Pamiętnik Wacławy/Część IV/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Pamiętnik Wacławy | |
Podtytuł | Ze wspomnień młodéj panny ułożony | |
Wydawca | S. Lewental | |
Data wyd. | 1884 | |
Druk | S. Lewental | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Eliza Orzeszkowa.
|
Варшава 29 Іюля 1884 года.
CZĘŚĆ IV.
Pary miesięcy minęło; zima skończyła się; ciepłe, rzęsiste promienie wiosennego słońca zaczęły oblewać szczyty wzgórz, otaczających nasze miasto, a u stóp ich rzeka rozerwała swoję zimową powłokę z lodu i szumiała z cicha, wartkim, błękitnym płynąc potokiem.
Co do mnie, w parę już tygodni po przyjeździe wypłynęłam na pełne morze zajęć, którym zupełnie oddać się odtąd miałam. Otrzymałam lekcye muzyki i języków w dwóch zamożnych domach, z których w jednym uczyłam córkę i syna bogatéj jakiéjś właścicielki ziemskiéj, przybyłéj do W. wyłącznie w celu wychowania dzieci, w drugim miałam trzy uczennice, panienki od lat dwunastu do piętnastu, córki jednego z najwięcéj wziętych w W. lekarzy. Wychodziłam z domu codzień o ósméj z rana, udając się na te lekcye, a wracałam o trzeciéj po południu. Jako nauczycielce podrastających już dzieci, płacono mi dobrze, hojnie nawet. Materyalnie więc nadspodziewanie prędko dopięłam mojego celu, chociaż niezupełnie jeszcze, bo pensya, jaką pobierałam, mogła wprawdzie starczyć na skromne nasze utrzymanie, ale nie dawała mi środków do dostarczenia tych drobnych na pozór, lecz kosztownych wygódek i uprzyjemnień, o jakich wciąż marzyłam dla mojéj matki. Z innéj strony, nie posiadałam jeszcze tego moralnego zadowolenia, jakie pragnęłam znaléźć w obranym zawodzie.
Nauczanie muzyki i języków ciasne mi tylko przedstawiało pole do wpływania na moje uczennice, do podnoszenia ich moralnéj i umysłowéj strony, które właśnie, według mnie, było główném, jedyném prawie zadaniem nauczycielki. Przepędzałam z dziećmi zaledwie parę godzin dziennie, a resztę czasu zostawały one pod wpływem osób, które nadawały im zupełnie inny kierunek, niż ten, o jakim ja dla nich marzyłam. Widziałam, że wychowywano je według najbłędniejszego systematu, a raczéj bez żadnego systematu, i to mnie dręczyło, a zaradzić temu nie mogłam, ponieważ byłam poprostu nauczycielką muzyki i języków, To więc, czego nauczałam, miało dać w przyszłości uczennicom moim tylko możność błyszczenia i popisu; tém bardziéj, że nawet za pomocą sztuki nie mogłam działać na rozgrzanie ich serc i podniesienie umysłów, z powodu wpływów, odbieranych przez nie zkądinąd, a psujących całą moję robotę, i nie pozwalających im przyjąć wyższych filozoficznych pojęć o nauce, jakie ja w nich zaszczepić pragnęłam. Nie takie były moje pragnienia, i nie taką moralną korzyść obiecywałam sobie wynieść z mojego zawodu. Pojmowałam nauczycielstwo, jako powołanie i kapłaństwo, i pragnęłam posiadać całkiem i na własność dusze moich uczennic, aby rozbudzić drzemiącą w nich na dnie prawdę ludzką, przyozdobić je całe w tę prawdziwą piękność, która nie zasadza się na światowych połyskach, ale na opromieniającéj człowieka wewnętrznéj gruntownéj wartości. Pragnęłam młodym istotom, których-bym była przewodniczką, ukazać życie w rzeczywistéj i szlachetnéj jego postaci, ze wszystkiemi jego nieskończonemi pięknościami, radościami i trudami, i wskazać im powinność życia taką, jaką była, i złożyć w ich duszach te światłe pojęcia i wielkie zamiłowania, które zdwajają szczęście, odbierają gorycz boleści, podpierają w trudach, chronią od manowców. Wszystkiego tego nie mogłam uczynić, skoro zadanie moje kończyć się miało na wykładzie gramatyki francuzkiéj i angielskiéj, i na wprawianiu palców uczennic moich do jak najszybszego uderzania w klawisze, bez możności nawet przejęcia ich szczytnemi myślami i uczuciami, jakiemi klawisze przemawiają do tych, co zdolni są pochwycić tę na spodzie splątanych tonów drżącą ich mowę.
Z tak połowiczném dziełem pogodzić się nie mogłam; robota, któréj całość obejmowałam umysłem, a któréj w urzeczywistnieniu nie mogłam doprowadzić do ostatecznych jéj konsekwencyi, zamiast zadawalniać mnie, sprawiała mi wyrzuty sumienia. Zdawało mi się, że tego tylko nauczając, czego nauczać mi przyszło, a przedewszystkiém w ten sposób nauczając, w jaki zobowiązali mnie ci, co nad uczniami mymi posiadali opiekę i wpływy, rozmijam się z zadaniem, jakie położyłam przed sobą i z powołania czynię rzemiosło, dostarczające tylko powszedniego chleba. Rozumiałam dobrze, iż pieniężne wynagrodzenie za pracę jest rzeczą słuszną i konieczną, że zdobycie sobie niezależnego bytu materyalnego stanowi jeden z głównych warunków niezależności moralnéj, bez któréj nie może być siły przekonań i osobistéj godności. Ale zarazem głęboko byłam przeświadczona, że każda praca, oprócz téj zwierzchniéj, stemplem monety naznaczonéj strony, ma inną, nie tak łatwą do zobaczenia, a która także przedstawia monetę, ale tę, za jaką nie ciało już, lecz duch ludzki dostarcza sobie żywności, ozdób i spokojnego łoża po trudach.
Stosuje się to do wszelkich gatunków prac i wszelkich stopni zawodów: mąż stanu, który układa prawa, mające przewodniczyć milionowemu narodowi, gdy rozumie i kocha cele swéj olbrzymiéj pracy, nie więcéj jest w posiadaniu filozoficznéj i uszlachetniającéj jéj strony, jak ojciec rodziny, kierujący drobną gromadką swoją, z dłonią przyłożoną do sumienia o surowym głosie, z oczyma zapatrzonemi nietylko w pożytki własne i tych, których kocha, ale jeszcze w prawdy wszechludzkie i społeczne.
Zdaje mi się, iż to filozoficzne pojęcie pracy tak dalece ogarnia i uszlachetnia wszystkie bez wyjątku zadania i czynności, że gdyby znalazł się na świecie jaki zamiatacz ulic, który-by, strącając z kamieni śmiecie i błoto, nie tylko myślał o płacy, jaka mu za wykonanie téj roboty przypadnie, ale jeszcze uważał ją za sposób dopomożenia wygodzie publicznéj, zapewnienia publicznego zdrowia i, jako taką, robotę tę lubił i pełnił sumiennie, a rozumiejąc, szanował jéj zadanie; to taki zamiatacz ulic, nieskończenie nizko stojący w hierarchii społecznéj, w znaczeniu moralném stał-by równie wysoko i równe-by posiadł prawo do nazwania siebie człowiekiem i obywatelem, jak świetny i znakomity mówca, który-by z tą samą myślą o pożyteczności swego zadania, grzmiącém słowem wymiatał z serc i umysłów tysięcy słuchaczy śmiecie przesądów, występków i złych nałogów. Na nieszczęście, zamiatacza, który-by pojmował filozoficzne znaczenie miotły, na świecie daremnie-by kto chciał szukać i, zaprawdę, nie dziwno, jeśli zamiatacz podobny nie exystuje na kuli ziemskiéj, skoro ludzie, oddający się zawodom, składającym najwyższe stopnie działalności, i wydający na nie mnóztwo umysłowego światła, jakie dano im było posiąść, nie rzadko w czynnościach swoich spostrzegają jednę tylko, stemplem monety naznaczoną i materyalnego komfortu dostarczającą, stronę, a spuszczają zupełnie z oka tę inną, na któréj miłość i myśl wyższa wyryły swoje znaki, i która daje komfort duchowy jednostkom i społeczeństwom.
W pamięci mojéj głęboko wyrytym został jeden z obrazów mego dzieciństwa, w którym widziałam mego ojca, siedzącego naprzeciw błękitnych i purpurowych płomieni, buchających z retorty, a po ich zgaśnięciu podnoszącego czoło promienne radością z tryumfem. Zapytany w owéj chwili przez drobną dziecinę, coby znaczyło to, co uczynił? nie odpowiedział jéj: że wysmażyłem sobie w retorcie tyle a tyle pieniędzy, które mi będą wypłacone za odkrycie, jakiego dokonałem, ale rzekł, przejęty szczęściem i słuszną dumą: w téj chwili Bóg odkrył przede mną jednę z tajemnic swoich! Cieszył się więc i chlubił z tego, że jeden klejnot więcéj dodał do wspaniałego wianka umiejętności ludzkich, że pracą swojéj myśli otworzył przed ludzkością jedno jeszcze okno, przez które będzie ona patrzyła na przyrodę, uczyła się wielbić ją i zwyciężać w potrzebie, z uwielbienia biorąc uszlachetnienie, a z walki potęgę.
Sądziłam, że oddając się zawodowi nauczycielskiemu, będę mogła także odkrywać na dnie dusz młodych leżące tajemnice, i budząc je do życia, wysnuwać z nich dla uczuć moich uszlachetnienie i potęgę. Łatwo więc bardzo pojąć, że dokonać tego nie mogłam za pomocą tylko gramatyki Chapsala i Noëla, albo szumnych waryacyi Liszta i Aschera, mistrzów, zapewne dla hałasu, jaki sprawiali, mocno poleconych mi przez opiekunów moich uczennic. Często téż zachodziłam do kantoru, który mi dostarczył tych piérwszych lekcyi, i prosiłam o możność zajęcia się całém wychowaniem dwóch lub trzech podrastających panienek, albo przynajmniéj o możność udzielania innych przedmiotów, ważniejszych i gruntowniejszych, albo jeszcze na ostatek choćby o lekcye muzyki i języków, ale takich, którychbym treść i programat sama, według własnych przekonań, a nie czyichś wskazówek, układać mogła. Właścicielka kantoru, rozsądna i miła kobieta, z którą polubiłyśmy się od razu, słuchała tych moich żądań i wzruszała ramionami.
— Wymagasz pani ode mnie rzeczy niepodobnych — mówiła — zkądże ja wezmę takich uczennic i takich rodziców? U nas jedyną nauką, o jaką starają się dla kobiet, są języki i muzyka, a jeżeli przyjdzie komu do głowy uczyć swoje córki historyi lub nauk przyrodniczych, to wzywanym bywa do tego mężczyzna, bo to i modniejsze, i więcéj zaszczytu przynosi dla domu, i zresztą więcéj wzbudza zaufania. Jeżeli więc pani chcesz kształcić swoje uczennice za pomocą nauki dziejów albo umiejętności ścisłych, to przebierz się za mężczyznę, utnij włosy, namaluj sobie wąsy, a może i znajdę w całém W. parę domów, które będą żądały takich lekcyi. Co się tyczy tego, abyś mogła nauczać języków i muzyki według swego upodobania i wyobrażenia, o tém także pani nie myśl; panienki powinny conajprędzéj nauczyć się płynnie mówić po francuzku, aby módz konwersować w salonie, i jak najwprawniéj przebierać palcami po klawiszach, aby miéć możność zachwycić i podbić salon. O filozofią języków i muzyki wcale ich rodzicom nie chodzi. Mówić o pedagogicznych celach nauczania tych przedmiotów, było-by w ich oczach nieznośną pedanteryą. Panna mówi po francuzku i gra na fortepianie tak, jak gwiazda świeci i kwiat pachnie; stanowi to jéj właściwą i nieodebralną godność, któréj, gdy nie posiada, jest zhańbioną... i nigdy dobréj partyi nie zrobi. Wymagają od pani, abyś swe uczennice od stóp do głowy orzuciła błyskotkami, aby ku nim zlatywały się dobre partye, jak motyle ku świecy; uczyń to, a nie mieszaj się do tego, co do ciebie nie należy.
Przy piérwszéj rozmowie ze mną, wspomniałaś mi pani, że udzielanie historyi literatury uważasz za niezbędne prawie dla zapoznania uczennic z duchem języka obcego, jakiego się uczą. Duch języka? a to na co? czy umiejętnością jego można popisać się, zadziwić lub zainteresować? Nie. A więc jest niepotrzebnym zupełnie i wybij go pani sobie z głowy. Nawet poczciwy Chapsal i Noël, dlatego tylko jest tolerowany, że wypada przy sposobności ortograficznie napisać francuzki bilecik, inaczéj dosyć-by było wokabuł i konwersacyi. Co do muzyki, przekonałam się, że ulubionemi pani mistrzami są: Beethowen, Haydn, Mozart, Mendelsohn, Szubert i t. p. To na nic się nie zdało; ucz pani swoje elewki Liszta, bo to grzmi i hałasuje, Aschera, bo każe często ręce na krzyż zakładać; wyjątki z oper, bo płaczą, lamentują i na nerwy słuchaczów działają. W obcych językach płynna mowa i wykwintna pronuncyacya, w muzyce brzęk, huk, sentyment i sztuki łamane: oto wszystko, czém masz pani prawo uczennice swoje obdarzać. O reszcie nie pamiętaj, albo schowaj ją dla siebie, a bądź zadowoloną tém, że za tak małe wydatkowanie twych umiejętności tak znaczną otrzymujesz płacę.
Nie mogłam być zadowoloną, i im więcéj upływało czasu, tém bardziéj czułam rozdźwięk, jaki zachodził między pobudkami moich czynności, a ich wynikami. Piérwsze pasowały do drugich, jak głowa dobrze rozwiniętego człowieka do ciała karła. Rozmyślając nieraz o mojém wysokiém pojmowaniu nauczycielskiego zawodu, i o tém, jak niedołężnie spełniać go kazały mi okoliczności, przypominałam sobie bajkę o wielkiéj górze, która malutką urodziła myszkę. Martwiło mnie to i nie dawało osięgnąć téj zupełnéj pogody ducha, jaka może być udziałem człowieka wtedy tylko, gdy posiadł możność zupełnego wywnętrzenia samego siebie, wcielenia swych pojęć i dążeń w widome następstwa, gdy przy końcu każdego dnia może sobie powiedziéć, że treść minionych godzin wiernie odpowiedziała téj treści, jaką on w samym sobie poczuwa. Zresztą połowa czasu zostawała mi niezapełniona, a wiedziałam, że gdybym ją mogła obrócić na pracę, w wyłącznym mym zawodzie podejmowaną, przyniosło-by to wiele ulg i uprzyjemnienia dla tych, których kochałam, a mnie dodało-by nieco wewnętrznéj spokojności i zadowolenia. Ale właścicielka kantoru, pomimo najlepszych chęci, nie mogła mi dostarczyć dotąd więcéj lekcyi, a powiadała, że tak szybkie otrzymanie tych nawet, jakiemi się już zajmowałam, winnam była pewnym kwalifikacyom, odznaczającym mnie pośród bardzo licznego grona nauczycielek, exystujących w W., a często pozbawionych zupełnie możności zarobkowania.
Z kilku więc względów doświadczałam zmartwienia i przeciwności, ale nie zniechęcałam się wcale i nie smuciłam tém zbytecznie. Miałam ufność, że prędzéj czy późniéj osięgnę to, czego pod względem moralnym wymagałam od siebie i zawodu mego; a pod względem materyalnym zdrowy rozsądek i opowiadania właścicielki kantoru przekonywały mnie, że w porównaniu z wielu memi współzawodniczkami, byłam bardzo szczęśliwą i uprzywilejowaną, i że na to, co mi się dostało tak prędko i z taką łatwością, oczekują one często przez długie lata trudów i pracy, a niekiedy nawet oczekują napróżno. Naturalnie postanowiłam sobie nie zaspać żadnéj okoliczności do postąpienia na drodze mojéj, tak w moralném, jak w materyalném znaczeniu, tymczasem zaś czyniłam, co mogłam i jak mi daném było czynić, i poskramiałam w sobie wszelkie niepokoje i bunty, które niczemu-by nie pomogły, a zaszkodzić mogłyby wiele.
Godziny pozostające mi od lekcyi przepędzałam obok mojéj matki z igłą lub książką w ręku, zajmując ją rozmową albo głośném czytaniem. Codziennie także grywałam parę godzin na fortepianie. Często myślałam, że może i lepiéj było, iż cały czas mój od razu pochłoniętym pracą zadomową nie został, bo matka moja wielce potrzebowała mego towarzystwa. Nie opuszczała ona nigdy mieszkania, chociaż z początku zdawało się nawet, że miała ochotę wyjrzéć na miasto. W tym celu zapewne włożyła była parę razy kapelusz i futro, ale zaledwie doszła do przedpokoju, zdjęła je i wróciła.
Piérwszego dnia, w którym wiosenne słońce zaświeciło jasno i ciepło, namówiłam ją, wróciwszy z lekcyi, aby wyszła wraz ze mną na przechadzkę. Wahała się parę minut, ale potém, ujęta moją prośbą, czy zwabiona piękną pogodą, po raz piérwszy zeszła ze wschodów mieszkania. Ale gdy tylko, przebywszy zaułek, weszłyśmy na dotykającą doń główną ulicę miasta, zaledwie moja matka zobaczyła tłum osób, postępujących naprzeciw nas chodnikiem, i powozy, mijające się na środku ulicy, zapuściła woalkę i śpiesznie zwróciła się na zaułek, aby wrócić do domu. Przez woalkę dostrzegłam, że spuściła oczy z wyrazem upokorzenia, i że słaby rumieniec odbił się na jéj twarzy. Zwyczajem osób, które nagle z wyżyn bogactwa spadły w ubóztwo, matka moja musiała zapewne wyobrażać sobie, że wszystkie oczy zwrócone są na nią i że ją wszystkie usta osypują gradem złośliwych uśmiechów. Lękała się téż może, aby ktokolwiek z dawnych jéj znajomych nie spojrzał na nią z góry, z lekceważeniem; aby z pod kół któregokolwiek powozu nie bryznął na nią śnieg wpół roztopiony, niby policzek, którym na ulicy bogaty obdarza ubogiego; aby grube jakie ramię nie strąciło jéj z drogi; aby brudny jaki łachman nie otarł się o jéj suknią; aby nogi jéj, nie przywykłe do stąpania po nierównym bruku, nie poślizgnęły się i nie zachwiały. Lękała się, aby jéj cokolwiek z tego nie spotkało, albo może i wszystkiego tego i wielu jeszcze innych podobnych rzeczy, i wyrzekła się wiosennéj pogody, i wróciła, a wstępując na wschody, miała rumieniec na twarzy i łzę pod spuszczoną powieką. Odtąd wiele dni minęło, a matka moja ani razu nie wspomniała o wyjściu na miasto. Ale z wielkim żalem i obawą patrzyła zawsze na mnie, gdy, ubrana do codziennéj mojéj wędrówki, przychodziłam ją żegnać.
— To okropne! — wołała z razu — jakże ty możesz tak sama jedna chodzić po mieście? Ubliżą ci, pokrzywdzą, najadą na cię końmi, zepchną cię z chodnika!
Mówiąc to, kryła oczy w dłoniach z żalem i trwogą. Kiedy kilkanaście odbyłam już wycieczek, a matka moja przekonała się, że mogę uniknąć tego, czego się tak bardzo dla mnie obawiała, zaczęła znowu troskać się o moję dobrą sławę.
— I cóż o tobie świat powié? Jakie mniemanie powezmą o tobie ludzie, widząc cię tak ciągle zbijającą bruk miejski i samę jednę na ulicach?
Gdy wreszcie rzeczywistość pokazała, że nie mogę wyrzekać się powszedniego chleba dla nagany i podejrzenia ludzkiego, przypuszczając nawet, że te dotknąć-by mnie mogły, czego się nie spodziewałam; matka moja, zamknąwszy w sobie obawę o mój honor, zaczęła drżéć o moje zdrowie.
— Zaziębisz się, zapracujesz się — mówiła i otulała mnie futrem, okręcała szalami, wobec siebie kazała wkładać futrzane buciki; a ileż razy, gdy brałam już za klamkę, aby wyjść do przedpokoju, zwracała się do mnie pośpiesznie i, objąwszy mnie za szyję, okrywała twarz moję gorącemi pocałunkami! Zdarzało się, że przy tém niemém pożegnaniu, łzy perliły się w jéj oczach, rumieńce żalu ślizgały się po twarzy; ale téż parę razy czoło jéj nagłemi zasnuło się promieniami, na ustach zawisł piękny uśmiech, spojrzała na mnie z pogodą i chlubą. Wtedy zdawało mi się, że anioł spokoju wstępował w pierś moję i pieścił mi serce puszystém skrzydłem; skrzydła téż czułam u ramion, nucąc zbiegłam ze wschodów, i lekkim krokiem przebiegając ulice, okrywałam mury starego grodu spojrzeniami, w których tkwiła pogoda, odbita z rozjaśnionego wzroku méj matki.
Kiedy czytywałam jéj na głos, spostrzegłam nieraz, że przestawała mnie słuchać i zapadała w zwykłą sobie posępną zadumę; ale daleko częściéj czułam wzrok jéj, utkwiony w moję twarz, i uwagę na mój głos pilnie zwróconą. Zdarzało się, że przez parę godzin nie przerywała mi czytania ani jedném słowem; ale bywało także, iż kładła rękę na książce i zwolna, łagodnie zaczynała rozmawiać ze mną o jéj treści i innych, wypływających z niéj, przedmiotach. Wtedy nie mogłam nie podziwiać pięknego jéj umysłu, pojętnego i ozdobionego wielu wiadomościami, lubo na chybił trafił uzbieranemi; miłéj wymowy, która sączyła się z jéj ust płynnym i słodkim potokiem zdrowego sądu; nareszcie i ciepłego uczucia, z jakiém wyrokowała o ludziach i ich sprawach. Nie dziwiło mnie wcale, że wielu pojęć i zdań swoich nie umiała zastosować do siebie saméj tak, aby rządziły jéj życiem; bo wiedziałam, jakie przyczyny osłabiły w niéj wolę i w piękną jéj duszę wlały jad próżności i miłości połysków: ale uwielbiałam w niéj tę żywotność natury, przez którą przymioty, jakie posiadała, uratowały się z toni ogólnéj i czyniły ją jeszcze tak dobrą i miłą. Stopniowo spostrzegałam, że posępność i bolesne pognębienie, w które na czas jakiś zapadała, zaczynało ustępować przed łagodnym smutkiem i rzewnością, niewypowiedzianie pociągającym wyrazem, oblekającym jéj blade i mimo lat i trosk piękne lice. Miałam więc nadzieję, pewną już byłam nawet, że czas uleczy rany mojéj matki; spokój, jaki ją otaczał wzmocni jéj siły; miłość i starania nasze, prędzéj czy późniéj, wynagrodzą jéj te połyski, nad których utratą tak bolała.
Wyraziłam się nasze, dlatego, że miałam przy sobie dwa serca takie, o jakie nie łatwo śród ludzi, dwa serca, tak otwarte dla mnie, kochające i wylane, że nie wiedziałam, jak dziękować losowi, który mnie tak szczęśliwą i bogatą uczynił. Binia była w rzeczywistości głową i naczelną osobą naszego domu. Czerstwa i zdrowa, mimo lat podeszłych, związana z nami tyloletniemi stosunkami i węzłami, wzięła na siebie cały ciężar domowego gospodarstwa, pilnowała kuchni, nosiła przy sobie klucze, brała ode mnie codzienny mój zarobek i przerabiała go na byt porządny, niemal dostatni. Przywiązanie do niéj mojéj matki zdawało się wzrastać w mierności: rozmawiały z sobą długiemi godzinami, gdy mnie w domu nie było, a kiedy wracałam, Binia troskliwie czuwała, abym po zimowéj wędrówce miała do rozgrzania się ogień na kominku i zawsze gotowy posiłek. Potém zasiadała razem z nami z pończoszką lub szyciem w ręku, uczestniczyła w naszych czytaniach, a często wieczorami, składając robotę na kolanach, wysnuwała z przeszłości swojéj i tego, co ją za młodych lat otaczało, te różne opowieści, któremi tak mnie zachwycała w dzieciństwie, a które w jéj ustach nabierały pełnéj wdzięku prostoty i poezyi.
Emilka zjednoczyła się ze mną zupełnie uczuciem, pojęciem życia i dążnościami. Był to blady i cichy, ale ciepły i łagodny promyk naszego domu. Zawsze gotowa do oddania wszelkiéj przysługi, zawsze zadowolona z tego, co ją otaczało, rada wszystko we wszystkich uwielbiać i kochać, rada tulić się do każdéj piersi, która ją przygarnąć do siebie chciała, przynosiła w ofierze matce mojéj najczulsze starania i głęboki szacunek, mnie — wierną, pojętną, do najwyższéj tkliwości posuniętą przyjaźń. Nie posiadała się także z radości, że piérwszy raz, odkąd w świat wyszła jako dorosła panna, przestała się nudzić. Z wyborem pracy, jakiéj się oddać miała, nie szło jéj z razu dobrze. Zaczynała haftować, szyć bieliznę, uczyć się rękawicznictwa, toczyć nawet, a żadne z tych zajęć nie przypadło do jéj smaku i skłonności. Dla jednych nie miała dosyć cierpliwości, na inne nie starczyło jéj sił fizycznych. Nakoniec przypadek dobrze jéj posłużył.
W przeciwległéj naszemu mieszkaniu kamienicy, obok starca, którego wnuczka była nauczycielką śpiewu, i poniżéj szewca, po całych dniach wywijającego ręką, ubraną w biały rękaw i uzbrojoną szydłem, z piérwszym dniem wiosny otworzyły się okna, a my zobaczyłyśmy przez nie kilka osób, mężczyzn i kobiet, literalnie zagrzebanych w stosach ksiąg nieoprawnych i oprawnych, pudełek, kopert, różnych papierów i kartonów.
— Zdaje mi się, że tam mieszka introligator — rzekła Binia, patrząc na otwarte przeciwległe okna. — Emilka poskoczyła ku oknu, popatrzyła w stronę wskazaną i rzekła:
— Jutro tam pójdę.
Jakoż poszła tam nazajutrz i znalazła rodzinę, złożoną z ojca, syna i dwóch córek, którzy wszyscy trudnili się razem rzemiosłem introligatorskiém. Podobała się jéj ta rodzina i zaraz poprosiła, aby przyjęto ją na uczennicę. Z razu wzdragano się trochę, przez obawę utraty chleba, ale Emilka posiadała nieco pieniędzy, ofiarowała za naukę dość hojną zapłatę i prośba jéj została przyjętą. Odtąd codziennie chodziła na kilkogodzinne lekcye do przeciwległéj kamienicy, przynosiła do domu robotę i polubiła ten rodzaj zajęcia, może dlatego, że wymagał nietylko machinalnéj zręczności, ale i smaku, i dawał do czynienia z książkami, które Emilka coraz więcéj miłować zaczynała. Wielką była jéj radość, gdy po kilku tygodniach wykleiła dla mojéj matki dość ładne pudełeczko, dla Bini igielnik, a mnie oprawiła zeszyt z nutami; większą zaś jeszcze, kiedy po miesiącu naczelnik warsztatu zapłacił jéj kilkanaście złotych za zrobienie bardzo gustownéj bombonierki. Tak więc życie nasze stawało się coraz spokojniejszém, coraz więcéj zapełnioném i zabezpieczoném od niedostatku, a było przy tém bardzo jednostajne. Gości nie przyjmowałyśmy wcale, i w przeciągu trzech może miesięcy, jeden tylko w tym względzie zdarzył się wyjątek. Pewnego poobiedzia przyszedł do nas Władysław; dowiedział się on od kogoś, że przybyłyśmy już do miasta, i wyszukał nasze mieszkanie. Byłyśmy mu bardzo rade, bo czułyśmy dla niego szacunek i wdzięczność. Niepodobna było jednak nie postrzedz w nim pewnéj zmiany. Nie przestał być mownym i ożywionym, ale nie był ani tak swobodnym, ani tak szyderskim, jak piérwéj. Zdawało się, że zaczął spoglądać na wszystko z rzewnéj strony, i tam, gdzie wprzódy dopatrywał śmieszności lub niedorzeczności tylko, teraz szukał dramatu. Przytém czoło jego utraciło tę pogodę, jaka je cechowała dawniéj, i zasuwało się niepochwytną jakąś mgłą, niby ciężkich rozmyślań lub uczuć. Kilka razy postrzegłam także, iż nie ciągle zachowywał dawniejszą pewność siebie i niekiedy objawiał zmieszanie, które daną chwilą nie dawało się usprawiedliwić, ale musiało wynikać z jakiéjś wewnętrznéj niepewności, co go dręczyła bezustannie. Przepędził z nami parę godzin, mówił wiele o rozmaitych przedmiotach, ale o Zofii nie wspomniał ani razu. Dopiero żegnając mnie i Emilkę, wymówił głosem, który pomimo, że chciał uczynić obojętnym, dźwięczał miękko i smutnie:
— Może panie zechcecie odwiedzić panią Zofią... ona pędzi tu życie tak samotne...
A gdy odpowiedziałyśmy, że chętnie to uczynimy, i że nawet uczyniłybyśmy już to oddawna, gdyby nie brak czasu przy nowych zajęciach, dał nam kartkę z jéj adresem. Adres ten wskazywał skromny domek, położony na jedném z przyjemnych, ale bardzo miernéj zamożności, przedmieść. Domyśliłam się ztąd, że Zofia nie musiała odzyskać swego majątku, i że położenie jéj było, jeśli nie opłakane, to przynajmniéj bardzo trudne. W parę dni potém, w niedzielę, wybrałyśmy się z Emilką w odwiedziny do Zofii. Matka moja sama zachęcała nas do téj wycieczki, szczerze współczując nieszczęśliwéj młodéj kobiecie. Znalazłyśmy Zofią w ładniutkiém, ale ciasném mieszkanku, o trzech małych pokojach, i z jedną służącą, która pełniła około niéj wszystkie posługi. Przyjęła nas uprzejmie, ale bez serdeczności. Powiedziała nam u wstępu, że nie spodziewała się, abyśmy do niéj przyszły, a gdyśmy ją zapytały o powód téj wątpliwości, odpowiedziała żywo:
— Powinnyście się same domyśléć tego powodu. Jesteście młode i wolne, a chociaż nie posiadacie funduszu, ale same zarabiacie sobie na byt i mieszkanie pod skrzydłem osoby starszéj i poważnéj. Wszystko jeszcze przed wami, możecie powychodzić za mąż i stać się szczęśliwemi i poważanemi niewiastami. A ja... jestem kobietą zgubioną... wiem o tém dobrze...
Kiedy chciałyśmy ją pocieszać i przekonywać, że może także utworzyć sobie życie podobne naszemu, jeżeli już nie szczęśliwe, to przynajmniéj spokojne i znośne, urwała nagle rozmowę o tym przedmiocie i zaczęła mówić o rzeczach obojętnych. Była skryta, zamknięta w sobie i wyraźnie unikała wszelkich zwierzeń się i poufałości. Uważałam jednak, że lepiéj wyglądała, niż kiedy ją po raz ostatni widziałam. Słaby rumieniec zaczynał przebijać się na jéj alabastrowych policzkach, a oczy miały bardziéj jednostajny połysk.
Doskonała jéj piękność nabrała przez to nowego blasku i trudno było w istocie wyobrazić sobie piękniejszą i bardziéj harmonijną powierzchowność kobiecą. W krótkich wyrazach i bez żadnych objawów gniewu lub żalu, powiedziała nam, że Henryk najformalniéj wyparł się przyjęcia jéj posagowéj summy że brat jéj, Lubomir, pisał do niéj z Paryża, iż żadnego nie posiada dowodu, że oddał je szwagrowi i że pomimo to, ona zaraz po powrocie brata do kraju, postanowiła wytoczyć panu S. proces o swój majątek, w czém naturalnie dopomagać jéj będzie pan Władysław N., jako najlepszy w W. prawnik i jedyny jéj przyjaciel.
Ostatnie słowa wymówiła zupełnie pewnym głosem, bez najmniejszego wahania się, lub zmieszania, i patrząc na nas zupełnie śmiałym, otwartym wzrokiem. Emilka przy wzmiance, uczynionéj przez Zofią o nieuczciwym postępku Henryka, zarumieniła się silnie i łzy jéj stanęły w oczach. Zofia spostrzegła to, i wyciągnęła do niéj rękę:
— Tyś wcale nie winna temu — rzekła — wszak on i ciebie skrzywdził...
Opuściłyśmy Zofią z przykrém uczuciem w sercach. Jakkolwiek była ona z nami uprzejmą, ale nie dość serdeczną; czułyśmy, że nie należała do nas i wcale należéć nie chciała, że miała w sobie coś, z czém taiła się, co jéj nie dopuszczało do cieplejszych z nami stosunków, co nakoniec stało między nią a nami, między nią a całym może światem...
O kilkadziesiąt kroków od domu, z któregośmy wyszły, spotkałyśmy śpiesznie idącego ulicą Władysława. Postępował w stronę mieszkania Zofii, a tak był zatopiony w myślach i zapatrzony w ziemię, że minął nas, wcale nie spostrzegłszy. Uważałam, że szedł ze spuszczoną głową, i że w wyrazie twarzy jego był widoczny odcień troski, połączonéj z głębokim namysłem.
Po téj krótkiéj przerwie w jednostajności dni naszych, czas upływał znowu nadanym mu przez nas torem. Wiosna stawała się coraz piękniejszą; strumienie w ogrodach miejskich mruczały śród gęstéj już zieleni; góry stroiły się codziennie w coraz gorętsze blaski; błękitna rzeka odbijała w przezroczystych falach niebo bez chmury i wieżyce świątyń, złotemi krzyżami wzbijające się pod obłoki.
Matka moja nie mogła dłużéj oprzéć się pokusie wiosny, i parę razy w towarzystwie mojém i Emilki wyszła na przechadzkę. Mieszkanie jednak nasze daleko było położone od ogrodu i wszelkich miejsc sposobnych do przechadzek, a uważałam, że przebywanie ulic, które nas z miejscami temi dzieliły, nużyło moję matkę fizycznie i moralnie. Wychodziła téż bardzo rzadko i coraz częściéj zaczęła uskarżać się na bóle głowy, spowodowane brakiem powietrza i ruchu.
Złożyłyśmy więc walną naradę z Binią i Emilką, na któréj postanowioném zostało, że musimy wynaléźć inne mieszkanie, położone w bardziéj otwartém miejscu, pomiędzy ogrodami i w pobliżu rzeki, gdyby to być mogło, — takie, słowem, które-by dostarczyło mojéj matce możności używania świeżego powietrza i ruchu, bez narażenia jéj na chodzenie po bruku ulic i, przykre dla niéj, wystawianie się na widok publiczny.
Jak powiedziałam, tak się i stało. W parę tygodni po walnéj naradzie, zostałyśmy ze wszystkiemi naszemi sprzętami i manatkami przeniesione na jedno z przedmieść miejskich, do milutkiego domku o pięciu pokoikach, otoczonego rozkosznym ogródkiem pełnym grusz, jabłoni, pachnących groszków i rezedy, i ozdobionego zielonemi żaluzyami przy niewielkich oknach, o szybach przezroczystych jak kryształ. Naokoło stały tam podobneż domki, podobnemi poprzedzielane ogródkami; rzeka płynęła tak blizko, że z ganku można było widziéć jéj pas błękitny, a wieczorem słuchać jéj szumu przy otwartych oknach. Wrzawa i turkot miejski wcale tam nie dochodziły, a za to od gór, podnoszących swe szczyty po-nad dachy domków, i zieleni ogródków, wiało zdrowe, ożywcze powietrze. Błękitne nasze sprzęty ładniéj wyglądały przy obfitych promieniach słońca, które bez przeszkody murów wpływały do mieszkania, a fortepian mój wspaniale królował w cokolwiek przestronniejszym i wykwintniejszą opatrzonym posadzką bawialnym pokoju.
Wprawdzie mieszkanie to kosztowało drożéj, niż piérwsze, ale wydatek ten poniosłyśmy z małéj sumki, jaka pozostawała nam jeszcze ze sprzedaży moich klejnotów, a przy tém dochody nasze zwiększyły się, bo i Emilka zarabiała już trochę pieniędzy, i ja otrzymałam jednę jeszcze lekcyą muzyki w poobiednich godzinach. Tak ja, jak ona, w skutek oddalenia się od środka miasta, musiałyśmy w wycieczkach naszych na lekcye i do warsztatu daleko dłuższe odbywać pochody; ale byłyśmy przecie młode i zupełnie zdrowe, przychodziło więc tylko raniéj trochę wstawać i, w czasie deszczu, staranniéj zaopatrywać się w parasole.
Opuszczając piérwsze nasze mieszkanie, rzuciłam pożegnalne spojrzenie na okna przeciwległéj kamienicy, w których nawykłam była widywać codziennie siwowłosą głowę starego urzędnika, rękę z szydłem szewca, stosy kartonów introligatora i błyszczące guziki studenta. Czułam już była pewną przychylność dla tych nieznanych ludzi, o których wyobrażałam sobie, że postępowali wraz ze mną po téj drodze, oblanéj światłem i napełnionéj trudami, o jakiéj to śniłam niegdyś... Ale i w nowém naszém siedlisku nie zbrakło na podobnych sąsiadach. W jednym z poblizkich domów mieszkała jakaś podeszła już kobieta z kilkorgiem wnucząt, które codziennie biegły ku miastu, udając się do szkół; w drugim od rana do nocy szyły na maszynach szwaczki; w trzecim jakiś młody artysta grywał na fortepianie w nocnych godzinach; z czwartego rozlegał się monotonny huk tokarni; w piątym, średniego wieku literat siadywał na ganku z książką w ręku i ołówkiem, którym kreślił coś na marginesach, a młoda żona jego błyskała ładną i świeżą twarzą, to ukazując się w otwartém oknie z małém dziecięciem na ręku, to pielęgnując kwiaty w ogródku.
Były to wszystko osoby obce mi i nieznane, nie mniéj jednak wewnętrzne życie tych otaczających mnie domków zajmowało mnie wielce; spostrzegałam w nich nieraz rzeczy, pobudzające umysł do głębokich uwag, albo wyobraźnią do rojenia wesołych, rzewnych lub poetycznych obrazów.
Matka moja całe prawie dnie przesiadywała na ganku, oplecionym dzikim winogradem, albo przechadzała się po ogródku; była zupełnie zdrowa i coraz spokojniejsza. Wszystko więc szło dobrze i lato dochodziło do połowy.
Pewnego dnia, gdy po obiedzie wszystkie razem siedziałyśmy w bawialnym pokoju i matka wybierała kwiaty, które układała w bukiet, ja czytałam głośno, Emilka z kartonów wyklejała tekę, Binia zajęta była robotą, — tuż pod naszemi oknami rozległ się turkot szybko nadjeżdżającego powozu. Potém tak prędko, że nie zdołałyśmy wyjrzéć przez okna, otworzyły się ze stukiem drzwi bawialnego pokoju i stanął w nich wysoki lokaj, ubrany w piękną liberyą. Wymienił nazwisko mojéj matki i zapytał, czy tu znajduje się jéj mieszkanie, a po otrzymaniu twierdzącéj odpowiedzi cofnął się do przedpokoju. W parę sekund zaszeleściały jedwabie i do pokoju wbiegła młoda kobieta, w białym kapelusiku i sukni jasnéj barwy, o długim, szeleszczącym ogonie. Emilka wydała okrzyk radości i rzuciła się w obięcia przybywającéj.
Była nią Zenia.
O kilka kroków od progu zatrzymała się, szybkiém spojrzeniem orzuciła pokój i zdziwienie błysnęło w jéj oczach. Jakkolwiek musiała wiedziéć o tém, żeśmy straciły majątek, nie spodziewała się zapewne ujrzéć nas w tak skromném mieszkaniu. Ze zręcznością jednak kobiety światowéj, powściągnęła to piérwsze wrażenie i witała nas z serdeczną radością.
Często zdarza się widziéć, że młode panny, zaledwie przystojne, a niekiedy nawet prawie brzydkie, po wyjściu za mąż stają się kobietami bardzo zajmującemi i powabnemi. Jest to skutek odbicia się na ich powierzchowności liczniejszych i głębszych poruszeń duszy, przy samodzielném życiu, a często i tych tajemnych marzeń i westchnień serca, które z tęsknotą i obawą pyta siebie, czy nie ominęło dróg piękniejszych nad tę, na którą weszło omackiem i bez dobréj świadomości tego, co czyniło. Do uzupełnienia téj przemiany brzydkiéj panny na pełną powabu i wdzięku mężatkę dokłada się biegłe poznanie świata i jego zwyczajów, strój, pewność siebie, wprawa towarzyska i odrobina zalotności najczęściéj.
Wszystko to dawało się od razu spostrzegać w Zeni. Dawniéj powierzchowność jéj zaledwie mogła ujść miana brzydkiéj, a ratowała ją od tego tylko zręczność ruchów i żywość wrodzona, a i to okazywana tylko w poufałém kółku. Dziś także nie była piękną, ale stała się ponętną, zajmującą, świetną nieledwie.
Kibić jéj wyszczuplała, cera, zbyt rumiana dawniéj, pobladła nieco i nabrała przezroczystości. Jasno-szare jéj oczy płonęły blaskiem rozbudzonego życia i pojętności; wargi, za szerokie i za grube, zabarwiły się najpiękniejszą purpurą i mieniły się uśmiechami najrozmaitszych odcieni: wesołości prawie naiwnéj, figlarnego dowcipu, tęsknéj rzewności. W rozmowie wznosiła oczy w górę, jak ktoś, co tęskni, modli się, lub namyśla, a ruch ten, który, umyślny i niejako wyuczony mógł-by być śmiesznym, w niéj mimowolny i z poruszeń wrażliwéj duszy płynący, nadawał jéj fizyognomii osobną, a pełną ponęty cechę. Na te błyszczące i co chwila wznoszące się oczy można było patrzéć z zajęciem i domyślać się, co one ścigały tam w górze. Marzenia, żale, poezyą, czy téż tajemne tęsknoty, niezadowolego w porywach swych, serca?
Parę godzin zeszło nam, jak mgnienie oka, w towarzystwie ożywionéj i światowéj młodéj kobiety. Wracała z zagranicy, gdzie przepędziwszy kilkanaście miesięcy, stęskniła się do kraju i do swoich i przyjechała, aby stale w W. zamieszkać.
— Na wieś nie pojadę — mówiła — chyba na jakie parę tygodni tylko; boję się wsi, jak czyśćca, bo pamiętam, jakem się tam nudziła, będąc panną.
Spojrzała nareszcie na zegarek i, zrywając się z miejsca, zawołała:
— Ach, jakżem się tu zapomniała! Poczciwy mój Michał będzie na mnie czekał z herbatą, a przytém tyle jeszcze mam do roboty z urządzeniem mego nowego mieszkania.
Zwróciła się do siostry i rzekła:
— Jedziesz ze mną, Emilciu? nie prawdaż? włóżże kapelusz i okrycie.
Emilka uścisnęła ją, ale przecząco poruszyła głową.
— Jakto! nie pojedziesz ze mną? — zawołała Zenia ze zdziwieniem i żalem.
— Nie mogę — odpowiedziała Emilka, wskazując na stos kartonów, leżących na stole — przyrzekłam wykończyć pewną robotę na jutro rano, a i tak straciłam parę godzin z powodu twego przybycia i będę musiała pracować dziś do późnéj nocy.
Zenia szeroko otwartemi oczyma patrzyła na siostrę i na kartony.
— Pracować... do późnéj nocy... — wymówiła po chwili, jakby nic a nic nie rozumiejąc tego wszystkiego — cóż to takiego robisz, Emilciu? i komu jesteś obowiązaną wykończać robotę na oznaczoną godzinę?
Emilka uśmiechnęła się i, biorąc siostrę za rękę, rzekła:
— Kochana Zeniu, w czasie twéj nieobecności zaszło wiele rzeczy, o których nie wiész, tém bardziéj, że zmieniając często miejsce pobytu, rzadkie tylko listy ode mnie otrzymywać mogłaś. Było mi bardzo źle w domu brata, opuściłam go więc, a ponieważ nie posiadam żadnego prawie funduszu, zostałam rzemieślniczką i mam nadzieję wkrótce zarabiać tyle, iż-mi wystarczy na porządne utrzymanie...
Oczy Zeni otworzyły się jeszcze szerzéj, głęboki rumieniec pokrył jéj policzki.
— Ty rzemieślniczką? — wymówiła, patrząc na siostrę — ty, Emilko, pracą masz zarabiać na życie, w czasie, gdy ja tyle tracę na zbytki?
Źrenice jéj zwilgotniały i zarazem uśmiech wykwitł na ustach. Tak stała parę sekund, nie spuszczając wzroku z twarzy siostry, aż nagle z głośnym śmiechem upadła na fotel.
— Siostra moja rzemieślniczką! — wołała — siostra moja ma zarabiać sobie na życie pracą rąk własnych! Doprawdy! zdaje mi się, że śnię i nie wiem do czego czuję większą ochotę — do śmiechu, czy do płaczu!
I śmiała się w istocie, ale zarazem dwie łzy spływały po jéj policzkach.
— Cóż-by na to powiedziała nasza matka, gdyby żyła — mówiła daléj — co powié na to Michał, który, gdyby miał miliony milionów, sądził-by jeszcze, że to dla mnie za mało! Co pomyśli o tém cała familia nasza, świat cały!... — Zerwała się i podbiegając do Emilki, dodała cichym i smutniejszym głosem:
— A serce moje, Emilko, co powié na to? Czy sądzisz, że ja nie mam serca? że mnie nie stać na tyle serca, aby módz podzielić się bogactwem z jedyną siostrą? Jestem pewna, że posądziłaś mnie, iż zupełnie zepsułam się w świecie i nie kocham ani ciebie, ani nikogo. Otóż mylisz się; jestem, co prawda, próżną i płochą kobietą, ale doprawdy nie jestem złą, ani egoistką. Ja egoistka, mój Boże! ja, co czuję w sobie tyle zapasu uczuć niezużytych, co tak pragnę kochać i być kochaną! Ja egoistką, i o to posądziła mnie siostra? Mój Boże! to śmieszne doprawdy... i bardzo bolesne.
Śmiała się trochę, mówiąc to, ale zarazem płakała już na dobre. Przez cały czas Emilka stała ze spuszczonemi oczyma i rękoma obwisłemi na sukni. Widziałam z wyrazu jéj twarzy, że szukała w myśli odpowiedzi, jaką-by dać mogła siostrze, a nie znajdowała jéj. Uważałam także, iż scena pomiędzy dwiema siostrami przykre wywierała wrażenie na moję matkę. Obawiała się może, aby Emilka, do któréj już się była przywiązała, nie opuściła nas, a zarazem podzielała zapewne w duchu zdanie Zeni o niestosowności oddawania się rzemiosłu dla panny, dobrze urodzonéj i któréj siostra jest tak bogatą i świetną panią.
Chcąc więc temu wszystkiemu, na dziś przynajmniéj, koniec położyć, wzięłam rękę Zeni i rzekłam:
— Moja droga Zeniu! Siostra twoja wspominała zawsze o tobie z tęsknotą i miłością, i ani myślała nigdy posądzać cię o egoizm lub brak serca. Ale drogi wasze rozeszły się: tyś się stała panią światową i oddaną zabawom, ona była dziewczyną opuszczoną, ubogą, oddaną na łaskę i niełaskę brata, którego dom nie był dla niéj wcale rajem. Nic więc dziwnego, że zapragnęła zatrudnienia, które-by jéj dało cel życia i byt niezależny. Teraz, kiedyś ty powróciła w rodzinne strony i dom swój dla niéj otwierasz, może odmieni postanowienie i opuści pracowite życie, jakie rozpoczęła przy nas, dla łatwego, które znaléść może obok ciebie... Nie przynaglaj jéj jednak, niech zastanowi się i namyśli...
— Nie potrzebuję zastanawiać się i namyślać — przerwała mi Emilka, która z podniesioną już głową i wyrazem postanowienia w pogodnych, błękitnych oczach, zbliżyła się do nas — nie potrzebuję zastanawiać się i namyślać, kochana moja Zeniu — powtórzyła, czule ujmując ręce siostry — nie gniewaj się na mnie i nie bierz tego za obojętność, lub brak przywiązania do ciebie, ale nie zamienię życia, które rozpoczęłam wraz z Wacławą, na to, jakie przy tobie znaleźć mogę... Znam dobrze ten świat, w którym żyjesz, urodziłam się w nim i wychowałam, i wcale on mnie nie pociąga ku sobie, bo nie znalazłam śród niego ani szczęścia, ani nawet spokoju... znalazłam tylko osamotnienie, znudzenie, pustkę serca i głowy, nie zajętych niczém. Nie jestem stworzoną na świetną damę... nie mam po temu ani wdzięków, ani dowcipu, ani majątku. Jestem ubogą, nieładną, przeznaczoną do istnienia w cieniu i mierności; nie chcę więc porzucać miejsca mi właściwego, a występować na widownią, śród któréj była-bym zawsze smutną i zawstydzoną...
Gdy Emilka to mówiła, Zenia patrzyła na nią oczyma, w których migotały naprzemian żal, zdziwienie i pojętność. Piérwszy nakoniec przemógł, i załamując drobne ręce na jedwabnéj sukni, zawołała:
— Tak, tak, rozumiem teraz dobrze, że mnie nie kochasz, że gniewasz się na mnie za to, iż tak długo zaniedbywałam cię, bawiłam się i podróżowałam i nie myślałam o tobie; więc utraciłam serce siostry! Więc przez siostrę nawet nie mogę być kochaną!
Przyłożyła batystową chustkę do oczu i głośno prawie płakać zaczęła; natenczas Emilka usiadła przy niéj, objęła ją, jak dziecko, i mówiła jéj długo o smutnych kolejach, jakie przechodziła w czasie jéj nieobecności, o tęsknocie i znudzeniu, jakich pastwą była, mieszkając w domu brata osamotniona i bezczynna, o moralném znękaniu i zniechęceniu, jakie ją było ogarnęło, gdy sądziła, że niéma już dla niéj innéj przyszłości, i o prawdziwéj uldze, jakiéj doznała, gdy przekonała się, że może być jeszcze komukolwiek miłą i do czegokolwiek zdolną; o jednostajnych i spokojnych dniach, jakie pędziła przy nas; o czułém przywiązaniu, jakie dla nas powzięła, i jakiém my ją otaczałyśmy wzajem. Zakończyła zaś powtórném zapewnieniem Zeni, że kocha ją bardzo i szczerze, ale zarazem i oświadczeniem, że lęka się tego świata, w którym ona zostaje, a śród którego było jéj tak źle i pusto; że w matce mojéj i we mnie znalazła drugą matkę i siostrę; że za nic w świecie nas nie opuści i nie porzuci tego cichego bytu, jaki przy nas prowadzi, i téj skromnéj pracy, na jaką starczą jéj zdolności; bo teraz już z prawdziwą pociechą w sercu myśli, iż przy końcu dni swoich będzie mogła powiedziéć sobie, że życie jéj spłynęło niezupełnie bezużytecznie, że była miłą komuś, kto dla niéj był bardzo dobrym, i pracowała według sił i zdolności, wymagając od życia tego tylko, co otrzymać mogła, a nie pragnąc zarozumiale tego, do czego wyraźnie nie była przeznaczoną.
Z prawdziwą radością i rozrzewnieniem słuchałam téj mowy Emilki, i podziwiałam, jak prędko ta cicha i czysta istota doszła do wielkiéj odwagi serca i pełni dojrzałości umysłowéj.
Zenia przestała płakać i słuchała jéj także z wielką uwagą. Na ożywionéj i pojętnéj jéj twarzy znać było walkę różnych, cisnących się do jéj głowy, sprzecznych myśli. Gdy Emilka przestała mówić, wpatrzyła się w przestrzeń zamyślonym wzrokiem, i potrząsając głową machinalnie, wymówiła parę razy:
— Nie pojmuję dobrze tego wszystkiego!
Potém oparła głowę o poręcz fotelu, wzniosła oczy w górę i w czasie, gdy matka moja pieściła i całowała Emilkę, która przytuliła się do niéj, siedziała nieruchoma, w głębokim pogrążona namyśle. Patrzyłam na nią i z ruchoméj gry jéj wyrazistéj, zadumanéj twarzy, odgadywałam wikłające się i rozplątujące w niéj pasmo uczuć i myśli: we wzniesionych jéj źrenicach przesuwały się cienie i światła, na których snuły się tysiączne wspomnienia i porównania. W końcu ocknęła się z zamyślenia i, niby odpowiadając na własne myśli, wymówiła z cicha:
— Kto wié, czy nie pojmuję? kto wié, co lepsze?
Zamglony potém wzruszeniem wzrok zwróciła na siostrę i, powstając, rzekła:
— Rób jak chcesz, Emilko! nie jestem do tego stopnia szczęśliwą, abym cię przemocą nakłaniać miała do takiego, jak mój, sposobu życia. Żyj jak chcesz... próbuj téj nowéj drogi, która mi z razu tak dziwną się wydała, a może postępując nią, dojdziesz do tego, do czego my, światowe kobiety, nigdy bodaj nie dochodzimy...
Rzekłszy to z prawdziwą dobrocią i czułością serca, przyklękła przed moją matką, dziękując jéj za opiekę i pomoc, udzieloną jéj siostrze. Długo trwające jednak rozrzewnienie nie leżało w jéj naturze. Porwała się z klęczek i ze śmiechem uderzyła mnie lekko po ręku, mówiąc, że nie lubi mnie, bo Emilka więcéj mnie teraz kocha, niż ją, a potém uściskała mnie tak serdecznie, jak gdybyśmy obie były jeszcze młodemi i swawolnemi dziewczętami. Nie chciała odjechać, dopóki nie dałyśmy jéj uroczystego przyrzeczenia, że nazajutrz cały dzień przepędzimy u niéj, co uczyniłyśmy z tém większą łatwością, że miała to być niedziela.
Nazajutrz tedy około południa otworzyły się przed nami drzwi obszernego, pełnego najwytworniejszego zbytku, mieszkania Zeni. Wybiegła naprzeciwko nas z otwartemi rękoma, śmiejąca się, uradowana, ustrojona w śliczny niebieski szlafroczek, z białą koronką narzuconą na włosy. Mimowoli pomyślałam, że przy tym jéj wykwintnym stroju i całém bogatém przybraniu salonu, ciemne nasze wełniane suknie dziwnie wyglądać musiały. Ta myśl moja odbiła się także w oczach Zeni; orzuciła wejrzeniem ubranie siostry i westchnęła; Emilka spostrzegła to i uśmiechnęła się:
— Kochana Zeniu — rzekła wesoło — na dowód, że cię kocham i nie gardzę twemi darami, proszę cię, abyś mi sprawiła parę ładnych sukien, w którychbym do ciebie przychodziła, bo w téj mojéj ulubionéj sukience wyglądam w twojém mieszkaniu,jak pokrzywa pomiędzy kwiatami.
Zenia, z właściwą sobie ruchliwością wrażeń, rozśmiała się w głos z téj uwagi siostry.
— Moja droga! — zawołała — gdyby tu był jaki salonowiec, nie omieszkał-by ci powiedziéć, że wyglądasz, jak wonny fiołek pomiędzy dumnemi różami. — Nagle spoważniała znowu i dodała:
— Co tam o sukniach mówić! to rzecz najmniejsza! Przyznam ci się, żem dziś z twego powodu całą noc nie spała i na wszystko to, co mi wczoraj powiedziałaś, wymyśliłam taką odpowiedź, że już chyba nie zwyciężysz mnie tą razą...
Mówiąc to, wprowadziła nas do ślicznego gabinetu i posadziła na sofce, wybitéj amarantową materyą. Sama usiadła przy nas na fotelu i mówiła daléj:
— Moja Emilciu, wszystko, co mi powiedziałaś o twoich zamiarach i postanowieniach, jest bardzo piękne i wzruszyło taką nawet, jak ja, wietrznicę.
Ale zapomniałaś, siostrzyczko, o jednéj rzeczy, oto o tém, że, mieszkając przy mnie, daleko łatwiéj za mąż wyjść możesz...
Wyrzekłszy to, Zenia tryumfująco, figlarnie spojrzała na siostrę.
— Ważny argument — ze smutnym nieco uśmiechem odrzekła Emilka.
— Nie prawdaż! — zawołała Zenia, cała przejęta swoim pomysłem — będę cię póty stroiła, woziła, pokazywała, aż zrobisz dobrą partyą! Mam mnóztwo stosunków we wszystkich stronach świata, i pomiędzy licznymi mymi znajomymi znajdzie się niezawodnie ktoś, kto cię uczyni szczęśliwą i bogatą kobietą!
— Wątpię — odpowiedziała Emilka — zapominasz, że pomiędzy twymi znajomymi niéma zapewne młodych ludzi, którzy-by się żenili z ubogiemi i nieładnemi pannami...
Zenia zaczynała się już gniewać.
— Wmówiłaś tylko w siebie, że jesteś nieładną — odrzekła — masz owszem piękne oczy i zgrabną figurkę; gdybyś ubrała się jak należy i była więcéj ożywioną, mogłabyś się bardzo podobać...
— Spodziewam się, że nie powiesz, abym równie wmówiła w siebie, że nie mam majątku — broniła się Emilka nawpół ze śmiechem, nawpół z pewném zniecierpliwieniem.
— I cóż ztąd? — wołała Zenia, zrywając się z fotelu, i według swego dawnego zwyczaju biegając po pokoju — małoż-to bogatych i młodych ludzi żeni się z ubogiemi pannami?
Tu zaczęła wyliczać imiona wszystkich ubogich panien, które zrobiły, jak się wyrażała, dobre partye.
— Słuchaj Zeniu — ozwała się Emilka bardzo poważnie — a czy nie przypuszczasz, że ja nie pokochała-bym może nikogo, a przez samo wyrachowanie nigdybym za mąż nie poszła.
Zenia zatrzymała się na środku pokoju, zmieszana nieco.
— Ależ zawsze... — wymówiła, jąkając się — miałabyś położenie w świecie... stanowisko...
— I chciała-byś naprawdę, abym dla stanowiska wyszła za mąż bez miłości...
Zenia drgnęła na ten ostatni wyraz.
— Bez miłości... bez miłości... — powtórzyła parę razy. — Tak, ty możesz jeszcze marzyć o miłości...
Wzniosła w górę oczy, jak zawsze, gdy była czémś przejętą lub wzruszoną, i stała przez chwilę na środku pokoju, pogrążona w rodzaju niemego uniesienia.
— Miłość — mówiła po chwili, splatając ręce przed sobą i przyciskając je do piersi — o! moje drogie, powiedzcie mi, gdzie się znajduje na ziemi ten kwiat zaczarowany, bom ja go nie widziała nigdy, a jeśli widziałam, to nigdy nie dostrzegłam. Pokażcie mi go, a pójdę ku niemu przez głogi i ciernie, pokrwawionemi stopami i z gorejącém sercem! Miłość! jakiż wyraz wymówiłaś, Emilko! dlaczego dźwiękiem jego zbudziłaś drzemiącą strunę mojéj duszy? O, masz słuszność! dla miłości można wyrzec się bogactwa i wszystkich powabów życia, można wyrzec się nawet samego życia. O, kochać i być kochaną chwilę... chwilę tylko zaznać tego niebiańskiego szczęścia, a potém... umrzéć!
Wymówiła to wszystko z wielkim zapałem, policzki jéj rozpłomieniły się, rozgorzały oczy. Skończywszy, opuściła twarz na obie dłonie i parę westchnień wydobyło się z jéj piersi. Na to szczególne uniesienie młodéj kobiety patrzyłam ze zdumieniem i smutkiem zarazem. Ostatni wyraz szczególniéj, posępnym wymówiony tonem, dziwnie brzmiał w jéj purpurowych ustach i sprzeczał się ze świeżością i zdrowiem jéj postaci.
Nagle Zenia opuściła ręce i ukazała nam twarz śmiejącą się i rozpromienioną. Poskoczyła do Emilki i zawołała:
— Tak, tak, ty musisz wyjść za mąż! znajdzie się sposób na wszystko! dam ci posag z majątku Michała...
Emilka zarumieniła się.
— Moja Zeniu — rzekła — nie zastanowiłaś się nad tém, co powiedziałaś. Alboż masz prawo rozporządzać funduszem twego męża? Alboż ja-bym cokolwiek przyjęła od szwagra, który i tak nie wziął z tobą żadnego posagu?
Zenia znowu była pobitą.
— No — rzekła, rzucając się na fotel — jesteś, jak widzę, uparta, a przytém tak rozsądna, że zawsze zwyciężyć mnie umiesz. Nie mogę jednak pogodzić się z myślą, abyś została starą panną i przez całe życie kleiła pudełka.
Emilka przysunęła się do niéj i po swojemu, to jest z cicha i łagodnie, zaczęła ją przekonywać, iż przyszłość, jaka ją czeka, nie jest tak straszna, jak-by się napozór wydawać mogło, i że zresztą jest ona już do niéj zupełnie przygotowaną. Zenia sprzeczała się, niecierpliwiła, całowała siostrę, odwracała się od niéj z gniewem, nareszcie umilkła i słuchała słów Emilki, tak, jak wczoraj, powtarzając: — Nie pojmuję! nie pojmuję! — to znowu wstrząsając głową z namysłem i mówiąc do siebie: — Kto wié, może zresztą i pojmuję! może to i lepsze?
W czasie téj rozmowy dwóch sióstr, nie odzywałam się ani słowa, nie mogłam wbrew memu przekonaniu popierać Zeni, a stawać po stronie Emilii, nie chciałam odbierać jéj samodzielności i wywierać wpływu na jéj zdanie i postanowienie.
Nie biorąc więc żadnego udziału w rozmowie, rozglądałam się po pokoju. Był to bardzo ładny gabinet, jak zwyczajnie wszystkie gabinety młodych i światowych kobiet, błyszczący od zwierciadeł i napełniony mnóztwem kosztownych fraszek. Jeden wszakże przedmiot zwrócił wyłączną moję uwagę. Niedaleko kozetki, na któréj siedziałam, pod oknem stało wykwintne damskie biurko z różanego drzewa, a na niém leżały papiery różnych kształtów, całkiem zapisane, wpółzapisane, złożone w kształt zeszytów, lub tu i owdzie porozrzucane w osobnych, powiewnych ćwiartkach. Z boku zaś były trzy spore książki, oprawione w błękitny i ponsowy aksamit; ta, która leżała na wierzchu, miała na okładce złotemi literami wyryty napis francuzki: „Poesie”. Przypatrywałam się zdala tym papierom i książkom z zajęciem i uważałam, że pojedyńcze ćwiartki, rozrzucone na biurku, zapisane były to wierszami, to po prostu drobném pismem, w wielu miejscach przekreśloném i poprawioném. Zenia, lubo zajęta rozmową z siostrą, spostrzegła znać, że zwracam uwagę na jéj biurko, zarumieniła się mocno i rzekła do mnie z pośpiechem:
— Uważam, Wacławo, że zaciekawia cię moje biurko i ta mnogość papierów, jaką na nim widzisz. Otóż powiem ci, że w chwilach wolnych zajmuję się bardzo literaturą i wypisuję sobie z książek różne ustępy i poezye, które mi najwięcéj przypadają do smaku.
Ze wzmożonego jéj rumieńca i niepewnego głosu poznałam, że mówiła nieprawdę. Zaczęła znowu rozmawiać z siostrą, ale co chwila rzucała przelotne spojrzenia na mnie i na biurko, — wyraźnie miała chęć jakąś, którą wahała się objawić. Nareszcie zarumieniła się znowu i zwróciła do mnie. — Może chcesz przejrzéć te książki oprawne w aksamit — rzekła — proszę cię, abyś robiła u mnie wszystko, co ci się podoba. W książkach tych znajdziesz wyjątki z rozmaitych romansów i poezyi...
I znowu najniezawodniéj mówiła nieprawdę.
Korzystając z pozwolenia, wzięłam do ręki książkę z napisem Poesie i zobaczyłam, że druga miała tytuł Reveries, a trzecia Larmes. Zaledwie jednak zdołałam odwrócić okładkę i rzucić okiem na piérwszą stronicę, Zenia porwała się z twarzą zapłonioną, jak szkarłat, i wyrwała mi książkę z ręki. Potém stanęła na środku pokoju i twarz nią sobie zakryła.
— Co to się znaczy, Zeniu? — spytała Emilka, zdziwiona postępkiem Zeni i nagłym, a tak silnym jéj rumieńcem.
— Nic, nic — odpowiedziała Zenia, ochłonąwszy nieco, i podniosła twarz, oblaną w téj chwili marzącym wyrazem; — obawa mnie jakaś zdjęła i wstyd, gdy zobaczyłam, że Wacława przeglądać ma te pisma. — Przystąpiła do mnie z uśmiechem i wilgotnemi oczyma.
— Weź, weź tę książkę — rzekła — przeczytaj ją, a potém powiész mi, jak ci się podoba to, co w niéj znajdziesz. Powiesz mi, czy zrozumiałaś serce, które nakreśliło na tych stronnicach marzenia swe podniebne, zawiedzione nadzieje, tęsknoty swe do miłości i... Powiesz mi, czy istota, która to pisała, może jeszcze spodziewać się czegokolwiek na ziemi? Czy rozkwitnie dla niéj cudowne kwiecie szczęścia i miłości, czy już tylko przyjdzie jéj życie całe tęsknić po przeczutym a nieznanym raju?...
Rzekłszy to, oddała mi książki, i kryjąc twarz w dłonie, odbiegła do siostry, z którą znowu rozmawiać zaczęła, od czasu do czasu rzucając na mnie przelotne wejrzenia.
Któżby się po tém wszystkiém nie domyślił, że owe „poezye,” „marzenia” i „łzy” były własnemi utworami Zeni. Z prawdziwą ciekawością otworzyłam najpierw książkę Łez i rzuciłam okiem na piérwszą lepszą stronicę. Piérwsze wyrazy, które przeczytałam były następne: „kędy spojrzę, wszędy rozkwitają kwiaty żałoby, kędy stąpię, wokoło mnie rozkłada się pustynia. Żałobne kwiecie i puste wydmy, zroszone łzami memi. Jestem tak młoda, a już tyle płakałam, że oczy mi zagasły i zwiędły lica.” Przeczytawszy to, podniosłam wzrok i nie mogłam wstrzymać się od uśmiechu, patrząc na kwitnącą świeżość twarzy i pełne połysku oczy autorki tych wyrazów. Przerzuciłam parę stronic i wzrok mój spotkał się z następującym ustępem:
„On mnie nie rozumié. Daremnie wpatruję się w twarz jego, aby znaléźć na niéj odbłyski bratniéj duszy... nie znajduję ich; chłód śmiertelny przeszywa serce moje, o losy, losy! cóżeście ze mną uczyniły? Mamże na wzór tych nieszczęsnych niewiast, o których pisali wieszcze natchnieni, cierpiéć bez ulgi i umierać młodo! Tak, umrę, niezrozumiana przez nikogo, nie zaznawszy szczęścia, złamana pod krzyżem, włożonym na me młode barki! Któż na mogile mojéj zapłacze? Czyja łza zrosi murawę, co zazieleni się na mym grobie? Kto pośle ku mnie westchnienie wtedy, gdy dusza moja zawiśnie pod błękitnemi obłokami na drżącym, bladym promieniu księżyca! Nikt, nikt! O, czemuż nie umarłam w kolebce! wtedy matka moja zapłakała-by nade mną!”
Podniosłam znowu wzrok na Zenię, ale nie miałam już do uśmiechu ochoty; bo, lubo niebieska materya jéj szlafroczka nie była wcale podobną do ciężkiego krzyża, włożonego na barki, ani błyszczący jéj gabinet do grobu niczyjemi niezroszonego łzami, to jednak w tém rozmarzeniu się młodéj kobiety była bolesna jakaś strona. Zenia przestała w téj chwili rozmawiać z Emilką, i sparłszy skroń na różowych palcach, zamyślone oczy utkwiła w środkowy rysunek sufitu. Nie wyglądała zaprawdę na kobietę o wyschłém od cierpień licu i gotującą się do spoczynku w grobie, ale po raz piérwszy, gdy siedziała w téj postawie, spostrzegłam w jéj oczach pewien wyraz znużenia i istotnéj tęsknoty.
Wzięłam do ręki książkę marzeń i odkryłam ją na karcie, noszącéj tytuł: nieznany. Pod tytułem była wyrysowana ołówkiem piękna głowa młodego bardzo mężczyzny, o długich gęstych włosach, ściągłéj marzącéj twarzy i wielkich południowych oczach. Można było w niéj poznać naprędce naszkicowany portret jakiegoś Włocha. U dołu portretu napisane były te słowa:
„Gdzie jesteś ty, który raz tylko jeden ukazałeś się moim oczom i zniknąłeś, jak piękne, senne zjawisko? Źrenice moje odbiły cię w sobie i obraz twój przegląda się już w nich wiecznie, jak słońce w kryształowéj wód szybie! Na czole twém srebrne światło gwiazd obrało swe mieszkanie; włosy twe, to snopy księżycowych promieni, osypanych pomrokiem nocy; oczy twoje wzięły żar z nieba, pod którém się urodziłeś, i napełnione nim płoną, jak dwa słońca. Żegnam cię, nieznany, wymarzony! Spojrzenia nasze raz tylko spotkały się z sobą, a dusze nasze bratnie zrozumiały się i ukochały! Nie szukałeś mnie więcéj, boś wiedział, że nie należę już do świata, i że miłość i szczęście nie dla mnie biednéj! Ja także nie szukałam cię i odjeżdżam z obrazem twoim na dnie duszy! Kiedy, po wielu leciech, wspomnisz o mnie, poślij westchnienie twe do innych światów, w których wkrótce przebywać będę!”
Pod wyrazami temi, u spodu karty, wyrysowana była woda wzburzona, a na niéj dwie łódki, płynące każda w inną stronę. Na jednéj z nich stał ten sam mężczyzna, którego portret był w górze, druga wiozła trumnę, przykrytą całunem, a na trumnie był napis: Zenona.
Na innéj kartce był wierszyk p. t. Na balu. Zenia opowiadała w nim, że złotowłosy młodzieniec dał jéj na początku zabawy różę białą. — Co znaczy ten kwiat? — spytała. — Czystą miłość! — odparł młodzieniec. — Nim bal się skończył, z białéj róży wszystkie listki odpadły co do jednego, złotowłosy młodzieniec odszedł smutny, mówiąc: — Wraz z różą tą umarło szczęście moje! — I nigdy więcéj już go nie ujrzała, bo w dwa tygodnie potém ożenił się z bogatą panną. Rysunkiem do tego wierszyka była róża, którą zawieszony w powietrzu Kupidynek z figlarnym oskubywał uśmiechem.
Był tam jeszcze wiersz do księżyca, oda do miłości, medytacye nad marnościami rzeczy ziemskich, westchnienia do nieznanego szczęścia i ponure marzenia o grobie; a wszędzie rysunki przedstawiały to sklepienie niebios z księżycem i gwiazdami, to cmentarze, to Kupidynów i kwiaty, to nareszcie rozkochane pary, siedzące w pasterskich ubiorach pod cieniem drzew rozłożystych. Na jednéj stronicy był wielkiemi literami wypisany jeden tylko wyraz: Nudzę się! a po nim kilka rozpacznych wykrzykników. Na drugiéj stało kilka znaków zapytania, wypisanych widocznie niecierpliwą ręką. O co pytała, czego szukała myśl młodéj kobiety w czasie, gdy ręka jéj stawiała na białéj karcie te nieme, drżące znaki pytania? Gdzieindziéj Zenia narysowała twarz swego męża i podpisała u spodu: poczciwy, dobry Michaś. Czułaż wtedy, że jéj dobrze i miło z człowiekiem, z którym żyła? Ale o kilka kartek daléj były dwa serca, gorejące i strzałą ognistą przeszyte, a pod niemi napisy: Nieznany i Zenona. Na ostatniéj nareszcie stronicy książki był wierszyk p. t. Nad trumną mego dziecięcia, śliczny, pełen czucia i prawdziwego smutku. W wierszu matki, bolejącéj nad śmiercią swego dziecka, rysunku nie było, tylko parę plamek żółtawych, widocznie pochodzących od łez, które na papier upadły. Wprzódy już wiedziałam o tém, że Zenia miała dziecię, które umarło w kilka miesięcy po urodzeniu, na rok przed powrotem jéj do kraju. Z krótkiego wierszyka, zawartego w księdze Łez, dowiedziałam się, że Zenia namiętnie kochała swe dziecko i długo nie mogła o niém zapomniéć.
Wszystkie te trzy księgi tworzyły istny chaos uczuć prawdziwych i fałszywych, marzycielstwa bujającego w obłokach i istotnych pragnień serca. Główne jednak tło ich stanowiło pewne znużenie moralne, obok niesłychanie rozigranéj wyobraźni i odzywających się tu i owdzie poczciwych porywów dobréj w gruncie natury. Poczciwy Michaś i gorejące serce nieznanego, napuszona i wodnista oda do miłości i śliczny wiersz na śmierć ukochanego dziecka, trumny pozakrywane całunami, kwiaty oskubywane przez Kupidynów, wspomnienia tryumfów balowych, znaki zapytania, wykrzyki znudzenia, piękne i prawdziwie serdeczne słowa, rzucone tu i owdzie, i tuż przy nich zaraz mgliste obrazy jakiegoś nieznanego raju i skargi niezrozumianéj istoty: wszystko to stało obok siebie w dziwaczném połączeniu, z za którego widniał rozstrój duszy, nie mogącéj dojść do samopoznania, błąkanie się umysłu, nie zajętego niczém a upojonego narkotykiem świata, ślepe rzucanie się serca, które czuło, że straciło coś pięknego, ale, nie wiedząc kędy-by odszukać pociechę, wydawało zbyt głośne jęki, i omijając istotną przyczynę cierpienia, skarżyło się na urojone męczarnie i stawiło przed sobą, jako jedyną nadzieję, trumnę, przykrytą całunem, któréj w istocie lękało się śmiertelnie, lub trofea balowe, które również śmiertelnie nudzić je poczynały.
Gdy tak rozmyślałam, trzymając na kolanach Poezye, Marzenia i Łzy Zeni, o kilka kroków przede mną, pomiędzy fałdami zasłony, osłaniającéj drzwi, prowadzące z gabinetu do sąsiedniego salonu, ukazała się duża męzka ręka, nieco czerwona i z grubemi palcami. Zdawało się, że ręka ta z nieśmiałością uchylała firankę, a zarazem ozwał się za firanką męzki głos, miękki i sympatyczny:
— Czy mogę wejść?
Zenia w stronę drzwi zwróciła swą ustrojoną główkę i zawołała wesoło:
— Proszę!
Wtedy firanka rozchyliła się zupełnie i na progu ukazała się potężna, o szerokich ramionach, postać Michała. Lubo w gabinecie było nas trzy osoby, blado błękitne, okrągłe jak dawniéj, dobroduszne i poczciwe, i jak dawniéj téż nieco zadziwione i omglone, oczy gospodarza domu, spoczęły przez chwilę na jednéj tylko Zeni. Wątpię, czy spostrzegł nawet, że był tam ktokolwiek prócz niéj, bo patrzył tylko na nią i zdawało się, że blask świeżości i wdzięku młodéj kobiety odbił się na jego twarzy, tak uśmiechnął się radośnie. Zenia, nie ruszając się z miejsca, wyciągnęła do niego rękę i wyrzekła z uśmiechem:
— Michasiu! mamy gości!
Pan Michał jeszcze nie spojrzał na nas, tylko szybko i z ruchem, który niekoniecznie mógł nazwać się zgrabnym, zbliżył się do żony i kilka pocałunków wycisnął na podanéj sobie rączce.
— Michasiu! mamy gości! — powtórnie upomniała go żona; tym razem już było trochę niecierpliwości w jéj głosie.
— A, przepraszam, przepraszam! — zawołał z pomieszaniem, odwracając się do nas. — Co widzę? Panna Emilia i panna Wacława! Ach! tak, żona moja mówiła mi wczoraj, że panie przyrzekłyście dzisiejszy dzień z nami przepędzić! Jakże dawno nie widziałem się z paniami! jakże się panie mają?
Mówiąc to, chwycił się obu rękoma za poręcz fotelu, potém poprawił sobie niemi krawat, który i bez tego w należytym zostawał porządku, potém schował je do kieszeni, i tak na chwilę wstrzymawszy poruszenia drogocennych organów pracy człowieczéj, popatrzył na nas przez parę sekund w milczeniu. Poczém, jakby nagłą a serdeczną powodowany myślą, zbliżył się i pocałował nas obie w ręce, a gdy witałyśmy go wzajemnie przychylnemi wyrazami, ukłonił się nam kilka razy i usiadł, fotel swój przysunąwszy najprzód do fotelu swéj żony, jak można było najbliżéj.
Mimowoli rzuciłam okiem na księgę marzeń, która leżała przede mną, otwarta na stronicy, przyozdobionéj portretem pięknego Włocha, i pomyślałam, że zaprawdę powierzchowność nieznanego musiała wiele zyskiwać na sąsiedztwie z panem Michałem. Gdy podniosłam oczy, zobaczyłam twarz Zeni z naiwnym niemal uśmiechem zwróconą ku mężowi. Położyła rączkę na jego ramieniu i rzekła swoim dźwięcznym, pieszczotliwym nieco głosem:
— W samę porę przyszedłeś tu, Michasiu...
Michał błysnął rozradowanemi oczyma i dwa razy pocałował rączkę na jego ramieniu opartą, przy czém własna jego ręka nie zaniedbała uczynić kilku koniecznych poruszeń.
— Przyszedłeś w samę porę — ciągnęła Zenia — potrzebuję twojéj pomocy i wzywam cię, abyś rozstrzygnął sprzeczkę pomiędzy mną a Emilką...
Tu do reszty rozradowany Michał przerwał mówiącéj pocałunkiem w rękę.
— Ale dość już tego! jeżeli mi tak ciągle będziesz przeszkadzał, nigdy nie skończę mówić! — zawołała Zenia z pół figlarném, pół kapryśném nadąsaniem.
— Nie będę już, nie będę, mój aniołku — wymówił Michał, wpół uradowany, wpół przestraszony jéj lekkim gniewem.
— Michasiu! — rzekła Zenia, lekko uderzając nóżką o posadzkę — ileż razy prosiłam cię, abyś mnie nie nazywał aniołkiem. To parafijaństwo!
— Nie będę, już nie będę! mój anioł... ma chère amie — szybko poprawił się małżonek.
— Otóż to! teraz używasz francuzkiego wyrazu, chociaż nie mówisz po francuzku, i to śmieszność także!
I z minką niecierpliwości cofnęła rękę z ramienia męża i odwróciła się od niego z zadąsaną twarzyczką. Michał, na dobre już przestraszony i zmartwiony, pochwycił rękę jéj, zanim jeszcze spoczęła na sukni, i całując ją, mówił z prawdziwą skruchą:
— Przepraszam cię, mój anioł... ma che... moja droga Zeniu... przepraszam cię...
— Tak, to dobrze! prosiłam cię, abyś nie nazywał mnie nigdy inaczéj, jak Zenią, i nie dawał mi żadnych innych przezwisk... teraz przystępuję do rzeczy... i nie przeszkadzaj-że mi już tylko...
I rozpogodzoną znowu twarz zwróciwszy do męża, z wielkiém przejęciem się i z cechującą ją żywością i zapałem, zaczęła mu opowiadać o tém, co przyrzekła Emilce; o tém, że ona odrzuciła jéj ofiarę; o nadziejach wydania jéj za mąż, gdyby zamieszkała u niéj; o tém, że Emilka jest przygotowaną na zostanie starą panną i na klejenie przez całe życie pudełek, albo oprawianie książek.
Michał słuchał jéj z wielkiém skupieniem ducha, połykał wyrazy i znać było, że zastanawiał się głęboko, bo spuścił głowę, wpatrzył się w posadzkę, a ręce jego przestały szukać w przestworzu punktu oparcia i spokojnie spoczęły na kolanach.
— Wzywam cię, kochany Michasiu — kończyła Zenia, któréj w czasie opowiadania łzy nabiegły do oczu — wzywam cię, abyś był sędzią pomiędzy mną a Emilką. Jesteś mężczyzną, a zatém więcéj masz od nas praktycznego doświadczenia; a chociaż gderzę na ciebie czasem, ufam jednak twemu zdrowemu rozsądkowi! Powiédz więc, kto tu ma słuszność: ja, czy Emilka? i czy dobrze jest z jéj strony, że, nie chcąc zamieszkać ze mną, wyrzeka się nadziei stosownego wyjścia za mąż, a skazuje się na staropanieństwo i wieczyste klejenie pudełek?...
Michał milczał dobre parę minut, parę razy podniósł głowę i spojrzał na Zenię, potém spuścił ją znowu i zsunął brwi, jakby pod wpływem namysłu, potém podniósł na żonę wzrok prawie nieśmiały i zapytał:
— Więc chcesz wiedziéć moje zdanie?
— A naturalnie — zawołała Zenia, wzruszając ramionami — inaczéj nie pytała-bym się o nie.
Michał milczał jeszcze trochę, znowu parę razy spojrzał na żonę, a potém jeszcze raz spytał:
— Więc chcesz, abym ci objawił moje zdanie, moja droga Zeniu? — Widocznie odbywała się w nim walka.
— Jakiś ty śmieszny! — odpowiedziała młoda kobieta, znowu lekko nadąsana; — czyliż obawiasz się powiedziéć, co myślisz?
— Nie, nie... — podchwycił Michał — tylko, że widzisz, mój anioł... moja Zeniu, że ja myślę trochę inaczéj, niż ty...
Zenia spojrzała na niego zdziwionemi oczyma, ale zarazem dotknęła znowu jego ramienia i łagodnie rzekła:
— Więc powiedz nam, jak myślisz.
Natenczas Michał pocałował ją znowu w rękę i rzekł:
— A więc nie gniewaj się, moja droga Zeniu, że powiem trochę inaczéj, niż ty mówiłaś!
Mówiąc to, niespokojnym wzrokiem ścigał wyraz twarzy Zeni, niby obawiając się ujrzéć na niéj rozgniewanie. Ale Zenia, zamiast gniewać się, z zajęciem i oczekiwaniem patrzyła na niego.
Do najwyższego już stopnia ośmielony tém Michał, podniósł zupełnie głowę i zaczął mówić:
— Otóż ze wszystkiego, com słyszał, uważałem, że panna Emilia życzy sobie prowadzić niezależne życie i miéć jakieś wyłączne zatrudnienie, któreby jéj było pożyteczném i przyjemném; a ty, droga Zeniu, pragniesz, aby zamieszkała z nami i prowadziła w taki sposób życie, w jaki my prowadzimy... zdaje się, że o to idzie...
Tu zwrócił się do Emilki i ciągnął daléj:
— Otóż spodziewam się, że panna Emilia nie wątpi, że panie obie nie wątpicie, że panie wszystkie trzy nie wątpicie, iż dla mnie pobyt panny Emilii w naszym domu byłby bardzo przyjemnym, i że szczerze-bym pragnął, aby siostra mojéj żony mieszkała z nami. Wszak panie nie wątpicie o tém? nie prawdaż? bo gdybyście o tém wątpiły, było-by to mi bardzo, bardzo przykro!
Ostatnie wyrazy wymówił z taką niespokojnością w głosie, a oczy jego z tak poczciwym wyrazem patrzyły na Emilkę, że w istocie niepodobna było ani przypuszczać, ażeby mówił nieprawdę. Chórem więc upewniłyśmy go, że wierzymy w jego najlepsze względem Emilki chęci i prosiłyśmy, aby mówił daléj. Rzucił spojrzenie na żonę, i widząc, że patrzyła na niego łagodnie i z ciekawością, powiódł ręką po włosach, dotknął nią dzwonka stojącego na stole, poprawił krawat i znowu zaczął mówić:
— Otóż to! chociaż bardzo-bym pragnął, aby panna Emilia zamieszkała w naszym domu, ale skoro jéj się zdaje, że inny sposób życia będzie dla niéj korzystniejszym i przyjemniejszym, to znajduję... znajduję, że każdy człowiek ma prawo rozporządzać sobą, jak mu się podoba, i urządzać sobie sposób życia, jak mu się wydaje najlepiéj... nikt nie może wiedziéć, co drugiemu może być milsze i pożyteczniejsze.. są różne wyobrażenia, jak różne gusta... jeden lubi kolor błękitny, a drugi różowy... jeden myśli tak, a drugi inaczéj, a każdy idzie za swojém wyobrażeniem i za swoim gustem.
Mówił to wszystko z wielkim namysłem, a im dłużéj mówił, tém więcéj fizyognomia jego nabierała wyrazu pojętności i oczy się rozjaśniały. Po chwili zaczął znowu:
— Co do tego, że panna Emilia życzy sobie pracować nad klejeniem pudełek i oprawianiem książek, nie widzę, coby w tém było złego. Każda praca dobrą jest, a są ludzie, którzy nie mogą żyć bez pracy... nudzą się bez pracy i próżniactwo męczy ich więcéj, niż robota. Może panna Emilia do takich ludzi należy, wszak sama najlepiéj musi o tém wiedziéć; a jeżeli należy do takich ludzi, to niech sobie i pracuje. Wszak ludzie i pudełek, i oprawy książek potrzebują, a zgrabne rączki kobiece jeszcze lepiéj to zrobić potrafią, niż ręce męzkie...
Przerwał sobie na chwilę i spojrzał znowu na żonę. Ale wyraz twarzy Zeni okazał mu się znać zniechęcającym do dalszego mówienia, bo wnet kończył mówić:
— A co do tego, że panna Emilia, prowadząc życie w inny sposób, niż my prowadzimy, i klejąc pudełka, za mąż pójść nie może; to wcale nie jestem tego zdania. Złoto, panie dobrodzieju, i w popiele świeci. Ktoby się poznał na pannie Emilii i pokochał ją w salonach i na tańcach, ten pozna się na niéj i pokocha ją w skromnym domku i nad klejeniem pudełek; a mnie się zdaje, że inaczéj niewarto wychodzić za mąż, jak będąc dobrze poznaną i prawdziwie kochaną... inaczéj lepiéj jest wcale nie wychodzić za mąż... Oto jest moje zdanie.
Powstał z fotelu i wyprostował się całą swą wysoką postacią.
Twarz jego była już całkiem ożywiona, oczy rozjaśnione i rozsądne.
— Co zaś do tego jeszcze — kończył, — że panna Emilia może kiedykolwiek doświadczyć niedostatku, tego, dalibóg, nie będzie nigdy! mój majątek jest majątkiem Zeni, a ja jestem bardzo szczęśliwy, jeśli ona używa go, jak się jéj tylko podoba. Dopóki ja żyję, nikt z tych, których Zenia kocha, cierpiéć nie będzie niedostatku; dom mój, szkatułka i serce, otwarte zawsze dla tych, których Zenia kocha, a jeżeli ja umrę, majątek mój zostanie się dla Zeni i ona podzieli się nim z tymi, których kocha...
Umilkł, oczy jego błyszczały wewnętrzną pogodą i poczciwém, gorącém uczuciem. W téj chwili nie był wcale brzydkim, owszem, miał w sobie pewną rzewną, prostą, nieledwie wzniosłą w swéj prostocie piękność.
Milczałyśmy wszystkie kilka sekund; Emilka piérwsza wyciągnęła do szwagra rękę i wzruszonym, z serca idącym głosem, powiedziała prosto:
— Dziękuję.
Spojrzałam na Zenię. Patrzyła na męża zasmuconym wzrokiem, ale z za tego smutku widniało pewne zadowolenie, połączone z niewiedzącą może o saméj sobie czułością.
— Więc wszyscy jesteście przeciwko mnie? — wyrzekła smutnym głosem — a cóż robić? Niechaj więc niepoczciwa moja siostra żyje, jak się jéj podoba, i klei sobie swoje pudełka; ale zarazem niech wié i o tém, że ma siostrę, która, dzięki swemu poczciwemu Michasiowi, w każdéj chwili udzielić jéj może opieki i pomocy...
To mówiąc, powstała, zbliżyła się do męża, a położywszy obie ręce na jego na ramionach, popatrzyła mu w twarz, i wspiąwszy się na palce, pocałowała go w czoło. Niebiański zachwyt rozpromienił twarz Michała. Silném swém ramieniem objął szczupłą kibić żony i kilka razy pocałował ją w usta. Zwinna i gibka Zenia wysunęła się z jego uścisku, a sięgnąwszy do kieszonki szlafroka, zawołała nagle: — Michasiu! zapomniałam mojéj chusteczki w bawialnym salonie: pójdź mi ją przynieś!
Atletyczny Michał poskoczył z żywością szesnastoletniego chłopca i zniknął za zasłoną. Zenia wyciągnęła wskazujący palec w kierunku drzwi, któremi mąż jéj wyszedł, i rzekła półgłosem do nas:
— On taki zawsze: milczy, patrzy mi tylko w oczy, i jak ognia lęka się każdego mego niezadowolenia. Ale pomimo to, jeśli nie podziela w czémkolwiek mego zdania, nigdy nie zamilczy, tylko zawsze powié mi swoje... wprzódy naturalnie ze dwadzieścia razy pocałowawszy mnie w rękę!...
W téj chwili lokaj oznajmił podany obiad. Powstałam i składałam na biurku w aksamit oprawne książki. Wypadkiem księga marzeń otworzyła się w moich ręku na karcie z potretem pana Michała i podpisem u dołu: poczciwy, dobry Michaś! Mimowoli pomyślałam, że kto wié, może piękny nieznany, z namiętną i zarazem uczuciową postacią, niezupełnie-by zyskiwał na porównaniu z dobrze poznanym Michałem?
Takim sposobem pobyt u nas Emilii został, pomimo oporu Zeni, stanowczo postanowionym; obie siostry uścisnęły się ze łzami w oczach, a Zenia znowu powtórzyła z cicha: „kto wié? może ja cię i rozumiem, Emilko!”
Potém długo nie odzyskała swéj wesołości: przy stole i przy obiedzie siedziała zamyślona i usłyszałam, że parę razy westchnęła tajemnie. Coraz widoczniejszym stawał się dla mnie jakiś brak równowagi moralnéj, psującéj spokój téj młodéj i powabnéj kobiety. Otoczona wszystkiém, co mogło życie czynić piękném: miłością, przyjaźnią, bogactwem, nie czuła się jednak szczęśliwą. Zdawało się, że szukała wciąż czegoś w sobie i koło siebie, a nie znajdując, popadała w zadumy, w czasie których błyszczące oczy jéj zachodziły mglistą powłoką znużenia, twarz traciła wyraz błyskawicznego życia, jaki ją cechował, i niby w udręczeniu wewnętrzném opadała na dłoń drobną. Byłyż-by to kaprysy rozpieszczonéj szczęściem i powodzeniem istoty, czy skutek chorobliwego rozigrania się jéj wyobraźni? Czy może dotkliwe poczucie jakiéjś pustki w sercu i w życiu, któréj zapełnić nie mogły ani rozrywki i połyski, za któremi goniła tyle, ani nawet czułość męża, otaczająca ją tysiącem względów i serdecznych objawów? I dziwna rzecz! z pomiędzy tych dwóch sióstr, tak różnych doświadczających losów, Zenia, bogata, strojna, pełna życia, blasku i zewnętrznéj ponęty, wydawała się mniéj spokojną i zadowoloną od ubogiéj, cichéj, i niepokaźnéj Emilki.
Spostrzeżenia te czyniłam w czasie poobiedniéj z dwoma małżonkami rozmowy. Zenia, po wesołości porannéj, wpadała w coraz częstsze zamyślenia, rumieńce znikały z jéj policzków, chwilami zdawało się, że wszelka myśl w niéj omdlała, bo opierała głowę na tylnéj poręczy fotelu, przymykała oczy i tłumiła poziewanie albo westchnienia. Byłaż smutną, czy znudzoną? Nie mogłam tego rozróżnić, ale za to wyraźnie dostrzegłam w niéj tę zmienność humoru, która jest objawem niezadowolonéj duszy, wynikiem pustego życia i rozigranéj wyobraźni. Michał z doskonałym taktem towarzyskim, którego tak trudno było spodziewać się, sądząc z powierzchowności, podjął się w zastępstwie zamyślonéj żony podsycania i ożywiania rozmowy, mówił wiele o zagranicznych krajach, w których przebywał wraz z żoną; uważałam, że uwagę jego zwracały daleko mniéj miasta, niż wsie i wszystko co się wsi tyczyło. Nie mówił on wcale o objawach sztuk lub nauk, ale o uprawie roli w różnych stronach świata, o płodach rolnych i ich gatunkach, o ludnościach wiejskich i ich naturze. Parę razy mówiąc o tém wszystkiém, westchnął i zamyślił się na moment. Daru wymowy nie posiadał, i owszem, wyrażał się z trudnością; znać było, że myśli powoli powstawały i nie łatwo kombinowały się w jego głowie; czasem się jąkał, czasem używał gminnych wyrazów i prowincyonalizmów; z tém wszystkiém jednak, gdy się rozgadał, mówił wcale przyjemnie, i spostrzegłam, że nie tylko nie brakowało mu zdrowego rozsądku, ale, że nawet sąd jego był bardzo trafny i sięgający głębiéj w istotę rzeczy, o których mówił. Pod wieczór Zenia otrząsnęła się ze swych zadum i znowu się ożywiła. Pokazywała nam mieszkanie swoje, suknie, bogatą biżuteryą, różne pamiątki z podróży przywiezione; śmiała się, opowiadała, rozmawiała; przebiegała salony, zasłane kobiercami, cicho, jak myszka, lekko jak motylek; aż gdy zmrok zaczął zapadać i Michał oddalił się na moment, upadła na sofkę, objęła ramionami mnie i Emilkę i patrzyła nam z kolei w twarze. Nagle łzy zakręciły się w jéj oczach, ukryła twarz na mojéj piersi i wybuchnęła płaczem. Spojrzałyśmy po sobie z Emilką, pomieszane nieledwie. Co jéj było? Miałaż-by w istocie doświadczać jakiegoś tajemnego a wielkiego cierpienia, które objawiało się w tak nagłych łzach i łkaniach? Nie wiem, dlaczego żadna z nas nie śmiała ust otworzyć, aby zapytać ją o to. Po krótkiéj jednak chwili sama podniosła głowę z uśmiechem. — Przebaczcie mi, moje drogie — rzekła, składając ręce — i nie trwóżcie się o mnie. Ot, sama nie wiem, czego zapłakałam... c’etait plus fort que moi...
— Ale cóż ci jest? co cię tak dręczy? — zawołała Emilka z trwogą, obejmując siostrę.
Zenia milczała chwilę, potém zerwała się i stanęła naprzeciw nas z rozpłomienionemi oczyma. — Czy pamiętacie — wymówiła z cicha i śpiesznie — czy pamiętacie, jakem wam mówiła przed ślubem, że wcale nie czuję w sobie serca?
Położyła rękę na piersi, podniosła oczy w górę i dodała:
— Otóż teraz czuję je, czuję...
— Zeniu — przerwała smutnie Emilka — spodziewam się, że kochasz swego męża.
— O! on taki dobry, taki poczciwy, taki zacny! — przerwała Zenia z wielkim naciskiem prawdy i zapału w głosie — i dodała ciszéj: — ale on mnie nie rozumié...
Była chwila przykrego dla nas wszystkich trzech milczenia.
— Przepraszam cię, Zeniu — odezwałam się piérwsza — ale nie wiem dobrze, co jest w tobie takiego, czego twój mąż nie rozumié...
Zenia zmieszała się trochę.
— Ja pragnę miłości... — wyszeptała cichutko.
— Alboż pan Michał cię nie kocha? — zagadnęła Emilka.
— O, nadzwyczajnie! miłość jego dla mnie nietylko nie zmniejszyła się od czasu, jakeśmy się pobrali, ale wzrasta z dniem każdym; nie możecie nawet wyobrazić sobie, jaki on dla mnie dobry.
— A więc ty go nie kochasz? — zagadnęłam z kolei.
Zenia zarumieniła się szkarłatem, spuściła głowę i oczy i milczała.
— Może spostrzegłaś w mężu twym coś, co ci nie pozwala zupełnie go szanować? — smutnie spytała Emilka.
Zenia energicznie podniosła głowę.
— O nie, nie! — zawołała — jak względem mnie, tak względem wszystkich, jest on najlepszym, najgodniejszym człowiekiem!...
— A jednak te zalety wcale cię dla niego nie zjednały.
— I owszem — wymówiła Zenia, po chwili namysłu — mam dla niego szczerą przyjaźń, wielką wdzięczność i tak się do niego przywiązałam, że ile razy rozstawaliśmy się na jeden dzień, nie mogłam sobie dać rady, tak mi było bez niego nudno i tęskno.
— A jednak...
— A jednak — przerwała mi Zenia — to uczucie, jakie powzięłam dla Michała, jest tak spokojne, chłodne, powszednie, że wcale nie zaspakaja pragnień mego serca. Tęsknię do silnych wzruszeń, tych niezmiernych trwóg, radości i cierpień, jakie daje miłość, któréj nigdy niedoświadczyłam, ale o któréj tyle słyszałam, czytałam, którą przeczuwam. Widmo téj miłości gonię w gwarach i tłumach światowych, o niém śnię w chwilach samotnych; wyrzucam to sobie, a nie mogę się od tych rojeń obronić. Czuję się winną względem Michała, a jednak nie może być inaczéj... to wszystko mnie dręczy, spokoju nie daje, psuje humor i prędko do grobu mię sprowadzi.
Ostatnie wyrazy ułagodziły nam znacznie przykre wrażenie, jakiego doznałyśmy przez wyznanie Zeni. Na wzmiankę o grobie, nie mogłyśmy obie z Emilką powstrzymać się od uśmiechu. Zenia nie spostrzegła tego. Wpatrzyła się w księżyc, który widniał za wielkiemi szybami okien, a twarz jéj okryła się znaczącym wyrazem. — Czy pamiętacie, ukochane moje — stłumionym mówiła głosem — czy pamiętacie tę dawną, dawną rozmowę naszę, w któréj pytałyście mnie co uczynię z mojém sercem, jeśli wyjdę za mąż bez miłości? Odpowiedziałam wam, że zawieszę je na promieniu księżyca i żywić będę poezyą, marzeniem, rosą i słanemi zdala westchnieniami bohaterskiego kochanka... Otóż, drogie moje, przekonałam się, że mówiłam jak dziecko... rosa i marzenia nie wystarczają biednemu sercu, drżącemu w przestworzu, a bohaterskich kochanków, którzy-by z daleka chcieli tylko wzdychać...
— Niéma na świecie — dopowiedziałam z mimowolnym uśmiechem.
— Niéma — jak echo powtórzyła Zenia, patrząc ciągle w księżyc. Z gniewem zacisnęła ręce i zawołała: — Ci mężczyzni są wszyscy tacy prozaiczni, materyalni, zuchwali... Jak tylko pokażę któremu z nich moje serce, zawieszone na promieniu księżyca, zaraz okazują chęć ściągnięcia go na ziemię... Żaden nie umié marzyć, wzdychać, poświęcać się i cierpiéć w milczeniu...
— A ty, Zeniu, nie pozwolisz nikomu zdjąć swego serca z tego promienia i ściągnąć go na ziemię... nie prawdaż? — z pośpiechem pełnym niepokoju zawołała Emilka.
Zenia potrząsnęła głową. — O, nikt go ztamtąd nie zdejmie i nie ściągnie na ziemię...
— Ja to uczynię, mój aniele — zabrzmiał za nami miękki i łagodny głos Michała.
Zenia drgnęła i zwróciła wzrok z księżyca na twarz męża, który uśmiechał się wesoło i patrzył na nią z czułością.
— Cóż to? Michasiu — zawołała na-pół z wymówką, na-pół z trwogą — podsłuchujesz nasze rozmowy!
— Bynajmniéj — odparł Michał — zbliżając się do drzwi, usłyszałem tylko ostatnie twoje wyrazy, i naturalnie, jako twój prawy i kochający małżonek, wyraziłem chęć zabrania sobie serduszka, o którém mówiłaś...
Rzekłszy to, pocałował żonę w obie ręce i postawił przed nami trzy bombonierki, po które umyślnie chodził był do miasta. Potém zaczął żartować z Emilki, pytając ją, czy którakolwiek z przyniesionych przez niego bombonierek, nie jest dziełem jéj rączek. Pomimo jednak wesołości Michała, z jaką rozmawiał z nami, miałam niby przebłysk pojęcia, że doskonale rozumiał on bolesny dla niego sens, zawierający się w słowach Zeni, jakie usłyszał; że, co więcéj, rozmarzony i rozdrażniony stan duszy jego żony nie był mu wcale niewiadomym. Gdy wnieśli światło i mogłam lepiéj przypatrzéć się twarzy Michała, dostrzegłam w niéj pewne znaki, których nie widziałam wprzódy. W bladych zwykle jego źrenicach przesuwały się energiczne połyski, niby wspominki silnego wewnętrznego postanowienia. Gdy spoglądał na żonę, po łagodnych ustach jego przebiegał wyraz rzewności i smutku, a jednak rozmawiał ciągle, jeśli nie wymownie i dowcipnie, to jednak uprzejmie i rozsądnie, a z ciągłą niewzruszoną łagodnością i spokojem.
Pojęłam wtedy do reszty, że Michał nie był wcale tak prostym i pospolitym człowiekiem, jakim się z razu wydawał, i przypomniawszy sobie słowa, przed chwilą wyrzeczone przez niego, pomyślałam, iż bardzo być może, że to biedne serce rozpoetyzowanéj i rozmarzonéj kobiety, zawieszone przez nią na drżącym promyku księżyca, jemu się właśnie dostanie na zawsze.
Po powrocie z odwiedzin moich u Zeni do domu, znalazłam moję matkę tak zamyśloną i smutną, jak jéj już dawno nie widziałam. Gdy witałam ją, rzekła ze źle tajoną goryczą:
— Ślicznieś tam dziś wyglądać musiała w téj twojéj wełnianéj sukni, obok strojów Zeni i jéj paradnych pokoi!
Niestety! wyrazy te aż nadto zrozumiale wytłómaczyły mi zamyślenie i smutek mojéj matki. Widmo przeszłości zajrzało jéj znowu w oczy w postaci świetnéj toalety Zeni, jéj powozu i liberyi. Piérwsze od czasu popadnięcia w ubóztwo spotkanie się ze zbytkiem i blaskiem, rozbudziło na nowo w mojéj matce żal po nich, uśpiony już przedtém nieco.
Przez cały już wieczór matka moja była milcząca i zamyślona, a nazajutrz, gdym wychodziła na lekcye, zatrzymała mnie na chwilę przy sobie, i z wielką starannością zaczęła się wypytywać o przyjęcie, jakiego doświadczyłam od Zeni, goszcząc w jéj domu. — Bo widzisz, moja droga — dodała nie bez pewnego wahania: — zdaje mi się, że spostrzegłam u Zeni, gdy tu była, pewną niestosowność obejścia się. Czy tylko ona nie lekceważy nas, dlatego, żeśmy teraz... żeśmy teraz ubogie...
Przy ostatnim wyrazie widocznie połknęła łzę, któréj nie chciała mi pokazać. Z całą wymową, na jaką tylko zdobyć się mogłam, przekonywałam moję matkę, że omyliły ją spostrzeżenia, na Zeni uczynione; że, przeciwnie, była nam nadzwyczaj przyjazną, a dla mnie, jak nie może być więcéj, wylaną i serdeczną. Słuchała mnie, wzroku nie odrywając od ziemi.
— Wszystko to być może — rzekła w końcu; — nie chciała-bym jednak, abyś bardzo się narzucała ze swą obecnością i przyjaźnią dawnéj towarzyszce, z którą teraz dzieli cię taka różnica majątku i towarzyskiego położenia. Bogaci ludzie, moje dziecko, myślą zwykle, że wielką łaskę wyświadczają uboższym od siebie, jeśli zachodzą z nimi w bliższe stosunki; a spodziewam się, że własna duma nie pozwoli ci takim kosztem podtrzymywać stosunku twego z Zenią.
Bolały mnie bardzo te słowa mojéj matki, bo naprzód widziałam w nich niesprawiedliwość, wyrządzoną Zeni, która, bądź co bądź, miała serce bardzo proste i dobre, a od wszelkiéj pychy była zupełnie wolną; następnie wiedziałam, iż są one objawem miłości własnéj, do tego stopnia zranionéj, że odbierała jéj zwykłą trafność i sprawiedliwość sądzenia o rzeczach i ludziach.
Po chwili namysłu rzekłam:
— Moja mamo, czyliż sama, będąc bogatą, gardziłaś uboższymi od siebie, i wiążąc się z nimi życzliwym stosunkiem, myślałaś, że wyrządzasz im wielką łaskę? Jestem pewna, że nie czyniłaś tego.
— Miewałam zwykle stosunki tylko z równymi sobie majątkiem i położeniem — odpowiedziała moja matka, spuszczając oczy.
W téj chwili otworzyły się drzwi i liberyowany lokaj Zeni wniósł wielki kosz prześlicznych kwiatów, wraz z bardzo uprzejmym i serdecznym bilecikiem, do mojéj matki zaadresowanym. Matka, zobaczywszy kwiaty, zarumieniła się silnie, przeczytała liścik i powiedziała mi, abym zastąpiła ją w przesłaniu Zeni podziękowań. Gdy służący odszedł, nie rzuciła nawet spojrzenia na bukiety, które rozstawiałam po stołach; odeszła i słyszałam jak zamykała się w swoim pokoju.
Odtąd ile razy Zenia ukazała się u nas, tyle razy fałdy rysujące czoło mojéj matki stawały się głębszemi, obejście się jéj z otaczającymi nabierało sztywności, a w oczach grała gorycz tłumiona. A jednak zdarzać się to musiało często, bo Zenia parę razy na tydzień nas odwiedzała, a za każdym razem przywoziła mnie i siostrze mnóztwo łakoci i drobnych podarunków, co do najwyższego stopnia niecierpliwiło i obrażało moję matkę.
— Zdaje mi się — rzekła raz do mnie po odjeździe Zeni — zdaje mi się, że pani C. pragnie nam zaimponować, przyjeżdżając zawsze do naszéj ubogiéj chatki powozem i z liberyą... osoba delikatna nie powinna przybywać do ludzi ubogich z takim hukiem i blaskiem.
Jak mogłam tylko najprędzéj, dałam do zrozumienia Zeni, że sprawiła-by mi wielką przyjemność, gdyby zgodziła się na odwiedzanie nas pieszo. Nie objawiłam jéj przyczyny mego żądania, ale zdaje mi się, że się jéj domyśliła, bo zaraz nazajutrz przyszła pieszo, a tylko w towarzystwie służącego i to bez liberyi. Gdy się to kilka razy powtórzyło, moja matka rzekła do mnie:
— Jak widzę pani C. uznała, że nie warto przed nasz skromny domek zajeżdżać pysznym powozem, i przybywa do nas pieszo, a powozu używa do wizytowania osób równych sobie położeniem.
Innym razem, gdy w niedzielę wybierałam się w odwiedziny do Zeni, matka moja kazała mi koniecznie włożyć jedwabną suknią, pozostałą z dawnéj mojéj garderoby.
— Nie mogę znieść myśli — rzekła — iż odegrywasz tam w tym bogatym domu rolę kopciuszka...
Z prawdziwym smutkiem rozmyślałam często nad tém, jak pewien błędny kierunek życia zdolny jest stłumić głos najlepszego nawet serca, i tak jasny nawet umysł, jakim była obdarzona moja matka, zaćmić i sprowadzić na drogę drobnostek i chorobliwych niemal przywidzeń. Ta sama uwaga nasuwała się może i mojéj matce, w chwilach chłodniejszéj rozwagi i zastanowienia, bo parę razy, całując mnie gorąco, powiedziała:
— Moje dziecko, przebacz mi te wszystkie dziwactwa, jakie popełniam, i nie sądź źle bardzo o mnie. Jestem, widzisz, jak człowiek spadły na ziemię z innéj planety, który ogląda się wkoło siebie i nie może jeszcze zmiarkować, co się z nim stało...
Porównanie to było w istocie bardzo trafném. Cierpienia, niepokoje, wstydzenia się, drażliwości i podejrzliwości, jakich doświadczała moja matka, miały źródło w tym głębokim roździale, jaki leży pomiędzy światem, w którym przebywała dotąd, a tym, do którego wprowadziła ją utrata majątku. Wszelkie ujemne strony minionéj przeszłości zniknęły z jéj pamięci, pozostawiając tylko żal za ową stroną miękką, złoconą, połyskującą, do któréj przyrosła duszą i ciałem. Wzajemnie zaś piękne i dobre strony teraźniejszości znikały przed wywoływaném wciąż widmem tego, co utraciła, a pozostawiały za sobą długie, przykre cienie, choćby wymarzonych tylko niedostatków i upokorzeń.
A jednak życie nasze, jakieśmy prowadziły, nie było pozbawione uroku. Nie posiadałyśmy zbytku, ale téż nie doświadczałyśmy wcale niedostatku. Domek nasz pełen był kwiatów, książek, promieni słonecznych i przyjaznych sobie wzajem twarzy. Wieczorem mogłyśmy przy otwartych oknach wsłuchywać się w oddalony gwar miasta, łączący się z szumem rzeki błękitnéj, a z rana, po spoczynku nie przerywanym żadnemi złemi snami, witałyśmy się wzajem serdeczném dzień dobry, i szłyśmy każda do swéj pracy, aby w połowie dnia zejść się znowu i zasiąść do stołu, ze swobodną pogadanką na ustach i spokojem w sercach.
Matka moja zaczynała już przyzwyczajać się do życia bez burz i wstrząśnień, jednostajnego i cichego, ale urozmaiconego tém, co każda z nas wydobywała sama z siebie, i ozdobionego wzajemném do siebie przywiązaniem osób, które żyły pod jednym dachem, gdy pojawienie się Zeni wlało znowu w jéj umysł żywioł niepokojów i żalów, nasuwając jéj przed oczy to wszystko, co utraciła, o czém zdawało się, że zapominać zaczynała, ale co stanowiło znać siłę niezwyciężoną jeszcze.
Bądź co bądź, i mój spokój został zachwianym; przez kilkanaście tygodni wzrokiem pełnym niepokoju śledziłam chmury, które to ciążyły na czole mojéj matki, to znikały, aby się znowu pojawić. Wszelkich téż dokładałam usiłowań, aby miłością moją rozgrzać przytłoczone jéj serce, a myślą wniknąć w jéj umysł, wnosząc weń pogodę i światłe pojęcia.
Nowa zmiana, jaka zaszła w domowém naszém kółku, dzielnie dopomogła tym staraniom moim.
Był to jeden z wieczorów wczesnéj jesieni; do pokoju wpływały przez otwarte okna strugi świeżego, ożywczego powietrza i barwiste światło, jakiém promieniał na zachodzie szeroki pas z purpury i złota. Matka moja siedziała na sofie, i wpół serdecznym, wpół ciekawym wzrokiem wpatrywała się w stojącego przed nią młodego mężczyznę, w którego i ja wpatrywałam się, stojąc u okna, wpatrywała się także i Emilka, kryjąc się nieco za mnie, i twarz swą, oblaną rumieńcem, bojaźliwie nieledwie wysuwając z za mego ramienia.
Gościem naszym był dwudziesto-kilkoletni młodzieniec, z płowemi włosami i błękitnemi, pogodnemi oczyma, z czołem białém, a twarzą ogorzałą, z wesołym uśmiechem na purpurowych ustach, z muskularnemi, zgrubiałemi nieco rękoma.
Stał on przed moją matką i patrzył na nią, a potém wzrok swój na mnie przenosił. Radość szczera promieniała na czerstwéj jego twarzy, a w oczach kręciła się drobna łza rozrzewnienia. Był to Franuś...
Matka moja wiedziała już ode mnie, że został rzemieślnikiem, ale wyobrażała sobie, że ta zmiana stanu, jakiéj uległ, musiała go wiele kosztować i spodziewała się zapewne zobaczyć go zgnębionym, upokorzonym, smutnym, schorzałym, może i złamanym pracą, przedsięwziętą nad siły. Tymczasem przedstawił się jéj, jako prawdziwe wcielenie życia, energii młodzieńczéj, wiary w przyszłość i w siebie, czerstwego zdrowia ciała i duszy. Z przeszłości pozostała mu tylko zewnętrzna ogłada, w świecie, w jakim wychował się, nabyta, i jeden wdzięk więcéj jeszcze dodająca jego powierzchowności.
— I zupełnie pogodziłeś się z położeniem swojém? — spytała matka moja Franusia, kiedy po długich powitaniach usiadł pomiędzy nami.
— A dlaczegoż nie miał-bym się z niém pogodzić, kuzynko? — wzajemnie zapytał Franuś, ze zdziwieniem prawie patrząc na moję matkę.
Widoczném było, że zapomniał już nawet o wyobrażeniach, jakie towarzyszyły piérwszym latom jego życia.
Przez cały wieczór byliśmy wszyscy bardzo weseli i rozmowni, oprócz mojéj matki, która z zamyśleniem przyglądała się wciąż Franusiowi. W zamyśleniu tém jednak nie było nic przykrego, bo czoło miała rozpogodzone i oczy łagodne. Z pewnéj tylko, mnie saméj znanéj, gry jéj fizyognomii, można było poznać, że cały szereg uwag i sprzecznych myśli przesuwał się po jéj głowie. — Dziwne, dziwne czasy! — powtórzyła parę razy, jakby do saméj siebie i machinalnie.
— Dobre czasy, kuzynko — podchwycił wesoło Franuś i ucałował jéj ręce.
— Dawniéj — mówiła moja matka — w owych złotych wiekach ludzkości, o jakich tak często wspominają poeci, pasterze stawali się królami; dziś królowie tego świata zstępują do cnót i zajęć pasterskich...
— Tak, kochana kuzynko — odpowiedział Franuś z uśmiechem — a cnoty te i zajęcia stają się królom tak drogie i miłe, że nie chcieli-by już ich może zamienić na uprzednie królowanie, więcéj pozorne, niż prawdziwe.
Matka moja dłoń przesunęła po czole.
— Patrząc na ciebie, Franusiu — rzekła — czuję wielką ochotę wierzyć w to, co mówisz...
Spodziewałam się, że po odejściu Franusia, Emilka wiele mi o nim mówić będzie. Gdyśmy się jednak znalazły w osobnym pokoiku naszym, wbrew oczekiwaniu memu, nic do mnie nie rzekła, a tylko goręcéj jeszcze, niż zwykle, pocałowawszy mnie parę razy, usiadła w milczeniu przy swoim stoliczku i otworzyła jakąś książkę. Widząc, że nie ma usposobienia do rozmowy, nie narzucałam się jéj z mojém towarzystwem, a znużona dziennemi po mieście kursami, wkrótce usnęłam. Kiedy śród nocy przebudziłam się po raz piérwszy, zegar ścienny wybijał późną popółnocną godzinę, a Emilka siedziała jeszcze na tém samém miejscu, na którém widziałam ją, usypiając. Przed nią rozłożona była na stoliku książeczka, w któréj spisałam uwagi i rady mego ojca, a którą czytywałyśmy nieraz wspólnie. Wzrok jednak Emilki oderwał się w zamyśleniu od kartek książki i utkwił w przestrzeni, łzawy i marzący. Białe światło lampy padało na czoło jéj pochylone i wsparte na dłoni, i odbijało się w błękitnych źrenicach. Reszta twarzy pokryta była cieniem i wyrazu jéj dojrzéć nie mogłam. Z oczu tylko poznawałam, że w myśli zadumanéj dziewicy, jak perełki na jedwabnym sznureczku, przesuwały się wspomnienia różnych chwil przeszłości, i pytania, jaką téż będzie ta przyszłość, która, w postaci rozbudzonego na nowo uczucia, zakołatała dziś do jéj serca?
W parę tygodni potém, warsztat stolarski, założony przez Franusia w ulicy niezbyt odległéj od naszego mieszkania, działał już w pełnéj sile. Franuś wraz z ojcem moim odbył podróż za granicę, z zamiłowaniem przypatrywał się wszelkim udoskonaleniom, jakich nabyły rzemiosła w innych krajach, pilnie uczył się technicznéj ich strony, a zarazem umysłem, przyzwyczajonym od dzieciństwa do widoku rzeczy pięknych i wytwornych, odgadywał prawa estetyki i wykwintnego smaku, które każdy, najprostszy na pozór wyrób, podnoszą do wysokości arcydzieła. To téż, gdy w miesiąc po przybyciu jego do W., poszłyśmy zwiedzić jego zakład, nie mogłyśmy nie podziwiać, z jaką szybkością i zręcznością odbywało się tam wszystko, jak każdy przedmiot, wychodzący z pod ręki Franusia i jego pomocników, odpowiadał wszystkim warunkom wygody, mocy i piękności.
Mieszkanie Franusia składało się z jednego pokoiku, umieszczonego na facyatce domu, którego całe niższe piętro zajmowali pomocnicy i czeladnicy jego. Poszłam je zwiedzić. Skromny to był i ciasny pokoik, za całą ozdobę mający czystość bez zarzutu i sporą szafkę z książkami, w któréj, obok arcydzieł poezyi i beletrystyki, znajdowały się w wielkiéj liczbie dzieła, o przemyśle i rzemiosłach traktujące. Wprowadziwszy mnie do tego skromnego schronienia, Franuś obejrzał się po niém wesoło, i rzekł do mnie z poufałością, do któréj przywykliśmy byli oboje w domu mego ojca:
— Upewniam cię, Wacławo, że lepiéj mi tu jest daleko, niż było w oficynie babki Hortensyi.
— Choćby dlatego — przerwałam, śmiejąc się — że nie jesteś zmuszony podnosić nikomu kłębuszków z pod kanapy...
— Ani wstydzić się swéj nieudolności i zjadać chleb, podany jako jałmużna — z powagą dokończył Franuś.
Na dziedzińcu zgrzytały dwie piły, leżały stosy wysychającego na słońcu drzewa, przez bramy wjeżdżały wozy, przywożące coraz nowe zapasy stolarskiego mataryału, mające starczyć na całą zimę. W obszernéj szopie kilku ludzi w robotniczych bluzach dzielnie uwijało się z heblem, klejem i młotkami, od czasu do czasu zbliżając się do umieszczonego pośrodku szopy stołu, na którym leżały stosy rysunków i wzorów na posadzki, meble i różne sprzęty, począwszy od najprostszych i najtańszych, aż do takich, które, lekkie i wspaniałe, opatrzone w misterne rzeźby i ozdoby, służyć miały do zapełniania bogatych i wykwintnych salonów.
Gdyśmy nadeszły, Franuś, wraz z głównym pomocnikiem swoim, zajęty był wykonywaniem rzeźby, mającéj okrywać szuflady prześlicznego biurka, do którego wzór leżał przed nim na stole. Ujrzawszy nas, porwał się od roboty, ale nie wypuścił z ręki dłuta, i tak z tém narzędziem w ręku, odziany w bluzę, z głową odkrytą i twarzą rozpromienioną, oprowadzał nas po swoim zakładzie, który nazywał żartobliwie: swojém królestwem.
Zdaje mi się, że matka moja piérwszy raz w swém życiu zwiedzać musiała na większą skalę założony rzemieślniczy warstat, bo rozglądała się wkoło z wielką ciekawością, a mianowicie zajmowali ją robotnicy w bluzach, pilnie i pojętnie pracujący pod nadzorem Franusia, który, pomimo rozmowy, jaką prowadził z nami, rzucał na nich od czasu do czasu baczne wejrzenia. — Nie sądziłam — rzekła, gdyśmy wracały do domu — aby podobne miejsce tak przyjemnie wyglądać mogło. Widocznie i taka nawet ręczna, machinalna praca, posiada swoje piękne i zajmujące strony.
— Nie jest ona machinalną, jak się z pozoru zdaje — ozwał się Franuś, który, zmieniwszy bluzę na zwyczajne ubranie, towarzyszył nam w powrocie do domu. — Co więcéj — mówił daléj — jestem zdania, że niéma na świecie machinalnéj pracy, jeżeli człowiek, który się jéj oddaje, nie traci z myśli warunków piękna i użyteczności, w jakich ma być ona dokonaną. Przypominam sobie, że w porze, gdy rozpoczynałem dopiero mój skromny zawód, i gdy chwilami dawne pojęcia i przesądy odzywały się jeszcze we mnie, buntując mnie przeciwko położeniu, w którém jednak szukałem zbawienia od wiecznéj zależności i nicości moralnéj, ojciec Wacławy, którego imienia nie mogę wspomniéć bez najgłębszéj czci i wdzięczności, powiódł mnie z sobą na jednę z tych dalekich wycieczek, które zwykł odbywać, jako gorliwy miłośnik i badacz przyrody.
Przyzwyczajony do niezmąconéj jego pobłażliwości i dobroci, powierzałem mu w drodze zwątpienia moje i upadki na duchu, jakich doświadczałem; mówiłem mu, że nieraz myślę z goryczą, dlaczego tak nizkie na tym świecie i niepokaźne miejsce dostało mi się w udziale wtedy, gdy są przecie szczęśliwi, którzy dochodzą wysoko i dokonywają wielkich rzeczy? Znajdowaliśmy się wtedy w głębi wonnego sosnowego boru. Ojciec Wacławy przystanął, pochylił się nieco i wskazał mi dwie mrówki, które po powierzchni mchu dążyły do niedaleko ztamtąd widniejącego mrowiego gniazda. — Patrz — rzekł do mnie — jeden z tych owadów, silny i duży, ciągnie za sobą wielką i ciężką gałęź, drugi, młodszy znać, mniejszy i słabszy, niesie drobne mchu ździebełko. Ale, jak jeden, tak drugi, owoce pracy swojéj niosą gniazdu swemu, które nie mogło-by się obejść tak bez téj jędrnéj i bogatéj gałęzi, jak bez miękkiéj mchu odrobiny. Czy mała ta mrówka może stać się wielką, skoro natura nie utworzyła jéj taką? Czy powinna ona wstydzić się tego i boléć nad tém, że, gdy silniejsza jéj towarzyszka dźwiga i nosi znaczne ciężary, ona zdolna tylko drobne gniazdu swemu przynosić usługi? Nie, ona pracuje wedle sił i natury swojéj, a dzięki téj pracy swéj, ma prawo szukać w swojém gnieździe spokojnego przytułku, bo nie jest w niém pasożytem, ani nieużytecznym zjadaczem cudzych płodów.
Matka moja z coraz większém zajęciem przysłuchywała się podobnym rozmowom, prowadzonym często pomiędzy mną, Emilką i Franusiem.
— A — mówiła — składacie inny świat... Wprowadzacie mnie do innego świata...
Franuś, zajęty pilnie swemi robotami, niezbyt częstym bywał u nas gościem. Niedziele wszakże, święta, a niekiedy i wieczory dni powszednich, przepędzał z nami. Wtedy zawiązywały się pomiędzy nim a Emilką nieskończone rozprawy o rzemiosłach, znaczeniu ich i o technicznych i estetycznych stronach. Oboje młodzi ludzie gorąco brali się do prac, które im miały zapewnić spokój umysłu i byt niezależny. Ztąd wywiązało się pomiędzy nimi pewne powinowactwo moralne, wynikające ze wspólności zajęć i zamiłowań, i pewna poufała, na tém powinowactwie oparta przyjaźń. U Emilki były jeszcze, obok téj przyjaźni, nagłe rumieńce i błyskawice w spojrzeniu, objawiające szybkie uderzenia jéj serca, wtedy mianowicie, gdy pod oknami naszemi rozlegały się męzkie stąpania Franusia, albo, gdy oczy jego spoczywały na jéj twarzy z szacunkiem przyjaciela i serdecznością braterską. Jakkolwiek jednak z baczną uwagą przypatrywałam się młodéj parze, nie spostrzegłam u Franusia ani rumieńców, ani błyskawic w oczach. Emilka była mu przyjaciółką, pokrewną losem i wyobrażeniami, miłą i poufałą towarzyszką... ale niczém więcéj. Raz, znalazłszy się z nim sam na sam, spytałam go: co myśli o Emilce? — Dobra jest, rozsądna i odważna — odpowiedział z przekonaniem, ale zarazem i spokojnie. Pojęłam, że młody i z gorącém sercem człowiek, jakim był Franuś, nie w ten sposób-by mówił o kobiecie, dla któréj-by miał żywsze, niż przyjaźń, uczucie.
Emilka jednak wydawała się zupełnie szczęśliwą: nie czyniła mi wprawdzie nigdy żadnych zwierzeń, co zresztą najlepiéj świadczyło o głębokości i sile uczucia, jakie dla Franusia powzięła; ale nieraz drżącym uściskiem dłoni, lub rozmarzonym wyrazem oczu, z jakim patrzyła na mnie, opowiadała mi to, czego usta jéj wymówić nie śmiały. Blada wprzódy i nieco zwiędła, rozpromieniła się teraz i rozrumieniła pod wpływem mocniéj rozbudzonych uderzeń serca, a niekiedy, co jasno czytałam w jéj czystéj i gorącéj, lubo tak łagodnéj duszy, wydawała mi się nieledwie piękną, pod tym ożywczym promieniem uczucia, który ją rozgrzał i oświetlił. Jednego właśnie z dni, w których najładniéj wyglądała w moich oczach, zwróciłam uwagę Franusia na miłą i ujmującą jéj powierzchowność. Uśmiechnął się i odrzekł: zdaje mi się, że wdzięki panny Emilii są najmniejszym z jéj przymiotów.
Byłam pewną, że miał wtedy ochotę powiedziéć, że znajduje ją zupełnie brzydką, a tylko wstrzymał się przez obawę uczynienia mi przykrości!
Pomimo to wszystko, z radością uważałam, że przyjaźń między nimi zawiązywała się coraz ściślejsza i bardziéj wylana, i miałam nadzieję, że prędzéj czy późniéj przemieni się ona u Franusia w głębsze i gorętsze przywiązanie do dobréj dziewczyny, która serdeczny do niego pociąg czuła już wtedy, gdy sama opływała w bogactwach i spodziewać się mogła świetnego losu, a on był jeszcze chłopcem ubogim i bez przyszłości.
Nowy jednak wypadek, jaki zaszedł w życiu naszém domowém, położył koniec tym moim nadziejom. Na początku zimy pan Rudolf odwiedził nas w przejeździe za granicę, i zostawił u nas, „swego skowronka i swoję różyczkę” uroczą, prześliczną Madzię. Matka młodéj dziewczyny i Rozalia pozostały w Rodowie, dokąd zabrały i młodszą siostrę Madzi; téj zaś ulubienicy swojéj, tego najdroższego dziecka swego, pan Rudolf nie chcąc zostawić pod szkodliwym wpływem matki i starszéj siostry, polecił ją naszéj opiece. Chętnie przyjęłyśmy pod dach nasz to śliczne i świeże dziecię, tém bardziéj, że obie z moją matką domyślałyśmy się, iż podróż pana Rudolfa nas miała na celu. Odjeżdżał ożywiony dziwną energią. Przygnębienie, jakie cechowało go wprzódy, zniknęło bez śladu; zdawał się być odmłodzonym o lat wiele.
A jednak w oczach jego, obok gorączkowo niemal rozbudzonego życia, grał smutek wielki, głębszy może jeszcze, niż wprzódy. Żegnając się z córką i z nami, blady był bardzo, ale ani na chwilę nie wydał się z bolesném wzruszeniem, które jednak baczne oko z łatwością odgadnąć w nim mogło. — Powrócę — mówił do nas pewnym głosem — nie prędko może, ale powrócę, muszę wrócić, bo podróż moja ma na celu dopełnienie obowiązku, naprawienie krzywdy, która przeze mnie się stała... Ufam, że dozwoloném mi będzie uczynić to i wrócić do dzieci moich, pod mój dach cichy, pod którym chcę umrzéć.
Po odjeździe ojca, świeża twarzyczka Madzi powlokła się smutkiem i bladością, niemniéj jednak, po piérwszém spojrzeniu, jakie zamieniła z Franusiem, po piérwszéj rozmowie, jaka zawiązała się między nimi, nieśmiałéj, przerywanéj milczeniami, w czasie których twarz dziewczyny oblewała się purpurą, a oczy Franusia ciskały iskrami, poznałam, że kochać się będą. Tego dnia Franuś późniéj, niż zwykle, nas opuścił, a ostatnie spojrzenie jego upadło na Madzię, która, spłoniona jeszcze cała od przedchwilowéj z nim rozmowy, stała strwożona, jak dziecię, promienna, jak dziewica, po raz piérwszy poczuwająca w sobie tchnienie miłości, i dwojgiem czarnych nieśmiałych oczu słała mu wyrazy: wracaj coprędzéj! Spojrzałam na Emilkę i przelękłam się bladości jéj twarzy, którą kryć usiłowała w muślinową firankę u okna. Wyciągnęła jednak rękę do Franusia i uprzejmym, pewnym głosem, życzyła mu dobréj nocy; potém zbliżyła się do Madzi i uścisnęła ją. Uważałam, że uczyniła to ostatnie nie bez pewnego wahania i z widoczną walką.
Téj nocy słyszałam Emilkę płaczącą długo i po cichu... I ja także nie spałam, a zdawało mi się, że mam dopiéro lat ośmnaście, z taką siłą i świeżością uderzyło mi serce, tyle cudownych obrazów i marzeń tłoczyło się do głowy, łamiąc się z zimną rozwagą, jaką rządzić się postanowiłam, zwyciężając ją i pogrążając mnie w długie, dziecinne niemal rojenia. Piérwszy to raz od roku, nie myślałam przed uśnięciem ani o uczennicach moich i jutrzejszych lekcyach, ani o środkach uprzyjemnienia i rozweselenia życia méj matki. Nie przesłałam nawet ani jednéj myśli ojcu memu, chociaż zwykle, gdy zostawałam samotną, obraz jego mieszał się ze wszystkiemi memi myślami. Poczuwałam w sobie ten głęboki egoizm serca, zdjętego niewysłowioném wzruszeniem, niezdolnego patrzéć gdzieindziéj, jak tylko jedynie w siebie.
Dlaczego działo się tak ze mną? Jaki powód strącił duchowe władze moje z drogi, po któréj postępowały one z punktualnością, nakazaną i ściśle przestrzeganą przez rozum?
Oto pan Rudolf nie z córką tylko przybył do naszego domu. Towarzyszył mu jeszcze ktoś, z kim razem puszczał się w kraje odległe, ktoś o rozumnych oczach, pogodném czole i łagodnych ustach, o kim nigdy bez wzruszenia wspomniéć nie mogłam. Zobaczyłam znowu hrabiego Witolda, ale tym razem cały już wieczór z nim przepędziłam. Spojrzenie głębokich, jak morze, oczu jego, tkwiło we mnie długo... Prosił, abym grała, i czułam, że całą duszą wsłuchywał się w moję muzykę, pragnąc może usłyszéć w niéj znowu dzieje mego serca, które już niegdyś wygrałam przed nim. Nie wiem, co posłyszał, ale, gdym wstała od fortepianu, oczy jego miały blask bardzo piękny, który tym razem nie zagasł już szybko, ale oblał mnie całém morzem nieznanego dotąd wzruszenia. Gdy odchodził, nic nie rzekł do mnie ustami, ale drżący uścisk jego ręki i wyraz twarzy, z jakim popatrzył na mnie, powiedział mi tyle... tyle... że opisać tego nie jestem zdolną.
Nie wiem dlaczego, przez całą noc myśląc o tém wszystkiém, nad rankiem zapłakałam rzewnie, a gdy słońce zimowe weszło, nie zważając na chłód i wilgoć, wybiegłam do ogródka i natężyłam słuch w stronę, w któréj miał się rozledz świst lokomotywy, unoszącéj podróżnych w dalekie strony. Gdy go usłyszałam, objęłam ramionami wilgotne drzewo i znowu płakałam...
Chłód poranny, który wstrząsał mojém ciałem, i krople wody spadające na moję głowę z bezlistnych gałęzi drzew, otrzeźwiły mnie. Wróciłam do domu i piérwszy raz od dawna ujrzałam w lustrze twarz moję bladą i zmęczoną, a oczy zarumienione od łez i niespania. Starałam się, aby nikt z domowych nie dostrzegł śladów wzruszenia, jakiemu uległam. Na lekcye jednak szłam dnia tego wolniejszym, niż zwykle, krokiem, i dopiéro nieubłagany Chapsal i gammy, wygrywane przez uczennice moje, przywołały mnie zupełnie do rzeczywistości.
Wracając do domu, powtarzałam sobie: śniło mi się! i pragnęłam wmówić w siebie, że miałam tylko sen piękny, i zapomniéć o nim... Nie mogłam. Przypominały mi go nagłe ukłucia, które poczuwałam w sercu, błyskawice, co mi się przesuwały przed oczyma, fale tęsknoty, co mi przypływały do piersi i tamowały oddech. A jednak zmuszona byłam ukrywać to wszystko starannie, aby nie zakłócać innym spokoju, tém bardziéj, że widziałam, jak wzrok mojéj matki z trwogą zatrzymywał się na mojéj twarzy zmienionéj.
I miałam wtedy dni ciężkiéj walki. Nie pamiętam, ile tygodni i miesięcy trwały one, ale wiem, że trwały długo, że zużyłam na nie wiele wysileń energii, łez tajemnych i powierzchownych uśmiechów, i że zaznaczyły się one w mém życiu pasmem chwil, dziwnie splecionych z tajemnych płomieni i zewnętrznéj pogody.
Życie człowieka, który każdodzienną pracą wyrabia sobie każdodzienny kawałek chleba, podobne jest do wody, płynącéj cicho i równo; któż wié i dojrzy, co tam dzieje się na głębinach? Może tam fale toczą się po dnie kamienistém z trudem i szumem głuchym, może powstają tam tysiące istnień tajemniczych, skrytych pod szarą obsłoną powierzchni, więdnących i umierających bez wiadomości o tém światła dziennego, które nie przenika tych głębin? Ale powierzchnia gładka i jednostajna świeci spokojną szybą, tak dziś, jak wczoraj, i jutro jeszcze tak samo świecić będzie, aż chyba piorun zamąci ją gwałtowny, albo skwar słoneczny potokiem złotych iskier osypie.
Upływały tygodnie i miesiące, zmieniały się pory roku, a życie moje zewnętrzne nie miało dziejów, było ono tablicą, na któréj długim szeregiem zapisywały się dnie jednostajne, a co najwięcéj dzieje tych, których kochałam.
Jedyną ważną zmianą, jaka zaszła w położeniu mojém, było to, że wkrótce po przybyciu Zeni otrzymałam stosowne do moralnych moich dążności i potrzeb pole do pracy. Jednocześnie prawie z Zenią przybyła do W. blizka krewna pana Michała, kobieta wysoko oświecona, bogata, i przywiozła z sobą dwie córki dla ukończenia wychowania, dla których poszukiwała stosownie uzdolnionéj nauczycielki. Zenia pochwyciła wnet tę sposobność stania mi się użyteczną, pośredniczyła między mną a krewną swego męża, i po kilku rozmowach z matką dwóch podrastających panienek, dalszy kierunek ich umysłów został mi powierzony. Osiągnęłam więc nareszcie to, czego pragnęłam i o co dotąd starałam się bezskutecznie. Doprowadzając do końca rozumnie rozpoczętą edukacyą nowych moich uczennic, nie z samą już gramatyką Chapsala i fortepianem miałam miéć do czynienia. Matka ich pragnęła, aby jéj córki otrzymały tak wszechstronne i gruntowne umysłowe wykształcenie, iżby na niém stale oprzéć się mogła moralna ich strona. Było to zapewne zadanie trudne, wymagające pewnego planu, wytrwałości i przenikliwości w zbadaniu natury i skłonności młodych istot; to téż nie bez tajemnéj trwogi widziałam spełniający się cel moich życzeń, sądząc jednak, że nie będzie zbyt zuchwale z méj strony, jeśli podejmę się zadania, do którego przygotowywałam się długo, a które, spełnione sumiennie, miało mi dać dopiéro prawdziwe zadowolenie moralne i pewność, że odpowiadam godnie powinnościom obranego przeze mnie zawodu.
Obok tych moralnych korzyści i nadspodzianie znacznych zysków finansowych, jakie wypływały dla mnie z tych nowo przyjętych obowiązków, były téż pewne przykre strony, które jednakże wraz z dobremi przyjąć musiałam: codzienna praca moja zdwoiła się. Całe prawie dnie przepędzać miałam za domem, wieczorem zaledwie wracając do ukochanych moich, w to ciepłe, rodzinne kółko, które wlewało we mnie zapomnienie o wszelkich osobistych moich trudach i dolegliwościach. Na szczęście, o matkę moję zupełnie spokojną być mogłam, gdyż w nieobecności mojéj nie brakowało jéj ani serc kochających, ani starań troskliwych, i wtedy dopiéro w całéj rozciągłości oceniłam dobrodziejstwa podobnego stowarzyszenia, opartego na wspólnéj pracy i wzajemném przywiązaniu, jakiego przykład przedstawiało nasze, ściśle złączone z sobą, domowe gronko.
Zresztą, matka moja zdawała się z każdym dniem bardziéj przywykać do bytu, jaki jéj wspólnemi utworzyłyśmy staraniami; co więcéj: otoczona czynnym naszym i krzątającym się światkiem, otrząsnęła się ze znękania, któremu dała się ogarnąć, i poczuła w sobie potrzebę zajęcia, ruchu, zużytkowywania godzin, spokojnie dla niéj płynących. Nie trudno było o to. W gospodarstwie osób niezamożnych, pracowitych, nie mających na zawołanie licznego sług szeregu, każdemu i zawsze znajdzie się coś do uczynienia, a znaléźć się mogło tém bardziéj u nas, gdyż ja i Emilka, po całych dniach oddając się wyłącznym naszym zajęciom, nie mogłyśmy ani w najmniejszéj cząstce przykładać się do utrzymywania domowego porządku i zarządu.
Binia zajmowała się nim ciągle z pomocą Madzi, która nietylko służyła za szwaczkę, krawczynią i modniarkę dla całego naszego domowego kółka, ale jeszcze zręcznemi swemi rączkami potrafiła coś i zarobić, tak, aby, jak wyrażała się sama, utrzymanie jéj nie było dla nas ciężarem.
Piękne jéj hafty i ozdobne, pełne smaku, sporządzanie różnych strojów, dały się prędko poznać wielu osobom, i tak, jak wyborne introligatorskie roboty Emilki, poszły wkrótce w kurs pomiędzy wielkim światem miasta W., co, przyznać trzeba, stało się głównie w skutek zabiegów Zeni, która, z wrodzoną sobie żywością i zapałem, krzątała się około oddawania nam wszelkich możebnych przysług.
Matka moja coraz większy zaczęła brać udział w zajęciach Bini i Madzi. Z początku szło to bardzo powoli, stopniowo, więcéj żartem i od niechcenia, niż na prawdę i z przejęciem się. Raz jednak, gdy, wróciwszy po lekcyach do domu, znalazłam jeszcze wszystkich przy pracy, i sama nie oddając się spoczynkowi, zaczęłam przeglądać kajeta moich uczennic, matka moja rzekła do nas:
— Gdy patrzę na was, moje dzieci, wydaje mi się, jakobym była trutniem pomiędzy pszczołami.
— Jesteś królową naszego ula, droga ciociu! — zawołała Madzia, i złożywszy haft do koszyczka, przybiegła, aby ją uścisnąć. Innym razem, gdy wróciłam do domu więcéj zmęczona, niż zwykle, bo i przedmioty lekcyi, jakie wykładałam dnia tego, trudne były i wyczerpały mnie, i pogoda na dworze była tak szkaradna, że w ciągu całéj drogi do domu, przedzierać się formalnie musiałam przez fale wichru i ostrego śniegu, — matka moja patrzyła na mnie długo, a potém rzekła:
— Nadziwić się nie mogę, jakim sposobem taka wytrwała, jak ty, istota, może być córką takiego, jak ja, próżniaka!...
Mówiła to z uśmiechem i słowom swoim pragnęła nadać ton żartu, ale oczy jéj były wilgotne, a cały wyraz twarzy objawiał pewne zmieszanie i zawstydzenie.
Nazajutrz znalazłam ją zajętą haftowaniem sukni, którą, bogata jakaś i lubiąca stroje pani, za pośrednictwem Zeni, powierzyła naszéj miłéj haftarce i krawczyni. Madzia siedziała tuż obok, i zajęta taką samą robotą, z figlarnym uśmiechem spoglądała od czasu do czasu na pilnie pracujące ręce mojéj matki. Haftowała w istocie wprawnie i ładnie. Gdy spostrzegła, że weszłam do pokoju, podniosła głowę i rzekła wesoło:
— Ty, Wacławo, co tak zwykle napadasz na uniwersalne uczenie haftu młodych panien, powinnaś teraz pogodzić się z tą umiejętnością. Widzisz, posłużyła mi ona do wydobycia się choć trochę z roli trutnia, jaką pomiędzy wami odegrywałam.
Odtąd przez parę godzin codziennie dzieliła pracę z Madzią, coraz częściéj zaglądała do kuchennego i śpiżarniowego królestwa Bini. Ogródek nasz, którego głównemi opiekunkami były Madzia i Emilka, zaczynał ją coraz więcéj zajmować, a pewnego dnia znalazłam ją przy fortepianie, z widoczną przyjemnością przeglądającą i probującą moje nuty.
— Zaniedbałam muzyki — rzekła — a chociaż po prawdzie nigdy nie byłam artystką, muszę jednak odnowić znajomość z klawiszami. Dobrze to będzie niekiedy zagrać coś dla was, gdy będziecie usposobione do słuchania muzyki, albo w czasie twojéj przydłuższéj nieobecności opowiedziéć fortepianowi, jak pilno mi zobaczyć znowu moję najlepszą córkę.
Z radością widziałam, jak cera jéj coraz zdrowszy i czerstwiejszy przybierała koloryt, jak coraz częściéj usta jéj wesołym otwierały się uśmiechem, jak oczy jéj przez godziny krótkie, ale przez długie tygodnie i miesiące świeciły niezmąconą pogodą duszy, odbijającą się téż i w obejściu się jéj z nami, które utraciło uprzednią swę gorączkową zmienność, a wróciło do tego stanu jednostajnéj łagodności i uprzejmości, jaki właściwy był jéj czułemu z natury i dobremu sercu.
Nie potrafiła-bym opowiedziéć, jaką pięknością oblane było w mych oczach to odradzanie się mojéj matki. Zdawało mi się, że widziałam nową jutrzenkę młodości, wstępującą na jéj oblicze.
I nieraz, patrząc na nią, jak ze swą wspaniałą zawsze i wytworną postacią, z delikatnym rumieńcem zdrowia na białéj twarzy, z wesołym uśmiechem na ponsowych ustach, siedziała pomiędzy nami i, błyszczący wzrok odrywając od roboty, którą trzymały śnieżne jéj ręce, wodziła nim po twarzach naszych z wyrazem niewypowiedzianéj czułości, pytałam siebie: czy ta kobieta, tak młoda jeszcze, świeża i piękna, jest naprawdę moją matką, czy tylko siostrą starszą i najdroższą przyjaciółką? z niewypowiedzianą radością przypatrywałam się téj przemianie, jakiéj uległa stopniowo, z tém większą radością, że czytałam w niéj wróżbę upragnionéj, szczęśliwéj przyszłości. W istocie bowiem matka moja, zmieniona w swych wyobrażeniach, otrząśnięta z nałogów i zamiłowań, nabytych w przeszłości, nie mogła prędzéj czy późniéj nie podać ręki człowiekowi, którego kochała w życia swego zaraniu, z którym rozłączyły ją zachodzące między nimi różnice, a do którego teraz coraz bardziéj podobną się stawała. A gdyby się tak stało, myślałam sobie nieraz, czegóż-by mi już więcéj do zupełnego brakowało szczęścia? Wtedy na dnie mego serca odzywał się głos nieśmiały i mówił mi, że brakowało-by mi jeszcze czegoś... kogoś... alem nie słuchała tego zdradliwego głosu marzeń natrętnych, i całą duszą wpatrywałam się w ukazywany mi przez wyobraźnią obraz rodziców moich, pod jednym połączonych dachem, szczęśliwych i zgodnych, i siebie, obejmującą ich oboje jedném spojrzeniem, nie zmuszoną do odstępowania jednego z nich przez miłość dla drugiego.
Oprócz tyle obiecującéj zmiany, jaka zachodziła w usposobieniach mojéj matki, nadzieje moje inne jeszcze, a niepłonne miały podstawy.
W rok może po przybyciu naszém do W. zawiązał się pomiędzy rodzicami mymi pewien milczący, że tak wyrażę się, emblematyczny stosunek, miły znać im obojgu, bo podtrzymywali go starannie.
Ojciec mój pisywał do mnie często, a oprócz tego przysyłał mi mnóztwo rzeczy, mogących służyć tak do użytku mego, jak do uprzyjemnienia mi życia. Raz pomiędzy książkami, jakiemi mnie obdarzył, znalazłam jednę pięknie oprawną, z wyrytą na okładce cyfrą mojéj matki. Domyśliłam się od razu intencyi mego ojca, tém bardziéj, że książka owa była dziełem przez niego samego napisaném, a mającém za przedmiot jednę z najbardziéj będących na dobie kwestyi społecznych, traktowaną właściwym mu sposobem, w którém głębokość poglądów i erudycyi łączyły się z jasnością wykładu i ujmującym wdziękiem stylu. Pojęłam, że ojciec mój tę pracę swoję ofiarował w myśli mojéj matce, i pragnął, aby ta ofiara doszła do niéj przez moje ręce. Upatrzywszy sposobną chwilę, z pewną jednak nieśmiałością zaniosłam mojéj matce ten dar, przesyłany jéj od człowieka, który, bądź co bądź, był ojcem jedynego jéj dziecka, a przez długie lata rozłączenia zapomniéć o niéj nie mógł. Każdy z łatwością odgadnie, jak szczęśliwą byłam, widząc na twarzy méj matki rumieniec wzruszenia, jak przez dni następne chciwie przebiegała karty książki, i jak pochłaniała szlachetne i rozumne myśli mojego ojca.
Wkrótce potém ujrzałam w ręku mojéj matki gustowną i pracowitą robotę, składającą się z kanwy, włóczek, jedwabiów i t. d. Wyszywała pilnie; kwiaty i arabeski wychodziły z pod jéj palców barwne, świeże, zda się napojone ożywczém tchnieniem, jakie wiało na nie z ust jéj rozrumienionych i zbliżonych do nich śród pracy.
Gdy skończyła dzieło swoje, oddała mi je i rzekła:
— Poślij to twemu ojcu, Wacławo.
Głos jéj drżał trochę, gdy wymawiała te wyrazy, przycisnęła głowę moję do piersi i ucałowała mnie gorąco. Doprawdy, po raz piérwszy wątpiłam, czy uścisk, jakim mnie obdarzyła, mnie saméj był przeznaczony w jéj myśli... Przypatrzyłam się bacznie robocie mojéj matki i pomiędzy barwnemi gałązkami wyszytego kwiecia dostrzegłam jéj imię... Było to więc także milczące pozdrowienie...
Pozdrowienia podobne powtarzały się potém w rozmaitych postaciach; doszło do tego, że pewnego dnia przyniosłam mojéj matce portret mego ojca, dla niéj przez niego przysłany, a wkrótce takiż sam podarunek słałam od niéj do niego. Tak więc przed oczyma mojemi roztaczał się niby łańcuch, złożony z milczących próśb i nieśmiałych pozdrowień, łańcuch, który wkrótce może połączyć miał z sobą tych, którzy mi byli drożsi nad życie.
Tymczasem nie zbywało mojéj matce i na towarzystwie miłém i dość urozmaiconém. Wypadek zrządził, żeśmy się zaznajomiły z mieszkańcami jednego z sąsiednich domków, potém przybyła znajomość druga i trzecia i jeszcze inna, i powoli zaczęłyśmy coraz szerzéj rozglądać się w tym krzątającym się i pracowitym światku skromnego przedmieścia, tak różnym od tego wielkiego świata, co tam w centrum miasta huczał i błyszczał. Nowi nasi znajomi byli wszyscy ludźmi, którzy, sami rozumiejąc wartość czasu, służącego im za materyał do wyrabiania kawałka chleba i dachu nad głową, umieli poszanować czas drugich. Natrętów nie było pomiędzy nimi, a jeśli się i znalazł jaki, tośmy go prędko usunęły od siebie. Ale w dni świąteczne, w wieczory wolne od pracy, domowe kółko nasze pomnażało się kilku przyjaznemi twarzami. I tak naprzykład, niemłody profesor, któregośmy widywały często czytającego na ganku swego mieszkania i kreślącego ołówkiem na marginesach, gdy raz zajrzał do nas, przychodził już coraz częściéj, wertował moje książki, pożyczał mi swoich i rozmawiał ze mną o moim ojcu, którego dzieła lubił i cenił wysoko; młoda zaś żona jego przypadła wielce do smaku mojéj matce, może dlatego, że urodzona i wychowana na wielkim świecie, obok wykształconego umysłu posiadała układ, jakiby jéj w każdym salonie zaszczyt mógł przynieść, a może téż jeszcze i dlatego, że wielka miłość jéj dla dziecięcia, które z nieskończoną hodowała pieczołowitością, znajdowała oddźwięk w sercu mojéj matki, nawskroś przejętém miłością dla mnie. I młody artysta, którego muzyka unosiła się często śród nocnych godzin nad uśpionemi dachami domków przedmieścia, wzajemnie słuchać téż musiał naszéj muzyki, a raz zjawił się u nas i w wolnych chwilach grywał potém wraz z nami. I sąsiadka nasza, staruszka, wychowująca liczne grono wnucząt, zaglądała téż do nas niekiedy i wieczorami siadywała obok matki mojéj na kanapie z pończoszką w ręku, poczciwemi oczyma wesoło poglądając na nas z-za okularów. Była ona niegdyś właścicielką ziemską, a utraciwszy jedyną córkę i zięcia, sprzedała niewielką swę posiadłość i oddała się całkiem wychowaniu kilkorga wnuków...
Zdarzały się wieczory, w których domek nasz wrzał cały od gwaru rozmów, śmiechów i muzyki. Profesor, rad, że miał się przed kim wygadać, rozprawiał ze mną o różnych naukowych i społecznych kwestyach, a czasem dawał mi rady, odnoszące się do nauczycielskiego zawodu, długiém natchnione mu doświadczeniem. Młoda profesorowa rozmawiała z matką moją o wielkim świecie, na którym spędziła najpiérwsze lata swego życia, z Emilką o gospodarstwie swojém, z Madzią o swoich kwiatach, a ze wszystkiemi o swojém dziecku. Madzia wraz z Binią krzątały się około przyjęcia gości, w czém pomagał jéj zawzięcie Franuś, a przeszkadzały wnuczki staréj naszéj sąsiadki, których była ulubienicą, a które, jak rój brzęczący, rozsypywały się po małych naszych pokojach. Młody artysta z zapałem rozprawiał o sztuce i grywał ze mną na cztery ręce. Matka moja, tak liczném i ożywioném otoczona kołem, przypominała swoje dawne czasy i nieporównanym wdziękiem obejścia się, jak téż nabytą w świecie umiejętnością stosowania się do każdego umysłu i usposobienia, stawała się przedmiotem powszechnéj czci i duszą całego towarzystwa.
Na godzinę przed północą rozchodzili się wszyscy, bo każdy myślał o tém, że nazajutrz rano wstać musi. Franuś odchodził zwykle najpiérwszy, pomimo, że zatrzymywały go śliczne oczy Madzi, bo, jak powiadał, niedobrze-by było, gdyby pomocnikom swoim dawał przykład zbyt długiego wydalania się z domu. Ja także odchodziłam niekiedy przed rozejściem się gości do mego ustronnego pokoju, aby przygotować się do jutrzejszych lekcyi, szczególniéj jeśli przedmiotem ich miała być nauka, przedstawiająca większe dla wykładu trudności, albo w któréj nie czułam się jeszcze dostatecznie ugruntowaną. Tego wczesnego oddalenia się z grona gości nikt nigdy nie miał mi za złe, a zdarzało się nawet, że zacny profesor przypominał mi, czy nie pora już, abym, nie zważając na obecność obcych osób, udała się do mych obowiązkowych zatrudnień. Tylko młody artysta, jak mi zwykle nazajutrz opowiadały Emilka i Madzia, zachmurzał się po mojém odejściu, i albo siadał do fortepianu, aby wygrywać rozpaczne melodye, albo bardzo spiesznie odchodził do siebie. — On zakochany w kuzynce! — filuternie mrugając czarnemi oczami, śmiała się Madzia. — On zakochany w tobie, Wacławo! — powtarzał mi o młodym muzyku Franuś, który się z nim ściśle przyjaźnił. Przypuszczałam, że to, co mówili, prawdą być mogło, ale anim to spostrzegła sama, ani spostrzegać chciałam; owszem, zdaje mi się, że gdybym spostrzegła, odwróciła-bym oczy, aby nie widziéć. Marzenie serca mego było gdzieindziéj, o, gdzieindziéj! a lubo cicho sprawowało się ono w kątku, do jakiego zapędziłam je wolą, toć jednak czułam niekiedy, jak w samotnych szczególniéj chwilach drgało w głębi piersi, przyspieszało mi oddech, wzmnożone rumieńce posyłało do twarzy.
Jedynym cieniem, który rozpościerał się na naszém domowém życiu, było ciche, wewnętrzne cierpienie Emilki. Nikt o niém, prócz mnie, nie wiedział; a i ja także odgadywałam je tylko, bo nigdy usta Emilki żadnéj nie wymówiły skargi, nigdy nikt łzy w jéj oczach nie widział, ani spostrzegał rozżalenia na jéj pobladłéj, znowu łagodnéj twarzy. W nocy słyszałam nieraz, jak płakiwała długo pocichu, ale z rana już błękitne źrenice jéj, wypogodzone jak niebo i przezroczyste jak kryształowe krople spokojnéj wody, witały nas uśmiechem dobroci i przywiązania. Obejście się jéj z Franusiem i Madzią nie uległo żadnéj zmianie; dla niego była zawsze jednako serdeczną i ufną przyjaciółką, dla niéj najlepszą i najpobłażliwszą towarzyszką. Tylko nie miewała już ani nagłych rumieńców na twarzy, ani błyskawic w oczach: zagasły w niéj one razem z nadzieją. A to zaparcie się siebie i niezmącona spokojność, w jaką się przyoblekła, nie bez wielkich walk i trudów przyjść musiały téj cichéj, prostéj, miękiéj duszy. Spostrzegałam nieraz, jak ręce jéj drżały śród pracy i pierś podnosiła się tajonemi westchnieniami; jak oczy jéj, spoczywające często na twarzy Madzi, zachodziły nagłą, palącą, a szybko powstrzymywaną i połykaną łzą. I, patrząc na to wszystko, nie mogłam obronić się od pewnéj, wyłącznéj tkliwości dla téj w tajemnicy serca cierpiącéj i poddającéj się istoty. Nie chciała, abym była jéj powiernicą, ale nie mogła przeszkodzić temu, abym się nie stała jéj pocieszycielką, i często śród nocy, gdy słyszałam jéj płacz tłumiony, przychodziłam do niéj i milczącym uściskiem dodawałam jéj siły, źródło łez tamowałam, i nie odchodziłam od niéj wprzódy, aż poczułam ją wzmocnioną i uspokojoną. Nie wymagałam od niéj żadnych ustnych zwierzeń, bo przeczuwałam, jak trudne były dla kobiety, w podobném zostającéj położeniu.
Jakkolwiek skromna i nie wiele o sobie rozumiejąca, Emilka posiadała duszę niewieścią, która nie pozwalała jéj przed najlepszą nawet przyjaciółką skarżyć się na to, że był ktoś, co miłość jéj odrzucił, a może nawet nie spostrzegł, iż mu ją oddawała. Wszakże wiedziała o tém, że ją bez słów doskonale przenikam i rozumiem, a przyjaźń nasza nigdy tak ścisłą nie była, jak w owéj porze, lubo każda z nas nosiła w sercu swém coś, o czém ustami nie powiadała drugiéj.
Tymczasem i Madzia także, lubo rozkochana i szczęśliwa w swéj miłości, lubo zawsze dziewiczo świeża, a niekiedy nawet dziecinnie naiwna, miewała częste chwile zadumy i smutku. Tęskniła za ojcem i siostrami, bolała nad rozdwojeniem rodziny, o którém i dawniéj już miewała przebłyski pojęcia, ale którego całą ważność poznała wtedy, gdy musiała dlań opuścić dach rodzinny, a w skutek tego ujrzała się odepchniętą i niemal zapomnianą od matki, nie mogącéj jéj nie poczytywać za złe tego, że szukała u nas schronienia i publicznie oddawała się pracom, zawstydzającym próżność jéj i pychę. To téż pani Rudolfowa nigdy nie odzywała się do córki; Rozalia pisywała do siostry listy z razu częste, potém coraz rzadsze, nie przestawała jednak pisać zupełnie, a w pismach jéj, składających się z urywanych frazesów, jakie zwykle cechowały jéj rozmowę, nie znać było wcale gniewu na siostrę, albo wyłącznego zobojętnienia dla niéj, ale odzywało się w nich głębokie zniechęcenie do wszystkiego, co tylko istniało na świecie, gorycz, rozdrażnienie zmęczonego umysłu i śmiertelnie zranionego serca. Widziałam nieraz, jak z promiennych oczu Madzi spadały na pismo siostry łzy kropliste, a usta jéj, drżące od żalu, szeptały: biedna Rózia! Ale zaledwie w przedpokoju zabrzmiał wdzięczny i wesoły głos Franusia, zaledwie oczy jego, palące się jak błękitne obłoki, skwarem słonecznym rozpłomienione, rozkochaném spojrzeniem objęły uroczą postać Madzi; lice młodéj dziewczyny promieniało znowu weselem i szczęściem, albo powlekało się obsłonką rozkosznego marzenia. Była młoda, kochała, czuła się wzajem kochaną — zapominała o troskach i oddychała szeroko tą atmosferą różaną i promienistą, która otacza istotę świeżą, niezmęczoną, niezłamaną, wszystkiego jeszcze spodziewającą się od życia.
Od pana Rudolfa wieści przychodziły nie często, ale z dość jednostajną punktualnością. Listy jego opatrzone były w stemple z rozmaitemi nazwami miast i prowincyi: raz przychodziły z północy, to znowu z południa, to z największych stolic Europy, to ze sławnych kąpielowych zakładów, to jeszcze z górzystych miejsc Szwajcaryi i Francyi, kędy tłumy podróżników przybywają, dla podziwiania natury lub mody. Widocznie pan Rudolf szukał po świecie czegoś lub kogoś, gonił za czémś lub za kimś, a stosownie do tego, jak zdawało mu się, że się przybliżał do swego celu lub od niego oddalał, listy jego tchnęły rozbudzoną lub słabnącą energią. Nigdy jednak nie było w nich skargi żadnéj, ani téż wyjaśnienia powodu, który go na tak długo wydalił z ojczystego kraju. Parę razy przy odczytywaniu listów pana Rudolfa ręka mi zadrżała i serce uderzało mocno, bo ujrzałam wypisane w nich imię, którego dźwięk drgał w głębi mego serca, owinięty w przezroczystą sieć marzeń cichych, lecz upartych...
Spotykali się obadwa na szerokim świecie — niekiedy — lubo każdy z nich czém inném znać był zajęty, do innego dążył celu, a za każdym razem, gdy się to wydarzyło, hr. Witold słał nam przyjacielskie pozdrowienia, w których zdawało mi się, że słyszałam imię moje ze szczególnym wymawiane naciskiem... Były to zapewne złudzenia wyobraźni, nic więcéj. Usiłowałam jak najmniéj zajmować się niemi, wracały jednak i dawałam im wolę niekiedy, myśląc nie bez pewnego ściśnienia serca, że złudzenia te miały być może wszystkiém, co mi daném było posiąść z dziedziny tego niezmiernego szczęścia, jakie uśmiecha się do każdego człowieka, w postaci poczutéj i odwzajemnionéj miłości.
Takim był nasz światek domowy, ciepły, serdeczny, smutny chwilami, wesoły często, czynny i spokojny zawsze. Ale prócz światka tego, posiadałam jeszcze okno, przez które patrzyłam na świat inny, nieskończenie różny od tego, w którym żyłam, a zdawna dobrze mi znany. Oknem tém był dla mnie dom Zeni. Przepędzałam zaś w niém większą część czasu, a to z tego powodu, że matka moich uczennic zajmowała apartament w tym samym domu, w którym mieszkała Zenia, i na tém samém piętrze, a dobra przyjaciółka moja, chcąc mieć możność częstego widywania się ze mną i oszczędzić mi przykrości całodziennego przebywania w zupełnie obcym domu, uprosiła krewną swę, z którą serdeczne łączyły ją stosunki, aby lekcye młodych panien odbywać się mogły w jéj mieszkaniu. Matka uczennic moich przystała na to tém chętniéj, że lokal, jaki zajmowała, był w istocie dość szczupły i nie posiadał ani jednego pokoju, odpowiadającego wszystkim warunkom, niezbędnym tak dla nauczycielki, jak dla uczących się; w obszerném zaś mieszkaniu Zeni znalazł się właśnie gabinet obszerny, zamknięty, dostatecznie od bawialnych salonów oddalony, a otwartemi drzwiami komunikujący się z pokojami matki młodych panien.
Do tego gabinetu wchodziłam codziennie o 9 z rana przez osobne, z dziedzińca prowadzące schody, i zasiadałam do lekcyi przy wielkim, po środku pokoju postawionym stole, napełnionym książkami, kajetami, kartami gieograficznemi i historycznemi, globami i t. d. Dziś jeszcze, to jest po długich latach minionych, nie mogę bez głębokiego wzruszenia wspominać o dniach, które w tym gabinecie, przy tym stole spędziłam naprzeciw dwóch młodziuchnych twarzy, pięknych, pojętnych, chciwych światła, ze słów moich czerpanego. Dziś jeszcze wyraźnie uwydatnia się w pamięci mojéj owo poczucie nieśmiałości, trwogi nieledwie, z jaką przystępowałam do każdego ważniejszego przedmiotu; ten zapał i pewność siebie, jakie mię podnosiły i ogarniały stopniowo, im więcéj sama przejmowałam się do głębi wykładem moim, i ta radość niezmierna, jaka mię napełniała, gdy w oczach uczennic moich spostrzegałam odbijającą się jak w zwierciadle myśl moję własną, i ta niespokojna, a razem pełna uwagi chciwość, z jaką słuch natężałam, gdy ponsowe ich usta powtarzały przede mną słowa wiedzy i zdrowych pojęć, jakie miały już na całe życie uszlachetnić ich umysły i wzmocnić ich serca. W pracy méj ustanowiłam godziny przerwy, tak dla własnego wytchnienia, jak przez obawę zbytecznego znużenia moich młodych panienek. I w tych to właśnie godzinach dom Zeni stawał się dla mnie oknem, przez które na wielki świat patrzyłam. Nic tam nie ujrzałam nowego i przekonałam się tylko, że kto się raz świata tego nauczy, to już go na całe życie umiéć będzie; świat ten bowiem nie czyni nigdy żadnych nowych odkryć, — wynajdywanie nowych słońc na firmamencie nie jest wcale jego zadaniem, ponieważ i na te, które już są znane, spoglądać nie widzi potrzeby. Znajduje, że mu bardzo wygodnie w puchu, bawełnie, a choć dusi się niekiedy z braku powietrza i cierpi przez to potężnie, to jednak na wydobycie z pieluch nogi lub ręki, albo na wciągnięcie w siebie zdrowego powietrza, od innych przylatującego światów, energii mu nie staje.
Przemocą prawie z razu wciągana przez Zenię do jéj bawialnych salonów, potém szłam tam dobrowolnie w chwilach, na odpoczynek przeznaczonych, bo nie widziałam, czemu-bym się miała wstydzić lub obawiać ludzi, obcych mi wprawdzie nałogami i wyobrażeniami, ale do których niegdyś zbliżoną byłam, i którzy przez to samo już wzbudzali we mnie zajęcie, że byli ludźmi.
Jeżeli jednak niewiele zwracałam uwagi na rzeczy, które w skutek własnego doświadczenia umiałam była na pamięć, to wszakże z najżywszém zajęciem przyglądałam się roli, jaką w sferze swéj odegrywała Zenia.
Była ona w całém znaczeniu gwiazdą piérwszéj wielkości na firmamencie swego świata: wszystko, co tylko żyło pod tym firmamentem, składało hołd i czołobitność po części jéj osobie, a po części jéj bogactwu i towarzyskiéj pozycyi. Nie zdawała się jednak wcale ubiegać za temi hołdami, nie była wcale zalotną, i owszem: w obejściu się z młodymi mianowicie mężczyznami zachowywała obok uprzejmości pewną dumę i godność, która dodawała jeszcze wdzięku jéj powierzchowności i powagi jéj pozycyi. A jednak, pomimo, że nie ubiegała się o aplauzy i honory, rzucała się w świat z szałem, zapomnieniem się, porywem jakby fatalistycznym i nie od jéj woli zależącym. Wizyty, wieczory, gwarne spacery, świetne obiady, podróże w końcu — oto był żywioł, w którym się kąpała, jak ryba w wodzie, i zdawało się, jakoby ten żywioł tłoczył ją niekiedy niezmożonym ciężarem, bo bywały dnie, w których z twarzy jéj znikał bez śladu koloryt zdrowia, kibić nabierała chorobliwéj szczupłości, i blada, chwiejąca się, z obwisłemi bezwładnie rękoma, z oczyma przygasłemi, po całych dniach siadywała w najcichszym kąciku swego pokoju, anonsującym gości lokajom powtarzając: „nie przyjmuję”, a przez resztę czasu wzdychając i poziewając. Paroksyzmy te znużenia i obezwładnienia przychodziły zwykle wtedy, gdy kończył się pewien cykl marzeń, wysnutych w atmosferze balowéj lub budoarowéj, gdy słowem znikał jakiś miraż, przedstawiony jéj przez rozigraną wyobraźnią, a w którym zdawało się jéj, że ujrzała miłość. Jeżeli ją dobrze rozumiałam, cały jéj poryw do świata miał jedyne źródło w gonieniu za podobnemi mirażami. Nie próżnością powszednią powodowana, stroiła się, błyszczała w salonach, szukała gwaru i tłumu ludzi; ale pragnęła wzbudzać marzenia i rozmarzać się wzajem, a każdy ton fałszywy, użyty przez tego, kim się rozmarzyła, każde słówko śmielsze i ku ziemi ściągające napowietrzne jéj rojenia, budziło ją, rozczarowywało i rzucało nanowo w pustkę, zniechęcenie, nudę, z któréj-to ostatniéj wywiązywał się nowy poryw do świata, jakiemu złorzeczyła i jakiego odprzysięgała się przez chwilę. Myśl jéj była czystą, jak u dziewicy, ale serce nie zapełnione, umysł nie zajęty, fantazya gorąca z natury, a wciąż podbudzana denerwującym sposobem życia, jakie prowadziła. Jak niegdyś, młodą będąc dziewicą, tak i teraz marzyła o tém, aby stać się heroiną romansu; a jednak przygody jéj kończyły się zwykle na piérwszéj kartce, do zawiązku nawet intrygi nie doszło nigdy.
Pragnęła słowem, aby serce jéj, zawieszone na promyku księżyca, było przedmiotem czyichś marzeń i westchnień, ale gdy tylko ktokolwiek ośmielił się rękę po nie wyciągnąć, ucinała promyk, a serce chowała do kieszonki, sposzytéj z nudów.
Z tém wszystkiém stała na bardzo niebezpiecznéj drodze, bo któż potrafi orzec, kędy kończy się wyobraźnia, a zaczyna namiętność, i dokąd zajść może kobieta, która, będąc narzeczoną „nie czuła serca w sobie,” a potém, poczuwszy je, puściła na fale wyobraźni i znudzenia.
Michał zacierał się i znikał śród świetnego towarzyskiego koła, jakie otaczało młodą kobietę.
Widziałam go nieraz mocno pobladłym i nie mogącym utaić cierpień, jakich doświadczał; nigdy jednak nie słyszałam, aby słowo wyrzutu wyszło z ust jego, ani spostrzegłam najlżejszéj zmiany w obejściu się jego z żoną. Jeden uśmiech jéj, jedno przyjazne spojrzenie unosiło go w niebo zachwytu. Każde życzenie jéj było dla niego świętym rozkazem, a jednak nie był to człowiek pozbawiony woli i zdania. Posiadał je nawet w wysokim stopniu, a tylko uginały się one przed miłością, bez granic namiętną, jaką miał dla żony. A jednak, jak pokazało się późniéj, jak zresztą sądziłam zawsze, nie była to miłość ślepa... Raz, po kilkotygodniowym pobycie na wsi, Michał wrócił zmieniony bardzo; w częste i długie popadał zamyślenie, a mówiąc, wyrażał się z większą jeszcze, niż zwykle, trudnością, co zdarzało się pospolicie, gdy był czémś wzruszony, albo wyłączną jakąś myślą bardzo zajęty. Spytałam go, co-by mu było. Nie odpowiadał przez chwilę i widocznie zakłopotało go moje pytanie, bo oczy jego zamgliły się wielkiém zmieszaniem, a ręce wprawione zostały w niezwykły ruch wyszukania dla siebie stosownego ułożenia. Nakoniec potarł dłonią czoło i zawołał z niezwykłą porywczością:
— Dlaczegóż miał-bym się z tém taić przed panią? Wstyd mi, że żyję, jak ostatni leniuch, nic nie robiąc, kiedy pod nosem mam własne wsie, w których jest ziemia i są ludzie, którzy mnie potrzebują.
Patrzyłam na niego ze współczuciem, bo rozumiałam dobrze, jaką męką jest dla człowieka życie, nieodpowiadające moralnym jego potrzebom.
— Jestem wieśniakiem — mówił daléj — urodziłem się na wsi, ojciec mój był gospodarzem i gospodarską pracą dorobił się majątku. Potém zdało mi się, że będzie dla mnie wielkim zaszczytem, jeśli dostanę się, jak to mówią, na wielki świat i poznajomię się i poprzyjażnię z tym światem. Zwyczajnie, jak to w młodéj głowie różne głupstwa się roją! Otóż dokazałem swego i teraz mam już tego wielkiego świata po uszy, dusi mnie on, męczy... znieść go teraz nie mogę. Już-bym teraz rad przecie zająć się czémkolwiek, być czémś, coś robić... Na wsi, mój Boże, tak pięknie, tak spokojnie! a ile razy tam pojadę, to aż mi się serce kraje, patrząc, jak te najemne ręce i głowy licho urządzają się z moją ziemią: chciałbym tam zrobić to i owo, i umiał-bym zrobić, bo to téż tylko umiem, ale cóż...
Tu zatrzymał się i wyraz twarzy jego stał się bardzo smutnym, lecz zarazem odbiło się na niéj piękne uczucie.
— Ale cóż — dokończył po chwili — czego to człowiek nie uczyni dla téj, którą nad wszystko na świecie kocha?
Powiedziałam mu, że może-by Zenia zgodziła się z jego żądaniem, gdyby przedstawił jéj wszystkie korzyści zamieszkania na wsi.
Wstrząsnął przecząco głową.
— Nie — odrzekł — jeszcze nie pora... ona się jeszcze na to nie zgodzi... może kiedyś... o! mam nadzieję; ale teraz nic ryzykować nie mogę, tém bardziéj...
Tu czoło zaszło ciężką chmurą.
— Tém bardziéj — dokończył cichym głosem — że mało mam do ryzykowania.
Zaraz po téj rozmowie z Michałem, udałam się do budoaru Zeni i znalazłam ją leżącą na kozetce w negliżu, bladą, znękaną, wzdychającą i poziewającą naprzemian.
Była tak znerwowana, że na odgłos moich kroków drgnęła całém ciałem.
— Ach, jak mnie głowa boli! — zawołała, niosąc rękę do czoła; — ten wczorajszy wieczór nabawił mnie okropnéj migreny. — A po chwili dodała, poziewając: — jakie to życie nudne, Wacławo! — Odpowiedziałam, że wcale nie znajduję go takiém. Smutnie skinęła na to głową. — Bo ty jesteś wolną — rzekła — masz prawo miéć nadzieję; wszystko jeszcze przed tobą... a ja... ach! jestem bardzo nieszczęśliwą!...
Zakryła sobie oczy i nerwowo płakać zaczęła.
Ze smutkiem myślałam, że jeśli tak dłużéj potrwa, nietylko ustrój moralny Zeni, i tak już silnie nadwerężony, popadnie w stan najopłakańszy, ale i zdrowie jéj fizyczne zupełnemu ulegnie upadkowi. A jednak nieubłaganą logikę widziałam w jéj życiu i bardzo konsekwentne następstwo skutków i przyczyn. Od dzieciństwa patrzyła ona na świat z za klauzury panieńskiéj, a szła do ślubnego ołtarza, „nie czując serca w piersi.”
Tymczasem tę zemstę, ścigającą nieubłaganie wszelkie pogwałcenie wewnętrznéj prawdy człowieczéj, w daleko jeszcze straszniejszym ujrzéć miałam obrazie.
W kilkanaście miesięcy po przybyciu Zeni do W. dowiedziałam się, że Zofia przegrała proces, jaki była wytoczyła mężowi o swoję posagową sumę, z powodu zupełnego braku dowodów, któremi-by domagania się swe poprzéć mogła. Była więc ogołoconą z wszelkiego funduszu. Zenia opowiedziała mi o tém ze łzami, które wyciskało jéj oburzenie przeciwko bratu i wstyd, iż była zmuszona nazywać się jego siostrą.
Potém zapytała mnie, czy nie zgodziła-bym się z nią razem odwiedzić Zofii, w celu przyniesienia jéj pociechy, a może i jakiéj pomocy. Zgodziłam się na to chętnie, bo lubo oddawna przestałam widywać Zofią, uważając z jéj obéjścia się, iż wolała-by, aby o niéj zapomniano, wzbudzała ona we mnie jednostajną zawsze życzliwość i współczucie.
Michał, na żądanie Zeni, wynalazł adres mieszkania Zofii. Zenia aż się przelękła, wyczytawszy nazwisko niezmiernie skromnéj uliczki, na któréj dotąd ani nogą nie postała nigdy. Wszakże, wybrawszy dzień sposobny, udałyśmy się na tę daleką, w środku miasta, nieznaną uliczkę!
Powóz nasz zatrzymał się przed domem, porządnéj, ale wcale niepokaźnéj powierzchowności. Stróż domu, któremu w bramie zadałyśmy pytanie, wskazał nam schody, prowadzące na facyatkę, gdzie znajdowało się mieszkanie naszéj dawnéj przyjaciółki. Schody były wązkie i ciemne. Zenia, wstępując na nie, wydawała co chwila okrzyki zdziwienia i żalu. Nareszcie dosięgnęłyśmy szczytu téj niewygodnéj drabiny raczéj, niż schodów, i stanęłyśmy przed drzwiami, których powierzchowność nie zapowiadała bynajmniéj wspaniałego apartamentu. Zapukałam. — Proszę wejść! — ozwał się z wewnątrz głos czysty i dźwięczny.
Na środku pokoju bardzo małego, bardzo czystego, oświetlonego dwoma niewielkiemi okienkami i zapełnionego sprzętami, które, oprócz pięknego fortepianu, były wszystkie pierwotnéj prostoty, lecz zarazem nieskazitelnéj czystości, stała Zofia, w długiéj, czarnéj, wełnianéj sukni, ozdobionéj tylko pod szyją wąziuchnym śnieżnym kołnierzykiem, z głową pysznie ustrojoną w bogate uploty warkoczów, których układ prosty, a jednak wytworny, czynił ją podobną do klasycznie pięknych głów, na starożytnych umieszczonych posągach.
Biała, jak marmur, twarz jéj, na widok nasz bladoróżowym zaszła rumieńcem, ponsowe delikatne wargi drgnęły parę razy, szafirowe wielkie i głębokie oczy zapłonęły ogniem zdziwienia, boleści i dumy zarazem. Z tą dumą, okrywającą wyniosłe czoło i smukłą prostującą kibić, a złagodzoną tylko cieniem rzewności, jaki się odbił w uśmiechu, wyciągnęła do nas na powitanie obie ręce. Zenia rzuciła się na krzesło i w głos prawie się rozpłakała. Na widok jéj łez Zofia wzruszyła lekko ramionami.
— Kochana Zeniu — wymówiła głosem, w którym znowu brzmiały dźwięki połączonych uczuć zdziwienia, boleści i dumy, — kochana Zeniu, bardzo ci jestem wdzięczną za twe współczucie, ale nie rozumiem dobrze jego powodów. Jeżeli płaczesz nad mojém nieszczęściem, to łzy twoje daremnie płyną: jestem bowiem tak szczęśliwą, jak nigdy nie byłam w życiu.
Zenia odjęła chusteczkę od oczu i spojrzała na nią zdumionym wzrokiem.
— Szczęśliwa! — zawołała — ty, Zosiu, szczęśliwa jesteś wtedy, gdy brat mój odarł cię z całego majątku, gdy życie twoje bezpowrotnie złamane, gdy świat nie znajduje dość wyrazów na potępienie twojego postępowania, gdy familia twoja... — Nie dokończyła, bo Zofia ściągnęła brwi nieco, czoło podniosła z większą jeszcze dumą i głosem przytłumionym, ale pewnym odrzekła:
— Świat i ja nie mamy z sobą nic wspólnego; świat mnie nie chce taką, jaką jestem, ja nie chcę świata takiego, jakim on jest. Familii mojéj wyrzekłam się piérwéj, niż ona mnie się wyrzekła; nie ja przeciwko niéj, ale ona przeciwko mnie zawiniła. Ubóztwo ciężkie jest, ale ja czuję się bogatą, tu...
Przy ostatnim wyrazie położyła rękę na sercu i wzniosła w górę oczy, które, pod wpływem zapewne tajemnéj myśli jakiéjś, gorącym i promiennym zapłonęły blaskiem.
Zenia, czuła z natury, a przytém rozdrażniona myślą o niegodziwym z Zofią postępku brata, z trudnością wstrzymywała się od płaczu. Co do mnie, nie mogłam od twarzy Zofii oderwać oczu, które zaszły mi także mgłą wilgotną, a przed wyobraźnią moją przesuwał się cały długi szereg chwil okropnych, które tę śliczną istotę wiodły stopniowo, aż do dnia strasznego buntu przeciwko wszystkiemu, co zdeptać pragnęła, a co ją jednak wzajemnie zdeptać mogło.
Widziałam ją czystą, jak kryształ, młodziuchną dziewicą, ufną, niewinną, kochającą świat, którego nie znała, z sercem, na dnie którego paliły się, jak brylanty, zaczątki uczuć silnych, energii, nie znającéj jeszcze siebie.
Widziałam potém, jak świat dłoń lodową położył na tych iskrach tajemniczych i zmusił je do potajemnego wrzenia, wśród którego przerabiały się one zwolna w płomień buntu i nieposkromionéj namiętności. Odczułam niezmierną gorycz tych długich dni, spędzonych przez nią w zimnym, pustym, milczącym domu człowieka, którym gardziła, niewysłowioną rozpacz długich, bezsennych nocy, trawionych na rozpamiętywaniu okropnéj, beznadziéjnéj doli. Odczułam ten moment straszny, w którym, po bezowocném pasowaniu się z sobą, gorączkową ręką rozrywała ona nić, wiążącą ją z całym światem. Odczułam, i zrozumiałam, i przewidziałam wiele jeszcze innych rzeczy, a w głębi ducha zawołałam: — O! nieszczęśliwa! — i w imię tego wyrazu gorąco uścisnęłam jéj dłonie.
Odpowiedziała mi uściskiem uprzejmym, ale nie gorącym.
Pomiędzy sobą i nami postawiła zaporę niewidzialną, ale którąśmy czuły w każdém spojrzeniu jéj i słowie; nie chciała ani pytać, ani odpowiadać, ani tłomaczyć się z niczego, ani bronić się, ani obwiniać. Należałyśmy do świata, a świat i ona mieli już na zawsze stanąć przeciwko sobie, jako śmiertelni wrogowie. Zdawało się nawet, że obecność nasza raziła jéj oczy, jako widome przypomnienie wroga, któremu nieprzejednaną wypowiedziała wojnę. Godzinę przeszło przepędziłyśmy obok niéj, a harda, skryta jéj dusza ani razu nie otworzyła się przed nami; ani uściski nasze, ani gorące wyrazy przyjaźni, ani z serca idące ofiary pomocy i współczucia nie wywołały z niéj by jednego wyznania, by jednéj łzy, prośby, skargi lub rzewnego zwrotu ku przeszłości. Wydawała się być posągiem, rozmawiającym z nami tylko przez wymaganie konieczności, ale przez oczy jéj buchał płomień, który się wewnątrz palił, a śród niego, obok świateł dumy i rozbudzonéj namiętności, ślizgały się mnogie, posępne lecz milczące, jak grób, promyki.
I tylko, gdy poczuwszy nakoniec, że nieprzebyta przepaść położyła się między nami a tą kobietą, która nam jednak tak drogą była, rozżalone, lecz i zmrożone zarazem w porywach serc naszych ku niéj, obie z Zenią powstałyśmy, aby ją pożegnać; ujęła nas za ręce i przeciągłém spojrzeniem popatrzyła nam w twarze. Usta jéj otwierały się kilka razy, jakby chciała wyrzec jakieś słowo wielkie, wydać okrzyk jakiś ostatni, ale zamykały się zawsze, i tylko w źrenicy błysnęła raz łza jedna wielka, lecz nie spłynęła na policzki, i prędko znikła za powieką.
— Byłyśmy kiedyś siostrami — wyrzekła nakoniec z cicha — byłyśmy podobne do siebie... teraz wszystko skończone... Wasze drogi nie są mojemi drogami, moja droga nigdy waszą drogą nie będzie... Jesteście ostatniém echem, jakie doszło mnie od tego świata, który przestał być moim światem... Byłyście zawsze dla mnie bardzo dobre... Dziękuję wam; zapomnijcie o mnie jak najprędzéj... Bywajcie zdrowe!
Zakryła dłońmi twarz nagle pobladłą i odwróciła się od nas.
Może się mylę, ale zdawało mi się, że załkała...
Gdy przestąpiłyśmy próg mieszkania Zofii, miałyśmy takie poczucie w sercach, jak gdybyśmy za temi drzwiami, które się za nami zamknęły, pozostawiły kogoś umarłego...
W kilka dni potém rozeszła się po mieście zdumiewająca wiadomość, że pan Władysław N., najgłośniejszy, najwięcéj szanowany i najbardziéj wzięty prawnik w całéj prowincyi, opuścił W., liczną i zmartwioną tém swę klientelę, powierzywszy ją wprzódy dwom kolegom swoim, piérwsze po nim w opinii publicznéj zajmującym miejsce. W salonach Zeni rozprawiano o tém głośno, i przez parę dni wieść ta wychodziła ze wszystkich ust, jak mucha oplątana pajęczą siecią domysłów, komentarzy, przycinków, dwuznacznych słów i uśmiechów.
Publiczność nie mogła się dość nadziwić, że człowiek, któremu tak niepospolicie się powodziło, który w krótkim stosunkowo przeciągu czasu doszedł do powszechnego poważania i znacznych dochodów, wyrzekł się wszystkich już zdobytych korzyści, zerwał z tyle obiecującą karyerą i zniknął, jak awanturnik jaki, nie pożegnawszy się z nikim, udając się nie wiedziéć dokąd i po co. O ile zaś był człowiekiem pożytecznym i odpowiadającym swemu powołaniu, dowodziły tego zasępione twarze jego klientów, których znaczna liczba znajdowała się pomiędzy najczęstszymi gośćmi salonów Zeni. Nikt jednak nie wymówił przeciwko niemu ani jednego nieprzyjaznego słowa i nikt, prócz téj niespodzianéj jego ucieczki, nie miał mu nic do zarzucenia. Dziwnym tylko sposobem, gładko, niewyraźnie, wpół tajemniczo, wpół żartobliwie, pomiędzy uwagami, czynionemi nad postępkiem pana N., plątało się zawsze imię Zofii, nie w bezpośredniém z jego imieniem połączeniu, coby obrażało salonową przyzwoitość, ale zamaskowane, przykryte, oplątane tą dowcipną, szyderczą, nic nie znaczącą na pozór, a w gruncie morderczą grą słów, jaką wielki świat posiada zawsze na swoje usługi, czy to o życie, czy o śmierć komu idzie. Aż nakoniec pewnego dnia świątecznego, gdy liczne grono zebranych u Zeni gości zasiadało właśnie do śniadania, wszedł gość nowy i po piérwszych powitalnych wyrazach, wymówił:
— Co do wyjazdu pana N., rzecz się już wyjaśniła. Pani Zofia S. zniknęła także.
Zenia zbladła trochę na te słowa i łza zakręciła się w jéj oku; ale zarazem ściągnęła brwi z pewnym odcieniem niezadowolenia z gościa, który chciał daléj rozwijać zapas swych wiadomości i domysłów, zapytała głośno o wybór pomiędzy pasztetem z ryb i kapłonem.
Na wielkim świecie, obowiązkiem jest każdego dobrze wychowanego człowieka rozumiéć życzenia gospodyni domu z jednego jéj mrugnienia oka, z jednego przebłysku, dostrzeżonego w jéj twarzy. Goście Zeni byli wszyscy dobrze wychowanymi ludźmi, spostrzegli drgnienie jéj brwi i zrozumieli znaczenie wymówionego pytania o kapłonie i pasztecie. Nikt więc już potém najlżejszéj wzmianki nie uczynił o Zofii, a rozmowa potoczyła się innym torem, wesoła i błyszcząca.
Nikt także pomiędzy wesołém gronem nie myślał pewno, że w wielkiéj księdze społecznych regestrów jedno imię zostało wykreślone na zawsze krwawą barwą hańby, a na miejsce, gdzie imię to stało, zapisanym został akt pogrzebowy istoty żywéj i młodéj, a zarazem już umarłéj...
Dziś jeszcze, po wielu minionych latach, żałość mam w sercu, a łzę na oku dla téj doli tragicznéj, któréj świadkiem byłam. Nie posiadałam nigdy téj cnoty najeżonéj kolcami, która bez różnicy bodzie wkoło siebie wszystko, co nie jest do niéj podobne; nie miałam nigdy téj pysznéj zarozumiałości duszy, co, sama wolna od grzechu, dla grzeszących nie znajduje w sobie nic, prócz uczucia wstrętu i pogardy. Kochałam zawsze cnotę, nie dlatego, że sama pochlubić się nią mogłam, ale dlatego, że jest prawdą i światłem, wtedy, gdy występek — to ciemność i przeczenie. Ale im więcéj kochałam cnotę, tém potężniejszą litość czułam dla tych, którzy odwrócili od niéj oblicze. Aby nienawidziéć złe, pierwiastku jego szukałam gdzieindziéj, niż w duszach obłąkanych niém jednostek. Szukałam go w tych ciemnościach, fałszach, obłędach zbiorowych, które, jak demoniczne piastuny, stoją nad kolebką nowonarodzonego i potém przez całe już życie wlewają mu w pierś jady swego zatrutego oddechu. W mieczu, którego ostrze prawa ludzkości opuszczają na głowy jednostek, widziałam zawsze narzędzie bezpieczeństwa publicznego, ale nie pomsty; bo gdyby przed obliczem sprawiedliwości najwyższéj, przenikającéj najgłębsze tajnie tych nieskończonych węzłów i gmatwanin, w jakie splątane są sprawy téj ziemi, gdyby przed obliczem téj sprawiedliwości, świadoméj wszystkiego, a żadném ludzkiém niedościgłéj okiem, stanęły na sądy te dwie strony, tutaj w walkę z sobą wprawione, jedna rozdająca kary, druga je ponosząca, któż wié, któż śmié zapewnić, po któréj stronie stanęło-by prawo skargi, która-by z nich została uniewinniona w swym upadku, a która upokorzona w swym tryumfie? Może błądzę, może się mylę, ale takim jest głos mego sumienia, do którego baczne przykładam ucho; takim jest głos mego serca, które ze wszystkich ludzi najbardziéj kocha tych, co są nieszczęśliwi; takim jest głos mego rozumu, który z natury swéj nie ślizga się po powierzchni rzeczy, ale pragnie wnikać w głąb’, na dno wszystkiego, tam, kędy pomiędzy prawdą i oczyma ludzkiemi kładną się gęste warstwy, utkane z powszednich uczuć i wyobrażeń, ale kędy przecie jest nie powszednia, nie formułkowa i ulepiona z gliny przez człowieka, na podobieństwo człowieka, ale wiekuista, niezrodzona, razem z tym światem powstała prawda. I dlatego zapewnie, że takiemi są głosy mego sumienia, serca i rozumu, nie miałam nigdy ani kropli jadu ku orzuceniu nim imienia Zofii. Niech ludzie ją sądzą, a może będą w swém prawie; ale ja, com znała jéj duszę, lśniącą w zaraniu życia, jak dyament nieskazitelny; ja, co widziałam potém, jakiemi drogami dusza ta wiedziona była do hardego buntu i bezpamiętnéj gorączki namiętności; ja, co tak dobrze znam świat ten, w którym dusza ta zginęła, i fałsze jego, i ustawy jego, i pychę, i głupotę jego, i chorobliwe życie, jakie nadaje on przemieszkującym w nim jednostkom; ja dla téj duszy, znękanéj a dumnéj, dla tego serca, co nie umiało czuć po połowie, dla tego życia, które w pełni rozkwitu wymazane zostało z rzędu żyjących, nigdy, nigdy, nie znajdę ani jednego słowa gorzkiego, ani jednego uczucia innego, jak litość i łzę, słaną z daleka téj, która była mi niegdyś siostrą i przyjaciółką drogą.
Niech ludzie ją sądzą, i mnie z nią razem za to, że sądzić jéj nie chcę, a ja wet za wet w sumieniu mojém nigdy sądzić nie przestanę ich ustaw, ich przesądów, ich pychy i nieudolności, które wykopują otchłanie pod stopami tych, co oprzéć się im nie mają siły.
Czas upływał, i od przybycia mego do W. niejedna już kwitnąca wiosna zastąpiła białą zimę, niejedna jesień szarą i dżdżystą osłonę zarzuciła na stare mury i wysokie wieżyce świątyń miejskich. W położeniu naszém nie zaszła żadna zmiana, tylko wygładziły się w niém z czasem pierwotne bruzdy; przyzwyczajenie, ten wielki regulator spraw ludzkich, przesunęło się po powierzchni naszéj exystencyi i starło z niéj wszelkie początkowe nierówności. Czy w głębi téj exystencyi, również jak na powierzchni, jednostajnie było gładko i cicho?... wątpię. A nawet, gdy bacznie sięgnę pamięcią w owę epokę, przypominam sobie wyraźnie chwile trudne boju i mocowania się, w których trzeba było, abym wywoływała z siebie wszystkich sił moich zastęp i stawiła go w odpornéj postaci przeciwko zewnętrznemu światu — niekiedy, przeciwko sobie saméj — najczęściéj.
Ubóztwo i praca posiadają w sobie dziwne tajemnice wielkich radości i wielkich cierpień. Ten, na czyich barkach spoczęły te dwa ciężary, wiele posiadł, ale téż wiele wyrzec się musi.
Wyrzeczenie się nie przychodzi nigdy bez trudu, wtedy szczególniéj, gdy człowiek mniema, że się wyrzeka nazawsze.
Nazawsze brzmiało w mym umyśle, ile razy marzenie o miłości i szczęściu, jakie ona daje, pukało do mego serca.
Nazawsze zrzekłam się tego marzenia, i choć go całkiem odepchnąć od siebie nie mogłam, zdawało mi się, że nic już ono nie znaczy w mém życiu. Byłam pewną, że nigdy nie zamieni się ono w rzeczywistość, uważałam je za gościa natrętnego, który, gdy postarzeję nieco, za rok, za drugi, opuści mnie. I pragnęłam, aby opuścił mnie coprędzéj, bo czasami bolało mnie serce... trochę. O każdéj wiośnie szczególniéj, gdy świat cały pokrywał się szatą młodości i wesela, i gdy na przechadzkach spotykałam młode kobiety, oparte na ramionach swych ukochanych, z twarzami tak promiennemi, jak niebo, które nad niemi błyszczało, szłam niekiedy do źwierciadła i pytałam go, czym już nie postarzała dosyć, aby gość mój dokuczliwy zechciał sobie uleciéć ode mnie w młodszą pierś jaką... Niestety! źwierciadło nie dawało mi téj obietnicy. Twarz moja rumieniła się zdrowiem i świeżością, oczy nie straciły ani jednego młodego połysku, a przez suknią przezroczystą dojrzéć mogłam, jak serce uderzało mocno, zdawało-by się, doprawdy, że coraz mocniéj. Mówiono mi, że wyglądałam na lat ośmnaście. W salonie Zeni widziałam często, jak oczy młodych mężczyzn zatrzymywały się na mojéj twarzy i długo już potém na żadną inną twarz nie patrzyły. Co więcéj, oprócz młodego artysty, który, po otrzymaniu ode mnie odmowy, wyjechał za granicę, aby, jak mówił, uleczyć się widokiem obcych krajów i sztuką, dwaj jeszcze inni ludzie ofiarowali mi serce swe i rękę. Obaj byli młodzi, zacni i bogaci. Odmówiłam jednemu i drugiemu. Jeden był z naszego świata, drugi ze świata Zeni. Odmówiłam, bo nie mogłam uczynić inaczéj. Marzenie serca mego było gdzieindziéj! Nikt o tém nie wiedział, gdzie było ono, nikt, ani nawet matka moja. Gdyby o tém wiedziano, nazwano-by mnie pewno niedorzeczną. A jednak ja nie miałam siebie za taką, bo czułam, że pozostaję tylko wierną prawdzie mego serca. Promienie wzroku mego zawisły na szczycie wysokim, niedosięgłym dla mnie, jak się zdawało, i nie mogłam go już opuścić. Myślałam sobie: nie zajdę tam nigdy, ale téż i gdzieindziéj nie pójdę. I byłam spokojna, i w zgodzie z sobą, i byłam nawet szczęśliwa na drodze mojéj, po któréj coraz pewniejszą stąpałam stopą; tylko niekiedy serce zabolało... trochę; tylko niekiedy, śród ciszy i tajemnicy nocnéj, zapłakałam... chwilę; tylko niekiedy przed oczyma mojéj wyobraźni zjawiła się smętna postać babki Ludgardy i zwiędłemi usty szeptała do mnie: „nikt mnie nigdy nie kochał” i zgasłemi oczyma chwytała promienie niebieskie, na których zawisła dusza jéj, pełna jeszcze nieprzepłakanéj tęsknoty. Wtedy zamykałam oczy i mówiłam sobie: i ze mną tak będzie kiedyś!
Im więcéj upływało miesięcy, lat, tém częściéj obraz babki Ludgardy zjawiał się przede mną pośród nocnéj ciszy i ciemności, tém częściéj powtarzałam sobie: i ze mną tak będzie kiedyś! Aż oswoiłam się zupełnie z tém widzeniem mojém i patrzyłam na nie suchém, spokojném okiem, jakiém się patrzy na przyszłość nieuchronną.
Nakoniec miłość przestała całkiem wchodzić w rachunek mego życia. Nie pozostał mi już ani cień nadziei, a jednak... marzenie pozostało. Przenosiłam je cierpliwie i czekałam starości, która mnie z niém rozłączyć miała na zawsze.
Niekiedy z przykrością myślałam, że długo mi jeszcze czekać przyjdzie... a potém pocieszałam się myślą, że wszystko przecie na tym świecie koniec swój miéć musi.
Tymczasem uczennice moje dorastały. Jeszcze rok, jeszcze kilka miesięcy, a z pod opieki mojéj wyjdą już kobietami. Nie mogłam patrzéć na nie bez wielkiéj pociechy. W świecie, do którego należały majątkiem i urodzeniem, miały one przedstawić niepospolite zjawisko umysłów kobiecych, sięgających szerzéj, niż ciasne kółko, w jakiém obracają się zwykle pojęcia ich rówiennic, przyozdobionych czémś więcéj, niż machinalną grą na fortepianie i wprawném mówieniem obcemi językami. Z niewymowną radością widziałam inteligencyą ich pięknie i szeroko rozwiniętą, serca ich przygotowane do przyjęcia w siebie gruntownych i wielkich uczuć.
Piérwsza zasługa w tém ich niepospolitém wykształceniu moralném i umysłowém należała się matce rozumnéj i kochającéj, która pragnęła, aby córki jéj stały się takiemi, jakiemi były; ale nie mogłam téż nie czuć, że i ja dołożyłam się wiele do dzieła tego, i im więcéj młode panny dorastały, im więcéj dzieło to nabierało rozwoju, tém więcéj wlewało ono we mnie tego nieporównanego spokoju i zadowolenia, jakie dać może tylko poczucie dopełnionéj sumiennie powinności.
Przychodził jednak czas, w którym miałyśmy się rozstać, z boleścią zapewne, bośmy się wzajem przywiązały bardzo do siebie. Zarazem przyszło mi myśléć o otrzymaniu nowego zajęcia. Obawiałam się, że tak dobrze odpowiadającego moim dążeniom i zdolnościom nie otrzymam już więcéj, a nie przewidywałam, jak blizkim był koniec téj epoki mego życia, o któréj sądziłam, że trwać już będzie zawsze.
Nim jednak okiem pamięci sięgnę ku ostatniemu aktowi téj części mego życia, zatrzymam się jeszcze chwilę przy wypadkach, które go poprzedziły, a które, lubo nie miały bezpośredniego związku z moim losem, to jednak, jak wzbudzały we mnie wtedy żywe zajęcie, tak teraz wyraźnie przedstawiają się méj pamięci.
Było to w początku lata, tego lata, w którém uczennice moje przywdziać miały długie suknie, i jako panny już dorosłe, po skończeniu edukacyi, odjechać z matką na wieś. Zenia przez całą minioną zimę czuła się mocno cierpiącą na zdrowiu, co jednak wcale jéj nie przeszkadzało oddawać się zwykłym rozrywkom, przeplatanym godzinami migreny, poziewania i napowietrznych marzeń. Organizm jéj zużywał się szybko w téj niezdrowéj atmosferze; bywały dnie, w których stawała się bezsilną i płaczliwą, jak dziecię. Zbuntowane jéj nerwy nabawiały ją mnóztwa urojeń, chorobliwych zachceń, wymarzonych zmartwień.
Płakała nad tém, że śnieg pada, a zasuwała szczelnie firanki u wszystkich okien, gdy słońce świeciło. Krzyczała z przestrachu przy najlżejszém stuknięciu, lub niespodzianym szeleście, a dostawała serdecznego śmiechu, słuchając muzyki. Wzywała lekarzy, lecz ci jednogłośnie powtarzali, że tylko zupełna przemiana sposobu życia, spokój, sen regularny, zajęcie jakie ręczne lub umysłowe uzdrowić ją mogą. Kilka dni bywała im posłuszną, lecz gdy tylko poczuła się cokolwiek wzmocnioną na siłach, rzucała się znowu w świat, jak motyl w płomień świecy. Niekiedy obejmowała moję szyję i długo płakała na mojéj piersi. — Odkryj mi — szeptała błagalnie — odkryj mi, Wacławo, tajemnicę tego spokoju, jakiego używasz sama!
A gdym jéj mówiła, aby wyjechała na wieś, odpoczęła po tych ciężkich trudach, które na wielkim świecie nazywają się zabawami, i znalazła sobie jakie zajęcie, co-by ją wybawiło od okropnego znudzenia, którego była ofiarą; rozmyślała długo, robiła najpiękniejsze postanowienia, poczém szła znowu do lustra, stroiła się w najpiękniejsze suknie i jechała na wieczór lub na wizyty. Na wiosnę w końcu udała się do jakichś wód zagranicznych z jedną ze swych światowych przyjaciółek, Michał zaś odjechał na wieś, dokąd wzywały go ważne majątkowe sprawy.
Wróciła na początku lata, prędzéj niż zamierzała. Michał na wieść jéj przyjazdu pospieszył naturalnie, aby ją powitać. Byłam świadkiem spotkania dwojga małżonków i uderzyło mnie pewne zmieszanie i jakby cień niechęci, połączonéj z nieśmiałością, z jakiemi Zenia powitała męża. Dotąd, jeżeli nie okazywała mu nigdy żywéj miłości, to jednak w obejściu się z mężem zachowywała zupełną swobodę i zaufanie, a nawet odbijały się w niém nieraz oznaki przywiązania i pewnéj czułéj przyjaźni. Tym razem Zenia na widok męża zarumieniła się, potém zbladła, a potém jeszcze podała mu rękę z gestem, który chciała uczynić serdecznym, ale który był sztywnym i urzędowym. Michał musiał to spostrzedz, bo przystanął nagle, długie spojrzenie utopił w twarzy Zeni, i zamiast uścisnąć ją, jak zwykł był to czynić przy powitaniu, ucałował tylko jéj ręce. Gdy podniósł twarz, spostrzegłam, że był bardzo blady, ale uśmiechał się i rozmawiał potém po swojemu z żoną, czule i z tysiącem względów, z obecnymi zaś uprzejmie i wesoło. Nazajutrz, i przez wiele dni późniejszych, spostrzegłam tę samę różnicę, jaka zaszła we wzajemném obejściu się z sobą małżonków. Zenia nie odzyskała wcale sił i zdrowia, była tak samo rozstrojona i osłabiona, jak przed wyjazdem; ale zdawała się być zarazem ożywioną jakąś wyłączną myślą, która ją tak pochłaniała, że aż popadała chwilami w roztargnienie i zamyślenie, nie dające jéj spostrzegać tego, co się koło niéj działo. Przytém znajdowałam ją często z gorączkowym rumieńcem na twarzy i niezwykłym blaskiem w oczach; zmienność humoru jéj zdwoiła się: z nadzwyczajnéj wesołości popadła nagle w głęboką melancholią, z któréj znowu wynikał nerwowy śmiech i nienaturalne ożywienie w rozmowie i ruchach. Widocznie niezwykły jakiś wypadek zaszedł w jéj życiu, a raczéj niezwykły jakiś miraż przesunąć się musiał przed jéj oczyma, bo, jak się zdaje, złudne te obrazy, tworzone przez ognistą wyobraźnią i niezapełniony umysł młodéj kobiety, były jedynemi wypadkami, jakie wstrząsać mogły, tak zresztą łatwą i prostą, jéj exystencyą. Lubo zaniepokojona o nią, nie pytałam jéj naturalnie, wiedząc zresztą, że niedługo pozostanę w nieświadomości. Zenia nie posiadała dumnego i skrytego charakteru Zofii, która, rozdrażniona do najwyższego stopnia przeciwko światu, nie dopuszczała do wnętrza swego żadnego ludzkiego oka. Czuła i wylana dla tych, których kochała, wielomówna i z natury skłonna do zwierzań się, Zenia, jeśli nie znajdowała przed kim opowiedziéć swych myśli i uczuć, wylać je musiała choćby na papiér. Zamknąć się w saméj sobie, cierpiéć, marzyć w tajemnicy serca, było niepodobieństwem dla téj istoty o umyśle rozpierzchłym w gwarze światowym, sercu miękkiém jak wosk, duszy nie zajętéj i szukającéj wszystkiego na zewnątrz siebie. Byłam pewna, że jakąkolwiek była owa tajemnica, którą w niéj dostrzegałam, wkrótce sama właścicielka jéj odkryje ją przede mną. Tak się i stało.
Pewnego popołudnia, gdy, wolna na parę godzin od lekcyi, siedziałam w pokoju Zeni sam na sam z nią, spostrzegłam, że miała wielką chęć mówić mi o czémś, co ją bardzo zajmowało, a tylko wstrzymywała się i poglądała na mnie co chwila, rumieniąc się z nieśmiałością. Nagle ujęła jednę z książek w aksamitnéj oprawie, leżących na biurku, i zaczęła machinalnie niby przewracać w niéj kartki. Widziałam, że była to księga marzeń i że Zenia oczekiwała niecierpliwie, abym powiedziała do niéj:
— Pokaż mi tę książkę; czy nie przybyło tam co nowego?
Alem postanowiła sobie nie wyzywać niczém jéj zwierzenia, i ciągnęłam daléj rozmowę, o obojętnych prowadzoną przedmiotach.
Rzuciła na mnie kilka ukradkowych spojrzeń, położyła księgę marzeń na biurku, znowu wzięła ją do rąk, i znowu spojrzała na mnie, oczekując niby pytania mego, czy wezwania; nakoniec zerwała się z krzesła i rzuciła mi książkę na kolana. — Przejrzyj to — zawołała, rumieniąc się silnie — a zobaczysz tu może kogoś z dawna sobie znajomego!
Potém wybiegła z pokoju.
Przerzuciłam kartki znanéj mi dobrze książki, a gdy spojrzenie moje na jednę z nich upadło, zdrętwiałam cała pod wpływem zdziwienia i przykrego uczucia.
Pośród wieńca, uplecionego z cierni i głogu, zobaczyłam naprędce naszkicowany, ale zadziwiająco podobny, portret — pana Lubomira!
— Więc znowu ten deklamator! — rzekłam do siebie — i długo siedziałam zamyślona, machinalnie poglądając na ów symboliczny wieniec, otaczający długowłosą, o kobiecych rysach twarz głośnego a pustego dzwonu.
Zaprawdę, salonowy romantyk ten, o pozach pasterskich i rycerskich, komedyant, wygłaszający na scenie światowéj rolę swą, ułożoną z brzmiących, czułostkowych i kwiecistych frazesów, wielce mógł być niebezpiecznym dla młodéj kobiety, posiadającéj więcéj wyobraźni, niż zdrowego sądu, rozmarzonéj, łatwowiernéj, pędzącéj życie na ubieganiu się za wrażeniami.
Cała moja przedkilkoletnia historya z panem Lubomirem, ze wszelką wyrazistością szczegółów, przesunęła się przed moją pamięcią. Miałam-że ją opowiedziéć Zeni? Myślałam nad tém chwilę i postanowiłam, że opowiem ją, gdy nadejdzie stosowna po temu pora. Wiedziałam dobrze, jak nieraz bywa upartém marzenie kobiety wtedy, gdy ona przebudzić się zeń nie chce.
Tego dnia nie odeszłam do domu, jak zwykle, zaraz po skończeniu lekcyi, ale zostałam u Zeni na cały wieczór, w nadziei, że odkryję może sposobność stania się jéj użyteczną, usunięcia z przed jéj oczu tego nowego, a niebezpieczniejszego od wszystkich, jakie były, mirażu.
Wieczorem siedziałyśmy obie w nieoświetlonym pokoju przy otwartém oknie, wychodzącém na ogród. Księżyc świecił w pełni i białe światło jego rzucało się prosto na twarz Zeni, podniesioną w górę i oblaną wyrazem rozmarzenia. Przypatrywałam się jéj z zajęciem. Pomimo nieregularności rysów, była prawdziwie ponętną, a nawet piękną, z bladém swém czołém, otoczoném bujnemi splotami włosów, z rzewnym uśmiechem na bladych ustach, z oczyma zapadłemi nieco i połyskującemi pośród ciemnawych obwódek, utworzonych bezsennością i pełną wrażeń exystencyą. Ale wdzięk ten młodéj kobiety, lubo ponętny i wzbudzający zajęcie, był jakiś chorobliwy, smętny, przerażający niemal oko, baczne i z przywiązaniem na nią patrzące.
Dotknęła méj ręki gorącą dłonią i pocichu opowiedziała mi, jak zagranicą u wód spotkała pana Lubomira, jak przywiązał się on do jéj kroków, jak wszędzie i zawsze spotykała się z jego spojrzeniem, w nią utkwioném, jak bladł i mizerniał pod wpływem wrażenia, jakie na niego wywierała i t. d., i t. d.
Nie powiedziała mi tego wyraźnie, ale mogłam wybornie domyślić się z jéj mowy, iż wyobrażała sobie, że pan Lubomir rozkochany był w niéj, tak, jak dotąd żaden śmiertelnik w nikim rozkochany nie był, że miłość jego dla niéj była właśnie tą miłością wzniosłą, namiętną, do tragicznych wiodącą końców, taką, o jakiéj-to piszą w romansach, a jakiéj pragnęło zawsze jéj niezrozumiane, stęsknione serce.
Powtórzyła mi nawet mnóztwo słów, jakie wyrzekł do niéj, a w których poznałam wyraźnie, dobrze mi niegdyś znanego, manekina, wypchanego frazesami; i nakoniec z dwiema łzami, które zawisły na jéj rzęsach, odbijając w sobie srebrny promyk księżyca, powiedziała mi, że jest najnieszczęśliwszą kobietą, bo teraz dopiéro poznała, jak bardzo mogła-by kochać i być kochaną, teraz, gdy wszystko już dla niéj stracone, gdy sumienie rozkazuje jéj odepchnąć od siebie to, w czém szczęście swoje widzi, i szukać pociechy tylko w myśli o... mogile.
Słuchając tych zwierzeń Zeni, dziwnego doświadczałam wrażenia.
Chciało mi się i płakać, i śmiać zarazem. Żal mnie zdejmował wielki, na widok smutnego stanu duszy mojéj poczciwéj przyjaciółki, a mimowoli obraz deklamatora zjawiał się wciąż przed memi oczyma i do śmiechu pobudzał.
Gdy jednak Zenia przestała mówić, poczułam się w wielkim kłopocie. I cóż jéj w zamian za to zwierzenie się powiedziéć miałam? Nigdy nie sądziłam, aby morały stanowiły, w podobnych wypadkach, skuteczne lekarstwo. Służą one tylko zwykle za sposób do ostudzenia przyjaźni i do zamknięcia ust osoby, któréj zdaje się, iż zamiast współczucia, znajduje surowy wyrok, wydany na nią i na to, co w danéj chwili jest dla niéj drogiém i uroczém. Człowiekowi, uniesionemu porywem namiętności lub wyobraźni, możesz od deski do deski wypowiedziéć katechizm religijny i obyczajowy, nie osiągnąwszy przez to innego skutku, jak ten, że odwróci się od ciebie i, nie przestając myśléć i czynić po swojemu, pozbawi cię tylko możności podania mu właściwéj pomocy i pociechy.
Nie obracając tedy przeciwko Zeni i jéj złudzeniom ostrych końców religijnego i obyczajowego katechizmu, rzekłam do niéj po chwili namysłu:
— Dziwi mnie tylko trochę, kochana Zeniu, że pan Lubomir, przez kilka lat bywając w domu twéj matki, gdyś była jeszcze wolną od wszelkich związków i węzłów, ani trochę nie zajmował się tobą, a dopiéro teraz, spotkawszy cię już mężatką, tak nagle powziął dla ciebie uczucie...
Zenia zwróciła na mnie oczy pełne zdziwienia. Uwaga ta po raz piérwszy widocznie uderzyła jéj umysł. Myślała przez chwilę, łamiąc się może z zagadnieniem, jakie jéj dałam do rozwiązania, a nie mogąc sobie z niém poradzić, nieśmiało szepnęła:
— A dlaczegoż-by to tak było? jak ty o tém sądzisz, Wacławo?
— Może dlatego — odpowiedziałam — że miłość, a raczéj gra w miłość z mężatką, przynosi wrażenia, za jakiemi gonią tacy ludzie, jak pan Lubomir, a przytém nie zobowiązuje do niczego, wtedy, gdy podobne uczucie, okazywane pannie, prowadzi koniecznie do ołtarza i obrączki ślubnéj.
Zenia żywo wysunęła swę rękę z mojéj dłoni.
— O! jakżeś ty prozaiczna, Wacławo! jakaś ty przytém podejrzliwa! Jakto, on miałby się bawić w miłość? on, człowiek wypróbowany w szkole nieszczęść?
Uśmiechnęłam się mimowoli. Na szczęście, twarz moja pokryta była cieniem, padającym od firanki, i Zenia uśmiechu mego dojrzéć nie mogła.
— Kochana Zeniu — rzekłam — czy ci powiedział kiedy, jakie to były nieszczęścia, których szkołę przebył w swém życiu?
Spojrzała na mnie znowu oczyma pełnemi zdziwienia. Znowu nasunęłam jéj na myśl uwagę, któréj nigdy nie uczyniła sobie dotąd. Po chwili odpowiedziała z odcieniem niechęci w głosie:
— Nie wiem, jakie były te nieszczęścia jego, ale wiem, iż mówił mi wiele o cierpieniach, jakie poniósł, i ciosach, jakie go dotknęły. A jestem przekonaną, że mówił prawdę, bo taki szlachetny człowiek, jak on, kłamać nie umié.
Na wyrazie szlachetny położyła szczególny nacisk.
— Droga Zeniu — ozwałam się znowu — choćbym cię miała znudzić memi pytaniami, poproszę cię, abyś mi powiedziała, jakie przypisujesz znaczenie wyrazowi: szlachetność, i czém, według ciebie, człowiek dowieść może, iż jest szlachetny?
— Dziwne doprawdy pytanie zadałaś mi, Wacławo — odparła Zenia, którą niecierpliwił trzeźwy zwrot, jaki nadawałam rozmowie. — Zdaje się, iż każdy przez wyraz szlachetność rozumiéć musi wielką prawość charakteru, piękne czyny, wzniosłe i bezinteresowne uczucia.
— Niezawodnie — odpowiedziałam. — Otóż twierdząc o panu Lubomirze, iż jest szlachetnym, czy opierasz to swoje zdanie na świadomości o spełnionych przez niego pięknych jakich czynach, albo o dowodach prawości jego charakteru?
Zenia z niecierpliwości brwi zsunęła, ale po chwili czoło jéj rozpogodziło się.
— Naturalnie — zawołała z tryumfem — słyszałam go nieraz mówiącego o miłości bliźniego, o równości pomiędzy sobą wszystkich na świecie ludzi, o męztwie w cierpieniu, o świętym ogniu stałéj i bezinteresownéj miłości.
— Słyszałaś go mówiącego o tém wszystkiém... — wyrzekłam zwolna.
— O! nieraz — zawołała Zenia — a jak mówi! z jakim zapałem, jak płynnie, jak kwiecisto!
— Otóż to — przerwałam — a czy nie słyszałaś czasem, jak na scenie artyści dramatyczni odgrywają role bohaterskich kochanków, lub wspaniałomyślnych dobroczyńców ludzkości, i czy byłaś zawsze pewną, że ci artyści, zszedłszy z teatralnych desek, zostawali, jako ludzie, takimi samymi rycerskimi kochankami i dobroczyńcami rodu ludzkiego?
Zenia usunęła się żywo ode mnie i oczy jéj cisnęły błyskawicami gniewu.
— Jak to! — zawołała — więc ty go masz za aktora?
Wzięłam jéj ręce, których mi pomimo gniewu nie wzbraniała, i rzekłam po chwili, jak tylko mogłam, najłagodniejszym tonem:
— Droga moja, szranki salonów, na których pędzisz twe życie, to deski teatralne, a ludzie, którzy jak pan Lubomir, nic nie robią, tylko ślizgają się po nich, to aktorowie, mniéj lub więcéj zręcznie odegrywający obrane przez się role.
Zenia wpatrywała się we mnie szeroko otwartemi oczyma, w których i łza żalu migotała, i płonęły iskry zniecierpliwienia. Nagle, jakby sobie coś przypomniała, uderzyła się ręką w czoło i zawołała:
— Wszak on się starał o ciebie kiedyś! nie prawdaż?
Powiedziałam jéj, że tak było w istocie. Pochwyciła mnie za ręce i z całéj siły ściskała je w swoich.
— Dlaczego mu odmówiłaś? powiedz mi — mówiła śpiesznie i utopiła w méj twarzy błyszczące, przenikliwe spojrzenia.
Przyszedł tedy moment, w którym powinnam była powiedziéć Zeni wszystko, co wiedziałam o człowieku, który uwiódł, nie wiedziałam dobrze, serce jéj, czy wyobraźnią.
— Czy znasz historyą nieszczęśliwéj Zofii? — spytałam ją. — Czy wiész, jakim sposobem została doprowadzoną do zawarcia nieszczęśliwego małżeństwa z twoim bratem? Czy wiész, jak postępował z nią pan Lubomir?
Słabym głosem powiedziała mi, że nic a nic nie zna téj całéj historyi, że tylko słyszała nieraz, jak pan Lubomir wyrażał się o siostrze swéj z nadzwyczajną miłością i z najgłębszym żalem, co jednak nie przeszkadzało mu stanowczo i najenergiczniéj w świecie potępiać postępków Zofii i gorzkiemi słowy ubolewać nad upadkiem moralności i obyczajów, którego ona smutnym była przykładem.
— Od pewnego nawet czasu — mówiła Zenia — przestał całkiem wspominać o Zofii, a gdy ktokolwiek wspomina o niéj wobec niego, z ponurą rozpaczą, lecz zarazem ze świętém oburzeniem, powtarza: nie mam siostry! Przy tych wyrazach dwie łzy pojawiają się zwykle w jego źrenicach.
— Proszę — wymówiłam, nie mogąc opanować przykrego wzruszenia, jakiego doznawałam — ze świętém więc oburzeniem wspomina on o błędzie, popełnionym przez jego siostrę, a jednak nie przeszkadza mu to najgorętszą miłość objawiać względem ciebie, która przecie także jesteś mężatką!
Zenia wydawała się nadzwyczajnie pomieszaną tém nowém zagadnieniem mojém.
— A! — szepnęła po chwili — jeden wyraz usprawiedliwić go może: on kocha, Wacławo!
— Bądź logiczną, kochana Zeniu — rzekłam — jeżeli pan Lubomir wyrazem tym, a raczéj uczuciem, jakie wyraz ten przedstawia, usprawiedliwia się przed samym sobą, dlaczegoż równie nie znajduje w nim usprawiedliwienia swéj siostry?
Zenia obu dłońmi pochwyciła się za głowę.
— Okropność, Wacławo! — zawołała — jaki ty masz szczególny dar wikłania wszystkiego w sprzeczności i zagadki!
— Być może — rzekłam — ale zarazem podejmuję się wyjaśnić ci te sprzeczności i rozwiązać zagadki.
To rzekłszy, przysunęłam się bliżéj do niéj, i ze wszelkiemi szczegółami, które bardzo wyraźnie uwydatnione miałam w pamięci, opowiedziałam jéj historyą Zofii i pana Władysława, w któréj tak ważną, a zgubną rolę odegrał pan Lubomir.
Gdy skończyłam opowiadać, Zenia spazmatycznie płakała, nie mogąc wymówić do mnie ani słowa.
Śród łez powtarzała tylko ciągle: — biedna Zosia! biedna Zosia! — Wkrótce jednak łzy oschły na jéj oczach i, tryumfująco patrząc na mnie, zawołała:
— I cóż ztąd? Wszakże to było przed kilku laty. Ludzie zmieniają się i on się zmienił; teraz-by pewno inaczéj, wcale inaczéj postąpił, ponieważ teraz jest on bardzo, bardzo szlachetny!
Podziwiałam upór, z jakim pewne istoty trzymają się widma swéj wyobraźni. — Zdaje mi się — rzekłam — iż nie powiedziałam ci jeszcze, dlaczego odmówiłam panu Lubomirowi, kiedy się starał o moję rękę.
— Nie chcę, nie chcę słuchać niczego! — zawołała Zenia prawie ze łzami i obie ręce przykładając do oczu. — Wiem o tém, kochana Wacławo, że jesteś chodzącym rozsądkiem, ale zarazem przebacz mi, gdy powiem, że bywasz niekiedy okropną prozą. Szczególniejszym sposobem lubisz nad wszystkiém zastanawiać się, we wszystko się zaciekać; każdą myśl, każdy postępek, każdą osobę rozbierasz na drobne cząstki, i na wzór dzieci, układających łamigłówki, spajasz je potém, aby przekonać się, czy dobrze do siebie przystają. Otóż wybacz mi, ale powiem ci otwarcie, iż pomimo, że cię kocham i uwielbiam twoje przymioty, nie czuję się zdolną do naśladowania cię w układaniu łamigłówek. Moje życie składa się całe z tęsknoty i wrażeń, marzenie jest mojém życiem; nie odbieraj mi ich, nie budź mnie... nie wydzieraj mi téj wiary mojéj, jaką mam, że znalazłam przecie choć raz człowieka, zdolnego do wielkiéj, wzniosłéj, szlachetnéj miłości, zdolnego umrzéć dla mnie, albo wraz ze mną... O! nie odbieraj mi téj wiary i tego marzenia swojém chłodném rozumowaniem... Ty masz jeszcze wszystko przed sobą, wolno ci wszystkiego spodziewać się i pragnąć... ja mam tylko marzenia moje, a gdy skończą się one, skończy się zarazem i moje życie, i chłodna mogiła przyjmie mnie na łono swoje, wiecznie spokojne i już wiecznie ciche..... O! Wacławo, zapłacz choć raz na grobie moim, gdy nie będzie mnie już na tym ziemskim padole płaczu!
Śmierć, mogiła, były to zwrotki, zjawiające się na ustach Zeni zawsze, ilekroć była zmartwioną, rozdrażnioną lub znudzoną. Wyznaję jednak, że o ile te wybryki uniesienia młodéj kobiety rozśmieszały mnie wtedy, gdy widziałam ją zdrową, hożą i rumianą, o tyle przykre czyniły na mnie wrażenie teraz, gdy kibić jéj stała się chorobliwie szczupłą i bezsilną, a twarz przybrała tę bladość niezdrową, z-za jakiéj przeglądają nieuniknione choroby, nie tylko już ducha, ale i ciała.
Tymczasem, patrząc na nią, można było z łatwością uwierzyć, iż znajdowała się na padole płaczu. Rzęsiste łzy płynęły z jéj oczu i przeciekały przez białe palce, któremi starała się twarz swą okrywać, pierś jéj głośném podnosiła się łkaniem.
Uspokoić ją niebyło rzeczą łatwą, tém bardziéj, że dostała po chwili nerwowego ataku, spazmatycznego śmiechu i t. d. Doprawdy nie wyobrażam sobie smutniejszego i bardziéj pożałowania godnego stanu, jak ten, w którym zostawała ta młoda kobieta, tak dobra jednak z natury, tak pełna wdzięku, bogata, kochana.
Służące jéj, które pomagały mi trzeźwić ją i rozbierać, młode, hoże i zupełnie zadowolone ze swego losu, wyglądały przy niéj, jak królewne, panujące w krainie szczęśliwości. Nakoniec uspokoiła się nieco i z bladym uśmiechem wyciągnęła do mnie rękę. Ale zaledwie chciałam przemówić do niéj, przerwała mi z błagalnym prawie wyrazem w oczach:
— O! proszę cię, nie mów mi tylko nic złego o nim!
W milczeniu więc pocałowałam ją w czoło i przyrzekłam, że nazajutrz przyjdę do niéj znowu po skończonych lekcyach. Miałam już właśnie w towarzystwie służącego udać się do domu, gdy u wejścia do przedpokoju spotkałam Michała, który powracał z miasta.
Jedna tylko lampa słabo oświetlała obszerną salę jadalną, wśród zmroku więc nie od razu zostałam spostrzeżoną przez wchodzącego. Uderzył mnie posępny wyraz, jaki miał na twarzy, gdy sądził, że nie jest przez nikogo widzianym. Oczy trzymał utkwione w ziemię, postępował wolnym i ciężkim krokiem i co moment przesuwał dłoń po zachmurzoném czole.
Spostrzegłszy moję osobistość, przystąpił do mnie z żywością, i powitawszy mnie, jak zwykle, pocałowaniem w rękę, wymówił:
— Jakżeś pani znalazła dzisiaj moję biedną żonę?
Głos jego był miękki i łagodny, jak zwykle, tylko nieco zniżony i ochrypły, jak u człowieka, który budzi się nagle ze snu lub długiego milczenia i zadumy.
Trudno wyrazić głębokość i rzewność dźwięku, z jakim wymówił wyraz biedna. Uścisnęłam mu rękę z prawdziwém współczuciem.
— Żona pana — rzekłam — potrzebuje teraz więcéj, niż kiedy, pańskich starań i pobłażliwości.
— Tak, tak! — wymówił — wiem o tém! Dziękuję pani.
Przy ostatnim wyrazie pocałował mnie znowu w rękę i odszedł. Za cóż mi podziękował? Czy za współczucie dla siebie, jakie mógł wyczytać w moich oczach? Czy za to, żem go prosiła o pobłażliwość dla jego żony?
Gotowam była sądzić, że dziękował mi za to, iż sama byłam dla niéj pobłażliwą. W istocie, człowiek ten zdawał się wcale nie myśléć o sobie.
Stojąc na progu, widziałam, jak przeszedł długą amfiladę nieśmiałym krokiem, zbliżył się do zamkniętych drzwi pokoju Zeni i zapukał. I widziałam, jak wyszła panna służąca Zeni i coś mu powiedziała, zapewne, że pani jéj usnęła już, albo jest zmęczoną i z nikim rozmawiać nie może, bo skinął parę razy głową, jak człowiek, który zgadza się na to, co mu powiedziano, i wolnym znowu krokiem zmierzał w inną stronę mieszkania.
Widocznie więc rzeczy przybierały bardzo poważny charakter; przesilenie, mające prędzéj czy późniéj zajść w życiu młodéj kobiety, zbliżało się. Miałaż z niego dla niéj wyniknąć śmierć moralna lub odrodzenie.
Drżałam cała, wspominając Zenię. I z przerażeniem zakrywałam sobie oczy na myśl o losach okropnych, jakie gotuje kobietom fatalny kierunek, nadawany przez świat i wychowanie ich sercom i umysłom. Jakże miłym, spokojnym wydał mi się dnia tego mój kątek domowy! I kiedy matka moja, z niecierpliwością oczekująca na mój spóźniony dnia tego powrót, otworzyła mi swe ramiona, i kiedy usiadłam obok niéj i drogą jéj głowę oparłam na mojém ramieniu, i kiedy naprzeciw nas usiadła Emilka ze swą pogodną, dobrą twarzą i książką w ręku, którą nam głośno czytała, i Madzia w koronie z kruczych warkoczów nad czołem, i Franuś ze swym wesołym wzrokiem, niekiedy tylko ciskającym iskry na piękną głowę Madzi, i stara piastunka moja ze swą nieodstępną pończochą w ręku, i gdy na to całe nasze domowe gronko spłynął biały blask lampy poczciwéj, staréj, która już nam od kilku lat przyświecała co wieczór, a przez otwarte okna gdy wionęła słodka woń kwitnących w ogródku kwiatów, i szelest listków, poruszanych nocnym wietrzykiem, zaszumiał, i parę gwiazd niebieskich wyjrzało z za zieleni wazonów, i gdy orzuciłam wzrokiem te wszystkie drogie mi twarze, jakie miałam przed sobą, i wsłuchałam się w spokój, który nas wszystkich otaczał; jako bolesna sprzeczność stanął mi przed wyobraźnią pokój Zeni, napełniony wonią narkotyków, służących do uspokojenia zbuntowanych nerwów, blada twarz jéj z nabrzękłemi od płaczu oczyma, śmiech serdeczny, płacz spazmatyczny, westchnienia, pierś jéj podnoszące, wszystkie, słowem, tortury, zadawane młodéj kobiecie rozognioną wyobraźnią i nie zajętém życiem. Gdy wyobraziłam sobie to wszystko i raz jeszcze obejrzałam się wkoło siebie, byłam pewną, że z gałązką oliwną w ręku siedzę na tronie królestwa szczęśliwości.
Nazajutrz nie zobaczyłam Zeni przez cały ranek, bo przyjmowała licznych gości, którym ja znowu ukazać się nie miałam chęci.
W ciągu dnia weszłam do jéj budoaru, aby zabrać potrzebne mi książki, które tam zostawiłam była przez zapomnienie, i w przyległym pokoju usłyszałam żywą, prowadzoną przez kilka osób rozmowę. Stanęłam jak wryta na środku pokoju, bo pomiędzy wszystkiemi innemi głosami poznałam jeden głos, dobrze mi znany, głos, który podnosił się ze świętym zapałem, słabnął i rozwiewał się w miękiém rozrzewnieniu, dźwięczał, jak struny arfy, tkliwemi tonami, powlekał się tragiczną posępnością, jak głos piérwszego kochanka w komedyi, przybierał słowem wszystkie tony, wszystkie modulacye, oprócz jednego tonu prostoty, oprócz jednéj modulacyi, w któréj-by brzmiała uczciwość.
— Tak, panowie! — brzmiał za drzwiami pokoju, w którym stałam, głos pana Lubomira, tym razem świętym zdjęty zapałem. — Tak, panowie, upadliśmy bardzo, bardzo, skarłowacieliśmy, panowie. (O! jakaż to była prawda, jeśli stosował ją do siebie i sobie podobnych!) — Skarłowacieliśmy, panowie, przestaliśmy doświadczać uczuć silnych, wzruszeń nadzwyczajnych, oddaliliśmy się od pierwotnéj prostoty natury (o! jakąż-by mówił prawdę, gdyby ją był stosował do siebie!), przesiąkliśmy nawskróś płochą lekkością światową, nie znamy, co to praca, nie umiemy cenić zasługi...
Nie mogłam słuchać daléj, taka mnie zdjęła odraza, a zarazem tak gwałtowną czułam ochotę głośnym wybuchnąć śmiechem. Pochwyciwszy więc moje książki, wychodziłam z pokoju. Na progu tylko posłyszałam jeszcze, jak gwar głosów pokrył na chwilę głos pana Lubomira, i jak po chwili głos ten wydobył się znowu, niby z odmętu fal szemrzących, i innemi już zabrzmiał dźwiękami. Zamiast świętego zapału, który grzmiał przed chwilą, dźwięczały w nim drżące tony serca, „wyprobowanego w szkole nieszczęść i umierającego z tęsknoty za wszystkiemi ideałami, możebnemi i niemożebnemi”.
— Ideał, panowie, to kwiat przeczysty, który rozwija kielich swój pod promieniami ożywczego słońca! Ideał, panowie, jest jeden, wiekuisty, nieśmiertelny, niezmożony, błogosławiony, anielski, święty!
Przeskoczyłam próg jednym skokiem, aby nie słyszéć dalszego ciągu tych przymiotników, które byłyby wszystkie bardzo piękne, gdyby w połączeniu swojém przedstawiały choć kroplę zdrowego sensu.
O! wieczni komedyanci tego świata, który sam wiecznie odegrywa komedyą! o manekiny, napchane frazesami, pozytywki, grające za pokręceniem korby, dzwony głośne a puste, gdybyście za czasów Mojżeszowych znani byli na świecie, prawodawca izraelski, zamiast chmury niewinnéj szarańczy, rzucił-by garść was pomiędzy nienawistnych Egipcyan, a tym sposobem oszczędził-by sobie trudu urządzania drugiéj jeszcze plagi, bo gęsta mgła, wychodząca z głów waszych, zaciemniła-by tak horyzont Egiptu, że plaga ciemności wcale-by się już tam niepotrzebną stała!
Z tą myślą oddalałam się od bawialnego salonu Zeni, w którym gwarnie rozmawiało zgromadzone towarzystwo, nie tak jednak gwarnie, aby głos pana Lubomira długo jeszcze nie obijał się o moje uszy.
Wieczorem dnia tego zobaczyłam Zenię. Była więcéj jeszcze, niż wczoraj, rozmarzona nowym swoim mirażem. Widziałam ją głęboko zamyślającą się chwilami, poczém śmiała się i rozmawiała z gorączkowém ożywieniem.
W dwa dni potém przyszła koléj na wyrzuty sumienia.
— Niegodziwa jestem — wołała, zalewając się łzami — Michał taki dobry dla mnie, tak kocha mnie... przysięgałam mu być wierną i kochającą żoną, a jednak myślę o innym, zajmuję się innym...
Położyła rękę na sercu i byłam pewna, że chciała powiedziéć: kocham innego! lecz tylko powstrzymała się nagle.
— Co ty myślisz o mnie? — pytała z gorączkowym niepokojem, zarzucając mi ręce na szyję. — Stracisz dla mnie szacunek, przestaniesz mnie kochać! O! będziesz miała najzupełniejszą słuszność! Jam nie warta twego szacunku, ani twojéj przyjaźni! Jam nie warta niczyjego szacunku. Mam najlepszego w świecie męża, a nie umiem go cenić!
Biegała po pokoju wzdłuż i wszerz i targała sobie warkocze, które w nieładzie opadały na jéj ramiona. Stanęła nagle, załamując ręce, i zawołała:
— On dobry, najlepszy, kocha mię! ale cóż? on mnie nie rozumié!
Temu, kto piérwszy poddał ten wyraz, najczęściéj niemający żadnego sensu, młodym, rozmarzonym kobietom, życzyła-bym w téj chwili, aby na wieki-wieczne pochłonięty został przez najgłębsze czeluście piekielne.
— Zeniu! — mówiłam, biorąc za rękę moję zrozpaczoną przyjaciółkę i usiłując ją choć trochę przyprowadzić do rozsądku, — powiedz mi choć raz jeszcze, co jest w tobie takiego, czego twój mąż nie rozumié? Odkryj to przed nim, sprobuj, może zrozumié!
Za całą odpowiedź Zenia westchnęła i szepnęła:
— O! to życie, życie! Jak widzę, szczęścia i spokoju szukać mi wypada tylko... w mogile.
To rzekłszy, usiadła przed biurkiem z twarzą natchnioną, otworzyła księgę marzeń i wyrysowała w niéj mogiłę, na mogile grobowiec, nad grobowcem dwa cyprysy, czy dwie wierzby, a u dołu napisała okrągło, wyraźnie: Zenona.
Potém przymierzyła nową suknią, którą jéj przyniosła panna służąca, potém jeszcze wydała służbie rozkazy co do jutrzejszego obiadu, na który zaprosiła wiele gości, potém rzuciła się na sofkę, wydając się cała na łup najczarniejszym i zupełnie szczerym zgryzotom sumienia, nakoniec otworzyła okno i patrzyła na księżyc. Przy tém to zajęciu zostawiłam ją, odchodząc do domu.
Nie pamiętam już, ile dni taki stan rzeczy trwał w domu Zeni, wiem tylko, że położenie moje stawało się coraz trudniejszém. Byłam jedyną jéj powiernicą, widziałam, że z zawiązanemi oczyma biegła ku przepaści i nie miałam sposobu, aby ją uratować.
Wszystkie moje przedstawienia i uwagi, otwarte nawet wypowiedzenie zdania, jakie miałam o panu Lubomirze, rozwijanie nareszcie najpiękniejszych teoryi moralnych i społecznych, jakie pochwyciłam, jako broń ostateczną, wszystko to nakoniec taki miało skutek, że wytrzeźwiało Zenię na moment, wprawiało ją w wątpliwości, oddawało na łup zgryzotom, pogrążało w rozpaczy; aż nakoniec, wobec piérwszego dojrzanego księżycowego promienia, wobec piérwszego usłyszanego przez nią dźwięku muzyki, wobec, słowem, czegokolwiek, co podrażnić mogło nerwy, lub rozbudzić wyobraźnią, znikało, ulatniało się i z tém większą siłą rzucało Zenię na pełne morze złudzeń, rojeń, łez, westchnień, jedném słowem, całéj téj gorączki, któréj była, najnieszczęśliwszą ofiarą.
Komiczną stronę tego wszystkiego dostrzegam dopiéro teraz, ale naówczas widziałam tylko tragiczną, która zaiste przeważała nad piérwszą, dla kogoś mianowicie, kto patrzył na udręczoną, a raczéj dręczącą się kobietę okiem kochającém, poważném, bardziéj usposobioném do współcierpienia, niż do śmiechu, a nadewszystko trwożnie dopatrującém końca jéj historyi, która, jakkolwiek miała ustępy, podobne do krotochwili, rozwiązać się mogła w sposób wcale dramatyczny.
Na domiar nieszczęścia, z Michałem nie mogłam się spotkać bez pewnego poczucia wstydu i wewnętrznego zmieszania.
Szanowałam tego człowieka dla istotnych zalet, jakie w nim dojrzałam; obudzał on we mnie współczucie siłą i pobłażliwością uczucia, jakie miał dla Zeni, a obok tego zdawało mi się, że przyjmując u żony jego rolę powiernicy i nie znajdując w sobie nic, czém-bym mogła oddalić nieszczęście, dotykające ich obojga, stawałam się winną przeciwko niemu. Zdawało mi się, że oczy Michała przestały być w owéj porze blade i mętne, a nabrały dziwnéj przenikliwości, która jednak nie umniejszała dobroci, tkwiącéj w ich głębi.
Wmawiałam w siebie, że ta przenikliwość, z jaką, zdawało mi się, że patrzył teraz na otaczające go osoby, istniała tylko w mojéj rozbudzonéj wyobraźni i była tylko przywidzeniem. Potém przekonałam się, że widziałam dobrze, i że oczy Michała w istocie przestały być naówczas blade, omglone i dobroduszne. Parę razy dojrzałam w nich blask niemal ponury; innym razem zdawało mi się, że miał na twarzy wyraz pełen dziwnéj jakiéjś stanowczości, sprzeczającéj się widocznie ze zwykłą miękkością jego charakteru.
Nigdy jednak nie mogłam być pewną trafności moich spostrzeżeń, bo nie śmiałam patrzéć prosto w twarz Michała, i przed spojrzeniem jego, które częściéj zwracało się na twarz moję, niby szukając na niéj nadziei jakichś, lub jakichś wieści pożądanych, czy strasznych, spuszczałam oczy, rumieniłam się po uszy, jak dziecko, złapane na gorącym uczynku.
Położenie to do najwyższego stopnia wstrętne było memu poczuciu prawości i bolesne dla serca, które nie mogło obojętnie patrzéć na cierpienia cudze, jakiebykolwiek było ich źródło. Parę razy postanowiałam sobie, pod jakimkolwiek pozorem, przestać widywać się z Zenią na czas jakiś; ale powstrzymywał mnie zawsze skrupuł opuszczania przyjaciółki w najniebezpieczniejszéj dla niéj chwili. Poczuwałam gniew głuchy, myśląc, że cała ta plątanina i wszystkie te nieszczęścia były sprawą jednego głupca, udającego mądrość, obłudnika, pozującego na bohatera, próżniaka, pracującego językiem i oczyma, któremi udawał uczucia, jakich nie miał, i dziwiłam się łatwowierności kobiet, które dają się łapać na podobnie pospolite wędki, a zarazem doskonale pojmowałam przyczyny téj łatwowierności, boć i sama ulegałam jéj kiedyś.
Bądź co bądź, nie mogłam wytrwać dłużéj w tak krzywém położeniu, w jakiém postawiła mnie świadomość o smutnym stanie serca i umysłu Zeni, i postanowiłam zasięgnąć w téj mierze rady mojéj matki, choć i tu, zdradzając czyjąś tajemnicę, nie miałam być zupełnie w zgodzie z samą sobą.
Najniespodzianiéj w świecie sprawa, tak bardzo obchodząca mnie i kłopocąca, wcale inną przybrała postać. Pewnego dnia weszłam do bawialnego salonu Zeni, gdzie znalazłam zebrane dość liczne towarzystwo, i z rozmowy, jaką prowadzono, dowiedziałam się, że pan Lubomir miał za parę dni opuścić W. i udać się do swoich, majątków o kilkadziesiąt mil odległych. Na wieść tę odetchnęłam swobodniéj i zapytałam, czy Lubomir na długo odjeżdżał? Powiedziano mi, że na parę tygodni. Spojrzałam na Zenię i zobaczyłam taki wyraz przejmującego cierpienia, który mimo wysiłków, jakie czyniła, aby go ukryć przed gośćmi, twarz jéj okrywał, że aż mi się na płacz zebrało i musiałam prędko opuścić towarzystwo.
Tego dnia odeszłam do domu wcześnie i z Zenią nie widziałam się wcale sam na sam. Nazajutrz około południa, gdy tylko skończyłam poranne lekcye, udałam się do jéj pokojów. W budoarze nie znalazłam nikogo, za to w przyległym salonie rozmawiano. Poznałam głos Zeni i Lubomira. Nie sądziłam, aby byli sami, i nie widziałam potrzeby oddalić się: machinalnie więc przerzucałam księgę marzeń, rozmyślając nad tém, czy mam wejść do salonu, czy tu czekać, dopóki Zenia nie opuści swych gości. Nagle usłyszałam głos Lubomira, uposażony tym razem wszystkiemi właściwemi mu odcieniami brzmień ponurych i sentymentalnych.
— Odjeżdżam! — mówił — żelazna ręka okrutnéj konieczności oddala mnie od jedynego miejsca, na którém zbolałe serce moje znaléźć może pociechę... gorzką, rozpaczną pociechę — tak, rozpaczną! (tu głos Lubomira przybrał dźwięki nieprawdopodobnie ponure), niemniéj jednak pociechę, za jaką nie oddał-bym wszystkich skarbów téj ziemi, gdyby one były w mém posiadaniu... wszystkich rozkoszy rajskich...
Daléj nie mogłam dosłyszéć, bo głos rozpłynął się miękką falą roztkliwionego szeptu.
— Pani! — rozpoczął znowu głos po krótkiéj chwili przestanku. — O, pani! czyliż na te ciężkie dni, tęsknoty i rozpaczy nie dasz mi ani jednego słowa nadziei, pociechy, które-by było dla mnie gwiazdą, rozświetlającą grube ciemności nocy, w jaką zapadnę!
Prawdziwie, nie zważając na to, że był moim bliźnim, że zatém winna mu byłam chrześcijańską miłość i przebaczenie, życzyłam mu z całego serca, aby zapadł w najgrubsze ciemności i więcéj już z nich nie wyszedł na światłość dzienną.
Nastała chwila milczenia. Z najżywszą niespokojnością oczekiwałam odpowiedzi Zeni.
— Nigdy nie przestanę życzyć panu szczęścia — wymówiła głosem tak słabym, że ledwie dosłyszéć ją mogłam.
Śmiech szyderczy wyrwał się na te słowa z rozdartéj ponurą rozpaczą piersi Lubomira.
— Szczęścia! — śmiał się z goryczą — szczęścia! — powtórzył głosem człowieka, którego żywcem zakopują do ziemi — o pani! straciłem wszelką jego nadzieję. Dusza moja chora... jedna tylko na świecie jest ręka, która uzdrowić ją zdolna; niestety! ręka ta należéć do mnie nie może...
Tu nastąpiło kolosalne westchnienie piersi, w któréj chora dusza obrała swe siedlisko; potém była znowu chwila milczenia, i znowu ozwał się głos złamany boleścią, przechodzącą niemal siły nietylko pojedynczego człowieka, ale nawet całéj ludzkości, zebranéj do jednego miejsca.
— Tak, pani! fale życia unosiły mnie po szerokim oceanie świata i byłem, jako łódka bez kierowniczego wiosła, jako okręt, pozbawiony masztów swych i busoli. Podobny do wędrowca, zbłąkanego na piaszczystych wydmach pustyni, spragniony wszystkiego, co piękne i dobre, spragniony miłości prawdziwéj, wielkiéj, namiętnéj, szukałem niespokojnym wzrokiem oazy, na któréj-by spocząć mogły oczy moje i serce...
Zerwałam się z krzesła na równe nogi. — Wielki Boże! — zawołałam w duchu — a toż słowo w słowo to samo, co prawił mi przed kilku laty: ani jeden wyraz nie został wyrzucony, ani jeden dodany! Apostrofa zachowała się w pamięci tego człowieka tak cała i nienaruszona, jak owoc na zimę zachowany w occie!
I gdyby tam za ścianą nie siedziała biedna przyjaciółka moja, blada, znękana, oszukiwana, najbezczelniéj uwodzona, i gdyby mnie serce nie bolało bardzo nad jéj upokorzeniem, jakiego sama nie czuła, nad smutną rolą, jaką bezwiednie odegrywała, parsknęła-bym w owéj chwili głośnym, niepohamowanym śmiechem!
Lubomir mówił daléj:
— Ale przyszła chwila, w któréj oczom moim ukazał się kwiat czarownéj piękności, serce moje ujrzało i odgadło upragnioną oazę... — Było to znowu wierne powtórzenie słów, wyrzeczonych do mnie przed kilku laty. Po tym nowym popisie zadziwiającéj pamięci, jaką posiadał, Lubomir milczał chwilę, jakby zbierał wszystkie swe siły na wyrzeczenie jakiegoś wielkiego, czy ostatecznego słowa, aż w końcu wymówił z wybuchem przerażającéj rozpaczy w głosie:
— Biada mi! na oazie téj osiadł kto inny; dla mnie zostały drogi cierniste, wiodące do blizkiéj... mogiły!
Był to koniec apostrofy, ułagodzonéj według okoliczności. Nastało parę minut milczenia.
— Panie! — ozwał się po chwili cichy i drżący głos Zeni — ludzie, którzy się rozumieją, ludzie, którzy posiadają bratnie duchy, mogą oderwać się od ziemi i więzów ziemskich, a szukać pociechy w wyższych sferach marzeń i lepszego życia.
Po tych wyrazach Zeni odetchnęłam swobodniéj. Była to bowiem jeszcze historya serca, zawieszonego na promieniu księżyca.
— Pani! — odpowiedział Lubomir — okrutna natura utworzyła człowieka w ten sposób, że lubo duch jego unosić się zdoła w podniebne sfery, nie dotknięte nieczystém tchnieniem téj ziemi, toć jednak nie może on oderwać się całkiem od téj pierwotnéj matki swojéj...
— Brawo! — pomyślałam — otóż bohater cnoty zmienia się w węża-kusiciela.
— Pani! — ciągnął pan Lubomir — jestem człowiekiem zupełnie duchowym, niemniéj jednak spojrzenie twoich cudownych oczu, zwrócone na mnie, dotknięcie twéj ręki śnieżnéj, a nawet choćby szelest twéj szaty, wprawia mnie we wszystkie zachwyty i rozkosze, właściwe śmiertelnikom..
Tu posłyszałam szelest jedwabnéj sukni, sprawiony jakby gwałtowném usunięciem się Zeni. Zarazem z piersi jéj wydarł się okrzyk, złożony z łez, bojaźni, gniewu i upojenia: — O, panie!
Zadrżałam. Pojęłam całą głębokość przepaści, nad jaką Zenia stanęła z nierozwagą rozpieszczonego dziecka, z zaślepieniem kobiety, czującéj dolegliwą pustkę w sercu i życiu.
Wahałam się, czy mam wejść do salonu, czy zostać, czy odejść w inną stronę. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek w życiu znajdowałam się w podobnym kłopocie.
W salonie tymczasem słyszałam kolosalne westchnienia Lubomira i cichy szept jego, który w uchu mojém brzmiał przykro, demonicznie jakoś. Nagle w dalszych pokojach dały się słyszeć powolne i głośne męzkie stąpania. Po chwili ozwał się w salonie głos Michała. Wymawiał zwyczajne powitalne słowa, ogólnikowe frazesy, od jakich zwykle rozpoczynają się rozmowy w salonach; ale sposób, jakim mówił, intonacya jego głosu była tak dziwna, że aż mi się serce mocno ścisnęło. Po sztucznych wybuchach sztucznych uczuć, jakich przed chwilą niewidzialnym byłam świadkiem, z większą jeszcze wyrazistością brzmiały mi w uszach dźwięki istotnie zranionego serca, jakie, pomimo zwyczajności rozmowy, wychodziły z piersi Michała. Lubomir oddalił się w kilka minut po wejściu gospodarza domu. Słyszałam, że Michał razem z nim opuścił salon, a w kilka sekund potém otworzyły się z trzaskiem drzwi budoaru i wbiegła przez nie Zenia z czołem bardzo bladém, dwoma szkarłatnemi rumieńcami, wyciśnionemi na policzkach, drżącemi usty i oczyma błyszczącemi od łez.
Trudno opisać stan, w jakim upadła na kanapę, zakrywając sobie oczy, drżąc, wzdychając, łkając. Było to najokropniejsze pomieszanie upojenia, wyrzutów, sobie saméj czynionych, trwogi, żalu i t. d. Uspokoiwszy się nieco, wyznała mi z drżeniem, że Lubomir w zapale miłosnych oświadczeń ukląkł był przed nią, i że w téj saméj właśnie chwili wszedł do salonu Michał, a lubo obejście się jego było takie, jak gdyby nic wcale nie spostrzegł, to jednak Zenia nie była pewną, czy w istocie tak było, czy tylko tak udawał.
Wtedy, nie mogąc powstrzymać się dłużéj, powiedziałam jéj z energią, z jaką dotąd nigdy nie przemawiałam do niéj:
— Kochana Zeniu, zdradzasz zaufanie i ranisz serce człowieka zacnego i który cię szczerze kocha, narażasz siebie i jego na najokropniejsze nieszczęścia. Ale wyjdźże teraz do twego przedpokoju i zobacz, czy człowiek, dla którego to wszystko czynisz, któréjkolwiek z pokojówek twoich nie powtarza w téj chwili tego, co przed kilku minutami mówił ci na klęczkach.
Zenia zerwała się i stanęła przede mną z rozpłomienioną twarzą i wzrokiem.
— Co? co mówisz? — krzyknęła.
Najkrócéj, jak tylko mogłam, ale nie opuszczając żadnego szczegółu, opowiedziałam jéj wszystko, co zaszło przed kilku laty pomiędzy mną a Lubomirem. Patrzyła na mnie szeroko otwartemi oczyma, a gdy skończyłam mówić, zaśmiała się z przymusem i rzekła:
— Jak widzę, Wacławo, omyliłam się na tobie. Miałam cię za osobę nieprzystępną żadnemu kłamstwu, tymczasem widzę, że dla wyleczenia mnie, jak powiadasz, z moich złudzeń, jesteś zdolną skomponować podobnie potworną historyą...
Słowa te lepiéj, niż wszystko, dały mi miarę o sile wrażenia, jakiemu ulegała. Pomimo całego współczucia, jakie miałam dla niéj, widziałam, że rola moja była zupełnie skończoną, i że nic a nic poradzić nie mogłam przeciwko złemu, które ją unosiło.
— Skoro więc mnie nie wierzysz — rzekłam — niech między nami nigdy więcéj mowy o tém nie będzie.
— Bardzo dobrze — odpowiedziała Zenia z porywczością i stanowczością kobiety, która w każdym, kto nie schlebia jéj urojeniu i pragnieniom, gotowa jest widziéć swego śmiertelnego wroga.
I w istocie mijały dnie, a Zenia nie zwierzała się już wcale przede mną. Mało zresztą ją widywałam, bo więcéj, niż kiedy, zajmowały mnie uczennice moje, które tak prędko już opuścić mnie miały.
Nie wiedziała-bym nawet o tém, czy Lubomir wrócił lub nie ze swéj wycieczki, gdyby nie Emilka, która, będąc parę razy u Zeni, słyszała o tém, że jest jeszcze nieobecny, i że nikt dotąd żadnéj nie otrzymał o nim wieści.
Zenia przez cały ten czas była blada i zamyślona, mniéj oddawała się towarzystwu, a o ile mogłam wnieść, widując ją od czasu do czasu, całe dnie trawiła, leżąc na kozetce z oczyma wlepionemi w sufit, albo w książkę romansową, a całe wieczory przesiadywała u okna, patrząc na księżyc, kiedy zaś księżyca nie było, na gwiazdy albo na chmury. Znalazłam ją parę razy nad księgą marzeń i nad księgą łez; w piérwszéj coś rysowała, a w drugiéj coś pisała, ale ponieważ nie zażądałam, aby mi pokazała na nowo tę skarbnicę swoich tajemnic, nie widziałam nowych grobowców i nie czytałam nowych ód i elegii, jakie tam przybyć musiały.
Michał wyjeżdżał na wieś, powracał, znowu odjeżdżał i wracał, a ile razy go spotykałam, całował mnie w rękę na powitanie i pożegnanie, ale ani jednego słowa, oprócz zwyczajnego dzień dobry i do zobaczenia, nie wyrzekł do mnie. Zdaje mi się, że przez cały ten czas do nikogo nie mówił, lubo obejście się jego było niezmiernie uprzejme i grzeczne, a wyraz twarzy łagodny, jak dawniéj, z dodatkiem tylko cierpienia, usilnie ukrywanego w głębi źrenic...
Nie pamiętam dobrze, ile w ten sposób minęło tygodni, zdaje mi się jednak, że nie mniéj, jak pięć lub sześć, i tylko już parę miesięcy zostawało do dnia, w którym miałam pożegnać uczennice moje, a zarazem zaprzestać codziennego uczęszczania do domu Zeni.
Pewnego ranka weszłam, jak zwykle, bocznemi wschodami do gabinetu, w którym przy okrągłym stole siedziały już moje panienki, czytając, pisząc i oczekując na mnie.
Zdjęłam okrycie, kapelusz i miałam wraz z niemi zasiąść do codziennych prac naszych, gdy otworzyły się z trzaskiem drzwi i wpadła przez nie panna służąca Zeni, ze wszelkiemi oznakami pomieszania i przestrachu na twarzy.
— Panienko! — zawołała, zwracając się do mnie — pani nasza dostała okropnego nerwowego ataku, i woła na gwałt, że chce się widziéć z panienką!
Naturalnie pobiegłam natychmiast do sypialni Zeni. Tylko co znać zerwała się z pościeli, bo leżała na kozetce, owinięta tylko fałdzistym penioarem i z rozrzuconemi włosami. Gdy ujrzała mnie wchodzącą, wybuchnęła głośnym, spazmatycznym śmiechem i płaczem, śród którego nie była zdolną ani jednego przemówić słowa. Domyślając się, że coś nadzwyczajnego wydarzyć się musiało, usunęłam służącą i sama trzeźwić ją zaczęłam, a gdy oblewałam jéj twarz rzeźwiącemi płynami i, klęcząc przy niéj, starałam się rozgrzać ręce jéj, zimne jak lód, pomimo, że twarz miała rozpaloną od łez i gorączki, spostrzegłam, że w dłoni zaciśniętéj konwulsyjnie trzymała zmięty i w kilku miejscach podarty papier.
Po upływie kwadransa dopiéro otworzyła oczy i spojrzała na mnie przytomniejszym już nieco wzrokiem. Zarazem zalała się znowu łzami i, podając papier, który spostrzegłam wprzódy w jéj ręku, łkając, zawołała:
— Weź to, weź, Wacławo! przeczytaj! ten człowiek jest potworem, niegodziwcem, obłudnikiem! Niéma szlachetnych ludzi na świecie! nie warto żyć na téj nędznéj ziemi! lepiéj, o! sto razy lepiéj umrzeć!
Wzięłam z jéj ręki papier, który mi podawała, a po chwili, gdy zmęczona i spłakana, przymknęła oczy, usiadłam przy oknie, aby go przeczytać. Był to list. Rzuciłam naprzód okiem na podpis i wyczytałam imię światowéj przyjaciółki Zeni, z którą odbyła ostatnią podróż za granicę, a o któréj wiedziałam, że będąc brzydką i posiadając majątek zadłużony, z całego serca nienawidziła Zeni za jéj wdzięki i bogactwo, co wcale nie przeszkadzało jéj omdlewać nieledwie z radości i zachwytu na widok Zeni, i nazywać się jéj kochającą i wierną do grobowéj deski przyjaciółką.
Wiedziałam także, że wierna ta do grobowéj deski przyjaciółka mieszkała w okolicy, w któréj położone były majątki Lubomira. Czytałam list od początku i coraz mocniéj się dziwiłam, coby w nim tak bardzo Zenię obejść mogło. Były tam same fraszki, narzekania na nudy wiejskie, ubolewania nad rozłączeniem z Zenią, komplementa, czułości, prowincyonalne komeraże, nakoniec podpis, ozdobiony francuzkim dodatkiem toute-à-vous. Ale po tym podpisie następowało post scriptum i zawierało następne słowa:
„O mało nie zapomniałam ci donieść, mon coeur chéri, że byłam wczoraj na weselu, ale na jakiém-że weselu! Na weselu najosobliwszém i najpocieszniejszém, na weselu najokropniéj rococo ze wszystkich wesel, które kiedykolwiek odbyły się na kuli ziemskiéj. Ażebyś jednak lepiéj rzecz zrozumiała permettez, mon coeur, que je remonte un petit peu au déluge. Czy pamiętasz owę panią Sabinę, którą spotkałyśmy u wód kilka lat temu, wdowę i jedyną spadkobierczynią po milionowym swym małżonku, owę panią Sabinę, która to raważe czasu tak artystycznie ukrywać zwykła była pod warstwami bielidła i różu, która z taką niezmordowaną walecznością walczyła przeciwko swym sześćdziesięciu wiosnom w kontredansach i polkach, i z tak niezmordowaną wytrwałością goniła figlarnego bożka hymenu po wszystkich balach i drogach tego świata? Czy pamiętasz tę panią tak rococo, o któréj powiadano, że posiada nie wiem już ile setek morgów ziemi, nie wiem już ile tysięcy rubli i brylanty takiéj prawie wartości, jak te, które mają zaszczyt przyozdabiać koronę Szacha Perskiego? Jeśli jéj dobrze nie pamiętasz, to przypomnij ją i postaw przed swoją wyobraźnią tę damę rococo z jéj różem i bielidłem, z jéj sześćdziesięciu wiosnami, z jéj olbrzymim bukietem polnych kwiatów, jaki zwykle dźwigała w swéj rączce, z jéj setkami morgów, nakoniec, tysiącami rubli i brylantami, postaw ją przed swą wyobraźnią bardzo wyraźnie, dans tous ses atours attreyants et rococo i dowiedz się, że byłam na jéj weselu! A, widzę jak prześliczne twe oczki błysną ciekawością, jak uśmiech niedowierzania otwiera twe różanne usteczka, jak twoja nóżka mignonne uderza z niecierpliwością posadzkę i pytasz: kto był pan młody? kto jest ten szczęśliwiec, co posiadł sześćdziesiąt wiosen wdowy po milionerze, setki morgów, tysiące rubli i brylanty nakształt korony Szacha Perskiego?
„Ah! mon coeur! voilà ce qui est tout-à-fait rococo. Szczęśliwcem tym jest... pan Lubomir!
„Nie wystawisz sobie, co za esklander sprawiło w okolicy naszéj to małżeństwo. Nikt uszom swoim wierzyć nie chciał, gdy zaczęto o niém mówić, ale rzecz została zupełnie wyjaśnioną, gdy kilka dni przed ślubem pan Lubomir publicznie wyrzekł w pewném towarzystwie, że po długich wędrówkach śród wydm piaszczystych i jałowych, znalazł nakoniec uroczą oazę, na któréj spocznie już na zawsze chora dusza jego i serce zmordowane w szkole nieszczęść!
„C’est sublime! n’est-ce-pas mon coeur? tém bardziéj, że „oaza” ma rozległości nie pamiętam już ile setek morgów. Le fait est, że pan Lubomir podobno nadrujnował nieco spuściznę, po pradziadach otrzymaną, a pani Sabina niczego więcéj nie pragnęła, jak brzękiem swoich rubli i połyskiem swych brylantów zwabić ku sobie figlarnego bożka hymenu.
„Podziwiam niestałość i lekkomyślność mężczyzn. On, pan Lubomir, który dwa miesiące temu tak gorącą pałał admiracyą dla twych nieporównanych wdzięków (wybacz, że ci to mówię, mais entre amies point des façons) on, w kilka tygodni po oddaleniu się od ciebie, osiadł na oazie morgów, rubli, brylantów i uróżowanych sześćdziesięciu wiosen pani Sabiny. Voilà le monde tel qu’il est. Mogę cię zapewnić jednak, że w czasie ślubu trzydziestokilkoletni pan Lubomir obok sześćdziesięciokilkoletniéj swéj oblubienicy miał minę on ne peut plus pitoyable, a cała para wyglądała on ne peut plus rococo. Na weselu ze śmiechu i ze złości zgryzłam moję batystową chusteczkę do połowy.”
Na tém kończył się dopisek.
Ktoś kiedyś powiedział, że w listach kobiecych cały interes mieści się zwykle w post-scriptum. Uwaga ta zupełnie zastosować się mogła do pisma, które trzymałam w ręku. List ten napisany był widocznie dla możności umieszczenia post-scriptum. Kochająca i wierna do grobowéj deski przyjaciółka dopięła swego celu. Zenia leżała na kanapce bez ruchu i mowy, przybita, zgnębiona, chora.
Pół godziny upłynęło, zanim zdołała podnieść ręce ciężkie, gorące i powiodła niemi po twarzy, jak osoba, która się budzi.
— I jakąż to ja okropną odegrałam rolę! — szepnęła — za kogóż on mnie miał? jak ośmielił się wziąć mnie za cel żartów swych, czy rozrywki?
Milczała, trzymała oczy upornie w jeden punkt utkwione, a potém wyrzekła zcicha i z załamanemi rękoma: — Niéma szlachetnych ludzi na ziemi! niéma prawdziwéj miłości na świecie!
Jeszcze w pół godziny potém wstała z ciężkością, ubrała się niedbale i w milczeniu, a gdy po odejściu służących zostałyśmy znowu sam na sam, podniosła na mnie wzrok z nieśmiałością i spytała, czy przebaczę jéj kiedy za to zaślepienie, z jakiém odtrącała moje rady i posądziła mnie nawet o kłamstwo? Naturalnie z uśmiechu mego i słów, które do niéj wymówiłam, poznała, że nigdy nawet obrażoną się nie czułam.
— A on czy mi przebaczy? — szepnęła drżącemi wargami i przezroczysty rumieniec pokrył jéj blade czoło. Potém, nie czekając mojéj odpowiedzi, pociągnęła za dzwonek i powiedziała służącéj, aby oznajmiła panu, że chce się z nim widziéć.
Gdy mówiła to, w oczach jéj czytałam silne postanowienie wyznania wszystkiego mężowi, ale zarazem ręce jéj drżały i przezroczysty rumieniec coraz głębszego nabierał szkarłatu. Służąca wyszła na moment; a potém wróciła, niosąc w ręku bilecik, w którym Michał oznajmił żonie, że na kilka dni wyjeżdża na wieś, a sprawy, powołujące go tam, są tak pilne i niecierpiące zwłoki, że widzi się zmuszonym odjechać bez pożegnania.
— Pan odjechał w parę godzin po północy — dodała sługa.
Wyrazy listu były uprzejme, ale nie czułe, przy końcu pan Michał całował ręce Zeni, ale nie podpisał się jéj mężem, tylko szczerym i wiernym przyjacielem. Zenia położyła list ten przed sobą na stole, załamała ręce i siedziała, wpatrując się w pismo męża bez ruchu, strasznie blada, tylko usta jéj drżały chwilami, a z oczu od czasu do czasu spływały łzy i padały na papier. Cały dzień przepędziłam przy niéj, usiłując z całéj mocy pocieszyć ją i wzmocnić na duchu. Lecz wstrząśnienie, jakiemu uległa, było zbyt silne, aby do reszty nie zachwiało jéj organizmu, i tak już zmęczonego i rozstrojonego. Nad wieczór dostała dreszczów, bólu głowy i położyła się do łóżka. Posłałam do mojéj matki z oznajmieniem, że tego dnia nie wrócę do domu, i do Emilki, aby coprędzéj przybywała. Około północy choroba Zeni przybrała tak zastraszający charakter, że u łoża jéj stało dwóch lekarzy, a ja wysłałam do Michała sztafetę z oznajmieniem o nagłém zasłabnięciu jego żony.
Przyjechał nazajutrz, blady i drżący, i stanął nad łóżkiem Zeni, która go nie poznała. Nie poznawała nikogo, była zupełnie nieprzytomną; lekarze oznajmili silną nerwową gorączkę, zapewniając zarazem, że przy pośpiesznym i pilnym ratunku niebezpieczeństwo zostanie wkrótce usunięte.
Głucha cisza zapanowała w tém, tak ożywioném i gwarném niedawno, mieszkaniu. Promyki słońca letniego z trudnością torowały sobie drogę przez okna sypialni Zeni, szczelnie zasłonięte firankami, wązkiemi nićmi ślizgały się po kilku twarzach bladych i smutnych, które tam przesuwały się w mroku. Pomiędzy twarzami temi była jedna najbardziéj blada, ale zarazem najłagodniejsza, najwytrwalsza. Przez kilkanaście dni choroby Zeni, Michał nie oddalał się z jéj pokoju ani na godzinę. Ja z Emilką czuwałyśmy także nad nią z kolei, ale którakolwiek z nas wchodziła do mrocznego pokoju, czy to w dzień, czy to w nocy, była zawsze pewną znaléźć tam jego. I dziwny to był zaprawdę widok tego atletycznego mężczyzny, który, z trudnością utrzymując równowagę swego ciała, stąpał na palcach po kobiercu bez najmniejszego szelestu. Przy każdém głośniejszém odetchnięciu choréj pochylał się nad nią z troskliwością matki i tulił jéj rozpalone ręce w swoich grubych dłoniach tak miękko i delikatnie, jakby to mogła uczynić najczulsza kobieta. Gdy spała, temi samemi rękoma, które tak niezgrabnie wyglądały w salonach, usuwał rozrzucone włosy z jéj gorącego czoła tak lekko, że tego nie czuła, a gdy się obudziła, podawał jéj lekarstwa z punktualnością lekarza lub matki, czuwającéj nad swém najmilszém dzieckiem.
Raz przeprowadzał lekarzy do przedpokoju i słyszałam, jak mówił, ściskając ich ręce:
— Ratujcie ją panowie! nie szczędźcie niczego! sprowadzajcie lekarstwa choćby na wagę złota, choćby z drugiego końca świata! cały majątek mój jest do waszego rozporządzenia.
Okropny niepokój wstrząsał jego twarzą, gdy to mówił, ale kiedy powrócił do pokoju choréj, na ustach miał uśmiech łagodny, którym starał się uspokoić i pocieszyć nas wszystkich: ściskał ręce moje i Emilki, dziękując nam za czułość, okazywaną dla jego biednéj żony.
I dziwna rzecz! ten człowiek, tak miękkiego charakteru, tak dotkliwie i z wielu stron ugodzony w samo serce, nie zapłakał ani razu przez cały ciąg tych kilkunastu długich dni, spędzonych na ustawiczném czuwaniu nad chorą i nieprzytomną kobietą. Tylko raz, gdy w gorączce wymówiła głośno jego imię, zadrżał i widziałam, jak jedna wielka łza zakręciła się w jego oku.
Ale w dniu, w którym minęło wszelkie niebezpieczeństwo, i Zenia odzyskała przytomność, Michał wysunął się z cicha z jéj pokoju i nie wrócił, aż wezwała go sama. A i wtedy ograniczył się do ucałowania jéj ręki, usiadł przy jéj łóżku w milczeniu, i ani jednym wyrazem, ani jedną oznaką nie rzucił jéj swéj czułości, nie dał jéj poznać, że był dla niéj czémś więcéj, niż troskliwym i serdecznym przyjacielem.
Zenia prędko przychodziła do siebie; powstała z choroby bardzo zmieniona; całkiem prawie utraciła swę żywość i wielomówność. Serce, sumienie i miłość własna cierpiały w niéj jednocześnie. Milczała prawie ciągle, w długich pogrążona zadumach, i tylko niememi oznakami okazywała mnie i Emilce przywiązanie swe i wdzięczność za starania, jakie podejmowałyśmy około niéj w jéj chorobie. Michał, od chwili jéj wyzdrowienia, rzadko przychodził do jéj pokoi, zawsze wtedy tylko, gdy go wzywała, i zachowywał z nią ciągle obejście się czysto przyjacielskie, bez żadnéj domieszki żywych uczuć, w których objawieniu tak niezmordowanym był dawniéj. Zenia z pewną nieśmiałością podnosiła nań oczy, ile razy przychodził, i zaledwie miała siłę od czasu do czasu zamienić z nim kilka wyrazów. Czuła się znać bardzo winną względem niego, a przytém żywo miała w pamięci owę scenę, w któréj Lubomir klęczał przed nią, a któréj była pewną, że mąż jéj był mimowolnym świadkiem. Ja także, patrząc na Michała, podzielałam zdanie Zeni, że musiał on o wszystkiém wiedziéć, wszystko przenikać, co od lat kilku działo się w sercu i umyśle jego żony. Była pewna męzka duma i wielka delikatność w tém całkowitém zaprzestaniu okazywania miłości kobiecie, o któréj mniemał, że go nie kocha, a obok tego przyjaźń, troskliwość i pełne uszanowania względy, z jakiemi nie przestawał się z nią obchodzić, miały w sobie pewną rozrzewniającą, głęboką stronę, pewną bohaterskość nieledwie. Czuła to Zenia, bo spostrzegłam, że zapadłe, zmęczone chorobą i ciężkiemi myślami jéj oczy, spoczywały często na twarzy męża z wyrazem gorącym i pełnym trwogi jednocześnie, ale ilekroć on zwracał na nią łagodne spojrzenie, w którego głębi palił się przejmujący nawskróś smutek, spuszczała wzrok i przezroczysty rumieniec pokrywał jéj pochylone czoło. Wstydziła się i lękała zarazem; niekiedy z przyśpieszonym oddechem zdawała się oczekiwać od męża jakiéjkolwiek z tych oznak gorącéj miłości, jakiegokolwiek z tych czułych wyrazów, któremi tak hojnie osypywał ją niegdyś; ale Michał witał ją zwykle pełném szacunku pocałowaniem w rękę, rozmawiał z nią z przyjaźnią i łagodnością, ale mało i zawsze z daleka; spełniał jéj wszystkie życzenia, odgadywał i uprzedzał je nawet, jak dawniéj, ale bez dawniejszych pieszczot i uniesień. Okazywał się, słowem, niezmordowanym i wiernym w całém znaczeniu tego wyrazu przyjacielem, ale unikał wszystkiego, co-by mogło przypomniéć jéj, że był jéj mężem, że kochał ją niegdyś najgorętszą miłością kochanka. Stosunek ten jednak był tak naprężonym, że z dnia na dzień oczekiwać można było jego przesilenia się i rozwiązania. Tego rozwiązania lękałam się bardzo dla Zeni, bo sama już nie wiedziałam, co mam myśléć o usposobieniu dla niéj i zamiarach Michała, tak czułość, jaką okazywał w jéj chorobie, sprzeczną była z powagą jego teraźniejszego obejścia się z nią, taki wyraz stanowczości czytałam na jego twarzy obok cierpienia, które ciągle płonęło w głębi źrenic i twarz tę, o pospolitych rysach, lecz pobladłą teraz i pełną wyrazu, czyniło, jeżeli nie piękną, to przynajmniéj bardzo zajmującą i szlachetną.
Myślałam, że może, zraniony i obrażony tak w miłości własnéj, jak w najżywszych uczuciach, jakie miał dla żony, zechce się z nią rozstać, i z niewymowną trwogą myślałam o przyszłości, jaka-by w takim razie czekała Zenię. To samo przypuszczenie musiało nasuwać się na myśl młodéj kobiecie, bo raz, gdy Michał, pocałowawszy ją, jak zwykle, w rękę, z uszanowaniem, lecz chłodno, i zapytawszy, czy nie ma na jutro jakich życzeń, odszedł do swoich pokoi, rzuciła się mi na szyję i zawołała z płaczem:
— Wacławo! powiedz mi, co on myśli? co on czuje? O! wolała-bym sto razy, aby mi czynił najsroższe wyrzuty, niż tę jego przyjaźń chłodną, to jego uszanowanie, jakby obowiązkowe! Czyżby mnie przestał kochać? Czy mną pogardza? O! czuję, że nie przeżyła-bym tego!
Trzymając ją w mém objęciu, drżącą i rozpłakaną, gdy wymawiała te wyrazy, czułam, że piérwszy raz myśl o śmierci nasuniętą jéj została nie przez rozbujałą wyobraźnią, ale przez głęboką boleść serca, żałującego i strwożonego.
Pewnego dnia nakoniec, gdy Zenia, zupełnie już zdrowa, wyszła do bawialnego pokoju i z haftem swym w ręku usiadła pomiędzy mną a Emilką, wszedł Michał. Powitał nas, jak zwykle, ale nie mogłam nie spostrzedz, że bladość jego twarzy większą była dnia tego i zwiększył się także wyraz stanowczości, jaki od pewnego czasu spostrzegałam w jego oczach.
Usiadł naprzeciw nas i zamienił z nami kilka powszednich frazesów. Przez cały czas nie odrywał wzroku od Zeni, która trzymała oczy spuszczone na robotę.
— Jakże się dziś czujesz, droga Zenono? — ozwał się w końcu do niéj, (od czasu jéj choroby nie wymówił ani razu jéj imienia dawnym, spieszczonym sposobem).
— Zupełnie dobrze — odpowiedziała Zenia, nie podnosząc oczu.
— Czy tylko zupełnie dobrze? — powtórzył pytanie Michał, bacznie się w nią wpatrując.
— Zupełnie — powtórzyła.
Zdaje mi się, że stłumił westchnienie, powstał, przeszedł się parę razy po pokoju, stanął naprzeciw nas i znowu odszedł, popatrzył chwilę przez otwarte okno i wrócił na swoje miejsce z zupełnie spokojną twarzą. Tylko wargi drżały mu trochę.
Usiadł i zwrócił się do żony:
— Ponieważ czujesz się już zupełnie dobrze, i zresztą lekarze wczoraj mi powiedzieli, że więcéj nie wrócą i wracać nie mają po co, trzeba, kochana Zenono... trzeba...
Tu zatrzymał się nagle i po chwili dopiéro dokończył:
— Trzeba, abym pomówił z tobą o rzeczach bardzo ważnych. — Podniosłyśmy się z Emilką jednocześnie, aby nie być natrętnymi świadkami rozmowy dwojga małżonków. Ale Michał powstrzymał nas pełnymi uprzejmości, a zarazem powagi, giestem.
— I owszem — wymówił — pozostańcie panie z nami i bądźcie obecnemi temu, co powiem mojéj żonie. Jesteście jéj siostrami, przyjaciółkami; nie sądzę więc, aby wasza obecność przy niéj w jakimkolwiek wypadku mogła jéj być natrętną. Nie prawdaż, droga Zenono?
Zenia skinęła głową potwierdzająco. Robota z rąk jéj wypadła, oczy utkwiła w ziemię; była bardzo blada i widocznie powstrzymywała z całéj siły łzy, co się jéj cisnęły do oczu. Gdyśmy usiadły, Michał znowu zwrócił się do żony i mówić zaczął:
— Naprzód, droga Zenono, proszę cię, abyś była pewną, że nie mam zamiaru czynić ci jakichkolwiek wyrzutów, bo gdybyś coś podobnego przypuszczała, mogło-by ci to przykrość sprawić. Wszak nie spodziewasz się, abym ci czynił wyrzuty, nie prawdaż?
Mówiąc to, patrzył na nią z tak błagalnym wyrazem, jakby ją o największą prosił dla siebie łaskę. Zenia w milczeniu potwierdzająco skinęła głową.
— Dziękuję ci — wyrzekł Michał. — Ponieważ więc jesteś przekonaną, że nie zamierzam mówić z tobą dlatego, aby czynić ci wyrzuty, a przez to sprawiać ci przykrość, powiem, co mam na sercu i w głowie, krótko i śmiało.
Odetchnął głęboko. W całéj twarzy jego znać było wysilenie, jakie czynił nad sobą, aby prowadzić daléj rozmowę w tym samym, spokojnym tonie, w jakim ją rozpoczął.
Zenia nie podnosiła oczu i siedziała, jak skamieniała, usiłując ukrywać łzy za spuszczonemi powiekami.
Po kilku sekundach Michał cichszym trochę, niż zwykle, ale pewnym głosem, zaczął mówić:
— Droga Zenono! małżeństwo nasze nie jest szczęśliwe. Zrozumiéj mnie tylko dobrze. Kiedy mówię o nieszczęściu, mówię o tobie, nie o sobie. Dlaczego ty nie jesteś szczęśliwą? oto pytanie, które od kilku lat zadawałem sobie codzień. Nie wiedziałaś o tém, że zadawałem sobie to pytanie. Mniejsza o to! tak jednak było. Nie mam siebie za człowieka rozumnego, i owszem, jestem pewny, że nie posiadam tego, co się nazywa rozumem; mimo to jednak, nie byłem ślepy, ani głuchy, i doskonale rozumiałem, że nie jesteś szczęśliwą, i pytałem siebie ciągle, ciągle, dlaczego nie jesteś szczęśliwą? Zdaje mi się, że pytanie to okręciło się około mego serca, jakby się naprzykład okręcił około niego wąż, gdyby się znajdował w mojéj piersi. To téż doprawdy myślałem czasem, że mam w piersi węża, który mnie kąsał. Ale mniejsza o to! nie o tém chcę mówić. Był czas, że powiedziałem sobie: ona musi być szczęśliwą! i robiłem wszystko, co mogłem, aby się tak stało. Nikt zaprzeczyć nie może, że robiłem wszystko, co mogłem, abyś była szczęśliwa, i sumienie moje nie zaprzecza temu. Ale niewiele widać mogłem. Przed kilku tygodniami, nie mam potrzeby mówić, kiedy mianowicie i z powodu jakiéj okoliczności, powiedziałem sobie piérwszy raz: ona nie może być szczęśliwą! Nie mogę powiedziéć, ażeby po tém powiedzeniu mojém wąż, który się był okręcił około mego serca, stał się mniéj zjadliwym lub mniéj ciężkim do noszenia. Owszem, zdaje mi się, że się stał daleko złośliwszym. Ale nie myślałem o nim, a myślałem już tylko o tém, że ty takiego samego węża nosisz w swéj piersi i że to ja, ja ci go tam włożyłem...
Przy ostatnich wyrazach po raz piérwszy głos mu zadrżał trochę, odetchnął znowu szeroko i znowu zaczął mówić:
— Kiedy byłaś chorą, droga Zenono, kiedy widziałem, że ten wąż, który się około twego serca owinął, może cię śmiertelnie ukąsić i że możesz od tego umrzéć, powiedziałem sobie: powinienem wyjąć tego węża z jéj piersi; to do mnie należy, bo z mego powodu ona go nosi! Siedząc przy tobie choréj długo, długo, patrząc na twoję twarz, tak okropnie zmienioną, nie wiem już, przez ile dni i nocy, bom wtedy ich nie rachował, myślałem ciągle o tém, jakby ci to tego węża z piersi wyjąć. I obmyśliłem...
Zatrzymał się. Nagle rumieńce wybiły się na jego twarz bardzo bladą, powstał i, jednę rękę opierając na poręczy krzesła, drugą przyciskając do piersi, jakby chciał tém powstrzymać bolesne wicie się tego węża, o którym mówił, dokończył:
— Nie jesteś szczęśliwą ze mną, nie możesz być szczęśliwą ze mną; trzeba zatém, abyśmy się rozstali!...
Krzyk Zeni odpowiedział mu na te wyrazy. Porwała się z miejsca, blada śmiertelnie, wyciągnęła do niego drżące ręce i zawołała:
— Michale!
Zbliżył się do niéj, spokojny i poważny, wziął jéj ręce, uścisnął je i posadził ją znowu na kanapie.
— Masz dobre serce — mówił ze smutnym uśmiechem — przeżyłaś ze mną lat kilka, przywykłaś do mnie i dlatego to piérwsza myśl o rozstaniu się naszém sprawia ci przykrość. Ale ja nie powinienem i nie mogę korzystać z tego piérwszego wrażenia twego. Wiem, co robię, i postanowienie moje nie przyszło mi z łatwością, a zatém nie jest ono lekkomyślnie powzięte. Posłuchaj daléj. Żeniąc się z tobą, kochałem cię bardzo i może dlatego, że cię tak kochałem, nie spostrzegłem, iż niestosowna z nas będzie para.
Jam człowiek z ludu. Bogactwo, które posiadał mój ojciec, z którego ja piérwszy z familii korzystać zacząłem, nie dało mi téj ogłady, jaką mają ludzie, urodzeni i wychowani na wielkim świecie. Wykształcenia téż nie mam wielkiego, bo, zaledwie szkoły skończyłem, zacząłem dopomagać ojcu w gospodarstwie i do żadnych wyższych nauk nie brałem się nigdy. Jestem przytém brzydki i czuję, że w towarzystwie wyglądam na człowieka bardzo niezgrabnego. Te wszystkie wady i niedostatki moje są zapewne przyczyną, dla któréj kochać mnie nie możesz! Moja więc wina, że nie policzyłem się z niemi przed ślubem naszym i nie powiedziałem sobie: jesteś dla niéj niestosownym mężem, nie powinieneś zatém wchodzić jéj w drogę dlatego, aby ją uczynić nieszczęśliwą! Nie powiedziałem sobie téj prawdy może dlatego, że nie znałem siebie tak, jak dziś siebie znam, a prędzéj jeszcze dlatego, że kochałem cię bardzo i miałem nadzieję, że serce moje, zupełnie tobie oddane, zastąpi wszystko, czego mi brakuje. Otóż przekonałem się, że nic ono nie zastąpiło. Byłem starszy od ciebie, byłem mężczyzną, a więc więcéj doświadczonym, zatém powinienem był to przewidziéć; a że nie przewidziałem, to już moja wina, i proszę, abyś mi ją przebaczyła i przyjęła ode mnie wynagrodzenie takie, na jakie tylko stać mnie może.
— Michale! — przerwał mu powtórny okrzyk, wyszły ze ściśnionego gardła Zeni.
Michał uśmiechnął się znowu smutnie.
— Dobra jesteś, droga Zenono, — powtórzył — masz dobre serce, ale ja z twojego dobrego serca korzystać nie powinienem. Posłuchaj mnie do końca, a niewiele mam już do powiedzenia. Jak już mówiłem, nie uważam siebie wcale za człowieka rozumnego i nie jestem bynajmniéj filozofem; niemniéj jednak, przypatrując się światu i ludziom, utworzyłem sobie pewne wyobrażenie o rodzinie i o tém, czém ona jest na świecie i czém być powinna. My składaliśmy rodzinę nie taką, jaką ona być powinna, i nie żyliśmy tak, jak powinni żyć ludzie, którzy już nie są dziećmi i mają coś do zrobienia w swém życiu. Pomimo to jednak myślę, że nikt nie ma prawa w jednéj godzinie i bez długiego namysłu rozrywać związków rodzinnych; może się mylę, ale zdaje mi się, że te związki ważne są nietylko dla pojedyńczych ludzi, ale dla wszystkich ludzi, którzy składają ogół. Z tego powodu nie nalegam na ciebie, droga Zenono, abyś dziś, zaraz, przyjęła moję propozycyą, ale zostawiam ci czas do namysłu; abyś zaś mogła namyślić się bez przeszkody i bez wpływu, jaki-by na ciebie wywierać mógł mój widok, odjeżdżam na wieś i nie pierwéj wrócę, aż po miesiącu...
W téj chwili był tak blady, iż można było obawiać się, aby nie omdlał, ale obok tego jego postawa i twarz były tak spokojne, jakby rozmawiał o rzeczach, niesprawiających mu najmniejszéj przykrości. Milczał parę minut, w ciągu których ciche łkania Zeni przygłuszone zostały turkotem powozu, zajeżdżającego przed bramę domu. Na odgłos tego turkotu lekkie drgnienie przebiegło mu po twarzy. W mgnieniu oka jednak rysy jego stały się znowu nieruchome i poważne. Wziął Zenonę za rękę i przytłumionym, uroczystym nieledwie, głosem wymówił:
— W dniach, w których namyślać się będziesz o swéj przyszłości, niech ja ci przed oczyma nie stoję. O sobie myśl tylko, ale nie o mnie. Jestem mężczyzną i potrafię przenieść swój los, jakimkolwiek on będzie, wtedy, gdy ty, słaba kobieta, mogła-byś uledz i zginąć moralnie lub umrzéć fizycznie. Za nic w świecie nie chciał-bym być twoim zabójcą, ani w jedném znaczeniu, ani w drugiém. A czuję, że cokolwiek z tego dwojga stać-by się musiało, gdybyś żyła tak, jak dotąd żyłaś. Rozmyśl się więc. Jeżeli uznasz, że pomimo wszystkiego, czego mi brakuje, możesz poprzestać na mojéj miłości, wyjechać ze mną na wieś, rozpocząć życie, które-by ci było zdrowsze pod wszelkiemi względami, napisz mi o tém, a z najwyższém szczęściem wrócę do ciebie i przycisnę cię do mego serca, jako moję najdroższą żonę i jedyną kobietę, jaką kiedy kochałem i kocham. Jeżeli zaś przeciwnie, myśli twoje i serce twoje powiedzą ci, żem ja ciebie nie wart, że nie możesz ograniczyć się do tak miernego, jak ja jestem, człowieka, że ci trzeba takiego szczęścia, takich uczuć, jakich ja ci dać nie mogę; wtedy, droga Zenono... wtedy, nie myśląc wcale o mnie, ani o tém, co się ze mną stać może... co z tego powodu czuć ja mogę, napisz mi także, a przyjadę... ale przyjadę wtedy dlatego tylko, aby wszelkiemi możebnemi usiłowaniami rozwiązać to, co sam nierozważnie i na twoje nieszczęście związałem... i gdybym miał sam pojechać do Rzymu, i gdybym miał za to oddać cały mój majątek... będziesz wolną, Zenono... będziesz miała prawo szukać sobie gdzieindziéj szczęścia, jakiego przy mnie znaléźć nie mogłaś...
Zaledwie tych słów dokończył, otworzyły się drzwi od sali jadalnéj i lokaj, przybrany w podróżne odzienie, wyrzekł w progu:
— Powóz gotowy!
Michał pochylił się, przycisnął do ust rękę Zeni i wymówił z cicha tak, aby nie być posłyszanym przez służącego:
— Bądź co bądź, niech cię nigdy nie opuszcza wiara, że jakiekolwiek będzie twe postanowienie, ja zostanę dla ciebie na zawsze szczerym, wiernym i wdzięcznym przyjacielem za te lata, jakie z tobą spędziłem.
— Michale! — zawołała raz jeszcze Zenia, gdyż nic więcéj wymówić nie była zdolną. Ale Michał nie słyszał już tego okrzyku, bo szybkiemi krokami przebywał salę jadalną, i po chwili zamknęły się za nim drzwi przedpokoju.
Rzuciłam się do okna i widziałam, jak, wsiadłszy do powozu i sądząc zapewne, że nikt już z nas go nie widzi, przyłożył chustkę do twarzy i pochylił głowę, jak człowiek, który nakoniec poddaje się wielkiéj, tłumionéj dotąd wolą, boleści. Kiedy odwróciłam się od okna, Zenia stała na środku pokoju z załamanemi rękoma, z pałającym wzrokiem. Ale na twarzy jéj o tyle przynajmniéj było radosnego zachwytu, o ile bolesnego wzruszenia. Wyciągnęła do mnie załamane ręce i zawołała tonem naiwnego zdziwienia:
— Patrz, Wacławo, on mnie doskonale rozumié!
A potém złożyła ręce i dodała ciszéj:
— Znalazłam, nakoniec znalazłam!...
Rzuciła się do drzwi.
— Trzeba, ażeby wrócił natychmiast! trzeba, aby koniecznie wrócił!
Pociągnęłam ją do okna i wskazałam powóz, który w téj właśnie chwili znikał z przed naszych oczu na odległym zakręcie ulicy.
W piérwszych dniach po odjeździe Michała obawiałam się o zdrowie Zeni, tak ją ostatnia rozmowa z mężem wzruszyła, tak czuła się mu wdzięczną, tak go pokochała za tę wysoką szlachetność i bezinteresowność, jaką w postępowaniu z nią okazał. Dziesięć razy na dzień brała papier i pióro, aby do niego pisać, aby zakląć go, iżby do niéj wrócił, przebaczył jéj i aby zapomniał o wszystkiém, co zaszło pomiędzy nimi. Ale powstrzymywałam ją zawsze od tego niewczesnego kroku, bo byłam pewną, że Michał przypisał-by go piérwszemu wrażeniu Zeni, brakowi rozmysłu, jéj dobremu sercu, i że przez to krok ten pozostał-by bezskutecznym, coby im obojgu nową zadało boleść.
Byłam zdania, że lepiéj będzie, jeśli termin, naznaczony Zeni przez męża, upłynie całkowicie, i jeśli po tym upływie czasu dopiéro uczyni postanowienie, z dojrzałym powzięte namysłem, i objawi je mężowi.
Zenia przystała nakoniec na to moje zdanie, ale z trudnością.
Miesiąc, jaki miała do przebycia, wydawał się jéj wiekiem, którego kresu dojrzéć nie mogła; przywiązanie i szacunek, jakie czuła zawsze dla męża, wzrosły do potęgi najwyższego uczucia miłości, wdzięczności, uwielbienia niemal. Przyczyniło się do tego wiele wspomnienie doznanego zawodu, głęboko zraniona miłość własna, niezmierne zniechęcenie do świata, w którym szukała miłych wrażeń i szczęścia, a który ją, zawiedzioną, upokorzoną, znudzoną, zmęczoną, rzucił na łoże choroby.
Powoli umysł jéj uspakajać się zaczął, cała istota jéj ulegała stopniowéj zmianie, któréj dokonanie przyśpieszała wrodzona żywość jéj charakteru. Im uderzenie, którego doświadczyła, było silniejsze, im ostrzéj ugodziło ją ono w serce, imaginacyą i miłość własną, tém reakcya stawała się prędszą i bardziéj stanowczą. Tym razem prawdziwa wdzięczność należała się od Zeni owéj przyjaciółce do grobowéj deski, która zaostrzyła cios i niespodzianie rzuciła go na głowę młodéj kobiety. Ale o ileż większa jeszcze wdzięczność należała się od niéj człowiekowi, który wielkością swego serca i bezinteresownością swego uczucia pogodził ją z sobą, dowiódł jéj, że to, co posiadała już, było stokroć lepszém, niż to, za czém tak ślepo i gorączkowo goniła po świecie.
Do tego téż człowieka zwracały się teraz nieustannie myśli i uczucia Zeni. Po raz piérwszy wchodziła ona w siebie. Zastanawiała się, zdawała sobie rachunek z dni upłynionych marnie.
Pewnego dnia mówiła do mnie:
— Zdaje mi się, że to, co Michał mówił o związkach rodzinnych, o tém, że są one ważne, nietylko dla jednostek, ale i dla ogółu, jest wielką prawdą. Nigdy dotąd nie myślałam o tém. Było tak zapewne dlatego, że myślałam zawsze tylko o sobie.
Naturalnie, że nie szczędziłam czasu i słów, aby wyłożyć Zeni teoryą, jaką wyznawałam o społeczném znaczeniu rodziny, i parę godzin zeszło nam na rozmowie o tym przedmiocie.
— Ach! gdyby dziecię moje żyło! — westchnęła Zenia i łzy błysnęły w jéj źrenicach. — Gdyby dziecię moje żyło — powtórzyła — nic podobnego nie zaszło-by pomiędzy mną i Michałem. Byłam tak szczęśliwą, gdy je miałam!
Matka moja, obecna naszéj rozmowie i uwiadomiona przez Zenię o wszystkiém, co się jéj tyczyło, uśmiechnęła się żartobliwie i powiedziała, że jest pewną, iż ujrzy Zenię za jakich lat kilka, otoczoną całym wieńcem jasnowłosych główek i rumianych, pyzatych twarzyczek. Na co Zenia zarumieniła się, zaśmiała, spuściła oczy, ale nie powiedziała wcale, że matka moja fałszywym jest prorokiem.
Przestała bywać w świecie i całkiem prawie opuściła światowe swe znajomości. Cały czas przepędzała z nami i mówiła Emilce, że teraz doskonale już ją rozumié, bo i sama, gdy tylko z mężem odjedzie na wieś, myśli oddać się zawzięcie gospodarstwu: „aby przecie coś robić i zrobić w tém życiu.”
Im więcéj zbliżał się, upragniony przez Zenię, koniec miesiąca, tém zdawała się weselszą i zdrowszą. Rumieniec odkwitał na jéj twarzy, siły wracały, rzeźwo i z ochotą gotowała się do wyjazdu z miasta, wynajdowała mnóztwo sposobów prędszego przepędzenia czasu, dzielącego ją od dnia pożądanego, ale nie spostrzegłam, aby choć raz zajrzała do księgi Marzeń lub Łez.
Pewnego dnia wyszłyśmy na przechadzkę. Słońce zachodziło za góry, otaczające miasto, i ukośnemi promieńmi padało na ściany domostw i szyby okien. Ruch wielki był na ulicach. Dążyłyśmy do samotnego, zamiejskiego miejsca, gdzie-byśmy swobodnie użyć mogły letniéj woni i ożywczego pól powietrza. Nagle zatrzymane zostałyśmy długim szeregiem powozów, zaprzężonych pocztowemi końmi, które wszystkie stanęły naprzeciw otwartych na oścież wrót kościoła. Jedna z karet pokryta była kirem i widniała zeń czarna szata kapłana, w głębi kościoła widać było wzniesiony ozdobny katafalk i mnóztwo płonących świec jarzących. Z powozów wysiadało kilkanaście osób w żałobie, a pomiędzy niemi było kilka z daleka mi znajomych. Z karety, okrytéj kirem, liczna służba, ubrana w czarne płaszcze i białe galony, z pękami różnokolorowych wstęg na ramionach, wydobyła i uniosła do kościoła bogatą trumnę, z mirtowym wieńcem, złożonym na wierzchu, i z napisem, którego z dala nie mogłyśmy wyczytać. Wszystko zapowiadało bogaty pogrzeb; mirtowy wieniec, złożony na trumnie, oznajmiał, że spoczywały w niéj zwłoki dziewicy. Zaciekawiały nas podróżne powozy, w jakich przybył orszak pogrzebowy. Widocznie przybywał z dala, z obcych krajów może, bo kapłan, towarzyszący zwłokom, miał cudzoziemskie rysy; dosłyszałyśmy, jak do kogoś z orszaku przemówił słów kilka po włosku. Wiedzione ciekawością, spróbowałyśmy wejść do kościoła, co nie przyszło z łatwością, bo w mgnieniu oka zaległ go znaczny tłum ludu. Zdołałyśmy wprawdzie docisnąć się do wnętrza, ale o wyczytaniu nazwiska, wyrytego na trumnie, nie można było ani myśléć. A jednak dziwnemu ulegałam pragnieniu wyczytania tego nazwiska. Wieniec mirtowy, złożony na trumnie, cyfra lat, którąśmy dojrzały, kapłan mówiący po włosku, i twarze znajome, dojrzane w orszaku, wszystko to ściskało mi serce bolesnym domysłem. Ten sam domysł musiała powziąć i Zenia, bo, ściskając mi rękę, ciągnęła mnie na przód i szeptała: — zobaczmy, zobaczmy, czy to nie ona! — Obie, niewiedząc jeszcze o niczém z pewnością, miałyśmy łzy w oczach. Nie było jednak sposobu przecisnąć się pomiędzy tłumem do środka kościoła. Musiałyśmy ograniczyć się miejscem niedalekiém od wejścia, i obejrzałyśmy się, czy nie zobaczymy, od kogo-by powziąć żądane objaśnienia. Tuż przy nas stała niemłoda kobieta, z roztropną i miłą twarzą. Zwróciłyśmy się do niéj z zapytaniem:
— To jakaś bardzo bogata panna — odpowiedziała — która we Włoszech umarła z suchot. Powiadają, że umierając, prosiła rodziców, aby jéj zwłoki zostały przywiezione do kraju i pochowane w rodzinném jéj miejscu. Otóż rodzice wiozą je teraz do dóbr swoich i złożono tu trumnę tylko na noc, bo tak późnym wieczorem nie chcą puszczać się w dalszą podróż. Panna miała liczną i bogatą familią, wielki posag i, powiadają, że bardzo była piękną.
— A nie wiész pani, jak się nazywała? — spytała Zenia drżącym głosem.
— Nie wiem — odrzekła kobieta. — Nie mogłam wyczytać nazwiska.
— Panna Helena X. — ozwał się tuż obok nas głos męzki, pochodzący od służącego, udekorowanego białemi galonami i różnokolorowemi wstęgami, który, stojąc blizko, posłyszał pytanie Zeni i pośpieszył dać żądane objaśnienie.
Wkoło trumny słychać było płacz stłumiony, może z piersi matki wychodzący... pod sklepienia kościelne unosiły się chóralne, żałobne śpiewy kapłanów, dymy palonych kadzideł, żółte światło świec migotało nad mirtowym wieńcem...
Przed oczyma memi stała śliczna towarzyszka méj młodości, ze swą wiotką postacią, bladą twarzą, o rysach cudownie przez naturę wyrzeźbionych, z głębokiém wejrzeniem szafirowych oczu, z zapowiedzią wczesnéj śmierci, migocącéj na dnie źrenic. Zdawało mi się, że, jak przed kilku laty, słyszałam jéj opowiadanie o swojéj „pogoni za ideałami”, w któréj życie, kropla po kropli, ustępowało z jéj piersi, i jak, pochylając w zadumie myślące swe czoło, różanemi ustami szeptała: — „a jednak zdaje mi się, żeśmy do czego innego stworzone”.
Z ciężkiemi myślami opuściłyśmy kościoł i, porzuciwszy zamiar przechadzki, smutne weszłyśmy do mieszkania Zeni. Połowa wieczoru zbiegła nam na rozmowie o biednéj Helenie, na wspominaniu różnych chwil, jakie z nią przepędziłyśmy niegdyś. Zenia była tak poważnie i rzewnie nastrojona, jak nigdy.
— Kto wié? — rzekła w zamyśleniu — żebym daléj prowadziła podobny sposób życia, jak przez te kilka lat ostatnich, może-by i mnie spotkała taka śmierć wczesna.
— Być może — odrzekłam — i zdaje mi się, że niedaleko byłaś już od tego. A jednak nie Helena to z nas najnieszczęśliwsza... — Zenia odgadła myśl moję. Obie jednocześnie pomyślałyśmy o Zofii i wymówiłyśmy jéj imię. Czyliż i tamta umarłą nie była, lecz srożéj stokroć, bo za życia, w młodości kwiecie!
— Okropność, Wacławo! — zawołała nagle Zenia, obie ręce podnosząc do czoła — gdy pomyślę że gdyby Michał nie był tak szlachetnym, nie kochał mnie tak poczciwie i nieograniczenie, może-by i mój los podobnym był do losu Zofii... o, gdy pomyślę o tém...
Zatrzymała się blada i drżąca, ale oczy jéj, obok przestrachu, jaki w niéj ta myśl wzbudzała, błyszczały niewymowném poczuciem szczęścia.
— Gdy pomyślisz o tém — spytałam zwolna, patrząc w jéj oczy, — to cóż?
— To czuję się uniesiona radością, że się już skończył ten miesiąc nieznośny, i że mam już prawo napisać do niego: „przyjedź, abym ci powiedziéć mogła, jak kocham cię i jak ci wdzięczną jestem”.
Zaledwie to wymówiła, porwała się z miejsca, pobiegła do biurka i zaczęła pisać list do męża. Pisząc, śmiała się i płakała, darła zapisane ćwiartki papieru jednę po drugiéj. W końcu rzuciła pióro.
— Jak ja mu to napiszę? — zawołała prawie z płaczem. — Nie mam wyrazów.... trzeba napisać tak, aby mi uwierzył, aby co prędzéj przyjechał.
— Napisz mu to — rzekłam — co przed chwilą powiedziałaś, co było wyrazem, prosto z twego serca wyszłym!
Zenia nakreśliła kilka słów na papierze i przeczytała głośno: „przyjedź, abym ci powiedziéć mogła, jak kocham cię, i jak ci wdzięczną jestem.”
Po zapieczętowaniu i odesłaniu listu sztafetą, Zenia rzuciła się w moje objęcia i powiedziała mi tysiąc rzeczy, które mnie przekonały, że los jéj został na zawsze rozstrzygnięty, i że serce jéj, zawieszone dotąd na promieniu księżyca, stanowczo już dostało się Michałowi. Ale ta czuła scena, zaszła pomiędzy nami i oświetlona płomieniem palących się na kominku ksiąg Marzeń i Łez, niczém była w porównaniu z tą, jaka nastąpiła nazajutrz pomiędzy małżonkami, gdy Michał w podróżném ubraniu wbiegł raczéj, niż wszedł, do budoaru Zeni i płaczącą z radości przycisnął do swéj rzewnéj, zacnéj piersi.
Lato zbliżało się ku końcowi. Nie było już w W. Zeni, nie było i moich ukochanych uczennic. Dwa miesiące czasu zostawało mi do objęcia nowych zajęć, miesiące, w których nie miałam miéć żadnych obowiązkowych zatrudnień.
Każdy, kto przez czas długi oddawał się pilnym, systematycznym zajęciom i wytwarzał niemi sobie warunki bytu fizycznego i moralnego, pojmuje, jak silne wstrząśnienie sprowadza nagłe urwanie się téj jednostajnéj codziennéj przędzy życia. Budząc się z rana, człowiek ze zdumieniem pogląda na godziny dnia, nie wiedząc sam, coby z niemi począć, a potém, gdy słońce wzniesie się ku południowemu punktowi horyzontu i zwolna spływać zacznie po pochyłości, do zachodu wiodącéj, tęskni nieledwie za tym ciężarem, który przez tyle dni, miesięcy, lat dźwigał na barkach swoich, przeciwko któremu buntował się może nieraz, w złych chwilach zmęczenia i tęsknoty za czém inném, ale z którym nakoniec zrósł się aż do ukochania go, aż do tak ścisłego z nim zjednoczenia się, że, pozbawiony swego surowego i dokuczliwego towarzysza, sam już nie wié, kędy ma stąpić i w którą stronę zwrócić wątek myśli, nawykłéj jednostajnym postępować torem.
Wtedy, chcąc nie chcąc, człowiek zwraca się do samego siebie i z samym sobą przebywać zaczyna. Ponieważ głos zegara, wybijającego z kolei różne dnia godziny, nie wzywa go tam, gdzie nawykł był chodzić, zostaje z samym sobą, w towarzystwie własnego serca, własnych myśli, które z razu nie śmiało wydobywają się na swobodę, aż stopniowo rozwiną skrzydła i szparkim lotem puszczą się tam, kędy, zdawało się, że nigdy już wznieść się nie miały.
I człowiek ogląda się na tę długą galeryą jednostajnych obrazów, jaką przebył, a przed nim zjawia się szereg obrazów innych, coraz świetlejszemi malowanych kolorami, na które nie chciał patrzéć, gdy sam był w téj długiéj, jednostajnéj galeryi, ale które mu przecie dobrze znajome, bo tęsknił za niemi w cichości serca, bo je przeczuwał, bo śnił o nich w tych nocnych godzinach, gdy obowiązek, ukryty w pomrokach nocy, czuwał przy nim, aby z rana obudzić go i senne jego oczy otworzyć znowu do rzeczywistości nieubłaganéj.
Ale za temi światłemi obrazami, w które z rozkoszą wpatruje się myśl, oswobodzona z pęt długoletnich, widnieje znowu taka sama, jak ta, którą przebył, galerya długa i jednostajna. Wrota jéj otwarte; jeszcze chwila, a światłe obrazy usuną się znowu w snów dziedzinę i obowiązek ujmie za rękę człowieka, aby wprowadzać go tam, kędy on stąpać powinien, odwracając głowę powoli, z trudem, z zapomnieniem o sobie, daléj i ciągle daléj, aż do téj chwili, w któréj kończy się szereg wszelkich obrazów tego życia...
Przez lat kilka pracując ciężko i nieustannie, poczuwałam rodzaj przykrego niemal zdziwienia na widok dni, z któremi mogłam czynić, co mi się podobało. Nie czułam jednak pustki w życiu, bo mi ją zapełniały te światłe obrazy, które wnet obstąpiły mnie rojem, barwy swe rozpościerając i na błękitném pogodą letnią niebie, i na białych ścianach mego pokoju, i w głębokich nurtach wartkiéj rzeki, i na szczytach gór złocisto pomalowanych słońcem, i w przezroczystéj atmosferze, przerzniętéj smugami oślepiającego światła, i na żaglach obłoków białych, rozpostartych w górze, i w snopach księżycowych promieni, drgających po uroczém kwieciu ogródka, i w migotaniu gwiazd złotych, zaglądających mi w oczy, gdym usypiała.
Gdy, zajęta dobrem i szczęściem ukochanych moich, obarczona pracą, któréj zdjąć z siebie nie miałam prawa ani na chwilę, zatapiałam się cała w rozważaniu treści ksiąg, stosami wkoło mnie leżących, i umysłów młodych, co obok mnie wzrastały, byłam pewna, że nigdy już nie będę się zatrzymywała nad brzegiem rzeki szumiącéj, aby długo, długo patrzéć na jéj fale, w niezmordowanym płynące biegu, i zapytywać je, co widzą w swéj podróży, co posiadają na dnie, co unoszą ze sobą, co mówią łagodnym szeptem swym wtedy, gdy wszystko koło nich senne i marzące, i tylko gwiazdy niebieskie czuwają i przeglądają się w nich, jak dziewice w zwierciedle. A jednak teraz stawałam nad brzegiem rzeki i patrzyłam, i pytałam. Byłam pewna, że o późnéj godzinie wieczoru nigdy nie usiądę na progu domu, aby wznieść oczy pod głębokie sklepienie firmamentu i przypatrywać się, jak na bladym księżycu prządki zefiry snują pajęczyny srebrnych chmurek, jak się te pajęczyny rwą i rozpryskują, w różne układając kształty, to aniołów o szatach srebrem przetykanych, to gołębic śnieżnych, to rycerzy w przyłbicach ze złota i stali, to dziewic rozpłakanych z załamanemi rękoma i rozpuszczonym srebrzystym warkoczem, długim, tak długim, że aż nim sobie przysłaniały oblicze dwie gwiazdy sąsiednie.
A jednak siadywałam teraz na progu domu, patrząc na fantastyczne przędze obłoków i zefirów.
Byłam pewna, że nigdy już tęskném okiem ścigać nie będę gromady ptaków, szybujących w przestrzeni, i rozmarzoną myślą nigdy ich nie poproszę, aby mi pożyczały skrzydeł swoich, albo wzięły mnie pomiędzy siebie i zaniosły gdzieś daleko w nieznaną krainę, o któréj marzyłam niegdyś, młodziuchném będąc dziewczęciem, o któréj marzyć zabroniłam sobie, stawszy się kobietą, lecz od któréj woń zalatywała do mnie niekiedy, jak gość natrętny, a zarazem czarowny.
A jednak patrzyłam teraz na ptaki wędrowne i zazdrościłam im szerokiego polotu ich skrzydeł.
Byłam pewna, że nigdy już nie zejdę do ogródka, aby tam narwać pęk kwiatów różowych i białych, i nie pójdę do zwierciadła, aby ustroić się w te kwiaty i uśmiechnąć się na widok, że jestem piękna w tym stroju, i westchnąć potém, sama nie wiedząc dobrze czemu, i zamyślić się i uśmiechnąć się raz jeszcze, i westchnąć znowu, i ręką ciężką powyjmować kwiaty z warkoczów, a potém patrzéć na nie, jak więdną smutnie, i w głębi, w dalekiéj głębi serca myśléć: i ja uwiędnę tak samo!
A jednak teraz rwałam kwiaty, stroiłam się w nie i wyjmowałam je z warkoczy, i łza mimowolna staczała się na uśmiechnięte moje usta.
Byłam pewna, że gdy wyobraźnia na swém kapryśném skrzydle przyniesie mi obraz babki Ludgardy, ze zwiędłą twarzą, pooraném czołem, zagasłym wzrokiem i ustami, szepcącemi wyrazy nieprzepłakanéj nigdy tęsknoty, na obraz ten potrafię zawsze śmiało spojrzéć, jak na zapowiedź własnéj mojéj przyszłości, i bez drgnienia powieki patrzéć nań i wyrzec z uśmiechem: i ze mną będzie tak samo!
A jednak teraz, gdy, patrząc w zwierciadło, zamiast własnéj postaci i twarzy, widziałam tę postać, to lice, osmucone więcéj życiem chybioném, niż nadchodzącą mogiłą, zakrywałam oczy dłońmi i nie śmiałam powiedziéć sobie: i ze mną będzie tak samo!
Aż nadszedł pewien wieczór ciepły, wonny, wieczór, podobny do wszystkich innych letnich wieczorów. Jakże daleko byłam od myśli, że zaznaczy się on w mojém życiu nigdy niezatartém wspomnieniem i rozpocznie dla mnie cały szereg dni, miesięcy i lat takich, o jakich marzyłam i marzyć wzbraniałam sobie.
W domu cicho było. Matka moja i Binia wyszły na przechadzkę, czy gdzieś w sąsiedztwo, nie pomnę, ja siedziałam z Emilką w altance, urządzonéj tuż pod ścianą domu, i przez liście dzikiego winogradu zamyślonym wzrokiem patrzyłam na gniazdko drobnego ptaszęcia, usłane w rozłożystym krzaku bzu, tuż prawie nad mojém ramieniem. Emilka milczała także, błękitne oczy jéj lśniły śród zmroku łagodnym ogniem, jaki w nich zawsze płonął, i przechodziły od kwiatów, rosnących u jéj stóp, do nieba, przeglądającego przez ażurową zasłonę liści, posłuszne zapewne jéj myślom, które coraz więcéj odrywały się od ziemi i wszystkich jéj ozdób i obietnic.
Nagle, tuż przy nas, i nieco tylko nad naszemi głowami, otworzyło się okno i wyjrzały przez nie dwie twarze, promieniejące śród zmroku blaskiem rozlanego na nich szczęścia. Była to Madzia i Franuś, zaręczeni z sobą oddawna i pobłogosławieni listownie przez ojca Madzi, a czekający tylko jego powrotu, aby podać sobie ręce u ślubnego ołtarza.
Młoda dziewica białą ręką uchyliła wpół przysłaniającą ją firankę i, pełną piersią zaczerpnąwszy wonnego powietrza, wymówiła półgłosem:
— Jaki cudowny wieczór!
— Cudowny! — powtórzył Franuś głosem, w którym drżały wszystkie zachwyty serca, przepełnionego miłością i nadzieją, i widziałam, jak, ująwszy rękę narzeczonéj, poniósł ją do ust. Na czarne warkocze dziewczyny upadło parę promieni wypływającego z za chmur księżyca, i oświetliło śliczny rumieniec wstydu i szczęścia, jaki okrasił jéj białe lica.
— Czyś ty szczęśliwa, Matyldo? — wymówił znowu ten sam głos, czuły i miękki, a na dnie drżący energią i siłą męzkiéj piersi.
Nastąpiła chwila milczenia, w któréj czarne oczy dziewicy podniosły się w górę i zapałały całe połączonemi płomieńmi wdzięczności dla nieba i miłości ziemskiéj. Otworzyła koralowe usta i szepnęła:
— O, jam szczęśliwa!
Ręce ich były splecione i głowy przybliżone do siebie. Rozmawiali cicho, ale nie tak cicho, aby słowa ich nie przypływały do moich uszu, niesione łagodném skrzydłem wietrzyka, szeleszcącego pomiędzy liśćmi bzu i winogradu.
Mówili o szczęściu swém przyszłém, o cichym domku, w którym zamieszkają razem, o ojcu, który wróci i zamieszka z nimi, o biednéj siostrze, którą przytulą do siebie, aby na ich kochającéj piersi odetchnęła po burzach i cierpieniach swego życia, o pracy wspólnéj, jaką prowadzić będą na łonie miłości i domowego spokoju, o tém niebie, jakie na nich tak łaskawém było, o téj ziemi, na któréj im żyć tak dobrze, o wszystkiém nakoniec, co miało się złożyć na tkaninę tego ich życia, do któréj przędza snuła się z serc ich rozkochanych, jak z brylantami sadzonego wrzeciona wieszczki.
Spojrzałam na Emilkę. Nie zmieniła postawy, tylko twarz oparła na dłoni i wodziła ciągle wzrokiem po wysoko zawieszonych liściach i przez nie przeglądającém niebie, a ani razu nie spuściła go już ku ziemi i nie spojrzała na kwiaty, u stóp jéj rosnące. Daremnie patrzyłam na tę twarz łagodną i spokojną; nie widziałam w niéj cierpienia. Cicha pogoda leżała na jéj bladém czole, miłym blaskiem świeciła w oczach, a tylko w uśmiechu, który okrążał usta, było niby wspomnienie żalów, już przebytych i przepłakanych.
Położyłam rękę na jéj ramieniu. — Emilko! — rzekłam stłumionym głosem — i ty nie cierpisz?...
Zwróciła na mnie wzrok zamyślony, potrząsnęła głową i odrzekła:
— Nie!
— Jakto? — spytałam jeszcze — wszakże go kochałaś?
— Tak — odpowiedziała szeptem łagodnym — ale już dawno wyrzekłam się myśli o téj miłości i pragnę teraz tylko tego, aby oni byli szczęśliwi!
Rzekłszy to, znowu wzrok podniosła w górę, a wyraz niewypowiedzianéj dobroci, poddania się, mężnego pogodzenia się ze swym losem, niezmąconego spokoju duszy czystéj, oblał jéj twarz świętym niemal blaskiem.
W téj chwili, nad głowami naszemi ozwał się znowu głos męzki, przepełniony tkliwością i energią uczucia:
— Czyś ty szczęśliwa, Matyldo?
— O, jam szczęśliwa! — odpowiedziały mu różane usta pięknéj narzeczonéj. Pochyliłam głowę na dłonie i poczułam w sobie wstyd wielki. Ja nie mogłam jeszcze wyrzec się, jak Emilka; moje serce drżało całe na widok tego szczęścia, które szeptało nad moją głową dwojgiem ust rozkochanych...
Nie mogłam jeszcze, tak jak Emilka, oderwać oczu na zawsze od ziemi i z poddaniem się utkwić ich w niebiosach... Marzenie mojéj młodości podniosło się we mnie, jak fala wód, poruszona gorącym wiatrem, i napełniło moję pierś cichym płaczem....
Zakryłam twarz dłońmi i czułam, jak łzy rzęsiste przeciskały się przez moje palce... Chwilami zdawało mi się, że z za łez obsłony widnieje przede mną czarna szata babki Ludgardy i zakrywa sobą dwie gwiazdy, co naprzeciw mnie świeciły, a głos jéj, stłumiony całém życiem tęsknoty, smutne słowa jéj, wymawiane nad brzegiem mogiły, splatały się w mém uchu z szeptem narzeczonych, niby szary obraz mojéj przyszłości, połączony ze światłym obrazem ich doli...
Płakałam i zaledwie czułam, jak miękkie ramię przyjaciółki otoczyło moję szyję, i twarz jéj przytuliła się do mojéj twarzy... Wstydziłam się saméj siebie i płakałam...
Nagle skrzypnęły wrota ogródka, męzkie stąpanie ozwało się na żwirowanéj ścieżce.
— Ktoś nadchodzi! — szepnęła Emilka.
Przestraszona myślą, iż ktokolwiek obcy łzy moje zobaczy, odjęłam ręce od oczu i poskoczyłam z miejsca, ale zaledwie stanęłam u wyjścia z altany, tam, kędy gałęzie winogradu, osrebrzone światłem księżyca, w malowniczych splotach opadły mi na suknią i głowę, stanęłam jak wryta, i okrzyk mimowolny, okrzyk, w którego dźwięku mieścić się musiało mnóztwo różnych uczuć, wydarł się z mojéj piersi. Przede mną stał człowiek snów, marzeń i przeczuć moich... Usłyszawszy krzyk, jaki wydałam, stał przez chwilę z lekkiém zdumieniem na twarzy, potém głębokie, jak morze, spojrzenie jego błysnęło radością niezmierną, wziął moję rękę i podniósł ją do ust....
Mam-że opowiadać treść dni i wieczorów, jakie nastąpiły potém? Była to jedna smuga czystego światła, która na dwoje przerznęła moje życie, a na drugą jego połowę rzuciła łunę nieskończonego szczęścia.
Zdawało nam się, że znajomość nasza była bardzo dawna, i nie mogliśmy nawet przypomniéć sobie czasu, w którym byliśmy sobie nieznani; każde z nas sprawdzało dla drugiego najtajniejsze przeczucia serca i najgorętsze marzenia umysłu. Nie pojmowaliśmy, jak można było tak długo obywać się bez siebie, a jednak z radością i dumą oglądaliśmy się na przeszłość, którą każde z nas przebyło z osobna, bo dawała nam ona rękojmią, żeśmy wzajemnie zasłużyli na siebie. A jednak żadne z nas nie wyraziło tego wszystkiego w słowach, ale twarze nasze wzruszone były otwartemi księgami, w których oboje czytaliśmy wyraźnie i z zachwyceniem.
Wszystko, co żyło na niebie i na ziemi, służyło nam za symbole i litery do wyrażania uczuć naszych: każde słowo, jakie wychodziło z ust moich, lub jego, zawiązywało między nami coraz nowy węzeł; każda minuta, spędzona razem, wzmacniała w nas przekonanie, że jednostajnie czujemy i myślimy, i dawała nam przedświt i przeczucie, że jedną drogą odtąd podąży wspólne istnienie nasze ku wspólnemu końcowi...
Znowu zaprzestałam siadywać wieczorami na progu domu i przypatrywać się, jak zefiry przędą z białych obłoków różne napowietrzne kształty, ale to dlatego, że siadywałam z nim u otwartego okna, i przypatrywałam się z rozkoszą, w jak piękne zarysy silny duch człowieczy urabia szlachetne człowieka oblicze.
I zaprzestałam także wędrownym ptakom zazdrościć ich skrzydeł szybkonośnych, bo zdawało mi się, że mnie saméj urosły skrzydła u ramion, i że potrzebuję tylko zapragnąć, aby pożeglować na nich w zaczarowaną szczęścia krainę.
Każdego ranka zstępowałam do ogródka i z pękiem narwanych kwiatów stawałam przed źwierciadłem, aby sobie niemi ustroić warkocze. Ale już ich potém nie zdejmowałam ciężką ręką, bo wnet szłam ku oknu i patrzyłam na drogę, kędy codziennie przybywało do mnie szczęście moje. A kiedy wyobraźnia na swém kapryśném skrzydle przynosiła mi obraz babki Ludgardy, patrzyłam na zwiędłe jéj lice, poorane czoło i usta wybladłe od tęsknoty, lecz, nie mówiąc już sobie z drżeniem: „i ze mną będzie tak samo!” — podnosiłam oczy ku górze i błagałam téj siły najwyższéj, która kieruje wichrami niebios i losami ludzkiemi, aby siostrom moim, wszystkim biednym, zmęczonym, samotnym, tęskniącym, wszystkim siostrom moim, co tak, jak ja, długo w gorących sercach nosiły iskry marzenia i kładły na nie przytłumiającą dłoń obowiązku i pracy — podarowała dolę promienną, mojéj podobną.
Nie pamiętam, ile dni, tygodni, trwało to milczące rozkwitanie uczuć naszych, ale pamiętam dobrze pewien wieczór cichy, pogodny, z purpurowym pasem na zachodzie, ze złocistemi szczytami gór, podnoszącemi się po-nad dachy domów skromnych, z odległym szmerem rzeki błękitnéj i sklepieniem niebios tak czystém, jakby przesunęły się po niém wszystkie skrzydła aniołów, aby najmniejszéj chmurki, ni pyłu ziarenka nie pozostawić na drodze wysokiéj, którą płynęły za nieskończoność spojrzenia oczu naszych.
Siedzieliśmy we dwoje u otwartego okna. W pokoju nikogo więcéj nie było. Patrzyliśmy na siebie i nie mówiliśmy nic. Pod oknem, w krzaku bzowym świergotała drobna ptaszyna, śpiewając może do snu dziatkom swoim. Liście winogradu poruszały się cichym szeptem... Nagle przestałam słuchać świergotu ptaszka i szmeru liści... on mówił do mnie. Zadrżałam... wziął moję rękę. Patrzyłam na purpurowy pas, który legł na niebie nad złotemi gór czołami, i słuchałam tego, co on mówił do mnie.
Czy mówił, że mnie kocha?
Nie.
Czy prosił o moję rękę?
Nie.
Po cóż miał o tém mówić, gdy czuł, że wiedziałam, iż jedno już się stało, a drugie wnet przyjdzie?
Oto, opowiadał on historyą swego serca.
Opowiadał mi historyą serca, które, całe oddane wielkim rzeczom i sprawom, całe rozgorzałe miłością dla idei, stojącéj przed nim, jako cel najwyższy życia, zapomniało było długo o tém, że jest sercem ludzkiém, i że drugiego potrzebuje serca na radość sobie i ulżenie w trudach. Nagle, na widok pewnéj młodéj dzieweczki, w balowe przybranéj szaty, serce to uderzyło żywiéj i zdawało mu się, że ujrzało w jéj oczach, usłyszało w słowach coś, co mu sprawiało rozkosz nieznaną, o czém kiedyś śniło w marzeniach, stłumionych żelazną dłonią pracy i obowiązku. Ale dzieweczka ta wydawała się płochą, jak ptaszę, lecącą ku światu, jak motyl ku światłu. I wszystko zniknęło! Serce męzkie, serce silne, wzruszone przez chwilę, utonęło znów całkiem w miłości dla wielkich spraw i wielkich obowiązków. Ale dzieweczka płocha wyrosła na kobietę, motyl, skąpany w mętnym płomieniu świata, otrząsnął skrzydła z błyszczących a niezdrowych jego pyłów, i zawisł odważnie na promieniu poświęcenia się i szlachetnych miłości. Wtedy...
— Wtedy? — spytałam ze drżeniem w głosie, nie śmiejąc oderwać oczu od purpurowego pasa na niebie i złocistych gór szczytów.
— Wtedy — kończył — serce moje patrzyło na ciebie ciągle z za mórz i lądów, i przyglądało się wzrostowi twemu, i wierzyło mocno, że, lubo upłyną miesiące i lata, ono w twojém sercu wzajemny oddźwięk znajdzie...
— Znalazło — odpowiedziały oczy moje, wpatrzone w złoto i purpurę niebios, bo usta nic mówić nie mogły.
— Tak, znalazło — wyrzekł on, rozumiejąc mowę oczu moich — usłyszało oddźwięk ten w okrzyku, co wyrwał się z piersi twojéj, i odtąd głos jego wewnętrzny mówi mu ciągle: ponieważ stanęła na jednéj z tobą drodze, ponieważ zamieszkała ten sam świat, w którym ty mieszkanie sobie obrałeś, oto jest przyszła, przeznaczona, ukochana towarzyszka życia twego! Jeśliś kiedy cokolwiek dobrego uczynił na ziemi, oto nagroda twoja! Jeśli ci jeszcze coś do uczynienia zostaje, oto twoja pomocnica! Jeśli cierpiéć będziesz, oto twoja pociecha! Jeśli się zachwiejesz kiedy, oto twe wsparcie! Jeśli radości pragniesz nieskończonych, oto twe szczęście! Oto kobieta, która na dolę i niedolę, na trudy i uciechy, na życie i na śmierć stanie u boku twego, abyście sobą sprawdzili doskonały ideał miłości i rodziny, aby z białych pomników wielkich przodków twoich spływały na was promienne błogosławieństwa tych, co legli w mogile, wam zostawiając spuściznę cnót swych i świętéj swéj ziemi!...
Ciche powiewy wietrzyków letnich, igrając z liśćmi bzów i winogradu, uniosły w przestrzeń ostatnie słowa ukochanego mego, które się w cichym dokończyły szepcie!
Pas purpurowy zsunął się z za gór, mrok zstąpił na ziemię i poważną, w gwiazdy strojną oponą, objął dwoje zakochanych, zachwyconych...
Nagle, w sąsiednim pokoju dały się słyszéć kroki pośpieszne. Drgnęłam, jak zbudzona ze snu rozkosznego; przede mną z lampą w jednéj ręce, a listem otwartym w drugiéj stała Madzia. Po zarumienionéj jéj twarzy i łzie, co drżała na rzęsie, zrozumiałam, że coś niezwyczajnego stać się musiało. Wzięłam list, który mi podawała, rzuciłam nań okiem i poznałam pismo Rozalii.
Zawierało ono następne słowa:
„Nie mogę powiedziéć, abym posiadała serce bardzo tkliwe, albo była wzorem wszystkich cnót chrześcijańskich; doprawdy, nie mogę tego powiedziéć. Taka jednak, jaką jestem, nie czuję w sobie wcale godnéj zazdrości mocy opierania się woli umierających. Jest to moc, którą posiadać mogą bardzo silne i wytrwałe charaktery, a ja byłam zawsze słabą i wytrwałą tylko w tém, co mi przynosiło nieszczęście. Starałam się nawet korzystać z przykładu téj mocy charakteru, jaki miałam ciągle przed oczyma, alem nie mogła przezwyciężyć mojéj słabości. Przykro mi to, ale cóż robić, skoro nie mogłam stać się aż tak silną, żeby teraz z mocą charakteru, godną zazdrości, opierać się woli osoby umierającéj.
„Babka Hortensya, od kilku tygodni chora, wszelkiemi oznakami, jakie osoba umierająca dać jest w stanie, objawia życzenie zobaczenia się z kuzynką Wacławą i jéj matką. Są tu osoby, które życzenie to uważają za ostatni kaprys kapryśnéj kobiety i ostatni wybuch woli, która doprawdy była kiedyś bardzo silną, ale oddawna już gasnąć zaczęła.
„Osoby te powiadają, że nic ich nie zobowiązuje do tego, aby dla zadowolenia jakiegoś tam ostatniego kaprysu i jakiéjś tam ostatniéj woli, miały tak dalece się fatygować, żeby aż brać pióro do ręki i nakreślić niém kilka wyrazów. Powiadają one, że to wcale niepotrzebne, a w końcu mogło-by nawet być niebezpieczne z powodu wzruszenia, które, jak wiadomo, przyśpiesza niekiedy śmierć osoby umierającéj.
„Co do mnie, jestem jeszcze dość młodą, aby nie lękać się fatygi napisania kilku wyrazów, a zanadto mam niepochlebne wyobrażenie o rozkoszach tego życia, abym przez obawę ujęcia kilku chwil jego osobie umierającéj miała odbierać jéj ostatnią radość, jakiéj doświadczyć może na widok osób, z któremi widziéć się pragnie.
„Nie powiem tego, abym szalenie kochała babkę Hortensyą, i abym jéj była bardzo wdzięczną za to, co dla mnie uczyniła, a więcéj jeszcze za to, czego uczynić nie chciała. Ale w czasie długich nocy, jakie przepędziłam, czuwając nad jéj śmiertelném łożem, słabość mego charakteru sprawiła, że zapomniałam o wszystkiem, prócz o tém, iż była moją krewną, kobietą starą, i nikt pewnie, oprócz mnie, nie wié, jak przez kilka ostatnich lat nieszczęśliwą.
„Był to zapewne także skutek słabości mego charakteru, ale poczułam, że nieraz przeciwko niéj zawiniłam, i słowem, i myślą, a gdy przy świetle nocnéj lampy patrzyłam na jéj twarz, Bóg tylko wié, jak zmienioną, uklękłam przy jéj łożu i przyrzekłam jéj, że ostatnia jéj wola spełnioną będzie.
„Są tu pewne osoby, które mi nigdy nie przebaczą, gdy się o tém dowiedzą, ale, mój Boże! ja tak przywykłam do tego, że nikt mi nie przebaczał, a co prawda i sama niełatwo przebaczałam drugim. Wet za wet przeto. Tak zawsze na świecie.
„Kto wié? może mi za to Bóg choć jeden dzień mego dziwacznego życia przebaczy.
„Powiedz więc, kochana siostro, kuzynce Wacławie i jéj matce, aby przyjeżdżały do Rodowa, jeśli nie posiadają téj godnéj zazdrości mocy charakteru, która czyni człowieka zdolnym do opierania się woli umierających. A niech się śpieszą, bo paraliż z szybkością niesłychaną obejmuje w swoje władanie biedne ciało naszéj babki, i gdy się spóźnią, może nie będzie już miała wzroku do zobaczenia ich, słuchu do usłyszenia ich mowy, i głosu do powiedzenia im tego, co może tkwi w niespokojnych, lubo gasnących jéj oczach, i odzywa się w jękach, jakie wydaje pierś jéj, już na wpół bezwładna.”
Przebiegłszy oczyma list ten, stałam długo, jakby gromem rażona. Po rozkosznéj godzinie, jaką przeżyłam przed chwilą, po tych słowach czarownych, szeptanych mi do ucha ukochanemi ustami, ta wieść o śmierci, te wyrazy Rozalii, tak wydatnie malujące dziwną naturę téj przewrotnéj dziewczyny, legły przede mną, jak pas grubych ciemności, przerzynający tę szeroką smugę promienistego światła, na któréj przed chwilą postawiłam stopę, sądząc, że na niéj popłynę już bez przerwy w nieskończone przestrzenie wiekuistego szczęścia. Trzeba się było jednak obudzić i wytrzeźwić. Cała nasza gromadka zebrała się wkrótce około stołu, na którym pod światłem lampy leżała ćwiartka papieru, zakreślona bujném, kapryśném, niecierpliwém i nierówném pismem Rozalii.
Matka moja była pogrążona w szczerym i głębokim żalu. Lata dzieciństwa i piérwszéj młodości, jakie spędziła przy babce Hortensyi, jako przy jedynéj swéj opiekunce, przyszły jéj na pamięć, i dziś, przedstawiając sobie tę starą, dumną i tak twardą niegdyś kobietę, złożoną na łożu boleści i śmierci, zapomniała o wszystkiém, co ją kiedyś z nią rozdzieliło, i pochyliła twarz na dłonie, płacząc szlachetnemi łzami przebaczenia i litości. Widząc ten jéj smutek, czując całą powagę, jaką chwila ta miała dla niéj, nie uznałam za stosowne oznajmiać jéj wieści weselnéj, jaką w sercu swém nosiłam. Odłożyłam to na późniéj, aby osobistą radością i nadzieją nie ubliżać obrazowi śmierci, jaki wkrótce miał się przedstawić naszym oczom.
Nazajutrz, jak najraniéj, puściłyśmy się w podróż, a towarzyszył nam ten, którego w cichości serca nazywałam narzeczonym moim, lubo otaczający nas ludzie nie wiedzieli jeszcze o tém imieniu, które nas już na zawsze łączyło z sobą. Emilka nie chciała nas odstąpić i jechała z nami. Madzia została w domu z Binią, bo niedawno otrzymała była list od ojca, w którym naznaczał bardzo blizki dzień przybycia swego do W., a oprócz tego obawiała się w zamieszaniu, jakie śmierć sprawia zwykle w domu, w którym zagości, ujrzéć matkę, o któréj wiedziała, że jest dla niéj nieprzebłaganą.
Tak tedy przy schyłku dnia jesiennego ujrzałam znowu owę piękną dolinę, wieńcem wzgórz otoczoną, rzeką szarą i bystrą przerzniętą, ze starożytnym dworcem pośrodku, zdala świecącym białemi ścianami murów, ponsową blachą dachów i całym przepychem odwiecznych parków i ogrodów.
Znowu na ganek wielkiego starego domu wyszedł na spotkanie nasze olbrzymiéj postawy kamerdyner méj babki, przybrany w czarną ze srebrem liberyą, ale tym razem poczciwy sługa, który tu całe życie swe przebył, i którego włosy pobielały razem z włosami jego pani, co umierała teraz, miał łzę na oku i ramię jego drżało, gdy pomagał nam wysiadać z pocztowego powozu.
W wielkich pokojach cisza panowała grobowa. Z sali jadalnéj widać było przez drzwi nawpół otwarte liczną służbę, zebraną w przedpokoju, ale wszyscy tam trzymali się w kupce, milczeli, z pospuszczanemi głowami, albo szeptali z sobą po cichu, a na każdéj twarzy malowało się wzruszenie, ważny dla domu zwiastując wypadek. Przechodząc, rzuciłam okiem na tę grupę skupioną i cichą, i uważałam, że nie tyle tam było żalu, ile przestrachu, jaki zwykle przynosi z sobą widok śmierci, mianowicie dla dusz prostych i niefilozofujących wcale. Na niektórych twarzach malowało się nawet głębokie zdziwienie. Może ludzie ci, podwładni babki mojéj, przez lat wiele przywykłszy widziéć ją wiecznie dumną, wyniosłą, wyprostowaną, sądzili, że jest ona także nieśmiertelną i ze zdumieniem widzieli, iż śmierć takiéj nawet pysznéj i nieugiętéj dosięgła głowy.
Bawialny salon, więcéj niż kiedy, wyglądał teraz na mroczną i szczelnie zamkniętą szufladę. Wyglądał on nawet teraz na szufladę, służącą na skład dla podszarzanych i zapylonych sprzętów. Pomroka pyłu okryła błękitne obicie na ścianach i przyćmiła złoty blask gwiazd papierowych. Barwa aksamitu na meblach pobladła, bogate firanki opuszczały się u okien w fałdach ciężkich, nierównych, zaniedbanych. Przed jedną z czterech kanap na stole stał srebrny koszyk z bawełną setnego numeru, i wkoło niego leżały rozrzucone i opylone frywolitki. Na czterech stołach cztery lampy podnosiły się sztywnie, podobne do głów zakonnic, przysłoniętych welonami; żyrandole, obleczone oponami z białego płótna, zza których ramiona ich wyginały się w nierówne i bezkształtne wypukłości, wyglądały, jak trupy pokaleczone i w śmiertelnych zaszyte koszulach.
Ze wszystkich kątów wydobywała się woń pyłu i wilgoci, od posadzki do sufitu rozpostarł się chłód przejmujący i walczyć się zdawał z rzadkiemi promieniami słońca, które, blade i drżące, napróżno ślizgały się po szybach okien i firanek, do wnętrza mrocznéj szuflady przedrzéć się nie mogąc. Nikt nas nie spotkał ani w bawialnym salonie, ani w kilku dalszych pokojach, które wszystkie zaniedbane były, wpółciemne, jakby zamarłe. Można-by rzec, iż był to pałac jakiś zaczarowany, w którym obrały sobie mieszkanie: zmrok, smutek i milczenie. A towarzyszyła im jeszcze duma wielka, dogorywająca już wprawdzie, ale jeszcze wyniosła, jeszcze przemawiająca z każdego sprzętu, ścian, obrazów, pysznych, złoconych ptaków, co w poczerniałych dziobach trzymały firanki u każdego okna i u każdych drzwi rozpościerały skrzydła swe nad głową wchodzących.
Nakoniec o uszy nasze obił się stłumiony szelest, złożony z cichych stąpań, cichszych jeszcze szeptów i cichszego jeszcze głosu jakiegoś, jednego, który, jak się zdawało, odmawiał modlitwę.
Matka moja płakała po cichu, ja, jedną ręką wspierając jéj ramię, drugą otworzyłam drzwi nawpół zamknięte... Były to te same drzwi, przez które przed laty kilku ostatni raz widziałam moję babkę, spoczywającą na kanapie, z głęboką bruzdą na dumném czole, z głową, która już wtedy uginać się zaczynała pod niewidzialnym ciężarem, co był zawisł nad nią.
Na łożu, usłaném z całym przepychem batystów i haftów, pod okryciem szeroko oszytém gronostajowém futrem i zwieszającém się aż na puszysty kobierzec, okrywający posadzkę, leżała postać kobieca, nawpół już ogarnięta sztywnością śmierci. Twarz jéj nie była powleczona brzydką żółtością, jaka często pokrywa oblicza, mające wkrótce poślubić się z ziemią, ale była biała kredową białością, która zaległa nawet wargi wązkie i szczelnie spojone, a którą przerzynała tylko delikatna sieć niebieskawych żyłek na skroniach i wychudłéj, białéj, jak kreda, szyi. Policzki zapadły, czoło, przerznięte kilku głębokiemi bruzdami, nawpół przysłonięte było pasmami siwych włosów, które, wymykając się z pod koronkowego czepca, nie zwijały się już, jak dawniéj, w regularne loki, ale gęstym potokiem srebrnych nici opadały z obu stron głowy na szeroką koronkę kołnierza i śnieżny batyst rękawów, przez które przeświecały wychudłe, białe ręce, sztywnie wyciągnięte na ponsowym atłasie okrycia. Głębokie wklęsłości, w jakie zapadły oczy umierającéj, nie okazywały jeszcze martwego spokoju lub ostatnich męczarni; zdawało się, że, gdy całe to ciało, dawniéj tak proste i wyniosłe, legło rozciągnięte pod twardém dotknięciem nadchodzącéj śmierci, dawna duma schroniła się do źrenic, i lubo zamierająca już i sztywniejąca, pałała w nich jeszcze pod osłoną gęstych, białych brwi, niezsuniętych bólem i harde nad białemi powiekami kreślących łuki. Z tym wyrazem zastygającéj, lecz nie umarłéj dumy, wśród któréj błąkał się zaledwie tylko słaby cień niepokoju, umierająca trzymała oczy nieruchomo utkwione w jeden przedmiot...
Przedmiotem tym była młoda kobieta, klęcząca u nóg łoża, w czarną powłóczystą suknią ubrana. Śniady, energiczny profil jéj twarzy wyrażał surowe skupienie ducha, warkocze hebanowéj czarności, grube i gdzieniegdzie nicią bielejącego włosa przeplecione, z hardą prostotą odrzucone nad marmurowo gładkiém czołem, spadały na szyję jéj i do połowy prawie przykrywały smukłą i gibką kibić. Powieki o długich czarnych rzęsach spuszczała ku nabożnéj książce, którą trzymała w ręku, a przedziwnych kształtów blado-różowe jéj usta poruszały się zwolna i zniżonym głosem czytały modlitwę. Była to Rozalia.
Naprzeciw Rozalii, wsparta o wysoką poręcz łoża, tuż nad głową umierającej, stała niemłoda kobieta, w białym czepeczku, włożonym na czarne, gładko nad skroniami zaczesane włosy. Na ciemnéj, okrągłéj jéj twarzy nie było żadnego wyrazu, który-by świadczyć mógł o jéj wewnętrzném w téj chwili usposobieniu. Snadź nie uznając za przyzwoite okazywać istotnego swego uczucia, wolała ściągnąć z twarzy swéj wszelki wyraz i uczynić ją całkiem nieruchomą. Oczy jéj spuszczone były, ręce pobożnie splecione na poręczy łoża, głowa pochylona także pobożnie i pokornie, i tylko usta nieposłuszne woli, hamującéj wszelkie objawy poruszeń duszy, otwierały się co moment, aby pokazać dwa rzędy białych, błyszczących zębów. Były to, jakby uśmiechy, zatrzymywane w przelocie, wpierane gwałtem w głąb’ piersi, ale wyrywające się zawsze, aby przez chwilę na nieruchomą twarz rzucić brzydką łunę zjadliwéj radości.
Na przyćmioném tle zasłoniętego firanką okna niewyraźnie rysowała się pochylona postać staréj kobiety, w czarnéj szacie, z głową okrytą koronkowym czepcem i opadłą na piersi. Usta miała zwarte, białe i wyschłe ręce nieruchomo splecione na kolanach, wzrokiem, w którym zagasł wszelki blask życia i myśli, nawpół tylko przytomnie wodziła po pokoju. Od czasu do czasu tylko rozwarły się blade wargi i szepnęły parę niedosłyszanych wyrazów skargi czy modlitwy, — od czasu do czasu także zagasłe oko zatrzymywało się na kredowo białéj twarzy umierającéj i łza jedna gruba staczała się zeń po zmarszczonym i wyschłym policzku. U progu stało kilka służebnych, przytulonych do siebie i z wyrazem przestrachu na twarzach. W perspektywie kilka drzwi otwartych, w odległym pokoju widać było księdza, zdejmującego z siebie białą komżę, i służbę kościelną, krzątającą się około przyrządów, które przed chwilą widać służyły kapłanowi do udzielenia Sakramentów ostatnich...
Cisza głęboka panowała w pokoju, przerywana tylko ciężkim oddechem choréj i monotonnym głosem Rozalii, odmawiającéj modlitwę. Mroczne tło pokoju przerzynały od czasu do czasu nagle ukazujące się i nagle znikające dwa rzędy białych zębów pani Rudolfowéj, i zdawały się wieść dziwaczną, ostrą rozmowę z grubą łzą, padającą niekiedy z zastygłego oka babki Ludgardy, na czarną jéj szatę i zwarte blade wargi.
Kilka minut stałyśmy w progu niepostrzeżone przez nikogo, gdy nagle głośniejsze nieco łkanie wydarło się z piersi mojéj matki. Na odgłos ten pani Rudolfowa podniosła spuszczone pobożnie oczy, wzrok jéj upadł na nas, ręce pobożnie złożone rozplotły się, a z za białych zębów, które się pokazały w całym swym blasku, wyrwał się okrzyk zdziwienia i gniewu...
Rozalia podniosła powieki i przestała czytać modlitwę, a idąc za wzrokiem swéj matki, spojrzała na nas. Wnet podniosła się z klęczek, milcząca i surowa, i skinęła nam z dala na powitanie. Babka Hortensya wyprężyła na nią wzrok i z piersi wydobyła dźwięk niewyraźny, brzmiący jednak pytaniem. Rozalia postąpiła parę kroków, pochyliła się nad nią, milcząc ciągle, ujęła bezwładną głowę jéj w obie dłonie i zwróciła ją ku nam. Zapadłe i gasnące, ale dumne jeszcze i surowe, oczy babki Hortensyi, długo błądziły po pokoju, gdyż nie było już w nich dość siły, aby od razu trafić mogły na przedmiot, wskazywany im wyciągniętą ręką Rozalii; nagle zobaczyła nas, w źrenicach zamigotało coś, jakby radość; rzuciła się na łożu z głuchym okrzykiem, chciała podnieść się, ale nie mogła, chciała wyciągnąć ręce — i tego nie mogła, i różowe plamki wystąpiły na kredową białość jéj policzków.
W mgnieniu oka obie z matką klęczałyśmy przy niéj... Kilka chwil trwała niema rozmowa, jaką prowadziły z nami oczy umierającéj. Nagle babka Hortensya oderwała wzrok od naszych twarzy, a przeniosła go na twarz Rozalii; ta, przyzwyczajona snadź rozmawiać niemą mową jéj oczu, wnet zbliżyła się, milcząca ciągle i surowa. Babka uczyniła wysilenie, i ciężką rękę oderwawszy od atłasu okrycia, do którego zdawała się być przyrośniętą, wyciągnęła ją w stronę biura, stojącego przy przeciwległéj ścianie, Rozalia postąpiła w kierunku jéj ręki, i zwrócona do niéj z pytającą się twarzą, dotknęła wskazującym palcem ćwiartki białego papieru. Powieki choréj opuściły się parę razy w dół potakująco. Rozalia uklękła przy łożu i w sztywne palce włożyła ołówek. Nastąpiła długa chwila grobowéj ciszy, podczas któréj ręka mojéj babki tworzyła na papierze dziwaczne gzygzaki i kropki, pomiędzy któremi z trudnością zaledwie upatrzyć można było słabe liter zarysy. Z za wysokich poręczy łoża wyglądała wciąż twarz śniada i okrągła, w białym czepeczku na gładkich włosach, ale teraz nie spuszczała pobożnie powiek i nie zwierała warg z przymusem. Dwoje okrągłych czarnych oczu zjadliwie wpijało się, to w twarze nasze, to w ciężką rękę choréj, a białe zęby błyszczały okropnym uśmiechem...
Z palców choréj wypadł ołówek, ręka jéj opadła sztywnie pomiędzy bogate futro okrycia, jęknęła, znużona wysileniem i przymknęła powieki. Rozalia podniosła ćwiartkę papieru do oczu, wpatrywała się weń parę minut z wytężeniem, a potém pewnym i podniesionym nieco głosem wymówiła: świadków! Poczém położyła papier na stole i jednostajnym, powolnym krokiem, z surową i milczącą twarzą, opuściła pokój.
Myśmy zostały stojące przy łożu, wpatrzone w twarz umierającéj, głęboko smutne. Pani Rudolfowa wysunęła się z za poręczy i postąpiła parę kroków, nie zbliżyła się jednak do nas i nic nie mówiła; czułyśmy tylko, że pożerała nas oczyma; a gdy raz rzuciłam na nią przelotne wejrzenie, zobaczyłam, iż stała z rękoma skrzyżowanemi na piersi, w postawie oczekującéj, niemal wyzywającéj, a tak osłonięta fałdą zasłony spuszczającéj się nad łożem, aby jéj chora widziéć nie mogła. Babka tymczasem leżała nieruchomie, zmęczona, z przymkniętemi powiekami, tylko brwi drgnęły od chwili do chwili, albo ręce poruszyły się i zadrżały, jakby chciały wyciągnąć się dla objęcia lub odepchnięcia czegoś lub kogoś, ale zawsze opadały bezwładne, a wtedy głuche westchnienie wydzierało się z jéj piersi. Znać było, że w tém ciele, zgruchotaném niemocą, żyła i mocowała się jeszcze dawna wola niezłomna, że pod tą czaszką, spoczywającą na śmiertelném węzgłowiu, pracowała jeszcze myśl przytomna, a w piersi, wyschłéj i nawpół objętéj śmiercią, huczały ostatnie żądania, kto wié? zgryzoty może i żale gorzkie...
W przyległym pokoju słyszéć się dały liczne kroki. Na progu stanęła Rozalia, a za nią ukazało się kilka osób. W liczbie tych ujrzałam mego narzeczonego, Emilią, stare sługi domu, dwóch czy trzech mężczyzn z sąsiedztwa, którzy może przybyli przed chwilą, wiedzeni ciekawością, czy współczuciem dla umierającéj. Rozalia zwolna zbliżyła się do łoża i, kładąc dłoń na ręku choréj, pochylając się nad nią, wyrzekła podniesionym głosem:
— Babciu! przywiodłam ci świadków, których żądałaś.
Na te jéj słowa pani Rudolfowa postąpiła parę kroków, zmierzyła ją od stóp do głowy piorunującém wejrzeniem, i po raz piérwszy od chwili naszego przybycia odezwała się głosem tłumionym, podobnym do cichego syczenia zjadliwego węża:
— Słuchaj! po co mieszasz się w nieswoje sprawy? czy do ciebie to wszystko należy? Idź precz!
Rozalia podniosła powieki i wzajemnie od stóp do głowy zmierzyła matkę spojrzeniem. Ale nic nie rzekła, tylko pochyliła się nad babką i raz jeszcze powtórzyła:
— Babciu! przywiodłam ci świadków!
— Idź ztąd, wyrodna dziewczyno! — syknęła raz jeszcze pani Rudolfowa. Rozalia porywczo odwróciła głowę, twarz jéj pałała, oczy ciskały gniewem, ale na ustach wisiał uśmiech słodyczy i czoło było marmurowo spokojne.
— Matko! — wymówiła, składając ręce — czy naprawdę myślisz, że powinnam posiadać godną zazdrości moc charakteru sprzeciwiania się ostatniéj woli umierających? Czy naprawdę tak myślisz? powiedz mi, proszę cię; czy w istocie takie masz zdanie, bo ja sądziłam dotąd, że w obliczu śmierci należy ukorzyć się i stać się lepszą dla tych, co idą od nas w nieznane krainy — na zawsze!...
To rzekłszy, pochyliła się znowu ku babce i raz jeszcze powtórzyła:
— Babciu! przywiodłam ci świadków!
Babka Hortensya podniosła powieki i powiodła okiem po otaczająch. Gdy wzrok jéj upadł na twarz hrabiego Witolda, błysk zadowolenia przemknął po białych jéj wargach. Spojrzała wymownie na Rozalią, ta skinęła na mego narzeczonego, aby się zbliżył, a potém na nowy znak, uczyniony oczyma choréj, do ust jéj przyłożyła ucho. Białe wargi babki Hortensyi poruszały się z trudnością, do nas najmniejszy z nich nie dochodził odgłos. Ale Rozalia przez długi snadź szereg dni i nocy przyuczyła się rozumiéć tę bełkotliwą mowę śmierci. Słuchała bacznie, z natężeniem, z całkowitém wszystkich władz skupieniem; niekiedy przestawała słuchać, a tylko bystrym wzrokiem wpatrywała się w ruchy warg umierającéj, nareszcie wyprostowała się i, zwracając twarz do obecnych, wymówiła powoli i wyraźnie:
— Babka moja powiada, że ma zamiar dokonać teraz ostatniego aktu swojéj woli, ażeby prawda jego i istotność żadnemu zaprzeczeniu podledz nie mogły w przyszłości. Wzywa zatém wszystkich zgromadzonych tu na świadków, a mianowicie obecnego tu hrabiego Witolda, dla którego, lubo nie była z nim nigdy w zażyłych stosunkach, czuje szczególniejszy szacunek i zaufanie.
Wszyscy skłonili się w milczeniu i z uszanowaniem. Parę minut znowu cisza trwała głęboka, aż babka moja z niezmierném wysileniem, które znamionowało niezgasłą jeszcze dawną siłę jéj woli, oparła dłoń o poduszki łoża, a wsparta na niéj, dźwignęła się do połowy i usiadła. Różowe plamy, wysileniem sprowadzone, zabarwiły znowu jéj białe policzki, oczy błysnęły z dawną mocą, głowę wyprostowała i podniosła dumnie. Zdawało się, że tuż, tuż przemówi dawnym swym głosem dźwięcznym, wyniosłym, nakazującym. Ale daremnie wargi jéj poruszały się i pierś pracowała, aby wydać jakiekolwiek zrozumiałe dźwięki. Wyszło zeń tylko parę brzmień głuchych, rażących, podobnych do tych, jakiemi odzywają się ludzie niemi. Na chwilę dumną głowę oparła na piersi, pracującéj ciężkim oddechem, ale wkrótce podniosła ją znowu i z oczyma wlepionemi w Rozalią, wyciągnęła trzęsącą się rękę w stronę, w któréj stało biuro. W téj saméj chwili pani Rudolfowa wysunęła się z za firanek i stanęła tak, aby zakryć przedmioty, znajdujące się we wskazaném miejscu. Ale po ustach Rozalii przebiegł pogardliwy uśmiech. Postąpiła parę kroków i, kierowana ciągle wzrokiem i ręką babki, położyła dłoń na niewielkiéj, srebrem inkrustowanéj, szkatułce, którą przysłaniały plecy pani Rudolfowéj. Twarz babki rozpromieniła się. Powieki jéj potakująco mrugnęły kilka razy. Ale pani Rudolfowa pobladła bardzo, z iskrzącym się wzrokiem i bez najmniejszego słowa pochwyciła ramię córki i z siłą, jaką tylko gniew i przestrach dać może, odepchnęła ją aż do przeciwległéj ściany. Potém żywo postąpiła i, stanąwszy naprzeciw babki, wlepiła w nią wzrok przeszywający. Oczy choréj spotkały naprzód ten wzrok śmiało i dumnie, ale po chwili źrenice zaczęły mglić się, powieki drżały, czoło marszczyło się, wargi ścisnęły się z wyrazem bólu, i z głuchym jękiem babka moja upadła na poduszki, zamykając oczy, a w téj saméj chwili na śniadéj twarzy kobiety, która przed nią stała, błysnęły dwa rzędy śnieżnych zębów. W téj nieméj grze spojrzeń, która trwała kilka sekund, objawiła się cała długa historya głuchéj walki dwóch istot, stopniowego brania przewagi niewolnika nad panem, pochlebcy nad bogaczem i ostateczne zwycięztwo płaskiéj gadziny, która oplątała stopy, rozum i wolę istoty dumnéj i napozór niezłomnéj.
Ale krótkim był uśmiech okropnego tryumfu, jaki w całym blasku ukazał zęby pani Rudolfowéj, bo hrabia Witold z chmurą na czole i wielką powagą postąpił ku biurku, wziął szkatułkę, któréj wprzódy dotykała Rozalia, a zwracając się do niéj, która jak skamieniała stała przy ścianie, gdzie odepchnęła ją matka, zapytał głośno:
— Kluczyk?
Rozalia szybko przebiegła pokój i, dobywszy mały, złoty kluczyk z pod jednéj z poduszek babki, podała go hrabiemu. Otworzył szkatułkę i wydobył z niéj spory zwój papierów, zapieczętowany w dużéj kopercie kilku herbowemi pieczęciami.
— Jak się zdaje jest to testament pani Hortensyi — wymówił. Rozalia skinęła głową potakująco.
— Czy możesz pani przywołać babkę swą do przytomności? — zapytał.
Rozalia podeszła znowu do chorej, przyklękła przy niéj, położyła dłoń swą na jéj ręku i, nachyliwszy się prawie do jéj ucha, zawołała:
— Babciu! oto testament twój jest już w ręku hrabiego Witolda. Co chcesz, aby z nim uczynił?
Babka podniosła powieki, ale tym razem w źrenicach jéj słaby już tylko zostawał blask życia i myśli przytomnéj. Zdawało się, że jakaś trwoga niepojęta od chwili do chwili wstrząsała jéj brwiami i powiekami; nakoniec z wielką ciężkością zwróciła wzrok swój na moję matkę, która stała ciągle u jéj łoża, blada, przerażona i spłakana. Popatrzyła na nią chwilę, potém na mnie. Przez cały ten czas pani Rudolfowa starała się spotkać wzrokiem jéj oczy, ale nie mogła, bo źrenice babki, z ostatkiem zda się przytomności i energii unikały miejsca, na którém stała. Hrabia Witold ze zwojem papierów w ręku, wydobytych ze szkatułki, zbliżył się i łagodnym głosem zapytał:
— Co pani z tém pismem uczynić rozkażesz?
Nic nie odpowiedziała... Usiłowała tylko odpowiedziéć, ale nie mogła.
— Babciu! — powtórzyła Rozalia — co chcesz uczynić z tém pismem?
Jeszcze nie odpowiedziała.
Nagle krzyknęła z głębi piersi, wyprężyła ręce, pochwyciła niemi okrycie z konwulsyjną mocą, dźwignęła się, usiadła. Na policzkach jéj nie różowe już plamki, ale krwawe osiadły rumieńce, oczy pałały, widać było, że w téj chwili odbył się w niéj ostatni akt żelaznéj woli, że był to ostatni wybuch dogorywającego płomienia.
Parę sekund poruszała wargami, nie mogąc wydobyć z siebie żadnego głosu, nakoniec rozległ się po pokoju szept bezdźwięczny, głuchy, ale tak wyraźny, tak przenikający, taki potężny grobową jakąś mocą, że obił się o wszystkie kąty, a twarze przytomnych pobladły.
— Odmienić! — szepnęła moja babka, a oczy jéj otwierały się coraz szerzéj i głowa trzęsąca się rozwiewała siwe włosy po białéj pościeli — chcę odmienić!...
Nie mogła dokończyć wyrazu, ale rękę, ostatniem życia drżeniem wstrząsaną, wyciągnęła ku mojéj matce.
— Skrzywdziłam! — zawołała, zawsze tym samym okropnym szeptem — oddać jéj połowę... połowę...
Nagle umilkła, wargi jéj trząść się zaczęły, oczy, utkwione w jeden punkt, rozszerzyły się niezmiernie i napełniły paniczną trwogą, po chwili stały się szklane, okropne drgnienie wstrząsnęło całém ciałem, z przeszywającym jękiem upadła na poduszki, szklanego wzroku nie spuszczając z przedmiotu, który zdawał się w niéj wzbudzać śmiertelną trwogę. Wszyscy zwrócili oczy w kierunku szeroko rozwartych źrenic babki i wszystkich oczy zbiegły się na postaci pani Rudolfowéj. Okropną była w téj chwili! Cała brzydka, niemniéj jednak uporczywa energia téj istoty, skupiła się teraz w jéj wejrzeniu, którém piorunowała konającą. Buchał zeń ogień jakiś szatański, rozkazujący, groźny, a okropną sprzeczność stanowił z nim uśmiech, który wisiał na ustach, żałosny dla ludzi, szyderski, pełen żółci i jadu dla téj, którą nim gromiła. Kiedy z dreszczem wstrętu odwróciłam od niéj oczy, babka moja martwa już leżała pod swém okryciem z atłasu i gronostajów, a w téj-że chwili wybuchnął za mną spazmatyczny płacz kobiecy, pełen jęków, krzyków i głośnego szlochania. Była to pani Rudolfowa, która rzuciła się na posadzkę, łamała ręce, targała włosy i w okropny sposób wykrzywiała twarz, na którą żadną miarą nie chciał wstąpić wyraz szczerego żalu.
Od wstrętnéj téj komedyi wszyscy odwrócili oczy i z uroczystą czcią, jaką śmierć wzbudza, przenieśli na umarłą.
Ostatnia sekunda konania starła z jéj twarzy trwogę i boleść, a na czole dawną położyła dumę, usta w surowe zagięła zarysy, i gdyby nie sztywność śmiertelna, można-by sądzić, że ze snu chwilowego babka moja powstanie za chwilę, wyniosła i wyprostowana, jak dawniéj, i w długie, a cienkie palce białością swą odbijające od ponsowego atłasu okrycia, ujmie kłębuszek bawełny setnego numeru i mikroskopijne gzygzaczki frywolitków.
Ale nie był to sen chwilowy; był to sen wiekuisty i srebrny koszyczek, napełniony bawełną, stał w bawialnym salonie na jednym z czterech stołów, przed jedną z czterech kanap, i zdawało się, że tak już wiecznie stać będzie w pyle i zapomnieniu, i że nikt nie rozpocznie na nowo téj zaniedbanéj dziś, pajęczéj i arystokratycznéj, roboty mojéj babki.
Ten stos drobniutkich kółek, gzygzaczków i gwiazdeczek byłże-by jedyném dziełem, jakiego przez długie swe życie dokonała pani tego domu, w którym teraz rozlegały się śpiewy żałobne i dymy kadzideł, palonych przy umarłych, włóczyły się od wysokich sufitów, aż do zapylonych parkietów?
Prawdopodobnie — bo w ścianach tego domu rozlegały się śpiewy, włóczyły się dymy kadzideł, na palcach stąpało ludzi mnóztwo, ale żalu szczerego nie było nigdzie, ale łez prawdziwego smutku nie wylewał nikt, nikt, prócz mojéj matki. Wprawdzie we wszystkich stronach domu, od rana do nocy rozlegało się głośne zawodzenie, szlochanie i jęki, ale było to zawodzenie, szlochanie i jęki pani Rudolfowéj. Gdy sądziła, że nikt jéj nie widzi, przestawała szlochać i siedziała z powiekami pobożnie spuszczonemi, na wypadek czyjego wejścia, ale na ustach z dziwnym uśmiechem, który w całéj wspaniałości okazywał białość jéj zębów.
Przez całą noc i cały dzień następny, i jeszcze przez noc jednę i jednego dnia połowę brzmiały śpiewy księży i paliły się kadzidła, aż nakoniec trzeciego dnia o zmroku salony napełniły się tłumem krewnych, blizkich i dalekich sąsiadów, blizkich i dalekich znajomych, o wiele mil przybyłych dla uczestniczenia w pogrzebie wielkiéj pani, która, niestety! być już taką przestała. W tym tłumie gości byli: krewni dalecy i blizcy, sąsiedzi dalecy i blizcy, znajomi o wiele mil przybyli, — ale... przyjaciół nie było. Nie miała ich babka moja, i z wyjątkiem matki mojéj i kilku sług starych, którzy płakali więcéj z przyzwyczajenia, niż z przywiązania, najgrubszą po niéj żałobą zdawały się być okryte frywolitki, rozsypane na stole wkoło srebrnego koszyka, szare od pyłu.
Towarzystwo zebrane było znajome nam i nieznajome zarazem. Matka moja przepędziła z tymi ludźmi wiele lat życia, jam także żyła niegdyś pomiędzy nimi, młodziuchną będąc dzieweczką; ale dziś twarze nasze poważne i suknie wełniane obco wyglądały w tém gronie, w którém oblicza przymuszały się tylko z trudnością do urzędowéj powagi, i w którém stroje, lubo zastosowane do okoliczności, więcéj były bogate, niż żałobne. To téż zaledwie zwracano na nas uwagę; można nawet powiedziéć, że wcale nie zadawano sobie tego trudu. Czém-że bowiem byłyśmy w tym domu starożytnym i bogatym? Ubogiemi krewnemi zmarłéj jego pani, wyrobnicami, pracującemi na chléb swój codzienny, istotami nieposiadającemi żadnéj pozycyi w świecie. W wielu oczach nawet tkwiło podejrzenie, żeśmy przybyły tu, wiedzione płaską nadzieją odziedziczenia czegoś po kobiecie, z którą za życia jéj zerwałyśmy stosunki pokrewieństwa i znajomości.
Ale to lekceważenie ogólne nie było już dotkliwém dla mojéj matki, naprzód dlatego, że, w szczerym pogrążona żalu, niewiele zwracała na nie uwagi, a najbardziéj dlatego, że serce jéj, powoli i z trudnością wydobywając się z morza blasku i próżności, w jakiém pogrążyła je była przeszłość, zostało nareszcie skąpane w czystych wodach uczciwie znoszonego i zwyciężanego ubóztwa, i teraz stanęło w obliczu dawnéj swéj zagasłéj świetności, uspokojone dumą i pełną pogody i przebaczenia prostotą. — I jam kiedyś była taką samą, jak oni! — szepnęła mi na ucho w chwili, gdy dawne sąsiadki jéj i znajome witały ją z chłodem i ledwie tajoném lekceważeniem...
A ja? jam nic nie widziała wkoło siebie, oprócz tego groźnego i uroczystego obrazu śmierci, któremu po raz piérwszy przyglądałam się zblizka, i nic nie czułam prócz troskliwéj, ojcowskiéj niemal opieki, jaką w tłumie i zamieszaniu, dom napełniającém, roztaczał nade mną mój ukochany. Zawsze znajdował się tam, gdzie ja byłam, strzegł mnie od opuszczenia i zaniedbania, ułatwiał trudne położenie ubogiéj dziewczyny, przybyłéj do śmiertelnego łoża bogatéj krewnéj, zasłaniał przed szyderczemi uśmiechami i złośliwemi podejrzeniami tych, co radzi-by widziéć we mnie chciwą istotę, czyhającą na spadek, a co najważniejsze było dla wszystkich, na spadek, o którym wiedziano powszechnie, że dostanie się komu innemu. Około osoby, któréj spadek ten prawdopodobnie miał się dostać, skupiały się wszystkie świetności i wielkości, przybywające na pogrzeb bogatéj pani. Liczne grono otaczało wciąż panią Rudolfową. Wszyscy starali się pocieszać ją, z całéj mocy w gruncie będąc przekonani, że rozpacz, a nawet smutek, dalekiemi od niéj były.
Ale nie należało to wcale do rzeczy. Czyliż nie dawała ona wszelkich pozorów żalu, a światu czyliż nie najbardziéj chodzi o pozory? A zresztą i przedewszystkiém, czyliż nie miała zostać dziedziczką Rodowa? Od chwili śmierci mojéj babki, świat dorozumiewać się w niéj zaczął osoby bogatéj, a łzy ludzi bogatych, to w oczach świata złoto i brylanty... któż się pyta o to, ażali nie są fałszywe?
Nakoniec orkiestra, sprowadzona z najbliższego miasta, zagrzmiała pod oknami domu posępnym, żałobnym marszem, z marmurowych wschodów ganku zniesiono aksamitem i srebrem obleczoną trumnę i postawiono ją na wozie, zasłanym kirem i zaprzężonym sześciu czarnemi rumakami, kilkadziesiąt pochodni zapłonęło wśród zmroku czerwonemi światłami, i cały orszak długą, krętą nicią snuł się po dolinie ku wzgórzu, na którém sterczały krzyże i pomniki cmentarne.
Potém była długa mowa kapłana, głośno wysławiająca cnoty zmarłéj pani, a potém zwłoki spuszczono do murowanego grobu. Przez całe trwanie tych obrządków rozlegały się płaczliwe jęki i rozpaczne krzyki pani Rudolfowéj. Zresztą nikt nie płakał oprócz mojéj matki, któréj łzy, niespostrzeżone przez nikogo, spływały cicho i w ukryciu.
I więcéj, niż kiedy, w owéj chwili uroczystéj przekonać się można było, jak mało serc zyskała sobie dumna i wyniosła kobieta, w któréj ręku spoczywała jednak przemożna władza bogactwa. Gdzie było to imię jéj starożytne, dla którego chwały używała całéj mocy swéj żelaznéj woli, deptała jednych, podnosiła innych i odtrącała od siebie tych, którzy imieniu temu ze czcią poddańczą służyć nie chcieli? Gdzie była ta familia, którą, mocą bogactwa swego, rządziła dowolnie, białą swą ręką o długich palcach regulując losy, powstrzymując i wzmagając serc uderzenia, otwierając lub zamykając róg obfitości, z którego na posłusznych sobie sypała złoto, a nieposłusznym dawała w udziale nieprzebłagane wyroki i niespodzianą niechęć? Familia ta otaczała ostatnie jéj schronienie, z twarzami zaledwie urzędowym okrytemi smutkiem, bez łzy, bez wzruszenia, szepcąc, uśmiechając się ukradkiem, a przedewszystkiém myśląc o testamencie.
Dlatego-to testamentu, familia nie odjechała zaraz po pogrzebie, i wielu najpoważniejszych sąsiadów zatrzymanych do dnia jutrzejszego zostało.
Sprowadzono z W. prawnika, aby nazajutrz w przytomności wielu świadków otworzył testament i przeczytał ostatnią wolę téj, która, leżąc tam na wzgórzu w murowanym grobie, nie miała już woli.
Około południa, wielki bawialny salon napełniony był ludźmi; tuż przy oknie, bo w głąb’ salonu zaledwie słabe przedzierało się światło chmurnego dnia jesieni, postawiono stół, a na nim hebanową, srebrem inkrustowaną szkatułkę, tę samę, na którą tak uporczywie wskazywała babka moja w chwilę przed zgonem. Za stołem, plecami zwrócony do okna a twarzą do przytomnych, stał prawnik, poważny człowiek, z głową przypruszoną siwizną. Obok niego stało kilku mężczyzn, najwięcéj poważnych świadków, a daléj na taburetach i kanapach siedzieli krewni dalsi i blizcy, sąsiedzi i znajomi, z odległych stron przybyli. Pomiędzy tą mozaiką twarzy, różnorodnych rysów i charakterów, uwagę moję zwracała najbardziéj jedna twarz męzka, żółta, wychudła, z oczyma zakrytemi szafirowemi szkłami okularów. Był to Henryk S. Od czasu, jak-em go nie widziała, zmienił się bardzo. Postarzał, włosy nad czołem wypadły mu prawie zupełnie, w wyrazie twarzy jego malował się pewien, jakby przyrośnięty już do niéj, niepokój. Zdawało się, jakby przez długie dni i lata pozostawał był w tajemniczéj jakiéjś trwodze; na czole nosił przykrą, głęboką zmarszczkę, a nerwowe drganie przebiegało od czasu do czasu jeden z jego policzków. Stał jednak wyprostowany, uśmiechał się wybladłemi usty do tych, którzy uśmiechali się do niego, i chwilami roztwierał i zamykał palce zwykłym sobie ruchem, ale teraz częściéj już były one nieruchome i tylko wraz z policzkiem drgały nerwowo... Emilka siedziała obok mnie w ciemnym kątku salonu i oczy, co chwila zachodzące łzami, trzymała wlepione w twarz brata.
— Nie prawdaż — szepnęła mi na ucho — że Henryk wygląda tak, jakby się czegoś wciąż obawiał?..
W téj chwili ten, o którym mówiła, potoczył dokoła szafirowemi szkłami i spotkał niemi moje spojrzenie. Szybko odwrócił szkła w inną stronę, ale policzek zadrgał mu kilka razy, raz po raz wybladłe usta wykrzywiły się niewyraźnym uśmiechem, ceglaste plamy wystąpiły w zapadłościach policzków, i przedłużając się, zbiegły się aż do głębi przykréj zmarszczki, która rysowała czoło. Emilka mocniéj mi rękę ścisnęła.
— Patrz — szepnęła — można-by rzec, że widok twój przeraża go, i że w téj chwili nawpół tylko jest przytomnym.
W istocie, drżącą ręką powiódł po czole, które jak nagle zarumieniło się, tak nagle zbladło. Przypomniałam sobie rozmowę jego z panem Rudolfem, któréj byłam obecną, owo biuro tajemnicze o dwóch rękach bronzowych, trzymających świecznik sześcioramienny, i groźne słowa, jakie wymówił pan Rudolf, wychodząc wtedy z jego gabinetu.
Nie miałam czasu dłuższych czynić uwag i przypomnień, bo nagle cisza głęboka zaległa salon, umilkły szepty, miłosierne panie przestały pocieszać nieutuloną w żalu panią Rudolfową, poważni panowie przestali uśmiechać się do Henryka milionera, złoty kluczyk donośnie dźwięknął w zamku hebanowéj szkatułki, i przez kilka sekund pieczęcie herbowne z głuchym łoskotem łamały się z kolei pod palcami prawnika.
I cicho było, bardzo cicho! Zdawało się, że pod wysokim sufitem, na złotych swych i brylantowych piórach, zawiesił się bożek bogactwa i pływał w powietrzu, upatrując sobie głowy, na którą spuścić się zamierzał. Ten dom starożytny i ogromny, te w nim aksamity, makaty i złocenia, te wokoło niego urocze doliny, borami pokryte wzgórza, pól żyzne łany, te na dnie szuflad ukryte pęki papierów, bardzo pięknemi zapisane cyframi, tę budowę murowaną, która zdawała się skarbcem, a w któréj tajemniczém łonie srebro połyskiwało obok drogich kamieni i piętrzyły się stosy kosztownych, odwiecznych sprzętów, — wszystkie te rzeczy razem, noszące cudowną nazwę milionów, bożek bogactwa trzymał na swych zaczarowanych skrzydłach i tuż, tuż, za kilka minut, za kilka sekund, za sekundę, miał je wysypać pod stopy tego, czyje imię napisane było na tym wielkim arkuszu papieru, który, zwolna wyjęty z uwolnionéj od herbowych pieczęci koperty, zaszeleścił i rozwinął się w ręku prawnika.
— W Imię Ojca i Syna i Ducha — zabrzmiał zwykłą wstępną formułą poważny i donośny głos u okna i po chwilce przestanku czytał daléj treść testamentu.
Dokument to był długi: babka moja wyrażała w nim zasady, które rządziły całém jéj życiem, i przekazywała je tym, którzy według jéj woli odziedziczyć mieli ogromny majątek. Majątek ten rozdzielała na trzy równe części, z których każda wynosiła więcéj niż milion. Piérwszą część, to jest Rodów z przyległościami i wszystkiemi dobrami ruchomemi i nieruchomemi, w majętnościach tych się znajdującemi, zapisywała „ciotecznéj swéj siostrzenicy, Zofii Rudolfowéj X., z warunkiem, aby taż Zofia rozporządziła się dobrami temi na rzecz tego ze swych dzieci, które się jéj wyda najgodniejszém i najzdolniejszém do godnego dźwignięcia imienia i utrzymania honoru familii. Gdyby zaś żadne z jéj dzieci nie wydało się jéj godném tego zaszczytu, miała prawo zostawić po sobie spadek któremukolwiek z dalszych członków familii, z tém zastrzeżeniem: 1) aby dobra nie przeszły w ręce obcego rodu, 2) aby nie były na wiele głów rozdrobiane, ale skupiały się w jednéj ręce, 3) aby ten, kto je otrzyma, miał zawsze na piérwszym względzie godność imienia, wzrost, nieskazitelną wielkość i honor familii”.
Drugą część majątku, składającą się z połowy posiadanych przez nią kapitałów, babka moja przeznaczała „ciotecznéj wnuczce swéj, Rozalii X., z tém aby zawarła małżeństwo, mogące podnieść wielkość świetność i honor familii; jeśliby zaś taż Rozalia małżeństwa takiego zawrzéć nie chciała, utraci prawo do przeznaczonéj sobie części spadku, która przejdzie w takim razie na rzecz tego z jéj rodzeństwa, albo z członków dalszéj familii, który w jak najbliższym czasie zawrze związki korzystne i zaszczytne dla rodu”.
Trzecią część majątku swego babka rozdzieliła pomiędzy sługi i domowników, „którzy długo i wiernie poświęcali usługi swe familii”, oraz pomiędzy kościoły, z włożeniem na nie obowiązku, aby corocznie w pewne dnie uroczyste imię mojéj babki, jako téż imiona kilkunastu członków familii już zmarłych, wspominane były przy żałobnym obchodzie z wszelką, opisaną w testamencie, pompą i okazałością.
Następnie było jeszcze kilka drobnych legatów dla osób, do dalszéj należących familii, wspomnienie o babce Ludgardzie, którą nowa dziedziczka Rodowa „miała pielęgnować do śmierci z wszelką przynależną jéj czcią i pieczołowitością”, nakoniec babka moja wymienia sześciu najmożniejszych i najpoważniejszych swych krewnych, wkładając na nich obowiązek stróżów i wypełnicieli ostatniéj jéj woli.
O matce mojéj, o mnie i o Franusiu, najlżejszéj nie było wzmianki.
Nakoniec głos czytającego testament prawnika umilkł. Wszystkie oczy zbiegły się na dwie głowy, na których spoczęły skrzydła złotego bożka. Były to naturalnie głowy Rudolfowéj i Rozalii. Dwie te kobiety przedstawiały w téj chwili wielką sprzeczność. Piérwsza siedziała w pokornéj postawie, z pochyloną głową, ze słodko uśmiechniętemi ustami i rumieńcem, jakby zdziwienia i zawstydzenia, na twarzy, — druga stała obok niéj bardzo wyprostowana, blada, ale śmiała, bez radości ani zdziwienia na twarzy, a tylko z dziwnym ogniem w czarnych oczach, z dziwniejszym jeszcze, lekko szyderskim, na ustach uśmiechem.
Spojrzałam na moję matkę i zobaczyłam ją tak obojętną, spokojną, zimną i dumną, jakby nic a nic nie bolała nad tém, że złoty bożek stanowczo i na zawsze uleciał od niéj. Śród ciszy ogólnéj ozwał się przytłumiony, pełen skromności, pokory i słodyczy głos Rudolfowéj:
— Bóg widzi — mówiła, splatając pobożnie ręce i okrągłe oczy podnosząc w górę, jakby nieba wzywała na świadka słów swoich — Bóg widzi, że daleka byłam od pożądania bogactw najukochańszéj ciotki mojéj, któréj śmierci nigdy opłakiwać nie przestanę (tu zaszlochała głośno), i że nie spodziewałam się wcale, aby najukochańsza ciotka moja tak hojnie łaskami swemi obdarzyć mnie chciała. Nie starałam się o to i nie pragnęłam tego, bo wiem, że jedyném bogactwem, o jakie każdy chrześcijanin starać się powinien, są cnoty i dobre uczynki, i że na Sądzie Ostatecznym nie będę zapytaną o to, com miała, ale o to, com uczyniła! Powiedziała-bym nawet, że nie zasłużyłam na te, tak wielkie dobrodziejstwa, najukochańszéj ciotki mojéj, doprawdy, powiedziała-bym, że nie zasłużyłam na nie, gdybym w ostatnich jéj latach nie była jedyną jéj towarzyszką i przyjaciółką, gdybym z całą miłością, jaką czułam dla niéj, nie pielęgnowała jéj dni ostatnich, gdybym nakoniec wtedy, kiedy pewne osoby, bliższe jéj związkami krwi ode mnie, i osypane przez nią tysiącem dobrodziejstw, obraziły ją ciężko i weszły na drogę srodze uwłaczającą honorowi familii, gdybym, mówię, wtedy nie opuściła własnych dzieci moich i domu mego, aby stać się najwierniejszą sługą najukochańszéj ciotki mojéj, pocieszać ją w zgryzotach, jakich na ten smutny widok doświadczała, i ochraniać ją od oszczerstw i intryg, wymierzanych na nią przez te osoby, bliższe jéj związkami krwi ode mnie, a drogami, na które weszły, uwłaczające srodze honorowi familii. Czuję dobrze, że były to z méj strony drobne, bardzo drobne zasługi; ale ponieważ najukochańszéj ciotce mojéj podobało się je uwzględnić i w tak hojny wynagrodzić sposób, nie mam prawa nie przyjąć jéj daru, z którego postaram się z całéj siły uczynić użytek, najgodniejszy z wolą najukochańszéj mojéj zmarłéj i chwałą Najwyższego Pana, który tę świętą i wielkiéj duszy niewiastę przyjął już zapewne na łono szczęśliwości wiekuistéj.
Wszystkie oczy tkwiły w twarzy mówiącéj, która po skończeniu słów swoich przyłożyła chustkę do twarzy, niewiadomo, czy dla otarcia łez, czy dla ukrycia białych zębów, z niemożebną siłą wydobywających się na zewnątrz i nadających twarzy wyraz tryumfu i zjadliwéj radości, tak mocno sprzeczających się z pokorą postaci i żałośnym dźwiękiem głosu.
Obszerną książkę napisać-by trzeba, chcąc szczegółowo określić wyrazy tych kilkudziesięciu twarzy, które z zazdrością, podejrzliwością, szyderstwem i zachwyceniem spoglądały na tę głowę, pochyloną w pokorze i żalu, i przykrytą białym czepeczkiem, nad którym zdawały się powiewać skrzydła złotego bożka. Nikt jednak nie wymówił ani jednego słowa, i po skończeniu pokornego, modlitewnym tonem wymówionego monologu Rudolfowéj, parę minut powszechne trwało milczenie. Przerwał je turkot kół na dziedzińcu, w połączeniu z odgłosem pocztowego dzwonka, a zaraz potém dały się słyszéć w sali jadalnéj śpieszne kroki kilku osób. Nikt przecież nie zwrócił uwagi na te objawy przybycia nowych gości, bo w téjże chwili Rozalia wystąpiła z-za krzesła matki, na którém stała nieruchoma, jak posąg, i z głową podniesioną, ze skrzyżowanemi na piersi rękoma, postąpiła kilka kroków w stronę stołu, przy którym stali prawnik i egzekutorowie testamentu.
Stanęła, błyszczącym wzrokiem powiodła wokoło i dźwięcznym, donośnym głosem wymówiła:
— Panowie! babka moja na kilka chwil przed swym zgonem pragnęła odmienić treść testamentu.
Rudolfowa porwała się na te słowa z krzesła i poskoczyła ku córce z takim giestem, jakby ją pochwycić i odtrącić chciała, — ale nagle powstrzymała się, stanęła, splotła ręce nabożnie i, westchnąwszy głośno, głowę na piersi opuściła. Rozalia nie zdawała się wcale widziéć tego poruszenia swéj matki i po chwilowym przestanku mówiła daléj:
— Wiem dobrze, iż przedśmiertne to żądanie mojéj babki, objawione znakami, mnie tylko zrozumiałemi, nie może miéć żadnego znaczenia wobec sądu i prawa; wiem o tém dobrze, i dlatego nie będę powtarzać tu tego, o czém wiem dobrze, bo słowa moje na nic-by się nie przydały. Ale uznacie zapewne, panowie, że jako współsukcesorka mojéj babki i mająca znaczną część jéj majątku otrzymać, posiadam prawo przemówić kilka słów na rzecz tych, którzy zostali pokrzywdzeni. Nie prawdaż, panowie, że posiadam to prawo?
Wszyscy skłonili się w milczeniu, a pani Rudolfowa o krok bliżéj przystąpiła do córki i z warg jéj, zaciśniętych tym razem, wydobyło się coś, jakby syknięcie. Ale Rozalia wcale nie patrzyła na matkę, błyszczące oczy jéj na żadnéj wyłącznie nie spoczywały twarzy, i tkwiły w przestrzeni, jak gdyby słowa swe zwracała do kogoś niewiadomego.
— Uczucie sprawiedliwości — mówiła dźwięcznym swym, nieco tylko przytłumionym głosem — uczucie sprawiedliwości zmusza mnie do powiedzenia, że babka moja, oddając mi tak znaczną część swego majątku, obdarzyła mnie zbyt hojnie względnie do moich zasług. Czy byłam bowiem najwierniejszą jéj sługą? Nie! bo nie czuję się być wierną sługą. Czy zawsze przynosiłam chlubę i honor familii? Nie, bom wcale nie myślała o tém. Czy ochraniałam babkę moję od jakowych intryg i obmów? Nie, bo o żadnych podobnych nic a nic nie wiedziałam. Za cóż więc babka moja tak hojnie mnie obdarzyła? Nie wiem, a może i wiem, ale to do rzeczy nie należy. Lubo nie mam pretensyi do wysokich cnót sióstr miłosierdzia, rzadko myślę o sądzie ostatecznym, — jak tylko mogłam, najlepiéj czuwałam nad tą, która w ostatnich dniach życia swego potrzebowała bardzo miłosierdzia, i nauczyłam się przenikać myśli téj, dla któréj wkrótce miała przyjść godzina sądu. Otóż ponieważ czuwałam nad tą, która doprawdy potrzebowała miłosierdzia, pomimo, że była bardzo, bardzo bogatą panią, i ponieważ nauczyłam się przenikać jéj myśli, przeniknęłam także, iż w ostatnich dniach swego życia pragnęła ona widziéć pewne osoby, a gdy ujrzała te osoby, pragnęła imiona ich zapisać na tym oto arkuszu papieru, który nazywa się jéj testamentem. Czy zapisując imiona tych pewnych osób na tym oto arkuszu papieru, chciała ona uszczuplić część mnie przeznaczoną, czy część komu innemu przeznaczoną, nie wchodzę w to. Zapytuję tylko siebie, czy jestem chciwą? I odpowiadam: nie, nie jestem chciwą. Czy pragnęłam majątku? tak, pragnęłam majątku i prosiłam nawet nieraz mojéj babki, aby mi go udzieliła. Ale jakiego pragnęłam majątku? czy takiego, aby błyszczéć i panować, czy takiego, aby módz żyć niezależnie saméj, a może jeszcze i z kimś drugim? Oto takiego, aby módz żyć niezależnie. I jeszcze jedno zadaję sobie pytanie: czy jestem pełnoletnią i posiadam prawo rozporządzania się mojém dobrem? Tak, jestem pełnoletnią i posiadam to prawo. Czy posiadam godną zazdrości moc charakteru sprzeciwiania się ostatniéj woli osoby umierającéj, woli, o jakiéj jestem tak niewątpliwie przekonaną, jak o tém, że żyję i stoję w téj chwili przed waszą obecnością, panowie i panie? Nie, nie posiadam téj godnéj zazdrości mocy charakteru. Otóż i cała moja spowiedź, z któréj wynika, że ponieważ nie byłam wcale najwierniejszą sługą mojéj babki, ani honoru familii nie stawiłam sobie za główny cel życia, ani strzegłam mojéj babki od intryg i oszczerstw, o których istnieniu nie wiedziałam i nie wiem wcale, ponieważ nie jestem chciwą, pragnę majątku tylko takiego, któryby dał niezależność mnie i jeszcze komu drugiemu, ponieważ nakoniec jestem pełnoletnią i posiadam prawo rozporządzania się mojém dobrem, a nie posiadam zadziwiającéj mocy charakteru, pozwalającéj sprzeciwiać się ostatniéj woli osoby umierającéj, ponieważ wszystko to, tak jest, jak powiadam; czuję się w prawie i obowiązku głośnego i stanowczego oświadczenia, że zapisu babki mojéj nie przyjmuję w tak wielkiéj cyfrze, w jakiéj on jest wyrażony, i jednę trzecią część jego zostawiając dla siebie, dwóch innych z pełném zastanowieniem i rozwagą stanowczo i wobec wszystkich, zebranych tu świadków, zrzekam się na rzecz rodzonéj siostrzenicy mojéj babki, pani Matyldy i córki jéj, Wacławy, które to osoby nie zostały wprawdzie wymienione w testamencie mojéj babki, ale były wspominane i wzywane w ostatnich jéj uczuciach i myślach, o czém ja wiem i czego zataić nie uznaję ani słuszném, ani dla mnie potrzebném.
Tu zwróciła się do prawnika i dodała:
— Teraz wzywam pomocy pana, prosząc, abyś raczył sporządzić akt urzędowy, stosowny do tylko co wyrażonych mych życzeń i wobec prawa ważny, mając na względzie, że jestem pełnoletnią i tém, co do mnie należy, rozporządzać mogę według méj własnéj i nieprzymuszonéj woli.
Trudno opisać wrażenie, jakie to odezwanie się Rozalii wywarło na całém zgromadzeniu. Odpychać od siebie złotego bożka bogactwa wtedy, gdy on raczył cudownemi skrzydły swemi dotknąć czyjéjś głowy, — byłoż to rzeczą podobną? Pragnąć prostéj niezależności wtedy, gdy zbytek i potęga same cisną się w czyjeś ręce, — byłoż to rzeczą rozsądną? Zresztą tylu krewnych zostało pominiętych lub skąpo obdarzonych przez zmarłą, tylu krewnych, których sposób życia, związki, jakie zawarli, powozy, maniera, wspaniale dźwięczą wielkością rodu i przynoszą honor familii! Dlaczegoż więc wspaniałomyślność Rozalii nie spłynęła na kogokolwiek z tych krewnych, ale praw swych odstępowała osobom, które utratą majątku, a następnie skromném, wyrobniczém życiem, przynosiły wstyd familii, i tak imieniem, jakie nosiły, jak sposobem swego życia, wyłączone były od tego świata, z którego brały początek? Szepty, uśmiechy i głośne wykrzykniki, rozmaite sądy i zdania, poczęły odzywać się we wszystkich stronach salonu z nieopisaną żywością i w kilka sekund zapełniły go gwarem i ruchem. Pani Rudolfowa tak była otoczoną gronem dam, które zbliżały się do niéj z pytaniami i ubolewaniami, że nie mogłam nawet dojrzéć jéj twarzy, a widziałam tylko biały czepeczek, okrywający głowę, która spuszczała się z pokorą i słodyczą.
Tymczasem Rozalia pół głosem rozmawiała z prawnikiem i exekutorami testamentu, a matka moja po chwilowém milczeniu, śród którego widocznie namyślała się i skupiała ducha, powstała i zbliżyła się także do grupy osób, stół otaczających. Tu, z właściwą sobie powagą i wdziękiem, ujęła obie ręce Rozalii i, przyciągnąwszy ją do siebie, długi pocałunek złożyła na jéj śniadém, hardém czole. Potém wymówiła głośno i z łagodnym uśmiechem:
— Kochane dziecko, uznaję całą szlachetność twego postępku i dziękuję ci za twe dobre chęci dla córki mojéj i dla mnie; ale w imieniu jéj i swojém ofiary twojéj nie przyjmuję...
Nowe osłupienie w zgromadzeniu całém, nowa cisza w salonie! Czyliż-by i druga jeszcze znalazła się na świecie osoba, dość odważna, a zarazem tak nierozsądna, aby odepchnąć zlatującego na nią bożka bogactwa?
Niedługo jednak zebrane towarzystwo podziwiać mogło ten drugi fenomen, bo pomiędzy mężczyznami, tworzącymi ścieśnioną grupę, przez drzwi wchodowe przecisnął się nowy jakiś przybysz i donośnym głosem wymówił:
— Pani Matylda i córka jéj nie potrzebują ofiar, z niczyjéj wspaniałomyślności pochodzących, ponieważ i bez tego posiadają znaczny majątek.
O, jakże był zmieniony! Włosy jego posiwiały prawie zupełnie, policzki wklęsły, oczy zapadły i jakimś powolnym, przenikającym płonęły blaskiem; podróżne ubranie zwisało, zbyt szerokie, na wychudłéj jego postaci, którą jednakże z widoczném wysileniem wyprostował, stanąwszy pośród zgromadzonego koła. Witali go wszyscy i on wszystkich witał, ale ręka jego sztywnie wyciągała się do tych, co mu podawali ręce, i za każdym uściskiem opadała jakby bezwładna. Na bladych ustach, napiętnowanych wyrazem cierpienia, krążył uśmiech i oczy błyszczące z zagłębień pomijały wszystkie twarze, a przedzierały się do twarzy Rozalii, która, ujrzawszy go, mimowolnym jakby ruchem załamała ręce i stłumionym głosem zawołała:
— O, ojcze!
Oboje zbliżyli się do siebie; ojciec w drżące dłonie wziął hardą głowę córki, która się pochylała przed nim, i długim pocałunkiem usta swe do jéj czoła przycisnął.
— Rozalio! — wyrzekł — to, coś chciała uczynić, było dobrém i sprawiedliwém, błogosławię cię za to!
Potém zwrócił się do wszystkich obecnych i mówił:
— Wracam z długiéj podróży, któréj cel mnie tylko samemu był wiadomym; dziś powinien on być wiadomy wszystkim i dlatego wielce rad jestem, że obecne tu osoby będą świadkami tego, co się stanie.
Umilkł na chwilę i pomiędzy twarzami, które go otaczały, zdawał się jakiéjś jednéj szukać twarzy. Znalazł ją wzrokiem, lubo starała się w cień zasuwać, i wymówił:
— Wielka czyjaś krzywda, do któréj i ja przyłożyłem się w części, ciężyła na mojém sumieniu. Puściłem się w świat, aby wynaléźć środki restytucyi; znalazłem je i przywiozłem; lecz zarazem przywiozłem głównemu krzywdzicielowi hańbę i karę... Przy ostatnim wyrazie wyciągniętą ręką wskazał na Henryka, który od wejścia jego począł coraz więcéj blednąć i drżéć, ale w téj chwili zebrał znać wszystkie swe siły i stał oparty o poręcz krzesła, blady bardzo, ale szyderski i zimny. Zdawało się, że pomimo bardzo wyraźnego giestu Rudolfa, słów jego wcale nie stosował do siebie; starał się nawet nie patrzéć na przeciwnika swego, ani na nikogo z obecnych; szafirowe szkła pochyliły się ku ziemi, a na całéj twarzy, przebieganéj co chwila nerwowemi drganiami, znać było myśl pracującą w błędném kole. Pan Rudolf odwrócił wzrok od niego i mówił daléj:
— Nie pomnę już, przed ilu laty, bo gdy-bym wierzył własnemu poczuciu, sądził-bym, że przed stu lub przynajmniéj kilkudziesięciu, prawdopodobnie zaś nie więcéj, jak przed kilkunastu laty, w obcym, odległym kraju, spotkałem ojca tego oto człowieka, (tu wzrok jego coraz więcéj płonący upadł znowu na twarz Henryka) i, jako towarzysz jego młodości, jako sprzyjaźniony z nim przez długi przeciąg czasu, otrzymałem ostatnie jego zwierzenie ustne i piśmienne.
Piérwsze, jak wiadomo, nie mogło miéć żadnego wobec prawa znaczenia; drugie, nakreślone umierającą ręką, było tylko powtórzeniem tego, co ojciec rodziny, opuszczając dom swój na zawsze, powierzał jedynemu synowi swemu, jako wyraz woli swéj i przebudzonego widokiem śmierci sumienia. Sądzę, że nie mam potrzeby opowiadać, w jakiém znajdowałem się położeniu w czasie, gdy umierający przyjaciel powierzył mi pismo, którém nagradzał krzywdę wyrządzoną, uiszczał się z długu, połączonego z najświętszym obowiązkiem wdzięczności, i mienie swoje rozdzielał pomiędzy wszystkie swe dzieci, które jednakową kochał miłością. Wszyscy tu obecni wiedzą zapewne, że podróżowałem naówczas z osobą, któréj imienia nie mam potrzeby wymieniać; jeśli zaś ktokolwiek nie wié o szczegółach, towarzyszących ówczesnéj mojéj podróży, niech mi przebaczy, że powtarzać ich nie będę... Wyznaję... było-by to nad siły moje...
Głęboki rumieniec pokrył twarz jego i bardzo szybko zamienił się w bladość — potém odetchnął ciężko i mówił daléj śród ogólnego, pełnego uwagi i podziwu, milczenia:
— Pismo, powierzone mi przez przyjaciela, który na ręku moich, daleko od rodziny swéj, ducha wyzionął, złożyłem wraz z pewnemi drogiemi przedmiotami, które posiadałem. Klejnoty i pismo zginęły mi jednocześnie... Jakim sposobem? niech odgadną ci, którzy wiedzą o okolicznościach, towarzyszących ówczesnéj mojéj podróży... Mówić o nich, choć-bym chciał, nie mogę, a gdy-bym mógł, to-bym nie chciał. Dostatecznie będzie, jeśli powiem, że w tym samym czasie w sercu mojém pękła jakaś struna, a straszny dźwięk jéj zagłuszył we mnie na długo pamięć o wszystkiém. Wróciłem do domu i, odzyskawszy samego siebie, przez lat kilka dręczony byłem poczuciem krzywdy, jaka się stała przeze mnie, i niepewnością tego, co miałem czynić. Nakoniec głos sumienia przemógł wszystkie względy; wiedziałem, w czyich ręku pozostało pismo, o którém mowa; postanowiłem więc odzyskać je... i odzyskałem.
W téj chwili przerwał mowę Rudolfowi głuchy jęk połączonéj trwogi i wściekłości. Wydał go Henryk. Pobladłe wargi jego otworzyły się, zadrżały i słychać było, jak z piersi jego wydobyły się głuchym głosem wymówione słowa:
— A więc przybywasz już, postrachu dni moich, zmoro moich nocy!
Od dawna widać dni jego zakłócane były tym postrachem, od dawna snadź ta zmora śród ciemności nocy bezsennych pilnowała wezgłowia jego łoża, bo strasznie było patrzéć na tę twarz, panicznym wstrząsaną strachem, na tę ślimaczą postać, pod którą uginały się kolana...
Wszakże przestrach i sumienie nie całkiem jeszcze zgasiły w tym człowieku pochodnie jego woli. Z niezmierném wysileniem przywołał na usta uśmiech lekceważący, głowę podniósł, poskromił drżenie uginających się pod nim nóg i parę kroków postąpił ku Rudolfowi.
— Jeśli to pan do mnie stosujesz... — wymówił głosem, który chciał donośnym uczynić. Ale wnet zamilkł, zachwiał się i znowu trzęsącą się rękę oparł o poręcz krzesła, bo w téj-że chwili pan Rudolf, nie odpowiadając mu, nie patrząc nawet na niego, wydobył z pugilaresu i rozwinął arkusz, pożółkłego od starości, zapisanego papieru. Głos jego, złamany wprzódy i przytłumiony, dźwięcznie i doniośle rozbrzmiał po napełnionym ludźmi salonie, gdy czytał następne słowa:
„W biurze mojém o dwóch źwierciadłach i sześcioramiennym świeczniku, utrzymywanym przez dwie bronzowe ręce, w drugiéj szufladzie po prawéj stronie od góry, otwierającéj się za pociśnięciem mnie tylko znanéj sprężyny, złożyłem sporządzony przeze mnie testament, w którym uznaję za święty i nienaruszony dług, zaciągnięty przeze mnie w młodości méj od świętéj pamięci ojca pani Matyldy (tu następowała cyfra długu, o wiele przewyższająca tę, za jaką pan S. matkę moję pozbawił majątku), i wypłatę jego, w najściślejszém znaczeniu tego wyrazu, nakazuję synowi memu pod błogosławieństwem ojcowskiém. W tymże samym testamencie moim, całe mienie moje, zebrane przeze mnie samego w ciągu długich lat trudów i oszczędności, rozdzielam w zupełnie równych częściach pomiędzy syna mego i dwie moje córki: Emilią i Zenonę, nakazując piérwszemu: aby nie korzystał z prawa, wyznaczającego czternastą część majątku rodzicielskiego potomkom płci żeńskiéj, ale aby obie siostry swoje dopuścił do równego podziału majątku, jaki po mnie zostaje. Klucz od biura mego, jako téż tajemnicę użycia sprężyny w szufladzie, w którą złożyłem testament, powierzyłem synowi memu, z zaleceniem, aby nie otwierał jéj, aż po mojéj śmierci“.
Przeczytawszy te wyrazy, Rudolf zwrócił się do oskarżonego i powtórzył to, co kiedyś wymówił do niego w obecności mojéj:
— Oto słowa twego ojca, które na chwilę przed zgonem wypisane były w obecności świadków, i mojéj powierzone pieczy. Spostrzegł on już znać twą skłonność do świetnego stanu milionera, i uspokoił sumienie swoje, powierzając innym to, co był powierzył tobie, co przewidywał, że, jak w otchłań, zapadnie w twą ciemną duszę i zniknie.
Tu nastąpiła scena nie do opisania, pełna zgrozy i ohydy. Obecni oglądali pismo, poświadczali podpisy świadków i potwierdzenia miejscowego urzędu, a po całéj sali, jak szmer monotonny, przytłumiony, chwilami wybuchający, popłynęło, mnóztwem ust powtarzane, pytanie: „Gdzież ten testament? gdzież się podział ten testament?“ Pytanie to, którego szmer z razu był cichy i niby z osłupionych nagłém zdziwieniem umysłów wychodzący, powoli wzmagał się, rósł i rozszerzał, aż groźną falą owionął całkiem bladego człowieka, z pod którego stóp, zdawało się, że grunt się osuwał, tak mu one drżały i chwiały się, nad którego głową, zdawało się, że nocne zawisły ciemności, taki posępny wyraz na twarz mu spłynął. Szamotał się przez chwilę z tą falą jednego strasznego, mnóztwem ust zadawanego, pytania, aż fala ta odpłynęła i zostawiła go samotnym, nie tak jak samotnym jest żeglarz, który po długiém na morzu wędrowaniu, stanął w bezpiecznéj przystani, ale jak opuszczonym znajduje się rozbitek, wyrzucony na dzikie, głazami najeżone wybrzeże. Fala groźnego pytania odpłynęła od młodego człowieka, bo ludzie odstąpili go, jak zarażonego, i cofali się póty, póki się jak najdaléj od niego nie odsunęli. Ci, którzy się do niego uśmiechali przedtém, przestali się uśmiechać, a ci, co nań wprzódy nie patrzyli, poczęli nań patrzéć. I im więcéj odstępowała od niego fala głosów, tém więcéj go ogarniała fala spojrzeń, straszna fala, złożona z tylu strumieni, ile tam było oczu, a każdy strumień niósł z sobą mętną pogardę, a mętna pogarda łączyła się z jaskrawemi błyskawicami oburzenia. I całe to grono ludzi próżnych i błyskotliwych zmieniło się od razu w koło sędziów i indagatorów, bo we wszystkich sumieniach podniósł się na widok podłości przyrodzony głos cnoty, a wspomagały go dzielnie pojęcia o honorze, którego być przedstawicielami w społeczności swéj, ludzie ci, bogaci i wysoko postawieni, obowiązkiem swym mienili. Być bogatym — to rzecz piękna i szanowna. Zdobyć sobie miliony — nic nad to lepszego. Ale wygrzebać miliony te z popiołów spalonéj woli ojcowskiéj, z krzywdy cudzéj, z poszkodowania sióstr własnych, — było to już potworném, tak potworném, że każdy z obecnych przypomniał sobie, że był także ojcem, synem lub bratem, i zadrżał, i stanął w postaci sędziego, i z obu organów swego wzroku cisnął na oskarżonego dwa strumienie pogardy, połączonéj z jaskrawemi błyskawicami oburzenia.
On czuł, że tonie, i jak tonący, obu rękoma chwytał się blizkich mu sprzętów, a na śmiertelnie pobladłe jego czoło wypływały duże krople potu, które starał się ocierać trzęsącemi się rękoma, starał się a nie mógł, bo ręce odmawiały mu posłuszeństwa. A oskarżyciel jego opowiadał, a ludzie słuchali, i słuchał prawnik, i maczał pióro w atramencie, i gotował się pisać akt urzędowy oskarżenia i przygotowanéj przez nie restytucyi...
On czuł, że tonie, i próbował jeszcze ratować się.
— Panowie! — mówił drżącym i błagalnym głosem — prawo jest za mną! Któż mi dowiedzie, żem zniszczył ojca mego testament? gdzie są dowody?
I probował raz jeszcze uśmiechnąć się po swojemu, to jest szydersko i z tryumfem, probował, ale nie uśmiechnął się, bo Rudolf wskazał na drzwi, przy których stali dwaj ludzie, ludzie niepozorni, słudzy może, może lichwiarze, ludzie zaledwie odziani i z ciemnemi twarzami, ale straszni, straszni znać dla tego, na kogo wytężyli z całą mocą wzrok mściwy i obelżywy, bo Henryk zachwiał się, krzyknął głucho i upadł na kolana.
— Oto świadkowie — wymówił oskarżyciel — oto ludzie, którzy wiedzieli o przestępstwie tego człowieka, o pokrzywdzeniu przezeń gotowi świadczyć przeciwko niemu. Wyszukałem ich i przywiodłem; co zaś wiedzą, i jakiemi drogami doszli do świadomości téj, niech opowiedzą sami.
Okropne potém widziałam i słyszałam rzeczy. Świadkowie świadczyli, opowiadali, składali dowody, przytaczali nazwy dat i miejsc; obecni zapytywali, prawnik pisał, a z tego wszystkiego tworzyła się historya ciemna, przepaścista, historya człowieka, który, zanim jeszcze jako taki na świat wystąpił, powiedział sobie: będę milionerem! Teraz ten człowiek, jak wąż lub robak, wił się po ziemi i pełzał, i ręce podnosił, i obejmował kolana oskarżycieli swoich; szafirowe szkła, stłuczone od uderzenia czołem o posadzkę, podarły mu twarz w krwawe rany, opadły i ukazały oczy nieprzytomne od trwogi, błyszczące gorączką strachu, zalane łzami bezwładnéj złości. Palce jego nie roztwierały się i nie zamykały, jak wtedy, gdy zdawał się w przestrzeni pochwytywać snujące się wokoło niego upragnione miliony, ale zwarły się w kurczowém załamaniu. Kiedy drżące wyrazy błagania milkły w jego ustach, kiedy fale spojrzeń, pogardy i oburzenia, ze wszystkich lejące się oczu, przyciskały jego głowę i kłoniły ją aż do saméj prawie ziemi, wydawał z siebie szept głośny, a jednak zaledwie wyraźny, szept, wiejący bezdnią trwogi i rozpaczy, która zdawała się coraz więcéj chłonąć wszystkie władze uczucia i myśli nieszczęśliwego, plącząc je w jakiś węzeł bezprzytomny, nierozwikłany.
— O! postrachu dni moich! o maro moich nocy! pochwyciłaś mię więc! — szeptał. — Stało się to, czego głos dochodził do mnie z zachmurzonego nieba i głębin ziemi, w którą patrzyły wciąż oczy moje! O! to nieszczęsne biuro o dwóch zwierciadłach i sześcioramiennym świeczniku! Lękałem się go, jak upiora, od tego dnia, w którym on pojechał w świat, aby wynaléźć... aby wynaléźć i z popiołu wygrzebać wolę mego ojca!
Ostatnie wyrazy wymówił z wybuchem. Nie powstając z klęczek, podniósł głowę i lękliwym wzrokiem potoczył dokoła.
— Wiem, o, wiem! — zawołał — że mną pogardzacie dlatego, że nie stanąłem tu przed wami jako mur albo rycerz, ale wiję się u nóg waszych po ziemi, jako wąż albo robak! Ach! nie byłem nigdy poetą! Lękam się, lękam się! tak dawno już lękam się, i rano, i wieczorem, i we dnie, i w nocy, i w domu, i na polu, że stałem się samą obawą, że nic już we mnie niéma, tylko obawa! O! dla miłości Boga, zlitujcie się nade mną, nie oddawajcie mię w ręce sprawiedliwości, nie odbierajcie mi kawałka chleba, mego własnego kawałka chleba! Oddam wszystko, co do kogo należy, ale puśćcie mię ztąd, nie oddawajcie w ręce sprawiedliwości!
Gwar wielki napełniał ściany salonu, ludzie chodzili, wracali, krzyżowali się, naradzali, a wszyscy mieli pałające zgrozą oczy i twarze blade przestrachem, albo szkarłatne oburzeniem. A Rudolf opowiadał, a świadkowie mówili, a pióro prawnika, wprawną prowadzone ręką, skrzypiało po papierze. Nagle w jednéj z licznych grup ludzi, głośno wymówiony, zabrzmiał wyraz: „kajdany!“ Na ten dźwięk okropny, z piersi obwinionego wydarł się długi wybuch nieprzytomnego śmiechu, i z ust jego popłynęły całkiem już bezładne i nieprzytomne wyrazy prośby, trwogi, wspomnień strasznych, groźb obłąkanych.
Wtedy moja matka stanęła pomiędzy nim a ludźmi, którzy go otaczali, i, zwracając się do ostatnich, wyrzekła błagalnym głosem:
— Pozwólcie mu odjechać! niech naprawi krzywdy, jakie wyrządził, i zostanie w spokoju!
A dwaj lekarze, którzy czuwali byli nad babką moją i znajdowali się jeszcze w domu, zbliżyli się do nieszczęśliwego, i w twarz mu popatrzywszy, rzekli:
— Ten człowiek stracił rozum!
Po tych dwóch odezwaniach się, gwar cichł i roztapiał się, niby uszanowaniem, niby litością nawskróś przejęty. Uszanowanie ściągało się do mojéj matki, która z poważną swą i pełną szlachetnego wdzięku postawą, stała tam między wszystkimi i przemawiała za tym, co ją pozbawił rodzinnego dachu. Litość budziła się dla człowieka, na którego wyrok wypadł już z ust lekarzy, najstraszniejszy wyrok, jaki ludzką istotę dotknąć może.
Ale i uszanowanie, i litość miały tam w sobie fałszywą jakąś strunę, która przykro dźwięczała. W piérwszém było coś, co odbijało w sobie czołobitność, oddawaną odzyskanemu bogactwu, w drugiéj więcéj było wstrętu i obrzydzenia, niż chrześcijańskiéj miłości. Aż nad upadłym grzesznikiem, w kurczu się wijącym, obłąkanemi oczyma toczącym dokoła i z ust wyrzucającym bezładne wyrazy zgryzoty, trwogi i wściekłości, stanął prawdziwy anioł litości i przebaczenia...
Anioł ten miał blade, zwiędłe nieco, błękitnookie i kryształowe, łzami zalane oblicze Emilii...
Zbliżyła się ona do brata, uklękła przy nim, objęła go ramionami i, głowę jego złożywszy na swéj piersi, mówiła z cicha:
— Henryku! jam siostra twoja! piérwsza przebaczyć ci powinnam i przebaczam, i kocham cię... teraz, gdyś taki nieszczęśliwy!
W odmęcie rozpaczy i nieprzytomności, w jakim był pogrążony, zrozumiał ją i podniósł na nią oczy, które nagle nabiegły wyrazem, podobnym do tego, jaki napełnia wzrok zdziwionego dziecka.
— Siostra! — wymówił, wpatrując się w słodką twarz, która zwieszała się nad jego twarzą. — Któż mi teraz będzie siostrą, któż mi będzie bratem? Jam zbrodniarz, zbrodniarz! wolę ojca mego spaliłem i popioły jéj rozwiałem na cztery wiatry świata! Kajdany! kajdany! o, przestrachu dni moich! o, zmoro moich nocy! Wzięłaś mię więc w okropne kleszcze swoje!
Emilka pokropiła skronie brata orzeźwiającą wodą, którą jéj podałam, i z siłą, co niewiedziéć zkąd wzięła się w téj szczupłéj i delikatnéj istocie, podniosła go z ziemi. Chwiał się, jak człowiek upojony; oczy jego to mgliły się i rozjaśniały nieprzytomnym uśmiechem, to z zadziwiającą szybkością obiegały wokoło wszystkie przedmioty, jakby szukając czegoś, z trwogą i pożądliwością zarazem.
Położyła rękę jego na swém ramieniu i patrzyła mu w twarz oczyma, w których, za srebrną osłoną łez, tkwiła bezdnia boleści, a zarazem miłości.
Dawał się jéj powodować, jak dziecko.
— Henryku! — mówiła mu — obudź się, przyjdź do siebie! poznaj mię! Jam siostra twoja, stoję przy tobie i nie opuszczę cię! Jedna matka była twoją i moją matką, wzrośliśmy razem. Henryku! spójrz na mnie! ja się na ciebie za nic, za nic nie gniewam, ja tobą nie pogardzam! ja cię kocham... tyś taki nieszczęśliwy...
I nic więcéj nad te proste chrześcijańskie słowa wymówić nie mogła. Ale on usłyszał ją z głębi téj otchłani, w jaką zapadł rozum jego; spojrzał na nią, wymówił jéj imię i, chwytając jéj rękę, tak jak tonący chwyta deskę, pływającą przed nim wśród morskich bałwanów, okropnym głosem zawołał:
— Uciekajmy!
Wszyscy obecni rozstąpili się śród ciszy ogólnéj, i w środku salonu utworzyło się wyjście szerokie, którém postępowała ta dziwna para. On całym ciężarem swego ciała wspierał się na jéj ramieniu, powłóczył nogami, jak starzec, bełkotał słowa niewyraźne, nieprzytomnym przerywane śmiechem, i rzucał na wszystkie strony oczyma obłąkanemi. Ona prowadziła go ze spokojem i powagą na czole, z dwoma niewyschłemi jeszcze strumieniami łez na policzkach, ze wzrokiem wpatrzonym gdzieś daleko, daleko, niby w wiekuistą nieskończoność... Przechodząc koło mnie, uścisnęła mi rękę i, nachyliwszy się ku mnie, szepnęła:
— Widzisz, Wacławo, jak szczęśliwie los zrządził, że on mnie nie pokochał... kto wié, czy mogła-bym teraz poświęcić życie moje nieszczęśliwemu bratu...
Nie będę się rozwodziła nad postępkiem Emilii. Potępią go zapewne ludzie, tak zwani srogich zasad, bo ujrzą w nim pobłażanie dla występku; ale znajdzie on oddźwięk w sercach wszystkich, którzy imię chrześcijan noszą nietylko jako szyld wygodny, a ze wszystkich ludzi kochają najwięcéj najnieszczęśliwszych.
Goście rozjeżdżali się, a każdy z nich, opuszczając salon, żegnał moję matkę głębokim ukłonem i pełném uprzejmości słowem. Zdawało-by się, że po długiém zapomnieniu, wszyscy ci ludzie nagle przypomnieli sobie o niéj, i że widok jéj najżywszą im sprawiał radość.
To samo zupełnie i mnie spotkało. Mężczyźni, mianowicie młodzi i nieżonaci, przesadzali się w okazywaniu mi grzeczności, tak, że nagle stałyśmy się bohaterkami zebrania i przedmiotem czci ogólnéj.
Mimowoli uśmiechałam się na widok téj nagłéj zmiany, jaką sprowadziło dla nas odkrycie, przez Rudolfa uczynione, i powrót nasz do dawnego majątkowego stanowiska. Nie powiem jednak, abym się uśmiechała wesoło, bo czułam rodzaj litości dla tych ludzi, którzy, jak dzieci, biegli ku temu, co błyszczało lub błyszczéć mogło. Moja matka nagłą tę zmianę losu i położenia przyjęła obojętnie, z roztargnieniem prawie, malującém się w oczach jéj, które mijały schylające się przed nią głowy, jakby one nie warte były ich spojrzenia, a zdawały się patrzéć na oddalony jakiś przedmiot, który tkwił zapewne w jéj myślach.
Tuż obok nas zadźwięczał słodki i niemal uniżony głosik:
— Kochane kuzynki! spodziewam się, że zechcecie przepędzić parę dni w moim domu i spocząć trochę po tych wszystkich wstrząsających wypadkach. O! kochane kuzynki! Spodziewam się, że nie gniewacie się na mnie i nie macie do mnie żalu! Bogiem się świadczę, że oczerniono mnie przed wami; ja zawsze tak was kochałam, zawsze modliłam się za was, i z całéj siły starałam się, aby najukochańsza ciotka moja pojednała się z wami. Ale harda to była i nieugięta kobieta, wiécie o tém, i Bóg tylko jeden widział, com ucierpiała z powodu twardości i nieugiętości jéj charakteru. Nie godzi się źle mówić o umarłych, ale... Niech Bóg świéci nad jéj duszą! nieboszczka miała charakter bardzo twardy i nieugięty, i tylko poczucie obowiązku mogło mnie skłonić do przebywania w jéj domu. Wierzcie mi, że poczucie obowiązku... nic więcéj... robiłam z siebie najcięższą, ach! Bóg tylko wié, jak ciężką ofiarę... Ale najwięcéj boleję nad tém, że utraciłam wasze serca, kochane kuzynki. Spodziewam się jednak, że nie będziecie zawzięte... Jesteście chrześcijankami i nie powinnyście być zawzięte... Pozostańcie parę dni w moim domu, kochane kuzynki... Pamiętajcie o węzłach blizkiego pokrewieństwa, jakie nas łączą... uważajcie mnie za najżarliwszą waszę przyjaciółkę, gotową zawsze do usług waszych...
Pani Rudolfowa ściskała obie ręce mojéj matki, patrzyła w jéj twarz swemi okrągłemi oczyma, i w dowód najżywszéj czułości, ukazywała nam obudwom wszystkie swoje białe zęby.
Nie pamiętam dobrze, co odpowiedziała jéj matka, ale wiem, że odpowiedź była krótka i sucha, i że przez okno widać było zajeżdżający dla nas powóz pocztowy.
Obejrzałam się wkoło, szukając oczyma dwóch osób, z któremi pożegnać się chciałam, ale salon był prawie pusty, a na przeciwległym jego końcu stał Witold i zdawał się oczekiwać, abym zwróciła na niego spojrzenie. Żywo postąpiliśmy ku sobie. — Gdzie on jest? — spytałam.
Zrozumiał o kim mówiłam i smutek zasępił na chwilę jego przezroczyste oczy.
— Biedny! — rzekł — wymknął się niepostrzeżony i odjechał do swego domu...
— Dlaczegoż biedny? — przerwałam — jeśli kiedy, to teraz przecie przyszła dla niego pora odpoczynku i zupełnego uspokojenia...
Mówiłam to niepewnym głosem, bo przed oczyma stała mi wciąż zmęczona twarz, poorane czoło, przygasłe oczy i pognębiona postać Rudolfa.
Witold stał ze wzrokiem utkwionym w ziemię, pogrążony w myślach. Po chwili powtórzył raz jeszcze: — Biedny! — Kilka minut rozmawialiśmy z cicha o wspólnym przyjacielu naszym. Widoczném było, że ostatnia próba wyczerpała do reszty jego siły. Oderwanie się od rodziny, którą tém więcéj kochał, im więcéj czuł się przeciwko niéj winnym, trudy długiéj podróży, niepokoje poszukiwania, widok kobiety, która tak ważną i tragiczną rolę odegrała w jego życiu, wszystko to razem, a ostatnie zapewne najwięcéj, złamało go ostatecznie i do dna przepaliło jego serce, tylu już wstrząsane burzami.
Człowiek ten nosił w sobie najpiękniejsze zasady szlachetności rozumu i gorących uczuć, a jednak spalił całe swe życie w ogniu niegodnéj jego namiętności... Miałaż-by dusza jego, pomimo całéj piękności swojéj, być niekompletną i z któréjś strony tak okaleczoną, że nic już zdrowia jéj powrócić nie mogło? Czy nić smutnego jego życia wyprzędła się z chłodnego serca i nikczemnego charakteru kobiety, z jaką był połączony? Czy na szali losów jego przeważył traf nieszczęśliwy, stawiając przed nim w chwili, w któréj serce jego wybuchnąć namiętnością miało, zamiast kobiety wielkiéj sercem i umysłem, istotę z płomienistą i zachwycającą pięknością ciała, a z duszą nizką i przedajną? Można-ż zrachować wszystkie stopnie, po których zstępował w otchłań nieszczęścia. Można-ż zważyć na szali winy jego i cierpienia i przekonać się, które zaważą więcéj. Można-ż dotknąć palcem wszystkich ran jego serca i poczuć, jak bolały, albo poruszyć wszystkie struny jego piersi i posłyszéć, jak one dźwięczały, zkąd wzięły się początek i krzykliwa fałszywość ich dźwięku. Bądź co bądź, struny te odśpiewały już finał swéj pieśni, ostatnie jéj tony złamać się musiały o zimną pierś kobiety, tak kochanéj i znowu ujrzanéj.
Otarłam łzę z oka i udałam się w głąb’ domu dla wyszukania Rozalii, z którą pożegnać się chciałam.
Przeszłam kilka cichych i mrocznych pokojów, nie spotkawszy nikogo, aż w ramie drzwi otwartych na oścież ukazała mi się postać siedzącéj na kanapie Rozalii. Siedziała z rękoma splecionemi i położonemi na kolanach, z głową wyciągniętą na przód, jakby w przedmiot jakiś chciwie się wpatrywała oczyma, które gorzały i wilgotniały naprzemian. Na bladych przedtém jéj policzkach, leżały teraz dwa głębokie rumieńce. Milczała i tylko wargi jéj drgały chwilami, jak u osoby, która tłumi w sobie płacz, lub śmiech gwałtowny.
Postąpiłam żywo, lecz, stanąwszy we drzwiach, zostałam znowu zdziwioną. Sądziłam, że Rozalia sama jedna znajduje się w pokoju, gdy tymczasem wzrok mój zaraz u progu upadł na mężczyznę, który o kilkanaście kroków od Rozalii, stał zwrócony do mnie plecami, a bokiem do drzwi ogrodowych, wpół otwartych i wiejących przejmującym jesiennym wiatrem. Mężczyzna w podróżném był i dość wytworném ubraniu, przez ramię miał przewieszoną skórzaną torebkę, a w ręku trzymał podróżny, okrągły kapelusz. Lubo nie mogłam widziéć jego twarzy, postać jego wydała mi się dobrze znaną. Ciemne włosy, tu i owdzie przypruszone lekką siwizną, okrywały mu głowę, która opadała na piersi, jak u winowajcy, lub człowieka bardzo wzruszonego, czy zmieszanego. Rozalia patrzyła na mężczyznę tego, jak w tęczę, oddech jéj był szybkim, palce splecionych rąk coraz mocniéj się zaciskały, ale — milczała.
Nie wiedziałam, co mam czynić. Pomyślałam jednak, że należało mi koniecznie pożegnać Rozalią, i postąpiłam na przód. Na szelest moich kroków mężczyzna drgnął i głowę odwrócił. Stanęłam na miejscu, jak wryta, poznałam bowiem Agenora.
Zrozumiałam, że obecność moja mogła tu być zbyteczną, natrętną nawet, i chciałam się cofnąć, ale Rozalia spostrzegła mnie także, w mgnieniu oka porwała się z kanapy, pochwyciła moje ręce i pociągnęła na środek pokoju.
— Niepotrzebnie, o! wcale niepotrzebnie chciałaś się oddalić, kuzynko — wymówiła przytłumionym głosem — i owszem, proszę cię, abyś została i była obecną rozmowie, jaką będę miała z tym panem...
Wymawiając ostatni wyraz, rzuciła rękę w stronę Agenora i upadła znowu na kanapę, cała zrumieniona, z dziwną jakąś zaciętością w wyrazie oczu.
Agenor ukłonił mi się głęboko, ale z daleka. Był bardzo zmieniony. Schudł i pobladł, na czole miał głęboką zmarszczkę, ciemno-siwe jego oczy straciły połysk i śmiałość spojrzenia, niemniéj jednak mógł się jeszcze nazwać bardzo pięknym mężczyzną. Twarz jego, obok wzruszenia i zmieszania, odbijała w téj chwili głęboki smutek. Powieki często w dół się kłoniły, koło ust krążył wyraz cierpienia. Pomimo pozornéj wytworności ubrania, jakie miał na sobie, wprawne oko z łatwością spostrzedz-by w niém mogło coś, co zakrawało na niedostatek, lub zaniedbanie. Podróżny paletot, za szeroki nieco dla jego wychudzonéj postaci, nadawał jéj pozór opuszczenia i wyniszczenia zarazem.
Upłynęło kilka sekund, w czasie których dwoje tych ludzi znowu patrzyło na siebie z wytężeniem, wcale nie pamiętając o obecności kogoś trzeciego. W końcu Agenor postąpił parę kroków w stronę Rozalii, ale ona szybko wyciągnęła rękę z giestem nakazującym i odpychającym zarazem. Pierś mężczyzny podniosła się westchnieniem.
— Rozalio — wymówił bezdźwięcznym głosem — także mnie witasz po dwóch latach niewidzenia?
Rozalia zaśmiała się właściwym sobie, a tak dobrze mi znanym, cichym, przeszywającym chichotem.
Przestała śmiać się i rzekła:
— Pan życzy sobie, abym go witała inaczéj? Pan czuje, i uznaje w sumieniu swojém, że zasłużył na inne z méj strony powitanie? Czy pan tak czuje i uznaje w sumieniu swojém? Dziwi mnie to wielce, bo ja czuję i uznaję, że byłam dotąd szaloną, bezrozumną, odartą ze wszelkiéj dumy kobietą, witając go inaczéj!
— Spodziewam się — odezwał się Agenor cichym i smutnym tonem — spodziewam się, że zechcesz przynajmniéj mnie wysłuchać!
Rozalia wybuchnęła znowu:
— O! alboż raz słuchałam już pana? Alboż nie zanadto na nieszczęście moje słuchałam pana? Cóż mi pan nowego masz do powiedzenia? Zapewne to, że dowiedziawszy się o chorobie i blizkiéj śmierci mojéj babki, pośpieszyłeś coprędzéj, aby pojąć za żonę Rozalią bogatą, wtedy, gdy dla Rozalii ubogiéj zaszczyt ten był niepodobnym? Nie prawdaż, że dowiedziałeś się pan o chorobie i blizkiéj śmierci mojéj babki i że pośpieszyłeś dlatego, aby mnie zaślubić teraz, gdy jestem bogatą? O! jakże to pięknie ze strony pana! jak bezinteresownie! jak rycersko! Dziękuję panu z całego serca, ale teraz, gdy wiem już o pańskiém postanowieniu, proszę pana, abyś wyszedł temi samemi drzwiami, któremi wszedłeś, i więcéj nigdy nie stawał mi przed oczyma!
Cały ten potok wyrazów wymówiła prędko i z nadzwyczajném uniesieniem. Przy ostatnich słowach śmiała się głośno i przenikliwie, ale jednocześnie łzy jak groch sypały się po jéj rozpalonéj twarzy, z czarnych oczu, napełnionych wyrazem cierpienia.
Agenor milczał, głowę pochylił jeszcze niżéj i nieruchomy wzrok utkwił w ziemię.
Rozalia odetchnęła głęboko, z giestem niecierpliwości otarła łzy z twarzy i oczu i mówiła daléj:
— Czy pan sądziłeś, że wszelkie pojęcie o szlachetnéj dumie i uczciwości do szczętu wygasło we mnie? Czy pan tak sądziłeś, pośpieszając do mnie na wieść, że jestem, lub wkrótce zostanę bogatą? Czy pan myślałeś, że nie lepiéj było-by, nie szlachetniéj i nie dumniéj czekać, aż ja się do pana odezwę i zawołam: przybywaj! moje serce i bogactwo do ciebie należą! Nie! pan nie miałeś dość cierpliwości, aby czekać na moje wezwanie! Pan, jak jastrząb zgłodniały, przybyłeś tu po bogactwo moje, a w dodatku i po mnie! O, to ostatni cios, jaki mogłeś mi zadać! O! przebrałeś pan miarę upokorzeń, jakiemi mnie przez całe życie poiłeś. Gdybym zobaczyła upiora, powstającego z łona mogiły, nie była-bym tak przerażoną, jak, gdym zobaczyła pana przez te drzwi wchodzącego. O, wolała-bym zapaść się w głąb’ ziemi, jak pana w téj chwili zobaczyć!
Zakryła twarz dłońmi i łkała głośno przez chwilę. Nagle uspokoiła się, opuściła ręce, wyprostowała kibić i, wlepiając od łez błyszczące oczy w stojącego przed nią mężczyznę, wymówiła z uśmiechem tryumfu i ironii:
— Tak, jestem teraz bogatą. Za pieniądze, pozostawione mi przez babkę moję, nabędę wielkie dobra i dam w nich panu miejsce ekonoma. Jeżeli na tym urzędzie będziesz się dobrze sprawował, na starość otrzymasz ode mnie chleb łaskawy!
Agenor podniósł nagle głowę, przygasłe oczy jego błysnęły, głęboki rumieniec bladą twarz oblał.
— Rozalio! — zawołał — teraz ty przebrałaś miarę upokorzeń, jakiemi mnie poisz!
— Co? — zawołała Rozalia, porywając się z siedzenia i stając przed nim z podniesioną głową. — Czy dobrze usłyszałam? Pan mi czynisz wyrzuty? Pan? mnie?
Zaśmiała się znowu, ale nagle zmilkła, pochyliła głowę i kilka sekund stała pogrążona w zamyśleniu.
— I któż tu komu czynić ma prawo wyrzuty? — ciągnęła zniżonym i drżącym nieco głosem — kto z nas czyje złamał życie? Kto kogo z równéj i widnéj sprowadził drogi? Przypomnij sobie ów poranek letni, taki promienny, taki spokojny, cichy i wonny, w którym wieniec niezabudek wkładając na warkocze moje, po raz piérwszy powiedziałeś do mnie: kocham cię! O! przypomnij sobie, jaką niewinną i słodką dzieciną byłam w poranku owym, i spojrz teraz na mnie, i spojrz we mnie i powiedz: jaka moc zdołała mnie tak odmienić, i przyznaj, że mocą tą złowrogą dla mnie — ty byłeś.
Nie odrywała oczu od ziemi, a mowa jéj stawała się coraz więcéj przeciągłą i nabierała coraz więcéj tonów głębokiéj żałości, jaka i twarz jéj zasłaniać poczęła.
— Dlaczego — mówiła daléj — dlaczegoż głos twój tak dźwięczny był i czarowny, gdy piérwszy raz wymawiałeś do mnie słowo: kocham! Dlaczego wtedy ukochałam cię tak głęboko, tak nieskończenie, tak na zawsze? Przestać cię kochać nie było w mojéj mocy. Nie potrzebowałam ślubować ci stałości i wierności, bo każda myśl moja, każde uderzenie serca, każda krwi mojéj kropelka, nawskróś przesiąknięte były stałością i wiernością. Byłam ci wierną i stałą do bezrozumu, do szaleństwa, do zupełnego zaparcia się siebie saméj, do zupełnego rozbratu z dumą niewieścią. A jednak, Bóg mi świadkiem, że nie byłam odarta z poczucia dumy téj i głęboko czułam upokorzenie moje. Z gorącemi łzami modliłam się do Boga, prosząc, aby mi serce odmienił, gotowa byłam biczować siebie za miłość moję, tak, jak za cień myśli występnéj biczują się zakonnicy. Ale przestać kochać, nie leżało ani w naturze mojéj, ani w mojém przeznaczeniu. O! smutne, smutne było to przeznaczenie! Lata płynęły, serce moje wzbierało goryczą, dusza psuła się, ciało uginało. Okiem zazdrości pełném patrzyłam na niewinne i spokojne dziewice, na szczęśliwe narzeczone, na zacne żony i ubłogosławione matki. Czułam się powołaną do spełniania powinności rodzinnych, czułam się spragnioną spokojnego i zacnego szczęścia, a byłam sama, wciąż sama ze zgryzotą moją i z tą miłością dla ciebie nieszczęsną, któréj wykroić i wyrzucić z siebie nie mogłam, a która zapierała mi wejście na drogi upragnione! O! gorzkie, straszne wspomnienia! kędy było ich źródło? — w tobie! A jednak nie przestawałam cię kochać i nie było ofiary, któréjbym dla ciebie nie spełniła, i nie było cierpienia, którego-bym dla ciebie nie przeniosła. A ty, czyś choć jednę uczynił dla mnie ofiarę? Czy choć na chwilę, przez miłość dla mnie, zrzekłeś się swych pieszczotliwych nałogów? Czy choć raz sprobowałeś przełamać twe nędzne tchórzostwo, które kazało ci drżéć przed ubóztwem, twoją własną winą ściągniętém? Coś dla mnie poświęcił? Coś dla mnie uczynił?
Głos jéj wzmagał się i rósł, z żałosnych tonów przechodził w groźne, z cichych w potężne, aż z nowym wybuchem, łamiąc ręce i wyciągając je ku niemu, zawołała:
— Coś ze mnie uczynił?...
I nie mogła dłużéj mówić, zakryła oczy splecionemi rękoma, upadła na kanapę, głowę na poduszkę schyliła i płakała z razu głośno, potém coraz ciszéj, aż zupełnie głosu słychać nie było, tylko łzy, jak grad, spadały po obu stronach jéj splecionych palców, zlewając ponsowy atłas poduszki i czarne fałdy jéj sukni.
On, zda się, skamieniał. Patrzył na nią i patrzył, i ani wzroku od jéj złamanéj postaci oderwać nie mógł, ani żadnego uczynić poruszenia. Po chwili przesunął ręką po czole, to do szkarłatu zrumienioném, to blednącém nagle i zaczął mówić tak, że aż zadrżałam na dźwięk jego głosu. Był to zawsze ten sam głos, który mnie tak zachwycał i podbijał niegdyś, głos dźwięczny, czysty, harmonijny, pełen modulacyi kunsztownych i naturalnych odcieni, tylko teraz był on jeszcze piękniejszy, jeszcze pełniejszy i bardziéj przejmujący: bo przybył mu odgłos boleści głębokiéj i niby odzywające się echa mnóztwa przebytych cierpień.
— Rozalio! — mówił — nie spodziewałem się od ciebie takiego powitania, takich słów i takich wyrzutów. A jednak w sumieniu mojém czuję i uznaję, że zasłużyłem na nie. Tylko, widzisz, dotąd przyzwyczaiłaś mnie do bezgranicznéj miłości, do bezwarunkowego twego przebaczenia. Myślałem, że i teraz je znajdę.... dlatego przybyłem tu do ciebie, po ciebie. Jestem winnym, bardzo winnym: zmarnowałem życie i moje, i twoje, ale nie doszedłem jeszcze do tych granic nikczemności, które przeszedłszy, człowiek zaczyna kłamać... Nie kłamałem nigdy przed tobą i dziś nie skłamię.... Tak, przybyłem tu dlatego, że wiedziałem, iż jesteś już, lub wkrótce zostaniesz bogatą.., Myślałem sobie, że jak dla mnie na ziemi całéj niéma kobiety, jak tylko ty jedna, tak dla ciebie niéma mężczyzny, jak tylko ja jeden. Myślałem, że jak dla mnie bogactwo bez ciebie znaczyło-by tylko kawałek powszedniego chleba, bez najmniejszego promyka szczęścia i zadowolenia, tak dla ciebie beze mnie bogactwo to było-by udręczeniem. Tak myślałem i przybyłem tu, aby ci powiedziéć: połączmy się i razem dokończmy steranego przeze mnie życia naszego. Nie chcesz tego, odwracasz się ode mnie, powiadasz, że przebrałem miarę złego, jakie ci wyrządziłem; dobrze więc, odejdę i nie wrócę, bo jakkolwiek nizko upadłem, nie doszedłem jeszcze do takiego stopnia znikczemnienia, abym miał błagać kobietę, która mnie odtrąca w imię bogactwa swego...
Odetchnął głęboko i umilkł na chwilę. Gdy zaczął znowu mówić, Rozalia podniosła się, ale nie odjęła dłoni od twarzy i pozostała nieruchoma.
— Ale nim odejdę — zaczął mówić znowu — nim odejdę, pozwól mi powiedziéć, że miłość moja dla ciebie ani na jeden moment nie była udaniem... Jesteś jedyną kobietą, jaką kochałem... a byłem także stały, przyznać musisz, bo od owego letniego poranku, o którym wspomniałaś, upłynęło już wiele wiosen i jesieni, a dziś kocham cię jeszcze tak samo, jak wtedy... Tylko byłem tchórzem i nie potrafiłem, dla twojéj nawet miłości, oko w oko spojrzéć ubóztwu...
Gdym utracił majątek, uciekałem od téj mary, tak strasznéj dla mnie, po lądach i morzach... Brałem się do wszystkiego, pochwytywałem wszystko i nic utrzymać nie umiałem, i zawodziłem się na wszystkiém. Probowałem zarabiać sobie byt codzienny pracą rąk lub głowy, ale przyzwyczajenia całego życia brały zawsze górę. W niczém nie wytrwałem, bo, posiadając wszystkie do pracy zdolności, nie posiadałem woli, któréj brak unicestwiał we mnie dobre porywy i łamał postanowienia... Wola moja utonęła tam, gdzie zginęło mienie moje... w latach próżniactwa, miękkości i zbytków... Czyliż będę tu opowiadał nędzny żywot, jaki pędziłem od czasu, gdy ze stron tych wydalony zostałem utratą mego mienia? Czyliż będę opowiadał to życie, pełne wstydu i gorzkich łez, połykanych ze śmiechem na ustach? Przez te lat kilka byłem wszystkiém i niczém nie byłem... Zaczynałem pracować w handlu i rzemiośle, i rzucałem pracę, aby rezydować u bogatych krewnych, lub służyć za igraszkę dawnym przyjaciołom w chwilach ich znudzenia... Tu i owdzie wygrywałem garść pieniędzy w karty, lub inną grę jaką... ten i ów, widząc położenie moje, zwrócił mi jakiś dług, zaciągnięty u mnie dawniéj, i tak żyłem z dnia na dzień. Byli tacy, co się śmieli ze mnie, i tacy, co się nade mną litowali. Śmiech stanowił jedno, a litość drugie ramię tych kleszczy, które ściskały mi gardło, a śmiały się hańbą. Byłem wszędzie i nigdzie nie byłem, bo wałęsałem się po wszystkich kątach świata, a nikt mnie nie spostrzegał, bom znaczył w świecie mniéj, niż ziarnko piasku, tyle, ile w świecie znaczy próżniak i zjadacz cudzego chleba. O! okropne życie! Po cóż ci je rozpowiadam, Rozalio? Albożeś go nie znała? Albo-żem ci o niém nie mówił? Alboż w życiu tém nie świeciłaś przede mną, jak jedyna gwiazda przebaczenia, jak słońce drogich wspomnień, jak jedyna na świecie istota, o któréj powiedziéć mogłem: kocha mnie? Od czasu do czasu biegłem do ciebie, aby z ust twoich posłyszéć ten wyraz, na którego skrzydle unosiłem się w te chwile dawne, dawne, gdy nade mną, uśpioną dzieciną, pochylona, wymawiała go matka moja! Biegłem do ciebie, aby spojrzéć w twoje ukochane oczy, i rękę twoję do ust przycisnąć, i wracałem do nędzy mojéj od ciebie, bo mogłem-że wplatać cię wraz ze sobą w ohydne koło moich losów, losów, przeze mnie samego zgotowanych?
Urwał mowę, zakrył twarz dłońmi i płakał. Rozalia patrzyła znowu na niego, ale we wzroku jéj zniknął gorączkowy ogień, co go przed chwilą rozpalał, z ust ześlizgnęło się szyderstwo, i cała twarz przybrała wyraz wielkiéj powagi, z głębokim połączonéj smutkiem. Agenor podniósł po chwili głowę i mówił znowu:
— Jeżeli wielkie były moje winy, to i wielką za nie poniosłem pokutę, pędząc życie wbrew sercu memu, które się wciąż wielkim głosem upominało o ciebie, wbrew sumieniu, które podnosiło się i groziło mi zawsze, bo nigdy całkiem nie zamarło we mnie. Ale sroższą, o! stokroć sroższą karą i pokutą jest dla mnie ta chwila, w któréj ty, Rozalio, odtrącasz mnie od siebie, ty, co jedna na całym świecie przebaczałaś mi, i zamiast wzgardy lub pośmiewiska, podawałaś mi dłoń wierną i kochającą. Bądź za to błogosławioną! W otchłań nędzy i osamotnienia, jaka mię czeka, poniosę obraz twój, jak drogocenne pamiątki, które — kto wié? — uchronią mnie może od ostatecznego zepsucia, o które na drodze, jaką idę, tak łatwo. Przebacz mi, jeżeli możesz, i zapomnij o mnie. Bądź szczęśliwą!
Łzy głos mu tłumiły, ale uczynił wysilenie i mówił jeszcze:
— Wyrzucasz mi, żem ośmielił się stanąć dziś przed tobą i dopominać się o to, co sam występną nieoględnością lat młodych, a potém nędzném tchórzostwem duszy osłabłéj i niezahartowanéj utraciłem! I masz słuszność, że mi to wyrzucasz. Nie klękam przed tobą, jak-by to może kto inny uczynił, i nie błagam cię, abyś odwołała swój wyrok.
Wiem, o, wiem, że jestem rozbitkiem tego świata, który dał mi życie, a potém je zepsuł; że jestem występném i marnotrawném dzieckiem téj ziemi, które zmarnowało wszystkie, dane mu przez los i naturę, bogactwa; że jestem nakoniec... żebrakiem!
Przy ostatnim wyrazie głuchy jęk wydobył się mu z piersi, a zawtórował mu powiew jesiennego wiatru, który, wnikając przez drzwi półotwarte, przyniósł odgłos pocztowego dzwonka, dźwięczącego od czasu do czasu w oddali, gdzieś aż po-za ogrodem, na szerokiéj drodze, przerzynającéj dolinę.
Na odgłos tego dzwonka, przyniesionego do pokoju powiewem wiatru, Agenor drgnął i ręce opuścił, jak człowiek w rozpaczy. Ale prędko wyprostował się, oczy jego oschły, blada i wyniszczona twarz przybrała wyraz stanowczości i spokoju. Wyciągnął rękę w stronę, w któréj brzmiał dzwonek, i wymówił:
— Odjadę. Na progu tym zostawię ostatnią iskrę nadziei. Błogosławię ci raz jeszcze, Rozalio, i żegnam cię. Przebacz mi, jeżeli możesz, i źle o mnie nie wspominaj. Nie zobaczysz już mnie nigdy. Bądź zdrowa i szczęśliwa!
Popatrzył na nią jeszcze parę sekund, potém zwrócił się zwolna i ciężkim krokiem ku drzwiom zmierzał.
Rozalia porwała się z siedzenia, jakby gwałtowną jakąś siłą podniesiona, i wytężyła na niego wzrok, który znowu srebrnemi łzami zachodził. Gdy był już na progu, załamała ręce, wyciągnęła je ku niemu i krzyknęła:
— Agenor!
W krzyku jéj tysiące splątanych ozwało się uczuć: boleści, szczęścia, prośby, słodyczy, przebaczenia, namiętnych wspomnień i żalów.
Odwrócił się i stanął jak wryty. Patrzyli na siebie kilka sekund, łzy ćmiły ich oczy i rumieńce poczęły występować na twarze. W końcu z piersi Rozalii wyrwały się słowa:
— A ja kimże jestem, jeśli nie rozbitkiem także tego świata, który mi dał życie? kimże jestem, jeśli nie marnotrawném dzieckiem, które zmarnowało nędznie dni swoje młode? Jesteś żebrakiem... a więc dobrze: przyjmuję cię, jako takiego... kocham cię, jako takiego! Dobrześ powiedział: niéma dla mnie na świecie mężczyzny, tylko ty jeden! Jam twoja!
Poskoczyła, zarzuciła ręce na jego szyję, i głowę położyła na jego piersi. Na twarzy jéj, po któréj strumienie cichych łez płynęły, rozlał się wyraz nieskończonéj słodyczy i szczęścia.
Odeszłam. Przykre ogarniało mnie uczucie. Obraz tych dwojga ludzi, tych rozbitków, jak sami nazywali siebie, ich wyrzutów, ich pojednania i ich miłości, raził mi oczy, jak jaskrawe światło czerwonéj błyskawicy, niknącéj na tle nagromadzonych chmur czarnych. Jakże inném i niepodobném do tego obrazu było to uczucie, które w méj własnéj niosłam piersi! Jaśniało ono przede mną, jak czyste, łagodne, nie oślepiające wzrok, ale zachwycające światło wschodzącego słońca. Nie było na niém ani jednéj chmurki złych wspomnień, ani jednéj plamki, któraby jego nieskazitelną jasność zaćmiewała, ale przerzynał je pas różany powstającéj jutrzenki szczęścia. Światem naszym było wszystko, co prawdziwe, dobre, wielkie i piękne; w tym świecie on i ja nie czuliśmy się rozbitkami, lecz owszem, ptakami o szeroko rozwiniętych skrzydłach, wędrowcami, śmiało stawiającymi stopy na ukochanym i gościnnym gruncie.
Jakże biedni byli ci ludzie, którzy tam w mrocznym pokoju, podmuchem przenikającego wichru owiani, łączyli usta swe, na których nie ostygły jeszcze wyrazy skarg i złorzeczeń! W téj chwili uroczystéj, w któréj jego i moje usta połączą się pocałunkiem piérwszym, obie dusze nasze razem i wspólnie podniosą się szerokiém tchnieniem wiekuistego błogosławieństwa!
Szłam z wolna, w myślach pogrążona, a im daléj za sobą pozostawiałam tę jaskrawą błyskawicę nieszczęśliwéj miłości dwojga nieszczęśliwych ludzi, tém łagodniéjszém i czystszém światłem jaśniało przede mną własne niebo moje.
Jeszcze kilka postąpiłam kroków, i wzrok mój upadł na twarz ukochaną. Stał we framudze okna i czekał na mnie. Gdy zobaczył mnie, oczy mu zajaśniały, uśmiech okolił usta, w milczeniu dłoń otwartą wyciągnął ku mnie. Zbliżyłam się, i rękę moję złożyłam w téj dłoni bez chwili wahania się, z ufnością bez granic, z miłością nieopisaną. Przyciągnął mnie do siebie i głęboko spojrzał w moje oczy.
Nie wiem, nie pamiętam, jak długo staliśmy tak przy sobie, patrząc na siebie.
— Najdroższa moja! — wymówił.
O! jakże wielkie znaczenie wyraz ten posiadał w ustach tego człowieka, dla którego drogiém było wszystko, co piękne i wielkie!
— O! jakże cię kocham! — wyrzekł raz jeszcze.
Gdy to wymawiał, zdawało mi się, że z ust jego wypłynął płomień gorący i światły, oblał mnie całą, i przeniknął nawskróś tak, że myśléć mogłam, iż w owéj chwili dusza jego spłynęła we mnie.
— O! jakże cię kocham! — powtórzyłam za nim, a wymawiając to, nie spuściłam oczu, i głos mój nie zadrżał.
I nie trzeba nam było przysiąg i przyrzeczeń, bo w wyrazie tym zjednoczyliśmy się już na zawsze.
Położył rękę moję na swojém ramieniu, i tak szliśmy razem, patrząc ciągle na siebie i stąpając po smudze słonecznych promieni, które wniknęły przez szyby i słały się nam pod stopy, niby ślubny kobierzec...
Matka moja sama jedna siedziała w wielkim salonie, niecierpliwie znać mnie wyglądając, bo z natężeniem na drzwi patrzyła.
Nie wiem, czy odgadła wszystko z wyrazu twarzy naszych, czy wprzódy już przewidywała to, co się stać miało, ale ujrzawszy nas wchodzących, podniosła się, krzyknęła lekko i wyciągnęła ku nam ramiona.
Nie rozłączając się, stanęliśmy przed nią.
— Matko moja! — rzekłam — oto mój narzeczony!
W kilka minut potém opuściliśmy Rodów, a wieczorem dnia tego, pisałam do ojca mego następne słowa:
„Przybywaj coprędzéj, kochany ojcze! Matka moja wzywa cię i niecierpliwie oczekuje chwili, w któréj połączycie się na nowo, i wzajemnie przebaczycie sobie przeszłość. Oprócz tego, czeka cię tu jeszcze, ojcze najlepszy, niespodzianka. Aby zaś była ona dla ciebie zupełną niespodzianką, nic ci więcéj nie napiszę, jak tylko, że jestem najszczęśliwszą ze wszystkich na świecie istot i narzeczonych”.