Podpalaczka/Tom VI-ty/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | VI-ty |
Część | trzecia |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
KSAWERY de MONTEPIN.
PODPALACZKA.
POWIEŚĆ W SZEŚCIU TOMACH.
PRZEKŁAD Z FRANCUZKIEGO
W. J.
TOM VI-ty.
WARSZAWA.
Nakładem Księgarni H. Olawskiego.
1891. Дозволено Цензурою.
Варшава, 15 Марта 1890 года.
Druk Jana Cotty, w Warszawie, Senatorska 29.
|
Rusztowanie, spadłszy na chodnik, zabiło w piorunujący sposób młodego chłopca, który biegł przed Joanną. Odrzuciwszy się ona w tył nieco, leżała zemdlona, lecz żywa, z twarzą pokrytą strumieniem krwi. Wózek, napełniony chlebem, który pchała przed sobą, ocalił ją od śmierci.
Rusztowanie spadając, spotkało jako zaporę ów wózek, który stanął pomiędzy jedną z desek od niego oderwaną, i wsparło się na brzegu owego kosza z chlebem, miażdżąc go ze szczętem.
Posłyszawszy skrzypnięcie sznurów, Joanna, nadchodząc właśnie, podniosła głowę, a spostrzegłszy niebezpieczeństwo, w tył się cofnęła. Ranę na czole otrzymała od uderzenia deską; ta rana, a co najmniej przestrach, sprowadziły jej omdlenie.
Złe wiadomości rozbiegają się z szybkością iskry elektrycznej. Pomimo rannej godziny, tłum ludzi zbiegł się na miejsce wypadku, ze wszystkich domów i sklepów przybiegali wystraszeni i ciekawi.
Nie badając przyczyny, z jakiej wynikła katastrofa, jedni usiłowali podnieść ciężką machinę i wydobyć z pod niej ciało zabitego chłopca, inni zaś nieśli ratunek matce Elizie, dobrze znanej w tej stronie miasta.
Zwarty tłum ludzi oblegał drzwi odnawiającego się domu. Owidyusz, prześlizgnąwszy się, jak żmija pośród tego tłumu, biegł szybko i nikt na niego nie zwrócił uwagi. Widział zmiażdżonego chłopca i leżącą bez życia Joannę, której twarz bladą pokrywała struga krwi, o cc mu głównie chodź ilo reszta obojętną dlań była.
— Ha! nie chybiłem tym razem, jak w Bois-de-Colombes — szeptał zbrodniarz zcicha. Naprawdę teraz umarła.
I wbiegł do swego mieszkania zdyszany, ocierając pot z czoła. Sądził, że dzięki tej nowej zbrodni, wszelkie niebezpieczeństwo dla Harmanta istnieć przestało.
W tym czasie zajęto się uprzątaniem trotuaru. Na miejsce wypadku przybyła straż miejska, a jeden z agentów pobiegł po komisarza policyi.
Joanna, której rana niebezpieczna z pozoru, lekką była w rzeczywistości, odzyskała — wkrótce przytomność. Badana przez komisarza odpowiedziała, że nie pojmuje i nie wie, w jaki się to sposób stało, i że ocalenie jej jest chyba cudem, a następnie odwieziona przez dobrych i miłosiernych ludzi, wróciła do piekarni na ulicę Delfinatu, pozostawiwszy zmiażdżone chleby i kosz połamany na chodniku. Co zaś do owego zabitego chłopca, gdy niepodobna było stwierdzić jego tożsamości, komisarz kazał zanieść ciało do Morgi.
Skoro nadeszli malarze, aby się zająć swą pracą, zawezwanymi zostali do badania. Zapadnięć1 e się rusztowania ydałosię być rzeczą nie do pojęcia tym dzielnym robotnikom. Wypadek ów został przypisany zaniedbaniu z ich strony, za co majster pieniężnie miał zostać ukaranym. Wszyscy wogóle, nie wyjmując komisarza policyi, przekonani byli o zajściu zwykłego wypadku, a nigdy o zbrodni. Kogóż bo wreszcie możnaby było o nią podejrzywać?
Joanna stała na krok od śmierci, nie przypuściła jednak na chwilę, by uczyniono zamach na jej życie. Biedna ta kobieta, wróciwszy zaledwie do przytomności, z obwiązanem czołem, wzmocniona szklanką wina, jaką jej Lebret wypić polecił, wziąwszy inny wózek na kółkach, prowadziła dalej roznoszenie chleba, chwilowo przerwane.
Skutkiem pomienionego wypadku, przybyła późno na ulicę Bourbon, ostatnią stację jej porannego obchodu. Odźwierna tegoż domu, oczekująca na nią od godziny, jako i inne lokatorki, potrzebujące chleba, przerażonemi zostały, ujrzawszy ją wchodzącą marmurowo bladą, z opaską zbroczoną krwią nad czołem i osłupiałą na wieść o strasznej katastrofie, jakiej cudem prawie uniknęła roznosicielka.
Joanna weszła do mieszkania Łucyi. Dziewczę już wstało, lecz będąc mocno osłabioną, zwolna uprzątała. Spostrzegłszy matkę Elizę, jak ją opisaliśmy powyżej, zachwiała się i zbladła. Wdowa Fortier wspomniawszy sobie, iż mogłaby była nigdy już nie ujrzeć swej córki, zalana łzami, otwarła ku niej ramiona. Łucya rzuciła się w jej objęcia.
— Boże... mój Boże! — wołała — cóż się to stało?
— Ach! moje dziecię... najdroższe dziecię... omal, że nie zostałam zabitą!.. Myśl, iż byłabym umarła, nie ujrzawszy cię więcej, łzy mi z oczu wyciska!
— Byłabyś, matko Elizo, umarła?! — powtórzyła Lucya ze drżeniem.
— Tak.
— Lecz w jaki sposób... dlaczego?
— Straszny... przerażający wypadek.
— Cóż się stało?
Joanna wszystko opowiedziała.
— Ach! biedna matko Elizo! — wołała Łucya, okrywając ją uściśnieniami — jakżebym żyła bez ciebie! Sama jedna na świecie, nie miałabym nikogo, coby mnie kochał, pocieszał... och! wspomnieć o tem nie mogę!
— Minęło niebezpieczeństwo... — odpowiedziała roznosicielka, całując swą córkę — nie mówmy więcej... i nie myślmy o tem.. Z przestrachu, w owej chwili zemdlałam.
— Lecz może rana twoja, matko Elizo, jest ciężką?
— Drobnostka... nie lękaj się! odłam drzewa skaleczył mnie w czoło... Za kilka dni, śladu z tej rany nie pozostanie. Podziękujmy Bogu, że czuwał nademną, gdyż mogłabym była zginąć na miejscu, jak ów biedny chłopiec, który biegł przedemną, pogwizdując wesoło, a z którego obecnie szczątki tylko pozostały. Lecz powtarzam, nie myślmy o tem.
Tu, matka Eliza, ucałowawszy Łucyę, odeszła do piekarni, dla zdania rachunku.
∗
∗ ∗ |
Za powrotem do domu, Edmund Castel dowiedział się od służącego, że Jerzy Darier przychodził codziennie pytać się o niego. Młody adwokat domyślił się, że malarz wyjechał w celu ważnych jakichś badań. Dyskretny z natury, lecz mocno zaciekawiony zarazem, zapytywał sam siebie, gdzie jego opiekun mógł udać się, w sposób tak tajemniczy.
— Biedny chłopiec! musi być bardzo o mnie niespokojnym — myślał zarówno artysta. — Muszę się z nim widzieć jaknajprędzej. I zaraz po śniadaniu udał się do Jerzego.
Darier wchodził właśnie na ulicę Assas.
— Ach! drogi opiekunie... — zawołał — otóż cię widzę nareszcie! Twoja obecność, powraca mi życie!
— Obawiałeś się więc dla mnie jakiego niebezpieczeństwa?
— Obawiałem się wszystkiego... Wypadek tak nagle nastąpić może... Twój służący, rozmawiając ze mną miał minę tajemniczego sfinksa. Zapewne otrzymał rozkaz w tym celu, nie nalegałem przeto... Mogłeś jednakże go upoważnić by mi powiedział, żeś w podróż wyjechał.
— Podróżowałem, w rzeczy samej...
— Dla przyjemności?
— Nie... dla interesów... Lecz wracam niezadowolony.
— Doznałeś przeszkód... zawodów?
— Tak... lubo nie w moich interesach, lecz w sprawach osób, które mnie żywo obchodzą. Chodziło tu o Lucyana Labroue, o Joannę Fortier, Łucyę Fortier i Pawła Harmant.
— Chodziło mówisz o Joannę Fortier? — powtórzył Jerzy ze zdumieniem. — Ależ to właśnie dla pomówienia o niej, przychodziłem do ciebie codziennie.
— Miałżebyś coś odkryć w tej sprawie?
— Widziałem Joannę Fortier w jej własnej osobie.
— Widziałeś ją? — zawołał z osłupieniem artysta.
— Tak.
— Gdzie? — Była tu u mnie przed pięcioma dniami... tu, w tym pokoju... Stała w tem miejscu, gdzie ty stoisz teraz.
— Tu?! lecz w jakim interesie do ciebie przybyła? O czem z tobą rozmawiała?
— Traf ją tu przyprowadził.
— Nie umiem rozwiązywać zagadek... mów jasno.
Jerzy opowiedział szczegóły odnalezienia papierów przez Joannę, dodając, iż prosiła go o radę i pomoc, dla powstrzymania nikczemnego postępowania Harmanta i jego córki, względem Łucyi.
— Zatem wie, że Łucya jest jej córką? — pytał Edmund.
— Wie... jestem przekonany.
— Powiedziała ci, że jest Joanną Fortier?
— Nie! lecz to odgadłem... jak odgadł i Harmant zarówno.
— Harmant? on więc tu był u ciebie natenczas... i widział ją? — wykrzyknął z osłupieniem artysta.
— Tak... był i widział.
— Poznał ją więc? Ale zkąd... po czem?
— Poznał ją po sposobie, w jaki Łucyę broniła w obce niego. Zrozpaczona matka jedynie, stająca w obronie własnego dziecka, może się w takich gorących słowach wyrażać, jak ona natenczas.
— A Joanna Fortier, powiedz mi... poznała Harmanta?
— Zkąd mogła go poznać? Wszak go widziała raz pierwszy.
Edmund Castel zadumał głęboko.
— Niej — zawołał po chwili — moje podejrzenia mnie nie mylą! To, o czem mi opowiadasz utwierdza je na nowo w całej sile.
— Zatem, podejrzewasz opiekunie... lecz kogo?
— Kogo?.. Harmanta.
— Odgadłem to... twe słowa tajemnicze poznać mi to dały... Sądzisz więc? — Nie tylko sądzę... lecz jestem teraz prawie pewien, że Paweł Harmant, jest Jakóbem Garaud, mordercą Juliana Laoroue.
— On... Jakóbem Garaud!.. On.. mordercą Juliana Labroue? — powtarzał Jerzy, oszołomiony tem nagłem odkryciem — lecz zkąd to wnosisz na Boga?
— Wszystko mi tego domyślać się każę. Osobistość owego mechanika, milionera od pierwszej chwili, dziwnie wydała mi się być tajemniczą. Ta jego podróż do New-Jorku, to jego małżeństwo z córką Mortimera, ten jego wielki majątek tak szybko nabyty, a nadewszystko te plany maszyny do giloszowania, na których Julian Laoroue zakładał całą swą przyszłość i wielkie bogactwo, niektóre szczegóły jego życia, postępowanie jego tak nikczemne i okrutne względem biednej Łucyi... jego uporczywość w doprowadzeniu Lucyana do małżeństwa z Maryą... odkrycie tego dowodu zbrodni Joanny, skutkiem którego wykopał przepaść pomiędzy Łucyą i Lucyanem; wszystkie te szczegóły przekonywają mnie niewzruszenie, iż Paweł Harmant jest nędznikiem... łotrem ostatniego rodzaju!.. A mimo tego, nie posiadam dowodów na potwierdzenie zbrodni z jego strony, wszystko z dymem idzie... wszystko się w około mnie rozprasza. Jestem zmuszony przyznać sam sobie, żem nic nie odnalazł przeciw temu człowiekowi! Z mych poszukiwań nawet wynika, że on nosi właściwe swoje nazwisko, że ukończył szkołę w Chalons z chwalebnemi świadectwami, że posiadając wielkie zdolności mógł stać się sławnym wynalazcą, jakim go widzimy! I otóż moje podejrzenia, zamiast obrócić się przeciw niemu, na jego korzyść przemawiają! I ja... ja będąc w głębi duszy inaczej przekonanym, zmuszony jestem w obec tego przyznać bezsilnie, że on działa w tem wszystkiem zaślepiony ojcowską miłością... Że to wszystko, co dotąd uczynił, jedynie dla swojej córki to zrobił!
— Ale któż mu dostarczył ów dokument autentyczny, jakiego użył przeciw Łucyi? — pytał Darier.
— Mój drogi... od razu pragniesz rozświetlić punkt najciemniejszy — odrzekł artysta. — Przedemną staje to wszystko, nieprzeniknioną mgłą pokryte.
— Nie odnalazłeś więc prawdy?
— Jestem bliskim jej odkrycia... Posłuchaj! Tu Edmund Castel opowiedział o swych staraniach, czynionych w Joigny i Bois-le-Roi.
— Któż jednak być może owym baronem de Reiss? — zawołał Jerzy po wysłuchaniu opowiadania swego opiekuna.
— To właśnie kwestya, jakiej rozwiązać nie jestem I w stanie, a w obec której tracę ślad wszelki i gdzie pomimo nabytej pewności, że Harmant jest rzeczywistym Pawłem Harmant, zostaje mi w głębi duszy wątpliwość, jakiej pokonać nie jestem w stanie. Tu na tym punkcie, światło zagasło mi nagle, brodzę na los szczęścia... w ciemnościach. Jakiż, bo nie wytłomaczony węzeł łączy Harmanta z owym baronem de Reiss, z Duchemin’em, owym nędznikiem, złodziejem i z tą nikczemną Amandą? To przedewszystkiem zbadać by trzeba, a nieszczęściem nie posiadam sposobów ku temu.
— Proszę jednakże... powiedz mi mój opiekunie — zaczął Darier — dlaczego zadajesz sobie tyle trudu w rozświetleniu tej całej historyi, która bądź co bądź z bliska cię nie obchodzi?
Edmund Castel spojrzał na mówiącego, lecz nic nie odpowiedział.
— Przypuszczasz więc, że Eliza Perrin, owa roznosicielka chleba — zapytał po chwili milczenia — byłaby rzeczywiście Joanną Fortier?
— Wiele szczegółów każę mi w to wierzyć.
— Czy wiesz gdzie ona mieszka?
— Nie wiem... łatwoby jednak było od Łucyi dowiedzieć się o tem.
— To prawda.
— Chciałbyś się z nią widzieć?
— Nie — odparł krótko Edmund — na co się to przyda?
— Mogłaby ona może udzielić jakich objaśnień?..
— Jakich? powiedz mi. Skoro w obec sądu nie zdołała udowodnić swej niewinności w tej zbrodni i dziś zarówno nie będzie mogła tego uczynić. Nie myślmy o tem więcej... Sądziłem, że pochwycę jakiś dowód... wymknął mi się on! Wszystko więc zatem skończone!
— Odstępujesz zatem opiekunie od swego zamiaru?
— Konieczność mi to nakazuje.
— I nie będziesz się starał odnależć tego barona de Reiss, który jednym wyrazem, mógłby rozwiązać zagadkę?
— Nie!.. przynajmniej na teraz.
Mówiąc tak, Edmund krył prawdę, miał ważne powody, aby jej nie odsłonić swojemu wychowańcowi.
Gdy wyszedł od Jerzego, jedna stała, niewzruszona myśl opanowała jego umysł... Odszukać za jakąbądź cenę owego barona de Reiss.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Połączmy się z Raulem Duchemin. Bytność Edmunda Castel w Bois-le-Roi dała nam poznać, że były urzędnik merostwa w Joigny, wyjechał do Paryża. Zupełnie zdrów i zaopatrzony pięcioma tysiącami franków, jakie otrzymał od Towarzystwa dróg żelaznych, tytułem odszkodowania za otrzymaną ranę, Duchemin w podróż pośpieszył. W przeddzień dnia tego napisał do Amandy, iż przyjmuje uprzejme z jej strony zaproszenie i korzystać będzie z jej gościnności. Jakoż za przybyciem do Paryża udał się na ulicę des Dames w Batignolles, gdzie nań oczekiwała już szwaczka pani Augusty.
Tak Duchemin, jak i Amanda, nie zapomnieli o planach zemsty, żywionych przeciwko Owidyuszowi Soliveau, pseudo-baronowi de Reiss. Gorąco pragnęli dowiedzieć się, kim był rzeczywiście ów człowiek, w którego rękach znajdowały się obciążające ich ciężko dowody.
Duchemin zrozumiał, ale niestety zapóźno, do jakiego stopnia kompromitowała go kradzież, spełniona w archiwum merostwa. Jedynem jego marzeniem obecnie było odebranie owego dokumentu, świadczącego o złożeniu Łucyi do przytułku, praż wekslu ze sfałszowanym podpisem. Amanda również żywo pragnęła odzyskać podpisane zeznanie u pani Delion, modniarki w Joigny. Ufała, iż przy pomocy stosunków wiążących Owidyusza z przemysłowcem Pawłem Harmant, odnajdzie bez trudu podrobionego barona de Reiss.
Szwaczka pan Augusty, była kobietą mściwą i zawziętą. Owidyusz otruć ją usiłował, co więcej wykupił na nią wyrok, jakim mógł zgubić ją każdej chwili. Podobne rzeczy nie wybaczają się nigdy. Amanda przeto zaprzysięgła mu zemstę, od jakiej nic w świecie odwieśćby jej nie zdołało. W dniu więc przybycia Duchemina bez straty czasu, zaczęła o tem rozmowę.
— Jesteś gotów działać przeciw wspólnemu naszemu wrogowi? — pytała.
Raul, jak wiemy, słabego charakteru, ulegający łatwo obcym wpływom, twierdząco odpowiedział.
— Dobrze! — zawołała Amanda — działać więc poczniemy.
— Lecz w jaki sposób?
— Przedewszystkiem trzeba nam śledzić tego człowieka, a skoro go odnajdziemy, chodzić krok w krok za nim... stać się jego cieniem, ażeby odkryć gdzie mieszka.
— A skoro dowiemy się o tem?
— Znajdziemy sposób wejścia do niego, przeszukania w jego sprzętach i zabrania naszych papierów. Gotówże będziesz robić, co ci rozkażę?
— Wszystko.
— I posłusznym mi będziesz bez wahania?
— Jak żołnierz pruski swemu oficerowi!
— No! w takim razie wszystko pójdzie dobrze! Jestem pewną, iż ów Owidiusz Soliveau zostaje w stosunkach z ojcem Maryi Harmant. Dowodem tego, jest akt przez ciebie wydany, jaki on dostarczył przemysłowcowi. Potrzeba jest zatem umieścić się na czatach w Courbevoie, w okolicach fabryki, lub w Paryżu, w pobliżu pałacu, przy ulicy Murillo. Później, czy wcześniej Soliveau przyjdzie do swego wspólnika. Trzeba tam tylko śledzić wytrwale, a sposobność się zdarzy; musisz więc na ten cel odtąd poświęcić dnie całe. W chwili, gdy Owidynsz, którego znasz, wyjdzie od Harmanta, pójdziesz za nim, czego jabym uczynić nie mogła. Jeżeli Harmant nie przyjmuje go u siebie, w takim razie, przywścić można, iż bywa on pewnie u niego. Musisz więc zarówno śledzić kroki milionera... powiadomić się o wszystkich jego zwyczajach... Wiedzieć gdzie chodzi... co robi.
— Będzie to niezbyt wygodnem...
— Niewygodnem i długiem być może, lecz cóż to znaczy w obec nadziei wyzwolenia się z pod władzy tego nędznika i zemsty naszej ponad nim.
— Nigdy nie widziałem Pawła Harmant, a chcąc go śledzić, znać go przedewszystkiem potrzeba.
— Pójdź wczesnym rankiem na ulicę Murillo i czekaj, aż wyjdzie z pałacu, udając się do Courbevoie.
— Dobrze... jutro to uczynię.
— Odebrałeś wynagrodzenie z towarzystwa dróg żelaznych?
— Odebrałem... Może potrzebujesz pieniędzy? — Bynajmniej, obecnie nie potrzebuję ich wcale i w połowie chcę dzielić twoje wydatki. Oto są moje oszczędności — dodała, otwierając szufladę stolika. — Pochodzi to od barona de Reiss... możesz brać, ile ci tylko potrzeba będzie.
— Wiesz co? załóżmy wspólną kasę — rzekł Raul — dołączę moje pieniądze do twoich.
I umieścił swe pięć tysięcy franków w szufladzie, dając dowód najzupełniejszego zaufania, które głęboko wzruszyło młodą szwaczkę. Nazajutrz po zgoleniu wąsów i faworytów, aby nie zostać za pierwszym rzutem oka przez Owidyusza poznanym, gdyby się z sobą spotkali, Raul Duchemin udał się na umówione stanowisko przy ulicy Murillo, naprzeciw pałacu przemysłowca. Zaledwie tam przybył, gdy otworzono główną wjazdową bramę, przez którą dostrzegł w dziedzińcu oczekujący zaprzężony powóz. Paweł Harmant, trzymając w lewem ręku tekę napełnioną papierami, zszedłszy ze schodów, wsiadł do powozu, wołając na stangreta:
— Do Courbevoie.
Woźnica poruszył lejcami; powóz, wyjechawszy z dziedzińca, przebiegł szybko przed Duchemin’em i zniknął, lecz Raul zdołał przypatrzeć się postaci milionera, aby utrwalić ją w swej pamięci. Pośpieszywszy na najbliższą stacyę fiakrów, wsiadł w pierwszy z brzegu, rozkazując wieść się również do Courbevoie.
Po przybyciu na miejsce, zapytał jednego z przechodniów, gdzie się znajduje fabryka, a udawszy się tamże, rozpatrywał z uwagą front i wejście do budynku.
— Nikt nie zdoła wemknąć się tu, ani wyjść — rzekł sam do siebie — nie będąc przezemnie widzianym. Należy tedy zająć swe stanowisko... Wyczekiwania długie być mogą, ale cóż począć, jest to koniecznem.
Następnie Paul zaczął rozglądać się po okolicy. W pobliżu fabryki dostrzegł skład kupca win, wraz z restauracyą.
— Trzeba się tu posilić — rzekł — a potem położyć na słońcu, jak jaszczurka, wygrzewająca się wśród trawy. Niech mnie czarci porwą, jeśli ktokolwiek pozna mnie w tej postawie. Rzecz główna, abym wyśledził tych obu ludzi.
Duchemin, jadąc tu, wynajął fiakra na godziny, powóz ten czekał o sto kroków od fabryki. Podszedł ku niemu.
— Zmuszony jestem pozostać tu dłużej — rzekł do woźnicy: — zatrzymuję cię przeto... Pójdź, zjedz śniadanie, lecz pośpiesz, byś był gotowym do jazdy na pierwsze moje skinienie.
Powożący fiakrem był to doświadczony, stary lis, którego niełatwo było w pole wyprowadzić. Rozumiał owe półsłówka i odgadywał to czego mu nie mówiono.
— Potrzeba nam będzie ścigać kogoś... nieprawdaż obywatelu? — odparł, mrugając dwuznacznie oczyma.
— Być może.
— Powiedzcie ot lepiej tak! jasno... odrazu. Znam ja się na tem, mój panie, postarzałem na sprawach podobnego rodzaju.
— A więc... tak! skoro chcesz wiedzieć.
— Doskonale! Ot! to... co lubię! Ścigać jakiegoś, czy jakąś... to mi się podoba!... to mnie bawi... zajmuje! Byłby ze mnie, mój panie, wyborny agent policyjny... Nie chwaląc się, mam zdolność ku temu i mam powołanie. Potrzebuję jednak w podobnym jak ten wypadku znajdować się w pobliżu ciebie, obywatelu. Czy osobistość, o jaką, chodzi, tu się znajduje?
— Tak, w pobliżu fabryki, którą widzisz.
— Tam więc podjadę z mą budą, a sam wstąpię na kieliszek i jaką przekąskę. U kupca mnie pan odnajdziesz.
— Idź... i ja tam również wstąpię na śniadanie.
Nie będziemy zatrzymywali się z Raulem Ducheminem, stojącym na czatach przy fabryce. Wrócił on do Batignolles dopiero około dziesiątej wieczorem, odprowadziwszy Harmanta do drzwi jego pałacu, z którego przemysłowiec nie wyszedł już dnia tego.
Nazajutrz był to właśnie dzień, w którym Soliveau postanowił zgładzić Joannę.
Od chwili, w której oba z Jakóbem Garaud ułożyli plan nowej zbrodni, dwaj ci nędznicy nie widzieli się z sobą. Harmant ufał w zręczność Owidyusza, wiedział, że plan nowego morderstwa, mającego nosić wszelkie cechy wypadku, potrzeboał kilku dni czasu na przygotowania, aby się udał pomyślnie; mimo to Garaud oczekiwał z niepokojem wiadomości o katastrofie, której spełnienie, jak sądził, miało go nadal przed poszukiwaniami osłonić. U siebie, w domu, wobec córki i Lucyana Labroue, okazywał nietylko najzupełniejszą swobodę umysłu, ale nawet wesołość, a widząc go spokojnym, uśmiechniętym, nikt odgadnąćby nie zdołał, jaka burza huczała chwilami w piersiach tego człowieka.
Czas, oznaczony na podpisanie kontraktu małżeństwa pomiędzy panną Harmant a Lucyanem, pozostał bez zmiany. Marya promieniała na myśl, iż zbliża się nareszcie chwila spełnienia najdroższych jej życzeń; oczekiwała świetnego balu w dniu podpisania kontraktu, pragnąc mieć jaknajliczniejszych świadków swojego szczęścia.
Pani Augusta zmuszoną była powiększyć liczbę robotnic z przyczyny licznych a pilnych zamówień, poczynionych u niej przez córkę milionera.
Lucyan, obciążony robotami w fabryce, nie mógł pójść odwiedzić Edmunda Castel, ani Jerzego. Grał dalej smutno i wbrew własnemu przekonaniu narzuconą sobie przez malarza rolę, gdy tenże jednocześnie, pomimo wszelkich przeszkód, usiłował odnaleźć ślady Duchemin’a i Amandy, za pomocą których zdołałby odkryć prawdziwą osobistość owego barona de Reiss. Pamiętał on o objaśnieniu, udzielonem sobie przez służącą oberży w Bois-le-Roi, i postanowił udać się tam w którąkolwiek niedzielę, aby spotkać Hania z jego kochanką.
Duchemin tymczasem śledził pilnie Pawła Harmant. Co rano z fiakra wynajętego na godziny podpatrywał wyjście z pałacu przemysłowca, jeździł za nim przez dzień cały, nie opuszczając go, aż gdy powrócił do siebie.
Wieczorem, w dniu, w którym Soliveau uczynił zamach na życie Joanny, Harmant nie wyszedł z fabryki o zwykłej godzinie. Duchemin, siedząc nad brzegiem Sekwany, prowadził swe śledztwo, zdziwiony tą zmianą w zwyczajach milionera.
Zegar fabryczny wskazywał w pół do ósmej wieczorem, rozeszli się robotnicy. Paul zaniepokojony, zapytywał sam siebie, czyli ten, którego tak pilnie śledził, nie wymknął mu się niepostrzeżony. Nagle powóz jadący od strony mostu Bineau, zatrzymał się przed bramą fabryki. Wysiadł zeń jakiś mężczyzna, którego podniesiona buda fiakra okrywała do połowy. Duchemin przybliżył się, ażeby ujrzeć oblicze przybyłego, który dzwonił do bramy i omal, że nie wykrzyknął pomimowolnie. W owym albowiem mężczyźnie poznał człowieka, któremu wydał dokument, skradziony w merostwie Joigny; był to Owidyusz Soliveau, ów baron de Reiss.
Brama otworzyła się, Owidyusz wszedł, poczem zamknięto za nim. Powóz, którym on przybył, odjechał.
— Nakoniec! — zawołał z radością Duchemin; — Amanda miała słuszność w tym razie. Użyłem wprawdzie trudu niemało, ale go trzymam! Tego wieczora jeszcze dowiem się, gdzie mieszka.
I podszedłszy w stronę składu win, dał znak swojemu woźnicy, siedzącemu tamże za stołem. Powożący wyszedł natychmiast.
— Siadaj coprędzej! — rzekł Raul do niego — bierz lejce w rękę i uważaj. Skoro zapukam zlekka w okienko, umieszczone w tyle twojego siedzenia, pojedziesz w pewnej odległości za człowiekiem, który wyjdzie z tej tu fabryki, czy będzie on szedł pieszo, lub jechał. Gdyby wyszło dwóch zamiast jednego, również udasz się za nimi.
— Lecz... — zaczął woźnica — noc jest bardzo ciemna... trudno ich będzie śledzić.
— Dostaniesz dwadzieścia franków, jeżeli dobrze wykonasz moje polecenie.
— Siadaj, obywatelu! — zawołał dorożkarz uradowany — wykręcę konia w ten sposób, abyśmy oba dobrze widzieć ich mogli, gdy wyjdą.
Duchemin wsiadł w głąb fiakra, z którym woźnica zatrzymał się o dziesięć kroków od fabryki, mając bramę tejże przed oczyma. Zapalony płomień gazu żywo oświetlał bramę. Raul, ulokowawszy się w fiakrze, czekać postanowił.
Owym przybyłym do fabryki, był w rzeczy samej Soliveau, który pragnął udzielić sprawozdanie Harmantowi o znanym nam już wypadku. W ciągu dnia nadesłał on telegram, prosząc, ażeby przemysłowiec czekał na niego do w pół do ósmej wieczorem.
Przybył na czas oznaczony, nie chybiwszy minuty.
Harmant drżał z przerażenia, słuchając opowiadania swojego wspólnika o popełnionej zbrodni. Zabicie młodego chłopca, który według słów Owidyusza zginął wraz z Joanną, napełniło go zgrozą.
— Czuję, że to jest nazbyt tragiczneni — odrzekł Soliveau z udanem wzruszeniem — ale cóż było począć? Musiałem rzecz tę do końca doprowadzić.
— Jestżeś przynajmniej pewnym, że Joanna rzeczywiście nie żyje?
— Głupie zapytanie... Jakżeby żyć mogła, otrzymawszy uderzenie w głowę rusztowaniem, ważącem do sześciuset kilogramów. Widziałem ją, jak ciebie teraz widzę przed sobą, leżącą martwą na ziemi, z rozpłatanem czołem. Możesz spać spokojnie... upewniam... nie powróci już ona, jak Łucya niegdyś!
Harmant zbladł mocno, konwulsyjne drżenie wstrząsało nim całym.
— Tyle zbrodni! — szepnął przytłumionym głosem — tyle morderstw... dla mego ocalenia!
— Ha! inaczej być nie może, mój stary — odrzekł Soliveau. — Jest to koło w machinie, w które gdy włożysz palec, nie puści cię ono już więcej! Po palcu pochwyci ci rękę, po ręce ramię, a po ramieniu i głowę nareszcie!
Wyrazy te wstrząsnęły do głębi Jakóbem Garaud. Wspomniał sobie nagle o szafocie i ruchem bezwiednym dotknął swej szyi obiema rękami. Zdawało mu się, iż czuje cięcie trójkątnego noża gilotyny, zagłębiającego mu się w skórę.
Owidyusz spostrzegł ów gest swego pseudo-kuzyna:
— Co się stało, już się nie zmieni! — odpowiedział. — Daremnie chcieć to na opak odwrócić. Nie myśląc o tem więcej, mówmy o czem innem.
— O czem? — zapytał przemysłowiec.
— A o czemżeby, mój kochany, jeśli nie o interesach.
— O interesach? — powtórzył Garaud.
— Rzecz naturalna.
— O jakich interesach?
— Ależ do czarta! o naszych, to jest raczej o moich... czyliż to bowiem nie jedno?
— Posłuchaj! — zaczął Soliveau, siadając z powagą. — Postępowałem z tobą, jak przyjaciel... jak prawdziwy przyja ciel... Nie oszczędzałem się... brałem na swój rachunek załatwienie spraw najniebezpieczniejszych, bez nakładania na to warunków z mej strony, mimo, iż wszystko to warte było nieobliczone sumy pieniędzy. Na tem jednakże, co nastąpiło dziś rano, już kończę... Usuwam się od spraw podobnego rodzaju. Dosyć mam tego... chcę Paryż opuścić na zawsze.
— Jakto? chcesz wyjechać? — zawołał z trwogą Garaud.
— Tak.
— Obawiasz się więc?
— Niekoniecznie... Przedsięwziąłem wszelkie możliwe środki ostrożności względem mojej osoby, kto jednak powiedzieć zdoła, co może nastąpić? Przezorność jest matką bezpieczeństwa, jak mówi przysłowie. Ona to zatem nakazuje mi przebyć rogatki dopókim cały, dla uniknięcia poszukiwań, gdyby komuś myśl przyszła czynić je kiedyś.
Harmant drżał coraz mocniej.
— Lecz czego się obawiasz? — zapytał.
— Naiwne pytanie... mój kochany.
— Zdaje mi się — mówił dalej Garaud — iż jeśli wszystko poszło na ulicy Git-le-Coeur tak, jak mi opowiadasz, nie zagraża ci żadne niebezpieczeństwo.
— I ja tak sądzę. Lecz widzisz, starzeć się zaczynam... Chcę żyć odtąd spokojnie, a czuję, iż zasnąć nie zdołam bez obawy, aż gdzieś w obcym kraju.
— Zatem... chcesz mnie opuścić? — szepnął smutno przemysłowiec.
— Wiem, iż to przykrość ci sprawi; dotąd albowiem usuwałem przed tobą wszelkie zawady i ciernie, sam tylko raniąc się niemi; plac walki czystym ci pozostawiam; dotąd nie potrzebowałeś ręki przykładać do niczego... rozkazywałeś... ja wypełniałem zlecenia. Sądzę więc, iż zasłużyłem nie na nagany, ale na podziękowania, kuzynie. Obecnie, gdy ci nie jestem potrzebny, odjeżdżam.
— I gdzież się udasz?
— Wrócę do Ameryki, jest to kraj, który mi się podoba.
— Pojedziesz do New-Yorku?
— Nie; tam nazbyt dobrze mnie znają. Udam się do Buenos-Ayres; bardzo mi chwalono to miasto.
— Będę ci więc przesyłał tam twoją pensyę, jaką ci dotąd wypłacałem.
Owidyusz się skrzywił.
— Nie, tego nie chcę — odpowiedział; — najprzód ta renta jest strasznie chudą, ja mam lepszy apetyt do zaspokojenia... a potem, kto wie, jak długo żyć oba będziemy... kto z nas kogo przeżyje? Przypuśćmy, że nagle rozszrubowywasz swój bilard... Jest to niepodobnem na teraz, wiem dobrze, lecz kiedyś nastąpić może. Któż mi po twojej śmierci będzie wypłacał tę rentę?
— Odebrawszy razem kapitał, roztrwonisz go w kilka miesięcy, a może nawet w dni kilka — rzekł Harmant..
— Dzięki za twoją o mnie troskliwość! — zawołał Owidyusz z szyderczym uśmiechem. — Na honor! wzrusza mnie to do głębi. Może zechcesz zwołać jeszcze radę familijną, aby nademną rozciągnęła opiekę? I to mnie nie powstrzyma w mem postanowieniu... Wolę kapitał, niż częściową rentę.
— Kiedy odjeżdżasz?
— Radbym co rychlej... najdalej za tydzień.
— A jakiej sumy żądasz odemnie?
— Powiem ci pierwsze i ostatnie słowo... Nie targuj się, bo to daremne. Żądam pięćset tysięcy franków.
— Będziesz je miał.
— A kiedy?
— Sam oznacz dzień...
— Zaprawdę! nie można być bardziej uprzejmym nad ciebie, kuzynie. Otóż radbym wylądować w Hawrze od tej soboty za tydzień. Będziemy obiadowali razem w przyszły czwartek, gdzie się pożegnamy z sobą po raz ostatni, a wtedy, wręczysz mi sumę żądaną.
— Mamże ci ją wypłacić w biletach bankowych?
— Tak... zmienię to na weksle, na Amerykę.
— We czwartek, zatem do widzenia... Gdzież się spotkamy?
— Przyjdę tu do ciebie.
Oblicze Pawła Harmanta coraz bardziej posępniało.
— Co ci jest? — pytał go Soliveau.
— Twój odjazd przeraża mnie... Mam przeczucie, iż to nam obu nieszczęście przyniesie.
— Idź do dyabła z twojemi przeczuciami! Zabieraj się oto... czas nam powracać do Paryża. W drodze porozmawiamy... A może chcesz pójść zemną na obiad?...
— Dobrze.
— Śpieszmy więc.
Przemysłowiec, zamknąwszy na klucz szufladę biurka, wyszedł z Owidyuszem.
— Masz tu swój powóz? — pytał go tenże.
— Nie, nie kazałem dziś przyjeżdżać po siebie.
— Gdybym był to przewidział, zatrzymałbym był mojego fiakra; ale mniejsza o to, znajdziemy inny w pobliżu Courbevoie.
Tu obaj wyszli z fabryki.
— Otóż i fiakr! — zawołał Soliveau, spostrzegłszy powóz Duchemin’a, stojący na kilka kroków przed bramą.
I zbliżywszy się do woźnicy, zapytał:
— Jedziesz, mój przyjacielu?
— Nie, panie, jestem zamówiony... Oczekuję tu na kogoś.
Usłyszawszy to, obaj z Harmantem szli drogą ku mostowi w Courbevoie.
Spostrzegłszy Owidyusza podchodzącego ku woźnicy, Duchemin podwoił uwagę. W wyrazach jego poznał głos barona de Reiss. Żadna wątpliwość istnieć nie mogła w tym względzie. Puknął zlekka w okienko powozu, a woźnica, oczekujący na ów sygnał, puścił konie żwawo. Na turkot kół Soliveau, uszedłszy kilkadziesiąt kroków, obejrzał się po za siebie, najmniejsze jednak podejrzenie na myśl mu nie przyszło. Szli oba w stronę mostu. Powóz jechał w tyle po za nimi. Znalazłszy kilkanaście fiakrów na stacyi, wsiedli w jeden z nich.
— Jedz do Paryża! — zawołał Harmant.
— Gdzie... na którą ulicę?
— Do Palais-Royale! — dodał Owidyusz.
Fiakr ruszył z miejsca. Wsiadając doń, Soliveau rzucił okiem na powóz, jadący za nimi od bramy fabrycznej. Dostrzegł, że ów powóz zatrzymał się na chwilę, podczas gdy on rozmawiał z woźnicą. Zmarszczył czoło; podejrzenie rodzić się w nim zaczęło. Nic jednak nie mówił swemu towarzyszowi. Ujechawszy wszakże kilkadziesiąt metrów, wychylił się i spojrzał po za siebie.
Tenże sam fiakr, oświecony czerwonemi latarniami, dążył za niemi.
— Co się stało? — pytał niespokojnie Harmant.
— Nic... — odrzekł Soliveau.
— Widzę, że jesteś zmieszanym...
— Zdaje ci się... Czego miałbym się obawiać?
Dojeżdżali właśnie do Neuilly.
— Przekonam się zaraz, czy się mylę — pomyślał Owidyusz i spuściwszy okno powozu, zawołał na woźnicę: Weź się na lewo i jedź przez Ternes.
— Dlaczego zmieniasz drogę? — zapytał Harmant.
— Zaraz ci to objaśnię.
Stangret, spełniając polecenie, zwrócił się w stronę rogatek des Ternes. Owidyusz wychylił się, badając. Fiakr z czerwonemi latarniami jechał o dwadzieścia kroków za nimi, ściśle swój dystans zachowując.
— Ach! nikczemnica! — syknął Soliveau przez zaciśnięte zęby.
— Lecz cóż się wreszcie stało? — zawołał przemysłowiec w najwyższym niepokoju.
— Śledzą nas! No, teraz wiesz o co chodzi.
Garaud zbladł nagle.
— Śledzą! — wyjąkał. — Zatem nas oskarżono... jesteśmy zgubieni!
— Ależ uspokój się — mówił hultaj dalej. — Ciebie to wcale nie dotyczy... mnie to tylko... mnie śledzą. Fiakr, który widzieliśmy przed fabryką, oczekiwał na moje wyjście od ciebie. Jechał on za mną z pewnością od placu Magdaleny, gdzie wsiadłem do powozu i bądź pewny, iż wiem nawet, kto mnie tak śledzi.
— Jakto... ty wiesz?
— Najdokładniej.
— Któż to więc?
— Kobieta. Założyłbym się o tysiąc franków, iż osobistość, która w nim siedzi, jest kobietą... ładną i młodą dziewczyną, ale łotrzycą obok tego w ostatnim rodzaju.
— Cóż to wszystko znaczy?
— To znaczy, że tak zwana Amanda Régamy, z którą przebywałem w Bois-le-Roi, postanowiła dowiedzieć się, gdzie mieszkam i czy rzeczywiście jestem baronem de Reiss?
— I nie obawiasz się jej?
— Zkąd i dlaczego miałbym się obawiać? Cóż ona zrobić mi może? Zresztą, nie dowie się ona dzisiaj, gdzie nocuje ów dzielny Owidyusz Soliveau. Nie jeden zwrot mamy pod ręką. Naprowadzimy ją na fałszywe ślady... Na honor, to będzie zabawne!
— Lecz w jaki sposób?
— Zobaczysz!
Po chwili milczenia, Soliveau spojrzał na ubiór swego towarzysza podróży. Harmant miał na sobie wiosenne okrycie jasnego koloru i wysoki cylinder. Owidyusz przeciwnie, był w ciemnym paltocie i niskim miękim kapeluszu. Nadmieniliśmy poprzednio, że obaj byli prawie równego wzrostu. — Zróbmy zamianę — rzekł do przemysłowca. — Daj mi swój kapelusz i okrycie, a przywdziej moje.
Zimna krew Owidyusza i jego wesoły ton mowy uspokoiły Harmanta.
Zamiana kapeluszy i ubrań w mgnieniu oka nastąpiła, poczem Soliveau, wychyliwszy się, zawołał na stangreta:
— Jedź na plac Opery i zatrzymaj się przy kawiarni w Wielkim hotelu.
— Dobrze, panie.
— Ty zaś — rzekł, zwracając się do Harmanta — wysiądziesz przed kawiarnią. Amanda, wziąwszy cię za mnie, dalej śledzić będzie, jestem przekonany, zwłaszcza, iż nie widziała cię zbliska. Przez ten czas pojadę zamówić obiad dla nas obu.
— Lecz gdzie?
— U Brébanta.
— Cóż jednak mam robić wysiadłszy?
— Wejdziesz do kawiarni, usiądziesz na pełnem świetle, aby wspomniona dama mogła dokładnie zobaczyć twoje oblicze i spostrzedz swoją pomyłkę. Każesz sobie podać cośkolwiekbądź z napojów, a gdy odjedzie powóz z Amandą, przyjdziesz do Brébanta.
— Dobrze... postanowione.
Owidyusz wychylił się po raz trzeci, by zbadać, czy ów fiakr wciąż jedzie za nimi. Spostrzegł tak jak poprzednio, dwie jego czerwone latarnie.
— Dobrze... dobrze! jedz za nami, ma piękna! — zawołał, śmiejąc się głośno. Ciekawy byłbym widzieć twą minę za jakie dziesięć minut.
Wyjechawszy z ulicy de Temrns, przebyli szybko przedmieście św. Honoryusza, poczem powóz, wiozący obu łotrów, przybył na plac Opery. Fiakr z czerwonemi latarniami nie tracił ich z oczu na chwilę.
Pierwszy powóz zatrzymał się; drugi toż samo uczynił.
Soliveau, spojrzawszy na fiakr, w którym sądził, iż siedzi Amanda, rzekł zcicha do Harmanta:
— Wysiądź prędko, zwróciwszy się plecami do owej pani, a wszedłszy do kawiarni, staraj się, aby cię dopiero tam zobaczyła.
Milioner zastosował się ściśle do jego polecenia. Rzecz słowo w słowo tak poszła, jak to przewidział Owidyusz.
Duchemin zauważył, jak który z nich był ubranym, a spostrzegłszy wysiadającego Harmanta w ciemnym paltocie i niskim, miękkim kapeluszu, wziął go za barona de Reiss.
— Pozostań w miejscu — rzekł Raul do woźnicy. Tamten niech sobie jedzie, gdzie zechce, o tego tutaj nam chodzi.
Fiakr z Owidyuszem oddalał się szybko. Harmant, straciwszy go z oczu, wszedł do kawiarni i usiadł przy stole, tuż pod kryształowym kloszem lampy gazowej, która oświeciła twarz jego.
Duchemin, stojący po za szklanemi drzwiami, nie mógł powstrzymać wybuchu gniewu.
— Otóż zażartowali sobie ze mnie, jak z głupca! — wyszepnął. — Spostrzegłszy, że ktoś ich śledzi, zamienili ubrania. Ach! poczekaj ty rozbójniku, zbrodniarzu, Soliveau!
I wracając do fiakra, powtarzał:
— Nietylko, że wszystko straconem jest dla mnie tego wieczora, lecz cała sprawa popsutą zupełnie. Odkryli, że ktoś ich śledzi... będą się teraz mieli na baczności... To jasne, jak dzień! Co czynić?
Rzecz naturalna, iż odpowiedzi nie znalazł na to zapytanie i udał się niezwłocznie do Batignolles. Amanda oczekiwała go niecierpliwie. Spostrzegłszy Raula, wchodzącego z zasępioną twarzą, odgadła, iż zaszło coś złego. Duchemin wszystko jej opowiedział. Mimo doznanego zawodu, dziewczyna wybuchnęła śmiechem.
— Ty się śmiejesz? — zawołał z wściekłością.
— Ach! jak się nie śmiać, kiedy to takie zabawne!
— Zabawne... — pomrukiwał Duchemin; — a oni teraz o wszystkiem wiedzą, będą się trzymali na ostrożności i nigdy już może nie zdarzy się sposobność do ich wyśledzenia!
— Kto wie? — odrzekła Amanda — trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość. Mają obadwaj z sobą stosunki, wiemy o tem, a to rzecz główna! Znów się więc kiedyś powtórnie zobaczą... Obowiązkiem jest twoim czuwać bezustannie.
— Będą się teraz dobrze pilnowali.
— Wynajdź jakiś zręczny sposób.
— Jaki... ciekawym?
— Do ciebie należy pomyśleć nad tem. Trzeba być tak przebiegłym i chytrym, jak oni.
Duchemin rzucił się z gniewem na krzesło.
— Od jutra — zawołał — zacznę ich śledzić na nowo.
— To się już na nic nie przyda. Zresztą jutro niedziela, z pewnością widzieć się z sobą nie będą, szkoda więc czasu straconego daremnie. A gdybyśmy wyjechali jutro do Boisle-Roi? — spytała.
— Doskonale! — -odrzekł — przepędzimy dzień przyjemnie. Mimo to wszystko, nie zaznam spokoju, dopóki nie odkryję adresu tego wspólnego wroga naszego. Jakiż czart łączy go z tym Pawłem Harmant?
— Mówiłam ci już, że nowo uplanowana zbrodnia zapewne, której właśnie przeszkodzić należy.
Na tem przerwawszy rozmowę, Duchemin z Amandą poszedł na obiad do jednej z pobliskich restauracyj, podczas gdy Harmant udał się do Brébanta dla spotkania ze swym wspólnikiem.
— A co? przyznajesz, że miałem słuszność? — zawołał Soliveau, spostrzegłszy wchodzącego do oddzielnego gabinetu przemysłowca.
— Najzupełniej!
— Cóż się stało z fiakrem o czerwonych latarniach?
— Odjechał... zniknął, ujrzawszy moje oblicze w pełnem świetle.
— Tym więc sposobem Amanda straciła ślad wszelki... Przytomność umysłu warta góry złota.
— Powiedz mi... czy w rzeczy samej nie obawiasz się tej kobiety?
— Jużem ci dwa razy powiedział... Jest to gęś głupia w calem znaczeniu tego wyrazu. Powinnaby przecie pamiętać, że ja mam w mem ręku przeciw niej broń straszną... broń, która odrazu zgubić ją może. Nie myśl więc o tem więcej... Siadajmy do obiadu.
Tu obaj siadłszy przy stole, zajadali z zadziwiającym apetytem. Koło północy rozdzielili się; każdy z nich poszedł w swą stronę.
Idąc na ulicę Clichy, Owidyusz oglądał się co chwila dla upewnienia, czy nie jest śledzonym, i przed przybyciem do swego mieszkania zrobił kilka dalekich obrotów. Wbrew swemu twierdzeniu, iż nie obawia się Amandy, przeczuwał, iż knuje ona plan zemsty i niepokoił się jej szpiegowaniem.
— Łatwo mi będzie wikłać jej plany — rzekł — do chwili mego wyjazdu, który tem więcej jest teraz dla mnie niezbędnym. W Buenos-Ayres z pięciuset tysiącami franków, będę mógł żyć przyzwoicie, niczego się nie obawiając. Dobrzem obmyślił projekt w7yjazdu; starość przynajmniej mieć będę spokojną...
Nazajutrz wstał późno i dopiero około południa wyszedł na śniadanie. Oczekując na podanie sobie takowego, zaczął przeglądać dzienniki, w których wyczytał długie opowiadanie o nastąpionym wypadku przy ulicy Git-le-Coeur. Ów opis jednak nie był zgodny z prawdą. Widocznie reporter źle był poinformowanym, lub chciał być może nadać barwę więcej dramatyczną swemu opowiadaniu, gdyż twierdził, iż prócz młodego, nieznanego chłopca, zabitą została na miejscu jedna z roznosicielek chleba.
Przeczytawszy to, Owidyusz uśmiechnął się z zadowoleniem.
— No! jeśli to mój kuzyn przeczyta — szepnął — a przeczyta niezawodnie; będzie przekonanym, iż tym razem wypełniłem dobrze jego zlecenie; ucieszy się, iż będzie mógł spać teraz spokojnie. Na honor! mój wynalazek z tem rusztowaniem był pierwszorzędnym, a wykonałem go mistrzowsko!
Po śniadaniu ów nędznik udał się do szulerni, dokąd od pewnego czasu chętka go ciągnęła.
∗
∗ ∗ |
Raul Duchemin z Amandą wczesnym rankiem wyjechali do Bois-le-Roi. Edmund Castel, według ułożonego planu, jechał tym samym pociągiem, a wysiadłszy na stacyi, szedł zwolna ku oberży pod znakiem Domku myśliwych, nie przewidując, że owa para, którą spotkać pragnął, postępowała na kilkanaście kroków tuż przed nim. Idąc, artysta rozglądał się w nader malowniczem położeniu Bois-le-Roi.
Pozostawiwszy go na chwilę, idźmy za Amandą i Raulem. Żadne z nich nie myślało obecnie o baronie de Reiss Oboje byli uśmiechnięci, weseli. Za przybyciem do oberży wybiegła naprzeciw nich Magdalena.
— Ach! jak to dobrze, żeście państwo przyjechali... — wołała, śmiejąc się głośno. — Pani będzie z tego uradowaną. A jakże zdrowie pańskie, panie Raulu?
— Zupełnie dobrze — odrzekł Duchemin. — Z owej strasznej katastrofy, w której omal, żem życia nie utracił, pozostało mi jedynie wspomnienie.
— Pytano się tu o pana przed kilkoma dniami — mówiła dalej dziewczyna.
— O mnie? — zawołał zdziwiony.
— Tak jest... o pana.
— Któż się pytał?
— Jakiś jegomość, który tu umyślnie przyjechał, ażeby z panem się widzieć i który bardzo się zasmucił, nie zastawszy pana.
— Może to mój wuj z Dijon — rzekł Raul niespokojnie.
— Tego ja nie wiem. Był to mężczyzna w średnim wieku, ze wstążeczką Legii honorowej przy butonierce.
— Jeżeli tak, to całkiem ktoś inny.
— Pragnął koniecznie widzieć się z panem; pytał, czy nie posiadamy adresu pańskiego mieszkania w Paryżu, albo adresu panny Amandy.
— Jakto... i o mnie się pytał? — zawołała szwaczka bledniejąc.
— Tak jest... o panią... i jeszcze o kogoś.
— O kogo?
— O pana barona de Reiss.
Szwaczka z Raulem spojrzeli na siebie z obawą.
— Jak dawno był tutaj ów pan? — zapytała drżącym głosem Amanda.
— Nazajutrz po wyjeździe pana Raula.
— To dziwne! — zawołał Duchemin.
— W rzeczy samej...
— Jak wyglądał ów nieznajomy?
— Znać było w nim człowieka z wielkiego świata... O! wcale inaczej wyglądał, niż pan baron de Reiss. Rozpytywał mnie o wiele... długo rozmawialiśmy z sobą.
— Nie udzielono mu jednak żadnego adresu? — pytała Amanda.
— Oprócz barona de Reiss.
— Mieliście więc jego adres?
— Zapewne w meldunkowych księgach pani go zapisała.
— Przysięgłabym, że podał fałszywy adres — szepnęła Amanda zcicha Ducheminowi.
— I ja tak sądzę.
Dzwonek przywołał Magdalenę do posługi. Pobiegła.
— Kto jest ów człowiek, który pytał się o nas? jaki interes on mieć może?... — mówiła dalej szwaczka w zamyśleniu.
— Nic nie wiem... — rzekł Rani; — przestrasza mnie ta tajemniczość...
— I ja zarówno się niepokoję; ale nie psuj my tem sobie humoru. Pójdźmy powitać właścicielkę hotelu i zamówić śniadanie.
W pół godziny później zasiedli oboje przy stole. Magdalena im usługiwała. W chwili tej właśnie Edmund Castel wszedł do głównej sali. Oberżystka powitała go uprzejmie.
— Czem panu mogę służyć? — pytała.
— Proszę o śniadanie.
— Tu w sali, czy w ogrodzie?
— Tu — odrzekł Castel, siadając.
— Natychmiast każę położyć nakrycie.
I wydawszy stosowne polecenia, zwróciła się do malarza.
— Jakże? odnalazłeś pan barona de Reiss?
— Tak — rzekł artysta — dziękuję za udzielenie adresu. A co do pana Duchemin, nie słyszałaś pani coś o nim od chwili jego wyjazdu?
— Pan znasz pana Duchemin?
— Osobiście go nie znam, lecz pragnąłbym bardzo z nim się zobaczyć. Służąca pani mówiła, iż właśnie miał on tu dziś przybyć; skutkiem tego przyjechałem w nadziei, iż traf był może spotkać mi go pozwoli.
— Otóż los panu sprzyja w tym razie.
— Pan Duchemin pisał do pani, iż przybędzie?
— Więcej niż to... przyjechał właśnie, zamówił śniada nie i obiad... powróci tu po przechadzce.
— Ach! doskonale!... Pan Duchemin jest sam?
— Nie, panie... z młodą towarzyszką.
— Z panną Amandą?
— Tak.
Edmund Castel uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Jeśli pan sobie życzysz, uprzedzę ich, że ktoś przyjechał, który pragnie widzieć się z nimi.
— Później nieco... pozwólmy im zjeść śniadanie, poczem będę panią prosił o oznajmienie im mojej wizyty.
Tu zabrał się z dobrym apetytem do przyniesionych potraw.
W pół godziny później Magdalena weszła do sali za jakiemś poleceniem, a spostrzegłszy między zebranymi artystę, pobiegła do gabinetu powiadomić o tem Raula i Amandę.
— Panie! — wołała, wbiegając — on jest tam... przyjechał!
— Kto taki? — zapytali oboje.
— Ów nieznajomy, z czerwoną wstążeczką, który tu był przed trzema dniami, pytając o pana Duchemin.
Raul zerwał się zaniepokojony.
— Czy on i teraz pytał się o mnie?
— Nic nie wiem... spostrzegłszy go, przybiegłam, ażeby państwa zawiadomić.
— Gdzież on jest?
— W wielkiej sali, kończy śniadanie.
— Idźmy tam... — rzecze Amanda, — możemy go zobaczyć, nie będąc widzianymi i upewnimy się, czy ów człowiek jest nam znanym.
Zbliżyli się ku drzwiom, by wyjść.
— Siedzi przy stole, nawprost bufetu — objaśniła Magdalena.
Zszedłszy cicho ze schodów, zatrzymali się przy oszklonych drzwiach wielkiej sali, szukając wzrokiem osobistości, przez Magdalenę wskazanej. Duchemin czas jakiś przypatrywał się z uwagą postaci Edmunda.
— Jakże... znasz tego człowieka? — pytała z obawą Amanda.
— Nie... nie znam go wcale; ale zarazem upewniam cię — odrzekł — iż on nie jest osobistością, której obawiaćby się nam należało.
— Kogóż mielibyśmy się obawiać?
— Mówię ci, iż nie należy on do policyi — szepnął Rani zcicha.
— Tego właśnie się lękałam, lecz teraz jestem spokojną.
— Cóż, znacie państwo owego jegomościa? — spytała przechodząca właśnie koło drzwi Magdalena.
— Nie, nie znamy go wcale.
— A jeżeli, dowiedziawszy się on o państwa przybyciu, widzieć się zechce, cóż mam mu odpowiedzieć?
— Do licha! przecież nas nie zje!... — zawołała wesoło Amanda. — Poprosisz go, by przyszedł do nas.
Dźwięk dzwonka wzywał służącą na salę.
— Czy pan Duchemin ukończył śniadanie? — zapytała ją właścicielka hotelu.
— Tak, pani, właśnie mam podać kawę do gabinetu.
— Otóż powiedz zarazem, że tu jest ktoś... pewien pan, który chce się widzieć z panem Duchemin!
Magdalena spojrzała na Edmunda Castel.
— Biegnę! — odpowiedziała, śpiesząc do gabinetu.
Na zapytanie dziewczyny, szwaczka pani Augusty odpowiedziała, iż wraz ze swym towarzyszem oczekują na tego pana.
Służąca wybiegła.
— Ależ na Boga, Raulu, uzbrój się w odwagę... — okaż, że jesteś mężczyzną. Zbladłeś, jak gdyby komisarz z dwunastoma żandarmami przyszedł cię aresztować.
— Obawiam się... — rzekł Duchemin; — wewnętrzne przeczucie mi mówi, iż ów nieznajomy jest dla nas posłem złowróżbnym.
— Zapanuj, proszę, nad sobą... zaraz dowiemy się o tem.
Jednocześnie otwarły się drzwi gabinetu. Wszedł Castel, prowadzony przez Magdalenę, która natychmiast się oddaliła. Amanda i Raul powstali, idąc ku przybyłemu.
— Raczcie mi państwo wybaczyć — wyrzekł, kłaniając się, artysta — iż nieznany osobiście, poważam się zabrać im kilka chwil czasu. Chcę prosić pana Duchemin o parę minut rozmowy.
— Uprzedzono mnie o tem... — wyjąkał Raul zcicha.
— Będę mógł zatem z panem pomówić? — pytał Edmund, spoglądając na Amandę.
Duchemin zrozumiał znaczenie tego spojrzenia.
— Możemy mówić otwarcie wobec tej pani — odpowiedział: — nie mam przed nią żadnych tajemnic.
Artysta siadł na podanem sobie przez Raula krześle.
— Obecność moja niepókoi pana, jak widzę — rzekł, spoglądając na pobladłego Duchemina; — jest to bezpotrzebne, upewniam. Wszystko to, co państwu opowiem, przekona was, iż nie macie we mnie wroga, ale przeciwnie, człowieka gotowego podać wam rękę, gdybyście wypadkiem potrzebowali pomocy.
Wyrazy te, zamiast uspokoić Raula, zwiększyły jego obawy. Za całą odpowiedź wyjąkał kilka słów niezrozumiałych. Amanda słuchała w milczeniu, Edmund mówił dalej.
— Przedewszystkigm potrzeba, abyście państwo wiedzieli, kim jestem. Nazywam się Edmund Castel, malarz z powołania. Mieszkam w Paryżu, przy ulicy Assas. Obecnie, abyście mogli zrozumieć, dlaczego przybyłem tu, chcąc z państwem się widzieć, powiadomić mi was wypada, iż posłyszawszy w Joigny, że pan zostałeś ranionym podczas katastrofy na drodze żelaznej i leczysz się w Bois le-Boi, sądziłem, iż tu łatwiej mi spotkać cię przyjdzie.
— A! — wyrzekł Raul — w Joigny więc pan dowiedziałeś się o tem?...
— Tak, panie.
— Od kogo?
— Od sekretarza w merostwie.
Duchemin zadrżał.
— Przyjeżdżałem tu przed trzema dniami — mówił dalej Castel — mając nadzieję spotkania się z panem. Powiedziano mi, iż dniem wprzódy odjechałeś, lecz że masz przybyć w nadchodzącą niedzielę, na co oczekiwać byłem zmuszony, nie posiadając pańskiego adresu. Łatwo państwo, sądzę, pojmiecie, iż nader ważny interes znaglił mnie do podobnego postąpienia co, mam nadzieję, usprawiedliwi mnie zupełnie.
— Ależ najzupełniej! — odpowiedziała Amanda.
— Spotkanie nasze nastąpiło rychlej, niż się spodziewałem, za co Bogu składam dzięki. Teraz, objaśnię powód, jaki mnie poprowadził do merostwa w Joigny, zkąd pan wyszedłeś, jak się zdaje, zmuszony podać się o uwolnienie ze służby...
— Tak, panie... to prawda, niestety!
— Celem mojej podróży do Joigny była potrzeba wykrycia, kto żądał od pana wydania sobie dokumentu, zawierającego protokuł o oddaniu dziecka do przytułku dla opuszczonych niemowląt w Paryżu.
Na te wyrazy zimny pot oblał czoło Duchemina; nieborak drżał cały jak w febrze.
— Prosiłem pana, abyś się nie obawiał — mówił dalej Edmund, zdjęty litością nad biednym tym chłopcem. — Proszę, wysłuchaj mnie spokojnie. Miałżebyś nie ufać mym zapewnieniom?
— O nie... nie, panie.
— Skorom przedstawił merowi wspomniony dokument — ciągnął dalej artysta — osłupiał on na razie zdumiony. — Ów papier był to dowód autentyczny, jaki nie powinien był wyjść nigdy pod żadnym pozorem z archiwum merostwa. Śledztwo zostało rozpoczęte natychmiast w mej obecności, które wykazało kradzież tego dokumentu.
— Jestem więc zgubionym! — zawołał rozpaczliwie Duchemin.
— Będę się starał pana ocalić, jeśli odpowiesz otwarcie na moje zapytania, nic nie ukrywając.
— Rozkazuj pan... wszystko wyjawię... przysięgam!
— Zatem ów dokument pan wydałeś z archiwum?
— Nieszczęściem... ja, panie!
— Sprzedałeś go pan?
— O! nie... bynajmniej... Wydałem go wzamian za wyświadczoną mi przysługę.
— W gruncie rzeczy jest to jedno i toż samo, ponieważ przysługą, o jakiej pan mówisz, było zapłacenie pieniędzy. Nad tem jednakże dyskutować nie będziemy. W braku pokwitowania ze strony osobistości, odbierającej ów akt, nie mogliśmy się dowiedzieć, kim był ów człowiek, a to właśnie przedewszystkiem potrzebuję wiedzieć i proszę, byś mnie pan o tem powiadomił.
— Skoro pan jednak miałeś ów akt w swem ręku — odezwała się żywo Amanda — wiedzieć powinieneś, od kogo go otrzymałeś.
— Uwaga pani pozornie logiczną być się wydaje, lecz nie jest nią w rzeczywistości — odparł artysta. — Ów dowód przechodził przez tyle rąk, iż niepodobna mi było stwierdzić, kto go pierwotnie otrzymał. W tym celu to właśnie ja tu przyjeżdżałem. Mogę dopomódz pańskiej pamięci, panie Duchemin. Czy owym szatanem-kusicielem nie był pewien baron de Reiss?
— On sam... tak, panie.
— Od jak dawna znasz pan tego człowieka?
— Widziałem go wtedy po raz pierwszy w życiu.
— To niepodobna!
— A jednak jest to prawdą... przysięgam!
— Jak to... więc pan wydałeś podobnie ważny dokument, nieznanemu sobie człowiekowi? Popełniłeś przestępstwo, jakie się liczy do zbrodni, dla pierwszego lepszego przybysza, którego nigdy przedtem nie widziałeś? Jakiegoż sposobu użył ów łotr, by cię uczynić podobnie biernem narzędziem w swem ręku?
— Panie, on mnie ocalił od sądowego wyroku, jaki mógłby mnie był poprowadzić na galery!
— Mów raczej, że on cię tam powiódł...
— W owej chwili nie rozważyłem doniosłości przestępstwa, jakie spełniłem. Zresztą baron de Reiss zdawał się być uczciwym człowiekiem... Wierzyłem w jego szlachetność... i ztąd poszło wszystko.
Tu Duchemin opowiedział w krótkości, w jaki sposób zawarł znajomość z Arnoldem de Reiss w Joigny i co tenże mu opowiedział, by zyskać od niego pomieniony dowód.
Edmund Castel słuchał z natężoną uwagą.
— A więc — zapytał, gdy Raul skończył opowiadanie, on panu powiedział, iż był ojcem tego dziecka?
— Tak, panie.
— Wymienił ci miejsce i datę urodzenia niemowlęcia?
— Tak.
— I nazwisko matki zarówno?
— Tak... obok czego i nazwisko mamki...
— Miał on więc dane sobie przez kogoś widocznie te objaśnienia. Kto mu takowych udzielił? będziemy się starali odkryć to później. Obecnie chodzi nam o przytrzymanie barona de Reiss. Czy pani nie posiadasz jego adresu? — pytał, zwracając się do Amandy.
— Zkąd miećbym go mogła?
— Z tej bardzo prostej przyczyny, iż żyłaś w stosunkach bliskiej znajomości z owym nikczemnikiem, żeś tu spędziła z nim cały tydzień.
Amanda zmięszana, mocno pokraśniała.
— Sądziłam, iż właścicielka hotelu udzieliła panu ów adres... — szepnęła zcicha.
— Tak, miała ona jego adres, ale fałszywie podany. Lecz proszę, mówmy otwarcie. Mówiłem wam, moi kochani, iż pragnę zostać waszym przyjacielem... jak również wrogiem być mogę... Mer z Joigny przesłał już raport do prokuratora Rzeczypospolitej w Paryżu. Zaczną cię poszukiwać, panie Duchemin i łatwo odnajdą. Zostaniesz stawiony przed sądem, gdzie będziesz musiał odpowiadać, a z tych odpowiedzi dowiemy się o tem, co wiedzieć pragniemy. Jeżeli zaś przeciwnie, wyznasz mi wszystko otwarcie, nic nie ukrywając, użyję wszelkich mych wpływów, jakie upewniam, są doniosłem!, ażeby żadne poszukiwania nie były wymierzonemi przeciw tobie. Gdyby wypadkiem zostały one rozpoczętemi, wstrzymają je, daję ci na to moje słowo honoru!
— Ach! panie... obcięlibyśmy panu zadość uczynić... — wyrzekła Amanda — ale nieszczęściem tak ja, jak i pan Raul, nie posiadamy adresu barona de Reiss.
— Mamże temu wierzyć?
— Upewniam pana! Tak Duchemin, jak i ja również, oddalibyśmy wszystko, aby to wiedzieć, wszakże ten człowiek jest tak zręcznym, iż z rąk nam się wymyka.
— Poszukiwaliście go zatem?
— Tak... śledziłem go — odezwał się Raul.
— W jakim celu?
— Aby mu odebrać kompromitujące tak tę panią, jako i mnie papiery. Wczoraj, trafiwszy na ślad, ścigałem go, umknął przedemną.
Tu Duchemin opowiedział szczegóły znane czytelnikom.
— Szedł on więc do Pawła Harmant?
— Tak, panie.
— I dla tego to właśnie Harmanta, ów baron zmusił pana Duchemin do wydania sobie aktu z Joigny — dodała Amanda; — na jego to polecenie on Łucyę zabić usiłował!
— Zabić Łucyę? co pani mówisz? — zawołał Edmund z osłupieniem.
— Mówię prawdę.
— Masz pani na to dowody?
— Ach! gdybym je miała, panie, niczegobym się nie obawiała i zemścić się mogła.
— Zemścić... lecz za co?
— On również i mnie chciał zabić, wiedząc, że podejrzywam go o tamtą zbrodnię... Ten człowiek nie nazywa się baronem de Reiss... on jest Owidyuszem Soliveau.
— Owidyusz Soliveau? — powtórzył artysta; — kuzyn Pawła Harmant... a raczej noszącego owo nazwisko, ponieważ ów przemysłowiec jest Jakóbem Garaud... tym razem ja się nie mylę! Lecz jakież tajemnicze węzły łączą z sobą obu tych ludzi? Jakim sposobem morderca Juliana Labroue obszył się w skórę Pawła Harmant i zkąd poznał Owidyusza Soliveau? Otóż nieprzeniknione ciemności! Zkąd nam wśród nich światło zabłyśnie?
Po chwili milczenia zaczął Edmund Castel, zwracając się do Amandy:
— Proszę, powiedz mi pani wszystko, co wiesz o tym człowieku... wszystko, cośkolwiekbądż dostrzegła, co zwrócić zdołało twoją uwagę od chwili pierwszego z nim spotkania się, aż do ostatniego momentu rozłączenia.
— Uczynię to... jeśli otrzymam od pana przyrzeczenie...
— Jakie?
— Że dopomożesz nam w naszej zemście...
— Uczynię to... ponieważ w tym razie wspólne nas wiążą cele.
— I Raul nie będzie karanym?
— W razie, gdyby poszukiwania już się rozpoczęły, wstrzymam je od jutra.
— Wszystko więc panu opowiem.
Tu rozpoczęła szczegółowe objaśnienia o pseudo-baronie de Reiss, mówiąc wszystko, co widziała, słyszała i o co miała go w podejrzeniu.
— Masz pani słuszność — rzekł Edmund, wysłuchawszy jej z uwagą — ten człowiek w rzeczy samej jest zabójcą Łucyi, a działał w tym razie z upoważnienia Harmanta; jasno to rzuca się w oczy. Brak nam jednakże ku temu przekonywających dowodów, które potrzeba mieć w ręku, chcąc zgnieść tych obu nędzników! Mogęż rozporządzać panem, panie Duchemin?
— Najzupełniej.
— A więc, śledź pan dalej Harmanta, gdyż jestem pewien, że tym sposobem odnajdziemy kryjówkę jego wspólnika.
— Będę nad nim czuwał bezustannie.
— Skoro się dowiesz, gdzie mieszka Owidyusz Soliveau, powiadomię cię, co dalej masz czynić. U niego, jestem pewien, znajdziemy dowody, jakich nam trzeba, przeciw milionerowi i jego duszy potępionej.
— Nie znasz pan zatem Pawła Harmant? — zapytała Amanda.
— Przeciwnie... znam go... bywam u niego... jak i on u mnie zarówno.
— Nie mógłżebyś pan więc działać sam ze swej strony?
— Nie, ponieważ jeden mój niezręczny wyraz, jedna drobna nieroztropność wzbudziłaby w nim podejrzenie. Domyśliwszy się czegoś, zniknąłby nam z oczu na zawsze.
— To prawda.
— Polowanie, jakie urządził wczoraj pan Duchemin na niego i Owidyusza, nakazało im być bacznymi. Trzeba więc działać z niezmierną ostrożnością. Jeżeli ci nikczemnicy planują jakąś nową zbrodnię, trzeba ich schwytać na gorącym uczynku i nie dozwolić im spełnić takowej.
Mówiąc to, Edmund miał na myśli Joannę Fortier, o której obecności w Paryżu wiedział Harmant.
— Rozporządzaj mną pan, jak tylko zechcesz — odparł Duchemin.
— Cóżeś pan robił od chwili przybycia swego do Paryża?
— Śledziłem tego zbrodniarza, Soliveau.
— Nic nie zarabiając, nie trudniąc się niczem, posiadasz pan jedynie kwotę, wypłaconą ci jako odszkodowanie przez towarzystwo dróg żelaznych. To wkrótce się wyczerpie. Proszę więc, rozporządzaj w tym razie mojemi pieniędzmi.
— To niepotrzebne, panie — przerwała Amanda; — mam nieco oszczędności, które oddam do ostatniego grosza na wspólne to dzieło.
— Mimo to, nie cofam mojej ofiary — rzekł Castel; oto moja karta wizytowa z adresem; a państwo gdzie mieszkacie?
— W Batignolles, nr. 28.
— Skoro tylko pozyskacie jaką wiadomość, o każdej godzinie, nie tracąc czasu, uprzedźcie mnie o tem, chociażby to było nawet wśród nocy.
— Nie omieszkam — rzekł Raul.
— Uspokój się więc, panie Duchemin — dodał, podnosząc się, Edmund Castel; — rachuj na moją obietnicę. Żadne ściganie ciebie nie będzie miało miejsca.
— Ufam pańskim słowom i dziękuję z całego serca.
Artysta, wyprowadzony przez dwoje młodych ludzi, wyszedł z gabinetu, udając się na stacyę drogi żelaznej.
— Zdaje mi się, iż teraz rehabilitacja Joanny Fortier, matki Jerzego, jest bliską — myślał, wysiadłszy na pociąg, idący do Paryża.
Raul z Amandą błogosławili losowi, który im tak dzielnego zesłał sprzymierzeńca. Resztę dnia spędzili wesoło i wieczorem wrócili do Batignolles, ułożywszy plan nowy, jaki wykonać miał Duchemin w celu odkrycia mieszkania Owidyusza.
Pomimo uspokojeń ze strony swego wspólnika, Harmant mocno się obawiał i wszelka własna rozwaga pokonać jego trwogi nie zdołała. Chodziło mu o Amandę Régamy, kochankę Raula Duchemin; czy ona nie stanie się dla nich wrogiem niebezpiecznym. Obawa jego wzrastała z każdą chwilą; daremnie postarzał:
— Joanna zginęła, zmiażdżona rusztowaniem, z jej strony zatem nie mam się czego lękać. Amanda ściga Owidyusza, lecz mnie nie zna wcale. Zresztą, za tydzień Soliveau opuszcza Francyę; dziecinną zatem jest moja trwoga.
W poniedziałek rano udał się do fabryki w Courbevoie. Wychodząc z pałacu przy ulicy Murillo, rzucił instynktownie wzrokiem wokoło siebie. Ulica była pustą zupełnie, zkąd przemysłowiec powziął przekonanie, iż nikt go nie śledzi. Mylił się jednak w swojem mniemaniu. Raul Duchemin był na stanowisku, nie na zakręcie Courbevoie wprost fabryki, ale na drugim brzegu Sekwany, łowiąc niewinnie ryby na wędkę.
Zostawiwszy go przy tej robocie, wróćmy do Joanny Fortier.
Roznosicielka chleba po owym strasznym wypadku, w którym omal nie postradała życia, nie przerywała, jak wiemy swej siły. Czuła się jednak do tego stopnia osłabioną, iż zmuszoną była prosić Leoreta o dwa dni zwolnienia celem wypoczynku. Piekarz chętnie jej powyższy urlop udzielił.
— Gdybyś nawet potrzebowała dłużej wypocząć — mówił do niej dobrotliwie — pozostań w domu, zgadzam się na to. Miejsce twoje zastąpi chwilowo inna roznosicielka.
— Dziękuję całem sercem za dobroć pańską — odpowiedziała Joanna — dłużej jednakże nad dwa dni w domu nie pozostanę. W poniedziałek rano przyjdę pełnić mój obowiązek.
— Jak zechcesz, matko Elizo.
Zacna ta kobieta spędziła cały sobotni wieczór i niedzielę przy ukochanej swej Łucyi. Roskosz z pozostawania przy córce wpływała zbawienniej na jej zdrowie, niż wszelkie lekarstwa, tem więcej, że dziewczę, odzyskawszy siły, otaczało ją najtkliwszą pieczołowitością.
W niedzielę wieczorem Joanna nie czuła już osłabienia; rana na jej czole, okryta przepaska, szybko się przygajała, w poniedziałek więc, jak to przyrzekła Lebretowi, przybyła o piątej rano do piekarni na ulicę Delfinatu, zkąd, jak zwykle, udała się do Gospody piekarzów na śniadanie przed rozpoczęciem swego obchodu.
Sala była pełną roznosicieli, roznosicielek i robotników; jedni z nich pili krople poranne, inni białe wino na zalanie robaka, inni wreszcie wychylali olbrzymie porcye kawy z mlekiem.
Skoro matka Eliza się ukazała, przyjęto ją prawdziwym i huraganem powitań. Nie widziano jej od nastąpionego wypadku, wszyscy więc otoczyli ją, winszując ocalenia; każdy się tłoczył, aby uścisnąć jej rękę.
Tourangeau i Lugduńczyk, śpieszyli zarówno okazać swoją życzliwość. Widząc owo współczucie, którego szczerość nie ulegała wątpliwości, oczy Joanny napełniły się łzami, Zmuszoną była po dziesięć razy opowiadać szczegóły wypadku, od którego cudem tylko ocaloną została; poczem wyszła, by ująć za swój kosz z chlebem na kółkach.
Lugduńczyk i Tourangeau, nie mając roboty aż w południowych godzinach, zostali w gospodzie, paląc cygara z kilkoma towarzyszami. Przypominamy sobie, że ów to Lugduńczyk wskazał pierwszy niegdyś wdowie Fortier piekarnię Lebreta i wyrobił jej tamże miejsce roznosicielki chleba.
— Zatem postanowione? — zapytał Lugduńczyk Tourangeau.
— Postanowione — odpowiedział tenże; — ja na to chętnie się godzę... trzeba zapytać jednak naszych towarzyszów.
— O cóż chodzi? — zapytały naraz liczne głosy.
— Oto, co proponuję... — odparł Lugduńczyk. — Matka Eliza jest dzielną kobietą, którą wszyscy szczerze kochamy... nieprawdaż?
— Tak... niewątpliwie.
— A nietylko, że ją kochamy, lecz szanujemy i poważamy.
— Rzecz pewna.
— Byłoby to dla nas ciężką zgryzotą, gdyby była zginęła, przytłoczona tem rusztowaniem, które tak blisko niej spadło.
— Ach! to nie ulega zaprzeczeniu!
— I aby ją pochować przyzwoicie, gdyby ją była śmierć spotkała — mówił dalej chłopak — wszyscy z piekarni którzy tu jeść i pić przychodzą, chętnie byliby wyjęli z kieszeni sztukę kilkufrankową...
— Nie potrzebowałbyś nas zmuszać do tego.
— A więc jesteścież gotowi wydobyć sześć franków nie na pogrzeb i żałobę, ale na małą ucztę rodzinną, któraby się tu odbyła na cześć matki Elizy?
Ogólny poklask przyjął to zapytanie.
— Dobra myśl, mój chłopcze! — wyrzekł właściciel gospody. — Ja z mojej strony ofiaruję butelkę szampana.
— Ja drugą! — rzekła służąca.
— A ja trzecią! — odezwał się posługujący.
— Rzecz zatem ułożona — mówił Lugduńczyk. — Obiad będzie gotowym na dwunastą, ponieważ o tej godzinie wszyscy jesteśmy wolni. A teraz weźmy arkusz papieru, na którym zapiszą się pragnący w tej uczcie wziąć udział. Pieniądze złożymy na ręce obecnej tu właścicielki zakładu, która przyjmie składkę i pokwituje z odbioru.
— Doskonale!
— Ileż z nas każdy ma złożyć, pani właścicielko?
— Sądzę, iż po sześć franków wystarczy.
— Dobrze, niech będzie po sześć franków.
Służąca przyniosła arkusz papieru, kałamarz i pióro. Wszyscy obecni po podpisaniu się złożyli pieniądze.
— Proszę tylko, ażeby matka Eliza o niczem nie wiedziała — wołał Lugduńczyk: — chcemy jej tem sprawić niespodziankę. Zrana dopiero na ów obiad ją zaprosimy.
— Bądź spokojny, dochowamy tajemnicy.
— A jak prędko ma to nastąpić? — pytała restauratorka.
— Dzień oznaczymy, skoro wszyscy złożą pieniądze.
Owidyusz Soliveau gorliwie przygotowywał się do wyjazdu. Spędzał on czas na czynieniu sprawunków, które układał w paki, mając je przewieźć cło Buenos-Ayres, gdzie, jak wiemy, pragnął się stale osiedlić.
Dlaczego jednak obrał Buenos-Ayres? Oto, ponieważ dowiedział się, iż tam grano wiele, a gra w karty, jak wiemy, była wrodzoną mu namiętnością. Chodził po Paryżu mocno zajęty, mając się jednak wciąż na baczności przed Amandą, unikając ulic, w których mógłby ją spotkać, a wychodził od siebie i powracał w tych jedynie godzinach, w których wiedział, że szwaczka zatrudnioną jest w magazynie.
— Wypadek — mówił sobie — dał mi ją spotkać ostatnio, gdy mnie śledziła; zapewne była wysłaną natenczas przez właścicielkę szwalni. Rzecz podobna raz zdarzyć się mogła, ale nie nastąpi już więcej; jeżeli mnie szuka, nie odnajdzie... to próżna... za kilka dni będę już ztąd daleko.
Przez czas pobytu swego w Paryżu Owidyusz zaznajomił się w szulerni z pewnym jegomościa, zamieszkującym niegdyś w Buenos-Ayres, gdzie posiadał nieruchomość, co zmuszało go do prowadzenia korespondencyi ze swym reprezeutantem. Osobistość ta powiadomiła go o zwyczajach tego kraju i przyrzekła udzielić mu listy rekomendacyjne do kilku ze swych przyjaciół. Przybywszy zatem na miejsce, Soliveau nie znalazłby się osamotnionym.
Uprzejmy ów człowiek nazywał się Tiercelet, a mieszkał przy ulicy Jakóba.
Pewnego tedy popołudnia Owidyusz postanowił pójść do Tiercelet’a, zawiadamiając go o swym bliskim wyjeździe i prosząc zarazem o przyrzeczone sobie listy rekomendacyjne. Po licznych kursach, jakie odbył dnia tego, znalazł się w okolicy placu św. Sulpicyusza, przyległego do ulicy Jakóba.
Stary przemysłowiec z Buenos-Ayres był w domu nieobecnym i wrócić miał późno wieczorem. Niezadowolony z tej przeciwności Soliveau odszedł, oznajmiając, iż przybędzie nazajutrz rano.
Myśląc o tem wszystkiem, kroczył ulicą Sekwany.
— Źle postąpiłem! — rzekł, zatrzymując się nagle; — trzeba było zostawić mą kartę wizytową z oznajmieniem, w jakim celu przybyłem. Tiercelet może potrzebować wyjść jutro wcześnie i znów go nie zastanę, jak dzisiaj, co do nieskończoności powtarzać się będzie. Oznaczenie mu dnia i godziny jest koniecznem, trzeba go o tem powiadomić.
I szukał oczyma jakiejś kawiarni, w którejby mógł nakreślić wspomnionych słów kilka.
Wzrok jego napotkał Gospodę piekarzów. Pomimo, iż znał on dobrze ów zakład, dreszcz mimowolny wstrząsnął nim całym. Istnieje fakt dziwny, anormalny, niewyjaśniony, iż kryminaliści lubią zwiedzać miejsca, na których niegdyś popełnili zbrodnię. Rodzaj niepowściągnionej chęci poprowadził i jego również tam, mimo niebezpieczeństwa. Właściciel znajdował się za kontuarem, gdy Soliveau, przebrany za gałganiarza, śledził Joannę.
— Potrzebuję napisać list — rzekł do usługującego; — czy macie tu jaki oddzielny gabinet?
— Jest, panie — odrzekł zapytany, wskazując na pokój, z którego oszklone okienko wychodziło na główną salę.
— Proszę więc podać mi kawę, a zarazem papier, kałamarz i pióro.
— Natychmiast.
Owidyusz wszedł do gabinetu.
Nadmieniliśmy powyżej, że to okienko przysłaniała firanka. Była ona jednak zawieszoną tak nisko, iż przez wierzch można było zobaczyć dokładnie, co się dzieje w sali.
Oczekując na kawę, Soliveau spojrzał. Przy kilku stołach siedzieli piekarze. Za chwilę posługujący przyniósł mu przedmioty żądane. Soliveau usiadł i popijając kawę, zaczął list pisać. Głosy siedzących w sali tak wyraźnie do niego dochodziły, że obrócił głowę, by się przekonać, zkąd powyższe brzmienia płynąć mogły. Dostrzegł w okienku lufcik na pół otwarty. Nie zwracając na to uwagi, pisał list dalej. Sala powoli zapełniać się zaczęła. Przybywali czeladnicy piekarscy, roznosiciele i roznosicielki chleba. Służąca biegała, odbierając od każdego polecenia, a jednocześnie zbliżyła się do stołu, umieszczonego tuż pod okienkiem gabinetu, w którym siedział Soliveau. Kobieta i dwaj mężczyźni zajmowali miejsca przy owym stole.
— Właścicielka przysyła mnie — rzekła do nich dziewczyna — z zapytaniem, czy państwo zechcecie podpisać składkę?
— Jaką składkę? — odrzekł mężczyzna.
— Składkę na ucztę...
— Dla kogo?
— Jakto? więc państwo o niczem nie wiecie?
— Ma się rozumieć?
— Chodzi tu o zebranie podpisów na bankiet, jaki towarzysze pracy pragną urządzić na cześć matki Elizy w przyszły czwartek, uświęcając jej ocalenie od śmierci, podczas załamania się rusztowania przy ulicy Git-le-Coeur.
Uderzenie piorunu w stół, przy którym pisał Owidyusz, nie sprawiłoby straszniejszego na nim wrażenia, jak powyższe słowa, dobiegające do uszu jego. Zbladły i drżący, zerwał się nagle, spoglądając z trwogą wokoło siebie.
— To prawda... — odrzekła kobieta, siedząca w towarzystwie dwóch mężczyzn — słyszeliśmy o tym wypadku. Biedna matka Eliza cudem prawie ocaloną została!
— No... a teraz, gdy państwo wiecie o wszystkiem — mówiła dalej służąca — zechcecież wziąć udział w składce? Wszyscy do tego należą... Będą się bawić wesoło... śpiewać i tańczyć... Po sześć franków na osobę.
— Chętnie należeć będziemy. Biedna matka Eliza, wszak ona ma tylko tutaj przyjaciół.
— Przyniosę więc arkusz papieru, zapiszcie państwo swoje nazwiska i dacie po sześć franków.
Owidyuszowi zimny pot wystąpił na czoło.
— Joanna Fortier żyje! — wyszeptał pół bezprzytomnie prawie. — Żyje!... mimo to, żem ją widział zbroczoną krwią, martwą, nieledwie zmiażdżoną. Ależ to niepodobna! A jednak ja nie śnię... nie marzę... nie jestem obłąkany! Słyszałem wyraźnie, że na jej cześć przygotowują tu ucztę... Ona więc żyje!... żyje, jak jej córka... — szeptał, chwytając się za głowę; — w obu więc razach chybiłem!... Ach jakżem nędzny... niezręczny!
Głos służącej, przybyłej do siedzących przy stole, przerwał monolog zbrodniarza.
— Oto lista... — mówiła dalej dziewczyna — podpiszcie państwo, wypłaćcie, lecz ani słowa o tem przed matką Perrin, chcemy, aby to dla niej było niespodzianką.
Tu nagle, spojrzawszy ku drzwiom, ukryła arkusz za siebie.
— Tst! — zawołała — ani słowa o tem — matka Eliza nadchodzi.
Joanna Fortier w rzeczy samej ukazała się w sali z drugą roznosicielką. Owidyusz, przywoławszy całą odwagę, uniósł zlekka firankę i spojrzał z boku, usiłując zostać niepostrzeżonym. Zobaczył Joannę i poznał ją za pierwszym rzutem oka. Biedna kobieta nosiła jeszcze przepaskę na zraniontm czole.
— Tak! ona żyje! — wyszeptał. — A więc dla Jakóba istnieją też same niebezpieczeństwa, straszne zarówno dla mnie, jak i dla niego. Do chwili mego wyjazdu spotkać ona może Harmanta... może z nim mówić... Widząc ją całą i zdrową, cofnąć gotów pieniądze, jakie miał mi za jej śmierć wypłacić... wszystko natenczas będzie straconem! Nie należy przeto dopuścić, ażeby go spotkała... Opóźnię mój wyjazd o dni kilka, jeżeli będzie potrzeba.
I nie kończąc już rozpoczętego listu, zmiął go i wsunął do kieszeni; następnie, przywoławszy posługującego, zapłacił mu, i spokojny z pozoru wyszedł z miną zamożnego obywatela, spędzającego czas na łowieniu rybek i przyglądaniu się sklepowym wystawom. Jakaś myśl nowa w jego wzburzonym mózgu kiełkować widocznie zaczęła.
Wyszedłszy z Gospody piekarzów, Soliveau udał się do Temples i dokonał kilka zakupów w sklepach, gdzie sprzedawano używane ubrania. Następnie, wszedłszy do fryzy era, kazał sobie krótko ostrzydz włosy, zgolić wąsy i faworyty, poczem wrócił na ulicę Clichy.
W godzinę później ukazał się w jasno popielałem ubraniu, jakie noszą zwykle piekarscy robotnicy, mający z mąką do czynienia, w miękkim, popielatym na głowie kapeluszu. W takiem przebraniu zmienił się do niepoznania dla ludzi, którzy go raz lub dwa widzieli w innym ubiorze.
Wsiadłszy do powozu, kazał się zawieźć na ulicę Sekwany, zkąd pieszo udał się do Gospody piekarzów.
Była siódma godzina wieczorem. Tłum robotników napełniał salę zakładu. Soliveau z trudem zdołał zaledwie miejsce odnaleźć dla siebie w wielkiej sali, gdzie siadłszy przy stoliku, kazał sobie podać obiad.
Służąca Maryanna na widok nieznanej sobie postaci zbliżyła się, pytając ciekawie:
— Czy pan jesteś także piekarzem?
— Tak, moje dziecko — odpowiedział.
— Ale nie z naszego okręgu?
— Na teraz... nie, ale tu kiedyś zamieszkiwałem. Znam zakład, wasz od lat dawnych, a przybywszy obecnie z Dijon dla pozyskania miejsca w Paryżu, przychodzę do was na obiad.
Tourangeau z Lugduńczykiem siedzieli przy sąsiednim stole.
— A! przybywasz z Dijon, kolego? — zawołał Lugduńczyk wesoło.
— Tak, towarzyszu.
— Byłem tam przed dwoma laty. A w której piekarni pracowałeś?
— Owidyusz wymienił firmę, znajdującą się przy ulicy Chabot-Charny.
— Znam doskonale właściciela tej piekarni — odrzekł Lugduńczyk — jest to dzielny człowiek. Przybywasz więc, aby tu znaleźć robotę?
— Pragnąłbym pozostać w Paryżu.
— Dobre jednak miejsca rzadko się trafiają.
— Będę czekał.
— Do czarta! widać, iż masz żyć z czego...
— Tak... w rzeczy samej... otrzymałem właśnie mały spadek po moim stryju. Nie jest to wiele, wystarczy jednak na utrzymanie, dopóki coś korzystnego nie odnajdę:
— Lepiej zaczekać, niż wpaść w jaką pułapkę.
— Czy możnaby tu w tej gospodzie miesięcznie się stołować? — pytał dalej Soliveau.
— Owszem... dlaczego nie? — odpowiedziała służąca. — Skoro się obsługa ukończy, pójdziesz pan do właścicielki zakładu i ułożysz się z nią.
— Dobrze... a teraz proszę, przynieś mi butelkę dobrego burgunda; koledzy nie odmówią trącenia się zemną kieliszkiem.
— Najchętniej! odrzekł Tourangeau.
Maryanna podała jedną butelkę wina, a potem drugą. Pierwsze lody tym sposobem zostały przełamane i w pół godziny później nowoprzybyły stał się poufnym towarzyszem obecnych.
— Zobaczymy się jutro... nieprawdaż? — odchodząc pytał Lugduńczyk Owidyusza.
— Mam nadzieję... — rzekł tenże; — przyjdę tu rano i znów wychylimy razem butelkę białego wina.
Tourangeau z Lugduńczykiem odeszli. Owidyusz zwolna jadł obiad. Niezadługo tłum się rozproszył; w wielkiej sali została mała liczba konsumentów. Właścicielka miała obecnie czas do pomówienia, a uprzedzona przez Mariannę o nowoprzybyłym gościu, zbliżyła się do niego.
— Pan życzysz sobie stołować się u nas? — zapytała.
— Tak, pani.
— Zgadzam się na to. Ileż razy dziennie?
— Trzy razy... Zrana zupa, po niej kawałek sera i pół butelki wina, następnie śniadanie o jedenastej i jak zwykle, obiad. Ileż to będzie kosztowało?
— Wezmę od pana, jak od innych biorę, ni mniej, ni więcej... sto dwadzieścia franków miesięcznie. Weź pan pod uwagę, że będziesz tu pił wino naturalne i kuchnię mieć będziesz staranną.
— Zgadzam się na sto dwadzieścia franków. Od jutra rana zacznę przychodzić, a obecnie zapłacę pani z góry za pół miesiąca.
— Jak pan zechcesz.
Soliveau położył na stole trzy sztuki złota.
— Oto — rzekł — sześćdziesiąt banków.
— Dobrze... wydam panu pokwitowanie, obok czego przyjmiesz pan odemnie kieliszek koniaku. Maryanno — rzekła do służącej — przynieś nam tu butelkę starego i dwa kieliszki.
Dziewczyna spełniła zlecenie. Owidyusz podał jej natenczas sztukę dwudziestofrankową.
— Proszę cię, rozmień mi to — rzekł — na drobną monetę — a gdy przyniosła takową, dał jej pięć franków: — Oto dla ciebie... za twoją usługę.
Maryanna oniemiała z radości, chowając pieniądze do kieszeni.
— Ach! jak to dobrze... — zawołała po chwili; — ponieważ pan należysz odtąd do naszych gości i będziesz stołował się u nas, zechcesz zapewne należeć...
— Do czego? — pytał Owidyusz, udając nieświadomość.
— Do uczty...
— Jakiej?
— Do składkowego obiadu — odezwała się właścicielka — jaki tu urządzamy dla pewnej zacnej roznosicielki chleba. Omal że nie została ona zmiażdżoną przed kilkoma dniami, pod załamującem się rusztowaniem... cudem, rzec można, uniknęła śmierci. Jest to dzielna kobieta, którą wszyscy kochamy.
— Ależ najchętniej należeć będę do tego! — zawołał Soliveaux pośpiechem. — Ileż złożyć trzeba?
— Sześć franków.
— Oto są.
— Przynieś listę, Maryanno, ażeby ten pan zapisał się na niej.
Dziewczyna podała arkusz żądany.
— Nazwisko pańskie? — pytała właścicielka.
— Piotr Lebrun.
— Już zapisałam... a teraz napijmy się koniaku.
Napełniwszy wódką kieliszki, trącili się niemi i jednym tchem wychylili takowe, poczem restauratorka, pożegnawszy nowego pensyonarza, udała się do kuchni, gdzie ją właśnie wzywano.
— Czart chybaby wmięszał się w tę sprawę, gdybym tym razem nie pozbył się na zawsze Joanny — mruknął Owidynsz. sam pozostawszy. — W sposób, jaki obmyśliłem, mój kuzyn Harmant nie dowie się nawet, że wyszła zdrowa i cała z wypadku przy ulicy Git-le-Coeur.
To mówiąc, odszedł.
Nazajutrz rano przy był wcześnie do Gospody piekarzów^ gdzie mu podano pierwsze śniadanie. Tourangeau z Lugduńczykiem, w kostiumach pracy, to jest z obnażonemi rękoma i bosemi nogami, ponieważ wprost przybywali z piekarni, nie ukończywszy roboty, przyszli, ażeby zjeść śniadanie i napić się wina. Spostrzegłszy Owidyusza, powitali go radośnie i siedli obok niego.
— Podaj butelkę wina — rzekł Tourangeau do służącej.
— Nie — zaprotestował Soliveau; — jutro, jeżeli zechcecie, dziś ja jeszcze płacę.
Podczas śniadania kazał przynieść sześć butelek wina, na które zaprosił wielu obecnych towarzyszów. Znano go już, zauważono dobre stosunki, w jakich zostawał z Lugduńczykiem i Tourangeau, ztąd nikt nie odmówił zaproszeniu.
Nagle ukazała się Joanna Fortier. Spostrzegł ją pierwszy Lugduńczyk.
— Tu... tu, matko Elizo, chodź do nas... — wołał — ofiarujemy ci szklankę wina.
Owidyusz nietylko, iż nie zadrżał, nie zmięszał się wcale, ale przeciwnie, dodał najuprzejmiej:
— Pójdź, matko, proszę. Ja to dziś ugaszczani moich kolegów... Maryanno, podaj szklankę białego wina.
Roznosicielka zbliżyła się, patrząc na mówiącego.
— Ależ ja pana nie znam... — odpowiedziała.
— Jest to nowy towarzysz pracy... dobry chłopiec — zawołał Lugduńczyk — przybył do Paryża w celu starania się o miejsce w piekarni. Kolega, który szczodrobliwie, obchodzi swą z nami znajomość.
— Maryanno, cztery butelki wina! — zawołał Owidyusz.
Służąca spełniła polecenie. Soliveau napełnił szklanki.
Joanna Fortier trąciła się szklanką o szklankę tego nędznika, który ją chciał zabić i który w chwili obecnej układał nowy plan zbrodni, jakiej ona stać się miała ofiara. Biedna kobieta, wypiwszy następnie filiżankę kawy, odeszła.
— Zapewne przyjąłeś udział w bankiecie? — pytał go Tourangeau.
— Jaki urządzacie na cześć matki Elizy? tak jest... przyjąłem — odrzekł. — Opowiedziano mi rzecz całą, złożyłem moje sześć franków, nie licząc tego, co na owej uczcie podać rozkażę... Nie otrzymało się na to spadku, aby go więzić w starej pończosze.
— Wiwat! to dzielny chłopak! — zawołał jeden z towarzyszów. — Przysiągłbym, że bankiet uda się wybornie!
— Będę się o to starał — odrzekł Soliveau.
— Śpiewać... tańczyć będziemy...
— Wszystko, co tylko zechcecie — odparł nikczemnik. — Posiadam cały repertuar z komicznych przedstawień kawiarnianych.
— Trzeba znaglić matkę Elizę, aby i ona także śpiewała — ozwie się Maryanna.
— Niełatwem to będzie — rzekł Tourangeau.
— Dlaczego?
— Matka Perrin jest dzielną kobietą, wzorem kobiet, lecz smutną i małomówną wogóle. Możnaby sądzić, iż ją dręczy jakaś ciężka, tajona zgryzota.
— Zobaczycie! — zawołał jowialnie Owidyusz — ja ją nakłonię do wesołości, szepnę jej słówko, z którego serdecznie śmiać się będzie i wy wszyscy z nią razem.
Godzina pracy nadeszła, Tourangeau z Lugduńczykiem wali od stołu, zabierając się do wyjścia.
— I ja zarówno pójdę szukać roboty — rzekł Soliveau. — Dobrze jest się bawić, lecz i o pracy na seryo pomyśleć należy.
Spadek po moim nieodżałowanym stryja wkrótce wyczerpać się może.
Tu wyszedł z gospody.
Edmund Castel w poniedziałek rano wysłał telegram do mera w Joigny. Depesza ta, jak odgadują czytelnicy, dotyczyła Paula Duchemin. W ciągu dnia artysta otrzymał odpowiedź na ów telegram. Mer oznajmiał, iż dotąd nie rozpoczął jeszcze kroków względem wniesienia skargi na przeniewierczego urzędnika i że oczekiwać będzie na powtórny list Edmunda, wyjaśniający ma bliżej tę sprawę. Castel bezzwłocznie pośpieszył z napisaniem obszernego wyjaśnienia, co ukończywszy, wysłał list pocztą pod adresem mera w Joigny, poczem zabrał się do swojej pracy, chwilowo przerwanej.
Nadchodził dzień, w którym Jerzy Darier ukończyć miał dwudziesty piąty rok życia; opiekun jego, wierny danemu przyrzeczeniu, chciał w tym dniu przesłać mu obraz dlań przeznaczony, a w którym pozostawało jedynie dopełnić kilka drobnych, mało znaczących szczegółów.
Nazajutrz wieczorem obraz był gotów zupełnie. Jednocześnie z owym podarkiem Edmund Castel, wierny udzielonemu sobie poleceniu przez proboszcza z Chévry, doręczyć postanowił Jerzemu list, powierzony sobie przez księdza. Miało to nastąpić w nadchodzący piątek.
Podczas pracy artysta przywodził sobie na pamięć różne szczegóły, jakich zasięgnął o Harmancie i pragnął, ażeby przy oddaniu Jerzemu listu, odkrywanego młodemu adwokatowi tajemnicę jego urodzenia, mógł razem powiedzieć:
— Znam prawdziwego mordercę Juliana Labroue i obecnie przy mojej pomocy staraj się uzyskać rehabilitacyę twej I matki, niewinnie skazanej.
Mimo jednakże ciężko obwiniających Harmanta pozorów, nie mógł jeszcze zawołać z dowodami w ręku:
— Owym mordercą... jest on! Zrywam ci twą maskę, nikczemniku i twarz odkrywam! Ty nie jesteś Pawłem Harmant, ale Jakóbem Garaud!
Zmuszony był z tem ostatecznie powstrzymać się do dnia i godziny, w której Owidyusz Soliveau, wpadłszy w jego ręce, mówić pocznie, a wtedy, bądź to ze słôw jego, bądź z papierów, jakie posiadał, pozyska tak gorąco upragnione przez siebie dowody. Czy jednak Raul Duchemin zdoła wpaść na ślady Owidyusza? Był to punkt główny, od którego wszystko zależało, ponieważ, mimo najstaranniej zarzuconych sieci, przy użyciu nadludzkiej prawie zręczności, czuł dobrze artysta, że nie zdoła przeniknąć do głębi przemysłowca.
Gdyby ów nadzorca, a dziś milioner, spostrzegł, że jest w najdrobniejszej części śledzonym, z niknąłby z oczu na zawsze. Z drugiej strony, jeżeliby zamierzony zamiar nie udali się Duchemin’owi, w jakiż sposób zastawić sidła na owego pseudo-Harmanta, jak znaglić go by się udał do swego wspólnika, by tam na schadzce przyłapać obu?
Oto zadanie, jakie przy malowaniu obrazu stawiał sobie Edmund Castel, a którego rozwiązać nie był w stanie. Dzień wtorkowy przeminął bez otrzymania wiadomości od Raula Duchemin; środa też same dała rezultaty: Rani nie ukazał się wcale. Edmund Castel postanowił wieczorem pójść osobiście do niego, a raczej do panny Amandy na ulicę des Dames w Batignolles.
Szwaczka, wróciwszy od pani Augusty, weszła do swego mieszkania, ale tylko na chwilę, jak opowiadała odźwierna; poczem wyszła z domu, nie mówiąc, o której godzinie powróci. Duchemin zarówno był nieobecnym.
Edmund pozostawił więc swą wizytową kartę pod adresem Raula, na której ołówkiem nakreślił te słowa:
„Będę u was jutro, to jest we czwartek, o dziesiątej rano. Oczekujcie na mnie... potrzebuję koniecznie z wami pomówić.“
Poczem wrócił do siebie na ulicę Assas.
Amanda i Raul wrócili dopiero koło północy, naznaczyli sobie bowiem rano dnia tego schadzkę w małej kawiarni przy ulicy Murillo, zkąd dobrze mogli zwracać baczność na pałac Harmanta.
Skoro tylko do domu wrócili, odźwierna doręczyła im bilet, pozostawiony przez Edmunda. Po przeczytaniu dopisku byli przekonani, iż artysta ma im udzielić jakąś ważną wiadomość ze swej strony; Amanda więc pragnęła być obecną przy jego wizycie, nie mogła tego jednak uczynić, zostawszy wysłaną właśnie o tej godzinie do jednej z klientek przez panią Augustę. Pozostał więc w domu jedynie Duchemin, któremu rozkazała udzielić sobie wiadomość, gdyby otrzymał takową od Edmunda.
Dnia tego pogoda była przepyszną. Amanda, wyszedłszy o wczesnej rannej godzinie, szła pieszo, postanowiwszy wziąć fiakr dopiero nad brzegiem Sekwany i udać się takowym na miejsce, wskazane jej przez zwierzchniczkę. O dziewiątej jechała ulicą Sztuk Pięknych, położoną w pobliżu ulicy Bonapartego.
Lecz wróćmy do Owidyusża Soliveau.
Wczesnym porankiem wyszedł on również na miasto, wsunąwszy do kieszeni flakon, w trzech częściach napełniony Kanadyjskim płynem, który wlewał, jak widzieliśmy, Harmantowi w Ameryce i Amandzie Règamy w Bois-le-Koi. Po drodze wstąpił do najbliższego biura telegrafów, zkąd wysłał do milionera depeszę następującej treści:
„Proszę o wyznaczenie schadzki na dzień jutrzejszy; nie wyjadę, aż w przyszły poniedziałek.
Załatwiwszy się z tem, wsiadł do powozu i pojechał na plac Châtelet, gdzie zatrzymawszy się przed jedną z kawiarni, wszedł tam, żądając potrzebnych materyałów do napisania listu. Gdy mu takowe dostarczono, zmienionym charakterem napisał, co następuje:
„Wiadomo, iż policya miasta Paryża poszukuje oddawna, lecz bezskutecznie, pewnej kobiety, nazwiskiem Joanna Fortier, skazanej na dożywotnie więzienie za potrójną zbrodnię kradzieży morderstwa i podpalenia, zbiegłej z więzienia Centralnego w Clermont. Powiadamiamy przeto, iż policya odnaleźćby zdołała pomienioną kobietę, wysławszy dwóch lub trzech agentów na bankiet, jaki dziś będzie wydanym, to jest we czwartek, o godzinie dwunastej w południe, w handlu kupca win, przy ulicy Sekwany, pod znakiem Gospoda piekarzów, na cześć pomienionej roznosicielki chleba, ukrywającej się pod nazwiskiem Elizy Perrin.
„Przy wspomnionym bankiecie nieprzewidziany wypadek zmusi wspomnioną kobietę do wyjawienia swojej tożsamości.“
Ukończywszy haniebną tę denuncyacyą, Owidyusz wsunął pismo w kopertę, kładąc na niej adres:
Wyszedłszy na plac, przywołał posłańca skinieniem ręki:
— Chcesz zarobić czterdzieści sous? — zapytał.
— Naturalnie... Cóż mi pan czynić rozkażesz?
— Odniesiesz ten list.
— Gdzie?
— Niedaleko ztąd... do prefektury... Oddasz naczelnikowi policyi. Ale ten list natychmiast doręczonym być musi:
— Odniosę go bezzwłocznie. Mam przynieść odpowiedź?
— Nie.
— Proszę więc o list.
— Oto jest i dwa franki dla ciebie za fatygę.
— Dziękuję panu... biegnę!
ów komisyoner był starym lisem, znającym dobrze wszystkie zaułki wnętrza prefektury. Wszedł więc wprost do przedpokoju, poprzedzającego gabinet naczelnika policyi.
— Co chcesz? — zapytał go woźny.
— Mam list do pana naczelnika, nader ważny i pilny... Czy zastałem go w biurze?
— Jest... List ten zaraz mu odniosą... Zaczekaj na odpowiedź.
— Nie będzie odpowiedzi — rzekł posłaniec. — Kazano mi tylko list oddać; spełniłem zlecenie... odchodzę.
I odszedł, podczas gdy woźny wszedł z listem do gabinetu naczelnika.
Owidyusz, wróciwszy do kawiarni, patrzył przez okno na zewnątrz. Po upływie pół godziny spostrzegł posłańca, wracającego na zwykłe swe stanowisko. Upewniony, iż dobrze spełnił zlecenie, wyszedł spokojny, pogwizdując jakąś ary etę z operetki.
Naczelnik policyi w chwili, gdy wszedł woźny z listem od Owidyusza, zajęty był przeglądaniem papierów. Rozdarłszy kopertę, przebiegł szybko list oczyma, w czasie czego wyraz jego oblicza zajaśniał zadowoleniem.
— Czy można jednak dać wiarę temu oskarżeniu? — wyszepnął. — Przybywa ono wprawdzie na czasie, ponieważ agenci, zniechęceni niepowodzeniem, zaprzestali dalszych poszukiwań. Osobistość, pisząca te słowa, zdaje się być pewną swego.
Denuncyantem jest zapewne zbiegły więzień z Clermont, który spotkawszy swą towarzyszkę, chce ją nam oddać w ręce... W każdym razie skorzystać ze wskazówek nie omieszkam, od kogokolwiekbądź one pochodzą.
Tu zadzwonił. Woźny powtórnie we drzwiach się ukazał.
— Idź na posterunek agentów — rzekł doń naczelnik policyi. — Brichard i Montel są zapewne na swem stanowisku. Zawołaj ich do mnie.
Za kilka minut obaj wspomnieni agenci ukazali się w progu.
— Jakie są rezultaty z poszukiwań, czynionych w Paryżu, celem odnalezienia zbiegłej z więzienia w Clermont Joanny Fortier? — zapytał.
— Pan naczelnik czytał nasz raport dzisiejszy? — odrzekł Brichard.
— Nie... nie czytałem. Jest-że jaki skutek?
— Nic dotąd, niestety! Zbiegła zniknęła bez śladu.
— Nie macie żadnych wskazówek?
— Żadnych... Montel wraz zemną ma jedno przekonanie...
— Jakie?
— Że Joanny Fortier nie ma w Paryżu... Ukrywa się ona gdzieś na prowincyi.
— Otóż dowiedzcie się, że Joanna Portier jest w Paryżu — rzekł tonem stanowczym naczelnik.
Dwaj agenci, nie ośmieliwszy się przeczyć, zamienili z sobą niedowierzające spojrzenia.
— Nie ufacie memu twierdzeniu? — mówił dalej urzędnik. — Za kilka godzin pewien dowód przekona was, iż źle szukacie i że ja lepiej od was jestem powiadomionym w tej sprawie.
— Pewien dowód? — powtórzył Brichard.
— Tak... przekona on was o prawdzie. Znacie zakład restauracyjny kupca win pod godłem Gospody piekarzów?
— Znamy go, panie. Ów zakład znajduje się wprost ulicy Sekwany.
— Jakąż on posiada reputacyę?
— Nader uczciwą. Zakład porządny, spokojny, nie posiada klienteli podejrzanej. Tam to schodzą się na śniadania i obiady robotnicy piekarscy, roznosiciele i roznosicielki chleba z okręgu.
— Dziś urządzają tam bankiet na cześć jednej z roznosicielek, niejakiej Elizy Perrin... Zanotujcie to sobie.
— Dobrze, panie.
— Uczta rozpocznie się punkt o dwunastej w południe... Zbiegła z więzienia w Clermont będzie się na niej znajdowała.
— Joanna Portier? — zawołali razem obaj agenci w zdumieniu.
— Tak.
— Miałażby to ona być Elizą Perrin?
— Być może... Bądź co bądź, podczas uczty nastąpi niespodziewany wypadek, który ją zmusi do wyznania prawdy.
— Jaki wypadek, panie?
— Nic nie wiem... Powiadomiono mnie tylko, iż ma on nastąpić... Od was zależy skorzystać z tego. Starajcie się wejść oba do Gospody piekarzów i zostać tam przez czas uczty, co nie trudno wam będzie, ponieważ jest to zakład publiczny.
Tam oczekujcie z uwagą nastąpienia wspomnionego wypadku. Skoro będziecie przekonani, że Eliza Perrin lub też kto inny jest Joanną Fortier, działać zaczniecie... Wszak zrozumieliście mnie, sądzę? Nie potrzebujecie upoważnienia celem przytrzymania jej, ponieważ nie chodzi tu o uwięzienie kryminalistki, lecz o przyprowadzenie zbiegłej. Dowody, jakie posiadacie, wystarczą wam do tego. No... idźcie i tym razem przynajmniej starajcie się zasłużyć na moją pochwałę.
— Dołożymy wszelkich starań.
I dwaj agenci wyszli z gabinetu. Brichard spojrzał na zegarek. Wskazywał on dziesiątą.
— Mamy więc jeszcze dwie godziny czasu przed sobą — rzekł — więcej, niż go nam trzeba, aby ułożyć swe plany.
— Jakie plany? — rzekł Montel — żadnych tu nie potrzeba. Wszak wiesz, że Gospoda piekarzów wraz ze sprzedażą win i restauracyą, jest miejscem publicznem. Mimo więc, że tam dziś ucztę wydają, możemy przyjść sobie na śniadanie, o niczem nie wiedząc. Pójdziemy zatem.
— Zgoda... lecz jeśli każą nam usiąść w drugiej sali, a nie w tej, gdzie będą bankietować, odsunięci, nic nie usłyszymy.
— Są tam tylko dwie sale, łączące się z sobą... Ja znam dobrze ów zakład.
— Jeśli tak, wszystko pójdzie dobrze.
— Trzeba nam jednak zmienić odzież... przebrać się za robotników. Ja wracam do domu i ty uczyń to samo.
— A gdzież się spotkamy?
— Przed instytutem.
— O której godzinie?
— O trzy kwadranse na dwunastą.
— Zgoda!
Tu obaj rozdzielili się, idąc każdy w swoją stronę.
∗
∗ ∗ |
Tegoż dnia rano, punkt o godzinie dziesiątej, Edmund Castel ukazał się w bramie domu, w którym mieszkała Amanda. Poznawszy go, odźwierna podbiegła ku niemu.
— Oddałam wczoraj pańską kartę — wyrzekła. — Pan Duchemin jest u siebie... oczekuje na pana.
Artysta wbiegł żywo na schody, wiodące ku czwartemu piętru. Przy pierwszych drzwiach z lewej zatrzymał się i zadzwonił. Raul pośpieszył mu otworzyć.
— Oczekuję z niecierpliwością na pańskie przybycie — wyrzekł wesoło; — jestem pewien, iż przychodzisz z wiadomością, żeś odkrył mieszkanie Owidyusza.
Edmund potrząsnął głową przecząco.
— Przeciwnie... przychodzę zapytać, czyś pan odnalazł kryjówkę tego nędznika.
— Niestety! nie, panie... Od trzech dni krok za krokiem śledzę Harmanta, lecz jakby umyślnie, wyjeżdża tylko do fabryki w Courbevoie i z fabryki do domu wprost wraca.
— Nic, zatem... nic! nic... żadnego śladu! — wołał Edmund Castel z rozpaczą.
— Nic dotąd, panie... i lękam się, ażeby Soliveau, spostrzegłszy, iż był śledzonym, nie umknął nam gdzie z Paryża.
— Szatan chyba naówczas działałby w tej sprawie. Nie odszukałeś pan czasem jakiego sposobu zabezpieczenia się przeciw ucieczce Owidyusza?
— Owszem, oczekując na pańskie przybycie, długo nad tem wszystkiem rozmyślałem; dyskutowałem sam z sobą i przyszła mi myśl pewna...
— Mów prędko... co takiego? Może to być zbawienne jakieś natchnienie.
— Umyśliłem, iż dobrze byłoby może posłać Harmantowi telegram z podpisem Owidyusza Soliveau.
— Jakiej treści?
— Następujących słów parę:
„Bądź u mnie dziś wieczorem — pilno.
Odebrawszy tę lakoniczną depeszę, Harmant nie zaniedba udać się na wezwanie swojego wspólnika. Będę stał na czatach, będę szedł za nim i tym sposobem odkryję, gdzie mieszka ów łotr Soliveau. Jak pan uważasz ten projekt?
— W istocie, doskonały... Przedstawia on jednak pewne trudności, a zarazem i niebezpieczeństwo...
— Jakie?
— Gdyby, jak pan przypuszczasz, Soliveau uniknął nam z Paryża, Harmant odgadłszy, iż zastawiono nań sidła, będzie się miał na ostrożności i wcale z domu nie wyjdzie.
— To prawda... Może on jednak nie wiedzieć, że Soliveau wyjechał... może sądzić, iż wrócił się z drogi... W każdym razie jest szansa, którejby można spróbować.
— Tak... w rzeczy samej, lecz obok tego nasuwa się zarazem pewna okoliczność.
— Jaka?
— Przypuśćmy, że Owidyusz jest w Paryżu. Harmant wskutek odebranej depeszy uda się do niego, zobaczy się z nim i zapyta: „Odebrałem twój telegram... oto jestem... cóż chcesz odemnie?
— Cóż z tego?
— Soliveau, który nie posyłał depeszy, spostrzeże podejście, które go powiadomi o grożącem niebezpieczeństwie.
— Policzy ów fałszywy telegram na karb Amandy — rzekł Raul. — Niech i tak będzie... co nas to obchodzi? Podczas, gdy oba wyjaśniać będą tę sprawę, ja przygotuję się do działania.
— Cóż zamyślasz uczynić?
— Będę czekał, aż Harmant wyjdzie od Owidyusza, a wtedy do jego drzwi zadzwonię. Otworzy mi, sądząc, iż wspólnik jego się wraca, a ujrzawszy mnie wchodzącego, o nic nie podejrzywając, przyjmie u siebie. Natenczas, znalazłszy się z nim sam na sam, wiedząc o jego sprawkach, jak wszystko wiem teraz, przysięgam, iż prawdę mu z gardła dobędę. Człowiek, który obawia się sprawiedliwości, człowiek, który czuje, iż lada chwila spaść może na jego ramię ręka policyjnego agenta, człowiek taki, panie, podłym się staje! Doświadczyłem ja, nieszczęściem, sam tego, ja... który okazałem się nikczemnym wobec tego łotra o tyle, o ile on się nim teraz wobec mnie okaże.
— Lecz w pierwszym szale uniesienia, ten zbrodniarz zabić cię może! — rzekł Castel.
— Może to nastąpić w rzeczy samej... lecz to mnie nie odwiedzie od mego postanowienia. Powinienem okupić mą przeszłość oddaniem w ręce sądu nędznika, który, jesteśmy przekonani, że popełnił morderstwo. Położę me życie w ofierze, jeśli będzie trzeba, lecz się nie cofnę przed dokonaniem zamiaru! Będę się hamował w uniesieniu i mam nadzieję, że zdołam nakazać temu łotrowi dla siebie poszanowanie. Wierzaj mi pan, sposób, jaki ci przedstawiam, złym nie jest, ponieważ on praktycznym się okazuje. Mam silne wewnętrzne przekonanie, iż on nam się powiedzie.
— Podzielani pańskie zdanie w tym razie — rzekł Edmund Castel po chwili milczenia — a skoro zdecydowany jesteś na dokonanie tego zamiaru, zbadajmy go ze wszech stron szczegółowo.
— Mów pan... — odparł Duchemin.
— Przypuśćmy, że Owidyusz Soliveau jest w Paryżu, ale nie będzie go w domu natenczas, gdy Harmant wskutek naszej depeszy przyjdzie do niego.
— Przewidziałem to.
— Cóż więc naówczas uczynisz?
— Korzystając z jego nieobecności, wejdę do mieszkania, przerzucę wszystko i zabiorę papiery.
— Na Boga! — zawołał artysta — ależ to zbrodnia! przewidziana i karana przez prawo. Cóżbyś ty zrobił, nieszczęśliwy?
— Łotr podobny jemu nie podpada pod prawo. Jestem przekonany, że działając przeciw niemu, nie zostałbym karanym.
— Mylisz się... sędziowie innego byliby zdania, bądź pewnym.
— Mniejsza o to... bądź co bądź, ja ryzykuję!
— Ha! skoro postanowiłeś dokonać tego nieodwołalnie, sprzeczać się z tobą nie będę. Dokąd chcesz, abym adresował telegram, przeznaczony dla Harmanta? Do Courbevoie, czy też do jego mieszkania?
— Nad tem właśnie rozmyślam... Sam nie wiem, co zrobić? Nie śledząc go, jak zwykle, dziś zrana, ponieważ na pana oczekiwałem, nie wiem, czy jeździł do fabryki i czy gdzie z domu wychodził?
— Zaraz się o tem dowiemy.
— W jaki sposób?
— Sam osobiście udam się do Harmanta na ulicę Murillo.
— I nie obawiasz się pan? — zawołał Duchemin.
— Czego? Jeżeli zastanę go w domu, będę jaknajuprzejmiej przyjętym; przybiorę pozór zupełnej spokojności, ażeby mnie o nic nie podejrzewał. Harmant zna mnie dobrze, zostaję z nim w stosunkach, odwiedziny me przeto wydadzą mu się całkiem naturalnemi.
— Idź pan zatem... Mamże na ciebie tu oczekiwać?
— Nie, pojedziemy razem. Nie możemy rozdzielać się, dopóki na wszystkich punktach nie ułożymy zgodnie całego planu. Zaczekasz na mnie w kawiarni przy ulicy Malesherbes, gdzie każesz przygotować śniadanie. Przyjdę tam do ciebie.
— Zabierajmy się więc...
— Masz broń?
— Tak, mam rewolwer.
— Weź go z sobą, przydać się może.
— Właśnie to uczynię.
Raul, otworzywszy szufladę stolika, wyjął rewolwer sześciostrzałowy, a upewniwszy się, iż jest nabitym, schował go do kieszeni.
— Po drodze — rzekł — wstąpię do sklepu z wyrobami metalowemi.
— Po co? w jakim celu?
— Chcę kupić obcęgi, ażeby niemi w razie potrzeby wyważyć drzwi w mieszkaniu Owidyusza. A teraz jestem na pańskie rozkazy.
— Jeszcze słowo... — rzekł Edmund, dobywając z portfelu depeszę, otrzymaną od mera w Joigny, którą podał młodzieńcowi. — Proszę, przeczytaj pan to...
Raul wziął telegram, a podczas czytania rumienił się i bladł naprzemian.
— Widzisz, iż nie zapomniałem o danem przyrzeczeniu — rzekł Castel — wysłałem list... Nie masz się więc czego obawiać. Tak samo, gdybyś został schwytanym na gorącym uczynku przy wyważaniu drzwi Owidyusza i gdyby cię przytrzymano, nazajutrzbym cię uwolnił.
— Dziękuję całem sercem za pańską wysoką protekcyę — rzekł Raul; — na zawsze wdzięcznym ci pozostanę.
Wyszli z domu oba, wsiadłszy do fiakra Edmunda, który przed bramą oczekiwał.
— Na ulicę Murillo! — zawołał artysta na powożącego; — masz dobrego bieguna, pędź co koń wyskoczy.
Powóz potoczył się szybko. Na rogu ulicy Murillo wysiadł Duchemin, pożegnał Edmunda Castel i udał się do oznaczonej kawiarni. Fiakr pomknął dalej, nie zatrzymując się, aż przy bramie pałacu. Artysta zadzwonił.
— Czy pan Harmant jest w domu? — zapytał otwierającego mu drzwi odźwiernego.
— Nie ma go, lecz panna Marya przyjmie pana.
W kilka minut później Edmund wprowadzony został przez kamerdynera do salonu. Marya wyszła na jego spotkanie. Była śmiertelnie bladą. Jej wychudłe i zapadnięte policzki pokrywały gorączkowe rumieńce, w oczach jedynie tlił jeszcze pewien odblask życia.
Edmund, widząc ją do tego stopnia zmienioną, cofnął się mimowolnie.
— Biedne dziewczę! — pomyślał — lepiej, ażeby umarło, nie doczekawszy hańby z wyjawienia ojcowskich zbrodni.
— Cóż pana przyprowadza tu do nas, kochany artysto? — pytała Marya z uśmiechem. — Jestem samą, przyjemnieby mi było, gdybyś mi zechciał towarzyszyć przy śniadaniu.
— Żałuję, nie mogąc przyjąć tyle uprzejmego zaproszenia.
— Dlaczego?
— Ponieważ tylko co jadłem śniadanie.
— Przybywasz pan zapewne w celu widzenia się z ojcem?
— Tak.
— Ojciec wyjechał do fabryki. Masz pan może do niego jaki interes.
— Chciałem go prosić, by mi udzielił pozwolenie na zwiedzenie warsztatów... Będę potrzebował wkrótce przedstawić na obrazie wnętrze fabryki, ztąd radbym poznać dokładnie szczegóły.
— Udaj się pan zatem do Courbevoie.
— Tak też myślę uczynić.
— Zastaniesz pan tam napewno mojego ojca, nie tyłka dziś zrana, lecz i wieczorem, ponieważ uprzedził mnie, iż nie wróci na obiad, mając do przygotowania wielkie plany robót, które zatrzymają go do późna.
— Pojadę złożyć mu moją wizytę... Lękam się tylko, czy mu nie przeszkodzę.
— O! nigdy w świecie... Rad zawsze jest widzieć pana u siebie. Jakże, czy pan pracujesz nad moim portretem? — pytała po chwili.
— Od kilku dni — nie, ponieważ bardzo jestem zajętym. Bądź pani jednak spokojną, zostanie on ukończonym na czas oznaczony. Zmuszony byłem przerwać robotę dla małej wycieczki. Jeździłem do Burgundy!... do Dijon.
— Do rodzinnego kraju mojego ojca?
— Tak; mówiono mi tam o nim.
— Jakto? — zawołała Marya zdumiona, — dotąd o nim jeszcze pamiętają w mieście, które opuścił od tak dawna?
— Doskonale go pamiętają! Pan Harmant stał się sławnym. Rozgłos o jego Wysokiem stanowisku przedtem w Ameryce, a obecnie we Francyi, doszedł do jego współziomków. Szczycą się nim oni.
— Zdaje mi sie, iż mój ojciec już tam nie posiada rodziny...
— I ja tak sądzę... Mimo to, mówią tam wiele o panu Harmant w najpochlebniej szych wyrazach, jak również o jego kuzynie, jedynym krewnym, który mu pozostał, jak mi powiadano. Pani znasz zapewne tego kuzyna?
— Tak... tak! Jest to dziwak... oryginał ów kuzyn Owidyusz.
— Owidyusz? — powtórzył artysta.
— Tak... Owidyusz Soliveau, któremu mój ojciec sprzedał fabrykę, wyjeżdżając z New-Yorku. Cieszę się, iż nie przyjechał tu z nami do Francyi.
— Dlaczego?
— Ach! nie wyobrazisz pan sobie, jak ja go nie lubiłam. Nie mogłam nawyknąć do jego sposobu wyrażania się i jego manier kawiarnianych. Raziły mnie one.
— Został więc w Ameryce?
— Tak... ku wielkiemu memu zadowoleniu.
— I od czasu przyjazdu pani do Francyi nie ukazał się w Paryżu?
— Szczęściem nie... wcale. Tu byłby dla mnie bardziej niż gdziekolwiek nieznośny.
Edmund wstał z krzesła.
— Pan już odchodzisz? — zapytała Marya.
— Tak, pani... jadę do Courbevoie.
— A nie zapomnij pan, iż przyrzekłeś być obecnym przy podpisaniu mego ślubnego kontraktu...
— Pamiętam o tem dobrze.
— Do widzenia zatem...
— Do widzenia... wkrótce, mam nadzieję.
Tu artysta, uścisnąwszy rękę córki milionera, wyszedł z pałacu.
— Ona nic nie wie, że Owidyusz Jest w Paryżu. — myślał, wsiadając do powozu. Dla niej on mieszka zawsze w New-Yorku, gdzie prowadzi kupioną od Harmanta fabrykę. Co to wszystko znaczy? Można doprawdy zginąć wśród tego chaosu.
I kazał się zawieźć do kawiarni, gdzie oczekiwał na niego Duchemin.
— Harmant jest w fabryce — rzekł, wchodząc, do Raula — i nie powróci do domu na obiad.
— To znaczy, że ułożył sobie plan jakiś na wieczór dzisiejszy — odpowiedział Duchemin.
— Tak... zdaje się... a nawet jest to pewnem...
— A gdyby wyjechał z Courbevoie przed odebraniem depeszy, jaką mam mu przesłać?
— Nie obawiaj się, zatrzymam go w miejscu. Kazałeś przygotować śniadanie?
— Już jest gotowe... Czekałem na pana.
— Jedzmy więc prędko — rzekł Castel — ponieważ nie mamy czasu do stracenia.
W pół godziny potem obaj powstali. Edmund, zapłaciwszy rachunek, wsiadł do powozu z Ducheminem.
Była godzina dwunasta.
— Jedz do najbliższego biura telegrafu! — zawołał Castel na woźnicę.
Powóz zatrzymał się przed biurem wskazanem na bulwarze Malesherbes.
Czekaj na mnie dziś wieczorem, o godzinie dziewiątej —
Po wysłaniu telegramu Edmund Castel z Ducheminem wsiedli do powozu.
— Dokąd teraz mam jechać? — pytał woźnica.
— Na most de Neuilly.
Fiakr ruszył z miejsca. Na początku mostu Paul wysiadł, wskazując gestem towarzyszowi miejsce, na którem zwykle czatował.
— Tu będę oczekiwał... — rzekł z cicha.
— Dobrze... — odparł Edmund; — nie opuszczę naszego przemysłowca aż do chwili, w której będzie miał się udać na schadzkę. Nie zobaczymy się więc już z sobą dziś wieczorem, lecz w nocy lub jutro zrana, gdyby zaś coś pilnego wypadło, będę cię oczekiwał u siebie. Odwagi i wytrwałości!
— Och! nie obawiaj się pan!
— Wynajdę sposób powiadomienia cię, gdyby po moich odwiedzinach u Harmanta wypadło coś zmienić w naszych planach.
— Mam nadzieję, iż nie zajdzie tego potrzeba.
Edmund kazał się zawieźć do fabryki.
Harmant, przybywszy od rana, wydał potrzebne polecenia względni robót na dzień cały; przed udaniem się jednak na umówioną schadzkę z Owidyuszem, postanowił pójść do bankiera dla wzięcia od niego potrzebnej kwoty pieniędzy na zapłacenie wspólnika. Ostatniej depeszy od Owidyusza, jaką mu tenże przesłał, nie odebrał jeszcze. Rozłożył więc swą czynność na dzień cały w sposób następujący: Po odebraniu i pieniędzy od bankiera, postanowił pójść do Jerzego Darier, ażeby z nim pomówić o sprawie, jaka wkrótce przed trybunał wprowadzoną być miała, a w obronie której młody adwokat miał stawać ze strony milionera; następnie miał załatwić na mieście kilka interesów, poczem postanowił wrócić do fabryki, czekając na przybycie swego pseudo-kuzyna.
Ułożywszy czas w ten sposób i porozumiawszy się z Lucyanem względem robót w warsztatach, zamierzył wyjść właśnie z fabryki, gdy przyniesiono mu ów pierwszy telegram Owidyusza, naznaczający schadzkę. Przeczytawszy go, Harmant zdziwił się niezmiernie.
— A! czyliż mucha go ukąsiła? — zawołał, marszcząc brwi z niezadowoleniem; radbym, ażeby raz już wyjechał! Co znaczy to opóźnienie? Z jakiego ono powodu nastąpiło? Prosty kaprys, fantazya, nic więcej, ponieważ w tych jego wyrazach nic mi dostrzedz nie daje jakiegoś groźnego wypadku. Ha! skoro tak... odłożymy do jutra nasze pożegnanie. Z Jerzym jednakże porozumieć się muszę. Przepędzę dzień ten w fabryce i wrócę na obiad do pałacu.
Przywoławczy Lucyana, powiadomił go o nastąpionej zmianie w projektach, a napisawszy długi list do Jerzego Darier, dołączył doń potrzebne sądowe papiery, wysyłając to wszystko przez chłopca posługującego na ulicę Bonaparte.
O jedenastej powtórnie wezwał Liucyana.
— Pójdziemy razem na śniadanie — rzekł do niego.
Labroue ukłonił się na znak przyzwolenia, poczem obadwaj udali się razem do pobliskiej restauracyi.
Pozostawiwszy ich tam, zobaczmy, co w tym czasie działo się w Gospodzie piekarzów.
Joanna Fortier, jak zwykle, przybyła tam zrana. Tak czeladnicy piekarscy, jak i roznosicielki chleba, wydawali się być dziwnie tajemniczymi dnia tego. Nie rozmawiano z nią jak zwykle, ale szeptano po kątach, z boku na nią spoglądając.
Zaciekawiło ją to do tego stopnia, iż przywoławszy Lugduńczyka, zapytała:
— Co wam się wszystkim dziś stało? Stronicie odemnie, jak gdybyście się mnie lękali... Spoglądacie na mnie w dziwny sposób...
Chłopak stanął zakłopotany, drapiąc się w głowę.
— Kiedy chcesz, powiem ci, matko Elizo — odrzekł po chwili. — Otóż potrzebujemy ci coś oznajmić i właśnie, gdy weszłaś, sprzeczaliśmy się komu głos oddać w tej sprawie.
Joannie przyszła na myśl jej przeszłość, ta przeszłość ciężka, ponura, którą być może wykryto. Pobladła nagle.
— O czem więc chcecie mnie powiadomić? — szepnęła zcicha.
— O czemś nader przyjemnem dla ciebie, matko Elizo — odezwała się właścicielka zakładu? — Na co to wszystko okrążać? Najlepiej iść wprost do celu. Otóż opowiem ci rzecz całą.
— Tak... tak! mów, pani! to najlepiej... — wołano zewsząd.
— Wiadomo ci, matko Perrin — zaczęła restauratorka — ile cię tu wszyscy kochamy i poważamy. Mieszkańcy tego domu, moi klienci, robotnicy z piekarni, mój mąż i ja nareszcie, wszyscy uważamy cię za wzór poczciwej i dzielnej kobiety.
— Wiem, iż mam tu przyjaciół — przerwała do łez wzruszona roznosicielka.
— I to prawdziwych przyjaciół, matko Elizo — poparł Tourangeau — a gdyby ci kiedy przyszło uskarżać się na któregokolwiek z nas, no! inni daliby mu za to naukę, jaką popamiętałby na wieki. Lecz cisza... Zabiera głos nasza obywatelka, słuchajmy...
— Głęboko zasmuciliśmy się wszyscy, matko Elizo — mówiła właścicielka zakładu — posłyszawszy o tym strasznym wypadku z rusztowaniem; i gdybyś była nieszczęściem wówczas zginęła, sprawilibyśmy ci pogrzeb wspaniały. Bóg jednak nie dopuścił takiej katastrofy. Wszyscy ci poczciwi ludzie, którzy tu przychodzą, wszyscy ci twoi znajomi, tak postanowili: Ponieważ Stwórca ocalił nam matkę Elizę, należy cieszyć się z tego, a na dowód, ile jej życie jest dla nas drogiem, ofiarujemy jej piękny bukiet i ucztę ze składek, na której, jako przewodnicząca, niech zajmie miejsce honorowe. Oto wszystko.
Joanna płakała z radości.
— Och! moi przyjaciele... moi przyjaciele... czyliżem zasłużyła... — zaczęła mówić, ale wzruszenie głos jej zaparło.
— Bukiet przygotowany będzie wraz z ucztą na dwunastą w południe — mówiła właścicielka sklepu — i upewniam cię, matko, iż z całego serca każdy wzniesie toast za twe zdrowie.
— Wiwat! — wykrzyknęli razem chłopcy piekarscy wraz z roznosicielkami.
Joanna padła w objęcia właścicielki zakładu, poczem nastąpiły wzajemne uściski bez końca.
— Pięćdziesiąt cztery osób przy stole! — krzyknął z fantazyą Lugduńczyk — to uczta nielada! Będziemy śpiewać, śmiać się, dowcipkować i tańczyć!
— Dzięki wam... dzięki po tysiąc razy moi przyjaciele — jąkała ze wzruszeniem Joanna — przyjdę zająć miejsce pomiędzy wami... Pośpieszę wziąć udział w tej uczcie, która mnie przekonywa o waszej przyjaźni. Jestem szczęśliwą, nad wyraz szczęśliwą! Dzięki wam... dzięki!
I biedna ta kobieta, dla której radość do chwili obecnej była nieznanem prawie uczuciem, z przepełnionego nią serca, wybuchnęła łkaniem.
— Ależ matko Elizo, płakać nie trzeba — mówiła właścicielka sklepu — mógłby kto sądzić, że ci to przykrość sprawia.
— Nie... nie! płaczę z nadmiaru szczęścia... radości...
— My wiemy o tem, lecz w każdym razie lepiej się śmiać i cieszyć. Pójdź-no tu do mnie, napij się parę kropel koniaku, to cię wzmocni, mateczko, pokrzepi.
Joanna, wziąwszy napełniony kieliszek, trącała się nim ze wszystkimi.
— No! moi drodzy przyjaciele — wyrzekła — punkt o dwunastej przychodzę i będę się starała pięknie ustroić. Zatem do widzenia!
Tu wyszła, żegnana okrzykami.
— A teraz, moje dzieci — rzekła właścicielka restauracyi, zwracając się do chłopców posługujących i służącej — wypada się nam zająć robotą. Wszystkie stoły zestawmy w jeden na środku tej sali. Trzeba położyć pięćdziesiąt cztery nakrycia. Ustawiajcie tak jednak, ażeby nazbyt nie były śćieśnionemi.
— A małe stoliki? — pytała Maryanna — co pani z niemi zrobić rozkaże?
— Można zostawić kilka pod ścianą dla gości z miasta, jacy przybyć mogą. Śpieszcie się... śpieszcie! mamy niewiele czasu do dwunastej. Ty zaś, Jakóbie — dodała, zwracając się do posługującego — pójdziesz z panem do piwnicy. Potrzeba przynieść pięćdziesiąt cztery butelek zwyczajnego wina, po jednej na osobę. Postawicie ją naprzeciw każdego nakrycia. Jedną butelkę Bordeaux na pięć osób... to będzie jedenaście, oraz pięć butelek madery i koniaku, jaki przelejemy w karafki, wraz ze słodkim likierem dla kobiet. Szampana później wniesiemy.
Służba zabrała się żwawo do roboty; wkrótce ustawiono stół w wielkiej sali, który nakryto białemi obrusami, położywszy na nich talerze, łyżki, widelce i noże. Za chwilę wszystko było gotowem.
Pogwizdując wesołą aryetę z operetki, jak wspomnieliśmy powyżej, Soliveau szedł ulicami w stronę Gospody piekarzów. Przeszedł most Nowy, minął instytut i zwrócił się na róg ulicy Sekwany, zkąd zwrócił się na ulicę Sztuk pięknych, gdy fiakr, wyjeżdżający nagle z po za rogu, zmusił go do cofnięcia się na chodnik.
Powóz przejechał tak szybko, iż Soliveau spostrzedz nie zdołał za szybą kobiecej główki, znajomego sobie oblicza, które na jego widok przybrało wyraz zdumienia. Owidyusz szedł dalej, nie zatrzymując się wcale. Nagie ów fiakr przystanął i Amanda szepnęła, zcicha do woźnicy:
— Zawróć i jedź za tym mężczyzną.
Stangret wypełnił zlecenie. Natenczas szwaczka, wychyliwszy się nieco, śledziła wzrokiem idącego.
— Nie omyliłam się... — wyrzekła — to on! Poznałam go za pierwszem spojrzeniem, mimo jego przebrania, zgolenia wąsów i faworytów. Los, którego pomocy napróżno dotąd wzywałam, dał mi go spotkać nareszcie! Trzeba korzystać ze sposobności.
To mówiąc, nie traciła z oczu pseudo barona de Reiss, który, pewny siebie, szedł dalej.
Nagle zniknął jej z oczu. Wszedł do zakładu kupca win i restauratora. Amanda wysiadła z powozu.
— Pozostanę tu... — rzekła do woźnicy, dając mu wraz z należnością bilet wizytowy pani Augusty. Pod wskazany adres odwieziesz paczki z materyami, jakie są w powozie, a gdyby się ciebie zapytano, dlaczego ich sama nie odwiozłam, powiedz, iż nieprzewidziany interes zatrzymał mnie w mieście, lecz że niedługo powrócę.
— Dobrze, pani.
— Daj mi swój numer.
— Oto jest.
Tu powożący odjechał.
Amanda, zapuściwszy na twarz gęstą woalkę, zwróciła się ku zakładowi, do którego wszedł Owidyusz, a który był znaną nam Gospodą piekarzów.
Przechodząc, rzuciła okiem w głąb sklepu. Za kontuarem siedział właściciel, a dalej przez drzwi otwarte widać było obszerną salę, na środku której stał stół nakryty. Wokoło kręciła się służba, w głębi zaś nieco pod piecem, przy małym stoliku siedział mężczyzna, w którym poznała Owidyusza Soliveau.
Szwaczka pani Augusty weszła rezolutnie do sklepu, zapytując właściciela:
— Czy jest tu oddzielny gabinet?
— Jest, pani... zupełnie odświeżony, oto drzwi do niego.
Tu wskazał ręką znany nam pokoik z okienkiem, wychodzącem na salę.
— Proszę mi tam kazać podać śniadanie.
— A co pani sonie życzysz?
— Cokolwiekbądź... Może być mięso ciepłe lub zimne z pół butelką białego wina i wodą selcerską.
— Natychmiast przynieść rozkażę... Racz pani wejść.
Szwaczka wsunęła się w głąb gabinetu, zamknąwszy drzwi za sobą.
— Wyborny posterunek! — rzekła, unosząc firankę; — nie stracę go z oczu na chwilę. Będę widziała, skoro wyjdzie... pójdę za nim i śledzić go będę choćby do wieczora, a muszę dowiedzieć się gdzie mieszka; muszę odkryć, co znaczy to jego nowe przebranie.
Gwar prowadzonej na sali rozmowy przez uchylone okienko dobiegał jej uszu wyraźnie. Natężyła bacznie uwagę.
— No... no! nie bałamuć długo, mój burgundczyku — mówiła właścicielka zakładu; — wiesz, ile roboty mam dzisiaj... mów prędko, ce chcesz na śniadanie?
— To, co zwykłe jadam, mateczko.
— Nie jedz dziś jednak zbyt wiele... zachowaj na ucztę apetyt.
— Nie zbraknie mi go... bądź, matko, spokojną.
— Przyobiecałeś nam pan, że bawić się będziemy wesoło... — wtrąciła Maryanna, ustawiając nakrycia.
— Obiecałem i dotrzymam słowa... zobaczysz, co to będzie! Tymczasem podawaj mi prędko śniadanie.
— Zupa jest już gotową — rzekła właścicielka.
— Gdzież ją mam podać?
— Tam, w głębi sali. Wszak wiesz, że parę stolików zachowaliśmy dla gości. Idź pan tam usiąść, zaraz ci podadzą.
Owidyusz podszedł do jednego ze stolików wskazanych i usiadł w pobliżu drewnianego przegrodzenia, dzielącego od sali gabinet. Głos jego przekonał Amandę, iż się nie myliła, poznawszy w tym człowieku barona de Reiss. Tożsamość jego nie ulegała zaprzeczeniu.
Amandzie podano omlet wraz z szynką. Owidyusz, zajęty mającą nastąpić sprawą, ani przypuszczał na chwilę, iż ktoś śledzi go z głębi gabinetu.
Maryanna postawiła przed nim pełną wazkę zupy.
— Oto na początek... — przyniosę panu teraz chleb, ser i wino.
— Śpiesz się! — wołał Soliveau — pokażę ci coś pięknego.
— Cóż takiego?
— Zobaczysz.
Amanda, stojąc przy otwartem okienku, nie traciła jednego słowa z rozmowy. Przez szparę między firankami spostrzegła Owidyusza, odwróconego plecami. Maryanna wróciwszy, postawiła na stole przed nim potrawy.
— No... a teraz — zawołała — cóż mi pan pokażesz?
— Ha! ha! jesteś ciekawą... no, pójdź i zobacz.
Tu wyjął z kieszeni dwa safianowe pudełka, jedno czerwone, a drugie czarne. Otworzył czerwone pudełko. AYewnątrz na błękitnym aksamicie błyszczała para złotych kolczyków.
— No... jakże ci się to podoba? — zapytał.
— Ach! prześliczne i kosztowne zapewne... Czy to na podarunek dla matki Elizy?
— Odgadłaś.
— Jakże to pięknie z pańskiej strony... dopieroż się ucieszy ta biedną kobieta!
— Spodziewam się...
— A co jest w drugiem pudełku?
— Druga para kolczyków.
— Dasz jej pan zatem dwie pary.
— Nie... ta druga para nie dla niej.
— A dla kogo?
— Dla ciebie, Maryanno.
Dziewczyna pokraśniała z radości.
— Dla mnie? — zawołała zdziwiona.
— Tak jest... dla ciebie... Powiedz mi, jak ci się podobają?
— Ach! to przecudne! — wołała. — Ale pan żartowałeś, mówiąc, że to dla mnie.
— Nie żartowałem... Jestem zadowolony, iż ci się podobały.
— Och! dziękuję, panie Piotrze... dziękuję... dziękuję! — wołała w zachwycie. — Zaraz się dziś w nie ustroję.
— Dobrze, moje dziecko. Cieszy mnie, iż jesteś zadowoloną.
Służąca wsunęła pudełeczko do kieszeni.
— Ja bardzo lubię śpiewy, panie Piotrze... — mówiła dalej. — Zaśpiewasz nam pan co przy uczcie, nieprawdaż?
— Ile tylko zechcecie.
— I wszyscy będą śpiewali?
— Wszyscy?
— Nawet i matka Eliza?
— I ona z innymi.
— Ach! jak to dobrze! Nigdy jej śpiewającej nie słyszałam. Ala zwykle taką minę, jak gdyby szła na pogrzeb. Niepodobna jej rozweselić.
— Bardzoby łatwo to przyszło, gdybyś tylko zechciała...
— Jakim sposobem?
— Potrzeba jej tylko wlać parę kropel więcej...
— Ależ ja jej zmusić do picia nie mogę...
— Nie chodzi o to, ażeby piła wiele.
— Nie rozumiem — odpowiedziała Maryanna. — Mów pan jasno, co zrobić trzeba?
Jednocześnie właścicielka sklepu przywołała dziewczynę.
— Zaczekaj pan chwilę... — rzekła służąca — natychmiast powrócę.
Po kilku minutach, odebrawszy polecenia przybiegła.
— Mówiłeś więc pan — ciągnęła dalej — iż nie trzeba, ażeby wiele piła matka Eliza, by ją wprowadzić w wesołość?
— Tak jest... Wszak podacie nam likiery po kawie?
— A jakże... po kawie i przed kawą, wszystko być musi, jak trzeba.
— Zatem możemy się porozumieć. Po kawie powiem głośno, iż pragnę oblać mój powrót do Paryża, dam oto ten podarunek matce Elizie i zażądani butelki prawdziwego Chartreus’u. Wtedy wpuścisz w karafkę, którą przy mnie postawisz, łyżeczkę od kawy pewnego płynu, jaki tu z sobą przyniosłem.
— A jeśli to zaszkodzi tej biednej kobiecie?
— Ach! nigdy w świecie! — zawołał Owidyusz — pobudzi to ją tylko do wesołości, posłyszysz, jak będzie śpiewała i my wszyscy z nią razem.
— Zapewniasz więc mnie pan, iż to nie zaszkodzi jej zdrowiu? — powtórzyła Maryanna.
— Przysięgam... na honor!
— Dobrze... zatem wleję te krople.
— Skoro się podniosę, aby wznieść toast, ty przygotuj to wtedy — mówił łotr dalej. — Gdy zażądani Chartreus’u celem oblania nim podarunku dla matki Elizy, natenczas owym likierem, zmieszanym z tym płynem, napełnisz jej szklankę.
— A jeśli się omylę i wszystkim go wleję? — mówiła żartobliwie Maryanna.
— Niech Bóg uchowa! — odrzekł Owidyusz z obawą: — wszystkim natenczas w głowach by się pozawracało!
— To byłoby śmieszne, doprawdy!
— Nie, nie... tego nie czyń... bądź baczną, proszę...
— Nie lękaj się pan... będę pamiętała. Dwie karafki mieć będę w ręku i jedynie matce Elizie naleję z tej, w której napój będzie przygotowanym.
— To dobrze.
— Gdzież jest ten płyn? — pytała Maryanna.
— Proszę o karafkę z Chartreus’em... wleję go sam, ponieważ mogłabyś wlać za wiele, a wtedy nastąpiłby przeciwny skutek. Zamiast sprowadzić wesołość, ów płyn sen by sprowadził.
— Idę po karafkę z likierem — rzekła służąca, zbliżając się do stołu, na którym ustawiono flaszki ponumerowane z alkoholami.
Każdy numer oznaczał ilość kieliszków wewnątrz zawartego płynu.
— Jakóbie — zapytała posługującego — czy już gotowe karafki z Chartreus’em?
— Tak, panno Maryanno.
— Daj mi z nich jedną...
— Weź którą zechcesz.
Dziewczyna, wziąwszy karafkę, wróciła z nią do Owidyusza. Nikczemnik ten wyjął już naprzód z kieszeni flakon, kupiony w New-Yorku, napełniony, jak już wspomnieliśmy, w trzech częściach kanadyjskim płynem, poczem, napełniwszy szklankę Chartreus’em, wlał w nią pewną ilość tej zawartości a zamąciwszy to wszystko dobrze, zlał powtórnie do karafki, zatkał korkiem i oddał Maryannie, mówiąc:
— Nie omylże się... pamiętaj! i nie pomięszaj z innemi karafkami.
— Bądź pan spokojnym — odpowiedziała, chowając flaszkę do kieszeni. — Postawię to oddzielnie, aby uniknąć pomyłki.
Soliveau zatarł ręce z zadowoleniem.
— Cieszę się naprzód! — zawołał — wspomniawszy, jak wszyscy śmiać się będziemy.
— Doskonale! — odrzekła radośnie Maryanna i pobiegła, aby się zająć robotą.
Soliveau kończył powoli śniadanie.
Ani jeden wyraz z prowadzonej pomiędzy nim a służącą rozmowy, nie uszedł baczności Amandy. Przechodząc kolejno ze zdumienia do przestrachu, zapytywała siebie, kim była ta osobistość, którą nazywano matką Elizą, a której Owidyusz postanowił dać do wypicia ów napój piekielny, jaki omal jej samej w Bois-le-Roi życia nie pozbawił. Jakąż zbrodnię ten człowiek znów spełnić postanowił? Jakież ponure plany układał? Zimny pot spływał kroplami po czole Amandy. Wszystko to, co usłyszała, w dziwny sposób ją przygnębiało, obezwładniało ją prawie. Nagle podniosła głowę, oblicze jej energią zabłysło, podczas gdy w jej oczach zapłonął promień zemsty. Przez uchyloną nieco firankę spojrzała na Owidyusza, zapalającego cygaro.
Właścicielka zakładu zbliżyła się do niego.
— Jakże? znalazłeś pan dla siebie robotę? — zapytała.
— Dotąd nie jeszcze, lecz wczoraj byłem w pewnej piekarni, gdzie kazano mi przyjść dzisiaj — odpowiedział.
— Zatem dobrego powodzenia.
— Dziękuję.
— Nie zapomnij pan, iż siadamy do stołu punkt o dwunastej.
— Pamiętam... nie opóźnię się... upewniam. Stawię się pierwszy, przed innymi. Obecnie dopiero dziesiąta; mam jeszcze dwie godziny czasu na załatwienie niektórych interesów.
— Idź pan więc, lecz wracaj prędko.
Owidyusz, opuściwszy salę, przeszedł przez sklep, udając się na ulicę. Amanda śledziła wzrokiem wszystkie jego gęsta. Widziała go, gdy wychodził, lecz nie poruszyła się z miejsca. Mimo, że ukończyła śniadanie, przez kilka minut siedziała nieruchoma.
Maryanna przyszła sprzątnąć ze stołu, przy którym jadł Owidyusz. Szwaczka pani Augusty, zbliżywszy się natenczas do w pół otwartego okienka, zawołała zcicha:
— Panno Maryanno!
Służąca spojrzała z przestrachem wokoło.
— Kto mnie woła? — zapytała.
— Ja.
— Lecz kto? gdzie?
— To ja, w gabinecie... Proszę tu przyjść na chwilę, cucę coś panience powiedzieć.
— Biegnę!
Amanda zamknęła okienko i zasunęła firankę.
— Pani mnie potrzebujesz? — zapytała wchodząc Maryanna.
— Tak.
— Jestem na rozkazy... o cóż chodzi?
— Pragnę z robą pomówić... Dziś u was jakaś wielka uczta... nieprawdaż?
— Tak... na cześć Elizy Perrin, którą w całym naszym okręgu nazywają matką Elizą.
— Któż jest ta matka Eliza?
— Dzielna i zacna roznosicielka chleba, która omal, że nie została zmiażdżoną pod zapadającem się rusztowaniem, w ubiegłą sobotę przy odnawiającym się domu, na ulicy Gitle-Coear.
Amanda zadrżała.
— Wszyscy robotnicy piekarscy — mówiła dalej Maryanna — roznosiciele i roznosicielki chleba z całego naszego okręgi złożyli się, by na cześć jej ocalenia ucztę wyprawić.
— Tę poczciwą kobietę i ty zapewne kochasz, Maryanno? — pytała Amanda.
— Ma się rozumieć, że ją kocham... jest to tak zacna istota!...
— Jeśli tak, to nie uczynisz tego, co ci rozkazał ów człowiek, który tu w sali rozmawiał z tobą przed pół godziną.
— Zkąd pani wiesz o tem? — szepnęła dziewczyna w osłupieniu.
— Okienko to było otwarte... wszystko słyszałam... — odrzekła szwaczka, wskazując.
— Zatem powinnaś była pani zrozumieć, iż tu o żart jedynie... o chwilę niewinnej zabawy. Chcieliśmy rozweselić matkę Elizę, która zawsze chodzi tak smutna.
— Wiem, że twoje zamiary nie były szkodliwemi, ale musisz ich zaniechać, Maryanno.
— Dlaczego? Przypuszczasz więc pani, że ów człowiek wlał coś do butelki szkodliwego dla matki Elizy?
— Tak... jestem pewną, że nie chodziło mu o rozweselenie tej biednej kobiety.
— Znasz pani zatem tego burgundczyka?
— Znam i przysięgam ci na wszystko, iż on miał najhaniebniejsze zamiary. Skutkiem tego zaklinam cię, byś mu w dopomagała w ich wykonaniu.
— Mówisz pani, że miał haniebne zamiary? — powtórzyła, ze drżeniem Maryanna.
— Tak, moje dziecię... A teraz powiedz mi, proszę, czy chciałabyś zarobić uczciwie dwieście franków?
— Dlaczego nie?
— I przeszkodzić spełnieniu nikczemnego czynu?
— Tak... chcę, pani... a nawet pragnę gorąco... Nietyle dla dwustu franków, ile dla przeszkodzenia złemu. I ja, która sądziłam, że ów Piotr jest uczciwym człowiekiem... ja, która przyjęłam od niego podarek!...
— Podarek ten zachowaj.
— Ach! łotr! rozbójnik! — wołała dziewczyna w uniesieniu — on, który mnie chciał uczynić wspólniczką jakiejś zbrodni, spełnionej na matce Elizie. Ach! gdybym mu mogła nawzajem za to wszystko zapłacić!
— Możesz, jeżeli tylko zechcesz, Maryanno.
— Doprawdy? lecz jak?
— W sposób bardzo prosty... Wlewając mu do wypicia to, co ci kazał dać matce Elizie.
— Ach! jakaż myśl doskopała!.. — zawołała z radością służąca. — Co miało zaszkodzić matce Elizie, niech temu łotrowi zaszkodzi.
— Doza, jaką widziałam, że wlewał w karafkę — poczęła Amanda — mogłaby kobietę o chorobę przyprawić, mężczyźnie jednak nie zaszkodzi. Skoro wypije, zobaczysz natenczas Maryanno, jakie były jego zamiary... Nastąpi obłęd... z obłędem niepowściągliwa chęć mówienia. Wtedy on wyzna głośno przed wszystkimi, co chciał uczynić i jakie pobudki wiodły go temu. Ów burgundczyk jest wrogiem matki Elizy; dlaczego ja nie wiem, lecz fakt istnieje. Nie należy pozwolić, aby ta biedna kobieta wpadła w zastawioną przez niego zasadzkę.
— Zatem upewniasz pani — rzekła Maryanna, nie mogąc wyjść ze zdumienia — że on będzie mówił, skoro wypije? że wiele rzeczy powie o sobie... że się publicznie wyspowiada?
— Tak, moje dziecko, zapewniam...
— A więc przysięgam pani, że matka Eliza nie wypije ani jednej kropli tego obrzydłego płynu, jaki on przygotował... i że to on sam... tak! on, ten łotr, połknie ową miksturę. Lecz kto on jest, ten hultaj?
— Jest to nikczemnik ostatniego rodzaju, jak dobrze powiedziałaś przed chwilą, wkrótce przekonasz się o tem.
— Pójdę powiadomić o tem właścicielkę zakładu.
— Niech Bóg uchowa... ani się waż! Wypędzonoby go ztąd i nie moglibyśmy się dowiedzieć z jego ust własnych, jakie w tem cele ukrywa.
— To prawda! Dowiemy się o wszystkiem, skoro wypije... Trzeba mu więc podać ten napój, a że wypije go, przysięgam!
— Będziesz pamiętała o wszystkiem, co ci mówiłam? nie zapomnisz najdrobniejszego szczegółu? — pytała Amanda.
— Bądź pani spokojną — odpowiedziała służąca. — Będę trzymała w ręku dwie karafki z likierem i tę ot właśnie czworograniastą, w którą on wiał ów płyn, przed nim postawię. Zresztą, sama pani zobaczysz.
— To prawda... Pozostanę w tym gabinecie. Żądam od ciebie jednak dochowania najściślejszej tajemnicy, o tem wszystkiem, co ci mówiłam.
— Możesz pani na mnie rachować. Pozwoliłabym sobie raczej uciąć język, mi jedno słowo wydać z tej całej, sprawy.
Amanda, dobywszy z portmonetki dwa bilety stufrankowe, podała je Maryannie.
— Oto moja obietnica... przyjm to odemnie — wyrzekła.
Dziewczyna odsunęła rękę dającej.
Nie ja nie wezmę... — odpowiedziała — zachowaj pani te pieniądze.
— Ależ...
— Nie ma żadnego ale. Nie bierze się zapłaty za spnienie uczciwego czynu i zdemaskowanie zbrodniarza.
— Pięknie to z twej strony... bardzo pięknie, jednakże przyjm co ci ofiaruję. Możesz temi pieniędzmi rozporządzić, jak się podoba; możesz je dać matce Elizie, jako podarek, zacna ta kobieta jest pewnie ubogą. W każdym jednak razie przyjm, proszę.
— Dam jej to chyba, jako dar ze strony pani?
— Nie; daj jej to sama od siebie.
— Ależ to będzie nienaturalnem... wzbudzi podejrzenia... Tak biedna jak ja dziewczyna, nie może czynić podobnych podarunków. Złożę chyba te pieniądze mej pani; niech ona doręczy je matce Elizie.
— Dobrze... lecz bądź dyskretną... o mnie ani słowa!
— Nie obawiaj się, pani.
— Zostanę tu do południowej godziny — mówiła dalej Amanda. — Podasz mi obiad do gabinetu. Staraj się jednak wszystko w ten sposób, by ów burgundczyk nie spostrzegł mnie wcale.
— Nie zobaczy pani, upewniam.
— A teraz weź należność za śniadanie — wyrzekła szwaczka pani Augusty, podając Maryannie sztukę dziesięciofrankcwą.
Dziewczyna poszła rozmienić pieniądze do kontuaru, powiadamiając właścicielkę, iż gabinet został na pół dnia zajętym przez znajdującą się w nim osobę, poczem odniosła resztę drobną monetą Amandzie, która niezwłocznie wyszła z restauracyi.
Maryanna była uczciwą dziewczyną; oburzała ją nikczemność burgundczyka. Radaby była wszystko opowiedzieć swej pani, aby wyrzucić za drzwi owego hultaja, który chciał zaszkodzić zdrowiu matki Elizy, wystawiając ją na śmieszność. Przyrzekłszy jednak zamilczeć o wszystkiem, postanowiła słowa dotrzymać. Prócz tego wiedzieć pragnęła, co też o sobie ów łotr mówić będzie po wypiciu przygotowanej mięszaniny dla roznosicielki chleba, kłopocząc się obok tego, w jaki sposób postąpić z owemi dwiema setkami franków. Skoro powie o tem swej pani, ta ją zapyta napewno: „Zkądżeś je wzięła?“ Co odrzec natenczas?
W chwili, gdy nad tem wszystkiem rozmyślała, przywołała ją do siebie właścicielka sklepu.
— Przesiadujesz w gabinecie — zawołała z gniewem — podczas, gdy tu jest tyle roboty do wykonania!
— Rozmawiałam z tą panią...
— Dobrą chwilę wybrałaś do prowadzenia rozmowy.
— Chodziło o matkę Elizę.
— O nią... z jakiego powodu?
— Ta pani, przyzwawszy mnie do siebie, dała mi to dla niej...
Tu pokazała trzymane w ręku dwa stufrankowe bilety.
— Ach! ależ to jest dwieście franków! — zawołała właścicielka.
— Tak, pani.
— I dała to dla matki Elizy?
— Dla niej.
— No, jeśli tak, to już nie gniewam się, żeś rozmawiała. Oddasz ów podarunek przy końcu uczty owej poczciwej kobiecie.
— Wolałabym, ażebyś pani dać jej to zechciała... — rzekła z zakłopotaniem Maryanna.
— Dobrze... mogę i ja jej doręczyć. A teraz pójdź, obejrzyj nakrycia z uwagą; zobacz, czy wszystko jest w porządku, jak trzeba; następnie idź się ubrać, a skoro wrócisz, ja zajmę się swoją toaletą.
Maryanna pobiegła spełnić zlecenie.
∗
∗ ∗ |
Amanda, mając przeszło godzinę czasu do rozporządzenia, postanowiła jechać do pani Augusty, aby powiadomić ją, iż sprawa wielkiej doniosłości nie pozwoli jej dziś przybyć do pracowni. Jakoż udała się fiakrem na ulicę św. Honoryusza. Pragnęła uprzedzić również o tem co zaszło Raula i Edmunda Castel, nie wiedząc jednak, gdzie ich odnaleźć, zaniechać tego musiała.
Owidyusz, po wyjściu z Gospody piekarzów, udał się do Tierceleta, na ulicę Jakóba, gdzie pozostawił słów kilka, A przypominając mu o obiecanych listach rekomendacyjnych dc Buenos-Ayres. Oznaczył Tierceletowi schadzkę nazajutrz, zapraszając go na śniadanie. Zawczasu ułożył sobie plan na wszystkie dni, jakie mu przed wyjazdem pozostawały. I tak:
W piątek miał być na śniadaniu z wyżej wymienionym Tierceletem, poczem postanowił jechać do Courbevoie dla zobaczenia się z Harmantem i odebrania od niego przyrzeczonej sumy pięciuset tysięcy franków. W sobotę dokończy uzupełnienia zakupów. W niedzielę przewiezie swoje pakunki na stacyę drogi żelaznej z Paryża do Hawru, a w poniedziałek zrana wyjedzie kuryerskim pociągiem, by tegoż samego wieczora jeszcze wsiąść na okręt żeglugi transatlantyckiej.
Wszystkie swoje papiery umieścił w portfelu. Zapomniał tylko o rozłożeniu czasu wieczorem w dniu, w którym wydawano bankiet na cześć roznosicielki chleba.
— Pójdę do teatru lub kawiarni — rzekł do siebie.
Po oddaniu listu do pana Tiercelet, przechadzał się po ulicy Jakóba, oczekując nadejścia godziny, w której do Gospody piekarzów udać się będzie trzeba.
Joanna tymczasem ubierała się w domu. Biedna kobieta płakała z radości, opowiadając Łucyi o oznakach szacunku i przywiązania ze strony poczciwych tych ludzi, którzy tak okazali się dla niej życzliwymi.
— Jakżebym rada, abyś i ty tam być mogła, dziecię ukochane — mówiła do Łucyi z rozrzewnieniem — abyś się przekonała, jak oni mnie wszyscy kochają.
— A któżby cię nie kochał, matko Elizo? zaiste, musiałby to być człowiek bez serca — odrzekło dziewczę — dopomagając Joannie w ubieraniu się.
Nadchodziło południe; trzeba było śpieszyć, ażeby na czas przybyć na ulicę Sekwany.
Ucałowawszy Łucyę, roznosicielka odeszła.
— Zacna kobieta! — wyrzekło dziewczę, patrząc na schodzącą po schodach. — Kocham ją, jak gdyby była mą matką.
I wróciła do swej stancyjki, która obecnie bardziej niż kiedy smutną jej się wydała.
∗
∗ ∗ |
Edmund Castel, jak pamiętamy, rozłączywszy się z Ducheminem, kazał się zawieźć do fabryki Harmanta. Przemysłowiec pracował w gabinecie. Lucyan, przechodząc do warsztatów przez podwórze, spostrzegłszy Edmunda, idącego w stronę biur fabrycznych, pośpieszył ku niemu. Obaj uścisnęli się gorąco.
— Ty tu, kochany artysto? — pytał zdziwiony Labroue.
— Jak widzisz, mój młody przyjacielu.
— Cóż cię sprowadza?
— Ot! kaprys... fantazya. Radbym zwiedzić warsztaty, ponieważ na pewnym obrazie mam odtworzyć wnętrze fabryki. Pan Harmant jest tu?
— Przed chwilą wróciliśmy oba ze śniadania. Może cię zaprowadzić do jego gabinetu?
— Właśnie, proszę o to.
Szli oba razem.
— Widziałem przed godziną pannę Maryę — rzekł Edmund Castel; — biedaczce tej zaledwie kilka dni życia pozostaje.
— Ach! panie... — zawołał Lucyan z gestem rozpaczy; — odgrywanie dalsze tej roli, jaką mi nakazałeś w nieznanym celu, przechodzi me siły!...
— Celem tym, powtarzam — własne twe szczęście... Miej ufność we mnie... oczekiwanie niedługiem już będzie.
— Ależ ja cierpię męki, grając komedyę, która świętokradztwem mi się wydaje.
— Im więcej przecierpisz, tem wyższą będzie twa radość, wierzaj! Jest to prawo przeciwieństw, znane w całym święcie. Ale... zapraszam cię dziś na obiad wraz z Harmantem.
— Chętnie przyjmuję — rzekł Labroue.
Przybyli do budynków, mieszczących biura fabryki. Lucyan zapukał do drzwi gabinetu właściciela.
— Proszę! — ozwał się głos Harmanta.
— Otóż wizyta niespodziewana — rzekł, wchodząc Labroue.
Milioner spostrzegł Edmunda Castel.
— Na honor! prawda... — zawołał, podając rękę przybyłemu. — Nadspodziewana, lecz w każdym razie przyjemna. Cóż pana sprowadza do Courbevoie, panie Castel?
Mimo głębokiego wstrętu, jaki Edmund uczuwał dla przemysłowca, zmuszonym był uścisnąć mu rękę.
— Sprowadza mnie ciekawość — odpowiedział.
— Ciekawość? — powtórzył Harmant.
— Tak...
Tu artysta powtórzył wyjaśnienie, jakie dał Lucyanowi przed chwilą, a potem dodał:
— Myśl ta opanowała mnie, nie dając spokoju, przybyłem więc dziś rano na ulicę Murillo, chcąc pana prosić, abyś mnie z sobą zabrał do Courbevoie.
— Widziałeś się pan z moją córką? — pytał milioner.
— Tak jest — rzekł Edmund; — panna Marya powiedziała mi, że pan przez dzień cały pozostaniesz w fabryce.
— Było to moim zamiarem... w rzeczy samej. Mam bowiem notaty do klasyfikowania... cały stos notat.
— Przeszkadzam więc panu być może?
— O! nie... bynajmniej. Klasyfikowanie to odłożyć można; pańskie odwiedziny podczas mych robót będą dla mnie drogocennem roztargnieniem.
— Postanowiliśmy razem dziś obiadować — rzekł Castel.
— U mnie — odparł Harmant.
— Nie; panna Marya powiedziała, że pan nie powrócisz; nieprzygotowaną jest zatem.
— Miałem rzeczywiście być tego wieczora u jednego z mych klientów w ważnym interesie, odebrałem jednak telegram, którym zmienił mój zamiar.
— Tembardziej mam nadzieję, że przyjmiesz pan moje zaproszenie. Wróciwszy do Paryża, udamy się do restauracyi. Lucyąn mi przyrzekł swe towarzystwo. Uprzedzam pana, panie Harmant, iż odmawiając, wielkąbyś mi pan przykrość uczynił.
— Przyjmuję zatem... cały mój wieczór do was należy.
— Dziękuję... — odrzekł artysta.
Lucyan wyszedł z gabinetu, aby się zająć swą pracą.
— Oprowadzę pana po warsztatach — odezwał się Harmant; — pokażę ci wszystko nie przepuszczając najmniejszego szczegółu.
— Mocno panu będę za to obowiązanym.
Gdy obaj mieli wychodzić, ukazała się odźwierna z telegramem w ręku.
— Depesza do pana — wyrzekła.
Harmant odebrał kopertę.
— To nasz telegram... — pomyślał Edmund.
— Pozwolisz pan, że przeczytam? — pytał uprzejmie milioner.
— Proszę o to... niechaj że moja obecność nie sprawia panu różnicy.
Jakób Garaud, zbliżywszy s ę do okna, rozdarł kopertę telegramu. Czytał, a jego oblicze widocznie się zasępiało.
Edmund ukradkiem go obserwował.
— Co to znaczy? — myślał milioner, chowając papier do kieszeni. Dziś rano odwołał schadzkę, a teraz naznacza mi inną?... Coś się znów dzieje...
— Pan się zaniepokoiłeś? — pytał Edmund Castel: — czyżby jaka niepomyślna wiadomość być może?...
— Tak, w rzeczy samej... nieprzewidziana, a ważna okoliczność zmusza mnie do odwołania przyjętego przed chwilą zaproszenia. Muszę być nieodmiennie o dziewiątej wieczorem u jednego z mych klientów.
— I będziesz pan mógł być, nie zmieniając naszego projektu — rzekł malarz. — Obiadować będziemy punkt o szóstej godzinie, w tej stronie miasta, gdzie pana powołuje interes, a w pół do dziesiątej opuścisz nas, aby udać się do swego interesanta.
— Lecz...
— O! nie przyjmuję żadnych wymówek. — zawołał Castel, śmiejąc się wesoło: — obstaję przy mojem prawie. Nie pozbawisz mnie pan tak łatwo, jak sądzisz, przyjemności spędzenia paru godzin w swem towarzystwie.
— Co począć? poddaję się... lecz o w pół do dziewiątej pożywicie mi odejść...
— Rzecz postanowiona. W jakiej stronie miasta masz pan interes do załatwienia?
— W okręgu Saint-Lazare, na placu Europy.
— Znam tam w pobliżu dobrą restauracyę. Przybędziemy na pięć minut przed szóstą. O szóstej pan siądziesz do stołu i będziesz wolnym na czas oznaczony.
— Zgoda! Idźmy teraz zwiedzić warsztaty.
Harmant wprowadził artystę do wnętrza fabryki.
Edmund myślał wówczas:
— Przysiągłbym, iż powyższa schadzka jest tą, jaką mu oznaczyła nasza depesza z podpisem: „Owidyusz.“ Nie pójdzie on na plac Europy, ale gdzieś5 w okolicę tegoż... Zresztą, mało mnie to obchodzi. Raul Duchemin z oczu go nie straci; będzie szedł krok w krok za nim w oddaleniu!
Pozostawiamy Harmanta z artystą, oglądających szczegółowo fabrykę, aby się zwrócić do Duchemina. Czekał on całą godzinę w pobliżu bramy fabrycznej. Widział Edmunda Castel, wchodzącego w podwórze, spotykającego się z Lucyanem i wraz z nim znikającego.
— Wątpliwości nie ulega, iż Harmant jest w fabryce — rzekł Raul; — pójdę kupić obcęgi i powóz sobie sprowadzę.
Powrócił, przynosząc nietylko obcęgi, lecz ręczną piłkę, szrubsztak i dłuto.
— Ostrożność nie zaszkodzi... — myślał, polecając w sklepie obwinąć dobrze w gruby papier powyższe sprawunki.
Następnie poszedł na stacyę fiakrów, wynajął powóz na godziny, a położywszy pakiet przy sobie, polecił woźnicy zawieźć się na zwykłe miejsce swego posterunku, gdzie uzbroiwszy się w cierpliwość, czekał, paląc cygara. O piątej ujrzał Harmanta, wychodzącego z fabryki z Edmundem Castel i Lucyanem Labroue. Wszyscy trzej wsiedli do wynajętego przez artystę powozu, który czekał przed bramą.
— Jedź za tym powozem, przez most — rzekł Raul do swego woźnicy; — następnie wskażę cl drogę. Polecam ci jechać wciąż za nim i na chwilę go z oczu nie tracić. Dostaniesz za to dwadzieścia franków na piwo.
— Będę go śledził — odrzekł woźnica. — Ho! ho! za dwadzieścia franków nie uniknie on przedemną.
Powóz z wymienionemi wyżej osobami wjechał na most.
— Czy to ten? — pytał Raula powożący, nachylając się ku drzwiczkom.
— Ten — odrzekł młodzieniec.
— Dalej więc, w pogoń! wesoło!...
O trzy kwandranse na szóstą oba powozy zatrzymały się na placu Europejskim, o dwadzieścia kroków odległości jeden od drugiego. Trzej mężczyźni wysiadłszy z pierwszego fiakra, weszli do restauracyi. Duchemin wysiadł również, zapłacił woźnicy i wszedł do tegoż samego zakładu. Spojrzawszy wokoło po sali, nie dostrzegł tych, których szukał, przywołał więc posługującego.
— Czy są tu oddzielne gabinety? — zapytał.
— Są, panie, na pierwszem piętrze.
— Czy ta restauracya nie ma innego wyjścia, prócz tego na ulicę?
— Owszem, ma drugie wyjście na korytarz.
— A prócz tego żadnego innego?
— Żadnego, panie.
— Dziękuję za objaśnienie. Proszę podać mi obiad.
I zasiadł do stołu w punkcie, z którego mógł widzieć oba wyjścia, łączące się z sobą.
Zostawmy młodzieńca na tym posterunku, a wróćmy do Gospody piekarzów.
Brakowało kwandrans do dwunastej. Wszyscy, należący do składki na ucztę dla roznosicielki, stawili się w komplecie. Brakowało tylko głównej bohaterki, która jeszcze nie przybyła.
Amanda, od dziesięciu minut wróciwszy od pani Augusty z uzyskanym urlopem na całe popołudni«, weszła do gabinetu, gdzie Maryanna jej usługiwała.
— Nie zapomnij uczynić, coś mi przyrzekła — mówiła jej szwaczka.
— Bądź pani pewną, iż to uczynię bez wahania — odpowiedziała dziewczyna, poczem wróciła na salę.
Pomimo wrzawy i ożywienia, jakie panowały w zebraniu, Owidyusz uczuwał się dziwnie niespokojnym. Nie dojrzał osobistości, na które liczył, to jest agentów policyi, którzy przecież przybyćby powinni, na mocy przesłanej rano denuncyacyi, a których poznałby za pierwszem spojrzeniem. Spostrzegłszy przechodzącą Miryannę, zbliżył się do niej.
— A — cóż... włożyłaś nowe kolczyki? — zapytał.
— Jakto? nie widzisz pan? przypatrz się lepiej... zobacz, jak mi jest w nich ładnie.
Soliveau pochylił się, jak gdyby przypatrując kolczykom, a jednocześnie wyszeptał zcicha:
— Nie zapomniałaś o tem, co ułożyliśmy dziś rano?
— Nie... nie! bądź pan spokojnym. Moja karafka gotowa, podam ją po kawie.
I wezwana przez „właścicielkę, odbiegła.
Jednocześnie konduktor stacyi przewozowej wraz z wieśniakiem w podeszłym wieku weszli do sali. Soliveau zatrzymał na nich przenikliwe Spojrzenie i chmura smutku, pokrywająca jego oblicze, nagle się rozproszyła.
— Otóż agenci... — wyszepnął. — Kto inny dałby się uwieść ich przebraniu, mnie to jednakże nie złudzi. Mam wprawny rzut oka, prawdziwie amerykański. Teraz jestem pewien, wszystko się uda.
Nikczemnik ten odgadł. Dwaj nowi goście byli to w rzeczy samej Brichard i Montel, agenci, wysłani przez naczelnika policyi.
— Ho! ho! jak tu dziś gwarno u was i strojno... — rzekł ów przebrany wieśniak do Maryanny. — Czy nie przeszkodzi wam to podać nam śniadanie?
— Bynajmniej — odpowiedziała służąca; — proszę pójść za mną, wskażę stół, przy którym panowie siąść będziecie mogli.
I zaprowadziła ich w to miejsce, gdzie rano jadł śniadanie Owidyusz, w pobliżu okienka gabinetu.
Obaj agenci zasiedli na wskazanem miejscu.
— Będzie panom tu dobrze... nieprawdaż? — pytała Maryanna.
— Doskonale! — rzekł Brichard.
— Panowie śpieszycie się może?
— Nie; potrzebujemy tylko zdążyć na pociąg drogi wersalskiej, odchodzący o piątej po południu.
— Tem lepiej... jest dosyć czasu. Przypatrzycie się tu panowie uczcie wesołej, będą u nas tańczyć i śpiewać. A teraz, co panowie podać rozkażą?
— Najprzód dwa kieliszki absyntu, a dalej... namyślimy się...
Maryanna kazała podać chłopcu napój żądany, gdy właśnie w tej chwili jedna z roznosicielek chleba wbiegła szybko na salę.
— Matka Eliza zaraz przybędzie! — wołała — widziałam ją idącą na skręcie ulicy.
— Baczność! — zawołał Lugduńczyk — najstarszy z pomiędzy nas niechaj wystąpi z bukietem.
Mężczyzna sześćdziesięcioletni, wyszedłszy zpośród obecnych, zbliżył, się do stołu, a wziąwszy zeń olbrzymi bukiet, stanął w pierwszym rzędzie między zaproszonymi.
— Czy wiesz pan, co masz uczynić, skoro wejdzie matka Eliza? — pytał go Tourangeau.
— Wiem... wiem.
— No... teraz ani słowa... milczenie! Cisza zapanowała, jak gdyby pod wpływem czarów.
Brichard i Montel spoglądali w stronę drzwi swemi przenikliwemi oczyma. Nagle ukazała się Joanna Fortier.
— Niech żyje Eliza Perrin! — zabrzmiały ze wszech stron okrzyki i ów podeszły wiekiem mężczyzna podszedł ku niej z bukietem.
— Matko Elizo! — rzekł wzruszonym głosem — chciej przyjąć ten bukiet, jaki ci twoi przyjaciele ofiarują w oznakę szczerej przyjaźni...
— Wiwat, Eliza Perrin! — rozległo się powtórnie na sali.
Roznosicielka łzy ocierała.
— Niepodobna, aby ta dzielna kobieta była ową zbiegłą z więzienia zbrodniarką... — szepnął zcicha swemu towarzyszowi przebrany ów wieśniak.
— Czekajmy i słuchajmy dalej.
— Ma pozór uczciwej kobiety...
— Pozory mylą niejednokrotnie, masz dowód, iż tak ty, jak ja, nie jesteśmy w tej chwili tymi, na kogo wyglądamy.
Tłoczono się, aby uścisnąć matkę Elizę, która owładnięta wzruszeniem, nie wiedziała sama, kogo ma pierwej witać.
Lugduńczyk podał jej szklankę wina. Wzięła ją drżącą ręką i przed zbliżeniem do ust wyrzekła zcicha:
— Za wasze zdrowie, drodzy przyjaciele! za wasze zdrowie!
— Obiad podano! Proszę do stołu... — wyrzekła poważnie właścicielka zakładu.
Tourangeau i Lugduńczyk posadzili Joannę na honorowem miejscu, a ofiarowany jej bukiet umieścili na stole w pięknym wazonie.
Uczta się rozpoczęła.
Owidyusz, siedząc w pobliżu Joanny, usiłował rozweselić współbiesiadników. Nie będziemy wymieniali dań szczegółowo, wystarczy nam objaśnienie, iż było wszystkiego podostatkiem i smakowicie przyrządzone pod nadzorem samej gospodyni.
Dwaj policyjni agenci skorzystali z tej uczty niemało. Amanda w trwodze i niepokoju oczekiwała rozwiązania tej sztuki, której wodewilowy początek miał według wszelkiego podobieństwa, tragicznie się zakończyć.
O w pół do czwartej podano kawę. Maryanna, objęta nerwowem drżeniem, czekała hasła, jakie miał jej dać Owidyusz. Zbliżyła się do stolika, na którym stały flaszo z likierami.
— Nie podawaj, Jakóbie, Chartreus’u — rzekła do posługującego. — Ja sama go podam.
— Dobrze, panno Maryauńp.
Dziewczyna, sięgnąwszy do kieszeni, dobyła karafkę, stawiając takową na czele innych flaszek. Spostrzegł ów ruch Owidyusz, śledzący ją od kilku minut.
— Dobrze — pomyślał sobie; — nie zapomniała o poleceniu. Za pół godziny najdalej wszyscy grubo śmiać się będziemy.
Tu podniósł się z miejsca.
— Ha! ha! — zawołał Tourangeau — burgundczyk nam coś zaśpiewa... i to coś znakomitego, zobaczycie!
— Brawo, burgundczyk! — zawołali wszyscy — jeżeli w twojej piosence są odpowiednie zwrotki, powtarzać je chórem będziemy.
— Niech śpiewa! niech śpiewa!... ze wszech stron wołano Soliveau, położywszy prawą rękę na sercu, kłaniał si z miną komicznego aktora.
— Zaśpiewam wam towarzysze — odrzekł — skoro koniecznie żądacie; będę śpiewał wszystko, co chcecie i ile zechcecie, lecz przed tem proszę o głos dla siebie.
— Dajemy ci go jednomyślnie — zawołał Lugduńczyk — no, gadaj... słuchamy z uwagą.
— Przed przybyciem do Gospody piekarzów — zaczął Soliveau — nie znałem matki Elizy; przy waszej pomocy, towarzysze, zawarłem z nią znajomość, nauczyłem się ją poważa i kochać. Jest to zacna i dzielna kobieta. Czuję się szczęśliwym, mogąc jej w dniu dzisiejszym ofiarować mały podarek, dumnym będę, jeżeli przyjąć go raczy.
— Brawo!... brawo!... oto myśl piękna! — Pokaż-że nam ów podarunek — mówił Tourangeau.
Owidyusz wstawszy, podszedł ku Joannie Fortier.
— Pani Perrin — rzekł ów nikczemnik, podając jej pudełko — racz przyjąć to odemnie, a na dowód życzliwości z twej strony, pozwól mi się uścisnąć.
I na policzkach zacnej kobiety ów wspólnik Jakóba Garaud, złożył dwa judaszowe pocałunki.
Sala zagrzmiała od frenetycznych oklasków, wśród których postarzano:
— Zobaczmy ów podarunek... zobaczmy!
Joanna, otworzywszy pudełeczko, wydała okrzyk zdumienia. Podarunek przechodził z rąk do rąk, przez wszystkich chwalony.
— Winszuję ci, mój chłopcze — wyrzekła właścicielka zakładu, zwracając się do Owidyusza — umiesz, jak widzę, postępować uprzejmie z damami. Tak piękny jednak podarek oblać stosownie należy.
— Przewidziałem to — odparł Soliveau — stawiam butelkę prawdziwego Chartreus’u!
— Wiwrat burgundczyk! — wołano.
Maryanna na te wyrazy przybiegła z dwiema karafkami likieru szmaragdowej barwy.
— Najprzód dla matki Elizy — wyrzekła.
Joanna podała sw7ój kieliszek. Służąca, napełniwszy go po brzegi, zwróciła się do Owidyusza.
— A teraz... panu... — dodała.
I ze zręcznością czarodziejki, zmieniwszy w ręku flakony, nalała burgundczykowł Chartreus’u z tej flaszki, w którą wmięszał rano pewną ilość kanadyjskiego płynu.
— Za twoje zdrowie, matko Elizo! — zawołał łotr — trąćmy się kieliszkami!
— Z całego serca... — odrzekła roznosicielka.
Trąciwszy się kieliszkami, wychylili je jednym tchem.
Amanda ze śmiertelną trwogą, utkwiła swój wzrok w Owidyusza, Joannę Fortier i Maryannę, nie tracąc przez uchyloną firankę jednego ruchu z wyż wymienionych trzech osób. Na widok łotra, wypróżniającego swą szklankę, oczy jej zabłysły blaskiem dzikiej radości.
— Zginąłeś nareszcie, rozbójniku! — szepnęła — zginąłeś! — powtórzyła — przeczucie mi to powiada, które mnie nigdy nie myli...
Właścicielka restauracji zbliżyła się teraz ku Joannie Fortier.
— Na mnie teraz kolej, matko Elizo — wyrzekła! — nietylko pracownicy piekarni są twymi przyjaciółmi, lecz znajdują się osoby pomiędzy tymi, którym chleb dostarczasz, wielce dla ciebie życzliwe. I oto jedna z nich prosiła mnie o doręczenie ci tego...
Tu położyła przed Joanną dwa bilety stufrankowe, wymienione na złoto.
Ogólny okrzyk zapału wybuchnął po tem oświadczeniu.
Joanna uścisnęła oberżystkę.
— No! dosyć już tych wzruszeń — zawołał Lugduńczyk — trzeba nam się teraz rozweselić... Zaśpiewajmy... baczność... zaczynam!
Wszyscy zamilkli, słuchając.
Soliveau, z utkwionym wzrokiem w Joannę, oczekiwał skutków działania kanadyjskiego płynu, podczas gdy Lugduńczyk kończył pieśń swoją wśród grzmotu oklasków.
Napełniono kieliszki nanowo.
— Zdrowie burgundczyka! — zawołał Tourangeau.
— Wiwat! — wszyscy krzyknęli.
Owidyusz się podniósł i nie spuszczając wzroku z Joanny, zaczął śpiewać piosenkę z repertoaru zimowego w Alkazarze. Nagle uciął wśród drugiego kupletu, przesuwając ręką po czole. Zdawało się, jak gdyby go błyskawicznie pamięć opuściła.
Soliveau stał nieruchomi Mglisty obłok pokrył mu nagle władzę myślenia. Skutki kanadyjskiego płynu objawiać się zaczęły.
Maryanna z trwogą nań spoglądała. Dwaj policyjni agenci, siedzący przy stoliku, natężyli uwagę.
— Miałżeby to być ów zapowiedziany wypadek? — zapytywali się nawzajem.
— No... dalej! zacznijże nam śpiewać, burgundczyku — wołano zewsząd.
Owidyusz powlókł wokoło siebie, martwem, bezmyślnem spojrzeniem.
— Śpiewać? — powtórzył głosem zmienionym — tak jest... wyśpiewać wszystko potrzeba!
Ogólne osłupienie ogarnęło obecnych ha widok dziwnego zachowania się Owidyusza i jego oczu rozszerzonych nadmiernie.
— Boże! co to się znaczy? — zawołała właścicielka zakładu; — czy on oszalał?
— Ha! ha! ha! jam nie oszalał... — odrzekł bezmyślnie Soliveau — ale wy wszyscy tutaj obecni!
I powtórnie wybuchnął śmiechem.
— Ależ, na Boga! — mówiła dalej oberżystka — przyjdźże do przytomności, panie Piotrze Lebrun.
— Jakżeś ty głupia... ty... stara! — odparł mniemany baron de Reiss. — Ja nie nazywam się Piotr Lebrun, ale Owidyuez Soliveau. Nigdy nie byłem piekarzem ale obywatelem. Żyję z mej renty, jaką. mi wypłaca mój kuzyn, milioner, którego znacie lub o nim słyszeliście... mój kuzyn, Paweł Harmant.
Na te wyrazy Joanna zadrżała i zbladła. Wszyscy od stołu powstali. Otoczono Owidyusza, patrząc nań ze zdumieniem, słuchano go z trwogą.
— Paweł Harmant.. — mówił dalej — wy wiecie... ów sławmy mechanik... wielki konstruktor maszyn w Courbevoie... Mówiłem wam, że to mój kuzyn... Ha! ha! nie wierzcie temu! Nie jesteśmy dla siebie krewnymi ani z Adama, ani z Ewy.
On... ta wysoka, powszechnie ceniona osobistość, jest to prosty złodziej!... Tak!... złodziej, podpalacz i morderca... daję wam na to słowo honoru! Zaznajomiliśmy się przed dwudziestu jeden laty, płynąc razem na okręcie Lord-Major pomiędzy Anglią a Ameryką. Ów łotr uciekał podówczas z Francyi, popełniwszy tu cały szereg zbrodni. Płynął do New-Yorku... i aby nie zostać schwytanym, przybrał nazwisko mego kuzyna, Harmanta, zmarłego już od lat wielu. Wyśledziłem ja to wszystko i aby kupić moje milczenie, dozwala mi on czerpać ze swej kasy. Ha! ha! ta jego kasa jest nieprzebraną! Im więcej się z niej bierze, tem więcej w nią napływa... Istna kopalnia złota peruwiańskiego! Och! on posiada miliardy, ten mój kuzyn Harmant, który właściwie nie jest wcale moim kuzynem i nie nazywa się Pawiem Harmant... Prawdziwe jego nazwisko jest Jakób Garaud!
— Jakób Garaud? — powtórzyła Joanna wystraszona, jak pół obłąkana, chwytając za rękę Owidyusza; — ty powiedziałeś, że ów Paweł Harmant nazywa się Jakóbem Garaud? Wszak powiedziałeś to... nieprawdaż?
Oczy burgundczyka zaiskrzyły się, muskuły twarzy konwulsyjnie drgały.
— Tak... powiedziałem! — odrzekł, — powiedziałem i po sto razy powtórzę, on jest Jakóbem Garaud, Jakóbem Garaud, złodziejem, podpalaczem i mordercą: Jakóbem Garaud, zabójcą własnego pryncypała, Juliana Labroue, którego zamordował w Alfortville przed dwudziestu jeden laty!... Ach! on się nie spodziewa, że ja to wszystko wyjawię! Podejrzywając go o te zbrodnie, wlałem mu, jak tobie dzisiaj, Elizo Perrin, kanadyjskiego płynu, który zmusza do wyznania prawdy... który znagla ludzi do mówienia nawet wtedy, gdy mówić nie chcą... Wkrótce więc i ty stara poczniesz nam tutaj cierkać, jak sroka na płocie...
— Ja? — zawołała Joanna, czując, iż z tego wszystkiego mięszać się jej w głowie zaczyna. — Ja... co on mówi? co to ma znaczyć?
— On chce powiedzieć — odezwała się Maryanna — że przygotował dla pani dozę tego dyabelskiego płynu, lecz zamiast pani, ja jemu wypić to dałam.
Soliveau nic nie słyszał, nie wiedział, co się „wkoło niego dzieje. Oczy mu krwią zaszły, całe ciało drgało w dreszczach konwulsyjnych.
— Tak... dałem ci płynu kanadyjskiego... — mówił dalej — tego samego płynu, który zmusił Jakóba Garaud do mówienia prawdy... i który zmusi ciebie do wyznania wobec wszystkich, że ty nie jesteś Elizą Perrin... ale Joanną Fortier!
— Milcz!... milcz!... — wołała z przerażeniem roznosicielka.
— Tak! ty jesteś Joanną Fortier... — mówił dalej Owidyusz — Joanną Fortier... której córkę, Łucyę, ja zabić chciałem; — Joanną Fortier... którą usiłowałem zmiażdżyć, przeciąwszy nad jej głową liny rusztowania przy ulicy Git-le-Coeur...
Joanną Fortier, skazaną na dożywotnie więzienie, a zbiegłą z tegoż w Clermont!...
Okrzyk grozy i przerażenia wybiegł z piersi obecnych. Uczucie wstrętu powlekło wszystkie twarze, otaczający Joannę i Owidyusza nagłe się cofnęli.
Roznosicielka, odzyskawszy przytomność umysłu, śmiało stawić czoło obecnemu położeniu postanowiła.
— Ach! ty nędzniku... — zawołała, dumnie wznosząc głowę. — Ty morderco... zbrodniarzu, ty, chcąc mnie zgubić, ocalasz mnie bezwiednie!
— Tak! Joanną Fortier, skazaną za podpalenie, kradzież i morderstwo, ty jesteś... — zaczął chrypliwym głosem Soliveau.
— Tak... ja nią jestem... ja! — powtórzyła Joanna — jestem tą, którą w swem zaślepieniu ocalasz i rehabilitujesz! Tak... — dodała, zwracając się do obecnych — ja jestem Joanną Fortier, ową skazaną i zbiegłą. Zostałam jednak osądzoną niesprawiedliwie za zbrodnie, popełnione przez Jakóba Garaud... Wszak słyszeliście owo zeznanie z ust tego człowieka? Uciekłam z więzienia, aby odnaleźć me dzieci, moją córkę, którą on chciał zabić, jak i mnie zarówno! Mam świadków na słowa przez ciebie wyrzeczone, nędzniku, i mam ich wielu. Dzięki tobie, otrzymani rehabilitacyę... dzięki tobie, nie pozostawię mym dzieciom splamionego nazwiska! Teraz więc wiecie, kim jestem, moi przyjaciele — dodała po chwili milczenia. — Znacie moje nieszczęścia, moje życie... Sądźcie mnie teraz!
Wszyscy przybiegli do Joanny, ściskając jej ręce.
Owidyusz upadł na krzesło, owładnięty gwałtownym, nerwowym paroksyzmem.
Jednocześnie dwaj policyjni agenci, rozsunąwszy tłum, jaki się zebrał wokoło matki Elizy, przystąpili do niej, a jeden z nich zawołał, kładąc jej rękę na ramieniu:
— Joanno Fortier... zbiegła z więzienia w Clermont, w imieniu prawa aresztuję ciebie!
— Ty... mnie aresztujesz? — wyjąknęła nieszczęśliwa.
Szmer oburzenia zahuczał wkoło agentów.
— Aresztować matkę Elizę!.. najzacniejszą z kobiet... — zawołał Lugduńczyk, występując — nie! nigdy!
— Bądź posłusznym prawu... dozwól nam pełnić, nasz obowiązek — rzekł agent policyi.
— Nigdy... nigdy! — ze wszech, stron wołano.
— Jeżeli chcecie przyaresztować kogo, to przedewszystkiem tego łotra okujcie w kajdany — odezwał się Tourangeau wskazując Owidyusza; — lecz nie tykajcie matki Elizy.
— Prawu zadość stać się musi!
— Nie!... nigdy... nigdy!
— Uciekaj, matko Elizo... uciekaj co sił... — szepnął Lugduńczyk na ucho Joannie. — Nie dozwól się im przytrzymać. Winnaś żyć i pracować dla szczęścia sw7ych dzieci.
Ścisła grupa utworzyła się natychmiast wokoło roznosicielki chleba, popychając ją do kuchni, w której się znajdowało wyjście na ulicę. Agenci, widząc, iż nic nie poradzą wobec przemagającej siły, zaprzestali walki.
Owidyusz Soliveau, owładnięty nerwowym paroksyzmem, upadł na podłogę.
— On, jak się zdaje, mocno jest słabym... — wyrzekła Maryanna. — Niechaj umiera... nikt go nie będzie żałował, zabijać przynajmniej i kraść zaprzestanie.
— Nie... nie! — zawołał jeden z agentów, potrzeba ratować tego człowieka... trzeba, aby żył i powtórzył sędziemu śledczemu to, co wobec nas mówił przed chwilą. Niechaj kto biegnie jaknajprędzej po doktora.
— Właśnie w tym samym domu mieszka doktór Richard — rzekła właścicielka sklepu.
— Maryanno, biegnij po niego.
Dziewczyna pośpieszyła.
Owidyusz tymczasem wił się jak wąż po podłodze, uderzając głową o deski. Piana z ust mu się toczyła. Wszyscy patrzyli nań z przerażeniem. Za chwilę weszła Maryanna z doktorem, który, zbliżywszy się do chorego, cofnął się jednocześnie, wołając:
— To on!
— Znasz więc pan tego człowieka? — pytał jeden z agentów.
— Znam, panie.
— Jestem agentem policyi... Powiedz mi pan, proszę, jego rzeczywiste nazwisko...
— Owidyusz Soliveau... jest to łotr, nikczemnik!
— Czy umrze on, panie?
— Nie, nie ma niebezpieczeństwa. Wypił, jak widzę, dozę kanadyjskiego płynu, którego skutki są mi dobrze znane. Miałem sposobność raz już się spotkać z tym człowiekiem... ztąd go znam... Za kilka chwil paroksyzm przeminie i będziecie go panowie mogli uprowadzić. Pomoc lekarza jest tu zbyteczną, żegnam więc panów.
W chwili, gdy przechodził koło okienka gabinetu, poznała go Amanda.
— To doktór z Bois-le-Roi — wyrzekła.
Według oznajmienia lekarza, paroksyzm zwolna się uspokajał; ruchy konwulsyjne łagodniały i nastąpiło ogólne prawie letargiczne obezwładnienie.
Jeden z agentów poszedł wyszukać fiakra, w którym możnaby było przewieźć nieruchome ciało nikczemnika, podczas gdy drugi zwrócił się do właścicielki restauracyi.
— Pani będziesz odpowiedzialną — rzekł — za fakta, jakie dziś miały miejsce w twoim zakładzie. Stawiono opór prawu... dopomożono do ucieczki zbiegłej z więzienia. Jest to rzecz ważna... bardzo ważna.
— Czyliżem mogła przeszkodzić temu?
— Sprawiedliwość to oceni.
Fiakr przed dom zajechał. Włożywszy weń bezwładnego Owidyusza Soliveau, agenci pojechali z nim do prefektury.
Skoro odjechali, Maryanna pobiegła do gabinetu, w którym pozostawiła Amandę. Gabinet był próżnym, robotnica pani Augusty zniknęła, pozostawiwszy na stole pięć franków, jako zapłatę za obiad.
Nie prze widując wmięszania się policyi w tę sprawę, ulękła się następstw, które wyniknąć mogły dla niej z uwięzienia Owidyusza Soliveau.
— Odnalazłszy adres tego nędznika, zarządzą u niego poszukiwania — myślała — znajdą bezwątpienia notatki i ów straszliwy dowód, kupiony przez pseudo-barona de Reiss od modniarki w Joigny. Wobec tego postanowiła Amanda, iż trzeba jej jaknaśpieszniej powiadomić Edmunda Castel o tem co zaszło i wsiadłszy w powóz jechała na ulicę Assas.
Nie zastała w domu artysty, był tylko służący, dozorujący robotników przy układaniu w drewnianą pakę znanego nam już obrazu, jaki nazajutrz miano odesłać do Jerzego Darier, wiąz z tekturowym konikiem, udzielonym przezeń Edmundowi.
— Pan Castel jest nieobecnym... — rzekł lokaj na zapytanie przybyłej. — Wyszedł z domu od rana.
— A o której powróci?
— Nie wiem... pan nic mi o tem nie powiedział.
— Pozostawię mą wizytową kartę — rzekła Amanda — proszę mu ją doręczyć skoro powróci, wraz z oznajmieniem, iż radabym się widzieć jaknajśpieszniej z panem Castel w nader ważnym interesie.
— Dobrze... pani tu zatem powtórnie przybędzie?
— Nie wiem czyli mi czas pozwoli. Nie zapomnij pan proszę doręczyć mego biletu. Ta wyszła, jadać poprzednim fiakrem do siebie, na ulicę des Dames. Spodziewała się, Iż zastanie w domu Paula Duchemln, nadzieja ta ją zawiodła. Raul nie tylko, że był nieobecnym, ale żadnej kartki do niej nie pozostawił.
— O której godzinie wyszedł? — pytała odźwiernej.
— Około dziesiątej.
— Sam?
— Nie, wyszedł w towarzystwie tego pana, który będąc tu wczoraj zostawił swój bilet.
— I żadnego polecenia dla mnie nie pozostawił?
— Nic... ani słowa.
Amanda weszła do mieszkania mocno zaniepokojona.
— Co począć? — mówiła — pójść szukać Duchemin’a w Courbevoie, lub koło pałacu przy ulicy Murillo. Na co się to przyda? Podczas gdy wyjdę go szukać, on powrócić może. Lepiej uzbroić się w cierpliwość i czekać. I tak też uczyniła, oczekiwała w niepokoju.
Około siódmej wieczorem, zapukał ktoś do drzwi, pośpieszyła otworzyć. Byłto posłaniec z listem, na kopercie którego poznała pismo Raula. Odprawiwszy posłańca, czytała co następuje:
„Pisze, ażeby cię uspokoić. Ważne powody niedozwolą mi dziś być może powrócić do domu. Trzymamy Pawła Harmant, który nas bezwiednie doprowadzi do mieszkania Owidyusza. Gdy raz przestąpię próg kryjówki tego nikczemnika, zabiorę wszystkie wiadome tobie, a tyle dla nas cenne papiery.
Amanda uspokojona nieco tym listem, wyszła na wieczerzę do pobliskiej mleczami, poczem wróciła do siebie. O pierwszej po północy, dręczona niepokojem oczekiwania, rzuciła się na łóżko, lecz zasnąć nie mogła wcale.
∗
∗ ∗ |
Wróćmy do restaurcyi na plac Hawru, gazie w gabinecie siedzieli Edmund Castel z Lucyanem i Paweł Narmant.
Punkt c wpół do dziewiątej, milioner wstał od stołu.
— Mój drogi, artysto... — rzekł do Edmunda — przykro mi, iż muszę rozstać się z w7ami, wzywają mnie jednak interesa.
— Podzielamy tę przykrość... — rzekł Edmund — lecz naprzód wiedzieliśmy, iż panu wyjść wcześnie wypadnie. Nie przeszkadzając zatem, pójdziemy obaj z Lucyanem przejść się po bulwarach. Tu wszyscy trzej wyszli razem.
Castel wychodząc, spostrzegł w głębi sali restauracyjnej Raula, który skończy wszy obiad oddawna, zdawał się być zagłębionym w czytaniu dziennika.
Spojrzeli obaj na siebie wzajem. Znaczący rzut oka Paula, odpowiedział na mrugnięcie malarza, i Duchemin zabrawszy pakiet owinięty w szarą bibuię, jak miał przy nim na krześle, szedł zwolna za trzema wyż wymienionemi mężczyznami.
Harmant uścisnąwszy rękę Lucyana, a następnie Edmunda, wyszedł, zwracając się w stronę placu Europejskiego.
Raul Duchemin rozpoczął za nim swój pościg, podczas gdy Edmund z Lucyanem, zatrzymali się w progu restauracyi, zapalając cygara.
— Czyś zauważył — pytał artysta Lucyana — tego młodego człowieka, który przeszedłszy koło nas, idzie krok w krok za Harmantem?
— Widzę go.
— A więc... mój kochany, ów człowiek oznajmi nam jutro zrana, iż mamy w ręku prawdziwego zabójcę twojego ojca...
— Co pan mówisz? — zawołał Lucyan z osłupieniem.
— Mówię najczystszą prawdę.
— Ach! czyż podobna?
— Nietylko prawdopodobne... lecz pewne.
— Lecz jakim sposobem... zkąd panie?..
— Nic tobie nie mówiąc, z obawy bym cię nie wprowadził w złudne nadzieje, na własną rękę działałem. Trafiłem na ślad nieomylny i jutro będę ci mógł powiedzieć: Lucjanie! teraz możesz kochać Łucyę Fortier i zaślubić ją możesz!'Tekst pochyłą czcionką
— Och! panie... panie — wołał Labroue, w przystępie gwałtownego wzruszenia, chwytając ręce Edmunda i ściskając je w swoich — obyś się tylko nie omylił!
— Pomyłka w tym razie jest niemożliwą.
— Opowiedz mi więc...
— Nic... nic, na teraz... — przerwał artysta. — Nie pytaj mnie, bo ci nie odpowiem. Zapal oto cygaro, które ci zagasło i idźmy na kawę.
Obaj szli bulwarem, ku ulicy Auberta.
O jedenastej, rozdzielili się. Edmund wrócił na ulicę Assas, by tam oczekiwać na Raula.
Lucyan marząc o szczęściu, jakiem mu błysnął przed oczyma były opiekun Jerzego, powrócił do swego mieszkania.
∗
∗ ∗ |
— Trzeba go pozostawić w spokoju, nie podobna dobudzić się go obecnie — wyrzekli agenci, poczem udali się do naczelnika policyi. Weszli do jego gabinetu ze smutno pospuszczanemi głowami.
— Kłamliwą więc była denuncyacya, jaką mi nadesłano co do Joanny Fortier? — zapytał żywo, spojrzawszy na obu wchodzących.
— Przeciwnie panie... była najprawdziwszą w świecie.
— Zatem Joanna Fortier została aresztowaną?
— Nie... jest ona wolną...
— Wolną? żartujecie chyba?
— Nie ośmielilibyśmy się żartować w podobnej okoliczności...
— Mówcie więc jasno... Co przeszkodziło do jej przytrzymania?
— W chwili gdyśmy ją chcieli zaaresztować, liczny tłum, znajdujący na bankiecie, oddzielił ją od nas, ułatwiając jej ucieczkę.
— Dobrze!.. Tego wieczora jeszcze na mocy prawa ten zakład zostanie zamkniętym. — zawołał naczelnik policyi. — Lecz opowiedzcie mi wszystko co stało się tam, szczegółowo.
Jeden z agentów wyjaśnił zaszły wypadek z Owidyuszem w Gospodzie piekarzôw.
Urzędnik słuchał z natężoną uwagą.
— To dziwne... — wyrzekł — cała ta sprawa potrzebuje zostać zbadaną do głębi. Czyliż podobna, ażeby przed dwudziestu jeden laty osądzić miano niesprawiedliwie Joannę Fortier?
— Nie ulega to, panie, wątpliwości, jeżeli wierzyć zechcemy temu, co opowiadał ów człowiek po wypiciu likieru kanadyjskiego, przeznaczonego dla Joanny. Wezwany doktór oświadczył, iż to są zwykłe skutki tego płynu.
— Czy wiecie adres owego podejrzanego indywiduum?
— Nie wiemy, panie.
— Jakto! — zawołał zrywając się naczelnik policyi. — Pozwoliliście mu bezkarnie umknąć? Przytrzymać go przecież należało.
— Tak też uczyniliśmy... jest zamknięty w infirmeryi prefektury.
— Dobrze... A jak on się nazywa?
— Owidyusz Soliveau.
— Przyprowadźcie go tu do mnie.
— Niepodobna panie uczynić tego obecnie.
— Dlaczego?
— Pod wpływem kanadyjskiego płynu, zapadł w sen tak głęboki, iż zda się, jak gdyby był w letargu.
— Przyprowadzić mi go, skoro się tylko przebudzi — wyrzekł urzędnik — a wy obadwaj również przyjdźcie z nim razem, będę was potrzebował.
— Dobrze; — odpowiedzieli wychodząc.
— A teraz co do Joanny Fortier — ciągnął dalej. — Mówiliście, iż ludzie, którzy dla niej wydawali tę ucztę, ułatwili jej ucieczkę?
— Tak, panie.
— Znacie miejsce zamieszkania tej kobiety?
— Nie; zresztą wiadomość ta daremną by była, ponieważ wiedząc, że wyśledzono ją, z pewnością do domu nie wróci.
— Tak... w rzeczy samej... Nie z tej to strony wziąć nam się do tej sprawy potrzeba. W każdym jednak razie, starajcie się dowiedzieć, gdzie mieszkała, czem się trudniła, dokąd uczęszczała, rozciągniemy dozór nad nią. Będzie chciała noc spędzić z pewnością w którem z mieszkań umeblowanych, wydam przeto rozkaz aby policya miała baczność tej nocy, nad wszystkiemi podobnemi mieszkaniami.
— A jak mamy, panie, postąpić względem owego Pawła Harmant, o którym mówił Soliveau?
— Zajmę się nim, po wybadaniu tego człowieka. Obecnie nie mam wam nic więcej do powiedzenia. Odejść możecie.
Agenci wyszli z gabinetu.
Naczelnik policyi udał się do komisarza, a po krótkiej z tymże naradzie, wrócił do prefektury.
Owidyusz spał ciągle, sen jego wszakże zdawał się już mniej ciężkim.
— Pozostanę w biurze u siebie do ósmej wieczorem — rzekł naczelnik do jednego ze stróżów infirmeryi. — Skoro tylko ten człowiek się przebudzi, dostawić mi go proszę, lub powiadomić mnie o tem.
Wyszedłszy z prefektury, udał się na obiad, poczem wrócił do biura około ósmej godziny.
— Czy nie przysyłano tu z infermeryj? — pytał woźnego.
— Nie panie.
Urzędnik zamknął się w swym gabinecie i czekał.
Stróż infermeryi posłuszny rozkazom usiadł przy łóżku Owidyusza. Około dziewiątej spostrzegł, iż ów człowiek zlekka się poruszył. Przypatrzywszy się bliżej, poznał, iż się nie omylił; wkrótce objawiło się kompletne przebudzenie.
Soliveau wyciągnął ręce, otworzył oczy i spojrzał w około siebie. Słaby blask gazowego płomienia oświecał pustą tę salę. Spostrzegłszy przy swoim łóżku dozorującego, który go śledził z uwagą, przesunął ręką po czole.
— Gdzie ja jestem? — zapytał nagle, nie będąc pewnym czy nie śni, lub marzy.
— Znajdujesz się w prefekturze policyi — odrzekł zapytany.
Soliveau owładniony trwogą, zadrżał i wyskoczył z łóżka, na którem leżał w ubraniu.
— Co?.. w prefekturze policyi? — powtórzył bledniejąc.
— Tak.
— Od jak dawna tu jestem?
— Od pięciu godzin... Przywieziono cię tu bezprzytomnego zupełnie.
Łotr nie mógł nic sobie przypomnieć. Złamany, obezwładniony, upadł na łóżko i ukrył twarz w rękach, usiłując odnaleść coś w pamięci. Jednocześnie stróż podszedł ku drzwiom, otworzył je, a zamknąwszy takowe za sobą na klucz starannie, rzekł do głównego nadzorcy:
— Ten człowiek się przebudził.
— To dobrze... Spiesz powiadomić o tem naczelnika policyi.
— Biegnę. To mówiąc stróż wyszedł.
Owidyusz zostawszy sam powtarzał:
— Jestem więc uwięziony w prefekturze policyi... a znajdowałem się przedtem przypominam to sobie w Gospodzie piekarzów, przy ulicy Sekwany, gdzie wydawano ucztę na cześć matki Elizy, której Maryanna miała podać kieliszek Charteus’u, w jaki wlałem dozę kanadyjskiego płynu. I nagle wydał okrzyk wściekłości.
— Ach! rozumiem teraz wszystko!.. — wyszepnął. — Mnie to ona podała do wypicia ów płyn dyabelsku! Zgubiony jestem... bez ratunku zgubiony! Mówiłem... w przystępie paroksyzmu i policyjni agenci przyaresztowali mnie wraz z Joanną... Przeklęty napój!.. zamiast mi przynieść usługę, zgubił mnie na wieki! Lecz co ja mówić tam mogłem? Ha! wszystko o czem mówić nie powinienem... Odkryłem wobec tylu ludzi całą mą przeszłość, jak niegdyś Jakób Garaud swoją mi odsłonił... jak Amanda w Bois-le-Roi wyjawiła mi wszystkie swe myśli! Do kroć tysięcy piorunów!.. pobiłem się własną mą bronią!
Właśnie gdy kończył powyższe słowa, zaskrzypiał klucz w zamku. Drzwi się otwarły i trzej gwardziści Paryża ukazali się w progu ze stróżem.
— Pójdź! — rzekł jeden z nich do Owidyusza.
— Gdzie mnie chcecie prowadzić? czego odemnie żądacie?
— Zobaczysz... pójdź z nami.
Wszelki opór był tutaj niepodobnym. Soliveau poddał się więc, czyniąc co mu rozkazano. W kilka minut później, wprowadzonym został do gabinetu naczelnika policyi, gdzie znajdował się już sędzia śledczy i dwaj znani nam agenci. Jeden z dozorców prefektury położył na biurku naczelnika, chustkę związaną na cztery węzły, w jakiej znajdował się flakon z kanadyjskim płynem, portmonetka, klucz i zegarek.
— Oto co znaleźliśmy — rzekł — przy tym człowieku.
Sędzia śledczy, któremu naczelnik policyi podał nakreślone przez siebie notaty, głos zabrał.
— Nazwisko-twoje? — zapytał.
— Piotr Lebrun — odrzekł Soliveau.
— Kłamiesz! — zawołał sędzia, patrząc mu w oczy.
Owidyusz odzyskał w oka mgnieniu całą swą zwykłą bezczelność.
— Ha! — zawołał tonem szyderczo zuchwałym — skoro pan sądzisz, iż jesteś lepiej powiadomionym nademnie o mojem nazwisku, dlaczego pytasz mnie o to?
— Ty się nazywasz Owidyusz Soliveau!.. — rzekł sędzia.
— Jeżeli się ono panu lepiej podoba, niech i tak będzie.
— Ja radzę ci porzucić tę minę łotrowską i odpowiadać poważnie.
— Każdy odpowiada jak umie. Powinieneś pan to wiedzieć, skoro tak dobrze znasz moje nazwisko.
Sędzia zaledwie zdołał pohamować wzburzenie.
— Nie pogarszaj twego położenia bezpożytecznem zuchwalstwem — odrzekł spokojnie. — Jeżeli nie chcesz nam odpowiadać, twój kuzyn Paweł Harmant za ciebie odpowie.
— Trudno... — pomyślał Owidyusz — widocznie tam nazbyt wiele mówiłem. Zagłębiłem się w kłopot po szyję. Daremna chcieć się na raz z tego wydobyć.
— Urodziłem się w Dijon... — rzekł głośno. — Tu podał datę swego urodzenia, nazwisko ojca i matki. Wszystko to dobrze... — dodał — lecz w całej tej sprawie leży widocznie jakiś błąd, nieporozumienie. Zostałem uwięziony... badacie mnie, panowie, jak jakiego zbrodniarza, radbym wiedzieć za co, i dlaczego?
— Dowiesz się o tem za chwilę, jeżeli dotąd nie wiesz — odrzekł naczelnie policyi — a teraz odpowiadaj:
— Paweł Harmant jest twoim kuzynem?
— Tak.
— Jesteś tego pewien?
— Jakto... czy jestem pewien?
— Kłamałeś więc w Gospodzie piekarzów, twierdząc, że twój kuzyn Harmant, umarł od dawna i że człowiek noszący dziś nazwisko Pawła Harmant inaczej się nazywa w rzeczywistości.
Owidyusz przekonywał się coraz bardziej, iż pod wpływem kanadyjskiego płynu, wyjawił całą tajemnicę. Mimo to postanowił bronić się do ostatka.
— Byłem mocno pijanym — odpowiedział — i nie wiedziałem sam co mówię. Czyż można nadawać jakąś ważność zeznaniom bezprzytomnego człowieka?
— Zatem w obłędzie pijaństwa oskarżyłeś Elizę Perrin, roznosicielkę chleba, iż jest Joanną Fortier, zbiegłą z więzienia w Clermont?
— Jaką Joanną Fortier? — zapytał, udając nieświadomość.
— Tę, którą chciałeś zabić przy ulicy Git-le-Coeur, zrzuciwszy na nią rusztowanie; której córkę równie zamordować usiłowałeś przed kilkoma tygodniami.
Soliveau zbladł i zadrżał. Obecnie czuł się zgubionym bez odwołania.
— Kto ośmielił się powiedzieć coś podobnego? — wybełkotał, usiłując zwalczyć swą trwogę.
— Ci, przed któremi wygłosiłeś zeznanie.
— Jeszcze raz powtarzam, że moje słowa nie miały żadnego znaczenia... Byłem pijany.
— Pijany... wskutek tego płynu... — wyrzekł naczelnik policyi, pokazując mu flakon przy nim znaleziony, w jakim pozostała jeszcze pewna część napoju indyjskiego. — Pijany, powtarzam, byłeś, użyciem tego płynu, jaki, przeznaczywszy dla Joanny Fortier, sam go wypiłeś. Doktór Richard, naczelny lekarz okręgu Sekwany, zna dobrze działanie tego niezwykłego napoju.
Owidyusz, pochylił głowę w milczeniu, nie wiedząc co odpowiedzieć.
— Gdzie mieszkasz? — powtórzył sędzia śledczy.
— W pokojach umeblowanych — odrzekł Soliveau.
Naczelnik policyi, wziąwszy z biurka klucz, znaleziony w kieszeni Owidyusza, wraz z portmonetką i flakonem, podał to sędziemu śledczemu, który obejrzawszy pomienione przedmioty, rzekł:
— Ten klucz jest od twojego mieszkania?
— Tak... — odparł Soliveau.
— Rzecz dziwna jednak, ażeby ów klucz, pochodzący, jak mówisz, z pokojów umeblowanych, nie miał na sobie numeru?
— Kartkę z numerem zgubiłem.
— A! chcesz nas jeszcze dalej oszukiwać!.. — zawołał sędzia z niecierpliwością — poczekaj... twój kuzyn Harmant, o wszystkiem nas powiadomi.
Stłumionym, nerwowym gniewem wybuchnął nagle Soliveau:
— Do kroć tysięcy piorunów!.. — zawołał, przyskakując z zaciśniętemi pięściami, zaiskrzonym wzrokiem — nudzicie mnie waszemi pytaniami. — Wiem dobrze, iż kto raz się znajdzie w waszych szponach, nie wydobędzie się już z nich więcej, chociażby był nawet niewinnym, jak nowonarodzone niemowlę. Pozwoliłem się wam pochwycić, jak głupi idyota, moja to wina, a tem większa, żem nie działał na własny rachunek. Niechaj więc i ci cierpią wraz ze mną, dla których pracowałem; niech się starają rozmotać to wszystko. Mieszkam przy ulicy Clichy, nr. 172. Ten klucz otwiera drzwi od ogrodu i jednocześnie od pawilonu, jaki zajmuję. Teraz, skoro o tem wiecie, nie pytajcie mnie o nic więcej... bo przysięgam na honor, nie odpowiem.
— Zaciąwszy się w milczeniu, pogorszysz tem wiele twą sprawę — rzekł sędzia.
— Zawracanie głowy! banialuki, po tysiąc razy powtarzane i znane. Przestraszajcie tem głupców, ale nie mnie. Nie dam się wziąć na kawał. Co się stało, już się nie odmieni, ot! wszystko.
— Prawdziwy Harmant więc umarł? — badał dalej sędzia — a ten, który nosi jego nazwisko, jest w rzeczywistości Jakóbem Garaud?
Owidyusz wzruszył ramionami.
— Mówiłem, że nie odpowiem... i dotrzymam słowa. Nudzą mnie wasze badania. Wikcie gdzie mieszkam, jeżeli macie węch dobry, trafić tam powinniście. Senność mnie teraz ogarnia do tego stopnia, że stojąc śpię prawie. Pozwólcie mi pójść się położyć. Jutro dalej mówić będziemy.
— Kto ci polecił zabić Łucyę Fortier i jej matkę Joannę i kto ci za to zapłacił? — pytał dalej urzędnik.
Soliveau milczał upornie.
— Nie chcesz odpowiedzieć?
Powtórne milczenie.
Sędzia się podniósł, usiłując zapanować nad ogarniającem go wzburzeniem.
— Odprowadzić tego człowieka! — zawołał — wsadzić go do aresztu.
— A! przecie... — wybuchnął z szyderstwem Owidyusz — w areszcie będę, mógł przynajmniej usnąć spokojnie. Tego właśnie chciałem... Dobranoc wam panowie... dobranoc! Dalej gwardziści... — rzekł — prowadźcie mnie... żwawo!
Na dany znak przez naczelnika policyi, straż otoczyła więźnia, uprowadzając go z sobą.
— Ten człowiek jest zbrodniarzem ostatniego rodzaju... — zawołał sędzia, po odejściu Owidyusza.
— W jego mieszkaniu znajdziemy dokumenta — odrzekł naczelnik policyi — które nas lepiej objaśnią nad jego odpowiedzi.
— Wszystko to być może... lecz czy nam podał adres prawdziwy?
— Trzeba się o tem przekonać, i jeśli tak jest, zarządzić bezzwłocznie rewizyę. A w jakiż sposób zamierzasz pan rozpocząć działanie przeciw tej drugiej osobistości, ukrywającej się pod nazwiskiem Pawła Harmant?
— Nie wiesz pan, gdzie on mieszka?
— Wiem, że to jest znany konstruktor-mechanik, posiadający fabrykę w Courbevoie.
— Znaczną fabrykę?
— Bezwątpienia.
— Cóż mówią o tym człowieku?
— Uchodzi on za najuczciwszego przemysłowca.
Sędzia pogrążył się w zamyśleniu.
— Mniemam, iż należy się nam powstrzymać z działaniem przeciw Harmantowi — odrzekł po chwili — dopóki od Owidyusza Soliveau nie otrzymamy zeznań bardziej szczegółowych. Ów człowiek mówił pod wpływem nierozproszonego jeszcze obłędu. Miał minę szalonego. Nie należy nam brać jego oskarżeń obecnie na seryo... Przeszukajmy najprzód jego mieszkanie. Tężelibyśmy odnaleźli tam coś kompromitującego Harmanta, rozpoczniemy bezzwłocznie działanie przeciw niemu. Tymczasem rozciągniemy dozór nad nim do dalszych informacyj.
Naczelnik skinął głową na znak przyzwolenia.
— Czy pan sędzia życzy sobie tej nocy jeszcze zarządzić poszukiwania w mieszkaniu Owidyusza Soliveau?
Sędzia spojrzał na zegarek.
— Jest trzy kwandranse na dwunastą — odpowiedział; — mamy fiakry na nasze rozkazy, o w pół do pierwszej możemy być na ulicy de Clichy.
— Jedźmy więc — odrzekł naczelnik, a zwróciwszy się do oczekujących agentów, kazał im zabrać się razem z sobą.
W podwórzu prefektury oczekiwały dwa fiakry. Obaj urzędnicy umieścili się w jednym; pomocnik sędziego z dwoma agentami w drugim. Rozkazano woźnicom jechać na ulicę de Clichy. Północ uderzała w chwili, gdy oba powozy wyruszyły z miejsca.
Harmant, jak sobie czytelnicy przypominają, śledzony przez Raula Duchemin, szedł ulicą Rzymu. Minąwszy plac Europejski, zwrócił się w stronę Clichy. Mając godzinę czasu przed sobą, szedł zwolna, oglądając się, czy go kto nie śledzi.
Duchemin, idąc chodnikiem po drugiej stronie ulicy, nie spuszczał go z oczu na chwilę. Skoro przybyli na plac Clichy, milioner, przystanąwszy pod gazową latarnią, spojrzał na zegarek. Wskazywał on ósmą minut trzydzieści pięć. Przemysłowiec, wszedłszy pod werendę kawiarni, znajdującej się po lewej stronie placu de Clichy, siadł tamże.
— Ha! zatem w tym to okręgu mieszka Owidyusz Soliveau — pomyślał Duchemin. — Mechanik nasz czeka nadejścia oznaczonej na schadzkę godziny... Zróbmy jak on...
I usiadł po prawej stronie werendy, kazawszy sobie podać szklankę ponczu. Na pięć minut przed dziewiątą Harmant, podniósł się i wyszedł. Rani zaczął powtórnie iść za nim.
Punkt o dziewiątej milioner zatrzymał się przed znaną nam furtką ogrodu i zaczął dzwonić. Duchemin przystanął naprzeciw, we wgłębieniu bramy.
— To tu... — pomyślał; — zobaczmy teraz, czy baron Arnold de Reiss jest w domu.
Kilka sekund upłynęło, nikt nie otwierał. Harmant, zadzwoniwszy powtórnie, znów czekał, lecz bezskutecznie. Szarpnął po raz trzeci dzwonkiem gwałtownie. Drzwi pozostały zamknięte, jak pierwej.
— Widocznie ów łotr jest nieobecnym — pomyślał Duchemin — zobaczmy jednak, co przemysłowiec nasz zrobi teraz? Graraud stał nieruchomie, rozmyślając, co znaczyła nieobecność w domu Owidyusza, w najmniejszej części nie przypuszczając, by owa depesza, jaką odebrał, mogła być zastawioną nań pułapką.
I zaczął się przechadzać wzdłuż i wszerz pod murem ogrodu, mniemając, iż Soliveau opóźnił się być może z przyjściem do domu o kilka minut. Raul na przechadzającym się pod światłem gazowej latarni dostrzegł oznaki niecierpliwości i gniewu.
— Dokąd u czarta... — pomyślał — spacerować on tak będzie? Miejsce, w jakiem stoję, nie jest właściwem schronieniem na dłuższe oczekiwanie. Harmant może mnie spostrzedz i domyślić się, iż go śledzę. Trzeba wynaleźć sobie jaki inny posterunek. Tak rozmawiając, spojrzał wokoło siebie. Sklepy, będące w pobliżu, nie dawały mu dostatecznego schronienia, lecz nieco dalej spostrzegł małą kawiarnię.
— Wejdźmy tam — rzekł Raul; — im lepiej jest się ukrytym, tem mniej budzi się podejrzenia. Siadłszy przy stoliku pod werendą, będę mógł badać dowolnie wszelkie ruchy mechanika.
I przeszedłszy wpoprzek ulicy, siadł przed drzwiami kawiarni, kazawszy podać sobie kieliszek koniaku i cygaro.
Milioner przechadzał się bezustannie pod murem ogrodu, ze wzrastającym niepokojem.
— Być może, żem się pomylił, czytając depeszę — rzekł nagle — podszedłszy ku miejscu, gdzie siedział Duchemin, dobył z kieszeni telegram i czytać go zaczął. — Dziewiąta... wyraźnie dziewiąta godzina... jasno napisane — wyszeptał — i zmiąwszy w palcach depeszę, rozpoczął dalej przechadzkę.
Uderzyła dziesiąta. Harmant, zbliżywszy się do furtki, pokilkakrotnie zadzwonił, poczem gorączkowo zaczął chodnik przemierzać.
Sklepy wokoło zamykać poczęto. Duchemin śmiał się serdecznie z gestów, pełnych gniewu zniecierpliwionego milionera. Przechodnie stawali się coraz rzadszymi; goście z małej kawiarni jedni po drugim wychodzić zaczęli.
Godzina jeszcze tak upłynęła. Zegary w Batignolles wydzwoniły jedenastą. Na dźwięk ten Harmant w głos zaklął tak strasznie, że brzmienie tego przekleństwa dobiegło uszu Duchemina, poczem ujrzał on przemysłowca, oddalającego się w stronę placu Clichy.
— Szczęśliwej drogi! — szepnął Raul. — Z twoim wspólnikiem, Soliveau, zapewne partya skończona. Mnie teraz przynależy złożyć wizytę jego domostwu.
Tu zażądał drugiego kieliszka koniaku.
— Śpiesz się pan — rzekł chłopiec, podając mu takowy. — Za chwilę zamkniemy kawiarnię.
Raul, położywszy należność na stole, wyszedł na ulicę Clichy. Przechodząc koło znanej nam furtki, spojrzał na mur, przedzielający ogród od ulicy. Mur ten miał zaledwie dwa metry Wysokości. Wielki kawał granitu leżał przy furtce.
— Łatwo mi będzie wejść po nim — rzekł Duchemin i jak oczekujący przed chwilą Harmant, przechadzać się zaczął.
Kawiarnię zamknięto, a wkrótce i szyby, przez które światło pobłyskiwało, cień pokrył zupełny; ulica opustoszała.
Raul, zbliżywszy się do muru, przerzucił przezeń pakiet, zawierający dłuto, obcęgi i szrubsztak; następnie czekał jeszcze, przechadzając się aż do północy.
— Prawdopodobnie ów hultaj przepędzi noc w mieście — rzekł sam do siebie. — Zresztą wróci, czy nie wróci, działać potrzeba.
Upewniwszy się po raz ostatni, czy go kto nie śledzi, Duchemin wszedł na leżący kamień przy furtce, chwycił za brzeg muru i jednym skokiem siadł na jego wierzchołku, jak na koniu. Pozostawało mu teraz zsunąć się w głąb ogrodu, co też bezzwłocznie uczynił. Stanąwszy na ziemi, zaczął macać zamek u furtki: zamkniętą była podwójnie; chcąc tu wejść lub wyjść, potrzeba było mur przeskoczyć. Przesuwając ręką koło zamku, Duchemin napotkał ruchomą zasuwkę.
— Brawo! — zawołał — doskonale! Skoro się zamknę na rygiel, nikt nie będzie mógł wejść temi drzwiami.
I popchnął zasuwkę.
— Lecz jeżeli Soliveau wyważyłby furtkę, podczas gdy będę u niego — wyrzekł po chwili — gdzie się schronić natenczas? Wszystko przewidzieć potrzeba.
I poszedł ogród obejrzeć. Po za pawilonem niski mur odgradzał od tegoż skład drzewa. W cieniu pod drzewami widać było wysokie kupy nagromadzonych desek.
— Mógłbym przez ten mur przeskoczyć w razie potrzeby — rzekł do siebie — gdybym tylko miał na czem się wesprzeć.
I jednocześnie potknął się o małą budkę na metr wysoką, zbitą z desek, a służącą widocznie właścicielowi do wychowywania królików.
— Otóż czego mi trzeba! — zawołał — gdybym zmuszony był uciekać, wskoczę do składa drzewa, gdzie znajdę dobre schronienie.
Wróciwszy po pakiet z narzędziami, pozostawiony pod pierwszym murem, rozwiązał go, a zbliżywszy się do drzwi pawilonu, wziął dłuto i wsunął takowe pomiędzy zamek i ramę. Wytężywszy siły, mocno je podważył. Bał się słyszeć trzask głuchy, drzwi ustąpiły.
Zabrawszy swoje narzędzia, Duchemin wszedł do pawilonu, gdzie wydobywszy pudełko zapałek, zapalił świecę i zaczął się wewnątrz rozglądać. Przedewszystkiem zwróciły jego uwagę, liczne bagaże i zawiniątka, sznurami pozwiązywane.
— A! łotr ten chciał umknąć... to jasne! — zawołał, przyglądając się pakom drewnianym, z jakich niektóre nosiły wielkiemi literami nakreślony napis: „Stany Zjednoczone — Buenos-Ayres.“ — Nie ma więc czasu do stracenia! Abym tylko odnalazł nasze papiery! Szukajmy najprzód wewnątrz tych mebli.
Klucze tkwiły w zamkach u wszystkich szufladek. Pierwsza z nich, którą Raul otworzył, zawierała drobiazgi bez żadnej dla niego wartości. Tak samo druga i trzecia. Przeszedł do drugiego pokoju, gdzie biurko zwróciło jego uwagę.
— Nie mylę się tym razem — rzekł — to, czego szukam, znajduje się w tem biurku.
Szufladki były jednak na klucz zamknięte. Powtórnie Duchemin użył w pomoc dłuta. Deseczka w szufladzie z łatwością wyłamać się dała. Zdumiał się, ujrzawszy przed sobą paczki biletów bankowych i rulony złota.
— Ha! ha! — zawołał — nie brakło mu pieniędzy, jak widzę; znać, że Pawreł Harmant był dostarczycielem. Nie jest to wszakże jeszcze, czego mi trzeba.
I otwierał kolejno szufladki jedną po drugiej. Nagle portfel skórzany i dwie paczki związanych papierów wpadły mu w oczy. Wydobywszy szybko zawartość z portfelu, poznał za pierwszym rzutem oka między papierami dwa weksle ze sfałszowanym przez siebie podpisem, stryja.
— Nakoniec mam je! — szepnął, z ulgą oddychając.
Do weksli tych dołączonem było zeznanie Amandy, kupione przez Owidyusza od modniarki w Joigny. Pochwycił to razem szczęśliwy, iż uwolni dziewczynę od wiszącej nad nią hańby. Trzeci papier, dołączony do tychże, nosił na sobie markę Rzeczypospolitej Szwajcarskiej. Przebiegłszy go oczyma, wydał okrzyk tryumfu.
Był to akt zejścia, dostarczony z Genewy.
— Prawdziwy Paweł Harmant zmarł więc w Genewie! — zawołał Duchemin; — oto, co trzeba najrychlej przedstawić Edmundowi Castel.
I włożywszy te wszystkie papiery w portfel, wsunął go wraz z niemi w boczną kieszeń okrycia.
Nagle tentent nadjeżdżających powozów od strony ogrodu, dobiegł jego uszu. Podniósł głowę i słuchał. Szmer głosów dał się słyszeć wyraźnie na zewnątrz. Paul, pochwyciwszy zapaloną świecę, wszedł do pierwszej izby. Posłyszał obracanie się klucza w furtce ogrodowej.
— Drzwi na rygiel z wewnątrz zamknięte — mówił głos jakiś.
— Widać światło w oknach pawilonu — dodał głos drugi.
— Przesadzić mar wierzchem, — zabrzmiał rozkazująco głos trzeci.
Duchemin zadrżał z przestrachu.
— Wyraźnie oni tu chcą przyjść... — szepnął; — co to znaczy? Jest kilku ludzi, jak słyszę po głosach... Wszelki opór byłby daremnym z mej strony. Gdyby zaś mnie tu znaleźli, jestem zgubionym. Umykać więc trzeoa coprędzej!...
I wybiegłszy z pawilonu, zwrócił się w stronę muru, pod którym widział drewnianą budkę na króliki, spoglądając wciąż ku furtce ogrodowej. Spostrzegł tam jakiegoś człowieka na na wierzchołku muru, który zeskoczywszy, odsuwał rygiel i drzwi otwierał.
Kilka osób z zapalonemi latarniami weszło wewnątrz ogrodu. Było to zejście policyi, co Raul odgadł za pierwszem spojrzeniem. Położywszy się pod murem, przytykającym do składu drzewa, zatrzymał oddech, nie poruszając się z miejsca i śledził.
— Otworzyć drzwi pawilonu! — zabrzmiał rozkaz, który nie mógł być czem innem, jak poleceniem szefa policyi.
Jeden z niosących latarnię zbliżył się ku domowi.
— Drzwi wyłamane... — odpowiedział — widocznie wyważonemi zostały.
— A! dlatego tu się świeciło przed chwilą.
Wszyscy razem weszli w głąb mieszkania.
— Będą szukali tego, kto drzwi wyważył — pomyślał Duchemin; — uciekać trzeba!
I cicho, bez hałasu, wdrapawszy się na mur, zsunął się przezeń do sąsiedniego składu drzewa, szukając tam wyjścia. Brama od ulicy była zamknięta. Jednocześnie tenże sam głos rozkazujący zabrzmiał w ogrodzie Owidyusza.
— Złodziej uciekł do jednego z sąsiednich domów, zwołać straż policyjną, niech rozciągnie dozór.
Duchemin, ogarnięty trwogą, nie słuchał już więcej. Dosięgnąwszy wznoszącego się naprzeciw muru, wdrapał się nań, jak kot, a zeskoczywszy z wierzchołka na drugą stronę, z okrzykiem bólu upadł na ziemię. Źle stąpiwszy, upadł na bruk dziedzińca sąsiedniego domu i zwichnął nogę. Chciał się podnieść, nie mógł; straszny ból nie dozwalał mu poruszyć się z miejsca.
— Ach! jakież nieszczęście! — wyszepnął, — czyż będę musiał pozostać tu do dnia? A kto wie, czy nie zechcą przepatrywać wszystkich ogrodów i dziedzińców sąsiednich?
Tu rzucił okiem wokoło siebie.
Pizy słabym blasku wypływającego z za chmur księżyca, ujrzał Duchemin rzęd powozów, umieszczonych pod szopą.
— Jestem więc u utrzymującego remizy — rzekł — trzeba korzystać ze sposobności, jaką mi los zsyła. Abym tylko zdołał dowlec się do którego z tych fiakrów, wsunę się weń i świtu oczekiwać będę.
Zebraczy całą odwagę, na rękach dowlókł się do szopy nareszcie, poczem, mimo nadzwyczajnego bólu, podniósł się, otworzył drzwiczki jednego z fiakrów, wsiadł weń i złamany cierpieniem nad siły, padł na siedzenie bezprzytomny.
W pawilonie Owidyusza tymczasem policya przeszukiwała gorliwie.
— Otóż! — zawołał naczelnik, pokazując sędziemu śledczemu złoto i bilety bankowe, leżące w otwartej szufladzie; — człowiek ten, który drzwi wyważył, nie przyszedł tu dla kradzieży. Dowodem tego te, ot... pieniądze.
— Pocóżby więc przychodził? — zapytał sędzia.
— Po zabranie papierów, o których istnieniu możemy wnosić z odpowiedzi tego nędznika Soliveau.
— Zatem ów łotr zażartował z nas — rzekł sędzia. — Miał widać wspólnika w Gospodzie piekarzów i ów wspólnik spostrzegłszy, że Owidyusz został aresztowanym, uprzątnął ztąd wszystko, co mogło skompromitować tego hultaja.
— Zaręczam, że to uczynił Paweł Harmant... tak... Paweł Harmant, napewno... — powtórzył naczelnik policyi. — Patrz pan, narzędzia, jakie tu pozostawił, wszystkie są nowe. Zostały kupionemi umyślnie na tę wyprawę. Ten człowiek był tu, gdyśmy przybyli i uciekł.
— Być może... lecz o tak późnej godzinie, nie będzie mógł wyjść z przyległych domów, które są zamknięte. Straż miejska czuwać tu będzie i równo ze dniem przetrząśnie wszystkie podwórza i kamienice.
Po tych słowach rozpoczęto w mieszkaniu poszukiwania. Wszystkie sprzęty zostały ściśle przejrzanemi jedne po drugich; pakunki i zawiniątka porozwiązywano i przetrząśnięto. Naczelnik policyi spostrzegł wypisane na pakach adresy.
— W samą por^ — zawołał — schwytaliśmy, tego człowieka; ów łotr chciał uciec do Ameryki.
Zamieszczono ów szczegół w protokole. O trzeciej nad ranem ukończono poszukiwania, poczem dwaj urzędnicy raport podpisali. Straż miejska wraz z agentami czuwała przy bramach, domów, przytykających do pawilonu Owidyusza. Z pierwszym blaskiem dnia weszli w głąb dziedzińców, dla rozpoczęcia poszukiwań.
Rani Duchemin przez pięć godzin pozostawał w omdleniu. Skoro odzyskał przytomność, czuł się złamanym, zgnębionym, noga spuchnięta, w straszny sposób mu dolegała. Przypomniawszy sobie o wszystkiem co zaszło, wyjrzał przez drzwiczki fiakra, w którym się znajdował. Rozwidniło się już na dobre, dzień zabłysnął.
W podwórzu uwijali się woźnice, myjąc powozy i zaprzęgając takowe do wyjazdu.
— Odnajdą mnie tu... — pomyślał Duchemin. — Z wszystkich powozów umieszczonych pod szopą, trzy tylko pozostały. I na ten zarówno, w którym się ukryłem, przyjdzie kolej mycia i wyjazdu. Co począć? Kto wie, czyli policya nie pilnuje wyjść wszystkich. Nie mogę pozwolić się przecież przytrzymać... Muszę się widzieć z Edmundem Castel, doręczyć mu jaknajprędzej akt zejścia prawdziwego Pawła Harmant. Przywołam całą energię i odwagę i wyjść spróbuję. I cicho, bez hałasu, otworzył drzwiczki powozu.
Jednocześnie dwaj miejscy strażnicy weszli w dziedziniec. Raul cofnął się w głąb fiakra, zamykając drzwiczki za sobą.
Jeden ze strażników zbliżył się ku myjącemu powozy.
— Od jak dawni brama jest u was otwartą? — zapytał.
— Od wpół do piątej rano... — odrzekł woźnica — a teraz szósta.
— Nie widzieliście nic podczas ubiegłej nocy, coby mogło zwrócić waszą uwagę?
— Nic... zgoła. Czyż się co stało? Może jaką zbrodnię spełniono w naszym okręgu?
— Och! to cała historya.
— Opowiedzże nam pan.
— Byłoby to zbyt długo. Ten, którego szukamy, miał czas od rana już zemknąć. Zapomniano rozciągnąć nadzór w tym tu zaułku. Mówicie więc, że nic niewidzieliście?
— Aniśmy widzieli, ani słyszeli.
— Ha! łotr nam uciekł tym razem, ale go schwytamy. Prędzej czy później dostanie się on w nasze ręce. Tu dwaj strażnicy wyszli z podwórza.
Jeden z myjących powozy, zwrócił się do szopy, aby wziąć drugi fiakr do oczyszczenia. Przyciągnął ku sobie znajdujący się obok Raula. Trwoga młodego człowieka opisać się nie da. Pojął, że podobna sytuacya, nie może przeciągnąć się dłużej i po raz drugi otworzył drzwiczki i spojrzał. Sześć kroków zaledwie dzieliło go od bramy, wychodzącej na ulicę. Próbował postawić na stopniu swą chorą nogę, nie podobna mu jednak było. Wsparłszy się przeto na zdrowej, rzucił okiem na myjących i zaprzęgających powozy. Wszyscy czterej zwróceni byli do niego plecami.
Uzbroiwszy się w całą odwagę, w trzech skokach na jednej nodze pomknął ku bramie, na której oprzeć się musiał.
— Panie... hej! panie... — zawołał natenczas na jednego z ludzi, znajdujących się w dziedzińcu.
Na to wezwanie wszyscy czterej razem się zwrócili.
— O co chodzi? — zapytał jeden z nich.
— Skręciłem nogę na chodniku i przychodzę szukać powozu, któryby mnie odwiózł do domu. Czy będę mógł wynająć takowy?
— Dobrze — rzekł woźnica, podchodząc do Raula — wesprzyj się pan na mojem ramieniu i wsiądź do fiakra.
Tu pomógł mu umieścić się na siedzeniu.
— W jaki jednakże sposób nastąpił ów wypadek? — zapytał po chwili.
— Źle stąpiłem... potknąłem się o kamień.
— Nie dziwi mnie to. Chodniki na tej ulicy są bardzo zdradliwiwemi. Kończę zaprzęgać — dodał — i zaraz jedziemy lecz pan pozwolisz, iż za nim cię odwiozę, wstąpię do domu na śniadanie.
— Zgoda! — rzekł Raul — proszę tylko o pośpiech.
— Za pięć minut będę gotowym. Gdzie pan mieszkasz?
— Przy ulicy Assas.
— Do czarta! kurs dosyć daleki.
— Wynajmę cię na godzimy i dostaniesz odemnie suty napiwek.
— Jedziemy więc...
— Lecz przed udaniem się na ulicę Assas, zatrzymasz się na ulicy des Dames, pod nr. 28.
— Dobrze panie. Tu zaprzęgnąwszy, zaciął konie i wyjechał z bramy wioząc Duchemina.
Zaułek, na którym mieszkał utrzymujący wynajem powozów, łączył się z ulicą de Clichy. Przejeżdżając około pawilonu Owidyusza Soliveau, Raul spostrzegł gruppę ciekawych, rozpytujących agentów, rozstawionych w około domu.
Gdy powóz ujechał z pięćdziesiąt metrów przestrzeni, odetchnął nieco swobodniej.
Lecz wróćmy do Amandy. Przepędziła ona noc straszną; do szóstej rano nie otrzymała żadnej wiadomości od Raula. Co z nim się działo? Jakiż nieprzewidziany wypadek zatrzymał go tak długo nazewnątrz? Młoda kobieta stawiała sobie po tysiąc razy te zapytanie, niemogąc na nie znaleść odpowiedzi. O siódmej, ubrała się, postanowiwszy pójść do Edmunda Castel. Kończąc swą toaletę, chwilami zbliżała się do okna, patrząc czy nie spostrzeże nadchodzącego Raula. Nagle dojrzała powóz, jadący z pośpiechem. Zabłysła nadzieja, która nie była tym razem zwodniczą, gdyż fiakr zatrzymał się przed domem, a z poza drzwiczek spostrzegła wychyloną głowę Duchemina.
— Zejdź prędko! — wołał, ujrzawszy ją w oknie.
Amanda na dół pobiegła.
— Dlaczego nie wysiadasz? — pytała.
— Z dwóch przyczyn... Najprzód mam nogę zwichniętą.
— Ach! wielki Boże!..
— Nic to... nie obawiaj się. Następnie, potrzebuję zaraz jechać na ulicę Assas.
— Cóż się stało?
— Zdobyłem papiery...
— Nasze?
— Tak... nasze; a co więcej, mam także akt zejścia prawdziwego Pawła Harmaut. Owidyusz nie wrócił do swego mieszkania.
— Ponieważ został aresztowanym... — dodała Amanda.
— Jakto... aresztowany! — powtórzył Duchemin.
— Tak.
— Zkąd wiesz o tem?
— Posłuchaj. Tu opowiedziała w krótkości o wszystkiem co zaszło w piekarskiej gospodzie.
— Tem lepiej... — zawołał Duchemin, wysłuchawszy jej opowiadania. — Lecz strasznie cierpię na nogę — dodał — zechciej mi przysłać pantofel i nożyczki; rozetnę kamasz, ponieważ zdjąć mi go niepodoba.
Amanda pobiegłszy szybko do siebie, wróciła z tem wszystkiem. Po wdzianiu pantofla, Paul doznał natychmiastowej ulgi.
— Musisz pójść do szwalni — rzekł do niej — w południe powiadomię cię o wszystkiem, co posłyszę od pana Castel. Jestem pewien, że będzie zadowolony. Wsiądź teraz do powozu, zawiozę cię po drodze pa ulwę św. Honoryusza.
Amanda pobiegła dokończyć ubrania, i za chwilę jadąc z Raulem, wysiadła przed zakładem pani Augusty.
Edmund Castel zarówno źle noc przepędził. Pełen obawy, oczekiwał przybycia Raula i nie doczekał się go wcale. Położył się dopiero około czwartej nad ranem, lecz zasnąć nie mógł. O szóstej wstał i wszedł do swej pracowni. Pod ścianą stał obraz, w przeddzień do przeniesienia upakowany. Na stoliku obok paki znajdował się mały konik tekturowy, który artysta sam oddać Jerzemu postanowił.
Posłańcy mieli przyjść o ósmej godzinie, by odnieść pomieniony obraz na ulicę Bonapartego. Oczekując na nich, Edmund chodził wzdłuż i wszerz po pracowni, zaniepokojony nieobecnością Duchemina.
Rozmyślając dlaczego nie przybył, poczynał się obawiać, czyli przy spotkaniu się jego z Owidyuszem nie nastąpił jaki wypadek.
— Dlaczego również Amanda — zapytywał siebie — będąc u mnie wczoraj wieczorem, nie przybyła dziś rano? Wszystkoż to miałoby się zbierać, jak burza na ową chwilę, gdzie prawda zabłyśnie, wraz z wyjawieniem zbrodni, popełnionych przez Owidyusza Soliveau na polecenie Harmanta? Lecz Raul Duchemin... co się z nim stało... Miałżeby poledz w walce z tym zbrodniarzem Soliveau?
Przygnębiony temi myślami artysta, rzucił się na krzesło, dumając, gdy we drzwiach pracowni ukazał się służący.
— Co chcesz? — zapytał go Castel, mając nadzieję, iż przychodzi mu oznajmić przybycie Raula albo Amandy. Nadzieja zawiodła go tym razem.
— Posłańcy przyszli, by zabrać ów obraz — rzekł lokaj.
— Niech wejdą.
Skoro się ukazali, artysta wskazał im pakę drewnianą.
— Trzeba przenieść ten obraz z wielką ostrożnością — rzekł do nich.
— Znamy się na tem panie... — odparł jeden z przybyłych — nie po raz pierwszy przenosimy podobne rzeczy.
— Zabierajcie się więc do roboty.
— Bierz pakę za jeden róg, kolego, ja wezmę za drugi — rzekł tenże sam posłaniec.
Pochwycili jednocześnie za dwa rogi paki. Obraz był ciężkim w istocie.
— No... trzymasz dobrze? — zapytał pierwszy.
— Trzymam... podnoś do góry.
Bądź to przez niezręczność lub nieuwagę, pierwszy z posłańców wypuścił pakę z ręki, podczas gdy drugi podnosił ją w górę. Pudło zachwiawszy się upadło na ziemię z hałasem, strącając ze stołu i miażdżąc małego, tekturowego konika.
— Do kroć tysięcy!.. mazgaje!.. — zawołał Edmund Castel, zrywać się od biurka, przy którym pisał list do Jerzego. — Przestrzegałem o ostrożność!
— Trudno utrzymać taki ciężar, nie mając go za co pochwycić — odparł pierwszy z posłańców — wysunęło mi się ot! z ręki. Obraz na szczęście się nie uszkodził... tylko ten konik, wszakże zabawka to nie kosztowna.
— Mazgaje!.. niezdary! — powtarzał malarz — skoro czuliście, że wam zbyt ciężko, trzeba było powiedzieć, a służący byłby wam pomógł.
— Nie... nie potrzeba, zobaczy pan, że teraz dobrze poniesiemy. Tu obaj pochwyciwszy pakę, wyszli z nią z mieszkania.
Konik tekturowy Jerzego został doszczętnie zmiażdżonym. Z jego rozdartego tułowiu powylatały różne kawałki papieru i szczątki gałganków.
— Co powie Jerzy? — powtarzał Edmund, podrzucając w kąt, kawałki zgniecionego konika. — On tyle wartości przywiązywał do tej pamiątki! Ach! prawdziwe nieszczęście... ciężka dla mnie zgryzota!
W dniu dzisiejszym kończysz dwudziesty piąty rok życia. Pamiętając o tem, jak widzisz, posyłam ci obraz przyobiecany. Obok tego pragnąłbym złożyć ci niezmiernie ważne zwierzenia. Będę u ciebie o dziewiątej, mając nadzieję, iż na mnie zaczekasz.
Twój na zawsze przyjaciel i były opiekun
W chwili, gdy artysta list skończył, wszedł jeden z posłańców.
— No! paka już szczęśliwie na dół zniesiona — zawołał — mój kolega został przy niej. Ja powróciłem aby zapytać się pana gdzie to zanieść mamy?
— Pod ten tu adres, na ulicę Bonapartego — rzekł Edmund. — Oddasz przytem, ten list panu Jerzemu Darier, adwokatowi.
— Dobrze panie.
— Po dostawieniu obrazu, we wskazane miejsce, powrócisz tu; służący za kurs wam zapłaci.
Posłaniec, wziąwszy list, odszedł.
Obróciwszy się Edmund, spojrzał powtórnie na szczątki konika, oraz rozproszone gałganki i papiery.
— Ów sławny rumak Trojański, nie był jak widzę lepiej zaopatrzony — rzekł, zbierając szczątki z podłogi. Kto jednak napchał weń tyle? Tu zaczął przeglądać porozrzucaną zbieraninę.
— Nie mógł tego zrobić fabrykant — mówił dalej. — Jerzy więc będąc malcem uprowidował w ten sposób swojego bieguna.
Tu nagle Castel zatrzymał się w osłupieniu, z oczyma, utkwionemi w ćwiartkę papieru, jaką wydobył z pośród gałganków. Zbladł, ręce mu drżały. Nazwisko, jakiego niespodziewał się spotkać w tej chwili, przybiło go w miejscu nieruchomie.
— Jakób Garaud! — zawołał — list pisany przez Jakóba Garaud do Joanny. Boże... mój Boże!.. gdybyż to był...
I począł czytać przerywanym głosem:
„Wczoraj ukazałem ci w bliskiej przyszłości majątek dla ciebie i twoich dzieci. Obecnie, mogę ci to przyrzec w sposób niezawodny. Jutro zostanę bogatym, lub co najmniej środki do zebrania wielkiego majątku znajdą się w mem ręku. Zostanę posiadaczem wynalazku, który mi przyniesie korzyści nieobliczone, a na eksploatacyę tegoż, będę miał przeszło dwieście tysięcy franków.“
„Porzuć więc proszę, Joanno, wszelkie fałszywe skrupuły! Pomyśl o swoich dzieciach, które się staną mojemi, a ta myśl niechaj ci doda odwagi. Będę cię oczekiwał dziś w wieczór o jedenastej, wraz z małym Jurasiem na moście w Charenton, zkąd zaprowadzę cię w bezpieczne schronienie, z jakiego jutro wyjedziemy na obczyznę, by tam żyć w szczęściu i bogactwie.“
„Opuść bez żalu dom, z którego właściciel wypędza cię, pośpiesz ku temu, który cię kocha i na zawsze ci wiernym pozostanie. Gdybyś nie przyszła Joanno... nie wiem ku jakiej ostateczności rozpacz popchnąćby mnie mogła!“
„Wszak mam nadzieję, że przyjdziesz.“
— Na Boga! — zawołał artysta, po przeczytaniu — ależ to jest ten list, o którym Joanna Fortier sądziła, iż został spalonym w czasie pożaru. Jestto ów dowód jedyny jej niewinności, o którym zawsze mówiła, jakiego wzywała bezprzestannie nieszczęśliwa! Aten dowód tak blisko niej się znajdował! Biedna kobieta! fatalizm ciążył widocznie po nad nią. Treść tego listu wyświetla wszystko, nie ulega ona zaprzeczeniu.
— Jakób Garaud pisze o dwóchset tysiącach franków, a ukradł osiemset tysięcy Julianowi Labroue. Mówi o wynalazku, z którego ma odnieść nieobliczone korzyści. Jest to wynalazek, dokonany przez ojca Lucyana.
— Ach! Bóg, który mi dozwolił odnaleźć ten dowód obecnie... Bóg jest sprawiedliwym! Jest dobrym nieskończenie.
— Jerzy, dowiedziawszy się, iż jest synem Joanny Fortier, dowie się jednocześnie, iż będzie mógł z hańby niesłusznie rzuconej oczyścić swą matkę i nic nie przeszkodzi odtąd Lucyanowi nadać swoje, nazwisko Łucyi, którą tak kocha i która jego jest godną...
Tu nagle Edmund zamilkł i przerwał.
— Tak... — zaczął nanowo po kilku sekundach. — Lecz jeśli Jakób Garaud nie żyje?... Jeżeli Harmant nie jest tym, za kogo go biorą?... Jeżeli Owidyusz Soliveau zabił Duchemina?... Nie! nie! to być nie może! — zawołał; — Bóg nie pozwoliłby na coś podobnego! Joanna Fortier nie popełniła tej zbrodni... dowód jest w liście Jakóba Garaud... Ach! gdybym posiadał choć ze trzy wyrazy, kreślone ręką Harmanta, natychmiast porównałbym z sobą oba te pisma!..
Przy tych wyrazach dał się słyszeć głos dzwonka od strony przedpokoju i lekkie puknięcie do drzwi pracowni.
— Proszę! — zawołał Edmund Castel.
Paul Duchemin wszedł do pokoju, wspierając się ręką o ścianę.
— Jesteś nareszcie! — zawołał z radością artysta, biegnąc ku młodzieńcowi i wiodąc go do krzesła. Raul, zmuszony iść prędzej, krzyknął boleśnie.
— Co ci jest? — pytał Edmund niespokojnie.
— Zostałem raniony — rzekł Duchemin.
— Raniony? gdzie? jak?
— Zwichnąłem nogę.
— Eh! to drobnostka... wkrótce się wyleczysz. Wiadomości... mów jaknajprędzej.
— W ogóle dobre.
— Owidyusz Soliveau?
— Aresztowany.
— Aresztowany... czy podobna? — zawołał Edmund z zdumieniem.
— Tak... dzięki zręczności Amandy. Opowiem panu wszystko w skróceniu, lecz najprzód pozwól mi usiąść, stać dłużej nie jestem w stanie.
Artysta przysunął fotel, na którym usiadł Duchemin, odetchnąwszy z ulgą.
— Mówże... mów teraz! — wołał Castel niecierpliwie. Cóżeś się dowiedział o Pawle Harmant?
— Paweł Harmant umarł.
— Co?.. ojciec Maryi umarł? — zawołał Edmund w osłupieniu.
— Ja nie mówię o ojcu Maryi — odrzekł Duchemin — lecz o człowieku, którego nazwisko przybrał ów nędznik. Prawdziwy Paweł Harmant zmarł przed dwudziestu pięciu laty w genewskim szpitalu, a ów mechanik z Courbevoie, milioner, szanowany powszechnie i poważany, podszył się pod nazwisko tamtego, aby ukryć swoje.
Edmund drżał z nadmiaru wzruszenia.
— Masz na to dowód? — zawołał.
— Mam.
— Jaki? — Najlepszy w świecie... nie ulegający zaprzeczeniu... Patrz pan...
Tu podał artyście akt zejścia Pawła Harmant, wyjęty z akt stanu cywilnego w Genewie, staraniem niegdyś Owidyusza Soliveau. Edmund Castel czytał go chciwie.
— Tak jest! — zawołał — najmniejsza wątpliwość tu nie istnieje. Nie omyliło mnie zatem przeczucie... Odgadłem prawdę!
— A obok tego — mówił dalej Raul, wydobywając z kieszeni paczki, zabrane z biurka Owidyusza, — mam tu inne papiery, których przejrzeć nie miałem czasu; być może, iż one są również ważnemi...
— Eh! co mnie obchodzą te papiery — mówił artysta, rozpromieniony radością. — Mam to, czego mi trzeba, reszta mnie nie obchodzi. Ha! ha! Jakóbie Garaud, trzymam cię więc nareszcie!
To mówiąc, zadzwonił. Służący ukazał się w progu.
— Masz zapewne powóz na dole? — zapytał Raula.
— Mam, panie.
— Wsiądź więc w powóz pana Duchemin — rzekł Edmund do służącego — i jedź do Courbevoie, do fabryki pana Harmant. Tam staraj się zobaczyć z panem Lucyanem Labroue, powiedz mu, że to ja cię przysyłam, prosząc go, ażeby wszystko rzuciwszy, jakim spieszniej tu do mnie przybywał. Gdyby się pytał ciebie, o co chodzi, powiedz, że interes najwyższej wagi wymaga jego zemną widzenia.
— Dobrze, panie.
Służący wyszedł z pracowni.
— Ach! mój drogi Paulu! — zawołał Edmund, ściskając rękę młodzieńca — dobrym uczynkiem okupiłeś w zupełności । winę, spełnioną w przystępie szaleństwa. Mnie teraz przypada spełnić rzeczy wielkiej doniosłości, których będziesz świadkiem.
Duchemin płakał z wzruszenia.
— Lecz obok tego wszystkiego — mówił artysta — nie zapominajmy o tem, co jest nam koniecznem. Potrzeba nam zjeść śniadanie, ponieważ skoro przybędzie Lucyan Labroue, wraz z nim wyjść nam wypadnie. Zostawiam cię na chwilę, ażeby wydać rozkazy kucharce, która zastąpi nam lokaja. Przy śniadaniu opowiesz mi wszystko szczegółowo.
Tu Edmund wyszedł, a po kilku minutach ukazał się w wizytowem ubraniu.
Jednocześnie kucharka oznajmiła, iż śniadanie gotowe. Obadwa przeszli do jadalni.
— No! a teraz opowiadaj... — rzekł Edmund — będę cię słuchał z najwyższem zajęciem.
Duchemin przedstawił w najdrobniejszych szczegółach wypadki, zaszłe podczas ubiegłej nocy, oraz bytność swą w pawilonie przy ulicy de Clichy.
— Owidyusz został więc aresztowanym — zawołał artysta; — a gdy ów zbrodniarz wyjawił nazwisko swego wspólnika wobec policyjnych agentów, rozciągną nadzór nad domem Harmanta. Mało nas to zresztą obchodzi. Przybędę do niego zanim zostanie aresztowanym, ponieważ z milionerem, tak jak on powszechnie poważanym, policya będzie działała zwolna, ostrożnie. Co zaś do Joanny Fortier, zajmiemy się nią, skończywszy wprzód sprawę z Jakóbem Garaud. Gdyby w tym czasie została przytrzymaną, będę się starał o jej uwolnienie.
We drzwiach jadalni ukazał się służący. Powrócił, przywożąc z sobą Lucyana.
— Biegnę, kochany artysto — zawołał tenże. — Chcesz, jak mnie powiadomiono, o czemś ważnem zemną pomówić.
— O rzeczach niesłychanej wagi — odrzekł Edmund Castel.
— Słucham więc...
— Odkryłem zabójcę twojego ojca, Lucyanie!...
Labroue zbladł, usta mu drgały, nie był w stanie słowa przemówić. Wzruszenie głos mu tłumiło.
— Odnalazłem go — mówił dalej Edmund — a to dzięki pomocy tego pana — tu wskazał na Raula — dzięki jemu, który zdemaskował tego nędznika.
Syn Juliana Labroue zaledwie zdołał nad sobą zapanować.
— Nazwisko tego mordercy? — zawołał.
— Będziesz je wiedział w swoim czasie i to niezadługo — rzekł Edmund. — Panie Duchemin — pytał, zwracając się do Raula — będziesz-że miał odwagę towarzyszyć nam obu, wsparłszy się na mnie i Lucyanie?
— Najchętniej.
— Jedźmy więc...
— Lecz gdzie?
— Do Jerzego Darier.
Tu wszyscy trzej, wsiadłszy do powozu, udali się na ulicę Bonapartego.
∗
∗ ∗ |
Łucya Fortier oczekiwała przez cały wieczór na matkę Elizę niecierpliwie, lecz gdy uderzyła dziesiąta, a roznosicielka nie wróciła, dziewczę trwożyć się poczęło.
Dlaczego ta kobieta, tak regularna w swoich zwyczajach, nie przybyła do mieszkania o tak późnej godzinie. Co jej się stało?
— Matka Eliza zapewniała mnie, iż cała uczta potrwa najdłużej do szóstej — powtarzała Łucya; — oddawna zatem być już powinna. Jedynie jakiś wypadek lub nieszczęście mogą tłumaczyć tak długą jej nieobecność.
I niespokojność biednej dziewczyny w przestrach się zmieniła.
Północ minęła, a roznosicielka nie ukazała się wcale. Łucya, mocno jeszcze cierpiąca, jak wiemy, złamana znużeniem i niepokojem, udała się na spoczynek; zamknąć jednakże oczu nie mogła na chwilę. Zrywała się bezustannie, wsłuchując najmniejszy szelest na schodach. Czas wlókł się jej długo niesłychanie. Nakoniec około czwartej nad ranem, wyczerpana z sił, padła na poduszki i twardo zasnęła.
Była ósma skoro się przebudziła. Cała rzeczywistość jasno stanęła jej przed oczyma; przypomniała sobie o swych obawach i trwodze o matkę Elizę. Wyskoczywszy z łóżka, ubrała się prędko i poszła zastukać do drzwi Joanny. Nikt jej nie odpowiedział, pokój był pustym zupełnie. Dziewczę przerażone owem milczeniem, zeszło do odźwiernej.
— Czy matka Eliza nie przychodziła dziś rano? — zapytała.
— Nie przyszła wcale, co bardzo mnie dziwi — odpowiedziała kobieta. — Czekałam na nią wczoraj aż do północy, dziś rano z chlebem nie przybyła, a oto już i dziewiąta. Obawiam się, czy ją nie spotkało znów jakie nieszczęście.
— Och! nie mów pani tego... nie mów, na Boga! — wołała Łucya, drżąc cała. Straszne przeczucia dość mnie udręczają. Pójdę do piekarni Lebreta, może tam czegoś się dowiem.
— Panienka chcesz wyjść, będąc tak słabą? Ależ to nieroztropność... nie czyń tego, proszę — mówiła odźwierna.
— Och! niepewność zabija mnie gorzej nad wszystko! — wołało dziewczę ze łkaniem. — Idę do piekarni natychmiast, a gdyby matka Eliza nadeszła w czasie mej nieobecności, powiedz jej pani, żem się udała na ulicę Delfinatu i że natychmiast powrócę.
— Dobrze, panno Łucyo, wykonam zlecenie; wszakże posłuchaj mnie... zaczekaj. Nie igraj ze swem zdrowiem.
Łucya nie słyszała już rad odźwiernej, pobiegłszy szybko na górę.
— Udam się najprzód do Gospody piekarzów — mówiła, wychodząc i zwróciła się na ulicę Sekwany.
Przybywszy przed znaną nam restaurację, stanęła jak wryta. Sklep był zamknięty. Grupa kobiet zebrała się na chodniku, rozmawiając.
— Prawdziwe nieszczęście — mówiła jedna z kumoszek — tacy poczciwi, zacni ludzie i sklep im zamknięto. Sklep i zakład, który im tyle przynosił korzyści!
— Zamknięto z rozkazu władzy — dodała druga z kobiet i to za sprawę, w której wcale nie przewinili.
— E! nic nie wiecie! — zaczęła trzecia — ja wam opowiem... Zamknięto im sklep z przyczyny tej roznosicielki chleba, którą w czasie obiadu bronili ludzie z piekarni.
Trzy te wyrazy: „Z przyczyny roznosicielki chleba“ napełniły Łucyę przerażeniem. Przywoławszy całą, odwagę, zbliżyła się do rozmawiających.
— Wybacz, pani — przemówiła do jednej z kobiet. — Słyszałam, jak opowiadałaś przed chwilą, że Gospodę piekarzom z rozkazu władzy zamknięto?
— Tak jest, panienko.
— I to z przyczyny roznosicielki chleba?
— Tak... właśnie.
— A nie wiesz pani czasem nazwiska tej roznosicielki?
— Nazywano ją powszechnie matką Elizą.
Łucya zachwiała się, począwszy, iż wszystka krew nagle do serca jej spływa, dusząc ją prawie.
— Ależ dlaczego... dlaczego? — pytała ledwie dosłyszanym głosem.
— Ba! pytasz panna dlaczego? Prawdy tu nikt nie wie... Mówią wiele rzeczy... nadmieniają o zbrodni...
— O zbrodni? — powtórzyła Łucya, drżąc cała.
— Tak... Podczas uczty jakiś człowiek został przyaresztowanym, który udawał chłopca piekarskiego, a nie był nim wcale, i który, jak mówią, chciał otruć matkę Elizę. Następnie chciano zaaresztować wraz z nim matkę Elizę, lecz robotnicy piekarscy, odepchnąwszy agentów, ułatwili jej ucieczkę. Otóż wskutek raportu tych policyjnych agentów, zakład został zamknięty, a właściciele Piekarskiej gospody wezwani zostali dziś rano do sędziego śledczego.
— Boże! mój Boże! — zawołała Łucya z rozpaczą, i szybko odbiegła.
Szła chwiejąc się, z pomięszanemi myślami, nie wiedząc, czy wierzyć ma temu, co usłyszała przed chwilą, a wyrazy: „Człowiek, który chciał otruć matkę Elizę, został przyaresztowanym...“ — brzmiały jej w uszach bezustannie. Roznosicielka więc znowu przed jakiemś niebezpieczeństwem ocaloną została. Ale dlaczego mianoby ją zaaresztować? dlaczego? Robotnicy piekarscy, jak opowiadała ta nieznajoma kobieta, rzucili się na agentów. Nie uważali ją zatem za winną.
Co to znaczyło? Gdzie szukać rozwiązania tej strasznej zagadki?
Sądząc, iż może znajdzie bliższe objaśnienia w piekarni Lebreta, Sucya bezzwłocznie tam się udała. Zastała w sklepie służącą.
— Powiedz mi pani — zapytała — czy była tu dziś matka Eliza?
— Ach! nie pytaj mnie panna o nią — odrzekła dziewczyna z gestem przerażenia. — Chciano ją zaaresztować wczoraj w Gospodzie piekarzów...
— Ależ dlaczego?
— Nic nie wiem... Mówią, iż była oddawna ściganą przez policyę?...
— Ściganą przez policyę?! — powtórzyła Łucya jak pół obłąkana. — Matka Eliza ścigana przez policyę?...
— Powszechnie tak mówią. Wiadomość ta rozbiegła się po całym okręgu.
— Lecz w czemże przewiniła?
— Nie wiem tego... Lugduńczyk jednak, który ją bronił, został ujętym i zaprowadzonym dziś rano do sędziego śledczego, a Gospoda piekarzów zamkniętą.
Łucya zaledwie na nogach utrzymać się zdołała pod ciosem tej strasznej wiadomości. Siłą woli pokonawszy ’wzruszenie, podziękowała służącej i wyszła ze sklepu.
— Nic... nic się nie dowiedziałam — szeptała; — gdzie pytać o matkę Elizę... gdzie ją odnaleźć? Niepodobna, ażeby ona przez policyę poszukiwaną być mogła. Ta kobieta nigdy nikomu nie uczyniła nic złego... Służąca widocznie źle zrozumiała! I otóż zostałam sama pośród tej strasznej tajemnicy, nie mogąc przyjść w pomoc zacnej matce Elizie. Lucyan opuścił mnie... Ach! jakżeby mi on teraz mógł pomódz... on, który tak kocha! matkę E^izę... byłby mi radził... byłby ją bronił! O! jakież ciężkie Bóg na mnie zsyła udręczenia!
Nagle zatrzymała się w miejscu. Przyszedł jej na myśl przyjaciel Lucyana, adwokat, do którego chodziła roznosicielka. Nie tracąc chwili, zwróciła się na ulicę Bonapartego. W dwadzieścia minut przybyła do domu, gdzie zamieszkiwał.
— Wszakże tu mieszka pan Jerzy Darier, adwokat? — pytała odźwiernego.
— Tu... na drągiem piętrze.
— Jest w domu?
— Zdaje się... ponieważ nie widziałem, aby wychodził.
Mimo wielkiego osłabienia, Łucya szybko przebiegła dwa piętra. Stanąwszy u drzwi mieszkania Jerzego, dziwnego doznała wzruszenia, zdało się jej, jak gdyby serce nagle bić jej przestało. Po kilku sekundach zadzwoniła. Magdalena pospieszyła jej otworzyć.
— Mogę się widzieć z panem adwokatem Darier.
— Tak sądzę... — odrzekła służąca. — Zatrzymaj się pani, pójdę go uprzedzić.
Tu Magdalena wprowadziła Łucyę do salonu, gdzie stała paka z obrazem, przysłanym przez Edmunda Castel, poczem weszła do gabinetu Jerzego.
Młody adwokat przeglądał akta procesu Harmanta, w obronie którego miał stawać nazajutrz. List przemysłowca leżał przed nim otwarty.
Spostrzegłszy Magdalenę, zwrócił się ku niej, zapytując:
— Co mi chcesz powiedzieć?
— Jakaś młoda osoba chce widzieć się z panem.
— Poproś ją.
Służąca, wprowadziwszy Łucyę, odeszła.
Za pierwszym rzutem oka Jerzy spostrzegł cierpienie, wyryte na twarzy przybyłej.
— Proszę, siądź pani — rzekł uprzejmie, podsuwając krzesło.
— Ach! panie... panie! — wołało dziewczę z płaczem. — Nie odmawiaj mi swej pomocy... ocal ją... ocal!
Zdumiony owym wybuchem rozpaczy Jerzy, zapytał łagodnie:
— Proszę... powiedz mi pani, o co chodzi? Jakaż boleść tak cię przygnębia gwałtownie?
— Racz pan posłuchać... — odrzekła Łucya, łzy ocierając. — Miałam przy sobie zacną kobietę, którą nad wyraz kochałam. Podczas mej długiej i ciężkiej choroby pielęgnowała mnie ona tkliwie, jak własne swe dziecię. Przed kilkoma dniami nieszczęśliwa, omal że nie została zmiażdżoną pod załamującem się nad jej głową rusztowaniem przy ulicy Git-le-Coeur; i otóż wczoraj na uczczenie jej ocalenia piekarscy robotnicy urządzili obiad składkowy. Miała powrócić wieczorem... niestety, do obecnej chwili nie powróciła wcale. Zaniepokojona obawą o jakie nowe nieszczęście, udałam się do restauracyjnego zakładu, w którym ów bankiet miał miejsce. Sklep zastałam zamkniętym z rozkazu policyi, dowiedziawszy się wypadkiem, iż wydano ów rozkaz dlatego, iż pomienioną kobietę otruć ktoś usiłował i że ratowała się ucieczką przy pomocy swoich kolegów z piekarni, aby uniknąć aresztowania. Od owej chwili do domu nie powróciła; nie wiem, co począć, gdzie się udać, aby ją odnaleźć?... Będąc samą na świecie, przychodzę, panie, błagać cię o pomoc i radę. Nie odmawiaj... ratuj mnie, bez twojej bowiem opieki biedna matka Eliza na zawsze dla mnie straconą zostanie!
— Matka Eliza?! — zawołał Jerzy, zrywając się z miejsca. — Eliza Perrin?... ta zacna kobieta, która przed kilkoma dniami odniosła mi znalezione papiery... O matkę Elizę więc chodzi?
— Tak, panie.
— A pani nazywasz się Łucya, nieprawdaż?
— Tak — powtórzyło dziewczę.
Jerzy Darier pomimowolnie wydał okrzyk trwogi, przypomniał sobie bowiem o groźbach, czynionych przez Harmanta roznosicielce chleba.
— Co panu jest? — pytała Łucya; — może wiesz o jakiem nieszczęściu?
— Nie... nie! — mówił adwokat, ujmując życzliwie rękę przybyłej. — Uspokój się pani... porozmawiamy. Przychodzisz prosić mnie zatem o pomoc i radę?
— Tak, panie... Wszak mi ich nie odmówisz?
— Napewno! Jest to mym obowiązkiem... Lecz jeszcze słowo...
— Mów pan, proszę.
— Wspomniałaś pani o usiłowaniu otrucia matki Elizy?
— Tak.
— Któż miał popełnić tę zbrodnię?
— Jakiś mężczyzna.
— Cóż się następnie z nim stało?
— Został, jak mówią, aresztowanym. Jeśli jest prawdą, co opowiadają, to chciano również przytrzymać i matkę Elizę, lecz ją ocalili ludzie, wydający dla niej ów obiad.
— Na mocy czego aresztować ją chciano?
— Nie wiem. Mówią, że ta nieszczęśliwa kobieta była poszukiwaną przez policyę.
— Harmant ją zadenuncyował... — pomyślał Jerzy — a spostrzegłszy, iż została schwytaną w zasadzkę, uciekła.
— Co czynić zatem? — pytała Łucya ze złożcnemi błagalnie rękami.
— Pozwól pani chwilę... chcę zadać ci jeszcze parę zapytań... Czy ta, którą nazywasz matką Elizą — wyrzekł po krótkiem milczeniu, nie wyjawiła ci nigdy, kim jest rzeczywiście?
— Nie rozumiem, o co pan pytasz?
— Czy nie powiedziała ci swego prawdziwego nazwiska?
— Nie, panie.
— Nazywała się więc? — Elizą Perrin.
— Pod tem nazwiskiem inne się kryło.
— Inne? — powtórzyła Łucya ze zdumieniem.
— Tak, pani. Potrzeba ci będzie udać się do prefektury policyi... tam tylko odnaleźć będziesz mogła wierną swą przyjaciółkę.
— Pan mnie przerażasz! — zawołało dziewczę, zrywając się z miejsca. — Miałażby matka Eliza rzeczywiście popełnić jaką zbrodnię?
— Nie wiem tego, lecz mogę panią upewnić, że Eliza Perrin pod innem nazwiskiem została skazaną na dożywotnio więzienie. Uciekła ona z więzienia centralnego w Clermont i nazywa się rzeczywiście Joanną Fortier.
Łucya zachwiała się i zbladła.
— Joanną Fortier? — wyjąkała stłumionym głosem; — pan powiedziałeś, że ona nazywa się Joanną Fortier?...
— Tak, pani.
Dziewczę wydało okrzyk rozpaczy.
— Moja matka! — wołała, załamując ręce. — Ona więc jest moją matką... moją matką niesłusznie skazaną... Lucyan mi to niegdyś powiedział... matką, cierpiącą za zbrodnie drugiego! Ach! otóż wiem teraz, dlaczego ją tak kochałam!... Rozumiem teraz te jej tkliwe starania... jej niewyczerpaną dla siebie miłość! Och! moja matko... moja ty biedna, ukochana matko!... i znów cię pochwycili nanowo i uwięzili... i nie zobaczę cię więcej! Ależ to straszne, panie, to przerażające! — dodała, zwracając się do Jerzego. — Musi przecież istnieć jaki sposób ujawnienia ojej niewinności w tych zbrodniach, jakiś środek jej ocalenia! Panie! pan jesteś adwokatem... człowiekiem, pełnym uczuć szlachetnych... widzę to, bo oczy twoje napełniają się łzami... panie, błagam cię na kolanach, ocal mą matkę!
Nagle otwarły się drzwi gabinetu. Edmund Castel, Lucyan i Raul w progu się ukazali.
— Mój opiekun! — zawołał Jerzy.
— Lucyan: — szepnęło dziewczę, cofając się z trwogą.
Labroue podbiegł ku niej, a pochwyciwszy jaw objęcia, przycisnął do piersi, szepcąc:
— Łucyo... droga, ukochana Łucyo... nie traćmy nadziei!
— Bóg cię tu przyprowadził! — zawołał Edmund Castel, zbliżając się do niej.
— Przyszła mi oznajmić o zniknięciu Elizy Perrin — rzekł Jerzy.
— Znajdziemy ją... bądźcie spokojni!... — odparł artysta.
Łucya podeszła ku drzwiom, chcąc odejść.
— Zostań pani, proszę... — zawołał Edmund — będziesz świadkiem ważnych, a z bliska obchodzących cię wypadków.
— Ważnych wypadków? — powtórzył Darier. — Co to ma znaczyć, opiekunie?
— Drogi mój chłopcze! — rzekł Edmund Castel wzruszonym głosem — dziś kończysz dwudziesty piąty rok życia. Dziś mam wypełnić ostatnią wolę człowieka, który czuwał nad twem niemowlęctwem i powierzył mi nad tobą opiekę.
Tu Edmund, dobywszy z kieszeni portfel, wyjął zeń list z wielką czarną pieczęcią i podał takowy Jerzemu, mówiąc:
— Przeczytaj go, proszę... przeczytaj głośno, a ty, Łucyo Fortier, posłuchaj...
Jerzy, wziąwszy list drżącą ręką, nie miał odwagi rozłamać pieczęci.
— Czytaj! — powtórzył artysta.
Młodzieniec, rozdarłszy kopertę, czytał co następuje:
„W miesiącu wrześniu 1861-go roku, uboga kobieta wraz z małem chłopięciem, przybyła do mnie na probostwo de Chérry. Nieszczęśliwa ta była ścigana za potrójną zbrodnię: morderstwa, kradzieży i podpalenia. Nazywała się Joanna Fortier.“
— Boże mój, Boże! — zawołała Łucya, wybuchając płaczem.
— Ach! drogi opiekunie... — rzekł Jerzy, wzruszony łkaniem dziewczyny! — jesteś bezlitosnym! Spójrz na jej łzy... Dlaczego każesz mi wobec niej czytać ten list?
— Mam ważne powody, ażeby ów papier został odczytanym w jej obecności — odrzekł artysta... Chcę, ażeby słyszała to wszystko, ponieważ żywię dla niej wiele szczerego współczucia, chcę ją uczynić szczęśliwą, mimo, iż chwilowo wyrazy listu boleść jej sprawią. Czytaj więc, proszę, dalej.
„Joanna Fortier — czytał Jerzy — zaprzysięgła mi na życie swojego dziecka, iż była niewinną w tych zbrodniach. Prawda, jaśniejąca w jej spojrzeniu, w dźwięku głosu, w wyrazie twarzy, stwierdzała przysięgę nieszczęśliwej. Uwierzyłem jej i wierzę do obecnej chwili niezachwianie.
— Och! zacne serce... — szepnęła Łucya.
— Wzniosła dusza! — dodał Lucyan Labroue.
— Czytaj! — rzekł Edmund powtórnie.
Jerzy ciągnął dalej:
„Cóż jednak mogłem uczynić, przeciw tylu dowodom, jakie zdawały się nie ulegać zaprzeczeniu? Nic... nic... niestety! Sprawiedliwość ludzka iść musi swym torem. Joanna Fortier, uznana za winną na wszystkich trzech punktach oskarżenia, skazaną została na dożywotnie więzienie.“
Łucya ukryła twarz w dłoniach.
— O! biedna matko!... — szeptała — niewinna, a tak ciężko osądzona... Biedna moja matko!
Jerzy czytał:
„Mimo tylu przygniatających dowodów i wyroku, wydanego przez zgromadzenie sędziów, nie zmieniłem mojego przekonania. Dla mnie Joanna Fortier pozostała męczennicą, ofiarą błędu sądzących.
„Chcąc wynagrodzić, o ile było w mej mocy, tę ludzką niesprawiedliwość, doradziłem mej siostrze, aby przyjęła za własne dziecię, syna Joanny Fortier.
„Uczyniła to i przy akcie adopcyi nadała mu nazwisko Jerzego Darier.
Potrójny okrzyk zdumienia wybiegł jednocześnie z piersi Jerzego, Łucyi i Lucyana Labroue.
— Ja więc... ja... — wołał młody adwokat z oszołomieniem — ja jestem synem Joanny Fortier... a Łucya jest moją siostrą?!
Tu podbiegł, obejmując dziewczę w ramiona.
— Bracie... mój bracie!... — wołała Łucya, tuląc się z uściskiem do piersi młodzieńca.
Trzej obecni świadkowie tej wzruszającej sceny ocierali łzy z oczu.
— Jesteśmy więc dziećmi Joanny Fortier, moja siostro!... — zawołał Jerzy, wydobywając się z uściśnień dziewczęcia; — dziećmi skazanej! Nasza matka niewinną jest w naszem przekonaniu, wobec ludzi wszakże pozostaje morderczynią Juliana Labroue! Jest ona męczennicą... cierpi za cudzą zbrodnię, a my nie mamy sposobu oczyszczenia jej z tej hańby! Ach! to okropne!... Czyliż Bóg nie przyjdzie nam nigdy z pomocą?
— Nie trać ufności!... — zawołał Lucyan, ujmując rękę młodego adwokata; — będziesz mym bratem. Dowody, uniewinniające twą matkę, owe dowody, o które przed chwilą błagałeś nieba, my ci je przynosimy, przyjacielu...
— Dowody?... — powtórzyła Łucya, nie mogąc uwierzyć słowom Lucyana.
— Gdzież one są? — pytał żywo Jerzy.
— Oto z nich jeden... — rzekł Edmund, pokazując swojemu wychowańcowi list Jakóba Garaud. Czytaj, moje dziecię.
Jerzy pochłaniał list oczyma.
— Tak... tak! — zawołał — to dowód niezaprzeczony. Ach! moja matko... moja matko! Bóg się więc nad tobą ulitował nareszcie. Ależ ów dowód niezbity, o którym sądzono, że zaginął, gdzie ty go odnalazłeś, opiekunie?
— Schowanym był we wnętrzu tekturowego konika, którego trzymałeś w ręku w chwili, gdy matka wraz z tobą przyszła na probostwo de Chévry — odrzekł Edmund Castel.
Na te słowa zdawało się młodemu adwokatowi, jak gdyby ciemna zasłona, pokrywająca jego wzrok, nagle ustąpiła. Wszystkie wspomnienia jego lat młodocianych ożyły, błysnąwszy mu jasno w umyśle.
— Ach! — zawołał, ukrywając czoło w rękach. Zagasłe światło promienieje nanowo... Przypominani sobie... wszystko przypominam! Z tym to konikiem bawiłem się w podwórzu wielkiej fabryki, którą później w pewną noc ciemną, ujrzałem w płomieniach. Ów konik został rozdartym przez całą długość, szpara się utworzyła; by zapełnić takową, wkładałem w jego wnętrze wszystko, co mi natenczas wpadło pod rękę. Zabrałem ten list i wraz z innemi gałgankami wsunąłem go w głąb konika, A moja biedna matka szukała go napróżno!... i z braku tego dowodu została niewinnie zawyrokowaną! Niestety... ów dowód przybywa zapóźno! Jakób Garaud nie będzie mógł przyznać, iż on kreślił powyższe wyrazy... ponieważ umarł i to oddawna zapewne!
— Jakób Garaud żyje! — odparł artysta.
— Żyje?!
— Tak... jest dziś bogatym, szczęśliwym, powszechnie poważanym, a ukrywa się pod dobrze nam znanem nazwiskiem... Jest to Paweł Harmant!
— Harmant?! — powtórzyli Łucya i Labroue z zdumieniem.
— Tak... Paweł Harmant, który chciał Łucyę zamordować... Paweł Harmant, który zadenuncyował do policyi Joannę Fortier, po nieudanym zabójstwie skutkiem zrzucenia na nią rusztowania.
— Ach! zbrodniarz!... nędznik! — Lecz jestżeś pewnym, opiekunie, tego, o czem mówisz? — pytał Jerzy.
— Niezachwianie pewnym! Paweł Harmant umarł w szpitalu w Genewie, przed dwudziestu pięciu laty.
— Masz na to dowód?
— Oto jest akt jego zejścia — rzekł Edmund — podając papier Jerzemu; — ów wielki przemysłowiec, milioner, nie jest kim innym, jak mordercą, podpalaczem, złodziejem, Jakóbem Garaud!...
— Jakóbem Garaud?! czy podobna? — zawołał Jerzy.
— Wszystko, co uczynił przeciwko twoim, aż nadto o tem przekonywa — odrzekł artysta. — Zresztą natychmiast przekonać się możesz.
— W jaki sposób?
— Posiadasz zapewne własnoręczne pismo owego wielkiego mechanika z Courbevoie?
— Mam! — wołał z pośpiechem młody adwokat. — Oto jego list!...
Tu wziął z biurka list milionera, w przeddzień pisany.
Edmund, pochwyciwszy go, wydal okrzyk tryumfu.
— Toż samo pismo! — zawołał. — Patrz.... najmniejsza wątpliwość tu nie istnieje! Przekonaj się, że Paweł Harmant jest Jakóbem Garaud, mordercą ojca Lucyana!
Labroue drżący, ogarnięty przerażeniem, chwycił się za głowę.
— I ten człowiek, wiedząc, kim byłem, chciał, abym zaślubił jego córkę?... Dlaczego? dlaczego?
— Dlatego, ażeby cię tem skrępował... aby cię zmusił do milczenia w chwili, gdy jaka nieprzewidziana okoliczność przeszłość jego odkryje.
— Ach! zbrodniarz... nikczemnik! I ja nie mogę go oddać w ręce sprawiedliwości!...
— Dlaczego?
— Broni go przedawnienie.
— Źle sądzisz! — zawołał Edmund Castel. — Przedawnienie istnieje za popełnione przezeń zbrodnie w Alfortville, to prawda; lecz usiłowania morderstwa, spełnionego na Łucyi i Joannie podpadają, pod karę prawa!
— Myślmy jednakże teraz o mojej matce... — przerwał Jarzy: — co się z nią stało?
— Odnajdziemy ją... wszak powiedziałem. Możemy teraz wszyscy otworzyć jej nasze ramiona i serca... — czcić ją i kochać — rzekł artysta.
— A względem Pawła Harmant, jak postąpić zamierzasz, opiekunie?
— Zechcecież usłuchać rad moich?
— Tak... tak! — zawołali razem.
— I ty, panie Raulu, podzielasz ich zdanie?
— Nieodmienie! — odparł Duchemin.
— Jedzmy więc...
Tu wszyscy razem, wyszedłszy z mieszkania Jerzego, wsiedli w dwa powozy, oczekujące przed bramą. Jerzy wraz z Łucyą zajęli fiakr jeden, Edmund z Lucyanem i Baniem w drugim się umieścili.
— Na ulicę Murillo! — zawołał Castel na woźnicę, a zwracając się do towarzyszów, dodał:
— Zatrzymamy się w drodze przed dystrybucyą.
Powozy ruszyły z miejsca i w kilka minut zatrzymały się przed sklepem tabacznym, gdzie Edmund Castel kupił arkusz stemplowego papieru.
∗
∗ ∗ |
W przeddzień, wieczorem, a raczej tegoż samego dnia, Harmant wrócił do domu o godzinie pierwszej po północy, zdziwiony mocno i zaniepokojony niestawieniem się Owidyusza na umówioną schadzkę.
Zasnął dopiero nad ranem, a najstraszniejsze marzenia sen mu przerywały, ukazując Owidyusza Soliveau aresztowanego, z kajdanami na rękach, prowadzonego przez żandarmów. Widział również sam siebie na ławie podsądnych, a widma jego ofiar przesuwały się przed nim, rzucając mu nazwy podpalacza, mordercy, złodzieja.
Przebudziwszy się rano, skutkiem tych strasznych widzeń, czuł się złamanym na duchu i ciele. Wstawszy z łóżka, ubrał się prędko, usiłując rozumowaniem odegnać te okropne nocne wspomnienia i zwolna rozproszył je w rzeczy samej, myśląc o Owidyuszu jedynie. Był pewien, że Soliveau przyśle mu lada chwila depeszę, wyjaśniającą to wszystko.
Za zbyt wzburzony, ażeby się zająć w domu rachunkami, postanowił jechać do Courbevoie, celem dowiedzenia się, czy tam Soliveau czasem się nie ukazał. Około dziewiątej wyjechawszy do swego bankiera, podniósł sumę, przyrzeczoną swojemu wspólnikowi i wrócił do fabryki.
Żaden list, żadna depesza nie nadeszła. Oczekiwał jeszcze. Do jedenastej nic nie nadesłano; Garaud w najwyższej trwodze wrócił do Paryża.
Zastał Maryę bardziej cierpiącą niż kiedy; podczas jego nieobecności miała wyrzut krwi ustami; leżała owładnięta gorączką.
Wiadomość ta uderzyła najcięższym, ciosem w serce nędznika.
— Mieliżby doktorzy się omylić? — powtarzał; — czy podobna, aby to dziewczę umarło w tak młodym wieku?
Łzy z oczów płynęły mu pomimowolnie; daremnie powstrzymać je usiłował.
— Ukochane dziecię... ty cierpisz? — zapytał z przybraną spokojnością, wchodząc do jej pokoju.
— Tak... czuję się słabą... ale to przejdzie. Lecz ty mój ojcze... — dodała — widzę cię smutnym, zmienionym...
— Źle spałem tej nocy... mam silny ból głowy.
— Lecz zkąd? dlaczego?
— Niezwykle straszne marzenia sen mi przerywały.
— I ja również źle spałam — odpowiedziała Marya; — jakieś przerażające widma ukazywały mi się bezustannie.
— Spodziewam się, że w sny nie wierzysz? — odrzekł Jakób Garaud, uśmiechnąć się usiłując.
— Nie należałoby w nie wierzyć... a jednak były to sny straszne...
— Jakież one były... opowiedz...
— Dziwne, nieprawdopodobne rzeczy, lecz we snach jak wiesz mój ojcze, najdziwaczniejsze szczegóły przybierają nieraz rzeczywiste postacie.
— Cóż więc widziałaś?
— Ciebie.
— Mnie, w jaki sposób?
— Znajdowałeś się, mój ojcze, w więzieniu, oskarżony o zbrodnię...
Jakób Garaud zadrżał, lecz zapanował nad sobą, ukrywając trwogę.
— O zbrodnię? — powtórzył z przymuszonym uśmiechem. — Ach! widzisz sama, że to jest niepodobnem! I jakaż to miała być zbrodnia?
— Morderstwo!.. Lecz nagle obraz się zmienił...
— Jak na scenie... w teatrze... nieprawdaż?
— W miejscu więzienia — mówiła Marya dalej — ujrzałam wielką salę, napełnioną ludźmi. Ty się tam znajdowałeś. Naprzeciw ciebie, siedzieli sędziowie i gruppa jakoby znanych mi osób. Jedna z tych osób podobną była zupełnie do mego narzeczonego, Lucyana. Druga postać przypominała kobietę, umieszczoną na głównym planie obrazu Edmunda Castel, przedstawiającym aresztowanie. Wszyscy gestykulowali i mówili, na ciebie wskazując. Ich głosy dochodziły mych uszu, jakby szum głuchy, słów jednak wymawianych przez nich, rozróżnić nie byłam w stanie. Nagle spostrzegłam, żeś zachwiał się i zbladł, osuwając się na ziemię; ciemny obłok pokrył to wszystko...
— I sen się skończył... nieprawdaż? — zapytał Harmant głosem, któremu pragnął nadać ton żartobliwy, a w którym przeważało mimo to chrapliwe i drżące brzmienie.
— Nie! nie skończył się jeszcze... — odpowiedziała Marya. — Światło powtórnie zabłysło... ale tak smutne, ponure, jak świt dnia dżdżystego.
— Pośród strumienia krwi, ujrzałam ciało, leżące bezwładnie... Kadłub ten nie miał głowy!..
Harmant zerwał się jak dotknięty iskrą elektryczną, przyłożył obie ręce do szyi i cofnął się przerażony.
— Och! milcz... milcz! — wykrzyknął z gniewem — dlaczego opowiadasz mi takie straszne rzeczy?
— Chciąłeś ojcze poznać mój sen... pytałeś mnie o niego... Na twoje żądanie opowiedziałam... Ach! jakaż to była dla mnie noc straszna!
— Milcz!.. milcz!.. słyszałaś? — powtarzał nędznik bezwiednie. — Milcz... ja tego chcę... milczeć ci nakazuję!
— Nie rzeknę już nic więcej, lecz po wrażeniu jakie wywarło na ciebie moje opowiadanie, osądź iłem ja cierpiała!
Harmant pochylił głowę w zadumie. Słuchając z przerażeniem opowiadania swej córki, znalazł w nim dziwną, niepojętą wspólność z własnym snem tej nocy i gorączka, trawiąca to biedne dziewczę, nagle i w żyłach jego zapłonęła.
Zbliżywszy się do chorej, otoczył ją długim, serdecznym uściskiem.
— Wychodzisz gdzie, ojcze? — pytała.
— Nie... nigdzie nie wyjdę... będę pracował w moim gabinecie.
— Och! jakżem z tego zadowolona!
— Dlaczego?
— Nie wyobrazisz sobie jak obawiałabym się dziś pozostać samą w mieszkaniu.
Harmant w milczeniu, opuścił pokój swej córki a wszedłszy do gabinetu i drzwi zamknąwszy za sobą, upadł na krzesło zrozpaczony, pogrążając się w zamyśleniu.
∗
∗ ∗ |
Krzyki Owidyusza Soliveau, jego obłęd i groźby, wyrazy policyjnych agentów, szmer głosów wzburzonych współtowarzyszów, stających w jej obronie, wszystko to zmięszane razem w uszach jej tętniało.
Minąwszy kilka ulic, biegła w stronę de Passy. Przybywszy na esplanadę Inwalidów bez tchu prawie, wyczerpana znużeniem, padła na najbliższą ławkę, spoglądając bojaźliwie w około siebie.
Nagle zadrżała, spostrzegłszy nadchodzących dwóch ludzi, którzy wymieniali jej nazwisko. Po kilku minutach jednakże ujrzawszy, że poszli dalej, nie zwracając na nią uwagi, uspokoiła się i dumać poczęła. Pierwsza jej myśl była o Lucyi, swej córce. Czyż Bóg jej na to pozwolił ją odnaleść, by ją utraciła, na nowo? I nieszczęśliwa kobieta uczuła się owładnięta rozpaczą.
— Wszystko skończone dla mnie! — wołała — wiedzą, że się znajduję w Paryżu, odkryją w prędce rodzaj mej pracy... przyjdą do mego mieszkania. Tak! policyjni agenci będą mnie poszukiwali, aby więc uniknąć powtórnego uwięzienia, wracać nie powinnam na ulicę Bourbon. Jestem zmuszoną znów się ukrywać... uciekać... opuścić jedyne me dziecię!.. Ach! czyliż nad mojem życiem wciąż ciążyć będzie przekleństwo?! Tu opuściła głowę w bolesnem zamyśleniu.
— Lecz Jakób Garaud żyje!.. — zawołała po chwili — ów nędznik wszak to powiedział... Jakób Garaud ukrywa się pod nazwiskiem Pawła Harmant... Tak... tak! ten człowiek nie kłamał!.. Dotąd został on już pewno aresztowanym... wyda swojego wspólnika... a wtedy dowiedzą się wszyscy, że zostałam niesłusznie osądzoną i wrócą mi wolność. Będę znów mogła widywać mą córkę, mą Łucyę ukochaną!
— Lecz jeśli Jakób Garaud — zaczęła po krótkiej zadumie — jeśli ten nędznik uwiadomiony o tem co go czeka, umknie przed ręką sprawiedliwości? Jeśli ów zbrodniarz, ten jego wspólnik, który mnie chciał zabić przed kilkoma dniami, a dziś upoić, by zmusić mnie tem do oskarżenia się samej, jeśli nie został on przytrzymanym, lub odwołał to co powiedział, gdzież znajdę dowody do uniewinnienia siebie? Choćbym wołała z całych piersi: On jest Jakóbem Garowi on mi odpowie: Kłamiesz! ja jestem Pawłem Harmant! A wtedy z pewnością nie mnie to nieszczęśliwej, zbiegłej z więzienia, lecz jemu uwierzą! Tak, jemu uwierzą... temu nikczemnikowi, zajmującemu dziś tak wysokie stanowisko, jemu... milionerowi! Boże!.. miej litość nademną!.. — z płaczem wołała — nie opuszczaj mnie!.. Ześlij mi pomoc i radę!
Dwaj miejscy strażnicy obserwowali ją zdała od kilku minut. Zbliżywszy się niepostrzeni, jeden z nich położył rękę na ramieniu Joanny.
Roznosicielka zadrżała, a spostrzegłszy mundury straży miejskiej, szybko zerwała się z miejsca.
— Co tobie, biedna kobieto?... Czy jesteś słabą? — pytał z nich pierwszy.
Po sposobie, w jaki powyższe słowa wymówionemi zostały, poznała Joanna, że oni nie wiedzą, kto ona jest, lecz zrozumiała jednocześnie, iż potrzeba im natychmiast odpowiedzieć, aby nie ściągnąć na siebie podejrzenia.
— Ciężkie zmartwienie dotknęło mnie; panie... — odpowiedziała.
— Lecz mimo te trzeba, abyś wróciła do mieszkania...
— Pójdę zaraz.
— Przejdź się nieco... staraj się użyć ruchu, powietrza... to ci dobrze zrobi.
Joanna skinąwszy głową, iść wprost przed siebie zaczęła. Most Inwalidów znajdował się tuż przed nią. Minąwszy go weszła na pola Elizejskie, idąc takowemi aż do Łuku Tryumfalnego, poczem weszła w lasek Buloński.
Noc zapadała. Roznosicielka usiadłszy na trawniku pod drzewami, płakać zaczęła. Obecna ucieczka przypomniała jej takąż przed dwudziestu jeden laty, gdy prowadząc za rękę Jurasia uciekała z gorejącej fabryki w Alfortville. Przypomniała sobie przyaresztowanie przez żandarmów na probostwie de Chèvry; widziała się, stojącą przed sądem... w szpitalu Salpertière... w centralnem więzieniu w Clermont, i ujrzała się uciekającą ztamtąd w nocy, wśród śniegu.
Zamęt ją ogarnął, zemdlała.
Gdy przyszła do przytomności, noc była głęboka. Podniosła się.
— W lesie chodzą strażnicy... — wyrzekła — mogą mnie zapytać kto jestem... gdzie idę... Oddalić się ztąd potrzeba.
I udała się ścieżynką, która poprowadziła ją do alei, wysadzonej wielkiemi drzewami. Nie wiedząc, dokąd wiedzie takowa, postępowała nią dalej przez noc całą, aż wreszcie o świtaniu przybyła na równinę Longchamps.
Przy moście Neuilly siły ją odstąpiły; głód uczuwać poczęła.
Prócz dwustu franków w złocie, doręczonych sobie przez właścicielkę Gospody piekarzów, Joanna miała w kieszeni dwanaście franków drobną monetą.
W pobliżu mostu de Neuilly, sklepy otwierano. Weszła do składu win, prosząc o jaką zimną mięsną przekąskę, a jedząc zwolna takową, spoglądała na fale rzeki, płynącej tuż pod oknami.
Pogrążona w myślach, nie dostrzegła Harmanta, jadącego do swej fabryki i wkrótce potem wracającego do Paryża.
Dziwną siłą przykuta w miejscu, wlepiła wzrok w przejrzystą wodę, jaka cichym i miękkim szeptem zdawała się ją wzywać ku sobie. Myśl o śmierci, jako jedynym, zbawczym ratunku, kończącym jej długie cierpienia, nagle jej zabłysnęła.
— Umrzeć!.. — wyrzekła z cicha — ach! może byłoby to dla mnie najlepszem obecnie wyzwoleniem. Lecz opuścić me dziecię?.. Wszakże mam jeszcze obowiązek odnalezienia drugiego. Pogrążyłabym się w sen wieczny, dozwoliwszy bezkarnie Jakóbowi Garaud używać bogactw, zyskanych morderstwem, dozwoliłabym mu kochać swą córkę i dać jej zaślubić człowieka, któremu ojca zabił! Nie... nie! to byłoby nikczemnem z mej strony... tak być nie może... nie będzie!
I powstała nagle ożywiona, z okiem błyszczącem energią.
— Jak daleko ztąd do Courbevoie? — zapytała posługującej.
— Bardzo blisko... Courbevoie znajduje się z drugiej strony, tuż poza mostem.
— Znasz panna fabrykę pana Harmant?
— Jakżebym znać jej nie miała?... — odrzekła służąca. — Widać ją ztąd doskonale... patrz pam... tuż ponad brzegiem, nawprost nas prawie.
Tu dziewczyna wskazała ręką zabudowania fabryki i wysokie, ceglane kominy, buchające kłębami dymu.
Joanna wyszła; przebyła most i wkrótce przybyła do fabryki.
Bartka w bramie była zamknięte. Zadzwoniła więc.
Odźwierna pośpieszyła jej otworzyć.
— Chcę się widzieć z panem Harmant — wyrzekła roznosicielka.
— Spóźniłaś się pani... Pan Harmant był dziś rano w fabryce, lecz odjechał ztąd przed godziną.
— Dokąd odjechał?
— Do Paryża. Jeżeli pani chcesz się z nim widzieć, udaj się na ulicę Murillo. Każdy wskaże pani jego pałac.
— Dziękuję... idę tam natychmiast.
I zwróciła się na drogę wiodącą do Paryża.
Nieszczęśliwa kobieta powzięła straszne, nieodwołalne postanowienie.
W godzinę później zadzwoniła do bramy pałacu milionera.
∗
∗ ∗ |
Od chwili, w której pozostawiliśmy Harmanta w jego gabinecie pracy, nie zmienił on swej ponurej i przygnębionej troską fizyognomii. Jego umysł był bezprzestannie wichrzonym wspomnieniami strasznej przeszłości. Jednocześnie myśl o przyszłości przygniatała go niewypowiedzianie. Nie zostałaż bowiem ta przyszłość wskazaną mu jasno przez córkę, w owym śnie przerażającym, który był tyle podobnym do jego własnych marzeń tej nocy? W tym śnie, którego każdy szczegół wywierał na nim wrażenie dźwięków dzwonu pogrzebowego... w tym śnie, który ją prowadził do ostatniego punktu ojcowskiego życia, ukazawszy jej jego trupa bez głowy?
Lekkie puknięcie do drzwi, wyrwało przemysłowca z jego ponurych rozmyślań.
Zerwał się, oznajmiając, iż wejść można.
Kamerdyner ukazał się w progu.
— Co żądasz? — zapytał Harmant drżącym zlekka głosem.
— Jakaś kobieta w podeszłym wieku chce widzieć się z panem... Wraca jak mówi z Courbevoie, dokąd chodziła w nadziei, iż pana tam zastać będzie mogła.
— Cóż chce ta kobieta?
— Mówi, że tylko panu samemu może wyjawić w jakim celu przychodzi.
— Wymieniła swoje nazwisko?
— Nie, powiedziała tylko, że przybywa od pana Owidyusza....
Usłyszawszy to imię, Harmant zmieszał się widocznie.
— Dlaczego on mi kogoś przysyła? — zapytywał z przestrachem sam siebie. — Miałżeby mieć wspólniczkę... on... który utrzymywał zawsze, że sam działa tylko? Co mu się stało?. Dlaczego nie przybył?
Kamerdyner czekał na rozkaz pana.
— Przyprowadź tę kobietę... — rzekł po chwili wahania. Służący wyszedł.
Milioner, zwróciwszy się do drzwi plecami, przekładał machinalnie na biurku papiery.
Kamerdyner wprowadziwszy przybyłą, wyszedł.
Harmant obrócił się nareszcie, aby zobaczyć kogo przysyła mu Owidyusz Soliveau. Nagle wydał krzyk głuchy i blady, przerażony, z obłąkanemi oczyma, cofnął się w kąt pokoju. Ujrzał przed sobą matkę Elizę, roznosicielkę chleba, którą. Owidyusz upewniał go, iż zabił, zrzuciwszy na nią rusztowanie przy ulicy Git-le-Coeur.
Joanna stanęła groźna, wzniósłszy rękę w górę.
— Ach! — zawołała — twój przestrach oskarża cię!.. Przekonywa mnie on, iż to za twoim rozkazem zabić mnie usiłowano!
Były nadzorca z Alfortville uczuł, jak gdyby go ogarniało obłąkanie; pojął jednakże zarazem, że jeśli nie stawi burzy czoła odważnie, będzie zgubionym.
Podszedłszy przeto ku Joannie, zawołał:
— Ty... u mnie... tu? nieszczęśliwa...
— Tak... niespodziewałeś się zobaczyć mnie przed sobą... wszak prawda?
— Przyznają... Nie sądziłem byś miała tyle odwagi... Po co tu przyszłaś?
— Jakto... ty... ty pytać mnie śmiesz o to? — wołała roznosicielka, rozjątrzona bezczelnością Harmanta. — Czyż dotąd nie zrozumiałeś, że zdarłam ci maskę, pod którą kryjesz się od tak dawna?
Przemysłowiec wzruszył ramionami.
— Szalona! — wyszepnął.
— Szalona? — powtórzyła Joanna — tak... przez lat sześć byłam obłąkaną, lecz Bóg dobrotliwy powrócił mi zmysły, abym nareszcie osiągnęła cel zamierzony choć w ostatku życia. Pytasz po co tu przyszłam? Przyszłam, ażeby zażądać rachunku za to, co wycierpiałam przez dwadzieścia jeden lat... rachunku od ciebie, Jakóbie Garaud!
Milioner powtórnie wzruszył ramionami.
— Jakóbie Garaud? — powtórzył, udając zdziwienie. Co znaczy to nazwisko?
— Nazwisko to jest twoim.
— Cały świat wie, że się nazywam Paweł Harmant.
— A ja przekonam świat cały, że się nazywasz Jakóbem Garaud!
— Powtarzam ci, że jesteś szaloną, Elizo Perrin!
— Ja nie jestem Elizą Perrin... Nazywam się Joanną Fortier... ty dobrze wiesz o tem. Dość tych komedyj! Poznałeś mnie u adwokata Jerzego Darier!.. Jestem Joanną Fortier... twoją ofiarą!.. Joanną Fortier, skazami za twoje zbrodnie!
— Jedno słowo więcej... a zadzwonię i każę cię ztąd wypędzić — zawołał Garaud w uniesieniu.
— Dzwoń więc... nędzniku! Jeśli zadzwonisz, nadejdą... a wtedy powiem twej służbie kim ja jestem i kim ty jesteś!
— Milcz!
— Nie! milczeć nie będę, nie!.. Po twojej i twego wspólnika denuncyacyi, szukają mnie i śledzą. Przyszłam do ciebie, ażeby policya razem nas oboje zabrała. Zostawszy przyaresztowanym, będziesz musiał przyznać, żeś ty jest sprawcą potrójnej zbrodni w Alfortville i że następnie chciałeś zabić mą córkę Łucyę i mnie zamordować!
Garaud chciał odpowiedzieć. Nie zdołał.
Drzwi się nagle otwarły i Mary a, chwiejąca się i jak śmierć blada w progu stanęła.
— Co się tu dzieje mój ojcze? — zapytała przygasłym głosem... — słyszę jakiś gwar i hałas...
— Dziecię ukochane... — rzekł — usiłując wyprowadzić ją z gabinetu... odejdź!.. oddal się co prędzej!.. Ta kobieta jest obłąkaną... Ona mnie zobelża... unosi się... grozi!..
— Zatem, mój ojcze, trzeba służących przywołać... Niech przyjdą i niech ją ztąd wyprowadzą.
— Niech przyjdą... czekam! — odpowiedziała Joanna.
— Kto pani jesteś — pytała Marya, zbliżając się ku niej.
— Zapytaj o to twojego ojca... odparła roznosicielka.
— Co chcesz?:. po co tu przyszłaś?
— Chcę aby jego wraz ze mną przyaresztowano i osądzono.
— Widzisz, że ona jest obłąkaną! — zawołał Harmant.
— Ha! nie śmiesz przywołać służby na pomoc — wołała Joanna, zwracając się do milionera. — Jedno z nas dwojga obawia się... a tą jednostką ty jesteś...
— Lecz zadzwoń, ojcze... zadzwoń — wołała Marya z obawą.
Harmant stał niemy i osłupiały.
— Czemu nie dzwonisz? — pytała Marya ze zdumieniem.
Joanna wybuchnęła szyderczym śmiechem.
— Ha! ha! ha! wszak powiedziałam, że on się boi!..
— A więc ja zadzwonię!.. — wyrzekło dziewczę, biegnąc w stronę kominka.
— Nie... nie! — wyjąknął nędznik, zatrzymując ją gestem — proszę... nie czyń tego... nie dzwoń!
Marya zwróciła się ku ojcu.
— Dlaczego dzwonić mi nie pozwalasz?
— Ja ci odpowiem na to — rzekła Joanna. — On nie chce, ażeby służący dowiedzieli się, że Paweł Harmant, milioner, jest Jakóbem Garaud, złodziejem, podpalaczem, mordercą.
— Milcz nieszczęśliwa... milcz! — krzyknął, chwiejąc się przemysłowiec.
Joanna nie zważając na to, mówiła dalej:
— Po dwudziestu jeden latach ciemni i bezkarności, wie, iż światło błyśnie nareszcie, że sprawiedliwość pochwyci go w swe ręce, lęka się zatem... i drży!
— Milcz! miej litość nad moją córką!..
— A ty... miałżeś litość nademną? — miałżeś ją nad mojemi dziećmi? — mówiła roznosicielka. — Wszak dzięki tobie dowiedziały się one, że matka ich jest zbrodniarką! Chcę zatem, ażeby i twoja córka, którą oszukujesz od dawna, dowiedziała się dziś kim jesteś... Chcę, ażeby wiedziała, że moje jedyne dziecię oddawszy pod nóż mordercy, swego wspólnika, chciałeś zabić następnie doprowadzeniem do rozpaczy.
— Milcz... milcz! — powtarzał Harmant, zsiniały z gniewu, przyskakując ku Joannie z zaciśniętemi pięściami — milcz... albo...
Marya rzuciła się pomiędzy niego a przybyłą, skończyć mu nie dozwalając.
— Ja chcę, ażeby ta kobieta mówiła!.. — zawołała stanowczo. — Wszelka gwałtowność jest tu niewłaściwą; jeśli kłamie, ty jej odpowiesz
Poskromiony iskrzącem i dumnem spojrzeniem swej córki, czując się obok tego zgubionym bez odwołania, Garaud upadł na fotel bezwładnie.
Joanna Fortier mówiła:
— Przed dwudziestu jeden laty ten człowiek popełnił trzy zbrodnie, ukradł, podpalił i zamordował, dołączywszy do nich najnikczemniejszą ze wszystkich być może, gdyż kazał uwierzyć w swą śmierć bohaterską, pozwoliwszy, by mnie osądzono za jego własne występki; poczem pokryty krwią swej ofiary, przybrał fałszywe nazwisko i zaślubił twą matkę.
— Milcz... milcz! — krzyknął, zrywając się milioner.
— Przeciwnie... mów! ja tego chcę... — wołała Marya rozkazująco.
— W Ameryce, zrobił wielki majątek — ciągnęła roznosicielka — i przybył używać swych bogactw we Francyi, podczas, gdym ja zwolna konała w więzieniu. Zapragnęłam przed śmiercią zobaczyć me dzieci, z któremi mnie rozłączono w skutek wydanego na mnie za jego zbrodnie wyroku. Uciekłszy z więzienia, zajęłam się ich odszukiwaniem. I on ich szukał zarówno ten nędznik, a los postawił go naprzód w obec syna zamordowanego niegdyś przezeń człowieka... w obec Lucyana Labroue, z którym zaślubić cię postanowił.
Marya wydawszy jęk głuchy, ukryła twarz w dłoniach.
— Lucyan Labroue kochał mą córkę — mówiła dalej Joanna i on aby mu wyrwać z serca tę miłość... ów zbrodniarz, powiedział temu chłopcu z bezczelną odwagą:
„Ta, którą kochasz, jest córką nędznicy, która zamordowała twojego ojca!“
— To straszne! — wołała Marya, chwiejąc się cała.
— Straszne... nieprawdaż? Otóż, co zrobił ten człowiek... Oto, dlaczego drży przedemną... i dlaczego przed chwilą dzwonić ci nie pozwolił.
— Dalej Jakubie Garaud — wołała zrozpaczona kobieca — stańże naprzeciw mnie i powiedz twej córce, że ja nie kłamię... że ty jesteś złodziejem, mordercą i podpalaczem z Alfortville!
Zbrodniarz zerwał się, a w przystępie wściekłości, skoczywszy ku Joannie, chwycił ją za gardło.
Roznosicielka wydała okrzyk rozpaczy. Marya przerażona uciekła.
Joanna broniła się, usiłując przyzywać pomocy.
— Ha! wpadłaś mi w ręce nareszcie!.. — wołał nikczemnik, zionąc na nią palącym oddechem, jak rozwścieczone zwierzę. — Nikt nie słyszał twojego zeznania... i nikt nie usłyszy cię więcej!.. Ja się nazywam Paweł Harmant, a nie Jakób Garaud. Dowody przeciw mnie nie istnieją... Napadasz mnie... grozisz... bronię się zatem... Umieraj!
I trzymając nieszczęsna za gardło, wpijał coraz głębiej palce w jej szyję, ściskając ją jakby obręczą żelazną.
We wspólnem szamotaniu się popchnął ją ku drzwiom sąsiedniego pokoju, służącego na skład papierów.
Joanna oddychała zaledwie.
Pod naciskiem jej ciała, drzwi źle zamknięte, nagle się otworzyły.
Za otwarciem się ich, nieszczęsna upadła bez życia na podłogę w ciemnym pokoju; palce nędznika się rozsunęły, cofnął się i zaniknął drzwi za sobą, pozostawiając ją leżącą bezwładnie.
W chwili, gdy przyłożył rękę do klamki drzwi zamykając, posłyszał szelest w pobliżu.
Obrócił się dyszący, przestraszony i ujrzał Edmunda Castel wraz z Ducheminem, stojących w progu gabinetu.
— Przeszkadzamy panu być może? — wyrzekł artysta. — Wybacz mą śmiałość... prosiłem kamerdynera by mi pozwolił wejść bez meldowania.
— Owszem... panie Castel... — wyjąknął nędznik, objęty wewnętrznem drżeniem, przysłaniając plecami drzwi, poza któremi znajdowała się leżąca bez życia Joanna... — owszem... witam pana!
— Lecz co panu jest... panie Harmant? — pytał malarz. — Zbladłeś jak marmur... ręce ci drżą... byłżebyś chorym?
— W rzeczy samej... czuję się niedobrze... — odrzekł Garaud, usiłując przybrać spokojność i zapytując zarazem siebie, co znaczą te odwiedziny Edmunda, w towarzystwie nieznanego człowieka.
— Może przywołać służbę?
— Nie... nie! to przejdzie. Niedyspozycya chwilowa, nic więcej. Cóż jednak pana sprowadza do mnie — pytał — w towarzystwie...
— W towarzystwie pana Paula Buchemin — dokończył Castel — którego mam honor przedstawić. Opowiem pana wszystko za chwilę — dodał — teraz, siądź proszę... i uspokój się. Mamy pomówić z sobą w nader ważnej sprawie.
— W ważnej sprawie? — powtórzył Harmant.
— Nader ważnej... upewniam! Od wczoraj spadł na mnie ciężki obowiązek, który, mam nadzieję, pan spełnić mi dopomożesz.
Wyrazy te uspokoiły nieco Harmanta: pomyślał, iż Edmund Castel potrzebuje w czem jego pomocy, być może.
— Proszę... chciejcie panowie spocząć — rzekł, wchodząc do gabinetu i wskazując im krzesła — a ty kochany artysto wybacz mi chwilę mojego roztargnienia... Jestem mocno cierpiącym od rana.
— Zwykłe nerwowe podrażnienie, wypływające z ciężkości atmosfery — rzekł Edmund — zanosi się bowiem na burzę. Skoro tylko pogoda się zmieni i panu będzie lepiej.
— Tak... w rzeczy samej... czaję już nawet uspokojenie.. A teraz chciejcie mnie powiadomić, co was sprowadza tu do mnie?
Mówiąc powyższe słowa, Garaud spoglądał ukradkiem od czasu do czasu na drzwi pokoju, w którym zamknął Joannę.
— Powiedz mi pan proszę... — zaczął artysta — czyś był wychcwańcem szkoły sztuk i rzemiosł w Chalons?
— Tak... byłem.
— I ukończyłeś tani studya ze świetnem odznaczeniem?
— Rzeczywiście...
— Po wyjściu z tej szkoły, dużo podróżowałeś...
— Bardzo wiele. Przebiegłem Niemcy, Holandyę, Belgię i Włochy.
— Nie byłeś pan również w Szwajcaryi?
— Owszem i tam byłem — odpowiedział Garaud, wpatrując się niespokojnie w oblicze mówiącego.
Twarz Edmunda Castel była spokojną, uśmiechniętą; przemysłowiec nie odkrył w jej wyrazie nic zagrażającego dla siebie, mimo to miał się na ostrożności.
— Jak długo pan przebywałeś w Szwajcaryi? — badał dalej artysta.
— Około szesnastu miesięcy... dokładnie nie pamiętam... było to już bowiem tak dawno!..
— Pojmuję, iż panu pamiętać tego nie podobna, lecz może mógłbyś mi udzielić parę szczegółów o pewnej osobistości, zmarłej oddawna...
— O kin takim?
— Nie spotkałeś pan wypadkowo w fabrykach szwajcarskich pewnego, nader zdolnego mechanika, nazwiskiem Jakóba Garaud?
Wymieniając powyższe słowa, Edmund Castel utwił wzrok w oczach milionera.
Jakób wytrzymał owo spojrzenie; nie drgnął ani na chwilę żaden muskuł w jego twarzy.
— Jakóba Garaud? — powtórzył najspokojniej — to nazwisko jest mi rzeczywiście zkądciś znanem...
— Tak?..
— Nie zdołałbym jednak pana objaśnić gdzie i w jakich je okolicznościach słyszałem.
— Sięgnij pan myślą w głąb wspomnień...
— Tak... w rzeczy samej.. przypominam sobie... Ów Jakób Garaud... nie byłże to on nadzorcą w fabryce Juliana Labroue w Alfortyille, który zginął w ofierze własnego poświęcenia, gdy zamordowano Juliana Labroue w czasie pożaru fabryki? Pan mi sam zdaje się opowiadałeś kiedyś tę całą historsę.
— Tak... Znałeś więc pan tego człowieka?
— Bynajmniej... nie znałem go wcale.
— Jesteś tego pewien?
— Ach! najzupełniej.
Harmant siedział jak na rozrzażonych węglach. Co znaczyło owo badanie? Dlaczego malarz tak go wypytywał o Jakóba Garaud?
— W New-Jorku, dokąd się pan z Francy! udałeś — mówił Castel dalej — i gdzie zdobyłeś tak wysokie przemysłowe stanowisko, dzięki zdolnościom swym i talentowi czy nie słyszałeś kiedy czego o tym człowieku? Nieufność i obawa Harmanta wzrastały.
— Zkąd mógłbym słyszeć co o nim, gdy umarł.
— A jednak wiele osób twierdzi, że on żyje... — rzekł Castel.
— Miałżebyś i pan podzielać to przekonanie?
— Być może... Osoby te utrzymują, jak o tem nadmieniłem panu, gdyś oglądał w mej pracowni ów obraz przedstawiający przyaresztowanie Joanny Portier za popełnione morderstwo na Julianie Labroue, osoby te twierdzą powtarzam, że Jakób Garaud ułożył tę całą komedyę umyślnie, aby sądzono, że zginął w płomieniach.
— Ależ to szaleństwo! — zawołał Harmant.
— Dlaczego?
— W jakim celu miałby to uczynić ów człowiek?
— W celu usunięcia od siebie wszelkich podejrzeń, w celu używania w spokoju ośmiuset tysięcy franków i wynalazku, skradzionego zamordowanemu przez siebie Julianowi Labroue.
Garaud uśmiechnął się.
— Podobna legenda — odrzekł — niezgadza się z logiką. Wszak nie on to zabił Juliana Labroue. Joanna Fortier została skazaną za tę zbrodnię, na dożywotnie więzienie.
— Lecz ta kobieta utrzymywała, że jest niewinny... Twierdziła, iż posiadała dowód, przekonywający o spełnieniu morderstwa przez nadzorcę fabryki.
— Jaki dowód? — List własnoręczny Jakóba Garaud.
— Gdyby istniał ów list, byłaby go dostarczyła sędziom.
— Nie mogła go dostarczyć, mimo, że list istniał.
— To bajka!
— Nie! upewniam pana, to prawda.
— Zkąd pan możesz wiedzieć?
— Wiem z najlepszych źródeł. List ten się odnalazł.
Pomimo całej woli zapanowania nad sobą, Jakub Garaud zadrżał.
— Widzę, iż to pana żywo obchodzi... — rzekł Edmund.
— Wcale nie... zaciekawia mnie tylko... To, o czem pan mówisz jest rzeczą nie do uwierzenia! List, odnaleziony po dwudziestu jeden latach, przyznaj pan, że to nad wyraz ciekawe! Gdzież on się znajdował?... W jakim starym sprzęcie...
czy butelce.
— W małym, tekturowym koniku.
Harmant zacisnął usta i zbladł.
— Ów konik, była to zabawka, dana małemu synowi Joanny Fortier. przez Jakóba Garaud.
— Ależ to romans, panie, z książki wyjęty... — zaśmiał się z przymusem przemysłowiec — historya nieprawdopodobna! Pozwolisz więc, że w nią nie uwierzę!
— Nie uwierzysz pan?
— Nie... nigdy... na honor!
— Otóż ten list... — rzekł Edmund, dobywając go z kieszeni. — Chceszże pan bym ci go odczytał?
Jakób Garaud wstał z krzesła.
— Lecz cóż to wszystko może mnie obchodzić, panie Castel? — zapytał drżącym zlekka głosem.
— Wkrótce dowiesz się pan o tem... — odparł artysta, kładąc na biurku arkusz stemplowego papieru.
Przemysłowiec patrzył ze zdumieniem.
— Co to ma znaczyć? — zapytał.
— Natychmiast panu wyjaśnię. Oto arkusz stemplowego papieru.
— Widzę go... lecz nie rozumiem...
— Zrozumiesz pan w oka mgnieniu. Przedewszystkiem potrzeba nam będzie rozwiązać kwestyę pieniężną.
— Kwestyę pieniężną? — powtórzył Garaud.
— Tak. Osiemset tysięcy franków, w banku ulokowanych przez lat dwadzieścia jeden bez naruszenia kapitału i odbierania procentu, ile przynieśćby mogły?
Harmant nic nie odpowiedział.
— Przez taki przeciąg czasu, więcej niż potroiłby się kapitał — rzekł Raul Duchemin.
— Zróbmy panie okrągły rachunek — rzekł Castel, zwracając się do milionera. — Proszę o wypłacenie mi dla pana Lucyana Labroue, sumy pięciuset tysięcy franków, przedstawiającej kapitał oraz procenta, od ukradzionych przez pana jego ojcu pieniędzy w 1861 roku.
— Ja się nazywam panie, Paweł Harmant... — zawołał nędznik, pół obłąkany z przestrachu. — Pan mnie lżyć się ośmielasz?
— Nie! ty się nazywasz Jakóbem Garaud... jesteś wykwalifikowanym zbrodniarzem! — zawołał artysta.
— To kłamstwo... potwarz... oszczerstwo!
— Oto akt śmierci Pawła Harmant, wychowańca szkoły sztuk i rzemiosł, zmarłego w Genewie... — mówił Edmund Castel powściągając wzburzenie. Nadeszła chwila Jakóbie Garaud, gdzie masz złożyć rachunek tym, których obdarłeś... Później złożysz drugi, przed sądem... Zapłać pięćset tysięcy franków natychmiast!
— I ja nic... nie posiadani na swoją obronę — wołał łotr z wściekłością... Jestem zgubiony!.. i prowadzę wraz z sobą w przepaść niewinną nią córkę!
— O tem pomówimy później... — wyrzekł artysta — płać naprzód pieniądze!
— Niemam u siebie takiej sumy — odpowiedział, pragnąc się wymknąć Garaud.
— Przepraszam... odebrałeś pan dziś rano od swego bankiera pięćset tysięcy franków, jakie miałeś wypłacić swojemu wspólnikowi Owidyuszowi Soliveau, wczoraj przyaresztowanemu. Proszę więc mnie je wypłacić.
Harmant otworzywszy kasę żelazną, dobył z niej pęk biletów palikowych.
— Oto jest.. — rzekł — pięćset tysięcy franków.
— Dobrze — rzekł Edmund Castel, chowając pieniądze do kieszeni — a teraz woź pan pióro i pisz co ci podyktuję.
Były nadzorca z Alfortville, usiadł przy biurku z piórem w ręku.
Artysta dyktował:
„Ja, Jakób Garaud, w obecności panów: Edmunda Castel i Paula Duchemin, oskarżam się...
Jakób, otarłszy pot, spływający mu z czoła, zatrzymał się.
— Ależ to pisanej spowiedzi pan żądasz odemnie — zawołał; — tem zeznaniem możesz zgubić mą córkę... Nie! ja tego nie napiszę!
Na te słowa Marya ukazała się w gabinecie. Szła zwolna, krokiem jasnowidzącej, pogrążonej we śnie magnetycznym, i stanęła przy biurku.
— Napiszesz, ojcze! — wyrzekła głosem, jakby wschodzącym z głębi grobu.
Jakób Garaud padł przed nią na kolana ze złożonemi rękoma.
— Dziecię... ukochane dziecię... — jąkał na pół bezprzytomny — oni chcą ciebie z niesławić... i mnie wraz z tobą.
— Pisz... co ci dyktują... — mówiła Marya; — podnieś się i weź pióro.
Harmant nie miał siły opierać się dłużej. Uczynił, co mu kazała córka, która, stanąwszy nieruchoma jak posąg, wsparła się ręką o biurko.
Edmund Castel dyktował dalej:
„...i zeznają, żem w dniu 6-ym sierpnia 1861-go roku pisał do Joanny Fortier list, stwierdzony mym. własnoręcznym podpisem, a przy niniejszem dołączony.
„Zeznaję, jako w tymże samym dniu ukradłem Julianowi Labroue, przemysłowcowi w Alfortville, sumę osiemset tysięcy franków...
— Nie... nie! — zawołał — to niepodobna... to przechodzi me siły!
— Pisz, ojcze! — wyrzekła Marya — jeżeli niechcesz, ażebym ja wzięła pióro i za ciebie pisała.
Nędznik w milczeniu pochylił głowę. Edmund Castel dyktował:
„Zeznaję, jako ukradłem nietylko pieniądze, ale i plany Julianowi Labroue, mojemu pryncypałowi, żem podpalił fabrykę i jego zamordował.
„Zeznaję, żem przybrał i nosił w Ameryce fałszywe nazwisko Pawła Harmant.
„Zeznaję, żem kazał zabić Łucyę Fortier wspólnikowi, będącemu na mojej płacy, Owidyuszowi Soliveau, i zapłaciłem tegoż samego Owidyusza Soliveau za zamordowanie Joanny Fortier, znanej pod nazwiskiem Elizy Perrin, roznosicielki chleba.
Artysta przerwał na chwilę dyktowanie, a pióro Jakóba Garaud w drżącej jego dłoni biegało po papierze, kończąc kreślić podyktowane wyrazy.
Nagle otwarły się drzwi przyległego pokoju; Joanna Fortier, śmiertelnie blada, z krwawemi na szyi plamami, ukazała się, mówiąc:
— Niechaj ten człowiek doda do swych zeznań, że chciał mnie przed godziną udusić własnemi rękoma.
Na widok tej kobiety Edmund z Raulem wydali okrzyk zdziwienia, Marya cofnęła się z przerażeniem. Jakób Garaud zdawał się być w statuę zmienionym, wielkie krople potu spływały mu po czole i twarzy. Marya, przystąpiwszy do biurka, położyła rękę na papierze.
— Napisz to, ojcze! — wyrzekła rozkazująco.
Jakób Garaud nakreślił trzy wiersze.
— A teraz podpisz.
Nędznik podpisał.
Marya, wziąwszy papier, podała go Joannie, mówiąc:
— Oto masz pani swoje uniewinnienie...
Następnie, zwróciwszy się ku ojcu, dodała:
— Niech ci Bóg przebaczy... Szczęściem, że wkrótce umrę...
I oddaliła się wolnym krokiem, jak przyszła.
Parę minut upłynęło w milczeniu, pośród którego słychać było jedynie przyśpieszony oddech milionera, schylonego nad biurkiem, z głową w dłoniach ukrytą.
Nagle dał się słyszeć odgłos kroków, jakoby kilku osób od strony salonu, przytykającego do gabinetu pracy przemysłowca i Łucya z Jerzym Darier i Lucyanem Labroue, oraz sędzia śledczy wraz z naczelnikiem policyi i agentami, prowadzącemi Owidyusza Soliveau we drzwiach się ukazali.
— Matko!.. ach moja matko! — wołało dziewczę, rzucając siew objęcia Joanny.
Naczelnik policyi, przystąpiwszy do byłego nadzorcy z Alfortville, położył mu rękę na ramieniu, mówiąc:
— W imieniu prawa, aresztuję cię, Jakóbie Garaud!
— Ha! cóż mój stary? — wyrzekł Soliveau zwykłym, cynicznym swym tonem — Trzeba się z losem pogodzić... niema rady! Zbyt długo szczęście ci służyło... odwet nastąpić musiał!
— Joanno Fortier! — rzekł sędzia śledczy do roznosicielki — jestem upoważniony przez prokuratora rzeczypospolitej do udzielenia ci tymczasowej wolności, zanim zupełna wygłoszoną zostanie. Oddaj mi papier, który ci doręczyła córka tego człowieka. I ciebie proszę, panie Castel o złożenie w me ręce aktu zejścia Pawła Harmant, oraz listu, pisanego w 1861-ym roku do Joanny Fortier przez Jakóba Garaud.
Artysta pośpieszył zadośćuczynić żądaniu.
— Wyrok, wygłaszający dla pani uniewinnienie, wkrótce wydanym zostanie — rzekł sędzia, zwracając się do Joanny.
— Dzięki! och... panie! dzięki! — wołała biedna kobieta — jam tyle wycierpiała!
— A oto... — dodał Edmund Castel, prowadząc kuniej Jerzego — oto adwokat, który bronić cię będzie nietylko całą potęgą swego talentu, lecz razem i serca!
Joanna z radością zbliżyła się, podając mu rękę.
— Uściśnijże bracie tę naszą matkę nieszczęśliwą — rzekła Łucya do Jerzego. — We dwoje ją teraz kochać będziemy!
— On twoim bratem... on? — wyjąkała Joanna. — Och, synu... drogi mój synu!
I przytuliła do serca młodziana, rzucającego się w jej objęcia.
Zawiele jednak było radości dla tej nieszczęśliwej kobiety po tylu latach cierpienia. Zamęt ją ogarnął i padła w omdleniu na ręce swych dzieci. Gdy odzyskała przytomność, Lucyan klęczał u jej nóg obok Łucyi: on ją także nazywał swą matką.
W pół godziny później, skoro agenci uprowadzili Jakóba Garaud wraz z Owidyuszem, znaleziono Maryę, leżącą na łóżku, umarłą. Jej ręka zlodowaciała tuliła do ust chustkę zakrwawioną w ostatniej godzinie zgonu. Obok niej na stoliku leżał list zaadresowany do Łucyi Fortier, z temi słowy:
„Łucyo! uczyniłam ci wiele złego... Przebacz... jam Lucyana tak kochała! Nie odmawiaj mi swego przebaczenia i módl się za mną! Zostałaś dostatecznie pomszczoną!
W trzy miesiące po owym dniu strasznym Jakób Garami wraz z Owidyuszem Soliveau skazani zostali na dożywotnie ciężkie roboty. Wyrok ten co do Jakóba Garaud spełnionym być nie mógł. Ów zbrodniarz, który jedyne tylko uczucie ludzkie, rozwiniętą do szczytu miłość ojcowską, posiadał w swem sercu, nie zdołał przeżyć śmierci swej córki i powiesił się w więzieniu.
Rok czasu upłynął zanim ogłoszono wyrok uniewinniający Joannę. Nazajutrz po wydaniu tego wyroku Lucyan Labroue zaślubił Łucyę i wraz z nią oraz jej matką objął w posiadanie fabrykę, odbudowaną na gruntach w Alfortville, gdzie niegdyś wznosiła się fabryka jego ojca, Juliana Labroue.
Obowiązek kasyera powierzył Raulowń Duchemin, którego ciężka przeszłość uczyniła najuczciwszym człowiekiem.
Potrzebujemyż dodawać, że młodzi małżonkowie, kochając się wzajem, są najszczęśliwszymi?
Joanna Fortier, niegdyś roznosicielka chleba, żyjąc obecnie w dostatkach, jest szczęśliwą zarówno szczęściem swych dzieci.
— Wycierpiałam wiele... — powiada ona — lecz teraz Stwórca wszystko mi to wynagrodził. Ach! Bóg jest nieskończenie dobrym!
Jerzy Fortier został sławnym adwokatem, niezadługo obrany zostanie deputowanym, a następnie, kto wie... może i ministrem?
Amanda znalazła wielbiciela, który kupił dla niej zakład modniarski pani Augusty i ma ją wkrótce zaślubić.
Ów głupiec jest wdowcem, który unieszczęśliwił pierwszą swą żonę.
Istnieje nad ludźmi sprawiedliwość Boża!...