Kobieta porzucona; Gobseck; Bank Nucingena/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Kobieta porzucona; Gobseck; Bank Nucingena
Wydawca Drukarnia Krajowa
Data wyd. 1926
Druk „Drukarnia Krajowa“ w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BALZAC
KOBIETA
PORZUCON
A
Gobsec — Bank Nucingena
PRZEŁOŻYŁ
BOY-ŻELEŃSKI
NAKŁADEM
DRUKARNI KRAJOWEJ
W WARSZAWIE


Przekładów Boy’a Tom 86.
Drukarnia Krajowa w Warszawie, Żelazna 89 Tel. 186-70
1926


OD TŁUÓMACZA

Trzy opowiadania zawarte w tym tomie szczególnie będą interesujące dla polskich balzakistów (a liczba ich rośnie, widzę to z przyjemnością, z każdym dniem!), ile że wszystkie trzy powiadają nam o dalszych losach postaci tak dobrze znanych czytelnikom z Ojca Goriot. Ale niemniej interesującem będzie rzucić okiem na daty tych utworów: Kobieta porzucona powstała w r. 1832, a Gobseck w r. 1830; oba na parę lat przed napisaniem Ojca Goriot, a na długo przed poczęciem planu Komedji Ludzkiej! Rzuca to światło na sposób wylęgania się tego olbrzymiego tworu w mózgu Balzaka: kształtowały się już poszczególne człony, nim stężał kręgosłup i nim uświadomiła mu się koncepcja całości.
Pierwsze z tych opowiadań nasuwa jeszcze inną refleksję. Byłoby mianowicie ciekawe studjum do napisania, pod tytułem: „Pierwiastek subjektywny Komedii Ludzkiej“ lub coś w tym rodzaju; wyłuskanie pierwiastka zwierzenia, spowiedzi, z tego tak objektywnego i epickiego napozór dzieła. Ten młody Gaston de Nueil, którego „wyczerpanego pracą“ wysłano na prowincję, gdzie poznaje kobietę mającą tak zaważyć na jego życiu, mimowoli przywodzi nam na myśl samego Balzaka, którego, po wyczerpującej próbie paryskiej, matka ściągnęła do Villeparisis. Tam poznaje ową panią de Berny, której położenie w stosunku do Balzaka po dziewięciu latach tyle ma analogji z wątpliwościami pani de Beauséant, iż list tej ostatniej mógłby być łatwo uszczknięty z jej autentycznej, tak wzruszającej i bolesnej korespondencji. Balzac poznał wszystkie emocje nieśmiałej miłości wobec kobiety która mu wówczas imponowała wszystkiem; później przebyli oboje, mimo że z mniej tragicznem zakończeniem, wszystkie szarpania się kochanków, którzy, wedle słów łacińskiego poety, „żyć ani z sobą ani bez siebie nie mogą“. Ale warunki ich życia były inne; pani de Berny, starsza zresztą od Balzaka o lat dwadzieścia parę, przyjęła rolę najwierniejszej przyjaciółki, w zamian zaś zachowała w jego sercu nigdy niewygasły kult dla tej, która w jego ustach i pod jego piórem nosi zawsze miano dilecta.
Wobec tego przedewszystkiem ludzkiego charakteru analizy, dość dziecinną wydaje się polemika stoczona w swoim czasie przez dwóch Akademików, czy ta wielka dama Balzaka zachowuje się w pierwszem swojem widzeniu z Gastonem dosyć jak dama. Chodziło tu więcej o kobietę niż o damę: należało zaś poniekąd do literackiego konwenansu iż delikatniejsze uczucia demonstrowało się na cieplarnianem życiu wielkiego świata. Zresztą wszak i królowa, kiedy jej się spodoba ładny chłopiec, który nie zawsze jest królem, odkłada swoją koronę. Natomiast w tem pierwszem zetknięciu pani de Beauséant z Gastonem przedziwnie oddany jest ów styl „romantyczny“, pod którego wpływem tak mężczyznom jak kobietom zdarzało się zakłamać w sztucznej i męczącej sytuacji, z której sami nie wiedzieli jak wybrnąć. Sposób, w jaki pani de Beauséant wyprowadza Gastona do Szwajcarji jest arcydziełem finezji psychologicznej.
Bank Nucingena to znowuż inny świat. To jeden z najbardziej esencjonalnych i najbrutalniejszych zarazem komentarzy do Komedji Ludzkiej. Nie oszczędził w nim Balzac swego bohatera, do którego ma wyraźną słabość i którego oglądamy zwykle w sympatycznem świetle: Rastignaka. Kto zna Rastignaka, młodego studenta z Ojca Goriot, a potem widzi go błyszczącym dandysem, dyplomatą, wreszcie mężem Stanu, temu brakuje ogniwa łączącego fazy tej paryskiej egzystencji, czuje jakąś lukę. Bank Nucingena wypełnia tę lukę w sposób odbierający wszelkie złudzenia. Możemy tylko podziwiać ojcowską pobłażliwość Balzaka wobec młodego ariwisty i jeszcze raz uśmiechnąć się z owej „drogi cnoty“, na którą uciekł był przed pokusami Vautrina. Z tych dwóch bandytów, galernika i salonowca, niewiadomo doprawdy który jest niebezpieczniejszy. Ale Balzac, to żywioł, któremu niełatwo jest wtłoczyć kaftan bezpieczeństwa moralności; wiele bardzo ostrych poglądów, które dla ostrożności kładzie w usta swoim cynikom, to są — trzeba się z tem pogodzić — jego własne poglądy... Pamiętajmy zawsze, że Balzac wzrastał w epoce gloryfikacji Korsarza, otóż, prosta transpozycja: dla Balzaka korsarz paryski posiada ten sam romantyzm co dla Byrona morski. Pamiętajmy wreszcie, że było to nazajutrz po owej gigantycznej lekcji niemoralności jaką dał światu Napoleon.
Bank Nucingena i technika jego operacji dostępniejsze są nam może dziś niż kiedykolwiek: przebyliśmy wszak niedawno gorączkę akcyjną, i owe „grabki“, o których mówi Balzac, przejechały się po wszystkich potrosze, zostawiając im w biurku na pamiątkę kolekcję pięknie rytowanych kolorowych obrazków. Mimo to, nie dość ufałem sobie co do technicznych szczegółów i uważałem za potrzebne poddać pod tym względem mój przekład łaskawej kontroli wielkiego finansisty a mego dobrego przyjaciela, p. Witolda Kadena, któremu na tem miejscu za jego uprzejmość składam serdeczne podziękowanie.

Boy
Warszawa, październik 1926.


KOBIETA PORZUCONA.


Księżnej d’Abrantes
jej oddany sługa
H. de Balsac.

W roku 1822, z początkiem wiosny, lekarze paryscy wysłali do Dolnej Normandji młodego człowieka, który świeżo przeszedł chorobę zapalną spowodowaną wyczerpaniem nauką lub może życiem. Rekonwalescencja wymagała zupełnego spokoju, łagodnego pożywienia, chłodnego klimatu i zupełnego braku wrażeń. Bujne łąki Bessin oraz bezbarwne życie prowincji zdawały się tedy najodpowiedniejsze. Przybył do Bayeux, ładnego miasteczka o dwie mile od morza, do jednej ze swych krewniaczek, która przyjęła go z ową serdecznością właściwą ludziom nawykłym żyć samotnie, dla których przybycie krewnego lub przyjaciela staje się zbawieniem.
Pomijając drobne różnice, wszystkie małe miasteczka są do siebie podobne. Zaczem, po kilku wieczorach spędzonych u swojej kuzynki pani de Sainte-Sevère, lub u osób z któremi ona żyła, młody Paryżanin, baron Gaston de Nueil, poznał niebawem ludzi, których to zamknięte towarzystwo uważało za całe miasto. Gaston de Nueil odbył przegląd tego niewzruszonego personelu, który defiluje przed okiem obserwatora w licznych stolicach owych dawnych Stanów tworzących wczorajszą Francję.
Była tam przedewszystkiem rodzina której dostojeństwo, nieznane o pięćdziesiąt mil dalej, uchodzi w danym powiecie za niezaprzeczone i wielce starożytne. Ta panująca rodzina w miniaturze, spowinowacona jest, mimo że nikt się tego nie domyśla, z rodami takiemi jak Navarreins, Grandlieu, ociera się o Cadignanów i czepia się Blamontów-Chauvry. Naczelnik tego znakomitego rodu jest zawsze zagorzałym myśliwym. Pozbawiony form, gnębi wszystkich swoją nominalną wyższością; toleruje podprefekta tak jak znosi podatki; nie uznaje żadnej z nowych potęg stworzonych przez wiek dziewiętnasty, i podnosi jako potworność polityczną fakt, że prezydent ministrów nie jest szlachcicem. Żona jego zadziera nosa, mówi głośno, miała wielbicieli ale komunikuje regularnie co Wielkanoc; córki wychowuje źle, uważa, że za wszystko starczy im ich nazwisko.
Ani żona ani mąż nie mają zresztą najmniejszego pojęcia o nowoczesnym zbytku: liberję mają jak z teatru, staromodne srebra, meble, powozy, jak również obyczaj i mowę. Ta zmurszała pompa dosyć się zresztą godzi z prowincjonalną oszczędnością. Słowem, jest to dawna szlachta, bez praw lennych, bez sfory i galonów; wszyscy pełni reweransów między sobą, wszyscy oddani dynastji którą widują jedynie zdaleka. Ten historyczny dom incognito zachował myszkę starego gobelinu. W takiej rodzinie wegetuje niechybnie jakiś wuj albo brat, generał, kawaler orderów, dworak, który zdobywał Hanower z marszałkiem de Richelieu i którego znajdujecie tam niby zabłąkaną kartkę starego pamfletu z czasu Ludwika XV.
Przeciwieństwo do tych wykopalisk stanowi rodzina bogatsza ale mniej starożytna. Państwo spędzają w zimie dwa miesiące w Paryża, skąd przywożą lekki ton i kaprysy sezonu. Pani lubi się stroić, ale zawsze jest nieco sztywna i zawsze spóźnia się z modą. Mimo to, drwi sobie z otwartej rubaszności swoich sąsiadów, srebra są u niej nowoczesne, ma groomów, murzynów, kamerdynera. Najstarszy syn ma tilbury, nie robi nic, ma majorat; młodszy jest audytorem w Radzie Stanu. Ojciec, bardzo wtajemniczony w intrygi ministerialne, opowiada anegdoty o Ludwiku XVIII i pani de Cayla: lokuje pieniądze w pięcioprocentowej rencie, unika rozmowy o gatunkach jabłecznika, ale popada jeszcze niekiedy w manję prostowania cyfry okolicznych majątków; jest członkiem rady generalnej, ubiera się w Paryżu i nosi krzyż Legji Honorowej. Słowem, szlachcic ten zrozumiał Restaurację i robi interesiki w Izbie; ale rojalizm jego jest mniej czysty niż rojalizm rodziny z którą rywalizuje. Abonuje Gazetę i Debaty. Tamta rodzina czyta tylko Quotidienne.
Ksiądz biskup, dawny generalny wikarjusz, lawiruje między temi dwiema potęgami, które mu oddają część należną religji, ale dają mu niekiedy uczuć morał zamieszczony przez dobrego La Fontaine’a na końcu bajki o Ośle obładowanym relikwiami. Biskup nie jest szlachcicem.
Następnie idą gwiazdy drugorzędne, szlachta zażywająca dochodu od dziesięciu do dwunastu tysięcy rocznie, ex-kapitanowie okrętu, albo rotmistrze kawalerji, albo wogóle nic. Człapią konno po gościńcach, coś niby proboszcz jadący z sakramentami, niby kontroler podatków na objeździe. Prawie wszyscy służyli w paziach albo w muszkieterach i dożywają spokojnie dni na swoim folwarczku, więcej troszcząc się o wyrąb lasu albo o jabłecznik niż o monarchję. Mimo to paplą o konstytucji i o liberałach między dwoma robrami wista albo przy partji tryktraka, skoro już obliczą wyczerpująco posagi i skombinują małżeństwa zgodnie z genealogją, którą umieją na pamięć. Żony ich dmą i przybierają dworskie miny w swoich plecionych bryczuszkach; sądzą że są ubrane kiedy się wystroiły w szal i czepeczek; kupują dwa kapelusze na rok, ale po dojrzałym namyśle, i każą je sobie przywozić z Paryża przez okazję: są zazwyczaj cnotliwe i gadatliwe.
Koło tych filarów arystokratycznego klanu skupia się kilka dobrze urodzonych starych panien, które rozwiązały problem zmumifikowania ludzkiej istoty. Robią wrażenie, że są przypieczętowane do domu gdzie się znajdują: twarze ich, tualety, stanowią cząstkę budynku, miasta, prowincji; są jej tradycją, pamięcią, duchem. Wszystkie mają coś sztywnego i monumentalnego; umieją uśmiechać się i potrząsać wymownie głową, i, od czasu od czasu, mówią coś, co uchodzi za dowcip.
Paru bogatych łyków wślizgnęło się w to miniaturowe Saint-Germain, dzięki swoim arystokratycznym przekonaniom albo swemu majątkowi. Ale, mimo ich czterdziestu lat, mówi się tam o nich: „Ten chłopak ma zasady!“ I robi się z nich posłów. Zazwyczaj cieszą się poparciem starych panien, ale też gada się o tem.
Wreszcie paru księży, których przyjmuje się w tem wybranem towarzystwie dla ich sukienki lub dla ich rozumu, i dlatego że owe szlachetne osoby, nudząc się między sobą, wprowadzają do swoich salonów element mieszczański tak jak piekarz dodaje drożdży do ciasta.
Suma inteligencji skupiona we wszystkich tych głowach składa się z pewnej ilości dawnych pojęć, do których mięsza się parę nowych myśli wypiekanych wspólnie co wieczór. Podobne do wody cieknącej z kurka, frazesy wcielające tę myśl mają swój codzienny przypływ i odpływ, swój wiekuisty ruch, ściśle jednaki: kto słyszy ich pusty szmer dzisiaj, usłyszy go jutro, za rok, wiecznie. Wyroki ich, wydawane niezmiennie o sprawach tego świata, tworzą tradycyjną wiedzę, do której nikt nie ma mocy dodać kropelki inteligencji. Życie tych rutynistów kręci się w sferze przyzwyczajeń równie zakrzepłych jak ich poglądy religijne, polityczne, moralne i literackie.
Skoro ktoś obcy dostanie się do tego kółka, każdy mówi mu nie bez odcienia ironji: „Nie znajdzie pan tu zabaw swego paryskiego świata!“ i każdy wymyśla na życie swoich sąsiadów, starając się dać do zrozumienia, że on jest wyjątkiem w tem towarzystwie, które silił się jakoby nadaremnie zmienić. Ale jeśli, nieszczęściem, ów obcy potwierdzi w najlepszej wierze sąd jaki ci ludzie mają o sobie wzajem, natychmiast będzie uchodził za człowieka złego, bez czci i wiary, za zepsutego Paryżanina, jak zresztą wszyscy Paryżanie.
Kiedy Gaston de Nueil pojawił się w tym światku, gdzie przestrzegano bardzo ściśle etykiety, gdzie wszystko harmonizowało z sobą, gdzie wszystko było jawne, gdzie walory rodowe i terytorjalne notowane były jak kursy giełdowe na ostatniej stronicy dzienników, zważono go z góry na nieomylnych szalach miejscowej opinji. Już krewniaczka jego, pani de Sainte-Sevère, ogłosiła cyfrę jego majątku, cyfrę jego nadzieji, rozpostarła jego drzewo genealogiczne, zachwaliła jego znajomości, jego dobre wychowanie i skromność. Znalazł przyjęcie ściśle takie, do jakiego mógł sobie rościć prawo; przyjęto go jak dobrego szlachcica, bez ceremonji bo miał dopiero dwadzieścia trzy lat; ale kilka młodych panienek i ich matki robiły do niego słodkie oczy. Miał ośmnaście tysięcy renty w ziemi w dolinie Auge, a ojciec miał mu wcześniej lub później zostawić zamek Manerville z przynależnościami. O jego wykształceniu, przyszłości politycznej, jego wartości osobistej, talentach, nie było nawet mowy. Ziemie były dobre, dzierżawy pewne; były tam wyborne plantacje, naprawy i podatki ciążyły na dzierżawcach, jabłonie miały po trzydzieści ośm lat, ojciec wreszcie był w trakcie kupna dwustu morgów lasu przylegających do jego parku, który chciał otoczyć murem: żadne widoki ministerjalne, żadna sława ludzka nie mogła walczyć z takiemi korzyściami. Czy przez złośliwość czy przez wyrachowanie, pani de Sainte-Sevère nie pisnęła nic o starszym bracie Gastona, a sam Gaston też o nim nie wspominał. Ale ten brat to był suchotnik; wszystko wróżyło, że będzie niebawem pochowany, opłakany, zapomniany.
Gaston de Nueil zrazu bawił się temi figurami, zbierał z nich niejako wzorki do swego albumu w całej smakowitej prawdzie ich kościstych, ostrych, pomarszczonych fizjognomji, w uciesznej oryginalności ich strojów i gestów; rozkoszował się prowincjonalizmem gwary, ubóstwem myśli i charakterów. Ale, wiodąc przez jakiś czas ową egzystencję podobną do życia wiewiórki obracającej klatkę, uczuł brak kontrastów w tem życiu wytyczonem z góry jak życie mnichów w klasztorze, i popadł w stan, który nie jest jeszcze nudą ani wstrętem, ale zawiera w sobie prawie wszystkie ich objawy. Po lekkich cierpieniach tego przesilenia, dokonywa się w osobniku zjawisko transplantacji na grunt który mu jest przeciwny, gdzie musi zmarnieć i wieść charłacze życie. W istocie, o ile go nic nie wyrwie z tego świata, przyjmuje nieznacznie jego obyczaje i dostraja się do jego pustki, która mu się udziela i zjada go. Już płuca Gastona przyzwyczajały się do tej atmosfery. Już doznawał niejakiego roślinnego szczęścia w tych dniach pędzonych bez trosk i bez myśli, zaczynał tracić pamięć owego krążenia soków, owego nieustannego zapłodnienia umysłu, w które tak namiętnie rzucił się w sferze paryskiej, i miał skamienieć wśród tych skamieniałości, i zostać tam na zawsze, jak towarzysze Odysa, rad ze swej tłustej powłoki.
Pewnego wieczora, Gaston de Nueil siedział między starszą damą a jednym z generalnych wikarjuszów djecezji, w salonie z boazerjami malowanemi na szaro, wyłożonym fajansowemi kafelkami, ozdobionym paroma portretami rodzinnemi, zaludnionym czterema stolikami do gry, dokoła których szesnaście osób paplało grając w wista. Tam, nie myśląc o niczem, ale trawiąc jeden z owych pysznych obiadów, będących specjalnością prowincji, spostrzegł, iż zaczyna się godzić z tym trybem życia. Rozumiał czemu ci ludzie posługują się wczorajszemi kartami, tasują je na wytartem suknie, i jak dochodzą do tego, że w końcu nie ubierają się ani dla siebie ani dla drugich. Widział pewną filozofję w jednostajnym ruchu tego mechanicznego życia, w spokoju tych logicznych przyzwyczajeń i nieświadomości wykwintu. Rozumiał niemal bezcelowość zbytku. Paryż ze swemi namiętnościami, burzami, uciechami, był już w jego pamięci niby wspomnienie dzieciństwa. Szczerze podziwiał czerwone ręce, skromną i wylęknioną minkę młodej osoby, której twarz z pierwszego rzutu oka wydała mu się głupia, wzięcie bez wdzięku, całość odstręczająca a minki bardzo śmieszne. Już przepadł. Przeniesiony z prowincji do Paryża, miał opaść z gorączkowej egzystencji paryskiej w zimne życie prowincjonalne, gdyby nie jedno zdanie, które obiło mu się o uszy i przejęło go nagle wzruszeniem, podobnem temu, o jakieby go przyprawił jakiś oryginalny motyw wśród przegrywek nudnej opery.
— Wszak pan był wczoraj u pani de Beauseant? rzekła stara dama do głowy prowincjonalnej dynastji.
— Byłem dziś rano, odparł. Zastałem ją bardzo smutną i tak cierpiącą, że nie mogłem jej namówić do nas na jutro na obiad.
— U pani de Champignelles? wykrzyknęła, stara dama z odcieniem zdumienia.
— U mojej żony, rzekł spokojnie szlachcic. Czyż pani de Beauseant nie wiedzie się z domu burgundzkiego? Po kądzieli, to prawda, ale ostatecznie to nazwisko pokrywa wszystko. Moja żona bardzo ma dużo sympatji do wicehrabiny, a biedna, kobieta żyje tak długo samotnie, że...
Wymawiając ostatnie słowa, margrabia de Champignelles spoglądał spokojnie i chłodno po osobach, które słuchały przyglądając mu się; ale prawie niepodobna było zgadnąć, czy on robi ustępstwo dla nieszczęść czy dla szlachectwa pani de Beauseant, czy mu pochlebia przyjmować ją u siebie, czy też chce przez dumę zmusić miej — scową szlachtę i damy aby ją zaczęli przyjmować.
Wszystkie panie zdawały się naradzać z sobą wymieniając spojrzenia: ale głęboka cisza jaka naraz zapanowała w salonie, niemniej jak miny obecnych wyrażały potępienie.
— Ta pani de Beauseant, czy to może ta sama, której przygoda z panem d’Ajuda-Pinto narobiła tyle hałasu? spytał Gaston sąsiadki.
— Właśnie, brzmiała odpowiedź. Przybyła, aby zamieszkać w Courcelles po ślubie margrabiego d’Ajuda; nikt jej tu nie przyjmuje. Jest zresztą zbyt inteligentna aby nie czuć swego fałszywego położenia: toteż nie próbowała bywać nigdzie. Pan de Champignelles i kilku panów złożyli jej wizytę, ale przyjęła jedynie pana de Champignelles, może z powodu ich pokrewieństwa, przez Beauseantów. Stary margrabia de Beauseant zaślubił pannę de Champignelles ze starszej linji. Mimo że wicehrabina de Beauseant uchodzi za córkę domu burgundzkiego, pojmuje pan, że nie możemy dopuścić tu kobiety separowanej z mężem. To są stare pojęcia, ale jesteśmy na tyle głupi, że się ich trzymamy. Wicehrabina tem bardziej godna jest potępienia w swoich wybrykach, że pan de Beauseant to człowiek doskonale wychowany, człowiek dworski w każdym calu; doskonale można było się z nim porozumieć. Ale ta kobieta to szalona głowa...
Pan de Nueil słyszał głos swoje] sąsiadki, ale już jej nie słuchał. Bujał w świecie tysiącznych fantazji. Czy istnieje inne słowo, aby wyrazić powab przygody miłosnej, w chwili gdy się uśmiecha wyobraźni, gdy w duszy lęgną się mgliste nadzieje, przeczucia niewymownych upojeń, lęków, burz, mimo iż nic jeszcze nie karmi ani nie utrwala tego kapryśnego mirażu? Duch buja wówczas, płodzi niemożliwe projekty, daje zawczasu kosztować rozkoszy namiętności. Ale może zarodek namiętności; zawiera ją całkowicie, jak nasienie zawiera piękny kwiat z jego wonią i bogactwem kolorów. Pan de Nueil nie wiedział, że pani de Beauseant schroniła się do Normandji, po skandalu, który budzi u kobiet zgorszenie połączone z zazdrością, zwłaszcza gdy czar młodości i urody usprawiedliwia niemal błąd będący jego przyczyną. Istnieje jakiś niepojęty urok we wszelkim rozgłosie, z jakichkolwiek zrodziłby się źródeł. Zdaje się, że dla kobiety jak niegdyś dla rodów, sława zbrodni maże jej wstyd. Tak samo jak jakaś rodzina chlubi się swemi ściętemi głowami, tak ładna i młoda kobieta staje się powabniejsza przez wątpliwą sławę szczęśliwej miłości lub okropnej zdrady. Im godniejsza współczucia, tem więcej budzi sympatji. Jesteśmy nielitościwi jedynie dla pospolitych spraw, uczuć i przygód. To, co ściąga spojrzenia, wydaje się wielkie. Czyż nie trzeba w istocie wznieść się nad drugich aby być widzianym? Otóż, tłum doznaje mimowoli uczucia szacunku wobec wszystkiego, co nad nim góruje, nie żądając zbytnio rachunku z środków.
W tej chwili Gaston de Nueil czuł, że go prze ku pani de Beauseant tajemne działanie tych przyczyn, lub może ciekawość, potrzeba wprowadzenia jakichś wzruszeń w swoje obecne życie, słowem owa masa pobudek niepodobnych do określenia, a które wyraża się niekiedy słowem fatalność. Wicehrabina de Beauseant wyrosła przed nim nagle, otoczona tłumem czarownych obrazów: była nowym światem, przy niej z pewnością trzeba się było lękać, spodziewać, walczyć, zwyciężać. Musiała stanowić kontrast z osobami, które Gaston widział w tym parafiańskim salonie; słowem to była kobieta, a nie spotkał jeszcze kobiety w tym zimnym świecie, w którym rachuba zastępowała uczucie, gdzie grzeczność była już tylko powinnością, i gdzie najprostsze myśli miały coś zanadto jaskrawego aby je można było wygłaszać lub znosić. Pani de Beauseant budziła w jego duszy wspomnienie młodzieńczych marzeń oraz najżywszych uczuć uśpionych na chwilę.
Gaston de Nueil był roztargniony przez resztę wieczoru. Myślał o sposobach dostania się do pani de Beauseant, a z pewnością nie było sposobu. Uchodziła za niezmiernie inteligentną. Ale, o ile osoby inteligentne mogą się dać porwać rzeczom oryginalnym lub subtelnym, o tyle są wymagające, umieją wszystko zgadnąć; w niebezpiecznej pogoni za ich łaską ma się więc tyleż szans aby się zgubić co aby wygrać sprawę. Przytem wicehrabina z rodową dumą musiała łączyć godność, jaką nakazywało jej jej położenie. Głęboka samotność jej życia była z pewnością najmniejszą zaporą wzniesioną między nią a światem. Prawie niepodobieństwem było tedy obcemu, choćby z najlepszej rodziny, dostać się do niej. Mimo to, nazajutrz rano pan de Nueil skierował się spacerem w stronę pałacyku w Courcelles, i kilka razy obszedł ogród który go otaczał. Zmamiony złudzeniami tak naturalnemi w jego wieku, patrzał przez szczeliny albo ponad mury, przystawał w zadumie przed zamkniętemi żaluzjami, lub badał te które były otwarte. Wierzył w jakiś romantyczny przypadek, kombinował jego przebieg nie bacząc na niemożliwości, aby dostać się do nieznajomej. Tak przechadzał się przez kilka poranków wielce jałowo, ale, za każdą taką wyprawą, ta kobieta stojąca poza światem, ofiara serca zagrzebana w samotności, rosła w jego myśli i wciskała się w jego duszę. Toteż serce Gastona biło nadzieją i radością, kiedy przypadkiem, obchodząc mury Courcelles, usłyszał ciężki krok ogrodnika.
Myślał o tem aby napisać do pani de Beauseant; ale co powiedzieć kobiecie, której nie widział na oczy i która go nie znała? Zresztą Gaston nie dość wierzył w siebie; przytem, jak często młodzi ludzie jeszcze pełni złudzeń, śmiertelnie lękał się straszliwej wzgardy milczenia, i drżał na myśl, ile widoków ma ta jego pierwsza proza miłosna iż będzie rzucona w ogień. W końcu, po wielu dzikich projektach, składając coraz to nowe romanse i łamiąc sobie głowę, wymyślił szczęśliwy sposób, jeden z tych które znajduje się w końcu wśród mnogości innych, i które najniewinniejszej kobiecie zdradzają siłę namiętności z jaką mężczyzna się nią zajmował. Często przesądy towarzyskie stwarzają między kobietą a jej wielbicielem tyleż realnych zapór, ile wschodni poeci stworzyli ich w rozkosznych fikcjach swoich bajek, a najfantastyczniejsze ich obrazy rzadko są przesadą. Toteż w naturze, jak w świecie wróżek, kobieta musi zawsze należeć do tego, kto umie dotrzeć do niej i wyzwolić ją z położenia w którem usycha. Najbiedniejszego żebraka zakochanego w córce kalifa z pewnością nie dzieliła od niej większa przepaść, niż ta, która znajdowała się między Gastonem a panią de Beauseant. Wicehrabina żyła w absolutnej nieświadomości aproszów, jakie kopał dokoła niej pan de Nueil, którego miłość rosła od wszystkich przeszkód, strojących improwizowaną kochankę w powaby właściwe wszystkiemu co dalekie.
Pewnego dnia, ufając swemu natchnieniu, położył nadzieję w miłości która miała trysnąć z jego oczu. Wierząc iż słowo wymowniejsze jest od najnamiętniejszego listu, licząc też na wrodzoną ciekawość kobiecą, poszedł do pana de Champignelles, zamierzając go wyzyskać dla swego zamiaru. Powiedział szlachcicowi, że ma ważne i delikatne zlecenie do pani de Beauseant, ale, nie wiedząc czy ona czyta listy pisane nieznanem pismem lub czy użyczyłaby zaufania obcemu człowiekowi, prosi go, aby, za pierwszą bytnością, spytał wicehrabiny, czy raczy przyjąć Gastona. Prosząc margrabiego o tajemnicę w razie odmowy, podsunął mu bardzo sprytnie, aby nie taił przed panią de Beauseant argumentów które mogłoby przemawiać za przyjęciem. Czyż on, Gaston, nie jest człowiekiem honoru, lojalnym, niezdolnym dopuścić się niewłaściwości lub nawet nietaktu! Nadęty szlachcic, którego próżnostki Gaston umiał pogłaskać, padł całkowicie ofiarą tej dyplomacji miłosnej, dającej młodemu człowiekowi tupet i obłudę starego ambasadora. Próbował wprawdzie przejrzeć tajemnicę Gastona, ale ten, mocno zakłopotany jego ciekawością, przeciwstawił normandzką chytrość zręcznym pytaniom pana de Champignelles, który, jako francuski rycerz, pochwalił jego dyskrecję.
Margrabia popędził z miejsca do Courcelles, z owym pośpiechem, z jakim ludzie w pewnym wieku kwapią się oddać przysługę młodym kobietom. W położeniu, w jakiem się znajdowała pani de Beauseant, zlecenie tego rodzaju musiało ją zaintrygować. Toteż, mimo że, szukając w swoich wspomnieniach, nie widziała żadnej racji, któraby mogła sprowadzać do niej pana de Nueil, nie widziała też żadnej przeszkody aby go przyjąć, wywiedziawszy się wprzód przezornie o jego pozycję w świecie. Bądź co bądź, zaczęła od tego, że odmówiła, następnie przedyskutowała ten światowy problem z panem de Champignelles, sondując czy on zna pobudki tej wizyty; w końcu cofnęła swoją odmowę. Dyskusja oraz musowa dyskrecja margrabiego podrażniły jej ciekawość.
Pan de Champignelles, nie chcąc się wydać śmieszny, twierdził, jak człowiek świadomy ale dyskretny, że wicehrabina musi doskonale znać powód tej wizyty, mimo iż zupełnie szczerze szukała go nadaremno. Pani de Beauseant kombinowała związki między Gastonem a ludźmi których on wcale nie znał, gubiła się w niedorzeczonych domysłach, i pytała sama siebie czy widziała kiedy pana de Nueil. Najszczerszy albo najzręczniejszy list miłosny nie byłby wywarł takiego wrażenia, co ta zagadka bez słów, która zaprzątnęła panią de Beauseant na kilka zawodów.
Skoro Gaston dowiedział się, że może odwiedzić wicehrabinę, był równocześnie uszczęśliwiony, że tak rychło uzyskał gorąco upragnione szczęście, i bardzo zakłopotany jak wybrnąć ze swego podstępu.
— Ba! powiadał sobie ubierając się, ujrzeć ją, to wszystko.
Mijając bramę Courcelles, miał nadzieję, że znajdzie jakiś sposób rozwiązania gordyjskiego węzła który sam zadzierzgnął.
Gaston był z liczby tych, którzy, wierząc we wszechpotęgę konieczności, idą zawsze naprzód; w ostatniej chwili, znalazłszy, się w obliczu niebezpieczeństwa, szukają w niem natchnienia i znajdują siły aby je zwyciężyć. Przystąpił z osobliwem staraniem do tualety. Wyobrażał sobie, jak większość młodych ludzi, że od jednego lepiej lub gorzej ułożonego pukla zależy jego tryumf, nie wiedząc że u młodego wszystko jest urokiem i powabem. Zresztą kobiety wybrane, do których należała pani de Beauseant, wrażliwe są jedynie na powab umysłu i charakteru. Wielki charakter schlebia ich próżności, przyrzeka im wielkie uczucie a uświęca niejako wymagania ich serca. Dowcip bawi je, odpowiada subtelnościom ich natury: mają uczucie, że ktoś je rozumie. A czegóż chcą kobiety, jeśli nie tego, aby je bawić, rozumieć i ubóstwiać? Ale trzeba dobrze zastanowić się nad życiem, aby zrozumieć wyższą kokieterję, jaka mieści się w niedbałości o strój i w oszczędnem szafowaniu dowcipem za pierwszem widzeniem. Kiedy stajemy się szczwanymi dyplomatami, jesteśmy za starzy aby korzystać z naszego doświadczenia. Podczas gdy Gaston, nie dość ufając w dary swego umysłu, szukał powabów w stroju, pani de Beauseant również instyktownie zajęła się swą tualetą i mówiła sobie poprawiając włosy: „Bądź co bądź, nie chcę wyglądać na straszydło“.
Dowcip, osoba i wzięcie pana de Nueil miały ową naiwną oryginalność, która daje szczególny smak lada gestowi i myśli, pozwala wszystko powiedzieć i wszystko każe przebaczyć. Był wykształcony, bystry, fizjognomję miał sympatyczną i ruchliwą jak jego wrażliwa dusza. W żywych oczach przebijało uczucie, tkliwość; a serce jego, z gruntu dobre, nie zadawało im kłamu. Postanowienie, jakie powziął wchodząc do Courcelles, było tedy w zgodzie z jego otwartym charakterem i gorącą wyobraźnią. Mimo odwagi jaką daje miłość, nie mógł wszakże pohamować gwałtownego bicia serca, kiedy, przebywszy duży dziedziniec w kształcie angielskiego ogrodu, przybył do sali, gdzie pokojowiec, spytawszy go o nazwisko, znikł i wróci! aby go wprowadzić.
— Pan baron de Nueil.
Gaston wszedł wolno, ale dość zręcznie, rzecz trudniejsza jeszcze w salonie gdzie jest jedna kobieta, niż gdzie ich jest dwadzieścia. Przy kominku, na którym, mimo pory roku, błyszcza! wielki płomień i na którym znajdowały się dwa zapalone świeczniki rzucając łagodne blaski, spostrzegł młodą kobietę, siedzącą w modnej berżerce z bardzo wysokim grzbietem. Niskie siedzenie pozwalało głowie przybierać rozmaite pozy pełne wdzięku i elegancji, nachylać ją, skłaniać, prostować leniwo, jakgdyby to było ciężkie brzemię; wreszcie zginać nogi, pokazywać je lub chować w długich fałdach czarnej sukni. Wicehrabina chciała położyć na okrągłym stoliczku książkę którą czytała, że jednak równocześnie zwróciła głowę ku panu de Nueil, książka spadła pomiędzy stolik a berżerkę. Nie zwracając na to uwagi, wicehrabina wyprostowała się i pochyliła głowę odpowiadając na ukłon młodzieńca, lekko, prawie nie podnosząc się z berżerki, w której tonęła jej kibić. Podała się naprzód, poprawiła żywo ogień, poczem schyliła się, podniosła rękawiczkę, którą wzięła niedbale w lewą rękę, szukając drugiej przelotnem spojrzeniem; prawą ręką, białą, niemal przezroczystą, bez pierścionków, wiotką, o cienkich palcach i różowych doskonale owalnych paznokciach, wskazała Gastonowi krzesło. Skoro nieznajomy gość usiadł, zwróciła ku niemu głowę pytającym i zalotnym ruchem, którego subtelności niepodobna wyrazić; była życzliwość w tym ruchu pełnym wdzięku mimo że opanowanym, świadczącym o starannem wychowaniu oraz codziennym nawyku do rzeczy w dobrym smaku.
Te skomplikowane ruchy nastąpiły po sobie w jednej chwili, płynne i miękkie, i zachwyciły Gastona owem połączeniem sztuki i swobody, jakiem ładna kobieta stroi arystokratyczne wzięcie wielkiego świata. Pani de Beauseant tworzyła zbyt wymowny kontrast do marjonetek, z któremi żył od dwóch miesięcy swego wygnania, aby nie stała się dlań ucieleśnieniem marzeń; toteż urok jej pobił w jednej chwili wszystkie kobiety które podziwiał niegdyś. Wobec tej damy, w tym salonie, urządzonym w guście salonów Saint-Germain, pełnym rozrzuconych po stołach bogatych drobiazgów, książek, kwiatów, Gaston odnalazł się w Paryżu. Stąpał po prawdziwym paryskim dywanie, oglądał wytworny typ i delikatne kształty Paryżanki, jej subtelny wdzięk i jej obojętność na szukane efekty, które tak szkodzą kobietom z prowincji.
Wicehrabina de Beauseant była to blondynka, z białą cerą i czarnemi oczami. Nosiła szlachetnie czoło, czoło upadłego anioła, który pyszni się swym upadkiem i nie chce przebaczenia. Włosy jej, obfite i upięte wysoko nad dwoma pasmami które obejmowały to czoło szerokim kręgiem, przydawały jeszcze majestatu tej głowie. W falistych linjach tych złocistych włosów wyobraźnia widziała książęcą koronę burgundzką, a w błyszczących oczach tej wielkiej damy cały majestat jej domu; dumę kobiety silnej tylko na to aby odepchnąć wzgardę lub zuchwalstwo, ale pełnej tkliwości dla lubych uczuć. Owal tej małej głowy, cudownie osadzonej na długiej białej szyji, rysy delikatnej twarzy, cienkie wargi i ruchliwa fizjognomja zachowały wyraz uroczej ostrożności, odcień pobranej ironji, która miała coś z przebiegłości i impertynencji. Trudno było jej nie przebaczyć tych dwóch kobiecych grzechów, myśląc o jej nieszczęściach, o namiętności która omal nie kosztowała jej życia i o której świadczyły bądź zmarszczki, za najmniejszem poruszeniem fałdujące jej czoło, bądź bolesna wymowa oczu wzniesionych do nieba. Czyż to nie było imponujące i działające na wyobraźnię zjawisko, widzieć w olbrzymim milczącym salonie tę kobietę odciętą od całego świata, która od trzech lat żyła w tym zakątku, zdała od miasta, sama ze wspomnieniami młodości świetnej, szczęśliwej, namiętnej, niegdyś wypełnionej zabawami, hołdami, obecnie zaś wydanej na łup strasznej pustki? Uśmiech tej kobiety zdradzał wysokie poczucie swej wartości. Nie będąc ani matką, ani żoną, odtrącona przez świat, pozbawiona jedynego serca przy którem serce jej mogłoby bić bez wstydu, nie czerpiąc w żadnem uczuciu pomocy potrzebnej jej zwatpiałej duszy, musiała znajdować siłę w sobie samej, żyć własnem życiem i wyrzec się wszelkiej nadzieji, prócz tej jaka została porzuconej kobiecie: czekać śmierci, przyśpieszać jej krok, mimo pięknych dni jakie jej jeszcze zostały. Czuć się stworzoną dla szczęścia i ginąć nie doznajac go, nie dając go?.. kobieta! Co za męczarnie!
Pan de Nueil uczynił te spostrzeżenia z szybkością błyskawicy, i czuł się bardzo zawstydzony sobą w obliczu największej poezji, w jaką może się oblec kobieta. Urzeczony potrójnym blaskiem piękności, nieszczęścia i szlachetności, stał niemal osłupiały, zadumany, podziwiając wicehrabinę, ale nie znajdując nic do powiedzenia.
Pani de Beauseant, której zdumienie to nie było zapewne niemiłe, wyciągnęła doń rękę ruchem miękkim, ale rozkazującym; poczem, przyzywając uśmiech na pobladłe wargi, jakgdyby chcąc być jeszcze posłuszną swej płci, rzekła:
— Pan de Champignelles uprzedził mnie o poselstwie, którego pan tak uprzejmie się podjął. Byłożby to od...
Słysząc te straszliwe słowa, Gaston zrozumiał jeszcze lepiej śmieszność swej sytuacji, nietakt, nieuczciwość swego postąpienia wobec kobiety tak nieszczęśliwej. Zaczerwienił się. Wzrok jego, nabrzmiały tysiącem myśli, zmącił się, ale nagle, z ową siłą jaką młode serca umieją czerpać w poczuciu swych błędów, uspokoił się. Przerywając pani de Beauseant gestem pełnym pokory, odpowiedział wzruszonym głosem:
— Pani, nie zasługuję na szczęście widzenia pani: oszukałem panią niegodnie. Uczucie, jakiemu byłem posłuszny, mimo iż bardzo żywe, nie może usprawiedliwić nędznego podstępu, który mi dał dotrzeć do pani. Ale, jeżeli pani pozwoli mi powiedzieć sobie...
Wicehrabina obrzuciła pana de Nueil spojrzeniem pełnem dumy i wzgardy; podniosła rękę, aby pociągnąć za dzwonek, zadzwoniła; zjawił się służący; wówczas, patrząc z godnością na młodego człowieka, rzekła:
— Jakóbie, poświeć panu.
Podniosła się dumnie, skinęła Gastonowi głową, i schyliła się, aby podnieść upuszczoną książkę. Ruchy jej były równie suche, równie zimne, jak te któremi go przyjęła były miękkie, wytworne i wdzięczne. Pan de Nueil podniósł się, ale stał w miejscu. Pani de Beauseant spojrzała nań jeszcze raz, jakby dla powiedzenia: — Co! jeszcze pan tutaj?
Spojrzenie to smagało tak dotkliwem szyderstwem, że Gaston zbladł, jak człowiek bliski omdlenia. Łzy zakręciły mu się w oczach, ale powstrzymał je, osuszył je w ogniu swego wstydu i rozpaczy, popatrzał na panią de Beaseant z przebłyskiem dumy, który wyrażał wraz i rezygnację i pewną świadomość swej wartości: wicehrabina miała prawo go ukarać, ale czy była powinna? Poczem wyszedł. Kiedy mijał przedpokój, przenikliwość jego i wyostrzona namiętnością inteligencja pozwoliły mu ogarnąć całą grozę położenia.
— Jeżeli opuszczę ten dom, nie będę mógł nigdy tu wrócić, na zawsze pozostanę dla niej durniem. Niepodobna jest kobiecie — a to jest kobieta! — nie odgadnąć miłości jaką budzi; czuje może mglisty i mimowolny żal, że mnie tak szorstko odprawiła, ale nie wolno jej, nie może odwołać swego wyroku: do mnie należy ją zrozumieć.
Z tą myślą Gaston zatrzymał się na ganku, wydał cichy okrzyk, obrócił się żywo i rzekł:
— Zapomniałem czegoś!
I wrócił do salonu, wiodąc za sobą służącego, który, pełen uszanowania dla barona i dla świętych praw własności, dał się zupełnie zwieść naturalności tonu, jakim zdanie to było wyrzeczone. Gaston wszedł pocichu nieoznajmiony. Kiedy wicehrabina, myśląc może że intruzem jest służący, podniosła głowę, ujrzała przed sobą pana de Nueil.
— Jakób mnie oświecił, rzekł z uśmiechem.
Uśmiech jego, nacechowany na wpół smutnym wdziękiem, odejmował tym słowom wszystko co w nich było żartem; akcent, którym były wyrzeczone, musiał wniknąć do duszy.
Pani de Beauseant była rozbrojona.
— Zatem niech pan siada, rzekła.
Gaston chciwie pochwycił krzesło. Oczy jego, rozszerzone szczęściem, tryskały blaskiem tak żywym, że wicehrabina nie mogła wytrzymać tego spojrzenia, spuściła oczy na książkę i syciła się tą wciąż nową rozkoszą, iż jest dla mężczyzny źródłem jego szczęścia: uczucie niezniszczalne u kobiety, Gaston odgadł panią de Beauseant. Kobieta jest tak wdzięczna, gdy spotka człowieka zestrojonego z tak logicznemi kaprysami jej serca, człowieka który pojmuje sprzeczne napozór odruchy jej myśli, ulotne zawstydzenia jej wrażeń to trwożnych to zuchwałych, zdumiewającą mieszaninę kokieterji i naiwności!
— Pani, wykrzyknął z cicha Gaston, zna pani mój błąd, ale nie zna pani moich zbrodni. Gdyby pani wiedziała, z jakiem szczęściem...
— Niech pan uważa, rzekła podnosząc tajemniczym gestem paluszek do nosa, który musnęła lekko; poczem, drugą ręką, uczyniła gest jakby do dzwonka.
Ten ładny ruch, ta pełna wdzięku groźba, obudziły zapewne smutną myśl, wspomnienie szczęśliwych chwil życia, czas gdy wszystko mogło być tylko urokiem i tylko rozkoszą, gdy szczęście usprawiedliwiało kaprysy jej myśli, tak jak dawało powab najdrobniejszemu jej ruchowi. Zmarszczyła czoło, twarz jej, tak słodka w blasku świec, przybrała posępny wyraz; popatrzała na pana de Nueil z powagą wolną od chłodu i rzekła jak kobieta głęboko przejęta znaczeniem swoich słów:
— Wszystko to jest bardzo niedorzeczne! Był czas, gdy miałam prawo być wesoła do szaleństwa; gdy byłabym mogła śmiać się z panem i przyjąć pana bez obawy; ale dziś, życie moje zmieniło się bardzo, nie jestem już panią swoich uczynków, muszę się nad niemi zastanawiać. Jakiemu uczuciu zawdzięczam pańskie odwiedziny? Czy to ciekawość? W takim razie płacę bardzo drogo kruchą chwilę szczęścia. Czyżby pan już namiętnie kochał kobietę niechybnie spotwarzoną, której pan nigdy nie widział na oczy? Pańskie uczucia byłyby wówczas oparte na braku szacunku, na błędzie któremu przypadek dał sławę.
Rzuciła książkę na stół ze wzgardą.
— Jakto! rzekła objąwszy Gastona straszliwem spojrzeniem, więc dlatego że byłam słaba, świat chce abym nią była ciągle? To okropne, upokarzające. Czy pan przychodzi aby się nademną litować? Jest pan zbyt młody, aby współczuć z cierpieniami serca. Niech pan to wie, mój panie, wolę wzgardę od litości, nie chcę być przedmiotem niczyjego współczucia.
Nastała chwila milczenia.
— A więc, widzi pan, podjęła zwracając głowę ku niemu z wyrazem łagodności i smutku, jakiekolwiek uczucie kazało panu wdzierać się nieopatrznie w moje ustronie, obraża mnie pan. Jest pan zbyt młody aby być zupełnie wyzutym z dobroci, odczuje pan tedy niewłaściwość swego kroku przebaczam go panu, i mówię do pana teraz bez goryczy. Nie wróci pan już tutaj, nieprawdaż? Proszę pana o to, choć mogłabym rozkazać. Gdyby pan odwiedził mnie jeszcze raz, nie byłoby ani w pańskiej ani w mojej mocy przeszkodzić aby całe miasto uważało pana za mego kochanka, i dorzuciłby pan do moich zgryzot nową ciężką zgryzotę. Nie pragnie pan tego, sądzę.
Zamilkła, patrząc nań z prawdziwą godnością, która go zmięszała.
— Zbłądziłem, pani, rzekł wzruszonym głosem; ale zapał, nieopatrzność, żywa potrzeba szczęścia, są w moim wieku wadą i zaletą. Teraz, dodał, rozumiem że nie powinienem był starać się pani widzieć, a mimo to pragnienie moje było bardzo naturalne...
Starał się opowiedzieć raczej gorąco niż dowcipnie męki, na jakie skazało go jego musowe wygnanie. Odmalował stan młodego człowieka, którego ogień płonie bez pokarmu; dał do pojęcia, że godzien byłoby tkliwego uczucia, a mimo to nigdy nie zaznał rozkoszy miłości, której przedmiotem byłaby kobieta młoda, piękna, pełna smaku, subtelna. Wytłumaczył swoje zuchwalstwo, nie siląc się go usprawiedliwić. Pochlebił pani de Beauseant, dowodząc jej, że wciela dla niego typ kochanki ustawicznie ale napróżno marzony przez większość młodych ludzi. Następnie, mówiąc o swoich rannych przechadzkach dokoła Courcelles, o szalonych myślach jakie go ogarniały na widok pałacyku do którego wreszcie się dostał, obudził owo nieokreślone pobłażanie, jakie kobieta znajduje w swem sercu dla szaleństw których jest źródłem.
Napełnił namiętnym głosem tę zimną samotnię, gdzie wnosił gorący poryw młodości i wdzięk myśli zdradzający staranne wychowanie. Pani de Beauseant od zbyt dawna była pozbawiona wzruszeń jakie dają szczere a subtelnie wyrażone uczucia, aby nie Odczuć żywej przyjemności. Mimo woli patrzała na wyrazistą twarz pana de Nueil i podziwiała w nim ową piękną ufność duszy, której nie rozdarły jeszcze ani okrutne nauki świata, ani nie zżarły nieustanne rachuby ambicji lub próżności. Gaston była to młodość w swoim kwiecie; objawił się jej jak człowiek niepospolity, który jeszcze nie zna swoich wysokich przeznaczeń.
Tak więc, oboje czynili wzajem o sobie refleksje bardzo niebezpieczne dla ich spokoju i starali się je sobie ukryć. Pan de Nueil poznawał w wicehrabinie jedną z owych rzadkich kobiet, wciąż padających ofiarą własnej doskonałości i swojej niewyczerpanej tkliwości; kobiet, których urocza piękność jest najmniejszym czarem, skoro raz dozwoliły przystępu do swej duszy, gdzie uczucia są nieskończone, gdzie wszystko jest dobrocią, gdzie instynkt piękna kojarzy się z wciąż nowemi natchnieniami miłości aby oczyścić rozkosz i uczynić ją niemal świętą: cudowna tajemnica kobiety, wspaniały dar tak rzadko użyczany przez naturę! Wicehrabina znowuż, słysząc szczery akcent z jakim Gaston mówił jej o goryczach swej młodości, odgadywała cierpienia, jakie nieśmiałość narzuca wielkim dwudziestopięcioletnim dzieciom, kiedy praca uchroniła je od zepsucia i od zetknięcia ze światem, którego przemądrzałe doświadczenie niweczy młodzieńcze przymioty. Dostrzegała w nim marzenie wszystkich kobiet, człowieka w którym nie istnieje jeszcze ani egoizm rodzinny i majątkowy, ani ów egotyzm zabijający w końcu w pierwszym pączku poświęcenie, honor, oddanie, szacunek dla samego siebie. Tak rychło więdną te kwiaty duszy, które zrazu wzbogacają duszę subtelnemi mimo że silnemi wzruszeniami i krzepią w mężczyźnie uczciwość serca!
Raz zapuściwszy się w bezkresy uczucia, zaszli bardzo daleko w teorji, wysondowali oboje głębokość swoich dusz, zbadali szczerość swych wrażeń. Egzamin ten, mimowolny u Gastona, był u pani de Beauseant rozmyślny. Posługując się wrodzonym lub nabytym sprytem, wygłaszała, nie szkodząc samej sobie, sądy przeciwne własnym, aby poznać myśli pana de Nueil. Była tak dowcipna, tak urocza, była tak bardzo sobą z młodym człowiekiem, który nie mroził jej ufności, gdyż nie sądziła aby go jeszcze ujrzała w życiu, że, po jakiemś jej rozkosznem odezwaniu, Gaston wykrzyknął naiwnie:
— Och, pani, w jaki sposób ktoś mógł panią porzucić?
Wicehrabina zamilkła. Gaston zaczerwienił się, myślał że ją obraził. Ale ona była poprostu zaskoczona pierwszą głęboką i szczerą przyjemnością, jakiej doznała od dnia swego nieszczęścia. Najzręczniejszy uwodziciel nie uczyniłby swoją sztuką postępu, jaki pan de Nueil zawdzięczał temu krzykowi serca. Ten naiwny krzyk młodego chłopca uniewinniał ją we własnych oczach, potępiał świat, oskarżał tego który ją porzucił i usprawiedliwiał samotność, na jaką się skazała. Rozgrzeszenie świata, wzruszająca sympatja, szacunek, tak upragnione, tak okrutnie odmawiane, słowem najtajniejsze jej pragnienia ziściły się w tym okrzyku, strojnym w najsłodsze pochlebstwa serca, oraz w podziw, zawsze chciwie smakowany przez kobiety. Był tedy ktoś, kto ją pojął i zrozumiał, pan de Nueil dawał jej niewinną sposobność uczynienia sobie piedestału ze swego upadku. Spojrzała na zegar.
— Och, pani, wykrzyknął Gaston, niech mnie pani nie karze za mą nieopatrzność. Jeżeli mam mieć tylko jeden wieczór, niech pani raczy nie skracać go jeszcze.
Uśmiechnęła się z komplementu.
— Ale, rzekła, skoro już się nie mamy zobaczyć, cóż znaczy jedna chwila więcej albo mniej? Gdyby się pan zakochał we mnie, to byłoby nieszczęście.
— Już się stało, rzekł smutno.
— Niech mi pan tego nie mówi, rzekła poważnie. W każdem innem położeniu przyjmowałabym pana z przyjemnością. Będę z panem mówiła szczerze, zrozumie pan czemu ja nie chcę, czemu nie mogę pana widywać. Sądzę, że pan jest zbyt szlachetny, aby nie czuć, że, gdyby mnie bodaj podejrzewano o drugi błąd, stałabym się dla całego świata kobietą godną wzgardy, pospolitą, stałabym się podobną do innych. Życie czyste i bez skazy objawi mój prawdziwy charakter. Jestem zbyt dumna aby nie próbować żyć wśród świata jak istota wyjątkowa, ofiara praw w mojem małżeństwie, ofiara mężczyzn w mojej miłości. Gdybym nie została wierną samej sobie, zasłużyłabym na potępienie, które mnie przygniata i straciłabym własny szacunek. Nie wzniosłam się do tej wysokiej cnoty, aby należeć do człowieka, którego nie kochałam. Skruszyłam, wbrew prawom, więzy małżeństwa: to był błąd, to była zbrodnia, wszystko co pan chce, ale dla mnie te więzy równały się śmierci. Chciałam żyć. Gdybym była matką, byłabym może znalazła siły aby znieść męki małżeństwa narzuconego przez konwenans. W ośmnastym roku, my, biedne dziewczęta, nie wiemy prawie co z nami robią. Zgwałciłam prawa świata, świat mnie ukarał; postąpiliśmy oboje sprawiedliwie. Byłam młoda, byłam piękna... Zdawało mi się, że spotkałam człowieka równie kochającego jak zdawał się namiętny. Byłam bardzo kochana przez chwilę!..
Urwała.
— Myślałam, podjęła, że mężczyzna nie powinien nigdy porzucić kobiety w mojem położeniu. Porzucono mnie, sprzykrzyłam się widocznie. Tak naruszyłam z pewnością jakieś prawo przyrody byłam zbyt kochająca, zbyt oddana albo zbyt wymagająca, nie wiem. Nieszczęście mnie oświeciło. Długi czas oskarżałam, potem zgodziłam się być jedyną winowajczynią. Rozgrzeszyłam tedy swoim kosztem tego, do którego czułam żal. Nie byłam dość zręczna, aby go utrzymać; los ukarał mnie ciężko za mą niezręczność. Umiem tylko kochać: jak myśleć o sobie, kiedy się kocha? Byłam niewolnicą, kiedy powinnam była stać się tyranem. Ci, którzy mnie znają, mogą mnie potępić, ale będą mnie szanować. Moje cierpienia nauczyły mnie, aby się już nie narażać na porzucenie. Nie rozumiem, jakim cudem istnieję jeszcze, zniósłszy męki pierwszego tygodnia, jaki nastąpił po tym ciosie, najokropniejszym w życiu kobiety. Trzeba było żyć trzy lata samej, aby mieć siłę mówienia tak, jak ja mówię w tej chwili o mym bólu. Agonja kończy się zazwyczaj śmiercią: to była agonja, bez zakończenia w grobie. Och! wiele wycierpiałam!
Wicehrabina podniosła oczy w sufit, któremu zwierzyła wszystko to, czego nie powinien był usłyszeć nieznajomy. Sufit jestto najłagodniejszy, najpowolniejszy, najbardziej oddany powiernik, jakiego kobieta może znaleźć wówczas, gdy nie śmie patrzeć na swego partnera. Sufit buduaru to instytucja. Czyż to nie jest konfesjonał, choć bez księdza? W tej chwili pani de Beauseant była wymowna i piękna; trzebaby powiedzieć zalotna, gdyby to nie było zbyt silne słowo. Oddając sobie sprawiedliwość, kładąc między sobą a miłością najwyższe zapory, bodła ostrogą wszystkie uczucia mężczyzny: im wyżej stawiała cel, tem lepiej ukazywała go spojrzeniu. Wreszcie opuściła oczy na Gastona, zgasiwszy w nich zbyt wymowny wyraz, jaki im dały wspomnienia cierpień.
— Niech pan przyzna, że powinnam zostać zimna i samotna? rzekła spokojnie.
Pan de Nueil czuł gwałtowną chęć, aby upaść do nóg tej kobiety, wzniosłej wraz rozsądkiem i szaleństwem; lękał się wydać jej śmiesznym: powściągnął tedy swoje podniecenie i swoje myśli: bał się zarazem i tego, że nie potrafi ich dobrze wyrazić i bał się jakiejś miażdżącej odmowy albo drwin, których lęk mrozi najpłomienniejsze dusze. Gwałt zadany uczuciom w chwili gdy wydzierały się z jego serca, sprawił mu ów głęboki ból, który znają ludzie nieśmiali i ambitni, często zmuszeni dławić swoje pragnienia. Mimo to, przerwał milczenie i rzekł drżącym głosem:
— Niech mi pani pozwoli poddać się jednemu z największych wzruszeń mego życia i wyznać uczucia, jakie pani we mnie budzi. Pod pani wpływem serce moje rośnie! chciałbym poświęcić pani życie, dać pani zapomnieć o wszystkich zgryzotach, lub kochać panią za wszystkich tych, którzy cię nienawidzili lub zranili. Ale to jest poryw serca, którego nic dzisiaj nie usprawiedliwia i który powinienbym...
— Dość, rzekła pani de Beauseant. Zaszliśmy oboje za daleko. Chciałam, tłumacząc panu jej smutne przyczyny, złagodzić, o ile w mej mocy, odprawę, do której jestem zmuszona, a nie ściągać komplementy. Zalotność do twarzy jest jedynie kobiecie szczęśliwej. Wierzaj mi pan, pozostańmy sobie obcy. Później, kiedyś, dowie się pan, że nie trzeba zadzierzgać więzów, które z konieczności muszą się kiedyś zerwać.
Westchnęła lekko, czoło jej zmarszczyło się, ale natychmiast odzyskało czystość swego zarysu.
— Cóż to za męczarnia dla kobiety, podjęła, nie móc towarzyszyć ukochanemu mężczyźnie we wszystkich fazach jego życia! A ta jej głęboka zgryzota czyż nie musi odbijać się straszliwie w sercu tego mężczyzny, jeżeli ją bardzo kocha? Czyż to nie jest podwójne nieszczęście?
Nastała chwila milczenia, po której rzekła z uśmiechem, wstając, aby zmusić do wstania swego gościa:
— Nie spodziewał się pan, idąc do Courcelles, usłyszeć kazania?
Gaston uczuł się w tej chwili dalej od tej niezwykłej kobiety niż w chwili przybycia. Przypisując urok tej rozkosznej godziny zalotności pani domu radej popisać się dowcipem, skłonił się zimno wicehrabinie i wyszedł zrozpaczony. Po drodze, baron starał się odgadnąć prawdziwy charakter tej istoty giętkiej i twardej jak sprężyna; ale widział w niej kolejno tyle odcieni, że niepodobna mu było wytworzyć sobie o niej prawdziwego sądu. Akcenty głosu brzmiały mu jeszcze w uszach, a wspomnienie użyczało tyle czaru jej gestom, minkom, spojrzeniom, iż zawrócił sobie jeszcze bardziej głowę od tych rozważań. Piękność wicehrabiny błyszczała dlań jeszcze w ciemnościach, doznane wrażenia budziły się jedne od drugich aby go na nowo oczarować, odsłaniając mu uroki ciała i duszy niedostrzeżone zrazu. Pogrążył się w owej zadumie, w której najjaśniejsze myśli zderzają się z sobą i wtrącają duszę w krótki napad szaleństwa. Trzeba być młodym, aby odkryć i zrozumieć tajemnice takich wzlotów, w których serce, nękane przez myśli najrozumniejsze i najbardziej szalone, poddaje się ostatniej która je uderzy, rozpaczy lub nadzieji, wedle woli nieznanej potęgi. W dwudziestu trzech latach człowiekiem włada prawie zawsze uczucie skromności, nieśmiałość, wzruszenia iście dziewczęce; boi się źle wyrazić swą miłość, widzi jedynie trudności i lęka się ich, drży że nie zdołał być miłym; byłby śmiały gdyby tak nie kochał; im bardziej czuje cenę szczęścia, tem mniej wierzy aby ukochana zechciała mu go łatwo użyczyć; może zanadto zresztą poi się własną rozkoszą, lęka się, że nie zdoła jej udzielić... Kiedy, nieszczęściem, bóstwo jego jest imponujące, ubóstwia je w tajemnicy i zdała; jeżeli ona nie umie odgadnąć jego miłości, miłość umiera. Często ta gorączkowa miłość, zmarła w młodem sercu, pozostaje w niem lśniąca złudzeniami. Któryż mężczyzna nie ma owych dziewiczych wspomnień, które później budzą się, wciąż bardziej urocze, i przynoszą obraz doskonałego szczęścia? — wspomnienia podobne do dzieci, które zmarły w kwiecie wieku, dając poznać rodzicom jedynie uśmiechy. Pan de Nueil wrócił tedy z Courcelles, miotany uczuciem brzemiennem w gwałtowne decyzje. Pani de Beauseant już się dlań stała warunkiem istnienia: raczej umrzeć niż żyć bez niej! Jeszcze dość młody aby odczuwać ów bolesny urok, jaki idealna kobieta rzuca na świeże i namiętne dusze, przeżył burzliwą noc, jedną z tych w których młodzi ludzie przebiegają drogę od szczęścia do samobójstwa, od samobójstwa do szczęścia, chłoną całe życie upojeń i zasypiają wyczerpani. Nieszczęsne noce, w których największem nieszczęściem, jakie się może trafić, jest to, że się człowiek budzi filozofem. Zbyt szczerze zakochany aby zasnąć, pan de Nueil wstał i zaczął pisać listy, z których żaden go nie zadowolił; spalił wszystkie.
Nazajutrz krążył dokoła parku w Courcelles, ale o zmroku: bał się, aby go wicehrabina nie spostrzegła. Uczucie, jakiego doznawał w tej chwili, wiąże się z tak tajemniczemi strunami duszy, że trzeba być jeszcze młodym albo też znajdować się w podobnem położeniu, aby pojąć wszystkie jego nieme rozkosze i kaprysy: rzeczy, które przyprawiłyby o wzruszenie ramion ludzi na tyle szczęśliwych, iż zawsze widzą pozytywną stronę życia. Po okrutnych wahaniach, Gaston napisał do pani de Beauseant następujący list, który może uchodzić za wzór frazeologji miłosnej, i da się porównać do rysunków, jakie potajemnie dzieci robią na imieniny rodziców; podarek okropny dla innych, z wyjątkiem tych, którzy go otrzymują.

„Pani!

„Ma pani tak wielką władzę nad mem sercem, nad mą duszą i moją osobą, że los mój zależy dziś całkowicie od pani. Niech pani nie rzuca mego listu w ogień. Niech się pani zdobędzie na tyle życzliwości, aby go przeczytać. Może przebaczysz mi pierwsze zdanie, czując, że to nie są pospolite ani interesowne oświadczyny, ale wyraz naturalnego faktu. Może wzruszy cię skromność moich próśb, rezygnacja płynąca z poczucia własnej niższości, waga decyzji twojej dla mego życia. W moim wieku, pani, umiem tylko kochać, nie wiem zgoła ani co może się podobać kobiecie, ani co na nią działa; ale mam dla niej w sercu bezgraniczne ubóstwienie. Ciągnie mnie nieodparcie do pani bezmierna rozkosz, jaką pani we mnie budzi; myślę o pani z całym egoizmem, jaki nas ciągnie tam, gdzie czujemy płomień życia. Nie czuję się godnym pani. Nie, wydaje mi się niemożliwe, abym ja, młody, nieświadomy, nieśmiały, mógł pani dać bodaj tysiączną cząstkę szczęścia, jakie chłonąłem słuchając pani, patrząc na panią. Jesteś dla mnie jedyną kobietą w świecie. Nie pojmując życia bez pani, postanowiłem opuścić Francję i iść rzucać na kartę moją egzystencję póty, póki jej nie przegram w jakiemś szalonem przedsięwzięciu, w Indjach, w Afryce, sam nie wiem gdzie. Czyż miłości bez granic nie trzeba mi zwalczać czemś nieskończonem? Ale, jeżeli raczysz mi zostawić nadzieję, nie abym do ciebie mógł należeć, ale że pozyskam twą przyjaźń — zostaję. Pozwól spędzić przy sobie, bodaj rzadko jeżeli tak każesz, parę godzin podobnych tej, którą pani skradłem. To wątłe szczęście, którego żywych rozkoszy może mi wzbronić najlżejsze zbyt gorące słowo, wystarczy może, aby stłumić wrzenie mojej krwi. Czy przeceniłem twą wspaniałomyślność, błagając, byś zezwoliła na stosunek, w którym zyskuję wszystko tylko ja? Potrafisz wszak pokazać temu światu, któremu poświęcasz tyle, że ja jestem dla pani niczem. Pani jest tak inteligentna i taka dumna! Czego się pani może obawiać? Chciałbym teraz otworzyć ci moje serce, aby cię przekonać, że moja pokorna prośba nie kryje żadnej ukrytej myśli. Nie mówiłbym ci, że miłość moja jest bez granic w chwili gdy proszę cię, pani, o użyczenie mi twej przyjaźni, gdybym miał nadzieję, że zdołam ci udzielić głębokiego uczucia zagrzebanego w mem sercu. Nie, będę przy tobie wszystkiem czem zechcesz, bylebym był przy tobie. Jeżeli mnie odtrącisz, a możesz to uczynić, nie będę szemrał, wyjadę. Jeżeli później inna kobieta odegra jakąś rolę w mem życiu, wówczas miałaś słuszność; ale jeżeli umrę wierny mej miłości, pożałujesz może trochę! Nadzieja twego żalu złagodzi moje męczarnie i będzie jedyną zemstą niezrozumianego serca...“

Trzeba nie być obcym żadnemu z lubych nieszczęść młodości, trzeba było uganiać na wszystkich białoskrzydłych Chimerach jakie drażnią swym niewieścim zadem płomienne wyobraźnie, aby zrozumieć mękę, jakiej pastwą stał się Gaston de Nueil, odkąd złożył swoje pierwsze ultimatum w ręce pani de Beauseant. Widział wicehrabinę zimną, ironiczną, żartującą z miłości jak ludzie którzy w nią już nie wierzą. Byłby chciał cofnąć swój list, wydawał mu się niedorzeczny, przychodziło mu do głowy tysiąc myśli nieskończenie lepszych, bardziej wzruszających niż jego chłodne frazesy, te przeklęte frazesy wymędrkowane, sofistyczne, pretensjonalne, ale na szczęście dość licho przecinkowane i pięknie wypisane koszlawem pismem. Próbował nie myśleć, nie czuć, ale myślał, czuł i cierpiał. Gdyby miał trzydzieści lat, upiłby się, ale ten naiwny jeszcze młodzian nie znał ani miłosiernego opium, ani innych środków schyłkowej cywilizacji. Nie miał tam przy sobie nikogo z owych zacnych przyjaciół paryskich, którzy umieją tak pięknie mówić: „Petusie, to nie boli!“, podając ci butelkę szampana lub też ciągnąc cię na orgję, aby złagodzić męczarnie niepewności. Wyborni przyjaciele, zawsze w nędzy kiedy ty jesteś bogaty, zawsze u wód kiedy ich szukasz, zawsze stracili ostatniego ludwika w grze kiedy ich o niego prosisz, ale zawsze mający najlepszego konia aby ci go sprzedać; pozatem najmilsi chłopcy w świecie i zawsze gotowi puścić się z tobą na jedną z owych śliskich ścieżek, na których trwoni się czas, duszę i życie!
W końcu, pan de Nueil otrzymał z rąk Jakóba list zapieczętowany pachnącym lakiem z herbem Burgundji, pisany na welinie i wionący ładną kobietą.
Natychmiast pobiegł do siebie, aby się zamknąć i odczytać swój list:

„Karze mnie pan bardzo surowo, i za względność, z jaką starałam się panu złagodzić przykrość odmowy, i za urok, jaki zawsze wywiera na mnie inteligencja. Zaufałam młodzieńc2ej szlachetności, a pan mnie zawiódł! A wszak ja mówiłam z panem, jeżeli nie z wylaniem, co nie miałoby sensu, to w każdym razie szczerze; przedstawiłam panu moje położenie, aby wytłómaczyć pańskiej młodej duszy mój chłód. Im bardziej mnie pan zainteresował, tem żywszą była przykrość którą mi pan sprawił. Jestem z natury tkliwa i dobra; ale życie czyni mnie złą. Inna kobieta spaliłaby pański list bez czytania; ja przeczytałam i odpowiadam. Odpowiedź moja przekona pana, że, jeśli nie jestem nieczuła na uczucie jakie zrodziłam, bodaj mimowoli, daleka jestem od dzielenia go, a dalsze postępowanie dowiedzie panu jeszcze o wiele lepiej szczerości mej duszy. Chciałam przytem, dla pańskiego dobra, posłużyć się niejako tą władzą którą mi pan daje nad swem życiem, a pragnę posłużyć się nią tylko raz, aby zedrzeć zasłonę która panu zakrywa oczy.
„Mam blisko trzydzieści lat, drogi panie, a pan ma ich zaledwie dwadzieścia dwa. Sam pan nie wie, czem będą pańskie myśli, kiedy pan dojdzie do mojego wieku. Przysięgi, które rzucasz tak łatwo dzisiaj, mogą się panu wydać wówczas bardzo ciężkie. Dzisiaj, chętnie wierzę, oddałby mi pan bez żalu całe swoje życie, umiałby pan umrzeć nawet dla przelotnej przyjemności; ale w trzydziestu latach, doświadczenie odjęłoby panu siłę do codziennych poświęceń, a dla mnie byłoby głębokiem upokorzeniem przyjmować je. Pewnego dnia, wszystko, sama natura nawet, nakaże panu porzucić mnie, a powiedziałam to panu: wolę śmierć niż opuszczenie. Widzi pan, nieszczęście nauczyło mnie rachować. Rozumuję, nie umiem czuć. Zmusza mnie pan do powiedzenia, że pana nie kocham: że nie powinnam, nie mogę, nie chcę pana kochać. Minęłam okres gdy kobieta ustępuje ślepym odruchom serca; nie umiałabym już być ową kochanką jakiej pan szuka. Pociech spodziewam się od Boga nie od ludzi. Zresztą zbyt jasno czytam w sercach przy smutnem świetle zawiedzionej miłości, aby przyjąć przyjaźń, której pan żąda, którą pan ofiarowuje. Łudzi pana własne serce, ufa pan o wiele więcej mojej słabości niż własnej sile. Wszystko to, to jest głos instynktu. Przebaczam panu ten dziecinny podstęp, pan jeszcze nie jest zań odpowiedzialny. Nakazuję panu w imię tej jednodniowej miłości, w imię pańskiego życia, w imię mego spokoju, zostać w kraju, nie łamać chlubnego i pięknego życia dla złudzenia które musi zgasnąć. Później, kiedy, spełniając swój prawdziwy los, rozwinie pan wszystkie uczucia jakie czekają mężczyznę, oceni pan moją odpowiedź, która w tej chwili razi cię może oschłością. Odszukasz wówczas z przyjemnością starą kobietę, której przyjaźń będzie ci z pewnością miła i cenna: nie zużyją jej ani namiętności ani rozczarowania; szlachetne i godziwe myśli uchowają ją czystą i świętą. Żegnam pana, niech pan mi będzie posłuszny, z tem przeświadczeniem iż pańskie tryumfy wniosą niejaką słodycz w mą samotnię, i niech pan myśli o mnie jedynie tak, jak się myśli o nieobecnych“.

Przeczytawszy ten list, Gaston de Nueil skreślił następujące słowa:

„Pani, gdybym przestał panią kochać, godząc się z pani rozkazu stać się pospolitym człowiekiem, niech pani przyzna, że byłbym godnym mego losu? Nie, nie usłucham pani, i przysięgam pani wierność, którą rozwiąże jedynie śmierć. Och! weź moje życie, chyba że się nie lękasz zagoryczyć swego życia wyrzutem“...

Kiedy służący pana de Nueil wrócił z Courcelles, młodzieniec spytał:
— Komu oddałeś list?
— Samej pani wicehrabinie, siedziała w powozie, wyjeżdżała...
— Do miasta?
— Nie zdaje mi się, proszę pana. Berlinka pani wicehrabiny zaprzężona była w pocztowe konie.
— A! wyjeżdża, powiedział baron.
— Tak, panie baronie, odparł służący.
Natychmiast Gaston poczynił przygotowania aby jechać za panią de Beauseant. Zawiodła go aż do Genewy, nie wiedząc że on za nią jedzie. Wśród tysiąca myśli oblegających go w czasie tej podróży, jedna pochłaniała go szczególnie, mianowicie: „Dlaczego ona odjechała?“ Dokoła tego zdania osnuło się tysiąc komentarzy, z których wybrał oczywiście najpochlebniejszy:
— Jeżeli wicehrabina chce mnie kochać (myślał), nie ulega kwestji, że, jako inteligentna kobieta woli Szwajcarję gdzie nikt nas nie zna, od Francji gdzieby się nią zajmowano.
Niektórym uczuciowym ludziom nie podobałaby się kobieta dość sprytna aby wybrać sobie teren, ale to są grymaśnicy. Zresztą nic nie dowodzi, aby przypuszczenie Gastona było prawdziwe.
Wicehrabina wynajęła mały domek nad jeziorem. Kiedy się tam rozgościła, pewnego pięknego wieczora, o zmierzchu, Gaston się zjawił. Jakób, lokaj nawskroś arystokratyczny, nie zdziwił się widząc pana de Nueil, i oznajmił go jak służący przywykły wszystko rozumieć. Słysząc to imię, widząc młodego człowieka, pani de Beauseant upuściła książkę którą miała; w ręce, zdumienie jej dało Gastonowi czas aby podejść i rzec głosem który wydał się jej upajający:
— Z jakąż rozkoszą najmowałem konie, które panią wiozły!
Być tak cudownie wysłuchaną w swoich tajemnych pragnieniach! Gdzież jest kobieta, któraby nie uległa takiemu szczęściu? Włoszka, jedna z owych boskich istot których dusza jest na antypodach Paryżanki i którą z tej strony Alp osądzonoby jako głęboko niemoralną, powiadała czytając francuskie romanse: „Nie rozumiem, poco ci biedni kochankowie tracą tyle czasu na mozolenie się z tem, co powinno być sprawą jednego popołudnia.“ Czemu powieściopisarz nie mógłby, za przykładem tej zacnej Włoszki, nie męczyć nadto swoich słuchaczy ani swego tematu? Byłoby tu wprawdzie parę uroczych rysów zalotności, lube odwłoki na jakie pani de Beauseant zechciała skazać szczęście Gastona aby upaść z wdziękiem jak starożytne dziewice; może też aby się sycić słodyczami pierwszej miłości i doprowadzić ją do najwyższego napięcia potęgi i siły. Pan de Nueil był jeszcze w wieku gdy mężczyzna daje się wziąć na te kaprysy, na tę grę, która tak podnieca kobiety i którą przedłużają, bądź to aby wytargować swoje warunki, bądź aby się dłużej sycić swą władzą, której rychłe uszczuplenie przeczuwają instynktem. Ale te drobne ceregiele alkowiane, mniej liczne niż formalności konferencji londyńskiej, zajmują w historji prawdziwej miłości zbyt mało miejsca, aby o nich wspominać.
Pani de Beauseant i pan de Nueil spędzili trzy lata w willi nad jeziorem genewskiem, którą wynajęła wicehrabina. Żyli tam sami, nie widując nikogo, nie zajmując sobą nikogo, pływając łódką, wstając późno, słowem szczęśliwi tem szczęściem o którem marzymy wszyscy. Domek ich był skromny, z zielonemi żaluzjami, otoczony szerokim balkonem z płóciennym daszkiem: prawdziwy domek kochanków, mieszkanko z białemi kanapami, cichemi dywanami, świeżemi obiciami, gdzie wszystko lśniło radością. Z każdego okna jezioro ukazywało się w innej postaci; w oddali, góry i ich mgliste, barwne, ulotne kontury; nad niemi piękne niebo, przed niemi długi obrus wody kapryśnej, zmiennej! Wszystko dokoła zdawało się marzyć, wszystko im się uśmiechało.
Poważne sprawy powołały pana de Nueil do Francji: brat i ojciec jego umarli; trzeba było opuścić Genewę. Kochankowie kupili ten dom, byliby chcieli skruszyć góry i spuścić wodę z jeziora aby zabrać wszystko z sobą. Pani de Beauseant udała się za panem de Nueil. Spieniężyła swój majątek, kupiła w sąsiedztwie Manerville znaczną posiadłość, przylegającą do majątku Gastona, i tam mieszkali razem. Pan de Nueil oddał bardzo rycersko matce swojej dochód z Manerville w zamian za swobodę jaką mu zostawiła w trybie życia. Majątek pani de Beauseant znajdował się tuż koło miasteczka, w jednej z najładniejszych okolic doliny Auge. Tam kochankowie wznieśli między sobą a światem zapory, których ani przesądy społeczne ani ludzie nie mogli przebyć, i odnależli swoje piękne dni z Szwajcarji. Przez całych dziewięć lat kosztowali szczęścia, którego niema potrzeby opisywać; zakończenie tej przygody pozwoli z pewnością odgadnąć wszystkie jego słodycze tym, których dusza zdolna jest zrozumieć poezję i modlitwę w tysiącu ich odcieni.
Tymczasem margrabia de Beauseant (ojciec jego i starszy brat umarli), mąż pani de Beauseant, cieszył się doskonałem zdrowiem. Nic lepiej nie działa na nasze zdrowie, niż pewność, iż uszczęśliwilibyśmy kogoś naszą śmiercią. Pan de Beauseant był to jeden z owych ironicznych i upartych ludzi, którzy, podobni właścicielom dożywocia, znajdują jedną przyjemność więcej, budząc się co rano w doskonałem zdrowiu. Pozatem wielki galant, nieco metodyczny, ceremonjalny, wyrachowany, zdolny oświadczyć swą miłość kobiecie równie spokojnie jak lokaj powiada: „Dano do stołu“.
Ta notatka biograficzna co do osoby margrabiego ma na celu podkreślić brak wszelkich widoków na połączenie margrabiny z panem de Nueil.
Otóż, po tych dziewięciu latach szczęścia najsłodszych jakie kobieta zdołała kiedy przeżyć, pan de Nueil i pani de Beauseant znajdowali się w położeniu równie naturalnem i równie fałszywem jak to w którem tkwili od początku tej przygody: moment fatalnego przesilenia, moment który trudno jest uchwycić, ale którego terminy można oznaczyć z matematyczną ścisłością.
Hrabina de Nueil, matka Gastona, nie zgodziła się nigdy uznać pani de Beauseant. Była to oschła i cnotliwa kobieta, która wielce legalnie dopełniała szczęścia nieboszczyka pana de Nueil. Pani de Beauseant zrozumiała, że ta czcigodna matrona musi być jej wrogiem, i że będzie się starała wyrwać Gastona z tego niemoralnego i bezbożnego życia. Byłaby wolała sprzedać majątek i wrócić do Genewy. Ale toby znaczyło okazać nieufność Gastonowi, nie była zdolna do tego. Zresztą on właśnie bardzo się zapalił do posiadłości Valleroy, gdzie rozpoczął różne meljoracje. Czyżby to nie znaczyło wyrwać go z owego mechanicznego szczęścia, którego kobiety pragną zawsze dla swych mężów, a nawet dla kochanków? Pojawiła się w okolicy niejaka panna de la Rodière: dwadzieścia dwa lata i czterdzieści tysięcy franków renty. Gaston spotykał tę herytjerę w Manerville, za każdym razem kiedy obowiązki go tam sprowadzały. Osoby te były tedy niby cyfry w zrównaniu arytmetycznem, a następujący list, doręczony pewnego ranka Gastonowi, wytłumaczy okropny problem, który od miesiąca pani de Beauseant siliła się rozwiązać.

„Aniele mój drogi, pisać do ciebie, kiedy żyjemy serce przy sercu, kiedy nas nic nie dzieli, kiedy pieszczoty tak często służą nam za słowa, a słowa są również pieszczotami, czyż to nie jest niedorzeczność? Otóż nie, jedyny mój. Są pewne rzeczy, których kobieta nie może wymówić w obliczu swego kochanka: sama myśl o nich odbiera jej głos, ściąga jej wszystką krew do serca: staje się bez siły i bez myśli. Czuć się tak koło ciebie, to mi sprawia ból, a często tak się czuję. Czuję, że moje serce powinno być dla ciebie tylko prawdą, że nie powinnam ci ukrywać żadnej myśli, nawet najprzelotniejszej; zanadto kocham tę miłą swobodę z którą mi jest tak dobrze, aby pozostać dłużej skrępowana i nieswoja. Toteż zwierzę ci moje obawy: tak, obawy. Wysłuchaj mnie, nie rób tego żartobliwego ta ta ta... którem mi zamykasz usta z ową bezceremonjalnością którą lubię, bo w tobie wszystko mi się podoba“.
„Drogi małżonku wobec nieba, pozwól mi sobie powiedzieć, że wymazałeś wszelką pamięć cierpień, pod których brzemieniem życie moje uginało się niegdyś. Poznałam miłość jedynie przez ciebie. Trzeba było twojej niewinnej młodości, twojej czystej a wielkiej duszy, aby zadowolić serce kobiety wymagającej. Drogi mój, często drżałam z radości na myśl, że przez tych dziewięć lat, tak szybkich i tak długich, zazdrość moja nie zbudziła się ani razu. Miałam wszystkie kwiaty twej duszy, wszystkie twoje myśli. Nie było najlżejszej chmurki na naszem niebie, nie wiedzieliśmy co to ofiara, zawsze byliśmy posłuszni natchnieniom serca. Kosztowałam szczęścia bez granic. Łzy, które wilżą tę kartę, czy ci wyrażą całą mą wdzięczność? Pragnęłabym to pisać na kolanach. Otóż to szczęście dało mi poznać męczarnię okropniejszą, niż była niegdyś męka opuszczenia. Drogi mój, serce kobiety ma bardzo głębokie zakamarki: do dziś sama nie znałam granic mego serca, jak nie znałam granic miłości. Największe nieszczęścia, jakie mogą spaść na nas, jeszcze są lekkie w porównaniu z samą myślą o nieszczęściu tego kogo kochamy, A gdybym to ja była przyczyną tego nieszczęścia, czyżby nie można umrzeć od tej myśli?... Oto co mnie dręczy. Ale ta myśl wlecze za sobą drugą, jeszcze o wiele cięższą: a ta myśl kala piękno miłości, zabija ją, czyni z niej upokorzenie, plami na zawsze życie. Ty masz trzydzieści lat, a ja czterdzieści. Ileż lęków ta różnica wieku budzi w kochającej kobiecie? Ty mogłeś, zrazu mimowoli, później poważnie, uczuć ofiarę jaką uczyniłeś wyrzekając się dla mnie wszystkiego. Pomyślałeś może o swojej karjerze, o małżeństwie które siłą rzeczy musi pomnożyć twój majątek, pozwoli ci zażywać jawnego szczęścia, mieć dzieci spadkobierców, żyć w świecie i zająć w nim zaszczytne miejsce. Może zdławiłeś te myśli, szczęśliwy że dla mnie, bez mojej wiedzy poświęcasz świetne małżeństwo, majątek, przyszłość. W swej młodzieńczej szlachetności chciałeś zostać wierny przysięgom, które nas wiążą jedynie w obliczu Boga. Wspomniałeś moje dawne cierpienie; owo nieszczęście, z którego mnie wyrwałeś, posłużyło mi za tarczę. Zawdzięczać twoją miłość litości! ta myśl jest dla mnie jeszcze okropniejsza niż obawa te ci łamię życie. Ci, którzy umieją zasztyletować kochankę, są bardzo miłosierni kiedy ją zabijają w chwili gdy jest szczęśliwa, niewinna, w pełni złudzeń... Tak, śmierć lepsza jest od tych dwóch myśli, które, od kilku dni, trawią potajemnie moje godziny. Wczoraj, kiedy mnie spytałeś tak łagodnie: „Co tobie?“... twój głos przyprawił mnie o dreszcz. Zdało mi się, że, wedle zwyczaju, czytasz w mojej duszy; czekałam twoich wynurzeń, wyobrażając sobie że dobrze odgadłam rachuby twego rozsądku. dobroci twojej, mimo że do niej przywykłam, zdało mi się, że widzę przymus, ciężar który dźwigasz. W tej chwili drogo opłaciłam moje szczęście; uczułam, że natura zawsze nam sprzedaje skarby miłości. W istocie, czyż los nas nie rozłączył? Powiedziałeś sobie: „Prędzej czy później, muszę opuścić tę biedną Klarę, czemu się z nią nie rozstać w porę?“ To zdanie było wypisane na dnie twego spojrzenia. Odeszłam, aby się wypłakać zdala od ciebie. Kryć ci moje łzy! to pierwsze łzy, jakie zgryzota wycisnęła mi od dziesięciu lat, a jestem za dumna aby ci je pokazać, ale nie oskarżałam cię. Tak, masz słuszność, nie powinnam być tak samolubna aby wiązać twoje życie, świetne i długie, z mojem, niebawem zużyłem... Ale gdybym się myliła?... Gdybym wzięła zadumę miłosną za trzeźwość rozsądku?... Och, aniele mój, nie zostawiaj mnie w niepewności, ukarz twą zazdrosną żonę; ale wróć jej świadomość jej i twojej miłości: cała kobieta jest w tem uczuciu, ono uświęca wszystko. Od przybycia twojej matki, odkąd ujrzałeś u niej pannę de La Rodière, stałam się pastwą wątpień, które są dla nas hańbą. Zadaj mi ból, ale nie oszukuj mnie: chcę wszystko wiedzieć, i to co mówi twoja matka, i co ty o tem myślisz! Jeśli się zawahałeś między czemkolwiek w świecie a mną, wracam ci wolność... Skryję ci mój los, będę umiała nie płakać przy tobie, tylko nie chcę cię już widzieć... Och, nie mogę, serce mi pęka......

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Siedziałam martwa i otępiała przez kilka chwil. Drogi mój, nie mam dumy wobec ciebie, tyś taki dobry, taki szczery! Nie byłbyś zdolny zranić mnie ani oszukać; ale powiesz mi prawdę, choćby najokrutniejszą. Czy chcesz, abym ci ułatwiła twoje wyznanie? A więc, moje serce, pocieszy mnie bardzo kobieca myśl. Czyż nie posiadałam w tobie istoty młodej i wstydliwej, sam wdzięk, samą piękność, samą delikatność, Gastona którego żadna inna nie może już znać, a którym ja się rozkosznie syciłam... Nie, nie będziesz już kochał nikogo tak jak mnie kochałeś, jak mnie kochasz; nie, nie mogę mieć rywalki. Kiedy będę myślała o naszej miłości — a to jest moja cała myśl — wspomnienia moje będą wolne od goryczy. Czyż: będzie jeszcze kiedy w twej mocy czarować kobiety owemi dziecinnemi figlami, młodocianemi igraszkami młodego serca, ową zalotnością duszy, wdziękiem ciała i owem błyskawicznem porozumieniem rozkoszy, słowem cudownym orszakiem który towarzyszy młodzieńczej miłości? Teraz jesteś mężczyzną, będziesz szedł swoją drogą obliczając wszystko. Będziesz miał zajęcia, troski, ambicje, zgryzoty, które pozbawią owego ciągłego i niezmiennego uśmiechu, jaki zawsze stroił dla mnie twoje wargi. Twój głos, dla mnie wciąż tak słodki, będzie czasami opryskliwy. Twoje oczy, zawsze rozjaśnione na mój widok niebiańskim blaskiem, będą się często chmurzyły dla niej. A wreszcie, ponieważ niepodobna jest kochać tak jak ja ciebie kocham, ta kobieta nie będzie ci się podobała tak jak ja ci się podobałam. Nie będzie tak wciąż czuwała nad sobą jak ja czuwałam, ani nie będzie tak nieustannie wmyślała się w twoje szczęście, które tak nauczyłam się rozumieć. Tak, człowiek, serce, dusza, które je znałem, nie będą już istniały; pogrzebię je w mem wspomnieniu, aby się niemi sycić jeszcze, i aby żyć szczęśliwa tem pięknem minionem życiem, nieznanem wszystkim oprócz nas“.
„Mój drogi skarbie, jeśli wszakże nie miałeś najlżejszej tęsknoty za swobodą, jeśli miłość moja ci nie ciąży, jeśli obawy moje są urojeniem, jeżeli, jestem dla ciebie zawsze twoją EWĄ, jedyną kobietą na świecie, wówczas po przeczytaniu tego listu przybądź! przybiegnij! Och! ukochani cię w jednej sekundzie więcej, niż cię kochałam — tak mi się zdaje — przez tych dziewięć lat. Po daremnej męczarni podejrzeń o które się obwiniam, każdy dzień dodany do naszej miłości, tak, jeden dzień, będzie całem życiem szczęścia. Zatem, mów! bądź szczery, nie zwodź mnie, to byłaby zbrodnia. Powiedz? chcesz odzyskać wolność? Czyś się zastanowił nad swem życiem? Żałujesz? Ja powodem twego żalu? nie przeżyłabym tego. Powiedziałam ci: kocham cię na tyle, aby przełożyć twoje szczęście nad moje, twoje życie nad moje. Porzuć, jeśli możesz, cudne wspomnienie naszych dziewięciu lat szczęścia, iżby nie wpływały na twoje postanowienie; ale mów! poddaję ci się jak Bogu, temu jedynemu pocieszycielowi który mi zostaje, jeśli ty mnie opuścisz“.

Kiedy pani de Beauseant dowiedziała się, że jej list znajduje się w rękach Gastona, popadła w przygnębienie tak ciężkie i w zadumę tak głęboką wskutek nadmiaru myśli, że była jakby uśpiona. Cierpiała owym bólem, którego siła nie zawsze jest w stosunku do sił kobiety i który jedynie kobiety znają. Podczas gdy nieszczęsna Klara czekała swego losu, pan de Nueil czytał jej list mocno zakłopotany, wedle wyrażenia używanego przez młodych ludzi w tego rodzaju krytycznych chwilach. Niemal już ustąpił naleganiom matki i powabom panny de La Rodière, młodej osoby dość nijakiej, prostej jak topólka, białej i różowej, prawie niemej w myśl programu zaleconego wszystkim pannom na wydaniu; ale jej czterdzieści tysięcy franków renty w ziemi dostatecznie przemawiały za nią. Pani de Nueil, wspomagana szczerem macierzyńskiem przywiązaniem, starała się sprowadzić syna do Cnoty. Zwracała mu uwagę, jak pochlebnym jest dlań wybór panny de La Rodière, której nadarza się tyle bogatych partji: czas pomyśleć o swoim losie, tak piękna sposobność nie zdarzy się już; miałby w ten sposób kiedyś ośmdziesiąt tysięcy renty w ziemi; majątek stanowi najlepsze pocieszenie; jeżeli pani de Beauseant kocha go dla niego samego, pierwsza powinna namawiać go do małżeństwa. Słowem, dobra matka nie zapominała o żadnym ze sposobów, jakiemi kobieta może wpłynąć na mężczyznę. Toteż doprowadziła syna do tego, że się wahał. List pani de Beauseant przyszedł w chwili, gdy miłość Gastona walczyła przeciw wszystkim pokusom życia uregulowanego zgodnie z pojęciami świata; ten list rozstrzygnął walkę. Postanowił rzucić margrabinę i ożenić się.
— Trzeba być mężczyzną! powiedział sobie.
Potem wyobraził sobie ból, jaki postanowienie jego zada kochance. Męzka próżność, jak również sumienie kochającego człowieka, powiększały jeszcze ten ból, zdjęła go szczera litość. Odczuł nagle to olbrzymie nieszczęście i uważał za potrzebne, za miłosierne złagodzić tę śmiertelną ranę. Miał nadzieję, iż zdoła doprowadzić panią de Beauseant do spokoju i do tego, iż sama zacznie go namawiać na to okrutne małżeństwo. Chciał ją stopniowo oswoić z myślą o koniecznem rozstaniu, ukazując wciąż między nimi pannę de La Rodière jak widmo, poświęcając zrazu swoje zamiary, aby dać je sobie wmówić potem. Aby osiągnąć swój cel w tem litosnem dziele, posuwał się aż do tego, że liczył na szlachetność, na dumę margrabiny, na piękne przymioty jej duszy. Odpisał jej, aby uśpić jej podejrzenia. List! Dla kobiety, która z intuicją prawdziwej miłości łączyła najdelikatniejszą wrażliwość kobiecą, list był wyrokiem. Toteż, kiedy Jakób wszedł i zbliżył się do pani Beauseant, aby jej podać trójgraniasto złożony papier, biedna kobieta zadrżała, jak schwytana jaskółka. Nieznany chłód przeszedł ją od głowy aż do stóp, spowijając ją w lodowaty całun. Jeżeli nie przybiegał do jej kolan, jeżeli nie przychodził zapłakany, blady, kochający, wszystko przepadło. A jednak tyle jest nadzieji w sercu kobiet które kochają! Trzeba dużo ciosów sztyletu, aby je zabić, kochają i krwawią aż do ostatniego.
— Czy jaśnie pani potrzebuje Czego? spytał Jakób z cicha, odchodząc.
— Nie, rzekła.
— Poczciwy człowiek, pomyślała ocierając łzę, on mnie zgaduje, on, służący!
Przeczytała: Droga moja, dręczysz się urojeniami... Kiedy ujrzała te słowa, gęsta zasłona rozpostarła się na oczach margrabiny. Tajemny głos serca krzyczał jej: „On kłamie“. Następnie, ogarniając wzrokiem całą pierwszą stronę z ową gorączkową jasnością jaką daje namiętność, przeczytała u dołu te słowa: Nic nie jest postanowione... Obracając konwulsyjnie kartkę, ujrzała wyraźnie ducha, który podyktował zawiłe zdania tego listu, gdzie nie znalazła już porywu miłości; zmięła list, podarła, zwinęła, pogryzła go, rzuciła w ogień i wykrzyknęła:
— Och! nikczemny! żył ze mną, nie kochając mnie już!..
Poczem wpółmartwa osunęła się na kanapę.
Pan de Nueil wyszedł, napisawszy swój list. Kiedy wrócił, zastał Jakóba na progu. Jakób oddał mu list, mówiąc:
— Pani margrabiny niema już w zamku.
Pan de Nueil zdziwiony rozdarł kopertę i przeczytał: „Pani, gdybym przestał panią kochać, godząc się z pani rozkazu stać się pospolitym człowiekiem, niech pani przyzna że byłbym godnym mego losu? Nie, nie usłucham pani, i przysięgam pani wierność, którą rozwiąże jedynie śmierć. Och! weź moje życie, chyba że się nie lękasz zagoryczyć swego życia wyrzutem“...
Był to list, który napisał do margrabiny w chwili gdy wyjeżdżała do Genewy. Pod spodem, Klara Burgundzka dodała: Jest pan wolny.
Pan de Nueil wrócił do matki do Manerville. W trzy tygodnie później odbył się jego ślub z panną Stefanją de La Rodière.
Gdyby ta historja tak pospolicie prawdziwa kończyła się tutaj, byłaby to niemal mistyfikacja. Czyż prawie każdy mężczyzna nie ma bardziej zajmującej do opowiedzenia? Ale głośne a niestety prawdziwe zakończenie, ale wszystko, co zdoła obudzić wspomnienia w sercu tych, którzy znali niebiańskie rozkosze bezgranicznej miłości i skruszyli ją sami lub też stracili przez jakąś okrutną fatalność, osłoni może to opowiadanie przed krytyką. Margrabina de Beauseant nie opuściła swego zamku w chwili rozstania z panem de Nueil. Dla mnóstwa przyczyn, których sekret trzeba zostawić sercu kobiet — każda zresztą wybierze te, które jej będą odpowiadać — Klara mieszkała tam dalej po ślubie pana de Nueil. Żyła w tak zupełnej samotności, że służba, z wyjątkiem pokojowej i Jakóba, nie widywała jej. Wymagała w domu bezwarunkowej ciszy, opuszczała swój apartament jedynie aby się udać do kaplicy, gdzie ksiądz z sąsiedztwa przychodził odprawiać dla niej mszę co rano. W kilka dni po ślubie, hrabia de Nueil popadł w apatję, która mogła równie dobrze wyrażać szczęście jak nieszczęście. Matka jego mówiła wszystkim:
— Syn mój jest bardzo szczęśliwy.
Pani Gastonowa de Nueil, podobna do wielu młodych kobiet, była trochę bezbarwna, łagodna, cierpliwa; zaszła w ciążę w miesiąc po ślubie. Wszystko to było zgodne z utartemi pojęciami. Pan de Nueil był dla niej bardzo dobry, tylko, w dwa miesiące po rozstaniu z margrabiną, stał się nadzwyczaj smutny i zadumany. Ale on zawsze był poważny, powiadała matka.
Po siedmiu miesiącach tego mdłego szczęścia zaszły wypadki, lekkie napozór, ale ogarniające tyle obszarów myśli i świadczące o tak wielkich wstrząsach duszy, iż trzeba nam je opowiedzieć poprostu i zostawić każdemu swobodny ich wykład. Jednego dnia pan de Nueil, polując na ziemiach Manerville i Valeroy, wrócił przez park pani de Beauseant; kazał zawołać Jakóba, zaczekał na niego, kiedy zaś lokaj przyszedł, spytał:
— Czy pani margrabina zawsze lubi dziczyznę?
Kiedy Jakób dał twierdzącą odpowiedź, Gaston wręczył mu dość znaczną sumę popartą drobiazgowem tłómaczeniem, aby uzyskać od niego drobną usługę: chodziło o to, aby podać do stołu margrabiny ubitą zwierzynę. Jakóbowi zdało się dość obojętne czy jego pani będzie jadła kuropatwę zabitą przez gajowego czy przez pana de Nueil, zwłaszcza iż hrabia żądał aby margrabina nie znała pochodzenia zwierzyny.
— Zabiłem to na jej gruncie, mówił.
Jakób pomagał przez kilka dni w tem niewinnem oszukaństwie. Pan de Nueil wychodził rano na polowanie i wracał do domu aż na obiad nie zabiwszy nic nigdy. Tak minął cały tydzień. Gaston ośmielił się natyle, iż napisał do margrabiny długi list i przesłał go. List zwrócono mu nie otwarty. Była prawie noc, kiedy służący margrabiny mu go odniósł. Naraz hrabia wypadł z salonu, gdzie napozór słuchał Kaprysu Harolda masakrowanego na fortepianie przez żonę, i pobiegł do margrabiny z szybkością człowieka, który pędzi na schadzkę. Wskoczył do parku przez znajomy sobie wyłom w murze, szedł zwolna przez aleje, zatrzymując się chwilami jakgdyby dla powstrzymania głośnego bicia swego serca, poczem, doszedłszy do zamku, przystanął nadsłuchując. Sądził, iż cała służba jest przy stole. Posunął się aż do pokojów pani de Beauseant. Margrabina nie opuszczała nigdy sypialni, pan de Nueil zdołał dotrzeć do drzwi bez najmniejszego hałasu. Tam ujrzał przy blasku dwóch świec margrabinę bladą, wychudłą, siedzącą w wielkim fotelu, z pochylonem czołem, z obwisłemi rękami, z oczyma utkwionemi w przedmiocie którego zdawała się nie widzieć. Był to ostatni wyraz bólu. Była w tej postawie nieokreślona nadzieja, ale nie wiadomo było, czy Klara Burgundzka patrzy w grób czy w przeszłość. Może łzy pana de Nueil zabłysły w ciemnościach, może oddech jego rozległ się głośniej, może wstrząsnęło nim mimowolne drżenie, lub może obecność jego nie mogła nie wywołać zjawiska intus-suscepcji, będącej zarazem chlubą, szczęściem i dowodem prawdziwej miłości. Pani de Beauseant obróciła zwolna twarz ku drzwiom i ujrzała dawnego kochanka. Hrabia postąpił kilka kroków.
— Jeżeli pan się zbliży, krzyknęła margrabina blednąc, rzucę się przez to okno!
Skoczyła do zasówki, otworzyła okno i stała z nogą na gzymsie, z ręką na balustradzie, z głową zwróconą do Gastona.
— Wyjdź pan, wyjdź pan, krzyczała, albo skaczę.
Na ten straszliwy krzyk, pan de Nueil, słysząc poruszenie wśród służby, uciekł jak złoczyńca.
Wróciwszy do domu, hrabia napisał bardzo krótki list i kazał służącemu zanieść go do pani de Beauseant, polecając mu powiedzieć margrabinie, że chodzi tu o życie i śmierć jego pana. Gdy lokaj odszedł, pan de Nueil wrócił do salonu i zastał tam żonę, która dalej dukała nad Kaprysem. Usiadł, czekając na odpowiedź. W godzinę potem, po ukończeniu Kaprysu, małżonkowie siedli naprzeciw siebie w milczeniu po dwu stronach kominka. Służący wrócił i oddał swemu panu list nierozpieczętowany. Pan de Nueil przeszedł do przyległego buduaru, gdzie wracając z polowania zostawił strzelbę, i zastrzelił się.
To szybkie a fatalne zakończenie, tak sprzeczne z obyczajami młodej Francji, jest naturalne.
Ludzie, którzy dobrze zaobserwowali lub też rozkosznie doświadczyli zjawisk towarzyszących doskonałemu zespoleniu dwojga istot, zrozumieją łatwo to samobójstwo. Kobieta nie urabia się, nie nagina się w jednym dniu do kaprysów namiętności. Roskosz, niby rzadki kwiat, wymaga starań najwyrafinowańszej hodowli: jedynie czas, harmonja dusz mogą wydobyć z niej wszystkie możliwości, zrodzić owe tkliwe, subtelne słodycze, co do których żywimy mnóstwo przesądów, uważając je za zrośnięte z osobą, której serce nam ich użycza. To cudowne porozumienie, ta ślepa wiara i błogosławiona pewność iż doznaje się osobliwego lub nadzwyczajnego szczęścia przy ukochanej istocie, to poniekąd tajemnica trwałych przywiązań i długich namiętności, Przy kobiecie posiadającej geniusz swej płci, miłość nie jest nigdy nawykiem: jej cudowna tkliwość umie oblekać kształty tak różnorodne, wkłada tyle sztuki w swoją naturę, lub naturalności w swoje sztuki, że staje się równie potężną wspomnieniem co obecnością. Przy niej wszystkie kobiety bledną. Trzeba było drżeć że się utraci miłość tak rozległą, tak wspaniałą, lub też stracić ją, aby znać całą jej cenę. Ale, jeżeli, poznawszy ją, człowiek wyrzekł się jej aby popaść w jakieś zimne małżeństwo; jeżeli kobieta z którą spodziewał się znaleźć te same słodycze dowiedzie mu paroma owemi faktami zagrzebanemi w mrokach sypialni małżeńskiej, że nie odrodzą się już one dla niego; jeżeli ma jeszcze na wargach smak niebiańskiej miłości a zranił śmiertelnie swą prawdziwą małżonkę na rzecz społecznej chimery, wówczas trzeba mu umrzeć lub też zdobyć się na ową materjalną, samolubną, zimną filozofję, która budzi wstręt w kochających duszach.
Co się tyczy pani de Beauséant, napoiwszy kochanka obficie miłością przez dziewięć lat, nie sądziła zapewne, aby rozpacz jego posunęła się aż do samobójstwa. Może sądziła, że tylko ona jedna będzie cierpieć. Była zresztą najzupełniej w prawie uchylić się od najwstrętniejszego podziału jaki istnieje, który żona może znosić przez wzgląd na wysokie racje społeczne, ale którym kochanka musi się brzydzić, ponieważ czystość jej miłości jest całem jej usprawiedliwieniem.

Angoulème, wrzesień 1832.



GOBSECK.


Baronowi Barchott de Penhoen.
Wśród wszystkich wychowanków kolegium Vend ôme, jesteśmy, jak sądzę, jedyni, którzy się odnaleźli w życiu literackiem, my, którzy uprawialiśmy już filozofję w wieku kiedy powinniśmy byli uprawiać jedynie De viris! Oto utwór, który pisałem w chwili gdyśmy się spotkali i podczas gdy ty pracowałeś nad swemi pięknemi dziełami o filozofji niemieckiej. Tak wiec, żaden z nas nie chybił swemu powołaniu. Ujrzysz tedy z pewnością tutaj swoje nazwisko z tą samą przyjemnością, z jaką wpisuje je
twój stary kolega szkolny
de Balsac.

W zimie roku 1829 na 1830, o pierwszej po północy, w salonie wicehrabiny de Grandlieu znajdowały się jeszcze dwie osoby nie należące do rodziny. Młody i przystojny człowiek wyszedł słysząc bicie zegara. Kiedy turkot powozu rozległ się w dziedzińcu, wicehrabina, widząc już tylko swego brata oraz przyjaciela domu, kończących partię pikiety, podeszła do córki, która, stojąc w salonie przy kominku niby to przeglądała album i słuchała oddalającego się kabrjoletu w sposób usprawiedliwiający macierzyński niepokój.
— Kamillo, jeżeli nadal będziesz zachowywać się z młodym hrabią Restaud tak jak dziś wieczór, zmusisz mnie do tego, że go przestanę przyjmować. Słuchaj, moje dziecko, jeśli masz zaufanie do mego serca, pozwól mi prowadzić się w życiu. W siedemnastu latach nie można jeszcze sądzić o przyszłości, ani o pewnych względach społecznych. Zwrócę ci uwagę tylko na jedno. Pan de Restaud ma matkę, która pochłonęłaby miljony, kobietę źle urodzoną, pannę Goriot, o której w swoim czasie dużo mówiono. Postępowała tak źle ze swoim ojcem, że z pewnością nie zasługuje na to aby mieć tak dobrego syna. Młody hrabia ubóstwia ją i broni jej z oddaniem godnem największych pochwał, dba zwłaszcza czule o brata i siostrę. — Mimo że to postępowanie jest bardzo piękne, podkreśliła wicehrabina, dopóki matka jego żyje, każda rodzina bałaby się powierzyć temu chłopcu przyszłość i majątek młodej panny.
— Dosłyszałem kilka słów, które budzą we mnie ochotę wmięszać się między panią a jej córkę, wykrzyknął przyjaciel domu. — Wygrałem, panie hrabio, rzekł zwracając się do przeciwnika. Porzucam pana, aby biec w sukurs pańskiej siostrzenicy.
— To się nazywa mieć uszy adwokackie, wykrzyknęła wicehrabina. Kochany panie Derville, jakim cudem mógł pan słyszeć to co ja mówiłam pocichu do Kamilli?
— Zrozumiałem pani spojrzenia, odparł Derville siadając w berżerce przy kominku.
Wuj usiadł przy siostrzenicy, a pani de Granville umieściła się na kanapce między córką a Dervillem.
— Czas, pani wicehrabino, abym pani opowiedział pewną historję, która zmieni pani sąd 0 majątku hrabiego Ernesta de Restaud.
— Historję! wykrzyknęła Kamilla. Niechże pan prędko zaczyna.
Derville rzucił na panią de Grandlieu spojrzenie, z którego zrozumiała, że to opowiadanie powinno ją zająć. Wicehrabina de Grandlieu była, przez swój majątek i dawność nazwiska, jedną z najznamienitszych kobiet w dzielnicy Saint-Germain; o ile zaś kogo dziwi aby adwokat paryski odzywał się do niej tak poufale i zachowywał się w jej domu tak bez ceremonji, łatwo będzie wytłómaczyć tę osobliwość. Pani de Grandlieu, wróciwszy do Francji wraz z rodziną królewską, osiadła w Paryżu, gdzie żyła zrazu jedynie z zasiłków, przyznanych przez Ludwika XVIII z listy cywilnej. Było to położenie nieznośne. Adwokat miał sposobność wykryć pewne nieprawidłowości w sprzedaży pałacu Grandlieu dokonanej niegdyś z ramienia Republiki, i orzekł, iż pałac powinien być zwrócony wicehrabinie. Podjął się tego procesu na swoje ryzyko i wygrał. Zachęcony powodzeniem, natarł tak skutecznie na jakieś przytulisko, że uzyskał odeń zwrot lasu Liceney. Potem wydobył jeszcze jakieś akcje kanału Orleańskiego i pewne dość znaczne nieruchomości, któremi cesarz wyposażył był zakłady publiczne. W ten sposób, dzięki zręczności młodego adwokata, majątek pani de Grandlieu osiągnął sumę blisko sześćdziesięciu tysięcy franków dochodu, nim prawo o odszkodowaniach zwróciło jej ogromne sumy. Adwokat ten, człowiek nieskazitelnej uczciwości, uczony, skromny i dobrze wychowany, stał się od tego czasu przyjacielem rodziny. Mimo iż postąpienie jego z panią de Grandlieu zyskało mu szacunek i klientelę najlepszych domów dzielnicy Saint-Germain, nie korzystał z tego wzięcia tak, jakby mógł korzystać człowiek ambitny. Opierał się naleganiom wicehrabiny, która chciała aby sprzedał swoją kancelarję i przeszedł do sądownictwa, gdzie, dzięki wysokim protekcjom, uzyskałby odrazu szybki awans. Z wyjątkiem pałacu Grandlieu, gdzie spędzał czasami wieczory, bywał w świecie jedynie tyle, ile było trzeba dla podtrzymania stosunków. Było dlań wielkiem szczęściem, że oddanie jego pani de Grandlieu wydobyło na światło jego talenty, gdyż groziło mu że jego kancelarja zmarnieje. Derville nie miał duszy adwokackiej.
Od czasu jak hrabia Ernest de Restaud wszedł w dom wicehrabiny i odkąd Derville odkrył sympatję Kamilli do tego młodzieńca, zaczął bywać u pani de Grandlieu bardzo pilnie: rzekłbyś mieszczański dandys świeżo dopuszczony na arystokratyczne salony. Kilka dni przedtem, znalazł się na balu koło Kamilli i rzekł wskazując młodego hrabiego:
— Szkoda, że ten chłopiec nie ma jakich dwóch albo trzech miljonów, nieprawdaż?
— Czy to nieszczęście? Nie sądzę, odparła. Pan de Restaud ma wielkie zdolności, jest wykształcony, a minister, przy którym pracuje, ceni go wysoce. Nie wątpię, że zajdzie daleko. Ten chłopiec znajdzie majątek jakiego sam zapragnie, skoro przyjdzie do władzy.
— Tak, ale gdyby już był bogaty?
— Gdyby był bogaty, rzekła Kamilla rumieniąc się. Ależ wszystkie młode panny, które są tutaj, wydzierałyby go sobie, dodała wskazując tańczące pary.
— I wówczas, odparł adwokat, panna de Grandlieu nie byłaby tą jedyną na którąby zwracał oczy. Dlatego się pani rumieni! Podoba się pani, nieprawdaż? No, niech pani powie.
Kamilla wstała nagle.
— Kocha go, pomyślał Derville.
Od tego dnia Kamilla była nadzwyczaj uprzejma dla adwokata, spostrzegłszy że on pochwala jej skłonność. Aż dotąd, mimo że znała wszystkie zobowiązania rodziny wobec Derville’a, było w jej obejściu więcej grzeczności niż prawdziwej sympatji, więcej uprzejmości niż uczucia, zachowanie jej i ton zawsze mu dawały odczuć oddalenie, jakie etykieta stawiała między nimi. Wdzięczność, to jest dług, który dzieci nie zawsze przyjmują w spadku.
— Ta historja, rzekł Derville po pauzie, przypominą mi jedyny romansowy wypadek w mojem życiu. Już śmiejecie się państwo, słysząc jak adwokat mówi wam o romansie w swojem życiu! Ale i ja miałem dwadzieścia pięć lat, jak każdy inny a w tym wieku widziałem już bardzo osobliwe rzeczy. Muszę zacząć moje opowiadanie od osobistości, której państwo nie możecie znać. Chodzi o lichwiarza. Wyobraźcie sobie twarz bladą i wyblakłą, którą, za pozwoleniem Akademji, chciałbym nazwać mistyczną: podobna była do srebra, z którego zeszło złocenie. Włosy mego lichwiarza były gładkie, starannie uczesane, popielato-szare. Rysy twarzy, niewzruszonej jak twarz Talleyranda, zdawały się odlane z bronzu. Małe oczka, żółte jak u kuny, nie miały prawie rzęs i lękały się światła, ale daszek starego kaszkietu chronił je od blasku. Szpiczasty nos był tak cienki na końcu, że możnaby go porównać do świdra. Wargi miał cienkie jak owi alchemicy i starcy malowani przez Rembrandta lub Metzu. Człowiek ten mówił cicho, łagodnym głosem, i nie unosił się nigdy. Wiek jego był zagadką: niesposób było zgadnąć, czy on zestarzał się przed czasem, czy też zaoszczędził swą młodość iżby mu służyła zawsze. Wszystko w jego pokoju było schludne i wytarte; podobne, od zielonego sukna na biurku aż do dywanika przed łóżkiem, do zimnego sanktuarjum starej panny, która cały dzień wyciera z kurzu meble. W zimie, głownie na kominku, zawsze zagrzebane w popiele, dymiły nie dając ognia. Czynności jego, od godziny wstania aż do wieczornego napadu kaszlu, były regularne jak zegar. Był to poniekąd człowiek-automat, którego sen nakręcał. Jeżeli dotknąć stonogi idącej po papierze, zatrzyma się i udaje nieżywą; tak samo i ten człowiek urywał w pół zdania i przestawał mówić gdy zaturkotał powóz, aby nie podnosić głosu. Na wzór Fontenelle’a oszczędzał siłę żywotną i skupiał wszystkie uczucia ludzkie w swojem ja. Toteż, życie jego upływało bez hałasu, niby piasek w starożytnej klepsydrze. Czasami jego ofiary krzyczały, unosiły się; potem robiła się wielka cisza, jak w kuchni w której zarzyna się kaczkę.
Pod wieczór, człowiek-weksel zmieniał się w zwykłego człowieka, a jego metale przeobrażały się w serce ludzkie. Jeżeli był rad ze swego dnia, zacierał ręce, wypuszczając przez popękane szczeliny twarzy dym wesołości, niepodobna bowiem inaczej wyrazić niemej gry jego mięśni, w której malowało się wrażenie podobne do śmiechu. Przytem, nawet w największych napadach uciechy, rozmowa jego była jednosylabowa, a zachowanie zawsze negatywne.
Takim był sąsiad, którego przypadek dał mi w domu gdzie mieszkałem przy ulicy des Grès, kiedy byłem dopiero drugim dependentem i kończyłem trzeci rok prawa. Dom ten, bez dziedzińca, był wilgotny i ciemny. Okna wychodziły tylko na ulicę. Zakonny rozkład, wedle którego budynek podzielony był na pokoje jednakiej wielkości, wychodzące na długi korytarz oświetlony małemi okienkami, świadczył, że dom ten stanowił niegdyś część klasztoru. Na ten smutny widok, wesołość młodego utracjusza gasła, nim jeszcze wszedł do mego sąsiada: dom i jego mieszkaniec były do siebie podobne. Możnaby rzec ostryga przyczepiona do skały. Jedyną istotą, z którą się komunikował, byłem ja: zachodził do mnie po ogień, pożyczał odemnie książek, dzienników, pozwalał mi wieczór wchodzić do swej celi, gdzie rozmawialiśmy, kiedy był w dobrym humorze. Te objawy zaufania były owocem czteroletniego sąsiedztwa i mego dobrego prowadzenia się, które, dla braku pieniędzy, bardzo było podobne do jego życia. Czy on miał krewnych, przyjaciół? Czy był bogaty czy biedny? Nikt nie mógłby odpowiedzieć na te pytania. Nie widziałem nigdy u niego pieniędzy. Majątek jego musiał zapewne spoczywać w piwnicach banku. Sam ściągał swoje weksle, biegając po Paryżu nogą chyżą jak u jelenia. Był zresztą męczennikiem swej ostrożności. Jednego dnia, przypadkiem, miał przy sobie złoto; nie wiadomo jak wysunął mu się napoleon z kieszeni. Lokator, który szedł za nim po schodach, podniósł pieniądz i podał mu go. To nie moje, odparł z gestem zdziwienia. Ja i złoto! Czyżbym tak żył jak żyję, gdybym był bogaty?
Rano sam sobie przyrządzał kawę w cynowej fajerce, która zawsze stała w ciemnym kącie kominka; obiad przynoszono mu z garkuchni. Stara odźwierna przychodziła sprzątać o stałej godzinie. Wreszcie, dziwnym trafem, który Sterne nazwałby przeznaczeniem, człowiek ten nazywał się Gobseck. Kiedy później zajmowałem się jego interesami, dowiedziałem się, iż, w chwili kiedyśmy się poznali, miał siedemdziesiąt sześć lat. Urodził się w r. 1740, na przedmieściu Antwerpji, z matki Żydówki i ojca Holendra i nazywał się Jan Ester Van Gobseck. Pamiętacie państwo, jak cały Paryż zajmował się zamordowaniem kobiety zwanej Piękną Holenderką? Kiedy wspomniałem o tem przypadkiem memu dawnemu sąsiadowi, rzekł nie zdradzając najmniejszego zainteresowania ani zdziwienia: „To była moja cioteczna wnuczka“.
Oto wszystko co zeń wycisnęła śmierć jego jedynej i wyłącznej spadkobierczyni, wnuczki jego rodzonej siostry. Dowiedziałem się z rozprawy, że istotnie piękna Holenderką nazywała się Sara Van Gobseck. Kiedy go spytałem, jakim sposobem siostrzenica nosiła jego nazwisko, odpowiedział z uśmiechem:
— W naszej rodzinie kobiety nigdy nie wychodziły za mąż.
Ten szczególny człowiek nigdy nie chciał widzieć żadnej osoby z czterech żeńskich generacji swoich krewnych. Nienawidził spadkobierców i nie wyobrażał sobie, aby jego majątek mógł kiedykolwiek należeć do kogo innego, nawet po jego śmierci. Miał dziesięć lat, kiedy matka wsadziła go jako chłopca okrętowego na okręt płynący do kolonji w Indjach, gdzie przeżył dwadzieścia lat. Toteż zmarszczki na jego pożółkłem czole zachowały tajemnice straszliwych wypadków, nagłych łęków, niespodzianych przygód, romantycznych przepraw, frenetycznych radości: wycierpiany głód, zdeptaną miłość, majątek zagrożony, stracony, znów odzyskany, życie wiele razy w niebezpieczeństwie, ocalone może dzięki owej decyzji której srogość znajduje wymówkę w pośpiechu i konieczności. Znał niegdyś admirała Simeuse, pana de Lally, pana de Kergarouët, pana d’Estaing, sędziego Suffrena, pana de Portenduére, lorda Hastings, ojca Tippo-Saiba i samego Tippo-Saiba. Ów Sabaudczyk, który służył Madhadży-Sindjach, królowi Delhy i tak bardzo przyczynił się do potęgi Mabrattów, robił z nim interesy. Miewał stosunki z Wiktorem Hughes i wielu sławnymi korsarzami, bo długo przebywał na wyspie św. Tomasza. Tylu rzeczy się chwytał aby zrobić majątek, że próbował odkryć złoto tego tak sławnego dzikiego plemienia w okolicy Buenos-Ayres. Nie był wreszcie obcy żadnemu z wypadków wojny o niepodległość Ameryki. Ale, kiedy mówił o Indjach lub o Ameryce, co mu się nie zdarzało z nikim a bardzo rzadko ze mną, robił wrażenie jakby popełniał niedyskrecję, jakby żałował tego. Jeżeli ludzkość i współżycie ludzi są religją, jego możnaby uważać za ateusza. Mimo że postanowiłem go przeniknąć, muszę wyznać ze wstydem, że do ostatniej chwili serce jego zostało nieprzeniknione. Zapytywałem niekiedy sam siebie, do jakiej płci on należy. Jeżeli wszyscy lichwiarze są do niego podobni, sądzę, że wszyscy są rodzaju nijakiego. Czy został wierny wyznaniu matki i uważał chrześcijan za swój łup? Czy został katolikiem, mahometanem, bramanem lub lutrem? Nigdy niczego się nie dowiedziałem o jego przekonaniach. Zdawał się raczej obojętnym niż niedowiarkiem.
Pewnego wieczoru wszedłem do tego człowieka który stał się złotem i którego, przez żart lub szyderstwo, ofiary jego, zwane przezeń klientami, nazywały papą Gobseckiem. Siedział na fotelu, nieruchomy jak posąg, z oczyma utkwionemi w okapie kominka, jakby tam odczytywał swoje rachunki. Dymiąca lampa, o podstawie niegdyś zielonej, rzucała blask, który nietylko nie barwił jego twarzy, ale uwydatniał jej bladość. Popatrzał na mnie w milczeniu i wskazał krzesło, które na mnie czekało.
— O czem ten człowiek myśli, mówiłem sobie. Alboż on wie, czy istnieje Bóg, uczucie kobiety, szczęście?
Żałowałem go tak, jakbym żałował chorego. Ale rożumiałem też, że, jeżeli posiada w banku miljony, może posiadać myślą ziemię, którą przebiegł, zgłębił, zważył, oszacował, wyssał.
— Dzieńdobry, ojcze Gobseck, rzekłem.
Obrócił ku mnie głowę, grube czarne brwi zbliżyły się lekko; ten charakterystyczny gest odpowiadał u niego najweselszemu uśmiechowi południowca.
— Jest pan tak ponury, jak w dniu gdy panu oznajmiono o bankructwie owego księgarza, którego zręczność pan tak podziwiał, mimo, że padłeś jej ofiarą.
— Ofiarą? rzekł zdziwiony.
— Wszak aby zyskać ugodę, spłacił pana wierzytelność wekslami podpisanemi przez firmę w bankructwie, kiedy zaś podniósł się znowu, — skorzystał z redukcji przyznanej w ugodzie?
— Sprytny był, odparł, ale ja go później dostałem.
— Ma pan zatem jakie weksle do protestu? mamy dziś trzydziestego, o ile mi się zdaje.
Pierwszy to raz mówiłem z nim o pieniądzach. Podniósł na mnie drwiące oczy, poczem, swoim cichym głosem, którego tony podobne były do dźwięków jakie dobywa z fletu niezręczny uczeń, rzekł:
— Bawię się.
— Więc pan się bawi czasami?
— Czy sądzisz, że poetami są tylko ci, co pisują wiersze, spytał wzruszając ramionami i spoglądając na mnie z politowaniem.
— Poezja w tej głowie! pomyślałem, bo jeszcze nie znałem jego życia.
— Jakież istnienie mogłoby się równać z mojem? ciągnął, i oko jego ożywiło się. Jesteś młody, myślisz swoją krwią, w głowniach na kominku — widzisz twarze kobiece; ja w moich widzę tylko węgle. Wierzysz we wszystko, a ja nie wierzę w nic. Zachowaj swoje złudzenia, jeżeli możesz. Zrobię ci bilans życia. Czy będziesz podróżował, czy też będziesz siedział przy kominku przy spódnicy żony, zawsze przychodzi wiek, w którym życie jest już tylko nałogiem uprawianym w pewnem wybranem kole. Szczęście polega wówczas na użytkowaniu naszych talentów w zastosowani do realności. Poza temi dwoma pewnikami, wszystko jest fałszem. Moje zasady zmieniały się jak zasady ludzi, musiałem je zmieniać wedle szerokości geograficznej. To, co Europa podziwia, Azja karze. To, co jest występkiem w Paryżu, staje się koniecznością skoro się przebędzie Azory. Nic niema tu stałego, są jedynie obyczaje, które się zmieniają zależnie od klimatu. Dla kogoś, kto z konieczności wciskał się we wszystkie formy społeczne, zasady i moralność są tylko słowem bez treści. Zostaje w nas jedyne szczere uczucie, jakie nam dała natura: instynkt samozachowawczy. W waszych europejskich społeczeństwach instynkt, ten nazywa się interesem osobistym. Gdybyś żył tyle co ja, wiedziałbyś, że istnieje tylko jedna rzecz materjalna, której wartość jest dość pewna aby się nią człowiek zaprzątał. Ta rzecz... to złoto. Złoto przedstawia wszystkie siły ludzkie. Podróżowałem, widziałem że wszędzie są góry i wszędzie doliny: doliny nudzą, góry męczą; miejsce nie znaczy tedy nic. Co się tyczy obyczajów, człowiek, jest wszędzie taki sam: wszędzie istnieje walka między ubogim a bogatym, wszędzie jest nieunikniona; lepiej tedy być wyzyskującym niż wyzyskiwanym. Wszędzie istnieją ludzie muskularni, którzy pracują, i limfatyczni, którzy się trapią. Wszędzie rozkosze są te same, bo wszędzie zmysły się wyczerpują i przeżywa je tylko jedno uczucie, próżność! Próżność, to zawsze ja. Próżność da się zaspokoić jedynie strumieniem złota. Nasze zachce nia wymagają czasu, środków fizycznych lub starań! Otóż, złoto zawiera wszystko w zalążku, a daje wszystko w rzeczywistości. Jedynie warjaci lub chorzy mogą znajdować szczęście w tem, aby tasować karty co wieczór dla przekonania się czy wygrają kilka groszy. Jedynie głupcy mogą obracać swój czas na dowiadywaniu się co się dzieje, czy ta a ta pani położyła się na kanapie sama lub w towarzystwie, czy ma więcej krwi niż limfy, więcej temperamentu niż cnoty. Jedynie naiwni mogą się uważać za ludzi użytecznych swoim bliźnim, zajmując się wytyczaniem zasad politycznych, aby rządzić wypadkami zawsze nieprzewidzianemu Jedynie dudki mogą paplać o aktorach i powtarzać ich koncepty; odbywać codziennie, tylko na większej przestrzeni, przechadzkę zwierzęcia w swojej klatce; ubierać się dla drugich jeść dla drugich, chełpić się koniem lub powozem, które sąsiad może mieć dopiero w trzy dni po nich. Czyż to nie jest życie waszych Paryżan streszczone w paru zdaniach? Spójrzmyż na życie z bardziej wysoka niż oni. Szczęście polega albo na silnych wzruszeniach, w których spala się życie, albo też na perjodycznych zatrudnieniach, które zeń czynią regularnie funkcjonującą angielską mechanikę. Ponad temi rodzajami szczęścia istnieje ciekawość, rzekomo szlachetna, poznania tajemnic natury albo też niejakiego naśladowania jej objawów. Czyż to nie jest, w dwóch słowach, Sztuka lub Wiedza, namiętność lub spokój? Otóż, wszystkie namiętności ludzkie, spotęgowane grą waszych społecznych interesów, defilują przedemną żyjącym w spokoju. Waszą ciekawość naukową, tę walkę w której człowiek zawsze jest pobity, zastępuję przenikaniem wszystkich owych sprężyn które poruszają ludzkością. Jednem słowem, posiadam świat bez zmęczenia, a świat nie ma nademną najmniejszej władzy. Posłuchaj pan, dodał, w jaki sposób spędziłem poranek, a zrozumiesz moje rozkosze.
Wstał, zasunął rygiel, zaciągnął starą portjerę chrzęszcząc kółkami na drucie, i wrócił na swoje miejsce.
— Dziś rano, rzekł, miałem do podjęcia tylko dwa weksle, resztę wetknąłem w wilję klientom jako gotówkę. Czysty zysk! bo przy eskoncie odciągam kurs jakiego wymaga odebranie pieniędzy, ściągając dwa franki na urojoną dorożkę. Czyżby nie było śmieszne, aby klient zmuszał mnie do przebycia Paryża dla sześciu franków eskontu, mnie który nie podlegam nikomu, który płacę tylko siedem franków podatku! Pierwszy weksel na tysiąc franków puszczony przez młodego człowieka, ślicznego chłopca w haftowanych kamizelkach, z lorynetką, kabrjoletem, angielskim konikiem, etc., podpisany był przez jedną z najpiękniejszych kobiet w Paryżu, żonę bogatego właściciela, hrabiego. Czemu ta hrabina podpisała weksel, żaden z punktu prawnego, ale doskonały w praktyce, bo te biedne kobietki tak lękają się skandalu związanego z protestem, że raczej oddałyby same siebie w zapłatę, niżby miały nie zapłacić? Chciałem poznać sekretny walor tego wekslu. Głupota, nierozwaga, miłość czy miłosierdzie? Drugi weksel na takąż sumę, z podpisem Fanny Malvaut, przedstawił mi wpółzrujnowany handlarz płótna. Nikt mający jakikolwiek kredyt w banku, nie przyjdzie do mojej nory, gdzie pierwszy krok uczyniony od drzwi do biurka zdradza rozpacz, wiszące nad głową bankructwo, a zwłaszcza kolejną odmowę wszystkich bankierów. Toteż widuję jedynie szczutych jeleni, gonionych przez sforę wierzycieli. Hrabina mieszkała przy ulicy du Helder, Fanny przy ulicy Montmartre. Ileż robiłem przypuszczeń, wychodząc z domu dziś rano! Jeśli te dwie kobiety nie są wypłacalne, przyjmą mnie z większym szacunkiem niż rodzonego ojca. Ile komedji zagra mi ta hrabina za swoich tysiąc franków! Przybierze wyraz pieszczotliwy, będzie do mnie mówiła tym głosikiem którego słodycze przeznaczone są dla wystawcy weksla, będzie mnie obsypywała jedwabnemi słówkami, będzie błagała może, a ja...
Tu starzec rzucił na mnie swoje martwe spojrzenie.
— A ja, niewzruszony! podjął. Stoję tam jak mściciel, zjawiam się jak wyrzut sumienia. Ale porzućmy domysły. Przybywam.
— Pani hrabina jeszcze śpi, mówi pokojówka.
— Kiedy ją będzie można widzieć?
— W południe.
— Pani hrabina chora?
— Nie, proszę pana, ale wróciła z balu o trzeciej rano.
— Nazywam się Gobseck, proszę jej powiedzieć moje nazwisko, będę tu o południu.
I odchodzę, znacząc mą obecność na dywanie zaścielającym schody. Lubię walać błotem dywany bogaczy, nie przez dokuczliwość, ale aby im dać uczuć szpon konieczności.
Zaszedłszy na ulicę Montmartre, do skromnego domu, otwieram starą bramę i widzę ciasny dziedzińczyk, gdzie słońce nie zagląda nigdy. Izdebka odźwiernego ciemna, szyba podobna do rękawa zbyt długo noszonego szlafroka, tłusta, ciemna, poszczerbiona.
— Panna Fanny Malvaut?
— Wyszła, ale jeżeli pan przychodzi z wekslem, są pieniądze.
— Wrócę później, mówię.
Skoro odźwierny miał pieniądze, chciałem poznać młodą dziewczynę; wyobraziłem sobie, że musi być ładna. Spędzam ranek na oglądaniu rycin wystawionych na bulwarze, poczem, o południu, przebywam salon poprzedzający sypialnię hrabiny.
— Pani dzwoniła na mnie w tej chwili, mówi panna służąca, wątpię aby ją można było widzieć.
— Zaczekam, mówię siadając w fotelu.
Otwierają się żaluzje, panna służąca wbiega i mówi.
— Pani prosi.
Ze słodyczy jej głosu, odgadłem, że pani nie ma pieniędzy na weksel. Jakże piękna była kobieta, którą wówczas ujrzałem! Zarzuciła w pośpiechu na nagie ramiona kaszmirowy szal, który tak szczelnie otulał jej kształty, że można było odczytać ich nagość. Peniuar, przybrany rjuszkami białemi jak śnieg, świadczył że pani musi wydawać rocznie około dwóch tysięcy na pranie. Czarne włosy wymykały się w grubych puklach z pod chusteczki niedbale zawiązanej sposobem kreolek. Rozrzucone łóżko świadczyło o niespokojnym śnie. Malarz zapłaciłby chętnie, aby móc być przez kilka chwil świadkiem tej sceny. Pod rozkosznie upiętemi draperjami, poduszka rzucona na niebieską jedwabną kołdrę, której koronki rysowały się wyraźnie na tem błękitnem tle, zachowała wpół zatarty odcisk kształtów, pobudzający wyobraźnię. Na szerokiej skórze niedźwiedziej, zasłanej u stóp lwów rzeźbionych w mahoniu łóżka, błyszczały białe atłasowe pantofelki, porzucone niedbale przez osobę zmęczoną balem. Na krześle, pognieciona suknia włóczyła się rękawem po ziemi. Pończochy, które zdmuchnąłby najlżejszy przeciąg, leżały skręcone pod fotelem. Białe podwiązki spływały z kozetki. Kosztowny nawpół rozwinięty wachlarz lśnił się na kominku. Szuflady komody były otwarte. Kwiaty, djamenty, rękawiczki, bukiet, pasek, leżały porozrzucane. Czułem w powietrzu mdłą woń perfum. Wszystko tchnęło tam zbytkiem i nieładem, pięknością bez harmonji. Ale już przyczajona pod spodem nędza wysuwała głowę i pokazywała ostre zęby jej lub jej kochankowi. Zmęczona twarz hrabiny podobna była do tego pokoju zasłanego szczątkami zabawy. Te rozrzucone szmatki budziły we mnie politowanie; skupione razem, przywiodły kogoś wczoraj do szaleństwa. Te ślady miłości porażonej wyrzutem, ten obraz marnotrawstwa, zbytku i szumu, zdradzały tantalowe wysiłki dla schwycenia umykających uciech. Lekkie różowe plamki na twarzy młodej kobiety świadczyły o delikatności cery, ale rysy były jakby nabrzmiałe, a ciemna obwódka pod oczami zdawała się silniej zarysowana niż zwykle. Ale natura jej była dość silna aby te ślady wybryków nie kaziły jej piękności. Oczy jej błyszczały. Podobna do owych Herodjad stworzonych pendzlem Leonarda da Vinci (handlowałem niegdyś obrazami), wspaniała była życiem i siłą. Nic nie było wątłego w jej kształtach ani rysach: budziła miłość i zdawała się silniejsza od miłości. Podobała mi się. Oddawna już moje serce nie zabiło. Byłem tedy już zapłacony! dałbym tysiąc franków za wrażenie, któreby mi przypomniało moją młodość.
— Proszę pana, rzekła podając mi krzesło, czy pan będzie łaskaw zaczekać?
— Aż do jutra południa, proszę pani, odparłem chowając weksel, który jej przedstawiłem; mam prawo zaprotestować dopiero o tej godzinie.
Przyczem w duchu mówiłem sam do siebie:
— Zapłać za swój zbytek, za swoje nazwisko, zapłać za swoje szczęście, zapłać za przywileje których zażywasz. Aby ubezpieczyć swoje dostatki, bogacze wymyślili trybunały, sędziów i tę gilotynę, — świecę, w której spalają się naiwni. Ale dla was, co sypiacie na jedwabiu i pod jedwabiem, istnieją wyrzuty, istnieją zgrzytania zębów skryte pod uśmiechem, i paszcze tajemniczych lwów, które was kąsają w serce.
— Protest! pan to serjo mówi? wykrzyknęła patrząc na mnie, miałżeby pan dla mnie tak mało względów?
— Gdyby król mi był winien, pani, i gdyby mi nie zapłacił, pozwałbym go jeszcze prędzej niż każdego innego.
W tej chwili rozległo się lekkie pukanie do drzwi.
— Niema mnie! zawołała rozkazująco młoda kobieta.
— Anastazjo, ja chciałbym cię zobaczyć.
— Nie w tej chwili, mój drogi, odparła głosem mniej szorstkim, mimo o pozbawionym słodyczy.
— Żartujesz chyba, przecież ty z kimś rozmawiasz, odparł wchodząc ktoś kto mógł być tylko hrabią.
Hrabina spojrzała na mnie, zrozumiałem ją, stała się mą niewolnicą. Był czas, młody człowieku, kiedy byłbym może dość głupi aby nie oddać do protestu. W roku 1763, w Pondichery, zlitowałem się nad kobietą, która ze mnie ładnie zadrwiła! Zasługiwałem na to, pocóż jej uwierzyłem?
— Czego pan sobie życzy? spytał hrabia.
Ujrzałem, iż ta kobieta zadrżała od stóp do głowy; biała i gładka atłasowa skóra na szyi stała się szorstka: dostała, jak pospolicie się mówi, gęsiej skórki. Ja się śmiałem, mimo iż żaden mięsień nie drgnął mi na twarzy.
— To ktoś z moich dostawców, rzekła.
Hrabia odwrócił się plecami, ja wyciągnąłem do połowy z kieszeni weksel. Na ten nieubłagany ruch, młoda kobieta podeszła do mnie i podała mi brylant:
— Weź pan i idź, rzekła.
Wymieniliśmy te dwa walory i wyszedłem skłoniwszy się. Djament był wart dla mnie conajmniej tysiąc dwieście franków. Ujrzałem w dziedzińcu chmarę lokajów, którzy czyścili swoje liberje, szczotkowali buty i myli wspaniałe powozy.
— Oto, mówiłem sobie, co sprowadza tych ludzi do mnie. Oto co pcha do tego, aby kraść przyzwoicie miljony, aby zdradzać swój kraj. Aby się nie zabłocić idąc piechotą, wielki pan, lub ten co go małpuje, bierze raz porządną kąpiel w błocie!
W tej chwili, brama wjazdowa otwarła się i wpuściła kabrjolet młodego człowieka, tego który mi przyniósł weksel.
— Panie, rzekłem doń skoro wysiadł, oto dwieście franków które pan zechce oddać pani hrabinie i oświadczyć jej, że przez tydzień będę trzymał fant, który mi wręczyła dziś rano.
Wziął dwieście franków i uśmiechnął się drwiąco, jakgdyby mówiąc:
— A, zapłaciła. Na honor, tem lepiej!
Wyczytałem na tej twarzy przyszłość hrabiny. Ten ładny paniczyk, ten blondynek, zimny gracz bez duszy, zrujnuje się, zrujnuje ją, zrujnuje męża, zrujnuje dzieci, zje ich mienie i spowoduje więcej nieszczęść w salonach, niżby ich sprawiła w szeregach baterja moździerzy.
Udałem się na ulicę Montmartre do panny Malvaut. Wszedłem po stromych schodach na piąte piętro. Wprowadzono mnie do mieszkanka złożonego z dwóch pokoików, gdzie wszystko było czyste jak nowy dukat. Nie spostrzegłem ani śladu kurzu na meblach w pierwszym pokoju, gdzie mnie przyjęła panna Fanny, typowa młoda paryżanka. Była ubrana skromnie: główka wykwintna i świeża, uprzejma minka, starannie zaczesane ciemne włosy, odwinięte na skroniach, przydawały wdzięku błękitnym i czystym jak kryształ oczom. Światło, przechodzące przez proste firaneczki w oknach, rozlewało łagodny blask na tej skromnej twarzy. Liczne kawałki płótna leżące dokoła zdradziły mi jej zwykłe zajęcie, krajała bieliznę. Była tam niby duch samotności. Podałem jej weksel, mówiąc że jej nie zastałem rano.
— Ależ, rzekła, pieniądze były u odźwiernego.
Udałem, że nie słyszę.
— Panienka widocznie wychodzi bardzo rano?
— Wychodzę rzadko z domu, ale kiedy się pracuje w nocy, trzeba się czasem wykąpać.
Spojrzałem na nią. Od jednego rzutu oka zrozumiałem wszystko. Była to dziewczyna skazana na pracę przez jakieś nieszczęścia. Pochodziła zapewne z rodziny uczciwych rolników, bo miała na twarzy nieco piegów, jak często ludzie urodzeni na wsi. Jakiś powab cnoty błyszczał w jej rysach. Miałem uczucie, że oddycham atmosferą uczciwości, niewinności, która odświeża moje płuca. Biedne niewinątko! ona wierzyła w coś, nad prostem drewnianem łóżkiem wisiał krucyfiks, strojny w dwie gałązki bukszpanu. Byłem prawie wzruszony. Byłbym gotów ofiarować jej pieniądze tylko na dwanaście procent, aby jej ułatwić kupno jakiego intratnego zakładu. „Ale, pomyślałem, może ma jakiegoś kuzynka, który skorzysta z jej podpisu i wyzyska biedną dziewczynę“. Odszedłem tedy, broniąc się memu napadowi wspaniałomyślności, nieraz bowiem miałem sposobność stwierdzić, że kiedy dobroczynność nie szkodzi dobroczyńcy, zarzyna obdarowanego. Kiedy pan wszedł tutaj, myślałem że z Fanny Malvaut byłaby poczciwa żoneczka; porównywałem jej czyste i samotne życie z życiem tej hrabiny, która, już poznawszy się z wekslem, stoczy się na samo dno występku!
— I cóż, dodał po chwili głębokiego milczenia w czasie którego przyglądałem mu się, czy pan sądzi, że to jest nic wnikać w ten sposób w najtajniejsze zaułki ludzkiego serca, przeżywać życie drugich, widzieć je w całej nagości? Obrazy wciąż nowe: ohydne rany, śmiertelne zgryzoty, sceny miłości, nieszczęścia kończące się w nurcie Sekwany, młodzieńcze uciechy wiodące na rusztowanie, śmiechy rozpaczy i wspaniałe uczty. Wczoraj, tragedja: poczciwy ojciec rodziny zaczadza się, bo nie może wyżywić dzieci. Jutro komedja: młody człowiek próbuje odegrać ze mną scenę Don Juana z panem Niedzielą[1], z współczesnemi warjantami. Słyszałeś zapewne hymny na cześć naszych modnych kaznodziejów; zachodziłem czasami posłuchać ich dla zabicia czasu; zmienili oni moje poglądy, ale postępowania — jak powiedział nie wiem już kto — nigdy. Otóż ci dobrzy ojcowie, zarówno jak wasz Mirabeau, Vergniaud i inni, są proste jąkały wobec wymowy jaką ja słyszę. Często zakochana młoda dziewczyna, stary kupiec na krawędzi bankructwa, matka chcąca ukryć błąd syna, artysta bez chleba, magnat na schyłku faworu i dla braku pieniędzy mający postradać owoc swych zabiegów, przyprawili mnie o dreszcz potęgą swego słowa. Ci wspaniali aktorzy grali dla mnie samego, i nie mogąc mnie oszukać. Mój wzrok jest jak wzrok Boga, czytam w sercach. Nic nie skryje się przedemną. Nie odmawia się niczego temu, kto może rozwiązać i zawiązać worek. Jestem dość bogaty aby kupić sumienie tych co kręcą ministrami, zacząwszy od ich woźnych aż do kochanek: czyż to nie jest Władza? Mogę mieć najpiękniejsze kobiety i ich najtkliwsze pieszczoty, czyż to nie jest Rozkosz? Władza i Rozkosz czyż nie streszczają całego waszego porządku społecznego? Jest nas w Paryżu dziesiątek takich, milczących i nieznanych królów, panów waszego losu. Czy życie nie jest machiną, której pieniądz daje ruch? Wiedz, że środki spływają się zawsze ze skutkami: nigdy nie zdołasz oddzielić duszy od zmysłów, ducha od materji. Złoto jest duchem waszego obecnego społeczeństwa.

„Związani wspólnym interesem, zbieramy się w pewne dnie tygodnia w kawiarni Temidy, koło Nowego Mostu. Tam, wymieniamy tajemnice finansów. Żaden majątek nie może nas oszukać, posiadamy tajemnice wszystkich rodzin. Mamy swoją czarną księgą, gdzie wpisuje się najważniejsze daty tyczące kredytu publicznego, bankowości, handlu. My, kazuiści giełdy, tworzymy Świętą Inkwizycję, która sądzi i rozważa najbłahsze czynności ludzi posiadających jakiś majątek, i zawsze zgadujemy prawdę. Jeden z nas dogląda sądownictwa, drugi finansów, inny administracji, inny handlu. Ja mam oko na bogatą młodzież, na artystów, światowców i na graczy, najbardziej interesującą cząstkę Paryża. Każdy opowiada nam sekrety sąsiada. Zawiedzione namiętności, urażone próżności są gadatliwe. Nałogi, gorycz, zemsta, to najlepsi agenci policyjni. Jak ja, tak i moi koledzy użyli wszystkiego, nasycili się wszystkiem, i doszli do tego, że kochają władzę i pieniądze jedynie dla władzy i pieniądza. Tutaj, rzekł pokazując swój nagi i zimny pokój, najpłomienniejszy kochanek, który gdzieindziej obraża się o lada słówko i dobywa szpady z pochew, tu prosi ze złożonemi rękami! Tutaj najdumniejszy kupiec, tu kobieta najbardziej harda swą pięknością, najbardziej junacki żołnierz, wszyscy proszą ze łzą bólu lub wściekłości w oku. Tu błaga najsławniejszy artysta i pisarz którego nazwisko przejdzie do przytomności. Tutaj wreszcie, dodał przykładając rękę do czoła, znajduje się waga, na której ważą się spadki i interesy całego Paryża. Czy sądzisz teraz, że niema rozkoszy pod tą białą maską, której martwota dziwiła cię tak często?
To mówiąc, obrócił ku mnie swą bladą twarz, cuchnącą pieniądzem.
Wróciłem do siebie zdumiony. Ten drobny suchy starzec urósł mi nagle. Zmienił się w oczach w jakąś fantastyczną postać, wcielenie potęgi złota. Czułem wstręt do życia i ludzi. „Wszystko więc sprowadza się do pieniędzy?“ pytałem sam siebie. Przypominam sobie, że zasnąłem bardzo późno. Widziałem dokoła stosy złota. Śniłem o pięknej hrabinie. Wyznaję nawet ze wstydem, że usunęła najzupełniej w cień skromną i czystą istotę skazaną na pracę i mrok; ale, nazajutrz rano, poprzez mgły przebudzenia, słodka Fanny objawiła mi się w całej swojej krasie, myślałem już tylko o niej.
— Chce pan wody z cukrem? rzekła wicehrabina przerywając.
— Chętnie, odparł.
— Ale nie widzę w tem nic, coby nas mogło dotyczyć, rzekła pani de Grandlieu dzwoniąc.
— Tam do kata! zaklął Derville swoją ulubioną klątwą, zaraz obudzę pannę Kamillę, kiedy jej powiem, iż szczęście jej było niegdyś w rękach papy Gobsecka; że, jednak nieborak umarł licząc ośmdziesiąt dziewięć lat, pan de Restaud stanie się niebawem posiadaczem ładnej fortuny. To wymaga objaśnienia. Co się tyczy Fanny Malvaut, znacie ją państwo, to moja żona!
— Poczciwiec, rzekła wicehrabina, onby się do tego przyznał przy dwudziestu osobach ze zwykłą swą szczerością.
— Krzyczałbym to całemu światu, rzekł adwokat.
— Pij pan, pij, mój dobry Derville. Nie będziesz nigdy niczem więcej, jak tylko najszczęśliwszym i najlepszym z ludzi.
— Zostawiłem pana przy ulicy du Helder u jakiejś hrabiny, wykrzyknął wuj, który widocznie zdrzemnął się trochę i teraz się ocknął. Coś pan z nią zrobił?
— W kilka dni po rozmowie ze starym Holendrem, broniłem mej tezy, zaczął Deryille. Zostałem doktorem praw, potem adwokatem. Zaufanie, jakie miał we mnie stary sknera, wzmogło się znacznie. Radził mnie się gratis w drażliwych sprawach, na które puszczał się na pewniaka, mimo iż zdałyby się nieszczególne wszystkim prawnikom. Ten człowiek, na którego nikt nie miał żadnego wpływu, słuchał moich rad z niejakim szacunkiem. Prawda, że wychodził na nich bardzo dobrze. Wreszcie, w dniu gdy zostałem pierwszym dependentem kancelarji gdzie pracowałem od trzech lat, opuściłem dom przy ulicy des Grès i wprowadziłem się do mego pryncypała: dostałem stół, mieszkanie i sto pięćdziesiąt franków miesięcznie. To był piękny dzień! Kiedym się żegnał z lichwiarzem, nie objawił mi ani przyjaźni ani żalu, nie zachęcał mnie abym go kiedy odwiedził, zatopił jedynie we mnie ów wzrok, który u niego zdradzał poniekąd dar jasnowidzenia. Po tygodniu, dawny sąsiad zaszedł do mnie, przyniósł mi sprawę dość trudną, jakieś wywłaszczenie; dalej uprawiał swoje bezpłatne porady równie bezceremonjalnie co gdyby mi za nie płacił. Z końcem drugiego roku, w latach 1818-1819, pryncypał mój, hulaka i utracjusz, znalazł się w ciężkich opałach i zmuszony był sprzedać kancelarję. Mimo iż w owym czasie kancelarje nie doszły jeszcze ogromnych cen jakie mają dzisiaj, mój pryncypał oddawał swoją niemal darmo, żądając tylko sto pięćdziesiąt tysięcy franków. Człowiek czynny, fachowy, inteligentny mógł żyć przyzwoicie, opłacić procenty od tej sumy i wypłacić się w ciągu dziesięciu lat, byleby uzyskał tylko trochę zaufania. Ja, siódme dziecko drobnych mieszczan z Noyon, nie miałem ani obola i nie znałem w świecie innego kapitalisty prócz starego Gobsecka. Przypływ ambicji i jakiś słaby błysk nadziei natchnęły mnie odwagą udania się doń. Pewnego wieczora zatem powędrowałem zwolna ulicą des Grès. Serce biło mi jak młotem, kiedy pukałem do ponurego domu. Przypominałem sobie wszystko, co mi niegdyś mówił stary skąpiec w epoce gdy jeszcze nie domyślałem się wzruszeń, które zaczynają się na progu tych drzwi. Miałem go tedy prosić, jak tylu innych. — Nie! rzekłem sobie, uczciwy człowiek winien wszędzie zachować godność. Majątek nie wart jest podłości, okażę się pozytywistą tak samo jak on.
Od czasu jak się wyprowadziłem, stary Gobseck najął mój pokój aby nie mieć sąsiada; kazał też wprawić kratę w drzwi, otworzył mi dopiero wówczas kiedy mnie poznał.
— I cóż, rzekł swoim cichutkim głosem, pryncypał sprzedaje kancelarję?
— Skąd pan wie? Mówił o tem dopiero mnie.
Wargi starca ściągnęły się nakształt firanki, a temu niememu uśmiechowi towarzyszyło zimne spojrzenie.
— Trzeba było aż tego abym cię ujrzał u siebie, dodał sucho po pauzie, w czasie której stałem zmięszany.
— Niech mnie pan posłucha, panie Gobseck odparłem z całym spokojem, na jaki mogłem się zdobyć w obliczu tego starca, który wlepiał we mnie niewzruszone oczy, rażące mnie swoim blaskiem.
Zrobił gest, jakgdyby chciał powiedzieć: „Mów“.
— Wiem, że bardzo trudno jest pana rozczulić. Toteż, nie będę tracił mojej wymowy na to, by panu odmalować położenie dependenta bez grosza. Mam nadzieję jedynie w panu; nie mam w świecie innego serca niż pańskie, w którembym mógł znaleźć zrozumienie swojej przyszłości. Ale dajmy pokój sercu. Interesy trzeba załatwiać po kupiecku a nie romansowo. Oto fakty. Kancelaria pryncypała przynosi rocznie w jego rękach dwadzieścia tysięcy franków, ale sądzę, że w moich warta będzie czterdzieści. Chce mi ją sprzedać za pięćdziesiąt tysięcy talarów. Czuję tutaj, rzekłem uderzając się w czoło, że, gdyby mi pan pożyczył sumę potrzebną na to kupno, wypłaciłbym się do dziesięciu lat.
— To się nazywa mówić, odparł Gobseck, podając mi rękę. Nigdy, od czasu jak się zajmuję interesami, nikt jaśniej nie wyłożył mi powodów swej wizyty. Gwarancje? rzekł, mierząc mnie oczyma od stóp do głów. Żadne, dodał po pauzie. Ile pan masz lat?
— Będę miał za dziesięć dni dwadzieścia pięć lat, odparłem, inaczej nie mógłbym traktować o kupno.
— Słusznie!
— A więc?
— Możliwe.
— W takim razie, trzebaby działać szybko, inaczej podbiją mi cenę.
— Przynieś mi pan jutro swoją metrykę, pomówią o tej sprawie, pomyślę.
Nazajutrz o ósmej byłem u starego. Wziął urzędowy papier, włożył okulary, kaszlnął, splunął, zawinął się w czarny szlafrok i przeczytał od deski do deski wyciąg metrykalny. Następnie obrócił go parę razy w rękach, spojrzał na mnie, znów kaszlnął, pokręcił się na krześle i rzekł:
— Spróbujemy ubić ten interes.
Zadrżałem.
— Kapitały moje przynoszą mi pięćdziesiąt procent, dodał, czasem sto, dwieście, pięćset procent.
Na te słowa zbladłem.
— Ale, przez wzgląd na naszą znajomość, zadowolę się dwunastoma i pół od sta na... Zawahał się.
— Więc dobrze, tak, dla pana zadowolę się trzynastoma procentami rocznie. Czy to panu odpowiada?
— Owszem, odpowiedziałem.
— Ale, jeżeli to za wiele, brońże się, Grocjuszu.
Nazywał mnie w żartach Grocjuszem.
— Żądając od ciebie trzynastu procent, pełnię moje rzemiosło, ty się zastanów czy możesz tyle zapłacić. Nie lubię ludzi, którzy się godzą na wszelkie warunki. Czy to za wiele?
— Nie, odparłem, dam sobie radę, przysiadując trochę więcej fałdów.
— Ba! rzekł spoglądając na mnie ironicznie z pod oka, klienci zapłacą.
— Nie! do kroć djabłów, krzyknąłem, ja sam.
Wolałbym sobie dać rękę uciąć, niżbym miał obdzierać ludzi ze skóry.
— Dobranoc, rzekł stary.
— Ależ istnieje taryfa na honorarja.
— Niema taryfy, odrzekł, na tranzakcje, na zwłoki, na polubowne ugody. Możesz wówczas liczyć sobie tysiąc franków, sześć tysięcy franków nawet, zależnie od rozmiaru sprawy, za konferencje, za wizyty, za koncepty aktów, za memorjały i całą gadaninę. Trzeba umieć znaleźć takie sprawy. Polecę cię jako najuczeńszego i najzręczniejszego z adwokatów, przyślę ci tyle tego rodzaju procesów, że twoi koledzy pękną z zazdrości. Werbrust, Palma, Gigonnet, moi koledzy, powierzą ci swoje wywłaszczenia, a sam Bóg wie ile ich mają! Będziesz miał w ten sposób dwie klijentele, tę którą kupujesz i tę którą ja ci dam. Powinienbyś właściwie dać mi piętnaście procent od moich stu pięćdziesięciu tysięcy.
— Niech będzie, ale nie więcej, rzekłem ze stanowczością człowieka, który nie pójdzie ani na krok dalej.
Stary Gobseck złagodniał, wydawał się ze mnie zadowolony.
— Zapłacę sam, dodał, twemu pryncypałowi, tak aby się dobrze zabezpieczyć na wartości i na kaucji.
— Och, rękojmie jakie pan chce.
— A potem, pokryjesz moją sumę w piętnastu wekslach podpisanych in blanco, każdy na sumę dziesięciu tysięcy franków.
— Dobrze, byleby to podwójne pokrycie zostało stwierdzone.
— Nie! przerwał Gobseck. Dlaczego chcesz, abym ja miał więcej zaufania do ciebie, niż ty do mnie?
Zamilkłem.
— I będziesz, dodał dobrodusznym tonem, prowadził moje sprawy nie żądając honorarjów, dopóki będę żył, nieprawdaż?
— Dobrze, pod warunkiem abym nie musiał wykładać żadnych kosztów.
— Słusznie, odparł. Ale, ale, dodał starzec, którego fizjognomia z trudem oblekła wyraz dobroduszności, pozwolisz abym cię odwiedzał?
— Zawsze mi będzie miło.
— Tak, ale rano to będzie trudno. Ty będziesz miał swoje sprawy, ja mam moje.
— Niech pan przychodzi wieczór.
— Och, nie, musisz bywać w świecie, odwiedzać klientów. Ja mam moich przyjaciół, moją kawiarnię.
— On ma przyjaciół! pomyślałem.
— A więc, rzekłem, czemużby pan w takim razie nie miał przyjść w porze obiadu?
— Otóż to, rzekł Gobseck. Po giełdzie, o piątej. Więc dobrze, będę przychodził co środę i co sobotę. Będziemy sobie gwarzyli o interesach jak para przyjaciół. Hehe! ja bywam czasami wesół. Dasz mi skrzydełko kuropatwy i kieliszek szampańskiego, pogadamy sobie. Wiem wiele rzeczy, które dziś już można mówić, a które cię nauczą znać ludzi, a zwłaszcza kobiety.
— Niech będzie kuropatwa i kieliszek szampańskiego.
— Nie rób szaleństw, inaczej straciłbyś moje zaufanie. Nie urządzaj domu na wielką stopę. Weź sobie starą służącą, tylko jedną. Będę cię odwiedzał, aby się upewnić o twojem zdrowiu. Lokuję kapitał na twoją głowę, muszę dopilnować twoich spraw. No, przyjdź dziś wieczór z pryncypałem.
— Czy mógłby mi pan powiedzieć, jeżeli pytanie nie jest niedyskretne, rzekłem do staruszka kiedyśmy dochodzili do drzwi, na co w tem wszystkiem była potrzebna moja metryka?
Jan Ester van Gobseck wzruszył ramionami, uśmiechnął się chytrze i odparł:
— Jaka ta młodość głupia! Dowiedz się tedy, panie adwokacie, — bo trzeba byś to wiedział, iż byś się sam nie dał złapać — że przed trzydziestką uczciwość i talent są jeszcze jakąś hipoteką. Później, nie można już polegać na człowieku.
I zamknął drzwi.
W trzy miesiące później, byłem adwokatem. Niebawem, miałem szczęście, pani hrabino, podjąć starania o odzyskanie pani mienia. Wygrana tego procesu dała mnie poznać. Mimo ogromnych procentów płaconych Gobseckowi, w niespełna pięć lat spłaciłem go zupełnie. Zaślubiłem Fanny Malvaut, którą pokochałem szczerze. Podobieństwo naszych losów, pracy, powodzenia, wzmocniło siłę naszych uczuć. Wuj jej, zbogacony rolnik, umarł, zostawiając jej siedemdziesiąt tysięcy franków, które pomogły mi się wypłacić. Od tego dnia życie moje było pasmem szczęścia i pomyślności. Nie mówmy tedy już o mnie, niema nieznośniejszej rzeczy niż człowiek szczęśliwy. Wróćmy do moich bohaterów.
W rok po kupnie kancelarji, zaciągnięto mnie, niemal wbrew mej woli, na kawalerskie śniadanko. Śniadanie to było rezultatem zakładu, który jeden z moich kolegów przegrał do młodego człowieka bardzo wówczas modnego w eleganckim świecie. Pan de Trailles, ozdoba dandyzmu owej epoki, cieszył się olbrzymią reputacją...
Ależ cieszy się nią dziś jeszcze, wtrącił hrabia de Born przerywając adwokatowi. Nikt lepiej nie umie się ubrać, nikt nie powozi zręczniej od niego. Maksym umie grać, jeść i pić z większym wdziękiem niż ktokolwiek w świecie. Zna się na koniach, na kapeluszach, na obrazach. Wszystkie kobiety szaleją za nim. Wydaje około stu tysięcy franków rocznie, a nikt nie wie ani o jednej jego wiosce, nie widział u niego jednego kuponu. Jest to typ błędnego rycerza naszych salonów, naszych buduarów, naszych bulwarów, amfibja mająca tyleż z kobiety co z mężczyzny... Hrabia Maksym de Trailles to osobliwa istota; zdolny do wszystkiego a niezdatny do niczego, budzący postrach a wzgardę, wykształcony i ignorant, równie zdolny do dobrodziejstwa jak do zbrodni, to podły to szlachetny, bardziej okryty błotem niż splamiony krwią, mający więcej trosk niż wyrzutów, więcej zajęty trawieniem niż myśleniem, udający namiętność a nie zdolny czuć nic. Błyszczące ogniwo, które mogłoby łączyć galery z wielkim światem. Maksym de Trailles, to człowiek z owej klasy wybitnie inteligentnej, z której strzela czasami Mirabeau, Pitt, Richelieu, ale która częściej wydaje hrabiego Horna, Fouquier-Tinvilie’a lub Coignarda.
— A węc, podjął Derville wysłuchawszy tego wizerunku, słyszałem wiele o tej osobistości od biednego ojca Goriot, mego klienta, ale, mimo iż spotykając go w świecie, uniknąłem już kilka razy niebezpiecznego zaszczytu tej znajomości. Jednakże kolega mój tak nalegał abym przyszedł na to śniadanie, że nie mogłem odmówić nie narażając się na opinję fujary. Trudno byłoby pani wyobrazić sobie kawalerskie śniadanie, pani wicehrabino. Niesłychany przepych i wykwint, zbytek sknery który przez próżność stałby się na jeden dzień rozrzutnikiem. Wchodząc, człowiek jest zdumiony porządkiem jaki panuje na stole, olśniewającym od srebra, kryształów, najcieńszej bielizny. Zycie w samym kwiecie: młodzi ludzie są czarujący, uśmiechają się, mówią z cicha, podobni są do młodej oblubienicy, wszystko dokoła nich oddycha dziewiczością. W dwie godziny później, możnaby rzec pobojowisko po walce: wszędzie potłuczone kieliszki, pomięte, pogniecione serwety, napoczęte półmiski na które wstręt bierze patrzeć. I, do tego wszystkiego, krzyki od których pęka głowa, komiczne toasty, huragan dobrych i głupich konceptów, czerwone twarze, rozpalone oczy które nie mówią już nic, bezwiedne wynurzenia które mówią wszystko. Pośród piekielnego zgiełku, jedni tłuką butelki, drudzy śpiewają, ludzie wyzywają się, ściskają lub biją. W powietrzu unosi się nieznośna woń złożona ze stu zapachów i krzyki złożone ze stu głosów. Nikt nie wie już co je, co pije, ani co mówi. Jedni są smutni, drudzy szczebioczą; tego ogarnia monomanja i powtarza jedno słowo niby rozbujany dzwon; tamten chce przekrzyczeć zgiełk; najrozsądniejszy proponuje orgię! Gdyby wszedł tam człowiek przy zdrowych zmysłach, myślałby że trafił na bachanalję.
Wśród tego-to tumultu, pan de Trailles starał się wślizgnąć w moje łaski. Zachowałem mniejwięcej przytomność, miałem się na baczności. Co do niego, mimo że udawał solennie pijanego, panował nad sobą i myślał o interesach. W istocie, nie wiem jak się to stało, ale, kiedy wychodziłem z restauracji około dziewiątej wieczór, przyrzekłem mu, że go nazajutrz zaprowadzę do starego Gobsecka. Słowa: honor, cnota, hrabina, kobieta uczciwa, nieszczęście, wkradły się, dzięki jego złotym ustom, niby czarami w naszą rozmowę.
Kiedym się obudził nazajutrz rano i chciałem sobie przypomnieć com robił w wilję, z trudnością zdołałem powiązać myśli. Coś mi się majaczyło, że córce jednego z moich klijentów grozi utrata reputacji, szacunku i miłości męża, o ile nie znajdzie do południa pięćdziesięciu tysięcy franków. Były tam długi karciane, rachunki powoźnika, pieniądze stracone nie wiem już na co. Mój czarujący towarzysz upewnił mnie, że hrabina jest dosyć bogata, aby kilkoma latami oszczędności wyrównać szczerbę, jaką uczyni w swoim majątku. Dopiero wówczas zaczynałem zgadywać powód nalegań mego towarzysza. Wyznaję ze wstydem, że nie domyślałem się zupełnie, jak bardzo ważnem było dla starego Gobsecka pogodzić się z tym dandysem.
W chwili gdym wstawał, wszedł pan de Trailles.
— Panie hrabio, rzekłem po zwykłem powitaniu, nie widzę zgoła, w czem mógłby mnie pan potrzebować aby się zgłosić do pana Gobsecka, najgrzeczniejszego, najpotulniejszego z kapitalistów. Da panu z pewnością pieniądze, jeżeli ma, lub raczej jeżeli mu pan przedstawi odpowiednią rękojmię.
— Panie, odparł, nie mam bynajmniej zamiaru zmuszać pana do oddania mi przysługi, nawet kiedy mi pan przyrzekł.
— Tam do kata, rzekłem sobie w duchu, czy mam pozwolić, aby ten człowiek myślał, że ja nie dotrzymuję słowa?
— Miałem zaszczyt powiedzieć panu wczoraj, żem się bardzo nie w porę posprzeczał ze starym Gobseckiem, dodał. Otóż, ponieważ niema drugiego człowieka w Paryżu, który byłby w stanie wypluć od jednego razu, w samym końcu miesiąca, setkę tysięcy franków, prosiłem pana abyś mnie z nim pogodził. Ale nie mówmy już o tem...
Pan de Trailles papatrzył na mnie wzrokiem grzecznie impertynenckim i gotował się do wyjścia.
— Jestem gotów towarzyszyć panu, rzekłem.
Kiedyśmy przyjechali na ulicę des Grès, dandys rozglądał się dokoła siebie z uwagą i niepokojem które mnie zdziwiły. Twarz jego bladła, czerwieniała, żółkła naprzemian, parę kropel potu wystąpiło na jego czoło gdy ujrzał bramę Gobsecka. W chwili gdyśmy wysiadali, dorożka wjechała w ulicę des Grès. Sokole oko młodzieńca pozwoliło mu rozpoznać kobietę w głębi dorożki. Wyraz dzikiej niemal radości ożywił jego twarz, zawołał przechodzącego chłopczyka i dał mu konia do trzymania. Poszliśmy do starego lichwiarza.
— Panie Gobseck, rzekłem, przyprowadzam panu jednego z moich najbliższych przyjaciół (któremu tyle ufam co djabłu, szepnąłem na ucho starcowi). Przez wzgląd na mnie, raczy mu pan wygodzić (na zwykły procent) i wydobyć go z kłopotu (jeśli to panu dogadza).
Pan de Trailles skłonił się lichwiarzowi, usiadł i przybrał dworską postawę, której wytworna uniżoność oczarowałaby każdego. Ale Gobseck siedział przy kominku, nieruchomy, niewzruszony. Gobseck podobny był do posągu Woltera w przedsionku Komedji Francuskiej; uchylił lekko, jakby dla ukłonu, zużytego kaszkieta, a kawałek żółtej czaszki, który pokazał, dopełniał tego podobieństwa z marmurem.
— Mam pieniądze dla moich klijentów, rzekł.
— Bardzo się tedy pan gniewa, żem się zrujnował gdzieindziej niż u pana, rzekł śmiejąc się hrabia.
— Zrujnował! odparł Gobseck z ironją.
— Chce pan powiedzieć, że nie można zrujnować człowieka, który nie ma nic? Ale znajdź pan w Paryżu piękniejszy kapitał! wykrzyknął elegant wstając i okręcając się na pięcie.
Ten żarcik niemal serjo nie zdołał wzruszyć Gobsecka.
— Czyż nie jestem serdecznym przyjacielem Ronquerolles’a, de Marsay’a, Franchessiniego, obu Vandenessów, Ajuda-Pinto, słowem całej najświetniejszej młodzieży? Grywam do spółki z księciem i ambasadorem których pan zna. Moje dochody są w Londynie, Karlsbadzie, Baden, w Bath. Czyż to nie jest najwspanialszy przemysł?
— Prawda.
— Robicie ze mnie gąbkę, do kroćset, pozwalacie mi spęcznieć w salonach, aby mnie wycisnąć w krytycznych chwilach, ale wy jesteście także gąbki, i śmierć was wyciśnie.
— Możebne.
— Gdyby nie marnotrawcy, cóżby się z wami stało? We dwóch jesteśmy jak dusza i ciało.
— Słusznie.
— No, podajmy sobie ręce, mój stary ojczulku Gobseck, i bądź wspaniałomyślny, jeżeli to jest prawdziwe, słuszne i możebne.
— Przychodzi pan do mnie, odparł zimno lichwiarz, ponieważ Girard, Palma, Werbrust i Gigonet dławią się od pańskich weksli, które ofiarowują wszędzie z pięćdziesięcioma procentami straty; otóż, ponieważ prawdopodobnie dali za nie jedynie połowę wartości, nie są warte ani dwadzieścia pięć procent. Sługa uniżony. Czy mogę, po sprawiedliwości, ciągnął Gobseck, pożyczyć bodaj szeląga człowiekowi, który winien jest trzydzieści tysięcy franków a nie ma ani grosza? Przegrał pan przedwczoraj dziesięć tysięcy franków na balu u barona Nucingen.
— Panie, odparł hrabia mierząc starca oczyma z rzadką bezczelnością, moje sprawy pana nic nie obchodzą. Komu dano termin, nie jest nic winien.
— Prawda!
— Moje weksle będą zapłacone.
— Możebne!
— I w tej chwili kwestja między nami sprowadza się do tego, czy przedstawiam dla pana dostateczne rękojmie na sumę, którą chcę u pana pożyczyć.
— Słusznie.
Turkot dorożki zatrzymującej się u bramy rozległ się w pokoju.
— Pójdę przynieść coś, co panu może wystarczy, wykrzyknął młody człowiek.
— O mój synu! wykrzyknął Gobseck wstając i wyciągając do mnie ręce skoro utracjusz wyszedł, jeżeli ma dobry zastaw, ocalasz mi życie! Jabym tego nie przeżył. Werbrust i Gigonnet myśleli, że mi spłatali figla. Dzięki tobie, uśmieję się z nich serdecznie dziś wieczór.
Radość starca miała coś przerażającego. Była to jedyna chwila wylania, jaką miał ze mną. Mimo krótkiego trwania tej radości, nie wyjdzie mi ona nigdy z pamięci.
— Zrób mi tę przyjemność i zostań tutaj, dodał. Mimo że jestem uzbrojony i pewny mojej ręki jak człowiek który niegdyś polował na tygrysy i bił się na pokładzie o śmierć i życie, nie dowierzam temu frantowi.
Usiadł z powrotem przed biurkiem. Twarz i ego stała się znów blada i spokojna.
— Hoho! rzekł zwracając się do mnie, ujrzysz z pewnością piękną istotę, o której ci mówiłem niegdyś, słyszę w kurytarzu arystokratyczne kroki.
W istocie, młody człowiek wrócił, prowadząc kobietę, w której poznałem ową hrabinę odmalowaną mi niegdyś przez Gobsecka, jedną z córek poczciwego Goriot. Hrabina nie spostrzegła mnie zrazu, stałem przy oknie wyglądając na ulicę. Wchodząc do ciemnego i wilgotnego pokoju lichwiarza, rzuciła nieufne spojrzenie na Maksyma. Była tak piękna, że, mimo jej błędów, żal mi jej, było. Jakiś straszliwy lęk miotał jej sercem, szlachetne i dumne rysy nie umiały pokryć konwulsyjnego skurczu. Ten młody człowiek stał się jej złym duchem. Podziwiałem Gobsecka, który cztery lata wprzódy, z pierwszego wekslu, przejrzał los tych dwojga istot.
— Prawdopodobnie, rzekłem sobie, ten potwór z twarzą anioła panuje nad nią wszelkiemi możliwemi sprężynami: próżność, zazdrość, rozkosz, wir świata.
— Ależ, wykrzyknęła wicehrabina, nawet cnoty tej kobiety stały się dla niego bronią. Wyciskał jej łzy poświęcenia, umiał w niej rozpalić szlachetność wrodzoną naszej płci i nadużywał jej czułości, aby jej drogo sprzedawać zbrodnicze rozkosze.
— Wyznaję, rzekł Derville który nie zrozumiał znaków jakie mu dawała pani de Grandlieu, że nie płakałem nad losem tej nieszczęśliwej istoty tak błyszczącej w oczach świata a tak strasznej dla tego kto czytał w jej sercu; nie, drżałem ze zgrozy patrząc na jej mordercę, na tego młodego chłopca którego czoło było tak jasne, usta tak świeże, uśmiech tak uroczy, zęby tak białe, postać podobna do anioła. Stali w tej chwili oboje przed swoim sędzią, który się im przyglądał tak, jak stary dominikanin w szesnastym wieku musiał spoglądać na tortury dwojga Maurów w podziemiach Inkwizycji.
— Proszę pana, czy istnieje sposób spieniężenia tych oto djamentów, ale zastrzegając sobie prawo odkupienia ich, rzekła drżącym głosem podając puzderko.
— Owszem, pani, rzekłem wtrącając się do rozmowy i pokazując się.
Spojrzała na mnie, poznała mnie, zadrżała widocznie i rzuciła mi spojrzenie, które znaczy w każdym kraju: Milcz!
— Jestto, ciągnąłem dalej, akt, który nazywamy sprzedażą z prawem odkupu; układ, który polega na przelaniu własności ruchomej lub nieruchomej, na czas określony, po upływie którego, można wrócić do posiadania rzeczonego przedmiotu, za zwrotem umówionej kwoty.
Odetchnęła swobodniej. Hrabia Maksym zmarszczył brwi, bał się że w takim razie lichwiarz da niższą kwotę za djamenty, przedmiot mogący ulec zniżce. Gobseck, wciąż nieruchomy, wziął lupę i oglądał w milczeniu garnitur. Gdybym żył sto lat, nie zapomnę obrazu, jaki przedstawiała jego twarz. Blade policzki zabarwiły się; oczy, w których zdawał się odbijać połysk kamieni, błyszczały nienaturalnym ogniem. Wstał, podszedł do okna, trzymał djamenty tuż przy bezzębnych ustach, jakgdyby chciał je pożreć. Mamrotał niewyraźne słowa, podnosząc kolejno bransolety, kolczyki, naszyjnik, djademy, które obracał do światła aby ocenić ich wodę, białość, szlif; wyjmował je z puzdra, wkładał z powrotem, wyjmował jeszcze, obracał niemi aby z nich wydobyć cały ogień. Był w tej chwili bardziej dzieckiem niż starcem, a raczej dzieckiem i starcem razem.
— Piękne brylanty! Przed rewolucją toby było warte trzysta tysięcy franków. Co za woda! To prawdziwe azjatyckie djamenty, rodem z Golkondy albo z Wizapur. Zna pani ich cenę? Nie, nie, jeden Gobseck w całym Paryżu zdoła je oszacować. Jeszcze za cesarstwa trzebaby więcej niż dwieście tysięcy, aby sporządzić podobny garnitur.
Uczynił gest niesmaku i dodał:
— Dziś djamenty tracą z każdym dniem. Brazylja zasypuje nas niemi od czasu pokoju, zarzuca rynki djamentami mniej białemi niż indyjskie. Kobiety noszą je tylko na Dworze. Pani bywa u Dworu?
Wymawiając te straszliwe słowa, oglądał z niewymowną radością kamienie, jeden po drugim.
— Bez skazy, mówił. O, ten ma skazę! Oto skaza. Piękny djament.
Jego blada twarz tak jaśniała w ogniu tych kamieni, że w myśli porównywałem ją do owych zielonkawych zwierciadeł, jakie spotyka się w prowincjonalnych gospodach, które chłoną promienie świetlne nie zwracając ich: podróżny na tyle odważny aby się przejrzeć w takiem lustrze, ma twarz człowieka rażonego apopleksją.
— No i co? rzekł hrabia, uderzając Gobsecka po ramieniu.
Stary dzieciak drgnął. Porzucił swoje zabawki, położył je na biurku, usiadł i stał się z powrotem lichwiarzem twardym, zimnym i gładkim niby marmurowa kolumna.
— Ile państwu trzeba?
— Sto tysięcy franków na trzy lata, rzekł hrabia.
— Możliwe! rzekł Gobseck dobywając z mahoniowego puzderka wagę bezcenną dla jej dokładności, swój klejnot! Zważył kamienie, szacując na oko (i Bóg wie jak dokładnie!) wagę oprawy. W czasie tej operacji, na twarzy lichwiarza walczyła naprzemian radość i surowość. Hrabina była pogrążona w osłupieniu które przemawiało na jej korzyść; zdawało mi się, że mierzy głębię przepaści w którą się stacza. Były jeszcze wyrzuty w tej duszy kobiecej, trzeba było może tylko wysiłku, miłosiernie wyciągniętej ręki aby ją ocalić. Spróbowałem.
— Czy te djamenty należą do pani? spytałem dobitnie.
— Tak, panie, odparła z dumnem spojrzeniem.
— Spisuj akt z prawem odkupu, gaduło! rzekł Gobseck wstając i wskazując mi miejsce przy biurku.
— Pani jest pewnie zamężna? spytałem jeszcze.
Żywo skinęła głową.
— Nie sporządzę aktu, wykrzyknąłem.
— A to czemu? rzekł Gobseck.
— Czemu? odparłem, pociągając starca do okna aby z nim pomówić pocichu. Ta kobieta jest pod władzą męża, kupno będzie nieważne, nie będzie pan mógł zasłonić się niewiadomością faktu stwierdzonego w samym akcie. Będzie pan musiał tedy przedstawić djamenty, które u pana złożono, a których waga, wartość i szlif będą opisane.
Gobseck przerwał mi skinieniem głowy i zwrócił się do dwojga winowajców.
— Ma słuszność, rzekł. Wszystko zmienione. Ośmdziesiąt tysięcy franków gotówką i zostawicie mi djamenty, dodał głuchym szeptem. Gdy chodzi o ruchomości, posiadanie starczy za tytuł.
— Ale... odparł młody człowiek.
— Wóz albo przewóz, odparł Gobseck oddając puzderko hrabinie, zawiele ryzykuję.
— Lepiejby pani zrobiła rzucając się do nóg męża, szepnąłem pochylając się ku niej.
Lichwiarz zrozumiał zapewne moje słowa z ruchu warg i spojrzał na mnie lodowato. Twarz młodego człowieka stała się trupio blada. Wahanie hrabiny było widoczne. Ladaco zbliżył się do niej i, mimo że mówił bardzo cicho, usłyszałem:
— Żegnam cię, Anastazjo! bądź szczęśliwa! Co do mnie, jutro będę już wolny od trosk.
— Panie, wykrzyknęła młoda kobieta zwracając się do Gobsecka, przyjmuję.
— No, więc! odparł starzec, ależ pani się trudno decyduje, moja piękna pani.
Podpisał czek na pięćdziesiąt tysięcy do banku i wręczył hrabinie.
— A teraz, rzekł z uśmiechem dość podobnym do uśmiechu Woltera, dopełnię sumy trzydziestoma tysiącami weksli, których pełnej wartości nie zaprzeczy mi z pewnością nikt. To szczere złoto. Pan hrabia powiedział mi dopiero co: „Moje weksle będą zapłacone”.
To mówiąc, podał jej weksle podpisane przez hrabiego, wszystkie zaprotestowane w wilję na żądanie jednego z kolegów, który prawdopodobnie sprzedał je lichwiarzowi pół darmo.
Młody człowiek wydał krzyk wściekłości, w którym można było wyróżnić słowa: „Stary łotr!“
Gobseck nie drgnął, wydobył z puzderka parę pistoletów i rzekł chłodno:
— Jako obrażony, mam pierwszy strzał.
— Maksymie, przeproś pana, zawołała pojednawczo drżąca hrabina.
— Nie miałem zamiaru pana obrazić, bąknął zmięszany młody człowiek.
— Wiem o tem, odparł spokojnie Gobseck, miał pan zamiar jedynie nie zapłacić swoich weksli.
Hrabina wstała, skinęła głową, i znikła zdjęta widocznie głęboką zgrozą. Pan de Trailles musiał iść za nią; ale, nim wyszedł, rzekł:
— Panowie, jeżeli piśniecie słowo o tem wszystkiem, poleje się wasza krew albo moja.
Amen, odparł Gobseck, chowając pistolety. Aby dać swoją krew, trzeba ją mieć, mój chłopczyku, a ty masz tylko błoto w żyłach.
Skoro drzwi się zamknęły i powozy odjechały, Gobseck wstał i zaczął tańczyć powtarzając:
— Mam djamenty! mam djamenty! Piękne djamenty! co za djamenty! i nie drogo. Haha! panowie Werbrust i Gigonnet, myśleliście żeście złapali starego Gobsecka! Ego sum papa! jestem mistrzem was wszystkich! W całości zapłacony! Jak oni zgłupieją wszyscy dziś wieczór, kiedy im opowiem całą historję, między dwiema partyjkami domina!
Ta posępna radość, to dzikie okrucieństwo, wywołane posiadaniem kilku białych kamyków, przejęły mnie dreszczem. Byłem niemy i osłupiały.
— Haha! jesteś tu, mój chłopcze, rzekł. Zjemy obiad razem. Zabawimy się u ciebie, bo ja nie prowadzę domu. Wszyscy ci restauratorzy ze swemi przyprawami, ze swemi sosami, winami, struliby samego djabła.
Wyraz mój wrócił mu nagle chłodną obojętność.
— Ty tego nie rozumiesz, rzekł siadając przy kominku i stawiając blaszankę z mlekiem na węglach. Chcesz zjeść ze mną śniadanie? dodał, starczy może na dwóch.
— Dziękuję, odparłem, śniadam dopiero o dwunastej.
W tej chwili szybkie kroki rozległy się w kurytarzu. Przybysz zatrzymał się u drzwi Gobsecka i zapukał kilkakrotnie z wyraźną wściekłością. Lichwiarz zajrzał przez zakratowane okienko i wpuścił mężczyznę lat może trzydziestu pięciu, który widocznie, mimo tego gniewu, nie wydał mu się niebezpiecznym. Nieznajomy, skromnie ubrany, podobny był do nieboszczyka księcia de Richelieu: był to hrabia, którego musieli państwo spotykać, i który — daruje mi pani to wyrażenie — miał arystokratyczne wzięcie dyplomatów waszego świata.
— Panie, rzekł zwracając się do Gobsecka, który odzyskał spokój, moja żona była tu przed chwilą?
— Możebne.
— A więc, mój panie! czy mnie pan nie rozumie?
— Nie mam zaszczytu znać pańskiej małżonki, odparł lichwiarz. Było u mnie wiele osób dziś rano, kobiet, mężczyzn, panienek podobnych do chłopców i chłopców podobnych do panien. Trudnoby mi było...
— Dosyć żartów, proszę pana, mówię o kobiecie, która wyszła od pana przed chwilą.
— Skąd mogę wiedzieć, czy to jest pańska żona, spytał lichwiarz, skoro nigdy nie miałem przyjemności pana widzieć?
— Myli się pan, panie Gobseck, rzekł hrabia z głęboką ironją. Spotkaliśmy się jednego rana w sypialni mojej żony. Przyszedł pan z wekslem podpisanym przez nią, z wekslem na który nie ona pobrała pieniądze.
— Nie moją rzeczą było dochodzić w jaki sposób się pokryła, odparł Gobseck odpowiadając hrabiemu złośliwem spojrzeniem. Zeskontowałem ten weksel jednemu z moich kolegów. Zresztą, proszę pana, rzekł kapitalista nie wzruszając się, nie podnosząc głosu i nalewając kawę do kubka z mlekiem, pozwoli pan zwrócić sobie uwagę, że nie uznaję tego aby mi pan miał prawo robić uwagi w moim domu: jestem pełnoletni od roku 61 zeszłego wieku.
— Kupiłeś pan za nędzną cenę brylanty rodzinne, które nie należały do mojej żony.
— Nie poczuwając się do obowiązku wtajemniczać pana w moje interesy, powiem panu, panie hrabio, że jeżeli brylanty zostały panu skradzione przez panią hrabinę, powinien pan byt uprzedzić cyrkularzem jubilerów aby ich nie kupowali. Wszak mogła je sprzedać częściowo.
— Panie! wykrzyknął hrabia, pan zna moją żonę.
— Doprawdy?
— Ona pozostaje pod władzą mężowską.
— Możebne.
— Nie miała prawa rozporządzać temi brylantami...
— Słusznie.
— A więc?..
— A więc, proszę pana, znam pańską żonę, jest pod władzą mężowską, jest wogóle pod rozmaitą władzą, ale nie — znam — pańskich brylantów. Jeżeli pani hrabina podpisuje weksle, może z pewnością i uprawiać handel, kupować djamenty1, przyjmować je w komis, brać je dla odprzedaży, widywano takie wypadki!
— Żegnam pana, wykrzyknął hrabia blady z gniewu, istnieją sądy.
— Słusznie.
— Ten pan, dodał wskazując na mnie, był świadkiem sprzedaży.
— Możebne.
Hrabia chciał wyjść. Naraz, czując wagę sprawy, wmięszałem się między walczące strony.
— Panie hrabio, rzekłem, pan ma słuszność i pan Gobseck też jest w swojem prawie. Nie może pan ścigać nabywcy, nie mięszając w to swojej żony, a hańba tej sprawy spadłaby nietylko na nią. Jestem adwokatem, winien jestem bardziej jeszcze samemu sobie niż memu stanowisku oznajmić panu, że djamenty, o których pan mówi, przeszły w ręce pana Gobsecka w mojej obecności; ale sądzę, że byłoby błędem z pańskiej strony podawać w wątpliwość prawność tej sprzedaży, której przedmiot jest zresztą trudny do rozpoznania. W obliczu słuszności ma pan rację, w obliczu prawa przegrałby pan. Pan Gobseck jest zbyt uczciwym człowiekiem, aby zaprzeczyć, że ta sprzedaż odbyła się na jego korzyść, zwłaszcza kiedy moje sumienie i mój obowiązek każą mi to zeznać. Ale, gdyby pan nawet wytoczył proces, panie hrabio, wynik byłby wątpliwy. Radzę panu tedy ułożyć się z panem Gobseckiem, który może usprawiedliwić się swoją dobrą wiarą, ale któremu zawsze winien pan zwrócić cenę kupna. Niech się pan zgodzi na odkup z terminem siedmiu lub ośmiu miesięcy, roku nawet, który-to przeciąg czasu pozwoli panu zwrócić sumę pożyczoną przez panią hrabinę, chyba że pan woli odkupić przedmiot zaraz dziś, dając rękojmię płatności.
Lichwiarz maczał chleb w kawie i jadł z zupełną obojętnością, ale na słowo ułożyć zerknął na mnie, jakby sobie powiadał: „A to zuch, jak on skorzystał z moich lekcji“. Z mojej strony odpowiedziałem wymownem spojrzeniem, które zrozumiał doskonale. Sprawa była wątpliwa, brudna, trzeba było koniecznie ją załatwić. Gobseck nie miał ucieczki w zaparciu się, ja byłbym powiedział prawdę. Hrabia podziękował mi życzliwym uśmiechem.
Po dyskusji, w której zręczność i chciwość Gobsecka byłyby pobiły cały kongres dyplomatów, sporządziłem akt, w którym hrabia uznał, iż otrzymał od lichwiarza sumę osiemdziesięciu tysięcy franków łącznie z procentami, za zwrotem której Gobseck zobowiązuje się zwrócić brylanty.
— Co za marnotrawstwo! wykrzyknął mąż podpisując. Jak zasypać tę przepaść?
— Panie, spytał poważnie Gobseck, czy pan ma dużo dzieci?
Na to pytanie hrabia zadrżał, jakgdyby lichwiarz, podobny biegłemu lekarzowi, położył nagle palec na siedlisku choroby. Mąż nie odpowiedział.
— Ba! podjął Gobseck rozumiejąc to bolesne milczenie, znam pańską historję na pamięć. Ta kobieta, to demon, którego pan kocha może jeszcze; wierzę chętnie, mnie samego poruszyła! Może chciałby pan ocalić swój majątek, zachować go dla jednego lub dwojga swoich dzieci. Więc dobrze, rzuć się w wir świata, graj, strać ten majątek, przychodź często do Gobsecka. Świat powie, że ja jestem żyd, Arab, lichwiarz, rozbójnik, że ja pana zrujnowałem! Drwię sobie z tego! Skoro mnie kto obrazi, kładę go trupem, nikt tak dobrze nie strzela z pistoletu i nie włada szpadą jak pański sługa. Wiedzą o tem! Potem, postaraj się pan o przyjaciela, jeżeli zdołasz go znaleźć, sprzedasz mu fikcyjnie swój majątek. — Wszak wy to nazywacie fideikomisem, nieprawdaż? zwrócił się do mnie.
Hrabia zdawał się zupełnie zatopiony w myślach, pożegnał nas, mówiąc:
— Otrzyma pan swoje pieniądze jutro, niech pan przygotuje brylanty.
— Głupi jak uczciwy człowiek, rzekł zimno Gobseck, skoro hrabia wyszedł.
— Powiedz pan raczej, głupi jak zakochany.
— Należy ci się od hrabiego za sporządzenie aktu, zawołał widząc że odchodzę.
W kilka dni po tej scenie, która mnie wprowadziła w straszliwe tajemnice życia światowej kobiety, pewnego ranka hrabia wszedł do mej kancelarji.
— Panie, rzekł, przychodzę zasięgnąć pańskiej rady w poważnych sprawach. Oświadczam panu, że pokładam w panu zupełne zaufanie, i mam nadzieje dać tego dowody. Pańskie postępowanie wobec pani de Grandlieu, rzekł hrabia, jest ponad wszelkie pochwały.
( — Widzi pani, rzekł adwokat do wicehrabiny, że tysiąc razy otrzymałem nagrodę za uczynek bardzo prosty).
Skłoniłem się z szacunkiem i odrzekłem, że dopełniłem jedynie obowiązku uczciwego człowieka.
— A wiec, proszę pana, zasięgałem dokładnych informacji co do szczególnej osobistości, której pan zawdzięczasz swoją karjerę, rzekł hrabia. Wedle wszystkiego, co się dowiedziałem, Gobseck wydaje mi się filozofem ze szkoły cyników. Co pan sądzi o jego uczciwości?
— Panie hrabio, Gobseck jest moim dobroczyńcą... po piętnaście od sta, dodałem śmiejąc się. Ale chciwość jego nie daje mi prawa aby malować jego portret na użytek obcych.
— Niech pan mówi śmiało! Pańska szczerość nie może zaszkodzić ani Gobseckowi ani panu. Nie spodziewam się znaleźć anioła w skórze lichwiarza.
— Stary Gobseck, podjąłem, jest głęboko przekonany o zasadzie która włada całem jego postępowaniem. Wedle niego, pieniądz jest towarem, który można, z czystem sumieniem, sprzedawać drogo albo tanio, wedle okoliczności. Kapitalista jest w jego oczach człowiekiem, który, dzięki procentowi jakiego żąda od swoich pieniędzy, wchodzi z góry jako wspólnik w zyskowne przedsięwzięcia i spekulacje. Poza jego zasadami finansowemi oraz jego filozoficznemi spostrzeżeniami nad naturą ludzką, które mu pozwalają postępować z pozoru jak lichwiarz, jestem głęboko przekonany, iż, skoro skończy interesy, jest to najskrupulatniejszy i najuczciwszy człowiek jaki istnieje w Paryżu. Są w nim dwaj ludzie: skąpiec i filozof, wielki i mały. Gdybym umarł zostawiając dzieci, jegobym mianował opiekunem. Oto, proszę pana, w jakiem świetle doświadczenie ukazało mi Gobsecka. Nie wiem nic o jego przeszłości. Może był korsarzem, może przebiegł cały świat handlując djamentami albo ludźmi, kobietami albo tajemnicami Stanu, ale przysięgam, że nie znam duszy ludzkiej tężej zahartowanej i lepiej doświadczonej. W dniu, w którym zaniosłem mu sumę, umarzającą resztę mego długu, spytałem go, nie bez pewnych delikatnych omówień, jakie uczucie skłoniło go do tego aby mi kazać płacić tak ogromne procenty, i czemu, chcąc mnie, swemu przyjacielowi, wyświadczyć przysługę, nie pozwolił sobie na pełne dobrodziejstwo.
— Mój synu, odparł, uwolniłem cię od wdzięczności, dając ci prawo mniemać żeś mi nie winien nic; toteż jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi pod słońcem.
Ta odpowiedź objaśni panu może lepiej człowieka niż wszystko cobym powiedział.
— Powziąłem nieodwołalne postanowienie, rzekł hrabia. Niech pan sporządzi potrzebne akty, aby przelać na Gobsecka własność mego majątku. Polegam tylko na panu co do ułożenia kontrrewersu, w którym oświadczy, że ta sprzedaż jest udana, i zobowiąże się zwrócić ten majątek, administrowany tak jak on umie administrować, w ręce mego najstarszego syna, w dniu jego pełnoletności. A teraz, drogi panie, muszę panu wyznać: bałbym się zachować ten szacowny akt w domu. Przywiązanie mego syna do matki nie pozwala mi powierzyć mu tego rewersu. Czy mogę pana prosić, abyś go zechciał zachować u siebie? W razie śmierci, Gobseck mianowałby pana spadkobiercą moich dóbr. Tak więc, wszystko przewidziane.
Hrabia zamilkł na chwilę, wydawał się bardzo podniecony.
— Wybaczy mi pan, rzekł po pauzie, cierpię bardzo, a zdrowie moje budzi we mnie poważne obawy. Ostatnie zgryzoty zagoryczyły straszliwie moje życie i zmuszają mnie do tego doniosłego kroku.
— Panie hrabio, odparłem, niech mi pan pozwoli przedewszystkiem podziękować za zaufanie, jakie pan we mnie pokłada. Ale muszę je usprawiedliwić, zwracając panu uwagę, że swoim krokiem wydziedzicza pan całkowicie swoje... inne dzieci. Noszą pańskie nazwisko. Gdyby nawet były tylko dziećmi kobiety niegdyś kochanej, dziś upadłej, mają prawo do jakiegoś zabezpieczenia. Oświadczam panu, że nie przyjmę obowiązku, jakim pan chce mnie zaszczycić, jeżeli ich los nie będzie zapewniony.
Hrabia zadrżał gwałtownie, słysząc te słowa. Łzy stanęły mu w oczach, uścisnął mi rękę mówiąc:
— Nie znałem pana jeszcze dosyć. Sprawił mi pan równocześnie przykrość i radość. Oznaczymy udział tych dzieci punktem kontr-rewersu.
Odprowadziłem hrabiego aż do drzwi. Zdawało mi się, że widzę w jego rozjaśnionych rysach uczucie zadowolenia z tego aktu sprawiedliwości.
— Oto, panno Kamillo, jak młode kobiety staczają się w przepaść. Wystarczy czasami jednego kontredansa, jednej aryjki zaśpiewanej przy fortepianie, jednej wycieczki na wieś, aby sprowadzić straszliwe nieszczęścia. Biegnie się za pochlebnym głosem próżności, dumy, na wiarę jednego uśmiechu, albo przez szaleństwo, przez nieopatrzność! Hańba, zgryzota i nędza, oto trzy furie, w których ręce musi niechybnie dostać się kobieta z chwilą gdy przekroczy granice...
— Biedna Kamilla upada z senności, rzekła wicehrabina przerywając adwokatowi. Idź, dziecko, idź spać, twoje serduszko nie potrzebuje straszliwych obrazów aby pozostać czystem i uczciwem.
Kamilla de Grandlieu zrozumiała matkę i wyszła.
— Trochę pan za daleko zaszedł, kochany panie Derville, rzekła wicehrabina; adwokat nie jest matką rodziny ani kaznodzieją.
— Ależ gazety są tysiąc razy więcej...
— Poczciwy Derville! przerwała mu wicehrabina, nie poznaję pana. Czyż pan sądzi, że moja córka czytuje gazety? Niech pan mówi dalej, dodała po pauzie.
— W trzy miesiące po zatwierdzeniu sprzedaży dokonanej przez hrabiego na rzecz Gobsecka...
— Może pan nazwać hrabiego de Restaud, skoro Kamilli już niema, rzekła wicehrabina.
— Niech i tak będzie, odparł adwokat. W długi czas po tej scenie, nie otrzymałem jeszcze kontrrewersu, który miał zostać w moim ręku. W Paryżu, adwokaci pochłonięci są wirem spraw, który nie pozwala im myśleć o sprawach swoich klientów więcej niż myślą oni sami, poza pewnemi wyjątkami które umiemy czynić. Jednakże, pewnego dnia, kiedy lichwiarz był u mnie na obiedzie, spytałem czy nie wie, dlaczego nie mam żadnego znaku życia od pana de Restaud.
— Dla bardzo naturalnej przyczyny, odparł. Jest umierający. Jest to jedna z owych tkliwych dusz, które, nie umiejąc zabić swej zgryzoty, dają się jej pożreć. Życie to jest praca, rzemiosło, którego trzeba się nauczyć. Kiedy człowiek, przebywszy wszystkie bóle życia, nauczył się go wreszcie, fibry jego hartują się i nabywają pewnej gibkości, która pozwala mu panować nad swą wrażliwością; zmienia swoje nerwy w stalowe sprężyny, które poddają się nie pękając. Wówczas, o ile ma dobry żołądek, człowiek tak spreparowany może żyć równie długo jak żyją cedry Libanu, kapitalne drzewa.
— Hrabia umierający? zawołałem.
— Możebne, odparł Gobseck. Znajdziesz w sprawie jego sukcesji soczysty kąsek.
Spojrzałem na starego i rzekłem aby go wybadać:
— Niech mi pan wytłumaczy, dlaczego hrabia i ja jesteśmy jedynymi ludźmi, którymi się pan zainteresował?
— Dlatego że wy jedni zawierzyliście mi bez zastrzeżeń, odparł.
Jakkolwiek ta odpowiedź pozwoliła mi przypuszczać że Gobseck nie nadużyłby swego położenia, w razie gdyby kontrrewers zaginął, postanowiłem udać się do hrabiego. Zmyśliłem jakieś pilne interesy, i wyszliśmy. Przybyłem rychło na ulicę du Helder. Wprowadzono mnie do salonu, gdzie hrabina bawiła się z dziećmi. Kiedy mnie oznajmiono, wstała nagle, podeszła ku mnie i usiadła, bez słowa, wskazując mi pusty fotel przy kominku. Twarz jej oblekła ową nieprzeniknioną maskę, pod jaką światowe kobiety tak dobrze umieją skrywać, swoje wzruszenia. Zgryzoty zniszczyły już tę twarz: jedynie cudowne rysy, które niegdyś były jej ozdobą, pozostały aby świadczyć o jej piękności.
— Jest rzeczą pierwszorzędnej wagi, rzekłem,, abym się mógł widzieć z panem hrabią...
— W takim razie byłby pan szczęśliwszym odemnie, odparła żywo. Pan de Restaud nie chce widzieć nikogo, zaledwie znosi odwiedziny doktora, odtrąca wszelkie starania, nawet moje. Chorzy mają takie dziwactwa! są jak dzieci, nie wiedzą czego chcą.
— Może właśnie, jak dzieci, wiedzą dobrze czego chcą.
Hrabina zarumieniła się. Żałowałem niemal tej odpowiedzi godnej Gobsecka.
— Ależ, rzekłem aby odmienić rozmowę, niepodobna przecież aby pan de Restaud był wciąż sam.
— Najstarszy syn jest przy nim, rzekła.
Daremnie przyglądałem się hrabinie, tym razem nie zarumieniła się już; miałem wrażenie, że zacięła się w postanowieniu nie dopuszczenia mnie do swych tajemnic.
— Powinna pani zrozumieć, że krok mój nie jest niedyskrecją, rzekłem. Pobudką jego są ważne interesy...
Zagryzłem wargi, czując że wszedłem na fałszywą drogę. Toteż hrabina natychmiast skorzystała z mej omyłki.
— Moje interesy a interesy męża, to jedno, rzekła. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby pan powierzył mnie...
— Rzecz, która mnie sprowadza, tyczy jedynie pana hrabiego, odparłem stanowczo.
— Każę go uprzedzić, że pan się pragnie z nim widzieć.
Uprzejmy ton, wyraz jaki przybrała wymawiając te słowa, nie zwiodły mnie, odgadłem że za nic nie dopuści mnie do męża. Rozmawiałem przez chwilę o rzeczach obojętnych aby móc obserwować hrabinę; ale, jak wszystkie kobiety które ułożyły sobie plan, umiała udawać z ową rzadką doskonałością, będącą u kobiety szczytem przewrotności. Śmiem rzec, iż wszystkiego się lękałem z jej strony, nawet zbrodni. Uczucie to płynęło z przeczucia przyszłości, które odbijało się w jej gestach, spojrzeniu, zachowaniu, nawet w akcentach głosu.
Teraz opowiem państwu sceny, które zakończyły tę przygodę, wraz z okolicznościami które poznałem z czasem, oraz ze szczegółami które odgadła przenikliwość Gobsecka i moja.
Od chwili gdy hrabia de Restaud napozór rzucił się w wir zabaw i zaczął trwonić majątek, rozegrały się między małżeństwem sceny, okryte nieprzeniknioną tajemnicą, które pozwoliły hrabiemu osądzić swoją żonę jeszcze niekorzystniej niż wprzódy. Skoro tylko zachorował i musiał się położyć, objawiła się jego niechęć do hrabiny i do dwojga młodszych dzieci. Zakazał im wchodzić do pokoju, a kiedy spróbowali ominąć ten zakaz, powodowało to ataki tak niebezpieczne dla życia chorego, że doktór błagał hrabinę, aby nie naruszała mężowskich nakazów. Widząc jak ziemia, jak dobra rodzinne, nawet pałac w którym mieszka, przechodzą w ręce Gobsecka, który w fantastyczny sposób zdawał się pożerać ich fortunę, pani de Restaud zrozumiała widocznie zamiary męża. Pan de Trailles, szczególnie wówczas naciskany przez wierzycieli, przebywał w Anglji. On jeden mógłby odsłonić hrabinie tajemne środki, jakie Gobseck podsunął mężowi przeciw niej. Mówią, że długo wzbraniała się dać swój podpis, nieodzowny wedle naszych ustaw do prawomocności aktu sprzedaży; mimo to hrabia uzyskał go. Hrabina sądziła, że mąż jej kapitalizuje swój majątek, i że niewielka paczka banknotów, które go pomieszczą, znajdzie się w jakiemś schowaniu, u rejenta, może w banku. Wedle jej rachuby, pan de Restaud musiał posiadać koniecznie jakiś akt, któryby pozwolił najstarszemu synowi owładnąć majątkiem. Rozciągnęła tedy dokoła pokoju męża najściślejszy dozór. Władała despotycznie w domu, wszędzie docierało jej kobiece szpiegostwo. Siedziała cały dzień w salonie przylegającym do sypialni męża, skąd mogła słyszeć każde jego słowo, każdy ruch. W nocy kazała tam słać sobie łóżko, i przeważnie wcale nie spała. Lekarz szedł jej we wszystkiem na rękę. To poświęcenie zdawało się światu wzniosłe. Umiała, z wrodzonym sprytem osób fałszywych, ukryć wstręt, jaki pan de Restaud jej objawiał, i odgrywała tak dobrze komedję boleści, że zyskała tem niejaką sławę. Nawet świętoszki uważały, że hrabina okupiła swoje winy. Ale wciąż miała przed oczyma nędzę, jaka ją czeka po śmierci hrabiego, jeśli jej zbraknie przytomności umysłu.
W ten sposób, ta kobieta, odtrącona od łoża boleści na którem jęczał jej mąż, zakreśliła dokoła niego. magiczny krąg. Zdała od niego a blisko, odepchnięta a wszechpotężna, napozór najlepsza żona, czyhała na śmierć i na majątek, jak ów owad polny, który, z głębi lejowato zbudowanej przez siebie czeluści, czeka swej nieuchronnej ofiary, nadsłuchując każdego spadającego pyłku. Najsurowszy sędzia musiałby przyznać, że hrabina ma wysoko rozwinięte uczucie macierzyńskie. Śmierć ojca, mówiono, była dla niej nauką. Ubóstwiając swoje dzieci, ukryła przed niemi obraz swoich grzechów: dzięki ich młodości zdołała osiągnąć swój cel i zdobyć ich miłość, dała im najlepsze i najświetniejsze wychowanie. Wyznaję, iż nie mogłem się obronić uczuciu podziwu i współczucia dla tej kobiety, z czego Gobseck do dziś sobie żartuje. W tej epoce, hrabina, która poznała nikczemność Maksyma, krwawemi łzami pokutowała za minione błędy. Wierzę w to. Mimo iż sposoby, jakich używała aby odzyskać majątek męża, były wstrętne, czyż nie dyktowała ich miłość matki i chęć naprawienia swoich win wobec dzieci? A przytem, jak wiele kobiet które przebyły huragan namiętności, może czuła potrzebę powrotu na drogę cnoty. Może zrozumiała cenę cnoty dopiero w chwili gdy poznała smutne żniwo swoich błędów. Za każdym razem kiedy młody Ernest wychodził od ojca, przechodził inkwizytorskie badania co do każdego ruchu, każdego słowa hrabiego. Chłopiec poddawał się cierpliwie życzeniom matki, które przypisywał tkliwemu uczuciu; uprzedzał nawet jej pytania. Moja wizyta była dla hrabiny promykiem światła. Ujrzała we mnie narzędzie zemsty męża i postanowiła nie dopuścić mnie do umierającego. Wiedziony złem przeczuciem, pragnąłem żywo uzyskać rozmowę z panem de Restaud, nie byłem bowiem wolny od niepokoju co do losu kontrrewersu; jeśli dostał się w ręce hrabiny, mogła go wyzyskać, a wówczas wszczęłyby się nieskończone procesy między nią a Gobseckiem. Znałem natyle lichwiarza, aby wiedzieć, że za nic nie oddałby majątku hrabinie, a było dosyć materjału spornego w tym rewersie, którym prawnie mogłem się posłużyć wyłącznie ja. Chciałem uprzedzić tyle nieszczęść i poszedłem drugi raz do hrabiny.
— Zauważyłem, proszę pani, rzekł Derville poufnym tonem do wicehrabiny de Grandlieu, że istnieją pewne objawy moralne, na które nie dość zwracany uwagę. Będąc z natury obserwatorem, analizowałem bezwiednie sprawy z któremi mam do czynienia, a w których namiętności grają tak żywo. Otóż, wciąż z nowem zdumieniem podziwiałem fakt, że dwaj przeciwnicy zawsze prawie zgadują nawzajem swoje tajemne zamiary i myśli. Zdarza się czasem między dwoma wrogami to samo jasnowidzenie, ta sama siła wewnętrznego wzroku, co między dwojgiem kochanków, czytających wzajem w swoich duszach. Toteż, kiedy znaleźliśmy się z hrabiną oko w oko, odrazu pojąłem przyczynę antypatji jaką czuje do mnie, mimo że pokrywała swoje uczucie najwyszukańszą uprzejmością. Byłem dla niej narzuconym powiernikiem, otóż niesposób aby kobieta nie nienawidziła człowieka przed którym musi się rumienić. Co do niej, odgadła, że, o ile jestem człowiekiem w którym jej mąż położył zaufanie, bądź co bądź nie oddał mi jeszcze swego majątku.
Rozmowa nasza, której nie będę tu powtarzał, została mi w pamięci jako jedna z najniebezpieczniejszych walk, jakie przebyłem. Hrabina, obdarzona przez naturę wszystkiemi przymiotami zdolnemi wywrzeć nieprzeparty urok, była naprzemian giętka, dumna, serdeczna, ufna, posunęła się nawet tak daleko, iż starała się rozpalić mą ciekawość, obudzić we mnie miłość aby mnie opanować: daremnie! Kiedy się z nią żegnałem, spostrzegłem w jej oczach wyraz nienawiści i wściekłości, który mnie przejął dreszczem. Rozstaliśmy się jako wrogowie. Byłaby mnie rada zabić, ja zaś czułem dla niej litość, która dla pewnych natur równa się najkrwawszej zniewadze. To uczucie odbiło się w ostatnich przedłożeniach, jakie jej uczyniłem. Przejąłem ją, jak sądzę, grozą, oświadczając że, jakąkolwiek obierze drogę postępowania, znajdzie się z konieczności w nędzy.
— Gdybym się mógł zobaczyć z panem hrabią, przynajmniej majątek dzieci...
— Byłabym na pańskiej łasce, przerwała z gestem wstrętu.
Skoro raz kwestja stanęła tak jasno, postanowiłem ocalić tę rodzinę od nędzy jaka ją czekała. Byłem gotów dopuścić się nielegalności, o ileby to było koniecznem do celu, i oto jak wziąłem się do rzeczy. Kazałem ścigać hrabiego de Restaud za sumę należną fikcyjnie Gobseckowi i uzyskałem wyrok. Hrabina ukryła oczywiście te zabiegi, ale ja zyskałem w ten sposób prawo przyłożenia pieczęci zaraz po śmierci hrabiego. Przekupiłem jednego ze służby i wymogłem na nim przyrzeczenie, że, skoro tylko hrabia będzie konał, uprzedzi mnie, choćby w nocy, iżbym mógł zjawić się nagle, przestraszyć hrabinę groźbą natychmiastowego opieczętowania i ocalić w ten sposób kontrrewersy. Dowiedziałem się później, że ta kobieta studjowała kodeks, słuchając jęków konającego męża. Jakież straszliwe obrazy ujrzelibyśmy w duszach tych, którzy otaczają łoża umierających, gdyby można zajrzeć do ich wnętrza! I zawsze majątek jest sprężyną intryg które się obmyśla, planów które się knuje!
Zostawmy teraz na stronie te szczegóły. Są one z natury swojej dość przykre, ale pozwoliły może państwu odgadnąć cierpienia tej żony, cierpienia jej męża! a odsłaniają one sekret wielu podobnych rodzin. Od dwóch miesięcy, hrabia Restaud, pogodzony ze swym losem, leżał sam w swoim pokoju. Śmiertelna choroba osłabiła zwolna jego ciało i ducha. Pod wpływem chorobliwego kaprysu, niewytłómaczonego na pozór, nie pozwalał sprzątać u siebie w pokoju, nie pozwalał nic robić koło siebie, nawet posłać łóżka. Ta jego apatja wycisnęła ślady dokoła; meble stały w nieładzie, kurz, pajęczyna pokrywały najwykwintniejsze przedmioty. Hrabia, niegdyś bogaty i wybredny, podobał sobie teraz w smutnym widoku jaki przedstawiał ten pokój. Biurko i krzesła założone były przedmiotami potrzebnemi w chorobie: pełne lub puste flaszeczki, przeważnie brudne, rozrzucona bielizna, potłuczona talerze, przy kominku otwarta wygrzewaczka, wanna jeszcze pełna wody mineralnej. Piętno zniszczenia wyciśnięte było w każdym szczególe tego przykrego nieładu. Śmierć wyrażała się w rzeczach, nim zagarnie człowieka. Hrabia nie znosił światła, żaluzje były stale zamknięte, a ciemność ta czyniła smutny pokój jeszcze bardziej ponurym. Chory schudł bardzo. Oczy jego, w których skupiło się życie, błyszczały. Trupia bladość twarzy miała coś upiornego, a wrażenie to zwiększała jeszcze nadmierna długość włosów, których nie pozwalał sobie obciąć i które spadały długiemi kosmykami na policzki. Podobny był do pustelnika. Zgryzota zgasiła wszystkie ludzkie uczucia w tym człowieku zaledwie pięćdziesięcioletnim, którego cały Paryż znał tak świetnym i szczęśliwym.
Pewnego dnia, z początkiem grudnia r. 1824, spojrzał na syna swego Ernesta, który siedział przy łóżku patrząc z boleścią na ojca.
— Czy cierpisz, ojcze? spytał młody wicehrabia.
— Nie! odparł z przerażającym uśmiechem. Wszystko jest tu, i koło serca.
I, wskazawszy na głowę, przycisnął wychudłe palce do zapadłej piersi, gestem który wycisnął łzy Ernestowi.
— Czemu nie przychodzi pan Derville? spytał lokaja, którego uważał za bardzo oddanego sobie, a który był zupełnie zaprzedany hrabinie.
— Jakto, Maurycy, wykrzyknął umierający siadając na łóżku i jakgdyby odzyskując cała przytomność, od dwóch tygodni dziesięć razy posyłam cię do mego adwokata i on nie przychodzi? Czy sadzisz, że można sobie tak drwić ze mnie? Idź po niego natychmiast i przyprowadź go. Jeśli nie wypełnisz moich rozkazów, sam wstanę i pójdę...
— Proszę pani, rzekł lokaj wychodząc, słyszała pani pana hrabiego, co ja mam robić?
— Udasz, że idziesz do adwokata i wrócisz, panu powiedzieć, że jego pełnomocnik wyjechał o czterdzieści mil stąd, dla ważnego procesu. Dodasz, że spodziewają się go z powrotem z końcem tygodnia.
— Chorzy zawsze się łudzą co do swego stanu, pomyślała hrabina, będzie czekał tego powrotu. Lekarz oświadczył w wilję, że nie sądzi aby hrabia doczekał wieczora.
Kiedy, w dwie godziny później, lokaj przyniósł panu tę rozpaczliwą odpowiedź, chory zdawał się bardzo niespokojny.
— Mój Boże, mój Boże, powtarzał wiele razy, w Tobie jedynie pokładam mą ufność.
Patrzał długo na syna, w końcu rzekł słabym głosem:
— Erneście, moje dziecko, jesteś bardzo młody; ale masz dobre serce i rozumiesz z pewnością świętość przyrzeczenia danego umierającemu ojcu. Czy czujesz się zdolny zachować tajemnicę, zagrzebać ją w sobie tak, aby nawet matka się jej nie domyślała? Dzisiaj, mój synu, jedynie tobie mogę: zawierzyć w tym domu. Nie zdradzisz mego zaufania?
— Nie, ojcze.
— A więc, Erneście, za chwilę wręczę ci zapieczętowaną paczkę, własność pana Derville. Schowasz ją tak, aby nikt nie wiedział że jest u ciebie, wymkniesz się z domu i rzucisz ją w skrzynkę pocztową na rogu.
— Tak, ojcze.
— Mogę liczyć na ciebie?
— Tak, ojcze.
— Uściskaj mnie. Czynisz mi w ten sposób śmierć mniej gorzką, moje drogie dziecko. Za kilka lat, zrozumiesz wagę tej tajemnicy, wówczas znajdziesz hojną nagrodę za twą zręczność i wiarę; wówczas dowiesz się jak cię kochałem. Zostaw mnie samego na chwilę i nie pozwól wchodzić tu nikomu.
Ernest wyszedł i ujrzał matkę stojącą w salonie.
— Erneście, rzekła, chodź tutaj.
Usiadła pociągając syna na swoje kolana, i, przycisnąwszy go z siłą do serca, ucałowała go.
— Erneście, ojciec mówił coś do ciebie.
— Tak, mamo.
— Co ci powiedział?
— Nie mogę powtórzyć, mamo.
— Och, moje drogie dziecko, wykrzyknęła hrabina ściskając go z uniesieniem, jak mnie cieszy ta twoja delikatność! Nigdy nie kłamać, zostać wiernym słowu, to dwie zasady, których nie trzeba nigdy zapominać.
— Och! jakaś ty piękna, mamo! Tyś z pewnością nigdy nie skłamała, jestem tego pewny.
— Czasami, drogi Erneście, skłamałam. Tak, chybiłam słowu w okolicznościach, wobec których uginają się wszelkie prawa. Słuchaj, Erneście, jesteś dosyć rozsądny, aby spostrzec że ojciec odpycha mnie, nie chce moich starań, a to nie jest naturalne, bo wiesz jak ja go kocham.
— Tak, mamo.
— Moje biedne dziecko, rzekła hrabina płacząc, nasze nieszczęście to owoc złośliwych intryg. Źli ludzie postarali się oddalić mnie od twego ojca, aby nasycić swą chciwość. Chcą nas pozbawić majątku i zagarnąć go dla siebie. Gdyby ojciec był zdrów, nieporozumienia, jakie istnieją między nami, rozwiałyby się rychło, wysłuchałby mnie; że zaś jest dobry, kochający, uznałby swój błąd; ale rozum jego zmącił się, a uprzedzenia jego do mnie stały się manją, rodzajem szaleństwa. To skutek choroby. Ta wyłączna czułość ojca dla ciebie jest także dowodem zaćmienia jego umysłu. Nie uważałeś wszak nigdy, aby przed swą chorobą mniej kochał Paulinę i Jerzego od ciebie. Wszystko jest u niego kaprysem. Czułość jego dla ciebie mogłaby go naprowadzić na myśl, aby ci wydać jakieś rozkazy. Jeżeli nie chcesz zrujnować swojej rodziny, drogie dziecko, i ujrzeć pewnego dnia matki żebrzącej chleba, trzeba mi wszystko powiedzieć...
— A! a! wykrzyknął hrabia, który, otwarłszy drzwi, ukazał się prawie nagi, wychudły już i suchy jak szkielet.
Ten nagły krzyk wywarł straszliwe wrażenie na hrabinie; stała nieruchoma, wpół martwa. Mąż był tak blady i wyniszczony, jakgdyby wyszedł z grobu.
— Zatrułaś życie moje zgryzotą, a teraz chcesz zatruć moją śmierć, opętać mego syna, uczynić zeń niegodziwca! krzyknął chrapliwym głosem.
Hrabina rzuciła się do stóp umierającego, którego te ostatnie wzruszenia uczyniły niemal wstrętnym. Zalała się łzami:
— Łaski! Łaski! krzyknęła.
— Czy ty miałaś litość dla mnie? spytał. Pozwoliłem ci pożreć twój majątek, chcesz teraz pożreć mój, zrujnować mego syna!
— Więc dobrze, tak, bądź bez litości dla mnie, bądź nieubłagany, rzekła, ale dzieci! Skaż swoją wdowę na życie w klasztorze, usłucham, odpokutuję moje błędy względem ciebie jak tylko mi rozkażesz, ale niech dzieci będą szczęśliwe! Och! dzieci! dzieci!
— Mam tylko jedno dziecko, odparł hrabia wyciągając rozpaczliwym gestem wychudłą dłoń do syna.
— Przebacz mi! Ja żałuję, żałuję!.. krzyczała hrabina obejmując wilgotne nogi męża.
Łkania nie pozwalały jej mówić, jedynie bezładne oderwane słowa wychodziły ze spieczonego gardła.
— Po tem coś zleciła Ernestowi, ty śmiesz mówić o żalu, rzekł umierający, który, szarpnąwszy nogą, obalił hrabinę. Brzydzisz mnie, dodał z obojętnością, która miała coś przerażającego. Byłaś złą córką, złą żoną, będziesz złą matką.
Nieszczęśliwa kobieta padła zemdlona. Umierający wrócił do łóżka, położył się i stracił przytomność w kilka godzin później. Przyszli księża z sakramentami. Była północ kiedy umarł. Poranna scena wyczerpała jego siły.
Przybyliśmy o północy ze starym Gobseckiem. Dzięki zamętowi jaki panował w domu, dotarliśmy do saloniku obok pokoju zmarłego. Zastaliśmy troje dzieci we łzach, i dwóch księży, którzy mieli spędzić noc przy ciele. Ernest zbliżył się do mnie i oznajmił, że matka chce zostać sama w pokoju hrabiego.
— Niech pan tam nie wchodzi, rzekł z cudownym akcentem i gestem, matka się modli!
Gobseck zaczął się śmiać owym właściwym sobie niemym śmiechem. Czułem się zbyt wzruszony uczuciem, jakie błyszczało na młodej twarzy Ernesta, aby podzielić ironję sknery. Kiedy chłopiec ujrzał że zamierzamy wejść, rzucił się do drzwi, wołając:
— Mamo! czarni panowie cię szukają!
Gobseck uniósł chłopca jak piórko i otworzył. Cóż za widok! W pokoju panował straszliwy nieład. Rozczochrana, nieprzytomna z rozpaczy, z błyszczącemi oczyma, hrabina stała zmięszana wśród ubrań, papierów, poprzewracanych rupieci. Okropny był ten nieład w obliczu zmarłego. Zaledwie hrabia wydał ostatnie tchnienie, żona jego wyłamała wszystkie szuflady; dywan dokoła niej pokryty był szczątkami, kilka sprzętów i tek było wyłamanych; wszystko nosiło ślady jej zuchwałej ręki. O ile zrazu poszukiwania były daremne, postawa jej i podniecenie kazały mi przypuszczać, że odnalazła w końcu tajemnicze papiery. Rzuciłem okiem na łóżko, i z instynktem jaki nam daje doświadczenie zawodowe odgadłem co się działo. Trup hrabiego leżał za łóżkiem prawie w poprzek, z nosem w materacach, pogardliwie rzucony jak jedna z papierowych kopert leżących na podłodze; i on także był tylko kopertą... Zesztywniałe i martwe członki dawały mu coś pociesznie okropnego. Umierający ukrył zapewne kontrrewers pod poduszką, jakgdyby chcąc go ubezpieczyć przed wszelkim zamachem aż do swojej śmierci. Hrabina odgadła myśl męża, która zresztą wypisana była w ostatnim jego geście, w skurczu zakrzywionych palców. Poduszka leżała u stóp łóżka, jeszcze była na niej odciśnięta stopa hrabiny; u jej nóg, koło niej, ujrzałem papier z kilkoma pieczęciami hrabiego, podniosłem go żywo i przeczytałem napis wskazujący że zawartość przeznaczona była do moich rąk. Zmierzyłem hrabinę oczyma z przenikliwą surowością sędziego który bada przestępcę. Ogień na kominku pochłaniał papiery. Słysząc że wchodzimy, hrabina wrzuciła je w płomienie, myśląc, z pierwszych słów rozporządzenia które uzyskałem na korzyść jej dzieci, iż niszczy testament pozbawiający je majątku. Nieczyste sumienie i mimowolna zgroza jaką zbrodnia budzi w przestępcy odjęły jej zdolność rozwagi. Widząc się zaskoczona, ujrzała może rusztowanie i uczuła rozpalone żelazo kata. Ta kobieta czekała dysząc naszego pierwszego słowa i patrzała na nas błędnym wzrokiem.
— Och! pani, rzekłem wyjmując z kominka kawałek papieru, którego ogień nie dosięgnął, zrujnowała pani swoje dzieci! Ten papier, to był ich legat. Poruszyła ustami, jakgdyby tknięta paralitycznym atakiem.
— Hehe! wykrzyknął Gobseck, którego głos uczynił na nas wrażenie podobne do zgrzytu mosiężnego świecznika, kiedy się go przesuwa po marmurze.
Po chwili, starzec rzekł spokojnie do mnie:
— Czy chciałby pan wmówić w panią hrabinę, że ja nie jestem prawym właścicielem dóbr, które mi sprzedał pan hrabia? Ten dom od kilku minut należy do mnie.
Uderzenie maczugi spadającej na mą głowę mniejby mi sprawiło bólu i zdumienia. Hrabina zauważyła niepewne spojrzenie, które zwróciłem na lichwiarza.
— Panie! panie! rzekła nie mogąc znaleźć innych słów.
— Masz pan fideikomis? spytałem.
— Możebne.
— Czyżby pan chciał nadużyć zbrodni spełnionej przez panią?
— Właśnie.
Wyszedłem, zostawiając hrabinę przy łóżku męża płaczącą gorącemi łzami. Gobseck wyszedł za mną. Kiedyśmy się znaleźli na ulicy, odsunąłem się od niego; ale on podszedł do mnie, objął mnie owem głębokiem spojrzeniem jakiem umie przenikać serca, i rzekł swoim cichym głosem, dźwięczącym dziwnie ostro:
— Ty chcesz mnie sądzić?
Od tego czasu, widywaliśmy się rzadko. Gobseck wynajął pałac hrabiego, spędza lato w jego majątku, gra wielkiego pana, buduje folwarki, naprawia młyny, drogi, sadzi drzewa. Jednego dnia, spotkałem go w Tuillerjach.
— Hrabina prowadzi życie heroiczne, rzekłem. Poświęciła się cała dzieciom i wychowuje je wybornie. Najstarszy jest przemiły chłopiec...
— Możebne.
— Ale, rzekłem, czyżby pan nie powinien pomóc Ernestowi?
— Pomóc Ernestowi! wykrzyknął Gobseck. Nie, nie. Nieszczęście jest naszym najlepszym nauczycielem; nieszczęście nauczy go wartości pieniędzy, ludzi i kobiet. Niech żegluje po morzu paryskiem! skoro się stanie dobrym sternikiem, damy mu statek.
Pożegnałem go, nie próbując sobie tłómaczyć sensu tych słów. Mimo iż pan de Restaud, któremu matka zaszczepiła niechęć do mnie, daleki jest od szukania u mnie rady, poszedłem w zeszłym tygodniu do Gobsecka powiedzieć o miłości Ernesta do panny Kamilli i nalegać nań aby dopełnił swego mandatu, wobec tego iż młody hrabia dochodzi do pełnoletności. Stary lichwiarz leżał oddawna w łóżku, nękany chorobą, która miała go przywieść do grobu. Odroczył odpowiedź do chwili gdy będzie mógł wstać i zająć się interesami; nie chciał z pewnością wyzuć się z niczego póki jeszcze oddycha; odwłoka jego nie miała z pewnością innej przyczyny. Znalazłszy go o wiele gorzej niż sam mniemał, zostałem u niego dosyć długo aby się przekonać o wzroście namiętności, która z wiekiem zmieniła się w rodzaj szaleństwa. Aby nie mieć nikogo w domu gdzie mieszkał, wynajął cały dom dla siebie, zostawiając resztę pokojów pustką. Nic się nie zmieniło w izbie którą zajmował. Meble, które znałem tak dobrze od szesnastu lat, robiły wrażenie że się je przechowuje pod szkłem, tak były ściśle takie same. Stara i wierna odźwierna, żona inwalidy który pilnował bramy kiedy ona szła do pana, była wciąż jego zaufaną gospodynią: ona wprowadzała każdego kto go chciał odwiedzić i pełniła przy nim rolę pielęgniarki. Mimo swego osłabienia, Gobseck przyjmował wciąż jeszcze klientów, ściągał sam swoje wpływy, i uprościł swoje interesy w ten sposób, iż wystarczało mu kilka posyłek przez inwalidę, aby utrzymać styczność ze światem. W epoce traktatu w którym Francja uznała republikę Haiti, wiadomości jakie posiadał Gobseck o stanie dawnych fortun na San-Domingo oraz o kolonistach lub tych którym przyznano odszkodowania, sprawiły, iż mianowano go członkiem komisji dla likwidacji ich praw i podziału sum należnych od Haiti. Spryt Gobsecka stworzył agencję dla eskontowania wierzytelności kolonistów lub ich spadkobierców, pod nazwiskiem Werbrusta i Gigonneta, z którymi dzielił się zyskiem, nie włożywszy żadnego kapitału, gdyż doświadczenie jego policzono mu za udział. Agencja ta, to był rodzaj dystylarni, gdzie wyciskało się wierzytelności ludzi ciemnych, nieufnych, lub tych których prawa były sporne. Jako likwidator, Gobseck umiał traktować z wielkimi właścicielami, którzy, bądź to aby wyjednać wysokie oszacowanie swoich praw, bądź aby je szybko zrealizować, ofiarowywali mu podarki proporcjonalne do swoich majątków. Tak więc, podarki były rodzajem procentu od sum, których niepodobna mu było zagarnąć; ajencja zaś wydawała mu na łup kwoty drobne, wątpliwe, wreszcie wierzytelności ludzi którzy woleli spłatę natychmiastową, choćby minimalną, od niepewnych odszkodowań republiki. Gobseck był nienasyconym wężem boa tej wielkiej afery. Co rano pobierał swoje haracze i przyglądał się im, niby minister nababa nim się namyśli podpisać ułaskawienie. Gobseck brał wszystko, od koszyka ryb jakiegoś biedaka, aż do sreber bogaczy i złotych tabakierek spekulantów. Nikt nie wiedział, co się działo z temi podarkami płynącemi do rąk starego lichwiarza. Wszystko wchodziło do domu, nic nie wychodziło.
— Słowo uczciwości, mówiła mi odźwierna, moja stara znajoma, on chyba łyka to wszystko, ale biedaczek nie tyje od tego, bo chudy jest, i suchy jak to ptaszysko na moim zegarze.
Wreszcie, w zeszły poniedziałek, Gobseck posłał po mnie inwalidę, który, wchodząc do mego gabinetu, rzekł:
— Niech pan przyjdzie prędko, panie Derville, stary idzie zdać ostatnie rachunki, zżółkł jak cytryna, pilno mu mówić z panem, śmierć stoi przy łóżku, już go dławi ostatnia czkawka.
Kiedy wszedłem do pokoju umierającego, zastałem go na kolanach przy kominku, gdzie nie było wprawdzie ognia, ale zato była ogromna kupa popiołu. Gobseck zawlókł się tam z łóżka, ale siły mu brakło aby się położyć z powrotem, jak również głosu aby się użalić.
— Mój stary przyjacielu, rzekłem podnosząc go i pomagając mu wrócić do łóżka, zimno tutaj, czemu pan nie każesz rozpalić ognia?
— Nie zimno mi, odparł; nie chcę ognia, nie chcę ognia! Idę nie wiem gdzie, dodał rzucając mi ostatnie spojrzenie, spojrzenie blade i wystygłe, ale to wiem że idę stąd. Mam objawy karfologji[2], rzekł posługując się terminem świadczącym jak jego inteligencja była jeszcze jasna i ścisła. Zdawało mi się, że widzę pokój pełen żywego złota, wstałem aby je zgarnąć. Komu się dostanie moje złoto? Nie dam go rządowi; zrobiłem testament, poszukaj go, Grocjuszu. Piękna Holenderką miała córkę, którą widziałem nie pamiętam już gdzie, pewnego wieczora, przy ulicy Vivienne.. Zdaje mi się, że ją nazywają Drętwa[3], ładna jest jak anioł, wyszukaj ją, Grocjuszu. Jesteś wykonawcą mego testamentu, bierz co zechcesz, jedź: są tu pasztety strassburskie, worki kawy, cukier, złote łyżki. Daj ten serwis swojej żonie, to prawdziwy Odlot. Ale komu brylanty? Zażywasz tabakę, chłopcze? mam tu tabakę, sprzedaj ją w Hamburgu, zarobisz pół procent zwyżki. Słowem, mam wszystko i wszystko trzeba rzucić! No, ojczulku Gobseck, bez słabości, bądź sobą.
Usiadł na łóżku, twarz jego zarysowała się ostro na poduszce jakby była z bronzu; wyciągnął suche ramię i kościstą rękę na kołdrę którą ścisnął jakgdyby chciał się przytrzymać; popatrzał na kominek zimny jak jego metaliczne oko, i umarł z całą świadomością. Patrzyliśmy nań, odźwierna, inwalida i ja: wydał mi się podobny do owych starych surowych Rzymian, których Lethiere odmalował za konsulami na płótnie pod tytułem Śmierć dzieci Brutusa.
— Czort nie człowiek, rzekł inwalida w swojej żołnierskiej gwarze.
Ja słuchałem jeszcze fantastycznego inwentarza bogactw, które wyliczał umierający, i spojrzenie moje, biegnące za jego spojrzeniem, utkwiło w kupie popiołu, której wielkość mnie uderzyła. Wziąłem szczypce, i kiedy je tam utopiłem, uderzyłem o stos złota i srebra, narosły zapewne w czasie choroby z wpływów pieniężnych, których nie miał siły schować, a zbyt był nieufny aby je posłać do banku.
— Biegnijcie do sędziego pokoju, rzekłem do starego inwalidy, aby tu jaknajprędzej przyłożono pieczęcie.
Uderzony ostatniemi słowami Gobsecka, oraz tem co mi świeżo mówiła odźwierna, wziąłem klucze od pokojów na pierwszem i drugiem piętrze i poszedłem tam zajrzeć. W pierwszym pokoju do którego wszedłem, znalazłem wytłómaczenie słów, które brałem za majaczenie. Ujrzałem owoce skąpstwa, któremu został już tylko ten bezmyślny instynkt tak często spotykany u sknerów na prowincji. W pokoju przyległym do tego w którym Gobseck zmarł, znajdowały się zgniłe pasztety, mnóstwo wszelkiego rodzaju wiktuałów, nawet skorupiaki i ryby morskie pokryte pleśnią i zabijające wręcz swemi wyziewami. Wszędzie roiło się od owadów i robaków. Te świeże podarki walały się wśród pudeł wszelkiego rodzaju, skrzyń herbaty, worków kawy. Na kominku, w srebrnej wazie, znajdowały się zawiadomienia o towarach przybyłych pod jego nazwiskiem do Hawru, paki bawełny, cukru, beczki rumu, kawa, indygo, tytoń, cały bazar towarów kolonialnych! Pokój ten był zawalony meblami, srebrem, lampami, wazonami, książkami, cennemi sztychami zwiniętemi w rulony, osobliwościami. Może ta olbrzymia ilość wartościowych przedmiotów nie pochodziła z samych podatków, może to były niewykupione fanty, które mu zostały. Ujrzałem puzdra z herbami lub literami, nakrycia z cienkiego płótna, kosztowną broń. Otworzywszy książkę, widać świeżo poruszoną, znalazłem w niej tysiącfrankowe banknoty. Postanowiłem sobie przepatrzyć starannie najdrobniejsze przedmioty, zbadać podłogi, sufity, ściany, aby znaleźć wszystko złoto, którego tak namiętnie łaknął, był ten Holender, godzien pendzla Rembrandta. Nigdy, w czasie mojej prawniczej karjery, nie widziałem obrazu takiego skąpstwa i dziwactwa. Kiedy wróciłem do sypialni Gobsecka, znalazłem na biurku, przyczynę tego stopniowego nieładu oraz natłoczenia bogactw. Była tam, pod przyciskiem, korespondencja między Gobseckięm a kupcami którym zapewne sprzedawał zwykle swoje prezenty. Otóż, czyto że ci ludzie sparzyli się na sprycie Gobsecka, czy że Gobseck zbytnio się drożył ze swemi towarami, żaden targ nie doszedł do skutku. Nie sprzedał wiktuałów Chevetowi, bo Chevet chciał je wziąć jedynie z trzydziestoma procentami straty. Gobseck targował się o kilka franków, a podczas tych targów towary się psuły. Co się tyczy srebra, nie chciał ponieść kosztów przysyłki. Co do kawy, nie chciał wziąć na siebie braków. Każdy przedmiot dawał powód do sporów zdradzających w Gobsecku pierwsze objawy owego zdziecinnienia, owego niepojętego uporu, właściwego starcom u których silna namiętność przeżyje inteligencję.
Powiedziałem sobie tak, jak on powiedział sam sobie: „Komu przypadną wszystkie te bogactwa?“... Na zasadzie dziwnej wskazówki, jaką mi dał co do swej jedynej dziedziczki, trzeba mi badać wszystkie podejrzane domy w Paryżu, aby tam rzucić jakiejś kobiecie złego życia ogromny majątek. Ale, przedewszystkiem, niech państwo wiedzą, że, dzięki prawomocnym aktom, hrabia de Restaud będzie w najbliższym czasie posiadaczem majątku, który mu pozwoli zaślubić pannę Kamillę, zapewniwszy matce, bratu i siostrze wystarczające działy i wiana.
— Ano, kochany Derville, pomyślimy o tem, odparła pani de Grandlieu. Pan Ernest musiałby być bardzo bogaty, aby rodzina taka jak nasza zgodziła się przełknąć jego matkę. Pomyśl pan, że mój syn będzie kiedyś księciem de Grandlieu, zjednoczy majątek obu linji, chcę tedy aby miał odpowiedniego szwagra.
— Ależ, rzekł hrabia de Born, Restaud ma w herbie czerwone pole ze srebrną belką i cztery złote tarcze ze złotemi krzyżami; to bardzo stary herb.
— To prawda, rzekła wicehrabina, zresztą Kamilla może nie utrzymywać stosunków z teściową która zadała kłam dewizie Res tuta!
— Pani de Beauseant przyjmowała panią de Restaud, rzekł stary hrabia.
— Och, tylko na rautach; odparła wicehrabina.

Paryż, styczeń 1830.



BANK NUCINGENA.


Pani Zulmie Carraud.
Czyż nie tobie, pani, której niepospolita i rzetelna inteligencja jest prawdziwym skarbem dla twoich przyjaciół, tobie która jesteś dla mnie zarazem całą publicznością i najpobłażliwszą siostrą, winienem był poświęcić to dzieło? Racz je przyjąć jako dowód przyjaźni, z której jestem dumny. Ty i kilka dusz, pięknych jak twoja, zrozumieją moją myśl, czytając Bank Nucingena złączony z Cesarem Birotteau. W tym kontraście czyż nie mieści się cała nauka społeczna?
De Balzac.

Wiadomo jak cienkie są przepierzenia, rozdzielające separatki w najwykwintniejszych restauracjach paryskich. U Very’ego naprzykład, największy salon podzielony jest na pół przepierzeniem, które wyjmuje się i wstawia dowoli. Scena niniejsza nie rozgrywała się tam, ale w przyzwoitem miejscu, którego nie wypada mi nazwać. Było nas dwoje, powiem tedy jak pan Prud’homme u Henryka Monnier: „Nie chciałbym jej skompromitować“. Delektowaliśmy się obiadkiem rozkosznym pod każdym względem, w saloniku, gdzie, zauważywszy cienkość ścianki, rozmawialiśmy pocichu. Doczekaliśmy pieczystego nie mając sąsiadów w przyległej sali, gdzie słyszeliśmy jedynie trzaskanie ognia. Ósma wybiła, rozległo się wielkie szuranie nóg, gwar rozmowy, służba wniosła świece. Odgadliśmy, że przyległy salon jest zajęty. Poznałem po głosach, kto byli nasi sąsiedzi.
Były to cztery najzuchwalsze kormorany, wylęgłe w pianie, jaka pływa po wciąż odnawiających się nurtach obecnego pokolenia; miłe chłoptasie, których egzystencja jest dość zagadkowa, których posiadłości ani dochodów nikt nie zna, a którzy mimo to żyją sobie dobrze. Ci sprytni kondotierzy nowoczesnego przemysłu, który się stał najokrutniejszą z wojen, zostawiają troski swoim wierzycielom, zachowują przyjemności dla siebie, dbają jedynie o kostjum. Zresztą zuchy zdolne, jak Jan Bart, palić cygaro na baryłce prochu, może dlatego aby nie wypaść z roli; kpiarze jadowitsi od brukowego dzienniczka, kpiarze zdolni kpić z samych siebie; przenikliwi i nieufni, węszący za interesami, chciwi i rozrzutni, zawistni o drugich ale zadowoleni z samych siebie; głębocy politycy kiedy zechcą, analizujący wszystko, odgadujący wszystko, nie zdołali jeszcze wypłynąć w świecie w którym chcieli błyszczeć. Jeden tylko z nich czterech doszedł, ale tylko do stóp drabiny. To jeszcze jest nic mieć pieniądze; dopiero po sześciu miesiącach pochlebstw parwenjusz wie czego mu braknie wówczas. Małomówny, zimny, sztywny, parwenjusz ten, nazwiskiem Finot, miał tę wytrwałość aby się płaszczyć przed ludźmi którzy mogli mu być potrzebni, a ten spryt aby być hardym wobec tych których już nie potrzebował. Podobny do jednej z komicznych figur w balecie Gustaw, jest margrabią z tyłu a chamem z przodu.
Ten książę przemysłu trzyma sobie zausznika, Emila Blondet, dziennikarza, człowieka wielkiej inteligencji ale bez charakteru, świetnego, zdolnego, leniwego, świadomego że go wyzyskują, machającego na to ręką, fałszywego lub poczciwego wedle kaprysu; jednego z tych ludzi, których się lubi ale nie szanuje. Sprytny jak teatralna subretka, niezdolny odmówić swego pióra temu kto o nie poprosi, ani serca temu kto je wypożyczy, Emil jest uroczym typem owych mężczyzn — dziewek, o których najkapryśniejszy z naszych humorystów powiedział: „Wolę ten typ w atłasowych trzewiczkach niż w butach“.
Trzeci, nazwiskiem Couture, utrzymuje się ze spekulacji. Chwyta się interesu po interesie; powodzenie jednego pokrywa niepowodzenie innych. Toteż pływa po wodzie, podtrzymywany swą nerwową energją, zimnym i śmiałym rozmachem. Żegluje to tu to tam, szukając w olbrzymiem morzu paryskich interesów jakiejś dość wątpliwej wysepki na którejby mógł osiąść. Rzecz jasna, że nie jest na swojem miejscu.
Co do czwartego, najsprytniejszego z czterech, nazwisko jego wystarczy: Bixiou! Niestety! to już nie jest Bixiou z r. 1825, ale z roku 1836, pół mizantrop, pół błazen sławny z werwy i złośliwości, wściekły iż strwonił na darmo tyle talentu, wściekły że nie wyłowił nic w ostatniej rewolucji, rozdający każdemu kopnięcia nogą jak istny Pierrot z Funambules. znający swoją epokę i jej skandaliki na palcach, strojący je uciesznemi ornamentami, skaczący na wszystkie barki jak klaun i rad zostawić na nich piętno na sposób kata.
Zaspokoiwszy pierwsze żądania łakomstwa, sąsiedzi nasi doszli do punktu, w którym znajdowaliśmy się my, do deseru; i, dzięki naszemu cichemu zachowaniu, sądzili że są sami. W dymie cygar, przy udziale szampana, wśród gastronomicznych uciech deseru, zawiązała się tedy poufna gawęda. Nacechowana owym chłodem który ścina najbardziej elastyczne uczucia, hamuje najszlachetniejsze porywy i daje śmiechowi coś ostrego, rozmowa ta, pełna cierpkiej ironji zmieniającej wesołość w urąganie, świadczyła o wyczerpaniu dusz żyjących wyłącznie sobą, bez innego celu prócz zadowoleń egoizmu, będącego owocem pokoju w którym żyjemy. Ów pamflet na człowieka, którego Diderot nie odważył się wydać drukiem, Kuzynek mistrza Rameau, owa książka umyślnie rozchlastana aby odsłonić rany, jest jedyną, którą dałoby się porównać z tym pamfletem wygłoszonym bez żadnych osłonek, gdzie słowo nie szanowało nawet tego co myśliciel waży jeszcze, gdzie budowano jedynie z gruzów, gdzie zdeptano wszystko, korząc się wyłącznie przed tem co uznaje sceptycyzm: wszechmoc, wszechwiedzę, wszechkonwenans pieniądza. Ostrzelawszy krąg znajomych, obmowa zaczęła brać na cel serdecznych przyjaciół. Jeden znak dostatecznie wytłómaczy moją ochotę aby zostać i słuchać w chwili gdy, jak się to pokaże, Bixiou zaczął mówić. Usłyszeliśmy wówczas jedną z owych piekielnych improwizacji, które zyskały temu artyście reputację u pewnych zużytych dusz; a monolog ten, mimo że często przerywany, poniechany i rozpoczynany na nowo, utrwalił się w stenogramie mej pamięci. Poglądy i ich forma, wszystko tu jest poza ramą literatury. Ale bo też to było istne potpourri rzeczy posępnych, malujące naszą epokę, której powinnoby się opowiadać jedynie podobne historję. Zresztą odpowiedzialność zostawiam głównemu narratorowi. Mimika, gesty, w połączeniu z częstemi zmianami głosu jakiemi Bixiou malował swoje figury, musiały być doskonałe, bo trzej słuchacze wydawali bezwiednie krzyki uznania oraz pomruki radości.
— I Rastignac odmówił ci? spytał Blondet Finota.
— Kategorycznie.
— Aleś ty mu zagroził dziennikiem, spytał Bixiou.
— Zaczął się śmiać, odparł Finot.
— Rastignac jest w prostej linji spadkobiercą nieboszczyka de Marsaya, zrobi karjerę w polityce, jak zrobił ją w życiu, rzekł Blondet.
— Ale jak on zrobił majątek? spytał Couture. W roku 1819 mieszkał ze sławnym Bianchonem w nędznym pensjonacie w dzielnicy łacińskiej; rodzina jego jadła pieczone chrabąszcze i piła wodę aby mu móc posyłać sto franków miesięcznie; folwarczek jego ojca nie był wart ani tysiąca talarów; miał dwie siostry i brata na karku, a dziś...
— Dziś, ma Czterdzieści tysięcy franków renty, odparł Finot; obie siostry wyposażył hojnie i wydał świetnie za mąż, matce zaś zostawił dożywocie...
— W r. 1827, rzekł Blondet, widywałem go jeszcze bez grosza.
— Och! w 1827, rzekł Bixiou.
— No i dziś, podjął Finot, widzimy go na drodze do zostania ministrem, parem Francji, wszystkiem czem zechce! Od trzech lat skończył przyzwoicie z Delfiną, ożeni się jedynie na upatrzonego, a on może dostać pannę z najlepszej rodziny, ba! Ten chłopak miał dobry węch aby się zakochać w kobiecie bogatej.
— Moi drodzy, uwzględnijcie łagodzące okoliczności, rzekł Blondet; chłopiec dostał się w łapy sprytnego człowieka, ledwie wyszedłszy ze szponów nędzy.
— Ty znasz dobrze Nucingena, rzekł Bixiou; otóż, w pierwszych czarach, Delfina i Rastignac mieli go za poczciwca; zdawało się że żona to dla niego w domu zabawka, ozdóbka. I oto co go dla mnie czyni człowiekiem z jednej sztuki: Nucingen nie kryje się z tem i powiada głośno, że żona jest dla niego szyldem jego majątku, rzeczą nieodzowną, ale drugorzędną w gorączkowem życiu polityka i finansisty. Powiedział przy mnie, że Bonaparte był głupi jak przeciętny łyk w stosunku do Józefiny, i że, skoro miał odwagę użyć jej jako stopnia, śmieszny był czyniąc z niej towarzyszkę życia.
— Każdy rozumny człowiek musi mieć co do kobiet opinję wschodu, rzekł Blodnet.
— Nasz baron stopił teorje Wschodu i Zachodu w rozkoszną teorję paryską. Nie znosił de Marsaya który był zbyt niepodatny; ale Rastignac spodobał mu się bardzo; wyzyskiwał go bez jego wiedzy: zostawił mu wszystkie ciężary swego małżeństwa. Rastignac znosił wszystkie kaprysy Delfiny, woził ją do Lasku, prowadził do teatru. Ten dzisiejszy wielki mały polityk długo trawił życie na wymienianiu czułych bilecików. W początkach, Eugenjusz znosił sceny o byle co, weselił się z Delfina gdy była wesoła, smucił się gdy była smutna, dźwigał brzemię jej migren, jej zwierzeń, oddawał jej wszystek swój czas, wszystkie godziny, swoją szacowną młodość aby zapełnić pustkę rozpróżniaczonej Paryżanki. Odbywał z Delfina wielkie narady nad tualetą w której jej będzie najlepiej do twarzy; znosił jej gniewy i dąsy, podczas gdy, dla kontrastu, była przemiła dla barona. Baron śmiał się w duszy, kiedy zaś widział że Rastignac ugina się pod ciężarem, dawał do poznania że domyśla się czegoś i łączył kochanków wspólnym strachem.
— Rozumiem, że przy kobiecie bogatej Rastignac mógł wyżyć, i to przyzwoicie wyżyć; ale skąd on wziął majątek? spytał Couture. Majątek, równie znaczny jak on ma dzisiaj, trzeba skądś wziąć, a nikt nigdy nie posądził go o wynalezienie jakiegoś dobrego Interesu.
— Odziedziczył, rzekł Finot.
— Po kim? spytał Blondet.
— Po dudkach na których trafił, odrzekł Couture.
— Nie wszystko zabrał, moje gołąbki, rzekł Bixiou. Zostanie jeszcze. Opowiem wam początki jego fortuny. Przedewszystkiem, pokłon talentom! Nasz przyjaciel to nie jest łobuz, jak powiada Finot, ale gentleman, który umie grać, który zna karty i którego galerja szanuje. Rastignac ma całą inteligencję którą trzeba mieć w danej chwili, tak Jak żołnierz który lokuje swoje męstwo jedynie na dziewięćdziesiąt dni, trzy podpisy i gwarancje. Może się wydawać postrzelony, narwany, niekonsekwentny, zmienny, bez zdania; ale niech się nastręczy poważny interes, jakaś szczęśliwa kombinacja, on nie będzie się rozpraszał, jak nasz tu obecny Blondet, który wówczas będzie dyskutował szanse sąsiada. Rastignac skupia się, bierze się w garść, bada punkt w który trzeba uderzyć i szarżuje całą siłą. Z impetem Murata rozwala czworoboki, akcjonarj uszów, członków-założycieli i cały kram; kiedy wyrąbał dziurę, wraca do swego miękkiego i leniwego życia, staje się znów Południowcem, rozkosznikiem, gadułą, próżniakiem, który może wstawać w południe, bo nie zaspał w stanowczej chwili.
— Bardzo pięknie, ale przejdź do jego majątku, rzekł Finot.
— Bixiou robi literaturę, odparł Blondet.
Prawdziwy majątek Rastignaka, to Delfina de Nucingen, niepospolita kobieta, która łączy odwagą: z przewidywaniem.
— Czy ci pożyczyła pieniędzy? spytał Bixiou.
Rozległ się chóralny śmiech.
— Przeceniasz ją, rzekł Couture; jej inteligencja polega na tem, że paraduje dowcipkiem, że kocha Rastignaka z kompromitującą wiernością, słucha go ślepo, słowem kobieta w stylu włoskim.
— Plus pieniądze, rzekł cierpko Finot.
— No, no, podjął Bixiou słodziutkim głosem,, po tem cośmy powiedzieli, czy ośmielicie się jeszcze brać za złe biednemu Rastignakowi, że żył na koszt firmy Nucingen, że go wzięto na utrzymanie dokładnie tak, jak niegdyś wziął Drętwę nasz przyjaciel des Lupeaulx? toby był szczyt mieszczańskich przesądów. Zresztą, mówiąc abstrakcyjnie, jak powiada Royer-Collard, kwestja może wytrzymać krytykę czystego rozumu, co zaś do nieczystego...
— Już jedzie! rzekł do Blondeta Finot.
— Ależ, wykrzyknął Blondet, on ma słuszność. Kwestja jest bardzo stara: ona to była sekretem słynnego śmiertelnego pojedynku między szlachetnymi panami Châteigneraie i Jarnac. Obwiniano Jarnaka że żyje w czułych stosunkach z teściową, która finansuje dostatek zbyt ukochanego zięcia. Kiedy jakiś fakt jest tak prawdziwy, nie powinno się o nim mówić. Przez poświęcenie dla króla Henryka II, który pozwolił sobie na tę ploteczkę, la Châteigneraie wziął ją na swój rachunek, stąd ten pojedynek, który wzbogacił język francuski wyrażeniem: cios Jarnaka.
— Ba! wyrażenie sięga tak głębokiej starożytności, jest zatem szlachetne, rzekł Finot.
— Miałeś prawo nie wiedzieć o tem, jako ex-właściciel dzienników i przeglądów, rzekł Blondet.
— Istnieją kobiety, ciągnął poważnie Bixiou, istnieją też mężczyźni, którzy umieją podzielić swą egzystencję i oddać tylko jej cząstkę (zważcie, że ja redaguję moją myśl w duchu formuły humanitarnej). Dla tych osób, wszelki interes materjalny mieści się poza uczuciami: oddają kobiecie swoje życie, swój czas, swój honor, i uważają że nie wypadałoby trwonić między sobą jedwabnego papieru, na którym wypisane jest: Podrabiający ten papier będzie karany śmiercią. Nawzajem, ludzie ci nie przyjmą nic od kobiety. Tak, wszystko staje się hańbiące, gdy istnieje stopienie interesów jak istnieje stopienie dusz. Te zasady się wygłasza, ale stosuje się je rzadko...
— Och! rzekł Blondet, cóż za dzieciństwa! Marszałek de Richelieu, który znał się na galanterji, dał tysiąc ludwików pensji pani de La Popelinière po przygodzie z płytą w kominku. Agnieszka Sorel ofiarowała zupełnie poprostu królowi swój majątek, i król go przyjął. Jakób Coeur utrzymywał koronę francuską, która pozwoliła na to i okazała się niewdzięczną jak kobieta.
— Panowie, rzekł Bixiou, miłość, która nie mieści w sobie nierozerwalnej przyjaźni, wydaje mi się chwilową rozpustą. Cóż znaczy zupełne oddanie, jeżeli się coś wyłącza? Między temi dwiema teorjami, równie sprzecznemi i równie niemoralnemi jedna jak i druga, niema możliwego pojednania. Wedle mnie, ludzie, którzy obawiają się absolutnego związku, sądzą niewątpliwie że kiedyś się on skończy, a wówczas djabli wzięli złudzenie! Namiętność, która nie wierzy w to że jest wieczna, jest wstrętna. (Uważacie: Fenelon najczystszej wody!) Toteż, ludzie którzy znają świat, bywalcy, ludzie dystyngowani, ludzie w pięknych rękawiczkach i krawatach, którzy nie wstydzą się zaślubić kobiety dla majątku, głoszą konieczność zupełnego rozdziału interesów i uczuć. Drudzy, to warjaci którzy kochają, którzy myślą że są sami na świecie ze swą kochanką! Dla tych, miliony to błoto; rękawiczka, kamelja którą nosiło ich bóstwo, warte są miliony! O ile nie złapiecie ich nigdy na trwonieniu szpetnego metalu, znajdziecie w zamian u nich szczątki kwiatów przechowane w pięknych cedrowych szkatułkach! Nie rozróżniają się już jedno od drugiego. Dla nich, nie istnieje już ja. TY, oto ich wcielone Słowo. Cóż chcecie, czy wytępicie tą sekretną chorobą serca? Są głupcy, którzy kochają bez wszelkiej rachuby, i są mędrcy, którzy rachują kochając.
— Bixiou jest wzniosły, wykrzyknął Blondet. Cóż na to Finot?
— Wszędzie indziej, odparł Finot przybierając pozę, byłbym zdania gentlemenów; ale tutaj myślę...
— Jak bezecni hultaje, z którymi masz zaszczyt się znajdować, odparł Bixiou.
— Na honor, tak, rzekł Finot.
— A ty? rzekł Bixiou do Couture’a.
— Dzieciństwa, wykrzyknął Couture. Kobieta, która nie czyni ze swego ciała stopnia aby pomóc dojść do celu ukochanemu mężczyźnie, to kobieta która ma serce tylko dla siebie.
— A ty, Blondet?
— Ja działam.
—Otóż, podjął jadowicie Bisiou, Rastignac nie był waszego zdania. Brać a nie oddać, to rzecz ohydna, a nawet nieco lekkomyślna; ale brać, aby mieć prawo naśladować monarchę, oddając stokrotnie, to czyn rycerski. Tak myślał Rastignac. Rastignac czuł się głęboko upokorzony swoją wspólnością interesów z Delfiną; mogę mówić o jego żalach, widziałem jak ze łzami w oczach biadał nad swem położeniem. Tak, płakał naprawdę!... po kolacji. Otóż, waszem zdaniem...
— Et, ty sobie kpisz z nas, rzekł Finot.
— Ani trochę. Chodzi o Rastignaka, którego cierpienie byłoby wedle was dowodem jego zepsucia, znaczyło bowiem że nie dość kochał Delfinę! Ale co chcecie? biedny chłopak miał ten cierń w sercu. To jest szlachcic bardzo zepsuty, a my jesteśmy cnotliwi artyści. Zatem, Rastignac chciał wzbogacić Delfinę, on biedny, ją bogatą! I czybyście uwierzyli?... Udało mu się. Rastignac, który byłby się bił jak Jarnac, przeszedł wówczas do opinji Henryka II, w myśl swego wielkiego słowa: „Niema absolutnej cnoty, są tylko okoliczności“. To się łączy z historją jego majątku.
— Powinienbyś zacząć opowiadać, zamiast zastawiać pułapki naszej uczciwości, rzekł dobrodusznie Blondet.
— Haha! mój chłopcze, rzekł Bixiou klepiąc go po głowie, odbijasz się przy szampańskiem.
— No, na świętego Akcjonarjusza, rzekł Couture, opowiadajże raz.
— Już miałem zacząć, odparł Bixiou, ale ty swoją klątwą sprowadzasz mnie do zakończenia.
— Są więc akcjonarjusze w twojej historji, spytał Finot.
— Krezusy tacy jak twoi, odparł Bixiou.
— Zdaje mi się, rzekł Finot chłodno, że powinienbyś mieć niejakie względy dla przyjaciela, u którego znajdujesz w potrzebie pięćset franków...
— Garson! krzyknął Bixiou.
— Czego chcesz od garsona? spytał Blondet.
— Pięćset franków aby je oddać Finotowi, aby oswobodzić mój język i podrzeć moją wdzięczność.
— Gadajże swoją historję, rzekł Finot udając że się śmieje.
— Jesteście świadkami, rzekł Bixiou, że nie jestem niewolnikiem tego pyszałka, który myśli że moje milczenie warte jest tylko pięćset franków! Nie będziesz nigdy ministrem, jeżeli nie umiesz taksować sumień. A więc, dobrze, rzekł pieszczotliwie, mój poczciwy Finot, opowiem historję nie wymieniając osób i skwitujemy się.
— Udowodni nam, rzekł Couture z uśmiechem, że to Nucingen dał majątek Rastignakowi.
— Nie tak źle trafiłeś jak sądzisz, odparł Bixiou. Wy nie wiecie co to jest Nucingen, biorąc finansowo.
— Czy nie wiesz, rzekł Blondet, czegoś o jego początkach?
— Widywałem go tylko u niego w domu, odparł Bixiou, ale mogliśmy się niegdyś spotkać w ciemnym lesie.
— Tryumfy firmy Nucingen, to jedno z najosobliwszych zjawisk naszej epoki, podjął Blondet. W roku 1804, Nucingen był prawie nieznany, ówcześni bankierzy drżeliby, gdyby wiedzieli, że jest w obiegu jego weksli na sto tysięcy talarów. Ten wielki finansista czuł swoją mizerję. Jak się dać poznać? Zawiesza wypłaty. Brawo! Nazwisko jego, dotąd ograniczone do Strassburga i do dzielnicy Poissonière, brzmi na wszystkich rynkach! Spłaca wierzycieli martwemi walorami i znów jest wypłacalny: natychmiast podpis jego ma obieg w całej Francji. Niesłychanym trafem walory odżywają, zyskują popyt, dają dywidendę. Nucingen staje się bardzo poszukiwany. Przychodzi rok 1815, ten zuch skupia swoje kapitały, kupuje rentę przed bitwą pod Waterloo, zawiesza płatności w momencie przesilenia, likwiduje akcjami kopalni Worszyńskich, które skupił po dwadzieścia od sta niżej kursu po jakim je sam wypuszczał! Bierze od Grandeta sto pięćdziesiąt tysięcy butelek szampana aby się pokryć w przewidywaniu bankructwa tego cnotliwego ojca dzisiejszego hrabiego d’Aubrion, i tyleż od Duberghe’a win Bordeaux. Tych trzysta tysięcy butelek, przyjętych, przyjętych, mój drogi, po półtora franka, daje wypić Sprzymierzonym po sześć franków w Palais-Royal, między rokiem 1817 a 1819. Akcept firmy Nucingen i jej nazwisko stają się europejskie. Dostojny baron wyrost na przepaści, w której inni utonęli. Dwa razy bankructwo jego dało olbrzymie zyski wierzycielom: chciał ich orżnąć, niemożliwe! Uchodzi za najuczciwszego człowieka pod słońcem. Po trzeciej niewypłacalności, akcepty banku Nucingena zaczną mieć obieg w Azji, w Meksyku, w Australji, u dzikich. Ouvrard był jedynym, który przejrzał tego Alzatczyka, syna jakiegoś żyda ochrzczonego dla karjery. „Kiedy Nucingen wypuszcza złoto, mówił, bądźcie pewni że łowi djamenty“!
— Kompan jego du Tillet nie ustępuje mu, rzekł Finot. Pomyślcie tylko, że du Tillet to człowiek, który, co się tyczy urodzenia, ma tylko tyle ile jest nieodzowne aby istnieć, i że ten chwat który nie miał ani szeląga w roku 1814, stał się tem co widzicie: i, czego żaden z nas (nie mówię o tobie, Couture) nie umiał sprawić, on ma przyjaciół miast mieć wrogów. Przy tem tak dobrze umiał ukryć swoją przeszłość, że trzeba było przeszukać kanały, aby odkryć, że był subjektem u olejkarza przy ulicy Saint-Honoré, nie później niż w 1814.
— Ta! ta! ta! nie porównujcie z Nucingenem drobnego naciągacza jak du Tillet, szakala który wygrywa dzięki swemu węchowi, który przeczuwa trupy i przybywa pierwszy aby mieć najlepszą kość. Przyjrżyjcie się zresztą tym dwóm ludziom: jeden ma drapieżną minę kota, chudy, wysoki; drugi jest kwadratowy, tłusty, ciężki jak worek, nieruchomy jak dyplomata. Nucingen ma ciężką rękę i spojrzenie rysia które nie ożywia się nigdy, głębia jego nie jest z przodu ale z tyłu: jest nieprzenikniony, nigdy nie widzi się jego gry, gdy spryt du Tilleta podobny jest — jak powiadał Napoleon nie wiem o kim — do wełny przędzionej zbyt cienko, trzaska.
— Nie widzę w Nucingenie żadnej wyższości nad du Tilletem, prócz tej, iż miał ten takt aby zrozumieć że finansista powinien być tylko baronem, gdy du Tillet chce zostać włoskim hrabią, rzekł Blondet.
— Pozwól, Blondet, słóweczko, odparł Couture. Po pierwsze, Nucingen ośmielił się powiedzieć, że istnieją jedynie pozory uczciwych ludzi; powtóre, aby go dobrze znać, trzeba być samemu w interesach. Jego bank to mały departament, są tam dostawy dla rządu, wino, wełna, indygo, słowem wszystko co nastręcza jakikolwiek zysk. Genjusz jego obejmuje wszystko. Ten słoń finansowy sprzedałby posłów rządowi, a Greków Turkom. Dla niego handel, to, powiedziałby Cousin, zespół rozmaitości, harmonja specjalności. W ten sposób pojęty bank staje się całą polityką, wymaga potężnej głowy, i zmusza wówczas tęgiego chwata do tego, aby się postawił ponad prawa uczciwości, w których mu jest zbyt ciasno.
— Masz słuszność, mój synu, rzekł Blondet. Ale tylko my jedni rozumiemy, że to jest wówczas wojna przeniesiona w świat pieniądza. Bankier jest zdobywcą, który poświęca masy aby dojść do ukrytych celów; jego żołnierze to interesy prywatnych osób. Ma swoje kombinacje strategiczne, swoje zasadzki, swoich partyzantów, swoje miasta do zdobycia. Większość tych ludzi ociera się z tak bliska o politykę, że w końcu w nią wchodzą i zarzynają się tem. Necker zarżnął się w ten sposób, słynny Samuel Bernard niemal zrujnował się na tem. W każdem stuleciu istnieje bankier olbrzymio bogaty, który nie zostawia ani majątku ani spadkobiercy. Bracia Paris, którzy przyczynili się do zwalenia Lawa, i sam Law, przy którym wszyscy kombinatorzy towarzystw akcyjnych są karłami, Bouret, Beaujon, wszyscy znikli, nie zostawiwszy następców. Aby móc przetrwać, bankier musi zostać szlachcicem, założyć dynastję, jak owi wierzyciele Karola piątego, Fuggerowie, mianowani książętami Babenhausen i którzy istnieją jeszcze... w Almanachu Gotajskim. Bank dąży do szlachectwa przez instynkt samozachowawczy, może bezwiednie. Jakób Coeur dał początek wielkiemu szlacheckiemu domowi Noirmoutier, wygasłemu za Ludwika XIII. Cóż za energja u tego człowieka, zrujnowanego tem, iż osadził na tronie prawego króla! Umarł jako władca wyspy na archipelagu, gdzie zbudował wspaniałą katedrę.
— Och, jeżeli zaczniecie się bawić w wykład historji, wychodzimy z obecnej epoki, gdzie tron wyzuty jest z prawa nadawania szlachectwa i gdzie robi się baronów i hrabiów przy zamkniętych drzwiach, cóż za nędza! rzekł Finot.
— Żałujesz chamskiego mydełka[4], rzekł Bixiou, masz słuszność. Wracam do naszej sprawy. Znacie Beaudenorda? Nie, nie, nie. Dobrze. Widzicie jak wszystko mija! Biedny chłopiec był perłą dandysów dziesięć lat temu. Ale wsiąkł tak gruntownie, że tak samo go nie znacie, jak Finot nie znał przed chwilą pochodzenia ciosu Jarnaca (mówię to przez zwrot retoryczny, a nie żeby ci dokuczać, Finot!). Bagatela, toż on bywał w całem Saint-Germain. Otóż, ten Beaudenord to pierwszy gołąbek, którego wypuszczę na scenę. Po pierwsze nazywał się Godfryd de Beaudenord. Ani Finot, ani Blondet, ani ja, nie gardzilibyśmy takim atutem. Ten chwat nie cierpiał mąk miłości własnej, słysząc jak wołają jego służbę przy wyjściu z balu, kiedy trzydzieści ładnych kobiet zakutanych w szale, w otoczeniu mężów i wielbicieli czeka na swoje powozy. Następnie cieszył się wszystkiemi członkami, jakich Bóg użyczył człowiekowi: zdrów, cały, ani plamki na oku, ani fałszywego czuba, ani fałszywych łydek; nogi ani w O ani w X; kolana gładkie, stos pacierzowy prosty, talja smukła, ręka biała i zgrabna, włosy czarne, cera ani nie czerwona jak u piekarza, ani nie zbyt ciemna jak u Kalabryjczyka. Wreszcie, rzecz zasadnicza! Beaudenord nie był zbyt piękny, jak niektórzy z naszych przyjaciół, którzy wyglądają na to, że piękność to ich jedyny fach; ale nie wracajmy już do tego, powiedzieliśmy już, to haniebne! Strzelał dobrze z pistoletu, jeździł świetnie konno, bił się o głupstwo i nie zabił przeciwnika. Czy wiecie, że, aby pokazać z czego składa się szczęście całkowite, czyste, bez chmurki, w dziewiętnastym wieku w Paryżu, i szczęście młodego człowieka lat dwudziestusześciu, trzeba wejść w nieskończenie małe drobiazgi życia? Szewc znał nogę Beaudenorda i robił mu świetne obuwie, krawiec ubierał go z entuzjazmem. Godfryd nie seplenił, nie zarywał z gaskońska ani z normandzka, mówił czysto i poprawnie, i doskonale wiązał krawat, jak Finot. Spowinowacony z margrabią d’Aiglemont, swoim opiekunem (był sierotą bez ojca i matki, też szansa!), mógł bywać i bywał u bankierów nie drażniąc tem arystokratycznych salonów, na szczęście bowiem młody człowiek ma prawo rządzić się jedynie własną przyjemnością, pędzić tam gdzie się bawią, i uciekać od ponurych kątów gdzie kwitnie zgryzota. Wreszcie, był szczepiony (ty mnie rozumiesz, Blondet). Mimo tych wszystkich przewag, mógłby się czuć bardzo nieszczęśliwym. Hehe! szczęście ma to nieszczęście, że udaje coś absolutnego: pozór, który każe tylu dudkom pytać: „Co to jest szczęście“? Kobieta bardzo inteligentna mówiła: „Szczęście jest tam, gdzie się je kładzie“.
— Głosiła smutną prawdę, rzekł Blondet.
— I moralną, dodał Finot.
— Arcymoralną! Szczęście, jak cnota, jak zło, to pojęcia względne, odparł Blondet. Toteż la Fontaine miał nadzieję, że z biegiem czasu potępieńcy przywykną do swego położenia i będą się w końcu czuli w piekle jak ryby w wodzie.
— Kołtuny znają wszystkie dowcipy la Fontaine’a, rzekł Bixiou.
— Szczęście człowieka dwudziestosześcioletniego w Paryżu nie jest to samo co szczęście człowieka dwudziestosześcioletniego w Blois, rzekł Blondet nie zwracając uwagi. Ci, co na tej zasadzie piorunują na niestałość zasad, to szalbierze lub ignoranci. Nowoczesna medycyna, której najpiękniejszym tytułem chwały jest, iż, od roku 1799 do 1837, przeszła z fazy przypuszczeń w fazę wiedzy pozytywnej, a to dzięki zdobyczom paryskiej szkoły analitycznej, wykazała, że, w pewnym okresie czasu, człowiek odnawia się całkowicie...
— Jak ten „jasiów nożyk.“, a wy myślicie że on jest ciągle ten sam, wtrącił Bixiou. Jest tedy dużo kratek w tym stroju Arlekina, który my nazywamy szczęściem; otóż, kostjum mego Godfryda był bez dziur i bez plam. Młody dwudziestosześcioletni Człowiek który byłby szczęśliwy w miłości, to znaczy kochany nie dla swej kwitnącej młodości, nie dla swego dowcipu, nie dla swojej figurki, ale nieodparcie, nawet nie dla miłości samej w sobie, ale gdyby nawet ta miłość była abstrakcją — aby się znów posłużyć terminem Royer-Collarda — taki młody człowiek mógłby nie mieć ani szeląga w sakiewce wyhaftowanej przez ukochaną, mógłby wisieć z komornem u gospodarza, z rachunkiem za buty u wspomnianego już szewca za ubranie u krawca który w końcu, jak Francja, postradałby doń sympatję. Słowem, mógłby być biedny! Nędza psuje szczęście młodego człowieka, który nie ma naszych filozoficznych poglądów o zlaniu interesów. Czyż to nie znaczy mieć jedną nogę skostniałą jak moja w tej chwili od sąsiedztwa drzwi, a drugą spaloną od kominka? Mam nadzieję że mnie rozumiecie, i że znalazłem echo w kieszeni twojej kamizelki, Blondet? Między nami mówiąc, dajmy pokój sercu, fatalnie wpływa na inteligencję. Jedźmy dalej! Godfryd de Beaudenord posiadał tedy szacunek swoich dostawców, bo jego dostawcy otrzymywali dość regularnie pieniądze. Kobieta bardzo inteligentna, już wspomniana, a której nie można wymienić, gdyż, dzięki swemu brakowi serca, żyje...
— Kto to taki?
— Margrabina d’£spard! Powiadała, że młody człowiek powinien mieszkać w antresoli, nie mieć w domu nic coby trąciło gospodarstwem, ani kucharki, ani kuchni, mieć za całą usługę starego lokaja i nie zdradzać żadnej pretensji do urządzania się. Wedle niej, wszelki inny obyczaj jest w złym smaku. Godfryd de Beaudenord, wierny temu programowi, mieszkał przy quai Malaquais, w antresoli; mimo to, zmuszony był mieć pewne podobieństwo z żonkosiami, stawiając w swoim pokoju łóżko, zresztą tak wązkie, że mało w niem przebywał. Angielka, któraby weszła przypadkiem do niego, nie znalazłaby tam nic improper. Finot znów sobie każe tłumaczyć wielkie prawo improper, władające Anglją! Ale, skoro jesteśmy związani tysiącfrankowym banknotem, objaśnię ci to. Ja byłem w Anglji! (Pocichu do Blondeta: „Sypię mu dowcipu za więcej niż dwa tysiące“). W Anglji, Finot, zawierasz bardzo ścisłą znajomość z kobietą, przez jedną noc, na balu lub gdzieindziej: spotykasz ją nazajutrz na ulicy, poznajesz ją: improper! Znajdujesz przy obiedzie, w sąsiedzie swoim po lewej ręce, przemiłego człowieka, dowcipnego, swobodnego, wesołego, anty-angielskiego; tedy, w myśl praw dawnego salonu francuskiego, tak swobodnego, tak miłego, zagadujesz go: improper! Podchodzisz na balu do ładnej kobiety aby z nią zatańczyć: improper: Rozpalasz się, dysputujesz, śmiejesz się, otwierasz serce, duszę, siejesz dowcip, inteligencję w rozmowie; dajesz upust uczuciom; grasz kiedyś siadł do gry, rozmawiasz kiedy rozmawiasz i jesz kiedy jesz: improper! improper! improper! Jeden z najdowcipniejszych i najgłębszych ludzi naszej epoki, Stendhal, scharakteryzował bardzo dobrze improper, powiadając, że istnieje w Wielkiej Brytanji lord, który, będąc w pokoju sam, nie śmie przy kominku założyć nogi na nogę z obawy by nie być improper. Dama angielska, choćby należała do wściekłej sekty świętych (dubeltowi protestanci, którzy zamorzyliby całą swoją rodzinę głodem, gdyby była improper), nie będzie improper brojąc co wlezie w swojej sypialni a uważałaby się za zgubioną, gdyby przyjęła znajomego w tym samym pokoju. Dzięki improper, znajdą kiedyś Londyn i jego mieszkańców skamieniałych.
— Kiedy się pomyśli, że są we Francji cymbały pragnący wprowadzić do nas uroczyste głupstwa, jakie Anglicy robią u siebie z ową wspaniałą zimną krwią, rzekł Blondet, ciarki przechodzą człowieka który widział Anglję i który pamięta uroczy i pełen wdzięku obyczaj francuski. W ostatnich czasach, Walter Scott, który nie śmiał malować kobiet takiemi jak są z obawy aby nie być improper, kajał się, iż stworzył piękną postać Elfie w Więzieniu Edynburskiem.
— Chcesz nie być improper w Angji? rzekł Bixiou do Finota.
— No jak? spytał Finot.
— Idź do Tuilleryj zobaczyć tego marmurowego strażaka, którego rzeźbiarz nazwał Temistoklesem, i staraj się chodzić jak posąg komandora, a nie będziesz nigdy improper. Otóż, szczęście Godfryda stało się kompletnem przez najściślejsze zastosowanie wielkiego prawa improper. Oto jak.. Miał tygrysa, nie grooma, jak piszą ludzie nie mający pojęcia o szyku. Tygrys jego był to mały Irlandczyk, nazwiskiem Paddy, Joby, Toby (jak wolicie), trzy stopy wzrostu, dwadzieścia cali szeroki, buzia łasicy, nerwy jak stal moczona w dżinie, zwinny jak wiewiórka, powożący ze zręcznością która go nie zawiodła nigdy ani w Londynie ani w Paryżu; oko jaszczurcze, sprytne jak moje, jeździł konno jak stary Frankoni, włosy blond jak u rubensowej dziewicy, buzia czerwona, fałszywy jak monarcha, kuty jak stary kauzyperda, liczący dziesięć lat wieku, słowem istny kwiat perwersji, grający, klnący, amator konfitur i ponczu, napastliwy jak feljeton, zuchwały i drapieżny jak ulicznik paryski. Był chwałą i zyskiem sławnego lorda angielskiego, który dzięki niemu wygrał już siedemset tysięcy franków na wyścigach. Lord lubiał bardzo tego dzieciaka, jego tygrys to była osobliwość, nikt w całym Londynie nie miał tak małego tygrysa. Na koniu wyścigowym Joby robił wrażenie sokoła. I oto lord odprawił Tobyego, nie za łakomstwo, ani za kradzież, ani za morderstwo, ani za występne stosunki, ani za uchybienie służbie, nie za zuchwalstwo wobec milady, nie za to że rozpruł kieszenie pokojówki milady, nie za to że się dał przekupić przeciwnikom lorda na wyścigach, nie za to że się bawił w niedzielę, słowem nie za żaden fakt naganny. Gdyby Toby popełnił wszystkie te zbrodnie, gdyby nawet przemówił do milorda niepytany, milord przebaczyłby mu ten występek. Milord zniósłby wiele rzeczy od Tobyego, tak milordowi zależało na nim. Jego tygrys prowadził powóz na dwóch kołach i o dwóch koniach, jeden przed drugim, siedząc na siodle na drugim koniu, z nogami nie dochodzącemi do dyszlów, z miną jednego z aniołków któremi malarze włoscy otaczają przedwiecznego Ojca. Pewien dziennikarz angielski ślicznie opisał tego aniołka, osądził że jest za ładny na tygrysa, chciał iść o zakład że Paddy jest oswojoną tygrysicą. Opis groził że będzie coraz jadowitszy i że się stanie improper w najwyższym stopniu. Superlatyw improper wiedzie na szubienicę. Milady bardzo pochwaliła milorda za jego przezorność. Toby nie mógł znaleźć nigdzie miejsca, skoro raz podano w wątpliwość jego rolę w wielko-brytyjskiej zoologji. W tym właśnie czasie Godfryd kwitnął w ambasadzie francuskiej w Londynie, gdzie dowiedział się o historji Toby, Joby, Paddy. Godfryd przygarnął tygrysiątko, które zastał płaczące nad słoikiem konfitur, dzieciak bowiem zdążył już stracić gwineje któremi lord ozłocił jego nieszczęście. Za powrotem, Godfryd de Beaudenord przywiózł tedy do nas najśliczniejszego tygrysa z całej Anglji, wsławił się przez swego tygrysa, jak Couture zwrócił na siebie uwagę przez swoje kamizelki. Toteż dostał się z łatwością do klubu zwanego dziś de Grammont. Nie drażnił niczyjej ambicji zrezygnowawszy z karjery dyplomatycznej, nie był zbyt dowcipny,, przyjęli go wszyscy z otwartemi rękami. My naprzykład czulibyśmy się dotknięci w naszej miłości własnej, gdybyśmy wszędzie spotykali tylko uśmiech. Lubimy oglądać gorzki grymas zawiści. Godfryd nie lubił aby go nienawidzono. Każdy ma swój gust! Przejdźmy do rzeczy pozytywnych, do życia materjalnego. Mieszkanie jego, gdzie oblizywałem palce po niejednem śniadanku, zalecało się tajemniczą gotowalnią, strojną, pełną wykwintnych drobiazgów, z kominkiem, z wanną; wyjście małemi schodkami, drzwi zamykające się cicho, gładkie zamki, dyskretne zawiasy, matowe okna, szczelne firanki. O ile sypialnia przedstawiała i powinna była przedstawiać najpiękniejszy nieład jakiego mógł wymagać najbardziej wymagający akwarelista, o ile wszystko oddychało tam cyganerją młodego eleganta, o tyle gotowalnia była jak sanktuarjum: biała, czysta, wysprzątana, ciepła, bez wiatru wiejącego przez szpary, z dywanem na który kobieta mogła skoczyć boso, w koszuli i wystraszona. Tam ocenia się prawdziwego złotego młodzieńca znającego życie! tam, w ciągu kilku minut, może się okazać albo głupcem albo wielkim człowiekiem, w drobnych szczegółach egzystencji które zdradzają charakter. Wspomniana już margrabina, nie, to margrabina de Rochefide, wyszła wściekła z pewnej gotowalni i nigdy do niej nie wróciła: nie znalazła nic improper. Godfryd miał tam szafę pełną...
— Kamizelek, rzekł Finot.
— Et, ty gruby Turcarecie! (Nie wychowam go nigdy)! Ależ nie, ciasteczek, owoców, buteleczek Malagi, Lunelu, zastawę à la Ludwik XIV, wszystko co może ucieszyć wybredny i delikatny żołądek, żołądek doskonale urodzony. Stary szczwany sługus, biegły w weterynarji, chodził koło koni i koło Godfryda, służył bowiem jeszcze u starego pana de Beaudenord, i żywił dla Godfryda tradycyjne przywiązanie, ową chorobę serca, z której kasy oszczędności wyleczyły służbę. Wszelkie szczęście materjalne opiera się na cyfrach. Wy, którzy znacie życie paryskie aż do jego narości, zgadujecie, że trzeba mu było około siedemnastu tysięcy franków renty, płacił bowiem siedemnaście franków podatku, a miał za tysiąc talarów kaprysów. Otóż, drogie dzieci, w dniu w którym obudził się pełnoletnim, margrabia d’Aiglemont przedstawił mu rachunki z opieki, takie jakich my nie będziemy w stanie zdać naszym siostrzeńcom, i wręczył mu skrypt na ośmaście tysięcy franków renty na Wielkiej Księdze, resztkę bogactw ojcowskich, oskrobanych przez republikańską redukcję i oskubanych przez zaległości Cesarstwa. Ten zacny opiekun oddał swemu pupilowi trzydzieści tysięcy oszczędności złożonych w banku Nucingena, oświadczając z wdziękiem wielkiego pana i swobodą żołnierza, że oszczędził mu tę sumę na figle młodzieńcze. „Wierz mi, Godfrydzie, dodał, zamiast strwonić te pieniądze głupio jak tylu innych, rób szaleństwa użyteczne, przyjm miejsce sekretarza ambasady w Turynie, stamtąd pojedź do Neapolu, z Neapolu do Londynu, zabawisz się i nauczysz za swoje pieniądze. Później, jeżeli zechcesz obrać jakąś karjerę, przekonasz się, żeś nie stracił czasu ani pieniędzy“. Nieboszczyk d’Aiglemont wart był więcej niż jego reputacja, czego nie można powiedzieć o nas.
— Młody człowiek, który zaczyna w dwudziestym pierwszym roku życia z osiemnastoma tysiącami franków renty, przepadł, rzekł Couture.
— O ile nie jest sknera lub bardzo tęga głowa, dodał Blondet.
— Godfryd przebył jakiś czas w czterech stolicach Włoch. Poznał Niemcy i Anglję, trochę Petersburg, przebiegł Holandję, ale pożegnał się ze swemi trzydziestoma tysiącami, żyjąc tak, jakby miał trzydzieści tysięcy renty. Wszędzie znalazł suprême de volaille, auszpik i wina francuskie, wszędzie wszyscy mówili po francusku, słowem nie mógł wyjść z Paryża. Byłby chciał zepsuć się, zahartować, stracić złudzenia, nauczyć się słuchać wszystkiego bez rumieńca, mówić nic nie mówiąc, przenikać tajemną grę sił... Ba! daremnie uzbroił się w cztery języki, to znaczy cztery słowa na jedną myśl. Wrócił jako wdowiec po kilku nudnych matronach, które nazywa się zagranicą awanturkami, nieśmiały, niewyrobiony, dobry chłopiec, pełen ufności, niezdolny mówić źle o ludziach którzy go raczyli przyjmować u siebie, nadto szczery aby być dyplomatą, słowem to co nazywamy porządny chłopiec.
— Krótko mówiąc smarkacz, który chował swoich ośmnaście tysięcy franków renty na żer pierwszych akcji które się nadarzą, rzekł Couture.
— Ten przeklęty Couture ma tak dalece zwyczaj wybierać naprzód dywidendy, że wybiera z góry koniec mojej historji. Na czem ja stanąłem? Na powrocie Godfryda. Skoro się urządził przy quai Malaquais, zdarzyło się, że tysiąc franków, które miał ponad potrzebę, okazały się niewystarczające na jego udział w loży we Włoskim i w Operze. Kiedy przegrał dwadzieściapięć lub trzydzieści ludwików w kartj? albo w jakim zakładzie, oczywiście płacił; potem wydawał je w razie wygranej, co i namby się zdarzyło, gdybyśmy byli dość głupi aby się zakładać. Beaudenord, skrępowany w swoich ośmastu tysiącach renty, uczul potrzebę stworzenia sobie tego, co nazywamy dziś kapitałem obrotowym. Bardzo mu zależało na tem, aby się nie zjadać samemu. Poszedł się poradzić opiekuna. „Mój drogi chłopcze, rzekł d’Aiglemont, renta dochodzi do pari; sprzedaj swoją rentę, ja właśnie sprzedałem moją i mojej żony. Nucingen wziął wszystkie moje kapitały i daje mi sześć od sta: zrób jak ja, będziesz miał jeden procent więcej, a ten jeden procent pozwoli ci żyć zupełnie wygodnie“. W trzy dni później, Godfryd żył wygodnie. Dochody były w zupełnej równowadze z jego zbytkiem, szczęście jego było zupełne. Gdy by można wszystkich młodych ludzi w Paryżu zapytać jednem słowem — jak, zdaje się, będzie się praktykowało w dniu sądu ostatecznego z miljardami pokoleń, które się paprały na wszystkich globach jako gwardziści narodowi czy jako dzicy — i spytać ich, czy szczęście dwudziestosześcioletniego młodzieńca nie polega na tem aby się przejeżdżać konno, w tilbury, lub w kabrjolecie z tygrysem małym jak pięść, świeżym i różowym jak Toby, Joby, Paddy; aby mieć wieczorem, za dwanaście franków, bardzo przyzwoity ekwipaż; pokazywać się wystrojonym w duchu praw kostjumowych rządzących godziną ósmą, południem, czwartą i wieczorem; być dobrze przyjmowanym we wszystkich ambasadach i zbierać tam znikome kwiaty kosmopolitycznych i zdawkowych przyjaźni; być dość przystojnym, dobrze nosić swoje nazwisko, swój frak i swoją głowę; mieszkać w ślicznej antresolce, urządzonej tak właśnie jak była urządzona antresola przy quai Malaquais; móc zapraszać przyjaciół do Rocher de Cancale nie radząc się wprzódy swojej sakiewki i nie być w każdym racjonalnym ruchu hamowanym tem słówkiem: „A! a pieniądze”? móc odnawiać różowe pompony strojące uszy trzech rasowych koników, i mieć zawsze świeżą podszewkę w kapeluszu; — wszyscy, nawet my, ludzie wyżsi, wszyscy odpowiedzieliby, że to szczęście jest niezupełne, że to jest kościół św. Magdaleny bez ołtarza, że trzeba kochać i być kochanym, lub kochać nie będąc kochanym, lub być kochanym nie kochając, lub móc kochać na prawo i lewo.
Przejdźmy do szczęścia moralnego. Kiedy, w r. 1823, Godfryd uleżał się dostatecznie w swoich rozkoszach, zadomowiwszy się w rozmaitych towarzystwach paryskich w których zaczął bywać, zapragnął schronić się pod jakąś parasolkę, zdobyć sobie prawa do utyskiwań na kobietę z towarzystwa, nie musieć gryźć ogonka róży kupionej za dziesięć groszy u pani Prevost, nakształt młodych dudków którzy gdakają w kurytarzach Opery jak kurczęta w kojcu. Słowem; postanowił skupić swoje uczucia, myśli, afekty, na kobiecie, kobiecie. Kobita!. OCH! Powziął najpierw dziki pomysł miłości nieszczęśliwej, kręcił się jakiś czas koło swej pięknej kuzynki, pani d’Aiglemont[5], nie widząc że pewien dyplomata tańczył już z nią walca Fausta. Rok 1825 zeszedł na próbach, szukaniach, daremnych zalotach. Poszukiwany kochający przedmiot nie znalazł się. Namiętności są nadzwyczaj rzadkie. W naszej epoce wyrosło tyleż barykad w obyczajach co na ulicach! Zaiste, moi bracia, powiadam wam, improper udziela się nam!
Ponieważ czynią nam zarzuty, że robimy konkurencję portrecistom, taksatorom, modystkom, nie będę was dręczył opisem osoby w której Godfryd poznał swoją samiczkę. Wiek, dziewiętnaście lat; wzrost metr pięćdziesiąt; włosy blond, brwi idem; oczy niebieskie, czoło średnie, nosek orli, małe usta, krótka i zadarta bródka, twarz owalna; znaki poszczególne żadne. Oto rysopis ukochanego przedmiotu. Nie bądźcie bardziej wymagający niż policja, niż pp. merowie wszystkich miast i gmin Francji, niż żandarmi i inne obowiązujące władze. Zresztą, to jest rysopis Wenus medycejskiej, słowo honoru. Za pierwszym razem kiedy Godfryd poszedł do pani de Nucingen (zaprosiła go na jeden ze swych balów, dzięki którym zyskała tanim kosztem reputację), spostrzegł w kadrylu kobietę do kochania.
Ten metr pięćdziesiąt oczarował go. Te blond włosy spływały pienistą kaskadą z małej główki, naiwnej i świeżej jak główka najady, która wychyliła się z kryształowego źródła, aby ujrzeć kwiaty wiosenne. (To jest nasz nowy styl, frazesy które się nawleka jak my makaron przed chwilą). Idem brwi, niech mi daruje prefektura policji, mogłyby zażądać sześciu wierszy od miłego Parny: ten figlarny poeta porównałby je bardzo dwornie do luku Kupidyna, nadmieniając że strzała znajdowała się pod łukiem, ale strzała bez siły, stępiona, włada w niej bowiem jeszcze dziś owa cielęca słodycz, jaką ryciny dają pani de la Vallifere w chwili gdy stwierdza swą czułość wobec Boga, dlatego że nie może jej stwierdzić wobec rejenta. Czy znacie działanie włosów blond i niebieskich oczu, skombinowanych z miękkim, rozkosznym i obyczajnym tańcem? Młoda osóbka nie uderza cię wówczas śmiało w serce, jak owe brunetki które spojrzeniem swojem powiadają ci niby żebrak hiszpański: „Sakiewka lub życie! Pięć franków albo gardzę tobą“! Owe zuchwałe (i dość niebezpieczne!) piękności mogą się podobać wielu mężczyznom, ale wedle mnie, blondynka, która ma szczęście wydawać się nadzwyczaj czuła i zgodna, nie wyzbywając się swoich praw do wymówek, do droczeń, do paplania, do głupich scen zazdrości i wszystkiego co daje kobiecie wdzięk, zawsze łatwiej się wyda za mąż niż ognista brunetka. Opał jest drogi. Izaura, biała jak Alzatka (ujrzała światło dzienne w Strassburgu i mówiła po niemiecku z bardzo przyjemną odrobiną francuskiego akcentu), tańczyła cudownie. Nóżki jej, których urzędnik policji nie wspomniał a które wszakże mogłyby znaleźć miejsce w rubryce znaki szczególne, uderzały swoją małością, ową osobliwą finezją, dającą się porównać z rozkoszną dykcją panny Mars, wszystkie bowiem muzy są siostrami, tancerz i poeta, jednako stawiają nogi na ziemi. Nóżki Izaury rozmawiały z ową jasnością, ścisłością, lekkością, zwinnością bardzo dobrze wróżącą dla rzeczy serca. „Ona ma dryg” to była najwyższa pochwała Marcela, jedynego metra tańców który zasłużył na przydomek wielkiego. Mówiono wielki Marcel jak wielki Fryderyk, i to za czasu Fryderyka.
— Czy on komponował balety? spytał Finot.
— Tak, coś w tym rodzaju, Cztery Żywioły, Dworna Europa.
— Co za czasy, rzekł Finot, epoka kiedy wielcy panowie ubierali tancerki!
Improper! odparł Bixiou. Izaura nie podnosiła się na palcach, stąpała po ziemi, kołysała się łagodnie, ani mniej ani bardziej rozkoszliwie niż przystało młodej pannie. Marcel powiadał z głęboką filozofją, że każdy stan ma swój taniec: mężatka powinna tańczyć inaczej niż panna, urzędnik inaczej niż finansista, wojskowy inaczej niż paź; posuwał się nawet do twierdzenia że piechur powinien tańczyć inaczej niż kawalerzysta; i z tego punktu wyjścia analizował całe społeczeństwo. Wszystkie te odcienie są już bardzo dalekie.
— Ha! rzekł Blondet, kładziesz palec na wielkie nieszczęście. Gdyby zrozumiano Marcela, nie przyszłoby do Rewolucji francuskiej.
— Godfryd, podjął Bixiou, przebiegając Europę miał sposobność zgłębić do gruntu cudzoziemskie tańce. Bez owej głębokiej wiedzy choreograficznej, uważanej za błahostkę, nie byłby może pokochał tej młodej osoby; ale, wśród trzystu zaproszonych gości którzy się cisnęli w pięknych salonach ulicy przy Saint-Lazare, on jeden zdolny był zrozumieć obietnice miłości kryjące się w tym niedyskretnym tańcu. Zauważono wprawdzie sposób tańczenia Izaury d’Aldrigger, ale ot, jeden rzekł: „Ta młoda panienka wybornie tańczy“ (to był dependent u rejenta); ktoś inny: „Ta młoda osóbka tańczy czarująco“ (to była dama w turbanie); ktoś trzeci, kobieta trzydziestoletnia: „Ta mała wcale nieźle tańczy“! Wróćmy do wielkiego Marcela i powiedzmy parodjując jego najsłynniejszy aforyzm: „Ile rzeczy w jednem pas“!
— I jedźmy trochę prędzej! rzekł Blondet. Zawiele mariwodażu.
— Izaura, ciągnął Bixiou spojrzawszy koso na Blondeta, miała skromną sukienkę z białej gazy z zielonemi wstążkami, kamelję we włosach, kamelję u paska, jeszcze kamelję u dołu sukni, i kamelję...
— Ależ to trzysta kóz Sanszo-Pansy!
— To cała literatura, mój drogi! Klaryssa jest arcydziełem, a ma czternaście tomów, i najtępszy wodwilista streściłby ci ją w jednym akcie. Bylebym cię bawił, o cóż ci chodzi? Ta tualeta była rozkoszna, czy ty nie lubisz kamelji? chcesz zatem dalje? Nie. Więc masz kasztan, rzekł Bixiou, który rzucił zapewne kasztan Blondetowi, bo usłyszeliśmy głuchy brzęk talerza.
— Moja wina, rzekł Blondet, jedź dalej.
— Jadę, rzekł Bixiou. „Czy to nie byłaby rozkoszna żoneczka“? rzekł Rastignac do Godfryda, pokazując mu małą z kameljami, białemi, czystemi, bez jednego brakującego listka. Rastignac należał do serdecznych przyjaciół Godfryda. — Wiesz! myślałem o tem, szepnął mu do ucha Beaudenord. Mówiłem sobie właśnie, że, miast drżeć w każdej chwili o swoje szczęście, wsuwać z trudem jakieś słówko w nieuważne ucho, śledzić w Operze czy we włosach tkwi kwiat biały czy czerwony, czy w Lasku rączka w rękawiczce spoczywa na szybie powozu jak się to praktykuje na Corso w Medjolanie; miast kraść kąsek ciastka za drzwiami jak lokaj który dopija butelki; miast zużywać swą inteligencję na doręczanie i odbieranie listów jak posłaniec, miast otrzymywać bezmiar czułości w dwóch wierszach, mieć pięć tomów in-foljo do przeczytania dziś a dwa arkusze jutro, co jest męczące, miast włóczyć się po wyrwach i zaroślach, lepiej byłoby poddać się uroczej miłości, której tak zazdrościł J. J. Rousseau, pokochać całkiem poprostu młodą osóbką jak Izaura, z zamiarem uczynienia z niej swojej żony, o ile, w czasie wymiany uczuć, serca nadadzą się sobie; słowem, stać się Werterem szczęśliwym! — Głupstwo nie gorsze od innych, rzekł Rastignac poważnie. Na twojem miejscu zanurzyłbym się może w upojeniach tego ascetyzmu, jest nowy, oryginalny i niekosztowny. Twoja monna Liza jest słodka, ale głupia jak baletowa muzyka, uprzedzam cię o tem.
Sposób, w jaki Rastignac wyrzekł te ostatnie słowa, obudził w Godfrydzie podejrzenie, że przyjaciel ma interes w tem aby go zniechęcić; jako ex-dyplomata zwietrzył w nim rywala. Chybione powołania odciskają się na całej egzystencji. Godfryd rozkochał się tak gruntownie w pannie Izaurze d’Aldrigger, że Rastignac podszedł do rosłej pannicy, która rozmawiała z kimś w karciarni i szepnął jej do ucha: „Panno Malwino, siostra złapała w sieć rybę, która waży ośmnaście tysięcy franków renty, ma nazwisko, niezłą pozycję w świecie i szyk; niech pani uważa na nich, jeżeli zaczną gruchać, niech pani wymusztruje Izaurę, tak aby nie powiedziała jednego słowa któreby nie przeszło przez pani cenzurę“. Około drugiej w nocy, lokaj przyszedł oświadczyć pasterce alpejskiej, czerdziestolatce zalotnej jak Zerlina z Don Juana, koło której siedziała Izaura: „Powóz pani baronowej zajechał“. Wówczas Godfryd ujrzał swą piękność z niemieckiej ballady, ciągnącą fantastyczną matkę do sieni, gdzie za temi paniami udała się i Malwina. Beaudenord, który udał (dziecko!), że idzie zobaczyć w jakim słoiku konfitur pochował się Joby, miał szczęście ujrzeć Izaurę i Malwinę jak zawijają swą ognistą mamusię w futra, i użyczają sobie wzajem owych drobnych starań tualetowych, jakich wymaga nocna wędrówka przez Paryż. Obie siostry przyjrzały mu się z pod oka jak dwie dobrze wychowane kotki, które zerkają na mysz udając że nie zwracają na nią uwagi. Godfryd z pewną satysfakcją stwierdził ton, wzięcie, postawę rosłego alzatczyka w liberji, starannie urękawicznionego, który przyniósł wielkie futrzane kalosze swoim paniom. Nigdy dwie siostry nie były mniej podobne do siebie niż Izaura i Malwina. Starsza wysoka brunetka, Izaura drobna i szczupła; u tej rysy drobne i delikatne, u tamtej wydatne i energiczne kształty. Izaura była kobietą która panuje brakiem siły i którą gimnazista czułby się w obowiązku opiekować; Malwina to była kobieta z Czy widziałeś w Barcelonie?[6] Przy siostrze, Izaura robiła wrażenie miniatury przy portrecie olejnym. „Bogata jest? spytał Godfryd Rastignaka, wracając do sali balowej. — Kto taki? — Ta młoda osoba. — A! Izaura d’Aldrigger. Ależ tak. Matka jest wdową. U jej męża pracował Nucingen w jego banku w Strassburgu. Jeżeli chcesz ją zobaczyć, zakręć się z miłem słówkiem koło pani de Restaud, która daje bal pojutrze, baronowa d’Aldrigger i obie panny będą, zaprosi cię“. Przez trzy dni, camera obscura mózgu Godfryda pełna była Izaury, jej białych kamelji i jej minek. Tak, wpatrując się długo w silnie oświetlony przedmiot, zamknąwszy oczy, odnajdujemy go w zmniejszonej formie, promienny, barwny, iskrzący w ciemnościach.
— Bixiou, gubisz się w szczegółach, skup swój obraz, rzekł Couture.
— Sługa najniższy! odparł Bixiou przybierając zapewne pozę garsona z kawiarni, już się rrrobi, służę panom, żądany obrazek rrraz! Baczność, Finot, nadstaw głowę, żebym trafił do niej łopatą. Pani Małgorzata Teodora Wilhelmina Adolfus (z domu Adolfus i Spółka z Mannheimu), wdowa po baronie d’Aldrigger, to nie była poczciwa gruba niemka, nabita i flegmatyczna, biała, o twarzy złotawej jak piana w dzbanku z piwem, bogata we wszystkie patryarchalne cnoty jakie posiada Germanja, mówiąc utartym stylem. Miała lica jeszcze świeże, czerwone na kościach policzkowych jak u lalki norymberskiej, zalotne loczki na skroniach, wyzywające oczy, ani śladu siwych włosów, szczupłą talję której pretensje uwydatniały się w sukniach z gorsetem. Miała na czole i na skroniach parę mimowolnych zmarszczek, które byłaby rada, jak Ninon, wypędzić na pięty; ale zmarszczki upierały się kreślić swoje zygzaki w najbardziej widocznych miejscach. Koniec nosa zaczynał czerwienieć, co było dla niej tem przykrzejsze, iż nos harmonizował wówczas z kolorem policzków. Jedynaczka ta, psuta przez rodziców, psuta przez męża, psuta przez cały Strassburg i wciąż psuta przez córki które ją ubóstwiały, baronowa pozwalała sobie na różowy kolor, na krótką spódniczkę, na kokardkę u gorsetu rysującego jej kibić. Kiedy Paryżanin widzi baronową przechodzącą bulwarem, uśmiecha się krytycznie, nie dopuszczając, jak dzisiejsze sądy przysięgłych, okoliczności łagodzących w bratobójstwie! Kpiarz jest zawsze istotą powierzchowną i tem samem okrutną; ten cymbał nie bierze zupełnie w rachubę cząstki, jaka przypada społeczeństwu w śmieszności z której się śmieje, natura bowiem stworzyła tylko bydlęta, a głupców zawdzięczamy cywilizacji.
— Co mnie zachwyca w tym Bixiou, rzekł Blondet, to że jest z jednej sztuki: kiedy nie drwi z innych, kpi z samego siebie.
— Blondet, zapłacę ci za to, rzekł Bixiou chytrze. Jeżeli baronowa była postrzelona, lekkomyślna, egoistka, niezdolna do rachunku, odpowiedzialność za jej wady przypadała domowi Adolphus i Sp. z Manheimu, oraz ślepej miłości barona d’Aldrigger. Łagodna jak baranek, baronowa miała serce czułe, łatwe do wzruszenia, ale nieszczęściem wzruszenie trwało krótko i, co za tem idzie, zmieniało się często. Kiedy baron umarł, pasterka ta omal nie poszła za nim, tak boleść jej była szczera i prawdziwa, ale... nazajutrz, przy śniadaniu, podano jej groszek który lubiła i ten rozkoszny groszek uśmierzył atak bólu. Córki, służba, wszyscy kochali ją tak ślepo, że cały dom był szczęśliwy z okoliczności, która pozwoliła ukryć przed baronową bolesny widok konduktu. Izaura i Malwina ukryły łzy przed ubóstwianą matką, i zajęły ją dobieraniem i zamawianiem żałoby, podczas gdy śpiewano requiem. Kiedy ustawią trumnę na wielkim katafalku, na poplamionym od wosku kirze, który obsłużył trzy tysiące dystyngowanych osób nim mu przyznano stan spoczynku (oszacowanie karawaniarza-filozofa, którego pytałem w tym względzie między dwoma kieliszkami likieru), kiedy obojętne klechy ryczą Dies irae, kiedy wysoki kler nie mniej obojętny odprawia mszę, czy wiecie co mówią czarno ubrani przyjaciele, siedząc lub stojąc w kościele? (Oto żądany obraz). Czy ich widzicie? — Jak pan sądzi, ile zostawi stary d’Aldrigger? mówił Desroches do Taillefera, który nam wyprawił przed śmiercią najpiękniejszą orgję jaką pamiętam.
— Czy Desroches był wtedy adwokatem?
— Został nim w 1822, rzekł Couture. To było śmiałe na syna biednego urzędniczka, który nigdy nie miał więcej niż tysiąc ośmset franków; matka jego trzymała traficzkę ze stemplami! Ale on twardo pracował od 1818 do 1822. Wszedł jako czwarty dependent do Derville’a, a był już drugim dependentem w 1819!
— Desroches!
— Tak, rzekł Bixiou. Desroches tarzał się jak my na barłogach jobizmu. Zgnębiony noszeniem za ciasnych ubrań i za krótkich rękawów, połknął z rozpaczy prawo i kupił sobie nagi tytuł. Jako adwokat bez grosza, bez klienteli, bez innych przyjaciół prócz nas, musiał opłacać procenta kancelarji i kaucji.
— Robił na mnie wówczas wrażenie tygrysa który się wydarł z Botanicznego Ogrodu, rzekł Couture. Chudy, z rudemi włosami, z tabaczkowemi oczyma, z żółciową cerą, zimny i flegmatyczny napozór, ale twardy dla wdowy, nieubłagany dla sieroty, pracowity, postrach dependentów którym nie pozwalał tracić czasu, wykształcony, sprytny, chytry, fałszywy, miodopłynny, nie unoszący się nigdy, zawzięty jak kauzyperda.
— I z tem wszystkiem on ma dobre strony, wykrzyknął Finot, pamięta o przyjaciołach, pierwszym jego postępkiem było wziąć na pierwszego dependenta Godeschala, brata Marjety.
— W Paryżu, rzekł Blondet, adwokat ma tylko dwa odcienie: jest adwokat uczciwy człowiek, który trzyma się w granicach prawa, prowadzi, procesy, nie goni za sprawami, nie zaniedbuje niczego, radzi klientom lojalnie, każe im się układać w wątpliwych sprawach, słowem Derville. Następnie, jest adwokat głodomór, dla którego wszystko jest dobre byle koszta były pokryte, któryby się procesował już nie o góry ale o planety, który się podejmuje wygrać sprawę łajdaka przeciw uczciwemu, człowiekowi, kiedy przypadkiem uczciwy człowiek ma formy przeciw sobie. Kiedy jeden z takich adwokatów wypłata sztuczkę nazbyt grubą, Izba zmusza go aby sprzedał kancelarję. Desroches, nasz przyjaciel Desroches, zrozumiał to rzemiosło dość liche w ręku lichych ludzi: odkupywał procesy od tych którzy bali się je przegrać, rzucił się w pieniactwo jak człowiek zdecydowany wyjść z nędzy. Miał rację, pełnił bardzo uczciwie swoje rzemiosło. Znalazł protektorów w ludziach politycznych, których wyplątał z trudnego położenia, jak naprzykład nasz kochany des Lupealux, którego pozycja była tak zachwiana. Trzeba było tego Desrochowi aby się wygrzebać, bo zaczął być źle widziany w trybunale! on, który z takim trudem prostował błędy swoich klientów!... Ale wracaj dorzeczy, Bixiou: poco Desroches był w kościele?
— D’AIdrigger zostawił siedemset do ośmiuset tysięcy franków, odparł Desrochowi Taillefer.
— A, ba, jest tylko jedna osoba, która zna ich majątek, oświadczył Werbrust, przyjaciel nieboszczyka. — Kto taki? — Ten gruby hultaj Nucingen, ten pójdzie na sam cmentarz, d’Aldrigger był jego pryncypałem, i przez wdzięczność on obracał kapitałami poczciwca. — Żona jego uczuje wielką pustkę! — Jak pan to rozumie? — D’Aldrigger tak kochał swoją żonę! Nie śmiejże się, patrzą na nas. — O, jest du Tillet, spóźnił się bardzo, przychodzi na ewangelję. — Pewnie się ożeni ze starszą. — Czy podobna? rzekł Desroches, toż on bardziej niż kiedykolwiek zabrnął w panią Roguin. — On zabrnął?.. nie znacie go. — Czy znacie sytuację Nucingena i du Tilleta? spytał Desroches. — Sytuacja jest taka, rzekł Taillefer: Nucingen jestto człowiek zdolny pożreć majątek swego dawnego patrona... i oddać mu go... — Hu! hu! zakaszlał Werbrust. Djabelnie jest zimno w kościołach, hu! hu! — Jakto oddać?.. — Ano tak: Nucingen wie, że du Tillet ma wielki majątek, chce go wyswatać z Malwiną, ale du Tillet boi się Nucingena. Kto się zna na grze, może się ubawić patrząc na tę partję. — Jakto, rzekł Werbrust, już panna na wydaniu?.. Jak my się starzejemy! — Malwina d’Aldrigger ma dwadzieścia lat, mój drogi. Poczciwy d’Aldrigger ożenił się w 1800! Wyprawił nam piękne bale w Strassburgu z okazji swego małżeństwa i urodzin Malwiny. Było to w 1801, w czasie pokoju w Amiens, a dziś mamy rok 1823, ojczulku Werbrust. W owym czasie wszystko było na modę Ossjana, nazwał swoją córkę Malwina. W sześć lat później, za Cesarstwa, był przez jakiś czas szał na rycerstwo, czasy arji: Jadąc do Syrji, rycerz nasz, i tym podobne głupstwa. Nazwał druga córkę Izaurą, ma siedmnaście lat. Są więc dwie panny na wydaniu. — Te kobiety nie będą miały ani grosza za dziesięć lat, rzekł poufnie Werbrust do Desroches’a. — Jest tam lokaj Aldriggera, odparł Taillefer, ten stary który tam ryczy w kącie, nosił na rękach obie dziewczyny, zdolny uczynić wszystko aby one miały z czego żyć. (Śpiewacy: Dies irae! Dzieci na chórze: dies illa!) Taillefer: — Bądź zdrów, Werbrust, kiedy słyszę Dies irae, zanadto myślę o moim biednym synu. — I ja też idę, za wilgotno jest, rzekł Werbrust. (In favilla. Biedni u bramy: Grosika, wielemożny panie). (Szwajcar: Pam! Pam! Ofiara na kościół. Śpiewacy: Amen! Przyjaciel: „Na co on umarł“? Kawalarz: „Z pęknięcia aorty w pięcie“. Zakrystjan do żebraków: „Idźcie już, dostaliśmy dla was, nie nudźcie już o nic)!“
— Co za werwa! rzekł Couture.
(W istocie mieliśmy wrażenie, że słyszymy cały zgiełk kościelny. Bixiou naśladował wszystko, nawet kroki ludzi wynoszących ciało, szorując nogami po podłodze).
— Są poeci, romansopisarze, pisarze, którzy mówią wiele pięknych rzeczy o życiu paryskiem, podjął Bixiou, ale oto szczera prawda o pogrzebie. Na sto osób, które oddają ostatnią posługę jakiemuś nieborakowi, dziewięćdziesiąt dziewięć mówi w kościele o interesach i o przyjemnościach. Aby spostrzec odrobinę biedniuchnej szczerej boleści, trzeba nadzwyczajnych okoliczności. A i to: czy istnieje boleść bez egoizmu?
— Hm, hm, rzekł Blondet... Niema rzeczy mniej szanowanej niż śmierć, może i jestto rzecz najmniej godna szacunku?...
— To takie pospolite! odparł Bixiou. Kiedy się skończyło nabożeństwo, Nucingen i du Tillet odprowadzili ciało na cmentarz. Stary lokaj szedł pieszo. Woźnica jechał tuż za powozem księży. I dzóż, troki bżyjadzielu, rzekł Nucingen do du Tilleta na zakręcie, do źlidżna zbozobność aby zię oszenidź z Malfiną, pęcież potborą dej pietnej rociny we łsach, pęcież miał rocinę, tom, mieżganko już uszącone, a Malfina do brafcify zgarp.
— Mam wrażenie, że słyszę tego starego bandytę Nucingena! rzekł Finot.
— Urocza osoba, odparł Ferdynand du Tillet z ogniem na zimno, podjął Bixiou.
— Cały du Tillet w tem słowie! wykrzyknął Couture.
— Może się wydawać brzydka tym co jej nie znają, ale przyznaję że ma duszę, rzekł du Tillet. — I zerdze, to najjaszniejże, mój troki, to pędzie szona ottana i intelikendna. W nażym bzim sajodzie, nie fiatomo kto szyje kto umiera: do fielgie żdżęździe módz zię zafieszyć zerazu szony. Samieniłpym chędnie Telwinę, która, fiesz o dem, bżyniozła mi fiędzej niż milion, za Malfinę, gdóra nie ma tag fielgieko bozaku. — Ale ile ma? — Nie fiem ździźle, odparł Nucingen, ale ma dzoź.
— Ma matkę, która lubi różowy kolor, rzekł du Tillet. To słowo położyło koniec próbom barona. Po obiedzie, baron oznajmił Wilhelminie Adolphus, że jej zostało u niego ledwie czterysta tysięcy franków. Córka Adolphusów z Manheimu, uszczuplona do dwudziestuczterech tysięcy franków renty, zgubiła się w rachunkach, które mięszały się jej w głowie. Jakto! mówiła do Malwiny, jakto! toż ja miałam zawsze sześć tysięcy franków dla siebie u krawcowej! Ależ skąd ojciec brał pieniądze? To jest tyle co nic, dwadzieścia cztery tysiące, będziemy w nędzy. Ach, niechby mój ojciec widział mnie w takim upadku, umarłby z bólu, gdyby już nie był umarły! Biedna Wilhelmino! I zaczęła płakać. Malwina, nie wiedząc jak pocieszyć matkę, zaczęła jej perswadować, że jeszcze jest młoda i ładna, że w różowem jest jej zawsze do twarzy, że będzie chodziła do Opery, do Bouffons, do loży pani de Nucingen. Ukołysała matkę marzeniem o ucztach, balach, muzyce, pięknych tualetach i powodzeniach, aż kobiecina usnęła pod jedwabnemi blękitnemi kotarami wykwintnej sypialni, przylegającej do pokoju, gdzie, dwie noce wprzódy, oddał ducha pan Jan Baptysta baron d’AIdrigger. Oto jego historja w trzech słowach.
Za życia, ten szanowny Alzatczyk, bankier w Strassburgu, zrobił blisko trzy miljony. W r. 1800, mając około trzydziestu sześciu lat, na szczycie fortuny zdobytej w czasie Rewolucji, zaślubił, przez ambicję i z miłości, dziedziczkę Adolphusów z Manheimu, młodą pannę ubóstwianą przez całą rodzinę. Naturalnym biegiem rzeczy odziedziczyła po wszystkich w ciągu dziesięciu lat. D’Aldrigger został wówczas baronem z łaski jego Cesarskiej i Królewskiej Mości, majątek jego bowiem zdwoił się; ale zapłonął miłością do wielkiego człowieka, który mu dał tytuł. Zaczem, między r. 1814 a 1815, zrujnował się, wziąwszy na serjo słońce z pod Austerlitz. Uczciwy Alzatczyk nie zawiesił płatności, nie pokrył wierzycieli walorami które uważał za złe; zapłacił wszystko gotówką z kasy, wycofał się z interesów i zasłużył na określenie swego dawnego sekretarza, Nucingena: „Uczciwy człowiek, ale głupi”. Wszystko razem wziąwszy, zostało mu pięćset tysięcy franków i pretensje do Cesarstwa, które już nie istniało. — Odo to dżego brofaci sanatdo fieszydź f Napoljona, powiedział widząc rezultat likwidacji. Skoro się było jednym z pierwszych w mieście, jak zostać w niem po upadku?... Baron alzacki zrobił wówczas to, co robią wszystkie zrujnowane prowincjały: przybył do Paryża, nosił tam mężnie trójkolorowe szelki z haftowanemi orłami cesarskiemi, i zamknął się w towarzystwie bonapartystycznem. Oddał swoje walory baronowi de Nucingen, który mu dał ośm od sta od wszystkiego, przyjmując jego cesarskie wierzytelności jedynie z sześćdziesięcioma procentami straty, co było przyczyną że d’Aldrigger ścisnął rękę Nucingena mówiąc: Pyłem befny, że znajtę f topie zerdze Alsaddżyga! Nucingen wydobył całą wierzytelność za pomocą naszego przyjaciela des Lupeaulx. Mimo iż dobrze oskubany, Alzatczyk miał dochodu czterdzieści cztery tysiące franków. Zgryzota jego skomplikowała się spleenem, który ogarnia ludzi przywykłych żyć emocjami interesów skoro ich są pozbawieni. Bankier postanowił się poświęcić — szlachetne serce! — swojej żonie, której majątek utonął w tej sprawie, i która pozwoliła go sobie zabrać z łatwością osoby zupełnie nieświadomej interesów pieniężnych. Baronowa d’Aldrigger odnalazła tedy przyjemności, do których była przyzwyczajona; pustkę, jaką mogła odczuwać po towarzystwie strassburskiem wypełniły uciechy Paryża. Firma Nucingena była już wówczas, tak jak jest jeszcze obecnie, na szczycie finansów paryskich, a baron sprytny pokładał swój honor w tem aby podejmować barona uczciwego. Ta chodząca cnota dobrze robiła w salonach Nucingena. Każda zima okrawała kapitał d’Aldriggera, ale nie śmiał czynić najmniejszej wymówki perle Adolphusów, czułość jego była najprzemyślniejsza a najmniej inteligentna pod słońcem. Zacny człowiek, ale głupi! Umarł, pytając siebie: „Co się stanie z niemi bezemnie“? Następnie, w chwili gdy się znalazł sam ze starym służącym Wirthem, między dwoma atakami duszności, poczciwiec polecił mu żonę i córki, jakgdyby ten alzacki Kaleb był jedyną rozsądną istotą w jego domu. W trzy lata później, w r. 1826, Izaura miała dwadzieścia lat, a Malwina była jeszcze panną. Bywając w świecie, Malwina spostrzegła w końcu, jak bardzo stosunki są powierzchowne, jak wszystko tam jest zważone, określone. Podobnie jak większość t. zw. dobrze wychowanych panien, Malwina nie znała mechanizmu życia, ważności majątku, trudności zdobycia grosza, ceny przedmiotów. Toteż, przez tych sześć lat, każda nauka była dla niej raną. Czterysta tysięcy franków, zostawionych w banku Nucingena przez nieboszczyka d’Aldriggera, przeniesiono na konto baronowej, bo masa spadkowa po mężu była jej winna miljon dwieście tysięcy; otóż, za lada kłopotem, pasterka czerpała tam jak w nieprzebranej kasie. W chwili gdy nasz gołąbek zbliżał się do swej gołębicy,. Nucingen, znając charakter swej dawnej pryncypałowej, musiał objaśnić Malwinę co do sytuacji majątkowej w jakiej znalazła się wdowa: było u niego tylko trzysta tysięcy franków, dwadzieścia cztery tysiące renty spadło do ośmnastu tysięcy. Wirth obronił pozycję przez trzy lata. Po zwierzeniu barona, skasowano konie, sprzedano powóz, Malwina odprawiła bez wiedzy matki woźnicę. Mebli, które liczyły dziesięć lat, nie można było odnowić, ale wszystko spełzło równocześnie. Dla tych co lubią harmonję miało to pewien wdzięki Baronowa, ten kwiat tak dobrze zachowany, nabrała wyglądu zimnej i zakatarzonej róży, która w listopadzie została sama na krzaku. Ja, który tu do was mówię, widziałem jak cały ten dostatek przygasał tonami, półtonami! Straszne! daję wam słowo. To była moja ostatnia zgryzota. Potem, powiedziałem sobie: „To głupie tak się przejmować cudzemi sprawami!“ W czasie gdy byłem urzędnikiem, byłem na tyle głupi aby się interesować wszystkiemi domami w których bywałem na obiadach, broniłem ich w razie obmowy, nie robiłem o nich plotek, nie... Och! byłem dzieckiem. Kiedy córka przedstawiła baronowej położenie, ex-perła wykrzyknęła: „Moje biedne dzieci! kto mi będzie robił suknie? Więc nie będę mogła mieć już świeżych czepeczków, ani przyjmować, ani bywać w świecie”! Po czem myślicie, że się poznaje miłość mężczyzny? zagadnął nagle Bixiou; chodzi o to, czy Beaudenord był naprawdę zakochany w tej blondyneczce.
— Zaniedbuje interesy, odparł Couture.
— Zmienia koszulę trzy razy dziennie, rzekł Finot.
— Uprzednia kwestja? rzekł Blondet: czy człowiek inteligentny może i czy powinien być zakochany?
— Moi panowie, odparł Bixiou z miną sentymentalną, strzeżmy się jak jadowitej bestji człowieka, który, czując rodzącą się miłość do jakiejś kobiety, strzela palcami lub rzuca cygaro mówiąc: „Ba! są jeszcze inne na świecie!“ Ale rząd może użyć tego obywatela w mimsterjum Spraw Zagranicznych. Blondet, zwracam twoją uwagę, że ów Godfryd porzucił dyplomację.
— A więc pogrążył się: miłość jestto jedyna szansa, jaką mają głupcy aby uróść we własnych oczach, odparł Blondet.
— Blondet, Blondet, czemu my jesteśmy tacy biedni? wykrzyknął Bixiou.
— A czemu Finot jest bogaty? odparł — Blondet, powiem ci, mój synu, rozumiemy się. Patrz, Finot nalewa mi pić, tak jakgdybym mu przyniósł naręcz drzewa. Ale z końcem obiadu trzeba doić. No więc?
— Rzekłeś; pogrążony Godfryd zawarł ścisłą, znajomość z dużą Malwiną, z lekkomyślną baronową i z małą tancerką. Stał się najpilniejszym i najżarliwszym cavaliere servente. Resztki trupiego bogactwa nie przestraszyły go. A!.. ba! przyzwyczaił się stopniowo do tych łachów. Nigdy zielony lampas z białą wypustką w salonie nie wydał się temu chłopcu ani spłowiały, ani stary, ani zaplamiony, ani domagający się zmiany. Firanki, stolik do herbaty, chińszczyzna na kominku, świecznik rokoko1, wytarty dywan niby-kaszmirowy, fortepian, serwis w kwiatki, serwetki z hiszpańską frendzlą a niemniej hiszpańskiemi dziurami, salon perski poprzedzający błękitną sypialnię baronowej, wraz z jego akcesorjami, wszystko było mu drogie i święte. Jedynie kobiety głupie, których piękność błyszczy w sposób zostawiający w cieniu inteligencję, serce, duszę, zdolne są doprowadzić do podobnych zadurzeń, bo kobieta inteligentna nigdy nie nadużywa swoich przewag, trzeba być małą i głupią aby zawładnąć mężczyzną. Beaudenord — sam mi to mówił — kochał starego i uroczystego Wirtha! Ten stary hultaj miał dla swego przyszłego pana cześć wierzącego katolika dla Eucharystji. Ten godny Wirth to był Gaspard niemiecki, jeden z owych piwoszów którzy otulają, swój spryt dobrodusznością, jak w średnich wiekach kardynał chował sztylet w rękawie. Widząc w Godfrydzie męża dla Izaury, Wirth spowijał go w arabeski i cyrkumlokucje alzackiej dobroduszności, lepu najchwytliwszego ze wszystkich lepkich substancji. Pani d’Aldrigger była głęboko improper, uważała miłość za rzecz najnaturalniejszą w świecie. Kiedy Izaura i Malwina wychodziły razem i szły do Tuillerji albo na Pola Elizejskie, gdzie miały spotkać znajomą młodzież, matka mówiła; „Bawcie się dobrze, moje drogie dzieci!“ Przyjaciele ich, jedyni którzy mogli spotwarzać obie siostry, bronili ich; nadzwyczajna swoboda bowiem, jaką każdy miał w salonie Aldriggerów, czyniła zeń jedyne miejsce w Paryżu. Za miljony niełatwo znalazłoby się podobne wieczory, gdzie mówiło się dowcipnie o wszystkiem, gdzie nie obowiązywały stroje, gdzie każdy mógł się sam zaprosić na kolację. Siostry pisywały do kogo im się spodobało, odbierały spokojnie listy w obecności matki, przyczem nigdy baronowej nie przyszło do głowy zapytać o co chodzi. Ta rozkoszna matka dawała córkom wszystkie korzyści swego egoizmu, uczucia najmilszego pod słońcem, o tyle że egoiści, nie chcąc aby ich krępowano, nie krępują nikogo i nie zatruwają swoim bliskim życia cierniami rad, kolcami przestróg ani szpileczkami na jakie pozwala sobie zbytnia przyjaźń, pragnąca wszystko wiedzieć, wszystko kontrolować...
— Święte słowa, rzekł Blondet. Ale, mój drogi, ty nie opowiadasz, ty haftujesz...
— Blondet, gdybyś nie był pijany, martwiłbyś mnie! Z nas czterech, to jedyny człowiek naprawdę literat! Na jego intencję, robię wam ten zaszczyt że was raczę jak smakoszów, sączę moją historję kropelkami, i on mnie krytykuje! Moi przyjaciele, największą oznaką jałowości umysłowej jest natłoczenie faktów. Wspaniała komedja o Mizantropie dowodzi, że Sztuka lubi wznosić pałac na ostrzu szpilki. To różdżka czarnoksięska, która może uczynić z Sahary Interlacken, w dziesięć sekund (tyle ile trzeba aby wypróżnić tę szklankę). Czy chcecie, aby moje opowiadanie szło jak kula armatnia, jak biuletyn naczelnego wodza? Rozmawiamy, bawimy się, a ten dziennikarz, nienawidzący książek na czczo, chce, kiedy jest pijany, abym ja wtłaczał memu językowi głupie narowy książki (Bixiou udał że płacze). Biada francuskiej wyobraźni, jeśli zechcecie stępić igiełki jej żartu! Dies irae. Oplączmy Kandyda, a niech żyje Krytyka czystego rozumu, symbolika, i systemy w pięciu grubych tomach, drukowane przez Niemców, którzy nie wiedzieli, że one istniały w Paryżu od roku 1750, — w paru dowcipnych słówkach, djamentach naszej rasowej inteligencji. Blondet prowadzi kondukt własnego samobójstwa, on, który robi w swoim dzienniku ostatnie słowa wszystkich wielkich ludzi odumierających nas w milczeniu!
— Jedź dalej, rzekł Finot.
— Chciałem wam wytłómaczyć, na czem polega szczęście człowieka który nie jest akcjonarjuszem (uprzejmy ukłon w stronę Couture’a). I ot, czy nie widzicie teraz, za jaką cenę Godfryd kupił sobie szczęście najpełniejsze o jakiem może marzyć młody człowiek?... Zgłębiał Izaurę, aby być pewnym że ona go rozumie!... Rzeczy, które się rozumieją wzajem, muszą być jednogatunkowe. Tych dwoje kochanków pisywało do siebie listy najgłupsze w świecie, wymieniając na pachnącym papierze modne słówka: aniele! harfo eolska! z tobą byłbym zupełny! bije serce w mojej męzkiej piersi! słaba kobieta! biedny ja! całą tandetę nowoczesnego serca. Godfryd zostawał w salonach ledwie dziesięć minut, rozmawiał z damami niedbale, wydal im się wówczas bardzo inteligentny. Był on z ludzi, którzy nie mają innego dowcipu, prócz tego w który się ich przystroi. Wreszcie osądźcie jak był wzięty: Joby, konie, powozy zeszły na drugi plan w jego życiu. Czuł się szczęśliwy jedynie w starej berżerce, naprzeciwko baronowej, przy zielonym marmurowym kominku, wpatrzony w Izaurę, popijając herbatę wraz z małem kółkiem przyjaciół, którzy przychodzili co wieczór między jedenastą a dwunastą na ulicę Joubert, gdzie można było zawsze grać w buljotkę bez obawy: zawsze tam wygrałem! Kiedy Izaura wysunęła swoją ładną nóżkę, obutą w czarny atłasowy trzewiczek, i kiedy Godfrjd napatrzył się długo tej nóżce, zostawał ostatni i mówił do Izaury: „Daj mi swój trzewiczek“... Izaura podnosiła nogę, stawiała ją na krześle, zdejmowała trzewiczek i podawała mu go patrząc nań tak... patrząc... słowem, rozumiecie! Godfryd odkrył w końcu wielką tajemnicę Malwiny. Kiedy du Tillet pukał do drzwi, żywy rumieniec, który barwił lica Malwiny, mówił: „Ferdynand!“ Patrząc na tego tygrysa na dwóch łapach, oczy biednej dziewczyny rozpalały się jak ogień od przeciągu; zdradzała niewymowną radość, kiedy Ferdynand pociągnął ją do konsolki albo do okna aby z nią pogadać poufnie. Jakie to ładne i rzadkie, kobieta na tyle zakochana aby się stać naiwną, pozwolić czytać w swem sercu! Mój Boże, to w Paryżu równie rzadkie jak śpiewający kwiat w Indjach. Mimo tej przyjaźni, zaczętej w dniu w którym Aldriggerowie pojawili się u Nucingenów, Ferdynand nie ożenił się z Malwiną. Nasz drapieżny du Tillet nie okazał się zazdrosny o wytrwałe zaloty Desroches’a, gdyż, aby spłacić swoją kancelarję posagiem, który wróżył nie mniej niż pięćdziesiąt tysięcy talarów, ten skórzany prawnik udawał miłość! Mimo iż głęboko upokorzona obojętnością du Tilleta, Malwina nadto go kochała aby mu zamknąć drzwi. Ta dziewczyna była cała duszą, cała uczuciem, cała wylaniem; to duma ustępowała u niej miłości, to obrażona miłość pozwalała brać górę dumie. Obojętny i zimny, przyjaciel nasz Ferdynand przyjmował tę czułość, wdechał ją ze spokojną rozkoszą tygrysa liżącego krew która mu barwi paszczę; zachodził zbierać jej dowody, nie minęło dwa dni aby się nie pokazał przy ulicy Joubert. Hultaj posiadał wówczas blisko miljon ośmset tysięcy franków, kwestja majątku musiała być drobną w jego oczach, mimo to oparł się nietylko Malwinie ale i dwóm baronom, Nucingenowi i Rastignakowi, którzy obaj pędzili go siedemdziesiątpięć mil dziennie, z czterema frankami napiwku, pocztyljon naprzód, co koń wyskoczy, po labiryntach swej chytrości. Godfryd nie mógł się wstrzymać od pomówienia z przyszłą szwagierką o niemądrej sytuacji, w jakiej ona tkwi między bankierem a adwokatem. „Chce mi pan mówić kazanie o Ferdynanda, dowiedzieć się tajemnicy istniejącej między nami, rzekła szczerze. Drogi Godfrydzie, nie poruszaj tego przedmiotu. Urodzenie Ferdynanda, jego przeszłość, jego majątek, nie grają tu żadnej roli, toteż uwierz w coś nadzwyczajnego“. Jednakże, w kilka dni później, Malwina wzięła Godfryda na stronę i rzekła: „Nie mam uczucia, aby Desroches był uczciwym człowiekiem (co to jest instynkt miłości!): radby się ze mną ożenić, a zaleca się do córki pewnego kupca korzennego. Chciałabym wiedzieć, czy ja jestem tylko deską ratunku i czy małżeństwo jest dla niego kwestją pieniędzy“. Mimo swej przenikliwości, Desroches nie mógł przejrzeć du Tilleta i obawiał się że on się ożeni z Malwiną. Zatem, ten zuch zabezpieczył sobie odwrót, położenie jego było nie do zniesienia: zarabiał, po strąceniu wszystkich kosztów, ledwie na procent swego długu. Kobiety nie rozumieją nic tych rzeczy. Dla nich serce jest zawsze milionerem!
— Że jednak ani Desroches ani du Tillet nie ożenili się z Malwiną, rzekł Finot, wytłómacz nam sekret Ferdynanda?
— Oto cały sekret, rzekł Bixiou. Zasada ogólna: młoda osoba, która jeden raz dała swój trzewiczek, choćby go odmawiała przez dziesięć lat nie zostaje nigdy żoną tego, który...
— Głupstwo! przerwał Blondet, kocha się także ponieważ się kochało. Oto sekret: zasada ogólna, nie żeń się nigdy sierżantem, kiedy możesz zostać księciem Gdańska i marszałkiem Francji. Toteż widzicie, jaką partję zrobił du Tillet. Ożenił się z córką hrabiego de Granville[7], jedna z najstarszych rodzin francuskiej magistratury.
— Matka Desroches’a miała przyjaciółkę, podjął Bixiou, żonę drogisty, który-to drogista wycofał się z interesów z grubą forsą. Ci drogiści mają dzikie pomysły: aby dać swojej córce staranne wychowanie, umieścił ją w pensjonacie!.. Ów Matifat spodziewał się dobrze wydać za mąż córkę, dzięki dwustu tysiącom franków, cieplutką gotóweczką, której nie było czuć drogerją.
— Matifat Floryny?
— No tak! i kolegi Lousteau[8], słowem nasz! Ci Matifatowie, straceni wówczas dla nas, przenieśli się na ulicę Cherche-Midi, w dzielnicę najodleglejszą od ulicy des Lombards, gdzie zrobili majątek. Bywałem u tych Matifatów! W czasie moich galer ministerjalnych, kiedy byłem zamknięty przez ośm godzin dziennie z dwudziestodwukaratowemi osłami, widziałem oryginałów, którzy mnie przekonali, że cień ma swoje chropawości i że największa płaskość może mieć kanty. Tak, drogi synu, jeden kołtun ma się do drugiego jak Rafael do Natoira. Pani Desroches-matka przygotowywała na długą metę to małżeństwo, mimo olbrzymią, przeszkody jaką stanowił niejaki Cochin, syn wspólnika Matifatów, młody urzędnik w ministerjum finansów. W oczach państwa Matifat, zawód adwokata przedstawiał, wedle ich wyrażania, gwarancje szczęścia kobiety. Desroches wszedł w plany matki, aby mieć zapewniony odwrót. Zachodził tedy do drogistów na ulicę Cherche-Midi. Aby wam uplastycznić inny rodzaj szczęścia, trzebaby odmalować tę parę kupców, samca i samicę, cieszących się ogródkiem, pięknem parterowem mieszkaniem, zabawiających się przyglądaniem fontannie, cienkiej i długiej jak kłos, która działała ustawiczniei pstrykała z okrągłego kamiennego stolika w basenie o sześciu stopach średnicy. Wstawali o szóstej rano aby zobaczyć czy kwiaty w ogródku podrosły, bezczynni a niespokojni, ubierający się poto aby się ubrać, nudzący się w teatrze, wciąż między Paryżem a Luzarches, gdzie mieli domek na wsi. Byłem tam raz na obiedzie. Słuchaj, Blondet, jednego dnia chcieli się mną popisać: wyrżnąłem im historję od dziewiątej wieczór do północy, arabskie awantury! Właśnie wprowadzałem moją dwudziestądziewiątą osobę (romanse feljetonowe okradły mnie!), kiedy stary Matifat, który, w charakterze pana domu, trzymał się jeszcze, chrapnął jak inni, walcząc ze snem przez kilka minut. Nazajutrz wszyscy komplementowali zakończenie mojej historji. Sosjeta tych łyków to zazwyczaj państwo Cochin, młody Adolf Cochin, pani Desroches, młody Popinot, drogista na dorobku, który im znosił wiadomości z ulicy des Lombards (twój znajomy, Finot!). Pani Matifat, która miała słabość do Sztuki, kupowała litografję, litochromje, kolorowane ryciny, co było najtańszego. Pan Matifat zabawiał się badaniem nowych przedsiębiorstw i ryzykowaniem niewielkich kapitałów dla emocji (Floryna wyleczyła go ze stylu Regence). Jedno słówko wystarczy, aby dać pojęcie o inteligencji Matifata. Poczciwina w ten sposób życzył dobrej nocy swoim bratanicom: „Idź spać, dziewczęta“! Bał się, powiadał, dotknąć je, mówiąc do nich przez wy. Córka ich, to była młoda osoba nie umiejąca się znaleźć, wyglądała na pannę służącą z dobrego domu, grała od siemiu boleści jakąś sonatę, ładne angielskie pismo, ortografja, słowem kwiat mieszczańskiej edukacji. Pilno jej było wyjść za mąż, aby opuścić dom rodzicielski, gdzie się nudziła jak oficer marynarki na służbie. Desroches czy młody Cochin, rejent czy gwardzista, fałszywy lord angielski, wszelki mąż był jej dobry. Ponieważ oczywistem było, że nie ma pojęcia o życiu, żal mi jej było, chciałem jej odsłonić jego tajemnice. Ba! Matifatowie wymówili mi dom: łyki i ja nigdy się nie zrozumiemy.
— Wyszła za generała Gouraud, rzekł Finot.
— W czterdzieści ośm godzin, Godfryd de Beaudenord, ex-dyplomata, przejrzał Matifatów i ich czarną intrygę, ciągnął Bixiou. Przypadkowo, Rastignac znajdował się u lekkomyślnej baronowej gwarząc przy kominku, gdy Godfryd składał swój raport Mai winie. Rastignac został do drugiej w nocy: i powiadają że on jest egoista! Beaudenord wyszedł, skoro baronowa poszła spać. — Drogie dziecko, rzekł Rastignac do Malwiny ojcowskim i dobrodusznym tonem kiedy zostali sami, pamiętaj że biedny chłopiec upadający ze snu pił herbatę aby doczekać drugiej w nocy i móc ci powiedzieć uroczyście: „Idź za mąż“. Nie wybredzaj, nie grzeb się w swoich uczuciach, nie myśl o nikczemnych rachubach ludzi którzy są jedną nogą tu a drugą u Matifata, nie zastanawiaj się nad niczem: idź za mąż! Dla młodej panny, wyjść za mąż, to znaczy nałożyć mężczyźnie zobowiązanie, że jej stworzy życie, szczęśliwe lub mniej szczęśliwe, ale w którem kwestja materjalna jest zapewniona. Znam świat: młode dziewczyny, mamusie i babcie, grają wszystkie komedję mydląc oczy uczuciem gdy chodzi o małżeństwo. Nikt nie myśli o niczem innem jak tylko o partji. Kiedy córka dobrze wyszła za mąż, matka mówi że zrobiła świetny interes. I Rastignac rozwinął jej swoją teorję małżeństwa, które, wedle niego, jest stowarzyszeniem handlowem stworzonem po to aby dźwigać życie. — Nie pytam cię o twój sekret, rzekł w końcu do Malwiny, znam go. Mężczyźni wszystko sobie mówią między sobą, tak jak i wy, kiedy się znajdziecie w swoim pokoiku. Otóż, moja ostatnia rada jest: „Idź za mąż“. Jeżeli nie usłuchasz, pamiętaj że ja cię tu błagałem dziś wieczór, abyś wyszła za mąż!
Rastignac mówił z akcentem, który nakazywał już nie uwagę ale poważne zastanowienie. Naleganie jego mogło dać Malwinie domyślenia. Słowa jego tak głęboko zapadły w jej inteligencję, gdzie właśnie Rastignac chciał trafić, że jeszcze nazajutrz myślała o tem, nadaremnie szukając przyczyn tej przestrogi.
— Nie widzę, w tych wszystkich szmermelach które nam puszczasz, nic, coby miało związek z początkami fortuny Rastignaka. Bierzesz nas za Matifatów pomnożonych przez sześć butelek szampana, wykrzyknął Couture.
— Już jesteśmy, wykrzyknął Bixiou. Szliście z biegiem wszystkich strumyczków, które stworzyły owych czterdzieści tysięcy franków renty, dziś budzących tyle zazdrości! Rastignac trzymał w tej chwili nitkę wszystkich tych egzystencji.
— Desroches, Matifat, Beaudenord, d’Aldriggerowie, d’Aiglemont.
— I stu innych!.. rzekł Bixiou.
— No! A to jak? wykrzyknął Finot. Wiem wiele rzeczy, a nie widzę klucza tej zagadki.
— Blondet opowiedział wam z grubsza pierwsze dwie likwidacje Nucingena, oto trzecia ze szczegółami, podjął Bixiou. Od czasu pokoju w r. 1815, Nucingen zrozumiał to, co my rozumiemy dopiero dziś: że pieniądz jest potęgą jedynie wówczas, kiedy się znajduje w ogromnem skupieniu. Zazdrościł tajemnie Rotszyldom. Miał pięć miljonów, chciał mieć dziesięć! Z dziesięcioma miljonami wiedział że potrafi zrobić trzydzieści, a z pięcioma miałby tylko piętnaście. Postanowił tedy przeprowadzić trzecią likwidację! Ten wielki człowiek umyślił spłacić wierzycieli fikcyjnemi walorami, zatrzymując ich pieniądze. Na giełdzie, tego rodzaju koncepcja nie przedstawia się w tak matematycznej formie. Podobna likwidacja polega na tem, aby dać za dukata ciasteczko dużym dzieciom, które, podobnie jak dawniej małe dzieci, wolą ciasteczko od dukata, nie wiedząc że za dukata mogłyby mieć dwieście ciasteczek.
— Co ty tam wyplatasz, Bixiou, wykrzyknął Couture, ależ niema uczciwszej rzeczy pod słońcem; niema dziś tygodnia aby nie częstowano publiczności ciasteczkami, żądając w zamian dukata. Ale czy kto zmusza publiczność aby dawała pieniądze? czy nie może się oświecić?
— Wolałbyś, aby istniał przymus brania akcji, rzekł Blondet.
— Nie, wtrącił Finot, gdzieżby był wówczas talent?
— Nieźle, jak na Finota, rzekł Bixiou.
— Gdzie on ściągnął ten koncept? spytał Couture.
— Słowem, podjął Bixiou, Nucingen miał dwa razy to szczęście, że dał niechcący ciasteczka, które okazały się warte więcej niż ich cena. To nieszczęśliwe szczęście gryzło go. Podobne szczęście może zabić człowieka. Czekał od dziesięciu lat sposobności, aby się już nie pomylić, aby stworzyć walory, któreby się zdawały coś warte, a które...
— Ależ, rzekł Couture, przy takiem komentowaniu spraw finansowych, żaden handel nie byłby możliwy. Niejeden uczciwy bankier nakłonił, z aprobatą uczciwego rządu, najsprytniejszych giełdziarzy, aby wzięli papiery, które w swoim czasie miały spaść na łeb. Widzieliście lepsze rzeczy! Czyż nie wypuszczono, wciąż z wiedzą i poparciem rządu, walorów dla spłacenia procentów od pewnych akcji, aby utrzymać ich kurs i móc się ich pozbyć? Te operacje są mniej lub więcej analogiczne z likwidacją à la Nucingen.
— Na małą skalę, rzekł Blondet, interes taki może się wydać dziwny; ale na wielką skalę, to są wysokie finanse. Są akty samowoli, które są zbrodnią między jednostkami, a które stają się niczem, kiedy się rozciągną na jakąkolwiek zbiorowość, tak jak kropla kwasu pruskiego staje się niewinna w wiadrze wody. Zabijesz człowieka, zgilotynują cię. Ale, w imię jakichkolwiek przekonań, zabij pięciuset ludzi, uszanują zbrodnię polityczną. Weźmiesz pięć tysięcy franków z mojego biurka, pójdziesz na galery. Ale, z pieprzykiem nadziei zysku zręcznie wsuniętym w paszcze tysiąca giełdziarzy, zmuś ich do wzięcia papierów jakiejś tam zbankrutowanej republiki lub monarchji, wypuszczonych, jak mówi Couture, poto aby zapłacić procenty od tych samych papierów, nikt nie może się skarżyć. Oto istotne zasady złotego wieku w którym żyjemy!
— Puszczenie w ruch tak wielkiej maszynerji, podjął Bixiou, wymagało wielkiej ilości marjonetek. Przedewszystkiem, firma Nucingen świadomie i rozmyślnie wpakowała swoich pięć miljonów w jakiś interes w Ameryce, którego zyski były obliczone w ten sposób aby wpłynęły za późno. Wypruła się z rozmysłem. Wszelka likwidacja musi być umotywowana. Firma posiadała w prywatnych kapitałach i w wypuszczonych walorach około sześciu miljonów. Między prywatnemi kapitałami znajdowało się trzysta tysięcy baronowej d’Aldrigger, czterysta tysięcy Beaudenorda, miljon d’Aiglemontów, trzysta tysięcy Matifatów, pół miljona Karola Grandet, męża panny d’Aubrion, etc. Stwarzając sam akcyjne przedsiębiorstwo, którego akcjami zamierzał spłacić wierzycieli w drodze mniej lub więcej sprytnych manipulacji, Nucingen mógłby się wydać podejrzany, wziął się tedy zręcznie do rzeczy: kazał stworzyć komu innemu... tę machinę przeznaczoną na to aby odegrała rolę Missisipi z systemu Lawa. Właściwością Nucingena jest, iż zaprzęga najsprytniejszych ludzi z całej giełdy do swoich planów, nie uświadamiając ich. Nucingen puścił tedy w obecności du Tilleta piramidalną, wspaniałą myśl: stworzyć przedsiębiorstwo akcyjne, skupiając kapitał dość duży aby móc dawać akcjonarjuszom duże dywidendy w pierwszym okresie. Kombinacja ta, poczęta pierwszy raz, w chwili gdy kapitały dudków były w obfitości, musiała wywołać zwyżkę na akcje, a tem samem zysk dla bankiera który je wypuszcza. Pamiętajcie, że to się dzieje w roku 1826. Mimo że uderzony tą myślą, równie płodną jak bystrą, du Tillet pomyślał oczywiście, iż, jeśli przedsięwzięcie się nie uda, będą z tego nieprzyjemności. Toteż, poddał myśl, aby wysunąć na front jakiegoś widomego dyrektora tej machiny. Znacie dziś sekret banku Claparona[9], założonego przez du Tilleta, jeden z jego najpiękniejszych wynalazków!... — Tak, rzekł Blondet, odpowiedzialny wydawca finansowy, agent prowokator, kozioł ofiarny; ale dziś jesteśmy sprytniejsi, piszemy: Zwracać się do administracji takiej a takiej... ulica taka numer taki, gdzie publiczność zastaje urzędników w zielonych kaszkietach, powabnych jak szpicle. — Nucingen poparł dom Karola Claparon całym swoim kredytem, podjął Bixiou. Można było rzucić bez obawy na rynek miljon papierów Claparona. Du Tillet zaproponował tedy, aby wysunąć na front bank Claparona. Przyjęto. W roku 1825, akcjonarjusze nie byli zepsuci względami finansistów. Kapitał obrotowy był nieznany! Dyrektorzy nie zobowiązywali się nie wypuszczać swoich akcji uprzywilejowanych, nie deponowali nic w banku państwa, nie gwarantowali nic. Nie raczono wyjaśniać interesu, oznajmiano poprostu akcjonarjuszom że łaskawie nie żąda się od nich więcej niż tysiąc, niż pięćset a nawet dwieście pięćdziesiąt franków! Nie ogłaszano, że to doświadczenie in aere publico będzie trwało tylko siedem lat, pięć lat, lub nawet trzy lata, i że tem samem wynik niedługo się okaże. To było dziecięctwo sztuki! Nie wspomagano się nawet temi olbrzymiem anonsami, które pobudzają wyobraźnię żądając pieniędzy od wszystkich...
— To się zdarza, kiedy nikt ich nie chce dać, rzekł Couture.
— Wreszcie, w tego rodzaju przedsięwzięciach, nie istniała konkurencja, odparł Bixiou. Fabrykanci masy papierowej, drukowanych perkalików, przerabiacze cynku, teatry, dzienniki, nie rzucały się jak sfora psów na ledwie zipiących akcjonarjuszów. Piękne interesy akcyjne, jak powiada Couture, tak naiwnie ogłaszane, wspierane orzeczeniami biegłych (książęta nauki!) załatwiało się wstydliwie w ciszy i mroku giełdy. Pijawki giełdowe wykonywały, w finansowej transkrypcji, arję o potwarzy z Cyrulika Sewilskiego. Intonowali piano piano, zaczynając od lekkich plotek o doskonałości interesu, szeptanych z ucha do ucha. Operowali pacjenta, akcjonariusza, jedynie w domu, na giełdzie, ewentualnie w salonie, owym tak zręcznie stworzonym rozgłosem, który rósł aż do tutti czterocyfrowego udziału...
— Ale, mimo że jesteśmy tu między sobą i możemy wszystko mówić, ja i tak wracam do mojego, rzekł Couture.
— Pan jest złotnikiem, panie Josse?[10] rzekł Finot.
— Finot zawsze pozostanie klasykiem, konstytucjonalistą i piernikiem, rzekł Blondet.
— Tak, jestem złotnikiem, odparł Couture, za którego skazano niedawno Ceriseta w policji poprawczej. Utrzymuję, że nowa metoda jest nieskończenie mniej zdradziecka, uczciwsza, mniej mordercza niż dawna. Reklama pozwala na zastanowienie się i zbadanie. Jeżeli jakiś akcjonarjusz: wdepnie, przyszedł z dobrej woli, nie sprzedano mu kota w worku. Przemysł...
— Hurra! mamy Przemyśl! wykrzyknął Bixiou.
— Przemysł na tem zyskuje, rzekł Couture nie zwracając uwagi na przerywania. Wszelki rząd, który się miesza do handlu i nie zostawia mu swobody, popełnia kosztowne głupstwo: dochodzi do cen maksymalnych lub do monopolu. Wedle mnie, nic niema zgodniejszego z zasadami wolności handlu niż towarzystwa akcyjne! Mięszać się do nich, znaczy chcieć odpowiadać za kapitał i zyski, co jest głupstwem! W każdym interesie zyski są w proporcji do ryzyka! Co obchodzi państwo, w jaki sposób uzyskuje się krążenie pieniądza, byle był w ciągłym ruchu! Co znaczy, kto jest bogaty, kto biedny, byle była zawsze ta sama ilość bogatych płacących podatki? Zresztą, oto już dwadzieścia lat jak towarzystwa akcyjne, spółki komandytowe, premje wszelkiego rodzaju prosperują w kraju najbardziej handlowym pod słońcem, w Anglji, gdzie wszystko się dyskutuje, gdzie Izby wysiadują tysiąc lub tysiąc dwieście praw na jednej sesji i gdzie nigdy żaden członek parlamentu nie podniósł się aby przemawiać przeciw metodzie.
— Leczniczej dla pełnych kas. Kuracja owocowa: figa.
— Policzmy? rzekł Couture rozpłomieniony. Masz dziesięć tysięcy franków i bierzesz dziesięć akcji, każda po tysiąc, w dziesięciu rozmaitych przedsiębiorstwach. Okradają cię dziewięć razy... (Tak nie jest! publiczność jest sprytniejsza niż ktokolwiek w świecie! Ale przypuśćmy) ...jeden jedyny interes udaje się! (Przypadkiem! — Zgoda! — Ktoś musiał się pomylić! — Dobrze, róbcie kawały!) Otóż, poniter natyle mądry aby tak podzielić swoje stawki, trafia na wspaniałą lokatę, jak ci którzy wzięli akcje kopalni worszyńskich. Panowie, przyznajmy między sobą, że ci co krzyczą, to hipokryci, wściekli że nie mają ani pomysłu do jakiegoś interesu, ani środków do puszczenia go w ruch, ani zręczności do wyzyskania go. Niedługo będziemy czekali na dowód. Maluczko, a ujrzycie arystokrację, dwór, ministerjałów rzucających się zwartą kolumną w Spekulację, wysuwających palce drapieżniejsze i pomysły bardziej krętackie od naszych, a bez naszego talentu. Co za głowy trzeba, aby uruchomić interes, w epoce, w której chciwość akcjonarjusza równa jest chciwości wynalazcy. Co za potężnym magnetyzerem musi być człowiek, który stwarza takiego Claparona, który znajduje nowe sposoby? Czy wiecie, jaki morał tego wszystkiego? Nasza epoka nie jest więcej warta od nas! Żyjemy w epoce, w której nikt nie troszczy się o wartość rzeczy, jeśli można na niej zarobić odprzedając ją sąsiadowi; a odprzedaje się ją sąsiadowi, ponieważ chciwość akcjonarjusza, który wierzy w zysk, równa jest chciwości założyciela, który go ofiarowuje!
— Wspaniały, wspaniały jest Couture! rzekł Bixiou do Blondeta, on zażąda aby mu stawiano pomniki jako dobroczyńcy ludzkości.
— Trzebaby go doprowadzić do konkluzji, że pieniądze głupich są, z boskiego prawa, ojcowizną ludzi z talentem, rzekł Blondet.
— Panowie, odparł Couture, śmiejmy się tutaj, aby sobie wynagrodzić powagę, jaką zachowamy gdzieindziej, kiedy będziemy słuchali czcigodnych głupstw uświęconych przez klecone na kolanie prawa.
— Ma rację. Co za czas, panowie, rzekł Blondet, epoka w której, skoro tylko błyśnie ogień inteligencji, gaszą go natychmiast stosując okolicznościowe prawo. Prawodawcy, prawie wszystko przybysze z prowincji, gdzie poznawali świat z dzienników, dławią wówczas ogień w machinie. Kiedy maszyna trzaśnie, wówczas nastaje plącz i zgrzytanie zębów! Epoka, w której sporządza się jedynie prawa fiskalne i karne! Chcecie usłyszeć wielkie słowo tego co się dzieje? Niema już religji w państwie.
— Ha! rzekł Bixiou, brawo, Blondet! położyłeś palec na ranie Francji, na fiskalizmie, który odjął naszemu krajowi więcej zdobyczy niż wszystkie nieszczęścia wojny. W ministerjum, gdzie przebyłem siedem lat kaźni, skuty z kołtunami, był jeden urzędnik, człowiek z głową, który postanowił odmienić cały system finansów... haha! ładnieśmy go wysiudali. Francja byłaby zbyt szczęśliwa, zaczęłaby się znów bawić w zdobywanie Europy, działaliśmy tedy w sprawie pokoju narodów: zabiłem tego Rabourdina karykaturą!
— Kiedy powiadam religja, nie rozumiem pod tem kazania wiejskiego proboszcza, rozumiem to słowo jako polityk, podjął Blondet.
— Wytłómacz się, rzekł Finot.
— Chętnie, odparł Blondet. Wiele mówiono o sprawie lyońskiej, o republice bombardowanej na ulicach, ale nikt nie powiedział prawdy. Republika chwyciła się rozruchów, jak powstaniec chwyta strzelbę. Istotna prawda, którą wam powiem, jest zabawna i głęboka. Handel Lyonu, jest to handel bez duszy; nie wykona ani łokcia jedwabiu inaczej niż na zamówienie i z zabezpieczeniem zapłaty. Kiedy zamówienia się urwą, robotnik umiera z głodu, zarabia ledwie tyle aby wyżyć ze swej pracy, galernicy szczęśliwsi są od niego. Po rewolucji lipcowej, nędza doszła do tego, że Kanuty wywiesiły sztandar: Chleba lub śmierć jedną z owych proklamacji, które rząd powinienby przestudjować, a spowodowała ją drożyzna życia w Lyonie. Lyon chce budować teatry i stać się stolicą, stąd szalone akcyzy. Republikanie zwęszyli ten bunt z powodu chleba, i zorganizowali Kanutów, którzy się bili w podwójnym charakterze. Lyon miał swoje trzy dni, ale wszystko wróciło do porządku, a Kanut do swojej nory. Kanut, uczciwy aż dotąd, oddający w materji jedwab który mu ważono w paczkach, posłał uczciwość w djabły, widząc że fabrykanci go wyzyskują, i zaczął smarować palce oliwą: oddaje wagę za wagę, ale sprzedaje jedwab obciążony oliwa, i jedwabny handel francuski zapaskudził się materią tłuszczoną, co mogło spowodować zgubę Lyonu i całej gałęzi francuskiego przemysłu. Fabrykanci i rząd, zamiast usunąć przyczynę złego, zrobili jak pewni lekarze, stłumili zło zapomocą gwałtownych środków. Trzeba było posłać do Lyonu człowieka z głową, jednego z owych ludzi których mieni się niemoralnymi, jakiegoś księdza Terray; ale widziano tylko stronę wojskową! Rozruchy wprowadziły tedy towar neapolitański po czterdzieści su łokieć. Te jedwabie neapolitańskie sprzedają się dzisiaj — i jak! — a fabrykanci wynaleźli zapewne jakiś sposób kontroli. Ten system fabrykacji na krótką metę musiał wzróść w kraju, gdzie taki Ryszard Lenoir, jeden z największych obywateli jakich miała Francja, zrujnował się na tem, iż dawał pracę sześciu tysiącom robotników bez zamówienia, żywił ich, i trafił na ministrów dość tępych, aby mu dać upaść w rewolucji, jaką rok 1814 wywołał w cenie tkanin. Oto jedyny wypadek, w którym kupiec wart jest pomnika. I ot, ten człowiek jest dzisiaj przedmiotem subskrypcji bez subskrybujących, podczas gdy dano miljon dzieciom generała Foy. Lyon jest konsekwentny: zna Francję, wyzuta jest z poczucia religijnego. Historja Ryszarda Lenoir, to jeden z owych błędów, o których Fouche mawiał, że gorsze są od zbrodni.
— Jeżeli w sposobie w jaki przedstawiamy interes, podjął Couture wracając do punktu w którym mu przerwano, jest odcień szarlatanerji, słowo które stało się hańbiące, coś pośredniego między uczciwem a nieuczciwem, bo pytam się gdzie się zaczyna, gdzie się kończy szarlatanerja, co to jest szarlatanerja? Powiedzcie mi z łaski swojej, kto nie jest szarlatanem? No? trochę dobrej wiary, najrzadszej ingredjencji społecznej? Handel, któryby polegał na tem, aby chodzić w nocy poto, co się sprzedaje w dzień, byłby nonsensem. Lada handlarz zapałek ma instynkt gromadzenia. Skupić towar, oto myśl sklepikarza z ulicy Saint-Denis, rzekomo najcnotliwszego, tak jak spekulanta rzekomo najbezwstydniejszego. Kiedy magazyny są pełne, trzeba sprzedać. Aby sprzedać, trzeba podgrzać klijenta, stąd szyld w średnich wiekach, a dziś prospekt! Między przywoływaniem klijentów a zmuszaniem ich aby weszli, aby kupowali, nie widzę różnicy ani na włos! Może się zdarzyć, musi się zdarzyć, zdarza się często, że kupcom dostanie się towar zbrakowany, bo sprzedający oszukuje bezustanku kupującego. I cóż, zapytajcie najuczciwszych ludzi w Paryżu, najszanowniejszych kupców?.. wszyscy wam opowiedzą z tryumfem sztuczki, jakie wynaleźli aby się pozbyć towaru, który im sprzedano w złym stanie. Słynna firma Minard zaczęła od tego rodzaju sprzedaży. Ulica Saint-Denis sprzedaje wam tylko suknie z tłuszczonego jedwabiu, nie może inaczej. Najuczciwszy kupiec: powie wam z najcnotliwszą miną zdanie, mieszczące w sobie najbezwstydniejszą nieuczciwość: Człowiek radzi sobie jak może. Blondet przedstawił wam zajścia ljońskie w ich przyczynach i skutkach, ja zilustruję moją teorję anegdotą. Pewien robotnik wełniany, ambitny i przywalony dziećmi przez nazbyt kochaną żonę, uwierzył w Republikę. Ten zuch kupuje czerwoną wełnę i fabrykuje owe trykotowe czapeczki, które mogliście oglądać na głowach wszystkich uliczników paryskich, dowiecie się zaraz czemu. Republika jest pobita. Po historji w Saint-Merri, czapeczki były skazane na marynatę. Kiedy robotnik znajdzie się w domu z żoną, dziećmi i dziesięcioma tysiącami czerwonych wełnianych czapeczek, których nie chce żaden kapelusznik, przechodzi mu przez głowę tyleż myśli, ile ich może przejść bankierowi mającemu dziesięć tysięcy wątpliwych akcji do ulokowania. Wiecie, co zrobił robotnik, ten Law podmiejski, ten Nucingen czapeczek? Poszedł pogadać z dandysem szynkownianym, jednym z owych cwaniaków, będących rozpaczą policji na balikach podmiejskich. Poprosił go, aby odegrał rolę amerykańskiego kapitana okrętu, skupującego wybrakowany towar dla kolonji i aby zażądał dziesięciu tysięcy czerwonych wełnianych czapeczek u bogatego kapelusznika, który miał je jeszcze na wystawie. Kapelusznik zwęszył interes z Ameryką, pędzi do robotnika i chwyta za gotówkę czapeczki. Rozumiecie: ani śladu kapitana amerykańskiego, ale zato dużo czapeczek. Kwestjonować wolność handlu z przyczyny takich psikusów, to tyle co kwestjonować sądy, pod pozorem że są zbrodnie które uchodzą kary, lub obwiniać społeczeństwo że jest źle urządzone z przyczyny nieszczęść które wydaje! Zestawcie czapeczki i ulicę Saint-Denis z akcjami i giełdą, i wyciągnijcie wniosek!
— Couture, zasłużyłeś na wieniec! rzekł Blondet, kładąc mu zwiniętą serwetę na głowę. Idę dalej, panowie. Jeżeli jest błąd w obecnej teorji, czyja wina? Prawa! Prawa wziętego jako całość, prawodawstwa! owych powiatowych wielkich ludzie których prowincja nam nasyła, nadzianych pojęciami moralnemi, pojęciami nieodzownemi w życiu o ile ktoś nie chce mieć do czynienia z sądem,, ale głupiemi z chwilą gdy bronią człowiekowi wznieść się na wyżyny na których musi się znajdować prawodawca. Przez to że prawa bronią namiętnościom takiego lub innego rynku (gra, loterja, prostytucja, wszystko co chcecie), nie wytępią nigdy namiętności. Zabić namiętności, znaczyłoby zabić społeczeństwo, które, o ile ich nie rodzi, to w każdym razie je rozwija. Skoro wy tamujecie waszemi zakazami pasję gry, która drzemie we wszystkich sercach, u młodej dziewczyny, u prowincjała jak u dyplomaty, bo wszyscy pragną majątku gratis, gra przejawia się natychmiast w innej sferze. Kasujecie niedorzecznie loterję, kucharki i tak okradają swoich państwa, niosą swój łup do kasy oszczędności, a stawka ich wynosi dwieście pięćdziesiąt franków zamiast dwóch franków, ponieważ akcje przemysłowe, udziały, stają się loterją, grą bez zielonego stolika, ale z niewidzialnemu, grabkami i oszukańczą szansą. Domy gry zamknięto, loterja już nie istnieje. Francja jest o wiele moralniejsza, krzyczą głupcy, tak jakby skasowali poniterów! Gra idzie dalej! tylko że zysk nie przypada już Państwu, które podatek płacony z przyjemnością zastąpiło podatkiem uciążliwym, nie zmniejszając: samobójstw, bo nie gracz ginie, ale jego ofiara! Nie mówię już o kapitałach cudzoziemskich straconych dla Francji, ani o loterji frankfurckiej, za której kolportaż Konwent uchwalił karę śmierci, a trudnili się nim prokuratorzy-syndycy! Oto owoc cielęcej filantropji naszych prawodawców. Popieranie kas oszczędności, to ciężkie głupstwo polityczne. Przypuśćcie jakikolwiek alarm, a rząd stworzył ogonek pieniężny, jak za rewolucji stworzono ogonek chlebowy. Ile kas, tyle rozruchów. Jeżeli gdzieś na ulicy trzech uliczników wywiesi jedną chorągiew, mamy rewolucję. Ale to niebezpieczeństwo, mimo iż wielkie, wydaje mi się mniejsze jeszcze, niż to, które płynie z demoralizacji ludu. Kasa oszczędności, to zaszczepienie przywar rodzących się z interesu ludziom, których ani wychowanie ani rozum nie powstrzymują w ich skrycie zbrodniczych kombinacjach. I oto skutki filantropji. Wielki polityk powinien być abstrakcyjnym zbrodniarzem, inaczej narody źle są prowadzone. Polityk uczciwy człowiek, to maszyna parowa któraby czuła, albo pilot któryby gruchał miłośnie trzymając ster: statek zatonie. Prezydent ministrów, który zgarnie sto milionów czyniąc Francję wielką i szczęśliwą, czy nie jest lepszy od ministra pochowanego kosztem państwa, który zrujnował swój kraj? Między Richeliem, Mazarinem, Potemkinem, z których każdy miał w danej epoce trzysta milionów majątku, a cnotliwym Robertem Lindet, który nie umiał wyzyskać ani asygnat ani dóbr narodowych, lub cnotliwemi niedołęgami którzy zgubili Ludwika XVI, czybyście się wahali? Jedź dalej, Bixiou.
— Nie będę wam tłómaczyl, podjął Bixiou, typu przedsiębiorstwa jakie wymyślił genjusz Nucingena, to byłoby tem nie właściwsze, że ono jeszcze istnieje, akcje jego są notowane na giełdzie; kombinacje były tak realne, przedmiot tak żywotny, że akcje oznaczone wedle kapitału zakładowego na tysiąc franków, zatwierdzone patentem królewskim, spadły do trzystu franków, podniosły się do siedmiuset, i dojdą do pari, przebywszy burze Jat 27, 30 i 32. Przesilenie finansowe r. 1827 zachwiało je, rewolucja lipcowa je zwaliła, ale interes ma zdrowe kości. (Nucingen nie umiałby wymyślić złego interesu). Wreszcie, ponieważ kilka pierwszorzędnych banków brało w tem udział, byłoby nieparlamentarnie wchodzić w szczegóły. Kapitał nominalny wynosił dziesięć miljonów, kapitał rzeczywisty siedem, trzy miliony przypadły założycielom i bankierom zajmującym się emisją. Wszystko obliczono tak, aby w pierwszem półroczu akcja dała zysku dwieście franków, dzięki wypłacie fałszywej dywidendy. Zatem dwadzieścia od sta na dziesięciu miljonach. Procent du Tilleta wyniósł pięćset tysięcy franków. W słowniku finansowym to się nazywa lukier! Ze swoich miljonów, sporządzonych z ryzy różowego papieru przy pomocy płyty litograficznej, Nucingen zamierzył zrobić śliczne akcyjki do ulokowania, szacownie przechowane w jego gabinecie. Akcje realne miały posłużyć na uruchomienie interesu, kupienie wspaniałego pałacu i rozpoczęcie operacji. Nucingen miał jeszcze akcje nie wiem już w jakich kopalniach srebronośnego ołowiu, w kopalniach węgla i w dwóch kanałach, akcje uprzywilejowane przyznane za wprowadzenie na scenę tych czterech przedsiębiorstw w pełnym ruchu, akcje stojące świetnie, poszukiwane dzięki dywidendzie czerpanej z kapitału. Nucingen mógł liczyć na ażio gdyby akcję poszły w górę, ale baron nie brał tego w rachubę, zostawił je na przynętę, aby zwabić rybki! Skupił tedy swoje walory, tak jak Napoleon skupiał swoich żołnierzy, aby zlikwidować w czasie przesilenia które się rysowało na horyzoncie i które wstrząsnęło w latach 26 i 27 rynkami Europy. Gdyby miał swego księcia Wagram, byłby mógł powiedzieć tak, jak Napoleon z wyżyn Santon: „Uważaj dobrze na giełdę, tego dnia, o tej godzinie, będą rozlane kapitały“! Ale komu mógł się zwierzyć? Du Tillet nie domyślał się swego mimowolnego wspólnictwa. Dwie pierwsze likwidacje wykazały potężnemu baronowi konieczność pozyskania sobie człowieka, któryby mu służył za tłok naciskający wierzyciela. Nucingen nie miał siostrzeńca, bał się wziąć powiernika, trzeba mu było człowieka oddanego, Claparona inteligentnego, z dobremi manjerami, prawdziwego dyplomatę, człowieka godnego firmy Nucingen. Podobne stosunki nie tworzą się w jeden dzień ani w jeden rok. Rastignac był wówczas tak gruntownie omotany przez barona, iż, podobnie jak książę de la Paix, tyleż kochany przez króla co przez królową hiszpańską, sądził iż zyskał w Nucingenie szacowną ofiarę. Naśmiawszy się zrazu z człowieka, którego długi czas nie rozumiał, powziął dla niego z czasem poważny i głęboki kult, uznając w nim siłę, którą przypisywał jedynie sobie. Od pierwszych swoich kroków w Paryżu, Rastignac doszedł do pogardy dla całego społeczeństwa. Od roku 1820 myślał, jak baron, że istnieją jedynie pozory uczciwego człowieka, i uważał świat za gniazdo wszelkiego zepsucia, wszelkiego szelmostwa. Jeżeli przyjmował wyjątki, osądził ogół: nie wierzył w żadną cnotę, tylko w okoliczności w których człowiek jest cnotliwy. To przeświadczenie było rzeczą jednej chwili; nabył go na szczycie cmentarza Père-Lachaise[11], w dniu w którym odprowadził tam biednego poczciwca ojca swojej Delfiny, zmarłego jako ofiara społeczeństwa, ofiara najszczerszych uczuć, opuszczonego przez córki i zięciów. Postanowił zadrwić sobie z całego świata, paradować przed nim w kostjumie cnoty, uczciwości, pięknych manjer. Ten młody panicz uzbroił się w egoizm od stóp do głów. Kiedy nasz chwat ujrzał Nucingena odzianego w tę samą zbroję, ocenił go tak, jak w średnich wiekach, na turnieju, rycerz zakuty po sam czubek w stal damasceńską, siedząc na rumaku, oceniłby przeciwnika równie dobrze zakutego i na wierzchowcu równej ceny. Ale zmiękł na jakiś czas w rozkoszach Kapui. Miłość kobiety takiej jak baronowa Nucingen może wyzuć człowieka z egoizmu. Zawiódłszy się pierwszy raz w uczuciach napotykając mechanikę birminghańską jaką był nieboszczyk de Marsay, Delfina musiała przywiązać się bez granic do człowieka młodego i pełnego prowincjonalnych wierzeń. Czułość ta oddziałała na Rastignaka.
Kiedy Nucingen nałożył przyjacielowi żony chomonto które wszelki eksploatator nakłada wyzyskiwanemu, co się zdarzyło właśnie w chwili w której obmyślał trzecią likwidację, zwierzył mu się ze swej pozycji, ukazując mu jako obowiązek przyjaźni, jako odszkodowanie, rolę pomocnika w tej całej sprawie. Baron uznał za niebezpieczne wtajemniczyć swego wspólnika małżeńskiego w cały plan. Rastignac uwierzył w nieszczęście, baron zostawił go w mniemaniu że ratuje firmę. Ale kiedy siatka ma tyle nitek, robią się supły. Rastignac zląkł się o majątek Delfiny: żądał niezależności baronowej, domagając się separacji majątkowej i przysięgając sobie w duchu wypłacić się jej potrajając jej mienie. Ponieważ Eugenjusz nie mówił nic o sobie, Nucingen ubłagał go, aby przyjął, w razie zupełnego powodzenia, dwadzieścia pięć akcji, po tysiąc franków każda, w kopalniach srebrodajnego ołowiu, które Rastignac przyjął aby go nie obrazić! Nucingen wyuczył Rastignaka lekcji, w wilję wieczoru w którym Rastignac radził Malwinie aby wyszła za mąż. Na widok stu szczęśliwych rodzin które żyły w Paryżu spokojne o swe mienie, Godfrydów de Beaudenord, Aldriggerów, d’Aiglemontów, etc., przeszedł Rastignaka dreszcz, niby młodego generała, który pierwszy raz ogląda armję przed bitwą. Biedna mała Izaura i Godfryd, bawiący się w miłość, czyż nie byli podobni do Acisa i Galatei pod skałą, którą gruby Polifem na nich spuści?..
— Ta małpa Bixiou, rzekł Blondet, on ma prawie talent.
— A, więc już nie mariwoduję, rzekł Bixiou sycąc się swoim sukcesem i spoglądając Da zaskoczonych słuchaczy. — Od dwóch miesięcy (podjął po tej przerwie) Godfryd oddawał się wszystkim upojeniom człowieka który się żeni. Każdy jest wówczas podobny do owych ptaszków, które ścielą gniazdko na wiosnę, latają tam i z powrotem, obierają źdźbła słomy, niosą je w dzióbku i wyścielają domostwo swoich jajek. Poszły małżonek Izaury wynajął przy ulicy de la Planche willę za tysiąc talarów rocznie, wygodną, przyzwoitą, ani za dużą ani za małą. Zachodził tam co rano zajrzeć na pracujących robotników i doglądać malowania. Wprowadził tam komfort, jedyną dobrą rzecz jaka jest w Anglji: kaloryfer aby utrzymać w domu jednostajną ciepłotę, starannie dobrane meble, ani zbyt błyszczące ani zbyt wykwintne: świeże i miłe kolory, story wewnątrz i zewnątrz u wszystkich okien; srebra i powozy nowe. Kazał urządzić stajnię, wozownię, remizę, gdzie Toby, Joby, Paddy, krzątał się i uwijał jak fryga, widocznie bardzo ucieszony wiadomością, że w domu będą kobiety i lady! Ta namiętność człowieka który zakłada dom, wybiera zegary, przychodzi do swej oblubienicy z kieszeniami pełnemi próbek, radzi się jej o urządzenie sypialni, który chodzi, biega, goni, kiedy chodzi, biega i goni ożywiony miłością, to jedna z rzeczy, które najbardziej cieszą uczciwe serce, a zwłaszcza dostawców. Że zaś nic w świecie nie budzi większej sympatji, niż małżeństwo dwudziestosiedmioletniego przystojnego młodziana z uroczą dwudziestolatką która ślicznie tańczy, Godfryd, nie umiejąc sobie dać rady ze swym podarkiem ślubnym, zaprosił na śniadanie Rastignaka i panią de Nucingen, aby się ich poradzić w tej doniosłej sprawie. Wpadł też na doskonały pomysł aby zaprosić swego kuzyna d’Aiglemonta z żoną, zarówno jak i panią de Sérisy. Światowe panie lubią od czasu do czasu zapuszczać się na śniadanie do kawalerskiego mieszkanka.
— Jak studenci wymykający się za szkołę, rzekł Blondet.
— Mieli wszyscy iść na ulicę de la Planche zobaczyć gniazdko przyszłego małżeństwa, podjął Bixiou. Kobiety są na te wyprawy tak łase jak ludożerca na świeże mięso: odświeżają swoją teraźniejszość owem młodem szczęściem, które jeszcze nie zwiędło w przesycie. Podano śniadanie w saloniku, który na ten pogrzeb kawalerskiego życia, wystrojono jak konia przy ślubnej karecie. Śniadanie obfitowało w owe smakowite kąski, które kobiety lubią jeść, chrupać, smakować w południe,, w którym-to czasie mają wściekły apetyt mimo iż nie chcą się do tego przyznać, wydaje się im bowiem że się kompromitują mówiąc: „Głodna jestem!“ — Czemu sam? spytał Godfryd wchodzącego Rastignaka. — Pani de Nucingen jest smutna, opowiem ci to potem, odparł Rastignac, który wyglądał na człowieka bardzo zmartwionego. — Sprzeczka?.. wykrzyknął Godfryd. — Nie, rzekł Rastignac. O czwartej, skoro kobiety odfrunęły do lasku bulońskiego, Rastignac został w salonie i patrzał melancholijnie przez okno, jak Toby, Joby, Paddy, z ramionami skrzyżowanemi jak Napoleon, stał mężnie przed konikiem zaprzężonym do kabrjoletu. Nie mógł go trzymać na wodzy inaczej, jak tylko swoim cieniutkim głosem, ale koń bał się malca. — No i co, co tobie jest, mój drogi, rzekł Godfryd, jesteś ponury, niespokojny, wesołość twoja nie jest szczera. To kradzione szczęście tak cię męczy! To w istocie bardzo przykre nie być poślubionym wobec Boga i ludzi z kobietą którą się kocha. — Czy masz odwagę, mój drogi, wysłuchać tego co ci powiem, i czy potrafisz ocenić jak bardzo trzeba być komuś oddanym, aby popełnić tego rodzaju niedyskrecję? rzekł Rastignac owym tonem, który podobny jest do uderzenia biczem. — Co takiego? rzekł Godfryd blednąc. — Smuciła mnie twoja radość, i nie mam serca, widząc wszystkie te przygotowania, to szczęście w samym kwiecie, zachować podobną tajemnicę. — Mówże w trzech słowach. — Przysięgnij mi na honor, że będziesz o tem milczał jak grób. — Jak grób. — Że, gdyby ktoś z twoich bliskich był zainteresowany w tej tajemnicy, nie dowie się jej. — Nie dowie. — A więc, Nucingen wyjechał dziś w nocy do Brukseli, musi ogłosić bankructwo, jeżeli nie uda mu się zlikwidować. Delfina zażądała dziś; rano w sądzie separacji majątkowej. Możesz jeszcze ocalić swój majątek. — Jak? rzekł Godfryd, czując że mu krew ścina się w żyłach. — Napisz poprostu do barona de Nucingen list, antydatowany na dwa tygodnie wstecz, w którym dajesz mu zlecenie, aby kupił za cały twój kapitał akcji (i wymięnił mu towarzystwo akcyjne Claparona). Masz dwa tygodnie, miesiąc, trzy miesiące może na to, aby je sprzedać powyżej obecnej ceny, pójdą jeszcze w górę. — Ale d’Aiglemont, który był z nami na śniadaniu, d’Aiglemont ma u Nucingena miljon! — Słuchaj, ja nie wiem czy znajdzie się dość akcji aby go pokryć, przytem ja nie jestem jego przyjacielem, nie mogę zdradzać tajemnic Nucingena, nie powinieneś mówić mu o tem. Jeżeli powiesz słowo, odpowiadasz mi za następstwa. Godfryd przetrwał dziesięć minut w zupełnym bezwładzie. — Godzisz się czy nie? spytał bezlitosny Kastignac. Godfryd wziął pióro i atrament, napisał i podpisał list jaki mu podyktował Rastignac. — Biedny d’Aiglemont! wykrzyknął. — Każdy dla siebie, rzekł Rastignac. Jeden załatwiony! dodał w myśli opuszczając pokój Godfryda. Podczas gdy Rastignac manewrował w Paryżu, oto jaki widok przedstawiała giełda. Mam przyjaciela z prowincji, dudka który mnie pytał przechodząc koło Giełdy między czwartą a piątą, poco to zbiegowisko rozmawiających którzy chodzą tam i z powrotem, co oni sobie mogą mówić, i poco się przechadzają po nieodwołalnem ustaleniu kursu papierów publicznych. — Mój przyjacielu, rzekłem, najedli się, teraz trawią; w czasie trawienia robią plotki o sąsiadach, bez tego nie byłoby w handlu bezpieczeństwa w Paryżu. Tam się robią interesy, i jest naprzykład człowiek, taki Palma dajmy na to, którego powaga podobna jest powadze Sinarda w Akademji. Powiada że transakcja jest dobra, i transakcja się robi!
— Co za człowiek, panowie, rzekł Blondet, ten żyd, który posiada wykształcenie nie uniwersyteckie ale uniwersalne. U niego, uniwersalność nie wyklucza głębi; co wie, to wie do gruntu; ma intuicję, geniusz interesów; to wielki referendarz hyjen które władają giełdą paryską i które nie zrobią interesu, póki Palma go nie zbada. Jest poważny, słucha, waży, namyśla się i mówi wreszcie interesowanemu, który patrzy ze zdumieniem na tę powagę wypchanego ptaka: „To mi się nie podoba“. Co mi się wydaje nadzwyczajne, że on był przez dziesięć lat wspólnikiem Werbrusta i że nie było nigdy między nimi nieporozumień.
— To się zdarza między ludźmi bardzo silnemi albo bardzo słabemi; wszyscy inni kłócą się i prędzej czy później rozstają się jak wrogowie.
— Domyślacie się, rzekł Bixiou, że Nucingen puścił mądrze i zręcznie pod kolumny giełdy mały granacik, który wybuchnął koło czwartej. „Wiesz pan ważną nowinę, rzekł du Tillet do Werbrusta pociągnąwszy go w kąt, Nucingen jest w Brukseli, żona jego zażądała sądownie separacji majątkowej. — Czy ty maczasz palce w likwidacji? spytał Werbrust z uśmiechem. — Bez głupstw, Werbrust, rzekł du Tillet, ty znasz ludzi którzy mają jego obligi, posłuchaj mnie, jest dla nas interes do zrobienia. Akcje naszego nowego towarzystwa zyskały dwadzieścia od sta, podniosą się o dwadzieścia pięć z końcem kwartału, wiesz czemu, dają wspaniałą dywidendę. — Filucie, rzekł Werbrust, jedź, jedź dalej, ty jesteś djabeł z długiemi i ostremi pazurami i zatapiasz je w masełku. — Ale pozwól mi mówić, inaczej nie będziemy mieli czasu działać. Wpadłem na pewną myśl, dowiadując się o tej nowinie; na własne oczy widziałem panią de Nucingen we łzach, drży o swój majątek. — Biedna mała! rzekł ironicznie Werbrust. — No i co? podjął ten dawny żyd alzacki, spoglądając na du Tilleta, który zamilkł. — To, że jest u mnie tysiąc akcji po tysiąc franków, które Nucingen mi powierzył do ulokowania, rozumiesz? — Wybornie! — Kupmy z dziesięcioma, z dwudziestoma procentami opustu papierów firmy Nucingen za milion, zarobimy ładną premję na tym milionie, bo będziemy wierzycielami i dłużnikami, będzie istniała kompensacja! Ale działajmy zręcznie, wierzyciele będą mogli myśleć, że my operujemy w interesie Nucingena. Werbrust zrozumiał wówczas sztuczkę która się nastręczała i ścisnął rękę du Tilleta ze spojrzeniem kobiety, która szyje buty sąsiadce. — No i co, wiecie nowinę, rzekł Marcin Falleix: bank Nucingena zawiesza wypłaty? — Ba! odparł Werbrust, nie rozgłaszaj pan tego, pozwól ludziom, którzy mają jego walory, załatwić swoje interesy. — Wiecie przyczynę katastrofy?.. wtrącił nadchodząc Claparon. — Ty sam nie wiesz nic, niema żadnej katastrofy, wszystko będzie w całości pokryte. Nucingen podejmie interesy i znajdzie u mnie kapitałów ile zechce. Znam przyczynę zawieszenia wypłat: wpakował całą forsę w Meksyk, który mu daje metale, armaty hiszpańskie tak głupio odlane że znajduje się w nich złoto, dzwony, srebro kościelne, wszystkie szczątki monarchji hiszpańskiej w Indjach. Wpłynięcie tych walorów opóźnia się Kochany baron jest w kłopocie, to wszystko. — To prawda, rzekł Werbrust, ja biorę jego akcepty z dwudziestoma procentami eskontu.
Nowina obiegła wówczas z szybkością ognia po stogu słomy. Mówiono najsprzeczniejsze rzeczy. Ale było takie zaufanie do Nucingena, wciąż z przyczyny jego dwóch poprzednich likwidacji, że wszyscy trzymali akcepty Nucingena. — Trzeba żeby nam Palma pomógł, rzekł Werbrust. Palma był wyrocznią Kellerów, nabitych akceptami Nucingena. Słówko alarmu z jego ust wystarczało. Werbrust wymógł na Palmie, że zadzwoni na trwogę. Nazajutrz alarm na giełdzie. Kellerowie, za radą Palmy, oddali swoje walory ze stratą dziesięciu od sta, i dali tem ton giełdzie, wiedziano że to spryciarze. Wówczas, Taillefer pozbył się trzystu tysięcy franków z dwudziestoma od sta, Marcin Falleix wypluł dwieście tysięcy z piętnastoma od sta. Gigonnet przejrzał sztuczkę! Podsycił panikę, aby skupować walory Nucingena i zarobił jakieś dwa albo trzy od sta, ustępując je Werbrustowi. Spostrzega w kącie Matifata, który miał trzysta tysięcy franków u Nucingena. Drogista, blady i wystraszony, zadrżał widząc straszliwego Gigonneta, lichwiarza jego dawnej dzielnicy, zbliżającego się aby mu rozpruć brzuch. — Źle idzie, pachnie bankructwem. Nucingen wchodzi w targi! Ale to pana nie tyczy, panie Matifat, pan się wycofał z interesów. — Hm, właśnie że się pan myli, panie Gigonnet, chwyciło mnie na trzysta tysięcy franków, któremi chciałem operować na rencie hiszpańskiej. — Uratował się pan, renta hiszpańska byłaby panu zjadła wszystko, gdy ja panu dam coś za pańską sumę u Nucingena, naprzykład, tak, pięćdziesiąt od sta. — Wolę raczej doczekać likwidacji, odparł Matifat, nigdy żaden bankier nie dał mniej niż pięćdziesiąt od sta. Ba! gdyby chodziło tylko o dziesięć procent straty, rzekł ex-drogista. — No zatem, chce pan na piętnaście? rzekł Gigonnet. — Coś panu bardzo pilno jak widzę, rzekł Matifat. — Do widzenia, rzekł Gigonnet. — Chce pan na dwanaście? — Niech będzie, rzekł Gigonnet. W ciągu wieczora du Tillet odkupił za dwa miljony i pokrył je u Nucingena, na rachunek tych trzech przygodnych wspólników, którzy nazajutrz podjęli swoją premję. Stara pięknisia, baronowa d’Aldrigger, była przy śniadaniu z córkami i Godfrydem, kiedy Rastignac przyszedł z dyplomatyczną miną aby skierować rozmowę na kryzys finansowy. Baron Nucingen ma (mówił) serdeczną przyjaźń dla Aldriggerów, pomyślał o tem aby w razie nieszczęścia pokryć konto baronowej swemi najlepszemi akcjami, srebrodajnym ołowiem, ale, dla pewności, baronowa powinna go prosić aby w ten sposób rozporządził jej kapitałem. — Biedny Nucingen, rzekła baronowa, co mu się trafiło? — Jest w Belgji, żona jego żąda separacji majątkowej, ale on pojechał szukać pomocy u bankierów. — Mój Boże, to mi przypomina mego biednego męża! Drogi panie Rastignac, jak to panu musi być przykro, pan był taki przywiązany do tego domu. — Byle obcy byli pokryci, przyjaciele porachują się z nim później, on się z tego wyłabuda, to sprytny człowiek. — Uczciwy człowiek zwłaszcza, rzekła baronowa. Po miesiącu, likwidacja passywów Nucingena była dokonana, bez innych procederów prócz listów, w których każdy prosił o użycie jego pieniędzy na kupno wskazanych walorów, i bez innych formalności ze strony banków jak tylko zwrot obligów Nucingena za akcje, które zaczynały iść w górę. Podczas gdy du Tillet, Werbrust, Claparon, Gigonnet i kilku innych, którzy się mieli za spryciarzy, sprowadzali z zagranicy z jednym procentem premji obligi Nucingena, bo zarabiali jeszcze na wymienieniu ich na akcje idące w górę, hałas na rynku paryskim był tem większy, że nikt nie potrzebował się niczego obawiać. Gadano o Nucingenie, rozważano, sądzono, znajdowano sposób aby go spotwarzać! Jego zbytek, jego przedsiębiorstwa! Kiedy człowiek jedzie tak ostro, wywraca się, etc. W chwili największego tutti, ten i ów zdziwił się bardzo, otrzymując listy z Genewy, z Bazylei, z Medjolanu, z Neapolu, z Genui, z Marsylji, z Londynu, gdzie korespondenci donosili mu nie bez zdziwienia, że im dają jeden procent premji za obligi Nucingena o którego bankructwie im doniesiono. — Dzieje się coś, mówili starzy giełdziarze. Trybunał uchwalił separację majątkową małżeństwa Nucingenów. Kwestja skomplikowała się jeszcze bardziej: dzienniki oznajmiły powrót barona de Nucingen, który był w Belgji aby się porozumieć ze sławnym belgijskim przemysłowcem co do eksploatacji dawnych kopalni węgla, w tej chwili zaniedbanych, w lasach Bossut. Baron pojawił się na giełdzie, nawet nie trudząc się zaprzeczyć oszczerczym pogłoskom jakie krążyły o jego banku, nie raczył prostować w dziennikach, kupił za dwa miliony wspaniałą posiadłość pod samym Paryżem. W sześć tygodni później, dziennik z Bordeaux oznajmił przybycie do portu dwóch statków, naładowanych, na rachunek firmy Nucingen, metalami, których wartość wynosiła siedem miljonów. Palma, Werbrust i du Tillet zrozumieli sztuczkę, ale tylko oni jedni. Fryce ci przemyśleli inscenizację tego finansowego kawału, przejrzeli że był przygotowany od jedenastu miesięcy, i obwołali Nucingena największym finansistą Europy. Rastignac nie zrozumiał nic, ale zarobił na tem czterysta tysięcy franków, które Nucingen pozwolił mu ostrzyc z owieczek paryskich: wyposażył niemi swoje siostry. D’Aiglemont, ostrzeżony przez swego kuzyna Beaudenord, przyszedł błagać Rastignaka, aby przyjął dziesięć procent od jego miljona, jeżeli uzyska obrócenie tegoż miljona na akcje pewnego kanału, który się jeszcze nie zaczął budować, bo Nucingen tak wykierował rząd w tej sprawie, że ci, którzy mają koncesję na kanał, mają interes w tem aby go nie kończyć. Karol Grandet błagał kochanka Delfiny, aby mu się wystarał o zamianę jego pieniędzy na akcje. Słowem, Rastignac grał przez dziesięć dni rolę Lawa błaganego przez najpiękniejsze księżne aby im dał akcje, i dziś hultaj ma czterdzieści tysięcy franków renty, których początek sięga akcji srebrodajnego ołowiu.
— Skoro wszyscy zarobili, któż stracił? spytał Finot.
— Konkluzja, podjął Bixiou. Znęceni pseudo-dywidendą, którą otrzymywali przez kilka miesięcy po wymianie swoich pieniędzy na akcje, margrabia d’Aiglemont i Beaudenord zachowali je (mówię o nich za wszystkich innych), mieli o trzy procent: więcej od swoich kapitałów, śpiewali pochwały Nucingena, i bronili go w tej samej chwili gdy go podejrzewano o zawieszenie wypłat. Godfryd zaślubił drogą Izaurę i otrzymał za sto tysięcy franków akcji w kopalniach. Z okazji tego małżeństwa, Nucingenowie wydali bal, którego wspaniałość przeszła wszelkie pojęcie. Delfina ofiarowała pannie młodej śliczny rubinowy garnitur. Izaura tańczyła, już nie jak młoda dziewczyna, ale jak szczęśliwa kobieta. Rozkoszna baronowa była bardziej niż kiedykolwiek pasterką alpejską. Malwina, kobieta z Czy widziałeś w Barcelonie? usłyszała na tym balu z ust du Tilleta suchą radę, aby została panią Desroches. Desroches, zagrzewany przez Nucingena, przez Rastignaka, próbował zacząć od kwestji interesów, ale, na pierwsze słowa o posagu w akcjach kopalni, zerwał i zwrócił się ku Matifatom. Przy ulicy du Cherche-Midi, adwokat zastał przeklęte akcje kanałów, które Gigonnet wpakował Matifatowi, zamiast mu dać pieniądze. Czy widzisz minę Desroches’a, gdy spotkał dwa razy grabki Nucingena na dwóch posagach, które wziął na cel? Niedługo trzeba było czekać katastrofy. Bank Claparona rzucał się w zbyt wiele interesów, nastąpiło zatkanie, przestał płacić procenty i dawać dywidendy, mimo że operacje jego były doskonałe. Nieszczęście to skombinowało się z wypadkami roku 1827. W r. 1829, Claparon był już zbyt powszechnie znany jako słomiany człowiek tych dwóch kolosów i runął ze swego piedestału na ziemię. Z tysiąc dwustu pięćdziesięciu franków akcje spadły na czterysta franków, mimo że warte były naprawdę sześćset. Nucingen, który znał ich realną wartość, odkupił je. Kochana baronowa d’Aldrigger sprzedała swoje akcje w kopalniach, które nie przynosiły nic, a Godfryd sprzedał akcje żony dla tej samej przycz3my. Tak samo jak baronowa, i Beaudenord zmienił swoje akcje w kopalniach na akcje spółki Claparon. Długi zmusiły ich do sprzedaży w chwili najniższego kursu. Z tego co dla nich przedstawiało siedemset tysięcy franków uzyskali dwieście trzydzieści tysięcy franków. Pocałowali stół i resztę umieścili roztropnie w trzech od sta po 75. Godfryd, tak szczęśliwy jako kawaler, bez trosk, którego życie samo niosło, znalazł się mając na karku kobietkę głupią jak gęś, niezdolną znieść niedostatku (bo po upływie pół roku spostrzegł się na zgęsieniu ukochanej istoty), plus teściowa bez grosza, marząca o pięknych tualetach. Dwie rodziny skupiły się aby móc istnieć. Godfryd musiał puścić w ruch wszystkie swoje wystygłe protekcje, aby uzyskać miejsce na tysiąc talarów w ministerjum finansów. Przyjaciele?.. w kąpielach. Krewni zdziwieni, pełni przyrzeczeń: Jakto, mój drogi, ależ licz na mnie Biedny chłopiec! — i zapominający o nim zupełnie w kwadrans później. Beaudenord otrzymał miejsce dzięki wpływom Nucingena i Vandenessa. Ci ludzie tak szanowni i tak nieszczęśliwi mieszkają dziś przy ulicy Mont-Thabor, na trzeciem pięterku nad antresolą. Wnuczka Adolphusów, Malwina, nie ma nic, daje lekcje fortepianu aby nie być ciężarem szwagrowi. Czarna, duża, sucha, chuda, podobna jest do mumji, która się wyrwała z za gablotki i biega pieszo po Paryżu. W r. 1830, Beaudenord stracił posadę, a żona dała mu czwarte dziecko. Ośmioro państwa i dwoje służby (Wirth i jego żona)! dochód: ośm tysięcy franków renty. Kopalnie dają dziś dywidendy tak znaczne, że jedna tysiącfrankowa akcja warta jest tysiąc franków renty. Rastignac i pani de Nucingen kupili akcje sprzedane przez Godfryda i baronową. Rewolucja lipcowa zrobiła Nucingena parem Francji i wielkim oficerem Legji Honorowej. Mimo że już nie likwidował po r. 1830, ma, jak powiadają, szesnaście do ośmnastu milionów majątku. Pewien skutku edyktów lipcowych, sprzedał wszystkie swoje papiery i odkupił je śmiało, kiedy trzyprocentowa renta była po 45; wmówił na Dworze że to było przez poświęcenie. W owym-to czasie połknął, do współki z du Tilletem, trzy miljony tego hultaja Filipa Bridau![12] Niedawno, przejeżdżając ulicą de Rivoli do lasku bulońskiego, nasz baron ujrzał pod arkadami baronową d’Aldrigger. Biedna stara miała zieloną kapotkę podbitą różowem, sukienkę w kwiaty, mantylkę, słowem była zawsze i bardziej niż kiedykolwiek pasterką alpejską, tak samo bowiem nie zrozumiała przyczyn swego nieszczęścia jak przyczyn swego dostatku. Wspierała się na biednej Malwinie, wzorze heroicznego poświęcenia; robiło wrażenie, że to Malwina jest starą matką, gdy baronowa wyglądała na młodą panienkę, a Wirth szedł za niemi z parasolem. — Odo lucie, rzekł baron do pana Cointet, ministra z którym jechał na spacer, gdórych niebodopna mi pyło zpogadzidź. Purza zasad minęła, fróćdzie miejzdze demu pietnemu Potenortowi. Beaudenord wrócił do finansów, dzięki staraniom Nucingena, którego Aldriggerowie sławią wciąż jako bohatera przyjaźni, bo zaprasza zawsze pasterkę alpejską i jej córki na swoje bale. Niesposób jest komukolwiek w święcie dowieść, jak ten człowiek chciał trzy razy i bez włamania okraść publiczność, i jak ją wzbogacił mimo swojej woli. Nikt nie ma mu nic do zarzucenia. Ktoby powiedział, że bank bywa czasem mordownią, popełniłby najstraszliwsze oszczerstwo. Jeżeli akcje spadają i idą w górę, jeżeli wartość papierów rośnie i maleje, ten przypływ i odpływ jest wynikiem naturalnego ruchu atmosferycznego, w związku z działaniem księżyca, a winę ponosi wielki Arago, że nie dał nam żadnej naukowej teorji dla tego doniosłego zjawiska. Wynika z tego jedynie wielka prawda finansowa, której nie spotkałem nigdzie wypisanej...
— Jaka?
— Dłużnik jest silniejszy od wierzyciela.
— Och! rzekł Blondet, w tem co mówiliśmy przed chwilą, ja widzę parafrazę zdania Monteskiusza, którem streścił Ducha Praw.
— Co za zdanie? rzekł Finot.
Prawa to są sieci pajęcze, przez które przechodzą wielkie muchy, a w których zostają małe.
— Dokąd tem zmierzasz? rzekł Finot do Blondeta.
— Do rządu absolutnego, jedynego który może powściągnąć zamachy inteligencji na prawo! Tak, samowola chroni ludy, przychodząc w pomoc sprawiedliwości, bo prawo łaski nie ma odwrotnej strony: król, który może ułaskawić oszukańczego bankiera, nie zwraca nic obłuskanej ofierze. Legalność zabija nowoczesne społeczeństwo.
— Wytłómacz to wyborcom! rzekł Bixiou.
— Jest ktoś, kto się tego podjął.
— Kto?
— Czas. Jak powiedział biskup z Leon, jeżeli wolność jest dawna, królewskość jest wieczna: wszelki naród zdrowy duchem, wróci do niej pod taką czy inną formą.
— Oho, był tu ktoś obok, rzekł Finot, słysząc jak wychodzimy.
— Zawsze jest ktoś obok, odparł Bixiou, który musiał być zalany.

Paryż, listopad 1837.




  1. Molier, Don Juan.
  2. Febryczne drżenie rąk u umierających, jakgdyby chcieli zgarnąć niewidoczne przedmioty rozsypane na łóżku.
  3. Blaski i nędze życia kurtyzany.
  4. Savonette a vilain, tak nazywano ironicznie w XVIII wieku urzędy, które dawały plebejuszom godność szlachecką.
  5. Kobieta trzydziestoletnia.
  6. Początek słynnego wiersza Musseta.
  7. Córka Ewy.
  8. Stracone Złudzenia.
  9. Historja wielkości i upadku Cesara Birotteau.
  10. Znany cytat z Moliera (Miłość lekarzem).
  11. Ojciec Goriot.
  12. Kawalerskie gospodarstwo.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.