Kopciuszek (Kraszewski, 1863)/Tom VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kopciuszek
Tom Tom VI
Wydawca Maurycy Orgelbrand
Data wyd. 1893
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

KOPCIUSZEK.


POWIEŚĆ


przez


J. I. Kraszewskiego.


TOM VI.



 



WILNO.
Nakład Maurycego Orgelbranda.


 
1863.



Wolno drukować, pod warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanéj liczby egzemplarzy.

Warszawa dnia 10/22 Sierpnia 1862 r.
Starszy Cenzor, Antoni Funkenstein.


___________________________
  w Drukarni K. Kowalewskiego.





Moja jéjmość, — rzekł pan Szwarc do żony jednego wieczora, gdy spokojnie siedzieli oboje w ostatnim pokoiku i jakoś dosyć byli pochmurni, od dawna nie mając wiadomości od syna, — moja jéjmość, jakby się to tobie zdawało? przyszła mi myśl jedna, potrzebaby się nam poradzić.
Szwarcowa, która coś robiła około doniczek zeschłego na pół geranjum, może aby mąż nie dopatrzył że łzy miała w oczach, odwróciła się żywo ku niemu.
— Mój kochany, — odpowiedziała udając spokój, — już jak ty co pomyślisz, to pewnie dobrze. Cobym ja tam moim kobiecym rozumem dodać tobie mogła?
— O tak! a ileż to razy trafiało się, żeś mi jéjmość święcie i poczciwie doradziła? Człowiek się uprze przy swojéj myśli, gdy mu ona głowę świdruje, i tak się w niéj zakuje, że ani podobna z niéj wyruszyć i dopiero jak go kto wyparuje siłą, mocą, postrzeże się, że nie na dobrém miejscu siedział. Zawsze co dwie głowy, to nie jedna.
— Twoja i za dziesięć starczy, moje serce.
— Rzuciłabyś jéjmość te pochlebstwa; ot! nie nam to już, tyle lat z sobą przeżywszy, prawić sobie słodycze! Moja głowa do robienia grosza to jeszcze jako tako, ale do innéj sprawy, zwłaszcza teraz, kiedy na niéj tyle ciężkich myśli ołowiem leży, nie taka już skuteczna jak się jéjmości wydaje. Czuję, że mnie i starość, a nie bez tego żeby i smutek nie ogłupiał. Człowiek znosi, znosi, ale jak go ciśnie to uciśnięty.
— Ty bo nadto do serca bierzesz zaraz...
— No, no! a Jejmość lepsza? — zawołał Szwarc, — niby to ja nie widzę!
— Cóż masz widziéć?
— A! at! at! rozumiemy się i bez słów, dosyć oczów. Wiele to czasu jakeśmy Adolfa nie wspominali, ja dla tego żeby jéjmości nie smucić, ty duszko żeby mnie nie drażnić, a z oczów sobie czytamy oboje, że tylko o nim dzień i noc myślimy! To darmo! Jéjmość sądzisz że ja śpię, kiedy tak ciężko wzdychasz? A już téż nie czego tylko z turbacji o niego. Na co to taić? Mnie tylko to jego ożenienie ciągle przed oczyma stoi. Ma on rozum, nie można mu go odmówić, mógł sobie wybrać dobrze, ale broń Boże chybi, ratunku na to nie ma, całe życie będzie pokutował. Ja mu pewnie żony ani narzucać, ani odbierać nie myślę, boć to nie dla mnie ale dla niego ta żona, przecieżbym oczyma własnemi chciał ją widziéć i być pewniejszym co to tam takiego? Już jakbym się gryzł, tobym przynajmniéj dokumentnie wiedział dla czego się jem.
Z uwagą wysłuchawszy tych słów p. Szwarcowa, pokiwała głową twierdząco.
— Cóż dziwnego, że jegomość byś chciał to widziéć własnemi oczyma, kiedy mnie, dla któréj to wprost niepodobieństwo, tylko to chodzi po głowie, żeby ją téż zobaczyć. Adolf ma przecie nie dla proporcji rozum i edukacją, ale młodość, ale miłość, tak człowieka obałamucą, że gdyby panna była z rogami, z pozwoleniem, toby ją wziął jak się raz wkocha; powiedziałby sobie że jéj i z tém ładnie. Ale jakże jegomość możesz się tam dostać i ją zobaczyć?
— Czekajże no, myślałem ja dobrze, zaraz ci powiem, to może się zrobić i bardzo nawet łatwo. Narębscy mają kilka szynków, pojechałbym do Warszawy pod pozorem, że chcę je wziąć w dzierżawę od niego, tym co je trzymali dotąd właśnie kontrakt wychodzi, powód mam dobry. Wezmę czy nie, a najpewniéj że nie zaarenduję, — a potargować mogę.
— Chociażby i tak! a jakże się tam przyjechawszy odrekomendujesz? cóż powiész? Szwarc! a tu Szwarc jakiś stara się o ich córkę, nuż domyślą się, przewąchają, to dopiero byś się Adolfowi przysłużył! ha!
— Ale ba, juściż ja to sam miarkuję, że tak nie można, a któż mnie tam zna? Szwarc czy Kwarc, czy jakie tam licho, przecie nie spytają o papiery.
— Czyżbyś jegomość znowu chciał się w cudzą skórę poszywać? — spytała Szwarcowa z podziwieniem.
Stary otarł się chustką, bo nie był pewien czy mu się co z oczów nie sączy, a chciał zaraźliwy symptom utrapienia ukryć przed żoną, jak ona mu swe łzy ukrywała, udając, że po kątach czegoś upatruje.
— Och! moja jéjmość, — rzekł, — robiło się dużo dla Adolfa, dosyć powiedziéć że się ojciec dziecka zaparł, aby mu tym szynkiem, z którego wyszedł, nie psuć karjery, trzeba już brnąć do ostatka, i swojego imienia bodaj się wyprzéć jeszcze. Ja się tam tak wykręcę, że i nie skłamię i sprawy nie popsuję, mruknę coś pod nosem, ni to ni owo.... Bylebym własnemi oczyma ich zobaczył, ją widział, — dodał propinator, — bo, gadajcie sobie co chcecie, żeby mi jak kto opisywał, malował, donosił, ja więcéj zrozumiem okiem raz rzuciwszy, niż gdyby mi pół dnia gadano. Zresztą, ojcowskie wejrzenie zawsze nie to co cudze. Adolf się kocha, to tak jakby przez okulary patrzył, obcy ludzie każdy po swojemu widzi i sądzi, mnie się zdaje, że ja taki prawdę zobaczę.
— A! mój Boże! gdyby ci się tylko udało, cóż ja przeciwko temu miéć mogę, mój drogi; i jabym twojemi oczyma lepiéj widziała, co tam Pan Bóg daje, czy pociechę czy utrapienie.... bo to jeszcze na dwoje wróżono.
— Pewnie, pewnie, — odparł Szwarc widocznie uradowany, — a w dodatku, do Warszawy i inneby się jeszcze interessa znalazły. Jest tam trochę grosza, toby się téj cielęcéj skóry, listów zastawnych kupiło, bo na hypoteki żal się Boże oddawać, człowiek potém o swój własny grosz modlić się musi. Potém trochę tam i do domu, tego i owego braknie, sam pojechawszy taniéjbym i lepiéj kupił...
— Taniéj? nie powiem, jegomość nie rachujesz kosztów podróży.
— Ale za to sam wybieram i targuję, i to cóś warto. Biłem się ja z tą myślą, chciałem nic nie mówić aż zrobię, ale i kłamać nie umiem, i na co bym przed jéjmością się taił? Spokojniejszy pojadę, gdy wiedziéć będziesz po co, więc już teraz nie ma co odkładać! dalibóg pojadę, — dodał Szwarc wstając z krzesełka, — i to nie daléj jak jutro.
— Jutro! na miłość Bożą! zlituj się! jutro, tak zaraz! To niepodobieństwo! Ja jeszcze nie wiem, czy jegomość masz bieliznę, trzeba się wybrać, pomyśléć....
— A! nie wstrzymujże mnie moja dobrodziéjko, — zawołał Szwarc, składając ręce jak do modlitwy, — do czego ja się mam męczyć? Co prędzéj to lepiéj, słowo się rzekło, i robić....
— Z jegomości zawsze taka gorączka, jakbyś miał lat dwadzieścia, — odparła Szwarcowi, z lekka ruszając ramionami.
— A wyszliście kiedy źle na tém, żem ja się zawsze spieszył? — spytał stary z uśmieszkiem zwycięzkim, — no, powiédz tak szczerze kochanie moje?
— No! no! ty bo mnie zawsze przekonać musisz, — westchnęła Szwarcowa, — jedź już, jedź, ale daj mi dość czasu aby choć węzełki porobić, choć upiec co na drogę, albo bigosu zgotować, a i ta bielizna.... Jakże jegomość jechać myślisz?
— E! gdybyś ty się tylko nie obawiała, — rzekł Szwarc nieśmiało, — zaprzągłbym sobie parę młodych kasztanków do małego wózeczka, siadłbym i pojechał.
— Ach! jegomość! jegomość! — przerwała żona, — zawsze z tym pośpiechem! Samże zważ, ty stary, nie przymawiając, nie zawsze bardzo zdrów, droga długa, konie młode i taki swawolne, popsuje się co, bieda, — złodziejów pełno po gościńcach, okradną, a w Warszawież to tam filutów mało? Gdzie myśléć jechać samemu. Dobrze to do Lublina, albo do Piasków, ale do Warszawy! Jeszcze jegomość mówisz, że chcesz robić sprawunki, bo przez posły wilk nie tyje, a cóż tam w tym wózku pomieścisz? funt pieprzu!
— No! no! nie gderzże już, — rzekł Szwarc pokonany, — pójdą stare gniade kobyły, i wezmę parobka i wóz długi, o co ci chodzi?
— Oczewiście, że tak będzie i wygodniéj i bezpieczniéj i taki przecie pokaźniej. Na wóz, choćby przyszło jegomości zabrać kilka głów cukru, kamień mydła, świec i trochę butelek, to się to tam wszystko pomieści.
Szwarc nie był wcale uparty, dał się żonie łatwo przekonać, i postanowioném zostało, że ma wyjechać pojutrze, a weźmie statecznego parobka i wóz, który nie trząsł wcale.
Następnego dnia sama jéjmość i młoda wychowanica, która o celu podróży wcale nie wiedziała, zajęte były od rana do nocy węzełkami na drogę. Szwarcowa zawsze tak swojego starego wyprawiała z troskliwością niezmierną, z któréj on się śmiał, narzekając na nią, a zapobiedz nie mogąc. Połowa tych przysmaków zawsze zeschła i potarta choć nie tknięta, powracała do Zamurza, nieumiała wszakże poczciwa kobieta bez nich męża z domu wypuścić.
— Niech sobie nie je, mówiła uparcie, bylebym ja była spokojna, że jak mu się zachce, to je będzie miał pod ręką. Nie zginiemy przez to, że się ta odrobina zmarnuje, pracował na to całe życie, ażeby w starości nie cierpiał niodostatku.... a choćby to moja fantazja? no! to i téj warto dogodzić.
Próżno Szwarc przedstawiał, że po drodze nie wożą się z temi węzełkami, że tych samych rzeczy wszędzie dostać można, jéjmość utrzymywała, że kupne są gorsze, że na ich cenie oszukują, że lepiéj miéć w wozie pod ręką, niż po ludziach prosić.
Szwarc miał zwyczaj wyjeżdżać z domu rano, zjadłszy miskę grzanego piwa z serem. Dnia wyznaczonego wstali wszyscy do dnia, wychowanka kręciła się, parobek konie zaprzęgał i uprząż przyrządzał, stara Szwarcowa co chwila, w największym niepokoju ducha, wysyłała coś, to sama biegła zatykać do wozu.
W takich nadzwyczajnych okolicznościach, ze zbytku troskliwości stawała się niecierpliwą i gderzącą, ale wszystko to pochodziło z poczciwego i przywiązanego serca. Dziewczę nie miało pokoju, słudzy latali, gnani przez nią, jak poparzeni.
— No! patrzajcież, — wołała to stając na progu, to wracając do izdebki, któréj wszystkie kąty opatrywała, — byliby parasola zapomnieli! Skaranie Boże, żeby zmokł, zaziębił się i jeszcze, uchowaj czego, odchorował! kiedy najpotrzebniejsze głowy, wszyscy je potracą, ja jedna muszę za wszystkich pamiętać o wszystkiém.... A druga para butów? wzięli drugą parę? otóż nie! stoi w kącie najspokojniéj... toć przecie bez nowego obuwia się nie obejdzie.... i gdzie tu rozsądek? gdzie zastanowienie?.... Pokażcie mi kobiałkę z jedzeniem, nie włożyli szklanki!! Zechce się w drodze wody napić, to i tego mu zabraknie! A! ludzie! ludzie! skaranie Boże! aj! słudzy! słudzy! Chleb jest? chwała Bogu i za to, a garnuszek z masłem? a pieczyste? Otóż znowu! patrzajcie, pieczyste ledwie obwinięte i tuż koło herbaty, żeby masłem przeszła i na nic się nie zdała! jak naumyślnie. Juściż to i ta dziewczyna sensu nie ma!.... A! garnuszek do góry nogami! Matko Najświętsza.... żeby choć kropla rozsądku! A faseczka z bigosem? a pieprz i sól? a flaszka z octem?
Tak krzątając się pani Szwarcowa, spotniała, umęczona, nie usiadła, póki się nie upewniła oczami i rękami, że wszystko dano co potrzeba; na przypadek zaś, gdyby jeszcze coś zapomniano, stał koń okulbaczony i chłopak, ażeby pana dogonił. Z doświadczenia bowiem wiedziała, że w takim pośpiechu na wyjezdném, zawsze się coś prawie najpotrzebniejszego zapomni.
Małżonkowie, nie bez łez, uściskali się w progu. Szwarc już jedną nogą stojąc na wozie, jeszcze przypomniał sługom, aby w niebytności jego dobrze domu pilnowali i we wszystkiém słuchali jéjmości; potém przeżegnał się i padł na tak wysłane i utkane siedzenie, że zrazu je musiał sobą uciskać, nim bezpiecznie się usadowił. Ale na wozie jechał jak król jaki, a w potrzebie choćby się zdrzemnąć i położyć było można. Jéjmość tymczasem ocierając oczy, słała z ganku krzyżyki, a gniade kobyły krokiem doświadczenia, wiedząc co to długa droga i przeczuwając ją, choć raźnie, z umiarkowaniem wszakże i oględnością na przyszłość, małym ruszyły kłusem.
Już jak pan Szwarc dążył do Warszawy i jak drogę przebywał, opisywać nie mamy potrzeby; podróż szła dosyć powolnie, popasy były długie, gospodarskie, noclegi wygodne, na konie oglądano się, aby ich nie nadużyć, pojono często, karmiono dostatnio, i trzeciego dopiero dnia, pod Warszawą wypadło nocować, a czwartego z rana Szwarc przejechał most pragski, cicho odmawiając pacierz na tę intencją, żeby mu się powiodło. Z daleka całe to przedsięwzięcie, długo w myśli kołysane i niańczone, zdawało się niezmiernie do wykonania łatwém, — ale gdy się krok pierwszy zrobiło, gdy zbliżyła się pora przyprowadzenia go do skutku, trudności zaczęły rosnąć co chwila. Szwarc tracił serce i odwagę, tysiące możliwych nieprzyjemności, które spotkać się obawiał, przesuwały się po głowie. Że jednak był już sobie powiedział, iż tak a nie inaczéj uczynić musi, nie cofnął się ze strachu. Wedle swojego obyczaju, zaraz za mostem dla oszczędności zajechał do znajomego sobie zajazdu Siedleckiego, i tu w skromnym kątku się umieścił. Drożyzna hotelów głębiéj w sercu miasta położonych, odpychała go od nich, a może i przesąd stary.
Wziął maleńką ciupkę od tyłu, do któréj parobek zniósł rzeczy, i odpocząwszy nieco, ubrany świeżo, wygolony i umyty, pieszo, z kijem wyruszył w miasto. Nie miał Szwarc zwyczaju, stroić się bardzo do stolicy, brał tylko nowsza niedzielną, kapotę, buty nie schodzone i czystą chustkę, a o to, że jego wiejska ogorzała fizjonomja i strój, od tłumu na jedną formę poubieranego różniła się, wcale się nie troszczył.
Nic go nie obchodziły uśmiechnięte wejrzenia elegantów i zastanawiający się ludzie, nadto znał świat żeby się temu dziwił, zbyt długo żył, żeby go to obrażało, nie patrzał nawet na otaczających.
Pierwszą trudnością z jaką się spotkał Szwarc, było wywiedzenie się o Narębskich. Wyjeżdżając z Zamurza zdawało się to rzeczą najłatwiejszą, po kilku jednak godzinach pytania próżnego, przekonał się, że można było siedziéć miesiąc i nie wynaléźć, chyba przypadkiem Narębskiego. Szczęściem przypomniał sobie, że wie mieszkanie syna i pokornie poszedł u ludzi pana Adolfa, dopytywać o p. Feliksa. Wspaniały kamerdyner, palący cygaro w bramie, poznawszy szynkarza, choć nosem pokręcił, że śmiał się udać do niego, dla zbycia się wszakże kompromitującéj kapoty, raczył wskazać łaskawie numer domu, w którym mieszkali Narębscy. Szwarc ukłonił się nizko i zapisał dla pewności mieszkanie i pociągnął powoli ku niemu, myśląc jak do rzeczy przystąpić.
Teraz już widział się u celu, zapomniawszy że nim do rzeczy przyjdzie, jeszcze dobić się potrzeba do szczęścia oglądania oblicza pana, przez którego służby zastępy przerzynać się potrzeba i prosić o posłuchanie.
Była to godzina jeszcze przedpołudniowa, ale już obiadu blizka, gdy w mieście najwięcéj wizyt oddaje się i przyjmuje.
Szwarc wszedł na wschody nie bez pewnego wzruszenia, ale nim ostatni stopień minął, lokaj uliberjowany zapytał go groźnie:
— Do kogo to? do kogo?
— Do W. Zarębskiego, z interesem.
— Z interesem? — powtórzył niedowierzająco sługa, — od kogo?
Szwarc się zmięszał, bo to znaczyło jakby sam od siebie nie miał miny przychodzić.
— Mam mój własny interes, — rzekł cicho. — Jest pan?
— A to trzeba mu zaanonsować! — odparł lokaj.
— Chciéjcie z łaski swojéj powiedziéć, — zająknął się stary, — powiédzcie proszę, powiédzcie, że w interesie arendy przyjechał szlachcic, chce wziąć propinacją?
— A! a! — zawołał sługa odchodząc, ale zaraz się zawrócił. — Ja nie wiem czy teraz można?
— Spróbójcież proszę! — powtórzył ocierając pot z czoła stary i wcisnął dwuzłotówkę, która milcząco ale gorliwie została przyjętą i schowaną do bocznéj kieszeni.
Szwarc odetchnął stanąwszy przed progiem i spojrzał na siebie, brakło mu serca, drżał.
— A! no, słowo się rzekło, — powiedział sobie w duchu, — cofać się już nie czas, co Bóg da, to da!
Pan Feliks był w swoim pokoju, ale nie sam. Szwarc młody, który gorliwie starał się o Elwirę, tak, że nawet ojca chciał sobie pozyskać, i dosyć w dobrych z nim był stosunkach, zaszedł był właśnie na cygaro do niego. Palili rozmawiając swobodnie i p. Feliks znajdował, że może miéć wcale przyzwoitego zięcia, choć i jemu imie się nie bardzo podobało, gdy sługa wszedł, stanął u drzwi i odchrząknąwszy zaczął:
— Proszę pana, jest jakiś szlachcic, tak, w kapocie, mówi, że przyjechał względem propinacji pomówić.
Narębski spojrzał obojętnie dosyć, ale na Adolfie propinacja, kapota, okropne zrobiły wrażenie, poczerwieniał cały i ruszył się z miejsca.
— Interes, — zawołał żywo, — a interesu przedewszystkiem, nie chcę przeszkadzać. Wyciągnął rękę.
— Ale poczekajże, — odparł Narębski, — on się zatrzyma chwilę, albo, co lepiéj, poszlę go do żony, ona ma na swoje potrzeby osobną propinacją, do niéj téż więcéj niż do mnie należy ułożenie się o nią; powiédz pani, — dodał do służącego.
— Dobrze, proszę pana.
Pani Samuela była jeszcze przy toalecie, gdy służącą oznajmiła, że przybył ktoś dla wzięcia propinacji, a pan go do pani odesłał.
— Zawsze toż samo! — zawołała zniecierpliwiona kobieta, — czyż pan nie wie, że ja tego wcale nie rozumiem, że z mojém zdrowiem, niepodobna mi się tém zajmować. Kiedy téż będzie miéć litość nademną?
— Co mam powiedziéć? — spytała służąca uśmiechając się.
— Żeby pan z nim zrobił sobie co zechce.
W chwilę potém lokaj przybył z oznajmieniem, że jaśnie pani prosi jaśnie pana, aby sam pomówił o propinacją. Narębski ruszył ramionami, a pan Adolf korzystając z okoliczności, cały pomięszany, pożegnał pana Feliksa. Nie udało mu się jednak i tą razą, bo go Narębski usilnie i prawie gwałtem zatrzymał.
— Ale siedźże proszę, wszak będziesz z nami jadł obiad! Pomówimy z propinatorem przy tobie, jesteś lepszym odemnie gospodarzem, pomożesz mi, proszę cię.
Nie było sposobu się usunąć, choć Adolf miał jakieś przeczucie, i usiadł z niepokojem niewysłowionym zwracając na drzwi oczy. Niebawem otworzono je i w dali ukazał mu się ojciec, który onieśmielony wchodził, a postrzegłszy przy gospodarzu siedzącego syna, tak się zmięszał i trząść zaczął, tak stracił przytomność, że w pierwszéj chwili Adolf chciał się zerwać i biedz mu w pomoc. Wstrzymał się jednak i głowę odwrócił, czując, że jeden ruch, mógł wszystkie jego zabić nadzieje.
Narębski ciekawie zwrócił się ku przybyłemu i przywitał go tym tonem grzeczno-pańskim, który czasem gorzéj boli niż otwarte grubijaństwo. Szwarc skłonił się nizko, ale staremu i słów i pamięci zabrakło, oczy jego ciągnął syn, ręce chciały ku niemu, serce biło w tę stronę, potrzeba było udawać nieznajomego. Stary zląkł się czy wytrzyma, czy da sobie radę, pożałował swego kroku, zaniemiał, tak że nieśmiałość jego, niepojęta dla Narębskiego, zaczęła go śmieszyć potrosze.
Adolf mimo panowania nad sobą, gorączkowo przewracał książki, odwróciwszy się odedrzwi, i buchał dymem cygara, z którego kłęby niezmierne wyciągał.
— Asan masz zamiar wziąć u mnie propinacją? czy wszystkich szynków?
— Ja, tego, to jest, proszę J. Wielmożnego pana, — wybąknął Szwarc, — ja, tego, dowiedziawszy się.... pragnąłbym, a jeżeli warunki....
— Asan zajmujesz się propinacją? — spytał Narębski.
— Tak jest, od lat trzydziestu.
— A gdzie?
Szwarc połknął ślinę i wymienił imie wsi, w któréj nie mieszkał, ale ją istotnie trzymał.
— Jak się aćpan nazywa? — dodał Narębski.
Tu był szkopuł, skłamać stawało się koniecznością dla syna, ale nie przyszło to łatwo, pan Bartłomiej pokraśniał cały i rzekł niewyraźnie:
— Sobkowski.
Miał szwagra tego imienia, który w wymienionéj wiosce mu gospodarzył i zastępował go.
Narębski począł chodzić po pokoju.
— Znasz pan obszerność dóbr? warunki? położenie? Austerja na trakcie jedna, dwie we wsiach, karczemka w lesie. Dodaję do tego łąkę i ogród, chcesz wziąć i młyny razem?
— Mogę i młyny, — wybąknął Szwarc niewyraźnie, wciąż poglądając na syna, który po książkach plądrował i krztusił się od dymu, jaki połykał.
— Przeszły propinator płacił mi sześć tysięcy.
— To wiele, — rzekł Szwarc cicho.
— A ja teraz bez podwyżki nie puszczę, pięćset złotych muszę wziąć więcéj. Ale zapomniałem dodać, że moja żona bierze jeszcze kilka głów cukru, i coś tam, doprawdy nie pamiętam. Mówiono mi, że sama austerja więcéj połowy tenuty zarobić może, byle ją dobrze utrzymać.
— Przecież ostatni propinator, — przerwał Szwarc dławiąc się, ale chcąc przedłużyć rozmowę, — podobno stracił i wychodzi bez grosza.
— To jego wina, — rzekł Narębski chłodno, — nie dbał o siebie, nie zapobiegliwy, w austerji często piwa nie było, opuścił mi budynki nawet.
W téj chwili drugie drzwi pokoju pana Feliksa wychodzące ku salonowi, otworzyły się i bokiem wciskając się przez nie, dla niezmiernéj szerokości krynoliny, weszła panna Elwira, pod pozorem szepnięcia parę słów papie, w istocie aby Adolfa wyciągnąć. Adolf na jéj widok zerwał się grzecznie, ale zmieszany swém położeniem, wydał się tak dziwnie Elwirze, iż poczuła że mu coś dolega. Zwykle spokojny i trochę chłodny, tą razą rzucał się, oglądał, śmiał się gorączkowo i niepokoił do tego stopnia, że nawet pan Feliks zrozumiéć go nie mógł i patrzał nań z ciekawém zdziwieniem.
— Co mu się u licha stało? — mówił w sobie.
Szwarc, choć nie było gorąco, nieustannie pot z czoła ocierał. Narębski brał to za zmięszanie się jego wielkością i majestatem, i zamierzał być jak najpopularniejszym.
Dnia tego Elwira była kwaśną, weszła więc z miną dumną, niezadowolnioną, ledwie spojrzała na stojącego u drzwi szlachcica i odezwała się do ojca po francuzku:
— Co to tu robi?
Adolf jakby dostał w piersi sztyletem, udał że nie słyszał, a Narębski odpowiedział:
— To ktoś co chce szynki wziąć u nas...
Elwira przeszła po pokoju, wiodąc za sobą atmosferę woni jakiemi była oblaną, minka jéj pogardliwa, chód bogini, która na ziemię zstąpić raczyła, przejęły strachem starego propinatora.
Choć zmięszany, choć niespokojny, cały w oczy się skupił, pożerając niemi Elwirę, śledząc jéj ruchy, usiłując wyczytać z fizjognomji, z dźwięku głosu, z rysów twarzy, co ta piękna maseczka biała, rumiana, pulchna, kryła w głębi śnieżnych piersi. Wydała mu się niesłychanie piękną, ale obok tego zrobiła na nim przykre wrażenie, jakby nań powiało od lodowni.
Patrzał osłupiały i milczał; Elwira czując nową postać, choć tak bardzo maluczką, że dla niéj żadnego zachodu czynić nie było warto, mimowolnie jednak pozowała, jak paw chodziła i przybrała minkę zepsutego dziecka, pieszczoszki losu.... kandydatki na królowę.... Dziwiło ją niezmiernie, że Adolf, którego zaczepiała coraz, półgłosem odpowiadał jéj prawie nie do rzeczy i oblewał się rumieńcami, zbiegającemi i wracającemi co chwila.
— Chodźmy do salonu i zostawmy ojca interesom! — rzekła w końcu, — daj mi pan rękę....
Adolf nie śmiejąc spojrzéć na ojca, poskoczył i znowu bokiem wycisnęli się oboje z pokoju. Tylko tracąc z oczów starego, stojącego w pokorze i milczeniu przy progu, Szwarc rzucił na niego załzawioném prawie okiem, serce mu się ścisnęło. Była chwila, że chciał wyrzec się wszystkiego, pójść, uklęknąć przed starym ojcem i z nim razem uciec z tego domu.
Zamknęły się drzwi, Szwarc lżéj odetchnął, pot przestał mu tak obficie lać się z czoła; Narębski chodząc rozmawiał. Nie bardzo go obchodziły szynki i cała ta sprawa, widocznie chciałby się był uwolnić od natrętnego kontrahenta, ale pan Bartłomiej trzymał go, usiłując lepiéj poznać człowieka, który mu się wydał ostygłym, wyżytym, może dobrym w gruncie, ale jak zleżałe zboże zatęchłym i gorzkim.
— Ale ojciec to jeszcze nic, — mówił sobie w duchu stary propinator, który ludzi sądzić umiał, — córka to téż nie wiele, bo to jeszcze młoda i nie wié czém będzie; ażeby odgadnąć czém ma być przyszła żona mojego syna, potrzebaby zobaczyć matkę.
Rzadko kiedy dziecko nie układa się w formę rodzicielki, w dzieciństwie i młodości nieznaczne to jeszcze, bo ten wiek ma czém okrasić i uzielenić wady, które w przyszłości urosną, ale z latami, co się za młodu wpoiło, czego nauczył przykład, występuje jak odzywająca się, utajona choroba. Miał więc wielką słuszność stary Szwarc, że chciał dla zawyrokowania o córce, zobaczyć jeszcze matkę. Rzecz jednak była przytrudna, bośmy widzieli, jak pani Samuela pogardliwie odrzuciła uczynione jéj wezwanie.
Tymczasem stary choć miękko traktując o szynki, co Narębski czuł dobrze, nieskończenie przeciągał rozmowę, coraz to spoglądając na ojca, a chcąc się z każdego słowa coś nauczyć. Pani Samuela ubrana wreszcie i wyświeżona, choć, jak zawsze, z wielkim bólem głowy, weszła powoli do salonu i tu padła na fotel, zatrzymując Adolfa opowiadaniem o swoich cierpieniach, czém Elwirę zniecierpliwiła do tego stopnia, że ta aż pod nosem nucić sobie zaczęła, chcąc matce dać do zrozumienia, że czasby jéj kochanka uwolnić. Nie tak to było łatwo, gdy raz o sobie zaczęła mówić nieszczęśliwa Narębska. Powierzchowność jéj zwodnicza, rumieńce i pulchne kształty, mające wszelkie pozory zdrowia, zmuszały ją do tém troskliwszego opisywania słabości, iż rzadko kto był usposobiony jéj wierzyć.
— Ja, — mówiła trzymając się za czoło, co dosyć dobrze uwydatniało bardzo pięknych kształtów rękę, — ja i Elwira obie jesteśmy jednego temperamentu i równie drażliwych nerwów, najmniejsza rzecz dla drugich przechodząca niepostrzeżenie, odbija się w nas tak silnie, że srogiém napawa cierpieniem. Świat nie przywykł zważać na to, podwójnie więc znosić musimy, za naszą drażliwość i za jego nielitość.
Adolf, ile razy mu tych skarg i opisów słabości słuchać wypadało, przybierał postać smutną, bolejącą i usiłował okazać współczucie, co go było w łaski pani Narębskiéj wkupiło; często mu jednak z trudnością przychodziło utrzymać się w powadze i smutku, gdy czyniła wrażenia i napiętnowana dlań była wyraźną przesadą. Samuela nadużywała jego położenia i wiedząc, że słuchać musi, że musi się z obowiązku litować, godzinami trzymała u krzesełka, wygadując się ze wszystkiém, czego inaczéj nie miała przed kim wyspowiadać, bo córka jéj nie bardzo pilnego nadstawiała ucha. Po opisach słabości przychodziły pochwały pozorne Feliksa, w których pełno było w istocie przymówek do niego, ukrytych i osłonionych czułością, potém nauki dla mężów w ogóle, a szczególniéj dla towarzyszów żon nerwowych, chorych i niezmiernie czułych.
Wszystko to już Adolf na pamięć umiał, bo od czasu jak był przypuszczony do zaufania pani Samueli, niemal codzień powtarzała mu jedno, a niewiele urozmaicała formę, ale skazany na męczeństwo starającego się o córkę, znosił je mężnie.
Tą razą Elwira, która tupiąc nóżką podśpiewywała, niecierpliwiła usiłując go oderwać od matki, użyła heroicznego środka i przerwała rozmowę.
— Już ja widzę, że mama dziś bardzo cierpiąca, a wiem, że spokój to rzecz najpotrzebniejsza, niech mama nie męczy się i trochę tak posiedzi.
To mówiąc skinęła na Adolfa, który uszczęśliwiony ustąpił, a Samuela nie zdobywszy się na odpowiedź, rzuciła tylko na córkę wcale niechętném i pełném wymówek wejrzeniem.
Adolf z Elwirą poszli przechadzać się po salonie, matka dobyła flaszeczki i wciągała woń orzeźwiającą, parę razy ziewnęła, spoglądając z ukosa, nareszcie wstała z wysiłkiem i powoli pociągnęła ku gabinetowi męża.
Szczerze powiedziawszy niecierpliwiło ją, że nie przychodzi i że nie podawano do stołu, humor zły powiększył się nieprzyzwoitém znalezieniem się Elwiry, potrzebowała gdérać na kogoś i szukała męża, aby, korzystając z bytności nieznajomego, dokuczyć mu trochę, gdy przytomność obcego bronić mu się nie dozwalała.
Przeszedłszy się parę razy po salonie, skierowała się niby od niechcenia ku drzwiom gabinetu, otworzyła je, i powoli, znowu bokiem dla niezwykłych rozmiarów krynoliny, wsunęła się do pana Feliksa.
Z progu jeszcze przymrużonemi oczyma spojrzała w kątek, w którym stał biedny stary Szwarc, zrobiła minkę nieukontentowaną, zawachała się, ale weszła powoli.
— Otóż to jest pan Sobkowski, — rzekł Feliks żywo, — który chce wziąć twoje szynki.
Samuela ruszyła ramionami, ten się skłonił nizko, ale podniósł głowę, aby jak najlepiéj ostatniemu członkowi rodziny przypatrzeć.
— Cóż mnie to tam obchodzi! — zawołała pogardliwie, — to wasza rzecz.
I dodała po francuzku:
— Wychodźże do salonu.
— Kiedy mnie trzyma.
— Cóż z nim będziesz ceremonje robił?
Szwarc wprawdzie nie zrozumiał języka, w którym tych kilka słów wyrzeczono, ale prawie odgadł znaczenie wyrazów z tonu, jakim je mówiono. P. Samuela przeraziła go sobą, nic podobnego do niéj nie widział w życiu. Przeczucie mówiło mu, że taka piękna, delikatna pani, ze swą minką królewską, może najsilniejszego człowieka opanować, wysuszyć i zabić. Narębski zimny, zastygły i drewniany, wytłumaczył mu się cały tą żoną, która z niego krew i życie westchnieniami i stękaniem wyssała. Wielkie przywiązanie do syna czyniło starca jasnowidzącym, objął w chwili, odgadł całą przeszłość pana Feliksa i rolę jaką w niéj grała ta kobieta dumna, samolubna, wzgardliwa.
Gdy cały wzruszony stał patrząc na nią, nagle pani Samuela, jak wiemy niesłychanie nerwowa, obejrzała się z przestrachem, z trwogą, z wyrazem twarzy jakby niespodzianie zagroziło jéj nieszczęście, poczęła patrzyć na wszystkie strony z przerażeniem, trząść się, ręką rzucać, jakby coś odpychała, i porwawszy batystową chustkę, potém flakonik, zawołała biegnąc ku drzwiom:
— A! a! cóż za przykry zapach? co to jest? co to może być? coście tu zrobili? a! ale jakże można siedziéć w takim pokoju? Feliksie! co to jest? a! zemdleję.
Szwarc patrzał z przestrachem, nie wiedząc o co chodziło, ale Narębski począł się uśmiechać i oczy jego skierowały się ku staremu szlachcicowi. Za niemi poszło wejrzenie obłąkane saméj pani.
— Na cały dzień dostanę bólu głowy! cóż to jest? ale cóż to jest?
Nagle zatrzymała się w postawie, w jakiéj Ristori grając Medeę, dzieci od siebie odpycha.
— Ach! — krzyknęła, — ach, ten człowiek ma buty kozłowe!
I oczyma pełnemi zgrozy i oburzenia, spojrzała na Szwarca.
— Ten człowiek ma buty kozłowe, — dodała podnosząc głos, — jak można w butach kozłowych wchodzić na pokoje? Ale to okropnie!
Szwarc osłupiał, usta mu się otworzyły dziwnie, a oczy nagle zaszły łzami, któremi nabrzmiały powieki.
— Bo kiedy asan chcesz z przyzwoitemi ludźmi miéć interes, — dumnie dodała Samuela, — toś powinien wiedziéć, że tak śmierdzącemu wchodzić na pokoje nie można.
Narębski nie mógł się powstrzymać od śmiechu, stary propinator szukał klamki i trafić do niéj nie umiał; pani Samuela zaczerwieniona powtarzała:
— Ale wychodźże mi waćpan natychmiast... kadzidła! kadzidła! Feliksie, okno, okno otworzyć, cały dzień miéć będę migrenę. A! ten człowiek! ten człowiek!
— Wracajże do salonu! — rzekł Narębski otwierając jéj drzwi szybko, — wychodź.
A gdy się pani Samuela z krynoliną swą wyciskała nazad, pan Feliks korzystając z tego, że stary jeszcze do klamki nie trafił, bo mu łzy oczy zasłoniły, podbiegł ku niemu na pół śmiejąc się, pół z żalem, który dobre jego serce przebudził.
— Przepraszam waćpana za moją żonę, — rzekł podchodząc, — co chcesz? te kobiety są zawsze kapryśne, chora biedaczka, proszę mi darować.
Szwarc kłaniał się tylko, nic nie mówiąc, ale wciąż téj nieszczęśliwéj szukał klamki, którą znalazłszy nareszcie, wymknął się i odetchnął za progiem dopiero.
Łzy rzuciły mu się z oczów kropliste i spłynęły po policzkach.
— Przepadł Adolf, — rzekł w duchu, — o mój Boże! o mój Boże, jak go tu uratować!
Postał chwilę przededrzwiami i powolnym krokiem zsunął się po woskowanych wschodach w ulicę, spoglądając z wyrzutem na swoje buty, bo nie wiedział od ilu one boleści jego i syna ocaliły w przyszłości.
Gdy się to dzieje, pani Samuela weszła do salonu, ale rozstrojona, przejęta, z twarzą osłonioną chustką, z oczyma przymkniętemi i pospieszyła na swój fotel, wołając:
— Elwiro! wody! wódki kolońskiéj, octu.
Adolf biegł za nią ratować, choć nie miał pojęcia co się jéj stać mogło.
— Ale cóż to jest mamie? co to jest? — poskakując ku niéj żywo, ale bez wielkiego wzruszenia spytała córka.
— A! coś okropnego!.... a! to mnie zabije na cały dzień. Wystaw sobie, ten człowiek, który tam jest, wszedł z butami, a! uderzyło mnie, jakiś zapach! Jak to można wpuszczać takich ludzi do porządnego domu?
Adolf, który stał przy niéj, pobladł jak ściana, oczy mu zapłonęły i wargi się zatrzęsły.
— A! Feliks, który mi daje wejść i nie przestrzega!
Narębski wszedł na to śmiejąc się trochę, choć ukrywając uśmiech szyderski, Adolf zwrócił się ku niemu niespokojny.
— Cóż się stało pani? — spytał.
— A! zaszedł ją zapach butów kozłowych! — zawołał pan Feliks, — i zrobiła mi historją. Żal mi tego starego, który tak był zmięszany, że się aż rozpłakał.
Na te słowa Adolf wyprostował się jak struna.
— Jakto? — zawołał, — rozpłakał się?
To zapytanie rzucił tak dziwnym głosem, tak wzruszony, że Narębski nie wiedział co myśléć, a sama pani otworzyła jedno oko omdlałe, na dźwięk, który się jéj wydał wymówką.
W téjże chwili młody człowiek, z twarzą zmienioną, blady, pochwycił za kapelusz, usta mu się ścięły dziwnie i trzęsąc się począł nakładać rękawiczki. Ruch ten niepojęty się wydał Narębskiemu; Elwira patrzała nań zdumiona, sama pani tylko go nie dostrzegła.
— Pożegnam państwa, — rzekł nareszcie po chwili milczenia Adolf.
— Jakto? a obiad?
— Jestem zmuszony odejść, aby dogonić tego biednego człowieka, — rzekł pasując się z sobą Adolf.
— Tego człowieka! te buty! — rzuciła zdziwiona Samuela.
— Ten człowiek jest moim ojcem! — zawołał Adolf odstępując kilka kroków. — Żegnam państwa....
Skamieniała cała rodzina, ale nim się kto zebrał na odpowiedź, Szwarc był już za drzwiami salonu.
Przywiązanie do ojca nad niczém mu się zastanawiać nie dozwoliło, przełamało miłość a raczéj namiętność ku Elwirze, uczucie fałszywego wstydu, myśl o przyszłości, wszystko.... odchodzący ze łzami starzec stał mu tylko na oczach; dogonić go, pocieszyć, uspokoić, zdawało się najpierwszym z obowiązków.
Po odejściu Adolfa chwila martwego milczenia panowała w salonie. Narębski spoważniał nagle i surowo poglądał na żonę; pani Samuela śmiała się, ale fałszywym śmiechem jakimś nerwowym, konwulsyjnym i patrzała na córkę, która stała wryta, dumna, obrażona i drżąca od gniewu. Szczęściem dla niéj, ten gniew nie dał jéj uczuć boleści, kochała Adolfa, ale nienawidziła go razem, że dla ojca ją opuścił, że był w istocie synem szynkarza i śmiał na nią podnieść oczy.
— A! no! — rzekł Narębski po chwili dosyć spokojnie, — skończona komedja! W istocie był synem szynkarza jak widać!.... powinnyście się cieszyć, że się to tak wcześnie wydało. Ale chłopiec z sercem i uczuciem, żal mi go.
Samuela dopiero się opamiętała i gniewna zaczęła przychodzić do siebie.
— A! to szkaradna zdrada! widzisz Elwiro! jam cię przestrzegała! Szczęściem jeszcze, że się to zawczasu wydało, syn szynkarza! syn szynkarza! C’est charmant pour une Narębska!
Elwira padła w krzesło plącząc spazmatycznie, nie miała siły powiedziéć słowa, już przez zburzone od gniewu serce, przywiązanie do Adolfa powoli przebijać się zaczynało.
— Nienawidzę go! — zawołała, — nienawidzę! gardzę nim, brzydzę się nim.
— Dano do stołu! — rzekł nagle wchodząc służący.
I tak skończyła się ta scena, Narębski wstał powoli, obojętnie, zimno.
— Nie ma co narzekać, — odezwał się, — służę pani, stało się, nie naprawimy już tego.




Przybycie Mani do domu państwa Byczków, było dla nich wypadkiem wielkiéj wagi, gdyż niełatwemi w ogóle byli w wyborze swych lokatorów. Uproszona przez Muszyńskiego sama jéjmość, od któréj to głównie wszystko zależało, zgodziła się na przyjęcie sieroty, ale w duszy bardzo była niespokojna i nie rada ze swéj powolności. Byczek nie mieszając się czynnie, obracając tylko palcami i kręcąc głową znacząco, zdawał się równie jak żona przerażony następstwami, jakie to na dom ich sprowadzić mogło.
Gdy wieczorem w małéj izdebce na górze, chłodnéj i smutnéj, znalazła się Mania, którą losy od niejakiego czasu dziwnie rzucały w coraz nowe miejsca, między ludzi obcych, nikt nie miał czasu bardzo się przybyłéj przyglądać.
Płakała długo w noc osamotniona, bo się człowiek do wszystkiego przywiązuje, żal jéj było nawet Adolfiny, czuła się okrutnie opuszczoną i sierotą. Znużona w końcu usnęła, a gdy otworzyła oczy, z promykiem słońca weszła do izdebki nadzieja, chęć pracy, potrzeba życia, jaką w sobie czuje młodość.
Smutno jéj było bardzo, wiedziała wszakże, że na bóle serca jest jedno lekarstwo, trud i zajęcie nieustanne. Poczęła się więc zaraz krzątać około swojego nowego mieszkania, wymagającego dosyć pracy, aby wygodném i miłém być mogło. Mania nie wzdrygała się na żadną robotę, brakło jéj wszakże z początku wszystkiego co ją ułatwić mogło, drobiazgi swoje z pośpiechu pozostawiała u Adolfiny, nikt jéj tu posłużyć i dopomódz nie przychodził, nikogo prosić o nic nie śmiała. Ale dawała sobie rady jak mogła.
Dopiero w godzinie obiadowéj służąca przyszła dosyć kwaśno prosić ją do stołu. Mania ubrana jak najprościej zbiegła na dół, gdzie ją pani Byczkowa i jéj mąż, z niezmiernie rozbudzoną i niezbyt życzliwą ciekawością oczekiwali. Sama pani miała postawę surową, zimną, majestatyczną, pan Zacharjasz dla nadania sobie powagi ogromnie powyciągał kołnierzyki, i ustom nadal kształt w dół nagiętego łuku.
Szczęściem dziewczę nic nie wiedziało o uprzedzeniach obojga państwa przeciwko sobie i z wesołą a uśmiechnioną twarzyczką, któréj mimo ścieśnionego serca kazała się śmiać — stawiła się przed swemi gospodarzami.
Byczkowa wciąż była groźna i milcząca, sam pan nieufny i chłodny, coraz wyżéj kołnierzyki wyciągał, a usta wykrzywiał, — ale to trwało krótką tylko chwilę. Mania zaczęła mówić, ożywiła się nieco i pierwsze wrażenie tak było dla niéj korzystne, że nawet pani Zacharjaszowa ulegając mu, lepszą o nowym gościu powzięła opinją. Byczek nie zupełnie obojętny dla płci pięknéj, chociaż to usposobienie głęboko przed jéjmością ukrywał, poczwarne rzeczy wygadując przeciwko płochym niewiastom, czuł się ujęty wdzięczną powierzchownością Mani, oczekiwał wszakże z objawieniem swojego zdania na żonę. Gdy sami zostali po obiedzie, a jéjmość wyraziła się o sierocie, że panna Marja była bardzo miłą dziewczynką i zdawała się jakąś biedną a poczciwą i dobrą istotą, Byczek mocno to potwierdził, usiłując tylko pozostać obojętnym, tak, by pani znowu za zbyt gorącego wielbiciela go nie wzięła.
Zdobywszy szturmem gospodarzy, Mania, któréj rzeczy powoli przynoszono, uciekłszy na górę, poczęła się w mieszkaniu rozpatrywać i urządzać. Adolfina ostrożna do zbytku, obawiając się aby albo kapitan, albo baron nie śledzili dokąd jéj wychowanka uciekła, z wielką zapobiegliwością przez Kachnę i najętego człowieka, nieznacznie, bocznemi uliczkami, przesyłała co dla dziewczęcia najpotrzebniejszém być mogło. Największa trudność była z fortepjanikiem. Czuła pani Jordanowa, że w samotności wielkąby on był pociechą dla Mani, ale nie śmiała go we dnie przenosić, aby jaki szpieg za ludźmi nie poszedł. Wypadało téż spytać państwa Byczków o pozwolenie, a nareszcie wypróbować, czy po ciasnych wschodkach, wejdzie on na piąterko pod dachem. Spytana nieśmiało Byczkowa, odpowiedziała potwierdzająco.
— Alboż czemu nie? I owszem, niech przyniosą fortepjan. Wszak pewnie mały? no, to przez tamte wschody bokiem wejdzie. Lat temu pięć mieszkał tu stary Niemiec, nauczyciel muzyki i miał instrument u siebie. Przytém, że bardzo lubimy muzykę, a zresztą z pięterka to jéj ani słychać.
Pan Byczek był zupełnie tego zdania i na poparcie żony, gdy Mania odeszła, dodał:
— I zawsze jest lepiéj, kiedy lokator ma jakieś meble i kosztowniejsze sprzęty; to przecie pewność dla gospodarza, gdyby, uchowaj Boże, nie zapłacił.
— Oczewiście! — dodała Byczkowa.
Mania była bardzo szczęśliwą, gdy stary przyjaciel, co pod jéj paluszkami tyle mówił rzeczy, tylą śpiewał pociechami, wsunął się wieczorem na poddasze i stanął w kątku, bokiem do okna, jakby chcąc jéj powiedziéć: przyszedłem do ciebie znowu, dzielić twoją samotność, będziemy we dwoje.
Gdy tak nareszcie wszystko poznoszono, Mania dużo miała do roboty. Lubiła żeby jéj mieszkanie było wyświeżone i ładne, by uprzedzało porządkiem o swéj pani, dobre więc parę dni zajęło jéj ustawianie, zagospodarowanie tego kątka i uczynienie go znośniejszym. Nieprzywykła do wygód, znajdowała nawet izdebkę wcale miłą i wesołą, była w niéj u siebie i panią.
Praca i krzątanie stało się najlepszém na tęsknotę lekarstwem. Trzeciego dnia, nie mogąc dłużéj wytrzymać, sama pani Byczkowa, pod jakimś pozorem dosyć niezręcznym, weszła do Mani, w istocie przez ciekawość, jak ona się tam sama, bez niczyjéj pomocy, potrafiła rozgościć. Obudziła jéj ciekawość służąca, która nosząc herbatę na górę, rozpowiadała dziwy o téj mróweczce, skrzętnie i zręcznie ubierającéj sobie ciche swe i niepozorne gniazdeczko. Potrzeba było dosyć drobnostek, których Mani zabrakło, ale z rana wykradła się parę razy i skupiła w mieście najpilniejsze. Musiała to uczynić ostrożnie i wcześnie, bo lękała się także aby ją nie szpiegowano.
Opuszczona izdebka, wcale teraz inną przybrała fizjognomją. Za czasów Teosia było to schludne i czyste, ale on nie myślał o przystrojeniu tych ścian, które dla niego tylko były schronieniem; Mania z uczuciem kobiecém, zaraz je zapragnęła choć ubogo przybrać i uczynić wdzięcznemi oku.
Wszedłszy pani Byczkowa, mocno się zadziwiła, — ślicznie bo tu było, choć nie wytwornie i po prostu.
W okienku firanka biała, świeża i kształtnie zarzucona, kilka wazoników kupionych na Nowym świecie z rezedą, lakami i różami, zielonością swą je ożywiały. Obok zaraz stał fortepjanik, a przy nim na półeczce plecionéj książki i nuty; daléj skromne łóżeczko z obrazkiem częstochowskim, palmą i gromnicą, z wyszytym przez Manię dywanikiem, z ciemną merynosową kołderką i białą poduszeczką. Na stoliczku była robota, na drugim trochę papierów. Ściany przybrały się w parę obrazków, danych niegdyś Mani przez Narębskiego, z których jeden wystawiał wiejskie mieszkanie państwa Feliksów, gdzie dziewczę się wychowywało, drugi najbliższe miasteczko; oprócz tego wisiało parę fotografij, a między niemi pana Feliksa, jego żony i córki. Już po odjeździe Mani z ich domu, Narębski tajemniczo oddał sierocie śliczną miniaturę, wystawującą piękną w kwiecie młodości kobietę, w bardzo skromném ubraniu, — była to ostatnia po Julji pamiątka, przez przejeżdżającego artystę zrobiona skrycie dla kochanka, ale bardzo podobna. Narębski cicho dając ją Mani, dozwolił się jéj domyślać, że ta kobieta była jéj matką. Odtąd nie było dnia, żeby sierota ze łzami nie wpatrywała się w obrazek i nie popłakała nad nim i nad sobą.
Minjatura ta wisiała nad jéj łóżeczkiem.
Trudno w niéj było może poznać dzisiejszą jenerałowę, ale wyraz twarzy, czoła i oczów szczególniéj, jeszcze ją przypominał. Narębski nie chciał zachowywać dłużéj wspomnienia kobiety, która skłamała swéj przeszłości całém życiem późniejszém.
Ale największą sztuką dla pani Byczkowéj i powodem zdziwienia było to, że Mania wszystko co harmonją popsuć mogło, umiała ukryć tak starannie, iż pokoik wydawał się nie jedyném schronieniem, ale niby salonikiem i do innych dodatkiem. Zmienił on tak dalece pozór, że pani Zacharjaszowa ledwie go poznać mogła.
— To bo ja zawsze mówiłam, — rzekła w duchu gospodyni, — to bo jest bardzo porządne mieszkanie, i niepotrzebnie my go, jakby nam z nosa spadało, tak tanio wypuszczamy.
A potém dodała:
— Miał słuszność Muszyński, że to porządna jakaś dziewczyna, zaraz to widać koło niéj, i nie trzpiot. Już tam ladajaka wietrznica takby o sobie nie myślała, no! to chwała Bogu!
Pani Zacharjaszowa obejrzawszy od niechcenia wszystkie kątki, raczyła nawet zaproszona przysiąść na chwilkę, a że z natury była dosyć ciekawą, poczęła namawiać i nalegać na Manię, żeby jéj co zagrała. Niewiele się znała na muzyce, ale wiedziała przecie tyle, że za zwyczaj ona tém jest lepszą, im palce żywiéj biegają po fortepjanie i więcéj robią hałasu. Kilka wysłuchanych koncertów danych przez wielkie znakomitości, przekonały ją, że muzyka należała do tych sztuk łamanych, w których wszystko zależało na biegłości. Wyrobiła sobie z tego niewzruszoną teorję, dozwalającą niechybnie sądzić o wirtuozach.... im kto grał prędzéj a głośniéj, tém, wedle pani Zacharjaszowéj, większym był mistrzem.
Mania w dosyć dobrym humorze, nie wiedząc co wybrać dla gospodyni, po świetnéj przegrywce, rzuciła okiem na pulpit, na którym stał jakiś kawałek Talberga, bo go się właśnie uczyła, nie myśląc więc wcale o popisie, zaczęła grać co miała przed sobą.
Wypadkiem było tam dosyć bieganiny, a miejscami wiele hałasu, tak, że Byczkowa mocno się zdumiała i strasznie głową kiwać zaczęła.
Trzeba wiedziéć, że i sam jegomość, przeczuwając iż żona jego weźmie pewnie na próby sierotę, choć nie śmiał wejść z nią razem, wsunął się na wschody i słuchał z wierzchołka ich muzyki. Podzielając tak w tém jak w innych rzeczach, zasady swéj towarzyszki i on z wielkiém uwielbieniem i podziwem poił się tą muzyką, która na nim potężne uczyniła wrażenie. Gdy zarumienione dziewczę wstało od fortepjanu i zbliżyło się do gospodyni, znalazło ją przejętą i najżyczliwiej dla siebie usposobioną.
— Dalibóg artystka! artystka! — zawołała Byczkowa, — mogłabyś i koncerta dawać, a jak biega po tym fortepjanie! jak biega!
Mania uśmiechnęła się zawstydzona; wiedziała ona dobrze, ile jéj małym raczkom brakło.
Z tą ostatnią, a zwycięzką próbą, przeszła reszta obaw w domu co do charakteru nowéj mieszkanki poddasza, a sam jegomość przejęty był coraz głębiéj poszanowaniem dla niéj.
— Osoba wykształcona, — mówił w duchu, — co się zowie odebrała edukacją.... To nie może być, żeby tak wychowana panienka nie czytywała Kurjerka? Może należałoby ją biedną, zmuszoną okolicznościami do pozbawienia się tak potrzebnéj młodemu rozrywki i nauki, wesprzéć, posyłając jéj codziennie numer tego szanownego pisma, tyle czyniącego dla cywilizacji kraju? Hm! — rzekł w sobie Byczek, — uczyniłbym to chętnie, ale jéjmość? co powie jéjmość? a z drugiéj strony, jeżeli z płochością wiekowi swojemu właściwą, rzuci jaki numer w kąt nieuważnie i pozbawi mnie kompletu? Mówią, że nic trudniejszego jak komplet pisma tego, którego na wagę złota nie dostać! Mogę zbytniém poświęceniem o wielką przyprawić się stratę.... dajmy pokój.
Nie posłał pan Zacharjasz Kurjerka, ale sama ta myśl dowodziła, do jakich ofiar dla sieroty był zdolnym, i jak się na niéj poznać umiał.
Byczkowa zawsze prawie samotna, skłopotana lokatorami i biedną staruszką, z którą dosyć trudno było sobie dać radę, w Mani niespodzianą znalazła pomoc i pociechę. Bardzo wprędce zawiązała się przyjaźń, a serce dziewczęcia, tak potrzebujące przywiązania, odpowiedziało uczuciem na uprzejmość nieznajoméj.
Coraz częściéj jedna wchodziła na górę, druga zbiegała na dół. Wiele mając wolnego czasu Mania, dobrowolnie podejmowała się pomagać Byczkowéj w jéj gospodarstwie i codziennych drobnych zajęciach, a spełniała to tak chętnie, wesoło, ochoczo, jak niegdyś w prześladowaniu i niewoli u Narębskich.
Tak sam pan, pani i cały ich dwór, wkrótce byli przyjaciółmi biednego kopciuszka; stał się tu cud, który dział się wszędzie, gdzie się ukazała, że tam gdzie ją zrazu ledwie przyjąć chciano, późniéj w kilka dni, płakanoby gdyby przyszło utracić. Nie obawiała się już przykrości, bo każdy uprzejmie spieszył, aby jéj pomódz i posłużyć.
Trzeciego czy czwartego wieczora, dając dowód nadzwyczajnego zaufania, zwierzyła się przed Manią gospodyni z wielkiego utrapienia, jakiém ją napawała nieszczęśliwa obłąkana staruszka, która chwilami zdawała się zamarłą i spokojną, to znowu obudzona do zbytku, najdziwaczniejsze miewała przywidzenia.
— A! żebyś ty wiedziała moje dziecko, — mówiła wzdychając pani Zacharjaszowa, — co to jest miéć w domu taką biedną kobietę.... a jeszcze matkę mężowską, któréj nieustannie pilnować potrzeba i nigdy jéj dogodzić nie można. Człowiek jéj pewnie źle nie życzy, ale patrząc jak ona cierpi, a co przez nią drudzy, Bóg wié jakie czasem myśli przychodzą. Już prawie nikogo nie poznaje, a im bardziéj starzeje, tém osobliwsze, coraz młodsze wspomnienia się jéj roją, tak, że niewiedziéć czy śmiać się, czy płakać?
Mania ciekawa jak dziecię, niezmiernie została przejętą opowiadaniem, ale nie śmiała prosić gospodyni, aby ją kiedy do téj staruszki zaprowadziła; sama wszakże Zacharjaszowa dodała w końcu, że jak matka będzie przytomniejsza, razem do niéj pójdą na chwilę.
— Bo to ciekawość doprawdy, — rzekła z westchnieniem, — jak jéj się młodość ze starością w głowie pomieszały.




Pierwszych dni pobytu dziewczęcia u Byczków, aby nie wydać gdzie się ona znajduje, ani Adolfina, ani Narębski, ani nawet Teoś nie śmieli jéj odwiedzić. Nazajutrz po umieszczeniu tutaj, poszedł tylko Muszyński do pana Feliksa oznajmić mu o powodach tego kroku i uspokoić go na przyszłość.
— Cóżeście się tak u licha niepotrzebnie zlękli tego głupiego barona? — zapytał Narębski, — ja się bardzo domyślałem jego szaleństwa, ale cóż on mógł począć? Gwałtu przecież od niego obawiać się nie było można, jest to nadto dobrze wychowany człowiek i lękałby się opinji, boćby utaić tego nie można.
— Nie wiem, — rzekł Teoś, — ale zdaje się, że pani Jordanowa musiała miéć słuszne powody do obawy, a szczególniéj podobno to, że w pomoc temu panu przyszedł kapitan Pluta.
— Jakto? to być nie może! — zawołał Narębski, — on z nim był jak najgorzéj! Baron go nienawidził i nie użyłby pewnie.
— Widać że się tam coś zmienić musiało. Pluta na długo zniknął nawet z horyzontu, ale się znowu ukazał.
— A! wszystko to wreszcie być może, — odparł pan Feliks, — ale ja mam powody sądzić, że Pluta nie będzie się w to wdawać bardzo czynnie. Oto jest jego list, — rzekł pokazując Teosiowi pismo. — Chociaż nie mam zwyczaju okupywać spokoju mego od napaści takich ludzi, zmęczony, rozdrażniony, chcąc się go raz na zawsze pozbyć, posłałem mu trzy tysiące. Zkądinąd zaś wnoszę, że choć najmniéj na wiarę zasługuje taki łajdak, ale i on w pewnych razach może słowa dotrzymać. Baron pozbawiony godnego sprzymierzeńca swego, sam nic bardzo strasznego przedsięwziąć nie może.
— Pan byś mógł z nim o tém pomówić otwarcie, — rzekł Teoś.
— Ja? ale jakiémże prawem? — spytał czerwieniejąc się Narębski, — cóż to do mnie należy? Zresztą uważam to za zbyteczne i nie lękam się wcale barona dla Mani.
Teoś więcéj nie nalegał.
Dunder w istocie nie ukazał się już ani u Adolfiny, ani gdzieby go o szpiegowanie Mani posądzić można. Zamknął w sobie namiętność, usiłując o niéj zapomnieć, choć napróżno.
Umieściwszy Manię u Byczków, Muszyński nazajutrz niezbyt rano poszedł do Drzemlika, aby się z nim ostatecznie obrachować i rozstać. Między wieczorem a rankiem upłynęło dosyć godzin namysłu, które jednak żadnéj dla Teosia nie przyniosły zmiany, ale w panu Michale obudziły żal szczery po pomocniku i usilną chęć zatrzymania go dłużéj przy sobie.
— Powinienby mnie przeprosić, — mówił zrazu Drzemlik, — tobym go na miejscu zostawił. Ale bo téż prędki i zuchwały. Widział kto co podobnego przy takiéj goliźnie? Można się to było spodziewać od niego? Święty turecki, a taka pycha jakby miljonami obracał! Gdybym wiedział, że taki drażliwy, nie byłbym go tak napadł.
Rozważywszy dobrze ile straci na oddaleniu się Teosia pan Michał, i jak go trudno będzie równie uczciwym i zdatnym zastąpić, coraz bardziéj nabierał chęci do jakiegoś układu i zgody. Myśląc nawet dłużéj o tém, upewnił się, że Teoś bardzo znowu upartym być nie może, że musi być pokorny i powinienby przeprosić.
Za zły jednak znak poczytał, gdy rano Muszyński o swojéj godzinie do sklepu nie przyszedł, a on sam z chłopcem musiał go zastępować i zasiąść w księgarni, od czego był zupełnie się odzwyczaił. Kilku kupujących nadeszło, Drzemlik sobie z niemi rady dać nie umiał, każdy z nich dopytywał o Muszyńskiego kiedy wróci i mile się o nim wyrażał, co przekonało pana Michała, że oddalenie jego nie będzie bez wpływu na handel, i w gorszy go jeszcze humor wprawiło.
Około południa dopiero otworzyły się drzwi i Teoś wszedł zimny, uspokojony, grzeczny, ale już jakby obcy człowiek za interesem. Drzemlikowi dosyć na niego było spojrzeć, aby się przekonać, że młody człowiek pierwszego kroku dla przejednania się nie zrobi, stał się z tego powodu niespokojnym. Szło mu o utrzymanie swojéj godności, a z drugiéj strony straty i kłopotu się obawiał.
— Obowiązany jestem księgarnię zdać i obrachować się z panem, — rzekł powoli Muszyński, — radbym to uczynić natychmiast, gdyż mam inne zajęcia.
— A, bardzo dobrze, — odparł kwaśno Drzemlik, dla pokrycia wrażenia udając, że przerzuca papiery, — najchętniéj, najchętniéj, proszę o książki, o kassę, i zaraz z sobą skończymy, jeżeli wszystko w porządku. Chociaż istotnie, — dodał ciszéj, — nikt tak nie opuszcza z pieca na łeb swoich obowiązków wśród roku, nie dawszy czasu wyszukać następcy i sadząc pryncypała na lodzie. Ale mniejsza o to, mniejsza o to, — rzekł gorączkowo Drzemlik, którym gniew miotać zaczynał, — mógłbym nawet zmusić do utrzymania umowy, ale nie chcę, nie chcę....
Teoś milczał, spojrzał na księgarza zimno i nic nie odpowiedział, prócz po chwili:
— Kończmy, mój panie.
— A no, to kończmy, i owszem, kończmy, przecież ludzi dosyć jest na świecie, nie trzeba znowu myśléć, żebym ja sobie kogoś za mój miły grosz nie znalazł.
— Bynajmniéj o tém nie wątpię, — odparł Muszyński, — i dla tego proszę, abyśmy spiesznie kończyli z sobą. Oto jest rachunek ogólny, który przejrzéć proszę; oto kassa do sprawdzenia, którą należy obliczyć i pokwitować mnie, oto wypis należności mojéj.
— Tak, rachunki, kassa, ależ zapominasz pan księgarni, składu? książek? — zawołał Drzemlik w gniewie, coraz bardziéj się unosząc, — czyż to po składach i na półkach nie może czego braknąć? czy to ja mogę i księgarnię i magazyn tak na wiarę, od oka przyjmować? za kogóż to mnie pan masz? za dziecko?
Wyrazy te były dosyć obrażające, Teoś spłonął, ale Drzemlik był w swojém prawie, musiał połknąć przymówkę i zmilczéć.
— Weźmijmy się więc do sprawdzenia podług katalogów, — odparł chłodno.
— Ja nikogo nie posądzam, nie podejrzewam nikogo, ale każdy się może omylić, a kto nie dopatrzy okiem, dopłaci workiem. — dodał p. Michał.
— O! nie przeprosi, nie przeprosi, — rzekł w duchu, — zaciął się! dumna sztuka! cóż to? myśli że ja go jeszcze będę przepraszał.... nie doczekanie jego!
— Na sprawdzenie ja znowu dnia tracić nie mogę, — zawołał głośno, przyjdą kupujący, na to jest wieczór.
— Czy mam się stawić wieczorem? i o któréj godzinie? — zapytał Muszyński cierpliwie.
Drzemlik splunął, głowę schował w księgę regestrową i szukał czegoś przewracając karty żywo, jakby nie mógł wynaleść.
— Czy mam przyjść wieczorem? — powtórzył Teoś.
— Należałoby siedziéć tymczasem i spełniać obowiązek do ostatka, — odburknął wreszcie pan Michał, — tak jest wszędzie. Dopóki ja drugiego nie dostanę, porzucić tak nie można sklepu i dawać sobie od razu uwolnienie, a mnie zostawić na śród drogi! Tak się w handlu nie robi mój panie, tak się nie robi!
— Będę cierpliwy, — odpowiedział Muszyński zrzucając rękawiczki, — proszę tylko o sprawdzenie stanu księgarni i składów, a ja spełnię obowiązek do ostatka. Może to przyspieszy uwolnienie.
— Cóż to mnie wacpan chcesz przymusić do pośpiechu, — zawołał niby śmiejąc się Drzemlik, — ja tak zrobię jak zechcę, jak mi wygodniéj. Słyszysz wacpan, tak uczynię jak mi się podoba.
Podniósł głos, bo mu się jakoś zdawało, że Teoś go zniżył i mięknąć zaczynał, sądził więc, że nastroiwszy się wyżéj i ostro stając prędzéj go złamie; ale Muszyński rozśmiał się głośno, a księgarz zmięszał się widocznie.
— Słyszę! słyszę, głuchy nie jestem, — odparł młody człowiek, — uczynisz pan jak mu się podoba, i ja jak mi się zda. Chciéj się tylko zatrzymać od hałasu, bo ten się na nic nie przyda.
Drzemlik trzasnął mocno drzwiami i wyszedł.
Teoś bardzo cierpliwie przesiedział dzień cały za stołem. Nad wieczorem pan Michał powrócił, ale z widoczną zmianą na twarzy. Jak wszyscy ludzie poczuwający się do winy, którzyby przeskoczyć ją chcieli równemi nogami, nie śmiejąc dotykać drażliwego przedmiotu, wszedł niby w dobrym humorze, podśpiewując przywitał się z Teosiem i usiłował obojętną zawiązać rozmowę.
— Ależ to wiatr! — rzekł zdejmując płaszcz, — ależ dmie!
Teoś milczał.
— I taki kurz niesie, — dodał znowu nie odbierając odpowiedzi, na którą i teraz próżno czekał.
— Widział pan pogrzeb pani radczynéj, który tędy przechodził? wspaniały? — zapytał wyczekawszy.
— Nie, — rzekł krótko Muszyński.
Drzemlik począł śpiewać, ale głos miał fałszywy i brakło mu zwyczaju, nie był w stanie wlazł kotka całego zanucić, prędko więc przestać musiał.
— No! uparty! — powtarzał w duchu.
Przystąpił niby do opatrywania na półkach, potém się odwrócił do Muszyńskiego.
— No? co? jeszcze się waćpan na mnie gniewasz? — zawołał.
— Ja? bynajmniéj.
— I myślisz mnie porzucić?
— Muszę, — odpowiedział Teoś.
— Wstydźże się waćpan, — rzekł księgarz powoli, — jest tu czego się kłócić i zrywać? po co to? dla czego? obaśmy podobno byli za gorący, no! to kwita i dajmy już temu pokój.
— Chętnie uznaję, że tam i moja wina być mogła.
— A widzisz! — wrzucił Drzemlik.
— Ale niemniéj postanowiłem sobie innego chleba szukać.
— Uparty to uparty! — ruszając ramionami rzekł księgarz, — a cóż poczniesz?
— Sam jeszcze nie wiem, czegoś sobie szukać potrzeba.
— I niewdzięczny, — dorzucił pan Michał rozczulając się. — Waćpan nie wiész ile ja dla niego miałem serca, jak myślałem nawet aby przyszłość mu zapewnić, ale człowiek zawsze niewdzięcznością zapłacony być musi.
Teoś zmilczał, skłonił się tylko powoli.
— Nie zostaniesz więc?
— Nie mogę, — powtórzył Muszyński, — umiem być wdzięczny, ale o sobie myśléć muszę także.
Drzemlik pochmurniał i wziął się do przepatrywania książek, ale po chwili postawił świecę na stole.
— Ażebym dał ostatni dowód zaufania panu memu, — rzekł, — otóż przyjmuję tak wszystko jak jest, nie patrzę nic, kwituję i koniec. Jeszcze miéć będziesz do mnie pretensją? jeszcze powiész, że gbur jestem?
— Nic nie mówiłem i nie mówię.
Drzemlik spojrzał na notatkę należności Teosia i żywo począł szukać pieniędzy.
Kilka dni temu odbierając jakąś sumkę od znajomego żydka z prowincji, który był razem kollektorem loterji, Drzemlik spokuszony przez niego, w pieniądzach wziął był bilet piątéj klassy z pewném ustępstwem.... Kawałek ten papieru walał się w szufladce razem z assygnatkami. Przerzucając je Drzemlik, natrafił na bilet i zmiął go kwaśny, że się dał w pole tak wyprowadzić, gdy nagle myśl mu jakaś błysnęła. Skąpy a nie mając nadziei wygranéj, zrobił zaraz projekt pozbycia się biletu, w cenie zwykłéj oddając go Teosiowi. Zamiast straty, miał w ten sposób wyraźny zarobek. Zaczął liczyć pieniądze, wybierając jak najmocniéj podarte.
— Ale oto, nie chcesz pan biletu na loterją klassyczną? — spytał, — gotówbym był odstąpić, a za kilka dni ciągnienie!
Teoś ruszył ramionami.
— Nie wierzę w żadną loterją, — rzekł obojętnie, — nigdy nie biorę biletów i chcę przyszłość być winien pracy nie losowi.
— A cóżby to szkodziło raz w życiu spróbować? a nuż?....
— Pewny jestem, że to do niczego nie prowadzi, prócz straty pieniędzy.
— Jednakże? a kilka dni nadziei? to także coś warto! — rzekł Drzemlik, — chciałbym abyś pan miał pamiątkę odemnie, kto to wie? z ręki, która panu była zawsze przyjazną, nuż szczęśliwy los wypadnie?
Teoś zaczął się śmiać.
— Panie kochany, gdyby los mógł być szczęśliwy, nie wolałżebyś go sobie zatrzymać?
Drzemlik się uśmiechnął, ale nie przestał nalegać.
— Mnie nie idzie w takich rzeczach, — odezwał się, — któż wié? pan byłbyś może szczęśliwszy?
— Mniejsza o to, pragnąc skończyć, — rzekł Muszyński, — przyjmuję jeśli się panu podoba, ale mi pan daj świadectwo, abyś potém nie miał jakiéj pretensji.
— Ale najchętniéj, — podchwycił księgarz rad, że się pozbywa w dobréj cenie, niepotrzebnego kawałka papieru.
Przy obrachunku, świstek ów, który Teoś obojętnie schował do kieszeni, poszedł w cenie zwyczajnéj. Żal mu było straconego daremnie grosza, ale chcąc co najprędzéj skończyć z księgarzem, zgodził się na wszystko.
— Szkoda, — dodał wreszcie pan Michał wzdychając, — że dla tak dziecinnego powodu, dla kilku słów za gorąco wymówionych, chcesz mnie pan koniecznie opuścić. Nie mam prawa gwałtem go wstrzymywać, ale proszę, jeżelibyś zmienił postanowienie, a chciał powrócić, — pamiętaj, że drzwi moje zawsze są dla niego otwarte.
Była li tam iskra uczucia jaka, czy tylko interes własny, w rozbiór chemiczny wdawać się trudno, nie trzeba jednak nigdy zbyt surowo sądzić ludzi, najzimniejsi mają poruszenia serca poczciwe, ale one u nich przychodzą na krótko, i odstępują prędko. Drzemlikowi jakoś żal było Teosia.
Rozstali się bardzo grzecznie, a Teoś uwolniwszy się z bardzo niewielkim zapasem, wyszedł przemyślając co na teraz począć z sobą. Nie rozpaczał wcale, a opieka nad sierotą, nietylko że mu nie ciężyła, ale zmuszając do pracy, dzielnym była bodźcem. Tegoż dnia zaraz postanowił sobie poszukać mieszkania bliższego Święto-Krzyzkiéj ulicy i małą izdebkę przy Chmielnéj znalazłszy, tam się przeniósł, nie wiedząc jeszcze co daléj pocznie. Nad wieczorem niespokojny o Manię, zawahał się wszakże czy samemu do niéj pójść się godzi, a że Narębski także pragnął ją odwiedzić, poszedł do niego, aby zabrać go z sobą razem.
Pan Feliks wielce był niespokojny o Manię, na chwilę domowa sprawa Elwiry odwróciła uwagę od niéj, ale wprędce wyrzucać sobie zaczął zapomnienie i opuszczenie dziecięcia, chodził ponury i smutny. Trudno téż było wytrzymać teraz z paniami, które po Adolfie nosiły osobliwszą żałobę, nieustannie między sobą i z panem Feliksem wiodąc spory. Elwira przeklinała kochanka i nie mogła o nim zapomniéć, matka to się rozczulała nad nią, to gorzkie jéj czyniła wymówki, obie szukały pretensji do Narębskiego, który Bogu ducha był winien.
Pan Adolf nietylko wyszedł za ojcem, ale z nim razem z Warszawy odjechał, tak, że o nim już nawet słychać nie było. Któż wie? mimo propinacji i propinatora, gdyby był chciał przyjść, upokorzyć się, poddać, możeby otrzymał rękę, która stanowisko przeważne otrzymując w małżeństwie, byłaby się zgodziła spocząć w jego dłoni.
Elwira była w takim gniewie i złości, że za pierwszego lepszego poszłaby, gdyby mogła, byle Adolfa przekonać, że wcale o niego nie dbała. Narębski stał neutralny, milczący, ale zewsząd spadały nań wyrzuty i pretensje, wszystko było jego winą, pani Samuela utrzymywała, że z innym ojcem, Elwira nigdyby się tak nie skompromitowała, że innyby nie dopuścił takiego zgorszenia i t. p.
Narębski musiał z domu uciekać, bo wytrzymać w nim długo nie było podobieństwa. Uściskał z radości Teosia, gdy ten nadszedł, i pochwyciwszy kapelusz, co prędzéj z nim pospieszył na Śto-Krzyzką ulicę.
Zbliżając się do domu Byczków, posłyszeli na górze fortepjanik Mani, która właśnie powtarzała ów kawałek Thalberga, głośno brzmiący przez otwarte okienko. Ażeby dojść do jéj mieszkania, potrzeba było wszakże przechodzić przez dziedziniec, a tu stojąca pani Byczkowa nie dała się im prześliznąć, nie zatrzymawszy Teosia. Ten przedstawił jéj Narębskiego jako opiekuna Mani, przybranego ojca sieroty.
— Można panu dobrodziejowi powinszować wychowanicy, — odezwała się grzecznie uśmiechając pani Zacharjaszowa, — to panienka jakich na świecie mało, bardzośmy się pokochały.
— A widzisz pani? — rzekł Teoś z wymówką wesołą.
— No! no! — odparła właścicielka domu, — nie dziwujże się pan, różni są ludzie, człowiek się zawsze obawia, by na co złego nie trafił.
Narębski wzruszony wszedł na poddasze, to tułactwo jego dziecięcia uciskało mu serce, pragnął gorąco aby się ono raz skończyło, postanowił w duszy przyspieszyć jakkolwiek oświadczenie Teosia i zmusić go niemal do kroku, któryby obojgu szczęście zapewnił.
— Słuchaj, — rzekł do Muszyńskiego w progu, — ty ją kochasz, ona codzień więcéj przywiązuje się do ciebie, nie masz chyba serca, jeżeli dla braku wiary i odwagi nie podasz jéj ręki i nie ocalisz od nieszczęść jakie ją spotkać mogą. Twoje wahanie się jest egoizmem i dumą tylko, dumą ubogiego, równie grzeszną jak pycha bogacza, egoizmem człowieka, który nie chce szczęścia okupić tą ceną, jaką się wszystko na ziemi opłaca — trochą poświęcenia.
— Ale ona jest dzisiaj szczęśliwą, — zawołał Teoś, — ona jest swobodną, a ja prócz głowy, która się na nic nie zdała, i rąk, które na chleb powszedni ledwie zapracować mogą — nie mam nic, nic! a nadewszystko nie mam nawet wiary w siebie.
— Tak, dodaj, że nie masz i serca! — rzekł Narębski, — że kochać nie umiész, że....
W tém otwarły się drzwi, Mania zobaczyła Narębskiego i z krzykiem porwawszy się od fortepjanu, pobiegła uwiesić mu się na szyi. Pan Feliks poczuł łzy na powiekach.
Podała potém rękę drżącą Teosiowi i zakrzątnęła się, aby posadzić swych gości. Nie było to tak łatwém jakby się zdawało, bo Mania miała tylko dwa krzesełka, a sama usiąść musiała na łóżeczku.
— Cóż ty moja pustelnico? jakże ci tu jest? zapytał rozweselony pogodny jéj twarzyczką, pan Feliks, — bardzo ci źle? bardzo tęskno? smutno i nudno?
— O! źle? nie, tęskno? zawsze, smutno? to prawda, ale się nie nudzę wcale. Gospodarze moi grzeczni i dobrzy ludzie, a fortepjan, a książka, a robota, — dnie z niemi niepostrzeżenie przechodzą. Przykro mi było trochę tylko, że mnie nikt nie odwiedził, alem sobie powiedziała, że inaczéj zapewne być nie mogło. Raz tylko przejeżdżającego ulicą widziałam barona i skryłam się ze strachu za firankę.
— A! Baron!
— Ale mi się nie zdaje żeby mnie szukał i śledził, bo nawet się na dom nie obejrzał. Siedział bardzo ładnie w powozie rozparty, z laską w ustach i zdawał zadumany głęboko. Powiédzcie mi, kochany ojcze, — dodała, — czyby choć mnie odwiedzić was nie wolno. Chciałabym zobaczyć panią, uściskać pannę Elwirę. Byłożby to wielką zbrodnią, czy straszną nieostrożnością, gdybym kiedy do was przybiegła?
— Nie sądzę, — rzekł Narębski, — ale u nas się pewnie ani pocieszysz, ani rozweselisz.
— To może rozerwę drugich i przydam się na co?
Feliks smutno spuścił głowę.
— Trudno, — rzekł, — Elwira zerwała ze swoim pretendentem.
— A! doprawdy! jakto? on czy ona? cóż było powodem?
— Ot tak jakoś, nie byli widać dla siebie przeznaczeni, — rzekł Narębski.
— O! to pojmuję, że tam teraz nie wesoło być musi! — zawołała Mania, — bo Elwira dosyć go podobno lubiła.
— Nie mówmy o tém, — cicho przerwał pan Feliks.
— A pan cóżeś porabiał? — spytało dziewczę Teosia, zaczepiając go uśmiechem.
— Ja? — odpowiedział Muszyński, — uwolniłem się od mojego księgarza i nie mam znowu ani pracy, ani stanu, ani przyszłości, jestem cały na usługi pani. Mogę stać pod jéj oknem, i być wiernym stróżem od baronów, kapitanów i całéj téj legji prześladowców. Możesz mną rozporządzać.
Mania rozśmiała się z prostotą dziecięcia.
— Myślisz więc pan, — rzekła, — że ja się boję kogo? posłuchałam was kryjąc się do tego kątka, abyście o mnie byli spokojni, ale w sercu ani na chwilę nie ulękłam się nigdy i nikogo. Czuję nad sobą zawsze skrzydło Boże. Kogóżby już Pan Bóg bronił, gdyby nie takie jak ja sieroty? Całe życie doświadczałam jego opieki, a ludzie, ci nawet, których się tak boicie, — dodała, — czy są tak bardzo źli, jak się wam zdaje? eh! doprawdy nie wiem; ja przynajmniéj, ufam, że każdegobym z nich nawróciła.
— A! ty apostole! — rozśmiał się Narębski, — tyś jeszcze taka szczęśliwa, że o niczém nie wątpisz, że się niczego nie lękasz, że ci ze wszystkiém dobrze, bo życie.... życie widziałaś tylko z loży teatru.
— Może, — odpowiedziała spuszczając oczy smutniéj, ale byłam trochę i na scenie, tylko.... tyłkom się nigdy nie dała opanować zwątpieniu i wcześnie uzbroiłam i przygotowałam na wszystko. Idę spokojna, zajdę gdzie Bóg da.... stanie się ze mną co przeznaczy, ja Mu ufam! A pan, — obróciła się do Teosia, — wszak także jesteś mojego zdania?
— Ja? — żywo podchwycił Muszyński, — powinienbym być tego zdania co pani, alem nie dosyć święty i błogosławiony.
— O! fe! fe! pan sobie żartujesz ze mnie! to się nie godzi! — zawołała Mania.
— Dobrze! dobrze! rób mu srogie wymówki, — przerwał Narębski, — nie wiesz ile on na nie zasłużył.... wątpi o sobie, o życiu, o przyszłości, truje troską niepotrzebną najpiękniejsze nadzieje...
— Wierz mi pan, że o siebie, doprawdy nigdym się bardzo nie uląkł, — odpowiedział Muszyński z przyciskiem, — kawałek chleba zawsze się jakoś znajdzie, mam siłę, zdrowie, coś przecie potrafię, a w ostatku mogę doskonale choćby drzewo piłować, lękałbym się tylko miéć na ramionach los cudzy, bo wówczas wielebym pragnął, a nie wiem czybym podołał.
Narębski westchnął, Mania spojrzała na Teosia, jakby się domyślała o czém mówił.
— W tém wszystkiém, — rzekł pan Feliks, — jest, powtarzam ci raz jeszcze, pewien rodzaj lenistwa i egoizmu, który szuka pokrywek, ale ułudzie nas nie potrafi. Znamy się na tém. Przypuśćmy żebyś miał kogoś narzuconego ci przez los, związanego z tobą węzłem krwi — matkę, brata, siostrę? cóżbyś naówczas robił? Musiałbyś rad nie rad zadosyć czynić obowiązkom, których się tak obawiasz, i ręczę żebyś im podołał.
Muszyński milczał, a Mania dodała cicho:
— Matka, siostra, brat, staraliby się nie być dla pana ciężarem, nie pragnąc nad to co możliwe, przyjmować co Bóg dał z wdzięcznością. Czyż to tak wiele potrzeba człowiekowi, czy my tylko rodzim sobie potrzeby, aby cierpiéć gdy nie są zaspokojone?
— Poruszyłaś, pani droga, — zawołał Teoś, nadzwyczaj ważne i wielkie pytanie. Potrzeby istotne, zwierzęce człowieka, są na pozór nie wielkie. Kawałek chleba, szklanka czystéj wody, dach od słoty i zimna, odzież cała i ciepła, oto diogenesowskie konieczności, któreby jeszcze może do mniejszych sprowadzić się dały, ale w takim stanie, czy od niedostatków i utrapień ciała, powoli nie upada duch jego?
— Nie powinien! — zawołało dziewczę, — owszem, wiemy że to go krzepi... a święci owi asceci na pustyniach?
— To byli święci i na pustyniach żyli, — dodał Teoś.
— Wszakże przyznajcie, że zbytek osłabia, wycieńcza, zobojętnia, psuje? — przerwała żywo Mania.
— Tak, ale między zbytkiem a ubóstwem dotykającém nędzy, jest przestrzeń niezmierna, — mówił daléj Muszyński, — na któréj wschodach i szczeblach ludzie się mieszczą wedle usposobień, wychowania, nałogów. Jeżeli ten co stal wysoko, zmuszony będzie znijść nisko, cierpi; i często kto nazbyt poszedł w górę, boleje również. Ale, długobyśmy o tém mówić musieli, bo to przedmiot nie tak łatwo dający się wyczerpać, wszystko jest względne, nędza i bogactwo także.
— Zdaje mi się, żeśmy trochę zbili się z drogi, — przerwał Narębski.
— Tak, powróćmy lepiéj na ziemię, — śmiejąc się dodała Mania, — a spuśćmy téż trochę na Pana Boga, — zawołała zwracając do Teosia, — ludzie bo może nadto na siebie rachować przywykli, a zbyt mało na Opatrzność. Tymczasem ich rachuby najczęściéj chybiają, a to na co nie liczyli wcale, przychodzi im w pomoc.
— Otóż to najlepsze rozwiązanie pytania, — zawołał Teoś chwytając ją za małą rączkę, którą mu z uśmiechem oddała, — tak! tak! robić co każą obowiązki, a o resztę się nie troszczyć i zostawić Opatrzności.
— Szkoda, — rzekł Narębski z trochą ironji, zwracając się ku nim, — że tak dobrze czując prawdę, którą głosi nauczyciel, Muszyński mało ma ochoty korzystać z jego nauki dla siebie. Maniu! potrzebaby mu częściéj lekcją powtarzać.
— O! kiedy my się tak rzadko widujemy! odparło dziewczę spuszczając oczy, i z wyrzutem zwracając się do Teosia.
— A! droga pani, — rzekł Muszyński zapominając o Narębskim i po trosze o wszystkiém co go otaczało, — ja nie chcę przywykać do takiego szczęścia, które łatwo stałoby się potrzeba, koniecznością, warunkiem życia, i zatrułoby je boleścią.
Narębski ruszył niecierpliwie ramionami, a Mania się zarumieniła.
— Słyszysz co plecie! — zawołał pan Feliks, — więc dla czegóżby się tak nie ułożyć, ażeby ten warunek szczęścia i życia ubezpieczyć sobie? nieprawdaż Maniu?
— Tak! — rzekł zapalając się mimowolnie Muszyński, — ale to co dla mnie jest szczęściem, dla pani mogłoby być utrapieniem i ciężarem?
— A! jużbyś się pan wstydzić doprawdy powinien swojego niedowiarstwa, — podchwyciła Mania zmięszana, wyciągając rękę ku niemu, — a ileż to razy słyszałeś pan odemnie, że mi z nim zawsze najmiléj, najlepiéj. Ojcze! dodała, — połajże go! to człowiek niewdzięczny, a zmusza mnie do nieprzyzwoitych oświadczeń.
— O! znam go dawno! ale ja nic nie poradzę, — rzekł Narębski, — trzeba żebyś ty się zajęła jego poprawą.
Jak do tego przyszło, wytłumaczyć nie umiem, ale Teoś przejęty, oszalony, wzruszony zsunął się z krzesła i znalazł na kolanach przed biedną Manią, przestraszoną, zarumienioną, zawstydzoną. I tuląc twarz w jéj dłonie zawołał:
— Przyjmieszże mnie za ucznia i sługę?
— Ojcze! co on mówi? co to znaczy? Ty mów co mam mu odpowiedziéć. A! ja go kocham! ja go kocham! a
Ostatnie słowa wyrwały się jéj mimowolnie i spuściła oczy i rozpłakała się łzami rzęsistemi, a dłonie ich połączone i pochylone ku sobie twarze, dopowiedziały reszty, któréj usta wymówić nie mogły.
Narębski zbliżył się prędko, połączył ich ręce i czując się mocniéj niż kiedykolwiek ojcem, bo był szczęśliwym — ze łzami w oczach trzęsącą pobłogosławił dłonią.
— Przyjacielu, — rzekł do Teosia, — w ręce twoje oddaję bez obawy los mojego dziecka ukochanego, i jestem o nią spokojny. Bóg wam da cichą i błogą dolę, któréj mnie odmówił na ziemi. Patrząc na was, pocieszę się i odżyję.
A gdy Muszyński skłonił mu się do nóg, pochwycił go w objęcia milczące, Mania porwała z drugiéj strony rękę ojca i ze łzami całować ją zaczęła. Była to jedna z tych krótkich chwil szczęścia, które w życiu przychodzą, aby na długo ukoić serce spragnione.
Scena była rozrzewniająca, im bardziéj niespodzianie nadeszła, tém mocniéj poruszyła wszystkich. Jeszcze do siebie przyjść nie mogli i tulili razem troje, gdy do małych drzwiczek pokoiku, stukać zaczęto zrazu cicho, potém coraz głośniéj a wkrótce potém otworzyły się one, nim ktokolwiek miał siłę odezwać, i w progu dziwna ukazała się postać.
Był to kapitan Pluta z uśmiechem na ustach.
Narębski zmarszczył się postrzegłszy go, Teoś zakipiał, Mania pobladła, gość grzecznie powitał ich ukłonem, zdając napawać kłopotem, jakim ich nabawiło jego przybycie.
— Wchodzę wcale zapewne niepotrzebnie i zadziwiam moją natrętną przytomnością, — odezwał się kapitan, ze słodkim nad miarę wyrazem twarzy, — proszę mnie jednak nie posądzać, bym przerywał państwu przyjemne wzruszenia jaką wieścią złowrogą. Pluta nie ten już co dawniéj, kochany panie Feliksie, — dodał kiwając głową, — Pluta wybiera się na nowicjat do KK. Kapucynów i pokutę za grzechy. Tak bywało w starych romansach, czemużby w życiu choć raz nie miało się sprawdzić?
Narębski wciąż był zniecierpliwiony i chmurny, Teoś gryzł wąsa i zaciskał pięści.
— Ażebym lepiéj wytłumaczył państwu, jakim wypadkiem się tu znajduję, najprzód muszę wyznać, że mnie do żywego ubodła ucieczka panny Jordan, i chciałem dowieść szanownéj Adolfinie, jako téż całemu znajdującemu się tu towarzystwu — że kapitan Pluta węchu nie stracił.
Ale, spieszę dodać, że wiedząc o pobycie tu zbiega z Wilczéj ulicy, co mi łatwo przyszło dojść, śledząc zacną Kaehnę w jéj pochodach z węzełkami, — nie byłbym nogą przestąpił progu tego dziewiczego schronienia, gdybym nie dostrzegł, żeście panowie tu weszli. Właśnie dla oświadczenia uroczystego im, że nic złego nie zamyślam, przybyłem tu jedynie. Pan Feliks znalazł się względem mnie jako dobry chrześcianin, odpłacił mi dobrém za złe, zyskał więc sobie we mnie wiernego sługę.
Bądź pan spokojny, panie Feliksie, — dodał zwracając się ku niemu, — Pluta z wami, o! nie damy sobie krzywdy wyrządzić! Baron będzie łapę ssał, a ja spodziewam się, że mnie choć dla formy zaprosicie na weselisko. Zkądinąd przekonany jestem, że moja przytomność niewieleby tam komu przyjemności sprawiła, ale ręczę, że nie przyjmę zaproszenia i zadowolnię się oznaką życzliwości.
Uśmiechnął się dziwnie, przytomni milczeli przybici. Trudno było odgadnąć po co przyszedł, do czego zmierzał, jaką miał myśl, czy istotnie powodowała nim życzliwość, czy chętka nienasycona spłatania figla i rzucenia szmermela wśród ciszy i spokoju, zmącenia czystych wód, aby miéć przyjemność patrzéć na męty i skłopotanie. Niekiedy fizjognomja kapitana przybierała pozór łagodności niezwyczajnéj i ubłogosławienia, to znowu oko błyskało, warga się trzęsła, i zdawał się przebranym w suknię nie swoją, szatanem, znajdującym pociechę w utrapieniu ludzi. Mięszały się téż może i w téj zgniecionéj duszy różne uczucia, a przy chęci popisania się ze szlachetnością, grała zazdrość szczęścia i pragnienie rzucenia weń kropli jadu. Lepiéj to jeszcze okazały następne wyrazy kapitana, który odetchnąwszy mówił daléj:
— Przynoszę tu także niewiele warte błogosławieństwo moje dla szanownéj pary gołębi. Wiem dobrze o tém, że ono wcale niewielkiéj jest wartości, ale nadanie mu jéj nie odemnie zależy.... Czém chata bogata tém rada. Uczynię tu tylko uwagę, że zkądkolwiek pochodzi błogosławieństwo, zawsze to dobra rzecz: w puszczach Ameryki na zgniłych pniach drzew, kwitną cudowne Orchidee.... otóż i na zgniłym kapitanie może piękne urosnąć błogosławieństwo.... hę? niezłe porównanie? prawda?
Serjo panie Feliksie, — dodał przybierając minę rozczuloną, — ująłeś mnie waćpan swém postępowaniem i możesz wcale się nie obawiać na przyszłość, i ty także szlachetna dziewico, która spuszczasz oczy, i ty godny młodzieńcze, który kręcisz nosem. Pluta dla was nie ma żądła i jadu, ani miéć może! Wyjął mu je pan Feliks uczciwém swém obejściem się z tą nieszczęśliwą istotą, która jakkolwiek djabła warta, ma jeszcze jakąś cząstkę niezgangrenowaną...
— Co za szkoda, — po chwili znów dorzucił kapitan, zasiadając bez ceremonji na krzesełku i ocierając pot z czoła, — że tu w tém schronieniu niewinności, nic pewnie prócz wody do umywania i wódki kolońskiéj nie znajdę dla pokrzepienia się, a nie odmówiłbym. Ba! trzeba się umiéć stosować do okoliczności.....
— Widzę, — dodał po chwili podrażniony nieco milczeniem upartém przytomnych, — że mimo moich usposobień pokojowych, państwo zawsze koso na mnie patrzycie i radzibyście się mnie pozbyć co prędzéj.... ale ja nie odejdę, póki posłannictwa z którém przybyłem nie spełnię. Choćbyście mnie jak owego śpiewaka w chórze Kapucynów, który umyślnie fałszywie nuci, aby muzyka nie była zbyt harmonijną, i zowie się turbator chori, jak najgorzéj przyjąć mieli, ja swoje zrobię, — ja swoje zrobię.
Obrócił się do Mani.
— Z położenia waszego, szanowne gołębie, domyślam się, zgaduję, a trochę i podsłuchałem, bom dosyć długo do drzwi stukał napróżno, że — płomień czystéj, zobopólnéj miłości dwojga niewinnych istot, ma zostać uwieńczony. Jest to wyrażenie niewłaściwe, wiem o tém, bo na płomień trudno jest włożyć wieniec, któryby się zaraz w popiół i węgiel nie obrócił, ale zkądże wziąć inną formę, kiedy tę wiekowy zwyczaj uświęcił? I jest w niéj filozofja mimowolna, bo najczęściéj to co się zdaje wieńcem, staje się węglem i sadzą.... Nie przymawiając! nie przymawiając! Wiedząc tedy o małżeństwie, błogosławieństwie i niebezpieczeństwie wszelkich tajemnic, przychodzę tu namawiać pana Feliksa, abyśmy unikając dla téj pary w przyszłości niespodzianek, jakie im grożą w listach bezimiennych, podszeptach i plotkach — szczerze i otwarcie objawili, co się tyczy przeszłości panny Jordanównéj.
Narębski był w takim nastroju ducha, że się ani mógł gniewać, ani rozumiał nawet dobrze, czy Pluta istotnie przyszedł tu przyjacielsko się wywnętrzać, czy z nich sobie żartować. Z człowiekiem tym zresztą trudno było od razu trafić do końca. Teoś milczał. Mania przestraszona tuliła się za niego.
— Nie posądzajcie bliźniego o złe intencje, — mówił kapitan, — w téj chwili bronię się od nich jak mogę, staczam zwycięzką walkę z własną naturą. Trochę impetycznie tu wpadłem i trochę dziwną robię propozycją, ale wierzcie mi, staremu, wypróbowanemu wydze, że tak będzie lepiéj, choć może niezbyt przyjemnie. Karty na stół, grajmy na odkryte.... Nie bój się Narębski, ja ci krzywdy nie zrobię, jakem zły to wściekły, ale jak dobry to jak baranek, jak ciele. Prędzéjbym skłamał niż ci szkodę wyrządził, przykrość muszę, ale to będzie zbawienna pigułka! Słowo honoru!
Nie można było wiedziéć do czego to wszystko zmierzało. Kapitan widocznie bawił się niepewnością, w jakiéj trzymał słuchaczów.
— Narębski, — dodał, — spuść się na mnie! będziesz mi poczekawszy dziękował! A ty, szanowna panienko, — rzekł zwracając się do Mani, — słuchaj i wierz mi. Nazywałaś dotąd ojcem pana Feliksa, nie wiedząc, że do tego większe w istocie niż sądziłaś, masz prawo. Przed dzisiejszém swém ożenieniem, pan Narębski kochał matkę twoją, tajemnym był z nią połączony ślubem.... jesteś jego córką.
— Ja! — zawołała Mania rzucając się ku niemu, — a! czułam to!
Narębski nie miał siły rzec słowa, drżał aby kapitan w oczach dziecka nie splamił matki, i wejrzeniem pełném błagania i przestrachu mierzył kapitana, tuląc swe dziecko do piersi.
— Ażebyś była uzbrojoną przeciw wszystkiemu co cię spotkać może, moja panno, — mówił daléj Pluta, — potrzeba ci wiedziéć także, iż matka twa, rozwiedziona, późniéj drugi raz poszła za mąż.... i żyje dotąd....
Mania porwała się z krzykiem z objęć ojca, wołając:
— Ojcze drogi! jestli to prawda? żyje matka moja? gdzież ona jest? Ja mam ojca, ja mam matkę! Ach! prawdaż to? prawda? mów ty, powiédz mi wszystko.
Narębski nie mógł zrazu nic wyrzec, tak był wzruszony, ale zebrawszy się na męztwo, odezwał wreszcie:
— Tak jest, ona żyje — ale ty, ani ja widziéć jéj nie możemy....
Teoś w niemém osłupieniu patrzał na tę scenę, tém dziwniejszą, że kapitan grał w niéj tak niewłaściwą rolę, dotąd jeszcze wielce dwuznaczną.
Mania twarz rękami zakrywała.
— Nie żałuj pani tego bardzo, — przerwał Pluta, — iż widziéć nie możesz matki. Mamy to z doświadczenia, iż to czego nie znamy, wyobrażamy sobie w barwach świetnych i ułudnych, — a może twojemu sercu dziecięcia, nie odpowiedziałaby rzeczywistość? Matki swéj, jak słusznie mówi Narębski, znać nie możesz, ale za to mogę ci dać babkę rodzoną, pod wielkim sekretem, — rzekł krzywiąc się szydersko Pluta, — nie jest ona także bardzo idealną, ale zawsze to będzie jakaś krewna. Dla osoby pozbawionéj familji, lepszy rydz niż nic, lepsza nadpsuta babunia niż sieroctwo. Los, który często ludziom figle płata, wpędził waćpannę właśnie do domu, w którym żyje staruszka, o któréj mowa. Matką twéj matki jest, niestety! stara Byczkowa, podobno na nieszczęście warjatka.
Narębski się nachmurzył.
— No! no! to darmo, co prawda to nie grzech, tak to ono jest, — zawołał kapitan — mówię wszystko, bo jestem tego zdania, choć całe życie posługiwałem się łgarstwem, że gdy nie ma gwałtownéj potrzeby kłamać, lepiéj jest zawsze mówić prawdę.... Mógłbym jeszcze waćpannie dać dwóch wujaszków rodzonych, ale jeden wcale nie ciekawy, choć mój przyjaciel osobisty, a drugi buty szyje, i z tego względu że waćpanna w trzewikach chodzisz, na niewieleby się jéj przydał. Człowiek zacny zresztą, ale nie w moim guście. Mało kto o tém wié, co ja tu odkrywam wspaniałomyślnie, nie trzeba tego wygadywać, bo mogłoby matce waćpanny być nieprzyjemném, ale trzeba żebyś wiedziała, że po ojcu z wielkiéj parentelli pochodząc, po matce nie wielką masz nadzieję spokrewnienia z domem Sabaudzkim.
Tu Pluta odetchnął, wargi mu drżały szyderstwem.
— Że nie kłamię, — dodał, — ręczy za to najlepiéj, że nie mam w tém żadnego interessu.
— Więc pan Byczek jest bratem mojéj matki? — przerwała Mania.
— Ale o tém nie wié wcale podobno, — rzekł Pluta, — i mówić mu tego nie ma potrzeby. Jest jéj bratem przyrodnym, bo pani Byczkowa parę razy była zamężna. Powiadam to waćpannie dla jéj wiadomości, ale głosić nie życzę. Ślady tych pokrewieństw pozacierane i umyślnie i przypadkiem, mało ktoby tego mógł dojść i na niewiele się to przyda, bo spadku się nie spodziewać. Otóż jest com chciał powiedziéć, — rzekł wstając, — nastraszyć trochę poczciwego Narębskiego i przekonać go dowodnie, że kapitan Pluta jest jego szczerym przyjacielem! Ha? widzicie nie tak straszny djabeł jak go malują? Ponieważ zaś inne pilne sprawy powołują mnie ztąd, z żalem wielkim ciche to ustronie opuścić muszę i mam honor zostawać waszym sługą i podnóżkiem. Adio! upadam do nóg!!
Wychodząc przymrużył jedno oko, posłał od ust pocałunek Narębskiemu i na dłoni lewéj prawą ręką zrobił ruch jakby pieniądze liczył.... poczém szybko nałożył kapelusz i zniknął.
Jeszcze się wszyscy po téj scenie, w któréj Pluta odegrał rolę Deus ex machina nie opamiętali, a Mania drżąca i przestraszona płakała, gdy już drzwi się za nim zatrzasły i ten epizod zdawał się jakby przykrą snu zmorą.
Nastąpiła chwila przykrego, długiego milczenia, Narębski chodził po pokoju zadumany, a Teoś starał się utulić Manię, która pytać nie śmiała, choć wargi jéj drżały, wstrzymując naciskające się na nie wyrazy.
— Nie wiem, — odezwał się w końcu Narębski, siadając znużony i zesłabły, — po co tu wszedł ten człowiek, dla czego wygadał tyle i rozerwał nam jedną z chwil życia najuroczystszych, fałszywą nutą ironji i szyderstwa. Ale stało się, do mnie należy reszta.... kochana Maniu, winienem tobie i Teosiowi prawdę szczerą.... Tak! ty jesteś dzieckiem mojém, dziecięciem kobiety, którą pierwszy raz i najgoręcéj ukochałem w życiu, od któréj mnie surowa wola matki méj oddzieliła gwałtownie... Tak jest, matka twoja żyje, ale przecierpiała wiele i mnie i ciebie się zaparła, tyś sierota, jam dla niéj obcym i nienawistnym człowiekiem.... więcéj nie pytaj mnie o nią. Świat o tém nie wié i wiedziéć nie powinien, nie dla mnie, Maniu, ale dla niéj.... Dziś miłość moja cała przeniosła się na ciebie, dziecię kochane.... choć przyznać się nie mogłem do niéj i do imienia ojca. Było to strapieniem i męczarnią całego mojego życia, dziś mi lżéj, gdy cię nie tając do serca przycisnąć mogę.... Wyście oboje dziećmi mojemi.... Teosiu!.... bądź jéj opiekunem, bądź jéj mężem, bratem... wszystkiém, gdy mnie wam zabraknie. Nad ciebie nie ma ona nikogo.
— A teraz, — dodał wzdychając, — rzućmy ten smutny przedmiot, mówmy o tém, czego najgoręcéj pragnę.... kiedy się pobierzecie? chciałbym by to nastąpiło jak najprędzéj, nie rozumiem i nie widzę przeszkód... W świecie form i przyzwoitości, jest wiele do spełnienia nim się do ołtarza przystąpi.... ale wy, szczęściem nie należąc do niego, nie macie nic coby wam do niego tamowało drogę.... Jutro zaraz potrzeba rozpocząć starania.
— Ojcze mój! ojcze! ale czyż choć błogosławieństwa miéć nie będę od matki? czyż choć raz, choć ten raz jeden ją nie zobaczę?.... zawołała Mania rzucając się na szyję Narębskiemu.
— Dziecko moje, — wybąknął pan Feliks wzruszony, — nie żądaj tego, aby ci serce, jak moje, krwią nie zaszło.... nie mów, nie proś.... to niepodobieństwo.... Módl się za nią jak gdyby umarła, i myśl że nie masz matki.
— Ale to nie może być! to być nie może! ty się mylisz ojcze.... Tyś bolał, cierpiał i może niesprawiedliwym jesteś dla niéj.... A! pozwól mi raz.... tylko raz uścisnąć jéj kolana i prosić ją o błogosławieństwo.... raz ją tylko zobaczyć.
— Aby cię odepchnęła? — gorzko rzekł Narębski, — nie! nie, nie myśl o tém... a zresztą, zostaw to mnie! zobaczymy... Nie jestem dla niéj niesprawiedliwym.... przebaczam jéj wszystko.... ale nie spodziewam się nic dobrego. — Teoś niech od jutra rozpocznie starania, radbym was widziéć połączonemi co najprędzéj, wielkie brzemię spadnie mi z piersi....
— Ale drogi panie, ja sam pragnę przyspieszyć, — przerwał Muszyński, — cóż, kiedy nie mam ani zajęcia, ani kątka gdziebym mój skarb umieścił....
— A cóż ci przeszkadza szukać zajęcia późniéj, i co trudnego znaléźć ów kątek? Potrzebaż i wam do waszego szczęścia złoconych ramek koniecznie, mieszkania, przyborów, ozdób, drobnostek, w które my naszą biedę stroimy?
— Ale nie, nam nic, nic nie trzeba! — zawołała Mania.
— O! zmiłujcież się, nie upokarzajcie mnie! począł Muszyński, — ale ja muszę moją drogą otulić, osłonić, upieścić choć trochę i w ciepłém i w ładném posadzić gniazdeczku; a pierwszy wspólnego chleba kawałek przynieść jéj własną zdobyty pracą.... Dziś, a! ja jeszcze nic nie mam.... ja nie mogę żyć jałmużną, to mi zadławi szczęście moje!
— Dziwak nudny! — zawołał Narębski, — doprawdy, chce mi się gniewać! Mania ma przecie coś swego, ona z rozkoszą podzieli tę odrobinę z tobą, nim ty swój trud z nią rozłamiesz.
— A! wszystko! wszystko, mój ojcze! — podając obie ręce Teosiowi odezwała się Mania.
Muszyński cierpiał widocznie, ale w milczeniu musiał się już zgodzić na wszystko.
Pan Feliks uspokojony zamyślał odejść wreszcie, bał się by znowu Teoś jakiego nie znalazł zarzutu, ale żal mu było porzucić tak Manię, rozstać się z Muszyńskim, i powrócić samemu do swojego świata chłodnego, aby być pojonym narzekaniami bez końca.
— Ot wiész co? — rzekł biorąc za kapelusz, — jedź Maniu do nas?.... powiemy im uroczyście, że za mąż wychodzisz.... będę dłużéj z tobą; a Teoś może tymczasem....
— O! ja lecę myśléć choćby o trochę szerszém dla nas mieszkaniu, — przerwał Muszyński, nie chcąc się przyznać, że do Narębskich wcale mu nie było spieszno.
Feliks téż go nie namawiał. Mania podała mu rączkę i szeptem cichym pożegnali się oboje. Teoś ledwie wierzył oczom i uszom, potrzebując przypominać sobie, że ta, którą tak ukochał, już była jego narzeczoną.
— Czekaj, — rzekł żywo w chwili gdy się rozchodzić mieli, — chwilę jeszcze Maniu droga, tak rozstać się nam nie godzi. Jest zwyczajem, aby narzeczonych, jak połączonych już przed Bogiem, widomy węzeł łączył, aby im przypominał że należą już do siebie... Oto jest, — dodał zdejmując z palca pierścionek, — uboga, srebrna, wytarta przy poczciwéj pracy, obrączka ślubna matki mojéj, jedyna po niéj spuścizna, najdroższa pamiątka po istocie tak świętéj, tak dobréj jak ty.... Od dziś niech należy do ciebie, oddaję ci ją, najdroższy skarb, jako znak, żem ci wiarę i miłość poprzysiągł na zawsze. Nie wstydzę się, że ten dar tak jest ubogi.... jabym go nie oddał za krocie. Niech z sobą niesie do ciebie ten spokój, wiarę w Opatrzność i miłość, którą matka moja droga zachowała do śmierci dla ludzi, choć świat jéj nie odpłacił niczém... niech nas połączy na zawsze....
I łzy rzuciły mu się z oczów, a Mania przyjmując ten dar biedny, rozpłakała się także, niosąc go do ust z poszanowaniem.
— A! drogi mój, — rzekła, — będę się starać abym go była godną.... ale cóż ja ci dam w zamian? ja nie mam innego nad ten pierścionka.... który mi ojciec dał kiedyś na imieniny.... Pozwolisz ojcze? nieprawdaż?
— Nie, — rzekł Narębski, zdejmując z palca złoty cieniuchny pierścionek, — oddaj mu ten od siebie, jest to także pamiątka, któréj się zrzekam dla was.... Przeszłość zamknięta na zawsze.... niech lepsze zejdzie nam słońce.
Jeszcze raz żywy, milczący uścisk połączył ich dłonie. Zeszli razem, a p. Feliks pociągnął smutny za niemi, ale w duszy spokojny. Znalazłszy przejeżdżającego dorożkarza siedli zaraz, a Muszyński poszedł zwolna upojony swém szczęściem, i mamyż dodać? walcząc z sobą by się nie uląc przyszłości. Mania tak mu była drogą, tak wiele dla niéj pragnął! A przed nim stał ten mur czarny nieodgadnionego jutra, którego sercem i przeczuciem nawet przebić nie było podobna.... W naturze jego było, więcéj się trapić niém, niż dzisiejszém cieszyć weselem.
Narębski tymczasem wziął Manię do domu, myśląc téż trochę jak tam zostanie przyjęty, i jak żona i córka powitają dawną wychowankę, teraz zwłaszcza, gdy im miał zwiastować, że o losie jéj postanowił, jakby naprzekór Elwirze, która swojego napróżno dotąd szukała.
Na dworze mrok padać zaczynał, ale jeszcze nie zupełnie było ściemniało, zdziwił się niepomału Narębski, widząc okna swego salonu rzęsisto oświecone, gdyż od czasu jak Adolf im uciekł, panie zwykle siadywały samotne i nikogo prawie nie przyjmowały.
Elwira mówiła, że się potrzebowała wypłakać, a służąca jéj szeptała, że się chciała wyzłościć. Jedno nie sprzeciwia się wszakże drugiemu, gdyż piękna panna zwykle z gniewu zalewała się łzami i w tym tylko jednym przypadku na płacz się jéj zbierało.
— A! a jeżeli kogo tam zastaniemy? — zawołała Mania, — pozwól mi, kochany ojcze, pójść sobie w kątek i poczekać dopóki goście nie odjadą.... Nie mogłabym doprawdy pokazać się teraz obcym ludziom, oczy mam zapłakane i usta mi się trzęsą... wciąż jeszcze ze szczęścia i wzruszenia płaczę.
— O! o! nikt nie postrzeże tego, — rzekł Narębski, — ręczę ci, że to być musi jakaś tylko tych pań fantazja, bo pewnie nie ma nikogo.
Ale podszedłszy aż pod drzwi salonu, gdzie się żaden ze sług nie znalazł, Narębski usłyszał z podziwieniem śmiechy wewnątrz bardzo wesołe. Głosu jednak rozmawiających poznać nie było można.
— To chyba szanowna Cypcunia! — rzekł do Mani, — wchodźmy.
Nie chcąc się sprzeciwiać, biedny Kopciuszek wszedł posłuszny i stanął zmięszany, postrzegłszy w rzęsisto oświeconym salonie pana barona, poufale przy Elwirze rozrzuconego na kanapie. Innego wyrazu użyć trudno, gdyż ręce jego i nogi jak najszerzéj rozprzestrzenione, czyniły go podobnym do tłustego pająka.
Narębski zdziwił się niemniéj i przystanął, a baron, który nie miał dobrego wzroku, choć szkiełkiem był uzbrojony, posłyszawszy wchodzących, nachylił się aby ich rozpoznać.
Wnętrze salonu pani Samueli przedstawiło obrazek rodzajowy wcale zajmujący. Ona sama naprzód w czarnéj sukni siedząca w fotelu przy stole, na którym leżał świeżo widać zrzucony kapelusz, — znękana, odpoczywająca, wzruszona jeszcze przejażdżką i przechadzką, wśród któréj udało się jéj pochwycić barona, z lokami w tył odrzuconemi i przymrużonemu oczyma, zamyślona głęboko.
Naprzeciw panna Elwira wesoła, roztrzpiotana, różowa, śmiejąca się i widocznie usiłująca rozbudzić starego Satyra, któremu już oczy się świeciły na ten wdzięk młodości rozkwitłéj, z jakim się popisywała przed nim zalotna dziewczyna. Oboje siedzieli na kanapie, a baron był niezmiernie rozochocony, rozdowcipowany, wymłodzony i zdawał się tak Elwirą zajęty, jak gdyby od pół roku przynajmniéj miłość w nim grała na temat jéj oczów symfonją odrodzenia.
Matka, pod pozorem znużenia i osłabienia, nie przeszkadzała wcale rozrywce córki, która potrzebowała przecie czémś i kimś się zabawić. Znajdowała zresztą, że gdyby nawet baron chciał serjo zająć się Elwirą, — nicby przeciwko temu miéć nie można.
Najbardziéj zdziwiony był Narębski, któremu na myśl nie przyszło, żeby go tu mógł zastać, a najkwaśniejsza stała się Elwira, bo jéj przeszkodzono w chwili stanowczéj, gdy kilką jeszcze pociskami spodziewała się barona u stóp swoich położyć.... Trafiło ci się może, szanowny czytelniku, na polowaniu, gdyś wystawszy darmo cały dzień na przesmyku, celował do przelatującéj sarny, że cię sąsiad pociągnął za ramię prosząc o tabakę? — w równie przykrém i drażliwém położeniu była panna Elwira. Nie mamy co taić, że szlachetną powodowana ambicją, na siwiejące adonisa nie zważając włosy, znajdowała go bardzo przyzwoitym na męża.... Myśl ta przyszła jéj niewiedziéć zkąd, i powiedziała sobie z tą roztropnością, która cechuje wyższe umysły:
— Gdyby na kochanka to co innego, ale na męża! jest jeszcze bardzo dobrze — któż mi, mając starego męża, kochać się zabroni? Na takiego powszedniego szanownego małżonka wcale znośny, a bogaty i przecież taki baron.... bo jest niezawodnie baronem. Madame la Baronne! cela sonne convenablement!
Prawie tak samo rozumowała pani Samuela, choć się z sobą nie namawiały — ona dodawała tylko w duchu:
— Tém lepiéj im się stary więcéj zapali i mocniéj do niéj przywiąże, starzy zawsze kochają trwaléj, goręcéj od młodych, a nie myślą o pokątnych miłostkach.... Elwira, kochane dziecko, zadziwia mnie rozsądkiem.... Wreszcie gdyby się jéj sprzykrzył nawet, gdyby potrzebowała dystrakcji.... o mój Boże!!!
Nie dokończyła pani Narębska, ale koniec monologu jest zbyt do odgadnienia łatwy, byśmy potrzebowali łamać sobie głowę nad dopełnieniem jego.
Gdy Narębski wszedł z Manią, panie obie przymrużyły oczy, aby poznać kto mu towarzyszył i przypatrywały się tém dłużéj, im mniéj sobie gościa życzyły.
— A! a! a.... ten kochany Narębski! — zakrzyczał baron zbierając ręce i nogi porozrzucane w nieładzie, aby wstać z kanapy, — przecież cię oglądam! Musiałem aż sam tu przybyć, aby ci twoją dla mnie obojętność wymówić.... Ma foi! c’est impardonable!
— A! to pan Feliks! — zawołała chłodno pani Samuela, jakby mówiła: — Jakże nie w porę!
— To papa! — szepnęła gryząc usta Elwira, — a! i Mania.... gość niespodziewany. Czy?... wszakże? z papą?
— Tak jest! — cicho szepnęło dziewczę.
Baron się ogromnie zmięszał, zobaczywszy i poznawszy nareszcie Manię, ale ją przywitał z nadzwyczajną, nadskakującą grzecznością, a gdy szedł ku niéj, rzekłbyś, że się na łyżwach ślizga, tak mu się nogi wyciągały.
Kwaśno jakoś zrobiło się Narębskiemu, ale już nie mógł uniknąć spotkania z baronem, i zebrał się na grzeczność, jakiéj dom wymaga po gospodarzu.
— Ale cóż to Manię do nas sprowadza? — zapytała Elwira z przekąsem, — tak dawno, dawno, a dawno nie widziałyśmy się?
— Ja ją sprowadzam, — rzekł głośno i umyślnie Narębski, — chciałem aby się co najprędzéj podzieliła z wami wiadomością o ważnéj zmianie, jaka zachodzi w jéj losie.
— Aa! — wykrzyknęła podnosząc się nieco z fotelu pani Narębska.
Baron zmięszany strasznie tarł siwowatą czuprynę i począł udawać, że nie słyszy. Elwira uśmiechnęła się jak po kwaśném jabłku.
— Mania wychodzi za mąż, — dodał Narębski, — i przybyła prosić cię, kochana Samuelko, ciebie, coś dla niéj była tak długo matką i opiekunką, o błogosławieństwo....
— O! o! papo! proszę już nie mówić nawet za kogo, ja zgadnę, — ze złośliwą intencją zawołała Elwira, — ja zgadnę.
— I ja! — przerwała Samuela, — to tak łatwo.
— No, to i ja! — dodał dowcipnie baron — a pozwólcie mi państwo, abym, choć obcy, pierwszy złożył u stóp panny Marji moje powinszowania i życzenia — mes souhaits les plus sincères.
Mania poczerwieniała jak wisienka, ale nie zlękniona lekceważącym głosem otaczających, podbiegła i rzuciła się do nóg pani Samueli, a z oczów jéj znowu łzy płynęły.
Elwira tuląc chustką twarz, okrutnie się śmiała poglądając na barona. Baron krzywił się dla harmonji i niby także uśmiechał szydersko. Tymczasem pani Samuela poczuwszy potrzebę rozczulenia, schyliła się całując w głowę dziecię i poniosła batystowo-koronkową chusteczkę, ślicznie haftowaną, do zupełnie suchych oczów.
— Więc tedy, — tupiąc nóżką szeptała Elwira, — pan Teoś Muszyński, pani Teosiowa Muszyńska! — W głosie jéj była ironja i trochę przekąsu. — Więc już po przyrzeczeniu i zaręczynach, a kiedyż ślub? c’est parfait!
I jakby najlepszym dowodem wielkiego tonu było szyderstwo, panna Narębska wciąż śmiała się patrząc na Kopciuszka.... sama pani miała także pół uśmiechu na ustach, a baron choćby był wolał inną przybrać minę, musiał wtórować ironją lekką, aby nie pozostać w tyle od towarzystwa, tak dystyngowanie umiejącego szydzić z łez biednéj sieroty, z jéj nadziei, z jéj szczęścia — nawet w tak uroczystéj chwili.
Nie dziwujcie się kochani czytelnicy téj ironji wielkich ludzi, na widok takiego małego szczęścia. Jest ona bardzo naturalną. Tak nieraz w czasie dożynków na wsi, gdy dla głodnéj gromady zastawiają wieczerzę, a państwo odchodzą na sutą kolacją do dworu — śmieją się niejedne śliczne usta z kwaśnych ogórków i razowego chleba, przygotowanych dla czeladzi.... Szczęście, bez karety, bez lokajów, bez pałacu, bez koronek, takie sobie płócienkowe i piechotą chodzące, musi się śmieszném wydawać tym, którzy więcéj dbają o fizjognomją szczęśliwości, niżeli o nią samą.
Trzeba téż przyznać, że to jest szczęście powszednie, razowe nie pytlowane, — może ono zadowolnić dusze ciche i skromne, ale takich umysłów wzniosłych, jak Elwiry i pani Samueli, nigdy!
Mania wstawszy nie miała co z sobą robić, bo jéj nawet nie poproszono siedziéć, ale baron, któremu już tu wytrwać było ciężko między dwoma ogniami, szepnął na ucho Narębskiemu, prosząc go, czyby nie mogli pójść na cygaro.
— A chętnie, — rzekł pan Feliks, i wynieśli się z salonu, ale w progu dogonił ich głos Samuelki.
— Proszę barona nie zapominać, że czekamy go z herbatą.
O! Madame! — odparł przyciskając kapelusz do serca Dunder.
Elwira ubodła go i przeszyła wzrokiem pełnym najsłodszych obietnic — zwodnica!
W pokoju Narębskiego, baron rozrzucił się znowu wedle obyczaju swojego, jedna noga na fotelu, druga na kanapie, ręka za kamizelką u góry, druga we włosach.
— O! jakże miłą i śliczną jest twoja panna Elwira! — rzekł z westchnieniem puszczając kłąb dymu do góry.
— A? znajdujesz? — rozśmiał się Narębski, — nie można ci wierzyć nieszczęściem, boś bardzo łatwy dla kobiet i gusta masz widzę, zmienne. Dawnoż to ci się Mania tak podobała?
Ma foi! podoba mi się dziś jeszcze, nie przeczę ładna laleczka, ale panna Elwira, to wcale co innego, jaka powaga i dystynkcja! To kamień czystéj wody i wcale innéj wartości.
— Dziękuję, — rzekł uchylając głowę Narębski, — jeżeli to dla uspokojenia sumienia mówisz, aby moje ojcowskie serce pogłaskać, nie forsuj się proszę.... Baronie, to mi zupełnie wszystko jedno.
Farçeur! — zaczął się śmiać stary, rozrzucając jeszcze bardziéj tak, że zdawało się, iż chce sobą jednym cały pokój napełnić, — va! Cóż chcesz żebym mówił? Jestem kobieciarz i wdowiec na wydaniu, bylebym zobaczył istotę piękną, miłą, dowcipną, głowa mi się zawraca.
— Szczęśliwy! — rzekł Narębski wzdychając, — ty jeszcze jesteś na wydaniu! Nie żartujże proszę, i nie udawaj przedemną, ja cię nie zdradzę. Gdyby o tém panny wiedziały, obiegłyby cię i schrypłbyś do tygodnia śmiejąc się i motyskując z niemi, a wiem że masz reumatyzm i początki sciatyki....
— Kto? ja? — z oburzeniem zgarniając rozrzucone członki i schwytując się krzyknął Dunder, — ja? Człowiecze! zdrowszego na świecie nie ma nademnie! Codzień się gimnastykuję i sto funtów podnoszę jedną ręką, nigdy w życiu lepiéj się nie miałem, czuję w sobie siły na sto lat! Któż ci powiedział o reumatyzmie i sciatyce?....
— Nie wiem doprawdy! — odparł pan Feliks ruszając ramionami, — zdaje mi się, że to moje panie zkądś wzięły, bo od nich to słyszałem....
Dunder pobladły padł na kanapkę, ale z oznaką smutku, bo zgarnięty cały i maleńki, jak nigdy nie bywał.
Milczenie, które potém nastąpiło, przerwał śmiech Narębskiego nagły, dający znać, że sobie żartował z barona. Rozjaśniło się znowu oblicze Dundera i przejednany w wielkiéj przyjaźni wysunął się na herbatę, zabierając jak najgoręcéj smalić cholewki przy pannie Elwirze.
Sądzimy wszakże, że wizerunku tych jesiennych miłostek mniéj mogą być ciekawi czytelnicy nasi i wolemy pójść za Teosiem, który w duszy się modląc i poglądając w niebo, biegł wprost do swojego nowego mieszkania, aby się w samotności szczęściem swém cieszyć i tkać przyszłość szczęśliwą.
Rozkosz wewnętrzna, jakiéj doznawał, zmieszaną była wszakże z tęsknotą rzewną i niepokojem dusznym. Wszedłszy do swéj izdebki, nad któréj łóżeczkiem wisiał portret matki, przez biednego jakiegoś artystę odmalowany dla jéj dziecka przez wdzięczność, Teoś padł przed nim na kolana zalany łzami. Złożył ręce i wlepiwszy weń oczy, myślą przeniósł się w dni swojego dzieciństwa, w te chwile, gdy rozpaloną jego głową tuliły macierzyńskie dłonie. Zapomniawszy o całym świecie, jął w duszy mówić do cienia matki:
— To tyś mi moje szczęście wymodliła, bo czyżem ja na nie zasłużył? Cóżem ja uczynił, aby mi się tak niebiesko uśmiechnęło życie?... a! to zasługi twoje i twoje modlitwy, święta matko moja! Podajże mi rękę z niebios, opiekunko moja, abym nie upadł i nie oszalał od szczęścia. Ból ścierpieć, to może łatwiéj, nie dać się obłąkać pomyślności, trudniéj.... prowadź mnie swoim przykładem i wymódl opiekę. Biorę na moje ramiona los tego dziecięcia.... a! czy podołam obowiązkom, czy nie upadnę wśród drogi... matko moja, matko moja!
Cały tak wieczór spędził patrząc na ten obrazek, na którym poczciwa kobiecina wystawioną była, przez początkującego znać artystę, z całą niewprawą i naiwnością talentu przebudzającego się zaledwie i usiłującego wiele, bo nieznającego miary sił własnych. Stała na tym kawałku płótna w bieli cała, tak jak bywała najczęściéj przy pracy, w białym czepeczku, z twarzą spokojną, uśmiechnioną, a tak rozczuloną, że zgadłbyś, iż gdy ją malowano patrzała na syna, myślała o dziecięciu.... Na jasnych bieliznach nie prócz dwóch szkaplerzy nie było widać, i na ręku miała tę srebrną wytartą obrączkę, którą Teoś tego dnia oddał swéj narzeczonéj.... Długo patrzał syn, dumał, aż znużony wreszcie rzucił się po krótkiéj modlitwie na łóżko i w błogich usnął marzeniach.
Najdziwniejsze postacie przesuwały mu się po głowie, i sen był dalszym ciągiem dnia, który go tylu napoił wrażeniami. Ale dziwnym skutkiem uczucia z jakiém zamknął oczy, same tylko czyste i wdzięczne widział przed sobą obrazy.... Manię w wianeczku ślubnym, Narębskiego błogosławiącego ich i jakieś nieznajome, święte, poważne oblicza, których tłum w końcu go otoczył do koła. Teoś znalazł się wpośród białych obłoków, piętrzących się jakby olbrzymie wschody ku niezgłębionéj wyżynie niebios, od których wielka biła jasność. Świata tego nie widział nigdy, ale czuł, że powinien był, stanąwszy na pierwszym białym obłoku, iść daléj a daléj ku górze. Siła jakaś ciągnęła go tam gwałtownie, chociaż czuł się niegodnym, wstydził, jakby był nagi, i tulił ręce drżące do piersi. Powieki wzbierały mu się łzami, serce biło gwałtownie.... Po obu stronach wschodów z chmur, stały nieruchome, wielkie, jasne postacie owe nieznane, z któremi Teoś wszedł, sam niewiedząc jak w te strefy górne.... Ziemia mu znikła z oczów... Mleczna białość oblekała wszystko. Starcy z siwemi brodami w szatach śnieżystych, z założonemi na piersiach rękami, szeregiem otaczali wschody i widać było tysiące ich, malejących, ale wyraźnych, ginące aż gdzieś w niedoścignioném oddaleni blasku...
Jedni z nich na białych powiewnych sukniach mieli krwawe znaki na sercu, inni krwawe przepaski na głowie, na rękach stygmata, na ustach piętna boleści.... tu i owdzie zza szeregów powiewała palma blada zielona, gdzieindziéj szeleściały cicho skrzydła anielskie.... Świat to był bezbarwny, prawie cały ze złota i bieli, ale w promieniach oblewających go, chwilami migały smugi jakby rzuconych świateł od drogich kamieni, różowe, zielone, niebieskie, fioletowe.... Cisza głęboka panowała dokoła, ale wśród niéj było jakby drganie fal od dalekiéj niepochwyconéj muzyki, wszystko ziemskie, rozpromienione, uduchowione, zlewało się tu w jakąś dziwnie harmonijną całość. Muzyka zdawała się barwą, kolory przechodziły w tony.... złocista jasność spowijała wszystko i pochłaniała w sobie. Teoś szedł i czuł się lekkim, tak lekkim, że ogromne przelatywał przestrzenie, po chmurach, które z nim razem leciéć się zdawały, i chwiały się stojące po bokach szeregi starców i niewiast, i wszystko wirowało razem z obłokami ku górze....
Coraz gorętsze ciepło dawało się czuć zewsząd, ale nie piekło w piersi, owszem rozgrzewało i wlewało siły. Nagle naprzeciwko idącemu młodzieńcowi, zdala od góry ukazała się spływająca postać biała, poznał w niéj matkę i upadł na kolana, aż się chmury pod nim zachwiały, a z chmurami całe zastępy duchów w bieli. W jednéj chwili ona stanęła przed nim. Tak, to ona była, matka, poznał ją, a jednak jakże niepodobna do tego obrazka i do tych wspomnień, jak majestatyczna, jak cudownie piękna i jak błogo spokojna..... Taż sama twarz ale ubłogosławiona, ta sama postać, ale ją niebo odmłodziło i opromieniło. Przyszła ku niemu i pochwyciła klęczącego za głowę, i poczęła całować w czoło.... błogosławiąc,... ale usta jéj poruszały się, a Teoś słów słyszéć nie mógł, jakby jego ziemskie ucho dźwięków tamtego świata pochwycić nie było godne.... spostrzegł tylko przy sobie Manię klęczącą obok, w zasłonie przejrzystéj, z pochyloną główką, z rozpuszczonemi włosami.... Matka dwie ręce rozdzieliła na dwa czoła i dwa na nich zrobiła krzyżyki. Potém zdjęła z palca pierścionek srebrny i oddała Mani.... zwróciła się ku Teosiowi, wzięła jego dłoń i połączyła ich ręce.... Ale w téj chwili z jasnéj złotéj postaci, poczęła się stawać przejrzystą, coraz bladszą, coraz bardziéj niepochwyconą i powiew wiatru uniósł ją od nich.
Mania znikła. Teoś uczuł coś w ręku z tą myślą, że mu to matka oddała... ale rozpoznać nie mógł co trzyma, ściskał tylko w dłoni, a patrzał w górę.... Ale widzenie znikało całe, chmury zsuwały się w dół, coraz ciemniejsze, szafirowe, szare, sine, ciężkie i rozstąpiła się ostatnia, a chłopiec pod stopą uczuł twardą ziemię.
Trzymał jednak ciągle tajemniczy matki podarek.... i gdy się z krzykiem obudził, przeląkł się widząc, że ma w dłoni.... tylko ten lichy bilet loteryjny, który mu Drzemlik narzucił. Sen tak był piękny, że jeszcze nim oddychając, Teoś odrzucił zmięty kawałek papieru i co prędzéj zamknął oczy, aby przywrócić marzenie.... ale i sen i widzenie uciekły... i już nie usnął do rana....




Zapomnieliśmy dotąd powiedziéć, że list który szanowny nasz znajomy pan kapitan Pluta napisał w chwili wyrzeczenia się świata i jego nieprawości, w godzinie upadku ducha, do dawnéj swéj przyjaciółki, pani jenerałowéj Palmer, — żadnéj dotąd nie otrzymał odpowiedzi. Pluta zrazu czekał na nią cierpliwie i z dobrą fantazją, potém coraz smutniejąc, ale wytrzymując stoicznie, choć go już dobrze złości brały, że został zbyty tak pogardliwém milczeniem, naostatek oburzył się i powiedział sobie, że nie można było zostawić rzeczy w takiéj niepewności i zawieszeniu.
— O! to tak znowu być nie może! Więc już mnie nawet szanowna Julka nie ma za godnego strachu i poszanowania nieprzyjaciela; traktuje mnie za bajbardzo.... To za wiele! Kapitanie! kapitanie! na co zszedłeś? na czém kończysz? Néc locus ubi Troja fuit! Bądź co bądź, tak rzeczy rzucić nie można, — dodał w duchu monologując z sobą, — fait ce que doit, advienne que pourra! Zyszczę co czy nie, ale przynajmniéj nagryzę niegodziwą Julkę.
Skutkiem tego bodźca, jakiego mu dodała nienawiść i pragnienie choćby jałowéj zemsty, kapitan odzyskał trochę ruchawości dawniejszéj, wyszukał zaraz schronienie Mani, i wdarłszy się do niego, widzieliśmy jak się tu znalazł, piekąc swoją grzankę, a drugą przysposobiając dla nieprzyjaciółki.
Wyszedłszy z domu Byczków, stanął na ulicy, uśmiechnął się do siebie, a słowa któremi się pochwalił, najlepiéj nam wytłumaczą cel tego kroku.
— Otóż to jest co się zowie ślicznie, — rzekł powoli, — obgadałeś się sam przed sobą i ludźmi, Pluto, kochanie moje, jeszcze ty tak bardzo nie upadłeś jak ci się w pierwszéj chwili zdawało; paralitykiem nie jesteś, krok dzisiejszy tego dowodzi. Jest dyplomatyczny, jest co się zowie zręczny! Zrobiłeś sobie parę przyjaciół, któremi nigdy gardzić nie należy, a jenerałowéj bolesnego figla. Bo juściż, — dodał ciszéj mrużąc oko, — córka w tym gatunku płaczliwym i uczuciowym, jak ta Mania, spragniona macierzyństwa i serca, nie wytrwa żeby matki nie odszukała, nie zobaczyła i nie przyczepiła się do niéj, żeby jéj choć o błogosławieństwo prosić nie poszła, a ojciec tego rodzaju co p. Feliks, nie potrafi się oprzéć jéj zachceniu i musi ją tam poprowadzić, albo tamtę tu przywieść, jenerałowa będzie miała przyjemną do przebycia chwilę, to — ut sic.
W istocie rachuba była niezgorsza wcale, ale kapitan nadto się przechwalał, napadała go energja chwilami i odchodziła po chwili, nie wyszedł był ze swego charakteru, ale siły do działania przebierały się i czuł ich niedostatek. Myślał znowu długo i wahał się nim postanowił, niezadowolniony tą zemstą, dla niego bezkorzystną, obmyśléć inne środki dla siebie i nalegać przez Pobrackiego na jenerałowę. Dziwny, szczęśliwy traf dozwolił mu się domyśléć, że jenerałowa i pan mecenas byli z sobą w bliższych stosunkach, niżeli światu zdawać się mogło. Ta drogocenna dla niego wiadomość, przyszła mu niespodzianie przez Kirkucia, który zawsze po staremu niepomiernie bawara używał i niepoprawiony chodził pod Gwiazdę lub pod Kotwicę, do ogródka Piastowego lub Tivoli.
Jednego wieczora p. Mateusz wzdychając właśnie nad marnościami świata, które mu piana piwa przypominała, popijał ów nektar odurzający do reszty słabą jego głowę, gdy ujrzał nieopodal człowieka, którego fizjognomja jakoś mu się wydała nie obcą i jakby już gdzieś dawniéj widzianą. Nie mógł sobie tylko przypomniéć zrazu, kiedy i gdzie ją spotykał.
Był to gentleman dosyć przyzwoity, lecz widocznie świeżo wystrychnięty na swobodnego człowieka, pana siebie, bo zachował ruchy i obyczaj służebniczy, niedawno jeszcze z liberją z pleców zrzucony. Jego surdut tabaczkowy, widocznie prany i odświeżony, rękawiczki jelonkowe, kapelusz na bakier, kolorowa chustka od nosa, dosyć starannie z tandety wybrane, leżały na nim i przy nim tak, że niedawnego w nie przystrojenia łatwo domyśléć się było można. Człowiek w nich jeszcze nie chodził, ale z nim chodziły. Oglądał się téż razwraz czy na niego patrzą i spozierał ciekawie ku zwierciadłom, które mu obraz metamorfozowany postaci jego wracały. Kirkuć po długich wysiłkach pamięci, która opieszale dosyć swą służbę odbywała w jego głowie, bo ją bawar odciągał i pasma jéj plątał, doszedł nareszcie, że próżne odbywając placówki w przedpokoju siostry, widział go tam właśnie w pasiastéj liberji i kawowych kamaszach.
W istocie był to świeżo przez nią odprawiony lokaj, który się z Bzurskim pokłócił i przez niego został z miejsca wysadzony, gdyż kamerdyner zagroził, że sam ustąpi, jeśli zuchwałego chłystka, który mu chybił, nie odprawią.
Lokaj téż przypomniał sobie Kirkucia i po lekkim propedeutycznym ukłonie, poczęła się łatwo rozmowa, od któréj wcale się nie uchylał nowo emancypowany sługus, rad że sobie zrobi znajomość między ludźmi swobodnemi, a mocno podrażnion świeżą jeszcze przygodą, która go burzyła przeciwko jenerałowéj i Bzurskiemu. Chętnie więc zaczął pleść o nich, co Kirkuciowi w smak poszło. Postawił mu nawet butelkę przysiadłszy się do niego, bo nie był wcale dumny gdy mu o skórę chodziło, a czuł, że tu się czegoś pożytecznego będzie mógł dowiedziéć. Nauki Pluty w las nie poszły, Kirkuć głęboko niemi przejęty, postanowił, bądź co bądź, wybadać człowieka, którego mu los tak szczęśliwie nastręczył.
— Oj to dom! — rzekł po chwili z goryczą lokaj, — oj! to dom.... nie ma co mówić.... jest się tam czego napatrzyć kto ma oczy, i nasłuchać kto ma uszy. A i ja tam dosyć widziałem, choć nie wszystko mówić się godzi.
— No! no! ale tak.... między nami, — rzekł Kirkuć.
— Dobre oni téż mają uszy, a ręce długie, rzekł wzdychając lokaj, — straszno i teraz choć się człek z tych szpon wydostał. Sama pani, to kobieta.... to takiéj drugiéj nie ma na świecie, jéj minisztrem być — albo co. Cały świat ma ją za świętą.... ale co się wie to się wie!....
— Na miły Bóg! cóż takiego? — spytał przysuwając się i dolewając piwa Kirkuć.
— Bo dla czego, proszę ja kogo? ten famfaron, a chłopski syn Bzurski (bo to pewna rzecz, że jego ojciec był chłopem i matka prosta chłopka), dla czego, pytam ja się kogo, on tam tak znowu króluje? I cóż to za matedora? Dla czego on tam taki pan? bo milczy i nie widzi co nie potrzeba? Pani na to patrzy przez szpary, że on sobie romansuje z panną Adelajdą, a choćby i z kawiarką, że wino spija przy obiedzie i rejestra pisze jak mu się spodoba.... a on za to, proszę ja pana, milczy i od niego się nikt nie dowie co się w domu święci.... A myślą, że to już drudzy sobie oczów nie mają, albo tacy głupi, żeby się nic nie dowąchali. Czy to ja téż podedrzwiami jak on słuchać nie umiem, albo i przez dziurkę patrzeć, proszę ja kogo?
— Ale cóż tam zobaczyć i podsłuchać, kiedy to kobieta z kamienia, — rzekł Kirkuć.
— O! tak, z kamienia jak potrzeba, a z żywego ciała jak zechce i kiedy ludzie nie patrzą. Umie ona taką być, proszę ja kogo, jak jéj potrzeba, a tak sobie delikatnie romansuje, z tym adwokatem choćby, jak p. Adelajda z Bzurskim. Co się wie, to się wie! tylko że człowiek gadać nie chce.
— Z adwokatem? z Pobrackim? — spytał gorąco chwytając go za rękę podziwienia pełen Kirkuć, — ależ on wygląda jak oskrobana głowa kapusty?
— No! to już jak komu do gustu!
Otóż jakim dziwnym sposobem Kirkuć doszedł wielkiéj tajemnicy i mnóstwa szczegółów pomniejszych z nią będących w związku, i tegoż wieczora, gdy mu język mocno świerzbiął, poleciał zaraz zwierzyć się Plucie, który go dobrze wybadał, rozważył, wąsa pokręcił i rzekł tylko enigmatycznie:
— Jesteśmy na dobréj drodze.
Nazajutrz zaraz kroczył do Pobrackiego z osnutym w ciemnościach nocy planem i tak dobrze a cierpliwie do drzwi jego kołatał, że choć go kilka dni wodzili, odkładając posłuchanie od rana do wieczora a od wieczora do rana, w końcu został dopuszczony do przybytku.
W parę dni po owéj bytności u Byczków, dostąpił szczęśliwie oglądania oblicza, które nie łatwo się komu ukazywać raczyło. Zastał wielkiego legistę jak zawsze, po Napoleońsku stojącego przy biórku, dla tego aby przybyłych nie był zmuszony prosić siedziéć; z ręką założoną za surdut szczelnie i surowo zapięty, z drugą opartą na stosie papierów, w postaci wyraźnie zdającéj się mówić że nie ma czasu, i dającéj do zrozumienia, aby przybyły spieszył się z interesem i odchodził.
Ujrzawszy Plutę, Pobracki skrzywił się znacząco — kapitan na opak był słodki i miły jak lukrecja, kłaniał się nizko, stąpał z pokorą, dusił kapelusz w obu rękach, jakby siebie i wszystko co jego było, chciał zmniejszyć w obliczu tak wielkiego człowieka.
— Pan dobrodziéj może mnie sobie nie przypominasz? — zapytał kapitan.
— Owszem! — sucho odparł mecenas.
— Miałem honor widziéć się z nim w dosyć nieprzyjemnych okolicznościach, z powodu przykréj sprawy brata pani jenerałowéj Palmer, a mojego nieszczęśliwego przyjaciela, pana Mateusza Kirkucia, fizycznie i moralnie po trosze ułomnego, ale przytém najlepszego w świecie człowieka.
— Pan masz jaki interes? — zapytał surowo przerywając Pobracki.
— Krótki, drobny i mało znaczący, — odparł kapitan pokornie się przełamując na wpół. — Wiadomo zapewne panu dobrodziejowi, że mnie niegdyś łączyły z p. jenerałową bliższe stosunki.... nie pokrewieństwa jak Kirkucia, ale tak niemal ścisłe jak one, nieszczęściem mniéj trwałe. Czas i okoliczności je zerwały. Miałem wówczas zręczność nieraz pani Palmer, a ówczesnéj jeszcze tylko pięknéj Julji, być użytecznym i po trosze miałbym prawo odezwać się wzajem do jéj serca, gdy fortuna postawiła ją dziś na wyższym, a mnie na jednym z ostatnich szczeblów drabiny społecznéj; co nie przeszkadza bym jeszcze się kiedy wyżéj nie dodrapał.... Otóż pisałem do Palmer, prosząc ją, aby mi teraz wzajem dopomogła, a dotąd nie odebrałem żadnéj odpowiedzi.
— Ja o tém nic nie wiem! — rzekł sucho Pobracki.
— Ja właśnie przychodzę prosić pana dobrodzieja, abyś był łaskaw o to się dowiedziéć, bo ja się sam nie chcę jenerałowéj naprzykrzać.... i dokładam byś raczył się za mną wstawić.
— Tak!.... ale ja tych spraw nie znam.... to rzecz prywatna.... nic zresztą nie mogę, pani jenerałowa ma swoją wolę.
— Tak! ależ pan dobrodziéj, — wykrzyknął Pluta mrugając wąsem i okiem, — pan jest nietylko jéj doradzca, ale przyjaciel najlepszy, najbliższy, pan, w którym ona całe swe złożyła zaufanie.
— Ale proszę pana! ja jestem doradzca prawnym tylko.
Pluta zamilkł, przygryzł wargi i umyślnie dla wypróbowania Pobrackiego począł się uśmiechać szydersko.
Pan Oktaw był najpewniejszym, że tajemnica jego bliższych z jenerałową stosunków nikomu znaną być nie może, trochę się zmięszał mimo woli, ale opamiętał zaraz.
Pluta jednak pochwycił to drgnienie muskułów twarzy i nabrał pewności.
— Czyż tylko doradzcą, a nie przyjacielem od serca jesteś pan dobrodziéj? o nie! temu nie wierzę! — przerwał kapitan.
— Mam szczęście dosyć dobrze i łaskawie być widzianym przez jenerałowę, ale, — szepnął pan Oktaw, — ale w sprawy, które do mnie nie należą, mieszać się nie mogę.
— To tylko skromność wrodzona panu dobrodziejowi, nie dozwala mu przyznać jak w istocie jest, o czém ludzie, choć nie wszyscy, doskonale wiedzą, że pan więcéj jesteś niż doradzcą życzliwym.
I powtarzając po dwakroć z naciskiem te słowa, Pluta wywołał wreszcie rumieniec na bladą twarz i małe, ale widoczne zniecierpliwienie.
— Racz pan mnie wysłuchać, — rzekł Pluta poufaléj, widząc że lekarstwo skutkuje, — nie zapieraj się, bo świat wszystko wie i dowiaduje się wszystkiego, wszystkiego powiadam panu, sam tego doświadczyłem na sobie. Raz, ja który to panu mówię, człowiek ułomny, miałem taki wypadek, żem w najniewinniejszéj myśli, o mroku, pocałował w czoło żonę mojego przyjaciela. Byliśmy sam na sam, żywéj duszy, cisza w koło, trochę ciemno w salonie, nikomum się z tém nie chwalił, bo nie było z czego, tak dużo mąki na wargach mi zostało. Cóż WPan dobrodziéj powiész na to? w tydzień czy dwa, całe miasto o tém szeptało. Nie powiadam, żebyś WPan dobrodziéj miał w czoło panią jenerałowę Palmer całować, nie twierdzę, daleką jest ta myśl zuchwała odemnie, ale to pewna, że gdyby tam między państwem cokolwiek ściślejsza zawiązała się przyjaźń, jedném ręki ściśnieniem objawiona, wkrótce o tém będzie wiedziało miasto całe. Tymczasem twierdzą ogólnie, iż bliskie i serdeczne stosunki łączą państwa z sobą — na cóż się tego zapierać? Wznieca się zaraz podejrzenie, iż tam coś ukrywać potrzeba. Czy ta przyjaźń ciepła, gorąca, zimna, blada czy różowa, nie śmiem robić przypuszczeń, ale że ona jest, to się wié. Każdy zresztą wykłada to po swojemu, ja się wstrzymuję od komentarzów, a to wiem, że jeśli nie ma nic, to się pan nie obawiając podejrzeń, wahać nie będziesz uczynić coś dla mnie. Zresztą gadać nie lubię, jestem dyskretny, i mam nadzieję, że moje umiarkowanie życzliwością odpłaconém mi będzie.
Skończył Pluta i spojrzał na Pobrackiego, który bladł, czerwieniał, trząsł się, ale stał jak posąg i nie dawał po sobie poznać ile cierpiał; udawał że nie rozumie.
— Darujesz mi pan, — rzekł, — ale tych alluzji nie pojmuję, pani Palmer jest mi dosyć życzliwą, miałem może zręczność zasłużyć na jéj zaufanie, zresztą nie wiem nawet coś mi pan chciał dać do zrozumienia.
— Obszerniéj i jaśniéj na dziś tłumaczyć się nie chcę, — rzekł Pluta, — sapienti sat, ale mam nadzieję, że sprawa, którą łaskawéj jego opiece powierzam, pójdzie dobrze. Pani jenerałowa pozbędzie się mnie, gdyż wyjadę i mam mocne postanowienie oddalić się z Warszawy, która się na mnie, jak na wielu innych znakomitościach, poznać nie umiała.... Ingrata patria! non habebis ossa mea! Ale stara to prawda, że nikt prorokiem u siebie.... Do nóg upadam.... i proszę raz jeszcze.... nie zapominać o pokornym słudze....
— Ja za nic nie ręczę, — rzekł zmięszany Pobracki, — ale starać się nie omieszkam....
— Już bylebyś pan się starał, jestem spokojny, — odparł kapitan, — a na to słowo honoru daję, że natychmiast wyjeżdżam i stanowczo żegnam kraj i państwa wszystkich.
Skłonili się sobie grzecznie i na tém się skończyło.
Kapitan odchodząc, szyderskim wzrokiem bazyliszka przeszył do głębi prawnika.
Po wyjściu Pluty Pobracki wybiegł zapowiedziéć aby nikogo nie wpuszczano, a sam padł na krzesło, przerażony jakby ukazaniem się szatana. On, który życie całe pracował na pozyskanie sobie nieposzlakowanéj sławy, ów wzór surowości obyczajów i prawości, wystawiony nagle na szyderstwo ludzi, na zwycięzkie uśmiechy tych, których gromił dotąd z wysokości cnoty!.... Było się czego ulęknąć, zaprawdę! Poty zimne nań uderzyły, powiódł ręką po czole i postanowił, z niezwykłą sobie żywością, jechać natychmiast do pani Palmer, aby się z nią rozmówić stanowczo. Miał ku temu i inną przyczynę, od dni bowiem kilkunastu i wprowadzenia do jéj domu Abla Huntera, jakoś coraz mniéj był rad z fizjognomji, którą stosunek cioci do siostrzeńca przybierał. Ale ile razy wspomniał o tém ostrożnie, jenerałowa się uśmiechała i białą podając mu rączkę, odpowiadała:
— Cóż ci się śni? zazdrość!.... to dzieciak.....
Wszakże ten dzieciak coraz się lepiéj rozgaszczał w domu, coraz w nim częściéj przesiadywał, Pobracki schodził go wieczorami w salonie sam na sam z panią Palmer i z mowy młodego trzpiota mógł miarkować, że coraz byli bliżéj z sobą. Nie przypuszczał on lekkości zbyt daleko posuniętéj w kobiecie tak poważnéj i tak bardzo starszéj od hr. Abla, że matką jego byćby mogła, ale go to jednak mimowoli niepokoiło. Kuzynostwo i interesa nie dosyć mu to tłumaczyły, obawa o proces i chęć zapobieżenia mu, zdały mu się za daleko posunięte.
Pragnął więc stanowczo się rozmówić tą razą i parę razy już odprawiony ode drzwi w sposób dosyć podejrzany przez Bzurskiego, pod pozorem że pani w domu nie było, choć czuł, że nie mogła wyjechać i paltot p. Abla niby przypadkiem w przedpokoju zapomniany, różne myśli nastręczał: — poczynał się trochę niecierpliwić.
— Ale to być nie może! — mówił sobie w duchu, — niesłusznie ją podejrzewam! to się nie godzi!
Wybrał się więc natychmiast do jenerałowéj, gdy niespodzianie sprawa wielkiéj wagi stanęła na przeszkodzie i zabrała mu resztę poranku, potém musiał spocząć i przeczekać obiadową porę, tak, że dopiero o zmroku stanął u drzwi pani Palmer nie bez bicia serca, bo mu jeszcze szyderskie słowa Pluty w uszach brzmiały.
W przedpokoju zastał Bzurskiego, który z rękami na żołądku założonemi, w postawie ubłogosławionego, drzemał spokojnie po obiedzie i z widocznym złym humorem podniósł się widząc przybywającego natręta, który mu przerywał drzemkę, spojrzał nań ziewając, a na zapytanie:
— Czy pani w domu? — z jakiémś wahaniem złowrogiém mruknął:
— Tylko co wróciłem, nie wiem dobrze, trzebaby się dowiedziéć.
Pobracki, który dawniéj bez oznajmienia przygotowawczego wchodził i wstęp miał zawsze otwarty, surowém odpowiedziawszy wejrzeniem, nie powtarzając już zapytania, wszedł nie opowiadając się do salonu.
Jenerałowéj nie było tu w istocie, ale z drugiego pokoju dochodziły dwa głosy, z których jeden wesoły i śmiejący się, łatwo było poznać jako Abla Huntera, drugi cichy i melancholijny, widocznie należał do jenerałowéj. Pobracki mocno zmięszany, cicho począł kroczyć ku drzwiom, bo go jakaś zazdrość ubodła, ale wprędce pomiarkowawszy się, odkaszlnął i dał o sobie znać głośnym chodem po salonie.
Posłyszawszy go jenerałowa, wyszła zaraz szybko z gabinetu nieco pomięszana, lecz ochłonęła prędko i podała mu rękę, wskazując mrugnieniem oczów, że nie była sama i niby z niechęcią dając mu poznać, że ją naprzykrzony kuzynek nudził....
Za nią zaraz wyjrzał poufale hr. Hunter, a zobaczywszy Pobrackiego, począł się śmiać głośno i witać go jakby we własnym domu.
Pobracki był poważny i milczący, ukłon oddal zimno i kilka słów szepnął o pilnym interesie.
— A! jeżeli interessa są, — przerwał Hunter żywo z za ramienia gospodyni, — to ja państwa opuszczę i pójdę sobie gdzie na cygaro.
— Nie mamy nic pilnego, — odparła zwracając się ku niemu pani Palmer, młodemu chłopcu dając oczyma do zrozumienia, że te interesa wcale nie w porę przyszły ją nękać.
Mimo to nieme zapewnienie, Hunter wziął za kapelusz, odwiódł ją na chwilkę do gabinetu, szepnął coś po cichu i śmiejąc się wybiegi do salonu. Tu podał rękę Pobrackiemu, który milczał jak posąg oczekiwania i wyszedł, przede drzwiami włożywszy kapelusz bez ceremonji.
Sposób jego obejścia się z jenerałową i rozgoszczenie poufałe w tym domu, nie uszły wprawnego oka p. Oktawa, który się smutnie namarszczył.
P. Palmer jak gdyby ciężar jaki spadł z ramion, gdy wyszedł nareszcie Hunter i zlekka wzdychając zasiadła na kanapie, oczekując aby prawnik rzecz, z którą przyszedł zagaił. Zwykle pogodne jéj czoło, jakaś marszczka frasunku sfałdowała.
P. Oktaw téż milczał długo nim przyszedł do słowa, i nie rychło odezwał się zwolna:
— Nie śmiałbym nigdy występować z takiém pytaniem, — rzekł, — gdyby nie obowiązki, jakie na mnie szczera dla niéj przyjaźń wkłada, ale, droga pani...
— Mówże śmiało! co tam tak strasznego? spytała chłodno jenerałowa.
— Doprawdy, ciężko mi to jakoś powiedziéć przychodzi....
— Ciężko? mnie? staréj i dobréj znajoméj? jakże mnie pan krzywdzisz!.... Mówże śmiało, proszę....
— Powiem otwarcie.... Zaczynam być niespokojny o Abla Huntera.
— Jakto? cóż to? dla czego? nierozumiem.
— Pani go oczarowała! on sobie doprawdy nadto u niéj pozwala.
— O! zlituj się! krewny! Zresztą, wszak zgodziliśmy się na to, że tak było potrzeba.... dla sprawy....
— Tak, do pewnego stopnia.... ale....
— To téż, jest to do pewnego stopnia, — rozśmiała się chłodno kobieta, rzucając nań ukradkiem badające spojrzenie.
— Ale, czy nie zawiele już tego? czy nie byłoby już dosyć tych czarów, bo młokos może przebrać miarę, może mu się uroić....
Pani Palmer poczęła się uśmiechać dobrodusznie.
— O! o! byłżebyś pan o tego dzieciaka zazdrosnym? — odezwała się powoli.
— Ja? ale jakież mam prawo? — wybąknął smutno Pobracki, — chyba to, jakie mi daje wielka i gorąca przyjaźń dla niéj. Boję się ludzi, oczów i języka świata.
— A! a! dajże pokój! to troskliwość zbyteczna, któż mnie o niego posądzać może?
— No! ja pierwszy.
— To mi sobie wytłumaczyć łatwo z pewnego względu, choć zkądinąd dziwię się, że mnie pan masz za tak lekką... To dzieciństwo.
Zamilkli, bo jenerałowa przybrała dumną postawę kobiety nieco obrażonéj, i poczęła niecierpliwie rwać koniec swéj chustki.
— Zobaczysz, — rzekła, — jak mi to pomoże do processu; już hr. Abel po raz drugi pisał do familji nalegając o układy, skończemy niechybnie zgodą....
— A potém? — zapytał Pobracki.
— No! a potém! dam mu pieniędzy na drogę i pojedzie sobie, — przerwała kobieta po cichu, — nie mówmy o tém, bo doprawdy nie ma o czém....
Pobracki zamilkł, mimo to jednak widać po nim było, że wcale go tłumaczenie nie uspokoiło.
— Jeszcze jedno, — rzekł, — kapitan Pluta.... męczy mnie....
— A! znowu ten nieznośny awanturnik, — zawołała pani Palmer, — prawda! przypominam sobie, pisał do mnie, nie odpowiedziałam mu nic, sama nie wiem co z nim począć — nadużywa mojéj cierpliwości.
— Trzebaby go zagodzić, dać mu co odczepnego, — odparł Pobracki, — wszak ma wyjechać.
— A potém? — spytała jenerałowa trochę szydersko.
— Da się mu pieniędzy na drogę i pojedzie sobie, — odpowiedział w tenże sposób Pobracki.
— Gdyby kiedykolwiek dotrzymał słowa i zrobił co obiecuje!
— Więc lepiéj dopuścić zemstę i skandal?
— Ale nie, — zawołała niecierpliwiąc się kobieta i pocierając czoło jak gdyby ją głowa boléć zaczęła, — sama prawdziwie nie wiem co z nim zrobić, trzeba mu coś obiecać, zwlekać, targować się.
— A potém? — przerwał Pobracki znowu.
— No! to radźże mi pan, ja już nic nie wiem, — odparła nagle wybuchając kobieta, — będę posłuszną.
Widocznie jakoś dziś się zrozumiéć nie mogli i oboje poglądali na siebie niedowierzająco.
— Gdybym rzeczywiście miał radzić, — odezwał się powoli prawnik, — życzyłbym korzystać z dobrych usposobień tego łotra, z jego potrzeby i niedostatku, opisać go jak węża, opłacić i pozbyć się raz na zawsze....
— Sądzisz, że się takich ludzi kiedykolwiek pozbywa? — zapytała jenerałowa szydersko, — o! znam ich! myślisz, że dotrzyma słowa! że pojedzie, że jutro go znów na mojéj drodze nie spotkam z groźbą lub wymaganiem? A! doświadczyłam tego człowieka i wiem ile na jego słowa rachować można.
— Jakto? więc pani nie chcesz nic uczynić dla niego? trzebażby przecie coś postanowić? rzekł prawnik.
— Ale WPan mnie nie rozumiész doprawdy, — kwaśno odezwała się kobieta, — takim ludziom trzeba tą monetą płacić, jaką oni innym dają, trzeba zwlekać, uwodzić, nie drażnić, zbywać, zwłóczyć, nudzić....
— Więc cóż mu odpowiedziéć? — spytał Pobracki.
— Że chętniebym mu ofiarowała pomoc, ale teraz nie jestem w stanie — niech poczeka.
— Ależ on czekać nie może!
— Będzie musiał; czekając doczekamy się czegokolwiek.... pan wiész bajkę o ośle, którego obowiązano się nauczyć mówić?
Pobracki zamilkł, jenerałowa sucho i dziwnie śmiać się zaczęła.
— Nie poznaję pani doprawdy, — rzekł, — z takim człowiekiem jak kapitan nic się nie zyskuje na zwłoce, nędza go przyprowadzi do ostateczności.
— A! to niech sobie robi co chce! — odezwała się jenerałowa dosyć obojętnie, — to mi wszystko jedno!....
Pobracki spojrzał zdziwiony.
— Albo nie! — dodała, — przyślij mi go pan tu, choć się nim brzydzę jak gadem, sama się z nim rozmówię.
Kończąc te słowa z nerwowym wymówione pośpiechem, szarpnęła chustką jakby rozedrzéć ją chciała, zacięła usta nagle, łza gniewu zakręciła się w jéj oku.
Prawnik zamilkł i rzekł tylko spokojnie:
— Zapewne tak będzie najlepiéj, jednak nie życzę go drażnić.
Jenerałowa ruszyła ramionami tylko.
— Zostaw mi to pan, — zawołała, — nie troszcz się wcale, potrafię go uchodzić.
Pobracki powinien był odejść, zawahał się wszakże, tkwił mu w sercu Hunter, miał jakieś bolesne przeczucia, obawiał się wspomniéć o nim. Pani Palmer wydawała mu się nad wyraz i nadzwyczaj zimną, sztywną, zobojętniałą nagle dla niego. Szukał jéj wejrzenia i spotykał wzrok, który go widocznie unikał, wyzywał czulszego wyrazu, odpowiadano mu znużeniem i prawie niecierpliwością nie tajoną.
— Nicże mi pani więcéj nie ma do rozkazania? — spytał wreszcie zabierając się odejść, nic do powiedzenia? — dodał ciszéj z wyrazem smutku.
— Nic, mój drogi panie Oktawie, — wycedziła z wysileniem kobieta, — proszę cię tylko bądź spokojniejszy o Huntera, to śmieszność, za którą miałabym się prawo obrazić, widzę z twego humoru, z postawy odgaduję, że jesteś o niego niespokojny. Czyż się to godzi?
— Ale nie! — przerwał rumieniąc się Pobracki, — zdało mi się, czuję, widzę żeś pani dla mnie się zmieniła — naturalnie, różne myśli przyjść mi musiały do głowy.
— Panie Oktawie! — odezwała się z cichą wymówką jenerałowa, — po tylu dowodach życzliwości, wątpić o mnie — a! to nie do darowania!
I podała mu rękę, którą Pobracki ucałował z uczuciem, pochyliła czoło białe, na którém złożył pocałunek, a potém jakby jéj było pilno, ścisnęła go za rękę i pożegnała prędzéj niż się spodziewał. Pobracki był ukołysany, odszedł zupełnie spokojny, marząc znowu o przyszłości — ona wybiegła jakby jéj było pilno się go pozbyć.
Ale jeszcze nie miała czasu się zamknąć w gabinecie, gdy Bzurski nadbiegł z biletem w ręku, oznajmując natrętną wizytę.
— Ten pan, — rzekł podając kartę, — prosi aby choć na chwilę mógł się widziéć, prosi bardzo.
Jenerałowa spojrzała na nazwisko, wyczytała nazwisko Narębskiego i niecierpliwa zatrzymała się chwilę.
— Mówiłeś że jestem w domu?
— Spotkał wychodzącego pana mecenasa.
— Prosić do salonu.
Machinalnie poprawiła loki, obciągnęła chustkę czarną, przybrała postawę surową i powolnie wyszła.
Pan Feliks stał zmięszany, z kapeluszem w ręku, w pośrodku tego smutnego pokoju, który się zwał salonem, i spoglądał na portret p. jenerała w zamyśleniu bezmyślném, ale posłyszawszy szelest sukni i postrzegłszy jenerałowę, która go przywitała z daleka, aby uniknąć bliższego powitania, cofnął się parę kroków, jakby pierwszą myślą jego było uciekać. P. Palmer nie zwracając na ten ruch uwagi, zajęła miejsce na kanapie i wskazała mu fotel.
— Darujesz mi pani, — rzekł Narębski, — ale tą razą nie winienem, że się jéj naprzykrzam, nie byłbym nawet w wypadku, który mnie tu sprowadza nachodził ją z prośbą, gdyby nie konieczność. Biedna sierota, domyślisz się pani o kim mówię, skutkiem wygadania się kapitana Pluty, wie, że ma matkę, błaga i prosi, aby raz ją widziéć mogła, tylko raz nim przystąpi do ołtarza.
— A! idzie za mąż? — spytała zimno matka.
— Tak jest pani, za ubogiego ale poczciwego chłopaka.
— Pan ich ztąd zapewne wyprawiasz?
— Ja, nie wiem co z sobą poczną. — Raz, tylko raz, chce upaść do nóg nieznanéj matce i prosić ją o błogosławieństwo....
— A! i pan mnie wystawiasz w obec niéj na takie położenie, a w przyszłości dajesz jéj prawo wiecznego znęcania się nademną! — zawołała pani Palmer. — Godziż się to? nie dosyć że się téj przeszłości pozbyć nie mogę... tego niegodziwca.... ciebie panie Narębski.... jeszcze chcecie rzucić mi ją na ramiona, abym ciężar nie mojego grzechu, tak jest nie mojego, — powtórzyła, — dźwigała na zawsze! A! to się nie godzi! to okrucieństwo!
Narębski był przybity.
— A! pani, — rzekł zimno, — możeż się to nazywać ciężarem?
— Ale nim jest.... ale ja jéj nie znam, ja tego wszystkiego nie chcę, wyrzekłam się, nie mogę.... To dziecko! jest to dla mnie narzędzie okrutnego męczeństwa.... to rzecz niegodziwa!
— Pani, przyciśnij ją do piersi raz, pobłogosław, a więcéj ci się nie pokaże.... tego matka przynajmniéj odmówić jéj nie powinna.
Jenerałowa uśmiechnęła się z goryczą, pokiwała głowa.
— Tak.... znam to... Więc czegóż chcecie? — zawołała żywo, — abym wam oddała ostatek tego co mam, ostatek mienia, spokoju, godzin pokuty i ciszy? Chcecie mi wydrzéć wszystko, zmusić bym cierpiała? mówcie otwarcie... zniosę... com powinna... karzcie mnie i smagajcie...
Wyrzekła to z taką goryczą, ale razem z tak gwałtownym gniewu wybuchem, że Narębski stanął osłupiały i przybity.
— Ja nic nie chcę, — rzekł z godnością, — ale dla dziecka błogosławieństwa, jeśli nie serca to formy, wymagam, żądam go i nie odstąpię. Nie winienem temu że wié o matce, bom przed nią taił jéj życie, woląc by się sądziła sierotą. Stało się to mimo woli mojéj, na łzy dziecka patrzéć nie mogę. Żadnych ofiar nie przyjmie ona, ani ja, ale krzyża na czole w drogę życia, nie możesz jéj odmówić... a potém... bądź zdrowa na wieki — nikt, ona ani ja nie staniemy na drodze twych tryumfów.... Idź szczęśliwa! idź! bogdajbyś u wrót innego świata nie wyciągnęła próżno z łoża boleści rąk do twojego dziecięcia!
Jenerałowa wysłuchała tych słów wymówionych z uniesieniem, zimno i niecierpliwie, czuła się tylko podrażnioną.
— Nie chcę żebyś pan tu z nią przyjeżdżał, — rzekła, — dokąd mam przybyć i kiedy, aby spełnić jego wolę?
Narębski się zastanowił.
— Zbądźmy to, — rzekł, — bo mi się serce drze i krwawi; jutro przyjadę po panią, pojedziesz ze mną o mroku.... więcéj nie żądam.
Jenerałowa się udobruchała nieco.
— Gotowa jestem, — dodała, — uczynić coś dla niéj, co będę mogła, niewiele....
— Nic! nic! — zakrzyczał Narębski, — udawaj tylko matkę, kłam że masz serce, daj łzę choć sfałszowaną.... to będzie dosyć, — dodał z dumą, — więcéj, gdyby ona z głodu konała a ja z rozpaczy, od ciebie byśmy nie przyjęli — nic!
Rzucił ręką i nie żegnając się wyszedł.
— Cóż to za scena tragiczna? — zawołał z tyłu hr. Hunter, który na ostatnie wyrazy wszedłszy przez drzwi od głębi, wsuwał się do salonu właśnie gdy Narębski zamykał za sobą z trzaskiem podwoje.
Pani Palmer jeszcze nie ochłonąwszy z wrażenia, zebrała przytomność i podeszła ku niemu śmiejąc się z przymusem.
— A! to te nieszczęśliwe interessa! — rzekła.
— Ależ to jakiś patetyczny processowicz! — zawołał Abel, który wszystko w śmiech obracał. — Ciociu królowo! jakże on nudzić cię musi!
— Śmiertelnie! dziecko moje, — odparła padając na fotel Palmerowa, — dziś bo dzień nudów i przykrości.
Twarz jéj malowała w istocie doznane przykre wrażenia, Hunter wziął to za assumpt do pocieszania i nieopierającą mu się rękę pochwycił w obie dłonie.
— Ciociu królowo! — rzekł, — nie trzeba tak brać ludzkich głupstw do serca, jak ciebie kocham! zapomniéć zresztą, że jest więcéj na świecie ludzi nad nas dwoje.
— Gdyby można! — szepnęła przychodząc do siebie jenerałowa i poglądając na niego zalotnie....
Z tonu już postrzedz łatwo, że od pierwszego wieczora do dnia tego, ciocia i siostrzeniec dość spory kawałek drogi ubiegli.
— Jakto nie można? ciociu królowo! — zawołał młodzik, — miłość każe zapomniéć o wszystkiém co nią nie jest.
— Miłość! miłość! — powtórzyła smutnie kobieta, — alboż ty wiesz co miłość?
— A! już znowu niewiara! Ciociu królowo! czy to się godzi?... ja u nóg twoich, a ty... szydzisz.... z niewolnika?
— Bo ci nie wierzę...
— Doprawdy?
— O! nikomu! nikomu! miłość to dziki zwierz, który szarpie i ciśnie póki się nie nasyci krwią naszą, a potém kości krukom zostawia....
— Poezja! poezja! Ciociu królowo! śliczna poezja! ale jesteś smutna, ja tego nie lubię, mówmy o czém inném, chodźmy do gabinetu, pozwól mi zapalić cygaro i będziemy się śmiali....
— Po papiery, — dodał, — posłałem, do stolicy listy wyprawione, processu się zrzeką, jestem pewny, ale ja nie mogę czekać, ciociu królowo! i patrzéć ci w oczy.... dajmy tymczasem na zapowiedzi.
Jenerałowa wstrzęsła się, jakby ją przebiegły dreszcze.
— Wszakże wiész, — rzekła, — że ślubu jeszcze wziąć nie możemy, umówiliśmy się przecie, kilka dni czasu cierpliwości, a potém.... będę twoją.... Spieszysz się teraz, — dodała po chwili, — bogdajbyś mi kiedyś nie wyrzucał tego, nie sprzykrzył sobie staréj kobiety, która czuje że popełnia szaleństwo....
— Otóż znowu te tragiczne monologi. Ciociu królowo! ale dajże im pokój! Jesteś młoda, śliczna, ja cię kocham, jestem szczęśliwy, o resztę nie pytajmy! Będą ludzie krzyczéć, niech ich słota porwie, co mi tam! będą się śmiać z ciebie, ze mnie, z nas, a co to nam szkodzi? Zresztą pojedziemy sobie ztąd, ciociu królowo! prawda? do Włoch! albo do Hiszpanji, i — dorzucił z żywym ruchem młodzieńczym, — nie myślmy o reszcie....
— Tak! ty — ale ja?
— Ciociu! warto bym ci dał burę.... I pocałował ją gorąco, porywając za rękę. — Do twego pokoju! chodźmy!
Zadzwonił jak pan domu.
— Bzurski, — rzekł do wchodzącego. — pani nie ma.... wyjechała, podawać herbatę.....
Rozporządzał się już zupełnie, jak gdyby był u siebie.
— Pani słaba na głowę, — dorzucił odchodzącemu kamerdynerowi.
Posłuszna poszła za nim jak niewolnica pani Palmer, ale we drzwiach do gabinetu spojrzała z pod chmurnéj powieki na oszalałego młokosa, jakby z gniewem stłumionym, oko jéj zapaliło się dziko, usta zadrgały, rzekłbyś że już zemstę jakąś układała na jutro..... choć tak była łagodna!
— Mnie doprawdy głowa boli! — rzekła rzucając się na fotel, — tyle dziś miałam przykrości... i ty... ty nawet tak jesteś nieuważny... Pobracki mógł się domyśléć....
— A cóż mi tam jakiś Pobracki! — zawołał Abel, — niech się sobie dorozumiewa kiedy chce!
— Przed czasem! a! ty wartogłowie!
— Ciociu królowo! ja cię tak kocham, że kłamać nie umiem.... daruj....
I pocałował ją w rękę, a potém zapaliwszy cygaro, rozciągnął się w krześle i począł nucić jakąś piosenkę.




Nazajutrz kapitan stawił się u Pobrackiego z tym samym uśmiechem i przybraną minką pokorną, która gorzéj od najjawniejszego zuchwalstwa drażniła prawnika. P. Oktaw miał czas obmyśleć jak się znaléźć i stał wielce poważny, nie dając po sobie poznać, że go wczorajsze groźby dotknęły.

— Cóż mi pan dobrodziéj rozkaże? — zapytał kapitan.
— Przypadkiem widziałem się wczoraj z p. jenerałową, — rzekł Pobracki, — mówiłem jéj o panu.... odpowiedziała mi, że sama się z nim widziéć pragnie. Oto wszystko co mu mam do oznajmienia.
Pluta się zamyślił.
— Kiedy? — zapytał.
— A, tego nie wiem.
— Więc idę natychmiast, — odparł kapitan, — a tymczasem dziękuję panu i ręczę, że w każdym razie na dyskrecję moją rachować możesz.
Oktaw ruszając ramionami, rzekł:
— Tego nie rozumiem.
— Ale ja rozumiem! — dodał żywo Pluta, upadam do nóg.
Pilno mu było niezmiernie i poleciał wprost do pani Palmer, ale jak fala o skałę rozbił się o zimną krew nieprzełamaną i poważny opór Bzurskiego.
— Ale ja jestem wezwany przez panią jenerałowę, — zawołał, — proszę mnie oznajmić, interes jest wielkiéj wagi.
Powolnym, niecierpliwiącym krokiem Bzurski, spojrzawszy na zegarek, poszedł, zabawił dosyć długo i powrócił, prawie wzgardliwie pokazując drzwi kapitanowi, który już nie patrząc na niego wpadł do salonu.
Tu miał czas ochłonąć, bo jenerałowa wyszła nie rychło, — nareszcie po kilku jak wiek dla Pluty długich minutach oczekiwania, ukazała się z obliczem spokojném.
Kapitan skłonił się jéj z uśmiechem, który ukrywał mimowolne skłopotanie.
— Pisałeś pan do mnie, — odezwała się siadając z daleka, — bardzo przepraszam żem mu nie odpowiedziała, radabym prawdziwie życzeniu jego zadosyć uczynić....
— At! — przerwał Pluta, — a cóż stoi na zawadzie?
— Prosiłabym o trochę cierpliwości....
— Nie jest to moja cnota, — rzekł kapitan, — ale jéj na ten raz mogę pożyczyć, nawet sporo.... Radbym tylko wiedział do czego to mnie ma prowadzić?
— W téj chwili, przy najlepszych chęciach, prawdziwie nie jestem w możności, interessa, process.... ale za kilka, kilkanaście dni....
— O! kredyt masz pani u mnie nieograniczony, — zawołał Pluta uradowany, — czekać będę, zwłaszcza że muszę...
— Pan wyjeżdżasz? — spytała po chwili.
— Tak jest, opuszczam kraj, udaję się do Ameryki, gdzie świat i ludzie dziewiczy... Europa stara, zepsuta cyganka, już mi obmierzła, nie można być w niéj uczciwym człowiekiem, tyle łajdaków dokoła. Chcę nowe rozpocząć życie.
Jenerałowa patrzała, słuchała, ale nie zdawała się ani wierzyć, ani zbytniéj do wyrazów przywiązywać wagi.
— Cokolwiek pan zamierzasz, — odezwała się, — to do mnie nie należy, chcę się tylko odezwać raz jeszcze do jego....
Tu się zatrzymała namyślając nieco.
— Do jego uczuć, do jego serca, abyś zaniechał słabą prześladować kobietę.
— A kiedy nas kobieta prześladuje? — podchwycił Pluta.
— Pana? któż?
— No, no! uderzmy się w piersi, piękna Juljo, zapewne, nie prześladowałaś mnie w inny sposób, ale obojętnością, pogardą...,
— Zapomnijmy przeszłości, panie kapitanie, — odezwała się łagodniéj, — obojeśmy winni może.
— A! tak! zgoda! — przerwał udobruchany prawie Pluta, — to tylko nieszczęście, że ja téj przeszłości w żaden sposób zapomniéć nie umiem, wspomnienie dla mnie jest sprężyną, którą naciskając, jeszcze silniejszą wydobywam z niéj reakcją. A! Juljo! Juljo! — dodał z zapałem niezwykłym, — ty jedna mogłabyś mnie jeszcze zrobić uczciwym człowiekiem, gdybyś....
Pani Palmer spuściła oczy.
— Panie kapitanie, trzeba zapomniéć o przeszłości.
— Masz pani słuszność, niech ją djabli wezmą, — żywo obruszył się kapitan, — a więc? kiedy mi się pani stawić każesz?
— Za tydzień... tak, najdaléj za tydzień, — wahając się rzekła jenerałowa, — zrobię co tylko będę mogła....
Ta powolność pięknéj Julji, to odkładanie, dziwnie jakoś zbiły z tropu kapitana, który czuł w tém wszystkiém coś niepojętego, jakąś tajemnicę, a domyśléć się jéj nie umiał. Nie rozumiał jéj i siebie, nowego swego stosunku do jenerałowéj, nie wierzył oczom i uszom, ale uległ urokowi kobiety, która go powolnością oczarowała.
P. Palmer wstała.
— Pozwolisz mi pani stawić się samemu? zapytał.
— A! jak się panu podoba.
— No! to dobrze, śmiéj się pani ze mnie, ale jeszcze dziś zobaczyć cię jest dla mnie przyjemnością, którą upokorzeniem nawet w przedpokoju chętnie opłacę. Głupie serce jeszcze się tłucze na widok tych czarnych oczów.... Słówko tylko.... nie byłbym nigdy udał się do ciebie, gdyby nie konieczność, gdyby nie ostatnia bieda. Jeśli wyjdę z tego położenia, oddam święcie co mi pożyczysz, jakem Pluta, nie chcę podarku, nie chcę od ciebie jałmużny, ale mię wyratować możesz.
Jenerałowa spuściła głowę w milczeniu i skłoniła mu się z daleka. Stał jeszcze gdy mu z oczów znikła. Pluta wysunął się powoli, ale nie mogąc sobie zdać sprawy z odwiedzin, z mowy, z tonu jenerałowéj, z uproszonéj przez nią zwłoki — a nareszcie ze swojéj własnéj łagodności.
— Czegoś dziś była tak nadzwyczaj zasłodzona po wierzchu, — rzekł wyszedłszy w ulicę i ochłonąwszy z wrażenia, — że gotówbym był domyślać się jakiegoś pieprzu pod spodem. Nic chyba nie rozumiem, obałamucony jestem i głupi. Ale jakaż bo ona jeszcze piękna! jak szatańsko wspaniała, jak porywająca! A! te oczy!
A potém śmiać się zaczął sam z siebie.
— O! głupi Pluto, — rzekł, — głupi Pluto, uwierzyłeś a baba cię durzy. No? ale czegóżby znowu miała zwodzić i zwłóczyć daremnie! cóżby to znaczyło? Nie, nierozumiem... Cóś się tam musiało w niéj odmienić, jakaś sprężynka w środku pękła. Nie miałem serca nawet trochę jéj dokuczyć, zbyła mnie takim chłodem, jakby wiadro wody na głowę moją wylała. O! kobiety! o kobieta!
I dodał po chwilce:
— Pluto, kochanie, lękam się o ciebie! jesteś w jakiejś matni i zdaje ci się, żeś usiadł w wygodném krzesełku. Jenerałowa odkłada do tygodnia, za tydzień, chyba wié, że jedno z nas djabli wezmą.... potrzeba być ostrożnym ale cóż mi grozić może?? Dalipan, nierozumiem.
Pierwszy raz może oddawna Kapitan czuł się obezwładniony i niespokojny, Kirkuć, który po powrocie dopytywać się go począł, nic z niego nie dobył i nie mógł pojąć zkąd mógł się wziąć Kapitanowi jakiś smutek, który u niego, nader rzadkim był gościem. Złościć się umiał, ale chmurzyć milcząco, nie było w jego naturze.
Zostawmy go oczekiwaniu i rozmyślaniu bez końca.
O zmroku tegoż dnia Narębski zawczasu oznajmiwszy Mani, że wieczorem z matką ma do niéj przybyć, chmurny i zasępiony przybył do Jenerałowéj i zastał ją już przygotowaną do wycieczki. Słowa nie powiedzieli do siebie, powóz stał zaprzężony, p. Felix skłoniwszy się ruszył przodem, Jenerałowa poszła za nim; Bzurskiemu kazano w domu pozostać i przysposobić herbatę, jeśliby hr. Abel nadjechał.
Gdy stanęli przed domem Byczków, Narębski w upartém milczeniu, blady posunął się przodem wskazując drogę, a szelest sukni pani Palmer oznajmił mu tylko, że posłuszna postępowała za nim do téj izdebki pod strychem, gdzie miała zobaczyć — i uścisnąć swe dziecię.
Nic wszakże w téj zimnéj, nieporuszonéj istocie nie zwiastowało, że chwila tak uroczysta w jéj życiu zbliżała się, chód jéj śmiały był i pewny, oko nie zwilżyło się łzą, nie zadrgały usta, a gdy Feliks drzwi otworzył przez które ujrzeli stojąca z załamanemi rękami Manię, Jenerałowa weszła do izdebki poważna, sztywna, jakby do balowego salonu. Postawa jéj mogła raczéj onieśmielić niż rozczulić — ale sierota postrzegłszy tę, w któréj domyślała się matki, któréj twarz już jéj była znaną — padła na kolana i klęcząca przyjęła ją, prawie na pół omdlała.
Narębski skoczył w milczeniu ratować pochylone dziecię, którego czoło okryła bladość śmiertelna, gdy p. Palmer mało co zmięszana, okiem zdawała się tylko szukać krzesła i siadła na niém milcząca. Usta jéj były zacięte, twarz surowa i gniewna.
— Matko! matko moja! niech raz w życiu wolno mi będzie wymówić to imie, ucałować twe ręce... matko!...
I za łzami więcéj powiedzieć nie mogła.
P. Palmer schyliła się i pocałowała ją w czoło chłodnemi usty.
— Uspokójże się, — rzekła, — ale uspokójże się proszę...
— Matko! — przychodząc do siebie powtórzyła Mania, — prawdaż to że ja ciebie oglądam, że mi to imię wymówić wolno, za którém tęskniło serce moje? że ty mnie nie odpychasz?
Pani Palmer wciąż milczała, jakby namyślając się co powiedziéć, serce jéj nic nie natchnęło — rachowała, rozmyślała na zimno.
— Ale uspokójże się moje dziecko, — powtórzyła, — posłuchaj mnie: Nie ja, porzuciłam ciebie, — dodała po momencie rozmysłu, świat mi cię odebrał, nie pozwolił przyznać się do dziecięcia. Pojmujesz, że twoja miłość mogła być dla mnie zabójczą.... ludzie o niéj wiedziéć, domyślać się jéj niepowinni. Boli mnie to, ale się siebie wyrzec musimy... jam temu niewinna.
Narębski spojrzał na nią prawie ze wzgardą, ta kończyła:
— Przynoszę ci błogosławieństwo matki, pierwsze i ostatnie. Powinnyśmy sobie obce pozostać, nie szukaj mnie, nie mów nikomu... zapomnij...
Mania, która chciwie chwytała każdy wyraz pragnąc w niém iskierki uczucia, a znajdując tylko zimną i bojaźliwą ostrożność — poczuła zastygające w piersiach serce, zdało się jéj, że uścisnęła głaz, który ją kaleczył chłodném dotknięciem. Spuściła oczy, pochwyciła jéj rękę i oblewała łzami powtarzając — matko!
— Błogosławię! błogosławię! — odezwała się po chwili milczenia Jenerałowa, — niech życie twoje będzie od mojego szczęśliwszém, życzę, pragnę, będę się modlić, abyś była szczęśliwszą, prawdziwie słów mi braknie.
Słów nie stawało, bo uczucia brakło. Pani Palmer kręciła się pragnąc co najprędzéj odbyć ten ciężki obowiązek i powrócić do domu, oczy jéj nie zwilżyły się, rzucała niemi po ubogiéj izdebce z niecierpliwém roztargnieniem.
— Pragnęłabym co dla ciebie uczynić, — odezwała się po chwili, — sama nie wiem — pomyślę, będę się starać.... Jesteście ubodzy zapewne.
— A! matko, — rzekła Mania, nie dając jéj dokończyć, — ja nic nie potrzebuję tylko twojego serca, tylko błogosławieństwa, tylko uścisku..
I pochyliła się w objęcia kobiety, która nie mogąc jéj uniknąć, objęła ją rękami zimno i poczęła całować w twarz nie roniąc łzy, nie okazując najmniejszego wzruszenia.
P. Felix stał wryty i bladł tylko od tłumionego gniewu.
— Chciałabym, — odezwała się wracając do swojego tematu Jenerałowa, abyś miała po mnie jakąkolwiek pamiątkę...
Mania nic nie słyszała, płakała poglądając na nią tylko.
— Ale możeż to być, — odparła nie słysząc słów matki, — abym ja ciebie... nie zobaczyła już nigdy, aby mi Bóg dał tę jedną chwilę — i znowu sierotą rzucił w świat... Jabym choć z daleka, choć milcząco chciała...
— To niepodobna! panie Narębski, widzisz pan, — zakrzyczała Palmerowa, wytłumaczże jéj że to być nie może — pod tym jednym warunkiem zgodziłam się tu przybyć, aby to był raz pierwszy i ostatni... — dodała nie kryjąc niecierpliwości. Narębski posunął się krokiem i stanął, Mania zamilkła, płacz porwał ją znowu.
Położenie stawało się coraz przykrzejszém.
Felix który uległ prośbom dziecka, widział teraz, że zamiast przynieść mu pociechę, goryczą tylko zatruł ów raj obiecany... W saméj Mani stygło odpychane serce, łzy jéj zaczęły osychać, jakieś zdrętwienie rozpaczliwe i chłód czuła w sobie, pochyliła się na ręce matki, przycisnęła do niéj konwulsyjnie i padła zemdlona.
Jenerałowa przerażona porwała się z siedzenia, a gdy Feliks ratował Manię składając ją martwą na łóżeczku i ocierając wodą, rzeźwić i przemawiać do niéj najczulszemi wyrazy się starał — ona niewzruszona wcale, zniecierpliwiona tylko kręciła się chcąc się wymknąć co najprędzéj.
— Przyniosłam z sobą cierpienie tylko, — rzekła, — byłam tego pewna i iść nawet nie chciałam. To dziecię jest nadto roztkliwione, w jéj stanie, czułość taka to nieszczęście.
Cóż mam począć z sobą? Chcesz pan bym jeszcze pozostała?
Narębski był już gniewny.
— Czyń pani co się jéj podoba, — rzekł zimno, — jeśli ci serce nie uderzyło, jeśli nawet litości dobyć nie możesz z siebie, no! to odejdź pani.
— Otwiera oczy! — odezwała się Jenerałowa powoli, — to nic jéj nie będzie, żal mi jéj szczerze, ale cóż ja tu poradzić mogę; przecież nie wymagacie odemnie, abym się poświęciła dla niéj, to jéj nieposłuży i przychodzi za późno.
— Czuję, żem tu niepotrzebna, żem się powinna była oprzéć nierozważnemu naleganiu pańskiemu.
Mania otwarłszy oczy, nic wyrzec jeszcze nie mogąc, szukała oczyma téj kobiety marmurowéj, która stała nad nią jak widmo jakieś, i wyciągała do niéj rączęta białe... napróżno! p. Palmer nie ruszyła się z miejsca.
— Uspokójże się, — rzekła chłodniéj jeszcze niż wprzódy, — niech cię Bóg błogosławi, ja muszę, ja muszę odejść — mnie to wrażenie nęka i zabija. — Któż wié, nie rozpaczaj! zobaczyć się możemy jeszcze, gdy będzie można... ja sama postaram się zbliżyć do ciebie. Bądź spokojna.... Niech Bóg da szczęście.... bądź pobożną! — módl się, Bóg nie opuszcza sierot.... Błogosławię, błogosławię!!
Wszystko to razem wymówiła prawie nie myśląc, szybko, aby co prędzéj od pożegnania się uwolnić — i cofała się już krokiem by odejść, gdy Mania rzuciła się ku niéj, uklękła, porwała i poczęła w nogi całować.
Kamień byłby może prysnął od tego gorącego uścisku sieroty, która chwytała się z rozpaczą téj, w któréj szukała opieki i miłości, ale p. Palmer pozostała nieporuszoną, żywy tylko niepokój z przeciągnionéj do zbytku i przykréj dla niéj sceny, nią miotał.
— Ależ ci mówię, że się zobaczymy! — zawołała, — dziecko moje. Zostań z nią p. Narębski... Ja muszę odejść, mnie to męczy... klęknij i pomódl się, aby cię Bóg pocieszył, — On ojciec wszystkich...
To były ostatnie jéj słowa, szeroka jéj suknia zaszeleściała we drzwiach, słychać było przez chwilkę pospieszny chód jéj w sieni, potem turkot powozu, który się oddalał i głuche milczenie.
Jak po śnie przykrym powoli powstała Mania, złamana, prawie oszalała i w milczeniu rzuciła się na piersi Narębskiemu.
— Choć ty mnie nie odpychaj, — rzekła cicho, — ty mi ją zastąp...
— A! nie opuszczę cię nigdy sierotko moja, — zawołał p. Feliks, któremu męzkie powieki nabierały łzami, uklęknij i pomódl się, przebyłaś najcięższą próbę, na jaką istota na ziemi narażoną być może — męztwa Maniu i wieczne o tém milczenie...
Jenerałowa, która się czuła do jakiegoś obowiązku, odchodząc zostawiła na stoliku pięknie oprawną książkę do nabożeństwa, krucyfix hebanowy, zegareczek świeżo widać kupiony i w kopercie zapieczętowanéj jakiś dar, który Narębski przekonawszy się po rozerwaniu papiéru, że był wprost datkiem pieniężnym, zabrał zaraz aby go nazajutrz odesłać.
Resztę zostawił Mani, która ostygła i jakby nagle zestarzała, siadła starając się ochłonąć po niepojętéj scenie.
Mania cierpiała i płakała gorzko, a pan Feliks nie umiał jéj pocieszać, gdy szczęściem dla niego nadszedł Teoś Muszyński i pozostał z niemi razem przez wieczór cały, usiłując ją orzeźwić i pocieszyć.
Smutnie jednak płynęły im te godziny, a gdy pora spóźniona zmusiła ich do odejścia, Teoś widząc ją słabą i płaczącą, zbiegł na dół by uprosić p. Byczkowę (nie powiadając przyczyny), aby tam kogo posłała na górę, gdyż Mania trochę była cierpiącą. Obawiali się tak ją samą porzucić.
Narębski wyszedł starszy o lat dziesięć, zbity, rozczarowany i sam nie wiedział jak się dostał do domu.
Był w tym stanie ducha, w którym człowiek nie jest panem siebie, jest nią boleść.
Chciał już wprost się udać do swojego pokoju, gdy służący, który nań czekał na wschodach, oświadczył mu, że panie obie z pilnym bardzo interessem oczekują u siebie na pana, i kazały go prosić aby koniecznie do nich wstąpił.
Z wielką przykrością, czując potrzebę odetchnienia w samotności, Narębski wszedł do pokoju żony, która rzadko go tak późno przyjmowała — czuł że tam coś ważnego zajść musiało, kiedy aż on był potrzebny.
P. Samuela siedziała w swoim gabinecie, ostawiona flakonikami, obłożona poduszeczkami, a że Elwira w takich razach mniéj dobrze jéj posługiwała od Mani i nie umiała dogodzić; krzątała się przy niéj teraz faworyta służąca, straszne widmo suche, kościste, dziobate, czarne, chude, zgryźliwe, ale bezwzględnie umiejące pochlebstwem karmić swą panią, i najupodobańsze swéj pani. Była to plaga domowa, którą wszyscy dla miłości p. Samueli znosili pokornie, i ona teraz z Elwirą rządziła w istocie domem — a p. Feliks drżał na widok tego utajonego nieprzyjaciela.
Nieustannie litując się nad boleściami pani, jęcząc nad jéj nieszczęściem, donosząc różne wieści o postępkach pana Feliksa, stworzenie to wkradło się głęboko w serce pani Narębskiéj i miało pełne jéj zaufanie. Narębski lękał się jéj, nienawidził, ale musiał podzielać czułość żony dla téj opiekunki i milczeniem zgadzać się na głoszone jéj pochwały.
W chwili gdy p. Feliks wszedł, Elwira przechadzała się z rumieńcem na twarzy po pokoju, pani Samuela wzdychała w krześle, dziobata faworyta odtykała jakieś flaszeczki.
Widocznie czekano na niego, coś ważnego zajść musiało....
Krzątanie się służącéj było przeszkodą pani Samueli do rozmówienia się z mężem, musiała ją więc odprawić grzecznie pod pozorem żółtéj herbaty, którą ona tylko jedna robić umiała tak, że ją pani pić mogła. Zaledwie drzwi się za dziobatą zamknęły, Elwira tupnęła nóżką i zawołała niecierpliwie:
— Ale niechże mama mówi.
P. Samuela ruszyła ramionami.
— Poczekajże ty, gorąco kąpana. Usiądź panie Feliksie, bo nie mogę natężać głosu i podnosić głowy, która mnie od nieustannych wzruszeń boli okrutnie, mamy ci coś ważnego do powiedzenia.
— To niechże mama mówi! — powtórzyła Elwira, — bez tych wszystkich przygotowań, czyż z ojcem będziemy robiły ceremonje?
Pan Feliks usiadł.
— Cóż to jest, — spytał, — zgaduję że to coś tyczącego się Elwiry.
— Zgadłeś, wystaw sobie, najniespodziewańsza rzecz....
— Otóż ja powiem sama, — przerwała obżałowana, — baron mi się dziś oświadczył.
— Kto? kto? — spytał Narębski.
— Ale baron Dunder.
Narębski osłupiał.
— To nie może być, — rzekł, — cośby mi wprzód przecie powiedział, tak nagle!!
— Posądzam Elwirę, że go trochę wyciągnęła! — odezwała się pani Samuela, — bo w istocie choć już zaczynało się na to zbierać, ale oświadczył się za prędko, za prędko.
— Ale cóż to znowu? — zawołała Elwira, mama mnie ma za dziecko? Spytał mnie sam, jak mamę kocham, czy o moją rękę papy i mamy prosić może?
— A ty cóżeś mu odpowiedziała? — odparł Narębski, — spodziewam się, żeś się stanowczo przecie bez nas nie zdecydowała?
— Ale jaki bo ty jesteś dla niéj, mój Feliksie, — przerwała pani Samuela, — przecież Elwira może już miéć swoją wolę!
Elwira obrażona pokręciła główką.
— No! to niech mama powie! — zawołała z gniewem.
P. Feliks zwrócił się do żony.
— Elwira znalazła się z wielkim taktem, il faut lui rendre cette justice, ty nigdy sprawiedliwym dla niéj nie jesteś. Widzisz, zdała się na nas, odwołała do nas.... Ja zaś, mówię otwarcie, nie widzę w tém nic tak dla Elwiry niefortunnego, i owszem.
— Jakto? — zawołał Narębski, — człek stary, śmieszny, rozpustnik znany.... którego Elwira kochać nie może.
— Ale cóż tam to kochanie! — przerwała panna kiwając głową.
— Ma zupełną słuszność, — dodała Samuela, — próżnoby szukała miłości, to zawód tylko i strapienie, ona jest czułą, ale rozsądną, może i świat, na który patrzy, wyleczył ją ze złudzeń próżnych, — dodała z pewnym przyciskiem. — Baron znowu tak stary nie jest, ma wiele życia i uczucia, kocha ogromnie Elwirę, pada przed nią, da jéj być panią w domu, c’est quelque chose.... Nie będzie niewolnicą....
Westchnęła w epilogu, dając do zrozumienia, że nią może była sama.
— A i śmiesznym baron tak bardzo nie jest, — a potém szepnęła: — ręczę ci, że go Elwirka ułoży.
Feliks się rozśmiał.
— Jak wyżła? za stary! nie w pierwszém polu, a rasy nie ma, nic już z niego nie będzie!
— Młoda dziewczyna, najprędzéj nad starcem panować może, c’est un fait.... Ja z góry mówię, — zakończyła Narębska, nie jestem temu przeciwną.
— Ani ja! — żywo zawołała Elwira.
— A! to cóż mi pozostaje? — rzekł p. Feliks, — naturalnie i ja przeciwko temu być nie mogę, nie widzę nawet na coby się protestacja moja przydała? Ale pozwólcie mi dla zrzucenia ciężaru z serca, abym wam całą prawdę powiedział. Elwira gniewa się na tego który ją opuścił, chce się na nim pomścić, a mści się na sobie.... Pilno jéj wyjść za mąż, byle jak, aby świetnie. Z tém wszystkiém nic nie nagli w istocie, nie jest ani starą, ani brzydką, ani ubogą i mogłaby wyśmienicie na coś lepszego poczekać.
— Ale, — dorzucił Narębski, — uwagi moje, już dla tego że moje, przyjętemi być nie mogą. Elwira zresztą jest dosyć dojrzałą, by sobą i swoją przyszłością rozporządzać mogła. Zrobicie co się wam podoba, ale dodać muszę, że idąc za barona, Elwira zrobi głupstwo, którego będzie żałować. Jest to tylko zemsta dziecka, co połajane jeść nie chce, aby głodem swoim ukarać matkę.
— Jesteś niezmiernie dziś ostry i niesprawiedliwy, zapewne skutkiem jakichś zewnętrznych wpływów, które są dla nas tajemnicą; uważałam przytém, że nie lubisz barona, a niechęć dla niego cię zaślepia, — rzekła Samuela.
— A ja widzę, że papa mnie nie kocha! — dodała Elwira.
— A! więc naturalnie zrobicie co się wam zdawać będzie, i po cóż tu było wzywać mnie tak pilno? — spytał Narębski, — ja przecie tu nigdy nie mam racji, to wiadomo.
Obie panie trochę były zmięszane.
Mon chèr, posiedźże choć chwilę i daj z sobą pomówić, — zawołała Samuela biorąc się za bolącą głowę i przybierając postawę niewinnéj i ciężko za cudze grzechy cierpiącéj ofiary. — Pozwól nam kobietom z sobą choć trochę porozumować, baron jest ogromnie bogaty....
— Elwira nie będzie także ubogą.
— Ale przyznasz, że im więcéj kto ma, tém lepiéj.
— Niekoniecznie, — rzekł Feliks, — mijam to, jednak.... cóż daléj?
— Jeśli Elwira go zawojuje?
— Ale, moja droga, — odparł Narębski, — czyż o to chodzi w małżeństwie? mnie się zdaje, że miłość nie pożąda władzy, że szczęście nie pragnie panowania, kto kocha, ten gotów służyć, poświęcać się, cierpiéć nawet z uniesieniem....
— A! to są teorje! — uśmiechnęła się pani, — ale któż kocha? mój drogi, sam wiész najlepiéj, że wśród aniołów nie żyjemy! niestety!
— Mój papo, co tu długo rozprawiać, — a jeśli on się mnie podoba? jeśli ja w tém widzę szczęście? wszak sam papa nieraz powtarzał, że wedle swoich pojęć, szczęścia nikomu narzucać się nie godzi?
— Jak skoro ty tego żądasz? — rzekł Narębski, nie mam słowa do powiedzenia. Obowiązkiem ojca jest tylko powiedzieć, że widzi jasno przyczyny i obrachowuje skutki. Masz po sobie matkę, a zatem rzecz skończona. Siła złego, dwóch na jednego....
Wstał z krzesła, panie patrzyły po sobie chmurne.
— Ale cóż mu papa powie, jeśli on papie się jutro o mnie oświadczy?
— A! odeślę go do was.
— Mój papciu! tak kwaśno.
— O! nie, ale obojętnie, wybacz mi ale nie widzę znowu, żeby mi tak wielką robił łaskę, pokochać go na dyspozycją nie potrafię, kłamać nie umiem. Powinnabyś się nie spieszyć, rozważyć.
— Tak! — zawołała Elwira, — aby się rozmyślił i żebym ja znowu na koszu została.
— Otóż wypowiedziałaś nareszcie o co ci idzie.
— No, tak, jeśli papa chce, — odparła córka, — tak jest, chcę i muszę wyjść za mąż. Widocznie nie mam szczęścia, wszystkie moje rówieśnice są zamężne, Basia, Cesia, Melanja nawet, choć czarna jak cyganka i piętnaście tysięcy posagu. Już mnie to znudziło, partja przyzwoita, mama się zgadza, papa nie może być przeciwny, więc wychodzę....
— Moja Elwiro, — rzekł Feliks, — bylebyś tego późniéj nie żałowała. Moim obowiązkiem, jeszcze raz powtarzam, powiedziéć ci prawdę. Dunder w towarzystwie jest słodki, zapalony gdy namiętność nim owłada, ale pod tym charakterem wesołym, swobodnym, kryje się despoda, energiczny, niezłamany, który raz otrzymawszy co pragnął, uczyni z ciebie niewolnicę....
— O! że nie to nie!
— Z Elwiry! — zakrzyknęła matka kiwając głową, — Elwira jest czułą, jest delikatną, ale ma uczucie honoru i nie da się złamać niczém, za to ręczę....
Postawa panny jakby w gotowości do boju stojącéj, dowodziła dostatecznie energji, z brwią namarszczoną, uśmiechniona szydersko, zdawała się wyzywać nieprzyjaciela.
— Więc koniec, — rzekł Narębski, widząc że wnoszono zieloną czy żółtą herbatę i że dziobata służąca patrzyła nań ciekawemi oczyma, usiłując wybadać z jego miny jak się narada skończyła. — Dobranoc.
— Że téż nigdy z nami kwadransa posiedziéć nie zechcesz.... — z wyrzutem odezwała się pani Samuela, — czyż cię tak nudziemy, czyś tak zmęczony tém miastem, które nam ciebie cale zabiera?
— Chcesz bym został? — spytał z rezygnacją Narębski.
Elwira zbliżyła się do niego.
— Ale ja papę przekonam, szepnęła cicho, że będę szczęśliwą....
Dziobata widząc że szepczą, wyszła dla przyzwoitości, stając zapewne za drzwiami, a rozmowa znowu się głośno rozpoczęła.
— Nie przekonasz mnie, — rzekł Narębski, — ale tymczasem jeśli cię to bawi, że będziesz siebie i mnie przekonywać o tém w co sama nie wierzysz, słucham chętnie.
— Feliksie! zawsze ta nielitościwa złośliwość!
— Naturalnie! złośliwy jestem jak człowiek który nie ma racji! — dodał gorzko śmiejąc się Narębski.
Elwira obrażona zamilkła.
— Przecież, — rzekła spojrzawszy na nią matka, — nie radabym żeby się to stało mimo twojéj woli, dla Elwiry byłoby to, ja ją znam, nadzwyczaj przykro.
Feliks zamilkł.
— Ale papo, doprawdy, baron jest człowiek tak przyzwoity.
— Jak wszyscy którzy usiłują być niemi, nie wiedząc dobrze co przyzwoitość stanowi. Baron, serce moje, coś przeczuwa, co się dlań nazywa przyzwoitością, omackiem po to sięga i dostępuje z wielkim wysiłkiem tylko śmieszności. Ludzie istotnie przyzwoici, kochana Elwiro, nie starają się o to, by być przyzwoitemi, są niemi jak róża jest różową, bo ją Bóg stworzył różą nie pokrzywą...
— Ale my dziś z nim nic nie zrobimy, — szepnęła Samuela córce, — laissez donc.
Zamilkły obie dumnie, Narębski posiedział, powiedział dobranoc i wyśliznął się do swojego pokoju.
— To prawda, mama ma słuszność, — odezwała się po jego odejściu Elwira, — że papa jest czasem taki nieznośny....
Samuela westchnęła znacząco.
— O! moje dziecko, dodała tkliwie i miłosiernie, każdy ma swoje kłopoty, nikt nie wié ile on wycierpiał, ale i ja z nim, jak widzisz, wiele wycierpiéć musiałam. Dla takiego serca jak moje, ten chłód i szyderstwo czasami, lub naprzemiany taka sentymentalność jak dzisiejsza, zawsze na przekór usposobieniu.... a! nie mówmy lepiéj o tém.
— Jednak potrzeba by coś na to poradzić.
Règle generale, powié swoje i będzie milczał, my zrobiemy co się nam zda lepszém, bo jemu brak zdrowego sądu, fantastyk.... Nie obwiniam go, tyle miał do zniesienia w młodości, złamany widocznie, zawsze objawia zdanie wprost rozsądkowi przeciwne... szczęście jeszcze że nie uparty... Pójdziesz za barona!
— O! i ręczę mamie że będę szczęśliwą! — zawołała Elwira. — Dunder nie jest ładne imie, ale baron! ale ma miljony! ale żyje w największym świecie, pojadę do Paryża, do Włoch! będą mi zazdrościć, — zimę przepędziemy w Nicei, lato w Wiesbadenie, trochę jesieni w Ostendzie.... Wmówię mu łatwo że to go odmłodzi.... Baron, jestem pewna, zrobi dla mnie co ja zechcę — jest dla mnie takim.
— Moje dziecko, przerwała Samuela, tacy oni wszyscy są gdy się żenią.
— Ale ja go zmuszę być zawsze....
Narębska uśmiechnęła się trzymając za głowę.
Vous croyez? — daj Boże.
W słodkich marzeniach wyszła Elwira do swojego pokoju, a Samuela pozostała z dziobatą faworytą, która ścieląc umiała zręcznie użalić się nad znużeniem, osłabieniem, stanem nerwów, trochę niedelikatnością męża, i dać do zrozumienia, że jakibykolwiek wybór uczyniła panna Elwira, pewnie być musi szczęśliwą.....
Narębski długo w noc siedział z głową podpartą na rękach i dumał, łzy toczyły mu się z oczów ciche, a usta śmiały szydersko.
— Otóż życie i szczęście nasze — rzekł w duchu, — wartoż tak bardzo troszczyć się o jutro, pozajutro i wszystko co się ma skończyć garścią ziemi i kupką trawy, która na niéj wyrośnie... a potém? drugi głupiec urodzi się i znowu ta sama komedja.




Teoś dosyć smutny powrócił do domu. Mieszkał on, jak wiemy, w bliskiém sąsiedztwie, w takiejże ubogiéj izdebce jak Mania. Ta tylko była różnica obu mieszkań, że Muszyńskiego daleko było nędzniejsze. W gospodzie téj która mu na krótko służyć miała, nie myślał on wcale ani o wygodzie ani o wdzięku, rzucił w kąt swój tłumoczek podróżny, a że biegał wiele a chłopak go opuścił, ledwie miał czas posłaniem okryć choć łóżeczko. Trochę papierów błąkały się na stoliku przy niedopalonym kawałku świecy.
Zdziwił się mocno, gdy stróż w bramie, oznajmił mu, że w jego mieszkaniu któś na niego czekał od godziny.
— Na cóżeście go puścili do mnie? — zapytał, — kiedy mnie nie było.
— A proszę pana, kiedy się tak prosił, że niemożna. Musi miéć pilny interes, bo mu się tak twarz paliła i spieszył się, co niemożna....
Nie mogąc pojąć ktoby doń co tak pilnego miéć mógł, Muszyński pospieszył do izdebki i zdziwił się mocniéj jeszcze widząc chodzącego po niéj wszerz i wzdłuż Michała Drzemlika, który miał minę niespokojną i zakłopotaną.
Przyszło mu na myśl, że się cóś w księgarni znaleść musiało niedobrego i przestrach go ogarnął.
— A nareszcie się doczekałem! — zawołał podbiegając Drzemlik, — kochanego pana Muszyńskiego... drogiego...
— Czekał pan na mnie?
— Ja? a! tak! troszeczkę! ale to nic. Miałem dużo czasu wolnego, a ot — tęskno mi było za panem, drogim, kochanym. Chciałem się dowiedziéć co się téż z nim dzieje? Bo to pan nie wiesz, — rzekł powtarzając po raz trzeci uścisk i tak dosyć serdeczny i niezwyczajny, że i my mamy serce, ha! i my księgarze, ludzie papieru, kochać umiemy kto wart, a ja do pana kochanego to tak, mogę powiedziéć przyrosłem, cha! cha!
— Bardzom panu wdzięczen.
— Kochany ten Muszyński! no i cóż?
— No nic, kochany panie Michale, siadaj proszę na jedynym stołku, a ja się umieszczę na łóżku, radbym cię przyjąć serdecznie, ale jak widzisz nie mam nawet elastycznego krzesełka.
— Tak mi się pana żal zrobiło...
— Doprawdy? uspokójże się pan! nic mi nie jest!
— W takiéj nędznéj izdebinie...
— O! za młodu! wszystko człowiekowi dobre....
— No? a miejsca jeszcze nie masz pan?
— Przyznam się panu, że choć sobie dotąd miejsca nie wyszukałem, jest inna rzecz... znalazłem sobie.... żonę...
— O! — zawołał Drzemlik, — a ja! com cię właśnie myślał swatać.
— Musztarda po obiedzie, kochany panie Michale, jestem zaręczony.
I pokazał mu pierścionek.
— No! to doprawdy szkoda! A panna bogata?
— Tak jak ja, — rzekł Teoś, — lub coś blisko tego, mamy we dwoje nic lub tak jak nic, ale przytém młodość, nadzieję i siły.
Drzemlik machnął ręką i począł chodzić namyślając się.
— Posag nie tęgi! — zawołał cicho.
A był w takiem jakiemś usposobieniu przezroczystém, że nawet Teoś domyślił się, iż w nim coś kołatało się co z niego wyjść nie umiało czy nie mogło.
— Nie masz pan jakiegoś interesu? — zapytał.
— Ja? interessu? ale nie! odparł księgarz, ale żadnego... Czy pan co wiész, to jest domyślasz się?
— Właśnie, że odgadnąć nie mogę i pytam...
— Nic, nic, tylko widzi pan, jeśli mam prawdę powiedziéć, oto jest rzecz taka: — Tu usiadł i począł trzéć mocno czuprynę dla ułatwienia zapewne wyjścia myśli na wierzch dotąd w głowie uwięzionéj. — Oto tak, dużo myślałem o panu po jego odejściu od nas, dużo, dużo. Przerzucałem rachunki, księgarnia istotnie winna mu wiele, szło mi z nim doskonale. A przytem tak pan umiałeś jakoś wszystkich pociągnąć ku sobie, że każdy co do mnie przychodzi, pyta się o pana. Otóż żal mi takiego pomocnika. A prawdę rzekłszy, i czuję też żem pana pokrzywdził trochę.
— Mnie?
— A no tak! tak! mea culpa, bo na co panu było narzucać ten bilet loteryjny...?
— Ale cóż tam o tém myśléć!
— Bo, gdybyś go pan się chciał pozbyć, — rzekł Michał skwapliwie sięgając do kieszeni, gotów byłbym ci za niego powrócić należność, istotnie sumienie mnie ruszyło, bo ja panu ten bilet niepotrzebnie wpakowałem.
— Dajmyż temu pokój.
— I gdyby panu ciężył, dalibóg, chętnie, powiadam panu, powrócę stawkę, bo na co to się jemu w to wdawać? Ja stracę to stracę, jak sobie chcę, ale pana szkoda.
Teoś się uśmiechnął.
— Doprawdy dziękuję panu za jego dobre chęci dla mnie, aleby mi go nawet trudno było wymienić, bo sam nie wiem gdzie jest i com z nim zrobił. Zresztą ja gdy raz zrobię zły czy dobry interes, to stanowczo.
— W istocie, — zawołał Drzemlik, — ale pan dużo, jak na te czasy, stracisz? kilkanaście, gdzie tam, dwadzieścia kilka rubli, czy coś.
— Jużem musiał stracić, rzecz skończona, nie mówmy o tém... dziś jutro podobno ciągnienie?
— Ciągnienie? a tak! ciągnienie! a tak, dziś czy jutro, być może! — odparł Drzemlik rumieniąc się, coś około tego... nie wiem... jakoś w tych czasach.
— Muszę się téż dowiedziéć, bom może choć bilet frejowy wygrał, a nuż stawkę!!
Drzemlik zaczął mocno kaszlać, jakoś się nagle zakrztusił.
— No! to wiesz pan co, co jest to jest, idźmy do spółki, — zawołał, — ma być strata niech idzie po połowie.
— Mówiłem panu, że to jest rzecz skończona, rezykowałem, mniejsza o to, drobnostka, odrobię się na czém inném.
Drzemlik począł cóś śpiewać chodząc, ale w żaden ton przyzwoity trafić nie mógł i odchrząkiwał co chwila coraz zaczynając z innego...
— Na tych loterjach, — rzekł, — to się zawsze traci, tylko ci wygrywają, co tam te rzeczy sami robią, — wiadomo.
— Może być, — odpowiedział Muszyński, ale co się stało to się stało.,., i basta!
— Mnie smutno jednak, że to z mojéj przyczyny....
— O! niechże się pan tém nie frasuje...
Michał usiadł kwaśny.
— Sama pora herbaty, — rzekł, — możebyśmy dokąd poszli czy co? do Semadeniego?
— Chcesz pan? ja nie mam w domu gospodarstwa jeszcze, i chętnie pana zapraszam.
— Ale nie, to już ja, — rzekł Drzemlik.
— O! nie!
— No! to każdy za siebie zapłaci, — odparł p. Michał, — po niemiecku, to dobra metoda.
Teoś klucza szukał, gdy Drzemlik wrócił do biletu.
— Hm! a nuż pan tam co wygrasz? — rzekł, powiadasz, że nie wiesz gdzie bilet, trzebaby go przynajmniéj wyszukać....
Muszyński pobiegł do stolika, przerzucił papiery, szufladkę, ale nigdzie nie znalazł biletu, nierychło dopiero w bocznéj kieszeni od kamizelki domacał się pomiętego kawałka papiéru.
Drzemlik żywo rzucił się go oglądać.
— Proszę pana numer, jaki?
— 15,684...
— 15,684! 15,684! wlepiając weń oczy! — powtórzył księgarz i pobladł.... nie chcąc z rąk puścić papiérka.
— O co panu chodzi? wrócę pieniądze, na stół.
— Ale dajże mi pokój! — rozśmiał się Teoś, zaczynam myśléć, że doprawdy cóś wygram.... I schował go do kieszeni.
Wyszli milczący, a że idąc do Semadeniego przechodzić musieli około bióra loterji, które jeszcze stało otworem, Teoś przypomniał sobie swój bilet mimowolnie i rzucił okiem na szyby, na których stało w złocistéj glorji wielkiemi głoskami:

Wielki los padł na numer:
15,684.

Muszyński osłupiały dobył bilet z kieszeni...
— P. Michale! co to jest? zapytał.
Drzemlik rzucił mu się w objęcia.
— Przyjacielu! — zawołał... — do czego cię przez troskliwość przygotować chciałem, aby zbytniego wzruszenia, często szkodliwego, uniknąć.... Tyś wygrał! wiedziałem o tém, usiłowałem cię powolnie przysposobić, szczęśliwcze! do tego szczęścia, które wydarłeś mi z kieszeni!! a tak jest, nie ja.... ale ty wygrałeś, a jam był tak głupi....
Tu Drzemlik uderzył się po głowie.
— Ale choćbym wolał zawsze sam to miéć... dobrze że się uczciwemu człowiekowi dostanie... Niedomyślny! co się zowie z wacpana niedomyślny.... wszakżem półgodziny ci mówił o tym bilecie... i pytał i probował i udawał że go chcę odkupić... A wszystko to było tylko komedją przyjaźni, aby gwałtowne wstrząśnienie nie nabawiło cię atakiem apopleksji... o co się, przyznam, najmocniéj obawiałem...
Teoś rozśmiał się ruszając ramionami, nie można powiedziéć, żeby nie był wzruszony nieco, ale przyjął to tak chłodno, że Drzemlik posądził go o udanie.
— Wiesz wiele to jest, to coś wygrał? — zapytał.
— Wiele?
— Pół miljona...
— A no, to chodźmy na herbatę, — rzekł Muszyński — i pozwól, żebym już za nas obu zapłacił... Żal mi cię serdecznie, bo w téj chwili okropnie rozpaczać musisz, żeś mi ten bilet oddał...
— No! nie będę się zapierał... wołałbym go mieć w kieszeni, ale co się stało to się stało, i możesz powiedziéć, żeś mojemu głupstwu winien pańską fortunę!!
Myliłby się wielce ktoby sądził, że Muszyński doznał zbyt gwałtownego wstrząśnienia. Drzemlik czuł daleko więcéj, twarz jego zbladła i wywrócona wydawała mimowoli uczucie które nią miotało. Wypili herbatę, pożegnali się czule i rozeszli, a Muszyński zamyślony i milczący powrócił do izdebki, walcząc z sobą, bo mu ten dar losu był niemal tak przykry, jak jakaś jałmużna rzucona z nieba niedołężnemu, niezdatnemu do surowéj pracy charłakowi. Zresztą wielką dlań było wątpliwością co mu te krocie z sobą przyniosą, trochę więcéj szczęścia, czy zleniwienie, moralny upadek i bezsilność.
Cieszył się dla Mani tym dostatkiem niespodziewanym, dla siebie niewiele, a dużo wstydził, że był winien losowi tyle, ile nie jeden całém życiem pracy, poświęcenia i krwawego potu nie zarobił. Zdawało mu się nawet niesprawiedliwością korzystać ze straconych pieniędzy tylu ludzi co je w paszczę losu rzucili z nadzieją, a stracili może z rozpaczą.
Był szczęśliwym graczem... a kto wie co się na jego wygranę składało, ile łez, ile głodów, niedostatków, źle użytych oszczędności.
Całą noc w tych rozmysłach gorączkowych rzucając się, spać nie mógł i to było pierwszym zyskiem jego że nie zmrużył oka, że został zbity, złamany, upokorzony, niemal zawstydzony swém szczęściem.
Nie wiedząc co począć pojechał nazbyt rano do p. Feliksa, do którego wszedł tak niezręcznie, że go jeszcze zastał w łóżku....
Spojrzawszy nań Narębski się przestraszył, tak w fizjognomji jego dziwne znalazł pomięszanie, tak boleść jakaś wewnętrzna wypiętnowała się na niéj dobitnie. Przyszło mu nawet na myśl, czy się co Mani nie stało i porwał się z łóżka.
— Co tam? cóś złego? — zawołał.
— Nic! nic! — rzekł Teoś, — to tylko głupstwo moje, że sobie rady dać nie umiejąc, w chwili, gdy kto inny by się śmiał i skakał, ja mam minę skazanego...
— Siadajże i mów mi co prędzéj co ci jest?
— Wystaw pan sobie, że kiedym się żegnał i obrachowywał z moim księgarzem, Drzemlik narzucił mi prawie gwałtem bilet loteryjny....
— A na cóżeś go brał?
— Ale musiałem... nudził mnie...
— Cóż się stało?
— Nic złego... bilet wygrał wielki los...
— Co mówisz? pól miljona? A dla czegoż wyglądasz jak z krzyża zdjęty?
— A! bo mi to dolega, bo czuję w sumieniu jakby zgryzotę.... bo sam nie wiem co począć...
Narębski począł się śmiać, ściskać go znowu i śmiać się serdecznie, Teoś stał chmurny.
— Cóż ci jest? nikogoś przecie nie zrabował... nawet Drzemlika, który ci gwałtem bilet narzucił...
— A wczoraj.... próbował mi go odkupić...
— Spodziewam się żeś nie oddał...
— Jeszcze nie, ale czuję się tak niespokojny...
Narębski strwożył się.
— Słuchajże, — zawołał, — to Mania wygrała nie ty... nie ważże mi się robić głupstwa... masz bilet przy sobie? dawaj mi go...
— Oto jest, — odparł Teoś.
— Konfiskuję, — rzekł żywo porywając go Narębski, — choć raz przecie los miał oczy otwarte i dał nie jakiemuś szołdrze, ale człowiekowi, któremu się od niego pomoc należała... Lecę w szlafroku powiedziéć żonie.
Narębski cały był w ogniu.
— Ale żona pańska śpi pewnie...
— A! to ja ją obudzę! — krzyknął p. Feliks, — przecież warto dostać choćby migreny, byle się dowiedziéć, że raz fortuna miała trochę sensu.... i dała szczęście temu co na nie zasłużył.
— Czekaj pan! a pewienże jesteś że to szczęście? że to nie zasadzka szatańska na to, bym założywszy ręce próżnował, zdrętwiał, i obrócił się w jednego z tych ludzi, którzy nie mając bodźca, wyrzekają się pracy i życia.
— O! dziecko dziesięcioletnie! o gaduło co oklepane rzeczy powtarzasz bez myśli! czyż z pieniędzmi pracować nie lepiéj, nie ochotniéj? — rozśmiał się Narębski porywając szlafrok na siebie.
A śmiał się i hałasował tak bardzo, że raniéj obudzona Elwira poczęła się ciekawić, domyślała listu od Barona.... jego napadu, czegoś tyczącego się siebie i puknęła do drzwi ojcowskich... ukazując się niespodzianie w dosyć zaniedbanym szlafroczku i poprzydeptywanych trzewikach...
— Któż tam? Elwira? o téj porze? — zapytał Narębski... — chodź! chodź! słuchaj, właśnie wam miałem coś ciekawego powiedziéć....
Teoś Muszyński, którego tu widzisz, narzeczony Mani, wygrał na loterji... pół miljona...
— Cóż za żarty!
— O ba! najświętsza prawda!
— Nie może być...
— Niepowinno by być a jest! — dodał kłaniając się Teoś...
Panna Elwira popatrzyła chwilę, zamknęła drzwi i pobiegła do łoża matki, którą przebudziła bez ceremonji.
— Mamo! Mamo!
— Co to jest? pali się? która godzina?
— Dopiero dziesiąta... ale ogromna nowina.... Teoś Muszyński z Manią wygrali na loterji pół miljona...
— Co ty tam pleciesz?
— Muszyński jest u papy... papa taki szczęśliwy jakby sam wygrał... śmieje się i tańcuje w szlafroku... jeszczem go tak jak żyję nie widziała...
P. Samuela nachmurzyła czoło.
— A! dajcież mi pokój, — rzekła kwaśno, wartoż mnie było budzić dla takiéj nowiny... Albo bajka, albo jeśli prawda... coż mnie to ma obchodzić? jakby ktoś na księżycu dostał febry!! Mania i Teoś cóż to za bohaterowie?
Elwira śmiała się szydersko, ale z jéj oka błyskała źle tajona zazdrość.
— Wcale nie brzydki chłopiec, — zawołała dziwnym głosem Elwira — i nie głupi... no proszę mamy, że to takim Maniom zawsze szczęście sprzyja...
I nasz Kopciuszek będzie chodzić w atłasach i udawać wielką panią...
— A jakże mię głowa boli! dajcież mi wstać spokojnie... niech sobie chodzi w czém chce, i udaje kogo się jéj podoba... Co mnie ma zajmować te jéj pół miljona...




Pluta choć niecierpliwie wyczekawszy cały tydzień, obrachował się co do dnia i godziny i w terminie oznaczonym postanowił odwiedzić Jenerałowę. Dni oczekiwania przeszły mu jeszcze dosyć swobodnie dzięki resztkom pozostałym z datku Narębskiego, który już miał się ku końcowi, ale przy takiéj jak jego nieopatrzności, jutro groziło głodem i niedostatkiem. Pluta mając kieszeń nabitą, nigdy nie zastanawiał się nad tém, że ona się wyczerpać musi, używał, jak gdyby dochody miał nieograniczone, a nędzę gdy przyszła znosił z dosyć filozoficznym stoicyzmem, ocalając ją drwinkami z ludzi, a często i z samego siebie. Ku końcowi siedmiu dni byt jego nie był już bardzo świetny, potrzeba się było ograniczyć wódką prostą i kawałkiem mięsa, ale kapitan też od losu zbyt wiele teraz nie wymagał, a potrzeby swe sprowadzał do jak najprostszego wyrazu. Fizycznie i moralnie więzienie go złamało, szukał w sobie napróżno téj energii i sprężystości, tego niepokoju ducha, który go dawniéj do wielkich dzieł prowadził, nawet poprawianie rodzaju ludzkiego i dokuczanie szczęśliwym nietyle mu smakowało... Odpoczywał, far niente i keif wschodni na horyzoncie jego marzeń ukazywały się ideałami najwyższemi. Pluta był przybity, Kirkuć nawet zdumiéwał się nie poznając go chwilami.
Z rana tego dnia, gdy się miał udać do Jenerałowéj, posłyszawszy go ze stekiem przewracającego się po łóżku, p. Mateusz pokiwał głową.
— A co to pułkowniku, stękasz? hę?
— Sam się temu dziwuję, ale jakoś kości swędzą... ten loch wilgotny nabawił mnie reumatyzmu, nie poznaję siebie, w głowie nawet jakaś ociężałość niesłychana. Człek by odpoczywał tylko, ochoty nie ma do życia. Albo niedosyć wódki piję, albo teraz spirytus się popsuł, że go z chorych kartofli pędzą, które same siły nie mają, albo to już początek końca... czy koniec początku...
Djabli wiedzą, daj no mi tam trzęsianki....
— A to i ja się napiję, bo to człowieka stawi na nogi! — rzekł wstając Kirkuć, — jeden kieliszek z rana na czczo, z kawałkiem chleba z solą, to dukat doktorowi z kieszeni...
— No, a dwa? — spytał Pluta.
— A dwa? to musi być dwa dukaty.... — odparł Kirkuć, — ale już ten drugi to czasem w głowie mąci.
— Słaba głowa, — rzekł kapitan wychylając spory kielich. Niech mówią co chcą, — dodał, — wino, piwo i tamte inne rozwodnione fraszki i przysmaki ku połechtaniu podniebienia, wszystko to są romanse, a wódka grunt. Zaraz ci się w żołądku rozgospodaruje i w głowie rozjaśnia.... Która godzina?
— Co się tyczy godziny, — odparł Kirkuć, tyle tylko wiem, że sztankelerka odeszła, a zatem musi coś być około południa.
— Gwałt! a ja w łóżku i nie ogolony, a tu wizyta za pasem! — zakrzyczał kapitan. — Kirkuć, z ciebie śpioch obrzydliwy.... czemu mnie nie obudziłeś? dawaj mi cyrulika.....
— Zaraz, ale co się tyczy budzenia, wszak nie miałem tego posłannictwa, iż się tak wyrażę, — odparł Kirkuć, — a pan się gniewasz nie kazawszy mi....
— Gniewam się gdy nie mam racji, powinieneś o tém wiedziéć, — rzekł kapitan, — to ogólna reguła.... ruszaj po cyrulika.
— Idę już....
Kirkuć wyskoczył zaraz, kapitan się zerwał umywać, a że nie miał czasu na kawę, powtórzył wódkę i wybiegł w miasto, dążąc do mieszkania jenerałowéj.
Właśnie dochodził do jéj domu, gdy dorożka wioząca Pobrackiego w tęż samą stronę, zastanowiła się u drzwi jego i dwaj panowie weszli razem.
— A pan tu? — spytał p. Oktaw.
— Z polecenia jenerałowéj saméj....
Zaczęli się ceremonjować we drzwiach u wnijścia, gdy im komodą ogromną zawalono przejście, musieli więc poczekać, aż się ona wyniosła na ulicę. Daléj, nim zdołali próg przestąpić, poczęła się tymże samym otworem dobywać na świat kanapa, którą Pobracki poznał z trwogą za należącą do mebli jenerałowéj, lub przynajmniéj wiele do znajoméj mu z ciemnego salonu podobną. Twarz jego zwykle blada, zrobiła się glinianą prawie.
Weszli zatém do sieni, w któréj mnóstwo mebli, niewątpliwie już uznanych za należące do jenerałowéj Palmer, w największym nieładzie, jakby po wielkim rozpierzchnione boju, spoczywały. Stolik z serwantką i lampami zajmował środek, tyłem, bokiem, jedne na drugich okrążały go krzesła i fotele dziwnie pomięszane, fortepjan zamknięty w pace, lustro w muślinowéj spódniczce, półka podobna do wschodków i jenerał przewrócony niewygodnie do góry nogami. Wszystko to zdawało się kłócić z sobą i czekać tylko chwili do ponowienia walki przerwanéj. Przejść było trudno wśród tego kafarnaum, którego ognisko zajmował jakiś jegomość z bródką ryżą, palący ostatek cygara i rozporządzający się jak w domu. Bzurskiego nawet, czujnego stróża, nie widać było nigdzie.
— Ale cóż to to jest? — spytał Pobracki.
— Coś wygląda na przenosiny, — rzekł Pluta równie niespokojny.
— Co to jest? — powtórzył mecenas.
— Czego panowie chcą? — zawołał z nieukontentowaniem wyjmując cygaro jegomość z bródką, nie kryjąc, że im był nie rad.
— Cóż to znaczą te powynoszone meble?
— A co mają znaczyć? — odparł pogardliwie gospodarujący nieznajomy, — cóż? zabiera się swoje meble do magazynu.
— Jak to swoje do magazynu? Wszak to są sprzęty pani jenerałowéj Palmer? — rzekł Pobracki.
— To jest byli sprzęty pani jenerałowéj, — odpowiedział mężczyzna, nakazując aby zabierano krzesła, — ale to jest teraz mój sprzęt, kiedym ja go kupił i gotówką zapłacił.
— Jak to kupił? — zawołał Pobracki z trwogą, — kiedy? i od kogo?
— A no, trzy dni temu, wszystko co tu było, no, i drogom zapłacił. Z temi utrechtami to się człek zawsze musi obszukać, bo to w mroku wydaje się jakby nowe, a ot, jak wynieśli na podwórz, to wytarte, zblakłe, i meble politury potrzebują, na mój honor. A nim się to sprzeda, co to tam procentów przypadnie.
— Ale pani jenerałowa, — dodał Pobracki.
— Co ja wiem o téj pani jenerałowej? niech się pan pyta na górze.
Pobracki z Plutą, który bardzo nosem kręcił, powoli pociągnęli na górę. Na piętrze wynoszono właśnie łóżka palisandrowe i parawany, a nikogo nie było, by się o pani jenerałowéj dowiedziéć, sami obcy ludzie.
Do najwyższego stopnia zdziwiony i podrażniony, jak cień wśród tych ruin kroczył Pobracki, nie mogąc pojąć co znaczyły. Oczewistém już dlań było, że jenerałowa, o któréj projektach nic a nic nie wiedział, któréj od dni kilku z różnych przyczyn widziéć nie mógł, wyjechała nagle, wcale mu się nie opowiedziawszy. Trwożyła go ta jakaś niezbadana tajemnica nagłéj ucieczki i sprzedaży ruchomości.
Pluta zwarzony i zastygły, odzyskiwał jednak powoli sarkastyczne usposobienie i idąc za mecenasem pomrukiwał pod nosem piosenkę:
— A kiedy odjeżdżasz bądźże zdrów....
O mojéj przyjaźni dobrze mów....
— Djabła tu można dobrze mówić o takiéj przyjaźni, — dodał, — kiedy to zupełnie wygląda, jakby ta baba, na cztery nogi kuta, wszystkich nas wystrychnęła na dudków. Śliczna przyjaźń, niech ją słota porwie!
— Proszę pana, — spytał łapiąc nareszcie gospodarza domu Pobracki, — czy nie mógłbym się dowiedziéć?
— A, mecenasa dobrodzieja....
— Upadam do nóg.
— Do nóg upadam....
Pluta poważnie, z daleka skłonił się milczący.
— Cóż to, jenerałowa wyjechała?
— Jakto? przecież pan mecenas, jako przyjaciel domu, musiałeś o tém wiedziéć?
— Ja, tak, trochę.
— Wyjechała, wczoraj rano jeszcze, dodnia. Widać nagły był wyjazd, bo sprzedała meble i wszystko za bezcen. Gdyby to człowiek był wiedział, samby może nabył, a to tak lada spekulant korzysta, już chciał odstępnego odemnie trzysta złotych. Słyszana rzecz!....
— Ale dokądże?
— A do Petersburga.
— Sama? — pytał Pobracki.
— Nie, z synem.
— Jakto? z synem.
— Czy téż z kuzynem, synowcem czyli siostrzeńcem, nie wiem, — rzekł gospodarz, — z tym młodym człowiekiem.
Pobracki już był w domu, ale mu się słabo robiło. Pluta wciąż podśpiewywał za nim, chociaż nader cicho:
— A kiedy odjeżdżasz bądźże zdrów....
— I dla tego kazała mi tydzień czekać, czemu nie ruski miesiąc? lub do greckich kalendów? Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka, o! ponieśli!
— Więc my tu już może i nie mamy co robić? — dodał pytająco trącając łokciem p. Oktawa kapitan, — jak się panu zdaje?
— Co? — spytał mecenas. — Pan się zdajesz dziwić nagłemu odjazdowi pani jenerałowéj Palmer, — podchwycił miarkując się, ale to, — rzekł odchrząkując, — to było w naturze rzeczy, proces, tak jest, ja dawno wiedziałem, że to musi nastąpić.
— Pan o tém wiedziałeś? — zawołał kapitan, — a więc i dla mnie tam w tym liście, który pan dobrodziéj trzymasz w rękach, znajdować się coś musi?
— Nic nie wiem jeszcze, być może, wszakże w pośpiechu, być może iż coś się zapomniało.
— Nigdy dobrzy i starzy przyjaciele jak ja! — odparł Pluta, — odpieczętuj pan pismo, musi być ciekawe.
Pobracki czytał, ale twarz jego w miarę przebiegania listu nic weselszego nie zwiastowała, — nie miał siły nawet nic powiedziéć kapitanowi, miną dając mu poznać, że list jego się tylko tyczył.
— O osobnym liście do mnie nie słychać, zacny właścicielu téj nieruchomości? — zapytał Pluta.
— Honor pański?
— Kapitan Pluta.
— Nie mam nic.
— Miarkowałem już z góry, że tu nic nie znajdę, prócz słodkich wspomnień przeszłości, — zawołał Pluta poświstując, — żegnam więc pana mecenasa i ciebie zacny obywatelu!
To mówiąc cofnął się pobity, ale nie zwalczony na duchu....
P. Oktaw wszedł w głąb z listem, którego zrozumiéć nie mógł, otarł pot z czoła i po trzeci raz próbował go czytać z uwagą. Stało tam dosyć ładnym i ekstra-sztywnym charakterem pociągłym, na papierze z cyframi, co następuje:
„Szanowny panie!
Nagły obrót moich interesów zmusza mnie opuścić Warszawę, bez podziękowania mu, bez pożegnania go nawet. Chciéj wierzyć, że mnie to boli. Musiałam się poświęcić dla ocalenia majątku, a hrabia nie daje mi czasu do urządzenia się, musimy natychmiast wyjeżdżać. Process jest skończony, — szczęśliwam że donieść mu mogę, iż dzięki jego radom, pomyślny skutek uwieńczył gorliwe jego starania, za które zawsze zachowam serdeczną wdzięczność. Domyślisz się pan, że hr. Hunter od dni trzech jest mężem moim, to panu wytłumaczy wszystko, — familja na niego zrzekła się wszelkich pretensji. Proszę, jeszcze raz wierzyć, że nie zapomnę nigdy żywych dowodów przyjaźni, jakiéj doznałam od niego.

Julja hr. Hunter.“

Pobracki stał długo osłupiały, nareszcie opamiętał się, że poznać po nim mogą doznane wrażenie i ukłoniwszy się gospodarzowi, zszedł milczący do dorożki i pojechał do domu, gdzie w kilka godzin dostał ziębienia, gorączki i nad wieczorem musiał położyć się w łóżko. Kapitan, który troskliwie o jego zdrowie się dowiadywał, doszedł od doktora, że to była jakaś afekcja tyfoidalna, z któréj p. Oktaw tak prędko wyjść nie mógł.
Ukłoniwszy się w progu eskulapowi, który mu tę niepocieszającą zwiastował nowinę, włożywszy ręce w próżne kieszenie, Pluta pociągnął pieszo do domu, frasobliwy dosyć, i przybity gorzéj niż kiedy.
— Powinienem był zmiarkować od razu, że ta babsko nas wszystkich w pole wyprowadzi, — rzekł w duchu, — ale rozum jak musztarda po obiedzie, przychodzi. Gonić za nią nie mam już najmniejszéj ochoty ku lodom arktycznym.... Los musi się za mnie podjąć zemsty, bo już ja jéj nie podołam, pozostaje dilemma: co jeść i co robić?
Kirkuć mi nie poradzi, jam widocznie ogłupiał, w Wiśle woda zimna i brudna, dobry powróz grubo kosztuje i gałęź mocna nie łatwą jest do wyszukania, z pistoletu strzelać huczy i ludzi straszy, a człek po capstrzyku ma fizjognomją nie ładną, choćby się świeżo ogolił, naostatek trucizny nikt nie sprzeda chyba taką, któréj trzeba wypić wiadro żeby skutek zrobiła, a tu tylko co nie widać, jak się jeść będzie chciało na kredyt....
Trudno temu uwierzyć, ale tak było w istocie, że kapitan wziąwszy dość okrągłą sumkę od Narębskiego, już był ją całkowicie rozproszył. Zostawały mu w kieszeni okruchy, ale po ścisłym ich obrachunku, zapas nie na długo mógł starczyć, a tu jeszcze Kirkuć pod pozorem serdecznéj przyjaźni swój głód pod opiekę kapitanowi oddawał, co gorzéj, nawet swoje pragnienie.
— Ciężka sprawa, — powtarzał Pluta, — potrzeba się wynosić co prędzéj z Warszawy, lub szukać posady? Ale cóż, najświetniejsze miejsce starczy mi na dwa śniadania! Gdybym mógł zostać odrazu ambasadorem lub dyrektorem jakiéj kompanji, wesołéj i w któréjby nic nie było do robienia a dużo do zjedzenia, lub choćby kassjerem nieodpowiedzialnym za rachunki? ale to dziś strasznie trudno?
I humor go się już nie trzymał, bo pod koniec kląć zaczął. Powolnym krokiem wszedł mrucząc do hotelowego pokoiku, Kirkuć coś właśnie operował około szafki i zdaje się, że musiał teorją spirytusu sprawdzać praktycznie, ale szybkie zamknięcie podwoi i rumieniec, który wypłynął na lice p. Mateusza, już nie wzruszyły Pluty, — myślał o czém inném.
— To darmo, — rzekł, — potrzeba szukać zbawienia na prowincji. Wieś jest patrjarchalna, naiwna, życie tanie, ludzie nie podejrzliwi, serca otwarte aż do kieszeni, dusze czyste aż do pożyczenia, worki pełniejsze niż w stolicach.... Ale Kirkucia pozbyć się muszę, bo mi ten wychowaniec nie na rękę, i choćby się zgodził buty czyścić lub listy pisać, nie mogę sobie takiego zbytku pozwalać.
— Wychodzisz? — spytał po chwili p. Mateusza.
— A tak! wyjdę się trochę przewietrzyć. A pułkownik zostaje?
— Ja? spocznę, boś mnie zbudził późno, i dla tego mi się dotąd spać chce. Adie, kochanku!
Któżby się spodział? ktoby odgadł, że temi słowy pożegnali się ci ludzie — na wieki. Kirkuć nic nie przeczuwając wysunął się na bawara, bo miał gdzieś cień kredytu, kupiony niezmierném nadskakiwaniem zyzowatéj gospodyni; kapitan pozostał sam i drzwi na rygiel spuścił. Nadzieja dłuższego pobytu w mieście opuściła go, trzeba się było ratować ucieczką. Przetrząsł kruchą garderobę, kupioną po wyjściu z więzienia, wybrał z niéj co było schludniejszego w bardzo umiejętnie zadzierżgnięty węzełek, który musiał wynieść pod płaszczem, (nie życzył sobie bowiem płacić w hotelu,) obliczył kassę skromną, wypił resztę wódki, papiery schował do kieszeni i już był gotów do drogi.
Przebierając listy i mniejszéj wagi pozostałości, trafił na portret jenerałowéj, długo nań patrzał, nareszcie ścisnął w dłoni, potrzaskał, rzucił pod nogi i zgniótł obcasem na miazgę.
— Gdyby ona, — kto wie! kto wie! gdyby ona chciała była zostać uczciwą kobietą, możebym i ja był się zdecydował wyjść na poczciwego człowieka. Ale ba, pal djabli amory! Gdzie szatan nie może, kobietę posyła. Giń czarownico przeklęta!
Już miał wychodzić dobrawszy chwili, gdy mu jakaś myśl przyszła szyderska, chwycił kawałek kredki od preferansa i wielkiemi głoskami napisał na stoliku:
Kirkuć — bądź zdrów.... na wieki!!!
Dodał trzy wykrzykniki, stopniowane tak, że ostatni w mgłach oddalenia zdawał się ginąć maleńki. Potém wysunął się z hotelu i Bednarską ulicą spuścił na Pragę, gdzie dobrawszy miejsce na furmańskiéj bryce, nie pytając dokąd jedzie, puścił się w świat, z mocném przekonaniem, że tak uczciwym jak on ludziom zawsze sprzyjają losy, że jenjusze nigdy nie giną inaczéj jak z niestrawności.
Kirkuć powrócił dopiero wieczór, gdyż bawar usposobił go do czułości zbytniéj dla zezowatéj gospodyni, w któréj uśmiechu szczególny urok znajdował — domyślił się zaraz z napisu fugi kapitana, ale ukrył ją przed gospodarzem i sam cichaczem także wyprowadził się z pod niegościnnego dachu, za który wymagano zapłaty.
W tydzień potém, spełniał ze szczególną gorliwością nowicjusza, obowiązek zaszczytny pierwszego markiera w domu owéj pani, któréj serce zawiędłe odżywić potrafił czułém przywiązaniem. Miłość i żołądek przyczyniły się zarówno do przyjęcia służby, którą ozłacał sobie przypomnieniem, że najwięksi bohaterowie, ba i królowie w bajkach, zakochawszy się, nie wahali wdziać liberją, aby przybliżyć do przedmiotu swych zapałów. Niestety! biedny Kirkuć kłamiąc przed sobą samym, tak był jednak nieszczęśliwy ze swego upadku i osierocenia, iż niedługo pożywszy przy billardzie, przeniósł się do szpitala.
To go tylko pocieszało, że w największéj nędzy, upokarzającą pracą rzemieślniczą, nigdy dostojnych dłoni swoich nie zmazał. Człowiek był wielkiéj godności i znał co się wielkiemu imieniowi należało od potomka znakomitéj rodziny.




Powiadają, o królu Dagobercie, że przechodząc przez most w ręku z psem, który mu się dosyć naprzykrzył, rzucił go w wodę mówiąc: — z najlepszym towarzyszem nawet rozstać się przecie kiedyś potrzeba.

Otóż tak samo powieść, szanowni czytelnicy, choćby ona była najmilszą (nie śmiemy sobie pochlebiać, byście ją za taką przyznali), przecież kiedyś skończyć się musi. Trzeba się rozstać z najdroższemi, najukochańszemi nieraz istotami, cóż dopiero z takiemi papierowemi cieniakami jak nasze!!
Nie sądzę byście ich bardzo żałować mieli. Przyszliśmy do téj rozstajnéj drogi, na któréj pożegnamy wreszcie postacie, które się w naszéj obracały powieści, idzie tylko o to, aby się z niemi grzecznie i przyzwoicie pożegnać.
Chociaż mało kto umarł i niewiele się pożeniło z bohaterów naszych, — nad czém mocno bolejemy, choć rzecz się raczéj urywa niż kończy, daléj iść już się i wam nie chce zapewne i my sobie niebardzo życzymy. Powieść oparta na rzeczywistości, inaczéj się téż kończyć nie może, wymysły tylko rozpoczynają się teatralnie i zamykają obrazem, apotheozą, epilogiem tryumfalnym, — w życiu powszedniém dzieje się inaczéj; nic się właściwie nie kończy, ciągnie się wszystko powolnie i snuje coraz nową podsycane przędzą. Moglibyśmy dla uspokojenia czytelników, umorzyć jeszcze kilku bohaterów i pół=bożków, ale się nam zdaje, że jest rzeczą obojętną żyć im dozwolić, kiedy tracimy ich z oczów. Prędzéj późniéj, zamknie się to trumną i grobem, bo nikt za dni naszych żywcem do niebios nie bywa porywany.
Jednakże wchodząc w niepokój, jaki zrodzić może tak nagłe rozstanie się z ludźmi, których los przez kilka tomów nam dokuczał, musimy choć napomknąć o kolejach dalszych naszych dobrych znajomych — o ile nam są one wiadome.
Ponieważ zaczęliśmy od kapitana Pluty i on prawie pierwszy ukazał się nam na chmurnym horyzoncie garwolińskim, słuszna abyśmy coś o nim jeszcze powiedzieli. Zapewniano mnie najmocniéj, gdym ostatnią razą był na Podlasiu, że oddaliwszy się z Warszawy w chwili małodusznego zwątpienia, i uczuwszy sam, że jest już jednym z tych towarów, które kupcy wyprawiać muszą na prowincję aby się ich pozbyć ze sklepu, Pluta udał się na pierwszy jarmark, o jakim doszły go wieści. O tyle mu się tam powiodło, że bryczkę i parę koni kupiwszy, wyruszył w dalszą podróż daleko wygodniéj, postanawiając nie zaglądać do stolicy i pędzić dalszy żywot spokojnie wśród świata, którego zaletom zupełną oddawał sprawiedliwość. Widziano go późniéj wśród kilku świetnych zjazdów po różnych miasteczkach, coraz liczniejszemi otoczonego przyjaciołmi, gdyż wiele w krótkim przeciągu czasu porobił znajomości i z powodu dobrego humoru, łatwości w obejściu, doświadczenia i rozumu, powszechnie był ceniony. Hołd jaki oddawano talentom jego niepoznanym tak długo, skłonił go zapewne, że się tém wiejskiém kadzidłem jałowcowém i gościnnością niewykwintną zadowalniając, osiedlił całkiem na prowincji.
Kirkuć, jakeśmy mówili, dokonał żywota w szpitalu, nie bez gorzkich żalów nad dolą, która go całkiem zawiodła.
Daleko trudniéj jest nam coś powiedziéć o jenerałowéj Palmer, secundo voto hrabinéj Hunterowéj, która tak niespodzianie, trzymając się zwyczaju wielkiego świata, znikła, chcąc szczęście swe ukryć przed ludźmi i miodowy miesiąc spędzić na osobności, jak to się dziś czyni powszechnie. Zasięgaliśmy o niéj i jéj mężu wiadomości różnemi drogami, ale niewiele się nam zdobyć udało. Pewien dobrze poinformowany podróżny zaręczał nam, że odegrywała wielką rolę, trzymała dom otwarty, ale nie była szczęśliwą, bo mąż jéj szalenie grał w karty, życie wiódł z francuzkiemi aktorkami i obchodził się z nią nazbyt ufając jéj przywiązaniu do siebie. Bywało nawet tak, że miłości cybuchem próbował.... si fabula vera.
Sceny jakie między małżeństwem miały miejsce, dochodziły niekiedy do tego, że ludzie nadbiegali na krzyki, i byli mimowolnemi świadkami, że kto się kocha ten się kłóci. Hunterowi wszakże tak gorącéj miłości wcale się nie chwali.
Sama pani, o ile wiadomo, szukając sobie roztargnienia w przymusowéj samotności, wylewała się cała na pobożne uczynki i odznaczała gorliwością, z jaką usiłowała nawrócić zastygłych, poprawić obłąkanych. O żadnéj przygodzie nowéj, tyczącéj się jenerałowéj osobiście nie słyszeliśmy, oprócz jednéj, którą mając za potwarz, powtarzać nawet nie będziemy, szanując powagę osób, które do niéj złośliwa niechęć wmięszała.
Zapewniano nas, że do ostatka pozostała piękną i młodą, a Hunter bardzo jakoś prędko postarzał i zdrowie nadniszczył równie z majątkiem. Wnoszono ztąd, że mogłaby raz jeszcze owdowiawszy pójść za mąż, co się nam zdaje wcale już nieprawdopodobném.
Narębscy wkrótce potém opuścili Warszawę, z tą samą kawalkatą, która ich do niéj przywiozła.
Dolegliwości p. Samueli zwiększyły się od wyjścia za mąż Elwiry, która mimo niemego oporu ojca, poślubiła uszczęśliwionego Barona i pozostała w stolicy.
To improwizowane małżeństwo nie tak znów nadzwyczaj szczęśliwie powiodło się, jak sobie młoda pani obiecywała. Po kilku tygodniach świetnego pożycia, i probowania nowych sukien i ekwipażów, głucha, powolna walka o berło w domu rozpoczęła się między Baronem a Elwirą, która o niczém nie wątpiła i zdziwiona została niezmiernie, znajdując bardzo zręczny opór tam, gdzie się spodziewała uległości. Jako niewiasta pełna wiary w swe siły niezraziła się ona wcale doznanemi trudnościami w opanowaniu swego królestwa, owszem zagrzana niemi została do szlachetnego współzawodnictwa. W trzecim tygodniu maleńkie utarczki już się powoli rozpoczęły. Baron probował jeszcze je kończyć pocałunkami, daléj przyszło do niemówienia po całych dniach i niewidywania się po tygodniu, a nawet do łez gniewnych, które gniew osuszał.... Czy Baron zwyciężył ostatecznie, czy Elwira... zostawujemy rozwiązanie czytelnikom, którzy ten problemat mogą, mając dostateczne dane, spożytkować dla przepędzenia długich zimowych wieczorów. Sumienie wszakże dodać nam każe, iż w domu Barona zjawił się, poczekawszy trochę, niezmiernie miły, piękny i dobrze wychowany kuzyn jego po kądzieli, którego Baron bardzo pokochał, a nie mógł nigdy przekonać żony żeby go oceniła jak zasługiwał.... Napróżno sam go wprowadził do domu na stopie poufałéj i starał się uwydatnić jego przymioty.... Elwira znieść go nie mogła...
Dziwna, że mimo to, kuzynek, jakby pozbawiony uczucia, uparcie bywał w domu Barona, a co osobliwsza, dokuczał długiemi sam na sam rozmowy Elwirze, którą często i jakby trafem niepojętym, umiał nachodzić samą jedną. Zawsze wszakże mimo usilnych starań przypodobania się jéj, gdy mąż o niego zapytywał, Elwira pogodzić się z nim nie mogła i znajdowała go najnieznośniejszym z ludzi. Jednakże Baron z tego skorzystał, bo nienawiść, która już zrodzić się miała dla męża, przeszła jak po konduktorze po nienawistnym kuzynku, a Elwira dla Barona zaczęła być daleko łagodniejszą i wyrozumialszą. Mówią, że mieli we trojgu razem jechać do wód... Kuzyn poświęcił się przez przywiązanie do Barona, mimo wielkiego wstrętu, jaki naturalnie budzić w nim musiała Elwira swoją niepokonaną niesprawiedliwością względem niego.
Dunder, o ile ci co go znają, sprawę zdać mogli, głosi się bardzo szczęśliwym, odmłodniał, ustatkował się i ma nadzieję, że imie które nosi przekaże następnym pokoleniom, gdyż Elwira miewa jakieś gusta dziwne, co zawsze poprzedza i przepowiada pomnożenie rodziny....
Narębscy po wydaniu jéj za mąż, zostali we dwojgu na wsi, p. Samueli ból głowy i cierpienia nerwowe powiększyły się do tego stopnia, iż także do wód jechać zamierzała, czemu się mąż bynajmniéj nie sprzeciwiał, sam pragnąc na wsi pozostać. Postarzał biedny i stał się dziwnie posępny i milczący, całe godziny pędził w fotelu zadumany — widocznie brak mu było i celu życia i ochoty do niego. Ożywia się tylko nieco odbierając listy od Mani, która do niego dosyć często pisywała.
Ale tu wypada nam coś więcéj powiedziéć o głównéj bohaterce.
Po wygraniu wielkiego losu, Teoś nie miał najmniejszéj przyczyny odkładać nadal swe małżeństwo. Nazajutrz rano z Narębskim razem pojechali o tém oznajmić oba Kopciuszkowi, który zimno przyjął nowinę. Nie mówiono o tém więcéj. P. Feliks nastawał, aby Muszyński kupił sobie kawał ziemi i choć się on tłómaczył, że do gospodarstwa nie był stworzony, obstał przy tém, że w okolicach Warszawy kupiono dla niéj majętność zrujnowaną, aby obudzić chęć do pracy w Teosiu.
W kilkanaście dni po opisanych wypadkach, ślub cicho odbył się w kościele Św. Krzyzkim. Cała rodzina Narębskich i kilku bliższych przyjaciół, a nawet biedna p. Jordanowa, która niebezpiecznie w czasie ślubu się rozpłakała i popsuła sobie łzami bardzo starannie na ten dzień umalowaną twarz, przytomni byli obrzędowi. Wszyscy potém razem pojechali do państwa młodych, którzy skromne zajęli mieszkanko na Krakowskiém-Przedmieściu. Tu bez występu przyjmował ich Teoś i Mania i starali się o ile umieli i mogli złe humory p. Samueli i Elwiry rozpędzić wesołością niewymuszoną, a uprzejmą. Ale ani Teoś ani Kopciuszek, nie zdołali rozchmurzyć czoła pani Feliksowéj i rozmarszczyć panny Elwiry, która w różnych parabolach i przypowieściach starała się ciągle mówić o panu Baronie, dla wewnętrznéj swéj pociechy.
Po herbacie wyjechały one obie z p. Samuelą, którą głowa rozbolała, a że córka była jéj do pielęgnowania potrzebna, Narębski sam tylko dłużéj pozostał z młodem małżeństwem, i z weselszą wyszedł twarzą, gdy się wszyscy rozjechali. Jordanowa szczerze i serdecznie była szczęśliwa, bała się tylko, aby Mania jéj całkowicie nie opuściła i starała się jakiemś ogniwem choć słabem połączyć z Muszyńskiemi. To przywiązanie do Mani kobiety, w któréj serce i uczucie zdawały się wyczerpane, dziwném było zaprawdę, ale często późno się cóś zagłuszonego życiem w człowieku odzywa. Jordanowa czuła, że ją to dziecię podniosło, uszlachetniło, obawiała się więc mocno, aby opuszczona i osamotniona nie wpadła znowu w dawne ciężkiego życia koleje. Dopóki Muszyńscy pozostali w mieście, dzień w dzień przysuwała się do nich pokorna, milcząca, wpraszając się, aby jéj choć zdala w kątku było wolno z niemi pozostać. Szczęściem Mania miała serce poczciwe i nie należała do tego świata sztywnego, który odpycha istoty upadłe choćby je podając im dłoń, mógł podźwignąć i który nie przebacza nigdy, w poprawę nie wierzy, i sam grzesząc po cichu i ostrożnie, za grzechy nieopatrzne karze bez litości.
Nie odepchnęła więc Jordanowéj, która powoli z wiekiem swym się pogodziła i pragnęła dając światu za wygraną, miéć kogoś coby ją trochę kochał, przy kim smętną godzinę dni ostatka spędzićby mogła.
Nie potrwało to jednak długo, Jordanowa kilka miesięcy układając sobie różne projekta na przyszłość, odwiedzanie na wsi państwa młodych, postawienie domku przy ich ogrodzie i t. p. biegała codziennie do Mani, aż w końcu ot tak, nie wiedziéć z czego, ciężko zapadła.
Dowiedziawszy się o tém Muszyńska, zasiadła przy łóżku biednéj kobiety i spełniła obowiązek chrześciański względem osamotnionéj, któréj gburowata Kachna, przy najlepszych chęciach, często stawała się ciężką, bo na nią tylko gderać umiała. Mimo najlepszych lekarzy i największych starań, choroba Jordanowéj bardzo wprędce stała się niebezpieczną, jakiś rozkład krwi, któréj niczem odżywić nie było można, powiódł ją do grobu.
Ostatnie chwile spędziła w cichéj rezygnacji, płacząc tylko i całując ręce Mani, za to, że jéj nie opuściła. W wigilją śmierci odprawiła Muszyńskę pod jakimś pozorem, posłała Kachnę po notarjusza w sekrecie, i testamentem zapisała Mani wszystko co miała.
Nikt o tém nie wiedział i po śmierci dopiero odkryło się to poczciwe serce Jordanowéj, która nie chciała wspomnieniem daru, wywoływać podziękowań i milczała do ostatka. Stara Kachna w rozporządzeniu tém, razem z pieskami otrzymała pensją dożywotnią, aby bez ciężkiéj pracy resztę dni spędzić mogła.... a! to téż strojąc nieboszczkę do trumny, płakała nieboga łzami, jakich się na świecie niewiele przelewa.
Muszyńscy odziedziczywszy niespodzianie plac przy Alejach i Wilczéj ulicy i summę, która im dozwalała pomyśléć o wystawieniu domu; postawili sobie cale niebrzydką kamieniczkę, która im na zimę służyła, bo latem mieszkali na wsi.
Spytacie zapewne czy byli szczęśliwi? o! na to pytanie doprawdy odpowiedziéć nie potrafię, naprzód bym bowiem wymagał określenia szczęścia, które na ziemi niedobrze rozumiem, potém musiałbym niezmiernie długo mówić wam o rzeczach bardzo prostych, i nie wiem czybyśmy się zgodzili z wami na warunki tego, co się tu szczęściem zwykle nazywa...
To pewna, że Teoś i Mania kochali się bardzo, że byli dla siebie stworzeni, że pragnieniem nie wyszli po za szranki, jakie im zakreślała rzeczywistość, że nie ostygli i nie spoczęli wśród drogi, na któréj ktokolwiek siadł założywszy ręce... ten już ani szczęśliwym, ani poczciwym być nie może. Mania miała muzykę, którą kochała z całéj duszy, Teoś lubił literaturę i naukę gorąco, uczył się, rozszerzał zakres działania i wiedzy, i po szczeblach szedł jak mógł najwyżéj do wykształcenia własnego, kochał on swą ciszę, przyjaciół miał mało, pamiętał o tém, że człowiek jak z jednéj strony samotnym być nie powinien, tak z drugiéj zbyt się rozpraszając traci pokój a nie zyskuje w zamian... nic prawie, prócz nieustannych zawodów.
W stosunkach społecznych oboje nie gonili za nikim, nie unikali zbytnie nikogo — próżność która na drugich tyle klęsk sprowadza, gdy pragną koniecznie wedrzéć się w sfery niewłaściwe, była obcą Muszyńskim. Nigdy on nie zaparł się swéj matki poczciwéj praczki, ani ojca rzemieślnika, nigdy ona nie zapomniała swojego sieroctwa, które dla niéj było najlepszą szkołą serca...
Co do pomniejszych postaci, chociaż nie chcielibyśmy w niepewności zostawiać czytelników, bośmy szczerze wdzięczni, jeśli one ich zająć potrafiły — trudno było zebrać o nich późniejsze wiadomości. Ludzie giną w tłumie tak łatwo.
P. M. Drzemlik po niefortunnéj stracie pół miljona, który oddał za dwadzieścia kilka rubli, dostał był chwilowo żółtaczki, ale z téj szczęśliwie wyszedł i zostało mu tylko na ustach wiekuiste wspomnienie, które kilka razy na dzień znajomym i nieznanym się powtarzało, a w duszy wiekuista zgryzota, która oddziałała na stan jego wątroby. Cera p. Michała od téj słabości i wypadku przeszła w barwę cytrynową, któréj już nigdy nie utraciła. Błąd ten był dlań wyrzutem sumienia nieustannym, odebrał mu spokój, zatruł życie, wyrobił niesmak do pieniędzy, które powolną pracą zdobywać było potrzeba i naraził na straty, bo p. Michał odtąd ciągle brał na loterją, a nigdy trzech groszy wygrać nie mógł.
Trawiony gorączką jakąś, którą siostra napróżno złagodzić się starała, niespokojny, kilka razy w fałszywe rzucił się spekulacje, drogo je opłacić musiał.
Wkrótce potém, zapewne dla rozbicia smutnych myśli, jakie się w nim rodziły z tych medytacyj o uronionym półmiljonie, ożenił się Drzemlik prozą, z osobą chudą i nieco ospowatą, ale majętną. Ta rychło też siostrę księgarza za mąż wydała za człowieka podżyłego i statecznego, aby się pozbyć jéj z domu w którym sama rządzić i panować chciała. Małżeństwa oba poszły jak idą wszystkie im podobne, kolejami zwykłemi przez grudę i kamienie gościńca, na którym jeśli nie ma błota to kurz, jeśli niestanie pyłu to grzęzanie a na ostatek gołoledzie... panują.
Co do państwa Byczków, dom ich, jeszcze przed wyniesieniem się z niego Mani, osierocony został przez staruszkę, która przeciągnąwszy żywot nad zwykłą jego miarę i marzenia młodości snując do końca, zmarła w dziwny bardzo sposób. W ostatnich czasach rzadko już bywała przytomna, często milcząca, a niekiedy wiodła z sobą monologi podobne do tych, których parę razy byliśmy świadkami. Jednego dnia posłała o niezwykłéj godzinie po syna... który przyszedł natychmiast i zastał staruszkę już ubraną, w jedwabnéj sukni siedzącą w fotelu z książką do nabożeństwa na kolanach. Było to o godzinie ósméj rano.
Zaledwie wszedł, Byczkowa poznała go po chodzie i odezwała się:
— Ale to moje serce, mnie bo już by umierać potrzeba... czas przyszedł, człowiek się tylko zapomniał... ja myślę to już dziś skończyć, nie ma czego dłużéj czekać... wzrok nie wróci... jego już nie zobaczę... o nie...
— Co tam Mama takie rzeczy mówi! — rzekł Byczek.
— A no! już mi się nie sprzeciwiaj, kiedy pora to pora — namyśliłam się, że taki żyć nie ma po co i dla czego... Coraz jakoś bałamuci się gorzéj w głowie, na oczy zapadam gorzéj chociaż niby to ja coś widzę, ale wy mnie osadziliście już ślepą... No! no! otóż już się wam i wyniosę. Bo to i tego pokoju potrzebujecie, i nie ma czego żyć, powiadam ci! Więc słuchajno, jak tobie na imie? Zacharjasz? a tak! słuchajże Zacharjaszu? czy ci to różnicy nie zrobi żebym ja sobie dziś umarła?
— Ale kochana mamo, bo co mama mówi? przecież nikt nie umiera kiedy chce, aż gdy mu Bóg śmierć zeszłe.
— No! no! już jak się z Panem Bogiem ułożę, mnie wiedziéć... poczciwy staruszek dawno mi powiada, że mogłabym sobie umrzéć, ale mi się nie chciało jeszcze, wszystko się czegoś lepszego spodziewałam i taki z temi wspomnieniami się żyło, a na progu trzeba będzie porzucić wszystko jak stare łachmany. Więc myślę sobie, to już umrę dziś, jakże ci się zda?
— A! niechże Bóg uchowa! — rzekł Zacharjasz.
— To dobrze, bo ty jesteś syn poczciwy i tak mówisz jak to się mówi kiedy dziecko pamięta przykazania Boże, ale swoją drogą, mnie bo już nudno stare kości dźwigać, trzeba się wybierać na tamten świat. A pochowacież mnie jak się patrzy? hę?
— Moja matko kochana...
— Co tam ceremonje, mów jak należy, a zrób jak cię poproszę. Na starym smętarzu, a ty może i nie wiesz gdzie stary smętarz?... ale ci powiedzą — jest grób w lewo w samym końcu muru. Był tam pomnik, pyramida z cegły, ale to się musiało obwalić ze szczętem, bo kto tam umarłych domu pilnuje. On tam pochowany nieboraczek, pieszczota moja jedyna, w żabotach i haftowanym fraku... połóżcie mnie koło niego. Myśmy sobie zawsze obiecywali leżéć w jednym grobie, ale to już nie wiem czy pozwolą, bo to stary grób.... to choć blizko...
Byczek milczał, zimno tego słuchał, bo był przywykły do marzeń matki.
— Dziś ja tedy umrę, jeśli tam wam nic nie zawadzę, alebym się na wyjezdném z księdzem chciała jakim zobaczyć. Oj! nagrzeszyło się dużo, dużo! potrzeba pana Boga przeprosić, niech przyjedzie jaki starowina, co się z nim dobrze zna, bo ci młodzi, to ja ich nie lubię.
Byczek pobiegł do żony, opowiedział jéj co słyszał od matki, poszła i ona do niéj, ale otrzymawszy ponowioną prośbę o księdza, posłała po niego.
Stara dosyć długo pozostała z nim zamknięta i przygotowała się jak do ostatniéj podróży, a gdy się wszystek obrzęd odbył, siadła w fotelu i prosiła o kawę, którą bardzo lubiła.
— Moja droga Zacharjaszowa, — rzekła, — już to pewnie ostatni raz cię o to proszę, niechże będzie z kożuszkiem i parę sucharków.
Ten apetyt staruszki, który się niespodzianie zjawił, przekonał Byczków i uspokoił ich, że marzenie śmierci było tylko jedném z przywidzeń zwykłych biednéj obłąkanéj.
Podano jéj kawę, którą wypiła z chciwością prawie.
— A niechżeby ta dziewczynina co tu czasem bywa, — (dodała mając na myśli Manię, którą bardzo lubiła), niechby tu ona przyszła się pożegnać, tak mi się coś widzi, że to musi być jakaś moja wnuczka, tylko po kim to sobie przypomniéć nie mogę.
Posłano po Kopciuszka, a gdy zwyczajem swym siadła u nóg jéj na stołeczku, staruszka objęła jéj główkę rękami drżącemi i pocałowawszy w czoło, odezwała się:
— To już i ty zapewne wiesz, że ja odjeżdżam.
— Dokąd babciu? — spytała Mania.
— A no, tam, na inszy świat, wszystko gotowe do drogi, dusza wyprana i grzechy za oknem, ksiądz z sobą poniósł całą torbę. Bywajże mi zdrowa i szczęśliwa, a hrabiów nigdy nie kochaj.... to się na nic nie zdało, słodki owoc, ale w końcu szkodzi, potem zawsze jeśli nie krew to łzy, jeśli nie śmierć to fiksacja, a serce ci wyżre żal do ostatniego kawałeczka. O! tak!
Tu zaczęła sobie różne rzeczy przypominać i zwoływać to pana Zacharjasza, to samą, a choć oni oboje wcale nie wierzyli w przeczucia matki i ciągle ją uspokajali, nic to na nią nie wpływało. Idea śmierci tkwiła w niéj ciągle.
Gdy odeszli, spytała Mani czy jest dobrze ubrana, czy co poprawić niepotrzeba.
— Widzisz moje serce, — rzekła, — kobieta i na tamten świat i do trumienki musi iść przystojnie. Ty nie wiesz jakam ja była piękna za młodu, a! to mnie też zgubiło. Kochali, kochali, a na co się to zdało? tak i umrzéć potrzeba i nawet wspomnienie chwil szczęścia porzucić.
Odwróciła się potem jakby do Zacharjaszowéj:
— Moja Zacharjaszowa, — rzekła, — nie pożałujcież mi téż a dajcie do trumny chustkę od nosa i mój flakonik, ten co od niego... Gdy w chwilę potém syn i synowa odeszli, po cichu trąciła w ramię Manię.
— Dziecko ty moje, co ja ci powiem. Jest pod materacem w głowach szkatułeczka obwinięta chustką, podaj mi ją.
Mania poszukała i przyniosła. Była to niegdyś ozdobna bronzami skrzyneczka, wielce używaniem nadpsuta i spłowiała. Złocone bronziki wystawujące amorków z łukami napiętemi trzymały się jeszcze po rogach, w środku była Venus na morskiéj konsze, zameczek wyobrażał dwa pyszczkami połączone gołębie. Stara dobyła kluczyka, który nosiła na sznureczku i otworzyła powoli zamek zardzewiały. Ze środka dobył się jakiś zapaszek ambry i zatęchłéj woni przedwiecznéj, nadpsutéj, która już nie była z tego świata, cóś nakształt balsamu, który słychać z trumien po secinach lat otwartych.
W atłasem różowym wybitych poduszkach, leżały tu różne drobne sprzęciki, które stara chciwie zagarnęła rękami drżącemi. Był tam kameryzowany zegareczek wypukły z szafirową emalją i bukietem róż na niéj, kilka pierścionków, zwiędłe kwiatki, zdarta para rękawiczek, minjatura w oprawie złotéj wystawująca mężczyznę bardzo pięknego, w peruce i złotem haftowanym fraku, a z drugiéj strony z włosów cyfra na tle nadziei, były złamki niezrozumiałe różnych pamiątek. Staréj łzy ostatnie potoczyły się z oczów na te szczątki życia, przyłożyła do ust minjaturę i schowała ją za suknię. Wonią skrzyneczki napawała się długo, znać ona jéj coś przypominała, pierścionki pokładła na palce, rzeczy drobniejsze jak mogła pochowała przy sobie.
— Jak umrę, — rzekła, — pilnuj ażeby mi tego nie poodbierali, chcę z tém być pochowana. Na cóż mnie na nowo ubierać mają, włożyć stare kości jak są do trumny i dosyć. Oni tam gotowi i na te kawałeczki się połakomić.... a to tam niewiele warto.
Słuchajno jeszcze, — dodała po chwili, — coś ci chciałam powiedziéć. Żebyś o mnie pamiętała, naści to moje dziecko. To pierścionek, który mi jeszcze ojciec dał na imieniny kiedym miała lat piętnaście, niewiele on wart, ale ci przypomni żebyś się modliła za grzeszną duszę twojéj babki.
Obrączka z turkusikiem, którą sama włożyła Mani, zbyt małéj w istocie była wartości, aby się ona mogła wahać ją przyjąć.
— A teraz, — rzekła, zasiadając się głębiéj w krześle, — bywajcie mi zdrowi i szczęśliwi, pożegnajmy się z sobą.
Mani zebrało się na łzy, obie popłakały uścisnąwszy się, ale ją staruszka zaraz odprawiła, i znów przywołała Zacharjaszów oboje.
— Niech się ja z wami jeszcze pożegnam, — rzekła poważnie, — Bóg ci zapłać Zacharjaszu za schronienie i serce, boś doprawdy dobrym był synem dla mnie, a ja tam wam obojgu nieraz dokuczyłam. A! bo téż się tam ta dusza tłukła po kościach jak ptak w klatce. Darujcież mi a nie pamiętajcie. Co tam po mnie rupieci jest oddajcie ubogim, wy się tém nie wspomożecie.... Mnie pochowajcie tak jak stoję, nie trzeba ubierać, umyślniem się dziś już odziała na to. Moja Zacharjaszowa, — dodała, — dziękuję ci i przepraszam za kłopot, który miałaś ze mną, dokuczyłam ci nieraz, obca a miałaś litość nad starą, Bóg ci to w dzieciach nagrodzi.
— Ale co tam o tém mówić! — popłakując przerwała rozczulona Byczkowa.
— Proszę cię serce, w trumnę jak mnie będą kłaść, niech mi pod głowę położą tę poduszeczkę starą, co to ja ją lubię, ona się nie zda nikomu, a moja głowa do niéj od szczęśliwszych czasów przywykła.
Papiery Zacharjasz znajdzie w nogach pod materacem zawiązane w chustce, to tam różne niepotrzebne.... niechby ze mną w trumnę położyli to najlepiéj, albo spalić, bo co tam obcy mają czytać i śmiać się. Głupiemu wszystko śmieszne, choćby krwią pisane. Bywajcie mi zdrowi, która tam godzina?
Byczek odpowiedział że był wieczór.
— No, to i mnie czas ruszać, żeby tam drzwi nie pozamykali, i żebyście ze mną w nocy kłopotu nie mieli jeszcze. Zostawcie mnie trocha samą to się pomodlę, a dajcie mi książkę do ręki, choć niedowidzę, ale to się lepiéj przypomina gdy książkę się weźmie.
Zmęczeni całym tym dniem wyszli oboje Byczkowie, pewni, że stara marzyła sobie na jawie jak zawsze. Służącą tylko zostawiono w blizkim pokoju na zawołanie.
Poczuwszy się samą, jak opowiadała sługa, staruszka poczęła modlić się gorąco, przewracając kartki w książce z wielkim pośpiechem, i płakała po trosze i biła się w piersi, potém przeżegnała, ręce złożyła jak do modlitwy, uśmiechnęła dziwnie słodko i westchnęła z cicha.
Siedziała tak nieruchoma zupełnie jakby śpiąca.... Była już dziesiąta wieczorem, gdy przyszła sługa radzić się pani Zacharjaszowéj, czyby jéj w łóżko nie położyć, ale gdy Byczek wszedł do matki, zastał ją bez życia i skostniałą.
Dziwne to życie, dziwną téż skończyło się śmiercią.
W parę dni potém ubogi pogrzeb wyszedł ze Śto-Krzyzkiéj ulicy, wioząc staruszkę na Powązki i mogiła żółta przysypała czarną trumnę, w któréj ostatnia miłość Augustowskiéj epoki usnęła na wieki z zeschłemi kwiatkami na wyschłéj od tęsknoty piersi.
Państwo Byczkowie po zgonie matki nie zmienili wcale trybu życia i wiedli je tak porządnie i regularnie jak dawniéj, a byli téż bardzo szczęśliwi. Byczek nie wyniósł się ze swojego pokoju, choć mógł zająć wygodniejszy po matce, dla tego, że musiałby był zmienić miejsce, w którém przywykł stawiać cybuch pod oknem, a wreszcie i wszystkie obyczaje poobiednich godzin, które się stały nałogiem.
Przychodzi nam na myśl, że się kto gotów o pana Adolfa Szwarca, o godnego ojca jego, matkę, a nawet rumianą i hożą kuzynkę zapytać, a przekonani jesteśmy, że szczerze Bogiem a prawdą opowiadając to cośmy słyszeli, za najpewniejszą rzecz w świecie, możemy być posądzeni o wymyślne epilogowanie naszéj powieści. Bo ciężko w istocie przypuścić, żeby taki elegant jak pan Adolf ożenił się z Basią? tymczasem wszyscy mi zaręczają że to nastąpiło, nie rychléj wprawdzie, jak w rok po rozstaniu się jego z piękną Elwirą. Wiemy, że ojciec i matka byli temu mocno przeciwni zrazu, ale Bartłomiej przypomniawszy sobie historję butów kozłowych, jakoś nareszcie przystał. Adolf postanowienie to uczynił dziwnie nagle, i gdy się Basi oświadczył, panna byłaby z podziwu i szczęścia zemdlała, ale mdleć ją jakoś nie nauczyli za młodu i obeszło się serdecznemi łzami. Pani Szwarcowa, acz małomówna i stroniąca od salonów, lubiąca wieś i ciszę, tak przyzwoicie jednak wygląda kiedy się pokaże w Warszawie, że niktby ją nie posądził, iż własnemi rękami prała bieliznę i karmiła ptastwo domowe. Mąż jéj jest zawsze ozdobą najlepszych towarzystw, które mu trochę za złe mają, że żony szukał w głębinach tych społecznych otchłani, w które nawet wzrok ich domowy nie sięga.
Tyle o naszych znajomych, do których wypadałoby może dodać Wydyma, który wkrótce potém się ożenił. Spowodowała tę niespodziewaną determinacją bytność Zeżgi, który w pannie Salomei poznał swą dawną, pierwszą, ostatnią i jedyną miłość, przebaczył jéj i sam upornie chodził około tego, aby skojarzyć małżeństwo zdające się obiecywać choć krótką jesienną, ale pogodną godzinę szczęścia biednemu kalece i biednéj sierocie. Zmartwiła się tylko tym wypadkiem kuzynka, do któréj Wydym chodził na obiady, bo cała jéj nadzieja zapisu dla dzieci upadła. Zeżga zamieszkał na dole w kamienicy przyjaciela i służył im obojgu, patrząc załzawionemi oczyma na ich szczęście, od którego złowrogie wpływy gotów był grubym swym kijem odganiać.
Znakomity twórca win, któregośmy chwilowo widzieli oddanym ważnemu zajęciu naśladowania tego co Pan Bóg tylko dobrze umie robić, ożeniony z wdową, wiedzie swój handel zawsze wielce pomyślnie. Wina tylko tyle kupuje, ile sam na własny potrzebuje użytek.
Niewiem już kogoby nam do tego długiego regestru brakło, ale wrazie opuszczenia, zapewnić mogę ciekawych losu pozostałych osób, że te albo już pomarły, albo umrą niezawodnie. Jest to jedna rzecz, w świecie tak niechybna, wedle ks. Baki, że prorokując ją, nigdy się na kłamstwo narazić nie można.

Bruksella d. 3 stycznia 1862.

Koniec.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.