Kopciuszek (Kraszewski, 1863)/Tom II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kopciuszek
Tom Tom II
Wydawca Maurycy Orgelbrand
Data wyd. 1893
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

KOPCIUSZEK.


POWIEŚĆ


przez


J. I. Kraszewskiego.


TOM II.



 



WILNO.
Nakład Maurycego Orgelbranda.


 
1863.



Wolno drukować, pod warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanéj liczby egzemplarzy.

Warszawa dnia 10/22 Sierpnia 1862 r.
Starszy Cenzor, Antoni Funkenstein.


_________________________
  w Drukarni S. Orgelbranda.





Czy ideałowi koniecznie potrzeba strojnéj sukienki? ja nie wiem, ale czasem zaniedbana, skromna, zszarzana nawet, dodaje mu jeszcze wdzięku, nie potrzebuje on ani piękności linij, ani uroku kolorytu — ideałem jest, bo nań duch wieje z góry i światłością opromienia.
Takim była owa sierotka w ubogiéj izdebce, u prostego stoliczka łatająca sukienki, które kaprys i fantazja porwały, często zaniedbana, odziana ledwie, z zapracowanemi dłoniami, z bladą od bezsenności twarzyczką. I ramy tego obrazka, którego ona była główną postacią, grzeszyły trywjalnością może, nie było tam ani ideału jaki rodzi nędza posuniona do ostateczności, ani piękna wiejskiéj prostoty, ale coś tak pospolitego, tak powszedniego, a jednak tak jasnego, tak ślicznego, jakby para wypłakanych i spracowanych ocząt biednego dziewczęcia weszła słonkiem ranném nad tym światkiem szarym i smutnym.
Ideał był w Mani, cichéj, pokornéj, biednéj, a z weselem i z pokorą znoszącéj wszystko co na jéj barki dzień każdy przynosił; ideał nie był w jéj twarzy, ani w postaci drobniuchnéj, ani w wejrzeniu nieśmiałém, ale w sercu co biło pod tą prostą sukienką, i w główce, którą okalała aureola zapoznanego męczeństwa.
Im ciaśniéj splecionym wieńcem cierniowym opasywali ludzie bezbronną istotę, im w większéj ciszy i skrytości odegrywał się tu dramat niedostrzeżony niczyjemu oku, tém jaśniéj świeciła ta izdebka uboga, zarzucona gałgankami, ciasna, powszednia. Jedno tylko serce i jedne oczy patrzały dzień w dzień na ciche bóle dziecka; to serce i oczy ojca, ale ojca, który się przyznać nie mógł do swojego przywiązania, zmuszonego się z niém taić, bezsilnego, i jak to dziecię, biednego.
Mania wśród tego co ją otaczało, choć nieszczęśliwą być mogła, była szczęśliwą, zdawała się nią być przynajmniéj. Nigdy skarga żadna z ust się jéj nie wyrwała, nie wytrysnęła z oka; łzy ciche noc tylko widziała, okrywała ciemność, a serce ściśnione wyrzucało je sobie jak zbrodnią.
Są to męczarnie, do których się przyznać, których pochwycić nie można, które się stroją w pieszczoty, przebierają za serdeczność, maskują uściskami i udają dobrodziejstwa. Takiém było właśnie obejście pani Narębskiéj i jéj córki z biedną Manią, pełne troskliwości, wymierzone zawsze ku jéj pożytkowi, odziane pieczołowitością o jéj przyszłość, a boleśniejsze od policzkowania. Na razy gwałtowne i napaści otwarte człowiek ma przynajmniéj gniew i siłę, przeciw całującemu prześladowaniu, nawet łzy braknie, boby nią podlane więcéj jeszcze wyrosło.
I téj to cierpliwości sieroty, niezmożonéj, niewyczerpanéj, winna była zapewne Mania, że jéj dokuczano tak srodze. Jest coś w złych instynktach ludzkich co rozpala i gniewa, gdy ofiara nie wydaje głosu, gdy krew nie płynie i nie czuć, że męcząc dopiekłeś do żywego. Może nie zdając sobie z tego sprawy, pani Narębska i jéj córka szły za popędem, który je zmuszał dokuczać póty, pókiby nie posłyszały jęku, a tego nie mogły się do-czekać.
Odmalować, opisać te szpilkowania codzienne, niepodobna prawie; dawały do nich powód uchybienia i cnoty, wady i poświęcenie, bo dla nich wszystko dobre, bez wyboru. Ona znosiła to wszystko tak nieznośną płacąc łagodnością, z taką wyższością ducha, niekiedy sama broń poddając nieprzyjacielowi na siebie, że walka ta ustać nie mogła. Patrzał na nią Narębski z coraz żywszém rozdrażnieniem, ale zaradzić nie mógł, a nie miał siły powiedziéć sobie i jéj, żeby się rozstali, żeby na swobodzie szukała sobie pracą mniejszą większéj niezależności i spokoju.
Ona też nie rwała się z gniazdka tego, do którego przywykła, nie przypuszczając by świat miał inne życie, by istniały gdzie jaśniejsze horyzonty i szersze przestrzenie, czuła się jakby stworzona do tego co ją otaczało, jakby przykutą do téj kuli, którą za sobą wlekła.
Króciuchny pobyt Teosia Muszyńskiego na wsi, wzbudził wprawdzie w Mani jakieś nieokreślone uczucie, pojęcie możebności jakiegoś szczęścia na ziemi, ale upartéj myśli téj broniła się jak mogła, nie wierząc by kiedy w rzeczywistość miała się obrócić. Dwie ich dusze zrozumiały się wejrzeniem, zatęskniły do siebie, ale nie śmiały sobie nawet powiedzieć co czuły.
W kilka dni po opisanych wypadkach, pan Feliks, który chętnie po za domem szukał spokoju, nie mogąc znaleźć go w domu, szedł ze spuszczoną głową ku alejom, i naprzeciw Szwajcarskiéj doliny, spotkał równie zadumanego Teosia Muszyńskiego, który zetknąwszy się z nim niespodzianie, z radością obie dłonie doń wyciągnął.
— No cóż ty porabiasz w mieście? jak ci się wiedzie? mój drogi! gorąco spytał go pan Feliks, który kochał Teosia i za siebie i za Manię, równie jak żona jego i córka nienawidziły go instynktowo.
— I nic nie robię i wcale mi się nie wiedzie, — odpowiedział smutnie Teoś, trzebaby znać położenie takich jak ja Ilotów, aby pojąć jak wśród miasta kilkakroć stotysiącznego, oświeconego, lubiącego i podtrzymującego literaturę, gdzie na pozór każda siła zużytkowanąby być mogła, doskonale jenjuszowi, talentowi i pracy, z głodu umrzéć można.
— No! tak źle, spodziewam się, nie jest, — odparł Feliks, — a w każdym razie, jużciż masz takich coby się z tobą z ostatnim chleba kawałkiem rozłamali, — i podał mu rękę z uczuciem.
Teoś schwycił ją milczący i westchnął.
— Mój drogi panie, rzekł, chleb miłosierdzia, którym rozłamywać się miło temu co go ma, gorzki jest dla tych co przyjąwszy, do ust kłaść muszą jak dar i litość; nie chodzi zresztą tyle o chleb powszedni, co o możebne dobicie się stanowiska jakiegoś, stanie się użytecznym, wejście w szeregi czynne społeczności... ku temu właśnie dla większości drogi są zaparte, a ilu z tych co do celu płyną, ginie w drodze! Bóg wie jeden.
Ludzie są jak ziarna, które opatrzność rzuca w powietrze, niesione wiatrami lecą... i jedne padają, jak mówi przypowieść ewangieliczna, na skały, drugie na morza, setne na żyzną ziemię co je wypielęgnuje i wychowa. Ludzi jak ziarna wiele, o! wiele, przepada.
— Ale kto ma siłę woli i wytrwałość.
— Czasem się niemi celu dobije, czasem się zabije niem... bo walki skutek niepewny, widzimy tych co wyszli cało, nikną ci co zginęli...
— Ale cóż głównie na przeszkodzie staje? spytał pan Feliks.
— Znamy się dawno, odezwał się Teoś wzdychając, ale życia mojego przeszłego, nie znasz pan jeszcze dobrze, zdaje mi się że mógłbyś się z niego najlepiéj przekonać, jak przy najlepszych chęciach do czegoś dojść trudno, bez téj rosy i słońca, które tylko modlitwa i opatrzność dają, bo wola ich nie sprowadza... Masz pan czas? chcesz posłuchać?
— O! najchętniéj, usiądźmy tylko, odpowiedział Feliks, bo idąc i mówić trudno i słuchać nie łatwo.
Znalazłszy ustronną ławkę blizko botanicznego ogrodu, dwaj przyjaciele przystanęli i zasiedli wygodnie, a Teoś Muszyński tak mówić począł:
Domyślasz się już, panie drogi, że nie pochodzę z żadnéj Muszyny, z żadnéj znacznéj ani bogatéj rodziny, że jestem dziecięciem Warszawskiego bruku, bez herbownéj tarczy i świetnych kolligacji.... bladą roślinką z między kamieni wyrosłą, wykołysaną miejską wrzawą, nakarmioną mefitycznemi od dzieciństwa wyziewami. Rodzice moi, byli to poczciwi, skromni rzemieślnicy tylko... którym pod ostatek życia przyszło walczyć niespodzianie z nowemi formy i sposobami zalecania, które rzemiosła przybrały z zagranicy. Nie mogli oni wytrzymać konkurencji ze świetnemi szyldy, ogłoszeniami, i całym tym powierzchownym blaskiem, który zastąpił cichą ale poważną firmę rzemieślniczą i kupiecką.
Dawniéj domy trwały poczciwą, okupioną pracą i sumieniem słowa, i nie starały się bynajmniéj o zwabienie kupującego na wędkę świetnych pozorów... szanując i siebie trochę, niechcąc się zniżać do szarlataństwa; rzemiosło i sklep były pewnego rodzaju instytucją; teraz stały się exploatacją umiejętną a gorączkową. Często najniepozorniejszy dom stary, w którym od lat stu nic się nie odmieniło, stał tylko tém, że miał wiarę i szacunek... Nagle zaczęto rachować w handlu i rzemiośle, nie na te uczucia serca ludzkiego zacne i poczciwe, ale wypotrzebowywać słabości... Obrachowano co może próżność, ciekawość, łatwowierność i na tém budować się poczęto, śmiejąc z tych którzy się łapać dawali, w przekonaniu że zawsze się ich dość znajdzie i na jutro.
Gdy wprzódy podstawą stosunków między pracą a nabywcą była wiara i poszanowanie, gorączka wieku, któréj siły w przyszłości nie zaprzeczam bynajmniéj, znalazła, że te dwa bodźce za mało były czynne, wyszukała innych i w ręce szarlanterji rzuciła rzemiosło i handel. Od tego to czasu, warsztat szewcki stał się magazynem obówia; krawiec, artystą kroju; stolarz, zatytułował sklep, składem mebli. Znikły skromne szyldy które oznajmywały rzecz a nie nęciły oczów, i powstały błyszczące i brzmiące napisy, złocenia, obietnice, przemawiające do oczów i kieszeni pokusy.
Moi rodzice, których sklepik i robota stanowiły cały majątek, z wzrostem szyldów i reklam, zubożeli i upadli. Ojciec nigdy się nie chciał uciec do takich środków, które dla fuszerów stosownemi uznawał; chwalić się nie umiał, odbyt powoli tracić zaczął, zagryzł się i umarł... Została mi matka jedna, która we łzach i smutku podołać także nie mogła, musiała się w końcu wyprzedać, obliczyć, i pokazało się żeśmy ledwie mieli tyle, by jakiś rok szukać o reszcie suchego chleba, co czynić należało, by żyć daléj.
Jam był mały, chodziłem już do szkół gdy ta katastrofa pozbawiła nas chleba, musieliśmy się ścisnąć, przenieść do jednéj izdebki na poddaszu przy Ogrodowéj ulicy, i myśléć by po jałmużnie nie chodzić. Matka mniéj dbała o siebie, życie jéj było skończone, ale płakała nademną, bo jéj się zdawało po macierzyńsku sądząc, że we mnie widziała ziarenko przyszłości, iskierkę jakąś — żal jéj było, bym się miał zwalać i zmarnować.
Dochodziła zrazu prawie do rozpaczy, ale boleść ta biednéj kobiety, któréj całém narzędziem przyszłości było serce, nie roztapiała się we łzach próżnych, gorączkowo szukała ratunku.
Radzono jéj by mnie oddała do terminu, nie chciała, pojmowała instynktowo, że szkoły i nauka stanowiły o przyszłości; postanowiła bądź co bądź dać mi jak mogła najlepsze wychowanie. Sama mnie pilnowała, a całując nieraz i ściskając we łzach cała, wlewała we mnie miłością swą ochotę do pracy, przéczucie jéj pożytku... Nigdym ze szkoły nie powrócił, żeby mnie sama nie rozpytała o najmniejszy szczegół zajęć moich i postępy jakie uczyniłem.
Rozgrzany tą troską i pieczą, dojrzałem téż wcześnie, spoważniałem od dziecka, gorąco pochwyciłem do piersi jéj pragnienie... A że ostatki grosza wyczerpywały się szybko, choć nie młoda, choć chora, choć nie przywykła do pracy ręcznéj, matka moja odważnie poczęła jéj szukać, by zapobiedz głodowi i wyciąganiu ręki, któreby ją przedwcześnie zabiło.
Po dawnych swoich znajomych chodząc, wyrobiła sobie, że jéj bieliznę do prania oddawać zaczęto, najęła do pomocy kobietę, i z tego malutkiego zarobku, który jednak z dnia na dzień głodu nie dopuszczał, poczęliśmy się ubożuchno utrzymywać.
Często wspominam dziś ze łzami jeszcze, tę szczupłą izdebkę jedyną na tyłach drewnianego domku w Ogrodowéj ulicy, w któréj mieściły się i balije i stoły do prasowania, i łóżko i kuchnia, i ja na ławeczce z książką w ręku w kąciku pod okiem matki. Od rana do mroku musiała biedna biegać od kątka do kątka, by wystarczyć zajęciu, i na mnie spojrzeć, i uścisnąć i zapytać o każdy szczegół.
Nieraz z podziwieniem rozmyślam, jak ona odgadywała niemal, i trudności z któremi walczyłem i drogi jakiemi przeciw nim iść było potrzeba, instynktem wskazując mi cudownie co robić miałem, jak się uczyć, gdzie czego szukać.
Na progu téj izdebki czekała na mnie gdym powracał, ścigała oczyma gdy z książkami pod pachą odchodziłem do szkoły. Jam poczuł, że takiemu poświęceniu powinienem był odpowiedziéć równém z mojéj strony, i w trzynastym już roku mogłem przynieść jakiś grosz do domu, uczeniem drobniejszych i równie jak ja ubogich dzieci, zarobiony. Maluczko to było, ale własny mój zarobek, czynił mnie tak dumnym, a matka ściskając i obejmując spracowanemi rękami, tak słodkiemi łzy go skrapiała!
— Daruj mi pan, dodał Teoś, że się nad drobnemi okolicznościami téj epoki mojego życia rozszerzam — pozostały w sercu tak głęboko wyryte wspomnienia młodości, że mi się od nich oderwać trudno. W téj pozioméj prozie życia, ja widzę jeszcze taką poezję, takie blaski! takie cuda! jakich wyobraźnia poety nigdy stworzyć nie może.
Było to życie ciche, pracowite i jednostajne, okolone spokojem, jakiego inne jaśniejsze losy ludzkie nie mają. Wieczorem zasiadaliśmy z matką u stolika przy świecy ogarku, ona z robótką jakąś, ja z książką na kolanach, i cicho nieraz zagadywaliśmy się długo, a ona mi prostemi słowy wpajała te wielkie życia zasady, których ani nauka, ani rozum nabyty, ani wielka przebiegłość zastąpić nigdy nie mogą, bo one płyną raczéj z serca i uczucia oświeconego przyniesionym z innego świata blaskiem, niż z tych władz, których użycie od wielu wpływów ziemskich zależy.
Czasem wieczorem letnim siadaliśmy razem w podwórku, które miało trochę zieloności, na które wietrzyk czyściejszy od pól i łąk, od lasów i wód zawiewał, i poiliśmy się ciszą téj godziny, marząc oboje jak kiedyś będziemy szczęśliwi, gdy ja dorosnę, gdy ona na mojém sparłszy się ramieniu, odpocząć będzie mogła.
Ale biedna matka, w pracy nareszcie stargała siły, poczęła chorzeć, radzić się, leczyć, słabnąć i jednego strasznego dnia, którego nie zapomnę nigdy, zostałem — sierotą.
Ciężko jéj było umierać — zostawując mnie samym na świecie w tym wieku, który staréj do pokierowania przyszłością potrzebuje dłoni... bez opieki, bez przyjaciela i doradzcy, i zdaje mi się że ta obawa o mnie, niszcząc jéj zdrowie, zgon przyśpieszyła.
Zbudziliśmy się około północy, jękiem cichym, który napróżno stłumić chciała, bojąc się mnie obudzić, — po cichu wołała — wody, paliło ją pragnienie. Od kilku dni uważaliśmy że była gorzéj, ale pracy zwykłéj nie rzucała do ostatka i choć kaszel ją przerywał, choć w nogach czuła osłabienie — stała odważnie przy stole, nie dając się namówić na spoczynek.
Wstaliśmy rozpalić światło, pobiegłem po świeżą wodę... ale usta jéj spalone ledwie się brzegu szklanki dotknęły, postrzegłem, że ręce drżały tak, iż utrzymać jéj nie mogła, a twarz śmiertelną poczęła okrywać się bladością, dwie łzy ciche spływały po policzkach... Chciała mówić, ale głos jéj zamierał, pochwyciła mnie tylko za głowę, przycisnęła ją do piersi, schyliła się ku mnie i z lekkim okrzykiem bólu... skonała.
Ja sam zostałem u łóżka jéj klęcząc, w tym martwym już uścisku, nie pojmując śmierci, nie wierząc w nią, nie wiedząc co począć.
Na płacz i lament kobiety, która u nas służyła, rozbudzającéj dom cały, poczciwi ludzie nadeszli, a żem ja nie umiał sobie dać rady i nie wiedział co robić, zajęli się z litości pogrzebem i ostatnią dla biednéj matki posługą; potém sprzedażą ruchomości, obmyśleniem wreszcie spokoju na pierwsze żalu godziny.
Kilkoro nas tylko poszło za ubogą trumienką na Powązki, a mnie od mogiły nie łatwo było oderwać. Ale nazajutrz potrzeba już było iść do szkoły, a matka tak we mnie wpoiła konieczność pracy, żem ani pomyślał o swobodzie, o odpoczynku, że żal nawet rozpaczliwy, nie zdawał mi się przyczyną dostateczną do uwolnienia od nauki.
Nigdy nie zapomnę powrotu mojego do klassy, gdy z czerwonemi oczyma, nie umiejąc lekcji tuliłem się drżący w kątek, aby mnie nauczyciel nie wywołał. Tego dnia przypadała właśnie lekcja jednego z tych najstraszniejszych pedagogów nieubłaganych, którzy są postrachem dzieciaków.
Był nim professor matematyki pan Kruczkiewicz. Żółty, chudy, prosty, sztywny, nie uśmiechający się nigdy, chodzący po świecie jak cyrkiel po papierze wymierzonemi kroki, i na pozór pozbawiony krwi, serca, uczucia i wszystkiego co człowieka stanowi. Nieszczęściem za pierwszém wejrzeniem wpadłem mu w oko i suchy, kościsty palec skierowawszy ku mnie, wywołał swym głosem grzechotki:
— Muszyński!
Mrowie przebiegło po mnie, zasłoniłem twarz rękami i zacząłem płakać.
Płacz w dziecku jest zeznaniem winy, i tak go zrazu pojął professor, który coraz surowiéj gromić i wołać począwszy, wyciągnął mię z ławy na środek, obsypując przezwiskami, leniwca, muła, opieszalca, próżniaka.
— A to tak! — wołał zimnym głosem równym, wyrazy ostremi, ale bez najmniejszego objawu passji, — a to tak! zabaweczki! bieganina! piłka! uliczka! a to tak! a lekcji ani w ząb! Czekajże, dam ja ci tu zabawki, dam piłkę, dam uliczkę, łobuzie jakiś, zakało rodu ludzkiego! No cóż? nie umiesz lekcji?
— Nie — umiem, panie professorze, — odpowiedziałem.
— Nie umiesz! i bezwstydnie śmiesz mi to wyznawać, w obliczu towarzyszów, bez sromu, bez czoła... na zgorszenie tych, których dotknięcie twoje zaraża, których gubisz złym przykładem. A! czekajże!
Tu groźnie się zatrzymał i dodał:
— Mów, mule jakiś, dla czegoż nieumiesz?
Professor zamiast osła, używał zawsze muła, pierwsze wyrażenie mając za nadto trywialne.
— Dla czego nieumiesz? — powtórzył groźnie.
— Matka mi umarła! — odpowiedziałem po cichu.
Nauczyciel stanął wryty, zmieniła mu się twarz zwykle nieporuszona, w oku zakręciła się łza — zmieszał się, pożałował widać łajania i zbliżywszy się do mnie pogładził po głowie, zcicha rzekłszy do mnie:
— Sierota?
— Sierota — odpowiedziałem.
— Bóg nam ojcem, odejdź na miejsce.
Odtąd był dla mnie opiekunem i ta zimna postać, pod któréj powłoką suchą kryło się serce pełne uczucia, wcale inaczéj mi się przedstawia.
Usiłując wynagrodzić mi to co za bolesną uważał krzywdę, wyrządzoną bezbronnemu dziecięciu, Kruczkiewicz zaraz wychodząc z klassy zaprowadził mnie do siebie, wybadał i szczególniéj się zajął moim losem. Było coś opatrznościowego w tym gniewie, w tych łzach i w téj rzuconéj mi przy pierwszym kroku w świat opiece z góry.
Taki był nowego życia początek, musiałem zaraz opuścić mieszkanie przy Ogrodowéj ulicy, z którém rozstać się było mi bardzo, bardzo trudno! Był to ostatni kątek na ziemi, gdziem jeszcze nie był sierotą.
Odtąd już sam jeden, nie mając własnego dachu, po cudzych kątach tułać się musiałem i cudzym żyć chlebem.
Ale w szkołach dobrze mi jeszcze było, nie poczułem tak bardzo ciężaru życia, uczyłem się jak mogłem, dobijałem nagród, pochwał, wszystkich dystynkcji mających zaręczać przyszłość, które jednak najczęściéj małą są jéj rękojmią.
Gdym późniéj z temi laurami wyszedł na świat, pozostało mi przekonanie o potrzebie głębszéj nauki, a zupełny brak ułatwiających ją środków i znowu troska o chleb powszedni, którego szkolne nagrody nie dawały, nie uczyły nawet jak nań zrobić.
Zostawało mi jedno nauczycielstwo, najcięższy może z zarobków, którego zasługę zapoznają i goryczy nie wiedzą ludzie. Ucząc drugich potrzeba się było samemu kształcić, czytać, pracować, kraść od snu nocnego godziny, zdobywać często upokorzeniem i ofiarami miłości własnéj, książki i pomoce.
Ale gdy się cel sobie oznaczy, gdy się pragnie i silną ma wolę — czegóż to człowiek nie złamie? Jest opatrzność dla tych co na nią zasłużą.
W tych latach nabyłem przekonania, że nad sierotami czuwa Boża opieka, że są w życiu niepojęte cuda, których prostemu przypadkowi przypisywać nie można.
Pomnę, że często w chwilach najpilniejszéj potrzeby, spadały mi z nieba upragnione pomoce tak na dobie, jak gdyby głos mój gdzieś był wysłuchany w górze, jak gdyby odpowiedź nań niosły. Nigdy téż nie rozpaczam: w ostatniéj chwili, gdy mi już do czynienia nic nie pozostaje, — staję, czekam, spoglądam w niebo i niebo zsyła dłoń pomocną.
Często jak gdyby Opatrzność probowała sił człowieka, opóźnia się z posiłkiem, doprowadza do ostateczności, czeka czy nie zrozpaczysz, aż gdyś już stracił nadzieję, gdy drżysz mając zbluźnić; — zlatuje niebieski posłaniec z wieścią radosną. Jesteś ocalony.
Chodzenie za lekcjami, utrapienia jakich się doznaje mając do czynienia z ludźmi różnemi, naprzykrzyły mi się tak bardzo, żem począł szukać innych środków do życia.
Zdało mi się, że czując w sobie jakiś talencik, mając łatwość pisania, chęć pracy, potrafię stanąć w rzędzie choćby najskromniejszych literatów i na chleb zapracować, a razem być ludziom pożytecznym.
Dawno już sił probowałem po cichu, alem nie śmiał występować z niedojrzałą pracą; porównywałem, śledziłem, czytałem, a w ostatku przy pomocy miłości własnéj nie czując się tak bardzo gorszym od drugich, postanowiłem uciec się o pomoc do jednego z sędziwych już literatów, przytulić pod jego skrzydła, aby sub umbra alarum potentata wejść w ten świat, który mi się przytułkiem i portem wydawał po burzy.
Ale z temi głośnemi imionami, taka historja jak z szyldami: są sławy uczciwe i w pocie czoła zdobyte powoli, są imiona kupione umiejętnie graną komedją i wywieszonym pięknie malowanym znakiem.
Smutno to powiedziéć, ale najczęściéj ten najgłośniejszy kto najmniéj zasługuje na to. Genjusz, talent, uczucie, poświęcenie, wszystko przed ludźmi odegrać można, przemawiając zręcznie do słabostek człowieka.
Temu, którego zdania potrzebujesz, wmów tylko znawstwo wielkie, rozum przenikliwy, okadź go naprzód pochlebstwy, a będziesz miał gotowego poplecznika. Tłumy zyskują się jak pojedynczy ludzie, kadzidłem, potakiwaniem ich namiętnościom, w porę rzuconém słowem, uległością, pokorą, wielkiemi frazami głośno wykrzyknionemi, gdy drudzy szepczą je po cichu, zapożyczoną umiejętnie ideą popularną.
Cicha praca w kątku, idąca w świat bez opłaconéj pokłonem reklamy, potrzebuje długiego czasu by trafiła do przekonań i zyskała uznanie, a głośna szarlatanerja zdobywa od razu szturmem, co sumienniejsi życiem okupywać muszą.
Pierwszego, na którego trafiłem, literata wielkiego imienia, o secinie tomów dzieł przeróżnéj treści, musisz pan znać choć z imienia, jest nim Jan Kanty Purchawka.
Dziwny to fenomen, że z końca w koniec szeregu zgadzają się wszyscy na to, że nie ma żadnego talentu, sami najżarliwsi wielbiciele we frazy jego nie wierzą, a przecież Purchawka jest wzięty, głośny i nie ma sprawy literackiéj, w którąby palca nie umoczył.
Chodzi około tego z umiejętnością wielką, a pielęgnuje swoją reputację nie znacznie, ale nader skutecznie.
Posłuchajcie go tylko mówiącego o literaturze, nic się tam nie stało bez jego udziału, wszystko my zrobiliśmy, powiada; nie ma czegoby nie doradził, do czegoby się nie przyczynił, w czémby czynnéj i stanowczéj nie grał roli. A jednak, z przeproszeniem, puściejszéj głowy i takiego jak u niego braku sądu, trudno na świecie znaleźć, ale Purchawka ma rzecz wielką... ma frazę.
Myśli brak mu całkowicie, słowo zawsze znajdzie, wedle oklepanych form ułożone i przyzwoicie wyglądające, tak, że dla niewymagających ludzi, uchodzi za produkt jak najwykwintniejszy. Wiecznie téż jest w pogoni za myślą, na przesmyku, którędy ta zwierzyna się przemyka i nie ma łowca coby zręczniéj polował na ledwie wykluwającą się ideę. Nieostrożnie przed nim wygadasz się z niedonoszonym pomysłem, sądem, zdaniem — milcząc pochwycił je w powietrzu, a jutro nosi się z niemi po mieście jak ze swojemi dziećmi i gorliwie je popierając, najbezwstydniéj głosi się ich rodzicem.
Na tych łatwych zdobyczach, cała jego stoi sława. Nikt umiejętniéj nad niego nie wypotrzebuje cudzego pomysłu, nie przewącha co ma być popularném i może się stać głośném.
Widziałeś pan przecie choć raz w życiu Purchawkę gdzieś na jakimś bankiecie, ku czci jakiéj gwiazdy prowincjonalnéj wydanym? Jest to maleńka, grubawa figurka, na trochę krzywych, nizkich nogach, któréj Opatrzność jako szyldu powołania udzieliła szczęśliwéj dużéj głowy i hydrocefalicznego czoła.... Oczy mu siedzą na wierzchu, a wargi oddęte dumnie, świadczą, że poczuł swą wysoką dostojność. Patrz, gdy kroczy przez ulicę, jakim otoczony majestatem! jaką obleczony powagą, jak wie że ściąga oczy i może być widzianym, jak pilnuje się by nic, zapomniawszy się, ze szczerego uczucia jak prosty śmiertelnik nie zrobił.
Czujesz, że ten potężny łeb stworzony jest do wieńca i aureoli, choćby ich wcale był nie wart, inaczéj trzebaby mu choć ośle uszy przyprawić, aby jako tako wyglądał.
Nikt mocniéj na pozór w siebie nie wierzy i lepiéj się sprzedać nie umie. Trzeba go widzieć z obcymi zwłaszcza, gdy się raz pierwszy im przedstawia, jak w najobojętniejszą rozmowę umie wtrącić to co go podnieść może, jak pół słówkami, nawiasami, zapomnieniami umyślnemi posuwa swój obóz naprzód i odkrywa siły.
Nie ma człowieka coby więcéj o poświęceniu mówił, a mniéj go praktykował; słuchając go wierzysz, że żyje dla ludzkości, znając postrzeżesz łatwo, że siebie tylko ma na celu i bifsztykby z niéj wykroił, gdyby mu się trochę jeść chciało.
W jego rozmowie mniéj więcéj utajone ja gra rolę tak przeważną, iż w końcu od powtarzanych doz egoizmu, najstrawniejszy słuchacz, czkawki i ckliwości razem dostać musi.
Gdybyś z nim mówił o chińskim cesarzu, znajdzie sposób siebie gdzieś wetknąć pod jego żółty szlafrok.
Purchawka téż u ogółu, który najlepiéj wierzy tym co mu nieustannie jedno powtarzać umieją, uchodzi za wielkiego człowieka, za olbrzyma wiedzy i intelligencji. Znajdziesz go odlanym z bronzu, z miedzi, z gipsu, z żelaza, modelowanym z gliny, malowanym olejno, sztychowanym i fotografowanym, a po śmierci ktoś musi alfresco w grupie znakomitości postawić; ustalona jego sława jest jak opoka, o którą wszelka rozbija się krytyka. Nic o nim powiedziéć nie można, słynie z prądem czasu, i byłbyś ogłoszony nieprzyjacielem kraju i zdrajcą, gdybyś śmiał go podać w wątpliwość.
Purchawka należy do wszystkiego co sławi, unika wszelkiéj opozycyi rzeczom popularnym, w potrzebie milczy ostrożnie, oczekując po czyjéj stronie będzie zwycięztwo, a sposoby jakich używa aby się wcisnąć wszędzie, wśliznąć gdzie się coś robi, wyliczyć się i opisać nie dają. W potrzebie gotów iść przebojem — a ominięty dopieroż krzyczy i łaje! Ale któżby go śmiał minąć!
Jeżeli się co stało bez niego, już to rzecz która pewnie upaść musi — w któréj jest wada organiczna lub podejrzana dążność, bez tego sosu nie ma zdrowéj potrawy.
Rozumni téż ludzie szukają nominalnego współpracownictwa Purchawki, łapią jego imię, a sławny człowiek choć nic nie robi, byle się podpisał w jak największéj prac liczbie, już ma dosyć.
Gdym po raz pierwszy przybył z pokorą i drżeniem, przestępując próg świątyni z moim zwitkiem papieru pod pachą, jeszczem nie znał wcale wielkiego człowieka, wierzyłem weń, przystępowałem do tego majestatu ze czcią i strachem.
Wyszedł naprzeciw mnie ustrojony w powagę straszliwą, z chmurném czołem, z piórem za uchem, z księgą w ręku, udając oderwanego natrętnie od niezmiernéj pracy, chociaż zabrzękłe oczy dowodziły, że się tylko co ze snu, po obfitéj przekąsce obudził.
Zmierzył mnie z posągowéj wyżyny piedestału, na którym stał i raczył protektorsko powitać, gdyż mu znać strach mój i przejęcie młodociane wielkością jego, podobały się.
— Cóż mi powiesz młodzieńcze? zapytał wpatrując się we mnie.
— A! panie, rzekłem, wpatrując się weń błagająco!
Oto są grzechy mojego żywota.
Do kogoż z niemi jeśli nie pod skrzydła twoje, o radę, o pomoc...
Wziął z rąk moich zwitek i popatrzał.
— Powiastka! rzekł — to rodzaj płochy! trzeba jąć się naprzód poważniejszéj pracy.
— To tylko próba stylu... odpowiedziałem, chciałbym wiedzieć czy pracować mogę? zasięgnąć jego zdania? Jeśli jest jaki talencik może i w tém się okazać.
Pomruczał coś niewyraźnie patrząc na papier.
— No, dobrze, dobrze, rzekł... przejrzym to...
— I proszę pana... racz napisać swe zdanie bez ogródki, bez litości...
Uśmiechnął się.
— Ale potrzeba byś WPan mi dał czas, mam tysiące zajęć na téj biednéj głowie... nie rozporządzam sobą... chwileczki nie mam wolnéj.
— A! poczekam ile pan każe! wiem że ten czas drogi należy do ogółu! nieśmiałbym być natrętnym... odpowiedziałem z pokorą.
To mu się podobało, kadzidło pociągnął przyjemnie i wcale się nie zakrztusił.
Doszedłem późniéj wypadkiem, że istotnie miał wielkie zajęcie, bo tegoż dnia jadł obiad na cześć jednego przybyłego literata dany, zaproszony był na wesele i chrzciny, a powrócił po północy do domu tak natchniony, że od rzeczy prawił.
Sławę swoją spijał tysiącem kielichów i spożywał w setnych sztukamięsach... to było najważniejsze jego zajęcie. Rękopism mój spoczął na stoliku wielkiego człowieka, ale sądzić o nim nie myślał, dał go komuś do przeczytania, i zwrócił z cudzemi przypiskami, z których gdym mu się chciał tłómaczyć, pokazało się jawnie, pomimo zręcznych ogólników, że nie czytał wcale zostawionéj mu roboty.
Czynił mi wszakże nadzieję, że przy pracy, za lat jakich dwadzieścia, potrafię buty czyścić jednemu z genjuszów epoki. Ostatecznie radził mi się zająć tłumaczeniem, kompilacją, streszczaniem i t. p., dając mi do zrozumienia, że piękna pochwała i rozbiór dzieł jego, mogłaby mi wielce być pożyteczną.
W tém wszystkiém co mi powiedział, tak mało było logiki, tak niewiele podstawy, tak widocznie dowolna frazeologja zwietrzała, którą wprzód musiał innych częstować, żem z trochą zastanowienia pojął, całą próżnię człowieka, i odszedłem smutny i zniechęcony marnością rzeczy ludzkich.
Jeśli tacy olbrzymi, na Boga, rzekłem w duszy, czémże będą karły??
Wszakże niechcąc jeszcze przypuścić, abym się miał zawieść i posądzając moją miłość własną, obrażoną, że mi ową znakomitość wystawiła fałszywie, powróciłem do p. Purchawki. Ale zapraszany na jego literackie wieczory, przypuszczony do wysokich progów, z każdym dniem mocniéj przekonywałem się o jego nicości.
Mogłem go sobie pozyskać tylko zostając adeptem, czcicielem, trybularzem i jego anima damnata, ale trocha wrodzonéj dumy, wybaczonéj synowi biednéj praczki, wstrzymała od upodlenia.
Między mną téż a wielkim człowiekiem, od razu to poczułem, nie mógł istniéć stosunek żaden, trzeba go było oprzéć na fałszu i pochlebstwie, a jam do tego nie był zdolny... za czysty byłem, za młody.
Samemu zaś wybić się na wierzch, było prawie niepodobna, liczmy na to także iż nie będąc protektorem, Purchawka stawał się od razu przeciwnikiem, bo kto nie był z nim, był mu już wrogiem. Szukałem znowu silniejszych nad moje pleców...
Przypadkiem na jakimś wieczorku w domu, gdzie dawałem lekcje, spotkałem się z dosyć już naówczas wziętym i wsławionym panem Przecławem Tumaniewiczem.
Przebacz mi pan, że opowiadając mu tak szczegółowo smutne dzieje mojego życia, i cudze do nich domięszać muszę — ale inaczéj i moich byś pan nie zrozumiał.
Słyszałeś czy nie o Tumaniewiczu? ależ czytając dzienniki, lubiąc literaturę, nie mogłeś się choć z nazwiskiem nie spotkać.
Tumaniewicz, wyznajmy to naprzód co słuszna, jest człowiek z talentem rzeczywistym, talentem słowa i naśladownictwa, talentem formy, pojęciem bystrém, łatwością pracy niezmierną, ale na dnie pod tém wszystkiém nie ma ani kropli uczucia, ani odrobiny serca, ani ździebełka sumienia. Żartobliwy, szyderski, przyjacielski ze wszystkiemi, nie ma przekonań głębokich żadnych, nie ma przywiązania do nikogo i do niczego, nie ma myśli coby go wiodła, ani celu coby mu świecił.
W danéj chwili wchodzi łatwo w zdanie każde, pojmuje i tłómaczy sobie wszelkie postępowanie, ale nazajutrz śmieje się z tego, czemu dziś potakiwał i z równą giętkością przeciwne popierać będzie przekonania... jemu to lub owo, zupełnie wszystko jedno. Talent jego w potrzebie, do pewnego stopnia udaje ciepło, namiętność i uczucie, a zawsze ma w pogotowiu śmiech, sarkazm, i potrafi bystro słabą stronę każdéj rzeczy pochwycić.
Wszystko mu jedno co pisać.
Zręczny raczéj niż silny, przyzwoicie coś w każdym rodzaju stworzyć umie, naśladując umiejętnie, ale tworzenie jego jest mechanicznym niemal processem, jest jakąś władzą małpiarską, w któréj pozór twórczości pokrywa brak prawdziwego życia.
Na pierwszy rzut oka, komedja jego, dramat, poezja, dowcipny szkic, krytyka, rozprawa są błyszczące i ładniuchne, myśl w nich nawet zdaje się igrać żywotna, ale podobne są one do tych niemieckich norymbergskich galanterji robionych na jarmarki lipskie, które się świecą w sklepie, a w użyciu na nic się nie przydały, i znać zaraz że są robione przez fuszera.
Czytając jego twory, zdaje ci się, że powinnyby cię rozgrzać, że człowiek co je pisał ma talent ogromny, ale zamknąwszy książkę zostaje po nich wrażenie fajerwerku, trochę swędu i trochę brudu... w oczach ciemność.
Tumaniewicz zresztą nie bierze siebie serjo.... równie chętnie żartuje z siebie i swych utworów jak z cudzych.
Ze wszystkich władz udzielonych mu po szczypcie, najwyżéj podobno ceni on swój dowcip, z którym się najchętniéj popisuje, tym on napada i broni się, żywi i zabija, i przyznać potrzeba, że ten często posługuje mu doskonale.
Pierwszego dnia widząc Tumaniewicza, jeśli się bardzo wysili, gotówbyś myśléć że to jenjusz, drugiego dostrzegasz tylko talent, trzeciego i daléj już sam niewiesz co o nim trzymać; nakoniec widząc jak łatwo mieni przekonania, tracisz wszelką weń wiarę, i wszelką ku niemu skłonność.
Nie tai on się bynajmniéj, że jeśli talentu swojego używa to tylko dla pieniędzy, że gotów jest pisać co kto zechce, że mu wszystko jedno, komedye czy tragedye fabrykować, i że na poczekaniu może i poemat we dwudziestu czterech pieśniach wylać z piersi.
Jest to machinka do pisania, odżywiana wielkiem czytaniem, zapożyczająca się nader zręcznie, pracująca wcale nawet porządnie; tylko w niéj człowieka, duszy, czucia, zasad i ciepłego ogniska nieszukaj, bo ich tam nie znajdziesz...
Maleńki, zwinny, niepozorny Tumaniewicz wkręca się wszędzie by żartować, czas trawi na paplaniu, które mu służy jako gimnastyka do wyrobienia sił; nigdzie stale nie przylgnie, nie ma przyjaciół, bo nikogo nie kocha, nie ma stosunków, bo ich nie ceni i rodzonemu bratu gotów trochę gardła poderznąć, byleby się to jego kieszeni na coś przydać mogło... Zresztą najlepszy człowiek w świecie.
Jakkolwiek sceptyk i żartowniś, pan Przecław przy pierwszém poznaniu, trochę się popisuje i gra komedję niezależnego sędziego, wszystko poświęcającego dla prawdy; — przyznaję się że mnie, acz nie sympatyczną ironią i sarkazmem, zrazu jakoś obałamucił.
Że nie miał nikogo z kimby tam mógł swobodniéj się rozmówić, pewien będąc, że go pojmę, łatwo się do mnie młodego uczepił. Naturalnie rozmowa poszła zaraz na literaturę i przyznałem mu się w prostocie ducha naiwnie, że chciałem z niéj uczynić zawód mój przyszły.
— No! to witajże kolego w gronie wywołańców, zawołał, ale obrachuj się z piętami i łokciami, czy boso i goło chodzić potrafisz nie dostając kataru; wiesz jak katary u nas śmiertelne; porachuj się z żołądkiem czy ci dieta nie szkodzi.
Ściśle biorąc chleb literacki zły nie jest, głównie dla tego, że do każdéj innéj karjery czegoś potrzeba, kwalifikacji, umiejętności, talentu, nauki, a tu — choćby z niczem byle śmiało. Dla tego téż inwalidzi społeczni wszelkiego rodzaju, wywołani z szeregów innych, cisną się tu, bo tu zaszczytne miejsce zawsze zająć mogą — byle zręcznie się wzięli do tego.
Można zupełnie nic nie umiéć, nie pracować, nie ślęczyć, nie miéć iskierki talentu a wydawać coś uparcie, dopóki się sobie nie zbuduje reputacyi, non vi sed saepe cadendo. Potém już śpij spokojnie, gwintowane działa krytyki nic ci nie zrobią.
— Żartujesz pan — rzekłem mu.
— Wcale nie, odparł, w literaturze więcéj jest komedyi niż sumienia, więcéj umiejętności sprzedania się niż istotnéj wartości, więcéj szczęścia niż zasługi.
— Ależ błąd trwa chwilę?
— I życie trwa chwilę, uśmiechnął się Tumaniewicz, byle reputacyi na życie stało, co po nas nastąpi, co nas obchodzi? Czy pójdziemy do biblioteki, czy pod placki zdaje mi się, że to nieboszczyka gnijącego nie wiele obchodzi.
— Pan więc nie bierzesz na serjo tego, co może najpoważniejszem jest w świecie?
Literat umilkł, chrząknął, potarł czoło i zmienionym głosem zapytał mnie:
— Wiele pan masz lat?
Zarumieniłem się, on ruszył ramionami.
— Doświadczenie uczy wiele, — zawołał, — koniec końcem nie ma na świecie rzeczy serjo, wszystko bałamuctwa.
— Chcesz pan pisać, — rzekł po chwili, — pierwszą rzeczą jest nauczyć się w nic nie wierzyć.
Zasady, wiara, przekonania, są to rzeczy, które w téj drodze ciężą a do niczego nie służą, prędzéj, późniéj trzeba je z bark pozrzucać jak chleby Ezopa.
Zimno mi się zrobiło i zamilkłem, ale Tumaniewicz, któremu szło o to, aby na mnie zrobił wrażenie, tak łatwo puścić mnie nie chciał.
— Co się tyczy literatury uważanéj jako zużytkowanie sił człowieka ku zarobkowaniu na życie, — dodał zaraz, — jest to jeden z tych łatwych, najprzystępniejszych, ale téż najniewdzięczniejszych środków zyskania grosza, do którego jak do piłowania drzewa, bierze się ten co ma ręce a nic nie umie. Wprawdzie i pisać można i nic nie umieć, co pan zapewnie nie jednokrotnie zauważyć mogłeś czytając, ale znowu można miéć talent, pisać, dobrze pisać nawet, i z głodu umrzéć. Talent ten nawet jest w pewnym stopniu przeszkodą i zawadą, ma on zawsze jakiś charakter, jest wymagający, pęta, naraża, robi ci zazdrosnych, a bez niego lekki jesteś jak opłatek, mówiąc słowy Fredry, i choć go nie ma, można to miejsce gdzie on zwykle siedzi tak udrapować, i będzie się zdawało, że on tam być musi.
Do czegóż pan masz zdolność? — spytał w końcu.
— Słabość mam, — rzekłem mu, — do poezyi.
— A! do poezyi, to jeszcze nic, to tylko ospa młodzieńca, wszyscy w danéj chwili są poetami trochę, ale mało kto ospowatym na całe życie zostaje, zresztą poezja to dopiéro symptom wstępny do pisarskiego życia.
W tém zaproszono go do stolika okrągłego, gdzie się śmietanka towarzystwa zebrała, a że sławny był ze swych improwizacyi w różnych rodzajach i jak Bosco nalewał z jednéj butelki wino, porter i serwatkę wedle zażądania, zaproponowano mu ku pociesze słuchaczy aby naprzód zadeklamował co Byronowskiego, potém probowano go w rodzaju Lamartina, daléj zażądano by dał coś na kształt Pola. Tumaniewicz wszystkich poprzedrzeźniał bardzo zręcznie, ale dowiódł, że sam nie był niczem, choć wszelkie barwy tak łatwo przybierać umiał.
Wyszedłem po tym zadziwiającym fajerwerku oślepiony, pomieszany, zachwiany, wątpiąc o powołaniu, nie pojmując by bez głębokich przekonań, tak iść można plewy za ziarno sprzedając i nie miéć zgryzot sumienia.
Nie zraziło mnie przecie to świętokradztwo od zawodu literackiego, który poczynać chciałem bardzo skromnie, wziąłem się do tłomaczeń. Sądziłem, że tu nie narażając się, nie występując samemu, użytecznym być można bardzo. Ale nie sztuka było wybrać i wytłomaczyć, sztuka coś z tłomaczenia zrobić.
Wszystkie drogi znalazłem zaparte i tłumy robotnika na polu, które i połowy rąk stręczących się nie potrzebowało.
Z dnia na dzień musiałem zarabiać tyle ile potrzeba, ażeby z głodu nie umrzéć, — wybierać najtańsze garkuchnie, oszczędzać chleb do ust kładziony i od gęby odejmować aby przyzwoitą miéć odzież, bez któréj się pokazać nie można nawet literatowi.
W szeregi pracowników regularnych, w znane już grona trzymających się za ręce i niechętnie dopuszczających nowych szermierzy, nowemu człowiekowi nie łatwo się wcisnąć, probowałem z wiarą młodzieńczą, cofnąłem się z dojrzalszém przekonaniem, że tak po trosze musi być wszędzie. Witano mnie wprawdzie wszędzie słowy braterskiemi, ale ścieśniały się szeregi aby nie dopuścić nieznanego, trochę z pobudek szlachetnych, więcéj dla tego aby nie zabrakło strawy dla garstki, co sama ledwie okruszynami spekulantów wyżyć mogła.
Nie sądź pan jednak z mojego narzekania żebym to samo złe znalazł, w gromadzie ludzi powołanych lub okolicznościami skłonionych do pisania, trafiłem i na zacnych i na głęboko przekonanych i sumiennych, ale to byli jak ja maluczcy, jak ja ledwie znani i walczący jeszcze, którzy stękali ze mną a pomódz mi nie mogli. Jak wszędzie tak i tu, co było lepszego chodziło boso i dziurawo, szarlatanerja górowała, panowała, rządziła.
Przyczyną tego jest to co wszędzie indziéj, czy to fizjologiczny pewnik, że ludzie istotnie obdarzeni lepiéj, z małemi wyjątkami narzucać się nie lubią, czekają cierpliwi, że ich zasłudze sam los wydzieli stanowisko odpowiednie, gdy tymczasem mniéj uposażeni, trutnie po prostu, krzyczą głośno, szamotają się, drą, napadają, używają wszelkich sposobów aby na wierzch wypłynąć, a jak zawsze, jak wszędzie audaces raczéj niż fortes fortuna juvat. Świat znużony hałasem ulega aby sobie pokój okupić i tak do władzy przychodzą ci, którym o to chodzi, by panować, nie o to by służyć dobréj sprawie, których pędzi prywata, nie chęć być użytecznemi.
Najrzadszym może fenomenem w świecie jest człowiek, któremuby natura dała zarazem i poczciwe serce i umysł wzniosły i charakter niezłamany, któryby szedł naprzód z wiarą gładką, łamał zawady litując się nad ruinami, które robić musi i siłą zdobył cel, który sercem ukochał.
Wkrótce niesmak mnie taki ogarnął, że zapomniawszy już nieco o tém co ucierpiałem dawniéj, znowu zapragnąłem raczéj skromnego, pańszczyzną pedagogiczną zarobionego chleba, niż téj wojny, wydającéj mi się uwłaczającą, i dociskania się do miejsca, które mi się może z prawa należało.
Pojechałem więc na wieś, widziałeś mnie tam pan i niepotrzebuję mówić mu jaką goryczą napojono najętego człowieka, który cierpiał póki sił stało, aż ostatnia nitka cierpliwości w nim pękła.
Co ze mną się tam stało, dzieje się codzień z tysiącem; nie przypisuję sobie bym lepiéj od innych znosić umiał, alem z przykładnem zaparciem się miłości własnéj wytrzymałem dopóki tylko mogłem i umiałem...
Naprzód, ale znasz wszakże państwa Ciemierzyckich?
— I tak dobrze ich znam, żem się wydziwić nie mógł, — odparł Feliks, jakeś ty u nich mógł wytrwać tak długo. Łaskaw jeszcze jesteś, że mówisz państwa Ciemierzyckich, gdy w istocie należałoby powiedziéć panią Ciemierzyckę. Prawdą a Bogiem on sam jak ja (tu uśmiechnął się Feliks) — abdykował... z tą tylko różnicą, że ja mam zacną i poczciwą a nieszczęściem trochę chorowitą żonę, on zaś grzechotkę i sekotnicę, któréj pierwszy pada ofiarą.
— Więc pan wiesz i rozumiesz com ucierpiał z dzieciakiem, dumną i zgryźliwą matką, dosyć głupim ojcem i trzema staremi pannami ciotkami którym na nieszczęście przyszło do głowy, że powinienem się był koniecznie z jedną ożenić.
— Pierwszy raz słyszę, — rozśmiawszy się rzekł Feliks.
— Niestety, tak było! — z westchnieniem odparł Teoś, — proszę sobie wystawić moje położenie w tym domu. Trzy stare panny, to cała legia naturalnych szpiegów, zawojowany maź, zepsuty synalek i jejmość, która literalnie z gniewu i wielomówstwa do zapienienia niekiedy przychodziła!! Zrazu pani patrzyła tylko i dosyć jeszcze grzecznie rzuciła niekiedy słówko, mąż udawał przed nowo przybyłym wielowładnego potentata, trzy ciotki sznurowały usta usiłując sobie ukraść lat dziesiątek; synek się trochę obawiał, ale ten miodowy miesiąc nauczycielstwa trwał niedługo; naprzód mój wychowaniec podniósł chorągiew buntu, następnie ojciec wydawszy się ze swą słabością znienawidził mimowolnego jéj świadka, w ostatku z kolei odpadać mi zaczęły sprzymierzone ciotki po jednéj, od najstarszéj począwszy, która pierwsza wyrzec się musiała marzenia. Pani powoli coraz ostrzejszego dobierała na mnie mundsztuka, ale z początku postanowiłem był wytrwać i znosiłem, co spadło, jakbym na progu domu wszelkie uczucie zostawił.
— Ależ ciotki, — przerwał Feliks, który rad był, że się chwilę mógł pośmiać, — powiedzże mi historją ciotek?
— Chcesz pan renovare dolorem, — rzekł Muszyński, kiedyśmy się już rozgadali, mówmy wszystko. Znasz pan te trzy ciotki, trzy parki Michała Anioła, chude, wysokie, spiczaste, żółte i straszne, z temi fizjognomiami, których dawny wdzięk młody zmienił się w odstraszający wyraz gniewu przeciw całemu rodzajowi ludzkiemu; wiecznie udające słodycz a sączące żółć... trzy ciotki, z których najmłodsza liczyła lat czterdzieści... a najstarsza nie wyrzekła się jeszcze słodkich nadziei kobierca i miłości przy księżycu. Wpadłem w ich szpony i trzeciego dnia po przyjeździe poczułem, że rozpaczliwy stan może wywołać w tych zawiędłych sercach uczucia niebezpieczne, bo zawsze zemstą się kończące. Postanowiłem więc oblać się lodem i przepasać obojętnością niezwyciężoną.
Przez tydzień trwały popisy czułości serc, historye przedpotopowe poświęceń do jakich były zdolne, dalekie alluzje o zdradzie i doznanych nieszczęściach, cały szereg strategicznych ruchów poprzedzających zwykle kampanią.
Znasz pan nadto ludzi, byś się nie domyślił, że każda z trzech ciotek usiłowała mi dowieść naprzód iż jest łagodną jak baranek, bo zwykle człowiek z tem wychodzi na harc czego mu najwięcéj braknie — potém że zdolną jest do najnamiętniejszéj miłości, nareszcie dawały mi do zrozumienia, że przypadkowo tylko może trochę staro wyglądają — ale w istocie są w kwiecie miłości; w ostatku starano się wzbudzić we mnie wiarę, że gorąca miłość nie potrzebuje dla nich ballastu worków z talentami i szumnych tytułów... że chatka w lesie... dla dwojga serc przebitych strzałą amora, jest zaczarowanym pałacem... Byłem głuchy uparcie jak ten który słyszéć nie chce. Powoli z pieśni pochwalnéj rzuconéj na cześć moją, zmieniając ton poczęły przechodzić w powątpiewania o szlachetności mych uczuć, o sercu.. i o intelligencyi.
Spadałem codzień z wysokiego piedestału, na którym mnie chwilowo umieściła nadzieja.
Pierwsza panna Albina zrozpaczyła o mnie i osądziła wartogłowem, następnie potwierdziła ten wyrok panna Malwina... i przyjęła panna Helena... Gdy wszystkie trzy zastępy obróciły się przeciwko mnie, byłem zgubiony... Spisek malca, ojca i trzech ciotek, pod naczelnictwem pani saméj zawiązany, wyczerpał w końcu ostatnią kroplę cierpliwości... Głuchy, ślepy, bezwładny, posłuszny, przybity, robiłem co tylko chcieli, uginałem się pod największemi ciężarami, brałem na ramiona coraz nowe, w końcu gdy ze mnie już i ekonoma i pisarza i lokaja robić poczęto... musiałem podziękować i wracać na moje pustkowie.
— Mój drogi, spytał pan Feliks, który jak wszyscy próżniacy ploteczki robił... ale jakże? czy przyszło do wyraźnych oświadczyn ze strony ciotek? czyś miał to okrucieństwo by im choć dnia, choć godziny nadziei nie dać?
— Byłem jak skala, rzekł Muszyński, rozbiły się o mnie pociski oczów, strzały słów, i gromy westchnień.
— Nawet panny Haliny?
— Nawet Haliny... Dobiło mnie to, że posądzony zostałem o jakieś uczucie dla osoby innéj... uczucie, które złapano w powietrzu i odgadniono tym przedziwnym instynktem zazdrości kobiecéj, która równa się jasnowidzeniu... Od chwili gdy się przekonano, że mogę kochać a nie kocham ani Albiny, ani Malwiny, ani Haliny... zostałem odrzucony i wyklęty... anathema! Nie było ratunku, przebaczenia, litości... zbrodnią było nie kochać wcale, ale zakochać się w kim innym... potrójnym występkiem! zgrozą! zdradą... odstępstwem... Natychmiast odkryto, że nawet nie byłem szlachcic czego nie taiłem, że mój pobyt w domu mógł szkodliwy wpływ wywrzéć na herbowne dziecko... że mogłem być napojony maxymami proletarjuszowskiego pochodzenia... I otoż dla czego musiałem znowu wędrować.
Milczeli chwilę.
— Ale możeż to być, przerwał Narębski, ażeby już literatura tak nic swoim dzieciom nie dawała, prócz pośmiertnego wieńca i grobowego kamienia? Mnie się zdaje, żeś pan zrozpaczył zawcześnie, że widzisz zanadto czarno... to co jest może nie białe, może szare ale nie tak przepaściste i nieporatowanie pogrążone w ciemnościach.
— Być bardzo może, — odparł spuszczając głowę Muszyński, smuci mnie tylko nabrane przekonanie, że tu prawie nieodzownie komedję grać potrzeba, a ja tego nie umiem wcale. Drugi raz znowu zwracałem się do nauczycielskiego chleba, i nie lepiéj mi się udało, teraz go już probować nie myślę.
— Ale ba... przerwał Narębski zawsze łakomy na opowiadania, mówże no mów, jakeś drugi raz pojechał i powrócił raz drugi... ty opowiadasz tak dobrze...
— Niestety, zanadto ból świeży jeszcze, abym się zdobył na wesołe o nim opowiadanie, rzekł Teoś, a historja krótka i pospolita... Nastręczyło mi się miejsce na wsi, niepomny pierwszego zawodu przyjąłem je. Tu już nie trzy ciotki sprzymierzone aljansem świętym, ale całkiem inną przeciwko sobie znalazłem koalicję.
Poczciwy szlachcic, który mnie wezwał dla zajęcia się wychowaniem dwóch synów i trzech córeczek w dodatku, jakkolwiek najlepszy w gruncie człowiek, skutkiem odosobnienia tak był zardzewiały, tak zaufany, że sprowadzając sobie nauczyciela z Warszawy, dostanie człowieka który mu przyjdzie z grammatyką, historją i językami, ale tabula rasa bez żadnych własnych przekonań, iż od razu począł sobie ze mną, jak z zaprzedanym niewolnikiem z Tacytowskich czasów, coby był na pamięć umiał Homera, jak z posłuszném narzędziem i oficjalistą obowiązanym nie miéć ni głowy ni serca. Już mu się to od razu niepodobało, żem pierwszego dnia wyrzekł jasno zasady od których nie mogłem odstąpić, i żem biorąc parę tysięcy złotych za to by uczyć, chciał zachować jeszcze niezależność i zagwarantować nienaruszalność sumienia. Dzieci miałem wychowywać wedle programmu ojca, matki, stryja, i księdza proboszcza, a nie wedle mojego własnego — dwa te zadania trudno się jakoś z sobą godziły.
Jam chciał miéć z nich ludzi, oni głównie szlachtę po dawnemu z zasadami wyosobnienia i zamknięcia w ciasnych pojęciach jednéj klassy, krwią, posłannikiem, ideą, szlachetnością dźwigniętéj na stanowisko wyłączne.
Powtarzam panu, nie byli to źli ludzie, ale się urodzili w purpurowych togach patrycjuszowskich, których zrzucić nie chcieli, nawet dla zbawienia ogólnego... W pierwszych zaraz dniach, dało mi się uczuć, że nie łatwo pogodzę się z niemi, wszakże nie rozpaczałem jeszcze, alem postrzegł wkrótce, iż gdzie nie ma żadnéj spójni i wspólności choćby jednéj idei, tam zgoda niepodobieństwem.
Starałem się zejść w rozprawach z niemi do zasad chrześcijańskich, dowodząc im że je zapoznają... spodziewałem się, że choć ewangelicznym prawdom nie zaprzeczą; okazało się wszakże, iż te prawdy brali ku swemu pożytkowi na odwrót. Naprzykład chcieli pokory, ale ją nakazywali drugim względem siebie, żądali pobłażania, ale nie myśleli go praktykować, tylko z niego korzystać; unosili się nad miłością chrześcijańską, ale pragnęli by ich kochano i poświęcano się dla nich, a o wzajemności mowy nie było.
Z tych zasad wychodząc, sądzili że za dwa tysiące złotych kupują sobie prawo nietylko rozrządzać czasem moim i pracą, ale kierować przekonaniem, naginać moje myśli, posługiwać się wreszcie mną jak niewolnikiem używając i nadużywając.
Tym razem koalicję stworzył ojciec, chcący przedewszystkiém być głową absolutną domu, matka która w nim widziała wyrocznię i ksiądz proboszcz przyjaciel domu zacny człowiek, ale zacofany i w średniowiecznym porządku świata widzący ideał teraźniejszości i przyszłości. Dysputa była niepodobieństwem, bośmy się rozchodzili w danych pierwszych, których ja przyjąć nie mogłem, które odemnie znowu przyjęto tylko za dowód niebezpiecznéj demagogii i nieukorzonego ducha. Starano się więc nie rozprawiając zgnieść mnie wymaganiami... zastosowałem się do nich w słusznéj mierze, gdy ją przeszły, stanąłem jak ściana żelazna. Sprobowano przełamać opór, byłem niezwyciężony... Proboszcz uznał mnie obłąkanym, oddając sprawiedliwość moim zasadom, że w nich trochę prawdy na okraszenie mnóstwa błędów znajdował, i gdym odmówił wpajania w dzieci tego czego nie uznawałem za dobre, skłóciliśmy się mocno. Szło o to żem był do kwartału dobyć obowiązany, trzymano się tego z początku, potem gdy codzień życie dla obu stron stawało się nieznośniejszem, a każde słowo rodziło spory kończące się okrutnemi gniewy, musiałem wreszcie ustąpić.
Wina po trosze jest moja, przyznaję... ale dużo w tem i położenia nauczyciela domowego. Machiny żądać po nim niepodobna, cierpieć zaś wroga swoich przekonań, pojmuję, że się nie godzi. Rodzice chcą mieć dzieci do siebie podobne, nauczyciel pragnie je zbliżyć ku sobie... tamci mają za sobą prawo rodzicielskie, ten głębokie przekonanie... zgoda nie możliwa. W szkołach gdzie nauczanie idzie trybem przez kraj przyjętym i dla wszystkich jednym, usuwa się ta niedogodność, w domu potrzeba dobierać nauczycieli do koloru swoich zasad. Państwo X. sądzili po staremu, że człowiek co bierze dwa tysiące, wyrzeka się siebie, sumienia i wszelkiéj osobistéj inicjatywy, musieliśmy się więc rozstać, gdy ja wcale inaczéj obowiązki człowieka pojmować przywykłem. Otóż jak i dla czego znienawidzony wkrótce w tym domu, w którym za płatnego sługę nie chciałem uchodzić, musiałem z niego ustąpić.
Teraz znowu jestem na bruku, mówił daléj Teoś, jak pan widzisz, nie mając co począć z sobą.
— Ależ to nie może być... byś z taką energją jaką w tobie widzę, rady sobie nie dał.
— Różnie bywa, rzekł Teoś... ale nie mówmy lepiéj o tem.
— Owszem mówmy, mówmy, — przerwał Narębski...
— Wierz mi pan, że mówić o czem nie ma... po chwili z oznaką zniechęcenia dorzucił Muszyński — czuję że jestem na fałszywéj drodze, ale dziś zawrócić się niepodobna, wychowanie nie usposobiło mnie do niczego wyłączniéj, z biedy muszę być literatem. W pojęciach o pracy umysłowéj jest podobno jeden wielki fałsz zasadniczy. Rzucają się do niéj większéj części ludzie bez chleba i przyszłości, którym szukanie strawy przeszkadza do pracy, lub praca głodem zamarza. W porządniéj i logiczniéj urządzonem społeczeństwie, zakazanem by niemal być musiało obierać zawód taki, bez kwalifikacji niezależności; żądałbym dla literata kaucji takiéj przynajmniéj by z głodu nie umarł i choćby jaką taką suknię na grzbiecie miał zabezpieczoną. Bogaty może pracować łatwo i oddać się cały pracy niewdzięcznéj, bo jeśli gdzie to tu dwóm naraz panom służyć nie można.
— Tak, ale jeśli się czuje powołanie.
— Jeśli się je czuje gorąco... mówię może przeciwko sobie — to się walczy i nie stęka... Na nieszczęście często bez powołania wewnętrznego, bez tego głosu który wyznacza drogę, obiera się ją tylko w fałszywem przekonaniu, że ona prowadzi do chleba i sławy razem, a nie otrzymuje się ani razowéj kromki pierwszego, ani osuszka drugiéj.
Na tem rozmowa chwilę została przerwana; pan Feliks spójrzał, westchnął, byłby mówił może bo miał nawet w téj chwili wiele myśli, ale mu się leniło ust otwierać i długo dowodzić, uspokoił się więc wewnętrznie argumentem, że pewnie by Muszyńskiego nie przekonał, i spytał tylko:
— Cóż więc poczniesz kochany Teosin?
— O tem jeszcze dobrze sam nie wiem, odparł młody chłopiec, pójdę zapewne drogą obraną szczęśliwie czy niefortunnie, choć wiem że nie zajdę daleko. To co widzę, nie zraża mnie, czuję że to epoka przejścia nie tylko w ideach ale w ludziach, że runie co stać nie warto, a lepsze nastąpi, że sumienie zapanować musi, a komedja skończy się wreszcie, gdy kurtyna podarta na brudną zapadnie scenę.
— Ale tym czasem? dodał przyjaciel... słuchaj no... ot tak, szczerze... bo ja cię kocham, czyby ci czem dopomódz, podeprzéć, popchnąć nie można? ułatwić drogi? zawiązać stosunki? mów... uczyniłbym chętnie cokolwiek jest w mojéj mocy...
Ofiara zrobiona była po przyjacielsku i tym tonem serdecznym, który niedopuszcza obrazy, a wywołuje wdzięczność.
Teosiowi łza zakręciła się w oku, ale głowę podniósł, potrząsł czołem i biorąc za rękę Narębskiego odpowiedział z godnością:
— Rozumiem ofiarę, ale spodziewam się, że pan kochany pojmiesz odmowę; na miejscu jego tak samo bym uczynił, w mojéj będąc skórze tak byś zrobił jak ja. Chcę być winien wszystko sobie, pracy własnéj, choćby dla tego żebym wyprobował czy mam siły, czy potrafię pracować. Z głodu nie umrę... mogę czekać śmiało.
Narębski milcząc ścisnął dłoń sobie podaną, zarumienił się trochę, ruszył z lekka ramionami, kilka razy usta otwierał i zdawał mocno zmięszany tem co chciał wyrzec a niemógł. W ostatku zebrał się na odwagę jak wszyscy słabi z impetem przyskakując do Teosia, i szybko wołając.
— Na co to dłużéj taić? otwarcie mówmy... ty kochasz Manię?
Muszyński zarumienił się, zmięszał, cofnął, zagryzł usta, ale opamiętawszy prędko, odparł.
— Do czego to pytanie?
— O! wierz mi, nie z próżnéj ciekawości — zawołał Narębski, któremu usta drżały, ja potrzebuję wiedziéć o tém.
— Słuchaj mnie pan więc... rzekł powoli przychodząc do siebie Muszyński — ja sam nie wiem czy ją kocham, bo samego siebie o to spytać nie śmiałem. Serce mi bije... czuje że mógłbym ją kochać, że puściwszy cugle sercu kochałbym ją do szału... ale znam położenie moje i obowiązki, nie odważyłem się nigdy okazać jéj że miłość ta w sercu mojem jednem wejrzeniem zasianą została i rozbujała na jasny kwiat, którego ludzkie nie zobaczy oko; nie sądź pan, błagam cię, ażebym egoista występny dla woni i blasku tego kwiecia zaparł się powinności moich, chciał jéj los zagrodzić i ją poświęcić myślał dla siebie... Ona warta innego szczęścia, innéj doli niż ta która dla mnie jest zgotowana, ona je znajdzie... jabym się sobą brzydził, gdybym śmiał miéć nadzieję... kocham ją miłością ojca, brata, opiekuna... ale wiem że niemogę marzyć o przyszłości...
— Dla czego? zawołał popędliwie Feliks — dlatego żeś ubogi? Byłżebyś dla drugich tego przekonania, że koniecznie muszą miéć zapewnione jutro, którego nikt wszakże niema, obawiałżebyś się walki? wzdrygał na pracę?
— Ubóstwa nie obawiam się dla siebie, rzekł Muszyński, ani jutra, ani pracy, ale pojmuję, że biorąc kobietę na barki, potrzeba mieć już coś więcéj niż nadzieję, trzeba miéć choć kawałek ducha, choć jakie takie gniazdko, choć maluczki kącik i pewniejszy chleb, lub choć pewną pracę; ale ja...
Teoś smutnie zwiesił głowę...
— No! no! i co więcéj jeszcze? uśmiechając się spytał Feliks.
— A! przedewszystkiem, rzekł Teoś, trzeba miéć pewność serca.
— O tem albo ci powie przeczucie które nigdy nie myli, odparł Narębski, albo ona sama; ale zdaje mi się, że lepszego wyboru zrobić nie mogła, i musiała spostrzedz płomieniste wejrzenia.
— Płomieniste! oburzył się Muszyński.
— Myślisz więc, że gdzie ogień się pali, tam blask jego utaić można?
— Jam nie śmiał spojrzéć!
— Powiedz, nie chciałeś, aleś patrzał i ogniście spoglądał mimowoli. Oto jednak mniejsza, uśmiechając się mówił daléj Narębski — co się tyczy Mani...
Tu się zaciął, rumieniec mu na twarz wystąpił i potwierdził tylko co wyrzeczone zdanie, że gdzie jest ogień, tam płomienia ukryć niepodobna.
— Co się tyczy Mani — rzekł zmięszany... wiesz zapewne że jest sierotą, bez ojca i matki, bez rodziny, wszyscy dawno poumierali... Wzięliśmy ją z miłosierdzia do naszego domu, wychowało się to jak własne dziecię, pokochaliśmy ją serdecznie; a dziś gdyby ją wydawać przyszło... nie puścilibyśmy w świat, nie obmyślawszy coś dla niéj.
Ja przynajmniéj, dodał cicho, czuję się do tego najmocniéj obowiązany.
— Tem gorzéj, rzekłMuszyński, nie jest ubogą jak ja, nie podałbym jéj ręki, na któréj się wesprzéć powinna, sam w jéj dłoni szukając podpory... mam dumę proletaryusza.
— Jakto i więcéj dumy niż miłości? spytał Narębski, który tembardziéj naciskał go, im tamten zdawał się uparciéj wycofywać.
— Miłości jeszczem w sobie nie zbadał, uczciwe uczucie godności i poszanowania siebie, mam za obowiązek... Ubogi musi głowę nosić wysoko, wysoko serce, a jak wy złotem, on się dumą siły własnéj okrywa.
— Więc nie kochasz jéj?
— Dla czegóżbym miał taić... czuję że ją kocham... ale przed miłością idzie obowiązek...
Zresztą ta miłość nasza, moja, nie jest wcale siebie pewną, nie wyprobowaliśmy jéj przez łzy i cierpienie, nie doszła nawet do słów, do wyznań, objawiła się zaledwie rumieńcem, domięszaniem, wejrzeniami kradzionemi. Daléj iść sumienie mi nie dozwala, jéj skromność... Nie sądzę żeby mnie pokochać mogła, nie czuje się jéj godnym; sam powtarzam ci, niewiem czy marzenie o ideale nazwać się może miłością.
— Tyś szczery zemną i ja będę z tobą otwartym, rzekł zawahawszy się znów chwilę mąż Samueli z ciężkiem westchnieniem, żona moja Teosia, najlepsza kobieta w świecie, ale to nieszczęsne jéj zdrowie humor biedaczce popsuło, nigdy się na skromnéj, cichéj Mani poznać nie mogła, prawdę powiedziawszy, jakoś nie bardzo ją lubi, czasami trochę męczy... mnie to położenie sieroty cięży na sumieniu, radbym ją od troski, od téj zawisłości uwolnić... chciałbym ją wydać za mąż... Tyś mi się podobał, poczułem w tobie serce... sumienie... pomógłbym wam... gdybyście...
I daléj mówić nie mógł, bo mu się jakaś łza w oku zaplątała, którą potrzebował ukryć spiesznie. Muszyński ścisnął go za rękę podaną.
— Dość... zawołał, nie kuś mnie pan, uczciwy człowiek nawet szczęściem od uczucia obowiązku odwieść się dać nie powinien. Jeszczem ja na spokój nie zasłużył, nie zapracował na szczęście, poczekać muszę, ale któż wie? może przyjdę przypomnieć ci choć nie obietnicę pomocy, to położone we mnie zaufanie... Od dziś dnia masz pan w tem sercu — uderzył się w pierś szeroką... niewygasłą wdzięczność — nie mówmy więcéj o tem.
— Ha! rzekł smutnie Feliks — nie wiesz i wiedzieć jeszcze nie możesz jakim dowodem ufności i wiary w tobie była moja ofiara... rób jak chcesz, jakeś powinien, ale wierz w przyjaźń moją, rachuj na nią.
I milcząc poszli daléj oba, a Narębski zagadał już o czem innem.
Gdy się to dzieje w alejach, pani Samuela i Elwirka zwyczajem swoim siedziały na balkonie robiąc przegląd różnorodnego świata, który płynął ku Szwajcarskiéj Dolinie i Łazienkom.
Elwira miała może powód niejaki rozpatrywania się w Warszawiakach, starając się między niemi odszukać, ale powiedzmy wprzódy, kogo.
Pół roku przedtem panie nasze, mimo słabego zdrowia Narębskiéj, znajdowały się w Lublinie w czasie karnawału, a panna Elwira wesoła i ochocza, powszechne tam zyskiwała oklaski. Lecz była to jedna z tych istot, które się ogólnie wszystkim podobają swoją świeżością, młodością, weselem, a w nikim głębszego uczucia obudzić jakoś nie mogą. Pora zaś nadchodziła, w któréj o to głębsze uczucie, o nadzieję męża zaczynało wielce iść matce i córce.
Wszystka młodzież mniéj więcéj, nadskakiwała jéj, prawiła grzeczności, czasem się posuwając aż do żartobliwych alluzji, do sentymentu, ale żeby kto tak chciał powzdychać, zapłakać, zakochać się na serjo, tego Elwira mimo najszczerszych starań i poszukiwań, dokazać nie mogła. Prawdę powiedziawszy i ją melancholja uczuciowa byłaby wiele bardzo kosztowała; robiła czasem minkę smętną, probowała się zamyślać, usiłowała wzdychać i oczy zawracać, cóż kiedy wśród tych exercycji najczęściéj parschała śmiechem, ledwie kto, gdzie, z daleka szepnął słówko weselsze.
Od lat już kilku i matka i ona czyniły postrzeżenia i próby nad otrzymaniem w jak najłatwiejszy sposób jak najlepszego męża, ale pretendent dotąd był dla nich istotą mystyczną... nie wierzyły już żeby jakakolwiek panna za mąż pójść potrafiła.
Elwira była przecież piękna, młoda, jedynaczka, majętna, zdawało się, że niemogło być nic łatwiejszego jak męża dla niéj wyszukać i to nawet z szykanami, wedle wyrażenia matki, tym czasem nie znajdowano lepu, na któryby się wziął.
Polowano już na kilku, zdawało się nawet, że się nieco podkochali, zaczynali bywać, uśmiechać, prawić grzeczności, przywozić bukiety, potem jedną rażą kawaler pierzchał i głęboka cisza zalegała salony, a panna Elwira tupała nóżką w posadzkę i gniewała się bez przyczyny na cały rodzaj ludzki, nie wyjmując kobiet, które jéj przeszkadzały. Przyczyny tych dezercji nie było sposobu odkryć, matka choć chora starała się być grzeczną i jak najmniéj stękającą, ojciec robił co mu kazano i mówił nawet na komenderówkę, Elwirka dopuszczała się lekkich ręki uścisków, wszystko darmo.
Otóż tego roku w Lublinie, gdy państwo Narębscy przybyli na karnawał nie bez myśli małego polowańka na zięcia, jednego bardzo pięknego wieczora, zjawił się na sali mężczyzna, który wszystkich oczy obrócił na siebie.
Naprzód to było za nim, że go nikt nie znał, prócz kogoś, który z nim na poczcie w drodze z Warszawy przypadkową zrobił znajomość i wprowadził na publiczną zabawę, nikt nawet o nim nic pewnego dowiedzieć się nie mógł; powtóre uderzał nadzwyczajną pięknością rysów, szlachetnością postawy, wdziękiem jakimś pańskim, który go cechował i odznaczał.
Był to mężczyzna lat może dwudziestu kilku, najwięcéj trzydziestu, dość słuszny, postawy wojskowéj, szykownéj bardzo, ruchów giętkich i łatwych, z czarnym włosem i oczyma, rysów twarzy wybitnych i arystokratycznych, a wyrazu bardzo miłego.
Można było zarzucić tylko temu obliczu jakby z za fryzjerskiéj wyjętemu wystawy że było do zbytku regularne, nieco chłodne, za mało może indywidualne, że i włos i wąs i bródka nazbyt starannie ułożone zdradzały pokorne modzie posłuszeństwo; lecz sądzono powszechnie, że ta maseczkowatość dawała mu minę wielce pańską.
Na balu, wśród którego ubiorem wykwintnym, tańcem, manierą, francuzczyzną celował między wszystkiemi lwami z nad Wieprza, nazwały go panie poglądające nań ciekawie, piękną maseczką. Był to kalambur stworzony przez jedną uwiędłą, starą pannę, która od lat kilku poczęła chorować na dowcip, przestawszy boleć na serce.
Jakby na złość wszystkim, podrażniwszy sobą ciekawość karnawałowych gości, piękny nieznajomy tak zręcznie się ukrył i wyniósł, że nikt, ale to nikt, dowiedzieć się nie potrafił ktoby to mógł być. Słuszną z resztą ciekawość posunięto aż do małego śledztwa i badania w domu zajezdnym, w którym znaleziono nieczytelnie bardzo, ale zamaszysto okrutnie zapisane nazwisko, i tę pewność, że na powrót udał się do Warszawy. Ze szczegółów udzielonych przez Kellnera, szwajcara, posługacza w traktjerni i gospodarza domu, wnosić tylko było można, że straszliwie musiał być bogaty, bo pieniędzmi sypał i wygódek sobie nie żałował, a na wszystko się uskarżał, nawet na najparadniejszy pokój hotelu, który od niepamiętnych czasów na same zasługiwał pochwały. Z kilku słów wyrzeczonych przez pięknego nieznajomego nieostrożnie, domyślano się Warszawianina, na chwilę nie wątpiąc, że to był ktoś z arystokratycznéj sfery towarzystwa, pchnięty dla interessu do Lublina i chcący się incognito zabawić.
Domysłów było bez miary i gdyby nie to, że mówił po polsku czysto i pięknie, językiem, zdradzającym oczytanie, miano wielką ochotę wziąść go za jednego z książąt Sax-Cobourgh, z powodu, że kropla w kroplę podobny był do jednego z nich, sztychowanego w kalendarzyku Gotha, ku zbudowaniu następczyń tronu, chcących przystojnego i niezawodnego męża. Hypoteza ta jednak upadła niezrobiwszy wrażenia; a zawsze z honorem było, zyskać uznanie podobieństwa do tak dostojnego pierwowzoru!
Niewiadomo już jak się to stało, że ów do Cobourgha podobny nieznajomy, zbliżył się, nie będąc formalnie prezentowany do Elwiry, że potrafił z nią zawiązać rozmowę, i nie przez jeden, ale przez trzy po sobie następujące wieczory, wyraźne jéj dawał pierwszeństwo nad innemi pannami, które w stronę czarnowłosego królewicza, słodkiemi poglądały oczęty.
Doszło nawet do tego, że nietylko z sobą mówili, ale szeptali, że ona w końcu miała spytać go zręcznie czy się jeszcze zobaczą kiedy na bożym świecie, że on, okrywszy się grubą tajemnicy zasłoną, która mu nowego dodawała wdzięku, wzniósł oczy i niebios o to zdawał się prosić, nieśmiejąc tak błogiéj żywić nadziei.... że Elwira ostatniego wieczora przez pół kwandransa widocznie była zasmuconą, a on odchodząc dźwigał ciężar boleści na ramionach i rękę trzymał na sercu.
Stara panna jednak z właściwą kostycznością utrzymywała że dłonią nie serce ale spadającą pochwycił lornetkę, i ostatni rys został punktem spornym...
Czy się doprawdy zakochał śmiertelnie w Elwirze, trudno było o tem sądzić, zwłaszcza że tak znikł kamforowym sposobem, ale że Elwira nieco na niego musiała rachować, nie zawodna, a może nawet wyjazd gwałtowny do Warszawy za panem Narębskim, nie był bez pewnego związku z tą karnawałową znajomością.
Spodziewano się po cichu, gdzieś, kiedyś, jakoś zobaczyć go w Warszawie, może się o nim przypadkiem dowiedzieć, zręcznie stosunek balowy uczynić bliższym i ściślejszym, pochwycić i bądź co bądź nie puścić. Matka była prawie pewna, że się to udać musi, córka tem tylko żyła, obie marzyły nie wstrzymując się wcale i na rachunek nieznajomego tworzyły sobie dosyć nieprawdopodobne bajeczki, które je bawiły szarą godziną. Nie było imienia znajomszego i głośnego w dziejach któregoby mu z kolei nie dano, żadne do tak pięknéj twarzy nie zdawało się zanadto. Matka upatrywała z kolei mnóstwo podobieństw do widzianych w życiu portretów, córka rumieniła się z radości i nie sprzeciwiała wcale. Nie wątpiono bynajmniéj o tytule.
Pierwszych dni z balkonu Samuela i Elwirka szukały go napróżno oczyma, chociaż kilka razy już zdało się im, że go były postrzegły; czekały nań trzeciego i czwartego dnia nadaremnie, nareszcie powiedziały sobie, że potrzeba cierpliwości i wytrwania, a zguba znaleźć się musi. Niezaręczam żeby Elwira, choć nie do zbytku pobożna, nie rozpoczęła na tę intencję, nowenny do świętego Antoniego, patrona, jak wiadomo, zgubionych przedmiotów.
I dnia tego, o którym mowa, myślała może Elwirka o pięknym nieznajomym, a westchnienie, z jéj wcale do westchnień niestworzonych piersi, wyrwało się ciężkie w ulicę, lecąc w dalekie światy, na których westchnienia daremne mieszkają, gdy razem prawie z tym wybuchem tęsknoty, krzyk się dał słyszéć z balkonu. Elwirka rzuciła się ku matce siedzącéj na progu salonu, Samuela co prędzéj do osłabionego oka przyłożyła lornetkę, i idąc za nieśmiałem wskazaniem córki, postrzegła, tego! tak jest, tego samego o którym obie marzyły.
Jechał on na bardzo pięknym koniu gniadym, białonóżce, osiodłanym najskrupulatniéj po angielsku, wymytym, wyczesanym, wychuchanym, połyskującym, z takim wdziękiem i swobodą kierując rumakiem, który się zżymał i podskakiwał swawolnik, że aż miło nań było patrzeć. Bo młody mężczyzna, mówcie co chcecie, najpiękniéj wygląda na koniu, a kiedy jeszcze wierzchowiec arab, ma stepową krew w żyłach, nie wlecze się opuściwszy uszy, a jeździec umie nim kierować, a znać w obu młodość, siłę, ogień, i fantazją dziarską, to najwymuskańsza lalka salonowa, niech się schowa przy opalonéj twarzy dziecka starych wojaków. Tylko że to teraz, przy bardzo widać zmienionym klimacie i różnych wpływach atmosfery, rzadziéj ujrzyć młodego na koniu niż na krzesełku i ci co najzgrabniéj chodzą, jeżdżą najgorzéj.
Ale powróćmy do bohatera, boć na takiego zakrawa piękny nieznajomy.
Miał on na sobie ubranie do konia ostatniéj mody, zrobione kształtnie i starannie, miękkie buty, angielski rejtrok, czapeczką nie mniéj angielską aksamitną, a wszystkie szczegóły jego stroju i przybory konne wskazywały że dbał wielce, aby się pokazać wytwornie, i wiedział iż mu z tem musi być ładnie.
Piękny jeździec zwrócił też oczy nietylko tych pań, ale i wszystkich przechodzących; panie i panowie zatrzymywali się aby nań popatrzeć, ulicznicy świszcząc stawali i brali się pod boki niby naśladując postawę jego na koniu, a podrygując kolanami, z ochoty przejechania się podobnież, choćby raz w życiu, z okien wszystkich piętr pokazywano go sobie palcami... robił widocznie wrażenie, na które jednak wcale się zważać nie zdawał.
Koń też nie zajmował go zbytecznie, bo jeździec nim władał z niezmierną swobodą, i miał czas na wszystkie oglądać się strony, ledwie jednym palcem dotykając cugli.
W téj pielgrzymce po domach dosyć obojętnemi odbywanéj oczyma, wzrok jego padł na ów balkon z którego panie przyglądały mu się z sercem bijącem, uśmiech okrasił jego piękną twarz męzką, zdjął żywo czapeczkę, i ukłonem niezmiernie grzecznym, niezatrzymując się wszakże, dał im znać że je doskonale poznał.
Elwira zarumieniła się okrutnie, matka zmięszała i zaczęła poprawiać coś około czepeczka, obie ledwie wytrzymały żeby go z balkonu nie interpellować. Ale nieznajomy użył w téj chwili swojego konia, który poskoczył i puścił się małego galopka, jakby od uroczych wdzięków, chciał uciec daleko.
Ten popis był trochę parafiański, ale go można było przypisać wzruszeniu mimowolnemu, i Elwira widziała w tem tylko uczucie którego koń był niezgrabnym tłumaczem.
— A! Mamo! kochana Mamo! to on! to on! zawołała odwracając się żywo do matki równie jak ona rozweselonéj upragnionem zjawiskiem.
Widział nas! wie o nas! okiem rzucił na numer domu, możemy być spokojne, że teraz zrobi już pewnie z nami znajomość.
— Niema wątpliwości! poczęła przechadzając się szczebiotać Elwira, że to jest jakiś niezawodnie wielki pan! A! cóż to za koń! jaki ubiór, jaka dystynkcja! Czy uważała mama szpicrutę którą trzymał w ręku... a jaką śliczną czapeczkę miał na głowie, i jak mu w niéj do twarzy!
— Ale cichoż, cicho! bo na nas z okien i balkonów sąsiednich zwracają oczy!... widzisz jak się tam już śmieją.
Elwira rzuciła zagniewanem okiem i ujrzała w istocie dwie panie i pana jakiegoś, którzy lornetując balkon sąsiedni śmieli się gestykulując i okazywali pociechę prawie nieprzyzwoitą chociaż tłumioną.
To ją jakby zimną wodą oblało, a potem ukropem gniewu.
— To zazdrość moja kochana mamo, zawołała, to zazdrość, widzą że znamy tego pana i niemogą się od niéj powstrzymać, mam ochotę pokazać im... marchewkę.
I stanęła w dumnéj postawie śledząc daléj oczyma nieznajomego, którego koń skakał ciągle nie dając się powstrzymać. Mnóstwo wejrzeń ciekawych leciały za nim pogonią.
— Teraz, dodała z powagą matka... gdy wiemy że jest w Warszawie, gdy on się o nas dowiedział, Elwiro! pamiętaj... reszta od ciebie zależy.
Panienka westchnęła tylko, matka mówiła daléj, udzielając jéj zaczerpniętych z długiego doświadczenia prawideł.
— Z mężczyznami cała rzecz umieć poprowadzić... tak jest... ani ich zrażać do zbytku, ani nadto pociągać. Z bardzo wieloma służy trochę uśmiechu i okazanie małéj ku nim skłonności, czekają na pierwszą oznakę z naszéj strony... dziś ten rodzaj męzki tak zdumniał i zobojętniał! Ale znowu zbytnia natarczywość zraża... Miara! miara, kochana Elwirko, powinna być we wszystkiem, i ostrożność by nigdy kroku zbyt kompromitującego nie zrobić.
Właśnie w téj chwili macierzyńskich instrukcji nadszedł pan Feliks wracający z przechadzki, a obie panie przyskoczywszy do niego, poczęły mu swoją opowiadać przygodę, wskazując w oddaleniu gniadego rumaka i czarnowłosego młodzieńca; ze szczegółami objaśniając jak się dzięki balkonowi, którego użyteczności zawsze dowodziły matka i córka, udało odzyskać pięknego nieznajomego, który się im uśmiechnął i ukłonił.
Pan Feliks wynurzenie tych uczuć i nadziei przyjął z wielkim stoicyzmem, po mężowsku, niezmiernie zimno, ziewnął, popatrzał, przeciągnął się, i usiadł nie mówiąc słowa.
— A! mój Boże, jakiż ty jesteś nieznośny z tą twoją obojętnością na wszystko, zawołała Samuelka czująca swe powołanie gderania na męża przy każdéj pierwszéj lepszéj zręczności — żeby wejrzenie! żeby uśmiech! żeby słowo... a! co za życie!
— Samuelko kochana... rzekł mąż wzruszając ramionami — czego znów wymagasz po mnie, żebym podzielał entuzjazmy wasze na kredyt? Niechże co będzie... Bo że przejeżdżając ukłonił się piękny mężczyzna, pięknym kobietom, toć jeszcze nic nie dowodzi... Zaczekajmy.
Elwirka spojrzała na matkę i dzieląc jéj zniecierpliwienie, ruszyła ramionami.
— Ale przecie wiesz, przerwała Samuela biorąc się za głowę i grożąc że najmniejsze przeciwieństwo ból straszny wywołać mogło.. ale przecież wiesz jak on Elwirę na balu wyróżniał, jak się nią zajmował, te dwie dusze sympatyzują z sobą... i choć raz może zejdzie się małżeństwo istot co się zrozumieją i ocenią.
W ostatnim frazesie była lekka przymówka i jakby wyrzut losowi, który jak należało, wziąwszy do siebie pan Feliks, westchnął tylko.
— Jest to niechybnie wielki pan, widać to z tego co go otacza, rzekła matka...
— Albo wielki bankrut, dodał Feliks zimno, bo dowiedzioną jest rzeczą, że najpodobniejszym do miljonowego pana ten co ma z miljon długu...
— Co za koń!
— Co za strój!
— Jak szlachetna postać!
Mówiły już do siebie tylko kobiety, widząc że na Narębskim wrażenia nie robią. Feliks dobył cygaro, powoli je urządzał, nucił pod nosem i ramionami wzruszał.
— Założę się że jutro lub pojutrze będziemy mieli miłą wizytę.
— O tego i ja jestem pewna.
Pan Feliks milczał, bojąc się wywołać sarkazmów żony, do których zdawała się w towarzystwie jego nabierać usposobienia; weszła szczęściem Mania i zaraz przypuszczono ją do podziału radości ze znalezienia owego pięknego nieznajomego, który ją także bardzo niewiele obchodził, ucieszyła się jednak widząc Elwirę rozpromienioną.
W duszy jéj saméj było smutno, a trafem jeszcze właśnie gdy Elwira zabawiała ją opowiadaniem o jeźdzcu na białonóźce, oko Mani padło na ulicę roztargnione i spotkało owego garbusa, który ją idącą do kościoła zaczepił... Lice jéj zapłoniło się i cofnęła z balkonu. Ale instynktem wiedziony pan Feliks przybliżył się i wyjrzał szukając przyczyny pomięszania dziewczęcia.
Nieznajomy ów jegomość, szedł przeciwnym ulicy trotoarem z jakimś drugim mężczyzną, oba palili cygara, i zdawali się w humorach niepospolicie zaróżowionych... Oba razem nieco w téj chwili przystanęli, zwrócili oczy na balkon, coś poszeptali ujrzawszy Feliksa i poszli oba daléj powoli.
Feliks instynktowie domyślił się rumieńca Mani, poznawszy w jednym z przechodzących kapitana Plotę, który mimochodem dosyć impertynencko żonę jego i córkę lornetować sobie pozwolił.
Zdawało mu się nawet, że Kapitan nim odszedł, kiwnął głową do niego, jakby dając mu znak porozumienia, i uśmiechnął się z szyderską powagą.
Nieuszło to nawet baczności pani Samueli, a że Kirkuć towarzyszący Plucie wcale nie wyglądał dystyngowanie, zwróciła się do męża i spytała go co to byli za jedni ci dwaj ichmościowie.
— Jednego z nich znam tylko, — odparł Feliks, rad że mu nie suszono głowy i nabierając humoru, — jest to sławny swojego czasu lew, seduktor, gracz, hulaka i rozmiatacz pieniędzy, dziś ogołocony ze wszystkiego zuchwałą grą w Bad-Baden, próżno usiłuje odrobić majątek i dawne stosunki. Zowie się Fryderyk Pluta, dają mu tytuł kapitana; najoryginalniejszy charakter, najniepojętsza energja i cynizm, a w gruncie kto wie? może kropelka niedoschłego serca. Nic go nie ustrasza, nic nie zbije z drogi, wyrzekł się poszanowania dla tego co świat przez grzeczność ukłonem wita, żartuje z ludzi i życia. Zresztą ruina majątku, sumienia i zdrowia, ale wspaniałemi okryta łachmanami, dowcip brzytwy, nielitościwość dziecięcia, wiara w siebie olbrzymia, bije się z losem popijając to prostą w szynku gorzałką, to likworem u Lursa, z równym ducha spokojem. Mówią jednak, że nieraz ostatni grosz oddał ubogiemu i przez amatorstwo dostał guza walcząc za uciśnioną niewinność. Szkaradna postać, dodał Feliks, ale przynajmniéj trochę charakterystyczniejsza od drugich.
Samuela ruszyła ramionami i nieokazała wcale, żeby ją ten obraz skreślony pobożnie zajął cokolwiek... nie był to człowiek jéj świata.
Za temi panami zaraz przeleciał ekwipaż barona Dunder, wytworny, świecący, bijący w oczy, a dostojny pan jego ze szczególną gracją i wdziękiem zalotności pełnym ukłonił się twarzą rozjaśnioną, okazując dla pań na balkonie, podziw i uwielbienie. Feliks ledwie mu skinął głową.
— Kto to taki? niepoznałam.
— Znasz go przecie. Baron Dunder.
Elwirka, która zaczynać zawsze zwykła była od tego, spytała szybko.
— Nie przypominam sobie czy żonaty?
Ojciec kwaśno ruszył ramionami.
— Proszę cię, Elwirko, — rzekł sucho, — mnie przynajmniéj nigdy nie pytaj o to. W ustach panny to pytanie trąci zawsze niepomierną chętką jak najprędszego wydostania się z rodzicielskiego domu. Czyżbyś już tak była znudzona, że chciałabyś się wydać za pierwszego lepszego?
W obronie córki jak lwica porwała się Samuela, chwytając razem za głowę, co samo stanowiło groźbę.
— Otóż jest! już godzina! zawsze tak, albo się z niego niedopytasz słowa, nie wykujesz odpowiedzi, albo musi spędzać na nas niewinne swoje złe humory nabyte gdzieś na bruku! Więc już Elwirze nie wolno spytać bezkarnie, czy kto żonaty czy nie?
— Elwira ma ten zwyczaj, dla panny wcale nieprzyzwoity!
— Tak! bo to Elwira! — przerwała żona tupiąc nogą i trzęsąc głową już coraz gwałtowniéj zaczynającą się rozbolewać — gdyby tak spytał kto inny (przycisnęła na tych wyrazach), ktoś ulubiony panu Feliksowi, cieszyłby się dowcipem i trafnością zapytania, ale że to Elwirka...
— Moja droga! — zawołał uśmierzając gniew Narębski.
— Tak! nic ci nawet powiedzieć nie można!
— Owszem wszak słucham w pokorze.
— Tak! z szyderstwem i obojętnością.
— A jakże mam słuchać, byś się nie domyślała ani szyderstwa ni obojętności?
Samuela wzięła się oburącz za tę nieszczęsną głowę, porwała z krzesła, i padła na bliską kanapę, okazując, że nerwy jéj były już w stanie spazmatycznym.
Prawdziwie, — przerywanym odpowiedziała głosem, zdajesz się rozmyślać tylko nad tém jak nas męczyć, a! Boże! a! Boże!
Elwira biegła już po flaszeczki, Mania dawała znaki potajemne panu Feliksowi.
— Więc uciekam, — rzekł Narębski.
— Tak! teraz idziesz! zawsze jedno! ranić, ukąsić, ruszyć ramionami, odejść i porzucić nas same, niegodne jesteśmy jego towarzystwa.
— Chcesz bym został? — zapytał Feliks.
— Ale jesteś tu czy nie, dla nas to niewielka korzyść, my z Elwirą nie mamy szczęścia mu się podobać... zresztą boję się natarczywością moją przerwać jaką miłą i milszą niż domowa cisza zabawę.
— A! mój Boże, — zawołał pan Feliks rozdrażniony, — gdybym też raz nauczył się jak wam dogodzić. Milczę, winienem że nie mówię, powiem co, grzeszę żem wyrzekł, patrzę, wzrok mój uraża, spuszczam oczy, to szyderstwo lub obojętność. Raczcież mi powiedzieć wyraźnie jakie są moje obowiązki?
— Nikt o tém nie powie, kiedy serce nie uczy! — ozwała się żona i razem z ostatnim wyrazem krzyk piskliwy wyrwał się z jéj ust, powołujący córkę i Manię na ratunek, głowa pękła... spazm straszliwy napadł nieszczęśliwą... cały dom znowu na odgłos dzwonka skupiał się u łoża cierpiącéj; mąż stanął wryty i stał, aby nie powiedziano, że uciekł. Ośmielił się nawet ująć jedną serwetę ogrzaną i odkorkować flaszeczkę, a choć posługa jego dość była źle przyjęta, ze stoickiem męztwem dotrzymał placu; aż wreszcie gdy kryzys przeszła, pozostali sami.
Ból gwałtowny przelał się w łzy rzęsiste, potem w wymówki bolesne, aż zwolna przeszedł na czułość i skończył się różnemi wymaganiami, którym w takim razie odmówić nie jest podobna...
Naturalnie, jak zawsze tak teraz, zwycięztwo zostało przy słabszym, to jest przy pani Feliksowéj, która zagadała męża, przestraszyła, rozczuliła, i wymogła na nim co tylko chciała, przez obawę nowych spazmów. Elwirze za niegrzeczność względem niéj popełnioną opłacić się musiał szalem, a żonie trzema sukniami od Włodkowskiego i dwoma stroikami na głowę. Na ten raz zgoda jeszcze nie kosztowała go tak drogo, bo i atak nie był mocny. Częste powtarzanie się paroxyzmów dozwalało zbytnią powolność nagrodzić.
W kilka dni potem złożyło się tak jakoś, że pan Feliks musiał przyjaciół i znajomych swoich warszawskich zaprosić na kawalerski obiadek bez ceremonji, wywdzięczając się im za przyjęcia, których doznał od przyjazdu.
Bardzo nieznacznie potrzebę tego wywzajemnienia dał mu uczuć ten i ów z pasożytów polujących na smaczne i oblane winem przyjęcia. W domu jakoś było ciężko i nudno, życie codzień stawało się nieznośniejsze, pan Feliks więc łatwo się dał namówić na hulankę w przyzwoitem towarzystwie, która nieco szare tło małżeńskich swarów codziennych rozjaśnić mogła na chwilę.
W domu panowały kobiety, nie byłoby więc należytéj swobody, przytem kucharz wiejski choć dobry nie mógł zadowolnić popsutych mieszczuchów podniebień, tysiąc drobnych rzeczy brakło, humor Samueli groził obiadowi i swobodzie, jéj zdrowie nakazywało ciszę, trzeba więc było mając dom własny wybrać salonik u Bouquerel’a, i prosić go tylko o jak najwytworniejszy obiad i wina.
Przyjaciele łatwo się sami sprosili, a rachować jeszcze można było, że parę miejsc zapaśnych, w chwili ostatniéj u wnijścia, niby przypadkiem przechodzący, znajomi, zająć nieomieszkają.
Do zaproszonych należał baron Dunder już nam nieco znany, kilku porządnie ubranych i przyzwoitych ludzi, którzy się strzegli w życiu czemkolwiek odznaczyć, daléj Teoś Muszyński, który się mocno opierał, że go więcéj białe rękawiczki niż codzienna strawa do któréj przywykł, kosztować będą, ale w końcu obiecać musiał, że przybędzie; Justyn, bo go żołądek i język kwalifikowały do obiadu i żadna taka partie fine bezeń obejść się nie mogła; kilku jeszcze szaro-bladych ichmościów N. N. i X. Y. Z., wreszcie Jan Kanty Purchawka, szkolny towarzysz pana Feliksa.
O godzinie piątéj całe towarzystwo było już zgromadzone i żywo otwarło gastronomiczne zapasy u zastawionego przy małym stoliczku śniadania i wódek. Humory wcale były nie złe, pora piękna, jedzenie jak cetel okazywał, obiecywało być wytwornem, gospodarz tylko nosił chmurkę na czole, bo żona dowiedziawszy się o tym obiadku, wyrzucała mu go jako marnotrawstwo i rozpustę, i pożegnała taką nauką moralną, że nawet stary koniak nie odrazu strawienie jéj ułatwił.
A wypił go dobrych parę kielichów Narębski, aby się rozweselić. Przewidywał on już w następstwie po obiedzie kilka dni małżeńskich kwasów, narzekań, wymówek, dąsań, łez, alluzji, bólów głowy, ale kość była rzucona i cofać się już nie pora. P. Feliks myślał już otrząsając się z przykrych przeczuć, że dość będzie cierpieć gdy po grzechu przyjdzie koléj na pokutę.
W chwili gdy się już zabierali do śniadania, ostatni zaproszony przestąpił próg salonu, i powitany został ogromnym towarzyszów okrzykiem.
— Otóż go macie nareszcie! Pułkownika! Pułkownika! kochanego Pułkownika!
Marsowa bo też twarz, dobrze z tym tytułem się zgadzająca, ukazała się w progu. Był to mężczyzna siwy, pomarszczony, ogorzały, z krótko ostrzyżonym włosem, wąs wyszwarcowany sterczący do góry, kolczyk w uchu, legja honorowa jakby kroplą krwi zastygłą błyszczała u fraka. Kulał trochę na nogę i na lasce się opierał, małe oczki szare śmiały mu się pod zmarszczonemi powiekami.
Feliks rzucił się na jego przyjęcie, wszyscy powitali go radośnie, jeden tylko Justyn nieco nosa spuścił, był to bowiem dla niego niebezpieczny współzawodnik, z którym się mierzyć unikał. Ledwie nie poczytał za osobistą urazę, że Feliks śmiał zaprosić pułkownika Sorokę. Trzeba wiedzieć, że stary wiarus gdziekolwiek wszedł a usta otworzył, nikogo nie słuchano prócz niego, tak trafnie opowiadać umiał. Nie był znowu nadzwyczajny talent, ani dowcip tak pociągający, ale ludzie bawić się lubią i do grobowéj deski są staremi dziećmi. Pułkownik opowiadał po prostu dykteryjki najdziwaczniejsze, ale z największą serjo i namaszczeniem.
Soroka był, jak się zdawało, wszędzie jednocześnie, gdzie tylko walczono i strzelano: w San-Domingo, pod Pyramidami, we wszystkich bitwach miał udział czynny, błądził po wszystkich krajach z chorągwiami Napoleona, którego był wielkim wielbicielem, pamiętał jeszcze koniec przeszłego wieku i opowiadał starsze nadeń dzieje, jakby przy ich spełnieniu się osobiście się znajdował, znał wszystkie historyczne postacie naszych i dobrze dawniejszych czasów. Z tych wszystkich jego powieści trudno było w prawdzie porządną sklecić całość, przeciwiły się one jedne drugim, ale Soroka wcale się o to nie troszczył.
Najzacniejszy z ludzi, bezinteresowny, szlachetny, ubogi, a ubóstwo swe umiejący nosić z godnością jak najpiękniejszy z orderów, odważny do zuchwalstwa. Pułkownik miał tylko jedną wadę miłą i zabawną, kłamał, ale kłamał heroicznie, tworzył epopeje na sposób księcia Panie Kochanku, całe poemata niekiedy wysnuwał z hojnéj imaginacji i improwizował je przed zdumionemi słuchaczami. Gdy mu kto zaprzeczył, bez gniewu i urazy zwracał się do innego zupełnie przedmiotu, milczeniem obojętném wszelki powód do sporu odpierając.
Justyn, który raczéj dowcipował i wysilał się na koncepta, niż opowiadać umiał, miał w nim wielce niebezpiecznego współzawodnika. Ten tylko powtarzał słyszane, Soroka zaś opowiadał co widział i gdzie był, a miał tak prosty naturalny sposób tworzenia powieści najmniéj prawdopodobnych, że w ustach jego najwierutniejsza bajka nabierała kolorytu rzeczywistości. Justynowi potrzeba było poklasku, ten wcale się oń nie troszczył, słuchaczów miał zawsze, wielbicieli nie potrzebował; a nie uganiał się za towarzystwem i laskę robił gdy się gdzie pokazał, bo lubił dom i cichy kątek, w którym z pamiętnikami zawsze jakiemiś w ręku, przepędzał nieraz miesiące samotny, nie tęskniąc wcale za towarzystwem i światem.
— Jak się macie dzieci! jak się macie? odparł Pułkownik — oho! już około śniadania! a na najstarszego wiekiem, na dziekana obiadu nie poczekaliście! Nie ma teraz subordynacji! Dawajcież mi kieliszek wódki co prędzéj, abym się za wami maroderem nie został.
Feliks już nalewał koniaku, pułkownik powąchawszy go wychylił, i o kiju zbliżając się do stolika, podał szeroką dłoń wszystkim przytomnym z kolei.
— A zatem hulamy dziś! — rzekł wesoło pokręcając wąsa, bardzo dobrze!! Niezbyt często, ale czasem się zebrać, podochocić, pogawędzić, kupą rozgrzać, zdrowa rzecz. Tylko że to wasze dzisiejsze babskie pokolenie mleczaków od lada czego niestrawności dostaje i niewiedzieć czem się spije. O! o! nie tak to ongi bywało.
— No! a jakże bywało, Pułkowniku? — zapytał Feliks.
— Dam wam co do żołądków naprzód przykład historyczny, tylko posłuchajcie, rzecz najprawdziwsza w świecie, tysiące świadków na nią patrzało, poznacie jaka to w starych była strusia siła.
Oblężone nas, już prawdziwie nie powiem wam w jakiéj fortecy, o to nie chodzi gdzie, a nazwisko, o ile sobie przypominam barbarzyńskie, nieprzyjaciel opasał nas do koła, żywności zabrakło, a o poddaniu się nikt nie myślał, odsieczy zaś rychło ani się było spodziewać. Nie było między nami i jednego takiego, z pozwoleniem flejtucha, któryby zamarzył o kapitulacji, rychlejbyśmy się prochami wysadzili w powietrze.
Mijam to żeśmy zaczęli od zjedzenia wołów, potem koni i psów aż do szpica jeneralskiéj żony, to jeszcze były przysmaki, żeśmy wyłapali wszystkie koty i szczury, bo po nich się palce oblizywało, nie mówię o tém żeśmy potrawy te osalali prochem, a omaszczali smarowidłem od artylleryjskich pociągów... przyszło do tego, że żywego stworzenia nie pozostało, a na zieleninę, i liście i trawę wypotrzebowano do zdziebełka.
W tem tedy wielce krytycznem będąc położeniu, zostaliśmy wezwani przez komendanta wszyscy starsi, — na naradę.
Komendantem był Francuz, człowiek dobry, ale głowa nie tęga, wąsy miał ogromne, rąbał okrutnie, ale prochuby nie wynalazł; ten zebrawszy nas powiada: — Mościpanowie, baczność na to co się tu ogłosi, jedno mamy z trojga do wyboru, albo się poddać, albo w powietrze wylecić, albo z głodu zdychać, co tu tedy robić? radźmy. Ja wotuję za prochem.
Podawano różne środki, wcale jednak nie praktyczne; jedni chcieli jeść z kolei słabszych towarzyszów i mniéj naówczas potrzebne w fortecy niewiasty, drudzy radzili rozpaczliwą a gwałtowną zrobić wycieczkę w stronę gdzie stały woły oblegających, wszystko jednak niedawało się jakoś uskutecznić.
Gdy rady wyczerpano i milczenie uroczyste zwiastowało, że nic do powiedzenia nie miano, ja wstałem z miejsca i oświadczyłem że mam pewny sposób wyratowania wojska i przeżywienia go pókiby odsiecz nie nadeszła. Patrzano z niedowierzaniem, a trzeba wiedzieć, żem się trochę uczył chemji, nauka nigdy nie zawadzi. Więc cóż myślicie, poradziłem im? Zebraliśmy wszystkie wojskowe lederwerki, łosiowe skórki, wszelki rzemień, rękawice, buty, co tylko miało w sobie pierwiastek pożywny, i wziąłem się do wygotowywania buljonów.
Powiadam wacpaństwu żeśmy się przedziwnie sustentowali tą zupą z przyrządów i różnych części stroju jazdy i piechoty, na sztukamięsę dawałem im buty do chrzanu, z delikatniejszych rękawiczek przyprawiłem bigosy z rodzenkami, użytkowałem z kościanych guzików, z karuków, ze wszystkiego co dawno przestało się liczyć do jadalnych zapasów i tak przeżyliśmy miesiąc nie gorzéj niż przedtém, a niektórzy łakomsi nawet po trosze tyć zaczynali....
Wszyscy parsknęli śmiechem, Pułkownik jak zawsze, utrzymał się w zupełnéj powadze i opowiadał z największą serjo.
— Nadeszła odsiecz, gdyśmy ostatnie lederwerki w pasztecikach spożywali.
Justyn ramionami ruszył.
Comme c’est mauvais genre! — szepnął na ucho sąsiadowi, i spostrzegłszy nie bardzo potwierdzającą minę, dodał zaraz głośno.
— Pułkowniku! gdzież najmniejsze prawdopodobieństwo?
— No to mówmy o czem innem, — odparł stary wesoło. Co tam słychać?
— No! najnowsze z nowin o jakich mówią w mieście, najdziwaczniejsza z nowin, najwięcéj obiecująca, to że się pan Baron tu przytomny... żeni — podchwycił Justyn chcąc pochwycić rozmowę.
Pułkownik podał rękę z uśmiechem obżałowanemu, który dosyć kwaśną zrobił minę i zmierzył Justyna wzrokiem pełnym wyrzutów.
— O! — spytał, — spodziewam się że z osobą młodą i piękną, inaczéj po cóżby się na starość pętać?
— Osoba tajemnicą, — dodał Justyn chcąc się poprawić.
— Panowie, zapewne wiecie tę historją, przerwał Soroka, który nie mógł pominąć najmniejszéj zręczności nie czepiając do niéj anegdotki — historją o owym Hiszpanie, który się zakochał w kobiecie chodzącéj zawsze w maseczce, ożenił się z nią niewidząc nigdy jéj twarzy i żył lat dwadzieścia, niemogąc wymódz by zdjęła osłaniające jéj rysy pokrycie. Nareszcie gdy ciekawość doszła do najwyższego stopnia, zakradł się raz i cóż się okazało?
— Mnie się zdaje, że to być musiała jego kucharka? — przerwał Justyn.
— Ale gdzież znowu! twarz téj zresztą cudnéj piękności była trupią głową.
— Na Boga, któż takie rzeczy mówi przy śniadaniu i przed obiadem! — zawołał Baron, — a fe!
— No! to cicho!
— Mówmy o czém inném; widzieliście konie pana Barona? czystéj krwi laleczki, — przerwał Justyn.
— Ale co to tam wasze konie! — podchwycił Pułkownik ruszając ramionami, — to chmyzy i harhary, wydaje się to ładnie, kiedy naczupurzą, a z bliska się im przypatrzywszy, niewiedzieć co to jest! Oto ja miałem konie! Będąc w Hiszpanji, naprzykład, dostał mi się raz berberskiéj rasy kasztanek, powiadam wam diabeł nie koń. Jechałem raz na nim ulicą w Madrycie, gdzie, jak wiadomo, pełno balkonów i damy na nich całe przepędzają wieczory, jak na wschodzie po dachach. Jadę tedy i patrzę, śliczna czarnobrewa stoi sobie i spogląda ku mnie, ale tak patrzy, że żelazoby stopiła a kamień płomieniemby się od tego wzroku zapalił, serce się we mnie zagotowało. Zwolniłem nieco biegu, trzymała w ręku właśnie chusteczkę, i w téjże chwili upuszcza mi ją pod nogi na ziemię... był to znak widoczny, że fizjognomja moja przypadła jej do smaku. Cóż ja, myślicie, robię? schylam się, podnoszę, spinam berbera ostrogami, jednym susem skaczę na balkon pierwszego piętra, oddaję chustkę i w mgnieniu oka, nim krzyk przestrachu miał czas z ust się wyrwać, drugim skokiem jestem napowrót w ulicy. Był to początek najczulszego romansu, a koń zdobył mi podobno jéj serce.
Nie wierzycie, dodał Pułkownik wodząc oczyma uśmiechniętemi po słuchaczach, którzy okazywali nieco niewiary, — w istocie z waszemi końmi i sercami dzisiejszemi byłoby to niepodobieństwem, więc mówmy o czem inném.
Justyn drgał stojąc na miejscu, tak już wytrzymać nie mógł.
— Pułkowniku, — rzekł, — za moich dobrych czasów, ja miałem także takiego konia, że ścisnąwszy go kolanami przeskakiwałem z łatwością przez świętokrzyski kościół, ale razem się tylko nogą o jedną z wież zaczepił, i od téj pory cierpię na nagniotki.
Soroka ani mrugnął.
Ale w téj chwili podano zupę i biesiadnicy wesoło zaczęli zabierać swe miejsca za stołem.
Baron, który był nadzwyczaj ścisłym obserwatorem przyzwoitości i miał wielkie pretensje do dobrego tonu, szepnął na ucho sąsiadowi, że Pułkownik i Justyn byli wcale nie ciekawie wychowani ludzie — ubolewając że rozmowa tak pospolitą przybrała barwę...
Zupa i bifsztyk przeszły w głuchem milczeniu, madera dopiero zaczęła rozwiązywać usta i rozpromieniać twarze.
Już się biesiada wśród wzrastającego gwaru zbliżać zaczęła ku sakramentalnym kielichom szampana, gdy z przyległego pokoju w którym także ucztowano, dały się słyszeć szerokie, bujne i głośne śmiechy. Pan Feliks mimo obowiązków gospodarza, baczne na wszystko nastawujący ucho, z przestrachem poznał wśród nich głos Pluty, który bardzo dowodził, i do zbytku już zdawał się ożywiony. Baron także musiał usłyszeć go i poznać, bo się widocznie zmięszał, i jeść zaczął żywo, wzrok topiąc w talerzu... Fryderyk obok będący musiał wchodząc dowiedzieć się o sąsiadach, mógł wnijść podochocony, a wiedziano że nie szczędził nikogo... groziło to historją.
— Tsyt, rzekł Justyn — słyszę głos mi znajomy, jak przez sen przypominam sobie żem go słyszał nie jeden raz za dobrze zastawionym stołem. Czekajcież kto to taki?
— Cicho! zawołał Feliks nachylając się ku niemu — to Pluta.
— Cóż? zmartwychwstał? śmiejąc się podchwycił Justyn — wszakże już był pogrzebion W łachmanach i pokropion wódką prostą — gdzież on, u Bouquerel’a??
— A no! odezwał się Baron siedzący w pobliżu głos zniżając, wyskrobał się znowu na utrapienie ludzkie, przywdział suknią, napełnił kieszenie i po świecie chodzi.
— Ale z kimże biesiadować może? ktoby się z nim zadał? przerwał ktoś z współbiesiadników.
Justyn, który był bardzo usłużny, rzucił zaraz serwetę, cicho powstał ze swojego miejsca, i poszedł na zwiady, a w pół kwadransa powrócił.
— To są jacyś panowie ze wsi, którzy go znali widać jeszcze kiedy był na nogach.
— Ale któż raczy?
— Sam kapitan...
— Jakto? znowu ma pieniądze?
— Jak widać? albo przynajmniéj kredyt? o czem wątpię.. W powietrzu jest coś o spadłéj nań sukcessji.
Pułkownik się namarszczył.
— Cóż to za kapitan? gdzie służył? zapytał
— W wojsku króla Faraona, odparł Justyn.
— No to chyba dawno bardzo — rzekł Soroka, dzisiejsze pokolenie tchórzliwe ze wszech względów, już nie gra tak nawet jak nasze. My tośmy grali! ha! ba!
— A na Boga! powiedzże jakeście to grali?
— Garściami złota, odpowiedział wzdychając Soroka, kupami brylantów, ja sam, choć niewielki zwolennik kart, jak mnie widzicie, wygrałem raz półtora miljona frydrychsdorów w przeciągu nie spełna pół godziny, i już zaczynałem mieć mnóstwo przyjaciół... gdy...
— Cóżeś z tém zrobił? spytano.
— Nazajutrz kupiłem sobie piórko do zębów, bo do rana tyle mi tylko zostało ile na to było potrzeba... Myślicie, żem bardzo rozpaczał?
Soroka ruszył ramionami.
— Inne to były czasy! dodał...
Tu nalano szampana, a poczuwając się do obowiązków swoich, Justyn powstał z kielichem i prosił o głos.
— W tych ciężkich czasach, rzekł z powagą, gdy człowiek coby obiady dawał, niemając ani processu, ani potrzeby wywdzięczania się za wygrany puhar na kursach, ani intencji zasłużenia się rodzinie w którą wejść pragnie — tak nadzwyczaj trudno; gdy wszyscy się targują aby niedawać trufli i oszczędzić na ostrygach, miło nam widzieć ze zdrową tradycją wiejskiéj gościnności przybywającego do stolicy człowieka tak znakomitego jak pan Feliks. Naprzód daje on jeść, powtóre jeść daje dobrze, i niema w dodatku żadnéj słabości za którą by się kazał chwalić. Od redaktorów gazet nie potrzebuje artykułów, od brukowych trąb nie wymaga głosu chwały, od ludzi wysoko położonych nie prosi protekcji, od bankierów nie żąda pieniędzy; na obiad zapraszając chce tylko po nas dobrego apetytu i stosownego humoru, nie przywiązując nawet wagi do białéj kamizelki i fraka.
Takiego Amfitriona szukać potrzeba ze świecą, mościpanowie, i bodaj się jemu podobni rodzili na kamieniu; więc gdy wniosę jego zdrowie, gdy powitam go w imieniu społeczeństwa przybywającego do Warszawy dla odrodzenia starego obyczaju, w wielkiéj jak widzicie missji społecznéj, jestem pewien, że głos mój znajdzie echo w sercach wszystkich, że odpowiecie mi jednomyślnym toastem: Vivat Feliks!
— I miljonowy kalambur, a do tego łaciński! dodał Purchawka... a wszyscy huknęli tak głośno, że aż w ulicę po nad głowy przechodzących, musiał Feliks wylecieć.
Krzesła z łoskotem się rozsunęły, wszyscy poszli stuknąć w kielichy z panem Feliksem, a w téjże chwili drzwi bocznego pokoju otwarły się na oścież i z kielichem szampana także ukazał się w progu kapitan Pluta, bardzo przyzwoicie ubrany, wiodąc za sobą trzech ichmościów, których po sukniach, ogorzałych twarzach i fizjognomjach otwartych można było poznać od razu za świeżo przybyłych ze wsi.
Zmięszali się wszyscy niepospolicie na ten napad nagły i niespodziewany, ale cóż było począć, milczenie grobowe zdawało się wiszącą w powietrzu burzę poprzedzać.
Pluta wszedł tak odważnie i śmiało, że zdumienie tylko wywołał, ale na dnie jego był napisany przestrach.
— Panowie! rzekł stając w pośrodku sali i wzrokiem przeszywając z kolei pobladłe twarze, gdy szczęśliwe losu zrządzenie umieściło nas w bliskości i możności usłyszenia wzniesionego toastu, niechże mi wolno będzie moje życzenia połączyć z temi, które w waszym musują szampanie. Nasz nie jest nic a nic gorszy. Mam honor przedstawić się nieznajomym, przypomnieć znanym dawniéj Fryderyk z Plutowa Pluta zwany kapitanem, dobry koleżka, późniéj trochę obszarpaniec i podupadły brukowiec, dziś jeśli się nie myli, znowu na drodze do pieniędzy, a zatem do konsyderacji i przyjęcia w społeczeństwie... Vivat pan Feliks.
Zimno jakoś zrobiło się wszystkim po tych słowach, wielu milcząco przyjęli przemówienie, gospodarz ledwie głowy skłonił, a Baron usiadł dłubiąc w zębach i bardzo jakoś niegrzecznie spojrzał z ukosa z pogardą na Plutę.
Kapitan, którego wzrok przebiegał twarze i postawy, zniósł to dosyć obojętnie.
Przysunął sobie krzesło bez ceremonji, skinął na towarzyszów, aby zajęli wolną kanapę i rozsiadł się wygodnie jak u siebie w domu.
— A teraz, dodał, wypijemy jeszcze jeden toast... Po gospodarzu, z tytułu i znaczenia, bo ja szanuję znaczenie i tytuły, pierwsze tu miejsce, ze wszech miar, należy się Baronowi Dunder..... Tak! pan Baron...
Zaczepiony w ten sposób, podniósł głowę z wyrazem gniewu, ale to bynajmniéj nie powstrzymało Pluty, który powoli tak daléj rzecz swą ciągnął.
— Baron, którego oto widzimy w majestacie siedzącym między prostemi śmiertelnikami, jakby nie był istotą wyższą i excepcjonalną, dorobił się fortuny, baronostwa, znaczenia, bakembardów angielskich, francuzczyzny nieposzlakowanéj i wszystkiego co jego jest... Jemu więc prym dać należy który jak pan Bóg świat, sam siebie stworzył z niczego... Mogąc do téj pory siedzieć z łokciem w sklepiku, jeździ karetą i szpakami... to przecie dowodzi jenjuszu! Vivat jenjusz w osobie pana Barona Dunder!
Goście i gospodarz byli mocno skłopotani. Fryderyk wypił szampana, nalał sobie zaraz drugi kielich ze stojącéj bliżéj butelki i mówił daléj.
— Oprócz w zwyż przytoczonych, mamy jeszcze powód ważny wypicia tego zdrowia powód stanowczy, a tem jest spodziewane, jak słychać powszechnie, blizkie ożenienie Barona z panią Jenerałową Palmer.
— Panie Pluta... krzyknął Baron, któremu włos się jeżył z gniewu — prosiłbym...
— I ja proszę także... o cierpliwości chwilę... odparł Fryderyk. Ponieważ Baron obchodzi mnie jako jenjusz, a losy jenjuszów są losami państw i narodów które je wydają, zajmijmy się tą, która przeznaczona jest podzielić serce, losy i ekwipaż z panem Baronem. Mam szczęściem honor znać ją i przytomny tu pan Feliks Narębski zna także oddawna tę, która dziś przywdziała jeneralskie szlify i powagę, mogę więc jako część własnéj biografji, quarum pars magna fui, opowiedzieć wam życiorys Jenerałowéj, w nadziei iż pan Jan Kanty Purchawka zużytkuje go jako historyczny materjał.
Feliks pobladł i zadrżał, Dunder począł się zrywać z siedzenia.
— Stój WPan, zimno przerwał mu kapitan — pana to więcéj obchodzi niż kogo, biorę za świadka pana Feliksa Narębskiego, że kwintesencją prawdy mówić będę.... a warto przecie dowiedzieć się przeszłości téj, któréj przyszłość chce się ze swoją połączyć.
Familja Jenerałowéj, mówił daléj wśród powszechnego milczenia kapitan, wilżąc usta szampanem, jest mi dosyć dobrze znaną, imie Kirkuciów znajdzie się w Kronice naszéj stolicy... Rodzony brat, rodzaj Diogenesa, chodził by w téj chwili bez butów gdybym ja mu ich nie sprawił i to notabene wcale porządnych i nie tandetowych... Jenerałowa, którą od lat najmłodszych odznaczała nadzwyczajna piękność, była na wychowaniu u matki pana Narębskiego, a wychowano ją tam z taką serdecznością i miłością, że bodaj czy miłości nie było nawet za wiele...
Przynajmniéj ot co pletli po świecie, a prawdopodobnie musiała być jakaś przyczyna, dla któréj w końcu rzuciła ten dom wychowanka i puściła się w świat szeroki, innych szukając wrażeń.
Feliks kręcił się na krześle, wstrzymując o ile możności.
— Nie zżymajże się, rzekł Pluta... dzieci nie są odpowiedzialne za winy rodziców w zdrowéj logice... i pan za miłość matki swéj także wcale nie powinieneś pokutować, ja zaś o téj tylko mówiłem.
Odchrząknął, popił i obejrzawszy się mówił daléj.
Świat złośliwy mógł tam usunięciu się panny Julji z domu Narębskich, różne przypisywać powody, ale ktoby plotkom wierzył... ja nawet od ich powtórzenia na dziś powstrzymać się czuję w obowiązku. Po tym wypadku panna Julja, gdyż zdaje mi się że imie to już jako jéj służące, wymówiłem, dostała się czasowo do Magazynu Strojów do Warszawy, zkąd ja, który to mówię, jedynie przez współczucie miałem honor ją wyrwać, aby na stopie odpowiedniejszéj jéj twarzyczce umieścić... za co zaszczycony zostałem najściślejszym przyjaźni stosunkiem blizko roku trwającym. Na to w razie potrzeby mógłbym złożyć dowody, listy i t. p. fakt wątpliwości nie ulega. Jak mi ją potem wyrwał ściślejszą jeszcze przyjaźnią połączony z nią oficer, i ustąpił jenerałowi, którego wreszcie z nas wszystkich ruszyło sumienie aż do ożenienia długo by było przemawiać. To pewna, że ta kobieta dystyngowana umiała ze wszystkich przygód swojego życia korzystać, że z nich jak pszczółka skrzętną wyniosła naukę, doświadczenie, a na końcu nawet piękny majątek, i że przytomny tu Baron Dunder łącząc swój los z osobą tak znakomicie utalentowaną, — zapewnia sobie przyszłość pełną horyzontów jasnych i nadziei niebieskich lub zielonych... jak się podoba... W dodatku, jeśliby pan Bóg potomstwa pobłogosławić nie raczył, zawsze jest szansa, że coś z przeszłości przy pilnéj kwerendzie, da się jeszcze wyszukać...
Ta okropna mowa kapitana z najzimniejszą krwią powoli wysączona po kropli, padła jak przygniatająca lawina na biesiadujących, wszyscy struchleli, Dunderowi zrobiło się słabo, Feliks gniewem zapłonął.
— Mości panie, zawołał drżący — zemsta nad kobietą bezbronną, jest największą podłością jakiéj mężczyzna dopuścić się może. Niekiedy wymawia ją miłość choć nieuniewinnia, nigdy nie oczyszcza z podobnéj zbrodni żaden powód, żadna namiętność.
Proszę z tąd ustąpić...
Kapitan pobladł, ale razem śmiać się zaczął.
— Wyrzekłeś pan, odezwał się, słowo jedno nieostróżne, zastosowałeś je do mnie... wspomniałeś podłość. Definicja tego wyrazu nie jest dotąd stale oznaczoną, wszakże świat Boży, przywykł je za obelgę uważać... Nie wypada i mnie jako należącemu do niego uchylać się od powszechnie przyjętego znaczenia, chociaż na wytłumaczenie pana mógłbym postawić kieliszki wypite, i urazę dawną i przesądy... chociaż bardzo wielkiem jest głupstwem bić się dla staréj baby, dla tego że była niegdyś młodą i piękną Julką.... A zatem sprawę honorową, nieuniknioną załatwiamy wolnym czasem, który ja rozmyśliwszy się oznaczę... a nim do czego przyjdzie wypijemy jeszcze zdrowie dzisiejszéj Jenerałowéj... i dosyć na dziś.
To mówiąc spokojnie wychylił kieliszek, ukłonił się towarzystwu, którego połowa siedziała pochmurzona i zmięszana, a gdy wyszedł nareszcie i drzwi się za nim zamknęły, przypomnienie téj świeżéj jeszcze sceny zdało się jakby snem przykrym tylko, a goście natychmiast rozchodzić się zaczęli.
— Miałem zupełnie podobny wypadek, przerwał Pułkownik usiłując rozweselić towarzystwo, jednego razu na obiedzie w Wiedniu...... nagle, gdyśmy się tego najmniéj spodziewali, wszedł do sali nieboszczyk pochowany przed laty dwudziestu, wyłajał nas wszystkich winnych i niewinnych, zjadł skrzydełko kurczęcia, wypił kieliszek madery staréj, i zakręciwszy się powrócił do mogiły.
Ale ani ten koncept niewczesny ani żarciki Justyna, swobody i wesela przywrócić nie mogły, wszyscy byli powarzeni, wymykali się, uchodzili... Jeden Baron Dunder jakimś niby przypadkiem szukając kapelusza przyzostał.
Gdy nareszcie znaleźli się sami, żywo przybliżył się do Feliksa.
— Słuchaj, rzekł — powiedz mi szczerze, to co ten łotr prawił, to są, nieprawdaż — potwarze czyste?
— Ja nic niewiem, rzekł Feliks.
— Ale to muszą być fałsze.
— Pomyśl pan od kogo pochodzą, a będziesz mógł ocenić ich wartość.
— Tak! to są niecne potwarze! powtórzył Dunder, jestem tego pewny, ale wygłoszone przy tylu osobach, natychmiast rozejdą się po mieście i Jenerałowa zgubiona.
Spuścił głowę.
— Jak może być, dodał wpół od gniewu zduszonym głosem, aby téj niebezpiecznéj żmii wolno było chodzić, gadać i wciskać się tak wszędzie... z tych gadzin świat by oczyścić należało!
Feliks zgryziony i na duchu upadły, nic odpowiedzieć nie umiał.
— Prawda, rzekł Dunder drąc rękawiczki które spazmatycznie wkładał na ręce — prawda że z przeszłości téj kobiety nic od niej saméj dowiedzieć się nie mogłem, lecz mogłaż ona taką być istotnie? Czy wychowała się ona sierotą w waszym domu? czy spotkała ją tam jaka przygoda? Możeż to być żeby pochodziła z mieszczańskiéj jakiejś rodziny... mais elle a beaucoup de distinction dans les maniéres.
— Panie, rzekł Feliks, czy będę milczeć czy otworzę usta, zawsze sobie niekorzystnie tłumaczyć możesz moje słowa... wolę być szczerym. Jenerałowa jest mi istotnie od dzieciństwa znaną, jako biedna, zacna, pełna serca i uczucia kobieta.... późniejszych losów jéj niewiem.
Dunder skamieniał, nie dotknęło go już tyle nieszczęście Jenerałowéj, ile inna myśl, czysto samolubna, że samem o nią staraniem i omyłką jaką popełnił biorąc farbowane lisy za kosztowne futro, został narażony na śmieszność i skompromitowany.
— To okropna rzecz! zawołał, tak świata oszukiwać nie godzi... któżby się tego mógł domyśleć! tak przyzwoita kobieta!
A! to szkaradnie!
I porwawszy za kapelusz wyleciał, Feliks pozostał chwilę i rzucił się na kanapę bezsilny.
Spoczywał tak bezsilnie, przypominając sobie wypadek, który go dotknął mocno, gdy drzwi pokoju sąsiedniego uchyliły się znowu i kapitan Pluta odezwał się przez nie.
— Wszak pan sam jesteś? mam potrzebę pomówienia z nim... słówko tylko.
Narębski nic nie odpowiedział, ale milczenie było dostatecznem pozwoleniem dla kapitana, który się zaraz wcisnął.
— Wchodzę, rzekł, bądź co bądź, musiemy się przecie i o tę honorową sprawę ułożyć... choć rzecz nie pilna, ale wymaga poufnéj rozmowy.
WPan się na serjo na mnie pogniewałeś za Julkę, i to wystąpienie wprawdzie niegrzeczne i może nie w miejscu, ale zmuszony byłem użyć tego środka dla upokorzenia Dundera, który już tak nosa drze, że może o facjaty kościołów zaczepić i dostać kataru... Co to ci szkodziło? nasze z nią romanse pasterskie dawno pogrzebione zostały... Ale słuchaj, rzecz inna, między nami sprawa — obraziłeś mnie osobiście, przy świadkach, ja tego darować nie mogę.
Przysłać ci sekundantów, ułożyć o miejsce i godzinę, strzelić do siebie, jest to rzecz tak łatwa, że ją każdy potrafi, kto tylko ma trochę odwagi i zręczność w tego rodzaju sprawach... Jam już nie nowy, dałbym sobie radę, ale pytam się jaką bym miał satysfakcyą?
Tu kapitan dla wygodniejszego wykładu całéj sprawy, usiadł na krześle i nogę na nogę założył z zupełną swobodą.
— Ja, rzekł potrzebuję mając urazę, stosowną do niéj urządzić sobie kompensacyą, wcale inaczéj; wyzwać i zastrzelić mogę zawsze kiedy mi się podoba, bo pan zatyłeś na wsi i jeśliś strzelał to chyba do kuropatw, ja zaś nie straciłem wprawy i do asa, nawet po kilkunastu kieliszkach trafiam o największy zakład — chcesz sprobować?
Narębski pogardliwie milczał, kapitan chociaż tego nie okazywał po sobie, coraz mocniejszy czuł gniew w duszy, spokojnie jednak mówił daléj.
— Wyzwać więc, zmusić do pojedynku i wybić ci oko lub rękę zgruchotać, jest rzeczą którą mogę sobie pozwolić, gdy nie będę miał już żadnego środka innego dojedzenia ci do żywego; a zapotrzebuję głośnéj rehabilitacyi jaką mi to spotkanie dać może. O tem więc potem; ale że zawsze przywykłem działać otwarcie, i chcę, en galant homme jakim byłem zawsze, abyś wiedział jak się bronić, muszę ci rozpowiedzieć co zamierzam i jakiego użyję oręża.
To pewna że między tobą, szanowny panie Feliksie, a Julką był śliczny romans, któremu, bez kalamburu, nie brakło nawet rozwiązania... Jest wielkie prawdopodobieństwo iż owocem téj chwili szczęścia jest Mania... żona o tém nic niewie, nie lubi jéj instynktowo, i tak już Kopciuszkowi dosyć źle w domu, cóż to będzie gdy jéj podszepniemy o jego pochodzeniu? To już jest wcale nie złą zemstą, ale dla mnie tylko środkiem przechodnim... mam drugi lepszy. Według urzędowéj wersji Mania jest córką oficjalisty, i zowie się Jordanówną... otóż możemy znaleźć takich jakichś Jordanów, którzy ci ją odbiorą.
To wszystko co obiecuję, ciągnąć potrafię póki zechcę, wisieć będę nad twoją głową z groźbą nieustanną, cedzić ci zemstę po kropelce... Prawda, że pomimo upadku i zwalania się, umysł mój nie stracił na energji i nie brak mu środków posłużenia namiętności...? przyznaj, że mało jest ludzi którzyby tak czerstwo przeszli przez ogień życia jak ja?
Tu zamilkł chwilę, a widząc że Narębski blednieje i trzęsie się od wzrastającego gniewu, mówił daléj powoli wyjmując z kieszeni cygaro.
— Pomniejszych utrapień któremi nękać cię mogę, nie będę wyliczał, poddadzą je okoliczności i trudno, mnie nawet, przewidzieć wszystkie... Jak mi się to wszystko znudzi, no to wyzwę, zmuszę byś się strzelał i skaleczę, zabijać nie myślę, o to bądź spokojny, ale że kość tak strzaskam żebyś poleżał ruski miesiąc, to pewna... Teraz zaś, gdy mniéj więcéj wiesz następstwa nieprzyjemne, jakie ściągnąłeś na siebie wybuchem w obronie téj kobiety, powiem ci że ich całkiem możesz uniknąć w bardzo łatwy i uczciwy sposób... Mógłbym ci dać warunki ciężkie, ale znasz mnie, że jestem miękki i w pożyciu bardzo łatwy. Co się tycze pojedynku powiem głośno, żeś mnie przeprosił za słowo nieostrożne, i skwituję cię z niego; ale potrzeba byś się pojednał ze mną i podał mi szczerze rękę w sprawie z Jenerałową. Nie powoduje mną zemsta.. mylisz się, chcę ją tylko naprowadzić na drogę moralności... Zostawię ci nawet dziecko... byleś mi pomagał... Tę kobietę potrzeba upokorzeniem zmusić by z drogi atłasowéj pokuty na miękkich poduszkach, zeszła na surowe opamiętanie... Bądź ze mną, a wszystkiego się wyrzekam, ty wiesz, że u mnie słowo rzecz święta... dawszy, dotrzymam.
Narębski blady był jak chusta, usta mu się trzęsły.
— Możesz strachem nękać kobiety, zawołał z gniewem, szczęściem nikt ci tam oprzeć się nie jest w stanie... los je dał ci w ręce bezbronnie, ale mężczyzna byłby podłym jak ty, gdyby uległ obawie i despotyzmowi... Na podobne środki, są przecie na świecie sposoby.
— Unosisz się, rzekł Pluta zimno, używasz znowu nie zbyt parlamentarnych wyrażeń, ale o to już mniejsza, gorzéj że nie pojmujesz dobrze położenia. Jenerałowa wcale nie jest bezbronna, bo gdyby nią była, jabym pierwszy stanął za nią... powtóre cel mam najświętszy... prowadzę na drogę obowiązków i moralności, a wiesz że wedle jezuickiéj maxymy, cel środki oczyszcza... Ja się trzymam tą razą ich katechizmu, bo mi z tém dogodnie.
A teraz racz mi powiedzieć równie szczerze, jak ja ci się z planu kampanji wyspowiadałem, o jakich to mówisz sposobach?
— Mam tylko jeden, zawołał Narębski.... za pierwszym krokiem przeciwko... (tu się zajęknął...).
— Nie wymieniaj przeciw komu, rzekł kapitan, ja się domyślę...
— Za pierwszym krokiem.... skończył Feliks, jak psu w łeb strzelę na ulicy.
— Wyrażenie popularne, dobitne, ale nazbyt ostre, dałoby się to efoniczniéj powiedzieć z równą energią, odparł Pluta... ale środek nie tak dobry jak się zdaje, naprzód wątpię żebyś trafił, bo będziesz w passyi, powtóre pójdziesz za to do kryminału... potrzecie, ja znowu widząc jak mi dobrze życzysz, nieomieszkam być na ostrożności, szukaj czego innego..
— Idź, mów, rób co ci się podoba... krzyknął Narębski, niewyciągniesz ze mnie nic, prócz wzgardy.
— Pięknie, i styl dobry! — rzekł kapitan zapalając nareszcie długo przygotowywane cygaro, — czemu ty niepiszesz, zwłaszcza dramatów, masz talent? Ale widzę że gra nie równa, ja jestem zimny jak szczupak, ty gorący i nie przytomny... nie decyduj się w tym stanie i po kilku wina kieliszkach, ostygnij, możesz późniéj pośpiechu żałować. Ja jestem człowiek umiarkowany i pełen serca, nawet dla niewdzięcznych przyjaciół i daję ci trzy dni do namysłu. Stoję w hotelu Saskim N. 15 razem z bratem Jenerałowéj, a moim tymczasowym adjutantem, szanownym Kirkuciem. Daję ci trzy dni do namysłu... będę oczekiwał trzeciego do godziny dwunastéj po czém rozpocznę powoli kroki nieprzyjacielskie... Spodziewam się że mi oddasz sprawiedliwość, iż postępuję szlachetnie.
A teraz, bywaj zdrów, dodał... namyśl się, spokój domowy wart ofiary, a i o tę sierotę chodzi także... zakwaszę jéj życie i tobie... Że potrafię spełnić moją missyę reformatora i językiem, z którego służby wcale jestem kontent, dam sobie radę, tego możesz być pewien.
Narębski milczał; widząc że od niego słowa nie wyciągnie, Pluta wyszedł poświstując.






W domu państwa Narębskich, którzy obiecywali sobie prawie wszyscy wielkie w Warszawie przyjemności i roskosze, panowały teraz zamięszanie, niepokój, a każdy niemal z członków rodziny doznawał jakiegoś zawodu lub przykrości.
Pani Samuela nie rada była z mieszkania, z towarzystwa w które wchodzić poczynała, gdzie była dosyć zimno przyjęta i nie tak prędko rewizytowana jak sobie życzyła, co jéj miłość własną drażniło, z męża który teraz miał zawsze gdzieś uciec od jéj gderania; Elwira niecierpliwiła się oczekując dotąd napróżno pięknego nieznajomego, który już trzy razy przesunął się przed ich oknami i dąsała się niemogąc doczekać jego odwiedzin. Narębski obawiał się spełnienia groźb Pluty i nowych w domu niesmaków; Mania nawet niepokoiła się zapytaniem garbuska i zajęciem jakie obudziła w tym nieznajomym; słowem, zamiast obiecywanych sobie zabaw, przyjemności i roztargnienia, Warszawa stała się dla wszystkich powodem jakicheś zmartwień i troski.
Ów lubelski panny Elwiry mniemany pretendent, wprawdzie jakeśmy wspomnieli, kilka już razy przesunął się pod balkonem konno i pieszo, zawsze jak najstaranniéj ubrany, wyglądający pańsko, nigdy nie minął tych pań żeby im się bardzo grzecznie nie ukłonił, zauważono także, iż czasami przesiadywał naprzeciw w oknie cukierni, zabójczemi czarnych oczów wejrzeniami ścigając Elwirę, ale się do niéj dotąd zbliżyć nie starał, nie szukał wcale znajomości, któréj oczekiwano, ograniczając się témi studenckiemi pielgrzymkami i westchnieniami zdaleka, których potrzeby i przyzwoitości wytłumaczyć sobie dotąd nieumiano. Mógł przecie łatwo znaleźć kogo coby go do domu wprowadził, poznać się z Narębskim, znaleźć środek przybliżenia.
Elwira tupała nóżką z niecierpliwości, powtarzając nawet przy matce:
— Ależ moja mamo, to do niczego niepodobne! Czyżby dotąd nie znalazł nikogo coby go do nas mógł wprowadzić? czyżby naostatek nie przyzwoiciéj już było przyjść samemu i z mocy dawniejszéj znajomości nas odwiedzić? Ja tego nie rozumiem! Co za fantazya śmieszna, dziecinna, chodzić, patrzeć wzdychać, a nie starać się zbliżyć, przecież okazuję mu, że nie mam wstrętu. Juściż zna obyczaje świata, bo niezawodnie to wielki pan, wie że tak trwać niepowinno i nie może.
— Zdaje się, — odpowiadała matka, — że potrzeba być cierpliwemi, może chce wprzód dobrze wybadać okoliczności, dowiedzieć się o domu, boi skompromitować, może ma jakie przeszkody w familji, jakie zobowiązania dawniejsze, wszystko się trafia. Ale doprowadzony do ostateczności, będzie się musiał nareszcie zbliżyć. Uważasz jednak, że rzadki dzień, abyśmy go gdzie nie spotkały lub nie zobaczyły, przesuwa się prawie zawsze w jednych godzinach, łatwo ci ich dopilnować, dać mu trochę nadziei i okazać uczucia, ale zręcznie jednak, rozumiesz.
— Ale bardzo dobrze rozumiem, odparła Elwirka z dosyć złym i nadąsanym humorem, już ja będę wiedziała co z nim robić, ale że nudny to nudny, żeby téż mnie tak męczyć i nie szukać sposobu dostania się do naszego domu, wszyscy przecie u nas bywają.
Drugiego dnia po scenie u Bouquerel’a, panie wyszły z południa do Saskiego ogrodu na przechadzkę. W wielkiéj alei świetnych toalet było mnóstwo, w bocznych, jak zwykle, bawiły się matki, bony, dzieci i ci co więcéj cienia i spokoju niż ludzkich szukają oczów. Łatwo się domyśléć, że panie nasze nie poszły na boczne ścieżki, gdzieby ich nikt nie spostrzegł, ale ukazały się w środkowéj ulicy ubraniem od Włodkowskiego świeżuteńkiem starając się zwrócić oczy, współzawodniczek i ciekawe mężczyzn wejrzenia.
Chodziły już tak godzinę, gdy Elwira pokraśniała nagle, — naprzeciw nich sam jeden idący ukazał się ów piękny nieznajomy. Tym razem spotkanie było nieuchronne, zaczepienie konieczne i panienka postanowiła z bijącem sercem, w jakikolwiek sposób pociągnąć go do oddania wizyty, plan ułożony został w mgnieniu oka. Matka i córka zrobiły miny i przybrały postawy niezmiernie poważne i surowe, zdawały się nawet zrazu go niespostrzegać.
Młody mężczyzna i teraz ubrany był trochę jak krawiecka lalka, według najświeższéj mody, z niewypowiedzianą szczegółów elegancyą. Miał na sobie stroik ranny od Chabou z lekkiego jakiegoś sukienka, krawacik z misterną szpilką na szyi, kapelusik Panama, cudowne na nogach lakierki sznurowane, i nieporównaną w ręku laseczkę. Ale jak utrefione były te czarne jego włosy! jak urządzone bakombardy, jak zakręcone wąsiki, jak naciągnięte i pozapinane rękawiczki, tego żaden powieściopisarz nie wypowie.
Wszystkie te oznaki gustu i dystynkcyi nie uszły oka Elwiry, choć ona zaledwie miała czas przebiedz go przelotem, ale kobiety tak są w tych razach dobremi postrzegaczami!!! Poczerwieniała, zmięszała się, blizkość niebezpieczeństwa a raczéj chwili stanowczéj, zawróciła jéj nieco główkę. Nieznajomy z uśmiechem pełnym grzeczności podniósł panamę, oczom swym nadał wyraz pełny słodyczy i melancholii, i gdy już, już miało go zatrzymać słowo zachęty, wyraz nadziei przesunął się jak błędny ognik po bagnie. Elwira zacisnęła usta, nie jestem pewny nawet, czy piękne jéj białe ząbki, śladu na koralowych nie zostawiły wargach.
— Ale go jeszcze spotkamy, — zawołała, chodźmy mamo, zawróćmy się nieznacznie.
— Czekajże trochę... dojdziemy przynajmniéj do końca, czemużeś do niego od razu nie przemówiła?
— Minął nas tak prędko, widocznie unikał zapytania: wróćmy.
— Niepodobna.
— Ale późniéj możemy go nie złapać.
— Elwirko! gonić niepodobna.
— Ale proszęż mamy, tyle osób zawraca się.
Skutkiem tego krótkiego sporu, zawróciły się wprawdzie, ale Elwira szukając niespokojnemi oczyma lwa swojego, już go znaleźć nie mogła. Przebiegły umiejętnie kierując się w ulicach, cały ogród Saski, powróciły nazad w ulicę główną, wróciły do bocznych, nigdzie już pięknego nieznajomego nie było.
— To jakiś dziwny człowiek, — zawołała Elwira niecierpliwie, — a tak się zdawał przyzwoity...
— Mnie się widzi, — odparła matka, — że on musiał naczytać się romansów i intryguje nas umyślnie, aby podnieść ciekawość, a może rozpalić uczucie. Nic więcéj tylko fantazya pańska.
Już miały wychodzić z ogrodu, gdy Elwira uszczypnęła rękę matki pod mantylką, spostrzegła swojego lwa, który bardzo powoli tą razą kroczył boczną uliczką zamyślony głęboko. Nie kompromitując się wcale, można z nim było się spotkać, i dwie panie do tego wielkiego celu zastosowały swój pochód.
Lew szedł jakby przygnieciony myśli i uczuć ciężarem, z głową nieco spuszczoną, noga za nogą, a końcem swéj prześlicznéj laseczki kreślił jakieś zagadkowe esy na ścieżce, oczy w nie wlepiwszy. Zdawał się nawet niewidzieć jakie mu groziło niebezpieczeństwo i czekało zadziwienie, dopiero szelest jedwabnych sukien, które tuż przesuwały się koło niego i zwalniając kroku zatrzymały się nieco, przebudził go z dumań głębokich. Elwira tak umiała pokierować matką, że się znalazła z brzegu i niemal otarła o pięknego nieznajomego, który naprzód zwolna i niepatrząc ustąpił nieco, poczuwszy kobiety w bliskości, potem się ku nim obejrzał, aż poznawszy je zatrzymał i ukłonił znowu.
Panie zwolniły kroku, Elwirka uśmiechnęła się wdzięcznie, matka przymrużonemi spojrzała oczyma, lew jednak ust nie otworzył.
— A! co za miła niespodzianka, — odezwała się panna widząc, że pierwsza musi wystrzelić i rozpocząć kampanją...
— Miła tylko dla mnie zapewne, — odparł mężczyzna widocznie trochę zmięszany, — prawdziwie nieśmiałem sobie pochlebiać, żeby krótka znajomość dawała mi prawo do ich pamięci...
— Zbytek skromności, odezwała się z kolei matka, zakrawa to na udanie, na tłum nie zwraca się oczów, ale na wybranych.
Mężczyzna zmięszał się znowu, spuścił oczy.
— Miałyśmy kilka razy przyjemność widzenia pana z naszych okien, — dodała Elwira ciszéj, ale jakże się to dzieje żeśmy się nigdzie nie mogli spotkać w towarzystwach stolicy.
— Ja nigdzie nie bywam, — rzekł sucho nieznajomy.
— Jakto? nigdzie? podchwyciła Samuela.
— Tak pani.
— Cóżto, rodzaj mizantropji?
— Wcale nie, ale lubię pracować i pracuję ile mogę, mało mi potém zostaje czasu dla świata i ludzi, potrzebuję raczéj spoczynku i samotności.
— Samotności? — powtórzyła Elwira, starając się niedostatek słów zastąpić wymową oczów, które rzeczywiście płonęły i iskrzyły się nie czyniąc widocznego wrażenia.
— Ja bardzo lubię samotność, — rzekł nieznajomy.
— Lecz są przecie towarzystwa, mniejsze kółka, spokojne, ciche, w których człowiek odetchnąć może, — odezwała się pani Narębska a nic niebezpieczniejszego dla człowieka, młodego w dodatku, nad zakopanie się w głuchéj ciszy i osamotnieniu.
— To zależy od charakteru, — rzekł zimno nieznajomy, — są ludzie na których źle działa towarzystwo i inni, którym szkodzi samotność.
Szli tak daléj ustronną uliczką, bardzo powoli gdyż i matka i Elwira śmiertelnie się obawiały by im jeniec więzy potargawszy nie prysnął. Młodzieniec wlókł się za niemi, ale raczéj z musu niż ochoty, ociągał się, przyzostawał, oglądał bojaźliwie na około, jak gdyby go strach jakiś opanowywał, widocznie miał zamiar dezerterowania. Ale od kobiety, która pragnie zatrzymać, uciec jest niepodobieństwem; nieznajomy szedł coraz daléj a daléj.
— Więc z téj reguły tak srogiéj, — odezwała się znowu matka, — nie ma wyjątku? pan nigdzie bywać nie chce?
— Nie mogę! — rzekł znacząco nieznajomy pełnym jakichś tajemnic głosem, który Elwirze dał wiele do myślenia. Matka spojrzała nań także i umilkła; obie zafrasowały się mocno.
— U nas tak mało osób bywa, tak żyjemy w odosobnieniu od świata, — dodała pani Narębska, że gdybyś pan kiedy był łaskaw do nas zajrzeć, pewni jesteśmy, iżby go to na zgryzoty sumienia nie naraziło.
Nieznajomy skłonił się, zarumienił, ale téż Elwira niedając mu przemówić, dorzuciła.
— Doprawdy, byłoby to niedarowaném ze strony pana, gdybyśmy go nie miały widzieć u siebie...
Na to wszystko tylko ukłon był zagadkową i ostateczną odpowiedzią! nieznajomy zdjął kapelusz, obejrzał się, spostrzegł kilku mężczyzn doganiających te panie i szybko jakby go ścigano umknął boczną uliczką, starając się tak pokierować w pochodzie, aby twarzy jego niedostrzeżono.
Wszystko to wcale niebyło zaspokajające, naprzód nie miał widocznie ochoty do odwiedzin, powtóre być u nich nie przyrzekł. Elwira i matka prawie się zaproszeniem skompromitowały; skutkiem był nader kwaśny humor i zniecierpliwienie.
Ale kiedy się pragnie gorąco wytłumaczyć sobie co z dobréj strony, nigdy człowiekowi nie zabraknie argumentów. Elwira biorąc wszystko na rozwagę z tajemniczych postępków nieznajomego wywnioskowała tylko, że ją kocha, że o niéj myśli, że musi mieć domowe jakieś przeszkody, że miłość uczyniła go mizantropem, że obawa aby to uczucie góry nad nim nie wzięło, trzymała go w oddaleniu. Co się tycze znaczenia i położenia w świecie młodzieńca, na chwilę nie wątpiono nawet, iż wysokie zajmować musi stanowisko.
Nieszczęściem nadchodzący z Narębskim panowie, od których właśnie tak spiesznie uciekać się zdawał nieznajomy, spytani ktoby był, domyślić się mogli i szybko uchodzącego na oko wziąć już nie zdołali. Staranny opis przez p. Samuelę i Elwirę dokonany z wielkiem bogactwem szczegółów, nie rzucił na tę ważną kwestyę żadnego światła.
Wychodząc jednak z Saskiego ogrodu z rozkołysanem sercem Elwira, żywiła się nadzieją, że po tak dobitnem zaproszeniu lew nareszcie musi się zdemaskować i pokazać, ale przyznawszy się matce nie uzyskała potwierdzenia, pani Narębska była zamyślona i smutna, lekki nawet początek bólu głowy zwiastował rozdrażnienie nerwowe, nic dobrego nie rokujące. Bolało Elwirę, że się nawet wygadać dostatecznie nie potrafiła.
Było we zwyczaju, że gdy jéj co bardzo na sercu ciężyło, gdy matka jéj zwierzeniom nie wystarczała, szła naówczas z niemi do Mani. Biedne dziewczę całe dnie prawie samotnie nad robotą i książką spędzało, a godziny choć pracą zajęte długiemi jéj się bardzo zdawały, nikt do niéj nie przemówił, nikt nie spojrzał na nią; aż gdy Elwira poróżniła się z najukochańszą swą matką, co się dosyć często trafiało, gdy bardzo a bardzo była smutną, szła wówczas do izdebki Mani, kładła się na łóżeczku i tam, pewna że słuchać jéj muszą ze współczuciem i cierpliwością, wylewała się ze swojemi żalami.
Na ten raz matka znudzona czy coś niedobrego przeczuwająca milczała już uparcie, i Elwirka, któréj pilno było wygadać się szeroko, powróciwszy z przechadzki pobiegła zaraz do Mani.
— Wiesz, — zawołała zaraz w progu, — otóż nareszcie znalazłyśmy znowu naszego kochanka...
— A! gdzież przecie?
— Spotkaliśmy go w Saskim ogrodzie, wystaw sobie co za dziwak, minął nas o krok będąc tylko i nie zaczepił nawet...
— Ale się przecie ukłonił? spytała Mania z uśmiechem.
— Czekajże! nie dosyć na tem! powiem ci wszystko! oburzyła mnie ta nieśmiałość, raz musiałam przecie skończyć. Widzę go pod oknami co dnia, kłania mi się także i na tém koniec, przecież z ulicy oświadczyć się na migi nie można, to dziwactwo! to śmieszność! to niewiedzieć co! I tai się z sobą, ukrywa, tak że nawet dowiedzieć się niepodobna kto on taki. Nie ma najmniejszéj wątpliwości, szczebiotała daléj Elwira, że jest znakomitego rodu, to zaraz poznać łatwo z postawy, z wychowania, ze wszystkiego, ale ja w końcu zniecierpliwiłam się i postanowiłam dotrzeć.
— A! i cóżeś zrobiła?
— Pokierowałam tak zręcznie mamą, żeśmy go kryjącego się w bocznéj alei spotkały drugi raz i zaczepiłam go nareszcie.
— Miałaś odwagę? — spytała Mania.
— I ja i mama. A! i gdyby mi mama była dopomogła jak należy, więcéjbyśmy zrobić mogły, ale mama, ty znasz mamę.
— Nie mówże proszę nic na nią...
— Ty wiesz jak ja ją kocham, ale mama jest do najwyższego stopnia niezręczną.
— Droga Elwirko! matka ma więcéj od nas doświadczenia.
— Co tam doświadczenie, proszę cię!
— Ale cóż wam powiedział?
— Że nigdzie a nigdzie nie bywa, że wiele pracuje, że potrzebuje samotności. Wszakże gdyśmy go grzecznie zapraszać zaczęły do siebie, choć nic nie odpowiedział, już wiem pewnie, że się pokusie nie oprze, i ręczę ci że u nas być musi.
Mania nie zupełnie zdawała się podzielać przekonanie przyjaciółki, ale téż nic nie odpowiedziała.
— Zresztą jeśli się uprze, jeśli ten nieznośny papa i mama nie zechcą mi dopomódz, ja potrafię przemódz jego dziwactwo, bo jestem przekonana, że mnie kocha. Codzień prawie przejeżdża pod naszemi oknami, kłania mi się, uśmiecha, oczy zawraca, tak dłużéj trwać nie może, ja gotowa jestem choćby pierwsza napisać, list mu rzucić, a w liście...
— A droga Elwirko, — przerwała przestraszona Mania, nie róbże tego zlituj się, nie wiedząc kto, nie znając z pewnością uczuć jego dla siebie, kobiecie pierwszéj robić krok tak stanowczy...
— A! ty to jesteś mniszka, i wcale kochać nie umiesz, a jeśli kochasz, to Bóg ciebie tam wie, to cichaczem i skrycie; ja tak nie umiem, mnie to niecierpliwi i czekać nie myślę w takiéj niepewności, muszę się raz dowiedzieć czy mnie kocha...
— A ty? czyż go kochasz?
— Ja? dla czegóż pytasz? jakto nie kocham?
— Bo gdybyś prawdziwie go kochała, mogłabyś milczeć, czekać i nie myślałabyś na całe twe życie o innym.
Mania westchnęła i spuściła oczy.
— Któż wie, — dodała, — może jego położenie towarzyskie, może okoliczności domowe czynią tak nieśmiałym, może gdyby się odkrył, ty byś go nie chciała?
— Co ty pleciesz! dziecko! co ci się śni! wszak i z postawy i ze stroju i z mowy łatwo poznać kto on jest. O! ja mam przecież dobre oczy, a trochę rozumiem świata!
Mania schyliwszy się nad robotą już nic nie odpowiedziała, Elwira szeroko jeszcze rozwodząc swe żale siedziała długo, mówiła wiele, tysiączne osnuwając plany, nareszcie widząc, że z biednéj sieroty nic prócz współczucia nieśmiałego nie dobędzie, w równie złym humorze opuściła pokoik jak przyszła.
A Mania? siedziała daléj schylona nad robotą.
Jak na wsi tak i tu w mieście nigdy Mani na pracy nie zbywało, matka z córką wszystką jaką miały zrzucały na nią, posyłały nieustannie, wyręczały się nie zważając, że nie zawsze sił i czasu mogło dziewczęciu wystarczyć. Mania nie poskarżyła się nigdy, starała poddać wszystkiemu, wymówki znosiła w milczeniu i najszczęśliwszą była gdy się mogła zamknąć w swym pokoiku, chwilkę poczytać, pomodlić się i być z sobą. Nie bardzo jéj jednak pozwalano na tę samotność, gdyż i Elwirka i matka ciągle coś od niéj potrzebowały. Za to wolną była prawie całkiem od salonu, od którego szczególniéj w mieście usunięto ją nie bez myśli. Elwira daleko była pokaźniejszą, prędzéj w oko mogła wpaść komu, ale Mania wpadała w serce, i obawiano się aby nadto nie zwracała uwagi, nie zaszkodziła dziecięciu domu.
Maleńki więc ten pokoik, wyjąwszy godziny stołu i herbaty; był ciągle schronieniem sierotki a najczęstszym w nim gościem pan Feliks, który otwarcie i ukradkiem zachodził do Mani, a czasem długie tam spędzał godziny. W ostatnich dniach gnał go tu niepokój, bo choć postanowił nie uledz Plucie, znał człowieka i groźba jego tkwiła mu w myśli o los Mani, który mogła pogorszyć jeszcze, zakrwawiał mu serce.
Drugiego dnia Kapitan nie dał znaku życia, trzeci nadszedł i upłynął spokojnie do wieczora, a Narębski na krok nie oddalając się z domu chodził niespokojny walcząc z sobą i myślami. Radby się był zobaczył z Jenerałową, ostrzegł ją, ale po pierwszém widzeniu się w Garwolinie, i na to ciężko mu zebrać się było. Sam charakter człowieka od wszelkich podobnych kroków stanowczych go wstrzymywał, odkładał od dnia do dnia, wahał się, niewiedział sam co począć, okupić jednak spokoju podaniem ręki napastnikowi serce się oburzało.
Znając żonę wiedział on dobrze, iż będzie musiał stawić czoło burzy straszliwéj, że sieroty z domu może pozbyć się będzie zmuszony; chciał ją przygotować do tego, ale sam nie był pewien jak się brać, od czego począć, i rachował że groźba jeszcze może pozostać bez skutku. Im dłuźéj myślał nad tem, mocniejszego nabierał przekonania, że Pluta chciał go tylko nastraszyć, ale spokoju domowego nie naruszy..... to go jakoś ukołysało.
Wieczorem jednak nadszedł miejską pocztą list z zapytaniem ostatecznem, jakie jest postanowienie pana Feliksa. Na pismo to nie czuł potrzeby odpowiedzi, zdarł go i niespokojny odpowiedział sobie, będzie co ma być.
Wieczór przeszedł spokojnie, Narębski coraz się umacniał w przekonaniu, że strachy przejdą na niczem, a z wielkiéj chmury wcale deszczu nie będzie. Nazajutrz jednak w godzinie wizyt, pan Fryderyk Pluta kazał się do niego zameldować.
— Mój drogi, rzekł wchodząc, przykro mi to niezmiernie, że mnie człowieka szczerze ci życzącego dobrze przywodzisz do ostateczności takim uporem. Przyjacielem mogę się zawsze zdać na coś, a postawiony w konieczności szkodzenia, narobić ci kłopotów. Rozważ proszę i nie przywódź mnie na pokuszenie i do użycia środków, które dla mnie samego są przykre.
— Rób WPan co się podoba, — rzekł Narębski, — ulegać naciskowi nie chcę, nie mogę, nie powinienem.
— Więc mam zameldować do pani dobrodziejki? — spytał Pluta.
Narębski nic nie odpowiadając ruszył ramionami i pogardliwie się odwrócił.
— Gdybym ci jeszcze dał dzień do upamiętania i namysłu?
— Otrzymałbyś tęż samą co dziś odpowiedź, — zawołał w gniewie Narębski.
Kapitan zaczął powoli nakładać rękawiczki, i zaciąwszy usta skierował się ku salonowi.
— Proszę oznajmić pani, — rzekł do służącego, — pana kapitana Plutę w bardzo ważnym interessie.
Nie tyle może szło kapitanowi o dokuczenie Feliksowi, którego opór obudzał w nim razem mściwe uczucie i niejakie poszanowanie, ile o zamięszanie domu, z którego oddalenie sieroty wypaść mogło, potem łatwo ją tytułem pokrewieństwa i opieki mógł pochwycić jeden z Kirkuciów jako najbliższy z familji, i użyć jako narzędzia przeciw Jenerałowéj.
Oznajmiono Kapitana, sama pani siedziała w oknie gdy jéj gościa nieznanego zaanonsowano, a że imienia sobie nieprzypominała, choć z mężem była już o nim mowa, domyślać się poczęła wcale czego innego niż to co go sprowadzało i wpadła na domniemanie, iż odwiedziny mogły być w związku z pięknym nieznajomym Elwiry. Kazano więc prosić Kapitana, który przedstawił się przyzwoicie bo z łatwością wszelki ton i fizjognomję przybrać umiał. Mimo wprawy jednak we wszelkiego rodzaju przygodach nabytéj, nie łatwo mu przyszło sprawę zagaić.
Od czego tu było począć! jak ubarwić to dziwne zwierzenie? Wpadł na myśl, że powinien był działać w imieniu Kirkucia, jako najbliższego krewnego.
Twarz jego nie bardzo nawykła do posępnego wyrazu, musiała się oblec powagą, surowością i smutkiem, wszedł jakby pod ciężarem jakiegoś przykrego wrażenia, a że zmiarkował od pierwszego rzutu oka, iż Samuela wysoko musi cenić ton przyzwoity, nastroił się bardzo wysoko. O trzy kroki można go było wziąć za człowieka najlepszego towarzystwa, przychodzącego bez interessu, aby się tylko ukłonić. Zaprezentował się, usiedli.
— Pani mi daruje, rzekł, iż nieznajomy ośmielam się przerwać jéj spoczynek i tak niegrzecznie narzucać, ale rzecz jest zbyt wielkiéj wagi, abym się wahał choćby trochę jéj naprzykrzyć. Czy mogę prosić o chwilę poufnéj rozmowy?
— Bardzo proszę.... i owszem, odparła Samuela przygotowana do sprawy wcale innéj.
— Dziwny zbieg okoliczności, ciągnął daléj kapitan, zbliżył mnie do bardzo biednego ale wielkiéj zacności człowieka niejakiego pana Mateusza Kirkucia.
— Kirkucia! powtórzyła zdziwiona tak trywjalnem nazwiskiem Narębska, zawsze sądząc że o pięknym nieznajomym mowa.
— Człowiek niskiego stanu, ale serce wszędzie się znaleźć może.
Pani Samuela wzdrygnęła się na niski stan, a przelękła wzmianki o sercu, która ją utwierdziła w przekonaniu, że o Elwirę chodzi.
— Ale jakiż związek? spytała.
— Proszę pani o trochę cierpliwości... ten biedny a dziwnéj zacności i szlachetności uczuć człowiek miał siostrę, jak on sierotę ubogą, która wziętą została na wychowanie przez nieboszczkę panią Narębskę, matkę męża pani dobrodziejki.
Pani Feliksowa widząc że o co innego chodzi, zarumieniła się z niecierpliwości i słuchać poczęła wcale innem usposobieniem.
— Długi czas, mówił kapitan daléj, nic o niéj nie wiedziano, serce brata cierpiało mocno na tem. Późniéj zbiegiem okoliczności, których nie mogę tu obszerniéj wyjaśniać, doszła do wiadomości Kirkucia cała smutna historja téj kobiety, która z domu państwa Narębskich wyszła bardzo nieszczęśliwie.
— Cóż to jest? nigdy nic o tém niesłyszałam.
— Być może, smutna to historja... piękność téj biednéj dziewczyny, istotnie zadziwiająca w jéj stanie, zwróciła na nią oczy tego, który późniéj odpokutowawszy za przewinienia młodości, zresztą bardzo wyexkuzowane, bo któż bez winy, pani dobrodziejko!... tego.... który się stał mężem pani...
Pani Feliksowa rzuciła się jak oparzona.
— Jakto mojego męża? mój mąż?
— Mąż pani stał się jéj upadku przyczyną, panna Julja zostawiła w ich domu drugą sierotę... wygnana musiała się rozstać z dziecięciem.
Pani Narębska zakryła oczy rękami, chwyciła się za głowę wzruszona i gniewna.
— Mój mąż! powtórzyła.
— A pani! któren że mąż choćby najprzykładniejszy niema sobie coś podobnego do wyrzucenia, podchwycił kapitan — proszę tylko wysłuchać mnie cierpliwie. Brat owéj panny Julji, dziś jenerałowéj Palmer, a mój przyjaciel Kirkuć, tem więcéj troszczy się o los opuszczonego dziecięcia, że własna jego matka, niepomna na święte obowiązki, całkiem się go zaparła.
— Więc matka żyje? zawołała Samuela.
— Matka, dziwię się że pani dotąd nie jest znaną, zajmuje ona w świecie tutejszym znakomite stanowisko, niemogłaś jéj pani nie spotkać — jest to przecie jedna z najszanowniejszych matron i świeczników towarzystwa... Mój Kirkuć rodzony jéj brat, choć ubogi radby odzyskać siostrzenicę, nią się zaopiekować, dać jéj rodzinę. Ale niewiemy dotąd na pewno co się stało z sierotą, chociaż najmocniejsze prawdopodobieństwo dozwala nam wnosić, że nią być musi, tak zwana panna Marja Jordan.
— Powinnam się tego była domyśleć? porywając się nagle zawołała kobieta, któréj gniew twarz zarumienił, — istotnie on dla niéj ma serce ojca, więcéj niż dla mojego dziecięcia... A więc tajemnica odkryta! o mój Boże!
— Tak jest, wiesz ją pani, przerwał z energją chłodną pan Feliks, który ostatnich słów dosłyszawszy, wszedł nagle do pokoju, zbierając się na siłę jakiéj zwykle w życiu mu dotąd brakowało — wiesz pani prawdę i wiedzieć ją będziesz lepiéj odemnie samego, niżeli od tego pana, który z powodów wcale różnych przyszedł z usłużnem doniesieniem.
Nie będę nic taił, bo nic niemam do zatajenia, jeślim ukrywał lat kilkanaście co mi ciężyło na sercu, to dla pokoju tylko.. wszystko co pani powiedziano jest mniéj więcéj prawdą... kochałem ubogą dziewczynę, byłem przez nią kochany, miłość nasza stała się nieszczęściem obojga, sromotą, pozostałe dziecię ciężarem grzechu i expjacją winy.
Tajemnica ta, którą dziś odsłoniono przed tobą, nie była moją tylko, nie miałem nawet prawa podnieść zasłony, powiedzieć słowa.
Dziś gdy została zdradzoną, mówię głośno — to dziecię do nikogo nie należy — jest mojem własnem dziecięciem! Zaparła się go matka, przyznaje ojciec bądź co bądź! Ani stryj, ani wuj, ani żadna rodziną prawa do sieroty mieć nie może... ma je ojciec jeden tylko — ja nim jestem.
Zona z krzykiem spazmatycznym zakryła sobie oczy na te słowa wyrzeczone z siłą... któréj się w mężu niespodziewała, miłość rodzicielska zrodziła ją w sercu zastygłem długo i ściśniętem.
— Panie Pluta, rzekł Feliks zwracając się do kapitana coraz silniéj wybuchającym gniewem, zwykłym ludziom którzy rzadko mu nad sobą górę brać dają — teraz ci nic nie pozostaje tylko ustąpić z tego domu, do którego wniosłeś coś chciał — łzy i niepokój. Możesz pan czynić co mu się podoba, a teraz proszę za drzwi... jam tu gospodarzem.
— Będę posłusznym, odparł śmiejąc się Pluta i ruszając ramionami z rezygnacyą, ale mam nadzieję że jeszcze będę korzystał z miłego towarzystwa pańskiego... zobaczemy się gdzieś jeszcze... zobaczemy.
Pluta zatarł ręce po tych słowach, skłonił się i wyszedł powoli. Małżeństwo pozostało sam na sam, a pierwsza chwila ta, dla obojga była ciężką i przykrą nad wyraz.
Zwykle gderliwa i przykra Samuelka, rozpłakała się po niewieściemu jak tylko zobaczyła męża przybierającego właściwą mu rolę męzką, Feliks chodził zburzony, ale milczący dając płynąć łzom i czekając zaczepki.
— A! ja nieszczęśliwa! wołała żona, tyś mnie oszukał, tyś się krył przedemną! tyś dziecię nieprawe wprowadził do domu i postawił obok mojego dziecięcia, tyś skalał dom! nadużył wiary jaką miałam w tobie.
— Słuchaj pani, rzekł Feliks, nigdyśmy się tak bardzo nie kochali, małżeństwo nasze było czysto tylko dla wzajemnych dogodności z niego wypływających zawarte.
Nie zdradziłem cię wcale, bo to należało do przeszłości, któréj nikt powrócić ni zmienić nie może, milczałem bo niemiałem obowiązku cudzych zdradzać tajemnic. Dziś gdy wszystko ci wiadome, proszę ażeby córka moja...
— Jaka córka! zrywając się zakrzyczała żona... ty masz tylko jedną córkę, jak śmiesz dawać jéj to nazwisko które mojemu tylko należy dziecięciu? To dziewczę... ja go więcéj widzieć niechcę, ja je od dzisiejszego dnia wypędzam.
— No, to i mnie z nią zapewne, rzekł Feliks, bo ja mojego dziecka ani dawnych dla nowych nie porzucę obowiązków.... a zatem i my się pożegnamy.
Samuela zamilkła, szlochała.
— Feliksie! rzekła łagodniéj, ton zmieniając, Feliksie, ja cię nie poznaję, cóż ci się stało?
— Nic, tylko uczucie powinności dało mi siłę któréj niemam na dzień powszedni... oto cała tajemnica, siły téj chcę i muszę użyć na wyrwanie się z fałszywego położenia. Dziecka mojego się nie zaprę i nieodepchnę, jeśli je wygnasz, wypędzisz razem nas dwoje. Elwirze zostanie matka, za Marją pójdzie ojciec.
— Więc chcesz aby została?
— Marja niewie że jest moją córką, rzekł Feliks, ja jéj o tem niepowiem, bo wolę by się sądziła sierotą, niżeli wstydziła swojego pochodzenia... Nas dwoje tylko dziś wiemy w tym domu o jéj pochodzeniu, i o moich obowiązkach, wszystko pozostanie jak było, a jeśli jéj dasz uczuć najmniejszem...
— Cóż to? ty mi dyktujesz postępowanie?
— Daję radę, rzekł zimno Feliks, niechcesz jéj — wszak ci ją wolno odrzucić.
I znowu długie, głębokie, pełne namysłów nastąpiło milczenie, nadeszła Elwira któréj ciekawość budziła ta dość przedłużona konferencya, ale ją matka żywym i stanowczym odprawiła ruchem.
Małżeństwo stało przeciw sobie trochę zachwiane w postanowieniach, Feliks miękł widocznie, Samuelka uciekła się do łez, które są jednym z najmocniejszych środków stagnacyi kobiecéj.
— Feliksie, rzekła wreszcie czuléj niż zwykle, podając mu rękę, którą on, trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, z jak największą skwapliwością pochwycił — ja ci przebaczam! ja ci daruję! ja jéj nieodepchnę! Ale na Boga... zapewnij jéj los i... przez litość nademną, usuń ją z przed oczów moich.
— Cóż ci szkodzi sierota? zapytał mąż.
— Przypomina mi twoją niewierność.... tragicznie odparła Samuela.
— Kochana żono, zastanów się, zawołał mąż — czy tym wyrazem nazwać ją można? ja wówczas ciebie jeszcze nie znałem i byłem wolny.
— Ale bytność w domu naszym tego dziecięcia gdy się rozgłosi, co nieochybnie nastąpi, gdy wszyscy dowiedzą się że ono twojem.. zgorszenie.... plama!!
— Wstyd to i kara tylko dla mnie.. odpowiedział Narębski, piękniéjże byłoby gdybym się zaparł sieroty, odepchnął ją i dla uniknienia skandalu dał mu się tułać, zmarnieć i ginąć?
— Ale dla mnie mieć ją ciągle na oczach Feliksie, to będzie męczarnia nieustanna.
— Nigdyś tego biednego nie lubiła dziecięcia, rzekł mąż smutnie, więcéj niechęci nad tę jakiéj doznała, trudno byś mu okazać mogła... a co do mnie starać się będę, by jak najkróciéj na nią narażoną była.
— Feliksie, odezwała się żona patetycznie, jako matka, jako towarzyszka twojego życia, proszę cię.
— Nieopuszczę sieroty, odparł Narębski stanowczo — dosyć matki która się jéj zaparła, niech ojciec za dwoje dług płaci, bo może podwójnie jest winnym. Spodziewam się że mnie i domu nienarazisz na przykrości. Niech mówią co chcą, ja kłamać nieumiem i grzechu nawet zaprzeć się nie potrafię. Jedną mam przed sobą drogę uczciwą, to wyznać błąd i odpokutować zań.
Czyń pani jak uznasz, ja zrobię co powinienem.
Cale to wystąpienie pana Feliksa niesłychanie poruszyło i zdziwiło żonę, która znając go oddawna powolnym i uległym, takiéj energji charakteru i wybuchu woli niezłomnéj spodziewać się wcale nie mogła.
Małżeństwo weszło w nową epokę, któréj gróźb pani Samuela się przelękła, postrzegła jednak łatwo że w téj chwili iść przebojem nie było można, że na pozór uledz należało, aby powoli znowu uśpiwszy i zdrętwiwszy rozbudzonego zgryzotą i przywiązaniem do dziecięcia, ująć w dawne pęta.
Rachowała na posiłki czasu, na swą zręczność, na to wreszcie że się pozbędzie Mani, zmieniając tryb postępowania z nią w sposób miły mężowi, wyprowadzając ją w świat i szukając jéj jak najprędzéj stosownéj lub niestosownéj partji, byle ją z domu wyprawić.
Wszystko to jak błyskawicą przebiegło przed jéj oczyma i Samuelka uspokojona, uległa zgadzająca się na wszystko, umilkła...
Feliks wyszedł przejęty jéj dobrocią, prawie z wdzięcznością dla niéj w sercu.
Parę dni w złowrogiéj upłynęło ciszy, w domu nic się nie zmieniło, tylko nazajutrz głośno oświadczyła gospodyni domu, że Mania bardzo źle robi iż nie chce wychodzić do salonu, że za mało bywa w towarzystwie, że w mieście należałoby się ubierać staranniéj.
Pan Feliks spuściwszy oczy w talerz, gdyż to było przy obiedzie, nie odpowiedział na to ani słowa, Mania się zmięszała tą niezwykłą dobrocią, która wycisnęła łzy z jéj oczów, a Elwira spojrzała na matkę z podziwieniem przerażającem.
Po obiedzie dopiero mąż niemógł się wstrzymać, żeby żony nie zapytać, co by to miało znaczyć.
— Mój drogi, odpowiedziała pani Feliksowa z jakąś melancholją spokojną, dopóki niewiedziałam tajemnicy, Mania była dla mnie ubogą sierotą, dzisiaj jest twojem dziecięciem... wierz mi, jakkolwiek bolesną dla mnie jéj przytomność i widok, rozumiem twoje obowiązki i chcę je spełnić wraz z tobą...
Pan Feliks oczarowany, uniesiony, ucałował jéj rękę, nastąpiło nie pojednanie, ale rozczulenie, jakiego nigdy dla żony nie doznał, a Samuela zadrżała w duszy widząc siłę przywiązania jego do tego dziecięcia.
Tegoż dnia pojechali do sklepów, do magazynów i modniarek, aby Manię trochę przystroić.
Dla Elwiry przed którą ściśle zachowana była tajemnica, było to coś niepojętego, gniew i zazdrość mięszały się w jéj sercu ze zdumieniem; czuła że to niemogło być bez przyczyny, a téj, mimo całéj swéj kobiecéj przebiegłości, dobadać się nie mogła. Matka napróżno usiłowała ją uspokoić, ale sposób w jaki to czyniła, zwiększał tylko niecierpliwość i urazę do ojca, który widocznie miał być przyczyną nagłej zmiany. Elwirka nadto znała, a raczéj przeczuwała świat boży i ludzki, żeby się lada czem dała ułudzie, dobadywała się jakiejś tajemnicy pod spodem, ale domysły te ścignąć jéj nie mogły. Nawet rzucona przez matkę myśl zręczna, że Mani chcą pozbyć się z domu aby Elwira szerzéj w nim panowała bez współzawodnictwa, nie przyjęła się tak dobrze jak chciano.
— Ale moje serce, odpowiadała Samuela na ciągłe nalegania córki, widzisz sama jak twój ojciec przywiązał się do téj sieroty... robię to dla niego... przytém, powiem ci to na ucho... Mania w domu zawsze robi młodym ludziom bywającym u nas, nie potrzebną dystrakcją... radabym żeby ją sobie kto co prędzéj wziął, a to być nie może, dopóki jéj trochę w świat nie wyprowadzimy.
Jakkolwiek pani Feliksowa mówiła gorąco, córki to nie przekonywało, nienawiść jéj dla rywalki w sercu ojca obudziła się większa jeszcze, a ciekawość i niepokój doszły prawie do rozgorączkowania... Rzuciła się na Manię, ale z dziecka, które samo o sobie nic prawie nie wiedziało, i równie postępowania tego pojąć nie mogło, nie można się było dobadać wielkiéj tajemnicy.
Oko jednak Elwiry doszło powoli, że ojciec i matka w stosunkach swych powszednich inaczéj byli od niejakiego czasu, zgadła, że ta zmiana z odmianą usposobień matki dla Mani mogła być w związku — ale daléj już próżno sobie łamiąc głowę, nic dojść nie umiała.
I gdy tak z jednéj strony zyskała sierota na sukienkach i stroju, na powoływaniu do towarzystwa którego nie lubiła, na pozornéj serdeczności pani Samueli, prześladowanie pokątne zazdrosnéj Elwiry, przebijająca się przez formę czułości niechęć pani domu, dotkliwie jéj czuć się dały.
Mniéj się nią wprawdzie posługiwano może, ale po za tą względnością dla niéj wymuszoną, czuć było nietylko chłód, raczéj chwilowo tylko przytłumioną nienawiść, która się obawiała wybuchnąć, zbierając groźnie na przyszłość.






Przenieśmy się teraz w trochę inny świat razem z Teosiem Muszyńskim, który powróciwszy do Warszawy o małym bardzo grosza zapasie, daléj po staremu biedne swe życie musiał prowadzić.
Nie brak mu było odwagi, w którą uzbroiło go życie przeszłe, opieka losu dziwna, doznana w najcięższych życia kolejach, ale sił często nie dostawało, tak był osamotniony, bo z siebie tylko czerpać je musiał.
Powróciwszy do stolicy, wedle dawnego obyczaju, poszukał sobie ubogiego, ale odrębnego mieszkania, gdyż najlepszym pracy towarzyszem jest samotność. Przyjaciel wnosi pociechę, ale zabiera swobodę, z któréj coś zawsze dla niego uronić potrzeba. Człowiek często oddaje mu chwilę, w któréj się czuje na coś zdatnym, a znużony potém z pozostałéj mu godziny nic już wyprząść nie może.
Przy ulicy Święto-Krzyzkiéj, mieszkał dawniéj na drugiém piętrze w małéj kamieniczce, z któréj gospodarzem był w przyjaźni. Jeden to był z tych starych domów, które w nowéj a wytwornéj Warszawie, trzymają się niewiedzieć jakiém prawem, obok świeżych i młodych kamienic.
Ściśnięty z obu stron wysokich, świeżych domostw murami, wydawał się dosyć dziwnie ze swą zgrzybiałą fizjognomją, porysowanemi murami, jedném piętrem o małych okienkach i nieśmiało wzniesioną facjatką trójkątną, w któréj parę jakby strychowych okien, świeciły właśnie w mieszkaniu Teosia.
Kątek ten rzadko bywał zajęty przez jakiego biedaka, i dla tego, mimo wywieszonéj deszczułki oznajmującéj o apartamencie kawalerskim, Teoś po powrocie ze wsi, znalazł swą starą siedzibę niezamieszkaną i wolną. Gospodarz powitał go radośnie, bo go trochę kochał i wolał żeby mu te pokoiki coś robiły, a amatora na nie znaleźć nie było łatwo, bieda tylko zapędzić mogła. Pierwsze piętro zajmował krawiec i studenci, dół jakaś rodzina nie majętna przybyła ze wsi z dziećmi i stolarz, którego towarzystwo nie bardzo było miłem, gdyż żona go biła za poniedziałkowe z niemieckiego naśladowane hulanki. Mimo tego elementu niepokoju, wprawdzie jedynego w domu, kamieniczka jak sama ulica, dosyć była cicha. Gospodarz mieszkał w oficynie w głębi dziedzińca przytykającéj do ogrodu, a kilku maluczkich lokatorów na tyłach, bardzo się przyzwoicie znajdowali. O jedenastéj brama już była hermetycznie zamknięta i stróż kładł się spać ze spokojnością człowieka, który wié, że mu nic snu przerwać nie może.
Pies nawet stary, przechadzający się w wolnych od zatrudnień chwilach po dziedzińczyku, oduczył się szczekania, tak mało miał do niego powodów. Siadał czasem w progu bramy, poglądał na świat ziewając, a gdy mu się nie bardzo ożywione widowisko znudziło, szedł spać, nieczując zgryzot sumienia z niedopełnionego obowiązku.
Gospodarz był to sobie średniego wieku człowiek, który się urodził w parafii święto-krzyzkiéj, chrzczony był u Św. Krzyża, u Św. Krzyża się ożenił, chodził tam na mszą regularnie w niedzielę i święto i wedle wszelkiego podobieństwa spodziewał się z dolnego kościoła na tamten lepszy świat powędrować. Baz był w Częstochowie, co rok na Bielanach i w Czerniakowie, przypadkiem dostał się był do Mińska, rozumie się nie litewskiego, zresztą nie miał ani potrzeby, ani ochoty dalszych robić wycieczek. Żył on życiem czysto miejscowém, które mu doskonale wystarczało i dostateczném było jego żądań umiarkowanych zaspokojeniem. Fantazyj nie miał żadnych, Warszawa i Kurjerek regulowały jego pragnienia i zajęcia.
Z Kurjerka dowiadywał się, a raczéj przypominał sobie co mu czynić wypadało, szedł na wskazane koncerta, igrzyska i widowiska; pilnował nabożeństw, regularnie zwiedzał miejsca gdzie się tłum i ciżba zwykły zbierać, a czasem od fantazyi rzucał domowe flaki, dla ogłoszonych extraordynaryjnych przy ulicy Trębackiéj lub Koziéj. On i żona, średnich lat także kobieta, więcéj od niego zajmująca się lokatorami, gospodarstwem i rachunkami, zbywszy z domu syna, który urzędował, ożenił się i osobną po żonie otrzymał possesją, żyli sobie wygodnie, cicho, i jak na porządnych obywateli miasta Warszawy przystało.
Szczególniéj pan Zacharjasz Byczek, mógł się zwać szczęśliwym, bo jejmość miała swoje zgryzoty, pochodzące z usposobienia żółciowego i nadużyć lokatorskich, on zaś nie miał ani namiętności gorących, zachceń nadzwyczajnych, ani smutków trawiących duszę. Chodził po lat sześć w jednym szlafroku i czapeczce, frak mu na cztery wystarczał; ludzie go kochali, nieprzyjaciół niemiał, z kommissarzem był w stosunkach przyjaźni, u Św. Krzyża nawet pewne miał znacznie, i tak mu życie płynęło, jak sobie Kurjerek wychodzi, — dzień do dnia podobny jak dwie krople wody.
Z daleka zaraz poznać w nim było można człowieka szczęśliwego, który jak roślina w dobrym gruncie zrósł, wkorzenił się i ani śnił o burzy.
Ani zbyt słuszny, ani mały p. Zacharjasz Byczek nie skarżył się na otyłość, i nie mógł chudym nazwać; twarz jego wśród spokoju wykształconemi rysy jaśniała; brak jéj było może trochę charakteru, ale nabyła wyrazu, siły, którą rzadko na jéj podobnych się trafia. Krągławy, pulchny, biały, choć nie zawsze umyty, bo mu żona często obowiązek używania wody przypominać musiała, z blond włosem dość wypełzłym, z oczyma blado niebieskiemi, które także koloru trochę straciły, noszący się skromnie i zawsze prawie w przechodzoném, wygodnem ubraniu, pan Zacharjasz pędził godziny żywota w idealnéj ciszy i ubłogosławieniu.
Przerywały je wybuchy żoninego gniewu, często bardzo małą rzeczą podbudzonego, ale naówczas doświadczony i wytrawny mąż, stawał w milczeniu z fajką na progu, słuchał zdając się dzielić oburzenie, a nie podsycał go jednak, i przytomnością swoją sankcjonował go tylko.
Nic go nigdy nie zmuszało do żadnego zajęcia, prawdę rzekłszy pędził życie w idealném próżnowaniu, miał się jednak w duszy za bardzo czynnego człowieka, i niekiedy nawet, ale cicho, na nawał pracy utyskiwał. Życie miasta było jego życiem, na każde wezwanie tego pulsu stołecznego, odpowiedzieć uderzeniem zawsze sympatyczném, pilnować się by nic nie minąć, by być gdzie są wszyscy, widzieć co się zobaczyć było powinno, zjeść co stanowiło nowalją, niemałym w rzeczy było trudem. Ale też daléj nad to, do niczego już p. Byczek nie był obowiązany.
Z rana wstawszy tedy wychodził obejrzeć się po dziedzińcu i rzucić okiem w ulicę, ale powracał prędko i stękając zasiadał w starym fotelu w oczekiwaniu na kawę, którą od lat trzydziestu pijali razem z żoną. Przy kawie traktowały się zwykle ważniejsze sprawy domu, poddawały pod rozstrzygnienie losy bohaterów, mówiło o obyczajach stróża, o ogródku i poczynionych w nim przez studentów spustoszeniach, o słudze i t. p.
P. Zacharjasz pilną zdawał się na to zwracać uwagę i zdaleka patrząc, można było sądzić, że to go mocno obchodzi, bo niekiedy silnie kiwał głową, ale w rzeczy, spuszczając się na żonę, dumał wcale o czém inném. Przy kawie i po niéj paliła się fajka jedna, do dna i ostatka, podpalana kilkakroć, bo gasła często, a w końcu ustawiona w kącie, osobno cybuch, osobno ona, tak by sobie odpoczęły wygodnie i wyschły bez niebezpieczeństwa potrącenia. Że się to działo od lat bardzo wielu, miejsce zamieszkania fajki i cybucha, dwoma plamkami oliwkowemi, odznaczało się na podłodze. Człowiek regularny, pan Zacharjasz pilnował, aby ustawić swój sprzęt zawsze na tych plamkach i nie dać się im rozszerzyć.
Po kawie, szło się albo na nabożeństwo, albo do ogródka, lub trochę na przechadzkę, sub Jove przepędzając jaką godzinę; pani zajmowała się kuchnią, obiadem i bieżącemi sprawami domu. Wracał mąż około południa i przynosił do domu owoc pracy, brukowe nowinki, połapane okiem i uchem.
Nie miał p. Zacharjasz zgubnego zwyczaju częstowania, i pieniędzy nawet, strzegąc się pokuszenia, nie nosił przy sobie ale nie powiem by był bez skazy i nie zaszedł gdzie na przekąskę i kropelkę. W kilku przyzwoitszych sklepach miał zachowanie, kredyt tém większy że go nie używał i ścisłe z kupcami znajomości. Więc, choć kassa była w rękach i pod kluczem magnifiki, niekiedy przychodziło się w humorze różowym do domu, a wówczas, co go zdradzało, miał zwyczaj pan Zacharjasz nucić...

Świat srogi, świat przewrotny...

poczem żona zdaleka poznawała, że jadł gdzieś śniadanie.

Wyrozumiała na ludzkie ułomności, nie wyrzucała ona tego mężowi, dając mu jednak do zrozumienia, że oka jéj nic nie uszło, że dla niéj nie było tajemnic, choć wina popełnioną została daleko od ojczystéj zagrody.
Przy obiedzie tylko zmniejszony apetyt lub zupełne wstrzymanie się od pokarmów, bywało powodem delikatnych wymówek, że się woli jeść za domem podejrzane przysmaczki, niż zdrową strawę pracowitemi rękami towarzyszki życia przygotowaną.
Przy tém zwykle rozwijała się często powtarzana teorja, tycząca się jadła po traktjerniach, ku obrzydzeniu ich wystosowana; opowiadało się o zdechłych kotach, o końskiém mięsie, o starym łoju i innych ingredjencjach i przyprawach na trucie rodzaju ludzkiego używanych, czego pan Zacharjasz słuchał wzdychając, nic nie odpowiadał, nawet niekiedy potakiwać się zdawał — ale niestety! — słabość ludzka — często nazajutrz wpadał w zastawioną przez traktjerników pułapkę i zjadał znowu kota na śniadanie lub bifsztyk ze starego konia.
Obiad urozmaicony rozmową, trwał czasem do godziny drugiéj, o któréj zwykle przynoszono już mokrego Kurjerka, oczekiwanego z niecierpliwością, po którego do kantoru posyłał niepokojąc się pan Byczek razy kilka. Jeżeli dla przyczyn od Redakcyi niezależnych, opóźnił się nieco, chmura wisiała nad czołem nieszczęśliwie znałogowanego człowieka.
Wiedziała o tém żona, że gdy zasiadł w fotelu z fajką, czarną kawą i Kurjerkiem, ku czytaniu tego Monitora Warszawy, niebezpieczno mu było przerywać; więc jakkolwiek łagodnym go znała, w téj uroczystéj dnia godzinie, nigdy do niego nawet z najpilniejszym nie przychodziła interessem; doświadczywszy, że przerwanie czytania objawiało się gniewem aż do tupania nogami niekiedy posuniętym. Raz gdy czytał nekrolog czuły, a przyszła doń z historją niewłaściwie rozwieszonéj bielizny, trafiło się że zaczerwieniony wypadł aż do drugiego pokoju wołając:
— Kobieto! kobieto!
tonem tak tragicznym, że mu tego całe życie zapomnieć nie mogła.
Czytanie Kurjerka odbywało się spokojnie, z zastanowieniem i sumiennością taką, że ogłoszenia nawet i styl anonsów surową rozbierał krytyką. Nic tu nie uszło jego uwagi, wszelka niewłaściwość wytknięta była z erudycją i smakiem wykształconym, a żonie siedzącéj zwykle z pończochą nie opodal, udzielał spostrzeżeń ważniejszych, lub wiadomości które ją obchodzić mogły.
— Ot! ot! ogłaszają już o śledziach pocztowych! lub:
— Patrz Asińdźka, przywieziono już winogrona!
Niekiedy z powodu jakiéj historyi w Kurjerku ciągnęła się rozmowa długo, gdy Redakcja zaczepiła jednę z żywotnych kwestyj, naprzykład odnowy bruku, rynsztoków, wody i oświetlenia. Wreszcie gdy i ogłoszenie teatralne i przybyłych lub ubyłych spożył p. Byczek, a na podpis Cenzora dla uspokojenia sumienia okiem rzucił, aby i tego nieopuścić, numer z dodatkiem porządnie się składał, w przeznaczoném na ten cel miejscu, a miesiące skończone związywały się sznurkami, na ten cel oszczędzanemi od różnych pokupek, i w końcu roku pozostawał z tego ogromny tom, oprawny w półskórek, pomnażający bibljotekę domową.
Skutkiem tego ogromnego oczytania, erudycja p. Zacharjasza była prawdziwie zdumiewającą. Wiedział on o wszystkiém co się działo w mieście lub dziać mogło i miało, niekiedy nawet bardzo trafne czynił uwagi i porównanie lat ubiegłych z obecnemi.
Wieczorem, jeśli służyła pora, wychodził zwykle z żoną razem, umiejąc sobie obrać cel przechadzki bardzo trafnie, to jest tam gdzie był największy tłum, najwięcéj kurzu i najtrudniéj się docisnąć. Wracali czasem późno i powoli, p. Zacharjasz przyodziewał się w szlafrok i czapeczkę, palił jeszcze jedną fajkę, chodził trochę po dziedzińcu, mówił z żoną, potém rozbierał się i kładł na spoczynek. Ab uno disce omnes, dnie jedne do drugich tak były podobne, że odmalowawszy jeden, z niego o całém życiu sądzić było można. W nich jednak światłem szczególném odznaczały się uroczystości, niedziele, i wielkie miejskie memorabilia, w których pan Zacharjasz miał sobie za obowiązek uczestniczyć.
Mamy już dokładny obraz pożycia p. Byczka i jego domu, bo żona, jakeśmy widzieli, czynna i zajęta, strony szczególniéj interessów materyalnych strzegła i niemi się ograniczała.,
Dla dokładności obrazu dodać tylko musimy, że oprócz syna, który przy ulicy Żelaznéj mieszkał we własnéj kamienicy i rzadko rodziców odwiedzał, jeszcze jedna osoba do składu rodziny należała... Była to matka staruszka, staruszeczka zgrzybiała i podupadła na umyśle, że się z nią jak z dzieckiem obchodzić musiano. Miała ona swój pokoiczek ciasny i ciemnawy, od dziedzińca położony, w którym siedziała niewychodząc z niego prawie. O wieku jéj różnie mówiono, to pewna że mniéj dziewięćdziesięciu lat mieć nie mogła.
Była na oba oczy ślepa, zgarbiona, i całkiem świata i życia zabyła, tak że lub nic nie mówiła wcale, lub o ostrych tylko prawiła dziejach, jeszcze ze Stanisławowskiéj epoki, którą pamiętała najlepiéj, zdawało się jéj niekiedy nawet, że to co było za jéj młodości dotąd trwało jeszcze.
Codzień rano syn chodził do matki, pocałować ją w rękę i odebrać pocałunek w czoło milczący.
— A co tam mama dobrodziejka? pytał zawsze jednakim głosem pan Zacharjasz.
Na to staruszka kiwała głową, lub odpowiadała wcale nie do rzeczy, a syn powstawszy i odchrząknąwszy odchodził.
Niekiedy, zatrzymywał się nieco gdy pani Józefowa w dłuższe zapuszczała się opowiadanie, a nie kleiło się to ani z zapytaniem syna, ani z mogącemi wywołać wspomnienie okolicznościami, przychodziło z dziwnéj jakiejś fantazyi.
Tak naprzykład na pytanie syna — jak że się mama miewa, raz odparła.
— W karecie... w atłasem wybitéj karecie... widzisz waspan Charunów, szory kapią od złota, laufer przodem, hajducy z tyłu... kto jedzie? hej? kto jedzie.. a to ja...
— Ależ mama tak nie jeździła nigdy! rzekł syn ruszając ramionami.
— A co komu wiedzieć? to było za pierwszego... muszka na brodzie, róża na piersiach... wachlarz w ręku... ja jadę, a on patrzy i ręce łamie.
— Ale któż mamuniu!
— Ten! ten! o którym wasanu mówić wara i wiedzieć zasię! ot co!
Innym razem na to samo zagadnienie odrzekła poważnie.
— W piąty paluszek jeśli chcesz... więcéj nic, myślisz żem mieszczanka, to mi twoje balsamy głowę zawrócą! zdaleka króliku mój! zdaleka... ot tak! i z respektem... Znaj com za jedna! Ale kochać się nie broni... i kiwać z okienka... choćbyś sobie i usechł z miłości, w to mi graj! jest satysfakcya...
Obiad noszono jéj do pokoiku, zwłaszcza dla tego, że rzadko bywał do smaku staruszce, i że przy nim niekiedy gorszące wyprawiała historje, narzekając że u niéj już jeść gotować nie umieli. Mówiono o tem głucho w dziedzińcu i stróż zaręczał, że czasem tłukła talerze i zrzucała serwetę, ale okoliczności te głęboką pokrywano tajemnicą, a syn bywał zwykle delegowany dla uśmierzenia wybuchu gniewu, który ustępował, gdy posłyszawszy jego głos udobruchała się, rozpoczynając opowiadanie w rodzaju wyżéj przytoczonych.
Zawsze jednakowo ubrana, stara Byczkowa, przywdziewała tylko jedwabny szlafrok, który umiała poznać dotknięciem, na niedzielę i święta, a idea szlafroka tego przywodziła jéj na pamięć potrzebę nabożeństwa... Brała wówczas książkę, bo zawsze udawała że widzi, kładła okulary i godzin parę, głową potrząsając nad książką, mruczała coś i wzdychała. Poczem odejmowano jéj złoty ołtarzyk i dopominała się o konfitury, które łapczywie zjadłszy, niekiedy cichym głosem dziwne śpiewała piosenki.
Służące utrzymywały, że wcale nie były pobożne.
Po południu w dnie uroczyste na kawę przychodziła do dzieci. Tu w fotelu usadowiona prawie ciągle śmiała się i szczebiotała jak dziecię, ale o niczem więcéj, oprócz przeszłości zawsze jéj przytomnéj żywo... Niebardzo ją było można zrozumieć, ale słuchać przyjemnie. Osoby które się jéj trafiło wspomnieć po imieniu, tak dawno umarły, że nazwisk ich z życiem trudno było powiązać, i stosunków do niéj się domyśleć. Przypominała je tak dziwnie, bez powodu i jakoś nie w porę, iż połapać się z nią, gdy się żywiéj rozgadała, nadzwyczaj było ciężko.
Z rozmowy wszakże widać było, że wiele w świecie widziała i dotykała osób i rzeczy — a gdy raz otworzyła usta, wyprowadzano ją z pokoju opowiadającą jeszcze.
Ostatniéj niedzieli właśnie, była w bardzo różowym humorze, i syn wsłuchiwał się bacznie w jéj powieść, ale z wielkiem umartwieniem swojem, wątku jéj złapać nie mógł.
Wszedłszy na kawę i usiadłszy, spojrzała wesoło po pokoju zgasłemi oczyma, przymrużyła z wspomnieniem dziwacznéj zalotności pomarszczone powieki i uśmiechając się poczęła, choć jéj z razu nie słuchano wcale:
WPan Dobrodziéj, rzekła, chcesz wiedzieć moją historję... wierzę bardzo, wiele mnie osób pytało o nią, to nielada ciekawość, ale nie każdemu to słyszeć i nie wszystkim zrozumieć... Zaczyna się w Mniszchowskim ogrodzie.... idzie on za mną... ja nie widzę... zachodzi drogę, nieuważam.. wzdycha, niesłyszę... kłania, nie rozumiem... zdaje ci się różowy gagatku, że nosząc złote koronki do cudzéj możesz żony się umizgać, dla tego że jedwabie nosi tylko na niedzielę...! I tak się poczęło... nazajutrz bilecik... wnet drugi, aż i pod oknami peregrynacya... Ale mieszczanka górą głowę nosi... o tak! a bałamuta słychać o milę farbowanym lisem i piżmem! Jedzie karetą... jedź sobie i poszóstnie nie wskórasz... Ale piękny mężczyzna! Nie! nie potrzeba było oknem patrzeć i to zgubiło! nie potrzeba było iść do Mniszchowskiego ogrodu! nie! i siadać na kamiennéj ławce i słuchać uwodziciela... Aż tu brylanty! WPan widziałeś je jak się świeciły, a przy koronkach, atłasie, i aksamitach... brali za królowę, albo księżniczkę... O tak! o tak! A gdyby był szczery byłabym królową.
Aż na brylanty łzy padły i pogasły diamentowe blaski, a płacz oczy powyjadał... ale ja go widzę... o! nie zwiedziesz raz drugi... ani słowem, ani darem, ani pachnidłem, ani temi oczyma co tak strzelać umieją, rzekłbyś że dusza w nich siedzi... kiedy bywało zaśpiewa! a jak tańczył! Śliczny chłopiec, ale porcelanowy, nie pytaj serca... Adieu! adieu! Chodź nie chodź koło okien, to darmo... nie wychodzisz nic prócz wstydu... Miałam ja za swoje.. chodź Byczek!... z temi panami nigdy do ładu nie dojdziesz.
— Co Mama mówi? spytał syn jakoś pochmurno.

— W téj fortuny alternacie
Choć by serce zabolało,
Wy co nigdy nie kochacie,
Zawsze wychodzicie cało.

Zaśpiewała dyszkantem fałszywym pani Byczkowa.

— A teraz, dodała... choćbyś mi pałace stawiał i karety posyłał, i brylanty sypał i klął się na swój honor którego niemasz... ot co....
I pokazała figę, ale tak wprost gospodyni, że ta wzięła to za wymierzoną ku niéj osobistość.
— Mężu, chociaż to jest matka... odezwała się...
— No tak, przerwała stara pani Józefowa... ja wiem że byłam matką i miałam więcéj daleko dzieci niż myślicie... ale to były te pierwsze, tego pierwszego które się nie liczą chyba na tamtym świecie... spyta Pan Bóg pokręcając wąsa — słuchaj wasani, wiele ich było powiedz szczerze, bo to nie przelewki... No! to się przyznam... była Julusia... był Mateusz i Kasper... dzieci tego który krwią się zmazał i mięsem żył... Następnie była prawda Rózia, Mademoiselle Rose, ale tę mi ukradli.. i dalibóg niewiem co się z nią stało... no! a naostatku Zacharjasz, ale to już po wszystkiem... i potem noc... muzyka gra a ja tańcuję wypłakawszy oczy... Gdzie ta róża? gdzie te muszki! podajcie mi wachlarz tego co z amorkami... wszystko mi sprzedali i pokradli... nawet sygnet z jego włosami... nie! nie! rzuciłam go do Wisły! bierz diable co twego.
Pani Zacharjaszowa mrugnęła na służącą aby staruszkę wyprowadzili, bo już dłużéj tych bredni znieść nie mogła; ale po odejściu jak kwaśno spojrzała na zadumanego męża.
— Powiedzże mi... to ona chyba istotnie miała wprzód innego męża!
— Ale gdzie zaś, odparł Byczek, nigdy o tém nic nie słyszałem... mówi, jak widzisz, trzy po trzy.
— No, kiedy po imieniu liczy dzieci.
P. Zacharjasz ramionami tylko ruszył, wiedział co, czy był w nieświadomości zupełnéj, tego trudno odgadnąć... ale to pewna, że nigdy nic o tem nie mawiał żonie.
Taki był skład owego domu, nad którym rozszerzyliśmy się może trochę na pozór zbytecznie, uczyniliśmy to jednak nie bez ważnych powodów. W kamienicy pana Byczka tedy zajął Teoś Muszyński na nowo owe w górnych strefach położone mieszkanko.
Dla czego spokojny pan Zacharjasz i pani Zacharjaszowa lubili swojego lokatora, nie daje się to łatwo odgadnąć, może być bardzo że na sąd o nim wpłynęło zdanie saméj jejmości, która nań spoglądała z uśmiechem zawsze i postać jego jak wspomnienie jakieś młodości upodobała, to pewna że i sam pan Zacharjasz bardzo go cenił, dawał mu do czytania Kurjerka, a gdy po oddaleniu się z miasta powrócił do nich, przyjęli go otwartemi rękami, i Jejmość włożywszy czepek nowy, poprosiła go na kawę.
Niech mnie Bóg broni, bym podżyłą niewiastę, poważną i surowego obyczaju miał o jakąś grzeszną zalotność posądzać, że jednak czepek nowy dobyła i fałszywe loki, to nieulega wątpliwości, i że tego Muszyński nie dostrzegł, tak ją to mało zmieniło — wiem pewnie.
— No! jakże się to stało, zapytał sam pan, który nawet w kwiecie wieku nie był wcale zazdrosny, w czem mu żona sprawiedliwość z westchnieniem oddawała, — jak że się to stało, żeś WPan tak prędko powrócił nazad wybrawszy się na długie lata... powiedz że nam, bo to ciekawa rzecz?
— Mój panie Zacharjaszu, odpowiedział Teoś, bardzo to proste i zwyczajne, nie mogliśmy się zgodzić z panem domu i ojcem dzieci, musieliśmy się rozstać, wziąłem tłumoczki na plecy i nazad do matki Warszawy.
— Moja żona, dodał Byczek, bardzo kontenta, bardzo kontenta ze starego lokatora.
— Ale bo i niepotrzebnieś WPan się ruszał, — a ja mówiłam, dodała Jejmość.
Jejmość miała ten zwyczaj, że zawsze przepowiadała wszystko, a przynajmniéj post facto, dowodziła swéj przenikliwości.
— Zajmiesz że sobie swoje dawne stancyjki, dodał gospodarz, prawda jejmość, bez podwyższenia komornego? po przyjacielsku, choć jeneralnie wszyscy podnoszą komorne z powodu ciężkich czasów.
W istocie tu komorne trudno było powiększyć, gdyż na pomieszkanie wcale ochotnika nie znajdowano, a cena jego i tak wcale wartości nie była odpowiednią. Architekt, który te parę pokoików we froncie domu umieścił, musiał rachować na to, że są ludzie którzy zimą potrzebują marznąć, a latem piec się na węgiel, ku temu też konstrukcją swą zastosował sumiennie. Ciemne schodeczki wiodły do tych dwóch ciupek, z których jedna pierwsza, oświecona była pół-oszklonemi drzwiami od drugiéj i służyła za skład, główna zaś, dosyć obszerna, wychodziła na ulicę. Ściany obu pokrywał papier łatany, ale w dobrym guście, powtarzali się na nim dwaj chińczycy, jeden z głową do góry, drugi z nosem na dół, trochę nieznośni z powodu żeś ich miał przed oczyma gdziekolwiek spojrzałeś, niezbyt jednak drażniący wyobraźnię.
Pan Zacharjasz po kawie, którą sama pani nalewała osłodziwszy extraordynaryjnie, poszedł z Teosiem razem, dla nowego obejrzenia mieszkania. Jakkolwiek zwykle dosyć milczący, czuł tym razem potrzebę nowego zachwalania izdebek tak pokrzywdzonych w opinii ogólnéj, że nikt prócz Teosia patrzeć się na nich nie chciał, choć wiele bardzo osób je zwiedzało.
— No proszę, — mówił do niego, czy może być lepsze i wygodniejsze dla pracowitego człowieka mieszkanie nad to? Powietrze czyste, cicho, spokojnie... skromnie, ale przyzwoicie, czego tu żądać?? Ale to teraz lada furfant potrzebuje zaraz elegancyi jakichś, żeby mu były politurowane wschody dla łatwiejszego złamania karku, tapety, kryształowe szyby może i szwajcar w bramie. Bo co tu brak? pytam się, co tu brak?
— A! mój drogi panie Zacharjaszu! ja się nie skarżę, owszem mi tu było dobrze.
— I śmiało powiedzieć mogę, — dodał gospodarz, że takiego mieszkania, za tę cenę, w całéj Warszawie ze świecą nie znajdziesz. A to jeszcze przy takiéj ulicy jak Ś. Krzyzka! Centrum miasta! serce jego!!
Tak się tedy wniósł pod opiekę znajomego właściciela, stróża i psa, z któremi żył w przyjaźni Muszyński; o mebelki nie było trudno, za osobną, skromną opłatą znalazło się łóżeczko proste, stolik, para krzeseł, a nawet kanapa przeszarzana, ale mocna! komoda bez zamków, ale z bronzowemi uszami.
Jemu nie potrzeba było więcéj.
Teoś rozrzucił trochę książek na komodzie, trochę sukien zamknął w szufladach, i już mógł zasiąść do pracy. Uśmiechnęła mu się znów, po chwilowéj niewoli i zaprzedaniu, droga swoboda młodzieńcza, był u siebie, był sobie panem.
Stół, jak zwykle, zgodził u gospodarzy, którzy go chętnie przyjmowali za stołownika, bo jak się rzekło, obojgu umiał się podobać, jadł mało, płacił regularnie i wcale nie był wymagający. Gospodyni domu, jakkolwiek zasad surowych co do lokatorów i stołowników, pod względem sztukamięsy, pieczystego i czystości obyczajów, światu go na przykład stawiła. Pan Zacharjasz, gdy o nim była mowa, kreślił ręką wielkie koło w powietrzu, które oznaczało, że o przymiotach jego nie było co już i mówić.
Ledwie się wniósł na górę i trochę rozgospodarzył, aliści zjawił się z przeciwka odarty chłopeczek, który mu dawniéj usługiwał. Miał on imie Maciek, a należał do téj mnogiéj czeredy uliczników, którzy od lat ośmiu puszczeni przez ubogich rodziców na własne siły, żywią się na bruku warszawskim, różnych małych podejmując się posług, póki ich warsztat jakiś, rzemiosło lub popełniony jaki błąd nie uwięzi. Maciek nie miał żadnego stałego dotąd zajęcia, rzucał się niekiedy do noszenia piasku, przez kilka miesięcy chodził z obwarzankami piwnemi, probował roznosić Kurjerka i świecić w nocy z latareńką powracającym z Nowéj Arkadyi, ale po pracy gorliwéj napadały go przystępy próżnowania niepohamowane, w których wyszedłszy na Krakowskie-Przedmieście całe dnie pędził, szydząc sobie ze świata co dla niego dotąd ani chleba darmo, ani kurtki nowéj nie wymyślił. Naówczas żywił się lada ukradzioną gruszką lub groszakiem zarobionym za otwarcie drzwiczek u dorożki, szedł za idącém wojskiem, za ciągnącym pogrzebem, stawał u wywróconego wozu z założonemi w tył rękami i dzień cały przebywszy pośród wrażeń ulicznych, powracał nocą do domu, zmęczony równie jak szczęśliwy.
Maćkowi jednak to życie nie starczyło, i mimo przyjemności jakich doznawał, czuł już w sumieniu zgryzotę z tak przepędzanych godzin, a powstrzymać się od téj rozpusty nie mógł.
Maciek nie był sierotą, ale matka jego, wyrobnica, ojciec czeladnik mularski, nie mogli się bardzo zajmować wychowaniem dziecka, polecali je ulicy i wierzyli w to oboje, że Pan Bóg bierze w opiekę rzucone nad drogą ziarno... puszczali go samopas aby dojrzał swobodnie. Gdy jednak powrócił odrapany lub pobity, z widocznemi znakami złego prowadzenia się, nie wchodząc w wywody długie, ojciec dawał admonicją przekonywającą przytém i matka czasami mu pomagała, ale tylko pięścią. Był to jedyny czynny środek edukacyjny przez rodziców używany ku moralnéj dziecka poprawie i skłonieniu go do pracy. W dziesięciu leciech już Maciek głębiéj nad sobą zastanawiać się zacząwszy, uczuł sam wreszcie potrzebę stałego zajęcia; ale piasek był ciężki, tani i jeszcze go obwoływać musiał na całe gardło, obwarzanki nie dawały dochodu stałego i kusiły do zjadania procentu, Kurjerek wymagał dużo bieganiny, a nie wywdzięczał się tak sowicie by można w tydzień kupić dobra i żyć sobie spokojnie.
Nie wiem jak i kiedy pierwszy raz dzieciak za Teosiem niosąc paczkę, któréj się podjął, wdrapał się aż do jego mieszkania i popatrzywszy w oczy paniczowi, poskrobawszy się po głowie, sam mu od niechcenia na służbę się nastręczył.
— Ja nie mam co robić proszę pana, — rzekł, — ot jabym panu służył! Pan mi tam czasem rzuci jakiego groszaka, a ja nie żądam wiele, bo się co przy jegomościuniu nauczę.
— Mój kochany, — rzekł uśmiechając się Muszyński, — ja nie mam za co sług trzymać, wody mi i stróż przyniesie, suknie sobie sam czyścić przywykłem, w izdebce umieść mi łatwo — cóż ty tu u mnie robić będziesz?
— Ale proszę panicza, toby się znalazło, ja tam wiele nie chcę, czasami bym se przyszedł, a panby mi co rozpowiedział, pokazał, jabym wyręczył w jakiéj głupiéj robocie, bo czy to paniczowi zamiatać? A możebym ja wyszedł na lokaja albo co?
— Myślisz, że chleb lokajski bardzo zdrowy lub posilny, — rzekł Teoś, i onić są potrzebni na święcie, ale to ostatnia rzecz, a prawdę rzekłszy, próżniactwo. Mógłbyś się uczyć jakiegoś rzemiosła.
— E! — rzekł Maciek, — ja to wiem, ale widzi pan sam, że i bez lokajów na świecie się nie obejdzie, a jak kogo Pan Bóg na to stworzył? bo wyznam prawdę, że ja znowu na miejscu usiedzieć nie potrafię.
— Dla czego? — spytał Teoś uśmiechając się.
— Tego to ja nie wiem, rzekł dzieciak skrobiąc się po głowie, już to musi być taka natura, że jakby mnie kto przywiązał, to albobym się urwał, albo zdechł. A lokajem będąc, człowiek ruszać się musi, ma czas i pochodzić i pogawronić. A to ja paniczowi mówię, żeć muszą być ludzie stworzeni do tego, no to może i ja, a com ja winien, że mnie już sam Pan Bóg do tego przeznaczył...
Napróżno Teoś starał się chłopaka odwieść od téj myśli, uczepił się jéj gwałtem i ledwie rano oczy otworzył, przychodził, stawał we drzwiach, narzucając mu swoje usługi. Więcéj tam było, podobno, gawędy niż roboty, przeszkody dla Teosia niż pomocy, ale Maciek się jakoś tak serdecznie do swojego pana przywiązał, że odepchnąć go byłoby barbarzyństwem. Teoś zamiast kazać mu czyścić suknie, począł go uczyć czytać. Nie przyszło to łatwo, przecież gdy chłopiec zrozumiał, że się to na coś, do polepszenia jego bytu, przydać może, jął się pracy.
A była to dziwna natura, w któréj i wiele dobrego i złego wiele się zmięszało, z kolei brała górę ochota do roboty i fantazja.
Pół dnia czasem przykuty przepędzał nad książką, to znowu dwa dni ani go było widać.
Cóś go wyciągnęło w ulicę, towarzysze dawni uprowadzili nad Wisłę, ciekawe widowisko uwięziło gdzieś daleko, skusił maszt mydłem smarowany na Ujazdowskim placu, powracał potem zawstydzony, milczący, zniechęcony, ale poczekawszy łapał elementarz i nagradzał czas stracony.
Jak wielu takim dzieciom bruku, natura nie poskąpiła władz Maćkowi, sprytny był i już życia znał więcéj od wielu starych, a sądząc o ludziach bardzo po prostu, wyrokował o nich trafnie. Gdy Teosiowi przyszło wyjeżdżać na wieś, Maciek mocno się zmartwił, miał nawet chwilowe zachcenie heroiczne ruszyć z nim razem w świat, ale zaraz późniéj rozmysł i uczucie, nie dopuściło tak gwałtownego kroku. Jakby on poradził sobie wyszedłszy z tych ulic Warszawskich, wśród których był jako w domu, o reszcie świata niemając nawet pojęcia? Został więc, ale z rozpaczy, poszedł się wałęsać i zarobkować wszelkiemi środkami, jakich traf dostarcza. Rabiał to dawniéj, teraz się zdziwił że mu to było nie w smak jakoś, a zaledwie dowiedział się w bramie u znajomego stróża że Teoś powrócił, jednym susem zjawił się u niego na górze.
Poczciwe dzikie serce biło mu mocno, przypadł do ręki Teosia i począł całować ją w milczeniu.
— No! otóżem ja znowu! zawołał — Teosiowi także poruszyło się coś w piersi na widok chłopięcia tak ochoczo biegnącego ku niemu, z tak roztwartemi i drżącemi rękami.
— Cóżeś porabiał? spytał.
— A no, wałęsałem się, rzekł Maciek, i książki nie miałem w ręku, alem się tak znudził, że jeszcze ziewam... Panuniu! ratuj... wolę u ciebie buty czyścić, niż w ulicy panować.
I tak znowu Muszyński dostał sługę, którego pozbyć się nie mógł, Maciek zasiadł w kącie z elementarzem, dawne życie rozpoczęło się na nowo.
A było to życie samotnika, który je całe z siebie czerpać musi. Teoś czuł bardzo potrzebę pracy, widział rozległe pole które przez całe idąc życie przejść trudno, ale nie zrażał się bezmierną przestrzenią, mierzył okiem śmiałém, horyzonty dalekie których musiał dościgać, a tego nie każdy dojdzie i uzna, że ma wiele do zrobienia. Zrobi się ile czas i siły dozwolą, ale wiedzieć że praca nie wyczerpie nauki nigdy, to już krok potężny na drodze do udoskonalenia.
Kto zna miasto nasze, łatwo pojmie jak w położeniu ubogiego, sobie zostawionego chłopca, nawet pracować trudno. Nauka nie rodzi się sponte, potrzeba jéj nasion, i nasienia tego nawet darmo dostać nie można; książkę, materjał jéj pierwszy kupić potrzeba, dostać, pożyczyć, a gdzież one u nas tak są dostępne dla tych co chcą się uczyć i pracować, by do nich jak do zdroju pójść tylko i zaczerpnąć?
Teoś znał to już z doświadczenia, ale wiedział zarazem i wierzył że są cuda, których dokazuje wola silna, pragnienie gorące i czuwająca nad człowiekiem Opatrzność. Są ludzie co jéj nie widzą i dla nich tylko jéj nie ma, bo się usuwa od nich, są co ją przez dumę jakąś zastępują fatalizmem. Teoś w nią wierzył, często w chwili gdy mu jakie dzieło najpilniéj było potrzebném, znajdował je jakby nagotowane dla siebie w stosie starych odartych ksiąg u antykwarjusza, lub spotykał u znajomego — jakby na niego czekało. Nieraz gdy najtrudniéj mu było o chleb powszedni, spadała manna owa niebieska jakby cudem na usta spragnione, i biło mu serce, bo czuł w tém niewidomą rękę, która się życiem jego i przyszłością opiekować zdawała.
Pracował więc nad dziejami, napawał się poezją, czytał co tylko wpadło mu w ręce, karmił się, myślał, a choć to kształcenie się nie szło tak metodycznie jak idzie tym, którym pieczone i warzone podaje los do wyboru, kto wié, czy drażniąc ciekawość, nie uspokojone zawsze zostawując pragnienie, silniéj się nie przyczyniło do rozwinięcia. Widzimy co dzień młodzież, dla któréj stoją otworem owe studnie mądrości i zdroje nauki, którym w usta leją napoje i wtykają pokarmy, a w końcu, cóż z tego? obrzękły i zdrętwiały wychodzi człeczek, który wszystkiego skosztował, a nie zasmakował w niczem.
Teoś miał jeszcze ową gorączkę i pragnienie nauki, które prowadzą daleko, a szczęściem choć samouczek nie nabył w tych zapasach zwycięzkich szkodliwéj zarozumiałości, często najpiękniejsze dary zarażającéj trądem zniszczenia.
Powróciwszy do Warszawy, znalazł się zupełnie w położeniu w jakiém był gdy ją porzucał, z tą tylko różnicą że próba nieszczęśliwa zakucia się w kajdany nauczycielstwa, zrodziła w nim nieprzełamany wstręt do tego stanu. Powiedział sobie że zniesie nędzę, upokorzenie, głód — byle zostać panem siebie.
Obliczył się ze środkami, te były tak szczupłe, że po opłaceniu komornego, i zaspokojeniu naglących potrzeb, ledwie na dni kilka starczyć mogły. Ale też jakiś czas, wyśmienicie obchodzić się myślał bez grosza. Narębski sam się ofiarował z chętną pomocą, do niego jednak jak do innych uciekać się nie chciał i nie mógł, wolał przycierpieć. Żyć miłosierdziem gdy się w sobie czuje siły, nie jestże to największe nieszczęście i upokorzenie?
Teoś postanowił pójść jeszcze i szukać sobie jakiéj pracy, w przekonaniu że ją zawsze znaleść musi, kto szczerze pragnie.
W tym celu naturalnie puścił się do księgarni, choć nic gotowego nie miał, żądać od nich zajęcia. Tu spotkało go, bardzo zresztą wytłumaczone, niedowierzanie, wahanie, w ostatku ofiary tak dziwne że przyjąć je, tylko nędza i głód zmusić mogły.
Bogatsi mieli swoich stałych pracowników, już głośnych i pewnych, których na nieznanego młokosa nie mieli powodu zamieniać, mniejsi, dorabiający się jeszcze grosza i wziętości, podług wahania, podali warunki zdumiewające naiwnością.
— Mój panie, rzekł ostatni, do którego Teoś się zgłosił, pan musisz wiedzieć, że tu jak wszędzie na świecie odbyć potrzeba nowicjat... nie może być inaczéj. Chcesz pan sobie wyrobić stanowisko, musisz z początku uczynić z siebie ofiarę.
— Ale ja na nią gotów jestem, rzekł Muszyński.
— No, więc ja mogę, jeśli mi pan zrobisz próbę zadowalniającą, powierzyć panu tłumaczenie książki kucharskiéj.
— Kucharskiéjl! zakrzyknął Teoś — ale zmiłuj się pan, zkąd chcesz bym ja się znał na kuchni?
— A co to ma do tego? napiszemy na okładce że przekład i przerobienie jest pióra pani X... obywatelki z podlaskiego.
— Ale to będzie kłamstwo?
— Nie! to będzie bardzo powszedni środek obudzenia zaufania... prosta spekulacya... przypatrz się pan, wszyscy tak robią.
— Ja nieznam nawet języka kuchni.. ani... żyjąc często suchym chlebem, a najmniéj wiedząc czem się karmię; niemam pojęcia gastronomij.
— Ale to głupstwo, rzekł zyzowaty bibljopola, który się uśmiechał i brał w boki wykładając teoryą uważaną przez się za wyskok sprytu i zręczności — niewieszże pan jak się takie rzeczy robią? Oto weźmiesz pan książkę, a do niéj sześć lub siedm podobnéj treści książek, których ja panu dostarczę, nauczysz się przez porównanie ich języka kuchennego i z tych rzeczy siedmiu, zrobisz mi ósmą, która będzie zupełnie oryginalną.
— Ale cóż ona będzie warta?
— Tu nie o to chodzi co ona będzie warta, odparł spekulant z uśmiechem, idzie o to aby tytuł był pociągający, aby się sprzedawała... A że teraz najlepiéj idą rzeczy o kuchni, o gospodarstwie i technice, ja muszę wydać coś w tym rodzaju. Gdybyś pan miał więcéj gustu do nawozów?
— Nigdy z niemi nie byłem w żadnych stosunkach.
— To wszystko jedno... miałem honor wyłożyć panu moją teoryą, wszyscy się téj trzymamy... publiczność potrzebuje tytułu i okładki.
— Mnie się zdaje że i sumienie w tych rzeczach nic by nie zawadziło.
— No tak, odparł zyzowaty, jeżeli darmo przyjdzie, niech sobie będzie, ale starać się o nie to zbytek.
— Przyznam się panu, że gdybym miał umrzeć z głodu, książki o tem czego nierozumiem, nie napiszę.
— A cóż pan rozumiesz? rzekł z uśmiechem księgarz.
— Niewiele... przetłumaczyć zaś sumiennie mogę to co mi do serca przypada.
— Widzisz pan, to co panu przypada do serca, może nie być w smak czytającym, więc takiéj roboty niech się podejmą ludzie którzy zarobku nie potrzebują, lub tacy, których imie ręczy za coś i prowadzi za sobą. Co panu szkodzi przetłumaczyć jak się robi pasztet, kiedy ja za to płacę? Czy idąc drwa rąbać nie ciężéj by panu było?
— To kwestya, bo bym nie kłamał i nie zwodził.
— Ale tu ja, ja, rzekł księgarz uderzając się w piersi, więcéj kłamię niż pan, a mnie znowu, przyznaję się panu, nie robi to najmniejszéj subjekcyi. Daj się pan namówić, gdybyś pan znalazł mi dobry tytuł i jakąś przedmowę zachęcającą, którąbyśmy postarali się dać gdzie w skróceniu w gazecie, zapłaciłbym panu. No! za tom, co pan chcesz? dałbym dwieście złotych.
Teoś chodził trzy dni jeszcze, ale głód coraz mocniéj zagrażał, nie podjął się wprawdzie smażenia tytułu, ani osłodzenia przedmowy, zawarował sobie, że pani X. użytą nie będzie na pokrycie jego grzechu, ale musiał się wziąść do przekładu kucharki doskonałéj. Tylko sumienny tłumacz, wdawszy się w sosy i leguminy, biegał do bibliotek, wertował księgi, chciał, choć darmo, bo tego po nim nie wymagano, język kuchenny uczynić historycznym, staropolskim, czystym, dodał bibliografią wypracowaną komina i pieca, słowem książkę spekulatora uczynił prawie owocem uczonego trudu.
To ją w oczach jego popsuło, odrzucono precz dodatki i kucharka poszła w świat pomnożona tylko skomplikowanym i szumnym tytułem, na który zgodzić się musiał Teoś ruszając ramionami.
Po Kucharce, którą wydano pośpiesznie, gdyż była pożądaną bardzo, dostał do przekładu książkę agronomiczną, a naiwny wydawca widząc, że to tak dobrze idzie, proponował mu już jakąś medycynę, usiłując dowieść, że nic łatwiejszego jak sobie terminologją przyswoić, gdy chłopak biedny złożywszy ręce błagać go począł, czyby raczéj nie mógł mu dać prostego jakiego, bodaj mechanicznego, a nie obciążającego sumienie, zajęcia.
Znalazła się na podoręczu korrekta jakiejś jeometryi i arytmetyki i robota przy drukarni, a Teoś wolał już tę pracę, którą mógł spełnić szczerze, niż owe wyroby tandetne, których tykając czuł się fałszerzem złéj monety.
Wielu młodych ludzi sądzą, że dla poety uwłaczającem jest zająć się suchą jakąś robotą, i przez dumę, a raczéj fałszując w sobie pojęcia zdrowe, mrą z głodu nie chcąc robić, co nie po ich fantazyi.
Teoś miał o tém wcale inne wyobrażenie, wolałby był zapewne zająć się tem co mu lepiéj przypadało do serca, ale nie wstydził się wziąć i do niemiłéj pracy, jeśli ją tylko uczciwie i sumiennie mógł wykonać. Obowiązki bywają nudne, ale niemniéj są obowiązkami. Nie godzi się porywać do robót, których się nierozumie, którym się podołać nie może, ale człowiek potrzebujący zajęcia, przyjmuje z rąk losu wszelką pracę uczciwą, czy ona fantazyi jego wygadza czy nie. Ciężką bywa często, nie ma jednak takiéj, któraby jakiejś w człowieku nie rozwijała władzy, nie mogła się dlań stać korzystną. Przy każdéj czegoś nauczyć się możemy. Większa też część ludzi, którzy nauką i jenjuszem wysoko się podnieśli, nie szła drogą jaką im własne upodobania wskazywały, ale posłuszna losowi nieodmawiała żadnéj pracy, żadnego światła, zkądkolwiek ono mogło wytrysnąć. Milton pisał przecie memorjały polityczne, a Spinoza szkiełka szlifował. Teoś miał to głębokie przekonanie, że nawet suche formuły matematyczne nie zagłuszą w duszy natchnień poezyi, jeśli one w niéj rodzinną odzywają się siłą.
Wziął się więc wesoło do ciężkiego zarobkowania i spełniał sumiennie, godziny odkradzione obowiązkowym zajęciom poświęcając historyi, poezyi, literaturze.
Jakkolwiek zyzowaty ów księgarz, z którym miał do czynienia, gonił tylko za groszem i wpojone mając od dzieciństwa pojęcie konieczności zdobycia majątku, jako zadanie życia, głównie ku temu wszystkie swe siły kierował, nie był to jednak zły człowiek.
Większa część ludzi są takiemi, jakiemi ich czyni zetknięcie z otaczającem ich kołem. Zmuszeni zajadać się i bronić od napaści, walczyć i zdobywać, często chytrością i wybiegami, uczą się ich, stają przewrotnemi, nie mając dosyć siły, aby inną walczyć bronią.
Przykład kieruje niemi i wyznacza im drogę. Takim był i ów Michał Drzemlik, który dobiwszy się księgareńki i podniosłszy do wydawnictwa, zajadle ścigał cel swoich marzeń, nabycie kamienicy za zwalaną bibułę.
Mając ciągle do czynienia ze spekulantami, nie pojmował on innych obowiązków ludzkich, nad zbogacenie się i niedanie otaczającym go szachrajom. Pierwszém jego uczuciem w obec nowego człowieka była zawsze niewiara, w każdym uczynku szukał pierwiastków egoizmu, o który wszystkich posądzał. Teoś był dlań wcale nowym człowiekiem, i niewiem czy podróżnik odkrywający świat nieznany więcejby się zdumiał nad niego, gdy dopatrzył w młodym chłopcu sumienności i szlachetności bez rachuby — on co dotąd cnoty te miał za czczy pozór i plotkę osób interessowanych.
Zrazu wpatrywał się w Muszyńskiego z przełaju, posądzając go o doskonale graną komedją, potem gdy już się zaczął przekonywać, że to co miał za udanie było taką osobliwszą naturą, zamyślił się głęboko. Nowy świat, nowe życie, nowe mu się objawiały cele.
Z ciekawością badacza przypatrywał się Teosiowi, a że wyższość zawsze pociąga, poczuł coś jakby zazdrość, jakby chętkę zbliżenia się do tak różnego od reszty ludzi, człowieka. On, co chwili tracić nie lubił, często Teosia wstrzymywał, badał, usiłował zeń dobyć tych zasad, które jego życiem kierowały. A ostatecznie Michał Drzemlik, który do lat trzydziestu kilku spekulując, nigdy nie miał najmniejszéj sumienia zgryzoty, począł uczuwać jakąś wątpliwość względem drogi, którą obrał i przekonań, jakiemi się żywił.
Teoś wskazywał mu inne cele, Michał pojął wreszcie, że one istnieć mogły. Człowiek ten przypsuty a słaby, tak uległ wpływowi dobrego, jakby był się dał do złego pociągnąć. W modlitwie Pańskiéj, nie wódź nas na pokuszenie, stoi nie bez przyczyny.
Tu pokusa była dobra, a zyzowaty ów chłodny, suchy, nielitościwy w rachubach swych człowieczek, poczuł w sobie serce, które nazwał słabostką dla Teosia, polubił go, przywiązał się, pokochał.
Zrazu nie przeszkadzało mu to wcale, wedle przyjętéj od dzieciństwa normy postępowania, targować się z nim, pilnować by grosza nie dał nad konieczność, wymagać wiele pracy za lichą płacę, ale powoli sam przed sobą wymawiając się to tém to owém, stał się dla Teosia coraz łagodniejszym, przyjacielskim.
Maluczki to był ten chleba kawałeczek, który się gorzką zarabiał pracą przy drukarni, korrektach i mnóztwie zajęć podrzędnych, ale wystarczał na przekarmienie Teosia i Maćka w dodatku, a dzień powszedni się nim opędzał choć z biedą.
Muszyński był prawie kontent.
Najdroższą dla Teosia zdobyczą było zaschłe serce spekulanta, który doprawdy coraz się doń więcéj przywiązywać zaczął a kochając go sam się uszlachetnił.
Wiele w nim przesądów wykorzenił Teoś, wiele przekonań zachwiał, nowe wskazując mu drogi.
Drzemlik myślał długo, patrzał, wahał się, i nareszcie powziął zamiar, przywiązania go sobie jako pomocnika.
Będąc już pewien poczciwości i głowy, powiedział sobie że mógłby już spocząć trochę, zdając się na takiego człowieka i ogólny tylko kierunek interessów zostawując sobie. Uśmiechało mu się swobodne uczęszczanie do resursy, może wybór na jakie miejskie dostojeństwo, zasiadanie w różnych zgromadzeniach, w których długo się przesiaduje a jak najmniéj robi, wreszcie kto wie, jaka może prezesura, jednem słowem otium cum dignitate.
Jednego więc dnia, gdy Teoś wszedł do niego z korrektą okładek i ogłoszeń, zatrzymał go w izdebce po za sklepem, gdzie był wielki magazyn dzieł nakładowych zagrożonych sprzedażą na wagę, bo inaczéj już jakoś w handlu iść nie chciały. Życie jego było bardzo skromne, zwykle gdy pilne miał sprawy, w téj izdebce ciemnéj, któréj okno nie myte od lat kilku patrzało w brudny dziedziniec, podawano mu z bliskiéj garkuchni na odrapanych talerzach śniadanie, i teraz właśnie chłopiec, który pełnił obowiązki sklepowego razem i pańskiego sługi, przybiegł niosąc gorące kiełbaski z parą kufelkami piwa. Stoliczek na którym się tam jadało, mieścił na sobie i księgę rachunkową ogromną i papiery, a ściśle biorąc, mógł po rogach pomieścić jeszcze parę talerzy.
Tu Drzemlik zaprosił Teosia na śniadanie, które podano bez ceremonii, część przyrządu do niego stawiając na ziemi między stosami ksiąg, część na stoliku, część pod stołem.
P. Michał był w humorze wielce ożywionym, i widać było że się przygotował na przyjęcie, bo kiełbaski dano od razu na dwóch, bibuły do otarcia palców obficie i piwa więcéj niż potrzeba.
Zawsze głodny i dosyć łakomy, Drzemlik posądzał Teosia, że mniéj jeszcze mając sposobności najedzenia się i napicia, może być wspaniałością tego przyjęcia, wprowadzony w dobry humor.
W istocie przedziwne świeże tylko co przysmażone kiełbaski, czuć było nie tylko w izdebce, woń ich rozchodziła się aż do sklepu i drażniła napróżno nerw olfaktyczny biednego subjekta, który z piórem za uchem, jakieś nowe płody muzykalne zachwalając wybierającéj je panience, ciągle się rwał ku zapaszystym drzwiczkom bokówki... Nęciły go niebieskie oczy dziewczątka, a kto wie czy nie silniéj kiełbaski.
Drzemlikowi aż oczy jaśniały i nie mógł się dosyć wydziwić, widząc z jaką stoicką obojętnością Teoś patrzał na to lukullowskie śniadanie.
Trzeba wiedzieć, że śniadanie w Warszawie jest jednem z wielkich narzędzi i sprężyn działania, dostępnem dla wszystkich, na różną skalę, a prawie zawsze niechybnem. Począwszy od maleńkich przekąsek z kieliszkiem wódki, aż do ostryg i szampana, śniadańka i śniadania wszelkiego rodzaju, mniéj pretensjonalne od obiadów, są w nadzwyczaj powszechnem użyciu i przydają się we wszelkich wypadkach. Godzą się przy nich waśnieni choć często i pokłócą przyjaźni, znajomią potrzebujący wzajemnie, zbliżają ci co porozumieć się nie mogli, jednają zimni i niepokonani. Śniadanie rozmiękcza, słodzi, rozchmurza i przyjaźni, przypomina i zaciera, słowem robi co komu potrzeba.
Nie ma też dnia w Warszawie żeby nie zjedzono niezliczonych uroczystych śniadań, a są tak szczęśliwe żołądki i serca, które kilku na raz bratnim biesiadom wystarczyć mogą. Zwykle pierwsze zakreślone z uwagą rozmiary takiego śniadania są bardzo skromne, ale któż może się oprzeć sile harmonii trunku? Butelka dobywa się po butelce, a nieraz się trafi, że wszedłszy o jedenastéj rano na kwadransik, wychodzi się ze śniadania około północy, nie wiedząc dobrze w którą pokierować stronę.
Uprzywilejowanych takich miejsc śniadaniowych jest mnóstwo, niepotrzebujemy ich tu wymieniać.
Michał Drzemlik, jak we wszystkiem tak i w tém był bardzo umiarkowanym i rozsądnym człowiekiem, trafiało mu się śniadać i być w potrzebie dania śniadańka, ale to zawsze, choć z niewygodą, odbywało się u niego na owym małym stoliczku, i makulatura służyła za serwety.
W ten sposób najmocniéj rozpromienione uczucie nigdy daléj nad kufel piwa i porcją kiełbasek nadliczbową pociągnąć nie mogło, sama trudność posyłania po każdą rzecz i nieprzyjemność oczekiwania, wstrzymywały od nadużycia.
Gdy chłopak zdjął talerze pokrywające kiełbaski i ustawił na księdze rachunkowéj, do podobnéj posługi przywykłéj, woniejącą przekąskę między dwoma biesiadnikami, Drzemlik usiadł pierwszy wskazując Teosiowi miejsce na przeciw siebie, talerz i widelec żelazny. Blada jego twarz ożywiła się do jadła, pociągnął nosem z uczuciem gastronoma, który wietrzy specjalik.
— No! jedzmy, rzekł, rozmowa nie wystygnie a kiełbaski ostygnąć mogą, gdy się najemy, pogadamy o interessach.
— Są więc interessa? spytał Teoś.
— Może się znajdą — jedz no dobrodzieju, kiełbaski, niech ich djabli, nigdzie takich nie jadłem jak w Warszawie, a byłem przecie w Niemczech. Teoś nie zdawał się wcale zachwycony, skosztował trochę, zakąsił chlebem, popił piwem i bardzo prędko obszedł się ze swoją porcją.
— Co? już nie jesz?
— Jużem zjadł.
— Nie lubisz jeść?
— Kiedym głodny.
— No! a teraz?
— Jakoś to nie moja godzina, mam dosyć. Drzemlik resztę kiełbasek zdjął żywo z talerza Teosia, bojąc się by ich czyhający na polizówkę chłopak nie skonfiskował, i co prędzéj dojadać począł.
— I nie pijesz? spytał.
— Trochę piłem.
— Cóż? i to nie w smak? cóż bo ty lubisz?
Teoś się uśmiechnął i westchnął.
— Gadajmy już o interessach, rzekł Drzemlik. Mnie to do jedzenia i picia nie przeszkadza; ale słuchaj pan uważnie.
Potrzebuję uczciwego człowieka, jestem już trochę ciężki, chciałbym mieć kogo coby mnie wyręczył... ot nie podjąłbyś ty się księgarni?
— Za mało znam rzecz.
— Ale! ale! dwa dni! ja ci pokażę wszystko, o to się nie ma co troszczyć — bądź spokojny! to mój kłopot, mnie o to głowa nie boli.
Nie chciałbyś być moją prawą ręką i oddać mi cały swój czas? my byśmy się zgodzili z sobą... Ja prosto idę do rzeczy... no... pomyśl WPan!
— Naprzód za ufność serdecznie dziękuję, a potem muszę się wytłumaczyć, dla czego przyjąć nie mogę.
— Jakto? już? nie możesz? ja tego ani chcę słuchać... dla czego?
— Powiedz mi pan do czego mnie to prowadzi? żebym na całe życie został subjektem sklepowym, lub w najszczęśliwszym razie, księgarzem na swoją rękę, i bardzo nieudolnym...
— A WPan myśli, że być księgarzem to już tak bardzo zła rzecz? spytał Drzemlik, że to nie daje grosza i konsyderacji, nie prowadzi do kamienicy, do powozu, do koni, a bodaj i do ziemskiego majątku?
— Wszystko to być może, odrzekł Muszyński — jabym nie więcéj chciał, ale inaczéj.
— Co, inaczéj? jak, inaczéj!
— Chcę pracować, kształcić się, a przy pracy księgarskiéj, nie podobna chwili znaleść na to... oddając się jéj trzeba by się wyrzec wszelkiéj innéj przyszłości...
— A jakaż to może być przyszłość?
— Bóg wié, odparł Teoś, może o razowym chlebie i niedostatku, ale z umysłem zbogaconym i sercem rozrosłem.
Drzemlik ruszył ramionami i głową pokiwał.
— Bałamuctwa! rzekł... a jużeś WPan wyszedł trochę z tych niedorzecznych marzeń... ot znowu! Główna rzecz dla człowieka mieć kawałek chleba.
— Ja sądzę, że najgłówniejsza czuć się człowiekiem w pełni...
Drzemlik po téj odpowiedzi patrzał na niego długo, zajadł ją ostatnim kawałkiem kiełbaski, westchnął i widelec położył.
Z miny widać było, że miał go za zgubionego, dziwując się iż tak na pozór rozsądny człowiek mógł takie powiedziéć głupstwo.
— To księgarz niemoże być człowiekiem w pełni, a musi być w kwadrze? spytał po chwili.
— Nie, ale trudno dwóm Bogom służyć, nauce i mamonie.
— Byli przecie, i księgarze uczeni.
— Ale bogaci!
— Co tu mówić długo, odparł Michał, albo to przystając do mnie za pomocnika, pan się zapisujesz w wiekuiste poddaństwo? Będziesz póki zechcesz... niepodoba ci się, to porzucisz... daję ci...
Tu się powstrzymał, widząc jak smutny wyraz przybrała twarz Teosia, i zastanowiwszy się zarazem, że pod wpływem piwa bawarskiego, mógł się za daleko posunąć.
— Ot tak, — dodał, — masz teraz sto złotych na miesiąc, przy ciężkiéj pracy, daję ci trzysta i będziesz sobie w księgarni siedział, całe interessa biorąc na siebie. Innemubym nie dał i dwieście, ale tobie wierzę, wiem żeś uczciwy, znam cię żeś pracowity, że choć cudzą sprawę, weźmiesz do serca... Nigdzie na świecie od razu takich nie znajdziesz warunków, myśl, waż, a gadaj prędko.
To mówiąc popił bawarem i spojrzał na Muszyńskiego, który siedział zamyślony.
— Wiele mi to godzin dnia ma zająć? — zapytał Teoś po chwili.
— A, tu rachunku nie ma na godziny, — rzekł Drzemlik, będziemy pracowali ile potrzeba. Księgarnia otwiera się około ósméj, zamyka o ósméj wieczorem, dwanaście godzin najmniéj, a i w domu może się znaleść robota, zawsze dużo ci zostanie.
Muszyński ważył.
— Sprobujmy, — rzekł w ostatku, — a jeśli...
— Tak! sprobuj! zobaczysz, to ci przyjdzie łatwo i da życie spokojne, a co pięknych panienek przychodzi do księgarni!! — dodał śmiejąc się. Ale serjo! ja jestem gładki w interessach, widzisz, targować się nie będę z tobą. Napij się no piwa.
Po namyśle nic Teosiowi nie zostawało istotnie, nad przyjęcie uczynionego mu życzliwie wniosku, i Drzemlik ucieszył się wielce, gdy w kilka dni potém ujrzał go za stołem, rozporządzającego się w księgarni, czynnego i nową cale fizjognomją nadającego zakładowi, który młodzieńczem życiem zajaśniał.
Stało się to i niespodzianie i po cichu, tak, że nawet pan Feliks, z którym się widywali dosyć często, nic o téj zmianie stanu nie wiedział, bo możeby ją był odradził.
Pani Narębska potrzebowała właśnie kilku książek dla położenia na stoliku na przypadek przybycia pięknego nieznajomego, i wybrawszy się z Manią i Elwirą do miasta, postanowiła zrobić ten sprawunek, podług pojęć wiejskich jak najoszczędniéj, to jest jak najskromniejszą wybierając księgarnię, gdyż tam taniéj spodziewała się dostać, co jéj było potrzeba.
Jakież było zdziwienie tych pań, gdy wchodząc do Drzemlika, którego dość ciasne drzwi, ledwie krynoliny ich pomieścić mogły, ujrzały za kantorem z książką w ręku siedzącego Teosia, który na widok ich porwał się nagle i zaczerwienił cały.
Pani Samueli przyszło zaraz na myśl, że go przyjmowała w salonie swoim, i wątpliwość zrodziła się w jéj umyśle, ażali obywatelka ziemska, dozwalająca pić u siebie herbatę pomocnikowi księgarza, nie była przez to wiekuiście skompromitowaną i czy nie wypadało wykadzić pokojów.
— A pan tu co robisz? zapytała niemniéj zdziwiona Elwirka, z trochę złośliwym uśmiechem poglądając na Manię.
— Ja, pani, odparł grzecznie Teoś, najprostsza rzecz w świecie, nie miałem stałego zajęcia, potrzebowałem chleba, podjąłem się być pomocnikiem w księgarni.
— I pan sprzedajesz książki? spytała zdumiona Elwira, śmiejąc się coraz głośniéj.
— Jak pani widzi...
— I targujesz się pan?
— Nie, bo każda ma swoją stałą cenę... Elwira śmiała się coraz, prawdę rzekłszy, nie przyzwoiciéj, Mania zarumieniła się mocno, ale wejrzeniem cichem zapłaciła odwagę młodego chłopca.
— Widzi pani, rzekł Teoś zimno — każdy żyje jak umie i może, kto nie ma majątku, ma pracę, a używa jéj jak mu się nada zręczność. Miałożby być gorszem sprzedawanie żyta i pszenicy? od sprzedawania nauki?
Pani Samuela nic nie mówiąc, z przymrużonemi oczyma, przez lornetkę przyglądała się książkom po półkach. Elwira śmiała się ciągle, Mania patrzała w Muszyńskiego jak w tęczę... bo oboje wzrokiem tylko przywyklibyli rozmawiać.
— Macież panowie nowości jakie? zapytała Narębska od niechcenia.
Teoś paczkę ich wskazał na stole, zaczęto je przeglądać, Mania stanęła w kątku, a oko jéj szukało przyjaciela, który mimo wymagań coraz dziwniejszych pani Narębskiéj i poszukiwań jakie z tego powodu czynić musiał, spoglądał ukradkiem na Manię z wyrazem tęsknoty, przywiązania niewysłowionym.
Znać było po nim, że się wstrzymywał od nadania oczom tego ognia, który miał w piersi, że obawiał się zanadto powiedzieć, a jednak niespokojne wejrzenie jego było tak wymownem!
Wahał się, bolał, lękał a w obec niéj wstrzymać się nie mógł od wypowiedzenia oczyma téj miłości, z którą nadaremnie walczyć usiłował.
Nigdy on i Mania nie powiedzieli sobie słowa, któreby z sobą niosło iskierkę nadziei, nie zamarzyli o szczęściu, ale już ich łączyło to uczucie święte, ciche, które w przyszłości rozkwitłoby w szczęście gdyby przyszłość miało.
Oboje marzyć nawet nie śmieli, a już ludzie wyszpiegowali ich miłość milczącą i żarty z niéj sobie strojąc, spłoszyli nawet najmniejsze jéj oznaki.
I teraz nawet niespodziewanie się zszedłszy, bali się spojrzeć na siebie, bo Elwira uśmiechała się kostycznie, poglądając na jedno i drugie, a pani Samuela miała straszliwie surową minę.
Teoś jako nauczyciel był jeszcze jakąkolwiek partją dla sieroty, jako subjekt sklepowy, nie mógł być nawet w domu przyjętym.
Wyobrażenia staroszlacheckie pani tak były w tym względzie mocno ugruntowane, że nie byłaby za nic w świecie, nawet dla pozbycia się nienawistnego Kopciuszka tolerowała jego odwiedzin u siebie. Z miny jéj domyślił się tego Teoś, stał się więc grzecznym tylko pomocnikiem księgarskim, nic więcéj — zamilkł a chmurnem czołem okazał tylko, że zmianę położenia zrozumiał.
Po długiem przebieraniu, coś tam wreszcie książek wybrano, przebąkiwano o cenie wysokiéj, potem panna Elwira przewróciła jeszcze illustrowanych dzieł kilka, matka obróciła się po sklepie. Mania udawała wpatrzoną ciekawie w globus, który stał zapylony na szafie, i po chwili kłopotliwéj ciszy, zabrali się do wyjazdu.
Mania naturalnie wychodziła ostatnia, rumieniec jéj twarzy dowodził, jak uczuła ten odcień wzgardy nowy, którą częstowano jéj ulubionego i odwróciła się ku niemu z łagodzącym ból uśmiechem.
Teoś patrzał na nią także, oczy ich spotkały się i mimowolnie raz pierwszy wyciągnęli ku sobie ręce, zadrżeli od ich dotknienia, odskoczyli przerażeni.
Trwało to chwilę przelotną, mgnienie oka, błyskawicę, ale te dłonie powiedziały sobie czego usta i oczy nie mogły. Samo uczucie co splotło te ręce pierwszy raz obojgu się im objawiło tak silném i zwycięzkiem.
Po odejściu gości Teoś z jakimś smutkiem rzucił się na swoje twarde krzesło i długo pozostał pogrążony w myślach, nie mogąc przyjść do siebie, walcząc z wezbraném uczuciem. Pierwszy raz, choć w milczeniu, objawiła mu się jaśniéj i gwałtowniéj ta miłość ku sierocie, dla któréj nie widział żadnéj przyszłości. Nowe zajęcie oddalało go jeszcze od domu w którym ją mógł widywać, odbierało mu nawet nadzieję spotkania Mani, a nie rozjaśniało przyszłości i nic obiecywać nie mogło. r
Chmurne i smętne wstawało przed nim jutro, bez nadziei, bez promyka, jednostajne, ciężkie, zaparte ściany żelaznemi. Na barkach zajęcie mozolne bez korzyści moralnéj, szczupły grosz zarobku strawiony dzienną potrzebą, daléj zawsze taż sama męczarnia Syzyfa... to samo Danaid naczynie.
— Któż wié, — rzekł sobie Teoś, życie nie daje się obrachować jak księga handlowa, są w niém niespodziane jasności i dziwne losu obroty, jest ręka Opatrzności.... ufajmy!!
Pani Narębska powróciła do domu jakaś podrażniona, całą drogę mówiły z Elwirą o nowym księgarzu, a gdy powróciły do domu gdzie pan Feliks w ciszy i samotności z cygarem w ustach, książkę czytał, pierwszém słowem Samueli było oznajmienie o nowo obranéj przez Teosia karjerze.
— Wiesz Feliksie, — zawołała do męża, — wiesz co się stało z twoim ulubieńcem, Muszyńskim? Myśmy go tu przyjmowali u siebie jak przyzwoitego człowieka, bo jest we zwyczaju w najlepszych towarzystwach przyjmować guwernerów... a ten, ten, słowa mi braknie, tak okropnie nas skompromitował!
Powiadam ci! to niepojęta rzecz! Wystaw sobie został księgarczykiem.... kupczykiem, znalazłyśmy go w sklepie, przedaje książki! c’est affreux!
Pan Feliks podniósł głowę powoli.
— Gdzież? jak? kto?
— Ale czyż już mnie nie rozumiesz? jakże ci się tłumaczyć potrzeba? Teoś jest subjektem u księgarza! gezelem w sklepie; no to dosyć jasno! a siadał u nas z drugimi do herbaty.
Narębski ruszył ramionami.
— Moja droga, Samuelko, — rzekł, — nie stało się jeszcze nic tak bardzo strasznego i dla czegoby uczciwy i dobrze wychowany kupczyk nie miął być na równi z drugiemi przyjęty? tego ja nierozumiem!
— A! to już nowe jakieś idee! Aleśmy my do nich nie przywykły i zapowiadam ci, że od dziś dnia drzwi mu nasze zamknąć każę. Wystaw sobie, jakby to pięknie było, gdyby kto z tych co go tam widzieli z rana w sklepie i targowali się z nim o złotówkę, zobaczył go u nas w salonie! Zgubilibyśmy się na wieki! Czy się tam kocha w Mani, jak sądzę czy nie, niech sobie wszelki z nami wyperswaduje stosunek, śliczna rzecz, śliczna rzecz! — powtarzała pani Narębska, — trzeba żebyś go o tém wcześnie uprzedził!
Feliks milczał wciąż z głową spuszczoną, a milczenie jego miało to do siebie, że najmocniéj drażniło żonę, kłótnia przynajmniéj prowadziła do tego, że mogła go zakrzyczéć, jako słabsza wreszcie spazmami i chorobą zmusić do milczenia, argumentów nigdy jéj nie brakło i pan Feliks wychodził pobity najkompletniéj; — milczenie zaś w jéj przekonaniu oznaczało jakby wzgardę i wyrzeczenie się polemiki, było zaparciem nieprzyjaciela, i wprawiało ją w rozdrażnienie nadzwyczajne.
Tym razem także oczy jéj zabłysły postrzegłszy, że mąż w sobie się zasklepiwszy a niemając nadziei przegadania jéj, uparcie po swojemu zamilkł.
Probowała go wyzwać na rozmowę rozmaitemi sposoby, zaczepiając ze stron różnych, a gdy się to nie udało, nareszcie z fukiem uderzyła drzwiami i wyszła.
Pan Feliks dopiero podniósł głowę, wstał i powoli poszedł do pokoiku Mani. Zastał ją ze zrzuconym ledwie z głowy kapelusikiem, zaczerwienioną, zapłakaną, klęczącą u łóżka przed obrazkiem N. Panny, na modlitwie gorącéj.
Jedno spojrzenie wskazało mu stan duszy dziewczęcia, niepokój jaki w niéj panował — przyczynę łatwo mu było odgadnąć.
— Dziecko moje! zawołał, — płaczesz! cóż się stało? mów! ja już wiem, domyślam się.... Więc ty go...
Niedokończył, Mania zerwała się żywo, zawstydzona, że ją schwycono na uczynku, otarła prędko oczy, uśmiechnęła się przymuszoném weselem, zafrasowana, rumiana od sromu, sama niewiedząc co począć.
— Ja! ale cóż ojcze mówisz! ale cóż mogłeś pomyśléć? ja nierozumiem, ja niewiem....
— Maniu! święta prawda przedewszystkiem! zastałyście go w sklepie! On cię obchodzi, tyś zgryziona! Żona powiedziała mi już wszystko.
— Ale nie.
Mania oczki sobie zakryła, usiłując oprzytomniéć i odzyskała władzę nad sobą.
— Wyobraziliście sobie niewiem co, mnie się, jak zwykle, na łzy i modlitwę zebrało bez przyczyny, bo cóż to może mieć za związek z tém żeśmy kogoś w sklepie widziały?
— Patrz mi w oczy! ma to związek! ma! nie potrzeba kłamać, ty go kochasz?
— Ja! ale cóż znowu! tak mało się znamy, tak krótko byliśmy z sobą!... prawie nie mówiliśmy do siebie, żal mi go tylko, ja sama nie wiem.
— Więc gdzież on jest? gdzie się to stało?
— W księgarni Michała Drzemlika.
— Idę do niego! idę! — zawołał Feliks, — zrobił głupstwo, które do niczego nie prowadzi i które was od siebie oddala, popsuł mi sprawę! ale proszę cię Maniu bądź spokojna, ja czuwam nad losem twoim, a Bóg łzy nagrodzi.
Mania podbiegła ku niemu żywo i milcząc pocałowała go w rękę.
— Bądź spokojna, proszę cię, bądź spokojna.
To mówiąc Narębski pochwycił palto i zbiegł ze wschodów szukając doróżki, któraby go co prędzéj przewieść mogła do księgarni Drzemlika.
Patrzano na niego z góry gdy tak spiesząc wychodził z domu i pani Samuela ruszyła ramionami znacząco, ale go to nie wstrzymało. Głośno kazał się wieść do księgarni i wpadł do niéj widocznie pomięszany.
Za stołem siedział Teoś i coś czytał — spokojnie, z uśmiechem powitał pana Feliksa.
— Na rany Boże! cóżeś to zrobił! — zawołał Narębski rzucając kapelusz o podłogę, co cię zmusić mogło, do téj zmiany stanu? Czyżeś nie uczuł, że cię to odosobni, oddali, wyłączy i uczyni prawie niepodobném zbliżenie się do świata, do którego przecie jesteś przeznaczony?
Teoś uśmiechnął się wskazując krzesło gościowi.
— Żebym się miał bardzo zakochać w tym stanie, tego nie powiem, rzekł powoli, ale są okoliczności, w których się przyjmuje wszelką pracę jaka się nadarzy, gdy się nie chce łask przyjmować. Powtóre, dla czegóż stan jakikolwiek, dziś jeszcze ma wyłączać i odosobniać? — tego, przyznaję się, nie pojmuję.
— Ale potrzebaż przecie rachować na przesądy ludzkie?
— Nie, — rzekł Teoś, — potrzeba z niemi walczyć jeśli się ich nie podziela. Pojmuję, że subjekt sklepowy bez wychowania i talentu, może nie być przyjemnym gościem w salonie, ale dla czegóżby człowiek wykształcony, dla tego, że jest księgarzem lub kupcem, miał być odsunięty?
— Cóż na to poradzisz kiedy tak jest! — zawołał Narębski, ani ja ani ty świata nie przemienimy.
— Widzisz pan, że to właśnie coś powiedział, jest podstawą przesądów i ich unieśmiertelnieniem, nikt oprzeć się im nie chce, nikt nie śmie przeciwko nim powstać, mówią sobie zawsze, ja tego nie zrobię, ty tego nie dokażesz. Tym czasem ktoś przecie począć musi, ja, pan, czy kto inny, samo się ono nie zrobi. Dla czego w swoje siły nie wierzyć i nie pochwycić ciężaru, do któregoby i inni przyłożyli ramion. W ten sposób obawą i obojętnością pozostawiamy kraj na wieki, na pastwę starym, strupieszałym ideom i tamujemy obyczajom drogę do postępu, bo postęp po za obrębem życia, w innych sferach istniéć nie może, jeśli w żywą, powszednią nie wejdzie praktykę.
Najłatwiéj to okażę przykładem: chcemy postępu w przemyśle, handlu, sztukach, cóż będzie jeśli ludzi co się nim zajmują i dla nich poświęcą, wyłączymy jak parjów? Któż pójdzie na to wygnanie dobrowolnie, jeśli go za to karać będziemy. Handel i przemysł nie są poszanowane w ludziach, którzy się im oddają, wpadają w ręce mniéj usposobionych moralnie i muszą stać na nizkim stopniu, lub pozostać w rękach cudzoziemców, którzy kraj w kraju i społeczność w społeczności formować będą. Te to przesądy sprowadziły do nas Niemców i utrzymują po dziś dzień.
P. Feliks milczał.
— Ale nie byłoż już dla ciebie innego zajęcia? — zapytał.
— Niestety! nie było! — rzekł Muszyński — szukałem go, starałem się o nie, znaleźć nie mogłem. Wiem, że w tym smutnym moim stanie przyszłości nie ma żadnéj, ale człowiek skazany jest na pracę w pocie czoła dla chleba powszedniego.
— Więc dla tego chleba kawałka zrywasz stosunki ze światem? — spytał Narębski.
— Nie miałem ich, rzekł Teoś, nie pragnąłem nawet, z jednym domem waszym przypadek mnie zbliżył, rozumiem to że dziś nie byłbym u was pożądanym gościem, i choć mnie to wiele kosztować będzie, potrafię się wstrzymać i nie być natrętnym. Jestem też dumny panie Feliksie dobrodzieju, a wiesz, że duma ubogich i proletarjuszów to fraszka próżność arystokraty. Zresztą świat dla mnie, co to jest? proszę cię? co mi on dać może? czem zapłacić ofiary którebym czynił aby go sobie pozyskać — na co on mnie? na co ja jemu? W innych krajach idzie się po szczeblach zasługi wszędzie, dochodzi jak najwyżéj, u nas — u nas... mimo XIX wieku i liberalnych maxym, grzech pierworodny żadnym chrztem zmyć się nie może. Jeśliś się nie urodził szlachcicem, twe położenie parji da ci się czuć całe życie.... to próżno.... jeden jest sposób, nazwisko przechrzcić i do herbu się wcisnąć, ale nie każdy chce fałszem okupić nawet świetne losy.
— Aleć mój Teosiu, zawołał Narębski, ja bynajmniéj nie podzielam tych przesądów, których obalenie tyle krwi już ludzkość kosztowało.
Teoś rozśmiał się smutnie.
— Uderz się pan w piersi, rzekł, znijdź w głąb’ swych myśli, postrzeżesz tam że taki jeszcze z wyrwanego przesądu jakaś odrostka pozostała. Polska długo stała szlachectwem, długo w niém jednoczyły się jéj siły, nic dziwnego że szlachcic tylko dla niéj był w pełni człowiekiem, lub, jak miał powiedzieć Pol, że od szlachcica zaczynał się człowiek, a niżéj były istoty do ludzi podobne, wszakże do ludzkiéj godności niedorosłe jeszcze.
I to i wiele innych uprzedzeń, łatwo sobie wytłumaczyć, choć trudno je usprawiedliwić... ale to fakta!!
— Mnie tylko smuci, rzekł otwarcie Narębski — że cię to oddala od... od... rozumiesz mnie... od téj... która...
— Oddala? przerwał Teoś! nie i tak niemiałem nadziei! Miłości téj, jeśli ona jest.... niedałem wyrosnąć i nabrać sił takich by przeszła w namiętność, nie jestem ani bliźéj ani daléj. Niemając przyszłości, aby się nią podzielić i nic prócz serca, które nie starczy — pocóżbym biedną istotę przywiązywał do mojéj doli galernika?
Narębski zamilkł — usiadł i zaczął książki przepatrywać, nie było już co mówić, ale boleść niewytłumaczona ścisnęła mu serce. Przywiązanie jego do tego dziecięcia sieroty, którego ojciec taić się musiał, a matka wyparła bezdusznie, dawało mu przeczucie że ona tylko z Teosiem szczęśliwą być mogła, że się kochali, że miłość ich wstrzymywana, im tajemniejsza tém silniejszą była; pragnął ich zbliżyć ku sobie, ze smutkiem widział że wypadki ich rozłączały.
Ale mógłże co na to poradzić? Smutek jakiś, jeden z tych smutków ponurych, które przed sobą nic dojrzeć nie mogą i poradzić sobie nie umieją — ogarnął jego duszę. Bezsilny zawsze i na ten raz pan Feliks uczuł prostracją jakąś, ledwie łzy nie zakręciły mu się w oczach. W tem mimo sklepu przemknął się cień, zastanowiła postać jakaś na chwilę i weszła.
Był to kapitan Pluta, który poznawszy Narębskiego, wsunął się powoli rozglądając po księgarni. Uśmiech błądził po jego ustach jeszcze świecących rumianym blaskiem niedawno ucałowanego kieliszka. Widocznie Fryderyk był w szczęśliwem usposobieniu... pokiwał głową spojrzawszy.
— Ha! ha! zawołał spoglądając po półkach, co to tu papierowego rozumu, co mądrości zatęchłéj! a w istocie co bałamuctwa!
Mówią, że książki są treścią najlepszą człowieka, ale ktoby temu wierzył? ani ci co je robią, ani wy co je sprzedajecie! Zresztą dobra treść z dobrego materyału, a jeśli człowiek lichy i treść musi być nieszczególna... Taka tu u was komedja, jak na naszym święcie... na tytule cuda, w środku łatanina i oszukaństwo; udawanie nauki, udawanie talentu, małpowanie jenjuszu, pożyczanie inwencyi... sukienki nowe szyte ze starych gałganów.
Powiedzcie mi, czy są jeszcze ludzie coby kupowali książki?
I począł się śmiać kładnąc ręce w kieszenie.
— Do czego się to zdało? człowiek bez nich wybornie obejść się może, a papier czysty daleko jest ładniejszy od zamazanego. Jeszczeż niby nauka... jak sobie chce... cóś to tam ona mówić może, ale literatura, mój Narębski, naucz mnie do czego ona służy?... ja na honor, niepojmuję, od stu lat jedno paplą i coraz gorzéj!
Ale przepraszam, nie o tém mówić chciałem... zaszedłem tylko postrzegłszy chmurne oblicze pana Feliksa... Jakże zdrowie? co słychać w domu? Musisz diable tryumfować nademną żeś mi drzwi pokazał... ale powoli... ja zawsze mam coś w zapasie...
Jakże to się nazywa ta wychowanka wasza, Marya Jordan? jeśli się nie mylę... nie prawdaż? tak?
Feliks milczał, oczów od książki nie odrywał.
— Niechcesz już widzę i gadać do mnie? jak ci się podoba! Wiesz iż się okazuje, że omyliłem się szkaradnie, za co cię najmocniéj przepraszam; posądziłem cię o przywiązanie więcéj niż opiekuńskie, o wspomnienia jakieś i obowiązki, dziś sam się przekonywam że to wszystko bałamuctwo. Przy pierwszéj zręczności będę sobie miał za obowiązek, żonę twoją, która to, słyszę, za nadto wzięła do serca, wywieść z szkaradnego błędu.
Jestem teraz na dobréj drodze... familja sieroty którą wziąłeś na wychowanie, owi Jordanowie... prawdopodobnie się znajdą... mam ich na oku... niegodzi się byś ty tylko znosił ciężar sam jeden, gdy są blizcy... powinni, muszą upomniéć się o krewnę... która do nich należy.
Feliks drgnął i podniósł głowę.
— Bo widzisz, dodał Pluta powoli — na świecie gdy kto zniknie, jak tu naprzykład ta familja, rodzice... nigdy rozpaczać nie trzeba żeby się już znaleść nie mieli. Los, przypadek, zbieg okoliczności, trafy, nagle z pod ziemi wydobędą zgubę... następuje wielka uroczysta chwila poznania, radości, odzyskania... chustki skrapiają się łzami, radość dochodzi do kataru, rozczulenie dosięga mdłości.
— Nieprawdaż? dodał odwracając się do milczącego Muszyńskiego, to bardzo często trafia się w romansach, więc choć bardzo rzadko musi się trafiać na świecie.
Ja tu, w wiadomym ci wypadku panie Feliksie, przeczuwam coś podobnego... Wyobraź sobie radość téj osieroconéj rodziny! łzy całéj familii różnego kalibru... uszczęśliwienie sieroty... wreszcie obraz jaki się przedstawi gdy ujrzemy na raz tyle dobytych chustek od nosa i tyle oczów czerwonych!
Narębski milczał jeszcze, choć zżymał się na krześle. Pluta zwijał papierosy i chodził po sklepie.
— Jak ci się zdaje, panie Feliksie, dodał, nie zasługujeż na wdzięczność człowiek, który się do tego przyczyni? Milczysz! ani słowa dziś z ciebie nie dobyć? nieustraszony jesteś... ja także... zobaczymy kto dotrwa do końca.
Ja mogę ci zaręczyć, dorzucił z uśmiechem, przez czystą miłość ludzkości zajmę się szczerze odszukaniem rodziny Jordanów, i mam nadzieję, że ją znajdę...
— Gdyby się i znalazła, porwał się wreszcie poruszony Narębski — zechcąż mi gwałtem odbierać dziecię, które chowałem, które się przywiązało do mnie jak ja do niego?
— A już to ja w tem, że zechcą, zaśmiał się Pluta nic nie zważając na księgarza.
— Będąż mieli prawo?
— Rodzinne związki są święte, pozostanie ci wiekuista wdzięczność familii, ale dla ubogich ludzi, do których, zda mi się, Jordanowie należą, dwoje rąk pracowitych, twarzyczka ładna, dziewczyna wychowana starannie, to nie ciężar, ale dar Boży... sierota im będzie pomocą w domu.
Narębski mimo charakteru łagodnego, okazywał coraz wzrastający gniew już mający wybuchnąć, a wstrzymywany tylko przytomnością obcego człowieka.
Z tego położenia dobrze zrozumianego — Kapitan nie omieszkał korzystać i szydząc mówił daléj:
— Zdziwisz się zapewne moim uczuciom i temu poświęceniu dla ludzi, jakiego daję dowody? nieprawdaż? ale jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie, świat dla mnie uczynił tyle, żem mu się czemś przecie powinien wywdzięczyć. To téż chwytam każdą zręczność, aby ludziom czynić przyjemne niespodzianki i nie proszone łaski. Czynię dla nich co tylko mogę.
Nieco kapelusza uchylił, uśmiechnął się i powoli wyszedł z księgarni. Pan Feliks długo jeszcze pozostał jak przybity i byłby tak siedział w odrętwieniu, bo resztę sił odebrało mu nielitościwe szyderstwo awanturnika, gdyby nowa postać nie zawitała do skromnéj księgareńki, nieprzywykłéj do tak świetnych gości.
Powóz barona Dunder zatrzymał się właśnie przed nią, bo baron miał kilka słów do pomówienia z kimś przechodzącym, oko jego padło przypadkiem w głąb sklepiku z tą obojętnością wielkiego człowieka, która nie raczy widziéć choć patrzy. Ale na ten raz fizjognomja pana Feliksa uderzyła Barona i uśmiech lice jego okrasił. Skończył żywo rozmowę z przechodzącym, rozkazał drzwiczki otworzyć, wysiadł spierając się na lasce i z otwartemi rękami pospieszył do Narębskiego.
Jakkolwiek byli z sobą bardzo dobrze zdziwił się wielce pan Feliks téj grzeczności bogacza, który wcale z natury nadskakującym nie był, zdziwił Teoś znający go jak całe miasto, z obyczaju pańskiego, gdy ujrzał wchodzącego do księgareńki Drzemlika.
Wprawdzie Baron nie zwrócił uwagi na nią i na komissanta, ale wprost poszedł do Narębskiego.
— Drogi mój Narębski — rzekł, — słówko, — dobrze że cię schwytałem, słówko? pozwolisz?
W tem uderzyła go fizjognomja osmucona i pomięszana pana Feliksa.
— Ale cóż ci jest? chory? nie? skłopotany? znudzony?
— Nic mi nie jest.
— Pozwolisz... dwa słowa?
I odciągnął go na bok nieco zniżając głos, aby nie był słyszany.
— Nie będę się taił, — rzekł, — że choć nieco poszpakowaciałem przed czasem, ale serce mam młode, o! młode! powiadam ci, i ciepłe!!
Kobieta, piękność czyni na mnie wrażenie potężne, któremu się oprzeć nie umiem, wystaw sobie, ale jakże ci to mam wyznać? Spotkałem twoje panie, a z niemi prześliczną cudowną blondyneczkę... któż to taki? niewymownie mnie zajęła.
Feliks lekko ruszył ramionami.
— Kochany Baronie, — rzekł, napróżno zaostrzyłeś ciekawość, rozczaruję cię jedném słowem. Jest to biedna sierotka będąca u nas na wychowaniu, bez rodziny, bez imienia, pupilka mojéj żony.
Baron stanął w istocie trochę zdumiony.
— Ale byćże to może? tyle w niéj dystynkcyi, tak śliczna twarzyczka!
— Polne kwiatki, — rzekł Feliks, — bywają czasem od oranżeryjnych piękniejsze.
— Więc sierota, no! ale dziecko szlacheckie, i ród zapewne.
— O! nie łudź się proszę — ród ubogi i nieznany.
— Zadziwiająca! surprenant! — zawołał Baron, — byłbym przysiągł, że ta istota tak powietrzna, tak miluchnie śliczna i idealna, jest, a przynajmniéj warta być księżniczką.
— Że lepszego losu warta, to pewna, — odparł z westchnieniem mimowolném Narębski, ale biedna bardzo, ani ojca, ani matki, ani krewnych.
Baron odprowadził go jeszcze daléj na stronę ku pułkom z książkami, które podsłuchać nie mogły zwierzenia.
— Mówiłem ci, zdaje mi się, szepnął, że miałem myśl starania się o Jenerałową, ale po zdrowym namyśle... musiałem się jéj wyrzec — to partja ze wszech miar byłaby dla mnie nie stosowna... Sama zasada na któréj się, marząc o małżeństwie opierałem, jak się teraz przekonywam, była fałszywa, zupełnie fałszywa. Nie jestem stary, ale dojrzały, wypada więc koniecznie ożenić mi się młodo, aby odżyć i odmłodniéć. O majątek nie dbam wcale, mam go tyle że niewiem co z nim robić! dodał z udanym kłopotem, ale bym chciał piękności, wychowania i charakteru miłego... To dziecię wielce mi się podobało, łagodność promienieje z oczów jego... jabym ją sobie wykształcił... jabym...
Ale — jakże sądzisz?
Feliks stał bardzo zmięszany; zbył milczeniem.
— Jednego imienia, dodał Baron, pragnął bym koniecznie, lub przynajmniéj czegoś co by się na imie jakieś przerobić dało... więc nawet szlachectwo?
— To sierota zupełna, odparł Narębski cedząc przez zęby... niewiem nawet dobrze o pochodzeniu rodziców.
— Szkoda! rzekł Baron lekko... bardzo mi się mała podobała, ale pozwolisz, dodał, bym ją u państwa bliżéj poznał... Śliczne dziecię... jéj obrazu pozbyć się z myśli nie mogę. Na honor! ma foi! cudny kwiatek!
I ścisnąwszy rękę pana Feliksa, z miną melancholiczną wsiadł nazad do powozu.


KONIEC TOMU DRUGIEGO.



________________________

w Drukarni S. ORGELBRANDA.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.