierw do Kashi (Benares), i tam znajdę pewnego wyznawcę czystej wiary, w świątyni Jainów, w tem mieście. On bowiem pokryjomu szuka tajemnicy i od niego może się dowiem czegoś. Być może, że zechce pójść ze mną do Budh-Gaya. Stamtąd na północny zachód do Kapilawastu, tam zaś będę szukał Rzeki. Nie, będę jej szukał wszędzie, gdyż miejsce, w którem spadła strzała, nie jest nikomu znane.
— Jakże chcesz iść? Do Delhi jest przecież daleko, a jeszcze dalej do Benaresu.
— Piechotą i pociągami. Z Panthakot, pozostawiwszy za sobą Góry, przybyłem tutaj pociągiem. Idzie szybko. Z początku dziwił mnie widok wysokich słupów stojących przy drodze, chwytających ciągle swoje druty — objaśniał lama, naśladując zniżanie i podnoszenie się drutów telegraficznych, widzianych z okna pędzącego pociągu. — Potem jednak zdrętwiały mi nogi i zachciało mi się iść, do czego jestem przyzwyczajony...
— I jesteś pewny, że nie zbłądzisz?
— Och, trzeba się tylko rozpytywać i płacić, a zapytany wskaże ci kierunek. O tem wiedziałem już z pewnego źródła, gdy byłem jeszcze w klasztorze, — odparł lama z przechwałką.
— Kiedyż więc chcesz iść? — zapytał kustosz uśmiechając się do tej mięszaniny staroświeckiej nabożności i chęci postępu, która jest cechą współczesnych Indyj.
— Natychmiast. Będę szedł Jego śladami, aż zajdę do Rzeki Strzały. A prócz tego, są takie papiery z napisami, o jakich godzinach odchodzą pociągi na Południe.
— A cóż będziesz jeść? — Lamowie, zgodnie z ich regułą, są zawsze zaopatrzeni w pieniądze, ale kustosz chciał się o tem upewnić.
— Na podróż wzjąłem ze sobą miskę jałmużniczą, na wzór Mistrza. Tak. Chcę iść, podobnie jak On, zapominając o wygodach jakie miałem w klasztorze. Z początku, gdy przechodziłem przez Góry, szedł ze mną mój chela“ (uczeń), który żebrał dla mnie, jak tego reguła wymaga; ale podczas krótkiego pobytu w Kulu, zachorował na febrę i umarł. Obecnie nie mam więc „chell“, lecz sam noszę moją miseczkę jałmużniczą, a ludzie miłosierni obdarzając mnie będą mieli sposobność, by zdobyć sobie zasługi.
Uczeni doktorowie lamajscy nie żebrzą wprawdzie, ale lama był entuzjastą w sprawach wiary.
— Niech więc i tak będzie — rzekł uśmiechając się kustosz. — Pozwół mi zatem zdobyć sobie zasługę. Obaj należymy do jednego cechu, ty i ja. Tutaj oto jest nowa książka z białego angielskiego papieru; a tu trzy zaostrzone ołówki, grube i cienkie, dobre dla pisarza. Teraz zaś, pozwól mi swoich okularów.
Kustosz spojrzał przez nie. Były strasznie porysowane, ale siła ich była równą sile jego własnych binokli, które wetknął w ręce lamy i rzekł:
— Sprobój no, tych oto.
— Pióro! Ależ to istne pióro na twarzy! — zawołał starzec; zachwycony obracał głową i marszcząc nos, wolał: — Lekkie są, że ledwie je czuję! A jak wyraźnie widzę przez nie!
— One są „bilaur“, z kryształu i nigdy się nie porysują. Niechże ci pomogą do znalezienia twej Rzeki, gdyż odtąd należą do ciebie.
— Przyjmuję je, ołówki i książkę — rzekł lama — jako oznakę przyjaźni między kapłanami. A teraz — rzekł, szukając w swym trzosie, poczem wyciągnął swój żelazny piórnik i położył go na stole. — Niech to będzie pamiątką naszej przyjaźni, ten piórnik. Jest on tak stary, jak ja.
Był to starożytny piórnik chiński, odlany z żelaza, jakiego już dziś nie leją i od pierwszego wejrzenia, serce zbieracza wyrywało się z piersi kustosza ku niemu. W żaden sposób, mimo protestów kustosza, nie chciał lama przyjąć napowrót swego daru.
— Gdy będę wracał, odnalazłszy moją Rzekę, przyniosę ci obraz, ręcznie odmalowany o Padma Samthora, — podobny do tych, jakie zwykłem robić na jedwabiu, w moim klasztorze.
— Także i o „Kole Życia“, — dodał kaszląc — gdyż obaj znamy się na tem, ty i ja.
Kustosz chciał go jeszcze zatrzymać. Było już tylko kilku takich lamów na świecie, którzy posiadali tajemnicę ręcznych malowideł buddyjskich, a te są, jak wiadomo, na wpół pisane, na wpół malowane. Lecz lama wyszedł już za drzwi z podniesioną głową i zatrzymawszy się chwilę przed wielkim posągiem zamyślonego Buddy, przemknął się przez kołowrót przy wejściu.
Kim szedł za nim jak cień. To co słyszał, podnieciło go niezmiernie. Człowiek ten był dla niego czemś tak nowem, że postanowił śledzić go dalej zupełnie tak, jakby oglądał jakiś nowy budynek lub dziwne święto w mieście Lahorze. Lama był jego odkryciem, postanowił więc wziąć go w swe posiadanie. Starzec zatrzymał się koło Zam-Zammah i rozglądał się dookoła, aż wzrok jego padł na Kima. Natchnienie pielgrzyma opuściło go na chwilę i uczuł się starym, opuszczonym i dziwnie pustym.
— Nie siadaj tu pod tą armatą! — krzyknął na niego policjant.
— Ahu! Ty puszczyku! — krzyknął mu Kim, w odpowiedzi za lamę. — Usiądź pod tą armatą, jeżeli masz ochotę. Kiedyż to ukradłeś mleczarce pantofle, Dunnoo?
Była to kalumnia rzucona na policyanta pod wrażeniem chwili. Dunnoo puścił ją mimo uszu, gdyż widział dobrze, że, gdyby tego zaszła potrzeba, donośny krzyk Kima mógł wezwać na pomoc cały legjon złośliwych urwiszów z placu targowego.
— Jakiemu bóstwu oddawałeś tam cześć? — łaskawie zapytał Kim siadając w cieniu, obok lamy.
— Nie oddawałem czci nikomu, dziecko. Pokłoniłem się przed Najdoskonalszem Prawem.
Kim przyjął do wiadomości istnienie tego nowego bożka spokojnie i bez śladu wzruszenia.
— A co ty robisz?
— Zbieram jałmużnę. Przypominam sobie, że dawno już nie jadłem i nie piłem. Jak się tu zbiera jałmużnę w tem mieście? Czy w milczeniu, jak u nas, w Tybecie, czy też głośno?
— Ci którzy proszą milcząc, zdychają też z głodu w milczeniu, — odparł Kim, cytując miejscowe przysłowie. Lama próbował powstać, lecz opadł napowrót, wzdychając za swym uczniem, który zmarł daleko stąd w Kulu. Kim, przechyliwszy głowę na bok, przyglądał mu się z zaciekawieniem.
— Daj mi twoją miseczkę. Znam w tem mieście ludzi, którzy są miłosierni. Daj mi ją, a przyniosę ci napełnioną. — Z prostotą dziecka podał mu lama swoją miseczkę jałmużniczą.
— Zostań tutaj. Znam tutejszych ludzi. — Poczem podreptał do stojącej na wprost toru tramwajowego „kunju“, handlarki jarzyn, pochodzącej z niskiej kasty. Znała ona Kima oddawna.
— Oho! Cóż to znaczy? Czy zostałeś „yogi“ że chodzisz z tą miską żebraczą? — zawołała.
— Nie — dumnie odpowiedział Kim. — Pokazał się w mieście nowy kapłan, człowiek jakiego jeszcze nigdy dotąd nie widziałem.
— „Stary kapłan, młody tygrys“, — rzekła zgryźliwie kobieta. — Dość już mamy tych „nowych“ kapłanów; obsiadają nasze towary jak muchy. Cóż to, czy ojciec mego syna jest studnią miłosierdzia, żeby dawać wszystkim, którzy tylko proszą?
— Nie, — odparł Kim. — Twój mąż jest raczej „yagi“ (zły człowiek), niż „yogi“ (świątobliwy). Ale ów kapłan, to zupełnie nowy człowiek. Sahib z „Domu Cudów“ rozmawiał z nim jak z bratem. Napełnijcie mi więc, matko, tę miseczkę. On czeka niedaleko.
— Miseczkę?!.. powiadasz? Ależ to garnek z brzuchem jak u krowy! Masz tutaj więcej szczęścia niżeli swięty byk Sziwy. Dziś rano zabrałeś mi już najlepsze cebule z koszyka, a teraz muszę ci znów napełnić ten garnek! O! już znowu nadchodzi!
Duży, szary byk bramiński torował sobie drogę przez różnokolorowy tłum ludzi, trzymając w pysku pęk porwanych jarzyn. Szedł prosto na sklep, znając dobrze swe przywileje zwierzęcia czczonego jako święte; pochylił głowę i sapiąc ciężko, stąpał wzdłuż koszyków, jakby namyślając się nad wyborem pokarmu.
W tejże chwili mała, chuda noga Kima podniosła się w górę i uderzyła go w wilgotny, siny nos. Byk parsknął gniewnie, a zawróciwszy przeszedł przez szyny tramwajowe, trzęsąc z wściekłości karkiem.
— Patrz! Uratowałem ci trzy razy więcej aniżeli warte jest napełnienie tej miseczki. Dalej, matko! trochę ryżu, na to trochę suszonej ryby — tak, i nieco jarzynowej przyprawy. — Z głębi sklepu, gdzie leżał jakiś człowiek, słychać było mruczenie.
— On odpędził byka, — tłómaczyła półgłosem kobieta. — Dobrze jest przecież dawać ubogim.
Wzięła miseczkę i oddała ją Kimowi napełnioną gorącym ryżem.
— Ale mój „yogi“ nie jest krową, — rzekł poważnie Kim, wydrążając palcem dziurę w ryżu. — Sądzę, że jeszcze trochę jarzyny, pieczonego ciasta i smażonych owoców bardzo by mu smakowało.
— Ta dziura jest tak duża, jak twoja głowa, — rzekła niechętnie kobieta. Jednak mimo to napełniła ją dobrą gorącą jarzyną, przykryła to pieczonem ciastem, dodała trochę świeżego masła i posmarowała wszystko kwaśną konfiturą z tamarynd. Kim z lubością przyglądał się tym przysmakom.
— No, dobrze. Gdy przyjdę na plac targowy byk nie będzie śmiał podejść do waszego sklepu. Zuchwały z niego jałmużnik.
— A ty? — śmiała się jarzyniarka. — Ale nie wygaduj-no na byków. Mówiłeś mi przecie niedawno, że jakiś Czerwony Byk ma przyjść do ciebie, żeby ci pomóc? A teraz zabierz to wszystko i poproś tego świątobliwego człowieka o błogosławieństwo dla mnie. Może wie on o jakiem lekarstwie na chore oczy dla mojej córki? Zapytaj go o to mały „Przyjacielu całego świata“.
Ale Kim był już daleko broniąc się nogą przed zgłodniałemi psami „parjasów“ i tym podobnymi znajomymi.
— Tak się zbiera jałmużnę gdy się wie, jak to robić należy — rzekł z przechwałką do lamy, który szeroko otworzył oczy ze zdziwienia na widok pełnej miseczki — Jedz-że zatem, a ja będę także. „Ohe! bhistie!“ — zawołał nagle na woziwodę polewającego chodniki przed muzeum. — Daj no nam wody! Obaj mamy pragnienie.
— Obaj, — roześmiał się „bhistie“. — Czy tylko zdołam napoić taką parę? Pijcież więc w imię boże!
Woziwoda podał Kimowi nieco wody na dłonie który zwykł pić jak krajowcy, rękami, ale lama, któremu nie wypadało tego robić, wyjął ze swego niewyczerpanego woreczka kubek i pił wodę ceremonialnie, z namaszczeniem.
— To „pardesi“ (cudzoziemiec), — objaśnił Kim woziwodę, gdy lama wygłaszał w nieznanej mu dotąd mowie coś, co wyglądało na błogosławieństwo.
Posilali się obaj z wielkiem zadowoleniem wypróżniwszy miskę do dna. Potem lama zażył z potężnej drewnianej tabakiery tęgi niuch tabaki, przez chwilę przebierał palcami paciorki różańca i gdy cień padający od Zam-Zammah zaczął się wydłużać zapadł w lekki sen, zwykły u starych ludzi.
Kim pobiegł do najbliższego sklepu z tytoniem i u dość wesoło usposobionej jego właścicielki wyprosił mocne cygaro z gatunku, który kupują zwykle studenci pendżabskiego uniwersytetu naśladujący obyczaje Anglików. Zapalił je, usiadł pod brzuchem armaty i począł rozmyślać oparłszy brodę na kolanach. Skutek tych rozmyślań był taki, że po pewnym czasie zerwał się i pobiegł w kierunku śluzy Nila Ram.
Lama obudził się dopiero wówczas, gdy na sygnał wieczornego życia miasta błysnęły światła lamp i gdy biało ubrani urzędnicy i ich podwładni zaczęli wracać z biur rządowych do domów. Rozglądał się osłupiałym wzrokiem na wszystkie strony, ale nikt nie zwracał na niego uwagi prócz małego, cudacznego Hindusika w brudnym turbanie, ubranego w barwne szatki. Nagle opuścił głowę na kolana i zaszlochał.
— Cóż ci to? — zapytał go malec stojący przed nim. — Czy okradziono cię?
— Mój nowy „chela“ (uczeń) poszedł gdzieś odemnie i nie wiem gdzie się podział.
— A któż to był ten twój uczeń?
— Był to chłopak, który przyszedł do mnie w miejsce tego, który umarł, w nagrodę za zasługę, jaką sobie zdobyłem oddawszy pokłon przed Prawem w tym oto budynku, — odrzekł lama wskazując na muzeum. — Przyszedł do mnie aby mi pokazać drogę, którą zagubiłem. Zaprowadził mnie do „Domu Cudów“ i zachęcił mnie do rozmowy ze „Strażnikiem Obrazów“, tak, że zostałem pokrzepiony i umocniony na duchu. A gdy osłabłem z głodu, on poszedł za mnie po jałmużnę tak właśnie, jakby to robi „chela“ za swego mistrza. Zjawił się przedemną nagle i nagle też znikł mi z przed oczu. Miałem właśnie zamiar uczyć go i wyjaśniać mu Prawo na drodze do Benaresu.
Kim stał zachwycony, bo podsłuchał przedtem całą rozmowę w muzeum a wiedział, iż starzec mówił prawdę, co rzadko zdarza się w rozmowie między krajowcem a cudzoziemcem.
— Widzę jednak, że zesłany mi został w pewnym celu; ażebym poznał, że uda mi się odszukać Rzekę, ku której dążę.
— Pewno ku Rzece Strzały? — zapytał Kim z uśmiechem wyższości.
— Zaliż to może nowy zwiastun? — krzyknął lama. — Nie mówiłem przecież o tem nikomu, prócz Strażnika Obrazów. Kim-że ty jesteś?
— Twój „chela“, — odrzekł skromnie Kim siadając u stóp starca. — Nie widziałem jeszcze nikogo w mojem życiu, ktoby był podobny do ciebie. Pójdę z tobą do Benares. A przytem, zdaje mi się, że taki stary człowiek jak ty, co mówi szczerą prawdę każdemu, na chybił-trafił, kogo napotka, bardzo potrzebuje ucznia.
— Ale co z Rzeką — co z Rzeką Strzały?
— Och, o tem słyszałem, gdy rozmawiałeś z Anglikiem. Słuchałem wtedy pod drzwiami.
Lama westchnął. — Myślałem, że niebo zesłało mi cię na przewodnika. Takie rzeczy zdarzają się niekiedy, ale ja nie jestem tego godny. Więc nie wiesz nic, nie znasz Rzeki?
— Och, nie, — odrzekł Kim dziwnie się uśmiechnąwszy. — Ja idę szukać... pewnego byka... Czerwonego byka na zielonem polu, który ma mi pomóc. — Jak wszyscy chłopcy, gdy dowiedzą się o czyimś planie gotowi są snuć natychmiast projekty na własną rękę — podobnie teraz i Kim, dowiedziawszy się o celu pielgrzymki lamy, przypomniał sobie przepowiednię swego ojca i w ciągu dwudziestu minut wypracował sobie także swój własny plan.
— Czego, powiadasz, dziecko?
— Bóg wie co to ma znaczyć, ale ojciec mój tak mówił. Słyszałem twoją rozmowę w „Domu Cudów“, o tych różnych miejscowościach w Górach a gdy ktoś tak stary i tak mały... tak nawykły do mówienia prawdy — może się wybrać w drogę dla takiej drobnostki jak jakaś tam rzeka... to zdało się mnie, że i ja powinienem ruszyć w podroż. Jeżeli przeznaczenie nasze chce, abyśmy rzeczy te obaj znaleźli, to je znajdziemy: ty twoją rzekę, a ja mojego byka i te mocne Filary oraz różne inne rzeczy, o których już zapomniałem.
— Nie od filarów pragnę być uwolniony ale od Błędnego Koła, — rzekł lama.
— To wszystko jedno. Może być, że zechcą mnie zrobić i królem — rzekł Kim w spokojnem oczekiwaniu czegoś niezwykłego.
— Nauczę cię innych i lepszych pragnień w czasie naszej drogi — przekonywująco odparł mu starzec. — Chodźmy do Benares.
— Nie teraz, po nocy. Po gościńcu włóczą się złodzieje. Zaczekajmy do rana.
— Ależ tu niema gdzie spać, — rzekł starzec nawykły do klasztornego trybu życia, bo chociaż sypiał zwykle na podłodze, zgodnie z regułą swego zakonu, lubił jednak porządek w tych rzeczach.
— Dostaniemy dobry nocleg w Kaszmirskim Seraju, — odrzekł mu Kim, śmiejąc się z jego zakłopotania. — Mam tam przyjaciela. Chodź.
Duszne i zatłoczone ludźmi bazary jaśniały już od świateł, gdy przepychali się obaj przez tłum złożony z wszystkich ras zamieszkujących górne Indje; lama szedł pośród nich jakby pogrążony w jakimś śnie letargicznym. Widział po raz pierwszy wielkie przemysłowe miasto, a zapełniony wóz tramwajowy przerażał go swem cięgłem zgrzytem o szyny. Nawpół popychani, nawpół niesieni przez tłum, przybyli do wysokiej bramy Kaszmirskiego Seraju.
Duży ten i otwarty plac, położony naprzeciw stacji kolejowej, otoczony był arkadami klasztorów; tutaj to karawany wielbłądów i koni rozkładały się po powrocie za środkowej Azji. Były tu wszystkie ludy z Północy, pilnujące popętanych koni i klęczących wielbłądów; ludzie ci ładowali i wyładowywali towary i tłumoki, ciągnęli wodę na wieczerzę zapomocą skrzypiących żórawi, kładli siano przed rżące i dzikookie rumaki, bili warczące psy karawanowe, płacili poganiaczy wielbłądów i przyjmowali nowych, przeklinali, rozprawiali i handlowali na zapchanym ludźmi i zwierzętami placu. Klasztory, do których prowadziły trzy lub cztery murowane schody, były prawdziwem schronieniem pośród tego niespokojnego morza. Niektóre z nich wynajęte były kupcom tak, jak się odnajmuje filary mostu; przestrzeń między kolumnami zamurowywano i zamieniano na pokoje, które zaopatrzone były w ciężkie, drewniane drzwi i silne rygle. Zamknięte drzwi wskazywały, że właściciel lokalu jest nieobecny a kilka nagryzmolonych, czasem nawet bardzo koszlawych, kredą napisanych znaków wskazywało dokąd się udał. Oto przykład:
— „Lutuf Abdalah pojechał do Kurdystanu“.
A poniżej w krótkim wierszu:
— „O Allahu, który pozwalałeś żyć pchłom na surducie Kabula, dlaczego dajesz tej pchle Lutufowi żyć tak długo“?
Kim torował lamie drogę pośród wzburzonych fal ludzi i zwierząt i szedł wzdłuż klasztorów, które kończyły się daleko, w pobliżu stacji kolejowej, gdzie zatrzymywał się Ali Mahbub, handlarz koni, ilekroć wracał z tajemniczego kraju leżącego między wąwozami na Północy.
W swem krótkiem życiu miał już Kim wiele do czynienia, z Mahbubem, zwłaszcza między dziesiątym a trzynastym rokiem swego życia, — a duży, otyły Afgan, z pomalowaną szkarłatem brodą (był już podstarzały i skrzętnie ukrywał swoje siwe włosy), znał wartość chłopca jako posłańca. Czasem kazał Kimowi pilnować człowieka, który nie umiał obchodzić się z końmi, śledzić go i donosić o każdym, z kim tylko rozmawiał. Wieczorem Kim opowiadał mu o wszystkiem, a Mahbub słuchał go bez słowa lub gestu.
Kim wiedział dobrze, że były to tajemnicze intrygi, ale cała ich wartość polegała na tem, aby nie mówić o nich nikomu z wyjątkiem Mahbuba, który dawał mu za to smaczne i gorące ciastka, kupowane niedaleko, na rogu Seraju, w sklepie piekarza; raz dał mu nawet ośm „anna“ gotówką.
— A, jest! — zawołał Kim uderzając po nosie wielbłąda, który chciał go ugryźć. — Hej, Mahbubie Ali!
Potem stanął w cieniu kolumny i skrył się za wystraszonym lamą. Handlarz leżał na wyszywanych jedwabiem trokach siodła, w swym ciemnym haftowanym pasie z Buchary, pykając leniwie z olbrzymiej srebrnej fajki. Usłyszawszy krzyk odwrócił lekko głowę, a widząc wysoką milczącą postać lamy, krzyknął z głębi piersi.
— Allah! Lama! Czerwony lama! Daleko jest z Lahory do Wąwozów. Co ty tu robisz?
Lama podniósł odruchowo swoją miseczkę do zbierania jałmużny.
— Przekleństwo niewiernym! — zawołał Mahbub. — Nie dam nic nieczystemu Tybetańczykowi. Ale idź do moich Baltisów, tam poza wielbłądami, oni potrzebują waszych błogosławieństw. Hej, koniuchy! Jest tu wasz rodak; spytajcie go, czy nie jest głodny?!
Ostrzyżony, zgarbiony Baltis, który przybył z końmi, a który był gorszego gatunku buddystą, pokłonił się lamie i przemawiając grubym gardłowym głosem, zapraszał Świątobliwego do ogniska.
— Pójdź, — rzekł Kim, trącając go z lekka, a lama zostawiwszy Kima przy rogu klasztoru poszedł naprzód.
— Idź! — rzekł Ali Mahbub wracając do swej fajki. — Zabieraj-że się się ty mały Hindusie! Przekleństwo niewiernym! Proś tych, co stoją tam z tyłu. Oni są twojej wiary.
— Maharaj! — jęknął Kim, ubawiony tą niezwykłą sytuacyą, — ojciec mój umarł, matka mi umarła, a żołądek mój pusty...
— Proś moich ludzi, którzy są przy koniach. Muszą tam być Hindusi.
— Och Mahbubie Ali, czyliż ja jestem Hindusem? — rzekł Kim po angielsku.
Handlarz nie okazał nawet cienia zdziwienia, lecz patrzał na niego z pod swych krzaczastych brwi.
— Mały Przyjacielu całego Świata, co to wszystko znaczy?
— Nic. Zostałem uczniem tego świątobliwego człowieka i odbywamy pielgrzymkę do Benares. — To jest prawie szalony, a mnie też sprzykrzyło się w Lahore. Pragnę innego powietrza i innej wody.
— Ale dla kogo ty właściwie pracujesz? Dlaczego przychodzisz do mnie?! — głos jego był surowy i czuć w nim było niedowierzanie.
— A do kogoż innego miałbym przyjść? Nie mam pieniędzy. Nie można puszczać się w podróż bez pieniędzy. Sprzedałeś konie oficerom. Widziałem te nowe konie, które kupiłeś — piękne są. Daj mi jedną rupię, Ali Mahbubie, a jak będę miał pieniądze, to ci oddam.
— Hm, — odparł Mahbub szybko się namyślając. — Nigdy jeszcze nie skłamałeś przedemną. Zawołaj mi tego lamę — a sam ukryj się w cieniu.
— O, nasze opowiadania będą zgodne, — odparł Kim, śmiejąc się.
— Idziemy do Benaresu, — rzekł lama, niedomyślając się zrazu, w jakim celu wypytuje go Ali Mahbub, — chłopak i ja. Idę szukać pewnej rzeki.
— Przypuśćmy — ale chłopak?
— On jest moim uczniem. Sądzę, że został mi zesłany na przewodnika. Siedziałem pod armatą i nagle przyszedł do mnie. Oto co zdarzało się szczęśliwcowi, któremu danem było mieć przewodnika. Ale przypominam sobie, że mówił, iż jest z tego świata... że jest Hindusem.
— A jak się nazywa?
— O to go nie pytałem. Czyliż nie jest moim uczniem?
— A jego kraj, rasa, jego miasto? Muzułmanin, Sikh, Hindus czy Jain? Z niskiej czy z wysokiej kasty? Co on za jeden?
— Poco mam go o to pytać? Na Drodze Zbawienia niema wysokich ani niskich. Jeżeli jest moim „chelą“, czyż może, czy zdoła, czy zechce mi go kto odebrać? Zważ, że bez niego nie mógł bym znaleźć mojej Rzeki. — Lama poważnie pokiwał głową.
— Nikt ci go nie odbiera. Idź i usiądź pośród moich ludzi — rzekł Mahbub Ali. Lama odszedł uspokojony obietnicą.
— A co, czyż nie jest zupełnie szalony? — rzekł Kim wychodząc z cienia. — Dlaczegóż miałbym kłamać przed tobą, Hajji?
Mahbub w milczeniu pociągał fajkę. Potem zaczął mówić prawie szeptem:
— Umballa leży na drodze do Benaresu — jeśli rzeczywiście obaj tam idziecie...
— Pst! Pst! Mówię ci, że on nie umie kłamać tak, jak my to obaj umiemy.
— I jeżeli chcesz mi załatwić jedną sprawą w Umbalii, to dam ci pieniądze. Idzie o konia, o białego ogiera... którego sprzedałem niedawno pewnemu oficerowi, gdy wróciłem z wąwozów. Ale pokazało się, — przysuń-no się bliżej i podnieś rękę, jakbyś chciał żebrać... — że rodowód białego konia nie został stwierdzony dostatecznie i ten oficer, który jest teraz w Umbalii, prosi mnie, aby mu go uzupełnić. — (Tu Mahbub opisał konia i wygląd oficera). — Pójdziesz wiec do oficera i powiesz mu: Rodowód białego ogiera został przeprowadzony dostatecznie. Z tego dowie się, że przychodzisz odemnie. Potem on zapyta cię: Jaki masz na to dowód? a ty mu odpowiesz: Mahbub Ali dał mi ten dowód.
— I to wszystko z powodu białego ogiera? — rzekł Kim śmiejąc się a oczy mu zabłysły.
— Ten rodowód dam ci zaraz, ale na mój własny sposób, a przytem parę ostrych słówek w dodatku.
Nagle przemknął się jakiś cień poza plecami Kima i za żującym wielbłądem. Mahbub Ali podniósł głos.
— Allah! Czy jesteś jedynym żebrakiem w całem mieście? Matka ci umarła, powiadasz. Ojciec ci umarł. Każdy z was mówi to samo. Dobrze, dobrze, — odwrócił się jakby dookoła siebie szukał czegoś na ziemi i rzucił chłopcu kawałek miękkiego, pulchnego chleba muzułmańskiego. — Idź i przez noc prześpij się z lamą pomiędzy moimi końmi. Rano dam ci zajęcie.
Kim oddalił się i rozgryzł chleb, poczem jak się tego spodziewał, znalazł w nim mały zwitek jedwabnej materji owiniętej w woskowy papier i trzy srebrne rupie. „Niezwykła hojność“! Uśmiechnął się i wsunął pieniądze i papier do swego woreczka na amulety. Lama wspaniale nakarmiony przez Baltisów zasnął już w kącie stajni. Kim położył się obok niego i śmiał się. Wiedział, że oddał jakaś przysługę Ali Mahbubowi, lecz ani na chwilę nie wierzył opowieści o rodowodzie ogiera.
Kim nie przypuszczał jednak, że Mahbub Ali, znany jako jeden z najlepszych handlarzy koni w Pendżabie, zamożny i przedsiębiorczy kupiec, którego karawany docierały daleko na północ, zapisany był w jednej z tajnych ksiąg indyjskiego Departamentu Wywiadowczego jako C. 25 I. B. Dwa lub trzy razy do roku C. 25, posyłał jakąś krótką lecz bardzo zajmującą wiadomość a ta po sprawdzeniu przez etatowych R. 17 i M. 4 okazywała się zazwyczaj zupełnie prawdziwą. Dotyczyła ona przeróżnych małych i górskich państewek z pogranicza, podróżników narodowości innej, jak angielska i handlu armatami — słowem była cząstką tej olbrzymiej ilości t. zw. „otrzymanych informacji“, na których opiera się rządzenie Indjami.
Lecz niedawno temu pewien związek pięciu królów, którzy nie mieli żadnego powodu do zawiązywania takiego związku, został powiadomiony przez pewne życzliwe im państwo północne, że z ich terytoriów przenikają wiadomości do angielskich Indji. Wskutek tego naczelni ministrowie owych królów chwycili się środków używanych zazwyczaj na Wschodzie. Między wielu innymi, zwrócili baczną uwagę na hałaśliwego czerwonobrodego handlarza koni, którego karawany przedzierały się przez ich kraje zapadając się po brzuchy w śniegu. Niedawno temu karawana jego została o tej właśnie porze napadnięta i ostrzeliwana dwukrotnie w czasie powrotu, a ludzie Mahbuba opowiadali o trzech dziwnych opryszkach, którzy prawdopodobnie byli wynajęci do załatwienia się z nimi. Dlatego też Mahbub Ali ominął to niezdrowe miasto Peszawur i nie zatrzymując się nigdzie, przybył do Lahory, gdzie, znając miejscową ludność, uzyskał od niej ciekawe wiadomości.
To właśnie było powodem, że Mahbub Ali nie chciał przy sobie zatrzymać — ani chwili dłużej niż to było potrzebne — owego zwitka mocno ściśniętej materji jedwabnej, opakowanej w woskowy papier ów raport bez podpisu i bez adresu, z pięciu mikroskopijnymi znakami w jednym rogu, który w możliwie najjaskrawszy sposób zdradzał pięciu sprzymierzonych królów, sympatyzujące państwo północne, hinduskiego bankiera w Peszawur, belgijską fabrykę armat i znanego, nawpół niezależnego władcę mahometańskiego z Południa. Był on dziełem R. 17, którego Mahbub Ali spotkał poza wąwozem Dora — a miał go wyręczyć gdyż, R. 17 wskutek wypadków, których nie mógł opanować, musiał pozostać na swojem stanowisku. Dynamit był czemś łagodnem i nieszkodliwem w porównaniu z tym raportem w rękach C. 25, a nawet człowiek Wschodu, z wschodnimi poglądami na wartość czasu, rozumiał, że lepiej będzie, gdy raport ten dostanie się wcześniej do rąk właściwych. Mahbub nie miał szczególnej ochoty ginąć śmiercią gwałtowną, ponieważ miał na pamięci jeszcze dwa lub trzy krwawe odwety na sąsiadach, za krzywdy wyrządzone jego rodzinie; dopiero po załatwieniu tych porachunków zamierzał osiedlić się na stale gdziekolwiek bądź i żyć dalej już jako mniej lub więcej cnotliwy obywatel. Przez dwa dni po swym powrocie nie przechodził ani razu bramy seraju, tylko ostentancyjnie wysyłał telegramy do Bombaju, gdzie miał złożoną część swych pieniędzy; to do Delhi, gdzie podwładny z jego plemienia sprzedawał konie ajentowi radżputańskiego państwa, oraz Umballi, gdzie jakiś Anglik niecierpliwie domagał się rodowodu białego ogiera. Uliczny pisarz, który umiał po angielsku, układał mu wybornie telegramy jak n. p: Creighton Bank Laurel, Umballa. — Koń jest arabski, jak to dowiedziono. Zmartwiony odwłoką rodowodu, który układam.“
A następnie pod tym samym adresem: Bardzo zmartwiony odwłoką. Rodowód wyślę“. Do owego podwładnego z Delhi telegrafował:
Lutuf Uhlah — Telegrafowałem o dwa tysiące rupji na twój rachunek do banku Luchman Naraim“. Były to sprawy czysto handlowe, lecz znaleźli się ludzie, których każdy z tych telegramów interesował bardzo mocno, którzy odbywali nad nimi długie dyskusje, zanim dostały się na stację kolejową, dokąd były niesione przez głupkowatego koniucha Baltisa, który pozwalał je odczytywać po drodze każdemu. Gdy więc Mahbub, jak się sam o tem bardzo obrazowo wyrażał, „zamącił dostatecznie źródło badania kijem ostrożności“, zjawił się przed nim, zesłany przez samo niebo, Kim. I Mahbub, równie szybki w postanowieniach, jak wolny od wszelkich skrupułów, nawykły do wyzyskiwania każdej nadarzającej się sposobności, użył go natychmiast do tej służby.
Wędrujący lama z chłopakiem z niskiej kasty, odbywający pielgrzymkę przez Indje, kraj pielgrzymów, mógł wprawdzie na chwilę ściągnąć na siebie uwagę ale nikomu nie przyszłoby na myśl, aby ich właśnie podejrzywać lub, co gorsza, obrabować.
Kazał sobie podać parę świeżych węgielków do swej „hookah“ (fajki) i zamyślił się nad tą sprawą. W najgorszym razie, myślał, gdyby chłopca spotkało jakie nieszczęście, to papier dany mu nie mógł nikomu zaszkodzić. I wtedy swobodnie udałby się sam do Umballi i dotyczącej osobie ustnie powtórzyłby wiadomości. Lecz raport R. 17 był treścią całej sprawy — byłoby więc trochę niewygodnie, gdyby nie doszedł do właściwych rąk. Jednakowoż Bóg jest wielki, a Mahbub czuł, że uczynił wszystko, co leżało w jego mocy. Kim był jedyną istotą, która nigdy przed nim nie skłamała.
Byłoby to fatalną cechą charakteru Kima, gdyby Mahbub nie był wiedział, że przed kim innym, dla własnych celów lub interesów Mahbuba, Kim potrafi łgać tak, jak tylko potrafi to człowiek wschodni.
Potem Mahbub Ali, podążył przez seraj do „Bramy Harpij“, które podmalowują sobie oczy i czyhają na cudzoziemców, a po niedużym wysiłku udało mu się wywołać pewną dziewczynę, przyjaciółkę, jak miał powody przypuszczać, pewnego gładkolicego bramina, który badał jego prostodusznego, głupkowatego Baltisa w sprawie owych telegramów. Był to ze strony Mahbuba szalony postępek; zaczęli bowiem oboje pić perfumowaną wódkę wbrew przykazaniom proroka i Mahbub upił się cudownie, a wrota jego ust rozwarły się i na chwiejnych nogach uganiał się za „Kwiatem Rozkoszy“, aż padł na poduszki, gdzie „Kwiat Rozkoszy“, z pomocą przystojnego bramina obszukała go najdokładniej, od stóp do głów.
Mniej więcej o tej samej porze usłyszał Kim ciche kroki w opustoszałej stajni Mahbuba. Handlarz koni, rzecz dziwna, zostawił drzwi niezamknięte, a jego ludzie obchodzili właśnie szczęśliwy powrót do Indji, korzystając przytem w całej pełni z hojności Mahbuba. Zręczny młody gentleman z Delhi, uzbrojony w cały pęk kluczów, które „Kwiat Rozkoszy“ odczepiła od pasa nieprzytomnego Mahbuba, przeszukiwał każdą skrzynkę, każdy tłómok, każdą matę i wszystkie troki od siodeł, będące własnością Mahbuba, podobnie jak „Kwiat“ i bramin obszukiwali samego właściciela.
— Myślę, — rzekła pogardliwie „Kwiat“ w godzinę później, opierając się okrągłym łokciem o chrapiące cielsko, — że to już nie jest ta dawna afgańska świnia, ten handlarz koni, który nie myślał o niczem więcej, tylko kobietach i koniach. A ponadto, on mógł ten papier wysłać już przedtem — jeżeli wogóle miał przy sobie coś podobnego.
— Nie. Sprawa dotycząca pięciu królów, musi być ukryta gdzieś tu, przy jego czarnem sercu, — odparł uczony bramin. — Czy nie było tam niczego?
Człowiek z Delhi roześmiał się i poprawił swój turban na głowie. — Szukałem w jego pantoflach między podeszwami, podobnie jak „Kwiat Rozkoszy“ obszukała jego suknie. Widocznie to nie ten człowiek, o którego idzie. Przejrzałem prawie wszystko, co tylko mogłem.
— Oni też nie wskazali mi go, jako tego, którego szukają, — odparł uczony bramin w zamyśleniu. — Powiedziano mi tylko: „uważaj, czy nie jest on tym, który pokrzyżował nasze plany“.
— W tym północnym kraju jest tyle koniarzy co pcheł w starym kubraku. Jest tam Sikandar Khan, Nur Ali Beg i Farukh Shah — wszystko naczelnicy Kafilów, którzy tam pracują, — dodała „Kwiat Rozkoszy“.
— Ci jeszcze nie przybyli, — odparł bramin.
— Na tych będziesz musiała później zastawić sieci.
— Tfy! — żachnęła się z obrzydzeniem, strącając ze swej piersi głowę Mahbuba. — Ciężko pracuję za te pieniądze. Farukh Shah to niedźwiedź, Ali Beg rabuś, a stary Sikandar Khan... och! Idźcie już! Kładę się spać. Ta świnia nie ruszy się już do rana.
Gdy Mahbub obudził się, „Kwiat Rozkoszy“ zacząła robić mu wyrzuty i ganić go surowo za opilstwo. Azjaci nie zdradzają się nigdy, gdy udało im się wywieść w pole swego wroga. — Jednak Mahbub Ali przepłukawszy sobie gardło, ściągnąwszy pas i wyszedłszy od niej chwiejnym krokiem — omal że się nie zdradził.
— Co to za łotrowska sztuczka, — rzekł do siebie. — Ale czy każda dziewczyna w Peszawur nie potrafiłaby dokazać tego samego! Lecz zrobione było to zręcznie. Teraz Bóg wie, ilu ich jeszcze czeka na mej drodze, którym kazano obszukiwać mnie... może nawet przy pomocy noża. A jeśli tak, to trzeba, aby chłopak spieszył natychmiast do Umballi — i to koleją — gdyż sprawa zaczyna być trochę nagląca. Ja tymczasem zostanę sobie tutaj, będę chodzić do „Kwiatu Rozkoszy“ i upijać się, jak przystało na kupca z Afganistanu.
W pobliżu swej stajni zatrzymał się. Ludzie jego leżeli pogrążeni w głębokim śnie, jednak Kim i lama zniknęli bez śladu.
— Hej! — zawołał, trącając nogą jednego ze śpiących. — Gdzie się podzieli ci, którzy zostali tu na noc, — lama i chłopiec? Czy nie skradli czego przypadkiem?
— Nie, — mruknął zapytany. — Stary warjat wstał jeszcze za drugiem pianiem koguta, mówiąc, że pójdzie do Benares, a młody wyprowadził go.
— Klątwa Allaha niech spadnie na głowy niewiernych! — zawołał Mahbub wesoło, poczem wszedł do stajni, gładząc z zadowoleniem brodę.
Kim to obudził był lamę — Kim, który z okiem przytkniętem do szpary między belkami, zobaczył w nocy człowieka z Delhi, jak przeszukiwał skrzynie Mahbuba. Nie był to widocznie zwykły sobie złodziej, skoro szperał wśród listów, kartek i siodeł; ani też rabuś nocny, bo małym nożem rozpruwał z boku podeszwy u pantofli Mahbuba i nader zręcznie przecinał szwy w trokach u siodeł. Ujrzawszy go, Kim w pierwszej chwili miał ochotę krzyknąć głośno na alarm — wydając przeciągły okrzyk: cho-or-choor“ (złodziej, złodziej), który odrazu stawia na równe nogi calutki bazar, w czasie nocy. Ale przyjrzawszy się lepiej i położywszy rękę na torebce, doszedł do innych wniosków.
— Musi on pewnie szukać rodowodu tego zmyślonego konia, — szepnął do siebie, — tego, co mam właśnie zanieść do Umballi. Wobec tego lepiej będzie, jeżeli zaraz ruszymy w drogę. Tacy, co nożem przeszukują worki, mogą zabrać się do szukania nożem w brzuchach. Z pewnością musi być w tem jakaś kobieta.
— Haj, haj! — szepnął cicho do lamy — chodź! Czas już wybrać się w drogę do Benares.
Lama wstał nie ociągając się, poczem obaj przeszli przez seraj cicho, jak cienie.




ROZDZIAŁ II.

Weszli na podobny do fortu dworzec kolejowy, czerniejący w ciemnościach nocy. — Światła elektryczne połyskiwały na magazynach, w których ześrodkowywał się cały olbrzymi północny handel zbożem.
— To jest dzieło szatana — rzekł Lama, wzdrygając się na widok głuchej ciemności, szyn lśniących na podmurowaniach między platformami i labiryntu rusztowań, wznoszących się w górę. Stał w olbrzymiej hali z kamienia, przez którą zda się, przeleciał oddech śmierci, — nad ciałami podróżnych z trzeciej klasy, którzy kupiwszy bilety leżeli w poczekalniach, pogrążeni w głębokim śnie. Wszystkie godziny doby mają dla ludzi Wschodu jednakową wartość, stąd też nie krępują się niemi bynajmniej.
— Tutaj oto przyjadą ogniste wozy. Tam za oknem stoi człowiek, — tu Kim wskazał na kasę, — który ci da papier na przejazd do Umbalii.
— Ależ my jedziemy do Benares, — przerwał żywo Lama.
— Wszystko jedno. Benares będzie potem. Prędzej! Spiesz się, bo już nadjeżdża!
— Masz tu moją sakiewkę!
Lama nie oswojony z koleją tak, jak mu się to zdawało, drgnął na widok wpadającego z hukiem pociągu. Śpiący zerwali się, a dworzec napełnił się krzykiem, hałasem i nawoływaniami przekupniów, roznoszących wodę i słodycze, okrzykami policjantów-krajowców oraz piskliwemi głosami kobiet zbierających swe koszyki, rodziny i małżonków.
— To pociąg — tylko pociąg. Czekaj... nie bój się, przecie nie zajedzie tutaj. — Zdumiony niezwykłą naiwnością Lamy (który wręczył mu worek pełen rupji), Kim zażądał biletu do Umballi. Zaspany urzędnik mrucząc rzucił mu bilet do najbliższej miejscowości o parę mil tylko odległej.
— Nie! — zawołał Kim ze złością, obejrzawszy bilet. — To może być dobre dla chłopów okolicznych, ale ja mieszkam w Lahorze. No, nie jesteś zręczny, „babu“! Dajże mi teraz bilet do Umballi.
„Babu“ spojrzał nań z niechęcią i podał właściwy bilet.
— A teraz drugi jeszcze do Amritzar, — zawołał Kim, który nie miał zamiaru wydawania pieniędzy na coś tak zbytecznego, jak opłata za jazdę do Umballi.
— Należy się tyle a tyle. Reszta wynosi tyle a tyle. Już ja się znam na podróżowaniu... Żaden „yogi“ nie potrzebował tak „cheli“ jak ty, — zawołał wesoło do poważnego Lamy. — Bezemnie byliby cię wyrzucili z pociągu w Mian-Mir. Chodź tędy!
Zwrócił mu pieniądze, zatrzymując sobie po jednej „anna“ od każdej rupji należnej za bilet do Umballi, jako swój zysk, — na sposób praktykowany w Azji od niepamiętnych czasów.
Lama zawahał się u otwartych drzwi wagonu trzeciej klasy.
— Czy nie byłoby lepiej pójść piechotą? — zapytał trwożliwie Kima.
Otyły rzemieślnik z plemienia Likh wychylił z wagonu swą brodatą twarz.
— Czy on się boi? Nie bój-że się. Pamiętam, że i ja kiedyś czułem strach przed pociągiem. Wejdź-że! Przecież to rząd zaprowadził.
— Ja się nie boję, — odrzekł Lama; — czy jest tam miejsce dla dwóch?
— Tu nawet mysz się nie zmieści — zapiszczała żona zamożnego rolnika z kasty Jat, z bogatej prowincji Jullundur. — Nasze nocne pociągi nie są tak wygodnie urządzone, jak dzienne, w których mężczyźni i kobiety jadą w osobnych przedziałach.
— O, matko mego syna, możemy przecie zrobić im miejsce — odrzekł jej małżonek w błękitnym turbanie. — Weź dziecko na kolana. Czy nie widzisz, że to świętobliwy człowiek?
— A mój podołek z siedmdziesięciu siedmiu tobołkami! Może każesz mu jeszcze usiąść na moich kolanach, bezwstydniku? Wszyscyście wy tacy!
Rozejrzała się wkoło czy jej kto nie przyświadczy. Siedząca przy oknie dziewczyna lekkich obyczajów z Amritzar zachichotała za swoim woalem.
— Wejdźcie, wejdźcie — krzyczał otyły Hindus, lichwiarz, trzymający pod pachą swą zmiętoszoną książkę z rachunkami, owiniętą w kawałek materji.
Potem dodał, uśmiechając się słodko:
— Trzeba być uprzejmym dla ubogich.
— Naturalnie na siedem procent od sta na miesiąc, a w dodatku z zastawem nieurodzonego jeszcze cielęcia, — odparł młody żołnierz z plemienia Dogra, jadący na urlop na południe. Wszyscy zaczęli się śmiać.
— Czy ten pociąg jedzie do Benares? — zapytał Lama.
— Zapewne. Dokąd mielibyśmy jechać? Wejdź, bo inaczej zostaniemy tutaj, — zawołał Kim.
— Patrzcie! — wołała dziewczyna z Amritzar. — On jeszcze nie umie wsiadać do wagonu. O, patrzcie!
— No, to trzeba mu przecie pomóc, — rzekł rolnik, wyciągając szeroką bronzową dłoń i wciągając Lamę do wnętrza. — No, teraz już dobrze, ojcze, co?
— Ale, ale ja usiądę na podłodze. Byłoby to przeciw regule, gdybym usiadł na ławce, — rzekł Lama. — Jeszczeby mi nogi ścierpły.
— Już ja to zawsze powiadam — zaczął lichwiarz, wydymając pogardliwie wargi, — że niema ani jednego przepisu prawidłowego życia, którego by te koleje nie zmuszały nas łamać. Siedzimy naprzykład, razem, wszystkie kasty i ludzie, jeden przy drugim.
— Tak, razem z takiemi bezwstydnicami — ozwała się żona rolnika, mierząc niechętnem spojrzeniem dziewczynę z Amritzar, spoglądającą zalotnie na żołnierza.
— Mówiłem ci przecież, że możemy jechać wozem, — odparł jej małżonek; — byłoby się zaoszczędziło trochę pieniędzy.
— Tak, a w drodze wydałoby się dwa razy tyle na żywność. Mówiło się już o tem z dziesięć tysięcy razy.
— Tak, i dziesięcioma tysiącami języków, — odmruknął jej mąż.
— Niech nas Bóg uchowa, biedne kobiety, od tego, żebyśmy nie miały mówić. Oho! Ten jest widocznie jednym z tych, którym nie wolno ani patrzeć na kobiety, ani z niemi rozmawiać. — Gdyż Lama, pomny na regułę swego zakonu, nie zwracał na nią wcale uwagi. — Czy i jego uczeń taki sam?
— O nie, matko, — podjął szybko Kim. — Wcale nie, gdy kobieta jest ładna, a przedewszystkiem miłosierna dla głodnych.
— Żebracza odpowiedź, — rzekł Sikh, śmiejąc się. — Samaś go zaczepiła, siostro!
Kim wyciągnął ręce z prośbą.
— A dokąd jedziesz? — zapytała kobieta, podając mu połowę ciasta, które wyjęła z zatłuszczonego tobołka.
— Aż do Benares.
— Jako kuglarze? — podpowiedział żołnierz. — Nie moglibyście nam pokazać jakich sztuczek? Dlaczego nie odpowiada ten żółty człowiek?
— Dlatego, — odparł żywo Kim, — ponieważ jest świętobliwy i myśli o rzeczach, które są niedostępne dla ciebie.
— Bardzo być może. My z pułku Loodhiane — rzekł dobitnie żołnierz — nie zaprzątamy sobie głów wierzeniami. My bijemy się!
— Mój bratanek jest „naik’iem“ (kapralem) w tym pułku, — rzekł łagodnie rzemieślnik z plemienia Sikh. — Jest tam kilka kompanii Dogra.
Żołnierz spojrzał nań przeszywającym wzrokiem, bo Dogra należy do innej kasty jak Sikh, a lichwiarz zachichotał.
— Dla mnie są oni wszyscy jednacy, — wtrąciła dziewczyna z Amritzar.
— O, mocno temu wierzymy, — złośliwie zaśmiała się żona rolnika.
— Nie, tylko wszyscy, którzy służą z bronią w ręku, są sobie braćmi. Jest jedno braterstwo kasty, ale pozatem istnieje jeszcze, — spojrzała trwożliwie wokoło — związek „Pulton“, związek pułkowy, czy nie tak?
— Mój brat służy w pułku Jat — rzekł rolnik. — Dograsowie, to dzielni ludzie.
— Twoi Sikhowie są zapewne tego samego zdania, — rzekł żołnierz, patrząc z ukosa na spokojnie siedzącego starca w kącie wagonu. — Twoi Sikhowie myśleli tak, gdy nasze dwie kompanje przyszły im z pomocą w Pirzai Kotal przeciwko ośmiu afrydyjskim pułkom, nie dalej jak trzy miesiące temu.
Potem opowiedział przebieg nadgranicznej utarczki, w której kompanje Dogrów z pułku Loodhiana dzielnie się spisały.
Dziewczyna z Amritzar uśmiechnęła się, wiedziała bowiem, że celem opowiadania żołnierza była chęć przypodobania się jej.
— Ach! — rzekła w końcu żona rolnika. — Lecz wioski ich zostały spalone, a małe ich dzieci zostały bez dachu?
— Była to zapłata za naszych poległych. Zapłacili porządnie za naukę, jaką im daliśmy. Tak. Czy to już Amritzar?
— Tak, tu będą znaczyć nasze bilety, — rzekł lichwiarz, szukając w swym trzosie.
Na dworze świtało już, gdy służba kolejowa zaczęła obchodzić wagony. Oglądanie biletów jest uciążliwą pracą na Wschodzie, gdzie lud ukrywa je w najosobliwszych schowkach.
Kim pokazał swój bilet i został zawezwany do wyjścia z wagonu.
— Ależ ja jadę do Umballi, — zaprotestował. — Jadę z tym świątobliwym człowiekiem.
— To mnie nic nie obchodzi. Możesz sobie jechać i do piekła. Bilet masz tylko do Amritzar. Wynoś się!
Kim zalał się łzami, wołając, że Lama był dla niego ojcem i matką, że on sam jest podporą starości Lamy i że Lama zginąłby bez jego opieki. Wszyscy zaczęli prosić konduktora, aby się nad nim zlitował, — lichwiarz był z nich najwymowniejszy — lecz konduktor wyprowadził Kima na platformę. Lama mrugał oczyma, nie rozumiejąc o co chodzi, Kim zaś zaczął płakać pod drzwiami wagonu.
— Jestem bardzo biedny. Ojciec mi umarł, matka mi umarła. O, ludzie miłosierni, jeśli ja tu zostanę, któż się będzie opiekować tym staruszkiem?
— Co to znaczy, — zapytał Lama. — On musi iść do Benares. Musi iść ze mną. Jest moim „chelą“. Jeżeli trzeba zapłacić...
— Pst... cicho, — szepnął mu Kim — czyż jesteśmy radżami, aby wydawać pieniądze, kiedy świat jest miłosierny?
Dziewczyna z Amritzar wysiadła niosąc swe tobołki i na nią to Kim zwrócił swe czujne oko. Wiedział, że damy tego rodzaju bywają szczodre.
— Bilet, malutki bilecik do Umballi, o „Poskramiaczko Serc!“
Dziewczyna roześmiała się.
— Czyż niema w twem sercu litości?
— Czy ten świątobliwy przybywa z Północy?
— Hen, hen, z dalekich gór na północy — wykrzyknął Kim.
— Tam, na Północy, śnieg leży między sosnami i na górach. Moja matka pochodziła z Kulu. Masz, kup sobie bilet. Poproś go o błogosławieństwo dla mnie.
— Dziesięć tysięcy błogosławieństw! — wołał za nią uradowany Kim. — O, Najświątobliwszy, oto kobieta obdarzyła nas w swem miłosierdziu, tak, że mogę jechać z tobą; złote serce ma ta kobieta. Lecę po bilet!
Dziewczyna spojrzała na Lamę, który machinalnie wyszedł za Kimem na platformę. Opuścił głowę, aby nie patrzeć na nią i wyszeptał coś po tybetańsku, gdy przechodziła obok niego razem z tłumem.
— Lekko przyszło, lekko poszło, — rzekła zgryźliwie żona rolnika.
— Zdobyła sobie zasługę, — odparł Lama. — To musiała być niechybnie zakonnica.
— W samem Amritzar jest dziesięć tysięcy takich zakonnic. Wróć-no starcze, albo pociąg odjedzie bez ciebie, — zawołał lichwiarz.
— Nietylko, że wystarczyło na bilet, ale nawet na trochę jedzenia, — krzyczał Kim, zajmując swoje miejsce. — A teraz jedz, Świątobliwy. Patrz! Już dnieje.
Złote, czerwone, szafranowe i różowe mgły poranne rozpościerały się nad płaskiemi, zielonemi równinami. Cała dolina Pendżabu roztoczyła swe bogactwa w blasku wschodzącego słońca. Lama cofał nieco głowę, gdy słupy telegraficzne zaczęły migać przed oknami przemykającego pociągu.
— Wielką jest szybkość pociągu, — rzekł pouczająco lichwiarz. — Ani w dwa dni nie zrobiłbyś tej drogi, jaką ujechaliśmy już od Lahory. Wieczorem będziemy w Umballi.
— Ale do Benaresu jeszcze daleko, — rzekł Lama znużonym głosem, mrucząc coś nad ciastkami, które mu przyniósł Kim. Wszyscy pootwierali swe tobołki, spożywając śniadanie. Potem lichwiarz, rolnik i żołnierz zapalili fajki, napełniając wagon duszącym, ostrym dymem, plując, kaszląc i zabawiając się rozmową.
Robotnik i żona rolnika żuli liście betelu, Lama zażywał tabakę i odmawiał różaniec. Kim zaś, skrzyżowawszy nogi, rozkoszował się swoim pełnym żołądkiem.
— Jakie rzeki są koło Benaresu? — zapytał nagle Lama, zwracając się do wszystkich.
— Jest tam Ganges, — odparł lichwiarz, gdy ucichł przytłumiony śmiech.
— A jakie jeszcze?
— A jakież mogą być prócz Gangesu?
— Nie, ja myślałem o pewnej rzece, która ma własności lecznicze.
— To właśnie jest Ganges. Kto się w niej kąpie, zostaje oczyszczony, a dusza jego idzie do bogów. Odbyłem trzykrotną pielgrzymkę do Gangesu, — zakończył, spoglądając z dumą wokoło.
— Na wiele się to zdało, — wtrącił sucho „sepoj“ (żołnierz), a podróżni zaczęli się śmiać, szyderczo spoglądając na lichwiarza.
— Oczyszczony... i wraca potem do bogów, — powtórzył zamyślony Lama. — Aby wrócić znów do życia pod inną postacią, ciągle przykuty do Błędnego koła Wszechrzeczy. — Pokręcił niechętnie głową. — Ale być może, że w tem jest jakaś pomyłka. Któż stworzył Ganges na początku?
— Bogowie. Jakiegoż ty jesteś wyznania? — zapytał go zdziwiony lichwiarz.
— Wyznaję Prawo — Najdoskonalsze Prawo. Więc bogowie, powiadasz, stworzyli Ganges. Jacy to byli bogowie? — Wszyscy patrzyli nań z podziwem. Było to poprostu nie do uwierzenia, żeby ktoś mógł do tego stopnia nie wiedzieć nic o Gangesie.
— Któż jest twoim bogiem? — zapytał wkońcu lichwiarz.
— Słuchaj! — rzekł Lama, przekładając różaniec do ręki. — Słuchaj, gdyż będę teraz mówić o Nim! Słuchaj, o narodzie hinduski!
Zaczął opowiadać w narzeczu urdyjskiem o Buddzie, lecz porwany własnemi myślami przeszedł w narzecze tybetańskie i przewlekłe teksty z chińskich ksiąg o życiu Buddy. Pobożny, wyrozumiały lud słuchał go z uszanowaniem. Całe Indje pełne są świątobliwych ludzi, wykładających słowo Boże w obcych językach, wstrząsanych i trawionych ogniem gorliwości religijnej, marzycieli, gadułów, wizjonerów. Działo się tak od początku i trwać będzie do końca.
— Um! — rzekł żołnierz z pułku loodhiańskich Sikhów.
— Był tam koło nas, w Pirzai Kotal pułk mahometański, który miał swego kapłana. — Był on, o ile pamiętam, „naikiem“, który, gdy go duch nawiedził, prorokował. Ale opatrzność czuwa nad warjatami. Jego oficerowie okazywali mu szczególne względy.
Lama, przypomniawszy sobie, że się znajduje w obcym kraju, wrócił znów do narzecza urdyjskiego.
— Słuchajcie historji o Strzale, którą nasz Pan wystrzelił z łuku, — rzekł do otoczenia.
Opowiadanie to było dla nich bardziej dostępne, słuchali go więc z wielkim zajęciem.
— I teraz, o narodzie hinduski, idę szukać tej Rzeki. Czyż mógłby mi kto z was wskazać do niej drogę?..
— To Ganges — tylko Ganges — który oczyszcza z grzechu, — poszedł szept odpowiedzi przez cały wagon.
— Przecież nasi bogowie są łaskawi, — rzekła żona rolnika, spoglądając przez okno.
— Patrzcie, jak pobłogosławili nam zbiory.
— Znaleźć jakąś rzekę w Pendżabie nie jest rzeczą łatwą, — odparł jej mąż. — Dla mnie naprzykład, wystarcza mały strumyk, który mi nawadnia pola i dziękuję za to Bhumji, domowemu bóstwu. — I począł naciągać ubranie na swe bronzowe, muskularne ramię.
— Czy sądzisz, że Pan nasz zaszedł aż tak daleko na Północ? — zapytał Lama, zwracając się do Kima.
— Być może, — odparł skromnie Kim, wypluwając czerwony sok przeżutego ziela.
— Ostatnim z wielkich, — rzekł z powagą Sikh — był Sikander Julkarn (Aleksander Wielki). Pobudował on drogi w prowincji Jullundur i założył zbiornik wody w pobliżu Umballi. Budowle te ostały się do dziś dnia. Nie słyszałem jeszcze nigdy o twoim Bogu.
— Niech ci włosy wyrosną, a mów po pendżabsku, — rzekł do Kima młody żołnierz, żartobliwie cytując północne przysłowie. — Oto co mówi Sikh. — Lecz nie powiedział tego zbyt głośno.
Lama westchnął i zapadł w głęboką, ciężką zadumę. Gdy rozmowa w wagonie ścichła, słychać było przytłumione mruczenie. „Om mane pudme hum! Om mane pudme hum!“ i klekotanie paciorków drewnianego różańca.
— Niedobrze mi! — rzekł Lama wkońcu. — Szybkość pociągu i stukot kół nuży mnie. A zresztą, mój „chelo“, mogliśmy już ominąć tę Rzekę.
— Uspokój się, uspokój, — odpowiedział Kim. — Czyliż nie miała ona być w pobliżu Benaresu? Daleko nam jeszcze do niej.
— Jednakowoż, jeżeli Pan nasz przybył aż tu na Północ, to mógł nią być którykolwiek z tych małych strumieni, przez któreśmy przejeżdżali.
— Nie wiem tego.
— Lecz ty zostałeś mi zesłany na przewodnika, czyż nie tak? W nagrodę za zasługi, jakie sobie zdobyłem w klasztorze w Such-Zen. Czyż nie przyszedłeś do mnie w dwu postaciach i w dwu strojach?
— Cicho. Nie powinieneś tutaj mówić o tych rzeczach — szepnął Kim. — Przyszedłem do ciebie tylko w jednej postaci. Przypomnij-że sobie: hinduski chłopiec, chłopiec przy wielkiej zielonej armacie.
— Ale, czy nie było tam również Anglika z siwą brodą, świątobliwego pomiędzy obrazami, który mnie zachęcał do szukania mej rzeki?
— On... to znaczy... my przyszliśmy do Ajaib Gher w Lahorze, aby się tam pomodlić przed bogami, — objaśnił Kim słuchającej ich z zaciekawieniem kompanji, — i Sahib z Domu Cudów rozmawiał z nim, naprawdę jak z bratem. To jest prawdziwie świętobliwy człowiek i przybył hen, z daleka, z poza gór. Siedź-że przecie. Niedługo będziemy już w Umballi.
— Ale rzeka, rzeka mego zbawienia?
— A potem, gdy będziesz chciał, pójdziemy piechotą szukać tej rzeki. Tak, że nie przeoczymy niczego, nawet najmniejszego strumyka w polu.
— Ale ty również szukasz czegoś?
Lama, uradowany, że pamięć tak dobrze mu dopisała, usiadł wyprostowany.
— Tak, — odrzekł Kim wesoło, żując liście i ciesząc się widokiem ludzi z wielkiego, przyjaźnie do nich odnoszącego się świata.
— Miał to być byk — Czerwony Byk, który ma tobie przyjść z pomocą — i zanieść cię dokąd?.. Nie pamiętam już tego. Czerwony Byk na zielonem polu, czy nie tak?
— Nie. Nie ma mnie nigdzie zanieść, — odparł Kim. — Opowiedziałem ci tylko zmyśloną bajkę.
— Cóż to znowu? — zawołała żona rolnika, pochylając się naprzód, aż bransolety zadzwoniły jej na ręku. — Plotą obaj jak we śnie, czy co? Czerwony Byk na zielonem polu, który ma cię zanieść do nieba... czy gdzie tam?... Czy to jakie widzenie, czy też może który z nich umie przepowiadać? Koło miasta Jullundur mamy w naszej wsi Czerwonego Byka, który pasie się na naszych najbardziej zielonych polach.
— Daj babie plotkę, a ptakowi listek i nitkę, a oboje zrobią z tego na poczekaniu cudowną historję, — wtrącił Sikh. — Przecież wszyscy świątobliwi ludzie mają sny i widzenia, a ich uczniowie przez obcowanie uczą się od nich tego samego.
— Więc Czerwony Byk na zielonem polu, czy tak? — powtórzył Lama. — Może w poprzedniem życiu zdobyłeś sobie zasługę i teraz Byk ma przyjść i wynagrodzić cię za to.
— Ależ nie, wcale nie; to była tylko bajka, którą mi opowiadano, tak sobie, z żartów. Będę więc szukał mojego Byka w Umballi, ty zaś twojej Rzeki.
— A może też ów Byk ma być zesłany obu nam za przewodnika? — zapytał Lama z dziecięcą ufnością. Potem, zwracając się do otaczających, rzekł, wskazując na Kima. — Ten oto został mi wczoraj dopiero zesłany i zdaje mi się, że chłopiec ten nie jest z tego świata.
— Widziałem już dość różnych jałmużników i ludzi świątobliwych, ale nigdy jeszcze takiego yogi, ani takiego ucznia, jak ci, — wtrąciła kobieta.
Mąż jej wskazał palcem na czoło i uśmiechnął się. Po chwili jednak, gdy Lama zabrał się do jedzenia, oddali mu, co mieli przy sobie najlepszego. W końcu wszyscy zmęczeni, senni i zakurzeni przybyli do Umballi.
— Zatrzymujemy się tutaj z powodu procesu, — odezwała się do Kima żona rolnika. — Mieszkamy u bratanka mojego męża. Znajdzie się tam w podwórzu pokój dla twojego yogi i dla ciebie. Czy on... nie zechciałby udzielić nam swego błogosławieństwa?..
— O, Świątobliwy! kobieta o złotem sercu daje nam nocleg. Dobry jest ten kraj, kraj na południu. Pomyśl tylko, ile dobrego wyświadczono nam dziś od świtu!
Lama pochylił głowę, udzielając błogosławieństwa.
— Wprowadzać do domu mego kuzyna włóczęgów z ulicy... — zaczął jej mąż, wyjmując swój duży kij bambusowy.
— Twój kuzyn winien jest krewnemu mego ojca jeszcze coś z kosztów wesela swojej córki, — odparła rezolutnie kobieta. — Każ mu policzyć żywienie ich obu na rachunek tego długu. Yogi będzie chodził i tak za jałmużną, nie bój się.
— Tak, ja sam zbieram dla niego jałmużnę — wtrącił Kim trochę niespokojny, chcąc zapewnić Lamie spokojną noc pod dachem, aby móc tymczasem odszukać Mahbubowego Anglika i pozbyć się rodowodu białego ogiera.
— A teraz, — rzekł do Lamy, gdy obaj znaleźli się na dziedzińcu zamożnego domu hinduskiego, położonym na tyłach domostwa — teraz odejdę na chwilę, aby... aby kupić coś do jedzenia w bazarze. Nie odchodź stąd nigdzie, dopóki nie wrócę.
— Ale wrócisz? Wrócisz napewno? — zawołał starzec, chwytając go za rękę. — Wrócisz pod tą samą postacią? Czy nie zapóźno już dziś, by wyjść i poszukać Rzeki?
— Zapóźno już i za ciemno. Uspokój się. Pomyśl tylko, jak daleko już jesteśmy, — o sto kos od Lahory.
— Tak, a jeszcze dalej od mojego klasztoru. Niestety! Wielki i straszny jest ten świat.
Kim wymknął się. Nigdy chyba przedtem tak niepozorna figurka nie niosła losów własnych, oraz tysięcy innych ludzi. Wskazówki i informacje Mahbuba niezbyt dokładnie określały mu położenie domu, w którym Anglik mieszkał, spotkał jednak na drodze swej grooma, który z klubu odprowadzał do domu wózek na psy, i ten wskazał mu miejsce. Pozostawało więc tylko sprawdzić tożsamość adresata. Kim, przeskoczywszy przez ogrodzenie, ukrył się w klombie wysokich traw, tuż przy werandzie. Dom jaśniał od świateł, a służba krzątała się przy stołach zastawionych szkłem, srebrem i kwiatami. Po chwili wyszedł Anglik, ubrany na czarno i biało, nucąc pod nosem jakąś melodję. Ponieważ było za ciemno, aby dostrzec było można jego fizjognomję, przeto Kim, na sposób żebraków, chwycił się starego, wypróbowanego środka.
— „Opiekunie ubogich!“...
Mężczyzna zatrzymał się i zwrócił w stronę, skąd go doleciał głos.
— ...Mahbub Ali powiedział...
— Ha! Co mówił Mahbub Ali? — Nie starał się nawet dojrzeć mówiącego i to utwierdziło Kima w przypuszczeniu, że był to właśnie ten, który wiedział o co chodzi.
— ...Że rodowód białego ogiera został zupełnie dokładnie stwierdzony!
— Jaki masz na to dowód?
Anglik przechylił się przez poręcz w stronę, skąd go głos dochodził.
— Mahbub Ali dał mi dowód.
Poczem Kim rzucił w górę kawałek zwiniętego papieru, który padł obok mężczyzny, ten zaś nastąpił nań nogą natychmiast, bowiem w tejże chwili z poza rogu domu ukazał się ogrodnik. Dopiero gdy ten oddalił się, mężczyzna podniósł zwitek, poczem na podłogę opuścił rupję, której brzęk doleciał uszu Kima, następnie, nie oglądnąwszy się odszedł w głąb domu. Kim szybko podniósł monetę, lecz zbyt dobrym był Irlandczykiem, by srebro uważać za ostatni cel swojej gry. Najbardziej zaciekawił go widomy skutek przyniesionej przez niego wiadomości. Zamiast więc wypełznąć z powrotem z ogrodu, przyczołgał się jeszcze bliżej pod dom.
Ujrzał — ponieważ indyjskie bungalow“ otwarte są na przestrzał — jak Anglik wszedł do małego pokoju w rogu werandy, podobnego do jakiegoś biura nawalonego masą papierów, gdzie stały różne szafki na listy, poczem usiadł i nachylił się nad sprawozdaniem Ali Mahbuba.
Twarz jego oświetlona naftową lampą mieniła się i chmurzyła. Kim, przyzwyczajony do obserwowania wyrazów twarzy, zapamiętał to sobie dobrze.
— Will, drogi Will! — zawołał nagle jakiś głos kobiecy. — Chodź-że do salonu. Za chwilę będą tutaj.
Mężczyzna nie odrywał oczu do pisma.
— Will! — zawołał ten sam głos w parę chwil później. — On już przyjechał. Słyszę, jak za nim jedzie eskorta.
Mężczyzna wybiegł z gołą głową, gdy wielka kareta, konwojowana przez czterech żołnierzy — krajowców, zatrzymała się przed werandą, a wysoki czarnowłosy mężczyzna, smukły jak strzała, wyskoczył z niej, poprzedzony przez młodego, śmiejącego się oficera.
Przytulony brzuchem do ziemi leżał Kim, dotykając prawie wysokich kół karety. Jego Anglik i przybyły zamienili ze sobą parę słów. — Zapewne panie, — rzekł szybko młody oficer. — Należy wszystko odłożyć gdy chodzi o konia.
— Nie zajmie nam to więcej nad dwadzieścia minut czasu, — odparł ów, który obchodził Kima. — Możesz robić honory domu, zabaw ich i przyjmij.
— Każ zaczekać jednemu z żołnierzy, — rzekł wysoki mężczyzna, poczem obaj weszli do gabinetu w chwili, gdy odjeżdżała kareta.
Kim widział ich głowy pochylone nad raportem Mahbuba i słyszał ich głosy — jeden przytłumiony i niepewny, drugi ostry i stanowczy.
— Tu nie chodzi o tygodnie. To jest kwestja dni, godzin prawie — mówił starszy. — Spodziewałem się tego oddawna, lecz to — rzekł, wskazując papier Mahbuba, — potwierdza moje przypuszczenia. Grogan jest dziś tu na przyjęciu?
— Tak panie, i Macklin też.
— Bardzo dobrze. Sam się z nim rozmówię. Sprawa będzie naturalnie przedstawiona na Radzie, lecz rzecz jest tego rodzaju, że usprawiedliwia natychmiastowe rozpoczęcie akcji. Trzeba ostrzec brygady w Pindi i w Peszawur. Popsuje to wszystkie letnie urlopy, ale na to niema rady. Dzieje się to wskutek tego, żeśmy ich nie rozbili odrazu. Ośm tysięcy ludzi wystarczy.
— A cóż z artylerją?
— Muszę się porozumieć z Macklin’em.
— To znaczy, wojna?
— Nie... Będzie to kara. Gdy ktoś jest skrępowany czynnościami swego poprzednika...
— Lecz C. 25 mógł skłamać.
— On przesłał tylko informacje innych. Oni to zdradzili się ze swymi planami właściwie, już sześć miesięcy temu. Ale Devenish utrzymywał, że są pewne widoki na pokój. Oczywiście, skorzystali z tego, aby się przygotować. Wyślij natychmiast te telegramy, — nowe instrukcje, nie te dawne, — moje i Whartona. Sądzę, że nie potrzebujemy kazać paniom czekać na nas dłużej. Resztę możemy ułożyć, gdy wyjdziemy na cygara. Spodziewałem się, że się tak stanie. To będzie tylko kara... nie wojna.
Gdy żołnierz odjechał, Kim, okrążywszy dom, zaszedł do tylnych ubikacji, gdzie, idąc za swemi nawyknieniami, spodziewał się zaspokoić swój żołądek i ciekawość.
W kuchni uwijało się pełno rozgorączkowanych kuchcików, z których jeden go kopnął.
— Aj, — krzyknął Kim, udając, że płacze. — Przyszedłem tylko, aby myć naczynia, gdybyście mi zato dali się najeść.
— Cała Umballa przychodzi tutaj po to. Wynoś się. Zaraz będą podawać zupę. Czy zdaje ci się, że nam, służbie Creightona Sahiba, potrzeba do pomocy obcych kuchcików przy wydawaniu wielkiego obiadu?
— Więc to będzie duży obiad, — rzekł Kim, spoglądając na talerze.
— Nic dziwnego. Mamy zaszczyt przyjmować takiego gościa jak Jang-i-Lat Sahib (głównodowodzący).
— Ho! ho! — zawołał Kim, starając się w sposób jak najbardziej spokojny okazać swoje zdziwienie. Zaspokoiwszy więc swoją ciekawość, odszedł w chwili, gdy się kuchcik odwrócił.
— I cała ta awantura, — rzekł do siebie, rozmyślając nad tem, — ma być tylko skutkiem końskiego rodowodu! Mahbub Ali powinienby się odemnie nauczyć trochę kłamać, ile razy przedtem zanosiłem jakąś wiadomość, to zawsze chodziło o jakąś kobietę. Teraz są w tem mężczyźni. Tem lepiej. Ten wysoki mówił, że mają zebrać wielkie wojsko, by gdzieś... kogoś... ukarać. Do Pindi i Peszawur mają być wysłane jakieś wiadomości. Będą tam też armaty. Szkoda, żem trochę bliżej nie podpełznął. To są wielkie nowiny.
Powróciwszy do domu zastał bratanka rolnika, omawiającego szczegółowo z rolnikiem, żoną jego i kilku przyjaciółmi, proces familijny ze wszystkiemi jego następstwami, gdy Lama już drzemał. Po wieczerzy podał mu ktoś fajkę i Kim uczuł się prawie mężczyzną, gdy, leżąc prawie z wyciągniętemi nogami w świetle księżyca, gryzł gładkie orzechy kokosowe i robił od czasu do czasu jakąś uwagę. Jego gospodarze byli bardzo uprzejmi, gdyż żona rolnika opowiedziała im o jego widzeniu „Czerwonego Byka“ i o prawdopodobnem pochodzeniu z innego świata. Prócz tego Lama wzbudził wielkie i pełne uszanowania zaciekawienie. Kapłan, który należał do rodziny, stary pobłażliwy Bramin, zjawił się później i naturalnie rozpoczął teologiczną dysputę dla zachowania powagi w oczach krewnych. W sprawach dotyczących ich własnej wiary byli naturalnie po stronie swego kapłana, lecz Lama był dla nich gościem i nowością. Jego uprzejma dobrotliwość, dziwne cytaty chińskie, które brzmiały jak zaklęcia, bawiły ich niezmiernie; i w tej sympatycznej, pełnej prostoty atmosferze, Lama rozwinął się jak lotos Buddy, opowiadając o swem poprzedniem życiu wśród wielkich gór w Such-Zen, zanim, jak mówił, „wyruszył, aby zdobyć Światło Prawdy“. Potem okazało się, że ongiś był on mistrzem w stawianiu horoskopów i wróżeniu przyszłości; kapłan prosił go, aby mu objaśnił sposoby, za pomocą których to robił. Lama wymieniał mu więc nazwy planet, których tamten nie mógł zrozumieć i wskazywał na gwiazdy, szybujące na ciemnem tle niebios. Dzieci gospodarzy bawiły się jego różańcem, a on, zagadawszy się, zapomniał zupełnie o przepisach, które zabraniały mu spoglądać na kobiety, i opowiadał o wiecznych śniegach, o obsuwających się górach, zawalonych wąwozach, o odległych kopalniach, w których ludzie znajdują szafiry i turkusy i o tej całej górskiej drodze, która prowadzi wkońcu do samego wielkiego państwa chińskiego.
— Cóż myślisz o nim? — zapytał rolnik domowego kapłana.
— Święty człowiek — zaprawdę święty. Bogowie jego nie są wprawdzie bogami, ale on sam idzie po drodze Prawdy, — brzmiała odpowiedź. — A jego sposoby wróżenia przyszłości, jakkolwiek dla ciebie są niedostępne, — są pełne mądrości i prawdy.
— Powiedz mi, — rzekł niedbale Kim, — gdzie znajdę mego „Czerwonego Byka na zielonem polu“, jak mi to przyrzeczono?
— Czy znasz godzinę twoich narodzin? — zapytał go kapłan z nadętą miną.
— Pomiędzy pierwszem a drugiem pianiem koguta, pierwszej nocy majowej.
— Którego roku?
— Tego nie wiem; ale w godzinie, w której po raz pierwszy zapłakałem, dało się czuć wielkie trzęsienie ziemi w Srinagur, w Kaszmirze.
Kim dowiedział się o tem od kobiety, która się nim opiekowała, ta zaś słyszała to od Kimballa O’Hary. Dzień, w którym wypadło w Indjach trzęsienie ziemi, był na długo potem datą, od której później wszystko liczono w Pendżabie.
— Aj! — krzyknęła wzruszonym głosem kobieta.
Fakt ten zdawał się jeszcze bardziej potwierdzać niesamowite pochodzenie Kima. — Czyż nie wówczas urodziła się córka...
— ...Której matka urodziła swemu mężowi czterech synów w przeciągu czterech lat, a wszystko, ładne chłopaki, — zawołała żona rolnika, siedząca poza brzegiem światła, w cieniu.
— Nikt wtajemniczony w naukę — rzekł Kapłan, — nie zapomni, jak wyglądały domy gwiazd onej pamiętnej nocy. — To mówiąc, począł kreślić znaki na piasku. — Można powiedzieć, że dobre masz miejsce w domu Byka. Jak brzmi twoja przepowiednia?
— Jednego dnia, — zaczął Kim uradowany zajęciem, jakie obudził, — mam zostać wielkim człowiekiem przy pomocy Czerwonego Byka na zielonem polu, lecz przedtem mają przyjść dwaj ludzie, którzy to wszystko przygotują.
— Tak jest. W ten sposób zaczyna się zawsze każda wizja. Naprzód są głębokie ciemności, które zaczynają się powoli rozjaśniać. Potem zjawia się ktoś z miotłą, który przygotowuje miejsce dla zjawiska. Potem dopiero zaczyna się samo zjawisko. Powiedziałeś więc, że mają być dwaj ludzie; czy tak? Otóż słońce opuszczając dom Byka, wstępuje w dom Bliźniąt. Stąd pochodzą dwaj ludzie przepowiedni. Zaraz się o tem przekonamy. Podaj mi gałąź, chłopcze!
Kapłan zmarszczył brwi, zaczął coś rysować na piasku, poczem zacierał rysunek i kreślił na nowo jakieś tajemnicze znaki, ku zdumieniu wszystkich, wyjąwszy Lamę, który wiedziony poczuciem delikatności, nie wtrącał się do tego. Po jakimś czasie Kapłan, mrucząc coś, odrzucił gałązkę na bok.
— Hm. Oto, co mówią gwiazdy: „W przeciągu trzech dni przyjdą dwaj ludzie, którzy przygotują wszystko. Po nich zjawi się Byk, ale znak jaki jest nad nim, jest znakiem wojny i zbrojnych ludzi“.
— Rzeczywiście, w pociągu był jeden Sikh z pułku Loodhiana, gdyśmy jechali koleją z Lahory, — wyrwała się naiwnie żona rolnika.
— St! Dużo zbrojnych ludzi, całe setki. Cóż ty wspólnego możesz mieć z wojną? — zapytał Kima Kapłan. — Znak twój jest krwawym i gniewnym znakiem wojny, która zacznie się niebawem.
— Zgoła nic wspólnego, — odparł Lama z całą powagą za Kima. — Szukamy obaj tylko spokoju i naszej Rzeki.
Kim uśmiechnął się, przypomniawszy sobie rozmowę w gabinecie Sahiba, którą podsłuchał w nocy. Stanowczo był on faworytem gwiazd...
Kapłan zatarł nogą znaki pokreślone na piasku.
— Nic więcej już nie widzę. W przeciągu trzech dni przyjdzie do ciebie Byk, chłopcze.
— A moja Rzeka, moja Rzeka... — zawołał Lama. — Spodziewałem się, że jego Byk zaprowadzi nas obu do Rzeki...
— Niestety, mój bracie, — odparł Kapłan. — Takie rzeczy, jak twoja rzeka, nie są dostępne dla wszystkich.
Nazajutrz rano, jakkolwiek starano się ich zatrzymać, Lama nalegał, aby wyruszyć w dalszą drogę. Obładowano więc Kima dużym tobołkiem, pełnym żywności i dodano mu około trzy annas w miedziakach na wydatki podróżne, poczem, obsypani błogosławieństwami, wyruszyli obaj o świcie, kierując się ku południowi.
— Jaka szkoda, — rzekł Lama, — tacy ludzie i podobni im nie mogą być uwolnieni od Błędnego Koła Wszechrzeczy.
— Ej, lepiej, że nie. Gdyż wtedy zostaliby na ziemi tylko sami źli, a któżby nas wtedy pożywił i dał nam schronienie? — zaprzeczył Kim, idąc wesoło z swoim ciężarem na plecach.
— Tam oto widzę mały strumień. Podejdźmy bliżej, żeby mu się przypatrzeć, — zawołał nagle Lama, poczem zboczyli z białego gościńca i, idąc naprzełaj przez pola, dostali się między prawdziwe gniazdo psów parjaskich.




ROZDZIAŁ III.

Z tyłu, za nimi, szedł rozgniewany chłop, wywijając bambusowym kijem. Był to ogrodnik z kasty Arain, trudnił się hodowlą jarzyn i kwiatów, które sprzedawał na targach w Umballi. Kim zrozumiał to w mgnieniu oka.
— Taki człowiek, — rzekł Lama, nie zwracając uwagi na psy, które ich opadły, — jest niegrzeczny dla podróżnych, nieumiarkowany w języku i nielitościwy. Niechaj ci jego zachowanie posłuży za naukę, mój uczniu.
— Hej! bezwstydni żebracy! — krzyczał na nich chłop. — Wynosić się stąd! Precz!
— Idziemy już, — odparł Lama z godnością. — Opuszczamy te niegościnne miejsca.
— Ach! — syknął ze złością Kim. — Gdy twoje najbliższe żniwa będą złe... to możesz tylko przeklinać swój własny język.
Uwaga ta strapiła i zaniepokoiła chłopa.
— Ale bo... w tej okolicy, roi się od żebraków, — zaczął łagodniej, nawpół usprawiedliwiając swój pierwszy wykrzyknik.
— A z czegoż-to sądziliście, że chcemy u was żebrać, o Mali?! — zapytał złośliwie Kim, przezwawszy go nazwą, której ogrodnicy niezbyt lubią. — Idąc tędy chcieliśmy tylko popatrzeć na rzeczkę za onem polem.
— Na rzekę? Doprawdy! — parsknął ze śmiechu ogrodnik. — Skądże to pochodzicie, że nie poznaliście, że to zwyczajny sobie kanał? Płynie to przecie prosto jak strzała, a za jego wodę płacę tyle, jakgdyby woda z niego była z samego srebra. Wypływa z rzeki, która płynie tam, powyżej. A może potrzebujecie wody i mleka, to wam dam.
— Nie, pójdziemy do rzeki, — rzekł Lama, ruszając z miejsca.
— Pożywcież się trochę, — wybełkotał zaniepokojony chłop, — dam wam mleka i trochę strawy... — mówił, przyglądając się niezwykle wysokiej postaci Lamy.
— Nie chciałbym, — ciągnął chłop dalej — ściągnąć mimowoli jakiego nieszczęścia na siebie, albo na moje zbiory... Krzyknąłem na was, bo tutaj roi się od żebraków, a czasy są bardzo ciężkie...
— Widzisz chłopcze, — zwrócił się Lama do Kima — oto masz doświadczenie. Czerwona mgła gniewu zaślepiła go, więc obszedł się z nami szorstko. Ale skoro tylko ustąpiła, stał się uprzejmy i łagodnego serca. Błogosławione niech będą jego pola. Pamiętaj-że gospodarzu, nie sądź ludzi zbyt pospiesznie.
— Znałem takich yogi, którzy byliby was przeklęli od proga waszego domu aż po sam komin, — rzekł Kim do zawstydzonego ogrodnika. — Czyż to nie jest prawdziwie mądry i święty człowiek? Ja zaś jestem jego uczniem! — dokończył przechwałką, zadzierając wyniośle nosa i idąc z godnością po wąskiej miedzy.
— Nie wiedzą oni, co to duma, — rzekł Lama po chwili — ci, którzy idą po drodze Zbawienia.
— Mówiłeś przecie, że ten, to z niskiej kasty, a w dodatku gbur.
— Nie powiedziałem, że jest z niskiej kasty, bo jakże może istnieć coś, czego wogóle niema. Zresztą, potem żałował swojej nieuprzejmości, więc wybaczyłem mu. Pozatem, on też wpleciony jest, jak my, w Błędne Koło Wszechrzeczy... tylko, że nie idzie po drodze Zbawienia.
Zatrzymał się przy małym strumieniu płynącym przez pola i wpatrzył się w jego powierzchnię, zmarszczoną drobną falą.
— Poczem-że poznasz twoją Rzekę? — zapytał Kim, usiadłszy w cieniu wysokich trzcin cukrowych.
— Gdy będę w pobliżu niej, spłynie na mnie zapewne łaska oświecenia. Teraz czuję, że to nie to miejsce. O! gdybyś mi mogła powiedzieć, gdzie płynie moja Rzeka, — ty najdrobniejsza z bieżących wód!.. Bądź jednak błogosławiona za to, że użyźniasz te pola!
— Miej-no się na baczności! — nagle zawołał Kim, zerwawszy się na nogi i odepchnąwszy Lamę w tył. Z purpurowych, szumiących łodyg trzciny ześlizgnęła się w tej chwili żółtobronzowa smuga, przypełzła do strumienia i, wyciągnąwszy nad wodą szyję, piła przez chwilę, poczem legła bez ruchu. Był to dużych rozmiarów okularnik o nieruchomych oczach, pozbawionych powiek.
— Nie mam pod ręką kija — nie mam kija! — wołał Kim. — Muszę go gdzieś wyłamać i przetrącę mu grzbiet.
— Po co? On tak samo należy do Koła Wszechrzeczy, jak i my — w żywocie zmierzającym w górę lub w dół — bardzo jest daleki wyzwolenia. Wielki jakiś grzech musiała popełnić dusza, która jest zamknięta w taką postać.
— Nienawidzę wężów, — odpowiedział Kim. Żadne wychowanie, choćby nawet indyjskie, nie zdoła w człowieku należącym do białej rasy, przemóc wrodzonego wstrętu do wężów.
— Pozwól mu żyć jego życiem. — Bronzowy potwór syknął i otworzył paszczę. — Obyś nie czekał zbyt długo na swe zbawienie, mój bracie, — mówił Lama spokojnie. — Może ty wiesz przypadkiem coś o mojej Rzece?
— Nigdy jeszcze nie widziałem takiego, jak ty, człowieka, — szepnął zdumiony Kim. — Czy węże rozumieją twoje słowa?
— Kto wie? — odrzekł Lama, przechodząc tuż obok jadowitej głowy okularnika, który cały zwinął się w kręgi. — Chodź że! — zawołał przez ramię do Kima.
— Nie chcę! — wołał Kim. — Wolę obejść go naokoło.
— Chodź! On ci nie zrobi krzywdy.
Kim zawahał się. Lama wezwanie swoje poparł jakimś dźwięcznym chińskim cytatem, który Kim wziął za magiczne zaklęcie. Usłuchał więc i skoczył przez strumień, a wąż istotnie, nie drgnął nawet.
— Nigdy jeszcze nie widziałem takiego człowieka, — szepnął Kim, ocierając pot z czoła.
— A teraz dokąd pójdziemy?
— To twoja rzecz. Ja jestem stary i cudzoziemiec, zdala od mojego kraju. Chociaż te rêl — wozy napełniają mi uszy szatańskim hałasem, przecież pojechałbym niemi do Benares, tylko że w takiej podróży moglibyśmy ominąć Rzekę. Poszukajmy gdzie innej.
Przez cały dzień wlekli się obaj przez okolice, które dawały trzy i czterokrotne zbiory do roku — wśród łanów trzciny cukrowej, tytoniu i dużych, białych rzodkwi, zbaczając z drogi, ilekroć dostrzegli zdala blask wody. Szli wśród naszczekiwania psów przez wsie, pogrążone w południowym śnie. Lama powtarzał swe niezmienne pytania z niezamąconą prostotą. Szukali Rzeki — mającej cudowne właściwości uzdrawiania. Pytali się, czy gdzie o niej nie słyszano. Niektórzy tylko śmieli się w odpowiedzi, większość pytanych wysłuchiwała ich opowiadania do końca i ofiarowywała im spoczynek w cieniu, mleko i posiłek. Kobiety były zawsze najprzychylniej usposobione, a małe dzieci, jak wszystkie na świecie, bały się ich, potem zaś nabierały odwagi. Wieczór zastał ich pod drzewem, w wiosce złożonej z licho skleconych lepianek, gdy rozmawiali z wójtem. Trzody właśnie wracały z pastwisk, a kobiety gotowały wieczerzę. Przeszli pierścień ogrodów z warzywami, które okalały Umballę i znaleźli się na rozległej równinie, gdzie były już tylko ścierniska.
Wójt, był to siwobrody, miły staruszek, nawykły do rozmowy z cudzoziemcami. Kazał przed Lamą postawić stół, na którym podano ciepłą strawę, przygotował mu fajkę, a gdy w wioskowej świątyni ukończono wieczorne modły, posłał po miejscowego kapłana.
Kim zabawiał otaczające ich dzieci opowiadaniem o pięknościach Lahory, o podróży koleją i innych cudach miejskich, zaś obaj starcy rozmawiali ze sobą w tempie równie powolnem, jak trzody przeżuwają pokarm.
— Nie mogę zrozumieć tego wszystkiego, — rzekł po niejakim czasie Wójt do miejscowego kapłana, wysłuchawszy opowiadania Lamy. — Jak rozumiesz to opowiadanie?...
Lama skończył swoją opowieść i odmawiał po cichu różaniec.
— To jeden z tych, którzy szukają... — odrzekł Kapłan. — Roi się od nich w całym kraju. Przypomnij sobie tego, który był u nas niedalej, jak zeszłego miesiąca, — tego fakira z żółwiem.
— Tak, ale tamten miał rozum i mówił mądrze: bo Kriszna, Sam we własnej postaci objawił mu się, obiecując mu, że dostanie się wprost do raju, nie przechodząc przez czyściec, jeżeli odbędzie pielgrzymkę do Prayag. Ten zaś szuka jakiegoś boga, którego ja nie znam.
— Cicho! To starzec; idzie z bardzo daleka i jest obłąkany — odparł wygolony kapłan.
— Słuchaj, co ci powiem, — rzekł zwracając się do Lamy. — O trzy kos (sześć mil angielskich) na zachód stąd znajduje się wielki gościniec prowadzący do Kalkutty.
— Ale ja idę do Benares! — Ja chcę do Benares!
— Do Benaresu dojdziesz nim także. Na nim krzyżują się wszystkie drogi Hindostanu. Tymczasem, radzę ci, o świątobliwy, spocząć tutaj do jutra. Potem, gdy dostaniesz się na ten gościniec, patrz uważnie na każdą rzekę, która ją przecina. Bo, o ile rozumiem cię, znaczenie twojej rzeki polega nie na tem, gdzie ona leży i czy jest szeroka, lecz na jej długości. I wtedy możesz być pewny, że dostąpisz zbawienia, jeżeli taką jest wola bogów.
— Twoje słowa pełne są mądrości.
Plan ten wywarł na Lamie duże wrażenie.
— Ruszymy więc jutro i niech błogosławieństwo spłynie na ciebie za to, że nogom starca wybrałeś tak bliską drogę. — Domawiając zdanie zakończył je rytmicznym wersetem chińskim, nawpół śpiewnie. Nawet sam Kapłan wzruszony był tą sceną, a Wójt z obawy przed złym urokiem, zachował się godnie. Nie podobna też było patrząc na szczere, poważne oblicze Lamy nie ufać szczerości tego, co mówił.
— Widzisz, mój chelo? — zwrócił się do Kima, zażywając potężny niuch tabaki. Czuł się w obowiązku odpłacić się otoczeniu uprzejmością za ich uprzejmość.
— Widzę i słyszę — odparł Kim.
Wójt spojrzał na niego w chwili, gdy Kim rozmawiał z dziewczyną odzianą w błękitny kostjum, która dokładała chróst do ogniska.
— On także szuka swojego — objaśnił Lama. — Nie Rzeki, ale Byka. Ma to być Byk Czerwony na zielonem polu, który go uczyni jakimś dostojnikiem. Zdaje mi się, że on nie bardzo należy do tego świata. Został mi zesłany nagle do pomocy w mojem szukaniu, a nazywają go Przyjacielem całego Świata.
Kapłan uśmiechnął się.
— Hej tam! Przyjacielu całego świata! — zawołał po przez kłęby dymu o ostrym zapachu — coś ty za jeden?
— Jestem uczniem tego Świątobliwego — odparł Kim.
— On mówi, żeś ty jest „but“ (duchem).
— A czyż „but“ mogą jeść? — pytał go Kim, mrużąc złośliwie oczy. — Bo jestem głodny.
— To nie żarty — zawołał Lama. — Pewien astrolog z tego miasta, którego nazwę już zapomniałem...
— To było w Umballi, gdzieśmy wczoraj spali, — podszepnął mu przypominając Kim.
— Tak, to było w Umballi. — Otóż astrolog ten zrobił przy nas horoskop i powiedział, że mój chela dopnie swego celu za dwa dni. — Ale co to on mówił o znaczeniu gwiazd, Przyjacielu całego Świata?
Kim chrząknął i rozejrzał się po obecnych.
— Moja gwiazda oznacza wojnę — rzekł pompatycznie.
Niektórzy z obecnych uśmiechnęli się patrząc na jego małą figurkę w łachmanach, przechadzającą się właśnie z dumą po chodniku z cegieł, pod cieniem wielkiego drzewa. Sytuacja, z której ośmieszyłby się niejeden krajowiec, dodała Kimowi tylko nowego autorytetu.
— Tak, wojnę — dodał na zakończenie.
— O taką przepowiednię, to nie trudno — ozwał się nagle jakiś piskliwy głos. — O ile ja wiem, to na naszych granicach prowadzi się wojnę bez ustanku. — Mówił to stary, wyniszczony człowiek, który był w służbie rządowej w czasie buntu jako łącznikowy oficer w nowo utworzonym pułku kawalerji. Rząd w nagrodę obdarzył go pięknym kawałkiem gruntu w tej wiosce i chociaż nadmierne wymagania jego synów — obecnie brodatych oficerów w armji — zubożyły go, był mimo to jeszcze znaczną zamożną osobistością. Angielscy urzędnicy — a nawet członkowie delegacji — zbaczali nieraz w swej podróży, aby mu złożyć wizytę. Przywdziewał wtedy swój dawny mundur i prostował się z dumą.
— To będzie zupełnie co innego — rzucił mu w odpowiedzi Kim po przez tłum zgromadzonych ciekawych. — To będzie wielka wojna z ośmiu tysiącami ludzi.
— Wojna czerwonych kaftanów, czy naszych własnych pułków? — zapytał stary wojskowy, zwracając się do Kima, jakby ten był również żołnierzem. Ton zapytania podniósł znów Kima w estymie obecnych.
— Czerwonych kaftanów, — odparł Kim z tupetem, nie wiedząc właściwie o co chodzi — tak, czerwonych kaftanów z armatami.
— Ale, ale — wtrącił się wzruszonym głosem Lama. — Przecież astrolog nie wspomniał o tem ani słowa!
— Ale ja wiem o tem! Niedarmo jestem twoim uczniem. Będzie to wojna, w której weźmie udział osiem tysięcy czerwonych kaftanów. Ściągną ich od Pinti i od Peshawur. To jest pewne.
— Ten chłopak nasłuchał się jakichś plotek na targu, — rzekł Kapłan.
— Gdzież tam! Nie odstępował mnie ani na chwilę, — odparł Lama. — Skąd on to może wiedzieć? Przecie ja o tem nic nie słyszałem.
— Chytry kuglarz będzie z niego po śmierci tego starca — mruknął Kapłan do Wójta. — Wymyślił sobie widać coś na własną rękę.
— Daj mi jakiś dowód na to, co mówisz — zawołał nagle głośno stary żołnierz. — Gdyby miała być wojna, moi synowie byliby mi o tem donieśli.
— Gdy wszystko będzie gotowe, twoi synowie dowiedzą się o niej z pewnością. Daleko stąd do człowieka, w którego rękach znajduje się to wszystko — aż do twoich synów.
Kim zapalił się do tej zamaskowanej gry, przypomniało mu to bowiem jego dawne zabawy w okolicy poczty, kiedy dla zdobycia kilku pensów udawał że wie więcej, niż wiedział w istocie. Teraz jednak chodziło o coś więcej — o wywołanie zainteresowania i nacieszenie się niem. Nabrał więc tchu i mówił dalej.
— Powiedzcie mi, czy może ktoś, jakaś osoba podrzędna dać rozkaz wymarszu dla ośmiu tysięcy czerwonych kaftanów — i to z armatami?
— Nie — brzmiała odpowiedź wojskowego, który ciągle rozmawiał z Kimem, jak z sobie równym.
— A czy wiesz kto wydaje rozkazy?
— Widziałem go.
— Jak dawno?
— Widziałem go jeszcze wtedy, gdy był pomocnikiem topkhana“ (dowódcy artylerji).
— Jest wysoki, ma czarne włosy i chodzi tak...? — ciągnął Kim, uczyniwszy kilka sztywnych, drewnianych kroków.
— To prawda. Ale to mógł nie jeden widzieć. — Zebrani słuchali ich z rosnącem zaciekawieniem.
— To prawda, — rzekł Kim. — Ale ja powiem więcej. Patrz teraz. Przedewszystkiem chodzi ten wielki człowiek, tak. Następnie myśli, tak... (Kim przeciągnął palec wskazujący przez czoło w dół, aż dopóki nie oparł się o kąty ust). Klaszcze w palce tak. Bierze kapelusz pod lewą pachę... — Kim objaśnił to ruchem i stanął jak bocian.
Stary żołnierz mruczał, wydając z podziwu jakieś nieartykułowane dźwięki, a po tłumie przebiegł dreszcz zdumienia.
— Tak, — tak, — tak. Ale co on robi, kiedy wydaje rozkazy?
— Trze brodę i kark w ten sposób. Potem opiera jeden palec o stół i pociąga zlekka nosem. Potem mówi w tych słowach:
„Zmobilizować taki a taki pułk! Wezwać takie a takie armaty!“
Stary żołnierz powstał wyprostowany i salutował.
— Bo... — Kim przekładał na hinduskie narzecze zwięzłe, krótkie zdania, które słyszał w szatni Sahibów w Umballi.
— Bo... — powiada — powinniśmy byli uczynić to już dawniej. To nie wojna — to tylko kara.
— Dosyć. Wierzę już. Widziałem go takim w ogniu bitwy. Widziałem i słyszałem. To on!
— Nie widziałem żadnego ognia! — tu głos Kima nagle zmienił się w rytmiczny ton przydrożnego opowiadacza. — Widziałem to w ciemnościach. Naprzód przyszedł człowiek zrobić światło. Potem przyszedł jeździec. Potem przyszedł On sam i stanął w płomieniu światła. Dalej stało się to, co już opowiedziałem. Stary człowieku, czy nie mówiłem prawdy?
— To on. To on, bez wątpienia.
Ttum odetchnął głęboko patrząc kolejno na starego żołnierza, stojącego ciągle jeszcze w wojskowej postawie i na Kima w łachmanach, stojącego na tle purpurowego blasku.
— Czyż nie mówiłem — czyż nie mówiłem, że on jest z innego świata? — wołał z dumą Lama. — On jest Przyjacielem całego Świata. On jest Przyjacielem Gwiazd!
— Ale nas to nie dotyczy — krzyczał jakiś człowiek. — Młody wróżbiarzu, jeśli masz dar prorokowania w każdej chwili, to mam krowę w czerwone łaty. Może ona jest siostrą twego Byka, bo słyszałem... Może Gwiazdy nie interesują się twojem bydłem.
— Ale mnie dotyczy...
— Nie, ale krowa jest ciężko chora — wmieszała się jakaś kobieta. — Z mego męża jest bawół, inaczej uważałby bardziej na to, co mówi. Powiedz mi, czy ona wyzdrowieje?
Gdyby Kim był zwykłym chłopcem, byłby przegrał sprawę, ale — gdy się zna miasto Lahorę i wszystkich „fakirów“ przy bramie Taksali, niepodobna jest nie znać natury ludzkiej.
Kapłan patrzył nań z ukosa, niekiedy ze złością — i uśmiechnął się drwiąco.
— Czyż w tej wsi niema kapłana? — wykrzyknął Kim. — Zdaje mi się, że widziałem niedawno i to nawet wielkiego kapłana.
— Tak... ale — zaczęła kobieta.
— „Ale ty i twój mąż spodziewaliście się, że wyleczą wam krowę za garść podziękowań“. — Strzał był trafny, była to para chłopów znana w wiosce ze strasznego skąpstwa. — Nie należy oszukiwać świątyń.
— Dajcie swemu kapłanowi młode cielę, a jeśli twoi bogowie przestaną się gniewać po skrusze, — „krowa będzie dawała mleko za miesiąc“.
— Mistrzowski z ciebie żebrak — mruknął doń zadowolony Kapłan. — Nawet czterdziestoletni rozum nie mógłby nic lepszego wymyśleć. Musiałeś z pewnością wzbogacić tego starca?
— Trochę mąki, trochę masła i garść „kardamum“ — odparł Kim, czerwieniąc się z pochwały, — ale zawsze jeszcze nieufnie, — czyż można się tem wzbogacić? A on, jak widzisz, jest szalony. Ale i tak korzystam w niejednem poznając to i owo.
Wiedział on o czem „fakirzy“ przy bramie Taksali lubili ze sobą rozmawiać i naśladował brzydkie obyczaje ich rozwiązłych uczniów.
— Więc jego Szukanie jest prawdą, czy też płaszczykiem do pokrycia innych celów?
Taki pomysł starczy już za pieniądze.
— On jest szalony od dłuższego już czasu. Nic się w tem więcej nie kryje.
Tu stary żołnierz przeszedł kołysząc się na nogach i zapytał, czy Kim przyjmie jego zaproszenie na noc. Kapłan namawiał go, żeby usłuchał zaproszenia, ale twierdził, że zaszczyt ugoszczenia Lamy należy do świątyni — na co Lama uśmiechnął się. Kim obserwował ich obu uważnie i doszedł do własnych wniosków.
— Gdzie są pieniądze? — szepnął, odprowadziwszy starca na bok, w ciemności.
— Na moich piersiach. Gdzieżby mogły być?
— Daj mi je. Daj mi je szybko i nie bój się.
— Ale na co? Tu nie trzeba kupować biletu.
— Jestem twoim „chelą“, czy nie? Czy nie troszczę się o twoje stare nogi w podróży? Daj mi pieniądze, a zwrócę ci je jutro rano.
Wsunął rękę za pas Lamy i wyciągnął kieskę z pieniędzmi.
— Niech i tak będzie! Niech i tak będzie.
Starzec kiwał głową. — Wielki to i przerażający ten świat. Nigdy nie przypuszczałem, że tylu ludzi żyje na nim.
Następnego dnia rano Kapłan był w bardzo złym humorze, ale Lama czuł się zupełnie szczęśliwy, zaś Kim przeżył bardzo zajmujący wieczór ze starym żołnierzem, który przyniósł swoją kawaleryjską szablę i kołysząc nią na swych wyschniętych kolanach, opowiadał mu o wielkiem powstaniu w Indjach i młodych dowódzcach, leżących od trzydziestu lat w grobie, póki Kim nie usnął.
— Dobre jest powietrze w tej okolicy — rzekł Lama. — Sypiam zwykle lekko, jak wszyscy starzy; ale tej nocy spałem, nie budząc się aż do białego dnia.
— Napij się trochę gorącego mleka — rzekł Kim, który nieraz dawał takie lekarstwa znajomym palaczom opjum. — Czas nam ruszyć w drogę.
— Na daleką drogę, która prowadzi przez wszystkie rzeki Hindostanu — rzekł wesoło Lama. — Chodźmy. Ale jak myślisz, „chelo“, odwdzięczyć się tym ludziom, a zwłaszcza Kapłanowi, za ich wielką uprzejmość. Oni są bhutparasti“, ale może w przyszłem życiu spłynie na nich łaska oświecenia. Trzeba nam dać ofiarę na świątynię, co? Jej wnętrze jest wprawdzie tylko z kamienia, wymalowane na czerwono, ale musimy sprawić przyjemność sercu tego człowieka, który jest dobry.
— O Świętobliwy, czy wędrowałeś kiedy sam? — Kim spojrzał nań ostro, jak wrony hinduskie, które skrzętnie uwijają się po polach.
— Tak jest, moje dziecko! Z Kulu do Pathankot — z Kulu, gdzie umarł mój pierwszy „chela“. Gdzie ludzie byli dla nas dobrzy, tam ofiarowaliśmy datki i wszędzie w górach byli dla nas ludzie dobrze usposobieni.
— W Hindostanie jest inaczej — rzekł Kim oschle. — Ich bogi są wieloramienne i złośliwe. Dajmy im spokój.
— Chciałbym was odprowadzić przez kawałek drogi, Przyjacielu całego Świata — ciebie i twego żółtego człowieka — rzekł stary żołnierz, który podjechał ku nim na chudym „pony“ o zapadłych bokach, przez ulicę wiejską, ciemną jeszcze, bo świtało dopiero.
— Wczorajszej nocy poruszyły się w mojem zamarłem sercu wszystkie fontanny wspomnień i było to dla mnie prawdziwe błogosławieństwo. Rzeczywiście czuć wojnę w powietrzu. Czuję ją. Patrz! Wziąłem ze sobą moją szablę.
Siedział, spuściwszy swe długie nogi, na grzbiecie małego konika z swą dużą szablą zwisającą mu przy boku i, oparłszy się ręką o siodło, patrzył bystro na równinę, rozciągającą się w kierunku północnym. — Powtórz mi jeszcze raz, jak On to wyglądał w twojej wizji. Wleź na mego konia i usiądź ze mną. Udźwignie on nas obu.
— Jestem uczniem Świątobliwego — rzekł Kim, gdy opuszczali wioskę. Wieśniacy zdawali się być zmartwieni rozstaniem z nimi, ale pożegnanie Kapłana było chłodne i powściągliwe. Wydał niepotrzebnie trochę pieniędzy na opium dla człowieka, który nie miał przy sobie sakiewki...
— Dobrze to powiedziałeś. Nie mam wprawdzie zwyczaju zadawać się z Świątobliwymi ludźmi, ale szanuję ich zawsze. Niema już szacunku wogóle w tych czasach, nawet gdy Sahib, urzędnik do specjalnych poleceń, przyjeżdża tu, żeby się ze mną zobaczyć. Ale dlaczego to ty, którego Gwiazda prowadzi do wojny, idziesz ze Świątobliwym?
— On jest Świątobliwy — odrzekł poważnie Kim. — Jest rzeczywiście święty zarówno w mowie jak i w czynach. Nie podobny jest do innych. Nigdy nie widziałem jeszcze takiego człowieka. My nie jesteśmy kuglarzami, ani też żebrakami.
— Ty nie jesteś jednym z nich — widzę to. Ale nie mogę być pewny tego drugiego. Chociaż maszeruje tęgo.
Poranny chłód pędził Lamę, który sunął naprzód wielkiemi krokami jak wielbłąd. Pogrążony był w głęboką zadumę i odruchowo przesuwał paciorki na różańcu. Szli wyżłobioną kołami wozów i wydeptaną drogą, która przecinała nawskroś całą równinę, pod gęstym cieniem magnolji, mając po lewej ręce grzbiet Himalajów o śnieżnych szczytach, zarysowujący się słabo na wschodzie. Całe Indie były w polu, przy robocie; skrzypiały żórawie studzienne, oracze pokrzykiwali na woły, a wrony krakały na świeżo wyoranych skibach. Nawet „pony“ żołnierza poddał się dobremu wpływowi poranka i zaczął iść małym truchtem, a Kim oparł się ręką o puślisko.
— Wyrzucam sobie, że nie dałem rupji na ołtarz — rzekł Lama, trzymając w palcach ostatni z ośmdziesięciu paciorków różańca.
Żołnierz mruknął coś między zębami, a Lama dopiero teraz zauważył jego obecność.
— Czy szukasz także Rzeki? — zapytał go, odwracając się do niego.
— Jeszcze wczesna godzina — brzmiała odpowiedź. — Pocóż nam rzeka? Kąpiel bierze się dopiero przed samym zachodem słońca! Jadę, by wam pokazać najkrótszą drogę na główny trakt.
— Tej grzeczności nie zapomnę ci, człowieku dobrej woli; ale pocóż ta szabla?...
Stary żołnierz był tak zawstydzony, jak małe dziecko, gdy mu kto przerwie zabawę.
— Szabla?
— rzekł brząkając nią — och, to była tylko moja fantazja, fantazja starego człowieka. Istotnie policja zabrania nosić broń w całym Hindostanie, ale — roześmiał się, uderzając po rękojeści — wszyscy okoliczni policjanci znają mnie dobrze.
— To kiepska fantazja... — rzekł Lama — co to za sens zabijać ludzi?..
— Bardzo mało, wiem o tem, ale gdyby od czasu do czasu nie zabijano złych ludzi, świat byłby niebezpieczny dla bezbronnych marzycieli. Nie mówię tego bezpodstawnie, bo widziałem ten kraj od Delhi aż na Południe. Był cały zalany krwią...
— Cóż to za szał ogarnął wtedy ludzi?
— Bogowie jedni, którzy zesłali tę plagę, mogą o tem wiedzieć. Szał rozpętał się wtedy w całej armji, tak, że zwróciła się przeciw własnym oficerom. To było pierwsze zło, ale nie nieuleczalne, gdyby się byli powstrzymali wtedy. Ale oni woleli mordować żony i dzieci Sahibów. Wtedy to przybyli Sahibowie z za morza i wzięli się do robienia srogiego obrachunku.
— Przypominam sobie, że podobne wieści dochodziły do mnie kiedyś, dawno już temu. O ile pamiętam, nazywano ten rok „Czarnym Rokiem“.
— Jakże ty żyłeś, że nie słyszałeś nic o tem? Cały świat wiedział i drżał.
— Nasz świat drżał tylko raz, w dniu, gdy na Najdoskonalszą Istotę spłynęła Łaska Oświecenia...
— Hm! Widziałem niedawno, jak miasto Delhi drżało w posadach; a Delhi są środkiem świata.
— Więc oni zwrócili się przeciw kobietom i dzieciom?... To był czyn zły, za który czeka nieunikniona kara.
— Niektórzy starali się uniknąć rozlewu krwi, ale nie udawało się im to. Byłem wtedy w pułku kawalerji, który się zbuntował. Z sześciuset ośmiudziesięciu szabel, ilu zostało przy broni? Jak myślisz?.. Trzech... A jednym z tych trzech byłem ja.
— Tem większa twoja zasługa.
— Zasługa? Nie uważano tego wówczas za zasługę. Moi krewni, moi przyjaciele, moi bracia, opuścili mnie. Mówiono wtedy: „Przyszedł na Anglików koniec. Niech każdy troszczy się o siebie samego“. Ale ja rozmawiałem z ludźmi z Sobraon i z Chillianwallah, z Moodkee i z Ferozeshah. Mówiłem im: Poczekajcie trochę, a wiatr się zmieni. Niedobra to sprawa. W tych czasach przejechałem na koniu siedmdziesiąt mil, trzymając na siodle pewną angielską damę i jej dziecko. (Hej, co to za koń był dla dobrego jeźdźca!) odwiozłem ją w bezpieczne miejsce i powróciłem do mego oficera, jedynego z naszych pięciu oficerów, którego nie zabito. Daj mi jakie zajęcie, bo jestem wyklęty pośród swoich krewnych i krwią moich braci zbroczyłem szablę. Bądź spokojny, rzekł. Dokonaliśmy wielkiego dzieła. Gdy ten szał minie, przyjdzie nagroda.
— Tak, gdy szał minie, przyjdzie nagroda... ale czy tylko napewno? — mruknął Lama pod nosem nawpół do siebie.
— Wtedy nie obwieszano jeszcze medalami każdego, co przypadkiem słyszał huk armat... Brałem udział w dziewiętnastu walnych bitwach; w czterdziestu sześciu utarczkach konnych; a małych potyczek to nie pamiętam. Otrzymałem dziewięć ran, jeden medal, cztery odznaki i jeden order który noszę, bo kapitanowie moi, którzy teraz są jenerałami, przypomnieli sobie o mnie, gdy cesarzowa Indji skończyła pięćdziesiąty rok swego panowania, a cały kraj radował się z tego. Powiedzieli oni wtedy: — „Dajcie mu order Brytyjskich Indji!“ Noszę go teraz na szyi. Mam także jaghir“ (kawał ziemi) od rządu — jako dar dla mnie i dla moich. Ludzie z dawnych czasów (są teraz wysokimi urzędnikami), przyjeżdżają nieraz do mnie, konno na pięknych dużych koniach, tak, że cała wioska widzi ich, i rozmawiamy wtedy o przebytych bojach, a jedno wymienione imię zmarłego przywodzi zaraz drugie na pamięć...
— A potem? — zapytał Lama.
— Och, potem odjeżdżają sobie, ale cała wieś widzi ich..
— A potem co myślisz robić?
— Potem umrę.
— A potem?...
— Niech się o to troskają bogowie. Nigdy nie naprzykrzałem się im modlitwami, więc sądzę, że i oni nie będą mnie dręczyć. Bo widzisz, zauważyłem w mojem długiem życiu, że ci, którzy wiecznie dokuczają Mocom Nadziemskim skargami i prośbami, modlitwami i płaczem, zostają szybko wysyłani na drugi świat, jak nasz pułkownik zwykł był wyprawiać tam różnych długojęzycznych ludzi, którzy gadali za dużo. Nie, nigdy bogom się nie narzucałem. Oni mi tego nie zapomną i dadzą mi spokojne miejsce, gdzie będę mógł wywijać lancą w cieniu i oczekiwać przybycia moich synów. Mam ich aż trzech, wszyscy są majorami w swoich pułkach.
— I oni też, wpleceni w Błędne Koło Wszechrzeczy, przechodzą z jednego życia w drugie... — i rozpaczy w rozpacz... — rzekł Lama zadyszanym głosem.
— Tak — zachichotał stary żołnierz. — Wszyscy trzej są majorami w trzech pułkach. Lubią troszkę karty, to prawda, ale i ja byłem taki sam. Muszą mieć ładne mundury, a konie dziś trzeba kupować... ich nie można porywać tak, jak się dawniej porywało kobiety... Dochody moje wystarczą na wszystkich. Jak myślisz? Żyznej to szmat ziemi, którą mam, ale niestety moja służba okrada mnie na wszystkie strony... I trudno mi ich wyłapać... Wpadam nieraz w gniew i klnę, a oni udają skruchę, ale wiem, że za plecami nazywają mnie „starą małpą bez zębów“.
— I nigdy nie pragnąłeś czegoś więcej?
— O, tak, tak, po tysiąc razy! Niechby się tylko wróciła moja młodość, i zdrowie, i ta moc, która jest zaletą męża... Gdzie się to podziały dobre dni mojej siły!
— Taka siła to słabość.
— Obróciła się ona w słabość; ale przed pięćdziesięciu laty umiałbym ci dowieść, że tak nie jest — odparł stary wojak, uderzając strzemieniem w chudy bok konia.
— Ale ja mam rzekę o cudownych własnościach.
— Piłem ja wodę Gangesu ze świętego jej brzegu. Przyprawiła mnie tylko o boleści brzucha, a nie dała mnie żadnej siły.
— Nie o Gangesie ja mówię. Rzeka, którą znam, zmywa wszelkie piętno grzechu. Jeśli kto zstąpi w nią z jej brzegów, osiąga Wyzwolenie. Nie znam twego życia, ale twarz masz uczciwą i uprzejmą. Trzymałeś się swojej Drogi, będąc wiernym wówczas, gdy trudną to było rzeczą, w czasie tego „Czarnego roku“, z którego przypominam sobie teraz niektóre opowiadania. Wejdź teraz na drogę Zbawienia, która wiedzie do Wyzwolenia. Usłuchaj Najdoskonalszego Prawa i nie baw się w błahe marzycielstwo.
— Mów dalej, starcze — uśmiechnął się żołnierz, nawpół salutując, — wszyscy my z wiekiem stajemy się gadułami.
Lama usiadł w cieniu magnolji, a cienie jej liści chwiały się, pieszcząc mu twarz. Żołnierz siedział sztywno na koniu, a Kim położył się w zagłębieniu między krętemi korzeniami, upewniwszy się, że niema tam wężów.
Słychać było cichy szmer budzącego się życia w gorącem świetle porannego słońca, gruchanie gołębi i senne skrzypienie żórawi studziennych dolatywało przez pola. Lama zaczął mówić wolno i wyraźnie. Po dziesięciu minutach żołnierz zsunął się z konia, aby móc lepiej słyszeć, i siadł, opierając głowę na rękach. Głos Lamy słabł, znużenie stawało się w nim coraz widoczniejsze. Kim obserwował pilnie jakąś szarą wiewiórkę. Gdy małe stworzenie o połyskującej sierści przytuliło się do pnia i znikło w dziupli, kaznodzieja i słuchacz spali już na dobre; stary oficer opierając swą krótko przystrzyżoną głowę na ramieniu, a Lama złożywszy swoją w zagłębienie pnia, w którym błyszczała, jak żółta kość słoniowa.
Małe dziecko podeszło do nich i stanęło przejęte nagłem uczuciem szacunku, oddało uroczysty pokłon przed Lamą, ale było tak małe i grube, że przewróciło się na bok. Kim śmiał się z jego grubych nóżek, któremi wywijało bezradnie w powietrzu. Dziecko przestraszone i zagniewane rozpłakało się w głos.
— Haj, haj, — zawołał żołnierz, zrywając się na nogi. — Co to jest? Jaki rozkaz? Tu.... aa.... to dziecko! śnił mi się alarm. Nie krzycz-że mały brzdącu. Czy ja spałem? To było rzeczywiście nieprzyzwoicie z mej strony!..
— Ja się boję! boję się! — darło się dziecko.
— Czego się masz bać? Dwu starców i chłopca? Jakiż z ciebie będzie żołnierz, ty mały bębnie?
Lama zbudził się także, ale nie zwracając uwagi na dziecko, począł odmawiać różaniec.
— Co to jest? — zapytało dziecko, przestając krzyczeć. — Nie widziałem nigdy takiej rzeczy. Daj mi to.
— Aha, — rzekł Lama z uśmiechem, opuściwszy kawałek różańca na trawę:

Oto masz garstkę „kardamum“
Oto masz szczyptę „ghi“
Oto bób, groch i ryż,
Wystarcza nam do obiadu!

Dziecko krzyknęło z radością i chwyciło za czarne, świecące paciorki.
— Oho! — rzekł stary żołnierz. — Skąd-że ty znasz tą piosenką, ty, co tak gardzisz tym światem?
— Nauczyłem się w Pathânkot, siedząc na progu jednego domu — rzekł Lama wstydliwie. — Ma być dobra na uspakajanie płaczących dzieci.
— O ile sobie przypominam, mówiłeś mi, zanim nas zmorzył sen, że małżeństwo i potomstwo zaćmiewają światło Prawdy, że są przeszkodą na drodze Zbawienia. Czy w tej okolicy dzieci spadają z nieba? Czy to ma być Droga Zbawienia gdy się śpiewa takie piosenki?
— Niema doskonałego człowieka na świecie — rzekł poważnie Lama, zabierając się znów do różańca. — Wracaj teraz do swojej mamy, malutki.
— Widzisz go! — rzekł żołnierz do Kima. — Wstydzi się tego, że uszczęśliwił trochę dziecko. Przepada w tobie dobry ojciec rodziny, bracie. Hej, mały! — zawołał do malca, dając mu pensa. — Łakocie są zawsze dobre. A gdy mała figurka biegła w świetle słonecznem, dorzucił: Z takich bywają z czasem ludzie. O Świątobliwy, wstyd mi, że zasnąłem w środku twego kazania. — Wybacz mi.
— Obaj jesteśmy starzy — rzekł Lama. — Wina jest po mojej stronie. Słuchałem twego opowiadania o marnościach tego świata, a że za jednym błędem przychodzi drugi...
— Słyszycie go! Jakąż to krzywdę ponoszą twoi bogowie, gdy się bawisz z małem dzieckiem? Ta piosenka była przecież bardzo dobra. Ruszajmy dalej, a zaśpiewam ci pieśń Nikala Seyn z Delhi — jest to stara pieśń.
Wyszli z cienia magnolji, a wysoki przenikliwy głos starego żołnierza rozlegał się po polach, gdy w przenikliwych tonach skargi opiewał dzieje Nikala Seyna (Nicholsona) — pieśń, którą śpiewają w Pendżabie po dziś dzień jeszcze. Kim rozkoszował się nią, a Lama słuchał z głębokiem zajęciem.
Ahi! Nikal Seyn zginął — zginął u wejścia do Delhi! Lance Północy pomścijcie śmiało Nikala Seyna.“ Dociągnął pieśń do końca, zaznaczając tryle uderzeniami szabli o grzbiet konia.
— A teraz dostaliśmy się na główny gościniec — rzekł, gdy Kim dziękował mu za odprowadzenie, bo Lama milczał umyślnie. — Dawno już nie byłem na tym trakcie, ale opowiadanie chłopca podnieciło mnie. Patrz, Świątobliwy — ta wielka droga, to jest kręgosłup całego Hindostanu. Przeważna jej część jest ocieniona, jak tutaj, czterema szeregami drzew; środek drogi jest przeznaczony wyłącznie do szybkiego ruchu dla wozów. Dawniej Sahibowie jeździli tam i z powrotem w setkach pojazdów. Teraz jeżdżą tu powozy krajowe i inne im podobne. Z prawej i lewej jest gorsza droga dla wozów ciężarowych ze zbożem, bawełną, drzewem, żywnością, z wapnem i skórami. Idzie się tu bezpiecznie, gdyż co kilka „kos“ (6 mil. ang.) jest posterunek policji. Ci policjanci to złodzieje i wyzyskiwacze (sam kazałbym ich pilnować młodym, gorliwym rekrutom pod dowództwem srogiego kapitana) — ale cóż z nimi zrobić? — Nie znoszą żadnej konkurencji. Chodzą tędy ludzie różnych kast i wszelkich narodowości. Patrz! Bramini i handlarze, bankierzy i kotlarze, fryzjerzy i druciarze, pielgrzymi i garncarze. Cały świat tędy przechodzi. Zdaje ci się, że to płynąca rzeka.
I rzeczywiście Główny Trakt Indyjski cudny przedstawia widok. Biegnie prosto, tworząc doskonałą komunikację dla Indji na przestrzeni tysiąca pięciuset mil. Jest to arterja, jakiej drugiej niema na całym świecie. Gościniec popstrzony był cieniami pod zieloną arkadą drzew i zatłoczony w całej swej szerokości zwolna posuwającymi się ludźmi, których pilnowali dwaj naprzeciw siebie stojący policjanci.
— Któż to bezprawnie nosi przy sobie broń? — zawołał głośno jeden z konstablów, ujrzawszy szablę żołnierza.
— Kupiłem ją sobie na policję — brzmiała odpowiedź. — Czy wszystko znajduje się w porządku w całym Hindostanie?
— Wszystko w porządku, Sahibie Ressaldar.
— Ja, widzicie, jestem jak żółw, który wystawia głowę z pod skorupy i chowa ją napowrót. Tak, to jest gościniec całego Hindostanu, wszyscy chodzą tą drogą.
— Ty psi synu, czy większa część drogi przeznaczona jest dla ciebie, abyś się mógł na niej drapać po grzbiecie? Ojcze wszelkiej hołoty i mężu dziesięciu tysięcy nierządnic, twoja matka zaprzedała duszę djabłu za namową swojej matki; twoje ciotki nie miały nosów od siedmiu pokoleń! twoja siostra!... Co za sowia głupota skłoniła cię do ustawienia wozu wpoprzek drogi? Koło złamane? Masz! złam że jeszcze swoją głowę i złóż to razem do kupy!
Głos ten i zjadliwy świst bicza wychodził z tumanu kurzu oddalonego o jakie pięćdziesiąt kroków, gdzie leżał złamany wóz. Delikatna wysmukła klacz Katliwarska z rozpłomienionemi oczyma i rozdętemi nozdrzami wynurzyła się z tłumu parskając i przysiadając na zadzie, gdy jeździec skierowywał ją wpoprzek drogi w pogoni za krzyczącym człowiekiem. — Był on wysoki, brodaty i siedział na szalonem zwierzęciu jak przyrosły do konia, okładając umiejętnie uchylającą się od razów ofiarę, którą udawało mu się dosięgnąć harapem co chwila.
Twarz starego żołnierza zajaśniała dumą.
— To mój syn! — rzekł krótko i ściągnął cuglami szyję swego konika, aż wygięła się łukowato.
— Jakto, mam być obity w oczach policji? — krzyczał woźnica. — Sprawiedliwości! Ja chcę sprawiedliwości!
— A ja mam być zatrzymany przez tę krzykliwą małpę, która wysypuje dziesięć tysięcy worków przed nos młodego konia? Mogłeś mi znarowić klacz, ty gałganie!
— On mówi prawdę. Prawdę mówi. Ale klacz słucha ręki jeźdźca — rzekł stary wojak.
Woźnica skrył się pod koła wozu i stamtąd groził wszelkiego rodzaju zemstą.
— Surowi to ludzie, ci twoi synowie, — rzekł z uśmiechem policjant, dłubiąc w zębach.
Jeździec zadał jeszcze jeden dotkliwy raz batem woźnicy i podjechał do nich wolnym truchtem.
— Mój ojciec! — zawołał, cofając konia o dziesięć kroków w tył i zsiadł na ziemię.
Stary wojak w jednej chwili zsunął się ze swego konika, poczem obaj padli sobie w objęcia, jak się to dzieje na Wschodzie zawsze przy powitaniu ojców z synami.




ROZDZIAŁ IV

Następnie, zniżywszy głosy, zaczęli ze sobą rozmawiać. Kim położył się pod drzewem, chcąc odpocząć, ale Lama pociągnął go niecierpliwie za łokieć.
— Chodźmy dalej. Tu niema Rzeki.
— „Hai mai“! Czy nie szliśmy już dość długo, aby móc spocząć przez chwilę! Nasza Rzeka nie ucieknie nam. Cierpliwości, a wynagrodzi nas ona za to.
— Ten oto, — rzekł nagle stary wojak, — jest „Przyjacielem Gwiazd“. Przyniósł mi wczoraj ważne nowiny. Widział samego głównego dowódzcę we własnej osobie, wydającego rozkazy do wojny.
— Hm — rzekł tubalnym głosem syn. — Podsłuchał widocznie plotkę na jarmarku i chce ją wyzyskać.
Ojciec roześmiał się. — W każdym bądź razie nie przyjechał prosić mnie o nowego konia i bogowie wiedzą, ile rupji... — Czy pułki twoich braci otrzymały też rozkazy?
— Nie wiem. Ja wziąłem urlop i pojechałem szybko do ciebie, gdy tymczasem...
— Gdy tymczasem oni ubiegli cię i zdążyli już mnie naciągnąć. O! wszyscyście wy marnotrawcy i oszuści! Ale ty nie byłeś jeszcze nigdy w ataku. Dobry koń jest na to rzeczywiście potrzebny. Dobry służący i dobry „pony“ konieczny jest także do marszu. No zobaczymy... zobaczymy jeszcze... — mówił, uderzając w zamyśleniu o rękojeść szabli.
— To nie jest miejsce na rozrachunki, ojcze. Jedźmy do domu.
— Zapłać więc temu chłopcu. Ja nie mam przy sobie ani grosza, a on przyniósł mi ważne nowiny. Hej, Przyjacielu całego Świata, więc wojna jest za pasem, powiadasz?
— Tak, o ile wiem, będzie wojna, — odparł spokojnie Kim.
— Hę? — rzekł Lama przebierając palcami paciorki różańca, niecierpliwiąc się do dalszej podróży.
— Mój mistrz nie sprzedaje za pieniądze tego co mówią Gwiazdy. Myśmy przynieśli nowiny — a ty je sprawdź. Zrobiliśmy swoje, a teraz odchodzimy. — To mówiąc, podparł się Kim z dumą, z ręką na biodrze. Syn wyjął srebrną monetę, która błysnęła pod słońce, mrucząc coś o żebrakach i kuglarzach. Były to cztery „anna“ w jednej monecie i miały im zapewnić pożywienie na kilka dni. Lama spostrzegłszy blask metalu szepnął parę słów błogosławieństwa.
— Idź więc swoją drogą, Przyjacielu całego Świata — rzekł stary wojak — obracając się na swem popękanem siodle. — Po raz pierwszy w mojem życiu spotkałem prawdziwego proroka, który nie służył w Armji.
Ojciec i syn ruszyli przed siebie, stary siedział na koniu równie prosto jak młody.
Pendżabski policjant w żółtych lnianych spodniach wałęsał się po gościńcu. Widział on, że Kim dostał jakąś monetę.
— Stój! — krzyknął na nich po angielsku. — Czy nie wiecie, że ci, co schodzą na gościniec z tej bocznej drogi, płacą „takkus“ (taksa) po dwie „anna“ na głowę, co czyni razem cztery „anna“? Taki jest rozkaz Sirkara, a pieniądze idą na sadzenie drzew i upiększanie dróg.
— I napełnianie brzuchów policji — rzekł Kim uskoczywszy w bok przed wyciągniętem ramieniem. — Zastanów się przez chwilę, człowieku z brudną głową. Czy myślisz, że przychodzimy z najbliższego stawu, jak żaba, która jest twoją teściową? A czy słyszałeś kiedy jak się twój brat nazywa?..
— Czemże on był? Zostaw no tego chłopca w spokoju! — krzyknął na policjanta ubawiony starszy Konstabl, siadając na werandzie, aby wypalić fajkę.
— Wziął sobie napis z butelki od „belaitee-pani“ (woda sodowa) i nalepił ją sobie na moście, po czem brał przez cały miesiąc taksę od przechodniów, mówiąc, że taki jest rozkaz Sirkara. Aż przyszedł jeden Anglik i rozbił mu głowę. Ach, braciszku, ja jestem miejski ptaszek, nie ze wsi! — Zawstydzony policjant odszedł, a Kim wymyślał za nim jeszcze przez całą długość drogi.
— Czy istniał kiedy na świecie taki uczeń jak ja? — zawołał wesoło do Lamy. — Wszyscy zbieraliby twoje kości na dziesięć mil wokoło Lahory, gdybym ja nie był przy tobie.
— Zastanawiam się sam nie raz, czy ty nie jesteś duchem, a czasem wydajesz mi się złośliwym chochlikiem — rzekł Lama, uśmiechając się znacząco.
— Jestem twój „chela“, — odparł Kim drepcąc przy boku starca drobnym krokiem, którym można obejść cały świat dookoła.
— Idźmy więc dalej — mruknął Lama.
Szli w milczeniu, przerywanem klekotaniem paciorków różańca, robiąc jedną milę za drugą. Lama jak zwykle pogrążył się w głębokiem zamyśleniu, ale bystre oczy Kima były otwarte szeroko: „Ta wesoła szeroka droga — myślał — jest o wiele ciekawsza od ludnych zatłoczonych ulic Lahory“.
Spotykali co krok nowych ludzi z różnych kast, o których dotąd nigdy nie wiedział i nie słyszał. Nieco dalej zobaczyli gromadę długowłosych, silnie woniejących „Sansi“, z koszami pełnemi jaszczurek, oraz innej nieczystej strawy na plecach, z chudemi psami, które biegły za nimi, węsząc. Ludzie ci przesuwali się chyłkiem w szybkim pół-biegu; ludzie z innych kast omijali ich, bo zetknięcie się z „Sansi“ jest wielkim grzechem. Za nimi kroczył sztywnie, jakby był okuty w kajdany, człowiek świeżo wypuszczony z więzienia; jego pełny brzuch i świecące policzki były dowodem, że rząd karmi swoich więźniów lepiej, niż najuczciwszy człowiek na to zasługuje.
Kim znał dobrze ten chód i naśladował go umyślnie, ilekroć przechodzili tacy ludzie. Dalej spotkali jednego „Akali“, dzikookiego fanatyka z plemienia „Sikh“ o nastroszonych, zmierzwionych włosach, ubranego w pstrokaty błękitny kostjum ludzi swego wyznania, z błyszczącemi kółkami z polerowanej stali na wysokim błękitnym turbanie, który wracał z wycieczki do jednego z niezależnych państewek Sikhskich, gdzie śpiewał dawną chwalę Khalsy wychowankom tamtejszego kolegium, którzy noszą wysokie buty i spodnie plecione z białych sznurków. Kim ostrożny był wobec tego człowieka i uważał, żeby go nie rozgniewać, bo „Akali“ są gwałtownego usposobienia i łatwo chwytają za broń.
Często dopędzali lub rozmijali się z tłumem ludzi w wesołych kostjumach. Były to nieraz całe wsie wracające z miejscowej uroczystości; kobiety z dziećmi przy boku szły za mężami, starsi chłopcy podpierali się kijami z trzciny cukrowej, i ciągnęli za sobą niezgrabne, blaszane zabawki: lokomotywy, które sprzedają za pół pensa, lub z tandetnych tanich lusterek świecili starszym w oczy. Widziało się odrazu, co kto z nich nakupił. Wystarczyło porównać bronzowe ramiona kobiet jedno z drugiem, by poznać, która z nich sprawiła sobie nowe bransolety z matowego szkła, importowane przez handlarzy z Północnego Zachodu. Świętujący szli wolno, nawołując się wzajemnie i zatrzymując, aby się wytargować z handlarzami słodyczy, albo pomodlić przed jednym z przydrożnych ołtarzy, bądź to hinduskim, bądź muzułmańskim, którym niższe kasty obu tych wyznań oddają równą część z chwalebną bezstronnością. — Jednolita, niebieska linja wznosząc się i opadając, jak grzbiet pełzającej gąsienicy, wynurzyła się ze wzbitego tumanu kurzu i poszła w przeciwną stronę, z piskliwym hałasem. Był to pochód „changarów“, kobiet, które zajmują wszystkie ławki na wszystkich północnych kolejach. Mają płaskie stopy i wydatne biusty, silne członki, noszą błękitne kaftaniki i zarabiają przy robotach ziemnych, śpiesząc tłumnie ku Północy na każdą wieść o zarobku, nie tracąc czasu po drodze. Należą one do kasty, której mężczyznom nie wolno pracować i, szły też rozpychając się łokciami, kołysząc się w biodrach i zadzierając głowy do góry, jak przystało kobietom, na których ciążą tak ważne obowiązki. Nieco dalej wmieszał się do wielkiego pochodu orszak weselny z muzyką i hałasem, siejąc dookoła zapach niezapominajek i jaśminu, silniejszy nawet od dławiącego kurzu. Można było widzieć czerwono-złotą lektykę panny młodej, chwiejącą się wśród tumanów pyłu, podczas gdy przystrojone zielenią koniki drużbów odwracały w bok głowy i wyciągały wiązki siana z przejeżdżającego ładownego wozu. Wówczas Kim, żartując, życzył młodej parze stu synów a żadnej córki, zgodnie ze znanem przysłowiem. Jeszcze bardziej ciekawy i zabawny był widok, gdy wędrowny kuglarz z tresowanemi małpami, albo sapiący, stary niedźwiedź, albo kobieta z koźlemi rogami, przywiązanemi do nóg, tańczyli na linie i wywoływali między końmi popłoch, a między kobietami przenikliwe, przeciągłe okrzyki podziwu.
Lama nie podniósł oczu ani razu. Nie zauważył lichwiarza na pękatym koniku, spieszącego załatwiać swoje przebiegłe interesa; ani wykrzykującego niskiemi głosami oddziału urlopowanych żołnierzy krajowców, idących w szyku bojowym i cieszących się, że są już wolni od munduru, z radością zaczepiając w obelżywy sposób różne czcigodne niewiasty. Nie widział nawet handlarza wody z Gangesu, choć Kim spodziewał się, że mistrz zechce kupić butelkę tego drogocennego płynu. Patrzył z niewzruszonym spokojem w ziemię i szedł obojętnie całemi godzinami, podczas gdy duch jego pracował nieustannie. Ale Kim był w siódmym raju z radości. Główna droga w tem miejscu była podsypana nieco wyżej celem uchronienia jej przed potokami, spływającemi w czasie zimowych deszczów ze stóp sąsiednich gór tak, że szło się nieco wyżej górując nad okolicą, jakby wspaniałym korytarzem, z którego prawej i lewej strony poruszały się całe Indje.
Pięknie wyglądały kilkojarzmowe wozy ze zbożem lub bawełną, wlokące się po okolicznych drogach: można było słyszeć ich osie, skrzypiące na odległość całej mili, jak się zbliżają coraz bardziej, aż wreszcie wśród nawoływań, okrzyków i przekleństw, wóz po wozie gramolił się na pochyłość i zanurzał się w główny trakt wśród chóru wzajemnych obelg.
Piękny też był widok ludzi: małych figurek czerwonych, błękitnych, różowych, białych lub szafranowych, zawracających w bok, do swoich wiosek, rozpraszających się i malejących na gładkiej przestrzeni równiny. Kim czuł to wszystko, choć nie umiał wyrazić swych uczuć. Poprzestał na kupieniu trzciny cukrowej, wypluwając jej sok na drogę. Lama od czasu do czasu zażywał tabakę, aż wreszcie Kim nie mógł już dłużej znieść tego milczenia.
— To dobry kraj, to Południe, — odezwał się. — Powietrze tu dobre i woda dobra, co?
— Wszyscy oni wpleceni są w Błędne Koło Wszechrzeczy — rzekł Lama. — Jedno życie wplata ich w drugie. Żaden z nich nie widzi Drogi Zbawienia — zakończył, wracając do swych myśli.
— Porządny już kawał drogi uszliśmy teraz — rzekł Kim. — Niedługo dojdziemy zapewne do „parao“ (miejsce odpoczynku). Czy zatrzymamy się tam? Patrz, słońce skłania się ku zachodowi.
— Któż nas dziś wieczorem ugości?
— To obojętne. W tym kraju pełno jest dobrych ludzi. Zresztą, — tu zniżył głos do szeptu — mamy pieniądze.
Tłum gęstniał w miarę, jak się zbliżali do miejsca popasu, które stanowiło kres ich całodziennej podróży. Był to szereg kramów naładowanych bardzo prostemi potrawami i tytoniem, dalej stosy drzewa, posterunek policji, studnia, żłob dla koni, kilka drzew, wokoło których kawałek wydeptanego gruntu, poczerniałego od popiołu z wygasłych ognisk. Wszystko to razem składało się na „parao“ przy głównym trakcie, nie wyłączając wron i żebraków — również wygłodzonych.
Tymczasem słońce poczęło już rzucać szerokie złote pasma promieni przez dolne gałęzie magnolji; papugi i gołębie zlatywały się setkami do gniazd; krzykliwe wrony o szarych grzbietach gwarzyły o wypadkach dnia, przechadzając się po dwie lub trzy tuż pod nogami przechodniów. Szmery i szelesty w gałęziach wskazywały, ze nietoperze wyruszą wkrótce na nocne łowy. Światło słońca gasło szybko, ubarwiwszy na chwilę twarze, koła wozów i rogi wołów swą krwawą czerwienią. Za chwilę zapadła noc odświeżając powietrze, rozpościerając po całej okolicy nikłą, jednolitą mgłę, podobną do błękitnawej, pajęczej zasłony i ostrą a wyraźną woń dymu z palącego się drzewa i nawozu, oraz miły zapach podpłomyków, pieczonych w popiele. Z posterunku policyjnego wyruszył patrol wieczorny wśród znaczącego chrząkania i powtarzanych sobie wzajem rozkazów. Kawałek rozżarzonego węgla płonął czerwonym światłem w cybuchu przydrożnego woźnicy, podczas gdy Kim obserwował mechanicznie ostatnie błyski słońca na jego metalowych szczypczykach do fajki. Życie w „parao“ było na małą skalę bardzo podobne do trybu życia w Kaszmirskim Seraju. Kim zanurzył się w błogi azjatycki nieład, który po pewnym przeciągu czasu przynosi wszystko, czego skromny człowiek może potrzebować.
Potrzeby jego były bardzo ograniczone, bo ze względu na to, że Lama nie miał kastowych skrupułów, wystarczyło kupić w najbliższym kramie gotowe jedzenie; ale Kim lubiący zbytek, zakupił garść suchego nawozu, aby rozniecić ognisko. Naokoło niego, wokół jego małego ogniska, uwijali się ludzie i nawoływali o oliwę lub zboże, o słodycze lub tytoń, potrącając tych, którzy przy studni czekali na swoją kolej, a do męskich głosów dołączyły się z kolei piskliwe krzyki i śmiechy kobiet, dolatujące z poza przysłoniętych zasłon, których niewolno odsłaniać z oblicza.
Obecnie wśród bardziej wykształconych krajowców przeważa opinja, że jeżeli ich niewiasty mają już podróżować — a jeżdżą, nieraz daleko — to lepiej je przewieźć szybko w kolei żelaznej i w odpowiednio urządzonym przedziale dla kobiet. Zawsze jednak znajdą się stare uparciuchy, a zwłaszcza kobiety, bardziej konserwatywne od mężczyzn — które wolą kontynuować zwyczaje przodków i szczególnie na starość i pod koniec życia, lubią odbywać swe pielgrzymki na staroświecką modłę. Te właśnie, świadome, że nie budzą już pożądania, nie przestrzegają już nazbyt gorliwie zapuszczania owych zasłon. Nawykłe do załatwiania tysiącznych spraw, wymagających podróżowania, rozlubowały się w hałaśliwym rozgwarze podróży pod gołem niebem, w pobożnych pielgrzymkach i możliwości nieustannego plotkowania z kobietami pokrewnych sobie nawyknień. Zdarza się naprzykład, i to bardzo często, na nieszczęście towarzyszącej czeladzi, że starsza dama podróżuje po Indjach w ten właśnie sposób. Bogowie przecie lubią pielgrzymów. Dlatego też w całych Indjach, zarówno na pustkowiach jak na uczęszczanych gościńcach spotkać można łatwo garstkę niezadowolonych służących towarzyszących starej damie, mniej lub więcej zasłoniętej, jadącej na wozie zaprzężonym w woły. Służba ta, to ludzie bardzo dyskretni i obowiązkowi, którzy na widok europejczyka lub krajowca z wyższej kasty, wypełniają swe obowiązki ściśle i dokładnie, nieraz jednak nie zważają zbyt na to, czy zasłony kryjące za sobą taką damę są opuszczone, czy nie. Starsze panie należą przecież do rodzaju ludzkiego i lubią popatrzeć na życie.
Kim spostrzegł jaskrawo przystrojony „ruth“, czyli wóz familijny, ciągnięty przez woły z haftowanym baldachimem o dwu kopulach, przypominającym przez to dwugarbnego wielbłąda; wóz ten wjeżdżał właśnie do „parao“. Ośmiu ludzi stanowiło przyboczny orszak, a dwu z tych ośmiu było uzbrojonych w zardzewiałe szable. — Był to znak, że towarzyszyli oni jakiejś znaczniejszej osobie, bo lud prosty nie nosi broni. Wzmagający się hałas utyskiwań, rozkazów i żartów, ktorego żaden europejczyk znieśćby nie potrafił, rozlegał się z głębi wozu. Jechała w nim widocznie kobieta, przyzwyczajona do rozkazywania.
Kim przyglądał się krytycznie jej orszakowi. Połowa jego składała się z cienkonogich, siwobrodych „Ooryasów“ z Południa. Drugą połowę stanowili górale z Północy, odziani w wełniane szaty i filcowe kapelusze; mieszanina ta mówiła swojem narzeczem, nie troszcząc się wcale o nieustające krzyki, które wychodziły z pomiędzy dwu kopuł wozu. Stara dama jechała na Południe z wizytą — zapewne do jakiegoś bogatego krewnego, najprawdopodobniej do zięcia, który na znak uszanowania wysłał jej eskortę. Górale zaś byli to jej właśni ludzie z plemienia Kulu lub Kangra. Jasną było rzeczą, że nie wiezie ze sobą córki do ślubu, gdyż w takim razie zasłony byłyby upiększone we frendzle, a służba nie dopuszczałaby nikogo do wozu. — Musi to być jakaś wesoła i znaczna dama — myślał Kim, ważąc w jednem ręku kawałek nawozu, a w drugiem ugotowane pożywienie i porozumiewając się z Lamą za pomocą lekkiego trącania łokciem. — Z tego spotkania da się coś wyciągnąć. — Nie liczył na pomoc Lamy, ale jako sumienny „chela“ postanowił prosić za dwóch.
Rozniecił ogień, jak mógł najbliżej tego wozu, spodziewając się, że ktoś z eskorty każe mu iść precz. Lama położył się znużony na ziemię i wrócił do swego różańca.
— Odsuń no się dalej, żebraku! — Rozkaz ten wydał jeden z górali w łamanem hindustańskiem narzeczu.
— Ech! to tylko „pahari“ (góral) — rzekł Kim lekceważąco. — Odkądże te osły z gór wzięły sobie na własność całe Indje? W odpowiedzi otrzymał Kim żywy i barwny opis swego rodowodu od trzech pokoleń.
— Aa! — zawołał niby to słodkim tonem, rzucając kawałek nawozu na ognisko.
— W moim kraju rozmowę taką nazywają „gruchaniem“. — Przenikliwy cienki głos z poza kotary zachęcił górala do drugiego ataku...
— Nie tak ostro, nie tak ostro — rzekł Kim ze spokojem — a uważaj mój bracie, abyś nas, powiadam, nie skłonił do rzucenia nawzajem na was przekleństwa. Bo nasze przekleństwa są bardzo jadowite.
Jeden z Ooryasow roześmiał się, a góral skoczył groźnie naprzód, gdy Lama podniósł nagle głowę wynurzając swój wysoki czerwony kapelusz na pełne światło, świeżo roznieconego przez Kima ogniska.
— Co tu się dzieje? — zapytał.
Góral zatrzymał się, jakgdyby się potknął o kamień.
— Ja, ja... — wyjąkał — omało nie popełniłem wielkiego grzechu...
— Nareszcie znalazł się dla niego kapłan — szepnął jeden z Ooryasów.
— Hej! czemu nie obito porządnie tego żebraczego płodu — krzyknęła stara dama.
Góral powrócił do wozu i szeptał coś cicho do kotary. Nastąpiła śmiertelna cisza, a potem przytłumione rozhowory.
— Dobra nasza — myślał Kim udając, że nic nie widzi ani nie słyszy.
— Gdy... gdy tu zje swoją kolację — zaczął przymilać się góral do Kima — to, to proszę, aby Świętobliwy zechciał zrobić ten zaszczyt i pomówić z pewną osobą, która pragnie z nim porozmawiać.
— Po jedzeniu będzie on spał — odparł wyniośle Kim. Nie wiedział jeszcze dokładnie jaki obrót sprawy nastąpił, ale postanowił koniecznie wyciągnąć z niej korzyść. — Teraz pójdę postarać się o jedzenie dla niego.
Ostatnie zdanie wypowiedział głośno i zakończył je słabem westchnieniem.
— Ja — ja sam i inni ludzie z mego plemienia zajmiemy się tem — jeżeli nam pozwolicie.
— Więc pozwalam, — rzekł Kim jeszcze wynioślej. — Świętobliwy, ci ludzie chcą nam przynieść jedzenie...
— To dobry kraj. Całe Południe jest dobre, — olbrzymi i przerażający jest ten świat — mruknął przez sen Lama.
— Pozwólcie mu spać, — rzekł Kim — i uważajcie, aby jedzenie było dobre, gdy on się obudzi, to bardzo święty człowiek.
W tej chwili, któryś z Ooryasów powiedział coś pogardliwego.
— To nie „fakir“. To nie żaden żebrak z Południa, — podchwycił surowo Kim, wskazując na gwiazdy. — To jest najświątobliwszy ze świątobliwych ludzi. On jest ponad wszystkiemi kastami. A ja jestem jego „chela“.
— Chodź tutaj — zawołał przyciszony, cienki głos z poza kotary. Kim podszedł, czując, że oczy, których nie mógł widzieć, śledzą go przez zasłonę. Jeden wychudły bronzowy palec obciążony pierścieniami spoczywał na brzegu wozu, a rozmowa odbyła się w tych słowach:
— Co to za jeden, ten człowiek?
— To bardzo świętobliwy człowiek. Przychodzi z daleka. Idzie aż z Tybetu.
— Z jakiego miejsca w Tybecie?
— Hen, z poza śniegów — z bardzo dalekiego miejsca. Zna się na gwiazdach, i robi horoskopy i umie czytać z nich przyszłość. Ale nie robi tego za pieniądze. Robi to z dobroci, z wielkiej miłości dla ludzi. Ja jestem jego uczniem. Nazywam się także „Przyjacielem Gwiazd“.
— Nie jesteś góralem?
— Spytaj go. On ci powie, że mnie wysłały do niego gwiazdy, abym mu pokazał jego drogę.
— Hm! Pamiętaj oberwańcze, że jestem starą kobietą i niezupełnie jeszcze szaloną. Lamów ja znam i oddaję im cześć, ale ty jesteś tak prawowitym „chelą“, jak ten mój palec może być dyszlem tego wozu. Ty jesteś bezkastowym Hindusem — zuchwałym i bezwstydnym żebrakiem, czepiającym się świętobliwego człowieka prawdopodobnie w celach zysku.
— Czyż my wszyscy nie pracujemy dla zysku? — Kim zmienił nagle ton, aby godnie odpowiedzieć na te obelgi. — Słyszałem... — zaczął pleść na chybił–trafił, — ... słyszałem, że...
— Cóżeś słyszał, — niecierpliwiła się, stukając palcem o wóz, dama.
— Nic godnego zapamiętania, tylko zwykłe plotki jarmarczne, które zapewne są nieprawdziwe, a mianowicie, że nawet Radżowie — mali Radżowie w górach...
— Ale nie ci, co pochodzą z dobrej rodziny Rajput.
— Z pewnością dobrej krwi Radżowie. Że oni nawet sprzedają najpiękniejsze ze swoich kobiet dla zysku. Sprzedają je na Południe — „zemindarom“ (właścicielom ziemskim) i tym podobnym.
Przeciw temu zarzutowi bronią się zaciekle mali górscy Radżowie; ale na jarmarkach, kiedy jest mowa o tajemniczym handlu niewolnikami w Indjach, ludzie skłonni są to uważać za prawdę. Stara dama objaśniła Kimowi w dobitnym i pogardliwym tonie, do jakiego stopnia jest złośliwym kłamcą. Gdyby Kim był to powiedział w czasie, kiedy była ona jeszcze młodą dziewczyną, zostałby tego samego dnia zadeptany na śmierć przez słonia. Stałoby się to bez żadnej wątpliwości.
— Aha! Jestem przecież tylko żebraczy płód, jak to „Oko Piękności“ powiedziało — jęknął Kim, udając przestrach.
— „Oko Piękności!“ doprawdy! Któż to ja jestem, że mnie częstujesz żebrackiemi komplementami! — Ale mimo to roześmiała się do dawno niesłyszanego słowa. — Przed czterdziestu laty można było to powiedzieć nie bez słuszności. Tak, przed trzydziestu jeszcze laty. Ale to skutki włóczenia się wzdłuż i wszerz po Hindostanie, że wdowa króla musi się stykać z szumowinami całego kraju i być pośmiewiskiem żebraków!
— Wielka Królowo! — rzekł szybko Kim, który słuchał z oburzeniem jej żalów. — Jestem tem, czem Wielkiej Królowej podoba się mnie nazwać, ale niemniej mój mistrz jest święty człowiek! On nie wie jeszcze nic o rozkazie Wielkiej Królowej...
— O rozkazie? Ja miałabym rozkazywać świętobliwemu Nauczycielowi Prawdy, by przyszedł i rozmawiał z kobietą! Nigdy!
— Ulituj się nad moją głupotą. Ja sądziłem, że to było powiedziane jako rozkaz.
— Nie. To była prośba. Czy to wyjaśni dostatecznie całą sprawę?
Kim ujrzał w tej chwili srebrną monetę, wysuwającą się ku niemu z poza zasłony. Wziął ją i skłonił się głęboko. Stara dama poznała, że on to jest okiem i uchem Lamy. Był przejednany.
— Jestem tylko uczniem Świętobliwego. Skoro się pożywił, może przyjdzie.
— Och, ty bezwstydny, nieznośny urwiszu! — Ozdobiony klejnotami palec pokiwał mu, grożąc; ale Kim posłyszał tłumiony śmiech starej damy.
— No, a o cóż właściwie chodzi? — Zapytał w najbardziej pochlebnym i poufnym tonie, któremu, jak wiedział, mało kto mógł się oprzeć.
— Czy, czy potrzeba może syna w rodzinie? Proszę mówić otwarcie, bo my, kapłani... — Ostatnie słowa były dosłownym plagiatem, wziętym od „fakirów“ przy bramie Taksali.
— Ty, kapłanie, jesteś jeszcze za młody, żeby... — Urwała żart nowym wybuchem śmiechu. — O, kapłanie, wierz mi, że my kobiety teraz i zawsze myślimy o czem innem, a nie o synach. A ponadto, moja córka urodziła już męskiego potomka.
Lepiej mieć dwie strzały w kołczanie niż jedną; a jeszcze lepiej trzy — rzekł Kim, cytując przysłowie i kaszląc znacząco. Patrzył przy tem dyskretnie w ziemię.
— Prawda to, prawda. Ale może to się jeszcze stanie. Rzeczywiście ci południowi Brahmini są zupełnie nic nie warci. Dawałam im podarki i pieniądze, to znów podarki, więc prorokowali...
— Ach, — szydził Kim z niezmierną pogardą — „prorokowali!“ — Nawet zawodowy wróżbita nie potrafiłby tego lepiej powiedzieć.
— Aż dopiero gdym sobie przypomniała swoich bogów, modlitwy moje zostały wysłuchane. Może to i dobra godzina... i może Świętobliwy twój słyszał kiedy o przełożonym klasztoru lamajskiego w Lung-Cho? Do niego to udałam się w tej sprawie i patrz! — w oznaczonym czasie stało się wszystko, czego chciałam. Brahmin w domu ojca mego zięcia powiedział potem, że stało się to wskutek jego modlitw, — ale to mała omyłka z jego strony, którą mu jasno wykażę, skoro będziemy u celu mojej podróży. A potem udam się do Buddh — Gaya złożyć „shraddha“ ofiarę za ojca moich dzieci.
— Tam właśnie idziemy i my.
— Wróżba to podwójnie dobra — świegotała stara dama — może więc będzie drugi syn!
— Oh, Przyjacielu całego Świata! — zawołał Lama, budząc się przelękniony jak dziecko na obcem sobie posłaniu.
— Idę, już idę, Świętobliwy! — Poskoczył do ognia, gdzie znalazł Lamę otoczonego już półmiskami, (jedzeniem) góralami ze służby damy, którzy starali się być usłużni i służbą z Południa, która patrzyła na niego niechętnie.
— Precz! Usuńcie się! — krzyknął Kim — czy mamy jeść publicznie jak psy? — Potem zabrali się do jedzenia, milcząc, odwróceni trochę od siebie, a Kim uwieńczył kolację skręconym własnoręcznie papierosem.
— Czy nie powtarzałem po tysiąc razy, że Południe to dobry kraj? Jest tutaj cnotliwa i wysoko urodzona wdowa jednego górskiego radży; odbywa pielgrzymkę, jak mówi, do Buddh-Gaya. — Ona to przysyła nam te półmiski; a jeżeli już dobrze wypoczął, chciałaby z tobą pomówić.
— Czy to także twoje dzieło? — zapytał Lama, zażywając tabakę.
— Któż to ciebie pilnował od początku naszej podróży? — oczy Kima świeciły żywo, podczas gdy on sam puszczał częste kłęby dymu przez nos, rozpościerając go po zapylonej ziemi. — Czy nie wystarałem się o wygody dla ciebie, o Świętobliwy?
— Błogosławieństwo niech spłynie na twoją głowę. — Lama pochylił się uroczyście. — Poznałem dużo ludzi w mojem długiem życiu i uczniów niemało. Ale żadnego z tych ludzi, jeśli ciebie zrodziła kobieta, nie umiłowało serce moje tak bardzo jak ciebie — przemyślnego, mądrego i miłego, chociaż właściwie małego łobuza.
— A ja nigdy nie widziałem takiego kapłana, jak ty. — Kim przeglądał dokładnie zmarszczkę po zmarszce na tej dobrotliwej, żółtej twarzy. — Zaledwie od trzech dni idziemy razem, a mnie się zdaje, jakbyśmy się znali od stu lat.
— Może w poprzedniem życiu było mi dane oddać ci jakąś przysługę. — Być może — uśmiechnął się — żem cię uwolnił z pułapki; albo schwytałem cię na haczyk wtedy, kiedy jeszcze nie byłem oświecony i puściłem się napowrót do rzeki.
— Być może — odrzekł Kim spokojnie. Słyszał on o tej filozofji wiecznego kołowania wszechrzeczy z ust ludzi, których Anglik nie uważałby za ludzi z wyobraźnią. — A co się tyczy tej kobiety na wozie, to sądzę, że ona pragnie drugiego syna dla swojej córki.
— Nie w ten to sposób dochodzi się do Drogi Zbawienia — westchnął Lama. — Ale ona też pochodzi z gór. Ach, góry i ten śnieg na górach.
Wstał i poszedł w stronę wozu. Kim byłby chętnie też poszedł nadstawić ciekawe ucho, ale Lama nie wezwał go ze sobą, nieliczne zaś słowa, jakiego doleciały, mówione były w języku obcym — rozmawiali bowiem w zwyczajnem narzeczu góralskiem. Niekiedy słyszał dźwięczny cytat chiński, mówiony przez Lamę.
Niezwykły to był obraz, któremu Kim przyglądał się oto przez przymknięte powieki. Lama stał sztywny i wyprostowany w swej żółtej szacie, na której głębokich fałdach i grały czarne cienie, padające od światła ognisk na „parao“, podobny do pnia rozłożystego drzewa podczas zachodzącego słońca i nachylał się nad złoconem i zdobionem laką „ruth“, które przy tem zmiennem oświetleniu mieniło się jak klejnot. Desenie na złotem szytych zasłonach wznosiły się, to opadały, zaginały się i rozpościerały w miarę, jak powiew nowego wiatru zawijał lub odchylał ich fałdy; w momentach, kiedy rozmowa stawała się poważniejsza, zdobny w klejnoty palec rozsiewał błyski iskier między wzorzystemi haftami. Z tyłu, za wozem, utworzył się tuman ciemnego kurzu, upstrzony małemi płomykami i ożywiony niewyraźnemi kształtami, postaciami i cieniami. Odgłosy wczesnego wieczoru ustąpiły przed jednolitym zmieszanym gwarem, którego najniższym tonem był ciężki tupot wołów po rozścielonej słomie, a najwyższym dźwięk „sitary“, bengalskiej tanecznicy. Przeważna część ludzi była już po wieczerzy i wciągała głęboko dym z klekocących nargilów, które w masie wydawały dźwięki podobne do rechotania żab.
Wreszcie Lama powrócił. Za nim szedł góral, niosąc watowaną bawełnianą kołdrę, którą troskliwie rozesłał przy ogniu.
— Ona zasługuje na dziesięć tysięcy wnuków — myślał Kim. — Niemniej jednak, bezemnie nic by nie było z tych podarunków.
— Cnotliwa to niewiasta — i mądra. — Lama usunął się zginając członki jak ociężały wielbłąd. — Świat pełen jest dobroci dla tych, którzy idą Drogą Zbawienia. — Przerzucił większą część kołdry na Kima.
— A co ci mówiła? — rzekł Kim otulając się w kołdrę.
— Zadała mi kilka pytań i starała się nakłonić mnie do pewnych spraw, z czego większa część była czczą gadaniną, słyszaną od zaprzedanych szatanowi kapłanów, którzy udawali, że idą Drogą Zbawienia. Na niektóre dałem odpowiedź, a o niektórych powiedziałem, że są nierozsądne. Wielu nosi suknię kapłańską, ale niewielu trzyma się prawdziwej Drogi.
— Tak, tak, to prawda. — Kim użył mądrego pojednawczego tonu, jakiego używają ci, co chcą wyciągnąć zwierzenie.
— Ale w poglądach swoich jest bardzo rozumna. Pragnie bardzo, abyśmy jej towarzyszyli do Buddh-Gaya; bo przez kilka dni, o ile dobrze zrozumiałem, drogi nasze prowadzą w jedną stronę na południe.
— I cóż?
— Chwilę cierpliwości. Odpowiedziałem jej, że moje poszukiwania są najważniejsze. Ona słyszała jakieś głupie legendy, ale o wielkiej prawdzie mojej Rzeki nigdy nie słyszała. Tacy to są kapłani z niższych gór! Znała przełożonego z Lung-Cho, a nie wiedziała o mojej Rzece, ani nie znała podania o Strzale.
— Cóż dalej?
— Mówiłem więc o Poszukiwaniu i o Drodze i o innych pouczających rzeczach, ona zaś pragnęła tylko, abym jej towarzyszył i modlił się o drugiego syna.
— Aha! My, kobiety, nie myślimy nigdy o dzieciach — rzekł Kim sennym głosem.
— Ponieważ zaś drogi przez pewien czas idą razem, nie uważam, abyśmy pod jakim względem odstąpili od naszego Poszukiwania, jeśli jej będziemy towarzyszyć aż do... Zapomniałem jak się to miasto nazywa.
— Hej! — zwrócił się Kim, mówiąc przenikliwym szeptem do jednego z Ooryasów, leżącego o kilka kroków dalej. — Gdzie leży dom waszego pana?
— Trochę poniżej Saharunpore, wpośród owocowych ogrodów.
Wymienił nazwę wioski.
— To jest to miejsce właśnie — rzekł Lama. — Tak daleko możemy jej zresztą towarzyszyć.
— Strumienie idą do węgorzów — mruknął niewyraźnie Ooryas.
— Dla chorych krów; dla chorego człowieka, Brahminie. — Kim wygłosił to przysłowie bez osobistego przytyku, stosując je do cienistych wierzchołków drzew nad głową.
Ooryas zaszemrał i uspokoił się.
— Więc pójdziemy z nimi, Świętobliwy?
— Czyż jest jaki powód, któryby przeciw temu przemawiał? Mogę iść ciągle z boku i uważać na wszystkie rzeki, przez które droga prowadzi. Ona pragnie abym poszedł. Bardzo gorąco tego pragnie.
Kim stłumił śmiech kołdrą. Skoro już raz ta samowładna stara dama powróciła do przyrodzonej sobie czci dla Lamy, uważał za możliwe, że będzie godnie go słuchać.
Już prawie zasypiał, gdy nagle Lama przytoczył przysłowie: „Małżonkowie gadatliwych kobiet otrzymują w przyszłym życiu wielką nagrodę“. Następnie posłyszał Kim jak Lama zażył po trzykroć tabaki — i śmiejąc się ciągłe, zasnął.
Djamentowo-jasny świt pobudził ludzi, wrony i woły.
Kim usiadł, ziewnął, otrząsnął się i drgnął z rozkoszy. To się nazywało widzieć świat w jego rzeczywistej prawdzie; to było życie, jakiego on pragnął — gwarne i hałaśliwe; nakładanie uprzęży, bicie wołów i skrzypienie kół; migotanie ognisk i gotowanie strawy; nowe widoki wszędzie, gdzie się tylko zwróciło rozmiłowane oko. Poranna mgła płynęła w rzecznych wirach, papugi poleciały krzyczącemi zielonemi stadami do pobliskiej rzeki, a żórawie studzienne poczęły pracować z hałasem. Indje zbudziły się, a Kim znajdował się w samym ich środku, bardziej zbudzony i podniecony, niż ktokolwiek inny; i gryzł gałązkę, której właśnie miał zamiar użyć jako szczoteczki do zębów, bo czerpał pełnemi garściami ze wszystkich obyczajów tego kraju, który znał i kochał. Nie trzeba było troszczyć się o żywność, nie trzeba było kupować sośniny w natłoczonych kramach. Był uczniem świętobliwego człowieka, towarzyszącego starej damie o żelaznej woli. Wszystko dla nich będzie przygotowane, a skoro zostaną z godnością zaproszeni, zasiądą i będą jeść.
Zresztą — Kim śmiał się w duchu, czyszcząc zęby, — jego opiekunka powiększy jeszcze uciechy podróży. Oglądał krytycznie jej woły idące pod jarzma mrucząc i sapiąc. Jeśliby szły zbyt szybko — nie wydawało mu się to prawdopodobne — będzie miał rozkoszne miejsce przy dyszlu! Lama siądzie obok woźnicy. Ekskorta naturalnie będzie szła piechotą. Stara dama równie naturalnie będzie bardzo dużo mówić, a wnosząc z tego co już słyszał, rozmowie tej nie zbraknie pieprzu. Już teraz rozkazywała, hałasowała, łajała i, przyznać trzeba, obrzucała przekleństwami służbę za opieszałość.
— Dajcie jej fajkę. Na bogów, dajcie jej fajkę i zatkajcie jej przeklęte usta, — krzyknął jeden Ooryas, biorąc na plecy bezkształtne toboły pościeli. — Ona i papugi to jedno. Skrzeczą od świtu.
— Przednie woły! hej! — zważaj na przednie woły! — Woły cofały się i skręciły w tył, bo oś wozu ze zbożem zaczepiła je za rogi. —
— Którędy jedziesz, ty synu sowy — krzyknął do wykrzywionego woźnicy.
— Aj, jaj, jaj! Oto królowa z Delhi jadąca modlić się o syna! — odkrzyknął ów człowiek ze swego naładowanego wozu.
Już za nim nadjechał drugi wóz, naładowany korą, przeznaczoną dla południowych garbarzy, a woźnica jego dorzucił kilka komplementów, podczas gdy woły „ruth“ cofały się i cofały wstecz.
Z poza poruszających się zasłon wypadła salwa obelg. Nie trwało to długo, ale podobnych złośliwości i przekleństw Kim nigdy przedtem nie słyszał. Widział jak naga pierś woźnicy zapadła się od podziwu, jak człowiek ten ukłonił się przedtem głową, z szacunkiem zsunął się z dyszla i pomógł eskorcie wyciągnąć ich arkę na główną drogę. Wówczas człowiek ten opowiedział mu dokładnie jakiego rodzaju kobietę zaślubił i co ona czyniła w jego nieobecności.
— Oh, „shabash“ — mruknął, nie mogąc się powstrzymać Kim, podczas gdy ów człowiek usunął się chyłkiem na stronę.
— Dobrze mu dojechałem, co? To wstyd i hańba, że biedna kobieta nie może pojechać modlić się do swoich bogów, aby nie być potrąconą i lżoną przez wszystkie wyrzutki Hindostanu tak, że musi połykać „gâli“ (obelgi) jak mężczyźni połykają „ghi“ (rodzaj potrawy). Ale ja mam jeszcze trochę siły w języku. Jedno albo dwa słowa dobrze wypowiedziane mogą się przydać w pewnych okolicznościach. A ciągle jeszcze jestem bez tytoniu. Gdzież ten jednooki nieszczęsny syn hańby, który mi jeszcze nie przygotował fajki?
Jeden z górali nałożył ją pospiesznie i wkrótce smuga gęstego dymu, wychodząca z każdego rogu zasłon dowodziła, że spokój jest już przywrócony.
Jeśli dzień przedtem Kim szedł dumnie jako uczeń świętobliwego człowieka, to dzisiaj kroczył z dziesięćkroć większą dumą w orszaku pół-królewskiego pochodu, mając przyznane sobie zaszczytne miejsce pod protektoratem starej damy o ujmujących manjerach i niewyczerpanem bogactwie. Eskorta z głowami przybranemi w narodowe stroje, rozdzieliwszy się, szła po obu stronach wozu i zionęła olbrzymiemi kłębami dymu.
Lama i Kim szli nieco dalej z boku; Kim gryzł swój kij z trzciny cukrowej i nie ustępował nikomu z drogi pod ochroną swej kapłańskiej godności. Słychać było język starej damy klekocący równie uporczywie jak cep ryżowy. Kazała swojej eskorcie opowiadać sobie, co się dzieje na drodze, a skoro wyjechali z „parao“ na otwarte pole, odsunęła kotary i wyglądała na drogę, odsłoniwszy trzecią część welonu. Jej ludzie nie patrzyli się na nią wprost, gdy się zwracała do nich i w ten sposób prawidła przyzwoitości były mniej więcej zachowane.
Obok na zmęczonym koniu przejeżdżał ciemnożółty nadkomisarz okręgowej policji w mundurze bez skazy, a poznawszy po jej otoczeniu kim była, rozpoczął zaloty.
— O matko, krzyknął, czy wy tak robicie w „zenanas“? Przypuśćmy, że jakiś Anglik by podjechał i zobaczył, że nie masz nosa?
— Co? — zapiszczała w odpowiedzi. — Twoja własna matka niema nosa. Któż mówi coś podobnego na otwartej drodze?
Replika była piękna, Anglik wzniósł rękę ruchem człowieka, który otrzymał ranę. Stara dama zaśmiała się i pogroziła mu palcem.
— Czy taka twarz może przywieść na pokuszenie? — Odsłoniła cały welon i spojrzała mu w oczy.
Twarz ta nie była żadną miarą pociągająca, ale Anglik zebrawszy cugle, nazwał ją Rajskim Księżycem, Niszczycielką spokoju i kilku innemi fantastycznemi epitetami, które podwoiły jej wesołość.
— To „nut-cut“ (łobuz) — rzekła, — wszyscy policjanci są „nut-cut“; ale naczelnicy policji są najgorsi. — Hej, mój synu, nigdybyś tego nie umiał, gdybyś nie był przyjechał z „Belait“ (Europa). Kto cię wykarmił?
— „Pahareena“, pewna góralka z Dalhuzji, moja matko. Ukryj twoją urodę w cieniu — o „Rozdawczyni Rozkoszy“ — poczem odjechał.
— To właśnie jest jeden z tych — zaczęła, nadając sobie ton subtelnego oceniania i napełniwszy usta betelem. — To jest jeden z tych, co czuwają nad sprawiedliwością. Znają oni kraj i jego obyczaje. Wszyscy inni, świeżo przybyli z Europy, wykarmieni przez białe kobiety i uczący się naszej mowy z książek, gorsi są od zarazy. Są to wrogowie Królów. — Następnie zaczęła opowiadać długą, długą historję wszystkim, kto tylko chciał słuchać o niedoświadczonym młodym urzędniku policyjnym, który prześladował jakiegoś małego Radżę z gór, jej dalekiego krewniaka, z powodu jakiejś głupiej błahostki, okraszając opowiadanie cytatami, wziętemi z dzieł zgoła nie pobożnych.
Następnie humor jej uległ zmianie i kazała jednemu z eskorty zapytać, czy Lama zechce iść przy niej i rozprawiać z nią o religji. Wówczas Kim ukrył się w tumanach kurzu i wrócił do swej laski trzcinowej. Więcej niż przez godzinę szeroki kapelusz Lamy świecił jak księżyc przez mgłę, a Kim ze wszystkiego co mógł dosłyszeć wywnioskował, że stara dama płakała. Jeden z Ooryasów usprawiedliwiał się ze swej szorstkości poprzedniej nocy, mówiąc, że nigdy jeszcze nie widział swojej pani w tak łagodnem usposobieniu i przypisywał to obecności cudzoziemskiego kapłana. On sam wprawdzie wierzył w Brahminów mimo, że, podobnie jak wszyscy krajowcy, przeświadczony był o ich chytrości i chciwości.
Tymczasem, gdy Brahminowie oburzyli swą żebracką natarczywością świekrę jego pana i gdy ta odprawiła ich z taką złością, że przeklęli cały orszak, (co było właściwą przyczyną, dlaczego drugi wół dyszlowy okulał, a dyszel złamał się poprzedniej nocy), gotów był zgodzić się na jakiegokolwiek kapłana innego rodzaju z Indji czy z poza Indji. Kim słuchał go, przytakując mu i kiwając mądrze głową poczem zwrócił uwagę Ooryasa na to, że Lama nie bierze pieniędzy, a koszt utrzymania jego i Kima będzie im stokrotnie wynagrodzony powodzeniem, jakie czeka całą ich karawanę w przyszłości. Opowiadał mu też różne miejskie anegdotki z Lehory, zaśpiewał parę piosenek, które ubawiły całą eskortę. Jak miejska mysz obznajmiony z ostatniemi piosenkami najnowszych kompozytorów, którymi w przeważnej części były kobiety — Kim znaczną miał przewagę nad mieszkańcami małej wioski, żyjącej ze swoich sadów z poza Saharunpore, ale nie dawał im uczuć swej wyższości.
W południe zboczyli z drogi, aby się posilić, a obiad był dobry, obfity i przyzwoicie podany: na czystych półmiskach poza obrębem tumanów kurzu. Resztki oddano żebrakom, aby osiągnąć spełnienie życzeń, a potem zaczęło się długie i rozkoszne palenie fajek. Stara dama skryła się za zasłony, ale mieszała się bardzo swobodnie do rozmowy, podczas gdy służba dysputowała i sprzeczała się z nią, jak to zawsze czyni służba na Wschodzie. Dama porównywała chłód i sosny z gór Kangra i Kulu z pyłem i magnoljami Południa; opowiedziała bajkę o kilku starych miejscowych bogach z nad granicy państewka jej męża; paliła nadmierną ilość tytoniu i wymyślała na Brahminów oraz spekulowała bez ustanku, jakby sprowadzić na świat kilku wnuków.




ROZDZIAŁ V

Raz jeszcze gwarna, wyciągnięta pod sznur, ociągająca się procesja ludzi zapełniła gościniec i wlokła się aż do najbliższego miejsca postoju. Marsz ten był dość krótki i brakowało jeszcze godziny do zachodu słońca, więc Kim począł myśleć, jakby się trochę rozerwać.
— Dlaczego nie siedzisz i nie odpoczniesz trochę? — zapytał go jeden z eskorty. — Tylko djabli i Anglicy włóczą się tu i tam bez powodu. —
— „Nie zawieraj nigdy przyjaźni z djabłem, małpą, ani z chłopcem.“ Nie wiadomo nigdy, co który z nich zrobi za chwilę, — rzekł jego towarzysz.
Kim odwrócił się za całą odpowiedź pogardliwie plecami. Nie miał ochoty słuchać starej historji, jak to djabeł bawił się z chłopcami, a potem żałował tego, poczem oddalił się, by powałęsać się po okolicy.
Lama dążył za nim. Przez cały ten dzień, ilekroć przechodzili przez jakiś strumień, odchodził na bok, aby mu się przyjrzeć, ale nic nie ostrzegło go, że znalazł swoją Rzekę. Nieczuły również na przyjemność rozmowy, prowadzonej w sposób rozumny, a przy tem czczony i szanowany szczególnie przez wysoko urodzoną kobietę, jako jej duchowny doradca, postanowił zapomnieć na chwilę o celu swego Szukania. Był zresztą przygotowany do spędzenia długich spokojnych lat na swojej wędrówce, zwłaszcza, że wolny był od niecierpliwości, cechującej rasę ludzi białych i wielką miał wiarę.
— Dokąd to idziesz? — zawołał na Kima.
— Nigdzie, droga była wąska, a to wszystko — tu Kim zakreślił ręką koło w powietrzu — jest dla mnie zupełnie nowe.
— Bezwątpienia mądra to i bystra kobieta. Ale przykro pomyśleć, że...
— Wszystkie kobiety są takie same, — zaopinjował Kim, jak sam Salomon.
— Przed moim klasztorem była szeroka platforma z kamienia — mruknął Lama, wyciągając wytarty różaniec. — Zostawiłem na niej ślady moich stóp, od ciągłego chodzenia po niej tam i z powrotem z temi paciorkami...
Przesuwając paciorki różańca między palcami, zaczął nabożnie odmawiać modlitwę: „On mane pudme hum“, — pełen wdzięczności za chłód, spokój i brak zupełny kurzu w powietrzu.
Leniwe spojrzenie Kima biegło po równinie od jednego przedmiotu do drugiego. Szedł przed siebie bez celu, zaciekawiony jedynie kształtem chałup, które znajdowały się niedaleko.
Dostali się na szeroki gościniec, biegnący wśród pastwisk, i odcinający się czerwono-bronzowym kolorem w świetle południowego słońca, z małą kępką rozłożystych magnolji w pośrodku. Uwagę Kima zwrócił uwagę niezwykły fakt, że w miejscu wyjątkowo tak do tego się nadającem nie widać było ani jednego ołtarza. Kim obserwował te rzeczy nie gorzej, niż gdyby był z powołania kapłanem. W dali na końcu równiny dojrzał nagle idących obok siebie czterech ludzi, którzy z tej odległości wydawali się bardzo mali. Przyglądając się im z wytężeniem zauważył, przysłoniwszy oczy dłonią, błysk metalu.
— To żołnierze. Biali żołnierze! — zawołał do Lamy. — Chodźmy ich zobaczyć.
— Ile razy idziemy sami we dwu, zawsze musimy spotkać żołnierzy. Ja jednak nigdy jeszcze nie widziałem białych żołnierzy.
— Oni nie robią nikomu krzywdy, chyba że są pijani. Schowajmy się za drzewo.
Skryli się obaj za grube pnie w chłodnym cieniu magnolii. Widzieli, jak dwie małe figurki zatrzymały się nagle, zaś drugie dwie szły dalej naprzód niepewnym krokiem. Była to przednia straż pułku maszerującego za nimi z tyłu którą, jak zwykle, wysłano przodem dla zbadania okolicy. Nieśli oni kije wysokie na pięć stóp z powiewającemi chorągiewkami i nawoływali się ciągle, jeśli pułk rozsypał się szeroko na równinie.
Żołnierze z pierwszej straży zbliżyli się wreszcie do gaiku cienistych magnolii.
— Tu, albo tam dalej pod drzewami, staną namioty dla oficerów. To miejsce ja zabieram; reszta naszych może się rozlokować dookoła. Czy oni zaznaczyli tam z tyłu miejsce dla wozów z bagażami?
Krzyknęli na swych towarzyszy na tyłach, a odpowiedź, chociaż była dana donośnym głosem, doleciała ich słabo, przygłuszona oddaleniem.
— Zatknij więc tu chorągiewkę — rzekł jeden z żołnierzy.
— Co oni robią? — pytał zdziwiony Lama. — Wielki i straszny jest ten świat. Co znaczyć może ta chorągiewka?
Jeden z żołnierzy wetknął w ziemię drążek, w niewielkiej odległości, gdzie byli obaj ukryci, poczem mruknąwszy coś z niezadowoleniem, wyrwał go z powrotem, naradzał się chwilę z towarzyszem, który zmierzywszy okiem od góry do dołu całą zieloną gąszcz drzew, odwrócił chorągiewkę i zatknął ją na nowo do ziemi.
Widowisko to pochłonęło zupełnie uwagę Kima, który przyglądał mu się namiętnie, z zapartym oddechem. Po chwili żołnierze oddalili się nurzając w zupełnem świetle słonecznem.
— O, Świętobliwy — szepnął Kim. — Zaczyna się sprawdzać moja przepowiednia, ta, którą wyrysował na piasku kapłan w Umballi! Przypomnij sobie tylko co on mówił. „Najprzód przyjdzie dwóch „ferashes“ (szeregowców) — aby wszystko przygotować... w miejscu cienistem. — Tak, jak się to zawsze dzieje na początku przy wizjach.
— Ależ to nie jest wizja — rzekł Lama. — To tylko zwykła ułuda tego świata i nic ponadto.
— ...„A za nimi przyjdzie Byk — Czerwony Byk na zielonem polu“. Patrz-no! Oto i on!
To mówiąc, Kim wskazał na chorągiewkę, wbitą w odległości niespełna dziesięciu stóp od miejsca, gdzie byli ukryci, którą powiewał wieczorny wietrzyk. Była to zwyczajna chorągiewka do sygnałów, ale pułk dbały zawsze o swe honorowe odznaki, ozdobił ją herbem pułkowym, zwanym Czerwonym Bykiem, który jest chlubą pułku Mawericków — dużym Czerwonym Bykiem na tle irlandzkiej zieleni.
— Widzę i przypominam sobie teraz — odrzekł Lama. — Tak, to z pewnością twój Byk. I napewno muszą to być ci właśnie dwaj ludzie, co mają wszystko przygotować, którzy tu przyszli przed chwilą.
— To są żołnierze — biali żołnierze. A co mówił kapłan? Znak Byka w przepowiedniach oznacza Wojnę i zbrojnych ludzi! O, Świętobliwy! to wszystko wyraźne, że odnosi się do tego, czego szukam.
— Prawda. Tak, to prawdziwe — Lama wpatrzył się usilnie w godło na chorągiewce, którego płomienna barwa zdawała się płonąć jak rubin w ciemnościach — Kapłan z Umbalii mówił, że twój znak oznaczę Wojnę.
— Cóż więc mamy teraz zrobić?
— Czekać. Czekajmy.
— Nawet zmrok zaczyna się teraz rozjaśniać — zauważy Kim — co było zresztą naturalne, ponieważ słońce zachodząc odbiło się raz jeszcze o pnie otaczających drzew i rozświetliło na chwilę wszystko rozpylonem światłem. Dla Kima było to jednak potwierdzenie przepowiedni Brahmina z Umballi.
— Słyszysz? — zawołał nagle Lama. — Tam daleko biją w bębny!
W spokojnem dotąd powietrzu ozwał się dźwięk, przypominający zrazu oddalony huk armatni w głowie. Niebawem dźwięk ten stał się wyraźniejszy.
— Ach! to muzyka — objaśniał go Kim. Znał on dźwięk pułkowej kapeli który zadziwił Lamę.
Na dalekim końcu równiny zwolna, w tumanach kurzu, wysunęła się z za horyzontu kolumna wojska. W chwilę potem doleciały ich słowa pieśni:

Prosimy was, pozwólcie opowiedzieć
cośmy widzieli gdyśmy szli
do gwardji Mulligan
poniżej portu Sligo.

W tem miejscu śpiew przerwał przeraźliwy głos piszczałek.

Wzięliśmy broń na ramię,
szliśmy — szliśmy naprzód

od parku Feniks
aż do zatoki Dublińskiej.
Och, słodko — bo grały
bębny i flety,
gdyśmy szli — szli — szli z gwardją Mulligan!“

To kapela Mawericków grała pułkowi do marszu; żołnierze bowiem maszerowali z bagażami. Kolumna wysunęła się zwolna na równinę, a za nią wozy. Potem rozdzieliła się na lewo i na prawo, rozbiegła się jak rój mrówek, i...
— Ależ to prawdziwe czary! — zawołał Lama.
Niebawem cała równina zaroiła się od rozproszonych namiotów, które zdały się wyrastać z wozów. Jedna grupa ludzi weszła do gaiku magnolji, rozbiła w milczeniu duży namiot, dookoła którego rozstawiła jeszcze siedem czy osiem innych namiotów, wkopała w ziemię kotły do gotowania, zniosła na to miejsce pakunki, któremi zajął się natychmiast tłum służących, złożony z żołnierzy krajowców — i oto w miarę jak się przyglądali temu z ukrycia, otaczający ich gaik magnolji zamienił się niemal w zwykłe miasto.
— Chodźmy, — rzekł nagle Lama, cofając się z przerażeniem, kiedy dokoła błysnęły ogniska, a oficerowie ubrani biało, z błyszczącemi szablami, weszli do głównego namiotu.
— Ukryj się w cieniu. Nie można niczego dojrzeć po za światłami ognisk — rzekł Kim, nie mogąc oderwać oczu od chorągiewki. Nigdy jeszcze dotąd nie widział szybkości, z jaką wyćwiczony pułk rozbija cały obóz w trzydzieści minut.
— Patrz, patrz, patrz — syknął Lama. — Stamtąd oto idzie kapłan.
To Bennett, anglikański kapelan pułku, szedł utykając, odziany w czarną opończę. Ktoś z otoczenia dokuczył mu kilkakrotnie w czasie marszu, przymawiając mu na temat gorliwości, jaka powinna cechować kapłana, więc Bennett, ażeby go zawstydzić, szedł, kulejąc, przez cały dzień razem z żołnierzami. Czarny strój, złoty krzyż przy dewizce od zegarka, ogolona twarz i czarny miękki kapelusz z szerokiem rondem były na całym obszarze Indji wystarczające, żeby go wyróżnić, jako świętobliwego człowieka. Zbliżywszy się do namiotu oficerskiego, padł zmęczony na krzesełko polowe i zdjął trzewiki. Trzech czy czterech oficerów zebrało się koło niego, żartując z jego bohaterskiego wysiłku.
— To co mówią ci biali ludzie, niema żadnej godności — rzekł Lama, przypatrując się temu obrazkowi. — Widzę tylko powierzchowność tego kapłana, ale sądzę, że jest uczony. Gdybym wiedział, że zna on nasz język, pomówiłbym z nim chętnie o tem, czego obaj szukamy.
— „Nie rozmawiaj nigdy z białym, dopóki jest głodny“ — rzekł Kim, cytując mu dobrze znane przysłowie. — Oni zabiorą się teraz do jedzenia i wątpię, czy byliby zadowoleni, gdyby im w tem przeszkodzono. Chodźmy teraz napowrót do naszego postoju, a po jedzeniu wrócimy tu znowu. To był z pewnością ten Czerwony Byk — mój Czerwony Byk.
Gdy czeladź starszej damy podała im kolację, byli obaj tak zamyśleni, że nikt nie odezwał się do nich. Zresztą służba nie chciała się im, jako gościom, naprzykrzać.
— A teraz — rzekł Kim, dłubiąc w zębach — wrócimy znów na tamto miejsce. Ale ty, Świętobliwy, musisz przez chwilę zaczekać gdzieś na mnie, bo twoje nogi bardziej zmęczone są od moich, ja zaś muszę dowiedzieć się czegoś więcej o tym czerwonym byku.
— Jakże ty będziesz mógł zrozumieć ich mowę? Nie idź tak szybko, droga tak ciemna — mówił Lama niespokojnie.
Kim zbył pytanie milczeniem.
— Koło
tego miejsca, gdzieśmy się ukryli pod drzewami, zauważyłem skrytkę, gdzie będziesz mógł spokojnie siedzieć i czekać na mnie. — Zauważywszy, że Lama chce protestować, przerwał mu: — Pamiętaj o tem, że muszę to zrobić, gdyż szukam mego Czerwonego Byka. Znaki na gwiazdach nie dotyczyły twego szukania. Znam trochę zwyczaje żołnierzy i lubię zawsze zobaczyć coś nowego.
— Czego ty nie widziałeś już na tym świecie? — zauważył Lama, poczem, zrezygnowany, przysiadł w małem zagłębieniu równiny na jakie sto kroków od grupy magnolji, zarysowującej się ciemną plamą na tle usianego gwiazdami nieba.
— Czekaj tu, póki cię nie zawołam — rzekł mu na pożegnanie Kim i znikł w ciemności.
Wiedział, że wokoło obozu rozstawione będą placówki i uśmiechnął się do siebie, usłyszawszy skrzyp trzewików jednego z wartujących żołnierzy. Chłopca, który umie wałęsać się po dachach Lahory przy świetle księżyca, wyzyskując każdą ich nierówność i ciemne ich zakątki, żeby uniknąć pościgu — takiego chłopca nie potrafi zatrzymać nawet linja dobrze wyćwiczonych żołnierzy. Kim zrobił im ten zaszczyt, że przepełznął między dwiema linjami placówek i biegnąc lub przystając, przemykając się lub przypadając do ziemi, kierował się ku oświetlonemu namiotowi oficerskiemu. Przypadłszy doń przytulił się szczelnie do pnia magnolji i czekał, póki jakieś przypadkowe słowo nie da mu oczekiwanego wyjaśnienia.
Jedyną rzeczą, jaka zaprzątała w tej chwili jego myśli, były to dalsze wiadomości, dotyczące czerwonego byka. O ile mógł się domyśleć, a naiwność Kima była równie ciekawa i nieobliczalna jak jego bystrość, — to dziewięciuset zuchów z przepowiedni jego ojca miało modlić się o zmierzchu do tego zwierzęcia, podobnie jak Hindusi modlą się do swej świętej krowy. Byłoby to zresztą zupełnie słuszne i logiczne, a kapłan ze złotym krzyżem byłby wówczas osobą, od której możnaby w tej sprawie zasięgnąć wiadomości. — Z drugiej znów strony miał Kim jeszcze dobrze w pamięci owych księży o trzeźwych fizjognomjach z Lahory, których starał się unikać — obawiał się więc trochę, że ów kapłan ze złotym krzyżem mógł go wziąć na spytki i w rezultacie kazać mu chodzić do szkoły. Ale! Czyliż w Umballi nie wykazano dostatecznie, że jego znak na wysokiem niebie oznacza wojnę i zbrojnych ludzi? Zali nie był przyjacielem gwiazd równie jak przyjacielem całego świata, który od stóp do głowy pełny był straszliwych tajemnic? Wreszcie — i to było głównym powodem jego obecnej wyprawy — ta wycieczka, przedsięwzięta pomimo, że nie znał obozowego hasła Anglików — była podziwu godnym figlem, rozkosznem przedłużeniem dawnych wycieczek nocnych Kima po szczytach domów w Lahorze, ponadto zaś przedsięwzięta została w interesie doniosłej przepowiedni.
Położywszy się na brzuchu, podpełznął pod drzwi oficerskiego namiotu, trzymając rękę na amulecie, wiszącym na jego szyi.
Wewnątrz ujrzał to, co przypuszczał. Sahibowie modlili się do swego Boga. Oto na środku stołu — jako jego jedyna ozdoba — stał złoty byk, starodawna zdobycz wojenna, zabrana z pałacu letniego w Pekinie. Był to czerwono-złoty byk, pędzący z pochylonym łbem przez pole irlandzkiej zieleni. Do niego to wznosili Sahibowie swoje szklanki i wykrzykiwali coś na głos wśród wrzawy zmieszanych głosów.
Ale chociaż reverendissimus Artur Bennett zwykł był zawsze opuszczać namiot po pewnej ilości toastów — to dziś bardziej był utrudzony całodziennym marszem i ruchy jego były bardziej niepewne i chwiejne, niż zazwyczaj. Kim, uniósłszy w górę głowę, wpatrywał się uporczywie w swój „totem“ (świętość) stojący na stole, gdy nagle Kapłan, wychodząc z namiotu, nastąpił mu na prawą łopatkę. Przerażony chłopak zwinął się pod skórę namiotu i, tocząc się na bok, zwalił go z nóg, ten zaś, ponieważ był człowiekiem czynu, schwycił Kima za kark i omal z niego duszy nie wytrząsnął. Wtedy Kim kopnął go z rozpaczy w brzuch. Mr. Bennett jęknął i potoczył się na bok. Nie zwalniając jednak uścisku, wydobył się znów na wierzch i pociągnął Kima do swojego namiotu. Ludzie z pułku Mawericków byli znani zawsze ze swego nieuleczalnego, wypróbowanego kpiarstwa; Anglik uznał, że w tej chwili milczenie było rzeczą najbardziej wskazaną, dopóki śledztwo nie wyjaśni mu przyczyny całego zajścia.
— Cóż to — chłopiec! — zawołał, zaciągnąwszy swą zdobycz pod światło latarni. Potrząsnął nim i krzyknął srogim głosem:
— Co tutaj robisz? Jesteś złodziej! „Choor“? „Mallum“?
Jego znajomość hindostańskiego języka była bardzo ograniczona, wobec czego potłuczony i skwaszony niepowodzeniem Kim postanowił na razie przybrać narzuconą mu rolę. Przyszedłszy nieco do siebie, wymyślił na poczekaniu jakąś ładną i prawdopodobną historję o swem pokrewieństwie z obozowym kucharzem, bacząc jednak pilnie, czy mu się nie uda zemknąć. Sposobność nadarzyła się niebawem i Kim, schyliwszy się, dał nura po pod lewe ramię Kapłana i pomknął ku drzwiom, ale długie ramię wysunęło się szybko za nim i dosięgło jego karku zrywając sznurek, na którym zawieszony był amulet Kima.
— Proszę mi to oddać. Och! proszę mi oddać! Czy nic nie wypadło? Niech mi pan odda moje papiery!
Słowa te wymówił po angielsku — w delikatnej sztucznej angielszczyźnie, jaką się posługują krajowcy. Kapłan zaś aż podskoczył ze zdziwienia.
— Co to, szkaplerz? — rzekł otwierając rękę. — No, to jakaś odmiana pogańskiego zabobonu. Co? Co? to ty umiesz po angielsku? A czy wiesz, że mali chłopcy za kradzież dostają cięgi?
— Ależ ja nic... nic nie ukradłem.
Kim tańczył w śmiertelnym strachu, jak jamnik, na widok wzniesionego kija.
— O, proszę mi to oddać. To moja świętość. Proszę tego nie ukraść.
Kapłan nie zwracał na to uwagi, tylko podszedłszy do drzwi namiotu, zawołał głośno. Zjawił się pulchny ogolony człowiek.
— Potrzeba mi waszej rady, ojcze Wiktorze — rzekł Bennett. — Natknąłem się na tego chłopca w ciemności obok głównego namiotu. Zgodnie ze zwyczajem powinienbym go ukarać i puścić wolno, bo uważam go za złodzieja. Ale zdaje mi się, że umie on po angielsku i zależy mu bardzo na tej oto świętości, która wisiała na jego szyi. Myślę, że może potraficie mi w tem dopomóc.
W przekonaniu Bennetta, między nim a rzymsko-katolickim kapłanem irlandzkiego pułku leżała nieprzebyta przepaść, ale godne było uwagi, że ilekroć Kościół anglikański miał do rozwiązania jakiś problem ogólno-ludzki, odwoływał się zawsze chętnie do rzymskiego Kościoła o pomoc. Oficjalną niechęć Bennetta do katolików i wszelkich ich praktyk religijnych łagodził jedynie jego prywatny szacunek dla ojca Wiktora.
— Złodziej mówiący po angielsku? Pokażcie no mi tę jego świętość. Nie, Bennecie, to nie jest szkaplerz — to mówiąc, podniósł przedmiot w górę.
— Ale czy mamy prawo otworzyć to? Może lepiej byłoby oćwiczyć go i puścić.
— Ja nie kradłem. To pan mi porobił sińce na całem ciele. Proszę mi oddać moją świętość, a pójdę sobie.
— Zaczekaj-no chwilę. Obejrzymy to najpierw — rzekł ojciec Wiktor, rozwijając powoli pergaminowy „ne varietur“ biednego Kimballa O’Hary, jego świadectwo odejścia ze służby i metrykę Kima. O’Hara, mając jakąś niejasną ideę, że działa cuda dla swego syna — nabazgrał na metryce kilkakrotnie: „Uważajcie na chłopca. Uważajcie, proszę, na chłopca“ — podpisując się za każdym razem pełnem nazwiskiem oraz numerem swego pułku.
— Zgińcie Moce piekielne! — zawołał ojciec Wiktor, wręczając to wszystko Mr. Bennettowi. — Czy ty wiesz, co to ma wszystko oznaczać?
— Wiem, — odrzekł Kim. — To wszystko należy do mnie, a ja chcę już odejść.
— Nic z tego nie rozumiem — rzekł Mr. Bennett. — On nosił to prawdopodobnie w jakimś celu. Może to jakiś żebraczy fortel.
— Nie widziałem nigdy żebraka, któryby mniej chciał pozostać w otoczeniu ludzi. Zaczyna się tu jakaś wesoła tajemnica. Czy wy wierzycie w Opatrzność, Bennett?
— No, spodziewam się.
— Dobrze, a ja wierzę w cuda, co wychodzi na to samo. Moce Piekielne! Kimball O’Hara i jego syn. Ależ to przecie wyraźnie krajowiec, a Kimballa, o ile pamiętam, ja sam ożeniłem z Anusią Shott. Od jak dawna nosisz te rzeczy, chłopcze?
— Od czasu, jak byłem małem dzieckiem.
Ojciec Wiktor podszedł parę kroków i rozpiął koszulę Kima.
— Widzicie, Bennett, że on nie zupełnie jest ciemnego koloru. A jak ci na imię?
— Kim.
— Czy Kimball?
— Być może. Czy pozwolisz mi odejść?
— Jak jeszcze?
— Nazywano mnie jeszcze: Kim Rishtike. To znaczy Kim z Rishtike.
— Co to jest — Riszti?
— Iryjski. To pułk mego ojca.
— Ach, irlandzki, rozumiem.
— Tak. Ojciec mi tak mówił. — Mój ojciec żył.
— Gdzie żył?
— Żył. Z czasem, naturalnie, że umarł... — odrzekł.
— O! Czy zawsze tak lakonicznie odpowiadasz?
Bennett przerwał rozmowę.
— Bardzo być może, że wyrządziłem temu chłopcu krzywdę. To jest napewno biały, chociaż bardzo zaniedbany malec. Jestem pewny, że musiałem go trochę potłuc. Ja nie wierzę w duchy.
— Dajcie mu szklankę sherry i pozwólcie wyciągnąć się na hamaku. No, Kim — ciągnął ojciec Wiktor — nikt ci tu nic złego nie zrobi. Wypij to i opowiedz nam o sobie. Ale pamiętaj, mów prawdę, jeśli nie masz powodów, by mówić inaczej.
Kim kaszlnął, stawiając na stole szklankę wypitą do dna i zamyślił się. Był to moment, w którym ostrożność była rzeczą równie wskazaną, jak i puszczenie swobodne wyobraźni. Chłopców, którzy wałęsają się po nocy w obozie, przepędzają zazwyczaj precz, wychłostawszy ich uprzednio. Kim jednak nie dostał batów — zatem jego amulet działał najwyraźniej na jego korzyść i wszystko wogóle zdawało się świadczyć, że przepowiednia w Umballi i kilka słów, jakie zdołał zapamiętać z majaczeń swego ojca, zaczynały się spełniać w najcudowniejszy sposób. Bo dlaczegóż tłusty padre zdawał się być pod tak silnem wrażeniem i pocóżby dawano szklankę gorącego żółtego wina takiej, jak on, mizerocie?
— Ojciec mój umarł w mieście Lahorze, gdy byłem jeszcze mały. Kobieta miała sklep z „kabarri“ niedaleko miejsca, gdzie stały dorożki — zaczął Kim z zakłopotaniem, nie mając jeszcze pewności, czy mówienie prawdy wyjdzie mu na dobre.
— Czy twoja Matka?
— Nie, — zaprzeczył z niechęcią. — Ona przyszła do nas, kiedy ja się już urodziłem. Mój ojciec dostał te papiery z Jadoo-Gher — czy jak wy tam to nazywacie? — (Bennett skinął głową potwierdzająco) — bo był dobrze urodzony... Czy tak się to mówi? (Bennett przytwierdził mu znowu) — Tak mi to mówił mój ojciec. On także i Brahmin, który zrobił dla mnie rysunek na piasku w Umballi, przed dwoma dniami. Mówili mi, że znajdę Czerwonego Byka na zielonem polu i że Byk ten będzie mi pomagał.
— Co za fenomenalny łgarz z tego malca, — mruknął Bennett.
— Precz Siło Nieczysta! Cóż to za kraj! — szepnął ojciec Wiktor. — Mów dalej!
— Ja nic nie kradłem, a prócz tego jestem teraz uczniem jednego bardzo świętobliwego człowieka. Siedzi on tu niedaleko. Zobaczyliśmy obaj, jak przyszli dwaj ludzie z chorągwiami, aby przygotować miejsce. Tak się dzieje zawsze podobno we śnie, albo gdy się ma spełnić przepowiednia. To też wiedziałem, że się moja spełni. Zobaczyłem Czerwonego Byka na zielonem polu, zaś ojciec mój mówił: „Dziewięciuset „pukka“ (zuchów) i pułkownik na koniu zaopiekują się tobą, jeżeli znajdziesz Czerwonego Byka!“ Nie wiedziałem, co mam zrobić, gdy zobaczyłem Czerwonego Byka, więc odszedłem, a potem wróciłem znowu, gdy się ściemniło. Musiałem znów zobaczyć Czerwonego Byka i zobaczyłem go znowu i — i Sahibów, jak się modlili do niego. Myślę, że teraz Byk będzie mi pomagać. Mój Świętobliwy też tak mówi. Czy nie zrobicie mu nic złego, jeśli go teraz przywołam? On jest bardzo pobożny i może zaświadczyć, że wszystko, co mówiłem, jest prawdą i że ja nie jestem złodziejem.
— Oficerowie modlący się do byka!... Co u licha można z tego wszystkiego wyrozumieć? — zawołał Bennett. — Uczeń świętobliwego człowieka! Czy ten malec nie chory?
— To z wszelką pewnością syn O’Hary. Syn O’Hary związany z wszystkiemi Mocami Piekieł. Jego ojciec dokonywał wielkich rzeczy, gdy był pijany. Zaprośmy tu lepiej tego świętobliwego, który może coś wiedzieć.
— Ależ on nic nie wie — rzekł Kim. — Pokażę go wam, jeśli chcecie pójść ze mną. On jest moim mistrzem. Ale potem będziemy mogli odejść?
— Siła Nieczysta! — wykrzyknął ojciec Wiktor, któremu zdumienie odjęło mowę, Bennet zaś ruszył, wspierając mocno rękę na ramieniu Kima. Znaleźli Lamę tam, gdzie go zostawił chłopak.
— Moje Szukanie blizkie już jest kresu — zawołał do Lamy Kim w narzeczu. — Znalazłem Byka, ale Bóg wie, co się dalej stanie. Oni nie zrobią ci nic złego. Chodź do namiotu tego grubego kapłana z tym chudym człowiekiem i zobacz, jak się to skończy. Wszystko tam jest nowe, a oni obaj nie umieją wcale po hindusku. Jeden i drugi, to niegarbowane osły.
— A, to nie trzeba drwić z ich nieświadomości — odparł Lama. — Rad jestem, że ty się cieszysz, mój „chelo“.
Z godnością i bez podejrzliwości wszedł do małego namiotu, powitał kapłana, jak przystało na kapłana i usiadł przy żarzącej się fajeczce z węglami. Żółte podszycie namiotu zabarwiło teraz go przy świetle lampy czerwono-żółtym refleksem. Bennett patrzył na niego z wyniosłą obojętnością swej wiary, która dziewięć części świata mieni pogardliwie poganami.
— Jakże więc skończyło się twoje szukanie i co ci przyniósł w darze Czerwony Byk? — zwrócił się Lama do Kima.
— On pyta się, co chcecie ze mną zrobić — rzekł Kim, podejmując we własnym interesie rolę tłómacza. Bennett zwrócił pytające spojrzenie na ojca Wiktora.
— Nie rozumiem zgoła, co ma wspólnego ten fakir z tym chłopcem, który prawdopodobnie jest ofiarą jego oszustwa, albo też jego wspólnikiem — zaczął Bennett. — Nie możemy przecież pozwolić, żeby chłopiec angielskiego pochodzenia... Przyjąwszy, że jest synem masona, to im wcześniej odda się go do masońskiego przytułku dla sierot, tem lepiej będzie dla niego.
— Ach, takie jest wasze zdanie, jako sekretarza pułkowej Loży — odrzekł ojciec Wiktor. — Ale temu starcowi możemy powiedzieć otwarcie, co zamierzamy zrobić z chłopcem. Nie wygląda on na łajdaka.
— Wiem z doświadczenia, że nie podobna przeniknąć umysłowości człowieka Wschodu. No, Kimball, chcę, żebyś powtórzył temu człowiekowi, to, co ja powiem — ale dosłownie.
Kim złączył kilka zdań Bennetta i zaczął temi słowy:
— O, Świętobliwy! Ten chudy głupiec, który wygląda jak wielbłąd, mówi, że ja jestem synem Sahiba.
— Jakże to być może?
— O, to prawda. Wiedziałem o tem od urodzenia, ale on mógł dowiedzieć się o tem dopiero po przeczytaniu amuletu, który nosiłem na szyi i z papierów, jakie tam były. On myśli, że ten, kto raz jest Sahibem, jest zawsze Sahibem i obaj chcą albo przyjąć mnie do pułku, albo posłać do „madrissah“ (szkoły). Zdarzało mi się to już i dawniej, ale zawsze tego unikałem. Ten tłusty głupiec chce jedno, a ten podobny do wielbłąda — drugie. Ale niema się co sprzeczać. Zostanę tu może jedną noc, albo i następną. Zdarzało mi się tak już i dawniej. Potem ucieknę i wrócę do ciebie.
— Ale powiedz im, że ty jesteś mój „chela“. Opowiedz im, jak przyszedłeś do mnie gdy byłem słaby i niepewny. Powiedz, czego my obaj szukamy, a puszczą cię z pewnością natychmiast.
— Mówiłem im już o tem. Śmieli się i zagrozili policją.
— O czem wy mówicie? — zapytał Mr. Bennett.
— Ech! On tylko mówi, że jeżeli mnie zabierzecie, to przeszkodzi mu to w jego interesach, to jest w jego ważnych pry... prywatnych sprawach.
Ta ostatnie wyrazy były tylko zaczerpnięte z rozmowy Kima z eurazjańskim pisarzem w departamencie kanalizacji, ale wywołały tylko u księży uśmiech, który rozgoryczył Kima.
— Gdybyście wiedzieli jakie to sprawy, nie śpieszylibyście się tak ze stawianiem im przeszkód.
— Cóż to jest zatem? — zapytał ojciec Wiktor, przyglądając się fizjognomji Lamy nie bez pewnej sympatji.
— Jest tu w tych okolicach Rzeka, którą on chciałby bardzo odnaleźć. Wytrysła ona z powodu Strzały, która... (Tu Kim tupnął zniecierpliwiony nogą, gdyż trudno mu przychodziło tłumaczyć, co myślał, na koszlawą angielszczyznę) — E! ona została zrobiona przez naszego pana: Boga Buddę, którego znacie, i jeżeli wykąpiecie się w niej, to będziecie obmyci ze wszystkich waszych grzechów i staniecie się tak biali, jak bawełna. (Kim był niedawno na pewnem kazaniu wygłoszonem przez misjonarza). Więc ja jestem jego uczniem i my musimy odnaleźć tę Rzekę. To bardzo jest ważne dla nas.
— Powtórz to raz jeszcze — rzekł Bennett.
Kim powtórzył, upiększając opowiadanie różnemi dodatkami.
— Ależ to bluźnierstwo — zawołał członek anglikańskiego Kościoła.
— Ts! Ts! — wtrącił się ojciec Wiktor, którego to opowiadanie usposobiło sympatycznie dla obu. — Dałbym wiele za to, żebym mógł mówić ich narzeczem. — Rzeka, która zmywa grzechy!... A jak dawno już jej szukacie?
— O, od kilku dni. Teraz chcielibyśmy odejść i szukać ją nadal. Tutaj jej niema, jak widzicie.
— Widzę — odparł poważnie ojciec Wiktor. — Ale chłopiec nie może odejść w towarzystwie tego staruszka. Byłoby to, mój Kimie, obojętne, gdybyś nie był synem żołnierza. Powiedz mu, że pułk chce się tobą zaopiekować, i zrobić z ciebie porządnego człowieka. Powiedz, że jeżeli wierzy w cuda, to musi uwierzyć, iż...
— Niema potrzeby nadużywać jego łatwowierności — przerwał mu Bennett.
— Nic podobnego nie przyszło mi do głowy. On musi uwierzyć, że przyjście tego malca tutaj, do jego własnego pułku, w czasie gdy szukał swego Czerwonego Byka, ma coś z cudu. Zważcie tylko, Bennett, ile szans przeciwnych miał ten malec. Sam jeden chłopak na całe Indje, i oto właśnie nasz pułk, a nie inny, idzie naprzeciw niego, żeby go spotkać. To było z góry przeznaczone. Tak. Powiedz mu, że to „Kismet“ (cud). „Kismet, mallum“? (Czy rozumiesz?)
Domawiając tych słów zwrócił się do Lamy, do którego mógł z równym skutkiem mówić o Mezopotamji.
— Oni mówią — tu oczy starca zalśniły dziwnym blaskiem — oni mówią, że moja przepowiednia spełniła się teraz i że, choć ja tu przyszedłem tylko przez ciekawość, jak wiesz, to należę do tych ludzi i ich Czerwonego Byka, więc muszę pójść do „madrissah“ i zostać Sahibem. Teraz to ja udam, że się zgadzam, ale w najgorszym razie to tylko kilka razy zjem z nimi obiad, z daleka od ciebie. Potem wymknę się i pójdę w dół, ku Saharunpore. Dlatego, mój Świętobliwy, trzymaj się ciągle tej niewiasty z Kulu i nie oddalaj się za nic od jej wozu, dopóki do ciebie nie wrócę. Przecież mój znak to Wojna i ludzie zbrojni. Widzisz, że dali mnie wina i posadzili mnie na honorowem łóżku! Mój ojciec musiał być widocznie znaczną osobą i jeśli mnie zatrzymają dla oddania honorów, to dobrze, jeśli nie, to także dobrze. Cokolwiek się stanie, ucieknę do ciebie, gdy mi się tylko sprzykszy. Ale trzymaj się Rajputni, bo zgubię twój ślad... Tak! tak! — powiedziałem mu wszystko, coście chcieli, żebym mu powiedział.
— Ja też nie widzę powodu, na co onby miał jeszcze czekać — rzekł Bennett, grzebiąc w kieszeniach spodni. — Potem zastanowimy się nad różnemi szczegółami, a teraz dam mu ru...
— Czemu się tak spieszycie? — On może kocha tego malca — rzekł ojciec Wiktor, zatrzymując w połowie ruch księdza.
Lama wyjął różaniec i nasunął rondo wysokiego kapelusza na oczy.
— Czegóż on jeszcze może chcieć?
— On mówi — tu Kim podniósł do góry rękę — ...mówi, żebyście się uciszyli. On musi porozmawiać o mnie teraz sam ze sobą. Widzicie, że nie zrozumielibyście ani słowa z tego co on mówi i myślę, że gdybyście mu teraz przeszkodzili, to mógłby rzucić na was ciężkie przekleństwo. Ile razy bierze do ręki te kuleczki, które widzicie, to zawsze potrzebuje wtedy spokoju.
Słowa Kima przekonały obu Anglików, którzy usiedli, ale w spojrzeniu Bennetta było coś, co wyglądało na złą wróżbę dla Kima.
— Więc Sahib i syn Sahiba... — powtarzał Lama, a głos jego nabrzmiały był od cierpienia. — A przecież żaden z białych ludzi nie zna tak naszego kraju i jego zwyczajów, jak ty. — Jakże to może być prawdą?
— Niewarto o tem mówić, o Świętobliwy. Pamiętaj, że to nie potrwa dłużej, jak noc lub dwie. Wiesz, jak ja szybko umiem się przemieniać. Wszystko się stanie tak, jak wtedy, gdy po raz pierwszy rozmawiałem z tobą pod Zam-Zammah, pod tą wielką armatą.
— Ubrany byłeś wtedy jak biały... kiedy przyszedłem do domu cudów. — A drugi raz to byłeś w ubraniu hinduskiem. W cóż ty się przeobrazisz po raz trzeci? — zapytał, uśmiechając się smutnie. — Ach, chelo! Wyrządziłeś krzywdę starcowi, bo ukochało cię moje serce.
— A moje ukochało ciebie. Ale skądże ja mogłem wiedzieć, że ten czerwony byk wprowadzi mnie w takie położenie?
Lama zasłonił swoją twarz powtórnie i przebierał nerwowo paciorki różańca. Kim przykucnął przy jego boku i oparł się o fałdy jego sukni.
— Więc teraz już pewne, że ten chłopiec jest Sahibem? — zaczął Lama głuchym głosem. — Takim samym Sahibem jak ten, który pilnował obrazów w domu cudów? — Lama nie wiele wiedział o ludziach białej rasy i powtarzał w kółko jedno i to samo, jak wyuczoną lekcję. — A jeżeli tak, to nie godzi się, żeby robił co innego, niż inni Sahibowie. Musi wrócić do swego narodu.
— Tylko na jeden dzień, na noc i jeszcze jeden dzień — tłumaczył mu Kim.
— Nie, ty nie pójdziesz! — rzekł ojciec Wiktor i widząc, że Kim zerka w stronę drzwi, zagrodził mu drogę, wystawiając nogę.
— Nie rozumiem obyczajów tych białych ludzi. Ten kapłan, co pilnował obrazów w domu cudów w Lahorze, był grzeczniejszy niż ten chudy człowiek. Mają mi zabrać mego chłopca. Chcą z mego ucznia zrobić Sahiba? Biada mi! Jakże ja zdołam teraz znaleźć moją Rzekę? Zapytaj ich, czy oni nie mają swoich uczniów, że zabierają ich innym.
— On mówi, że jest bardzo zmartwiony, iż nie będzie już mógł odnaleźć teraz swojej Rzeki. Pyta, dlaczego wy nie macie swoich uczniów i dlaczego znęcacie się nad nim? On przecież chce się obmyć ze swoich grzechów!
Ani Bennett, ani ojciec Wiktor nie znaleźli na to pytanie odpowiedzi. Kim, zgnębiony rozpaczą Lamy, rzekł po angielsku: Jeżeli teraz pozwolicie mi stąd odejść, to pójdziemy obaj w spokoju i nie będziemy kraść niczego. Będziemy szukali tej Rzeki jak przedtem, zanim złapaliście mnie. Wolałbym był wcale tu nie przychodzić, ani odnajdywać Czerwonego Byka i różnych podobnych rzeczy. Mogę się bez tego obejść.
— To spotkanie mój młodzieńcze — rzekł Bennett — jest dotychczas najlepszem ze wszystkich zdarzeń twego życia.
— Mój miły Boże! — zawołał ojciec Wiktor, patrząc na Lamę. — Nie wiem sam, jak go pocieszyć. Chłopca zabrać ze sobą nie może, ale widać, że to dobry człowiek. Jestem tego pewny. — Dajcie pokój, Bennett! Jeśli mu dacie tę rupję, to przeklnie was z pewnością.
Przez parę długich minut zapanowało milczenie, w którem słychać było tylko ich własne oddechy. Potem Lama podniósł głowę i zapatrzył się w przestrzeń.
— I jam jest ten, co idzie Drogą Zbawienia — zaczął znów głosem pełnym goryczy. — Mój jest grzech i moją jest kara. Wmówiłem w siebie — bo teraz widzę, że tylko w siebie to wmówiłem — że jesteś mi zesłany, żeby mi pomóc w mojem Szukaniu. I tak przywiązało się moje serce do ciebie za twoją dobroć i grzeczność i za to, żeś tak mądry mimo lat twoich. Ale ci, którzy idą po drodze Zbawienia, nie powinni dopuszczać do siebie pożądania ani przywiązania, bo wszystko to jest złudzeniem. Oto, co mówi... (zacytował w tem miejscu jakiś bardzo stary tekst chiński, którego trafność poparł jeszcze dwoma innemi). — Zboczyłem z mej drogi, mój „chelo“. Nie twoja w tem wina. Zacząłem się radować widokiem życia, różnymi ludźmi, snującymi się po drogach, oraz tem, że ty z tego się cieszysz. Upodobałem sobie ciebie, ja, który winienem był myśleć tytko o mojem Szukaniu i o niczem więcej. Więc oto jestem pełen smutku, ponieważ zabierają mi ciebie, a moja Rzeka daleko gdzieś płynie odemnie. Złamałem Najwyższe Prawo!
— Precz, Siło Nieczysta — zawołał ojciec Wiktor, który jako doświadczony spowiednik, słyszał ból w każdem zdaniu Lamy.
— Teraz widzę, że znak Czerwonego Byka miał swoje znaczenie tak samo dla mnie, jak i dla ciebie. — Wszelkie pożądanie jest czerwone i — złe... Teraz będę za to pokutować i muszę znaleźć moją Rzekę.
— W każdym razie jednak wróć do tej niewiasty z Kulu — przekładał mu Kim, — bo inaczej zgubisz drogę. Będzie cię ona żywić, dopóki ja nie wrócę do ciebie.
Lama trzepnął ręką w powietrzu na znak, że sprawę tę już rozstrzygnął.
— A teraz — rzekł głosem zmienionym do Kima — powiedz mi, co oni chcą z tobą zrobić? Ostatecznie, pokutując, zdobędę jakieś zasługi i mogę zmazać to zło, jakie się stało.
— Chcą ze mnie zrobić Sahiba; a przynajmniej takie mają zamiary. Ale nie martw się. Ja pojutrze wrócę do ciebie.
— Jakiego rodzaju Sahiba? Czy takiego, jak ci obaj? — zapytał, wskazując na księży. — Czy też takiego, jakich widziałem wczoraj, jednego z tych co nosili broń i stąpali ciężkim krokiem?
— Być może.
— To niedobrze. Tacy ludzie gonią za pożądaniem i zbierają nicość. Ty nie powinieneś być taki.
— Kapłan z Umballi mówił, że mój znak to Wojna — odrzekł Kim. — Zapytam tych głupców... ale to zbyteczne. Ucieknę jeszcze dziś w nocy, bo muszę przedewszystkiem zobaczyć nowe rzeczy.
Potem Kim zadał ojcu Wiktorowi parę pytań po angielsku, tłumacząc następnie odpowiedź Lamie.
— On mówi jeszcze, że chcecie mnie zabrać od niego, a nie wiecie, co ze mną zrobić! Chcę, żebyście mu to powiedzieli, zanim stąd odejdzie, bo to nie drobnostka mieć dziecko.
— Zostaniesz posłany do szkoły, a co potem będzie, to zobaczymy. Myślę, Kimball, że chciałbyś zostać żołnierzem?
— „Gorah-log?“ (białym żołnierzem). O! nie! nie! — Kim zaprzeczył gwałtownie głową. Ćwiczenia i rutyna nie przemawiały wcale do jego natury.
— Nie chcę być żołnierzem!
— Będziesz tem, czem ci każę być, — rzekł Bennett — i powinieneś być wdzięczny za to, że przychodzimy ci z pomocą.
Kim uśmiechnął się z politowaniem. Jeśli ci ludzie łudzą się, że on będzie robił co innego, niż to, co mu się podoba — to tem lepiej.
Nastąpiło ponowne długie milczenie. Bennett nie mógł usiedzieć z niecierpliwości i proponował, żeby zawołać wartę, by wypędziła fakira.
— Czy od Sahiba pobiera się naukę darmo, czy za opłatą?... Zapytaj się ich o to — rzekł Lama, a Kim przetłumaczył te słowa.
— Oni mówią, że nauczycielowi płaci się, ale pieniądze będzie dawać pułk... Niema o czem mówić. To nie potrwa dłużej, jak jedną noc.
— A czy im więcej się płaci, to tem lepsza jest nauka? — Lama nie zwracał uwagi na plan wczesnej ucieczki Kima. — To słusznie, że się płaci za naukę: pomagać nieświadomemu w kształceniu, jest zawsze zasługą. — Zaczął przebierać z szaloną szybkością paciorki różańca, poczem spojrzał na swoich ciemiężycieli.
— Zapytaj ich, za ile pieniędzy dadzą ci mądrą i słuszną naukę i w jakim mieście dają taką naukę?
— Hm — rzekł ojciec Wiktor po angielsku, gdy Kim tłumaczył — to zależy... Pułk płaciłby za ciebie przez cały czas twego pobytu w Ochronce Wojskowej; albo też mógłbyś się wpisać na listę Pendżabskiego Masońskiego Przytuliska (ani ty, ani on nie zrozumiecie, co to znaczy); ale najlepsze wykształcenie, jakie chłopiec może dostać w Indjach dają naturalnie w St. Xavier in Partibus w Lucknow.
Tłumaczenie tych słów zajęło trochę czasu, gdyż Bennett chciał się z tem krótko załatwić.
— On chce wiedzieć ile? — zapytał Kim spokojnie.
— Dwieście, albo trzysta rupji rocznie.
Ojciec Wiktor już oddawna uległ pewnego rodzaju zadziwieniu. Bennett niecierpliwił się, nic nie rozumiejąc.
— On powiada: „Napiszcie nazwę szkoły i ilość pieniędzy na papierze i dajcie mu to. Mówi także, że pan musi pod tem napisać swoje nazwisko, bo on za kilka dni napisze do pana list. On mówi, że pan jest dobry człowiek. Powiada, że ten drugi człowiek jest głupi. Chce odejść“.
Lama powstał nagle. — Idę dalej szukać mojej Rzeki, — krzyknął i odszedł.
— Gotów wpaść pomiędzy straże — zawołał ojciec Wiktor, zrywając się po odejściu Lamy — ale nie można również zostawić tu chłopca samego.
Kim zrobił szybki ruch, żeby wybiec, ale się powstrzymał. Nie słychać było żadnych nawoływań na dworze. Lama zniknął.
Kim ułożył się, wygodnie na księżowskim hamaku. Bądź co bądź Lama przyrzekł trzymać się radżputajskiej kobiety z Kulu, a o resztę nie dbał. Podobało mu się, że obaj Ojcowie byli tak widocznie podnieceni. Mówili długo przytłumionym głosem, ojciec Wiktor przedkładał jakiś projekt Bennettowi, który zdawał się mu nie ufać. Wszystko to było nowe i ciekawe, ale Kim zaczął uczuwać senność. Potem zawołali różnych ludzi do namiotu, między innymi był tam pewnie i ów pułkownik, jak przepowiadał jego ojciec, i zadawali mu nieskończoną ilość pytań, zwłaszcza dotyczących kobiety, która go wychowywała. Kim odpowiadał na wszystko dokładnie i wyczuwał, że nie uważali tej kobiety za dobrą opiekunkę.
W każdym razie było to najnowsze z jego doświadczeń. Prędzej czy później, skoro zechce, będzie się mógł ukryć w wielkich szarych niezmierzonych obszarach Indji, ratując się ucieczką z pośród namiotów, księży i pułkowników. Tymczasem, korzystając z wrażenia, jakie jego pojawienie się wywołało w obozie Sahibów, będzie starać się, aby spotęgować je jeszcze o ile tylko można. Wszak niedarmo należał także do białej rasy.
Po długich rozmowach, których sensu nie mógł rozumieć, oddano go pod opiekę sierżantowi, wraz ze ścisłemi instrukcjami, uniemożliwiającemi mu ucieczkę. Pułk miał iść do Umballi, zaś Kima postanowiono wysłać do miejscowości zwanej Sanawar, a koszta jego podróży miały być pokryte częściowo z funduszów Loży, częściowo zaś ze składki, urządzonej na miejscu.
— To nie do pojęcia, Pułkowniku — mówił ojciec Wiktor, którego przemowa trwała już bez przerwy od dziesięciu minut. — Jego nauczyciel, Buddysta, ulotnił się, wziąwszy moje nazwisko i adres. Nie mogę rozeznać, czy zamierza płacić za wychowanie chłopca, czy też postanowił wykonać jakieś czarodziejstwa na własny rachunek. Dożyjesz jeszcze chwili, — ciągnął, zwracając się do Kima, — w której będziesz wdzięczny swemu przyjacielowi, Czerwonemu Bykowi. Zrobimy z ciebie w Sanawar człowieka — nawet, gdyby przyszło nam przerobić ciebie na protestanta.
— Oczywiście, oczywiście — potwierdził Bennett.
— Ale wy nie pójdziecie do Sanawar? — zapytał Kim.
— Pójdziemy, chłopaczku. Pójdziemy do Sanawar, bo taki jest rozkaz naczelnego komendanta, który jest nieco ważniejszą osobą od syna O’Hary.
— Nie pójdziecie do Sanawar. Pójdziecie na wojnę.
W natłoczonym ludźmi namiocie rozległ się śmiech.
— Gdy nieco lepiej zapoznasz się ze swoim pułkiem, potrafisz odróżnić lepiej niż dziś zwykły marsz ćwiczebny od wojennego, Kimie. Mamy też nadzieję, że kiedyś również pójdziemy na wojnę.
— O, ja wiem wszystko! — zawołał Kim na chybił — trafił. Zmiarkował, że skoro pułk nie szedł oficjalnie na wojnę, to nikt nie wiedział o tem, o czem on usłyszał z rozmowy na werandzie w Umballi.
— Ja wiem, że teraz nie idziecie na wojnę, ale powiadam wam, że jak tylko dostaniecie się do Umballi, to zostaniecie wysłani na wojnę, na nową wojnę. Będzie to wojna prowadzona przez osiem tysięcy ludzi z armatami.
— Dość dokładne masz o tem wiadomości. Widocznie obok innych zalet masz także dar prorokowania. Odprowadźcie go, wachmistrzu. Wybierz mu towarzystwo wśród doboszów i uważajcie, żeby nam się nie wymknął pomiędzy palcami. Któż może powiedzieć, że czasy cudów już minęły. No, ale czas mi już do łóżka. W mojej biednej głowie zaczyna się trochę mącić.
W godzinę potem w najdalszym krańcu obozu siedział Kim milczący i nieruchomy jak zwierzątko, cały wymyty i odziany w okropne sukienne ubranie, które krępowało mu ręce i nogi.
— Ciekawie bardzo wygląda to małe pisklę — rzekł sierżant. — Zjawia się w towarzystwie jakiegoś żółtogłowego capa Brahmina ze świadectwami swego ojca na szyi i plecie Bóg wie co o czerwonym byku. Cap Brahmin znika bez żadnych objaśnień, a ten siada ze skrzyżowanemi nogami na łóżku kapelana i prorokuje wszystkim wkoło krwawą wojnę. Indje to dziwny kraj dla pobożnego człowieka. Przywiążę go chyba za jedną nogę do słupka na wypadek, gdyby mu przyszła chętka zemknąć. Cóż mówisz o wojnie?
— Osiem tysięcy ludzi z armatami — odrzekł Kim. — Przekonacie się wkrótce sami o tem.
— Jesteś mały urwis, kuty na cztery nogi. Idź, połóż się między doboszami, a ci dwaj chłopcy z boku będą pilnowali twego snu.




ROZDZIAŁ VI

Wczesnym bardzo rankiem zwinięto obóz i Mawerickowie ruszyli drogą w kierunku Umballi. Droga ta biegła inaczej niż się spodziewał Kim, wyznaczając Lamie spotkanie w miejscu postoju karawany starej damy z Kulu. To też drepcąc przy wozie z bagażami pod krzyżowym ogniem uwag żołnierzy, Kim stracił nieco z pewności siebie, jaką miał ubiegłej nocy. Zauważył też, że pilnowany był ściśle z obu stron: przez ojca Wiktora z jednej, przez Bennetta z drugiej.
Około południa kolumna wojska zatrzymała się. Ordynans przybyły na wielbłądzie wręczył Pułkownikowi jakiś list. Ten przeczytał go i zaczął rozmawiać z majorem. Kim, oddalony od nich o jakieś pół mili wraz z tylną strażą, usłyszał nagle głuchy, radosny krzyk, który doleciał go po przez gęste tumany kurzu. Potem uderzył go ktoś w kark, krzycząc:
— Powiedz, skąd wiedziałeś o tem, ty mała odrobino szatana? Drogi ojcze, spraw, żeby nam to wyjawił.
Przyprowadzono go do łęku siodła Kapelana.
— No, moje dziecko, twoja przepowiednia z ostatniej nocy sprawdziła się. Otrzymaliśmy rozkaz, żeby w Umballi wsiąść do pociągu i na jutro mamy stawić się do apelu.
— Co to jest? — pytał Kim, dla którego słowo „apel“ było nowością.
— Idziemy na wojnę, jak przepowiedziałeś.
— Ma się rozumieć, że idziecie na wojnę. Mówiłem o tem wczoraj.
— Tak, istotnie. Ale na Moce Piekielne, skąd mogłeś wiedzieć o tem?
Oczy Kima błysnęły z zadowolenia. Zamilkł, pokiwał głową i przybrał wogóle tajemniczą postawę. Kapelan popędził naprzód poprzez tumany kurzu, a szeregowcy, sierżanci i oficerowie pokazywali sobie wzajemnie Kima, który stał się nagle ośrodkiem ogólnego zainteresowania. Sam Pułkownik, jadący na czele kolumny, spoglądał na niego z zaciekawieniem.
— Musiano o tem coś gadać na targach — zauważył — ale nawet i wówczas... — Urwał, zaglądając do świstka, który trzymał w ręku.
— Do stu tysięcy piorunów! Sprawa została zdecydowana dopiero w ostatnich czterdziestu ośmiu godzinach?...
— Czy wielu takich, jak ty, znajduje się w Indjach? — pytał go ojciec Wiktor. — Czy też jesteś na dobrej drodze, by stać się „lapsus naturae“?
— Więc powiedziałem wam... zatem może pozwolicie mi wrócić do mego staruszka? Boję się, że jeżeli nie będzie trzymać się tej kobiety z Kulu, to może zginąć.
— Wnosząc z tego, co o nim wiem, to potrafi dbać o siebie równie dobrze, jak ty. Nie odejdziesz. Przyniosłeś nam szczęście, więc w nagrodę za to zrobimy z ciebie człowieka. Odprowadzą cię do twego wozu, a wieczorem zgłosisz się do mnie.
Przez resztę dnia Kim był przedmiotem uwagi kilkuset ludzi białej rasy. Historja jego pojawienia się w obozie, odkrycie pochodzenia i jego przepowiednie opowiadane były ze szczegółami. Opasła, nieforemna niewiasta, jadąca na wierzchu pakunków, prosiła go pocichu, żeby jej wyprorokował, czy mąż jej wróci cało z tej wojny. Kim zastanowił się na chwilę z całą powagą i odparł, że wróci, poczem kobieta poczęstowała go jedzeniem.
Długi ten korowód ludzi, któremu czasami przygrywała muzyka — ten tłum rozgadany i śmiejący się wesoło — przypominał Kimowi pod wielu względami pochody w czasie świąt w Lahorze. Ponieważ na razie nic przykrego nie zdawało się zagrażać jego osobie, postanowił tedy łaskawie użyczyć temu widowisku swej uwagi. Wieczorem wyszły na ich spotkanie kapele wojskowe i grały na polu Mawericków, położonem niedaleko dworca kolejowego w Umballi. Ciekawa to była noc. Żołnierze z innych pułków przychodzili z wizytą do Mawericków, ci zaś rewizytowali ich. Pikiety towarzyszące odwiedzającym spotykały się i krzyżowały nawzajem. Potem trąby ryknęły gwałtownie, dając hasło zwiększania liczby patroli pilnujących porządku. Szły one odtąd pod kierunkiem oficerów. Pułk Mawericków miał bowiem opinję bon-vivant‘ów. Nazajutrz jednak wszyscy żołnierze stawili się na platformie dworca w doskonałym porządku. Kim, który znalazł się wśród trenu wraz z chorymi, kobietami i dziećmi, wykrzykiwał z uniesieniem słowa pożegnania na dworcu, gdy zajeżdżały pociągi. Jak dotąd, życie w roli Sahiba było dlań zajmujące; przyjmował je jednak z wielką ostrożnością. Następnie odkomenderowano go jako dobosza do pustych wybielonych baraków, w których podłoga zaniesiona była śmieciem, sznurkami i świstkami papieru, a gdy chodził po nich tam i z powrotem, echa jego samotnych kroków dudniły głucho o powałę. Położył się na nieposłanem łóżku i zwinąwszy się, jak wszyscy krajowcy w kłębek, zasnął. Później z werandy nadszedł jakiś człowiek z kwaśną miną, zbudził go i oświadczył mu, że jest nauczycielem. Kim w odpowiedzi przewrócił się na drugi bok. Policja angielska w Lahorze miała z nim nieraz przedtem kłopotliwe zajścia, gdy usiłowała pokrzyżować jego zachcianki. Wśród różnych gości, jacy odwiedzali niegdyś jego opiekunkę, był pewien dziwak, Niemiec, który malował dekoracje dla wędrownego teatru Parsee’ów (czcicieli ognia). Opowiadał on Kimowi, że „czterdziestego ósmego walczył na barykadach“, a ponadto — i to chłopca usposobiło do niego niemile — przyrzekł uczyć go pisania i liter w zamian za pożywienie u opiekunki Kima. Ostatecznie doprowadził do tego, że Kim zdolny był nagryzmolić pojedyncze litery, ale nie miał o nich dobrego pojęcia.
— Ja nie umiem nic. Idź pan precz! — zawołał do skwaszonego jegomościa, dysząc gniewem.
Wtedy człowiek ów schwycił go za ucho, wepchnął do pokoju w odległem skrzydle budynku, gdzie siedziało już około tuzina doboszów i rozkazał mu siedzieć cicho, skoro nic innego nie umie. Kim zastosował się do tego znakomicie. Nieznajomy rysował coś na czarnej desce przynajmniej w ciągu pół godziny, podczas gdy Kim drzemał najspokojniej. Był bardzo niezadowolony z obecnego położenia, bo miał do czynienia z prawdziwą szkołą i z karnością, czego dotąd potrafił uniknąć w ciągu dwóch trzecich swego młodego życia. Nagle zaświtał mu w głowie nowy pomysł tak wspaniały, że zdziwił się aż, że wcześniej o nim nie pomyślał. Po pewnym czasie człowiek ów rozpuścił chłopców, a pierwszy, który z werandy wyskoczył na wolne powietrze, był Kim.
— Dokąd? Halt! Stój! — zawołał nagle piskliwy głosik za jego plecami. — Kazano mi ciebie pilnować. Mam rozkaz, żeby cię nie spuszczać z oka. Dokąd idziesz?
Był to dobosz, który włóczył się za nim od samego rana, — tłusta piegowata figurka, mogąca mieć około lat czternastu. Kim miał go w pogardzie od stóp aż po wstążkę jego kapelusza.
— Idę do sklepu — żeby kupić cukierków... dla ciebie — odparł Kim po namyśle.
— Ba! Przecie sklep leży poza obrębem koszar. Jeżeli pójdziemy tam, dostaniemy frycówkę. Wracaj!
— Jak możemy więc odejść? — pytał wymijająco Kim, nie rozumiejąc znaczenia wyrazu „obręb“ — Jak blisko?
— Jak daleko, chciałeś chyba powiedzieć. Możemy dojść aż do tego drzewa przy drodze.
— Więc dojdę tam.
— Niech będzie. Ale ja nie pójdę, bo dzień dziś bardzo gorący. Mogę pilnować cię z tego miejsca. Nie radzę ci próbować ucieczki, gdyż poznanoby cię zaraz po ubraniu. Nosisz na sobie mundur pułku. Pierwsza lepsza placówka w Umballi przyprowadziłaby cię prędzej, niżbyś stąd uciekł.
To ostatnie objaśnienie nie wywarło na Kimie takiego wrażenia, jak uwaga, że odzież zdradzi go w razie ucieczki. Podszedł do drzewa stojącego na zakręcie małej dróżki, prowadzącej do sklepu i przyglądał się przechodzącym krajowcom. Byli to przeważnie ludzie, należący do służby koszarowej z najniższej kasty. Kim zaczepił kominiarza, który w odpowiedzi obrzucił go stekiem obelg, przekonany, że chłopiec w ubraniu europejskiem go nie zrozumie. Kim odwzajemnił się natychmiast z całą wdzięcznością, mając doskonałą sposobność wyładowania swej tłumionej złości i zwymyślania kogoś w mowie, którą znał najlepiej. Wtedy kominiarz poznał swoją omyłkę.
— A teraz idź do pierwszego z brzegu pisarza ulicznego i każ mu, żeby tutaj przyszedł. Chcę, żeby mi napisał list.
— Cóż to za biały człowiek z ciebie, że potrzebujesz pisarza jarmarcznego? Czyż niema w barakach nauczyciela?
— Jest, i w piekle też jest ich dużo. Idź spełnić mój rozkaz, ty, ty, przeklęty. Wesele twojej matki odbywało się w kojcu! Ty sługo Lai-Begai (Kim znał boga kominiarzy). Spełnij moje polecenie, bo w przeciwnym razie porozmawiamy jeszcze z sobą!
Kominiarz, zmieszany, pośpieszył wypełnić rozkaz.
— Tam przy barakach czeka pod drzewem biały chłopiec, który nie jest białym chłopcem, — wyjąkał do pierwszego ulicznego pisarza, którego spotkał. — Potrzebuje ciebie.
— Czy zapłaci? — rzekł czyściutki pisarz, zbierając swój pulpit, pióra i wosk do pieczętowania wszystko utrzymane w wielkim porządku.
— Nie wiem. Ten chłopiec nie jest podobny do innych. Idź i zobacz. To warto widzieć.
Kim zżymał się z niecierpliwości, gdy stanął przed nim młody, szczupły Kayeth. Kim zaczął mu wymyślać, klnąc zapamiętale na cały głos.
— Najprzód muszę dostać pieniądze — rzekł pisarz — a za wymyślanie każę sobie płacić podwójnie. Kto ty jesteś jednak, że mimo ten strój, znasz tak dobrze naszą mowę?
— Aha! O tem dowiesz się przy pisaniu listu. Nigdy jeszcze nie słyszałeś takiej historji. Ale wcale mi się nie spieszy z pisaniem; nie ty to zrobisz, to inny. Takich jak ty jest pełno w Umballi i w Lahorze.
— Cztery „annah“ — rzekł pisarz, sadowiąc się i rozkładając przybory w cieniu pustego skrzydła baraków.
Kim usiadł przy nim, a raczej przykucnął na sposób hinduski, o ile mu na to pozwalały bardzo obcisłe porteczki.
Pisarz przyglądał mu się z ukosa.
— Taka cena stawia się Sahibom, — rzekł Kim. — Teraz powiedz mi prawdziwą.
— Półtora „annah“. Skąd mogę wiedzieć, że po napisaniu listu nie uciekniesz?
— Nie wolno mi wychodzić poza to drzewo, a potrzeba mi jeszcze marki na list.
— Nie zajmuję się handlem marek. Pytam cię jeszcze raz, co z ciebie za biały człowiek?
— Dowiesz się o tem z listu do Ali Mahbuba, handlarza koni w Kashmirskim seraju w Lahorze. To mój przyjaciel.
— Dziw nad dziwy! — mruczał pisarz, zanurzając trzcinowe pióro w kałamarzu. — Czy mam pisać po hindusku?
— Ma się rozumieć! Więc do Mahbuba Ali. Zaczynaj! „Dojechałem ze starcem koleją aż do Umballi. W Umbalii zaniosłem wiadomości o rodowodzie gniadej klaczy“. — Po tem co widział w ogrodzie, nie chciał pisać o białych „ogierach“.
— Dyktuj trochę wolniej. Co ma znaczyć ta „gniada klacz“? Czy to Mahbub Ali, ten wielki handlarz?
— Któżby inny. Byłem u niego w służbie. Nabierz więcej atramentu. Dalej. „Zrobiłem wszystko według polecenia. Później poszliśmy piechotą w kierunku Benares, ale trzeciego dnia spotkaliśmy pewien pułk.“ Czy już napisane?
— Tak, „pulton“ — mruknął pisarz, cały zasłuchany.
— „Wszedłem do ich obozu i złapano mnie, a przy pomocy amuletu na mojej szyi, który znasz, udowodniono, że byłem synem jakiegoś człowieka, który służył w tym pułku, tak jak stało w przepowiedni o Czerwonym Byku, o której, jak pamiętasz, gadali w swoim czasie wszyscy na placu targowym“. — Na tę właśnie chwilę czekał Kim, aby zaostrzyć jaknajsilniej ciekawość pisarza, więc chrząknął, poczem dyktował dalej: „Otrzymałem od księdza nowe imię i nowe ubranie. Ten drugi ksiądz jednak to był osioł. Ubranie moje jest bardzo ciężkie, ale jestem Sahibem i serce moje bardzo jest smutne. Posyłają mnie do szkoły i biją mnie. Nie znoszę tutejszego powietrza i wody. Przyjedź więc i pomóż mi, Mahbubie Ali, albo wyślij mi trochę pieniędzy, bo nie mam czem zapłacić nawet pisarza, który pisze ten list“.
— Który pisze ten list? — To moja własna wina, że dałem się oszukać. Jesteś przebiegły jak Husain Bux, który fałszował banknoty skarbowe w Nuclao. Ale co za opowieść! Co za opowieść! Czy to tylko prawda??
— Nie opłaci się kłamać przed Ali Mahbubem. Lepiej jest wspomóc jego przyjaciela, pożyczając mu markę na list. Zapłacę ci, jak przyjdą do mnie pieniądze.
Pisarz mruknął coś z powątpiewaniem, ale wyjął z pulpitu markę, zapieczętował list, wręczył go Kimowi i odszedł. Imię Ali Mahbuba było potęgą w Umballi.
— Jest to droga do uzyskania dalszych stosunków z bogami — wołał za nim Kim.
— Zapłać mi podwójnie, kiedy przyjdą pieniądze! — wykrzyknął pisarz przez ramię do Kima.
— Cóżeś ty paplał z tym negrem? — zapytał go dobosz, gdy Kim powrócił na werandę. — Patrzyłem stąd na ciebie.
— Rozmawiałem z nim tylko chwilę.
— Mówisz tym samym językiem, co negrzy?
— Nie! Gdzież tam, bardzo słabo nim mówię. Co będziemy teraz robić?
— Za pół minuty trąby zagrają na obiad. — Mój Boże! Chętnie byłbym poszedł do linji z pułkiem. To straszne, że nic się tu nie robi, tylko wciąż się uczy. Czy ty tego nie lubisz także?
— O, tak!
— Jabym uciekł, gdybym wiedział dokąd, ale, jak mówią, wszędzie jesteś więźniem w tych przeklętych Indjach. Nie możesz zdezerterować, żeby cię zaraz napowrót nie odstawili. Chory jestem od tego.
— Czyś ty był w Be... w Anglji?
— Jakto? Ja dopiero w czasie ostatniego poboru przyjechałem z matką! Spodziewam się, że byłem w Anglji. Co za głupi łapserdak z ciebie! Musiałeś się chyba urodzić w zlewie, co?
— O tak. Opowiedz mi coś o Anglji. Mój ojciec pochodził stamtąd.
Kim, chociaż nie okazywał tego, nie wierzył ani słowa w to, co dobosz opowiadał o przedmieściach Liverpoolu, które dla niego były całą Anglją. Tak zwlókł się im zwolna czas aż do obiadu, bardzo lichego, który podano w jednym kącie baraku chłopcom wraz z kilkunastu inwalidami. Pomimo listu do Ali Mahbuba, Kim czuł się bardzo przygnębiony. Do obojętności ze strony krajowców był przyzwyczajony, ale dręczyło go zupełne osamotnienie pomiędzy białymi. Cieszył się więc, kiedy wciągu popołudnia, jakiś żołnierz zaprowadził go do ojca Wiktora, który mieszkał w drugiem skrzydle baraku, naprzeciw zapylonego placu mustry. Ksiądz czytał list napisany po angielsku czerwonym atramentem. Popatrzył na Kima jeszcze ciekawiej niż przedtem.
— Jakże ci się tu, moje dziecko, podobało dotychczas? Nie bardzo, co? Nie może tu być bardzo przyjemnie dla takiego dzikiego zwierzątka. Posłuchaj teraz. Otrzymałem zadziwiający list od twego przyjaciela.
— Gdzie on jest? Czy dobrze mu się powodzi? Oh! Skoro może do mnie pisać listy, to już jestem spokojny o niego.
— Czy ty go kochasz?
— Naturalnie, że go kocham. On mnie też kochał.
— Tak wygląda z tego listu. Czy on umie pisać po angielsku?
— O nie! o ile wiem, nie umie, ale znalazł zapewne pisarza, który umie bardzo dobrze po angielsku i tak napisał. Spodziewam się, że pan zrozumiał.
— Znać to w tym liście. Czy wiesz cokolwiek o jego stanie majątkowym? — Wyraz twarzy Kima zdradzał, że nie wie. — Czy ja wiem??
— O to właśnie się pytam. Teraz posłuchaj, jeśli potrafisz wyrozumieć, o co mu idzie. Opuścimy pierwszą część listu. Pisana jest z drogi Jagadhir: „Siedzę sobie przy gościńcu w głębokiej zadumie pogrążony i przekonany, że Wasza Łaskawość pochwali mój obecny postępek, polecam Waszej Łaskawości i zaklinam na wszystko, aby go wypełnił. Wychowanie człowieka jest wprawdzie błogosławieństwem, ale tylko wtedy, gdy jest w dobrym sensie pojęte. Inaczej żadnego na tym świecie nie daje pożytku!...“ — Doprawdy ten starzec utrafił w samo sedno ważnego problematu naszych czasów!... — „Jeśli Wasza Łaskawość zechce dać memu chłopcu jaknajlepsze wykształcenie w Xavier (sądzę, że ma na myśli St. Xavier in Partibus), to stosownie do warunków naszej rozmowy w namiocie Waszej Łaskawości 15 b. m.; (widać, że nie brak mu nawet zmysłu kupieckiego!) — wówczas wszechmocny Bóg ześle błogosławieństwo na potomstwo Waszej Łaskawości do trzeciego a i czwartego pokolenia i... (słuchaj no, słuchaj!) — i niech Wasza Łaskawość zaufa pokornemu słudze Waszej Łaskawości, że ten nie zaniedba wysłać rok rocznie trzystu rupji „per hoondie“ (Bank Indyjski) — jako odpowiednie wynagrodzenie za kosztowną edukację w St. Xavier, Lucknow i proszę mu dać trochę czasu do wysłania tejże sumy „per hoondie“ do tej części Indji, gdzie Wasza Łaskawość mieszka. Pokorny sługa Waszej Łaskawości nie może uwieńczyć tej sprawy już teraz skutkiem, znajduje się bowiem w pociągu, jadąc do Benares, ze względu na prześladowanie pewnej starej kobiety, lubiącej tak dużo mówić, bo nie chcący pilnować pewnych domowych zatrudnień w Saharunpore! — Cóż to u licha ma wszystko znaczyć?...
— Ona chciała widocznie, żeby on został „puro“, t. zn. jej kapłanem domowym w Saharunpore, jak sądzę. On zaś nie chciał się na to zgodzić, gdyż szuka swojej Rzeki. A mówić to już lubiała bardzo dużo.
— Więc to jest jasne dla ciebie? Dziwi mnie to tem więcej. — „Tak jadący do Benaresu, gdzie znajdzie adres i wyśle rupje do chłopca, który jest źrenicą oka i na miłość Boską proszę wykonać tę prośbę, a zanoszący prośbę, jak obowiązkiem związany, będzie z szacunkiem się modlił. Spisane przez Sobrao-Satai przy wejściu do uniwersytetu Alahabad, dla wielebnego Teshoo — Lamy, kapłana z Such-zen, szukającego Rzeki, adres: świątynia Tirthanker, Benares. P. M.“ — Proszę zapamiętać, chłopak jest źrenicą oka, a rupje będą wysłane „per hoondie“ trzysta per annum. Na miłość Boską! Powiedzcie mi teraz, czy to majaczenie obłąkanego, czy propozycja człowieka? — Pytam się ciebie, bo mój dowcip jest już prawie na wyczerpaniu.
— Jeśli on mówi, że mi będzie dawać trzysta rupji rocznie, to znaczy, że będzie dawać.
— Aha, więc twój pogląd na tę sprawę jest taki?
— Naturalnie. Jeśli on tak mówi?!
Ksiądz zaczął pogwizdywać, następnie zwrócił się do Kima, jak do równego sobie.
— Ja w to nie wierzę, ale przekonamy się jeszcze. Pojedziesz dzisiaj do Ochrony Wojskowej w Sanawar, gdzie cię będzie utrzymywać pułk, dopóki nie dorośniesz; wtedy zaciągną cię na listę pułkową. Przejdziesz na łono Kościoła anglikańskiego. Bennett się o to już postarał. Z drugiej strony, gdybyś pojechał do St. Xavier, dostałbyś lepsze wychowanie i... religję. Czy zdajesz sobie sprawę z mego dylematu?
Kim nie widział nic, oprócz wizji Lamy, jadącego koleją na południe, nie mającego przy sobie nikogo, ktoby dla niego zbierał jałmużnę.
— Zrobię, jak ludzie postępują w podobnych wypadkach; będę zwlekał. Jeśli twój przyjaciel przyśle z Benares pieniądze... zgiń siło nieczysta! — skąd uliczny żebrak potrafi wytrząsnąć trzysta rupji? — pojedziesz do Lucknow, a ja zapłacę za twoją podróż, bo nie będę mógł naruszyć pieniędzy subskrypcyjnych, jeśli będę usiłował zrobić z ciebie katolika. Jeśli zaś nie przyśle, to pojedziesz do Wojskowej Ochrony na koszt pułku. Daję mu trzy dni czasu, chociaż nie wierzę w to wszystko. A choćby i tak się stało, to jeśli później przerwie swoje wypłaty... ale to mnie nic nie obchodzi. Możemy tylko jeden krok na raz stawiać, Bogu dzięki. A oni wysyłają Bennetta na front, a mnie zostawiają w domu! Za to może się spodziewać niespodzianki.
— Och! tak, — rzekł Kim niepewnym głosem. Ksiądz pochylił się naprzód.
— Oddałbym całomiesięczną pensję, żeby się dowiedzieć, co się dzieje wewnątrz tej twojej małej okrągłej główki.
— Nic — odrzekł Kim i podrapał się w głowę. Myślał, czy Mahbub Ali przyśle mu całą rupję. Wtedy mógłby zapłacić pisarzowi i napisać list do Benaresu, do Lamy. Może Mahbub Ali odwiedzi go wkrótce, gdy przybędzie na południe z końmi. Musiał wiedzieć zapewne, że doręczenie przez Kima listu oficerowi w Umballi spowodowało wielką wojnę, o której w barakach starzy i młodzi rozprawiali tak żywo przy stole. Ale jeśli Mahbub Ali nie wiedział o tem, to powiedzieć mu to byłoby wielkim nierozsądkiem. Mahbub Ali był surowy dla chłopców, którzy wiedzieli, albo o których myślał, że wiedzą za dużo.
— Dobrze więc, zanim dostanę dalsze nowiny — przerwał te marzenia głos ojca Wiktora — możesz sobie biegać i bawić się z innymi chłopcami. Oni cię nauczą różnych rzeczy, ale wątpię, żeby ci się to podobało.
Dzień dowlókł się ciężko do końca. Kiedy Kim szedł spać, uczono go, wśród kpin innych chłopców, jak należy składać odzież i ustawiać trzewiki. O świcie zbudziły go trąby; nauczyciel złapał go po śniadaniu, podsunął mu pod nos kartkę z małoznaczącemi kreskami, nadawał im bezsensowne nazwy i bił go bez powodu. Kim postanowił go otruć za pomocą opium, pożyczonego u kominiarza z koszar, ale rozważył, że przedsięwzięcie to może być niebezpieczne, ponieważ wszyscy jedli przy jednym stole. (To także było szczególnie niemiłe dla Kima, który wolał w czasie jedzenia odwracać się plecami do ludzi). Następnie próbował uciec do tej wioski, gdzie kapłan usiłował uśpić Lamę. Ale bystrookie straże przy każdem oddaleniu kazały zawracać się małej szkarłatnej figurce. Spodnie i kaftan krępowały mu zarówno ciało, jak umysł, więc odstąpił od swoich zamiarów i zdał się wschodnim zwyczajem na łaskę i niełaskę czasu i okoliczności.
Trzy dni męczarni upłynęły mu w obszernych akustycznych salach. Po południu wychodził na spacer pod eskortą dobosza, który albo milczał uporczywie, albo klął, co już oddawna znudziło ostatecznie Kima.
Chłopak przyjmował jego milczenie i brak zainteresowania się, bijąc go, co było zresztą zupełnie naturalne. Nie obchodził go żaden ze sklepów, leżących w obrąbie koszar. Wszystkich krajowców nazywał „negrami“; słudzy i kominiarze mówili mu ohydne przezwiska, a on, zmylony ich pełną godności postawą, nie domyślał się niczego. Tą obojętnością Kim odwdzięczał się im za bicie.
Czwartego dnia zrana, sprawiedliwość dosięgła dobosza. Poszli obaj razem w stronę placu wyścigowego Umballi. Dobosz wrócił sam, zapłakany, mówiąc, że młodego O’Harę, któremu on nic złego nie zrobił, porwał czerwony negr na koniu; że negr ten wszedł z nim w zbyt bliską styczność, pochwycił młodego O’Harę i uniósł go w pełnym galopie. Wieści te doszły do ojca Wiktora, który opuścił mocno dolną wargę. Zaniepokoił go już dostatecznie list ze świątyni Tirthanker z Benaresu, zawierający odręczny kwit krajowego bankiera na trzysta rupji i dziwaczną modlitwę do „Boga Wszechmocnego“. Lama byłby jeszcze bardziej zdziwiony, gdyby się dowiedział, jak uliczny pisarz przetłumaczył jego frazes: „zdobywać zasługę“.
— Zgiń Siło Nieczysta! — zawołał ojciec Wiktor, szeleszcząc kwitkiem. — A ten znów zniknął z jakimś tajemniczym dawnym przyjacielem. Nie wiem, czy większa to będzie dla mnie ulga odzyskać go z powrotem, czy też stracić? Ten chłopak jest dla mnie za trudny do zrozumienia. Skąd u licha! Przecie to nic innego tylko żebrak uliczny... więc skąd taki może mieć pieniądze na wychowanie chłopca, należącego do białej rasy?
O trzy mile od tego miejsca, na placu wyścigowym w Umballi, Ali, trzymając Kima przed sobą, ściągnął cugle swego siwego babulskiego ogiera i mówił:
— Ależ mój mały Przyjacielu całego świata... tu idzie o mój honor i dobrą opinję. Oficerowie ze wszystkich prawie pułków i całe miasto znają dobrze Ali Mahbuba. Widziano przecie jak cię porwałem, a tamtemu chłopakowi porządnie przetrzepałem skórę. Teraz również widać nas z daleka na tej równinie. Jakże ja mogę zabrać cię ze sobą albo zdać sprawę z twojego zniknięcia, jeśli postawię cię na ziemię i pozwolę ci zemknąć do jakiejś mysiej dziury? Zamkniętoby mnie za to do więzienia. Sahib jest zawsze Sahibem. Bądź cierpliwy, a jak wyrośniesz — kto wie — może będziesz wdzięczny Ali Mahbubowi.
— Wywieź mnie poza obręb, którego pilnują straże, żebym mógł przebrać się. Daj mi pieniędzy na drogę do Benares, a odnajdę Lamę i nie ruszę się od niego. Nie chcę wcale być Sahibem. A pamiętaj, że spełniłem to, co mi poleciłeś!
Nagle ogier, którego Mahbub uderzył zbyt ostrą stroną strzemienia (nie był bowiem z rzędu tych koniarzy, co noszą angielskie buty z ostrogami), rzucił się dziko naprzód, co dało Kimowi do myślenia.
— To była drobnostka. Ja i Sahib mieliśmy odtąd dość czasu, żeby o tem zapomnieć. Wysyłam zresztą tyle listów i posłańców do ludzi, którzy żądają odemnie opinji co do koni, że trudno mi nieraz spamiętać, z kim się właściwie mówi. O jaką to gniadą klacz chodziło wtedy, której rodowód chciał mieć Sahib Peters?
Kim spostrzegł natychmiast zastawioną na siebie pułapkę. Gdyby był powtórzył wyrażenie „gniada klacz“ — Mahbub przy swej wielkiej bystrości byłby się zaraz domyślił, że chłopiec podejrzewa go o coś. Odpowiedział więc:
— Nie. Ja nie zapominam moich zleceń tak łatwo, jak ty. Dotyczyło to wtedy białego ogiera. Tak, przypominam sobie. Biały arabski ogier.
— Ale ty pisałeś do mnie o gniadej klaczy?
— Któż mówi prawdę przed pisarzem? — odrzekł Kim, czując rękę Mahbuba na swojem sercu.
— Hej! Mahbubie, ty stary hultaju, daj go tutaj! — zakrzyczał jakiś głos i z boku przypadł jakiś Anglik na małym koniku, jakich używają do gry w „polo“. — Goniłem za tobą przez połowę tej równiny. Ten twój kabul ma dobry chód. Masz go na sprzedaż?
— Mam na sprzedaż jedno małe źrebię, zesłane przez same Niebiosa do delikatnej i trudnej gry w „polo“. Nie ma sobie równego. Ono...
— Gra w „polo“ i czeka przy stole. Tak. Znamy się na tem. Cóż ty masz tam u licha?
— Chłopca — odrzekł Mahbub poważnie. — Bił go inny chłopiec. Jego ojciec służył niegdyś jako biały żołnierz w czasie wielkiej wojny. Ten chłopiec jest dzieckiem Lahory. Gdy jeszcze chodził na czworakach, bawił się już z moimi końmi. Sądzę, że teraz chcą z niego zrobić żołnierza. Niedawno schwytali go ludzie z pułku jego ojca, tego samego, który zeszłego tygodnia pomaszerował na wojnę. Ale wątpię, żeby z niego był kiedyś żołnierz. Wziąłem go na przejażdżkę. Powiedz mi, gdzie są twoje baraki, a odwiozę cię do nich.
— Puść mnie. Ja sam znajdę moje baraki.
— A jeśli uciekniesz, to powiedzą, że to z mojej winy?
— Ucieknie na obiad. Gdzieżby miał uciekać? — mówił Anglik.
— On urodzony jest w kraju. Ma tutaj przyjaciół. Chodzi, gdzie mu się podoba. To „chabuk sawai“ (tęga głowa). Niech tylko zmieni strój, a w mgnieniu oka stanie się Hindusem z niskiej kasty.
— Djabła tam stanie się! — rzekł Anglik, przyglądając się krytycznie chłopcu, podczas gdy Mahbub Ali skierował konia do baraków. Kim zgrzytał ze złości zębami. Mahbub kpił z niego, jak przystało na Afgana bez czci i wiary, mówiąc:
— Będą go posyłać do szkoły i nałożą mu ciężkie buty na nogi i obleką go w tę odzież. Wtedy zapomni wszystkiego co umiał. No, któryż z baraków jest twój?
Kim wskazał, bo nie mógł mówić — na skrzydło zamieszkane przez ojca Wiktora, bielejące w pobliżu.
— Może będzie z niego dobry żołnierz — rzekł Mahbub w zamyśleniu. — Ale w najgorszym razie niezły ordynans. Poleciłem mu raz zanieść list z Lahory. W liście był rodowód pewnego białego ogiera.
Słowa te były śmiertelną obrazą — i Sahib, któremu on tak sprytnie doręczył ów list, wywołujący w następstwie wojnę, słuchał tego.
Kim spojrzał na Ali Mahbuba cały w ponsach za jego zdradę, ale widział przed sobą tylko długi szereg szarych baraków, szkół i znowu baraków. Popatrzył błagalnie na wygoloną twarz Anglika, na której nie było ani iskierki współczucia, ale nawet w takiej ostateczności nie przyszło mu na myśl zdać się na łaskę białego lub zadenuncjować Afgana. A Mahbub spojrzał znacząco na Anglika, który patrzył w milczeniu na drżącego i milczącego Kima.
— Mój koń jest dobrze wytresowany — rzekł handlarz — innyby wierzgał.
— Ach — rzekł wreszcie Anglik, trąc końcem szpicruty o grzbiet swego pony. — Kto chce zrobić tego chłopca żołnierzem?
— On mówi, że pułk, który go znalazł, a zwłaszcza ksiądz z tego pułku.
— Oto jest ten ksiądz! — rzekł niechętnie Kim, kiedy ksiądz Wiktor z obnażoną głową zjawił się nad nimi na werandzie.
— Zgiń Siło Nieczysta! — O’Hara! iluż ty jeszcze różnokolorowych przyjaciół masz w Azji? — wykrzyknął, gdy Kim zsunął się na ziemię i stanął przed nim zawstydzony.
— Dzień dobry, Ojcze — rzekł wesoło Pułkownik. — Znam Księdza dość dobrze ze słyszenia. Zamierzałem pójść na górę i przedstawić się Księdzu. Jestem Creighton.
— Z etnologicznego biura wywiadowczego? — spytał ojciec Wiktor. Pułkownik skinął twierdząco. — Wierz mi pan, rad jestem, że go spotykam; tysiączne dzięki za przyprowadzenie chłopca.
— Nie mnie dziękuj, Ojcze. Zresztą chłopak wcale nie uciekał. Czy nie znasz Mahbuba Ali? — Handlarz koni siedział obojętnie w świetle słonecznem. — Pozna go Ksiądz po miesiącu pobytu. Sprzedaje nam wszystkie nasze szkapy. Ten chłopak jest niezmiernie ciekawy. Czy może mi Ksiądz co o nim opowiedzieć?
— Czy mogę co opowiedzieć? — krzyknął ojciec Wiktor. — Będziesz pan jedynym człowiekiem, który zdoła rozstrzygnąć moje wątpliwości. Muszę to panu opowiedzieć! Siło Nieczysta, trzęsę się z niecierpliwości, żeby móc porozmawiać z kimś, kto zna krajowców!!
W tej chwili chłopak stajenny przeszedł około baraków. Pułkownik Creighton podniósł głos, mówiąc po indyjsku:
— Bardzo dobrze, Ali Mahbubie, ale po co mi opowiadać tyle historji o tym pony. Nie dam ani grosza więcej ponad trzysta pięćdziesiąt rupji.
— Sahib jest trochę zgrzany i zmęczony jazdą konną — odciął się handlarz koni, z uśmiechem żartownisia. — Za jakiś czas zobaczy pan lepiej, jakie są zalety mego konia. Będę czekał końca jego rozmowy z Kapelanem. Zaczekam pod tym drzewem.
— Niech cię djabli! — roześmiał się Pułkownik. — Ile razy spojrzy się na którego z koni Mahbuba, kończy się to zawsze jednakowo. To stara, cięta pijawka, Ojcze. Czekaj więc, jeśli masz dużo wolnego czasu, Mahbubie. — Teraz jestem na twoje usługi, Ojcze. Gdzież jest chłopak? Aha, poszedł na pogadankę z Mahbubem. Dziwnego to gatunku chłopak. Czy mogę prosić, żeby moją klacz nakryto derką i przeprowadzono dokoła.
Usiadł na krześle, z którego można było widzieć dokładnie Kima i Ali Mahbuba, rozmawiających pod drzewem. Ksiądz wyszedł po cygara.
Creighton słyszał, jak Kim mówił z goryczą:
— Ufaj Brahminowi więcej jak wężowi, a wężowi więcej niż nierządnicy, a nierządnicy więcej niż afganowi, Ali Mahbubowi.
— To wszystko jedno — brzmiała odpowiedź, przyczem duża czerwona broda chwiała się uroczyście. — Dzieci nie powinny widzieć dywanu na krosnach, dopóki wzór nie jest wyraźny. Wierz mi, Przyjacielu Całego Świata, że oddają ci wielką przysługę. Oni nie zrobią z ciebie żołnierza.
— Ty chytry stary grzeszniku — myślał, słuchając tego, Creighton. — Ale nie jesteś w błędzie. Tego chłopca nie można zmarnować, skoro jest tak sprytny.
— Przepraszam na pół minuty — krzyczał z wnętrza Ksiądz, — ale muszę dostać dokumenty z szkatułki.
— Jeśli przezemnie łaski tego światłego i mądrego Pułkownika spłyną na ciebie i dostąpisz różnych zaszczytów, jak się odwdzięczysz Mahbubowi Ali, gdy wyrośniesz na człowieka?
— Nie, nie, prosiłem cię, żebyś mnie zostawił na drodze, gdziebym był ocalony, a tyś mnie tym czasem zaprzedał na nowo Anglikowi. Ile ci zapłacili za moją krew?
— Milutki djabełek! — myślał Pułkownik, ugryzłszy cygaro i zwrócił się uprzejmie do ojca Wiktora.
— Cóż to za listy, które Ksiądz rozkłada przed Pułkownikiem? Stań za ogierem, jakbyś go trzymał za cugle! — rzekł Ali Mahbub.
— To list od mego Lamy, pisany z drogi Jagadhir, w którym donosi, że będzie płacił trzysta rupji rocznie za moją naukę.
— Oho! To taki ptaszek, ten stary Czerwony Kapelusz? W jakiejże szkole?
— Nie wiem. Zdaje się, że w Nucklao.
— Tak. Tam jest wielka szkoła dla synów Sahibów i pół Sahibów. Widziałem ją, kiedym tam sprzedawał konie. Więc Lama także kocha Przyjaciela Całego Świata?
— Tak jest. I nie kłamał przedemną, ani nie zaprzedał mnie napowrót do niewoli.
— Nic dziwnego, że Kapelan nie umie rozmotać tego kłębka. Jak żywo mówi on do Sahiba pułkownika, — mówił chichocąc Mahbub Ali. — Na Allaha! — Skośne oczy spoczęły przez chwilę na werandzie, — twój Lama przysłał jak widzę czek bankowy. Miałem już kilka razy do czynienia na mniejsze sumy z „hoondies“. Pułkownik ogląda to właśnie.
— Ale co mi teraz z tego? — mówił smutnie Kim. — Ty odjeżdżasz, a oni każą mi wrócić znowu do tych pustych pokojów, gdzie nie można się nawet przespać i gdzie chłopcy mnie biją.
— Nie sądzę, żeby tak było. Miej cierpliwość, dziecko. Jestem Pathan, to prawda, ale nie można mi znów nie ufać do tego stopnia... chyba, że idzie o konie...
Przeszło pięć, dziesięć, piętnaście minut. Ojciec Wiktor rozprawiał energicznie lub zadawał pytania, na które Pułkownik odpowiadał.
— No, teraz opowiedziałem panu wszystko, co wiedziałem o chłopcu, od początku do końca; sprawiło mi to wielką ulgę. Czy słyszał pan kiedyś coś podobnego?
— W każdym razie ten starzec przysłał pieniądze. Czeki banku „Gobind Sahai“ są ważne, stąd aż do samych Chin, — rzekł Pułkownik. — Im więcej się zna krajowców, tem mniej się wie, co oni zamierzają, lub nie zamierzają uczynić.
— To dość pocieszające, jak na naczelnika etnologicznego biura wywiadowczego. Ta mieszanina Czerwonych Byków i Rzek Zbawienia... (biedni ci poganie, Boże zmiłuj się!) — czeków bankowych i masońskich świadectw... Czy pan przypadkiem nie jest masonem?
— Na Jowisza, jestem nim i właśnie teraz to sobie przypomniałem! To korzystna okoliczność — rzekł Pułkownik w roztargnieniu.
— Cieszę się, że pan widzi w tem korzyść. Ale jakem powiedział, ta mieszanina wyobrażeń przechodzi moje siły... A te jego przepowiednie, które dał naszemu pułkownikowi, siedząc na moim łóżku w podartych łachmanach, przez które przeświecała jego biała skóra i sprawdzenie się tej przepowiedni!... Oni go oduczą tych wszystkich bredni w St. Xavier, co?
— Pokropią go święconą wodą — roześmiał się Pułkownik.
— Słowo daję, że mi to czasem przychodziło na myśl. Ale mam nadzieję, że będzie z niego dobry katolik. Niepokoi mnie tylko myśl, coby się stało, gdyby ten stary żebrak...
— Lama, lama, drogi ojcze, a nie jakiś tam żebrak. Niektórzy z nich są prawdziwymi gentelmanami w swoim kraju.
— Niechże będzie lama. Otóż, co będzie, jeśli za rok nie zapłaci za chłopca? Ma on dobrą głowę do układania planów pod wrażeniem chwili, ale człowiek ten może za parą dni umrzeć. A brać znów pieniądze od poganina na wychowanie chrześcijańskiego dziecka...
— Ależ on mówi wyraźnie, czego chce. Jak tylko się dowiedział, że chłopak jest biały, zastosował, jak się zdaje, do tego swoje zarządzenia. Oddałbym całomiesięczną pensję, żeby usłyszeć, jak on to wszystko wykładał w świątyni Tirthanker w Benaresie. Spójrz tu, Ojcze. Nie mam pretensji do zbyt dobrej znajomości krajowców, ale jeśli on powiada, że będzie płacił, to żywy, czy umarły, dotrzyma słowa. Sądzę, że jego spadkobiercy przyjęliby na siebie ten dług. Moja rada jest wysłać chłopca do Lucknow. Jeśli nasz anglikański kapelan sądzi, żeście mu wykradli rozkaz wymarszu!...
— Do licha z Bennettem! Wysłano go na front zamiast mnie. Doughty uznał mnie za fizycznie niezdolnego do służby. Rzucę exkomunikę na Doughty’-ego, jeśli wróci żywy! Rzeczywiście Bennett powinien się zadowolić...
— ...Sławą, zostawiając ojcu religję. I słusznie. Nie sądzę, żeby się Bennett dąsał z tego powodu! Proszę winę całą złożyć na mnie. Ja — z mojej strony — polecam gorąco wysłać chłopca do St. Xavier, może pojechać ze świadectwem, że jest sierotą po żołnierzu, przez to oszczędzi się kosztów podróży. Wyprawę można mu kupić ze składki, urządzonej w pułku. Oszczędzi się przez to Loży wydatków na jego wychowanie, co wprawi Lożę w dobry humor. Da się to zrobić bardzo łatwo. W następnym tygodniu mam jechać do Lucknow. Będę pilnować chłopca w drodze — oddam go potem w opiekę służbie i wszystko będzie w porządku.
— Dobry z pana człowiek.
— Nie najgorszy. Proszę nie wytwarzać nieporozumienia. Lama przysłał pieniądze z wyraźnym celem. Nie możemy mu ich odesłać. Musimy zrobić tak, jak on chce. Zatem sprawa załatwiona, czy nie tak? Powiedzmy zatem, że Ksiądz przyprowadzi mi chłopca na kolej do nocnego pociągu. To znaczy mniej więcej za trzy dni. Przez ten czas nie potrafi chyba Księdzu sprawić wiele kłopotu?
— Spadnie mi ciężar z głowy, ale — mówił Ksiądz, potrząsając listem — co teraz z tem zrobić... Nie znam tej instytucji „Gobind Sahai“, albo jej banków, które mogą się okazać fikcją.
— Widać, że Ksiądz nie był nigdy oficerem służbowym. Pozwoli Ksiądz, że ja to zainkasuję i przyślę Ojcu pokwitowanie w należytym porządku.
— Ależ przy pańskich zajęciach!...
— Nie sprawi mi to najmniejszego kłopotu. Widzi Ksiądz, dla mnie, jako dla etnologa, sprawa ta jest bardzo zajmująca. Chętnie zużytkowałbym ją w memorjale dla rządu, który piszę teraz. Przemiana godła pułku, jak to się stało z naszym czerwonym bykiem, na coś w rodzaju fetysza, którego szuka ten chłopiec, to rzecz bardzo interesująca.
— Brak mi słów na wyrażenie panu mojej wdzięczności!
— Niechże Ksiądz zrobi dla mnie jedno. My, etnologowie, jesteśmy wszyscy zazdrośni, jak wrony, na punkcie odkryć. Rzecz prosta, że leży to w naszym osobistym interesie, ale Ksiądz wie, jacy są bibliofile. Proszę więc nie mówić nikomu ani słowa w jakiejkolwiek formie o azjatyckiej stronie charakteru tego chłopca — o jego przygodach, przepowiedniach i tam dalej. Wyciągnę je od chłopaka nieco później... Ksiądz mnie pojmuje?
— Tak. Zrobi pan z tego cudowną opowieść. Nie pisnę przed nikim ani słowa o tem, dopóki nie zobaczę tego w druku.
— Dziękuję. Trafia to poprostu do samego serca etnologa. No, muszę wracać na śniadanie. Boże na niebiosach! Stary Mahbub jeszcze jest tutaj? — rzekł podniesionym głosem, a handlarz koni zbliżył się, wychodząc z pod cienia drzewa. — No i cóż?
— Co się tyczy młodego konia, — rzekł Mahbub — utrzymuję, że jeśli źrebię urodziło się na to, by z niego był ponny do gry w polo i by biegał tuż za piłką, bez nauki — jeżeli taki źrebak czuje grę z przyrodzenia — to wtedy powiadam, jest wielkim błędem marnować go w zaprzęgu, Sahibie!
— Jestem tego samego zdania, Mahbubie. Źrebię będzie użyte tylko do gry w polo. (Ci ludzie nie myślą o niczem innem, jak tylko o koniach, Ojcze). Mogę się z tobą jutro zobaczyć, Mahbubie, jeżeli masz co na sprzedaż.
Handlarz skłonił się na sposób koniuchów, odwróceniem otwartej dłoni. — Bądź cierpliwy, Przyjacielu Całego Świata, — szepnął do Kima. — Twoja karjera już jest postanowiona. Wkrótce pojedziesz do Nucklao, a... masz tu trochę pieniędzy na pisarza. — Sądzę, że niebawem zobaczymy się znowu — dokończył, ruszając galopem wzdłuż drogi.
— Słuchaj — rzekł Pułkownik z werandy w narzeczu. — Za trzy dni pojedziesz ze mną do Lucknow. Zobaczysz i usłyszysz na każdym kroku nowe dla ciebie rzeczy. Dlatego siedź tu teraz spokojnie jeszcze przez te trzy dni i nie uciekaj. Pojedziesz do szkoły w Lucknow.
— Czy spotkam tam mego Świętobliwego? — jęknął Kim.
— W każdym razie Lucknow leży bliżej Benaresu niż Umballa. Być może, że wezmę cię pod moją opiekę. Mahbub Ali wie o tem i gniewałby się, gdyby się dowiedział, że wróciłeś znów do włóczęgi. Pamiętaj, że powiedziano mi wiele rzeczy, których nie zapomnę.
— Będę czekał — odrzekł Kim. — Ale chłopcy będę mnie bili.
W tej chwili trąby dały sygnał do obiadu.




ROZDZIAŁ VII

Po południu czerwonoskóry nauczyciel oznajmił Kimowi, że z polecenia wyższej władzy nie będzie mu wzbraniał, jeśli go weźmie ochota odejść, by się pobawić. Usłyszawszy to, Kim pobiegł do sklepu i znalazł tam młodego pisarza, któremu winien był jeszcze za napisanie poprzedniego listu.
— Teraz płacę com winien — rzekł z miną iście królewską — ale musisz mi napisać jeszcze jeden list.
— Ali Mahbub jest w Umballi — oznajmił mu pospiesznie pisarz, który trudnił się fachowo udzielaniem fałszywych lub zbytecznych wiadomości.
— To nie do Mahbuba, tylko do pewnego kapłana. Bierz pióro i pisz zaraz: „Do lamy Teshoo, świątobliwego z Bhotiyall, który szuka Rzeki a tymczasem przebywa w świątyni Thirthanker w Benares“. Nabierz-no więcej atramentu! „Za trzy dni pojadę do Nucklao. Do szkoły w Nucklao. Szkoła ta nazywa się Xavier. Nie wiem, gdzie jest szkoła, ale jest w Nucklao.
— Ależ ja znam Nucklao — przerwał pisarz. — Znam tę szkołę.
— Opisz mu, gdzie to jest, a dostaniesz pół anna.
Trzcinowe pióro skrzypiało pospiesznie na papierze.
— Opisz to dokładnie.
Pisarz podniósł głowę.
— Któż to nas podgląda z tamtej strony drogi?
Kim spojrzał nagłe we wskazanym kierunku i zobaczył pułkownika Creightona w tennisowym stroju.
— Och, to jakiś Sahib, znajomy tego tłustego księdza z baraków. Kiwa na mnie ręką.
— Co ty tam robisz? — zapytał Pułkownik, gdy Kim podbiegł do niego.
— Ja... ja nie uciekam... Piszę tylko list do mego Świętobliwego w Benares.
— Nie pomyślałem o tem. Czy doniosłeś mu, że cię zabieram do Lucknow?
— Nie, nie doniosłem; proszę przeczytać list, jeśli pan nie wierzy.
— Czemuż opuściłeś moje nazwisko, pisząc do tego Świętobliwego? — rzekł Pułkownik, uśmiechając się dziwnie.
Kim zebrał całą odwagę.
— Powiedziano mi raz, że nie należy wypisywać nazwisk obcych ludzi, dotyczących pewnych spraw, ponieważ wymienianie nazwisk pokrzyżowało już niejeden dobry plan.
— Dobrze cię pouczono — rzekł Pułkownik, a Kim zaczerwienił się po uszy z radości. — Zostawiłem tam u Księdza na werandzie „etui“ do cygar. Przynieś mi je do domu dziś wieczorem.
— Gdzie jest pański dom? — zapytał Kim. Wrodzony spryt ostrzegł go, że chcą go w jakiś sposób wypróbować, więc miał się na baczności.
— Zapytaj kogokolwiek w tym dużym sklepie — rzekł Pułkownik i poszedł dalej.
— Zapomniał swego „etui“ do cygar — rzekł Kim wracając. — Mam mu je odnieść dziś wieczorem. Zakończę mój list trzykrotnem: „Przyjedź do mnie! Przyjedź do mnie! Przyjedź do mnie!“ — teraz kupię markę, i wrzucę list do skrzynki — Powstał, by odejść i jakby mimochodem, zapytał: „Co to za Sahib o złej twarzy, który zostawił „etui“ do cygar?“
— Ach, to chyba Creighton Sahib, ten narwany Sahib, który jest pułkownikiem bez pułku.
Czem-że on się zajmuje?
— Bóg go wie. Kupuje ciągle konie, których nie umie ujeżdżać i rozpytuje się o różne rzeczy, jak: rośliny, kamienie i zwyczaje ludu. Handlarze nazywają go ojcem warjatów, bo łatwo go oszukać na koniach. Mahbub Ali powiada o nim, że jest głupszy od wszystkich innych Sahibów.
— Och! — odrzekł Kim i odszedł. Znał się już nieco na ludziach i wątpił, żeby szaleńcom posyłano informacje, które powołują potem osiem tysięcy ludzi pod broń z armatami.
Naczelny Dowódca całych Indji nie rozmawia z głupcami tak, jak rozmawiał z Creightonem. Głos Ali Mahbuba nie zmieniałby się tak, ile razy wymieniał nazwisko Pułkownika, gdyby Pułkownik był szalony. Z pewnością kryje się tu jakaś tajemnica i Mahbub Ali prawdopodobnie szpieguje dla Pułkownika, jak Kim szpiegował nieraz dla Mahbuba. Pułkownik, podobnie jak handlarz koni, szanował ludzi, którzy nie zdradzają się, że są sprytni. Kim cieszył się więc, że się nie zdradził, iż wie, gdzie leży dom Pułkownika, a kiedy, wróciwszy do baraków, przekonał się, że nie zostawiono żadnego „etui“ do cygar, promieniał cały z radości. Podobał mu się ten tajemniczy mężczyzna, grający w zakryte karty. Jeżeli taki człowiek uchodzić mógł za warjata, to tembardziej mogło to ujść Kimowi.
Nie zdradził żadnych swoich myśli, gdy ojciec Wiktor przez trzy długie poranki rozmawiał z nim o jakichś nowych bogach i bożkach, a zwłaszcza o bogini imieniem Marja, która — jak skombinował — była tem samem, co Bibi Miriam w religji Ali Mahbuba. Nie okazał też wzruszenia, kiedy po nauce ojciec Wiktor chodził z nim od sklepu do sklepu, kupując różne szczegóły jego wyprawy; ani nie skarżył się, gdy zazdrośni dobosze kopali go za to, że idzie do wyższej szkoły, lecz pełen ciekawości oczekiwał dalszych wypadków. Poczciwy ojciec Wiktor odprowadził go na dworzec, wsadził do pustego przedziału drugiej klasy obok przedziału pierwszej, w której jechał pułkownik Creighton i życzył mu powodzenia z szczerym uczuciem.
— Zrobią z ciebie w St. Xavier człowieka białego, O’Hara — i mam nadzieję dobrego człowieka. Wiedzą już tam o twoim przyjeździe, a Pułkownik będzie uważał, byś się gdzie nie zgubił, lub nie zbłąkał po drodze. Dałem ci parę objaśnień w sprawach-religijnych — jak mi się zdaje — i pamiętaj, jeśli cię spytają o religję, powiedz, że jesteś katolikiem. Mów lepiej, że rzymskim katolikiem.
Kim wypalił masę papierosów — był na tyle przezorny, że się w nie zaopatrzył i leżał, myśląc, na ławce. Ta samotna jazda, jakże była inna od owej wesołej podróży w trzeciej klasie z Lamą.
— Sahibowie nie umieją rozkoszować się podróżą — dumał. — Hai mai! Przenoszę się z miejsca na miejsce, jak piłka. Taki już mój „Kismet“. Nikt nie zdoła uniknąć swego „Kismet“ (przeznaczenia). Ale ja mam się modlić do Bibi Miriam i jestem Sahibem — myślał, patrząc żałośnie na swoje buty. — Nie, ja jestem Kim. Co to jest Kim? Począł zastanawiać się nad swoją istotą czego nigdy jeszcze dotychczas nie czynił, tak długo, aż mu się w głowie zamąciło. Był mało znaczącą osobą w tym wielkim gwarnym wirze Indji — jadąc na południe; po jaki los?... tego nie wiedział.
Następnie posłał po niego Pułkownik i rozmawiał z nim długo. Kim, o ile mógł zrozumieć, miał być pilny i wstąpić do biura wywiadowczego Indji, jako urzędnik. Jeśli się będzie dobrze sprawował i zdawał odpowiednie egzamina, będzie mógł w siedemnastym roku życia zarabiać trzydzieści rupji miesięcznie, a pułkownik Creighton przyrzeka mu znaleźć odpowiednie zajęcie.
Kimowi zdawało się zrazu, że rozumie jedno słowo na trzy z tej rozmowy. Pułkownik, widząc po chwili, że chłopak nie rozumie go, zaczął mówić płynnym i obrazowym narzeczem urdyjskiem, poczem Kim czuł się zadowolony. Nie mógł być głupcem człowiek, który tak dobrze znał ten język, który poruszał się z taką godnością i spokojem i którego oczy tak się różniły od tępych, okrągłych oczu innych Sahibów.
— Tak, a ponadto musisz nauczyć się spamiętywać drogi, góry i rzeki, a potem w odpowiedniej chwili rysować na papierze. Wtedy może pewnego dnia, kiedy już zostaniesz urzędnikiem, powiem ci, gdy będziemy wspólnie pracować razem: „Idź za te góry i zobacz, co się za niemi kryje“. — Wtedy ktoś powie: „W tych górach żyje złe plemię, które zabija urzędnika, jeśli ten będzie podobny do Sahiba“. Cóż ty wtedy zrobisz?
Kim zamyślił się. Czy dobrze zrobi, jeżeli odpowie zgodnie z zapytaniem Pułkownika?
— Powtórzę to, co tamten człowiek powiedział.
— Ale gdybym ci na to odpowiedział: „Dam ci sto rupji za wiadomości o tem, co leży za temi górami — za rysunek rzeki, krótkie sprawozdanie z tego, o czem ci ludzie tam rozmawiają po wioskach?“.
— Czy ja mogę na to teraz odpowiedzieć? Jestem tylko młodym chłopcem. Proszę zaczekać aż dorosnę. — Następnie widząc, że pułkownik marszczy brwi, dodał:
— Ale zdaje mi się, że w krótkim czasie zarobiłbym sto rupji.
— W jaki sposób?
Kim potrząsł rezolutnie głową. — Gdybym powiedział, jak zrobię, kto inny mógłby mnie podsłuchać i uprzedzić. Nie dobrze jest sprzedawać swoją wiedzę — za nic.
— Powiedz więc teraz, — rzekł Pułkownik, podając mu rupję. Kim sięgnął po nią i cofnął rękę w połowie drogi.
— Nie, nie, Sahibie. Znam dobrze wartość zapłaty, ale nie wiem, dlaczego mi zadają takie pytanie?
— Więc weź to w podarunku — rzekł Creighton, rzucając mu pieniądz. — Masz wielkie zdolności. Nie pozwól im stępieć w St. Xavier. Są tam między chłopcami i tacy, którzy gardzą czarnymi.
— Bo matki ich były przekupkami — odparł Kim. Znał dobrze nienawiść, jaką żywią metysi względem swoich krewniaków.
— To prawda; ale ty jesteś Sahibem i synem Sahiba. Dlatego nigdy nie daj się nakłonić do gardzenia czarnymi. Znałem chłopców, świeżo przyjętych do służby rządowej, którzy udawali, że nie znają mowy i obyczajów czarnych ludzi. Wskutek ich głupoty odebrano im pensje. Niema większego grzechu nad głupotę. Pamiętaj o tem.
Kilkakrotnie w czasie długiej dwudziestoczterogodzinnej jazdy na południe, posyłał Pułkownik po Kima i rozwijał dalej temat wszczętej rozmowy.
— Wszyscy zatem uwiązani jesteśmy do jednej liny — zakończył swe rozmyślania Kim, — Pułkownik, Mahbub Ali i ja, gdy zostanę urzędnikiem. Chce mnie użyć do tych samych celów, do których mnie używał Mahbub Ali, jak sądzę, i owszem, jeśli mi to pozwoli wrócić do swobodnego wędrownego życia, to dobrze. Ta odzież nie staje się lżejszą przez noszenie.
Na zatłoczonej stacji Lucknow nie widać było Lamy. Kim ukrywał swe niezadowolenie, podczas gdy Pułkownik wsadził go wraz z rzeczami do ticcgarri (dorożki) i odprawił go do St. Xavier.
— Nie żegnam się z tobą, bo wkrótce się spotkamy — zawołał. — Spotkamy się i to nieraz, jeśli się okaże, że masz głowę na karku. Ale niewiadomo jeszcze, co z ciebie będzie. Nie wypróbowano cię jeszcze.
— Ani nawet wtedy... — tu Kim ośmielił się użyć poufałego „ty“ — gdy ci przyniosłem rodowód białego ogiera?
— O niektórych rzeczach lepiej jest nie pamiętać, braciszku — rzekł Pułkownik, przeszywając spojrzeniem odjeżdżającego Kima.
Ten epizod odebrał mu fantazję na kilka minut. Potem zaczął wciągać z lubością w swe płuca nowe powietrze.
— Bogate to miasto — rzekł. — Bogatsze od Lahory. Jakie tu muszą być wspaniałe sklepy. Dorożkarzu, obwieź mnie trochę po mieście!
— Mam rozkaz odwieźć cię do szkoły. — Woźnica użył zaimka „ty“, który jest obrazą, jeśli się go stosuje do białych. Kim wytknął mu to uchybienie, nawymyślawszy mu płynną gwarą miejscową, poczem wylazł na kozioł i porozumiawszy się z woźnicą, jeździł przez kilka godzin po mieście, zachwycając się niem i ciesząc. Niema miasta z wyjątkiem Bombaju, królowej wszystkich miast, równie pięknego — w swoim przepychu, jak Lucknow, czy to widziane z mostu na rzece, czy ze szczytu, góry Imambara, u stóp której leżą złociste kopuły Chutter Munzil i drzewa, między któremi kryje się całe miasto. Królowie zdobili je fantastycznemi budowlami, obsypywali łaskami, napełniali dostojnikami i zalewali krwią. Lucknow jest środowiskiem lenistwa, intryg i zbytku i rywalizuje z Delhi na punkcie czystości indyjskiego narzecza.
— Piękne to miasto, śliczne miasto — woźnica jako Lucknowianin ujęty komplementem, opowiadał Kimowi o niem zdumiewające rzeczy.
— A teraz pojedziemy do szkoły — rzekł wreszcie Kim.
Wielka stara szkoła St. Xavier in Partibus, złożona z niskich białych budynków, zajmowała wielką przestrzeń nad rzeką Gumti, w pewnem oddaleniu od miasta.
— Jakiego rodzaju ludzie uczą się w tej szkole? — zapytał Kim.
— Młodzi Sahibowie, same djabły; ale prawdę powiedziawszy, chociaż wożę ich tędy i z powrotem do stacji, nie widziałem żadnego, któryby miał większe dane na doskonałego djabła, niż ty, młody Sahibie, na którego teraz patrzę.
Ponieważ nigdy dotąd nie pouczano go, żeby towarzystwo dam z półświatka, miało być czemś nieodpowiedniem dla niego, większą część dnia spędził Kim u jednej czy dwu takich frywolnych dziewcząt, z któremi przy rozstaniu wymienił mnóstwo komplementów. Miał właśnie odpowiedzieć na bezczelną uwagę woźnicy, gdy nagle oczy jego w zapadającym zmroku dostrzegły jakąś postać, siedzącą pod jednym z murowanych filarów bramy budynku, okolonego białym długim murem.
— Stój! — krzyknął na wóźnicę. — Zatrzymaj się tutaj. Nie pojadę jeszcze do szkoły.
— Ale kto mi zapłaci za to jeżdżenie i zatrzymywanie się? — zapytał zuchwale woźnica. — Czy ten chłopak oszalał? Przedtem zachciało mu się dziewczyny, a teraz znowu jakiegoś kapłana!
Kim biegł już ulicą i otrzepywał zakurzone trzewiki.
— Czekam tu już półtora dnia — zaczął znużonym głosem Lama. — Mam ze sobą ucznia. Mój przyjaciel ze świątyni Tirthanker dał mi go, jako przewodnika w podróży. Skoro dostałem od ciebie list, wyjechałem pociągiem z Benaresu. Nie jestem głodny. Nie potrzebuje niczego.
— Ale czemu nie zostałeś u kobiety z Kulu, o Świętobliwy? Jaką drogą dostałeś się do Benaresu? Ciężko mi było na sercu od czasu, gdyśmy się rozłączyli.
— Kobieta uprzykrzyła mi się swoim ustawicznem gadulstwem i domaganiem się czarów dla dzieci. Opuściłem jej dom, poleciwszy jej zjednywać sobie zasługi przez rozdawanie jałmużny. Bądź co bądź jest to kobieta szczodra; przyrzekłem jej, że powrócę do niej, jeżeli zajdzie tego potrzeba. Następnie, spostrzegłszy, iż jestem sam na tym wielkim przerażającym świecie, wsiadłem na pociąg do Benaresu, gdzie mam znajomego w świątyni Tirthanker, który podobnie, jak ja, szuka swej Rzeki.
— Ach! Twoja Rzeka — rzekł Kim — zapomniałem o twojej Rzece.
— Tak prędko, chelo? Ja o niej nie zapomniałem; ale rozstawszy się z tobą sądziłem, iż lepiej będzie udać się do świątyni po radę, bo Indje są obszerne, a mogło się zdarzyć, że kilku już mądrych ludzi znalazło się przed nami, którzy zostawili jakąś wzmiankę o miejscu, gdzie płynie nasza Rzeka. W świątyni Tirthanker odbywała się właśnie rozprawa nad tą sprawą; jedni mówią tak, drudzy inaczej. To bardzo dobrzy ludzie.
— Zgoda, ale co robisz obecnie?
— Zdobywam sobie zasługi przez to, że ci pomagam, mojemu cheli, w nabywaniu wiedzy. Kapłan tych ludzi, co służą Czerwonemu Bykowi napisał, że co się tyczy ciebie, wszystko się stanie tak, jak pragnąłem. Wysłałem pieniądze w ilości wystarczającej na rok i przybyłem, jak widzisz, przyglądać się, jak będziesz wchodził w Bramy Nauki. Półtora dnia czekałem — nie dlatego, żeby mną kierowało jakieś uczucie względem ciebie — to nie należy do Drogi Życia — ale dlatego, że, jak powiedzieli kapłani w świątyni Tirthanker, że skoro dałem pieniądze za naukę, słuszne jest, abym dopilnował końca tej sprawy. To rozwiało moje wątpliwości. Obawiałem się, że może jadę dlatego, że pragnąłbym cię zobaczyć, sprowadzony z mej drogi uczuciem dla ciebie, Ale tak nie jest... a przytem zatrwożył mnie sen, który miałem.
— Ale zapewne, o Świętobliwy, nie zapomniałeś naszej wędrówki i wszystkiego, co się podczas niej wydarzyło? Zapewne i mnie też chciałeś zobaczyć?
— Konie już wypoczęły i czas, by je nakarmić — skarżył się woźnica.
— Idźże do piekła i zamieszkaj tam wraz za swoją bezecną ciotką! — warknął Kim przez ramię do woźnicy.
— Jestem zupełnie osamotniony w tym kraju; nie wiem do czego dążę, ani co się ze mną stanie. Serce moje było w tem liście, który do ciebie posłałem. Z wyjątkiem Ali Mahbuba, który jest Pathanem, nie mam przyjaciela oprócz ciebie, Świętobliwy. Nie opuszczaj mnie na zawsze.
— Myślałem nad tem również — odparł Lama bardzo wzruszonym głosem. — Oczywiście, że od czasu do czasu zdobywam sobie zasługę — skoro, zanim odnajdę moją Rzekę, — staram się przekonać, że istotnie uczysz się mądrości. Nie wiem, czego oni będą ciebie uczyć, ale kapłan ów pisał do mnie, że żaden syn Sahiba w całych Indjach nie otrzyma lepszej nauki od ciebie. To też od czasu do czasu będę przyjeżdżał. Może być, że zostaniesz takim Sahibem, jak ten, który dał mi te okulary — mówił Lama, wyciągając je starannie — w Domu Cudów, w Lahorze. To moja cała nadzieja, człowiek ten, jest to prawdziwa Krynica Mądrości; mądrzejszy jest od niejednego opata buddyjskiego. Ale ty może zapomnisz o mnie, o tem, że mamy się ze sobą widywać.
— Jak mogę zapomnieć o tobie — zawołał Kim z uniesieniem — skoro jem twój chleb?
— Nie, nie — rzekł Lama, usuwając chłopca na bok. — Ja muszę wracać do Benaresu. Teraz, skoro znam zwyczaje ulicznych pisarzy tego kraju, będę ci czasem przysyłał list, a od czasu do czasu przyjadę i zobaczę się z tobą.
— Ale dokąd mam wysyłać listy? — skarżył się Kim, czepiając się jego szaty i zapominając zupełnie o tem, że jest Sahibem.
— Do świątyni Tirthanker w Beneres. To miejsce ukochałem na czas, dopóki nie znajdę Rzeki. Nie płacz, bo widzisz, wszelkie pożądanie jest tylko złudą i naszem związaniem się Kołem Wszechrzeczy...
— Wejdź w Bramy Nauki — mówił dalej Lama. — Niech zobaczę, jak wchodzisz do niej... Czy ty mnie kochasz? Idź już, bo mi serce pęka z żałości... Ja wrócę jeszcze. Napewno tu jeszcze wrócę.
Lama przyglądał się, jak „ticca garri“ wjechała na dziedziniec i odszedł zwolna, zażywając tabakę za każdym krokiem, raz po razie.
Bramy Nauki zamknęły się z hałasem.

Chłopiec urodzony i wychowany w Indjach ma swoje własne maniery i obyczaje, które nie podobne są do zwyczajów w innych krajach, a nauczyciele jego starają się poznać go i zbliżyć do niego za pomocą sposobów, których profesor angielski nie mógłby zrozumieć.
Dlatego nie byłoby zajmujące opisywać doświadczenia Kima, jako ucznia szkoły St. Xavier, wpośród dwustu czy trzystu chłopców, z których przeważna część nigdy nie widziała morza. Wyszedłszy raz po za obręb szkoły, gdy panowała cholera w mieście, został ukarany według regulaminu szkoły. — Stało się to, zanim jeszcze nauczył się pięknie pisać po angielsku, gdy szukał ulicznego pisarza. Karany też był za palenie tytoniu i za używanie obelg, jakich jeszcze w St. Xavier nie słyszano. Uczono go myć się ze skrupulatnością młodych Lewitów, jak nakazują zwyczaje krajowców, w których przekonaniu Anglik jest raczej brudasem. Płatał też przyjętym w szkole zwyczajem różne figle cierpliwej służbie, kulisom, obsługującym w sypialniach chłopców ogromne wachlarze, zwane „punkah“, służące do przewietrzenia sal, gdy chłopcy obijali się po salach w czasie gorących nocy, opowiadając sobie historje do białego rana, on zaś z cierpliwością mierzył swą wartość, porównując się z towarzyszami.
Byli tam synowie podrzędnych urzędników kolejowych, telegraficznych i komunikacyjnych, synowie oficerów, przeważnie urlopowanych, plantatorów, dzierżawców rządowych i misyjnych. Kilku z nich było potomkami starego eurazyjskiego rodu, którego korzenie sięgają do Dhurrumtollah i zwali się: Pereiras, de Souzas i D’Silvas. Rodzice mogliby ich równie dobrze wysyłać na wychowanie do Anglji, ale lubili szkołę, w której spędzali sami swą młodość, i bladoskóre pokolenia jedne po drugich szły po naukę do St. Xavier. Ich miejsca zamieszkania sięgały od pociętego siecią kolejową Howrah aż do odłogiem leżących kantonów jak Monghyr i Chunar; po ogromne ogrody herbaciane w Shillong: wioski w Oudh lub w Dekanie, których bogatymi właścicielami byli ich ojcowie; po stacje misyjne, oddalone nieraz o tydzień drogi od kolei; po miasta portowe odległe o tysiące mil, prażone żarem oceanu Indyjskiego; i plantacje drzew chinowych, najdalej na południe wysunięte, były ich siedzibą. Samo opowiadanie przygód, które w ich przekonaniu nie były przygodami, jakie ich spotykały w drodze do szkoły lub z powrotem, chłopcu z Zachodu włosy dębem podniosłyby na głowie. Przyzwyczajeni byli do przedzierania się w pojedynkę setkami mil przez dżungle, gdzie zawsze miało się rozkoszną możliwość spotkania z tygrysem; ale ci sami chłopcy nie odważyliby się na podróż przez kanał La Manche w sierpniu, gdy panują na nim największe burze, tak samo, jak ich europejscy bracia nie potrafiliby leżeć spokojnie w chwili, gdyby usłyszeli nagle koło swej lektyki gniewne sapnięcie pantery. Byli tam piętnastoletni chłopcy, którzy spędzali nieraz półtora dnia na małej wysepce na środku wezbranej rzeki, aby przynieść wiadomości z obozu fanatycznych pielgrzymów, wracających z miejsc świętych pielgrzymek. Byli tam również i starsi chłopcy, którzy w imię Św. Franciszka Xawerego dosiadali spotkanego przypadkiem słonia Radży w porze, gdy nieustanne deszcze poniszczyły drogi prowadzące do państewek, gdzie rządzili ich ojcowie i dostawali się do domów rodzinnych bez szwanku, zostawiając olbrzymie zwierzę po drodze, aby zginęło gdzieś w ruchomych piaskach. Był tam też chłopak, który opowiadał, że z ojcem swym przy pomocy karabina odpierał napad szczepu Akasów, znanych ze znakomitego strzelania i zuchwałości, w czasach, gdy ci odważali się napadać na odległe plantacje europejskie — i nikt nie wątpił w prawdziwość jego opowiadania.
A wszystko to opowiadano bez patosu, monotonnym beznamiętnym głosem hinduskim, przeplatając opowiadanie dziwnemi uwagami, przejętemi nieświadomie od piastunek, i zwrotami, zapożyczonemi żywcem z gwary ludowej. Kim przyglądał się, słuchał i czuł się wielce zadowolony. Nie była to już głupia, bezmyślna rozmowa doboszów. Opowieści te dotyczyły życia, które on znał dobrze i rozumiał. Powietrze tutejsze służyło mu i rósł jak na drożdżach. W okresie upałów otrzymał białe gimnastyczne ubranie, które cieszyło go podobnie, jak różne inne wygody fizyczne, z któremi się teraz zapoznawał. Cieszyła go też bystrość jego umysłu, z jaką rozwiązywał zadawane sobie trudne zagadnienia. Bystrość ta wprowadziłaby w zachwyt niejednego angielskiego nauczyciela, ale w St. Xavier znano się dobrze na owych pierwszych porywach umysłów rozwiniętych pod wpływem słońca i otoczenia, ponieważ widziano tam już nieraz, jak zawodzą w dwudziestym drugim i trzecim roku życia.
Nie zapominał też o tem, że należy także być w sobie zamkniętym. Gdy w czasie upalnych nocy opowiadano sobie wzajemnie różne dzieje, Kim nie zdradzał się nigdy z własnemi przeżyciami. W St. Xavier patrzono bowiem z góry na chłopców, których zachowanie się zbyt przypominało maniery krajowców. Nie należało nigdy zapomnieć, że się jest Sahibem i że kiedyś, po zdaniu egzaminów, będzie się jednym z tych, co rządzą krajowcami. Kim zaznaczył to sobie w pamięci, gdy zaczął pojmować, jaki pożytek płynie ze składania egzaminów.
Potem nadeszły wakacje, trwające od sierpnia do października — owe długie ferje, spowodowane okresem upałów i deszczów. Kim dowiedział się, że pojedzie na północ do jakiejś stacji w górach, powyżej Umballi, gdzie miał się nim opiekować ojciec Wiktor.
— Pojadę do szkoły w barakach? — pytał Kim, który zadawał teraz więcej pytań i nauczył się więcej myśleć.
— Tak mi się zdaje — odrzekł nauczyciel — nie zaszkodzi też zabezpieczyć cię od wypadków w podróży. Możesz jechać z młodym De Castro aż do Delhi.
Kim zaczął zastanawiać się nad tą sprawą wszechstronnie. Był pilny, przyznawał to nawet sam Pułkownik. Wakacje każdego z chłopców należały do nich wyłącznie, wiedział o tem dobrze z opowiadań swych towarzyszów — zaś szkoła w barakach była męczarnią po szkole w St. Xavier. W dodatku nauczył się pisać, a to również było coś warte. W przeciągu trzech miesięcy odkrył, w jaki sposób ludzie mogą ze sobą rozmawiać bez czyjegoś pośrednictwa, co kosztowało zaledwie pół anna i odrobinę nabytej wiedzy. Od Lamy nie otrzymał ani słowa, ale pozostawała mu jeszcze: Włóczęga. Kim tęsknił za aksamitną pieszczotą błota, przelewającego się miedzy palcami nóg w równym stopniu, jak jego usta stęskniły się już za baraniną duszoną w maśle ze sałatą, za ryżem, przyprawionym ostro woniejącem „cardamom“, za ryżem z szafranowym sosem, za czosnkiem i cebulą i zakazanemi tłustemi słodyczami z bazarów. Tam, w owej szkole w barakach, będą go karmić surową wołowiną na półmisku, a palić będzie mógł tylko pokryjomu. Ale z drugiej strony był Sahibem ze szkoły St. Xavier, a ta świnia Mahbub Ali... Nie, nie będzie jeszcze próbował gościnności Mahbuba — a nawet... Rozmyślał nad tem samotnie w sypialni i doszedł do wniosku, że niesprawiedliwie osądził Mahbuba.
Szkoła się opróżniła; prawie wszyscy nauczyciele powyjeżdżali; Kim dostał kartę na wolny przejazd koleją od pułkownika Creightona i dumny był, że pieniędzy otrzymanych od Creightona Sahiba i Mahbuba nie wydał rozrzutnie. Był jeszcze posiadaczem dwu rupji i siedmiu anna. Jego nowy kufer ze znakiem K. O. H. i pościel leżały w pustej sypialni.
— Sahibowie zawsze krępują się swoimi bagażami — rzekł Kim, kiwając nad niemi z politowaniem głową. — Zostaniecie sobie tutaj.
Wyszedł na ciepły deszczyk, uśmiechając się przewrotnie i począł szukać pewnego domu, którego zewnętrzną fasadę dawniej już sobie zapamiętał.
— Tfy! Czy wiesz, jakiego rodzaju kobiety mieszkają w tej dzielnicy? O wstydź się!
— Przecież nie urodziłem się wczoraj dopiero — rzekł Kim, przysiadłszy w kucki po indyjsku na poduszkach w owym pokoju na pierwszem piętrze, gdzie już był kiedyś. — Powiedz sama, czy wiele od ciebie wymagam: użyjesz trzy łokcie materji i trochę farby, aby mi pomóc do zrobienia figla.
— Czem-że jest ona? Jak na Sahiba jesteś jeszcze za młody na takie szaleństwa.
— A! ona, pytasz? Ona jest córką pewnego nauczyciela z pułku, który mnie obił już dwa razy za to, że przełaziłem przez jego mur w tem ubraniu. Teraz chciałbym tego spróbować w przebraniu za ogrodniczka. Starzy ludzie bardzo są zazdrośni.
— To prawda. Zachowaj-że się teraz spokojnie, gdy będę cię smarować tym sokiem.
— Tylko nie nazbyt czarno, Naikan. Nie chciałbym zjawić się przed nią podobny do hubshi (murzyna).
— Och, miłość nie zważa na takie rzeczy. A ona ile ma lat?
— Dwanaście, zdaje się — łgał bezwstydnie Kim. — Pomaluj mi także piersi. Być może, że ojciec jej ściągnie ze mnie kaftan, a wtedy, gdy okaże się, że jestem pstrokaty — roześmiał się, nie dokończywszy myśli.
Dziewczyna pracowała nad nim zawzięcie, zanurzając szmatkę sukienną w małą miseczkę z bronzową farbą, która barwi silniej niż sok z orzechów włoskich.
— Teraz poślij po turban dla mnie. Biada mi, bo włosy mam nieostrzyżone, a on mnie z pewnością złapie za turban.
— Nie jestem fryzjerką, ale ci pomogę. Urodziłeś się na to, żeby być pożeraczem serc! I cała ta maskarada tylko dla jednego wieczora? Pamiętaj, że ta farba nie daje się zmyć łatwo. — Roześmiała się tak głośno, że zadźwięczały aż na niej bransolety i naszyjniki. — Ale kto mi zapłaci za to? Sama Huneefa we własnej osobie nie dałaby ci lepszego barwidła.
— Ufaj bogom, siostro — rzekł z całą powagą Kim, dotykając się swej twarzy wszędzie, w miarę, jak wysychały na niej plamy barwnika. — A zresztą, czyż zdarzyło ci się kiedy przedtem, żebyś pomagała Sahibowi w malowaniu siebie w ten sposób?
— Istotnie nigdy. Ale figiel to nie pieniądze.
— To znacznie coś więcej.
— Dzieciaku, ty jesteś bezwątpienia najbezwstydniejszym synem Szejtana, jakiego kiedykolwiek znałam! Zabierać czas biednej dziewczynie swojem głupstwem, a potem powiedzieć jej za całą nagrodę: „Czy figiel nie wystarczy ci za zapłatę?“ — Daleko ty zajdziesz na tym świecie. — Oddała mu z ironją ukłon bajadery.
— Mniejsza o to. Śpiesz się i strzyż mi jeszcze głowę. — Kim przestępował z nogi na nogę, a oczy błyszczały mu radością na myśl o dniach swobody, jakie go teraz czekały. Dał dziewczynie cztery anna i zbiegł po schodach w przebraniu chłopca hinduskiego z niskiej kasty. Było pod każdym względem bez zarzutu.
Pierwszy postój urządził sobie zaraz w garkuchni, gdzie, nie żałując pieniędzy, objadł się do syta.
Na dworcu dostrzegł De Castro w dużym plecionym kapeluszu, gdy wchodził do przedziału drugiej klasy. Kim wszedł do trzeciej i zlał się z nią odrazu duszą i życiem. Objaśnił towarzyszów podroży, że jest pomocnikiem kuglarza, który zostawił go tutaj, gdy zachorował na febrę i że chce dogonić swego mistrza w Umballi. W miarę, jak w wagonie zmieniali się podróżni, Kim zmieniał też swą opowieść lub okraszał ją wymysłami bujnej fantazji, w czem największą dla niego podnietą była możność używania ludowej gwary po tak długiej przerwie. W całych Indjach nie było tej nocy stworzenia równie wesołego, jak Kim. W Umballi wysiadł z pociągu i skierował się na wschód, drepcąc bosemi piętami po ścierniskach pól, należących do wioski, gdzie mieszkał stary wojak.
W tym samym czasie pułkownik Creighton, znajdujący się w Simli, otrzymał telegraficzne zawiadomienie, że młody O‘Hara zniknął bez śladu. Ali Mahbub sprzedawał tam właśnie konie, jemu to zwierzył się Pułkownik ze swego kłopotu, objeżdżając wokoło Annandalski tor wyścigowy.
— O, to nic nie szkodzi — rzekł handlarz koni. — Ludzie podobni są do koni. Od czasu do czasu potrzebują soli, a jeśli tej soli nie znajdują w pożywieniu, będą ją zlizywać z ziemi. Poszedł znów na włóczęgę na pewien czas. Widocznie dokuczyła mu madrissah. Wiedziałem z góry, że się tak stanie. Kiedyindziej ja sam zabiorę go ze sobą na włóczęgę. Nie trwóż się tem, Sahibie Creighton. Jest to to samo, — jakgdyby ponny do gry w „polo“ zerwał się z nudy i pobiegł uczyć się gry tej sam za siebie.
— Więc sądzisz, że on nie przepadł?
— Tylko febra mogłaby go zabić. O nic innego się nie obawiam... Małpa przecież nie spadnie z drzewa.
Nazajutrz ogier Mahbuba cwałował obok konia Pułkownika na tym samym torze.
— Stało się to, co przypuszczałem — mówił handlarz. — Przejeżdżał przez Umballę i napisał stamtąd list do mnie, dowiedziawszy się na targu, że jestem tutaj.
— Czytaj mi go — rzekł Pułkownik z westchnieniem ulgi, było to wprawdzie niedorzeczne, że człowiek na jego stanowisku zajmował się małym, urodzonym w Indjach włóczęgą. Ale Pułkownik pamiętał rozmowę w wagonie i często w ciągu ostatnich miesięcy zamyślał się mimowolnie o dziwnym, milczącym i umiejącym panować nad sobą chłopcu. Jego ucieczka była oczywiście szczytem bezczelności, ale zdradzała równocześnie pewien nerw życiowy i zaufanie we własne siły.
Oczy Mahbuba błysnęły, gdy ściągnął cugle koniowi na środku małej zagłębionej kotliny, gdzie nikt nie mógł się zbliżyć do nich niepostrzeżenie.
— „Przyjaciel Gwiazd, który jest Przyjacielem Całego Świata...
— Co to ma znaczyć?
— To jest nazwisko, które nadawaliśmy mu wszyscy w Lahorze. — „Przyjaciel całego Świata bierze sobie urlop, aby pojechać w swoje własne strony. Wróci napowrót w oznaczonym dniu. Kufer i pościel każ wysłać naprzód, a jeśli w tem jest jakaś wina, spraw, niech Ręka Przyjaźni odwróci Bicz Kary.“ — Jest tu jeszcze coś więcej, ale...
— Głupstwo — czytaj dalej.
— „Niektóre rzeczy są tajemnicą dla tych, co przywykli jeść widelcami. Czasem lepiej jest jeść obiema rękoma. Wytłumacz w łagodnych słowach tym, którzy tego nie rozumieją, żeby powrót był pomyślny“. — Teraz proszę zauważyć, że sposób, w jaki to zostało napisane, jest, rzecz prosta, dziełem pisarza, widzi pan jednak, jak mądrze chłopak zdołał ująć treść listu, który zrozumieć może tylko ten, kto wie o co w niem chodzi!
— Czy to w ten sposób Ręka Przyjaźni usiłuje odwrócić Bicz Kary? — zapytał, śmiejąc się, Pułkownik.
— Widzi pan, jak mądry jest ten chłopak. Powiedziałem już, że zachciało mu się wrócić do włóczęgi, bo nie zna jeszcze pańskiej działalności...
— Nie jestem tego zbyt pewny — mruknął pod nosem Pułkownik.
— Zwraca się więc do mnie, abym pośredniczył i wstawił się u pana za nim. Czy nie jest zatem rozumny? Powiada, że chce wrócić, a tymczasem uzupełnia swoją naukę. Pomyśl tylko, Sahibie! Był przez całe trzy miesiące w szkole, choć on wcale do tego nie stworzony. Co do mnie, to cieszę się tylko z tego, niech się źrebię przyucza do gry w „polo“.
— Tak, ale na drugi raz niewolno mu będzie puścić się na własną rękę.
— Dlaczego? Chodził przecież samopas, zanim się dostał pod opiekę Sahiba pułkownika. Gdy się zabierze do Wielkiej Gry, będzie musiał chodzić samopas — ryzykując ciągle własną głowę. A wtedy, jeśli zakaszle, kichnie lub siądzie inaczej niż ludzie, których będzie szpiegował, może być zabity. Pocóż mu więc teraz przeszkadzać? Wspomnij pan na perskie przysłowie: „Szakale, które żyją na pustkowiach Mazanderanu, mogą być złapane jedynie przez psy z Mazanderanu“.
— To prawda, to prawda, Ali Mahbubie. Jeśli nie popełni jakiego głupstwa, nie żądam od niego niczego ponadto. Ucieczka jest jednak wielką czelnością z jego strony.
— Nie mówi mi nawet, dokąd idzie — rzekł Mahbub. — To nie jest głupiec. Gdy nadejdzie jego pora, przyjdzie on już sam do mnie. Dojrzewa zbyt szybko, jak przyznają to sami Sahibowie.
Przepowiednia Mahbuba spełniła się dosłownie. Po upływie miesiąca Mahbub udał się do Umballi, aby sprowadzić nowy transport koni, a Kim zastąpił mu drogę, gdy jechał samotnie gościńcem prowadzącym do Kalki, wyżebrał od niego jałmużnę, otrzymał przekleństwo i odpowiedział po angielsku. Nikogo nie było wokoło, aby mógł usłyszeć okrzyk zdziwienia, jaki się wydarł z ust Mahbuba.
— Oho! A gdzieżeś to bywał?
— Tu i tam... tędy i owędy.
— Chodź pod drzewo, schroń się przed deszczem i opowiedz.
— Przez jakiś czas przebywałem u starego człowieka pod Umballą; potem ze znajomą mi rodziną w Umballi. Z jednym z członków tej rodziny udałem się na południe aż do Delhi. To cudowne miasto. Potem popędzałem osły jednemu „teli“ (handlarz oleju), który szedł na północ; ale dowiedziałem się naprzód o wielkiej uroczystości, która miała się odbyć w Puttiala, więc pojechałem tam w towarzystwie jednego pirotechnika. Oj, wielkie to było święto! — (Kim pogłaskał się po brzuchu). Widziałem Radżów i słonie, pokryte tkaninami, haftowanemi złotem i srebrem; wszystkie ognie sztuczne zapalono odrazu, przyczem jedenastu ludzi zostało zabitych, a wśród nich i mój pirotechnik, a mną rzuciło przez jeden namiot, ale nic mi się nie stało. Potem wróciłem koleją z jednym koniarzem Sikhiem (szczep góralski), u którego byłem chłopcem stajennym, za co mnie żywił, a potem dostałem się tutaj.
— „Shabash“ — zawołał Ali Mahbub.
— Ale co mówi na to Sahib pułkownik? Nie chciałbym, żeby mnie bito.
— Ręka Przyjaźni odwróciła Bicz Kary; ale na drugi raz, gdy pójdziesz na włóczęgę, to już razem ze mną. Tym razem to było jeszcze zawcześnie.
— A dla mnie nie. W „madrissah“ nauczyłem się trochę czytać i pisać po angielsku. Niedługo będę już zupełnym Sahibem.
— Słyszycie go — zaśmiał się Mahbub, patrząc na małą przemokłą figurkę, tańczącą na deszczu. — „Salaam — Sahibie!“ — rzekł, kłaniając się przed nim z ironją. — Dobrze więc, ale musisz być zmęczony włóczęgą. Czy wrócisz ze mną do Umballi i czy zechcesz zająć się napowrót końmi?
— Wracam z tobą, Ali Mahbubie.




ROZDZIAŁ VIII

— A zatem w imię Boże, zmień błękit na czerwień — rzekł Mahbub, czyniąc przytyk do hinduskiego koloru na wyniszczonym turbanie Kima.
Kim odpowiedział mu starym przysłowiem: „Ja zmienię wiarę i strój, ale ty mi za to zapłacisz“.
Handlarz począł się tak śmiać, że omal nie spadł z konia. W jednym ze sklepów na przedmieściu dokonano przemiany i Kim, zewnętrznie przynajmniej stał się teraz muzułmaninem.
Mahbub najął pokój, tuż naprzeciw stacji kolejowej i posłał po gorącą kolację, doskonale przyprawioną migdałami z mlekiem i zakończoną cienko krajanym tytoniem z Lucknow na deser.
— To lepsze od strawy, jaką jadłem ze Sikhiem — mówił Kim, leżąc na łóżku i przeciągając się rozkosznie. — Nawet w „madrissah“ nie dawano tak doskonałego jedzenia.
Mahbub opychał się wielkiemi kawałami duszonego mięsiwa, zaprawionego korzeniami, smażonego w tłuszczu z kapustą i cebulą.
— Ale opowiedz mi wprzód dokładnie i wiernie, w jaki sposób uciekłeś? Bo, Przyjacielu całego Świata — tu popuścił pasa — nie zdaje mi się, aby ucieczka Sahiba i to syna Sahiba często się tam wydarzała.
— Jakżeby oni mogli uciekać? Nie znają przecież kraju... To była bagatela — rzekł Kim i rozpoczął swoją opowieść. Gdy zaczął mówić o przebraniu i rozmowie swojej z dziewczyną z bazaru wyraz powagi zniknął z twarzy Mahbuba. Zaczął się śmiać na głos i uderzał się dłonią po biodrach.
— „Shabash! Shabash!“ O, to było doskonałe, mój ty smarkaczu. Ciekaw jestem, co powie na to „Lekarz turkusów“. A teraz powoli opowiedz mi, co się działo dalej, krok za krokiem, nic nie opuszczając.
Wtedy Kim opowiedział mu szczegółowo swoje przygody, przerywając opowiadanie kaszlem, gdy wonny tytoń podrażniał mu chwilami płuca.
— Posłuchaj, — rzekł Mahbub, — odwróciłem szpicrutę Pułkownika od twego grzbietu i oddałem ci przez to niemałą przysługę.
— Prawda! — rzekł Kim, puszczając dym z całą powagą. — Wszystko to jest prawda.
— Ale to nie znaczy, żeby ta ucieczka miała być czemś dobrem.
— To były moje wakacje. Hadżi! Przez kilka tygodni trzymano mnie w niewoli. Dlaczego nie miałem umknąć, jeżeli szkoła została zamknięta? Pamiętaj, że żyjąc wśród przyjaciół, lub zarabiając na chleb, jak naprzykład u Sikha, zaoszczędziłem Pułkownikowi znacznych wydatków.
Wargi Mahbuba drgnęły pod przystrzyżonym po muzułmańsku wąsem.
— Cóż znaczy kilka rupji — rzekł niedbale, wyciągając otwartą dłoń, — dla Sahiba pułkownika? On je wydaje dla swoich celów, a nie z miłości dla ciebie.
— O tem — rzekł Kim opieszale — wiem już oddawna.
— Kto ci mówił?
— Sam Sahib pułkownik. Wprawdzie nie tak wyraźnie, ale dość jasno dla tego, kto ma mózg niezupełnie zwietrzały. Tak, mówił mi to w wagonie, gdyśmy jechali do Lucknow.
— Niech i tak będzie. W takim razie powiem ci więcej Przyjacielu całego Świata, choć, mówiąc to, oddaję w twoje ręce moją głowę.
— Straciłem tylko na tem — rzekł Kim, mlasnąwszy językiem — kiedy w Umballi porwałeś mnie na konia z rąk dobosza, który mnie bił.
— Mów trochę jaśniej. Cały świat może kłamać oprócz nas obu. Bo również twoje życie może być w niebezpieczeństwie, jeśli mi się spodoba podnieść choćby ten jeden palec.
— I o tem wiem także — rzekł Kim, poprawiając żarzący węgiel na kominku. — Łączą nas obydwu bardzo ścisłe więzy. Z pewnością twoja ręka silniejsza jest znacznie od mojej; bo ktoby tam zauważył brak chłopca, zbitego na śmierć, albo też wrzuconego gdzieś do przydrożnej studni? Ale również wielu ludzi tutaj i w Semli i w wąwozach za górami pytałoby się: „Cóż się to stało z Mahbubem Ali...“ gdyby go znaleziono nieżywego wpośród jego koni. Sahib pułkownik zrobiłby z pewnością dochodzenia. Ale też i on... — mówił marszcząc czoło od natężonego myślenia, — ...on także nie prowadziłby śledztwa zbyt długo, bo ludzie zaczęliby się pytać: „Cóż to Sahiba pułkownika obchodzi tak bardzo ten handlarz?... Ale ja — gdybym ja został przy życiu...
— A zginąłbyś niechybnie...
— ...Możliwe, ale ja mówię, gdybym został przy życiu... to tylko ja jeden wiedziałbym, że był taki, co przyszedł w nocy, może nawet jako zwykły złodziej, do szopy Ali Mahbuba w seraju i zabił go tam, obszukawszy dokładnie troki przy jego siodłach i podeszwy jego pantofli. Czy tę wiadomość należałoby zanieść Pułkownikowi, a może powiedziałby mi na to (nie zapomniałem, jak posłał mnie po pudełko do cygar, którego nie zostawił) — „A cóż mnie obchodzi Ali Mahbub?“...
Odpowiedzią na to był tęgi obłok dymu z ust Mahbuba, poczem nastąpiła długa przerwa. Potem Ali Mahbub ozwał się pełen podziwu: — Więc mając te rzeczy w głowie, masz pozostawać dalej między małemi dzieciakami Sahibów i słuchać potulnie lekcji swoich nauczycieli?
— To jest rozkaz — odrzekł obłudnie Kim. — A któż ja jestem, żeby się sprzeciwiać rozkazom?
— Najdoskonalszym synem Eblisa (piekła) — zaopinjował Ali Mahbub. — Ale co to za historja o złodzieju i szukaniu?
— To jest to, co widziałem — rzekł Kim — tej nocy, gdyśmy z Lamą leżeli obok twego łóżka przy Kaszmirskim seraju. Twoje drzwi były niezamknięte, co nie jest, zdaje się, u ciebie w zwyczaju, Mahbubie. Ten człowiek przyszedł, jak ktoś pewny, że nie wrócisz prędko do siebie. Przytknąłem oko do dziury w desce i zobaczyłam, że człowiek ten szukał czegoś, jakiejś małej rzeczy, która była starannie ukryta. Bo inaczej pocóżby wbijał kawałek żelaza między podeszwy twoich pantofli?
— Ha — zawołał mile się uśmiechając Mahbub. — A patrząc na to, cóżeś sobie pomyślał, Krynico Prawdy?
— Nic. Położyłem rękę na moim amulecie, który wisi zawsze na mojej skórze i, przypomniawszy sobie rodowód białego ogiera, który znalazłem w nadgryzionym kawałku muzułmańskiego chleba, ruszyłem natychmiast do Umballi, przeczuwając, że włożono na mnie ciężki obowiązek. W tej to godzinie, gdybym był chciał, głowa twoja byłaby stracona. Wystarczyło tylko powiedzieć temu człowiekowi: „Mam tutaj papier, który dotyczy jednego konia, a którego nie umiem przeczytać“ A wtedy?... — urwał Kim, spojrzawszy z podełba na Mahbuba.
— Wtedy... mógłbyś się napić wody dwa... a może i trzy razy. Nie zdaje mi się, żeby więcej, niż trzy razy — rzekł z prostotą Mahbub.
— To prawda. Myślałem o tem trochę, ale najwięcej o tem, że cię kocham, Mahbubie. Dlatego poszedłem do Umballi, jak wiesz, ale (a o tem nie wiesz) ukryłem się w ogrodzie wśród trawy, żeby zobaczyć, co może zrobić pułkownik Creighton, odczytawszy rodowód białego ogiera.
— A cóż on zrobił? — zapytał Mahbub, chcąc przerwać milczenie Kima, gdy ten skończył.
— A czy ty dajesz wiadomości darmo, z miłości, czy też je sprzedajesz? — zapytał Kim.
— Ja sprzedaję i... kupuję — odparł Mahbub wyjmując monetę (cztery anna) z worka i wyciągając ją ku Kimowi.
— Osiem! — zawołał Kim, posłuszny odruchowo kupieckiemu instynktowi człowieka ze Wschodu.
Mahbub roześmiał się i schował monetę. — Zbyt łatwy jest targ w takim handlu, Przyjacielu całego Świata. Opowiedz mi to z miłości. Każdy z nas ma życie drugiego w swojem ręku.
— Zgoda. Widziałem, jak Sahib Jang-i-Lat przybył na wielki obiad. Widziałem go w biurze u Creightona. Patrzyłem, jak obaj czytali rodowód białego ogiera. Słyszałem, jak wydano rozkazy, żeby zacząć wielką wojnę.
— Ha! — zawołał Mahbub, kiwając głową z rozpłomienionemi oczyma. — Ta gra udała się zupełnie. Ta wojna zaczęła się już i zło, miejmy nadzieję, zostanie zniszczone, zanim zdoła rozkwitnąć, — i to dzięki mnie — i tobie. A co potem zrobiłeś?
— Zrobiłem sobie z tych nowin haczyk do wyławiania pożywienia i honorów wśród mieszkańców tej wioski, w której kapłan uśpił mego Lamę. Ale ja schowałem pulares mego staruszka i Brahmin nie znalazł nic. To też na drugi dzień był bardzo zły. Ho! ho! Posłużyłem się także temi nowinami, gdy wpadłem w ręce owego pułku białych ludzi z ich Bykiem!
— To było głupstwo — zauważył nachmurzony Mahbub. — Nowiny nie są na to, żeby je rozrzucać, jak nawóz, ale, aby ich używać oszczędnie.
— Tak to i ja teraz myślę, a przy tem, to i tak nic z tego dla mnie dobrego nie wynikło. Ale to było już dawno — trzepnął bronzową ręką, jakby coś odpędzał, — i od tego czasu, a zwłaszcza w czasie nocy spędzonych pod „punkah“ w „madrissah“, myślałem o tem bardzo wiele.
— A czy wolno zapytać, gdzie to szybowała myśl Wysoko urodzonego? — pytał Mahbub z pracowicie wystylizowanym sarkazmem, gładząc swą szkarłatną brodę.
— Wolno, — rzekł Kim, zmieniając natychmiast dotychczasową powagę. — W Nucklao mówią, że żaden Sahib nie powinien przyznawać się przed czarnym, gdy popełnił błąd.
Ręka Mahbuba sięgnęła szybko ku jego piersi, bo dla „Pathana“ nazwa „czarnego“ jest śmiertelną obelgą. Potem opamiętał się i roześmiał: — Mów, Sahibie, twój „czarny“ słucha cię.
— Ale — rzekł Kim — ja nie jestem Sahibem i przyznaję, że zbłądziłem, przeklinając cię, Ali Mahbubie, owego dnia w Umballi, kiedy sądziłem, że Pathan mnie zdradził. Odchodziłem od zmysłów, bo mnie dopiero niedawno złapano i chciałem zabić tego podłego dobosza. Teraz Hadżi, widzę, że stało się dobrze i widzę teraz jasno moją drogę przed sobą, która prowadzi do dobrej służby. Będę chodził do „madrissah“ póki nie dorosnę.
— Dobrze powiedziane. W tej grze trzeba się wyuczyć szczególnie dobrze dystansów, cyfr i sposobu posługiwania się kompasem. Hen, w Górach, mieszka pewien człowiek, który ci to pokaże.
— Będę się uczył ich nauk pod jednym warunkiem, — że po zamknięciu „madrissah“, mój czas będzie bezwarunkowo do mnie należał. Zażądaj tego w mojem imieniu od Pułkownika.
— Dlaczego nie masz żądać tego od Pułkownika sam, w języku Sahibów?
— Pułkownik jest sługą Rządu. Wysyłają go raz tu, raz tam, a on musi uważać na swój własny awans. (Widzisz, czego ja się nie nauczyłem tam w Nucklao!) A przytem Pułkownika znam ledwie od trzech miesięcy. Niejakiego zaś Ali Mahbuba znam od sześciu lat. Tak! Będę chodził do „madrissah“. Będę się uczył w „madrissah“. W „madrissah“ chcę być Sahibem. Ale gdy „madrissah“ będzie zamknięta, to muszę być wolny i pójść między moich ludzi. Inaczej zginę.
— Kogóż ty nazywasz swoimi ludźmi, Przyjacielu całego Świata?
— Cały ten wielki i piękny kraj — rzekł Kim, zataczając ręką krąg naokoło małego bielonego pokoiku, który rozświetlała słabo przez gęste obłoki dymu oliwna lampka, stojąca w niszy. — A prócz tego chcę się zobaczyć z moim Lamą. I ponadto potrzebuję pieniędzy.
— Tego potrzebują wszyscy — odparł żałośnie Mahbub. — Dam ci osiem „anna“, bo nie wiele pieniędzy da się uciułać z końskich podków, i musi ci to wystarczyć na kilka dni. Z reszty jestem już zupełnie zadowolony i nie potrzebujemy już o tem gadać. Śpiesz się z nauką, a będziesz za jakie trzy lata, albo może i prędzej dobrym pomocnikiem, nawet i dla mnie.
— Czyż dotychczas byłem dla ciebie tak wielką przeszkodą? — zapytał z urwisowskim grymasem Kim.
— Nie odpowiadaj no za dużo — zburczał go Mahbub. — Teraz jesteś tylko moim koniuchem. Idź i połóż się spać między moimi ludźmi. Są oni przy koniach niedaleko krańca dworca kolejowego.
— Przepędzą mnie całkiem na południe, jeżeli przyjdę do nich bez twego upoważnienia.
Mahbub sięgnął do pasa, poślinił swój wielki palec i potarł nim kawałek chińskiego tuszu, poczem wycisnął nim swoją pieczęć na świstku miękkiego krajowego papieru. Odcisk ten znany był dobrze wszystkim od Balkh do Bombaju z powodu blizny, przecinającej go wpoprzek.
— Wystarczy, jeżeli pokażesz to przodownikowi moich ludzi. Ja zjawię się tam z rana.
— Jaką drogą przyjedziesz? — zapytał Kim.
— Gościńcem od miasta. Jedna tam tylko droga, a potem wrócimy do Creightona Sahiba. Obroniłem cię od chłosty.
— Allah! Co znaczą cięgi, jeżeli mam swobodną głowę na karku?
Kim usunął się ostrożnie w ciemności, obszedł dom, trzymając się murów i, zwróciwszy się w stronę przeciwną stacji kolejowej, uszedł parę kilometrów. Szedł zwolna, gdyż potrzebował czasu na obmyślenie odpowiedzi w razie, gdyby najemnicy Mahbuba zechcieli go wypytywać.
Rozłożyli się oni obozem na pustej przestrzeni, tuż obok toru kolejowego, a ponieważ byli to krajowcy, nie wyładowali więc naturalnie dwu wagonów, w których stały konie Mahbuba wśród gromady innych miejscowych koni, zakupionych przez towarzystwo tramwajowe w Bombaju.
Przodownik ludzi Mahbuba, przygarbiony Muzułmanin o wyglądzie suchotnika, krzyknął nagle na Kima, ale widząc pieczęć Mahbuba, uspokoił się.
— Hadżi z łaski swojej dał mi zajęcie — rzekł niedbale Kim. — Jeśli nie wierzycie, zaczekajcie, aż póki nie przyjdzie sam zrana. Tymczasem dajcie mi miejsce przy ogniu.
Zaczęła się zwykła bezczelna gadanina, którą każdy krajowiec z niskiej kasty wszczyna przy każdej sposobności. Powoli uciszyło się, a Kim położył się poza małą grupą najemników Mahbuba, prawie pod kołami wagonu z końmi, okrywając się pożyczonym mu kocem. Niewielu białym chłopcom podobałby się nocleg na zimnej platformie, wśród nocnej wilgoci, wśród natłoczonych koni i brudnych Baltisów, ale Kim czuł się zupełnie szczęśliwy. Zmiana scenerji, rodzaju służby i otoczenia były jakimś świeżym powiewem dla jego małych nozdrzy, a myśl o białych, schludnych domkach w St. Xavier, okrytych cieniem „punkah“, oraz powtarzanie tabliczki mnożenia po angielsku, sprawiały mu prawdziwą rozkosz.
— Jestem już bardzo stary — myślał, drzemiąc — co miesiąc starzeję się o rok. Jakże byłem młody i głupi, gdy niosłem posyłkę Mahbuba do Umballi! Nawet wtedy, gdy byłem w pułku białych, byłem jeszcze bardzo młody i mały i nie miałem żadnego rozumu. Ale teraz z każdym dniem staję się mądrzejszy, a za trzy lata Pułkownik zabierze mnie ze szkoły i pozwoli mi wędrować z Mahbubem i polować na rodowody różnych koni; a może będę działać na własną rękę?... A może odszukam Lamę i pójdę z nim?... Tak, toby było najlepsze. Chodzić znowu jak chela z moim Lamą, gdy wróci z Benaresu.
Myśli jego stawały się coraz senniejsze i pogmatwane. Zanurzał się już w piękny kraj snów, gdy do uszu jego doleciał ostry i przenikliwy szept, wyróżniający się z monotonnego gwaru na około ogniska. Szept ten wychodził z poza okutego żelazem wagonu, naładowanego końmi.
— Więc niema go tu?
— Gdzieżby miał być, jeśli nie na pijatyce w mieście. Kto szuka szczura w stawie z żabami? Chodźmy stąd. To człowiek nie dla nas.
— On nie powinien drugi raz przejść przez Wąwozy. Taki mamy rozkaz.
— Wynajmij jaką kobietę, aby go otruła. To kosztuje tylko kilka rupji i usuwa podejrzenia.
— Nie trzeba kobiet. To musi być zrobione napewno, a nie zapominaj o cenie na jego głowę.
— Tak, ale policja ma długie ręce, a my jesteśmy daleko od granicy. Gdybyśmy byli w Peshawur teraz!
— Tak, w Peshawur — szydził drugi głos. — Tam pełno jego krewnych, pełno zakamarków i kobiet, pod których spódnicą mógłby się dobrze ukryć. Tak równie dobrze jak Peshawur, mogłoby nam być pomocne i piekło!
— Jakiż masz plan zatem?
— O głupcze, mówiłem ci już sto razy. Czekać, dopóki nie przyjdzie i nie położy się, a wtedy jeden pewny strzał... Wagony dzielą nas od pogoni. Przebiegniemy tylko szyny i pójdziemy swoją drogą... Oni nie będą wiedzieć, z której strony padł strzał. Czekajmy tu aż do świtu. Co za „fakir“ z ciebie, że boisz się czuwać przez chwilę?
— Oho! — myślał Kim z zamkniętemi oczyma. — Znowu idzie o skórę Mahbuba. Niebezpieczna to rzecz zaiste handlować z Sahibami rodowodem białego ogiera! A może Mahbub sprzedał jakieś nowe wiadomości? Cóż teraz zrobić ma Kim? Nie wiem, gdzie Mahbub podziewa się w tej chwili, a jeśli przyjedzie tu przed świtem, to zastrzelą go. Nie będzie to korzystne dla ciebie, Kimie. A policji zawiadomić nie można. Nie byłoby to znów korzystne dla Mahbuba. A przytem... — tu zaśmiał się prawie na głos.. — nie przypominam sobie żadnej lekcji z Nucklao, któraby mi mogła pomóc w tym wypadku! Na Allaha! Tu jest Kim, a tam oni. Przedewszystkiem więc Kim musi się zbudzić i odejść tak, aby oni nie mieli podejrzenia. Gdy się komu śni coś złego... to powinien wstać...
Zrzucił koc, którym był przykryty i podniósł się nagle z okropnym, jękliwym i bezmyślnym krzykiem Azjaty, zbudzonego przez nocną zmorę.
— „Urr — urr — urr — urr! Ya — la — la — la! Narain! Churel! Churel!“...
„Churel“ jest to nadzwyczaj złośliwy upiór — kobieta, która zmarła w czasie połogu. Odwiedza on puste drogi, z palcami u stóp odwróconemi wtył i dręczy mężczyzn.
Jękliwe krzyki Kima stawały się coraz głośniejsze, wreszcie skoczył na równe nogi i odszedł, chwiejąc się sennie, podczas gdy cały obóz przeklinał go, że ich zbudził. O kilkanaście kroków od toru kolejowego położył się znowu, starając się, aby ludzie, którzy szeptali ze sobą, słyszeli jego stękanie i chrząkanie, gdy się ponownie układał do snu. Po kilku minutach potoczył się cicho w stronę gościńca i znikł w ciemnościach. Biegł szybko, dopóki nie dopadł rury wodociągowej i nie ukrył się w niej, opierając brodę o ocembrowanie. Stąd mógł obserwować cały ruch nocny, nie będąc widziany przez nikogo.
Dwa lub trzy wozy przejechały z turkotem w stronę przedmieścia, potem przesunął się kaszlący policjant, przeszło szybko dwu piechurów, śpiewając, aby odegnać złe duchy. Następnie rozległ się odgłos kopyt końskich.
— A! — To zapewne musi być Mahbub... — myślał Kim, wysuwając swą małą głowę nad wodociąg, na której widok koń spłoszył się i rzucił w bok.
— Haj! Ali Mahbubie! — szepnął, — miej się na baczności!
Mahbub ściągnął raptownie cugle, zmuszając zwierzę do cofnięcia i podjechał do ukrytego chłopca.
— Nigdy już — mówił Mahbub — nie będę brał na noc płochliwych koni. Zatrzymują się przy każdym kamieniu, na drodze. — To mówiąc, zlazł z konia, chcąc obejrzeć przednią nogę wierzchowca. Wówczas zbliżył się na odległość stopy do głowy Kima.
— Schowaj się... — szepnął. — Chociaż to noc, ale wokoło pełno jest oczu. Dwaj ludzie czekają na ciebie za wagonami, gdzie są konie. Chcą strzelić do ciebie, gdy się położysz, bo mają dostać nagrodę za twoją głowę. Słyszałem to, śpiąc przy koniach.
— Czy widziałeś ich?... Stój! ty szatańska gadzino! — krzyknął z gniewem na konia.
— Nie.
— Czy jeden z nich nie był przebrany za Fakira?
— Jeden z nich mówił do drugiego: „Co za „fakir“ z ciebie, że boisz się przez chwilę czuwać?“
— Dobrze. Wracaj gdzie leżałeś i połóż się spać. Nie zginę jeszcze tej nocy.
Mahbub dosiadł konia i zniknął. Kim pomknął rowem napowrót, prześlizgnął się przez drogę, jak łasica i otulił się kocem.
— Bądź co bądź, Mahbub wie o wszystkiem — myślał zadowolony Kim. — Mahbub mówił o tem tak, jakby się spodziewał. Nie sądzę, żeby ci ludzie wynieśli jakąś korzyść z dzisiejszego czuwania w nocy.
Upłynęła godzina i pomimo najszczerszych chęci czuwania przez całą noc, chłopiec usnął głęboko. Od czasu do czasu przejeżdżał po szynach pociąg nocny o dwadzieścia stóp od niego. Ale on spał z obojętnością wschodniego człowieka na hałas, który nie mącił mu nawet spokojnego snu. Mahbubowi spać się nie chciało. Gniewało go, że ludzie, nie z jego plemienia, którym nie wyrządził żadnej krzywdy, śmieli nastawać na jego życie. Pierwszym i naturalnym jego impulsem było przejść przez tor kolejowy nieco niżej, podejść potem w górę i, zaskoczywszy swoich nieprzyjaciół z tyłu, zabić ich. Ale wtedy, myślał ze smutkiem, inni ludzie rządowi, do których nie należał pułkownik Creighton, mogą zażądać wyjaśnień, których trudno mu będzie udzielić! Wiedział też, że na południe od granicy na widok trupa powstaje alarm. Nie prześladowano go dotychczas, od czasu, jak wysłał Kima do Umballi z przesyłką, i sądził, że podejrzenia na niego odwróciły się wreszcie w inną stronę. Nagle przyszedł mu na myśl wspaniały pomysł.
— Anglicy mówią zawsze prawdę — rzekł do siebie — i dlatego my, krajowcy, nie możemy ich zrozumieć. Na Allaha! czyż ja mam powiedzieć prawdę Anglikowi? Od czegóż jest rządowa policja, jeśli biednemu Kabulczykowi kradną konie z angielskich wagonów. Muszę pójść ze skargą na stację. A raczej do jednego młodego Sahiba na stacji. Tacy, jak on, są bardzo gorliwi w służbie i jeśli mu się uda złapać złodzieja, przyniesie mu to zaszczyt.
Przywiązał konia obok dworca i wszedł na peron.
— Hallo! Ali Mahbubie! — zawołał na jego widok młody pomocnik kierownika ruchu, który czekał nadejścia pociągu, wysoki nieogolony, długowłosy młodzieniec w zabrudzonym białym kostjumie. — Co tu robicie? Sprzedajecie końską tandetę, co?
— Nie zawracam sobie głowy moimi końmi. Szukam Lutuf Ullaha. Mam tu naładowany wagon, który stoi na szynach. Czy mógłby go kto zabrać bez wiedzy kolei?
— Nie zdaje mi się, Mahbubie. Moglibyście nas zaskarżyć, gdyby się tak stało.
— Widziałem, jak dwu jakichś ludzi wałęsało się przez całą noc koło tych wagonów i jak pełzali pod kołami. Ale, pomyślałem sobie, że ponieważ to byli „fakirzy“, którzy nie mają zwyczaju kraść, więc nie zwracałem na nich uwagi. Chciałbym tu koniecznie spotkać mego wspólnika Lutuf Ullaha.
— Tam do licha! I zaniepokoiło to was? Słowo daję, to doskonale się stało, żeście tu przyszli. A jak wyglądali ci ludzie?
— Jak „fakirzy“. Ukradną może coś niecoś zboża z którego wagonu, ale państwu nie stanie się przez to wielka krzywda. Można ich było nieraz spotkać na tej linji. Aj, żebym tak mógł spotkać Lutuf Ullaha!
— Nie znam waszego wspólnika. A gdzie są te wagony z końmi?
— Trochę na uboczu, na najdalszym krańcu stacji, gdzie zapalają latarnie dla pociągów.
— Więc przy latarni sygnałowej. Dobrze.
— A stoją na torze najbliższym gościńca z prawej strony, — jeżeli stąd będziemy patrzeć na relsy. A co do Lutuf Ullaha... to jest to wysoki człowiek ze złamanym nosem, który ma zawsze przy sobie szarego perskiego psa... Aj!
Anglik porwał się, żeby obudzić coprędzej młodego i zapalczywego policjanta, bo jak mówił, kolej ponosiła wiele strat z powodu kradzieży w magazynach. Ali Mahbub, widząc to, zachichotał cicho, uśmiechając się do swojej ufarbowanej brody.
— Będą biegli, stukając głośno swoimi buciskami i narobią hałasu, a potem będą się dziwić, co się stać mogło z „fakirami“. Niema co mówić, obaj są bardzo zręczni, ten Barton Sahib i Young Sahib!
Czekał daremnie przez kilka minut, spodziewając się, że ujrzy ich biegnących wzdłuż toru kolejowego. Nagle zobaczył lekką małą lokomotywę, przemykającą się przez stację, a na niej mignęła mu się postać młodego Bartona.
— Widzę, że niesłusznie posądziłem tego smarkacza o niedołęstwo — rzekł do siebie Ali Mahbub. — Teraz widzę, że nie jest on wcale tak głupi, jak myślałem. Wybierać się na łowy na złodzieja wozem ognistym, to całkiem nowa sztuczka!
Gdy Ali Mahbub powrócił potem nad ranem do swoich ludzi, żaden z nich nie uważał za stosowne opowiedzieć mu o wypadkach, jakie zaszły tej nocy. Nikt prócz małego koniucha, przyjętego dopiero co do służby, którego Mahbub przywołał do swego nędznego namiotu, żeby mu pomógł przy pakowaniu czegoś.
— Widziałem wszystko — szeptał Kim, przymocowując troki do siodeł. — Dwu Sahibów jechało na maszynie. Biegałem tam i z powrotem w cieniu, z tej strony wagonów, w miarę, jak maszyna poruszała się zwolna naprzód i w tył. Potem wpadli na dwu ludzi, siedzących pod tym wagonem... Hadżi, co mam zrobić z tą paczką tytoniu? Czy ją owinąć w papier i wsunąć pod worek z solą?
— „Dobrze“ — ...i obalili ich na ziemię. Ale jeden z nich uderzył Sahiba koźlim rogiem (Kim miał na myśli złączone rogi kozła, które są jedyną bronią „fakirów“)... aż krew trysnęła. Wtedy drugi Sahib, pozbawiwszy wpierw przytomności swego wroga uderzeniem, strzelił do zabójcy z krótkiej strzelby, która wypadła z ręki pierwszego. Bili się ze sobą, jak wściekli.
Mahbub uśmiechnął się z niebiańską rezygnacją.
— Krótka strzelba, powiadasz? Dostanie dobrych dziesięć lat więzienia.
— Potem tamci obaj leżeli jeszcze, ale zdaje mi się, że im niedużo brakowało do śmierci, gdy ich wnoszono na maszynę. Głowy im się chwiały A tam na torze jest dużo krwi. Chodź zobacz.
— Widziałem krew już nieraz... Więzienie to pewne miejsce, a z pewnością tamci podadzą fałszywe nazwiska, tak, że nie można ich będzie przez długi czas odszukać. To byli moi wrogowie! Splatają się nasze losy ze sobą, mój chłopcze. Co za opowieść dla „Lekarza pereł“ — Zabierz teraz szybko troki i kociołek. Wyładujemy konie i ruszymy naprzód do Simli.
Z pośpiechem, rozumianym tylko przez ludzi Wschodu, a więc z długiemi objaśnieniami, z przekleństwami i niepotrzebną gadaniną, niedbale, wśród tysiącznych poszukiwań zagubionych drobiazgów, zwinięto brudny obóz i wyprowadzono pół tuzina płochliwych i upartych koni na gościniec, wiodący do Kulka, w odświeżony deszczem poranek. Kima, którego uważano na faworyta Mahbuba Ali, nikt nie wzywał do roboty, bo wszyscy chcieli być w dobrych stosunkach z Pathanem. Wlekli się najwygodniejszą stroną drogi, zatrzymując się co kilka godzin w przydrożnych szopach. Wielu Sahibów jeździ drogą do Kulka; a jak powiada Ali Mahbub, każdy młody Sahib z obowiązku uważa się za dobrego znawcę koni i chociażby siedział w długach po uszy, musi udawać, że chciałby je kupić. Z tego właśnie powodu Sahib za Sahibem, przejeżdżając bryczką, zatrzymywał się i wszczynał z nimi rozmowę. Niektórzy schodzili nawet z pojazdów i obmacywali koniowi nogi lub zadawali bezsensowne pytania i wymyślali srodze tłumaczowi, którego to nie wyprowadzało bynajmniej z równowagi.
— Gdy po raz pierwszy miałem do czynienia z Sahibami, a było to wtedy, gdy pułkownik Soady Sahib był komendantem fortu Abazai — mówił Mahbub do Kima, gdy ten siedząc pod drzewem napełniał tytoniem swoją fajeczkę, — nie wiedziałem jeszcze do jakiego stopnia są oni głupcami, i gniewało mnie to. Teraz jednak widzę — ciągnął, puszczając zwolna dym z fajki, — że są tacy sami, jak wszyscy inni ludzie... W niektórych rzeczach są oni mądrzy, w innych bardzo głupi. Bardzo głupio jest, gdy się używa złego słowa do obcokrajowca, bo chociaż w sercu można nie mieć złego zamiaru, to skądże obcy może wiedzieć o tem? Gotów później szukać prawdy z nożem w ręku.
— To prawda. Zupełna prawda — potwierdził Kim uroczyście.
— Dlatego też w twojem położeniu — mówił Mahbub do Kima — należy ci dobrze o tem pamiętać. Między Sahibami nie zapominaj nigdy, że jesteś Sahibem; między ludem Hindostanu pamiętaj zawsze, że jesteś... — przerwał, uśmiechając się z zakłopotaniem.
— Czemże jestem? Muzułmaninem czy Hindusem, Dżainem czy Buddystą? Twardy to orzech do zgryzienia.
— Niema wątpliwości, że jesteś niewiernym i że za to będziesz potępiony. Tak mówi moje Prawo — lub, jak sądzę, mówić powinno. Ale jesteś także moim małym Przyjacielem całego Świata i ja kocham cię. Tak mówi moje serce. Sprawa z wiarą jest tem samem, co sprawa z końmi. Mądry człowiek wie, że konie są dobre tam, gdzie z nich można zrobić najlepszy użytek; a co do mnie — chociaż jestem dobrym Sunni i nienawidzę Tirahów — gotów jestem to samo powtórzyć o wszystkich Wiarach. Bo klacz z Kattiawar wzięta z piasków swej rodzinnej ziemi do Bengalu, oczywiście zmarnuje się, ani żaden ogier z Balkh (a nie byłoby lepszych koni nad konie z Balkh, gdyby nie były tak ciężkie w łopatkach) niema wartości na wielkich pustyniach Północy w porównaniu z wielbłądami, jak nieraz miałem sposobność przekonać się o tem. Dlatego mówię sobie to zawsze w duchu, że Wiary są podobne do koni. Każda ma zalety w swoim własnym kraju.
— Ale mój Lama mówi co innego.
— Oh, to stary marzyciel. Martwi się moje serce, Przyjacielu całego Świata, że ty tak cenisz człowieka, którego znasz tak mało.
— To prawda, Hadżi, ale serce ciągnie mnie do niego.
— A jego do ciebie, jak słyszę. Serca są podobne także do koni. Zbliżają się i oddalają pomimo bicza i ostrogi. Krzyknij tam na Gul Sher Khana, aby mocniej przywiązał do żłobu tego gniadego ogiera. Niema potrzeby, aby na każdym popasie te konie gryzły się i biły ze sobą, a widzę, że ten skarogniady i ten kary za chwilkę rzucą się na siebie... Teraz posłuchaj mnie. Czy koniecznie twoje serce musi zobaczyć tego Lamę?
— To jeden z moich warunków — rzekł Kim. — Jeśli go nie będę widywał i jeśli go wezmą odemnie, ucieknę z tej „madrissah“ w Nucklao. A... a gdy raz ucieknę, to któż mnie potrafi odnaleźć?
— To prawda. Nigdy źrebię nie było uwiązane na cieńszej lince niż ty — mówił Mahbub, kiwając głową.
— Nie bój się — odrzekł Kim, jakgdyby obawiał się, że może zniknąć natychmiast. — Mój Lama mi mówił, że będzie przyjeżdżał widywać się ze mną do „madrissah“.
— Żebrak z miseczką będzie się z tobą widywał wobec takich młodych Sahi...
— Jacy oni tam Sahibowie! — przerwał mu Kim z gniewem. — Białka ich oczu są niebieskawe, a paznokcie mają ciemne, tak, że widać ich niskie pochodzenie!
Dalsze wywody Kima na temat tego rodowodu są zbyteczne. Wytłumaczył to Mahbubowi jasno i zwięźle, ssąc kawałek trzciny cukrowej.
— Przyjacielu całego Świata — rzekł Mahbub, podając chłopcu fajkę do oczyszczenia. — Spotykałem wielu mężczyzn, kobiet i dzieci i nie mało Sahibów. Ale nigdy w całem życiu nie spotkałem takiego urwisa, jak ty.
— A dlaczego? Jeżeli zawsze mówię prawdę przed tobą?...
— Może dlatego, że ten świat jest niebezpieczny dla uczciwych ludzi — Mahbub Ali dźwignął się na nogi, opiął się pasem i wstał, zamierzając wyjść do koni.
— Czy zapłacisz mi za jedną nowinę?
Powiedział to takim tonem, że Mahbub zatrzymał się i odwrócił. — Cóż to za nowe jakieś djabelstwo?
— Daj osiem anna, a powiem ci — rzekł Kim z grymasem. — Chodzi o twój spokój.
— Och, Szatanie! — rzekł Mahbub, dając żądaną monetę.
— Czy pamiętasz to małe zajście ze złodziejami w nocy, tam w Umballi?
— Wiedząc o tem, że czyhali na moje życie, nie zapomniałem go jeszcze zupełnie. Cóż?...
— Czy pamiętasz Kaszmirski seraj?
— Ej! bo ci natrę uszu, Sahibie.
— Nie trzeba, Pathanie. Chciałem ci tylko powiedzieć, że ten drugi fakir, którego Sahib uderzeniem pozbawił przytomności, był tym samym człowiekiem, który przeszukiwał twoje posłanie w Lahorze. Widziałem jego twarz, gdy go wsadzono na lokomotywę. To ten sam człowiek.
— Czemuś mi tego wcześniej nie powiedział?
— Och, on pójdzie do więzienia i będzie nie szkodliwy przez wiele lat. Nie należy więcej mówić, niż potrzeba w danej chwili. Zresztą wtedy nie potrzebowałem pieniędzy na łakocie.
— Allah Kerim! — rzekł Mahbub Ali. — Czy nie sprzedasz ty pewnego pięknego poranku mojej głowy za garść słodyczy, jeśli ci na nie przyjdzie ochota?

Kim będzie pamiętał aż do śmierci tą długą, powolną podróż z Umballi przez Kalkę, obok ogrodów w Pindżor, w górę do Simli. W czasie przeprawy przez rzekę Gugger zginął im jeden z najlepszych koni w niespodziewanie napotkanym wądole rzecznym, przyczem Kim omal że nie zatonął wśród spienionych wód rzeki. W dalszej drodze konie rozproszyły się spłoszone widokiem słonia, a ponieważ znalazły dobrą paszę, trzeba było stracić półtora dnia na zgromadzenie ich. Potem spotkali Sikander Khana, jadącego na południe z kilku półdzikiemi końmi, uwiązanemi na sznurach, i Mahbub, który miał większy zapas koni niż Sikander Khan we wszystkich swoich namiotach, musiał kupić od niego dwa najgorsze, co kosztowało osiem godzin żmudnej dyplomacji i niezliczoną ilość tytoniu.
Ale cóż to była za rozkosz — to wędrowanie drogą, wspinanie się pod górę i spuszczanie wdół po wystających urwiskach. Na dalekich polach śniegowych paliła się zorza poranna. Rozłożyste kaktusy rosły na stromych zboczach gór, jakby ustawione w szeregi. Towarzyszył im łoskot tysiącznych wodospadów i wrzaski małp, a poważne cedry pięły się w górę sznurami, zwieszając ku dołowi swe ciężkie gałęzie. Widok równin, roztaczający się u ich stóp, nieustające dźwięki rogów i dziki przestrach koni, gdy górski sęp zataczał nad nimi swe kręgi; przystanki karawany dla odmówienia modlitw (Mahbub przestrzegał bardzo pilnie i zawodzenia modłów, gdy czas na to pozwalał); wieczorne gawędy w czasie popasów, gdy wielbłądy i woły żuły uroczyście pokarm, a głupkowaci poganiacze opowiadali rzeczy, zasłyszane w czasie włóczęgi — wszystko to rozkołysało serce Kima do śpiewu.
— Ale po śpiewie i po tańcach — mówił Al Mahbub — przyjdzie kolej na Sahiba pułkownika, a to nie będzie tak przyjemne.
— Cóż to za piękny kraj — najpiękniejszy to kraj ze wszystkich, ten Hindostan, a ponad wszystko najcudniejszy jest kraj Pięciu Rzek, — odpowiadał napoły śpiewnie Kim. — Pójdę tam znowu jeżeli Ali Mahbub albo Pułkownik podniesie na mnie rękę lub nogę. A gdy raz ucieknę, to któż mnie znajdzie? Patrz-no, Hadżi, czy tamto miasto to Simla? Allah! Cóż to za miasto?!
— Brat mego ojca i on sam byli starymi ludźmi gdy wspominali, pamiętając te czasy, kiedy stały tam zaledwie dwa domy.
Skierował konie z głównego gościńca w stronę niższego placu targowego w Simli, — w natłoczony labirynt uliczek, który ciągnie się od doliny do rynku miejskiego pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Człowiek znający te strony, może sobie drwić z całej policji, nagromadzonej w tej letniej stolicy Indji, wiedząc, jak zręcznie łączy się tam każda weranda z sąsiednią, jedna aleja z drugą, kryjówka z kryjówką. Tam właśnie mieszkają wszyscy ci, którzy zaspakajają potrzeby tego wesołego miasta — kupcy wszelkiego rodzaju, handlarze oliwą, drzewem, starożytnościami, kapłani, rzezimieszkowie i złodzieje, oraz urzędnicy-krajowcy. Kurtyzany dyskutują tam o sprawach, które uchodzą za najgłębsze tajemnice indyjskiego rządu; tu zbierają się wszyscy pod-pod-agenci różnych pomniejszych państewek. Tam to wynajął sobie Mahbub Ali pokój, który można było zamknąć o wiele pewniej i bezpieczniej, niż jego szopę w Lahorze, w domu handlarza trzodą, Mahometanina. Widocznie, że i tam działy się cuda, bo o zmierzchu do pokoju tego wszedł chłopak stajenny, odziany w strój mahometański, a w godzinę potem wyszedł z niego, wprawdzie również chłopiec, ale zgoła inny, niepodobny do tamtego, (dzięki doskonałemu barwikowi dziewczyny z Lucknow), którego ubranie kupione widocznie gdzieś w sklepie, niezbyt zgrabnie na nim leżało.
— Widziałem się z Sahibem Creightonem i rozmawiałem z nim — mówił Ali Mahbub — i po raz drugi Ręka Przyjaźni odwróciła od ciebie Bicz Kary. Mówi on, że straciłeś napróżno sześćdziesiąt dni na włóczędze i że skutkiem tego zapóźno już wysyłać cię do jakiejkolwiek szkoły w górach.
— Mówiłem, że moje wakacje należą do mnie. Nie będę chodzić dwa razy do szkoły. To jest jeden z moich warunków.
— Nie mówiłem jeszcze Pułkownikowi o twoich warunkach. Teraz masz mieszkać w domu Sahiba Lurgana aż do czasu, póki nie będziesz musiał wrócić do Nucklao.
— Z tobą jednak mieszkałem już wcześniej, Mahbubie.
— Nie rozumiesz zaszczytu, jaki cię spotyka. Lurgan Sahib sam tego zażądał, żebyś był u niego. Musisz tam pójść i zapomnieć na chwilę, że kiedykolwiek rozmawiałeś z Ali Mahbubem, który sprzedaje konie Sahibowi Creightonowi. O nim też trzeba zapomnieć, że go kiedykolwiek znałeś. Zapamiętaj sobie ten rozkaz.
— Dobrze — rzekł Kim, skinąwszy potwierdzająco głową. — Ale kimże jest właściwie Lurgan Sahib? — Nie — poprawił się, podchwyciwszy przeszywające spojrzenie Mahbuba, — rzeczywiście nigdy jeszcze nie słyszałem tego nazwiska. Czy to przypadkiem — rzekł nieco ciszej — nie jest jeden z naszych?
— Cóż to ma znaczyć, to „z naszych“, Sahibie? — odparł Mahbub tonem, jakim zwykł zwracać się do europejczyków. — Ja jestem Pathan, ty zaś jesteś Sahibem, a przytem synem Sahiba. Lurgan Sahib ma swój sklep wśród sklepów europejskich. Zna go dobrze całe miasto. Rozpytaj się... i, Przyjacielu całego Świata, pamiętaj, że to ktoś, komu należy być posłusznym, choćby jego rozkazem było zaledwie mrugnięcie powiek. Powiadają, że zajmuje się czarnoksięstwem, ale niech cię to nic nie obchodzi. Idź w górę miasta i pytaj o niego. W tej chwili zaczyna się dla ciebie Wielka Gra.









Tom II
ROZDZIAŁ IX

Nowy zwrot w życiu Kima pochłonął go całkowicie. Postanowił, że ma być przez jakiś czas Sahibem. Zajęty temi myślami, z chwilą, gdy znalazł się na szerokiej ulicy, poniżej hali targowej w Simli, rozejrzał się wkoło, żeby zasięgnąć języka. Pod słupem latarni spostrzegł siedzące w kuczki dziecko hinduskie, mogące mieć około lat dziesięciu.
— Gdzie jest dom Mr. Lurgan’a? — zapytał Kim.
— Ja nie rozumiem po angielsku — brzmiała odpowiedź, poczem, gdy Kim powtórzył pytanie w narzeczu, malec odrzekł: — Pokażę, gdzie to jest.
Ruszyli obaj po przez tajemniczy mrok pełen hałasów, dolatujących z miasta, położonych poniżej zbocza góry, owiani chłodnym wiewem wiatru, szumiącego wśród rozłożystych konarów drzew cedrowych, których wierzchołki sięgały do gwiazd. Rozproszone światełka domów tworzyły jakby drugi firmament.
— To tutaj — rzekł przewodnik Kima, gdy zatrzymali się przed werandą, przytykającą do małej uliczki. Wnętrze mieszkania przysłonięte było zasłoną, zrobioną z nanizanych na sznurki kawałeczków trzciny, przez którą przesiewało się światło lampy.
— Przyprowadziłem go — szepnął malec głosem cichym, jak westchnienie, poczem zniknął. Kim poczuł odrazu, że malec wysłany został umyślnie na miasto, żeby go przyprowadzić, więc nabrawszy otuchy, odchylił zasłonę i wszedł do środka. Ujrzał siedzącego przy stole mężczyznę z czarną brodą, który oczy przysłonięte miał zielonym daszkiem od światła i krótkiemi, białemi rękoma wybierał z tacki, leżącej przed nim, małe świetlane kuleczki, i nanizywał je na błyszczącą nitkę z jedwabiu, mrucząc coś chwilami do siebie. Kim zauważył, że po za kręgiem światła, padającego od lampy, cały pokój pełen był rzeczy, od których szła woń, charakterystyczna dla wszystkich świątyń na całym Wschodzie. Zapach piżma, drzewa sandałowego, zmieszany z mdłą wonią jaśminu, uderzyły go w otwarte nozdrza.
— Jestem — przemówił Kim w narzeczu. Charakterystyczne zapachy Wschodu podziałały nań tak silnie, że zapomniał języka Sahibów.
— Siedemdziesiąt dziewięć, osiemdziesiąt, osiemdziesiąt jeden — liczył mężczyzna, nanizując perły jedną po drugiej tak szybko, że oczy Kima ledwie mogły nadążyć za ruchem jego palców. Po chwili zdjął z czoła zielony daszek i wpatrywał się uporczywie przez pół minuty w Kima. Jego źrenice rozszerzały się i zwężały do wielkości główki od szpilki, jakgdyby pod nakazem jego woli. Kim znał już w Lahorze pewnego fakira, który umiał robić to samo i zarabiał w ten sposób, wyłudzając pieniądze zwłaszcza od głupich niewiast, które bały się jego uroków. Ten, wątpliwej wartości przyjaciel Kima umiał ponadto ruszać swobodnie uszami, zupełnie jak koza, w czem, ku wielkiemu jego zdziwieniu, nieznajomy nie umiał tamtego naśladować.
— Nie bój się — rzekł nagle do niego Mr. Lurgan.
— Dlaczego miałbym się bać?
— Przenocujesz tu dzisiaj i zostaniesz ze mną, póki nie nadejdzie czas twego powrotu do Nucklao. Taki jest rozkaz.
— Taki rozkaz — powtórzył Kim. — Ale gdzież ja mam spać?
— Tu, w tym pokoju — odparł Lurgan Sahib, wskazując ciemną przestrzeń za sobą.
— Dobrze więc — rzekł Kim układnie. — A teraz?
Ów skinął mu głową i wzniósł ponad czoło lampę, w której świetle wyłoniła się ze ścian mieszkania kolekcja masek z Tybetu, służących do tańców szatańskich, rozwieszonych nad draperjami z wyhaftowanemi djabłami, przedstawiającemi sceny upiorne, — były tam maski z rogami, inne wykrzywione w potworne grymasy o wyrazie idjotycznego przerażenia. W kącie pokoju stał manekin w zbroi japońskiego wojownika, pstry i ustrojony w pióra, który zamierzał się na Kima halabardą, a rozwieszone zbroje słały na pokój słabe odblaski światła. Co jednak zajęło uwagę Kima nadewszystko, wiele bowiem z tego, na co teraz patrzał, widział już nieraz w muzeum w Lahorze — to błysk oczu malca Hindusa, który go tutaj przyprowadził, a teraz siedział w kucki pod stołem, na którym leżały perły i spoglądał nań z lekkim uśmieszkiem na swych szkarłatnych wargach.
— Zdaje mi się, że Lurgan Sahib chce mnie przestraszyć i jestem pewny, że ten mały djabli pomiot, siedzący pod stołem, chciałby zobaczyć mój przestrach. — To mieszkanie — rzekł głośno — podobne jest do Domu Cudów. A gdzie moje łóżko?
Lurgan Sahib wskazał mu materac miejscowego wyrobu, leżący w kącie pokoju przy odrażających maskach, zabrał ze sobą lampę i wyszedł, zostawiając pokój w ciemnościach.
— Czy to był Sahib Lurgan? — zapytał Kim, zabierając się do drzemki.
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Słyszał jednak oddech hinduskiego chłopca i, kierując się tym odgłosem, przypełznął doń po podłodze, poczem wymierzył kilka szturchańców w ciemności, krzycząc:
— Odpowiadaj, djable! Czy tak się to masz zachowywać wobec Sahiba?
Zdawało mu się, że z ciemności doleciało go echo chichotu. Nie mógł to być śmiech jego towarzysza o miękkiem jak aksamit ciałku, ten bowiem płakał, więc Kim podniósł głos i zawołał:
— Sahibie Lurgan! O, Sahibie Lurgan! Czy to twój rozkaz sprawia, że sługa twój nie chce ze mną rozmawiać?
— Tak, to rozkaz — brzmiała odpowiedź, którą Kim usłyszał nagłe z tyłu, poza sobą, tak że aż się przestraszył.
— Dobrze więc. Ale pamiętaj — mruknął, wsuwając się z powrotem na posłanie, — że obiję cię nazajutrz. Nie cierpię Hindusów.
Niewesoła to była noc. Pokój przepełniony był jakiemiś głosami i dźwiękami. Dwa razy zbudził ktoś Kima, wołając go po imieniu. Za drugim razem Kim wstał i zaczął poszukiwania sprawcy i uderzył nosem o skrzynkę, która mówiła ludzkim językiem, lecz nie ludzkim głosem. Wydało mu się, że kończyła się trąbką z cyny i zdawała się być połączona cienkiemi drucikami z mniejszą skrzynką, przytwierdzoną do podłogi, o ile mógł przekonać się o tem za pomocą dotyku. Głos był bardzo szorstki i roztrzęsiony i wydobywał się z trąby. Kim potarł sobie nos i wpadł we wściekłość, a myśli jego w takim stanie brzmiały oczywiście po hindusku.
— Takie postępowanie mogłoby być dobre wobec jakiegoś żebraka z jarmarku — ale ja, ja jestem Sahibem i synem Sahiba, a przytem uczniem z Nucklao. Tak (tu zaczął znów po angielsku), jestem uczniem w St. Xavier. Niech djabli porwą Mr. Lurgana! — To coś podobnego do maszyny do szycia. O, to wielka zniewaga z jego strony — my z Lucknow nie dajemy się przestraszyć takiemi rzeczami — nie! (A potem wymyślał znów dalej po hindusku). — Ale o co mu chodzi? Jest przecież zwykłym handlarzem — a ja jestem w jego sklepie. Ale Creighton Sahib jest pułkownikiem — i przypuszczam, że to Creighton Sahib wydał takie rozkazy. Och, jakże ja wytłukę rano tego Hindusa! A cóż to znowu?
— Chup! (milcz!) — krzyknął nagle, poczem znów usłyszał chichot, który podniecił go do gniewu. — Milcz, bo rozbiję ci łeb!
Skrzynka nie przyjęła tego do wiadomości. Kim pociągnął za cynową trąbę, przyczem ozwał się krótki trzask. Zerwał był widocznie pokrywkę. A jeśli tam w środku siedziało jakieś licho, — to teraz właśnie czas było z nim skończyć... Pociągnął nosem i uczuł woń podobną do tej, jaką wydają wszystkie maszyny do szycia na targach. Postanowił wyczyścić tego djabła. Zdjął kurtkę i zanurzył ją w paszczę skrzynki. Coś długiego i okrągłego zgięło się pod naciskiem, dał się słyszeć jakiś szmer, poczem głos umilkł — jak się to stanie zawsze, ilekroć razy wepchnie się w troje złożoną kurtkę do wnętrza maszynerji, na woskowy walec kosztownego fonografu. Dalszy ciąg snu Kima był odtąd spokojny.
Rano zbudził się, widząc Lurgana Sahiba, stojącego nad nim.
— O! — rzekł Kim, zdecydowany trzymać się swego Sahibostwa. — Była tam w nocy skrzynka, która mi dokuczała, więc zahamowałem ją. Czy należała do pana?
— Dzień dobry, O‘Hara — przemówił. — Tak, to była moja skrzynka. Trzymam takie rzeczy, bo lubią je moi przyjaciele, różni radżowie. Ta jest zepsuta, ale nie była kosztowna. Tak, moi przyjaciele, królowie, lubią bardzo takie zabawki i dlatego ja też czasem je lubię.
Kim przyjrzał mu się dokładnie ukradkiem. Był on Sahibem o tyle, że nosił strój Sahiba. Akcent jego hinduskiej wymowy i intonacja, jaką nadawał słowom angielskim, dowodziły, że mężczyzna ten niezupełnie był Sahibem. Zdawał się czytać w myślach Kima, zanim chłopak zdążył otworzyć usta i nie wysilał się taić, jak ojciec Wiktor lub nauczyciele z Lucknow na jasno tłumaczenie swych myśli. Najmilej zaś w jego zachowaniu uderzyło Kima to, że traktował go jak równego sobie... oczywiście Azjatę.
— Przykro mi, że nie będziesz mógł wybić dziś mego chłopca. On powiada, że zabije cię nożem albo trucizną, tak jest o mnie zazdrosny. Musiałem go za karę zamknąć i przez cały dzień nie odezwę się do niego. Przed chwilą jeszcze próbował mnie otruć. Musisz mi pomóc w przyrządzeniu śniadania. Ten malec zbyt jest zazdrosny, żeby mu można było dziś zaufać.
Świeżo importowany z Anglji Sahib zrobiłby z tego zajścia patetyczną historję. Lurgan Sahib opowiadał to z taką prostotą, jak Mahbub Ali zwykł opowiadać nieraz o swoich drobnych przygodach na Północy.
Tylna weranda sklepu wsparta była o stromy stok góry w ten sposób, że zgodnie ze zwyczajem w Simli, mieszkańcy domu patrzyli z niej prosto w kominy swych sąsiadów. Sam sklep zadziwił jednak Kima bardziej niż śniadanie, na sposób perski przyrządzone własnoręcznie przez Mr. Lurgana. Muzeum, które znał w Lahorze, było większe, to prawda, ale za to tutaj widziało się znacznie więcej dziwów: były tu sztylety do odpędzania upiorów, młynki do modlitw z Tybetu; naszyjniki z turkusów i z surowego bursztynu; zielone naramienniki dla dziewcząt; laseczki kadzideł z dziwnem opakowaniem w naczynkach wysadzanych granatami; maski djabelskie, które widział zeszłej nocy i cała ściana obwieszona draperjami pawiego koloru; złocone posążki Buddy i przenośne ołtarzyki z laki chińskiej, rosyjskie samowary z pokrywką wysadzaną turkusami; skorupki z jaj do gry chińskiej w ośmiokątnych trzcinowych skrzynkach, żółte krucyfiksy z kości słoniowej, pochodzące z Japonji i ze wszystkich stron świata, jak twierdził Lurgan Sahib; zakurzone zwoje dywanów wydających ostry, przenikliwy odór, schowane za połamanemi spróchniałemi skrzyniami o geometrycznych kształtach; perskie misy do mycia rąk po jedzeniu; ciężkie miedziane kadzielnice ni to chińskiego, ni to perskiego wyrobu z fryzami z fantastycznych demonów, goniących się dookoła; poczerniałe pasy wykładane srebrem, które leżały splątane na podłodze, jakgdyby to była zwyczajna, surowa skóra; kobiece szpilki do włosów z kości słoniowej; broń we wszelkich rodzajach i gatunkach oraz tysiące innych dziwacznych sprzętów leżało w skrzyniach, poukładane w stosach, albo też poprostu leżały rozrzucona po izbie tak, że tylko nieco wolnego miejsca było koło kulawego warsztatowego stołu, przy którym pracował Lurgan Sahib.
— To wszystko są głupstwa — mówił gospodarz, śledząc wzrok Kima. — Skupuję te rzeczy, bo są ładne, a czasem sprzedaję, jeżeli... kupujący podoba mi się. To co mnie naprawdę zajmuje, to leży na stole... a przynajmniej część tego, co posiadam.
Na stole skrzyło się w świetle rannego słońca od blasków czerwonych, błękitnych i zielonych, przerwanych tu i owdzie chorobliwym, błękitnawo-białym połyskiem djamentu. Kim otwierał szeroko oczy ze zdumienia.
— Och, te kamienie są wszystkie zupełnie zdrowe. Słońce im nie szkodzi. A przytem są tanie. Ale inaczej ma się rzecz z choremi kamieniami, — to mówiąc, napełnił znów jedzeniem talerz Kima.
— Nikt oprócz mnie nie umie leczyć chorych pereł i przywracać kolor turkusom. Zgadzam się, że co do opali, to każdy głuptas potrafi je leczyć, ale chore perły leczyć umiem ja tylko. Wyobraź sobie, co się stanie, gdy umrę. Wtedy już nie będzie nikogo... O, nie. Ty nie znasz się na kamieniach. Wystarczy, jeżeli kiedyś będziesz wiedział coś-niecoś o turkusach...
Podszedł na koniec werandy do filtra, aby napełnić ciężkie porowate naczynie do wody.
— Czy chcesz się napić?
Kim skinął głową potakująco. Lurgan Sahib, oddalony od niego o jakie piętnaście kroków, położył jedną rękę na naczyniu. W tejże chwili naczynie znalazło się samo na stole tuż przy łokciu Kima, wypełnione do połowy wodą, na białym zaś obrusie widoczna była tylko mała fałdka, świadcząca, z której strony przysunęło się naczynie.
— Wah! — zawołał Kim, zdumiony w najwyższym stopniu. — To czarodziejstwo.
Lurgan Sahib uśmiechnął się na to z zadowoleniem.
— Rzuć go napowrót do mnie.
— Rozbije się.
— Rzuć, kiedy mówię.
Kim cisnął niem na chybił trafił. Naczynie spadło i rozbiło się, na pięćdziesiąt kawałków, woda zaś rozlała się po szorstkich deskach podłogi na werandzie.
— Mówiłem, że się rozbije.
— Nic nie szkodzi. Patrz teraz na nie. Patrz na największy z tych kawałków.
Ułamek naczynia leżał na podłodze i skrzył się jak gwiazda od odrobiny wody, zawartej w jego zagłębieniu. Kim wpatrzył się weń usilnie. Lurgan Sahib położył mu delikatnie rękę na karku, poklepał go dwa lub trzy razy w to miejsce i szepnął: patrz. Zobaczysz, jak kawałki zejdą się znów jeden za drugim. Naprzód duży ułamek złączy się z dwoma innemi z prawej i z lewej strony. Patrz.
Gdyby szło teraz nawet o życie, Kim nie potrafiłby w tej chwili odwrócić wstecz swojej głowy. Lekki dotyk ręki Lurgana trzymał go jak w kleszczach i czuł, że krew pulsuje mu żywiej w żyłach. W miejscu, gdzie przed chwilą leżały trzy rozbite kawałki, utworzyła się jedna większa skorupa, nad nią zaś, podobny do cienia, zarys całego naczynia. Mógł widzieć jeszcze przez ten zarys całą werandę, ale cień stawał się coraz gęstszy i ciemniejszy, jakby pod działaniem każdego tętna jego pulsu. A przecież... — z jakim trudem mógł skupić teraz myśli... — przecież naczynie rozbiło się w jego oczach na kawałki... Ponowne uczucie parzącego gorąca przemknęło mu po karku, gdy Lurgan Sahib ruszył swą ręką.
— Patrz. Teraz naczynie jest znów całe — szeptał Lurgan Sahib.
Aż do tej chwili Kim mówił i myślał po hindusku, ale nagły wstrząs przebiegł po całem jego ciele i z wysiłkiem pływaka, uciekającego przed rekinem, który wynurza się do połowy ciała z wody — tak umysł jego, chroniąc się przed otaczającą go ciemnością, znalazł nagle ucieczkę... w angielskiej tabliczce mnożenia.
— Patrz — szeptał Lurgan Sahib. — Teraz naczynie jest znów całe.
— Naczynie rozbiło się przecież, tak... zostało rozbite... — (to „rozbite” — myślał po angielsku i unikał teraz hinduskiego języka) — ależ — tak, rozbite... na pięćdziesiąt kawałków, a dwa razy trzy czyni sześć, a trzy razy trzy dziewięć, cztery razy trzy jest dwanaście... — Uchwycił się rozpaczliwie powtarzania tych cyfr. Przetarł oczy i oto cienisty zarys naczynia rozwiał się teraz jak mgła. Skorupy leżały jak przedtem, w jednej z nich rozlana woda schła na słońcu, zaś przez szpary werandy widać było białą ścianę domu, leżącego poniżej... — a trzy razy dwanaście czyni trzydzieści sześć.
— Patrz. Czy naczynie jest znów całe? — pytał go Lurgan Sahib.
— Ależ ono jest rozbite... rozbite, — upierał się, ciężko oddychając, Kim. Lurgan Sahib mruczał coś jeszcze cicho do siebie przez chwilę... Nagle Kim gwałtownym ruchem odwrócił głowę w bok i zawołał: — patrz! Dekho! Przecież naczynie leży tam, gdzie było przedtem.
— Leży tam, gdzie było... — powtórzył machinalnie zamyślony Lurgan, wpatrując się bacznie w chłopca, gdy ten pocierał sobie kark i szyję. — Ty jednak jesteś dopiero pierwszym, któremu udało się tę rzecz widzieć taką, jaką ona jest. — Potarł ręką swoje szerokie czoło.
— Czy to były też czary? — pytał go Kim podejrzliwie. Dudnienie w żyłach ustało, w głowie miał uczucie niezwykłej pustki.
— Nie, to nie były czary. To było tylko po to, żeby się przekonać, czy jest jaka... skaza w pewnym klejnocie. Nieraz bardzo piękne klejnoty rozlatują się w kawałki, jeżeli je weźmie w rękę ktoś, kto się zna na tem. Dlatego to trzeba być ostrożnym, zanim się je oprawi. Powiedz, czy widziałeś cień tego naczynia?
— Przez chwilę. Zaczął wyrastać, jak kwiat z podłogi.
— No, a wtedy, cóżeś zrobił? To jest, chciałem powiedzieć, co sobie wtedy myślałeś?
— O! Wiedziałem przecie, że naczynie było rozbite i, zdaje mi się, że tak też myślałem, — i rzeczywiście też było ono rozbite.
— Hm. Czy robił już kiedy przedtem ktoś z tobą takie czary?
— Czy myślisz, że dałbym to zrobić ze sobą raz jeszcze, gdyby tak było? Byłbym uciekł przed tobą...
— A teraz boisz się... co?
— Nie, teraz nie.
Lurgan Sahib przyglądał mu się teraz uważniej, niż przedtem. — Dowiem się od Ali Mahbuba... nie teraz, ale za parę dni — mruknął. — Podobasz mi się... tak i nie.
— Jesteś pierwszy, któremu udało się stawić mi opór. Chciałbym wiedzieć, jak się to stało... Ale masz rację. Nie powinieneś tego mówić... ani mnie nawet.
Zawrócił w ciemną głąb sklepu i usiadł przy stole, zacierając powoli ręce. Za stosem dywanów złożonych w kącie słychać było ciche łkanie. Był to mały Hindusik, stojący posłusznie za karę twarzą do ściany, zanosząc się od płaczu.
— A, widzisz go, jaki to on zazdrosny. Zobaczymy, czy zechce mu się raz jeszcze truć mnie przy śniadaniu, tak, że będę musiał gotować je sam po raz drugi?
— „Kubbee”... „kubbee nahin”, — brzmiała przerywana łkaniem odpowiedź.
— A tego drugiego chłopca będziesz chciał zabić? co?
— „Kubbee, kubbee nahin” (Już nigdy. Nie).
— A jak myślisz, czy on zrobi to raz jeszcze? — zapytał, zwracając się do Kima.
— Och, tego nie wiem. Może spróbuje. A czemu to on chciał ciebie otruć?
— Dlatego, że mnie tak kocha. Przypuśćmy, że ty kochałbyś kogoś i zobaczyłbyś, że przychodzi do niego ktoś, kto zaczyna się więcej podobać od ciebie temu, kogo ty kochasz... to co zrobiłbyś wtedy?
Kim zamyślił się. Lurgan powtórzył powoli pytanie w narzeczu.
— Nie otrułbym tego człowieka — odrzekł Kim po namyśle — ale za to zbiłbym tego chłopca... gdyby on zakochał się w tym człowieku. Ale najprzód zapytałbym chłopca, czy wszystko to byłoby prawdą.
— A, widzisz, a jemu się zdaje, że każdy może być zakochany we mnie.
— No, to on jest głuptas.
— Słyszałeś? — rzekł Lurgan Sahib, zwracając się w stroną małych pleców, któremi wstrząsał ciągle płacz. — Syn Sahiba powiada, że jesteś mały głuptas. Odwróć się, i chodź tutaj, a na drugi raz pamiętaj, żebyś nie wsypywał takiej masy arszeniku. Z pewnością djabeł Dasim był naszym gościem przy stole. Mogłem się rozchorować, widzisz, a wtedy kto inny, nie ty, byłby musiał pilnować naszych klejnotów. Chodź.
Malec, z oczami opuchniętemi od płaczu, wysunął się z za stołu rupieci i rzucił namiętnie do nóg Lurgana Sahiba z tak szczerym żalem, że scena ta zrobiła nawet wrażenie na Kimie.
— Ja już będę dobrze pilnować kamieni i wszystkiego. Och, ojcze mój i matko moja, odeszlij jego napowrót, niech sobie stąd idzie! — wołał malec, wskazując spojrzeniem na Kima.
— Jeszcze nie... Nie teraz. Niedługo będzie on musiał wrócić z powrotem, ale tymczasem jest u nas w szkole... w nowej „madrissah”... a ty będziesz jego nauczycielem. Zagrasz z nim teraz w grę Klejnotów. Ja będę trzymać liczydło.
Malec otarł oczy z łez i pobiegł w głąb sklepu, skąd przyniósł miedzianą tacę.
— Daj mnie — rzekł do Lurgana Sahiba. — Wybierz sam kamienie, bo on może sobie myśleć, że ja już przedtem je widziałem.
— Powoli, powoli, — odrzekł mężczyzna, poczem z szuflady pod stołem wyjął garść brzęczących przedmiotów i wrzucił je na tacę.
— Teraz — mówiło dziecko potrząsając starą gazetą — przypatrz się im dobrze i długo, ile tylko chcesz, ty, co cię nie znam. Policz je sobie i gdy trzeba będzie, zmieszaj je razem. Dla mnie wystarczy, że raz na nie spojrzę. — To mówiąc, odwrócił się dumnie tyłem.
— Ale na czem polega ta gra?
— Gdy już policzysz przedmioty i zmieszasz je, gdy pewny już jesteś, że zapamiętałeś je sobie wszystkie, ja zakrywam je tą gazetą. Wtedy musisz wyliczyć je Lurganowi Sahibowi na liczydle. Ja zapiszę sobie osobno.
— A, — zawołał Kim, czując, że budzi się w nim instynkt rywalizacji Pochylił się nad tacą, na której leżało piętnaście kamieni. — Ależ to łatwe — rzekł po chwili. Chłopaczek hinduski zakrył gazetą lśniące kamienie i zapisał coś w małym notatniku.
— Pod tą gazetą znajduje się pięć kamieni błękitnych: jeden duży, drugi mniejszy, a trzy są drobne — rzekł szybko Kim. — Prócz tego są tam cztery zielone kamienie, a jeden z nich ma dziurkę. Jeden żółty kamień jest przezroczysty, a jeden jest jak przodek do fajki.
Potem jeszcze są dwa kamienie czerwone, i... i... Policzyłem, że było ich piętnaście, ale o dwu zapomniałem, jakie one były. Nie. Zaczekaj... Jeden był z kości słoniowej, malutki bronzowawy; a... a... czekaj-że, niech sobie przypomnę.
— Raz, dwa... — liczył Lurgan Sahib do dziesięciu. Kim schylił zrezygnowany głowę.
— A teraz ja — zawołał chłopaczek, zanosząc się od śmiechu. — Naprzód są dwa pęknięte szafiry, jeden z nich waży dwa „ruttee”, a drugi cztery, o ile mogę osądzić. Ten, co waży cztery „ruttee” jest ucięty na krawędzi. Potem jest turkus z Turkiestanu, płaski z czarnemi żyłkami i dwa z napisami. Na jednym jest „imię Boga”, a drugi pęknięty na ukos, bo wypadł ze starego pierścienia, i nie mogę przeczytać, co na nim napisane. To są te ładne błękitne kamienie, których jest pięć. Co do popękanych szmaragdów, to jeden z nich ma dziurkę w dwu miejscach, a jeden jest nieco rzeźbiony.
— Ile one ważą? — zapytał z obojętną miną Lurgan Sahib.
— Trzy, pięć, pięć i cztery „ruttee”, zdaje mi się. Pozatem jest jeszcze jeden kawałek starego zielonkawego bursztynu do fajki i ucięty topaz europejskiego pochodzenia. Oprócz tego jeden rubin z Burna, wagi dwu „ruttee”, bez żadnej skazy, jeden rubin balajski, pęknięty, wagi dwu „ruttee”. Nadto rzeźba z kości słoniowej z Chin, wyobrażająca szczura gryzącego jajo, a na końcu... aha... kula z kryształu wielkości ziarnka grochu, oprawiona w złoty listek.
Skończywszy wyliczać, klasnął z zadowolenia w dłonie.
— To twój mistrz — rzekł uśmiechając się Lurgan Sahib.
— Oh! On znał nazwy kamieni, — odrzekł czerwieniąc się Kim. — Spróbujemy jeszcze raz, ale z innemi przedmiotami, które znamy obaj dobrze.
Wrzucili więc do tacy różne drobiazgi pozbierane na chybił trafił po całym sklepie, a nawet w kuchni, i za każdym razem dziecko wygrywało tak, że Kim sam był zachwycony.
— Zawiąż mi teraz oczy... tak, żebym tylko palcami mógł dotykać przedmiotów, a nawet wtedy jeszcze, mimo, że ty będziesz zgadywać z otwartemi oczyma — nawet wtedy będę jeszcze lepszy od ciebie — wyzywał go malec.
Kim aż tupnął nogą ze złości, gdy chłopaczek i tym razem wygrał.
— Ale gdy chodziło o ludzi albo o konie, to jabym to lepiej zrobił. Ta gra ze szczypcami, nożami i nożycami jest zbyt dla mnie mała.
— Naucz się najprzód tego, a potem będziesz sam uczyć innych — rzekł mu Lurgan Sahib. — Tymczasem on lepszy jest od ciebie. Czy nie tak?
— To prawda. Ale jak się to robi?
— Trzeba powtarzać kilka razy z rzędu, aż się dobrze nauczysz. Zaręczam ci, że warto się tego nauczyć.
Chłopaczek hinduski zadowolony z siebie poklepał Kima po ramieniu.
— Nie rozpaczaj — rzekł do niego. — Ja sam ciebie tego nauczę.
— A ja zobaczę, czy dobrze cię nauczono — rzekł Lurgan Sahib, mówiąc ciągle w narzeczu, — bo oprócz mego chłopca..., który zrobił dziś głupstwo, kupując taką masę białego arszeniku, zamiast mnie o to poprosić... to oprócz niego, od dawna już nikogo nie spotkałem, ktoby bardziej od ciebie wart był tej nauki. A po dziesięciu dniach będziesz mógł wrócić do Nucklao, gdzie niczego nie umieją nauczyć na dłuższą metę. Zdaje mi się, że będziemy żyli ze sobą w przyjaźni.
Nastały szalone dni, ale Kim zbyt się z nich cieszył, aby zwracać uwagę na ich szaleństwa. Zrana grali w grę klejnotów, czasem prawdziwemi klejnotami, czasem stosami mieczów i sztyletów, czasem fotografjami krajowców. Po południu Kim i chłopak hinduski siadywali w milczeniu za stosem dywanów, lub za skrzynią i przyglądali się licznym a ciekawym gościom Mr. Lurgana. Byli to mali radżowie, których eskorta pokaszliwała, czekając na werandzie, przybywający kupić różne ciekawe nowości, jak fonografy i inne mechaniczne zabawki. Przychodziły tam panie, poszukujące naszyjników i panowie szukający pań; tak się przynajmniej zdawało Kimowi, bo umysł jego był zepsuty przedwczesnem doświadczeniem. Krajowcy z niezawisłych i lennych dworów, oficjalnie wysłani po naprawę klejnotów, którzy jednak w istocie mieli za zadanie zaciągnąć pożyczkę dla kapryśnych Maharani (królowe) lub młodych radżów. Przychodzili tam „Babi”, z którymi Lurgan Sahib rozmawiał z góry i protekcjonalnie, ale pod koniec rozmowy dawał im pieniądze w srebrze i rządowych papierach. Trafiały się tam przypadkowe zgromadzenia dziwacznych krajowców w długich szatach, którzy rozprawiali o metafizyce po angielsku i bengalsku, ku wielkiemu zbudowaniu Sahiba Lurgana. Kwestje religijne zajmowały go zawsze.
Z końcem dnia Kim i chłopak hinduski, którego imiona się zmieniały zależnie od humoru Sahiba Lurgana — zdawali szczegółowo sprawę z tego, co słyszeli i widzieli — wypowiadali swój pogląd na charakter każdego z tych ludzi, o ile się rysował na ich twarzy, na sposób mówienia i zachowania się ich i wygłaszali swoje domysły co do ich istotnych interesów.
Po obiedzie Lurgan Sahib przyglądał się z zainteresowaniem gdy obaj przebierali się i charakteryzowali i brał w tej zabawie szczery udział. Umiał on wyśmienicie podmalowywać twarze i jedną plamką lub kreską zmieniał je nie do poznania. W sklepie były wszelkiego rodzaju stroje i turbany, a Kim występował naprzemiany jako młody Mahometanin z dobrego rodu, jako handlarz oliwy, a raz (wesoły to był wieczór) — jako syn obywatela z Oudh, w najpełniejszym stroju. Sahib Lurgan miał bystrość jastrzębią w dostrzeganiu najmniejszych usterek stroju, a leżąc na starym machoniowym tapczanie, wykładał całemi godzinami, jak jaka kasta mówi, chodzi, kicha, a po każdym „jak”, które małą przedstawia trudność na tym świecie, wyjaśniał „dlaczego” — każdej rzeczy. Dziecku hinduskiemu szła ta gra trudno. Malutki jego umysł, ostry jak brzytwa, gdy chodziło o spamiętanie klejnotów, nie mógł się przemóc na tyle, aby wejść w duszę innego człowieka, ale w Kimie zbudził się demon i śpiewał z radości, gdy on sam, zmieniwszy ubiór, zmieniał zarazem mowę i ruchy. Porwany uniesieniem zapragnął pokazać Sahibowi Lurganowi, jak uczniowie pewnej kasty fakirów, starzy znajomi jego z Lahory, żebrzą przy drodze o jałmużnę, i w jaki sposób przemawiałby do Anglika lub do pendżabskiego rolnika, idącego na jarmark, lub do kobiety bez zasłony. Lurgan Sahib śmiał się na cały głos i prosił Kima, aby pozostał nieruchomo w tej samej pozycji przez pół godziny, siedząc w głębi pokoju na skrzyżowanych nogach wysmarowany sadzami, wywracając oczyma. W chwilę potem wszedł do pokoju ciężki otyły Babu, którego grube nogi uginały się pod ciężarem ciała i Kim zwrócił się do niego z żartem przydrożnego włóczęgi. Lurgan Sahib, jak zauważył Kim, nie zwrócił uwagi na jego grę, tylko na „Babu”.
— To ja sądzę — rzekł ociężale „Babu” zapalając papierosa — ja jestem zdania, że to niezwykle i doskonale było zrobione. Gdybyś pan mi tego nie był powiedział, przypuściłbym, że pan mi podbił nogę. Jak prędko, mniej więcej, zrobią z niego łącznika? gdyż wtedy wejdę z nim w stosunki.
— Po to właśnie uczy się w Lucknow.
— Więc powiedz mu pan, aby się dzielnie spisywał. Dobranoc, Lurgan.
„Babu” ruszył powoli jak krowa, grzęznąca w błocie.
Przy rozstrząsaniu listy gości z tego dnia, Lurgan Sahib zapytał Kima, za kogo uważa tego człowieka.
— Bóg raczy wiedzieć — odparł Kim wesoło. Ton powiedzenia mógłby oszukać Ali Mahbuba, ale z „lekarzem pereł” nie szło tak łatwo.
— To prawda, że Bóg wie o tem, ale ja chcę wiedzieć, co ty o nim myślisz?
Kim zerknął w bok na swego towarzysza, którego spojrzenie zdawało się zachęcać go do powiedzenia prawdy.
— Ja... ja sądzę, że on będzie mnie potrzebował, gdy wyjdę ze szkoły, ale — dodał poufnie, gdy Lurgan Sahib skinął głową twierdząco — nie rozumiem, jak on potrafi się przebierać i mówić rożnemi językami?
— Wiele rzeczy jeszcze zrozumiesz z czasem. On pisze sprawozdania dla pewnego pułkownika. Znaczenie ma wielkie tylko w Simli, ale co jest godne uwagi, to to, że nie ma nazwiska tylko cyfrę i literę — taki u nas zwyczaj.
— A czy na głowę jego nałożono cenę także, jak na głowę Mah... — wszystkich innych?
— Jeszcze nie, ale gdyby pewien chłopiec wstał z tego miejsca, na którem teraz siedzi... i poszedł: spójrz, drzwi są otwarte i poszedł aż pod pewien dom z czerwoną werandą, za którym stał dawniej stary teatr ludowy i szepnął przez okiennicę: „Hurree Chunder Mookerjee przyniósł złe nowiny z ostatniego miesiąca” — to chłopak ten mógłby przynieść stamtąd pełen trzos rupji.
— Ile — spytał szybko Kim.
— Pięćset, tysiąc, — tyle, ileby ich zażądał.
— Dobrze. A jak długo mógłby taki chłopiec żyć po tem doniesieniu?
Uśmiechnął się wesoło do długiej brody Lurgana Sahiba.
— Ach! To w porę pomyślane. Gdyby był bardzo przebiegły, mógłby przeżyć dzień — ale nocy, nie. Nocy w żaden sposób by nie przeżył.
— Jakaż jest zatem pensja „Babu”, jeśli tyle płacą za jego głowę?
— Ośmdziesiąt, może sto pięćdziesiąt rupji, ale płaca jest zawsze ostatnią częścią jego dzieła. Od czasu do czasu Bóg stwarza takich ludzi a jednym z nich ty jesteś — którzy lubią chodzić na bezdroża, z narażeniem życia i zbierać nowiny, dziś o odległych sprawach, jutro o czemś ukrytem w górach, a następnego dnia o bliskich sąsiadach, którzy popełnili jakieś szaleństwo przeciw państwu. Takich ludzi jest bardzo mało, a z tych niewielu najlepszych jest zaledwie dziesięciu. Do tych dziesięciu zaliczam „Babu” i to jest właśnie ciekawe. Jak wielką zatem i pożądania godną musi być sprawa, która rozpłomienia nawet serce Bengalczyka.
— To prawda. Ale moje dni płyną leniwie. Jestem jeszcze chłopcem i dopiero od dwu miesięcy umiem pisać po angielsku. Czytać jeszcze i teraz dobrze nie umiem. I czekają mnie długie, długie lata, zanim zostanę „łącznikiem”.
— Miej cierpliwość, Przyjacielu całego Świata.
Kim osłupiał, słysząc ten tytuł.
— Chciałbym mieć te młode lata, które ciebie tak gniewają. Wypróbowałem cię w rozmaity sposób. Nie zapomnij o tem przy zdawaniu raportu Sahibowi Pułkownikowi.
Później, przechodząc nagle do angielszczyzny, rzekł, śmiejąc się serdecznie:
— Na Jowisza, O’Hara, zdaje mi się, że masz wielkie zdolności, ale nie bądź zarozumiały i nie gadaj za dużo. Musisz wrócić do Lucknow, być dobrym chłopcem, i przysiąść fałdów przy książce, jak mówią Anglicy, a może następnych wakacji wrócisz do mnie.
Kim zachmurzył się.
— Oh, jeżeli będziesz miał ochotę. Ja wiem, gdziebyś ty wolał się udać.
W cztery dni potem Kim zarezerwowane miał miejsce dla siebie i swej walizki w dyliżansie, jadącym do Kalka. Jego towarzyszem był gruby, na tylnem siedzeniu oparty „Babu”, który owinąwszy swoim frędzlowanym szalem głowę i podwinąwszy pod siebie swą tłustą, krótszą nieco lewą nogę, drżał cały od porannego chłodu i mruczał coś pod nosem.
— Jak się to dzieje, że ten człowiek jest jednym z naszych? — myślał Kim, spoglądając na jego tłuste plecy, gdy zjeżdżali w dół gościńcem, poczem refleksja ta nasunęła mu najzabawniejsze marzenia. Lurgan Sahib dał mu pięć rupji — wspaniałą sumę pieniędzy, oraz zapewnienie o swojej protekcji, jeżeli będzie pracowity. Lurgan Sahib, inaczej niż Mahbub, mówił całkiem wyraźnie i otwarcie o nagrodzie za posłuszeństwo, z czego Kim wielce był zadowolony. Żeby tylko mógł dostąpić kiedyś zaszczytu, jak „Babu”, mieć swoją literę i cyfrę... i żeby na jego głowę wyznaczona była również... nagroda. Kiedyś będzie on też taki sam, jak ten oto, a może i większy?... Może będzie nawet większy od Ali Mahbuba. Terenem jego poszukiwań będą dachy domów przynajmniej połowy całych Indji. Będzie śledził królów i ministrów tak, jak niegdyś śledził „vakilsów” i posługaczy adwokackich w całej Lahorze na służbie u Mahbuba. Tymczasem trzeba było myśleć o tem, co było obecne, a to nie było wcale nudne, zwłaszcza, że St. Xavier zbliżyło się bardzo. Przyjadą tam pewnie również i nowi chłopcy i będzie się można nasłuchać o różnych przygodach przeżytych w czasie ferji świątecznych. Mały Marcin, syn plantatora herbaty z Manipur przechwalał się, że pójdzie na wojnę, ze strzelbą przeciw opryszkom. Być może, że była w tem i prawda, ale pewna, że młody Marcin nie był nigdy rzucony przez eksplozję przez cały podwórzec pałacu w Patiala, gdy puszczano fajerwerki... ani też... Rozmyślając nad tem, Kim zaczął opowiadać samemu sobie własne przygody, zaznane w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Mógł zakasować w St. Xavier swem opowiadaniem, nawet największych chłopców, takich, co się już golili, gdyby mu było wolno. Naturalnie nie było o tem nawet mowy. Przyjdzie czas, że na jego głowę naznaczą kiedyś cenę, tak jak go o tem zapewnił Lurgan Sahib. Tymczasem, gdyby się teraz rozgadał jak głupiec, to nietylko, że ceny takiej na niego by nie nałożono, ale w dodatku Creighton Sahib przestałby się nim zajmować — wystawiłby się tylko na gniew Lurgana Sahiba oraz Ali Mahbuba — całe swe niedługie życie, jak myślał:
— Straciłbym Delhi dla głupiej ryby — myślał, posługując się przysłowiową filozofią. Należało zapomnieć zupełnie o spędzonych świętach (a i tak dość miał pomysłowości dla zmyślenia różnych przygód, by zażartować z kolegów) i, jak mawiał nieraz Lurgan Sahib, — by pracować.
Ze wszystkich chłopców śpieszących teraz z powrotem do St. Xavier, od Sukkur, leżącego w piaskach, do miejscowości Galle; ukrytej w cieniu palm, nikt inny nie czuł się tak przepełniony radością, jak Kimball O’Hara, gdy jechał trzęsąc się na dyliżansie poza plecami Hurree Chunder Mookerjee, którego nazwisko w księgach jednej z sekcji Etnologicznej Służby Wywiadowczej zapisane było znakiem „R. 17”.
Dla wypełnienia luki w tych wiadomościach należy dodać, że w czasie sutego obiadu w Kalka, gdzie stanęli na popas, „Babu” gadał nieustannie. Pytał Kima czy jedzie do szkoły? No to on, były absolwent Uniwersytetu w Kalkucie, wytłumaczy mu, jakie to są zalety edukacji. Można tam było otrzymać nagrody za pilne przysiedzenie fałdów nad łaciną i Wordswortha „Ekskursją” (wszystko to było „greką” dla Kima). Francuzczyzna była też ważną rzeczą, a najwięcej można się jej było nauczyć w Chandernagore, o parę mil od Kalkutty. Można więc było zajść z tem wszystkiem bardzo daleko, jak on sam tego mógł być przykładem, słuchając uważnie sztuk zwanych „Lear” albo „Juljusz Cezar”, a trzeba je było znać obie ze względu na egzaminatorów. W Lear’ze nie było tylu historycznych aluzji co w „Juljuszu Cezarze”; książka z tem kosztowała cztery „anna”, ale można ją było kupić z drugiej ręki w bazarze za dwa „anna”. Ważniejsze znaczenie od studjowania Wordswortha lub takich wybitnych autorów jak Burke i Hare, miała sztuka i wiedza miernictwa. Chłopak, który zdał egzaminy z tej gałęzi wiedzy, do których nawiasem mówiąc, nie było podręczników, mógł maszerując sobie od niechcenia przez jakiś kraj z kompasem i z niwelatorem, jeśli miał przytem dobre, bystre oko, zdjąć z niego obraz, za który można dostać duże sumy w brzęczącej monecie. Ale ponieważ noszenie przy sobie przyrządów mierniczych nie było czasem rzeczą wskazaną, więc chłopiec taki powinien wiedzieć dokładnie, jaka jest długość jego własnego kroku, a wówczas nawet, gdy pozbawiony był tego, co Hurree Chunder nazywał „przypadkową pomocą”, mógł przecież zawsze wyliczyć potrzebne mu odległości. Żeby zachować w pamięci ilość tysiąca kroków, doświadczenie Hurree Chundera pouczyło go, że niema nic lepszego w tej mierze nad różaniec, złożony, z ośmdziesięciu i jeden, albo stu ośmiu paciorków, dlatego że „cyfry te były podzielne i pod-podzielne przez różne mnożniki i pod-mnożniki”. Po przez skażoną angielszczyznę, w jakiej opowiadał mu to Hurree, Kim chwytał ogólny sens opowiadania, które go wielce zainteresowało. Ukazano mu nowy zawód, którego można było nauczyć się, a to spojrzenie w daleką perspektywę roztaczającego się przed nim świata wskazało mu, że im człowiek więcej posiada wiadomości, tem lepiej jest dla niego.
Półtoragodzinny wykład swój skończył „Babu” w ten sposób: — Spodziewam się, że pewnego dnia będę mieć przyjemność poznania się z panem na drodze „oficjalnej”. Ad interim zaś, jeżeli mi wolno użyć tego wyrażenia, pozwolę sobie ofiarować panu to pudełko z betelem, który jest bardzo cennym artykułem, a na który wydatkowałem przed czterema laty całe dwie rupje. — Była to tania drobnostka z miedzi w kształcie serca, z trzema przegródkami na ziarenka betelu, rumianek i liście... które jednak napełniono tabletkami chininy. — Jest to nagroda za pańskie wzorowe przebranie się za tego męża. Bo widzisz pan, jesteś pan jeszcze młody, i zdaje się panu teraz, że tak będzie wiecznie, wobec czego nie troszczysz się pan jeszcze o swoje ciało. Tymczasem, gdy w czasie roboty zaskoczy człeka choroba, to bardzo jest przykre. Ja sam lubię ogromnie medykamenty, a przytem wygodnie jest mieć je nieraz przy sobie do leczenia biedaków. Są to dobre medykamenty, z departamentalnej farmacji, chinina i tem podobne. Daję je panu jako „souvenir”. A teraz do widzenia. Mam tu niedaleko pilne prywatne sprawy do załatwienia.
Wysunął się cichutko jak kot na gościniec, prowadzący do Umballi, skłonił się przejeżdżającej „ekka” i pomknął przed siebie, podczas, gdy oniemiały Kim ściskał w ręku miedziane pudełeczko betelu.

Postępy chłopca w naukach mało kogo prócz jego rodziców mogą interesować, a wiadomo, że Kim był sierotą.
W księgach szkoły St. Xavier in Partibus zanotowano, iż sprawozdanie z postępów Kima wysyłano stale do pułkownika Creightona i ojca Wiktora, którzy przysyłali regularnie pieniądze za jego naukę. Wspominano dalej w tych samych księgach, że okazywał wielkie zdolności do matematyki i rysowania map i że za postępy w tych naukach dostał nagrody („Życie lorda Lawrence” w 2 tomach, dziesięć rupji, jedenaście annas), i że w tym samym czasie brał udział w konkursie uczniów St. Xavier przeciw uczniom mahometańskiego kollegium w Alighur, mając wówczas lat czternaście i dziesięć miesięcy. Szczepiono mu też ponownie ospę, z czego można wnosić, że epidemja ta wówczas panowała w Lucknow. Uwagi, zanotowane na marginesie starych świadectw, wspominają, że był kilkakrotnie karany za „zadawanie się z ludźmi niższej kondycji”, a raz nawet odpokutował ciężko za „ucieczkę na cały dzień w towarzystwie ulicznego żebraka”. Stało się to wtedy, gdy wyszedł za bramę i przegadał z Lamą cały dzień na brzegu rzeki Goomtee, prosząc go, aby następnych wakacji pozwolił mu sobie towarzyszyć przez miesiąc — a choćby przez tydzień tylko, ale Lama był niewzruszony jak skała i tłumaczył mu, że nie nadeszła jeszcze stosowna chwila. Starzec mówił, zajadając z Kimem placki, że obowiązkiem jego jest nabyć całą wiedzę Sahibów, a potem zobaczymy. Ręka przyjaźni musiała w jakiś sposób odwrócić bicz kary, bo w sześć tygodni później Kim zdał egzamin „z odznaczeniem“, mając lat piętnaście i ośm miesięcy. Dalej księgi milczą. Imię jego nie figuruje w żadnym spisie nowowstępujących do biura wywiadowczego Indii, ale wypisano obok niego słowa „wyznaczony do szczególnych poruczeń“.
Kilkakrotnie w przeciągu tych trzech lat powracał Lama do świątyni Tirthanker w Benares, — nieco jeszcze chudszy i żółciejszy, ale pełen godności i naiwności, jak zawsze. Przybywał czasem z Południa, z Tutikoriu, skąd odchodzą dziwne ogniste łodzie do Cejlonu, gdzie przebywa kasta bardzo mądrych kapłanów; czasem powracał z zielonego dżdżystego Zachodu, z plantacji bawełny okalających Bombay; a raz przebył ośmset mil na Północ, tylko w tym celu, aby porozmawiać przez jeden dzień z opiekunem obrazów z „Domu cudów“. Wróciwszy, schronił się do chłodnej i marmurowej celi, bo kapłani z świątyni Tirthanker dobrzy byli dla starca, strzepywał pył z obuwia i odmawiał modlitwy, lub jeździł trzecią klasą do Lucknow, przyzwyczajony już był bowiem do podróżowania koleją. Jego przyjaciel, ów biały asceta, zwrócił uwagę przełożonego klasztoru na fakt, że ilekroć Lama wrócił z Lucknow, przestawał na chwilę marzyć o znalezieniu swej Rzeki Zbawienia lub malować obrazki przedstawiające koła życia a wolał mówić o piękności pewnego tajemniczego cheli, którego żaden z kapłanów tej świątyni nie widział. Śladami stóp Najdoskonalszej Istoty schodził całe Indje. Kurator muzeum w Lahorze ma dotąd cudny opis jego wędrówek i rozmyślań. Nie pozostało mu w życiu nic więcej do zrobienia, jak tylko znaleść Rzekę Strzały. A nadto objawione mu zostało w snach, że poszukiwania nie skończą się pomyślnie, dopóki szukający nie będzie miał przy sobie cheli, przeznaczonego do doprowadzenia go do celu życzeń i posiadającego wielką wiedzę — taką wiedzę, jaką posiadł siwowłosy Strażnik Obrazów w Lahorze. Naprzykład (w tem miejscu starzec zażywał swój sakramentalny niuch tabaki, a uprzejmi kapłani Jaińscy uciszali się natychmiast):
— Przed dawnemi, dawnemi czasy, gdy Devadatta był królem Benaresu, — schwytali razu pewnego strzelcy królewscy słonia i, zanim wydostał się na wolność, zakuto mu jedną nogę w olbrzymią żelazną okowę. Napełniło to jego serce nienawiścią i wściekłością, i przebiegając w różnych kierunkach lasy, prosił innych braci-słoni, żeby mu ją zerwali... Próbowali więc jeden po drugim przy pomocy swych potężnych trąb, lecz daremnie. W końcu zadecydowali, że żadna zwierzęca siła niezdolna jest zerwać tej okowy. Zaś w gąszczu leśnym obok leżało jednodniowe, dopiero co urodzone cielę, z którego rodzicielska wilgoć nie zdążyła jeszcze obeschnąć, matka zaś jego była nieżywa. Zakuty w okowę słoń zapomniał o swojej własnej męce, mówiąc: „Jeżeli nie dam temu niemowlęciu, to ono zginie u naszych stóp”. Poczem stanął nad małem stworzeniem, rozkraczywszy się nad niem, by je osłonić przed wałęsającą się bezładnie trzodą. Potem uprosił jedną cnotliwą krowę, by dała ssać cielęciu, zaś skuty w okowę słoń był jego opiekunem i obrońcą. Wiadomo zaś, że musi upłynąć trzydzieści pięć lat, zanim słoń dojrzeje do pełni swej siły i przez trzydzieści pięć pór deszczowych zakuty słoń żył w przyjaźni z młodym, a przez cały ten czas żelazna obręcz wpijała mu się w ciało.
„Potem, jednego dnia, młody słoń ujrzał, że okowa starego zmniejszyła się do połowy i, zwróciwszy się do niego, rzecze: „Cóż to znaczy?” — „To właśnie mnie martwi”, odrzekł ten, który żył z nim w przyjaźni. Potem ów drugi chwycił swą trąbą za obręcz i w mgnieniu oka zerwał ją, mówiąc: „Oto nadeszła zapowiedziana pora.” Tak to cnotliwy słoń, który czekał cierpliwie i robił dobre uczynki, został wyzwolony w oznaczonym czasie, przez to same cielę, którem się zaopiekował, gdyż Słoniem tym był Ananda, a Cielęciem, które skruszyło okowę, był sam nasz Pan i Zbawiciel...”
Potem, kiwając dobrotliwie głową, i nie wypuszczając wiecznie klekocącego w jego rękach różańca, wskazywał, jak to ów słoń-cielę był wolny od grzechu pychy. Był tak pokorny jak „chela”, który widząc swego mistrza, siedzącego w kurzu u „Bram Nauki”, przeskoczył przez bramę, mimo, że była zamknięta i przycisnął mistrza do swego serca w obecności całego pyszałkowato-brzuchatego miasta. Bogata czekać ich będzie nagroda, takiego mistrza i takiego „chelę”, gdy przyjdzie na nich czas wspólnego wyzwolenia.
Tak wędrował Lama wolno wzdłuż i wszerz, po całych Indjach. Pewna ostrojęzyczna stara kobieta, mieszkająca w domu, leżącym wśród owocowych sadów za Saharunpore, oddawała mu cześć, jako prorokowi, ale nie pozwoliła mu mieszkać na piętrze. Dano mu pokój w dziedzińcu, gdzie wysiadywał, obserwowany przez krzykliwe kawki, podczas gdy ona zdejmowała z twarzy zbyteczny swój welon i paplała o duchach i swoich wrogach, o nieurodzonych jeszcze wnukach i o pewnym derwiszu z rozpuszczonym językiem, który rozmawiał z nią na popasie. Raz powędrował samotnie z głównego traktu poniżej Umballi do małej wiosczyny, gdzie kapłan chciał go obrabować. Ale dobre niebiosa, które zawsze opiekują się lamami, zesłały zmierzch na pola, tak że zaszedł zamyślony i pełen ufności przed drzwi byłego wojskowego. Tu powstało wielkie nieporozumienie, bo stary żołnierz zapytał go, dlaczego Przyjaciel Gwiazd przechodził tą drogą przed niespełna sześciu dniami.
— To niemożliwe — rzekł Lama — przecież on powrócił do swoich ludzi.
— Ależ siedział tutaj w tym rogu izby i opowiadał nam masę wesołych bajek, nie dalej, jak pięć nocy temu, — upierał się gospodarz. — Swoją drogą znikł potem gdzieś nagle o świcie, naplótłszy wpierw tysiące niedorzeczności mojej wnuczce. Wyrósł porządnie, ale jest tym samym Przyjacielem Gwiazd, który mi przyniósł prawdziwą zapowiedź wojny. Czyście się rozłączyli obaj ze sobą?
— I tak, i nie — odparł Lama. — My, my nie rozłączyliśmy się wcale, ale nie nadszedł jeszcze czas naszej wspólnej wędrówki. On uczy się teraz mądrości w pewnem miejscu. Musimy czekać.
— Wszystko jedno, ale gdyby to nie był ten sam chłopak, skądżeby tyle mówił o tobie?
— A co mówił? — zapytał chciwie Lama.
— Same słodkie słowa, sto tysięcy dobrych słów, że jesteś jego ojcem i matką, i tam dalej. Szkoda, że nie myśli wstąpić w służbę Królowej. To odważny chłopak.
Te nowiny zdziwiły Lamę, który nie wiedział jeszcze wtedy, jak pilnie Kim trzymał się kontraktu, zawartego z Mahbubem Ali i zatwierdzonego z musu przez pułkownika Craightona...
— Nie należy powstrzymywać młodego „pony” od gry... — rzekł handlarz koni, gdy Pułkownik wyraził się, że włóczenie się po Indjach w czasie wakacji jest niedorzecznością.
— Jeżeli nie pozwoli mu się chodzić, gdzie mu się podoba, to on sam złamie zakaz. A wtedy kto go znajdzie? Sahibie Pułkowniku, tylko raz na tysiąc lat rodzi się koń tak stworzony do gry, jak to nasze źrebię. A nam potrzeba ludzi.




ROZDZIAŁ X

Lurgan Sahib nie miał zwyczaju bezpośrednio brać udziału w sprawie, ale jego opinja zgadzała się ze zdaniem Ali Mahbuba, a wynik tego był pomyślny dla Kima. Umiał on już lepiej niż przedtem opuszczać Lucknow w przebraniu krajowca, a jeśli Mahbub był w obrębie, w którym możliwa była korespondencja, skierowywał się do jego obozu i przebierał pod bystrem okiem Pathana. Gdyby małe pudełko z farbami, którego używał w czasie nauki do malowania map, mogło mówić i opowiedziało jego wakacyjne zajęcia, wypędzonoby go z pewnością ze szkoły. Jednego razu dojechał z Mahbubem aż do pięknego miasta Bombay wraz z trzema wagonami pociągowych koni, i Mahbub omal nie rozpłynął się z radości, gdy Kim podał projekt, aby przepłynąć okrętem ocean Indyjski, ażeby kupić konie w Zatoce Arabskiej, za które, jak się dowiedział od jednego z ludzi, służących u kupca Abdul Rahmana, płacą lepiej, niż za ogiery z Kabulu.
„Umoczył rękę w półmisku z tym wielkim handlarzem”, gdy Mahbub i kilku jego współwyznawców zostali zaproszeni na wielkie przyjęcie. Potem wracali morzem z Karachi i wtedy Kim doświadczył poraz pierwszy, co to choroba morska, siedząc na przodzie parowca, wędrującego wzdłuż wybrzeży i był wówczas głęboko przekonany, że go otruto. Niezwykła skrzynka z lekarstwami, dar od „Babu”, nie przydała mu się na nic, chociaż Kim uzupełnił jej zawartość w Bombaju. Mahbub miał sprawy do załatwienia w Quetta i tam to Kim, jak sam Mahbub przyznawał, zarobił na swoją podróż, a może nawet i więcej, spędziwszy cztery interesujące dni na służbie w domu pewnego tłustego sierżanta, któremu z jego książki służbowej, małej, pergaminowej, skopjował dokument i zrobił to w czasie jednej parnej nocy. Dotyczyła ona wyłącznie handlu bydłem i wielbłądami. Dokonał tej pracy przy świetle księżyca, leżąc ukryty za przybudówką. Później położył dokument na dawne miejsce, i na rozkaz Mahbuba porzucił służbę bez zapłaty, a następnie dogonił Afgana o sześć mil dalej z czysto przepisaną kopją na piersiach.
— Ten żołnierz to tylko mała ryba — mówił mu Mahbub Ali. — Ale złapiemy kiedyś jeszcze i większe. On sprzedaje tylko woły za podwójną cenę; jedną bierze dla siebie, a drugą daje rządowi, co zresztą, jak sądzę, nie jest grzechem.
— Dlaczego nie można było zabrać tej książeczki i uciec z nią?
Bo wtedy przeląkłby się i powiedziałby swemu przełożonemu. A wtedy moglibyśmy stracić wielką ilość nowych karabinów, które płyną teraz z Quetta na północ. Gra idzie teraz na wielką skalę, tak, że niejeden może część jej tylko naraz widzieć.
— Oho — rzekł Kim i zamilkł.
Działo się to w czasie letnich wakacji po otrzymaniu nagrody za postępy w matematyce. Święta Bożego Narodzenia spędził Kim, po urwaniu dziesięciu dni na własne przyjemności, u Sahiba Lurgana, gdzie przeważną część czasu przesiedział przy trzaskającym ogniu, bo droga do Jakko była w tym roku pokryta śniegiem na cztery stopy i, ponieważ mały Hindus pojechał się ożenić, pomagał Lurganowi nanizywać na sznurki perły. Lurgan uczył Kima całych rozdziałów Koranu na pamięć, dopóki chłopak nie doszedł do wygłaszania ich z płynnością i akcentem prawdziwego „mułły”. Oprócz tego objaśniał Kimowi nazwy właściwości niektórych miejscowych lekarstw i zaklęcia, które trzeba wygłaszać przy ich zastosowywaniu. Wieczorami zaś wypisywał na pożegnanie czarnoksięskie znaki, zawiłe pentagramy, opatrzone imionami szatanów Murry i Awana, wypisanemi fantastycznie po brzegach. Nadewszystko zaś polecał Kimowi troszczyć się o swoje zdrowie, leczyć napady febry i mieć zawsze przy sobie podręczne lekarstwa. Na tydzień przed końcem świąt pułkownik Creighton (nie pięknie to było z jego strony), przysłał Kimowi zadanie egzaminacyjne, złożone z samych linji, kół, kresek i kątów.
W czasie następnych wakacji podróżował Kim znów z Mahbubem i o mało że nie zginął z pragnienia, przeprawiając się na wielbłądzie przez piaski do tajemniczego miasta Bikaneer, gdzie spotykał studnie głębokie na czterysta stóp, usiane dokoła kośćmi wielbłądów. Z punktu widzenia Kima nie była to zajmująca podróż, gdyż Pułkownik wbrew kontraktowi kazał mu zrobić plan tego dzikiego, zamkniętego murami, miasta, a ponieważ niestosowneby było, aby mahometański koniuch i fajczarz rozkładał do tego przyrządy miernicze w pobliżu stolicy niezawisłego państwa, więc Kim zmuszony był obliczać wszystkie odległości zapomocą różańca. Kompasu używał przy sposobności, zwłaszcza o zmroku, gdy już nakarmiono wielbłądy. Przy pomocy małej skrzyneczki z sześciu kolorami i trzema pendzelkami, wykonał coś, co niezupełnie jednak podobne było do stolicy prowincji Jeysalmir. Mahbub śmiał się bardzo, polecając mu zrobić nadto pisemny raport; a Kim zabrał się do roboty na grubej książce rachunkowej, wspartej o ulubione siodło Mahbuba.
— Musisz tam wszystko opowiedzieć coś widział i słyszał. Pisz tak, jakgdyby sam Jung-I-Lat Sahib miał przyjść tu pokryjomu z wielką armją żeby zacząć wojnę.
— Z jak wielką armją?
— Och, z dziesięć tysięcy ludzi.
— To szaleństwo. Pamiętaj, jak małe i liche są studnie w piaskach. Ani tysiąca spragnionych ludzi nie można tu przyprowadzać.
— Wiec napisz o tem, a także o starych wyłomach w murze, skąd biorą drzewo na opał, i jakie są zamiary Króla. Ja się tu zatrzymam, dopóki nie sprzedam wszystkich koni. Najmę pokój przy bramie miejskiej, a ty będziesz moim kasjerem. W drzwiach będzie dobry, mocny zamek.
Raport spisany bez błędu płynnym charakterem pisma, przestrzeganym w St. Xavier wraz z popstrzoną brunatnemi, żółtemi i różowemi kolorami mapą był jeszcze zachowany przed kilku laty (jakiś niesumienny urzędnik oznaczył go grubemi literami „E. 23 z drugiego Biura mierniczego w Seistan”), ale obecnie, miejsca znaczone wtedy ołówkiem, muszą już być nieczytelne. Kim wytłumaczył to wszystko, pocąc się przy świetle lampy oliwnej i wręczył Mahbubowi w drugim dniu powrotnej podróży. Pathan wstał i schylił się nad wypchanemi trokami siodeł.
— Wiedziałem, że zasłużysz sobie na honorowy strój, i dlatego przygotowałem go naprzód — rzekł, uśmiechając się. — Gdybym był emirem Afganistanu (a wkrótce go może zobaczymy) napełniłbym twoje usta złotem. — Mówiąc to, złożył ubiór uroczyście u stóp Kima. Składał on się z wyszywanej złotem Peszawurskiej spiczastej czapki w kształcie turbana i dużego zawoju turbanowego, zakończonego szeroką złotą frendzlą; z delhijskiej haftowanej kamizelki, którą się wdziewało na mlecznej białości koszulę, wiązaną z prawej strony, obszernej i bufiastej; zielonej „pyjamy” z jedwabną, tkaną przepaską, a wreszcie z pary pantofli uszytych ze skóry rosyjskiej, o boskim zapachu i o bezczelnie do góry zadartych szpicach.
— Dobra to wróżba wkładać z rana we środę nowe ubranie, — rzekł Mahbub uroczyście. — Ale nie należy zapominać, że są źli ludzie na świecie. Tak.
Do tych wszystkich wspaniałości, których widok zapierał Kimowi oddech w piersiach z rozkoszy, dodał niklowany, wykładany perłową macicą, rewolwer 9-go kalibru.
— Chciałem ci sprawić wprawdzie rewolwer nieco mniejszego kalibru, ale przyszło mi na myśl, że do tego nadają się rządowe naboje, których zawsze można łatwo dostać — a szczególnie u przemytników. Wstań, niech-no ci się przypatrzę — to mówiąc, klepnął Kima po ramieniu. — O, mógłbym na ciebie patrzeć ciągle i nie znudzić się. Biada wam teraz, serca niewieście. A co za oczy pod temi powiekami, jak one umieją zerkać!
Kim odwrócił się, wyprostował i odruchowo sięgnął do wysypującego się wąsika. Potem pochylił się do nóg Mahbuba, aby mu wyrazić wdzięczność drżącemi rękoma, bo nie mógł się zdobyć na słowo. Mahbub uprzedził go i chwycił w swoje ramiona.
— Mój synu — rzekł — poco nam słów? Ale powiedz sam, czy nie rozkoszny jest ten krótki pistolecik? Wystarczy pociągnąć tylko, a wszystkie sześć naboi wystrzeli kolejno raz po raz. Trzeba go nosić na piersiach na gołem ciele. Pamiętaj go zawsze naoliwić. Nie noś go nigdzie indziej, a może Bóg da, że zabijesz nim kiedyś człowieka.
— Hai Mai! — rzekł smutnie Kim. — Gdy Sahib zabije człowieka, to wieszają go w więzieniu.
— To prawda; ale o krok za granicą ludzie są mądrzejsi. Schowaj go, ale nabij go wprzód. Na cóż się zda broń nienabita?
— Gdy wrócę do „madrissah“, będę musiał oddać ci go, bo tam niewolno tego mieć przy sobie. Zatrzymasz go u siebie dla mnie?
— Mój synu, ta madrissah znudziła mnie już zupełnie. Zabierają w niej człowiekowi najlepsze lata na naukę tego, czego się można nauczyć tylko na Włóczędze. Głupota Sahiba nie zna nigdy miary. Ale dajmy temu pokój. Być może, że twój pisany raport wyzwoli cię wreszcie z dalszej niewoli, a Bogu tylko wiadomo, jak nam potrzeba ludzi do gry.
Szli potem zaciskając usta przed piaskiem, który im miótł w oczy wiatr przez słoną pustynię, do Jodhpore, gdzie Mahbub i jego ładny siostrzeniec Habib Ullah sprzedali dużo koni. Następnie Kim wdział smutnie europejskie ubranie, z którego już prawie wyrósł i pojechał drugą klasą do St. Xavier. W trzy tygodnie potem pułkownik Creighton, targując parę tybetańskich artykułów do odpędzania upiorów w sklepie Lurgana Sahiba, spotkał się tam z Ali Mahbubem, który miał minę zgoła buntowniczą. Lurgan Sahib pomagał mu z boku w roli pomocnika.
— Pony jest już gotów... jest okiełznany i chodzi doskonale, Sahibie. Odtąd dzień po dniu będzie tylko tracił swoje zalety, jeśli się go będzie trzymać na wędzidle. Rzuć mu cugle na kark i niech sobie idzie — rzekł handlarz. — On jest nam potrzebny.
— Ależ on jest taki młody jeszcze, Mahbubie — ma zaledwie szesnaście lat — nieprawdaż?
— Ja mając piętnaście lat, zabiłem pierwszego mojego wroga i miałem pierwszego syna, Sahibie.
— Ty stary, niepoprawny poganinie — rzekł Creighton i zwrócił się pytająco do Lurgana.
Czarna broda Lurgana skinęła, potwierdzając słowa szkarłatno brodego Afgana.
— Jabym go już był dawno użył do Gry — rzekł Lurgan. — Im młodszy jest, tem lepszy. I dlatego właśnie moje najdroższe klejnoty oddaję pod opiekę mojemu malcowi. Posłałeś go pan do mnie na próbę. Wypróbowałem go na wszystkie sposoby. To jedyny chłopiec, którego nie udało mi się zmusić, żeby widział tak, jak chciałem.
— Czy kazałeś mu patrzeć w kulę ze szkła, czy w naczynie z atramentem? — zapytał Mahbub.
— Nie, pod mojem dotknięciem, jak ci to już opowiadałem. To mi się jeszcze nigdy dotąd nie wydarzyło, to znaczy, że on już jest dostatecznie silny, by wykonać wszystko co tylko trzeba i co tylko zechce. A pan, Pułkowniku, pan sądzi, że jemu jeszcze figle w głowie. Nauczyłem go już dość wiele i myślę, pułkowniku Creighton, że pan zaprzepaszcza jego zdolności.
— Hm. Być może, że masz pan słuszność, ale wiecie przecież, że u nas niema dla niego w tej chwili żadnego zajęcia.
— Niech go pan puści wolno... niech sobie idzie, gdzie go oczy poniosą, — przerwał niecierpliwie Mahbub. — Komu może przyjść do głowy, żeby młodemu źrebcowi dawać odrazu duży ciężar? Dla zachęty... trzeba mu pozwolić, niech się ugania za karawanami, jak nasze młode wielbłądy. Ja bym go wziął nawet sam ze sobą, ale...
— Znam jedną sprawę... na Południu, gdzieby go można najlepiej zużytkować — rzekł ze szczególną lubością Lurgan Sahib, łypiąc swemi fioletowemi powiekami.
— Ta rzecz jest w ręku łącznikowego „E. 23“ — rzekł szybko Creighton. — Jego tam niemożna posyłać. A przytem on nie zna Turki.
— Proszę mu tylko opisać wygląd i zapach listów, których nam potrzeba, a on je już potrafi wydostać — nalegał Lurgan.
— Nie, na to potrzeba dojrzałego mężczyzny — odparł Creighton.
Rozmowa ta dotyczyła bardzo delikatnej materji, w sprawie niedozwolonej i podżegawczej korespondencji między pewną osobistością, roszczącą sobie prawa do najwyższej władzy we wszystkich kwestiach religji mahometańskiej na całym świecie, a pewnym młodym członkiem rodziny królewskiej, którego nakłoniono do handlu żywym towarem na terytorjum należącem do Brytanji. Dostojnik muzułmański zachowywał się bezczelnie i arogancko; natomiast młody książę raczej tylko z niechęcią odnosił się do zakazu, który krępował jego przywileje, ale zgoła niepotrzebnie prowadził korespondencję, która mogła go pewnego dnia skompromitować. W istocie też udało się pochwycić jeden z tych listów, lecz tego, który go dostał w swoje ręce, znaleziono potem zabitego przy drodze w sukniach arabskiego handlarza końmi. Doniósł o tem naastępnie we właściwym czasie łącznikowy „E. 23“, któremu zlecono dalszy ciąg tej roboty.
Te właśnie i inne jeszcze fakty, które się nadają do omawiania, sprawiły, że Mahbub i Creighton kiwali nad tem poważnie głowami.
— Niech więc go pan puści wraz z jego Czerwonym Lamą — mówił Mahbub z widocznym przymusem. — On kocha tego starego. Nauczy się przynajmniej mierzyć swoje kroki przy pomocy różańca.
— Ja już miałem z tym starym trochę do czynienia... listownie — rzekł, uśmiechając się do siebie Creighton. — Dokąd to on idzie?
— Włóczy się po całym kraju, jak to robił przez trzy ostatnie lata. Szuka jakiejś Rzeki Uzdrawiającej. Klątwa Allaha niech spadnie na tych... — zawołał Mahbub, ale się opanował. — Gdy wraca z włóczęgi, odpoczywa w świątyni Tirthanker lub w Buddh Gaya. Prócz tego, jak wiemy, jeździ do szkoły zobaczyć się z chłopcem, który już za to był kilkakrotnie karany. To warjat zupełny, ale spokojny człowiek. Spotykałem się z nim parę razy. „Babu” miał też z nim do czynienia. Śledziliśmy go przez trzy lata. Niema znów tak wielu Czerwonych Lamów w Hindostanie, aby można było zgubić ich ślad.
— Babu są bardzo ciekawi — rzekł w zamyśleniu Lurgan. — Czy wiecie panowie, do czego Hurree Babu dąży? Chce zostać członkiem Królewskiego Towarzystwa za zbieranie etnologicznych wiadomości. Powiadam panu, że opowiedziałem mu wszystko, co słyszałem o Lamie od Mahbuba i od chłopca. Hurree Babu jedzie do Benares... na własny koszt, jak sądzę.
— Nie wiem o tem — odrzekł krótko Creighton. Płacił on sam koszta podróży Hurree’ego, tylko z żywej ciekawości, żeby dowiedzieć się, kim właśnie był ten Lama.
— Przyczepiał się do Lamy kilkakrotnie w czasie ostatnich kilku lat, pytając go o informacje o lamaizmie, o tańcach djabelskich, o czarach i zaklęciach. Matko Święta! mogłem mu to wszystko już dawno opowiedzieć. Zdaje mi się, ze Hurree Babu zaczyna już być nieco za stary do włóczęgi. Woli już zbierać informacje o obyczajach i zwyczajach. Tak jest, on chce najwidoczniej zostać F. R. S. (członkiem Królewskiej Akademji Umiejętności).
Hurree ma dobre wyobrażenie o chłopcu, nieprawdaż?
— O, istotnie bardzo dobre. Ubawiliśmy się z nim nieraz wieczorem, gdy chłopiec był u mnie, ale ja sądzę, że szkoda byłoby go puszczać z Hurree‘im na etnologiczne poszukiwania.
— W każdym razie nie na początek. Jak ci się to podoba, Mahbubie? Puść więc chłopaka z jego Lamą na sześc miesięcy, a potem zobaczymy. Niech nabierze trochę doświadczenia.
— On je już ma, Sahibie — umie jak ryba sprawdzić wodę, w której ma pływać. W każdym bądź razie dobrze się stanie, że go się uwolni ze szkoły.
— Doskonale więc — rzekł Creighton nawpół do siebie. — Niech sobie idzie z Lamą, a jeżeli Hurree Babu będzie mieć na nich oko, to tem lepiej. Nie narazi on chłopca na niebezpieczeństwo, jakby to mógł zrobić Mahbub. To istotnie ciekawe... że jemu się chce zostać F. R. S. Bardzo to ludzkie. Istotnie najsilniejsze w nim to jego upodobanie do etnologji, u tego Hurree.
Żadne skarby ani zaszczyty nie odwiodłyby Creightona od jego zajęć w Indyjskiem Biurze Wywiadowczem, ale w sercu miał głęboko ukrytą ambicję dopisania kiedyś pod swojem nazwiskiem owych liter F. R. S. Zaszczyt tego rodzaju zdobywa się, jak wiedział, przy pomocy przyjaciół i własnej pomysłowości, ale w jego przekonaniu nie było nic lepszego w tym celu, jak jakaś praca naukowa, dzięki której można się było dostać do tego towarzystwa, które on bombardował od lat za pomocą monografji o dziwacznych i nieznanych kultach azjatyckich. Na dziesięciu ludzi, dziewięciu uciekłoby na drugi koniec świata z jednego t. zw. „posiedzenia Royal Society“ — ale Creighton był właśnie tym dziesiątym i nieraz tęsknił w głębi serca do gwarnych salonów w Londynie, gdzie srebrnowłosi i wyłysiali dżentelmenowie, nie mający żadnego wyobrażenia o służbie wojskowej, uwijali się wśród dokonywanych eksperymentów spektroskopijnych, przyglądali się małym roślinom przywiezionym z zamarzniętych tundr, maszynom elektrycznym do mierzenia szybkości, oraz jakiemuś cudacznemu przyrządowi do krajania na milimetrowe ułamki lewego oka samiczki moskita. W istocie zaś nie F. R. S., a Królewski instytut Geograficzny był instytucją, do której z racji swych zdolności należał Creighton, lecz dojrzali mężczyźni są w tej mierze równie chimeryczni jak małe dzieci, gdy wybierają sobie zabawki. Dlatego to Creighton uśmiechnął się, słuchając o aspiracjach Hurree Babu, tak bliskich jego własnym, i odtąd miał o nim lepszą opinję.
Położył trzymany w ręku sztylet na upiory i spojrzał na Mahbuba.
— Kiedy możemy wypuścić źrebca ze stajni?... — zapytał go handlarz, usiłując odgadnąć jego myśli.
— Hm. Jeżeli każę go wypuścić na mocy rozkazu, to cóż myślisz, że on zrobi? Nie byłem nigdy obecny przy tego rodzaju pouczaniu, co taki jak on ma robić.
— Przyjedzie do mnie — odrzekł poprostu Mahbub. — Lurgan Sahib i ja przygotujemy go do drogi.
— Wiec zgoda. — Przez sześć miesięcy może chodzić sobie na własną rękę, ale kto mi za niego zaręczy?
Lurgan pochylił nieznacznie głowę. — On nie wygada się z niczem, jeśli o to się pan obawia, pułkowniku Creighton.
— Bądź co bądź, to mały chłopak jeszcze.
— Ta-ak, ale naprzód on nie ma się z czem wygadać, bo nic nie wie, a powtóre wie, co go za to czeka. A przy tem on kocha bardzo Mahbuba, a mnie też trochę.
— Czy będzie brał jaką pensję? — zapytał praktyczny handlarz koni.
— Na chleb i wodę tylko. Dwadzieścia rupji miesięcznie.
Jedną z zalet Tajnej Służby Wywiadowczej jest to, że nie sprawdza ona zbyt dokładnie rachunków. Służba jest naturalnie śmiesznie licho płatna, ale funduszami rozporządza kilku ludzi, którzy nie żądają pokwitowań, ani dokładnie sprawdzanych rachunków. W oku Mahbuba błysnęła chciwość. Nawet obojętna twarz Lurgana drgnęła ze wzruszenia. Przewidywał, że nadejdą lata, gdy Kim zostanie wytresowany i wciągnięty w Wielką Grę, która nie ustaje ni w dzień, ni w nocy, na obszarze całych Indji. Przewidywał zaszczyty i zaufanie, jakie spłyną na tych kilka wybranych, którzy wyszli z pod jego opieki. Lurgan Sahib zrobił właśnie łącznika „E. 23” tem, czem „E. 23” został z dzikiego, bezczelnego i kłamliwego draba, pochodzącego z północno-zachodnich prowincji.
Ale radość tych mistrzów była blada i mała w porównaniu z radością Kima, gdy przełożony szkoły w St. Xavier odwołał go na stronę, trzymając w ręku list od pułkownika Creighton.
— Przypuszczam, O’Hara, że znaleziono dla ciebie miejsce zastępcy jednego z „łączników” przy Departamencie Komunikacyjnym. Oto są skutki pilnego uczenia się matematyki. Wielkie to szczęście dla ciebie, masz bowiem dopiero siedemnaście lat, ale pojmujesz naturalnie, że nie dostaniesz narazie stałej posady, dopóki nie zdasz jesiennych egzaminów. Nie myśl więc, że idziesz w świat dla zabawy, ani że los twój jest już zapewniony. Czeka cię jeszcze wielka, ciężka praca. A gdy dostaniesz stałą posadę, możesz, jak wiesz, zarabiać sto pięćdziesiąt rupji miesięcznie.
Po tej rozmowie Kim spotkał się z Mahbubem w domu, którego nazwa przełożonemu szkoły postawiłaby włosy dęba na głowie...
Tego samego wieczora na stacji kolejowej w Lucknow spotkali się obaj przy wadze do pakunków.
— Obawiałem się do końca, że dach się zapadnie nad moją głową i zatrzyma mnie. Czy już naprawdę wszystko skończone, mój ojcze? — Mahbub strzepnął palcami na znak, że już wszystko zupełnie skończone, a oczy zabłysły mu, jak dwa rozżarzone węgle.
— Więc gdzie jest mój pistolet, który już mogę teraz nosić?
— Powoli. Pół roku możesz sobie biegać na wolności. Prosiłem o to bardzo Sahiba Creightona. Dostaniesz dwadzieścia rupji miesięcznie. Stary „Czerwony Kapelusz“ wie, że przyjeżdżasz do niego.
— Będę ci płacił trzy „dustoorie”, jako porękawiczne, z mojej trzymiesięcznej pensji — rzekł poważnie Kim. — To znaczy po dwie rupje miesięcznie. Ale musimy się naprzód uwolnić od tego. — To mówiąc chwycił się za płócienne spodenki i pokazał na swój kołnierzyk. — Przyniosłem ze sobą wszystko, co potrzebne do drogi. Mój kuferek odesłałem już do Lurgana Sahiba.
— Który przysyła ci ukłony, Sahibie...
— Sahib Lurgan, to bardzo sprytny człowiek. Ale co ty masz zamiar robić?
— Ja jadę znów na Północ, na „Wielką Grę”. Cóż więcej? Czy myślisz wciąż o swoim starym „Czerwonym Kapeluszu?”
— Nie zapominaj, że to on zrobił mnie tem, czem jestem, chociaż sam o tem nie wie. Rok rocznie wysyła pieniądze na moją naukę.
— I ja byłbym to samo zrobił, gdyby mi to było przyszło do głowy — mruknął Mahbub. — Chodźmy. Zapalają teraz lampy i nikt cię nie zauważy na targu. Pójdziemy do domu Hunify.
W drodze Mahbub dawał mu różne rady i wskazówki podobne trochę do tych, jakich udzielała Mahbubowi własna jego matka, przestrzegając przed Hunifą, że ona i jej podobne niewiasty zniszczyły już nawet niejednego króla.
— Przypominam sobie — cytując złośliwe przysłowie — co jeden z nich mówił o nich. — „Raczej zaufaj wężowi, niż prostytutce, a prostytutce raczej, niż Pathanowi, Ali Mahbubie”. Otóż nawiasem mówiąc, wyjąwszy słowa o Pathanach, do których i ja należę, wszystko inne jest rzetelną prawdą. A szczególnie sprawdza się ono, gdy się bierze udział w „Wielkiej Grze”, bo tam wszystkie plany idą w niwecz właśnie przez kobiety, a w dodatku potem przypłaca się wszystko gardłem. Tak właśnie zdarzyło się jednemu... — poczem opowiedział Kimowi szczegóły tej historji.
— Więc cóż?... — zapytał Kim, stanąwszy przed brudną klatką schodową, która prowadziła do parnych, dusznych i ciemnych ubikacji na piętrze, w dzielnicy, położonej na tyłach sklepu z tytoniem, należącego do Azim-Ullacha. Bywalcy nazywają ten dom „Klatką na ptaszki” — tyle w nim szmerów, szczebiotu i poświstywań.
Pokój, pełen wytartych brudnych poduszek i niedopalonych nargilów, cuchnął niemożliwie starym tytoniem. W jednym rogu leżała olbrzymia bezkształtna kobieta, odziana w zielone gazy i wystrojona na całem ciele w ciężkie, krajowego wyrobu, biżuterje. Gdy odwróciła się ku wchodzącym, bronzowe ozdoby wydały dźwięk podobny do stuku miedzianych rondli. Na balkonie za oknem miauczał leniwy, wygłodzony kot. Kim zatrzymał się wystraszony przy drzwiach, przysłoniętych kotarą.
— Czy przyprowadziłeś nowego gościa, Mahbubie? — zapytała leniwym głosem Hunifa, wyjmując z ust ustnik z palonego przez siebie nargila.
— O, Buktanoos! — zaklęła zwyczajem podobnych kobiet. — O, Buktanoos! Jakże miły jest jego wygląd.
— Tak się zaczyna sprzedaż konia — objaśnił Mahbub Kima, który roześmiał się.
— Nasłuchałem się tego od pierwszego tygodnia po urodzeniu — odrzekł Kim, przykucnąwszy przy świetle. — Ale o co chodzi?
— O zabezpieczenie. Musimy dzisiejszej nocy zmienić kolor twojej skóry. To sypianie pod dachem wybieliło cię, że wyglądasz jak migdał. Hunifa zna tajemnicę farby, która trzyma się dobrze skóry, a nie przez dzień albo dwa. W ten sposób zabezpieczymy cię przed niebezpieczeństwami na Drogę. Będzie to prezent odemnie, mój synu. Wyjmij z ubrania wszystko, co jest z metalu i połóż obok. Przygotuj wszystko, Hunifo.
Kim odłożył na bok swój kompas, pudełko z farbami i skrzyneczkę świeżo napełnioną medykamentami. Nie rozstawał się z niemi we wszystkich swoich podróżach, i, jak każdy chłopiec, cenił je sobie bardzo.
Kobieta wstała zwolna i szła, wyciągając nieco przed siebie ręce. Kim poznał wtedy, że jest ślepa.
— O, nie, nie — mruczała pod nosem. — Pathan ma rację. Moja farba nie puszcza ani po tygodniu, ani nawet za miesiąc. A gdy ja kogoś zabezpieczę, to może być o siebie zupełnie spokojny.
— Gdy się jest w dalekiej podróży i samemu, to nie dobrze byłoby dostać jakich wyrzutów na ciele, albo ni stąd, ni zowąd, jakiego trądu — rzekł Mahbub. — Gdy byłeś ze mną, to ja już pilnowałem tych rzeczy, a przytem ja sam mam delikatną skórę. Otwórz-no teraz kamizelkę i zobacz, jak ty wybielałeś. — Hunifa wróciła znów z bocznej izby. — Niema co mówić, ona nic nie widzi — to mówiąc, wziął z jej opierścienionej ręki metalowy kubek.
Barwik był kleisty, lepki i niebieski Kim wypróbował go na grzbiecie swej ręki, umoczywszy kawałeczek bawełny, ale Hunifa usłyszała to.
— Nie, nie — zawołała. — Tego się tak nie robi, ale z osobnemi ceremonjami. Farbowanie odbywa się dopiero na ostatku. — Muszę cię zabezpieczyć dobrze na tę Drogę.
— Więc to „jadoo”? (czary) — zapytał Kim, cofając się w tył. Przykro mu było patrzeć na jej białe, niewidome oczy. Ręka Mahbuba chwyciła go za kark i przegięła go tak, że nosem omal nie dotykał podłogi.
— Nie ruszaj się. Nic ci się złego nie stanie, mój synu. Jestem twoim ofiarnikiem.
Nie mógł widzieć, co kobieta zamierza robić, ale przez kilka minut słyszał klekotanie jej biżuterji. Posłyszał dobrze mu znany trzask i syczenie płonącego kadzidła. Potem pokój napełnił się wonnym, ciężkim, odurzającym dymem. Poprzez wzmagającą się senność słyszał imiona djabłów: Zobazana, Syna Piekieł, obecnego na placach targowych i w miejscach postoju, powodując wszystkie grzeszne słabości, jakich można nabawić się w drodze; niewidzialnego Dulhana, który przebywa wokół meczetów i kryje się w pantoflach wiernych, przeszkadzając im w modłach, oraz Musbuta, władcy kłamstwa i strachu. Hunifa, już to szepcąc mu w ucho, już to przemawiając z ogromnej odległości, dotykała go swemi ohydnemi miękkiemi palcami, natomiast uścisk dłoni Mahbuba nie zmniejszył się ani na chwilę z jego karku, aż chłopak ciężko westchnąwszy, padł bez zmysłów na ziemię.
— Allah! Jak że on się mocno opierał. Nigdybyśmy nie potrafili do tego doprowadzić samemi tylko ziołami. To jego biała krew stawiała taki opór, jak sądzę — rzekł niechętnie Mahbub. — Dalej, zaczynaj teraz „dawut” (wstęp do czarów). Musisz go dobrze zabezpieczyć.
O, Ty, który słyszysz. Ty, który słuchasz uszyma, przybądź. Wysłuchaj, ty, który słyszysz — jęczała Hunifa, zwracając swe nieruchome białka na zachód.
Ciemny pokój napełnił się jękami i ciężkiem sapaniem.
Na zewnętrznym balkonie jakaś ogromna, korpulentna postać podniosła okrągłą jak kula głowę i zakaszlała nerwowo.
— Nie przyzywaj tej brzuchomówczej nekromancji, przyjacielu — odezwała się po angielsku.
— Wyobrażam sobie, że musi to być mocno nieprzyjemne, ale jakiś niedoświadczony spektator mógłby się tutaj tęgo zemocjonować.
— . . Przygotuję wszystko dla ich zaguby. O Proroku, zlituj się nad niewiernymi. Zostaw ich samych na chwilę. — Twarz Hunify zwrócona ku północy pracowała straszliwie i zdawało się, jakby jej jakieś głosy odpowiadały z sufitu.
Hurree Babu notował coś w swoim notesie, opierając się o framugę okna, ale ręka drżała mu. Hunifa, jakby po zażyciu jakichś odurzających ziół, wiła się na wszystkie strony, siedząc na skrzyżowanych nogach przy nieruchomej głowie Kima i wywoływała djabłów jednego po drugim, według starego rytualnego porządku, wzywając ich, by omijali chłopca we wszystkich jego czynnościach.
„U Niego są klucze Tajemnych Rzeczy. Nikt nie wie o nich, oprócz Niego Jednego. On wie co się dzieje na lądzie i na morzu”. — W odpowiedzi słychać było jakieś nieludzkie, nieziemskie świsty.
— Zaczynam się obawiać, czy ta operacja nie jest może szkodliwa? — rzekł Babu, obserwując kurczowe ruchy mięśni na szyi Hunify, gdy wymawiała swoje zaklęcia. — Czy, czy to nie wygląda na to, że ona mogła zabić chłopca? Gdyby tak, to uchylam się od świadczenia przy śledztwie... Co to był za ostatni domniemany djabeł, którego ona wymieniła na końcu?
— „Babudżi”, — odrzekł mu Mahbub w narzeczu. — Nie mam szacunku dla djabłów hindustańskich, ale Synowie Piekła są całkiem inni i wszystko jedno, czy są w jumalee (dobrze usposobieni) czy też „jullalee” (wrogo nastrojeni), nie znoszą Kafirów.
— Więc sądzicie, że byłoby lepiej, żebym ja poszedł? — zapytał podnosząc się Hurree Babu. — Są to naturalnie niematerjalne fenomeny. Spencer powiada...
Krzyki Hunify przeszły z kolei w paroksyzm wycia i piana ukazała się na jej ustach. Leżała wyczerpana i nieruchoma obok Kima, a owe kaduczne głosy ucichły.
— Wah — rzekł Mahbub. — Skończyło się! Oby to chłopcu wyszło na dobre; a Hunifa jest rzeczywiście mistrzynią w robieniu „dawut” (wywoływaniu). Pomóżcie mi ją przesunąć, Babu. Nie bójcie się.
— Czego ja mam się obawiać? rzeczy absolutnie nieistniejących? — rzekł Hurree Babu, który dla nadania sobie kurażu mówił po angielsku. Byłaby to paskudna rzecz, bać się czarów, o które się człowiek rozpytuje z pogardliwą miną, jak przystało na zbieracza folklorystyki dla Royal Society, zwłaszcza gdy równocześnie wierzy się mocno we wszystkie Potęgi Ciemności.
Mahbub roześmiał się głośno. Był on już nieraz z Hurree‘m na Włóczędze.
— Skończmy teraz z tem kolorowaniem — rzekł. — Chłopak jest już dobrze ubezpieczony, jeżeli... jeżeli „Władcy Powietrza” zechcieli ją wysłuchać. Ja jestem wprawdzie „sufi” (wolnomyślny), ale gdy ktoś może wyzyskać słabą stronę w kobiecie, w koniu, albo u djabła, to po co się niepotrzebnie narażać. Zajmujcie się teraz chłopcem wy, Babu, i pilnujcie go, żeby go ten stary „Czerwony Kapelusz” nie wyprowadził gdzieś, żebyśmy go potem nie mogli dostać. Ja muszę wracać do moich koni.
— All right, — rzekł Hurree Babu. — Teraz to mamy ciekawe z niego widowisko.

Około trzeciego piania kogutów Kim obudził się, przespawszy sen, który zdał się trwać tysiące lat. Hunifa chrapała ciężko w swoim kącie, ale Mahbuba już nie było.
— Spodziewam się, że się pan nie boi — przemówił tłusty głosik tuż obok Kima. — Czuwałem nad całą operacją, która była niezmiernie ciekawa z etnologicznego punktu widzenia. Szczególnie pierwszorzędne było zamawianie djabłów.
— Hu — rzekł Kim, poznając Hurree Babu, który uśmiechał się zachęcająco.
— Miałem też zaszczyt przywieść panu od Lurgana pański obecny kostjum. Oficjalnie nie jestem wprawdzie zobowiązany zanosić podwładnym takich fatałaszków, ale — tu zachichotał — pan jest notowany specjalnie w naszych księgach. Spodziewam się, że Mr. Lurgan zapamięta mój uczynek.
Kim ziewnął i wyciągnął się. Czuł się znów dobrze i swobodnie w luźnych wolnych szatach.
— Cóż to jest? — pytał, spoglądając ciekawie na ciężką wełnianą materję, przesiąkłą zapachem dalekiej Północy.
— Aha. To jest, widzi pan, strój, który nie wzbudzi podejrzenia na tego, co się weń ubierze, jako „Chela” na służbie u lamaistycznego lamy. Kompletny jest pod każdym względem — mówił Hurree Babu, wychodząc na balkon, ażeby wypłókać sobie zęby. — Moim zdaniem nie jest to strój tej właśnie religji, którą wyznaje pański stary dżentelmen, ale raczej jednej z jej odmian. Odnośne moje spostrzeżenia znajdzie pan w moim artykule, który posłałem do „Azjatyckiego Przeglądu Kwartalnego”. Ale co właśnie jest ciekawe, to to, że sam stary dżentelmen jest całkowicie pozbawiony religijności. Nieszczególny z niego pobożniś.
— Czy pan go zna?
Hurree Babu podniósł rękę do góry na znak, że był zobowiązany do wykonywania przepisanych rytuałem czynności, któremu towarzyszy mycie zębów i innych rzeczy, przyjętych wśród dobrze urodzonych Bengalczyków. Następnie zarecytował po angielsku jedną z teistycznych modlitw p. t. „Arya Somaj” i napełnił sobie usta betelem.
— O tak, widziałem się z nim kilkakrotnie w Benares, a także w Buddh-Gaya, wypytywałem go o różne kwestje religijne i o kult diabłów. Jest to czysty agnostyk, podobnie jak i ja.
Hunifa drgnęła przez sen, a Hurree Babu skoczył nerwowo do miedzianej kadzielnicy, cały czarny i przerażony w świetle budzącego się dnia, zanurzył jeden palec w nagromadzonej sadzy i zrobił nim na twarzy znak na ukos.
— Czy umarł kto u pana w domu? — zapytał go po hindusku Kim.
— Nie, nikt. Ale ona mogłaby urzec swoim złem okiem, ta czarownica — odparł Babu.
— Cóż myślisz pan teraz robić?
— Wyprawię pana w drogę do Benares, jeżeli tam masz zamiar się udać i opowiem panu coś, o czem wszyscy nasi ludzie muszą wiedzieć.
— Idę już. O której odchodzi pociąg? — rzekł Kim wstając i rozglądając się dookoła pokoju, w którym panował nieład, spojrzał na żółtą jak wosk twarz Hunify, gdy promienie rannego słońca zaczęły snuć się po podłodze.
— Czy trzeba zapłacić tej czarownicy?
— Nie, ona pana uodporniła przeciwko wszelkim djabłom i niebezpieczeństwom — w imieniu swoich djabłów. Takie było życzenie Mahbuba. — A potem znów po angielsku: — On mocno jest zacofany mojem zdaniem, skoro wierzy w takie zabobony. Przecież to wszystko polega na brzuchomówstwie, czy nie tak?
Kim strzepnął odruchowo palcami, aby odegnać wszelkie zło, które mogło się doń przyczepić wskutek praktyki Hunify, choć Mahbub złych zamiarów wobec niego nie miał. Widząc to, Hurree uśmiechnął się znacząco.
Ale gdy przechodził przez pokój, uważał pilnie, żeby nie nadeptać na nikły, przykucnięty cień Hunify na podłodze. Na człowieka, króryby zrobił coś podobnego, czarownica może, gdy ma sposobność ku temu, rzucić zły urok, który może przyczepić mu się do duszy.
— A teraz proszę mnie słuchać z całą uwagą — rzekł Babu, gdy znaleźli się na świeżem powietrzu. — Niezależnie od ceremonji dokonanych na panu, przy których byłem obecny, otrzymałeś pan w dodatku jeszcze bardzo skuteczny amulet ze strony naszego Departamentu. Na szyi swej znajdzie pan malutki, bardzo tani, srebrny amulecik. To jest „nasza” odznaka, rozumie pan?
— O tak. Nazywa się to „hawa-dilli” (amulet dla pokrzepienia serca), — rzekł Kim, dotykając ręką swej szyi.
— Hunifa robi je po dwie rupje, dwanaście „anna” za sztukę, z dodatkiem... różnych egzorcyzmów. Są one podobne do powszechnie używanych i różnią się tylko czarną emalją, wśrodku zaś każdego takiego amuletu znajduje się zwitek papieru z imionami różnych miejscowych świętych i tym podobnych. Tak widzi pan, wygląda zabezpieczenie, które jest dziełem Hunify. Ona je robi wyłącznie dla nas, ale w razie gdy nie wkłada do środka tego papieru z imionami tych świętych, to my sami wsadzamy wewnątrz malutki turkusowy kamyczek. Dostarcza nam ich Mr. Lurgan. Na tem polega cała pomoc, która jest mojego pomysłu. Rzecz prosta, że wszystko to jest nieoficjalne, ale pożyteczne dla podwładnych... Pułkownik Creighton oczywiście nic o tem nie wie, bo jest europejczykiem... Turkusowy kamyczek owinięty w kawałeczek papieru. Tak, tędy się idzie na dworzec kolejowy... Przypuśćmy teraz, — że jesteś pan w podróży z Lamą, albo, jak mam nadzieję, ze mną, czy z Mahbubem. Przypuśćmy, że nagle znajdziemy się w jakiemś niebezpieczeństwie. Ja, panie, jestem bardzo bojaźliwy człowiek, szalenie bojaźliwy... ale zaręczam panu, że znalazłem się w takich sytuacjach więcej razy, niż mam włosów na głowie. Mówisz pan wtedy: „Jestem Synem Czaru”. Doskonale.
— Nic prawie z tego nie rozumiem. Rozmawiamy tu po angielsku, a to niedobrze.
— Masz pan zupełną rację. Jestem tylko Babu, który chce się przed panem popisać swoją angielszczyzną. Wszyscy „Babu” lubią się popisywać angielszczyzną — mówił Hurree, zarzucając z gracją na plecy swój szalik. — Powiedzenie „Syn Czaru” ma oznaczać, że jesteś pan członkiem stowarzyszenia „Sat Bhai”, „Towarzystwa Siedmiu Braci”, o dwu nazwach i dwojakiego pochodzenia. Powszechnie mniemają, że stowarzyszenie należy do rzędu tych, których działalność już wygasła, ale ja napisałem rozprawę z dowodami, że istnieje nadal. To wszystko, widzi pan, jest mojego pomysłu. Doskonale. „Sat Bhai” ma swoich członków, dzięki czemu w razach, gdy grozić panu może utrata gardła, przynależność do tego stowarzyszenia może pana wyratować z opresji. W każdym bądź razie jest pomocna. A przytem, ci głupawi nasi krajowcy — o ile nie są zbytnio poirytowani — mają zwyczaj zastanawiania się na chwilę, gdy mają zamordować człowieka należącego do jakiejś specyficznej organizacji. Widzi pan teraz?... Gdy zatem znajdzie się pan w jakiejś opresji, mówisz pan „Jestem Synem Czaru” i to pana może uratować. Oczywiście robi się to tylko w razach ostatecznych, albo dla nawiązania stosunków z jakimś obcym, nieznanym sobie człowiekiem. Czy jasne to teraz dla pana? Doskonale. Przypuśćmy więc teraz, że ja, albo ktoś inny z Departamentu, przychodzę do pana w jakimś stroju zgoła odmiennym. — Zaręczam panu, żebyś mnie pan nie poznał, chyba, że sam bym się zdradził przed panem. Udowodnię to panu któregoś dnia. Przychodzę więc do pana przebrany za handlarza „Ladakhi” — albo coś w tym rodzaju — i mówię do pana: „Czy chcesz kupić klejnoty?” Na to pan odpowiadasz: „Czy ja wyglądam na takiego co kupuje klejnoty?” — A on na to: „Nawet największy biedak może sobie kupić turkus albo „tarkeean”.
— To przecież jest „kichree” — przyprawa z jarzyn — rzekł Kim.
— Naturalnie, że tak. Wtedy pan mówi na to: „Pokaż no mi ten „tarkeean”. Ja zaś odpowiadam: „To było przyrządzone przez kobietę i może być złe dla twojej kasty”. Pan zaś na to: „Nie istnieją kasty, gdy chodzi o... zobaczenie „tarkeean’u”. Między słowami: „o — zobaczenie”, należy zrobić w środku małą pauzę.
Kim powtórzył całe hasło.
— Doskonale. Wtedy ja muszę pokazać panu mój turkusowy kamyczek i z tego przekonuje się pan, kto ja jestem. Potem porozumiawszy się dopiero, pokazujemy sobie dokumenty i tam dalej. Takie jest postępowanie przepisane dla naszych ludzi. Możemy mówić ze sobą różnie, raz o turkusach, to o „tarkeean“, ale zawsze... należy robić w środku małą pauzę między słowami. To bardzo łatwe. Najprzód „Syn Czaru”, — gdy jesteś pan w jakiejś opresji... wtedy powiedzenie to może się na coś przydać. Następnie, gdy chcesz pan zawiązać jakiś oficjalny stosunek z kimś, kogo pan nie znasz, zaczynasz pan gadać z nim o „tarkeean”. Naturalnie, że teraz nie potrzebujesz pan tego robić, bo nie masz pan żadnego oficjalnego zlecenia. Jesteś pan — aha! „nadliczbowym wziętym na próbę”. Jest to zgoła wyjątkowy przypadek. Gdybyś pan był Azjatą z pochodzenia, mógłbyś pan być zużytkowany do natychmiastowej służby. Tymczasem ten półroczny urlop ma panu posłużyć do odanglizowania się, rozumiesz pan? Lama wyczekuje już pana, bo zawiadamiałem go półoficjalnie, że zdałeś pan wszystkie swoje egzaminy i że wkrótce otrzyma pan rządową posadę. Oho! jesteś pan tymczasowo-urlopowany, jak pan widzi: więc gdyby się panu zdarzyła potrzeba dania pomocy jakiemuś „Synowi Czaru”, to proszę się dobrze spisać przy tej okazji. A teraz muszę pana pożegnać, kochany mój towarzyszu, i mam nadzieję, że o... że zajdziesz pan jeszcze wysoko.
Hurree Babu cofnął się parę kroków wstecz, zagłębił w ruchliwy tłum ludzi koło dworca i zniknął. Kim westchnął głęboko i sięgnął ręką w zanadrze. Po przez bronzową materję swego kostjumu wyczuł, że ma na piersiach swój niklowany rewolwer i amulet zawieszony na szyi; żebraczy kubek, różaniec i sztylet na upiory (Mr. Lurgan nie zapomniał bowiem niczego w tym komplecie) — wszystko to było na miejscu, jak również i jego podręczna „apteczka” z medykamentami, pudełko z farbami oraz kompas, zaś w starej, znoszonej, spłowiałej sakwie, haftowanej kolcami szczura-jeżatki, znalazł całą swoją jednomiesięczną pensję. Trudno mu było być bogatszym. Kupił sobie słodyczy u jakiegoś hinduskiego handlarza, zawiniętych w rurkę z listka i zajadał je łakomie, póki miejscowy policjant nie kazał mu zejść ze schodów.




ROZDZIAŁ XI

Teraz nastąpiła u chłopca nagła, zupełnie naturalna reakcja.
— Wiec jestem teraz sam... zupełnie samiuteńki, — rozmyślał. — W całych Indjach niema drugiego, ktoby był tak osamotniony, jak ja. Gdybym umarł pewnego dnia, to czy znalazłby się kto, któryby o tem doniósł?.. i komu naprzykład?.. Jeżeli zostanę przy życiu, a Pan Bóg jest miłosierny, to prędzej czy później nałożą cenę na moją głowę i czyż może być inaczej, skoro jestem „Synem Czaru”?.. ja, Kim.
U wielu osobników należących do rasy białej, a również u niektórych Azjatów może nastąpić w pewnych wypadkach osłupienia taki moment, w którym zaczynają powtarzać raz wraz swoje imię, jakgdyby umysł ich wysilał się w celu upewnienia ich o tak zwanej „osobistej identyczności”. W miarę, jak się człowiek starzeje, wrażliwość ta słabnie zazwyczaj z wiekiem, ale w niektórych zachowuje się w dalszym ciągu i występuje nieraz na krótki moment czasu.
— Któż to jest Kim — Kim — Kim?
Przykucnął w jednym kącie hałaśliwej poczekalni, obałamucony tą jedną, jedyną myślą, z rekami wsuniętemi w fałdy swej sukni, i źrenicami zwężonemi do wielkości główki od szpilki. W pewnej chwili czuł, że zbliża się do rozwiązania tej przerażającej trudności, lecz, jak się to zdarza zazwyczaj, myśl jego spadła nagle z tej zawrotnej wyżyny, podobna do zranionego ptaka i, przesunąwszy ręką po czole, pochylił w dół głowę.
Jakiś długowłosy Hindus „bairagi” (świętobliwy człowiek), który kupił przed chwilą swój bilet, zatrzymał się przed nim na chwilę i wgapił się w niego uporczywie.
— Mnie się to również zdarzyło raz, że utraciłem — rzekł ze smutkiem. — Jest jedna z Bram do Drogi Zbawienia, która była dla mnie przez parę lat zamknięta.
— O czem ty mówisz? — zapytał go skonfundowany Kim.
— Widziałem, żeś odbywał w duchu wędrówkę pytając, czem jest właściwie twoja dusza. Oświecenie przychodzi w takich razach nagle. Znam to. Któż może wiedzieć to lepiej odemnie? Dokąd ty jedziesz?
— Do Kashi (Benares).
— Tam niema bogów. Udowodniłem im to. Jadę teraz do Prayag (Allahabad) poraz piąty z rzędu, — szukając drogi Oświecenia. Jaką ty wiarę wyznajesz?
— Należę do jednego, który szuka Drogi — rzekł Kim posługując się jednym z najulubieńszych wyrażeń Lamy. — Chociaż właściwie — mówił, zapominając na chwilę o swoim stroju Hindusa z Północnych prowincji, — Allah jeden wie, czego ja szukam.
Starzec podsunął kule bairagi pod ramiona i usiadł na kawałku czerwonawej skóry leoparda w tym właśnie momencie, gdy głos wywoływacza pociągu, który anonsował pociąg do Benaresu, zmusił Kima do podniesienia się z miejsca.
— Idź w spokoju, mały bracie — wyrzekł. — Długa droga wiedzie do stóp Jedynego, lecz tam właśnie wszyscy podążamy.
Po tych słowach Kim nie czuł się już tak osamotniony, i zanim przebył w natłoczonym wagonie dwadzieścia mil, zabawiał już towarzyszy podróży mnóstwem najdziwaczniejszych opowiadań o czarnoksięstwach swoich i swego mistrza.
Benares uderzyło Kima jako niezwykle brudne miasto, chociaż przyjemnie mu było widzieć cześć, jaką miano dla jego szaty. Bo zawsze trzecia część ludności przynajmniej modli się do tej lub innej grupy z miljona bóstw i wskutek tego czci wszelkiego rodzaju świątobliwych. Kima zaprowadził do świątyni Tirthanker, leżącej o milę za miastem w pobliżu Sarnath, spotkany przypadkiem rolnik pendżabski, Kamboh z Jullundur, który apelował napróżno do każdego ze swoich bóstw domowych, aby uleczyli jego małego synka i udał się do Benaresu, jako do ostatniej instancji.
— Ty jesteś z Północy? — zapytał, biorąc swój drogi ciężar na ręce, bojąc się ścisku na wąskich, cuchnących uliczkach.
— Tak — znam Pendżab. Moja matka była góralką, ale mój ojciec pochodził z Amritzar, niedaleko Jandiala, — rzekł Kim, naginając swój giętki język do potrzeb drogi.
— Jandiala, Jullundur? Oho! W takim razie jesteśmy prawie sąsiadami. — Uśmiechnął się czule do kwilącego dziecka na ręku. — Komu służysz?
— Najświętobliwszemu człowiekowi z świątyni Tirthanker.
— Oni wszyscy są bardzo świętobliwi i bardzo chciwi — rzekł wieśniak z goryczą. — Nachodziłem się pod kolumnami i zbiegałem świątynie, aż mi nogi popuchły, a dziecku ani odrobinę nie jest lepiej. A matka także chora... Tsss... tss... malutki. Zmieniliśmy jego imię, gdy nadeszła febra. Przebraliśmy go za dziewczynkę, robiliśmy wszystko, co można było zrobić, oprócz... Mówiłem to jego matce, gdy mnie wyprawiała do Benares, powinna była ze mną pojechać, mówiłem, że sułtan Sakhi Sarwar najprędzej może nam pomóc. Znamy jego łaskawość, ale te południowe Bogi są takie dziwne.
Dziecko obróciło się w mocno splecionych ramionach i popatrzyło na Kima z pod ociężałych powiek.
— I wszystko było bezskuteczne? — zapytał Kim z widocznem zajęciem.
— Wszystko bezskuteczne, wszystko bezskuteczne — rzekło dziecko spękanemi od gorączki wargami.
— Bogowie dali mu przynajmniej dobry rozumek — rzekł z dumą ojciec. — I pomyśleć, że on się tak roztropnie przysłuchiwał. Tam twoja świątynia. No — ja jestem ubogi człowiek, z wielu już kapłanami miałem do czynienia, ale zawszeć to mój syn i jeśli podarunek ofiarowany twemu mistrzowi może go uleczyć... doprawdy, że już nie wiem co robić.
Kim zatrzymał się przed rzeźbionemi drzwiami świątyni. Biało ubrany bankier z Ajmir, pokutujący teraz za grzech wyzysku, zapytał go, czego chce.
— Jestem chela lamy Teshoo, świętobliwego z Bhotiya! — który tu przebywa. Wezwał mnie, abym przybył. Czekam. Donieś mu o tem.
— Nie zapominaj o dziecku — wołał niecierpliwy dżat, i ryczał dalej w języku pendżabskim: — O Świętobliwy — o uczniu Świętobliwego — o bogowie wszystkich światów, spójrzcie na rozpacz, siedzącą u waszej furty. — Wołanie takie jest w Benares zjawiskiem tak zwykłem, że przechodnie nie odwracali nawet głowy.
Bankier zaniósł wieści w ciemną głąb świątyni i wolne, niezliczone minuty Wschodu poczęły upływać, lecz Lama spał w swojej celi i żaden kapłan nie chciał go budzić. Aż gdy klekot jego różańca znów zmącił ciszę dziedzińca, gdzie stały spokojne posągi Arhatów, jeden z nowicjatu szepnął: „Twój chela jest tutaj“ — i starzec poszedł, zapominając dokończyć modlitwy.
Zaledwie wysoka postać ukazała się w bramie, gdy wieśniak podbiegł i podnosząc w górę dziecko wołał:
— Spójrz na nie o Świętobliwy, a jeśli taka wola Bogów, niech ono żyje! niech żyje!
Sięgnął do trzosa i wydobył małą srebrną monetę.
— Cóż mu jest? — oczy Lamy zwróciły się na Kima.
— To tylko febra — rzekł Kim. — Dziecko jest źle odżywiane.
— Choruje z byle powodu, a matki jego tu niema.
— Wyleczę je, jeśli pozwolisz, o Świętobliwy.
— Co? Zrobili cię lekarzem? Zaczekaj tu, — rzekł Lama, siadając obok wieśniaka na najniższym stopniu świątyni, podczas gdy Kim, spoglądając na nich z ukosa, otwierał zwolna małą skrzynkę betelu.
Marzył w szkole o powrocie do Lamy; jako Sahib chciał podrażnić się trochę ze starcem, zanimby się dał poznać — ot, dziecinne marzenia. Ale więcej jeszcze było uroku w tem zamyśleniu (pełnem poszukiwania płaskich butelek) ze zmarszczonemi brwiami i z wtrąconą od czasu do czasu pauzą dla namysłu i wymruczenia zaklęcia. Chininę miał w tabliczkach i ciemnobronzowych pastylkach z buljonem zapewne, ale to go nie obchodziło. Maleństwo nie chciało jeść, ale poczęło ssać chciwie pastylkę, mówiąc, że lubi ten słony smak.
— Weź więc sześć takich. — Kim wręczył je wieśniakowi.
— Pomódl się do Boga i ugotuj trzy w mleku; drugie trzy ugotuj w wodzie. Po wypiciu mleka, daj mu to (było to pół grama chininy) i okryj go ciepło. Skoro się obudzi, daj mu wodę z drugiemi trzema pastylkami i drugą połowę tej białej pigułki. A tymczasem masz tu inne bronzowe lekarstwo, które może ssać wracając do domu.
— Bogowie! co za mądrość — rzekł, biorąc, Kamboh.
Było to wszystko, co Kim sobie przypominał z własnej swojej kuracji w czasie panowania jesiennej malarji w szkole — jeśli się pominie formułkę, którą dodał, aby wywrzeć wrażenie na Lamie.
— Teraz idź. Przyjdź znowu jutro rano.
— Ale cena — cena — rzekł Dżat, wzruszając silnemi ramionami. — Zawszeć to mój syn. Teraz, kiedy ma wyzdrowieć, jak mogę wrócić do jego matki i powiedzieć, że przyjąłem pomoc od wędrownika i nie dałem mu nawet misy mleka jako zapłatę?
— Wszyscy ci dżatowie są do siebie podobni — rzekł łagodnie Kim. Dżat stał na kupie nawozu, a obok niego przechodziły słonie królewskie. — Hej, kierowniku — zawołał — ile chcesz za te osiołki?
Dżat wybuchnął głośnym śmiechem, przerywanym usprawiedliwieniem się przed Lamą, poczem odszedł, przemawiając do dziecka, przekomarzając się z nim. Lama zwrócił się do Kima i cała miłość starca wyjrzała mu przez skośne oczy.
— Lecząc chorych zdobywa się zasługi, ale przedtem trzeba nabyć wiedzę. To było mądrze zrobione, Przyjacielu całego Świata.
— To ty mnie zrobiłeś mądrym, o Świętobliwy — rzekł Kim, zapominając o odegranej przed chwilą komedji i szkole St. Xavier i o Wielkiej grze, i o swojej białej krwi. Pochylił się na sposób mahometański, aby dotknąć stóp mistrza na piasku świątyni Jainów. — Tobie zawdzięczam moją wiedzę. Jadłem twój chleb przez trzy lata. Mój czas się dokonał. Wypuszczono mnie ze szkół. Przybywam do ciebie.
— W tem dla mnie nagroda. Wejdź! Wejdź! A czy się dobrze miewasz? — Przeszli przez wewnętrzny dziedziniec, rozzłocony południewem słońcem. — Stań, abym ci się przypatrzył. Tak — przyjrzał się uważnie. — To już nie dziecko, ale mąż dojrzały, widzę, i uczony, jak doktór. Dobrze zrobiłem — dobrze zrobiłem — dobrze zrobiłem, gdym cię owej czarnej nocy oddał zbrojnym ludziom. Czy pamiętasz nasz pierwszy dzień, pod Zam-Zammah?
— Oho! — odparł Kim — a czy przypominasz sobie, jak zeskoczyłem z dorożki, pierwszego dnia, gdy ja...
— Kiedyś ty wchodził we wrota wiedzy. Tak. A ten dzień, kiedyśmy jedli razem ciastka, za rzeką w Nucklao. Aha! Często zbierałeś dla mnie jałmużnę, ale tego dnia ja zbierałem dla ciebie.
— Ja byłem uczniem za wrotami mądrości, w ubraniu Sahiba. Nie zapominaj, o Świętobliwy — żartował Kim — że dziś jeszcze jestem Sahibem — i to dzięki tobie.
— To prawda. I to Sahibem wysoce poważanym. Chodź do mojej celi, chelo.
— Skąd możesz o tem wiedzieć?
Lama uśmiechnął się. — Najpierw z listów dobrego kapłana, któregośmy spotkali w obozie zbrojnych ludzi; teraz powrócił on do swego kraju, ja zaś posyłam pieniądze jego bratu. — Pułkownik Creighton, który po wyjeździe ojca Wiktora z Mawerickami do Anglji, przejął jego misję poufną, w żadnym razie nie był bratem Kapłana. — Jednak ja nie rozumiem dobrze listów Sahibów. Muszą mi je tłumaczyć. Obrałem więc bezpieczniejszą drogę. Często, kiedy powracałem z drogi mego Szukania do tej świątyni, która mi zawsze była gniazdem, spotykałem tu jednego człowieka szukającego Prawdy — człowieka z Leh — który, jak sam mówił, był Hindusem. — Lama wskazał na Arhaty.
— Tłusty człowiek? — zapytał Kim, błyskając oczyma.
— Bardzo tłusty. Ja jednak spostrzegłem odrazu, że duch jego zajmuje się rzeczami bez wartości — demonami, czarodziejskiemi zaklęciami i innemi, jak również zwyczajem picia herbaty w naszych klasztorach, oraz w jaki sposób przyjęliśmy nowicjuszy. Człowiek natrętny w pytaniach; ale on był twoim przyjacielem, chelo. Opowiadał mi, że jesteś na drodze do wysokich zaszczytów, jako uczony w piśmie. Ja zaś widzę, że jesteś lekarzem.
— Pisarzem jestem, skoro jestem Sahibem, a lata, które Sahib na to poświęca, są już pozamną. Ale wszystko to jest drobnostką, skoro przychodzę do ciebie, jako twój uczeń.
— Zostałeś nowicjuszem. Czyś ty już skończył ze szkołą na zawsze? Nie chciałbym, abyś był niedouczony.
— Jestem zupełnie wolny. W swoim czasie dostanę zajęcie pisarza pod kierownictwem...
— Więc nie będziesz żołnierzem? To dobrze.
— Teraz jednak jestem przy tobie, aby ci towarzyszyć w włóczędze. Kto żebrał dla ciebie w ciągu mej nieobecności? — mówił Kim szybko, aby ukryć wzruszenie.
— Często żebrałem sam; ale, jak sam wiesz, przebywałem tu rzadko, tylko wówczas, gdy chciałem ujrzeć swego ucznia. Przebyłem pieszo lub w pociągu wzdłuż i wszerz cały Hindostan. Wielki i cudowny to kraj! Ale, gdy tu powracam, wydaje mi się, jakbym był w rodzinnem Bhotiyal.
Rozglądał się z upodobaniem po małej czystej celi. Siedzenie jego stanowiła niska poduszka, na której się usadowił na skrzyżowanych nogach w pozycji Buddy, budzącego się z zamyślenia, — przed nim stał czarny hebanowy stół, wysoki zaledwie na dwadzieścia cali, zastawiony miedzianemi filiżankami do herbaty. W rogu stał dziwaczny ołtarz, również z niezgrabnie rzeźbionego hebanu, zawierający posąg siedzącego Buddy z pozłacanej miedzi i zastawiony lampą, kadzielnicą i paru miedzianemi wazonikami na kwiaty.
— Opiekun obrazów z Domu Cudów zdobył zasługę, darowując mi to zeszłego roku — rzekł Lama, idąc za oczyma Kima. — Jeśli się jest daleko od swego kraju, takie rzeczy niosą miłe przypomnienie; a powinniśmy czcić Pana za to, że nam pokazał Drogę Zbawienia.
— Patrz — wskazał na ciekawie ułożony wzgórek z kolorowego ryżu, uwieńczony fantastycznym metalowym ornamentem. — Gdy byłem opatem w moim klasztorze, zanim doszedłem do lepszego zrozumienia rzeczy, składałem codziennie taką ofiarę. To jest Ofiara Wszechświata, złożona Panu. W ten sposób ofiarujemy w Bhotiyal codziennie cały świat Najdoskonalszej Istocie. A ja czynię to nawet teraz, chociaż wiem, że Najdoskonalszy niema żadnych potrzeb ani pragnień.
Zażył z tabakiery.
— To dobrze zrobione, Świętobliwy — wymruczał Kim, opadając leniwie na poduszki, bardzo szczęśliwy i trochę zmęczony.
— A także, — cieszył się starzec — robię rysunki Błędnego Koła Żywota. Przez trzy dni jeden rysunek. Pracowałem nad nim, a może zamknąłem na chwilę oczy — gdy oni mi donieśli o tobie. To dobrze, że cię mam tutaj; wtajemniczę cię w moją sztukę — nie dla pustej chwały, ale dlatego, że musisz się uczyć. Sahibowie nie posiedli całej wiedzy świata. — Wyciągnął z pod stołu kawałek dziwnie wonnego żółtego papieru chińskiego, pędzelki i płytkę indyjskiego tuszu. Najczystszą i najregularniejszą krzywą zaznaczył Wielkie Koło z sześcioma szprychami, którego środek stanowią złączone: Świnia, Wąż i Kawka (Głupota, Gniew, Zmysłowość), a którego częściami były wszystkie nieba i piekła i wszelkie okresy ludzkiego życia. Powiadają, że sam Budda pierwszy narysował je ziarnkami ryżu na piasku, aby wykazać swoim uczniom przyczynę wszechrzeczy. Długie weki skrystalizowały je w bardzo dziwne konwencjonalne znaki, zatłoczone setkami małych figurek, a każda linja miała tam specjalne znaczenie. Niewielu tylko umie wyłożyć parabolę tej figury, niema i dwudziestu ludzi na całym świecie, którzyby ją potrafili poprawnie narysować nie kopjując, a takich, którzyby ją potrafili narysować i wyjaśnić, jest zaledwie trzech.
— Uczyłem się trochę rysować — rzekł Kim. — Ale to jest cud nad cudami.
— Rysowałem to przez wiele lat — rzekł Lama. — Był czas, gdy mogłem to narysować między jednem a drugiem zapaleniem lamp. Nauczę cię tej sztuki — po odpowiedniem przygotowaniu; i wyjaśnię ci znaczenie Koła.
— Idziemy więc w drogę?
— W drogę, i na poszukiwania. Czekałem na ciebie tylko. Wyjaśnione mi było w setkach snów — a zwłaszcza w jednym, który przyszedł w nocy, po tym dniu, w którym po raz pierwszy zamknęły się za tobą Bramy Nauki, że bez ciebie nigdy nie znajdę Rzeki. Ciągle i ciągle, jak wiesz, odpychałem tę myśl, bojąc się iluzji. Dlatego nie chciałem cię wziąć owego dnia z Lucknow, gdyśmy jedli placki. Nie chciałem cię brać, aż dopóki nie nadejdzie czas właściwy i pomyślny. Chodziłem od gór do morza, i od morza do gór, ale napróżno.
— Dokąd pójdziemy?
— Niema się o co troszczyć, Przyjacielu całego Świata. Skutek poszukiwania, jak powiadam, jest pewny. Jeśli będzie potrzeba, rzeka wytryśnie z ziemi w naszych oczach. Zdobywałem zasługi — wysyłając cię w bramy nauki i dając ci klejnot wiedzy. Widziałem teraz, że wróciłeś jako naśladowca Sakyaamuniego lekarza, któremu wystawiono wiele ołtarzy w Bhotiyal. To wystarcza. Jesteśmy razem i wszystko jest tak, jak było, Przyjacielu całego Świata, Przyjacielu gwiazd, mój chelo.
Następnie rozmawiali o sprawach świeckich; godne było uwagi, że Lama nigdy nie zapytywał o szczegóły życia w St. Xavier i nigdy nie zdradzał zaciekawienia usłyszeć coś o zwyczajach i przyzwyczajeniach Sahibów. Żył tylko przeszłością i przypominał sobie nieomal każdy krok ich pierwszej, wspólnej, pełnej dziwów podróży; uśmiechał się przytem i zacierał ręce, aż wreszcie, zwinąwszy się, zapadł w nagły sen, jaki zna tylko późna starość.
Kim widział, bawiąc się swoim czarodziejskim sztyletem i różańcem, jak ostatni opylony promień słońca zniknął z podwórza. Gwar Benaresu, najstarszego ze wszystkich miast świata, które dniem i nocą czuwa przed obliczem bogów, huczał wokół murów. Tam i z powrotem mierzył przez podwórze swoją zwykłą drogę jakiś kapłan, trzymając ofiarę, przeznaczoną dla wizerunku bogów, starając się nie zakłócić spokoju żadnej z istot żyjących. Kim patrzał, jak gwiazdy pojawiały się jedna za drugą w ciepłej, wilgotnej ciemności, aż usnął wreszcie u stóp małego ołtarza. Tej nocy sen jego snuł się po hindostańsku i nie znalazło się w nim ani jedno angielskie słowo...
— Świętobliwy, pomyśl o dziecku, któremuśmy dali lekarstwo — powiedział Kim, skoro Lama, obudziwszy się około trzeciej godziny rano, zamierzał natychmiast rozpocząć pielgrzymkę. — Dżat przybędzie tu o świcie.
— Słusznie mówisz. Z pośpiechu byłbym popełnił niesprawiedliwość. — Usiadł znów na poduszkach i zabrał się do różańca. — Zaprawdę, starzy ludzie są jak dzieci — powiedział zmartwiony. — Gdy pragną czego — spójrz tam! — chcą, aby to natychmiast było spełnione, gdyż w przeciwnym razie wpadają w gniew i płaczą. Częstokroć, podczas podróży, chciałem już tupnąć nogą, jakkolwiek drogę zaszedł mi tylko wół w jarzmie, lub tylko tuman kurzu. Nie bywało tak, gdy byłem jeszcze mężczyzną — przed dawnemi laty. A jednak to grzeszne.
— Ależ, Świętobliwy, ty naprawdę jesteś stary.
— Dokonało się. — Najwyższa Przyczyna kieruje światem, i któż — chory czy zdrowy, świadomy czy niewiedzący, stary czy młody mógłby powstrzymać działanie tej Przyczyny? Czyż stoi Koło bez ruchu, gdy kręci nim dziecko — lub człowiek pijany? Chelo — jest to wielki i straszliwy świat.
— Wydaje mi się, że jest dobry — ziewnął Kim. — Czy jest co do zjedzenia? Od wczoraj wieczór nic nie jadłem.
— Zapomniałem, że ulegasz potrzebom. Tam leży zimny ryż i dobra herbata z Bhotiyal.
— Niedaleko zajdziemy z taką żywnością. — Kim tęsknił, jak prawdziwy Europejczyk, za mięsem, którego nie było zupełnie w świątyni Jainów. Jednak, zamiast wyruszyć z puszką jałmużnika, uspakajał swój żołądek bryłkami zimnego ryżu. O świcie zjawił się Wieśniak, bełkocąc z wdzięczności.
— W nocy gorączka spadła i przyszły poty — wołał. — Dotknij go tu, jaką ma zdrową i świeżą skórkę. Smakowały mu bardzo słone tabliczki i pił chciwie mleko.
Odsłonił twarz dziecka, które uśmiechnęło się przez sen do Kima. Mała grupa kapłanów Jainów milcząc, lecz przyglądając się bacznie wszystkiemu, zgromadziła się przy drzwiach świątyni. Wiedzieli oni, a Kim wiedział o tem, że wiedzą, jak to stary Lama witał swojego ucznia. Jako ludzie uprzejmi nie narzucali się w ciągu nocy ani swą obecnością, ani w słowach, ani w gestach. Za to też odwdzięczył się im Kim rano o wschodzie słońca.
— Podziękuj-że za to bogom Jainów, bracie — rzekł, nie wiedząc, jak się ci bogowie nazywają. — Febra ustąpiła rzeczywiście.
— Patrzcie. Widzicie? — wołał Lama, promieniejąc z radości. Stał on wtyle, wśród kapłanów, którzy go gościli u siebie przez trzy lata.
— Czy był kiedy na świecie taki chela? Widzicie, jak idzie w ślad naszego wielkiego Uzdrowiciela.
Jainowie uznają wogóle oficjalnie wszystkich bogów pochodzenia hinduskiego, równie jak Lingam i Węża. Ubierają się jak Braminowie i przestrzegają ściśle przepisów prawa kastowego Hindusów. Ale ponieważ znali Lamę i kochali go, ponieważ był starcem, ponieważ zwykł rozmawiać długo po nocach z ich przełożonym — najwolnomyślniejszym z metafizyków, jacy kiedykolwiek przekroczyli siedemdziesiątkę — wydali więc ogólny szmer uznania.
— Pamiętaj — rzekł Kim, zwracając się do dziecka, — że ta choroba może się jeszcze wrócić.
— Niema strachu, skoro masz na nią odpowiednie zaklęcia — rzekł ojciec dziecka.
— Ale my niedługo ruszamy w drogę.
— Tak jest — rzekł Lama, zwracając się do wszystkich Jainów. — Pójdziemy teraz obaj szukać tego, o czem wam często mówiłem. Czekałem aż chela mój dorośnie. Spójrzcie na niego. Idziemy ku Północy. Nigdy już nie zobaczę więcej tego miejsca mego odpoczynku, o ludzie dobrej woli.
— Ja przecież nie jestem żebrakiem — zawołał rolnik, biorąc na ręce dziecko.
— Bądź cicho. Nie przeszkadzaj Świętobliwemu — zawołał nań jeden z kapłanów.
— Wyjdź już — szepnął mu Kim. — Zaczekaj na nas pod wielkim mostem kolejowym, i na miłość wszystkich bogów naszego Pendżabu, przynieś ze sobą dużo jedzenia, grochu, sosu, bułeczek smażonych w tłuszczu, konfitur i łakoci. Idź, śpiesz się.
Uczucie głodu trapiło Kima nieznośnie w chwili, gdy stał oto smukły i rosły, odziany w smętnego koloru powłóczyste suknie, trzymając w jednej ręce różaniec, a drugą mając wzniesioną do błogosławienia, naśladując w tem wiernie Lamę. Gdyby w tej chwili spojrzał na niego Anglik, powiedziałby, że był raczej podobny do figury jakiegoś świętego młodzieniaszka z witrażu kościelnego, gdy w rzeczywistości był to tylko zgnębiony pustką swego żołądka wyrostek.
Długie i ceremonjalne było pożegnanie z mnichami, które trzy razy kończyło się i zaczynało z powrotem, zgodnie z przyjętym ceremonjałem. Nie brał w nich udziału jedynie Ten, który zaprosił sam Lamę do tego schroniska, ów łysy asceta z twarzą koloru srebra — zatopiony jak zawsze, w samotnej medytacji wpośród świętych obrazów. Wszyscy inni zachowali się podobnie jak zwyczajni śmiertelnicy, obdarzywszy starca na pożegnanie to naczyniem na pieprz, to ślicznym nowym żelaznym kałamarzem, bądź też koszykiem na żywność — przestrzegłszy go ponadto na drogę przed niebezpieczeństwami doczesnego świata i przepowiadając szczęśliwy koniec ich Poszukiwań. W międzyczasie Kim siedział, przykucnąwszy na schodach i klnąc co się zowie w języku ze szkoły w St. Xavier.
— Ależ to moja własna wina — zakończył. — Gdy jestem z Mahbubem, jem jego chleb, albo Lurgana Sahiba. W St. Xavier dają jeść trzy razy dziennie. Tutaj zaś muszę dbać sam o siebie. Przytem odzwyczaiłem się trochę od głodowania. Aj, żeby tak tęgi kawałek mięsa... Jak-że tam, skończyliście już z pożegnaniem, Świętobliwy Ojcze?
Lama, wzniósłszy uroczyście ręce do góry, zaintonował po chińsku jakieś końcowe błogosławieństwo na odchodnem. — Muszę się wesprzeć na twojem ramieniu — rzekł, gdy zamknięto za nim bramy klasztoru. — Odwykłem od ruchu, zdaje mi się.
Ciężar wysokiego rosłego mężczyzny, którego trzeba było prowadzić wśród dziesiątków zaludnionych ulic, nie był nazbyt wygodny dla obładowanego pakunkami i tobołkami Kima, który uczuł wielką ulgę, gdy zbliżyli się do podcieni mostu kolejowego, gdzie miał czekać na nich rolnik.
— Tu sobie podjemy — rzekł wesoło ujrzawszy rolnika, odzianego w błękitny kostjum, uśmiechniętego, który na ich widok podniósł do góry koszyk z jedzeniem, trzymając w drugiej ręce dziecko.
— Bywajcie mi, Świętobliwi ludzie — wołał do nich zdaleka. (W tej chwili Lama z Kimem znaleźli się poza zasłoną jednego z filarów podtrzymujących most, tak że oczy głodujących kapłanów nie mogły ich dosięgnąć). — Mam dla was ryż z doskonałym sosem, świeżo usmażone bułeczki, posypane dobrze pachnącem hing (asafoetida) i zsiadłe mleko z cukrem. Królu moich posiadłości — mówił, zwróciwszy się do swego małego synka — musimy pokazać tym świętobliwym mężom, że my, Dżatowie z Jullundur, umiemy być wdzięczni... Mówiono mi, że ludzie z kasty Jainów nie wzięliby do ust niczego, czego nie ugotują własnemi rękami, co?
— Ale my — odrzekł mu Kim, podsuwając cieniutki talerzyk przed Lamę — my jesteśmy ponad wszystkiemi kastami.
Sycili się w milczeniu dobrem jadłem. Dopiero gdy ostatni szczątek łakoci Kim oblizał ze swego cienkiego palca, wówczas zauważył, że i rolnik przybrany był też do podróży.
— Jeżeli drogi nasze idą razem, — rzekł rolnik, — to pójdę z wami. Nie często zdarza się spotkać takiego cudotwórcę, jak ty, a przytem dziecko moje nie jest jeszcze zupełnie zdrowe. Ale nie zawsze ja jestem taki potulny — zawołał podnosząc do góry swoją „lathi” — tęgą laskę z bambusu, mającą około 5 stóp długości, wzmocnioną pierścieniami z polerowanego żelaza, — i wywijając nią w powietrzu zawołał: — O Dżatach mówią wprawdzie, że skłonni są do bijatyk, ale to nie jest prawda, Ale jak nam kto wejdzie w drogę, to stajemy się podobni na naszych byków.
— Słusznie — rzekł Kim. — Dobry kij, to to samo, co dobry argument.
Lama patrzył spokojnie w górę rzeki, w której dalekiej, wygładzonej perspektywie ciągnęły się nieprzerwane smugi dymów z płonących tratew ze zwłokami. Co pewien czas mimo wszystkie urzędowe przepisy i zakazy widać było, jak jakieś szczątki nawpół spalonego trupa unosiły się na falach bystrego prądu rzeki.
— Ale przez ciebie — mówił rolnik, przyciskając malca do swej kosmatej piersi, — o mało że nie popłynąłem sobie podobnie, jak ten trup oto. Kapłani mówią, że Benares to święte miasto — co jest prawdą — i miło w niem jest umrzeć. Ale ja nie znam ich bogów, a im trzeba ciągle pieniędzy i pieniędzy. Daje się na prawo, na lewo ofiary, za to, za to owo i tam dalej — płacić trzeba ciągle: komu? kapłanom. Nie, dziękuję. Wolę ja mój Pendżab, i takiego gnoju jak u nas w Jullundur nie znajdziecie nigdzie.
— Mówiłem nieraz... zdaje mi się, że w świątyni, że gdy zajdzie tego potrzeba, Rzeka wytryśnie nam z pod naszych stóp. Dlatego też pójdziemy teraz na Północ — rzekł, wstając, Lama. — Pamiętam jedno miejsce, obsadzone dokoła drzewami owocowemi, gdzie można było chodzić i rozmyślać — zwłaszcza, że powietrze tam jest znośniejsze. Wieje ono chłodem od gór i śniegów.
— Jak się ono nazywa? — pytał go Kim.
— Skąd ja mogę wiedzieć? Nie pamiętasz? Więc to było wtedy, gdy wojsko zabrało ciebie ze sobą. Spędzałem wtedy czas na medytacjach w pokoju, który przytykał do gołębnika... o ile nie przeszkadzała mi w tem nieustannie gadająca niewiasta.
— Aha! niewiasta z Kulu. To było koło Saharunpore — rzekł, śmiejąc się Kim.
— Co to za duch ożywia twojego mistrza? — zapytał przezornie rolnik. — Czy on podróżuje piechotą na pokutę za dawne grzechy? Przecie to tęgi kawał drogi do Delhi.
— Nie — odrzekł mu Kim. — Muszę się postarać o „tikkut” (bilet) na pociąg. Nie tak to łatwo o pieniądze w Indjach.
— No, to na miłość bogów wsiądźmy na kolej. Memu synkowi będzie najlepiej, gdy się znajdzie prędko w objęciach matki. Rząd nałożył nam, co prawda, różne podatki, ale daje za to jedną rzecz dobrą: kolej, tę, co łączy ze sobą przyjaciół i tych, co są o siebie niespokojni. Cudowna to rzecz ta kolej.
W parę godzin potem siedzieli już wszyscy w wagonie, w którym przespali upalne godziny dnia. Rolnik zarzucał Kima tysiącznemi pytaniami o życiu i działalności Lamy, na co otrzymał parę ciekawych odpowiedzi, Kim zaś zadowolony, że siedzi w pociągu, patrzył na płaski pejzaż północno-zachodniej połaci kraju i słuchał z lubością gwarnej gadaniny zmieniających się ciągle podróżnych. Sprawa biletów kolejowych i dziurkowania ich przez konduktorów jest nawet za dnia ciężką przeprawą dla ludu wiejskiego w Indjach. Nie mogą pojąć, z jakiej racji czarodziejskie skrawki papieru, za które oni zapłacili, jacyś obcy ludzie mogą potem dziurkować nie wiadomo po co... Na tem tle powstają długie i wściekłe sprzeczki między podróżnymi i kontrolerami w pociągach. Kim, obecny przy kilku takich kłótniach, pośredniczył w nich łagodząco, żeby wykazać Lamie, jaki to on jest mądry. Rolnik patrzył na niego z podziwem. W miejscowości Somna losy zesłały mu jednak coś, nad czem warto się było zastanowić. Do przedziału ich wpadł w chwili, gdy pociąg miał już ruszyć, drobny chudy człeczyna — jakiś Mahratta (kupiec), o ile Kim wnioskować mógł z zakończenia jego mocno ściśniętego turbanu. Twarz miał przeciętą, górna część jego muślinowego ubrania była srodze podarta i jedną nogę miał obandażowaną. Towarzystwu w wagonie opowiedział, że jadąc spadł z wozu na ziemię, i że wóz włóczył go po ziemi i omal go nie zabił. Jechał do Delhi, gdzie miał syna. Kim obserwował go uważnie. Jeżeli prawdą było, jak opowiadał, że wóz ciągnął go po ziemi, to na skórze jego powinny były być ślady zdrapania i sińce, tymczasem wszystkie obrażenia widoczne na nim, były to rany cięte, jakby od noża, a zwykły upadek z wozu nie mógł znów przyprawić kogoś o tak szalone przerażenie, jakie widoczne było na twarzy nieznajomego. A gdy drżącemi palcami usiłował związać podarty muślin na szyi, odsłonił tym ruchem zawieszony amulet, podobny do tych, jakie używane są do podtrzymywania odwagi. Zwyczaj noszenia amuletów jest wprawdzie powszechny, ale nie wiesza się ich na specjalnej roboty miedzianym łańcuszku, a przytem, amulety używane dla zabezpieczenia się przed febrą, zawsze ozdobione są czarną emalją na srebrze. W przedziale oprócz Lamy i rolnika nie było nikogo, wagon zaś na szczęście, staroświeckiego typu, zamknięty był z boków, tak, że w czasie ruchu pociągów nikt nie mógł wejść do niego. Kim zrobił gest, jakby się chciał podrapać na piersi, przez co odsłonił i pokazał również i swój amulet. — Twarz Mahratty zmieniła się natychmiast na widok amuletu Kima, poczem nieznajomy odkrył jeszcze wyraźniej swój amulet.
— Tak jest — mówił nieznajomy, zwrócony w stronę rolnika. — Śpieszyło mi się na pociąg, a tan łajdak woźnica zawadził kołem o rów i nietylko, że mnie wywalił na ziemię, ale ponadto i całą miskę „tarkeean”. Nie miałem dziś szczęścia.
— To wielka szkoda — odrzekł rolnik.
— A kto ją ugotował? — zapytał Kim.
— Pewna kobieta, — odparł Mahratta, podnosząc wzrok na Kima.
— Ugotować „tarkeean” potrafi przecież każda kobieta — zawołał rolnik. — O ile wiem, doskonała ma to być przyprawa.
— O tak, doskonała — potwierdził Mahratta.
— A przytem tania — wtrącił Kim. — Ale czy ludziom z waszej kasty wolno ją jeść?
— O, gdy idzie o „tarkeean” — to kasty przestają istnieć — odrzekł Mahratta zgodnie z przepisaną formułką. — A ty w czyjej służbie jesteś?
— U tego Świętobliwego — rzekł Kim, wskazując na pogrążonego w błogiej drzemce Lamę, który obudził się na dźwięk słowa, miłego jego uchu.
— Ach, to samo niebo zesłało mi tego chłopca. Nazywają go Przyjacielem Całego Świata, albo Ulubieńcem Gwiazd. Wędruje on ze mną teraz jako lekarz, bo się już tego nauczył, a jest bardzo mądry.
— A także „Synem Czaru“ — dodał cicho Kim w chwili, gdy rolnik zajęty był nakładaniem fajki.
— A to co za jeden — zapytał cicho Mahratta, łypnąwszy nerwowo okiem w stronę rolnika.
— Wyleczyłem mu chore dziecko. Za to ma wobec mnie wielkie obowiązki. — Usiądź-no człowieku z Jullundur koło okna, bo mam tu chorego, którego muszę zbadać.
— Och, nie mam wcale ochoty zadawać się z byle kim. A przytem wcale nie jestem ciekawy słuchać cudzych sekretów — odparł Dżat, usuwając się w kąt wagonu.
— Czy znasz się trochę na leczeniu? — zapytał Mahratta, wspomniawszy, co mówił przed chwilą o Kimie Lama. — Jestem bardzo pokiereszowany.
— Ten człowiek jest ciężko pokaleczony. Muszę go wyleczyć — zawołał nagle stanowczym głosem Kim. — Pamiętaj gospodarzu, że nikt nie wtrącał mi się do roboty, kiedy leczyłem twoje dziecko.
— Och, czemuż mnie ganisz — odrzekł łagodnie Dżat. — Jestem ci wdzięczny na całe życie za mojego synka. Wiem przecież, że jesteś cudotwórcą.
— Pokaż-no swoje rany — rzekł Kim, nachylając się nad szyją Mahratty tak, że słyszał niemal bicie jego serca.
— A teraz mów szybko, co masz do opowiedzenia, bracie, gdy będę odmawiać nad tobą moje zaklęcia.
— Jadę z Południa, gdzie miałem zdaną sobie robotę. Jednego z naszych zabito po drodze. Słyszałeś o tem? — Kim skinął głową. Nie wiedział oczywiście nic o poprzedniku E. 23, zamordowanym na Południu pod przebraniem arabskiego handlarza. — Dostawszy do moich rąk pewien list, po który zostałem wysłany, wracałem z powrotem. Wymknąłem się z miasta i ruszyłem do Mhow. Byłem tak pewny, że nikt o mnie nic nie wie, iż nie przemalowałem sobie twarzy. W Mhow tymczasem pewna kobieta oskarżyła mnie, że skradłem jej biżuterję w mieście, z którego właśnie przybyłem. Wtedy dopiero poznałem, że mnie ścigają. Uciekłem w nocy z Mhow, przekupiwszy policję, która była przepłacona, aby mnie wydać bezwzględnie w ręce moich nieprzyjaciół z Południa. Potem przebywałem przez tydzień w starym mieście Chitor, jako penitent w jednej świątyni, ale nie mogłem się uwolnić od listu, który mi ciążył. Ukryłem go w Chitor pod Kamieniem Królowej w miejscu dobrze znanem naszym ludziom. — Kim nie znał wprawdzie tego miejsca, ale za cenę całego świata nie byłby przerwał opowiadania.
— W Chitor, jak widzisz, byłem w obrębie „Królów”, gdyż Kotah wschodu nie podpada pod władzę naszej Królowej, a jeszcze dalej na wschód leży Jeypur i Gwalior. Nigdzie tam nie lubią szpiegów i niema tam sprawiedliwości. Polowano na mnie, jak na szakala, ale ja przedarłem się do Bandakui, gdzie dowiedziałem się, że oskarżono mnie o morderstwo w mieście, które opuściłem — o zamordowanie jakiegoś chłopca. Czekali tam już na mnie świadkowie i ciało zamordowanego.
— Ale gdzie w takich razach opieka rządu?
— Nami z „Gry“ nikt się nie opiekuje. Gdy kto z nas ginie, to musi zginąć. Nasze imiona wykreślone są wtedy z ksiąg i na tem koniec. W Bandakui, gdzie przebywa jeden z naszych ludzi, sądziłem, że zmylę ślad, zmieniając mój wygląd i zrobiłem z siebie Mahrattę. Potem udałem się do Agra i chciałem wrócić do Chitor, żeby zabrać ów list. Byłem pewny, że mnie nie poznają, żem się im wymknął, dlatego nie wysłałem do nikogo „tar” (telegramu) donoszącego, gdzie jest list. Nie chciałem z nikim dzielić się chwałą mojego przedsięwzięcia. — Kim skinął potakująco głową. Rozumiał on dobrze to uczucie.
— Ale gdy w Agra chodziłem po ulicach, człowiek jakiś zaczął wołać na mnie, że jestem jego dłużnikiem i zbliżywszy się z kilku świadkami, próbował mnie zaciągnąć na jakieś podwórze. Och, oni są przebiegli, tam na Południu. Udawał, że poznał mnie, jako swego ajenta od bawełny. Niechże go piekło pochłonie zato!
— I ty byłeś rzeczywiście jego ajentem?
— Oh, głupcze. Im przecież chodziło o ten list. Wpadłem do rzeźni i wbiegłem do domu jednego żyda, który, bojąc się zbiegowiska, wypędził mnie. Doszedłem pieszo do drogi Somna, miałem pieniądze tylko na „tikkut" (bilet) do Delhi, a gdy tam leżałem w krzakach trzęsąc się jak w febrze, wyskoczył nagle jakiś człowiek z gęstwiny, i zaczął mnie bić, poranił mnie i przeszukał na mnie wszystko od stóp do głów... Działo się to o kilka kroków od toru kolejowego.
— Dlaczego cię nie zabił odrazu?
— Oni nie są tacy głupi. Jeśli mnie złapią w Delhi w imieniu prawa, w takim razie na podstawie oskarżenia o to morderstwo, które potrafią mi udowodnić, zostanę wydany w ręce państwa, które tego pragnie. Odeślą mnie potem, pod strażą, a wtedy... zginę powolną śmiercią na postrach dla innych naszych ludzi. Południe to kraj nie dla mnie. Biegam tu wkółko, jak ślepa koza. Nie piłem nic od dwóch dni. Pokiereszowany jestem tak — sięgnął, dotykając brudnych bandażów na nodze — że mnie poznają zaraz w Delhi.
— W każdym razie w pociągu jesteś bezpieczny.
— Gdy spędzisz jeden rok na służbie w „Wielkiej Grze“, to przekonasz się, co warte twoje gadanie. Telegrafowano o mnie przecież do Delhi, opisawszy każdy łachman i szmatę na mnie. Dwudziestu, stu, jeśli będzie potrzeba, znajdzie się takich, co powiedzą, że widzieli mnie, jak zabijałem tego chłopca. A ty nie przydasz się na nic.
Kim znał dość dobrze miejscowe metody walki, aby nie wątpić, że sprawa ta będzie przeprowadzona istotnie dosłownie i że nie braknie nawet owych zwłok... Mahratta trzepał od czasu do czasu palcami z bólu. Rolnik patrzał na nich ze swego kąta spodełba; Lama zatopił się w odmawianiu różańca, a Kim obmacując na sposób lekarski szyję rannego, mruczał pod nosem magiczne zaklęcia, ważąc w głowie plan ratunku.
— Czy masz jakie czary, żeby zmienić mój wygląd? W przeciwnym razie zginę. Gdybym mógł zostać w wagonie sam, przez pięć, dziesięć minut, i gdyby nie trzeba było tak się śpieszyć — to mógłbym to sam zrobić...
— Czy uleczyłeś go już, cudotwórco? — pytał Kima zazdrośnie rolnik. — Śpiewasz już nad nim dość długo swoje zaklęcia...
— Nie. Widzę, że niema innej rady na jego rany, tylko, będzie musiał na trzy dni przebrać się za „bairagi”. — Kapłani przepisują to często tłustym, opasłym handlarzom jako pokutę za grzechy.
— Żaden kapłan nie może wytrzymać, żeby drugiego nie zrobić także kapłanem — zauważył rolnik, którego, jak wszystkich zabobonnych prostaków, ciągle świerzbiał język, i dlatego nie mógł się wstrzymać od drwin ze swych duchownych.
— No to może i twój synek zechce też zostać kapłanem? Czas już najwyższy, żeby zażył znów trochę mojej chininy.
— Wybacz, ale my Dżatowie podobniśmy wszyscy do naszych bawołów — odrzekł tłumacząc się łagodniejszym już tonem, rolnik.
Kim wsypał znów szczyptę gorzkiego proszku w wysunięte usta maleństwa. — Nie żądałem od ciebie w zamian niczego — rzekł surowo do ojca chłopaczka, — oprócz jedzenia. Czy żałujesz mi może tego?... Teraz muszę znów uleczyć tego oto człowieka. Czy pozwalasz mi zrobić to... mój „Książę”? — zapytał, zwracając się do dziecka.
Chłop podniósł swe duże łapy błagalnie do góry. — Ale tak... tak. Dajże pokój i nie drwij ze mnie.
— Mam ochotę wyleczyć tego chorego, a ty pomagając mi w tem, zaskarbisz sobie zasługę. Pokaż-no, jakiego koloru jest popiół w twojej fajce?... Biały. Akurat mi się przyda. A czy masz trochę surowego szafranu w twoim worku z jedzeniem?
— N... nie... nie wiem.
— Rozwiąż-no twój tobołek.
Worek zawierał masę różnych drobiazgów, jakie się bierze zazwyczaj w podróż. Były tam węzełki z odzieżą, sprzedawane na targach przez znachorów lekarstwa, tanie świecidełka, garść „atta”, szarej mąki krajowej, zwitki wiejskiego tytoniu, pstre cybuchy do fajek, pakiet z jedzeniem, a wszystko to owinięte było kocem. Kim rozwinął to z miną przemądrzałego, zawołanego czarownika, miaucząc pod nosem jakieś mahometańskie zaklęcia.
— Nauczyłem się tego od Sahibów — szepnął do Lamy i mówił prawdę, bo nauczył go tego Lurgan Sahib.
— Gwiazdy przepowiadają temu człowiekowi wielkie nieszczęście, które... które mnie przeraża. Czy mam je oddalić od niego?
— Przyjacielu Gwiazd, wszystko, co robiłeś, robiłeś dobrze. Rób, jak ci się podoba. Czy to będzie nowe uleczenie?
— Spiesz się, śpiesz, — szeptał Mahratta. — Pociąg może za chwilę stanąć.
— To jest lekarstwo przeciw cieniom śmierci — rzekł Kim, mieszając mąkę rolnika z popiołem z węgla i z tytoniu, który wysypał z terrakotowej fajki. E. 23, nie mówiąc ani słowa, rozwiązał swój turban, z pod którego ukazały się długie czarne włosy.
— Ależ to moja żywność, kapłanie — mruknął niechętnie chłop.
— Znowu bawół włazi do świątyni. Śmiałeś patrzeć mi tu, i zaglądać? — zawołał Kim. — Widzę, że robię moje cuda przed głupcami, ale pilnuj-no swoich oczu. Czy niema na nich bielma? Ocaliłem ci dziecko, a ty za to... — oh, ty bezwstydniku.
Wieśniak bał się teraz spojrzeć w tę stronę bo, Kim mówił zupełnie serjo, przekonany o prawdzie swych słów: — Czy mam cię przekląć, czy też...
Domawiając tych słów, chwycił kawałek odzieży wystającej z tobołka, i zarzucił go na schyloną głowę chłopa.
— Jeżeli mi się odważysz choć na chwilę podglądać co robię, to... to zobaczysz, że nawet ja ci nie będę mógł wtedy nic poradzić. Siedź — bądź głuchy i niemy.
— Jestem ślepy i niemy. Nie przeklinaj. Cho... chodź, moje dziecko, będziemy się bawić w chowanego. Przez miłość dla mnie, nie wyglądaj z pod tego nakrycia.
— Zaczyna we mnie wstępować nadzieja... — rzekł E. 23. — Jaki twój plan?
— Zaraz się dowiesz — rzekł Kim, podnosząc na nim koszulę. E. 23 zawahał się, miał bowiem, jak każdy mieszkaniec północno-zachodnich Indji, wstręt do obnażania się.
— Cóż znaczy kasta, gdy chodzi o twoją głowę? — spytał Kim, drąc na nim koszulę do pasa... — Musimy zrobić z ciebie żółto-skórego Saddhu. Rozbierz się natychmiast i nasuń włosy na oczy, bo muszę cię posypać popiołem. Teraz zrobimy znak kasty na czole... — Wyciągnął z zanadrza małą skrzyneczkę z farbami i kawałek karminowego tuszu.
— Czy ty jesteś dopiero początkującym? — zapytał „E. 23”, drżąc o swe cenne życie, gdy rozebrał się ze swego odzienia i stał tylko w spodniach, podczas gdy Kim narysował mu piękny znak kasty w Saddhu nad posypanemi popiołem brwiami.
— Służę zaledwie od dwu dni i należę do „Gry”, bracie — odrzekł Kim. — Zasmaruj sobie więcej popiołem piersi.
— A czy znasz Lekarza chorych pereł? — Rozłożył swój długi, ciasno zwinięty szal z turbanu i pośpiesznie okręcił go sobie ponad lędźwiami i poniżej, zwijając go na sposób pasa, jaki noszą ludzie z kasty „Saddhu”.
— Ha. Więc poznałeś jego rękę? Był on przez jakiś czas moim nauczycielem. Musimy teraz obnażyć twoje nogi. Popiół przyda się na twoje rany. Nasmaruj je nim.
— Byłem ja kiedyś jego dumą, ale tyś lepszy odemnie. Bogowie są na nas łaskawi. Daj-no mi tego.
Było to pudełeczko z pigułkami opium, leżące między drobiazgami w węzełku rolnika. E. 23 przełknął ich całą garść. Dobre są na głód, strach i chłód. I oczy robią się od nich czerwone. — Teraz nabrałem znów odwagi do dalszego prowadzenia „Gry”. Brak mi tylko szczypców, jakich używają „Saddhu”. A co zrobimy z moją starą odzieżą?
Kim zwinął ją w węzełek i ukrył w szerokich fałdach swojej tuniki. Żółtą okrą wysmarował mu jeszcze nogi i piersi, które przedtem natarł już mąką, popiołem i szafranem.
— Śladów krwi na nich jest tyle, bracie, że wystarczy, aby cię powieszono.
— Być może, ale niewarto tej odzieży wyrzucać przez okno... No, teraz skończone — zawołał Kim, a w głowie jego drżała dziecinna radość.
— Obróć-no się i spójrz, Dżacie.
— Bogowie, miejcie nas w swojej opiece — zawołał Kamboh, wynurzając się z pod zasłony, jak bawół z pośród trzcin. — Ale gdzież się podział Mahratta? Coś ty z nim zrobił?
Kim wyuczony był dobrze przez Lurgana Sahiba, zaś E. 23 był wcale niezłym aktorem. Zamiast wystraszonego, drżącego kupca, rozpierał się teraz w kącie całkiem nagi, wysmarowany popiołem, popręgowany żółtą okrą, brudno-włosy „Saddhu”, a jego nabiegłe krwią oczy (opium działa szybko na pusty żołądek) — błyszczały zuchwalstwem i zwierzęcą żądzą. Siedział z nogami skrzyżowanemi z bronzowym różańcem Kima zawieszonym na szyi i małą szmatą znoszonej barwnej materji na ramionach. Dziecko rolnika ukryło ze strachu twarz na piersiach zdumionego ojca.
— Odwróć się no, mój Królewiczu. Jedziemy z prawdziwymi czarodziejami, ale oni nie zrobią ci krzywdy. Nie bój się, nie krzycz... Co za sens, żeby jednego dnia wyleczyć dziecko, a nazajutrz zabijać je strachem.
— Dziecko twoje będzie szczęśliwe przez całe życie, bo widziało wielkie uleczenie z choroby. Gdy byłem jeszcze dzieckiem, lepiłem z gliny ludzi i konie.
— A i ja także. Sir Banas przychodzi potem w nocy i ożywia je wszystkie na środku naszej kuchni — zapiszczał malec.
— No, to nie powinieneś się bać byle czego, co, książę?
— Ja się zląkłem, bo i mój tata także. Czułem, że mu się ręka trzęsie ze strachu.
— Och, ty mały koguciku, — zawołał śmiejąc się Kim, a za nim roześmiał się też skonfudowany rolnik. — Uleczyłem tego biednego kupca, który musi teraz zapomnieć o swoich zyskach i interesach i przez trzy noce musi siedzieć przy drodze jako żebrak, żeby oddalić od siebie złorzeczenia swych wrogów. Gwiazdy nie są życzliwe dla niego.
— Powiedz lepiej, że musiało go przekląć kilku takich, co mu pożyczyli pieniądze. Czy on jest „Saddhu”, czy nie „Saddhu”, niech mi wpierw zapłaci za moją materję, którą ma na ramionach.
— Takiś — to? A przypomnij no, co się działo z dzieckiem, które trzymasz na rękach, nie dalej jak dwa dni temu?... I jeszcze jedno. Zrobiłem to wszystko w twojej obecności, bo trzeba to było zaraz zrobić. Zmienić jego postać i duszę. I teraz, jeżeli przypadkiem, o mężu z Jullundur, odważysz się wspomnieć o tem, coś tu widział, czy to wśród waszej starszyzny, gdy będziecie radzić pod drzewem, albo w obecności waszego kapłana, gdy będzie błogosławił twoje bydło, — to natychmiast zaraza wybuchnie między twymi końmi i bawołami, ogień pod twoją strzechą, a szczury rozplenią się w twoim szpichlerzu i klątwa naszych bogów spadnie na twoje pola, że będą niepłodne, gdy będziesz po nich chodzić i orać je. — Był to urywek ze starego przekleństwa, zasłyszanego przez Kima jeszcze w dzieciństwie, od jednego fakira przy bramie Taksali, w Lahorze.
— Przestań, o świętobliwy. Daj pokój. Przestań, na litość! — krzyczał Dżat. — Nie przeklinaj mego dobytku. Nie widziałem nic. Nie słyszałem niczego. Możesz mnie doić, ile ci się podoba — wołał, obejmując błagalnie bose nogi Kima i uderzając rytmicznie czołem o podłogę wagonu.
— Ale ponieważ pomogłeś mi w mojem dziele tą odrobiną mąki i garstką opium i tymi drobnostkami, które zaszczyciłem, używając ich do mojej sztuki, więc bogowie odpłacą ci za to błogosławieństwem — rzekł Kim, odmówiwszy je w całości ku niezmiernej uldze wieśniaka. Tego się nauczył od Lurgana Sahiba.
Lama przyglądał się wszystkiemu przez okulary uważniej, niż całemu aktowi przebrania Mahratty. — Przyjacielu Gwiazd — rzekł wreszcie, — zdobyłeś sobie wielką wiedzę. Uważaj, żeby z niej nie zrodziła się w tobie duma. Żaden człowiek szanujący prawo nie opowiada pośpiesznie o tem, co widział lub czego był świadkiem.
— Nie, nie — ma się rozumieć, że nie — krzyczał wystraszony wieśniak, bojąc się, czy mistrz nie zamierza poprawić klątwy ucznia. E. 23 zaczął teraz swobodnie raczyć się pigułkami opium, które zastępują równocześnie pokarm, tytoń i lekarstwa dla każdego strudzonego Azjaty.
Poczem, milcząc, w oczekiwaniu groźnego momentu i wielkiego nieporozumienia, wjechali do Delhi w porze, gdy w mieście zaczynano zapalać światło.




ROZDZIAŁ XII

— Skrzepiło się moje serce na nowo, — rzekł E. 23, korzystając z gwaru na platformie. — Głód i strach otumaniają ludzi, gdyż inaczej byłbym przedtem pomyślał o ocaleniu się w ten sam sposób. Miałem słuszność. Idzie obława na mnie. Ocaliłeś moją głowę.
Grupa pendżabskich policjantów w żółtych spodniach ze spoconym i zgrzanym młodym Anglikiem na czele, rozpychała tłum przy wagonach. Za nim sunęła się chyłkiem, jak kot, mała tłusta osoba, wyglądająca na posługacza adwokackiego.
— Patrz, młody Sahib zagląda w jakiś papier. Mój rysopis jest w jego rękach — rzekł E. 23. — Idą od wagonu do wagonu, jak rybacy ciągnący sieć.
Gdy grupa tych ludzi podeszła do ich wagonu, E. 23 przesuwał spokojną dłonią paciorki swego różańca, podczas gdy Kim podrwiwał sobie z niego, że tak się opchał pigułkami opiumowemi, iż zgubił gdzieś koliste szczypce do ognia, jakich używają „Saddhu”. Lama, zatopiony w rozmyślaniach, zapatrzony był przed siebie, a rolnik, rzuciwszy na nich pośpiesznie okiem, zbierał swoje manatki.
— Tu niema nikogo, prócz paczki świętoszków — rzekł głośno Anglik, poczem poszli dalej, wśród rosnącego niepokoju tłumu, dla którego wszędzie w Indjach pojawienie się policji oznacza jakiś gwałt.
— Cała trudność leży teraz — szepnął E. 23 — w posłaniu telegramu z wiadomością o miejscu, gdzie ukryłem list, po który mnie wysłano. Nie mogę w tym stroju iść do biura telegraficznego.
— Czy nie dość, że uratowałem ci głowę?
— Nie, skoro robota nie doprowadzona została do końca. Tak przecież uczył nas Lekarz chorych Pereł. Ach, ale oto nadchodzi jeszcze jeden Sahib.
Był to wysoki blady nadkomisarz okręgowej policji przy szabli, w hełmie i z błyszczącemi ostrogami. Szedł nadrabiając miną i podkręcając ciemnego wąsa.
— Jacy głupi są ci Sahibowie z policji — rzekł żywo Kim.
E. 23 spojrzał nań z podełba. — To dobrze powiedziane — mruknął zmienionym głosem. Pójdę się napić wody. Zajmij tymczasem miejsce.
— „Tum mut?” Czy pijany? Nie powinieneś się zataczać, jakby cała stacja Delhi do ciebie miała należeć, przyjacielu. — E. 23, nie tracąc kontenansu, odpowiedział stekiem najgorszych obelg, co naturalnie ucieszyło bardzo Kima. Przypomniało mu to doboszów i kominiarzy koszarowych w Umballi z okropnych czasów jego początkowej nauki.
— Mój poczciwy głupcze — ciągnął Anglik — „Nickle-jao”. Wracaj do swego przedziału. — Krok za krokiem podnosząc i obniżając ton głosu, żółty „Saddhu” właził napowrót do wagonu, przeklinając nadkomisarza policji aż w najdalsze jego pokolenia; przekląwszy go Kamieniem Królowej, (na co Kim aż podskoczył z radości) wyrytem na cokole jej pomnika i całym szeregiem bogów zgoła nieznanych.
— Nie rozumiem, co ty pleciesz, — mówił zaczerwieniony gniewnie Anglik — ale to muszą być jakieś obelgi. Wysiadaj-no z wagonu.
E. 23 udając, że nie rozumie, pokazał poważnie bilet kolejowy, który Anglik wyrwał mu niecierpliwie z ręki.
— Oh, Zoolum. Co to za tyranja — mruczał rolnik ze swego kąta. — I to wszystko za niewinny żart. — Nie był zadowolony z wymyślań „Saddhu”.
— Twoje czary działają dziś niedobrze, Świętobliwy.
„Saddhu” poszedł za policjantem, tłumacząc się przed nim. Tłum podróżnych, zajęty swymi tobołkami i dziećmi, nie zauważył tego zajścia. Kim wysunął się za nim z wagonu, gdyż przypomniał sobie nagle, że słyszał raz głos tego rozgniewanego, głupiego Sahiba, dyskutującego na temat różnych słynnych osobistości z pewną starą damą, trzy lata temu w pobliżu Umballi.
— Wszystko się dobrze ułożyło — szepnął „Saddhu”, ściśnięty zewsząd hałaśliwym, niespokojnym tłumem. Jakiś szary chart perski zaplątał się między jego nogi, podczas gdy nad uchem wrzeszczała mu czereda zamkniętych w klatce sokołów do polowania, którą niósł jakiś radżputański łowczy. — Poszedł teraz wysłać depeszę o liście, który ukryłem. Mówiono mi, że jest w Peshawur. Mogłem przypuszczać, że on, jak krokodyl — ciągle jest na innem miejscu. Wybawił mnie teraz z tego kłopotu, ale życie moje tobie zawdzięczam.
— Więc to także jeden z Naszych — pytał Kim, uchylając się przed zatłuszczonym ramieniem jakiegoś poganiacza wielbłądów z Mewar i rozpychając gromadkę rozgadanych matron z plemienia Sikh’ów.
— Bodaj-że jeden z największych. Mamy obaj szczęście. Złożę mu raport z tego, coś zrobił. Jestem teraz bezpieczny pod jego opieką.
Przecisnął się przez tłum oblegający wagony i przysiadł obok ławki stojącej przy drzwiach urzędu telegraficznego.
— Wracaj do wagonu, bo zajmą ci miejsce. Bądź teraz bracie spokojny o sprawę i... o moje życie. Pomogłeś mi odetchnąć, a Sahib Strickland dał mi bezpieczeństwo. Będziemy jeszcze razem w „Grze” pracować. Bądź zdrów!
Kim pośpieszył do wagonu. Był dumny, oszołomiony, lecz trochę poirytowany tem, że nie miał klucza do otaczających go tajemnic.
— Jestem w „Grze” tylko nowicjuszem, to pewne — szeptał, zajmując swoje miejsce w zatłoczonym przedziale. — Ja nie mógłbym zdobyć takiej pewności, jak to Saddhu uczynił. On wiedział, że najciemniej jest pod samą lampą. Nigdy bym nie pomyślał, by pod osłoną przekleństw czynić wyznania... a jak zręczny był ten Sahib! A jednak uratowałem jednemu życie... Gdzież się zawieruszył wieśniak, Świętobliwy?
— Zdjął go strach — odrzekł Lama z lekką ironją. — Widział, jak w mgnieniu oka zamieniłeś Mahrattę w Saddhu, by go wyleczyć. To przeraziło go. A później zobaczył jak Saddhu właśnie wpadał w ręce policji — wszystko za twoją przyczyną. Wówczas pochwycił swego syna i uciekł, gdyż, jak mówił, zamieniłeś spokojnego kupca w krzykacza, który obrzucił Sahiba wstrętnemi wymówkami, obawiał się, że go spotka ten sam los. Gdzież jest Saddhu?
— W policji — odparł Kim — ...ja wszak uratowałem dziecko wieśniaka.
Lama sapał spokojnie.
— Ach, chelo, przyznaj, jak jesteś obałamucony! Uzdrowiłeś dziecko wieśniaka, by zdobyć zasługę. Przy Mahratcie jednak wymawiałeś zaklęcia z taką dumą — obserwowałem cię — i rzucałeś na wszystkie strony spojrzenia, by starego człowieka i głupiego chłopa wprawić w zdumienie, a później natchnąć przerażeniem i podejrzliwością.
Kim z trudem się opanował, mając na względzie podeszły wiek Lamy. Jak każdego młodego chłopaka, rozdrażniło go fałszywe osądzenie; znalazł się jednak w kłopocie, jakby sąd Lamy sprostować. Pociąg wypadł z Delhi i zanurzył się w cieniach nocy.
— Z pewnością — mruknął, — że źle zrobiłem, jeśli cię zmartwiłem.
— Coś więcej jeszcze uczyniłeś, chelo. Rzuciłeś twój czyn w jezioro świata jak kamień — i tak, jak fale jeziora coraz dalej wówczas się rozchodzą, wiedzieć nie możesz, dokąd dotrą skutki twego czynu.
Ta nieświadomość była zarówno dobrą dla próżności Kima, jak i dla wewnętrznego spokoju Lamy, jeśli pomyśleć, że z Simli nadany został telegram donoszący o przybyciu E. 23 do Delhi, a co ważniejsze, o warunkach, w których znajdował się list, po który E. 23 został wysłany, żeby go... wykraść. Tymczasem nazbyt gorliwy policjant zaaresztował pod zarzutem morderstwa popełnionego w dalekiem południowem państewku, wielce tem oburzonego handlarza bawełny z Ajmir, który uniewinniał się na peronie w Delhi przed Mr. Strickland’em, podczas gdy E. 23 przemykał się bocznemi drogami do zamkniętego środka miasta Delhi. Po dwu godzinach kilka telegramów poszło do zagniewanego ministra południowego państewka, donosząc, że wszelki ślad trochę poturbowanego Mahratty zaginął, i podczas gdy pociąg zatrzymywał się zwolna w Saharunpore, ostatni krąg fali roztaczający się od kamyka, który Kim pomógł cisnąć do wody, uderzył w stopnie meczetu w bardzo odległym mieście Roum — gdzie mocno zaniepokoił pewnego nabożnego jegomościa, pogrążonego w modłach.
Lama oparł swą rosłą postać o wilgotne sztachety, okalające peron, ciesząc się blaskiem słońca i obecnością swego cheli.
— Zostawimy te rzeczy za sobą — rzekł, wskazując na lokomotywę, i połyskujące szyny. — Trzęsienie pociągu — chociaż ta kolej to cudowna rzecz, — rozbiło mi na nic moje stare kości. Odtąd będziemy podróżowali na świeżem powietrzu.
— Chodźmy do Kulu, na dwór tej kobiety — rzekł Kim, krocząc raźnie mimo ciężaru swych tobołków. Wczesnym rankiem droga do Saharunpore jest czysta i pachnąca. Wspomniał o porankach spędzonych w St. Xavier i kontrast obecnej chwili napełnił go jeszcze większem uczuciem zadowolenia.
— Skądże u ciebie ten nowy pośpiech? Ludzie rozsądni nie uganiają się jak kurczęta na słońcu. Ujechaliśmy już setki i setki mil, a mimo to zaledwie przez parę chwil byliśmy sami ze sobą. Jakże ty myślisz, że będziesz się mógł czegoś nauczyć tam, gdzie tylu ludzi będzie się trącało łokciami? A ja, czy będę mógł przy jej gadaninie rozmyślać spokojnie o Drodze Zbawienia?
— Więc chociaż się postarzała, nie jest mniej gadatliwa? — zauważył, uśmiechając się uczeń.
— Ani nie mniej zabobonna. Pamiętam, jak raz mówiłem jej o „Kole Życia”... — tu Lama sięgnął w zanadrze po swój ostatni przez siebie malowany obraz tego symbolu. — Wówczas nie obchodziło ją nic innego prócz djabłów, oblegających małe dzieci. Damy jej okazję do zdobycia sobie zasługi, gdy się nami zajmie... przez chwilę... ale kiedyindziej —... a teraz powoli, powoli. Pójdziemy sobie teraz noga za nogą, wyczekując na „Łańcuch Wszechrzeczy”. Nasze Szukanie jest pewne.
I tak bardzo wolnym krokiem szli wśród wielkich sadów owocowych, pełnych kwiecia — drogą na Aminabad, Sahalgunge, Akrola i małą Phulesa — mając linję gór Sewalik ciągle przed sobą na północy, a za niemi linję śniegów. Po długim słodkim śnie pod gołem niebem Kim zaznał rozkoszy pysznego spaceru przez budzącą się ze snu wioskę — trzymając kubek na jałmużnę, wyciągnięty w milczeniu przed siebie, ale z oczami wyzywająco otwartemi na piękno Życia, wbrew regułom Najdoskonalszego Prawa.
Potem wracał drepcąc boso po miękkim kurzu do swego mistrza, czekającego nań w cieniu drzewa „mango” (drzewo jawajskiego pochodzenia) lub w słabszym cieniu białego drzewa „siris”, gdzie posilali się obaj. W południe po krótkiej rozmowie i małym spacerze usnęli, a zbudziwszy się potem, przekonali się, że świat był świeższy, bo i powietrze było chłodniejsze. Noc zaskoczyła ich na nowem terytorjum — w jakiejś poprzednio upatrzonej wiosce, którą przed trzema godzinami wyśledzili na żyznej równinie, dyskutując zawzięcie po drodze.
Przybywszy na miejsce, opowiedzieli swoją historję, która w ustach Kima brzmiała każdego wieczora inaczej — i zostali w niej przyjęci gościnnie, witani na progu wsi, zgodnie ze zwyczajami uprzejmego Wschodu, przez wójta albo przez kapłana.
Gdy cienie stawały się coraz krótsze, a Lama opierał się ciężej na ramieniu Kima, wówczas wyciągano zawsze obraz Koła Życia, przyciskano go na rogach oczyszczonemi z błota kamieniami i przy pomocy długiej słomki objaśniono je kręg za kręgiem. Tu oto w górze siedzą Bogowie, — którzy zdaniem Lamy byli tylko „majakami” wyobraźni marzycielów. Tu jest nasze Niebo i świat pół-bogów centaurów, walczących w górach. Tu oto klęski wiszące nad wszelkiem stworzeniem, dusze wstępujące i zstępujące po drabinie i wskutek tego nie przeszkadzające sobie wzajemnie. Tu znów są gorące i zimne Piekła i miejsca pobytu dręczonych duchów. Niech więc chela uczy się widząc, jakie to kary czekają za obżarstwo: oto wydęte brzuchy i płonące wnętrzności. Posłusznie, z pochyloną głową i wpatrzeniem w brunatny palec tego, który to objaśniał — uczył się chela, ale gdy doszli do Świata Ludzi, niespokojnego, czczego i próżnego, który jest tuż ponad Piekłami — umysł ucznia był widocznie roztargniony, bo oto na sąsiednim gościńcu toczyło się samo Koło Życia prawdziwe i żywe, jedząc, pijąc, handlując, żeniąc się, kłócąc, całe kipiące życiem. Często brał Lama żywe obrazy z otaczającego życia za przykład do swego tekstu i prosił Kima, aż nazbyt chętnego, aby zwrócił uwagę, jak to ciało ludzkie przybiera tysiące kształtów — pożądanych lub wstrętnych, według mniemania ludzi, ale w istocie nie mających żadnego znaczenia — i jak to tępy, głupi duch ludzki, niewolnik Świni, Węża i Wrony — łaknących pożądliwie jedzenia, bądź pary nowych wołów, kobiet lub łaski i zaszczytów królewskich — zmuszony jest potem wlec się za ciałem po przez wszystkie otchłanie Nieba i Piekła i tak ciągle w kółko. Niekiedy jakaś kobieta lub biedak przyglądający się temu obrządkowi, gdy wielka, żółta karta z obrazem leżała rozwinięta, rzucali na jej brzeg pęk kwiatów lub garść drobnej monety. W przekonaniu tych maluczkich było to wystarczające, by spotkany przez nich Świętobliwy mąż o nich pamiętał w swoich modlitwach.
— Możesz ich leczyć, gdy są chorzy — mówił Lama w odpowiedzi na żartobliwe propozycje Kima. — Możesz ich leczyć, gdy chorzy są na febrę, ale pod żadnym warunkiem nie baw się w gusła i czary. Pamiętaj, co się stało z Mahrattą.
— Więc każdy czyn jest złem? — pytał się Kim, wypoczywając pod wielkiem cienistem drzewem przy jednej z rozgałęzień wielkiego gościńca Doon i przyglądając się mrówkom biegającym po jego ręce.
— Wstrzymywanie się od działania, dobrą jest rzeczą — chyba, że się przez nie zdobywa zasługę.
— Gdy byłem w Bramach Nauki, uczono mnie, że wstrzymywanie się od czynu jest rzeczą, która nie przystoi Sahibowi, a ja jestem przecie Sahibem.
— Przyjacielu Całego Świata — odpowiedział Lama, patrząc Kimowi prosto w oczy. — Jestem starcem, który lubi pozory, jak dziecko. Dla tych, co przestrzegają Drogi Zbawienia, obojętna jest, czy coś jest czarne czy białe, Hindusem czy Bhotiyal. Jesteśmy wszyscy duchami, które szukają wyzwolenia. Obojętną więc rzeczą będzie, czego cię tam uczono wśród Sahibów, gdy bowiem dojdziemy do mojej Rzeki — odpadnie od ciebie wszelkie złudzenie — przy moim boku. Hej, jakże me kości tęsknią za tą Rzeką, i dokuczają mi, jak wtedy, gdyśmy siedzieli w pociągu. Ale czuwa nad niemi mój duch, a nasze Szukanie jest pewne.
— Dziękuję, rozumiem. A czy wolno mi cię o coś zapytać?
Lama skinął poważnie głową.
— Przez trzy lata jadłem twój chleb — jak ci samemu o tem wiadomo. Powiedz mi, Świętobliwy, skąd...
— „Wielkie bogactwo nagromadzone jest w Bhotiyal” — odparł Lama, posługując się znanem przysłowiem. — Mój własny tytuł, który w oczach mych jest również iluzją, uważany jest za wysoką godność. Mam prawo żądać, czego mi potrzeba i nie potrzebuję zdawać przed nikim rachunków — z moich wydatków. To jest sprawa klasztoru. Tak — wysokie, czarne siedzenia, i nowicjusze — wszyscy w jednym szeregu i jednakowo są cenieni.
Potem zaczął opowiadać, rysując palcem na piasku, o olbrzymich, wspaniałych ceremonjach obrządku, panującego w tych katedrach, strzeżonych dokoła przez wały ochronne z górskich lodowców; o procesjach i tańcach djabelskich; o przemianach mnichów i mniszek we świnie; o miastach świętych, zawieszonych na wysokości pięćdziesięciu tysięcy stóp w powietrzu; o intrygach między klasztorami; o dziwnych odgłosach górskich i o tajemniczych fatamorgana, igrających na suchych polach śniegowych, a nawet o mieście Lhassa i o samym Dalai—Lamie, którego widział naocznie i złożył mu hołd.
Każdy z minionych, długich, rozkosznie spędzonych dni wznosił teraz za Kimem barjerę, odcinającą go od jego rasy i ojczystego języka. Powrócił na nowo do myśli i rojeń w narzeczu i naśladował mechanicznie ceremonje, obserwowane przez Lamę przy jedzeniu i piciu. Umysł starca zwracał się teraz coraz częściej ku klasztorowi, a oczy jego w stronę nigdy nietopniejących śniegów. Myśl o Rzece nie mąciła mu teraz w niczem rozkoszy życia. Od czasu do czasu jednak przyglądał się długo jakiemuś krzakowi lub gałęzi, oczekując, jak mówił, czy ziemia się nie otworzy i nie wyśle mu swego błogosławieństwa; ale cieszył się, że jest ze swoim uczniem w rozkosznym umiarkowanym klimacie wiatru, wiejącego od strony gór. Nie był to Ceylon, ani Buddh-Gaya, ani Bombaj, ni żadna z tych trawą zarośniętych ruin, między które zabłądził przed dwoma laty. Mówił teraz o tych miejscowościach, jak uczeń wyleczony z próżności, jak przystało na tego, który szuka w pokorze ducha Prawdy, jako stary, mądry, umiarkowany człowiek, oświecony wewnętrznem światłem poznania. Opowiadał o tem powoli, osobno, w miarę jak przypominały mu je zjawiska napotykane po drodze, mówił o tych wszystkich swoich wędrówkach naprzełaj przez Hindostan, aż Kim, który kochał go dotąd bez żadnego powodu, zaczął go teraz kochać z dziesiątków uzasadnionych racji. Cieszyli się więc sobą w błogiem zadowoleniu, powstrzymując się, zgodnie z wymogami Reguły, od złych słów, pożądliwych pragnień, nie objadając się nigdy, nie sypiając na wysokich, miękkich posłaniach, nie używając nazbyt kosztownych strojów. Jedli tylko wtedy, gdy byli głodni, a ludziska znosili im jadło. Byli panami i władcami okolic Aminabad, Sahaingunge, Akroli przy Wielkim Brodzie, i małej Phulesa, gdzie Kim błogosławił jakąś obłąkaną niewiastę.
Nowiny jednak rozchodzą się szybko po Indjach i niebawem przedarł się do nich po przez łanami zbóż pokryty kraj siwobrody służący, niosący kosz z owocami i skrzynką kabulskich winogron i złocistych pomarańcz, — chudy, wysuszony Ooryas — błagając ich, by zaszczycili swą obecnością jego panią, która była niepocieszona, że Lama zaniedbywał jej dom od tak długiego czasu.
— Teraz przypominam ją sobie — rzekł Lama, jakby słuchając zaproszenia od zgoła nowej dla siebie osoby. — To cnotliwa kobieta, choć strasznie niepowściągliwa w języku.
Kim siedział właśnie na brzegu koryta do karmienia krów, opowiadając historyjki dzieciom jakiegoś wiejskiego kowala.
— Ona chce tylko prosić o drugiego syna dla swojej córki. Wcale jej nie zapomniałem — rzekł. — Trzeba jej dać sposobność do zaskarbienia sobie zasługi. Powiedz słudze, że przyjedziemy do niej.
Przebywszy w ciągu dwu dni jedenaście mil naprzełaj przez pola, dostali się do majątku starej damy i zostali przyjęci z całą pompą i honorami. Stara dama bowiem miała w wysokiej estymie piękne tradycje gościnności i nakłaniała do nich swego zięcia, który był zupełnie zawojowany przez fraucymer i okupywał swój spokój zadłużając się ciągle u lichwiarzy. Wiek nie osłabił bynajmniej jej języka ani pamięci i dama z dyskretnie odchylonego okna na piętrze, w obecności niemal tuzina służących zasypała Kima komplementami, które każdego Europejczyka wprawiłyby w przykre zakłopotanie.
— Z ciebie, jak widzę, zawsze jest ten sam bezczelny płód żebraczy z „parao” — wołała piskliwym głosem. — Nie zapomniałam ja ciebie. Umyjcie się i siadajcie do jedzenia. Ojciec syna mojej córki wyszedł na chwilę z domu, a my, biedne niewiasty, jesteśmy nieme i do niczego.
Dla przekonania ich o prawdziwości swych słów, poruszyła swemi wrzaskami całą służbę, aż podano jadło i napoje.
Potem, gdy nadszedł wieczór, pełen rozkosznej woni dymów, — rozściełający się na pola miedziano-bronzowemi i turkusowemi kolorami — podobało jej się dać rozkaz, by wyniesiono na zaśmiecony dziedziniec jej lektykę, przy której zapalono smolne łuczywa i wtedy, siedząc za niezbyt silnie przysłoniętemi firankami palankinu, zaczęła z nimi gwarzyć.
— Gdyby Świętobliwy był przyszedł sam do mnie, byłabym go przyjęła zupełnie inaczej, ale z tym małym łajdusem któżby sobie zadawał wiele trudu?
— Maharanne — rzekł Kim, wybierając zawsze najobszerniejszy z tytułów — czy moja w tem wina, że nikt inny tylko Sahib — taki Sahib z policji — nazwał Maharanne, której twarz...
— Pst... cicho bądź. To było w czasie pielgrzymki. Gdy się jest w podróży... znasz to przysłowie?
— Że nazwał Maharanne „Poskramiaczką Serc” i „Rozdawczynią Rozkoszy”?
— Ty i to pamiętasz. To prawda, powiedział tak istotnie. Ale tak było rzeczywiście, gdy byłam młoda i piękna — odpowiedziała chichocąc, jak papuga nad kawałkiem cukru. — Opowiadaj że mi teraz o waszych włóczęgach, — o wszystkiem, co się tylko da słuchać, bez obrazy mego wstydu. Powiedz-no, ile dziewcząt, ile wdów masz na swojem sumieniu? Idziecie z Benares? Byłabym tam pojechała znów tego roku, ale moja córka... to jest my obie, mamy tylko dwóch synów — Phi! Takie to są skutki mieszkania na tych płaskich nizinach. Mężczyźni w Kulu są teraz podobni do słoni. Ale ja chciałam prosić twego Świętobliwego — stań-no tu z boku, ty urwiszu — o jakiś lek na okropne kłucie z wiatrami, którego się nabawił w czasie ostatniego zbioru śliwek starszy syn mojej córki. Czary, które mi dał przed dwoma laty, były bardzo silne.
— Słysz, Świętobliwy! — rzekł Kim z szelmowskim zadowoleniem, patrząc na zasmuconą fizjognomię Lamy.
— To prawda. Dałem jej przeciw wiatrom.
— Ale gdzież tam. To było na zęby... na zęby... na zęby — poprawiła go stara dama.
— „Wylecz ich, jeśli są chorzy“ — przedrzeźniał Kim teraz słowa Lamy — „ale nie baw się nigdy w gusła i czary. Pamiętaj, co się stało w Mahrattą...“
— To było przed dwoma laty. Zmęczyła mnie wtedy tak bardzo swojem ciągłem naleganiem, — rzekł usprawiedliwiając się Lama. — Bierz z tego przykład, chelo — i patrz, jak nawet ci, co żyją według Prawa, dają się nieraz zwieść z prawej drogi przez próżne niewiasty. Przez całe trzy dni, gdy dziecko było wtedy chore, nie dawała mi spokoju.
— Arre! A z kimże miałam o tem mówić? Matka chłopca nie zna się na tem, a ojciec — noce były wtedy chłodne — mówił: „Módl się do bogów” — a potem odwracał się do ściany i chrapał.
— Dałem jej to gusło. Cóż stary człowiek może zrobić więcej?
— „Wstrzymywanie się od czynu jest dobrą rzeczą, — chyba, że się zdobywa zasługę...”
— Ach, chelo, jeżeli ciebie nie mam przy sobie, to co mam robić?
— W każdym razie te mleczne ząbki dostał malec zaraz potem, — ciągnęła dalej stara dama. — Ale wszyscy kapłani są jednacy.
Kim kaszlnął silnie. Jakkolwiek był młody, gniewało go jej niegrzeczne gadanie. „Nie wolno mędrca nudzić nie wporę, bo się ściąga nieszczęście” powiada przysłowie.
— Mam tu takiego „mynah” (znachora) — mówiła dama, stukając palcem ubranym w pierścionki, — który mieszka tam za stajniami, który nadaje sobie taki sam ton, jaki mają kapłani domowi. Może ja zapominam, com winna moim gościom, ale gdybyście go widzieli, wywijającego pięściami po swym brzuchu, który ma podobny do nieco już dojrzałej dyni i wołającego: „Tutaj są boleści”, — to wybaczylibyście mój śmiech. Jużem się prawie zdecydowała brać to lekarstwo, które ten „hakim” (uczony lekarz) sprzedaje. Wprawdzie jest ono tanie, ale i tak musi on na tem dobrze zarabiać, skoro się wypasł jak buhaj samego Shiwy. Wprawdzie on nie odmawia lekarstwa, ale bałam się dawać je dziecku, bo te jego flaszeczki, w których trzyma swoje leki, mają taki niesamowity kolor.
Lama wstał i pod pozorem jakiegoś religijnego monologu, odszedł do przygotowanego dla siebie pokoju.
— Być może, że się obraził — rzekł Kim.
— Nie. On tylko był zmęczony. Zapomniałam o tem, choć jestem przecież babką. (Któż lepiej od babki potrafi doglądać wnucząt. Matki są przecież zdatne tylko do rodzenia). Gdy zobaczy jutro jak wyrósł syn mojej córki, to się nie będzie wzbraniał dać mi jakichś czarów. A potem będzie mógł także powiedzieć mi, co warte te medykamenty tego nowego „hakim’a”.
— Cóż to za jeden, ten „hakim”?
— Taki włóczęga, jak i ty, ale przytem bardzo wstrzemięźliwy Bengalczyk z Dacca — ma być majster od medycyny. Wyleczył mnie ze ściskania w dołku, jakie miałam zawsze po obiedzie, dawszy mi pigułkę, która działała jak sam djabeł. Wędruje teraz, sprzedając różne mikstury. Ma nawet przy sobie papiery drukowane po angielsku, w których jest napisane, co on zrobił dla garbatych mężczyzn i słabowitych kobiet. Był tutaj przez cztery dni, ale gdy się dowiedział, że macie przyjść („hakimowie” i kapłani są dla siebie wszędzie jak węże i tygrysy) zdaje mi się, że poszedł sobie precz.
Urwała, by nabrać tchu po tej długiej djatrybie, gdy stary jej sługa, siedzący bez ruchu tuż przy jednej z pochodni, mruknął pod nosem: — Ten dom jest podobny do zagrody dla bydła, w której grasują różni szarlatanowie, — kapłani... Mówiłem pani przecież tyle razy: niech pani nie pozwoli malcowi tak się objadać śliwkami... ale gdzie tam — ktoby tam kiedy doszedł do ładu z którą babką. — Poczem, zmieniając ton na pełen uszanowania, dodał: — Proszę jaśnie pani, Hakim nie poszedł, ale śpi po kolacji w tych pokojach, co są za gołębnikami.
Słysząc to, Kim wyprężył się jak jamnik na polowaniu. Uśmiechnęła mu się sposobność zdemaskowania tego uczonego w Kalkucie Bengalczyka, tego wymownego handlarza medykamentów z Dacca. Znał dobrze te śmieszne, w skażonej angielszczyźnie koncypowane ogłoszenia, drukowane na tylnich stronach miejscowych gazet. Chłopcy w St. Xavier przywozili je nieraz pokryjomu i bawili się niemi, kpiąc z nich przy ich odczytywaniu; zwłaszcza zabawne były w nich podziękowania wdzięcznych pacjentów, wyjaśniające naiwnie naturę ich dolegliwości. Sługa, Ooryas, zadowolony, że można będzie poszczuć wzajem na siebie dwu pasożytów, odszedł szybko w stronę gołębnika.
— Tak — rzekł pogardliwie Kim. — Cały ich handel polega na sprzedawaniu nieco zafarbowanej wody i wielkiej bezczelności. A ich ofiary, to zrujnowani na zdrowiu królowie i żarłoczni Bengalczycy. Ale największe ich zyski pochodzą z pomagania... żeby się dzieci nie mogły urodzić.
Stara dama roześmiała się. — Nie bądź-no zazdrosny. Więc uważasz, że gusła i czary lepsze są od medykamentów, co? Ja temu nigdy nie przeczyłam. Postaraj się koniecznie, żeby twój Świętobliwy dał mi jutro jaki dobry amulet.
— Tylko ignoranci mogą przeczyć — dał się słyszeć nagle gruby, z trudem dobywający się głos z ciemności, poczem jakaś ciemna figura zbliżyła się i usiadła przy nich na ziemi. — Tylko ignoranci mogą przeczyć, że czary są bez wartości. Ale również trzeba być ignorantem, żeby nie uznawać pożytku medykamentów.
— Udało się szczurowi znaleźć kawałeczek szafranu i zdaje mu się, że jest już doktorem — odciął się Kim.
— Syn kapłana pamięta, jak się nazywała jego niańka i imiona trzech bogów, i dlatego zdaje mu się, że potrafi niebezpiecznie przeklinać. — Poczem dodał: — Ale ja, ja uczę alfabetu i nauczyłem się wszystkiego od Sahibów.
— Sahibowie nigdy się nie starzeją. Jeszcze wtedy, gdy są już starymi dziadkami, tańczą i bawią się, jak dzieci. To twarde plemię — piszczała cieniutko dama zza firanek lektyki.
— Mam także w mojej apteczce środki na uśmierzanie złości i irytacji; doskonale spreparowaną „sina”, zrobioną w czasie pełni księżyca; a potem różne żółte proszki, tak jest — „arplan” z Chin, który potrafi odmłodzić mężczyznę ku zdumieniu całego jego fraucymeru; szafran z Kaszmiru. Tak. Wielu ludzi, co już nie żyją...
— O, bardzo temu wierzę — rzekł Kim.
— ...pamiętało, co warte są moje lekarstwa. Ja swoich pacjentów nie leczę samym tylko atramentem, którym pisane są „czary“, ale daję im skuteczne i pewne środki, zwalczające zawsze chorobę.
— To prawda, że one bardzo mocno działają — wtrąciła stara dama.
— Byłem niedawno nawet na posadzie rządowej. Mam stopień naukowy, który otrzymałem w jednym z wielkich zakładów naukowych w Kalkucie, — gdzie spodziewam się, że syn tego domu będzie też kiedyś studjować.
— Oczywiście, że tak. Jeżeli bachor naszych sąsiadów mógł w ciągu kilku zaledwie lat uzyskać odznaczenie, to cóż dopiero takie zdolne dziatki, jak nasze.
— Nigdy jeszcze — mówił głos w ciemności — nie widziałem takich dzieci. Urodziły się w szczęśliwej godzinie i powinny żyć długo — ale proszę pamiętać, że od takich boleści żołądka mogłyby dostać cholery, która mogłaby je zmieść jak gołąbki, a powinny żyć długo.
— Hai mai! — zawołała stara dama. — Słuchałabym tego co mówisz, ale niezdrowo jest chwalić dzieci. Tymczasem nikt oprócz mnie nie pomyśli, że „pańskie oko konia tuczy” i niewiadomo, co się tam dzieje na tyłach mojego gospodarstwa. Ludzie są przecie tylko ludźmi... Mój zięć wyniósł się gdzieś z domu, a ja na moje stare lata muszę być „chowkedar” (stróżem) mego domu. Hej! Weźcie-no moją lektykę. Niech sobie „hakim” pogawędzi z młodym księdzem, kto z nich wart więcej. Hej, wy niezdary! Przynieście tytuniu dla gości i... dalej mi dookoła dworu.
Słudzy podźwignęli w górę lektykę, której towarzyszyli ludzie z pochodniami, cała sfora domowych psów. Dwadzieścia wiosek dokoła znało dobrze starą Sahibę, jej słabostki, jej gadatliwość i znaną szczodrość. Dwadzieścia okolicznych wsi oszukiwało ją od niepamiętnych czasów, ale nikt nie ważył się za nic w świecie kraść albo rabować w obrębie jej dworu. Pomimo to urządzała sobie codziennie z wielką paradą tę nocną inspekcję, z takim hałasem, że słychać ja było aż do Mussoorie.
Kim stracił nieco kontenans, jak każdy wróżbiarz, gdy trafi na rywala. Hakim, siedząc w kuczki, zaproponował mu uprzejmie udział w swoim „hookah” (nargilu), z którego Kim zaciągnął się, delektując się wonnym dymem przedniego gatunku ziela. Obecni wyczekiwali, że zacznie się między nim a znachorem zawodowa dysputa, a może, że usłyszą też trochę i filozoficznej swobodnej gawędy.
— Rozprawiać o medycynie przed ignorantami, to to samo, co uczyć pawia, żeby śpiewał — zauważył Hakim.
— Zbytnia grzeczność, — podtrzymał go Kim, — zamienia się często w brak uszanowania.
Było to oczywiście powiedziane, żeby zrobić wrażenie na otoczeniu.
— Hi, ja mam wrzód na jednej nodze — zawołał jakiś kuchcik. — Zobaczcie-no, jak to wygląda.
— Wynoś mi się stąd precz — odrzekł Hakim. — Czy macie zwyczaj tutaj zanudzać waszych gości? Nazłaziliście się tu jak stado bawołów.
— Gdyby się pani o tem dowiedziała... — dorzucił Kim.
— Aj, aj. Wynośmy się stąd. Wynajęli się tylko dla naszej pani i dopiero, gdy wyleczą z tych przeklętych kolek młodego panicza, to wtedy zlitują się może nad nami, biedakami...
— Pani utrzymywała twoją żonę, gdy siedziałeś w kozie za rozbicie głowy lichwiarzowi. Kto to tam wygaduje coś na nią? — zawołał siwobrody służący, pokręcając groźnego wąsa w świetle księżyca. — Ja tu pilnuję honoru tego domu. Wynoście się! — wołał rozpędzając służących.
W tejże chwili Hakim szepnął do Kima cichutko: — Jak się pan miewasz, panie O’Hara? Cieszę się bardzo, żeśmy się znów spotkali.
Kim ścisnął silniej mundsztuk nargila. Kiedykolwiek indziej w podróży spotkanie Hurree Babu nie byłoby go zadziwiło do tego stopnia jak tutaj, w tym zacisznym dworze. Gniewało go też, że się dał wywieść w pole.
— Aha. Powiedziałem panu przecież w Lucknow — resurgam — że zjawię się kiedyś przed panem, a mimo to pan mnie nie pozna. No, o cośmy się to wtedy założyli, co?
Żuł zwolna szczyptę ziela indyjskiego, sapiąc przytem ciężko.
— Ale po kiego licha pan tu przylazł, Babudżi?
— Oh, That is the question — jak powiedział Szekspir. Przychodzę powinszować panu tej bajecznie udanej maskarady w Delhi. Oh, powiadam panu, że byliśmy z pana wszyscy dumni. Doskonale i zręcznie to było zrobione. Nasz wspólny teraz znajomy jest moim starym przyjacielem. Był on już nieraz w takich ciężkich tarapatach i jeszcze nieraz mu się to wydarzy. Opowiedział mi o wszystkiem, ja zaś Mr. Lurganowi, który przezemnie winszuje panu z całego serca. Cały nasz Departament bawił się tem.
Poraz pierwszy w życiu Kim dał się unieść uczuciu próżności słysząc, że chwalili go równi mu koledzy w Departamencie, za dobrze udaną robotę. Mało na tym świecie jest uciech, któreby można porównać z tem uczuciem zadowolenia miłości własnej. Wzorem wszystkich ludzi ze Wschodu. Kim wiedział, że Babu nie mówi mu komplementów dla byle jakiego powodu.
— Opowiadaj-że swoje, panie Babu — zawołał rozkazująco.
— Och, to drobnostka. Znalazłem się przypadkiem w Simli, gdy nadszedł telegram od naszego wspólnego teraz znajomego, w którym mówił o tem, co mu się udało ukryć, i stary Creighton... — tu spojrzał na słuchającego, jakie na nim zrobi to zuchwalstwo wrażenie.
— Sahib pułkownik, chciałeś pan powiedzieć, — poprawił go wychowanek szkoły w St. Xavier.
— Naturalnie. Otóż, spotkawszy mnie bez żadnego zajęcia, polecił mi jechać do Chitor, żeby odszukać ten bestjalski list. Nie znoszę wprawdzie południa, — z powodu zbyt długiej jazdy koleją, ale za to dostałem ładną sumkę na tę podróż. Ha! Ha! W powrotnej drodze spotkałem naszego wspólnego znajomego w Delhi. Wypoczywa sobie spokojnie i powiada, że do grobowej deski nie rozstanie się z tym kostjumem Saddhu. Doskonale. Wtedy to dowiedziałem się, jak gracko i zgrabnie się pan spisałeś pod naciskiem naglącej konieczności. Powiedziałem wtedy naszemu wspólnemu znajomemu, żeś pan w czepku rodzony, na Jowisza. To było wspaniałe. Przychodzę właśnie po to, żeby to panu powiedzieć.
— Hm.
W okolicznych rowach zaczęły rechotać żaby, a księżyc począł zsuwać się w dół stropu niebios. Jakiś uszczęśliwiony służący wyszedł porozkoszować się trochę nocą i grał na bębenku. Kim zagadnął teraz Babu, mówiąc narzeczem.
— Jakieś pan nas odnalazł?
— Oah! To była drobnostka. Od naszego wspólnego znajomego wiem, że idziecie do Saharumpore, więc ruszyłem za wami. Taki czerwony Lama, jak pański, nie należy do niepozornych osobistości. Sprawiłem sobie podręczną apteczkę i w istocie jestem niezłym doktorem. Przez Wielki Bród dostałem się do Akrola i dowiedziałem się o was wszystkiego, wypytując się tu i owdzie. Okoliczny lud wiejski wie o was dobrze, co robicie. Wiedziałem, że stara pani wysłała po was „dooli” (służącego). Mają oni tam dużo wspomnień z odwiedzin pańskiego Lamy. Wiem również, że stare damy nie mogą się wstrzymać od używania medykamentów. Wiadomo panu zaś, że jestem doktorem — słuchał pan tego, co mówiłem? To było dobre, co? Słowo panu daję, Mr. O’Hara, chłopi wiedzą o was wszystko na pięćdziesiąt mil wkoło. Dlatego przyszedłem tutaj. No, a pan co na to?
— Babudżi — rzekł Kim, patrząc na szeroką, chytrze uśmiechniętą twarz przed sobą. — Wiesz, że jestem Sahibem.
— Kochany panie O’Hara...
— I mam nadzieję brać również udział w Wielkiej Grze.
— Na razie jesteś pan podwładnym mi departamentalnym pomocnikiem.
— Więc poco pan plecie, jak papuga? Nie jechałeś pan przecie za mną aż z Simli i nie przebierałeś się za znachora po to tylko, żeby mi powiedzieć parę przyjemnych słówek. Nie jestem przecież dzieckiem. Gadaj pan do mnie po hindusku i do rzeczy. Przyszedłeś tutaj i na dziesięć słów mówisz mi pan zaledwie jedno słowo prawdy. Poco się pan tutaj zjawiłeś? Powiedz mi otwarcie.
— Zdumiewający z pana człowiek, jak na Europejczyka, Mr. O’Hara. Będzie z pana kiedyś niezła pociecha, w swoim czasie.
— Ależ ja muszę wiedzieć, o co chodzi, — rzekł śmiejąc się Kim. — Jeżeli o Grę, no to mogę pomagać. Skądże mam wiedzieć co robić, jeżeli pan pleciesz ciągle w kółko.
Hurree Babu sięgnął po nargil i ciągnął, dopóki w nim nie zabulgotało.
— Będę więc mówił po naszemu. Przysuń-no się pan bliżej, Mr. O’Hara... Idzie właśnie o rodowód tego białego ogiera.
— Ciągle jeszcze to samo? Przecie to dawno już było skończone.
— Wielka Gra kończy się dla każdego z nas dopiero ze śmiercią. Nigdy przedtem. Proszę mnie słuchać do końca. Było pięciu królów, którzy przygotowali się do nagłej wojny, przed trzema laty, gdy panu Mahbub Ali dał ten rodowód białego ogiera. Wskutek tych wiadomości, zanim jeszcze zdążyli się do niej przygotować, wysłano przeciw nim naszą armję.
— Prawda, jedenaście tysięcy wojska z armatami. Pamiętam tę noc.
— Ale wojny nie prowadzono do końca. Taki już zwyczaj naszego rządu, który po pewnym czasie odwołał wojsko, uwierzywszy, że Królowie przerazili się i dadzą pokój, a trzymać wojsko stale w Górach, to zbyt kosztowne. Radżowie: Hilás i Benár, którzy mają sami armaty — zobowiązali się za opłatą pilnować wszystkich przesmyków od strony Północy. Przysięgli, że boją się i że będą z nami w przyjaźni. — Przerwał na chwilę, potem znów wpadł w angielszczyznę. — Oczywiście mówię to panu nieoficjalnie, panie O’Hara, lecz żeby panu wyjaśnić całe polityczne podłoże Sprawy. Oficjalnie, niewolno mi krytykować działalności kogokolwiek z przełożonych. Więc do rzeczy. Zawarto układ z państewkami Hilás i Benár, na mocy którego za tyle a tyle rupij miesięcznie miano pilnować przejść górskich na czas, gdy wojska nasze zostaną stamtąd wycofane. Rząd zrobił to tylko z obawy przed większemi wydatkami. W tym czasie, — było to po naszem pierwszem spotkaniu — ja, który sprzedawałem herbatę w Leh, zostałem mianowany urzędnikiem rachunkowym w armji. Gdy wojsko nasze cofnięto, zostałem, żeby płacić kulisom, którzy zajęci byli przy budowie nowych dróg w Górach. Należało to do układu zawartego z tymi dwoma radżami.
— No i cóż dalej?
— Powiadam panu, że zimno było tam wtedy szelmowskie tej jesieni, — ciągnął konfidencjonalnie Babu. — Bałem się ciągle, że ci górale Benára utną mi gardło której nocy, zapłaceni za to. Mój służący „sepoy” (strzelec indyjski) śmiał się ze mnie do rozpuku. Na Jowisza! Taki już ze mnie tchórz. Proszę jednak nie zwracać na to uwagi. Mówię to tak sobie, pobocznie... Posyłałem więc stamtąd od czasu do czasu raporty, że obaj ci radżowie byli na żołdzie pewnego państwa z Północy (Rosja), a Mahbub Ali, którego wysłano jeszcze dalej na północ, potwierdził to w zupełności. Wszystko to nie przydało się na nic. Odmroziłem sobie tylko nogi i jeden z dużych palców odpadł mi. Doniosłem, że drogi, za których robotę płaciłem kulisom, służyły tylko dla cudzoziemców i naszych wrogów.
— Dla kogo?
— Dla Rosjan. Moi kulisowie kpili z tego całkiem otwarcie. Potem odwołano mnie, żebym ustnie zdał sprawę z tego, co widziałem. Mahbub przyjechał ze mną także. Uważaj pan, co dalej nastąpiło. Przez wąwozy tego roku, gdy śniegi w górach stopniały — tu drgnął na całem ciele — przybyli dwaj cudzoziemcy, pod pozorem, że będą strzelać gemzy. Mieli ze sobą strzelby, ale przytem takie przyrządy miernicze i kompasy.
— Oho. To już zaczyna być jaśniejsze...
— Radżowie Hilás i Benár przyjęli ich bardzo gościnnie. Tamci dwaj zaczęli im robić wielkie obietnice. Mówili jako wysłannicy pewnego wielkiego Kaisar’a (cara), w którego imieniu przynieśli podarunki. Mówili, że chodzą po górach, dolinach i widzą, że tu naprzykład możnaby urządzić blokhaus, tam znowu zbudować fort. W innem miejscu możnaby trzymać w szachu całą armję, mając w ręku tę oto drogę właśnie, jedną z tych, za których robotę ja sam płaciłem kulisom. — Rząd wie o tem wszystkiem i nic. Natomiast trzej inni radżowie, z którymi rząd nie zawarł dobrze płatnego układu za strzeżenie przesmyków — donieśli naszemu rządowi o złej woli tych radżów z Benár i Hilás. Gdy wszystko zło stało się już — widzi pan, — i gdy ci dwaj cudzoziemcy z przyrządami mierniczemi i kompasami wmówili w pięciu królów tak, że ci uwierzyli, przyrzekło się im, że pewnego dnia wielka armja z Północy spadnie na wąwozy i przesmyki... Pan nie wiesz, co to za głupcy są ci wszyscy górale... Wtedy dopiero dają mi rozkaz: „Hurree Babu jedź na Północ i przekonaj się, co robią ci cudzoziemcy”. Powiadam tedy Sahibowi Creighton: „To niema żadnego sensu, takie szukanie namacalnych dowodów. Zamiast tego, czemu u licha nie dasz pan nieoficjalnego zlecenia jakiemuś dzielnemu człekowi, żeby naprzykład otruł tych obu drabów? Daruje pan to wyrażenie, ale uważam to za szaloną lekkomyślność z pańskiej strony, że pan nie myśli użyć takiego środka. — A pułkownik Creighton wiesz co na to? Wyśmiał mnie. Oni tak zawsze z tą swoją szelmowską angielską pychą. Takie konspirowanie powinno być zabronione. To wszystko jest tylko zgnilizna.
Kim ciągnął zwolna dym z nargila i zaczął się zastanawiać nad całą sprawą, o ile mógł się w niej zorjentować, rozumiał ją, mając umysł bystry i pojętny.
— Więc będziesz pan śledził tych cudzoziemców?
— Gdzież tam. Wyjdę na ich spotkanie. Mają oni przybyć do Simli, by stamtąd wysłać swoje trofea myśliwskie, zdobyte w górach, do Kalkutty. Oni lubią sport, ci dżentelmenowie, a nasz rząd przyznał im nawet różne ułatwienia w podróży. Naturalnie, że my zawsze tak postępujemy. W tem przecież cała nasza angielska duma.
— Więc dlaczego właściwie tak się ich obawiać?
— Na Jowisza, to nie są czarni. Ja umiem sobie dać zawsze radę z czarnymi, ale to są Rosjanie, ludzie zupełnie pozbawieni skrupułów. Ja... ja nie chciałbym spotkać się z nimi bez świadków.
— Czy myślisz pan, że cię zabiją?
— Och, to głupstwo. Jestem wychowany na Herbercie Spencerze i wierzę, że taka drobnostka, jak spotkanie się ze śmiercią, która, jak panu wiadomo, należy do mojego losu, nie przeraża mnie. Ale... ale oni mogą mnie obić.
— Dlaczego?
Hurree Babu strzepnął palcami z irytacją. — Rzecz prosta, że wypadnie mi przyłączyć się do ich wyprawy w roli nadliczbowej bądź jako tłumacz, bądź jako przygodnie napotkany głodny imbecyl lub coś w tym rodzaju. Sądzę, że wówczas uda mi się coś z nich wyłowić. To dla mnie jest tak łatwe, jak udawanie Mister doktora przed starą Sahibą. Tylko... tylko, widzi pan, Mister O’Hara, ja jestem na nieszczęście Azjata, co jest klęską pod pewnemi względami. A przytem jestem Bengalczyk... to znaczy człowiek lękliwy.
— Bóg stworzył tak samo zająca, jak Bengalczyka. Czegóż się wstydzić? — zauważył, cytując znane przysłowie, Kim.
— Ja sądzę, że ta lękliwość pozostała nam jako resztka z procesu ewolucyjnego z okresu Pierwszych Konieczności, ale fakt faktem, że istnieje ona w nas nadal ze wszystkiemi swemi cui bono. Jestem więc, och, wstrętnie bojaźliwy z natury. Pamiętam, jak raz chciano mi uciąć głowę w drodze do Lhassy. (Nie, nie dostałem się tam nigdy). Siedziałem wtedy i krzyczałem, Mister O’Hara, przypuszczając, że czekają mnie chińskie tortury. Nie sądzę, żeby ci dwaj dżentelmenowie chcieli mnie torturować, ale wolałbym na wszelki wypadek zabezpieczyć się w możliwą styczność z europejską asystencją. — Zakaszlał i wypluł resztki żutego ziela indyjskiego. — Jest to z mej strony zupełnie nieoficjalna propozycja, na którą pan może odpowiedzieć: „Nie, panie Babu.” Ale jeżeli pan nie ma naglącego „engagement” z pańskim staruszkiem — może potrafi go pan nakłonić, a może mnie uda się przekonać siebie do jego fantazji. — W każdym razie radbym pana mieć z sobą w pomocniczym stosunku, póki nie odnajdę tych polujących kawek. Mam o panu wielkie wyobrażenie od czasu spotkania z moim przyjacielem w Delhi. A przytem wciągnąłbym pańskie nazwisko do oficjalnego raportu po finalnem załatwieniu całej sprawy. Będzie to wielkie odznaczenie dla pana. Oto jest właściwy powód mego przybycia.
— Hm. Koniec opowiadania wydaje mi się prawdziwy, ale co do pierwszej części...
— Tego o Pięciu Królach? Och. W tem również tyle samo jest prawdy. A nawet nieco więcej, niż pan przypuszcza, — rzekł poważnie Hurree. — Cóż, pójdzie pan, co? Ja udaję się stąd prosto do Doon. Pastwiska są tam teraz ślicznie zazielenione. Mam iść na Mussoovie — „poczciwe stare Mussoovie” — jak je nazywają panie i panowie. Potem przez Rampur do Chini. To jedyna droga, przez którą będą mogli pójść. Nie lubię czekać na zimnie, ale będziemy musieli to zrobić, żeby ich spotkać. Potem będę musiał pójść z nimi do Simli. Jeden z tych Rosjan, widzi pan, jest Francuzem, ja zaś znam się na tem doskonale. Mam znajomych w Chandernagore.
— On zapewne chętnie zechce zobaczyć znów swoje Góry — rzekł Kim w zamyśleniu. — Wszystko co mówił w tych ostatnich dniach, dotyczyło tego prawie ciągle. Gdybyśmy poszli tam razem...
— Och. W drodze możemy się całkiem nie znać, jeżeli Lama będzie sobie tego życzył. Mogę iść o cztery, pięć mil przed wami. Hurree’mu nie śpieszy się wcale. Pośpiech to już europejski nonsens, cha! cha! — a pan pójdziesz sobie za mną. Mamy przed sobą masę czasu. Oni tam będą sobie mierzyć, badać i rysować, rzecz prosta. Ja mogę ruszyć w drogę jutro, a pan pojutrze, jeśli pan chce. Cóż. Ma pan czas do namysłu do jutra. Na Jowisza, przecież to już dnieje. — Ziewnął potężnie na cały głos i bez słowa pożegnania potoczył się do swego pokoju. Kim spał tej nocy krótko, a jego myśli błądziły po całym Hindostanie.
— Słusznie tę Grę nazwano wielką. W Quetta byłem przez cztery dni kuchcikiem, czekając na żonę człowieka, któremu ukradłem książkę. I to należało już wtedy do Wielkiej Gry. Z Południa, Bóg wie skąd — zjawił się Mahratta i z narażeniem życia brał udział w Wielkiej Grze. Teraz mam pójść tam na Północ także dla Wielkiej Gry. Naprawdę, latać jak czółenko tkacza po przez calutki Hindostan. A ten mój los i moją radość zawdzięczam Lamie. Ale również i Mahbubowi... i, pułkownikowi Creighton, głównie jednak memu Świętobliwemu. Ma rację — wielki i cudny jest ten świat — a ja jestem Kim — Kim — Kim. Sam jeden — w jednej osobie — w środku tego wszystkiego. Zobaczę jednak tych cudzoziemców z ich przyrządami...
— O czem to gadaliście wczorajszej nocy — zapytał go rano Lama, odmówiwszy swoje modlitwy.
— Przyszedł tam taki wędrowny handlarz medykamentów, który się wiesza przy Sahibie. Pobiłem go moimi dowodami i modlitwami, przekonawszy się, że nasze czary są skuteczniejsze niż jego farbowane płyny.
— Niestety! Te moje czary! Czy ta cnotliwa niewiasta domaga się coraz nowych?
— Bardzo stanowczo nawet.
— No to muszę jej je napisać, bo inaczej ogłuszy mnie swoją paplaniną, — rzekł, szukając w swym piórniku.
— Na równinach — zauważył Kim, — spotyka się zadużo ludzi. W górach podobno ma ich być o wiele mniej.
— Och! Moje Góry i śniegi na Górach! — Lama wyjął skrawek cienkiego papieru, który mógł się zmieścić nawet wewnątrz amuletu. — Ale cóż ty możesz wiedzieć o Górach?
— Jesteśmy przecież bardzo blisko — rzekł Kim otwarłszy drzwi i patrzył na długą spokojną linję Himalajów, złocącą się w blaskach porannego słońca. — Nigdy jeszcze nie postała tam moja noga.
Lama odsapnął z powagą.
— Gdybyśmy poszli na Północ, — pytał Kim, wpatrzony we wschodzący krąg słońca, — czy nie uniknęlibyśmy skwaru w czasie południa, idąc przynajmniej przez te niższe wzgórza?... Czy napisałeś już ten przepis na czary, Świętobliwy?
— Wypisałem jej imiona siedmiu pospolitych djabłów, z których żaden niewart jest ziarnka kurzu, wpadającego czasem do oka. Tak to głupie kobiety sprowadzają nas z Drogi.
W tej chwili z poza gołębnika ukazał się Hurree Babu i zaczął myć zęby z ostentacyjną gorliwością. Patrząc na jego tęgą mięsistą figurę na grubych łydkach, o byczym karku, i słuchając jego tubalnego głosu, nie chciało się wierzyć, żeby to miał być ów „bojaźliwy człeczyna”. Kim dał mu ledwo widzialny znak, że rzeczy idą dobrym torem, poczem Hurree Babu, dokończywszy porannej toalety, podszedł do nich i w kwiecistej wymowie zaprezentował się Lamie. Śniadanie spożyli oczywiście osobno, poczem stara dama po przez mniej lub więcej przysłonięte firanki okien, zaczęła z nimi rozmawiać, wracając do żywotnego tematu kolek, jakich się nabawił wnuk jej, objadłszy się zielonemi śliwkami. Lama znał się na lecznictwie jedynie przez sympatję. Wierzył naprzykład, że mikstura z łajna czarnego konia, zmieszana z siarką i noszona w skórze z węża, miała być skutecznym środkiem przeciw cholerze. Symbolizm jednak interesował go bardziej, niż wiedza. Hurree Babu krytykował te poglądy z czarującą uprzejmością, tak, że Lama począł nazywać go grzecznym doktorem. Hurree Babu odrzekł, że uważał się tylko za niedoświadczonego poszukiwacza misterjów. Koniec końcem dziękował bogom, że znalazł się przecież raz w życiu wobec prawdziwego mistrza. On sam uczył się u Sahibów, którzy nie żałują wydatków na naukę, gdy się przypomni, co za wspaniałe gmachy postawili dla niej w Kalkucie. On pierwszy był jednak gotów przyznać, że poza wiedzą ziemską istnieje jeszcze inna, a tę zdobywa się przez długie i samotne rozmyślanie. Kim patrzył na niego z zazdrością. Ten Hurree Babu, którego on znał, — ów tłusty, rozlewny, nerwowy Babu — znikł gdzieś bez śladu, podobnie, jak ów wczorajszy handlarz lekarstwami. Został tylko ugrzeczniony, uprzejmy, uważający, umiarkowany i pełen doświadczenia życiowego, wypróbowany przeciwnościami losu człowiek, chciwy mądrości płynącej z ust Lamy. Stara pani wyznała przed Kimem, że nie mogła pojąć tego wszystkiego. Lubiła recepty na czary, pisane grubo atramentem, który można było zmyć wodą, receptę połknąć i koniec na tem. Tymczasem na co mogli się przydać bogowie? Lubiła mężczyzn i kobiety i chętnie mówiła o nich — o różnych znajomych sobie książątkach udzielnych z przeszłości, o swej własnej młodości i urodzie; o szkodach wyrządzonych przez lamparty i ekscentrycznościach azjatyckiej miłości, o przymusie ubezpieczeniowym i płaceniu podatków, o ceremonjach pogrzebowych, o swoim zięciu, troskach i potomstwie i o zaniku przyzwoitości u starych ludzi. Kim słuchał jej z chciwością swych młodych lat, siedząc zazwyczaj w kuczki, — Lama zaś druzgotał jedną teorją leczenia ciała po drugiej, jakie wytaczał przed nim Hurree Babu.
W południe Babu przerzucił przez ramię swoją skutą skrzynkę z lekarstwami, w jedną rękę ujął swe patentowane paradne trzewiki, w drugą zaś wesoły biało-błękitny parasol i ruszył ku północy w stronę Doon’u, dokąd, jak mówił, wezwany był przez kilku władców małych tamtejszych państewek.
— Pójdziemy dzisiejszego wieczora w chłodniejsze strony, chelo — rzekł Lama. — Ten doktór uprzejmy i uczony w medycynie twierdzi, że ludzie mieszkający na tych niższych wzgórzach są pobożni, szlachetni, oraz że spragnieni są kaznodziei. Hakim twierdzi, że w niedługim czasie możemy się dostać na chłodniejsze powietrze i poczujemy zapach sosen.
— Idziecie więc w góry i to drogą na Kulu? O, wy potrzykroć szczęśliwi! — zawołała stara dama. — Gdybym tak nie dbała o moje gospodarstwo, wzięłabym moją lektykę i... ale to byłoby zbyt bezczelne i moje dobre imię ucierpiałoby na tem. Ho! Ho! Znam ja dobrze tę drogę. Znam każdy jej cal. Traficie wszędzie na uczynność — nie odmawiają tam tego ludziom, którym patrzy dobrze z oczu. Dam rozkaz, żeby was zaopatrzono w prowianty. A może wysłać naprzód służącego? Nie... No to ugotuję wam przynajmniej dobrego jadła na drogę.
— Cóż to za kobieta, ta nasza Sahiba — mówił białobrody Ooryas, gdy głos jej rozległ się donośnie w pokojach, przylegających do kuchni. — Nie zapomina nigdy o przyjaciołach, ani o nieprzyjaciołach przez całe swoje życie, A jak umie gotować... — zakończył, klepiąc się po brzuchu.
Naznoszono im placków, słodyczy, drobiu na zimno duszonego z ryżem i śliwkami — i to w takich ilościach, że Kim dźwigając to wszystko, podobny był do objuczonego muła.
— Jestem już stara i do niczego — mówiła dama. — Nikt mnie nie kocha i nie szanuje, ale mało kogo można ze mną porównać, gdy wzywam bogów i siedzę przy garnkach w kuchni. Przyjdźcie znów, ludzie dobrej woli. Przyjdźcie, Świętobliwy i uczniu. Pokój znajdziecie zawsze przygotowany i serdeczne przyjęcie również... Uważaj, żeby kobiety nie lgnęły zbyt jawnie do twego cheli. Znam ja kobiety z Kulu. Miej się na baczności, chelo, bo on ci ucieknie, jak tylko poczuje swoje Góry... Pobłogosław memu domowi, o Świętobliwy, i przebacz swej słudze jej głupstwa.
Otarła swe stare czerwone oczy brzegiem welonu i zaszlochała na chwilę.
— To tylko kobieca gadatliwość — rzekł w końcu Lama. — Ale to tylko z kobiecej słabości. Dałem jej receptę. Ta kobieta wpleciona jest w Koło Życia i oddana zupełnie ułudzie i pozorom, ale niemniej, chelo, jest cnotliwa, łagodna, gościnna i ma dobre i gorące serce. Któż mógłby powiedzieć, że tem nie zdobywa się zasług?
— Z pewnością nie ja, — odrzekł Kim, dźwigając naładowany tobół z prowjantami na swych ramionach. — Wyobraziłem ją sobie raz, zamknąwszy oczy — jakby ona wyglądała, gdyby była inną, zupełnie wyzwoloną od Koła Życia — bez pragnień, bez gadania — jako zakonnicę.
— No i cóż, ty chochliku? — zapytał go Lama, śmiejąc się prawie na głos.
— Nie mogłem sobie tego dobrze wyobrazić.
— Ani ja. Ale ona ma jeszcze przed sobą wiele, wiele miljonów lat i w każdem życiu powoli, powoli będzie nabierać, mądrości.
— A czy myślisz, że wtedy zapomni, jak się to robi potrawkę z szafranem?
— Masz umysł zajęty głupstwami. Ale to zręczna kobieta. Czuję, że przyszedłem zupełnie teraz do siebie. Gdy dojdziemy do tych małych pagórków, będę się czuć coraz mocniejszy. Hakim miał rację, mówiąc mi dziś rano, że wiatr górski odmładza człowieka o dwadzieścia lat. Pójdziemy w Góry, — w wysokie, wielkie Góry, — hen, gdzie słychać szum wody ze śniegów i szum drzew. Pójdziemy tam na niedługo. Hakim mówił, że nie wiele trzeba na to czasu, by wrócić na niziny, bo nie możemy zbyt długo przebywać w miejscach, które nam sprawiają przyjemność. Ten Hakim jest bardzo uczony, ale nie widać, by był próżny. Opowiadałem mu, wtedy gdy ty gadałeś z Sahibą, — o zawrotach głowy, jakie mam nieraz z nocy, a on powiedział, że mi to przejdzie na chłodnem powietrzu. Naprawdę aż mi dziwno, że nie pomyślałem przedtem o takim prostem lekarstwie.
— Czy mówiłeś mu coś o twojem Szukaniu? — zapytał trochę zazdrośnie Kim. Wolał mieć wpływ na Lamę za pomocą tego, co sam mówił — nie zaś dzięki podstępom Hurree Babu.
— Naturalnie, opowiedziałem mu o moim śnie, i o sposobie, w jaki zdobyłem zasługę, namówiwszy cię do poznania wiedzy.
— Nie mówiłeś mu nic, że byłem Sahibem?
— Poco? Mówiłem ci przecież tyle razy, że obaj jesteśmy duchami, które szukają wyzwolenia. Powiedział mi — i w tem ma zupełną słuszność, — że rzeka Zbawienia wytryśnie, jeśli tego zajdzie potrzeba, tak właśnie, jak mi się to śniło — z pod moich nóg. Znalazłszy drogę, jak widzisz, która mnie uwalnia od Koła Życia, czyż potrzebuję troszczyć się o jakąś tam drogę, wiodącą po przez skrawki rzeczywistej ziemi, — które są tylko ułudą? Nie miałoby to sensu. Mam sny, które powtarzają mi się każdej nocy. Mam Jâtakę, i ciebie, Przyjacielu całego Świata. W twojej przepowiedni miałeś Czerwonego Byka na zielonem polu — nie zapomniałem, jak widzisz — który miał ci przynieść zaszczyty. A któż to wiedział, jeśli nie ja, że twoja przepowiednia się spełni? Oczywiście, że ja byłem narzędziem. Teraz z kolei ty musisz mi znaleść moją Rzekę, z kolei ty będziesz takiem samem narzędziem. Szukanie jest pewne.
Domawiając tych słów, zwrócił swą żółtą, jak kość słoniowa, pogodną i niewzruszoną twarz ku mrugającym nań Górom, a jego cień wydłużał się daleko za nim na piasku.




ROZDZIAŁ XIII

„Kto idzie w Góry, idzie do swej matki”.
Przecięli naukos wzgórza Sewalik i nawpół tropikalny Doon, minęli Mussoovie i skierowali się na północ wąskiemi górskiemi ścieżynami. Dzień za dniem zagłębiali się coraz bardziej w sploty gór i dzień za dniem widział Kim, jak Lamie wracały jego męskie siły. Na zboczach Doonu wspierał się jeszcze na ramieniu chłopca i wypoczywał chętnie dla nabrania oddechu. Ale pod wielkim garbem w Mussoovie zebrał się w sobie jak stary myśliwy i wtedy, gdy zdawało się, że powinienby paść z wyczerpania — on właśnie, podawszy na wiatr szerokie poły swego obszernego płaszcza, zaciągnął się potężnym łykiem brylantowego powietrza górskiego i ruszył przed siebie tak, jak to tylko potrafi urodzony góral. Kim urodzony i wychowany na nizinach pocił się i dyszał, patrząc ze zdumieniem na swego starca. — To jest dopiero mój kraj — rzekł Lama. — Koło Such-zen staje się znów płaski i równy niczem pole ryżowe. — I stawiając ogromne, silne kroki, mknął w susach w górę. Ale dopiero przy schodzeniu w dół ze stromych zboczy górskich po przejściu trzech tysięcy stóp w przeciągu trzech godzin, zostawił daleko w tyle za sobą Kima, któremu dolegał ból w krzyżach od ciągłego wyginania się w tył, oraz ból w pięcie skaleczonej od sandałów z trawy górskiej. Po przez wielkie cieniste lasy cedrów indyjskich i dębów, podszyte pierzastemi paprociami, po przez gaje brzozowe, bukowe, rododendronowe i lasy z jodeł, — po przez nagie stoki gór porosłe śliską, słońcem spaloną trawą i znów przez chłodne cieniste gąszcze, póki dąb nie ustąpił miejsca bambusowi i palmie rosnącej w dolinach — szedł Lama niestrudzenie, niezmordowanie naprzód.

Oglądając się w czasie zmroku wstecz na wielkie szczyty gór, które zostawili za sobą i majaczejącą cieniutką linję drożyny, którą przeszli, układał starzec z typową bystrością górala plany wędrówki na dzień następny, lub zatrzymując u wylotu jakiegoś wysokiego przesmyka, z którego roztaczał się widok na Spiti i Kulu, wyciągał tęsknie ramiona ku wysokim śniegom na horyzoncie. Rankiem patrzyli na szczyty takich olbrzymów jak Kedarnath i Badrinath — królujących nad całą dziką okolicą, jak czerwień pierwszego brzasku kładła się na ich grzbiety, nad któremi rozparty był nieskazitelny błękit nieba. W ciągu całego dnia zdawały się jaśnieć w promieniach słonecznych od płynnego srebra, zaś wieczór malował je znów w barwy drogocennych klejnotów. Pierwsze podmuchy wiatrów górskich o umiarkowanej temperaturze były przyjemne dla obu podróżnych, zwłaszcza przy wspinaniu się na jakieś gigantycznych rozmiarów grzbiety górskie; ale po kilku dniach, gdy dostali się na wyżyny o wysokości dziewięciu lub dziesięciu tysięcy stóp, podmuchy ich stały się dokuczliwe i Kim byłby chętnie się zgodził na jakąś wioskę góralską, której mieszkańcy mieliby sposobność do zaskarbienia sobie zasługi, użyczając mu na drogę ciepłego koca. Lama zdziwiony był trochę, że ktoś mógł uskarżać się na ostre ukąszenia tych wichrów, które ciężar lat zdjęły mu z ramion jak piórko.
— Ależ mój chelo, to są dopiero zaledwie małe pagórki. Zimno zacznie się na dobre, gdy dostaniemy się między prawdziwe góry.
— Powietrze i woda są tutaj dobre, ludzie też są dosyć pobożni, ale pożywienie jest bardzo złe, — narzekał Kim. — Idziemy jak warjaci albo Anglicy. W nocy także zimno jest dokuczliwe.
— Troszeczkę, być może; ale tylko o tyle, że moje stare kości cieszą się potem ze słońca. Nie możemy się zawsze rozkoszować miękkiemi łóżkami i dobrem, obfitem jedzeniem.
— Ale moglibyśmy się przynajmniej zatrzymać gdzieś dla wypoczynku.
Kim lubił, jak przystało na tego, co urodził się na nizinach, dobrze ugniecione, szerokie na sześć stóp drożyny górskie, pnące się ślimakowato pod górę; ale Lama, urodzony w Tybecie, nie mógł się wstrzymać od chodzenia naprzełaj przez ostre szczyty i żwirem i piargami usłane zbocza górskie. Tłumaczył też swemu kulejącemu uczniowi, że człowiek urodzony w górach może przewidzieć doskonale pogodę, tak, że nisko idące chmury, które zniechęciłyby może niejednego ignoranta do drogi, dla umiejącego się orjentować, nie są żadną przeszkodą. Po wielu godzinach wędrówki, którą w krajach cywilizowanych uznanoby za wspaniałą wyprawę, przeszli przez siodło górskie, przesunęli się po kilku pochyłościach i przebyli las rosnący na olbrzymiej pochyłości. Po drodze mijali wioski górskie, w których chaty ulepione były z gliny, ziemi lub zbudowane z drzewa grubo ociosanego siekierą, przylepione jak gniazda jaskółcze do stromych stoków gór, rozrzucone na małych przestrzeniach zbocza na trzy tysiące stóp wysokiego, wciśnięte między skały i wystawione na ciągłe przeciągi, albo też przytulone do ścian wąwozu zasypanego w zimie śniegiem na dziesięć stóp. Mieszkała w nich ludność o cerze blado-zielonej, niechlujna, odziana w kożuchy, o krótkich bosych nogach i twarzach podobnych do Eskimosów, która wychodziła ku nim gromadnie i oddawała im cześć. Mieszkańcy nizin, uprzejmi i łagodni, uważali Lamę za człowieka świętobliwego wśród świętobliwych. Lecz górale czcili w nim czarownika sprzymierzonego ze wszystkiemi złemi mocami. Wyznawali oni Buddaizm w skażonej formie, naszpikowanej kultem sił przyrody, fantastycznym jak cała otaczająca ich natura, wypracowanym z takim samym trudem, z jakim uprawiali swe nieurodzajne, jałowe pola. Uznawali jednak władzę, której symbolem był czerwony wielki kapelusz Lamy, klekotający różaniec, oraz cudaczne chińskie jego cytaty i szanowali człowieka chodzącego w tym kapeluszu.
— Widzieliśmy, jak schodziłeś z czarnych grzbietów Eua, — mówił do niego jakiś Betah, racząc ich pewnego wieczora serem, zsiadłem mlekiem i chlebem suchym jak kamień. — Nie chodzimy tamtędy często, chyba, że spędzamy krowy zabłąkane w czasie lata. W tych skałach dmie nieraz nagły wiatr, tak silny, że zrzuca ludzi w dół, chociaż jest najpiękniejsza pogoda. Ale co wy tam sobie robicie z djabła, mieszkającego na Eua!
Powoli, chociaż obolały we wszystkich członkach, oszołomiony od spoglądania w przepaście i z poranionemi stopami od rozpaczliwego wdzierania się po ostrych kamieniach, Kim zaczął znajdować przyjemność w tej podróży, podobnie jak wtedy, gdy po zwycięskim czteromilowym wyścigu w St. Xavier, koledzy winszowali mu zwycięstwa. Suche powietrze rozszerzyło mu klatkę piersiową, a wspinanie się w górę wzmocniło mięśnie nóg. Góry wypociły z niego tłuszcz z orzeszków i słodyczy, któremi się objadał na nizinach.
Medytowali nieraz nad Kołem Życia, jak mówił Lama, w większem skupieniu od czasów, jak wolniejsi byli od różnych pokus. Z wyjątkiem szarego orła i przypadkiem dojrzanego niedźwiedzia, myszkującego na stoku góry, widoku wściekle popstrzonego lamparta, którego spotkali o świcie przy jednej z dolin, gdy przeżarł gemzę, a niekiedy ślicznie ubarwionego ptaka, nie spotykali nikogo prócz wichrów i traw świszczących pod naporem wiatru. Kobiety spotykane w zadymionych chałupach wiosek, nad któremi wędrowali schodząc z gór, były przykre i niechlujne. Miały one wielu mężów i każda miała wola. Chłopi byli to drwale lub rolnicy — wszyscy niesłychanie łagodni i prości w obejściu.
Dla okraszenia podróży los zesłał im uprzejmego doktora z Dacca, z którym się nieraz spotykali w drodze, a który płacił wszędzie za żywność maściami, skutecznemi na chorobę wola, swemi radami przywracał spokój między powaśnionemi małżeństwami. Zdawało się, że zna on te góry tak dobrze, jak znał wszystkie górskie narzecza i objaśniał Lamie położenie całego kraju, hen, w stronę Ladakh i ku Tybetowi. Mówił im ciągle, że na powrót w niziny stąd nie trzeba wiele czasu. Jeżeli ktoś jednak lubi naprawdę góry, dodawał — to droga w tamtą oto stronę jest daleko bardziej zajmująca. Wszystko to było mówione oczywiście nie naraz, od jednego tchu, ale powoli, „na raty”, w czasie wieczornych rozmów, gdy siedzieli na kamiennych podłogach góralskich chałup po odprawieniu pacjentów. Doktór zabierał się wtedy do fajki, a Lama sięgał do tabakierki. Kim zaś przyglądał się małym krówkom na pastwiskach i bujał myślami i wzrokiem po błękitnych przestworzach nieba, rozpostartego między łańcuchami gór. Kiedyindziej znów urządzali te pogawędki w ciemnych lasach, gdy doktór zbierał lecznicze rośliny, a Kim towarzyszył mu w roli ucznia, żądnego wiadomości z botaniki.
— Wie pan, Mister O’Hara, że licho wie, co ja pocznę, jeżeli się natkniemy na tych naszych polujących przyjaciół. Bądź jednak łaskaw zwracać uwagę na mój parasolik, który będzie doskonałą chorągiewką dla naszego porozumienia. Będzie mi to dodawać ciągle otuchy.
Kim spojrzał na tę puszczę zarojoną szczytami gór. — To nie jest mój kraj, Hakimie. Zdaje mi się, że łatwiej by się znalazło pchłę w kudłach niedźwiedzia, niż ich tutaj.
— Och, ja jestem tutaj jak w domu. Niema się z czem śpieszyć. Jeszcze niedawno byli w Leh. Opowiadali, że zeszli z Kara Korum ze swojemi trofeami myśliwskiemi i wszystkiem. Boję się tylko jednego, żeby nie odesłali wszystkich swoich listów i kompromitujących rzeczy z Leh na terytorjum rosyjskie. Rzecz prosta, że będą się starali zajść jak najdalej na Wschód właśnie dlatego, aby dać do zrozumienia, że nie byli nigdy w Zachodnich Prowincjach. Pan nie znasz gór? — zapytał i zaczął rysować na ziemi gałązką. — Patrz pan! Musieli przyjść tutaj przez Srinagar albo Abbottabad. To jest ich najkrótsza droga wzdłuż rzeki, koło Bundżi i Astor. Ale na zachodzie popełnili omyłkę. Idą więc — mówił rysując kreskę z lewej strony ku prawej — idą i idą hen na Wschód, na Leh, (ach, jakże tam zimno!) i wzdłuż rzeki Indus do Han-lé (znam dobrze tę drogę), a potem na dół, widzisz pan, do Bushahr i doliny Chini. Przekonałem się o tem, zasięgając wiadomości i rozpytując chłopów, których leczę tak skutecznie. Nasi przyjaciele zabawiali się tam dość długo i zrobili duże wrażenie. W ten sposób znani są dobrze naokół. Zobaczysz pan, że ich przyłapię gdzieś w dolinie Chini. Zechciej więc pan łaskawie dawać baczenie na mój parasolik.
„Parasolik” chwiał się więc jak dzwonek leśny, poruszany wiatrem, i sunął ku dolinom lub okrążał zbocza górskie, a Lama i Kim, kierując się podług kompasu, spotykali go zawsze w tej samej porze wieczorem, sporządzającego swe leki i proszki. — Szliśmy taką-to a taką drogą — mówili, poczem Lama wskazywał palcem przebytą drogę, a „parasolik” rozpływał się w pochwałach. Przeszli potem w czasie mroźnej nocy księżycowej przesmyk zasypany śniegiem, gdzie Lama, pokpiwując sobie łagodnie z Kima, szedł na czworakach, podobny do wielbłąda z Backtrji — stworu o krótkiej twardej szerści, który się rodzi hen, w śniegach, a którego Kim widywał czasem na Kaszmirskim placu targowym. Przebrnęli przez zaspy śniegowe i przez zaśnieżone skały parafinowe, gdzie przed wichrem musieli szukać schronienia w obozie Tybetańczyków, pędzących ku dolinom ze stadami chuderlawych owiec, z których każda dźwigała na sobie worek z boraksem. Potem, przez zaśnieżone garby górskie porosłe trawą i przez las dostali się znów na zielone murawy. Przez cały czas ich wędrówki położenie szczytów Kedarnath i Badrinath było ciągle to samo, i dopiero po całym szeregu dni, Kim wydostawszy się na niepozorne, zdałoby się, wzgórze, wysokie na jakie dziesięć tysięcy stóp, mógł zauważyć, że któryś garb lub kant jednego z tych olbrzymów zmienił nieco swój zarys.
Wkońcu dostali się na olbrzymią dolinę, której rozmiary były same przez się osobnym światem. Składała się ona z całego łańcucha dolin, w których wysokie wzgórza potworzyły się z odnóg wielkich gór. Tutaj jeden dzień drogi nie posuwał ich, zdawało się, dalej, niż krok zrobiony we śnie. Gramolili się na jakieś zbocza z trudem, a po kilkogodzinnym marszu przekonywali się, że to był zaledwie wystający zrąb z jakiegoś mniejszego szczytu. Odsłonił im się widok na jakąś łączkę, — tymczasem, gdy podeszli do niej, okazało się, że było to rozległe płaskowzgórze, wrzynające się głęboko w całą dolinę. Potrzebowali jeszcze trzech dni czasu, żeby go przejść, idąc na południe.
— Z pewnością musi to być uroczysko ulubione przez bogów — rzekł Kim, uderzony zalegającą dokoła ciszą na widok rozpraszających się z szaloną szybkością chmur i obłoków po deszczu.
— To miejsce nie jest dla ludzi.
— Dawnemi czasy — zaczął jakby do siebie Lama — pytano raz naszego Zbawcę, czy świat ma być wieczny. Jego Najwyższa Doskonałość nie dała na to żadnej odpowiedzi... Kiedy byłem na Ceylonie, jeden z tych co szukają Prawdy, potwierdził mi, że było to zapisane istotnie w jednej z ewangelji, której rękopis znajduje się w Pali. Istotnie, od czasu, gdy znamy drogę do Wyzwolenia, pytanie takie jest bezcelowe, ale patrz, chelo, co to znaczy złudzenie! Tutaj widzisz dopiero prawdziwe, rzeczywiste Góry! Podobne są do tych, jakie mamy w Such-zen. Nigdzie indziej niema takich gór.
Ponad ich głowami ciągle jeszcze piętrzyły się góry, hen, aż ku białej linji śniegów, gdzie od wschodu ku zachodowi przez setki mil biegły, jak pod linję, ostatnie szczyty drzew. Ponadtem wznosiły się wierzchołki skał, przebijając się swemi szczytami przez białe mgły, a jeszcze wyżej, niezmienne od stworzenia świata, lecz zmieniające się przy każdej zmianie światła słonecznego i chmur, leżały wieczne śniegi. Widzieli wyraźnie, jak na ich poszarpanych zboczach harcowały wściekłe wichry i burze. Poniżej świeciły się błękitno-zielone płaty lasów, a jeszcze niżej widać było wioskę, z jej terasowato biegnącemi polami, otoczoną dokoła przez przepaście, zaś pod wioską, mimo, że w tej chwili przewalała się nad nią wściekła burza z piorunami, wiedzieli, że roztacza się o jakieś tysiąc kilkaset stóp niżej wilgotna dolina, poprzerzynana licznemi strumieniami, z których później wypływa mały Sutluj.
Lama prowadził Kima, jak zwykle, po karkołomnych ścieżkach, gdzie zwykły chodzić tylko trzody, zdala od drożyny, wzdłuż której Hurree Babu, ten „bojaźliwy człowiek” myszkował przed trzema dniami w czasie burzy, przed którą dziewięciu Anglików na dziesięciu uciekłoby z pewnością. Hurree nie był myśliwym — i sam trzask odwodzonego kurka wprawiał go w przerażenie, — był natomiast, jak o sobie zwykł mówić, „wyśmienitym piechurem” i przeglądał całą olbrzymią dolinę nawskroś za pomocą swej taniej lunety. Wiedział, że kolor białych zniszczonych w podróży płócien namiotów odbija silnie na tle zieleni. Hurree Babu mógł więc dojrzeć wszystko, co tylko chciał widzieć i wygramoliwszy się na jeden ze stoków gór Zieglaur, na odległość dwudziestu mil wkoło mógł nawet dojrzeć szybującego orła, zaś o jakie czterdzieści mil dojrzał dwa małe punkty, które jednego dnia były prawie tuż pod linją śniegu, a nazajutrz o parę cali poniżej, i posuwały się na dół po zboczach gór. Jego tłuste nogi wprawione raz w ruch przebywały zdumiewająco duże przestrzenie i dlatego to właśnie, gdy Lama i Kim leżeli w nędznej lepiance górskiej koło Zieglaur, czekając aż przejdzie burza, — tłusty, przemoknięty do nitki, lecz zawsze uśmiechnięty Bengalczyk, mówiący najpłynniejszą pod słońcem angielszczyzną przy najpodlejszym możliwie doborze wyrazów, zbliżał się oto ku dwom zirytowanym i trochę zreumatyzowanym cudzoziemcom. Podchodził ku nim, ważąc w swej głowie najdziksze plany właśnie w chwili, gdy piorun przeciągającej burzy rozłupał do dnia jodłę, stojącą tuż nad ich obozem. Wypadek ten przekonał kilkunastu czy więcej, silnie przerażonych kulisów, że dzień ten był niepomyślny do dalszej podróży, tak, że jak na hasło, rzucili na ziemię swe toboły i zemknęli. Byli to poddani pewnego górskiego radży, który ich wynajmował, zgodnie z przyjętym zwyczajem do służby w celach własnego zysku. Niedolę ich zwiększały jeszcze pogróżki obu cudzoziemców, którzy grozili im ciągle swemi strzelbami. Niektórzy z nich znali już strzelby i Sahibów oddawna. Byli to przewodnicy i „shikarri” (strzelcy), pochodzący z północnych nizin, lubiący polować na giemzy i niedźwiedzie, lecz dotąd nigdy nie obchodzono się z nimi w ten sposób, jak obecnie. Uciekli więc do lasu i mimo nawoływań i zaklęć, nie chcieli za nic w świecie powrócić.
Babu więc nie potrzebował udawać szaleńca, lecz obmyślił inne sposoby, żeby sobie zapewnić dobre przyjęcie. Wykręcił zmoczone suknie, wdział swoje patentowane, paradne trzewiki, otworzył biało-błękitny parasol i idąc wytwornym kroczkiem, z silnie bijącym sercem, zjawił się przed cudzoziemcami, przedstawiwszy się im jako „agent Jego Królewskiej Mości, Radży z Rampur” i pytając: — Czy mogę panom czem służyć, Panowie?
Panowie byli bardzo uradowani. Jeden z nich był widocznie Francuzem, drugi Rosjaninem, lecz obaj mówili po angielsku, nie gorzej od Babu. Prosili go uprzejmie o pomoc. Służbę-krajowców odesłali z powodu choroby do Leh. Śpieszyło im się bardzo, gdyż chcieli całą upolowaną zwierzynę odesłać do Simli, zanim mole poniszczą im skóry. Mieli przy sobie listy polecające do wszystkich rządowych władz (Babu zgiął się wpół, przyjętym na wschodzie obyczajem). Po drodze nie spotkali żadnych innych myśliwych. Polowali tylko dla własnej przyjemności. Mieli dużo zapasów. Obecnie radziby byli tylko jak najprędzej wydostać się stąd i ruszyć dalej. Wobec tego Babu wyłowił za chwilę czającego się w lesie jednego z górali, a po kilku minutach rozmowy i ofierze kilku srebrnych monet — (trudno być skąpym w sprawach dotyczących służby rządowej, a jednak serce Hurreego krwawiło się na tę konieczność marnotrawienia), zjawiło się kilkunastu kulisów — i trzech pomocników tragarskich. Babu doczekał się nareszcie, że mógł być świadkiem tego, co nazywał „ciemiężeniem”.
— Mój królewski władca będzie się czuł przykro dotknięty tem zajściem, ale to ludzie prości, nieokrzesani i głupi. Byłoby mi bardzo miło, gdyby panowie chcieli zapomnieć o tem pożałowania godnem wypadku. Polowanie mieli panowie dobre, co? To była piękna wyprawa!
Uwijał się zręcznie między pakunkami, od jednej „kilty” (kosz) do drugiej, niby to poprawiając stożkowato wypchane kosze. Anglicy nie mają zwyczaju poufalenia się z Azjatami, ale też żadnemu z nich nie przyszłoby na myśl trzepnąć po łapie uprzejmego „Babu” za to, że dotknął się przypadkiem jednej „kilty”, której wierzchołek owinięty był w czerwoną skórę. A powtóre, nie zapraszałby go, ani do wspólnego jedzenia, ani by go nie zmuszał do picia. Obaj cudzoziemcy zaś robili to wszystko i wypytywali go nadto o mnóstwo rzeczy — najczęściej zaś o kobiety — na co Hurree odpowiadał wesoło i z naturalną swobodą. Poczęstowali go przytem szklanką białawego, bezbarwnego płynu, podobnego do dżin’u, za którą poszły dalsze kolejki, tak że niebawem znikła cała jego powaga.
Babu zaczął objawiać zdradzieckie zamiary i wyrażać się z podbijającą nieprzyzwoitością o rządzie, który narzucił mu europejskie wychowanie, a nie dba o uzupełnienie go odpowiedniemi dochodami. Zaczął pleść o ucisku i krzywdach, aż łzy poczęły mu ciec po policzkach na wspomnienie niedoli swoich rodaków. Potem, chwiejąc się na nogach, śpiewał różne miłosne piosenki z południowego Bengalu, a w końcu runął na wilgotną kłodę drzewa. Nigdy jeszcze taki niefortunny produkt angielskich rządów w Indjach nie spadł w ręce sprzymierzonych ze sobą obcokrajowców.
— Wszyscy oni są tego samego pokroju — rzekł po francusku jeden z podróżnych. — Gdy dostaniemy się do właściwych Indji, przekonasz się o tem. Bardzobym chciał odwiedzić jego Radżę, możnaby z nim przy tej okazji porozmawiać. Możliwe, że słyszał on o nas i zechce zaznaczyć wobec nas swoją dobrą wolę.
— Nie mamy na to czasu. Musimy się dostać jak najprędzej do Simli — odparł jego towarzysz. — Co do mnie, wolałbym, aby nasze raporty były odesłane z Hilas, a nawet z Leh.
— Angielska poczta jest lepsza i bezpieczniejsza. Przypomnij sobie tylko, że ułatwiono nam wszystko i, na miłość boską! — za wiele nawet nam już ułatwiają!! Niepojęta w tem jakaś głupota.
— To już ich duma, — duma, która zasługuje i chce, żeby ją ukarano.
— Po jakiego ja djabła siedziałem w Chan-der-Nagore (posiadłość francuska) i w Kalkucie — myślał Hurree, chrapiąc z otwartemi ustami na wilgotnym posłaniu z mchu, — jeżeli nie mogę zrozumieć tej ich francuszczyzny?.. Rozmawiają tak dziwnie szybko! Lepiej byłoby poderżnąć im odrazu te bestyjskie gardła.
Gdy potem ocucił się z bólem głowy — sumitował się wymownie przed cudzoziemcami za swoje zachowanie i przerażony był, czy w czasie swego pijaństwa nie naplótł jakichś niedorzeczności. Kochał przecież Rząd Angielski, — uznając w nim źródło wszystkich dobrodziejstw i zaszczytów spływających na kraj, a jego władca, Radża z Rampur, był również tego samego zdania. Wówczas podróżni zaczęli z niego kpić i cytować mu jego własne słowa, wreszcie powoli, uśmiechając się trwożliwie i ciągle się sumitując, po nieskończenie długich i próżnych wykrętach, nieszczęśliwy Babu został zmuszony do wyznania prawdy. Gdy później opowiadano o tem Lurganowi, żałował mocno, iż nie mógł być świadkiem tej sceny na miejscu tępych, obojętnych kulisów, którzy z głowami przykrytemi rogożami ze słomy, ociekając z deszczu, czekali, aż się wypogodzi. Wszyscy Sahibowie, jakich znali dotąd, byli ludźmi noszącemi charakterystyczne, grube sportowe ubrania, którzy rok rocznie wracali wesoło do ulubionych przez siebie miejscowości, — przybywali tam z własną służbą, kucharzami i ordynansami, a często i z góralami. Ci Sahibowie zaś podróżowali bez eskorty, zatem musieli to być ubodzy, niewiele warci Sahibowie. Przytem żaden Sahib przy zdrowych zmysłach nie radziłby się jakiegoś tam Bengalczyka. Ten jednak niewiadomo skąd przybyły Bengalczyk dawał im pieniądze i mówił płynnie ich rodzinną gwarą. Przyzwyczajeni do tego, że ludzie z ich własnej rasy źle się z nimi obchodzą, podejrzewali z zachowania się Babu jakiś podstęp i czekali na sposobność, żeby znów uciec.
Po deszczu, odświeżone powietrze przesycone było delikatnem zapachem ziemi i Babu, schodząc na dół po pochyłościach, szedł... przez dumę — na czele kulisów, zaś z tyłu za cudzoziemcami, wiedziony uczuciem — pokory. Idąc, rozmyślał o różnych rzeczach, ale niektóre z jego myśli mogłyby zdziwić niepomiernie jego przygodnych towarzyszy. Był jednak bardzo miłym przewodnikiem, który zwracał im ciągle uwagę na wszystkie piękności okolicy należącej do obszaru jego władcy. Opowiadał im o wszystkich rodzajach zwierza górskiego, na jaki mieli ochotę polować, o giemzach, dzikich kozłach, rogaczach i o niedźwiedziach, myszkujących zazwyczaj w okolicy Elisha. Bawił ich rozmową o botanice i etnologji, którą cechowała wielka niedokładność znajomości obu przedmiotów, a jego zapas podań i legend miejscowych, (proszę nie zapominać, że była to jego piętnastoletnia urzędowa specjalność) — był niewyczerpany.
— To jakiś istotnie zabawny oryginał — zauważył jeden z cudzoziemców, który był wyższego wzrostu — przypomina mi zmorę senną z operetki „Wiedeński kurjer”.
— To jest in petto reprezentant całych dzisiejszych Indji z ich przejściowego okresu, tego monstrualnego połączenia Wschodu z Zachodem — odrzekł Rosjanin. — My tylko wiemy naprawdę coś o ludziach Wschodu i umiemy się z nimi obchodzić.
— Stracił swój kraj, a nie otrzymał wzamian innego. Dlatego też nienawidzi serdecznie swoich ciemiężycieli. Wiesz, że wczoraj w nocy opowiadał mi... i t. d.
Idąc pod swym rozpiętym, kolorowym parasolem, Hurree Babu wytężał ucho i umysł, by pochwycić coś z tej wartko płynącej rozmowy, prowadzonej w języku francuskim, z oczami utkwionemi w „kiltę”, o której wiedział, że zawiera mapy, zdjęcia i dokumenty. Była ona większa od innych i obita z wierzchu podwójną czerwoną ceratą. Nie zamierzał kraść niczego. Chciał się tylko dowiedzieć, co w niej nadawało się do skradzenia i rozmyślał, dokąd miał umknąć, na wypadek, gdyby mu się udało skraść to, co mu było potrzebne. Wzdychał do wszystkich bogów Hindostanu i Herberta Spencera, żeby mu się to udało. Następnego dnia, idąc drogą, stromo wspinającą się ponad lasem, spotkali przed zachodem słońca sędziwego Lamę, pochylonego nad jakąś tajemniczą kartą, z której objaśniał coś młodemu chłopakowi, widocznie nowicjuszowi, o szczególnej, chociaż nieumytej urodzie. Ujrzawszy kolorowy parasol, Kim przerwał Lamie wykład.
— Hai — zawołał na ich widok pomysłowy Hurree Babu. — To jest lokalna tutejsza znakomitość, ten świątobliwy mąż. Prawdopodobnie również jest też poddanym mego władcy.
— Co on robi? To bardzo ciekawe.
— Objaśnia widocznie znaczenie tego świętego obrazu, który jest malowany ręcznie.
Cudzoziemcy stali z odkrytemi głowami na murawie, oświetleni ostatniemi promieniami zachodzącego słońca. Przemokli kulisowie, radzi z odpoczynku, zatrzymali się i zrzucili swe ciężary.
— Patrz! — zawołał Francuz. — To zupełnie przypomina pierwsze prymitywne malowidła religijne. Masz nawet pierwszego kaznodzieję i pierwszego ucznia. Czy to Buddysta?
— Tak, ale jakiegoś spaczonego pokroju — odrzekł drugi. — Tu w Górach niema prawdziwych buddystów, ale spójrz na fałdy jego szaty... Patrz, co za wyzywające, bezczelne oczy! On tak umyślnie patrzy, żeby nam dać uczuć swoją wyższość — dokończył, ze złością ścinając laską jakiś duży chwast, rosnący w pobliżu. — My, Rosjanie, nie zostawiliśmy tu jeszcze nigdzie żadnego śladu! Nigdzie! I to właśnie mnie gniewa i niepokoi. — To mówiąc, spojrzał z gniewem na monumentalnie spokojną twarz Lamy.
— Cierpliwości, zrobimy my tutaj swoje, my i wy, którzy jesteście młodym jeszcze narodem. Tymczasem weź-no do ręki ten jego obraz.
Babu podszedł szybko i mrugnął na Kima.
— To są Sahibowie, o Świętobliwy. Wyleczyłem jednego z nich z reumatyzmu, a teraz idę z nimi do Simli, żeby dopilnować, aż zupełnie wyzdrowieje. Oni chcieliby obejrzeć Twój obraz...
— Leczenie chorych jest zawsze chwalebne — odrzekł Lama. — To jest „Koło Życia”, to samo, które ci pokazywałem w chacie koło Zieglaur, gdy na dworze padał deszcz.
— I chcieliby, żebyś go im objaśnił.
Oczy Lamy zabłysnęły na widok nowych słuchaczy. — Objaśnianie Najdoskonalszej Drogi jest dobrym uczynkiem. Czy oni wiedzą coś o Indjach, tak jak to wie „strażnik obrazów” w Lahorze?
— Tak, możliwe, że wiedzą cośkolwiek. — Wówczas Lama z całą prostotą dziecka, zaczynającego nową zabawę, podawszy w tył głowę, rozpoczął donośnym głosem wstęp, jakim zwykle wykładający „Boską Prawdę” rozpoczyna swój wykład. Cudzoziemcy, oparci na wysokich kijach, słuchali go z zajęciem. Kim, leżąc na ziemi, obserwował ich twarze oświetlone purpurą zachodzącego słońca i wydłużające się cienie ich postaci. Strój ich był nie angielskiego kroju, jak również przepaski, które przypominały mu ilustracje z książki widzianej niegdyś w bibljotece szkolnej w St. Xavier p. t. „Przygody młodego przyrodnika w Meksyku”. Istotnie, byli oni bardzo podobni do cudownego pana Sumichrasta z tej powieści i wydawali się być dalecy od tych ludzi „pozbawionych wszelkich skrupułów”, jak ich scharakteryzował przedtem Babu Hurree. Bladzi, niemi kulisi przykucnęli opodal pełni szacunku, a Babu, którego cienki szalik okręcony wkoło szyi powiewał jak chorągiewka na łagodnym wietrze, stał obok, słuchając wykładu z miną zadowolonego aranżera całej tej sytuacji.
— To są właśnie ci obaj, — szepnął Hurree, podczas gdy cudzoziemcy przysłuchiwali się opowiadaniu o wędrówce źdźbła trawy z Piekła do Nieba i z powrotem. — Wszystkie ich książki znajdują się w „kilcie” obitej czerwoną ceratą. Książki, raporty i mapy — widziałem; i tam też jest list królewski, pisany albo przez radżę z Hilás, albo przez Benára. Pilnują jej bardzo uważnie. Jestem pewny, że nie odesłali niczego ani z Hilás ani z Leh.
— Czy mają kogo jeszcze ze sobą?
— Nikogo, oprócz tych dziadowskich kulisów. Nie mają żadnych służących. Są tak ubodzy, że sami sobie gotują jedzenie.
— Więc co mam robić?
— Czekać i patrzeć. Tylko w razie, gdyby się nadarzyła sposobność, będziesz pan już wiedzieć, gdzie szukać tych papierów.
— Byłoby daleko lepiej, gdyby ta sprawa była w rękach Ali Mahbuba, niż Bengalczyka — rzekł niechętnie Kim.
— Tutaj oto jest piekło, przeznaczone dla skąpców i chciwych. Towarzyszy im z jednej strony Żądza, a z drugiej Przesyt.
Lama zapalał się coraz bardziej, podczas gdy jeden z cudzoziemców szkicował go w notatniku przy szybko gasnącem świetle słońca.
— Dość tego — rzekł w końcu szorstkim głosem. — Nie mogę zrozumieć co on mówi, ale potrzebuję tego obrazu. On jest lepszy artysta niż ja. Zapytaj go, czy zechce mi go sprzedać.
— On mówi, że nie, panie — odrzekł Babu.
Lama nie chciał się naturalnie rozstawać ze swoim obrazem dla przypadkowo spotkanego podróżnego, podobnie jak jakiś arcybiskup nie sprzedałby naczyń kościelnych. W całym Tybecie łatwo jest o takie obrazki „Koła Życia”, lecz Lama był prawdziwym artystą i cenił sobie swoje dzieło.
— Być może, że po kilku dniach, gdy zobaczę, iż Sahib szuka istotnie Prawdy i dobrze ją rozumie, to sam mu wówczas narysuję drugi taki obraz. Lecz ten jest przeznaczony do nauki dla mego ucznia. Powiedz mu to, Hakimie.
— On chce natychmiast, za pieniądze.
Lama schylił powoli głowę i zaczął zwijać Koło Życia. Rosjanin zaś widział przed sobą niemytego starca, zwijającego zabrudzony kawałek papieru. Wyjął garść rupij i chwycił półżartem za kartę, która rozdarła się w ręku Lamy. Głuchy szmer przerażenia rozległ się pośród kulisów, pomiędzy którymi byli niektórzy prawowitymi Buddystami. Lama zerwał się na widok tej zniewagi i chwycił za ciężki, żelazny piórnik, który jest bronią w ręku kapłanów — a Babu zaczął się trząść z przerażenia.
— Teraz widzicie... teraz dopiero widzicie, dlaczego chciałem mieć przy sobie świadków. To są ludzie pozbawieni wszelkich skrupułów. O panie, panie! Nie waż się pan znieważać tego świętobliwego człowieka — rzekł, zwracając się do cudzoziemca..
— Chelo, on zbezcześcił Obraz Życia!
Tymczasem, zanim Kim zdołał mu przeszkodzić, Rosjanin uderzył już starca w twarz.
Ale w tejże chwili pochwycił go Kim za gardło i zaczął toczyć się z nim po pochyłości góry.
Cios zadany Lamie obudził nieznanego djabła, drzemiącego w irlandzkiej krwi Kima, a nagły upadek wroga dopełnił reszty. Lama padł na kolana, napół ogłuszony od uderzenia. Kulisowie chwyciwszy za swe ładunki, puścili się pod górę tak szybko, jak mieszkańcy nizin potrafią biec po równinie. Byli oni świadkami niesłychanego świętokradztwa i uciekali, zanim bogowie i demony gór nie zaczną się mścić. Francuz chwyciwszy za rewolwer, podskoczył ku Lamie, chcąc mieć w nim zakładnika za swego towarzysza, lecz grad kamieni (górale rzucają celnie) zmusił go do ucieczki, zaś jeden z kulisów porwał Lamę z sobą. Wszystko to stało się tak szybko, jak zapadanie mroku w górach. — Porwali nam wszystką broń i pakunki — krzyczał Francuz, strzelając naoślep w ciemnościach.
— Doskonale, panie! Doskonale! Nie strzelaj pan jednak. Biegnę tamtemu na pomoc — wołał Babu, pędząc w dół po pochyłości i rzucając się całem ciałem na rozwścieczonego i zdumionego Kima, który tłukł głową swego nieprzytomnego wroga o wystający kamień.
— Wracaj-że pan do kulisów — szepnął mu Babu do ucha. — Oni tam mają ze sobą wszystkie pakunki. Papiery są w koszu z czerwonem obiciem, ale przeglądnij pan wszystko. Zabierz te papiery, a szczególnie „muraslę” (list królewski). Uciekaj, bo nadchodzi już tamten!
Kim pobiegł w górę. Kula z rewolweru Francuza uderzyła tuż obok niego o skałę, on zaś przypadł do ziemi jak kuropatwa.
— Jeżeli będziesz pan strzelać — ryczał Hurree do Francuza — to oni powrócą i wymordują nas co do jednego. Uwolniłem tego dżentelmena. Ta cała awantura jest bardzo niebezpieczna.
— Na Jowisza! — myślał, biegnąc pod górę Kim. — To jest przeklęcie niebezpieczna historja, ale tu idzie o obronę własnego życia!
Wyciągnął z zanadrza dar Mahbuba i nacisnął sprężynę rewolweru.
— A co, nie mówiłem, żeby nie dotykać starego? — zawołał Babu płaczliwym głosem. — Chodźże pan tutaj i pomóż mi go otrzeźwić. Teraz jesteśmy wszyscy jednako narażeni.
Strzały ucichły. Słychać było tupanie nóg, a Kim pędził pod górę w ciemności, klnąc straszliwie.
— Czy zranili cię, chelo? — wołał Lama z góry.
— Nie, a ciebie?
Wpadł w gęstwinę karłowatych jodeł, szukając Lamy.
— Nie, nic mi nie jest. Chodź tutaj. Pójdziemy z tymi ludźmi do Shamlegh.
— Ale wprzódy załatwimy się z nimi! — zawołał jakiś głos z ciemności. — Zabrałem Sahibom cztery strzelby. Pozwól-no nam zejść do nich.
— On uderzył Świętobliwego — widzieliśmy to na własne oczy. Nasze bydło pozdycha, a żony przestaną rodzić! Lawiny zasypią nas, zanim dojdziemy do domów... Śmierć tym cudzoziemcom i gnębicielom!
Przez chwilę w gąszczu, gdzie stali kulisi, powstał hałas, i przerażeni strachem tych możliwości tragarze zdolni byli teraz do wszystkiego. Jakiś góral z Ao-chung potrząsał niecierpliwie strzelbą i wygrażał nią napierając się, że zejdzie na dół.
— Zaczekaj chwilę, o Świętobliwy, nie mogli oni odejść stąd daleko, zaczekaj tutaj, aż wrócę.
— Ten człowiek sam sobie wyrządził krzywdę — rzekł Lama, trzymając się ręką za czoło.
— I bardzo słusznie — brzmiała odpowiedź.
— Jeżeli ten człowiek nie widzi sam tego, to ręce wasze niech będą przynajmniej czyste. Zdobędziecie sobie zasługę, jeśli mi będziecie posłuszni.
— Zaczekaj, a pójdziemy razem do Shamlegh — nalegał człowiek.
Przez chwilę, bo tyle tylko czasu trzeba było, by włożyć nabój do odtylcówki, Lama zawahał się. Potem wstał i dotknął palcem ramion owego człowieka.
— Czy słyszałeś? Ja sam żądam, żeby nie było żadnego zabójstwa. Ja, który byłem opatem w Such—zen. Czy chcesz, żebyś się odrodził pod postacią szczura, albo węża, albo robaka w brzuchu najlichszego ze zwierząt? Czy masz ochotę...
Człowiek z Ao-chung przypadł mu do kolan, głos Lamy rozlegał się bowiem groźnie, jak tybetański bęben do przepędzania djabłów.
— Aj! Aj! — krzyczeli inni ze Spiti. — Nie przeklinaj nas, nie ciskaj na niego klątwy. On tylko tak chciał przez gorliwość dla ciebie, o Świętobliwy!.. Rzuć-że strzelbę, ty głupcze!
— Gniew za gniew!.. Zło za zło!.. Precz z zabójstwem! Niech sobie ci, co znieważają kapłanów, idą wolno dalej, jako niewolnicy swych czynów. Sprawiedliwe i nieomylne jest Koło Życia, bo nie zboczy ono ani na włos! Odrodzą się oni jeszcze nieraz... ku swojej męczarni. — Pochylił ciężko głowę na piersi i oparł się na ramieniu Kima.
— Byłem przez chwilę bliski wielkiego zła, chelo — wyszeptał, gdy śmiertelna cisza zaległa pod sosnami. — Kusiło mnie, żeby im posłać jedną kulę i wierz mi, że w Tybecie nie ominęłaby ich za to ciężka i powolna śmierć... Uderzył mnie w twarz... w ciało... — Osunął się na ziemię oddychając z trudem i Kim słyszał wyraźnie przyśpieszone, gwałtowne bicie jego serca.
— Czy oni go uderzyli tak, że umarł? — zapytał człowiek z Ao-chung, podczas gdy reszta stała w milczeniu.
Kim pochylił się nad Lamą, śmiertelnie przerażony. — Nie — zawołał namiętnie — to tylko chwilowe osłabienie. — Po chwili przypomniał sobie, że sam należy do białej rasy i że miał przecie w swojem ręku przybory obozowe, należące do tamtego białego. — Otwórzcie jedną „kiltę”. Sahibowie muszą w niej mieć lekarstwa!
— Oho! — zawołał śmiejąc się człowiek z Ao-chung. — Wiem ja dobrze jakie. Niedarmo byłem przez pięć lat w służbie u Yankling Sahiba „shikarrim”, żeby nie wiedzieć, jaka to medycyna. Wiem ja także, jak ona smakuje. Patrz!
Wyciągnął z zanadrza butelkę taniej whisky, takiej jaką sprzedają podróżnikom w Leh — i zręcznie wlał jej odrobinę w usta Lamy.
— Robiłem tak, gdy Yankling Sahib zwichnął sobie nogę za Astorem. Aha! Zajrzałem ja już między ich kosze — ale rozdzielimy to ładnie między siebie w Shamlegh. Daj mu tego jeszcze trochę. Dobre to lekarstwo. Słyszysz, jak jego serce zaczyna znów teraz lepiej uderzać? Złóż mu głowę na ziemi i rozetrzyj trochę piersi. Gdyby był chciał zaczekać chwilę spokojnie, kiedy chciałem dowiedzieć się, co się stało z Sahibem, to nie byłoby przyszło do tego. Ale Sahibowie będą nas może szukać tutaj. Nie zaszkodziłoby wtedy strzelić do nich z ich własnej broni, co?
— Jednemu z nich już się dostało, zdaje mi się — mruknął przez zęby Kim. — Kopnąłem go w brzuch, gdyśmy się staczali na dół. Cobym dał za to, żebym go był zabił!
— Łatwo to być odważnym, gdy się nie jest zmuszony żyć w Rampur — przemówił jeden z ludzi, który miał chałupę o parę mil zaledwie od pokrzywionego pałacu Radży. — Jeżeli się rozniesie wśród Sahibów, co się stało, to nikt nas nie weźmie więcej za „shikarri” (strzelców).
— O, ci dwaj, to nie byli Sahibowie Angrezi (Anglicy) — tacy jak wesoły Fostum Sahib, albo Yankling Sahib. To cudzoziemiec. Żaden z nich nie mówi po angrezi, jak prawdziwi Sahibowie.
W tej chwili Lama zakaszlał i usiadł, szukając swego różańca.
— Żadnego zabójstwa! — mruknął. — Sprawiedliwe jest Koło Życia. Zło za zło.
— Nie bój się, Świętobliwy. Jesteśmy przy tobie — mówił człowiek z Ao-chung, przypadając lękliwie do jego stóp. — Nie zabijemy nikogo, chyba na twój rozkaz. Wypocznij chwilę. Rozbijemy tu mały obóz, a potem, gdy wzejdzie księżyc, pójdziemy do Shamlegh leżący pod Śniegiem.
— Po uderzeniu — ozwał się sentencjonalnie jeden ze Spiti — najlepiej jest przespać się trochę.
— Czuję, jak przedtem, ciągle jeszcze zawrót w tyle głowy i jakby ucisk w tem miejscu. Pozwól mi położyć głowę na twoich kolanach, chelo. Jestem stary, ale niewolny od namiętności. Trzeba nam pomyśleć o Przyczynie Wszechrzeczy.
— Daj mu prześcieradło. Nie możemy palić ognia, bo Sahibowie zobaczyliby nas jeszcze.
— Chodźmy lepiej do Shamlegh. Nikt tam za nami nie pójdzie — mówił nerwowy jegomość z Rampur.
— Służyłem jako „shikarri” u Fostum Sahiba i jestem „shakarrim” u Yankling Sahiba. Byłbym teraz u Yankling Sahiba, gdyby nie ta przeklęta „beegar” (wyprawa). Postawcie na straży dwóch ludzi ze strzelbami, trochę poniżej, inaczej ci Sahibowie narobią nam jeszcze większych głupstw. Ja sam nie ruszę się od tego Świętobliwego.
Usiedli w pewnej odległości od Lamy, nasłuchując przez chwilę, poczem puścili między siebie fajkę, której obsadka była ze starego pudełka od czernidła. W czerwonem świetle węgielka, przechodzącego z rąk do rąk, widać było wąskie błyszczące oczka wysoko wzniesione, chińskie kości policzkowe i nabrzmiałe, bawole gardziela stapiające się w ciemnościach w grube zwoje naokoło ramion. Byli podobni do koboldów z jakiejś zaczarowanej kopalni — lub do gnomów, odbywających naradę w górach. A gdy gwarzyli, głosy wód ściekających dokoła ze śniegów, milkły jedne po drugich w miarę, jak mróz nocny zamrażał i dławił odgłosy strumieni.
— Widzieliście, jak się porwał na nas! — rzekł z podziwem człowiek ze Spiti. — Pamiętam jednego dzikiego kozła, przy drodze do Ladakh, którego Dupont Sahib spudłował, strzeliwszy do niego prosto z ramienia, będzie temu siedem kwartałów: stanął zupełnie tak samo, jak on. Ten Dupont Sahib to był dobry shikarri.
— Ej, wcale nie taki, jak Yankling Sahib. — Człowiek z Ao-chung pociągnął haust whisky z butelki i podał ją dalej. — No, słuchaj — powiedzcie, czy jest kto, coby lepiej o tem wiedział odemnie?
Wyzwanie zbyte zostało milczeniem.
— Pójdziemy do Shamlegh, gdy wzejdzie księżyc. Tam rozdzielimy ślicznie między siebie wszystkie pakunki. Co do mnie, to cieszę się na tę małą nowiutką strzelbę ze wszystkiemi nabojami.
— A czy myślisz, że niedźwiedzie robią szkodę tylko na twoim podwórzu? — zapytał go jeden z przewodników, pykając fajkę.
— Nie, ale za gałki muszkatułowe, które są tam w bagażach, płacą teraz po sześć rupji za sztukę, a twojej żonie mogą się dostać ładne płótna na namioty i różne fatałaszki na ubranie. Załatwimy się z tem przed wschodem słońca w Shamlegh, a potem każdy z nas pójdzie swoją drogą, pamiętając o tem, że nikt z nas nie widział nigdy na oczy ani nie wynajął się do tych Sahibów, którzy zresztą mogą i tak powiedzieć, że rozkradliśmy ich pakunki.
— Dobrze ci tak mówić, ale co na to powie nasz Radża?
— A któż mu o tem powie? Czy może ci Sahibowie, co nie umieją mówić po naszemu, albo może „Babu”, który zapłacił nam, żebyśmy zrobili tak, jak jemu to potrzebne? Czy może wyszle za nami wojsko? A przy tem jakie ślady zostaną po nas? To, czego nie będziemy potrzebowali, wyrzucimy w Środkowym Shamlegh, gdzie jeszcze nie postała ludzka noga.
— A kto mieszka tego lata na Shamlegh? — Była to hala na pastwisko, na której stało zaledwie parę chałup.
— Kobieta z Shamlegh. Nie lubi ona Sahibów o ile wiemy. Innym da się trochę drobnych podarków i będzie spokój. Jest tego tyle, że wystarczy nadto do obdzielenia nas wszystkich — zakończył, uderzając po wypchanej stronie jednego z koszów.
— Ale... ale...
— Powiedziałem już, że to nie są prawdziwi Sahibowie. Wszystko co mają, kupowali w bazarze w Leh. Znam dobrze te etykiety. Pokazywałem je wam w czasie ostatniej podróży.
— To prawda. Wszystko to kupowali, a niektóre rzeczy są nawet pogryzione przez mole.
Był to złośliwy argument, a człowiek z Ao-chung znał dobrze swoich towarzyszów.
— W najgorszym razie opowiem o tem wszystkiem Sahibowi Yanklingowi, który jest wesołego usposobienia i skończy się na śmiechu. Nie zrobiliśmy krzywdy żadnym Sahibom, którzy nam są znani. Ci znieważają kapłanów, i tem nas przerazili, więc uciekliśmy! Któż może wiedzieć, gdzieśmy pogubili bagaże? Czy myślicie, że Yankling Sahib pozwoli, żeby policja z nizin poszła w góry i psuła mu zabawę? Z Simli do Chini daleka droga, a jeszcze dalsza z Shamlegh do Shamlegh Środkowego.
— Niechże będzie, ale ja biorę na swoje plecy tę dużą „kiltę”. Jest to ten kosz z czerwonym przykryciem, który Sahibowie pakowali sami własnoręcznie każdego wieczora.
— Jestem teraz przekonany — rzekł sprytnie człowiek z Shamlegh — że to nie są żadni znaczni Sahibowie. Kto słyszał kiedy, żeby Postum Sahib albo Yankling Sahib, a choćby ten mały Peel Sahib, który poluje po nocy na... — któż, powiadam, słyszał kiedy, żeby który z tych Sahibów wybierał się w góry bez własnego kucharza, bez służącego i bez... tylu, tylu próżnych, dobrze płatnych, wielkorękich, nieznośnych ludzisków, idących w ślad za nimi? Kto może się ująć za takimi? A co jest w tej „kilcie”?
— Nic, tylko pełno Pisanego Słowa, książek i papierów nagryzmolonych przez nich samych i jakieś dziwne instrumenty, jakby do czarów.
— No, to wyrzuci się je wszystkie w Środkowym Shamlegh.
— Prawda! Ale co będzie, jak obrazimy przez to bogów tych Sahibów? Nie lubię obchodzić się w taki sposób z Pisanem Słowem. A co do ich bożków miedzianych, to nie rozumiem się na nich zupełnie. To nie może być rozgrabione przez zwyczajnych, prostych górali.
— Stary człowiek śpi jeszcze ciągle. Pst! Musimy poradzić się jego cheli — rzekł człowiek z Ao-chung, prostując się z dumą zawołanego przewodnika.
— Mamy tutaj jedną „kiltę” — szepnął — w której nie wiemy, co się w niej znajduje.
— Ale za to ja wiem — odrzekł przezornie Kim. Lama spał teraz lekkim, naturalnym snem i oddychał równo, zaś Kim rozmyślał nad ostatniemi słowami Hurree Babu. Jak przystało na członka „Wielkiej Gry”, skłonny był teraz szanować tego Babu. — Jest to „kilta” z czerwonem przykryciem z różnemi cudownemi rzeczami, której głupcy nie powinni nawet dotykać.
— A nie mówiłem — zawołał ten, co niósł pakę. — Czy myślisz, że mogłaby ona nas zdradzić?
— Nie, jeżeli mnie ją wydacie. Muszę z niej wyciągnąć czary ze środka. Inaczej narobi ona wiele złego.
— Kapłan musi zawsze wyłudzić coś dla siebie — rzekł niechętnie rozzuchwalony wódką człowiek z Ao-chung.
— Nic mnie to nie obchodzi — rzekł Kim stanowczym głosem. — Rozbierzcie to tylko między siebie samych, a zobaczymy, co się potem stanie.
— Nie chcemy niczego. Ja tylko tak żartowałem. Rozkazuj! Jest tu tego tyle, że wystarczy dla nas wszystkich. Rano rozejdziemy się z Shamlegh, każdy w swoją stronę.
Zaczęli się targować między sobą, jak się będą dzielić, a Kim drżał z radości i z zimna. Komiczna strona całej sytuacji podnieciła jego nawpół irlandzką, nawpół azjatycką duszę. Oto wysłańcy potężnego mocarstwa północnego, prawdopodobnie znakomitości w swoim kraju, takie naprzykład, jak jakiś Mahbub lub pułkownik Creighton, zostali nagle sromotnie zdani na łaskę i niełaskę losu. Jeden z nich, Kim wiedział o tem dobrze, będzie przez jakiś czas kuleć. Przyrzekli złote góry tym królom, a teraz leżą oto gdzieś tam w nocy, nie wiedząc, gdzie się znajdują, ogołoceni z żywności, bez namiotów, bezbronni i bez żadnego przewodnika, wyjąwszy Hurree Babu. Oto sromotny koniec ich „Wielkiej Gry” (Kim dziwił się, komu ci ludzie będą teraz zdawać raport o tem, co zaszło). Ta paniczna przygoda w ciemnościach nie była zasługą ani podstępnych planów Hurree’go, ani też Kima, lecz wynikła w sposób całkiem prosty, ślicznie i nieuchronnie, zupełnie tak samo, jak aresztowanie obu „fakirów”, którzy mieli uprzątnąć Mahbuba.
— Leżą tam teraz bez niczego, i, na Jowisza! przeklęci muszą marznąć! Jestem tutaj ze wszystkiemi ich bagażami. Och, ale się muszą dopiero wściekać! Żal mi tylko tego biednego Babu.
Żal ten był zbyteczny, gdyż jakkolwiek Bengalczyk cierpiał w tej chwili dotkliwe zimno, ale duszę rozpierała mu duma i radość.
O milę u podnoża góry, na skraju jodłowego lasu, dwu nawpół skostniałych ludzi, z których jeden cierpiał chwilami strasznie, czyniło sobie wzajemnie wyrzuty, lżąc niemiłosiernie konającego ze strachu Babu. Pytali go, co mają dalej robić. Przedkładał więc im, że powinni być bardziej zadowoleni, że udało im się ujść cało, że kulis o ile nie wrócą, żeby się na nich zemścić, to uciekli bezpowrotnie, że jego radża, oddalony stąd o dziewięćdziesiąt mil, zatem zbyt daleki, aby im móc dać pomoc w ludziach i pieniądzach na drogę do Simli, kazałby ich z pewnością wtrącić do więzienia, gdyby się dowiedział, że znieważyli kapłana.
Tak długo rozwodził się nad tym grzechem i jego następstwami, że poprosili, aby zmienił temat rozmowy. Tłumaczył im więc, że teraz jedynym ich ratunkiem było przekradanie się niepostrzeżenie od wioski do wioski, póki nie dostaną się w okolice bardziej ucywilizowane i tonąc cały we łzach, pytał ich znów po raz tysiączny, „dlaczego uderzyli świętego człowieka”.
Dziesięć kroków zaledwie dzieliło Hurree Babu od nieprzebytych ciemności, wśród których pogoń była wogóle niemożliwa, skąd mógł się był dostać do najbliższej wsi, w której znalazłby żywność i schronienie, gdzie pojawienie się wymownego doktora było rzadkością. Ale on wolał znosić chłód, głód, obelgi i nawet szturchańce dla towarzystwa swych czcigodnych panów. Oparty o pień drzewa wzdychał żałośnie.
— A czy pomyślałeś o tem — zapytał gniewnie Francuz, — co za widowisko zrobimy z siebie, wędrując przez góry wśród tych dzikusów?
Hurree Babu zastanawiał się już nad tem od kilku godzin, ale udał, że nie rozumie tych słów.
— To absolutnie niemożliwe! Ja ledwie mogę się ruszyć — jęczała ofiara Kima.
— Może Świętobliwy zechce przebaczyć, panie, bo inaczej...
— Przy pierwszej sposobności z całą przyjemnością wpakuję wszystkie kule mego rewolweru temu młodemu bonzie — brzmiała zgoła niechrześcijańska odpowiedź.
„Rewolwery! Zemsta! Bonzowie!”... Babu aż przykucnął ze strachu na myśl, że walka mogła zacząć się na nowo.
— Ciebie to nic nie obchodzi, żeśmy tyle rzeczy stracili? Wszystkie bagaże, wszystkie pakunki! — słychać było w ciemności, że ten kto mówił, literalnie tarzał się z wściekłości na trawie.
— Cała nasza praca, wszystko, czegośmy tak strzegli, robota całych ośmiu miesięcy, wszystko na nic! Czy wiesz, co to znaczy? „Tylko my znamy się na Azjatach i umiemy się z nimi obchodzić”! Niema co mówić — pięknieś się spisał.
Zacząli sobie wymyślać w rozmaitych językach, a Hurree uśmiechał się. „Kilty” znajdowały się przy Kimie, a w nich owoce ośmiomiesięczne dyplomatycznych zabiegów. Nie miał wprawdzie narazie środka do porozumienia się z chłopakiem, ale ufał mu zupełnie. Zresztą mógł tak pokierować wędrówką przez góry, że w kilkasetmilowym okręgu górale przez długie lata będą opowiadać o tej przygodzie. Ludzie, którzy nie umieją pilnować swych kulisów, nie mają szacunku wśród górali, obdarzonych wybitnym zmysłem komizmu.
— Gdybym nawet ja sam to zrobił — myślał Hurree, — nie mogłoby się to udać lepiej, i, na Jowisza! zdaje mi się, że to ja sam tak sprawą pokierowałem. Jak ja się szybko zorjentowałem. Gdy biegłem z góry, układałem sobie już cały plan! Zniewaga była przypadkowa, ale umiałem ją wyzyskać. Wszystko to było djabelnie udane. A jaki to wpływ będzie miało na ten ciemny lud górski! Żadnych dowodów, żadnych papierów, żadnego dokumentu, nic, tylko ja, jako ich tłumacz. To się dopiero uśmiejemy z Pułkownikiem! Chciałbym mieć w tej chwili przy sobie ich papiery, ale trudno być równocześnie w dwu miejscach naraz. To nie ulega wątpliwości.




ROZDZIAŁ XIV

O wschodzie księżyca ostrożni kulisowie ruszyli w drogę. Lama pokrzepiony na ciele i duszy wspierał się lżej na ramieniu Kima i szedł w milczeniu szybkim krokiem. Przez jakiś czas szli czując, że idą chwilami po trawie, potem okrążyli grzebień jakiejś wiecznej skały, poczem zeszli na obszar zupełnie zasłonięty od strony doliny Chini. Jakieś wielkie pastwisko wznosiło się wachlarzowato pod górę, aż po błyszczące śniegi. U jego podnóża rozciągała się przestrzeń płaskiego gruntu, na którym stało kilka nędznych drewnianych chałup. Za niemi, bo chaty góralskie stawiane są zazwyczaj na krawędzi czegoś, otwierała się głęboka na dwa tysiące stóp przepaść spadająca na środkowy brzeg olbrzyma Shamlegh, gdzie jeszcze nigdy nie postała stopa ludzka.
Górale towarzyszący im nie przystąpili do podziału zrabowanych rzeczy, póki nie umieścili Lamy w najwygodniejszej izbie z całej osady, a Kim zabrał się do masowania swej stłuczonej nogi na sposób mahometański.
— Przyślemy wam tu żywność i czerwoną „kiltę” — rzekł człowiek z Ao-chung. — O świcie nie będzie nikogo, ktoby mógł tak czy owak zaświadczyć o tem, co się stało. Gdybyś w „kilcie” znalazł coś niepotrzebnego, to... patrz!
Wskazał, otwierając okno, na przestrzeń zalaną światłem księżycowym, odbitem od śniegów i cisnął w nią wypróżnioną butelkę od wódki.
— Niewarto nawet nasłuchiwać. I tak się nie usłyszy, kiedy spadła na dno... Tam chyba musi być dziura aż na drugą stronę ziemi — rzekł, cofając się bojaźliwie od okna.
Lama stał opierając się rękami o krawędzie okna, wpatrzony przed siebie oczami błyszczącemi jak żółte opale.
Z olbrzymiej przepastnej przestrzeni przed nim wyłaniały się białe szczyty, osrebrzone światłem księżyca. Reszta była ciemna, jak niebo bez gwiazd.
— To są naprawdę moje góry — rzekł zwolna. — Tu należałoby mieszkać i nachyliwszy się nad światem, zdala od przyjemności, rozmyślać nad wielkiemi, nieobjętemi rzeczami.
— Tak, ale na to trzeba mieć swojego chelę, któryby ci podłożył pod głowę derkę i odpędzał pasące się krowy.
Kopcąca lampka tliła się wprawdzie w izdebce, ale światło księżyca w pełni zmogło jej poblask. Kim, nachylony nad workiem z żywnością i filiżankami, poruszał się w tem podwójnem oświetleniu, podobny do jakiegoś wysokiego widziadła.
— Tak. Teraz, gdy krew we mnie ochłodła, w głowie mi jeszcze dotąd ciągle szumi i huczy i zdaje mi się, jakby mi sznurem ściskano szyję.
— Nic dziwnego. Uderzenie było silne. O, niech tego, co ci to zrobił...
— Gdyby nie moje namiętności, nie stałaby się przez to krzywda.
— Jaka krzywda? Ocaliłeś tych Sahibów od śmierci, na którą stokrotnie zasłużyli.
— Nie wyciągnąłeś, jak widzę, z tego nauki, chelo — rzekł Lama, kładąc się na rozścielonej derce, zaś Kim zajął się znów przyrządzaniem posiłku. — Uderzenie było tylko cieniem na cieniu. Było złem samo przez się, — moje nogi słabną czegoś szybko w czasie ostatnich dni, — natrafiło na zło we mnie: na gniew, wściekłość i chęć odpłacenia się złem. Wzburzyły one moją krew, poruszyły moje wnętrzności i ogłuszyły mi uszy — mówił — pijąc ceremonjalnie wrzącą herbatę, której filiżankę podał mu właśnie Kim. — Gdybym nie miał w sobie namiętności, to uderzenie byłoby tylko cielesną obrazą dla mnie — zostawiłoby nabrzmienie, albo bliznę, które są tylko złudzeniem. Ale mój duch nie umiał się wyzwolić, bo wzbudził we mnie natychmiast chęć dania rozkazu ludziom ze Spiti, żeby zabili tamtych. Walka z tą chucią rozdarła mi duszę i zmęczyła śmiertelnie. Dopiero gdy zacząłem odmawiać Błogosławieństwa (miał na myśli buddyjskie ewangelje), zdołałem odzyskać spokój. Ale zło, zaszczepione we mnie w tym momencie nieopatrzności, działa jeszcze i będzie trwać aż do końca. Sprawiedliwe jest Koło Życia, nie zmyli się ani na włos! Oto jest nauka, chelo!
— To za wysokie dla mnie — mruknął Kim. — Jestem jeszcze dotąd wściekły i cieszę się, że poturbowałem tego draba.
— Czułem to, śpiąc na twoich kolanach, tam w lesie. Niepokoiło mnie w moich snach, — że zło wrące w twojej duszy przedostawało się do mojej. Ale z drugiej strony — rzekł, opuszczając z ręki różaniec — zdobyłem sobie zasługę, ocaliwszy dwa życia ludzkie — życia tych, co wyrządzili mi krzywdę. A teraz trzeba mi zastanowić się nad Przyczyną Wszechrzeczy. Czuję, że łódź mojej duszy chwieje się.
— Zaśnij i nabierz sił. To będzie ze wszystkiego najmądrzejsze.
— Muszę się zastanowić nad tem: bardziej to potrzebne, niż możesz o tem wiedzieć.
Aż do świtu, godzina za godziną, gdy światło księżyca bladło na wysokich szczytach, a z tła, co zdawało się opasywać dalekie góry czarnym pierścieniem ciemności, zaczęła się wyłaniać nikła zieloność lasu. Lama wpatrzony był nieruchomo w ścianę. Od czasu do czasu wzdychał. Za zawartemi drzwiami izby, do których podchodziły krowy stukając w nie, jako do dawnej stajni, ludzie z Shamlegh i kulisi dzielili się łupem i używali co się dało. Przewodził im człowiek z Ao-chung, a gdy się dobrali do blaszanych puszek z żywnością Sahibów i przekonali się, że rzeczy były smaczne, wiedzieli już, co mają z niemi zrobić dalej. Resztki uczty wrzucono do przepaści.
Gdy po źle przespanej nocy Kim wymknął się na chłód poranny, by umyć zęby, jakaś pięknie i kolorowo wystrojona kobieta w zawoju wysadzanym turkusami na głowie, wzięła go za rękę i odciągnęła na bok.
— Tamci poszli już wszyscy. Zostawili ci „kiltę”, jak było umówione. Nie lubię wprawdzie Sahibów, ale wzamian za sekret i gościnę musisz nam odczynić uroki. Nie chcielibyśmy, żeby mały Shamlegh został zniesławiony przez ten... wypadek. — Spojrzała nań zuchwałemi, błyszczącemi oczami, inaczej niż zwykłe góralki, które patrzą nieśmiało i ukradkiem.
— Ma się rozumieć, Ale to musi być zrobione w tajemnicy.
Podniosła ciężką „kilte” jak zabawkę i wrzuciła ją do swej chaty.
— Wyjdź i zamknij za sobą drzwi. Niech tu nikt nie wchodzi, póki nie będzie skończone.
— Ale potem... będziemy mogli ze sobą porozmawiać?
Kim wyrzucił całą zawartość „kilty” na podłogę. Posypała się kaskada instrumentów mierniczych, ksiąg, notat obserwacyjnych, listów, map, planów i korespondencji z krajowcami o dziwnej woni. Na samem dnie kosza leżał haftowany woreczek zawierający zapieczętowany, złocony, zdobnie kaligrafowany dokument, podobny do tych, jakie królowie wysyłają sobie wzajemnie. Na jego widok Kim odetchnął z zadowoleniem i rozejrzał się w sytuacji z punktu widzenia Sahiba.
— Książek nie potrzebuję. Przytem są to logarytmy inżynierskie, jak mi się zdaje. — Odłożył je na bok. — Listów nie rozumiem, ale zrozumie je pułkownik Creighton. Trzeba je zabrać wszystkie. Plany i mapy to oni lepiej rysują odemnie — to naturalnie też się weźmie. Wszystkie listy od krajowców... oczywiście! A przedewszystkiem „muraslę” (list królewski). — Powąchał wyszywany woreczek. — To musi być od Hilása albo od Benára; Hurree Babu mówił prawdę. Na Jowisza! Piękny połów, niema co mówić. Chciałbym, żeby Hurree Babu wiedział... Resztę trzeba wyrzucić przez okno. — Obmacał wspaniały pryzmatyczny kompas i błyszczący grzbiet lunety. Piękne to były przyrządy, ale bądź co bądź trudno Sahibowi zbyt otwarcie kraść, a rzeczy te mogłyby później służyć za niepożądane dowody.
Zebrał każdy skrawek z rękopisów, każdy plan i wszystkie listy. Zrobił się z tego niewielki miękki węzełek. Odłożył na bok trzy zamykane, okute metalowemi sprzączkami teki i pięć znoszonych notesików.
— Listy i „muraslę” muszę nosić pod kaftanem za pasem, a teki i notesy włożę do worka z żywnością. Będzie to dość ciężkie. Nie zdaje mi się, żeby w tem było jeszcze coś do wzięcia. Jeżeli było coś nawet, to kulisi wrzucili to w przepaść, więc wszystko jest w porządku. A teraz kolej i na ciebie również.
Wyładował napowrót „kiltę” wszystkiem, czego nie miał zamiaru zabrać i podniósł ją na krawędź okna. O jakie tysiąc stóp poniżej rozciągała się długa, leniwa, skłębiona ławica mgły, nietknięta jeszcze promieniami rannego słońca. O tysiąc stóp pod nią widać było stuletni las sosnowy. Jego zielone wierzchołki wyglądały jak mech. Gdy patrzył nań, powiew wiatru rozrzedził mgłę.
— No, myślę, że chyba nikt nie pójdzie teraz szukać ciebie! — Koziołkujący w powietrzu kosz wysypywał lecąc całą swoją zawartość. Luneta uderzyła o wystający złom skalny i prysła eksplodując jak granat.
— Nie kupiłby tego wszystkiego ani za pięćset... ani nawet za tysiąc rupij — myślał ze smutkiem. — Było to prawdziwe marnotrawstwo, ale cóż robić?... mam za to całą resztę ich kramu — wszystko, nad czem się napracowali, — jak mam nadzieję. A teraz, jak u licha dam znać Hurree’mu, i licho wie co mam z tem zrobić? Przytem mój stary jest słaby. Muszę zawiązać te listy w ceratę. Trzeba je zabezpieczyć, żeby nie zamokły... Aj! jak ja się teraz czuję sam... samiuteńki!.. — Związał wszystko razem w zgrabny pakiet, zagiąwszy podspód grubą ceratę na brzegach, niespokojny żywot zrobił go bowiem w sprawach podróży równie metodycznym, jak starego myśliwca. Potem ze zdwojoną starannością spakował teki i włożył je na spód worka z żywnością.
Kobieta zastukała nagle do drzwi.
— Ale ty nie odczyniałeś żadnych uroków — rzekła, rozglądając się w izbie.
— Bo ich wcale nie trzeba.
Kim zapomniał zupełnie o konieczności zapowiedzianej małej przygrywki słownej. Kobieta śmiała się niegrzecznie z jego skonfudowanej miny.
— Dla ciebie nie trzeba. Potrafisz zrzucić urok od jednego mrugnięcia okiem. Ale pomyśl, co się z nami biedakami stanie, gdy stąd odejdziesz! Tamci byli wczoraj w nocy wszyscy tak spici, że żaden nie chciał nawet słuchać biednej kobiety. Nie jesteś przecie pijany?
— Jestem kapłan — odrzekł wymijająco Kim, którego pierwsze zakłopotanie minęło, a kobieta, widząc, że jest słuchana niechętnie, uznała za stosowne wrócić do wyczekującej pozycji.
— Przestrzegałam ich, że Sahibowie będą się gniewać, że przeprowadzą śledztwo i podadzą skargę do radżów. Przytem jest z nimi również i Babu, a wiadomo, że każdy z takich jak on, ma długi język.
— Czy ciebie niepokoi to tylko, nic więcej? — rzekł Kim, knując na poczekaniu gotowy plan postępowania, którego myśl rozjaśniła mu twarz uśmiechem.
— Och, nietylko to — odrzekła westchnąwszy kobieta, zaprzeczywszy szorstką bronzową ręką, ozdobioną turkusami oprawionemi w srebro.
— No, to mogę cię odrazu uspokoić — rzekł szybko. — Babu jest tym samym hakimem (musiałaś pewnie słyszeć o nim?), który wędrował wśród gór koło Ziglaur. Znam go dobrze.
— On rozpaple wszystko, żeby wziąć nagrodę. Sahibowie nie potrafią wprawdzie odróżnić jednego górala od drugiego, ale „Babu” mają oczy na wszystko. Na mężczyzn — i na kobiety.
— Zanieś do niego list odemnie.
— Niema takiej rzeczy, którejbym dla ciebie nie uczyniła.
Spokojnie przyjął ten komplement do wiadomości, jak przystało w okolicy, gdzie kobiety same się zalecają, wydarł kartkę papieru z notatnika, i patentowanym ołówkiem napisał, gryzmoląc jak dzieci, gdy kredą zasmarowują brudne ściany: Mam wszystkie ich piśmienne rzeczy: plany i mapy i dużo listów, a co najważniejsze, „muraslę”. Donieś mi co mam zrobić. Jestem w Shamlegh — pod Śniegami. Mój stary zasłabł.
— Zanieś to do niego. Tem mu się zatka gębę. Musi być gdzieś niedaleko stąd.
— Rzeczywiście, że niedaleko. Są jeszcze ciągle w lesie za tym grzebieniem. Nasze dzieci poszły ich śledzić o świcie i doniosły nam, którędy poszli.
Kim ukrył zdziwienie, a z krańców pastwiska doleciał go w tej chwili przenikliwy głos, podobny do pisku sępa. Dziecko pasące trzodę, otrzymało hasło od brata, lub siostry, pasących bydło z drugiej strony urwiska, zwisającego nad doliną Chini.
— Moi mężowie są tam także i zbierają chróst. — Wyciągnęła garść orzechów zza pazuchy, rozgryzła zręcznie jeden i zaczęła go jeść. Kim udawał, że nic nie rozumie.
— Czy nie rozumiesz, jakie znaczenie mają orzechy, kapłanie? — zapytała nieśmiało, podając mu skorupki.
— To dobry pomysł — odrzekł, wtykając w nie szybko skrawek zapisanego papieru. — Czy nie masz odrobiny wosku, aby je zlepić?
Kobieta westchnęła głośno, tak że Kim złagodniał.
— Po oddaniu przysługi nastąpi zapłata. Zanieś ten list do Babu i powiedz, że przysyła go „Syn Czaru”.
— Tak jest! Rzeczywiście, że to prawda!.. Czarodziej, który jest podobny do Sahiba.
— Nie, „Syn Czaru” — i spytaj go, czy będzie odpowiedź.
— A nuż mnie zwymyśla? Ja go się boję.
Kim roześmiał się.
— To prawda, że on musi być teraz bardzo zmęczony i bardzo głodny. Góry oziębiają nawet przyjaciół. Ejże moja... — już miał na języku wyraz „matko”, opamiętał się jednak, i zastąpił go wyrazem: „moja siostro”. — Jesteś mądra i cięta kobieta. O tej godzinie wiedzą już we wszystkich wsiach o tem, co się przytrafiło Sahibowi — co?
— Pewnie, że tak, w południe wiedziano już koło Ziglaur, a jutro dojdzie do Kotgarh. Po wsiach ludzie boją się i złoszczą.
— Niepotrzebnie. Powiedz im, żeby dali Sahibom żywności i puścili ich w spokoju. Musimy się ich szybko pozbyć z naszych dolin. Co innego jest kraść, a co innego zabijać. Babu to zrozumie i nie dopuści do skarg. Śpiesz się. Muszę być przy moim mistrzu, gdy się obudzi.
— Niech i tak będzie. Po przysłudze... — mówiłeś tak sam?.. — przyjdzie zapłata. Jestem „Kobieta z Shamlegh”, pochodzę z radżów. Nie jestem zwyczajna, taka co rodzi tylko dzieci. Shamlegh należy do ciebie: kopyta, rogi i skóry, mleko i masło. Bierz, albo nie bierz, jak chcesz. — Zwróciła się rezolutnie w stronę góry, a srebrne jej naszyjniki dźwięczały na jej szerokim biuście. Wyszła o tysiąc pięćset stóp wyżej na światło porannego słońca, gdy Kim, zalepiając woskiem brzegi pakietu, rozmyślał w narzeczu: — Jak może człowiek iść Drogą Zbawienia lub prowadzić Wielką Grę, skoro mu ciągle w drogę wchodzą kobiety? W Akrola przy brodzie była dziewczyna, gdzieindziej żona kuchcika za tym gołębnikiem... nie licząc innych, a teraz ta znowu! Dopóki byłem dzieckiem, wszystko było znośne, ale teraz jestem mężczyzną, a one nie chcą mnie uważać za takiego. Ho! Ho! Tutaj robi się to przez orzechy, a tam na dole za pomocą migdałów!
Wyszedł przejść się po sadzie, nie z miseczką na jałmużnę (to dobre było na równinach), ale z miną prawdziwego księcia. Cała ludność osady w Shamlegh składała się w czasie lata tylko z trzech rodzin: czterech kobiet i ośmiu czy dziewięciu mężczyzn. Wszyscy zaopatrzeni byli dziś w prowjanty w puszkach blaszanych i różne mieszane napoje od chininy z amoniakiem, aż do wódki, pochodzące z równomiernego podziału wczorajszym łupem. Płótno z namiotu z marką „Continental” zostało pokrajane i rozdzielone, a patentowane naczynia kuchenne z aluminjum walały się tu i owdzie.
Górale uważali obecność Lamy za zupełnie dostateczną ochronę przeciw wszelkim następstwom wczorajszego wypadku i przynieśli Kimowi z całą naiwną bezczelnością najlepsze kąski ze swych przydziałów, a nawet napój „chang”, piwo jęczmienne w Ladakh. Potem wyszli grzać się na słońcu i posiadali nad otchłanią, spuściwszy nogi w niezgłębioną przepaść, gwarząc, śmiejąc się i paląc fajki. O Indjach i jej Rządzie wiedzieli jedynie z tego, co mogli usłyszeć od Sahibów, z którymi chodzili po górach jako przewodnicy i „shikarri”. Kim słuchał ich bajd o nieudanych polowaniach Sahibów, zmarłych przed dwudziestu laty, na gemzy, kozły i t. p., których każdy szczegół oświetlony był od tyłu, jak pejzaż pod słońce. Opowiadali mu o swych dolegliwościach i utrapieniach, zwłaszcza o chorobach swej chuderlawej, lecz mocnej w nogach trzody; o wycieczkach aż do Kotgarh, gdzie żyją dziwni misjonarze, a nawet do cudownej Simli, której ulice brukowane są srebrem i gdzie każdy, kto chce, może zostać służącym u Sahibów, jeżdżących na dwukołowych wózkach, a pieniądze to podają za pomocą łopatek. Z kolei, poważny i nieprzystępny Lama, idąc bardzo powoli, przyłączył się do rozmowy prowadzonej pod okapami chałup, gdzie dlań zrobiono poczestne miejsce. Świeże powietrze podziałało na niego wzmacniająco, więc usiadł również nad brzegiem przepaści między najstarszymi z grona, a gdy rozmowa rwała się, rzucał kamienie w rozwartą otchłań. O jakie trzydzieści mil lotu orła roztaczała się długa linja lasów, których plamy bądź zlewały się ze sobą, bądź biegły łożyskami wąwozów, lub rozrywały się na małe płaszczyzny, a na przebycie każdego z nich trzeba było przynajmniej dnia czasu. Za wsią, góra Shamlegh przesłaniała sobą cały widok ku południowi. Cała ta osada podobna była do gniazda jaskółki, przyczepionego do okapu dachu, przykrywającego świat cały.
Od czasu do czasu Lama wyciągał rękę i słabym, stłumionym głosem objaśniał drogę prowadzącą do Spiti i dalej na północ przez Parungla.
— Tam, gdzie góry są najgęściej skupione, za niemi leży wielki klasztor De-chen (miał na myśli Han-lé). Zbudował go Tag-stan-ras-ch’en, o którym krąży tam wielka legenda. — Poczem zaczął opowiadać fantastyczne podanie pełne czarnoksięstwa i cudów, którego ludzie z Shamlegh słuchali z zapartym tchem. Zwracając się nieco na zachód, wpatrywał się w zielone góry Kulu i szukał Kai-lung pod lodowcami. — Stamtąd to przybyłem za dawnych dawnych czasów. Z Leh przyszedłem drogą na Baraiachi.
— Tak, tak, znamy tę drogę — mówili górale — bywalcy z Shamlegh.
— I spałem dwie noce u kapłanów z Kailung. To są moje najukochańsze góry! Złuda to błogosławiona nad wszelkie inne złudy. Tam mi się otworzyły oczy na ten świat, tam dostąpiłem Łaski Oświecenia i stamtąd ruszyłem szukać mojej Drogi. Ruszyłem z Gór — z wysokich wielkich Gór, gdzie wieją srogie wiatry. O, sprawiedliwe jest Koło Żywota! — zawołał błogosławiąc z osobna każdy wielki lodowiec, nagie skały i nagromadzone stosy kamieni u podnóża lodowców; błogosławił jałowe zbocza, ukryte słone jeziora, odwieczne przepaście i żyzne doliny, jedne po drugich, jak umierający błogosławi swoje otoczenie, a Kim zdumiewał się na widok tego przywiązania.
— Tak, tak. Niema nic piękniejszego nad nasze góry — przytakiwali mieszkańcy Shamlegh i jęli się dziwić, jak ludzie mogą mieszkać na straszliwie gorących równinach, gdzie bydło tyje do grubości słonia, że trudnoby niem orać na stokach górskich, gdzie jak słyszeli, wieś styka się z wsią na przestrzeni stu mil i gdzie włóczą się bandy złodziei, a czego nie zrabują rabusie, to zabiera policja.
Tak upłynął im zwolna poranek, a około południa zjawiła się wysłanka Kima i zszedłszy z pochyłości pastwiska, wyglądała tak niestrudzona, jakby wcale nie odbyła tej drogi.
— Wysłałem przez nią pismo do Hakima — tłumaczył się Kim, gdy kobieta pokłoniwszy się, stanęła przed nim.
— Ten, co przyłączył się do tych pogan? Prawda! Przypominam sobie teraz, że on leczył jednego z nich. Zdobył sobie przez to zasługę, chociaż jego pacjent użył potem swych sił na złe. Sprawiedliwe jest Koło Życia! I cóż ten Hakim.
— Bałem się, że uderzenie może ci zaszkodzić, a wiedziałem, że to mądry człek — odrzekł Kim, odlepiając wosk, którym były zlepione skorupki z orzecha i wyjął z nich swój własny świstek, na którego odwrotnej stronie, odczytał parę słów pisanych po angielsku: — Uprzejmy dowód pamięci odebrany. Nie mogę narazie opuścić obecnego towarzystwa, lecz odprowadzę ich do Simli. Poczem, mam nadzieję, że spotkamy się. Podróż z zadąsanymi dżentelmenami bardzo przykra. Wracajcie tą samą drogą, którą szliście poprzednio, a dogonię was. Wielce zobowiązany za korespondencję, której wyczekiwałem. — Pisze mi, widzisz, że ucieknie od tych pogan, i wróci do nas. Czy zaczekamy tu może trochę w Shamlegh?
Lama patrzył długo z miłością na góry i potrząsnął głową.
— To niemożliwe, chelo. Pragnę tego z głębi serca, ale niewolno mi. Wejrzałem w Przyczynę Wszechrzeczy.
— Dlaczego? Jeżeli Góry wzmacniają ci siły z dnia na dzień? Przypomnij sobie, jak byliśmy obaj słabi i bezsilni tam poniżej Doon.
— Nabrałem sił do grzechu i do zapominania. W górach stałem się kłótliwym i zabijaką. — Kim ugryzł się w język, żeby się nie roześmiać. — Sprawiedliwe i nieomylne jest Koło Życia, nie zbłądzi ani na włos. Gdy byłem mężczyzną, już dawno temu, poszedłem na pielgrzymkę do Guru Ch’wan, gdzie są święte topole (tu wskazał w stronę Bho-tan), i gdzie trzymają świętego Konia.
— Cicho, cicho! Słuchajcie! — rozległy się głosy wśród górali z Shamlegh, wytężających ciekawie słuch. — On mówi o Jam-lin-nin-K’or, o Koniu, który obiega cały świat w jednym dniu.
— Ja mówię teraz tylko do mego cheli — rzekł Lama z łagodnym wyrzutem, poczem górale zniknęli jak szron, gdy topnieje na południowych stokach gór w świetle porannego słońca. — Nie szukałem wówczas prawdy, tylko doktrynerstwa i czczej gadaniny. Wszystko to było ułudą. W Guru Ch’wan piłem piwo i jadłem chleb. Następnego dnia powiedział ktoś: „Idziemy walczyć z klasztorem Sangor Gutok w dolinie, aby rozstrzygnąć (uważ jak Złość wiąże się z żądzą użycia), który opat ma ustanawiać obrządki na nizinach i ciągnąć korzyść z modlitw, drukowanych w Sangor Gutok. Poszedłem i walczyliśmy tego dnia przez cały dzień.
— Jakże to było, Świętobliwy?
— Naszemi długiemi żelaznemi piórnikami, jak mogłeś to widzieć zresztą... Powiadam ci, walczyliśmy pod świętemi topolami, obaj opaci, my wszyscy zakonnicy, a jeden z nich przeciął mi czoło aż do kości. Patrz — rzekł, odsuwając na tył głowy kapelusz i pokazał mu białą pomarszczoną bliznę. — Sprawiedliwe i nieomylne jest Koło. Wczoraj bolała mnie ta blizna i po pięćdziesięciu latach przypomniałem sobie jak się to stało i twarz tego, który to zrobił, przeżyłem na chwilę znów tę ułudę. Nastąpiło to, coś widział — uderzenie i zaślepienie. Sprawiedliwe jest Koło. Cios poganina trafił właśnie na tę bliznę. Zmąciła się wtedy dusza we mnie, zaćmił mi się duch, a łódź mojej duszy zachwiała się na wodach złudzenia. Dopiero gdyśmy przyszli do Shamlegh, mogłem rozmyślać o Przyczynie Wszechrzeczy i wynaleźć ów zielony chwast Zła. Zmagałem się ze sobą przez całą długą noc.
— Ależ o Świętobliwy, przecież tyś nie winien temu, co się stało. Ja chętnie winę wezmę na siebie. — Kim był bardzo zmartwiony smutkiem starca i mimowoli zaklął na modłę Ali Mahbuba.
— O świcie — ciągnął dalej poważnie Lama, przebierając w przerwach paciorki różańca — przyszło na mnie oświecenie. O tak... jestem człowiek stary... urodzony w górach, wychowany w górach i niezdolny wśród nich usiedzieć. Przez trzy lata podróżowałem po Hindostanie — ale czyż glina ludzka może być mocniejsza od Matki Ziemi? Głupie moje ciało tęskniło na równinach do Gór i do śniegów na Górach. Powiedziałem, i to jest prawdą, że Szukanie moje jest pewne. Więc z domu kobiety w Kulu zwróciłem się w stronę Gór, sam przez siebie przekonany, że czynię dobrze. Hakim nie ponosi w tem winy. On — idąc za głosem Pożądania — przepowiedział, że Góry wzmocnią mnie. Wzmocniły też mnie do grzechu, do odstąpienia od mego Szukania. Rozkoszowałem się życiem i żądzą życia. Chciałem wdrapywać się na strome urwiska i szukałem ich. Mierzyłem siłę mego ciała z górami, co jest grzechem. Wyśmiewałem się z cicha, gdy pod Jamnotri zabrakło ci tchu. Żartowałem, gdyś nie chciał wejść na śniegi wąwozu.
— I cóż złego? Bałem się rzeczywiście. Słusznie śmiałeś się ze mnie. Ja nie jestem góralem, i zacząłem cię kochać za twoją nową siłę.
— Bardziej niż kiedykolwiek — ciągnął, opierając swoją stroskaną głowę na dłoni, — pożądałem pochwał od ciebie i od Hakima jedynie za siłę moich nóg. I tak jedno Zło pociągnęło za sobą drugie Zło, aż dopełniła się czara. Sprawiedliwe jest Koło Żywota. Przez trzy lata cały Hindostan oddawał mi cześć. Od „Fontanny Mądrości” w Domu Cudów, aż do — uśmiechnął się — aż do tego małego dziecka, które się bawiło pod armatą. A dlaczego? wszyscy ułatwili mi moją Drogę.
— Dlatego, żeśmy cię kochali. Mówisz tak tylko z gorączki po tem uderzeniu. Ja sam czuję, że jestem jeszcze potłuczony i chory.
— Nie, to było dlatego, że szedłem „Drogą Zbawienia”. I następnie jak „si-nen” (cymbały) pod palcami Najdoskonalszego Prawa, odstąpiłem od tego obowiązku. Melodja pękła. Nastąpiła więc Kara. W moich własnych Górach, na granicy mojej ojczystej ziemi, na miejscu moich grzesznych pożądań, spada na mnie policzek — tu — mówił, dotykając się skroni. — Jak nowicjusza biją, gdy ustawia źle naczynia do jadła, tak bito mnie, który byłem opatem w Such-zen. Nie słowem, widzisz chelo, ale ręką.
— Ale Sahibowie nie wiedzieli, kim ty jesteś, Świętobliwy.
— Spotkanie było dobrze obmyślone. Zaślepienie i żądza spotkana na drodze Żądzy i Zaślepienia, wybuchły w Gniewie. Uderzenie było dla mnie znakiem, że nie tu jest moje miejsce. Kto umie odczytać Przyczynę jakiegoś faktu, jest już w połowie drogi do Wyzwolenia. Wracaj — mówi mimo to uderzenie. Góry nie są dla ciebie. Nie możesz pragnąć równocześnie Wyzwolenia i iść w niewolę życiowych uciech.
— Obyśmy byli nigdy nie spotkali tych po trzykroć przeklętych Rosjan.
— Sam Najdoskonalszy nasz Pan nie zdoła cofnąć wtył Koła Żywota. A za moje zasługi, jakie sobie zdobyłem, otrzymałem znów inny znak. — Wsunął rękę w zanadrze i wyciągnął rysunek Koła Życia: — Patrz. Po medytacji przypatrzyłem się temu. Pozostał tylko kawałek niezniszczony przez tego poganina, nie szerszy od mego paznokcia.
— Widzę to.
— Tyle więc jeszcze, pozostało mi życia w tym ciele. Służyłem Kołu Żywota, przez całe moje życie. Teraz Koło mnie służy. Ale za zasługę, jaką zdobyłem prowadząc ciebie Drogą Zbawienia, dodanem mi będzie jeszcze inne życie, zanim odnajdę moją Rzekę. Czy to jasne dla ciebie, chelo?
Kim wpatrywał się w brutalnie rozdartą kartę. Rozdarcie ukośne z lewej strony ku prawej od „Jedenastego Domu”, gdzie Pożądanie rodzi dziecko (według wzoru przyjętego przez Tybetańczyków) — przez świat zwierząt i ludzi, do pustego „Domu Zmysłów”. Logika dowodzeń była nie do odparcia.
— Zanim Najdoskonalszy Pan dostąpił łaski Oświecenia — rzekł Lama, zwijając szczątek obrazu z szacunkiem — ulegał różnym pokusom. Ja też im uległem, ale to już skończone. Strzała padła na równiny, a nie na Góry. Nie mamy więc tu co robić dłużej.
— Ale czy zaczekamy chociaż na Hakima?
— Wiem, ile mi jeszcze życia pozostało w tym ciele. Na cóż nam Hakim?
— Ależ ty jesteś chory i nigdzie nie będziesz mógł iść.
— Jakże mogę być chory, gdy widzę moje Wyzwolenie — odrzekł, wstając niepewnie na nogi.
— Więc będę musiał wziąć żywność ze wsi. Och, ta nieszczęsna twoja Droga — zawołał Kim, czując, że również i jemu należy się odpoczynek.
— Zgoda. Posilimy się więc i chodźmy. Strzała padła na równiny — ale ja zatęskniłem za Pożądaniem. Przygotuj wszystko, chelo, do drogi.
Kim zwrócił się do kobiety w turkusowym zawoju na głowie, która bawiła się leniwie rzucaniem kamieni w przepaść. Uśmiechnęła się uprzejmie.
Znalazłam go rozciągniętego jak bawoła na polu — tego Babu. Kaszlał i kichał z zimna. Był tak głodny, że zapomniał o swej godności i mówił mi słodkie słowa. Sahibowie nie mają nic. — Pokazała mu pustą dłoń. — Jeden jest bardzo chory na żołądek. To twoje dzieło podobno?
Kim kiwnął głową twierdząco, a oczy mu zabłysły z radości.
— Mówiłam naprzód z Bengalczykiem, a potem z ludźmi z pobliskiej wsi. Dadzą Sahibom żywności ile będzie trzeba i nie wezmą zapłaty. Zdobycz cała już podzielona. Babu okłamuje ciągle tych Sahibów. Czemu on ich nie porzuci?
— Gdyż ma takie wielkie serce.
— Miał kiedy jaki Bengalczyk serce większe od pustego orzecha? Ale mniejsza o to... A teraz co do orzechów. Za przysługę ma być zapłata. Mówiłam ci, że wieś cała należy do ciebie.
— Taki mój los — zaczął Kim. — Właśnie teraz, gdym zaczął układać plany w mem sercu... — (nie powtarzamy wszystkich komplementów, które towarzyszą zwykle takim okolicznościom). Westchnął głęboko... — Ale mój mistrz natchniony jakąś wizją...
— Co pleciesz? Cóż stare oczy mogą widzieć prócz pełnej miski z jedzeniem?
— ...Chce odejść z tej wsi znów na Równiny.
— Proś go, żeby został.
Kim potrząsnął głową przecząco. — Znam mego Świętobliwego i jego gniew, gdy mu się chce zmienić zamiary, — odparł z groźnym akcentem. — Jego przekleństwa zatrzęsłyby temi Górami.
— Szkoda, że go nie uchroniły od rozbicia sobie głowy. Słyszałam, że to ty byłeś tym tygrysem, co poturbował Sahiba. Daj mu się trochę przespać. Zostań.
— Góralko — rzekł Kim surowym głosem, którego ton nie licował z gładkością jego lica — te sprawy dla ciebie są niedostępne.
— Bogowie, zmiłujcie się, odkądże to mężczyźni i kobiety tak bardzo różnią się od siebie?
— Kapłan jest zawsze kapłanem. On powiada, że pójdzie za godzinę. Ja jestem jego chelą i muszę iść za nim. Potrzebujemy na drogę żywności.
— A jeśli ci nie dam? Jestem panią tej wsi.
— Wtedy cię przeklnę... może nie bardzo mocno... ale tak, że popamiętasz, — zakończył, nie mogąc się wstrzymać od śmiechu.
— Przekląłeś mnie już swemi pięknemi oczami i wystającą brodą. Przekleństwa, powiadasz? Cóż dla mnie znaczą marne słowa? — rzekła, składając ręce na piersiach. — Ale nie chciałabym cię widzieć zagniewanym i żebyś źle myślał o mnie, jak o dziewce ze stajni, a jam z dobrego przecie domu.
— Ja niczego nie myślę — odparł Kim — tylko o tem, że przykro mi odchodzić, i że jestem bardzo zmęczony i że potrzeba nam żywności. Oto jest worek.
— Widzę, że byłam głupia — zawołała kobieta ze złością. — Musisz widocznie mieć kogoś tam na dolinach. Jakaż ona jest, powiedz? Biała czy czarna? Ja byłam kiedyś piękna. Śmiejesz się z tego, co? Kiedyś, dawno już, wierz mi lub nie wierz, miałam Sahiba, któremu się podobałam. Ale to już dawno. Nosiłam europejskie suknie tam, w domu Misjonarzy — mówiła, wskazując w stronę Kotgarh. — Kiedyś, już dawno temu, byłam chrześcijanką i mówiłam po angielsku. Mój Sahib przyrzekł, że powróci i ożeni się ze mną, to jest, że weźmie mnie za żonę. Pojechał — pielęgnowałam, kiedy był chory — ale nie wrócił potem już nigdy. Wtedy zobaczyłam, że ich bogowie kłamią i wróciłam do mego kraju... Od tego czasu nie spojrzałam na żadnego Sahiba. (Nie śmiej się ze mnie. To wszystko już przeszło, mój mały świętoszku). Twoja twarz, chód, i sposób mówienia przypomina mi mego Sahiba, chociaż z ciebie tylko wędrowny żebrak, któremu daję jałmużnę. I ty chcesz mnie przeklinać? Przecież ty nie możesz ani kląć, ani błogosławić. — Wsparła ręce na biodrach i zaśmiała się z goryczą. — Twoi bogowie też są kłamstwem, a to co robisz i co mówisz, również są kłamstwa. Niema wogóle żadnych bogów. Wiem o tem... Ale na chwilę mi się zdawało, że wróci do mnie mój Sahib, który był moim bogiem. Tak, kiedyś grałam też na fortepianie w domu Misjonarzy w Kotgarh. Teraz daję jałmużnę kapłanom, co są poganami — zakończyła, wskazując na kosz wyładowany po brzegi żywnością.
— Czekam na ciebie, chelo — rzekł Lama, wychylając się z poza drzwi.
Kobieta zmierzyła okiem jego wysoką postać.
— Co, on chce iść w drogę? Przecież on nie ujdzie i pół mili. Dokąd chcą iść te stare kości?
Na to Kim, zaniepokojony dostatecznie opadkiem sił Lamy i przewidujący ciężar z żywnością, stracił zupełnie panowanie nad sobą. — Co cię to obchodzi, ty sowo, dokąd on idzie?
— Mnie nie, ale ciebie trochę, ty kapłanie z twarzą Sahiba. Czy będziesz go może niósł na plecach?
— Idę w Doliny i nikt nie ma prawa wstrzymywać mnie od powrotu. Toczyłem walkę w głębi duszy, aż siły mnie opuściły. Moje głupie ciało jest wyczerpane, a myśmy tak daleko od Dolin.
— Patrz-no — rzekła kobieta, odciągnąwszy Kima na stronę, żeby mu pokazać całą bezradność jego położenia. — Możesz teraz przeklinać. Może to doda mu trochę sił. Sprobujże teraz siły swoich czarów. Zawołaj na pomoc twojego Boga. Jesteś przecie kapłanem — zawołała i odwróciwszy się, odeszła.
Lama osunął się bezsilnie i przysiadł, opierając się ciągle o odrzwia. Stary człowiek nie przychodzi tak łatwo do równowagi po takim wtrząśnieniu, jak młody chłopak. Niemoc tłoczyła go ku ziemi, lecz oczy, wpatrzone w Kima, płonęły życiem.
— Wszystko się dobrze ułoży — rzekł Kim. — To rozrzedzone powietrze tak ciebie osłabiło. Za chwilę ruszymy w drogę. To tylko zwykła górska choroba. Mnie także ściska coś w żołądku... — mówił, przyklękając obok Lamy i usiłując go pocieszyć, nie wiedząc sam co mówi, tak był zaniepokojony. Po chwili wróciła kobieta jeszcze bardziej stanowcza niż przedtem.
— Więc twoi Bogowie nie zdali sie na nic? Sprobuj-że moich. Jestem „Kobieta z Shamlegh“. — Krzyknęła donośnie, aż z krowiarni wyszli jej obaj mężowie i trzech innych ludzi, niosąc „dooli“, prymitywne góralskie nosze, jakich używają zazwyczaj do noszenia chorych i do podróży. — To bydło — rzekła, nie racząc na nich spojrzeć — należy do ciebie, tak długo, jak będziesz ich potrzebował.
— Ależ my nie pójdziemy do Simli. Nie chcemy się spotkać z temi Sahibami — wołał jeden z mężów.
— Oni ci nie uciekną jak tamci, i nie skradną bagażu. Dwaj z nich są słabi. Stańcie-no przy drągach, Sanoo i Taree! — Górale usłuchali natychmiast. — Zniżcie teraz i połóżcie na tem Świętobliwego. Ja tymczasem będę pilnowała we wsi waszych cnotliwych żon, dopóki nie wrócicie.
— A kiedy wrócimy?
— Zapytajcie o to kapłanów i nie nudźcie mnie. Połóżcie worek z jedzeniem przy nogach, to będzie wam mniej ciężko.
— Och, Świętobliwy, wasze Góry są bardziej ludzkie, niż nasze Niziny — zawołał radośnie Kim, gdy Lama słaniając się podchodził do noszów. — Ależ-to prawdziwe królewskie łoże — wygodne i dostojne. A zawdzięczamy je...
— Starej sowie. Tyle mi z twoich błogosławieństw, co i z twojego przekleństwa. Będą cię nieśli, bo ja tak kazałam, nie ty. Podnieście nosze i w drogę. Chodź-no tu, masz pieniądze na drogę? — Zawołała Kima do swej chaty i wyciągnęła z pod łóżka starą zniszczoną angielską kasetkę.
— Nie potrzebuję niczego — odrzekł Kim z gniewem, chociaż powinien był raczej być wdzięczny za pomoc. — Już mi i tak ciężko od tych dobrodziejstw.
— Jestem wprawdzie tylko góralka i twarz mam pomarszczoną, ale mimo to, jak powiadasz sam, mam wobec ciebie zasługę. Czy mam ci pokazać, jak Sahibowie dziękują? — rzekła, patrząc łagodniej niż wprzódy.
— Jestem tylko wędrownym kapłanem — odparł Kim, a oczy mu zabłysły za całą odpowiedź. — Tyle ci z moich błogosławieństw, co i z przeklinania.
— To prawda. Ale gdybyś na chwilkę... masz czas, dogonisz ich w kilku susach — gdybyś był Sahibem, czy mam ci pokazać, coby ci należało zrobić?
— A gdybym tak zgadł? — rzekł Kim obejmując ją za kibić i całując w szyję, dodając po angielsku: — Dziękuję ci bardzo, moja droga. — Całowanie naogół jest nieznane wśród Azjatów i to może było powodem, że cofnęła się wstecz z szeroko otwartemi oczami i wyrazem przestrachu na twarzy.
— Na przyszłość — ciągnął dalej Kim — nie powiesz nikomu, że jest „pogańskim“ kapłanem. A teraz bądź zdrowa. — Wyciągnął rękę na sposób angielski. Ujęła ją machinalnie. — Bądź zdrowa, moja droga.
— Bądź zdrowa... — i zaczęła sobie przypominać wyrazy angielskie jeden po drugim — wrócisz kiedy do mnie? Bądź zdrów i — niech cię Bóg prowadzi.
W pół godziny później, gdy skrzypiące nosze chwiejąc się sunęły pod górę na ścieżce, prowadzącej na południowy wschód z Shamlegh, Kim widział malutką postać, powiewającą białą chustką.
— Zdobyła zasługę większą nad wszystkie inne — rzekł Lama. — Bo wprowadzić człowieka na Drogę Wyzwolenia jest niemal to samo, co znaleźć tę drogę samemu.
— Hm — rzekł zamyślony Kim, rozważając nad tem co zaszło. — Być może, że i ja też zdobyłem tem zasługę... Bądź co bądź, przy końcu nie traktowała mnie jak dziecka. — Dotknął zanadrza, gdzie umieszczony miał pakiet z dokumentami i planami, poprawił drogocenny worek z żywnością w nogach Lamy, oparł rękę na poręczy noszów i zastosował swój krok do powolnego chodu niezadowolonych małżonków.
— Ci także zdobywają sobie zasługę — rzekł Lama po trzech milach drogi.
— Jeszcze więcej, bo zapłatę w srebrze — odrzekł Kim. Kobieta z Shamlegh dała mu pieniądze, on zaś uważał, że stanie się zadość przyzwoitości, jeżeli mężowie jej zabiorą je z powrotem.




ROZDZIAŁ XV

Dwieście mil na północ od Chini, nad błękitnem jeziorem Ladakh, mieszka Sahib Yankling, człowiek wesołego umysłu, i spogląda teraz zawzięcie za pomocą lunety przez wyrwy między górami, czy nie ujrzy jakiego sygnału od swego ulubionego przewodnika — pewnego górala z Ao-chung. Ale ów zdrajca, posiadający teraz nowy karabin Manlicherowski i dwieście nabojów, strzela gdzieś pewnie piżmowce, żeby je zanieść na targ, a Yankling Sahib dowie się niedługo, jak srogi czeka go zawód.
Przez doliny Bushahr bystrookie orły himalajskie kołując nad jego błękitno-białym nowym parasolem, wypatrzyły pewnego Bengalczyka, niegdyś tłustego i wesołego, a teraz wychudłego i wyniszczonego na słocie. Pożegnał się niedawno z dwoma cudzoziemcami, którzy dziękowali mu przy rozstaniu za wcale zręczne przeprowadzenie ich do podkopu Mashobra, skąd łatwo już trafić do wielkiej i wesołej stolicy Indji. Nie było to jego winą, że wprowadzony w błąd przez mgły, zostawił za sobą stację telegraficzną i europejską kolonję w Katgarh. Nie było też jego winą, tylko bogów, o których umiał rozprawiać tak zajmująco, że wprowadził ich w granice państwa Nahan, którego radża wziął ich za dezerterów z angielskiego wojska, Hurree Babu począł wtedy wysławiać znakomitość i sławę swoich towarzyszy w ich sławnym kraju tak długo, aż leniwy królik się uśmiechnął. Wysławiał ich też przed każdym, kto o nich się pytał, a nieraz głośno i bardzo rozmaicie. Prosił o żywność, wyjednywał im noclegi, wykazał dużą zręczność w leczeniu dziury, jaką można sobie zrobić, zwaliwszy się pociemku ze stoku góry najeżonego skałami, krótko mówiąc, był w całem tego słowa znaczeniu we wszystkiem niezbędny. Jego towarzyskość podbiła obu panów i obdarzyła go ich zaufaniem. Nauczył się wraz z miljonami swoich współziomków, jęczących w jarzmie niewoli, uważać Rosję za wielką wybawicielkę z Północy. Był przerażony, że nie mógł swych dostojnych opiekunów uchronić przed gniewem wzburzonego chłopstwa. Sam byłby chętnie nawet obił tego świętobliwego jegomościa, ale... Był głęboko wdzięczny i szczerze uradowany — że mógł dokonać tego trochę, „które leżało w jego mocy“, celem doprowadzenia do szczęśliwego końca ich ryzykownego przedsięwzięcia — pomijając stratę pakunków. Zapomniał o złem obchodzeniu się z jego osobą i o razach i przeczył, jakoby go miano obić owej nieszczęsnej nocy w lesie pod sosnami. Nie żądał wzamian ani pensji, ani wogóle nagrody pieniężnej, tylko, jeżeli skłonniby już byli uznać to za usprawiedliwione, pytał, czyby mu nie chcieli napisać poświadczenia? Mogłoby mu się ono przydać potem, w razie, gdyby inni ich znajomi przeszli kiedykolwlek Wąwozy. Prosił ich, żeby chcieli pamiętać o nim, gdy staną się wielcy, gdyż „dufa”, iż nawet on, „Mohendro Lal Dutt, M. A. (Master of Ars albo „Magister Artium”) z Kalkutty, oddał państwu pewną przysługę.
Sahibowie wydali mu to zaświadczenie, wysławiające jego uprzejmość, usłużność i gorliwość w pełnieniu roli przewodnika. Babu schował je do sakiewki i zaszlochał ze wzruszenia: przeżyli przecież tyle niebezpieczeństw. Prowadził ich potem w sam skwar południa przez zatłoczoną ulicę Simla Mall do banku „Alliance Bank” w Simli, gdzie pragnęli uzyskać stwierdzenie tożsamości swych osób. Odtąd ulotnił się i znikł, jak mgły poranne na górze Jakko.
A teraz patrzcie, jak odziany zbyt lekko, żeby się mógł spocić, a zbyt spiesznie idący, aby móc zachwalać lekarstwa niesione w małej okutej skrzynce, wspina się oto po pochyłościach Shamlegh ów „człowiek na miejscu”, który jest teraz uosobieniem samej doskonałości. Patrzcie, jak odłożywszy na stronę swoje „Babusostwo”, pali w południe fajkę w chacie góralskiej, podczas gdy kobieta w turkusowym zawoju wskazuje mu ręką w kierunku południowo-wschodnim, hen, po przez nagie trawy pastwiska. Nosze — powiada kobieta — nie wędrują tak szybko jak zwykli ludzie, ale jego „ptaszki” muszą już być na Równinach. Świętobliwy mąż nie chciał się zatrzymać, choć Lispeth prosiła go o to. Babu mruczy gniewnie, opasuje znów swe szerokie biodra i rusza dalej. Nie podróżuje zwykle dłużej jak do zmierzchu, ale jego marsze zdumiałyby tych, którzy kpią z jego rasy. Dobrotliwi wieśniacy pamiętający jeszcze doktora z Dacca z przed dwu miesięcy, dają mu u siebie schronienie przed złymi duchami z lasów. Wtedy dopiero śni sobie spokojnie o bogach Bengalskich, o podręcznikach do studjów uniwersyteckich na temat wychowania i o „Royal Society” w Londynie. O świcie błękitno-biały parasol wędruje znów dalej.
Na skraju Doon, zostawiwszy Mussoovie daleko poza sobą, a przed sobą mając równiny rozciągające się w złotym pyle słonecznego światła, odpoczywają stare nosze, na których, jak o tem wiedzą wszystkie Góry, leży chory Lama, który szuka Rzeki dla zbawienia swej duszy. Przychodziło już kilkakrotnie do bójek między ludźmi z różnych wiosek o to, której z nich przypadnie zaszczyt niesienia tych noszów, bo Lama udzielał błogosławieństw, a uczeń jego dawał dobrą zapłatę — trzecią część tego, co płacą zwykle Sahibowie. „Dooli” przebywały dwanaście mil dziennie, jak wskazywały brudne i wytarte końce ich drągów, drogami nieznanemi Sahibom.
Przez wąwóz Nilang w czasie burzy, gdzie spadający śnieg wypełnił każdy fałd sztywnych draperji Lamy i pomiędzy czarne wirchy Raieng, gdzie słyszeli świsty dzikich kozic, wśród chmur, ślizgając się po lodowcach, przyciskając drągi ramieniem i brodą, gdy okrążali okropne zakręty na drodze wykutej pod Bhagirati, podnosząc się na palcach, zbiegając równym truchtem w spadzistą Dolinę Wód, śpiesząc po zamglonych płaszczyznach tej zamkniętej doliny, to wychodząc znów w górę i w górę, aż napotkali huczące wichry na Kedarnath, spoczywając w południe w czarnym cieniu lasów dębowych, i przechodząc wioski w chłodnym czasie świtania, kiedy nawet i pobożni ludzie mogli przez zapomnienie przeklinać pośpiech Świętobliwego, lub przy świetle pochodni, gdy nawet najmniej bojaźliwi myślą, o duchach — „dooli” dotarły wreszcie do ostatniego popasu. Mali górale pocili się w umiarkowanej temperaturze niskich gór Sewalik i stawali koło kapłanów, odbierając błogosławieństwa i zapłatę.
— Zdobyliście sobie zasługę — mówił Lama. — Zasługę tak wielką, że nie zdolni jesteście jej nawet zrozumieć. I wrócicie teraz w Góry — dokończył, wzdychając.
— Naturalnie. W nasze wysokie góry, jak tylko można najprędzej. — Tragarz pociera sobie ramię, pije wodę, wypluwa ją napowrót i poprawia plecione sandały. Kim z twarzą wychudłą i zmęczoną płaci resztkami monety, wyjmuje worek z żywnością, chowa pakiet zawinięty w ceratę (są tam święte pisma) w zanadrze i pomaga Lamie wstać na nogi. Spokój wrócił znowu na twarz starca, nie obawia się już, by Góry zapadły się i przygniotły go do ziemi, ciągnącego Kima za sobą, jak to stało się owej straszliwej nocy, gdy ich zatrzymała wezbrana rzeka.
Górale podnoszą nosze i znikają między kępami krzaków.
Lama wznosi rękę w stronę widniejącego łańcucha Himalajów. — Nie między was, o Najbłogosławieńsze z gór, wpadła Strzała Najdoskonalszej Istoty. I nigdy już nie odetchnę waszem powietrzem.
— Ależ ty jesteś dziesięćkroć razy silniejszy w dobrem powietrzu dolin — mówi Kim, bo do jego znużonej duszy przemawiają lekko pofalowane, łagodne niziny. — Tak jest, tutaj lub gdzieś dalej musiała paść Strzała. Będziemy iść wolno, może jedną „kos” (3 mile angielskie) na dzień, bo nasze Szukanie jest pewne. Ale worek cięży mi bardzo.
— Tak, nasze Szukanie jest pewne. Udało mi się wydostać z objęć wielkiej Pokusy.
Uszli tego dnia tylko parę mil, ale cały ciężar podróży spoczywał na ramionach Kima. Ciężar starca, ciężar worka z żywnością obciążonego tekami, pakiet pism w zanadrzu i troska o wszystkie potrzeby w drodze. O świcie szedł po jałmużnę, rozkładał Lamie derki, do rozmyślań trzymał zmęczoną głowę starca na kolanach, w czasie skwaru południa odpędzając muchy, póki ręka mu nie omdlała, szedł znów wieczorem po jałmużnę i nacierał nogi Lamie, który odpłacał mu to wszystko obietnicą Wyzwolenia — dziś, jutro lub w najbliższych dniach.
— Nigdy jeszcze nie było na świecie takiego cheli. — Nieraz powątpiewam, czy Ananda bardziej troskliwie mogła karmić naszego Zbawiciela. I pomyśleć, że ty jesteś Sahibem. Gdy byłem mężczyzną, dawno już temu, zapomniałem o tem. A teraz często patrzę na ciebie i przypominam sobie, że jesteś Sahibem. Dziwne to doprawdy.
— Mówiłeś, że nic nie jest ani czarne ani białe. Pocóż mnie dręczysz zatem, mówiąc mi o tem? Nastaw-no mi drugą nogę do roztarcia. To mnie irytuje. Nie jestem żaden Sahib. Jestem twój chela i czuję, że mi głowa cięży na ramionach.
— Jeszcze odrobinę cierpliwości. Obaj zarówno dostąpimy Wyzwolenia. A wtedy obaj, ja i ty, z drugiego brzegu Rzeki spojrzymy na nasze żywoty, jak wtedy w Górach, kiedyśmy patrzeli na ścieżkę, którąśmy przeszli onego dnia, mając ją za sobą. Może i ja kiedyś też byłem Sahibem...
— Przysiągłbym, że nigdy jeszcze nie było Sahiba równego tobie.
— Jestem przekonany, że „Dozorca Obrazów” w Domu Cudów musiał być w poprzednim życiu jakimś opatem. Ale teraz nawet przez jego okulary nie mogę niczego dojrzeć. Gdy patrzę przez nie dłużej, zaczynają po nich latać jakieś plamy. Nic dziwnego, znamy się już na figlach naszej nędznej ziemskiej powłoki — igraszka cieniów i tyle. Podlegam jeszcze złudzeniom Czasu i Przestrzeni. Ile nasze ciała zrobiły dziś drogi?
— Może pół „kos” (trzy czwarte mili) zaledwie, a jednak i to bardzo uciążliwe.
— Pół „kos”? Ha! Ja w myśli uszedłem tysiąc tysięcy mil. Jakże my wszyscy jesteśmy uwikłani, zaplątani i przywiązani do tych wszystkich bezsensownych rzeczy. — Spojrzał na wychudłą, pokrytą błękitnemi żyłkami rękę, która z trudnością przebierała paciorki różańca.
— Chelo, czy nigdy nie przychodziła ci ochota mnie opuścić?
Kim myślał o pakiecie z listami i lekach w worku z żywnością. Gdyby tylko ktoś odpowiednio upoważniony do tego mógł uwolnić go od nich, Wielka Gra mogłaby sobie toczyć się sama przez się, nie dbał już o nią wcale. Był zmęczony, w głowie czuł gorąco, a kaszel, pochodzący z żołądka, szarpał go i męczył.
— Nie — rzekł prawie surowo — nie jestem psem ani wężem, by kąsać, gdy mnie nauczono kochać.
— Za dobry jesteś dla mnie.
— I to nieprawda. Rozstrzygnąłem jedną kwestję, nie poradziwszy się ciebie. Wysłałem posłańca do kobiety z Kulu, z domu tej niewiasty, która dziś rano dała nam koziego mleka, mówiąc że jesteś trochę chory i potrzebujesz lektyki. Wyrzucałem sobie, żem tego nie zrobił wcześniej gdyśmy się wydostali z Gór. Zatrzymamy się tutaj, póki nie przyniosą lektyki.
— Dobrze zrobiłeś. Ta kobieta ma złote serce, jak to raz powiedziałeś, ale jest gadatliwa, troszeczkę za gadatliwa.
— Teraz już cię nie będzie męczyć. Postarałem się także i o to. Mój Świętobliwy, serce mi się kraje, gdy pomyślę, ile to razy byłem wobec ciebie lekkomyślny — rzekł Kim w przystępie histerycznego rozczulenia. — Prowadziłem cię za daleko, nie uważałem na upał, niezawsze starałem się o dobre jedzenie dla ciebie, gadałem z ludźmi po drodze i zostawiałem cię samego... Hai mai! Ale kocham cię za to... choć teraz już zapóźno... Byłem dzieckiem... Och czemu to nie mogłem być mężczyzną!
Przeciążony wysiłkiem, zmęczeniem i ciężarem ponad siły swego wieku, Kim uległ i padł szlochając u stóp swego mistrza. — Niewarto o tem mówić — odrzekł łagodnie starzec. — Nie zszedłeś nigdy na włos z drogi Posłuszeństwa. Powiadasz, żeś mnie zaniedbywał? Ależ dziecko, ja żyłem kosztem twoich sił, jak stare drzewo z wilgoci świeżego muru. Od chwili, gdyśmy wyruszyli z Shamlegh, dzień za dniem odkradałem ci twoje siły. Dlatego też nie za własne grzechy cierpisz teraz. To tylko Ciało, głupie ograniczone ciało, skarży się teraz. Nie zaś zahartowana, uśpiona Dusza. Pociesz się, poznaj teraz djabłów, z któremi walczyłeś. Pochodzą wszystkie z ziemi — są dziećmi Ułudy. Pójdziemy do niewiasty z Kulu. Goszcząc nas u siebie zdobędzie zasługę, a szczególnie przez to, że będzie mnie doglądać. Będziesz sobie hasać swobodnie, póki ja nie wyzdrowieję. Zapomniałem zupełnie o tem głupiem Ciele. Jeżeli jest w tobie coś nagannego, to ja wezmę winę na siebie. Jesteśmy zbyt blisko bram Wyzwolenia, byśmy zasługiwali na naganę. Mógłbym cię chwalić, ale pocóż? Niedługo — niedługo już znajdziemy się po za wszystkiemi potrzebami.
W ten sposób pocieszał i pieścił Kima mądremi przysłowiami i poważnemi cytatami na temat tej małej niepojętej bestji, jaką jest nasze Ciało, które przecież nie jest niczem innem, jak Złudzeniem, upierającem się, by zawrzeć w sobie i zniewolić duszę, aż do zupełnego zaciemnienia jej drogi do Wyzwolenia i do niezliczonego rozmnażania złych duchów.
— Hai! Hai! Pogadajmy-no trochę o kobiecie z Kulu. Czy sądzisz, że ona nie zażąda od nas znów leków dla swoich wnuków? Gdy byłem jeszcze młody, już bardzo dawno temu, prześladowały mnie te ćmy i inne złudzenia, więc poszedłem do pewnego opata, świętobliwego człeka, szukającego prawdy — chociaż wtedy o tem nic jeszcze nie wiedziałem. Siądź-no i posłuchaj, dziecię mojej duszy. Opowiedziałem mu wszystko. A on mi na to: „Chelo, wiedz tylko tyle: wiele jest kłamstw na świecie i nie mało na nim łgarzy, ale nasze ciała nie mają sobie równych, z wyjątkiem wrażeń odnoszonych przez nasze ciała”. Zastanowiwszy się nad tem, wzmocniłem się na duchu, a on w dowód swej łaski pozwalał mi pić herbatę w swej obecności. Pozwól mi teraz napić się jej również, bo jestem spragniony.
Śmiejąc się do łez, Kim ucałował nogi swego Lamy i zabrał się do robienia herbaty.
— Wspierałeś się, zdaje się, na mojem ciele, mój Świętobliwy, ale ja szukam w tobie oparcia również dla pewnych rzeczy. Czy wiesz jakich?
— Może i coś wiem o nich — odrzekł Lama, mrugając znacząco okiem. — Musimy to zmienić.
Niebawem wśród kłótni, tłoku i hałasu służby, przejętej ważnością sprawy, zjawiła się lektyka starej damy, wysłana z odległości dwudziestu mil. Przewodził całemu orszakowi ten sam siwy Ooryas, stary służący, a gdy doszli w nieładzie do długiego białego szeregu nieregularnych domów za Saharunpore, Lama powziął już postanowienie.
Stara dama po przywitaniach rzekła wesoło z górnego okna: — I na co zdało się starej kobiecie dawać przestrogi starcowi. Mówiłam ci, mówiłam o Świętobliwy, żebyś miał oko na swego chelę. I cóż z tych rad? Nie odpowiadaj mi. Ja wiem. Biegał za kobietami. Spójrz-no na jego oczy, jak są wgłębione i zapadnięte, a ta to zdradliwa linja od nosa na dół, to nic? Ależ go dopiero wysuszyły... I to ma być kapłan?
Kim spojrzał w górę, lecz zbyt był zmęczony, aby się uśmiechnąć, więc poprzestał tylko na przeczeniu głową.
— Nie żartuj z nas, pani — rzekł Lama. — Czas nadszedł już. Przyszliśmy tutaj dla wielkich rzeczy. W Górach przyszła na mnie wielka duchowa słabość, jego zaś chwyciła się choroba. Od tego czasu żyłem tylko jego siłą... on zaś żywił mnie sobą.
— Dzieci z was, i młody i stary — sapnęła dama, lecz przestała z nich żartować. — Niechże ta gościna u mnie przywiedzie was znów do zdrowia. Zaczekajcie chwilę, a przyjdę pogadać z wami, o wysokich, dobrych górach.
Wieczorem, gdy zięć jej powrócił do domu, co ją zwolniło od codziennego spaceru w celu obejrzenia całego gospodarstwa, przyszła na zapowiedzianą pogawędkę, w czasie której Lama opowiadał jej swym cichym głosem. Stare ich głowy kiwały się mądrze ku sobie. Kim poszedł chwiejąc się ze zmęczenia na nogach do pokoju, w którym przygotowano mu hamak i usnął szybko. Lama zabronił dać mu cokolwiek do jedzenia, ani też prześcieradeł.
— Wiem... wiem. Któż może wiedzieć lepiej odemnie — gdakała stara dama. — My, co pójdziemy już niedługo na stos, chwytamy za ręce tych, co idą dopiero w stronę Rzeki Życia z pełnemi wiadrami wody... tak, z pełnemi po brzegi wiadrami. Wyrządziłam chłopcu przykrość. Powiadasz więc, że ci pożyczył swoich sił? To prawda, że starzy zjadają młodych, dzień w dzień. Teraz my jego musimy przyprowadzić do zdrowia.
— Nieraz już zdobyłaś sobie zasługę...
— Moją zasługę. Cóż to? Taki ze mnie stary worek z kościami, przyrządzający mężczyznom smakołyki, a oni nie pytają się nawet: „Któż to przyrządził?”... No, ale jeżeli te zasługi mogłyby być policzone mojemu wnuczkowi, to...
— Temu, co choruje na żołądek?
— Co? I pomyśleć, że Wasza Świątobliwość zapamiętała o tem? Muszę to zaraz opowiedzieć jego matce. Ależ to wyjątkowy zaszczyt. Ten, co choruje na żołądek. I Jego Świętobliwość przypomniał go sobie natychmiast. Ależ matka będzie z tego naprawdę dumna.
— Mój chela jest dla mnie tem, co syn dla tych, których nie dotknęła łaska oświecenia.
— Raczej wnukiem. Matki nie mają jeszcze tej mądrości, co my. Niech tylko której dziecko zakrzyknie, to zdaje im się, że całe niebo wali się na ziemię. Babka zaś, którą dość czasu dzieli od męki rodzenia i rozkoszy karmienia, potrafi dobrze odróżnić, czy krzyk pochodzi ze złości czy z bólu brzuszka. Ale gdy wasza Świętobliwość gościła u mnie po raz ostatni, to skoro mowa o boleściach brzuszka, przypominam sobie, że byłam może zbyt natarczywa, dopraszając się ciągle czarów od Jego Świętobliwości.
— Siostro — rzekł Lama, posługując się w stosunku do starej damy formą, jakiej mnichowi buddyjskiemu wolno niekiedy użyć w odniesieniu do zakonnicy — jeżeli czary mają dla ciebie moc uzdrawiającą...
— Wolę je, niż tysiąc doktorów.
— Powiadam więc, jeżeli mają dla ciebie tę moc, to ja, który byłem opatem w Such-zen, zrobię ich tyle, ile tylko zapragniesz. Nigdy dotąd jeszcze nie widziałem twojej twarzy...
— Tego nawet małpy, które nam kradną owoce nie są ciekawe. Chi! Chi! Chi!
— Ale — jak powiedział ten, co śpi teraz tam oto — mówił Lama, wskazując na zamknięte drzwi gościnnego pokoju po drugiej stronie podwórza — serce twoje jest szczerozłote... A on jest moim prawdziwym duchowym wnukiem.
— Doskonale. Będę więc krową Waszej Świętobliwości. — Było to powiedziane na sposób iście hinduski, ale Lama nie zwracał na to nigdy uwagi. — Jestem stara. Wydałam na świat kilku synów. Och, niegdyś mogłam ja się podobać ludziom. Teraz umiem ich tylko leczyć. — Lama usłyszał brzęk bransolet na rękach damy, jakby zamierzała coś zrobić. — Będę ja czuwać nad chłopcem, karmić i przyprowadzę go już całkiem do zdrowia. Hai! Hai! My starzy znamy się na niejednem.
Oto dlaczego Kim, którego bolały wszystkie kości, gdy otworzywszy oczy chciał pójść do kuchni i przyrządzić posiłek dla swego mistrza, zobaczył się otoczonym dokoła srogimi zakazami, a drzwi swego pokoju pilnowane przez starą zakwefioną postać, której towarzyszył posiwiały sługa, poczem oznajmiono mu stanowczo, czego mu robić niewolno.
— Nie możesz... niewolno ci mieć przy sobie niczego. Co? Chodzi ci o zamknięty pakunek ze świętemi książkami? A, to co innego. Uchowaj Boże, żebym ja miała wtrącać się między kapłana i jego książki. Zaraz ci się go przyniesie i ty sam będziesz mieć klucz od niego.
Przysunięto mu pod hamak jego kuferek, z którego Kim wyjął pistolet darowany mu przez Mahbuba, zatłuszczony pakiet z listami i zamknięte książki i dyarjusze, a obejrzawszy to wszystko, westchnął z ulgą. Rzecz dziwna, ale ciężyły mu one mniej na ramionach, gdy je niósł, niż gdy myślał wysilając swą biedną mózgownicę.
— Taka słabość jak twoja nie zdarza się często u dzisiejszej młodzieży: odkąd młodzi przestali dbać o swoich najbliższych. Trzeba ci teraz wysypiać się dobrze i zażywać pewne lekarstwa — mówiła Sahiba, chłopak zaś zadowolony był z narzuconego sobie monotonnego trybu życia, który go napoły niepokoił i usypiał zarazem.
Stara dama przyrządzała mu napoje, które miały zabójczy odór, a smak jeszcze gorszy. Stała nad Kimem, póki ich nie przełknął i badała go niestrudzenie, gdy dostawał mdłości po wypiciu ich. Kazała ustawić w podwórzu „Tabu” (nietykalną świętość), którego działanie wzmocniła, dodawszy mu uzbrojenie. Prawda, że wyglądał on bardzo dziwnie, gdyż jego miecz z pochwą kończył się na rękojeści. Manekin reprezentował jednak autorytet Sahiby, jej ładowne wozy, służbę, cielęta, psy, drób, i tem podobne, i działał w krąg na dużą odległość. Oczyściwszy mu ciało, wyszukała wśród całego mnóstwa swych ubogich krewniaczek zamieszkujących tylne zabudowania dworskie — zwanych po naszemu „pieski domowe” — pewną owdowiałą kuzynkę, zaprawioną w tem, co Europejczycy nie mający o tem pojęcia, zwykli nazywać: masażem. I obie te niewiasty, ułożywszy go raz ku wschodowi, a potem ku zachodowi (żeby tajemnicze, prądy ziemne, przepływając przez nasze ciało, mogły tem skuteczniej działać) darły go dosłownie na strzępy, przez całe jedno długie popołudnie, miętosząc mu kość po kości, mięsień po mięśniu, wiązadło po wiązadle, a w końcu nerw po nerwie. Ugniecony tak na zupełną miazgę, nawpół zahypnotyzowany nieustannem tupotaniem i poprawianiem ich niespokojnych „chudder” (zasłony), zasłaniających im oczy, zapadł Kim w jakiś tysiączno-milowy sen, trwający trzydzieści sześć godzin. W sen, który wsiąkł w niego jak deszcz po długiej posusze.
Następnie zaczęła go karmić, a cały dom dudniał od jej nawoływań. Kazała nabić drobiu i posłała po jarzyny, a poważny, wolno myślący ogrodnik, niemal również stary jak ona, ledwie mógł nadążyć za jej rozkazami. Nabrała korzeni, mleka, cebuli i małą rybkę ze strumienia — potem zrobiła mu wywar z owoców i wątróbki z kurcząt smażone na rożnie, przetykane pokrajanemi w talarki jarzynami. — Widziałam ja coś-nie-coś na tym bożym świecie — paplała, stojąc nad półmiskami — i wiem, że dwa są rodzaje kobiet: takie, co wyciągają siłę z mężczyzn i takie, co mu ją oddają. Niegdyś należałam ja do tych pierwszych, ale teraz jestem jedną z tych drugich. No, no, nie udawaj przedemną świętoszka. Żartowałam tylko, mówiąc przedtem o tobie. Ale jeżeli ci po tem wszystkiem nie zrobi się zaraz lepie], to w każdym razie później, gdy będziesz już w drodze. Kuzynko — rzekła, zwracając się do ubogiej krewniaczki nieznużonej w wysławianiu dobrodziejstw starej damy — popatrz-no, jak on zaczyna znów nabierać świeżej cery, jak skóra na nim podobna do świeżo wyszczotkowanego konia. Nasza robota przypomina polerowanie drogich kamieni, które potem rzucają tancerkom — co?
Kim siadł, uśmiechając się. Straszliwe uczucie niemocy odpadło z niego jak stary znoszony trzewik. Język świerzbiał go znów do gadania, a wszak jeszcze przed tygodniem każde wymienione słowo paliło go jak piołun. Ból w karku, którego musiał dostać od dźwigania Lamy, zniknął wraz z innemi ciężkiemi dolegliwościami, oraz przykre uczucie smaku w ustach ustąpiło zupełnie. Obie stare niewiasty, niezbyt już teraz uważające na zasłanianie swych twarzy welonami, gdakały koło niego wesoło jak kury które przez otwarte drzwi weszły do jego pokoju dziobiąc po podłodze.
— Gdzie jest mój Świętobliwy? — zapytał je.
— Słyszysz go? Twój Świętobliwy ma się zupełnie dobrze — odrzekła z przekorą. — Chociaż to już nie jego zasługa. Gdybym wiedziała, że są jakie czary, po którychby mógł zmądrzeć, sprzedałabym moje klejnoty, a kupiłabym je. Trzeba być przecie niespełna rozumu, żeby odrzucać takie dobre jedzenie, jakie mu sama przyrządziłam — i pójść wałęsać się po polach przez całe dnie i noce i to z pustym żołądkiem. A potem, nadomiar wszystkiego, wpaść jeszcze do strumienia... czy nazwiesz to może świętobliwością? A potem, kiedy omal nie popsuł wszystkiego, co takim niepokojem napełniało moje serce z powodu ciebie, on powiedział mi, że zdobył sobie zasługę. Och, jacy ci mężczyźni są wszyscy jednacy. Nieprawda, przecież on to mówił inaczej, powiedział, że jest „wolny od wszelkiego grzechu”. Ja mogłabym mu była powiedzieć to samo, jeszcze zanim się zamoczył cały od stóp do głowy. Teraz ma się już dobrze, bo to co mówię, zdarzyło się jeszcze przed tygodniem — ale dajcież mi pokój z taką świętobliwością. Trzyletnie dziecko umiałoby lepiej postępować. Nie troszcz się o swego Świętobliwego. Ciągle jest w ciebie wgapiony, gdy tylko nie włóczy się po naszych strumieniach.
— Nie przypominam sobie, żebym go widział. Pamiętam tylko, że dni i noce przechodziły nademną jak coś białego i czarnego, co raz się otwierało to znów zamykało. Ja nie byłem chory. Byłem tylko okropnie znużony.
— Byłeś w takim śnie letargicznym, jaki przychodzi na każdego o kilkadziesiąt lat później. Ale teraz wszystko już przeszło.
— „Maharanee” — zaczął Kim — lecz ujrzawszy jej wejrzenie, zmienił ten tytuł na pełny, macierzyński „Matko” — zawdzięczam ci moje życie. Jak ci mam za to dziękować? Tysiączne błogosławieństwa niech spłyną na twój dom, i...
— Dom mój nie jest błogosławiony — przerwała stara dama, ale dokładnego brzmienia tego jej powiedzenia nie da się powtórzyć. — Podziękuj bogom, jak przystało na kapłana, ale mnie podziękuj jak syn matce. Wielkie nieba! Czy na to się namęczyłam i natrudziłam nad tobą, żebyś mi mamrotał jakieś tam błogosławieństwa nad moją głową? Matce, co cię gdzieś urodziła, musiało widocznie serce pęknąć. I cóż jej po tobie, synu?
— Nie miałem matki, matko — odrzekł Kim. — Mówiono mi, że umarła, gdy byłem mały.
— Hai mai! Więc nikt nie powie, że odciągnęłam cię od niej, gdy znów puścisz się na włóczęgę, a ten dom będzie dla ciebie tylko chwilowem schroniskiem, jak tysiące innych, którym rzucasz błogosławieństwa i zapominasz o nich. Mniejsza z tem. Nie chcę żadnego błogosławieństwa, tylko, tylko... — tupnęła nogą na swoją ubogą krewniaczkę: — Zabierz stąd talerze. Na co zostawiasz niedojedzone resztki w pokoju, ty stara sowo?
— Miałam ja też kiedyś syna, ale umarł — zaszlochała za firanką uboga kuzynka. — Ty wiedziałaś przecież, że nie żyje. Chciałam posprzątać ze stołu, ale czekałam na twój rozkaz.
— No, no... To ja sama jestem tą starą sową — zawołała przepraszając ją, stara dama. — Nam, którym już niedaleko do „Chattris” (wielkie parasole, które rozpinają nad stosami, gdy palą zwłoki umarłych, w czasie ostatnich modłów kapłanów) — zachciewa się czepiać za ręce tych, co dopiero idą w życie z pełnemi „chattis” (wiadra na wodę). — Stara pani miała na myśli młodzież w pełni życia. — Gdy już człowiekowi niewolno zatańczyć, to trzeba przynajmniej popatrzeć się na to z okna... Niańczenie wnuków to cała nasza pociecha. Twój mistrz daje mi teraz wszystkie gusła i czary dla najstarszego syna mojej córki, dlatego, powiada — czy myślisz, że to prawda? — że jest wolny od wszelkiego grzechu. Hakim poniżył się bardzo w ostatnich czasach. W braku lepszych pacjentów, zajmuje się teraz truciem moich służących.
— Jaki hakim, matko?
— No ten z Dacca, który mi dał taką pigułkę, że o mało mnie nie rozerwała na trzy części. Przywlókł się tutaj przed tygodniem jak zbłąkany wielbłąd, przysięgał, że żyliście ze sobą jak bracia w drodze do Kulu i udawał, że niepokoi się bardzo o twoje zdrowie. Był bardzo wychudzony i głodny, więc dałam rozkazy, żeby go nakarmiono, — jego i jego niepokój.
— Chciałbym się z nim zobaczyć, jeżeli jeszcze jest tutaj.
— Je pięć razy na dzień, a kości rzuca psom, żeby się zabezpieczyć przed apopleksją. Tak bardzo niepokoi się o twoje zdrowie, że stoi ciągle przy drzwiach kuchni i opycha się resztkami. Będzie on tu siedział. Z pewnością nigdy się go nie pozbędziemy.
— Przyślij go do mnie, matko — przerwał jej Kim, mrugając porozumiewawczo okiem, — a spróbuję...
— Przyszlę ci go, ale nie trzeba go wypędzać. Ostatecznie przydał się na coś przecie, bo wyłowił Świętobliwego, gdy wpadł do strumienia, i chociaż Świętobliwy nie powiedział tego, moim zdaniem zdobył sobie zasługę.
— To bardzo mądry hakim. Przyślij mi go, matko. — Wybiegła jak huragan do kuchni, poczem tuż za nią wtoczył się Babu, ubrany w jakąś togę, jak rzymscy imperatorowie, wystrojony niczem Tytus, z odkrytą głową, w nowych patentowanych trzewikach i w najlepszym rozwoju swej tuszy. Toczył się promieniejąc cały z radości i kłaniając się dokoła.
— Na Jowisza, panie O’Hara, niezmiernie się cieszę, że pana znów oglądam. Pozwoli pan, że przymknę trochę drzwi. Wielka szkoda, że pan choruje. Czy bardzo pan chory?
— Papiery z „kilty”, plany i „murasla” — wołał Kim, podając mu niecierpliwie klucze. Teraz jedynem pragnieniem jego duszy było uwolnić się od nich.
— Ma pan zupełną słuszność. To jest istotnie właściwy pogląd na rzeczy. Znalazł pan tam co?
— Wziąłem z „kilty” wszystko, co było ręcznie pisane. Resztę wrzuciłem w przepaść. — Mógł słyszeć zgrzyt klucza w zamku, trzask rozdzieranej ceraty i szybkie przerzucanie papierów. Przez cały czas choroby dręczyła go bez przyczyny świadomość, że leżą pod nim te papiery, dręczyła go jak ciężar, niedający się usunąć. To też krew żywiej zaczęła teraz krążyć w jego żyłach, gdy Hurree, podskakując jak słoń, klasnął w ręce z radości.
— Świetnie! Doskonale, Mister O‘Hara. Zabrałeś pan cha, cha, — cały worek łajdactwa, zdrad, tajemnic i spisków. Mówili mi, że całą ich ośmiomiesięczną pracę djabli wzięli. Na Jowisza, ileż razy mnie wytłukli... Patrz pan, właśnie jest list od Hilása. — Odczytał parę wierszy pisanych lichą perszczyzną, językiem tym bowiem posługuje się dyplomacja na wschodzie. — Mister Sahib Radża w piękną dał się złapać pułapkę. Będzie musiał oficjalnie się tłumaczyć, dlaczego pisuje listy miłosne do Cara. A to są znakomite mapy... tu znów trzech lub czterech ministrów będzie mocno niepokojonych za udział w tej korespondencji. Na Boga, Rząd angielski zmieni prawo do tronu po Hilásie i Benárze i wyznaczy na ich siedziby nowych następców. Najkomiczniejsza ze zdrad... ale pan tego nie rozumie, co?
— Czy wziąłeś pan już wszystko? — pytał Kim, którego nic więcej nie obchodziło.
— Możesz pan teraz nawet dać głowę w zastaw, że są już u mnie. — Schował wszystko co znalazł w obszernych fałdach swoich szat, tak jak to tylko potrafią ludzie Wschodu. — Wszystko to pójdzie teraz do urzędu. Stara dama myśli, że mam ochotę zostać tutaj na wieczność. Ale ja wynoszę się z tem natychmiast. Mr. Lurgan będzie dumny. Oficjalnie jest pan moim podwładnym, ale wcielę pańskie nazwisko do ustnego raportu o sprawie. Szkoda, że niewolno nam składać raportów na piśmie. My, Bengalczycy, odznaczamy się przedewszystkiem dokładnością. — Rzucił klucz i pokazał Kimowi pustą skrzynkę.
— Dobrze, dobrze się stało. Byłem już bardzo zmęczony. Mój Świętobliwy był też chory. Podobno wpadł do...
— O tak. Zapewniam pana, że mam dla niego przyjaźń. Zachowywał się bardzo dziwnie, gdyście tu przyszli, tak, że przypuszczałem, iż to on ma przy sobie te papiery. Śledziłem go więc w czasie jego medytacji i rozmawialiśmy o różnych kwestjach etnologicznych. Tu, widzisz pan, jestem tylko bardzo nieznaczną osobistością przy nim i przy jego wszystkich gusłach i czarach. Na Jowisza, panie O’Hara, czy pan wiesz, że on ma niezłego bzika? Ależ tak, powiadam panu. A przytem jest kataleptykiem, o ile nie epileptykiem. Spotkałem go raz w takim stanie pod drzewem in articulo mortem, poczem zerwał się, wlazł do strumienia, tak... Byłby się napewno utopił, gdyby nie ja. Musiałem go wyłowić z wody.
— To dlatego, że nie byłem przy nim — rzekł Kim. — Mógł umrzeć z tego.
— Tak jest, mógł umrzeć, ale teraz już się wysuszył i przypuszczam, że przechodzi obecnie transfigurację. — To mówiąc, Babu stuknął się znacząco w czoło. — Z tego, co mi opowiadał, objaśniając mię, porobiłem notaty dla „Royal Society” in posse. Musi się pan pośpieszyć z rekonwalescencją i wrócić do Simli, a opowiem całą moją historję u Lurgana. To było poprostu wspaniałe. Spodenki u dołu mieli obaj prawie w strzępach i stary radża Nahan wziął ich za dezerterów z europejskiego wojska.
— Co, tych Rosjan? A jak długo byli oni z panem?
— Jeden był Francuzem. Och, przez cały długi szereg dni. Teraz górale myślą, że wszyscy Rosjanie są żebrakami. Na Jowisza, nie było jednej zakazanej dziury, żebym ich w nią nie wprowadził. Ale co naplotłem o nich góralom? Och, całą masę takich głupstw i anegdot. Opowiem to panu u Lurgana, gdy będziesz pan z powrotem. Zajmie to nam, — o, z pewnością calutką noc. No, śliczne pan pióro zdobyłeś teraz do swego kapelusza. Ta-ak. A najlepsze, że wydali mi nadto zaświadczenie. Powiadam panu, że to śmietankowy kawał. Żebyś ich mógł widzieć, jak przyszli do „Alliance Bank” stwierdzić swoją tożsamość. Dzięki niech będą Najwyższemu, że się też panu udało tak gracko wydostać te ich papiery. Nie śmiejesz się pan teraz, ale uśmiejesz się do syta, gdy będziesz zdrów. Teraz idę prościutko na kolej i jazda. Czekają pana teraz różne nagrody zato, coś zrobił. Jesteśmy z pana bardzo dumni, chociaż napędziłeś nam wiele strachu, a zwłaszcza Mahbubowi.
— Mahbub! Gdzież on jest teraz?
— Sprzedaje naturalnie konie, tu w sąsiedztwie.
— Tutaj? Jakto? Mów pan wolniej. Ciągle mi jeszcze głowa ciąży.
Babu spojrzał nań zukosa. — Dobrze. Otóż widzi pan, ja jestem człowiek bojaźliwy i nie lubię odpowiedzialności. Widzi pan, pan był chory, a ja nie wiedziałem, gdzie u licha ciężkiego są te papiery i ile ich jest. To też przybywszy tutaj wysłałem prywatny telegram do Mahbuba, który był w Meerut na wyścigach — i opowiedziałem mu, jak rzeczy stoją. On przyjeżdża ze swymi ludźmi, spotyka się z Lamą, a potem nazywa mnie półgłówkiem i to było dla mnie bardzo przykre...
— Ale skąd, dlaczego?
— Oto właśnie się pytam! Ja tylko poddałem mu myśl, że jeśli ktoś ukradł te papiery, to potrzeba mi kilku tęgich i dzielnych ludzi, żeby je ukraść z powrotem. Widzi pan, one są djabelnie ważne, a Mahbub Ali nie wiedział, gdzie pan jest.
— Więc Ali Mahbub miał zrabować dom tej damy? Oszalałeś pan, panie Babu — zawołał Kim z oburzeniem.
— Potrzeba mi było papierów. Przypuśćmy, że ona je skradła? To było wprawdzie tylko takie małe przypuszczenie. Panu się to nie podoba, co? — Jedno z krajowych przysłów, nie nadające się do powtórzenia, dowiodło Babu, jak bardzo Kim był niezadowolony z tego planu...
— Cóż zrobić, stało się — rzekł Hurree, wzruszywszy ramionami — trudno się w takich razach liczyć z dobrym smakiem. Mahbub gniewał się również. Sprzedał tu w okolicy wszystkie swoje konie i powiada, że stara dama jest „pukka”, nawskroś staroświecka i nie zniżyłaby się do tak niedżentelmeńskiego postępku. Mnie to nic nie obchodzi. Dostałem papiery i byłem bardzo zadowolony z moralnej asystencji Mahbuba. Powiadam panu, jestem człowiekiem bojaźliwym, ale im jestem w większym strachu, w tem niebezpieczniejsze włażę opresje. Pamięta pan, jak się cieszyłem, że pan poszedł ze mną do Chini... no więc teraz również, że Mahbub był niedaleko. Stara dama jest czasem bardzo niełaskawa dla mnie i dla moich pigułek.
— Allah jest miłosierny — rzekł ubawiony Kim, opierając się na łokciu. — Cóż z pana za dziwne zwierzę, panie Babu. Pomyśleć, że ten sam człowiek szedł sam, jeżeli mówi prawdę, z obrabowanemi i wściekającemi się cudzoziemcami.
— Ach to była drobnostka, skoro mnie już raz obili, ale gdyby papiery były przepadły, toby dopiero była historja. Nie brakowało też wiele, żeby i Mahbub mnie obił, gdy konferował z Lamą bez końca. Mam już dość tego. Mam zamiar przenieść się odtąd do służby wywiadowczej w zakresie etnologicznym. A teraz dowidzenia, Mister O’Hara. Mogę jeszcze zdążyć na pociąg, odchodzący do Umballi o 4.25 po północy, jeżeli się pośpieszę. Dobre to czasy będą, gdy sobie to przypomnimy u Lurgana. Lepiej będzie, jeżeli zamelduję oficjalnie pański udział w robocie. Bądź zdrów, drogi kolego, a gdy się panu zdarzy kiedy raz jeszcze taka emocja... pamiętaj nie używać klątw mahometańskich w tybetańskim kostjumie.
Potrząsł dwukrotnie ręką Kima — ów Babu od stóp do głów — i otworzył drzwi. Za chwilę, gdy słońce padło na jego triumfujące oblicze, przybrał nanowo wyraz pokornego doktora z Dacca.
— Okradł ich — myślał Kim, zapominając, że brał udział w całej przygodzie. — Oszukał ich i okpił, jak przystało na Bengalczyka. — Oni mu dali zato „chit” (świadectwo). Kpił z nich, ryzykując życie. Jabym za nic w świecie do nich nie poszedł po tej strzelaninie. A potem powiada, że jest bojaźliwy człowiek... I jest istotnie bojaźliwy. Muszę wyjść trochę na świat Boży.
Z początku nogi uginały się pod nim jak dwa zepsute cybuchy, a migotanie światła słonecznego otumaniło go. Przysiadł pod białym murem i wspominając minione wydarzenia z długiej podróży i zasłabnięcie Lamy, a przypomniawszy sobie całą rozmowę, rozrzewnił się, jak to się często zdarza osłabionym — nad własnemi losami. Puścił wodze nieokiełzanym myślom, które jak młody spłoszony koń pomknęły hen, na manowce. Zbył się już ciężaru z „kilty”, wypuścił go ze swych rąk, przestał się nim zajmować. Usiłował myśleć o Lamie, zastanowić się i dziwić, po co wlazł do strumienia, — ale wielkość otaczającego go świata, oglądana po przez otwartą bramę dziedzińca odniosła precz myśl zaledwie poczętą. Spojrzał na drzewa i szerokie łany, wśród których między zbożem kryły się chaty pokryte strzechą. Patrzył z szeroko rozwartemi oczyma, niezdolny określić oddalenia i proporcji ani znaczenia widzianych rzeczy. Wpatrywał się przez całe pół godziny i przez cały ten czas czuł, chociaż nie umiałby tego wyrazić, że dusza jego straciła związek z otoczeniem, jak zębate kółko nie połączone z resztą maszynerji, — właśnie tak samo, jak zębate kółko zepsutego młynka od cukru, który leżał niedaleko. Owiały go podmuchy wiatru, papugi skrzeczały nad nim, gwary ludnego domu, kłótnie, rozkazy i łajania, — wszystko to uderzało o jego tępe, obojętne uszy. — Jestem Kim. Jestem Kim. Któż to jest Kim? — powtarzał w duchu bez końca. Nie potrzebował krzyczeć, nic w życiu nie było mu mniej teraz potrzebne od krzyku, ale nagle poczuł ulgę... głupie łzy popłynęły mu po nosie i uczuł, że kółka jego maszyny życiowej zaczynają się prawie z trzaskiem zahaczać na nowo o otaczający go świat. Rzeczy, które snuły się bezmyślnie przed jego oczyma na chwilę przedtem, teraz nabrały dawnego znaczenia. O pół mili od dworu, na małym pagórku, stał pusty wóz pod młodą figą indyjską, który zdawał się pilnować świeżo zaoranych pól. Kim, zbliżając się do niego, uczuł, że powieki skąpane w łagodnem powietrzu poczynają mu ciężyć. Ziemia naokół, była to czarna gleba, nie zaś młoda zielona ruń, która za życia jest już napoły obumarła, ale pełna nadziei gleba, która kryje w sobie zarody wszelkiego życia. Czuł pod stopami, brał ją w ręce, i zwolna, zginając nogi i wzdychając rozkosznie, rozciągał się na niej w całej długości w cieniu drewnianego wozu. A matka ziemia była również dobra, jak stara dama. Przesycała go swojem tchnieniem i zdawała przywracać w nim równowagę sił, którą utracił, leżąc tak długo na łóżku, odcięty od jej dobroczynnego działania. Głowa jego leżała bezsilnie na jej piersiach, a rozłożone ręce poddawały się jej potężnej sile. Szeroko rozgałęzione nad nim drzewo, a nawet obciosane bierwiona wozu wiedziały, czego tu szukał, chociaż on sam o tem nie wiedział. Przeleżał godziny całe, pogrążony w większym bezładzie, niż w czasie snu.
Pod wieczór, gdy kurz wzbity przez powracające trzody zaćmił wszystkie horyzonty, szli Lama i Mahbub Ali, krocząc wolno, bo w domu powiedziano im, dokąd poszedł.
— Allah, co za szaleństwo kłaść się na gołej ziemi — mruknął handlarz koni. — Mogli go tu zastrzelić ze sto razy — ale prawda, że to nie na granicy.
— Nigdy jeszcze nie było takiego cheli — rzekł Lama, powtarzając po raz tysiączny swoje ulubione powiedzenie — jest umiarkowany, łagodny, mądry, chętny w usługach, wesoły w podróży, pamiętający o wszystkiem, uczony, prawdomówny i grzeczny. Wielka go czeka za to nagroda.
— Znam tego chłopca, mówiłem już o tem.
— I miał te wszystkie przymioty?
— Niektóre miał, ale chciałbym się od was dowiedzieć, co z nim zrobić, żeby mówił zupełną prawdę. Musiano go dobrze zapewne tutaj odżywiać?
— Stara kobieta ma złote serce — rzekł poważnie Lama. — Opiekuje się nim, jak własnym synem.
— W połowie Hindostanu ludzie zdają się mieć to samo usposobienie. Ja chciałem tylko przekonać się, czy chłopcu nie dzieje się krzywda i czy jest wolny. Jak wiecie, żyłem z nim w przyjaźni, jeszcze w początku waszej pielgrzymki.
— To nas właśnie łączy — rzekł Lama, siadając na ziemi. — Zbliżamy się teraz do końca naszej wędrówki.
— No, wasza pielgrzymka o mało co, dzięki Wam, nie została bardzo źle zakończona, przed tygodniem. Słyszałem, co mówiła stara dama, gdyśmy Was nieśli na noszach do domu — rzekł Mahbub, śmiejąc się i pogładził swą świeżo ufarbowaną brodę.
— Rozmyślałem wtedy o innych sprawach. To Hakim z Dacca przerwał mi moje rozmyślania.
— Gdyby nie to — mruknął do siebie po afgańsku Mahbub — skończyłbyś swoje medytacje na gorących brzegach Piekła, bo jesteś wierny i poganin, mimo całej twojej dziecinnej prostoty. A cóż teraz myślicie robić?
— Tej nocy — mówił Lama wolnym głosem, w którym drgało uczucie triumfu — tej nocy jeszcze on będzie wolny jak i ja, od wszelkiej skazy grzechu, jak ja pewny, że po opuszczeniu ciała dostąpi Wyzwolenia z Błędnego Koła Wszechrzeczy. Mam znak — rzekł, kładąc rękę na rozdartym strzępie w zanadrzu — że dni moje są policzone, ale zabezpieczę go na lata całe. Pamiętaj, że jak ci mówiłem, przed trzema dniami doznałem Objawienia.
— Musi być prawdą to, co powiedział mi kapłan w Tirah, gdy jego kuzynowi wykradłem żonę: że jestem „sufi” (wolnomyślny). Teraz się przekonywuję — mruczał do siebie Mahbub, klnąc na czem świat stoi. — Pamiętam to wasze opowiadanie. Więc myśleliście, że on dostanie się do „Jannatu l’Adu” (Ogrody Edenu). Ale jak? Czy myślicie go zabić, czy utopić w tej cudownej rzece, z której was Babu wyciągnął?
— Nie wyciągano mnie z żadnej rzeki — rzekł naiwnie Lama. — Zapomniałeś, co się ze mną stało. Znalazłem ją przez Objawienie.
— Och, tak, to prawda — wyjąkał Mahbub, którym miotała wściekłość i uczucie niepohamowanej wesołości. — Nie zapamiętałem tylko dokładnie, jakie to było. Więc doszliście do tego świadomie...
— A mówić, że ja chcę mu odebrać życie, jest już nie grzechem, ale zwykłem szaleństwem. Mój chela pomagał mi w poszukiwaniu Rzeki, więc ma prawo oczyścić się w niej z grzechów również jak i ja.
— Tak, on potrzebuje rzeczywiście oczyszczenia. Ale potem, co potem, starcze?
— O nieba, cóż to za pytanie? Będzie pewny swego „Nibban” — będzie uświęcony, jak ja teraz jestem.
— Dobrze powiedziane. Ja już zaczynałem się bać, że wsiądzie na Konia Mahometa i... fiut.
— Nie, musi iść w świat nauczać.
— Aha, teraz rozumiem. To ma być właściwa droga dla takiego źróbka. Naturalnie, że on musi iść i nauczać. On może się bardzo przydać naprzykład jako pisarz w urzędach.
— I na to go kształcono. Zdobywałem zasługę, dając jałmużnę na ten cel. Dobry czyn nie ginie. Pomagał mi w mojem Szukaniu, a ja mu w jego. Sprawiedliwe jest Koło Żywota, o handlarzu koni z Północy. Niech naucza, niech będzie pisarzem, o cóż chodzi? Bądź co bądź w końcu dostąpi Wyzwolenia. Reszta jest tylko złudzeniem.
— O cóż chodzi? O to, że muszę go mieć za sześć miesięcy przy sobie za górami Balkh. Przyjeżdżam tu z dziesięciu kulawemi końmi i trzema tęgiemi drabami, dzięki temu tchórzowi Babu, żeby wyrwać chorego chłopca przemocą z domu tej starej baby, a tymczasem dowiaduję się, że młody Sahib ma być wzniesiony do Bóg wie którego nieba pogańskiego, z pomocą tego starego. Widzę nawet, że i ja sam odbiegłem trochę od Gry. Ale ten warjat kocha bardzo chłopca, a i ja musiałem także porządnie zwarjować.
— Co to za modlitwa? — pytał Lama, słuchając tej rozmowy Afgana z własną brodą.
— Głupstwo, tylko teraz lżej mi jest na duchu, odkąd zrozumiałem, że chłopak chociaż jest godny Raju, może jednak wstąpić do rządowej służby. Muszę iść do koni. Zaczyna się już ściemniać. Nie budź go, nie chciałbym słyszeć, jak cię nazywa swoim mistrzem.
— On przecież jest moim uczniem. Czemże by miał być?
— Mówił mi o tem — odrzekł Mahbub, dławiąc w sobie uczucie nudy i wstał, śmiejąc się na głos. — Niezupełnie się zgadzamy, skoro cię obchodzą takie drobnostki.
— To nic nie szkodzi — rzekł Lama.
— I ja tak myślę. To też nie obraźcie się, wy bezgrzeszni, świeżo wymyci i trzykroć unurzani w wodzie, gdy wam powiem, że dobry z was, bardzo dobry człowiek. Przegadaliśmy ze sobą cztery czy pięć wieczorów, a chociaż ja jestem tylko handlarzem koni, mogę jednak, jak to mówią, po przez nogi końskie zobaczyć co to świętość. Teraz widzę też, dlaczego Przyjaciel całego Świata z tobą się tak zaprzyjaźnił. Obchodź się z nim dobrze i poleć mu, żeby wrócił do świata nauczać, gdy już wykąpiesz mu nogi, jeśli to ma być odpowiednie lekarstwo dla źróbka.
— Dlaczego nie chcesz samemu pójść także Drogą Zbawienia i w ten sposób towarzyszyć chłopcu?
Mahbub zdumiał się na wspaniałe zuchwalstwo tej propozycji, za którą na Granicy byłby zapłacił mu niejednym ciosem noża. Ale potem komizm tych słów poruszył jego wielką światową duszę. — Powoli, powoli, stanie się to dopiero wtedy, gdy kulawy wałach przeskoczy przez Umballę. Wejdę do Raju później, na razie mam zajęcia, dużo do roboty, a zawdzięczać to będę Waszej prostoduszności. Wyście nigdy nie kłamali?
— Poco?
— O Allah, słuchaj go! Pocóż istotnie miałbyś kłamać? W waszym świecie nie skrzywdzili nigdy nikogo?
— Raz — piórnikiem... zanim zostałem mądry.
— Tak? Nabieram lepszego wyobrażenia o was. Dobry z was kaznodzieja. Zawróciliście znajomego mi człowieka z obłędnej drogi — zakończył, wybuchając szalonym śmiechem. — Przybył tu ze szczerym zamiarem popełnienia „dacoity“ (rabunek z włamaniem). Tak, zamierzał rżnąć, rabować, mordować i brać, co mu się podobało.
— Ależ to wielkie głupstwo.
— O, i wielka hańba również. I zaczął tak myśleć dopiero wtedy, gdy poznał się z wami i z kilkoma innemi osobami płci męskiej i żeńskiej. Odstąpił więc od zamiaru, a teraz idzie obić grubego, tłustego Babu.
— Nie rozumiem nic z tego, co mówisz.
— Boże uchowaj. Wielu jest ludzi silnych wiedzą, stary człowieku. Ale wasza siła jest jeszcze większa. Zachowajcie ją. Mam nadzieję, że zrobicie to. A jeśli chłopak nie będzie posłuszny, natrzyjcie mu dobrze uszu. — Poczem handlarz, klepnąwszy się po szerokim bucharskim pasie, zniknął w zapadającym zmroku, a Lama ujrzawszy jego potężne plecy, nagle oprzytomniał.
— Ten człowiek nie zna się na grzeczności i daje się zwodzić złudzie i pozorom. Ale mówił dobrze o moim cheli, który otrzyma nagrodę. Trzeba się teraz pomodlić... Wstań, o najszczęśliwszy z synów kobiecych. Zbudź się. Znalazłeś, czego szukasz.
Kim zbudził się, poczem Lama usłyszał z przyjemnością jego ziewnięcie i trzepanie palcami po głowie dla odpędzenia złych duchów. — Spałem całe wieki. Gdzie ja jestem, o Świętobliwy, czy dawno tu jesteś? Wyszedłem szukać cię, ale — rzekł, uśmiechnąwszy się sennie — zasnąłem po drodze i czuję się teraz zupełnie dobrze. Czy jadłeś co? Chodźmy do domu. Już od kilku dni nie zajmowałem się tobą. A nasza Sahiba, czy karmiła cię dobrze? Któż ci nacierał nogi? Jakże z chorobą brzucha i karku, a szum w uszach ustąpił?
— Ustąpiło już wszystko, ustąpiło. Czy nie wiesz o niczem?
— Nic nie wiem, prócz tego, że nie widziałem cię już oddawna. O czem mam wiedzieć?
— To dziwne, że nie wiesz o niczem, skoro wszystkie moje myśli skierowane były ku tobie.
— Nie mogę widzieć twojej twarzy, ale głos twój huczy, jak dźwięk gongu. Czy stara dama odmłodziła cię swojem jedzeniem? — Wytężał wzrok w kierunku siedzącej w kuczki figury, która odcinała się czarną sylwetą na tle żółtawej smugi światła. Tak siedzi kamienny Budha, który spogląda na patentowane automatyczne kołowrotki, przy drzwiach muzeum w Lahorze.
Lama zachował swój spokój. Nie słychać było nic, prócz klekotania różańca i słabego odgłosu kroków oddalającego się Mahbuba. Łagodny spokój mglistego indyjskiego wieczora otoczył ich dookoła.
— Słuchaj, niosę ci nowiny.
— Ale chodźmy lepiej do domu.
Długa, żółta ręka wysunęła się, nakazując milczenie, a Kim posłusznie przysiadł w kuczki na krawędzi swej szaty. — Słuchaj mnie, niosę nowiny. Skończyło się Szukanie. Przyszedł oto czas nagrody... Tak. Jak długo byliśmy w Górach, żyłem twemi siłami, aż zgięła się młoda gałązka i ledwie, że nie złamała. Gdyśmy wyszli z Gór, stroskane było moje serce o ciebie, i z powodu innych spraw, które kryłem w głębi duszy. Łódź mego ducha zmyliła drogę, nie mogłem wejrzeć w Przyczynę Wszechrzeczy. Powierzyłem cię więc całkowicie opiece tej cnotliwej niewiasty. Nie przyjmowałem pokarmów, nie piłem wody. Przesiedziałem na rozmyślaniu dwa dni i dwie noce, odrywając umysł od rzeczy ziemskich, wdychając i wydychając powietrze, jak nakazuje reguła... W czasie długiej nocy tak wielką była moja nagroda, że mądra dusza odłączyła się od głupiego ciała i stała się wolną. Nigdy tego przedtem nie osiągnąłem, chociaż nieraz stałem na progu tego Raju. Rozważ to dobrze, bo to cud.
— Cud rzeczywiście. Dwa dni i dwie noce bez pożywienia. A gdzież była stara kobieta? — zapytał Kim, słuchając go z najwyższem wzruszeniem.
— Tak, moja dusza stała się wolna i zataczając kręgi jak orzeł, przekonała się zapewne, że tam niema już Lamy Teshoo, ani żadnej innej duszy. Jak kropla rozpływa się w morzu, tak duch mój rozpłynął się w Duszy Wszechświata, która jest ponad wszystkiem. Tak wyniesiony kontemplacją, widziałem cały Hindostan od Cejlonu na morzu, aż do Gór i moich własnych barwnych Skał w Such-zen, widziałem każde pole i każdą wieś, w których ostatnio spoczywaliśmy. Widziałem je na jednem miejscu i o jednym czasie, bo były w mej duszy. Potem poznałem, że duch wydostał się poza Złudzenia Czasu i Przestrzeni. Po tem poznałem, że jestem wolny. Widziałem cię leżącego w łóżku i widziałem cię rzucającego się na poganina, o tym samym czasie w mojej duszy, która jak powiedziałem, złączyła się z Duszą Wszechświata. Widziałem też głupie ciało lamy Teshoo, leżące na dole, a Hakim z Dacca klęcząc przy niem, krzyczał mu w ucho. Potem dusza moja rozpłynęła się i nie widziałem nic, bo stałem się wszystkiem, złączywszy się z Duszą Wszechświata. Rozmyślałem tak przez tysiące i tysiące lat, niedostępny namiętnościom, rozumiejący przyczyny Wszechrzeczy. Potem jakiś głos krzyknął: Co się stanie z chłopcem, jeżeli ty umrzesz? — i zatrząsłem się w sobie z litości nad tobą i rzekłem: — Powrócę do mego cheli, gdyż zbłądziłby z Drogi. — Wówczas moja dusza, która jest duszą Lamy Teshoo, oderwała się od Duszy Wszechświata ze zmaganiem się, niechęcią i tęsknotą i bólem niewypowiedzianym. Jak ikra z ryby, jak ryba z wody, jak woda z chmury, jak chmura z gęstego powietrza, tak wyrwała się, wyskoczyła, wysnuła się dusza lamy Teshoo z Duszy Wszechświata. Potem głos jakiś krzyknął znów: — Rzeka. Uważaj na Rzekę — i spojrzałem w dół na świat, który był taki sam, jak go widziałem przedtem, na jednem miejscu i o jednym czasie i zobaczyłem wyraźnie Rzekę Strzały u moich stóp. Tej godziny dusza moja była obciążona pewnemi grzechami, z których się całkowicie nie oczyściła, a one chwytały mnie za ręce i trzymały się mnie, ale ja usunąłem je na bok — i puściłem się lotem orła ku Rzece. Mijałem świat po świecie dla ciebie. Widziałem pod sobą Rzekę — Rzekę Strzały, a gdy zstąpiłem, wody jej zamknęły się nademną. I patrz, byłem znowu w ciele lamy Teshoo, ale wolny od grzechu, a Hakim z Dacca podtrzymywał moją głowę na wodach Rzeki. Ona jest tu, Ona jest za tem drzewem, za Mango-Tope, tam, niedaleko.
— Allah Kerim! Och, jak to dobrze, że Babu był przytem. Czy bardzo się przemoczyłeś?
— Cóż mnie to mogło obchodzić? Pamiętam, że Hakim troszczył się o ciało lamy Teshoo. Wyciągnął je ze świętych wód własnemi rękami, a potem przyszedł tam handlarz koni z Północy z noszami i ludźmi, złożyli ciało na nosze i zanieśli je do domu starej damy.
— A co mówiła Sahiba?
— Rozmyślałem w tem ciele i nie słyszałem. Tak więc skończyło się Szukanie. Za zasługi, jakie zdobyłem, znalazłem tu Rzekę Strzały. Wytrysła ona z pod naszych stóp, jak przepowiadałem. Znalazłem ją, Synu mojej duszy, i zawróciłem Duszę moją od Progów Wolności, aby cię wyzwolić od wszelkiego grzechu tak, jak ja jestem wolny i bez grzechu. Sprawiedliwe jest Koło Życia. Pewne jest nasze Wyzwolenie. Pójdź!
Skrzyżował ręce na piersiach i uśmiechnął się, jak człowiek, który zdobył dla siebie i swoich ukochanych — Wyzwolenie.


FINIS



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Wilhelm Mitarski.