Kopciuszek (Kraszewski, 1863)/Tom III
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Kopciuszek | |
Tom | Tom III | |
Wydawca | Maurycy Orgelbrand | |
Data wyd. | 1893 | |
Druk | S. Orgelbrand | |
Miejsce wyd. | Wilno | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść | |
| ||
Indeks stron |
KOPCIUSZEK.
POWIEŚĆ
przez
J. I. Kraszewskiego.
TOM III.
WILNO.
Nakład Maurycego Orgelbranda.
1863.
|
Są ludzie stworzeni do czynu, którzy dobrze robić nie mogąc, choćby źle, ale coś robią, aby nie próżnować. Jest to nałóg, jest to niespokój ducha, jest to już taka natura; wpuść ich w najzupełniéj zdrętwiałe towarzystwo, w najzamarzlejsze społeczności kółko, a i tam potrafią wzniecić ruch jakiś, i wywołać niepokój. Do tych nieszczęśliwych istot karmiących się cudzą biedą, należał trochę, znany nam kapitan Pluta, który nigdy może w życiu tak czynnym nie był jak teraz, ale téż i rad był zarazem intrygując, spiesząc ciągle, przerzucając się z jednéj sfery działania w drugą, i dając się we znaki światu, do którego miał trochę urazy. Postanowiwszy sobie dać naukę moralną Jenerałowéj, dojeść do żywego Narębskiemu, dokuczyć Baronowi Dunder, pomięszać ile możności szyki wszystkim którzy się od niego odwracali, nagromadzając środki ku temu miał wcale nie złą zabawkę. Fortuna też, która jakiś czas stała nieprzyzwoicie odwrócona od kapitana, niespodzianie uśmiechnioną ku niemu skierowała się twarzą i zaczynała mu dawać dowody swojéj życzliwości.
Przybyli z prowincji młodzi ludzie, usposobieni do zakosztowania roskoszy świata tego nieodstępnych wieśniakom, napływali do kapitana zewsząd, i w jego rękach przyzwoitą odbierając edukację, zostawiali w nich część przywiezionych ze wsi przesądów i pieniędzy, które i tak poszłyby były marnie. Kassa więc Pluty coraz poważniejszą przybierała fizjognomią, dozwalając mu działania cywilizacyjne rozpocząć na szerszą skalę.
Szło więc wszystko po myśli, i Kirkuć nawet dosyć był zadowolniony ze swego nowego rodzaju życia, wyrobiwszy sobie wakacyjne godziny, których używał jak mu się podobało; kapitan wszakże nadto sumiennie pojmował swe posłannictwo, by się małemi otrzymanemi miał ograniczyć zwycięztwy; umysł jego pracował ciągle nad nowemi kombinacjami strategicznemi i szukał planów na zdobycie stanowisk nieprzyjacielskich.
Jenerałowa zawsze w jego sercu i myśli pierwsze zajmowała miejsce, jednego Kirkucia było mu zamało na rozbudzenie w niéj przywiązania do rodziny, i raz pięknego popołudnia wychodząc od François, gdzie dla oszczędności jadał, a niemając nic lepszego do czynienia, przypomniał sobie Pluta pana Kacpra Kirkucia, rodzonego brata Mateusza, z którym oddawna był postanowił zrobić znajomość. Spojrzał na zegarek, godzina nie była nadto spóźniona, pomyślał gdzie go szukać, i przypomniał sobie że pan Mateusz wspomniał o jego przeniesieniu się na ulicę Długą, rozpowiadając ze zgrozą o szyldzie i olbrzymim bucie z nazwiskiem ich rodzinnem, wywieszonym bezwstydnie, gdzieś niedaleko rogu Miodowéj ulicy — krzyknął więc na dorożkę, i kazał się wieść w oznaczone miejsce.
Po drodze wzdychając nad smutną koniecznością swojego położenia, zmuszającego natychmiast po obiedzie trzęść się w niewygodnéj dorożce, Pluta począł rozmyślać poważnie jak się miał nowemu Kirkuciowi przedstawić.
Z opowiadania Mateusza, który jak widzieliśmy, wielce był przeciwko bratu urażony, tyle tylko mógł wymiarkować kapitan, że będzie miał do czynienia z człowiekiem prostym, pracowitym, i zapewne niedaleko widzącym... jakieś wszakże przeczucie dziwne kazało mu wnosić, że ten członek rodziny, nie tak będzie łatwym do ujęcia i podbicia, jak miękkiego serca Mateusz.
Bądź co bądź, Pluta ufał swéj znajomości świata i ludzi i powiedział sobie, że na pierwszy rzut oka pozna człowieka, a schwyciwszy jego słabostkę zużytkować ją do swoich celów potrafi. Nie chcąc jednak zbyt pospiesznym krokiem narazić przyszłości i pozbawić się użytecznego narzędzia, kapitan postanowił sobie naprzód nic nie mówiąc, udać się do szewca po buty tylko, potém dopiéro od cholewy przejść do serca.
Wyglądał więc niespokojnie z dorożki poszukując tablicy i buta, gdy imie Kacpra Kirkucia dobitnie wyrażone na jasnéj tablicy, oczy jego uderzyło — rozkazał stanąć, i wysiadł nie rzucając cygara, które mu bardzo smakowało.
W bramie domu stał stróż, poważny z siwym wąsem mężczyzna, widocznie stary wojskowy, z krótką fajeczką w zębach, który na zapytanie kapitana o szewca, wskazał mu milcząc drzwi w dziedzińcu, i nad niemi drugą starszą od pierwszéj tablicę.
Zdziwił się trochę Pluta znalazłszy dzwonek u drzwi i bardzo porządny przedpokoik, a mając niejaką wątpliwość: czy do szewca zaszedł, bo tu najmniejszego śladu rzemiosła nie znalazł, pociągnął nosem, starając się dojść, czy tędy przechodziły skóry... i dratwy... wątpliwość wzrosła, gdyż zamiast tego charakterystycznego zapachu, uczuł tylko woń świeżo zjedzonego i wcale pono nie złego obiadu.
Na odgłos dzwonka wybiegła mała dziewczynina w różowéj sukieneczce z włoskami w tył zaczesanemi, z oczkami ciekawemi i kładnąc ręce w fartuszek z dygiem spytała, czegoby kapitan potrzebował.
— A przychodzę do pana Kirkucia, rzekł.
— Tatko na górze w czeladnéj, gdzie pracują, ale go zaraz poproszę... niech pan będzie łaskaw do pokoju.
To mówiąc dziewczę otworzyło drzwi i ciekawie przypatrując się Plucie, weszło z nim razem do porządnego bardzo niby na bawialny urządzonego pokoju.
Nie był wcale tak skromny, jak się kapitan spodziewał, ale téż nie tak wytworny jak bywa u lada zbogaconego rzemieślnika, co się już poczyna brzydzić i wstydać tego, co mu chléb dało.
Kanapka włosienią obita, kilka krzesełek, stół jesionowy, komoda z filiżankami, kieliszkami i figurką gipsową N. Panny, zegar ścienny w szafie, krosienka przy oknie ubierały cicho i mile pokoik, w którym było mimo to spokojnie jakoś i lubo. Na dwóch oknach stały kwiatki wcale ładne i rozkwitłe bujno, jak to się tylko w tych domach trafia, gdzie zgoda i spokój rozkwitają. Ale główną ozdobą bawialni były ściany, które zaraz zwróciły ciekawe oko Pluty, usiłujące coś wyczytać wszędzie i na swą korzyść obrócić... Pełno na nich było nieszczególnych wprawdzie, ale przedmiotem pełnych znaczenia oprawnych w czarne ramy litografij i sztychów.
Na prawo książę Józef rzucający się w Elster, daléj Polacy pod Samosierra, tuż portret króla Jana, a daléj szeregiem pamiątki różne z epoki świetnych dziejów kraju, wizerunki ludzi znakomitszych i t. p. Był tam i pomnik postawiony w Solurze, i kopce pod Krakowem usypane i mnóstwo drobnych tego rodzaju wspomnień z lat ubiegłych...
Kapitan zanotował to sobie w głowie; ale wielkiéj do tego nie przywiązał wagi. Dziewczę nowym dygiem poprosiło go siedziéć, a samo wdrapawszy się na zbyt wysokie krzesełko z trochę zwieszonemi nóżkami, wyprostowane wzięło się do pończochy tak wielkiego rozmiaru, że jéj do stóp spadała, choć jeszcze niedoszła trudnéj do zwalczenia pięty.
Kapitan miał już rozpocząć i rozmowę z dziewczynką, gdyż pochlebiał sobie że i do dziecięcego wieku wymagań zastosować się potrafi, gdy drzwi się otworzyły i wszedł słusznego wzrostu, barczysty, z wąsem potężnym mężczyzna, w szaréj kapocie, ubrany po prostu, z rękami w kieszeniach.
Twarz jego piękna, prawdziwie polska, otwarta, jasna, spokojna, znamionowała człowieka, który już po za sobą zostawił burze i walki i płynął cicho do niedalekiego brzegu obiecującego błogi spoczynek. Niebieskie jego oko patrzało śmiało i jakoś poważnie na świat, nie umiejąc ani uśmiéchnąć się ze zbytnią pokorą, ani rozjaśnić zarozumiałą pychą plebejuszowską. Szewc ten w swéj kapocie szaréj, taką miał minę pańską, wspaniałą a imponującą, taki wyraz zdrowego rozsądku na czole a prawego charakteru w całém obliczu, że kapitan, który sobie obiecywał zażyć go z mańki, stanął dosyć zbity z toru, i gdy go pan Kacper zapytał, czego by sobie życzył? oprzytomniał dopiéro, wracając do myśli pierwotnéj utorowania sobie drogi pochlebstwem...
— Pan Kirkuć? zapytał go z ukłonem...
— Tak jest, Kacper Kirkuć. do usług, odparł stary poważnie.
— Przepraszam, jeżelim pana oderwał od pracy dla małéj rzeczy...
— Nic to! chodziłem do czeladzi... ale czemże służyć mogę?
— Masz pan do czynienia z nieszczęśliwym człowiekiem, dodał kapitan, nieszczęśliwym z powodu wydelikaconéj nogi, któréj nikt dogodzić nie umie. Zalecono mi pana, jako jednego z artystów w swoim rodzaju, i sława jego mnie tu z choremi przypędziła nogami.
— Moja sława? odparł uważnie patrząc w oczy przybyłemu stary Kirkuć, na którym pochlebstwo to żadnego nie zrobiło wrażenia i lekki tylko wywołało uśmiech na usta. Moja sława? ale to być musi jakaś omyłka, mój mości dobrodzieju? ja niemam wcale sławy w mojém rzemiośle... Nie robią u mnie gorzéj jak u innych, niesądzę, żeby lepiéj... któż to tak WPanu nagadał?
— Kto? wszyscy! niezrażając się rzekł kapitan... cała Warszawa! prawdziwie sławni ludzie nigdy niewiedzą o swej wielkości... przecież sto osób mi mówiło: niema butów jak u Kirkucia.
P. Kacper ruszył ramionami i uśmiéchnął się podejrzliwie.
— Jakieś to bałamuctwo, rzekł powoli — chybaby dwóch majstrów było jednego rzemiosła w naszem mieście, o czém, przyznaję się, niewiém. Co do mnie, mój mości dobrodzieju... sam własnemi rękami od dawna nic nie robię, nie żebym się uczciwéj pracy wstydził, bom nią na chléb powszedni zarobił, i wierzę, iż niema rzemiosła nieszlachetnego, ale i oczy mi już i ręce nie służą... Wziąłem się więc do wyrabiania z liczną czeladzią gotowego obuwia, które późniéj rozwozi się po jarmarkach i sprzedaje w kraju.
Pilnuję tylko, aby to się dokonywało sumiennie, aby materyjał nie był tandetny, szycie porządne, i aby but człowieka, który go chce miéć taniéj i gotowym znaleźć, nie gorszym był od robionych na urząd... Mam u siebie kilkaset par butów, za których moc i robotę ręczę... może sobie pan wybierzesz.
— Ale tu nie o mnie chodzi, odparł kapitan ruszając ramionami, ja się spodziewałem, że mi pan każesz coś takiego zrobić, do mojéj fantazyi, co by mnie nareszcie zadowolniło.
— Wątpię, bym panu dogodził, rzekł Kirkuć zimno — my robimy buty porządne, ale dla nóg niepopsutych pieszczotami... Zresztą, jeśli się podoba, zawołam tu mojego pierwszego czeladnika... i zadysponujesz sobie asindziéj, jak wola i łaska.
— Jednakże, jak się to stało? spytał kapitan, żem tyle słyszał o panu i jego sztuce?
— Ktoś to sobie drwił widać, albo ze mnie, albo z Waszmości, odparł stary, bo tu nic podobnego nie słychać o mnie.
— Nie sądzę, rzekł Pluta siadając powoli na krześle, jakby dla odetchnienia.
Kirkuć stał ciągle niecierpliwie, zdając się oczekiwać końca rozmowy.
— Prócz tego imie Kirkuciów było mi dobrze znane, dodał kapitan.
— A! marszcząc się rzekł stary, i kogożeś pan znał z tém imieniem?
— No! naprzód dobrze byłem i jestem z niejakim panem Mateuszem... nie krewny to WPana?
— Mateusza... niewiém, czy tego samego, o którym pan wspominasz, miałem rodzonego brata.
— Mały trochę, teraz przygarbiony...
— Być może, iż ten sam.
— Przyjemny bardzo człowiek i artysta w wielu grach towarzyskich...
Stary Kirkuć się zmarszczył, a późniéj westchnął, ale nic nie rzekł, widocznie chciał co najprędzéj ukończyć niepotrzebną rozmowę.
— Znałem także niegdyś dobrze i zbliska, mówił daléj kapitan, pannę Juliją Kirkuć, primo voto niewiem jak, a secundo Jenerałową Palmer.
Szewc się zmarszczył gorzéj jeszcze jak poprzednio i surowo zaciął usta.
— Nie byłaby i to pańska krewna, bo coś mi się zda, że Mateusz ją siostrą nazywał.
— Słuchaj no Marysiu... idź powiedz żeby... i cicho dokończył nauki dziecku, które wybiegło, jakby umyślnie dla przerwania nieprzyjemnych mu zapytań.
— O Jenerałowa! — kończył napróżno wyczekawszy odpowiedzi Pluta, — Jenerałowa jest dziś osobą wielkiego świata, stosunków ogromnych, i znakomicie skolligaconą przez męża. Jeśliby to była istotnie siostra panów, mogłaby im być wielce użyteczną, gdyby tylko chciała.
— Mój mości dobrodzieju, — odrzekł Kacper, — ja od nikogo nic nie potrzebuję, prócz Boga i rąk własnych. Na Opatrzność uskarżać się nie mogę, ręce mi służą jeszcze jako tako; nie pójdę pukać miłosierdzia do drzwi niczyich.
— Jest to uczucie godne najwyższéj pochwały, dorzucił Pluta, ale zawsze, — WPan jesteś żonaty? — spytał nagle.
— Owdowiałem! — rzekł cicho Kacper.
— Więc to zapewne córeczka.
— To jedna z moich córek.
— Właśnieby Jenerałowa z łatwością, sama dzieci nie mając, edukacyją tak blizkich krewnych zająć się mogła.
— A cóżeś to WPan przyszedł po buty? — zawołał zniecierpliwiony nagle stary, — a prawisz mi o edukacyi?
— Cha! cha! gawędziarstwo! — przepraszam! — rzekł Pluta, — ci co mnie znają, wiedzą, że gdy raz pocznę...
— Jesteś pan żonaty? — spytał z kolei szewc wpatrując się w niego.
— Nie, chwała Bogu! — odpowiedział kapitan trochę zmięszany.
— To wielkie szczęście, — dokończył pan Kacper, bo gdybyś WPan ubogim będąc, bogatéj siostrze dawał na wychowanie dzieci, nic byś z tego dobrego nie miał. Moim dzieciom czego innego potrzeba, nie tego, co uczą po salonach, mój dobrodzieju; tam nabierają miękkości, układu, przyzwoitości, a pozbywają się serca i ochoty do pracy. Jenerałowa mogłaby ją zgubić, a podratować nas swojém dobrodziejstwem nie może.
Pluta był widocznie zakłopotany, mimo całéj swéj zręczności i bogactwa wyobraźni, nie wiedział już jak ciągnąć daléj, a nie chciał odejść z niczem.
— Przepraszam pana, — rzekł, — że ośmielam się tak niestosowne może czynić mu uwagi, ale to staremu żołnierzowi przebaczona.
— Pan służyłeś? — spytał trochę udobruchany Kirkuć uśmiechając się.
— Miałem ten honor.
— Gdzie?
— Różnie, — odparł Pluta, — gdzie tylko walczono za moje zasady: w Hiszpanii, w Ameryce, w Chinach trochę i na końcu, zdaje mi się, w księstwach Szlezwigu i Holsztynu.
Widać było, że poczciwy szewc nie bardzo zrozumiał, bo głową pokiwawszy usiadł na krześle przy kapitanie i podał mu otworzoną tabakierkę. Pluta, który się zbliżyć pragnął, a był zawsze w gotowości użycia ku temu wszelkich środków, choć nie cierpiał tabaki, wziął ogromną jéj dozę i tak zręcznie przytknąwszy ją do nosa pociągnął wysypując z palców na ziemię, że Kirkuć o mało powtórzenia, widząc tę łapczywość, nie zaproponował.
— I byłeś pan ranny? — spytał Kirkuć.
— Dwanaście razy — rzekł żywo kapitan, z których trzy od kuli armatniéj.
— Jakto? bez żadnego szwanku?...
— Nader szczęśliwie, jednakże po dziś dzień czuję rany. Ale wracając do jenerałowéj, dodał powoli, więc to istotnie siostra pańska.
— A! siostra! — rzekł szewc, ot dziwne losu koleje!
— I pan z nią wcale żadnych nie masz stosunków?
— A do czegoby one mi się przydały?
— Jużcić, — rzekł Pluta, — to osoba pełna dobroci, osierocona, osamotniona, bez rodziny, możeby i rada była, gdyby familija się do niéj zbliżyła.
— Mogłaćby ona zbliżyć się do familii.
— Nie wie przecie jak będzie przyjętą, a boli zostać odepchnionym.
Szewc podniósł głowę.
— Powiedzże mi pan otwarcie, — odezwał się, — czy ona cię tu przysłała?
Kapitan udał pomięszanego, począł się jąkać, spuścił oczy.
— Ale gdzie zaś! — rzekł dając się domyślać przeciwnie.
— Familija nie odstąpiła jéj, mówił szewc powoli, ona sama się wyrzekła nas... trudno się nabijać, a Bóg tam raczy wiedziéć jakbyśmy przyjęci zostali.
— Przecież pan Mateusz, — dodał śmiało kłamiąc Pluta, — bywa tam i winien jéj spokojny chleba kawałek.
Szewc się zadumał chwilę.
— Mów no WPan otwarcie, — rzekł, — na co tu nam jakieś komedyje — co masz za powód? z czém przychodzisz? od kogo?
— Ale dla butów, uczciwością panu zaręczam, a gadając to się zgadało, zwyczajnie po żołniersku. Przyznaję się panu, że jużciż ciekawość moja była podbudzona trochę tém, żem brata jenerałowéj znalazł szewcem, a więcéj jeszcze drugiém, że szewc nie chce nawet widziéć się z siostrą.
— Ja jestem sobie prosty człowiek, rzekł po namyśle pan Kacper, że umiem szanować węzły rodzinne, Bóg mi świadek, ale są okoliczności, co je zrywają. Jeśli ubogi lub pozostały w niższym tam jakimś stanie, ma bogatych i wywyższonych krewnych, czy mu się tam piąć do nich przystało? Krew w nas wszystkich od Adama i Ewy jedna płynie, a przecie nie żyjemy z sobą jakby na rodzinę przystało. Jak się zmieni życie, obyczaj, mowa, wyobrażenia, chęci i cele, już tam i rodzonym braciom do zgody i miłości przyjść trudno. Siostra mi pani Jenerałowa, ale co potem, kiedy ona ani pojęciem, ani mową, ani niczem nie jest siostrą? Obojebyśmy byli sobą zakłopotani i nie radzi sobie, kochać się zapomnieliśmy, nienawidzić się nie godzi, a tu by do tego prędzéj powód się mógł znaleźć. Więc po co się zbliżać?
Pluta uderzony prostym rozsądkiem szewca zamilkł.
— Mówisz pan bardzo rozsądnie, — odezwał się po chwili, — ale któż to wié, co się w duszy dzieje? Człowiek zawsze tęskni za swoją przeszłością, to co za młodu doznał, tkwi mu w duszy, zapomniéć nie może, powierzchownie się zmieni, w głębi ten sam, a co starszy, to mu młodości wspomnienia lepiéj smakują. Więc może i Jenerałowa...
— Mówiła to panu? — zapytał Kirkuć.
— Ale, uchowaj Boże, oburzył się Kapitan zawsze w ten sposób to czyniąc, aby szewc się czegoś mógł domyślać — nikt mi nic nie mówił. Sądzę tylko ogólnie z natury ludzkiéj, że widok brata, widok dzieci nadewszystko...
Tu jakby rozczulony umilkł, i zrobił tak dziwną minę melancholiczną, że gdy ją sam spostrzegł w zwierciadle, o mało nie parsknął ze śmiechu.
Zamilkli, pan Kacper zniecierpliwiony widocznie rozmową, któréj celu zrozumiéć nie mógł, wstał z krzesła niby niechcący, napominając gościa, że także mu wstać może wypadało i nie zawadziłoby odejść, ale Pluta zatopiony w głębokiém rozmyślaniu, udawał, że tego nie postrzega i pozostał jak przykuty do swego krzesła.
Kirkuć zażył tabaki w milczeniu; Kapitan chodził po głowie, aby znaleźć jaki środek pozostania dłużej i wkradzenia się w łaski szewca, spoglądającego nań ze stoicką obojętnością człowieka, który od losu nie wymaga nad to, co mu się odeń najściśléj należy.
— No! — rzekł w duszy Pluta, — twarda natura! nie ma co mówić, groszem go i honorami nie wziąć, potrzebaby tu z innéj beczki, ale z jakiéj?
Na te słowa weszła dziewczynka wysłana przez ojca i zmierzała właśnie do krzesła, na którém zostawiła pończochę, gdy Kapitan przypomniał sobie, że miał parę karmelków w kieszeni, i myśl trafienia do serca ojca przez dziecię błysnęła mu we łbie.
— Córeczka? — spytał Kirkucia grzecznie ofiarując jéj cukierki, które dziewczę przyjęło rumieniąc się i spoglądając na ojca, jakby go o pozwolenie prosiło.
— Tak jest, córka moja, — rzekł Kacper.
— Śliczne dziecię!
— Bardzo dziękuję, — odparł stary, — ale mi go WPan Dobrodziéj pochwałami nie psuj, wié ona, że piękność Pan Bóg daje, a poczciwość człek sam zarabia, i że z twarzyczką więcéj na świecie kłopotu niż pociechy; to mała rzecz, że ładna, a lepiéj, że to dobre, łagodne i poczciwe, jak ś. p. jéj matka.
— Przyznasz jednak pan, dodał Pluta, niby od niechcenia, że gdyby tak świetniejsze wychowanie, a sposobność wejścia w świat, mogłaby z tą twarzyczką los zrobić.
— Co téż to pan nazywasz los zrobić? surowo odrzekł Kacper, — los dla niéj to pójść za poczciwego, równego jéj stanem rzemieślnika, który ją i kochać i szanować będzie, który z nią podzieli pracę i troski życia. Dla tego to u mnie ani guwernantki, ani fortepianu WPan nie widzisz, ale sekstern i pończochę. Los dla niéj! jaki? — dodał szewc, — wyjść za jakiego eleganta, któryby się kazał wyprzeć starego ojca i wstydzić rzemiosła, co mu chléb dało? któryby białemi rączkami zgarniał to, com ja namuloną zarobił dłonią — a w końcuby ją odepchnął i wzgardził. A to śliczny los! — powtórzył Kirkuć, — niech go jasne... przepraszam.
Urwał p. Kacper szybko, gdyż miał i znał do siebie tę wadę, że gdy trochę się zagrzał, zwykł był piorunami sadzić, jak burza sierpniowa, a djabłami szafować, jak przekupka. Wstrzymał się jednak od tych wykrzykników przy obcych, i gdy, jak dziś, mimowolnie mu się co wyśliznęło, mocno go to frasowało.
To téż pochmurniał jakoś i usiadł, a kapitan ani myślał wstawać i odchodzić.
Po trosze zmierzchało, o butach żadnéj już nie było wzmianki; Pluta na nowo usiłując zawiązać rozmowę, wstępem do niéj głęboko uczynił westchnienie.
Jakkolwiek z dobréj swéj woli nigdy on nie czuł potrzeby czynienia piersiom i sercu ulgi przez to co się zowie westchnieniem, obyty w świecie i przywykły do posługiwania się narzędziami różnemi, znał on użyteczność wykrzykników i westchnień, i niekiedy umiejętnie je zastosowywał do potrzeby. Zdało mu się, że człowiek tak moralizujący i serdeczny, jakim osądził Kirkucia, musiał miéć słabość do ludzi wzdychających.
Taką uczyniwszy przemowę, mówił daléj powoli i głosem przejętym głębokiem uczuciem.
— WPan zapewne dawno nie widziałeś Jenerałowéj i masz względem niéj uprzedzenia z fałszywych o niéj wieści zaczerpnięte?
— Dawnom jéj nie widział, — rzekł Kirkuć, — ona mnie nie szukała wcale, jam téż nie chciał się uprzykrzać, a już téż powiem panu, że kobieta naszego stanu, gdy tak wysoko sięgnie, to nie bez kozery, ale niech tam Bóg sądzi.
— To najlepsza w świecie osoba, — przerwał składając ręce jak do modlitwy kapitan, dobrze odegrywając rolę uczuciowego człowieka, — co za serce! jaka skromność! jaka pobożność! ile poświęcenia dla biednych...
Kirkuć niecierpliwie trochę ruszył ramionami.
— Jakto? niewierzysz WPan? zapytał go Kapitan, który ruch ten pochwycił.
— Nie sądzę! nie sądzę nikogo! — rzekł szewc zażywając tabaki, ale do trzysta... tu znowu się zmięszał, o mało nie dodawszy djabłów. — WPan widzę wierzysz w tę dobroczynność ludzką o białym dniu przechadzającą się po ulicy i sypiącą jałmużny z axamitnego woreczka glansowanemi rękawiczkami. Widziałem ja takich wiele, zawsze lepiéj tém zarabiać na szacunek, niż inną komedyją, ale i to sceny, panie. Ciż sami, co karetami do ubogich jeżdżą, gdy do nich ubogi o kuli przyjdzie, pode drzwi cicho, przez kamerdynera go odprawią, żądając świadectwa nędzy, które nosi na twarzy i w oczach, ciż sami, co rejestrują swe uczynki w bardzo porządne rubryki i drukować je każą na przykład światu, skąpią grosza ubogiéj słudze. Wierzaj mi pan, ci tylko dobroczynni są w istocie, o których uczynkach dobrych Pan Bóg wie tylko, a jak najmniéj ludzie.
— O! nie głupi! — rzekł w duchu Pluta, — zwąchał pismo nosem, pokiwał głową jednak i dodał.
— Może to być prawda, co pan mówisz, ale to się nie stosuje do Jenerałowéj, święta kobieta, a do tego, nieszczęśliwa. Zazdroszczą jéj ludzie i okrywają oszczerstwy, ogadana, spotwarzona! z jaką to ona znosi cierpliwością! z jaką pokorą. Osamotniona szuka pociechy w modlitwie.
Już to, dorzucił żywiéj, powiem panu, że niegodnie jest tak opuszczać rodzinę, i przez dumę źle zrozumianą odrzekać się świętych obowiązków.
— Ale czegoż to WPan chcesz u djabła? — zawołał szewc zniecierpliwiony wreszcie, — czyś po buty przyszedł, czy nawracać mnie? Mów jasno, ja człowiek prosty, i nie lubię takich ważonych słówek...
Kapitan o mało się nie rozśmiał z téj niecierpliwości, ale w sam czas się powstrzymał i czując, że więcéj zrobić nie może nad to, co uczynił, wziął za kapelusz.
— Przyszedłem w sprawie moich nóg, — rzekł obojętnie, ale kiedy mi pan odmawiasz przyjacielskiego zajęcia się mojemi nagniotkami... idę, idę. Com mówił o Jenerałowéj, było, tak sobie, z dobrego serca, widzę, że mnie pan zrozumieć nie chcesz!
— A! bo bredzisz kochany panie! — rzekł Kirkuć, buty! Jenerałowa! familija! wszystko to jakoś razem nie do rzeczy! Mnie trzeba mówić po prostu, a wać pan choć żołnierz, furfarteryją jakąś mnie zbywasz.
— No to na wychodnem powiem waści jasno i otwarcie, — zawołał uśmiechając się Kapitan; znam Jenerałową, wiem, że jejby to prawdziwą uczyniło przyjemność, gdyby familija do niéj się zbliżyła, przekonany jestem, że tego pragnie, że to jest serca jéj potrzebą, rób sobie z tém co chcesz, a bez butów się obejdę, — dodał, — i skłoniwszy się zdumionemu tém zakończeniem rozmowy Kirkuciowi, powoli wysunął się z izdebki.
Jakkolwiek cel nie został w zupełności osiągnięty, Pluta wszakże z rozpromienioném czołem siadł do dorożki, nie sądząc by pracę i oléj utracił... Uśmiechał się sam do siebie i podśpiewywał jakaś piosenkę z dawnych szczęśliwych czasów, która przywodziła mu na myśl wspomnienia przyjemne... Już miał odjechać z przed kamienicy, i zapalał tylko cygaro, by ruszyć z niém, rozmyślając gdzieby się miał udać, gdy z Miodowéj ulicy na zawrocie ukazała mu się postać niewieścia, która oczy jego zwróciła.
Była to... ale tu opis tak trudny, jak monety, która długiem przechodzeniem z rąk do rąk straciła pierwotnie na niéj wyciśnione piętna.... Wprawdzie nummolog wprawny widzi tam zarysy dawnego stępla, domyśla się rysunku, zgaduje napis nawet, ale dla oczów profanów, mało co zostało z tego, co dał Bóg w początku życia.
Była to więc... pani już nie tak pierwszéj młodości, ale uparcie znać dbająca o to, aby jak najdłużéj za młodą mogła uchodzić. Strój jéj wielce wyszukany i wytworny łudził zdaleka pozorem, barwą, formami młodocianemi przechowanemi dzięki połączonym usiłowaniom sztuk rozmaitych... Kapelusik z różowemi wstążkami, obówie obcisłe, wcięta sukienka i płaszczyk przystały by dziewczęciu ośmnastoletniemu, chód zręczny, choć trochę wymuszony zwiastował pełną sił i lekkości panienkę; a zapuszczona umiejętnie zasłonka niedając dostrzedz rysów, uderzała tylko przebijającemi się przez nią świeżości tak niesłychanéj jagódkami, że koloryt ich wprawiał w podejrzenie, czy je natura takiemi wydała, czy sztuka podjęła się ją zręcznie sprostować. Wprawne oko kapitana w tém zjawisku dostrzegło naprzód cechy właściwe światu, w którym on żyć lubił, późniéj pamięć jego niesłychana, przywiodła mu coś z lat dawniejszych, podobnego do téj uroczéj postaci... zatrzymał się, wlepił wzrok ciekawy, czekał długo, aż gdy piękna pani przechodząc powolnie spojrzała nań, wyskoczył ku niéj z dorożki, prawie będąc pewien jakiéjś znajomości, któréj nazwiska tylko wśród licznych tego rodzaju nie mógł sobie jeszcze przypomniéć.
Przypuszczenie to stwierdzone zostało, gdy dama trochę przestraszona, zatrzymała się również i rączką przecudnie odzianą w rękawiczkę popielatą, odrzuciła woalik kryjący czarodziejskie jéj rysy.
Niestety! mgła tajemnicy rozwiana nagle w osłupienie wprawiła czciciela płci pięknéj, tak straszną widać wydała mu się ta ruina przy obrazie wyrytym w pamięci.
Twarz pięknéj niegdyś pani, nosiła wprawdzie ślady dawnéj i niepospolitéj urody, ale nielitościwie przerobione latami i kosmetykami na karykaturę... Wybielona jak ściana pod wielkanoc, wyróżowana jak krasanka, z malowanemi czarnemi brwiami nad zapadłemi strasznie oczyma, nieznajoma w uśmiechu pokazała w dodatku ząbki, których kształt i rozmiary niedozwalały wątpić, iż sztuka dentysty nie doszła jeszcze w Warszawie do łudzącéj doskonałości utworów Desirabod’a...
— Panna Adolfina! zawołał Pluta.
— Pani Adolfina! poprawiła malowana z uśmiechem pełnym wspomnień zalotności przeszłej w nałóg i grymas dziwaczny.
— Pani...
— Tak jest... tak... kapitanie!
— Cóż pani tu porabiasz?
— Opłakuję mojego męża!
— Jakto? był więc i mąż! i miał ten rozum, że umarł? zapytał z nielitościwą poufałością, która była echem jakiéjś dawnéj widać ścisłéj przyjaźni kapitana...
— Zawsze żartobliwy! odparła ruszając głową pani — zawsze ten sam, nieoszacowany o! jakże się cieszę.
— Ale bo! nie ciesz no się jeszcze, pani Adolfino, odparł Pluta, niema tak dalece czem, lata uczą rozumu i gaszą zapały, a w dodatku wypróżniają kieszenie.
— Fi! ale cóż znowu? wiecznie tak nieznośny pan jesteś,
— Natura! natura! Uważałaś pani kiedy, dodał, że na starość w człowieku, co tylko miał za młodu niepotrzebnego jak najbujniéj wyrasta, naprzykład brodawki, naroście i znamiona... otóż tak i z przywarami... nietylkom się ich nie pozbył, ale mi powyrastały, nadto bujnie. Tandem, moja dobrodziejko co porabiasz?
— No cóż? no cóż? odparła z trochą dumy pani Adolfina, żyję z mojego majątku i mieszkam w Warszawie!
— Z majątku? spytał kapitan... co u licha, a zkądże się on asińdźce wziął?
— Przecież miałam męża... odparła piękna nieznajoma.
— No! i dzieci? zapytał śmiejąc się Pluta.
— A! niestety! nigdym ich nie miała.
— No! to chwała Bogu! jesteś wolna jak ptaszek i używasz świata zapewne... rzekł kapitan zacierając ręce... boć rozum masz...
— Pleciesz WPan... widzisz jak zestarzałam?
— Gdzież zaś? przerwał kapitan... a dużo ci ten mąż zostawił?
— Tylko dwakroć i o to jeszczem się musiała procesować... z westchnieniem odezwała się wdowa... adwokat mnie tyle kosztował! Kapitan się uśmiechnął.
— Trzebaż było młodego wybrać! jak pani jesteś nierozważną...
— Właśnie... właśnie... ale ten był nadto młody! Drugie westchnienie towarzyszyło pierwszemu.
— A powiedzże mi pani choć nazwisko swe i mieszkanie, niechaj wiem, odwiedzę pewnie... Wszak po staréj znajomości drzwi mi nie zamkniesz.
— Ale mój kapitanie! będę najszczęśliwsza!
— Najszczęśliwsza, to za wiele... mówmy już po prostu szczęśliwa.. ze staremi przyjaciołmi nie trzeba się ceremonijować — więc naprzód — jakże panią mam nazywać.
— Ale wszakżem mówiła...?
— Dotąd ani razu.
— Adolfina, Adolfina Jordanowa!
Kapitan drgnął, przyskoczył, schwycił ją za rękę gwałtownie tak że się trochę przelękła i zawołał.
— Jak? jak?
— Jordanowa! kapitanie.
— I mówcież tu że niema opatrzności! zawołał na głos Pluta... a ja szukam Jordanów, a ja głowę łamię, by ich wynaleść? Jordanowa! O! nieoszacowana Adolfino! ty nie wiész jakie mi szczęście przynosi, że jesteś Jordanową.
— Cóż to żarty? spytała trochę urażona wdowa.
— No! no! nie posądzaj! mówię wcale serjo. Gdzie mieszkasz?
— Przy Wilczéj ulicy...
— Na Boga! gdzież to jest?
— Nie wiész?...
— Ale któż może mieszkać przy Wilczéj ulicy?
— Ja, ja... z urazą odparła Adolfina. Cóż to pan niewiész, że Wilcza wychodzi na Aleje... że ja mam ogród od alei? że mój dom...
— Jakto? i dom własny.
— Bardzo skromny...
Widząc że się zbyt już długo zatrzymał i że odświeżona znajomość trochę się niecierpliwić zaczynała tą rozmową wśród chodnika przerywaną potrącaniami przechodzących, kapitan ukłonił się jéj, ścisnął rączkę i powoli siadł w dorożkę, zamierzając już ruszyć znowu, gdy głos szanownego Mateusza Kirkucia wstrzymał go silnem — pst! wyrzeczonem prawie nad uchem.
Kirkuć dość skromnie ubrany jak na siebie, bo najmniéj widoczną część stroju tylko miał w kraty niebieskie z zielonem, a chustkę czarną z końcami czerwonemi, w bardzo dobrym humorze, szedł pod boki z kimś drugim... Widocznie wracali z niedalekiego ogródka, w którym grała muzyka węgierska i bawar szerokiemi rozlewał strugami, twarze były zarumienione, oczy pałające, a miny szalenie zawadyjackie, niewiem skutkiem piwa czy muzyki.
Towarzyszem Kirkucia był ów jenijusz nieumiejący mówić, który przed niedawnym czasem, wysłany został na prowincyją z misją wyszukania śladów urodzenia Kopciuszka, człek co nie umiał wzbudzić zaufania kapitana, za którego wszakże poręczył pan Mateusz że odpowie godnie włożonemu nań zobowiązaniu; skromny Pętelka. Tym razem jednak był do niepoznania, tak rozjaśniona twarz jego pałała na zewnątrz wybijającą się radością duszną, jakiegoś tryumfu, podzielaną przez towarzysza Kirkucia.
Kapitan nie rad był, w ogólności spotykać się wśród ulicy z ludźmi, których zetknięcie za kompromitujące uważał; unikał Kirkucia mimo że ten przy kapitanie zachowywał się tak przyzwoicie jak tylko mógł i umiał, — ale to już nie sposób było wywinąć się od tych panów i musiał zatrzymać się choć nie bardzo ochoczo.
— Kapitanie, rzekł z wielkiem wzruszeniem pan Mateusz, nowiny ważne i wielkie! na miłość Boga, zejdźmy gdzie aby się rozgadać.
— Dobrze, zaraz wam służyć będę... ale idźcie przodem do Wolfina, i tam każcie dać wina butelkę na mój rachunek, abyście nie tęsknili, ja was dopędzę.
Kirkuć udając niezmiernie domyślnego z uśmiechem pociągnął towarzysza i poszli, kapitan zamarudził przy dorożce, wsiadł powoli, kazał się przewieść na Leszno dla użycia świeżego powietrza i w dobry kwandrans dopiero zjawił się w handlu winnym. Cały ten manewr przedsięwzięty został, aby uniknąć towarzystwa tych dwóch panów, którzy już w osobnym gabinecie poczynali szklanki wina, gdy Pluta wszedł do nich.
Z tém uznaniem wyższości, które jest cechą ludzi dobrze ukształconych, Kirkuć i Pętelka oba powstali na widok swojego zwierzchnika. Pluta winem się nie rad zaspakajał, pił je za napój zwykły, ale gdy natura wymagała podbudzającyh środków uciekał się do mniéj więcéj mocnego groku, który sobie przyprawiał sam wedle natchnienia chwili i potrzeby zdrowia, mając ku temu teoryją jasną i prostą, i dowodząc, że spirytus jest treścią ostateczną wszelkiego trunku, zatem treść ta i woda wszelki trunek dla sarmackiego podniebienia zastąpić potrafią.
Zostawując więc wino swym towarzyszom, kapitan kazał podać wody, cukru i rumu i przyprawiwszy sobie szklankę zimnego ponczu, usiadł z cygarem w ustach naprzeciw milczącego Pętelki. Kirkuć ogromnemi krokami przechadzał się po pokoju czegoś straszliwie niespokojny.
— No, i jakże interesa stoją? spytał posła nareszcie, w twarz mu puszczając kłąb dymu.
— To tego... zaczął swoim obyczajem Pętelka, to tego... żeby nie tego, toby te... ale proszę posłuchać...
— Już tylko mów, mój drogi, a o słuchanie się nie frasuj... jest jaki ślad, że Maryja Jordan, jest w istocie córka Jenerałowej?
— To jest tego... odparł popijając Pętelka — żeby tego, jakem mówił, to nie te, ale moralne przekonanie to tego...
— WPan wiész, zapytał kapitan zrywając się z krzesła i podchodząc do Kirkucia, co on chce mówić? wybadałeś go? bądźże łaskaw i wyręcz, bo mi się w głowie kręci, gdy słucham takiéj gadaniny... a prędko Kirkuć.
— Ja już wszystko wiem, po cichu przysuwając się z krzesłem począł p. Mateusz... to człowiek jednakowo jenijalny, choć gadać nie umie... to człowiek taki, jakiego ze świecą nie znaleźć.
— No! ale bez świecy podobnych dosyć widzę, rzekł Pluta, do rzeczy.
— Otóż uważajcie tylko jak on się tam wziął doskonale, począł Mateusz, niekiedy okiem i ruchem powołując się na towarzysza — to głowa!
— Mój drogi Kirkuć, rzekł Pluta, nie chwal go tak bardzo, a mów o co chodzi, wiesz że mnie po jedzeniu rozwlekłe opowiadania szkodzą, zbiera mi się jakby na nudności... żywiéj, żywiéj!
— Ale poczekajże pan! przerwał obrażony Mateusz, potrzebaż rzecz wyłuszczyć jak się należy, okazać jak on się do tego wziął.
— Mnie o to tylko chodzi co zrobił.
— Tak! ale tu i o mój honor idzie! bijąc się w piersi z trochą słusznéj dumy, dorzucił Mateusz obrażony — bo kiedy mówiłem że za niego ręczę, to jakbym tam sam był!
Pluta z niecierpliwości wychylił pół szklanki groku, ale widząc że są fatalne koleje, przez które najdespotyczniejsi ludzie przechodzić muszą, poddał się przeznaczeniu i słuchał.
— Rzecz się tak miała, rzekł Kirkuć — Pętelka mój przyjaciel, nie w ciemię bity, pojechawszy na miejsce, wziął na się charakter szlachcica ubogiego szukającego gruntu i chaty, jakby tam w téj stronie miał sobie osiąść. Uważasz pan co za spryt!
Postanowił sobie nie iść wprost na zwiady, bo by to podejrzenia obudzić mogło, ale poznać osoby i słuchać... Nie żałował czasu, ni trudu... bo mu chodzi o reputacyją...
Pętelka spuścił oczy skromnie i westchnął potakująco.
— Siadł tedy u propinatora! uważasz pan w ognisku nowin! u propinatora! co za spryt! i siedział...
Tu Kirkuć uczuł potrzebę odwilżenia gardła.
— Niechże siedzi sobie szczęśliwie, stukając szklanką o stół z nowym wybuchem niecierpliwości zawołał Pluta, powstając — niech on siedzi, siedź ty i niech was...
Kirkuć uczuł niebezpieczeństwo, Pętelka się zaczerwienił... oba zmięszali, spojrzeli po sobie.
— No to tego, kiedy tak! rzekł Pętelka...
— Cóż WPan chcesz wiedziéć? zapytał Kirkuć.
— Co? czy doszedł że Maryja jest córką Jenerałowéj? czy są ślady czarne na białem? czy mamy dowody, czy ich nie mamy.
— Otóż niemamy... rzekł Kirkuć stanowczo, a jednak to jest człowiek jenijalny...
Pluta już był przywiedziony do tego stanu, że mu wyrazów zabrakło, włożył kapelusz i chciał odejść. Mateusz to spostrzegł i zżymnął się poglądając ku Pętelce jakby mu chciał powiedziéć: Otóż to patrz co ja cierpię z tym człowiekiem!
— Idź! idź pan kiedy niemasz cierpliwości słuchać, zawołał rozgniewany, a to się największéj rzeczy nie dowiesz...
— Cóż chcesz? wiem już że jest jenijalny! rzeki z rezygnacyją kapitan, a z reszty kwituję.
— Gdyby były tego najmniejsze dowody na świecie, dodał Pętelka, ja bym je z pod ziemi dobył.. ale kiedy nie tego, to tego... co ja winien?
— Tak! sam pan widzisz jak logicznie mówi... to miło słuchać... Ale czego się nikt nie spodziewał, czego niemogliśmy nawet marzyć, o czem nikt z nas niewiedział... przywiózł pan Pętelka.
— Cóż przywiózł?
— Wiadomość taką że ja sam od niéj zawrotu głowy dostaję... bo to jest człowiek jenijalny!
— A no, kiedy coś przywiózł to siadam, rzekł kapitan — cóż tedy?
— Nieznalazł córki, ale dał nam matkę! zawołał Kirkuć ocierając łzę rękawem, tak jest matkę!
— Jaką matkę? gdzie? czyją?
— Moją! i Jenerałowéj i pana Kacpra, dodał Kirkuć.... jest.... żyje, mamy matkę o czem nigdyśmy niewiedzieli..... ale to cała historyja.
— Mów choć połowę, rzekł zaciekawiony kapitan zabierając się do spreparowania drugiéj szklanki groku... mów, bardzo proszę... A też ta matka chyba ma lat sto!
— No! nie tyle... ale staruszka być musi...
— Zaczniesz ty kiedy Kirkuć? spytał Pluta.
— Może lepiéj niech on sam opowie...
— Mówcie dwóch byle prędzéj! krzyknął kapitan... mnie pilno! na miłość Bożą...
— Bo to było tak... począł Pętelka.
— Ale czekaj, ja to krócéj mu opowiem... podchwycił Kirkuć.
— Kiedy tego to tego! jak chcesz! mów.
Nie było sposobu wyplątać się z wstępnych kołowań niezręcznych opowiadaczów. Kirkuć pił i płakał trochę z rozczulenia, trochę od trunku, Pętelka zaczynał od tego i kończył na tego.
Kapitan wrzał.
Znalezienie pani Jordanowéj napędzało mu myśli różnych do głowy, chciał być sam aby na nich coś osnuć, bo jednostajność imion dziwny mu plan nastręczała, a tu ciekawą nowinę cedzono mu po kropli.
— Przyjechawszy tam Pętelka, — mówił po odetchnieniu Kirkuć, — musiał użyć fortelu aby się czegoś dowiedziéć, udał się za dalekiego krewnego panny Julji.
— To tego, aby tego! dodał objaśniająco Pętelka.
— Rozumiem, — przerwał kapitan, — a mówcie daléj.
— Coś tam jeszcze ją pamiętano nieco ten ów, ale gdy bliższych chciał zasięgnąć wiadomości, okazało się, że je jedna tylko osoba dać mu mogła, a tą była staruszka babka siedząca pod kościołem niejaka Wawrowa, która z Julką przybyła w te strony jako niegdyś niańka i sługa naszego domu.
Z Wawrowéj tedy dobył Pętelka, co mu było potrzeba. Ja nawet, jak przez sen przypominam sobie tę kobietę, ale ją wówczas jeszcze Fruzią Rzepkówną nazywano... Wawrowa gadała chętnie i wygadała się powoli, ale z czem, oto z całą historyją naszéj matki, która poszedłszy za naszego ojca, potém już gdy nas troje na świat przyszło, dla nadzwyczajnéj swéj piękności pokochaną została przez jakiegoś wielkiego pana, porzuciła dom i nigdy już do niego nie powróciła. Ojciec nasz przed dziećmi mówił zawsze o niéj, jak o umarłéj i sam się drugi raz ożenił, a my potem uchodziliśmy w domu za dzieci drugiéj jego żony, która dla nas istotnie matką była.
Pierwsza znikła, ale ot co się święci, nieumarła, gdy ją ów pan porzucił poszła za mąż raz jeszcze i owdowiała, a żyje po dziś dzień, Wawrowa co roku chodząc na Warszawę do Częstochowéj, odwiedza ją i widuje, a że i w tym czasie być tu myśli u niéj, ma nam odkryć rodzoną matkę, o któréj wcale nie wiedzieliśmy! Wystaw sobie kapitanie, — dorzucił Kirkuć, — a gdyby na nas jeszcze spadła po niéj jaka sukcessyja? co mówisz...?
— No! sukcessyja — jak sukcessyja, — odparł Pluta — ale jeżeli to prawda, a ja jeszcze dostojnéj Jenerałowéj i matkę wynajdę, i córkę i braci, a wszystką rodzinę zgromadzę, to będzie...
— Majstersztyk! — rzekł Kirkuć, śmiejąc się, — no! i kto wié? a może być sukcessyja! dwa razy szła za mąż i bogaty pan w niéj się kochał, musi coś przecież mieć!
— Teraz tylko chodzi tego, aby tę Wawrowę wynaleść, gdy przechodzić będzie, — dodał Pętelka, któremu się usta rozwiązywały — bo prosta, tego, kobieta, nawet nazwiska matki staruszki nie wié.
— Oddaję mu teraz sprawiedliwość, że jest człowiek jenijalny, — rzekł Pluta, dokończcie butelki... ja mam ważne zajęcia, do zobaczenia u mnie, tam pomówimy obszerniéj.
Oba towarzysze powstali znowu, Kapitan włożył kapelusz poważnie, dał rubla Kirkuciowi na wino, a sam śmiejąc się, wyszedł z winiarni.
— Składa się! — rzekł z cicha do siebie, — jak nie można lepiéj, opatrzność zawsze czuwa nad dobrą sprawą, musimy ją wprowadzić na drogę moralności!
Bardzo nas to boli, żeśmy z oczów stracili poważną i przyzwoitą postać Jenerałowéj, zmuszeni będąc wprowadzać czytelników naszych w towarzystwo ludzi wcale nie dystyngowanych i niekiedy trywjalnych. Ale życie ma swe prawa, i powieść słuchać ich musi; są okoliczności wprowadzające nas w niezbyt przyjemne miejsca, wśród osób nie koniecznie sympatycznych, i zmuszające pozostać z niemi mimo największego wstrętu. Wiemy to dobrze, iż wielu z szanownych czytelników naszych woleliby, i nie bez przyczyny, którą my pojmujemy, atmosferę salonów, posadzki woskowane i gładzéj woskowane twarze, atłasy i aksamity, herbowne wezgłowia i paradny ów przyrząd spokojnego życia, wśród którego tragedyja nawet chodzi wysznurowana, a dramat w koronki się stroi, ale...
Jest ogromne ale. My to życie ludzi, których Opatrzność podniosła do dostojeństwa ideału ziemskiéj wielkości, tak szanujemy, tak korne przed niem schylamy czoło, że tknąć je mielibyśmy za świętokradztwo. Nieśmielibyśmy podnieść ręką nienamaszczoną zasłon ukrywających ten przybytek nudów, etykiety, dumy i majestatu... nieumielibyśmy wyżyć w zadusze wonnéj téj szczęśliwości, ani przez pół tomu.
Są to rzeczy bardzo piękne, świetne, których nie jeden zazdrości, my przecie na ich smaku poznać się nie mogliśmy. Wina to zapewne zepsutego podniebienia, nie potrawy. Spopielała Pompeja, skamieniałe Herkulanum więcéj jeszcze mają życia. A w dodatku dla artysty, jeśli tem imieniem biedny powieściopisarz zuchwale nazwać się może, daleko ciężéj z suchych trzasek dobywać żywotnego soku, niż z żywych roślin; trudniéj dobadywać się skrytego symptomu namiętności osłonionéj żelazem konwencji i muślinami kłamstwa, niż na bożym powszednim świecie, któremu dziury nic ukrywać nie dozwalają.
Z tego powodu wolimy stokroć mniéj przyzwoite towarzystwo; ale gdy nas konieczność przedmiotu postawi oko w oko z osobą tak szanowną, tak wspaniałą i godności pełną jak Jenerałowa Palmer, nie użyjemy środków jakiemibyśmy posłużyć się mogli, aby jéj towarzystwa uniknąć — ocieramy nogi zbłocone i wchodzimy do salonu.
Salon Jenerałowéj już podobno został opisany przez nas, a jeśliśmy tego nie dopełnili z akuratnością inwentarza do licytacyi, to tylko spuszczając się na domyślność czytelników, którzy choćby się nic nie domyślali, już przez to samo że ich mamy za domyślnych, puszczą płazem winę naszą.
Salon zresztą zawsze ma coś w sobie charakteru osoby, która w nim przyjmuje, i wnioskować łatwo, że u Jenerałowéj nie było na kominie Wenery medycyjskiéj, ani na ścianach Tycyjanowskich bacchanalji.
Salon był surowy, ciemny, wielką obleczony powagą, cały odziany aksamitami, zastawion palisandrem, a na ścianie jednéj wizerunek nieboszczyka ze szlifami, które malarz z niezmierną rozpustą pędzla wyświetlił i rozpromienił, zajmował honorowe miejsce w szerokich i przepysznych ramach. Niech mnie Bóg broni żebym Jenerała nawet nieboszczyka ośmielił się opisywać i bez przyzwoitego zbliżyć się ku niemu uszanowania — powiem tylko po cichu, że jakkolwiek mu ów Vandyck zaściankowy pochlebił widocznie, nie starł jednak z jego oblicza piętna, które zostawia krew do krążenia zbytecznie podbudzana środkami sztucznemi. Nos zakrawał na pączek piwonji, ale to między nami.
Naprzeciw Jenerała wisiało zwierciadło, tak, że ów wizerunek odbijał się w niém nieco przytłumiony, i nastręczał oku żony, które niewiem czy go szukało.
Dla przyzwoitości, gdyż Jenerałowa nie mogła znosić muzyki, był i fortepian przepyszny, wiecznie zamknięty, jeden z tych nieszczęśliwych instrumentów, które z rozpaczy fabrykanci stroją w co mają najdroższego, aby je taki brał co chce meblu nie muzyki. Pomniejszych drobnostek tchnących pobożnością i ascetyzmem nie będę wymieniał; Jenerałowa czuła potrzebę odecelowania niemi swojego salonu, ale że się na malarstwie nie znała, Ś. Franciszka i Ś. Antoni w bardzo złocistéj oprawie postawieni na straży, wyglądali wcale nie na tak świątobliwych ludzi za jakich nam ich żywoty podają. Ale o to mniejsza...
Gorzéj daleko, że od powrotu Jeneralowéj z Garwolina, salon ten stał pustkami, pani siedziała w domu częściéj daleko niż przed tem, a panna Adelaida i Bzurski godzili się na to, że jakaś nieodgadnięta zmiana zaszła w jéj charakterze.
Dawniéj wiedziano dobrze porządek dzienny, znano upodobania pani i Bzurski mogąc wyrachować przyszłość, z niéj sobie potrzebne dla siebie wykrawywał dni i godziny spoczynku, panna Adelaida też korzystała z chwil wolnych bez zgryzot sumienia. Teraz rzeczy się bardzo zmieniły, Jenerałowa nie miała widocznie planu życia, coś ją odrywało, niepokoiło, nigdy dniem naprzód nie można było odgadnąć kiedy się wybierze do Kapucynów, kiedy odwiedzi szpital lub ochronę, i pojedzie z pobożnem dziełem na miasto. Często zaprzęgano konie do powozu i nim siadła musiano je odprowadzać do stajni, nieraz Bzurski wybrał się był na wieczór do Arkadji na bal towarzyski i zmuszony był zdjąć białe rękawiczki, a panna Adelaida z żywem nieukontentowaniem zrzucała mantylkę by przywdziać fartuszek...
Zauważano téż że po pierwszych dniach i odwiedzinach, komunikacyja ze światem zwykłym Jenerałowéj dziwnie przerwaną została. Kareta jej zwykle niezastawała w domu nikogo, a wyrzucane bilety przychodziły w chwilach gdy ona nie była w domu. Wielu z nich nawet całkiem zabrakło.
Między innemi Baron Dunder gość codzienny u Jenerałowéj, zręcznie zrzedzając wizyty, skończył na tém że bywać całkiem poprzestał. Bzurski z właściwą sobie przenikliwością zauważał nawet, że słudzy tych domów, z któremi byli w najściślejszych stosunkach, teraz go jakoś unikali i złowrogo pokręcali dumnemi nosami.
Panna Adelaida wiedziała téż bardzo wiele rzeczy, na których wspomnienie znacząco kiwała głową, dając w poufałéj rozmowie do zrozumienia Bzurskiemu, że mogłaby nawet służbę porzucić, tak się jéj stała nieznośną.
Dawniéj Jenerałowa wcale nie obciążała jéj zajęciem, miała godziny pooznaczane jak w zegarku, wymagania uregulowane i nie zbyt wielkie, humor jednostajny; dziś stała się dziwaczną, kapryśną, opryskliwą niekiedy, a choć wizyty doktora Mazzini, usprawiedliwiały stanem zdrowia tę fantastyczność pani Palmer, panna Adelaida pogodzić się z nią nie mogła.
Chodziły nawet słuchy, że sam lekarz, pan Mazzini wygadał się gdzieś z tem, iż choroby nierozumie... A to już było rzeczą wielkiego znaczenia, bo nie ma czegoby Mazzini nie rozumiał, lub niemówił, że rozumie.
Doktór Mazzini był jednym z tych wielkich ludzi, do których się przystępuje z uszanowaniem, mówi ze czcią, odchodzi z postrachem. Powierzchowność jego uderzała majestatem, spojrzenie nabawiało trwogą, uśmiech rozpromieniał wdzięcznością.
Mniejsza o to, że Mazzini był lekarzem wielkim i uznanym za wskrzesiciela zmarłych, za potęgę i jenijusz jaki niemiał równego w dziejach nauki — ale to był człowiek najlepszego tonu, wesoły, towarzyski, lubiący się bawić, żyjący w świecie, jeżdżący karetą, i w towarzystwie zdaleka można go było wziąć za hrabiego lub książęcia, taką wspaniałą obdarzył go Bóg postawą.
Umiał téż się znaleźć co się zowie, i pojmował to dobrze, że każdy lekarz powinien obrać sobie jakąś specyjalność; on miał specyjalności wielkich panów. Wątpię bardzo, czy by się nawet poznał na tych głupich chorobach, na które ubodzy chorują, i znając to do siebie, wzywany, nigdy do chudzizny nie pojechał.
Był to bowiem człowiek wielce sumienny i spełniający swą missją z przejęciem. Wiedział o tém dobrze, że go Bóg stworzył, aby potentatów miał w swéj pieczy, żeby był narzędziem czuwania nad zdrowiem i powodzeniem tych, co stoją na świecznikach społecznych, — w resztę się nie wdawał i nie pokazało się to po nim, żeby kiedy wyżéj drugiego piętra pójść raczył. Na drugie wchodził już z nieukontentowaniem i wątpliwością, daléj żadna siła ludzka wnieść go nie mogła.
Zapewne z tego powodu, że tak godność swą szanować umiał, był doskonale widziany w wielkim świecie, miał monopol katarów jego i reumatyzmów, i z taką sztuką pisał recepty, że lekarstwa jego za przysmak zjadano.
Otóż ten wielki doktór Mazzini, dał się słyszéć u jednéj ze swych klientek, która nieuchodziła za zbyt surowo dotrzymującą tajemnicy, że choroby jenerałowéj Palmer wcale nie rozumiał. Był to okropny wyrok razem na chorobę i jenerałowę... w mieście, niewiem czy z tego lub innych powodów, gdy mowa była o pani Palmer, szeptano zawsze na ucho... Jest to jeden z najgorszych znaków. Nic to jeszcze kiedy się szkaluje głośno, kiedy się żartuje nieznacznie, kiedy się wyśmiewa nim kto od bramy odjechał — ale uchowaj was Boże, aby na wzmiankę imienia waszego, szeptano sobie na ucho.
Jeśli o kim szepczą, to dowód, że jest tak nieprzyzwoity, lub popełnił coś tak nie przyzwoitego, iż na głos o nim nawet wspomnieć nie można... jest to człowiek zgubiony.
O Jenerałowéj szeptać zaczynano.
W istocie trochę dała do tego powodu... po powrocie z Garwolina; przejażdżka jéj do tego niewinnego zkąd inąd miasteczka, była jakby chwilą krytyczną jéj życia; powrót ztamtąd znamionował nową epokę.
Dom jéj opustoszał, ludzie pierzchnęli od drzwi jego, sama pani była jakby piorunem rażona. Zwykle stanowcza i śmiała, teraz niewiedziała, rzekłbyś, co począć z sobą... wirowała w jedném miejscu strwożona i pomięszana.
P. Adelaida przez którą większą część szczegółów jéj życia wiedział Bzurski, mówiła po cichu, że nawet nocy spędzała pani Palmer w jakimś stanie gorączkowym. Chodziła czasem do drugiéj nierozbierając się, klękała i zrywała się od modlitwy, niesypiała do czwartéj, to znowu kamiennym snem odpoczywała znużona do popołudnia. Widywano ją z rękami załamanemi i oczyma osłupiałemi, z nabrzmiałemi od płaczu powiekami, mówiącą pocichu do siebie, lub w niemem pogrążeniu spędzającą dnie cale na kanapie, bez zajęcia, bez pozoru nawet jakiegoś zatrudnienia.
Jeździła i chodziła w miejsca których wprzódy zdawała się unikać, na ostatek to co ją dawniéj najmocniéj obchodziło, stało się dla niéj obojętném prawie. P. Adelaida wyznała w poufałéj rozmowie p. Bzurskiemu, do którego znacznie się ostatniemi czasy, zapewne z nudów zbliżyła, że Jenerałowa opuszczała się w modlitwie i praktykach religijnych.
Jeden pan Oktaw Pobracki, przyjaciel domu wierny, którego widzieliśmy już użytym w delikatnéj sprawie z panem Mateuszem Kirkuciem, częstym jeszcze gościem i poradnikiem bywał u niéj, i z tym jednym nie zerwała stosunków.
Ale o czem mogli rozprawiać po cichu i jakie tam między niemi trwały narady, tego nawet panna Adelaida wyszpiegować nie potrafiła, ani pan Bzurski podsłuchać.
Po p. Pobrackiego posyłano czasem kilka razy na dzień, listy i kartki do niego biegały niekiedy jedne po drugich, a szepty jego z p. Palmer niezmiernie wiele dawały do myślenia.
Bzurski pierwszy a po nim p. Adelaida, która teraz podzielała w zupełności jego przekonania, nauczywszy się lepiéj go oceniać, wpadł na myśl jenijalną, że proces z familiją Jenerała musiał być wszystkiego złego przyczyną. A że z wielkości kłopotu domniemywać się było można jakiejś straszliwéj groźby, nie innéj tylko majątkowego dotykającéj bytu, Bzurski i p. Adelaida wzajem się ostrzegali, aby na pierwszy wyraźniejszy znak ruiny, zawczasu nie łudząc się nadziejami, z domu wynosić.
Mówią to o szczurach, że gdy dom grozi upadkiem, wcześnie czując zgubę, wszystkie razem gromadnie z niego uchodzą; ale i ludzie równie bywają przewidujący jak szczury.
Tu p. Adelaida i Bzurski nie spieszyli się jednak, gdyż mimo wielkich niedogodności położenia, mieli z drugiéj strony wynagrodzenie za nie w sowitéj zapłacie... Serce ich nie wstrzymywało, gdyż się do swéj pani nie przywiązali wcale, zdrowy rozsądek wskazywał tylko, żeby tłustéj gratki nie rzucać.
Tymczasem z dnia na dzień coraz było gorzéj, coraz dziwniéj i smutniéj u Jenerałowéj, któréj chłód i marmurowa obojętność na wszystko zmieniły się w rozdrażnienie tak silne, że nad niem już panować nie mogła. Znać było jeszcze walkę usilną, ale zwycięzca dawny, teraz mimo oporu co chwila upadał, podnosił się, zmagał... napróżno... Jakaś potęga większa nadeń, nieznana mu, górę nad nim brała.
Tak stały rzeczy, gdy jednego dnia Jenerałowa wyjechawszy z domu na uroczyste nabożeństwo do Ś. Krzyża, wśród ulicy pociągnęła sznurek i kazała się wieść do Saskiego ogrodu zamiast do kościoła. Bzurski który z nią tego dnia jechać raczył, niesłychanie się zdziwił, nieodpowiadało to wcale jego planom, i mruczał pełen oburzenia, gdy kareta zastanowiła się przed kolumnadą, a Jenerałowa kazawszy się zostać ludziom przy powozie, sama weszła w lekkim przymrozkiem osuszone ulice.
Pomimo pięknego dnia zimy, która zwykle niewielu sprowadza przechadzających się, było kilkanaście osób błądzących wśród ogołoconych z liści starych lip i kasztanów...
Jenerałowa z jakąś gorączkową niecierpliwością poszła główną aleją. Czy w przejeździe dojrzała że się tam kto wprzód skierował dla użycia przechadzki, o tem niewiem wcale, to pewna że oczyma niespokojnie rzucała na wszystkie strony.
Traf chciał — niewątpię, że traf to być musiał, który różne figle płatać umié — iż pani Narębska z córką i z Manią właśnie tylko co były weszły do ogrodu i Jenerałowa wsunęła się tuż za niemi.
Ale panie nasze wiedzione niespokojem serca Elwiry, która w téj gruppie rej prowadziła, udały się w tę ulicę, w któréj raz spotkały pięknego nieznajomego... i przechadzka ich innego celu nie miała nad usiłowanie uparte zbliżenia się ku niemu, gdyż on dotąd — niestety — wcale do nich jakoś przybliżyć się nie myślał.
Elwira postępowała jak Mahomet i wielu innych sławnych mężów, góra niechciała iść do niéj, postanowiła iść do góry.
Pomimo chłodu i pory nieprzyjaznéj przechadzkom, znajdowały się nieustannie ważne powody do wycieczek ku Saskiemu ogrodowi, zdrowie matki potrzebowało świéżego powietrza. Elwira niemogła się obejść bez ruchu, Mani nawet szkodziło siedzenie. Codzień więc w godzinie pamiętnéj, panie szły lub jechały do ogrodu, odbywały po nim pielgrzymkę długą i nudną, ale niestety! powracały nazad nie ujrzawszy ani nawet paltota pięknego nieznajomego. Nieśmiemy nożem analizy krajać serce pięknéj Elwiry, by z niéj dobyć nagromadzonéj tam niecierpliwości i gniewu, dochodzących prawie do rozpaczy. Gdy się czego tak gwałtownie pragnie jak Elwira tego wielbiciela, znajdą się zawsze łagodzące środki przeciw ostatecznéj utracie nadziei.
To téż po chwilach tupania nóżką i przekleństw nie parlamentarnych, zwykle panna Narębska pocieszała się różnemi pomysłami, których jéj obficie dostarczała bujna wyobraźnia. Wszakże mógł zachorować? mógł wyjechać za pilnym interesem? mógł się zamknąć aby nie uledz pokusie? mógł się obawiać familij... wszystko mógł, wedle panny Elwiry, ale nie mógł jéj nie kochać... Tego przypuścić było niepodobna.
Dla tego tak uporczywie go poszukiwała, niechcąc sobie powiedziéć, że z tego nic nie będzie.
Tym razem panie, mimo dosyć pięknego dnia, nie były szczęśliwe, wśród mnóstwa nieznajomych niepięknych, nie było ani śladu pięknego nieznajomego.
Szły więc ulicą dosyć smutne, i Mania zaczynała pokutować za to, że Elwirze nie dopisał cel jéj marzeń, bo już do niéj szukano różnych pretensyi, gdy w przeciwnym końcu ulicy zamiast owego oczekiwanego, pokazał się pan Feliks Narębski z cygarem w ustach, w kapeluszu trochę na bakier, z rękami w kieszeniach, takim jakim ludzie bywają po bardzo dobrem śniadaniu. Oczewiście żony i jéj towarzyszek nie dostrzegł lub nie poznał, bo był takim jakim nigdy w życiu w ich obecności się nie pokazywał.
Widok żony czynił na nim cudowne wrażenie cebra zimnéj wody zlanéj na głowę — bo téż pani Samuela choć go poznała z daleka, oczom wierzyć nie chciała, patrząc na niego; Elwira trąciła ją łokciem tajemniczo, równie oburzona dobrym ojca humorem, zdającym się urągać stanowi jéj duszy, a Mania nawet zdziwiła się téj energii i swobodzie z jaką przeciw nim szybko się posuwał. P. Feliks marzył i nucił po cichu, jak gdyby w owe szczęśliwe czasy, gdy sam z dumą młodzieńczą przechadzał się po cienistym ogrodzie, oczekując na piękną Juliję. Może te stare drzewa ogołocone z liści przywiodły mu na pamięć jaką chwilę niepowrotną téj błyskawicy szczęścia, która ciemności życia późniejsze tak przepaścistemi czyni, — może zapomniał, że na szyi miał obrożę, na rękach pętle, przy nogach kule, a w sercu pustkę, po któréj westchnienia latając próżno szukały przeszłości. Może... dosyć, że tak długo żony, i dwóch córek swych nie widział, iż okrzyk stłumiony pani Samueli, przypatrującéj mu się ze zgrozą, wyrwał go dopiéro z tego stanu extazyi czy upojenia.
Stanął i przeobrażenie jakie wedle mytologii miał robić widok głowy Meduzy, spełniło się na nim w mgnieniu oka.
Rozpromienienie znikło, fantazyja uleciała, został człowiek przelękły, podbity, zimny, prawie drżący, jak zbrodzień schwytany na uczynku.
— Feliksie! — zawołała Narębska, — co ci jest? co ci się stało? prawdziwie?
Narębski milczący obracał się w słup jakim bywał w domu, oczy jego błądziły już bez wyrazu, a usta otwarte nie mogły znaleźć dźwięku, którymby się odezwały.
— Feliksie — co ci jest? — powtórzyła Narębska.
— Co mi jest? ale dla czegóż ma mi coś być?
— Jak żyję cię takim nie widziałam?
— Jakimże?
— Niespostrzegłeś nas nawet? nawet Mani, — dodała po cichu.
— No! byłem zamyślony, — rzekł Narębski, — człowiek ma tyle na głowie!
Nie chciał powiedziéć — na sercu.
— Takeś mi się wydał dziwnym?
— Dajcież mi pokój!
— I dokądże tak spieszyłeś? — dodała pani Samuela przykładając rękę do głowy na znak wzruszenia mogącego spowodować chorobę, gdy Elwira współcześnie szukała już flaszeczki i oglądała się myśląc o ławce, na którejby trzeźwić było wygodniéj.
— Ja wcale nie spieszyłem, szedłem, tak sobie... Cóż znowu?
— Moglibyśmy więc przejść się trochę razem, my co tak rzadko z sobą bywamy! — z westchnieniem pełnem wymówek, dodała pani Narębska.
Czy rad był lub nie temu wnioskowi żony pan Feliks, nie wiém dobrze, to pewna, że posłuszny podał jéj rękę i przybrał postawę pokorną i potulną, tak odmienną od téj, którą przed chwilą widzieliśmy, iż niktby go teraz o taką rozpustną fizyognomiją nie posądził nawet.
— Zkądże szedłeś? — przemówiła po przestanku małym żona, ciągnąc daléj nielitościwe badanie.
— A, z sessyi! — rzekł Narębski, który się był nauczył tego wyrażenia warszawskiego.
— Czy nie od Bouquerel’a? — spytała pani Feliksowa z uśmiechem złośliwym.
Narębski ruszył tylko ramionami, Bóg wié gdzie śniadał, ale że sessyja była gastronomiczna to pewna, koloryt twarzy i woń wina z daleka się czuć dająca, świadczyły o tem dowodnie. Nie był jednak tak naiwnym, aby się przyznać do grzechu, bo spowiednik nie dawał za podobne, absolucyi nigdy.
Westchnął tylko biedak i wśród westchnienia spazmatycznie ziewnął.
Popełnił razem dwie zbrodnie, bo ani wzdychać ani poziewać bezkarnie przy żonie prawa nie miał. P. Samuela pochmurniała niezmiernie i jużby było może przyszło do wymówek, sporu, bólu głowy i publicznych spazmów, gdyby w téjże chwili pan Narębski nie drgnął tak dziwnie i nie wykrzyknął: — A!! że żona posądziła go o chorobę i apoplektyczne uderzenie. Obejrzała się nań, pobladł jak chusta.
Zrozumiemy łatwo powód tego poruszenia i wykrzyku, gdy dodamy, że właśnie z bocznéj ulicy naprzeciw nich o trzy kroki, w czerni ubrana ukazała się majestatyczna postać jenerałowéj, dla Feliksa widmo wstające z grobu.
Panie zwróciły oczy ciekawie na tę postać nieznaną a uderzającą wielką dystynkcyją, smakiem ubrania skromnego, wreszcie tém czémś co znamionuje bogactwa i znaczenie w świecie. Jenerałowa — potrzeba jéj to przyznać, udawała doskonale damę wielkiego świata: chód, ubiór, wejrzenie miała wystudyjowane pracowicie, i grała swą rolę jak Ristori lub Rachel.
Feliks już był spuścił oczy i umiejętnie rzucił się do badania resztek liści pozostałych na drzewach, aby minąć idącą przeciw nim p. Palmer nie widząc jéj, gdy nadomiar jego kłopotów, wspaniały ów upiór stanął, uśmiechnął się, i pozdrowił go cichem francuzkiem
— Bon jour...
Żona pośpieszyła go trącić, aby wywieść z osłupienia; p. Feliks szybko zdjął kapelusz, otworzył usta, coś szepnął, i zdawał się zabity..... nie wiedział co robić. Narębscy zajmowali całą szerokość alei, Jenerałowa szła naprzeciw, nie było sposobu minąć się, a p. Julija umyślnie wstrzymawszy się, zdawała oczekiwać bliższego poznania towarzystwa, które nie domyślając się ktoby była, wielce ciekawemi mierzyło ją oczyma.
Niebieskie oczy Mani podniosły się na tę piękną, spokojną, wypogodzoną twarz kobiety, któréj wzrok także szukał jéj za Elwirą, i dwa promienie spotkały się i skrzyżowały, odwracając zaraz od siebie. P. Palmer była znowu tak panią swego wrażenia, że uśmiech wywołała na usta i poglądała pozornie tylko na piękną aksamitną mantyllę Narębskiéj.
I stali tak dosyć nieprzyzwoicie, a Feliks oburzony w duszy, ani się chciał domyśléć, żeby Jenerałowa żądała zbliżyć się do jego żony — przypuścić tego nie mógł.
— Zechcesz mnie pan poznajomić ze swoją rodziną? odezwał się głos cichy, pieszczony, słodki... a straszniejszy dla Feliksa nad trąbę sądu ostatecznego.
Aby położenie wytłumaczyć, dosyć sobie przypomniéć, że Pluta obeznał panią Narębskę z historyją pani Palmer, która nic o tém nie wiedziała, że zeznania męża dokonały reszty, a Feliks wymieniając jéj imie pewien był najokropniejszéj sceny.
Jaki cel miała pani Jenerałowa chcąc się zbliżyć do Narębskich? czy serce jéj zapragnęło uderzyć dla dziecięcia? czy żal ciągnął do dawnego, do pierwszego w życiu kochanka? czy dziwactwo jakie kazało jéj rzucać się w ogień z rozpaczy? odgadnąć nie potrafię. Feliks tym razem nie osłupiał, ale skamieniał, brak mu było zupełnie przytomności, rady, myśli, środka, jakimby zapobiegł straszliwéj burzy, na którą się zbierało. A tu, jak naprzekorę ogród co moment większą liczbą ciekawych świadków się napełniał.
Moment krytyczny przedłużał się tak dziwnie, pani Narębska tak niespokojnie trącała męża, a Jenerałowa spoglądała na nich z takim wyrazem powagi zdumionéj, że nie było już ani chwili do stracenia, musiał Narębski kończyć w jakikolwiek sposób scenę, grożącą mu publicznym skandalem.
Wlepił więc wzrok w panią Palmer, przeszywający, grożący, prawie dziki i tak rozkazujący, że sile jego nawet chłód téj marmurowéj kobiety oprzéć się nie mógł..... i w téjże chwili odwracając się do żony, bardzo uprzejmie przedstawił ją i córkę... nawzajem wymawiając niewyraźnie jakieś nazwisko, którego nikt dosłyszéć nie mógł.
Jenerałowa czy się domyśliła, czy zrozumiała go, czy się przelękła, trudno było zgadnąć, twarz jéj nie wyrażała żadnego uczucia, a uśmiech grzeczniutki i słodki okrasił jéj zwiędłe trochę, ale jeszcze kształtne usteczka. Mogła bardzo łatwo przejść wyraziwszy parę słów koniecznych i uwolnić Narębskiego od turtury, nie uczyniła tego jednak i przyłączyła się z zimną krwią do towarzystwa, dobijając biednego Feliksa, który musiał się cofnąć i ustąpić jéj miejsca przy żonie. — Z powodu ciasnoty bocznéj alei niepodobna było wszystkim iść w jednym rzędzie, gruppa więc rozdzieliła się tak, że Jenerałowa z panią Narębską zostały na przedzie, a Elwira przez ciekawość wcisnęła się obok nich, ojcu i Mani zostawując poślednie miejsce za sobą. Pan Feliks usuwając się dla pani Palmer pozostał za nią. Mania zaś szła tuż za Elwirą, łatwo mogąc być widzianą, przez tę w któréj się nie domyślała matki.
I najwprawniejsze psychologa oko nie byłoby odgadło, że ta która z takim spokojem i obojętnością, rozmawiając o fraszkach, szła przy pani Samueli, pierwszy raz zbliżyła się do straconego dziecięcia, pierwszy raz nasycała się jego widokiem, pierwszy raz słyszała uśmiech jego wesoły i swobodny, głos brzmiący naiwnie dziecięcemi prawie dźwięki.
Pani Samuela, która choć niedosłyszała nazwiska owéj pani, bardzo była przejęta jéj dystynkcyją i domyślała się już jakiéj hrabinéj z domu księżniczki, straciła natychmiast bolejącą fizyognomią grożącą bólem głowy i spazmami, a przybrała zalotną, rozweseloną i niesłychanie uprzejmą, jaką zawsze miała w pogotowiu dla obcych, osobliwie większego kalibru znajomości. Natomiast pan Feliks zdawał się zabity, z jakąś obawą zbliżył się do Mani, osłaniał ją wzrokiem, czuwał nad biedną, która się żadnego nie domyślała niebezpieczeństwa. Przebył wprawdzie to czego się najwięcéj lękał, ale nie był pewien czy pani Palmer go zrozumiała, drżał aby się nie zdradziła słowem, miecz Damoklesa czuł nad głową zwieszony; wyrazy rozmowy dwóch pań dochodziły uszów jego jak brzęczenie jakieś niezrozumiałe, z którego co chwila piorun miał wystrzelić.
Szczęściem Jenerałowa nie zwracała się ku niemu, a odrywki słów dolatujące go dotąd, nic w sobie nie miały groźnego. Elwira żywo poczęła mieszać się do rozmowy, usiłując popisać dowcipem i śmiałością.
Na chwilę nawet podbita przez tę wielką panią, na któréj znajomości osnuła zaraz plan tyczący się spotkania z pięknym nieznajomym, mniéj niespokojnie szukała go oczyma po alejach.
Mania idąca za niemi z ciekawością bardzo łatwo tłumaczyć się dającą, oczyma śledziła każdy ruch téj kobiety, która mimowolnie czyniła na niéj wrażenie postrachu jakiegoś. Coś ją razem odpychało od niéj i pociągało ciekawością niezmierną, jak człowiek zwieszony nad przepaścią, topiła w niéj wzrok, zamykała przerażona i otwierała znów oczy, by spojrzéć w tę nieskończoność zaklętą, dziwną, straszną.
Narębski w ciągłéj obawie nawet wrażeń dziecięcia śledzić nie mógł, szedł jak obłąkany, jak winowajca na ścięcie; rad był aby to trwało jak najkrócéj, a zdało mu się, że wiek męczarni już przeżył.
Jenerałowa ani myślała się oddalić, choć może przeczuwała co w sercu Feliksa się dzieje, dziwny spokój malował się na jéj twarzy, dziwna słodycz na ustach.
Mówiła o wielkim świecie, wspominała imiona głośno, rozwodziła się nad pobożnością mieszkańców Warszawy, i roskoszą jakiéj dusza przejęta uczuciem religijnem doznaje wśród tak świętobliwego grona ludzi... czego pani Narębska, która była pobożną w samą miarę i bez żadnéj exaltacyi, słuchała cierpliwie, ale nieokazując by to ją bardzo przejmowało.
Już niewiem jak by się to skończyło, gdyby nagle litościwe niebo nie zachmurzyło się jakoś, i drobny śnieżek z deszczem nie zaczął padać naśladując wiosenne marcowe i kwietniowe zawieruszki; Jenerałowa i Narębska wraz z innemi posunęły się ku kolumnadzie, u któréj konie ich czekały, ale ich to jeszcze nie rozdzieliło.
Szczęściem w powozie Narębskich nie było miejsca dla pana Feliksa, co sobie zaraz przypomniał, i gdy doszli do placu, po pożegnaniu ceremonijalnem, Feliks miał zupełnie prawo opuścić żonę a pójść z Jenerałową do jéj karety. Kocz kareta Samueli ruszyła już z miejsca, a zmięszany mąż pożegnawszy ją wzrokiem niespokojnym, dopiero odetchnął.
Jenerałowa niespieszyła się do swojéj karety.
— Zadziwia to pana zapewne, odezwała się po chwilce, żem się ośmieliła zbliżyć do jego żony... nie będę się z tego tłumaczyć.
— Pozwól pani powiedziéć sobie tylko, przerwał gorąco przychodząc do siebie z przestrachu Feliks, że o mało nie stałaś się pani powodem sceny, któréj nie wiedziałem jak uniknąć.
— Scena? spytała piękna Julija powoli.
— Tak jest! moja żona została uwiadomioną o wszystkiem... wié imie pani... wié pochodzenie Maryi.
Jenerałowa trochę pomięszana zatrzymała się, ale wnet oprzytomniała; rumieniec prześliznął się po twarzy i znikł ustępując miejsce bladości straszliwéj.
Nie rzekła już ani słowa, w milczeniu wsiadła do karety i rozkazała wieść się do domu.
Narębski zataczając się, chory i złamany, powolnie powlókł się ulicą, ale niewiedział ani dokąd idzie, ani co się z nim dzieje. Śnieg padał w najlepsze, nie czuł go wcale i byłby niewiem gdzie zaszedł, gdyby głos barona Dunder uprzejmie zapraszający go do powozu, nie przerwał tego przykrego stanu.
Machinalnie wsiadł do niego Narębski, a baron, który dla obcych zawsze wyborny humor przybierał, i wymagał po drugich, aby mu się z wesołą przedstawiali twarzą, uderzony został ponurą fizyjognomiją człowieka, którego do swéj karety przypuścić raczył.
— Chory pan Narębski? zapytał go po chwili... cóś widzę?...
— Istotnie, trochę się czuję... nie swój... odparł Feliks wodząc ręką po spieczonem czole.
— A więc możebym odwiózł do domu... rzekł Dunder... to mi da sposobność złożenia mojego uszanowania pani i ślicznym dwóm pączkom rozkwitającym obok téj pięknéj róży.
Pozwolisz.
— Ale to dla pana Barona będzie daleko.
— Daleko! ma foi! zawsze po drodze, choćby do Ameryki! Allons donc! cóż to za daleko!
Narębski się nie spierał, zrobili krąg przez Czystą ulicę i puścili się w ślad za powozem pani Feliksowéj, który dobrze ich poprzedził.. Baron prosił tylko towarzysza aby mu pozwolił posłać człowieka na chwilę, za pilnym interessem... szepnął mu coś na ucho. Musieli się zatrzymać oczekując jego powrotu przed Hotelem Gerlacha... i postali tu dobry kwadrans — ale czas nie był stracony.
Baron bowiem odwrócił się zaraz ku Feliksowi i założywszy nogę na nogę z wielkim wdziękiem pozy i dezinwolturą, ujął za rękę przyjaciela, ubrał usta w uśmiech słodki i tak począł.
— Kochany panie Narębski... napomknąłem już panu cokolwiek o moich zamiarach... Vous savez? każdy ma swe słabości... radbym się ożenić... szukam... probuję, ale nie myślę by człowiek tego znaczenia i majątku co ja... vous comprenez? obowiązany był przeciwko sercu towarzyszkę sobie dobierać w szeregach arystokracyi koniecznie... Chcę kochać, vous comprenez? n’est ce pas? pragnę serca? chcę by ta któréj daję imie, i położenie moje, podobała mi się... on est egoiste du moins une fois dans la vie, vous savez? otóż to... Twoja wychowanica panie Narębski... chociaż wiem że to jest une fille de rien, ale dzięki wychowaniu (elle est trés bien) nadzwyczaj niezmiernie mi się podoba..... j’y pense serieusement, qu’en dites vous?
Narębski oprzytomniał, chodziło o jego ukochane dziecię, serce mu uderzyło, niewiedział sam co powiedziéć, ale w końcu po wahaniu postanowił być zupełnie szczerym.
— Panie Baronie, rzekł poważnie chwytając jego rękę i ściskając ją silnie tak, że Dunder nieco syknął poczuwszy ten szlachecki uścisk aż w kościach — panie Baronie, mówmy otwarcie.
— Oui c’est ça.
— Przyjmując ten tytuł, spodziewam się i wiem żeś musiał z nim wziąć pojęcia nasze o honorze i świętości słowa... naprzód więc słowo uczciwe, że tajemnicy dochowasz...
— Allons donc! niech tak będzie... słowo! rzekł zaciekawiony Baron.
— To dziecię, ta sierota... jest moją córką, odezwał się ze wstydem spuszczając oczy Narębski..... nosi imię przybrane, nie właściwe.
— A matka? zapytał Dunder.
— Nie chcę i nie mogę jéj wyjawić.
Dunder uderzył się w czoło śmiejąc.
— Gdzieżem miał mój spryt! rzekł z francuzka... rozumiem... matką jest Jenerałowa.
Narębski zamilkł.
— Nie idzie o to kto matką, odezwał się po przestanku, wśród którego kroplisty pot wystąpił mu na czoło — chodzi o to że to dziecię niema rodziny, niema imienia, niema nic... prócz najszlachetniejszego serca i najpoczciwszéj duszy!
Dunder się mocno zadumał.
— Ale by można przecie lui faire une génealogie quelconque, vous comprenez?
— Nie podejmuję się tego.
— C'est facheux! c'est trés facheux!... a tak śliczniuchna! tak milutka! i talenta słyszę! i główka co się zowie! Jakby mi ładnie świeciła w moim salonie mordore, na tych meblach adamaszkowych ze złotem.
Wdzięczen ci jestem za szczerość, rzekł zamyślając się... nie jest to jeszcze tak źle jak sądziłem... obawiałem się plebejuszowstwa... krew zawsze szlachecka.. pan nie byłeś żonaty, możesz ją kiedyś przyznać, a baronowska korona pokrywa wszystko.... Tylko mi żal że na karecie drugiego herbu odmalować nie będę mógł przy moim... J y pense fantazyjny być może... gdyby róża? C'est ça... a na hełmie trzy liście.
Nie było tam nikogo coby zrobił uwagę Baronowi, że liczba trzy dla małżonka siwiejącego była złéj wróżby... i uśmiechnął się do siebie z zadowoleniem.
— To pierwsze, przerwał Narębski, drugie jest, że Mania, obawiam się bardzo o to... kocha podobno...
— En voila du grave! zawołał Baron... no cóżto romansik? z młodym chłopcem?
— Nie — jest to zaledwie może rozbudzające się uczucie, niewiem czy dziesięć razy z sobą w życiu mówili, a sam na sam ani razu... ale urażałem...
— Któż to jest?
— Uważałeś pan może w księgarni przeszłą razą gdyśmy się spotkali, tego młodego człowieka.
— Nie uważałem go wcale.... ale jeśli tak to nic... dzieciństwo... vous comprenez? niepodobna żeby nie miała rozgarnienia... zresztą rachuję i na pana...
To mówiąc uścisnął rękę Narębskiego.
— Zrobi się jéj uwagi... wiesz pan moje położenie, zapewnię jéj douaire stosowny... sto tysięcy rubli... bo szczerze ci powiadam... szaleję za nią! śni mi się! czuję się odmłodniałym, romansowym, dziecinnym, zdaje mi się, że ją kocham... vous comprenez? uczucia jakich nie doznawałem w życiu... gotówem wiele uczynić, podobała mi się jak żadna... obraz jéj mnie ściga... Narębski! ty mi musisz dopomódz! zważ co za partyja dla niéj!
— Panie Baronie, odparł Feliks — rób co sądzisz właściwem, ja ani przeszkadzać, ani pomagać nie mogę... kocham to dziecię, jak niegdyś kochałem jéj matkę... chcę jéj szczęścia.
— No? więc o cóż chodzi? zapytał Baron będąc pewien, że w salonie mordore na meblach adamaszkowych ze złotem, szczęście mieszkać musi koniecznie.
W téj chwili służący podbiegł właśnie wracając z miejsca, do którego był wysłany z trzema prześlicznemi bukietami. Dwa z nich były całkiem jednakowe i uderzały bogatym doborem kwiatów, trzeci składał się z samych róż i prostotą oba je gasił. Baron spojrzał, coś mruknął, i kazał jechać do Narębskich, piastując z wielką troskliwością osobliwie ten trzeci, którego przeznaczenie odgadnąć było łatwo.
Nieopisane uczucie ścisnęło serce pana Feliksa, z jednéj strony to wzniesienie, ten obiecujący się los tak świetny pochlebiał mu dla sieroty, z drugiéj poczciwsza myśl żałować kazała cichéj izdebki z Muszyńskim i serdecznych błogosławieństw żywota, których nic zastąpić nie może.
— Niech Bóg rostrzyga! rzekł w duchu — niech ona wybiera!
Powóz zastanowił się przed domem Narębskich, a Baron z młodą fantazyją wyskoczywszy z niego poprzedził gospodarza na górę... gdzie panie, które go już z okna dostrzegły, oczekiwały pragnąc dopytać kogo poznały w ogrodzie. Narębski obawiał się właśnie aby Elwira i jéj matka zbyt natarczywie nie dowiadywały się o to przy Baronie; zakłopotany dosyć wszedł za Dunderem, który od progu począł się uśmiechać, wdzięczyć, śmiać, nakoniec krzyczeć francuzkie komplimenta.
Z wyszukanym ruchem podał bukiet pani Samueli, potem Elwirze, ale z trzecim szybko się odwróciwszy szukał napróżno Mani, która już pobiegła skryć się w swym pokoiku.
— Gdzież jest śliczna panna Maryja? zapytał,
— Kopciuszek? złośliwie odpowiedziała Elwira.
— Cendrillon! delicieux! zaśmiał się Dunder, niechże mam to szczęście, bym sam jéj tak skromną wręczył wiązankę.
— Ale nie fatyguj że się Baronie, odparła pani Samuela, dość jesteś łaskaw żeś o nas wszystkich pamiętał.
— Proszę o tę łaskę.
Elwira ze złośliwym śmiechem pobiegła sama po Manię, która coś porządkowała w swéj izdebce, wpadła do niéj z hałasem i porwała ją za rękę.
— No chodź Kopciuszku! zawołała, przyjechał królewicz... i przywiózł ci...
— Elwiro! cóż to znowu.
— Ale mówię ci, chodź! musisz... Twój adorator czeka na ciebie.
— Mój adorator! ale proszęż cię nie żartuj sobie ze mnie!
— Nie żartuję.. zgadnij kto?
— Nie zgadnę...
— To ci powiem... ten... znasz go przecie! Baron! Baron Dunder! Jak się ślicznie nazywa, Baron Dunder! Baronowa Dunderowa... baronięta dunderzęta!
I Elwira poczęła się śmiać, a Mania prawie płakać.
— Ale chodź bo! nie żartuję! Mama kazała, czeka na ciebie! no! doprawdy! dał nam każdéj po bukiecie, aby tylko mieć powód najpiękniejszy i najdroższy wręczyć tobie! no chodź.
Mania się rozpłakała.
— Moja Elwirko! dajże mi pokój! zlituj się! tak czasem jesteś okrutna!
— A ty dziwaczna Maniu! bez żartu mama się pogniewa, wołają cię do salonu... ojciec tam jest.
I Elwira tupnęła nóżką, bo przywykła była do posłuszeństwa — a sierotka z oczyma trochę załzawionemi poszła nareszcie za nią.
Baron choć prawił dziwnie napuszone wysmażone grzeczności pani Samuelowéj, która go, leżąc w fotelu dla nadania sobie dobrego tonu, słuchała z przymrużonemi oczyma, trzymał swój bukiet w ręku i patrzał wciąż na drzwi.. Ledwie się Mania pokazała, porwał się z krzesła i z uśmiechem pobiegł na jéj spotkanie.
— Pozwoli pani... rzekł głosem który stał się prawie drżącym, — abym jéj także ofiarował uśmiech wiosny wśród zimy... są to tylko proste, skromne róże... ale innego kwiatu nie mógłbym, nieśmiałbym u stóp jéj złożyć... one najlepiéj przypadają do jéj wdzięku i młodości... pani przy nich jak jedna z nich i królowa będziesz wyglądać.
— Brawo baronie! przerwała krzywiąc się z zazdrości Samuela, gdy Elwira ruszała ramionami i krzywiła usty — ale mi popsujesz moją wychowankę takiemi pochlebstwy..... Ona podobniejsza do fiołka, doprawdy.
— A! pani... do prostéj trawy, którąście przesadzili w piękny wazonik — zawołała Mania rumieniąc się ze łzami w oczach.
Odpowiedź ta wywołała zgodne dwie miny dwóch pań okazujące, że ten wykrzyk wcale się im niepodobał... wołałyby żeby milczała... Baron załamał ręce z radości, i patrzał w nią jak w tęczę.
Dziewczę trzymało ów bukiet, rumieniło się coraz mocniéj, nieśmiało zrobić kroku, bało się odejść, lękało pozostać, ale Baron usłużny przysunął jej krzesło i Mania siadła na brzeżku cała zawstydzona, zwróconemi na siebie oczyma.
Narębski smutny poglądał na to zdaleka...
— Podziękujże pięknie panu baronowi — odezwała się przerywając milczenie pani Samuela... bo doprawdy wszystkie mamy cudowne bukiety, ale Mani można zazdrościć... nie same tam róże!
— Cudowny instynkt kobiecy! szepnął Baron mrugając oczyma.
Mania już nierozumiała.
— Uważa Mama, szepnęła na ucho córka do matki, w tém coś jest!
— Stary warjuje! odpowiedziała Samuela... a Feliks go tu wozi... bałamucą ją daremnie, i głowę przewrócą.
W czasie tego aparte, Baron miał sposobność przysunąć nieco krzesło do Mani, i cichą zawiązać rozmowę, która do reszty zmięszała biedne dziecko. Wiedziała ona dobrze jak drogo zawsze przychodziło jéj potém opłacić każde zbliżenie się mężczyzny, każdą okazaną jéj grzeczność, i wolała wyrzec miłych każdéj kobiecie oznak współczucia, niżeli je potem okupywać łzami wyciśnionemi szyderstwem Elwiry i morałami Samueli.
Jednakże w téj chwili może przytomność Narębskiego, czy jakaś nieodgadniona moc dodała jéj odwagi, i potrafiła bardzo zręcznie, bardzo starannie odpowiedziéć na pytania Barona. Dźwięczny jej głosek przejął drżeniem starego adoratora, który coraz z krzesłem przysuwać się zaczął nie zważając już na miny pani Samueli i cicho a uparcie powtarzane przez Elwirę przezwisko Kopciuszka.
— Ale doprawdy, to daje do myślenia, zawołała w końcu głośno Narębska... myśmy już zazdrosne o Barona.. i bukiet i komplimenta... tylko dla Mani... Baronie!
Baron się opamiętał...
— Tysiąc razy przepraszam! zawołał, ale tu w tym czarodziejskim domu, gdzie się człowiek obróci, tam modli! pełno wdzięków, pełno czarów!
Feliks zawsze w obawie, aby do pytań o Jenerałowę nie przyszło, począł wreszcie mrugać na Dundera, aby wyszedł z nim razem, i baron choć nie pojmował przyczyny, a pragnął pozostać, schwycił kapelusz chcąc mu być posłusznym.
Zaledwie się za nimi drzwi zamknęły, Mania zostawiwszy bukiet na stole, pocichuteńku wyśliznęła się z pokoju, nie czekając wyrzutów które ją spotkać mogły...
Matka i córka zbyt były obrażone znalezieniem się Barona i daném przezeń pierwszeństwem sierocie, by się ku niéj zwrócić mogły, Samuela ruszyła ramionami pogardliwie.
— Stary szaleniec...
— A! jak mi się z niego śmiać chciało! pochwyciła Elwira...
— Patrz tylko moja droga..... co to jest sztuka podobania się... mogłaś go miéć tak dobrze jak ona.
— A! ja tak oczkami strzelać nie umiem...
— Warto ażebyś się trochę nauczyła od Mani... ce n’est pas un partie à dédaigner...
— Ale czyż mama pomyśleć nawet może... żeby on miał jakie seryjo projekta...
— Zapewne że nie... ale któż z nich ma je od razu? można doprowadzić... trzeba umiéć! ja ci to ciągle powtarzam...
— Tego nas jednak nie uczą guwernantki! rozśmiała się Elwira.
— Tyś nadto zimna, roztrzepana... mężczyźni lubią uczucie... szukają serca...
— I Kopciuszków bo z niemi wygodniéj! przerwała Elwira znowu. Ale jakiż on śmieszny!
— No! tak! jednakże... mówią, że niesłychanie bogaty, i ma jakiś tam kupny tytuł... który za granicą tak dobry jest jak najstarszy.
— Ale moja mamo!
— Jużciż ja wiem, że z Manią się nie ożeni, choć go podbałamuciła, ale z inną mógłby się może...
— On mi się nie podoba! taki stary!
— Tak bardzo stary nie jest znowu!
— Siwieje!
— Ale siwieją i w dwudziestym roku!
— Ja wolę mojego! cicho szepnęła córka.
— Cóż kiedy go niema! westchnęła matka.
— Poczekam! odpowiedziała Elwira.
Na tém skończyła się rozmowa, ale wkrótce podano do stołu i nieszczęśliwy Narębski przyszedł pewien, że go tym razem śledztwo o Jenerałowę nie minie. Ale że świadków nie było, postanowił kłamać śmiało i raz na zawsze skończyć tę sprawę, odstręczając żonę od nowéj a wcale niepotrzebnéj znajomości.
Nie mylił się w tém co przeczuwał pan Feliks, jeszcze bowiem zupa się nie skończyła, a pani Samuela podniosła żywo głowę i zwracając się do męża spytała.
— Ale któż jest ta pani z Saskiego ogrodu? powiedziałeś mi jéj imię tak niewyraźnie, żem go niedosłyszała...
— E! ta pani, odparł Narębski — mogłabyś nawet obejść się bez jéj nazwiska...
— Jakto? przecież zrobiłyśmy tak dobrą znajomość! i tak jest dobrze! Cóż znowu, czybyś chciał mnie od niéj odstręczyć? — to mówże otwarcie dla czego?
— Bo téj pani nie lubię...
— Tak! ale to nie obowiązuje mnie do podzielania tego uczucia. Spodziewam się!
— Zapewne..... są jednak okoliczności, w których uczucie męża stanowi o stosunkach żony...
— Ah! par exemple! zawołała na ten aforyzm niesłychany w dziejach jéj małżeńskich pani Samuela rzucając łyżkę w talerz z nietajoném uczuciem zgrozy.
Sądziła, że Feliks się przestraszy: ale on został obojętnym jak był, i że nie jadł zupy, bo był po dobrém śniadaniu, ziewnął tylko, pani Samuela postrzegła, że niebezpiecznie go było drażnić przy tém usposobieniu, zmieniła więc ton i dodała.
— Mogęż się wiedziéć kto to jest?
— Jest to sławna w Warszawie.... ex-modniarka, która wyszła za ex-śpiewaka i ex-Włocha, kobieta mająca pretensyje do wielkiego tonu i świata... a pierwszego nabyć ani do drugiego wśliznąć się nie może... Nikt tam nie bywa.
Narębski wiedział dobrze, iż w ten sposób tylko żonę odstręczyć potrafi... i pani Samuela wyprobowawszy go wejrzeniem, które dobrze wytrzymał, że nie kłamie, zamilkła.
Obiad przeszedł w milczeniu tém złowrogiem, bo ono prawie zawsze zwiastowało na późniéj spazmy i ból głowy. Narębski okrutnie ziewał, Elwira nie taiła złego humoru i szydziła po cichu z Mani, a sierocie łzy się dobywały z oczek wstrzymywane z całych sił i tajone uśmiechem przybranym.
Nazajutrz po opisanych przygodach, rano dosyć mimo brzydkiéj pory pan Feliks wyszedł z domu, i dosyć żywym krokiem z pochmurnem czołem udał się do księgarni Michała Drzemlika, spodziewając się może zastać w niéj samego Teosia.
Nie mylił się w tem, gdyż Muszyński był regularny jak stary Breguetowski zegarek i przed wybiciem ósméj na Ratuszu, zjawił się zawsze u drzwi, gdy chłopiec drzwi otwierał i próg umiatał, choć ze Ś. Krzyzkiéj ulicy kawał drogi miał do sklepu. Najgorszy czas nieopóźniał go, niewymawiała choroba, wiedział że przyjęty obowiązek winien się spełniać ściśle i z dumą biednego człowieka, czynił mu zadość jak najściśléj się pilnując. Ale od czasu jak został zamknięty i do godzin przykuty, jak to życie jednostajne, rozerwane niekiedy dziwnemi tylko odwiedzinami i dziwniejszemi żądaniami objęło go swym chłodem zabójczym, — Teoś stał się smutny, milczący i stracił tę żywość umysłu, to jasne w przyszłość spojrzenie, które miał wprzódy.
Nie zawsze w walce pada człowiek, częściéj go zabija taka bezczynność niestosowna dlań, taki rodzaj życia rozciągającego na łożu Prokusta i wyczerpującego wszelką siłę. Napróżno wmawiał sobie konieczność pracy téj, niemożność znalezienia innéj; to przejście z życia ruchu i swobody do więzienia za kantorem, zabijało go powoli. Niemógł się on uskarżać na Drzemlika, który ocenić go potrafił, i co najdziwniejsza zupełnie mu zaufał — ale ten rodzaj życia powoli wysysał zeń wszelką samoistność i siłę.
Całe dnie siedziéć tak za szyby szklanemi patrząc jak po za niemi miga życie uliczne, snują się postacie, wrzawa powstaje i niknie, wloką się pogrzeby i przelatują wesela; potem chwycić książkę aby ją natychmiast przerwało wejście pani lub pana żądającego lub drobnostki lub rzeczy nie bywałéj na świecie, lub tego co sumienie odmówić by kazało, — po chwili wrócić do czytania by drgnąć zaraz na nowe drzwi otwarcie, lub półgodziny szukać czegoś co znalezione kupujący odrzuci natychmiast... często pół dnia z rozpaczy nie jąć się niczego w obawie przerwy nowéj, któréj właśnie na ten raz niema, wśród myśli najświeższych usłyszeć głos chrypliwy co je rozcina jak piła... nie jest to los do zazdrości. Muszyński oswajał się z nim czasami, ale były dnie w których widocznie upadał, nie miał ani uśmiechu ani odpowiedzi wesołéj dla klientów, ani téj nadskakującéj uprzejmości, któréj wymagają, ani oblicza lalki bez uczucia zalotnie usiłującéj przypodobać się wszystkim — ani pamięci i przytomności w jego zajęciach niezbędnéj... były dnie które z wlepionem okiem w ulicę spędzał w rodzaju odrętwienia przerywanego tylko otwieraniem drzwi i machinalną posługą, w rodzaju snu z otwartemi oczami i skołowaceniu chorobliwem... Wpatrywał się nie widząc w jakąś półkę pstrych okładek pełną, w jakiś tytuł większemi głoskami odbity i nic nie myśląc wprawiał do roli machiny.
Ale nie mogło mu to przyjść bez ofiary, i cierpienie powolne dobitnie się wypiętnowało na zbladłéj twarzy, w przygasłych oczach, w wyrazie ogólnym fizyjognomii cierpiącym i zwiędłym.
Narębski wszedłszy postrzegł zaraz tę zmianę, wyczytał w niéj cierpienie.
— Jak się masz, rzekł — no cóż? jak ci tam z nowem życiem? Nie jesteś chory? siedzenie ci nie szkodzi?
— Nie, jak pan widzisz, rzekł Teoś podając mu rękę, nawykam, a człowiek nim się przerobi na złe czy dobre, jak tylko na inne... trochę zawsze przycierpi... inaczéj być nie może.
— Ale czy nawykniesz?
— Probować muszę, przy silnéj woli człowiek wiele zwycięża.
— Właśniem chciał się przekonać, jak to tam idzie, rzekł Narębski zasiadając na jedynem krześle, jakie się znajdowało w księgarni — a spytać się zarazem, dodał, czemu choć mnie czasem nie odwiedzisz, jeśli nie chcesz mojéj żony.
— Kochany panie, rzekł Teoś, wdzięczen jestem szczerze za twą grzeczność, ale sam powiedz czy to zrobić mogę. Pani by mnie nie przyjęła, pan za swe demokratyczne zasady przeprowadzane tak konsekwentnie musiał byś cierpieć, a ja wyrzucałbym sobie zakłócenie twéj spokojności.
— Surowy jesteś, rzekł Narębski.
— Widzę jasno i nie łudzę się.
— Ale to czasem potrzeba nie tak jasno widziéć i nie tak niewolniczo poddawać się ludziom i losowi.
Na to zdanie wyrzeczone przez człowieka, który poddał się sam kobiecym rządom, Muszyński uśmiechnął się nieznacznie.
— Jakże się tam mają u pana? zapytał.
— Zawsze jednakowo.... wiem, wrzucił z uśmiechem, że ci chodzi o Manię, ta zdrowa... no! i jest nowina, ma kogoś co się w niéj seryjo zakochał, zapalił, oszalał, już tam niewiem jak powiedziéć.
Muszyński mimo wielkiéj mocy nad sobą pobladł, ale nieśmiał się odezwać, aby nie zdradzić.
— Nie jest to niebezpieczny seduktor... rzekł Narębski, ale figura któréj potędze oprzéć się trudno... Znasz Barona Dunder?
— Nic a nic... konie jego, powóz, dom, ale osoby niemam szczęścia, zbyt to wielki majestat, aby człowiek taki jak ja mógł i śmiał się do niego zbliżyć. Więc to jaki krewny Barona?
— Nie, sam on... ni mniéj ni więcéj... Widziałeś go tu w magazynie, gdym był przeszłą razą.
— A ten siwiejący dandysowaty jegomość?
— Ten sam... dodaj że milijoner, że zakochany, że w domu będzie miał zapewne sprzymierzeńców, bo ich sobie zjednać potrafi.
— Ale naprzód? cóż to za człowiek? zapytał Teoś, znasz go pan?
— Tyle co wszyscy, choć nie mogę powiedzieć bym znał go takim jakim jest, znam tylko jakim się chce pokazać światu, a zdaje mi się, że to jest jeden z tych ludzi, którzy nigdy ostatniéj maski nie zrzucają z twarzy, nawet przed zwierciadłem zrana. Miły, słodki i grzeczny z możnemi i silnemi, przyzwoity dla świata, dla ubogich szorstki i ciężki, Baron jest i będzie zagadką pod którą się zarówno ukrywać może próżnia wielka lub wielkie a nienasycone żądze bez żadnych przekonań i wiary... Zresztą może najprędzéj, nie jest to ani zły ani dobry człowiek, ale istota bierna, chciwa, zazdrosna, panująca nad sobą umiejętnie i posługująca się wszystkiemi dla interesu, nie zdolna ani do wielkich poświęceń, ani do krzyczących zbrodni... słaba i przez swą słabość niebezpieczna... Ale, dodał Narębski, sąd mój jest sądem człowieka, który z skorupki wróży o orzechu, niemogąc zeń dobyć ziarna... mówię na wiatr, może się mylę.
— Ja go nie znam... szkoda, rzekł Muszyński, zdaje mi się że odgadłbym go wpatrzywszy się weń bacznie, pan w świecie i życiu straciłeś ten dziecięcy instynkt co ostrzega o ludziach, ja go jeszcze czuję w sobie... boję się tego od którego mnie coś odpycha, wierzę w tych co mnie ku sobie ciągną. Ale... on tak bardzo bogaty...
— I nie tak bardzo zły by mu coś zarzucić można, prócz startego charakteru i nierozplątanéj tajemniczości.
— A panna Maryja?
— I ty mnie o to pytasz? rzekł Feliks... ty?
— Dla czegożby nie?
— Wszak czuć musisz, że to nie jest przynajmniéj człowiek, któryby ją mógł zająć; z opisu, z przeczucia zrozumieć to powinieneś!
— Nie pytam też o miłość, rzekł smutnie Muszyński, miłość to zbytek ludzi szczęśliwych, którzy o niéj myśleć mogą i dla niéj poświęcić... ubodzy zmuszeni są inaczéj pojmować życie. Sierota, bez dachu, na łasce... dla czegożby nie miała bez grzechu powiedzieć sobie: on mnie kocha... on mi da spokój w braku szczęścia, on mnie zasłoni, on mi stworzy swem ramieniem rodzinę...? Nie miałbym jéj tego za złe!
— Wiesz, że w téj zatęchłéj siedząc atmosferze, sam spleśniałeś, rzekł Narębski, słyszę cię wyznającego tak heretycką doktrynę, że mi włosy na głowie powstają! Więc ubogi ma prawo dla chleba sprzedać serce?
— Sprzedać! stój pan... nie, ale nie czekać by uderzyło i niespodziewać się aby dlań życie uczyniło wyjątek.
— Więc ze wszystkiego odarty... spytał Feliks, — ubogi miał by się wyrzec i przywiązania co słodzi dolę i dopełnienia swéj istoty?
— Czekaj pan, czekaj, odparł Muszyński — to nie o to idzie — ubogi musi naprzód na chléb pracować, aby nie być ciężarem nikomu; gdzież w jego życiu miejsce na uczucie, co potrzebuje marzyć i o wszystkiem zapomnieć?
— Doprawdy, uwziąłeś się dziś mi dokuczyć, — rzekł Narębski, — prawisz niestworzone rzeczy. Więc patrzałbyś na to z krwią zimną, gdyby Maryja naprzykład niekochając go szła za starca?
— Płakałbym, ale cóżbym mógł poradzić na to?
— Więc nigdy mnie nie zrozumiesz już? spytał niecierpliwie Narębski.
— Owszem, rozumiem cię doskonale, tylko nie widzę prawa, by ktoś w imie miłości śmiał podawać rękę na całe życie istocie, któréj szczęścia zapewnić nie może!
— Egoista! — wykrzyknął Narębski, — ubieraj to jak chcesz! obrzydliwy to egoizm zawsze — i duma; — boisz się pracy, ciężaru obowiązków, wolisz swobodę czczą i zimną, niż ubóstwo Boże przy trudzie.
Muszyński westchnął.
— Być może, — rzekł, — nie umiem powiedzieć co mi tak postąpić każe, ale sumienie czuję w sobie, które powtarza mi, że inaczéj uczynić nie mam prawa. Więc skrzywione sumienie?
— Podobno! — rzekł Narębski kwaśno, — a ja przynajmniéj nie rozumiem ciebie.
— Drogi i kochany panie, — przerwał rozczulony Teoś, chwytając go za ręce obie, — pomyśl trochę, zastanów się, a zrozumiesz mnie. Po tém coś mi powiedział dzisiaj, mniéj może niż kiedy miałbym prawo odezwać się o rękę panny Maryi, gdy inny los świetniejszy daleko jéj się trafia. Coby to było za zuchwalstwo, gdybym sądził, że ona może woleć mnie nad tamtego, i wyrzec się swobody jaką daje bogactwo dla ciężkiego trudu, który ja, ja tylko sam smętny i bezsilny miałbym jéj osładzać!!
— Nie! nie! — dodał Muszyński po chwili uderzając się z lekka po piersi — nie kuś mnie pan sierotę niepodobnem szczęściem i porzuć losowi, będę się bił i łamał z nim dopóki sił stanie. Jestem jak ten rozbitek na morzu, który sam nie wié czy do brzegu dopłynie, i nie śmie drogiéj mu istoty odebrać innemu, bo tamten więcéj miéć może siły, by ją ocalić.
— A gdyby ta istota wolała ginąć z tobą, niż z innym dobić się brzegu?
— Tak! gdyby! — odparł Teoś, — ale na przypuszczeniach nic budować się nie godzi. Posłuchaj pan mnie jeszcze, — rzekł ze wzruszeniem, — odkryję panu głąb duszy mojéj, ja siebie nie znam, ja nie znam życia, jam jeszcze nie zmierzył tych otchłani, w które mam się rzucić, ja sobie ufać nie mogę, ja nie wiem czy dosyć jest poświęcić się, by dać szczęście i kochać, by wszystko zwyciężyć, ja się sam siebie lękam!
— Uczciwe to są słowa, — odparł Narębski, którym także powoli zaczynało owładywać uczucie, — ale posłuchajże ludzi, jeśli sam nie jesteś pewny drogi. Na mojéj skroni włos już siwieje, jam przebył wiele i przebolał po cichu, przyszedłem już do tego zdrętwienia, w którem się nic nie czuje, ale na cudze cierpienie jam jeszcze lekarz doświadczony. Wierzaj mi! Teosiu, nie ma straszniejszą goryczą zaprawnego życia, nad życie osamotnione, chłodne i pozbawione przywiązania, w którém człowiek zamiera chłodem, jak podróżni na górach usypiając powoli.
Lepsze ubóstwo, lepsza nędza i głód najsroższy ból, od tego drugiego żywota, istoty ze społeczeństwa wydzielonéj, lub związanéj z niem nienawiścią, niechęcią, ranami tylko serca. Dla tego sierocie mojéj raczéj ubóstwo z tobą daćbym chciał, niż bogactwo z tym, który dla niéj nigdy serca nie otworzy, aby jego pustek nie pokazać. Wierz mi, ona nie będzie szczęśliwą, choć będzie może spokojną. W życiu lepiéj krwawo boleć niż zastygnąć lodem.
Muszyński wyciągnął ku niemu rękę.
— Tak, szanowny panie, — rzekł, — ale ta piękna teoryja twoja, dobra jest gdy ją do siebie stosujemy, nie mamy prawa narzucać jéj drugim.
— Więc milczę, — rzekł Narębski, — bo nic, nawet szczęścia narzucać nam niewolno — wiem to i pojmuję, ale namyśl się, zastanów, a nadewszystko przyjdź do mnie, staraj się zbliżyć do nas, przypomnij Maryi, nie zrywaj stosunków.
— A pani?
— Jak zechcesz, możesz przyjść tylko do mnie, i niepokazać się w salonie. O to cię tylko proszę.
Pan Feliks pożegnawszy zamyślonego młodzieńca, powrócił powoli do domu.
W domu zastał żonę samą, bo Elwira z Manią wyjechały do kościoła i magazynów, a pani Samuela trochę na ból głowy cierpiąca, została w domu, a może trochę miała w myśli, skorzystać z tego, by się z mężem rozmówić.
Narębski wpadłszy w łaskę rad był co najprędzéj z niéj się wyśliznąć, ale żona nie dopuściła nawet téj buntowniczéj myśli, kazała mu usiąść przy sobie, westchnęła parę razy i zapowiedziała, że ma rzeczy ważne, o których z nim pomówić potrzebuje.
Narębski schylił głowę i czekał.
— Mój kochany Feliksie, — rzekła po namyśle Narębska, — muszę pomówić z tobą o Elwirze, boję się o to dziecko. Zdaje mi się, że jest zajęta tym nieznajomym, a tu nikt nawet nie pomyśli, żeby jéj dopomódz, dowiedziéć się, skłonić go do bywania, pociągnąć. Czyjaż to proszę cię rola, jeżeli nie ojca?
— Ciągnąć do mojéj córki? — spytał Feliks, — moja droga Samuelo, nie zdaje mi się byśmy potrzebowali? to rola nie dla mnie.
— Ale przecież jakiekolwiek staranie o to uczynićby należało?
— Jeśli on sam nie ma doń przywiązania czy siły aby się zbliżyć, do czegoż się zdało swatać ich gwałtem. Ja na to nigdy się nie zgodzę.
— Swatać! — przerwała żona, — ależ ja nie swatam także, niechby się lepiéj poznali, zbliżyli, niechbyśmy zresztą wiedzieli co on za jeden. Elwira ma głowę nim zajętą i gdyby nie to, mogłaby o kim innym pomyśleć. Oto naprzykład Baron, wszak dla Elwiry byłaby partyja doskonała, ale dziewczyna nie myśli o niczem, dla tego swego nieznajomego; a Mania się daremnie tem durzy.
— Jak to daremnie? — rzekł Narębski.
— Jużciż on o niéj seryjo nie może pomyśleć?
— Bardzom temu nie rad, że sobie wbił w głowę miłość dla Mani i staranie o nią, — rzekł Feliks, — ale to jest rzecz zupełnie seryjo — mówił mi o tém dwa razy, nawet jéj sieroctwo nie zdaje się go odstraszać.
Samuela porwała się z krzesła i usiadła zaraz przygryzając usta; na twarzy jéj znać było żywe wrażenie.
— Więc to tak! — zawołała, — dla czegóż znowu tak obojętnie patrzysz na to?
— Bo nie widzę w tém szczęścia dla niéj.
— To więcéj niż szczęście! to los! — odparła nieopatrznie pani Narębska.
— Jakto? co chcesz mówić? spytał Feliks, ale pani chwyciła się za głowę i udała, że nie słyszy, aby się ze zbyt naiwnego wykrzyknika nie tłumaczyć.
— Mania wątpię żeby do niego przywiązać się mogła, zdaje mi się, że Teoś byłby dla niéj stosowniejszym.
Narębska spojrzała zdziwiona.
— Seryjo? — spytała.
— Tak sądzę...
Małżeństwo tak w téj chwili daleko stanęło od siebie, że rozmowa jakby cudem jakim od razu się przerwała.
Pani też potrzebowała się dobrze namyśleć nad dalszemi następstwy tego czego się dopiero teraz dowiedziała. Pragnęła bardzo pozbyć się Mani, ale wydać ją zbyt świetnie, gdy Elwira zostawała w domu z niepewną przyszłością, bolało serce macierzyńskie, oddać ją temu, którego kochała, a który nie miał szczęścia podobać się Narębskiéj, nie życzy sobie także. Rzecz potrzebowała głębokiego namysłu, a że ból głowy zawsze bardzo dobrze usługiwał w wielkich razach, Samuela wzięła się za czoło sięgnęła po flaszkę z wódką kolońską i dała uroczyście mężowi znak, że mógł sobie odejść.
Tak owa próżna rozmowa spełzła na niczem, a Narębski uwolniony od ciężkiego ciężaru wyszedł szczęśliwy, że bez katastrofy, zakończył posiedzenie.
Gdy się to działo w domu, dwie panny jechały pomodliwszy się do magazynów na ulicę Senatorską, i w chwili gdy miały wejść do Włodkowskiego, Elwira cała wzruszona krzyknąwszy lekko zatrzymała się ujrzawszy swojego wielbiciela, który ją tak skromnie unikał, idącego w kierunku takim, że przed drzwiami magazynu spotkać się musieli, byle chwileczkę zamarudzić. W takim razie gdy tylko powodu braknie kobiecie, cudowny instynkt w pomoc przybywa, i z naturalnością największą umieją zyskać na czasie tak, że najbieglejsze oko nie dostrzeże w tém podrobienia.
Mężczyzna nim się namyśli jakby oczy ludzkie oszukał, nim co znajdzie, nim wypełni co zamierzył, już baczne wejrzenie odkryje go i zgadnie, kobieta instynktem dokonywa w mgnieniu oka, co jéj podyktowała natura sama. Nie potrzeba tu nawet wielkiego dowcipu i przebiegłości, najpospolitsza to potrafi. A panna Elwira znowu w tém najpospolitszą nie była wcale, owszem, jeśli jéj zbywało wielu kobiecych przymiotów, instynkt ów posiadała w bardzo wysokim stopniu.
Więc w chwili prawie, gdy mimowolny wykrzyk z ust jéj się wyrywał, szal z ramion spadać zaczął i tak jakoś dziwnie się zsuwał, że pochwycić go nie było podobna, dopóki piękny nieznajomy nie nadszedł, nie zatrzymał się, nie ukłonił i słowem jakiemś uwięziony, nie stanął przy pannach na trotuarze.
— A to pan! — zawołała Elwira udając, że go dopiero teraz postrzega.
— Dzień dobry, pani.
— Dzień dobry, czy pan ciągle był w mieście?
— Nie, wyjeżdżałem na dni kilka.
— Sądziliśmy, że nas pan odwiedzi... dodała ciszéj Elwira.
— Prawdziwie pani, było niepodobieństwem.
Piękny nieznajomy mówiąc to oglądał się w koło niespokojnie, uchylił kapelusika i zapewne nieśmiejąc wstrzymywać panie przed progiem, bardzo szybko odszedł ku teatrowi.
Elwira długiem za nim pociągnęła wejrzeniem, tupnęła nóżką i dosyć na ten raz nieostrożnie syknęła:
— Nieznośny!
Scena ta byłaby zupełnie dla świata stracona, bo Mania zapatrzyła się na bijący wodotrysk, około którego ktoś może podobny do Teosia przechodził, gdyby nie postać dziwna, która wstrzymała się w chwili wysiadania pań z powozu i z wielką bacznością zdawała się śledzić ruchy, słowa, wejrzenie nawet Elwiry i pięknego nieznajomego.
Ostatni nawet wykrzyknik: Nieznośny! musiał się obić o uszy tego natrętnego świadka, który uśmiechnął się złośliwie, i w ślad poszedł za pięknym nieznajomym.
Podsłuchującym tak niegrzecznie Elwirę, był stary nasz znajomy kapitan Pluta, którego los, traf, przypadek, niewiem jak to nazwać zechcecie, sprowadził w téj chwili na scenę. Jednym z wielkich jego przymiotów była ta niezmierna przytomność umysłu z jaką korzystał z najmniejszéj okoliczności, mogącéj mu na coś posłużyć. Jak błyskawica przebiegła przez głowę myśl dziwaczna; i choć prędki chód nie był ani w jego charakterze, ani we zwyczaju, starał się dognać młodzieńca, który ze swojéj strony szedł tak szybko jakby uciekał. Zetknęli się dopiero pod teatralną galeryją.
— A! jak się masz! — zawołał Pluta, — winszuję ci doskonałych nóg, bo chodzisz jakbyś się na laufra kierował. Zdawało mi się właśnie zdaleka, żem cię poznał i usiłowałem dogonić, wiesz, chodzisz ogromnie.
Młody mężczyzna uśmiechnął się trochę zmięszany, kłaniając Plucie.
— No, to wiem, mówił daléj Kapitan, że kiedy się ma interessa na głowie, chodzi się żywo, ale znowu spotkawszy tak ładną panienkę i tak podobno sobie życzliwą, to już na heroizm anachorety zakrawa tak od niéj uciekać.
Nieznajomy uśmiechnął się z przymusem, w oczy starając zajrzeć Plucie, jakby doświadczał czy nie żartował z niego.
— Cóż mnie tam ta panna obchodzi?
— Ładna panna nie miałaby obchodzić młodego mężczyznę! a do licha! cóż to z was ten wiek niegodziwy robi, machiny Abrahama Stern’a do odciągania i dodawania! przecież choćby w oczy zajrzeć gdy się śmieją młodością, miło; a tem bardziéj, gdy się jeszcze otworzą i usta takim wyrzutem...
— A! słyszałeś pan? — rzekł nieznajomy.
— I widziałem i słyszałem i wiem wszystko, — dodał Kapitan choć nic nie wiedział, ale pewien, że powoli dowie się wszystkiego, choćby ono niczem było.
Młodzieniec nie zaprzeczając zarumienił się, Plutą zrozumiał, że tam coś być musiało.
— Głupstwo robisz, — rzekł po cichu biorąc go pod rękę, — że taką śliczną partyję odpychasz, jeśli ci panna sprzyja.
— Ale to partyja nie dla mnie!
— Cóż to kaleka jesteś, czy w sekrecie masz lat siedmdziesiąt jak S. Germain? o tobym cię nie posądził. Ja znam Narębskich dobrze i dawno, — dodał z cicha.
— Pan ich znasz? — spytał młody człowiek.
— Wejdźmy do Lursa, — rzekł Kapitan, — proszę cię na czekoladę, lub jeśli wolisz na kieliszek wódki, albo na czekoladę i wódkę, to i na to gotów jestem, opowiem ci całą historyją Narębskich.
— Ale ja się spieszę.
— Wy się zawsze spieszycie, — przerwał śmiejąc się Kapitan, — napędzisz interessa, a dowiesz się czego ci prócz mnie nikt nie powie.
W oczach młodego chłopaka odmalowała się ciekawość.
— Dobrze, — rzekł, — ale ja proszę na czekoladę jeśli pozwolisz.
— Jeśli ci to robi przyjemność, ja nigdy nie wyzywam na pojedynek, gdy kto za mnie płaci... chodźmy.
Byli właśnie na przeciw drzwi, gdy Pluta tryumfalnie je otworzył z miną człowieka, który jest z niemi dobrze oswojony.
Garson przybiegł natychmiast po rozkazy, a dwaj przybyli wszedłszy do bocznego pokoju, który szczęściem był pusty, zasiedli nad poprzewracanym gazet stosem.
Kapitan odsunął je z widocznem nieukontentowaniem.
— A! gazety! — rzekł, — kto téż to czytać może! ja ich nigdy w rękę nie biorę, a ręczę ci, że przeszedłszy się od Zygmunta do Ś. Krzyża, powoli, w dzień pogodny, więcéj od tych co je od deski do deski czytają, wiedzieć będę. Otóż wracając do Narębskich, — dodał cicho, — mąż pod pantoflem, żona ex-piękność zapoznana, femme incomprise, któréj pochlebiając trochę i wierząc w jéj spazmy i bóle głowy łatwo się podobać, ludzie oboje gospodarni, bogaci bardzo, córka jedynaczka, trochę znudzona stanem panieńskim. Posagu zaraz pewnie ze trzykroć najmniéj, a po najdłuższem życiu państwa obojga trzy lub cztery razy tyle. W dodatku zięć zręczny przez matkę, którą zawojować łatwo jegomością, domem, wszystkiem będzie rządził. Co się tyczy pojęć, Narębski był uczniem uniwersytetu gdzieś za granicą, stracił w burszowskich uściskach skorupkę szlachecką, odzywa się w nim herbowna dumka, ale jak wczorajszy obiad nie zdrowy, bardzo lekko, przytém matka jest tu wszechwładną, córka wymoże na niéj co zechce. Czemubyś u licha nie korzystał ze zręczności?
— Czemu? — rzekł rumieniąc się młody człowiek, pan nie potrzebujesz bym mu mówił o tém.
— Masz słuszność, ja nie potrzebuję, bo myśl twoją znam lepiéj może niż ty sam, ale przecież żyjemy w XIX wieku? A podobała ci się?
— Dosyć.
— Tylko dosyć? — spytał Kapitan.
— Z powierzchowności bardzo.
— A serce ci bije, gdy ją zobaczysz?
— Trochę!
— Źle! albo kłamiesz, albo nie wiele to obiecuje. Ale gdybyś nawet był zimny, ona ma słabostkę widoczną, to jéj z oczów patrzy, korzystaj? Nie jesteś przecie tak naiwny żebyś koniecznie chciał żenić się z Heloizą myśli twych i wysuszoną od westchnień kochanką... trochę zażywna żona, spokojna i miłująca, daleko wygodniejsza.
Podano czekoladę, młody człowiek był pomięszany i roztargniony, milczał uparcie.
— Chcesz, ja ci dopomogę? — rzekł Pluta.
— Bardzo jestem wdzięczen, ale...
— Ale co, boisz się mojéj pomocy? mów śmiało.
— Może trochę...
— Pozwólże, nie myślę występować w żadnym charakterze urzędowym, moją rzeczą cicha intryżka, a że jéj dam radę, bądź spokojny.
— Ale zkądże znowu tak gwałtowne chęci poratowania mnie? — spytał ośmielony młodzieniec.
— Dziękuję ci, jesteś szczery, ja to lubię, — przerwał potrząsając rękę jego Kapitan — odpłacę ci wzajemnością... mam w tem własny interes. Rozumiesz, jest to najlepsza rękojmia jaką ci dać mogę, że postąpię sobie z największą gorliwością...
— Ale dajmyż temu pokój.
— Daję ci trzy dni do namysłu! a potém, słuchaj, dwa słowa i stoisz na aksamicie, panna twoja. Honorem kapitana Pluty ci zaręczam.
Zatarł ręce z wyrazem nietajonéj złośliwości.
— Ma się rozumieć, dodał, że przyszłego szczęścia nie hypotekuję na mojem sumieniu... daléj wszystko już od pana zależy... jak sobie pościelesz tak się wyśpisz... a jeśli pościeli nie przygotujesz, możesz nawet całkiem nie spać; to już twoja rzecz... ja umywam ręce.
Nieznajomy, który w ogólności bardzo się miał na ostrożności i obawiał wygadać, uśmiechnął się tylko, Pluta uścisnął go serdecznie.
— Bierz się, rzekł cicho, życzę i rachuj na mnie, ręczę że się uda.
Spojrzał mu w oczy i szeroko się rozśmiał. W istocie fizyjognomia towarzysza nie wskazywała ani obudzonego zaufania, ani rozognionéj namiętności, ów bardzo przyzwoity młodzian zawahany, niepewny, dosyć zimno przyjmował natarczywą zachętę Pluty.
— Widzę, rzekł kapitan mrugając okiem, że albo podzielasz uprzedzenia, które ludzie względem mnie mają, albo sądzisz, że się próżno przechwalam, obiecując pomoc skuteczną, któréj dać nie jestem wstanie. Zbyt szanuję osobiste przekonania każdego abym miał nalegać, choć nie zaprzeczysz, że trochę są krzywdzące dla mnie..... ale ja jestem bon enfant, wchodzę w słabości ludzkie, wcielam się w myśl, rozumiem każdego, nawet takiego, który po cichu nieprzyzwoicie mnie nazwać może... cela c’est vu... Zważ jednak? czemubyś nie miał sprobować? co ci to szkodzi? nie będę cię w żadnym razie kompromitował... sprobuj.. urządzę ci schadzkę w Saskim ogrodzie... spotkanie w jakim magazynie.
Młodzieniec stał wciąż jak na żarzących węglach... ale kręcąc się, milczał; ruchami tylko oświadczał swą wdzięczność, cisnąc mocno dłoń Pluty.
— Powtórzę ci zresztą dla ostatecznego skonwinkowania... że mam w tém własny interes... Stary trochę nie mogąc się kochać, lubię dopomódz dwóm sercom bijącym do siebie. — Są to wszystko silne pobudki.
— Pozwolisz mi działać? — dodał po chwili.
— Panie kapitanie, odezwał się nareszcie młody człowiek — tylko na Boga ostrożnie — nie jestem jeszcze tak bardzo pewien, że się kocham... bogactwo mnie nie kusi zbytecznie.. mam wiele powodów do obawy i wahania.
— Ależ, u licha, ja cię tak za kołnierz do ołtarza nie ciągnę zaraz, dodał Pluta, masz czas do skruchy i opamiętania zawsze, gdy ci się podoba. Kupić nie kupić, potargować można.
Reszta rozmowy odbyła się już tak cicho, że nawet ucho powieściopisarza dosłyszeć jéj nie mogło. To pewna, że gdy po wypiciu czekolady i oblaniu jéj wedle prawideł, szklanką zimnéj wody, rozchodzili się dwaj spiskowi, kapitan mruczał jakąś śpiewkę z młodszych czasów, a nieznajomy odszedł z wesołą miną i postawą, żywym krokiem starając się czas stracony wynagrodzić.
Sam jeden od Lursa wyszedłszy, Pluta spojrzał na zegarek, pomyślał i zawoławszy dorożki kazał się wieść na ulicę Wilczą.
Trzeba wiedziéć, że choć wychodzi w aleje, uliczka ta, któréj sławy broniła pani Adolfina Jordanowa tak gorąco, nie odznacza się wcale wspaniałą powierzchownością; zbytek i elegancyja jeszcze tam dojść czasu nie miały, skromne domki drewniane, jedno piętrowe, stare, niepozorne, gdzieniegdzie parkany długie, ponachylane od dawnego stania, szynczki i małe kramiki, oto czem, oczekując przyszłości, żyje Wilcza ulica.
W lecie zdobią ją i tu i owdzie wychylające się z za ogrodzeń drzew gałęzie, ale ten wiejski strój nie może pokryć nieprzyjemności zaniedbania, jakie się tu czuć dają... Kapitan długo szukał i rozglądał się usiłując odgadnąć gdzieby się dom ów pani Adolfiny Jordanowéj mógł ukrywać i nareszcie kierując jéj skazówką, wynalazł ku alejom furtkę małą, niepokaźną, przez którą wszedł na niezbyt wytworny dziedzińczyk. Trzeba było instynktu kapitana, który się wszystkiego domyślał, nawet zmian jakim charakter po upływie długiego czasu uledz może, aby odgadnąć, że to być mogło ustronie zamieszkane przez piękną niegdyś Adolfinę.
W istocie podwórko oznajmywało tylko wielce gospodarnych mieszkańców, i gdyby nie ścieżka brukowana, która przez nie wiodła, trudnoby się dorozumieć, że tu wdówka tak o swój strój i twarz dbała mieścić się mogła... Stały wszędzie cebry, balije, koryta, kupy śmiecisk leżały a drób i różne stworzenia zapełniały wszystkie kąty. Trzy psy różnéj barwy porwały się z ogromnem szczekaniem dowodzącem, że rzadko widywały obcych i nieprzywykłe były do gości. Naszczekiwanie ich jednak nieprzyjemne być mogło, ale nie zdawało się groźne... Na głos ich, kobieta niepocześnie odziana z rękawami zatoczonemi po łokcie, wyrwała się z sieni, i stanąwszy wpatrzyła się w Plutę, który ostrożnie kamyki, po których miał stąpać, wybierał.
Domek był choć drewniany, niczego, a po za nim i w koło gęste drzewa owocowe świadczyły, że utile brało pierwszeństwo nad dulce. Na ozdoby w ogóle nie silono się tu wcale i architekt nie starał o nadanie przyjemnéj powierzchowności, ale mieszkanie mogło nawet być wygodniejsze niż się na pozór zdawało.
Pluta stanął.
— Pani Jordanowa? zapytał.
— No to cóż? odpowiedziała mu kobieta, która w jednéj ręce trzymała tylko co wypróżniony znać ceberek.
— Tu mieszka?
— No to tu...
— Oznajmijcież jéj kapitana Plutę...
Służąca pomruczała nieco, odwróciła się, poszła, a kapitan który nie wątpił na chwilę że będzie przyjętym, posunął się mimo zajadłego psów naszczekiwania aż do sieni... Tu znowu różne sprzęty gospodarskie prawie drogę zatamowały, ale ściśle biorąc przejść było można... Po chwilce trzaskając drzwiami, zjawiła się napowrót owa niewiasta, którą Bóg i natura tak złym obdarzyły humorem, i wskazując drzwi w drugiéj sionce ciemnéj, odezwała się:
— No to tędy.
Pluta uderzywszy się o nizkie wejście i zawiesiwszy płaszcz na drzwiach, bo innego umieszczenia dlań nie znalazł, wcisnął się pokornie do rodzaju przed pokoiku maluteczkiego, w którym mocno słychać było stęchliznę, a następnie dostał się do drugiego pokoju pustego i krocząc daléj przez kurytarzyk wszedł nareszcie do izby, która za bawialną musiała uchodzić. Tu nie było nikogo... Pluta obejrzawszy się bacznie, domyślał się, że wszedł nie właściwą drogą i że od alei i ogrodu musiało być paradniejsze wnijście... drzwi mu o tém znać dały.
Salonik, gdyż nieuchronnie tak się to musiało nazywać — wprawiał w zdumienie kapitana surowością swéj fizyjognomii. Był on ciemno szafirowy, z powodu drzew dosyć nie jasny, nizki, ledwie starych trochę mieszczący mebli, a ozdoby jego ograniczały się parą naczyń z robionemi kwiatami, krzyżem i kilką strasznemi obrazami świętych różnych; miał pozór raczéj celi klasztornéj, niż schronienia pokutującéj tak pięknéj niegdyś, a dziś tak jeszcze starannie malowanéj Adolfinki, którą kapitan znał niezmierną wietrznicą i trzpiotem.
Najmniejszego nie widać było starania o wdzięk, ozdobę, o wygodę nawet; na stołach pył spoczywał kilkodniowy, firanki zżółkły wisząc od dawnego czasu nieporuszane, a siedzenia zdradzały małe bardzo używanie.
— Cóż to się jéj stało? — spytał siebie w duchu Pluta ledwie oczom swym wierząc, czyby i ta nabożnisią miała zostać?
Z drugiego pokoju naprzód piesek zaburczał i zaszczekał, potem dał się słyszeć kaszelek, nareszcie wysunęła się pani Jordanowa w czarnéj sukni, tak widocznie na świeżo pomalowana i utrefiona, że nierychłe jéj zjawienie się bardzo naturalnie się już wytłumaczyło.
— A cóż za gość, po tylu latach! — zawołała sznurując piękne niegdyś usteczka, które zapadały zbyt głęboko, okrojone dwoma niedyskretnemi fałdami, wdowa, — co za gość! jakżem wdzięczna na pamięć!
Kapitan mimo rezygnacyi zwykłéj na wszelkie losu przygody, stał osłupiały, tak mało dawną Adolfinę poznać mógł w téj ruinie zasuszonéj starannie.
Gospodyni posunęła się ku niemu, zakaszlała, przywołała pieska, który zabierał się ściśle obejrzeć przychodnia i usiadłszy na kanapie, zaprosiła Plutę do fotelu stojącego obok.
— Widzisz mnie, piękna zawsze Adolfino, — rzekł Kapitan dopuszczając się pochlebstwa, które przydać się mogło — zdumionym i przejętym, — ty w téj ustroni i ciszy! wśród atmosfery klasztornéj, zatęchłéj... cóż to jest? wyszłaś na pustelnicę.
— Zawsze żartobliwy! — odezwała się z westchnieniem pani Jordanowa, ale z wiekiem przychodzi upamiętanie.
— Tak mówią, — odparł Pluta, — choć ja nie zupełnie temu wierzę, w starym piecu djabeł pali, a w młodym ludzie, ty zaś kochana Adolfino tak świeżo i ślicznie wyglądasz...
— Ale dajże mi pokój.
— Doprawdy! wytłumacz mi co znaczy ten surowy ascetyczny pozór twego domu, to zamieszkanie na pustyni. Więc wzgardziłaś światem.
— A! zupełnie! — uśmiechając się rzekła pani Jordanowa, — cisza mi teraz milsza nad wszystko, chciałam się nawet wyprowadzić na wieś, ale tam wszędzie kościół tak daleko.
— Stałaś się nabożną?
— Ale zawsze nią byłam, tylko...
Kapitan zaczął się śmiać okrutnie.
— Byłaś nią, tylko ci ludzie praktykować nie dawali.
— Że téż ty kapitanie, nie zostałeś oświecony dotąd.
— Co chcesz? jeszczem nie zasłużył na to? — rzekł Pluta, a sam się temu dziwuję, ale na Boga opowiedzże mi jak do tego przyszło, czem u licha żyjesz teraz, gdy wszystko to co dawne twe stanowiło życie — odbiegło od ciebie, czy...
— Ja odbiegłam sama.
— No! tak! omyliłem się, — podchwycił Kapitan.
— Owdowiałam, potem ten proces nieszczęśliwy.
— A prawda! i młody prawnik.
— Człowiek, na którego uczuciach się zawiodłam.
— Rozumiem, ale proces został wygrany?
— Żebyś wiedział co mnie to kosztowało?!
— I sercem?
— A sercem najwięcéj! choć doprawdy ze czterdzieści tysięcy mi zachwycił...
— Daléj?
— Daléj, jak widzisz, przywiązałam się do mojego gospodarstwa.
— Nauczyłaś się oszczędności, jak widzę.
— Musiałam po tylu stratach.
Skąpstwo tak tu było widoczne wszędzie, że Pluta nie potrzebował się wysilać, by je odgadnąć, i niem sobie nowy charakter pani Jordanowéj wytłumaczyć.
Ta cecha nie bardzo była na rękę Plucie, który miał plany swoje, ale przywykły do walki, nie zraził się pierwszą spotkaną przeszkodą — obejrzał się poważnie do koła i kiwając głową dodał:
— Ale przywykła do życia w gronie przyjaciół i wielbicieli, jakże możesz teraz w téj samotności wytrwać, moja dobrodziejko? to dla mnie rzecz niepojęta.
— Cóż mam robić! wszyscy mnie opuścili.
— Tak, musiałaś więc naturalnie opuścić wszystkich wywdzięczając im niewdzięczność. Ale czy ci z tém lepiéj?
— Gdzież tam, mój Kapitanie, gdzie mi tam dobrze być może? Ty jeszcze nie wiész co to jest mieć dom w mieście! wiekuisty niepokój; pilnuj parkanów, ulicy, podwórza, rachuj termina podatków, ucieraj się z policyją, zamiataj, czyść, wywoź lód i błoto, a zewsząd szkoda, a nieustanny tartas, tak, że człowiek sobie rady dać nie może.
— Przyznaj pani, że kiedyś nic nie miała, daleko szczęśliwsze były czasy.
Wdowa westchnęła.
— Starość nie radość, — rzekła z wyraźnem żądaniem ażeby jéj starości zaprzeczył Pluta, ten się dorozumiał trafnie i zakrzyknął:
— Ale ba! wyglądasz jak róża! kibić jak u szesnastoletniéj dzieweczki, i prawisz o starości.
— Nie uwierzysz Kapitanie jednak, jak postarzałam na sercu, na duchu, przez jak okrutne przeszłam doświadczenia... ach!
— Nie powinnoby to jednak tak przybijać pani bardzo, — rzekł Kapitan, trzeba się raz otrząść z tego, myśleć o sobie.
— Ja myślę o Bogu, westchnęła pani Jordanowa.
— No sądzę, że jedno drugiemu nie przeszkadza — kto z Bogiem Bóg z nim.
— Jakże mnie to cieszy, że taką maxymę słyszę z ust twoich, — przerwała wdowa zbliżając się nieco, WPan byłeś trochę libertyn i płochy.
— Nie powiem pani żebym się już bardzo radykalnie odmienił, — przerwał z uśmiechem Pluta — ale i to cud żem doszedł do tego, iż mnie już podobne rzeczy nie śmieszą; rozumiem pobożność, choć jeszcze do niéj nie doszedłem.
— Bardzo mnie to cieszy! Kapitanie... ale powiedz mi, zmieniłeś życie? co porabiasz?
— Ja nie zmieniłem życia, życie się samo zmieniło, nie mogąc sam być jeszcze bardzo moralnym, bo mi stara natura niekiedy powraca razem z atakami pedogry, wziąłem sobie za cel, prowadzenie drugich drogami umartwień różnych do moralności. Nawracam.
— Kapitanie, — przerwała zachwycona Adolfina, — daj mi rękę, ja także strasznie nawracać lubię, tylko to nieszczęście, że mi się okropnie dotąd nieudawało.
— Ja dopiero zawód mój rozpoczynam i niewiem jeszcze jak mi pójdzie. Ale wiesz pani co? — dodał po chwili, — jak możesz mieszkać tak samotna i jeszcze na Wilczéj ulicy, gdzie ani ludzi, ani nawet wilków nie widać?
— Mam moje zajęcia.
— Ale żadnego towarzystwa.
— Czasem jaki ksiądz mnie odwiedzi — mam i parę przyjaciołek.
— Wszystko to jeszcze, wierzaj mi pani, za mało, dla pięknéj Adolfiny, która do ruchliwszego życia była przywykła. Pani więdniejesz z nudów, pani zawyrokowałaś już widzę, że ze światem nic nie chcesz mieć wspólnego, a to zawcześnie.
— Ale kiedy świat...
— Świat, moja śliczna Adolfino, — przerwał Pluta, nie ma zwyczaju gonić tych, co się od niego odwracają z pogardą, jemu potrzeba sideł, lepu, a wziąć go można bardzo łatwo.
— Ale jakiż lep? jakie sidła?
— Posłuchajno mnie pani z uwagą! — rzekł powoli Pluta, ale naprzód, daruj mi pytanie, nie masz tu co czembym się pokrzepi!?
— Chcesz wody?
— O! jak to widać żeśmy się dawno nie widzieli, kiedyż mnie poszlakowałaś pijącego wodę? Jest to rzecz, która, jak wiadomo, sprowadza wodną puchlinę — nie masz u pani wina? wódki? wreszcie piwa?
Wdowa zarumieniła się.
— Ty wiesz Kapitanie, że ja nigdy nic nie piję.
— Dawniéj wiem, że lubiłaś szampana.
— Ale wstydź się, cóż znowu?
— No! a gdybyś mi kazała przynieść choć bawara?
— Jestem tak osłabiony, — dodał Kapitan, — że cokolwiek dłużéj bez jakiegoś pokrzepienia wytrwać nie mogę.
Wdowa wstała, ale widocznie pomięszana, punkt honoru gospodyni walczył ze skąpstwem, które się poddać nie chciało.
— Nieuwierzysz jak teraz trudno o drobne, Kapitanie, — rzekła, — zadziwiająca rzecz... a w bawaryi na rogu od Mokotowskiéj nie zmienią, lub dadzą takie podarte papierki...
— A! — rzekł Pluta dobywając sakiewki z miną człowieka, który dopiero teraz zgłębił charakter przeciwnika, — to nic, ja pani pożyczę parę złotych, oddasz mi późniéj.
Adolfina zarumieniła się, znać było wstyd, ale obok niego chciwość już nałogowa niedopuściła odrzucić ofiary.
— Przepraszam, — rzekła, — otóż zaraz poślemy po bawarskie, ja sama czasem czuję potrzebę czegoś wzmacniającego.
— No! no! poślijże po parę butelek, bo ja mniéj nad dwie nie piję; to moja miara.
Wdowa zaczęła wołać służącéj, która weszła mrucząc od roboty, i kiwnąwszy głową, popatrzywszy na pieniądze, wybiegła po piwo.
Kapitan uspokojony nieco, tak zaczął.
— Pozwól sobie powiedziéć kochana Adolfino, że postąpiłaś sobie po bolesnem odczarowaniu i stratach jak student, który dostawszy admonicyją wciska się w kąt i pod nosem burczy... Naprzód zrobiłaś to zawcześnie; powtóre, kobiecie z funduszem nigdy nie późno wyrobić sobie pozycyją socyjalną, to jest męża.... tylko potrzeba około tego umieć chodzić.
Otwieram jednak nowinę w porę, abyś nie myślała, że ja dla tych dwóchkroć ci się sam swatam w trzeciéj osobie — od razu dla wyjaśnienia kwestyi usuwam na bok rozwiązanie. Ja czuję w sobie powołanie pójść do trumny z bukietem u fraka, nie ożenię się już wcale; ale iluż to odemnie młodszych ludzi mieć możesz.
— Ale bo pleciesz! ja także niechcę iść za mąż.
— Dla czego?
— No! bom może i do swobody przywykła.
— To cię uczyni jeszcze swobodniejszą, ale powinnaś wybrać sobie takiego kogoś, coby ci przyniósł ulgę nie utrapienie... Trzeba się zastanowić dobrze i rozpatrzyć.
— Tyle razy byłam zdradzoną!
— Tem pewniéj zdradzić się nie dasz, a w dodatku ja jestem u twojego boku i sam ci pomogę takiego męża wybrać, że mi będziesz dziękować do końca życia... Ale, tu sęk... dom zamknięty, nikt nie bywa, nikt cię nie widzi, męża w ten sposób nie dostaniesz.
— Ale ja ci powtarzam, że za mąż iść nie chcę!
— Tak ci się zdaje! to fałszywe pojęcie, moja Adolfino... zresztą pójdziesz nie pójdziesz, co ci szkodzi, że się jeszcze koło ciebie pokręcą, potańcują i słodkie przypomnienie przeszłości przyniosą z sobą.
— A! przeszłości kapitanie! odezwała się Jordanowa.
W tem służąca wniosła butelki i dwie szklanki, które poufałym sposobem zanurzywszy w nie dwa palce utrzymywała, postawiła je na stoliku i wyszła pomrukując... kapitan na przybór nie zważał, nalał sobie piwo i pił, a wdowa także skromnie wsączyła kilka kropel do szklanki... jakby na próbę... i poniosła do ust trochę się krzywiąc.
— Musisz WPani dom otworzyć..... rzekł Pluta.
— Na Boga... ja... ja niemogę się narażać na koszta... przerwała Jordanowa.
— Cyt, posłuchajże! jakie koszta u licha! możesz przyjmować oględnie w tych godzinach w których się nic dawać nie zwykło.
— Ale któż tu przyjdzie?
— Ja ci przyprowadzę ludzi... i zobaczysz... towarzystwo co się zowie... jednego nawet konkurenta, idealnie poczciwego człowieka, a mojego przyjaciela mam na myśli. Ale dom otwierając, potrzeba żebyś też kogoś więcéj miała przy sobie.
— Jakto? kogoż? z coraz większym przestrachem spytała wdowa.
— Cicho! cicho! słuchaj tylko uważnie, a wszystkiego się powoli dowiesz.. Wypadek dał mi tu poznać bardzo nieszczęśliwą sierotę, śliczne dziecko.
Kapitan jeszcze tych słów nie domówił, kiedy wdowa gwałtownie szklankę postawiwszy na stole, odsunęła się oburzona.
— Sierota! ta! znam ja WPana z jego sierotami, rozumiem o co idzie... ale proszę nie myśleć.
Pluta ramionami ruszył potężnie, a nogą o posadzkę uderzył aż się szyby zatrzęsły, i służąca wpadła z drugiego pokoju, ale na znak pani strwożonéj, wyszła rzucając wzrokiem groźnym na przybylca.
— Śnią ci się rzeczy niebywałe, moja Adolfino, rzekł kapitan — cóżem to ja młokos jakiś żebym się kochał i biegał za buziaczkami! myślisz że w takim razie umieściłbym dziewczynę u ciebie! Wstydź się, podejrzliwość niegodna pani Jordanowéj... Jest to biedne dziecko, twoje noszące nazwisko... umęczone w domu w którym zostaje, które chciałbym wyratować.
— Ale? mów komu innemu! tak, tak! cóż to przez czułość serca?
— Wcale nie, mam moje powody, chcę komuś dokuczyć i odebrać mu to dziecko.
— Pleciesz! jedno się drugiego nie trzyma!
Wdowa była widocznie podrażniona i rozgniewana... napiła się piwa, ruszyła ramionami i obcisnąwszy mantylkę siadła głębiéj na kanapie, z rezygnacyją nieco wzgardliwą, którą kapitan uczuł głęboko.
— Słuchajno, nie ma co mówić, jesteś bardzo przenikliwą, i nie dasz się lada czem uspokoić, więc ci się szczerze będę spowiadał, ale naprzód, na co ci się mam zakląć, abyś mi wierzyła? na twe czarne oczy? na świeżą krasę twojego rumieńca? na dawne moje dla ciebie zapały?
Pani Jordanowa poprawiła loków i nieco się uśmiechnęła.
— Ty całe życie kłamiesz, — rzekła, — stary bałamucie.
— Nie — piękna Adolfino, kłamię tylko, gdy mi z tém wygodniéj, darmo i przez amatorstwo, nigdy; na ten raz klnę ci się odnowionym świeżo honorem, że czystą mówić będę prawdę.
Kochałem jedną kobietę.
— Ty? — spytała Adolfina.
— No! tak! jakkolwiek to dziwnem ci się wydawać może, jakkolwiek było to głupstwo i słabość z mojéj strony, przyznaję się, kochałem ją.
— No! no! daléj! — rzekła wdowa.
— Kobieta naturalnie zdradziła mnie.
Adolfina uśmiechnęła się fałszywe pokazując ząbki.
— To mi życie zwichnęło, szalałem, ażeby o niéj zapomnieć i zatrzeć jéj wspomnienia nie mogłem.
— Cha! cha i chcesz żebym ci wierzyła! — przerwała kobieta.
— Wiara się nie nakazuje, słuchaj daléj, a po zemście może domyślisz się miłości, ta kobieta kochała przedemną innego, po mnie niewiem ilu, stała się panią wielką i zapiera się przeszłości. Ja chcę się pomścić! ja szukam do tego środków. Sierota o któréj ja wspomniałem, jest jéj i pierwszego kochanka, równie mi nienawistnego, dziecięciem... ale imie zmieniono, ale zatarto ślady, matka się go zapiera. Chcę ojcu dokuczyć odbierając mu córkę, chcę matkę do opamiętania, do pokory przywieść, strasząc nią. Dziecko to nosi nazwisko Maryi Jordan, możesz się o nie upomnieć, powinnaś je wziąć, wyrządzisz mi tem największą w świecie przysługę...
— Tak! tak! i będę ci ją karmić i odziewać dla twoich romansów starych! — odezwała się tracąc ostatnie formy grzeczności pani Jordanowa — a toż co znowu? co to ja mam za obowiązki dla pana? dajże mi pokój!
Kapitan westchnął i nalał sobie piwa ostatek, nie zraziła go wszakże nieludzkość dawnéj przyjaciołki.
— No! — rzekł, może tak lepiéj będzie, targujmy się, co chcesz? czego po mnie za to wymagasz?
— Ja za nic się nie obciążę jakąś mi nieznajomą sierotą — a kto ją tam wie co ona za jedna, żeby mi niepokój wniosła do domu!
— Dziecko śliczne, skromne, niewinne, wychowane starannie, pracowite, posłuszne, a w dodatku i nie bez grosza...
— No! to cóż ona tam mieć może?
— Ojciec cichaczem pewnie tyle da ile Waćpani straciłaś na proces.
— Mnie do rąk?
— Ha niewiem, jakbyś się dobrze wzięła!?... a gdyby tylko procent płacił, ona téż coś zarobi sobie. W dodatku młoda twarzyczka, to ci do domu naprowadzi ludzi!
— Nie! nie! — odparła Jordanowa, już ty mnie nie zbałamucisz! to tylko kłopot! a jeszcze młoda, tobym się ślicznie przy niéj wydała.
— A! piękna Adolfino! ty niewiesz ilebyś zyskała przy niéj! to dziecko, blade, chude, bojaźliwe, nic tak kobiety dojrzałéj nie podnosi jak tego rodzaju zbliżenie.
— Ot to plecie! — przerwała wdowa.
— Wierz, nie wierz, ale mówmy otwarcie, raz jeszcze proszę, staremu przyjacielowi odmówić tak nie możesz, daj mi warunki.
— Ty zawsze oszukasz, szepnęła Adolfina, która znać bliźéj i dłużéj kiedyś musiała kapitana.
— Mój Boże! jakże niesłuszną po sobie zostawiłem sławę, — zawołał Pluta, — ja najprostoduszniejszy z ludzi! ja com wiecznie zawiedziony był i oszukany.
— Gadaj nie gadaj, — odezwała się żywo Jordanowa, którą znać przeciągnięta rozmowa nudzić zaczynała, to darmo, ja mam interesa i nabożeństwo, i czasu mi brak!
— Ale słowo ci daję, że nie pójdę ztąd dopóki tak lub owak nie rozmówimy się ostatecznie, krzyknął Kapitan, Wpani mnie zmusisz do użycia środków, których radbym uniknąć!
— WPan mi grozisz? — odezwała się oburzona wdowa.
— Grożę! — rzekł zimno Kapitan, ale zważ proszę, że jeśli się tak nieprzyzwoitego chwytam środka, to nie bez pewnéj wiary w siebie, że groźbę spełnić mogę... na wiatr nie zwykłem nic mówić!
— A to ciekawa rzecz!
— W istocie, dosyć, kochana Adolfino, — rzekł Pluta zapalając cygaro. Ale ci jeszcze inną ciekawszą powiedzieć mogę, zupełnie z tą związku niemającą, posłuchaj tylko: Była sobie jednego razu kobieta młoda, ładna, filut wielki i wcale nie skrupulatka, kochał się w niéj pewien bogaty jegomość, jakże się zwał, a! zaraz — nie byłże to baron Dunder?
Na to imie Adolfina pobladła i oczy jéj czarne straszliwie, ogniście, z wyrazem strachu i oczekiwania utopiły się w Kapitana.
— Baron pozyskał jéj względy, — kończył Kapitan chłodno, ale był nie ostrożny... wpadał do niéj czasem obładowany niepotrzebnie wekslami i pieniędzmi.
— To potwarz! zakrzyknęła Adolfina.
— Alem ja jeszcze nie powiedział! — odparł Pluta, a może są dowody, przypadkiem podchwycone przez kogoś, co także we względach téj pani, miał pewien udział tajemny.
Oblicze wdowy nie zmieniło barwy, bo ta była jéj nadaną tak dzielnemi środkami, że żadne uczucie naruszyć jéj nie mogło, ale zacięła usta i drzéć poczęła.
— Widzisz, kochana Adolfino, ja jestem z tych ludzi, kończył Kapitan, którzy nigdy żadnym świstkiem nie gardzą, znają wartość papieru i szacują pamiątki. Te weksle zginione, dla tego, że się na świat pokazać nie mogły, które, jak ci się zdało, rzuciłaś w ogień, są u mnie, nie myślę żądać ich wypłaty od nikogo, prócz twojego serca.
— A! to zbójca! — zawołała wdowa.
— Zmiłuj się, ostrożnie z wyrazami, bo jakbym ja się uniósł i powiedział ci téż co nieprzyjemnego, do czegoby między nami dojść mogło? do nieporozumienia, tego ja znowu sobie nie życzę. Zobaczysz jak my ślicznie gładko i po przyjacielsku wszystko ukończym.
Zamilkli poglądając na siebie; Kapitan przybliżył się do niéj, ujął ją za rękę i łącząc przymilenie do groźby, rzekł wcale serdecznie:
— Adolfino! nie płacz, nie gniewaj się, a rób co mówię, bo inaczéj zmusisz mnie do zrobienia ci nieprzyjemności, która serce moje zakrwawi.
— No! więc mów! mów! czego chcesz! zapłacę, dam, zrobię, ale uwolnij mnie WPan od siebie.
— Widzisz pani jak jesteś niesprawiedliwą względem mnie, to doprawdy się nie godzi... ja pragnę twojego dobra tylko.
Kobieta westchnęła głęboko, Kapitan puścił dym z cygara.
— Staje, — rzekł, — między nami fakt taki: pani Adolfina Jordanowa, upomina się o synowicę męża swojego pannę Maryją Jordan w imię bliskiego pokrewieństwa, jest bezdzietną i chce jéj cały majątek zapisać.
— A! zapewne! żebyś mnie ubił! — zerwała się wdowa, — co z tego to nic nie będzie.
— I ja myślę, że nie będzie nic, ale co ci to szkodzi gołosłównie obiecać? Szkoda, po łacinie nie umiesz, a jest przysłowie... verba volant. Idziemy daléj... pani Jordanowa odbiera swą kuzynkę, i w nagrodę otrzymuje po pierwsze, owe weksle, które się już nikomu na nic nie zdały, a mogłyby ją niepotrzebnie kompromitować, powtóre regularnie wypłacany procencik na utrzymanie sieroty, potrzecie, jeśli się jéj podoba idzie za mąż za bardzo zacnego przyjaciela mojego Mateusza Kirkucia, który ma w sperandzie po najkrótszem życiu jenerałowéj N. N. rodzonéj swéj siostry bezdzietnéj wedle litery prawa kilkakroć stotysięcy.
— Tak! ale — dajże mi dowody na to wszystko, że mnie nie oszukujesz...
— Dam, a dziś tylko te usta co się nigdy niepotrzebnym nie skalały fałszem, zaręczyć ci mogą, że mówię najszczerszą prawdę.
Pomimo pozornie ukończonéj rozmowy, gospodyni bardzo smutnie spuściła głowę, a łzy gniewu spływające po policzkach malowanych al fresco, wyryły na nich dwa strumienie blado różowe, z pod których żółty pokład jakby piasczyste łożysko się ukazywał. Szczęściem było trochę przyciemno w pokoju.
— Kapitanie, rzekła cichym głosem zmienionym, miéj litość nademną, na co ty mnie pędzisz w te awantury... ja już potrzebuję odpocząć, ja chcę o wszystkiem zapomnieć... ja pragnę spokoju... ja się oddałam Bogu, samotności i modlitwie.
— Mówiłem ci już, śliczna Adolfino, że to zawcześnie, rzekł zimno kapitan — potrzeba zrobić co mówię, nie odstąpię od tego... pozwolisz tylko że cię wprzód roli twojéj wyuczę, dokładnie, bo musisz ją odegrać pięknie... Zresztą przekonasz się sama, że to nie tak straszne jak ci się zdaje.
— Ale mnie narazi na wydatki.
— Na czysty zysk tylko! przerwał kapitan. Jutro zaprezentuję ci Mateusza Kirkucia mojego godnego przyjaciela... który ci się niewątpliwie spodoba, potem zajmiemy się odzyskaniem téj interessującéj kuzynki.
To mówiąc Pluta wziął za kapelusz, ale wprzód opatrzył obie butelki, chcąc się przekonać, że za sobą żadnych nie zostawiał zaległości, potem włożył bez ceremonii na głowę nakrycie, wdział rękawiczki i podawszy rękę Adolfinie, która siedziała nieruchoma.... odszedł powoli z piosenką na ustach.
Niewiem czyby mi mogli mieć za złe czytelnicy moi, gdybyśmy teraz przebywszy dość znaczny przeciąg czasu w mieście i dusznéj jego atmosferze, przenieśli się na wieś świeższem odetchnąć powietrzem?
Wiem że złośliwi ludzie gotowi mi zarzucić tu iż przerzucam niepotrzebnie czynności na teatr żadnego z nią nie mający związku, lecz spodziewam się dowieść im późniéj, że ten pozorny nieład, jest koniecznością i wynika z istotnéj potrzeby mojéj powieści. Przenosimy się zatem, pchani siłą wypadków, w Lubelskie do szlacheckiéj osady Zamurze zwanéj i jako znużeni podróżni wprost idziemy odpocząć w karczmie... w pośrodku rozległéj owéj wsi stojącéj.
Karczma ta, zwana także przez pochlebców co w niéj na kredyt wódkę pili, niekiedy oberżą i austerją, tylko rozmiarami swojemi, usprawiedliwiała nieco to pompatyczne nazwanie. Była to stara bardzo budowa, któréj główna część mieszkalna murowana sięgała odległych czasów, reszta zaś, może trochę nowsza z drzewa przyklecona była... dając schronienie licznym przejeżdżającym furmankom i niekiedy gromadnie zebranemu ludowi w dniach zabawy letniéj.
Choć czarna niepoczesna, z okopconym kominem, austerja Zamurza, była ważnym ogniskiem nie tylko dla osady, któréj panowała, ale nawet dla całéj okolicy. To znaczenie winna ona była niepospolitemu człowiekowi który w niéj od lat trzydziestu kilku zamieszkiwał. Propinator, gdyż innego imienia nikt mu się dać nie ważył, kto raz miał szczęście go oglądać, zwał się Bartłomiéj Szwarc, nie spełna wiadomo nam czy zostawał w pokrewieństwie jakiem ze Szwarcem uchodzącym za wynalazcę prochu, ale to pewna że musiał mieć jakiś sekret także robienia pieniędzy.
W mgle trzydziestu kilkuletniéj przeszłości ginęły ślady jego młodzieńczych z losem zapasów, i pierwotnego pochodzenia, wszakże przeszło już w pewnik u ludzi nowego pokolenia, że pan Szwarc był szlachcic, że się wywiódł w heroldji jak kto inny, że miał herb i krew karmazynowa płynęła w jego żyłach.
Powierzchowność potwierdzała tę tradycją, przeciwko któréj szemrali wprawdzie bracia szlachta Zamurzańska, ale tylko wówczas gdy stosunek pieniężny postawił ich w opozycji przeciwko panu Szwarcowi.
Bartłomiéj wyglądał extra szlachecko, był okrągławy, fizis pełna księżycowata, nos garbaty, włos niegdyś blond dziś siwiejący, wąsik wreszcie podstrzyżony wcale dobrze mu wargę zdobił i uśmiech pokrywał. Nikt by się w nim takiego wielkiego człowieka jakim on w istocie był, nie domyślił, bo w twarzy malowała się na pierwszy rzut oka sama prostoduszność i dobroć, ale wejrzenie siwych źrenic bystre i chytre, niekiedy zdradzało rozum niepospolity, a uśmiech gdyby go kto z pod wąsów dopatrzył, przekonałby że ze świata szydzić po cichu umiał.
Tylko z rozumem i wyższością swoją na popis nie wyjeżdżał wcale, do ludzi się stosował, a choć pochlebić nie lubiąc, żyć z niemi potrafił.
Udawał tak prostodusznego, jak drudzy przebiegłych i dosyć mu się to udawało.
Pan Bartłomiéj chodził przytem w kapocie szaraczkowéj szlacheckiéj, od święta kładł pas, a do kościoła brał czapkę rogatą staroświecką na bakier zwieszoną aż miło. Miał też pewną trzcinę z rzemykiem, która do uroczystych wystąpień używaną była.
Wiadomo było całemu światu, że Szwarc od lat trzydziestu kilku siedząc na propinacyi w Zamurzu, dorobił się ogromnie, miał kapitały na procentach, prowadził handle wielkie i mógłby był, jak twierdzono, wioskę kupić, ale skromny w żądaniach, umiarkowany i nie próżny, może zresztą z nałogu, wolał siedzieć w Zamurzu w austerji, niż przejść do dworku i panować niezgrabnie.
Tu zaś był on niezaprzeczenie panem i używał téj konsyderacji jaką daje nabita kieszeń, dobra głowa, znajomość ludzi i rzeczy, doświadczenie i stosunki. Nietylko uboga szlachta w Zamurzu była pod jego dependencyą, nietylko okoliczni pankowie kłaniali mu się nieraz ratując jego trzosem, nietylko ksiądz proboszcz u niego bywał z wizytą, ale hrabia Murski, najbliższy sąsiad Zamurza, czasem go u siebie przy drzwiach prosił siedzieć i mówił doń — mój kochany przyjacielu.
Szwarc miał w istocie głowę nie dla proporcji, mówił mało, nie sprzeczał się nigdy, ale do roboty był jedyny, szczególniéj gdy szło o pieniądze, nikt go w pole nie wyprowadził. Prawda też i to że nikomu nie wierzył, taką już miał jakoś naturę; dla bezpieczeństwa, jak mawiał, nie ufał ani rodzonemu bratu. Sumienie wszakże dodać każę, aby w błąd czytelników nie wprowadzać, że rodzonego ani przyrodniego brata nie miał, co mu znacznie ułatwiało nieufność.
Choć z pozoru austerja w Zamurzu wcale nie była okazałą, choć pierwsza jéj izba obszerna przeznaczona na wyszynk wódki i piwa, podobną była do wszystkich innych tego rodzaju instytucji, przestąpiwszy próg jéj można się było zadziwić, tak ślicznie tu sobie mieszkali pan Szwarc i pani Szwarcowa.
Meble choć stare ale machoniowe wcale jeszcze były pokaźne, na ścianach wisiały kilka obrazów, a po szafach za szkłem, różnego sprzętu taki był dostatek, jak rzadko w szlacheckim kredensie.
Daléj za tym pokojem, alkierz pani Szwarcowéj i sypialnia razem, jeszcze wyglądała ozdobniéj, była w niéj klatka z kanarkami i komódka czeczotkowa i dwie tualety z bronzami, i zwierciadło gotowalniane, które dwa delfiny ogonami przytrzymywały nie bez pewnego wdzięku, i firanka muślinowa w oknie i kwiatki i dywanik przed kanapką, budzące nie jedną zazdrość i złośliwe przycinki w sercach i ustach ubogiéj szlachty dopuszczanéj czasem do oglądania téj parady.
Nie widzę potrzeby szeroko rozpisywać się o saméj pani Szwarcowéj z domu pannie Hanowerskiéj, imieniem Balbiny, która przeżyła z mężem lat trzydzieści z okładem w najprzykładniejszéj zgodzie, posłuszeństwie i harmonji zadziwiającéj. Cześć wysoka dla pana Bartłomieja, wiara w niego i przywiązanie doń niezłomne, czyniły ją wzorem niewiast i małżonek.
Swojego czasu sławna z piękności panna Balbina nie chciała poszedłszy za mąż ani patrzeć na mężczyzn, nie myślała słuchać szeptów słodkich które jéj nieraz do ucha wpadały i poprzysięgłszy wiarę panu Szwarcowi, nigdy jéj nawet uśmiechem nie nadwerężyła.
On i dzieci były jedynym jéj życia celem... Ale teraz już owa trójka niegdyś krzykami i śmiechem rozweselająca austerją Zamurza, niewiedzieć jak i gdzie z niéj znikła; ludzie nawet najciekawsi ani wyszpiegować co się z nią stało, ani się dobadać nie mogli czy żyły czy poumierały. Rodzice przed obcemi nie wspominali o nich nigdy, a zagadnieni przez natrętnych, smutnem jakiemś zbywali ich milczeniem. To pewna że były tam niegdyś dwie ładne córeczki i przystojny a żwawy synek, ale niewiedzieć co się z niemi stało. Z razu przyjeżdżali niekiedy do Zamurza, potem jak w wodę wpadli... W pokoju pani Szwarcowéj stały jeszcze małe po nich pamiąteczki dziecinne, i widziano nieraz matkę stojącą nad niemi w zamyśleniu, ukradkiem ocierającą łzę która jéj wilżyła powieki. Lecz ilekroć zszedł ją mąż na uczynku, zaczynała śpiewać, krzątać się, aby uchowaj Boże, nie postrzegł niewczesnego rozczulenia.
Domysły krążyły o tém różne co się z dziećmi stało, nikt jednak z pewnością niewiedział nawet czy żyły, choć, gdyby zmarły, zdaje się że prędzéj mowa by o nich była... Byli tacy którzy sądzili że źle jakoś poszły, że Szwarcowie się ich wyprzeć musieli, ale inni zaprzeczali temu i prawiono owszem o jakichś świetnych losach, któremi wszakże rodzice nie chwalili się nigdy. Szwarc miał wiele szlacheckiéj ambicji i wychował syna i córki, jak mógł i umiał najlepiéj i najświetniéj, ale do jakich doszedł rezultatów po wielu kłopotach i staraniach, nikt z pełna powiedzieć nie umiał.
Nie tyle austerja w Zamurzu, ile różne szacherki i handle, woły trzymane po stajniach, tuczone wieprze, arędy gorzelni, frymarki zbożem, nabywanie długów, przy skromnem bardzo życiu i coraz większym obrocie kapitałów, tak pomnożyły szczupły z razu fundusz pana Bartłomieja, że na wychowanie kosztowne starcząc, jeszcze go powiększał znakomicie. A że jakoś od strat Pan Bóg i rozum uchował, a od próżności ostrożność broniła, Szwarc ciągle na propinacji siedząc i w szaréj chodząc kapocie, syna do szkół z razu oddawał do Warszawy, mieścił na najlepszéj pensji, nieszczędząc na wcale pańskie utrzymanie, aby śladu nie było że z propinacji wyszedł. Późniéj wszakże gdy synek ten wyrósł z dziecka, już tak znikł z Zamurza, jakby go na świecie nie było. Równie głęboką tajemnicą okryty był los córek pana Szwarca, a na pytania natrętne o nie, stary umiał tak zręcznie odpowiadać ni to ni owo, lub zagadywać czem innem, że nikt zeń nie dobył co się tam stało z potomstwem propinatora.
Ludzie jednak przenikliwsi domyślali się dużo i wnosząc różnie, stawali przy tem uparcie że wszystko troje dzieci żyło gdzieś na świecie, zaparłszy się pochodzenia, które dalszym losom szkodzić mogło w kraju, zawsze skłonnym do przypisywania urodzeniu nie tylko wpływu mistycznego na życie i charakter, ale niejako grzechu pierworodnego, wyłączającego ze społeczności w pewnych razach.
Państwo Szwarcowie oboje, ale szczególniéj on sam daleko byli lepiéj widziani u ludzi niż zwykli propinatorowie, ale też mimo oporu Bartłomieja, który karczmy porzucić niechciał, pieniędzmi, stosunkami i taktem w postępowaniu wyżéj stali od zwykłych szynkarzów. Szwarc miał zawsze gotówkę, wiedziano że ją powiększał co roku, a w okolicy ubodzy i możniejsi wszyscy go potrzebowali. W interessach nie był dobroduszny, to prawda, ale przyznawano mu uczciwość wielką i niekiedy poruszenia serdeczne zdradzały w nim człowieka, który z uczuć ogołocony nie był.
Nie mówię już o tem że cała osada w Zamurzu była pod władzą i panowaniem Szwarca który nią kierował po swéj woli i nawzajem jéj w wielu wypadkach był użyteczny, ale dwory nawet zamożniejsze szanowały tę potęgę umysłową, rozum zdrowy, no, i kieszeń nabitą. Dumy jawnéj nie miał pan Bartłomiéj, z ludźmi szczególniéj biedniejszemi od siebie był bardzo uprzejmy, z wyższemi dobroduszny i prosty; ale gdy kto z nim przywykłym do panowania wziął się za barki, umiał mu pokazać co znaczył i ile mógł. Probowano z razu go pożyć i upokorzyć, ale gdy się to jednemu i drugiemu nieudało, wszyscy wreszcie ulegli.
Pomimo tych szczęśliwych okoliczności Szwarc od czasu gdy dzieci przestały się ukazywać w Zamurzu, stał się posępny, zamyślony i smutny; żona jego większą część dnia spędzała w alkierzyku na nabożeństwach różnych i nowennach, a często z niego wychodziła z trochę czerwonemi oczyma. Czasem późno w nocy ciekawa synowicą pana Bartłomieja Basia, która niemiała zwyczaju podsłuchiwać podedrzwiami, ale jakoś słuch miała tak ostry że zawsze wiedziała co się dzieje w przyległym pokoju — dziwiła się bardzo żywéj i jakby płaczem, gderaniem, to znów łagodzącemi wyrazy przerywanéj rozmowie.
Taż sama Basia przed przyjaciołką serdeczną wyznała raz, że Szwarcowie odbierali jakieś listy z poczty, zapewne nie w interessach, bo oboje czytywali je razem, a zawsze pisma te wywoływały w obojgu złe lub dobre humory i pewne rozdrażnienie na długo. Listów tych Basia widziała całą szufladkę, ale tak starannie zamykaną przez panią Szwarcowę, że ich nigdy nawet adressu dojrzeć nie mogła.
Ale ponieważ zabraliśmy małą znajomość z tą Basią, musiemy i o niéj słówko powiedzieć. Była ona, jak się rzekło, synowicą rodzoną pana Bartłomieja, po bracie który różne przechodząc koleje i dużo doznawszy łask od propinatora, ostatecznie zmarł w nędzy zbankrutowawszy na małéj fabryczce mydła i świec, która mu się, jak wszystko czego probował w życiu, niepowiodła. Żona wprzód jeszcze przeniosła się na świat lepszy, gdzie już ludzie mydła nie robią, a sierotę po Klemensie, wzięli Szwarcowie do swojego domu. Właśnie to jakoś przypadło pod te czasy, gdy ich dzieci dom rodzicielski coraz rzadziéj nawiedzać zaczęły i zupełnie z niego znikły. Basia z którą tylko syn dłuźéj pozostał jako najmłodszy, zastąpiła w Zamurzu własne potomstwo tak dziwnie gdzieś rozproszone, i Szwarcowie przez egoizm raczéj niż przez skąpstwo, przywiązawszy się do niéj, nieoddali jéj nigdzie. Nauczyciela starego który włóczył się po Zamurzu, wzięli do niéj aby ją czytać i pisać wyuczył, zresztą Szwarcowa wdrożyła ją do robót kobiecych i gospodarstwa i tak sobie Basia wyrosła, na śliczne dziewczę wiejskie, któréj choć zbywało na wychowaniu, zastępowała je piękność i naturalne dary Boże, rozum i dowcipek wcale niepospolity.
Nie wyglądała Basia wcale na ideał powietrzny, ale za to życie z niéj promieniało oczyma, ustami, drgało w wargach różowych, świeciło w niebieskiéj źrenicy, oblewało ją falami krwi w nieustannych rumieńcach, kipiało w każdem jéj słówku. Żywa i trzpiotowata, wesoła, ciekawa, śmieszka okrutna choć serce miała najlepsze, Basia miała i tę wielką cnotę że nieusiedziała chwili z założonemi rękami i zajęcie dla niéj było warunkiem życia. Gdy w niedzielę lub święto uroczyste zabrakło jéj roboty, gdy stojąc przed austeryą musiała się ograniczyć strzelaniem oczyma, półgłosem śpiewaną piosnką i tupaniem niecierpliwą nóżką o próg drzwi starych, darła przynajmniéj w rękach jaki listek zielony, bawiła paciorkami zawieszonemi na szyi, a palce jéj spocząć nie mogły. W dni powszednie pełno jéj było wszędzie, głos jéj ożywiał wszystkie kąty, dozór wesoły dawał się uczuć w całem gospodarstwie, i stara pani Szwarcowa nietylko spuścić się na nią mogła w pracy, ale miała jeszcze jak najdokładniejsze doniesienia o wszystkiem, bo usta Basi także zamykać się nie lubiły.
Ale to wesołe szczebiotanie wychowanki nigdy się obojgu starym nie naprzykrzyło, lubili ją bardzo i gdy Basia chora lub po dziewiczemu zadumana zamilkła jakim przypadkiem na niedługo, to ją pani Bartłomiejowa póty podpieszczała, póty wyzywała, aż z niéj w końcu dobyła na nowo i wesele i gadatliwość. Widząc jak ją Szwarcowie kochają, choć znali sąsiedzi że ojciec Basi nic oprócz długów nie zostawił, pewni byli, że idąc za mąż, dostanie i wyprawę sutą i coś pod poduszkę. Basia i bez tego podobać się mogła, bo świeża była jak krew z mlekiem, piękna jak utoczone caceczko, pracowita i ochocza, ale ekspektatywa wyposażenia jeszcze ją ponętniejszą czyniła. Garnęli się téż do niéj synowie nawet bardzo majętnéj szlachty, ceniąc także pokrewieństwo ze Szwarcem. Ale dziewczę, jakby jéj tak dobrze było że lepiéj być nie mogło, ani chciało słuchać o konkurencie.
— Jeszcze by téż! mówiła śmiejąc się, gdy jéj przyjaciółka o którym szepnęła — a! dałabyś mi pokój... ja nie pójdę za mąż.
Jest to rzeczą pewną, że gdy która panna choćby taka Basia z Zamurza, mówi uparcie, że za mąż iść nie życzy sobie, to najgorącéj tego pragnie, ale, ale... jakoś inaczéj niż w téj chwili można.
Co Basia miała w sercu, Bóg jeden raczy wiedzieć, ale że po nocach wzdychiwała i czasem łezka zabłysła jéj w oku, nawet wśród śpiewki wesołéj... to wszyscy wiedzieli. Nikt jednak odkryć nie mógł, za kina wzdychała, lub po kim płakała. Nawet domyśleć się takiego kogoś coby jéj serce pochwycił, nie było podobna.
Tym czasem wszakże niech będzie dosyć o Basi. W chwili gdyśmy opuścili Warszawę, w Zamurzu panowała uroczysta wiejska cisza zimowa i z powodu ustalonéj już sanny, wielkie tylko transporta zboża, drzewa, towarów zajmowały szlachecką osadę, któréj mieszkańców większa część z najmu koni się utrzymywała. Małe szlacheckie porozdzielane włóki i zagony nie były by mogły starczyć na rozrodzone ich familje, gdyby przemysł furmański, nie podsycał gospodarstwa. Większa część szlachty wbijała się w dobre konie, miała wozy porządne i pół roku pracowała na gościńcu do Warszawy. Byli téż to ludzie temi podróżami i życiem po swojemu wykształceni, i wcale ruchawi. Że zaś zwykle z austeryi od Szwarca wychodziły zamówienia transportów i on używał najwięcéj braci szlachty, tu oni wszyscy jednoczyli się, gdy im brakło zajęcia i konie darmo obrok zjadały. Tym razem wszyscy furmani z Zamurza wyjechali z owsem do Warszawy, mając na powrót przywieść machiny gospodarskie, i osada była puściejszą niż zwykle... W austeryi także głuche zaległo milczenie, Szwarcowa się modliła, Szwarc palił fajkę chodząc po pierwszéj izbie cicho, aby nie przeszkadzać nabożeństwu żony, a Basia chichotała z przyjaciołką na progu izby szynkowéj, w któréj spała czy drzemała stara służąca za szynkwasem, bo od godziny drzwi już nie skrzypnęły i nikt ani z butelką po wódkę ani ukradkiem na kieliszek nie zajrzał.
Wieczór obiecywał się bardzo posępnie, gdy nagle po grudzie śniegiem przysypanéj zaturkotało bardzo głośno, jakby powóz zajeżdżał przed austeryą, i wszystko się przebudziło z odrętwienia.
Służąca odchrząknęła w przekonaniu że to będzie najlepszym dowodem iż niespała, Basia jednym susem skoczyła do okna z przyjaciołką.
Szwarc stanął przysłuchując się bacznie, czyby mu wynijść nie należało, i pani Szwarcowa nawet opuściła różaniec na kolana zwracając uwagę na turkot przed domem, który nagle ustał. Razem usłyszano otwierające się drzwi i wspaniały służący w płaszczu z kołnierzem czarnym olbrzymio nastawionym jakby istotnie od niedźwiedzi pochodził, wszedł zamaszysto do szynkowni.
Przede drzwiami stał śliczny koczyk podróżny, zaprzężony czterema końmi szpakowatemi wcale dzielnemi, i tak wyglądający jakby częściéj po bruku miejskim niżeli po grudzie się toczył.
— Jest tu gdzie przenocować? zapytał służący na którego Basia ciekawa zwróciła oczy.
— Przecież widzicie austeryą... rzekła urażona.
— No tak, odparł służący widocznie śmiały warszawiak co nie jednego przedpokoju pyły wycierał — ale licho tam wie czy jest opalona izba gościnna?
Na to właśnie nadszedł mrucząc, stróż z sieni, a panna Barbara wskazała mu klucz aby przybyłemu pokój gościnny otworzył, niemówiąc więcéj, bo się jéj ton lokaja i wejrzenie jego wydały nadto śmiałemi.
— Chodźcież to pokażę izbę, — wtrącił stróż, stary żołnierz milczący zwykle, dla tego szczególniéj, że nieustannie fajkę miał w ustach a ta mu do mówienia przeszkadzała. Nie lubił on jéj wyjmować, probował nawet niekiedy półgiembkiem odpowiadać nieprzerywając palenia, ale to mu się nieudawało, bo słowa jego stawały się naówczas tak niezrozumiałe, że to i mówiących z nim i jego samego do najwyższego niecierpliwiło stopnia.
Na ten raz musiał wyjąć fajkę, i poszedł przodem przed niedźwiedzim kołnierzem.
Izba gościnna w Zamurzu, gdzie rzadko bardzo trafiali się podróżni służyła raczéj na poobiedni sen panu Bartłomiejowi, który tam miał sofkę przykrytą kilimkiem, na suszenie ziółek Basi, a niekiedy bielizny pani Szwarcowéj, niż na właściwy użytek. Było tam wszakże ciepło, czysto i choć skromnie, ale wygodnie.
Na ten raz kilka tylko kołnierzyków Basi zdjął stróż, nie wiele sobie zadając starania, by ich nie powalać, i poświeciwszy przybyłemu, ukazał mu cztery białe ściany, sofkę, łóżko, stolik, dwa krzesełka i bok kaflowego pieca, składające całą fizjognomją gościnnego pokoiku.
Służący się skrzywił trochę, ruszył ramionami, próżno szukał drugiéj izby osobnéj dla siebie, i trzasnąwszy drzwiami pobiegł do pana do powozu.
Pana tego nos tylko z szuby zawiesistéj w powozie wyglądał.
— E! proszę pana, — rzekł podchodząc do drzwiczek, — stancja jedna, i to nie do rzeczy, ciepła prawda, ale paskudztwo...
— Cóż ty chcesz? salonu? otwieraj drzwiczki, — podchwycił podróżny, byle ciepły kąt, ja tu kiedyś nocowałem, jeśli ogrzano to dosyć, konie zmęczone, przenocujmy tutaj.
Służący nic nie odpowiedział, ale znać mu nie było w smak, że przeciw jego zdaniu pan postąpił... poszedł mrucząc przodem i krzyknął ostro na stróża o światło.
Podróżny był bardzo młody i piękny mężczyzna, z miejska ubrany, elegancik, cały obwieszony przyborami różnemi, których najmniéj przywykli do drogi jak najwięcéj z sobą wożą.
Oprócz wytwornego angielskiego podróżnego woreczka miał na sobie ogromną cygarnicę najnowszego kształtu, nóż w pochewce, rewolwer na sznurze i różnych pięknych fatałaszek po kieszeniach bez liku.
Futro jego wspanialsze jeszcze od kołnierza lokaja, szalik angielski, worek na nogi, pas na surducie zdradzały człowieka przywykłego do życia wygodnego i lubiącego wygódki. Wszystko to było nie tylko nowe i piękne, ale z szczególnym wybrane smakiem. Nawet rękawiczki ciepłe podróżne miały ten szyk, który nadaje sukni i sprzętom wyrób najlepszych rzemieślników-artystów Londynu i Paryża.
Na tle téj izdebki tak skromnéj, tak nagiéj, w któréj jednym tylko kątku wisiał obrazek ze szkłem, N. Panny Gidelskiéj, ten elegant w istocie się tak jakoś dziwnie wydawał, że pojąć było można nieukontentowanie służącego, który dlań daleko paradniejszego wymagał apartamentu.
— Idźże mi tam, mój kochany, przygotuj herbatę, rzekł młody człowiek do lokaja, i poproś do mnie gospodarza, muszę się go rozpytać.
Może to z wiatru czy mrozu, ale twarz podróżnego pokraśniała gdy te słowa wymawiał, i jakieś pomięszanie dziwne można było dostrzedz w jego wejrzeniu. Odwrócił się od lokaja, odprawił go żywo, a sam padł na sofkę, rozglądając się po izdebce. Choć ruchem dobrze grał znużenie, w oczach widać było niecierpliwość, niepokój jakiś, coś jakby tęskne razem i gorące uczucie, które starał się pokryć usilnie.
— Ale idźże tam rób herbatę i nie kręć mi się już tutaj, — zawołał na służącego, który jeszcze ustawiał krzesła i udawał, że porządkuje, — wiesz, że nie lubię guzdralstwa.
Po tych słowach wyrzeczonych żywo, pan Artur, gdyż to imię piękne nosił kołnierz niedźwiedzi, wysunął się pokornie i po cichu. Ale ta pokora i milczenie, które przybrał na rozkaz pana, wystarczyły mu tylko za próg i im uniżeniéj zastosował się do woli podróżnego, tem większą dumą i hałasem starał się to sobie wynagrodzić w sieni.
Tu ofuknął się na stróża, który dla fajki w gębie odpowiedzieć mu nie mógł i klnął tylko w głębi serca, ruszając ustami, wszystkich w ogóle zajeżdżających do austerji co dozę złego przypadającą na dzisiejszych przybyłych znacznie zmniejszyło — potem wszedł do szynkowni domagając się gospodarza z krzykiem, tak że wszyscy umilkli i służąca oburzona tylko mu drzwi izby ukazała.
Szwarc przywykły do niegrzeczności, które umiał znosić stoicko, powołanie impetyczne aby się stawił przed podróżnym, odepchnął milczącą pogardą, odwołał się do stróża i służącéj, ale po chwili namyśliwszy się wyszedł z chustką od nosa, wcale nie spiesząc ku izbie gościnnéj.
— Kto to tam przyjechał? — zapytał Basi po drodze, pewien będąc, że szczegółową odbierze odpowiedź.
— Powóz śliczny i konie, — żywo poczęła szczebiotka, — jakiś mężczyzna sam jeden.
— Stary? młody?
— Kto go tam wie, futro ma jak fura siana!
Szwarc zamyślił się, pogładził czuprynę, pokręcił wąsa i poszedł.
Z powagą sobie właściwą otworzył drzwi, przestąpił próg, ale przy bladem świetle świeczki ujrzawszy przybysza, stanął na chwilę jak wryty.
Nagle rzucił się naprzód, zatrzasnął za sobą otwartą połowę i podbiegł do pół pokoju. Podróżny wstał równie żywo, zbliżyli się ku sobie jak znajomi, więcéj niż znajomi, może i młody człowiek upadł w roztwarte ręce pana Bartłomieja, który ze łkaniem ledwie mógł wymówić ściskając go.
— Adolf! Adolf!.... Psyt! psyt! — dodał zaraz zmieniając głos ostrożnie, na Boga żywego, niechże nikt nie wie, nie domyśli się.... Ale zkądże! ale cóż u licha! A zdrów? Niechże cię uściskam jeszcze.... a matka! otóż będzie rada! Tylko na Boga! sekret! a udawaj, że się mnie o co rozpytujesz, bo gotów kto słuchać podedrzwiami, i bajki i głupstwo z tego urośnie.
Młody człowiek był cały drżący i odezwać się nie umiał, ściskał tylko starego, który prawie rozpłakany, przejęty, w gorączce chwytał go, całował przypatrywał mu się oczyma iskrzącemi.
W tém chód za drzwiami zwiastujący przyjście Artura rozpędził ich, i Bartłomiéj skokiem cofnął się do drzwi, przy których stanął pokornie, Adolf udawał, że czegoś szuka między swemi drobnostkami na stoliku.
— No, a cóż tam z herbatą? — spytał Adolf przychodzącego.
— Kazałem nastawić, — odparł mrucząc sługa.
— Już ja widzę, że to się pociągnie niewiedzieć jak długo, panie gospodarzu, — dodał, — proszę cię, daj tam rozkaz od siebie.
— Natychmiast jaśnie panie, — zawołał Szwarc i wyniósł się co prędzéj.
Ale szedł przez szynkownię stary powracając do swojéj izby jakby pijany i nieprzytomny, wpadł do alkierza, w którym siedziała żona trzęsąc się, zbliżył do niéj i szepnął jéj na ucho:
— Jejmość! na miłego Boga, ostrożność! Adolf przyjechał! ale go tu nikt znać nie powinien.
Pani Szwarcowa zerwała się z krzesełka i w pierwszéj chwili pobiegła ku drzwiom, aż ją mąż powstrzymać musiał; potem opamiętawszy się padła na siedzenie zakrywając oczy, z których łzy wytrysnęły.
— Niechże go zobaczę! jegomościuniu! — i zaczęła męża całować po rękach, — niechże go zobaczę.....
— Cicho! cicho! jak się ludzie uśpią! bądź tylko cierpliwą! nie trzeba go zdradzać, będziesz go asani widziała. Ale ani mru! mru! ma z sobą ludzi.
— Ale kiedyż ja go zobaczę?
— Dziś, późniéj, — rzekł Szwarc kręcąc się niespokojny, — tylko cicho, i żeby mi nikt nic nie zmiarkował, i ani słowa przed Basią, żeby się nie zdradziła!
Basia wcale się w istocie nie domyślała, że dawny jéj znajomy i blizki krewny, którego nie widziała od lat kilku, był tym tajemniczym podróżnym, jednakże niewieścia ciekawość jakkolwiek pohamowana nieprzyzwoitém znalezieniem się p. Artura, mocno ją paliła, by coś więcéj dowiedzieć się o przybyłym. Przechodziła kilka razy mimo jego drzwi na próżno, nic dostrzedz nie mogąc, nastawiła ucha gdy p. Bartłomiéj powrócił do żony, aby cóś uchwycić z jego raportu, ale i tu się jéj nie udało, bo ją zaledwie głuche doszły szepty; naostatek dała za wygraną i powiedziała sobie, że nie warto tem sobie głowy zaprzątać.
Tak stały rzeczy, gdy pani Szwarcowa nie mogąca wziąć się do niczego, z powodu wzruszenia, powołała Basię żeby ją wyręczyła, poszła do spiżarni i przyniosła z niéj głowę cukru, którą rozpocząć było potrzeba.
Wziąwszy więc kluczyki Basia, skoczyła do spiżarni, która właśnie przytykała jedną ścianą do gościnnego pokoju.
W ścianie téj było kilka otworów, przypadkiem tam niegdyś zrobionych na wbicie kołków, których niebytność chwilowa dozwalała przejrzeć na wylot do głębi gościnnego pokoiku. Basia nigdy przez nie zaglądać nie miała ochoty, ale tym razem skusiła ją taka ciekawość niepohamowana, że chociaż na worek z owsem skoczyć musiała, aby otworu dosięgnąć, niepożałowała trudu, i oczko swe niebieskie przyłożyła do dziurki jakby na umyślnie skierowanéj ku miejscu, w którem siedział podróżny.
Zamyślony, podparty na ręku, z oczyma wlepionemi w przeciwległą ścianę. Adolf dumał głęboko i twarz jego przybrała wyraz smutnéj powagi, którą oblokły zapewne wspomnienia jakieś stare, łezka dawno niewidziana kręciła się pod męzką i nieprzywykłą do niéj powieką.
Basia spojrzała przez próżną tylko dziewczęcą ciekawość, myśląc, że twarz zupełnie obcą zobaczy, ale po chwilce osłupienia, niewiary, u owego przypatrywania się, o mało nie krzyknęła z podziwu i wzruszenia, musiała się chwycić półki, aby utrzymać na nóżkach, porwała za głowę i nie myśląc już wcale o cukrze, o zapomnianéj świecy, o otworem zostawionych drzwiach, wyleciała wprost kierując się do alkierza pani Szwarcowéj. Sam jéj chód, a potem wyraz twarzy, pomięszanie wyryte na niéj i drżące wargi, oznajmiły, że przybywa z niepospolitą nowiną, że nie szło jéj o zwarzoną śmietankę, ani o szkodę wyrządzoną przez szczury.
— Stryjenko, — zawołała lecąc ku niéj, — co ja odkryłam, stryjenko, jak Boga kocham, prawdę mówię, to Adolf przyjechał!
Szwarc, który stał z boku podbiegł do niéj i bez ogródki i przygotowania usta jéj szeroką zamknął dłonią.
— Będziesz mi ty milczeć, sroczko nieznośna! — rzekł stłumionym głosem kipiąc z gniewu, aż Basi przelękłéj łzy się z oczów potoczyły, — a to nieszczęście z tą dziewczyną! Cicho! zkąd ty to wiesz.
— Ale dajże pokój Basi! — litując się, bo niepokój jéj podzielała, przerwała jejmość.
— To niechże milczy! — rzekł Szwarc.
— A cóżem ja winna! ja my siałam, że nikt jeszcze nie wie.
— I nikt wiedzieć nie powinien, domyślać się, mówić, patrzeć, słyszysz! — dorzucił p. Bartłomiéj, — cicho i koniec.
Basia stanęła drżąca we łzach cała.
— No, a teraz płacze niewiedzieć czego, — zawołał Szwarc, — cóż ci się stało?
— Aleś bo ją tak ofuknął! — odparła jejmość.
— Bo paple.
— Tożem tego nikomu nie mówiła tylko wam.
— I jeśli chcesz być cała, milczeć! — dodał propinator, — to nie są żarty! słyszysz.....
Kobiety spojrzały po sobie i Basia zakręciwszy się nieśmiało, odeszła, ale myliłby się ktoby sądził, że groźba stryjowska odwiodła ją od dalszych poszukiwań tyczących się kuzynka Adolfa. Przyszło jéj na myśl, że miała obowiązek pójść po cukier, wynieść światło i spiżarnię zamknąć. Wróciła więc do niéj, udając chód powolny, ale zaledwie drzwi za sobą zamknęła, skoczyła znowu na ów wór z owsem i oko wlepiła w siedzącego naprzeciw Adolfa.
Całą piersią bijącą żywo przylgnęła do ściany, a wzroku siłę całą posłała przez ten otwór na twarz podróżnego, który niewiem jak nie poczuł, że ognisty a łzawy wzrok niewieści spoczął na jego męzkiem czole. I patrzała, patrzała, aż oko zaszło łzą, aż z piersi dobył się cichy płacz jakiś, który starając się uśmierzyć, odeszła Basia i usiadła na chwilę.
Zakrywszy twarzyczkę rękami, popłakała po cichu, potem opamiętawszy się, otarła oczy fartuszkiem, poprawiła włosy rozrzucone i z rezygnacyą westchnęła, jakby mówiła sobie: To próżno! dawne już czasy nie wrócą.
I objąwszy silnemi rękami głowę cukru, po którą przyszła, ze spuszczonem czołem, powoli wróciła do pani Szwarcowéj.
Ta chwilka spokojnego rozmysłu zmieniła ją bardzo, była na pozór spokojna, była smutna tylko, ale niepokój tak widoczny przed chwilą, już ją całkiem opuścił.
Szwarc widząc to nie odezwał się do niéj, a stryjenka w milczeniu przyszła tylko i uścisnąwszy ją pocałowała w czoło. Obie się po kryjomu przed sobą rozpłakały. P. Bartłomiéj chodził po izbie rozgorączkowany od kąta do kąta, a chustkę to z kieszeni wydobywał, to ją miął i chował, to wyrywał znowu, niby pot ocierając z czoła.
Nieśmieli przemówić do siebie.
Gdy się to dzieje w alkierzu, pan Adolf doczekał się herbaty, wypił ją pośpiesznie, kazał słać i oznajmiwszy p. Arturowi, że ma pisać, a sam się późniéj rozbierze, kazał mu odejść do powozu.
Rozkaz ten wcale nie był do smaku warszawiakowi, który zwykł podzielać nocleg z panem, lub drugą dla siebie izbę zajmować.
— Może i furman najrzeć na powóz, — rzekł z cicha, a ja w karczmie bliżéj pana zostanę.
— Mówię ci jaśno i wyraźnie, — odparł nieco rozjątrzony pan Adolf, — że na krok nie odejdziesz od powozu, są tam papiery, pieniądze, których na chwilę porzucić tak nie można.
— Możeby je znieść tu?
— Powtarzam, że taka jest moja wola! czyś WPan słyszał? — spytał Adolf.
Artur nie mógł się powstrzymać od gwałtownego ruszenia ramionami, dosyć silnie téż drzwi za sobą zatrzasnął wynosząc herbatę, ale wiedział że z panem nie ma żartów i więcéj już nie robił mu żadnych przedstawień.
Fizjologicznie pewny nie jestem czy gniew wpływa na sprowadzenie snu, i owszem przeczuwam że dziać się musi całkiem przeciwnie, jednakże gdy kto mocno rozdrażniony wypije parę gorących szklanek herbaty z rumem i wypali cygaro mrucząc, trafia się że sen chwyci go nim dokończy dziesięciogroszową Wiktorją. Tak się stało z panem Arturem, który położywszy się w powozie i okrywszy futrem, kocem i czém tylko miał, chrapnął bardzo prędko. Myśl jego krążyła w sferze ulubionych marzeń, jakby się to można od nieznośnéj służby uwolnić, wygrać na loterji, bogato ożenić i stanąć w téj pozycji szczęśliwéj, w któréj się gderać może, nie będąc obowiązanym słuchać cudzego gderania... Miał nawet coś napiętego, wdówkę w średnim wieku, posiadającą własny dom przy ulicy Łuckiéj, ale na nieszczęście była mocno od ospy poznaczona i w tym katakłyzmie straciła jedno oko... co ją czyniło zbyt oryginalną, dla pana Artura... Myślał jednak że gdy mu służba dokuczy, gotówby się już i z jednooką ożenić, zwłaszcza że domek za to był nieszpetny wcale, a osoba charakteru łagodnego bardzo i trochę kaszląca.
Dalsze marzenia rozpłynęły się w tak mgliste formy, że ich pochwycić, przy najlepszém do sprawozdania usposobieniu nie możemy.
Gdy w powozie na sen i sny się zbierało, pan Adolf znać niespokojny o swe papiery i pieniądze dwa razy wychodził na zwiady, oglądał powóz i przysłuchiwał się melodyjnemu chrapaniu Artura, które zapowiadało głębokie uśpienie. Za trzecią razą upewniwszy się że towarzysz jego podróży usnął mocno, podróżny zamknął drzwi gościnnego pokoju i puknął do szynkowni.
Tu już niespokojnie przechadzał się jakby na straży pan Bartłomiéj, odprawiwszy służącą i zaryglowawszy drzwi od podwórza, ciekawą też Basię zapędził do snu za jéj parawanik w drugim pokoju... a sam czekał na syna.
Nim puknął, już po chodzie go poznał, już drzwi uchylił i pochwycił silnie za rękę na palcach przeprowadzając do alkierza. Przechodzić było potrzeba przez pokoik w którym za parawanikiem zamknięta stała Basia... a biło jéj serce niebodze... gdy Adolf przesunął się jak cień przed nią.
W progu alkierza drżąca, wzruszona, zapłakana, czekała matka, która chwyciła syna dorodnego w ramiona jakby jeszcze był dzieciną i przycisnęła do piersi ledwie mogąc łkania wzburzonego łona utrzymać.
Adolf też nie pozostał zimnym widzem uczucia, które go witało w rodzicielskim domu i jakkolwiek życie nowe, otaczająca go społeczność, obyczaje inne, wychowanie, wszystko dzieliło go od kolebki — jakkolwiek zerwał z nią przyjmując obywatelstwo w innéj sferze — na widok tych miejsc, tych ludzi tak serdecznie rozrzewnionych i przejętych, poruszył się, zarumienił, łza zwilżyła mu oko... Sierota przez czas długi, odzyskiwał rodzinę. Są ludzie co się bez niéj obejść umieją, co z serca wyrwać potrafią łączące z nią nici; — ale w życiu ich odezwie się zawsze żal po zerwanych więzach, tęsknota za tém połączeniem duszném, które wciela człowieka przez rodzinę własną do wielkiéj rodziny ludzkości.
Adolf przywykł był do osamotnienia na świecie, które mu przez własnych rodziców w widokach świetnéj przyszłości narzucone zostało, odstał od tego proga wiejskiego, mówić językiem swych rodziców nie umiał, dziwno mu było i dziko w tym kątku tak skromnym i ubogim, po zbytku i wytworności do których się przyzwyczaił, a jednak, jednak serce nie zepsute, niewyschłe jeszcze uderzyło — w nim, do wspomnień dzieciństwa, do łona poczciwéj matki.
A! bo miłość jest najwyższém dobrem na ziemi, i być kochanym przez ludzi, nawet co nas niepotrafią zrozumieć, — będzie zawsze milszém sercu, niż być wielbionym i cenionym przez zimnych acz mądrych współbraci. Adolf spotykał tu uczucie którego nie widywał w tém kole, w jakiém żyć był przywykły — instynkt wskazywał mu że na ten uścisk więcéj rachować może niż na najsłodsze uśmiechy tych co się jego przyjaciołmi mienili.
Wszedł też cały poruszony za matką do alkierzyka, który znalazł takim zupełnie jakim go przed laty porzucił... Troskliwy ojciec zamknął zaraz drzwi pilnie, ale jeszcze się one za niemi nie zatrzasnęły, gdy Basia wybiegła z za swego parawanika z twarzą zaognioną i stanęła u nich na straży.
Załamała ręce, spuściła główkę i zdawała się pięknym posągiem rezygnacji, tak zdrętwiała u tego progu, który się bała przestąpić, choć po za nim... ale niegodzi się zbyt wiele zgadywać.
Tymczasem matka pociągnęła Adolfa ku światłu, chciała mu się przypatrzeć, niepuszczała go z rąk, a oczy jéj, z których dwie łzy nieprzerwanym ciekły strumieniem, choć drżące usta się śmiały, — wlepione były w twarz młodzieńca z wyrazem extazy, która pospolite rysy zmieniła w oblicze szczęśliwéj jakiejś Nioby.
Bartłomiéj udając że niepłacze, czerwoną chustką twarz obcierał, i zazdrościł trochę żonie i odciągał ku sobie Adolfa.
— No, ależ bo już dość tych romansów, moja jéjmość, odezwał się markotny, dajcież mu siąść, spocząć, niech gada... tylko proszę cicho, bo ten trzpiot Basia gotowa umyślnie niespać.
Zaczęto miejsca dobierać dla Adolfa, który ulegał posłusznie i rodzice milcząco zgodzili się posadzić go na kanapie, biorąc go pośród siebie.
— Ale mu potrzeba by dać co zjeść, zawołała matka — to się bez Basi nie obejdzie, dla czegożby ona znowu Adolfa widzieć nie miała... wszak ci ona go kocha jak my, i nikomu nie powie.
— Ale papla jest... odrzekł pan Bartłomiéj, nie strzyma języka.
— Toć już wie.
— Tak, a im go się lepiéj napatrzy i nasłucha, tem jéj gorzéj język świerzbieć będzie.
— Mój jegomość — proszęż ja jegomości.
— A no, to jak sobie chcecie.
— Niechże i ona go zobaczy.
Poczciwa pani Bartłomiejowa wyjednawszy w ten sposób milczące przyzwolenie na wezwanie Basi, skoczyła ku drzwiom i tak jakoś dokonała to szybko że biedne dziewcze ustąpić się od nich nie miało czasu, znalazła ją więc na gorącym uczynku podsłuchów — ale czegoż serce matki nie wybaczy, uśmiechnęła się i podała Basi rękę.
Mój Boże — jakże to niepojęte jest serce! Niczego bardziéj może w życiu nie życzyła sobie Basia jak zobaczyć Adolfa i wnijść do tego przybytku w którym on królował, ale gdy pani Bartłomiejowa podała jéj rękę, gdy skinęła na nią, siły i odwaga opuściły biedną dziewczynę.
Błyskawicą przeleciała przez jéj główkę myśl, że Adolf na owym świecie do którego należał, tyle widywał piękniejszych, strojniejszych, że może w ubiorze skromnym, powszednim nie wyda mu się dobrze.... że... Bóg tam wie co, ale dość że się prawie cofnęła w pierwszéj chwili, dopiero uczucia przypływ jakiś rzucił nią gwałtownie, i skoczyła cała w płomieniach stając przed Adolfem, który uśmiechając się rękę ku niéj wyciągnął.
Biedni Basia wcale nie wiedziała teraz jak go przywitać, co zrobić z tą wyciągnioną dłonią, którą brat przywykły do angielskich powitań, wyciągnął jéj zapomniawszy iż w wiejskim kątku, obyczajów jego świata nie znają.
Basia skłoniła mu się rumieniąc zdaleka jak obcemu prawie, choć może dawniej te dwa wzroki nieraz w jeden się zlały, te dwie dłonie nieraz zadrgały dotknąwszy się przypadkiem — choć i serca biły im przez chwilę w jeden uroczysty takt młodzieńczego uczucia. Wspomnienie dziewczęcia jeszcze stało jak igła zatrzymanego zegara na téj godzinie rozstania... dopiero widząc go spostrzegła że dużo chwil i godzin upłynęło od niéj, że ten Adolf nie był jéj bratem Adolfem z lat starych... Jedno spojrzenie na niego, nauczyło ją wiele i serce bić przestało na chwilkę, i rumieniec opuścił lice i Basia wracając do rzeczywistości nagle, spytała stryjenki — co każe?
— Ale popatrz że się no na niego, zawołała matka — jaki to pan! jaki pan! co się to z niego zrobiło! hę! poznałabyś go?
— A daj nam co jeść czy pić, dodał Bartłomiéj nadąsany nieco — tylko po cichu i żeby nie budzić ludzi... a wara mi paplać jutro!
Basi aż lżéj się zrobiło że się mogła zawinąć około jakiejś roboty, chwyciła serwety, nakrywać zaczęła stół, a oko jéj swobodniéj teraz spoczęło na znajoméj niegdyś twarzy.
— Mój Boże, rzekła w sobie — jaki on piękny — ale jak on inny!
— Już jakeśmy ciebie radzi widzieć, odezwał się zawsze cicho pan Bartłomiéj, to tylko jeden Pan Bóg wiedzieć może, ale pozwól sobie powiedzieć, kochany Adolfie, żeś wielką popełnił nieostrożność przyjeżdżając do nas.
— Ot to! jeszcze go będziesz za to łajał! ofuknęła jejmość — słyszycie!
— A no będę, odparł stary — kiedy się to już tak zrobiło, źle czy dobrze, żeśmy się syna wyrzekli, żeby mu nasza wódka całe życie za kołnierzem nie śmierdziała, to już trzeba, moja jéjmość, dotrzymać do końca jak należy... niema rady. A tu lada nieostrożność i wszystko się gotowo wydać.
— Nic się nie wyda, rzekł Adolf smutnie, ja jutro wyjadę do dnia, alem się chciał rozmówić i poradzić z rodzicami.
— Ale! poradzić! tobie radzić! przerwał Szwarc kiwając głową, niby to ty za nas wszystkich rozumu niemasz. Juściżem i ja nie głupi i własnemu dziecku przez wielką tam miłość pochlebiać nie myślę, ale co prawda to prawda... my tobie nie poradziemy... masz ty spryt lepszy niż stary Bartłomiéj. Chyba ci pieniędzy potrzeba.
— Wcale nie... zawołał Adolf... mam ich dosyć z łaski waszéj... aż nadto może... ale...
— No cóż, gadaj bo! gadaj! Jegomość go detonujesz niepotrzebnie, przerwała Szwarcowa — niech się dziecko wyspowiada.
— Ma on swój rozum, toć nie przeczę, ale my mamy serce, a i ono się na coś przyda... czasem lepiéj powie od głowy... Nie chybił że przyjechał..: daj mu Jegomość gadać!
Oboje przybliżyli się do syna, który w téj chwili zdawał namyślać jakoś smutnie.
— Czy, uchowaj Boże, jakie nieszczęście? spytała matka.
— Nie! nie, rzekł powoli Adolf... wiedzie mi się aż nadto dobrze, niemam na co bym się poskarżył ale kochani rodzice ja sam już niewiem, czemu przy wszystkich szczęścia warunkach... ja nie jestem tak szczęśliwym jakbym z łaski waszéj być powinien. Wszystko mam, a czegoś mi jednak braknie. Niewiem, może to was, może rodzinnego powietrza, może uścisku macierzyńskiego, może tych życia roskoszy które zaznałem w dzieciństwie, a których wiek mnie starszy pozbawił jak sierotę.
P. Bartłomiéj oczy otarł, tylko sama Jejmość poczęła znów ściskać syna.
— I co bo ty tam prawisz, odezwał się Szwarc, nie potrzeba znowu życia brać na alembik — ja tego nierozumiem.
— I ja nierozumiem się sam, odpowiedział Adolf, pojmuję coście uczynili dla mnie, że ofiara jaką zrobiliście, by mi życie lżejszem było, jest olbrzymia... boście dla jego szczęścia wyrzekli się dziecka któreby wam pomocą, a może jakąś pociechą być mogło — ale któż wie — czy dając mi to coście dali nie skazaliście razem na wieczne sieroctwo i tęsknotę?
— No tak! już mędruj tylko... a zobaczemy do czego dojdziesz, zawołał P. Bartłomiéj — co to gadać! No cóż? mieliśmy cię z sobą wyedukowawszy, w szynku posadzić i dać ci się zmarnować? albo żeby cały świat wiedział, że twój ojciec szynkarzem czy tam propinatorem, i żeby ci tem trutnie oczy wykałali? A to by lepiéj było?
— Ja nic nie wiem, rzekł Adolf powoli — czuję tylko że mi tu z wami lepiéj niż wśród najwykwintniejszych salonów stolicy, że tu się czuję sobą, a tam przebranym jakimś lokajem, jakąś maską na wieczne skazaną kłamstwo... i wolałbym być z wami.
Matka go znowu uścisnęła z płaczem.
— A! tak! tak! rzekła... wiele ja to razy myślałam w sercu mojem, ale cóż? jegomość się uparł.
— I dosyćże mi tego, — tupnąwszy nogą, dodał Szwarc, — ja wiem czemum to zrobił, i stało się i dobrze się stało i kwita. Gadaj waść coś miał mówić.
Basia przyniosła samowar, bułki, szynkę, ser, gruszki suszone i powidła, które niegdyś lubił Adolf, a rozstawiając to wszystko tak się kręciła, że dobrze przypatrzeć się mogła stryjecznemu bratu. Postrzegła, że ręce miał daleko bielsze od jéj spracowanych rączek, że wyglądał raczéj na wykwintną kobietę niż na surowéj postaci mężczyznę; żal jéj się zrobiło, że tak był delikatny i wątły; ale jak był znalazła go jeszcze dziwnie pięknym, i coś z pod poloru powierzchownego patrzało zeń, przypominającego jéj przeszłość.
Cóż kiedy dawny przyjaciel młodości, ledwie na nią rzucił okiem, ledwie końce paluszków pańskich ku niéj wyciągnął, ledwie się jéj raczył uśmiechnąć. A ona tak na niego z bijącem patrzała sercem!
Przy Basi nawet nie szykowała się jakoś rozmowa, i Adolf przerwał ją pytaniem, które jak nóż ostry weszło w serce dziewczyny.
— Cóż to Basieczka, dotąd za mąż nie poszła?
Basia odpowiedziała spojrzeniem, ale musiał milczący jéj wzrok powiedzieć wiele podróżnemu, bo Adolf zmięszał się i poczerwieniał bardzo.
— Moja siostrzyczko, — rzekł, — u nas to jest zwyczaj, że się wszyscy witamy braterskim uściskiem dłoni, dajże mi choć twoją rękę na przywitanie.
Ale ręka Basi właśnie była trochę od samowara węglami zapylona, i zawstydzone dziewcze musiało ją otrzeć o fartuszek nim wyciągnęło Adolfowi. Już niewiem co sobie powiedziały ich dłonie, czy więcéj niż wzrok, czy całkiem co innego, to pewna, że brat pobladł, a siostra poczerwieniała i wyrwała się słowa niemówiąc do drugiego pokoju.
— Już jakie to poczciwe dziecko, — odezwała się Szwarcowa, — to trudno wypowiedzieć! A tobyśmy z rodzonego nie mieli takiéj pociechy.
Jakieś ciężkie wspomnienie, przerwało jéj nagle.
— Co tam gadać o Basi, niech no Adolf prawi nam z czém przyjechał, zawołał Szwarc, bo to musi być rzecz nie małéj wagi, kiedy z nią się tu aż przybłąkał... Ja się nawet domyśleć nie mogę.
— A ja, bodaj czy nie zgadnę, z uśmiechem przebiegłym dodała matka.
— Jest to taka rzecz, — rzekł Adolf, — że niewiedzieć jak zacząć i co mówić. Przeszłego karnawału trafem musiałem być w Lublinie, a że to było w same jakoś ostatki, i nikogo tam znajomego nie znalazłem, z nudów poszedłem na zabawę.
— Już żem zgadła, tom zgadła! — po cichu szepnęła Szwarcowa.
— Nie przeszkadzaj bo jéjmość, taż to już po jedenastéj, gadu gadu, a psy w krupach, niech kończy, ofuknął się Szwarc.
— Cała szlachta z okolicy zebrała się była na karnawał, człowiek zwyczajnie młody, osób pięknych mnóstwo, same się kleiły znajomości.
— Dalibóg żem zgadła, powtórzyła niemogąc wytrzymać matka.
— Spotkałem tam państwa Narębskich z córką.
— No tak! — klaskając w dłonie zawołała pani Bartłomiejowa, i zakochałem się.
— Nie, droga matko, — rzekł spokojnie Adolf.
— A cóż? — spytała zdumiona Szwarcowa.
— Ot tak, poznaliśmy się, mówili, zbliżyli, i niewiem tam jakiem szczęściem, zdaje się, że panna dosyć mnie przyjęła łaskawie.
— A waćpan co na to? — zapytał ojciec poważnie.
— Podobała mi się dosyć.
— Tak, bo mów szczerze jak przed księdzem, kochasz się?
— Nie, mój ojcze; ale ożenić się raz potrzeba.
— E! to tam znowu nic tak bardzo pilnego, przerwał stary.
— Piękna? — spytała matka.
— Świeża, rumiana, miła z powierzchowności.
— A poczciwa?
— Trudno osądzić znając tak mało... przyznam się rodzicom, że choć mnie tam dosyć oczywiście ciągniono, niechciałem zrobić kroku, pókibym się ich nie poradził. Narębscy nie tak bardzo daleko, w téj gdzieś okolicy, mają majątek, chciałem się coś o nich dowiedzieć.
— Czekajże! Narębscy? Feliks mu imie? żona spazmatyczka? — przerwał Szwarc.
— Trochę.
— Znam ich, — rzekł propinator, — wiem, wiem, ludzie majętni, parę wiosek mają ładnych, długów nic, nawet niewiem czy Towarzystwo — a córka jedynaczka?
— Jedynaczka.
— No! czegóż chcieć, to piękna partja! — dodał wpatrując się w syna. Tego Narębskiego znam od wieków, człek dobry, ale miętki, mówią, że nad nim żona przewodzi tak jak dawniéj przewodziła matka, bo to była herod-baba, ale gospodyni jakich już nie widać! Jakbyś się kochał, nie ma co myśleć, jak się nie kochasz, to rób co ci się zda, ot rada krótka. Ale tylko jednej rzeczy posłuchaj, — powoli dodał Szwarc, — już to nie czysta sprawa, gdzie jejmość spazmatyczka, a mąż z pozwoleniem flejtuch, tam i córka wychowa się na taką panię, co cugli z rąk nie popuści. Ja myślę, że ty byś przecie sobie radę dał, gdyby ci przewodzić chciała, ależ to, mosanie, robota jak z rozsypaną beczką: póki klepki pozbierasz, a obręcze naciągniesz, dziesięć razy ci się rozsypie.
— Mój ojcze, — rzekł Adolf, — w żadnym razie nie ożeniłbym się pewnie, pókibym charakteru dobrze nie zbadał, o inną mi rzecz chodzi. Przystępując gdyby do tego przyszło, do najważniejszego kroku w życiu, niechciałbym nikogo oszukiwać. Mają mnie powszechnie za majętnych rodziców obywatelskiego syna, niechcę w tym pożyczanym stroju iść do ołtarza.
Szwarc się zarumienił i głęboko zamyślił.
— Słuchaj, — rzekł, — masz ty może słuszność, ale to tak coś jak na targu, przyprowadza chłop wołu, dają zań sto złotych, sztuka niczego, a no z boku szepczą, że mu na podymne grosza trzeba, to już kupiec ofiaruje dziewięćdziesiąt, choćby 100 warto było. Jeśli oni ciebie poznawszy oszacują, przyjmą, podobasz się, to im sobie powiedz całą historyję, kiedy chcesz, wyprobujesz i rodziców i pannę. Ale dodajże mój kochany to, że rodzice im w drogę nie wlizą, że się pokazywać, chwalić i bratać nie myślą. Raz jak Abraham ofiarowałem się Izaakiem dla twojego szczęścia — nie cofnę mojéj ofiary! stało się. Czym dobrze zrobił, czym się może omylił. Bogu wiadomo, a jakem uczynił, niech tak będzie. Powiedz im kto jesteś, co masz, niech wprzódy dobrze poznają kim jesteś, potem jak dowiedziawszy się, żeś syn propinatora, nosem zakręcą, nie będzie czego tak dalece płakać i desperować. Alboś ty co wart sam przez się, albo nie, rodzice ci nie dodadzą ani ujmą, a psuć wam szczęścia nie będą. Ot i rzecz skończona.
Chwilkę trwało milczenie, ale je zaraz przerwała pani Szwarcowa, natrętném pytaniem.
— Ale no mi ją opisz, jak wygląda, bardzo pańsko i wspaniale?
— Nic, a nic, — rzekł Adolf zawsze spokojnie, jeśli chcecie abym ją wam odmalował, doprawdy bardzo przypomina Basię, tylko nie tak ładna.
Szwarc na to ruszył ramionami, sama udała, że nie słyszy, Adolf westchnął.
— Dziwna rzecz, — odezwał się na wpół do siebie, ile mi ta chwila przypomina, jak mi dziś żal tego kłamstwem nieustannem okupionego życia mojego, gdy tu, z wami, takby mi było dobrze, spokojnie. Dla czego mi potrzeba było pójść tą drogą dobrowolnego sieroctwa, szukać niepewnego szczęścia, którego pewno nie znajdę.
— A dla czegożby? — odparł ojciec, — co to mówić! rodzice nie wieczni, jużciż z twojem wychowaniem i głową trudno ci się było zakopać gdzieś w takiéj dziurze i życie zmarnować na partykularzu! Kto wie do czego możesz dojść!
— Zapewne, — rzekł Adolf, — ale szczęśliwym nie będę nigdy.
— Czemu? — odezwał się Szwarc, — nie mów mi takich rzeczy, bo mnie one bolą, a ja to jestem com to wszystko zrobił. Matka się choć ze łzami zgodziła, sercem nigdy nie była za tem, na mnie to cięży. Ale Bóg widzi, inaczéj nie mogłem.
— Ja się nie skarżę, — rzekł Adolf, — moja w tem zapewne wina, że niespokojne serce nie może sobie znaleźć przystani.
— A twoja ofiara, mój drogi — dodał ojciec, — to jeszcze nic przy naszej! Tyś sierota, myśmy bezdzietni, młodość ma jakie takie nadzieje, nasz wiek już żadnych. Dodaj, że matka dnia niema, by nie płakała, że mnie ciężko i duszno jak duszy w czyscu a my się nie skarżemy. Tak było potrzeba dla twojego dobra. Żeby świat nasz był inny, a człowieka mierzono tem co wart, nie z tego kto go rodzi, na cóżby nam było kłamać i ukrywać się, ale u nas żebyś Salomonem był, to ci ojcowski grzech pierworodny wyrzucać muszą do trzeciego pokolenia...
Adolf zamilkł i spuścił głowę, a Szwarcowa płacząc ujęła go za rękę w milczeniu, a gdy podniósł głowę ujrzał przez wpół otwarte drzwi z drugiego pokoiku ciekawie wyglądającą Basię, która fartuszka koniec trzymała przy oczach, wlepionych w podróżnego.
W jéj wzroku taka była siła rzewna i potęga uczucia, że Adolf spotkawszy go zadrżał i wzruszony niemógł już oczów od niéj odwrócić. Obudziło się w nim niedogasłe wspomnienie młodości, pogrzebione wrażeniami z innego świata i rozwiane jak dzieciństwo. Dziewczę wydało mu się w blasku tych pamiątek, cudnie piękne, a smutek jego dodawał jeszcze wdzięku jak rosa świeżości kwiatkowi. Patrzali na siebie długo, aż stary Szwarc przerwał milczenie pytaniem.
— To ty tam u Narębskich bywasz!
— Dotąd nie, obawiałem się związać czemkolwiek, nie jestem pewny jak postąpić. Z mowy rodziców i panny miarkować mogę, że mnie mają za syna znakomitéj rodziny... cóż będzie gdy się dowiedzą?
— Jeżeli wyglądasz na dziecko znakomitéj rodziny a w dodatku i starasz się tak żyć jakbyś miał imie sławne do poszanowania, to tak jakbyś był niem, rzekł Szwarc, ale oszukiwać się nie godzi. Weź kiedy chcesz ojca na bok i powiedz mu jak jest. Zresztą co ja cię mam rozumu uczyć! to już twoja rzecz, obyczajów tamtego świata nie znamy.
Zamilkł stary i cisza na chwilę trwała w pokoiku, cisza, którą matka przerwała głębokiem westchnieniem.
— Ale mówże no nam, rzekła, mów, moje dziecko, jak ci jest? szczęśliwyś? nieprawdaż? i ludzie cię umieją przecie ocenić.. i bywasz u najmożniejszych i ocierasz się o pierwsze w kraju osoby?
— Moja droga matko, rzekł Adolf... dziś już dobiłem się położenia w świecie, nikt mnie nie posądza o pochodzenie któreby odstręczało, bywam wszędzie, przyjmują mnie dobrze, ale czy myślicie że to zaspokaja serce? że to daje szczęście? Nie! nie! Są chwile w których próżność połechtana odurza i cieszy, ale to trwa krótko, serca w tem niema i sercu wiecznie tęskno... Nieraz powróciwszy z tłumnéj zabawy, wśród któréj sto dłoni zimnych ścisnąłem z uśmiechem grzeczności, gdy się znajdę sam na sam z sobą, gdy pomyślę o was, gdy mi przyjdzie do głowy że wy tu także czasem za mną tęsknicie, tak mi ciężko, tak mi smutno, tak mi pusto, że gdyby bliżéj było, uciekłbym pieszo tutaj, trochę sił nowych zaczerpnąć.
Szwarc otarł ukradkiem rękawem łzę któréj niechciał pokazać, a matka rozpłakała się na dobre i przybiegła znowu syna uściskać i całować.
Ten objaw uczucia był zaraźliwy. Bartłomiéj przysunął się także i oboje starzy ujęli go w ramiona każde ze swéj strony, w milczeniu obejmując dziecię... Jakkolwiek zahartowany obyczajem wielkiego świata, który płakać nie pozwala nigdy, Adolf poczuł łzy na powiekach, pobladł i porwawszy rękę matki i ojca przycisnął je razem do rozpalonego czoła.
W téj chwili z za drzwi dał się słyszeć wykrzyk mimowolnie z piersi wybuchłego łkania, które natychmiast pohamowane ucichło.. bo Basia zakrywając oczy odbiegła za parawan tuląc twarz w białą poduszkę... nikt tego głosu nie posłyszał prócz Adolfa, ale na nim zrobił on dziwne wrażenie, przeniósł go w lata pierwszéj młodości, ścisnął serce, obudził gwałtowny żal za cichą strzechą domową.
Nie rychło uspokoiły się żale i znowu powoli zawiązała rozmowa, matka i ojciec zarówno o tysiące rzeczy rozpytać go potrzebowali, zarzucili troskliwemi badaniami o drobnostki, na które syn ledwie odpowiedzieć umiał.
Rozmowa przeciągnęła się tak długo i tyle razy ukończona rozpoczynała znowu, że dobrze już było po północy, gdy Adolf uprosiwszy ojca i matkę aby go nie odprowadzali, a zapewniwszy ich że nazajutrz rano zabiegnie jeszcze rodziców pożegnać, po cichu wymknął się z pokoju, i zwalniając kroku bo mu najmniejsza rzecz młodość drogą przypominała, powlókł się zadumany do swojéj izdebki.
W progu drzwi które wiodły do sieni stała jakby nań czekając Basia... spłakana i rozgorączkowana, tak że ktoby ją ujrzał teraz, znając wesołym zwykle trzpiotem, zwątpił by może czy to ona, lub domyślał się nadzwyczajnego wypadku, który ją tak przeistoczył.
Inną całkiem była teraz, smutną ale rozpromienioną jakimś zapałem, śmiałą do zuchwalstwa i z bojaźliwéj dzieweczki teraz niewiastą mężną. Adolf nawet choć zadumany, postrzegł na niéj ślad tego potężnego wzruszenia.
— Basiu — cóż ci to? spytał łagodnie.
Dziewczę podniosło głowę i oczy zaczerwienione wlepiło w niego.
— Adolfie, zawołała — czyż ty możesz o to pytać?
— Moja droga Basiu, doprawdy... ja niewiem... rzekł stojąc brat.
— Nic mi, nic..... nic, powtórzyła Basia mocno trąc oczy... no nic... ot tak sobie, przypomniało mi się Bóg wié co, tom płakała.
Adolf już niewiem dla czego i jak, ujął ją za rękę.
— Dobranoc ci Basiu...
— Czekaj, rzekła zatrzymując go wzruszona, niechże i ja się na ciebie popatrzę, — wszak i ja mam do tego prawo? A! tyś już całkiem o nas — nie! tylko o mnie zapomniał! Dla ciebie to było dzieciństwo! zabawka... a dla mnie...
— Moja droga! moja śliczna Basiu.
Ale na te zimno wyrzeczone wyrazy, kuzynka odepchnęła go i zmierzyła okiem prawie gniewnym.
— Cóż ci to znowu?
Basia zaczęła płakać.
Adolf był w wielkiem zakłopotaniu, serce jego nie przemawiało, czuł że z drugiéj strony było uczucie, którego podzielać nie mógł, obrazić nie chciał i żywić był nie powinien.
— Basiu droga, rzekł czuléj trochę... a! nie myśl żebym ja o was, o tobie mógł kiedy zapomnieć... ale my żyjemy tak od siebie daleko; widujemy się tak rzadko.
— A jednak ja, ja... wcale nie zapomniałam dla tego o tobie, cicho odezwało się dziewcze.
I po przestanku dodała...
— Powiedz mi tylko, powiedz, bo ja tam nic dosłyszeć nie mogłam, czyś ty przynajmniéj szczęśliwy? czy... ja sama niewiem co mówię... czy ci nigdy nie tęskno... czy...
I pochwyciła go za rękę, a zapomniawszy się... poniosła ją do ust i poczęła całować z zapałem który niemógł nieprzejąć biednego Adolfa... Ten dowód przywiązania zapominającego się i szalonego, po tylu niewidzenia latach, ta szczerość prostego dziewczęcia, jego łzy i piękność, obudziły w nim nareszcie zamarłe młodych uczuć wspomnienie, serce zabiło silnie... uścisnął Basię, i na jéj czole gorącem, gorętszy jeszcze złożył pocałunek. I była chwila uroczystego milczenia; Basi twarz oblała się nowym rumieńcem. Adolf pobladł, wyrwała się z jego ramion zapłoniona, i wbiegła do swojego pokoiku twarzą rzucając się na łóżko.
On postał chwilę, zadumał się głęboko i krok za krokiem pomalutku, poszedł do izdebki w któréj go dogorywająca oczekiwała świeca.
Koguty piały właśnie swoją piosnkę stróżów porannych... gdy Adolf rzucił się na łóżko by spocząć, ale sen nie zszedł na jego powieki.
Przed źrenicą jego wlepioną machinalnie w sufit, przesuwały się dziwnie splecione obrazy, świat, ludzie, postacie, rzeczy, mowy tak sobie przeciwne i zdala od siebie stojące, że zdawały się najmniejszem nie wiązać ogniwem. Basia i Elwira, ojciec i Narębski, wielcy ludzie stolicy i rozpłakana twarz matki, stara austerja i salonik własnego domu... uścisk siostry i uśmiech panienki w Saskim ogrodzie, wszystko to starte i zmięszane przebiegało, wracało, zdawało urągać mu i zaglądać do serca próżnego niestety, w którem teraz tylko to uczucie jakie widok rodzicielskiego domu, obudził, panowało.
Koguty zaczynały piać coraz częściéj i natarczywiéj jakby ludzi pobudzić chciały, nareszcie ruch się zrobił w stajni, woźnica wstał do koni, stróż zapalił fajkę pierwszą, niemającą wygasać do wieczora, nawet pan Artur przebudzony krzątaniną poruszył się i przeciągnął, dobywając repetjera dla ocenienia czyby mu już wstawać nie należało... zegarek wybił pół do szóstéj i młody człowiek uznał że z powodu bardzo rannego wyjazdu, jużby mu może podnieść się było potrzeba.
Uczynił to jednak nie bez widocznych oznak nieukontentowania i narzekań na tę nieznośną służbę, która mu się nawet wywczasować nie dawała, a chcąc choć trochę spędzić zły humor na kimś, poszedł do izby szynkownéj naglić o samowar, z powodu którego spodziewał się mieć szerokie pole, do wylania złego humoru.
Jakże się zdziwił gdy nad wszelkie spodziewanie, znalazł już tu wszystkich na nogach, ogień na kominie, samowar nastawiony, śniadanie przygotowane i pannę Barbarę tak ubraną jak ją widział wczora.
Na widok jednak warszawiaka znikła natychmiast zostawując go sam na sam ze starą służącą i stróżem już powtórnie nakładającym fajkę.
P. Artur siadł przy ogniu i gorzéj jeszcze usposobiony, milczący a posępny pogrążył się w zadumie, o nigdy nie przewidzianych losach żywota... Bo dla czegóż samowar już był nastawiony i ludzie obudzeni, gdy spodziewał się inaczéj.
Ta błaha na pozór okoliczność, dała mu powód do prawie filozoficznych rozmyślań o fatalizmie który życiem rządzi.
Zapalił cygaro i począł kiwać głową... Ale że niebył zbyt przywykły do dialektyki, która się swych praw dopominała, a nastręczające się myśli już poczynały brać się do szermierki, splunął tylko i otrzęsłszy się z marzeń niepotrzebnych, poszedł pana obudzić...
Jakże zwiększyło się jego zdziwienie i humor niedobry, gdy ujrzał pana Adolfa całkowicie ubranego i oczekującego tylko nań, aby zażądać śniadania.
Spodziewał się znowu surowéj nagany za opóźnienie, ale i tu się zawiódł, bo mu nie powiedziano słowa.
— Każ mi dać herbaty, rzekł Adolf po prostu, konie przygotować, za chwilę, gdy tylko trochę rozwidnieje, jedziemy. Ale tu zimno nieco, dodał po namyśle, pakuj rzeczy, ja pójdę na herbatę do gospodarza, musiał już wstać, to mój stary znajomy.
Artur wyszedł, ale w sieni dobył zegarka, który go nigdy jeszcze nie zdradził, posądzając go o omyłkę, siebie o roztargnienie.
Było nie więcéj nad pół do siódméj, na dworze ciemno zupełnie.
Ruszył ramionami.
— Pan Bóg wié co to jest, rzekł do siebie — czego on wstał? on co tak w łóżku wylegać się lubił? czego się tak spieszy? kto tam ich zrozumie? pańskie kaprysy i po wszystkiem... djabeł nie dojdzie nigdy czego oni chcą.
W tem pan Adolf przesunął się mimo niego rozkazując pakować i konie zaprzęgać, a sam spiesząc do pokoiku gospodarza. Artur popatrzał nań tylko i ziewnął. Stróż w téj chwili poglądał z równą ciekawością na niego, niemogąc sobie zdać sprawy z zadumania i odrętwienia tego pięknego sługi, który sobie pozwalał tak głęboko dumać, w chwili gdy najpilniéj było pakować tłumoki.
Konie zaprzęgano do koczyka.
W pokoju Szwarców smutno jakoś zasiedli wszyscy, chwilami Bartłomiéj zrywał się czatując u drzwi, aby ich kto nie zszedł, oczy matki podnosiły się na okna, w których brzasku dnia mającego wyjazd syna oznajmić, upatrywała lękliwie.
Sino jakoś zaczęło się robić w szybach okienka i serce matki zadrżało... oczy zapłakały.
— Kiedy my się znów zobaczemy Adolfie? spytała...
— Kiedy mi pozwolicie i każecie, rzekł syn całując ją w rękę.
— Cicho, cicho, przerwał męzko Szwarc, nie każemy i nie pozwolimy, pilnuj swego... zobaczym się jak Bóg da, już trzeba dokończyć jak się to zaczęło... Co ci tam tęsknić za staremi... masz cały świat i całe życie przed sobą... nie mówmy o tem.
Ale chustką czerwoną otarł twarz biedny stary i machnął ręką.
Zatętniało w sieni i woźnica oznajmując gotowość palnął z bata, a Artur w ogromnym kołnierzu niedźwiedzim, wpadł do izdebki przypominając natarczywie, że dzień się robi i konie przy powozie.
Trzeba było widzieć jak na widok obcego cofnął się do drzwi stary i matka uciekła od syna w kąt pokoiku.
— Czekać, rzekł sucho Adolf...
Ale po chwili potrzeba się było pożegnać...
Długo, Szwarcowa przytrzymała go w objęciu milczącem szepcąc modlitwę nad jego głową schyloną.
Niemogła wyjść za nim, ojciec tylko z pokorą i odkrytą łysiną, przeprowadził go na pozór obojętny i pożegnał siedzącego już w powozie nizkim bardzo pokłonem.
Basia zdaleka, zdaleka patrzała nań, nie postrzeżona, a gdy powóz znikł im z oczów i zaturkotał po drodze stężałéj od mrozu, wszyscy poszli, każdy z osobna — niewiem, modlić się, czy płakać jeszcze.