Kopciuszek (Kraszewski, 1863)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kopciuszek
Wydawca Maurycy Orgelbrand
Data wyd. 1893
Druk S. Orgelbrand
K. Kowalewski
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

KOPCIUSZEK.


POWIEŚĆ


przez


J. I. Kraszewskiego.







 



WILNO.
Nakład Maurycego Orgelbranda.


 
1863.





Wolno drukować, pod warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanéj liczby egzemplarzy.

Warszawa dnia 10/22 Sierpnia 1862 r.

Starszy Cenzor, Antoni Funkenstein.



Wiadomo całemu światu, a przynajmniéj tym którzy kiedykolwiek przejeżdżali z Lublina do Warszawy, lub z Warszawy do Lublina, że przy poczcie w Garwolinie, istnieje jak najściśléj z nią połączony Hotel Warszawski, zawierający w sobie traktjernią, cukiernią, billard, kawiarnią, i w ogóle wszystko czego wymaga od podobnéj instytucji Garwolin i stacja pocztowa.
Instytucja ta (bo niewahamy się dać jéj tego imienia) ważną jest i związaną tradycyjnie z pocztą; w czasach bowiem gdy Stacja jeszcze znajdowała się za groblą, na wygnaniu, i tam przy niéj, a raczéj z nią razem był hotel z temi samemi atrybucjami. Jednéj tam tylko rzeczy brakło, o któréj zaraz powiemy, to archeologicznego zegara, który dziś czyni tak wielką sławę Garwolinowi, okolicy, powiatowi, że już przez wrodzoną wstrzemięźliwość więcéj nie powiem.
Hotel więc tu wiąże się z pocztową stacją, od któréj go tylko, dla pewnego wstydu i przyzwoitości, dzieli kurytarzyk maleńki, a zająwszy w prawo cały róg kamienicy, tu się rozpościera obszernie i wygodnie; osobno oznajmując jako hotel i restaucja, osobnym napisem zwiastując, jako cukiernia: są to dwa oblicza tego Janusa Garwolińskiego. Rozumie się, że pierwsze powołuje podróżnych zdala przybyłych, drugie odnosi się do ludności miejscowéj i kraju. I tem się właśnie różni stara owa zagroblowa instytucja, od nowéj w rynku położonéj, że ta pomnąc na swe względem kraju obowiązki, jedną ze swych twarzy łaskawie zwrócić raczyła ku miejscowéj wygodzie i potrzebie.
Szyld cukierni jest nawet świeższy i piękniejszy od hotelowego, co dowodzi poszanowania dla autochtonów, umiejących to zapewnie ocenić.
Trzeba przyznać że hotel — traktjernia — cukiernia garwolińska, utrzymywany przez osobę bardzo poważną, z pomocą zgrabnego dziewczęcia, które całą służbę reprezentuje i kilku tłustych piesków, spokojnie śpiących na krzesłach, a stanowiących ornament, jest domem wygody, zaopatrzonym jak drugie jeżeli nie lepiéj. Wszystkiego w ogólności dostać tu można, oprócz rzeczy które się nie znajdują. Z zup panuje kapuśniaczek narodowy, krupniczek łatwo z dnia na dzień przechowywać się dający, bez uszczerbku w smaku i zapachu, sztuka mięsa z tłustym sosem i kartofelkami i t. d. i t. d. Ale bufet! bufet! w nim chwała i wielkość Garwolina! Tu stoją pod kloszami (pod prawdziwemi kloszami szklannemi) ciastka, przysmaki, słodycze; tu wódki, z których jedna przedniejsza zowie się Garibaldówką (nieznana nawet w Warszawie, ale podobna nieco do przechrzczonéj krambambuli) — tu!... o zadługo musiałbym bogactwa jego wyliczać! Zwróćmy raczéj oczy na dostojną gospodynię, a zapatrując się na jéj oblicze uznamy, że osoba ta ze wszech miar dystyngwowana, ani mniéj ani inaczéj, urządzając tę instytucją, uczynić nie mogła. Widać zaraz jak pojmuje jéj ważność, jak ocenia swe stanowisko w kraju, jak rozumie odpowiedzialność ciążącą na jéj barkach w obec dyliżansów i omnibusów przeprowadzających tędy cały można powiedzieć, świat, w obec poczt, nakoniec w obec Garwolińskiéj stolicy!
Wszystkim zresztą wiadomo, że raz, w dniu wiekuiście pamiętnym, książę pewien bezimienny zatrzymał się tu i pił herbatę, którą był rozczulony do najwyższego stopnia, gdyż mu więcéj przypomniała pokrewne Prussy, niż ojczyznę Konfucjusza.
Pani NN. gospodyni i głowa domu, czuje że gra tu rolę dyplomaty mocarstwa, często w delikatnych zostającego okolicznościach, i przymuszonego nadrabiać miną, a nigdy się nie skompromitować, obwija się więc pełńem powagi milczeniem.
Nie chcąc narazić zakładu, możnaż przyznać kiedy, że w nim czegokolwiek braknie? nigdy. Jest lub powinno być wszystko czego ktokolwiek zażąda. Jeśli nie dostaje czego, wina to kaprysu konsumenta, który żąda rzeczy, jakie w porządnych, pierwszo-rzędnych instytucjach europejskich tego rodzaju nigdzie się nie znajdują, a hotel garwoliński umie się szanować, ma tylko to, co ludzie dystyngwowani połykają i trawią.
Więc jest tu wszystko, mianowicie piwo, wódka wszelkiego numeru, chleb nie zawsze świeży (gdyż taki bywa szkodliwy) i masło, sól bezpłatnie.
Zresztą rachuba naturalna na pośpiech dyliżansu i omnibusów, mimowolnie nasuwa myśl, że się zje co jest, gdy głód dokucza a czas nagli.
I z pod kloszów znikają po kieliszku Garibaldówki choćby dwumiesięczne ciastka, a po nich zostają tylko tłuste na palcach plamy. Czasem trafia się, że wymyślny podróżny niedyskretnie żąda jakicheś niebywałych rzeczy, naprzykład jaj na miękko lub śledzia, wtedy gospodyni niechcąc mu dać poznać jego nieszlachetności, musi się uciekać do ostatecznych środków. Mówi, że rzecz żądana znajdzie się natychmiast, chociaż po nią nie pośle nawet, bo to by było zachętą do wymagań fantazyjnych niemoralną; podróżny siada, usiada gospodyni, psy się kładną i chrapią, Paulinka nie powraca — godzina użycia ostatecznych środków zbliża się.
Dla odwrócenia naprzód uwagi od materjalnych interessów żołądka, w sfery ducha i myśli, dumań i poezji, pani NN. zbliża się do zegaru stojącego w szafie z figurkami na przodzie, które niegdyś w młodości tańcować musiały, (wszyscy tańcują za młodu) nakręca go zręcznie, i kurant się rozpoczyna. Byłby z kamienia ktoby uparł się czuć głód, gdy zegar grać pocznie! Radzę Moniuszce, aby korzystając z pierwszéj swej bytności w Garwolinie, zanotował sobie ten temat archaiczny, który stare nam przypomina dzieje. Co to za kurant! a jak go gra ten zegar, którego tony gdzie niegdzie czas nielitościwy powyszczerbiał!jaki urok w tych hiatusach, w przemilczeniach, w przymuszonych pauzach, które klęski lat tylu, wymowną tłumaczą ciszą!
Pani N. zna też wartość swojego zegara, a Garwolin bardzo się nim słusznie chlubi. Gdyby skromność dziedziczki téj pamiątki nie cierpiała na tém, wartoby opis zabytku posłać do gazet zagranicznych, a chwilowo, jak ogon psa Alcibiadesowego, zająłby uwagę publiczną. Ale i skromność poszanować należy.
Żaden z was zapewne, czytelnicy moi, nie był nigdy gospodynią takiej znacznéj instytucji dobroczynnéj na wielkim trakcie, i nie wiecie ile tu jest do ucierpienia! Śmiejcie się zdrowi, ale to stanowisko ważne i zaprawdę niepoślednie! Pojmujecież co to jest wszystkim dogodzić, a siebie nie skompromitować, i nigdy nie dać się upokorzyć i zwyciężyć?
Ile to umiarkowania, wstrzemięźliwości, taktu potrzeba, ażeby nigdy fatalnego „Nie ma!” które by było wyrokiem potępienia, nie wyrzec; zawsze trwać na stanowisku, często udając głuchotę, podstawiać ciastka zamiast séra lub sztukę mięsa dawać na pieczyste, a w ostatku uciekać się do zegara, ażeby zagłuszyć niedyskretne, natrętne upominanie się dziwaków którzy się upierają koniecznie to jeść co się im podoba! Demagogi!
Świat jest tak zepsuty.
Ażeby odpowiedzieć godnie obowiązkom stanu i ważności stanowiska, przyznajcie, potrzeba wytrawności niepośledniéj i charakteru niepospolitego. Cóż dopiero, gdybyście wiedzieli, ile jest przewrotności w pocztyljonach, ile zdrady w chłopiętach przebiegających ulice, ile prześladowań losu ze strony furmanów, którzy pomijają hotel, by prostemu lichemu zajazdowi dać pierwszeństwo?
Każdy stan ma swoje gorycze, ale być gospodynią takiego hotelu, to powolne męczeństwo, i gdyby nie pojęcie to, że się spełnia missją społeczną, gdyby nie wewnętrzne pociechy ducha z dokonania ważnego obowiązku, lepiéjby już z koszykiem nosić obwarzanki i pierniki.
W życiu każdego człowieka są dni wielkie i uroczyste, są godziny światlejsze i o losie stanowiące; taką dla hotelu nad pocztowym gościńcem chwila przechodzenia dyliżansu, omnibusów i karet pocztowych. W tych godzinach dopiero hotel i gospodyni w całym jaśnieją blasku, zbierają laury, dziesiątki, przekleństwa i trzygroszówki lub żniwo płonne zawodów. Boć i te dyliżanse, panie odpuść, nigdy na nie z pewnością rachować nie można. Raz natłoczone niegłodnemi, drugi raz puste zupełnie, a nikt nie przewidzi czego ci goście zażądać mogą. Jest ich niekiedy do zbytku, to znowu żywéj duszy, oprócz konduktora.
Z konduktorami rozumie się w jak najlepszych stosunkach zdrowa polityka utrzymywać się zmusza, a choćby który z nich więcéj mający skłonności do kieliszka, nadużył czasem przymierza, wglądać w to ściśle nie można. Konduktor bowiem ma tysiące sposobów dokuczenia lub usłużenia hotelowi. Najczęściéj podróżni są pod jego wpływem, on robi sławę cukierniom i wskazuje godne zaufania szynczki, może przyśpieszyć godzinę odejścia dyliżansu lub nieco ją dla miejscowéj konsumcji opóźnić. Jest to człowiek chwilowo wszechmogący i pospolicie też postawy takiéj, że wraża uszanowanie we wszystkich. To też zjawienie się jego u bufetu najsłodszy zwykł witać uśmiech, najgrzeczniejszy ukłon i natychmiastowe ujęcie flaszki, która uczuć szacunku i przywiązania jest bardzo wymownym tłumaczem.
Jednego pochmurnego dnia jesieni bardzo niedawnych czasów, właśnie nadchodziła godzina dyliżansu z Warszawy jadącego do Lublina, i gospodyni rozpatrywała się w swoich zasobach, przygotowywała czego mogli wymagać podróżni, rzucała okiem po pokojach, aby się przekonać czy psy jakiéj nie popełniły nieprzyzwoitości. Był to zwykły jéj, chwilę krytyczną poprzedzający przegląd. W bufecie stało wszystko w jak największym porządku, flaszki zużyte podopełniano, ciasteczka miały minkę zachęcającą i pokuśliwą, zdawało się, że niczego nie braknie. Służąca z założonemi pod fartuszek rączkami, uczesana gładko i świeżo, oczekiwała rozkazów. Gospodyni przechadzała się zadowolniona prawie, myśląc tylko czy warto było puścić zegarowe kuranty lub nie. Pogląd w okno ostatecznie przekonał ją, że nie wiele się można było spodziewać i nie warto zbyt szafować.
W istocie dzień nie obiecywał podróżnych, w powietrzu nie było nadziei. Długie doświadczenie nauczyło gospodynią, że nie było stałego prawidła, którémby się w przepowiedniach o mniejszéj lub większej ilości podróżnych, spaść mogących na Garwolin, kierować można, jednakże myliło czasem przeczucie, i zawodziły wieszczby. Wszystko się trafia pod słońcem. Pogoda i słota przedewszystkiém najmniéj pewnemi były znakami, bo w pluchę czasem bywało pełno, a w najjaśniejsze dnie jak wymiótł. Umywanie się kota, skrzeczenie srok i t. p. znaki, ze wszystkiego podobno najlepiéj oznajmywały przyszłość. Ale dziś i sroki się gdzieś poprzytulały i kot zapomniał o toalecie, a dzień był tak ołowiany, chmurny i smutny, że się zdawał grozić pustkowiem.
Gospodyni też nie myślała bardzo się ryzykować na przygotowania i osądziła, że to co w kuchni i w bufecie było od wczoraj, powinno na tak brzydki czas wystarczyć.
Spojrzała w okno... okolica wyglądała posępnie, niebo jakby je brudnemi zawiesił ścierkami, deszcz wprawdzie jeszcze się był nie namyślił padać, ale widocznie na długą zbierało się słotę... Chmury jednostajne, ołowiane, rozbite, powlekały niebo; tęsknota, cisza milcząca, gniotła świat cały; zdawało się że nikt z domu nie ruszy w taką porę... Zbliżający się wieczór dodawał jeszcze obrazowi ponurości i wczesny mrok pomaluteńku, zdradliwie zakradał się już po za ciężkie obłoki.
Zegar wskazywał godzinę dyliżansową, a od strony Warszawy cicho było i głucho. W tém trąbka dała się słyszéć zdaleka.
— Dyliżans! machinalnie zawoła gospodyni idąc powoli do bufetu, jak żołnierz na stanowisku, posłyszawszy sygnał.
— Nie, proszę pani, odezwała się służąca stojąca we drzwiach.
— Jakto nie?
— To extra-poczta trąbi.
— Extra-poczta?? przysłuchując się razem i artystyczniej układając ciastka na zakąski, przerwała gospodyni — extra-poczta?? a prawda...
Nawykli do pocztarskich trąbek, doskonale ich piosenki rozumieją; dała tego dowód panna Paulina, która może też i usta co mazurka wygrywały przeczuła, bo się mocno zaczerwieniła...
— A to może podróżni na noc! i gotowi ich zawieść do zajazdu!
— Nie, to Wacek trąbi... a on, proszę pani...
— A już to ja wiem, że wy się z nim znacie!
I pogroziła jejmość pannie Paulinie, która straszniejszego jeszcze raka upiekła.
W tém po bruku zaczęło tętnić, trąbka odezwała się znowu, i wielki powóz zatrzymał się przed pocztą.
Byli to jacyś podróżni, przybywający od strony Lublina.
— O! o! — szepnęła gospodyni poglądając przez okno, — oho! kareta (sic) poczwórna, na leżących ressorach, z pakami, co się zowie, i koczyk, elegancko! Wybiegnij no Paulina, mnie nie wypada, może się o co spytają. Niechby przenocowali, jest pokój wolny, choćby i dwa.
Paulina była posłuszną, tém żywiéj biegnąc, że i ten Wacek, zdaje się, nie był jéj obojętnym.
Przed samym ganeczkiem, stała w istocie piękna kareta, służący już był otworzył drzwiczki jéj i z wnętrza wyglądały jasne kobiece sukienki. Jedna z niewieścich głów wychyliła się właśnie, i szukała kogoś, zapewne mężczyzny, który w téj chwili z koczyka się dobywał.
— Panie Feliksie! panie Feliksie! czy pojedziemy daléj? — spytano.
— Nie życzę... późno, szose nie najlepsze, drogi kawał, lepiéjby przenocować.
Odpowiadający w ten sposób wysiadł już był z koczyka, i ziewając a przeciągając się, rozglądał się po okolicy i niebie. Był to średnich lat mężczyzna, pięknéj budowy, barczysty, silny, a na twarzy choć nieco już rozlanéj, i nazbyt zaokrąglonéj, noszący ślady piękności niepospolitéj, szlachetnéj, choć na pozór trochę chłodnéj.
— Więc jedziemy czy nie? panie Feliksie? — z odcieniem niecierpliwości spytała znowu kobieta.
— Jak chcecie.
— A! jakiż jesteś nudny! przecieżby wiedzieć potrzeba czy choć jest gdzie przenocować?
Gospodyni, która słuchała téj rozmowy z oburzeniem, w imieniu Garwolina ruszyła ramionami.
— Jest tu gdzie przenocować? — zapytał już stojącéj w ganku Pauliny pan Feliks.
— A gdzieżby nie było? — z uśmiechem odparła dziewczyna, toż hotel proszę Pana.
Służący pobiegł zobaczyć, i powrócił do drzwiczek karety z zapewnieniem, że są pokoje.
— Więc nocujemy...?
— A! nocujemy choć wcześnie, — rzekł mężczyzna, z wami jadąc to być inaczéj nie może! Boicie się jechać nocą, choć wcześnie, potrzeba już nocować.
Z wnętrza większego powozu poczęły się zatém dobywać skryte w nim niewieście postacie. Wyszła naprzód średnich lat, ale jeszcze bardzo przystojna i wspaniałéj postaci kobieta, osłoniona zamaszystym burnusem, taż sama, która pierwsza wywołała pana Feliksa z obojętności, z jaką sobie stał na boku wyglądając na męża, potém dwie panny i skromniéj ubrana służąca.
Wszystko to szeregiem posunęło się zwolna do ukazanych im pokojów, a w ślad za niemi pociągnął równie powoli i pan Feliks, którego Garwolin nie zdawał się dotąd zachwycać, gdyż minę miał znudzoną i kwaśną.
Zaledwie przybyli znikli w głębi hotelu trąbka dała się słyszeć znowu.
— Dyliżans! — machinalnie odezwała się Jejmość.
— I to nie dyliżans! — cicho zauważyła Paulina.
— Ale co bo pleciesz? — a potém dodała zaraz, — a ono, prawda że nie dyliżans, zobaczże no prędko, ot to się rozjeździli Extra! istotnie extra!!
Z wielkim hałasem zajechała druga obładowana kareta od strony Warszawy, i stanęła przed gankiem.
Kamerdyner wbiegł szybko potrącając nawet Paulinkę i dopominając się numeru.
Wskazano mu pokoik.
— Jakto? jeden pokój dla pani Jenerałowéj, to nie może być!
— Reszta zajęta!
— To tu gdzieś przecie znajdziemy drugą oberżę.
— Drugiéj, proszę pana, nie ma w Garwolinie, tylko liche zajazdy, — odezwała się Paulinka razem i Pocztyljon uni sono.
Kamerdyner pobiegł do powozu.
— Jeden pokoik i to nie osobliwy, wszystko zajęte.
— Ja się pomieszczę i w tym jednym, — odezwał się głos z karety, — chcę spocząć... proszę otworzyć.
Drzwiczki odemknięto, i powoli znowu wysunęła się postać niewieścia, kobieta słusznego wzrostu, pięknéj postawy, nie bardzo już młoda, ale twarzy, która jeszcze zastanawiała nadzwyczajną regularnością rysów zmęczonych. Ubrana czarno i skromnie, jakimś osłabłym krokiem postąpiła ku gankowi, nie spoglądając nawet przed siebie, kamerdyner ją poprzedzał.
Niewiem, ciekawość czy potrzeba wywiodły właśnie na jéj spotkanie owego pana Feliksa, tak, że mimo, iż się jéj z drogi ustąpił, gdy schodki przeszła, znalazła się o krok od niego — podniosła oczy, i oboje razem jakby widmo ujrzawszy stanęli osłupieni.
Z oczów p. Feliksa i Jenerałowéj widać było, że to spotkanie tak niespodziane, nastąpić musiało po bardzo długich rozstania latach, gdyż wpatrywali się w siebie wzajemnie, jakby chcąc upewnić, że ich nie myliły oczy.
Kobieta zarumieniła się, pobladła, zadrżała, mężczyzna stał pomieszany i niepewny co miał począć. Żadne jednak słowo z ust ich nie wyszło, oczyma zmierzyli się długo, a w tym wzroku ile było zapytań, wspomnień, ciekawości, niepokoju i tajemnic, odmalować trudno, choć to trwało jedno przelotne oka mgnienie.
Jenerałowa jakby natychmiast opamiętywając się, szybko postąpiła naprzód, a p. Feliks pozostał jak wrosły w podłogę na kurytarzu, tylko oczy w ziemię utopił, jakby przybity niespodzianie nań spadającém brzemieniem.
— Kto to jest? — zapytał powracającego kamerdynera.
— Jenerałowa Palmer...
— Jenerałowa? Palmer? — powtórzył ze zdziwieniem mężczyzna.
— Panie Feliksie! — odezwał się głos żony z pokoju, panie Feliksie?
Ruszył ramionami powołany, z widoczną niecierpliwością, i wszedł do izby gościnnéj, do któréj właśnie znoszono owe mnóstwo paczek, węzełków i pudełeczek, które pięknym paniom w każdéj ich podróży towarzyszyć muszą.
— Któż to przyjechał? — spytała starsza kobieta.
— Jakaś Jenerałowa, Pulwer! Palmer! nie wiem co to jest?
— Nocuje?
— Zdaje się, bo dla niéj numer obok naszego zajęto.
Mówił to pan Feliks i stał jak przybity, tak, że żona uderzona niezwykłym twarzy je go wyrazem, spytała:
— Czy tak jesteś zmęczony?
— Niezmiernie, ogromnie.
— Patrzże, to my słabe kobiety! Elwirka taka delikatna, Mania i ja, jeszczebyśmy z biedy poszły tańcować, a ty, w takim wygodnym powozie?...
— To rzecz wiadoma, że wy jesteście mocniejsze od nas we wszystkiém, nieulega najmniejszéj wątpliwości.
— Dla tego tylko chyba, że mamy wolą, — odparła kobieta.
— A my? — dodał mężczyzna obojętnie...
— A wy ją bardzo prędko tracicie, mój Feliksie. Jak tylko macie kątek, żonę i spokojny kawałek chleba, wpadacie w jakąś apatją, zastygnienie, obojętność, tak, że gdyby się świat przewracał, jużbyście nie chcieli wyjrzeć przez okno.
— Jużby to było za późno! — rzekł p. Feliks.
— Jak wy się zużywacie! a raczéj jak.. ale cóżto ja mówię!!
— Samuelko, masz słuszność, kazanie nie w porę! lepiéjby pomyśléć... choćby o herbacie.
— Prawda, to skuteczniéj wywoła energję i siłę, niż moja homilja?
P. Feliks ruszył ramionami.
Rozmowę przerwało nadejście hałaśliwe dyliżansu, panienki pobiegły do okna, wrzawa przed pocztą zrobiła się wielka, podróżni sypnęli się jak z pudelka Pandory, wprost ku salce i bufetowi, gdzie na nich już gospodyni oczekiwała.
Dyliżans tym razem wbrew wszelkim przeczuciom, był ogromnie napakowany, wewnątrz jak śledzie w beczce mieścili się różnego kalibru podróżni; jeden miał zaszczyt i przyjemność siedzieć z konduktorem na przodzie, dwóch podobno na wierzchu pod gołém niebem używali świeżego aż nadto powietrza.
Przyjaźń konduktora, zarówno z przepisami pocztowemi, sprawiła to, że podróżni mogli się rozkurczyć i posilić w Garwolinie, a do konsumpcji w bufecie zachęcano ich i tém, że do Żabianki nigdzie już nie znajdą takiego komfortu jak tutaj. Na nieszczęście, jejmość wcale była nie przygotowana, chleb i wódka, piwo i owczy serek, stanowiły treść podwieczorku, ale głodnym wszystko dobre.
— Jak mamę kocham! — zawołała Elwira patrząc przez okno, — wszak to Teoś Muszyński wysiadł z dyliżansu.
— Ale co się śni, moje dziecko! — odpowiedziała matka.
— Ale już ja się, proszę mamy, nigdy nie mylę, to on, dodała panna Elwira, córka pani Feliksowéj, ładna, świeża i rumiana, jakich jest tysiące, z twarzyczką wesołą, pospolitą, bez wyrazu.
To mówiąc od okna odwróciła się ku drugiemu przybyłemu razem z niemi dziewczątku, ku Mani, która w kąciku coś w swoim przebierała woreczku.
I strój i pokora i miejsce jakie w pokoju zajęła, dowodziły, że położenie Mani w tym domu było podrzędne, że to być musiała sierota na łasce, jakaś daleka krewna, lub wychowanka. A było to śliczniuchne stworzeńko, drobne, malutkie, białe, z blond włoskami i dużemi niebieskiemi oczkami i z takim jakimś smutkiem w twarzy, że patrząc na nią przeczuwałeś sieroctwo, miała je napisane na czole.
— Słyszysz Maniu? Teoś? chodź! zobacz!
Mania na pierwsze o nim wspomnienie, już się była niezmiernie zaczerwieniła, teraz musiała udać: że nie słyszy.
— Ale cóż mnie Teoś obchodzi?
— Ciebie? on? nie obchodzi! o! o! moja najdroższa! mów to sobie komu chcesz, ale nie mnie i mamie! — zawołała Elwira.
Pani Feliksowa uśmiechnęła się prawie pogardliwie spoglądając na Manię, która wciąż tam coś szperała w swojéj torbeczce.
W téj chwili pan Feliks, który był wyszedł, powrócił do pokoju i odezwał się do żony:
— Spotkałem się z Muszyńskim.
— A widzicie, żem się nie omyliła! rozśmiała się Elwira.
— Dokądże jechać raczy? — z przekąsem spytała pani Feliksowa.
— Doprawdy nie wiem, ale podobno dostał gdzieś miejsce na wsi, naturalnie guwernera.
— Ale jakże to może być, żeby wiedząc o nas, nie przyszedł się nam pokłonić, no, jeśli nie nam zresztą, to choć Mani.
— Moja Elwirko! cicho szepnęło rumieniąc się dziewczę.
— Nie dokuczajcież jéj, proszę! rzekł pan Feliks z nieukontentowaniem widoczném.
P. Feliksowa ruszyła ramionami.
— Ale któżby śmiał twojéj protegowanéj dokuczać! i dla czegoż mówisz w liczbie mnogiéj, przecież nie odezwałam się ani słowa.
— Przepraszam — mimowolnie... Mania coraz bardziéj się rumieniła i głębiéj szukała czegoś w torbeczce.
Wtém drzwi się otworzyły i młody chłopak, o którym była mowa, wszedł nieśmiało do pokoju. Znać było na nim, że walczył z sobą, nim się na ten krok odważył, że jakieś uczucie przemogło i popchnęło go — ale otworzywszy drzwi, tak się zmieszał, tak zapłonił, jakby był nieśmiałą dzieweczką.
— Najmocniéj przepraszam, odezwał się, kłaniając pani Feliksowéj — ale dowiedziawszy się, że państwo są tu przejazdem, nie mogłem się wstrzymać, aby im nie złożyć mojego uszanowania.
Na to powitanie pani Feliksowa ani się ruszyła z krzesła i ledwie kiwnęła główką, ale Elwira i ona mierzyły ze złośliwą ciekawością przybyłego i Manię na przemiany. Ta odwróciła się zmieszana, spojrzała i stanęła widocznie dotknięta całą sceną, która ją czyniła celem przykrych szyderskich wejrzeń.
Teoś Muszyński był dosyć ładny mężczyzna, średniego wzrostu, ciemny blondyn, poważny jak zwykle ubodzy młodzi ludzie, którzy wcześnie dojrzewać muszą, twarzy otwartéj, poczciwéj i pięknéj. Rysy jéj nie były zbyt regularne, ale wyraz wybitny, a nadewszystko czoło wyniosłe i piękne. Od razu jakoś tchnęła od niego poczciwość.
Pani Feliksowa niedbale, szydersko zwróciła się ku niemu.
— Dokądże to pan wędruje? spytała.
— W świat pani, za pracą.
— A! to bardzo pięknie, ale nie możnaby wiedziéć w którą świata stronę?
— Na teraz ku Podlasiowi pani, gdzie mi parę chłopiąt dają do wychowania.
— Jakże się to pogodzi tak suche zajęcie z poezją? zawsze żartobliwie dodała pani Feliksowa.
— Tak jak się zwykło godzić serce z obowiązkiem.
— Prześlicznie!
Spojrzała na Manię, któréj niebieskie oczy, pomimo nadzoru, pod jaki każde ich wejrzenie było poddane, z uczuciem jakiémś rzewném, zwróciły się ku Teosiowi, i chciały mu powiedziéć wszystko, czego usta nie mogły.
Elwira prawie tak szydersko uśmiechała się od okna, jak matka ze swojego krzesła.
— Życzymy szczęścia i poezji i pedagogji! dodała pani Feliksowa, jakby go żegnając, p. Elwira skłoniła głową.
Mania zdaleka tylko wzrokiem i rumieńcem powiedziała mu to, czego usty wyrzec nie mogła. W lazurowych jéj źrenicach kręciła się łza skrywana.
P. Feliks w powadze i milczeniu patrzał na całą tę scenę, westchnął głęboko i w chwili gdy Teoś miał odchodzić pomieszany, zbliżył się, podał mu rękę, mocno nią wstrząsając.
— Bądź zdrów, kochany Teosiu, rzekł, niech ci się tak wiedzie jak ci życzę, i jakeś doprawdy wart. Nie zapominaj o nas.
Milczenie pani, nie dozwoliło się dłużéj wstrzymać gościowi i natychmiast wynijść musiał.
Po jego oddaleniu się, cisza chwilę panowała w pokoju, tylko Feliks był chmurny, Mania twarz skryła, a p. Feliksowa zrobiła minę marsową, zapewne aby męża odstręczyć od robienia wymówek, których się spodziewała.
P. Feliks westchnął, dobył cygaro, popatrzał, ruszył ramionami, jakby dodając jéj serca spojrzał na Manię i powoli wysunął się za drzwi.
Gdy się to tu działo, inna scena miała miejsce w kurytarzyku dzielącym pocztę od bufetu. Tu snuli się słudzy przybyłych gości i podróżni wysiedli z dyliżansu. Wpośród nich jeden, który zlazł tylko co z wierzchołka karety, zwracał szczególniéj uwagę; była to postać tak napiętnowana stygmatem upadku moralnego i nędzy, że bez jakiegoś wstrętu spojrzeć na nią nie była podobna. Nie tyle wiek, co życie zniszczyło tego mężczyznę, niegdyś, jak było widać, bardzo pięknego i zbudowanego atletycznie. Dziś była to szkaradna, brudna ruina, twarz straszliwie wychudła, oczy czarne zapadłe, policzki czerwonością i wyrzutami krwawemi pokryte, włos rozczochrany, broda nie czesana, wąsy rozpierzchłe, wzrok jego był obłąkany, pijany razem i groźny. Niedawno jeszcze bujny zarost twarzy i głowy ufarbowany był niezręcznie, ale zapomniano farby odnowić, a słota i czas ją zrudziły, włos odrastał pasmami siwawemi.
Oczy zaszłe blachmanem, jak dawniéj mawiano, zdradzały zarówno z barwą twarzy, nieprzełamany nałóg pijaństwa. Na szyi miał szczątek chustki czarnéj, podarty surdut opięty, zbrukany, niewiadomego koloru, buty dziurawe, przytém kapelusz zatłuszczony i zmięty, a w ręku rękawiczki poszarpane i coś nakształt chustki do nosa, niegdyś jedwabnéj.
Wysiadłszy zaraz pospieszył do bufetu, w milczeniu wskazał gospodyni największy kieliszek, chlebem z solą przekąsił, napił się wódki i wyszedł w kurytarz kręcąc sobie papieros z miną, już tylko zwierzęcych w życiu uciech szukającego człowieka, któremu reszta była całkowicie obojętną.
Stał tak w ganku z zapalającém się po wódce okiem, gdy drzwi pokoju Jenerałowéj otworzyły się, i sama pani chcąc zawołać sługi zapewne, wyjrzała. Trafem wzrok jéj spotkał tego obszarpańca, i drzwi żywo i gwałtownie zatrzasnęły się zaraz.
Człowiek ów, który stał obojętny przed chwilą, jakby iskrą elektryczną dotknięty nagle, drgnął, rzucił się i skamieniał. Posunął się parę kroków naprzód, cofnął, stanął, zmięty w rękach tytuń rzucił i zdawał namyślać co ma począć. Oczy jego paliły się, czoło pofałdowało, palce drgały, spojrzał potém na siebie, gorzki uśmiech przebiegł jego usta i powoli powrócił ku gmachowi.
Kamerdyner wchodził do pokoju Jenerałowéj właśnie.
— Słyszysz WPan, rzekł zachrypłym głosem dyliżansowy, kto to jest ta twoja pani?
— Ta moja pani! od stóp do głów mierząc zuchwałego ciekawca, powtórzył kamerdyner daleko porządniéj odziany i wyglądający od tego jegomości. Naprzód to nie jest moja pani! choć ja jéj służę, powtóre nie mamy zwyczaju spowiadać się lada komu.
Pytający zaczerwienił się, oczy mu zapałały, ale się zaraz pomiarkował.
— Bardzo przepraszam jeśli się źle wyraziłem — ale proszę tylko oznajmić, że pan Fryderyk żąda kilka słów powiedziéć — a przekonacie się, że tak mnie odprawiać nie mieliście powodu — bo (podniósł głos) my się z panią dawno i dobrze znamy.
Służący na te słowa struchlał, tak mało prawdopodobném wydało mu się, by Jenerałowa tego rodzaju znajomości miéć mogła?
Scena ta odbyła się tak głośno, i tylu miała świadków mimowolnych, że kamerdyner rad był ją co najprędzéj ukończyć. Wszedł więc do pokoju i natychmiast powrócił z odpowiedzią, że pani chora, widziéć się nie może, ale jeśliby pan Fryderyk czego żądał...
To przypuszczenie przez usta sługi przysłane, było tak upokarzające, że nawet biedny ów odartus na nie się oburzył.
Zamilkł, pohamował się prędko, a że i trąbka pocztarska już się słyszéć dała, a dyliżans stał gotów do drogi, mruknął tylko spokojnie.
— No! to się gdzieindziéj zobaczymy.
Chwilę pomyślał jeszcze, jakby się wahał czy zająć miejsce w powozie, do którego wzywano co prędzéj podróżnych, a potém usiadł spokojnie na ławce przed hotelem.
— No! a pan siadać nie myślisz? zapytał konduktor.
— Nie myślę.
— Pan nie jedziesz do Lublina?
— Jechałem, ale mi się odechciało.
— I miejsce stracone?
— Wróbel go sobie może zająć i jechać szczęśliwie, odparł spoglądając na wierzch karety podróżnéj. Upadam do nóg.
I zwinąwszy znowu papierosa podejrzany ów jegomość, zajął miejsce u wnijścia, jakby mu już podróż nie była wcale pilną, a wieczorny chłód obojętnym.
Kamerdyner, który patrzał na całą tę scenę, powrócił do pokoju Jenerałowéj, zabierającéj się właśnie do wieczornéj modlitwy, do któréj liczne książki różnéj formy, medale i różańce przysposobione już leżały.
— Ten pan Fryderyk — proszę JW. pani — zamiast jechać do Lublina — tu został.
Jenerałowa chciała udać obojętną, ale ręce się jéj zatrzęsły, pobladła i choć w obec sługi pragnęła się nie wydać z niepokojem, nie była panią siebie.
— Nie pojechał? spytała.
— Nie — dyliżans odchodzi, a on siadł i został tu, mówi, że się z JW. panią gdzieindziéj widziéć będzie.
— A! znam go! to natrętny żebrak, najgorszego prowadzenia człowiek, kiedyś mu świadczyłam.... mój Ignacy — ale cóż tu poradzić...?
— Ja nic nie poradzę, bo na mnie się tak ofuknął... hardy jakiś.
Jenerałowa chwyciła podróżny pugilaresik, napisała żywo kilka słów ołówkiem, i zawinąwszy parę papierków, które wyglądały na pieniądze, oddała je kamerdynerowi.
Był to człowiek wytrawny ów kamerdyner... a jakoś wszystkiego tego zrozumieć nie mógł; krzywo mu się ten niepokój pani wydawał.
— O! do licha, rzekł w duchu — czy jaki kuzynek z drugiego świata? czy co?
— Proszę cię oddaj mu to! oddaj proszę! żywo i przerywanym głosem, dodała Jenerałowa — pospiesz.
— W jednéj chwili...
Podróżny siedział w ganku i palił papieros, z uśmiechem jakimś piekielnym na ustach i miną zwycięzką; kapelusz rzucił na ucho, nogę na nogę założył i podśpiewywał, ale nie źle jakąś włoską arjetkę, gdy kamerdyner podbiegł i oddał mu posyłkę.
Zmierzył go okiem podróżny, pokiwał głową, i papier odtrącił.
— Powiedz pani, że ja się z nią widzieć życzę — i zwróć jej list nazad! rozumiesz WPan!
— Ale Jasna pani chora.
— To, jak wyzdrowieje, ja poczekam, — dodał podróżny i głowę odwrócił.
Tymczasem dyliżans już z przed ganku ruszał, konduktor usiadł na swe miejsce, pocztyljon z bata uderzył rozgłośnie, i konie pobiegły po bruku, a głowa młodego Teosia wychylona przez okno, próżno szukała czyjegoś wejrzenia i pożegnania.
Gdy się to dzieje, a kamerdyner odprawiony, powoli, ruszając ramionami powraca do Jenerałowéj, pan Feliks wyszedł chmurny i zamyślony z pokoju żony, chcąc sobie nieco spocząć na świeżém powietrzu.
Na wstępie uderzyła go zaraz ta postać dziwna, wygodnie sobie rozsiadła na ławeczce, któréj rysy zdały się mu nie zupełnie obce. Strój tylko i nędza były panu Feliksowi nie do pojęcia; stał, patrzał i oczom nie wierzył. Poszedł parę kroków zdumiony, a wtém podróżny głowę odwrócił.
Popatrzył także na zbliżającego się, i dobywając resztki papierosa z ust, począł jedno oko przymrużać, a usta jakby do uśmiechu wykrzywiać.
Dobrych minut kilka poglądali tak na siebie; podróżny odarty poprawił kapelusza i pokręcił wąsa, czyniąc sobie postawę coraz zuchwalszą.
— A tak! odezwał się po długiéj chwili, nie ruszając z miejsca, jak starzy przyjaciele wdzieją łachmany, zabruczą się i odrą, któżby ich poznać chciał? mówić z niemi, lub rękę ku nim wyciągnąć! choć się to ją dawniéj serdecznie ściskało! ha!ha! Patrz nie patrz, panie Feliksie, dziwuj nie dziwuj, taki to ja! ze skórą i kośćmi, bo mięsa już nie ma.
Feliks cofnął się krok i przybrał postawę poważną.
— Jeżeli starzy przyjaciele wdzieją łachmany, — rzekł, pod niemi poznać ich można i rękę im wyciągnąć, ale jeśli dobrowolnie się zbruczą i ostatecznie skalają...
— No! cicho, — zawołał tupiąc nogą odarty, a kto wam dał prawo sądzić? ani dawnéj przyjaźni, ani nowego politowania nie potrzebuję. Gdyby człek w istocie upadł, a padając nawet się powalał... czy i wówczas z chrześciańskiéj miłości odepchnąć go trzeba, aby już i dźwignąć się nie mógł?
Pan Feliks zmilczał.
— O! mój Boże! zawołał po chwili — co się to z tobą stało.
— A cóż! to co się ze wszystkiemi stać może, co pieniędzy nie szanują, a życie lubią. Jeszcze jutro może mi dopisać trent, lewa, i jak się wystroję, i szampana wam postawię, to mnie ściskać będziecie w zawody, kto lepiéj i serdeczniéj!
Ale i to WPana interessować będzie, dodał z uśmiechem, palcem w tył pokazując ku pokojowi zajętemu przez Jenerałowę — wszak ci to piękna Julka, przyjechała tu karetą z kamerdynerem, daj go katu, i nie chce mi się nawet pokazać. Otóż się z nią widzieć muszę — przecież to dla obu nas bardzo stara i bardzo serdeczna znajomość, a niegrzecznieby było minąć ją, nie salutując.
Rozśmiał się, a w uśmiechu reszta czarnych zębów ukazała się wśród paszczy, która buchnęła dymem.
Nie wiem dla czego pan Feliks ostatniemi słowy niezmiernie się zmięszał, chciał widocznie przerwać mu mowę, jakby się obawiał by żona jéj nie posłyszała, zaciął usta, i spojrzał na Fryderyka.
— A no, tak! rzekł obojętnie wcale nie zniżając głosu odartus — ja to rozumiem — WPan jesteś z żoną — boisz się by jéj uszów to nie doszło — a mnie to co szkodzi? ha! ha! Co za czuły małżonek! co za cnotliwy człowiek! Julka przyjeżdża karetą herbowną, a pan Feliks sztywny jak lalka, wstydzi się starych najlepszych znajomości? O zmiany czasów! o zmiany! ha! ha! ktoby to przed laty powiedział!
P. Feliks odwrócił głowę ku pokojowi żony — Fryderyk zaczął się śmiać gorzko.
— Mój Boże! powtórzył pierwszy, znać nie wiedząc co powiedzieć — co się to z tobą stało?
— Ale cóż bo tak ubolewasz nademną, ofuknął drugi podnosząc głowę, — myślisz, że mi już tak bardzo źle na świecie? Ot wiesz że wcale tak nie jest. Naprzód ty co chwila możesz wszystko co masz stracić, a ja już nic. To za wiele starczy. Powtóre, ja się przekonywam z doświadczenia, że kieliszek wódki równy jest kieliszkowi koniaku w obec żołądka i gęby, że chleb i cebula są wcale nie złym pokarmem, i że módz drwić z całego świata na całe gardło, to także coś warto. Dyogenesowe rzemiosło wcale nie do odrzucenia — ludzie się boją, a człowiek się śmieje.
— Są jednakże milsze i piękniejsze — odparł z cicha p. Feliks, miarkując swój głos jakby chciał towarzysza podnoszącego wykrzyki, umiarkować. Ale to nic nie pomogło.
— Lepszeż twoje? spytał niedbale ów. Ot nie wiem, jeździsz powozem, ubierasz się przyzwoicie, wyglądasz na porządnego człowieka, ale żona cię za nos wodzi.
— Panie Fryderyku! oburzył się Feliks.
— Wszakże się znamy? odparł pierwszy — ceremonji z sobą robić i bawełną obwijać nie mamy potrzeby. Nie jesteś panem w domu, a w towarzystwie z nas dwóch dziś jeszcze, ja w łachmanach, ty w sajecie, pewniebym większe zrobił wrażenie — boś już zupełne zero, kochany panie Feliksie, ja mogę zrobić skandal, ty nawet głupstwa nie potrafisz.
W czasie téj rozmowy, która widocznie do najwyższego stopnia niecierpliwiła p. Feliksa, nie śmiejącego jednak uciec od niéj niegrzecznie — kamerdyner Jenerałowéj wyjrzał kilka razy, jakby chciał się przekonać, czy jeszcze siedzi ten natręt. Pan Feliks kręcił się, w ostatku zawinął i usiłując przenieść walkę na plac mniéj niebezpieczny, powoli usunął się do bufetowego pokoju.
Fryderyk spojrzał na niego, pomruczał coś pod nosem, ale pozostał na stanowisku; i drugi papieros skręcać zaczął, z nadzwyczajną do tego biorąc się wprawą.
W salce, do któréj wszedł pan Feliks chcąc uniknąć niemiłego spotkania, widać było jeszcze nie posprzątane szczątki podwieczorku, który pospiesznie podano podróżnym. Sama pani zajęta była dodawaniem, i trzymała pełną garść drobnych usiłując sobie przypomnieć za co je wzięła. Paulinka zbierała okruszyny tego wcale nie Baltazarowego festynu.
Tu i owdzie stały niedopite piwa kufelki, porozłamywany chleb leżał, na talerzach poniewierały się szczątki sztukamięsy i kartofli — na jednym z głównych stolików ku wielkiéj zgryzocie, jak wyrzut sumienia widny był kotlet, którego jakiś gość nie chciał, a co gorzéj, nie zapłacił. Kotlet ten ostawiony kartoflami, zastygły w tłustości, smutny, brzydki, czarny, przeznaczony zapewne dla piesków gdy niewdzięczni ludzie go niechcieli — do wyraźnego rozkazu pani, ad interim, używał honorowego miejsca, na które wcale nie zasłużył.
Kotlet ten brzemienny był historją w kuchni i złym humorem na dwa dni, służąca też poglądała nań ze strachem i wstrętem, jak na poczwarę w piekle kuchenném wylęgłą.
Może być, że niespodziane zjawienie się podróżnego, który tak wszedł z miną interessowaną, że wyglądał na konsumenta, przerwało arytmetykę jéjmości, i wybuch jéj złego humoru (który się nigdy nie zwykł był objawiać przed profanami), i sprzątanie panny Pauliny.
Jéjmość zwróciła się ku niemu z twarzą rozjaśnioną, jak gdyby historja kotleta poszła na dno niepamięci morza; Paulinka obróciła nań swe modre nic nie mówiące oczy, a psy śpiące na krzesełkach podnosiły głowy ciekawie, niepewne, czy szczekać czy jeszcze drzemać?
P. Feliks prawdę powiedziawszy wszedł sam niewiedząc po co, niechcąc powrócić do żony, która po podróży zawsze się stawała gderliwą, ani narażać na szyderstwa odartego Fryderyka. Trudno mu też było żądaniem jakiém swe przyjście usprawiedliwić, zakręcił się, obejrzał i zaczął patrzeć na starożytny zegar Garwoliński udając, że nęci nadzwyczaj jego ciekawość.
Jéjmość, która miała wielką słabość do tego zabytku, postrzegłszy to i przypomniawszy sobie że pan ten przyjechał koczem i karetą, uczuła się w obowiązku nakręcenia kurantów. Podeszła więc zręcznie, włożyła klucz i zegar chrapliwie, powoli, zakaszlując się począł nieśmiertelny swój motyw, jak rozespany człowiek, który powtarza, co mówił na jawie.
P. Feliks miał już powód zatrzymania się, czemu był rad, ale z ganku wysunął się na dźwięk piosenki odarty podróżny, i w kapeluszu wszedł do salki także przysłuchać się kurantom.
P. Feliks obrócony był do niego tyłem i niepostrzegłby przybylca, gdyby razem wszystkie pieski niezaczęły szczekać na odartego jegomości. Psy są zupełnie jak ludzie, byle ubóstwo poczuły, ujadają. Nie wiele im to czyni zaszczytu.
W chwili gdy p. Feliks miał się odwrócić, Fryderyk poufale położył mu rękę na ramieniu.
— Każ mi dać kieliszek wódki, rzekł spluwając, piłem tylko co jeden, ale finanse moje są w rodzaju austrjackich — a wódki kieliszek w taką porę konieczny, — mgła i słota.
P. Fryderyk skinął tylko na Jéjmość.
— Jakiéj pan każe?
— Czekajno WPani! odparł Fryderyk — wybór zawsze jest trudny, szanuję eklektyków, naléj WPani trzęsianki.
Trzęsianką zowie się zmięszana z różnych rodzajów potpourri.
W téj chwili spojrzał na kieliszek pogardliwie, i biorąc jeden z największych, pokazał go Feliksowi.
— Patrzno pan, — rzekł, — i mówią, że policja czuwa, że są prawa w kraju!! a takiemi kieliszkami wódkę dają! W perspektywie, rzekłbyś, porcja choć dla... pijaka, ale weźno WPan to w rękę i do gardła, przypatrz się konstrukcyi! jawny dowód spisku między wyrobnikami szkła, a trafikantami elixiru; w kieliszku ściany jakby je Napier miał bombardować, a otwór, naparstek. Jak się WPani nie wstydzisz?
Gospodyni ruszyła ramionami podając drugi kieliszek.
— Ten sam defekt w innych rozmiarach, rzekł p. Fryderyk, daj WPani to czém bezpłatnie wodę dajecie, tam nie będzie oszukaństwa; w szklance tylko jest szczerość i uczciwość.
To mówiąc podstawił dużą szklankę, milcząc pokierował nalaniem trzęsianki, i wypiwszy ją duszkiem z podziwieniem Pauliny, Feliksa i gospodyni, padł na krzesło bez ceremonii.
— Mościa pani, — rzekł do gospodyni, która tego tonu nie pojmowała w człowieku jawnie gołym, i gorszyła się ogromnie zuchwalstwem, — powiedz mi, gdzie mnie raczysz przenocować?
Na to zapytanie Jéjmość spojrzała tylko na p. Feliksa i ruszyła ramionami, a trzeba wiedzieć, że mówiła rzadko, aby się nie skompromitować, ale była bardzo wymowną milczeniem.
— Czy mam spać w karczmie, na kanapce? czy na ziemi? rozumie się gratis, bo nic nie zapłacę?
— Ale proszę pana dobrodzieja, — odezwała się rumieniąc z gniewu gospodyni, — to jest miejsce publiczne; tu w różnych godzinach przybywają podróżni, zresztą nie mamy w zwyczaju przenocowywać nikogo.
— A jeśli nie ma zwyczaju? hę? a potrzeba coś zrobić przeciwko zwyczajowi, to co?
Jéjmość w duchu uznawszy go warjatem, ruszyła znowu ramionami i umilkła.
— Ponieważ milczący zezwala, mam tedy wolność przespania się w tym pokoju.
— Ale proszę pana!!...
— Nie ma u mnie ale! Ciekawym bardzo czy wezwiecie siły zbrojnéj do wyruszenia mnie z krzesełka? hę? no? jak?
Jéjmość ruszyła ramionami, rozprawa zdała się jéj tém trudniejszą, że następowała po szklance trzęsianki. W istocie zdawała się ona działać bo lice podróżnego zarumieniło się, pokraśniało, oko zabłysło i patrząc na pana Feliksa, plasnął ustami dodając z cicha:
— Ej, ślicznaż to była ta Julka! nieprawdaż? Stara! a jeszcze niczego! Od razum ją poznał, choć tyle lat niewidziałem! Musiałeś i WPan ją postrzedz, hę?
P. Feliks chciał się już wymknąć, ale to nie było łatwo.
— Czekajże, — rzekł odarty, — a no, czekaj, prawda?
— Niczego była nasza Julka? A jaki teraz świętoszek? patrzajcie! oczki spuszcza... odezwać się boi; kompromitacja! Otóż widzisz, ja się nie boję cale kompromitacji, to są korzyści stanu dyogenesowego!! gratia status!
I rozśmiał się przyśpiewując.
— Mój panie, — przerwał prawie gniewnie obrażony Feliks, pij na mój rachunek ile chcesz... ale dosyć tych wspomnień.
— Słyszysz WPani dobrodziejka, co tu się mówi, że mam pić na rachunek pana Feliksa Narębskiego ile chcę... tak, czy nie?
— Tak — powtórzył Feliks.
— Zatém, że to jest po wódce, dajcie mi parę butelek dobrego piwa, jestem skromny, mógłbym żądać parę butelek Osterlofskiego Szampana, bo tu Moët i Charodon do Garwolina nie doszli; a Osterlof tak się płaci i womituje jak Moët. A zatém dwie butelek piwa.
Domawiał tych słów podnosząc głos, gdy w progu ukazała się suknia i twarz niewieścia... Znać ostatnia iskra poszanowania dla płci i zwyczaju grzeczności nie dogasła jeszcze w gadatliwym włóczędze, bo zrzucił kapelusz i usiłował powstać, ale już był pijany w nogach i nie mógł.
Zjawiskiem tém była Mania, którą może gderanie pani Narębskiéj czy szyderstwa Elwiry wygnały z pokoju, i szukała znać p. Feliksa, bo ujrzawszy go tu stanęła w progu. Nim miał jéj czas dać znak, aby odeszła, włóczęga ją zobaczył, wlepił w nią oczy wielkie, ciekawe, zmierzył niemi, i zwróciwszy się do pana Feliksa tylko głową kiwnął.
P. Feliks niezmiernie się zczerwienił, a Mania natychmiast znikła.
— No, wiem co to jest, — cicho rzekł śmiejąc się Fryderyk, — i trzeba przyznać, żeśmy się tu zjechali jak na rozstajnych drogach!!!

P. Feliks ruszył ramionami zniecierpliwiony, a Fryderyk podniosłszy głowę do sufitu, począł nucić:

O biednaż ja sierota
Bez matki bez ojca...,

— Dobranoc! — rzekł p. Feliks.
— Daj mi rękę, — odparł siedzący Fryderyk, — i słuchaj — jak mnie widzisz, gołym, pijanym i odartym i bezwstydnym, cudze sekreta szanować umiem... bądź spokojnym...
Po wyjściu pana Feliksa nie pytając już nikogo o pozwolenie, Fryderyk spędził psy ulubione gosposi z kanapki. Zawiniątko, które z sobą przyniósł z ganku (bo mu je wyrzucono z dyliżansu), podłożył pod głowę i ułożywszy się wygodnie pił piwo i palił papierosy, myśląc tak zapewne i noc przepędzić.
Poznawszy już, że to był impertynent straszny i człowiek mimo dziurawych butów, stosunkowy, kiedy tak sobie z ludźmi jak pan Feliks postępował, gospodyni nie chciała go wcale rugować siłą, ale postanowiła dać mu uczuć nieprzyzwoitość jego postępowania.
Paulina odebrała nieme zlecenie uprzątania, gaszenia światła, zamykania i urządzania sali na nocne jéj zamknięcie. Ale gdy do ostatniéj już świeczki przychodziło, która znikać zaczęła, choć jeszcze powracała, Fryderyk podniósł się na łokciu i rzekł groźnie.
— Za świecę płacę, za miejsce płacę; ale proszę mi światło zostawić i pod nosem się nie szastać, bo tego nie lubię... A piwa jeszcze butelkę na zapas, postawić możecie...
— Loch zamknięty.
— Możecie go otworzyć...
— Ale to gość, panie odpuść! z cicha rzekła w drugim pokoju Jejmość, idź Paulino i przynieś mu butelkę — a dać mu pokój; to jakiś impertynent... bez delikatności.
Noc już była dosyć późna, w miasteczku, na poczcie, w gościnnych pokojach wszystko się do spoczynku zabierało. Fryderyk popijał piwo, mruczał i leżał wyciągnięty na kanapie... zegar wtorował sam jego dumaniom, gdakaniem równie jak jego głos zachrypłym.
Nie możemy jeszcze opuścić Garwolińskiego hotelu, i musiemy zaprosić z sobą czytelnika, do ciasnego pokoiku, w którym stała pani Jenerałowa. Zajechawszy trochę późno, zastała tylko jedną niewielką ciupkę, o wązkiém łóżeczku, stoliku i parce krzeseł, z których jedno mocno było od samowara popalone, ale starania kamerdynera i służących osób do komfortu i przyzwoitości przywykłych, a umiejących siebie i panią szanować, zrobiły z téj celki nocleg prawie wygodny.
Z przyborów dobytych z karety, wnosić zaraz było można o zamożności pani, i przywyknieniu do pieszczot życia zbytkowego; kosztowna makata pokryła ścianę przy łóżku, aby przykryć marmuryzacją naturalną jaką ją wilgoć ubrała; dywanem wysłano podłogę poplamioną, a podróżny sprzęt z niezmierną dobrany troskliwością, zdradzał pochodzenie zagraniczne, u nas bowiem tak bardzo jeszcze o zaspokojeniu dziwactw podróżnych nie myślano nigdy.
Z tajemniczych kuferków i szuflad karety, na pozór niewiele zawierających, gdy zaczęto dobywać i wynosić, pokazało się że dom by prawie usposobić można, tém co się tam znajdowało. W pośród tego rupiecia uderzała szczególniéj mnogość różnych godeł pobożnych, książek z klamrami widocznie do modlitwy służących, rożańców, ołtarzyków, świętości, relikwiarzy i oznak jawnych, że pani Jenerałowa będąc osobą wyższego towarzystwa i jak najlepszego tonu, należała do najgorliwszych katoliczek, jeśli nie z serca to z głębokiego przekonania, iż przyzwoici ludzie, znakomitéj pozycyi socjalnéj, tę barwę nosić muszą, — czarno ubrana, skromnie, ale nadzwyczaj starannie, i nie bez pewnéj surowéj zalotności zastosowanéj do dojrzałego już wieku, pani Jenerałowa, jeszcze nie zrzuciwszy sukien, klęczała już na podłodze i modliła się na księdze, przy dwóch woskowych świecach, przed podróżnym relikwiarzem. Rysy jéj twarzy, jakeśmy mówili, zdradzały jednę z tych niezwyczajnych niegdyś piękności, które świat cały ciągną za sobą i głośną robią, szczęśliwie nią obdarzył istotę. Profil jéj dziś jeszcze, mimo lat pewnie czterdziestu, był cudnych linii klassycznych, nos miała orli maleńki, usta wąziutkie blade, czoło niewielkie, ale utoczone przedziwnie, podbródek tylko zaokrąglony i uwydatniony zbytnie, dodając teraz powagi, zepsuł całości harmonią i przedwcześnie ją postarzył.
Całe oblicze było jakby marmurowe, tak żadnego na niém nie czytałeś wyrazu, tak w srogie wolą ujęło się karby — oko tylko ciemno szafirowe, osadzone w cudnych kształtów migdałowych powiece, przyciemniałéj od łez może — dziś głęboko zapadłe, żyło jeszcze; świeciło, jaśniało, a niekiedy zdawało się gorzeć jakby wróconym wybuchem uczucia, blaskiem młodości niewyczerpanéj.
Na pierwszy rzut, nic się nieokazywało w wypogodzonéj a martwéj twarzy, z trochą jednak uwagi wyczytać było można ślady jakiéjś burzliwéj przeszłości, pokrytéj całunem cierpienia. Znać było, że nie zawsze te rysy tak dziś stężałe, tak martwe, żyły błogim pokojem, że je niegdyś szarpały namiętności i orały burze boleści, że je biedziły strachy, żale, oczekiwania i próby, że je zmieniało udawanie, bo marszczki i fałdy dzisiejsze lekko ale dobitnie zarysowane na czole i policzkach, niczém inném w charakterze téj twarzy usprawiedliwić się nie dawały, chyba niepokojami przeszłości. I dziwno było wśród tego bladego marmuru spostrzedz dwa małe rumieńce plamiste, krwawe znamiona, które już nigdy nie schodziły. Były to zastygłe na wieki i zmienione w stygmata nie starte, płomienie, które na tę twarz wracały tak często, że na niéj wreszcie zostały na zawsze.
A wyraz modlącéj się nie był przyjęty i zatopiony ale roztargniony i chłodny; znać modlitwa była dla niéj formą, lekarstwem, środkiem, w którym szukała pociechy i upojenia, ale ich jeszcze znaleźć nie mogła. Mówiły usta, serce i myśl odbiegały daleko i chwilami wargi ustawały, oczy wlepiała w mur, milkła, klęczała zadumana, aż szelest jaki znowu ją z podwojonym pośpiechem i gorączką do książki i przerwanych pacierzy powrócił.
I dłonią białą przeciągała po czole spędzając z niego wspomnienia przeszłości, i sadze stare może, i to co zetrzeć się nie daje z czoła, póki nie zmaże się z serca. Cóż kiedy żadna łza nie przyszła na powieki, a ona jedna zmywa te plamy stare bez powrotu.
Długi dosyć czas spędziwszy na rozerwanéj myślami modlitwie, Jenerałowa wstała powoli, poskładała książki drżącemi jakoś rękami, i obie dłonie przyłożyła do czoła, by je niemi ochłodzić, a może zakryć oczy, które przymknęła jakby od utrudzenia. Zatrzęsła się przejęta dreszczem, stanęła, myślała długo, rzekłbyś że się radziła z sobą. Nikogo nie było w pokoju — nie potrzebowała więc mierzyć i ważyć każdego ruchu, i widoczném było, że cierpiała, choć twarz przywykła do zastygnienia nie wyrażała nic prócz silnego znużenia.
Podeszła potém ku drzwiom, powróciła na miejsce, usiadła, wstała znowu, jakby nie mogąc się stanowczo zgodzić co czynić było potrzeba; schwyciła za klamkę i jakby sparzona nią, odstąpiła odedrzwi.
Nie wiem czy dziwne spotkanie wieczorne tych dwóch twarzy, na których widok zadrżała, jakby to były widma jakiéjś przeszłości, o któréj zapomnieć, któréj się zaprzeć pragnęła, czy inne jakie wrażenia i wspomnienia wywołały ten zamęt w duszy, ale modlitwa ukołysać go nie mogła, ani rozum opanować.
Usiadła nareszcie znowu, spuściła głowę na piersi, zadumała się głęboko i pozostała tak ze zwieszonemi na kolana rękami, aż do cichego wnijścia służącéj, która stanęła w milczeniu zdaleka udając, że coś poprawia i oczekując rozkazów.
Jenerałowa obudzona szelestem, podniosła głowę, popatrzyła na nią, i z westchnieniem odwróciła się do książki.
— Pani się jeszcze spać nie położy?
— Nie, moje dziecko — zawołaj mi proszę cię, — Bzurskiego.
Bzurskim zwał się ów przyzwoity kamerdyner.
— Mam tu jeszcze, dodała, jednego ubogiego, z którym widzieć się muszę; nieszczęśliwy to człowiek.... bo upadł ostatecznie — poczekasz WPanna w powozie, póki on nie wyjdzie, wstydziłby się może nieznajoméj..... Trzeba go kazać zawołać, bo tam słyszę, czeka.
Służąca nie dobrze zrozumiawszy o co chodziło, pobiegła po Bzurskiego, który już w karecie do noclegu się przysposabiał, układając sobie poduszki z głęboką znajomością miejscowości — i powołała go do pani.
Sprawiedliwość przyznać każe, iż choć bardzo niewyraźnie i pół głosem, przyzwoity kamerdyner wyrzekł wszakże:
— Niech ją djabli wezmą..... Co na chwilę wątpić kazało o jego przyzwoitości, ale w gruncie, nie można znowu być pewnym do kogo się to stosowało, do pani, do służącéj, czy do karety.
Mrucząc trochę wszedł Bzurski do Jenerałowéj.
— Mój Bzurski — zaczęła pani delikatnie i dowodząc głębokiéj znajomości serca ludzkiego, bo zły humor starała się posmarować pochlebstwem — jesteś rozsądnym człowiekiem, znasz życie, wiesz jakie na świecie zdarzają się wypadki — co to po ludziach chodzą.
Otóż właśnie, chciałam ci powiedzieć o tym nieszczęśliwym.
Tu Jenerałowa jakoś się zmieszała, szczęściem Bzurski przerwał udobruchany.
— A! to pani mówi o tym, co tu śpi w bufecie na kanapie.
— Jest to bardzo nieszczęśliwy człowiek, trzeba by go tu do mnie grzecznie poprosić. Litość mnie bierze nad jego stanem.... choć może zasłużył na to co cierpi — ale nie nam biednym ludziom sądzić — lepiéj pomyśleć jakby go dźwignąć z upadku.
Jenerałowa najniepotrzebniéj tłumaczyła się przed służącym, przypuszczając go do jaśniewielmożnych serca swojego tajników, ale tak była pomieszana, że niedobrze sobie sprawę zdawała z tego co robiła, a im bardziéj chciała się wyplątać, tém mocniéj zaplątywała.
Bzurski nic nie rozumiał, ale ziewał po cichu, co było znakiem szczęśliwym, że niewielką do tego przywiązywał wagę.
— Pani go każe zawołać? spytał.
— Ale grzecznie, mój Bzurski... poproś go do mnie, to człowiek co się miał niegdyś dobrze, — obraźliwy.
— A no dobrze, odparł kamerdyner ruszając ramionami i trochę się pani dziwując, ale proszę JW. pani, on się podobno spił, i bodaj czy nie zasnął... bo...
— No to sprobuj, zobacz, mój Bzurski, jeżeli będziesz uważał, że nie można, dasz pokój... Zrób to tak jak ci rozum podyktuje — i niech tam tego ludzie nie widzą. Przyznam ci się, że gdyby nie obowiązki chrześciańskie, nie przypuściłabym do siebie takiego włóczęgi.
— Już to prawda, proszę pani, dodał udobruchany poufałością kamerdyner, jabym go wcale nie prosił — bo co z takiego opoja zrobić można! ale — jak tam pani chce...
— Bóg łaskaw, mój Bzurski, Bóg łaskaw — czasem i z ostatniego wyprowadza upadku, każdy podźwignąć się może — nigdy zapóźno!
Te słowa wymówiła Jenerałowa z takiém namaszczeniem, że Bzurski, który do tonu tego nie był nastrojony, umilkł, skłonił się, gębę otworzywszy i wyszedł.
Nie bez głębokich jednak namysłów, na palcach, pocichu wsunął się do bufetu ostrożnie, roztrząsając jak mu do spełnienia téj ciężkiéj missyi przystąpić wypada.
Pan Fryderyk leżał istotnie na kanapce, a przed nim stały dwie próżne już butelki piwa, trzecia, przygotowana na noc, czekała dobyta, łaskawego oka pańskiego. Pomimo lekkiego upojenia i drzemki, szelest natychmiast zwrócił jego uwagę, podniósł głowę, popatrzał w stronę ku drzwiom, i powoli rozkurczywszy się usiadł.
— No, tak! rzekł nie czekając zapytania ze strony Bzurskiego, który mu się ciekawie przypatrywał, przyszedłeś WPan po mnie, i namyślasz się jak gdybyś miał jeża wziąć w palce, z któréj strony go ująć.
Bzurski zdziwiony przenikliwością jego, stał w milczeniu.
— No tak, pani twoja chce się widzieć zemną, byłem pewny, że się na tém skończyć musi — prawdaż?
Idźże WPan przodem i pokaz mi drogę!
Kamerdyner nic nie mając do mówienia i do czynienia, popatrzał tylko w kurytarz, aby to nocne zaproszenie takiego włóczęgi do jego pani nie miało niepotrzebnych świadków, i poszedł sam przodem.
Fryderyk wstał z miną rzeźką i zwycięzką, ale nogi nie bardzo mu służyły, — zataczał się widocznie, mimo, że głowa nie podzielała téj słabości zużytych pracą i niewygodami wycieńczonych nóg jego.
— Co to jest człowiek? rzekł w duchu szydersko poglądając na dół — co to jest człowiek? słaba istota.
Głowa jeszcze jest, a nóg ani śladu! Od lichych pary butelek piwa, i tego tam kieliszka wódki, o którym wspominać nie warto. A temu wszystkiemu winna nędza — żebym czuł wigor w kieszeni, byłby on i w nogach! ha! ha!
Doświadczenie znać nauczyło go sobie radzić, i przytrzymując się z lekka ścian co ciemnością można było wytłómaczyć, dosyć porządnie dowlókł się do drzwi.... Tu dopiero na progu trochę utknął, ale zaraz stanął znowu krzepko i powoli zdejmując kapelusz z uśmiechem pozdrowił Jenerałowę, która stała przed nim jak marmur blada, a chroniczne rumieńce przeszły w dziwne plamy sine.
Nie dostrzegł zapewne, że choć się hamowała i zdawała trzymać całemi siłami, drżała jednak nadrabiając tylko wielką powagą i majestatem.
Bzurski zamknął drzwi natychmiast, i dyskretnie oddalił się od nich ziewając, w progu bowiem stała panna służąca, przez ramię oglądając się ku niemu, a chwilka rozmowy wieczornéj z nią nie była od rzeczy.
W milczeniu pani Jenerałowa i przybyły odartus, stali jakiś czas naprzeciw siebie.
— Naprzód pozwolisz mi usiąść u siebie, kochana Julciu, odezwał się dosyć głośno nieco zachrypłym tonem Fryderyk, ocierając spocone czoło, niewiem co mi się stało, ale bardzo źle teraz na nogach stoję. I nie może mi to wyjść z głowy, że para butelek piwa, i nędzna szklanka trzęsianki, bo tamtego maleńkiego wstępnego kieliszka, który był przedmową do rzeczy, niema co rachować — mogły taki na mnie uczynić skutek jakby...
I nie pytając, podsunął sobie krzesło, padł na nie, rozsiadł się, kapelusz pogięty na ziemię rzucił, a potem spójrzał śmiejąc się szydersko w oczy poważnéj pani.
Trudno było odgadnąć stosunek jaki mógł łączyć kiedykolwiek, te dziś od siebie tak daleko stojące postacie — poważną i surową kobietę, która tylko co wstała od modlitwy i w pół pijanego włóczęgę, który ledwie się rozstał ze szklanką. Stosunek ten jednak dawniej poufały być musiał, kiedy tak niegrzecznie, i bez żadnéj ceremonji Fryderykowi obchodzić się z nią dawał prawo, a ją tak widocznie przerażał i nękał.
Ona stała jeszcze ciągle przed nim drżąca, blada i zmieszana.
— Bardzo pragnąłem zobaczyć się z tobą, kochana Julko, rzekł z czkawką odartus, choćby dla tego, żeby się raz na pewno dowiedzieć co się z tobą stało — prawiono niestworzone rzeczy! nie wiedziałem co myśleć. Od czasu jakeś mi znikła z tym oficerem i mojemi pieniędzmi, o których tylko nawiasowo wspominam, bo nie warte są tego — anim się mógł dowiedzieć gdzieście kwaterowali. Przyznaj, że spotkać nagle w jedwabiach, aksamitach i karecie, moją dawną skromną Julusię, osobą tak poważną i przyzwoitą, toż przecie obudza ciekawość. Wszak do niéj mam zupełne prawo? tego mi nie zaprzeczysz — kochałem cię szalenie, zdradziłaś mnie prześlicznie — kwita — ale teraz musisz mi powiedzieć jak to tam było?
— Panie Pluta, odparła poważnie Jenerałowa głosem zimnym, w którym jednak przebijała się obawa i niepewność, prosiłabym naprzód o trochę więcéj poszanowania, jeśli nie dla mnie, to dla kobiety mojego wieku i położenia — mojego stanu — poprawiła się ciszéj.
— Ale jak Boga kocham, masz słuszność! przepraszam stokrotnie, zawołał śmiejąc się Pluta — daruj, że nie mogłem tak od razu obyć się z twém nowém położeniem, stanem i powagą — my przecież z sobą dawno znajomi, i takich głupich ceremonij robić nie potrzebujemy.
— Panie Pluta — jeśli tak myślisz mówić ze mną, rozmowa nasza nie potrwa długo.
— To przecie i odemnie zależy! zawołał Pluta zarumieniony przelotnym gniewem — ja się nie dam tak wypchnąć, jakem się dał zawołać! Czemże pani dziś jesteś, jużciż nie Brazylijską Cesarzową?
— Dosyć żartów — jestem — a raczéj byłam żoną Jenerała.
— Winszuję temu Jenerałowi, ale to nie zupełnie wszystko jedno. Wybornie, a ja jestem włóczęgą bez dachu i kąta, ale pani nie zapomniałaś, że niegdyś pod jednym mieszkaliśmy; i że mi pozostały prawa, choćby do siakiéj takiéj przyjaźni i poufałości.
— Prawa, ale jakież prawa? wybąknęła usuwając się Jenerałowa.
— Ale! na miły Bóg, niema się co obawiać, nie mam ich na piśmie, processować się nie będziemy... wszakże pozwolisz mi Acani Dobrodziejka uczynić uwagę, że kiedy człowiek biednéj istocie opuszczonéj daje opiekę, wiarę i serce w dodatku, a ona je przyjmuje — choćby nie koniecznie przy ołtarzu — toć ma prawo żeby mu odchodząc powiedziała choćby: — Dobranoc Waszeci. A jeśli mu furknie jednego białego poranka z przed nosa nie spytawszy o nic, i jeszcze zajrzawszy do szkatułki na nieprzewidziany wypadek — co zresztą zupełnie pojmuję — na honor — no! to ma prawo spotkawszy ją w karecie przywitać się choć i zapytać grzecznie, bez gniewu: jak że się miewa pani Dobrodziejka!
Ale bierz kaduk to głupstwo, dodał Pluta marszcząc się, o serce chodzi! o serce! do ostatniego dnia, godziny, minuty, kochałaś mnie niby Julko droga, i szalenie i drapieżnie, a po gorących całusach nie opowiedziawszy się dmuchnęłaś z tym oficerem — pozwól że serce zaboleć musiało — bo któż ci kazał kłamać miłość, gdy wybornie mogłem się obejść bez tego cukru, byle była herbata?
— Panie Pluto — odparła przychodząc powoli do siebie Jenerałowa, ale głosem trzęsącym się ze wzruszenia, jeszcze raz proszę pana, mówmy inaczéj, lub dajmy pokój rozmowie, jeśli są jakie rachunki, to możemy ułatwić.
— Ale ja nie jestem znowu tak niedyskretny! czekałem długo, i choć dziś dosyć cienko śpiewam, nigdy od płci pięknéj długów nie exekwuję tak natarczywie, ani nawet rachuję na to, żebym je mógł odebrać — oto mniejsza.
— Czegóż pan chcesz? zapytała pani Palmer.
— Czego chcę! odparł Pluta, ależ mówię, mówię jasno, wyraźnie i po polsku, choć przysięgnę, żeś pani musiała się już po francuzku nauczyć — chcę zobaczyć, co się z moją (dodał z przyciskiem) z moją Julusią zrobiło! i chcę jéj jasno i otwarcie powiedzieć to, czegobym może nie mówił, gdybym ją spotkał w łachmanach, ale powiem dla tego, że znajduję w aksamitach — oto że Julkę mam za...
Jenerałowa zasłoniła oczy, ale Pluta dodał po przestanku.
— Nie domyślajże się pani... mam ją za filuta dziewczynę! Nigdybym téj minki skromnéj, o taki sprycik nie posądził? Dmuchnęłaś mi asińdźka jak z bicza trząsł, a zginęłaś jak w wodę.
P. Palmer upadła na krzesło rozpłakana, ale słowa wyrzec nie mogła — włóczęga rozśmiał się bez litości, i zaczął ryczeć dziwnie bezwstydnym śmiechem człowieka, który już w łzy nie wierzy.
— No patrzcie — rzekł, zakładając noga na nogę i rozpierając się w krześle — otóż to losy! Ona pani Jenerałowa i dewotka, ostawiona relikwiami, a ja w błocie i bez butów — czy jestże sprawiedliwość, choćby dla téj ostatniéj zdrady, nie licząc innych pomniejszych, gdy ja — zawsze najotwarciéj darłem skórę z czego się tylko dało, alem nigdy nie podstawiał nogi. A! powiedz mi pani, gdzieżeś to złapała tego zacnego, nieoszacowanego mężnego wojaka, który finalnie się z nią aż ożenił, i czy to było istotne ożenienie, czy tylko po śmierci lub in articulo mortis, przyszedł tytuł in partibus. Ale proszęż mi choć słowo powiedzieć?
Pani Palmer długo jednak mimo szyderskich nalegań na słowo zebrać się nie mogła, aż Fryderyk wreszcie widząc ją we łzach i położeniu rozpaczliwém, trochę się od żartów bolesnych powstrzymał nadąsawszy.
— No! więc mówmy serjo, i nie mam daléj co, chyba na scenę wyprowadzić rachunek, choć istotnie nie dla tegom się tu wstrzymał, żeby mi o to chodziło. Butów nie mam, na gorzałkę braknie, to prawda, ale kpię sobie z grosza, i rzucam nim gdy go dostanę... Ale kiedy pani dług cięży, no to porachujmy się. Naprzód więc powiem, że zbyt byłem z nią szczęśliwy, abym sądził, żem moje szczęście przepłacił. Co się tam wzięło na drogę, zechcesz pani uważać, za ostatni dar przywiązanego serca, a raczysz mi tylko oddać to co się podoba... co jéj cięży, co sama sądzisz należném. Co do mnie, jam do kobiecego grosza nie przywykł, dawałem gdym mógł, nie brałem nigdy.
Jenerałowa żywo jak do ostatniéj ucieczki rzuciła się do szkatułki, i gorączkowo zaczęła ją przetrząsać rozrzucać.
— O pozwól sobie powiedzieć, kochana pani, — dodał Pluta, — że się tak nie robi ze staremi przyjaciołmi, jak dziś postąpiłaś ze mną. Wysłałaś mi jakiś grosz przez lokaja jak jałmużnę! ja znowu choć upadłem, bo tacy ludzie jak ja, zawsze upadają, nie do tego stopnia żebym ją od każdego przyjmował, i przez ręce, w ten sposób rzuconą. Człowiek ma ambicją choć łokcie dziurawe, i od kogóż? od Julki? WPani wiesz kim byłaś? Jest między nami ta wielka różnica, że ja z czystego miejsca wpadłem w błoto, a ty z błota wyszłaś na czyste. To zasługa, ale ci rękę podał oficer, i trochę się za to powalał. Dla tego starych dobrodziejów i serdecznych przyjaciół się zapierać, że chodzą w łachmanach? nie pięknie. Wchodzę bardzo w jéj położenie, że czasami nieprzyjemném być może atłasami ocierać się o takie brudy jak moje, ale są czasem trudne pozycje...
Pluta zdawał się już wytrzeźwiony zupełnie, energja tylko z jaką mówił, dowodziła, że trunek grał w nim jeszcze, i nie wstawał z krzesła, bo nóg nie był pewny.
Nagle sposępniał, zamilkł, głowę spuścił, spojrzał na Jenerałowę długo i rzekł z innym zupełnie wyrazem:
— Słuchaj kobieto, powiem ci, powiem, czego ci może nie powiedziało serce ni sumienie... jam ciebie kochał! jam się do ciebie przywiązał, jam z tobą chciał się razem dźwignąć do uczciwszego życia, do uspokojenia, do pracy, tyś wszystkie te uczucia i chęci zabiła zdradą, zapłaciła niewiarą, i zwichnęła mi życie!... Głupim był, dodał, żem w śmiecisku szukał perły, gdy jéj daleko prościéj było u jubilera dostać, aleś ty udawała perłę, będąc szklanną paciorką... po cożeś udawała? na co kłamałaś? na coś zwodziła? Kto ci to kazał? czy instynkt niewieści? czy po matce Ewie odziedziczona żyłka zdrady? czy... ja nie wiem. Nie mam ci za złe ucieczki, opuszczenia, chłodu serca, ale ci nie mogę darować kłamstwa! ale ci nie przebaczę udawania. Ha! — zakrył sobie oczy rękami, głupim i głupi! jakby się dziś na co zdało wydarte serce przed tą lalką obnażać.
Słuchaj, — dodał, — ty się teraz modlisz, ty wierzysz może, jeśli z panem Bogiem nie grasz komedji, że są kary i nagrody, wiedz, że jest piekło, że to w niém i za mnie siedzieć będziesz! Byłbym uczciwym człowiekiem, jestem ostatnim łajdakiem, przez ciebie. Zdawało mi się, roiłem, żem w twoich oczach widział odblask cnoty, żem w nich pokochał uczciwość, a tam siedział szatan pokusy, który siał fałsz i zbójstwo.
Bądźże przeklęta!!...
Spuścił głowę, podniósł ją i ruszył się z krzesła jakby innym człowiekiem, usta mu się trzęsły i śmiały złowrogo...
— Panie Pluta, — odparła Jenerałowa zmienionym głosem po chwili, — nie mogąc się zdobyć na wyszukanie pieniędzy, które jak najprędzéj oddać mu chciała, panie Pluta, nie chcę nazwać po imieniu właściwém sposobu w jaki obszedłeś się ze mną, nie godzien jest człowieka delikatnego — powinieneś był pamiętać, że winna czy niewinna zawsze jestem kobietą. Przeszłość moja do sądów Bożych należy.
Jaką ona była, jaką los nieszczęśliwy i moje nie doświadczenie ją uczyniły, dziś nie pora rozprawiać, alem się ja dźwignęła z upadku, ludzie i Bóg mi przebaczyli, skruchą i żalem, pokutą i łzami okupiłam dawne błędy, obmyłam grzechy moje, nad któremi płakać nie przestaję. Widzisz we mnie pokutnicę.
— Cha! cha! — zawołał Pluta zmieniając głos, — to już tak! domyśliłem się, że musiałaś zostać dewotką? tercjarką jakiego zakonu i benefaktorką. Już bo też wielki czas był do skruchy, gdy grzechy WPanią opuściły... Ba! ba! trochę przesadzam, bez pochlebstwa, w moich oczach. WPani jeszcze jesteś bardzo ładną, zawsze to ta Julka dawna! a! mój Boże?
Jenerałowa zamilkła.
— No, cóż daléj? — spytał zimniéj Pluta.
— To ja, zapytam pana, — przerwała kobieta, — czego chcesz odemnie, byś mnie od tego prześladowania uwolnił?
— Prześladowanie! no! mniejsza o wyrazy! nazwij to jak ci się podoba! Nie jestem wymagający... jednego całusa starego, któryby mi dawne czasy przypomniał.
Jenerałowa krzyknęła prawie cofając się do ściany, ale Pluta ani się ruszył.
— A! prawda, — rzekł, — nie jestem dziś uperfumowany, a ta wódka nie pachnie, no! to cóż? daj mi WPani rączkę i uściśnij tak, tak jakeś to ją uścisnęła serdecznie; gorąco, gdyś miała za godzinę uciec z oficerem.
I to nie?
Ha! — dodał Pluta, — nie jestem przecie wymagający, zaśpiewaj mi pani, choć tę piosenkę, pamiętasz:

Kiedy nas uścisk połączy pierścieniem...

P. Palmer poczęła płakać, ale z gniewu raczéj niż żalu, i innego uczucia.
— Prosiłem jałmużny, ubogi żebrak, — rzekł Pluta pół żartém, pół serjo, bo któż mi teraz da pocałowanie, uścisk, uśmiech, piosenkę? ale to darmo, na toby się tylko wielka dusza i serce wielkie zdobyć mogły, a WPani jedno i drugie masz tak małe jak te czarowne usteczka...
Uśmiechnął się widząc płynące łzy, i mówił daléj.
— Co tam o troskach serdecznych, nie ma co mówić, tego pani nie zrozumiesz, ale pani, a raczéj Julko, ty coś mnie widziała w takich splendorach w jakich ja dziś ciebie oglądam, pojmij, że ja przywykły do nich, chodzę bez butów i bez pończoch (pokazał nogę jedną), a wódkę, któréj stałem się amatorem, ludzie mi kupują.
Są to rzeczy pierwszéj potrzeby, nie mówiąc już o chlebie, daléj nie mam ani łomu ani domu, ani chustki do nosa batystowéj, ani dobrego tytuniu, ani żadnéj rzeczy, któraby moją lub nawet jego była... żadnego środka podźwignienia się nawet, bo mi i loterja i martyngały tak nie służą jak mleko. A wystaw sobie WPani, że ot taki goły jak jestem, taki biedny, taki schłostany przez losy, gdybym w sercu twém znalazł iskrę i mógł ją ztąd wynieść z sobą, byłbym jeszcze szczęśliwy!!
Jenerałowa słuchała zimno, z niecierpliwością tylko widoczną.
— Mnie pozostała pokuta i żal...
— To się wie, — odparł Pluta, — serce poszło na ofiarę, nie ma go, ale oszukał się kto wziął ten chłapeć, bo tam nie było nic! Jeśliś je Panu Bogu ofiarowała, — może być nieprzyjemny rachunek. Otóż i dosyć może! nie ma co tu robić, trzeba odejść! ale do zobaczenia! — zawołał Pluta, — wiesz pani, że brzydka we mnie została natura, ot tak jak mnie widzisz, znękany, zbity, przywiedziony do ostatka, nie mogę ludziom darować ich szczęścia. Defekt nabyty jak reumatyzm z wilgoci i od trunków. Bylem kogo widział nie przymierzając, tak szczęśliwego jak pani, nie mogę od niego odstać — czepiam się i gryzę. Psy się wściekają — mogą i ludzie... cela s’est vu.
Tych kilka wyrazów i dokończenie francuzkie, dreszczem przejęły Jenerałowę, w wyrazach tych może na pozór prostych, była jakaś tajemnica, od któréj wspomnienia pobladła.
— Miejże Pan litość, miéj pan litość nademną! przerwała gorączkowo.
— Ale ja już na ten raz idę, nie ręczę tylko czy nie powrócę, gdy raz szczęśliwie na trop wpadłem — dawniéj lubiłem grać, dziś kąsać lubię — różne bywają gusta na starość.
Rozśmiał się szydersko...
— I pora też spóźniona i wizyta przydługa, kamerdyner pani gotów mnie wziąć za rodzonego jéj brata lub za to, kim kiedyś byłem w istocie... idę.
Wstał i umocował się na nogach — Jenerałowa żywo pochyliła się do szkatułki, dobyła z niéj nie licząc garść papierów, i drżącą konwulsyjnie ręką, rzuciła je w kapelusz stojący jeszcze na podłodze.
Pluta spojrzał.
— Ha! ha! rzekł, jaka pani szczodra, ale ja znowu bez liku nie biorę — le bons comptée font les bons amis, procentu liczyć nie umiem.
Usiadł na krześle, i dobywszy z kapelusza papiery, rozłożywszy je porządnie na kolanie, kiwając głową, począł liczyć po jednemu.
— Czekajże kochana Julusiu, a raczéj szanowna Jenerałowo, — rzekł powoli, ileż to tam było, tego coś raczyła pożyczyć u mnie w chwili nagłego wyjazdu z oficerem?? Zaraz, zaraz. Ale, nigdy wyżéj stu dukatów, bo większe pieniądze trzymałem w biurze, a te były na expens u ciebie, tak, sto lub sto dziesięć dukatów, a tu, rzekł patrząc na pieniądze — tu tego więcéj, ja prezentów nie lubię. Dowiedziona rzecz, że się za nic we dwójnasób wypłacać potrzeba, i miał racją mówić ten ktoś, co to powiedział, że są rzeczy darmo, a za drogie. Gdybym ja od pani przyjął choćby dziesięć groszy wyżéj mojego długu, jużbym musiał nosić je na sercu i przy upustach wdzięczności, jużbym pani dokuczać nie mógł, a tego prawa za nic się nie wyrzeknę!! Więc ściśle się obrachujemy... i pani sobie zabierzesz resztę. Z pieniędzy kwita, o resztę porachujemy się wolnym czasem.
To mówiąc, pozostałe papiery odsunął nogą pogardliwie, kapelusz nałożył na uszy, a swoją należność powoli schował do kieszeni.
Teraz, rzekł, do zobaczenia kochana Julko, i pozwól sobie powiedzieć, że ze wszystkiemi, nawet ze starym wyszarzanym kochankiem potrzeba być grzeczną, to nigdy nie szkodzi. Nie żegnam pani ostatecznie, bo wiem, że choć na pozór obojętna i chłodna, w przepaściach twego niewieściego serca zachowujesz mi uczucie czulsze. Będę się starał je ożywić i módz ci miłą uczynić niespodziankę, prezentując się gdzieś między ludźmi, w salonie, w twoim domu, lub... Nie będę zbytecznie kompromitującym... westchnę i rękę na sercu położę zdaleka... och!
Zrobił ruch przesadnie tragiczny i sam się z niego rozśmiał.
— A! zagadałem się! rzekł, zagadałem jak za tych dobrych naszych czasów, gdyśmy we dwoje z Julusią siedzieli, pamiętasz do późna, na téj niebieskiéj kanapce.
Jenerałowéj oschły łzy zupełnie, ale twarz gorzała rozpaczliwym gniewem, ścinała wargi i milczała.
— Dobranoc! dobranoc!
Popatrzał jeszcze, ruszył ramionami i wyszedł nareszcie powoli, mierzonemi kroki, kierując się ku bufetowi, gdzie był butelkę zostawił. Teraz ją pochwycił ręką drżącą, poniósł do ust i jakby go paliła gorączka pragnienia, całą duszkiem wychylił.
Potém padł na kanapkę bezprzytomny, bezsilny, i rękami twarz zakrywszy...
Powiemże co się ludziom zdawało, którzy w drugiéj izbie słuchali ciekawie? Ale nie! to musiały być plotki, w uszach im dzwoniło, Pluta chrapał zapewne, choć Paulinka i gospodyni przysięgały się że płakał.
Gdzieżby znów człowiek tak wytrawny, dla takiéj kobiety miał się we łzach roztapiać! Nie! nie! trunek go przejął, sen pochwycił, a we śnie różne głosy wydaje człowiek, które są nie wiem do czego podobne — to musiały być bajki, i ja w te łzy nie wierzę.
Mógł zgrzytać zębami, a wiadomo, że ludzie to robią gdy na robaki chorują, i miewają tę słabość do późnéj starości.
Bzurski, który przez cały ten czas w kurytarzu czatował, pokiwał tylko głową widząc Plutę przechodzącego, i poszedł do karety przy któréj czekała panna służąca, mająca powrócić do Jenerałowéj, i już niezmiernie zniecierpliwiona, niewiem czy obrotem rozmowy z panem Bzurskim, czy stratą czasu któryby przyjemnym snem mógł być zużytkowany.
Stała oparta o powóz w postawie tych posągów, które widujemy z urnami, obwitemi całunem na grobowcach i oczy wlepiwszy w niebo gwiazdami zasiane, wyglądała chwili w któréj ją pan Bzurski powoła, kilka nawet razy, niezmieniając pozycji, która jéj formom bardzo była przyjazna, dopytywała kamerdynera, czyby już nie wołano.
On tylko ruszał ramionami siedząc na ławce, panna romansowa go nudziła, przewidywał po za temi krygami intencje matrymonjalne, a małżeństwa był tak wielkim nieprzyjacielem, jak szalonym wielbicielem kobiet.
— No! idźże WPanna teraz, rzekł w ostatku, idź kiedy jéj tak pilno — a ja do karety, bo i mnie się już od wzdychania spać zachciało — i jeść, dodał ciszéj.
Westchnienia psują żołądek, rzekł sam do siebie.
Służąca pani Palmer, chociaż nie mieliśmy czasu poświęcić jéj słów kilku należnych zawsze płci pięknéj, choć w sukni garderobianéj, nie była to, jak się już domyślać możecie, trzpiotowata dziewczynka, ale osoba w kwiecie wieku to jest blisko trzydziestki, dojrzała i wytrawna niewiasta, która wiele i różnych po świecie widziała rzeczy, a z doświadczenia uniosła przekonanie, że mężczyznom nigdy wierzyć nie należy, i że panom, w niczém co robią, dziwić się niepotrzeba. Te dwie maxymy dziwnie dobrze służyły jéj na świecie, tylko za mąż pójść nie mogła, ale się zawsze spodziewała, choć rodzona jéj siostra, która była od lat sześciu zamężną dowodziła jéj, że lepiéj jest cóś zaryzykować. Doświadczenie uczy różnie, ona to także musiała mieć z doświadczeń żywota.
Twarz panny, jeśli się nie mylę, Adelajdy, miała co do wyrazu, niejakie dalekie podobieństwo do twarzy pani, która ją sobie dobrała do swojego charakteru, uspokojona była, poważna, majestatyczna — i dziwno tylko zkąd na jéj licu czytałeś jakby ślady jakichś namiętności, o których kroniki milczały. Aleć to i twarze zwodzą.
Po cichu, na palcach; wsunęła się w kurytarzyk, pomalutku otworzyła drzwi i znalazłszy panią swą widocznie pomieszaną jeszcze, chodzącą wielkiemi krokami po pokoju, krzesło w pośrodku dziwnie jakoś postawione, jak gdyby tylko co na niém ktoś siedział, nie okazała najmniejszego podziwienia, ani zbytniéj ciekawości — krzesło po cichuteńku postawiła w miejscu, sama zajęła się uprzątywaniem, udając, że nic niepostrzega — chociaż nie mało myśli przyszło jéj do głowy.
— Może się pani już spać położy?
— Zaraz — proszę cię wody.
Panna Adelajda podała wodę na srebrnéj tacce, w kryształowéj szklance, pani Palmer dotknęła ją ustami i drżącą ręką postawiła przy sobie na stoliku.
— Za pozwoleniem pani — jabym miała słówko do powiedzenia, odezwała się służąca po małym przestanku. Tu... tu... jakiś pan...
Jenerałowa pobladła i cofając się usiadła drżąca.
— Tu, jakiś pan, oddał mi list — dokończyła żywo, i bardzo prosi czy choć na pięć minut widzieć się nie może — czeka przy swoim powozie.
Adelajda usłużnie poddała świecę, aby pani łatwiéj mogła list ołówkiem nakreślony przeczytać, i spoglądając na nią z ukosa, ale tak by wzroku jéj pochwycić nie można, czekała odpowiedzi na pozór bardzo obojętna.
— Ale jakże go wprowadzać — tak — w nocy, słabym głosem odezwała się pani Palmer zbladła i pomieszana — dla czegoż nie powiedziałaś mi wprzódy — jestem tak zmęczoną.
— Jak pani każe — ale w kurytarzu nikogo niema — dodała jakby do siebie. Bzurski poszedł spać — a on prosi tylko o pięć minut.
— Rób już jak chcesz, rzucając się na krzesło i na prędce starając się trochę poprawić na sobie ubranie, odpowiedziała Jenerałowa.
P. Adelajda wyszła na palcach, i prawie w téjże chwili wsunął się po cichu p. Feliks, pomieszany, blady, oglądając się jakby szedł popełnić zbrodnię.
— O mój Boże, zawołał stłumionym głosem na progu, załamując ręce — co za spotkanie po latach tylu — jaki traf.
Kobieta chwilę miała oczy zakryte, potém odsłoniła je, były łez pełne, podała mu rękę powoli, chłodno i końcem palców dłoń jego ścisnęła.
— Daruj mi natrętność, rzekł ciągle po cichu p. Feliks, ale mógłżem poznawszy ciebie nie zapragnąć choć kilku słów ci powiedzieć, zapytać, dowiedzieć się? A! tyle lat! tyle lat! zginęłaś mi prawie bez wieści, długo nie mogłem nawet odszukać twych śladów, sądziłem cię umarłą.
— Jestem nią dla przeszłości, odpowiedziała ostygłym głosem p. Palmer — nową istotą, któréj niepoznasz panie Feliksie, wypróbowaną przez ogień, przez śmierć, nędzę i bogactwo — dziś skruszoną, upokorzoną, oddaną Bogu tylko i modlitwie.
— I szczęśliwą? dodał mężczyzna pytając.
— I spokojną — odpowiedziała kobieta, gdyby sumienie dało się uśpić, a błędy naprawić.
Feliks patrzał, słuchał, ale to co widział i słyszał, tak dlań było nowém, że w dawniéj znajoméj postaci napróżno szukał rysów, które ją stanowiły w pamięci jego; — miał przed sobą widmo przeszłości, inną myślą, innym mówiące językiem.
— I z dawnego życia, żadna ci boleść, żadna niezaspokojona niepozostała troska? zapytał po chwili wpatrując się w jéj twarz, która już była ostatkiem woli silnéj zastygła na marmur blady.
— Nic, oprócz zgryzoty, żalu i potrzeby pokuty za grzechy.
Feliks zamilkł; kilka razy otwierał usta, i nieśmiał się odezwać, oczyma zdziwionemi ukradkiem mierzył Jenerałowę, i jéj wzrok, choć nieśmiały śledził dawniéj znanego, dziś także prawie już obcego człowieka.
— Nie pytasz mnie, rzekł nareszcie pan Feliks... o nasze... o nasze dziecię?
Była chwila długiego milczenia. Jenerałowa zarumieniła się mocno, obejrzała dokoła, z ciężkiém westchnieniem odwróciła twarz od niego.
— Dziecię! więc żyje?
— Żyje, rzekł Feliks nabierając siły, żyje i płaci życiem upokorzeń i łez za grzechy rodziców... ojca... A! Juljo, dodał, widzę cię w nowém, niezależném położeniu, w dostatkach, swobodną — panią twéj woli — nie mogłażbyś co uczynić dla naszego dziecięcia?
— Ja? zawahała się Jenerałowa — a ty? szepnęła po chwili zimniéj.
— Ja, zrobiłem mało, alem uczynił co mogłem; pomimo obawy posądzeń i tłumaczeń, wszakżem jéj nie opuścił, wychowałem jak sierotkę — ona u mnie, zemną jest tu — o ścianę od ciebie!
— Tu? tu? ona? moje dziecko? żywiéj poruszając się z krzesła zakrzyknęła pół głosem Jenerałowa, ale wnet spuściła głowę i począwszy się namyślać, dodała zastygła.
Nie! nie! zerwałam zupełnie z przeszłością, z jéj błędami, grzechami, zerwać muszę z pociechą jakąby mi dać mogła — muszę, powinnam za karę zaprzeć się nawet mojego dziecięcia. Panie Feliksie — jabym z nią odzyskała szczęście, na które niezasłużyłam — któregom nie warta — sama winnam dziś wymierzyć nad sobą słuszną karę... A! nic wiedzieć o niéj nie chcę, widzieć nie mogę — przyznać się do niéj niepodobna mi... nic dla niéj uczynić nie jestem w stanie. Niemiałam męża, niepowinnam mieć dziecięcia. Zmyję łzami winę — surową powinnam być dla siebie.
Na te słowa z dziwnemi przestankami i wahaniem wyrzeczone, Feliks stygł i osłupiał prawie, pojąć ich nie mógł.
— Juljo, rzekł powoli, zaprawdę nową dla mnie jesteś istotą... Jakto?... niemasz więc dla dziecięcia wnętrzności matki — serca matki? karzesz je za grzech nasz?
Być może iż religijnie nie jestem tak wykształcony bym pojął wielkość twojéj ofiary, przyznaję się, że więcéj zawsze słuchałem w tém serca niż wyszukanych jakichś prawideł solistycznych — być może żem zbyt człowiekiem, a za mało świętym, ale nie rozumiem by co matkę mogło do zaparcia się dziecięcia nakłonić — by największa pobożność je usprawiedliwiła.
— To dziecię grzechu — spuszczając oczy odezwała się kobieta...
— Nie byłożby najsłuszniéj grzech zmazać przyciskając je do piersi? Cóż ono winno, że przyszło na świat z hańbą i wstydem na czole — pocałunek matki zdjąłby z niego to piętno... dotąd to dziecko zna tylko sieroctwo, jam je od bólu, sromoty osłonił.
— Tyś był powinien...
— A! Juljo! — pani — gwałtownie wybuchnął Feliks — a tyżeś mu nic nie winna? nawet miłości...
— Nic, — prócz modlitwy! pobożnie oczy wznosząc w niebo dodała Jenerałowa.
I znowu nastąpiła chwila milczenia, kobieta spełniwszy co uważała za surowy obowiązek czy karę, uczuła przecież że za daleko zaszła może — zmieszała się nieco, spojrzała na pana Feliksa, którego twarz głębokie wyrażała politowanie i boleść.
— Dla wielu a wielu względów, dodała przerywając co chwila — nie jestem nawet w stanie nic zrobić dla tego dziecięcia — rodzina do któréj weszłam arystokratyczna, dumna, jest mi nieprzyjazną, szuka plam w mojéj przeszłości, aby mnie z zajętego wyrugować stanowiska i zepchnąć jak intruza. — Mogę dla sieroty naszéj... wyrzekła z przyciskiem — uczynić coś, późniéj.. w testamencie... pokryjomu, i nieomieszkam — choć znając twe serce panie Feliksie, wiem że ty jéj nie opuścisz — ale dziś... A! palcami by mnie wytykali! odgadli by! domyślili się — nie! nie! samo podejrzenie wydrzeć mi może to, na co pracowałam tak mozolnie — szacunek..
Feliks słuchał, ale zimno i obojętnie.
— A! pani, rzekł wreszcie, wiele przeczuwałem, wielem się lękał, ale tego co mnie dziś spotyka przewidzieć nigdy nie mogłem!
Nie chodzi mi o dziecię, ale o ciebie pani! Tyżeś to? niepoznaję cię! Dla marnych świata względów chceszże święty obowiązek odrzucić? Stałaś się pobożną — czyliż przepisy téj wiary któréj godła cię otaczają, nie powinny cię nauczyć jak masz w tym razie postąpić?
Posłuchaj mnie pani, dodał z siłą i przejęciem.. wiesz, pamiętasz może jeszcze, choć i o tem już wątpię, jak nieszczęśliwie i strasznie skończyła się biedna, chwilowa, szalona miłość nasza; — jam późniéj musiał ukryć w sobie ilem przecierpiał przez nią i dla niéj — tyś znikła — ja nowe zaciągnąłem obowiązki. Rodzina, matka, wymagali tego po mnie, ożeniłem się. Żona moja najzacniejsza kobieta, jest chora i zgryźliwa czasami, nie zawsze zbyt łagodna, mam córkę, dziecię swawolne i dość płoche — przy nich jako sierota wychowuje się Marynia, a choć ją osłaniam i opiekuję się nią jak mogę — ona cierpi biedna — u mnie jéj nie jest tak jakbym chciał. Ty pani, maszże dzieci?
— Bóg mi ich nie dał!
— Daruj mi jeszcze jedno pytanie: — wdową jesteś czy zamężną?
— Owdowiałam od półtora roku.
— Na Boga! zawołał Feliks łamiąc ręce, cóż się przeciwia, co może stać na drodze przyjęciu w dom matki tego dziecka, które tylko jako sierotę, z litości przytulić możesz? któż cię będzie śmiał podejrzywać?
— Wszyscy! odparła żywo Jenerałowa rumieniąc się. Znasz pan niestety przeszłość moję; chociaż ją starałam się zatrzeć życiem surowém i pokutą jawną, choć sądziłam że ją każą zapomnieć długie lata żalu i skruchy — poza mną jeszcze odzywają się głosy szydercze i potwarze; jestem wystawioną na pociski, na podejrzenia... najlżejszy pozór dałby im prawdopodobieństwo; — moje imię, moja sława, stosunki, które wywalczyć musiałam — wszystkoby było stracone — przepadłoby wszystko.
— Ależ — to dziecię po kilkunastu latach, z imieniem obcém zjawiające się w twym domu, zawołał Feliks oburzony — jakieżby mogło zrodzić podejrzenie?
— Nie! nie! pan nie pojmujesz mojego położenia! czuję to, przerwała kobieta — widzę, że mnie o brak serca posądzasz, że tracisz szacunek dla mnie — składam i to upokorzenie jako ofiarę przed Bogiem... Dziecko — moje dziecko — a! toby było nadto szczęścia dla biednéj grzesznicy! — jam powinna się ukarać.
Po tych słowach, twarz pana Feliksa dotąd mieniąca się różnie, zaczerwieniła się nagle i stanęła w płomieniach jakiegoś niewyrażonego uczucia oburzenia.
— Masz pani słuszność, — rzekł szydersko, — jam był nierozważny, żem dziecię chciał poświęcić! nie powinnaś go brać, bo mu matką być nie potrafisz. Wszystko w tobie zastygło, Juljo! Dawniéj występną może i płochą, aleś była kobietą, miałaś serce; dziś jesteś... nie! na to nie ma wyrazu!!
Jenerałowa podniosła nań oczy, i wlepiła je w twarz mówiącego z wyrazem zimnego wyrzutu.
— A któż mnie popchnął na tę drogę, na któréj straciłam ostatek serca i uczucia? Kto pierwszy uwiódł mnie i zdradził? dla kogo pierwsze łzy wylałam, na kogom pierwsze rzuciła przekleństwo? Spytaj sumienia, spytaj, czy ja, słabe naówczas dziecię, czyś ty winien, coś był mężczyzną i widział przyszłość dla mnie zakrytą?
— Winienem, ani myślę się usprawiedliwiać — alem srogo też za mój grzech przypłacił, i dziś może ze wszystkich kar dosięga mnie najboleśniejsza... gdy widzę co z ciebie Juljo los uczynił.
— Nie los, ty...
— Tylko ja? — spytał z uśmiechem boleści mężczyzna.
— Ty jeden, ty pierwszy!!... ty! ty! Myślisz, — dodała, — żem szczęśliwa, żem spokojna, że dotąd jeszcze piętna sromoty i pamięci przeszłości nie noszę.
— Tak! dźwiga je nie serce, ale duma na jego ruinach wyrosła, rzekł Feliks; — ale dość... nie mamy co mówić z sobą, wymówki z ust moich byłyby niegodne mnie i dziecka tego, które jest aniołem. Juljo! Juljo! widzimy się zapewne raz ostatni, nie daj ci Boże nigdy w życiu doznać tego co ja dzisiaj doświadczyłem. Biedne dziecko! rzekł po cichu, — mieć matkę, mieć ojca, i płakać na sieroctwo, i pozostać na łasce.
— Panie Feliksie!
— Pani, ani słowa więcéj! winienem ja! tylko ja!
— Ty nie masz serca! wybuchnął w ostatku.
— Nie mam go... odparła kobieta, wyszło z ostatnim jękiem na progu twojego domu; tak jest, nie mam go, alem nie ja temu winna! ty! ty! ty!
Feliks pochylił głowę.
— Jeszcze raz, tak jest — rzekł — ja... milczę... ale pomnij pani, gdy nasycona, przesyta czcią i poszanowaniem, — wielbiona jako wzór cnoty i pobożności — u schyłku czczego życia zapragniesz uścisku dziecięcia, otoczona obcemi, gdy zażądasz jego przywiązania, serca, głosu, naówczas dziecię może odepchnąć cię i powie: — ja nie mam matki!...
To mówiąc, odwrócił się, i podszedł ku drzwiom żywo. Jenerałowa schwyciła książkę od nabożeństwa i spuściwszy oczy, zdawała się żywo bardzo rozpoczynać modlitwę. Ale zaledwie pan Feliks wymknął się bez pożegnania, groźbę rzucając za sobą, a Adelajda wśliznęła się do pokoju, — p. Palmer położyła książkę, i z okiem suchém wskazała jéj, że się chce położyć.
Modlitwa w téj chwili była dla niéj tylko środkiem użytym, aby się od rozmowy dalszéj i pożegnania uwolnić... Natrętny gość drugi wyszedł ze łzami na oczach.
Z niezmierną troskliwością wyuczonéj pochlestwa nie tylko usty, ale dłonią i ruchami subretki, panna Adelajda poczęła rozbierać panią, niekiedy pół słówkami ubolewając nad jéj zmęczeniem, nad podróżą, nad słabém zdrowiem, nad zbytecznemi posty i umartwieniami świętéj niewiasty. P. Palmer przyjmowała to zamyślona, milcząca, roztargniona, tak, że w końcu widząc, iż pokarm ten nie na dobie, ostrożna służąca, cofnąć się z nim musiała i zamilknąć.
Jenerałowa położyła się obwinięta chusteczkami, kołderkami, ostawiona poduszeczkami różnych rozmiarów, zapalono lampkę nocną w kąciku, wykadzono pokoik octem balsamicznym, i cisza głęboka rozpięła skrzydła nad Garwolińską gospodą.
Cisza, tak, ale spokoju nie było.
Najtwardszy człowiek, któremu się już zdaje, że nie ma serca, jeszcze na nie cierpi, choć go pozbył.
I zdawało się téj niewieście, która dla pozoru cnoty poświęciła teraz wszystko, że jéj dziecię śpiące obok, nie uczyni wrażenia żadnego, że obojętnym snem potrafi zamknąć oczy jak zamknęła piersi... ale napróżno usiłowała sen na powieki przywołać. Wyobraźnia w różnych postaciach przedstawiała jéj sierotę biedną, bez dachu i opieki, bez imienia, nadewszystko bez matki, i wzruszona zrywała się niespokojnie. Ta myśl, że przez ścianę było to dziecko, którego nieznała nigdy, nie widziała dorosłem, a które należało jednak do niéj... to znowu wyrazy i surowa twarz Feliksa niedozwalały spocząć... Sumienie nic jéj nie mówiło, bo z niém wedle woli swej i zasad zrobiła rachunek, ale jakiś instynkt poruszał krew i wstrząsał całą istotą.
— Chciałabym choć ją zobaczyć zdaleka, mówiła do siebie — czy podobna do mnie? czy do niego? jak ją wychowali? mogłabym niepoznana zbliżyć się do niéj! Ale potém co między mną a Feliksem zaszło, czy podobna? On mnie teraz od niéj odepchnie, tak, ale znalazłabym środki.
— Ale czegoż się nią niepokoję? pytała potém do siebie — nigdy jéj przyznać i przyjąć niemogę — i potem co się stało — on mi jéj nie da, ja jéj niepowinnam żądać! A! czyżby to miał być skutek jego przekleństwa? serce mi bije! miałażbym ją kochać? dla czego ona mnie tak żywo obchodzi?
Te i tym podobne myśli całą noc dręczyły Jenerałowę, a sen miała, a raczéj czuwanie tak niespokojne, że panna Adelajda śledząca wszystkie jéj ruchy, nieustannie wodą pomarańczową, kolońską, kroplami laurowemi się przysługując — do białego prawie dnia oka zmrużyć nie mogła.
— Nigdym jéj jeszcze tak poruszoną nie widziała, jak dziś po wizycie tego jegomości, powiedziała sobie panna Adelajda, w tem coś jest! Mój Boże! taka święta pani, taka pobożna wdowa! przykład dla pań innych — miałażby i ona mieć jaki ciężar na sumieniu?... Nie! to chyba niepodobna — potém by już nikomu w świecie wierzyć nie można.... Ale dla czegoż całą noc spać nie mogła, i raniéj wstać kazała — i ślady łez ma na oczach?
Biedaczka! musi za cudze pokutować winy.
Monolog o białym dniu na tém się skończył — i zdaje się, że panna Adelajda mocno zachwianą została w swoim systemie na stronę siostrzynego — z powodu uwag jakie nocą uczyniła.
Nazajutrz rano, głębsze jeszcze mgły jesienne padły na równiny i lasy, zwiastując że z poza nich dobędzie się jasne, blade słoneczko nasze około południa, i spojrzawszy tylko na upragnioną jego promieni ziemię, w czerwonych wyziewach zachodu się utopi.
Chłód był przejmujący, wilgotny... chwilami wiatr wionął po polach i suche łodygi traw i chwastów jakoś cmentarno szeleściały.
Jeszcze o mroku przeddziennym przedłużonym tém mglistém powietrzem ciężkiém, około poczty i hotelu zawczasu krzątać się poczęto; pocztyljoni chodzili z latarniami około powozów i Bzurski rad nie rad po śnie ciężkim szklanką ponczu wzmocnionym, przebudzić się musiał.
W sali bufetowéj spał teraz twardo i spokojnie Pluta, jakby na największém łożu, chociaż pod głową miał tylko twarde zawiniątko, — za pokrycie surdut oszarpany i wytarty... Obok niego próżne butelki i niedopalone papierosy świadczyły, że do późna czuwać musiał... nie wiedziano tylko jak te ślady rozpusty pogodzić ze łzami i jękiem, które w sąsiednim pokoju słyszano.... to też teorya gospodyni i jéj towarzyszki mocno zachwianą została.
Paulinka, która się krzątać musiała około pokoju, i sama pani w negliżu, zaglądająca do niego, spozierały prawie ze strachem na tego napastnika, który profanował kanapę przeznaczoną w nocy dla faworytów piesków Jejmości.
Konstrukcya już jéj nawet była się do tego nieco zastosowała, i były dwa krągłe doły w prawo i lewo, nakształt kotlin zajęczych.... w których Azor i Myszka spokojnie noc całą legiwały. Przywykłe do używania praw swoich, psiaki którym dano sienniczek niewygodny pod piecem w drugiéj izbie, niemogąc pojąć uzurpatora, przychodziły nocą kilka razy próbować, ażali im się nie uda przywłaszczyciela wyrugować. Jeden nawet śmielszy, czarny, mały, młody syn Azora, który między ojcem i matką sypiał w pośrodku, dwa razy wskakiwał na brzeżek kanapki, ale za każdém z tych najść silne uderzenie Pluty, obalało go nazad na ziemię ze skomleniem i warczeniem, które serce czułéj gospodyni rozdzierało. — Nie, rzekła w końcu do siebie; człowiek, który tak sobie postępuje z psami, płakać nie mógł; musiał chorować na zęby!
Że co chwila spodziewano się omnibusu, który zwykł był przychodzić o świcie, a ranek chłodny obiecywał dobrą konsumpcyą po źle przespanéj nocy, zawczasu nastawiono samowary, poczęto prażyć śmietankę, gotować cykoryę z kawą, przysposabiać bułki i krajanki różne do wódek, a ruch był w domu ogromny. Niepodobna już było dłużéj szanować snu intruza, i psy i ludzie ośmielając jedni drugich poczynali dość głośno objawiać na nowo rozpoczęte życie.
Jakkolwiek sen miał twardy, musiał się przecie Pluta przebudzić, choć zrazu tylko klął pod nosem nie wstając. Ale Bzurski sztukając butami i ziewając jak stary pantofel, przyszedł na kawę, pocztylion jakiś wcisnął się ze sprawą do pani o pięciogroszówkę, żydek świszcząc przyniósł bułki... skrzypiano drzwiami, pan Fryderyk obrócił się, przetarł oczy i podniósł na nogi.
— A niechże was wszyscy djabli porwą z waszą stołeczną Garwolińską gospodą — zawołał otwierając powieki i dzień zaczynając od wspomnienia niebezpiecznego patrona włóczęgów — wszakże to nocą psy... pchły i cała menażerya... a o świcie nowa zgraja... zasnąć nie dadzą podróżnemu.
Słuchaj dziewczyno! herbaty z rumem! a żywo!
Harbata jeszcze nie gotowa!
— To ją przygotowuj a zaraz! po cóż tu hałasujecie, kiedyście dotąd i kiepskiéj waszéj herbaty z wierzbowych liści zrobić nie mogli do téj pory. Mościa pani! obrócił się do saméj Jéjmości — dla czego nie ma dotąd herbaty?
— Ale harbata zaraz będzie, to jest, już gotowa! wedle systemu swojego, nigdy nie chcąc przyznać aby czegoś niedostawać mogło, — odparła kwaśno ruszając ramionami gospodyni.
Gdy się to dzieje, około powozów krzątają się też pocztylioni, i Jenerałowa, pierwsza przebudzona, wydała rozkazy do jak najrychlejszego wyjazdu. Bzurski wypiwszy kawę, i kieliszek wódki dla popchnienia jéj, począł naglić pocztarzy, panna Adelaida własnoręcznie niektóre pudełka pakować raczyła. Sama pani zatopiona w modlitwie klęczała u relikwiarza.
Pijąc podaną herbatę z rumem, jakby coś sobie przypomniał Pluta, nagle wyszedł na ganek, koło jednego z powozów postrzegł Bzurskiego, i gdy się ten oddalił, poszedł do pocztyliona, który pierwsze konie zaprzęgał.
— Do Warszawy? — spytał.
— Nie — z Warszawy do Lublina, daléj...
Dowiedziawszy się czego życzył, Pluta odszedł do swojéj herbaty; ale zaraz po tém Bzurski się zbliżył i szepnął coś pocztylionowi. Powóz smarując, zawrócono powoli ku Warszawie nazad, konie zaprzężono w momencie i Jenerałowa prześliznąwszy się przez kurytarzyk niepostrzeżona odjechała, nim się Pluta opatrzył, napowrót ku stolicy, zmieniwszy nagle projekta.
Czy na to wpłynęło widzenie się z Plutą, czy rozmowa z p. Feliksem, czy nadzieja spotkania córki?? doprawdy powiedzieć nieumiem.
Włóczęga zajęty śniadaniem, tytuniem i jakiemiś namysłami głębokiemi, wcale nie postrzegł się gdy powóz ruszył, i zapewniony już o jego kierunku, ani spojrzał, choć nawet turkot posłyszał, mniéj go to obchodziło.
Dobrze sobie odpocząwszy i napasłszy się z obojętnością cynika, czekał już tylko na zręczność, któraby go daléj ku Lublinowi, w ślad zapewne za Jenerałową przenieść mogła, bo był pewien, że w tę pojechała stronę.
Spodziewał się łatwo znaleść miejsce w omnibusie lub dyliżansie, a że próżnować nie lubił, nimby się co trafiło, począł rozpytywać tego i owego, o mieszkańców, o przejezdnych, pragnąć się rozerwać i zapomnieć może o trosce, która mu na sfałdowaném od wczoraj usiadła czole.
Ale w Garwolinie, na dzień powszedni kto się nie zadowalnia kurantami, rozmową historyczną z gospodynią o przeszłości, i perspektywą rynku i miasteczka nie koniecznie malowniczą, nie łatwo sobie wynajdzie towarzystwo.
Pluta widocznie się nudził i dawał o tém znać światu szerokiém ziewaniem.
Ale pragnący kompanii, prędzéj póżniéj znaleść ją musi — jest to już dowiedziony axiomat, w ostatnim razie można prowadzić rozmowę ze słupem pocztowym, który wybornie słuchać umie i niczemu się nie sprzeciwia.
Była już godzina blisko dziewiąta, gdy ku gankowi oberży — hotelu, restauracyi — cukierni, zbliżyła się bryczka pocztowa wracająca od strony Warszawy, na któréj kontrabandą, za kieliszek wódki, biedny jakiś zabrał się podróżny.
Była to figura równie ciekawa i zagadkowa, jak Pluta; człeczek mocno przygarbiony od sciatyki, ale pomimo złamania, nie bez jakiéjś pretensyi nie wczesnéj i niewdzięcznéj do elegancyi, która dziwnie odbijała od nędzy i zabrukowania. Miał na sobie bronzowy surducik z potrzebami kamelorowemi, jasno popielatą resztę ubrania, chustkę na szyi karmazynową, wąsiki do góry i czapeczkę niegdyś pewnie kupioną u Purytza w Warszawie, za oryginalną paryzką.
Lat mógł mieć dobrze czterdzieści kilka, fizys czerwoną i pełną najfantastyczniéj porozsiewanych brodawek i minę przy tém wielkiego serc zdobywcy.
Z pozoru całego nie można się było spodziewać, żeby ten nowo przybyły przydał się na co p. Plucie, ale w niedostatku i chleb suchy stanie za legominę.
Gdy zsiadłszy z bryczki biedak ów, poszedł do bufetu razem z pocztylionem się uraczyć; Pluta za nim zwolna rozglądając się pociągnął, opatrując go na wszystkie strony, i gdy garbaty elegant pozbył się towarzystwa, p. Fryderyk zbliżył się do niego bez ceremonii.
— Dzień dobry!
— Dobry dzień.
— Otóż się nam wypogadza?
— Istotnie, jak na jesień, dzień prześliczny.
— Pan Dobrodziéj dokąd tak?
— Ja tak, ku Lublinowi.
— Pan czeka okazyi?
— Istotnie.
— A i ja oczekuję zręczności.
Usiedli razem przy sobie na ławce w ganku.
— Przyznam się panu, — rzekł Pluta do towarzysza, który nie zdawał się bardzo do rozmowy pochopny, — w Garwolinie czekać na dyliżans djable nudno.
— A! djable!
— Pan Dobrodziéj nie rozerwałby się w billard?
— Nie, w billard nie grywam od niejakiego czasu.
— To możeby w co innego?
— Co innego? a w cóż my to innego grać możemy? — zapytał jegomość w chustce czerwonéj.
— No! a w karty? — spytał Fryderyk.
— Tak! no! nie byłbym od tego — ale znowu, przepraszam pana, jestem w podróży i nie tak bardzo z zapasem.
— To nic nie szkodzi, — odparł śmiejąc się Pluta, zawsze coś tam jest.
— Coś, ale z powodu zapomnienia, — dodał nieznajomy, — gdyż jestem bardzo roztargniony, ledwie para złotych.
— Proszę się nie ceremoniować, będziemy grali dla przepędzenia czasu, po groszu, — rzekł Fryderyk.
Spojrzeli na siebie, obu zaiskrzyły się oczy, poznali w sobie graczy namiętnych. Pluta miał sporo grosza, ale nie wahał się rozpocząć gry choć nie mógł wygrać więcéj nad wytartą dwuzłotówkę, — taka jest siła namiętności. I dobył zaraz z kieszeni bocznéj zawinięte w papier parę talii kart trochę używanych, które, zwolna poglądając na towarzysza, rozkopertowywać zaczął i przerabiać.
Jegomość w czerwonéj chustce przypatrywał się bacznie, nieokazując jednak tego wcale, z pod oka.
— W co będziemy grali?
— W co pan chcesz...
— A no! gdyby w prostego... patryarchalnego sztosika?
— Sztosika? no? no? ale pokaż no mi asindziéj wprzód karty, rzekł wyciągając rękę podróżny — bo to się różnie zdarza, zwłaszcza w drodze — karty używane, a choć po groszu gramy, ale czasem grosz stoi za dukata.
Fryderyk niechętnie z uśmiechem znaczącym podał mu talją, którą ten zaczął żywo, bacznie i znać umiejętnie rozglądać, bo w połowie tego zajęcia Pluta wyrwał mu talją i schował śmiejąc się do kieszeni.
— E! niemamy co grać! nie ma satysfakcyi, rzekł — WPan znasz rzecz.
Nieznajomy powoli podniósł głowę i głupowate wejrzenie wlepił poważnie w towarzysza trzęsąc głową.
— Widzisz WPan! a no! znam! nie ma słowa! ale gdybym był udał że nic nie rozumiem, to bym na pewniaka zgrał jak należy.
Pluta ruszył ramionami.
— Dajmy pokój.
Popatrzyli w oczy jeden drugiemu.
— Oczewista rzecz że karty znaczone, rzekł sentencyonalnie nieznajomy, bez żadnego gniewu, a jeszcze, powiem panu, że po staroświecku znaczone, lada kto złapie — to już i uliczniki znają... i ślepy zobaczy i bez ręki namaca... szydłem kłute — czy co?
Pluta spoglądał nań i śmiał się po cichu, wcale nie zmieszany.
— Już dziś tak porządni ludzie nie robią, dodał drugi serjo.... Stara szkoła — głupia rzecz, można biedy napytać.... Są inne sposoby.
Fryderyk szydersko uchylił kapelusza.
— Widzisz WPan, rzekł powoli, mnie nie o wygranę chodzi...
— A o cóż?
— Ja lubię, z głupców żartować? passyą mam do moralności! jak tylko widzę dudka, nie mogę wytrzymać żebym mu nie dał nauki. Ale wolno spytać z kim mam honor?...
— Mateusz Kirkuć! do usług, odparł jegomość w chustce czerwonéj.
— Kirkuć? czekajże pan? Kirkuć? coś mi się plącze po głowie! nazwisko znane! Kirkuć! co to jest? Kirkuciowa? a! a! gdzież u licha znalem? jakąś Kirkuciównę.
— Julia? zapewne? bo to moja rodzona siostra, a dziś pani Jenerałowa.
— Jakto? Jenerałowa? siostra WPana? rodzona siostra.
— Z jednego ojca i matki.
— A bardzo mi przyjemnie go poznać — krzyknął powstając Pluta i podając obie ręce panu Kirkuciowi; mam honor przedstawić się, Fryderyk Pluta, zwany przez niektórych niewłaściwie kapitanem Plutą, chociaż nigdy w życiu nie służyłem daléj Chorążego, ale mnie tak przez grzeczność powoli awansowano, póki miałem pieniądze i starczyło grosza tylko do rangi kapitana; gdybym je miał dłużéj, byłbym pewnie się już kolacjami i śniadaniami jenerała dorobił, ale żem się zgrał i zgolał, stanęło na kapitanie. Swojego czasu miałem szczęście z bliska być znajomy siostrze WPana Dobrodzieja.
— Jakto? miałbym szczęście widzieć w jego osobie sławnego kapitana Plutę? — podchwycił Kirkuć wstając z uszanowaniem i zdejmując czapkę.
— Bardzo się cieszę, że imie moje, niegdyś dosyć znane uczciwym ludziom, — odparł Fryderyk, obiło się o jego uszy, chociaż mi żal, że mnie poznajesz pan dopiero, gdy już ze mnie zostały tylko skóra, kości i stara reputacya przechodzona do dziur jak buty.
— Reputacya cała! mościdzieju! przerwał grzecznie Kirkuć, — to starczy za wszystko.
Podali sobie ręce gorąco i serdecznie.
— A! to więc pan jesteś rodzonym bratem Jenerałowéj? — począł Pluta na nowo.
— Co się zowie, rzekł drugi, — tylko, powiem panu, liczyłem się u niéj za brata, dopóki ona stała w tym rzędzie co i ja; teraz w delikatnych zostajemy stosunkach, nie bardzo się do mnie przyznaje, ona pani, ja chudy pachołek! Cóż robić?
— A wieszże WPan, że ta kochana Julka, ledwie parę godzin temu jak ztąd odjechała?
— Wiem — spotkałem ją na drodze — do Warszawy.
— Chyba do Lublina?
— Nie! do Warszawy — poznałem po Bzurskim kamerdynerze, bo to mój przyjaciel — stary znajomy, dobry człowiek, tylko trochę arystokrata.
— Ale do Lublina!
— WPan się mylisz, do Warszawy — ja ztamtąd jadę.
— Przeciwnie — z Warszawy — ja ztamtąd jadę.
— Przeciwnie — z Warszawy przecież przybyła.
— Jechała z Warszawy?
— Tak jest.
— A no to powróciła do Warszawy.
— Co u kaduka? przybyła tylko żeby mieć przyjemność przenocować w Garwolinie.
— I mnie to dziwi!
— No! no!
— Hm! hm.
— A mnie to już nie dziwi, zawołał Pluta — myślała pewnie, że mnie oszuka i dała susa jak zając przed chartem — ale! co to jest palec opatrzności! widocznie palec. Spotykam WPana Dobrodzieja, i zdrada się odkrywa — teraz z większym jeszcze zapałem — rzucam się w ślady zdrajczyni!
— Ale cóż to tam jest czy było między państwem? uśmiechając się zapytał Kirkuć — to już dziś stara baba...
— Dziś, ale co było to było! odparł Pluta... WPan wiesz serdeczne stosunki nie zrywają się nigdy, choćby je nawet rozerwały losy i przeciwności.
— A! panie, któż lepiéj nademnie wie co są serdeczne stosunki! Ja całe życie się kochałem i kocham, zawołał brat Jenerałowéj uderzając się w piersi — przyznam się panu po przyjacielsku, że serce mam — niech je diabli wezmą. Ale mówmy szczerze.
— Najchętniéj — mówmy jak najszczerzéj a nawet obszernie, bo Jenerałowa mocno mnie obchodzi, jak to mu zaraz wytłumaczę: kochaliśmy się dawniéj.
— Domyśliłem się tego zaraz — rzekł Kirkuć — tylko czy oboje?
— Ha no! trudno zaręczyć, jedno to pewna — to jest ja...
— I musiała zdradzić WPana?
— Naturalnie...
— I chcesz się mścić?
— Ja! a pfe! za kogoż mnie masz WPan, Na kobiecie! nigdy w życiu! ale pragnę ją zwrócić na drogę moralności i dać jéj małą naukę bezpłatną, nawet moim kosztem, jeśli będzie potrzeba — bo teraz że w pierze obrosła, zapomina pokory chrześciańskiéj i wypiera się pochodzenia i stosunków, to nie ładnie — przecież wszyscy pulvis sumus.
Nagle zatrzymał się Pluta.
— WPan że jesteś brat jéj rodzony — i masz pewne nawet silniejsze od moich prawa krwi — mógłbyś także skutecznie się do tego dzieła przyczynić.
— Ja? spytał Kirkuć — o! nie! zaczepić jéj się boję! to baba kuta i stosunkowa — kto wie coby mogła zrobić zemną... Gotowa do turmy mnie posadzić — za nic nie ręczę.
— No! ale gdybyśmy się do niéj wzięli we dwóch! WPan pod moją protekcją? spytał Pluta.
— Tak! zapewne, co dwóch to nie jeden, a wszakże i tak z nią nie łatwo.
— Powiem WPanu, że chociaż była chwila żeśmy z nią w ścisłych zostawali stosunkach, dodał Pluta, ale nawet jéj historji dobrze tak niewiem — a ona mi potrzebna. WPan musisz być lepiéj uwiadomiony?
— Ja! odparł Kirkuć! no tak, gdzie niegdzie coś się tam wie, ale WPan co musiałeś kobiety praktykować — dodał ze śmieszną powagą brat Jenerałowéj, powiedz mi czy kto z nas pochwalić się może, i powiedzieć, że zna życie któréjkolwiek z nich? Ha? WPan odwróciłeś się na pięć minut, a ta już coś zmalowała! — i cicho! i Bogu duszę winna, i nic WPan niewiesz, aż kiedyś tam w dziesięć lat, patrz! oho! odezwało się — a WPan jak tabaka w rogu — ani wiesz.
— To bywa! zawołał Pluta — jednakże WPan o jéj życiu trochę jesteś uwiadomiony?
— Trochę...
— To dla mnie ciekawa historja, ze względu na tę passją jaką mam do moralności, odparł Fryderyk... Hę! czy nie napilibyśmy się czego?
— Napić się? i owszem? nie jestem od tego? ale wybór rzecz trudna — co wypić?
— No! najpierwéj wódki, rozumie się, zawołał Fryderyk, to jest moje principium, zasada, od któréj nigdy nie odstępuję, za którą walczyć jestem gotowy; daléj idzie zakąska, następnie już zależy to od gustu — humoru, usposobienia żołądka, głowy, towarzystwa i okoliczności kieszonkowych.
— Masz WPan racją — ale te okoliczności — właśnie — bo ja — z powodu jedynie roztargnienia, zapomniawszy pugilaresu z kapitałami memi, jestem dosyć nieprzygotowany — zaczął rumieniąc się Kirkuć.
— To nic, za to mnie nieprzewidziane okoliczności dopisywały w téj chwili, i mogę mu służyć — a więc proszę na śniadanko, a potém spodziewam się coś dowiedzieć z téj ciekawéj historji siostry WPana Dobrodzieja.
— Tyle ile ja tam wiem — rzekł wzdychając Kirkuć.
— Ktoż wie, dorzucił po namyśle Fryderyk; WPan jako brat, ja jako przyjaciel serca Jenerałowéj, choć obu nas podobno odpycha niewdzięczna istota, moglibyśmy połączywszy usiłowania nasze i uczyniwszy zaczepno-odporne przymierze, wpływem tym wprowadzić ją na drogę moralności — i uczciwości, żeby się nie zapierała familii i przyjaciół i tak do góry nie zadzierała nosa, kiedy go pan Bóg na dół stworzył.
— E! czekajno pan, przerwał Kirkuć, od czasu do czasu coś mi tam kapnie od niéj, ja znowu nie mogę się narażać bardzo, bo bym stracił sukurs, który w razie ostatecznym — jest dla mnie bardzo ważny.
— Pojmuję doskonale objekcją — rzekł Pluta poważnie, uwaga słuszna, naturalna i z praw krwi tłumacząca się dostatecznie. Ale cóż przeszkadza, żebyśmy prowadząc ją na drogę moralności, ścieżką umartwień i pokuty, zaprowadzili też do biurka, z któregoby coś dla WPana zaliczyć mogła? hę?
Allegorja zbyt była wysmażona, aby ją Kirkuć pojął od razu, jakoś mu się to wydało nie ze wszystkiém jasne, pokiwał głową wątpliwie.
— Albo WPan chcesz dawne stosunki odnowić z Jenerałową, rzekł, co się tłumaczy afektem, ale go niepojmuję względem staréj baby, albo, — dodał — WPan chcesz jéj do gryść tylko — ale za cóż ja mam służyć tu.
— Za kozła ofiarnego? przerwał Pluta — uchowaj Boże; ani jedno ani drugie, stosunków odnawiać nie myślę, bo mi już kobiety obrzydły od czasu jakem ja zbrzydł, a mścić się nie myślę, bo to głupia rzecz, ale tak trochę sobie pokpić ze szczęścia ludzkiego i splendorów — to dla mnie wysoka satysfakcja. A nic łatwiejszego dla nas obu, jak te dwie pieczenie upiec przy jednym ogniu.
— No — ależ jak? zapytał Kirkuć, niedowierzająco...
— Jak..: słuchaj... szepnął kapitan... zostaw mi sposoby, a bądź pewien, że dla ciebie babę pociągnę należycie, i zmuszę by ci naznaczyła przyzwoite stałe utrzymanie. Słowo — mówię ci, słowo honoru...
Twarz Kirkucia rozjaśniła się, nagle rzucił się w objęcia Pluty i uścisnął go z zapałem.
— Kapitanie — zawołał, albo jeśli chcesz — Majorze...
— Tytułuj mnie Pułkownikiem, zwłaszcza przy bufecie, to nic nie szkodzi.
— Pułkowniku! Jenerale.
— To za nadto!
— Pułkowniku! powtórzył Kirkuć, jesteś człowiek jenjalny — mówię ci to z głębi serca, mógłbyś był proch wynaleść, gdyby go wprzódy nie zinwentowano... Takich mi ludzi dawajcie! o to człowiek! oto antyk! Co za pomysły! Ręka twoja! ręka...
Pluta majestatycznie przyjął z góry te objawy rozczulenia i uwielbień, jak hołd należny zasłudze, uścisnęli się raz jeszcze idąc do bufetu, gdzie zaraz Pluta się rozporządził dysponując zamaszysto śniadanie. Ale że koszta jego przechodziły prawdopodobnie resursa téj kieszeni, którą wczoraj podtrzymał Narębski tak szlachetną ofiarą wódki i piwa — gospodyni pełna pamięci i przenikliwości osoba, okazała dziś niejakie wahanie się i milczącą niepewność.
Miała dystrakcję gdy kapitan przemawiał, udawała niezmiernie zajętą — patrzała czegoś pod stolik i poczęła groźną z Azorem rozprawę, o kość przyniesioną z podwórza.
Doświadczony w traktjerniach i znający się na minach pań bufetowych, Pluta dorozumiał się zkąd pochodziło roztargnienie, i choć nie okazał po sobie, że oburzające go podejrzenie niewypłatności i potrzeby przymusowego kredytu nań padło, wyjął trzy rublowy papierek i milcząc położył go na bufecie, jako silny dokument przeciwko potwarczym domysłom.
W osobnym tedy obok pokoiku podano owe śniadanie złożone z wódki, chleba, piwa, séra, śledzia i ostatecznie bifsztykiem nazwanego mięsa, które do tego angielskiego honoru żadnego prawa nie miało.
Paulinka żywo się zajęła podaniem. Wódka rozjaśniła umysły i pan Mateusz Kirkuć dawszy dowody niepospolitéj jeszcze siły rąk i zębów w walce z mięsiwem rozpaczliwie mu się broniącém, po piwie, gdy dwugroszowe dobre cygaro zapalił, w ten sposób opowiadać rozpoczął wspomnienia swéj młodości i dzieje rodziny.
— Trzeba ci wiedzieć kochany Kapitanie, albo lepiéj Pułkowniku...
— Lepiéj Pułkowniku, niech ta baba z bufetu słyszy — szepnął Pluta.
— A więc, kochany Pułkowniku, głośniéj odkrząknąwszy zaczął na nowo Kirkuć, i kochany przyjacielu, jeśli się tak mianować mi pozwolisz... (miał trochę wyszukaną mowę p. Kirkuć, co, jak wiadomo, nie mogło zkąd inąd pochodzić, tylko z tego że więcéj trzech klass nieznał) trzeba ci wiedzieć, że my tam znowu z żadnéj tak dalece, wielkiéj familji nie pochodziemy. Ojciec mój był rzeźnikiem, dziad podobno także — już późniéj nieco tytułował się kupcem mięsa, a jatkę nazywano, przypominam sobie: Instytucją mięsną — ale niedługo, bo ludzie tego jakoś niezrozumieli — i ja także.
— Otóż ja ci powiem, przerwał Pluta, że owszem to się bardzo łatwo pojmuje, — dziś wszystko się pragnie uszlachetnić — szewc zowie się artystą obówia... krawiec mówi ci o moralném znaczeniu swych płodów, traktjernia zowie się Akademią Gastronomiczną czemuż by jatka nie miała się nazywać Instytutem mięsnym? Rzecz słuszna, logiczna i pięknie brzmiąca, byleby śmierdzącego mięsa nie sprzedawać drogo. Uznam nawet że rzeźnicy użytecznie służą krajowi karmiąc jego synów zdrową wołowiną... nie mówi się o Garwolińskiéj; kończ WPan! dodał Pluta.
— No to mniejsza oto... odparł Kirkuć... ale pewna rzecz że ta ambicja... zgubiła mojego ojca... nic! tylko ambicja! Już przekonałem się, że ona do niczego dobrego nie doprowadzi.
— Pozwól żebym ci jeszcze raz przerwał, wcisnął Pluta wzdychając... jest francuzkie przysłowie... o W. Pan rozumiesz po francuzku?
— Nie... tylko Monsieur i pardon.
— To dosyć, ale ci lepiéj powiem po polsku... że w domu powieszonego nie wspomina się o stryczku...
— Cóż to ma znaczyć? naiwnie spytał Kirkuć.
— To znaczy, rzekł Pluta, że i ja niestety chorowałem na ambicją, tak, że mi ta choroba aż w kieszeni i na piętach porobiła dziury — dajmy pokój! Piękna to rzecz ambicja.... tylko tak jak pieprzu, nie trzeba jéj zanadto używać, bo pali.
— O mój Boże! co to za jenialny człowiek z ciebie Pułkowniku.
— Jeniusz zapoznany ale mów daléj, mów daléj, dokończył Fryderyk.
— Otóż na polędwicach i flakach uciułało się takiego grosza, mówił pan Mateusz, że nieboszczyk i kamienicę kupił i jeszcze mu się wcale piękne kapitały pozostały... ale zrazu mu przyszło do głowy jatkę nazwać Instytucją... potém i to już nie wydawało się pięknie, i doszedł do przekonania, że to co grosz dało, było jakiemś nieprzyzwoitém rzemiosłem. Więc powoli porzucił topor i jatkę, obmył ręce, i daléj grać obywatela.
Zrzucił w kąt kapotę szaraczkową i pas i czapkę siwą z barana, a wdział kapelusz i surdut, i z niemi, Mści panie... pretensje już choćby do burmistrzowstwa.
A nie każdy co grosz zbierze, umie nim rozporządzić. I tak plasł raptem stary Kirkuć, że gdyby to nie był mój ojciec, to bym mu dziś jeszcze coś nieprzyjemnego powiedział. Zostaliśmy się ja i Julusia i trzeci brat Kacper, o którym już nie wspominam...
— Ho! a dla czegóż...
Kirkuć był mocno zafrasowany.
— No, cóż się z nim stało?
— Nieprzyzwoicie sobie postąpił...?
— Co? uchowaj Boże... dostał się do prochowni.
— Ale nie! bardzo uczciwy człowiek...
— Więc cóż mu się stało...?
— E! nie warto o tém wspominać.
— Ale przecież...?
— Dla całéj familji zakała...
— Niepowiem nikomu...
— Pod pozorem żeby ręki nie wyciągać, i tam dla jakichś dziwnych przywidzeń, zamiast iść drogą szlachetniejszą, i starać się utrzymać honor familji... po prostu dla chleba... ale to nigdy żadnego uczucia wznioślejszego nie było w tym człowieku...
— No! i cóż popełnił?
— Został szewcem! cichuteńko odezwał się zarumieniony Kirkuć.
Kapitan rozśmiał się w całe gardło, popatrzał na interlokutora długo, wypił szklankę piwa i milcząc podparł się na łokciu.
— Jużciż pozwolisz, mówił daléj Pan Mateusz... że kiedy ja mogłem taki obejść się bez żadnego rzemiosła nie szlachetnego, to i on też potrafiłby był sobie dać radę między ludźmi. Ale, niemówmy już o tém, bo to dla mnie rzecz bolesna...
Pluta nie zrobił żadnéj uwagi nad nielogicznością wniosków towarzysza, gdyż doświadczenie nauczyło go i przekonało, że ten pozorny brak logiki, spotyka się codziennie... a w sercu ludzkiém jest rzeczą najnaturalniejszą. Potroszę wszyscyśmy tacy.
— Zostaliśmy się tedy na bruku, na łasce ludzi, z prawem patrzania tylko na kamienicę którą nasz ojciec posiadał i wzdychania do tych pieniędzy które stracił... dodał Kirkuć łącząc westchnienie ze słowy.
Ale miłosiernych ludzi w téj poczciwéj Warszawie nie zabraknie nigdy — rozebrali nas pomiędzy siebie.
Co do Julusi, zaraz powiem co się z nią stało... co do mnie, poczciwy mieszczanin jeden zaprowadził mnie do siebie; odziewał, karmił i nawet do szkół oddawał, w trzech klassach mnie utrzymując, dopóki nie zaszły okoliczności.
Miałem, dodał Kirkuć ponawiając głębokie westchnienie, miałem jenjusz wielki, chociażem się nic nie nauczył; nawet, nie bez racji, wielu dowodzili mi, że jenjusz się tém okazywał iż passjami lubiłem latać, i próżnować. Byłem młody, trochę urwisowaty... zwyczajnie krew grała; spotwarzyli mnie wrogowie przed moim dobrodziejem, w rzeczy nadłamanego zamku u szkatułki, i jakicheś tam kilkunastu złotych, które niewiem gdzie się podziały... wypędził mnie tedy z domu, najniesłuszniéj... gdyż tytułem pożyczki wziąłem, przyznaję złotych ośm, a prosekwowano mnie o dwanaście...
Daléj życie moje nie ciekawe, różnego się jadło chleba, jak to zwyczajnie na świecie, gdy kto szlachetniejszéj natury, do grubéj pracy nie jest stworzony. Może lepiéj powiemy o Julusi?.
— Mówmy i o Julusi, przerwał kapitan, chociaż i własna pańska bjografja, mogłaby być wielce nauczającą...
— O! że nauczającą — to bezwątpienia, wzdychając raz jeszcze zawołał Kirkuć, ale to tam mniejsza, jakoś niektóre rzeczy boli powtarzać... Świat i ludzie!
— To wiadomo — dokończył Pluta — niegodziwcy! my zawsze niewinni, ale świat i ludzie... powywieszać!
— Potruć i pozabijać! rzekł Kirkuć zapalając się, nigdy człowiek szlachetniejszych uczuć...
— Mój Kirkuć, przerwał Pluta... jak ci przyjdzie ochota narzekać, to się dla mnie niefatyguj... takie rzeczy ja umiem extra-dobrze napamięć! Tylko zacznij i dołóż etcetera... a ja sobie dokończę wolnym czasem.
— Jak chcesz... teraz wracam do Julusi.
— Wróćmy do téj ślicznéj Julusi.
— Jeżeli ją WPan znałeś kiedy była młodą, to wiesz jak monstrualnie była piękna! A to od dziecka — tylko coraz inaczéj i coraz bardziéj robiła się zachwycającą, tak że ludzie patrząc słupieli.
Ja, od razu wiedziałem i mówiłem, że byle chciała, zrobi karjerę, bo i sprytu jéj wrodzonego nie brakowało. Jakaś pani... jeśli się nie mylę... stara... ale tak... Narębska... upodobawszy ją sobie, wzięła na wieś dla wychowania. Myślałem sobie: bardzo dobrze — dostanie się na wieś do dworu, to już będzie szlachcianką... pójdzie za szlachcica... z fortuną, i rzecz skończona. Ja będę miał chleb i sól. Ale inaczéj się to skończyło.
Narębska ta, okazuje się, była herod baba — niegodziwa kobieta — wdowa po obywatelu bardzo majętnym, kobieta z głową, rezolutna, władała majątkiem i synem jedynakiem, żelazną ręką. U niéj tedy wychowywała się Julusia jak w klasztorze, a niema nic niebezpieczniejszego nad taki rygor... człowiekowi zaraz niewiedzieć jakie myśli przychodzą do głowy, gdy mu i myśleć nie wolno... Wyrosła Julka na cudo! A że to tam widać, krew była nie woda, powąchali się jakoś z synem pani Narębskiéj, i zebrało się im na potajemne amory. Ten taki słyszę serjo, tak się w niéj rozkochał szalenie, że się aż choćby żenić zamyślał... ale gdy się to jakoś odkryło, że zadaleko z sobą zaszli...
Kirkuć chrząknął.
— Bo tak słyszę daleko, dodał, że bodaj czy tam pan Bóg co nie dał...
— Ja wiem, rzekł Pluta, i najdokładniéj wiem — bo niezadługo i moja następuje historya.
— Jakto? tak prędko? zapytał zdziwiony pan Mateusz; WPan już wiesz to — no to może ja niewiem.
— Bardzo być może — posłuchajże mnie z kolei, dorzucił Pluta i odwilż sobie gardło tymczasem. Narębska herod baba, dowiedziawszy się wpadła w furją, Julusię wyforowano z domu — dziecko gdzieś zesłano, a synowi bodaj czy macierzyńskiéj na dywanie nie dano admonicji. Narębska miała ten system że biła — nie pochwalam tego, ale kiedy do dziś dnia praktykuje się to w wojsku angielskiém, czemużby w szlacheckim polskim dworze, w extraordynaryjnych okolicznościach, ten środek nie miał być użyty? He?... Spytał kapitan?...
— Ja niewiem, rzekł Kirkuć, bić, jak sobie chce, nie jestem tak dalece od tego, ale być bitym, głupia rzecz.
— A o tém się nie mówi — zawołał Pluta — to do niczego nie prowadzi prócz do sińców.
— I do złości, dodał Kirkuć. Ale cóż daléj?
— Julusia prawie boso i niezmiernie skromnie odziana, dostała się wówczas do Warszawy bez żadnego sposobu do życia — zapłakana, zdesperowana — poszła zrazu z biedy do jakiegoś magazynu. Właśnie ją w tym opłakanym stanie poznałem, gdy z pracy rąk żyła. Kirkuć czuł się upokorzony tą wiadomością, ale milczał — zapił ją piwem.
— Jeszcze się to wówczas żyło i co się zowie dom trzymało w Warszawie, mówił kapitan. A! lepsze to były czasy — ludzie w karty grali, poczciwych birbantów na bruku było jak maku — dziś, licho wie co! i do tego passja przeszła! Świat popsuty! żadnéj w nim passji, żadnéj, co się nazywa — chodzą bledzi jak ćmy po świecie, a patrząc na nich aż spać się chce i poziewać.
Przypadkiem tedy raz idąc około tego magazynu — patrzę w okno, a miałem taki zwyczaj że gdzie były kobiety zawszem w okna zaglądał. Nigdy nie można wiedzieć co człowiek zobaczy! — patrzę, a! szalenie śliczna dzieweczka, krew z mlekiem — czarnobrewa, oczy szafirowe — kształty medycejskie.
— Medycejskie? pochwycił Kirkuć, cóż to jest?
— To — tak — figura — długo by tłumaczyć — odparł kapitan.
— Mniejsza o to.
— Świeża była jak jabłuszko, mówił daléj Fryderyk, bo miała to zawsze do siebie ta osobliwsza istota, że choć się najmocniéj wypłakała, zgryzła, nigdy nie traciła świeżości. Spływało to po niéj jak po kamieniu, taki miała temperament nieoszacowany.
Zobaczywszy ją, wstąpiłem do Magazynu umyślnie, kupić coś niepotrzebnego aby się jéj lepiéj przypatrzeć. Podobała mi się szalenie, ale zrazu ani było do niéj przystąpić! Widząc ja, że to się tam zwala w ciężkiéj pracy, albo gdzie wyjdzie za jakiego rzemieślnika, począłem używać wszelkich środków, aby ją do siebie ściągnąć. Prawdę powiedziawszy, trzewików wówczas porządnych nie miała, ani też wielkiéj ochoty zarabiania na nie pracą — bo była bardzo delikatna.
Z pomocą usłużnéj, jednéj poczciwéj bardzo kobiety, udało mi się przekonać ją nareszcie, że nie wiele zyska upierając się przy swoim magazynie, i powoli, powoli... dostała się do mnie.
Wyporządziłem jéj apartamencik, co się zowie, obok mojego mieszkania, i mogę powiedzieć żem kilka miesięcy spędził z nią dosyć szczęśliwie. Ale zaledwie ustały wiekuiste żale po Narębskim i wspomnienie téj głupiéj z nim miłości, ledwie się to odżywiło i w pierze porosło, postrzegłem, że długo z nią nie wytrwam, opanowała ją jakaś ambicja.
— A już to ambicją to my mamy wszyscy wrodzoną, — dodał Kirkuć, tylko że się nam nie udaje dopiąć celu z wyjątkiem tego brata, o którym mówić nie lubię; ten bez ambicji, żadnéj, ona wprawdzie wyszła na porządną niby kobietę i w dodatku na Jenerałową, ale co to ją kosztowało?
— Nie wiem czy pomiędzy mną a Jenerałem było tam jakie intermedjum, kończył Pluta, czy nie, rzecz niedocieczona. Pomieszkawszy u mnie, coraz kwaśniejsza, coraz bardziéj nieukontentowana, znikła mi jak kamfora... mylę się, kamfora nie zostawia śladu, a ona po sobie rzuciła pod łóżkiem najstarszą parę trzewików. Przyznaję się, że bardzo mi to było nieprzyjemnie, bo jakkolwiek bądź, i mało piękniejszych kobiet znaleść można, nawet w Warszawie gdzie rojami chodzą, i dużo mnie do licha kosztowała, i byłem się tak przywiązał, że o mało dla niéj nie pomyślałem zostać porządnym człowiekiem; powiadam ci Kirkuć, napadły na mnie takie paroxyzmy cnoty, żem myślał o wiejskiém zaciszu, pracy, ustatkowaniu. Sądziłem, że się przywiąże do mnie, ale co daléj to gorzéj szło, charaktery się nasze nie zgadzały. Wtém drapnęła mi, żem się ani dopatrzył, to tylko wiem, że z oficerem. Czy ten oficer został Jenerałem, co być może, bo i to się trafia, czy ów kochanek ustąpił przez uszanowanie przed wyższéj rangi osobą, niewiem.
— Mnie się zdaje, że ja to będę wiedział, — rzekł Kirkuć. Wiem, że tam było tylko dwóch wojskowych co się jéj losom zajmowali; oficer, który ją wykradł i stary jenerał co się z nią ożenił. Pierwszy postrzegł ją przejeżdżającą w alejach i szalenie się w niéj rozkochał. Człowiek był prosty, pełen wiary i nieumiejący się dla jakichś światowych względów powstrzymać. Miał być przystojny mężczyzna, młody jeszcze i jak mówią, bardzo do Narębskiego podobny, w którym się ona kochała. Gdzie się oni porozumieli niewiem, dość, że pojechała z nim, a w rok potém poszła za starego Jenerała, który dla niéj ze wszystkiém oszalał. Oficer miał ten rozum, że pretensji o to nie rościł, i usunął się szlachetnie, a ona także nie głupio zrobiła, że się gołego młokosa nie trzymała. Pan Bóg ją za to wynagrodził, bo śliczny po nim odziedziczyła majątek, chociaż mówią, że familja dotąd się procesuje o to, upatrując jakieś nieformalności w ślubnéj metryce. Ale Jenerałowa ma plecy!
— Ratuje się jak może! — dodał Pluta, — nic jéj nie zrobią. Co do mnie, złego jéj nie życzę, i owszem, bylebym ją mógł na drogę moralności wprowadzić. Wszak dzieci nie ma? sama jedna dziś na świecie, a od całego świata się odwraca, ażeby żyć z tymi, do których wcale nie była stworzona. Powiedzże mi szczerze, jednak nie zapomina ona o Waćpanu?
— Radaby zapomniéć, tylko ja się nie daję, odezwał się Kirkuć wzdychając — i jak zacznę przez Bzurskiego, przez pannę służącą, różnemi instancjami szturmować, czasem się uda coś wycisnąć. I dać da zresztą choć niewiele w miarę moich potrzeb, ale żeby kiedy poczciwie chciała się rozmówić ze mną, gdzie tam! u drzwi stoję i zaraz mnie żegna, jakby moja przytomność, choć chwała Bogu wszędzie się znaleść umiem, wstyd jéj robiła. Jużto sobie wbiła koniecznie w głowę, jak widać, żeby się wcisnąć w wyższe towarzystwo i zostać koniecznie uczciwą kobietą; a niech Bóg broni żeby jéj teraz przeszłość przypomnieć, choć to rzecz któréj pozbyć się nie można. Zrobiła się extra pobożną, przeciwko czemu ja nic nie mam, kiedy jéj z tém dobrze, ale po cóż kłamie i swoich się zapiera? Hm? Najczęściéj teraz przesiaduje w Warszawie, a mnie znowu wypycha i wysyła i radaby widzieć o sto mil.
Kirkuć mówił to z widoczną przykrością przerywanemi wyrazy, zżymając się niekiedy i okazując uczucie wielkie, które zarówno sercu jak wódce i piwu przypisać było można. Pluta poglądał nań potakująco.
— WPan masz słuszność zupełną, rzekł, całe jéj postępowanie potrzebuje sprostowania, a ja się tego podejmuję... mam passją do uczenia moralności takich ludzi, co nosa drą niepotrzebnie... Teraz nic nie pozostaje, tylko, żebyś WPan przeszedł pod moją opiekę i słuchał rady, a zobaczysz że tak pokieruję rzeczy, iż siostra ci musi więcéj uczynić... niż dotąd. Będę twoim adwokatem... tylko nic bez mojego zezwolenia, ani kroku.
— A jak WPan, przerwał Kirkuć, narazisz mi ją tak że potém całkiem mi drzwi zamknie?
— Gdyby nawet zamknęła... na to jest wytrych dowcipu i obcęgi postrachu... rzekł kapitan. Z WPana widzę bardzo prosty i niedoświadczony człowiek; nie widzisz tego że kobieta, która się obawia skandalu, gotowa uczynić największą ofiarę, byle usta zamknąć, byle usunąć co ją napawa nieustanną obawą... A! a! zacierając ręce dodał Pluta... co za komedja? Nie dosyć mnie... com już dosyć straszném widmem dla niéj... jeszcze jéj przywiozę szanownego Kirkucia! To wybornie! to doskonale! a tak się składa jakby w tém szatan ogon umoczył!
P. Mateusz westchnął popijając i spojrzał z ukosa na ożywioną fizjognomją swojego towarzysza, który wąsa rudego pokręcał.
— A! bodajby to dobrze było — rzekł, ale ja nieśmiem się już spodziewać, bo mi się dziwnie nie szczęści...
— Czémże się WPan zwykle zajmujesz? spytał kapitan...
— Ja.. teraz niemogę powiedzieć nawet żebym miał jaki regularny kawałek chleba — westchnął Kirkuć... ot tak... szukam zajęcia... chwytałem się różnych, ale nic mi nie idzie... Tu i owdzie człowiek ma przyjaciół po święcie, przylgnie do którego, pożyje... W karty też gram nieźle... i wygrywam nieraz po jarmarkach, ale choć jaki grosz kapnie, nie potrzyma się... i często jeszcze przez niesprawiedliwość ludzką i oszczerstwo się cierpi, choć zawsze gram uczciwie...
— Niemasz więc żadnego stałego zajęcia... nie pozostaje ci tylko przywiązać się do mnie... a możesz być spokojnym.
P. Mateusz się skłonił, westchnął ale po chwili dodał nieśmiało.
— Ale proszęż pana pułkownika, chociaż bardzo mi jest droga jego protekcja... człowiek czasem przy najlepszych chęciach...
Tu się zająknął, Pluta nań spojrzał.
— Kochany Kirkuć, rzekł — zemną po żołniersku, potrzeba zawsze otwarcie i jasno; ja rozumiem co chciałeś, a czego przez wrodzoną delikatność nie śmiesz mi powiedzieć... Chodzi o to, że ci się zda iż człowiek, który sam sobie nie bardzo umiał dać rady, nie potrafi pomódz skutecznie drugiemu? prawda? Widzisz mnie w ubraniu pełném prostoty i zaniedbania ale nie sądź mnie z tego! To po prostu fantazja! trafia się zemną różnie, wszakże nigdy z głodu nie mrę...
I dobył z zanadrza garść assygnat, które na stoliku rozsypał.
— Widzisz, dodał — chodzę w butach nie zupełnie świeżych, ale mógłbym ich sobie sprawić par dziesięć... wprost tylko fantazja... Czasem mi przyjdzie ochota do zbytków... to znowu zabrukać się pragnę i czynię maleńkim umyślnie, niech więc pozory te nie ustraszają ciebie. Wiary i ufności we mnie! Wiary! wiary! dorzucił z patetycznością, a wszystko będzie dobrze...
Kirkuć przekonany, zbałamucony, przejęty uszanowaniem na widok pieniędzy, skłonił głowę i zamilkł... łza czułości zakręciła mu się w oku.
— Pójdę, rzekł, za tobą, choćby na koniec świata... oto ręka moja, czyń zemną co chcesz... prawdę rzekłszy nigdy sam sobie nie poradziłem dobrze... zawsze ludziom się dałem wodzić i zawiedziony zostałem okrutnie.
Tu zaszlochał i otarł łzy rękawem. Pluta spoglądał nań z politowaniem szyderskiém.
— Nieoszacowany talent, odezwał się, umiesz widzę płakać, a w twojém położeniu to rzecz droga i pożyteczna... na ten raz możesz się nie expensować, bo mnie to wszystko jedno... Wypij jeszcze kieliszek wódki, to cię wzmocni... ale nie pozbywaj się téj łatwości do łez, bo nam się to przydać może... Kirkuć płakał ciągle.
— A! kapitanie czyli pułkowniku, zawołał z głębi duszy — gdybyś znał życie moje, nie dziwiłbyś się rozranionemu sercu! Niesprawiedliwość ludzka! prześladowanie losu...
— Przyznaj się, przerwał Pluta, ty musisz mieć jakiś defekt, jakąś słabość... co ciebie gubi?
— Przyznam ci się, powiem! tak powiem wszystko! niechcę dla ciebie mieć żadnych tajemnic... Ginę zawsze przez to nieszczęśliwe kochanie.
— Ale ba! otóż jest! krzyknął Fryderyk... a niewiesz tego, że kogokolwiek kochać, szczególniéj zaś kobietę, rzecz ze wszystkich aktów słabości najgłupsza... i prowadzi... prowadzi...
— Czyż ja niewiem tego, odparł p. Mateusz, ale natura! serce! panie Pułkowniku... sto razy przysięgałem sobie, a nigdym dłużéj dwóch godzin przysiędze wierności nie dochował! Natura, nieszczęśliwa natura taka że abym twarzyczkę nieszpetną zobaczył, szaleję... Ot i teraz... rzekł rozlewając się we łzy i smutnie kiwając głową... ot i teraz, dałem się zwieść jak student... A! ale coż bo to były za oczy!
— Ale ba! czarne czy niebieskie? spytał śmiejąc się Pluta.
— A! czarne! czarne! i czarna w nich zdrada mieszkała.
— Ona i w niebieskich czasem się lokuje, a w ogóle ile jest oczów, wszystkie dla niéj dobre... Stary WPan już jesteś, a tak się łapać dajesz.
— Nie stary, przerwał Mateusz... ale to mi się zdała bardzo przyzwoita kobieta; miała własny magazynik strojów przy ulicy Freta, — gdyby licho nie przyniosło artylerzysty...
— Jakże bo WPanu chciało się mierzyć z siłą zbrojną i walczyć z mundurem?
— A! to już taka dola moja... zawsze ktoś mi w drogę wlezie, nie może być inaczéj, przeznaczenie, smutnie zwieszając głowę nad szklanką dodał Kirkuć — człowiek wierzy i zawsze zawiedziony zostaje... a serce nigdy nie starzeje... Człowiek ma i talenta... a do niczego dojść nie może.
— Czybyś uchowaj Boże, rzekł przestraszony kapitan — grać miał na fortepianie?
— Ale nie, ja to mówię... skromnie dodał Kirkuć, względem kart... w nie jednym porządnym banku ciągnąłem... ale cóż to tam! nic się nie zarobiło nawet na porządne odzienie.
— A! prawda, zawołał kapitan, pociągnij no mi WPan sztosa.
— A jakiego? spytał Kirkuć któremu oczy zabłysły, biorąc rzucone karty w ręce, i zaczynając je przerzucać tak iż dostrzedz nie było można młynków, które pod jego palcami przewracały.
— Ułóżno lisa.
— E! lisa, zawołał zgorszony Kirkuć rzucając talją z niechęcią... Niema na co rąk walać! WPan myślisz żem student... ja tego nie potrzebuję... lisa łapią i może wyniknąć nieporozumienie... na co mnie to, kiedy ja każdą kartę znam na wylot i sfiluję którą zechcę.
Fryderyk wstał z uśmiechem i ukłonił mu się.
— Z WPana widzę istotnie mistrz, zawołał skłaniając jeszcze raz głowę, cieszy mnie mocno że takiego poznaję artystę. Ja, powiem panu, środków tych używać niechciałem, choć umiem je szacować, gdy chodzi o nauczenie rozumu i naprowadzenie na drogę moralności młokosów... którzy się rzucają do kart... Talent masz WPan istotnie... użycie tylko jego ograniczyć należy, gdyż ludzie zaraz posądzają o interessowność i oszustwo... choćby pobudki były najszlachetniejsze.
Kirkuć, który nic podobnego nie słyszał, szeroko gębę otworzył.
— Tak jest, — zawołał kapitan, w rękach rozumnego człowieka sztuka taka może być środkiem wielce zbawiennym przeciwko rozpuście. Młodzi naprzykład ludzie rzucają się namiętnie i nierozważnie na szulerkę, cóż piękniejszego jak dać im przestrogę dobitną na kieszeniach i powstrzymać od brzydkiego nałogu, którego szpetotę my najlepiéj znamy, bo sami go mamy. Prawda panie Kirkuć?
— Prawda, panie Pułkowniku.
— Jedziesz więc WPan ze mną, — dodał Pluta — i pracować będziesz pod moim kierunkiem, gdyż dowiedziona rzecz, że ci co sobą rządzić nie umieją, najlepiéj drugiemi potrafią... dam ci zajęcie i utrzymanie, może się trafić i okazja okazania talentu... Masz WPan co lepszego do roboty?
— Jak na teraz, nic, — odparł Kirkuć, — chciałem się tylko oddalić od Warszawy i ulicy Freta, aby mi się moje nieszczęście nie przypominało.
— A! to dzieciństwo, — zawołał Pluta... jużeś się Pan przewietrzył; zresztą nie wątpię, że WPan znajdziesz zaraz drugi jaki przedmiot zapałów w sąsiedniéj ulicy... i o tamtym zapomnisz; jedziemy więc razem do Warszawy. Ale — ale, jeśli wolno spytać, cóż teraz dzieje się z Kacprem, bratem pańskim.
Kirkuć smutną zrobił minę.
— Przyznam się panu, że od dawna się z nim nie widujemy, nie chciałem się o rzemieślnika ocierać; nawet w gorącéj potrzebie butów nigdym się do niego nie uciekł, wolałem gdzieindziej szukać kredytu. Człek bez żadnego uczucia honoru! Słyszałem jednak, że mu się powodzi, żonaty, dzieci kilkoro, pracuje.... niewarto o tém wspominać.
— Nie zgłaszał się nigdy do siostry?
— Nigdy... podobno ona sama z obawy aby do niéj kiedy nie przyszedł, starała się o nim wywiedzieć, ale wzgardził jéj troskliwością i nie był nawet u niéj... Ja w imieniu całéj familii, zaparłem się go wiekuiście.
Kapitan pomyślał coś i zamilkł.
— Jedziemy więc razem, rzekł po chwili...
— Na koniec świata, odparł Mateusz... No, to trzeba było takiego szczęścia! — coraz czuléj dodał wzdychając Kirkuć, który jadł, pił i w niedostatku innego zajęcia, na Paulinkę posługującą im poglądał wzdychając i czując już, że gdyby okoliczności sprzyjały, we dwie godziny mógłby się w niéj tymczasowo zacząć kochać — to trzeba było takiego szczęścia, żebym ja rychtyk tu pana spotkał.
— Tylko co nie widać omnibusu z Lublina, dodał kapitan, byleby w nim dwa miejsca znaleść wolne, zarazbyśmy ruszyli do Warszawy... a daję WPanu słowo, że przymierza zemną żałować nie będziesz... zobaczysz jakie wesołe i uczciwe życie prowadzić będziemy.
Domawiał tych słów, gdy spodziewany właśnie omnibus nadciągnął i po sprawdzeniu okazało się, że było jedno miejsce, ściśle biorąc, we środku, a pół miejsca przy woźnicy, trochę na przyczepku, ale z pięknym widokiem na okolicę.
Zamówiono więc natychmiast i opłacono miejsca oba. Pluta naturalnie posadził Kirkucia na wolném powietrzu, a sam wszedł do wnętrza, aby się lepiéj wyspać niż nocy poprzedniéj... Brzemienny dwóma sprzymierzeńcami omnibus, jak koń Trojański kryjąc w sobie wojowników, opuścił Garwolin, kierując się ku Warszawie.
Jakkolwiek żal nam bardzo opuszczać hotel Warszawski miasta Garwolina, w którym wcale było nieźle, musimy jednak zmienić dekoracyą i razem z dyliżansem, omnibusem i powozami które nas poprzedziły, pośpieszyć do Warszawy.
Tu już rodzina państwa Narębskich: pan Feliks, Samuelka, Elwira i Mania, po krótkim bardzo przystanku w hotelu Angielskim, zaczęli rozgospodarowywać się w najętém mieszkaniu, w jednym z piękniejszych domów Nowego Świata.
Trzeba albowiem wiedzieć, że pan Feliks wybrany (staraniem żony jak się zdaje) do Towarzystwa Kredytowego, zmuszony przez to żyć jakiś czas w Warszawie, choć był i odwykł od miasta i wygodniéj mu było na wsi — posłuszny woli swéj połowicy, krzątał się aby przyzwoite tu zająć stanowisko.
Pierwsze dni w podobnych razach, dla przybywających ze wsi, a pragnących aby tego na nich widać nie było, są pełne trudu, mozołu, złych humorów, i ten na kim się w domu skrupiać zwykło, niepospolity dźwiga ciężar. Tu zaś skrupiało się na panu Feliksie, który latał jak oparzony, a w niczem dogodzić nie mógł; krupiło się na sierotce Mani, bo Samuelka i Elwira siedząc cały dzień w krzesełkach, narzekały tylko i gderały siłami wspólnemi, ale się do niczego nie brały. Sama pani była niezmiernie słabego zdrowia gdy szło o jaką robotę; wytrzymywała zabawę i towarzystwo da zadziwienia, wszystko co jéj czyniło przyjemność znosiła cudownie dźwigając się siłą woli, ale roboty, zajęcia i w ogóle tego w czém się drugiemi wyręczyć mogła, nie umiała przenieść, i najmniejszy w tém przymus fatalnie oddziaływał na jéj zdrowie. Słaba ta istota, nerwowa i wrażliwa, apetyt miała doskonały sen wyborny, na oko nawet wyglądała jakby nic nie cierpiała, ale nerwy jéj były rozdrażnione, i najmniejsze sprzeciwienie się wprawiało ją w stan tak okropny, że cały dom truchlał od niego. W wielkich wypadkach umiała z kolei przetrwać kilka nocy bezsennych, a nawet przetańcować je bez widomego sił upadku, ale najlżejsza praca zabijała wątłą istotę. Znając też siebie z tej strony, Samuelka przyzwoitą zachowywała troskliwość o zdrowie swoje.
Córka także zdawała się silna, czerstwa, rumiana i wytrwała, ale to był tylko pozór łudzący; wzięła po matce tęż samą nerwów drażliwość i zupełną niemożność zajęcia jakiegokolwiek.
Do roboty oczy miała słabe, siedzenie jéj długie szkodziło, dostawała palpitacji serca, spazmy objawiały się w niéj już często ziewaniem, które jak wiadomo, jest z niemi w pokrewieństwie — a matka troskliwa o jej zdrowie nie dopuszczała, aby Elwirka czemkolwiek się zamęczała.
— Nic gorszego jak niemieć na siebie uwagi, mawiała córce; — tak to ja w młodszych latach straciłam zdrowie, i niedozwolę na to aby moja Elwirka tak jak ja męczyć się miała.
Elwirka też wcale się nie zajmowała niczém, jedynie przez posłuszeństwo dla matki i wyręczała wszystkiemi znając jak praca fatalne dla niéj może mieć skutki.
Dwie panie w ogóle, jeśli się nie bawiły, odpoczywały, a gdy je spoczynek znużył, wzajemnie nad stanem nieszczęśliwym zdrowia swojego ubolewały. Czuły one fatalne położenie swoje, ale nie było ratunku! nie było sposobu. Sama pani utrzymywała stale że w jéj rodzinie nikt nigdy zdrowia niemiał takiego aby mógł pracować. Miejscowy lekarz wzywany do rady, wzdychał i kiwał głową, ale znajdował, że medycyna jeszcze jest w stanie dzieciństwa... i na tego rodzaju słabość niema lekarstwa.
Wody zagraniczne, koniecznie zagraniczne, klimat łagodniejszy, a nadewszystko pilna baczność na siebie aby się niczém nie obciążać, nigdy nie martwić i umysłu nie zaprzątać... stale tylko zalecał doktór.
Przybywszy do Warszawy i czyniąc tę ofiarę dla męża, od którego oddzielać się nie chciała; pani Samuela przeczuwała z góry, ile ją pobyt w tém mieście pełném ruchu i wrzawy kosztować będzie; ale czując swe obowiązki, z westchnieniem głębokiém poddawała się wyrokom opatrzności! Mówiła zawsze, że wolałaby w cichym gdzieś zakątku samotnie ten czas przepędzić, ale słusznie bardzo zauważyła razem, że pozycja męża i przyszłość córki, któréj w zamknięciu trzymać nie godziło się, na to nie pozwalały. Z przykładną więc rezygnacją jęła się zaraz tego, aby dom na przyzwoitéj postawić stopie.
Dziwna w tém ludzka natura, która z pokrewieństwa naszego z małpami wynikać musi, jak się zdaje, że zawsze pragniemy zastosować się do tego co nas otacza i przebrać się za kogo innego.
Niech kto w pradziadowskiéj szaraczkowéj kapocie przyjedzie do miasta, a zobaczy czarny surdut, natychmiast w kąt kapota, surduta już potrzeba mu koniecznie. Mody Garwolińskie nieuchodzą w Warszawie, ani Warszawskie w Paryżu. Nikt nie ma odwagi pozostać jak był, dla téj ważnéj przyczyny, że reszta wygląda inaczéj.
Jedni w Europie Anglicy z przykładną obojętnością, przesuwają się mimo pyramid, na bulwarach włoskich Paryża i po ulicach Florencji, zawsze w swoich domowych paletotach. U nas gdy kto przybędzie do miasta, uchowaj Boże, żeby miał na sobie typ prowincji zachować; co prędzéj pozbyć się go spieszy, zrzuca odzież, fryzuje włosy, wstydzi się że nie ma dosyć długiego fraka, ani dość krótkich u surduta rękawów. Panie lecą co najprędzéj do sklepów, kupują krynoliny, wdziewają kapelusze i nazajutrz niepoznasz, że przypłynęły z prowincji, chyba potém że zanadto udają Warszawianki.
Pani Narębska, która niegdyś wychowywała się na jednéj z pierwszych pensji w Warszawie i miłą zachowała pamięć lat spędzonych w stolicy, choć obawiając się o swe zdrowie, albo poczuwając do obowiązków, nieomieszkała zapotrzebować od męża, aby dom co najspieszniéj na przyzwoitéj stopie postawił. Bieganina więc wszczęła się wielka, niecierpliwości nerwowych zrodziło się mnóstwo, bo w takim stanie zdrowia, trudno mieć wyrozumienie. Narębski w pocie czoła spełniał rozkazy żony, aby w ten sposób pokój okupić.
Wiadomo, że podróż zawsze działa na żółć i wątrobę i wyrabia pewną dozę złego humoru, który tak rychło rozproszyć się nie daje; pomimo więc usiłowań jak najtroskliwszych, p. Feliks cierpiał, wzdychał, a Mania sierota, która szczególniéj na to była w domu aby miano w potrzebie na kim zły humor spędzić, na kogo gderać — zarówno od Samueli i Elwiry znosić wiele musiała. Ale to był jéj chleb powszedni.
Sparte na balkonie nowego mieszkania swojego, dwie panie osłabione, przez pół dnia starały się nieco rozerwać przypatrując ruchowi ulicznemu, a gdy je słota lub chłód spędził z tego stanowiska, żartowały lub moralizowały przyjemnie z biednego Kopciuszka.
Niewiem kto Manię nazwał tém imieniem i dla czego ono przy niéj zostało: Elwira bardzo często uśmiechając się je powtarzała, a postępowanie zresztą usprawiedliwiało je zupełnie.
Nikt cichszym i posłuszniejszym nie był nad biedną sierotkę, nikt lepiéj dziwactw i niesprawiedliwości nawet znosić nie umiał. Nie obwiniam o nie tych pań, bo stan ich zdrowia nieszczęśliwy, wszystkiego był przyczyną, któż zresztą nie popełnia niesprawiedliwości nawet najmocniéj pragnąc być sprawiedliwym?
Mania zdawała się stworzoną do cierpienia, i napiętnowaną do niedoli. Nawet rysy jéj twarzy i postawa nieśmiała zwiastowały, że nigdy myślą i nadzieją innego w społeczeństwie stanowiska zająć nie pragnęła. Elwira zwała się jéj przyjaciółką, przysięgała, że ją nad życie kocha, ale w wielkich jak w małych rzeczach, nie omieszkała nigdy cieniem Mani podnieść swojego światła. Był w tém wreszcie wysoki cel moralny, aby nie psuć dziewczęcia; obie panie pojmowały go doskonale. Wszyscyśmy ludzie, może i odrobineczka zazdrości przyczyniała się do tego. Elwira hoża, zdrowa, na oko świeża, była jednak tak pospolitą i nie uderzającą, tak mało miała charakteru czy życia, któreby oczy i serce pociągnąć mogły, że w domu każdy nowo przybywający zaraz się jakoś zwracał do kątka, w którym na uboczu siedziała Mania milcząca.
Córce i matce nie mogło się to podobać — pozbywano się sieroty, usiłowano ją uczynić śmieszną, zawsze z obawy aby ją to w dumę nie wbiło i na jéj przyszłość nie wpłynęło szkodliwie. W domu, na łasce, przejęta dobrodziejstwem jakie na nią spłynęło, że wychowanie córki podzielała i miała przytułek, Mania używaną była jak zwykle takie niepłatne sługi, do wszystkiego, wszędzie, na wszystkie strony, aby ją do pracy wdrożyć. Same panie dla słabéj konstytucji swéj nie mogąc pracować, czuły jak wielkiém było nieszczęściem, zarazić biednę istotę podobném usposobieniem, i starały się temu zapobiedz.
Posyłała więc ją pani Feliksowa, pędzała Elwira w imie przyjaźni, czasem przykładem państwa zachęceni posługiwali się nią słudzy. Mania biegła gdzie kazano i prawie zawsze wracała po to, ażeby się z niéj naśmiano lub ruszono ramionami.
Niechciano, bardzo słusznie, nigdy pochwalić ją w oczy, wiedząc jak to jest szkodliwém, zwłaszcza dla osób tego stanu i położenia, które potrzebują surowości w obejściu.
Nie zbywało jéj na bystrości i dowcipie, ale zahukanéj istocie, popisywać się z niemi było trudno. Lubiła bardzo muzykę, ale że przeszła w niéj nieostrożnie córkę domu, zabraniano jéj prawie grać i śpiewać, utrzymując nie bez racji, że to biednemu dziewczęciu na nic przydać się nie może; lubiła czytanie, odbierano jéj książki utrzymując, że sierocie dosyć się modlić i ręcznemi zajmować robotami. Musiała ukradkiem po nocach pracować nad sobą a pilnować dobrze, aby nigdy się w domu z tém co umiała nie pokazywać. Uczyło ją to potrzebnéj bardzo skromności. W domu jeden pan Feliks starał się bronić sieroty, ale często to zbyteczne interesowanie się nią jego, rozżarzało jeszcze niechęć ku niéj i pilnował się, aby zbyt otwarcie nie okazać serca dziewczęciu.
Pani Samuela dostawała od tego bólu głowy, bicia serca i ataków żółciowych, bardzo niebezpiecznych.
— Dla czegóż bo cię ta głupia Mania tak zajmuje bardzo, mawiała wówczas czerwieniąc się, co tam w niéj widzisz tak szczególnego? Bardzo piękne jest miłosierdzie nad sierotami, ale własnych dla tego dzieci osierocać nie ma potrzeby? Ty Elwirkę mniéj kochasz od niej? Gdybym nie wiedziała z pewnością od mamy nieboszczki o pochodzeniu Mani, mogłabym posądzać pana.
Pan Feliks ruszał ramionami, a Jejmość nie ustawała, coraz głos podnosząc:
— Ty ją psujesz! chcecież ją koniecznie pochlebstwami i tą litością ślamazarną wprowadzić na złą drogę, ty, Elwirka także...
Elwirkę obwiniano wcale niesłusznie, gdyż wdrożona przez matkę, ściśle pilnowała swoich obowiązków.
Po takim wybuchu zwykle następował kaszel. Pan Feliks dzwonił, zbiegali się wszyscy, panna służąca z wodą, Elwirka z kolońską wódką, Mania z pomarańczowym extraktem, dziewczynka garderobowa z laurowemi kroplami, lokaje z nagrzanemi serwetami, pani Samuela traciła siły, odpychała jednych, łajała drugich, niecierpliwiła się na wszystkich, i nierychło po téj burzy uspakajało się w domu.
Do koła kanapy stał długo w milczeniu dwór oczekujący nowych rozkazów, śledzono wejrzenia i skinienia, popychano się, szeptano, aż w końcu westchnąwszy kilkakroć, w formie epilogu, pani wstała i wyszła na balkon trzymając się za głowę. Z podziwieniem zauważano, że po takich kryzach na wieczerzę miewała jeszcze lepszy apetyt, ale jadła w milczeniu, z pewną jakąś passją chorobliwą, która niezwykły stan zdrowia i podrażnienie ukryte objawiała.
Biedna istota!
Pan Feliks jako sprawca tego nieszczęścia, zawsze się pod koniec sceny wymykał, gdyż przytomność jego pogorszała jeszcze stan zdrowia pani Samueli.
Manię rzadko kto słyszał mówiącą: z sobą, z myślami, z uczuciem, ze wszystkiém ukrywać się musiała; siadała w najciemniejszym kątku, a zapytana zbywała grzeczném pół słówkiem, i to trzymanie się na wodzy, wielce dla niéj było zbawienne. Nie pozwalano wszakże pokornemu Kopciuszkowi uchylać się zbytecznie od towarzystwa, i zamknąć w swoim pokoiku z myślą, pracą i tęsknotą. Sierota była pokazem serca, była dobroczynności domu zaletą, godziło się nią przecie pochlubić, i choć obawiano się aby nie przyćmiła Elwiry, sama pani rachowała na to że bez imienia, bez posagu, wielkiéj szkody im wyrządzić nie może — trzymała ją przy sobie i wiedziała w jakich okolicznościach można ją było przywołać do towarzystwa.
Tak naprzykład gdy młodzi ludzie przybywali, którzyby nadaremnie bałamucić ją mogli i siebie, odsyłano Manię przez troskliwość o nię samą, wiedząc, że Elwira daleko wytrawniejsza niepodlegnie niebezpieczeństwu; gdy przyjeżdżali starzy panowie i panie, przywoływano ją, aby módz przecie pokazać, że dom miał rezydentów i wychowanice. Pani Samuela miała na to oko i troskliwość niezmierną, a jeśli kto przypadkiem przemówił do dziewczęcia, patrzał na nią zbytecznie i zajmował się mniéj przyzwoicie, już pewnie przy nim Mani nie pozwolono nigdy pokazać się w salonie.
Tą macierzyńską pieczą broniła pani Narębska sierotę, od nieprzewidzianych uczuć, któreby ją w przyszłości goryczą napoić mogły. Pomimo to, często bywały sceny w domu z przyczyny lub pod pozorem Kopciuszka; kilka razy już Mania po nich oblawszy się łzami, chciała się oddalić, myślała w świat iść — pracować i przyjąć te ciężkie obowiązki nauczycielki, które na tak fałszywym dotąd stopniu stawią w społeczeństwie te, co je zajmować muszą; ale Elwira i Samuelka naówczas łączyły się razem, by tego nie dopuścić, coby cień na dom rzucić mogło. Czuły przytém, że przy ich niemożności pracy i słabém zdrowiu, ciężkoby było kimś płatnym zastąpić Manię, która robiła wszystko, kontentowała się tém co jéj dano i nie skarżyła nigdy.
W mieście i na wsi ona była wszystkiem, ona jedna potrafiła podołać temu mnóstwu zatrudnień, które zewsząd na nią spadały. Chodziła z kluczami, pilnowała kuchni, robiła stroje, smażyła konfitury, przepisywała nuty, w potrzebie zastępowała służącą i sznurowała Elwirę. Nigdy jéj za to nie podziękowano, zapewne aby nie psuć, nie pochwalono nigdy roboty, choć rączki te zręczne, wykonać umiały każdą rzecz pręciuchno i wdzięcznie, a czego nie umiały dziś jeszcze, nauczyły się pewnie jutro.
Pierwsza w domu wstawała Mania, bo jéj szczególniéj, jak utrzymywano, sen szkodził bardzo; ostatnia się kładła jeżeli położyć mogła, ubierała na prędce, a wiedząc z góry, że zawsze z niéj i z tego co zrobi nie będą radzi, że zapłakanych oczów nie lubią, przyjmowała nagany jakby były zasłużonemi, z pokorą i wdzięcznością.
W nich i w ogóle gdy szło o danie nauczki sierocie, pani Narębska okazywała takt niesłychany; nigdy naprzykład wprost, ostro i grubijańsko nie rzuciła się na Manię; ale umiała słodziuchno, niby nieznacznie, zdaleka alluzjami, półsłówkiem powtarzaném, mówiąc niby o czém inném, tak dokuczyć, tak dojeść, tak uszczypnąć, że zawsze dopięła celu i głęboko wraziła w pamięć i serce swą macierzyńską przestrogę.
Czasem przy ludziach obcych, w obec sług nawet, gdy tego wymagała potrzeba, aż do łez dopiec umiała, ale to pochodziło, jak sama powiadała z tego przywiązania i miłości, które miała ku biednéj sierocie.
Nie okazywała go wprawdzie w ten sam sposób swojéj własnéj córce, ale z nią nie miała potrzeby obrachowywać środków, a Elwirka tak była słabowita!!
Mania obywszy się ze swoim stanem od dzieciństwa, znosiła go jak tylko mogła najweseléj i najswobodniéj, a osładzało go trochę skryte, ale serdeczne, rodzicielskie przywiązanie pana Feliksa, który, jakkolwiek w domu mało znaczył, zawsze mógł nieco ulżyć biednéj sierocie.
Nie mamy tu potrzeby długo zastanawiać się nad charakterami Samuelki i p. Feliksa i przyczyną dla któréj ten człowiek przez obawę walki, przez zamiłowanie spokoju domowego, przez jakieś zobojętnienie na wszystko, poddał się kierunkowi, gderaniu i kaprysom żony. Raz pochwycona przez nią władza prymacjalna, któréj część dla ulżenia matce wzięła córka, już w rękach ich pozostała bez oporu ze strony p. Feliksa. Ale p. Feliks w miarę jak nim zawładywano, obojętniał dla żony, ostygał dla dziecka i stał się jakąś w domu machiną zajmującą swe miejsce, bez żadnego w niem serca udziału.
Człowiek ten niegdyś ożywiony, pełen ducha, czynny gospodarz, obywatel biorący chętny udział w każdéj ogół obchodzącéj sprawie, powoli zastygał, tył, obojętniał, bladł, opuścił ręce i siadywał całe dnie w fotelu z cygarem w ustach, czytając coś lekkiego, aby się tylko życia pozbyć. Sypiał czasem po dwanaście godzin i kładł się często po obiedzie; mało go co obchodziło w świecie, a siadłszy do preferansa zapominał o wszystkiem, i grał póki tylko znalazł ochotnych partnerów.
Panowanie żony tymczasem, zrazu w ciaśniejszych ramach objęte, co dzień nowemi powiększając się zdobyczami, rozciągnęło się z powodu téj apatji mężowskiéj od salonu do gospodarstwa, interessów i wszelkich spraw życia. On spał i jadł, ona władała i narzekała na to, że cały ciężar rządów państwa dźwigać musiała, choćby go była za nic w święcie się nie wyrzekła. Za wymówkę doskonałą służył jéj charakter męża.
Między niemi dwojgiem panowała zresztą zgoda pozorna okupowana z jego strony wszelkiego rodzaju ustępstwami, z jéj strony milczeniem, gdy go widziała uciśnionym do ostatka, ale miłości nie było i być nie mogło. Feliks ożenił się dla dogodzenia matce, która po wygnaniu z domu Julji, co najrychléj syna przyzwoicie ożenić pragnęła, i był dla narzuconéj mu żony grzecznym, przyzwoitym małżonkiem, ale serce dla niéj miał zamknięte.
Narębscy w stolicy mieli gotowe już jak najświetniejsze i jak najrozleglejsze stosunki, spodziewali się więc czas jak najprzyjemniéj przepędzić. Dom też stosownie do tych nadziei urządzić wypadało, aby czasem i u siebie módz przyjąć dostojnych gości.
Stosunki u nas, jak prawie wszędzie na świecie, choć łączą wypadkowo różne stany i klassy społeczne, najczęściéj ograniczają się jedną sferą towarzyską, którą wyznacza pochodzenie, wychowanie, majątek...
Nigdzie jednak w żadnym kraju, klassy społeczeństwa tak ostro i dobitnie nie odcinają się jak u nas. Choć chwilowo zbliży je stosunek, grzeczność pociągnie, choć interes zmusi do znajomości poufalszéj, zawsze pomiędzy rozerwanemi ostatkiem przesądów starych, panuje ta niedowierzająca polityka która staléj i serdeczniéj, nawet ludziom z sobą sympatyzującym, połączyć się nie daje. Widzieliśmy przykłady małżeństw takich heterogenjalnych, które związały jeśli nie dwa serca, to dwie dole, a niepotrafiły związać rodzin i zasypać przepaści jaka je dzieliła. Wszędzie na świecie ludzie jednych pojęć, wychowania, ukształcenia, czują że sobie są braćmi, u nas się to mówi, na chwilę nawet przez zapomnienie przyjmuje się braterstwo, ale lada słówko, ruch, natychmiast żywioły niepojednane rozdziela.
Przypatrzywszy się społeczeństwu naszemu, widzimy że na pozór jednolite, rozkłada się na tysiące warstw, barw, odcieni, tak, co chwila strach przejmuje by się ta całość nie rozsypała na części składowe. Gdzieindziéj albo się już zjednoczyły cywilizacją wyższą te massy, lub na mniéj dzielą się jeszcze szeregów; u nas kół i kółek towarzyskich bez końca, a antagonizmów bez liku. Na pozór wszystko to zgodne i złączone, ale w głębi kipi jeszcze walka i wre nieprzyjaźń wiekowa...
Samo wymaganie ducha czasu, w pewnych warunkach na oko łączy przeciwników, każe im podać sobie dłonie, mówić, żyć, jeść i pić razem, ale wyszedłszy za drzwi ten który ściskał się serdecznie, wie doskonale iż po jego pocałunku usta obetrą. Nikt nikomu nie wierzy, nikt nieufa nikomu, a nieustanna ostrożność i obawa wpływają na ogólny nawet charakter kraju. Przyczyn tego stanu badać nie będziemy, zaprowadziłoby nas to zbyt daleko, pozostał on z prastarych czasów, a ci co sercem do nich przylgnęli słusznie, nie postrzegli iż pokochali za piętno narodowe to co było całéj niegdyś Europy usterkiem wieku; co nie właściwością jest naszą, ale zabytkiem starego porządku świata, z którego reszta się już dźwignęła, w którym my pozostaliśmy, zrobiwszy zeń sobie cechę przeszłości.
Ale to nie na dobie w powieści; szło nam o to by powiedzieć jakim sposobem p. Feliks rozleglejsze a nadewszystko różnorodniejsze nad innych miał stosunki.
Naprzód na wsi sąsiadowali z kilku wielkimi panami przyjeżdżającymi czasem dla przepędzenia paru miesięcy w majątkach.... i tu z nimi łatwiejszą zawsze zrobili znajomość. Pani Narębska na pensji znajdowała się z kilkoma panienkami bogatszych rodzin warszawskich różnego stanu, i nie zerwała z niemi stosunku z którym się łączył urok młodości. Feliks miał towarzyszów szkół i uniwersytetu... różnie rozłożonych po świecie. W ten sposób znajomości ich wielkie zajmowały koło, a choć sympatje pani Narębskiéj krążyły w sferze arystokratycznéj, w szlacheckiéj raczyła dopuszczać łaskawie i inne istoty do oglądania swojego oblicza. Chciała być na wysokości swojego wieku, ale napadały ją czasem zgryzoty sumienia, przypomnienia antenatów, skruchy serdeczne i naówczas składała na męża winę spospolitowania się, wracając do sfery, którą miała za właściwą sobie.
Szczególniéj gdy który z wielkich panów, oddał wizytę lub zaprosił Narębskich, gdy z niemi być raczył poufale i grzecznie, pani Samuela po odjeździe miała regularnie recydywę arystokratyczną i przypominała Dziada, wielkiego kuchmistrza koronnego i Babkę kasztelanowę. Po czem następowały westchnienia, narzekanie na czas, na ogólne zepsucie, na zamiłowanie złota, na zasady demokratyczne i krupiło się na panu Feliksie, który ruszywszy ramionami odchodził.
W innych razach, napadały panią Feliksowę wybuchy cale innego koloru i narzekania na stare przesądy, na panów i t. p. ale to tylko jeśli który z nich lub się nie odkłonił, albo zapomniał jéj przysłać zaproszenie.
Wówczas pan Feliks znosił równie cierpliwie wyrzuty, że niepotrzebnie do nich się cisnął, że nieumiał się szanować, że hołdował starym przesądom... na co także ruszywszy ramionami, pokorny mąż, milczeniem tylko odpowiadał.
Położenie pana Feliksa, po przyjeździe do Warszawy nie było zbyt miłe; musiał latać, krzątać się, zamawiać meble, znosić sprzęty i fraszki, ściągać tapicerów, kupować kwiaty, stroić pokoje... i choć to dlań było jakąś rozrywką, męczyło go, bo nadto już przywykł do spokoju.
A choć równie z Manią pracował, i on i ona pewni zawsze byli, że Mama i Elwira nigdy z tego co zrobią, nie będą rade.
Jakoż gderano nań doskonale.
— A mój Boże, mówiła po cichu Elwira — jakiż ten Papa powolny! czyżby już do téj pory w Warszawie nie można urządzić wszystkiego? Ja pewną jestem, że gdybyśmy się do tego wzięły.. byłoby dawno skończone...
— O! już to ten poczciwy Feliks nie grzeszy zbytkiem pośpiechu, odpowiedziała matka, ale mu to potrzeba darować, moje dziecko... ma już w naturze tę powolność! A i jego protegowany Kopciuszek także probuje naszéj cierpliwości! Wszakże to do téj pory nie rozpakowała jeszcze naszych sukien...
— O! zachciała Mama... to zbyt wielka pani, żeby się tak małemi rzeczami zająć chciała! ona już myśli o fortepianie, o książkach których dostanie w Warszawie, niewiem tam o czem, może o swoich sukcessach, bo się ciągle przegląda w lusterku, ale pewnie nie o tem co dla nas zrobić potrzeba. A! jaka to nieszczęśliwie przewrócona główka...
— O! to prawda, że gdyby nie opieka nasza i ciągłe a pilne na nią oko, dawno już niewiem coby się z nią stało... Nic gorszego, powtarzam zawsze, dodała Samuelka, jak takim biedakom dawać świetniejsze wychowanie, nad stan ich i przyszłość... to nigdy do niczego dobrego niepoprowadzi...
— Proszę Mamy.... przerwała córka — jak Papa mógł pozwolić na te portjery?
— Ale ty wiesz przecie, że on niema najmniejszego gustu...
— A! mój Boże to okropność.
— Powiada że teraz taka moda!
Tak całemi dniami dwie owe nieszczęśliwe istoty, to układały projekta zabaw i urządzenia domu, to gderały na Feliksa i Manię, to znużywszy się wyglądały z balkonu na ulicę.
Pan Feliks tymczasem z długiemi notatkami, jeździł od fabrykantów do sklepów, pocił się zmuszony wchodzić na piętra i w brudne wciskać dziedzińce, a Mania pracowała w garderobie lub swojej izdebce.
Właśnie oczekując na powrót któregoś z kupców, który był wyszedł do miasta, pan Feliks siadł wypić czekoladę u Lursa i machinalnie od kwadransa mieszał ją łyżeczką, spoglądając jak szumowała a nie mając odwagi ani wielkiej ochoty począć pić, gdy drzwi się z trzaskiem otwarły i wszedł niespodzianie pan kapitan Fryderyk Pluta.
Zdziwił się mocno w Garwolinie pan Feliks ujrzawszy tego niegdyś świetnego lwa stolicy, w takich łachmanach i spodleniu; ale tak niedawno jeszcze zapłaciwszy zań w bufecie konsumpcją, bardziej się dziś zdumiał widząc go nagle przywróconym do tego stanu elegancji i dobrej miny jaką z dawniejszych pamiętał czasów.
W istocie zmiana nie mógła być ani szybką, ani zupełniejszą; Fryderyk wyglądał do niepoznania..... Ubrany był ze smakiem, i z kroju widać było że się u pierwszego krawca ustroił, że jeśli nie Starkmann dał mu odzież, to ktoś niedaleko od niego stojący i smakiem i drożyzną wyrobów; kapelusz paryzki miał na głowie, laskę z gałką z kości słoniowéj rzeźbioną, rękawiczki duńskie i ranne angielskie buciki. Maleńka lornetka na czarnéj wstążce spadała mu z szyi.
Całe ubranie nosiło na sobie cechę ludzi lepszego towarzystwa i niepokaźną wytworność.
Ale i twarz dostroiła się do ubrania, bo włosy cudownie na nowo zostały poczernione, poznikały siwizny, wąs się nastrzępił do góry, cera obmyta i wykosmetykowana umiejętnie straciła nieco blizn ognistych i czerwoności, które ją szpeciły stygmatami rozpusty. Zawsze tam cóś zostało z przeszłości, biegły badacz z pod tych pięknych sukien byłby dobył odartego włóczęgę, ale na pierwszy rzut oka, był to bardzo przyzwoity człowiek. W sposobie obejścia, chodzie, mowie, wyszedł także z dyogenesowego zaniedbania.
Jakim sposobem dokonała się odzyskanemi cudownie trzystą rublami, ta metamorfoza kosztowna, jak Fryderyk miał już przyzwoite mieszkanie, kredyt, i potrafił puścić tam i owdzie, popartą ostrożnie użytym biletem bankowym wieść o spadłéj na niego w Bessarabji sukcessji po stryju, którego nigdy nie miał, zrozumieją ci tylko co wiedzą jak poczciwa Warszawa jest często dobroduszną i łatwowierną, choć oba te przymioty drogo opłaca.
Z owemi trzechset rublami w kieszeni i Kirkuciem w odwodzie, kapitan Fryderyk zajechał naprzód na ustroni do Hotelu Smoleńskiego przy Bednarskiej Ulicy. Tu potrafił naprzód niepostrzeżony zrzucić z siebie liberją nędzy, a przywdziać co najpilniéj odzież przyzwoitego człowieka. Wiedział on dobrze iż od sukni wiele i najwięcéj zawisło, nie myślał też żałować na jak najporządniejszą choć najdroższą. Potem dokonawszy tinkury włosów pokryjomu, poszedł przez miasto odświeżony, wstąpił do kilku magazynów, mówił od niechcenia z kilku osobami wziętemi, kogoś na przekąskę zaprosił, jeden odwieczny zapomniany dłużek głośno zapłacił i nim dwa dni minęły, manewrując w prawo i lewo, gdy się przeniósł wraz z Kirkuciem do Saskiego Hotelu za pocztą, już był znowu owym świetnym kapitanem Fryderykiem, którego dostatek, rozrzutność i hulanki znała cała Warszawa, zwłaszcza trakt od Lursa do Bouquerelea, a w jednym z najpopularniejszych dzienników stolicy, stało pod rubryką w któréj o świeżych serach, stokfiszu i śledziach pocztowych drukują się wiadomości: Znany naszemu miastu z gościnności i staropolskiéj otwartości charakteru oraz innych przymiotów zdobiących zwykle ludzi, którzy młodość spędzili na polu walk i sławy. Pan Fryderyk Pluta, który był wesołe nasze przyjacielskie zebrania osierocił, jak słychać, przybył znowu do Warszawy i zamierza jakiś czas przebyć tu, póki swych interesów spadkiem po stryju powiększonych nie ureguluje. Spieszy o tem oznajmić wszystkim przyjaciołom p. Pluty, w których pamięci imie jego pozostało; oraz licznym znajomym, jako też towarzyszom miłych zabaw, których był duszą.
Wyczytawszy to w dzienniku, wszyscy byli najpewniejsi, że kapitan Pluta istotnie odziedziczył majątek i że znowu wieczory dawać będzie; kłaniali mu się więc i ściskali go jak najserdeczniéj.
Z Kirkuciem, którego puścić ani się pozbyć nie chciał Pluta, bo mu w jego zamiarach mógł być użytecznym, trudniéj mu daleko było niż z sobą.
Kirkuć był jednym z tych ludzi, których powierzchnie nawet przyzwoitemi uczynić niepodobna prawie; nie miał on najmniejszego instynktu elegancji, a gusta najopłakańsze; bez czerwonéj lub niebieskiéj chustki na szyi żyć mu było trudno, wierzył w siłę fascynacyjną jaskrawych kamizelek, i gdyby mu dano się nieco wyemancypować, włożyłby pewnie popielatą węgierkę z czarnemi potrzebami.
Towarzystwo tak ubierającego się człowieka dla kapitana Pluty mogło być kompromitującém; musiał więc naprzód zakląć go pod posłuszeństwem, aby się wyrzekł autonomii w ubiorze i sam postarał się go odziać, a okrywszy na nowo, i nieco wyuczywszy chodzić i siedzieć, pilnować jeszcze musiał nieustannie, żeby gdzie się do jakiéj bawaryi lub kawiarni pokątnéj za jakiemi wyrazistemi oczyma nie zbłąkał i nie zaprzepaścił.
Kirkuć przy stoliku z talją kart w ręku, był w swoim rodzaju nieporównanym artystą, ale w życiu pospolitém, nie umiał sobie dać rady.
Dosyć powiedzieć, że czternaście razy się zaręczał, pięć razy ogłaszał po rozwodzie, a niezliczoną liczbę razy służył do zrobienia wyprawy i obrączek na cudzy rachunek. Serce miał dla kobiet tak łatwe, iż nawet stare i nie ładne, gdy się pod wieczór podchmielił, robiły z nim co się im podobało; wyrozumowywał sobie naówczas, że wiek i piękność są rzeczami względnemi... Ulubionem jego schronieniem i rajem były kawiarnie i ogródki, i od tych użycia powstrzymać go było niepodobna; Pluta tylko wymógł że się ograniczył trzema czy czterema, aby na wypadek wiedzieć było można gdzie go szukać.
Tymczasem sam, jakeśmy to widzieli, puścił się na zwiady.
Pan Feliks osłupiał na widok porzuconego przed kilką dniami bez grosza w Garwolinie włóczęgi, który teraz u Lursa żądał śniadania z miną zwykłego konsumenta, przyzwyczajonego aby był natychmiast i gorliwie usłużonym. Jakoż ruszyli się zaraz chłopcy, a kapitan podawszy rękę panu Feliksowi, któréj ten wzięcia uniknął dosyć niezręcznie, zasiadł przy jego stoliku na przekorę.
— Dziwi cię to? zapytał śmiejąc się i pokazując na siebie.
— Nie przeczę...
— A cóż? chodzą po ludziach wypadki... powszechnie tu mówią że otrzymałem sukcessją na Bessarabii...
Potém nagle zmieniając ton i przechylając się z przesadzoną dla uczynienia przykrości Feliksowi poufałości, szepnął mu na ucho...
— Ta panienka... maleńka, wiesz, co to z państwem jechała? nie byłby to czasem owoc miłości pańskiéj dla jenerałowéj? hm? Pluta chciał dojść tego, czego się zaledwie domyślał, trzeba wyznać, dosyć trafnie.
Feliks podniósł głowę z gniewem i przestrachem razem.
— Co takiego? zapytał...
— Powiedz lepiéj szczerze, że rozumieć nie chcesz, nie mam pretensji do zaufania i wyznań, ale są rzeczy których się zaprzeć trudno?
Pan Feliks głową i ramionami poruszył.
— Tajemnica jest zapewne dobrze zachowaną, ale dla tych co jak my dwaj (przycisnął na tych wyrazach) znali Julkę za młodu — jest cóś w rysach dziewczęcia, co ją niezmiernie przypomina... odgadłem, domyśliłem się od razu...
Feliks się zniecierpliwił.
— Chęć zrobienia mi chyba przykrości mogła WPana na taką myśl naprowadzić, odezwał się Feliks sucho ale z gniewem, który dla Pluty miał znaczenie. W tem niema żadnéj tajemnicy...jest to sierota wzięta przez matkę moją na wychowanie, córka jednego ze sług naszych... ale nie potrzebuję się tłomaczyć...
— Nie tylko że niepotrzebujesz się tłomaczyć, odparł Pluta śmiejąc się, ale zważ jakeś się poplątał. Na napaść takiego Pluty jak ja, którym w duszy brzydzisz się i gardzisz, nie odpowiedziałbyś tylko ruszeniem ramion i śmiechem, gdyby to była napaść tylko... tu te faches, donc tu a tort...
Zresztą, dodał, mów sobie komu chcesz o sierocie i oficjaliście... jaż przecież wiem od niéj saméj, onego czasu, że Bóg waszą gorącą miłość pobłogosławił dzieciątkiem... niewiedziałem tylko czy synkiem czy córeczką...
Narębski mimowolnie się jakoś zmięszał i spuścił oczy zakłopotany.
— Nie taję, rzekł po chwili namysłu — ani błędu mojego, ani nawet faktu o którym WPan jesteś tak dobrze uwiadomiony. Ale to dziecię, o którém wspominasz... umarło... Miarkujesz WPan sam, że gdyby ono żyło, matka dziś, będąc wolną, pewnieby je do siebie zabrała.
Fryderyk zaciął usta i pomyślał.
— Na pozór, rzekł, jest niby racja, i tak z daleka na rzeczy patrząc, nic prawdopodobniejszego. Ale ja... dodał, znam Julją lepiéj od WPana, panie Feliksie. Tyś ją znał pełną wiary i marzeń dzieweczką, ja znękaną i przeszłą ogień upokorzeń i cierpienia kobietą... Jest jeszcze któś trzeci co ją zna lepiej od WPana i odemnie z dzieciństwa, a z siebie i od niego wiem doskonale, że dziś by się nawet dziecka wyrzekła, byle tylko ten świat do którego tak przylgnęła, chciał zapomniéć zkąd wyszła i przyjął ją między wybranych... No, a w dodatku, możebyś i WPan dla niéj się dziecka nie wyrzekł.
Feliks ruszył ramionami gorączkowo.
— Niezły jest istotnie koncept zrobić ją sierotą, choć ma ojca i matkę... dodał Pluta.
— Niemam się potrzeby tłomaczyć i przekonywać, myśl WPan co zechcesz...
— Na to pozwolenia twojego bynajmniéj nie potrzebuję, odparł Pluta... Gadaj zdrów, ja wiem co wiem... to jéj dziecię i twoje! A winszuję ci, bo dzieweczka śliczna, nie ma co mówić. Chciałem ci tylko dowieść tém oznajmieniem, że tracąc dawną skórę, którą dziś na nowo przywdziewam, nie straciłem nosa i węchu...
Spostrzegł się Narębski, że istotnie dłuższem tłomaczeniem mógł się podać w podejrzenie, i nie okazując aby go to wielce obchodzić mogło, zaczął pić czekoladę, nagle uczuwszy ku niéj wielki apetyt.
Fryderyk zamilkł, zamyślił się a szyderczo wciąż na towarzysza spoglądał... Czuł że mu samą swą przytomnością dokucza i z przyjemnością tą małą zemstą się napawał. Było to w jego charakterze, że figle płatać lubił, i zwał je zawsze naprowadzaniem na drogę moralności...
— Musisz to wiedzieć, dodał po chwili upierając się siedziéć przy milczącym Narębskim, że Jenerałowa z Garwolina nazad powróciła do Warszawy.
— To mi tam wszystko jedno, odparł Feliks niecierpliwie, pragnąc się go widocznie pozbyć i odwracając głowę.
— No! jakkolwiekbądź, zawsze to przyjemnie w towarzystwie spotkać tak starą dobrą znajomość... Słodkie są w ogóle przypomnienia tych nieszczęsnych błędów młodości, zwłaszcza, gdy się ma tę pociechę wewnętrzną, że na dobre wyszły... Ot i z téj naszéj Julki, patrz, proszę jaka teraz poważna i przyzwoita kobieta... a gdyby nie my? poszłaby była za jakiego obszarpańca i zestarzała się w perkaliku. Teraz tak zdaleka wygląda jakby ją Bóg do atłasu stworzył! Ręczę, że na wizytowych biletach, pewnie nie musi pisać née Kirkuć, chybaby się dowiodło, że Kirkucie pochodząc z jakichś książąt litewskich, co znowu nie trudno, bo tych książąt było bardzo wielu i diable się dziwnie zwali.... mógł tam być i Kirkuć.
Zamilkł a po chwili męcząc na wolnym ogniu Feliksa, mówił daléj półgłosem.
— To wiesz zapewne, że nasza Julka wszędzie teraz bywa, że najtrudniejsze do roztwarcia drzwi stoją dla niéj na rozcież...
Niemożna nam odmówić, żeśmy sumiennie zajmowali się jéj wychowaniem!
P. Feliks który milczał, choć oczy mu krwią nabiegały, poszedł prędzej za czekoladę zapłacić, wziął laskę i kapelusz i bez ceremonji pozbywał się natręta, sam uchodząc z pałacu, gdy powóz zaturkotał przed kolumnami.
Ciągnęła go para prześlicznych rosłych koni białych, a liberja i ekwipaż zwiastowały jakąś znakomitość miejską. Szory kapały od srebra, lokaje iskrzyli się od galonów, baronowskie korony szyte i malowane okrywały do koła powóz i jego akcessorja.
Z kocza lekko, zaledwie się opierając na lasce, wyskoczył mężczyzna średnich lat, wygolony świeżuchno, strojny choć nieco siwiejący, z uśmiechem pełnym słodyczy, z oczyma przymrużonemi, trochę na zwiędłego jesiennego dandysa zakrawający... Minę miał tak nieznośnie słodką, że straszno było aby po niéj cukiernia Lursa kwaśną się nie wydała. Nie zdejmując kapelusza rannego z głowy, wszedł, zajrzał jakby tam kogoś szukał co go miał czekać, i postrzegłszy Feliksa zdaleka, pośpieszył ku niemu z otwartemi rękami.
— A! wszak to kochany pan Narębski. Comment ça va t-il? Bien? n’est-ce pas? Jakże się cieszę! przecież przyjechaliście państwo? a pani? Madame Samuele? a śliczna Elwira? no? jakże? zdrowie? humor? j’espère que tout va bien?
To mówiąc poufale i protektorsko poklepał go po ramieniu, po bokach i przypatrzywszy mu się przez lornetkę, gdy mimochodem zobaczył Fryderyka, mocno się skrzywił, jakby go przykry zapach zaleciał.
Pluta, który tylko tego czekał i rosł z ukontentowania, że będzie mógł kogoś na drogę moralności wprowadzić, kiwnął mu głową naśladując pańską minę jego i z krzesła zawołał:
— Barona Dunder!... a! uniżony sługa!
— A! — zmrużając oczy rzekł kwaśno Baron, — serviteur! I odwrócił się impertynencko.
Tego tylko było potrzeba Plucie, który grzecznością czułby się związany, a afrontem ucieszył się jak zdobyczą, rozplątującą mu język.
— Patrzcie no tego zucha, zawołał, niby mnie nie zna, a przecież doskonale i dawno jeszcze z ojcem jegomości byliśmy znajomi i w stosunkach; nieraz mi sukno sprzedawał i trzeba mu przyznać, że umiał zręcznie małego łokcia używać.
Wyrzekł to tak głośno, a rumieniec wytrysły na twarz Dundera, tak wymownie poświadczał, że to wziął do siebie, iż nieuchronna zdawała się grozić burza, ale baron umiał być głuchym w potrzebie.
— I gdyby, — dodał Fryderyk, — sprzedawał sukno po bożemu nie zleżałe i nie dziurawe, dobrą miarą, nie widziałbym w tém nic tak złego? Ale ludzie utrzymywali, że mało kto od niego nie dostał dziury i mało kto się miary dopytał... bo téż syn dziś paraduje i głowę zadziera, a taki był tatunio jegomości słodki, grzeczny i miluteńki jak dziś widzicie syna; z tą różnicą, że tamten wszystkim służył a temu się zdaje, że jemu służyć wszyscy powinni... Nie dziw! ma prawo być dumnym kto łokciem baronowstwa się domierzył...
Mówił to sobie na głos umyślnie, słuchali wszyscy kto chciał, ale Dunder nie słyszał i nie rozumiał. Chwilami żywsza czerwoność występowała mu na twarz, ale się witał z Feliksem i tak żywo śmiejąc się rozmawiał, taki był wesoły, jakby do koła niego tylko turkot powozów słychać było, — owszem im dotkliwiéj kąsał go kapitan, tém głos podnosił swobodniéj.
Powoli jednak cofali się oba z Narębskim ku progowi i wyszli nieznacznie pod teatralne kolumny.
— Mam dwa słowa do ciebie, — rzekł Dunder oddychając tu swobodniéj, dobrze żeśmy się spotkali, jest to mój osobisty interes, liczę na jego dyskrecyą, a proszę o szczerość.
Pan Feliks skłonił się w milczeniu.
— Mówiono mi, — rzekł Baron przymrużając oczy, sam już nie wiem kto, ale najpewniéj, że pan Narębski zna oddawna panią Jenerałową Palmer?
Feliks milczał.
— Mogę ci się przyznać między nami? Wiesz, że jestem wdowcem, widzisz żem nie stary? Hę?
I nie czekając odpowiedzi, ciągnął daléj trzymając za guzik Narębskiego.
— Nie potrzebuję ukrywać, że ta kobieta, mimo nie pierwszéj młodości, podoba mi się bardzo. Vous entendez? Serce mam trochę młode, głowę trochę zapaloną! Ba! Któż wie? gdybym był pewien, co to jest za jedna... Ona potrafiłaby stanąć na czele takiego jak mój domu; robić honory, Vous entendez?
— Jak to? Baron byś się chciał ożenić? — zapytał Feliks zdziwiony.
— Ale, — rzekł trochę urażony wrażeniem, jakie uczynił Dunder, zdaje mi się, że to nie jest tak bardzo dziwném? Co? znajdujesz mnie tak bardzo starym, dla tego, że trochę siwieję?
— Ale gdzież znowu.
— Są ludzie co posiwieli we dwudziesta latach?...
— Ale po cóż się żenić? — zawołał Narębski.
— A! masz słuszność! masz największą w świecie słuszność! — rozśmiał się Dunder, — ja bo się nie żenię dla tego, żeby miéć żonę, ale żeby dostać gospodynię? Jenerałowa ślicznie pozuje za stołem, elle a une prestance... un maintien... powagę i ton tak dystyngowany. Ale powiedz mi szczerze, kto ona jest z domu?
Feliks jakoś był pomięszany, laską po kamiennych płytach coś kreślił.
— Nie powiem Baronowi, kto ona jest z domu, wybąknął powoli, — nie wiem tego doprawdy. W istocie znałem ją trochę w młodości, zdaje mi się, że pochodzi z ubogiéj i mało znanéj rodziny, ale z pewnością nie wiem.
— A familją jaką ma? nic?
— I tego nie jestem pewny... nie zdaje mi się, słyszałbym o niéj.
— Bo przyznam ci się, entre nous, że ta kobieta bardzo, bardzo mi się podobała. Co za takt! Trochębym jéj tę przesadną pobożność zarzucił, mais c’est bien porté, jest to rzecz dobrego tonu; ona to dobrze pojęła. Umiała tego bardzo zręcznie użyć na swoją korzyść, cela lui donne un vernis de distinction, une air de grande dame patronesse, to ją wymawia zupełnie. Przez tę pobożność weszła w stosunki z najpierwszemi domami; żaden zakład dobroczynny nie obejdzie się bez jéj opieki, imie jéj stoi wszędzie obok najświetniejszych, kobieta z głową, kobieta z taktem, mogłaby mi dom postawić na przyzwoitéj stopie.
Feliks nic wcale odpowiedziéć nie umiał, stał niemy.
— Nie zdaje mi się, — rzekł w końcu, — aby ona za mąż jeszcze iść chciała.
— No! c’est selon — jak za kogo! — rzekł z pewną próżnostką skromną baron Dunder, — Jenerałowa, cela sonne bien, ale Baronowa c’est plus solide! Vous m’entendez? Mnieby zapewne nie odmówiła... takbym sądził i mam do tego pewne powody.
— Jedna tylko rzecz, — dokończył biorąc pod rękę Feliksa i prowadząc go powoli wzdłuż kolumnady, — jedna tylko rzecz mnie wstrzymuje. Są ludzie złośliwi co szepczą bez fundamentu, ale szepczą... chodzi jakaś pogłoska głupia, o pochodzeniu bardzo gminném, o burzliwéj młodości. Jestem przekonany, że to potwarze tych co się do jéj domu docisnąć nie mogli, lub zimno byli przyjęci, ale zawsze rzecz nieprzyjemna... Powiesz mi żem dumny, mais, Vous savez, je dis comme l’autre, la femme de Cesar.
Baron z lornetką w oku i ręką w kieszeni miał istotnie minę Cezara; Narębski nawet lekko się jakoś uśmiechnął, choć na duszy było mu bardzo smutno.
— Nic nie wiem, odparł powoli, z Jenerałową nie widziałem się od lat kilkunastu... a pochodzenia jéj nie znam wcale.
— Więc przyznaj mi się, zkąd tam imie twoje, w téj téż staréj tajemnicy, zdaje się tak ważną grać rolę? poszeptają coś? ha? une ancienne amourette.
— Ale gdzież znowu! — przerwał Narębski, — ja sobie tego nie umiem wytłumaczyć! potwarze! potwarze!
— Być może! on dit tant des choses!
Baron ostygł, stanął i wierząc, że się nic nie dowie, stanął nakoniec.
— Nie mogę cię gdzie podwieść? zapytał.
Skłonili się sobie i rozeszli się czule podając ręce.
— Przyjmuję we środy wieczorami, proszę cię nie zapominaj o mnie. A może kiedy a la fortune du pot. Jem zwykle o szóstéj ćest une heure distinguée, bardzo będę szczęśliwy. Francuza z sobą przywiozłem z Paryża, który gotuje jak Caréme...
Feliks ukłonił się w milczeniu i na tem się rozstali.
Zdala dłubiąc niedbale w zębach stał patrząc na nich Fryderyk, ręką się pod bok ujął, sparł na laseczce i pokręcał głową.
Był już po śniadaniu, które twarzy jego dało koloryt ciepły, i namyślał się co z sobą robić.
Feliks spiesznie już z pod kolumn uciekał, aby drugi zaraz się z nim nie spotkał, gdy toczący się powoli przeciwko niemu bardzo otyły mężczyzna, rozstawił ręce, podniósł głowę i zastąpił mu drogę z uściskiem i krzykliwem pozdrowieniem.
— A! a! a! pana Feliksa! co za zjawisko na bruku naszym, co za gość? Jakże mi się masz?
— A! pana Justyna!
— Drogiego Feliksa?
Justyn Gała ów wielki i otyły mężczyzna, z miną żartobliwą i usty szerokiemi stworzonemi do śmiechu, dobrze już łysy choć jeszcze młody, był jedną z tych postaci, które zawsze w okolicach teatru, traktjerni, gdzieś koło Boucquerell’a, Loursa, Krzymińskiego i Lipkau’a lub Stoczkiewicza, gdzie ludzie jedzą i piją spotkać można.
Mieszkańców miasta, pod tym względem, można podzielić, jak ptaki, z których jedne zamieszkują na błotach, inne na drzewach, inne w gęstwinach lub na polu i ścierniskach. Są tacy, którzy w pewnych tylko miejscowościach żyją, karmią się i rozmnażają; jedni, jak Justyn, żerują w okolicy gastronomicznych zakładów, inni przeciągają, jak słomki po nad wybranemi ulicami, a każdy ciągnie się namiętnością, nałogiem, potrzebą, w pewne strefy właściwe. Przyszły monografista miasta, ma w tém łatwy temat do klassyfikacyi dwunogich istot, których z charakteru paletotów i czapek trudniéj daleko metodycznie ułożyć. Wnoszę, aby ten system mógł być przyjęty, i spodziewam się, że nie zawiedzie.
Pan Justyn zamożny niegdyś obywatel, posiadacz kilku wiosek w Kaliskiém, naprzód był sobie przyjechał tak tylko, trochę pohulać do Warszawy, potém do niéj przywykł, daléj wszystko co miał prześwistał i został z nader enigmatycznym majątkiem, a ogromnym apetytem, przyrosłym do bruku skorupiakiem, wiekuistym pasożytem i koniecznym każdéj uczty dodatkowym półmiskiem.
Zamawiano go, jak orkiestrę, gdzie się chciano bawić wesoło, i choć już do stracenia nic nie miał, mieszkał w jakiéj niedopytanéj dziurze, a pieniędzy nigdy nie pokazywał, — tak sobie żył, jakby jeszcze miał kilkadziesiąt tysięcy dochodu.
Winien to był minie nadzwyczaj przyzwoitéj, zawsze bardzo starannemu i czystemu ubraniu, obcisłym białym rękawiczkom i krawatowi, których użycie znał doskonale, niewyczerpanéj usłużności, przedziwnemu zawsze na zawołanie humorowi, nieprzebranym konceptom, manji opowiadania nie stworzonych rzeczy w sposób dosyć zajmujący i dobroduszności takiéj, że się nigdy za nic nie gniewał.
Więc chociaż zawsze wychodził z domu w zupełnéj nieświadomości śniadania i z obiadem spuszczając się na nieprzebraną Opatrzność Bożą, żył wygodnie rosą niebieską, tę tylko zachowując ostrożność, że oszczędzał fatygi Opatrzności i krążył tam, gdzie go ręka jéj najłatwiéj spotkać mogła; jednym zręcznym manewrem około ognisk gastronomicznych, wyrabiając sobie czasem po dwa śniadania, obiad, herbatę i wieczerzę, nie licząc pomniejszych intermedjów, które spożywał dla ochłodzenia gdy było gorąco, dla ogrzania się gdy było chłodno.
Justyn skutkiem rozszerzonych wielce stosunków swoich i znajomości z całym światem, skutkiem zupełnie wolnego czasu, który mu dozwalał słuchać, badać, czytać afisze i zbierać nowiny po bruku, był rozumie się po Kurjerku, najlepszą miejską gazetką. Jednakże nigdy nowiny żadnéj, ba! najprostszéj nawet wiadomostki niepowtórzył jak była, każdą ukwiecił, przyozdobił, przerobił i przysmażył nie troszcząc się wcale o prawdopodobieństwo, i głównie na smak i potrzebę podniebień zwracając uwagę.
Kłamstwa jego a raczéj poemaciki, wychodziły już z rzędu prostych blag, nie mając najmniejszéj pretensyi aby im wierzono, ani się téż ubierały na serjo, trzeba było prostoduszności już się nie trafiającéj, aby przypuścić na chwilę, że uczynione były, aby im wierzono.
Były to historyjki, koncepta, epopeje żartobliwe, osnute na tle współczesném, jak mawiał znany jeden literat, który nigdy na żadném tle nic nie osnuł, ale języka urzędowego krytyki zręcznie umiał używać. W potrzebie do wiwatów i toastów Justyn dorabiał wiersze, śpiewał je nawet i mówił oracje ex promptu, stylem tak do przyjętego podobnym, że można je było wziąść na serjo.
On wszakże ani siebie, ani utworów swoich tak nie cenił, śmiejąc się z ludzi, śmiał się też i z tego co sam zrobił.
Na tym chlebie próżniaczym, pracując tylko gębą i żołądkiem, a bardzo niewiele nogami, utył i rozrósł się niezmiernie; dziwną jednak igraszką natury z piersi jego i szerokich warg różowych, dobywał się głosik malutki, cienki, dziecinny, który śmieszył już tém, że nie zdawał się stworzony dla niego, ale jakby zapożyczony i cudzy. Miał on czasem podobieństwo do chrypki, czasem stawał się krzykliwy, ale nigdy go jednak nie zabrakło, choć co chwila zdawało się, że to ostatni nieszczęśliwego wysiłek.
— A! kochanego Feliksa — zaśpiewał cieniuteńko Justyn Gała — a tu nam powiedzieli, żeś ty pojechał do Afryki z Barthem, żeś szukał nowych ziem i nowego rodzaju kartofli, poświęcając się dla ludzkości, żeś zamiast kartofla, odkrył nowy gatunek ogórka, któremu nadano imie twoje, i jużeśmy się spodziewali nowéj potrawy, gdy... A więc nie pojechałeś do Afryki i nie odkryłeś ogórka!
— Nie jeździłem niestety! nigdzie, ani nawet do Pacanowa, i nie mam na sumieniu żadnego odkrycia.
— I oglądamy cię w Warszawie!
— Na stalsze kilku miesięczne mieszkanie.
— Ot to ślicznie! Witam cię nawróconego na zbawienniejsze zasady! Zobaczysz, przekonasz się co to jest żyć w Warszawie... powiadam ci, warto, warto dla samych śledzi pocztowych i bruku... który wzmacnia dziwnie żołądek.
Śmiejesz się? to rzecz dowiedziona i doktorowie zaczynają osłabione żołądki wysełać do nas w tym celu.
Zaraz ci to dowiodę: kto raz przyzwyczaił się trząść po tym bruku, już mu potem nic w świecie zaszkodzić nie może. Że jednak mogłoby to przez zbyteczne hartowanie nadto znowu podziałać na trawienie i wyrobić apetyt ogłodzeniem krajowi zagrażający, mówią że w roku przyszłym pociągną niektóre ulice warstwą grubą gumy elastycznéj.... Co ty na to? A co mówisz o fontannach?.. pyszne kiedy się z nich leje, a że nie zawsze się leje, nie można mieć pretensji... jużciż w niebie wody nie brak... jednak deszcz pada... nie zawsze wychodzimy ze zdrowéj zasady. Co mówisz o oświetlaniu gazowem, które ma ten przymiot, że i świeci i śmierdzi, przypominając znikomość rzeczy ludzkich....
— Warszawa wznosi się i upięknia.
— Widziałeś przecie okna sklepów na Senatorskiéj i Miodowéj? Wyższość sztuki zależy jak wiesz, na tém, żeby jéj nie było uczuć, i doskonałość okien na tém, by się zdawać mogło, że ich nie ma. Doszliśmy do tego, że prosty człowiek co chwila gotów plunąć przez szybę, któréj istnienia się nie domyśla. Ale to nic jeszcze, robią słyszę teraz taflę, która cały Saski ogród przykrywać będzie. Wiesz także zapewne o wynalazku nowego jadła dla ubogich, z trocin sosnowych, które zastąpi zupę rumfordzką. Wiesz o utworzeniu nowéj olbrzymiéj garkuchni, w któréj machina parowa zwijać będzie zrazy? A piłeś już wodę sodową.
— Nic jeszcze nie wiem, nic nie jadłem i nie piłem, odparł Feliks.
— A no! to przedziwnie, ja także głodny jestem jakbym się dziś urodził, idziesz pewnie jeść lub pić, ja z tobą i pozwolisz mi, że ci wskażę miejsce i ludzi.
— Daruj! na drugi raz, powracam do domu, żona czeka.
— W Warszawie żony są przyzwyczajone do czekania i tak wyrozumiałe, że w końcu nie czekają już wcale, umiejąc się obejść bez mężów. Wynaleziono na to sposób doskonały. Ale o tém inną razą. Moglibyśmy tym czasem obejrzeć niektóre osobliwości natury i sztuki. U Stoczkiewicza jest szynka bajońska warta największego podziwienia z obu tych względów; natura wydała tego jegomości, z którego bioder została uczynioną, sztuka spreparowała ją.
— A! gastronomie niezmordowany! — zawołał Feliks uśmiechając się, — czyż sądzisz że my tu tylko jeść i pić przyjeżdżamy?
— Nie, ale przedewszystkiem obowiązki! Obowiązkiem zaś najświętszym jest utrzymać się przy siłach, przy życiu, zatem jeść i pić. Kto czyni inaczéj, popełnia powolne samobójstwo! winien morderstwa avec premeditation! Klejek na wsi jest wystarczający i mówią nawet, że tuczy, ale w mieście powietrze insze, człek zużywa się ogromnie i wymaga silnych, a nadewszystko często powtarzanych pokarmów. Nieuwierzysz jak one nawet na umysł i umysłową działają produkcyą. Pewien fizjolog francuzki doszedł do tego probując na zającach, że mu nie tajno, jakie pokarmy do jakich dają popęd idei. Kiedy robaki jedwabnicze karmiąc się morwowemi liśćmi, różny wedle ich rodzaju jedwab’ wydają, czemużby człowiek nie miał być posłuszny temu co zjada? Powiadam ci, że to rzecz wyprobowana na zającach, które do wszystkich służą doświadczeń. Otóż ów fizjolog mówi, a nawet pisze, że na wszystko ma pewne recepty. I tak: chcesz stworzyć poemat opisowy, jedz zieleninę; piszesz dramat krwawy, spożywaj bifsztyk surowy popijając winem czerwonem; potrzebujesz filozofować, służy mocne piwo, które głowę robi ciężką i przysposabia do logicznego, ścisłego rozumowania; piszesz historyą.. zapuść naprzód wąsy.... to już metafizyki trochę ale bardzo potrzebne.... potém jedz zrazy zawijane i popijaj starym węgrzynem; rachujesz i matematyką się zatrudniasz, sztukamięsa z chrzanem i fasolą, makaron, ciasteczko lane i t. d. Gdy raz odkryją cały szereg takich specyficznych jadeł, nie będzie potrzeba szukać jeniuszów i talentów, weźmiesz kogo zechcesz, pierwszego osła z brzegu, dasz mu dobrze jeść to co wskaże teorya, włożysz mu pióro za ucho i papier pod łokieć i musi urodzić co nauka postanowiła. Zważ tylko co to za potężny wynalazek! Wiek jest w wyraźnym postępie, a jak wszystko się upraszcza! symplifikuje! Dziwi mnie że dotąd balonów nie wynaleziono, ale to musi lada moment nastąpić, są znaki zwiastujące.... ludzie ledwie chodzą, więc pewnie będą latali.
Tak mówiąc szli powoli ulicą Wierzbową, a Feliks słuchał szczebiotania Justyna, nie bez przyjemności jakiejś. Cienki głosik brukowca jak nakręcona pozytywka odegrywał piosneczkę swą, bez przerwy, bez wahania.... niekiedy tylko właściciel jéj obejrzał się na słuchacza, jak mu téż z tém było.
Justyn mając w tém jakąś rachubę żołądkową, szczerze pracował nad zabawieniem Feliksa, popisywał się z dowcipem, z językiem i widocznie wysilał na koncepta, które się nie zawsze szczęśliwie udawały. Natura ma to do siebie, że gdy ją ku czemu zmuszają, opiera się i zacina jak koń narowisty.... i ona chce miéć swobodę; ale człowiek znowu ile kroć mu odmawia posługi, usiłuje przymusić i postawić na swojém, choć nie zawsze zwycięża.
— Więc tedy, dodał po chwili, uważając że Feliks się rozchmurza... przybywajcie państwo na kilka miesięcy do Warszawy... powietrze wielce zdrowe dla przybyłych z prowincyi, działa jak tran rybi na suchotników, choć śmierdzi, ale ożywia.
I począł wyliczać rozmaite domy przyjmujące, bawiące się, reputowane, lub dobijające reputacyi talerzami i butelkami, aż nawiasem natrafił na Jenerałowę...
— Jenerałowa Palmer, — rzekł, — jest dla mnie zagadką... kobieta... ale ty ją znasz Feliksie?
— Ja? odparł Narębski trochę zmięszany, — ja? trochę, znałem ją, ale od tak dawna nie widziałem, nie słyszałem nawet o niéj, że dziś ona dla mnie całkiem jest nową postacią.
— I enigmą do rozwiązania, — dodał Justyn, — najpilniéj badając, trudno o niéj dośledzić czegoś więcéj nad to, że była żoną Jenerała i dla tego zowie się Jenerałową, a z oczów jéj patrzy, że tam przed tém wojskiem musiała być awangarda. Już to samo że dziś taką stała się pobożnisią, dozwala się domyślać, że musi mieć za co kupować. Skutek nie może być bez przyczyny, chociaż przyczyna może pozostać bez skutku....
Spodziewam się, dodał, że i państwo z jéj domem, który otwiera się tylko pour la fine fleur towarzystwa naszego zawiążecie stosunki. Herbaty Jenerałowéj są niezmiernie poszukiwane.
— Ja herbaty mało pijam, — rzekł Feliks, a żona moja jéj nie zna, bardzo wątpię, czy zrobimy z nią znajomość.
— O! gdybyście nawet nie chcieli, zrobi się sama. Jeżeli jeszcze znałeś ją kiedy dawniéj, to nieuchronna rzecz odnowienie stosunków i studjum ciekawe. Czy téż i przedtém wyglądała tak zawsze upięta, zamurowana, zimna, milcząca i nieprzystępna?
— O! to bardzo dawne czasy, i niewiele ją znałem, ledwie sobie przypomnieć mogę, wybąknął Feliks.
— Coś bo ty to tak mówisz, jakby ci nie zbywało na wiadomościach, ale raczéj na chęci popisywania się z niemi! — odparł Justyn mrugając oczyma znacząco, co dawało do myślenia, że i on więcéj wiedział, niżeli chciał wyznać.
— Widzę, że tylko co rozstał się z tym kochanym Baronem, który ma w istocie najlepszego w mieście kucharza. Coś już przebąkują, że go widziano z bukietem u Jenerałowéj, że mu się podobała. Kto wie? może mu potrzebny ten mebel do palisandrowéj kanapy i marmurowego stołu, kupionego we Florencyi. Ale wątpię, żeby mimo przymiotów Barona i jego kucharza wyjść chciała na chińską lalkę w salonie, któréj całym obowiązkiem kiwać głową, gdy ją ruszą...
Feliks już nic na to uparte szczebiotanie nie odpowiadał, czém Justyn wcale się nie zrażając, podwajał tylko usilności, aby go rozdobruchać i do rozmowy przymusić; a ciągnął za nim uparcie do ostatniéj granicy zwykłych przechadzek, za hotel Europejski ku François. Po za tą liniją, nie było dla Justyna świata i ludzi... pustynia.
— No, i tego nie wiesz, — zapytał po chwili, — że kapitan Pluta odrodzony przybył do stolicy, zapewne aby w niéj znowu się dobić? Znasz przecie tego człowieka?
— Jak my wszyscy, byłem z nim nawet bardzo dobrze, niegdyś — rzekł Feliks, — ale gdy się zwalał i upadł tak szkaradnie....
— Tak wszyscyśmy go naówczas odstąpić musieli, — przerwał Justyn Gała. A wiesz, tak la main sur la conscience, grał w karty, pił, hulał; więcéj jednak doprawdy już niewiem co zbroił? Nikt mu nie zada nieuczciwości żadnéj, nie złapano go na żadném szachrajstwie, towarzysz miły i dowcipny, powiem ci, że jeżeli mnie kiedy poprosi, nie znajdę powodów odmówienia mu choć go wszyscy potępili. To nie był zły człowiek, cała rzecz, że nielitościwie cyniczny i ma pasyą prześladowania ludzi, a jak się do kogo uczepi, jak pijawka. Świat się go obawiał i odskoczył od niego, to darmo; kto chce żyć w zgodzie ze wszystkiemi, musi trochę pochlebiać... a tego on nigdy nie umiał.
— Toby było najmniejsza, — przerwał Feliks, — ale ta gra w karty, to walanie się w najgorszych towarzystwach....
— Znudził się życiem, potrzebował wzruszeń gwałtownych, — rzekł Justyn wzdychając; ja go nie uniewinniam wcale, ale i potępić nie mam powodów. Boję się go jak drudzy, obchodzę gdy mogę, rzucić nań kamieniem nie mam serca, zwłaszcza, dodał śmiejąc się sam z siebie, jeśli odziedziczył co grubego w Bessarabji.
Chciał jeszcze mówić coś więcéj, ale w téj chwili gruby głos przybyłego ze wsi szlachcica Kaliszanina, niegdyś sąsiada Justyna, przerwał rozmowę. Wieśniak rzucił się na szyję Gale, objął go i począł śmiejąc się całować serdecznie.
— Justyś, kochany Justyś! ot to szczęście że cię spotkałem, a wiesz żem nie miał z kim zjeść śniadania.
— Nieoszacowana wiejska natura, piszczącym swym głosikiem drżącym ze wzruszenia zawołał Justyn, oni jeszcze jedni w Kaliskiem pradziadowskich trzymają się tradycyi i sami ani jeść ani trawić nie umieją! O sancta simplicitas! Patrz panie Feliksie i bierz przykład z niego.
Poczém zaraz musiała nastąpić prezentacya.
— Pan Feliks Narębski, mój przyjaciel z Lubelskiego.
— Pan Kazimierz Potrzebiński z Kaliskiego, towarzysz szkolny i najlepszy z ludzi, zawołał Justyn,
Nowo poznajomieni pocałowali się wąsami i ścisnęli dłonie z tém poczciwem uczuciem braterskiem, które bodajby się umiało szczerzéj po za szranki dotychczasowe rozciągnąć.
— A! Narębski, moja ciotka Potrzebińska była za Narębskim, czy nie krewnym?
— Nie, — odparł Feliks, posłuszny zwyczajowi przypomnień kolligacyjnych, ale prababka moja była Potrzebińska.
— Tak! córka Jana Kantego, to wiem, a więc jesteśmy nawet trochę krewni.... Chodźmyż razem na śniadanie, ale gdzie?
Feliks z największą trudnością potrafił się ledwie wymówić, wiedział bowiem, że takie śniadanie gościnnego wieśniaka, mogło się łatwo z pomocą Justyna pociągnąć do kolacyi, a żona czekała!! żona czekała!
Musiał to jednak uczynić z jak największą ostrożnością, aby Kaliszanina nie obrazić i na świadectwo wezwał Justyna, modlącym się błagając go wzrokiem, aby potwierdził, że mu się już wprzódy wyrywał.
Tak się jakoś rozstali grzecznie i bez urazy, po nowym pocałunku z obu stron twarzy, a Justyn powiódł pod rękę gościa tłumacząc mu jako śniadania gdzieindziéj prócz Bouquerel’a jeść nie było podobna, pod strachem najokropniejszéj niestrawności, choroby, a kto wie? może nawet nagłéj śmierci.
Nie bez wewnętrznéj obawy jakiejś zbliżył się biedny Narębski do domu — wiedział on co go tam zawsze czekało — wymówki żony poparte milczeniem znaczącém córki, kwasy i widok uciemiężenia jakie znosić musiała Mania; nie bez trwogi więc i coraz smutniejszy wszedł powoli na wschody.
W salonie, swoim obyczajem, siedziały matka z córką, pani Samuela wpatrzona w sufit, znudzona i jak zawsze mocno chora, choć kolory zwodnicze zdrowia miała na twarzy i Elwirka przez okno bacznie okiem uzbrojoném w lornetkę studjująca ulicę i przechodniów. Zaledwie się Feliks ukazał, obie zwróciły się ku niemu.
— A! przecież powracasz! — zawołała żona, — to szczęście — jak pójdziesz do miasta, doczekać się ciebie nie można. Co wy tam robicie? co wy tam robić możecie, mój kochany Feliksie? — ze zwykłą sobie słodyczą wzdychając powtórzyła czuła żona.
— Ale zmiłuj się Samuelko, tyle miałem sprawunków, przytém złapał mię w ulicy Justyn i pół godziny zatrzymał....
— Ale zmiłuj się panie Feliksie, — przerwała niedosłuchawszy do końca pani, — tyle téż zmarnowałeś czasu? Czyż się natręta pozbyć nie można? Dom do téj pory nie urządzony, jestem w śmiertelnym strachu; spuściłam się na ciebie, wszyscy wiedzą kiedyśmy przyjechali, dotąd żadnéj nie oddałam wizyty, bo bym jéj przyjąć nie miała gdzie, a ty to bierzesz tak lekko!
— Proszę cię, nie siadam od rana do wieczora, — rzekł Feliks ocierając pot z czoła, który świadczył o pracy.
— Tak, a jednak skutku nie widać.
— Wie papa — dodała Elwirka odchodząc od okna, — wszak tapicer nie przyszedł znowu, firanek nie przynieśli, stolika nam nie odmienili; w drugim pokoju posadzka nie wyfroterowana, nic ale to nic, a mamę to męczy, i dziś już był taki atak nerwowy....
— Dajże pokój! — ruszając ramionami z rezygnacyą dobrze odegraną odparła żona, co go tam moje biedne zdrowie obchodzi.
— Możeby papa choć posłał?
— Sam byłem dwa razy, aleście panie wczoraj odmieniły projekta i rozdysponowały trzeci raz co innego: muszą przerabiać, to potrzebuje czasu.
— Cóż nam do tego! na to są czeladnicy! na to są pieniądze, — zawołała Samuela, — na to jest miasto? Ale nie mówmy już o tém, proszę nie mówmy o tém, mnie to dziwi, mnie to zabija, mnie to....
Niedokończyła, bo wielki kaszel porwał ją z większéj jeszcze niecierpliwości i córka czyniąc umyślną demonstrancyą, pobiegła do dzwonka. Na głos jego zbiegli się natychmiast ludzie, panny służące, woda, krople, serwety i cały przybór zwyczajny, ale pani Samuela wszystko i wszystkich odepchnęła jedném skinieniem ręki. Była widocznie w najokropniejszym humorze.
— Gdzież ta, ta Mania? — zawołała, — może nie bez myśli pomszczenia się na mężu, który siedział przybity i milczący, gderając na jego ulubioną.
— Mania, pewnie albo gdzie w kościele, albo zaczytana w jakiéj książce! — szepnęła Elwira.
— Zawsze na drugim świecie w marzeniach swoich, ruszając ramionami odezwała się matka, wciąż mowę przerywając kaszlem który był wymówką spadającą na sumienie pana Feliksa, — ale ona domarzy jakiegoś głupstwa pewnie! O! mimo troskliwości mojéj, to nie uchronne. A pan Feliks tak jest słaby dla niéj, tak ją podtrzymuje i broni tego kochanego gagatka, że czując go za sobą, stoi przy swojem i psuje się do reszty.
— Ja! ja! — ruszając ramionami przerwał mąż, — wszakże nie odzywam się ani słowa!
— Tak, w téj chwili, chociaż i milczenie bywa znaczącem, ale zwykle, ale zawsze, my nigdy z Elwirką nie mamy słuszności w twojem przekonaniu, tylko ona.
— Milczę! milczę! — powtórzył mąż ciszéj coraz.
— Wiem, ale przyznaj się co myślisz? — kończyła uparcie Samuela.
Feliks już był do ostatka zniecierpliwiony.
— Przyznaję się, — rzekł wstając, że myślę iż probujecie mojéj cierpliwości, do jakiego téż ona stopnia wytrzymać może! Dajcież mi pokój, ustępuję z placu!
To mówiąc drzwi zatrzasnął i wyszedł. — Był to jego środek ostateczny i gwałtowny, którego używał rzadko tylko w razach krytycznych. Matka i córka spojrzały po sobie znacząco.
— Ależ papa w humorze! — zawołała śmiejąc się Elwirka.
— A moje dziecko! dla mnie to przynajmniéj nie nowina, — rozczulając się nad sobą westchnęła matka, — znasz moje opłakane życie! Twój ojciec — dobry, najzacniejszy człowiek, ale widzisz co ja z nim cierpię. Niech ci to będzie nauką gdy za mąż przyjdzie iść: najlepsi ludzie nie zawsze są najlepszemi mężami.
Elwira na wspomnienie tego, że jéj może przyjść pójść za mąż, okazała wstręt nadzwyczajny do stanu małżeńskiego, ruszyła ramionami, zrobiła minę pogardliwą, mającą być manifestacyą przeciwko całemu rodzajowi męzkiemu i westchnęła nad losem kobiety przeznaczonéj na wiekuiste męczarnie! Obie panie byłyby się rozpłakały nad sobą, nad teraźniejszością j przyszłością, gdyby w téj chwili Elwira nie postrzegła oknem bardzo pięknego ekwipażu i nie krzyknęła nagle:
— Otóż to, takbym jeździć chciała!
Matka choć chora przez współczucie dla córki, wstała z krzesła i pobiegła do okna, i rozprawą nad powozem i końmi skończyła się pod tak złą wróżbą rozpoczęta rozmowa.
Pan Feliks chwilkę postał za drzwiami, ogarnęła go niezwykła jakaś odwaga, któréj na wsi nigdy nie miał, zaczerpnięta z warszawskiego powietrza — poszedł wprost do pokoiku Mani.
Najmując mieszkanie, wcale naturalnie nie myślano nad tém, gdzie sierota się pomieści, dano jéj wychowanie panienki dobrego towarzystwa, bo to nic nie kosztowało, guwernantki podejmowały się go bezpłatnie, — ale obchodzono się z nią jak ze sługą i często prawie zawsze wyznaczano kątek ze sługami.
Nigdy też ona nie skrzywiła się na to, umiała wszędzie się pomieścić i ze wszystkiemi pogodzić. Szczęściem jakiémś teraz, znalazł się pod wschodami osobny kącik dla Mani, w najętym apartamencie. Była to malutka ciupeczka przytykająca do ciemnego przedpokoju, ciasna tak, że nie każde łóżko stanąć w niéj mogło, a więcéj nad tapczanik, stolik i parę krzeseł pomieścić nie było podobna... Jedno jéj okienko na niewesoły wychodziło dziedzińczyk, ale dostarczało tyle światła, ile go było potrzeba, żeby o południu czytać można. Mania, która z niczego zawsze zrobić umiała rzecz wdzięczną i największą pustkę przystroić, nie mając czém nawet przybrała sobie pokoik, tak, że wyglądał schludnie i miło. Łóżeczko zasłane biało, na stoliczku kilka książek, firaneczka na prędce zgrabnie rzucona w okienku, sukienki zawieszone na ścianie, przystrajały izdebkę ubogą, do któréj wszedł Feliks wprost idąc od żony. Mania siedziała przed stoliczkiem i szyła spiesznie falbany oberwane wczoraj od sukni Elwiry. Zobaczywszy pana Feliksa skoczyła ku niemu zarumieniona cała, z dziecięcém uczuciem zawieszając się na szyi.
— A! mój drogi opiekun!
— No! ja! odparł Feliks, całując ją w czoło, ale cóżeś tam znowu zbroiła wczoraj, mój aniołku, dodał siadając na łóżeczku z westchnieniem — zkąd takie złe humory u pań naszych?
— Złe humory?
— A! kwaśne bardzo! zmyły mi głowę, choć doprawdy nie wiem za co?
— O! bo pan tak bardzo na wszystko uważasz! przerwała Mania wesoło, aby go rozchmurzyć — to przejdzie... Możem, doprawdy, a temu trochę winna... Elwira kazała mi sobie co najprędzéj poprawić suknią, a ja rano poszłam do kościoła, i opóźniłam się trochę... A! miała słuszność.
— Dla czegoż tego sama zrobić sobie nie mogła, kiedy jéj tak było pilno?
— Ale ja bo sama prosiłam oto... naparłam się... tak miło mi jéj czémś się przysłużyć, ona tak dobrą jest dla mnie... a tak słabe ma oczy.
Mówiąc to z największym pośpiechem, minkę miała wielce zafrasowaną, skłopotaną, zdawało się że więcéj daleko powiedzieć pragnęła, że jéj coś ciężyło, a zebrać się na wyznanie nie umiała.
Zamilkli oboje. Feliks poruszył ramionami.
— Mój opiekunie drogi! dodała po chwili ośmielając się dzieweczka całując go w rękę, mój ojcze kochany, kiedy mi się tak czasem pozwalasz nazywać, ja się obawiam żeś ty do mnie od nich przyszedł.... i mnie i tobie — nadewszystko tobie mogą to wziąść za złe, a twoja spokojność tak mi jest drogą....
— Niech już sobie biorą jak chcą, odparł Feliks, to mi zupełnie wszystko jedno... nigdy nie potrafię im dogodzić.
Mania smutnie pokręciła główką.
— Ale na cóż się narażać.... i im robić przykrość.
— Cierpię do czasu — rzekł Narębski, — ale każdemu, nawet mnie, w końcu się cierpliwości przebierze.
Mania pocałowała go w rękę.
— Uspokój się, uspokój, rzekła łagodnie, to małe chmurki, które i najjaśniejsze niebo przebiegać muszą.... Naturalnie, tyle jest do zrobienia, pani taka słaba, zmęczona, musi się czasem trochę zniecierpliwić.... Cóż ona temu wina, to jéj zdrowie, wierzcie mi.... a w sercu tak jest dobrą!
Feliks tylko westchnął, bo znał tę dobroć od dawna.
— No! ale kiedyś tak dobry żeś już tu przyszedł, wahając się trochę dodało dziewczę, pozwól że mi drogi opiekunie, dla którego nie mam tajemnic, poprosić ciebię o radę — O radę? jakiéjże to rady potrzebować możesz moje dziecko?
— Jestem bardzo niespokojna. Ale mogęż powiedzieć wszystko? nie weźmiesz mi za złe? Jestem zmuszona cię spytać....
I znowu pocałowała go w rękę.
— Bo do kogóż się udam, i kto mi jak ty potrafi z serca słówko powiedzieć?
— Mów, pytaj, radź się, proszę — w istocie prócz mnie, nie masz nikogo! Westchnął wspomniawszy matkę — proszę cię na Boga, bądź zemną szczerą.
— No, to posłuchajże cierpliwie, niech ci powiem naprzód wszystko jak to było...
— Więc ci się coś przytrafiło? zawołał niespokojny pan Feliks.
— A! miałam awanturę, — z przymuszonym uśmiechem odparło dziewczę żywo, pierwszą w życiu...
Dziś rano, ale nawet bardzo rano, wyszłam według mojego zwyczaju, do kościoła. Przyznaję ci się mój drogi ojcze, dodała spuszczając oczy, że jakoś u Ś-go Krzyża, do którego od nas najbliżéj, nie mogę się dobrze modlić.
Kościół taki ogromny, taki surowy i straszny, nigdzie nic co by mi przemówiło do serca, a ja potrzebuję nawet do modlitwy zaczerpnąć wrażenia od tego co mnie otacza, tak słabą jestem istotą. Z siebie dobyć nie mogąc siły, czerpać ją muszę z ołtarza. Poszłam więc, choć to trochę daléj, do kościoła Wizytek....
Ale zaraz od samego progu domu, postrzegłam kogoś idącego za sobą. Z początku to mnie nie uderzyło, myślałam że przypadkiem w jedną idziemy drogę. Naprzeciw naszego mieszkania jest tu zaraz jakaś traktjernia i bilard, jegomość ten pochylony i trochę garbaty stał w progu jakby na co czekał. Gdy mnie zobaczył wychodzącą z bramy, skoczył nazad do traktjerni wyciągnąwszy kogoś drugiego wyraźnie mu mnie pokazywał... Coś z sobą poszeptali, i ten który wprzód stał w progu, żywo się posunął krok w krok postępując za mną. Widząc go tak ścigającego mnie po tém pokazywaniu, zaczęłam być niespokojna, chciałam wrócić, alem pomyślała potém, że mi się to przywiduje i nieoglądając się, szłam daléj.
— Jak ten człowiek wygląda? — przerwał niespokojnie Feliks.
— Tak, już nie młody, trochę przygarbiony.... twarzy się jego nie przypatrywałam, a ubrany był dość dziwnie.
— Nierozumiem! — zawołał Narębski, — no, ale cóż dalej?
— Ponieważ dość szybko gonił za mną, zwolniłam kroku, sądząc że spieszy i minie mnie, ale przybliżywszy się, ukłonił mi się dość zgrabnie i stanął...
Jam się bardzo zmieszała...
— Za pozwoleniem pani — rzekł, — czy nie mógłbym pomówić z nią chwileczkę?
— Zemną? — zapytałam zdziwiona.
— Tak, z panią.
— Ale ja pana nie znam.
— To nic, ja panią znam lepiéj niż sądzisz. Wszak pani jesteś od dzieciństwa w domu Narębskich?
— Tak jest.
— Wszak jesteś wychowanicą ich, sierotą?
— Tak jest, — powtórzyłam.
— Wieszże pani o twojém urodzeniu? — zapytał znowu.
— Jakto! — przerwał pan Feliks, — zapytał cię temi słowy — coż to jest? co to ma znaczyć? Mówże daléj. Doprawdy jestem ciekawy! Niepojmuję, cóż by to miało znaczyć, miałżeby... ale mów... słucham, powtórz mi co do słowa jak to było.
— Wiem tylko żem sierotą po biednych i ubogich rodzicach... powiedziałam mu.
— Jakież ci dano nazwisko? — rzekł powoli.
— Marya Jordan.
— Marya! Jordan! — powtórzył, rozśmiał się i ruszył ramionami.
Narębski widoczną okazywał niespokojność, kropliwy pot okrywał mu czoło, spoglądał na Manię, nieśmiał jéj już przerywać opowiadania, ale wzrok jego wlepiony w nią wyrażał pomieszanie i ciekawość bojaźliwą.
— Przyznaję ci się kochany ojcze, dodała Mania, że mnie to tak żywo zajęło, iż mimo wstrętu jaki we mnie ten człowiek obudzał, bo twarz miał jakoś dziwnie nie miłą, mimo obawy i niedowierzenia, zatrzymałam się chcąc z nim pomówić obszerniéj. Ty wiesz żem nieznała rodziców, że co dziwniéj, nikt mi nigdy, nawet ty, na usilne o nich pytania, odpowiedzieć nie chciał; nie dziw téź, że tak chciwie pochwyciłam nadzieję dowiedzenia się czegoś o nich.... ja jestem sierotą!
Zamilkła na chwilę, łzy popłynęły jéj z oczów.
— Wiedziałżebyś pan co o moich rodzicach? — zapytałam go niespokojna.
— Może... może..., może wiem coś o nich, odparł powoli... ale dziś tego jeszcze WPannie powiedzieć nie mogę... kto wie, późniéj może, bo spodziewam się, że jeszcze się zobaczymy.
I powtórzył kilkakroć ruszając ramionami:
— Marya Jordan! Marya Jordan!
Potém chciał zaraz odejść, ale zawrócił się raz jeszcze.
— Znałaś, WPanna kogo z krewnych, z familji? masz tam kogo jeszcze?
— Nikogom nieznała i nie mam nikogo na świecie, odpowiedziałam, prócz moich dobroczyńców co mnie przytulili, co wychowali sierotę.... prócz państwa Narębskich.
Na to jakoś dziwnie znowu uśmiechnął się, pokiwał głową i rzekł mi:
— Ale to jednak osobliwsza rzecz! przecież czy po ojcu, czy po matce, ktoś by się zgłosić powinien! A to tak wszyscy wymarli.
— I na tém, — dodała Mania, — rozmowa się nasza skończyła, gdyż zaraz uszedł żywo ledwie mi się skłoniwszy... i obejrzawszy się widziałam jak do téj saméj traktjerni powrócił, z któréj w chwilę potém wyszedł z drugim jakimś mężczyzną. Nie mówiłam o tém dotąd nikomu, mój ojcze, ale przed tobą, mogłażbym mieć tajemnicę? ona by mi ciężyła jak grzech.
— Żeś mi o tém powiedziała, to bardzo dobrze, — odparł zadumany pan Feliks, — ale więcéj o tém nikomu ani słowa, moja Maniu! proszę cię, zakazuję! To być może jakaś miejska intryga, oszukaństwo... w mieście o to nie trudno wcale... ja spodziewam się dośledzić tego. Jeżeliby drugi raz zaczepił cię kto jeszcze, staraj się dobrze mu przypatrzeć, abyś mi go mogła opisać.... wskazać, a nie taj nic przedemną?
— Przed tobą? — przerwało dziewczę składając rączki! — przed tobą! czyżbym ja mogła i potrafiła!
Obawiając się oby zbyt długi pobyt w izdebce Mani nie powiększył złego humoru żony, Feliks pożegnawszy sierotkę, pospieszył wyjść chmurny i niespokojny.
Jenerałowa Palmer zajmowała najęty na rok cały, na Krakowskiém Przedmieściu apartament, w jednym z najpiękniejszych nowo wzniesionych domów, a choć zwykle hołdując powszechnemu zwyczajowi, latem na wieś lub do wód wyjeżdżała, aby nie być w mieście kiedy ludzie wyższego towarzystwa znajdować się w niem niepowinni, dom jéj zawsze stał na przyjęcie i nie odnajmowała go jak drudzy, aby coś na cenie lokalu zaoszczędzić. Była tu jak u siebie na wsi, szeroko i wygodnie rozgospodarowana, a im mniéj jak wiemy, mogła mieć pretensyi do państwa, tém naturalnie staranniéj okazywać pragnęła, że do niego stworzoną została.
Służba, pokoje, przyjęcie, powozy, konie i dwór Jenerałowéj, nieustępowały najwytworniejszym. Ścisła oszczędność i ład przewodniczyły wszędzie, ale nie zaniedbano okazać światu wielkich dostatków i nawyknienia do zbytkownego życia na wielką stopę. Nic się tu nie świeciło dorobkowiczowskim blaskiem, ale każda rzecz była dobrym smakiem i kosztowna choć nie pokaźna. Najsurowsi sędziowie przyzwoitości i tonu oddawali jéj tę sprawiedliwość, że umiała tak dom prowadzić, iż udzielnych książąt przyjmować mogła nie wstając z kanapy, nie pokazując zakłopotania.
W tym roku, nie wiem dla jakich pobudek Jenerałowa nie wybrała się ani do Ems, gdzie czasem bywała, ani do Ostendy, którą jéj doktór doradzał, ale lato chciała spędzić na wsi w Lubelskiem, gdzie gospodarstwo potrzebowało podobno pańskiego oka, a ona i na niém się znała. Tymczasem spotkanie garwolińskie, zwróciło ją z drogi, nazad do stolicy.
Nagły jéj powrót, choć mocno zadziwił służbę, która właśnie zabierała się do przepędzenia wakacyi w słodkiem far niente i świętéj swobodzie, — nie zrobił jednak zamięszania wielkiego, i w parę godzin wszystko znowu gotowém było na przyjęcie dostojnéj pani. Po humorze tylko pozostałych sług doznających nieprzyjemnego zawodu, w chwili gdy się układali do słodkiego spoczynku, poznać było można, iż zdejmowanie pokrowców z mebli i odmykanie szaf hermetycznie zamkniętych, nie bardzo im smakowały. Byli tacy, którzy usiłowali dowieść Jenerałowéj, iż ich powrót jéj uszczęśliwiał, ale gdyby nie spuszczone ostrożnie ich oczy, łatwo z nich można było wyczytać, jak kłamali bezczelnie.
Jak bardzo często się trafia, powrót ten niespodziany do odkryć równie nieoczekiwanych był powodem. Okazało się, że dziewczę pod rozkazami panny Adelajdy zostające, oddając się zbytnio rozkoszom światowym i próżności, nie zawsze we dnie bywało w domu, w nocy sypiało pieszcząc ciałko we własném łóżku garderobianéj, pod jéj pawilonem, a co gorsza ubierało się przed toaletą p. Palmer i używało jéj pudru ryżowego, czego niewątpliwie zostały ślady... że kredencerz zjadał nie sam, ale w dobranem towarzystwie różne przysmaki, o których zmniejszenie obwiniano psy, koty, suszę, wilgoć i rozmaite kataklizmata piwniczne; że wreszcie osoba bardzo miła i bez przesądów, z którą pan Bzurski zostawał w ścisłych stosunkach, pod niebytność jego rozpaczą wiedziona zapewne, pocieszała się sam na sam pędząc godziny tęsknicą tkane z panem Edwardem, prostym lokajczykiem, człowiekiem czarnego wąsa, ale uczuć bardzo lekkich i niewiele wykształconych; co pana Bzurskiego niezmiernie na świat, ludzi i kobiety obruszyło, w pannie Adelajdzie wzbudziło uśmiech zadowolnionéj zemsty. Nie był jednak bez owoców w przyszłości ten powrót pani z Garwolina, gdyż zaledwie uspokojono się po pożegnaniach łzawych — wiele rzeczy w ostrzejsze wzięto karby. Kredencerz został oddalony, klucze pod ściślejszą wzięto kontrolę, a co się tyczy dwóch niewiast oskarżonych, bliższe rozpoznanie sprawy wykryło ich niewinność, którą obfitemi skropiły łzami. Justysia wróciła do łask panny Adelajdy, i piękna brunetka pojednała się z Bzurskim przekonawszy go o wierności swéj tak, że nawet pan Edward odprawiony nie został.
Na drugi czy trzeci dzień zdawało się jakby pani Palmer tylko na krótką wyjechała przejażdżkę, z któréj wróciwszy dawny tryb życia rozpoczęła na nowo, udając się naprzód na nabożeństwo do świętego Krzyża, gdzie od ósméj do dwunastéj przesiedziała, budując wiernych swą gorliwością religijną. W mieście nawet z powodu tego zniknienia jéj i powrotu zjedzono kilka śniadań wygranych w zakłady, czém przyłożyła się mimowolnie do wzrostu bogactwa krajowego, jak dowodził znakomity jeden ekonomista.
Wszyscy bowiem byli najpewniejsi, że Jenerałowa odjechała na wieś na kilka miesięcy, ktoś ją nawet z ekwipażami i tłumokami spotkał na pragskim moście i pan Justyn Gała uroczyście o zamknięciu jéj domu w mieście objawił, gdy nagle ujrzano karetę jej i konie w godzinie zwykłéj stojące przed świętym Krzyżem... Rozumie się, że wypadek tak ważny i tak niespodziany, do wielkich komentarzów, gawęd i sprzeczek dał dowód. Wpadano na różne domysły, i byli tacy, którzy z tego wnosząc, prorokowali blizką i krwawą wojnę dowodząc, że Jenerałowa lepiéj od innych będąc uwiadomioną, zmieniła projekt nie bez ważnego powodu i postanowiła pozostać w Warszawie dla grożących chmur na horyzoncie politycznym.
Jak się to jednak stało, że postanowiła nie wyjeżdżać nigdzie, my spełna objaśnić nie potrafimy. To pewna, że pierwszych dni po powrocie z Garwolina była jeszcze mowa chwilami i o Ems i o Ostendzie, że późniéj tylko o kąpielach morskich w dalekiéj przyszłości ewentualnie coś poszeptywano, że w końcu zawieszone zostały projekta wszelkie i więcéj myśleć zaczęto o urządzaniu się w mieście. Jenerałowa zamilkła, zasiadła, rozpakowała się zupełnie i zdawała przyjmować z rezygnacyą jakąś konieczność spędzenia lata i jesieni w Warszawie, nie ruszając się z miejsca, co tém bardziéj dziwić musiało, że ją nawet kompromitowało w oczach świata. Osobie lepszego tonu, pytam jak zostać, kiedy wszyscy, u których bywa, z którymi żyje, wyjeżdżają? Oceńmy przynajmniéj ofiarę, a mierząc nią powody, dojdziemy do wniosku, że ważnemi być musiały.
Nie wiem jak do tak ważnych przyszło postanowień, ale panna Adelaida opowiadała o swéj pani, że od powrotu z tego niepojętemi skutkami brzemiennego noclegu garwolińskiego, poznać jéj nie mogła, i jakąś dziwną upatrywała w niéj zmianę. Wedle słów jéj p. Palmer w osobliwszym stanie umysłu i serca znajdować się miała.
Zwykle spokojna i pani siebie, teraz w ciągłych rozmysłach i jakimś niepokoju, którego nawet modlitwa uśmierzyć nie mogła, spędzała dnie i noce jakby czemś żywo zajęta a nieumiejąca stanowczo sobie poradzić. Kilka razy wydawała rozkazy najprzeciwniejsze do podróży za granicę i pozostania w Warszawie, panna Adelaida schodziła ją płaczącą, z załamanemi rękami, kroczącą po salonach i dowiadującą się o ludzi i rzeczy, które ją wprzódy wcale nie zajmowały.
Utrzymywała nawet (zawsze jeszcze panna Adelaida, która była niesłychanie dyskretną, ale dla przyjaciołek od serca, nie mogła mieć sekretów), że parę razy Jenerałowa zerwała się przez sen z rękami do góry podniesionemi wołając z płaczem:
— Dziecię moje! moje dziecko!
Ale że Jenerałowa dzieci urzędowych nie miała, pokojówka domyślała się, iż wybuch ten stosował się do ubogich, których była gorliwą opiekunką, i dziećmi ich swemi przywykła niekiedy nazywać. Z resztą była to osoba, nawet w największych boleściach serca i strapieniach ducha, nie zdolna znijść z drogi przyzwoitości i obyczajów przyjętych w dobrém towarzystwie, i jakkolwiek może cierpiała, nie odmieniła ani na włos życia, które wiodła od lat kilku. Nabożeństwo, opieka nad zakładami, które osoby jéj stanowiska w świecie protegowały, trochę wizyt i obowiązków światowych, zajmowały ją jak przed tém, przerwane nawet niedzielne herbaty na nowo oznajmione zostały dla współpracownic w dziełach miłosierdzia i do jednego koła należących osób.
Na takiéj stopie były rzeczy w tym domu, którego otwarcie na nowo w téj porze, było dla stolicy wypadkiem niezmiernie szczęśliwym, gdy dnia jednego wagnerka świeżo lakierowana, zatrzymała się przed domem Jenerałowéj i Bzurski, który w sieniach z przekradanem cygarem pędził godziny miłemi rozmyślaniami zaprzątnione, ujrzał z niéj wysiadającego mężczyznę, którego zrazu poznać nie mógł.
Wziął go za rodzonego młodszego brata włóczęgi garwolińskiego, ale przeistoczenie z obdartusa zabrukanego na przyzwoitego człowieka, było tak nagłe, dziwne i niepojęte, że nie sam Bzurski na widok jego osłupiał.
Patrzał jeszcze z niejaką trwogą na tę postać, gdy pan Fryderyk Pluta, on to był bowiem, odezwał się do niego uśmiechając, aby go pani zaanonsował.
Zmięszał się kamerdyner, gdyż i on i panna Adelaida puszczając się w domysły, zjawieniu się tego jegomości przypisywali stan w jakim pani od niejakiego czasu zostawała, ale przypomniawszy garwolińskie posłuchanie, wyszedł zaraz do Jenerałowéj, zwiastując jéj po cichu to niespodziane zjawisko.
Po głosie przekonał się, że dwaj bracia rodzeni, byli jedną i tąż samą osobą, pierwszy tylko po podróżnemu, drugi po miejsku i jakkolwiek metamorfoza zdziwiła Bzurskiego, powątpiewać nie mógł o tożsamości.
Zwykle marmurową nieprzebitą maską okryta twarz pani Palmer, na ten raz oblała się dawno na niéj niewidzianym rumieńcem, ale to była purpura gniewu, oburzenia, przestrachu i zniecierpliwienia, niż skutek innego jakiego uczucia.
Bzurski, niewielki ludzi znawca, poznał się nawet na tém.
— Czegóż jeszcze może chcieć odemnie? zawołała jakby mimowolnie Jenerałowa, — to go prosić? — prosić! — dodała — przecie raz skończyć to potrzeba!
I dumna, gniewna, zasiadła w najobszerniejszym z salonów na kanapie, rachując może na to iż przepych ją otaczający, atmosfera państwa i przyzwoitości, natręta może onieśmieli, uprzytomni. Ale to była rachuba niestety! mylna i płonna, bo Plutę nic dotąd w świecie zbić z tonu nie mogło, ze straszniejszemi spotykał się nieraz wojskami.... wszedł też, wprowadzony grzecznie, ze swobodą człowieka przyzwyczajonego do woskowanych posadzek i ścian marmoryzowanych. Natomiast Jenerałowa spodziewająca się ujrzeć obdartego opoja, zmięszała się postrzegając przed sobą prawie eleganta, którego Ess Bouquet otaczał wonną atmosferą. Fryderyk skłoniwszy się bardzo ceremonialnie, zajął zaraz miejsce w krześle z poufałością przyjaciela domu, który nie czeka, aby go proszono siedzieć i wybiera sam najbliższy gospodyni fotel.
Pani Palmer patrzała nań tak w czasie tych pierwszych obrzędów, pół gniewnemi, na pół zadziwionemi oczyma, że Fryderyk, który myśli jéj łatwo się mógł dorozumiewać, uśmiechnął się odgadując uczucie jakie budził.
— Widzę, że pani zdumiewasz się nad metamorfozą jakiéj liszka garwolińska uległa w Warszawie; jest to jedna z tych tysiąca przemian, na którą nie potrzeba zwracać uwagi, choć się nam co chwila przed oczy nawijają. Alboż mniejsza ta, któréj uległaś pani z Julki, stając się w aksamity oprawną Jenerałową?
— Panie Pluta, — stłumionym od gniewu duszącego ją głosem, przerwała gospodyni, — proszę mi jak najprościéj powód swéj bytności wytłumaczyć i wstrzymać się od wszelkich podobnych przypomnień...
— Za pozwoleniem, — odparł zimno i powoli Kapitan, jakby się nasycał przysmaczkiem, — powód bytności, która zbyt prędko nastąpiła po pierwszem naszem widzeniu się, zaraz się tu wyjaśni... Co się tyczy postrzeżeń, — godziż się krępować do tyla swobodę, wszystkim nam drogą, aby i myśleć i wspomnieć zakazać?
— Pan zapominasz się pan — i słów zabrakło p. Palmer, któréj ruchy dowodziły tylko jaki nią miotał niepokój.
— Prawa kobiety, — dodała po chwili, — kapitan milczał wyczekując, ale znowu zabrakło jéj wyrazów.
— Prawa kobiety? — powtórzył uśmiechając się, — owszem! owszem! znam to dobrze, że kobiety mają prawo robić bezkarnie co im się podoba, dla tego, iż powiadają, że są słabsze. Jestto powszechnie uznany aksiomat, że zepsutym dzieciom wolno ciągnąć za nosy, a słabym niewiastom i za nosy i za włosy nawet nie wywołując oporu. Ale ja nie myślę praw uświęconych uznaniem całéj ludzkości łamać zuchwale, ani nadwerężać tak szanownych aksiomatów. Powoli! idźmy do rzeczy! Pani uprzedzasz się mojéj względem siebie życzliwości! uznasz to gdy jéj dowiodę, że nietylko dla niéj, ale dla wszystkich członków najdalszéj rodziny, pani Jenerałowéj Dobrodziejki, serce mam przejęte najżywszą czułością.
Jenerałowa wzdrygnęła się, on cedził daléj powoli.
— Przypadek, dziwny zbieg okoliczności, który pani ze swym religijnym poglądem na sprawy ludzkie, nazwiesz zapewne zrządzeniem Opatrzności, — czemu ja się nie sprzeciwiam, — nadarzył mi zręczność poznania osoby bardzo z blizka nierozerwanym węzłem krwi z panią połączonéj.
Tu się zatrzymał widząc jak p. Palmer płonie przelękła i dodał po chwilce milczenia.
— Osoby skutkiem nieszczęść i prześladowania losu, zostającéj dziś w dość smutném położeniu.
Znowu pauza, powiększająca grozę, a kapitan nasycał się skutkami złowrogiego milczenia.
— Chcę tu mówić, tym czasem, o znanym jéj bracie rodzonym p. Mateuszu Kirkuciu, a dodaję tym czasem, gdyż zawsze jedném wiedziony uczuciem, nie rozpaczam, bym i innych członków rodziny, która panią tak niegodziwie opuściła i jéj się zaparła, nie wynalazł i w koło niéj nie zgromadził....
Uczucia, które się odmalowały na licu kobiety, nie potrafimy opisać; usta jéj zacięły się, oko błysnęło, ale utrzymało milczenie i wyprostowawszy się nagle, jakby panowanie nad sobą objęła na nowo, słuchała chłodniéj.
Pluta tak daléj mówił
— Brata pani, Kaspra, niemiałem dotąd przyjemności poznać i uścisnąć pracowitej jego dłoni, która tylko w niedzielę i dni świąteczne bywa dostatecznie do uścisku, mydłem umytą — ale pana Mateusza znam i kocham już serdecznie. Poczciwe to człowieczysko, rady sobie dać na świecie nie może, tłucze się, bije, pracuje w pocie czoła i sumienia częstokroć, a ledwo mu starczy na czerwoną chustkę i obrzydliwie niebieską kamizelkę. Juścić komu jeśli nie pani wypadałoby zająć się jego losem?
Jenerałowa nagle porwała się z kanapy i wyprostowała.
— Na Boga! powiedz mi pan, powiedz co zrobiłam abyś mnie tak nieludzko, nielitościwie, tak barbarzyńsko prześladował?
— Ja? prześladował? panią! A godziż się tak nazwać czysto chrześciańskie postępowanie i gorącą żądzę połączenia rodziny, którą losy rozszarpały? zjednoczenia serc i dłoni.... Wszakże daję dowód przyjaźni wyszukując pani rodzonych jéj braci? Jestli to prześladowanie! Lepiejżeby było, aby ten nieszczęśliwy, którego lekkość charakteru i kieszeni przywieść może do ostateczności, nie mając środków do utrzymania życia, zaczął chodzić od drzwi do drzwi za jałmużną, rekomendując się jako brat pani Jenerałowéj Palmer?
— Pan nie wiesz ilem dla niego uczyniła?
— W istocie, mało bardzo znam historją tajemną p. Mateusza, ale wiem że serce pani to złote serce tak oddane Bogu, tak wylane dla ludzi, im więcéj czyni, tem mocniéj pragnie. Zgodzisz się pani na to, że rodzonemu bratu jak lada żebrakowi mierzyć i ważyć grosza i rumfordzkiéj zupy jakoś nie wypada! Jestem pewny że gdyby miał stale sobie wyznaczony fundusz?..
Jenerałowa targnęła na sobie aksamitną mantyllę tak, że część czarnych jéj koronek oderwana smutnie obwisła. Pluta to postrzegł zaraz, wskazał palcem i szepnął.
— Pani! cóż winne koronki? mnie należałoby poszarpać! Ale mam nadzieję, że czystość mych chęci i prawość zamiarów uznawszy, przebaczysz, będziesz mi nawet wdzięczną, a tymczasen szkoda koronek...
— Mościpanie, dosyć już tych żartów, — przerwała p. Palmer, — chcesz Wpan nadużyć téj siły, którą przypadek dał ci w ręce, ale ja pastwą ludzi na mnie spikniętych nie chcę być i nie będę...
— Zawsze, słodziutko i z westchnieniem dodał Kapitan, — zawsze ten sam błąd w pojmowaniu naszych stanowisk, ten sam pogląd mylny na uczucia, które mnie ożywiają... widzisz pani nieprzyjaciela w człowieku przejętym dla niéj czcią i uszanowaniem.
— Panie Pluta!
— Milczę i słucham...
— Ja ucieknę, ja wyjadę, ja się oddalę.
— A ja ścigać ją będę ze łzami, gonić z tęsknotą.
To mówiąc ręce położył na piersi, przymknął oczy i umilkł w extatycznéj postawie zrozpaczonego kochanka.
— Zresztą, wołała, przerywanym głosem kobieta, na taką napaść znajdą się przecie środki, jest obrona prawa, policja, opieka, władza.
— Pani! Pani! — rzekł Pluta, — jakże mnie to boli, że tak zapoznajesz człowieka wylanego dla ciebie.... Uciekając się do podobnych środków ostatecznych, musiałabyś narazić się na potworne sądy często uprzedzonych ludzi. Ja znam rodzinę tę i nikomu tylko jéj przypisuję rozdział, rozłąkę niemoralną, odosobnienie pani; ale ludzie gotowiby ją przypisać komu innemu a świat tak jest do potępienia skory! Na cóż się to narażać? Do czego te gniewy i groźby, ochłońmy, mówmy po przyjacielsku, poufnie, cichutko, jak na starych a dobrych przystało znajomych; na wszystko jest jakaś rada — nie potrzeba uciekać i wyjeżdżać! trzeba zapobiedz fałszywym wykładom. Zresztą gdybyś pani téj chwili pierwszego wzruszenia uległszy oddaliła się, ja wiem, że powrócisz, stolica nasza bez niéj, pani bez stolicy, obejść się nie możesz, ja poczekam i pan Mateusz poczeka. Chętnie podzielę z nim mój chleb i wódkę.
— Więc czego chcesz odemnie nielitościwy człowieku? — zawołała Jenerałowa znowu tracąc przytomność, — mów Wpan! ile, jak, dam ostatek byleście zeszli mi z oczów!
— Nigdy! — odparł Pluta, — co z oczów to z myśli i serca, a my, ja i pan Mateusz w jéj sercu życzemy sobie pozostać! Mielibyśmy tak przykre czynić na niéj wrażenie? doprawdy?....
Łza pokazała się w zaognionem oku kobiety, kapitan zaciął usta i wstał drżący, głos jego mowy się zmienił.
— Tak jest, — rzekł, — chciałabyś uciec, pozbyć się nas, pojmuję to, ale dziś dla mnie jedno pozostało tylko.... słodka zemsta szyderstwa.... téj sobie odmówić nie mogę. Widzisz we mnie zepsutego do głębi człowieka; jestem nim w istocie, ale rozpacz przyczyniła się do zrobienia mnie takim jakim jestem; raz w życiu kochałem szczerze, głęboko, wierzyłem mocno i tyś mi odebrała wiarę, miłość, wszystko; muszę żyć choćby to gorzką zemstą. Myślisz że upadły i zwalany nie mam serca ni pamięci, że się bawię okrutnie, że się pastwię na zimno! O nie! mnie smakuje zemsta, bo serce jeszcze oburza się na zdradę i pragnęłoby uwierzyć choć w trochę cnoty, choć w odrobinę uczucia! Chcę w tobie wywołać nie taką łzę gniewu, ale żalu i wspomnienia.... Chcę....
Tu umilkł, powiódł ręką po czole.
— Chcę niepodobieństwa, to prawda, — rzekł zimniéj, — więc dajmy pokój! do rzeczy do rzeczy! Co zrobiemy z bratem pani, przecież coś z nim uczynić należy?
Palmerowa złożyła ręce, spuściła głowę i znowu usiłując się opanować, słuchała milcząca, bezbronna, ale tężejąc w posąg bez czucia i myśli, co Fryderyk mówił na przemiany gorąco, szydersko, chłodno.
— Przyszedłem w interesie Mateusza, a podjąłem się go, aby sprobować czy jeszcze tleje choć iskra na starem popielisku....
Zimno, więc zimno rachujmy, ja odstąpię. Wchodźmy w traktaty i dyplomatyczne układy. Ja stawię ultimatum, oparte na dzisiejszem statuo quo.... ale nie wyrzekam się prawa zakołatania jeszcze i jeszcze do tego stwardniałego serduszka. Jeżeli późniéj zmuszą okoliczności do rewizyi naszego tymczasowego przymierza, lub złamie je przeważna siła.... tem lepiéj.... Dziś potrzeba mi czegoś dla Mateusza.... nieodstąpię, lub wezmę go pod rękę i będę prezentował w mieście nieszczęśliwego brata Jenerałowéj.
Widząc że żadnéj nieodbiera odpowiedzi, Pluta po małym przestanku na nowo mówić zaczął.
— Temu poczciwemu Kirkuciowi, dużo razem do rąk dać niemożna, bo serce ma zbyt słabe względem niewiasty w ogóle, względem kawiarek w szczególności, a trunek nie jest mu także obojętny w chwilach rozpaczy miłosnéj, które go często spotykać muszą... cożbyś mu też pani miesięcznie lub tygodniowo wyznaczyć raczyła? Naprzykład zróbmy sobie propozycje w drodze dobrowolnych układów.
Jenerałowa nic nie odpowiadała.
Pluta zdjął powoli rękawiczki, postawił kapelusz, rozsiadł się wygodniéj w fotelu, spojrzał na sufit i począł się bawić, składając palce na krzyż, to obracając je w kółko, od lewéj do prawéj strony i od prawéj ku lewéj.. Jestto rozrywka w chwilach oczekiwania lub nudy dość miła, ale wymaga pewnéj wprawy.... Milczeli oboje, nareszcie Jenerałowa wstrzęsła się i pierwsza zawołała:
— Proszę pana, dyktuj mi warunki... mów, żądaj, przystaję na wszystko, ale nie trzymaj mnie na torturach... ulituj się nade mną.
— Jéj własnemi słowy przemówię także... zlituj się pani nad człowiekiem który przyszedł ją prosić choć o łzę żalu... choć o odrobinkę serca. P. Mateusz poczeka...
Wyrazy te przeciwny całkiem zrobiły skutek, pani Palmer ostygła, zamknęła się zdumiała; Pluta począł się śmiać szydersko.
— Dziwniem głupi na starość, rzekł do siebie. Wróćmy do pana Mateusza... Stojemy w téj chwili razem z nim i serdeczna łączy nas już przyjaźń... ja sam za niego nie chcę tu działać ostatecznie... zresztą nie miło by mi było skończyć na jednem widzeniu się z panią i do drugiego niemieć przyzwoitego pretextu... więc... namyślim się, naradzim... pomówiemy i służyć jéj nieomieszkamy.„
Na dziś ma dosyć rzekł w duchu kapitan. I widząc, że odpowiedzi się nie doczeka a na rozmowę nie wyciągnie, Pluta postał chwilę, rozpatrzył się po salonie i od ust pocałunek przesyłając z przesadnie grzecznym układem, dodał:
— Do widzenia, kochana Julko!
Jenerałowa nie dała znaku życia, Fryderyk po cichu wyniósł się i drzwi ostrożnie zamknął za sobą.
W humorze, który mógł za bardzo dobry uchodzić, choć w głębi jego była gorycz żółciowa, Pluta udał się wprost do mieszkania swojego w Saskim Hotelu, nie liczę tego bowiem, że dwa razy po drodze na wódkę wstępował.
Użyta jako medykament przeciwko robakowi wewnętrznemu wódka podziałała dzielnie i rozjaśniła mu czoło, a humorowi dodała sprężystości na chwilę straconéj. Z piosenką na ustach wszedł do pokojów które zajmował.
Hotel Saski za pocztą, w wązkim przesmyku ulicy, która się nie odznacza elegancją, i nie zbyt powabnym położony kątku, jak to wszystkim wiadomo, którzy badali fizjognomją naszéj stolicy — mieści w sobie wielką ilość pomieszkań różnéj ceny i wygody, które kryją też w sobie najrozmaitszych gości i najdziwniejsze często, tajemnicze i zagadkowe postacie płci obojga.
W głębi dziedzińca, na górze, kapitan Pluta obrał był sobie schronienie, w którem, że niepotrzebował wiele światła, ani do zbytku świeżego powietrza, znajdował że mu było wcale dobrze.
Ograniczył by się był może parą pokojami z przedpokojem gdyby nie towarzysz Kirkuć, którego musiał trzymać przy sobie, a chwalić się z nim i mieć go nieustannie na karku, nie było podobna.
Kirkuć nie był wcale wygodnym, a często kompromitującym w najwyższym stopniu.
Pluta wprawdzie ile razy go los dotknął i obszarpał, sam się opuszczał i wyglądał jak ostatni odartus uliczny, ale zaledwie poczuł grosz w kieszeni, zaraz na przyzwoitego wychodził człowieka i wolał nim być, niż żyć w brudzie i zaniedbaniu... kilka już tak razy w życiu, z tego diogenesowego, jak je nazywał rzemiosła, przechodził na dandysa ale zawsze go potem los nielitościwie strącał w otchłanie. Teraz właśnie nastąpiła znowu metamorfoza i kapitan usiłował lepsze swe stosunki porwane trochę na nowo zawiązać, a obawiał się by Kirkuć swoją powierzchownością cienia nań nie rzucił. Ale z Kirkuciem nie łatwo sobie było dać rady... ani go odziać, ani chodzić i mówić nauczyć, ani od tysiąca, zdradzających stary obyczaj życia nałogów, odprowadzić.
Pluta wszakże nie był pospolitym nauczycielem i nawet z takim uczniem, jako tako sobie dał radę. Naprzód sam sporządził mu garderobę, z zakazem aby od pąsowych chustek i szafirowych kamizelek, a zielonych kraciastych spodni wstrzymywał się całkowicie: powtóre wiedząc jaką gęba jest zdrajczynią, przy ludziach mówić mu zakazał inaczéj jak mruczeniem i kiwaniem głowy, przez tak lub nie co najwięcéj. Pozwolono mu też było uśmiechać się znacząco, w wielkich wyjątkowych wypadkach.
Kirkuć, który biedy zażył i rad był trochę odpocząć, poddał się całkowicie kapitanowi; a była to natura tego rodzaju, że koniecznie kierunku potrzebowała i chętnie zapisywała się w sługi.
Wieczorkami, gdy kapitan potrafił do siebie ściągnąć dawnych znajomych, młodzież lubiącą rozrywkę, szlachtę przybyłą z prowincji lub namiętnych graczów, Kirkuć wychodził z kąta i dla zabawy czasem banczek pociągnął.
Tu on królował i był nieopłacony... a zalety jego w tym zawodzie kapitan ocenić umiał i przed zręcznością, któréj jednak użyć niedawał — chętnie skłaniał głowę. Niekiedy tylko dla dania skutecznéj nauki moralnéj śmiałkom i zarozumialcom, trafiło się, że tam coś maleńkiego poszachrowano... ale to było pół żartem i bardzo rzadko na trzeźwo.
Żyli więc z sobą ci dwaj panowie w zgodzie i pokoju, a nawet w dostatkach, bo im z miejscowéj traktjerni dwuzłotowe obiady o pięciu potrawach, z tyląż zawiesistemi sosami dawano jeszcze na kredyt... i choć Pluta na jadło nosa krzywił, bo gębę miał popsutą, pamięć o jutrze zmuszała go woleć najtwardszą sztukę mięsa bezpłatną, niż najlepszy befsztyk za gotówkę.
Dla Kirkucia owe obiady były postępem, pachniały mu zdaleka, dla kapitana upadkiem i wyczekiwaniem.
Marzył on ciągle o najęciu mieszkania i wystąpieniu znów w sfery, któremi więcéj i szerszym strumieniem, przepływało pieniędzy; ale powstrzymywał się obmyślając środki dojścia do swojego celu. Niefortunnych pokuszeń kilka, czyniły go bardzo ostrożnym.
Jakich miał użyć sposobów do podźwignienia się, było tajemnicą niezbadaną; to pewna że na zapas, gdyby los niedopisał, wiedząc jak różnemi drogami chodzi fortuna, trzymał i los na loterją.
Wróciwszy tego dnia od Pułkownikowéj, zastał Fryderyk swojego towarzysza w progu zajętego już rozmową ze służącą traktjerni, żywą brunetką, któréj Kirkuć naprędce ofiarował serce, rękę i kolczyki tombakowe, byleby mu wiekuiste, niezłomne przywiązanie poprzysiądz chciała.
Czułą tę parę rozpędziwszy Fryderyk, wszedł do pokoju, za połę z sobą ciągnąc Kirkucia.
— W Pan siebie i mnie kompromitujesz, zawołał Pluta — jakże można w korytarzu w dzień biały, — zacząć się umizgać do Karolinki takiéj, którą na dzień przynajmniéj trzydziestu lokajów ściska i całuje... Kirkuć drażliwy gdy się kochać poczynał, zawołał oburzony:
— To fałsz jako żywo! to jest osoba uczciwa, najlepszego wychowania... mówi nawet trochę po francuzku... którą tylko nieszczęścia strąciły...
Rodzice jéj byli obywatelami ziemskiemi i miałaby była półmiljona posagu, gdyby ojciec nie umarł wprzód nim jakiś tam krewny...
Pluta ruszył ramionami.
— No! daj pokój! historja znajoma.. to niezawodnie przebrana królewna lub arcyksiężniczka najmniéj, ale mimo to wdawać ci się z nią nie życzę... a przynajmniéj, zrób mi tę łaskę, romansuj gdzie w kącie o szaréj godzinie. Siadasz zemną do stołu, uchodzisz za mojego przyjaciela, bądźże tak dobry nie kompromituj mnie sobą...
Kirkuć zamilkł, ale głęboko westchnął, dał uczuć Plucie że ranił jego serce, wyrażając się w ten sposób.
— No powiem ci, że byłem u twojéj siostry, dodał po chwili, zdaje mi się że dla ciebie żądane subsidium wytargujemy... zjawi się tu ktoś pewnie z propozycyami... Jeśliby przyszło do podpisywania czego i układów, bądźże WPan ostrożny, to reguła ogólna; — brać gdy daje, potrzeba zawsze, ale podpisywać się, to nigdy.
A bezemnie WPan nieczyń nic, bo zrobisz głupstwo.
— No to ja wiem i sam, odparł Kirkuć.
— Jeżeli się co zrobi z Jenerałową, będziesz WPan miał kawałek chleba zapewniony, spodziewam się jednak że mnie nie opuścisz, bo ci opieka potrzebna i pierwsza Karolinka z brzegu kieszeń ci do dna wysuszy, jeśli sam zostawiony będziesz instynktom własnym.
— No to chwała Bogu sumienie ją ruszyło — rozśmiał się p. Mateusz, boć to niesłychana rzecz, żeby siostra rodzona miała milijony a brat nic? gdzież sprawiedliwość? przecie ja wiem że i prawo mówi do równego działu.
— No jużto prawem jak widzę, rzekł Fryderyk, nie wiele byś wskórał, jeśli go tyle znasz co słyszę.... daj pokój.... ale jest sprzyjająca ci reguła ogólna, że ludzie za wszystko opłacać się powinni, nic darmo!... kieszenią, sumieniem, czołem, grzbietem, spokojem, a tak zawsze płacić trzeba... Niech pani Jenerałowa płaci.
— Niech płaci! powtórzył Kirkuć, bo tak każe sprawiedliwość... ale ja bym wolał do równego działu.
Pluta zaczął się śmiać do rozpuku.
Il n’est pan degouté! zawołał nalewając sobie wódki... o tem potem, wracam do rozporządzenia groszem który dostaniesz. Przyjacielu! jeszcze raz ci powtarzam nieusuwaj się z pod opieki mojéj, chcesz li być cały... przestrzegam! Zasmakuje ci swoboda ale pamiętaj że stracisz co ci los da we dwa dni i znowu głodem mrzeć będziesz. Królewnę i księżniczki posługujące po kawiarniach wydrą ci ostatnią złotówkę. Zemną jesteś przynajmniéj bezpieczny od słoty i głodu...
Kirkuć pokiwał głową; ale znać było że mu ta kuratela w smak nie szła.
— No tak! rzekł, ale mnie kapitanie bardzo męczyć nie będziesz, bo znowu...
— Czy jestże na świecie więcéj pobłażający guwerner nade mnie? spytał Pluta.
— No! no! ale zaraz krzyczysz!
— Wszystko co robię, dla twojego własnego dobra i spokoju.
— Naprzód, rzekł Kirkuć, któremu się zebrało na żale — czemuż mi nawet odziać się niepozwalasz do mojego gustu?
— Dziecko jesteś, odparł Pluta, muszę ci to wyłożyć zrozumiale. Widzisz, odzienie jest to taka rzecz co jak tytuł książki naprzód każdemu w oczy wpada. Naprzykład kiedyśmy byli w Garwolinie, gdzie tego tytułu nikt czytać nie myślał, ja ci nic nie mówiłem za chustkę czerwoną... ale tu gdzie wszyscy jesteśmy jak dzieła na pólkach księgarza i nieustannie ktoś na nas patrzy, musimy sobie na grzbiecie wydrukować żeśmy ludzie porządni. Widzisz, że ja sam zmetamorfozowałem się też zupełnie, i jeślim ci kraciastą odzież i chustkę skonfiskował, powtarzam to dla twojego własnego dobra. Mogli by cię wziąść za to czem jesteś w istocie, a ja tego nie chcę.
— No! no! jak kapitan zaczniesz, to ja nie przegadam... rzekł Kirkuć desperacko ręką machając — ale dlaczego wy mi zawsze milczeć każecie kiedy by się czasem coś powiedziało?
— I to dla twojego dobra, bo przyznaj uderzywszy się w piersi, że często od rzeczy pleciesz, a tego nie rozumiesz, że byleby człowiek chciał, i najgłupszy za wielką głowę uchodzić może. Milczenie mój kochany Mateuszu, jest wielką tajemnicą, a słowo największym zdrajcą... Zważ tylko że kiedy milczysz, każdy co cię słucha, domyśla się niezmiernie pięknych rzeczy w twojéj głowie a byleś gębę otworzył, zaraz spostrzeże że tam ich niema... Powiedzże mi tak szczerze czy nie lepiéj głową kiwać?
Kirkuć ruszył ramionami.
— Przecież ja tak głupi nie jestem, rzekł z cicha.
— Wszystko jest, widzisz, względne, odparł kapitan któremu się na gawędę zebrało.. możesz w pewnem towarzystwie używać słowa tak jak w Garwolinie chustki czerwonéj, ale są miejscowości w których milczeć wypada. Nie jesteś jeszcze tak głupi abyś nigdzie nie mógł gadać, ale w Warszawie puścić ci się... to trudno...
— No! no! toż milczę, rzekł Kirkuć.
— I bardzo dobrze robisz.
— No tak... no tak, przerwał pierwszy, albo i to.. niepodoba mi się że mnie już tak na pasku wodzicie i sercu nawet nie dajecie dogodzić, a ja się kochać lubię..
— Są ludzie co lubią ostrygi, a są co lubią kochanie, odparł Pluta, ja ci tego nie bronię, są różne gusta, może ci to na piersi pomaga, albo na wątrobę... kochaj się zdrów... Znałem takich co lubili cebulę i dobrze im z tém było, ale zamykali się na zamek, aby ich to nie kompromitowało. Umizgaj się sobie jeżeli ci to służy, ale w biały dzień na korytarzu kochanie, to już rzecz lokajska, kochany Kirkuć.
Nie jestem tak srogim moralistą, abym nie wchodził w potrzeby i ułomności natury ludzkiéj.
Kirkuć głową pokiwał, ale posmutniał dużo.
— Widzisz WPan... rzekł, uprzedzasz się względem panny Karoliny...
— Bynajmniéj... zawołał kapitan...
— To jest osoba tylko nieszczęśliwa... zdaje się że mówiłem ci iż była na pensyji i mówi po francuzku.
— Wiesz że znalem stróża który w piecu palił i mówił po angielsku... expedite, to nic nie dowodzi, przerwał kapitan... panna Karolina jest zapewne bardzo przyzwoitą osobą ale nieprzyzwoitą jest rzeczą kochać się w niéj na korytarzu...
— Ale dajże bo mi pokój...
— Wiesz co, chcesz być swobodnym? przerwał nagle kapitan.
— I owszem...
— Możesz nim być... jedź dla odetchnienia na wieś na czas jakiś, to ci posłuży.
— Ja? na wieś! spytał Kirkuć — ja?
— Znalazł bym missją dla ciebie...
— Ale cóż znowu missja?
— Nie bierz dosłownie tylko, wysłałbym cię w interesie...
— Koniecznie?
— Nie, jeśli zechcesz... kwestja jest tylko czy ty dla interesu a interes dla ciebie przystał? Potrzeba by użyć wszelkich środków, aby się przekonać, czy w istocie sierota Jordanówna wychowana w domu Narębskich, jest Jordanówną czy Jenerałówną a następnie siostrzenica pana dobrodzieja. Rzecz starannie ukrytą, należałoby odgrzebać.
— E! na to potrzeba głowy! rzekł Kirkuć.
Kapitan się rozśmiał.
— No, a ty się nie czujesz...
— Nie! nie! zawołał Mateusz... to trzeba i tego i owego... nie!
— A jednak rzecz jest nie równie ważna.. możnaby na drogę moralności kilka osób naprowadzić, dodał Pluta... pojechałbym sam gdybym miał czas.
— Jedź sam... otóż to! dodał Kirkuć.
— A WPan tu zostaniesz także sam, i figle sobie będziesz płatał?
Odgadniony Kirkuć pokazał kilka zębów w rodzaju nieforemnego uśmiechu... poskrobał się w głowę i ruszył ramionami.
— To nieszczęście że i sam jechać teraz nie mogę i WPan się do tego nieprzydałeś... niezmiernie mi się to uśmiecha, miałby zabawkę dla Julki i doskonały orzech do zgryzienia dla tego cnotliwego Feliksa, który tak oczy spuszcza gdy mu się rękę podaje... Należałoby popracować, bo masz wiedzieć kochany Kirkuć, że praca jest zadaniem życia... i wszyscyśmy do zdechu pracować obowiązani.
Wyrzekł to z westchnieniem, a Mateusz zawtórował mu drugiem, przypatrując się melancholicznie rękom swoim.
— WPan tedy nie chcesz na wieś jechać i pracować? spytał Pluta.
— Nie... ale ja WPanu mówiłem, że na to potrzeba głowy.
— A prawda! Więc możebyśmy posłali? nie znasz kogo zdatniejszego od siebie?
Kirkuć mocno się zamyślił, znać obcować lubiąc z równemi sobie, nie znajdował tak od razu w szeregu swych znajomych, odpowiedniéj kwalifikacji.
— Ale poczekajcież, mruknął z nienacka jakby porywając się ze snu, jabym takiego może znalazł człowieka... mam przyjaciela jednego, który długo był urzędnikiem do łapania kontrabandy, człek z takim nosem że z pod ziemi dobędzie; został bez zajęcia, można by go użyć.
— A nie mógłbyś mi go pokazać?
— Ja już kapitanowi powiadam, że słyszy jak trawa rośnie, a kiedy mu potrzeba w prawo, zawsze mierzy w lewo... aby go ludzie nie odgadli, o! to meternicha kawałek...
— Masz go pod ręką?
— No tak, bo wiem gdzie go znaleść... lubi trochę bawara, ale teraz goły, pije tylko po sześć kuflów i siedzi tu blizko kawiarni przy koziéj ulicy... czasami i cały dzień... Cóż ma począć nieszczęśliwy bez zajęcia?
— Idź go zawołaj....
Kirkuć wziął czapkę, ale w progu się zastanowił.
— Hm, rzekł, tylko to bieda że nie gada...
— Jakto!
— Albo nie umié, albo nie lubi...
— O! to idź po niego, niechybnie człek nie głupi. P. Mateusz nasunął czapkę i wymknął się zaraz, a kapitan powtórzywszy dozę wódki zwyczajną, siadł z cygarem na kanapie, różową przed sobą rozsnuwując przyszłość w marzeniach.
Niedługo jednak dano mu swobodnie bawić się temi planami, gdyż w kilka minut, otworzyły się drzwi z lekka, ukazał się w nich bardzo poważny mężczyzna w okularach, którego fizjognomja zwiastowała interes i głos wyrazisty zapytał:
— Pan Fryderyk Pluta?
— Ja jestem...
— W imieniu pani Jeneralowéj Palmer.
— Z domu Kirkuć? — zapytał szydersko kapitan, — czy tak, bo jest podobno dwie panie Palmer.
— Jenerałowéj! — powtórzył marszcząc się mężczyzna, co na Plucie najmniejszego nie zrobiło wrażenia.
— Z domu Kirkuć? — dodał uparcie, — przyjmuję i proszę siadać, gotówem na usługi.
Pośrednik ów majestatyczny i znać dla zaimponowania wybrany, był, jak się zapewnie domyślacie, poufnym Jenerałowéj plenipotentem, należał on jak ona do najpobożniejszych i najgorliwszych w praktykach religijnych gromadki, któréj ozdobą była pani Palmer. Nie tylko przez nią, ale przez wielu w delikatnych sprawach był używany, gdyż miał tę cnotę, któréj Kirkuciowi brakło, umiał milczeć, a przytem nic go w świecie nie dziwiło, nawet takie pokrewieństwo jak szewca z Jenerałową; miał wielką znajomość świata i wyrozumiałość niezmordowaną.
Dla niego téż nie chodziło tak koniecznie o wewnętrzną wartość człowieka, a raczéj o stronę jego jawną i pozory, a co tam grzeszne ciało zbroiło, sąd zostawiał Bogu i milczeniem pokrywał, wiedział, że wszyscy ułomni i jeśli nie chromiemy na nogę, nie ślepiśmy na oczy, za to w nas zawsze coś choruje, potajemnie.
Był to przytem człowiek tak przyzwoity jak mało, milczący jak grób, żadnego towarzystwa nie kompromitujący, bezpieczny jak sztaba złota. Wszystkich chwalił, każdego znalazł z czego wynieść a wady umiał tak zmniejszać, tak osłaniać, że dla niego każda z nich wychodziła prawie na cnotę.
Jednéj tylko nie cierpiał rzeczy i złowrogiem milczeniem mijał ludzi, którzy się jéj dopuszczali, do szczerego i otwartego postępowania nieroztropnych, biednych prostaczków, co zgrzeszywszy nie umieją płaszczyka świętości zarzucić na ramiona i uchodzić za wzory cnoty. Dodajmy, że tych którzy do gromadki wybranych nie należeli, nie cierpiał.
Niby prawnik, niby przyjaciel domu, grał wszędzie rolę jakąś obojętną, cichą, nieznaczną, wchodził tylnemi drzwiami, stale oznaczonego nie miał zajęcia, czasem się prawnictwa zapierał, a że posiadał dom własny przy ulicy Żelaznéj, częściéj uchodził za niewinnego obywatela kapitalistę. Na twarzy jego codzień gładko i świeżo wygolonéj, okrągłéj, księżycowéj, w szarych oczach zmrużonych często, i ustach, bladą linijką niby nie dobrze zabliźnionego cięcia, przekreślających policzki, najbystrzejsze oko nie mogło dostrzedz śladu uczucia ani myśli, która pod niemi się kryła. Był jak dobrze potynkowany mur, nie wiadomo kamienny, ceglany, czy z gruzów zlepiony; a tynk z niego nie opadał nigdy.
Imie mu było Oktaw Pobracki.
Siadł, otarł czoło z potu, który na nie wystąpił w pospiesznéj drodze dla oszczędności odbytéj piechotą, i obrócił się do kapitana pokaszlując aby miał czas lepiéj mu się przypatrzeć i grunt wprzódy wyprobować, zanim stąpił nogą.
Nigdy może dwie mniej do siebie podobne jednostki nie spotkały się i nie starły, Fryderyk umyślnie nadrabiał bezwstydem przeczuwając istotę konwencjonalną i zapiętą. Pobracki otulił się flegmą i tajemnicą nieprzebitą. Siedzieli na przeciw siebie i milczeli.
— Przychodzę tu, — rzekł powoli pan Oktaw dając sobie czas do rozmysłu i rozpatrzenia, przychodzę...
— Tak, domyślam się, że piechotą. — przerwał Pluta.
— W imieniu...
— Pani Jenerałowéj Palmer, rozumiem, a ja siedzę tu jako umocowany na krzesełku, od jej rodzonego brata, pana Mateusza Anastazego dwóch imion Kirkucia, — rzekł Pluta, — mamy tedy założenie jasne.
Pobracki zamilkł, zaczął ze złotéj, maleńkiéj tabakiereczki dobywać tabaki, która się w sam kącik jakoś zbiła i zatrzęsła, nim dostał się do albanki, upłynęła dobra chwila; kapitan czekał cierpliwie, zajrzał tylko do flaszki.
— Mogę mu służyć? — spytał.
Z oburzeniem prawie, ale dostojnem i chłodnem, Pobracki odtrącił wniosek, ruchem ręki.
— Nie? jak się podoba.
Milczeli znowu.
— Rzecz niby, — zaczął Pobracki zażywszy tabaki nareszcie, niby na tym jest stopniu, iż brat p. Mateusz Kirkuć czyli téż tam ktoś go przedstawiający...
— To ja, — rzekł kapitan, — proszę się nie żenować.
— Że brat, powiadam, chce korzystać z tego, iż siostra się go wstydzić może. Zostawiam panu ocenienie faktu, lecz nie zaprzeczysz iż tak jest!
— Coś nakształt tego, — zaśmiał się Fryderyk, — każdy żyje jak może, drogi panie, jeden z tego, że się nim chwalą, drugi, że się nim brzydzą lub że się go wstydzą, ten sprzedaje cnotę, inny brudy, zawsze to handel, a przemysł i handel są rzeczą szlachetną.
Pobracki oczy trochę otworzył, lekki półrumieńca obłoczek oblał mu twarz i jak powiew wiosenny zniknął; byłby okazał może jak dalece to go wzruszyło, gdyby twarz jego nie miała tego tynku, o którym wspomnieliśmy wyżéj. Więc połknął argument nie drgnąwszy.
— Jenerałowa, — rzekł mijając niebezpieczną jamę argumentu, jenerałowa wcale się nie ma powodu wstydzić, iż wyszła z niższych klas społeczeństwa... los i przymioty serca i duszy, przeznaczyły ją tam dokąd doszła.
— No! a trocha i śliczna twarzyczka! — dodał Pluta, — bo nieuwierzysz pan jak była ładna.
Pobracki zbył to milczeniem, zajrzał do tabakierki, albanka zbiła się znowu w ten sam kątek, począł ją wytrząsać, ale niema nic upartszego nad tabakę, wyjąwszy niektórych ludzi... nie rychło dała mu się ująć, tymczasem kapitan oglądał pana Oktawa z największą uwagą jak jaki fenomenalny potwór.
— Jenerałowa, — dodał pierwszy, wychodząc z téj zasady że...
— Jenerałowa ma zasady? — spytał Pluta.
— Z téj zasady, — powtórzył prawnik, — że pochodzenie nie czyni ujmy nikomu.
— To jest prześliczna zasada! — wtrącił kapitan.
— Nie myśli wcale opłacać się bratu, aby się go pozbyć... dokończył Pobracki.
— A zatem nie mamy nic do mówienia, — rzekł Fryderyk, — rzecz skończona.
— Nie, przerwał pan Oktaw, za pozwoleniem.
— Pozwalam.
— Zaraz okaże się, że mamy mówić o czém.
— Mówmy, ja mam dużo czasu, — dorzucił Pluta.
— Nie chcemy używać środków żadnych gwałtownych aby się pozbyć natręta, — kończył zbić się nie dając plenipotent, — mamy litość nad jego położeniem.
— Wszystko to chwalebne, szczytne, namaszczone, — przerwał kapitan, — ale radbym posłyszeć de quibus.
Pobracki udał że nie słyszy lub nie rozumie.
— Tknięci politowaniem, wchodząc z resztą w położenie nieszczęśliwego człowieka moglibyśmy coś uczynić?
— O te coś mi właśnie chodzi? czekam — rzekł kapitan.
— Ofiarujemy...
— Ofiarujcie! ofiarujcie! wznieć WPan w sobie ducha ofiary choćby tabaką, aby prędzéj! — zawołał Pluta.
— A! poczekaj, — powiedział sobie w duchu plenipotent, kiedy tak to cię wynudzę...
I odchrząknąwszy głośno, jakby mu co stanęło w gardle, dobrał się znowu do tabakierki, która zdawała się na to stworzoną, aby z niéj niucha tabaki bez kilka minut pracy wziąść nie można.
Kapitan pił wódkę i stukając nogą o podłogę, śpiewał „Wlazł kotek.“
— Moglibyśmy naprzykład, — odezwał się wreszcie Pobracki, dać dworek na wsi, mieszkanie, stół, opranie i coś na rozchody drobne z warunkiem aby pan Kirkuć nie oddalał się ze wsi....
— Jakkolwiek powietrze wiejskie bardzo jest przyjemne, — uśmiechając się rzekł kapitan, i czarowne to ustronie uśmiecha się nam ale pan Kirkuć przywykł do miasteczka i pewnieby się nudził w towarzystwie nowem, z którem nie jest oswojony. O tém niema co mówić. Nie sądzę przytem żebyście państwo chcieli tak tyranizować człowieka i przykuwać go na wygnaniu, odejmując mu najdroższą człowiekowi swobodę ruchu.
Pobracki pomyślał i westchnął głęboko, jakby nad zepsuciem natury człowieczéj.
— Ale wymagania państwa są niesłychane! dyktujecie nam co czynić mamy.
— Istotnie! — odparł Pluta, ciśniemy, — ale musiemy, coż robić? głód gorzéj ciśnie.
— Chleb przecie dajemy.
— Suchy chleb ma i żebrak, myśmy do niego chcieli choć odrobinę masełka...
Plenipotent zatrzymał się zdając namyślać jak daléj mówić z człowiekiem, który nic, nawet jego nie umiał poszanować.
— Kochany panie, dodał Fryderyk — wodę warzyć woda będzie, jeśli nam nie podacie innych warunków, możemy tu rok siedziéć napróżno. Racz mi WPan Dobrodziéj powiedzieć tylko, a nim noc zajdzie każę mu łóżko przygotować i wieczerzę sporządzić.
Plenipotent spojrzał i milczał, dając do zrozumienia, że się na takie nieodpowiada szyderstwa.
— Zważ WPan sam, — dodał po chwili Fryderyk — co mi po chlebie suchym, gdy mi każesz siedziéć przywiązanemu w kącie i nie ruszyć się, lepiéj mrzeć z głodu, i robić co się podoba...
— Nie narzucam warunków, — odezwał się nareszcie Pobracki, — daję jakie mam, wola ich przyjąć lub odrzucić, Jenerałowa czyni co może.
To mówiąc bardzo powoli wstał, wyprostował się, nakładał rękawiczki i dawał oznaki chęci rychłego odejścia, a kapitan mimo wielkiéj życia wprawy, mimo uznanéj potrzeby przemożenia nieprzyjaciela cierpliwością, poruszył się niemogąc pochamować gniewu.
— Jak chcecie, — rzekł, — dobra nasza bez marjasza!! co będzie to będzie! proszę się kłaniać pani Jenerałowéj...
Przybyły nie okazując nic po sobie, przyjął wykrzyknik dość zimno, nie przerywając przygotowań do podróży, które kończył obciągając rękawy sukni, strzepując poły, gładząc kapelusz, ujmując gałkę laski wyciągniętą dłonią. Kapitan niemógł się domyśleć czy to się już skończyło na tém, czy dopiero rozpocząć miało.
— Zatém, nie pozostaje nam jak pożegnać się, — rzekł Pobracki.
— Czy pan życzyłbyś sobie pocałować się? — spytał kapitan, najchętniéj, tylko ostrzegam, że ślinię.
Pan Oktaw cofnął się krokiem, ale nie szedł jeszcze.
— Ma jeszcze inne propozycje w kieszeni! pomyślał kapitan i usiadł.
— No! a gdyby Jenerałowa zgodziła się wreszcie uczynić coś inaczéj — czegobyście panowie wymagali? — pytał pomaleńku cedząc Pobracki.
— A to siadajmyż i mówmy, bo jeszcze ze dwadzieścia cztery godziny potrwa, — zawołał kapitan.
Ale na te słowa wszedł i Kirkuć z drugim jakimś jegomością, jakby na poparcie i odsiecz kapitanowi.
Przybyły z nim był jedną z tych postaci, które możnaby nazwać częścią składową tłumu. Spojrzmy na wielką ludu ciżbę; pewne wyborowe indywidua zaraz się z niéj wyróżniają, reszta tylko tło i podściół stanowi. Otóż do tego beztwarzego tła, które na to jest aby z niego powstała massa, należał skromny przyjaciel Kirkucia, nazwiskiem Pętelka. Najtrudniéj w święcie odmalować istotę podobną.
Rysów jéj pochwycić nie można, ani charakteru oznaczyć, jest w niéj wszystko co stanowi człowieka, a niema nic coby go od innych odróżnić mogło. Maluczki, blady, starty jak pieniądz zdawkowy, żółtéj i pomiętéj cery, oczów zagasłych, włosów niepewnéj barwy żółtawéj, ubrany jak Bóg dał w jakieś suknie stare i oszarpane, Pętelka mógł uchodzić zarówno za porządnego stróża, nieporządnego lokaja, lub za miljonowego pana, który się trochę zaniedbał.
Wszedłszy ukłonił się, potarł głowę, a że z powodu trzeciéj osoby nie sądził się zaraz potrzebny, usunął się w głąb pokoju, trafnie postrzegłszy, iż mógł bardzo stać się zawadą i nie miłym świadkiem. A niechcąc okazać iż go zajmuje to co się dzieje do koła, przedsięwziął natychmiast postrzeżenia nad rozbitą w oknie szybą, która musiała przedstawiać godne obserwacyi fenomena.
— Ale o to, sam ten pan Kirkuć, o którym mowa, dodał Pluta spostrzegłszy go, niech się panowie rozmówią.
Kirkuć ruszył ramionami dając znak, że to wcale nie było potrzebném.
— A to od mojéj siostry? zapytał.
— Tak jest, — rzekł żywiej Pobracki, spodziewając się go ująć, — od siostry, która panu ofiaruje mieszkanie, zaspokojenie wszelkich jego potrzeb i pensyjkę, z warunkiem zamieszkania na wsi.
Kirkuć obrócił oczy na Fryderyka z zapytaniem co mu robić należało, ale zaraz potrząsł głową milczący, domyślając się szczęśliwie, że wniosek ten już odrzucony został.
— Daj mi tam pan pokój, — mruknął po chwili, — to nie moja rzecz, — ja na wsi żyć nie umiem... To głupstwo z pozwoleniem, niech panowie sobie gadają i robią co chcą z moim przyjacielem, ja się w to wdawać nie chcę...
— Siedźże pan sobie gdzie w mieście, ale przynajmniéj wyjedź z Warszawy, — rzekł Pobracki.
— A jak ja niechcę? — spytał Kirkuć podburzony wzrokiem Pluty, ja wolę żyć w Warszawie.
Plenipotent ruszył ramionami.
— Ha! więc nic nie zrobiemy, — dodał biorąc znowu kapelusz.
— Zrobiemy coś pewnie my z panem Kirkuciem, tylko nie wiem czy w współce z panem dobrodziejem, — przerwał Pluta, — jakoś to będzie...
Zaczęli się sobie kłaniać zabierając już rozchodzić, jednak bardzo zawsze powoli, a poseł raz jeszcze się wstrzymał.
— Gdybyśmy co skończyli na tych warunkach, — wybąknął, — jakąż mieć będziemy rękojmię, że pan Kirkuć siostrze się więcéj naprzykrzać nie zechce dla nowych jakichś wymagań.
— A słowo nasze! — dumnie wykrzyknął Pluta, — przecież słowo uczciwych ludzi.
— No tak! słowo, — powtórzył Kirkuć, to jest verbum.
Pobracki ruszył ramionami.
— Zważ tylko WPan, — dorzucił Pluta, — że koniec końcem na słowie zawsze gołem poprzestać będzie potrzeba, czy na wsi czy w mieście. Jeżeli słowu nie zawierzycie wypadnie chyba związanego trzymać przyjaciela mojego Kirkucia, aby się ze wsi nie wyrwał, lub wywieść jak kota w worku żeby nazad drogi nie znalazł.
P. Oktaw zastanowił się głęboko.
— Zatem ile p. Kirkuć chce za słowo, — zapytał.
— W Warszawie utrzymanie ciężkie, życie drogie, a musiemy przecie żyć na stopie przyzwoitéj, niech pani Jenerałowa da na próbę trzy tysiące, nie jestem wymagający a zobaczymy czy wystarczą.
— Jabym wolał do równego działu! — mruknął Kirkuć.
— Ale to ogromnie wiele, to procent szósty od piędziesięciu tysięcy.
— Trzy tysiące! — uśmiechnął się Pluta ruszając ramionami, — wiele? no! niechże da cztery, to lepiéj, liczba równiejsza...
I odwrócił się zniecierpliwiony.
— No zgoda na trzy ale rękojmia.
— Żadnéj, — odparł Pluta, — słowo i kwita, będziecie płacić dopóki my będziemy milczeć i siedzieć cicho...
Pobracki popatrzył, pomyślał, pomruczał coś z cicha, skłonił się i nic nie rzekłszy wyszedł.
— Z temi ślimakami, zawołał rozgniewany kapitan, nic zrobić nie można po ludzku, probuje jeszcze, niechże się parę razy przespaceruje, i niech go tam djabli biorą.
Ale Kirkuciowi chodziło już o przedstawienie stojącego w kontemplacyi okna przyjaciela Pętelki, i zapomniawszy o interessie z bezprzykładnem wyrzeczeniem się, pociągnął go przed kapitana.
— Panie Pętelka, chodźno tu! — zawołał, — oto już jesteśmy wolni, pogadajmy, jesteś pan nam potrzebny.
Pętelka nagle odwrócił się cały jak stał i przyszedł milczący a posłuszny w gotowości na zawołanie; Pluta mierzył go już oczyma nie dowierzająco.
Chwilę trwał ten egzamen dosyć przykry, który Pętelka zniósł z heroicznem wytrwaniem, kapitan ruszył w końcu ramionami.
— Mówiono panu o interessie? daszże pan sobie radę?
Pętelka milczał trzęsąc głową;
— E! proszę nie zważać, — przerwał Kirkuć, któremu o wybór chodziło, — proszę na to nie zważać, że taki niepozorny; już ja ręczę, że drugiego takiego jak on człowieka nie ma na świecie, jeszcze nigdy żadnego interessu nie popsuł. Nie szczęści mu się, to prawda, on jednak temu nie winien; passją ma do kart i co zrobi sprytem to przepuści u zielonego stolika, a taki fryc!!
Począł się śmiać niezmiernie; Pętelka zawstydzony niby spuścił głowę i otarł czoło.
— A że gadać nie umié, to nic! — dodał Mateusz, w tém w istocie nie mocny, choć do roboty nie ma człowieka jak on.
Niewiele znać ufając zaręczeniom przyjaciela, Fryderyk zasiadł rozmyślając.
— Posłuchajno pan, — rzekł, — jest rzecz taka... Pewna dama w młodym wieku swoim miała słabość do pewnego mężczyzny, i miłość tych obojga kochanków z nad brzegów Wieprza, skończyła się tem, czem się kończą tego rodzaju czułości. Pan Bóg dał córeczkę bardzo naturalną. Dziecię to znikło. Z różnych okoliczności domyślać się można, że owa sierota przezwana inaczéj, znajduje się na wychowaniu w pewnym domu. Owa pani niechce znać swojego dziecięcia lub nie wié o niem, wstydzi się może przeszłości. My nie mamy pewności czy dziecię to żyje, czy umarło, czy wychowanica, o któréj mowa jest niem lub nie. Starano się pozacierać ślady, potrzeba je odszukać, trzeba odkryć koniecznie co się stało z dziecięciem? dojść i znaleść dowody, jakbyś się WPan wziął do tego?
Pętelka się zamyślił.
— No tak, — rzekł po chwili (miał przysłowie tego i chętnie go używał) — alboż ja mogę tego, wiedzieć jakbym się, tego, wziął do tego? Bo widzi pan, tego, potrzeba pojechać na miejsce tego, i tam, tego, a jeśli się okaże, tego, to, tego.
Pluta aż się zerwał, ale go Kirkuć pohamował.
— Ale proszę pana kapitana nie zważać na to, że on nie gada, ja uprzedzałem, że nie umie, poślij go na miejsce z dobrą informacją, a przysięgam, że wyszpera z pod ziemi.
— Ha! niech probuje, — rzekł Pluta z niedowierzaniem, — niech probuje.
Pętelka z pewną dozą zarozumiałości się uśmiechnął, usta mu się rozwiązały.
— Pan widzę, tego, myślisz że tylko ten robi, tego kto, tego, gada; a to jest przysłowie, że krowa co wiele tego, mało tego, da je.
Postrzegłszy się, ze i przysłowie trudno mu, było zacytować, splunął z niechęcią i otarł usta zniecierpliwiony.
Widząc, że w istocie rozmowa była niepodobieństwem z przybyłym, i zmiarkowawszy że potrzeba coś poryzykować téż, gdy nie ma w czém wybierać, kapitan rozpoczął na obszerniejszą skalę wykład sprawy, otwierając go parą kieliszkami wódki dla odżywienia intelligencyi i zwrócenia uwagi; dał informacją szczegółową, wbił dobrze w głowę milczącego Pętelki imiona, nazwiska i daty i opatrzywszy na drogę, wypuścił na zwiady.
Nazajutrz wysłaniec żydowską budą odjechał rozmyślając po drodze jakby zobowiązaniom swym zadość uczynić, a kapitan rzekł do Kirkucia:
— Słuchaj, jak mu się nie uda, ty będziesz winien, boś mi go dał i zaręczył; ale pamiętaj, że odtąd tracisz u mnie wiarę na zawsze.
— No, zobaczymy! — uśmiechając się odparł p. Mateusz, nie mówiąc złego słowa, — WPan wierzysz w tych co gadają, — dla tego, że sam pięknie masz w gębie, ale co na tem wygrałeś wżyciu? proszę?
— Tyle tylko, że mogę zażartować z tego świata, na którym mi się nie wiedzie, — rzekł kapitan, a i to nie mała rzecz! z resztą i ja mówię z WPanem — zobaczemy!!

Koniec tomu pierwszego.




Czy ideałowi koniecznie potrzeba strojnéj sukienki? ja nie wiem, ale czasem zaniedbana, skromna, zszarzana nawet, dodaje mu jeszcze wdzięku, nie potrzebuje on ani piękności linij, ani uroku kolorytu — ideałem jest, bo nań duch wieje z góry i światłością opromienia.
Takim była owa sierotka w ubogiéj izdebce, u prostego stoliczka łatająca sukienki, które kaprys i fantazja porwały, często zaniedbana, odziana ledwie, z zapracowanemi dłoniami, z bladą od bezsenności twarzyczką. I ramy tego obrazka, którego ona była główną postacią, grzeszyły trywjalnością może, nie było tam ani ideału jaki rodzi nędza posuniona do ostateczności, ani piękna wiejskiéj prostoty, ale coś tak pospolitego, tak powszedniego, a jednak tak jasnego, tak ślicznego, jakby para wypłakanych i spracowanych ocząt biednego dziewczęcia weszła słonkiem ranném nad tym światkiem szarym i smutnym.
Ideał był w Mani, cichéj, pokornéj, biednéj, a z weselem i z pokorą znoszącéj wszystko co na jéj barki dzień każdy przynosił; ideał nie był w jéj twarzy, ani w postaci drobniuchnéj, ani w wejrzeniu nieśmiałém, ale w sercu co biło pod tą prostą sukienką, i w główce, którą okalała aureola zapoznanego męczeństwa.
Im ciaśniéj splecionym wieńcem cierniowym opasywali ludzie bezbronną istotę, im w większéj ciszy i skrytości odegrywał się tu dramat niedostrzeżony niczyjemu oku, tém jaśniéj świeciła ta izdebka uboga, zarzucona gałgankami, ciasna, powszednia. Jedno tylko serce i jedne oczy patrzały dzień w dzień na ciche bóle dziecka; to serce i oczy ojca, ale ojca, który się przyznać nie mógł do swojego przywiązania, zmuszonego się z niém taić, bezsilnego, i jak to dziecię, biednego.
Mania wśród tego co ją otaczało, choć nieszczęśliwą być mogła, była szczęśliwą, zdawała się nią być przynajmniéj. Nigdy skarga żadna z ust się jéj nie wyrwała, nie wytrysnęła z oka; łzy ciche noc tylko widziała, okrywała ciemność, a serce ściśnione wyrzucało je sobie jak zbrodnią.
Są to męczarnie, do których się przyznać, których pochwycić nie można, które się stroją w pieszczoty, przebierają za serdeczność, maskują uściskami i udają dobrodziejstwa. Takiém było właśnie obejście pani Narębskiéj i jéj córki z biedną Manią, pełne troskliwości, wymierzone zawsze ku jéj pożytkowi, odziane pieczołowitością o jéj przyszłość, a boleśniejsze od policzkowania. Na razy gwałtowne i napaści otwarte człowiek ma przynajmniéj gniew i siłę, przeciw całującemu prześladowaniu, nawet łzy braknie, boby nią podlane więcéj jeszcze wyrosło.
I téj to cierpliwości sieroty, niezmożonéj, niewyczerpanéj, winna była zapewne Mania, że jéj dokuczano tak srodze. Jest coś w złych instynktach ludzkich co rozpala i gniewa, gdy ofiara nie wydaje głosu, gdy krew nie płynie i nie czuć, że męcząc dopiekłeś do żywego. Może nie zdając sobie z tego sprawy, pani Narębska i jéj córka szły za popędem, który je zmuszał dokuczać póty, pókiby nie posłyszały jęku, a tego nie mogły się do-czekać.
Odmalować, opisać te szpilkowania codzienne, niepodobna prawie; dawały do nich powód uchybienia i cnoty, wady i poświęcenie, bo dla nich wszystko dobre, bez wyboru. Ona znosiła to wszystko tak nieznośną płacąc łagodnością, z taką wyższością ducha, niekiedy sama broń poddając nieprzyjacielowi na siebie, że walka ta ustać nie mogła. Patrzał na nią Narębski z coraz żywszém rozdrażnieniem, ale zaradzić nie mógł, a nie miał siły powiedziéć sobie i jéj, żeby się rozstali, żeby na swobodzie szukała sobie pracą mniejszą większéj niezależności i spokoju.
Ona też nie rwała się z gniazdka tego, do którego przywykła, nie przypuszczając by świat miał inne życie, by istniały gdzie jaśniejsze horyzonty i szersze przestrzenie, czuła się jakby stworzona do tego co ją otaczało, jakby przykutą do téj kuli, którą za sobą wlekła.
Króciuchny pobyt Teosia Muszyńskiego na wsi, wzbudził wprawdzie w Mani jakieś nieokreślone uczucie, pojęcie możebności jakiegoś szczęścia na ziemi, ale upartéj myśli téj broniła się jak mogła, nie wierząc by kiedy w rzeczywistość miała się obrócić. Dwie ich dusze zrozumiały się wejrzeniem, zatęskniły do siebie, ale nie śmiały sobie nawet powiedzieć co czuły.
W kilka dni po opisanych wypadkach, pan Feliks, który chętnie po za domem szukał spokoju, nie mogąc znaleźć go w domu, szedł ze spuszczoną głową ku alejom, i naprzeciw Szwajcarskiéj doliny, spotkał równie zadumanego Teosia Muszyńskiego, który zetknąwszy się z nim niespodzianie, z radością obie dłonie doń wyciągnął.
— No cóż ty porabiasz w mieście? jak ci się wiedzie? mój drogi! gorąco spytał go pan Feliks, który kochał Teosia i za siebie i za Manię, równie jak żona jego i córka nienawidziły go instynktowo.
— I nic nie robię i wcale mi się nie wiedzie, — odpowiedział smutnie Teoś, trzebaby znać położenie takich jak ja Ilotów, aby pojąć jak wśród miasta kilkakroć stotysiącznego, oświeconego, lubiącego i podtrzymującego literaturę, gdzie na pozór każda siła zużytkowanąby być mogła, doskonale jenjuszowi, talentowi i pracy, z głodu umrzéć można.
— No! tak źle, spodziewam się, nie jest, — odparł Feliks, — a w każdym razie, jużciż masz takich coby się z tobą z ostatnim chleba kawałkiem rozłamali, — i podał mu rękę z uczuciem.
Teoś schwycił ją milczący i westchnął.
— Mój drogi panie, rzekł, chleb miłosierdzia, którym rozłamywać się miło temu co go ma, gorzki jest dla tych co przyjąwszy, do ust kłaść muszą jak dar i litość; nie chodzi zresztą tyle o chleb powszedni, co o możebne dobicie się stanowiska jakiegoś, stanie się użytecznym, wejście w szeregi czynne społeczności... ku temu właśnie dla większości drogi są zaparte, a ilu z tych co do celu płyną, ginie w drodze! Bóg wie jeden.
Ludzie są jak ziarna, które opatrzność rzuca w powietrze, niesione wiatrami lecą... i jedne padają, jak mówi przypowieść ewangieliczna, na skały, drugie na morza, setne na żyzną ziemię co je wypielęgnuje i wychowa. Ludzi jak ziarna wiele, o! wiele, przepada.
— Ale kto ma siłę woli i wytrwałość.
— Czasem się niemi celu dobije, czasem się zabije niem... bo walki skutek niepewny, widzimy tych co wyszli cało, nikną ci co zginęli...
— Ale cóż głównie na przeszkodzie staje? spytał pan Feliks.
— Znamy się dawno, odezwał się Teoś wzdychając, ale życia mojego przeszłego, nie znasz pan jeszcze dobrze, zdaje mi się że mógłbyś się z niego najlepiéj przekonać, jak przy najlepszych chęciach do czegoś dojść trudno, bez téj rosy i słońca, które tylko modlitwa i opatrzność dają, bo wola ich nie sprowadza... Masz pan czas? chcesz posłuchać?
— O! najchętniéj, usiądźmy tylko, odpowiedział Feliks, bo idąc i mówić trudno i słuchać nie łatwo.
Znalazłszy ustronną ławkę blizko botanicznego ogrodu, dwaj przyjaciele przystanęli i zasiedli wygodnie, a Teoś Muszyński tak mówić począł:
Domyślasz się już, panie drogi, że nie pochodzę z żadnéj Muszyny, z żadnéj znacznéj ani bogatéj rodziny, że jestem dziecięciem Warszawskiego bruku, bez herbownéj tarczy i świetnych kolligacji.... bladą roślinką z między kamieni wyrosłą, wykołysaną miejską wrzawą, nakarmioną mefitycznemi od dzieciństwa wyziewami. Rodzice moi, byli to poczciwi, skromni rzemieślnicy tylko... którym pod ostatek życia przyszło walczyć niespodzianie z nowemi formy i sposobami zalecania, które rzemiosła przybrały z zagranicy. Nie mogli oni wytrzymać konkurencji ze świetnemi szyldy, ogłoszeniami, i całym tym powierzchownym blaskiem, który zastąpił cichą ale poważną firmę rzemieślniczą i kupiecką.
Dawniéj domy trwały poczciwą, okupioną pracą i sumieniem słowa, i nie starały się bynajmniéj o zwabienie kupującego na wędkę świetnych pozorów... szanując i siebie trochę, niechcąc się zniżać do szarlataństwa; rzemiosło i sklep były pewnego rodzaju instytucją; teraz stały się exploatacją umiejętną a gorączkową. Często najniepozorniejszy dom stary, w którym od lat stu nic się nie odmieniło, stał tylko tém, że miał wiarę i szacunek... Nagle zaczęto rachować w handlu i rzemiośle, nie na te uczucia serca ludzkiego zacne i poczciwe, ale wypotrzebowywać słabości... Obrachowano co może próżność, ciekawość, łatwowierność i na tém budować się poczęto, śmiejąc z tych którzy się łapać dawali, w przekonaniu że zawsze się ich dość znajdzie i na jutro.
Gdy wprzódy podstawą stosunków między pracą a nabywcą była wiara i poszanowanie, gorączka wieku, któréj siły w przyszłości nie zaprzeczam bynajmniéj, znalazła, że te dwa bodźce za mało były czynne, wyszukała innych i w ręce szarlanterji rzuciła rzemiosło i handel. Od tego to czasu, warsztat szewcki stał się magazynem obówia; krawiec, artystą kroju; stolarz, zatytułował sklep, składem mebli. Znikły skromne szyldy które oznajmywały rzecz a nie nęciły oczów, i powstały błyszczące i brzmiące napisy, złocenia, obietnice, przemawiające do oczów i kieszeni pokusy.
Moi rodzice, których sklepik i robota stanowiły cały majątek, z wzrostem szyldów i reklam, zubożeli i upadli. Ojciec nigdy się nie chciał uciec do takich środków, które dla fuszerów stosownemi uznawał; chwalić się nie umiał, odbyt powoli tracić zaczął, zagryzł się i umarł... Została mi matka jedna, która we łzach i smutku podołać także nie mogła, musiała się w końcu wyprzedać, obliczyć, i pokazało się żeśmy ledwie mieli tyle, by jakiś rok szukać o reszcie suchego chleba, co czynić należało, by żyć daléj.
Jam był mały, chodziłem już do szkół gdy ta katastrofa pozbawiła nas chleba, musieliśmy się ścisnąć, przenieść do jednéj izdebki na poddaszu przy Ogrodowéj ulicy, i myśléć by po jałmużnie nie chodzić. Matka mniéj dbała o siebie, życie jéj było skończone, ale płakała nademną, bo jéj się zdawało po macierzyńsku sądząc, że we mnie widziała ziarenko przyszłości, iskierkę jakąś — żal jéj było, bym się miał zwalać i zmarnować.
Dochodziła zrazu prawie do rozpaczy, ale boleść ta biednéj kobiety, któréj całém narzędziem przyszłości było serce, nie roztapiała się we łzach próżnych, gorączkowo szukała ratunku.
Radzono jéj by mnie oddała do terminu, nie chciała, pojmowała instynktowo, że szkoły i nauka stanowiły o przyszłości; postanowiła bądź co bądź dać mi jak mogła najlepsze wychowanie. Sama mnie pilnowała, a całując nieraz i ściskając we łzach cała, wlewała we mnie miłością swą ochotę do pracy, przéczucie jéj pożytku... Nigdym ze szkoły nie powrócił, żeby mnie sama nie rozpytała o najmniejszy szczegół zajęć moich i postępy jakie uczyniłem.
Rozgrzany tą troską i pieczą, dojrzałem téż wcześnie, spoważniałem od dziecka, gorąco pochwyciłem do piersi jéj pragnienie... A że ostatki grosza wyczerpywały się szybko, choć nie młoda, choć chora, choć nie przywykła do pracy ręcznéj, matka moja odważnie poczęła jéj szukać, by zapobiedz głodowi i wyciąganiu ręki, któreby ją przedwcześnie zabiło.
Po dawnych swoich znajomych chodząc, wyrobiła sobie, że jéj bieliznę do prania oddawać zaczęto, najęła do pomocy kobietę, i z tego malutkiego zarobku, który jednak z dnia na dzień głodu nie dopuszczał, poczęliśmy się ubożuchno utrzymywać.
Często wspominam dziś ze łzami jeszcze, tę szczupłą izdebkę jedyną na tyłach drewnianego domku w Ogrodowéj ulicy, w któréj mieściły się i balije i stoły do prasowania, i łóżko i kuchnia, i ja na ławeczce z książką w ręku w kąciku pod okiem matki. Od rana do mroku musiała biedna biegać od kątka do kątka, by wystarczyć zajęciu, i na mnie spojrzeć, i uścisnąć i zapytać o każdy szczegół.
Nieraz z podziwieniem rozmyślam, jak ona odgadywała niemal, i trudności z któremi walczyłem i drogi jakiemi przeciw nim iść było potrzeba, instynktem wskazując mi cudownie co robić miałem, jak się uczyć, gdzie czego szukać.
Na progu téj izdebki czekała na mnie gdym powracał, ścigała oczyma gdy z książkami pod pachą odchodziłem do szkoły. Jam poczuł, że takiemu poświęceniu powinienem był odpowiedziéć równém z mojéj strony, i w trzynastym już roku mogłem przynieść jakiś grosz do domu, uczeniem drobniejszych i równie jak ja ubogich dzieci, zarobiony. Maluczko to było, ale własny mój zarobek, czynił mnie tak dumnym, a matka ściskając i obejmując spracowanemi rękami, tak słodkiemi łzy go skrapiała!
— Daruj mi pan, dodał Teoś, że się nad drobnemi okolicznościami téj epoki mojego życia rozszerzam — pozostały w sercu tak głęboko wyryte wspomnienia młodości, że mi się od nich oderwać trudno. W téj pozioméj prozie życia, ja widzę jeszcze taką poezję, takie blaski! takie cuda! jakich wyobraźnia poety nigdy stworzyć nie może.
Było to życie ciche, pracowite i jednostajne, okolone spokojem, jakiego inne jaśniejsze losy ludzkie nie mają. Wieczorem zasiadaliśmy z matką u stolika przy świecy ogarku, ona z robótką jakąś, ja z książką na kolanach, i cicho nieraz zagadywaliśmy się długo, a ona mi prostemi słowy wpajała te wielkie życia zasady, których ani nauka, ani rozum nabyty, ani wielka przebiegłość zastąpić nigdy nie mogą, bo one płyną raczéj z serca i uczucia oświeconego przyniesionym z innego świata blaskiem, niż z tych władz, których użycie od wielu wpływów ziemskich zależy.
Czasem wieczorem letnim siadaliśmy razem w podwórku, które miało trochę zieloności, na które wietrzyk czyściejszy od pól i łąk, od lasów i wód zawiewał, i poiliśmy się ciszą téj godziny, marząc oboje jak kiedyś będziemy szczęśliwi, gdy ja dorosnę, gdy ona na mojém sparłszy się ramieniu, odpocząć będzie mogła.
Ale biedna matka, w pracy nareszcie stargała siły, poczęła chorzeć, radzić się, leczyć, słabnąć i jednego strasznego dnia, którego nie zapomnę nigdy, zostałem — sierotą.
Ciężko jéj było umierać — zostawując mnie samym na świecie w tym wieku, który staréj do pokierowania przyszłością potrzebuje dłoni... bez opieki, bez przyjaciela i doradzcy, i zdaje mi się że ta obawa o mnie, niszcząc jéj zdrowie, zgon przyśpieszyła.
Zbudziliśmy się około północy, jękiem cichym, który napróżno stłumić chciała, bojąc się mnie obudzić, — po cichu wołała — wody, paliło ją pragnienie. Od kilku dni uważaliśmy że była gorzéj, ale pracy zwykłéj nie rzucała do ostatka i choć kaszel ją przerywał, choć w nogach czuła osłabienie — stała odważnie przy stole, nie dając się namówić na spoczynek.
Wstaliśmy rozpalić światło, pobiegłem po świeżą wodę... ale usta jéj spalone ledwie się brzegu szklanki dotknęły, postrzegłem, że ręce drżały tak, iż utrzymać jéj nie mogła, a twarz śmiertelną poczęła okrywać się bladością, dwie łzy ciche spływały po policzkach... Chciała mówić, ale głos jéj zamierał, pochwyciła mnie tylko za głowę, przycisnęła ją do piersi, schyliła się ku mnie i z lekkim okrzykiem bólu... skonała.
Ja sam zostałem u łóżka jéj klęcząc, w tym martwym już uścisku, nie pojmując śmierci, nie wierząc w nią, nie wiedząc co począć.
Na płacz i lament kobiety, która u nas służyła, rozbudzającéj dom cały, poczciwi ludzie nadeszli, a żem ja nie umiał sobie dać rady i nie wiedział co robić, zajęli się z litości pogrzebem i ostatnią dla biednéj matki posługą; potém sprzedażą ruchomości, obmyśleniem wreszcie spokoju na pierwsze żalu godziny.
Kilkoro nas tylko poszło za ubogą trumienką na Powązki, a mnie od mogiły nie łatwo było oderwać. Ale nazajutrz potrzeba już było iść do szkoły, a matka tak we mnie wpoiła konieczność pracy, żem ani pomyślał o swobodzie, o odpoczynku, że żal nawet rozpaczliwy, nie zdawał mi się przyczyną dostateczną do uwolnienia od nauki.
Nigdy nie zapomnę powrotu mojego do klassy, gdy z czerwonemi oczyma, nie umiejąc lekcji tuliłem się drżący w kątek, aby mnie nauczyciel nie wywołał. Tego dnia przypadała właśnie lekcja jednego z tych najstraszniejszych pedagogów nieubłaganych, którzy są postrachem dzieciaków.
Był nim professor matematyki pan Kruczkiewicz. Żółty, chudy, prosty, sztywny, nie uśmiechający się nigdy, chodzący po świecie jak cyrkiel po papierze wymierzonemi kroki, i na pozór pozbawiony krwi, serca, uczucia i wszystkiego co człowieka stanowi. Nieszczęściem za pierwszém wejrzeniem wpadłem mu w oko i suchy, kościsty palec skierowawszy ku mnie, wywołał swym głosem grzechotki:
— Muszyński!
Mrowie przebiegło po mnie, zasłoniłem twarz rękami i zacząłem płakać.
Płacz w dziecku jest zeznaniem winy, i tak go zrazu pojął professor, który coraz surowiéj gromić i wołać począwszy, wyciągnął mię z ławy na środek, obsypując przezwiskami, leniwca, muła, opieszalca, próżniaka.
— A to tak! — wołał zimnym głosem równym, wyrazy ostremi, ale bez najmniejszego objawu passji, — a to tak! zabaweczki! bieganina! piłka! uliczka! a to tak! a lekcji ani w ząb! Czekajże, dam ja ci tu zabawki, dam piłkę, dam uliczkę, łobuzie jakiś, zakało rodu ludzkiego! No cóż? nie umiesz lekcji?
— Nie — umiem, panie professorze, — odpowiedziałem.
— Nie umiesz! i bezwstydnie śmiesz mi to wyznawać, w obliczu towarzyszów, bez sromu, bez czoła... na zgorszenie tych, których dotknięcie twoje zaraża, których gubisz złym przykładem. A! czekajże!
Tu groźnie się zatrzymał i dodał:
— Mów, mule jakiś, dla czegoż nieumiesz?
Professor zamiast osła, używał zawsze muła, pierwsze wyrażenie mając za nadto trywialne.
— Dla czego nieumiesz? — powtórzył groźnie.
— Matka mi umarła! — odpowiedziałem po cichu.
Nauczyciel stanął wryty, zmieniła mu się twarz zwykle nieporuszona, w oku zakręciła się łza — zmieszał się, pożałował widać łajania i zbliżywszy się do mnie pogładził po głowie, zcicha rzekłszy do mnie:
— Sierota?
— Sierota — odpowiedziałem.
— Bóg nam ojcem, odejdź na miejsce.
Odtąd był dla mnie opiekunem i ta zimna postać, pod któréj powłoką suchą kryło się serce pełne uczucia, wcale inaczéj mi się przedstawia.
Usiłując wynagrodzić mi to co za bolesną uważał krzywdę, wyrządzoną bezbronnemu dziecięciu, Kruczkiewicz zaraz wychodząc z klassy zaprowadził mnie do siebie, wybadał i szczególniéj się zajął moim losem. Było coś opatrznościowego w tym gniewie, w tych łzach i w téj rzuconéj mi przy pierwszym kroku w świat opiece z góry.
Taki był nowego życia początek, musiałem zaraz opuścić mieszkanie przy Ogrodowéj ulicy, z którém rozstać się było mi bardzo, bardzo trudno! Był to ostatni kątek na ziemi, gdziem jeszcze nie był sierotą.
Odtąd już sam jeden, nie mając własnego dachu, po cudzych kątach tułać się musiałem i cudzym żyć chlebem.
Ale w szkołach dobrze mi jeszcze było, nie poczułem tak bardzo ciężaru życia, uczyłem się jak mogłem, dobijałem nagród, pochwał, wszystkich dystynkcji mających zaręczać przyszłość, które jednak najczęściéj małą są jéj rękojmią.
Gdym późniéj z temi laurami wyszedł na świat, pozostało mi przekonanie o potrzebie głębszéj nauki, a zupełny brak ułatwiających ją środków i znowu troska o chleb powszedni, którego szkolne nagrody nie dawały, nie uczyły nawet jak nań zrobić.
Zostawało mi jedno nauczycielstwo, najcięższy może z zarobków, którego zasługę zapoznają i goryczy nie wiedzą ludzie. Ucząc drugich potrzeba się było samemu kształcić, czytać, pracować, kraść od snu nocnego godziny, zdobywać często upokorzeniem i ofiarami miłości własnéj, książki i pomoce.
Ale gdy się cel sobie oznaczy, gdy się pragnie i silną ma wolę — czegóż to człowiek nie złamie? Jest opatrzność dla tych co na nią zasłużą.
W tych latach nabyłem przekonania, że nad sierotami czuwa Boża opieka, że są w życiu niepojęte cuda, których prostemu przypadkowi przypisywać nie można.
Pomnę, że często w chwilach najpilniejszéj potrzeby, spadały mi z nieba upragnione pomoce tak na dobie, jak gdyby głos mój gdzieś był wysłuchany w górze, jak gdyby odpowiedź nań niosły. Nigdy téż nie rozpaczam: w ostatniéj chwili, gdy mi już do czynienia nic nie pozostaje, — staję, czekam, spoglądam w niebo i niebo zsyła dłoń pomocną.
Często jak gdyby Opatrzność probowała sił człowieka, opóźnia się z posiłkiem, doprowadza do ostateczności, czeka czy nie zrozpaczysz, aż gdyś już stracił nadzieję, gdy drżysz mając zbluźnić; — zlatuje niebieski posłaniec z wieścią radosną. Jesteś ocalony.
Chodzenie za lekcjami, utrapienia jakich się doznaje mając do czynienia z ludźmi różnemi, naprzykrzyły mi się tak bardzo, żem począł szukać innych środków do życia.
Zdało mi się, że czując w sobie jakiś talencik, mając łatwość pisania, chęć pracy, potrafię stanąć w rzędzie choćby najskromniejszych literatów i na chleb zapracować, a razem być ludziom pożytecznym.
Dawno już sił probowałem po cichu, alem nie śmiał występować z niedojrzałą pracą; porównywałem, śledziłem, czytałem, a w ostatku przy pomocy miłości własnéj nie czując się tak bardzo gorszym od drugich, postanowiłem uciec się o pomoc do jednego z sędziwych już literatów, przytulić pod jego skrzydła, aby sub umbra alarum potentata wejść w ten świat, który mi się przytułkiem i portem wydawał po burzy.
Ale z temi głośnemi imionami, taka historja jak z szyldami: są sławy uczciwe i w pocie czoła zdobyte powoli, są imiona kupione umiejętnie graną komedją i wywieszonym pięknie malowanym znakiem.
Smutno to powiedziéć, ale najczęściéj ten najgłośniejszy kto najmniéj zasługuje na to. Genjusz, talent, uczucie, poświęcenie, wszystko przed ludźmi odegrać można, przemawiając zręcznie do słabostek człowieka.
Temu, którego zdania potrzebujesz, wmów tylko znawstwo wielkie, rozum przenikliwy, okadź go naprzód pochlebstwy, a będziesz miał gotowego poplecznika. Tłumy zyskują się jak pojedynczy ludzie, kadzidłem, potakiwaniem ich namiętnościom, w porę rzuconém słowem, uległością, pokorą, wielkiemi frazami głośno wykrzyknionemi, gdy drudzy szepczą je po cichu, zapożyczoną umiejętnie ideą popularną.
Cicha praca w kątku, idąca w świat bez opłaconéj pokłonem reklamy, potrzebuje długiego czasu by trafiła do przekonań i zyskała uznanie, a głośna szarlatanerja zdobywa od razu szturmem, co sumienniejsi życiem okupywać muszą.
Pierwszego, na którego trafiłem, literata wielkiego imienia, o secinie tomów dzieł przeróżnéj treści, musisz pan znać choć z imienia, jest nim Jan Kanty Purchawka.
Dziwny to fenomen, że z końca w koniec szeregu zgadzają się wszyscy na to, że nie ma żadnego talentu, sami najżarliwsi wielbiciele we frazy jego nie wierzą, a przecież Purchawka jest wzięty, głośny i nie ma sprawy literackiéj, w którąby palca nie umoczył.
Chodzi około tego z umiejętnością wielką, a pielęgnuje swoją reputację nie znacznie, ale nader skutecznie.
Posłuchajcie go tylko mówiącego o literaturze, nic się tam nie stało bez jego udziału, wszystko my zrobiliśmy, powiada; nie ma czegoby nie doradził, do czegoby się nie przyczynił, w czémby czynnéj i stanowczéj nie grał roli. A jednak, z przeproszeniem, puściejszéj głowy i takiego jak u niego braku sądu, trudno na świecie znaleźć, ale Purchawka ma rzecz wielką... ma frazę.
Myśli brak mu całkowicie, słowo zawsze znajdzie, wedle oklepanych form ułożone i przyzwoicie wyglądające, tak, że dla niewymagających ludzi, uchodzi za produkt jak najwykwintniejszy. Wiecznie téż jest w pogoni za myślą, na przesmyku, którędy ta zwierzyna się przemyka i nie ma łowca coby zręczniéj polował na ledwie wykluwającą się ideę. Nieostrożnie przed nim wygadasz się z niedonoszonym pomysłem, sądem, zdaniem — milcząc pochwycił je w powietrzu, a jutro nosi się z niemi po mieście jak ze swojemi dziećmi i gorliwie je popierając, najbezwstydniéj głosi się ich rodzicem.
Na tych łatwych zdobyczach, cała jego stoi sława. Nikt umiejętniéj nad niego nie wypotrzebuje cudzego pomysłu, nie przewącha co ma być popularném i może się stać głośném.
Widziałeś pan przecie choć raz w życiu Purchawkę gdzieś na jakimś bankiecie, ku czci jakiéj gwiazdy prowincjonalnéj wydanym? Jest to maleńka, grubawa figurka, na trochę krzywych, nizkich nogach, któréj Opatrzność jako szyldu powołania udzieliła szczęśliwéj dużéj głowy i hydrocefalicznego czoła.... Oczy mu siedzą na wierzchu, a wargi oddęte dumnie, świadczą, że poczuł swą wysoką dostojność. Patrz, gdy kroczy przez ulicę, jakim otoczony majestatem! jaką obleczony powagą, jak wie że ściąga oczy i może być widzianym, jak pilnuje się by nic, zapomniawszy się, ze szczerego uczucia jak prosty śmiertelnik nie zrobił.
Czujesz, że ten potężny łeb stworzony jest do wieńca i aureoli, choćby ich wcale był nie wart, inaczéj trzebaby mu choć ośle uszy przyprawić, aby jako tako wyglądał.
Nikt mocniéj na pozór w siebie nie wierzy i lepiéj się sprzedać nie umie. Trzeba go widzieć z obcymi zwłaszcza, gdy się raz pierwszy im przedstawia, jak w najobojętniejszą rozmowę umie wtrącić to co go podnieść może, jak pół słówkami, nawiasami, zapomnieniami umyślnemi posuwa swój obóz naprzód i odkrywa siły.
Nie ma człowieka coby więcéj o poświęceniu mówił, a mniéj go praktykował; słuchając go wierzysz, że żyje dla ludzkości, znając postrzeżesz łatwo, że siebie tylko ma na celu i bifsztykby z niéj wykroił, gdyby mu się trochę jeść chciało.
W jego rozmowie mniéj więcéj utajone ja gra rolę tak przeważną, iż w końcu od powtarzanych doz egoizmu, najstrawniejszy słuchacz, czkawki i ckliwości razem dostać musi.
Gdybyś z nim mówił o chińskim cesarzu, znajdzie sposób siebie gdzieś wetknąć pod jego żółty szlafrok.
Purchawka téż u ogółu, który najlepiéj wierzy tym co mu nieustannie jedno powtarzać umieją, uchodzi za wielkiego człowieka, za olbrzyma wiedzy i intelligencji. Znajdziesz go odlanym z bronzu, z miedzi, z gipsu, z żelaza, modelowanym z gliny, malowanym olejno, sztychowanym i fotografowanym, a po śmierci ktoś musi alfresco w grupie znakomitości postawić; ustalona jego sława jest jak opoka, o którą wszelka rozbija się krytyka. Nic o nim powiedziéć nie można, słynie z prądem czasu, i byłbyś ogłoszony nieprzyjacielem kraju i zdrajcą, gdybyś śmiał go podać w wątpliwość.
Purchawka należy do wszystkiego co sławi, unika wszelkiéj opozycyi rzeczom popularnym, w potrzebie milczy ostrożnie, oczekując po czyjéj stronie będzie zwycięztwo, a sposoby jakich używa aby się wcisnąć wszędzie, wśliznąć gdzie się coś robi, wyliczyć się i opisać nie dają. W potrzebie gotów iść przebojem — a ominięty dopieroż krzyczy i łaje! Ale któżby go śmiał minąć!
Jeżeli się co stało bez niego, już to rzecz która pewnie upaść musi — w któréj jest wada organiczna lub podejrzana dążność, bez tego sosu nie ma zdrowéj potrawy.
Rozumni téż ludzie szukają nominalnego współpracownictwa Purchawki, łapią jego imię, a sławny człowiek choć nic nie robi, byle się podpisał w jak największéj prac liczbie, już ma dosyć.
Gdym po raz pierwszy przybył z pokorą i drżeniem, przestępując próg świątyni z moim zwitkiem papieru pod pachą, jeszczem nie znał wcale wielkiego człowieka, wierzyłem weń, przystępowałem do tego majestatu ze czcią i strachem.
Wyszedł naprzeciw mnie ustrojony w powagę straszliwą, z chmurném czołem, z piórem za uchem, z księgą w ręku, udając oderwanego natrętnie od niezmiernéj pracy, chociaż zabrzękłe oczy dowodziły, że się tylko co ze snu, po obfitéj przekąsce obudził.
Zmierzył mnie z posągowéj wyżyny piedestału, na którym stał i raczył protektorsko powitać, gdyż mu znać strach mój i przejęcie młodociane wielkością jego, podobały się.
— Cóż mi powiesz młodzieńcze? zapytał wpatrując się we mnie.
— A! panie, rzekłem, wpatrując się weń błagająco!
Oto są grzechy mojego żywota.
Do kogoż z niemi jeśli nie pod skrzydła twoje, o radę, o pomoc...
Wziął z rąk moich zwitek i popatrzał.
— Powiastka! rzekł — to rodzaj płochy! trzeba jąć się naprzód poważniejszéj pracy.
— To tylko próba stylu... odpowiedziałem, chciałbym wiedzieć czy pracować mogę? zasięgnąć jego zdania? Jeśli jest jaki talencik może i w tém się okazać.
Pomruczał coś niewyraźnie patrząc na papier.
— No, dobrze, dobrze, rzekł... przejrzym to...
— I proszę pana... racz napisać swe zdanie bez ogródki, bez litości...
Uśmiechnął się.
— Ale potrzeba byś WPan mi dał czas, mam tysiące zajęć na téj biednéj głowie... nie rozporządzam sobą... chwileczki nie mam wolnéj.
— A! poczekam ile pan każe! wiem że ten czas drogi należy do ogółu! nieśmiałbym być natrętnym... odpowiedziałem z pokorą.
To mu się podobało, kadzidło pociągnął przyjemnie i wcale się nie zakrztusił.
Doszedłem późniéj wypadkiem, że istotnie miał wielkie zajęcie, bo tegoż dnia jadł obiad na cześć jednego przybyłego literata dany, zaproszony był na wesele i chrzciny, a powrócił po północy do domu tak natchniony, że od rzeczy prawił.
Sławę swoją spijał tysiącem kielichów i spożywał w setnych sztukamięsach... to było najważniejsze jego zajęcie. Rękopism mój spoczął na stoliku wielkiego człowieka, ale sądzić o nim nie myślał, dał go komuś do przeczytania, i zwrócił z cudzemi przypiskami, z których gdym mu się chciał tłómaczyć, pokazało się jawnie, pomimo zręcznych ogólników, że nie czytał wcale zostawionéj mu roboty.
Czynił mi wszakże nadzieję, że przy pracy, za lat jakich dwadzieścia, potrafię buty czyścić jednemu z genjuszów epoki. Ostatecznie radził mi się zająć tłumaczeniem, kompilacją, streszczaniem i t. p., dając mi do zrozumienia, że piękna pochwała i rozbiór dzieł jego, mogłaby mi wielce być pożyteczną.
W tém wszystkiém co mi powiedział, tak mało było logiki, tak niewiele podstawy, tak widocznie dowolna frazeologja zwietrzała, którą wprzód musiał innych częstować, żem z trochą zastanowienia pojął, całą próżnię człowieka, i odszedłem smutny i zniechęcony marnością rzeczy ludzkich.
Jeśli tacy olbrzymi, na Boga, rzekłem w duszy, czémże będą karły??
Wszakże niechcąc jeszcze przypuścić, abym się miał zawieść i posądzając moją miłość własną, obrażoną, że mi ową znakomitość wystawiła fałszywie, powróciłem do p. Purchawki. Ale zapraszany na jego literackie wieczory, przypuszczony do wysokich progów, z każdym dniem mocniéj przekonywałem się o jego nicości.
Mogłem go sobie pozyskać tylko zostając adeptem, czcicielem, trybularzem i jego anima damnata, ale trocha wrodzonéj dumy, wybaczonéj synowi biednéj praczki, wstrzymała od upodlenia.
Między mną téż a wielkim człowiekiem, od razu to poczułem, nie mógł istniéć stosunek żaden, trzeba go było oprzéć na fałszu i pochlebstwie, a jam do tego nie był zdolny... za czysty byłem, za młody.
Samemu zaś wybić się na wierzch, było prawie niepodobna, liczmy na to także iż nie będąc protektorem, Purchawka stawał się od razu przeciwnikiem, bo kto nie był z nim, był mu już wrogiem. Szukałem znowu silniejszych nad moje pleców...
Przypadkiem na jakimś wieczorku w domu, gdzie dawałem lekcje, spotkałem się z dosyć już naówczas wziętym i wsławionym panem Przecławem Tumaniewiczem.
Przebacz mi pan, że opowiadając mu tak szczegółowo smutne dzieje mojego życia, i cudze do nich domięszać muszę — ale inaczéj i moich byś pan nie zrozumiał.
Słyszałeś czy nie o Tumaniewiczu? ależ czytając dzienniki, lubiąc literaturę, nie mogłeś się choć z nazwiskiem nie spotkać.
Tumaniewicz, wyznajmy to naprzód co słuszna, jest człowiek z talentem rzeczywistym, talentem słowa i naśladownictwa, talentem formy, pojęciem bystrém, łatwością pracy niezmierną, ale na dnie pod tém wszystkiém nie ma ani kropli uczucia, ani odrobiny serca, ani ździebełka sumienia. Żartobliwy, szyderski, przyjacielski ze wszystkiemi, nie ma przekonań głębokich żadnych, nie ma przywiązania do nikogo i do niczego, nie ma myśli coby go wiodła, ani celu coby mu świecił.
W danéj chwili wchodzi łatwo w zdanie każde, pojmuje i tłómaczy sobie wszelkie postępowanie, ale nazajutrz śmieje się z tego, czemu dziś potakiwał i z równą giętkością przeciwne popierać będzie przekonania... jemu to lub owo, zupełnie wszystko jedno. Talent jego w potrzebie, do pewnego stopnia udaje ciepło, namiętność i uczucie, a zawsze ma w pogotowiu śmiech, sarkazm, i potrafi bystro słabą stronę każdéj rzeczy pochwycić.
Wszystko mu jedno co pisać.
Zręczny raczéj niż silny, przyzwoicie coś w każdym rodzaju stworzyć umie, naśladując umiejętnie, ale tworzenie jego jest mechanicznym niemal processem, jest jakąś władzą małpiarską, w któréj pozór twórczości pokrywa brak prawdziwego życia.
Na pierwszy rzut oka, komedja jego, dramat, poezja, dowcipny szkic, krytyka, rozprawa są błyszczące i ładniuchne, myśl w nich nawet zdaje się igrać żywotna, ale podobne są one do tych niemieckich norymbergskich galanterji robionych na jarmarki lipskie, które się świecą w sklepie, a w użyciu na nic się nie przydały, i znać zaraz że są robione przez fuszera.
Czytając jego twory, zdaje ci się, że powinnyby cię rozgrzać, że człowiek co je pisał ma talent ogromny, ale zamknąwszy książkę zostaje po nich wrażenie fajerwerku, trochę swędu i trochę brudu... w oczach ciemność.
Tumaniewicz zresztą nie bierze siebie serjo.... równie chętnie żartuje z siebie i swych utworów jak z cudzych.
Ze wszystkich władz udzielonych mu po szczypcie, najwyżéj podobno ceni on swój dowcip, z którym się najchętniéj popisuje, tym on napada i broni się, żywi i zabija, i przyznać potrzeba, że ten często posługuje mu doskonale.
Pierwszego dnia widząc Tumaniewicza, jeśli się bardzo wysili, gotówbyś myśléć że to jenjusz, drugiego dostrzegasz tylko talent, trzeciego i daléj już sam niewiesz co o nim trzymać; nakoniec widząc jak łatwo mieni przekonania, tracisz wszelką weń wiarę, i wszelką ku niemu skłonność.
Nie tai on się bynajmniéj, że jeśli talentu swojego używa to tylko dla pieniędzy, że gotów jest pisać co kto zechce, że mu wszystko jedno, komedye czy tragedye fabrykować, i że na poczekaniu może i poemat we dwudziestu czterech pieśniach wylać z piersi.
Jest to machinka do pisania, odżywiana wielkiem czytaniem, zapożyczająca się nader zręcznie, pracująca wcale nawet porządnie; tylko w niéj człowieka, duszy, czucia, zasad i ciepłego ogniska nieszukaj, bo ich tam nie znajdziesz...
Maleńki, zwinny, niepozorny Tumaniewicz wkręca się wszędzie by żartować, czas trawi na paplaniu, które mu służy jako gimnastyka do wyrobienia sił; nigdzie stale nie przylgnie, nie ma przyjaciół, bo nikogo nie kocha, nie ma stosunków, bo ich nie ceni i rodzonemu bratu gotów trochę gardła poderznąć, byleby się to jego kieszeni na coś przydać mogło... Zresztą najlepszy człowiek w świecie.
Jakkolwiek sceptyk i żartowniś, pan Przecław przy pierwszém poznaniu, trochę się popisuje i gra komedję niezależnego sędziego, wszystko poświęcającego dla prawdy; — przyznaję się że mnie, acz nie sympatyczną ironią i sarkazmem, zrazu jakoś obałamucił.
Że nie miał nikogo z kimby tam mógł swobodniéj się rozmówić, pewien będąc, że go pojmę, łatwo się do mnie młodego uczepił. Naturalnie rozmowa poszła zaraz na literaturę i przyznałem mu się w prostocie ducha naiwnie, że chciałem z niéj uczynić zawód mój przyszły.
— No! to witajże kolego w gronie wywołańców, zawołał, ale obrachuj się z piętami i łokciami, czy boso i goło chodzić potrafisz nie dostając kataru; wiesz jak katary u nas śmiertelne; porachuj się z żołądkiem czy ci dieta nie szkodzi.
Ściśle biorąc chleb literacki zły nie jest, głównie dla tego, że do każdéj innéj karjery czegoś potrzeba, kwalifikacji, umiejętności, talentu, nauki, a tu — choćby z niczem byle śmiało. Dla tego téż inwalidzi społeczni wszelkiego rodzaju, wywołani z szeregów innych, cisną się tu, bo tu zaszczytne miejsce zawsze zająć mogą — byle zręcznie się wzięli do tego.
Można zupełnie nic nie umiéć, nie pracować, nie ślęczyć, nie miéć iskierki talentu a wydawać coś uparcie, dopóki się sobie nie zbuduje reputacyi, non vi sed saepe cadendo. Potém już śpij spokojnie, gwintowane działa krytyki nic ci nie zrobią.
— Żartujesz pan — rzekłem mu.
— Wcale nie, odparł, w literaturze więcéj jest komedyi niż sumienia, więcéj umiejętności sprzedania się niż istotnéj wartości, więcéj szczęścia niż zasługi.
— Ależ błąd trwa chwilę?
— I życie trwa chwilę, uśmiechnął się Tumaniewicz, byle reputacyi na życie stało, co po nas nastąpi, co nas obchodzi? Czy pójdziemy do biblioteki, czy pod placki zdaje mi się, że to nieboszczyka gnijącego nie wiele obchodzi.
— Pan więc nie bierzesz na serjo tego, co może najpoważniejszem jest w świecie?
Literat umilkł, chrząknął, potarł czoło i zmienionym głosem zapytał mnie:
— Wiele pan masz lat?
Zarumieniłem się, on ruszył ramionami.
{{tab}— }Doświadczenie uczy wiele, — zawołał, — koniec końcem nie ma na świecie rzeczy serjo, wszystko bałamuctwa.
— Chcesz pan pisać, — rzekł po chwili, — pierwszą rzeczą jest nauczyć się w nic nie wierzyć.
Zasady, wiara, przekonania, są to rzeczy, które w téj drodze ciężą a do niczego nie służą, prędzéj, późniéj trzeba je z bark pozrzucać jak chleby Ezopa.
Zimno mi się zrobiło i zamilkłem, ale Tumaniewicz, któremu szło o to, aby na mnie zrobił wrażenie, tak łatwo puścić mnie nie chciał.
— Co się tyczy literatury uważanéj jako zużytkowanie sił człowieka ku zarobkowaniu na życie, — dodał zaraz, — jest to jeden z tych łatwych, najprzystępniejszych, ale téż najniewdzięczniejszych środków zyskania grosza, do którego jak do piłowania drzewa, bierze się ten co ma ręce a nic nie umie. Wprawdzie i pisać można i nic nie umieć, co pan zapewnie nie jednokrotnie zauważyć mogłeś czytając, ale znowu można miéć talent, pisać, dobrze pisać nawet, i z głodu umrzéć. Talent ten nawet jest w pewnym stopniu przeszkodą i zawadą, ma on zawsze jakiś charakter, jest wymagający, pęta, naraża, robi ci zazdrosnych, a bez niego lekki jesteś jak opłatek, mówiąc słowy Fredry, i choć go nie ma, można to miejsce gdzie on zwykle siedzi tak udrapować, i będzie się zdawało, że on tam być musi.
Do czegóż pan masz zdolność? — spytał w końcu.
— Słabość mam, — rzekłem mu, — do poezyi.
— A! do poezyi, to jeszcze nic, to tylko ospa młodzieńca, wszyscy w danéj chwili są poetami trochę, ale mało kto ospowatym na całe życie zostaje, zresztą poezja to dopiéro symptom wstępny do pisarskiego życia.
W tém zaproszono go do stolika okrągłego, gdzie się śmietanka towarzystwa zebrała, a że sławny był ze swych improwizacyi w różnych rodzajach i jak Bosco nalewał z jednéj butelki wino, porter i serwatkę wedle zażądania, zaproponowano mu ku pociesze słuchaczy aby naprzód zadeklamował co Byronowskiego, potém probowano go w rodzaju Lamartina, daléj zażądano by dał coś na kształt Pola. Tumaniewicz wszystkich poprzedrzeźniał bardzo zręcznie, ale dowiódł, że sam nie był niczem, choć wszelkie barwy tak łatwo przybierać umiał.
Wyszedłem po tym zadziwiającym fajerwerku oślepiony, pomieszany, zachwiany, wątpiąc o powołaniu, nie pojmując by bez głębokich przekonań, tak iść można plewy za ziarno sprzedając i nie miéć zgryzot sumienia.
Nie zraziło mnie przecie to świętokradztwo od zawodu literackiego, który poczynać chciałem bardzo skromnie, wziąłem się do tłomaczeń. Sądziłem, że tu nie narażając się, nie występując samemu, użytecznym być można bardzo. Ale nie sztuka było wybrać i wytłomaczyć, sztuka coś z tłomaczenia zrobić.
Wszystkie drogi znalazłem zaparte i tłumy robotnika na polu, które i połowy rąk stręczących się nie potrzebowało.
Z dnia na dzień musiałem zarabiać tyle ile potrzeba, ażeby z głodu nie umrzéć, — wybierać najtańsze garkuchnie, oszczędzać chleb do ust kładziony i od gęby odejmować aby przyzwoitą miéć odzież, bez któréj się pokazać nie można nawet literatowi.
W szeregi pracowników regularnych, w znane już grona trzymających się za ręce i niechętnie dopuszczających nowych szermierzy, nowemu człowiekowi nie łatwo się wcisnąć, probowałem z wiarą młodzieńczą, cofnąłem się z dojrzalszém przekonaniem, że tak po trosze musi być wszędzie. Witano mnie wprawdzie wszędzie słowy braterskiemi, ale ścieśniały się szeregi aby nie dopuścić nieznanego, trochę z pobudek szlachetnych, więcéj dla tego aby nie zabrakło strawy dla garstki, co sama ledwie okruszynami spekulantów wyżyć mogła.
Nie sądź pan jednak z mojego narzekania żebym to samo złe znalazł, w gromadzie ludzi powołanych lub okolicznościami skłonionych do pisania, trafiłem i na zacnych i na głęboko przekonanych i sumiennych, ale to byli jak ja maluczcy, jak ja ledwie znani i walczący jeszcze, którzy stękali ze mną a pomódz mi nie mogli. Jak wszędzie tak i tu, co było lepszego chodziło boso i dziurawo, szarlatanerja górowała, panowała, rządziła.
Przyczyną tego jest to co wszędzie indziéj, czy to fizjologiczny pewnik, że ludzie istotnie obdarzeni lepiéj, z małemi wyjątkami narzucać się nie lubią, czekają cierpliwi, że ich zasłudze sam los wydzieli stanowisko odpowiednie, gdy tymczasem mniéj uposażeni, trutnie po prostu, krzyczą głośno, szamotają się, drą, napadają, używają wszelkich sposobów aby na wierzch wypłynąć, a jak zawsze, jak wszędzie audaces raczéj niż fortes fortuna juvat. Świat znużony hałasem ulega aby sobie pokój okupić i tak do władzy przychodzą ci, którym o to chodzi, by panować, nie o to by służyć dobréj sprawie, których pędzi prywata, nie chęć być użytecznemi.
Najrzadszym może fenomenem w świecie jest człowiek, któremuby natura dała zarazem i poczciwe serce i umysł wzniosły i charakter niezłamany, któryby szedł naprzód z wiarą gładką, łamał zawady litując się nad ruinami, które robić musi i siłą zdobył cel, który sercem ukochał.
Wkrótce niesmak mnie taki ogarnął, że zapomniawszy już nieco o tém co ucierpiałem dawniéj, znowu zapragnąłem raczéj skromnego, pańszczyzną pedagogiczną zarobionego chleba, niż téj wojny, wydającéj mi się uwłaczającą, i dociskania się do miejsca, które mi się może z prawa należało.
Pojechałem więc na wieś, widziałeś mnie tam pan i niepotrzebuję mówić mu jaką goryczą napojono najętego człowieka, który cierpiał póki sił stało, aż ostatnia nitka cierpliwości w nim pękła.
Co ze mną się tam stało, dzieje się codzień z tysiącem; nie przypisuję sobie bym lepiéj od innych znosić umiał, alem z przykładnem zaparciem się miłości własnéj wytrzymałem dopóki tylko mogłem i umiałem...
Naprzód, ale znasz wszakże państwa Ciemierzyckich?
— I tak dobrze ich znam, żem się wydziwić nie mógł, — odparł Feliks, jakeś ty u nich mógł wytrwać tak długo. Łaskaw jeszcze jesteś, że mówisz państwa Ciemierzyckich, gdy w istocie należałoby powiedziéć panią Ciemierzyckę. Prawdą a Bogiem on sam jak ja (tu uśmiechnął się Feliks) — abdykował... z tą tylko różnicą, że ja mam zacną i poczciwą a nieszczęściem trochę chorowitą żonę, on zaś grzechotkę i sekotnicę, któréj pierwszy pada ofiarą.
— Więc pan wiesz i rozumiesz com ucierpiał z dzieciakiem, dumną i zgryźliwą matką, dosyć głupim ojcem i trzema staremi pannami ciotkami którym na nieszczęście przyszło do głowy, że powinienem się był koniecznie z jedną ożenić.
— Pierwszy raz słyszę, — rozśmiawszy się rzekł Feliks.
— Niestety, tak było! — z westchnieniem odparł Teoś, — proszę sobie wystawić moje położenie w tym domu. Trzy stare panny, to cała legia naturalnych szpiegów, zawojowany maź, zepsuty synalek i jejmość, która literalnie z gniewu i wielomówstwa do zapienienia niekiedy przychodziła!! Zrazu pani patrzyła tylko i dosyć jeszcze grzecznie rzuciła niekiedy słówko, mąż udawał przed nowo przybyłym wielowładnego potentata, trzy ciotki sznurowały usta usiłując sobie ukraść lat dziesiątek; synek się trochę obawiał, ale ten miodowy miesiąc nauczycielstwa trwał niedługo; naprzód mój wychowaniec podniósł chorągiew buntu, następnie ojciec wydawszy się ze swą słabością znienawidził mimowolnego jéj świadka, w ostatku z kolei odpadać mi zaczęły sprzymierzone ciotki po jednéj, od najstarszéj począwszy, która pierwsza wyrzec się musiała marzenia. Pani powoli coraz ostrzejszego dobierała na mnie mundsztuka, ale z początku postanowiłem był wytrwać i znosiłem, co spadło, jakbym na progu domu wszelkie uczucie zostawił.
— Ależ ciotki, — przerwał Feliks, który rad był, że się chwilę mógł pośmiać, — powiedzże mi historją ciotek?
— Chcesz pan renovare dolorem, — rzekł Muszyński, kiedyśmy się już rozgadali, mówmy wszystko. Znasz pan te trzy ciotki, trzy parki Michała Anioła, chude, wysokie, spiczaste, żółte i straszne, z temi fizjognomiami, których dawny wdzięk młody zmienił się w odstraszający wyraz gniewu przeciw całemu rodzajowi ludzkiemu; wiecznie udające słodycz a sączące żółć... trzy ciotki, z których najmłodsza liczyła lat czterdzieści... a najstarsza nie wyrzekła się jeszcze słodkich nadziei kobierca i miłości przy księżycu. Wpadłem w ich szpony i trzeciego dnia po przyjeździe poczułem, że rozpaczliwy stan może wywołać w tych zawiędłych sercach uczucia niebezpieczne, bo zawsze zemstą się kończące. Postanowiłem więc oblać się lodem i przepasać obojętnością niezwyciężoną.
Przez tydzień trwały popisy czułości serc, historye przedpotopowe poświęceń do jakich były zdolne, dalekie alluzje o zdradzie i doznanych nieszczęściach, cały szereg strategicznych ruchów poprzedzających zwykle kampanią.
Znasz pan nadto ludzi, byś się nie domyślił, że każda z trzech ciotek usiłowała mi dowieść naprzód iż jest łagodną jak baranek, bo zwykle człowiek z tem wychodzi na harc czego mu najwięcéj braknie — potém że zdolną jest do najnamiętniejszéj miłości, nareszcie dawały mi do zrozumienia, że przypadkowo tylko może trochę staro wyglądają — ale w istocie są w kwiecie miłości; w ostatku starano się wzbudzić we mnie wiarę, że gorąca miłość nie potrzebuje dla nich ballastu worków z talentami i szumnych tytułów... że chatka w lesie... dla dwojga serc przebitych strzałą amora, jest zaczarowanym pałacem... Byłem głuchy uparcie jak ten który słyszéć nie chce. Powoli z pieśni pochwalnéj rzuconéj na cześć moją, zmieniając ton poczęły przechodzić w powątpiewania o szlachetności mych uczuć, o sercu.. i o intelligencyi.
Spadałem codzień z wysokiego piedestału, na którym mnie chwilowo umieściła nadzieja.
Pierwsza panna Albina zrozpaczyła o mnie i osądziła wartogłowem, następnie potwierdziła ten wyrok panna Malwina... i przyjęła panna Helena... Gdy wszystkie trzy zastępy obróciły się przeciwko mnie, byłem zgubiony... Spisek malca, ojca i trzech ciotek, pod naczelnictwem pani saméj zawiązany, wyczerpał w końcu ostatnią kroplę cierpliwości... Głuchy, ślepy, bezwładny, posłuszny, przybity, robiłem co tylko chcieli, uginałem się pod największemi ciężarami, brałem na ramiona coraz nowe, w końcu gdy ze mnie już i ekonoma i pisarza i lokaja robić poczęto... musiałem podziękować i wracać na moje pustkowie.
— Mój drogi, spytał pan Feliks, który jak wszyscy próżniacy ploteczki robił... ale jakże? czy przyszło do wyraźnych oświadczyn ze strony ciotek? czyś miał to okrucieństwo by im choć dnia, choć godziny nadziei nie dać?
— Byłem jak skala, rzekł Muszyński, rozbiły się o mnie pociski oczów, strzały słów, i gromy westchnień.
— Nawet panny Haliny?
— Nawet Haliny... Dobiło mnie to, że posądzony zostałem o jakieś uczucie dla osoby innéj... uczucie, które złapano w powietrzu i odgadniono tym przedziwnym instynktem zazdrości kobiecéj, która równa się jasnowidzeniu... Od chwili gdy się przekonano, że mogę kochać a nie kocham ani Albiny, ani Malwiny, ani Haliny... zostałem odrzucony i wyklęty... anathema! Nie było ratunku, przebaczenia, litości... zbrodnią było nie kochać wcale, ale zakochać się w kim innym... potrójnym występkiem! zgrozą! zdradą... odstępstwem... Natychmiast odkryto, że nawet nie byłem szlachcic czego nie taiłem, że mój pobyt w domu mógł szkodliwy wpływ wywrzéć na herbowne dziecko... że mogłem być napojony maxymami proletarjuszowskiego pochodzenia... I otoż dla czego musiałem znowu wędrować.
Milczeli chwilę.
— Ale możeż to być, przerwał Narębski, ażeby już literatura tak nic swoim dzieciom nie dawała, prócz pośmiertnego wieńca i grobowego kamienia? Mnie się zdaje, żeś pan zrozpaczył zawcześnie, że widzisz zanadto czarno... to co jest może nie białe, może szare ale nie tak przepaściste i nieporatowanie pogrążone w ciemnościach.
— Być bardzo może, — odparł spuszczając głowę Muszyński, smuci mnie tylko nabrane przekonanie, że tu prawie nieodzownie komedję grać potrzeba, a ja tego nie umiem wcale. Drugi raz znowu zwracałem się do nauczycielskiego chleba, i nie lepiéj mi się udało, teraz go już probować nie myślę.
— Ale ba... przerwał Narębski zawsze łakomy na opowiadania, mówże no mów, jakeś drugi raz pojechał i powrócił raz drugi... ty opowiadasz tak dobrze...
— Niestety, zanadto ból świeży jeszcze, abym się zdobył na wesołe o nim opowiadanie, rzekł Teoś, a historja krótka i pospolita... Nastręczyło mi się miejsce na wsi, niepomny pierwszego zawodu przyjąłem je. Tu już nie trzy ciotki sprzymierzone aljansem świętym, ale całkiem inną przeciwko sobie znalazłem koalicję.
Poczciwy szlachcic, który mnie wezwał dla zajęcia się wychowaniem dwóch synów i trzech córeczek w dodatku, jakkolwiek najlepszy w gruncie człowiek, skutkiem odosobnienia tak był zardzewiały, tak zaufany, że sprowadzając sobie nauczyciela z Warszawy, dostanie człowieka który mu przyjdzie z grammatyką, historją i językami, ale tabula rasa bez żadnych własnych przekonań, iż od razu począł sobie ze mną, jak z zaprzedanym niewolnikiem z Tacytowskich czasów, coby był na pamięć umiał Homera, jak z posłuszném narzędziem i oficjalistą obowiązanym nie miéć ni głowy ni serca. Już mu się to od razu niepodobało, żem pierwszego dnia wyrzekł jasno zasady od których nie mogłem odstąpić, i żem biorąc parę tysięcy złotych za to by uczyć, chciał zachować jeszcze niezależność i zagwarantować nienaruszalność sumienia. Dzieci miałem wychowywać wedle programmu ojca, matki, stryja, i księdza proboszcza, a nie wedle mojego własnego — dwa te zadania trudno się jakoś z sobą godziły.
Jam chciał miéć z nich ludzi, oni głównie szlachtę po dawnemu z zasadami wyosobnienia i zamknięcia w ciasnych pojęciach jednéj klassy, krwią, posłannikiem, ideą, szlachetnością dźwigniętéj na stanowisko wyłączne.
Powtarzam panu, nie byli to źli ludzie, ale się urodzili w purpurowych togach patrycjuszowskich, których zrzucić nie chcieli, nawet dla zbawienia ogólnego... W pierwszych zaraz dniach, dało mi się uczuć, że nie łatwo pogodzę się z niemi, wszakże nie rozpaczałem jeszcze, alem postrzegł wkrótce, iż gdzie nie ma żadnéj spójni i wspólności choćby jednéj idei, tam zgoda niepodobieństwem.
Starałem się zejść w rozprawach z niemi do zasad chrześcijańskich, dowodząc im że je zapoznają... spodziewałem się, że choć ewangelicznym prawdom nie zaprzeczą; okazało się wszakże, iż te prawdy brali ku swemu pożytkowi na odwrót. Naprzykład chcieli pokory, ale ją nakazywali drugim względem siebie, żądali pobłażania, ale nie myśleli go praktykować, tylko z niego korzystać; unosili się nad miłością chrześcijańską, ale pragnęli by ich kochano i poświęcano się dla nich, a o wzajemności mowy nie było.
Z tych zasad wychodząc, sądzili że za dwa tysiące złotych kupują sobie prawo nietylko rozrządzać czasem moim i pracą, ale kierować przekonaniem, naginać moje myśli, posługiwać się wreszcie mną jak niewolnikiem używając i nadużywając.
Tym razem koalicję stworzył ojciec, chcący przedewszystkiém być głową absolutną domu, matka która w nim widziała wyrocznię i ksiądz proboszcz przyjaciel domu zacny człowiek, ale zacofany i w średniowiecznym porządku świata widzący ideał teraźniejszości i przyszłości. Dysputa była niepodobieństwem, bośmy się rozchodzili w danych pierwszych, których ja przyjąć nie mogłem, które odemnie znowu przyjęto tylko za dowód niebezpiecznéj demagogii i nieukorzonego ducha. Starano się więc nie rozprawiając zgnieść mnie wymaganiami... zastosowałem się do nich w słusznéj mierze, gdy ją przeszły, stanąłem jak ściana żelazna. Sprobowano przełamać opór, byłem niezwyciężony... Proboszcz uznał mnie obłąkanym, oddając sprawiedliwość moim zasadom, że w nich trochę prawdy na okraszenie mnóstwa błędów znajdował, i gdym odmówił wpajania w dzieci tego czego nie uznawałem za dobre, skłóciliśmy się mocno. Szło o to żem był do kwartału dobyć obowiązany, trzymano się tego z początku, potem gdy codzień życie dla obu stron stawało się nieznośniejszem, a każde słowo rodziło spory kończące się okrutnemi gniewy, musiałem wreszcie ustąpić.
Wina po trosze jest moja, przyznaję... ale dużo w tem i położenia nauczyciela domowego. Machiny żądać po nim niepodobna, cierpieć zaś wroga swoich przekonań, pojmuję, że się nie godzi. Rodzice chcą mieć dzieci do siebie podobne, nauczyciel pragnie je zbliżyć ku sobie... tamci mają za sobą prawo rodzicielskie, ten głębokie przekonanie... zgoda nie możliwa. W szkołach gdzie nauczanie idzie trybem przez kraj przyjętym i dla wszystkich jednym, usuwa się ta niedogodność, w domu potrzeba dobierać nauczycieli do koloru swoich zasad. Państwo X. sądzili po staremu, że człowiek co bierze dwa tysiące, wyrzeka się siebie, sumienia i wszelkiéj osobistéj inicjatywy, musieliśmy się więc rozstać, gdy ja wcale inaczéj obowiązki człowieka pojmować przywykłem. Otóż jak i dla czego znienawidzony wkrótce w tym domu, w którym za płatnego sługę nie chciałem uchodzić, musiałem z niego ustąpić.
Teraz znowu jestem na bruku, mówił daléj Teoś, jak pan widzisz, nie mając co począć z sobą.
— Ależ to nie może być... byś z taką energją jaką w tobie widzę, rady sobie nie dał.
— Różnie bywa, rzekł Teoś... ale nie mówmy lepiéj o tem.
— Owszem mówmy, mówmy, — przerwał Narębski...
— Wierz mi pan, że mówić o czem nie ma... po chwili z oznaką zniechęcenia dorzucił Muszyński — czuję że jestem na fałszywéj drodze, ale dziś zawrócić się niepodobna, wychowanie nie usposobiło mnie do niczego wyłączniéj, z biedy muszę być literatem. W pojęciach o pracy umysłowéj jest podobno jeden wielki fałsz zasadniczy. Rzucają się do niéj większéj części ludzie bez chleba i przyszłości, którym szukanie strawy przeszkadza do pracy, lub praca głodem zamarza. W porządniéj i logiczniéj urządzonem społeczeństwie, zakazanem by niemal być musiało obierać zawód taki, bez kwalifikacji niezależności; żądałbym dla literata kaucji takiéj przynajmniéj by z głodu nie umarł i choćby jaką taką suknię na grzbiecie miał zabezpieczoną. Bogaty może pracować łatwo i oddać się cały pracy niewdzięcznéj, bo jeśli gdzie to tu dwóm naraz panom służyć nie można.
— Tak, ale jeśli się czuje powołanie.
— Jeśli się je czuje gorąco... mówię może przeciwko sobie — to się walczy i nie stęka... Na nieszczęście często bez powołania wewnętrznego, bez tego głosu który wyznacza drogę, obiera się ją tylko w fałszywem przekonaniu, że ona prowadzi do chleba i sławy razem, a nie otrzymuje się ani razowéj kromki pierwszego, ani osuszka drugiéj.
Na tem rozmowa chwilę została przerwana; pan Feliks spójrzał, westchnął, byłby mówił może bo miał nawet w téj chwili wiele myśli, ale mu się leniło ust otwierać i długo dowodzić, uspokoił się więc wewnętrznie argumentem, że pewnie by Muszyńskiego nie przekonał, i spytał tylko:
— Cóż więc poczniesz kochany Teosin?
— O tem jeszcze dobrze sam nie wiem, odparł młody chłopiec, pójdę zapewne drogą obraną szczęśliwie czy niefortunnie, choć wiem że nie zajdę daleko. To co widzę, nie zraża mnie, czuję że to epoka przejścia nie tylko w ideach ale w ludziach, że runie co stać nie warto, a lepsze nastąpi, że sumienie zapanować musi, a komedja skończy się wreszcie, gdy kurtyna podarta na brudną zapadnie scenę.
— Ale tym czasem? dodał przyjaciel... słuchaj no... ot tak, szczerze... bo ja cię kocham, czyby ci czem dopomódz, podeprzéć, popchnąć nie można? ułatwić drogi? zawiązać stosunki? mów... uczyniłbym chętnie cokolwiek jest w mojéj mocy...
Ofiara zrobiona była po przyjacielsku i tym tonem serdecznym, który niedopuszcza obrazy, a wywołuje wdzięczność.
Teosiowi łza zakręciła się w oku, ale głowę podniósł, potrząsł czołem i biorąc za rękę Narębskiego odpowiedział z godnością:
— Rozumiem ofiarę, ale spodziewam się, że pan kochany pojmiesz odmowę; na miejscu jego tak samo bym uczynił, w mojéj będąc skórze tak byś zrobił jak ja. Chcę być winien wszystko sobie, pracy własnéj, choćby dla tego żebym wyprobował czy mam siły, czy potrafię pracować. Z głodu nie umrę... mogę czekać śmiało.
Narębski milcząc ścisnął dłoń sobie podaną, zarumienił się trochę, ruszył z lekka ramionami, kilka razy usta otwierał i zdawał mocno zmięszany tem co chciał wyrzec a niemógł. W ostatku zebrał się na odwagę jak wszyscy słabi z impetem przyskakując do Teosia, i szybko wołając.
— Na co to dłużéj taić? otwarcie mówmy... ty kochasz Manię?
Muszyński zarumienił się, zmięszał, cofnął, zagryzł usta, ale opamiętawszy prędko, odparł.
— Do czego to pytanie?
— O! wierz mi, nie z próżnéj ciekawości — zawołał Narębski, któremu usta drżały, ja potrzebuję wiedziéć o tém.
— Słuchaj mnie pan więc... rzekł powoli przychodząc do siebie Muszyński — ja sam nie wiem czy ją kocham, bo samego siebie o to spytać nie śmiałem. Serce mi bije... czuje że mógłbym ją kochać, że puściwszy cugle sercu kochałbym ją do szału... ale znam położenie moje i obowiązki, nie odważyłem się nigdy okazać jéj że miłość ta w sercu mojem jednem wejrzeniem zasianą została i rozbujała na jasny kwiat, którego ludzkie nie zobaczy oko; nie sądź pan, błagam cię, ażebym egoista występny dla woni i blasku tego kwiecia zaparł się powinności moich, chciał jéj los zagrodzić i ją poświęcić myślał dla siebie... Ona warta innego szczęścia, innéj doli niż ta która dla mnie jest zgotowana, ona je znajdzie... jabym się sobą brzydził, gdybym śmiał miéć nadzieję... kocham ją miłością ojca, brata, opiekuna... ale wiem że niemogę marzyć o przyszłości...
— Dla czego? zawołał popędliwie Feliks — dlatego żeś ubogi? Byłżebyś dla drugich tego przekonania, że koniecznie muszą miéć zapewnione jutro, którego nikt wszakże niema, obawiałżebyś się walki? wzdrygał na pracę?
— Ubóstwa nie obawiam się dla siebie, rzekł Muszyński, ani jutra, ani pracy, ale pojmuję, że biorąc kobietę na barki, potrzeba mieć już coś więcéj niż nadzieję, trzeba miéć choć kawałek ducha, choć jakie takie gniazdko, choć maluczki kącik i pewniejszy chleb, lub choć pewną pracę; ale ja...
Teoś smutnie zwiesił głowę...
— No! no! i co więcéj jeszcze? uśmiechając się spytał Feliks.
— A! przedewszystkiem, rzekł Teoś, trzeba miéć pewność serca.
— O tem albo ci powie przeczucie które nigdy nie myli, odparł Narębski, albo ona sama; ale zdaje mi się, że lepszego wyboru zrobić nie mogła, i musiała spostrzedz płomieniste wejrzenia.
— Płomieniste! oburzył się Muszyński.
— Myślisz więc, że gdzie ogień się pali, tam blask jego utaić można?
— Jam nie śmiał spojrzéć!
— Powiedz, nie chciałeś, aleś patrzał i ogniście spoglądał mimowoli. Oto jednak mniejsza, uśmiechając się mówił daléj Narębski — co się tyczy Mani...
Tu się zaciął, rumieniec mu na twarz wystąpił i potwierdził tylko co wyrzeczone zdanie, że gdzie jest ogień, tam płomienia ukryć niepodobna.
— Co się tyczy Mani — rzekł zmięszany... wiesz zapewne że jest sierotą, bez ojca i matki, bez rodziny, wszyscy dawno poumierali... Wzięliśmy ją z miłosierdzia do naszego domu, wychowało się to jak własne dziecię, pokochaliśmy ją serdecznie; a dziś gdyby ją wydawać przyszło... nie puścilibyśmy w świat, nie obmyślawszy coś dla niéj.
Ja przynajmniéj, dodał cicho, czuję się do tego najmocniéj obowiązany.
— Tem gorzéj, rzekłMuszyński, nie jest ubogą jak ja, nie podałbym jéj ręki, na któréj się wesprzéć powinna, sam w jéj dłoni szukając podpory... mam dumę proletaryusza.
— Jakto i więcéj dumy niż miłości? spytał Narębski, który tembardziéj naciskał go, im tamten zdawał się uparciéj wycofywać.
— Miłości jeszczem w sobie nie zbadał, uczciwe uczucie godności i poszanowania siebie, mam za obowiązek... Ubogi musi głowę nosić wysoko, wysoko serce, a jak wy złotem, on się dumą siły własnéj okrywa.
— Więc nie kochasz jéj?
— Dla czegóżbym miał taić... czuję że ją kocham... ale przed miłością idzie obowiązek...
Zresztą ta miłość nasza, moja, nie jest wcale siebie pewną, nie wyprobowaliśmy jéj przez łzy i cierpienie, nie doszła nawet do słów, do wyznań, objawiła się zaledwie rumieńcem, domięszaniem, wejrzeniami kradzionemi. Daléj iść sumienie mi nie dozwala, jéj skromność... Nie sądzę żeby mnie pokochać mogła, nie czuje się jéj godnym; sam powtarzam ci, niewiem czy marzenie o ideale nazwać się może miłością.
— Tyś szczery zemną i ja będę z tobą otwartym, rzekł zawahawszy się znów chwilę mąż Samueli z ciężkiem westchnieniem, żona moja Teosia, najlepsza kobieta w świecie, ale to nieszczęsne jéj zdrowie humor biedaczce popsuło, nigdy się na skromnéj, cichéj Mani poznać nie mogła, prawdę powiedziawszy, jakoś nie bardzo ją lubi, czasami trochę męczy... mnie to położenie sieroty cięży na sumieniu, radbym ją od troski, od téj zawisłości uwolnić... chciałbym ją wydać za mąż... Tyś mi się podobał, poczułem w tobie serce... sumienie... pomógłbym wam... gdybyście...
I daléj mówić nie mógł, bo mu się jakaś łza w oku zaplątała, którą potrzebował ukryć spiesznie. Muszyński ścisnął go za rękę podaną.
— Dość... zawołał, nie kuś mnie pan, uczciwy człowiek nawet szczęściem od uczucia obowiązku odwieść się dać nie powinien. Jeszczem ja na spokój nie zasłużył, nie zapracował na szczęście, poczekać muszę, ale któż wie? może przyjdę przypomnieć ci choć nie obietnicę pomocy, to położone we mnie zaufanie... Od dziś dnia masz pan w tem sercu — uderzył się w pierś szeroką... niewygasłą wdzięczność — nie mówmy więcéj o tem.
— Ha! rzekł smutnie Feliks — nie wiesz i wiedzieć jeszcze nie możesz jakim dowodem ufności i wiary w tobie była moja ofiara... rób jak chcesz, jakeś powinien, ale wierz w przyjaźń moją, rachuj na nią.
I milcząc poszli daléj oba, a Narębski zagadał już o czem innem.
Gdy się to dzieje w alejach, pani Samuela i Elwirka zwyczajem swoim siedziały na balkonie robiąc przegląd różnorodnego świata, który płynął ku Szwajcarskiéj Dolinie i Łazienkom.
Elwira miała może powód niejaki rozpatrywania się w Warszawiakach, starając się między niemi odszukać, ale powiedzmy wprzódy, kogo.
Pół roku przedtem panie nasze, mimo słabego zdrowia Narębskiéj, znajdowały się w Lublinie w czasie karnawału, a panna Elwira wesoła i ochocza, powszechne tam zyskiwała oklaski. Lecz była to jedna z tych istot, które się ogólnie wszystkim podobają swoją świeżością, młodością, weselem, a w nikim głębszego uczucia obudzić jakoś nie mogą. Pora zaś nadchodziła, w któréj o to głębsze uczucie, o nadzieję męża zaczynało wielce iść matce i córce.
Wszystka młodzież mniéj więcéj, nadskakiwała jéj, prawiła grzeczności, czasem się posuwając aż do żartobliwych alluzji, do sentymentu, ale żeby kto tak chciał powzdychać, zapłakać, zakochać się na serjo, tego Elwira mimo najszczerszych starań i poszukiwań, dokazać nie mogła. Prawdę powiedziawszy i ją melancholja uczuciowa byłaby wiele bardzo kosztowała; robiła czasem minkę smętną, probowała się zamyślać, usiłowała wzdychać i oczy zawracać, cóż kiedy wśród tych exercycji najczęściéj parschała śmiechem, ledwie kto, gdzie, z daleka szepnął słówko weselsze.
Od lat już kilku i matka i ona czyniły postrzeżenia i próby nad otrzymaniem w jak najłatwiejszy sposób jak najlepszego męża, ale pretendent dotąd był dla nich istotą mystyczną... nie wierzyły już żeby jakakolwiek panna za mąż pójść potrafiła.
Elwira była przecież piękna, młoda, jedynaczka, majętna, zdawało się, że niemogło być nic łatwiejszego jak męża dla niéj wyszukać i to nawet z szykanami, wedle wyrażenia matki, tym czasem nie znajdowano lepu, na któryby się wziął.
Polowano już na kilku, zdawało się nawet, że się nieco podkochali, zaczynali bywać, uśmiechać, prawić grzeczności, przywozić bukiety, potem jedną rażą kawaler pierzchał i głęboka cisza zalegała salony, a panna Elwira tupała nóżką w posadzkę i gniewała się bez przyczyny na cały rodzaj ludzki, nie wyjmując kobiet, które jéj przeszkadzały. Przyczyny tych dezercji nie było sposobu odkryć, matka choć chora starała się być grzeczną i jak najmniéj stękającą, ojciec robił co mu kazano i mówił nawet na komenderówkę, Elwirka dopuszczała się lekkich ręki uścisków, wszystko darmo.
Otóż tego roku w Lublinie, gdy państwo Narębscy przybyli na karnawał nie bez myśli małego polowańka na zięcia, jednego bardzo pięknego wieczora, zjawił się na sali mężczyzna, który wszystkich oczy obrócił na siebie.
Naprzód to było za nim, że go nikt nie znał, prócz kogoś, który z nim na poczcie w drodze z Warszawy przypadkową zrobił znajomość i wprowadził na publiczną zabawę, nikt nawet o nim nic pewnego dowiedzieć się nie mógł; powtóre uderzał nadzwyczajną pięknością rysów, szlachetnością postawy, wdziękiem jakimś pańskim, który go cechował i odznaczał.
Był to mężczyzna lat może dwudziestu kilku, najwięcéj trzydziestu, dość słuszny, postawy wojskowéj, szykownéj bardzo, ruchów giętkich i łatwych, z czarnym włosem i oczyma, rysów twarzy wybitnych i arystokratycznych, a wyrazu bardzo miłego.
Można było zarzucić tylko temu obliczu jakby z za fryzjerskiéj wyjętemu wystawy że było do zbytku regularne, nieco chłodne, za mało może indywidualne, że i włos i wąs i bródka nazbyt starannie ułożone zdradzały pokorne modzie posłuszeństwo; lecz sądzono powszechnie, że ta maseczkowatość dawała mu minę wielce pańską.
Na balu, wśród którego ubiorem wykwintnym, tańcem, manierą, francuzczyzną celował między wszystkiemi lwami z nad Wieprza, nazwały go panie poglądające nań ciekawie, piękną maseczką. Był to kalambur stworzony przez jedną uwiędłą, starą pannę, która od lat kilku poczęła chorować na dowcip, przestawszy boleć na serce.
Jakby na złość wszystkim, podrażniwszy sobą ciekawość karnawałowych gości, piękny nieznajomy tak zręcznie się ukrył i wyniósł, że nikt, ale to nikt, dowiedzieć się nie potrafił ktoby to mógł być. Słuszną z resztą ciekawość posunięto aż do małego śledztwa i badania w domu zajezdnym, w którym znaleziono nieczytelnie bardzo, ale zamaszysto okrutnie zapisane nazwisko, i tę pewność, że na powrót udał się do Warszawy. Ze szczegółów udzielonych przez Kellnera, szwajcara, posługacza w traktjerni i gospodarza domu, wnosić tylko było można, że straszliwie musiał być bogaty, bo pieniędzmi sypał i wygódek sobie nie żałował, a na wszystko się uskarżał, nawet na najparadniejszy pokój hotelu, który od niepamiętnych czasów na same zasługiwał pochwały. Z kilku słów wyrzeczonych przez pięknego nieznajomego nieostrożnie, domyślano się Warszawianina, na chwilę nie wątpiąc, że to był ktoś z arystokratycznéj sfery towarzystwa, pchnięty dla interessu do Lublina i chcący się incognito zabawić.
Domysłów było bez miary i gdyby nie to, że mówił po polsku czysto i pięknie, językiem, zdradzającym oczytanie, miano wielką ochotę wziąść go za jednego z książąt Sax-Cobourgh, z powodu, że kropla w kroplę podobny był do jednego z nich, sztychowanego w kalendarzyku Gotha, ku zbudowaniu następczyń tronu, chcących przystojnego i niezawodnego męża. Hypoteza ta jednak upadła niezrobiwszy wrażenia; a zawsze z honorem było, zyskać uznanie podobieństwa do tak dostojnego pierwowzoru!
Niewiadomo już jak się to stało, że ów do Cobourgha podobny nieznajomy, zbliżył się, nie będąc formalnie prezentowany do Elwiry, że potrafił z nią zawiązać rozmowę, i nie przez jeden, ale przez trzy po sobie następujące wieczory, wyraźne jéj dawał pierwszeństwo nad innemi pannami, które w stronę czarnowłosego królewicza, słodkiemi poglądały oczęty.
Doszło nawet do tego, że nietylko z sobą mówili, ale szeptali, że ona w końcu miała spytać go zręcznie czy się jeszcze zobaczą kiedy na bożym świecie, że on, okrywszy się grubą tajemnicy zasłoną, która mu nowego dodawała wdzięku, wzniósł oczy i niebios o to zdawał się prosić, nieśmiejąc tak błogiéj żywić nadziei.... że Elwira ostatniego wieczora przez pół kwandransa widocznie była zasmuconą, a on odchodząc dźwigał ciężar boleści na ramionach i rękę trzymał na sercu.
Stara panna jednak z właściwą kostycznością utrzymywała że dłonią nie serce ale spadającą pochwycił lornetkę, i ostatni rys został punktem spornym...
Czy się doprawdy zakochał śmiertelnie w Elwirze, trudno było o tem sądzić, zwłaszcza że tak znikł kamforowym sposobem, ale że Elwira nieco na niego musiała rachować, nie zawodna, a może nawet wyjazd gwałtowny do Warszawy za panem Narębskim, nie był bez pewnego związku z tą karnawałową znajomością.
Spodziewano się po cichu, gdzieś, kiedyś, jakoś zobaczyć go w Warszawie, może się o nim przypadkiem dowiedzieć, zręcznie stosunek balowy uczynić bliższym i ściślejszym, pochwycić i bądź co bądź nie puścić. Matka była prawie pewna, że się to udać musi, córka tem tylko żyła, obie marzyły nie wstrzymując się wcale i na rachunek nieznajomego tworzyły sobie dosyć nieprawdopodobne bajeczki, które je bawiły szarą godziną. Nie było imienia znajomszego i głośnego w dziejach któregoby mu z kolei nie dano, żadne do tak pięknéj twarzy nie zdawało się zanadto. Matka upatrywała z kolei mnóstwo podobieństw do widzianych w życiu portretów, córka rumieniła się z radości i nie sprzeciwiała wcale. Nie wątpiono bynajmniéj o tytule.
Pierwszych dni z balkonu Samuela i Elwirka szukały go napróżno oczyma, chociaż kilka razy już zdało się im, że go były postrzegły; czekały nań trzeciego i czwartego dnia nadaremnie, nareszcie powiedziały sobie, że potrzeba cierpliwości i wytrwania, a zguba znaleźć się musi. Niezaręczam żeby Elwira, choć nie do zbytku pobożna, nie rozpoczęła na tę intencję, nowenny do świętego Antoniego, patrona, jak wiadomo, zgubionych przedmiotów.
I dnia tego, o którym mowa, myślała może Elwirka o pięknym nieznajomym, a westchnienie, z jéj wcale do westchnień niestworzonych piersi, wyrwało się ciężkie w ulicę, lecąc w dalekie światy, na których westchnienia daremne mieszkają, gdy razem prawie z tym wybuchem tęsknoty, krzyk się dał słyszéć z balkonu. Elwirka rzuciła się ku matce siedzącéj na progu salonu, Samuela co prędzéj do osłabionego oka przyłożyła lornetkę, i idąc za nieśmiałem wskazaniem córki, postrzegła, tego! tak jest, tego samego o którym obie marzyły.
Jechał on na bardzo pięknym koniu gniadym, białonóżce, osiodłanym najskrupulatniéj po angielsku, wymytym, wyczesanym, wychuchanym, połyskującym, z takim wdziękiem i swobodą kierując rumakiem, który się zżymał i podskakiwał swawolnik, że aż miło nań było patrzeć. Bo młody mężczyzna, mówcie co chcecie, najpiękniéj wygląda na koniu, a kiedy jeszcze wierzchowiec arab, ma stepową krew w żyłach, nie wlecze się opuściwszy uszy, a jeździec umie nim kierować, a znać w obu młodość, siłę, ogień, i fantazją dziarską, to najwymuskańsza lalka salonowa, niech się schowa przy opalonéj twarzy dziecka starych wojaków. Tylko że to teraz, przy bardzo widać zmienionym klimacie i różnych wpływach atmosfery, rzadziéj ujrzyć młodego na koniu niż na krzesełku i ci co najzgrabniéj chodzą, jeżdżą najgorzéj.
Ale powróćmy do bohatera, boć na takiego zakrawa piękny nieznajomy.
Miał on na sobie ubranie do konia ostatniéj mody, zrobione kształtnie i starannie, miękkie buty, angielski rejtrok, czapeczką nie mniéj angielską aksamitną, a wszystkie szczegóły jego stroju i przybory konne wskazywały że dbał wielce, aby się pokazać wytwornie, i wiedział iż mu z tem musi być ładnie.
Piękny jeździec zwrócił też oczy nietylko tych pań, ale i wszystkich przechodzących; panie i panowie zatrzymywali się aby nań popatrzeć, ulicznicy świszcząc stawali i brali się pod boki niby naśladując postawę jego na koniu, a podrygując kolanami, z ochoty przejechania się podobnież, choćby raz w życiu, z okien wszystkich piętr pokazywano go sobie palcami... robił widocznie wrażenie, na które jednak wcale się zważać nie zdawał.
Koń też nie zajmował go zbytecznie, bo jeździec nim władał z niezmierną swobodą, i miał czas na wszystkie oglądać się strony, ledwie jednym palcem dotykając cugli.
W téj pielgrzymce po domach dosyć obojętnemi odbywanéj oczyma, wzrok jego padł na ów balkon z którego panie przyglądały mu się z sercem bijącem, uśmiech okrasił jego piękną twarz męzką, zdjął żywo czapeczkę, i ukłonem niezmiernie grzecznym, niezatrzymując się wszakże, dał im znać że je doskonale poznał.
Elwira zarumieniła się okrutnie, matka zmięszała i zaczęła poprawiać coś około czepeczka, obie ledwie wytrzymały żeby go z balkonu nie interpellować. Ale nieznajomy użył w téj chwili swojego konia, który poskoczył i puścił się małego galopka, jakby od uroczych wdzięków, chciał uciec daleko.
Ten popis był trochę parafiański, ale go można było przypisać wzruszeniu mimowolnemu, i Elwira widziała w tem tylko uczucie którego koń był niezgrabnym tłumaczem.
— A! Mamo! kochana Mamo! to on! to on! zawołała odwracając się żywo do matki równie jak ona rozweselonéj upragnionem zjawiskiem.
Widział nas! wie o nas! okiem rzucił na numer domu, możemy być spokojne, że teraz zrobi już pewnie z nami znajomość.
— Niema wątpliwości! poczęła przechadzając się szczebiotać Elwira, że to jest jakiś niezawodnie wielki pan! A! cóż to za koń! jaki ubiór, jaka dystynkcja! Czy uważała mama szpicrutę którą trzymał w ręku... a jaką śliczną czapeczkę miał na głowie, i jak mu w niéj do twarzy!
— Ale cichoż, cicho! bo na nas z okien i balkonów sąsiednich zwracają oczy!... widzisz jak się tam już śmieją.
Elwira rzuciła zagniewanem okiem i ujrzała w istocie dwie panie i pana jakiegoś, którzy lornetując balkon sąsiedni śmieli się gestykulując i okazywali pociechę prawie nieprzyzwoitą chociaż tłumioną.
To ją jakby zimną wodą oblało, a potem ukropem gniewu.
— To zazdrość moja kochana mamo, zawołała, to zazdrość, widzą że znamy tego pana i niemogą się od niéj powstrzymać, mam ochotę pokazać im... marchewkę.
I stanęła w dumnéj postawie śledząc daléj oczyma nieznajomego, którego koń skakał ciągle nie dając się powstrzymać. Mnóstwo wejrzeń ciekawych leciały za nim pogonią.
— Teraz, dodała z powagą matka... gdy wiemy że jest w Warszawie, gdy on się o nas dowiedział, Elwiro! pamiętaj... reszta od ciebie zależy.
Panienka westchnęła tylko, matka mówiła daléj, udzielając jéj zaczerpniętych z długiego doświadczenia prawideł.
— Z mężczyznami cała rzecz umieć poprowadzić... tak jest... ani ich zrażać do zbytku, ani nadto pociągać. Z bardzo wieloma służy trochę uśmiechu i okazanie małéj ku nim skłonności, czekają na pierwszą oznakę z naszéj strony... dziś ten rodzaj męzki tak zdumniał i zobojętniał! Ale znowu zbytnia natarczywość zraża... Miara! miara, kochana Elwirko, powinna być we wszystkiem, i ostrożność by nigdy kroku zbyt kompromitującego nie zrobić.
Właśnie w téj chwili macierzyńskich instrukcji nadszedł pan Feliks wracający z przechadzki, a obie panie przyskoczywszy do niego, poczęły mu swoją opowiadać przygodę, wskazując w oddaleniu gniadego rumaka i czarnowłosego młodzieńca; ze szczegółami objaśniając jak się dzięki balkonowi, którego użyteczności zawsze dowodziły matka i córka, udało odzyskać pięknego nieznajomego, który się im uśmiechnął i ukłonił.
Pan Feliks wynurzenie tych uczuć i nadziei przyjął z wielkim stoicyzmem, po mężowsku, niezmiernie zimno, ziewnął, popatrzał, przeciągnął się, i usiadł nie mówiąc słowa.
— A! mój Boże, jakiż ty jesteś nieznośny z tą twoją obojętnością na wszystko, zawołała Samuelka czująca swe powołanie gderania na męża przy każdéj pierwszéj lepszéj zręczności — żeby wejrzenie! żeby uśmiech! żeby słowo... a! co za życie!
— Samuelko kochana... rzekł mąż wzruszając ramionami — czego znów wymagasz po mnie, żebym podzielał entuzjazmy wasze na kredyt? Niechże co będzie... Bo że przejeżdżając ukłonił się piękny mężczyzna, pięknym kobietom, toć jeszcze nic nie dowodzi... Zaczekajmy.
Elwirka spojrzała na matkę i dzieląc jéj zniecierpliwienie, ruszyła ramionami.
— Ale przecie wiesz, przerwała Samuela biorąc się za głowę i grożąc że najmniejsze przeciwieństwo ból straszny wywołać mogło.. ale przecież wiesz jak on Elwirę na balu wyróżniał, jak się nią zajmował, te dwie dusze sympatyzują z sobą... i choć raz może zejdzie się małżeństwo istot co się zrozumieją i ocenią.
W ostatnim frazesie była lekka przymówka i jakby wyrzut losowi, który jak należało, wziąwszy do siebie pan Feliks, westchnął tylko.
— Jest to niechybnie wielki pan, widać to z tego co go otacza, rzekła matka...
— Albo wielki bankrut, dodał Feliks zimno, bo dowiedzioną jest rzeczą, że najpodobniejszym do miljonowego pana ten co ma z miljon długu...
— Co za koń!
— Co za strój!
— Jak szlachetna postać!
Mówiły już do siebie tylko kobiety, widząc że na Narębskim wrażenia nie robią. Feliks dobył cygaro, powoli je urządzał, nucił pod nosem i ramionami wzruszał.
— Założę się że jutro lub pojutrze będziemy mieli miłą wizytę.
— O tego i ja jestem pewna.
Pan Feliks milczał, bojąc się wywołać sarkazmów żony, do których zdawała się w towarzystwie jego nabierać usposobienia; weszła szczęściem Mania i zaraz przypuszczono ją do podziału radości ze znalezienia owego pięknego nieznajomego, który ją także bardzo niewiele obchodził, ucieszyła się jednak widząc Elwirę rozpromienioną.
W duszy jéj saméj było smutno, a trafem jeszcze właśnie gdy Elwira zabawiała ją opowiadaniem o jeźdzcu na białonóźce, oko Mani padło na ulicę roztargnione i spotkało owego garbusa, który ją idącą do kościoła zaczepił... Lice jéj zapłoniło się i cofnęła z balkonu. Ale instynktem wiedziony pan Feliks przybliżył się i wyjrzał szukając przyczyny pomięszania dziewczęcia.
Nieznajomy ów jegomość, szedł przeciwnym ulicy trotoarem z jakimś drugim mężczyzną, oba palili cygara, i zdawali się w humorach niepospolicie zaróżowionych... Oba razem nieco w téj chwili przystanęli, zwrócili oczy na balkon, coś poszeptali ujrzawszy Feliksa i poszli oba daléj powoli.
Feliks instynktowie domyślił się rumieńca Mani, poznawszy w jednym z przechodzących kapitana Plotę, który mimochodem dosyć impertynencko żonę jego i córkę lornetować sobie pozwolił.
Zdawało mu się nawet, że Kapitan nim odszedł, kiwnął głową do niego, jakby dając mu znak porozumienia, i uśmiechnął się z szyderską powagą.
Nieuszło to nawet baczności pani Samueli, a że Kirkuć towarzyszący Plucie wcale nie wyglądał dystyngowanie, zwróciła się do męża i spytała go co to byli za jedni ci dwaj ichmościowie.
— Jednego z nich znam tylko, — odparł Feliks, rad że mu nie suszono głowy i nabierając humoru, — jest to sławny swojego czasu lew, seduktor, gracz, hulaka i rozmiatacz pieniędzy, dziś ogołocony ze wszystkiego zuchwałą grą w Bad-Baden, próżno usiłuje odrobić majątek i dawne stosunki. Zowie się Fryderyk Pluta, dają mu tytuł kapitana; najoryginalniejszy charakter, najniepojętsza energja i cynizm, a w gruncie kto wie? może kropelka niedoschłego serca. Nic go nie ustrasza, nic nie zbije z drogi, wyrzekł się poszanowania dla tego co świat przez grzeczność ukłonem wita, żartuje z ludzi i życia. Zresztą ruina majątku, sumienia i zdrowia, ale wspaniałemi okryta łachmanami, dowcip brzytwy, nielitościwość dziecięcia, wiara w siebie olbrzymia, bije się z losem popijając to prostą w szynku gorzałką, to likworem u Lursa, z równym ducha spokojem. Mówią jednak, że nieraz ostatni grosz oddał ubogiemu i przez amatorstwo dostał guza walcząc za uciśnioną niewinność. Szkaradna postać, dodał Feliks, ale przynajmniéj trochę charakterystyczniejsza od drugich.
Samuela ruszyła ramionami i nieokazała wcale, żeby ją ten obraz skreślony pobożnie zajął cokolwiek... nie był to człowiek jéj świata.
Za temi panami zaraz przeleciał ekwipaż barona Dunder, wytworny, świecący, bijący w oczy, a dostojny pan jego ze szczególną gracją i wdziękiem zalotności pełnym ukłonił się twarzą rozjaśnioną, okazując dla pań na balkonie, podziw i uwielbienie. Feliks ledwie mu skinął głową.
— Kto to taki? niepoznałam.
— Znasz go przecie. Baron Dunder.
Elwirka, która zaczynać zawsze zwykła była od tego, spytała szybko.
— Nie przypominam sobie czy żonaty?
Ojciec kwaśno ruszył ramionami.
— Proszę cię, Elwirko, — rzekł sucho, — mnie przynajmniéj nigdy nie pytaj o to. W ustach panny to pytanie trąci zawsze niepomierną chętką jak najprędszego wydostania się z rodzicielskiego domu. Czyżbyś już tak była znudzona, że chciałabyś się wydać za pierwszego lepszego?
W obronie córki jak lwica porwała się Samuela, chwytając razem za głowę, co samo stanowiło groźbę.
— Otóż jest! już godzina! zawsze tak, albo się z niego niedopytasz słowa, nie wykujesz odpowiedzi, albo musi spędzać na nas niewinne swoje złe humory nabyte gdzieś na bruku! Więc już Elwirze nie wolno spytać bezkarnie, czy kto żonaty czy nie?
— Elwira ma ten zwyczaj, dla panny wcale nieprzyzwoity!
— Tak! bo to Elwira! — przerwała żona tupiąc nogą i trzęsąc głową już coraz gwałtowniéj zaczynającą się rozbolewać — gdyby tak spytał kto inny (przycisnęła na tych wyrazach), ktoś ulubiony panu Feliksowi, cieszyłby się dowcipem i trafnością zapytania, ale że to Elwirka...
— Moja droga! — zawołał uśmierzając gniew Narębski.
— Tak! nic ci nawet powiedzieć nie można!
— Owszem wszak słucham w pokorze.
— Tak! z szyderstwem i obojętnością.
— A jakże mam słuchać, byś się nie domyślała ani szyderstwa ni obojętności?
Samuela wzięła się oburącz za tę nieszczęsną głowę, porwała z krzesła, i padła na bliską kanapę, okazując, że nerwy jéj były już w stanie spazmatycznym.
Prawdziwie, — przerywanym odpowiedziała głosem, zdajesz się rozmyślać tylko nad tém jak nas męczyć, a! Boże! a! Boże!
Elwira biegła już po flaszeczki, Mania dawała znaki potajemne panu Feliksowi.
— Więc uciekam, — rzekł Narębski.
— Tak! teraz idziesz! zawsze jedno! ranić, ukąsić, ruszyć ramionami, odejść i porzucić nas same, niegodne jesteśmy jego towarzystwa.
— Chcesz bym został? — zapytał Feliks.
— Ale jesteś tu czy nie, dla nas to niewielka korzyść, my z Elwirą nie mamy szczęścia mu się podobać... zresztą boję się natarczywością moją przerwać jaką miłą i milszą niż domowa cisza zabawę.
— A! mój Boże, — zawołał pan Feliks rozdrażniony, — gdybym też raz nauczył się jak wam dogodzić. Milczę, winienem że nie mówię, powiem co, grzeszę żem wyrzekł, patrzę, wzrok mój uraża, spuszczam oczy, to szyderstwo lub obojętność. Raczcież mi powiedzieć wyraźnie jakie są moje obowiązki?
— Nikt o tém nie powie, kiedy serce nie uczy! — ozwała się żona i razem z ostatnim wyrazem krzyk piskliwy wyrwał się z jéj ust, powołujący córkę i Manię na ratunek, głowa pękła... spazm straszliwy napadł nieszczęśliwą... cały dom znowu na odgłos dzwonka skupiał się u łoża cierpiącéj; mąż stanął wryty i stał, aby nie powiedziano, że uciekł. Ośmielił się nawet ująć jedną serwetę ogrzaną i odkorkować flaszeczkę, a choć posługa jego dość była źle przyjęta, ze stoickiem męztwem dotrzymał placu; aż wreszcie gdy kryzys przeszła, pozostali sami.
Ból gwałtowny przelał się w łzy rzęsiste, potem w wymówki bolesne, aż zwolna przeszedł na czułość i skończył się różnemi wymaganiami, którym w takim razie odmówić nie jest podobna...
Naturalnie, jak zawsze tak teraz, zwycięztwo zostało przy słabszym, to jest przy pani Feliksowéj, która zagadała męża, przestraszyła, rozczuliła, i wymogła na nim co tylko chciała, przez obawę nowych spazmów. Elwirze za niegrzeczność względem niéj popełnioną opłacić się musiał szalem, a żonie trzema sukniami od Włodkowskiego i dwoma stroikami na głowę. Na ten raz zgoda jeszcze nie kosztowała go tak drogo, bo i atak nie był mocny. Częste powtarzanie się paroxyzmów dozwalało zbytnią powolność nagrodzić.
W kilka dni potem złożyło się tak jakoś, że pan Feliks musiał przyjaciół i znajomych swoich warszawskich zaprosić na kawalerski obiadek bez ceremonji, wywdzięczając się im za przyjęcia, których doznał od przyjazdu.
Bardzo nieznacznie potrzebę tego wywzajemnienia dał mu uczuć ten i ów z pasożytów polujących na smaczne i oblane winem przyjęcia. W domu jakoś było ciężko i nudno, życie codzień stawało się nieznośniejsze, pan Feliks więc łatwo się dał namówić na hulankę w przyzwoitem towarzystwie, która nieco szare tło małżeńskich swarów codziennych rozjaśnić mogła na chwilę.
W domu panowały kobiety, nie byłoby więc należytéj swobody, przytem kucharz wiejski choć dobry nie mógł zadowolnić popsutych mieszczuchów podniebień, tysiąc drobnych rzeczy brakło, humor Samueli groził obiadowi i swobodzie, jéj zdrowie nakazywało ciszę, trzeba więc było mając dom własny wybrać salonik u Bouquerel’a, i prosić go tylko o jak najwytworniejszy obiad i wina.
Przyjaciele łatwo się sami sprosili, a rachować jeszcze można było, że parę miejsc zapaśnych, w chwili ostatniéj u wnijścia, niby przypadkiem przechodzący, znajomi, zająć nieomieszkają.
Do zaproszonych należał baron Dunder już nam nieco znany, kilku porządnie ubranych i przyzwoitych ludzi, którzy się strzegli w życiu czemkolwiek odznaczyć, daléj Teoś Muszyński, który się mocno opierał, że go więcéj białe rękawiczki niż codzienna strawa do któréj przywykł, kosztować będą, ale w końcu obiecać musiał, że przybędzie; Justyn, bo go żołądek i język kwalifikowały do obiadu i żadna taka partie fine bezeń obejść się nie mogła; kilku jeszcze szaro-bladych ichmościów N. N. i X. Y. Z., wreszcie Jan Kanty Purchawka, szkolny towarzysz pana Feliksa.
O godzinie piątéj całe towarzystwo było już zgromadzone i żywo otwarło gastronomiczne zapasy u zastawionego przy małym stoliczku śniadania i wódek. Humory wcale były nie złe, pora piękna, jedzenie jak cetel okazywał, obiecywało być wytwornem, gospodarz tylko nosił chmurkę na czole, bo żona dowiedziawszy się o tym obiadku, wyrzucała mu go jako marnotrawstwo i rozpustę, i pożegnała taką nauką moralną, że nawet stary koniak nie odrazu strawienie jéj ułatwił.
A wypił go dobrych parę kielichów Narębski, aby się rozweselić. Przewidywał on już w następstwie po obiedzie kilka dni małżeńskich kwasów, narzekań, wymówek, dąsań, łez, alluzji, bólów głowy, ale kość była rzucona i cofać się już nie pora. P. Feliks myślał już otrząsając się z przykrych przeczuć, że dość będzie cierpieć gdy po grzechu przyjdzie koléj na pokutę.
W chwili gdy się już zabierali do śniadania, ostatni zaproszony przestąpił próg salonu, i powitany został ogromnym towarzyszów okrzykiem.
— Otóż go macie nareszcie! Pułkownika! Pułkownika! kochanego Pułkownika!
Marsowa bo też twarz, dobrze z tym tytułem się zgadzająca, ukazała się w progu. Był to mężczyzna siwy, pomarszczony, ogorzały, z krótko ostrzyżonym włosem, wąs wyszwarcowany sterczący do góry, kolczyk w uchu, legja honorowa jakby kroplą krwi zastygłą błyszczała u fraka. Kulał trochę na nogę i na lasce się opierał, małe oczki szare śmiały mu się pod zmarszczonemi powiekami.
Feliks rzucił się na jego przyjęcie, wszyscy powitali go radośnie, jeden tylko Justyn nieco nosa spuścił, był to bowiem dla niego niebezpieczny współzawodnik, z którym się mierzyć unikał. Ledwie nie poczytał za osobistą urazę, że Feliks śmiał zaprosić pułkownika Sorokę. Trzeba wiedzieć, że stary wiarus gdziekolwiek wszedł a usta otworzył, nikogo nie słuchano prócz niego, tak trafnie opowiadać umiał. Nie był znowu nadzwyczajny talent, ani dowcip tak pociągający, ale ludzie bawić się lubią i do grobowéj deski są staremi dziećmi. Pułkownik opowiadał po prostu dykteryjki najdziwaczniejsze, ale z największą serjo i namaszczeniem.
Soroka był, jak się zdawało, wszędzie jednocześnie, gdzie tylko walczono i strzelano: w San-Domingo, pod Pyramidami, we wszystkich bitwach miał udział czynny, błądził po wszystkich krajach z chorągwiami Napoleona, którego był wielkim wielbicielem, pamiętał jeszcze koniec przeszłego wieku i opowiadał starsze nadeń dzieje, jakby przy ich spełnieniu się osobiście się znajdował, znał wszystkie historyczne postacie naszych i dobrze dawniejszych czasów. Z tych wszystkich jego powieści trudno było w prawdzie porządną sklecić całość, przeciwiły się one jedne drugim, ale Soroka wcale się o to nie troszczył.
Najzacniejszy z ludzi, bezinteresowny, szlachetny, ubogi, a ubóstwo swe umiejący nosić z godnością jak najpiękniejszy z orderów, odważny do zuchwalstwa. Pułkownik miał tylko jedną wadę miłą i zabawną, kłamał, ale kłamał heroicznie, tworzył epopeje na sposób księcia Panie Kochanku, całe poemata niekiedy wysnuwał z hojnéj imaginacji i improwizował je przed zdumionemi słuchaczami. Gdy mu kto zaprzeczył, bez gniewu i urazy zwracał się do innego zupełnie przedmiotu, milczeniem obojętném wszelki powód do sporu odpierając.
Justyn, który raczéj dowcipował i wysilał się na koncepta, niż opowiadać umiał, miał w nim wielce niebezpiecznego współzawodnika. Ten tylko powtarzał słyszane, Soroka zaś opowiadał co widział i gdzie był, a miał tak prosty naturalny sposób tworzenia powieści najmniéj prawdopodobnych, że w ustach jego najwierutniejsza bajka nabierała kolorytu rzeczywistości. Justynowi potrzeba było poklasku, ten wcale się oń nie troszczył, słuchaczów miał zawsze, wielbicieli nie potrzebował; a nie uganiał się za towarzystwem i laskę robił gdy się gdzie pokazał, bo lubił dom i cichy kątek, w którym z pamiętnikami zawsze jakiemiś w ręku, przepędzał nieraz miesiące samotny, nie tęskniąc wcale za towarzystwem i światem.
— Jak się macie dzieci! jak się macie? odparł Pułkownik — oho! już około śniadania! a na najstarszego wiekiem, na dziekana obiadu nie poczekaliście! Nie ma teraz subordynacji! Dawajcież mi kieliszek wódki co prędzéj, abym się za wami maroderem nie został.
Feliks już nalewał koniaku, pułkownik powąchawszy go wychylił, i o kiju zbliżając się do stolika, podał szeroką dłoń wszystkim przytomnym z kolei.
— A zatem hulamy dziś! — rzekł wesoło pokręcając wąsa, bardzo dobrze!! Niezbyt często, ale czasem się zebrać, podochocić, pogawędzić, kupą rozgrzać, zdrowa rzecz. Tylko że to wasze dzisiejsze babskie pokolenie mleczaków od lada czego niestrawności dostaje i niewiedzieć czem się spije. O! o! nie tak to ongi bywało.
— No! a jakże bywało, Pułkowniku? — zapytał Feliks.
— Dam wam co do żołądków naprzód przykład historyczny, tylko posłuchajcie, rzecz najprawdziwsza w świecie, tysiące świadków na nią patrzało, poznacie jaka to w starych była strusia siła.
Oblężone nas, już prawdziwie nie powiem wam w jakiéj fortecy, o to nie chodzi gdzie, a nazwisko, o ile sobie przypominam barbarzyńskie, nieprzyjaciel opasał nas do koła, żywności zabrakło, a o poddaniu się nikt nie myślał, odsieczy zaś rychło ani się było spodziewać. Nie było między nami i jednego takiego, z pozwoleniem flejtucha, któryby zamarzył o kapitulacji, rychlejbyśmy się prochami wysadzili w powietrze.
Mijam to żeśmy zaczęli od zjedzenia wołów, potem koni i psów aż do szpica jeneralskiéj żony, to jeszcze były przysmaki, żeśmy wyłapali wszystkie koty i szczury, bo po nich się palce oblizywało, nie mówię o tém żeśmy potrawy te osalali prochem, a omaszczali smarowidłem od artylleryjskich pociągów... przyszło do tego, że żywego stworzenia nie pozostało, a na zieleninę, i liście i trawę wypotrzebowano do zdziebełka.
W tem tedy wielce krytycznem będąc położeniu, zostaliśmy wezwani przez komendanta wszyscy starsi, — na naradę.
Komendantem był Francuz, człowiek dobry, ale głowa nie tęga, wąsy miał ogromne, rąbał okrutnie, ale prochuby nie wynalazł; ten zebrawszy nas powiada: — Mościpanowie, baczność na to co się tu ogłosi, jedno mamy z trojga do wyboru, albo się poddać, albo w powietrze wylecić, albo z głodu zdychać, co tu tedy robić? radźmy. Ja wotuję za prochem.
Podawano różne środki, wcale jednak nie praktyczne; jedni chcieli jeść z kolei słabszych towarzyszów i mniéj naówczas potrzebne w fortecy niewiasty, drudzy radzili rozpaczliwą a gwałtowną zrobić wycieczkę w stronę gdzie stały woły oblegających, wszystko jednak niedawało się jakoś uskutecznić.
Gdy rady wyczerpano i milczenie uroczyste zwiastowało, że nic do powiedzenia nie miano, ja wstałem z miejsca i oświadczyłem że mam pewny sposób wyratowania wojska i przeżywienia go pókiby odsiecz nie nadeszła. Patrzano z niedowierzaniem, a trzeba wiedzieć, żem się trochę uczył chemji, nauka nigdy nie zawadzi. Więc cóż myślicie, poradziłem im? Zebraliśmy wszystkie wojskowe lederwerki, łosiowe skórki, wszelki rzemień, rękawice, buty, co tylko miało w sobie pierwiastek pożywny, i wziąłem się do wygotowywania buljonów.
Powiadam wacpaństwu żeśmy się przedziwnie sustentowali tą zupą z przyrządów i różnych części stroju jazdy i piechoty, na sztukamięsę dawałem im buty do chrzanu, z delikatniejszych rękawiczek przyprawiłem bigosy z rodzenkami, użytkowałem z kościanych guzików, z karuków, ze wszystkiego co dawno przestało się liczyć do jadalnych zapasów i tak przeżyliśmy miesiąc nie gorzéj niż przedtém, a niektórzy łakomsi nawet po trosze tyć zaczynali....
Wszyscy parsknęli śmiechem, Pułkownik jak zawsze, utrzymał się w zupełnéj powadze i opowiadał z największą serjo.
— Nadeszła odsiecz, gdyśmy ostatnie lederwerki w pasztecikach spożywali.
Justyn ramionami ruszył.
Comme c’est mauvais genre! — szepnął na ucho sąsiadowi, i spostrzegłszy nie bardzo potwierdzającą minę, dodał zaraz głośno.
— Pułkowniku! gdzież najmniejsze prawdopodobieństwo?
— No to mówmy o czem innem, — odparł stary wesoło. Co tam słychać?
— No! najnowsze z nowin o jakich mówią w mieście, najdziwaczniejsza z nowin, najwięcéj obiecująca, to że się pan Baron tu przytomny... żeni — podchwycił Justyn chcąc pochwycić rozmowę.
Pułkownik podał rękę z uśmiechem obżałowanemu, który dosyć kwaśną zrobił minę i zmierzył Justyna wzrokiem pełnym wyrzutów.
— O! — spytał, — spodziewam się że z osobą młodą i piękną, inaczéj po cóżby się na starość pętać?
— Osoba tajemnicą, — dodał Justyn chcąc się poprawić.
— Panowie, zapewne wiecie tę historją, przerwał Soroka, który nie mógł pominąć najmniejszéj zręczności nie czepiając do niéj anegdotki — historją o owym Hiszpanie, który się zakochał w kobiecie chodzącéj zawsze w maseczce, ożenił się z nią niewidząc nigdy jéj twarzy i żył lat dwadzieścia, niemogąc wymódz by zdjęła osłaniające jéj rysy pokrycie. Nareszcie gdy ciekawość doszła do najwyższego stopnia, zakradł się raz i cóż się okazało?
— Mnie się zdaje, że to być musiała jego kucharka? — przerwał Justyn.
— Ale gdzież znowu! twarz téj zresztą cudnéj piękności była trupią głową.
— Na Boga, któż takie rzeczy mówi przy śniadaniu i przed obiadem! — zawołał Baron, — a fe!
— No! to cicho!
— Mówmy o czém inném; widzieliście konie pana Barona? czystéj krwi laleczki, — przerwał Justyn.
— Ale co to tam wasze konie! — podchwycił Pułkownik ruszając ramionami, — to chmyzy i harhary, wydaje się to ładnie, kiedy naczupurzą, a z bliska się im przypatrzywszy, niewiedzieć co to jest! Oto ja miałem konie! Będąc w Hiszpanji, naprzykład, dostał mi się raz berberskiéj rasy kasztanek, powiadam wam diabeł nie koń. Jechałem raz na nim ulicą w Madrycie, gdzie, jak wiadomo, pełno balkonów i damy na nich całe przepędzają wieczory, jak na wschodzie po dachach. Jadę tedy i patrzę, śliczna czarnobrewa stoi sobie i spogląda ku mnie, ale tak patrzy, że żelazoby stopiła a kamień płomieniemby się od tego wzroku zapalił, serce się we mnie zagotowało. Zwolniłem nieco biegu, trzymała w ręku właśnie chusteczkę, i w téjże chwili upuszcza mi ją pod nogi na ziemię... był to znak widoczny, że fizjognomja moja przypadła jej do smaku. Cóż ja, myślicie, robię? schylam się, podnoszę, spinam berbera ostrogami, jednym susem skaczę na balkon pierwszego piętra, oddaję chustkę i w mgnieniu oka, nim krzyk przestrachu miał czas z ust się wyrwać, drugim skokiem jestem napowrót w ulicy. Był to początek najczulszego romansu, a koń zdobył mi podobno jéj serce.
Nie wierzycie, dodał Pułkownik wodząc oczyma uśmiechniętemi po słuchaczach, którzy okazywali nieco niewiary, — w istocie z waszemi końmi i sercami dzisiejszemi byłoby to niepodobieństwem, więc mówmy o czem inném.
Justyn drgał stojąc na miejscu, tak już wytrzymać nie mógł.
— Pułkowniku, — rzekł, — za moich dobrych czasów, ja miałem także takiego konia, że ścisnąwszy go kolanami przeskakiwałem z łatwością przez świętokrzyski kościół, ale razem się tylko nogą o jedną z wież zaczepił, i od téj pory cierpię na nagniotki.
Soroka ani mrugnął.
Ale w téj chwili podano zupę i biesiadnicy wesoło zaczęli zabierać swe miejsca za stołem.
Baron, który był nadzwyczaj ścisłym obserwatorem przyzwoitości i miał wielkie pretensje do dobrego tonu, szepnął na ucho sąsiadowi, że Pułkownik i Justyn byli wcale nie ciekawie wychowani ludzie — ubolewając że rozmowa tak pospolitą przybrała barwę...
Zupa i bifsztyk przeszły w głuchem milczeniu, madera dopiero zaczęła rozwiązywać usta i rozpromieniać twarze.
Już się biesiada wśród wzrastającego gwaru zbliżać zaczęła ku sakramentalnym kielichom szampana, gdy z przyległego pokoju w którym także ucztowano, dały się słyszeć szerokie, bujne i głośne śmiechy. Pan Feliks mimo obowiązków gospodarza, baczne na wszystko nastawujący ucho, z przestrachem poznał wśród nich głos Pluty, który bardzo dowodził, i do zbytku już zdawał się ożywiony. Baron także musiał usłyszeć go i poznać, bo się widocznie zmięszał, i jeść zaczął żywo, wzrok topiąc w talerzu... Fryderyk obok będący musiał wchodząc dowiedzieć się o sąsiadach, mógł wnijść podochocony, a wiedziano że nie szczędził nikogo... groziło to historją.
— Tsyt, rzekł Justyn — słyszę głos mi znajomy, jak przez sen przypominam sobie żem go słyszał nie jeden raz za dobrze zastawionym stołem. Czekajcież kto to taki?
— Cicho! zawołał Feliks nachylając się ku niemu — to Pluta.
— Cóż? zmartwychwstał? śmiejąc się podchwycił Justyn — wszakże już był pogrzebion W łachmanach i pokropion wódką prostą — gdzież on, u Bouquerel’a??
— A no! odezwał się Baron siedzący w pobliżu głos zniżając, wyskrobał się znowu na utrapienie ludzkie, przywdział suknią, napełnił kieszenie i po świecie chodzi.
— Ale z kimże biesiadować może? ktoby się z nim zadał? przerwał ktoś z współbiesiadników.
Justyn, który był bardzo usłużny, rzucił zaraz serwetę, cicho powstał ze swojego miejsca, i poszedł na zwiady, a w pół kwadransa powrócił.
— To są jacyś panowie ze wsi, którzy go znali widać jeszcze kiedy był na nogach.
— Ale któż raczy?
— Sam kapitan...
— Jakto? znowu ma pieniądze?
— Jak widać? albo przynajmniéj kredyt? o czem wątpię.. W powietrzu jest coś o spadłéj nań sukcessji.
Pułkownik się namarszczył.
— Cóż to za kapitan? gdzie służył? zapytał
— W wojsku króla Faraona, odparł Justyn.
— No to chyba dawno bardzo — rzekł Soroka, dzisiejsze pokolenie tchórzliwe ze wszech względów, już nie gra tak nawet jak nasze. My tośmy grali! ha! ba!
— A na Boga! powiedzże jakeście to grali?
— Garściami złota, odpowiedział wzdychając Soroka, kupami brylantów, ja sam, choć niewielki zwolennik kart, jak mnie widzicie, wygrałem raz półtora miljona frydrychsdorów w przeciągu nie spełna pół godziny, i już zaczynałem mieć mnóstwo przyjaciół... gdy...
— Cóżeś z tém zrobił? spytano.
— Nazajutrz kupiłem sobie piórko do zębów, bo do rana tyle mi tylko zostało ile na to było potrzeba... Myślicie, żem bardzo rozpaczał?
Soroka ruszył ramionami.
— Inne to były czasy! dodał...
Tu nalano szampana, a poczuwając się do obowiązków swoich, Justyn powstał z kielichem i prosił o głos.
— W tych ciężkich czasach, rzekł z powagą, gdy człowiek coby obiady dawał, niemając ani processu, ani potrzeby wywdzięczania się za wygrany puhar na kursach, ani intencji zasłużenia się rodzinie w którą wejść pragnie — tak nadzwyczaj trudno; gdy wszyscy się targują aby niedawać trufli i oszczędzić na ostrygach, miło nam widzieć ze zdrową tradycją wiejskiéj gościnności przybywającego do stolicy człowieka tak znakomitego jak pan Feliks. Naprzód daje on jeść, powtóre jeść daje dobrze, i niema w dodatku żadnéj słabości za którą by się kazał chwalić. Od redaktorów gazet nie potrzebuje artykułów, od brukowych trąb nie wymaga głosu chwały, od ludzi wysoko położonych nie prosi protekcji, od bankierów nie żąda pieniędzy; na obiad zapraszając chce tylko po nas dobrego apetytu i stosownego humoru, nie przywiązując nawet wagi do białéj kamizelki i fraka.
Takiego Amfitriona szukać potrzeba ze świecą, mościpanowie, i bodaj się jemu podobni rodzili na kamieniu; więc gdy wniosę jego zdrowie, gdy powitam go w imieniu społeczeństwa przybywającego do Warszawy dla odrodzenia starego obyczaju, w wielkiéj jak widzicie missji społecznéj, jestem pewien, że głos mój znajdzie echo w sercach wszystkich, że odpowiecie mi jednomyślnym toastem: Vivat Feliks!
— I miljonowy kalambur, a do tego łaciński! dodał Purchawka... a wszyscy huknęli tak głośno, że aż w ulicę po nad głowy przechodzących, musiał Feliks wylecieć.
Krzesła z łoskotem się rozsunęły, wszyscy poszli stuknąć w kielichy z panem Feliksem, a w téjże chwili drzwi bocznego pokoju otwarły się na oścież i z kielichem szampana także ukazał się w progu kapitan Pluta, bardzo przyzwoicie ubrany, wiodąc za sobą trzech ichmościów, których po sukniach, ogorzałych twarzach i fizjognomjach otwartych można było poznać od razu za świeżo przybyłych ze wsi.
Zmięszali się wszyscy niepospolicie na ten napad nagły i niespodziewany, ale cóż było począć, milczenie grobowe zdawało się wiszącą w powietrzu burzę poprzedzać.
Pluta wszedł tak odważnie i śmiało, że zdumienie tylko wywołał, ale na dnie jego był napisany przestrach.
— Panowie! rzekł stając w pośrodku sali i wzrokiem przeszywając z kolei pobladłe twarze, gdy szczęśliwe losu zrządzenie umieściło nas w bliskości i możności usłyszenia wzniesionego toastu, niechże mi wolno będzie moje życzenia połączyć z temi, które w waszym musują szampanie. Nasz nie jest nic a nic gorszy. Mam honor przedstawić się nieznajomym, przypomnieć znanym dawniéj Fryderyk z Plutowa Pluta zwany kapitanem, dobry koleżka, późniéj trochę obszarpaniec i podupadły brukowiec, dziś jeśli się nie myli, znowu na drodze do pieniędzy, a zatem do konsyderacji i przyjęcia w społeczeństwie... Vivat pan Feliks.
Zimno jakoś zrobiło się wszystkim po tych słowach, wielu milcząco przyjęli przemówienie, gospodarz ledwie głowy skłonił, a Baron usiadł dłubiąc w zębach i bardzo jakoś niegrzecznie spojrzał z ukosa z pogardą na Plutę.
Kapitan, którego wzrok przebiegał twarze i postawy, zniósł to dosyć obojętnie.
Przysunął sobie krzesło bez ceremonji, skinął na towarzyszów, aby zajęli wolną kanapę i rozsiadł się wygodnie jak u siebie w domu.
— A teraz, dodał, wypijemy jeszcze jeden toast... Po gospodarzu, z tytułu i znaczenia, bo ja szanuję znaczenie i tytuły, pierwsze tu miejsce, ze wszech miar, należy się Baronowi Dunder..... Tak! pan Baron...
Zaczepiony w ten sposób, podniósł głowę z wyrazem gniewu, ale to bynajmniéj nie powstrzymało Pluty, który powoli tak daléj rzecz swą ciągnął.
— Baron, którego oto widzimy w majestacie siedzącym między prostemi śmiertelnikami, jakby nie był istotą wyższą i excepcjonalną, dorobił się fortuny, baronostwa, znaczenia, bakembardów angielskich, francuzczyzny nieposzlakowanéj i wszystkiego co jego jest... Jemu więc prym dać należy który jak pan Bóg świat, sam siebie stworzył z niczego... Mogąc do téj pory siedzieć z łokciem w sklepiku, jeździ karetą i szpakami... to przecie dowodzi jenjuszu! Vivat jenjusz w osobie pana Barona Dunder!
Goście i gospodarz byli mocno skłopotani. Fryderyk wypił szampana, nalał sobie zaraz drugi kielich ze stojącéj bliżéj butelki i mówił daléj.
— Oprócz w zwyż przytoczonych, mamy jeszcze powód ważny wypicia tego zdrowia powód stanowczy, a tem jest spodziewane, jak słychać powszechnie, blizkie ożenienie Barona z panią Jenerałową Palmer.
— Panie Pluta... krzyknął Baron, któremu włos się jeżył z gniewu — prosiłbym...
— I ja proszę także... o cierpliwości chwilę... odparł Fryderyk. Ponieważ Baron obchodzi mnie jako jenjusz, a losy jenjuszów są losami państw i narodów które je wydają, zajmijmy się tą, która przeznaczona jest podzielić serce, losy i ekwipaż z panem Baronem. Mam szczęściem honor znać ją i przytomny tu pan Feliks Narębski zna także oddawna tę, która dziś przywdziała jeneralskie szlify i powagę, mogę więc jako część własnéj biografji, quarum pars magna fui, opowiedzieć wam życiorys Jenerałowéj, w nadziei iż pan Jan Kanty Purchawka zużytkuje go jako historyczny materjał.
Feliks pobladł i zadrżał, Dunder począł się zrywać z siedzenia.
— Stój WPan, zimno przerwał mu kapitan — pana to więcéj obchodzi niż kogo, biorę za świadka pana Feliksa Narębskiego, że kwintesencją prawdy mówić będę.... a warto przecie dowiedzieć się przeszłości téj, któréj przyszłość chce się ze swoją połączyć.
Familja Jenerałowéj, mówił daléj wśród powszechnego milczenia kapitan, wilżąc usta szampanem, jest mi dosyć dobrze znaną, imie Kirkuciów znajdzie się w Kronice naszéj stolicy... Rodzony brat, rodzaj Diogenesa, chodził by w téj chwili bez butów gdybym ja mu ich nie sprawił i to notabene wcale porządnych i nie tandetowych... Jenerałowa, którą od lat najmłodszych odznaczała nadzwyczajna piękność, była na wychowaniu u matki pana Narębskiego, a wychowano ją tam z taką serdecznością i miłością, że bodaj czy miłości nie było nawet za wiele...
Przynajmniéj ot co pletli po świecie, a prawdopodobnie musiała być jakaś przyczyna, dla któréj w końcu rzuciła ten dom wychowanka i puściła się w świat szeroki, innych szukając wrażeń.
Feliks kręcił się na krześle, wstrzymując o ile możności.
— Nie zżymajże się, rzekł Pluta... dzieci nie są odpowiedzialne za winy rodziców w zdrowéj logice... i pan za miłość matki swéj także wcale nie powinieneś pokutować, ja zaś o téj tylko mówiłem.
Odchrząknął, popił i obejrzawszy się mówił daléj.
Świat złośliwy mógł tam usunięciu się panny Julji z domu Narębskich, różne przypisywać powody, ale ktoby plotkom wierzył... ja nawet od ich powtórzenia na dziś powstrzymać się czuję w obowiązku. Po tym wypadku panna Julja, gdyż zdaje mi się że imie to już jako jéj służące, wymówiłem, dostała się czasowo do Magazynu Strojów do Warszawy, zkąd ja, który to mówię, jedynie przez współczucie miałem honor ją wyrwać, aby na stopie odpowiedniejszéj jéj twarzyczce umieścić... za co zaszczycony zostałem najściślejszym przyjaźni stosunkiem blizko roku trwającym. Na to w razie potrzeby mógłbym złożyć dowody, listy i t. p. fakt wątpliwości nie ulega. Jak mi ją potem wyrwał ściślejszą jeszcze przyjaźnią połączony z nią oficer, i ustąpił jenerałowi, którego wreszcie z nas wszystkich ruszyło sumienie aż do ożenienia długo by było przemawiać. To pewna, że ta kobieta dystyngowana umiała ze wszystkich przygód swojego życia korzystać, że z nich jak pszczółka skrzętną wyniosła naukę, doświadczenie, a na końcu nawet piękny majątek, i że przytomny tu Baron Dunder łącząc swój los z osobą tak znakomicie utalentowaną, — zapewnia sobie przyszłość pełną horyzontów jasnych i nadziei niebieskich lub zielonych... jak się podoba... W dodatku, jeśliby pan Bóg potomstwa pobłogosławić nie raczył, zawsze jest szansa, że coś z przeszłości przy pilnéj kwerendzie, da się jeszcze wyszukać...
Ta okropna mowa kapitana z najzimniejszą krwią powoli wysączona po kropli, padła jak przygniatająca lawina na biesiadujących, wszyscy struchleli, Dunderowi zrobiło się słabo, Feliks gniewem zapłonął.
— Mości panie, zawołał drżący — zemsta nad kobietą bezbronną, jest największą podłością jakiéj mężczyzna dopuścić się może. Niekiedy wymawia ją miłość choć nieuniewinnia, nigdy nie oczyszcza z podobnéj zbrodni żaden powód, żadna namiętność.
Proszę z tąd ustąpić...
Kapitan pobladł, ale razem śmiać się zaczął.
— Wyrzekłeś pan, odezwał się, słowo jedno nieostróżne, zastosowałeś je do mnie... wspomniałeś podłość. Definicja tego wyrazu nie jest dotąd stale oznaczoną, wszakże świat Boży, przywykł je za obelgę uważać... Nie wypada i mnie jako należącemu do niego uchylać się od powszechnie przyjętego znaczenia, chociaż na wytłumaczenie pana mógłbym postawić kieliszki wypite, i urazę dawną i przesądy... chociaż bardzo wielkiem jest głupstwem bić się dla staréj baby, dla tego że była niegdyś młodą i piękną Julką.... A zatem sprawę honorową, nieuniknioną załatwiamy wolnym czasem, który ja rozmyśliwszy się oznaczę... a nim do czego przyjdzie wypijemy jeszcze zdrowie dzisiejszéj Jenerałowéj... i dosyć na dziś.
To mówiąc spokojnie wychylił kieliszek, ukłonił się towarzystwu, którego połowa siedziała pochmurzona i zmięszana, a gdy wyszedł nareszcie i drzwi się za nim zamknęły, przypomnienie téj świeżéj jeszcze sceny zdało się jakby snem przykrym tylko, a goście natychmiast rozchodzić się zaczęli.
— Miałem zupełnie podobny wypadek, przerwał Pułkownik usiłując rozweselić towarzystwo, jednego razu na obiedzie w Wiedniu...... nagle, gdyśmy się tego najmniéj spodziewali, wszedł do sali nieboszczyk pochowany przed laty dwudziestu, wyłajał nas wszystkich winnych i niewinnych, zjadł skrzydełko kurczęcia, wypił kieliszek madery staréj, i zakręciwszy się powrócił do mogiły.
Ale ani ten koncept niewczesny ani żarciki Justyna, swobody i wesela przywrócić nie mogły, wszyscy byli powarzeni, wymykali się, uchodzili... Jeden Baron Dunder jakimś niby przypadkiem szukając kapelusza przyzostał.
Gdy nareszcie znaleźli się sami, żywo przybliżył się do Feliksa.
— Słuchaj, rzekł — powiedz mi szczerze, to co ten łotr prawił, to są, nieprawdaż — potwarze czyste?
— Ja nic niewiem, rzekł Feliks.
— Ale to muszą być fałsze.
— Pomyśl pan od kogo pochodzą, a będziesz mógł ocenić ich wartość.
— Tak! to są niecne potwarze! powtórzył Dunder, jestem tego pewny, ale wygłoszone przy tylu osobach, natychmiast rozejdą się po mieście i Jenerałowa zgubiona.
Spuścił głowę.
— Jak może być, dodał wpół od gniewu zduszonym głosem, aby téj niebezpiecznéj żmii wolno było chodzić, gadać i wciskać się tak wszędzie... z tych gadzin świat by oczyścić należało!
Feliks zgryziony i na duchu upadły, nic odpowiedzieć nie umiał.
— Prawda, rzekł Dunder drąc rękawiczki które spazmatycznie wkładał na ręce — prawda że z przeszłości téj kobiety nic od niej saméj dowiedzieć się nie mogłem, lecz mogłaż ona taką być istotnie? Czy wychowała się ona sierotą w waszym domu? czy spotkała ją tam jaka przygoda? Możeż to być żeby pochodziła z mieszczańskiéj jakiejś rodziny... mais elle a beaucoup de distinction dans les maniéres.
— Panie, rzekł Feliks, czy będę milczeć czy otworzę usta, zawsze sobie niekorzystnie tłumaczyć możesz moje słowa... wolę być szczerym. Jenerałowa jest mi istotnie od dzieciństwa znaną, jako biedna, zacna, pełna serca i uczucia kobieta.... późniejszych losów jéj niewiem.
Dunder skamieniał, nie dotknęło go już tyle nieszczęście Jenerałowéj, ile inna myśl, czysto samolubna, że samem o nią staraniem i omyłką jaką popełnił biorąc farbowane lisy za kosztowne futro, został narażony na śmieszność i skompromitowany.
— To okropna rzecz! zawołał, tak świata oszukiwać nie godzi... któżby się tego mógł domyśleć! tak przyzwoita kobieta!
A! to szkaradnie!
I porwawszy za kapelusz wyleciał, Feliks pozostał chwilę i rzucił się na kanapę bezsilny.
Spoczywał tak bezsilnie, przypominając sobie wypadek, który go dotknął mocno, gdy drzwi pokoju sąsiedniego uchyliły się znowu i kapitan Pluta odezwał się przez nie.
— Wszak pan sam jesteś? mam potrzebę pomówienia z nim... słówko tylko.
Narębski nic nie odpowiedział, ale milczenie było dostatecznem pozwoleniem dla kapitana, który się zaraz wcisnął.
— Wchodzę, rzekł, bądź co bądź, musiemy się przecie i o tę honorową sprawę ułożyć... choć rzecz nie pilna, ale wymaga poufnéj rozmowy.
WPan się na serjo na mnie pogniewałeś za Julkę, i to wystąpienie wprawdzie niegrzeczne i może nie w miejscu, ale zmuszony byłem użyć tego środka dla upokorzenia Dundera, który już tak nosa drze, że może o facjaty kościołów zaczepić i dostać kataru... Co to ci szkodziło? nasze z nią romanse pasterskie dawno pogrzebione zostały... Ale słuchaj, rzecz inna, między nami sprawa — obraziłeś mnie osobiście, przy świadkach, ja tego darować nie mogę.
Przysłać ci sekundantów, ułożyć o miejsce i godzinę, strzelić do siebie, jest to rzecz tak łatwa, że ją każdy potrafi, kto tylko ma trochę odwagi i zręczność w tego rodzaju sprawach... Jam już nie nowy, dałbym sobie radę, ale pytam się jaką bym miał satysfakcyą?
Tu kapitan dla wygodniejszego wykładu całéj sprawy, usiadł na krześle i nogę na nogę założył z zupełną swobodą.
— Ja, rzekł potrzebuję mając urazę, stosowną do niéj urządzić sobie kompensacyą, wcale inaczéj; wyzwać i zastrzelić mogę zawsze kiedy mi się podoba, bo pan zatyłeś na wsi i jeśliś strzelał to chyba do kuropatw, ja zaś nie straciłem wprawy i do asa, nawet po kilkunastu kieliszkach trafiam o największy zakład — chcesz sprobować?
Narębski pogardliwie milczał, kapitan chociaż tego nie okazywał po sobie, coraz mocniejszy czuł gniew w duszy, spokojnie jednak mówił daléj.
— Wyzwać więc, zmusić do pojedynku i wybić ci oko lub rękę zgruchotać, jest rzeczą którą mogę sobie pozwolić, gdy nie będę miał już żadnego środka innego dojedzenia ci do żywego; a zapotrzebuję głośnéj rehabilitacyi jaką mi to spotkanie dać może. O tem więc potem; ale że zawsze przywykłem działać otwarcie, i chcę, en galant homme jakim byłem zawsze, abyś wiedział jak się bronić, muszę ci rozpowiedzieć co zamierzam i jakiego użyję oręża.
To pewna że między tobą, szanowny panie Feliksie, a Julką był śliczny romans, któremu, bez kalamburu, nie brakło nawet rozwiązania... Jest wielkie prawdopodobieństwo iż owocem téj chwili szczęścia jest Mania... żona o tém nic niewie, nie lubi jéj instynktowo, i tak już Kopciuszkowi dosyć źle w domu, cóż to będzie gdy jéj podszepniemy o jego pochodzeniu? To już jest wcale nie złą zemstą, ale dla mnie tylko środkiem przechodnim... mam drugi lepszy. Według urzędowéj wersji Mania jest córką oficjalisty, i zowie się Jordanówną... otóż możemy znaleźć takich jakichś Jordanów, którzy ci ją odbiorą.
To wszystko co obiecuję, ciągnąć potrafię póki zechcę, wisieć będę nad twoją głową z groźbą nieustanną, cedzić ci zemstę po kropelce... Prawda, że pomimo upadku i zwalania się, umysł mój nie stracił na energji i nie brak mu środków posłużenia namiętności...? przyznaj, że mało jest ludzi którzyby tak czerstwo przeszli przez ogień życia jak ja?
Tu zamilkł chwilę, a widząc że Narębski blednieje i trzęsie się od wzrastającego gniewu, mówił daléj powoli wyjmując z kieszeni cygaro.
— Pomniejszych utrapień któremi nękać cię mogę, nie będę wyliczał, poddadzą je okoliczności i trudno, mnie nawet, przewidzieć wszystkie... Jak mi się to wszystko znudzi, no to wyzwę, zmuszę byś się strzelał i skaleczę, zabijać nie myślę, o to bądź spokojny, ale że kość tak strzaskam żebyś poleżał ruski miesiąc, to pewna... Teraz zaś, gdy mniéj więcéj wiesz następstwa nieprzyjemne, jakie ściągnąłeś na siebie wybuchem w obronie téj kobiety, powiem ci że ich całkiem możesz uniknąć w bardzo łatwy i uczciwy sposób... Mógłbym ci dać warunki ciężkie, ale znasz mnie, że jestem miękki i w pożyciu bardzo łatwy. Co się tycze pojedynku powiem głośno, żeś mnie przeprosił za słowo nieostrożne, i skwituję cię z niego; ale potrzeba byś się pojednał ze mną i podał mi szczerze rękę w sprawie z Jenerałową. Nie powoduje mną zemsta.. mylisz się, chcę ją tylko naprowadzić na drogę moralności... Zostawię ci nawet dziecko... byleś mi pomagał... Tę kobietę potrzeba upokorzeniem zmusić by z drogi atłasowéj pokuty na miękkich poduszkach, zeszła na surowe opamiętanie... Bądź ze mną, a wszystkiego się wyrzekam, ty wiesz, że u mnie słowo rzecz święta... dawszy, dotrzymam.
Narębski blady był jak chusta, usta mu się trzęsły.
— Możesz strachem nękać kobiety, zawołał z gniewem, szczęściem nikt ci tam oprzeć się nie jest w stanie... los je dał ci w ręce bezbronnie, ale mężczyzna byłby podłym jak ty, gdyby uległ obawie i despotyzmowi... Na podobne środki, są przecie na świecie sposoby.
— Unosisz się, rzekł Pluta zimno, używasz znowu nie zbyt parlamentarnych wyrażeń, ale o to już mniejsza, gorzéj że nie pojmujesz dobrze położenia. Jenerałowa wcale nie jest bezbronna, bo gdyby nią była, jabym pierwszy stanął za nią... powtóre cel mam najświętszy... prowadzę na drogę obowiązków i moralności, a wiesz że wedle jezuickiéj maxymy, cel środki oczyszcza... Ja się trzymam tą razą ich katechizmu, bo mi z tém dogodnie.
A teraz racz mi powiedzieć równie szczerze, jak ja ci się z planu kampanji wyspowiadałem, o jakich to mówisz sposobach?
— Mam tylko jeden, zawołał Narębski.... za pierwszym krokiem przeciwko... (tu się zajęknął...).
— Nie wymieniaj przeciw komu, rzekł kapitan, ja się domyślę...
— Za pierwszym krokiem.... skończył Feliks, jak psu w łeb strzelę na ulicy.
— Wyrażenie popularne, dobitne, ale nazbyt ostre, dałoby się to efoniczniéj powiedzieć z równą energią, odparł Pluta... ale środek nie tak dobry jak się zdaje, naprzód wątpię żebyś trafił, bo będziesz w passyi, powtóre pójdziesz za to do kryminału... potrzecie, ja znowu widząc jak mi dobrze życzysz, nieomieszkam być na ostrożności, szukaj czego innego..
— Idź, mów, rób co ci się podoba... krzyknął Narębski, niewyciągniesz ze mnie nic, prócz wzgardy.
— Pięknie, i styl dobry! — rzekł kapitan zapalając nareszcie długo przygotowywane cygaro, — czemu ty niepiszesz, zwłaszcza dramatów, masz talent? Ale widzę że gra nie równa, ja jestem zimny jak szczupak, ty gorący i nie przytomny... nie decyduj się w tym stanie i po kilku wina kieliszkach, ostygnij, możesz późniéj pośpiechu żałować. Ja jestem człowiek umiarkowany i pełen serca, nawet dla niewdzięcznych przyjaciół i daję ci trzy dni do namysłu. Stoję w hotelu Saskim N. 15 razem z bratem Jenerałowéj, a moim tymczasowym adjutantem, szanownym Kirkuciem. Daję ci trzy dni do namysłu... będę oczekiwał trzeciego do godziny dwunastéj po czém rozpocznę powoli kroki nieprzyjacielskie... Spodziewam się że mi oddasz sprawiedliwość, iż postępuję szlachetnie.
A teraz, bywaj zdrów, dodał... namyśl się, spokój domowy wart ofiary, a i o tę sierotę chodzi także... zakwaszę jéj życie i tobie... Że potrafię spełnić moją missyę reformatora i językiem, z którego służby wcale jestem kontent, dam sobie radę, tego możesz być pewien.
Narębski milczał; widząc że od niego słowa nie wyciągnie, Pluta wyszedł poświstując.






W domu państwa Narębskich, którzy obiecywali sobie prawie wszyscy wielkie w Warszawie przyjemności i roskosze, panowały teraz zamięszanie, niepokój, a każdy niemal z członków rodziny doznawał jakiegoś zawodu lub przykrości.
Pani Samuela nie rada była z mieszkania, z towarzystwa w które wchodzić poczynała, gdzie była dosyć zimno przyjęta i nie tak prędko rewizytowana jak sobie życzyła, co jéj miłość własną drażniło, z męża który teraz miał zawsze gdzieś uciec od jéj gderania; Elwira niecierpliwiła się oczekując dotąd napróżno pięknego nieznajomego, który już trzy razy przesunął się przed ich oknami i dąsała się niemogąc doczekać jego odwiedzin. Narębski obawiał się spełnienia groźb Pluty i nowych w domu niesmaków; Mania nawet niepokoiła się zapytaniem garbuska i zajęciem jakie obudziła w tym nieznajomym; słowem, zamiast obiecywanych sobie zabaw, przyjemności i roztargnienia, Warszawa stała się dla wszystkich powodem jakicheś zmartwień i troski.
Ów lubelski panny Elwiry mniemany pretendent, wprawdzie jakeśmy wspomnieli, kilka już razy przesunął się pod balkonem konno i pieszo, zawsze jak najstaranniéj ubrany, wyglądający pańsko, nigdy nie minął tych pań żeby im się bardzo grzecznie nie ukłonił, zauważono także, iż czasami przesiadywał naprzeciw w oknie cukierni, zabójczemi czarnych oczów wejrzeniami ścigając Elwirę, ale się do niéj dotąd zbliżyć nie starał, nie szukał wcale znajomości, któréj oczekiwano, ograniczając się témi studenckiemi pielgrzymkami i westchnieniami zdaleka, których potrzeby i przyzwoitości wytłumaczyć sobie dotąd nieumiano. Mógł przecie łatwo znaleźć kogo coby go do domu wprowadził, poznać się z Narębskim, znaleźć środek przybliżenia.
Elwira tupała nóżką z niecierpliwości, powtarzając nawet przy matce:
— Ależ moja mamo, to do niczego niepodobne! Czyżby dotąd nie znalazł nikogo coby go do nas mógł wprowadzić? czyżby naostatek nie przyzwoiciéj już było przyjść samemu i z mocy dawniejszéj znajomości nas odwiedzić? Ja tego nie rozumiem! Co za fantazya śmieszna, dziecinna, chodzić, patrzeć wzdychać, a nie starać się zbliżyć, przecież okazuję mu, że nie mam wstrętu. Juściż zna obyczaje świata, bo niezawodnie to wielki pan, wie że tak trwać niepowinno i nie może.
— Zdaje się, — odpowiadała matka, — że potrzeba być cierpliwemi, może chce wprzód dobrze wybadać okoliczności, dowiedzieć się o domu, boi skompromitować, może ma jakie przeszkody w familji, jakie zobowiązania dawniejsze, wszystko się trafia. Ale doprowadzony do ostateczności, będzie się musiał nareszcie zbliżyć. Uważasz jednak, że rzadki dzień, abyśmy go gdzie nie spotkały lub nie zobaczyły, przesuwa się prawie zawsze w jednych godzinach, łatwo ci ich dopilnować, dać mu trochę nadziei i okazać uczucia, ale zręcznie jednak, rozumiesz.
— Ale bardzo dobrze rozumiem, odparła Elwirka z dosyć złym i nadąsanym humorem, już ja będę wiedziała co z nim robić, ale że nudny to nudny, żeby téż mnie tak męczyć i nie szukać sposobu dostania się do naszego domu, wszyscy przecie u nas bywają.
Drugiego dnia po scenie u Bouquerel’a, panie wyszły z południa do Saskiego ogrodu na przechadzkę. W wielkiéj alei świetnych toalet było mnóstwo, w bocznych, jak zwykle, bawiły się matki, bony, dzieci i ci co więcéj cienia i spokoju niż ludzkich szukają oczów. Łatwo się domyśléć, że panie nasze nie poszły na boczne ścieżki, gdzieby ich nikt nie spostrzegł, ale ukazały się w środkowéj ulicy ubraniem od Włodkowskiego świeżuteńkiem starając się zwrócić oczy, współzawodniczek i ciekawe mężczyzn wejrzenia.
Chodziły już tak godzinę, gdy Elwira pokraśniała nagle, — naprzeciw nich sam jeden idący ukazał się ów piękny nieznajomy. Tym razem spotkanie było nieuchronne, zaczepienie konieczne i panienka postanowiła z bijącem sercem, w jakikolwiek sposób pociągnąć go do oddania wizyty, plan ułożony został w mgnieniu oka. Matka i córka zrobiły miny i przybrały postawy niezmiernie poważne i surowe, zdawały się nawet zrazu go niespostrzegać.
Młody mężczyzna i teraz ubrany był trochę jak krawiecka lalka, według najświeższéj mody, z niewypowiedzianą szczegółów elegancyą. Miał na sobie stroik ranny od Chabou z lekkiego jakiegoś sukienka, krawacik z misterną szpilką na szyi, kapelusik Panama, cudowne na nogach lakierki sznurowane, i nieporównaną w ręku laseczkę. Ale jak utrefione były te czarne jego włosy! jak urządzone bakombardy, jak zakręcone wąsiki, jak naciągnięte i pozapinane rękawiczki, tego żaden powieściopisarz nie wypowie.
Wszystkie te oznaki gustu i dystynkcyi nie uszły oka Elwiry, choć ona zaledwie miała czas przebiedz go przelotem, ale kobiety tak są w tych razach dobremi postrzegaczami!!! Poczerwieniała, zmięszała się, blizkość niebezpieczeństwa a raczéj chwili stanowczéj, zawróciła jéj nieco główkę. Nieznajomy z uśmiechem pełnym grzeczności podniósł panamę, oczom swym nadał wyraz pełny słodyczy i melancholii, i gdy już, już miało go zatrzymać słowo zachęty, wyraz nadziei przesunął się jak błędny ognik po bagnie. Elwira zacisnęła usta, nie jestem pewny nawet, czy piękne jéj białe ząbki, śladu na koralowych nie zostawiły wargach.
— Ale go jeszcze spotkamy, — zawołała, chodźmy mamo, zawróćmy się nieznacznie.
— Czekajże trochę... dojdziemy przynajmniéj do końca, czemużeś do niego od razu nie przemówiła?
— Minął nas tak prędko, widocznie unikał zapytania: wróćmy.
— Niepodobna.
— Ale późniéj możemy go nie złapać.
— Elwirko! gonić niepodobna.
— Ale proszęż mamy, tyle osób zawraca się.
Skutkiem tego krótkiego sporu, zawróciły się wprawdzie, ale Elwira szukając niespokojnemi oczyma lwa swojego, już go znaleźć nie mogła. Przebiegły umiejętnie kierując się w ulicach, cały ogród Saski, powróciły nazad w ulicę główną, wróciły do bocznych, nigdzie już pięknego nieznajomego nie było.
— To jakiś dziwny człowiek, — zawołała Elwira niecierpliwie, — a tak się zdawał przyzwoity...
— Mnie się widzi, — odparła matka, — że on musiał naczytać się romansów i intryguje nas umyślnie, aby podnieść ciekawość, a może rozpalić uczucie. Nic więcéj tylko fantazya pańska.
Już miały wychodzić z ogrodu, gdy Elwira uszczypnęła rękę matki pod mantylką, spostrzegła swojego lwa, który bardzo powoli tą razą kroczył boczną uliczką zamyślony głęboko. Nie kompromitując się wcale, można z nim było się spotkać, i dwie panie do tego wielkiego celu zastosowały swój pochód.
Lew szedł jakby przygnieciony myśli i uczuć ciężarem, z głową nieco spuszczoną, noga za nogą, a końcem swéj prześlicznéj laseczki kreślił jakieś zagadkowe esy na ścieżce, oczy w nie wlepiwszy. Zdawał się nawet niewidzieć jakie mu groziło niebezpieczeństwo i czekało zadziwienie, dopiero szelest jedwabnych sukien, które tuż przesuwały się koło niego i zwalniając kroku zatrzymały się nieco, przebudził go z dumań głębokich. Elwira tak umiała pokierować matką, że się znalazła z brzegu i niemal otarła o pięknego nieznajomego, który naprzód zwolna i niepatrząc ustąpił nieco, poczuwszy kobiety w bliskości, potem się ku nim obejrzał, aż poznawszy je zatrzymał i ukłonił znowu.
Panie zwolniły kroku, Elwirka uśmiechnęła się wdzięcznie, matka przymrużonemi spojrzała oczyma, lew jednak ust nie otworzył.
— A! co za miła niespodzianka, — odezwała się panna widząc, że pierwsza musi wystrzelić i rozpocząć kampanją...
— Miła tylko dla mnie zapewne, — odparł mężczyzna widocznie trochę zmięszany, — prawdziwie nieśmiałem sobie pochlebiać, żeby krótka znajomość dawała mi prawo do ich pamięci...
— Zbytek skromności, odezwała się z kolei matka, zakrawa to na udanie, na tłum nie zwraca się oczów, ale na wybranych.
Mężczyzna zmięszał się znowu, spuścił oczy.
— Miałyśmy kilka razy przyjemność widzenia pana z naszych okien, — dodała Elwira ciszéj, ale jakże się to dzieje żeśmy się nigdzie nie mogli spotkać w towarzystwach stolicy.
— Ja nigdzie nie bywam, — rzekł sucho nieznajomy.
— Jakto? nigdzie? podchwyciła Samuela.
— Tak pani.
— Cóżto, rodzaj mizantropji?
— Wcale nie, ale lubię pracować i pracuję ile mogę, mało mi potém zostaje czasu dla świata i ludzi, potrzebuję raczéj spoczynku i samotności.
— Samotności? — powtórzyła Elwira, starając się niedostatek słów zastąpić wymową oczów, które rzeczywiście płonęły i iskrzyły się nie czyniąc widocznego wrażenia.
— Ja bardzo lubię samotność, — rzekł nieznajomy.
— Lecz są przecie towarzystwa, mniejsze kółka, spokojne, ciche, w których człowiek odetchnąć może, — odezwała się pani Narębska a nic niebezpieczniejszego dla człowieka, młodego w dodatku, nad zakopanie się w głuchéj ciszy i osamotnieniu.
— To zależy od charakteru, — rzekł zimno nieznajomy, — są ludzie na których źle działa towarzystwo i inni, którym szkodzi samotność.
Szli tak daléj ustronną uliczką, bardzo powoli gdyż i matka i Elwira śmiertelnie się obawiały by im jeniec więzy potargawszy nie prysnął. Młodzieniec wlókł się za niemi, ale raczéj z musu niż ochoty, ociągał się, przyzostawał, oglądał bojaźliwie na około, jak gdyby go strach jakiś opanowywał, widocznie miał zamiar dezerterowania. Ale od kobiety, która pragnie zatrzymać, uciec jest niepodobieństwem; nieznajomy szedł coraz daléj a daléj.
— Więc z téj reguły tak srogiéj, — odezwała się znowu matka, — nie ma wyjątku? pan nigdzie bywać nie chce?
— Nie mogę! — rzekł znacząco nieznajomy pełnym jakichś tajemnic głosem, który Elwirze dał wiele do myślenia. Matka spojrzała nań także i umilkła; obie zafrasowały się mocno.
— U nas tak mało osób bywa, tak żyjemy w odosobnieniu od świata, — dodała pani Narębska, że gdybyś pan kiedy był łaskaw do nas zajrzeć, pewni jesteśmy, iżby go to na zgryzoty sumienia nie naraziło.
Nieznajomy skłonił się, zarumienił, ale téż Elwira niedając mu przemówić, dorzuciła.
— Doprawdy, byłoby to niedarowaném ze strony pana, gdybyśmy go nie miały widzieć u siebie...
Na to wszystko tylko ukłon był zagadkową i ostateczną odpowiedzią! nieznajomy zdjął kapelusz, obejrzał się, spostrzegł kilku mężczyzn doganiających te panie i szybko jakby go ścigano umknął boczną uliczką, starając się tak pokierować w pochodzie, aby twarzy jego niedostrzeżono.
Wszystko to wcale niebyło zaspokajające, naprzód nie miał widocznie ochoty do odwiedzin, powtóre być u nich nie przyrzekł. Elwira i matka prawie się zaproszeniem skompromitowały; skutkiem był nader kwaśny humor i zniecierpliwienie.
Ale kiedy się pragnie gorąco wytłumaczyć sobie co z dobréj strony, nigdy człowiekowi nie zabraknie argumentów. Elwira biorąc wszystko na rozwagę z tajemniczych postępków nieznajomego wywnioskowała tylko, że ją kocha, że o niéj myśli, że musi mieć domowe jakieś przeszkody, że miłość uczyniła go mizantropem, że obawa aby to uczucie góry nad nim nie wzięło, trzymała go w oddaleniu. Co się tycze znaczenia i położenia w świecie młodzieńca, na chwilę nie wątpiono nawet, iż wysokie zajmować musi stanowisko.
Nieszczęściem nadchodzący z Narębskim panowie, od których właśnie tak spiesznie uciekać się zdawał nieznajomy, spytani ktoby był, domyślić się mogli i szybko uchodzącego na oko wziąć już nie zdołali. Staranny opis przez p. Samuelę i Elwirę dokonany z wielkiem bogactwem szczegółów, nie rzucił na tę ważną kwestyę żadnego światła.
Wychodząc jednak z Saskiego ogrodu z rozkołysanem sercem Elwira, żywiła się nadzieją, że po tak dobitnem zaproszeniu lew nareszcie musi się zdemaskować i pokazać, ale przyznawszy się matce nie uzyskała potwierdzenia, pani Narębska była zamyślona i smutna, lekki nawet początek bólu głowy zwiastował rozdrażnienie nerwowe, nic dobrego nie rokujące. Bolało Elwirę, że się nawet wygadać dostatecznie nie potrafiła.
Było we zwyczaju, że gdy jéj co bardzo na sercu ciężyło, gdy matka jéj zwierzeniom nie wystarczała, szła naówczas z niemi do Mani. Biedne dziewczę całe dnie prawie samotnie nad robotą i książką spędzało, a godziny choć pracą zajęte długiemi jéj się bardzo zdawały, nikt do niéj nie przemówił, nikt nie spojrzał na nią; aż gdy Elwira poróżniła się z najukochańszą swą matką, co się dosyć często trafiało, gdy bardzo a bardzo była smutną, szła wówczas do izdebki Mani, kładła się na łóżeczku i tam, pewna że słuchać jéj muszą ze współczuciem i cierpliwością, wylewała się ze swojemi żalami.
Na ten raz matka znudzona czy coś niedobrego przeczuwająca milczała już uparcie, i Elwirka, któréj pilno było wygadać się szeroko, powróciwszy z przechadzki pobiegła zaraz do Mani.
— Wiesz, — zawołała zaraz w progu, — otóż nareszcie znalazłyśmy znowu naszego kochanka...
— A! gdzież przecie?
— Spotkaliśmy go w Saskim ogrodzie, wystaw sobie co za dziwak, minął nas o krok będąc tylko i nie zaczepił nawet...
— Ale się przecie ukłonił? spytała Mania z uśmiechem.
— Czekajże! nie dosyć na tem! powiem ci wszystko! oburzyła mnie ta nieśmiałość, raz musiałam przecie skończyć. Widzę go pod oknami co dnia, kłania mi się także i na tém koniec, przecież z ulicy oświadczyć się na migi nie można, to dziwactwo! to śmieszność! to niewiedzieć co! I tai się z sobą, ukrywa, tak że nawet dowiedzieć się niepodobna kto on taki. Nie ma najmniejszéj wątpliwości, szczebiotała daléj Elwira, że jest znakomitego rodu, to zaraz poznać łatwo z postawy, z wychowania, ze wszystkiego, ale ja w końcu zniecierpliwiłam się i postanowiłam dotrzeć.
— A! i cóżeś zrobiła?
— Pokierowałam tak zręcznie mamą, żeśmy go kryjącego się w bocznéj alei spotkały drugi raz i zaczepiłam go nareszcie.
— Miałaś odwagę? — spytała Mania.
— I ja i mama. A! i gdyby mi mama była dopomogła jak należy, więcéjbyśmy zrobić mogły, ale mama, ty znasz mamę.
— Nie mówże proszę nic na nią...
— Ty wiesz jak ja ją kocham, ale mama jest do najwyższego stopnia niezręczną.
— Droga Elwirko! matka ma więcéj od nas doświadczenia.
— Co tam doświadczenie, proszę cię!
— Ale cóż wam powiedział?
— Że nigdzie a nigdzie nie bywa, że wiele pracuje, że potrzebuje samotności. Wszakże gdyśmy go grzecznie zapraszać zaczęły do siebie, choć nic nie odpowiedział, już wiem pewnie, że się pokusie nie oprze, i ręczę ci że u nas być musi.
Mania nie zupełnie zdawała się podzielać przekonanie przyjaciółki, ale téż nic nie odpowiedziała.
— Zresztą jeśli się uprze, jeśli ten nieznośny papa i mama nie zechcą mi dopomódz, ja potrafię przemódz jego dziwactwo, bo jestem przekonana, że mnie kocha. Codzień prawie przejeżdża pod naszemi oknami, kłania mi się, uśmiecha, oczy zawraca, tak dłużéj trwać nie może, ja gotowa jestem choćby pierwsza napisać, list mu rzucić, a w liście...
— A droga Elwirko, — przerwała przestraszona Mania, nie róbże tego zlituj się, nie wiedząc kto, nie znając z pewnością uczuć jego dla siebie, kobiecie pierwszéj robić krok tak stanowczy...
— A! ty to jesteś mniszka, i wcale kochać nie umiesz, a jeśli kochasz, to Bóg ciebie tam wie, to cichaczem i skrycie; ja tak nie umiem, mnie to niecierpliwi i czekać nie myślę w takiéj niepewności, muszę się raz dowiedzieć czy mnie kocha...
— A ty? czyż go kochasz?
— Ja? dla czegóż pytasz? jakto nie kocham?
— Bo gdybyś prawdziwie go kochała, mogłabyś milczeć, czekać i nie myślałabyś na całe twe życie o innym.
Mania westchnęła i spuściła oczy.
— Któż wie, — dodała, — może jego położenie towarzyskie, może okoliczności domowe czynią tak nieśmiałym, może gdyby się odkrył, ty byś go nie chciała?
— Co ty pleciesz! dziecko! co ci się śni! wszak i z postawy i ze stroju i z mowy łatwo poznać kto on jest. O! ja mam przecież dobre oczy, a trochę rozumiem świata!
Mania schyliwszy się nad robotą już nic nie odpowiedziała, Elwira szeroko jeszcze rozwodząc swe żale siedziała długo, mówiła wiele, tysiączne osnuwając plany, nareszcie widząc, że z biednéj sieroty nic prócz współczucia nieśmiałego nie dobędzie, w równie złym humorze opuściła pokoik jak przyszła.
A Mania? siedziała daléj schylona nad robotą.
Jak na wsi tak i tu w mieście nigdy Mani na pracy nie zbywało, matka z córką wszystką jaką miały zrzucały na nią, posyłały nieustannie, wyręczały się nie zważając, że nie zawsze sił i czasu mogło dziewczęciu wystarczyć. Mania nie poskarżyła się nigdy, starała poddać wszystkiemu, wymówki znosiła w milczeniu i najszczęśliwszą była gdy się mogła zamknąć w swym pokoiku, chwilkę poczytać, pomodlić się i być z sobą. Nie bardzo jéj jednak pozwalano na tę samotność, gdyż i Elwirka i matka ciągle coś od niéj potrzebowały. Za to wolną była prawie całkiem od salonu, od którego szczególniéj w mieście usunięto ją nie bez myśli. Elwira daleko była pokaźniejszą, prędzéj w oko mogła wpaść komu, ale Mania wpadała w serce, i obawiano się aby nadto nie zwracała uwagi, nie zaszkodziła dziecięciu domu.
Maleńki więc ten pokoik, wyjąwszy godziny stołu i herbaty; był ciągle schronieniem sierotki a najczęstszym w nim gościem pan Feliks, który otwarcie i ukradkiem zachodził do Mani, a czasem długie tam spędzał godziny. W ostatnich dniach gnał go tu niepokój, bo choć postanowił nie uledz Plucie, znał człowieka i groźba jego tkwiła mu w myśli o los Mani, który mogła pogorszyć jeszcze, zakrwawiał mu serce.
Drugiego dnia Kapitan nie dał znaku życia, trzeci nadszedł i upłynął spokojnie do wieczora, a Narębski na krok nie oddalając się z domu chodził niespokojny walcząc z sobą i myślami. Radby się był zobaczył z Jenerałową, ostrzegł ją, ale po pierwszém widzeniu się w Garwolinie, i na to ciężko mu zebrać się było. Sam charakter człowieka od wszelkich podobnych kroków stanowczych go wstrzymywał, odkładał od dnia do dnia, wahał się, niewiedział sam co począć, okupić jednak spokoju podaniem ręki napastnikowi serce się oburzało.
Znając żonę wiedział on dobrze, iż będzie musiał stawić czoło burzy straszliwéj, że sieroty z domu może pozbyć się będzie zmuszony; chciał ją przygotować do tego, ale sam nie był pewien jak się brać, od czego począć, i rachował że groźba jeszcze może pozostać bez skutku. Im dłuźéj myślał nad tem, mocniejszego nabierał przekonania, że Pluta chciał go tylko nastraszyć, ale spokoju domowego nie naruszy..... to go jakoś ukołysało.
Wieczorem jednak nadszedł miejską pocztą list z zapytaniem ostatecznem, jakie jest postanowienie pana Feliksa. Na pismo to nie czuł potrzeby odpowiedzi, zdarł go i niespokojny odpowiedział sobie, będzie co ma być.
Wieczór przeszedł spokojnie, Narębski coraz się umacniał w przekonaniu, że strachy przejdą na niczem, a z wielkiéj chmury wcale deszczu nie będzie. Nazajutrz jednak w godzinie wizyt, pan Fryderyk Pluta kazał się do niego zameldować.
— Mój drogi, rzekł wchodząc, przykro mi to niezmiernie, że mnie człowieka szczerze ci życzącego dobrze przywodzisz do ostateczności takim uporem. Przyjacielem mogę się zawsze zdać na coś, a postawiony w konieczności szkodzenia, narobić ci kłopotów. Rozważ proszę i nie przywódź mnie na pokuszenie i do użycia środków, które dla mnie samego są przykre.
— Rób WPan co się podoba, — rzekł Narębski, — ulegać naciskowi nie chcę, nie mogę, nie powinienem.
— Więc mam zameldować do pani dobrodziejki? — spytał Pluta.
Narębski nic nie odpowiadając ruszył ramionami i pogardliwie się odwrócił.
— Gdybym ci jeszcze dał dzień do upamiętania i namysłu?
— Otrzymałbyś tęż samą co dziś odpowiedź, — zawołał w gniewie Narębski.
Kapitan zaczął powoli nakładać rękawiczki, i zaciąwszy usta skierował się ku salonowi.
— Proszę oznajmić pani, — rzekł do służącego, — pana kapitana Plutę w bardzo ważnym interessie.
Nie tyle może szło kapitanowi o dokuczenie Feliksowi, którego opór obudzał w nim razem mściwe uczucie i niejakie poszanowanie, ile o zamięszanie domu, z którego oddalenie sieroty wypaść mogło, potem łatwo ją tytułem pokrewieństwa i opieki mógł pochwycić jeden z Kirkuciów jako najbliższy z familji, i użyć jako narzędzia przeciw Jenerałowéj.
Oznajmiono Kapitana, sama pani siedziała w oknie gdy jéj gościa nieznanego zaanonsowano, a że imienia sobie nieprzypominała, choć z mężem była już o nim mowa, domyślać się poczęła wcale czego innego niż to co go sprowadzało i wpadła na domniemanie, iż odwiedziny mogły być w związku z pięknym nieznajomym Elwiry. Kazano więc prosić Kapitana, który przedstawił się przyzwoicie bo z łatwością wszelki ton i fizjognomję przybrać umiał. Mimo wprawy jednak we wszelkiego rodzaju przygodach nabytéj, nie łatwo mu przyszło sprawę zagaić.
Od czego tu było począć! jak ubarwić to dziwne zwierzenie? Wpadł na myśl, że powinien był działać w imieniu Kirkucia, jako najbliższego krewnego.
Twarz jego nie bardzo nawykła do posępnego wyrazu, musiała się oblec powagą, surowością i smutkiem, wszedł jakby pod ciężarem jakiegoś przykrego wrażenia, a że zmiarkował od pierwszego rzutu oka, iż Samuela wysoko musi cenić ton przyzwoity, nastroił się bardzo wysoko. O trzy kroki można go było wziąć za człowieka najlepszego towarzystwa, przychodzącego bez interessu, aby się tylko ukłonić. Zaprezentował się, usiedli.
— Pani mi daruje, rzekł, iż nieznajomy ośmielam się przerwać jéj spoczynek i tak niegrzecznie narzucać, ale rzecz jest zbyt wielkiéj wagi, abym się wahał choćby trochę jéj naprzykrzyć. Czy mogę prosić o chwilę poufnéj rozmowy?
— Bardzo proszę.... i owszem, odparła Samuela przygotowana do sprawy wcale innéj.
— Dziwny zbieg okoliczności, ciągnął daléj kapitan, zbliżył mnie do bardzo biednego ale wielkiéj zacności człowieka niejakiego pana Mateusza Kirkucia.
— Kirkucia! powtórzyła zdziwiona tak trywjalnem nazwiskiem Narębska, zawsze sądząc że o pięknym nieznajomym mowa.
— Człowiek niskiego stanu, ale serce wszędzie się znaleźć może.
Pani Samuela wzdrygnęła się na niski stan, a przelękła wzmianki o sercu, która ją utwierdziła w przekonaniu, że o Elwirę chodzi.
— Ale jakiż związek? spytała.
— Proszę pani o trochę cierpliwości... ten biedny a dziwnéj zacności i szlachetności uczuć człowiek miał siostrę, jak on sierotę ubogą, która wziętą została na wychowanie przez nieboszczkę panią Narębskę, matkę męża pani dobrodziejki.
Pani Feliksowa widząc że o co innego chodzi, zarumieniła się z niecierpliwości i słuchać poczęła wcale innem usposobieniem.
— Długi czas, mówił kapitan daléj, nic o niéj nie wiedziano, serce brata cierpiało mocno na tem. Późniéj zbiegiem okoliczności, których nie mogę tu obszerniéj wyjaśniać, doszła do wiadomości Kirkucia cała smutna historja téj kobiety, która z domu państwa Narębskich wyszła bardzo nieszczęśliwie.
— Cóż to jest? nigdy nic o tém niesłyszałam.
— Być może, smutna to historja... piękność téj biednéj dziewczyny, istotnie zadziwiająca w jéj stanie, zwróciła na nią oczy tego, który późniéj odpokutowawszy za przewinienia młodości, zresztą bardzo wyexkuzowane, bo któż bez winy, pani dobrodziejko!... tego.... który się stał mężem pani...
Pani Feliksowa rzuciła się jak oparzona.
— Jakto mojego męża? mój mąż?
— Mąż pani stał się jéj upadku przyczyną, panna Julja zostawiła w ich domu drugą sierotę... wygnana musiała się rozstać z dziecięciem.
Pani Narębska zakryła oczy rękami, chwyciła się za głowę wzruszona i gniewna.
— Mój mąż! powtórzyła.
— A pani! któren że mąż choćby najprzykładniejszy niema sobie coś podobnego do wyrzucenia, podchwycił kapitan — proszę tylko wysłuchać mnie cierpliwie. Brat owéj panny Julji, dziś jenerałowéj Palmer, a mój przyjaciel Kirkuć, tem więcéj troszczy się o los opuszczonego dziecięcia, że własna jego matka, niepomna na święte obowiązki, całkiem się go zaparła.
— Więc matka żyje? zawołała Samuela.
— Matka, dziwię się że pani dotąd nie jest znaną, zajmuje ona w świecie tutejszym znakomite stanowisko, niemogłaś jéj pani nie spotkać — jest to przecie jedna z najszanowniejszych matron i świeczników towarzystwa... Mój Kirkuć rodzony jéj brat, choć ubogi radby odzyskać siostrzenicę, nią się zaopiekować, dać jéj rodzinę. Ale niewiemy dotąd na pewno co się stało z sierotą, chociaż najmocniejsze prawdopodobieństwo dozwala nam wnosić, że nią być musi, tak zwana panna Marja Jordan.
— Powinnam się tego była domyśleć? porywając się nagle zawołała kobieta, któréj gniew twarz zarumienił, — istotnie on dla niéj ma serce ojca, więcéj niż dla mojego dziecięcia... A więc tajemnica odkryta! o mój Boże!
— Tak jest, wiesz ją pani, przerwał z energją chłodną pan Feliks, który ostatnich słów dosłyszawszy, wszedł nagle do pokoju, zbierając się na siłę jakiéj zwykle w życiu mu dotąd brakowało — wiesz pani prawdę i wiedzieć ją będziesz lepiéj odemnie samego, niżeli od tego pana, który z powodów wcale różnych przyszedł z usłużnem doniesieniem.
Nie będę nic taił, bo nic niemam do zatajenia, jeślim ukrywał lat kilkanaście co mi ciężyło na sercu, to dla pokoju tylko.. wszystko co pani powiedziano jest mniéj więcéj prawdą... kochałem ubogą dziewczynę, byłem przez nią kochany, miłość nasza stała się nieszczęściem obojga, sromotą, pozostałe dziecię ciężarem grzechu i expjacją winy.
Tajemnica ta, którą dziś odsłoniono przed tobą, nie była moją tylko, nie miałem nawet prawa podnieść zasłony, powiedzieć słowa.
Dziś gdy została zdradzoną, mówię głośno — to dziecię do nikogo nie należy — jest mojem własnem dziecięciem! Zaparła się go matka, przyznaje ojciec bądź co bądź! Ani stryj, ani wuj, ani żadna rodziną prawa do sieroty mieć nie może... ma je ojciec jeden tylko — ja nim jestem.
Zona z krzykiem spazmatycznym zakryła sobie oczy na te słowa wyrzeczone z siłą... któréj się w mężu niespodziewała, miłość rodzicielska zrodziła ją w sercu zastygłem długo i ściśniętem.
— Panie Pluta, rzekł Feliks zwracając się do kapitana coraz silniéj wybuchającym gniewem, zwykłym ludziom którzy rzadko mu nad sobą górę brać dają — teraz ci nic nie pozostaje tylko ustąpić z tego domu, do którego wniosłeś coś chciał — łzy i niepokój. Możesz pan czynić co mu się podoba, a teraz proszę za drzwi... jam tu gospodarzem.
— Będę posłusznym, odparł śmiejąc się Pluta i ruszając ramionami z rezygnacyą, ale mam nadzieję że jeszcze będę korzystał z miłego towarzystwa pańskiego... zobaczemy się gdzieś jeszcze... zobaczemy.
Pluta zatarł ręce po tych słowach, skłonił się i wyszedł powoli. Małżeństwo pozostało sam na sam, a pierwsza chwila ta, dla obojga była ciężką i przykrą nad wyraz.
Zwykle gderliwa i przykra Samuelka, rozpłakała się po niewieściemu jak tylko zobaczyła męża przybierającego właściwą mu rolę męzką, Feliks chodził zburzony, ale milczący dając płynąć łzom i czekając zaczepki.
— A! ja nieszczęśliwa! wołała żona, tyś mnie oszukał, tyś się krył przedemną! tyś dziecię nieprawe wprowadził do domu i postawił obok mojego dziecięcia, tyś skalał dom! nadużył wiary jaką miałam w tobie.
— Słuchaj pani, rzekł Feliks, nigdyśmy się tak bardzo nie kochali, małżeństwo nasze było czysto tylko dla wzajemnych dogodności z niego wypływających zawarte.
Nie zdradziłem cię wcale, bo to należało do przeszłości, któréj nikt powrócić ni zmienić nie może, milczałem bo niemiałem obowiązku cudzych zdradzać tajemnic. Dziś gdy wszystko ci wiadome, proszę ażeby córka moja...
— Jaka córka! zrywając się zakrzyczała żona... ty masz tylko jedną córkę, jak śmiesz dawać jéj to nazwisko które mojemu tylko należy dziecięciu? To dziewczę... ja go więcéj widzieć niechcę, ja je od dzisiejszego dnia wypędzam.
— No, to i mnie z nią zapewne, rzekł Feliks, bo ja mojego dziecka ani dawnych dla nowych nie porzucę obowiązków.... a zatem i my się pożegnamy.
Samuela zamilkła, szlochała.
— Feliksie! rzekła łagodniéj, ton zmieniając, Feliksie, ja cię nie poznaję, cóż ci się stało?
— Nic, tylko uczucie powinności dało mi siłę któréj niemam na dzień powszedni... oto cała tajemnica, siły téj chcę i muszę użyć na wyrwanie się z fałszywego położenia. Dziecka mojego się nie zaprę i nieodepchnę, jeśli je wygnasz, wypędzisz razem nas dwoje. Elwirze zostanie matka, za Marją pójdzie ojciec.
— Więc chcesz aby została?
— Marja niewie że jest moją córką, rzekł Feliks, ja jéj o tem niepowiem, bo wolę by się sądziła sierotą, niżeli wstydziła swojego pochodzenia... Nas dwoje tylko dziś wiemy w tym domu o jéj pochodzeniu, i o moich obowiązkach, wszystko pozostanie jak było, a jeśli jéj dasz uczuć najmniejszem...
— Cóż to? ty mi dyktujesz postępowanie?
— Daję radę, rzekł zimno Feliks, niechcesz jéj — wszak ci ją wolno odrzucić.
I znowu długie, głębokie, pełne namysłów nastąpiło milczenie, nadeszła Elwira któréj ciekawość budziła ta dość przedłużona konferencya, ale ją matka żywym i stanowczym odprawiła ruchem.
Małżeństwo stało przeciw sobie trochę zachwiane w postanowieniach, Feliks miękł widocznie, Samuelka uciekła się do łez, które są jednym z najmocniejszych środków stagnacyi kobiecéj.
— Feliksie, rzekła wreszcie czuléj niż zwykle, podając mu rękę, którą on, trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, z jak największą skwapliwością pochwycił — ja ci przebaczam! ja ci daruję! ja jéj nieodepchnę! Ale na Boga... zapewnij jéj los i... przez litość nademną, usuń ją z przed oczów moich.
— Cóż ci szkodzi sierota? zapytał mąż.
— Przypomina mi twoją niewierność.... tragicznie odparła Samuela.
— Kochana żono, zastanów się, zawołał mąż — czy tym wyrazem nazwać ją można? ja wówczas ciebie jeszcze nie znałem i byłem wolny.
— Ale bytność w domu naszym tego dziecięcia gdy się rozgłosi, co nieochybnie nastąpi, gdy wszyscy dowiedzą się że ono twojem.. zgorszenie.... plama!!
— Wstyd to i kara tylko dla mnie.. odpowiedział Narębski, piękniéjże byłoby gdybym się zaparł sieroty, odepchnął ją i dla uniknienia skandalu dał mu się tułać, zmarnieć i ginąć?
— Ale dla mnie mieć ją ciągle na oczach Feliksie, to będzie męczarnia nieustanna.
— Nigdyś tego biednego nie lubiła dziecięcia, rzekł mąż smutnie, więcéj niechęci nad tę jakiéj doznała, trudno byś mu okazać mogła... a co do mnie starać się będę, by jak najkróciéj na nią narażoną była.
— Feliksie, odezwała się żona patetycznie, jako matka, jako towarzyszka twojego życia, proszę cię.
— Nieopuszczę sieroty, odparł Narębski stanowczo — dosyć matki która się jéj zaparła, niech ojciec za dwoje dług płaci, bo może podwójnie jest winnym. Spodziewam się że mnie i domu nienarazisz na przykrości. Niech mówią co chcą, ja kłamać nieumiem i grzechu nawet zaprzeć się nie potrafię. Jedną mam przed sobą drogę uczciwą, to wyznać błąd i odpokutować zań.
Czyń pani jak uznasz, ja zrobię co powinienem.
Cale to wystąpienie pana Feliksa niesłychanie poruszyło i zdziwiło żonę, która znając go oddawna powolnym i uległym, takiéj energji charakteru i wybuchu woli niezłomnéj spodziewać się wcale nie mogła.
Małżeństwo weszło w nową epokę, któréj gróźb pani Samuela się przelękła, postrzegła jednak łatwo że w téj chwili iść przebojem nie było można, że na pozór uledz należało, aby powoli znowu uśpiwszy i zdrętwiwszy rozbudzonego zgryzotą i przywiązaniem do dziecięcia, ująć w dawne pęta.
Rachowała na posiłki czasu, na swą zręczność, na to wreszcie że się pozbędzie Mani, zmieniając tryb postępowania z nią w sposób miły mężowi, wyprowadzając ją w świat i szukając jéj jak najprędzéj stosownéj lub niestosownéj partji, byle ją z domu wyprawić.
Wszystko to jak błyskawicą przebiegło przed jéj oczyma i Samuelka uspokojona, uległa zgadzająca się na wszystko, umilkła...
Feliks wyszedł przejęty jéj dobrocią, prawie z wdzięcznością dla niéj w sercu.
Parę dni w złowrogiéj upłynęło ciszy, w domu nic się nie zmieniło, tylko nazajutrz głośno oświadczyła gospodyni domu, że Mania bardzo źle robi iż nie chce wychodzić do salonu, że za mało bywa w towarzystwie, że w mieście należałoby się ubierać staranniéj.
Pan Feliks spuściwszy oczy w talerz, gdyż to było przy obiedzie, nie odpowiedział na to ani słowa, Mania się zmięszała tą niezwykłą dobrocią, która wycisnęła łzy z jéj oczów, a Elwira spojrzała na matkę z podziwieniem przerażającem.
Po obiedzie dopiero mąż niemógł się wstrzymać, żeby żony nie zapytać, co by to miało znaczyć.
— Mój drogi, odpowiedziała pani Feliksowa z jakąś melancholją spokojną, dopóki niewiedziałam tajemnicy, Mania była dla mnie ubogą sierotą, dzisiaj jest twojem dziecięciem... wierz mi, jakkolwiek bolesną dla mnie jéj przytomność i widok, rozumiem twoje obowiązki i chcę je spełnić wraz z tobą...
Pan Feliks oczarowany, uniesiony, ucałował jéj rękę, nastąpiło nie pojednanie, ale rozczulenie, jakiego nigdy dla żony nie doznał, a Samuela zadrżała w duszy widząc siłę przywiązania jego do tego dziecięcia.
Tegoż dnia pojechali do sklepów, do magazynów i modniarek, aby Manię trochę przystroić.
Dla Elwiry przed którą ściśle zachowana była tajemnica, było to coś niepojętego, gniew i zazdrość mięszały się w jéj sercu ze zdumieniem; czuła że to niemogło być bez przyczyny, a téj, mimo całéj swéj kobiecéj przebiegłości, dobadać się nie mogła. Matka napróżno usiłowała ją uspokoić, ale sposób w jaki to czyniła, zwiększał tylko niecierpliwość i urazę do ojca, który widocznie miał być przyczyną nagłej zmiany. Elwirka nadto znała, a raczéj przeczuwała świat boży i ludzki, żeby się lada czem dała ułudzie, dobadywała się jakiejś tajemnicy pod spodem, ale domysły te ścignąć jéj nie mogły. Nawet rzucona przez matkę myśl zręczna, że Mani chcą pozbyć się z domu aby Elwira szerzéj w nim panowała bez współzawodnictwa, nie przyjęła się tak dobrze jak chciano.
— Ale moje serce, odpowiadała Samuela na ciągłe nalegania córki, widzisz sama jak twój ojciec przywiązał się do téj sieroty... robię to dla niego... przytém, powiem ci to na ucho... Mania w domu zawsze robi młodym ludziom bywającym u nas, nie potrzebną dystrakcją... radabym żeby ją sobie kto co prędzéj wziął, a to być nie może, dopóki jéj trochę w świat nie wyprowadzimy.
Jakkolwiek pani Feliksowa mówiła gorąco, córki to nie przekonywało, nienawiść jéj dla rywalki w sercu ojca obudziła się większa jeszcze, a ciekawość i niepokój doszły prawie do rozgorączkowania... Rzuciła się na Manię, ale z dziecka, które samo o sobie nic prawie nie wiedziało, i równie postępowania tego pojąć nie mogło, nie można się było dobadać wielkiéj tajemnicy.
Oko jednak Elwiry doszło powoli, że ojciec i matka w stosunkach swych powszednich inaczéj byli od niejakiego czasu, zgadła, że ta zmiana z odmianą usposobień matki dla Mani mogła być w związku — ale daléj już próżno sobie łamiąc głowę, nic dojść nie umiała.
I gdy tak z jednéj strony zyskała sierota na sukienkach i stroju, na powoływaniu do towarzystwa którego nie lubiła, na pozornéj serdeczności pani Samueli, prześladowanie pokątne zazdrosnéj Elwiry, przebijająca się przez formę czułości niechęć pani domu, dotkliwie jéj czuć się dały.
Mniéj się nią wprawdzie posługiwano może, ale po za tą względnością dla niéj wymuszoną, czuć było nietylko chłód, raczéj chwilowo tylko przytłumioną nienawiść, która się obawiała wybuchnąć, zbierając groźnie na przyszłość.






Przenieśmy się teraz w trochę inny świat razem z Teosiem Muszyńskim, który powróciwszy do Warszawy o małym bardzo grosza zapasie, daléj po staremu biedne swe życie musiał prowadzić.
Nie brak mu było odwagi, w którą uzbroiło go życie przeszłe, opieka losu dziwna, doznana w najcięższych życia kolejach, ale sił często nie dostawało, tak był osamotniony, bo z siebie tylko czerpać je musiał.
Powróciwszy do stolicy, wedle dawnego obyczaju, poszukał sobie ubogiego, ale odrębnego mieszkania, gdyż najlepszym pracy towarzyszem jest samotność. Przyjaciel wnosi pociechę, ale zabiera swobodę, z któréj coś zawsze dla niego uronić potrzeba. Człowiek często oddaje mu chwilę, w któréj się czuje na coś zdatnym, a znużony potém z pozostałéj mu godziny nic już wyprząść nie może.
Przy ulicy Święto-Krzyzkiéj, mieszkał dawniéj na drugiém piętrze w małéj kamieniczce, z któréj gospodarzem był w przyjaźni. Jeden to był z tych starych domów, które w nowéj a wytwornéj Warszawie, trzymają się niewiedzieć jakiém prawem, obok świeżych i młodych kamienic.
Ściśnięty z obu stron wysokich, świeżych domostw murami, wydawał się dosyć dziwnie ze swą zgrzybiałą fizjognomją, porysowanemi murami, jedném piętrem o małych okienkach i nieśmiało wzniesioną facjatką trójkątną, w któréj parę jakby strychowych okien, świeciły właśnie w mieszkaniu Teosia.
Kątek ten rzadko bywał zajęty przez jakiego biedaka, i dla tego, mimo wywieszonéj deszczułki oznajmującéj o apartamencie kawalerskim, Teoś po powrocie ze wsi, znalazł swą starą siedzibę niezamieszkaną i wolną. Gospodarz powitał go radośnie, bo go trochę kochał i wolał żeby mu te pokoiki coś robiły, a amatora na nie znaleźć nie było łatwo, bieda tylko zapędzić mogła. Pierwsze piętro zajmował krawiec i studenci, dół jakaś rodzina nie majętna przybyła ze wsi z dziećmi i stolarz, którego towarzystwo nie bardzo było miłem, gdyż żona go biła za poniedziałkowe z niemieckiego naśladowane hulanki. Mimo tego elementu niepokoju, wprawdzie jedynego w domu, kamieniczka jak sama ulica, dosyć była cicha. Gospodarz mieszkał w oficynie w głębi dziedzińca przytykającéj do ogrodu, a kilku maluczkich lokatorów na tyłach, bardzo się przyzwoicie znajdowali. O jedenastéj brama już była hermetycznie zamknięta i stróż kładł się spać ze spokojnością człowieka, który wié, że mu nic snu przerwać nie może.
Pies nawet stary, przechadzający się w wolnych od zatrudnień chwilach po dziedzińczyku, oduczył się szczekania, tak mało miał do niego powodów. Siadał czasem w progu bramy, poglądał na świat ziewając, a gdy mu się nie bardzo ożywione widowisko znudziło, szedł spać, nieczując zgryzot sumienia z niedopełnionego obowiązku.
Gospodarz był to sobie średniego wieku człowiek, który się urodził w parafii święto-krzyzkiéj, chrzczony był u Św. Krzyża, u Św. Krzyża się ożenił, chodził tam na mszą regularnie w niedzielę i święto i wedle wszelkiego podobieństwa spodziewał się z dolnego kościoła na tamten lepszy świat powędrować. Baz był w Częstochowie, co rok na Bielanach i w Czerniakowie, przypadkiem dostał się był do Mińska, rozumie się nie litewskiego, zresztą nie miał ani potrzeby, ani ochoty dalszych robić wycieczek. Żył on życiem czysto miejscowém, które mu doskonale wystarczało i dostateczném było jego żądań umiarkowanych zaspokojeniem. Fantazyj nie miał żadnych, Warszawa i Kurjerek regulowały jego pragnienia i zajęcia.
Z Kurjerka dowiadywał się, a raczéj przypominał sobie co mu czynić wypadało, szedł na wskazane koncerta, igrzyska i widowiska; pilnował nabożeństw, regularnie zwiedzał miejsca gdzie się tłum i ciżba zwykły zbierać, a czasem od fantazyi rzucał domowe flaki, dla ogłoszonych extraordynaryjnych przy ulicy Trębackiéj lub Koziéj. On i żona, średnich lat także kobieta, więcéj od niego zajmująca się lokatorami, gospodarstwem i rachunkami, zbywszy z domu syna, który urzędował, ożenił się i osobną po żonie otrzymał possesją, żyli sobie wygodnie, cicho, i jak na porządnych obywateli miasta Warszawy przystało.
Szczególniéj pan Zacharjasz Byczek, mógł się zwać szczęśliwym, bo jejmość miała swoje zgryzoty, pochodzące z usposobienia żółciowego i nadużyć lokatorskich, on zaś nie miał ani namiętności gorących, zachceń nadzwyczajnych, ani smutków trawiących duszę. Chodził po lat sześć w jednym szlafroku i czapeczce, frak mu na cztery wystarczał; ludzie go kochali, nieprzyjaciół niemiał, z kommissarzem był w stosunkach przyjaźni, u Św. Krzyża nawet pewne miał znacznie, i tak mu życie płynęło, jak sobie Kurjerek wychodzi, — dzień do dnia podobny jak dwie krople wody.
Z daleka zaraz poznać w nim było można człowieka szczęśliwego, który jak roślina w dobrym gruncie zrósł, wkorzenił się i ani śnił o burzy.
Ani zbyt słuszny, ani mały p. Zacharjasz Byczek nie skarżył się na otyłość, i nie mógł chudym nazwać; twarz jego wśród spokoju wykształconemi rysy jaśniała; brak jéj było może trochę charakteru, ale nabyła wyrazu, siły, którą rzadko na jéj podobnych się trafia. Krągławy, pulchny, biały, choć nie zawsze umyty, bo mu żona często obowiązek używania wody przypominać musiała, z blond włosem dość wypełzłym, z oczyma blado niebieskiemi, które także koloru trochę straciły, noszący się skromnie i zawsze prawie w przechodzoném, wygodnem ubraniu, pan Zacharjasz pędził godziny żywota w idealnéj ciszy i ubłogosławieniu.
Przerywały je wybuchy żoninego gniewu, często bardzo małą rzeczą podbudzonego, ale naówczas doświadczony i wytrawny mąż, stawał w milczeniu z fajką na progu, słuchał zdając się dzielić oburzenie, a nie podsycał go jednak, i przytomnością swoją sankcjonował go tylko.
Nic go nigdy nie zmuszało do żadnego zajęcia, prawdę rzekłszy pędził życie w idealném próżnowaniu, miał się jednak w duszy za bardzo czynnego człowieka, i niekiedy nawet, ale cicho, na nawał pracy utyskiwał. Życie miasta było jego życiem, na każde wezwanie tego pulsu stołecznego, odpowiedzieć uderzeniem zawsze sympatyczném, pilnować się by nic nie minąć, by być gdzie są wszyscy, widzieć co się zobaczyć było powinno, zjeść co stanowiło nowalją, niemałym w rzeczy było trudem. Ale też daléj nad to, do niczego już p. Byczek nie był obowiązany.
Z rana wstawszy tedy wychodził obejrzeć się po dziedzińcu i rzucić okiem w ulicę, ale powracał prędko i stękając zasiadał w starym fotelu w oczekiwaniu na kawę, którą od lat trzydziestu pijali razem z żoną. Przy kawie traktowały się zwykle ważniejsze sprawy domu, poddawały pod rozstrzygnienie losy bohaterów, mówiło o obyczajach stróża, o ogródku i poczynionych w nim przez studentów spustoszeniach, o słudze i t. p.
P. Zacharjasz pilną zdawał się na to zwracać uwagę i zdaleka patrząc, można było sądzić, że to go mocno obchodzi, bo niekiedy silnie kiwał głową, ale w rzeczy, spuszczając się na żonę, dumał wcale o czém inném. Przy kawie i po niéj paliła się fajka jedna, do dna i ostatka, podpalana kilkakroć, bo gasła często, a w końcu ustawiona w kącie, osobno cybuch, osobno ona, tak by sobie odpoczęły wygodnie i wyschły bez niebezpieczeństwa potrącenia. Że się to działo od lat bardzo wielu, miejsce zamieszkania fajki i cybucha, dwoma plamkami oliwkowemi, odznaczało się na podłodze. Człowiek regularny, pan Zacharjasz pilnował, aby ustawić swój sprzęt zawsze na tych plamkach i nie dać się im rozszerzyć.
Po kawie, szło się albo na nabożeństwo, albo do ogródka, lub trochę na przechadzkę, sub Jove przepędzając jaką godzinę; pani zajmowała się kuchnią, obiadem i bieżącemi sprawami domu. Wracał mąż około południa i przynosił do domu owoc pracy, brukowe nowinki, połapane okiem i uchem.
Nie miał p. Zacharjasz zgubnego zwyczaju częstowania, i pieniędzy nawet, strzegąc się pokuszenia, nie nosił przy sobie ale nie powiem by był bez skazy i nie zaszedł gdzie na przekąskę i kropelkę. W kilku przyzwoitszych sklepach miał zachowanie, kredyt tém większy że go nie używał i ścisłe z kupcami znajomości. Więc, choć kassa była w rękach i pod kluczem magnifiki, niekiedy przychodziło się w humorze różowym do domu, a wówczas, co go zdradzało, miał zwyczaj pan Zacharjasz nucić...

Świat srogi, świat przewrotny...

poczem żona zdaleka poznawała, że jadł gdzieś śniadanie.

Wyrozumiała na ludzkie ułomności, nie wyrzucała ona tego mężowi, dając mu jednak do zrozumienia, że oka jéj nic nie uszło, że dla niéj nie było tajemnic, choć wina popełnioną została daleko od ojczystéj zagrody.
Przy obiedzie tylko zmniejszony apetyt lub zupełne wstrzymanie się od pokarmów, bywało powodem delikatnych wymówek, że się woli jeść za domem podejrzane przysmaczki, niż zdrową strawę pracowitemi rękami towarzyszki życia przygotowaną.
Przy tém zwykle rozwijała się często powtarzana teorja, tycząca się jadła po traktjerniach, ku obrzydzeniu ich wystosowana; opowiadało się o zdechłych kotach, o końskiém mięsie, o starym łoju i innych ingredjencjach i przyprawach na trucie rodzaju ludzkiego używanych, czego pan Zacharjasz słuchał wzdychając, nic nie odpowiadał, nawet niekiedy potakiwać się zdawał — ale niestety! — słabość ludzka — często nazajutrz wpadał w zastawioną przez traktjerników pułapkę i zjadał znowu kota na śniadanie lub bifsztyk ze starego konia.
Obiad urozmaicony rozmową, trwał czasem do godziny drugiéj, o któréj zwykle przynoszono już mokrego Kurjerka, oczekiwanego z niecierpliwością, po którego do kantoru posyłał niepokojąc się pan Byczek razy kilka. Jeżeli dla przyczyn od Redakcyi niezależnych, opóźnił się nieco, chmura wisiała nad czołem nieszczęśliwie znałogowanego człowieka.
Wiedziała o tém żona, że gdy zasiadł w fotelu z fajką, czarną kawą i Kurjerkiem, ku czytaniu tego Monitora Warszawy, niebezpieczno mu było przerywać; więc jakkolwiek łagodnym go znała, w téj uroczystéj dnia godzinie, nigdy do niego nawet z najpilniejszym nie przychodziła interessem; doświadczywszy, że przerwanie czytania objawiało się gniewem aż do tupania nogami niekiedy posuniętym. Raz gdy czytał nekrolog czuły, a przyszła doń z historją niewłaściwie rozwieszonéj bielizny, trafiło się że zaczerwieniony wypadł aż do drugiego pokoju wołając:
— Kobieto! kobieto!
tonem tak tragicznym, że mu tego całe życie zapomnieć nie mogła.
Czytanie Kurjerka odbywało się spokojnie, z zastanowieniem i sumiennością taką, że ogłoszenia nawet i styl anonsów surową rozbierał krytyką. Nic tu nie uszło jego uwagi, wszelka niewłaściwość wytknięta była z erudycją i smakiem wykształconym, a żonie siedzącéj zwykle z pończochą nie opodal, udzielał spostrzeżeń ważniejszych, lub wiadomości które ją obchodzić mogły.
— Ot! ot! ogłaszają już o śledziach pocztowych! lub:
— Patrz Asińdźka, przywieziono już winogrona!
Niekiedy z powodu jakiéj historyi w Kurjerku ciągnęła się rozmowa długo, gdy Redakcja zaczepiła jednę z żywotnych kwestyj, naprzykład odnowy bruku, rynsztoków, wody i oświetlenia. Wreszcie gdy i ogłoszenie teatralne i przybyłych lub ubyłych spożył p. Byczek, a na podpis Cenzora dla uspokojenia sumienia okiem rzucił, aby i tego nieopuścić, numer z dodatkiem porządnie się składał, w przeznaczoném na ten cel miejscu, a miesiące skończone związywały się sznurkami, na ten cel oszczędzanemi od różnych pokupek, i w końcu roku pozostawał z tego ogromny tom, oprawny w półskórek, pomnażający bibljotekę domową.
Skutkiem tego ogromnego oczytania, erudycja p. Zacharjasza była prawdziwie zdumiewającą. Wiedział on o wszystkiém co się działo w mieście lub dziać mogło i miało, niekiedy nawet bardzo trafne czynił uwagi i porównanie lat ubiegłych z obecnemi.
Wieczorem, jeśli służyła pora, wychodził zwykle z żoną razem, umiejąc sobie obrać cel przechadzki bardzo trafnie, to jest tam gdzie był największy tłum, najwięcéj kurzu i najtrudniéj się docisnąć. Wracali czasem późno i powoli, p. Zacharjasz przyodziewał się w szlafrok i czapeczkę, palił jeszcze jedną fajkę, chodził trochę po dziedzińcu, mówił z żoną, potém rozbierał się i kładł na spoczynek. Ab uno disce omnes, dnie jedne do drugich tak były podobne, że odmalowawszy jeden, z niego o całém życiu sądzić było można. W nich jednak światłem szczególném odznaczały się uroczystości, niedziele, i wielkie miejskie memorabilia, w których pan Zacharjasz miał sobie za obowiązek uczestniczyć.
Mamy już dokładny obraz pożycia p. Byczka i jego domu, bo żona, jakeśmy widzieli, czynna i zajęta, strony szczególniéj interessów materyalnych strzegła i niemi się ograniczała.,
Dla dokładności obrazu dodać tylko musimy, że oprócz syna, który przy ulicy Żelaznéj mieszkał we własnéj kamienicy i rzadko rodziców odwiedzał, jeszcze jedna osoba do składu rodziny należała... Była to matka staruszka, staruszeczka zgrzybiała i podupadła na umyśle, że się z nią jak z dzieckiem obchodzić musiano. Miała ona swój pokoiczek ciasny i ciemnawy, od dziedzińca położony, w którym siedziała niewychodząc z niego prawie. O wieku jéj różnie mówiono, to pewna że mniéj dziewięćdziesięciu lat mieć nie mogła.
Była na oba oczy ślepa, zgarbiona, i całkiem świata i życia zabyła, tak że lub nic nie mówiła wcale, lub o ostrych tylko prawiła dziejach, jeszcze ze Stanisławowskiéj epoki, którą pamiętała najlepiéj, zdawało się jéj niekiedy nawet, że to co było za jéj młodości dotąd trwało jeszcze.
Codzień rano syn chodził do matki, pocałować ją w rękę i odebrać pocałunek w czoło milczący.
— A co tam mama dobrodziejka? pytał zawsze jednakim głosem pan Zacharjasz.
Na to staruszka kiwała głową, lub odpowiadała wcale nie do rzeczy, a syn powstawszy i odchrząknąwszy odchodził.
Niekiedy, zatrzymywał się nieco gdy pani Józefowa w dłuższe zapuszczała się opowiadanie, a nie kleiło się to ani z zapytaniem syna, ani z mogącemi wywołać wspomnienie okolicznościami, przychodziło z dziwnéj jakiejś fantazyi.
Tak naprzykład na pytanie syna — jak że się mama miewa, raz odparła.
— W karecie... w atłasem wybitéj karecie... widzisz waspan Charunów, szory kapią od złota, laufer przodem, hajducy z tyłu... kto jedzie? hej? kto jedzie.. a to ja...
— Ależ mama tak nie jeździła nigdy! rzekł syn ruszając ramionami.
— A co komu wiedzieć? to było za pierwszego... muszka na brodzie, róża na piersiach... wachlarz w ręku... ja jadę, a on patrzy i ręce łamie.
— Ale któż mamuniu!
— Ten! ten! o którym wasanu mówić wara i wiedzieć zasię! ot co!
Innym razem na to samo zagadnienie odrzekła poważnie.
— W piąty paluszek jeśli chcesz... więcéj nic, myślisz żem mieszczanka, to mi twoje balsamy głowę zawrócą! zdaleka króliku mój! zdaleka... ot tak! i z respektem... Znaj com za jedna! Ale kochać się nie broni... i kiwać z okienka... choćbyś sobie i usechł z miłości, w to mi graj! jest satysfakcya...
Obiad noszono jéj do pokoiku, zwłaszcza dla tego, że rzadko bywał do smaku staruszce, i że przy nim niekiedy gorszące wyprawiała historje, narzekając że u niéj już jeść gotować nie umieli. Mówiono o tem głucho w dziedzińcu i stróż zaręczał, że czasem tłukła talerze i zrzucała serwetę, ale okoliczności te głęboką pokrywano tajemnicą, a syn bywał zwykle delegowany dla uśmierzenia wybuchu gniewu, który ustępował, gdy posłyszawszy jego głos udobruchała się, rozpoczynając opowiadanie w rodzaju wyżéj przytoczonych.
Zawsze jednakowo ubrana, stara Byczkowa, przywdziewała tylko jedwabny szlafrok, który umiała poznać dotknięciem, na niedzielę i święta, a idea szlafroka tego przywodziła jéj na pamięć potrzebę nabożeństwa... Brała wówczas książkę, bo zawsze udawała że widzi, kładła okulary i godzin parę, głową potrząsając nad książką, mruczała coś i wzdychała. Poczem odejmowano jéj złoty ołtarzyk i dopominała się o konfitury, które łapczywie zjadłszy, niekiedy cichym głosem dziwne śpiewała piosenki.
Służące utrzymywały, że wcale nie były pobożne.
Po południu w dnie uroczyste na kawę przychodziła do dzieci. Tu w fotelu usadowiona prawie ciągle śmiała się i szczebiotała jak dziecię, ale o niczem więcéj, oprócz przeszłości zawsze jéj przytomnéj żywo... Niebardzo ją było można zrozumieć, ale słuchać przyjemnie. Osoby które się jéj trafiło wspomnieć po imieniu, tak dawno umarły, że nazwisk ich z życiem trudno było powiązać, i stosunków do niéj się domyśleć. Przypominała je tak dziwnie, bez powodu i jakoś nie w porę, iż połapać się z nią, gdy się żywiéj rozgadała, nadzwyczaj było ciężko.
Z rozmowy wszakże widać było, że wiele w świecie widziała i dotykała osób i rzeczy — a gdy raz otworzyła usta, wyprowadzano ją z pokoju opowiadającą jeszcze.
Ostatniéj niedzieli właśnie, była w bardzo różowym humorze, i syn wsłuchiwał się bacznie w jéj powieść, ale z wielkiem umartwieniem swojem, wątku jéj złapać nie mógł.
Wszedłszy na kawę i usiadłszy, spojrzała wesoło po pokoju zgasłemi oczyma, przymrużyła z wspomnieniem dziwacznéj zalotności pomarszczone powieki i uśmiechając się poczęła, choć jéj z razu nie słuchano wcale:
WPan Dobrodziéj, rzekła, chcesz wiedzieć moją historję... wierzę bardzo, wiele mnie osób pytało o nią, to nielada ciekawość, ale nie każdemu to słyszeć i nie wszystkim zrozumieć... Zaczyna się w Mniszchowskim ogrodzie.... idzie on za mną... ja nie widzę... zachodzi drogę, nieuważam.. wzdycha, niesłyszę... kłania, nie rozumiem... zdaje ci się różowy gagatku, że nosząc złote koronki do cudzéj możesz żony się umizgać, dla tego że jedwabie nosi tylko na niedzielę...! I tak się poczęło... nazajutrz bilecik... wnet drugi, aż i pod oknami peregrynacya... Ale mieszczanka górą głowę nosi... o tak! a bałamuta słychać o milę farbowanym lisem i piżmem! Jedzie karetą... jedź sobie i poszóstnie nie wskórasz... Ale piękny mężczyzna! Nie! nie potrzeba było oknem patrzeć i to zgubiło! nie potrzeba było iść do Mniszchowskiego ogrodu! nie! i siadać na kamiennéj ławce i słuchać uwodziciela... Aż tu brylanty! WPan widziałeś je jak się świeciły, a przy koronkach, atłasie, i aksamitach... brali za królowę, albo księżniczkę... O tak! o tak! A gdyby był szczery byłabym królową.
Aż na brylanty łzy padły i pogasły diamentowe blaski, a płacz oczy powyjadał... ale ja go widzę... o! nie zwiedziesz raz drugi... ani słowem, ani darem, ani pachnidłem, ani temi oczyma co tak strzelać umieją, rzekłbyś że dusza w nich siedzi... kiedy bywało zaśpiewa! a jak tańczył! Śliczny chłopiec, ale porcelanowy, nie pytaj serca... Adieu! adieu! Chodź nie chodź koło okien, to darmo... nie wychodzisz nic prócz wstydu... Miałam ja za swoje.. chodź Byczek!... z temi panami nigdy do ładu nie dojdziesz.
— Co Mama mówi? spytał syn jakoś pochmurno.

— W téj fortuny alternacie
Choć by serce zabolało,
Wy co nigdy nie kochacie,
Zawsze wychodzicie cało.

Zaśpiewała dyszkantem fałszywym pani Byczkowa.

— A teraz, dodała... choćbyś mi pałace stawiał i karety posyłał, i brylanty sypał i klął się na swój honor którego niemasz... ot co....
I pokazała figę, ale tak wprost gospodyni, że ta wzięła to za wymierzoną ku niéj osobistość.
— Mężu, chociaż to jest matka... odezwała się...
— No tak, przerwała stara pani Józefowa... ja wiem że byłam matką i miałam więcéj daleko dzieci niż myślicie... ale to były te pierwsze, tego pierwszego które się nie liczą chyba na tamtym świecie... spyta Pan Bóg pokręcając wąsa — słuchaj wasani, wiele ich było powiedz szczerze, bo to nie przelewki... No! to się przyznam... była Julusia... był Mateusz i Kasper... dzieci tego który krwią się zmazał i mięsem żył... Następnie była prawda Rózia, Mademoiselle Rose, ale tę mi ukradli.. i dalibóg niewiem co się z nią stało... no! a naostatku Zacharjasz, ale to już po wszystkiem... i potem noc... muzyka gra a ja tańcuję wypłakawszy oczy... Gdzie ta róża? gdzie te muszki! podajcie mi wachlarz tego co z amorkami... wszystko mi sprzedali i pokradli... nawet sygnet z jego włosami... nie! nie! rzuciłam go do Wisły! bierz diable co twego.
Pani Zacharjaszowa mrugnęła na służącą aby staruszkę wyprowadzili, bo już dłużéj tych bredni znieść nie mogła; ale po odejściu jak kwaśno spojrzała na zadumanego męża.
— Powiedzże mi... to ona chyba istotnie miała wprzód innego męża!
— Ale gdzie zaś, odparł Byczek, nigdy o tém nic nie słyszałem... mówi, jak widzisz, trzy po trzy.
— No, kiedy po imieniu liczy dzieci.
P. Zacharjasz ramionami tylko ruszył, wiedział co, czy był w nieświadomości zupełnéj, tego trudno odgadnąć... ale to pewna, że nigdy nic o tem nie mawiał żonie.
Taki był skład owego domu, nad którym rozszerzyliśmy się może trochę na pozór zbytecznie, uczyniliśmy to jednak nie bez ważnych powodów. W kamienicy pana Byczka tedy zajął Teoś Muszyński na nowo owe w górnych strefach położone mieszkanko.
Dla czego spokojny pan Zacharjasz i pani Zacharjaszowa lubili swojego lokatora, nie daje się to łatwo odgadnąć, może być bardzo że na sąd o nim wpłynęło zdanie saméj jejmości, która nań spoglądała z uśmiechem zawsze i postać jego jak wspomnienie jakieś młodości upodobała, to pewna że i sam pan Zacharjasz bardzo go cenił, dawał mu do czytania Kurjerka, a gdy po oddaleniu się z miasta powrócił do nich, przyjęli go otwartemi rękami, i Jejmość włożywszy czepek nowy, poprosiła go na kawę.
Niech mnie Bóg broni, bym podżyłą niewiastę, poważną i surowego obyczaju miał o jakąś grzeszną zalotność posądzać, że jednak czepek nowy dobyła i fałszywe loki, to nieulega wątpliwości, i że tego Muszyński nie dostrzegł, tak ją to mało zmieniło — wiem pewnie.
— No! jakże się to stało, zapytał sam pan, który nawet w kwiecie wieku nie był wcale zazdrosny, w czem mu żona sprawiedliwość z westchnieniem oddawała, — jak że się to stało, żeś WPan tak prędko powrócił nazad wybrawszy się na długie lata... powiedz że nam, bo to ciekawa rzecz?
— Mój panie Zacharjaszu, odpowiedział Teoś, bardzo to proste i zwyczajne, nie mogliśmy się zgodzić z panem domu i ojcem dzieci, musieliśmy się rozstać, wziąłem tłumoczki na plecy i nazad do matki Warszawy.
— Moja żona, dodał Byczek, bardzo kontenta, bardzo kontenta ze starego lokatora.
— Ale bo i niepotrzebnieś WPan się ruszał, — a ja mówiłam, dodała Jejmość.
Jejmość miała ten zwyczaj, że zawsze przepowiadała wszystko, a przynajmniéj post facto, dowodziła swéj przenikliwości.
— Zajmiesz że sobie swoje dawne stancyjki, dodał gospodarz, prawda jejmość, bez podwyższenia komornego? po przyjacielsku, choć jeneralnie wszyscy podnoszą komorne z powodu ciężkich czasów.
W istocie tu komorne trudno było powiększyć, gdyż na pomieszkanie wcale ochotnika nie znajdowano, a cena jego i tak wcale wartości nie była odpowiednią. Architekt, który te parę pokoików we froncie domu umieścił, musiał rachować na to, że są ludzie którzy zimą potrzebują marznąć, a latem piec się na węgiel, ku temu też konstrukcją swą zastosował sumiennie. Ciemne schodeczki wiodły do tych dwóch ciupek, z których jedna pierwsza, oświecona była pół-oszklonemi drzwiami od drugiéj i służyła za skład, główna zaś, dosyć obszerna, wychodziła na ulicę. Ściany obu pokrywał papier łatany, ale w dobrym guście, powtarzali się na nim dwaj chińczycy, jeden z głową do góry, drugi z nosem na dół, trochę nieznośni z powodu żeś ich miał przed oczyma gdziekolwiek spojrzałeś, niezbyt jednak drażniący wyobraźnię.
Pan Zacharjasz po kawie, którą sama pani nalewała osłodziwszy extraordynaryjnie, poszedł z Teosiem razem, dla nowego obejrzenia mieszkania. Jakkolwiek zwykle dosyć milczący, czuł tym razem potrzebę nowego zachwalania izdebek tak pokrzywdzonych w opinii ogólnéj, że nikt prócz Teosia patrzeć się na nich nie chciał, choć wiele bardzo osób je zwiedzało.
— No proszę, — mówił do niego, czy może być lepsze i wygodniejsze dla pracowitego człowieka mieszkanie nad to? Powietrze czyste, cicho, spokojnie... skromnie, ale przyzwoicie, czego tu żądać?? Ale to teraz lada furfant potrzebuje zaraz elegancyi jakichś, żeby mu były politurowane wschody dla łatwiejszego złamania karku, tapety, kryształowe szyby może i szwajcar w bramie. Bo co tu brak? pytam się, co tu brak?
— A! mój drogi panie Zacharjaszu! ja się nie skarżę, owszem mi tu było dobrze.
— I śmiało powiedzieć mogę, — dodał gospodarz, że takiego mieszkania, za tę cenę, w całéj Warszawie ze świecą nie znajdziesz. A to jeszcze przy takiéj ulicy jak Ś. Krzyzka! Centrum miasta! serce jego!!
Tak się tedy wniósł pod opiekę znajomego właściciela, stróża i psa, z któremi żył w przyjaźni Muszyński; o mebelki nie było trudno, za osobną, skromną opłatą znalazło się łóżeczko proste, stolik, para krzeseł, a nawet kanapa przeszarzana, ale mocna! komoda bez zamków, ale z bronzowemi uszami.
Jemu nie potrzeba było więcéj.
Teoś rozrzucił trochę książek na komodzie, trochę sukien zamknął w szufladach, i już mógł zasiąść do pracy. Uśmiechnęła mu się znów, po chwilowéj niewoli i zaprzedaniu, droga swoboda młodzieńcza, był u siebie, był sobie panem.
Stół, jak zwykle, zgodził u gospodarzy, którzy go chętnie przyjmowali za stołownika, bo jak się rzekło, obojgu umiał się podobać, jadł mało, płacił regularnie i wcale nie był wymagający. Gospodyni domu, jakkolwiek zasad surowych co do lokatorów i stołowników, pod względem sztukamięsy, pieczystego i czystości obyczajów, światu go na przykład stawiła. Pan Zacharjasz, gdy o nim była mowa, kreślił ręką wielkie koło w powietrzu, które oznaczało, że o przymiotach jego nie było co już i mówić.
Ledwie się wniósł na górę i trochę rozgospodarzył, aliści zjawił się z przeciwka odarty chłopeczek, który mu dawniéj usługiwał. Miał on imie Maciek, a należał do téj mnogiéj czeredy uliczników, którzy od lat ośmiu puszczeni przez ubogich rodziców na własne siły, żywią się na bruku warszawskim, różnych małych podejmując się posług, póki ich warsztat jakiś, rzemiosło lub popełniony jaki błąd nie uwięzi. Maciek nie miał żadnego stałego dotąd zajęcia, rzucał się niekiedy do noszenia piasku, przez kilka miesięcy chodził z obwarzankami piwnemi, probował roznosić Kurjerka i świecić w nocy z latareńką powracającym z Nowéj Arkadyi, ale po pracy gorliwéj napadały go przystępy próżnowania niepohamowane, w których wyszedłszy na Krakowskie-Przedmieście całe dnie pędził, szydząc sobie ze świata co dla niego dotąd ani chleba darmo, ani kurtki nowéj nie wymyślił. Naówczas żywił się lada ukradzioną gruszką lub groszakiem zarobionym za otwarcie drzwiczek u dorożki, szedł za idącém wojskiem, za ciągnącym pogrzebem, stawał u wywróconego wozu z założonemi w tył rękami i dzień cały przebywszy pośród wrażeń ulicznych, powracał nocą do domu, zmęczony równie jak szczęśliwy.
Maćkowi jednak to życie nie starczyło, i mimo przyjemności jakich doznawał, czuł już w sumieniu zgryzotę z tak przepędzanych godzin, a powstrzymać się od téj rozpusty nie mógł.
Maciek nie był sierotą, ale matka jego, wyrobnica, ojciec czeladnik mularski, nie mogli się bardzo zajmować wychowaniem dziecka, polecali je ulicy i wierzyli w to oboje, że Pan Bóg bierze w opiekę rzucone nad drogą ziarno... puszczali go samopas aby dojrzał swobodnie. Gdy jednak powrócił odrapany lub pobity, z widocznemi znakami złego prowadzenia się, nie wchodząc w wywody długie, ojciec dawał admonicją przekonywającą przytém i matka czasami mu pomagała, ale tylko pięścią. Był to jedyny czynny środek edukacyjny przez rodziców używany ku moralnéj dziecka poprawie i skłonieniu go do pracy. W dziesięciu leciech już Maciek głębiéj nad sobą zastanawiać się zacząwszy, uczuł sam wreszcie potrzebę stałego zajęcia; ale piasek był ciężki, tani i jeszcze go obwoływać musiał na całe gardło, obwarzanki nie dawały dochodu stałego i kusiły do zjadania procentu, Kurjerek wymagał dużo bieganiny, a nie wywdzięczał się tak sowicie by można w tydzień kupić dobra i żyć sobie spokojnie.
Nie wiem jak i kiedy pierwszy raz dzieciak za Teosiem niosąc paczkę, któréj się podjął, wdrapał się aż do jego mieszkania i popatrzywszy w oczy paniczowi, poskrobawszy się po głowie, sam mu od niechcenia na służbę się nastręczył.
— Ja nie mam co robić proszę pana, — rzekł, — ot jabym panu służył! Pan mi tam czasem rzuci jakiego groszaka, a ja nie żądam wiele, bo się co przy jegomościuniu nauczę.
— Mój kochany, — rzekł uśmiechając się Muszyński, — ja nie mam za co sług trzymać, wody mi i stróż przyniesie, suknie sobie sam czyścić przywykłem, w izdebce umieść mi łatwo — cóż ty tu u mnie robić będziesz?
— Ale proszę panicza, toby się znalazło, ja tam wiele nie chcę, czasami bym se przyszedł, a panby mi co rozpowiedział, pokazał, jabym wyręczył w jakiéj głupiéj robocie, bo czy to paniczowi zamiatać? A możebym ja wyszedł na lokaja albo co?
— Myślisz, że chleb lokajski bardzo zdrowy lub posilny, — rzekł Teoś, i onić są potrzebni na święcie, ale to ostatnia rzecz, a prawdę rzekłszy, próżniactwo. Mógłbyś się uczyć jakiegoś rzemiosła.
— E! — rzekł Maciek, — ja to wiem, ale widzi pan sam, że i bez lokajów na świecie się nie obejdzie, a jak kogo Pan Bóg na to stworzył? bo wyznam prawdę, że ja znowu na miejscu usiedzieć nie potrafię.
— Dla czego? — spytał Teoś uśmiechając się.
— Tego to ja nie wiem, rzekł dzieciak skrobiąc się po głowie, już to musi być taka natura, że jakby mnie kto przywiązał, to albobym się urwał, albo zdechł. A lokajem będąc, człowiek ruszać się musi, ma czas i pochodzić i pogawronić. A to ja paniczowi mówię, żeć muszą być ludzie stworzeni do tego, no to może i ja, a com ja winien, że mnie już sam Pan Bóg do tego przeznaczył...
Napróżno Teoś starał się chłopaka odwieść od téj myśli, uczepił się jéj gwałtem i ledwie rano oczy otworzył, przychodził, stawał we drzwiach, narzucając mu swoje usługi. Więcéj tam było, podobno, gawędy niż roboty, przeszkody dla Teosia niż pomocy, ale Maciek się jakoś tak serdecznie do swojego pana przywiązał, że odepchnąć go byłoby barbarzyństwem. Teoś zamiast kazać mu czyścić suknie, począł go uczyć czytać. Nie przyszło to łatwo, przecież gdy chłopiec zrozumiał, że się to na coś, do polepszenia jego bytu, przydać może, jął się pracy.
A była to dziwna natura, w któréj i wiele dobrego i złego wiele się zmięszało, z kolei brała górę ochota do roboty i fantazja.
Pół dnia czasem przykuty przepędzał nad książką, to znowu dwa dni ani go było widać.
Cóś go wyciągnęło w ulicę, towarzysze dawni uprowadzili nad Wisłę, ciekawe widowisko uwięziło gdzieś daleko, skusił maszt mydłem smarowany na Ujazdowskim placu, powracał potem zawstydzony, milczący, zniechęcony, ale poczekawszy łapał elementarz i nagradzał czas stracony.
Jak wielu takim dzieciom bruku, natura nie poskąpiła władz Maćkowi, sprytny był i już życia znał więcéj od wielu starych, a sądząc o ludziach bardzo po prostu, wyrokował o nich trafnie. Gdy Teosiowi przyszło wyjeżdżać na wieś, Maciek mocno się zmartwił, miał nawet chwilowe zachcenie heroiczne ruszyć z nim razem w świat, ale zaraz późniéj rozmysł i uczucie, nie dopuściło tak gwałtownego kroku. Jakby on poradził sobie wyszedłszy z tych ulic Warszawskich, wśród których był jako w domu, o reszcie świata niemając nawet pojęcia? Został więc, ale z rozpaczy, poszedł się wałęsać i zarobkować wszelkiemi środkami, jakich traf dostarcza. Rabiał to dawniéj, teraz się zdziwił że mu to było nie w smak jakoś, a zaledwie dowiedział się w bramie u znajomego stróża że Teoś powrócił, jednym susem zjawił się u niego na górze.
Poczciwe dzikie serce biło mu mocno, przypadł do ręki Teosia i począł całować ją w milczeniu.
— No! otóżem ja znowu! zawołał — Teosiowi także poruszyło się coś w piersi na widok chłopięcia tak ochoczo biegnącego ku niemu, z tak roztwartemi i drżącemi rękami.
— Cóżeś porabiał? spytał.
— A no, wałęsałem się, rzekł Maciek, i książki nie miałem w ręku, alem się tak znudził, że jeszcze ziewam... Panuniu! ratuj... wolę u ciebie buty czyścić, niż w ulicy panować.
I tak znowu Muszyński dostał sługę, którego pozbyć się nie mógł, Maciek zasiadł w kącie z elementarzem, dawne życie rozpoczęło się na nowo.
A było to życie samotnika, który je całe z siebie czerpać musi. Teoś czuł bardzo potrzebę pracy, widział rozległe pole które przez całe idąc życie przejść trudno, ale nie zrażał się bezmierną przestrzenią, mierzył okiem śmiałém, horyzonty dalekie których musiał dościgać, a tego nie każdy dojdzie i uzna, że ma wiele do zrobienia. Zrobi się ile czas i siły dozwolą, ale wiedzieć że praca nie wyczerpie nauki nigdy, to już krok potężny na drodze do udoskonalenia.
Kto zna miasto nasze, łatwo pojmie jak w położeniu ubogiego, sobie zostawionego chłopca, nawet pracować trudno. Nauka nie rodzi się sponte, potrzeba jéj nasion, i nasienia tego nawet darmo dostać nie można; książkę, materjał jéj pierwszy kupić potrzeba, dostać, pożyczyć, a gdzież one u nas tak są dostępne dla tych co chcą się uczyć i pracować, by do nich jak do zdroju pójść tylko i zaczerpnąć?
Teoś znał to już z doświadczenia, ale wiedział zarazem i wierzył że są cuda, których dokazuje wola silna, pragnienie gorące i czuwająca nad człowiekiem Opatrzność. Są ludzie co jéj nie widzą i dla nich tylko jéj nie ma, bo się usuwa od nich, są co ją przez dumę jakąś zastępują fatalizmem. Teoś w nią wierzył, często w chwili gdy mu jakie dzieło najpilniéj było potrzebném, znajdował je jakby nagotowane dla siebie w stosie starych odartych ksiąg u antykwarjusza, lub spotykał u znajomego — jakby na niego czekało. Nieraz gdy najtrudniéj mu było o chleb powszedni, spadała manna owa niebieska jakby cudem na usta spragnione, i biło mu serce, bo czuł w tém niewidomą rękę, która się życiem jego i przyszłością opiekować zdawała.
Pracował więc nad dziejami, napawał się poezją, czytał co tylko wpadło mu w ręce, karmił się, myślał, a choć to kształcenie się nie szło tak metodycznie jak idzie tym, którym pieczone i warzone podaje los do wyboru, kto wié, czy drażniąc ciekawość, nie uspokojone zawsze zostawując pragnienie, silniéj się nie przyczyniło do rozwinięcia. Widzimy co dzień młodzież, dla któréj stoją otworem owe studnie mądrości i zdroje nauki, którym w usta leją napoje i wtykają pokarmy, a w końcu, cóż z tego? obrzękły i zdrętwiały wychodzi człeczek, który wszystkiego skosztował, a nie zasmakował w niczem.
Teoś miał jeszcze ową gorączkę i pragnienie nauki, które prowadzą daleko, a szczęściem choć samouczek nie nabył w tych zapasach zwycięzkich szkodliwéj zarozumiałości, często najpiękniejsze dary zarażającéj trądem zniszczenia.
Powróciwszy do Warszawy, znalazł się zupełnie w położeniu w jakiém był gdy ją porzucał, z tą tylko różnicą że próba nieszczęśliwa zakucia się w kajdany nauczycielstwa, zrodziła w nim nieprzełamany wstręt do tego stanu. Powiedział sobie że zniesie nędzę, upokorzenie, głód — byle zostać panem siebie.
Obliczył się ze środkami, te były tak szczupłe, że po opłaceniu komornego, i zaspokojeniu naglących potrzeb, ledwie na dni kilka starczyć mogły. Ale też jakiś czas, wyśmienicie obchodzić się myślał bez grosza. Narębski sam się ofiarował z chętną pomocą, do niego jednak jak do innych uciekać się nie chciał i nie mógł, wolał przycierpieć. Żyć miłosierdziem gdy się w sobie czuje siły, nie jestże to największe nieszczęście i upokorzenie?
Teoś postanowił pójść jeszcze i szukać sobie jakiéj pracy, w przekonaniu że ją zawsze znaleść musi, kto szczerze pragnie.
W tym celu naturalnie puścił się do księgarni, choć nic gotowego nie miał, żądać od nich zajęcia. Tu spotkało go, bardzo zresztą wytłumaczone, niedowierzanie, wahanie, w ostatku ofiary tak dziwne że przyjąć je, tylko nędza i głód zmusić mogły.
Bogatsi mieli swoich stałych pracowników, już głośnych i pewnych, których na nieznanego młokosa nie mieli powodu zamieniać, mniejsi, dorabiający się jeszcze grosza i wziętości, podług wahania, podali warunki zdumiewające naiwnością.
— Mój panie, rzekł ostatni, do którego Teoś się zgłosił, pan musisz wiedzieć, że tu jak wszędzie na świecie odbyć potrzeba nowicjat... nie może być inaczéj. Chcesz pan sobie wyrobić stanowisko, musisz z początku uczynić z siebie ofiarę.
— Ale ja na nią gotów jestem, rzekł Muszyński.
— No, więc ja mogę, jeśli mi pan zrobisz próbę zadowalniającą, powierzyć panu tłumaczenie książki kucharskiéj.
— Kucharskiéjl! zakrzyknął Teoś — ale zmiłuj się pan, zkąd chcesz bym ja się znał na kuchni?
— A co to ma do tego? napiszemy na okładce że przekład i przerobienie jest pióra pani X... obywatelki z podlaskiego.
— Ale to będzie kłamstwo?
— Nie! to będzie bardzo powszedni środek obudzenia zaufania... prosta spekulacya... przypatrz się pan, wszyscy tak robią.
— Ja nieznam nawet języka kuchni.. ani... żyjąc często suchym chlebem, a najmniéj wiedząc czem się karmię; niemam pojęcia gastronomij.
— Ale to głupstwo, rzekł zyzowaty bibljopola, który się uśmiechał i brał w boki wykładając teoryą uważaną przez się za wyskok sprytu i zręczności — niewieszże pan jak się takie rzeczy robią? Oto weźmiesz pan książkę, a do niéj sześć lub siedm podobnéj treści książek, których ja panu dostarczę, nauczysz się przez porównanie ich języka kuchennego i z tych rzeczy siedmiu, zrobisz mi ósmą, która będzie zupełnie oryginalną.
— Ale cóż ona będzie warta?
— Tu nie o to chodzi co ona będzie warta, odparł spekulant z uśmiechem, idzie o to aby tytuł był pociągający, aby się sprzedawała... A że teraz najlepiéj idą rzeczy o kuchni, o gospodarstwie i technice, ja muszę wydać coś w tym rodzaju. Gdybyś pan miał więcéj gustu do nawozów?
— Nigdy z niemi nie byłem w żadnych stosunkach.
— To wszystko jedno... miałem honor wyłożyć panu moją teoryą, wszyscy się téj trzymamy... publiczność potrzebuje tytułu i okładki.
— Mnie się zdaje że i sumienie w tych rzeczach nic by nie zawadziło.
— No tak, odparł zyzowaty, jeżeli darmo przyjdzie, niech sobie będzie, ale starać się o nie to zbytek.
— Przyznam się panu, że gdybym miał umrzeć z głodu, książki o tem czego nierozumiem, nie napiszę.
— A cóż pan rozumiesz? rzekł z uśmiechem księgarz.
— Niewiele... przetłumaczyć zaś sumiennie mogę to co mi do serca przypada.
— Widzisz pan, to co panu przypada do serca, może nie być w smak czytającym, więc takiéj roboty niech się podejmą ludzie którzy zarobku nie potrzebują, lub tacy, których imie ręczy za coś i prowadzi za sobą. Co panu szkodzi przetłumaczyć jak się robi pasztet, kiedy ja za to płacę? Czy idąc drwa rąbać nie ciężéj by panu było?
— To kwestya, bo bym nie kłamał i nie zwodził.
— Ale tu ja, ja, rzekł księgarz uderzając się w piersi, więcéj kłamię niż pan, a mnie znowu, przyznaję się panu, nie robi to najmniejszéj subjekcyi. Daj się pan namówić, gdybyś pan znalazł mi dobry tytuł i jakąś przedmowę zachęcającą, którąbyśmy postarali się dać gdzie w skróceniu w gazecie, zapłaciłbym panu. No! za tom, co pan chcesz? dałbym dwieście złotych.
Teoś chodził trzy dni jeszcze, ale głód coraz mocniéj zagrażał, nie podjął się wprawdzie smażenia tytułu, ani osłodzenia przedmowy, zawarował sobie, że pani X. użytą nie będzie na pokrycie jego grzechu, ale musiał się wziąść do przekładu kucharki doskonałéj. Tylko sumienny tłumacz, wdawszy się w sosy i leguminy, biegał do bibliotek, wertował księgi, chciał, choć darmo, bo tego po nim nie wymagano, język kuchenny uczynić historycznym, staropolskim, czystym, dodał bibliografią wypracowaną komina i pieca, słowem książkę spekulatora uczynił prawie owocem uczonego trudu.
To ją w oczach jego popsuło, odrzucono precz dodatki i kucharka poszła w świat pomnożona tylko skomplikowanym i szumnym tytułem, na który zgodzić się musiał Teoś ruszając ramionami.
Po Kucharce, którą wydano pośpiesznie, gdyż była pożądaną bardzo, dostał do przekładu książkę agronomiczną, a naiwny wydawca widząc, że to tak dobrze idzie, proponował mu już jakąś medycynę, usiłując dowieść, że nic łatwiejszego jak sobie terminologją przyswoić, gdy chłopak biedny złożywszy ręce błagać go począł, czyby raczéj nie mógł mu dać prostego jakiego, bodaj mechanicznego, a nie obciążającego sumienie, zajęcia.
Znalazła się na podoręczu korrekta jakiejś jeometryi i arytmetyki i robota przy drukarni, a Teoś wolał już tę pracę, którą mógł spełnić szczerze, niż owe wyroby tandetne, których tykając czuł się fałszerzem złéj monety.
Wielu młodych ludzi sądzą, że dla poety uwłaczającem jest zająć się suchą jakąś robotą, i przez dumę, a raczéj fałszując w sobie pojęcia zdrowe, mrą z głodu nie chcąc robić, co nie po ich fantazyi.
Teoś miał o tém wcale inne wyobrażenie, wolałby był zapewne zająć się tem co mu lepiéj przypadało do serca, ale nie wstydził się wziąć i do niemiłéj pracy, jeśli ją tylko uczciwie i sumiennie mógł wykonać. Obowiązki bywają nudne, ale niemniéj są obowiązkami. Nie godzi się porywać do robót, których się nierozumie, którym się podołać nie może, ale człowiek potrzebujący zajęcia, przyjmuje z rąk losu wszelką pracę uczciwą, czy ona fantazyi jego wygadza czy nie. Ciężką bywa często, nie ma jednak takiéj, któraby jakiejś w człowieku nie rozwijała władzy, nie mogła się dlań stać korzystną. Przy każdéj czegoś nauczyć się możemy. Większa też część ludzi, którzy nauką i jenjuszem wysoko się podnieśli, nie szła drogą jaką im własne upodobania wskazywały, ale posłuszna losowi nieodmawiała żadnéj pracy, żadnego światła, zkądkolwiek ono mogło wytrysnąć. Milton pisał przecie memorjały polityczne, a Spinoza szkiełka szlifował. Teoś miał to głębokie przekonanie, że nawet suche formuły matematyczne nie zagłuszą w duszy natchnień poezyi, jeśli one w niéj rodzinną odzywają się siłą.
Wziął się więc wesoło do ciężkiego zarobkowania i spełniał sumiennie, godziny odkradzione obowiązkowym zajęciom poświęcając historyi, poezyi, literaturze.
Jakkolwiek zyzowaty ów księgarz, z którym miał do czynienia, gonił tylko za groszem i wpojone mając od dzieciństwa pojęcie konieczności zdobycia majątku, jako zadanie życia, głównie ku temu wszystkie swe siły kierował, nie był to jednak zły człowiek.
Większa część ludzi są takiemi, jakiemi ich czyni zetknięcie z otaczającem ich kołem. Zmuszeni zajadać się i bronić od napaści, walczyć i zdobywać, często chytrością i wybiegami, uczą się ich, stają przewrotnemi, nie mając dosyć siły, aby inną walczyć bronią.
Przykład kieruje niemi i wyznacza im drogę. Takim był i ów Michał Drzemlik, który dobiwszy się księgareńki i podniosłszy do wydawnictwa, zajadle ścigał cel swoich marzeń, nabycie kamienicy za zwalaną bibułę.
Mając ciągle do czynienia ze spekulantami, nie pojmował on innych obowiązków ludzkich, nad zbogacenie się i niedanie otaczającym go szachrajom. Pierwszém jego uczuciem w obec nowego człowieka była zawsze niewiara, w każdym uczynku szukał pierwiastków egoizmu, o który wszystkich posądzał. Teoś był dlań wcale nowym człowiekiem, i niewiem czy podróżnik odkrywający świat nieznany więcejby się zdumiał nad niego, gdy dopatrzył w młodym chłopcu sumienności i szlachetności bez rachuby — on co dotąd cnoty te miał za czczy pozór i plotkę osób interessowanych.
Zrazu wpatrywał się w Muszyńskiego z przełaju, posądzając go o doskonale graną komedją, potem gdy już się zaczął przekonywać, że to co miał za udanie było taką osobliwszą naturą, zamyślił się głęboko. Nowy świat, nowe życie, nowe mu się objawiały cele.
Z ciekawością badacza przypatrywał się Teosiowi, a że wyższość zawsze pociąga, poczuł coś jakby zazdrość, jakby chętkę zbliżenia się do tak różnego od reszty ludzi, człowieka. On, co chwili tracić nie lubił, często Teosia wstrzymywał, badał, usiłował zeń dobyć tych zasad, które jego życiem kierowały. A ostatecznie Michał Drzemlik, który do lat trzydziestu kilku spekulując, nigdy nie miał najmniejszéj sumienia zgryzoty, począł uczuwać jakąś wątpliwość względem drogi, którą obrał i przekonań, jakiemi się żywił.
Teoś wskazywał mu inne cele, Michał pojął wreszcie, że one istnieć mogły. Człowiek ten przypsuty a słaby, tak uległ wpływowi dobrego, jakby był się dał do złego pociągnąć. W modlitwie Pańskiéj, nie wódź nas na pokuszenie, stoi nie bez przyczyny.
Tu pokusa była dobra, a zyzowaty ów chłodny, suchy, nielitościwy w rachubach swych człowieczek, poczuł w sobie serce, które nazwał słabostką dla Teosia, polubił go, przywiązał się, pokochał.
Zrazu nie przeszkadzało mu to wcale, wedle przyjętéj od dzieciństwa normy postępowania, targować się z nim, pilnować by grosza nie dał nad konieczność, wymagać wiele pracy za lichą płacę, ale powoli sam przed sobą wymawiając się to tém to owém, stał się dla Teosia coraz łagodniejszym, przyjacielskim.
Maluczki to był ten chleba kawałeczek, który się gorzką zarabiał pracą przy drukarni, korrektach i mnóztwie zajęć podrzędnych, ale wystarczał na przekarmienie Teosia i Maćka w dodatku, a dzień powszedni się nim opędzał choć z biedą.
Muszyński był prawie kontent.
Najdroższą dla Teosia zdobyczą było zaschłe serce spekulanta, który doprawdy coraz się doń więcéj przywiązywać zaczął a kochając go sam się uszlachetnił.
Wiele w nim przesądów wykorzenił Teoś, wiele przekonań zachwiał, nowe wskazując mu drogi.
Drzemlik myślał długo, patrzał, wahał się, i nareszcie powziął zamiar, przywiązania go sobie jako pomocnika.
Będąc już pewien poczciwości i głowy, powiedział sobie że mógłby już spocząć trochę, zdając się na takiego człowieka i ogólny tylko kierunek interessów zostawując sobie. Uśmiechało mu się swobodne uczęszczanie do resursy, może wybór na jakie miejskie dostojeństwo, zasiadanie w różnych zgromadzeniach, w których długo się przesiaduje a jak najmniéj robi, wreszcie kto wie, jaka może prezesura, jednem słowem otium cum dignitate.
Jednego więc dnia, gdy Teoś wszedł do niego z korrektą okładek i ogłoszeń, zatrzymał go w izdebce po za sklepem, gdzie był wielki magazyn dzieł nakładowych zagrożonych sprzedażą na wagę, bo inaczéj już jakoś w handlu iść nie chciały. Życie jego było bardzo skromne, zwykle gdy pilne miał sprawy, w téj izdebce ciemnéj, któréj okno nie myte od lat kilku patrzało w brudny dziedziniec, podawano mu z bliskiéj garkuchni na odrapanych talerzach śniadanie, i teraz właśnie chłopiec, który pełnił obowiązki sklepowego razem i pańskiego sługi, przybiegł niosąc gorące kiełbaski z parą kufelkami piwa. Stoliczek na którym się tam jadało, mieścił na sobie i księgę rachunkową ogromną i papiery, a ściśle biorąc, mógł po rogach pomieścić jeszcze parę talerzy.
Tu Drzemlik zaprosił Teosia na śniadanie, które podano bez ceremonii, część przyrządu do niego stawiając na ziemi między stosami ksiąg, część na stoliku, część pod stołem.
P. Michał był w humorze wielce ożywionym, i widać było że się przygotował na przyjęcie, bo kiełbaski dano od razu na dwóch, bibuły do otarcia palców obficie i piwa więcéj niż potrzeba.
Zawsze głodny i dosyć łakomy, Drzemlik posądzał Teosia, że mniéj jeszcze mając sposobności najedzenia się i napicia, może być wspaniałością tego przyjęcia, wprowadzony w dobry humor.
W istocie przedziwne świeże tylko co przysmażone kiełbaski, czuć było nie tylko w izdebce, woń ich rozchodziła się aż do sklepu i drażniła napróżno nerw olfaktyczny biednego subjekta, który z piórem za uchem, jakieś nowe płody muzykalne zachwalając wybierającéj je panience, ciągle się rwał ku zapaszystym drzwiczkom bokówki... Nęciły go niebieskie oczy dziewczątka, a kto wie czy nie silniéj kiełbaski.
Drzemlikowi aż oczy jaśniały i nie mógł się dosyć wydziwić, widząc z jaką stoicką obojętnością Teoś patrzał na to lukullowskie śniadanie.
Trzeba wiedzieć, że śniadanie w Warszawie jest jednem z wielkich narzędzi i sprężyn działania, dostępnem dla wszystkich, na różną skalę, a prawie zawsze niechybnem. Począwszy od maleńkich przekąsek z kieliszkiem wódki, aż do ostryg i szampana, śniadańka i śniadania wszelkiego rodzaju, mniéj pretensjonalne od obiadów, są w nadzwyczaj powszechnem użyciu i przydają się we wszelkich wypadkach. Godzą się przy nich waśnieni choć często i pokłócą przyjaźni, znajomią potrzebujący wzajemnie, zbliżają ci co porozumieć się nie mogli, jednają zimni i niepokonani. Śniadanie rozmiękcza, słodzi, rozchmurza i przyjaźni, przypomina i zaciera, słowem robi co komu potrzeba.
Nie ma też dnia w Warszawie żeby nie zjedzono niezliczonych uroczystych śniadań, a są tak szczęśliwe żołądki i serca, które kilku na raz bratnim biesiadom wystarczyć mogą. Zwykle pierwsze zakreślone z uwagą rozmiary takiego śniadania są bardzo skromne, ale któż może się oprzeć sile harmonii trunku? Butelka dobywa się po butelce, a nieraz się trafi, że wszedłszy o jedenastéj rano na kwadransik, wychodzi się ze śniadania około północy, nie wiedząc dobrze w którą pokierować stronę.
Uprzywilejowanych takich miejsc śniadaniowych jest mnóstwo, niepotrzebujemy ich tu wymieniać.
Michał Drzemlik, jak we wszystkiem tak i w tém był bardzo umiarkowanym i rozsądnym człowiekiem, trafiało mu się śniadać i być w potrzebie dania śniadańka, ale to zawsze, choć z niewygodą, odbywało się u niego na owym małym stoliczku, i makulatura służyła za serwety.
W ten sposób najmocniéj rozpromienione uczucie nigdy daléj nad kufel piwa i porcją kiełbasek nadliczbową pociągnąć nie mogło, sama trudność posyłania po każdą rzecz i nieprzyjemność oczekiwania, wstrzymywały od nadużycia.
Gdy chłopak zdjął talerze pokrywające kiełbaski i ustawił na księdze rachunkowéj, do podobnéj posługi przywykłéj, woniejącą przekąskę między dwoma biesiadnikami, Drzemlik usiadł pierwszy wskazując Teosiowi miejsce na przeciw siebie, talerz i widelec żelazny. Blada jego twarz ożywiła się do jadła, pociągnął nosem z uczuciem gastronoma, który wietrzy specjalik.
— No! jedzmy, rzekł, rozmowa nie wystygnie a kiełbaski ostygnąć mogą, gdy się najemy, pogadamy o interessach.
— Są więc interessa? spytał Teoś.
— Może się znajdą — jedz no dobrodzieju, kiełbaski, niech ich djabli, nigdzie takich nie jadłem jak w Warszawie, a byłem przecie w Niemczech. Teoś nie zdawał się wcale zachwycony, skosztował trochę, zakąsił chlebem, popił piwem i bardzo prędko obszedł się ze swoją porcją.
— Co? już nie jesz?
— Jużem zjadł.
— Nie lubisz jeść?
— Kiedym głodny.
— No! a teraz?
— Jakoś to nie moja godzina, mam dosyć. Drzemlik resztę kiełbasek zdjął żywo z talerza Teosia, bojąc się by ich czyhający na polizówkę chłopak nie skonfiskował, i co prędzéj dojadać począł.
— I nie pijesz? spytał.
— Trochę piłem.
— Cóż? i to nie w smak? cóż bo ty lubisz?
Teoś się uśmiechnął i westchnął.
— Gadajmy już o interessach, rzekł Drzemlik. Mnie to do jedzenia i picia nie przeszkadza; ale słuchaj pan uważnie.
Potrzebuję uczciwego człowieka, jestem już trochę ciężki, chciałbym mieć kogo coby mnie wyręczył... ot nie podjąłbyś ty się księgarni?
— Za mało znam rzecz.
— Ale! ale! dwa dni! ja ci pokażę wszystko, o to się nie ma co troszczyć — bądź spokojny! to mój kłopot, mnie o to głowa nie boli.
Nie chciałbyś być moją prawą ręką i oddać mi cały swój czas? my byśmy się zgodzili z sobą... Ja prosto idę do rzeczy... no... pomyśl WPan!
— Naprzód za ufność serdecznie dziękuję, a potem muszę się wytłumaczyć, dla czego przyjąć nie mogę.
— Jakto? już? nie możesz? ja tego ani chcę słuchać... dla czego?
— Powiedz mi pan do czego mnie to prowadzi? żebym na całe życie został subjektem sklepowym, lub w najszczęśliwszym razie, księgarzem na swoją rękę, i bardzo nieudolnym...
— A WPan myśli, że być księgarzem to już tak bardzo zła rzecz? spytał Drzemlik, że to nie daje grosza i konsyderacji, nie prowadzi do kamienicy, do powozu, do koni, a bodaj i do ziemskiego majątku?
— Wszystko to być może, odrzekł Muszyński — jabym nie więcéj chciał, ale inaczéj.
— Co, inaczéj? jak, inaczéj!
— Chcę pracować, kształcić się, a przy pracy księgarskiéj, nie podobna chwili znaleść na to... oddając się jéj trzeba by się wyrzec wszelkiéj innéj przyszłości...
— A jakaż to może być przyszłość?
— Bóg wié, odparł Teoś, może o razowym chlebie i niedostatku, ale z umysłem zbogaconym i sercem rozrosłem.
Drzemlik ruszył ramionami i głową pokiwał.
— Bałamuctwa! rzekł... a jużeś WPan wyszedł trochę z tych niedorzecznych marzeń... ot znowu! Główna rzecz dla człowieka mieć kawałek chleba.
— Ja sądzę, że najgłówniejsza czuć się człowiekiem w pełni...
Drzemlik po téj odpowiedzi patrzał na niego długo, zajadł ją ostatnim kawałkiem kiełbaski, westchnął i widelec położył.
Z miny widać było, że miał go za zgubionego, dziwując się iż tak na pozór rozsądny człowiek mógł takie powiedziéć głupstwo.
— To księgarz niemoże być człowiekiem w pełni, a musi być w kwadrze? spytał po chwili.
— Nie, ale trudno dwóm Bogom służyć, nauce i mamonie.
— Byli przecie, i księgarze uczeni.
— Ale bogaci!
— Co tu mówić długo, odparł Michał, albo to przystając do mnie za pomocnika, pan się zapisujesz w wiekuiste poddaństwo? Będziesz póki zechcesz... niepodoba ci się, to porzucisz... daję ci...
Tu się powstrzymał, widząc jak smutny wyraz przybrała twarz Teosia, i zastanowiwszy się zarazem, że pod wpływem piwa bawarskiego, mógł się za daleko posunąć.
— Ot tak, — dodał, — masz teraz sto złotych na miesiąc, przy ciężkiéj pracy, daję ci trzysta i będziesz sobie w księgarni siedział, całe interessa biorąc na siebie. Innemubym nie dał i dwieście, ale tobie wierzę, wiem żeś uczciwy, znam cię żeś pracowity, że choć cudzą sprawę, weźmiesz do serca... Nigdzie na świecie od razu takich nie znajdziesz warunków, myśl, waż, a gadaj prędko.
To mówiąc popił bawarem i spojrzał na Muszyńskiego, który siedział zamyślony.
— Wiele mi to godzin dnia ma zająć? — zapytał Teoś po chwili.
— A, tu rachunku nie ma na godziny, — rzekł Drzemlik, będziemy pracowali ile potrzeba. Księgarnia otwiera się około ósméj, zamyka o ósméj wieczorem, dwanaście godzin najmniéj, a i w domu może się znaleść robota, zawsze dużo ci zostanie.
Muszyński ważył.
— Sprobujmy, — rzekł w ostatku, — a jeśli...
— Tak! sprobuj! zobaczysz, to ci przyjdzie łatwo i da życie spokojne, a co pięknych panienek przychodzi do księgarni!! — dodał śmiejąc się. Ale serjo! ja jestem gładki w interessach, widzisz, targować się nie będę z tobą. Napij się no piwa.
Po namyśle nic Teosiowi nie zostawało istotnie, nad przyjęcie uczynionego mu życzliwie wniosku, i Drzemlik ucieszył się wielce, gdy w kilka dni potém ujrzał go za stołem, rozporządzającego się w księgarni, czynnego i nową cale fizjognomją nadającego zakładowi, który młodzieńczem życiem zajaśniał.
Stało się to i niespodzianie i po cichu, tak, że nawet pan Feliks, z którym się widywali dosyć często, nic o téj zmianie stanu nie wiedział, bo możeby ją był odradził.
Pani Narębska potrzebowała właśnie kilku książek dla położenia na stoliku na przypadek przybycia pięknego nieznajomego, i wybrawszy się z Manią i Elwirą do miasta, postanowiła zrobić ten sprawunek, podług pojęć wiejskich jak najoszczędniéj, to jest jak najskromniejszą wybierając księgarnię, gdyż tam taniéj spodziewała się dostać, co jéj było potrzeba.
Jakież było zdziwienie tych pań, gdy wchodząc do Drzemlika, którego dość ciasne drzwi, ledwie krynoliny ich pomieścić mogły, ujrzały za kantorem z książką w ręku siedzącego Teosia, który na widok ich porwał się nagle i zaczerwienił cały.
Pani Samueli przyszło zaraz na myśl, że go przyjmowała w salonie swoim, i wątpliwość zrodziła się w jéj umyśle, ażali obywatelka ziemska, dozwalająca pić u siebie herbatę pomocnikowi księgarza, nie była przez to wiekuiście skompromitowaną i czy nie wypadało wykadzić pokojów.
— A pan tu co robisz? zapytała niemniéj zdziwiona Elwirka, z trochę złośliwym uśmiechem poglądając na Manię.
— Ja, pani, odparł grzecznie Teoś, najprostsza rzecz w świecie, nie miałem stałego zajęcia, potrzebowałem chleba, podjąłem się być pomocnikiem w księgarni.
— I pan sprzedajesz książki? spytała zdumiona Elwira, śmiejąc się coraz głośniéj.
— Jak pani widzi...
— I targujesz się pan?
— Nie, bo każda ma swoją stałą cenę... Elwira śmiała się coraz, prawdę rzekłszy, nie przyzwoiciéj, Mania zarumieniła się mocno, ale wejrzeniem cichem zapłaciła odwagę młodego chłopca.
— Widzi pani, rzekł Teoś zimno — każdy żyje jak umie i może, kto nie ma majątku, ma pracę, a używa jéj jak mu się nada zręczność. Miałożby być gorszem sprzedawanie żyta i pszenicy? od sprzedawania nauki?
Pani Samuela nic nie mówiąc, z przymrużonemi oczyma, przez lornetkę przyglądała się książkom po półkach. Elwira śmiała się ciągle, Mania patrzała w Muszyńskiego jak w tęczę... bo oboje wzrokiem tylko przywyklibyli rozmawiać.
— Macież panowie nowości jakie? zapytała Narębska od niechcenia.
Teoś paczkę ich wskazał na stole, zaczęto je przeglądać, Mania stanęła w kątku, a oko jéj szukało przyjaciela, który mimo wymagań coraz dziwniejszych pani Narębskiéj i poszukiwań jakie z tego powodu czynić musiał, spoglądał ukradkiem na Manię z wyrazem tęsknoty, przywiązania niewysłowionym.
Znać było po nim, że się wstrzymywał od nadania oczom tego ognia, który miał w piersi, że obawiał się zanadto powiedzieć, a jednak niespokojne wejrzenie jego było tak wymownem!
Wahał się, bolał, lękał a w obec niéj wstrzymać się nie mógł od wypowiedzenia oczyma téj miłości, z którą nadaremnie walczyć usiłował.
Nigdy on i Mania nie powiedzieli sobie słowa, któreby z sobą niosło iskierkę nadziei, nie zamarzyli o szczęściu, ale już ich łączyło to uczucie święte, ciche, które w przyszłości rozkwitłoby w szczęście gdyby przyszłość miało.
Oboje marzyć nawet nie śmieli, a już ludzie wyszpiegowali ich miłość milczącą i żarty z niéj sobie strojąc, spłoszyli nawet najmniejsze jéj oznaki.
I teraz nawet niespodziewanie się zszedłszy, bali się spojrzeć na siebie, bo Elwira uśmiechała się kostycznie, poglądając na jedno i drugie, a pani Samuela miała straszliwie surową minę.
Teoś jako nauczyciel był jeszcze jakąkolwiek partją dla sieroty, jako subjekt sklepowy, nie mógł być nawet w domu przyjętym.
Wyobrażenia staroszlacheckie pani tak były w tym względzie mocno ugruntowane, że nie byłaby za nic w świecie, nawet dla pozbycia się nienawistnego Kopciuszka tolerowała jego odwiedzin u siebie. Z miny jéj domyślił się tego Teoś, stał się więc grzecznym tylko pomocnikiem księgarskim, nic więcéj — zamilkł a chmurnem czołem okazał tylko, że zmianę położenia zrozumiał.
Po długiem przebieraniu, coś tam wreszcie książek wybrano, przebąkiwano o cenie wysokiéj, potem panna Elwira przewróciła jeszcze illustrowanych dzieł kilka, matka obróciła się po sklepie. Mania udawała wpatrzoną ciekawie w globus, który stał zapylony na szafie, i po chwili kłopotliwéj ciszy, zabrali się do wyjazdu.
Mania naturalnie wychodziła ostatnia, rumieniec jéj twarzy dowodził, jak uczuła ten odcień wzgardy nowy, którą częstowano jéj ulubionego i odwróciła się ku niemu z łagodzącym ból uśmiechem.
Teoś patrzał na nią także, oczy ich spotkały się i mimowolnie raz pierwszy wyciągnęli ku sobie ręce, zadrżeli od ich dotknienia, odskoczyli przerażeni.
Trwało to chwilę przelotną, mgnienie oka, błyskawicę, ale te dłonie powiedziały sobie czego usta i oczy nie mogły. Samo uczucie co splotło te ręce pierwszy raz obojgu się im objawiło tak silném i zwycięzkiem.
Po odejściu gości Teoś z jakimś smutkiem rzucił się na swoje twarde krzesło i długo pozostał pogrążony w myślach, nie mogąc przyjść do siebie, walcząc z wezbraném uczuciem. Pierwszy raz, choć w milczeniu, objawiła mu się jaśniéj i gwałtowniéj ta miłość ku sierocie, dla któréj nie widział żadnéj przyszłości. Nowe zajęcie oddalało go jeszcze od domu w którym ją mógł widywać, odbierało mu nawet nadzieję spotkania Mani, a nie rozjaśniało przyszłości i nic obiecywać nie mogło. r
Chmurne i smętne wstawało przed nim jutro, bez nadziei, bez promyka, jednostajne, ciężkie, zaparte ściany żelaznemi. Na barkach zajęcie mozolne bez korzyści moralnéj, szczupły grosz zarobku strawiony dzienną potrzebą, daléj zawsze taż sama męczarnia Syzyfa... to samo Danaid naczynie.
— Któż wié, — rzekł sobie Teoś, życie nie daje się obrachować jak księga handlowa, są w niém niespodziane jasności i dziwne losu obroty, jest ręka Opatrzności.... ufajmy!!
Pani Narębska powróciła do domu jakaś podrażniona, całą drogę mówiły z Elwirą o nowym księgarzu, a gdy powróciły do domu gdzie pan Feliks w ciszy i samotności z cygarem w ustach, książkę czytał, pierwszém słowem Samueli było oznajmienie o nowo obranéj przez Teosia karjerze.
— Wiesz Feliksie, — zawołała do męża, — wiesz co się stało z twoim ulubieńcem, Muszyńskim? Myśmy go tu przyjmowali u siebie jak przyzwoitego człowieka, bo jest we zwyczaju w najlepszych towarzystwach przyjmować guwernerów... a ten, ten, słowa mi braknie, tak okropnie nas skompromitował!
Powiadam ci! to niepojęta rzecz! Wystaw sobie został księgarczykiem.... kupczykiem, znalazłyśmy go w sklepie, przedaje książki! c’est affreux!
Pan Feliks podniósł głowę powoli.
— Gdzież? jak? kto?
— Ale czyż już mnie nie rozumiesz? jakże ci się tłumaczyć potrzeba? Teoś jest subjektem u księgarza! gezelem w sklepie; no to dosyć jasno! a siadał u nas z drugimi do herbaty.
Narębski ruszył ramionami.
— Moja droga, Samuelko, — rzekł, — nie stało się jeszcze nic tak bardzo strasznego i dla czegoby uczciwy i dobrze wychowany kupczyk nie miął być na równi z drugiemi przyjęty? tego ja nierozumiem!
— A! to już nowe jakieś idee! Aleśmy my do nich nie przywykły i zapowiadam ci, że od dziś dnia drzwi mu nasze zamknąć każę. Wystaw sobie, jakby to pięknie było, gdyby kto z tych co go tam widzieli z rana w sklepie i targowali się z nim o złotówkę, zobaczył go u nas w salonie! Zgubilibyśmy się na wieki! Czy się tam kocha w Mani, jak sądzę czy nie, niech sobie wszelki z nami wyperswaduje stosunek, śliczna rzecz, śliczna rzecz! — powtarzała pani Narębska, — trzeba żebyś go o tém wcześnie uprzedził!
Feliks milczał wciąż z głową spuszczoną, a milczenie jego miało to do siebie, że najmocniéj drażniło żonę, kłótnia przynajmniéj prowadziła do tego, że mogła go zakrzyczéć, jako słabsza wreszcie spazmami i chorobą zmusić do milczenia, argumentów nigdy jéj nie brakło i pan Feliks wychodził pobity najkompletniéj; — milczenie zaś w jéj przekonaniu oznaczało jakby wzgardę i wyrzeczenie się polemiki, było zaparciem nieprzyjaciela, i wprawiało ją w rozdrażnienie nadzwyczajne.
Tym razem także oczy jéj zabłysły postrzegłszy, że mąż w sobie się zasklepiwszy a niemając nadziei przegadania jéj, uparcie po swojemu zamilkł.
Probowała go wyzwać na rozmowę rozmaitemi sposoby, zaczepiając ze stron różnych, a gdy się to nie udało, nareszcie z fukiem uderzyła drzwiami i wyszła.
Pan Feliks dopiero podniósł głowę, wstał i powoli poszedł do pokoiku Mani. Zastał ją ze zrzuconym ledwie z głowy kapelusikiem, zaczerwienioną, zapłakaną, klęczącą u łóżka przed obrazkiem N. Panny, na modlitwie gorącéj.
Jedno spojrzenie wskazało mu stan duszy dziewczęcia, niepokój jaki w niéj panował — przyczynę łatwo mu było odgadnąć.
— Dziecko moje! zawołał, — płaczesz! cóż się stało? mów! ja już wiem, domyślam się.... Więc ty go...
Niedokończył, Mania zerwała się żywo, zawstydzona, że ją schwycono na uczynku, otarła prędko oczy, uśmiechnęła się przymuszoném weselem, zafrasowana, rumiana od sromu, sama niewiedząc co począć.
— Ja! ale cóż ojcze mówisz! ale cóż mogłeś pomyśléć? ja nierozumiem, ja niewiem....
— Maniu! święta prawda przedewszystkiem! zastałyście go w sklepie! On cię obchodzi, tyś zgryziona! Żona powiedziała mi już wszystko.
— Ale nie.
Mania oczki sobie zakryła, usiłując oprzytomniéć i odzyskała władzę nad sobą.
— Wyobraziliście sobie niewiem co, mnie się, jak zwykle, na łzy i modlitwę zebrało bez przyczyny, bo cóż to może mieć za związek z tém żeśmy kogoś w sklepie widziały?
— Patrz mi w oczy! ma to związek! ma! nie potrzeba kłamać, ty go kochasz?
— Ja! ale cóż znowu! tak mało się znamy, tak krótko byliśmy z sobą!... prawie nie mówiliśmy do siebie, żal mi go tylko, ja sama nie wiem.
— Więc gdzież on jest? gdzie się to stało?
— W księgarni Michała Drzemlika.
— Idę do niego! idę! — zawołał Feliks, — zrobił głupstwo, które do niczego nie prowadzi i które was od siebie oddala, popsuł mi sprawę! ale proszę cię Maniu bądź spokojna, ja czuwam nad losem twoim, a Bóg łzy nagrodzi.
Mania podbiegła ku niemu żywo i milcząc pocałowała go w rękę.
— Bądź spokojna, proszę cię, bądź spokojna.
To mówiąc Narębski pochwycił palto i zbiegł ze wschodów szukając doróżki, któraby go co prędzéj przewieść mogła do księgarni Drzemlika.
Patrzano na niego z góry gdy tak spiesząc wychodził z domu i pani Samuela ruszyła ramionami znacząco, ale go to nie wstrzymało. Głośno kazał się wieść do księgarni i wpadł do niéj widocznie pomięszany.
Za stołem siedział Teoś i coś czytał — spokojnie, z uśmiechem powitał pana Feliksa.
— Na rany Boże! cóżeś to zrobił! — zawołał Narębski rzucając kapelusz o podłogę, co cię zmusić mogło, do téj zmiany stanu? Czyżeś nie uczuł, że cię to odosobni, oddali, wyłączy i uczyni prawie niepodobném zbliżenie się do świata, do którego przecie jesteś przeznaczony?
Teoś uśmiechnął się wskazując krzesło gościowi.
— Żebym się miał bardzo zakochać w tym stanie, tego nie powiem, rzekł powoli, ale są okoliczności, w których się przyjmuje wszelką pracę jaka się nadarzy, gdy się nie chce łask przyjmować. Powtóre, dla czegóż stan jakikolwiek, dziś jeszcze ma wyłączać i odosobniać? — tego, przyznaję się, nie pojmuję.
— Ale potrzebaż przecie rachować na przesądy ludzkie?
— Nie, — rzekł Teoś, — potrzeba z niemi walczyć jeśli się ich nie podziela. Pojmuję, że subjekt sklepowy bez wychowania i talentu, może nie być przyjemnym gościem w salonie, ale dla czegóżby człowiek wykształcony, dla tego, że jest księgarzem lub kupcem, miał być odsunięty?
— Cóż na to poradzisz kiedy tak jest! — zawołał Narębski, ani ja ani ty świata nie przemienimy.
— Widzisz pan, że to właśnie coś powiedział, jest podstawą przesądów i ich unieśmiertelnieniem, nikt oprzeć się im nie chce, nikt nie śmie przeciwko nim powstać, mówią sobie zawsze, ja tego nie zrobię, ty tego nie dokażesz. Tym czasem ktoś przecie począć musi, ja, pan, czy kto inny, samo się ono nie zrobi. Dla czego w swoje siły nie wierzyć i nie pochwycić ciężaru, do któregoby i inni przyłożyli ramion. W ten sposób obawą i obojętnością pozostawiamy kraj na wieki, na pastwę starym, strupieszałym ideom i tamujemy obyczajom drogę do postępu, bo postęp po za obrębem życia, w innych sferach istniéć nie może, jeśli w żywą, powszednią nie wejdzie praktykę.
Najłatwiéj to okażę przykładem: chcemy postępu w przemyśle, handlu, sztukach, cóż będzie jeśli ludzi co się nim zajmują i dla nich poświęcą, wyłączymy jak parjów? Któż pójdzie na to wygnanie dobrowolnie, jeśli go za to karać będziemy. Handel i przemysł nie są poszanowane w ludziach, którzy się im oddają, wpadają w ręce mniéj usposobionych moralnie i muszą stać na nizkim stopniu, lub pozostać w rękach cudzoziemców, którzy kraj w kraju i społeczność w społeczności formować będą. Te to przesądy sprowadziły do nas Niemców i utrzymują po dziś dzień.
P. Feliks milczał.
— Ale nie byłoż już dla ciebie innego zajęcia? — zapytał.
— Niestety! nie było! — rzekł Muszyński — szukałem go, starałem się o nie, znaleźć nie mogłem. Wiem, że w tym smutnym moim stanie przyszłości nie ma żadnéj, ale człowiek skazany jest na pracę w pocie czoła dla chleba powszedniego.
— Więc dla tego chleba kawałka zrywasz stosunki ze światem? — spytał Narębski.
— Nie miałem ich, rzekł Teoś, nie pragnąłem nawet, z jednym domem waszym przypadek mnie zbliżył, rozumiem to że dziś nie byłbym u was pożądanym gościem, i choć mnie to wiele kosztować będzie, potrafię się wstrzymać i nie być natrętnym. Jestem też dumny panie Feliksie dobrodzieju, a wiesz, że duma ubogich i proletarjuszów to fraszka próżność arystokraty. Zresztą świat dla mnie, co to jest? proszę cię? co mi on dać może? czem zapłacić ofiary którebym czynił aby go sobie pozyskać — na co on mnie? na co ja jemu? W innych krajach idzie się po szczeblach zasługi wszędzie, dochodzi jak najwyżéj, u nas — u nas... mimo XIX wieku i liberalnych maxym, grzech pierworodny żadnym chrztem zmyć się nie może. Jeśliś się nie urodził szlachcicem, twe położenie parji da ci się czuć całe życie.... to próżno.... jeden jest sposób, nazwisko przechrzcić i do herbu się wcisnąć, ale nie każdy chce fałszem okupić nawet świetne losy.
— Aleć mój Teosiu, zawołał Narębski, ja bynajmniéj nie podzielam tych przesądów, których obalenie tyle krwi już ludzkość kosztowało.
Teoś rozśmiał się smutnie.
— Uderz się pan w piersi, rzekł, znijdź w głąb’ swych myśli, postrzeżesz tam że taki jeszcze z wyrwanego przesądu jakaś odrostka pozostała. Polska długo stała szlachectwem, długo w niém jednoczyły się jéj siły, nic dziwnego że szlachcic tylko dla niéj był w pełni człowiekiem, lub, jak miał powiedzieć Pol, że od szlachcica zaczynał się człowiek, a niżéj były istoty do ludzi podobne, wszakże do ludzkiéj godności niedorosłe jeszcze.
I to i wiele innych uprzedzeń, łatwo sobie wytłumaczyć, choć trudno je usprawiedliwić... ale to fakta!!
— Mnie tylko smuci, rzekł otwarcie Narębski — że cię to oddala od... od... rozumiesz mnie... od téj... która...
— Oddala? przerwał Teoś! nie i tak niemiałem nadziei! Miłości téj, jeśli ona jest.... niedałem wyrosnąć i nabrać sił takich by przeszła w namiętność, nie jestem ani bliźéj ani daléj. Niemając przyszłości, aby się nią podzielić i nic prócz serca, które nie starczy — pocóżbym biedną istotę przywiązywał do mojéj doli galernika?
Narębski zamilkł — usiadł i zaczął książki przepatrywać, nie było już co mówić, ale boleść niewytłumaczona ścisnęła mu serce. Przywiązanie jego do tego dziecięcia sieroty, którego ojciec taić się musiał, a matka wyparła bezdusznie, dawało mu przeczucie że ona tylko z Teosiem szczęśliwą być mogła, że się kochali, że miłość ich wstrzymywana, im tajemniejsza tém silniejszą była; pragnął ich zbliżyć ku sobie, ze smutkiem widział że wypadki ich rozłączały.
Ale mógłże co na to poradzić? Smutek jakiś, jeden z tych smutków ponurych, które przed sobą nic dojrzeć nie mogą i poradzić sobie nie umieją — ogarnął jego duszę. Bezsilny zawsze i na ten raz pan Feliks uczuł prostracją jakąś, ledwie łzy nie zakręciły mu się w oczach. W tem mimo sklepu przemknął się cień, zastanowiła postać jakaś na chwilę i weszła.
Był to kapitan Pluta, który poznawszy Narębskiego, wsunął się powoli rozglądając po księgarni. Uśmiech błądził po jego ustach jeszcze świecących rumianym blaskiem niedawno ucałowanego kieliszka. Widocznie Fryderyk był w szczęśliwem usposobieniu... pokiwał głową spojrzawszy.
— Ha! ha! zawołał spoglądając po półkach, co to tu papierowego rozumu, co mądrości zatęchłéj! a w istocie co bałamuctwa!
Mówią, że książki są treścią najlepszą człowieka, ale ktoby temu wierzył? ani ci co je robią, ani wy co je sprzedajecie! Zresztą dobra treść z dobrego materyału, a jeśli człowiek lichy i treść musi być nieszczególna... Taka tu u was komedja, jak na naszym święcie... na tytule cuda, w środku łatanina i oszukaństwo; udawanie nauki, udawanie talentu, małpowanie jenjuszu, pożyczanie inwencyi... sukienki nowe szyte ze starych gałganów.
Powiedzcie mi, czy są jeszcze ludzie coby kupowali książki?
I począł się śmiać kładnąc ręce w kieszenie.
— Do czego się to zdało? człowiek bez nich wybornie obejść się może, a papier czysty daleko jest ładniejszy od zamazanego. Jeszczeż niby nauka... jak sobie chce... cóś to tam ona mówić może, ale literatura, mój Narębski, naucz mnie do czego ona służy?... ja na honor, niepojmuję, od stu lat jedno paplą i coraz gorzéj!
Ale przepraszam, nie o tém mówić chciałem... zaszedłem tylko postrzegłszy chmurne oblicze pana Feliksa... Jakże zdrowie? co słychać w domu? Musisz diable tryumfować nademną żeś mi drzwi pokazał... ale powoli... ja zawsze mam coś w zapasie...
Jakże to się nazywa ta wychowanka wasza, Marya Jordan? jeśli się nie mylę... nie prawdaż? tak?
Feliks milczał, oczów od książki nie odrywał.
— Niechcesz już widzę i gadać do mnie? jak ci się podoba! Wiesz iż się okazuje, że omyliłem się szkaradnie, za co cię najmocniéj przepraszam; posądziłem cię o przywiązanie więcéj niż opiekuńskie, o wspomnienia jakieś i obowiązki, dziś sam się przekonywam że to wszystko bałamuctwo. Przy pierwszéj zręczności będę sobie miał za obowiązek, żonę twoją, która to, słyszę, za nadto wzięła do serca, wywieść z szkaradnego błędu.
Jestem teraz na dobréj drodze... familja sieroty którą wziąłeś na wychowanie, owi Jordanowie... prawdopodobnie się znajdą... mam ich na oku... niegodzi się byś ty tylko znosił ciężar sam jeden, gdy są blizcy... powinni, muszą upomniéć się o krewnę... która do nich należy.
Feliks drgnął i podniósł głowę.
— Bo widzisz, dodał Pluta powoli — na świecie gdy kto zniknie, jak tu naprzykład ta familja, rodzice... nigdy rozpaczać nie trzeba żeby się już znaleść nie mieli. Los, przypadek, zbieg okoliczności, trafy, nagle z pod ziemi wydobędą zgubę... następuje wielka uroczysta chwila poznania, radości, odzyskania... chustki skrapiają się łzami, radość dochodzi do kataru, rozczulenie dosięga mdłości.
— Nieprawdaż? dodał odwracając się do milczącego Muszyńskiego, to bardzo często trafia się w romansach, więc choć bardzo rzadko musi się trafiać na świecie.
Ja tu, w wiadomym ci wypadku panie Feliksie, przeczuwam coś podobnego... Wyobraź sobie radość téj osieroconéj rodziny! łzy całéj familii różnego kalibru... uszczęśliwienie sieroty... wreszcie obraz jaki się przedstawi gdy ujrzemy na raz tyle dobytych chustek od nosa i tyle oczów czerwonych!
Narębski milczał jeszcze, choć zżymał się na krześle. Pluta zwijał papierosy i chodził po sklepie.
— Jak ci się zdaje, panie Feliksie, dodał, nie zasługujeż na wdzięczność człowiek, który się do tego przyczyni? Milczysz! ani słowa dziś z ciebie nie dobyć? nieustraszony jesteś... ja także... zobaczymy kto dotrwa do końca.
Ja mogę ci zaręczyć, dorzucił z uśmiechem, przez czystą miłość ludzkości zajmę się szczerze odszukaniem rodziny Jordanów, i mam nadzieję, że ją znajdę...
— Gdyby się i znalazła, porwał się wreszcie poruszony Narębski — zechcąż mi gwałtem odbierać dziecię, które chowałem, które się przywiązało do mnie jak ja do niego?
— A już to ja w tem, że zechcą, zaśmiał się Pluta nic nie zważając na księgarza.
— Będąż mieli prawo?
— Rodzinne związki są święte, pozostanie ci wiekuista wdzięczność familii, ale dla ubogich ludzi, do których, zda mi się, Jordanowie należą, dwoje rąk pracowitych, twarzyczka ładna, dziewczyna wychowana starannie, to nie ciężar, ale dar Boży... sierota im będzie pomocą w domu.
Narębski mimo charakteru łagodnego, okazywał coraz wzrastający gniew już mający wybuchnąć, a wstrzymywany tylko przytomnością obcego człowieka.
Z tego położenia dobrze zrozumianego — Kapitan nie omieszkał korzystać i szydząc mówił daléj:
— Zdziwisz się zapewne moim uczuciom i temu poświęceniu dla ludzi, jakiego daję dowody? nieprawdaż? ale jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie, świat dla mnie uczynił tyle, żem mu się czemś przecie powinien wywdzięczyć. To téż chwytam każdą zręczność, aby ludziom czynić przyjemne niespodzianki i nie proszone łaski. Czynię dla nich co tylko mogę.
Nieco kapelusza uchylił, uśmiechnął się i powoli wyszedł z księgarni. Pan Feliks długo jeszcze pozostał jak przybity i byłby tak siedział w odrętwieniu, bo resztę sił odebrało mu nielitościwe szyderstwo awanturnika, gdyby nowa postać nie zawitała do skromnéj księgareńki, nieprzywykłéj do tak świetnych gości.
Powóz barona Dunder zatrzymał się właśnie przed nią, bo baron miał kilka słów do pomówienia z kimś przechodzącym, oko jego padło przypadkiem w głąb sklepiku z tą obojętnością wielkiego człowieka, która nie raczy widziéć choć patrzy. Ale na ten raz fizjognomja pana Feliksa uderzyła Barona i uśmiech lice jego okrasił. Skończył żywo rozmowę z przechodzącym, rozkazał drzwiczki otworzyć, wysiadł spierając się na lasce i z otwartemi rękami pospieszył do Narębskiego.
Jakkolwiek byli z sobą bardzo dobrze zdziwił się wielce pan Feliks téj grzeczności bogacza, który wcale z natury nadskakującym nie był, zdziwił Teoś znający go jak całe miasto, z obyczaju pańskiego, gdy ujrzał wchodzącego do księgareńki Drzemlika.
Wprawdzie Baron nie zwrócił uwagi na nią i na komissanta, ale wprost poszedł do Narębskiego.
— Drogi mój Narębski — rzekł, — słówko, — dobrze że cię schwytałem, słówko? pozwolisz?
W tem uderzyła go fizjognomja osmucona i pomięszana pana Feliksa.
— Ale cóż ci jest? chory? nie? skłopotany? znudzony?
— Nic mi nie jest.
— Pozwolisz... dwa słowa?
I odciągnął go na bok nieco zniżając głos, aby nie był słyszany.
— Nie będę się taił, — rzekł, — że choć nieco poszpakowaciałem przed czasem, ale serce mam młode, o! młode! powiadam ci, i ciepłe!!
Kobieta, piękność czyni na mnie wrażenie potężne, któremu się oprzeć nie umiem, wystaw sobie, ale jakże ci to mam wyznać? Spotkałem twoje panie, a z niemi prześliczną cudowną blondyneczkę... któż to taki? niewymownie mnie zajęła.
Feliks lekko ruszył ramionami.
— Kochany Baronie, — rzekł, napróżno zaostrzyłeś ciekawość, rozczaruję cię jedném słowem. Jest to biedna sierotka będąca u nas na wychowaniu, bez rodziny, bez imienia, pupilka mojéj żony.
Baron stanął w istocie trochę zdumiony.
— Ale byćże to może? tyle w niéj dystynkcyi, tak śliczna twarzyczka!
— Polne kwiatki, — rzekł Feliks, — bywają czasem od oranżeryjnych piękniejsze.
— Więc sierota, no! ale dziecko szlacheckie, i ród zapewne.
— O! nie łudź się proszę — ród ubogi i nieznany.
— Zadziwiająca! surprenant! — zawołał Baron, — byłbym przysiągł, że ta istota tak powietrzna, tak miluchnie śliczna i idealna, jest, a przynajmniéj warta być księżniczką.
— Że lepszego losu warta, to pewna, — odparł z westchnieniem mimowolném Narębski, ale biedna bardzo, ani ojca, ani matki, ani krewnych.
Baron odprowadził go jeszcze daléj na stronę ku pułkom z książkami, które podsłuchać nie mogły zwierzenia.
— Mówiłem ci, zdaje mi się, szepnął, że miałem myśl starania się o Jenerałową, ale po zdrowym namyśle... musiałem się jéj wyrzec — to partja ze wszech miar byłaby dla mnie nie stosowna... Sama zasada na któréj się, marząc o małżeństwie opierałem, jak się teraz przekonywam, była fałszywa, zupełnie fałszywa. Nie jestem stary, ale dojrzały, wypada więc koniecznie ożenić mi się młodo, aby odżyć i odmłodniéć. O majątek nie dbam wcale, mam go tyle że niewiem co z nim robić! dodał z udanym kłopotem, ale bym chciał piękności, wychowania i charakteru miłego... To dziecię wielce mi się podobało, łagodność promienieje z oczów jego... jabym ją sobie wykształcił... jabym...
Ale — jakże sądzisz?
Feliks stał bardzo zmięszany; zbył milczeniem.
— Jednego imienia, dodał Baron, pragnął bym koniecznie, lub przynajmniéj czegoś co by się na imie jakieś przerobić dało... więc nawet szlachectwo?
— To sierota zupełna, odparł Narębski cedząc przez zęby... niewiem nawet dobrze o pochodzeniu rodziców.
— Szkoda! rzekł Baron lekko... bardzo mi się mała podobała, ale pozwolisz, dodał, bym ją u państwa bliżéj poznał... Śliczne dziecię... jéj obrazu pozbyć się z myśli nie mogę. Na honor! ma foi! cudny kwiatek!
I ścisnąwszy rękę pana Feliksa, z miną melancholiczną wsiadł nazad do powozu.


KONIEC TOMU DRUGIEGO.



________________________

w Drukarni S. ORGELBRANDA.



Są ludzie stworzeni do czynu, którzy dobrze robić nie mogąc, choćby źle, ale coś robią, aby nie próżnować. Jest to nałóg, jest to niespokój ducha, jest to już taka natura; wpuść ich w najzupełniéj zdrętwiałe towarzystwo, w najzamarzlejsze społeczności kółko, a i tam potrafią wzniecić ruch jakiś, i wywołać niepokój. Do tych nieszczęśliwych istot karmiących się cudzą biedą, należał trochę, znany nam kapitan Pluta, który nigdy może w życiu tak czynnym nie był jak teraz, ale téż i rad był zarazem intrygując, spiesząc ciągle, przerzucając się z jednéj sfery działania w drugą, i dając się we znaki światu, do którego miał trochę urazy. Postanowiwszy sobie dać naukę moralną Jenerałowéj, dojeść do żywego Narębskiemu, dokuczyć Baronowi Dunder, pomięszać ile możności szyki wszystkim którzy się od niego odwracali, nagromadzając środki ku temu miał wcale nie złą zabawkę. Fortuna też, która jakiś czas stała nieprzyzwoicie odwrócona od kapitana, niespodzianie uśmiechnioną ku niemu skierowała się twarzą i zaczynała mu dawać dowody swojéj życzliwości.
Przybyli z prowincji młodzi ludzie, usposobieni do zakosztowania roskoszy świata tego nieodstępnych wieśniakom, napływali do kapitana zewsząd, i w jego rękach przyzwoitą odbierając edukację, zostawiali w nich część przywiezionych ze wsi przesądów i pieniędzy, które i tak poszłyby były marnie. Kassa więc Pluty coraz poważniejszą przybierała fizjognomią, dozwalając mu działania cywilizacyjne rozpocząć na szerszą skalę.
Szło więc wszystko po myśli, i Kirkuć nawet dosyć był zadowolniony ze swego nowego rodzaju życia, wyrobiwszy sobie wakacyjne godziny, których używał jak mu się podobało; kapitan wszakże nadto sumiennie pojmował swe posłannictwo, by się małemi otrzymanemi miał ograniczyć zwycięztwy; umysł jego pracował ciągle nad nowemi kombinacjami strategicznemi i szukał planów na zdobycie stanowisk nieprzyjacielskich.
Jenerałowa zawsze w jego sercu i myśli pierwsze zajmowała miejsce, jednego Kirkucia było mu zamało na rozbudzenie w niéj przywiązania do rodziny, i raz pięknego popołudnia wychodząc od François, gdzie dla oszczędności jadał, a niemając nic lepszego do czynienia, przypomniał sobie Pluta pana Kacpra Kirkucia, rodzonego brata Mateusza, z którym oddawna był postanowił zrobić znajomość. Spojrzał na zegarek, godzina nie była nadto spóźniona, pomyślał gdzie go szukać, i przypomniał sobie że pan Mateusz wspomniał o jego przeniesieniu się na ulicę Długą, rozpowiadając ze zgrozą o szyldzie i olbrzymim bucie z nazwiskiem ich rodzinnem, wywieszonym bezwstydnie, gdzieś niedaleko rogu Miodowéj ulicy — krzyknął więc na dorożkę, i kazał się wieść w oznaczone miejsce.
Po drodze wzdychając nad smutną koniecznością swojego położenia, zmuszającego natychmiast po obiedzie trzęść się w niewygodnéj dorożce, Pluta począł rozmyślać poważnie jak się miał nowemu Kirkuciowi przedstawić.
Z opowiadania Mateusza, który jak widzieliśmy, wielce był przeciwko bratu urażony, tyle tylko mógł wymiarkować kapitan, że będzie miał do czynienia z człowiekiem prostym, pracowitym, i zapewne niedaleko widzącym... jakieś wszakże przeczucie dziwne kazało mu wnosić, że ten członek rodziny, nie tak będzie łatwym do ujęcia i podbicia, jak miękkiego serca Mateusz.
Bądź co bądź, Pluta ufał swéj znajomości świata i ludzi i powiedział sobie, że na pierwszy rzut oka pozna człowieka, a schwyciwszy jego słabostkę zużytkować ją do swoich celów potrafi. Nie chcąc jednak zbyt pospiesznym krokiem narazić przyszłości i pozbawić się użytecznego narzędzia, kapitan postanowił sobie naprzód nic nie mówiąc, udać się do szewca po buty tylko, potém dopiéro od cholewy przejść do serca.
Wyglądał więc niespokojnie z dorożki poszukując tablicy i buta, gdy imie Kacpra Kirkucia dobitnie wyrażone na jasnéj tablicy, oczy jego uderzyło — rozkazał stanąć, i wysiadł nie rzucając cygara, które mu bardzo smakowało.
W bramie domu stał stróż, poważny z siwym wąsem mężczyzna, widocznie stary wojskowy, z krótką fajeczką w zębach, który na zapytanie kapitana o szewca, wskazał mu milcząc drzwi w dziedzińcu, i nad niemi drugą starszą od pierwszéj tablicę.
Zdziwił się trochę Pluta znalazłszy dzwonek u drzwi i bardzo porządny przedpokoik, a mając niejaką wątpliwość: czy do szewca zaszedł, bo tu najmniejszego śladu rzemiosła nie znalazł, pociągnął nosem, starając się dojść, czy tędy przechodziły skóry... i dratwy... wątpliwość wzrosła, gdyż zamiast tego charakterystycznego zapachu, uczuł tylko woń świeżo zjedzonego i wcale pono nie złego obiadu.
Na odgłos dzwonka wybiegła mała dziewczynina w różowéj sukieneczce z włoskami w tył zaczesanemi, z oczkami ciekawemi i kładnąc ręce w fartuszek z dygiem spytała, czegoby kapitan potrzebował.
— A przychodzę do pana Kirkucia, rzekł.
— Tatko na górze w czeladnéj, gdzie pracują, ale go zaraz poproszę... niech pan będzie łaskaw do pokoju.
To mówiąc dziewczę otworzyło drzwi i ciekawie przypatrując się Plucie, weszło z nim razem do porządnego bardzo niby na bawialny urządzonego pokoju.
Nie był wcale tak skromny, jak się kapitan spodziewał, ale téż nie tak wytworny jak bywa u lada zbogaconego rzemieślnika, co się już poczyna brzydzić i wstydać tego, co mu chléb dało.
Kanapka włosienią obita, kilka krzesełek, stół jesionowy, komoda z filiżankami, kieliszkami i figurką gipsową N. Panny, zegar ścienny w szafie, krosienka przy oknie ubierały cicho i mile pokoik, w którym było mimo to spokojnie jakoś i lubo. Na dwóch oknach stały kwiatki wcale ładne i rozkwitłe bujno, jak to się tylko w tych domach trafia, gdzie zgoda i spokój rozkwitają. Ale główną ozdobą bawialni były ściany, które zaraz zwróciły ciekawe oko Pluty, usiłujące coś wyczytać wszędzie i na swą korzyść obrócić... Pełno na nich było nieszczególnych wprawdzie, ale przedmiotem pełnych znaczenia oprawnych w czarne ramy litografij i sztychów.
Na prawo książę Józef rzucający się w Elster, daléj Polacy pod Samosierra, tuż portret króla Jana, a daléj szeregiem pamiątki różne z epoki świetnych dziejów kraju, wizerunki ludzi znakomitszych i t. p. Był tam i pomnik postawiony w Solurze, i kopce pod Krakowem usypane i mnóstwo drobnych tego rodzaju wspomnień z lat ubiegłych...
Kapitan zanotował to sobie w głowie; ale wielkiéj do tego nie przywiązał wagi. Dziewczę nowym dygiem poprosiło go siedziéć, a samo wdrapawszy się na zbyt wysokie krzesełko z trochę zwieszonemi nóżkami, wyprostowane wzięło się do pończochy tak wielkiego rozmiaru, że jéj do stóp spadała, choć jeszcze niedoszła trudnéj do zwalczenia pięty.
Kapitan miał już rozpocząć i rozmowę z dziewczynką, gdyż pochlebiał sobie że i do dziecięcego wieku wymagań zastosować się potrafi, gdy drzwi się otworzyły i wszedł słusznego wzrostu, barczysty, z wąsem potężnym mężczyzna, w szaréj kapocie, ubrany po prostu, z rękami w kieszeniach.
Twarz jego piękna, prawdziwie polska, otwarta, jasna, spokojna, znamionowała człowieka, który już po za sobą zostawił burze i walki i płynął cicho do niedalekiego brzegu obiecującego błogi spoczynek. Niebieskie jego oko patrzało śmiało i jakoś poważnie na świat, nie umiejąc ani uśmiéchnąć się ze zbytnią pokorą, ani rozjaśnić zarozumiałą pychą plebejuszowską. Szewc ten w swéj kapocie szaréj, taką miał minę pańską, wspaniałą a imponującą, taki wyraz zdrowego rozsądku na czole a prawego charakteru w całém obliczu, że kapitan, który sobie obiecywał zażyć go z mańki, stanął dosyć zbity z toru, i gdy go pan Kacper zapytał, czego by sobie życzył? oprzytomniał dopiéro, wracając do myśli pierwotnéj utorowania sobie drogi pochlebstwem...
— Pan Kirkuć? zapytał go z ukłonem...
— Tak jest, Kacper Kirkuć. do usług, odparł stary poważnie.
— Przepraszam, jeżelim pana oderwał od pracy dla małéj rzeczy...
— Nic to! chodziłem do czeladzi... ale czemże służyć mogę?
— Masz pan do czynienia z nieszczęśliwym człowiekiem, dodał kapitan, nieszczęśliwym z powodu wydelikaconéj nogi, któréj nikt dogodzić nie umie. Zalecono mi pana, jako jednego z artystów w swoim rodzaju, i sława jego mnie tu z choremi przypędziła nogami.
— Moja sława? odparł uważnie patrząc w oczy przybyłemu stary Kirkuć, na którym pochlebstwo to żadnego nie zrobiło wrażenia i lekki tylko wywołało uśmiech na usta. Moja sława? ale to być musi jakaś omyłka, mój mości dobrodzieju? ja niemam wcale sławy w mojém rzemiośle... Nie robią u mnie gorzéj jak u innych, niesądzę, żeby lepiéj... któż to tak WPanu nagadał?
— Kto? wszyscy! niezrażając się rzekł kapitan... cała Warszawa! prawdziwie sławni ludzie nigdy niewiedzą o swej wielkości... przecież sto osób mi mówiło: niema butów jak u Kirkucia.
P. Kacper ruszył ramionami i uśmiéchnął się podejrzliwie.
— Jakieś to bałamuctwo, rzekł powoli — chybaby dwóch majstrów było jednego rzemiosła w naszem mieście, o czém, przyznaję się, niewiém. Co do mnie, mój mości dobrodzieju... sam własnemi rękami od dawna nic nie robię, nie żebym się uczciwéj pracy wstydził, bom nią na chléb powszedni zarobił, i wierzę, iż niema rzemiosła nieszlachetnego, ale i oczy mi już i ręce nie służą... Wziąłem się więc do wyrabiania z liczną czeladzią gotowego obuwia, które późniéj rozwozi się po jarmarkach i sprzedaje w kraju.
Pilnuję tylko, aby to się dokonywało sumiennie, aby materyjał nie był tandetny, szycie porządne, i aby but człowieka, który go chce miéć taniéj i gotowym znaleźć, nie gorszym był od robionych na urząd... Mam u siebie kilkaset par butów, za których moc i robotę ręczę... może sobie pan wybierzesz.
— Ale tu nie o mnie chodzi, odparł kapitan ruszając ramionami, ja się spodziewałem, że mi pan każesz coś takiego zrobić, do mojéj fantazyi, co by mnie nareszcie zadowolniło.
— Wątpię, bym panu dogodził, rzekł Kirkuć zimno — my robimy buty porządne, ale dla nóg niepopsutych pieszczotami... Zresztą, jeśli się podoba, zawołam tu mojego pierwszego czeladnika... i zadysponujesz sobie asindziéj, jak wola i łaska.
— Jednakże, jak się to stało? spytał kapitan, żem tyle słyszał o panu i jego sztuce?
— Ktoś to sobie drwił widać, albo ze mnie, albo z Waszmości, odparł stary, bo tu nic podobnego nie słychać o mnie.
— Nie sądzę, rzekł Pluta siadając powoli na krześle, jakby dla odetchnienia.
Kirkuć stał ciągle niecierpliwie, zdając się oczekiwać końca rozmowy.
— Prócz tego imie Kirkuciów było mi dobrze znane, dodał kapitan.
— A! marszcząc się rzekł stary, i kogożeś pan znał z tém imieniem?
— No! naprzód dobrze byłem i jestem z niejakim panem Mateuszem... nie krewny to WPana?
— Mateusza... niewiém, czy tego samego, o którym pan wspominasz, miałem rodzonego brata.
— Mały trochę, teraz przygarbiony...
— Być może, iż ten sam.
— Przyjemny bardzo człowiek i artysta w wielu grach towarzyskich...
Stary Kirkuć się zmarszczył, a późniéj westchnął, ale nic nie rzekł, widocznie chciał co najprędzéj ukończyć niepotrzebną rozmowę.
— Znałem także niegdyś dobrze i zbliska, mówił daléj kapitan, pannę Juliją Kirkuć, primo voto niewiem jak, a secundo Jenerałową Palmer.
Szewc się zmarszczył gorzéj jeszcze jak poprzednio i surowo zaciął usta.
— Nie byłaby i to pańska krewna, bo coś mi się zda, że Mateusz ją siostrą nazywał.
— Słuchaj no Marysiu... idź powiedz żeby... i cicho dokończył nauki dziecku, które wybiegło, jakby umyślnie dla przerwania nieprzyjemnych mu zapytań.
— O Jenerałowa! — kończył napróżno wyczekawszy odpowiedzi Pluta, — Jenerałowa jest dziś osobą wielkiego świata, stosunków ogromnych, i znakomicie skolligaconą przez męża. Jeśliby to była istotnie siostra panów, mogłaby im być wielce użyteczną, gdyby tylko chciała.
— Mój mości dobrodzieju, — odrzekł Kacper, — ja od nikogo nic nie potrzebuję, prócz Boga i rąk własnych. Na Opatrzność uskarżać się nie mogę, ręce mi służą jeszcze jako tako; nie pójdę pukać miłosierdzia do drzwi niczyich.
— Jest to uczucie godne najwyższéj pochwały, dorzucił Pluta, ale zawsze, — WPan jesteś żonaty? — spytał nagle.
— Owdowiałem! — rzekł cicho Kacper.
— Więc to zapewne córeczka.
— To jedna z moich córek.
— Właśnieby Jenerałowa z łatwością, sama dzieci nie mając, edukacyją tak blizkich krewnych zająć się mogła.
— A cóżeś to WPan przyszedł po buty? — zawołał zniecierpliwiony nagle stary, — a prawisz mi o edukacyi?
— Cha! cha! gawędziarstwo! — przepraszam! — rzekł Pluta, — ci co mnie znają, wiedzą, że gdy raz pocznę...
— Jesteś pan żonaty? — spytał z kolei szewc wpatrując się w niego.
— Nie, chwała Bogu! — odpowiedział kapitan trochę zmięszany.
— To wielkie szczęście, — dokończył pan Kacper, bo gdybyś WPan ubogim będąc, bogatéj siostrze dawał na wychowanie dzieci, nic byś z tego dobrego nie miał. Moim dzieciom czego innego potrzeba, nie tego, co uczą po salonach, mój dobrodzieju; tam nabierają miękkości, układu, przyzwoitości, a pozbywają się serca i ochoty do pracy. Jenerałowa mogłaby ją zgubić, a podratować nas swojém dobrodziejstwem nie może.
Pluta był widocznie zakłopotany, mimo całéj swéj zręczności i bogactwa wyobraźni, nie wiedział już jak ciągnąć daléj, a nie chciał odejść z niczem.
— Przepraszam pana, — rzekł, — że ośmielam się tak niestosowne może czynić mu uwagi, ale to staremu żołnierzowi przebaczona.
— Pan służyłeś? — spytał trochę udobruchany Kirkuć uśmiechając się.
— Miałem ten honor.
— Gdzie?
— Różnie, — odparł Pluta, — gdzie tylko walczono za moje zasady: w Hiszpanii, w Ameryce, w Chinach trochę i na końcu, zdaje mi się, w księstwach Szlezwigu i Holsztynu.
Widać było, że poczciwy szewc nie bardzo zrozumiał, bo głową pokiwawszy usiadł na krześle przy kapitanie i podał mu otworzoną tabakierkę. Pluta, który się zbliżyć pragnął, a był zawsze w gotowości użycia ku temu wszelkich środków, choć nie cierpiał tabaki, wziął ogromną jéj dozę i tak zręcznie przytknąwszy ją do nosa pociągnął wysypując z palców na ziemię, że Kirkuć o mało powtórzenia, widząc tę łapczywość, nie zaproponował.
— I byłeś pan ranny? — spytał Kirkuć.
— Dwanaście razy — rzekł żywo kapitan, z których trzy od kuli armatniéj.
— Jakto? bez żadnego szwanku?...
— Nader szczęśliwie, jednakże po dziś dzień czuję rany. Ale wracając do jenerałowéj, dodał powoli, więc to istotnie siostra pańska.
— A! siostra! — rzekł szewc, ot dziwne losu koleje!
— I pan z nią wcale żadnych nie masz stosunków?
— A do czegoby one mi się przydały?
— Jużcić, — rzekł Pluta, — to osoba pełna dobroci, osierocona, osamotniona, bez rodziny, możeby i rada była, gdyby familija się do niéj zbliżyła.
— Mogłaćby ona zbliżyć się do familii.
— Nie wie przecie jak będzie przyjętą, a boli zostać odepchnionym.
Szewc podniósł głowę.
— Powiedzże mi pan otwarcie, — odezwał się, — czy ona cię tu przysłała?
Kapitan udał pomięszanego, począł się jąkać, spuścił oczy.
— Ale gdzie zaś! — rzekł dając się domyślać przeciwnie.
— Familija nie odstąpiła jéj, mówił szewc powoli, ona sama się wyrzekła nas... trudno się nabijać, a Bóg tam raczy wiedziéć jakbyśmy przyjęci zostali.
— Przecież pan Mateusz, — dodał śmiało kłamiąc Pluta, — bywa tam i winien jéj spokojny chleba kawałek.
Szewc się zadumał chwilę.
— Mów no WPan otwarcie, — rzekł, — na co tu nam jakieś komedyje — co masz za powód? z czém przychodzisz? od kogo?
— Ale dla butów, uczciwością panu zaręczam, a gadając to się zgadało, zwyczajnie po żołniersku. Przyznaję się panu, że jużciż ciekawość moja była podbudzona trochę tém, żem brata jenerałowéj znalazł szewcem, a więcéj jeszcze drugiém, że szewc nie chce nawet widziéć się z siostrą.
— Ja jestem sobie prosty człowiek, rzekł po namyśle pan Kacper, że umiem szanować węzły rodzinne, Bóg mi świadek, ale są okoliczności, co je zrywają. Jeśli ubogi lub pozostały w niższym tam jakimś stanie, ma bogatych i wywyższonych krewnych, czy mu się tam piąć do nich przystało? Krew w nas wszystkich od Adama i Ewy jedna płynie, a przecie nie żyjemy z sobą jakby na rodzinę przystało. Jak się zmieni życie, obyczaj, mowa, wyobrażenia, chęci i cele, już tam i rodzonym braciom do zgody i miłości przyjść trudno. Siostra mi pani Jenerałowa, ale co potem, kiedy ona ani pojęciem, ani mową, ani niczem nie jest siostrą? Obojebyśmy byli sobą zakłopotani i nie radzi sobie, kochać się zapomnieliśmy, nienawidzić się nie godzi, a tu by do tego prędzéj powód się mógł znaleźć. Więc po co się zbliżać?
Pluta uderzony prostym rozsądkiem szewca zamilkł.
— Mówisz pan bardzo rozsądnie, — odezwał się po chwili, — ale któż to wié, co się w duszy dzieje? Człowiek zawsze tęskni za swoją przeszłością, to co za młodu doznał, tkwi mu w duszy, zapomniéć nie może, powierzchownie się zmieni, w głębi ten sam, a co starszy, to mu młodości wspomnienia lepiéj smakują. Więc może i Jenerałowa...
— Mówiła to panu? — zapytał Kirkuć.
— Ale, uchowaj Boże, oburzył się Kapitan zawsze w ten sposób to czyniąc, aby szewc się czegoś mógł domyślać — nikt mi nic nie mówił. Sądzę tylko ogólnie z natury ludzkiéj, że widok brata, widok dzieci nadewszystko...
Tu jakby rozczulony umilkł, i zrobił tak dziwną minę melancholiczną, że gdy ją sam spostrzegł w zwierciadle, o mało nie parsknął ze śmiechu.
Zamilkli, pan Kacper zniecierpliwiony widocznie rozmową, któréj celu zrozumiéć nie mógł, wstał z krzesła niby niechcący, napominając gościa, że także mu wstać może wypadało i nie zawadziłoby odejść, ale Pluta zatopiony w głębokiém rozmyślaniu, udawał, że tego nie postrzega i pozostał jak przykuty do swego krzesła.
Kirkuć zażył tabaki w milczeniu; Kapitan chodził po głowie, aby znaleźć jaki środek pozostania dłużej i wkradzenia się w łaski szewca, spoglądającego nań ze stoicką obojętnością człowieka, który od losu nie wymaga nad to, co mu się odeń najściśléj należy.
— No! — rzekł w duszy Pluta, — twarda natura! nie ma co mówić, groszem go i honorami nie wziąć, potrzebaby tu z innéj beczki, ale z jakiéj?
Na te słowa weszła dziewczynka wysłana przez ojca i zmierzała właśnie do krzesła, na którém zostawiła pończochę, gdy Kapitan przypomniał sobie, że miał parę karmelków w kieszeni, i myśl trafienia do serca ojca przez dziecię błysnęła mu we łbie.
— Córeczka? — spytał Kirkucia grzecznie ofiarując jéj cukierki, które dziewczę przyjęło rumieniąc się i spoglądając na ojca, jakby go o pozwolenie prosiło.
— Tak jest, córka moja, — rzekł Kacper.
— Śliczne dziecię!
— Bardzo dziękuję, — odparł stary, — ale mi go WPan Dobrodziéj pochwałami nie psuj, wié ona, że piękność Pan Bóg daje, a poczciwość człek sam zarabia, i że z twarzyczką więcéj na świecie kłopotu niż pociechy; to mała rzecz, że ładna, a lepiéj, że to dobre, łagodne i poczciwe, jak ś. p. jéj matka.
— Przyznasz jednak pan, dodał Pluta, niby od niechcenia, że gdyby tak świetniejsze wychowanie, a sposobność wejścia w świat, mogłaby z tą twarzyczką los zrobić.
— Co téż to pan nazywasz los zrobić? surowo odrzekł Kacper, — los dla niéj to pójść za poczciwego, równego jéj stanem rzemieślnika, który ją i kochać i szanować będzie, który z nią podzieli pracę i troski życia. Dla tego to u mnie ani guwernantki, ani fortepianu WPan nie widzisz, ale sekstern i pończochę. Los dla niéj! jaki? — dodał szewc, — wyjść za jakiego eleganta, któryby się kazał wyprzeć starego ojca i wstydzić rzemiosła, co mu chléb dało? któryby białemi rączkami zgarniał to, com ja namuloną zarobił dłonią — a w końcuby ją odepchnął i wzgardził. A to śliczny los! — powtórzył Kirkuć, — niech go jasne... przepraszam.
Urwał p. Kacper szybko, gdyż miał i znał do siebie tę wadę, że gdy trochę się zagrzał, zwykł był piorunami sadzić, jak burza sierpniowa, a djabłami szafować, jak przekupka. Wstrzymał się jednak od tych wykrzykników przy obcych, i gdy, jak dziś, mimowolnie mu się co wyśliznęło, mocno go to frasowało.
To téż pochmurniał jakoś i usiadł, a kapitan ani myślał wstawać i odchodzić.
Po trosze zmierzchało, o butach żadnéj już nie było wzmianki; Pluta na nowo usiłując zawiązać rozmowę, wstępem do niéj głęboko uczynił westchnienie.
Jakkolwiek z dobréj swéj woli nigdy on nie czuł potrzeby czynienia piersiom i sercu ulgi przez to co się zowie westchnieniem, obyty w świecie i przywykły do posługiwania się narzędziami różnemi, znał on użyteczność wykrzykników i westchnień, i niekiedy umiejętnie je zastosowywał do potrzeby. Zdało mu się, że człowiek tak moralizujący i serdeczny, jakim osądził Kirkucia, musiał miéć słabość do ludzi wzdychających.
Taką uczyniwszy przemowę, mówił daléj powoli i głosem przejętym głębokiem uczuciem.
— WPan zapewne dawno nie widziałeś Jenerałowéj i masz względem niéj uprzedzenia z fałszywych o niéj wieści zaczerpnięte?
— Dawnom jéj nie widział, — rzekł Kirkuć, — ona mnie nie szukała wcale, jam téż nie chciał się uprzykrzać, a już téż powiem panu, że kobieta naszego stanu, gdy tak wysoko sięgnie, to nie bez kozery, ale niech tam Bóg sądzi.
— To najlepsza w świecie osoba, — przerwał składając ręce jak do modlitwy kapitan, dobrze odegrywając rolę uczuciowego człowieka, — co za serce! jaka skromność! jaka pobożność! ile poświęcenia dla biednych...
Kirkuć niecierpliwie trochę ruszył ramionami.
— Jakto? niewierzysz WPan? zapytał go Kapitan, który ruch ten pochwycił.
— Nie sądzę! nie sądzę nikogo! — rzekł szewc zażywając tabaki, ale do trzysta... tu znowu się zmięszał, o mało nie dodawszy djabłów. — WPan widzę wierzysz w tę dobroczynność ludzką o białym dniu przechadzającą się po ulicy i sypiącą jałmużny z axamitnego woreczka glansowanemi rękawiczkami. Widziałem ja takich wiele, zawsze lepiéj tém zarabiać na szacunek, niż inną komedyją, ale i to sceny, panie. Ciż sami, co karetami do ubogich jeżdżą, gdy do nich ubogi o kuli przyjdzie, pode drzwi cicho, przez kamerdynera go odprawią, żądając świadectwa nędzy, które nosi na twarzy i w oczach, ciż sami, co rejestrują swe uczynki w bardzo porządne rubryki i drukować je każą na przykład światu, skąpią grosza ubogiéj słudze. Wierzaj mi pan, ci tylko dobroczynni są w istocie, o których uczynkach dobrych Pan Bóg wie tylko, a jak najmniéj ludzie.
— O! nie głupi! — rzekł w duchu Pluta, — zwąchał pismo nosem, pokiwał głową jednak i dodał.
— Może to być prawda, co pan mówisz, ale to się nie stosuje do Jenerałowéj, święta kobieta, a do tego, nieszczęśliwa. Zazdroszczą jéj ludzie i okrywają oszczerstwy, ogadana, spotwarzona! z jaką to ona znosi cierpliwością! z jaką pokorą. Osamotniona szuka pociechy w modlitwie.
Już to, dorzucił żywiéj, powiem panu, że niegodnie jest tak opuszczać rodzinę, i przez dumę źle zrozumianą odrzekać się świętych obowiązków.
— Ale czegoż to WPan chcesz u djabła? — zawołał szewc zniecierpliwiony wreszcie, — czyś po buty przyszedł, czy nawracać mnie? Mów jasno, ja człowiek prosty, i nie lubię takich ważonych słówek...
Kapitan o mało się nie rozśmiał z téj niecierpliwości, ale w sam czas się powstrzymał i czując, że więcéj zrobić nie może nad to, co uczynił, wziął za kapelusz.
— Przyszedłem w sprawie moich nóg, — rzekł obojętnie, ale kiedy mi pan odmawiasz przyjacielskiego zajęcia się mojemi nagniotkami... idę, idę. Com mówił o Jenerałowéj, było, tak sobie, z dobrego serca, widzę, że mnie pan zrozumieć nie chcesz!
— A! bo bredzisz kochany panie! — rzekł Kirkuć, buty! Jenerałowa! familija! wszystko to jakoś razem nie do rzeczy! Mnie trzeba mówić po prostu, a wać pan choć żołnierz, furfarteryją jakąś mnie zbywasz.
— No to na wychodnem powiem waści jasno i otwarcie, — zawołał uśmiechając się Kapitan; znam Jenerałową, wiem, że jejby to prawdziwą uczyniło przyjemność, gdyby familija do niéj się zbliżyła, przekonany jestem, że tego pragnie, że to jest serca jéj potrzebą, rób sobie z tém co chcesz, a bez butów się obejdę, — dodał, — i skłoniwszy się zdumionemu tém zakończeniem rozmowy Kirkuciowi, powoli wysunął się z izdebki.
Jakkolwiek cel nie został w zupełności osiągnięty, Pluta wszakże z rozpromienioném czołem siadł do dorożki, nie sądząc by pracę i oléj utracił... Uśmiechał się sam do siebie i podśpiewywał jakaś piosenkę z dawnych szczęśliwych czasów, która przywodziła mu na myśl wspomnienia przyjemne... Już miał odjechać z przed kamienicy, i zapalał tylko cygaro, by ruszyć z niém, rozmyślając gdzieby się miał udać, gdy z Miodowéj ulicy na zawrocie ukazała mu się postać niewieścia, która oczy jego zwróciła.
Była to... ale tu opis tak trudny, jak monety, która długiem przechodzeniem z rąk do rąk straciła pierwotnie na niéj wyciśnione piętna.... Wprawdzie nummolog wprawny widzi tam zarysy dawnego stępla, domyśla się rysunku, zgaduje napis nawet, ale dla oczów profanów, mało co zostało z tego, co dał Bóg w początku życia.
Była to więc... pani już nie tak pierwszéj młodości, ale uparcie znać dbająca o to, aby jak najdłużéj za młodą mogła uchodzić. Strój jéj wielce wyszukany i wytworny łudził zdaleka pozorem, barwą, formami młodocianemi przechowanemi dzięki połączonym usiłowaniom sztuk rozmaitych... Kapelusik z różowemi wstążkami, obówie obcisłe, wcięta sukienka i płaszczyk przystały by dziewczęciu ośmnastoletniemu, chód zręczny, choć trochę wymuszony zwiastował pełną sił i lekkości panienkę; a zapuszczona umiejętnie zasłonka niedając dostrzedz rysów, uderzała tylko przebijającemi się przez nią świeżości tak niesłychanéj jagódkami, że koloryt ich wprawiał w podejrzenie, czy je natura takiemi wydała, czy sztuka podjęła się ją zręcznie sprostować. Wprawne oko kapitana w tém zjawisku dostrzegło naprzód cechy właściwe światu, w którym on żyć lubił, późniéj pamięć jego niesłychana, przywiodła mu coś z lat dawniejszych, podobnego do téj uroczéj postaci... zatrzymał się, wlepił wzrok ciekawy, czekał długo, aż gdy piękna pani przechodząc powolnie spojrzała nań, wyskoczył ku niéj z dorożki, prawie będąc pewien jakiéjś znajomości, któréj nazwiska tylko wśród licznych tego rodzaju nie mógł sobie jeszcze przypomniéć.
Przypuszczenie to stwierdzone zostało, gdy dama trochę przestraszona, zatrzymała się również i rączką przecudnie odzianą w rękawiczkę popielatą, odrzuciła woalik kryjący czarodziejskie jéj rysy.
Niestety! mgła tajemnicy rozwiana nagle w osłupienie wprawiła czciciela płci pięknéj, tak straszną widać wydała mu się ta ruina przy obrazie wyrytym w pamięci.
Twarz pięknéj niegdyś pani, nosiła wprawdzie ślady dawnéj i niepospolitéj urody, ale nielitościwie przerobione latami i kosmetykami na karykaturę... Wybielona jak ściana pod wielkanoc, wyróżowana jak krasanka, z malowanemi czarnemi brwiami nad zapadłemi strasznie oczyma, nieznajoma w uśmiechu pokazała w dodatku ząbki, których kształt i rozmiary niedozwalały wątpić, iż sztuka dentysty nie doszła jeszcze w Warszawie do łudzącéj doskonałości utworów Desirabod’a...
— Panna Adolfina! zawołał Pluta.
— Pani Adolfina! poprawiła malowana z uśmiechem pełnym wspomnień zalotności przeszłej w nałóg i grymas dziwaczny.
— Pani...
— Tak jest... tak... kapitanie!
— Cóż pani tu porabiasz?
— Opłakuję mojego męża!
— Jakto? był więc i mąż! i miał ten rozum, że umarł? zapytał z nielitościwą poufałością, która była echem jakiéjś dawnéj widać ścisłéj przyjaźni kapitana...
— Zawsze żartobliwy! odparła ruszając głową pani — zawsze ten sam, nieoszacowany o! jakże się cieszę.
— Ale bo! nie ciesz no się jeszcze, pani Adolfino, odparł Pluta, niema tak dalece czem, lata uczą rozumu i gaszą zapały, a w dodatku wypróżniają kieszenie.
— Fi! ale cóż znowu? wiecznie tak nieznośny pan jesteś,
— Natura! natura! Uważałaś pani kiedy, dodał, że na starość w człowieku, co tylko miał za młodu niepotrzebnego jak najbujniéj wyrasta, naprzykład brodawki, naroście i znamiona... otóż tak i z przywarami... nietylkom się ich nie pozbył, ale mi powyrastały, nadto bujnie. Tandem, moja dobrodziejko co porabiasz?
— No cóż? no cóż? odparła z trochą dumy pani Adolfina, żyję z mojego majątku i mieszkam w Warszawie!
— Z majątku? spytał kapitan... co u licha, a zkądże się on asińdźce wziął?
— Przecież miałam męża... odparła piękna nieznajoma.
— No! i dzieci? zapytał śmiejąc się Pluta.
— A! niestety! nigdym ich nie miała.
— No! to chwała Bogu! jesteś wolna jak ptaszek i używasz świata zapewne... rzekł kapitan zacierając ręce... boć rozum masz...
— Pleciesz WPan... widzisz jak zestarzałam?
— Gdzież zaś? przerwał kapitan... a dużo ci ten mąż zostawił?
— Tylko dwakroć i o to jeszczem się musiała procesować... z westchnieniem odezwała się wdowa... adwokat mnie tyle kosztował! Kapitan się uśmiechnął.
— Trzebaż było młodego wybrać! jak pani jesteś nierozważną...
— Właśnie... właśnie... ale ten był nadto młody! Drugie westchnienie towarzyszyło pierwszemu.
— A powiedzże mi pani choć nazwisko swe i mieszkanie, niechaj wiem, odwiedzę pewnie... Wszak po staréj znajomości drzwi mi nie zamkniesz.
— Ale mój kapitanie! będę najszczęśliwsza!
— Najszczęśliwsza, to za wiele... mówmy już po prostu szczęśliwa.. ze staremi przyjaciołmi nie trzeba się ceremonijować — więc naprzód — jakże panią mam nazywać.
— Ale wszakżem mówiła...?
— Dotąd ani razu.
— Adolfina, Adolfina Jordanowa!
Kapitan drgnął, przyskoczył, schwycił ją za rękę gwałtownie tak że się trochę przelękła i zawołał.
— Jak? jak?
— Jordanowa! kapitanie.
— I mówcież tu że niema opatrzności! zawołał na głos Pluta... a ja szukam Jordanów, a ja głowę łamię, by ich wynaleść? Jordanowa! O! nieoszacowana Adolfino! ty nie wiész jakie mi szczęście przynosi, że jesteś Jordanową.
— Cóż to żarty? spytała trochę urażona wdowa.
— No! no! nie posądzaj! mówię wcale serjo. Gdzie mieszkasz?
— Przy Wilczéj ulicy...
— Na Boga! gdzież to jest?
— Nie wiész?...
— Ale któż może mieszkać przy Wilczéj ulicy?
— Ja, ja... z urazą odparła Adolfina. Cóż to pan niewiész, że Wilcza wychodzi na Aleje... że ja mam ogród od alei? że mój dom...
— Jakto? i dom własny.
— Bardzo skromny...
Widząc że się zbyt już długo zatrzymał i że odświeżona znajomość trochę się niecierpliwić zaczynała tą rozmową wśród chodnika przerywaną potrącaniami przechodzących, kapitan ukłonił się jéj, ścisnął rączkę i powoli siadł w dorożkę, zamierzając już ruszyć znowu, gdy głos szanownego Mateusza Kirkucia wstrzymał go silnem — pst! wyrzeczonem prawie nad uchem.
Kirkuć dość skromnie ubrany jak na siebie, bo najmniéj widoczną część stroju tylko miał w kraty niebieskie z zielonem, a chustkę czarną z końcami czerwonemi, w bardzo dobrym humorze, szedł pod boki z kimś drugim... Widocznie wracali z niedalekiego ogródka, w którym grała muzyka węgierska i bawar szerokiemi rozlewał strugami, twarze były zarumienione, oczy pałające, a miny szalenie zawadyjackie, niewiem skutkiem piwa czy muzyki.
Towarzyszem Kirkucia był ów jenijusz nieumiejący mówić, który przed niedawnym czasem, wysłany został na prowincyją z misją wyszukania śladów urodzenia Kopciuszka, człek co nie umiał wzbudzić zaufania kapitana, za którego wszakże poręczył pan Mateusz że odpowie godnie włożonemu nań zobowiązaniu; skromny Pętelka. Tym razem jednak był do niepoznania, tak rozjaśniona twarz jego pałała na zewnątrz wybijającą się radością duszną, jakiegoś tryumfu, podzielaną przez towarzysza Kirkucia.
Kapitan nie rad był, w ogólności spotykać się wśród ulicy z ludźmi, których zetknięcie za kompromitujące uważał; unikał Kirkucia mimo że ten przy kapitanie zachowywał się tak przyzwoicie jak tylko mógł i umiał, — ale to już nie sposób było wywinąć się od tych panów i musiał zatrzymać się choć nie bardzo ochoczo.
— Kapitanie, rzekł z wielkiem wzruszeniem pan Mateusz, nowiny ważne i wielkie! na miłość Boga, zejdźmy gdzie aby się rozgadać.
— Dobrze, zaraz wam służyć będę... ale idźcie przodem do Wolfina, i tam każcie dać wina butelkę na mój rachunek, abyście nie tęsknili, ja was dopędzę.
Kirkuć udając niezmiernie domyślnego z uśmiechem pociągnął towarzysza i poszli, kapitan zamarudził przy dorożce, wsiadł powoli, kazał się przewieść na Leszno dla użycia świeżego powietrza i w dobry kwandrans dopiero zjawił się w handlu winnym. Cały ten manewr przedsięwzięty został, aby uniknąć towarzystwa tych dwóch panów, którzy już w osobnym gabinecie poczynali szklanki wina, gdy Pluta wszedł do nich.
Z tém uznaniem wyższości, które jest cechą ludzi dobrze ukształconych, Kirkuć i Pętelka oba powstali na widok swojego zwierzchnika. Pluta winem się nie rad zaspakajał, pił je za napój zwykły, ale gdy natura wymagała podbudzającyh środków uciekał się do mniéj więcéj mocnego groku, który sobie przyprawiał sam wedle natchnienia chwili i potrzeby zdrowia, mając ku temu teoryją jasną i prostą, i dowodząc, że spirytus jest treścią ostateczną wszelkiego trunku, zatem treść ta i woda wszelki trunek dla sarmackiego podniebienia zastąpić potrafią.
Zostawując więc wino swym towarzyszom, kapitan kazał podać wody, cukru i rumu i przyprawiwszy sobie szklankę zimnego ponczu, usiadł z cygarem w ustach naprzeciw milczącego Pętelki. Kirkuć ogromnemi krokami przechadzał się po pokoju czegoś straszliwie niespokojny.
— No, i jakże interesa stoją? spytał posła nareszcie, w twarz mu puszczając kłąb dymu.
— To tego... zaczął swoim obyczajem Pętelka, to tego... żeby nie tego, toby te... ale proszę posłuchać...
— Już tylko mów, mój drogi, a o słuchanie się nie frasuj... jest jaki ślad, że Maryja Jordan, jest w istocie córka Jenerałowej?
— To jest tego... odparł popijając Pętelka — żeby tego, jakem mówił, to nie te, ale moralne przekonanie to tego...
— WPan wiész, zapytał kapitan zrywając się z krzesła i podchodząc do Kirkucia, co on chce mówić? wybadałeś go? bądźże łaskaw i wyręcz, bo mi się w głowie kręci, gdy słucham takiéj gadaniny... a prędko Kirkuć.
— Ja już wszystko wiem, po cichu przysuwając się z krzesłem począł p. Mateusz... to człowiek jednakowo jenijalny, choć gadać nie umie... to człowiek taki, jakiego ze świecą nie znaleźć.
— No! ale bez świecy podobnych dosyć widzę, rzekł Pluta, do rzeczy.
— Otóż uważajcie tylko jak on się tam wziął doskonale, począł Mateusz, niekiedy okiem i ruchem powołując się na towarzysza — to głowa!
— Mój drogi Kirkuć, rzekł Pluta, nie chwal go tak bardzo, a mów o co chodzi, wiesz że mnie po jedzeniu rozwlekłe opowiadania szkodzą, zbiera mi się jakby na nudności... żywiéj, żywiéj!
— Ale poczekajże pan! przerwał obrażony Mateusz, potrzebaż rzecz wyłuszczyć jak się należy, okazać jak on się do tego wziął.
— Mnie o to tylko chodzi co zrobił.
— Tak! ale tu i o mój honor idzie! bijąc się w piersi z trochą słusznéj dumy, dorzucił Mateusz obrażony — bo kiedy mówiłem że za niego ręczę, to jakbym tam sam był!
Pluta z niecierpliwości wychylił pół szklanki groku, ale widząc że są fatalne koleje, przez które najdespotyczniejsi ludzie przechodzić muszą, poddał się przeznaczeniu i słuchał.
— Rzecz się tak miała, rzekł Kirkuć — Pętelka mój przyjaciel, nie w ciemię bity, pojechawszy na miejsce, wziął na się charakter szlachcica ubogiego szukającego gruntu i chaty, jakby tam w téj stronie miał sobie osiąść. Uważasz pan co za spryt!
Postanowił sobie nie iść wprost na zwiady, bo by to podejrzenia obudzić mogło, ale poznać osoby i słuchać... Nie żałował czasu, ni trudu... bo mu chodzi o reputacyją...
Pętelka spuścił oczy skromnie i westchnął potakująco.
— Siadł tedy u propinatora! uważasz pan w ognisku nowin! u propinatora! co za spryt! i siedział...
Tu Kirkuć uczuł potrzebę odwilżenia gardła.
— Niechże siedzi sobie szczęśliwie, stukając szklanką o stół z nowym wybuchem niecierpliwości zawołał Pluta, powstając — niech on siedzi, siedź ty i niech was...
Kirkuć uczuł niebezpieczeństwo, Pętelka się zaczerwienił... oba zmięszali, spojrzeli po sobie.
— No to tego, kiedy tak! rzekł Pętelka...
— Cóż WPan chcesz wiedziéć? zapytał Kirkuć.
— Co? czy doszedł że Maryja jest córką Jenerałowéj? czy są ślady czarne na białem? czy mamy dowody, czy ich nie mamy.
— Otóż niemamy... rzekł Kirkuć stanowczo, a jednak to jest człowiek jenijalny...
Pluta już był przywiedziony do tego stanu, że mu wyrazów zabrakło, włożył kapelusz i chciał odejść. Mateusz to spostrzegł i zżymnął się poglądając ku Pętelce jakby mu chciał powiedziéć: Otóż to patrz co ja cierpię z tym człowiekiem!
— Idź! idź pan kiedy niemasz cierpliwości słuchać, zawołał rozgniewany, a to się największéj rzeczy nie dowiesz...
— Cóż chcesz? wiem już że jest jenijalny! rzeki z rezygnacyją kapitan, a z reszty kwituję.
— Gdyby były tego najmniejsze dowody na świecie, dodał Pętelka, ja bym je z pod ziemi dobył.. ale kiedy nie tego, to tego... co ja winien?
— Tak! sam pan widzisz jak logicznie mówi... to miło słuchać... Ale czego się nikt nie spodziewał, czego niemogliśmy nawet marzyć, o czem nikt z nas niewiedział... przywiózł pan Pętelka.
— Cóż przywiózł?
— Wiadomość taką że ja sam od niéj zawrotu głowy dostaję... bo to jest człowiek jenijalny!
— A no, kiedy coś przywiózł to siadam, rzekł kapitan — cóż tedy?
— Nieznalazł córki, ale dał nam matkę! zawołał Kirkuć ocierając łzę rękawem, tak jest matkę!
— Jaką matkę? gdzie? czyją?
— Moją! i Jenerałowéj i pana Kacpra, dodał Kirkuć.... jest.... żyje, mamy matkę o czem nigdyśmy niewiedzieli..... ale to cała historyja.
— Mów choć połowę, rzekł zaciekawiony kapitan zabierając się do spreparowania drugiéj szklanki groku... mów, bardzo proszę... A też ta matka chyba ma lat sto!
— No! nie tyle... ale staruszka być musi...
— Zaczniesz ty kiedy Kirkuć? spytał Pluta.
— Może lepiéj niech on sam opowie...
— Mówcie dwóch byle prędzéj! krzyknął kapitan... mnie pilno! na miłość Bożą...
— Bo to było tak... począł Pętelka.
— Ale czekaj, ja to krócéj mu opowiem... podchwycił Kirkuć.
— Kiedy tego to tego! jak chcesz! mów.
Nie było sposobu wyplątać się z wstępnych kołowań niezręcznych opowiadaczów. Kirkuć pił i płakał trochę z rozczulenia, trochę od trunku, Pętelka zaczynał od tego i kończył na tego.
Kapitan wrzał.
Znalezienie pani Jordanowéj napędzało mu myśli różnych do głowy, chciał być sam aby na nich coś osnuć, bo jednostajność imion dziwny mu plan nastręczała, a tu ciekawą nowinę cedzono mu po kropli.
— Przyjechawszy tam Pętelka, — mówił po odetchnieniu Kirkuć, — musiał użyć fortelu aby się czegoś dowiedziéć, udał się za dalekiego krewnego panny Julji.
— To tego, aby tego! dodał objaśniająco Pętelka.
— Rozumiem, — przerwał kapitan, — a mówcie daléj.
— Coś tam jeszcze ją pamiętano nieco ten ów, ale gdy bliższych chciał zasięgnąć wiadomości, okazało się, że je jedna tylko osoba dać mu mogła, a tą była staruszka babka siedząca pod kościołem niejaka Wawrowa, która z Julką przybyła w te strony jako niegdyś niańka i sługa naszego domu.
Z Wawrowéj tedy dobył Pętelka, co mu było potrzeba. Ja nawet, jak przez sen przypominam sobie tę kobietę, ale ją wówczas jeszcze Fruzią Rzepkówną nazywano... Wawrowa gadała chętnie i wygadała się powoli, ale z czem, oto z całą historyją naszéj matki, która poszedłszy za naszego ojca, potém już gdy nas troje na świat przyszło, dla nadzwyczajnéj swéj piękności pokochaną została przez jakiegoś wielkiego pana, porzuciła dom i nigdy już do niego nie powróciła. Ojciec nasz przed dziećmi mówił zawsze o niéj, jak o umarłéj i sam się drugi raz ożenił, a my potem uchodziliśmy w domu za dzieci drugiéj jego żony, która dla nas istotnie matką była.
Pierwsza znikła, ale ot co się święci, nieumarła, gdy ją ów pan porzucił poszła za mąż raz jeszcze i owdowiała, a żyje po dziś dzień, Wawrowa co roku chodząc na Warszawę do Częstochowéj, odwiedza ją i widuje, a że i w tym czasie być tu myśli u niéj, ma nam odkryć rodzoną matkę, o któréj wcale nie wiedzieliśmy! Wystaw sobie kapitanie, — dorzucił Kirkuć, — a gdyby na nas jeszcze spadła po niéj jaka sukcessyja? co mówisz...?
— No! sukcessyja — jak sukcessyja, — odparł Pluta — ale jeżeli to prawda, a ja jeszcze dostojnéj Jenerałowéj i matkę wynajdę, i córkę i braci, a wszystką rodzinę zgromadzę, to będzie...
— Majstersztyk! — rzekł Kirkuć, śmiejąc się, — no! i kto wié? a może być sukcessyja! dwa razy szła za mąż i bogaty pan w niéj się kochał, musi coś przecież mieć!
— Teraz tylko chodzi tego, aby tę Wawrowę wynaleść, gdy przechodzić będzie, — dodał Pętelka, któremu się usta rozwiązywały — bo prosta, tego, kobieta, nawet nazwiska matki staruszki nie wié.
— Oddaję mu teraz sprawiedliwość, że jest człowiek jenijalny, — rzekł Pluta, dokończcie butelki... ja mam ważne zajęcia, do zobaczenia u mnie, tam pomówimy obszerniéj.
Oba towarzysze powstali znowu, Kapitan włożył kapelusz poważnie, dał rubla Kirkuciowi na wino, a sam śmiejąc się, wyszedł z winiarni.
— Składa się! — rzekł z cicha do siebie, — jak nie można lepiéj, opatrzność zawsze czuwa nad dobrą sprawą, musimy ją wprowadzić na drogę moralności!
Bardzo nas to boli, żeśmy z oczów stracili poważną i przyzwoitą postać Jenerałowéj, zmuszeni będąc wprowadzać czytelników naszych w towarzystwo ludzi wcale nie dystyngowanych i niekiedy trywjalnych. Ale życie ma swe prawa, i powieść słuchać ich musi; są okoliczności wprowadzające nas w niezbyt przyjemne miejsca, wśród osób nie koniecznie sympatycznych, i zmuszające pozostać z niemi mimo największego wstrętu. Wiemy to dobrze, iż wielu z szanownych czytelników naszych woleliby, i nie bez przyczyny, którą my pojmujemy, atmosferę salonów, posadzki woskowane i gładzéj woskowane twarze, atłasy i aksamity, herbowne wezgłowia i paradny ów przyrząd spokojnego życia, wśród którego tragedyja nawet chodzi wysznurowana, a dramat w koronki się stroi, ale...
Jest ogromne ale. My to życie ludzi, których Opatrzność podniosła do dostojeństwa ideału ziemskiéj wielkości, tak szanujemy, tak korne przed niem schylamy czoło, że tknąć je mielibyśmy za świętokradztwo. Nieśmielibyśmy podnieść ręką nienamaszczoną zasłon ukrywających ten przybytek nudów, etykiety, dumy i majestatu... nieumielibyśmy wyżyć w zadusze wonnéj téj szczęśliwości, ani przez pół tomu.
Są to rzeczy bardzo piękne, świetne, których nie jeden zazdrości, my przecie na ich smaku poznać się nie mogliśmy. Wina to zapewne zepsutego podniebienia, nie potrawy. Spopielała Pompeja, skamieniałe Herkulanum więcéj jeszcze mają życia. A w dodatku dla artysty, jeśli tem imieniem biedny powieściopisarz zuchwale nazwać się może, daleko ciężéj z suchych trzasek dobywać żywotnego soku, niż z żywych roślin; trudniéj dobadywać się skrytego symptomu namiętności osłonionéj żelazem konwencji i muślinami kłamstwa, niż na bożym powszednim świecie, któremu dziury nic ukrywać nie dozwalają.
Z tego powodu wolimy stokroć mniéj przyzwoite towarzystwo; ale gdy nas konieczność przedmiotu postawi oko w oko z osobą tak szanowną, tak wspaniałą i godności pełną jak Jenerałowa Palmer, nie użyjemy środków jakiemibyśmy posłużyć się mogli, aby jéj towarzystwa uniknąć — ocieramy nogi zbłocone i wchodzimy do salonu.
Salon Jenerałowéj już podobno został opisany przez nas, a jeśliśmy tego nie dopełnili z akuratnością inwentarza do licytacyi, to tylko spuszczając się na domyślność czytelników, którzy choćby się nic nie domyślali, już przez to samo że ich mamy za domyślnych, puszczą płazem winę naszą.
Salon zresztą zawsze ma coś w sobie charakteru osoby, która w nim przyjmuje, i wnioskować łatwo, że u Jenerałowéj nie było na kominie Wenery medycyjskiéj, ani na ścianach Tycyjanowskich bacchanalji.
Salon był surowy, ciemny, wielką obleczony powagą, cały odziany aksamitami, zastawion palisandrem, a na ścianie jednéj wizerunek nieboszczyka ze szlifami, które malarz z niezmierną rozpustą pędzla wyświetlił i rozpromienił, zajmował honorowe miejsce w szerokich i przepysznych ramach. Niech mnie Bóg broni żebym Jenerała nawet nieboszczyka ośmielił się opisywać i bez przyzwoitego zbliżyć się ku niemu uszanowania — powiem tylko po cichu, że jakkolwiek mu ów Vandyck zaściankowy pochlebił widocznie, nie starł jednak z jego oblicza piętna, które zostawia krew do krążenia zbytecznie podbudzana środkami sztucznemi. Nos zakrawał na pączek piwonji, ale to między nami.
Naprzeciw Jenerała wisiało zwierciadło, tak, że ów wizerunek odbijał się w niém nieco przytłumiony, i nastręczał oku żony, które niewiem czy go szukało.
Dla przyzwoitości, gdyż Jenerałowa nie mogła znosić muzyki, był i fortepian przepyszny, wiecznie zamknięty, jeden z tych nieszczęśliwych instrumentów, które z rozpaczy fabrykanci stroją w co mają najdroższego, aby je taki brał co chce meblu nie muzyki. Pomniejszych drobnostek tchnących pobożnością i ascetyzmem nie będę wymieniał; Jenerałowa czuła potrzebę odecelowania niemi swojego salonu, ale że się na malarstwie nie znała, Ś. Franciszka i Ś. Antoni w bardzo złocistéj oprawie postawieni na straży, wyglądali wcale nie na tak świątobliwych ludzi za jakich nam ich żywoty podają. Ale o to mniejsza...
Gorzéj daleko, że od powrotu Jeneralowéj z Garwolina, salon ten stał pustkami, pani siedziała w domu częściéj daleko niż przed tem, a panna Adelaida i Bzurski godzili się na to, że jakaś nieodgadnięta zmiana zaszła w jéj charakterze.
Dawniéj wiedziano dobrze porządek dzienny, znano upodobania pani i Bzurski mogąc wyrachować przyszłość, z niéj sobie potrzebne dla siebie wykrawywał dni i godziny spoczynku, panna Adelaida też korzystała z chwil wolnych bez zgryzot sumienia. Teraz rzeczy się bardzo zmieniły, Jenerałowa nie miała widocznie planu życia, coś ją odrywało, niepokoiło, nigdy dniem naprzód nie można było odgadnąć kiedy się wybierze do Kapucynów, kiedy odwiedzi szpital lub ochronę, i pojedzie z pobożnem dziełem na miasto. Często zaprzęgano konie do powozu i nim siadła musiano je odprowadzać do stajni, nieraz Bzurski wybrał się był na wieczór do Arkadji na bal towarzyski i zmuszony był zdjąć białe rękawiczki, a panna Adelaida z żywem nieukontentowaniem zrzucała mantylkę by przywdziać fartuszek...
Zauważano téż że po pierwszych dniach i odwiedzinach, komunikacyja ze światem zwykłym Jenerałowéj dziwnie przerwaną została. Kareta jej zwykle niezastawała w domu nikogo, a wyrzucane bilety przychodziły w chwilach gdy ona nie była w domu. Wielu z nich nawet całkiem zabrakło.
Między innemi Baron Dunder gość codzienny u Jenerałowéj, zręcznie zrzedzając wizyty, skończył na tém że bywać całkiem poprzestał. Bzurski z właściwą sobie przenikliwością zauważał nawet, że słudzy tych domów, z któremi byli w najściślejszych stosunkach, teraz go jakoś unikali i złowrogo pokręcali dumnemi nosami.
Panna Adelaida wiedziała téż bardzo wiele rzeczy, na których wspomnienie znacząco kiwała głową, dając w poufałéj rozmowie do zrozumienia Bzurskiemu, że mogłaby nawet służbę porzucić, tak się jéj stała nieznośną.
Dawniéj Jenerałowa wcale nie obciążała jéj zajęciem, miała godziny pooznaczane jak w zegarku, wymagania uregulowane i nie zbyt wielkie, humor jednostajny; dziś stała się dziwaczną, kapryśną, opryskliwą niekiedy, a choć wizyty doktora Mazzini, usprawiedliwiały stanem zdrowia tę fantastyczność pani Palmer, panna Adelaida pogodzić się z nią nie mogła.
Chodziły nawet słuchy, że sam lekarz, pan Mazzini wygadał się gdzieś z tem, iż choroby nierozumie... A to już było rzeczą wielkiego znaczenia, bo nie ma czegoby Mazzini nie rozumiał, lub niemówił, że rozumie.
Doktór Mazzini był jednym z tych wielkich ludzi, do których się przystępuje z uszanowaniem, mówi ze czcią, odchodzi z postrachem. Powierzchowność jego uderzała majestatem, spojrzenie nabawiało trwogą, uśmiech rozpromieniał wdzięcznością.
Mniejsza o to, że Mazzini był lekarzem wielkim i uznanym za wskrzesiciela zmarłych, za potęgę i jenijusz jaki niemiał równego w dziejach nauki — ale to był człowiek najlepszego tonu, wesoły, towarzyski, lubiący się bawić, żyjący w świecie, jeżdżący karetą, i w towarzystwie zdaleka można go było wziąć za hrabiego lub książęcia, taką wspaniałą obdarzył go Bóg postawą.
{tab}}Umiał téż się znaleźć co się zowie, i pojmował to dobrze, że każdy lekarz powinien obrać sobie jakąś specyjalność; on miał specyjalności wielkich panów. Wątpię bardzo, czy by się nawet poznał na tych głupich chorobach, na które ubodzy chorują, i znając to do siebie, wzywany, nigdy do chudzizny nie pojechał.
Był to bowiem człowiek wielce sumienny i spełniający swą missją z przejęciem. Wiedział o tém dobrze, że go Bóg stworzył, aby potentatów miał w swéj pieczy, żeby był narzędziem czuwania nad zdrowiem i powodzeniem tych, co stoją na świecznikach społecznych, — w resztę się nie wdawał i nie pokazało się to po nim, żeby kiedy wyżéj drugiego piętra pójść raczył. Na drugie wchodził już z nieukontentowaniem i wątpliwością, daléj żadna siła ludzka wnieść go nie mogła.
Zapewne z tego powodu, że tak godność swą szanować umiał, był doskonale widziany w wielkim świecie, miał monopol katarów jego i reumatyzmów, i z taką sztuką pisał recepty, że lekarstwa jego za przysmak zjadano.
Otóż ten wielki doktór Mazzini, dał się słyszéć u jednéj ze swych klientek, która nieuchodziła za zbyt surowo dotrzymującą tajemnicy, że choroby jenerałowéj Palmer wcale nie rozumiał. Był to okropny wyrok razem na chorobę i jenerałowę... w mieście, niewiem czy z tego lub innych powodów, gdy mowa była o pani Palmer, szeptano zawsze na ucho... Jest to jeden z najgorszych znaków. Nic to jeszcze kiedy się szkaluje głośno, kiedy się żartuje nieznacznie, kiedy się wyśmiewa nim kto od bramy odjechał — ale uchowaj was Boże, aby na wzmiankę imienia waszego, szeptano sobie na ucho.
Jeśli o kim szepczą, to dowód, że jest tak nieprzyzwoity, lub popełnił coś tak nie przyzwoitego, iż na głos o nim nawet wspomnieć nie można... jest to człowiek zgubiony.
O Jenerałowéj szeptać zaczynano.
W istocie trochę dała do tego powodu... po powrocie z Garwolina; przejażdżka jéj do tego niewinnego zkąd inąd miasteczka, była jakby chwilą krytyczną jéj życia; powrót ztamtąd znamionował nową epokę.
Dom jéj opustoszał, ludzie pierzchnęli od drzwi jego, sama pani była jakby piorunem rażona. Zwykle stanowcza i śmiała, teraz niewiedziała, rzekłbyś, co począć z sobą... wirowała w jedném miejscu strwożona i pomięszana.
P. Adelaida przez którą większą część szczegółów jéj życia wiedział Bzurski, mówiła po cichu, że nawet nocy spędzała pani Palmer w jakimś stanie gorączkowym. Chodziła czasem do drugiéj nierozbierając się, klękała i zrywała się od modlitwy, niesypiała do czwartéj, to znowu kamiennym snem odpoczywała znużona do popołudnia. Widywano ją z rękami załamanemi i oczyma osłupiałemi, z nabrzmiałemi od płaczu powiekami, mówiącą pocichu do siebie, lub w niemem pogrążeniu spędzającą dnie cale na kanapie, bez zajęcia, bez pozoru nawet jakiegoś zatrudnienia.
Jeździła i chodziła w miejsca których wprzódy zdawała się unikać, na ostatek to co ją dawniéj najmocniéj obchodziło, stało się dla niéj obojętném prawie. P. Adelaida wyznała w poufałéj rozmowie p. Bzurskiemu, do którego znacznie się ostatniemi czasy, zapewne z nudów zbliżyła, że Jenerałowa opuszczała się w modlitwie i praktykach religijnych.
Jeden pan Oktaw Pobracki, przyjaciel domu wierny, którego widzieliśmy już użytym w delikatnéj sprawie z panem Mateuszem Kirkuciem, częstym jeszcze gościem i poradnikiem bywał u niéj, i z tym jednym nie zerwała stosunków.
Ale o czem mogli rozprawiać po cichu i jakie tam między niemi trwały narady, tego nawet panna Adelaida wyszpiegować nie potrafiła, ani pan Bzurski podsłuchać.
Po p. Pobrackiego posyłano czasem kilka razy na dzień, listy i kartki do niego biegały niekiedy jedne po drugich, a szepty jego z p. Palmer niezmiernie wiele dawały do myślenia.
Bzurski pierwszy a po nim p. Adelaida, która teraz podzielała w zupełności jego przekonania, nauczywszy się lepiéj go oceniać, wpadł na myśl jenijalną, że proces z familiją Jenerała musiał być wszystkiego złego przyczyną. A że z wielkości kłopotu domniemywać się było można jakiejś straszliwéj groźby, nie innéj tylko majątkowego dotykającéj bytu, Bzurski i p. Adelaida wzajem się ostrzegali, aby na pierwszy wyraźniejszy znak ruiny, zawczasu nie łudząc się nadziejami, z domu wynosić.
Mówią to o szczurach, że gdy dom grozi upadkiem, wcześnie czując zgubę, wszystkie razem gromadnie z niego uchodzą; ale i ludzie równie bywają przewidujący jak szczury.
Tu p. Adelaida i Bzurski nie spieszyli się jednak, gdyż mimo wielkich niedogodności położenia, mieli z drugiéj strony wynagrodzenie za nie w sowitéj zapłacie... Serce ich nie wstrzymywało, gdyż się do swéj pani nie przywiązali wcale, zdrowy rozsądek wskazywał tylko, żeby tłustéj gratki nie rzucać.
Tymczasem z dnia na dzień coraz było gorzéj, coraz dziwniéj i smutniéj u Jenerałowéj, któréj chłód i marmurowa obojętność na wszystko zmieniły się w rozdrażnienie tak silne, że nad niem już panować nie mogła. Znać było jeszcze walkę usilną, ale zwycięzca dawny, teraz mimo oporu co chwila upadał, podnosił się, zmagał... napróżno... Jakaś potęga większa nadeń, nieznana mu, górę nad nim brała.
Tak stały rzeczy, gdy jednego dnia Jenerałowa wyjechawszy z domu na uroczyste nabożeństwo do Ś. Krzyża, wśród ulicy pociągnęła sznurek i kazała się wieść do Saskiego ogrodu zamiast do kościoła. Bzurski który z nią tego dnia jechać raczył, niesłychanie się zdziwił, nieodpowiadało to wcale jego planom, i mruczał pełen oburzenia, gdy kareta zastanowiła się przed kolumnadą, a Jenerałowa kazawszy się zostać ludziom przy powozie, sama weszła w lekkim przymrozkiem osuszone ulice.
Pomimo pięknego dnia zimy, która zwykle niewielu sprowadza przechadzających się, było kilkanaście osób błądzących wśród ogołoconych z liści starych lip i kasztanów...
Jenerałowa z jakąś gorączkową niecierpliwością poszła główną aleją. Czy w przejeździe dojrzała że się tam kto wprzód skierował dla użycia przechadzki, o tem niewiem wcale, to pewna że oczyma niespokojnie rzucała na wszystkie strony.
Traf chciał — niewątpię, że traf to być musiał, który różne figle płatać umié — iż pani Narębska z córką i z Manią właśnie tylko co były weszły do ogrodu i Jenerałowa wsunęła się tuż za niemi.
Ale panie nasze wiedzione niespokojem serca Elwiry, która w téj gruppie rej prowadziła, udały się w tę ulicę, w któréj raz spotkały pięknego nieznajomego... i przechadzka ich innego celu nie miała nad usiłowanie uparte zbliżenia się ku niemu, gdyż on dotąd — niestety — wcale do nich jakoś przybliżyć się nie myślał.
Elwira postępowała jak Mahomet i wielu innych sławnych mężów, góra niechciała iść do niéj, postanowiła iść do góry.
Pomimo chłodu i pory nieprzyjaznéj przechadzkom, znajdowały się nieustannie ważne powody do wycieczek ku Saskiemu ogrodowi, zdrowie matki potrzebowało świéżego powietrza. Elwira niemogła się obejść bez ruchu, Mani nawet szkodziło siedzenie. Codzień więc w godzinie pamiętnéj, panie szły lub jechały do ogrodu, odbywały po nim pielgrzymkę długą i nudną, ale niestety! powracały nazad nie ujrzawszy ani nawet paltota pięknego nieznajomego. Nieśmiemy nożem analizy krajać serce pięknéj Elwiry, by z niéj dobyć nagromadzonéj tam niecierpliwości i gniewu, dochodzących prawie do rozpaczy. Gdy się czego tak gwałtownie pragnie jak Elwira tego wielbiciela, znajdą się zawsze łagodzące środki przeciw ostatecznéj utracie nadziei.
To téż po chwilach tupania nóżką i przekleństw nie parlamentarnych, zwykle panna Narębska pocieszała się różnemi pomysłami, których jéj obficie dostarczała bujna wyobraźnia. Wszakże mógł zachorować? mógł wyjechać za pilnym interesem? mógł się zamknąć aby nie uledz pokusie? mógł się obawiać familij... wszystko mógł, wedle panny Elwiry, ale nie mógł jéj nie kochać... Tego przypuścić było niepodobna.
Dla tego tak uporczywie go poszukiwała, niechcąc sobie powiedziéć, że z tego nic nie będzie.
Tym razem panie, mimo dosyć pięknego dnia, nie były szczęśliwe, wśród mnóstwa nieznajomych niepięknych, nie było ani śladu pięknego nieznajomego.
Szły więc ulicą dosyć smutne, i Mania zaczynała pokutować za to, że Elwirze nie dopisał cel jéj marzeń, bo już do niéj szukano różnych pretensyi, gdy w przeciwnym końcu ulicy zamiast owego oczekiwanego, pokazał się pan Feliks Narębski z cygarem w ustach, w kapeluszu trochę na bakier, z rękami w kieszeniach, takim jakim ludzie bywają po bardzo dobrem śniadaniu. Oczewiście żony i jéj towarzyszek nie dostrzegł lub nie poznał, bo był takim jakim nigdy w życiu w ich obecności się nie pokazywał.
Widok żony czynił na nim cudowne wrażenie cebra zimnéj wody zlanéj na głowę — bo téż pani Samuela choć go poznała z daleka, oczom wierzyć nie chciała, patrząc na niego; Elwira trąciła ją łokciem tajemniczo, równie oburzona dobrym ojca humorem, zdającym się urągać stanowi jéj duszy, a Mania nawet zdziwiła się téj energii i swobodzie z jaką przeciw nim szybko się posuwał. P. Feliks marzył i nucił po cichu, jak gdyby w owe szczęśliwe czasy, gdy sam z dumą młodzieńczą przechadzał się po cienistym ogrodzie, oczekując na piękną Juliję. Może te stare drzewa ogołocone z liści przywiodły mu na pamięć jaką chwilę niepowrotną téj błyskawicy szczęścia, która ciemności życia późniejsze tak przepaścistemi czyni, — może zapomniał, że na szyi miał obrożę, na rękach pętle, przy nogach kule, a w sercu pustkę, po któréj westchnienia latając próżno szukały przeszłości. Może... dosyć, że tak długo żony, i dwóch córek swych nie widział, iż okrzyk stłumiony pani Samueli, przypatrującéj mu się ze zgrozą, wyrwał go dopiéro z tego stanu extazyi czy upojenia.
Stanął i przeobrażenie jakie wedle mytologii miał robić widok głowy Meduzy, spełniło się na nim w mgnieniu oka.
Rozpromienienie znikło, fantazyja uleciała, został człowiek przelękły, podbity, zimny, prawie drżący, jak zbrodzień schwytany na uczynku.
— Feliksie! — zawołała Narębska, — co ci jest? co ci się stało? prawdziwie?
Narębski milczący obracał się w słup jakim bywał w domu, oczy jego błądziły już bez wyrazu, a usta otwarte nie mogły znaleźć dźwięku, którymby się odezwały.
— Feliksie — co ci jest? — powtórzyła Narębska.
— Co mi jest? ale dla czegóż ma mi coś być?
— Jak żyję cię takim nie widziałam?
— Jakimże?
— Niespostrzegłeś nas nawet? nawet Mani, — dodała po cichu.
— No! byłem zamyślony, — rzekł Narębski, — człowiek ma tyle na głowie!
Nie chciał powiedziéć — na sercu.
— Takeś mi się wydał dziwnym?
— Dajcież mi pokój!
— I dokądże tak spieszyłeś? — dodała pani Samuela przykładając rękę do głowy na znak wzruszenia mogącego spowodować chorobę, gdy Elwira współcześnie szukała już flaszeczki i oglądała się myśląc o ławce, na którejby trzeźwić było wygodniéj.
— Ja wcale nie spieszyłem, szedłem, tak sobie... Cóż znowu?
— Moglibyśmy więc przejść się trochę razem, my co tak rzadko z sobą bywamy! — z westchnieniem pełnem wymówek, dodała pani Narębska.
Czy rad był lub nie temu wnioskowi żony pan Feliks, nie wiém dobrze, to pewna, że posłuszny podał jéj rękę i przybrał postawę pokorną i potulną, tak odmienną od téj, którą przed chwilą widzieliśmy, iż niktby go teraz o taką rozpustną fizyognomiją nie posądził nawet.
— Zkądże szedłeś? — przemówiła po przestanku małym żona, ciągnąc daléj nielitościwe badanie.
— A, z sessyi! — rzekł Narębski, który się był nauczył tego wyrażenia warszawskiego.
— Czy nie od Bouquerel’a? — spytała pani Feliksowa z uśmiechem złośliwym.
Narębski ruszył tylko ramionami, Bóg wié gdzie śniadał, ale że sessyja była gastronomiczna to pewna, koloryt twarzy i woń wina z daleka się czuć dająca, świadczyły o tem dowodnie. Nie był jednak tak naiwnym, aby się przyznać do grzechu, bo spowiednik nie dawał za podobne, absolucyi nigdy.
Westchnął tylko biedak i wśród westchnienia spazmatycznie ziewnął.
Popełnił razem dwie zbrodnie, bo ani wzdychać ani poziewać bezkarnie przy żonie prawa nie miał. P. Samuela pochmurniała niezmiernie i jużby było może przyszło do wymówek, sporu, bólu głowy i publicznych spazmów, gdyby w téjże chwili pan Narębski nie drgnął tak dziwnie i nie wykrzyknął: — A!! że żona posądziła go o chorobę i apoplektyczne uderzenie. Obejrzała się nań, pobladł jak chusta.
Zrozumiemy łatwo powód tego poruszenia i wykrzyku, gdy dodamy, że właśnie z bocznéj ulicy naprzeciw nich o trzy kroki, w czerni ubrana ukazała się majestatyczna postać jenerałowéj, dla Feliksa widmo wstające z grobu.
Panie zwróciły oczy ciekawie na tę postać nieznaną a uderzającą wielką dystynkcyją, smakiem ubrania skromnego, wreszcie tém czémś co znamionuje bogactwa i znaczenie w świecie. Jenerałowa — potrzeba jéj to przyznać, udawała doskonale damę wielkiego świata: chód, ubiór, wejrzenie miała wystudyjowane pracowicie, i grała swą rolę jak Ristori lub Rachel.
Feliks już był spuścił oczy i umiejętnie rzucił się do badania resztek liści pozostałych na drzewach, aby minąć idącą przeciw nim p. Palmer nie widząc jéj, gdy nadomiar jego kłopotów, wspaniały ów upiór stanął, uśmiechnął się, i pozdrowił go cichem francuzkiem
— Bon jour...
Żona pośpieszyła go trącić, aby wywieść z osłupienia; p. Feliks szybko zdjął kapelusz, otworzył usta, coś szepnął, i zdawał się zabity..... nie wiedział co robić. Narębscy zajmowali całą szerokość alei, Jenerałowa szła naprzeciw, nie było sposobu minąć się, a p. Julija umyślnie wstrzymawszy się, zdawała oczekiwać bliższego poznania towarzystwa, które nie domyślając się ktoby była, wielce ciekawemi mierzyło ją oczyma.
Niebieskie oczy Mani podniosły się na tę piękną, spokojną, wypogodzoną twarz kobiety, któréj wzrok także szukał jéj za Elwirą, i dwa promienie spotkały się i skrzyżowały, odwracając zaraz od siebie. P. Palmer była znowu tak panią swego wrażenia, że uśmiech wywołała na usta i poglądała pozornie tylko na piękną aksamitną mantyllę Narębskiéj.
I stali tak dosyć nieprzyzwoicie, a Feliks oburzony w duszy, ani się chciał domyśléć, żeby Jenerałowa żądała zbliżyć się do jego żony — przypuścić tego nie mógł.
— Zechcesz mnie pan poznajomić ze swoją rodziną? odezwał się głos cichy, pieszczony, słodki... a straszniejszy dla Feliksa nad trąbę sądu ostatecznego.
Aby położenie wytłumaczyć, dosyć sobie przypomniéć, że Pluta obeznał panią Narębskę z historyją pani Palmer, która nic o tém nie wiedziała, że zeznania męża dokonały reszty, a Feliks wymieniając jéj imie pewien był najokropniejszéj sceny.
Jaki cel miała pani Jenerałowa chcąc się zbliżyć do Narębskich? czy serce jéj zapragnęło uderzyć dla dziecięcia? czy żal ciągnął do dawnego, do pierwszego w życiu kochanka? czy dziwactwo jakie kazało jéj rzucać się w ogień z rozpaczy? odgadnąć nie potrafię. Feliks tym razem nie osłupiał, ale skamieniał, brak mu było zupełnie przytomności, rady, myśli, środka, jakimby zapobiegł straszliwéj burzy, na którą się zbierało. A tu, jak naprzekorę ogród co moment większą liczbą ciekawych świadków się napełniał.
Moment krytyczny przedłużał się tak dziwnie, pani Narębska tak niespokojnie trącała męża, a Jenerałowa spoglądała na nich z takim wyrazem powagi zdumionéj, że nie było już ani chwili do stracenia, musiał Narębski kończyć w jakikolwiek sposób scenę, grożącą mu publicznym skandalem.
Wlepił więc wzrok w panią Palmer, przeszywający, grożący, prawie dziki i tak rozkazujący, że sile jego nawet chłód téj marmurowéj kobiety oprzéć się nie mógł..... i w téjże chwili odwracając się do żony, bardzo uprzejmie przedstawił ją i córkę... nawzajem wymawiając niewyraźnie jakieś nazwisko, którego nikt dosłyszéć nie mógł.
Jenerałowa czy się domyśliła, czy zrozumiała go, czy się przelękła, trudno było zgadnąć, twarz jéj nie wyrażała żadnego uczucia, a uśmiech grzeczniutki i słodki okrasił jéj zwiędłe trochę, ale jeszcze kształtne usteczka. Mogła bardzo łatwo przejść wyraziwszy parę słów koniecznych i uwolnić Narębskiego od turtury, nie uczyniła tego jednak i przyłączyła się z zimną krwią do towarzystwa, dobijając biednego Feliksa, który musiał się cofnąć i ustąpić jéj miejsca przy żonie. — Z powodu ciasnoty bocznéj alei niepodobna było wszystkim iść w jednym rzędzie, gruppa więc rozdzieliła się tak, że Jenerałowa z panią Narębską zostały na przedzie, a Elwira przez ciekawość wcisnęła się obok nich, ojcu i Mani zostawując poślednie miejsce za sobą. Pan Feliks usuwając się dla pani Palmer pozostał za nią. Mania zaś szła tuż za Elwirą, łatwo mogąc być widzianą, przez tę w któréj się nie domyślała matki.
I najwprawniejsze psychologa oko nie byłoby odgadło, że ta która z takim spokojem i obojętnością, rozmawiając o fraszkach, szła przy pani Samueli, pierwszy raz zbliżyła się do straconego dziecięcia, pierwszy raz nasycała się jego widokiem, pierwszy raz słyszała uśmiech jego wesoły i swobodny, głos brzmiący naiwnie dziecięcemi prawie dźwięki.
Pani Samuela, która choć niedosłyszała nazwiska owéj pani, bardzo była przejęta jéj dystynkcyją i domyślała się już jakiéj hrabinéj z domu księżniczki, straciła natychmiast bolejącą fizyognomią grożącą bólem głowy i spazmami, a przybrała zalotną, rozweseloną i niesłychanie uprzejmą, jaką zawsze miała w pogotowiu dla obcych, osobliwie większego kalibru znajomości. Natomiast pan Feliks zdawał się zabity, z jakąś obawą zbliżył się do Mani, osłaniał ją wzrokiem, czuwał nad biedną, która się żadnego nie domyślała niebezpieczeństwa. Przebył wprawdzie to czego się najwięcéj lękał, ale nie był pewien czy pani Palmer go zrozumiała, drżał aby się nie zdradziła słowem, miecz Damoklesa czuł nad głową zwieszony; wyrazy rozmowy dwóch pań dochodziły uszów jego jak brzęczenie jakieś niezrozumiałe, z którego co chwila piorun miał wystrzelić.
Szczęściem Jenerałowa nie zwracała się ku niemu, a odrywki słów dolatujące go dotąd, nic w sobie nie miały groźnego. Elwira żywo poczęła mieszać się do rozmowy, usiłując popisać dowcipem i śmiałością.
Na chwilę nawet podbita przez tę wielką panią, na któréj znajomości osnuła zaraz plan tyczący się spotkania z pięknym nieznajomym, mniéj niespokojnie szukała go oczyma po alejach.
Mania idąca za niemi z ciekawością bardzo łatwo tłumaczyć się dającą, oczyma śledziła każdy ruch téj kobiety, która mimowolnie czyniła na niéj wrażenie postrachu jakiegoś. Coś ją razem odpychało od niéj i pociągało ciekawością niezmierną, jak człowiek zwieszony nad przepaścią, topiła w niéj wzrok, zamykała przerażona i otwierała znów oczy, by spojrzéć w tę nieskończoność zaklętą, dziwną, straszną.
Narębski w ciągłéj obawie nawet wrażeń dziecięcia śledzić nie mógł, szedł jak obłąkany, jak winowajca na ścięcie; rad był aby to trwało jak najkrócéj, a zdało mu się, że wiek męczarni już przeżył.
Jenerałowa ani myślała się oddalić, choć może przeczuwała co w sercu Feliksa się dzieje, dziwny spokój malował się na jéj twarzy, dziwna słodycz na ustach.
Mówiła o wielkim świecie, wspominała imiona głośno, rozwodziła się nad pobożnością mieszkańców Warszawy, i roskoszą jakiéj dusza przejęta uczuciem religijnem doznaje wśród tak świętobliwego grona ludzi... czego pani Narębska, która była pobożną w samą miarę i bez żadnéj exaltacyi, słuchała cierpliwie, ale nieokazując by to ją bardzo przejmowało.
Już niewiem jak by się to skończyło, gdyby nagle litościwe niebo nie zachmurzyło się jakoś, i drobny śnieżek z deszczem nie zaczął padać naśladując wiosenne marcowe i kwietniowe zawieruszki; Jenerałowa i Narębska wraz z innemi posunęły się ku kolumnadzie, u któréj konie ich czekały, ale ich to jeszcze nie rozdzieliło.
Szczęściem w powozie Narębskich nie było miejsca dla pana Feliksa, co sobie zaraz przypomniał, i gdy doszli do placu, po pożegnaniu ceremonijalnem, Feliks miał zupełnie prawo opuścić żonę a pójść z Jenerałową do jéj karety. Kocz kareta Samueli ruszyła już z miejsca, a zmięszany mąż pożegnawszy ją wzrokiem niespokojnym, dopiero odetchnął.
Jenerałowa niespieszyła się do swojéj karety.
— Zadziwia to pana zapewne, odezwała się po chwilce, żem się ośmieliła zbliżyć do jego żony... nie będę się z tego tłumaczyć.
— Pozwól pani powiedziéć sobie tylko, przerwał gorąco przychodząc do siebie z przestrachu Feliks, że o mało nie stałaś się pani powodem sceny, któréj nie wiedziałem jak uniknąć.
— Scena? spytała piękna Julija powoli.
— Tak jest! moja żona została uwiadomioną o wszystkiem... wié imie pani... wié pochodzenie Maryi.
Jenerałowa trochę pomięszana zatrzymała się, ale wnet oprzytomniała; rumieniec prześliznął się po twarzy i znikł ustępując miejsce bladości straszliwéj.
Nie rzekła już ani słowa, w milczeniu wsiadła do karety i rozkazała wieść się do domu.
Narębski zataczając się, chory i złamany, powolnie powlókł się ulicą, ale niewiedział ani dokąd idzie, ani co się z nim dzieje. Śnieg padał w najlepsze, nie czuł go wcale i byłby niewiem gdzie zaszedł, gdyby głos barona Dunder uprzejmie zapraszający go do powozu, nie przerwał tego przykrego stanu.
Machinalnie wsiadł do niego Narębski, a baron, który dla obcych zawsze wyborny humor przybierał, i wymagał po drugich, aby mu się z wesołą przedstawiali twarzą, uderzony został ponurą fizyjognomiją człowieka, którego do swéj karety przypuścić raczył.
— Chory pan Narębski? zapytał go po chwili... cóś widzę?...
— Istotnie, trochę się czuję... nie swój... odparł Feliks wodząc ręką po spieczonem czole.
— A więc możebym odwiózł do domu... rzekł Dunder... to mi da sposobność złożenia mojego uszanowania pani i ślicznym dwóm pączkom rozkwitającym obok téj pięknéj róży.
Pozwolisz.
— Ale to dla pana Barona będzie daleko.
— Daleko! ma foi! zawsze po drodze, choćby do Ameryki! Allons donc! cóż to za daleko!
Narębski się nie spierał, zrobili krąg przez Czystą ulicę i puścili się w ślad za powozem pani Feliksowéj, który dobrze ich poprzedził.. Baron prosił tylko towarzysza aby mu pozwolił posłać człowieka na chwilę, za pilnym interessem... szepnął mu coś na ucho. Musieli się zatrzymać oczekując jego powrotu przed Hotelem Gerlacha... i postali tu dobry kwadrans — ale czas nie był stracony.
Baron bowiem odwrócił się zaraz ku Feliksowi i założywszy nogę na nogę z wielkim wdziękiem pozy i dezinwolturą, ujął za rękę przyjaciela, ubrał usta w uśmiech słodki i tak począł.
— Kochany panie Narębski... napomknąłem już panu cokolwiek o moich zamiarach... Vous savez? każdy ma swe słabości... radbym się ożenić... szukam... probuję, ale nie myślę by człowiek tego znaczenia i majątku co ja... vous comprenez? obowiązany był przeciwko sercu towarzyszkę sobie dobierać w szeregach arystokracyi koniecznie... Chcę kochać, vous comprenez? n’est ce pas? pragnę serca? chcę by ta któréj daję imie, i położenie moje, podobała mi się... on est egoiste du moins une fois dans la vie, vous savez? otóż to... Twoja wychowanica panie Narębski... chociaż wiem że to jest une fille de rien, ale dzięki wychowaniu (elle est trés bien) nadzwyczaj niezmiernie mi się podoba..... j’y pense serieusement, qu’en dites vous?
Narębski oprzytomniał, chodziło o jego ukochane dziecię, serce mu uderzyło, niewiedział sam co powiedziéć, ale w końcu po wahaniu postanowił być zupełnie szczerym.
— Panie Baronie, rzekł poważnie chwytając jego rękę i ściskając ją silnie tak, że Dunder nieco syknął poczuwszy ten szlachecki uścisk aż w kościach — panie Baronie, mówmy otwarcie.
Oui c’est ça.
— Przyjmując ten tytuł, spodziewam się i wiem żeś musiał z nim wziąć pojęcia nasze o honorze i świętości słowa... naprzód więc słowo uczciwe, że tajemnicy dochowasz...
Allons donc! niech tak będzie... słowo! rzekł zaciekawiony Baron.
— To dziecię, ta sierota... jest moją córką, odezwał się ze wstydem spuszczając oczy Narębski..... nosi imię przybrane, nie właściwe.
— A matka? zapytał Dunder.
— Nie chcę i nie mogę jéj wyjawić.
Dunder uderzył się w czoło śmiejąc.
— Gdzieżem miał mój spryt! rzekł z francuzka... rozumiem... matką jest Jenerałowa.
Narębski zamilkł.
— Nie idzie o to kto matką, odezwał się po przestanku, wśród którego kroplisty pot wystąpił mu na czoło — chodzi o to że to dziecię niema rodziny, niema imienia, niema nic... prócz najszlachetniejszego serca i najpoczciwszéj duszy!
Dunder się mocno zadumał.
— Ale by można przecie lui faire une génealogie quelconque, vous comprenez?
— Nie podejmuję się tego.
C'est facheux! c'est trés facheux!... a tak śliczniuchna! tak milutka! i talenta słyszę! i główka co się zowie! Jakby mi ładnie świeciła w moim salonie mordore, na tych meblach adamaszkowych ze złotem.
Wdzięczen ci jestem za szczerość, rzekł zamyślając się... nie jest to jeszcze tak źle jak sądziłem... obawiałem się plebejuszowstwa... krew zawsze szlachecka.. pan nie byłeś żonaty, możesz ją kiedyś przyznać, a baronowska korona pokrywa wszystko.... Tylko mi żal że na karecie drugiego herbu odmalować nie będę mógł przy moim... J y pense fantazyjny być może... gdyby róża? C'est ça... a na hełmie trzy liście.
Nie było tam nikogo coby zrobił uwagę Baronowi, że liczba trzy dla małżonka siwiejącego była złéj wróżby... i uśmiechnął się do siebie z zadowoleniem.
— To pierwsze, przerwał Narębski, drugie jest, że Mania, obawiam się bardzo o to... kocha podobno...
En voila du grave! zawołał Baron... no cóżto romansik? z młodym chłopcem?
— Nie — jest to zaledwie może rozbudzające się uczucie, niewiem czy dziesięć razy z sobą w życiu mówili, a sam na sam ani razu... ale urażałem...
— Któż to jest?
— Uważałeś pan może w księgarni przeszłą razą gdyśmy się spotkali, tego młodego człowieka.
— Nie uważałem go wcale.... ale jeśli tak to nic... dzieciństwo... vous comprenez? niepodobna żeby nie miała rozgarnienia... zresztą rachuję i na pana...
To mówiąc uścisnął rękę Narębskiego.
— Zrobi się jéj uwagi... wiesz pan moje położenie, zapewnię jéj douaire stosowny... sto tysięcy rubli... bo szczerze ci powiadam... szaleję za nią! śni mi się! czuję się odmłodniałym, romansowym, dziecinnym, zdaje mi się, że ją kocham... vous comprenez? uczucia jakich nie doznawałem w życiu... gotówem wiele uczynić, podobała mi się jak żadna... obraz jéj mnie ściga... Narębski! ty mi musisz dopomódz! zważ co za partyja dla niéj!
— Panie Baronie, odparł Feliks — rób co sądzisz właściwem, ja ani przeszkadzać, ani pomagać nie mogę... kocham to dziecię, jak niegdyś kochałem jéj matkę... chcę jéj szczęścia.
— No? więc o cóż chodzi? zapytał Baron będąc pewien, że w salonie mordore na meblach adamaszkowych ze złotem, szczęście mieszkać musi koniecznie.
W téj chwili służący podbiegł właśnie wracając z miejsca, do którego był wysłany z trzema prześlicznemi bukietami. Dwa z nich były całkiem jednakowe i uderzały bogatym doborem kwiatów, trzeci składał się z samych róż i prostotą oba je gasił. Baron spojrzał, coś mruknął, i kazał jechać do Narębskich, piastując z wielką troskliwością osobliwie ten trzeci, którego przeznaczenie odgadnąć było łatwo.
Nieopisane uczucie ścisnęło serce pana Feliksa, z jednéj strony to wzniesienie, ten obiecujący się los tak świetny pochlebiał mu dla sieroty, z drugiéj poczciwsza myśl żałować kazała cichéj izdebki z Muszyńskim i serdecznych błogosławieństw żywota, których nic zastąpić nie może.
— Niech Bóg rostrzyga! rzekł w duchu — niech ona wybiera!
Powóz zastanowił się przed domem Narębskich, a Baron z młodą fantazyją wyskoczywszy z niego poprzedził gospodarza na górę... gdzie panie, które go już z okna dostrzegły, oczekiwały pragnąc dopytać kogo poznały w ogrodzie. Narębski obawiał się właśnie aby Elwira i jéj matka zbyt natarczywie nie dowiadywały się o to przy Baronie; zakłopotany dosyć wszedł za Dunderem, który od progu począł się uśmiechać, wdzięczyć, śmiać, nakoniec krzyczeć francuzkie komplimenta.
Z wyszukanym ruchem podał bukiet pani Samueli, potem Elwirze, ale z trzecim szybko się odwróciwszy szukał napróżno Mani, która już pobiegła skryć się w swym pokoiku.
— Gdzież jest śliczna panna Maryja? zapytał,
— Kopciuszek? złośliwie odpowiedziała Elwira.
Cendrillon! delicieux! zaśmiał się Dunder, niechże mam to szczęście, bym sam jéj tak skromną wręczył wiązankę.
— Ale nie fatyguj że się Baronie, odparła pani Samuela, dość jesteś łaskaw żeś o nas wszystkich pamiętał.
— Proszę o tę łaskę.
Elwira ze złośliwym śmiechem pobiegła sama po Manię, która coś porządkowała w swéj izdebce, wpadła do niéj z hałasem i porwała ją za rękę.
— No chodź Kopciuszku! zawołała, przyjechał królewicz... i przywiózł ci...
— Elwiro! cóż to znowu.
— Ale mówię ci, chodź! musisz... Twój adorator czeka na ciebie.
— Mój adorator! ale proszęż cię nie żartuj sobie ze mnie!
— Nie żartuję.. zgadnij kto?
— Nie zgadnę...
— To ci powiem... ten... znasz go przecie! Baron! Baron Dunder! Jak się ślicznie nazywa, Baron Dunder! Baronowa Dunderowa... baronięta dunderzęta!
I Elwira poczęła się śmiać, a Mania prawie płakać.
— Ale chodź bo! nie żartuję! Mama kazała, czeka na ciebie! no! doprawdy! dał nam każdéj po bukiecie, aby tylko mieć powód najpiękniejszy i najdroższy wręczyć tobie! no chodź.
Mania się rozpłakała.
— Moja Elwirko! dajże mi pokój! zlituj się! tak czasem jesteś okrutna!
— A ty dziwaczna Maniu! bez żartu mama się pogniewa, wołają cię do salonu... ojciec tam jest.
I Elwira tupnęła nóżką, bo przywykła była do posłuszeństwa — a sierotka z oczyma trochę załzawionemi poszła nareszcie za nią.
Baron choć prawił dziwnie napuszone wysmażone grzeczności pani Samuelowéj, która go, leżąc w fotelu dla nadania sobie dobrego tonu, słuchała z przymrużonemi oczyma, trzymał swój bukiet w ręku i patrzał wciąż na drzwi.. Ledwie się Mania pokazała, porwał się z krzesła i z uśmiechem pobiegł na jéj spotkanie.
— Pozwoli pani... rzekł głosem który stał się prawie drżącym, — abym jéj także ofiarował uśmiech wiosny wśród zimy... są to tylko proste, skromne róże... ale innego kwiatu nie mógłbym, nieśmiałbym u stóp jéj złożyć... one najlepiéj przypadają do jéj wdzięku i młodości... pani przy nich jak jedna z nich i królowa będziesz wyglądać.
— Brawo baronie! przerwała krzywiąc się z zazdrości Samuela, gdy Elwira ruszała ramionami i krzywiła usty — ale mi popsujesz moją wychowankę takiemi pochlebstwy..... Ona podobniejsza do fiołka, doprawdy.
— A! pani... do prostéj trawy, którąście przesadzili w piękny wazonik — zawołała Mania rumieniąc się ze łzami w oczach.
Odpowiedź ta wywołała zgodne dwie miny dwóch pań okazujące, że ten wykrzyk wcale się im niepodobał... wołałyby żeby milczała... Baron załamał ręce z radości, i patrzał w nią jak w tęczę.
Dziewczę trzymało ów bukiet, rumieniło się coraz mocniéj, nieśmiało zrobić kroku, bało się odejść, lękało pozostać, ale Baron usłużny przysunął jej krzesło i Mania siadła na brzeżku cała zawstydzona, zwróconemi na siebie oczyma.
Narębski smutny poglądał na to zdaleka...
— Podziękujże pięknie panu baronowi — odezwała się przerywając milczenie pani Samuela... bo doprawdy wszystkie mamy cudowne bukiety, ale Mani można zazdrościć... nie same tam róże!
— Cudowny instynkt kobiecy! szepnął Baron mrugając oczyma.
Mania już nierozumiała.
— Uważa Mama, szepnęła na ucho córka do matki, w tém coś jest!
— Stary warjuje! odpowiedziała Samuela... a Feliks go tu wozi... bałamucą ją daremnie, i głowę przewrócą.
W czasie tego aparte, Baron miał sposobność przysunąć nieco krzesło do Mani, i cichą zawiązać rozmowę, która do reszty zmięszała biedne dziecko. Wiedziała ona dobrze jak drogo zawsze przychodziło jéj potém opłacić każde zbliżenie się mężczyzny, każdą okazaną jéj grzeczność, i wolała wyrzec miłych każdéj kobiecie oznak współczucia, niżeli je potem okupywać łzami wyciśnionemi szyderstwem Elwiry i morałami Samueli.
Jednakże w téj chwili może przytomność Narębskiego, czy jakaś nieodgadniona moc dodała jéj odwagi, i potrafiła bardzo zręcznie, bardzo starannie odpowiedziéć na pytania Barona. Dźwięczny jej głosek przejął drżeniem starego adoratora, który coraz z krzesłem przysuwać się zaczął nie zważając już na miny pani Samueli i cicho a uparcie powtarzane przez Elwirę przezwisko Kopciuszka.
— Ale doprawdy, to daje do myślenia, zawołała w końcu głośno Narębska... myśmy już zazdrosne o Barona.. i bukiet i komplimenta... tylko dla Mani... Baronie!
Baron się opamiętał...
— Tysiąc razy przepraszam! zawołał, ale tu w tym czarodziejskim domu, gdzie się człowiek obróci, tam modli! pełno wdzięków, pełno czarów!
Feliks zawsze w obawie, aby do pytań o Jenerałowę nie przyszło, począł wreszcie mrugać na Dundera, aby wyszedł z nim razem, i baron choć nie pojmował przyczyny, a pragnął pozostać, schwycił kapelusz chcąc mu być posłusznym.
Zaledwie się za nimi drzwi zamknęły, Mania zostawiwszy bukiet na stole, pocichuteńku wyśliznęła się z pokoju, nie czekając wyrzutów które ją spotkać mogły...
Matka i córka zbyt były obrażone znalezieniem się Barona i daném przezeń pierwszeństwem sierocie, by się ku niéj zwrócić mogły, Samuela ruszyła ramionami pogardliwie.
— Stary szaleniec...
— A! jak mi się z niego śmiać chciało! pochwyciła Elwira...
— Patrz tylko moja droga..... co to jest sztuka podobania się... mogłaś go miéć tak dobrze jak ona.
— A! ja tak oczkami strzelać nie umiem...
— Warto ażebyś się trochę nauczyła od Mani... ce n’est pas un partie à dédaigner...
— Ale czyż mama pomyśleć nawet może... żeby on miał jakie seryjo projekta...
— Zapewne że nie... ale któż z nich ma je od razu? można doprowadzić... trzeba umiéć! ja ci to ciągle powtarzam...
— Tego nas jednak nie uczą guwernantki! rozśmiała się Elwira.
— Tyś nadto zimna, roztrzepana... mężczyźni lubią uczucie... szukają serca...
— I Kopciuszków bo z niemi wygodniéj! przerwała Elwira znowu. Ale jakiż on śmieszny!
— No! tak! jednakże... mówią, że niesłychanie bogaty, i ma jakiś tam kupny tytuł... który za granicą tak dobry jest jak najstarszy.
— Ale moja mamo!
— Jużciż ja wiem, że z Manią się nie ożeni, choć go podbałamuciła, ale z inną mógłby się może...
— On mi się nie podoba! taki stary!
— Tak bardzo stary nie jest znowu!
— Siwieje!
— Ale siwieją i w dwudziestym roku!
— Ja wolę mojego! cicho szepnęła córka.
— Cóż kiedy go niema! westchnęła matka.
— Poczekam! odpowiedziała Elwira.
Na tém skończyła się rozmowa, ale wkrótce podano do stołu i nieszczęśliwy Narębski przyszedł pewien, że go tym razem śledztwo o Jenerałowę nie minie. Ale że świadków nie było, postanowił kłamać śmiało i raz na zawsze skończyć tę sprawę, odstręczając żonę od nowéj a wcale niepotrzebnéj znajomości.
Nie mylił się w tém co przeczuwał pan Feliks, jeszcze bowiem zupa się nie skończyła, a pani Samuela podniosła żywo głowę i zwracając się do męża spytała.
— Ale któż jest ta pani z Saskiego ogrodu? powiedziałeś mi jéj imię tak niewyraźnie, żem go niedosłyszała...
— E! ta pani, odparł Narębski — mogłabyś nawet obejść się bez jéj nazwiska...
— Jakto? przecież zrobiłyśmy tak dobrą znajomość! i tak jest dobrze! Cóż znowu, czybyś chciał mnie od niéj odstręczyć? — to mówże otwarcie dla czego?
— Bo téj pani nie lubię...
— Tak! ale to nie obowiązuje mnie do podzielania tego uczucia. Spodziewam się!
— Zapewne..... są jednak okoliczności, w których uczucie męża stanowi o stosunkach żony...
Ah! par exemple! zawołała na ten aforyzm niesłychany w dziejach jéj małżeńskich pani Samuela rzucając łyżkę w talerz z nietajoném uczuciem zgrozy.
Sądziła, że Feliks się przestraszy: ale on został obojętnym jak był, i że nie jadł zupy, bo był po dobrém śniadaniu, ziewnął tylko, pani Samuela postrzegła, że niebezpiecznie go było drażnić przy tém usposobieniu, zmieniła więc ton i dodała.
— Mogęż się wiedziéć kto to jest?
— Jest to sławna w Warszawie.... ex-modniarka, która wyszła za ex-śpiewaka i ex-Włocha, kobieta mająca pretensyje do wielkiego tonu i świata... a pierwszego nabyć ani do drugiego wśliznąć się nie może... Nikt tam nie bywa.
Narębski wiedział dobrze, iż w ten sposób tylko żonę odstręczyć potrafi... i pani Samuela wyprobowawszy go wejrzeniem, które dobrze wytrzymał, że nie kłamie, zamilkła.
Obiad przeszedł w milczeniu tém złowrogiem, bo ono prawie zawsze zwiastowało na późniéj spazmy i ból głowy. Narębski okrutnie ziewał, Elwira nie taiła złego humoru i szydziła po cichu z Mani, a sierocie łzy się dobywały z oczek wstrzymywane z całych sił i tajone uśmiechem przybranym.
Nazajutrz po opisanych przygodach, rano dosyć mimo brzydkiéj pory pan Feliks wyszedł z domu, i dosyć żywym krokiem z pochmurnem czołem udał się do księgarni Michała Drzemlika, spodziewając się może zastać w niéj samego Teosia.
Nie mylił się w tem, gdyż Muszyński był regularny jak stary Breguetowski zegarek i przed wybiciem ósméj na Ratuszu, zjawił się zawsze u drzwi, gdy chłopiec drzwi otwierał i próg umiatał, choć ze Ś. Krzyzkiéj ulicy kawał drogi miał do sklepu. Najgorszy czas nieopóźniał go, niewymawiała choroba, wiedział że przyjęty obowiązek winien się spełniać ściśle i z dumą biednego człowieka, czynił mu zadość jak najściśléj się pilnując. Ale od czasu jak został zamknięty i do godzin przykuty, jak to życie jednostajne, rozerwane niekiedy dziwnemi tylko odwiedzinami i dziwniejszemi żądaniami objęło go swym chłodem zabójczym, — Teoś stał się smutny, milczący i stracił tę żywość umysłu, to jasne w przyszłość spojrzenie, które miał wprzódy.
Nie zawsze w walce pada człowiek, częściéj go zabija taka bezczynność niestosowna dlań, taki rodzaj życia rozciągającego na łożu Prokusta i wyczerpującego wszelką siłę. Napróżno wmawiał sobie konieczność pracy téj, niemożność znalezienia innéj; to przejście z życia ruchu i swobody do więzienia za kantorem, zabijało go powoli. Niemógł się on uskarżać na Drzemlika, który ocenić go potrafił, i co najdziwniejsza zupełnie mu zaufał — ale ten rodzaj życia powoli wysysał zeń wszelką samoistność i siłę.
Całe dnie siedziéć tak za szyby szklanemi patrząc jak po za niemi miga życie uliczne, snują się postacie, wrzawa powstaje i niknie, wloką się pogrzeby i przelatują wesela; potem chwycić książkę aby ją natychmiast przerwało wejście pani lub pana żądającego lub drobnostki lub rzeczy nie bywałéj na świecie, lub tego co sumienie odmówić by kazało, — po chwili wrócić do czytania by drgnąć zaraz na nowe drzwi otwarcie, lub półgodziny szukać czegoś co znalezione kupujący odrzuci natychmiast... często pół dnia z rozpaczy nie jąć się niczego w obawie przerwy nowéj, któréj właśnie na ten raz niema, wśród myśli najświeższych usłyszeć głos chrypliwy co je rozcina jak piła... nie jest to los do zazdrości. Muszyński oswajał się z nim czasami, ale były dnie w których widocznie upadał, nie miał ani uśmiechu ani odpowiedzi wesołéj dla klientów, ani téj nadskakującéj uprzejmości, któréj wymagają, ani oblicza lalki bez uczucia zalotnie usiłującéj przypodobać się wszystkim — ani pamięci i przytomności w jego zajęciach niezbędnéj... były dnie które z wlepionem okiem w ulicę spędzał w rodzaju odrętwienia przerywanego tylko otwieraniem drzwi i machinalną posługą, w rodzaju snu z otwartemi oczami i skołowaceniu chorobliwem... Wpatrywał się nie widząc w jakąś półkę pstrych okładek pełną, w jakiś tytuł większemi głoskami odbity i nic nie myśląc wprawiał do roli machiny.
Ale nie mogło mu to przyjść bez ofiary, i cierpienie powolne dobitnie się wypiętnowało na zbladłéj twarzy, w przygasłych oczach, w wyrazie ogólnym fizyjognomii cierpiącym i zwiędłym.
Narębski wszedłszy postrzegł zaraz tę zmianę, wyczytał w niéj cierpienie.
— Jak się masz, rzekł — no cóż? jak ci tam z nowem życiem? Nie jesteś chory? siedzenie ci nie szkodzi?
— Nie, jak pan widzisz, rzekł Teoś podając mu rękę, nawykam, a człowiek nim się przerobi na złe czy dobre, jak tylko na inne... trochę zawsze przycierpi... inaczéj być nie może.
— Ale czy nawykniesz?
— Probować muszę, przy silnéj woli człowiek wiele zwycięża.
— Właśniem chciał się przekonać, jak to tam idzie, rzekł Narębski zasiadając na jedynem krześle, jakie się znajdowało w księgarni — a spytać się zarazem, dodał, czemu choć mnie czasem nie odwiedzisz, jeśli nie chcesz mojéj żony.
— Kochany panie, rzekł Teoś, wdzięczen jestem szczerze za twą grzeczność, ale sam powiedz czy to zrobić mogę. Pani by mnie nie przyjęła, pan za swe demokratyczne zasady przeprowadzane tak konsekwentnie musiał byś cierpieć, a ja wyrzucałbym sobie zakłócenie twéj spokojności.
— Surowy jesteś, rzekł Narębski.
— Widzę jasno i nie łudzę się.
— Ale to czasem potrzeba nie tak jasno widziéć i nie tak niewolniczo poddawać się ludziom i losowi.
Na to zdanie wyrzeczone przez człowieka, który poddał się sam kobiecym rządom, Muszyński uśmiechnął się nieznacznie.
— Jakże się tam mają u pana? zapytał.
— Zawsze jednakowo.... wiem, wrzucił z uśmiechem, że ci chodzi o Manię, ta zdrowa... no! i jest nowina, ma kogoś co się w niéj seryjo zakochał, zapalił, oszalał, już tam niewiem jak powiedziéć.
Muszyński mimo wielkiéj mocy nad sobą pobladł, ale nieśmiał się odezwać, aby nie zdradzić.
— Nie jest to niebezpieczny seduktor... rzekł Narębski, ale figura któréj potędze oprzéć się trudno... Znasz Barona Dunder?
— Nic a nic... konie jego, powóz, dom, ale osoby niemam szczęścia, zbyt to wielki majestat, aby człowiek taki jak ja mógł i śmiał się do niego zbliżyć. Więc to jaki krewny Barona?
— Nie, sam on... ni mniéj ni więcéj... Widziałeś go tu w magazynie, gdym był przeszłą razą.
— A ten siwiejący dandysowaty jegomość?
— Ten sam... dodaj że milijoner, że zakochany, że w domu będzie miał zapewne sprzymierzeńców, bo ich sobie zjednać potrafi.
— Ale naprzód? cóż to za człowiek? zapytał Teoś, znasz go pan?
— Tyle co wszyscy, choć nie mogę powiedzieć bym znał go takim jakim jest, znam tylko jakim się chce pokazać światu, a zdaje mi się, że to jest jeden z tych ludzi, którzy nigdy ostatniéj maski nie zrzucają z twarzy, nawet przed zwierciadłem zrana. Miły, słodki i grzeczny z możnemi i silnemi, przyzwoity dla świata, dla ubogich szorstki i ciężki, Baron jest i będzie zagadką pod którą się zarówno ukrywać może próżnia wielka lub wielkie a nienasycone żądze bez żadnych przekonań i wiary... Zresztą może najprędzéj, nie jest to ani zły ani dobry człowiek, ale istota bierna, chciwa, zazdrosna, panująca nad sobą umiejętnie i posługująca się wszystkiemi dla interesu, nie zdolna ani do wielkich poświęceń, ani do krzyczących zbrodni... słaba i przez swą słabość niebezpieczna... Ale, dodał Narębski, sąd mój jest sądem człowieka, który z skorupki wróży o orzechu, niemogąc zeń dobyć ziarna... mówię na wiatr, może się mylę.
— Ja go nie znam... szkoda, rzekł Muszyński, zdaje mi się że odgadłbym go wpatrzywszy się weń bacznie, pan w świecie i życiu straciłeś ten dziecięcy instynkt co ostrzega o ludziach, ja go jeszcze czuję w sobie... boję się tego od którego mnie coś odpycha, wierzę w tych co mnie ku sobie ciągną. Ale... on tak bardzo bogaty...
— I nie tak bardzo zły by mu coś zarzucić można, prócz startego charakteru i nierozplątanéj tajemniczości.
— A panna Maryja?
— I ty mnie o to pytasz? rzekł Feliks... ty?
— Dla czegożby nie?
— Wszak czuć musisz, że to nie jest przynajmniéj człowiek, któryby ją mógł zająć; z opisu, z przeczucia zrozumieć to powinieneś!
— Nie pytam też o miłość, rzekł smutnie Muszyński, miłość to zbytek ludzi szczęśliwych, którzy o niéj myśleć mogą i dla niéj poświęcić... ubodzy zmuszeni są inaczéj pojmować życie. Sierota, bez dachu, na łasce... dla czegożby nie miała bez grzechu powiedzieć sobie: on mnie kocha... on mi da spokój w braku szczęścia, on mnie zasłoni, on mi stworzy swem ramieniem rodzinę...? Nie miałbym jéj tego za złe!
— Wiesz, że w téj zatęchłéj siedząc atmosferze, sam spleśniałeś, rzekł Narębski, słyszę cię wyznającego tak heretycką doktrynę, że mi włosy na głowie powstają! Więc ubogi ma prawo dla chleba sprzedać serce?
— Sprzedać! stój pan... nie, ale nie czekać by uderzyło i niespodziewać się aby dlań życie uczyniło wyjątek.
— Więc ze wszystkiego odarty... spytał Feliks, — ubogi miał by się wyrzec i przywiązania co słodzi dolę i dopełnienia swéj istoty?
— Czekaj pan, czekaj, odparł Muszyński — to nie o to idzie — ubogi musi naprzód na chléb pracować, aby nie być ciężarem nikomu; gdzież w jego życiu miejsce na uczucie, co potrzebuje marzyć i o wszystkiem zapomnieć?
— Doprawdy, uwziąłeś się dziś mi dokuczyć, — rzekł Narębski, — prawisz niestworzone rzeczy. Więc patrzałbyś na to z krwią zimną, gdyby Maryja naprzykład niekochając go szła za starca?
— Płakałbym, ale cóżbym mógł poradzić na to?
— Więc nigdy mnie nie zrozumiesz już? spytał niecierpliwie Narębski.
— Owszem, rozumiem cię doskonale, tylko nie widzę prawa, by ktoś w imie miłości śmiał podawać rękę na całe życie istocie, któréj szczęścia zapewnić nie może!
— Egoista! — wykrzyknął Narębski, — ubieraj to jak chcesz! obrzydliwy to egoizm zawsze — i duma; — boisz się pracy, ciężaru obowiązków, wolisz swobodę czczą i zimną, niż ubóstwo Boże przy trudzie.
Muszyński westchnął.
— Być może, — rzekł, — nie umiem powiedzieć co mi tak postąpić każe, ale sumienie czuję w sobie, które powtarza mi, że inaczéj uczynić nie mam prawa. Więc skrzywione sumienie?
— Podobno! — rzekł Narębski kwaśno, — a ja przynajmniéj nie rozumiem ciebie.
— Drogi i kochany panie, — przerwał rozczulony Teoś, chwytając go za ręce obie, — pomyśl trochę, zastanów się, a zrozumiesz mnie. Po tém coś mi powiedział dzisiaj, mniéj może niż kiedy miałbym prawo odezwać się o rękę panny Maryi, gdy inny los świetniejszy daleko jéj się trafia. Coby to było za zuchwalstwo, gdybym sądził, że ona może woleć mnie nad tamtego, i wyrzec się swobody jaką daje bogactwo dla ciężkiego trudu, który ja, ja tylko sam smętny i bezsilny miałbym jéj osładzać!!
— Nie! nie! — dodał Muszyński po chwili uderzając się z lekka po piersi — nie kuś mnie pan sierotę niepodobnem szczęściem i porzuć losowi, będę się bił i łamał z nim dopóki sił stanie. Jestem jak ten rozbitek na morzu, który sam nie wié czy do brzegu dopłynie, i nie śmie drogiéj mu istoty odebrać innemu, bo tamten więcéj miéć może siły, by ją ocalić.
— A gdyby ta istota wolała ginąć z tobą, niż z innym dobić się brzegu?
— Tak! gdyby! — odparł Teoś, — ale na przypuszczeniach nic budować się nie godzi. Posłuchaj pan mnie jeszcze, — rzekł ze wzruszeniem, — odkryję panu głąb duszy mojéj, ja siebie nie znam, ja nie znam życia, jam jeszcze nie zmierzył tych otchłani, w które mam się rzucić, ja sobie ufać nie mogę, ja nie wiem czy dosyć jest poświęcić się, by dać szczęście i kochać, by wszystko zwyciężyć, ja się sam siebie lękam!
— Uczciwe to są słowa, — odparł Narębski, którym także powoli zaczynało owładywać uczucie, — ale posłuchajże ludzi, jeśli sam nie jesteś pewny drogi. Na mojéj skroni włos już siwieje, jam przebył wiele i przebolał po cichu, przyszedłem już do tego zdrętwienia, w którem się nic nie czuje, ale na cudze cierpienie jam jeszcze lekarz doświadczony. Wierzaj mi! Teosiu, nie ma straszniejszą goryczą zaprawnego życia, nad życie osamotnione, chłodne i pozbawione przywiązania, w którém człowiek zamiera chłodem, jak podróżni na górach usypiając powoli.
Lepsze ubóstwo, lepsza nędza i głód najsroższy ból, od tego drugiego żywota, istoty ze społeczeństwa wydzielonéj, lub związanéj z niem nienawiścią, niechęcią, ranami tylko serca. Dla tego sierocie mojéj raczéj ubóstwo z tobą daćbym chciał, niż bogactwo z tym, który dla niéj nigdy serca nie otworzy, aby jego pustek nie pokazać. Wierz mi, ona nie będzie szczęśliwą, choć będzie może spokojną. W życiu lepiéj krwawo boleć niż zastygnąć lodem.
Muszyński wyciągnął ku niemu rękę.
— Tak, szanowny panie, — rzekł, — ale ta piękna teoryja twoja, dobra jest gdy ją do siebie stosujemy, nie mamy prawa narzucać jéj drugim.
— Więc milczę, — rzekł Narębski, — bo nic, nawet szczęścia narzucać nam niewolno — wiem to i pojmuję, ale namyśl się, zastanów, a nadewszystko przyjdź do mnie, staraj się zbliżyć do nas, przypomnij Maryi, nie zrywaj stosunków.
— A pani?
— Jak zechcesz, możesz przyjść tylko do mnie, i niepokazać się w salonie. O to cię tylko proszę.
Pan Feliks pożegnawszy zamyślonego młodzieńca, powrócił powoli do domu.
W domu zastał żonę samą, bo Elwira z Manią wyjechały do kościoła i magazynów, a pani Samuela trochę na ból głowy cierpiąca, została w domu, a może trochę miała w myśli, skorzystać z tego, by się z mężem rozmówić.
Narębski wpadłszy w łaskę rad był co najprędzéj z niéj się wyśliznąć, ale żona nie dopuściła nawet téj buntowniczéj myśli, kazała mu usiąść przy sobie, westchnęła parę razy i zapowiedziała, że ma rzeczy ważne, o których z nim pomówić potrzebuje.
Narębski schylił głowę i czekał.
— Mój kochany Feliksie, — rzekła po namyśle Narębska, — muszę pomówić z tobą o Elwirze, boję się o to dziecko. Zdaje mi się, że jest zajęta tym nieznajomym, a tu nikt nawet nie pomyśli, żeby jéj dopomódz, dowiedziéć się, skłonić go do bywania, pociągnąć. Czyjaż to proszę cię rola, jeżeli nie ojca?
— Ciągnąć do mojéj córki? — spytał Feliks, — moja droga Samuelo, nie zdaje mi się byśmy potrzebowali? to rola nie dla mnie.
— Ale przecież jakiekolwiek staranie o to uczynićby należało?
— Jeśli on sam nie ma doń przywiązania czy siły aby się zbliżyć, do czegoż się zdało swatać ich gwałtem. Ja na to nigdy się nie zgodzę.
— Swatać! — przerwała żona, — ależ ja nie swatam także, niechby się lepiéj poznali, zbliżyli, niechbyśmy zresztą wiedzieli co on za jeden. Elwira ma głowę nim zajętą i gdyby nie to, mogłaby o kim innym pomyśleć. Oto naprzykład Baron, wszak dla Elwiry byłaby partyja doskonała, ale dziewczyna nie myśli o niczem, dla tego swego nieznajomego; a Mania się daremnie tem durzy.
— Jak to daremnie? — rzekł Narębski.
— Jużciż on o niéj seryjo nie może pomyśleć?
— Bardzom temu nie rad, że sobie wbił w głowę miłość dla Mani i staranie o nią, — rzekł Feliks, — ale to jest rzecz zupełnie seryjo — mówił mi o tém dwa razy, nawet jéj sieroctwo nie zdaje się go odstraszać.
Samuela porwała się z krzesła i usiadła zaraz przygryzając usta; na twarzy jéj znać było żywe wrażenie.
— Więc to tak! — zawołała, — dla czegóż znowu tak obojętnie patrzysz na to?
— Bo nie widzę w tém szczęścia dla niéj.
— To więcéj niż szczęście! to los! — odparła nieopatrznie pani Narębska.
— Jakto? co chcesz mówić? spytał Feliks, ale pani chwyciła się za głowę i udała, że nie słyszy, aby się ze zbyt naiwnego wykrzyknika nie tłumaczyć.
— Mania wątpię żeby do niego przywiązać się mogła, zdaje mi się, że Teoś byłby dla niéj stosowniejszym.
Narębska spojrzała zdziwiona.
— Seryjo? — spytała.
— Tak sądzę...
Małżeństwo tak w téj chwili daleko stanęło od siebie, że rozmowa jakby cudem jakim od razu się przerwała.
Pani też potrzebowała się dobrze namyśleć nad dalszemi następstwy tego czego się dopiero teraz dowiedziała. Pragnęła bardzo pozbyć się Mani, ale wydać ją zbyt świetnie, gdy Elwira zostawała w domu z niepewną przyszłością, bolało serce macierzyńskie, oddać ją temu, którego kochała, a który nie miał szczęścia podobać się Narębskiéj, nie życzy sobie także. Rzecz potrzebowała głębokiego namysłu, a że ból głowy zawsze bardzo dobrze usługiwał w wielkich razach, Samuela wzięła się za czoło sięgnęła po flaszkę z wódką kolońską i dała uroczyście mężowi znak, że mógł sobie odejść.
Tak owa próżna rozmowa spełzła na niczem, a Narębski uwolniony od ciężkiego ciężaru wyszedł szczęśliwy, że bez katastrofy, zakończył posiedzenie.
Gdy się to działo w domu, dwie panny jechały pomodliwszy się do magazynów na ulicę Senatorską, i w chwili gdy miały wejść do Włodkowskiego, Elwira cała wzruszona krzyknąwszy lekko zatrzymała się ujrzawszy swojego wielbiciela, który ją tak skromnie unikał, idącego w kierunku takim, że przed drzwiami magazynu spotkać się musieli, byle chwileczkę zamarudzić. W takim razie gdy tylko powodu braknie kobiecie, cudowny instynkt w pomoc przybywa, i z naturalnością największą umieją zyskać na czasie tak, że najbieglejsze oko nie dostrzeże w tém podrobienia.
Mężczyzna nim się namyśli jakby oczy ludzkie oszukał, nim co znajdzie, nim wypełni co zamierzył, już baczne wejrzenie odkryje go i zgadnie, kobieta instynktem dokonywa w mgnieniu oka, co jéj podyktowała natura sama. Nie potrzeba tu nawet wielkiego dowcipu i przebiegłości, najpospolitsza to potrafi. A panna Elwira znowu w tém najpospolitszą nie była wcale, owszem, jeśli jéj zbywało wielu kobiecych przymiotów, instynkt ów posiadała w bardzo wysokim stopniu.
Więc w chwili prawie, gdy mimowolny wykrzyk z ust jéj się wyrywał, szal z ramion spadać zaczął i tak jakoś dziwnie się zsuwał, że pochwycić go nie było podobna, dopóki piękny nieznajomy nie nadszedł, nie zatrzymał się, nie ukłonił i słowem jakiemś uwięziony, nie stanął przy pannach na trotuarze.
— A to pan! — zawołała Elwira udając, że go dopiero teraz postrzega.
— Dzień dobry, pani.
— Dzień dobry, czy pan ciągle był w mieście?
— Nie, wyjeżdżałem na dni kilka.
— Sądziliśmy, że nas pan odwiedzi... dodała ciszéj Elwira.
— Prawdziwie pani, było niepodobieństwem.
Piękny nieznajomy mówiąc to oglądał się w koło niespokojnie, uchylił kapelusika i zapewne nieśmiejąc wstrzymywać panie przed progiem, bardzo szybko odszedł ku teatrowi.
Elwira długiem za nim pociągnęła wejrzeniem, tupnęła nóżką i dosyć na ten raz nieostrożnie syknęła:
— Nieznośny!
Scena ta byłaby zupełnie dla świata stracona, bo Mania zapatrzyła się na bijący wodotrysk, około którego ktoś może podobny do Teosia przechodził, gdyby nie postać dziwna, która wstrzymała się w chwili wysiadania pań z powozu i z wielką bacznością zdawała się śledzić ruchy, słowa, wejrzenie nawet Elwiry i pięknego nieznajomego.
Ostatni nawet wykrzyknik: Nieznośny! musiał się obić o uszy tego natrętnego świadka, który uśmiechnął się złośliwie, i w ślad poszedł za pięknym nieznajomym.
Podsłuchującym tak niegrzecznie Elwirę, był stary nasz znajomy kapitan Pluta, którego los, traf, przypadek, niewiem jak to nazwać zechcecie, sprowadził w téj chwili na scenę. Jednym z wielkich jego przymiotów była ta niezmierna przytomność umysłu z jaką korzystał z najmniejszéj okoliczności, mogącéj mu na coś posłużyć. Jak błyskawica przebiegła przez głowę myśl dziwaczna; i choć prędki chód nie był ani w jego charakterze, ani we zwyczaju, starał się dognać młodzieńca, który ze swojéj strony szedł tak szybko jakby uciekał. Zetknęli się dopiero pod teatralną galeryją.
— A! jak się masz! — zawołał Pluta, — winszuję ci doskonałych nóg, bo chodzisz jakbyś się na laufra kierował. Zdawało mi się właśnie zdaleka, żem cię poznał i usiłowałem dogonić, wiesz, chodzisz ogromnie.
Młody mężczyzna uśmiechnął się trochę zmięszany, kłaniając Plucie.
— No, to wiem, mówił daléj Kapitan, że kiedy się ma interessa na głowie, chodzi się żywo, ale znowu spotkawszy tak ładną panienkę i tak podobno sobie życzliwą, to już na heroizm anachorety zakrawa tak od niéj uciekać.
Nieznajomy uśmiechnął się z przymusem, w oczy starając zajrzeć Plucie, jakby doświadczał czy nie żartował z niego.
— Cóż mnie tam ta panna obchodzi?
— Ładna panna nie miałaby obchodzić młodego mężczyznę! a do licha! cóż to z was ten wiek niegodziwy robi, machiny Abrahama Stern’a do odciągania i dodawania! przecież choćby w oczy zajrzeć gdy się śmieją młodością, miło; a tem bardziéj, gdy się jeszcze otworzą i usta takim wyrzutem...
— A! słyszałeś pan? — rzekł nieznajomy.
— I widziałem i słyszałem i wiem wszystko, — dodał Kapitan choć nic nie wiedział, ale pewien, że powoli dowie się wszystkiego, choćby ono niczem było.
Młodzieniec nie zaprzeczając zarumienił się, Plutą zrozumiał, że tam coś być musiało.
— Głupstwo robisz, — rzekł po cichu biorąc go pod rękę, — że taką śliczną partyję odpychasz, jeśli ci panna sprzyja.
— Ale to partyja nie dla mnie!
— Cóż to kaleka jesteś, czy w sekrecie masz lat siedmdziesiąt jak S. Germain? o tobym cię nie posądził. Ja znam Narębskich dobrze i dawno, — dodał z cicha.
— Pan ich znasz? — spytał młody człowiek.
— Wejdźmy do Lursa, — rzekł Kapitan, — proszę cię na czekoladę, lub jeśli wolisz na kieliszek wódki, albo na czekoladę i wódkę, to i na to gotów jestem, opowiem ci całą historyją Narębskich.
— Ale ja się spieszę.
— Wy się zawsze spieszycie, — przerwał śmiejąc się Kapitan, — napędzisz interessa, a dowiesz się czego ci prócz mnie nikt nie powie.
W oczach młodego chłopaka odmalowała się ciekawość.
— Dobrze, — rzekł, — ale ja proszę na czekoladę jeśli pozwolisz.
— Jeśli ci to robi przyjemność, ja nigdy nie wyzywam na pojedynek, gdy kto za mnie płaci... chodźmy.
Byli właśnie na przeciw drzwi, gdy Pluta tryumfalnie je otworzył z miną człowieka, który jest z niemi dobrze oswojony.
Garson przybiegł natychmiast po rozkazy, a dwaj przybyli wszedłszy do bocznego pokoju, który szczęściem był pusty, zasiedli nad poprzewracanym gazet stosem.
Kapitan odsunął je z widocznem nieukontentowaniem.
— A! gazety! — rzekł, — kto téż to czytać może! ja ich nigdy w rękę nie biorę, a ręczę ci, że przeszedłszy się od Zygmunta do Ś. Krzyża, powoli, w dzień pogodny, więcéj od tych co je od deski do deski czytają, wiedzieć będę. Otóż wracając do Narębskich, — dodał cicho, — mąż pod pantoflem, żona ex-piękność zapoznana, femme incomprise, któréj pochlebiając trochę i wierząc w jéj spazmy i bóle głowy łatwo się podobać, ludzie oboje gospodarni, bogaci bardzo, córka jedynaczka, trochę znudzona stanem panieńskim. Posagu zaraz pewnie ze trzykroć najmniéj, a po najdłuższem życiu państwa obojga trzy lub cztery razy tyle. W dodatku zięć zręczny przez matkę, którą zawojować łatwo jegomością, domem, wszystkiem będzie rządził. Co się tyczy pojęć, Narębski był uczniem uniwersytetu gdzieś za granicą, stracił w burszowskich uściskach skorupkę szlachecką, odzywa się w nim herbowna dumka, ale jak wczorajszy obiad nie zdrowy, bardzo lekko, przytém matka jest tu wszechwładną, córka wymoże na niéj co zechce. Czemubyś u licha nie korzystał ze zręczności?
— Czemu? — rzekł rumieniąc się młody człowiek, pan nie potrzebujesz bym mu mówił o tém.
— Masz słuszność, ja nie potrzebuję, bo myśl twoją znam lepiéj może niż ty sam, ale przecież żyjemy w XIX wieku? A podobała ci się?
— Dosyć.
— Tylko dosyć? — spytał Kapitan.
— Z powierzchowności bardzo.
— A serce ci bije, gdy ją zobaczysz?
— Trochę!
— Źle! albo kłamiesz, albo nie wiele to obiecuje. Ale gdybyś nawet był zimny, ona ma słabostkę widoczną, to jéj z oczów patrzy, korzystaj? Nie jesteś przecie tak naiwny żebyś koniecznie chciał żenić się z Heloizą myśli twych i wysuszoną od westchnień kochanką... trochę zażywna żona, spokojna i miłująca, daleko wygodniejsza.
Podano czekoladę, młody człowiek był pomięszany i roztargniony, milczał uparcie.
— Chcesz, ja ci dopomogę? — rzekł Pluta.
— Bardzo jestem wdzięczen, ale...
— Ale co, boisz się mojéj pomocy? mów śmiało.
— Może trochę...
— Pozwólże, nie myślę występować w żadnym charakterze urzędowym, moją rzeczą cicha intryżka, a że jéj dam radę, bądź spokojny.
— Ale zkądże znowu tak gwałtowne chęci poratowania mnie? — spytał ośmielony młodzieniec.
— Dziękuję ci, jesteś szczery, ja to lubię, — przerwał potrząsając rękę jego Kapitan — odpłacę ci wzajemnością... mam w tem własny interes. Rozumiesz, jest to najlepsza rękojmia jaką ci dać mogę, że postąpię sobie z największą gorliwością...
— Ale dajmyż temu pokój.
— Daję ci trzy dni do namysłu! a potém, słuchaj, dwa słowa i stoisz na aksamicie, panna twoja. Honorem kapitana Pluty ci zaręczam.
Zatarł ręce z wyrazem nietajonéj złośliwości.
— Ma się rozumieć, dodał, że przyszłego szczęścia nie hypotekuję na mojem sumieniu... daléj wszystko już od pana zależy... jak sobie pościelesz tak się wyśpisz... a jeśli pościeli nie przygotujesz, możesz nawet całkiem nie spać; to już twoja rzecz... ja umywam ręce.
Nieznajomy, który w ogólności bardzo się miał na ostrożności i obawiał wygadać, uśmiechnął się tylko, Pluta uścisnął go serdecznie.
— Bierz się, rzekł cicho, życzę i rachuj na mnie, ręczę że się uda.
Spojrzał mu w oczy i szeroko się rozśmiał. W istocie fizyjognomia towarzysza nie wskazywała ani obudzonego zaufania, ani rozognionéj namiętności, ów bardzo przyzwoity młodzian zawahany, niepewny, dosyć zimno przyjmował natarczywą zachętę Pluty.
— Widzę, rzekł kapitan mrugając okiem, że albo podzielasz uprzedzenia, które ludzie względem mnie mają, albo sądzisz, że się próżno przechwalam, obiecując pomoc skuteczną, któréj dać nie jestem wstanie. Zbyt szanuję osobiste przekonania każdego abym miał nalegać, choć nie zaprzeczysz, że trochę są krzywdzące dla mnie..... ale ja jestem bon enfant, wchodzę w słabości ludzkie, wcielam się w myśl, rozumiem każdego, nawet takiego, który po cichu nieprzyzwoicie mnie nazwać może... cela c’est vu... Zważ jednak? czemubyś nie miał sprobować? co ci to szkodzi? nie będę cię w żadnym razie kompromitował... sprobuj.. urządzę ci schadzkę w Saskim ogrodzie... spotkanie w jakim magazynie.
Młodzieniec stał wciąż jak na żarzących węglach... ale kręcąc się, milczał; ruchami tylko oświadczał swą wdzięczność, cisnąc mocno dłoń Pluty.
— Powtórzę ci zresztą dla ostatecznego skonwinkowania... że mam w tém własny interes... Stary trochę nie mogąc się kochać, lubię dopomódz dwóm sercom bijącym do siebie. — Są to wszystko silne pobudki.
— Pozwolisz mi działać? — dodał po chwili.
— Panie kapitanie, odezwał się nareszcie młody człowiek — tylko na Boga ostrożnie — nie jestem jeszcze tak bardzo pewien, że się kocham... bogactwo mnie nie kusi zbytecznie.. mam wiele powodów do obawy i wahania.
— Ależ, u licha, ja cię tak za kołnierz do ołtarza nie ciągnę zaraz, dodał Pluta, masz czas do skruchy i opamiętania zawsze, gdy ci się podoba. Kupić nie kupić, potargować można.
Reszta rozmowy odbyła się już tak cicho, że nawet ucho powieściopisarza dosłyszeć jéj nie mogło. To pewna, że gdy po wypiciu czekolady i oblaniu jéj wedle prawideł, szklanką zimnéj wody, rozchodzili się dwaj spiskowi, kapitan mruczał jakąś śpiewkę z młodszych czasów, a nieznajomy odszedł z wesołą miną i postawą, żywym krokiem starając się czas stracony wynagrodzić.
Sam jeden od Lursa wyszedłszy, Pluta spojrzał na zegarek, pomyślał i zawoławszy dorożki kazał się wieść na ulicę Wilczą.
Trzeba wiedziéć, że choć wychodzi w aleje, uliczka ta, któréj sławy broniła pani Adolfina Jordanowa tak gorąco, nie odznacza się wcale wspaniałą powierzchownością; zbytek i elegancyja jeszcze tam dojść czasu nie miały, skromne domki drewniane, jedno piętrowe, stare, niepozorne, gdzieniegdzie parkany długie, ponachylane od dawnego stania, szynczki i małe kramiki, oto czem, oczekując przyszłości, żyje Wilcza ulica.
W lecie zdobią ją i tu i owdzie wychylające się z za ogrodzeń drzew gałęzie, ale ten wiejski strój nie może pokryć nieprzyjemności zaniedbania, jakie się tu czuć dają... Kapitan długo szukał i rozglądał się usiłując odgadnąć gdzieby się dom ów pani Adolfiny Jordanowéj mógł ukrywać i nareszcie kierując jéj skazówką, wynalazł ku alejom furtkę małą, niepokaźną, przez którą wszedł na niezbyt wytworny dziedzińczyk. Trzeba było instynktu kapitana, który się wszystkiego domyślał, nawet zmian jakim charakter po upływie długiego czasu uledz może, aby odgadnąć, że to być mogło ustronie zamieszkane przez piękną niegdyś Adolfinę.
W istocie podwórko oznajmywało tylko wielce gospodarnych mieszkańców, i gdyby nie ścieżka brukowana, która przez nie wiodła, trudnoby się dorozumieć, że tu wdówka tak o swój strój i twarz dbała mieścić się mogła... Stały wszędzie cebry, balije, koryta, kupy śmiecisk leżały a drób i różne stworzenia zapełniały wszystkie kąty. Trzy psy różnéj barwy porwały się z ogromnem szczekaniem dowodzącem, że rzadko widywały obcych i nieprzywykłe były do gości. Naszczekiwanie ich jednak nieprzyjemne być mogło, ale nie zdawało się groźne... Na głos ich, kobieta niepocześnie odziana z rękawami zatoczonemi po łokcie, wyrwała się z sieni, i stanąwszy wpatrzyła się w Plutę, który ostrożnie kamyki, po których miał stąpać, wybierał.
Domek był choć drewniany, niczego, a po za nim i w koło gęste drzewa owocowe świadczyły, że utile brało pierwszeństwo nad dulce. Na ozdoby w ogóle nie silono się tu wcale i architekt nie starał o nadanie przyjemnéj powierzchowności, ale mieszkanie mogło nawet być wygodniejsze niż się na pozór zdawało.
Pluta stanął.
— Pani Jordanowa? zapytał.
— No to cóż? odpowiedziała mu kobieta, która w jednéj ręce trzymała tylko co wypróżniony znać ceberek.
— Tu mieszka?
— No to tu...
— Oznajmijcież jéj kapitana Plutę...
Służąca pomruczała nieco, odwróciła się, poszła, a kapitan który nie wątpił na chwilę że będzie przyjętym, posunął się mimo zajadłego psów naszczekiwania aż do sieni... Tu znowu różne sprzęty gospodarskie prawie drogę zatamowały, ale ściśle biorąc przejść było można... Po chwilce trzaskając drzwiami, zjawiła się napowrót owa niewiasta, którą Bóg i natura tak złym obdarzyły humorem, i wskazując drzwi w drugiéj sionce ciemnéj, odezwała się:
— No to tędy.
Pluta uderzywszy się o nizkie wejście i zawiesiwszy płaszcz na drzwiach, bo innego umieszczenia dlań nie znalazł, wcisnął się pokornie do rodzaju przed pokoiku maluteczkiego, w którym mocno słychać było stęchliznę, a następnie dostał się do drugiego pokoju pustego i krocząc daléj przez kurytarzyk wszedł nareszcie do izby, która za bawialną musiała uchodzić. Tu nie było nikogo... Pluta obejrzawszy się bacznie, domyślał się, że wszedł nie właściwą drogą i że od alei i ogrodu musiało być paradniejsze wnijście... drzwi mu o tém znać dały.
Salonik, gdyż nieuchronnie tak się to musiało nazywać — wprawiał w zdumienie kapitana surowością swéj fizyjognomii. Był on ciemno szafirowy, z powodu drzew dosyć nie jasny, nizki, ledwie starych trochę mieszczący mebli, a ozdoby jego ograniczały się parą naczyń z robionemi kwiatami, krzyżem i kilką strasznemi obrazami świętych różnych; miał pozór raczéj celi klasztornéj, niż schronienia pokutującéj tak pięknéj niegdyś, a dziś tak jeszcze starannie malowanéj Adolfinki, którą kapitan znał niezmierną wietrznicą i trzpiotem.
Najmniejszego nie widać było starania o wdzięk, ozdobę, o wygodę nawet; na stołach pył spoczywał kilkodniowy, firanki zżółkły wisząc od dawnego czasu nieporuszane, a siedzenia zdradzały małe bardzo używanie.
— Cóż to się jéj stało? — spytał siebie w duchu Pluta ledwie oczom swym wierząc, czyby i ta nabożnisią miała zostać?
Z drugiego pokoju naprzód piesek zaburczał i zaszczekał, potem dał się słyszeć kaszelek, nareszcie wysunęła się pani Jordanowa w czarnéj sukni, tak widocznie na świeżo pomalowana i utrefiona, że nierychłe jéj zjawienie się bardzo naturalnie się już wytłumaczyło.
— A cóż za gość, po tylu latach! — zawołała sznurując piękne niegdyś usteczka, które zapadały zbyt głęboko, okrojone dwoma niedyskretnemi fałdami, wdowa, — co za gość! jakżem wdzięczna na pamięć!
Kapitan mimo rezygnacyi zwykłéj na wszelkie losu przygody, stał osłupiały, tak mało dawną Adolfinę poznać mógł w téj ruinie zasuszonéj starannie.
Gospodyni posunęła się ku niemu, zakaszlała, przywołała pieska, który zabierał się ściśle obejrzeć przychodnia i usiadłszy na kanapie, zaprosiła Plutę do fotelu stojącego obok.
— Widzisz mnie, piękna zawsze Adolfino, — rzekł Kapitan dopuszczając się pochlebstwa, które przydać się mogło — zdumionym i przejętym, — ty w téj ustroni i ciszy! wśród atmosfery klasztornéj, zatęchłéj... cóż to jest? wyszłaś na pustelnicę.
— Zawsze żartobliwy! — odezwała się z westchnieniem pani Jordanowa, ale z wiekiem przychodzi upamiętanie.
— Tak mówią, — odparł Pluta, — choć ja nie zupełnie temu wierzę, w starym piecu djabeł pali, a w młodym ludzie, ty zaś kochana Adolfino tak świeżo i ślicznie wyglądasz...
— Ale dajże mi pokój.
— Doprawdy! wytłumacz mi co znaczy ten surowy ascetyczny pozór twego domu, to zamieszkanie na pustyni. Więc wzgardziłaś światem.
— A! zupełnie! — uśmiechając się rzekła pani Jordanowa, — cisza mi teraz milsza nad wszystko, chciałam się nawet wyprowadzić na wieś, ale tam wszędzie kościół tak daleko.
— Stałaś się nabożną?
— Ale zawsze nią byłam, tylko...
Kapitan zaczął się śmiać okrutnie.
— Byłaś nią, tylko ci ludzie praktykować nie dawali.
— Że téż ty kapitanie, nie zostałeś oświecony dotąd.
— Co chcesz? jeszczem nie zasłużył na to? — rzekł Pluta, a sam się temu dziwuję, ale na Boga opowiedzże mi jak do tego przyszło, czem u licha żyjesz teraz, gdy wszystko to co dawne twe stanowiło życie — odbiegło od ciebie, czy...
— Ja odbiegłam sama.
— No! tak! omyliłem się, — podchwycił Kapitan.
— Owdowiałam, potem ten proces nieszczęśliwy.
— A prawda! i młody prawnik.
— Człowiek, na którego uczuciach się zawiodłam.
— Rozumiem, ale proces został wygrany?
— Żebyś wiedział co mnie to kosztowało?!
— I sercem?
— A sercem najwięcéj! choć doprawdy ze czterdzieści tysięcy mi zachwycił...
— Daléj?
— Daléj, jak widzisz, przywiązałam się do mojego gospodarstwa.
— Nauczyłaś się oszczędności, jak widzę.
— Musiałam po tylu stratach.
Skąpstwo tak tu było widoczne wszędzie, że Pluta nie potrzebował się wysilać, by je odgadnąć, i niem sobie nowy charakter pani Jordanowéj wytłumaczyć.
Ta cecha nie bardzo była na rękę Plucie, który miał plany swoje, ale przywykły do walki, nie zraził się pierwszą spotkaną przeszkodą — obejrzał się poważnie do koła i kiwając głową dodał:
— Ale przywykła do życia w gronie przyjaciół i wielbicieli, jakże możesz teraz w téj samotności wytrwać, moja dobrodziejko? to dla mnie rzecz niepojęta.
— Cóż mam robić! wszyscy mnie opuścili.
— Tak, musiałaś więc naturalnie opuścić wszystkich wywdzięczając im niewdzięczność. Ale czy ci z tém lepiéj?
— Gdzież tam, mój Kapitanie, gdzie mi tam dobrze być może? Ty jeszcze nie wiész co to jest mieć dom w mieście! wiekuisty niepokój; pilnuj parkanów, ulicy, podwórza, rachuj termina podatków, ucieraj się z policyją, zamiataj, czyść, wywoź lód i błoto, a zewsząd szkoda, a nieustanny tartas, tak, że człowiek sobie rady dać nie może.
— Przyznaj pani, że kiedyś nic nie miała, daleko szczęśliwsze były czasy.
Wdowa westchnęła.
— Starość nie radość, — rzekła z wyraźnem żądaniem ażeby jéj starości zaprzeczył Pluta, ten się dorozumiał trafnie i zakrzyknął:
— Ale ba! wyglądasz jak róża! kibić jak u szesnastoletniéj dzieweczki, i prawisz o starości.
— Nie uwierzysz Kapitanie jednak, jak postarzałam na sercu, na duchu, przez jak okrutne przeszłam doświadczenia... ach!
— Nie powinnoby to jednak tak przybijać pani bardzo, — rzekł Kapitan, trzeba się raz otrząść z tego, myśleć o sobie.
— Ja myślę o Bogu, westchnęła pani Jordanowa.
— No sądzę, że jedno drugiemu nie przeszkadza — kto z Bogiem Bóg z nim.
— Jakże mnie to cieszy, że taką maxymę słyszę z ust twoich, — przerwała wdowa zbliżając się nieco, WPan byłeś trochę libertyn i płochy.
— Nie powiem pani żebym się już bardzo radykalnie odmienił, — przerwał z uśmiechem Pluta — ale i to cud żem doszedł do tego, iż mnie już podobne rzeczy nie śmieszą; rozumiem pobożność, choć jeszcze do niéj nie doszedłem.
— Bardzo mnie to cieszy! Kapitanie... ale powiedz mi, zmieniłeś życie? co porabiasz?
— Ja nie zmieniłem życia, życie się samo zmieniło, nie mogąc sam być jeszcze bardzo moralnym, bo mi stara natura niekiedy powraca razem z atakami pedogry, wziąłem sobie za cel, prowadzenie drugich drogami umartwień różnych do moralności. Nawracam.
— Kapitanie, — przerwała zachwycona Adolfina, — daj mi rękę, ja także strasznie nawracać lubię, tylko to nieszczęście, że mi się okropnie dotąd nieudawało.
— Ja dopiero zawód mój rozpoczynam i niewiem jeszcze jak mi pójdzie. Ale wiesz pani co? — dodał po chwili, — jak możesz mieszkać tak samotna i jeszcze na Wilczéj ulicy, gdzie ani ludzi, ani nawet wilków nie widać?
— Mam moje zajęcia.
— Ale żadnego towarzystwa.
— Czasem jaki ksiądz mnie odwiedzi — mam i parę przyjaciołek.
— Wszystko to jeszcze, wierzaj mi pani, za mało, dla pięknéj Adolfiny, która do ruchliwszego życia była przywykła. Pani więdniejesz z nudów, pani zawyrokowałaś już widzę, że ze światem nic nie chcesz mieć wspólnego, a to zawcześnie.
— Ale kiedy świat...
— Świat, moja śliczna Adolfino, — przerwał Pluta, nie ma zwyczaju gonić tych, co się od niego odwracają z pogardą, jemu potrzeba sideł, lepu, a wziąć go można bardzo łatwo.
— Ale jakiż lep? jakie sidła?
— Posłuchajno mnie pani z uwagą! — rzekł powoli Pluta, ale naprzód, daruj mi pytanie, nie masz tu co czembym się pokrzepi!?
— Chcesz wody?
— O! jak to widać żeśmy się dawno nie widzieli, kiedyż mnie poszlakowałaś pijącego wodę? Jest to rzecz, która, jak wiadomo, sprowadza wodną puchlinę — nie masz u pani wina? wódki? wreszcie piwa?
Wdowa zarumieniła się.
— Ty wiesz Kapitanie, że ja nigdy nic nie piję.
— Dawniéj wiem, że lubiłaś szampana.
— Ale wstydź się, cóż znowu?
— No! a gdybyś mi kazała przynieść choć bawara?
— Jestem tak osłabiony, — dodał Kapitan, — że cokolwiek dłużéj bez jakiegoś pokrzepienia wytrwać nie mogę.
Wdowa wstała, ale widocznie pomięszana, punkt honoru gospodyni walczył ze skąpstwem, które się poddać nie chciało.
— Nieuwierzysz jak teraz trudno o drobne, Kapitanie, — rzekła, — zadziwiająca rzecz... a w bawaryi na rogu od Mokotowskiéj nie zmienią, lub dadzą takie podarte papierki...
— A! — rzekł Pluta dobywając sakiewki z miną człowieka, który dopiero teraz zgłębił charakter przeciwnika, — to nic, ja pani pożyczę parę złotych, oddasz mi późniéj.
Adolfina zarumieniła się, znać było wstyd, ale obok niego chciwość już nałogowa niedopuściła odrzucić ofiary.
— Przepraszam, — rzekła, — otóż zaraz poślemy po bawarskie, ja sama czasem czuję potrzebę czegoś wzmacniającego.
— No! no! poślijże po parę butelek, bo ja mniéj nad dwie nie piję; to moja miara.
Wdowa zaczęła wołać służącéj, która weszła mrucząc od roboty, i kiwnąwszy głową, popatrzywszy na pieniądze, wybiegła po piwo.
Kapitan uspokojony nieco, tak zaczął.
— Pozwól sobie powiedziéć kochana Adolfino, że postąpiłaś sobie po bolesnem odczarowaniu i stratach jak student, który dostawszy admonicyją wciska się w kąt i pod nosem burczy... Naprzód zrobiłaś to zawcześnie; powtóre, kobiecie z funduszem nigdy nie późno wyrobić sobie pozycyją socyjalną, to jest męża.... tylko potrzeba około tego umieć chodzić.
Otwieram jednak nowinę w porę, abyś nie myślała, że ja dla tych dwóchkroć ci się sam swatam w trzeciéj osobie — od razu dla wyjaśnienia kwestyi usuwam na bok rozwiązanie. Ja czuję w sobie powołanie pójść do trumny z bukietem u fraka, nie ożenię się już wcale; ale iluż to odemnie młodszych ludzi mieć możesz.
— Ale bo pleciesz! ja także niechcę iść za mąż.
— Dla czego?
— No! bom może i do swobody przywykła.
— To cię uczyni jeszcze swobodniejszą, ale powinnaś wybrać sobie takiego kogoś, coby ci przyniósł ulgę nie utrapienie... Trzeba się zastanowić dobrze i rozpatrzyć.
— Tyle razy byłam zdradzoną!
— Tem pewniéj zdradzić się nie dasz, a w dodatku ja jestem u twojego boku i sam ci pomogę takiego męża wybrać, że mi będziesz dziękować do końca życia... Ale, tu sęk... dom zamknięty, nikt nie bywa, nikt cię nie widzi, męża w ten sposób nie dostaniesz.
— Ale ja ci powtarzam, że za mąż iść nie chcę!
— Tak ci się zdaje! to fałszywe pojęcie, moja Adolfino... zresztą pójdziesz nie pójdziesz, co ci szkodzi, że się jeszcze koło ciebie pokręcą, potańcują i słodkie przypomnienie przeszłości przyniosą z sobą.
— A! przeszłości kapitanie! odezwała się Jordanowa.
W tem służąca wniosła butelki i dwie szklanki, które poufałym sposobem zanurzywszy w nie dwa palce utrzymywała, postawiła je na stoliku i wyszła pomrukując... kapitan na przybór nie zważał, nalał sobie piwo i pił, a wdowa także skromnie wsączyła kilka kropel do szklanki... jakby na próbę... i poniosła do ust trochę się krzywiąc.
— Musisz WPani dom otworzyć..... rzekł Pluta.
— Na Boga... ja... ja niemogę się narażać na koszta... przerwała Jordanowa.
— Cyt, posłuchajże! jakie koszta u licha! możesz przyjmować oględnie w tych godzinach w których się nic dawać nie zwykło.
— Ale któż tu przyjdzie?
— Ja ci przyprowadzę ludzi... i zobaczysz... towarzystwo co się zowie... jednego nawet konkurenta, idealnie poczciwego człowieka, a mojego przyjaciela mam na myśli. Ale dom otwierając, potrzeba żebyś też kogoś więcéj miała przy sobie.
— Jakto? kogoż? z coraz większym przestrachem spytała wdowa.
— Cicho! cicho! słuchaj tylko uważnie, a wszystkiego się powoli dowiesz.. Wypadek dał mi tu poznać bardzo nieszczęśliwą sierotę, śliczne dziecko.
Kapitan jeszcze tych słów nie domówił, kiedy wdowa gwałtownie szklankę postawiwszy na stole, odsunęła się oburzona.
— Sierota! ta! znam ja WPana z jego sierotami, rozumiem o co idzie... ale proszę nie myśleć.
Pluta ramionami ruszył potężnie, a nogą o posadzkę uderzył aż się szyby zatrzęsły, i służąca wpadła z drugiego pokoju, ale na znak pani strwożonéj, wyszła rzucając wzrokiem groźnym na przybylca.
— Śnią ci się rzeczy niebywałe, moja Adolfino, rzekł kapitan — cóżem to ja młokos jakiś żebym się kochał i biegał za buziaczkami! myślisz że w takim razie umieściłbym dziewczynę u ciebie! Wstydź się, podejrzliwość niegodna pani Jordanowéj... Jest to biedne dziecko, twoje noszące nazwisko... umęczone w domu w którym zostaje, które chciałbym wyratować.
— Ale? mów komu innemu! tak, tak! cóż to przez czułość serca?
— Wcale nie, mam moje powody, chcę komuś dokuczyć i odebrać mu to dziecko.
— Pleciesz! jedno się drugiego nie trzyma!
Wdowa była widocznie podrażniona i rozgniewana... napiła się piwa, ruszyła ramionami i obcisnąwszy mantylkę siadła głębiéj na kanapie, z rezygnacyją nieco wzgardliwą, którą kapitan uczuł głęboko.
— Słuchajno, nie ma co mówić, jesteś bardzo przenikliwą, i nie dasz się lada czem uspokoić, więc ci się szczerze będę spowiadał, ale naprzód, na co ci się mam zakląć, abyś mi wierzyła? na twe czarne oczy? na świeżą krasę twojego rumieńca? na dawne moje dla ciebie zapały?
Pani Jordanowa poprawiła loków i nieco się uśmiechnęła.
— Ty całe życie kłamiesz, — rzekła, — stary bałamucie.
— Nie — piękna Adolfino, kłamię tylko, gdy mi z tém wygodniéj, darmo i przez amatorstwo, nigdy; na ten raz klnę ci się odnowionym świeżo honorem, że czystą mówić będę prawdę.
Kochałem jedną kobietę.
— Ty? — spytała Adolfina.
— No! tak! jakkolwiek to dziwnem ci się wydawać może, jakkolwiek było to głupstwo i słabość z mojéj strony, przyznaję się, kochałem ją.
— No! no! daléj! — rzekła wdowa.
— Kobieta naturalnie zdradziła mnie.
Adolfina uśmiechnęła się fałszywe pokazując ząbki.
— To mi życie zwichnęło, szalałem, ażeby o niéj zapomnieć i zatrzeć jéj wspomnienia nie mogłem.
— Cha! cha i chcesz żebym ci wierzyła! — przerwała kobieta.
— Wiara się nie nakazuje, słuchaj daléj, a po zemście może domyślisz się miłości, ta kobieta kochała przedemną innego, po mnie niewiem ilu, stała się panią wielką i zapiera się przeszłości. Ja chcę się pomścić! ja szukam do tego środków. Sierota o któréj ja wspomniałem, jest jéj i pierwszego kochanka, równie mi nienawistnego, dziecięciem... ale imie zmieniono, ale zatarto ślady, matka się go zapiera. Chcę ojcu dokuczyć odbierając mu córkę, chcę matkę do opamiętania, do pokory przywieść, strasząc nią. Dziecko to nosi nazwisko Maryi Jordan, możesz się o nie upomnieć, powinnaś je wziąć, wyrządzisz mi tem największą w świecie przysługę...
— Tak! tak! i będę ci ją karmić i odziewać dla twoich romansów starych! — odezwała się tracąc ostatnie formy grzeczności pani Jordanowa — a toż co znowu? co to ja mam za obowiązki dla pana? dajże mi pokój!
Kapitan westchnął i nalał sobie piwa ostatek, nie zraziła go wszakże nieludzkość dawnéj przyjaciołki.
— No! — rzekł, może tak lepiéj będzie, targujmy się, co chcesz? czego po mnie za to wymagasz?
— Ja za nic się nie obciążę jakąś mi nieznajomą sierotą — a kto ją tam wie co ona za jedna, żeby mi niepokój wniosła do domu!
— Dziecko śliczne, skromne, niewinne, wychowane starannie, pracowite, posłuszne, a w dodatku i nie bez grosza...
— No! to cóż ona tam mieć może?
— Ojciec cichaczem pewnie tyle da ile Waćpani straciłaś na proces.
— Mnie do rąk?
— Ha niewiem, jakbyś się dobrze wzięła!?... a gdyby tylko procent płacił, ona téż coś zarobi sobie. W dodatku młoda twarzyczka, to ci do domu naprowadzi ludzi!
— Nie! nie! — odparła Jordanowa, już ty mnie nie zbałamucisz! to tylko kłopot! a jeszcze młoda, tobym się ślicznie przy niéj wydała.
— A! piękna Adolfino! ty niewiesz ilebyś zyskała przy niéj! to dziecko, blade, chude, bojaźliwe, nic tak kobiety dojrzałéj nie podnosi jak tego rodzaju zbliżenie.
— Ot to plecie! — przerwała wdowa.
— Wierz, nie wierz, ale mówmy otwarcie, raz jeszcze proszę, staremu przyjacielowi odmówić tak nie możesz, daj mi warunki.
— Ty zawsze oszukasz, szepnęła Adolfina, która znać bliźéj i dłużéj kiedyś musiała kapitana.
— Mój Boże! jakże niesłuszną po sobie zostawiłem sławę, — zawołał Pluta, — ja najprostoduszniejszy z ludzi! ja com wiecznie zawiedziony był i oszukany.
— Gadaj nie gadaj, — odezwała się żywo Jordanowa, którą znać przeciągnięta rozmowa nudzić zaczynała, to darmo, ja mam interesa i nabożeństwo, i czasu mi brak!
— Ale słowo ci daję, że nie pójdę ztąd dopóki tak lub owak nie rozmówimy się ostatecznie, krzyknął Kapitan, Wpani mnie zmusisz do użycia środków, których radbym uniknąć!
— WPan mi grozisz? — odezwała się oburzona wdowa.
— Grożę! — rzekł zimno Kapitan, ale zważ proszę, że jeśli się tak nieprzyzwoitego chwytam środka, to nie bez pewnéj wiary w siebie, że groźbę spełnić mogę... na wiatr nie zwykłem nic mówić!
— A to ciekawa rzecz!
— W istocie, dosyć, kochana Adolfino, — rzekł Pluta zapalając cygaro. Ale ci jeszcze inną ciekawszą powiedzieć mogę, zupełnie z tą związku niemającą, posłuchaj tylko: Była sobie jednego razu kobieta młoda, ładna, filut wielki i wcale nie skrupulatka, kochał się w niéj pewien bogaty jegomość, jakże się zwał, a! zaraz — nie byłże to baron Dunder?
Na to imie Adolfina pobladła i oczy jéj czarne straszliwie, ogniście, z wyrazem strachu i oczekiwania utopiły się w Kapitana.
— Baron pozyskał jéj względy, — kończył Kapitan chłodno, ale był nie ostrożny... wpadał do niéj czasem obładowany niepotrzebnie wekslami i pieniędzmi.
— To potwarz! zakrzyknęła Adolfina.
— Alem ja jeszcze nie powiedział! — odparł Pluta, a może są dowody, przypadkiem podchwycone przez kogoś, co także we względach téj pani, miał pewien udział tajemny.
Oblicze wdowy nie zmieniło barwy, bo ta była jéj nadaną tak dzielnemi środkami, że żadne uczucie naruszyć jéj nie mogło, ale zacięła usta i drzéć poczęła.
— Widzisz, kochana Adolfino, ja jestem z tych ludzi, kończył Kapitan, którzy nigdy żadnym świstkiem nie gardzą, znają wartość papieru i szacują pamiątki. Te weksle zginione, dla tego, że się na świat pokazać nie mogły, które, jak ci się zdało, rzuciłaś w ogień, są u mnie, nie myślę żądać ich wypłaty od nikogo, prócz twojego serca.
— A! to zbójca! — zawołała wdowa.
— Zmiłuj się, ostrożnie z wyrazami, bo jakbym ja się uniósł i powiedział ci téż co nieprzyjemnego, do czegoby między nami dojść mogło? do nieporozumienia, tego ja znowu sobie nie życzę. Zobaczysz jak my ślicznie gładko i po przyjacielsku wszystko ukończym.
Zamilkli poglądając na siebie; Kapitan przybliżył się do niéj, ujął ją za rękę i łącząc przymilenie do groźby, rzekł wcale serdecznie:
— Adolfino! nie płacz, nie gniewaj się, a rób co mówię, bo inaczéj zmusisz mnie do zrobienia ci nieprzyjemności, która serce moje zakrwawi.
— No! więc mów! mów! czego chcesz! zapłacę, dam, zrobię, ale uwolnij mnie WPan od siebie.
— Widzisz pani jak jesteś niesprawiedliwą względem mnie, to doprawdy się nie godzi... ja pragnę twojego dobra tylko.
Kobieta westchnęła głęboko, Kapitan puścił dym z cygara.
— Staje, — rzekł, — między nami fakt taki: pani Adolfina Jordanowa, upomina się o synowicę męża swojego pannę Maryją Jordan w imię bliskiego pokrewieństwa, jest bezdzietną i chce jéj cały majątek zapisać.
— A! zapewne! żebyś mnie ubił! — zerwała się wdowa, — co z tego to nic nie będzie.
— I ja myślę, że nie będzie nic, ale co ci to szkodzi gołosłównie obiecać? Szkoda, po łacinie nie umiesz, a jest przysłowie... verba volant. Idziemy daléj... pani Jordanowa odbiera swą kuzynkę, i w nagrodę otrzymuje po pierwsze, owe weksle, które się już nikomu na nic nie zdały, a mogłyby ją niepotrzebnie kompromitować, powtóre regularnie wypłacany procencik na utrzymanie sieroty, potrzecie, jeśli się jéj podoba idzie za mąż za bardzo zacnego przyjaciela mojego Mateusza Kirkucia, który ma w sperandzie po najkrótszem życiu jenerałowéj N. N. rodzonéj swéj siostry bezdzietnéj wedle litery prawa kilkakroć stotysięcy.
— Tak! ale — dajże mi dowody na to wszystko, że mnie nie oszukujesz...
— Dam, a dziś tylko te usta co się nigdy niepotrzebnym nie skalały fałszem, zaręczyć ci mogą, że mówię najszczerszą prawdę.
Pomimo pozornie ukończonéj rozmowy, gospodyni bardzo smutnie spuściła głowę, a łzy gniewu spływające po policzkach malowanych al fresco, wyryły na nich dwa strumienie blado różowe, z pod których żółty pokład jakby piasczyste łożysko się ukazywał. Szczęściem było trochę przyciemno w pokoju.
— Kapitanie, rzekła cichym głosem zmienionym, miéj litość nademną, na co ty mnie pędzisz w te awantury... ja już potrzebuję odpocząć, ja chcę o wszystkiem zapomnieć... ja pragnę spokoju... ja się oddałam Bogu, samotności i modlitwie.
— Mówiłem ci już, śliczna Adolfino, że to zawcześnie, rzekł zimno kapitan — potrzeba zrobić co mówię, nie odstąpię od tego... pozwolisz tylko że cię wprzód roli twojéj wyuczę, dokładnie, bo musisz ją odegrać pięknie... Zresztą przekonasz się sama, że to nie tak straszne jak ci się zdaje.
— Ale mnie narazi na wydatki.
— Na czysty zysk tylko! przerwał kapitan. Jutro zaprezentuję ci Mateusza Kirkucia mojego godnego przyjaciela... który ci się niewątpliwie spodoba, potem zajmiemy się odzyskaniem téj interessującéj kuzynki.
To mówiąc Pluta wziął za kapelusz, ale wprzód opatrzył obie butelki, chcąc się przekonać, że za sobą żadnych nie zostawiał zaległości, potem włożył bez ceremonii na głowę nakrycie, wdział rękawiczki i podawszy rękę Adolfinie, która siedziała nieruchoma.... odszedł powoli z piosenką na ustach.
Niewiem czyby mi mogli mieć za złe czytelnicy moi, gdybyśmy teraz przebywszy dość znaczny przeciąg czasu w mieście i dusznéj jego atmosferze, przenieśli się na wieś świeższem odetchnąć powietrzem?
Wiem że złośliwi ludzie gotowi mi zarzucić tu iż przerzucam niepotrzebnie czynności na teatr żadnego z nią nie mający związku, lecz spodziewam się dowieść im późniéj, że ten pozorny nieład, jest koniecznością i wynika z istotnéj potrzeby mojéj powieści. Przenosimy się zatem, pchani siłą wypadków, w Lubelskie do szlacheckiéj osady Zamurze zwanéj i jako znużeni podróżni wprost idziemy odpocząć w karczmie... w pośrodku rozległéj owéj wsi stojącéj.
Karczma ta, zwana także przez pochlebców co w niéj na kredyt wódkę pili, niekiedy oberżą i austerją, tylko rozmiarami swojemi, usprawiedliwiała nieco to pompatyczne nazwanie. Była to stara bardzo budowa, któréj główna część mieszkalna murowana sięgała odległych czasów, reszta zaś, może trochę nowsza z drzewa przyklecona była... dając schronienie licznym przejeżdżającym furmankom i niekiedy gromadnie zebranemu ludowi w dniach zabawy letniéj.
Choć czarna niepoczesna, z okopconym kominem, austerja Zamurza, była ważnym ogniskiem nie tylko dla osady, któréj panowała, ale nawet dla całéj okolicy. To znaczenie winna ona była niepospolitemu człowiekowi który w niéj od lat trzydziestu kilku zamieszkiwał. Propinator, gdyż innego imienia nikt mu się dać nie ważył, kto raz miał szczęście go oglądać, zwał się Bartłomiéj Szwarc, nie spełna wiadomo nam czy zostawał w pokrewieństwie jakiem ze Szwarcem uchodzącym za wynalazcę prochu, ale to pewna że musiał mieć jakiś sekret także robienia pieniędzy.
W mgle trzydziestu kilkuletniéj przeszłości ginęły ślady jego młodzieńczych z losem zapasów, i pierwotnego pochodzenia, wszakże przeszło już w pewnik u ludzi nowego pokolenia, że pan Szwarc był szlachcic, że się wywiódł w heroldji jak kto inny, że miał herb i krew karmazynowa płynęła w jego żyłach.
Powierzchowność potwierdzała tę tradycją, przeciwko któréj szemrali wprawdzie bracia szlachta Zamurzańska, ale tylko wówczas gdy stosunek pieniężny postawił ich w opozycji przeciwko panu Szwarcowi.
Bartłomiéj wyglądał extra szlachecko, był okrągławy, fizis pełna księżycowata, nos garbaty, włos niegdyś blond dziś siwiejący, wąsik wreszcie podstrzyżony wcale dobrze mu wargę zdobił i uśmiech pokrywał. Nikt by się w nim takiego wielkiego człowieka jakim on w istocie był, nie domyślił, bo w twarzy malowała się na pierwszy rzut oka sama prostoduszność i dobroć, ale wejrzenie siwych źrenic bystre i chytre, niekiedy zdradzało rozum niepospolity, a uśmiech gdyby go kto z pod wąsów dopatrzył, przekonałby że ze świata szydzić po cichu umiał.
Tylko z rozumem i wyższością swoją na popis nie wyjeżdżał wcale, do ludzi się stosował, a choć pochlebić nie lubiąc, żyć z niemi potrafił.
Udawał tak prostodusznego, jak drudzy przebiegłych i dosyć mu się to udawało.
Pan Bartłomiéj chodził przytem w kapocie szaraczkowéj szlacheckiéj, od święta kładł pas, a do kościoła brał czapkę rogatą staroświecką na bakier zwieszoną aż miło. Miał też pewną trzcinę z rzemykiem, która do uroczystych wystąpień używaną była.
Wiadomo było całemu światu, że Szwarc od lat trzydziestu kilku siedząc na propinacyi w Zamurzu, dorobił się ogromnie, miał kapitały na procentach, prowadził handle wielkie i mógłby był, jak twierdzono, wioskę kupić, ale skromny w żądaniach, umiarkowany i nie próżny, może zresztą z nałogu, wolał siedzieć w Zamurzu w austerji, niż przejść do dworku i panować niezgrabnie.
Tu zaś był on niezaprzeczenie panem i używał téj konsyderacji jaką daje nabita kieszeń, dobra głowa, znajomość ludzi i rzeczy, doświadczenie i stosunki. Nietylko uboga szlachta w Zamurzu była pod jego dependencyą, nietylko okoliczni pankowie kłaniali mu się nieraz ratując jego trzosem, nietylko ksiądz proboszcz u niego bywał z wizytą, ale hrabia Murski, najbliższy sąsiad Zamurza, czasem go u siebie przy drzwiach prosił siedzieć i mówił doń — mój kochany przyjacielu.
Szwarc miał w istocie głowę nie dla proporcji, mówił mało, nie sprzeczał się nigdy, ale do roboty był jedyny, szczególniéj gdy szło o pieniądze, nikt go w pole nie wyprowadził. Prawda też i to że nikomu nie wierzył, taką już miał jakoś naturę; dla bezpieczeństwa, jak mawiał, nie ufał ani rodzonemu bratu. Sumienie wszakże dodać każę, aby w błąd czytelników nie wprowadzać, że rodzonego ani przyrodniego brata nie miał, co mu znacznie ułatwiało nieufność.
Choć z pozoru austerja w Zamurzu wcale nie była okazałą, choć pierwsza jéj izba obszerna przeznaczona na wyszynk wódki i piwa, podobną była do wszystkich innych tego rodzaju instytucji, przestąpiwszy próg jéj można się było zadziwić, tak ślicznie tu sobie mieszkali pan Szwarc i pani Szwarcowa.
Meble choć stare ale machoniowe wcale jeszcze były pokaźne, na ścianach wisiały kilka obrazów, a po szafach za szkłem, różnego sprzętu taki był dostatek, jak rzadko w szlacheckim kredensie.
Daléj za tym pokojem, alkierz pani Szwarcowéj i sypialnia razem, jeszcze wyglądała ozdobniéj, była w niéj klatka z kanarkami i komódka czeczotkowa i dwie tualety z bronzami, i zwierciadło gotowalniane, które dwa delfiny ogonami przytrzymywały nie bez pewnego wdzięku, i firanka muślinowa w oknie i kwiatki i dywanik przed kanapką, budzące nie jedną zazdrość i złośliwe przycinki w sercach i ustach ubogiéj szlachty dopuszczanéj czasem do oglądania téj parady.
Nie widzę potrzeby szeroko rozpisywać się o saméj pani Szwarcowéj z domu pannie Hanowerskiéj, imieniem Balbiny, która przeżyła z mężem lat trzydzieści z okładem w najprzykładniejszéj zgodzie, posłuszeństwie i harmonji zadziwiającéj. Cześć wysoka dla pana Bartłomieja, wiara w niego i przywiązanie doń niezłomne, czyniły ją wzorem niewiast i małżonek.
Swojego czasu sławna z piękności panna Balbina nie chciała poszedłszy za mąż ani patrzeć na mężczyzn, nie myślała słuchać szeptów słodkich które jéj nieraz do ucha wpadały i poprzysięgłszy wiarę panu Szwarcowi, nigdy jéj nawet uśmiechem nie nadwerężyła.
On i dzieci były jedynym jéj życia celem... Ale teraz już owa trójka niegdyś krzykami i śmiechem rozweselająca austerją Zamurza, niewiedzieć jak i gdzie z niéj znikła; ludzie nawet najciekawsi ani wyszpiegować co się z nią stało, ani się dobadać nie mogli czy żyły czy poumierały. Rodzice przed obcemi nie wspominali o nich nigdy, a zagadnieni przez natrętnych, smutnem jakiemś zbywali ich milczeniem. To pewna że były tam niegdyś dwie ładne córeczki i przystojny a żwawy synek, ale niewiedzieć co się z niemi stało. Z razu przyjeżdżali niekiedy do Zamurza, potem jak w wodę wpadli... W pokoju pani Szwarcowéj stały jeszcze małe po nich pamiąteczki dziecinne, i widziano nieraz matkę stojącą nad niemi w zamyśleniu, ukradkiem ocierającą łzę która jéj wilżyła powieki. Lecz ilekroć zszedł ją mąż na uczynku, zaczynała śpiewać, krzątać się, aby uchowaj Boże, nie postrzegł niewczesnego rozczulenia.
Domysły krążyły o tém różne co się z dziećmi stało, nikt jednak z pewnością niewiedział nawet czy żyły, choć, gdyby zmarły, zdaje się że prędzéj mowa by o nich była... Byli tacy którzy sądzili że źle jakoś poszły, że Szwarcowie się ich wyprzeć musieli, ale inni zaprzeczali temu i prawiono owszem o jakichś świetnych losach, któremi wszakże rodzice nie chwalili się nigdy. Szwarc miał wiele szlacheckiéj ambicji i wychował syna i córki, jak mógł i umiał najlepiéj i najświetniéj, ale do jakich doszedł rezultatów po wielu kłopotach i staraniach, nikt z pełna powiedzieć nie umiał.
Nie tyle austerja w Zamurzu, ile różne szacherki i handle, woły trzymane po stajniach, tuczone wieprze, arędy gorzelni, frymarki zbożem, nabywanie długów, przy skromnem bardzo życiu i coraz większym obrocie kapitałów, tak pomnożyły szczupły z razu fundusz pana Bartłomieja, że na wychowanie kosztowne starcząc, jeszcze go powiększał znakomicie. A że jakoś od strat Pan Bóg i rozum uchował, a od próżności ostrożność broniła, Szwarc ciągle na propinacji siedząc i w szaréj chodząc kapocie, syna do szkół z razu oddawał do Warszawy, mieścił na najlepszéj pensji, nieszczędząc na wcale pańskie utrzymanie, aby śladu nie było że z propinacji wyszedł. Późniéj wszakże gdy synek ten wyrósł z dziecka, już tak znikł z Zamurza, jakby go na świecie nie było. Równie głęboką tajemnicą okryty był los córek pana Szwarca, a na pytania natrętne o nie, stary umiał tak zręcznie odpowiadać ni to ni owo, lub zagadywać czem innem, że nikt zeń nie dobył co się tam stało z potomstwem propinatora.
Ludzie jednak przenikliwsi domyślali się dużo i wnosząc różnie, stawali przy tem uparcie że wszystko troje dzieci żyło gdzieś na świecie, zaparłszy się pochodzenia, które dalszym losom szkodzić mogło w kraju, zawsze skłonnym do przypisywania urodzeniu nie tylko wpływu mistycznego na życie i charakter, ale niejako grzechu pierworodnego, wyłączającego ze społeczności w pewnych razach.
Państwo Szwarcowie oboje, ale szczególniéj on sam daleko byli lepiéj widziani u ludzi niż zwykli propinatorowie, ale też mimo oporu Bartłomieja, który karczmy porzucić niechciał, pieniędzmi, stosunkami i taktem w postępowaniu wyżéj stali od zwykłych szynkarzów. Szwarc miał zawsze gotówkę, wiedziano że ją powiększał co roku, a w okolicy ubodzy i możniejsi wszyscy go potrzebowali. W interessach nie był dobroduszny, to prawda, ale przyznawano mu uczciwość wielką i niekiedy poruszenia serdeczne zdradzały w nim człowieka, który z uczuć ogołocony nie był.
Nie mówię już o tem że cała osada w Zamurzu była pod władzą i panowaniem Szwarca który nią kierował po swéj woli i nawzajem jéj w wielu wypadkach był użyteczny, ale dwory nawet zamożniejsze szanowały tę potęgę umysłową, rozum zdrowy, no, i kieszeń nabitą. Dumy jawnéj nie miał pan Bartłomiéj, z ludźmi szczególniéj biedniejszemi od siebie był bardzo uprzejmy, z wyższemi dobroduszny i prosty; ale gdy kto z nim przywykłym do panowania wziął się za barki, umiał mu pokazać co znaczył i ile mógł. Probowano z razu go pożyć i upokorzyć, ale gdy się to jednemu i drugiemu nieudało, wszyscy wreszcie ulegli.
Pomimo tych szczęśliwych okoliczności Szwarc od czasu gdy dzieci przestały się ukazywać w Zamurzu, stał się posępny, zamyślony i smutny; żona jego większą część dnia spędzała w alkierzyku na nabożeństwach różnych i nowennach, a często z niego wychodziła z trochę czerwonemi oczyma. Czasem późno w nocy ciekawa synowicą pana Bartłomieja Basia, która niemiała zwyczaju podsłuchiwać podedrzwiami, ale jakoś słuch miała tak ostry że zawsze wiedziała co się dzieje w przyległym pokoju — dziwiła się bardzo żywéj i jakby płaczem, gderaniem, to znów łagodzącemi wyrazy przerywanéj rozmowie.
Taż sama Basia przed przyjaciołką serdeczną wyznała raz, że Szwarcowie odbierali jakieś listy z poczty, zapewne nie w interessach, bo oboje czytywali je razem, a zawsze pisma te wywoływały w obojgu złe lub dobre humory i pewne rozdrażnienie na długo. Listów tych Basia widziała całą szufladkę, ale tak starannie zamykaną przez panią Szwarcowę, że ich nigdy nawet adressu dojrzeć nie mogła.
Ale ponieważ zabraliśmy małą znajomość z tą Basią, musiemy i o niéj słówko powiedzieć. Była ona, jak się rzekło, synowicą rodzoną pana Bartłomieja, po bracie który różne przechodząc koleje i dużo doznawszy łask od propinatora, ostatecznie zmarł w nędzy zbankrutowawszy na małéj fabryczce mydła i świec, która mu się, jak wszystko czego probował w życiu, niepowiodła. Żona wprzód jeszcze przeniosła się na świat lepszy, gdzie już ludzie mydła nie robią, a sierotę po Klemensie, wzięli Szwarcowie do swojego domu. Właśnie to jakoś przypadło pod te czasy, gdy ich dzieci dom rodzicielski coraz rzadziéj na