Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom III/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Królowa Margot
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Reine Margot
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Aleksander Dumas (Ojciec).

KRÓLOWA MARGOT
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.

TOM III.

WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
Al. ulica Mazowiecka 11.

1892.



Дозволено Цензурою.
Варшава, 25 Сентября 1892 года.




Rozdział I.
Najjaśniejszy panie! będziesz królem!

— Najjaśniejszy panie!... — powiedział René — mam ci powiedzieć coś, co mnie już bardzo dawno zajmuje.
— Zapewne o pachnidłach?... — zapytał Henryk uśmiechając się.
— Tak!.. tak, Najjaśniejszy panie... o pachnidłach — odpowiedział René, ze szczególniejszym znakiem przyzwolenia.
— Mów, słucham cię, jest to przedmiot, który mnie zawsze bardzo zajmował.
René spojrzał na Henryka, starając się odgadnąć jego nieprzeniknioną myśl; lecz widząc, że to byłoby próżnem, mówił dalej:
— Jeden z moich przyjaciół, Najjaśniejszy panie, przybył z Florencyi. Zajmuje się on bardzo astrologią.
— Tak — przerwał Henryk — znam tę namiętność florentczyków.
— Przy pomocy najuczeńszych ludzi w świecie ułożył horoskopy dla całej znakomitszej szlachty w Europie.
— Aha! — zawołał Henryk.
— A ponieważ dom Burbonów liczy się do najznakomitszych, pochodzi bowiem od hrabiego de Clermont, piątego syna Ludwika świętego, przeto Wasza królewska mość zapewne się domyślasz, że twój, Najjaśniejszy panie, nie jest pominiętym.
Henryk zaczął słuchać uważniej.
— I ty pamiętasz ten horoskop? — zapytał król Nawarry, starając się uśmiechnąć obojętnie.
— O! — odparł René, potrząsając głową — horoskop Waszej królewskiej mości nie należy do tych, o których się zapomina.
— Czy tak! — zawołał Henryk, czyniąc gest ironiczny.
— Tak jest, Najjaśniejszy panie; horoskop ten przepowiada Waszej królewskiej mości znakomitą przyszłość.
Oko młodego księcia błysnęło przelotną błyskawicą, która natychmiast zniknęła we mgle obojętności.
— Wszystkie te włoskie przepowiednie są pochlebstwem — odrzekł Henryk — a kto pochlebia, ten kłamie. Czy czasem nie przepowiedziano mi, że będę dowodził armiami.
I król wybuchnął śmiechem. Lecz badacz, zajęty swoją myślą mniej niż René, spostrzegłby w tym śmiechu przymus.
— Najjaśniejszy panie! — powiedział Rene zimno — horoskop więcej niż to obiecuje.
— Czyżby obiecywał, że dowodząc armiami, będę wygrywał bitwy?
— Więcej jak to, Najjaśniejszy panie.
— Idźmyż więc dalej — powiedział Henryk — może będę zdobywcą?
— Najjaśniejszy panie! będziesz królem.
— E! — zawołał Henryk, usiłując zatamować gwałtowne bicie serca — czyż już nie jestem królem?
— Najjaśniejszy panie! mój przyjaciel wie, co przepowiada; nietylko będziesz królem, lecz będziesz panował.
— W takim razie — mówił Henryk tym samym żartobliwym tonem — twój przyjaciel wymaga dziesięciu złotych talarów, nieprawdaż, René? gdyż podobna przepowiednia jest bardzo pochlebną w dzisiejszym stanie rzeczy. René, wiesz, że nie jestem bogaty, dam więc twemu przyjacielowi pięć talarów teraz, a pięć, skoro ziści się przepowiednia.
— Najjaśniejszy panie! — powiedziała pani de Sauve — nie zapomnij o obietnicy, uczynionej Darioli i nie bądź bardzo szczodrym w rozsypywaniu tych obietnic.
— Pani! — odpowiedział Henryk — skoro nadejdzie ta chwila, sądzę, że każdy będzie zadowolony, jeżeli dotrzymam chociaż połowę tego, co obiecałem.
— Najjaśniejszy panie! — rzekł Rene — pozwól mi skończyć...
— Jakto? to jeszcze nie wszystko — zawołał Henryk — a więc, jeżeli zostanę cesarzem, dam dwa razy tyle.
— Najjaśniejszy panie! mój przyjaciel, po powrocie z Florencji, sprawdził horoskop w Paryżu, otrzymał tenże sam rezultat i powierzył mi pewną tajemnicę.
— Czy tajemnicę, która obchodzi Jego królewską mość? — zawołała żywo Karolina.
— Tak sądzę — odpowiedział florentczyk.
— Szuka słów — powiedział sam do siebie Henryk — widać, że to jest coś, co mu się nie chce przecisnąć przez gardło.
— Więc mów — odparła baronowa cle Sauve; o cóż chodzi?
— Chodzi tu — rzekł florentczyk, ważąc każde słowo — chodzi tu o pogłoski, jakie od niejakiego czasu zaczęto rozsiewać przy dworze o otruciach.
Nieznaczne rozszerzenie nozdrzów Henryka było wskazówką, że zwrot, jaki przybrała mowa florentczyka, zaczął go zajmować.
— A twój przyjaciel florentczyk — powiedział Henryk — wie coś o tych otruciach?
— Tak jest, Najjaśniejszy panie.
— Dlaczegóż więc, René, powierzasz mi tajemnicę, która nie jest twoją, i to jeszcze tajemnicę tak ważną? — zapytał Henryk tonem jak najnaturalniejszym.
— Mój przyjaciel prosi Waszą królewską mość o radę.
— Jakto, mnie?
— Cóż w tem dziwnego, Najjaśniejszy panie? przypomnij sobie starego żołnierza z pod Actium, który mając sprawę, udał się po radę do Augusta.
— August był adwokatem, René, a ja nim nie jestem.
— Najjaśniejszy panie! kiedy mój przyjaciel powierzył mi swą tajemnicę, Wasza królewska mość byłeś jeszcze dowódzcą stronnictwa protestantów, a pan Kondeusz był drugim po tobie.
— Następnie? — dorzucił Henryk.
— Mój przyjaciel spodziewał się, że wskutek wpływu, jaki, Najjaśniejszy panie, wywierasz na księcia Kondeusza, Wasza królewska mość będziesz mógł usunąć nienawiść, jaką książę pała ku niemu.
— Wytłómacz mi to, René, jeżeli chcesz, ażebym zrozumiał — powiedział Henryk, nie zmieniając wcale ani głosu, ani rysów twarzy.
— Najjaśniejszy panie, zrozumiesz mnie natychmiast: mój przyjaciel zna wszystkie szczegóły środków, jakich używano w celu otrucia księcia Kondeusza.
— Jakto, więc chciano otruć księcia Kondeusza — zapytał Henryk, doskonale udając zadziwienie — powiedz mi, jakto było i kiedy?
René bacznie spojrzał na króla i odpowie dział:
— Przed ośmiu dniami.
— Czy kto z jego nieprzyjaciół? — zapytał Henryk.
— Tak jest — odpowiedział René — nieprzyjaciel, który zna Waszą królewską mość i który jest znanym Waszej królewskiej mości.
— W samej rzeczy — rzekł Henryk — zdaje mi się, żem coś o tem słyszał; lecz nie znam szczegółów, których jak powiadasz, ma mi udzielić twój przyjaciel.
— Księciu Kondeuszowi podano jabłko, nasycone pachnidłami; lecz na szczęście doktór jego był przy tem obecnym. Doktór wziął je do ręki i powąchał, chcąc poznać jaki ma zapach. We dwa dni później, nabrzmienie cechujące się gangreną, upływ krwi, rana, która mu zepsuła twarz, wszystko to było skutkiem jego nieroztropnego poświęcenia.
— Szkoda! — odpowiedział Henryk — lecz będąc na pół katolikiem, zupełnie straciłem wpływ nad panem Kondeuszem; zatem twój przyjaciel napróżno się do mnie udał.
— Lecz Wasza królewska mość możesz być użytecznym memu przyjacielowi, nietylko wstawieniem się za nim do księcia Kondeusza, lecz i wstawieniem się do księcia de Porcian, tego właśnie, co mu brata otruto.
— Wiesz, René — powiedziała Karolina — twoje wszystkie historye tchną okrucieństwem. Prosisz o wstawienie się wcale niestosownie. Teraz już jest zapóźno; wszystko o czem mówisz, jest grobowem. Wolę już twoje pachnidła.
I Karolina znowu wyciągnęła rękę po słoiczek z opiatem.
— Pani — rzekł René — wprzód nim użyjesz tej pomady, posłuchaj, jak źli ludzie mogą korzystać z okoliczności.
— René, jesteś dzisiaj zastraszającym — powiedziała baronowa.
Henryk zmarszczył brwi; zrozumiał, że René prowadzi do celu, którego jeszcze nie był w stanie odgadnąć, postanowił więc dalej ciągnąć rozmowę, która w nim obudzała tyle smutnych wspomnień.
— A czy znasz — zapytał król — szczegóły otrucia księcia de Porcian?
— Znam — odpowiedział Florentczyk. — Wszystkim było wiadomo, że miał zwyczaj palenia lampy przez całą noc obok swego łóżka: zatruto olej i udusił się jego wyziewami.
Henrykowi skręciły się konwulsyjnie palce, zwilgotniał z wściekłości.
— A więc ten — poszepnął król — którego nazywasz swoim przyjacielem, zna nietylko wszystkie szczegóły otrucia., lecz i ich sprawcę?
— Tak, i dlatego właśnie chciałby się od ciebie, Najjaśniejszy panie, dowiedzieć, czy za twem wstawieniem się do księcia de Porcian, nie przebaczyłby on mordercy swego brata.
— Szkoda — odparł Henryk — że będąc na pól hugonotem, straciłem mój wpływ nad księciem de Porcian; zatem twój przyjaciel napróżno się do mnie udał.
— Lecz, Najjaśniejszy panie, co sądzisz o usposobieniach książąt Kondeuszów i de Porcian?
— Co sądzę o ich usposobieniach, René? Bóg, któremu służę, nie obdarzył mnie przywilejem czytania w sercach ludzkich.
— Wasza królewska mość możesz zapytać o to samego siebie — powiedział Florentczyk ze spokojnością. — Czyż w życiu Waszej królewskiej mości nie wydarzył się jaki wypadek tak smutny, ażeby mógł służyć za powód do pobłażania, tak boleśny, żeby mógł służyć za kamień probierczy do wspaniałomyślności?
Te słowa były wymówione głosem, na który Karolina zadrżała; była to alluzya tak prawdziwa, tak dotykalna, że młoda kobieta odwróciła się, żeby uniknąć spotkania ze wzrokiem Henryka.
Henryk uczynił nad sobą ostatnie usiłowanie, wyjaśnił czoło, które, gdy Florentczyk mówił, przybrało wyraz groźby i przeszedłszy ze szlachetnej boleści synowskiej rozdzierającej mu serce, do głębokiego zamyślenia, rzekł:
— W mojem życiu, wypadek smutny... nie René, nie pamiętam z mojej młodości nic oprócz wybryków głupich i niedbalstwa.
René z kolei stłumił wzruszenie, i rzucił spojrzenie to na Henryka to na Karolinę, jak gdyby chcąc jednego pobudzić, a wstrzymać drugą.
Karolina, obróciwszy się do toalety, w celu ukrycia pomięszania, znowu wyciągnęła rękę po słoik z opiatem.
— Otóż, Najjaśniejszy panie, gdybyś był bratem księcia de Porcian lub synem księcia Kondeusza i gdyby otruto twego brata lub ojca...
Karolina wydała krzyk i znowu zbliżyła opiat do ust.
René widział ten ruch, lecz na ten raz, nie zatrzymał jej ani słowem ani gestem, tylko zawołał:
— Na imię nieba, odpowiedz mi, Najjaśniejszy panie; gdybyś Wasza królewska mość był na ich miejscu, cobyś uczynił?
Henryk zebrał myśli, otarł drżącą ręką zimny pot, spływający mu po czole, i powstawszy, pośród głębokiego milczenia panującego do tego stopnia, że można było słyszeć oddech Karoliny i mistrza René, powiedział:
— Gdybym był na ich miejscu i gdybym był pewnym, że jestem królem, to jest reprezentantem Boga na ziemi, postąpiłbym tak jak Bóg — przebaczyłbym.
— Pani — zawołał René, wyrwawszy słoik opiatu z ręki pani de Sauve — oddaj mi, pani, ten opiat; mój chłopiec, jak uważam, pomylił się. Jutro przyszlę pani inny.


Rozdział II.
NOWO NAWRÓCONY.

Na dzień następny wyznaczono piesze polowanie w lesie Saint-Germain.
Henryk rozkazał, ażeby na ósmą, zrana był gotów, to jest osiodłany i okiełzany mały konik, bearneński, którego zamierzał dać pani de Sauve; lecz wprzód chciał go sam wypróbować.
O trzy kwadranse na ósmą, koń był gotów; punkt o ósmej, Henryk zeszedł na dół.
Koń, pomimo maleńkiego wzrostu, ognisty i hardy, potrząsał grzywą i rzucał się.
Zimno było, i cienka warstwa lodu pokrywała ziemię.
Henryk chciał przejść przez podwórze i udać się do stajen, gdzie nań czekał mastalerz z koniem; lecz przechodząc przed żołnierzem szwajcarskim, stojącym na warcie, żołnierz zaprezentował broń, mówiąc:
— Niech Bóg zachowa Jego królewską mość króla Nawarry!
Na to przywitanie, a szczególniej na ten głos, Bearneńczyk zadrżał.
Obrócił się i cofnął na krok w tył.
— De Mouy! — zawołał król.
— Tak jest, Najjaśniejszy panie, de Mouy.
— Co tu robisz?
— Szukam cię, Najjaśniejszy panie.
— Czego chcesz odemnie?
— Muszę pomówić z Waszą królewską mością.
— Nieszczęśliwy! — zawołał król, zbliżając się ku niemu — wiesz, że narażasz swą głowę.
— Wiem o tem.
Henryk zlekka pobladł, wiedział bowiem, że podziela niebezpieczeństwo, jakie zagraża odważnemu młodzieńcowi.
Z niespokojnością obejrzał się do koła i również szybko odskoczył od niego, jak i za pierwszym razem.
Henryk spostrzegł księcia d’Alençon, stojącego w oknie.
Król Nawarry wziął muszkiet z rąk de Mouya, stojącego, jak już mówiliśmy, na warcie, i udając, że go uczy, powiedział.
— De Mouy’u, zapewne nie bez ważnych powodów rzuciłeś się do tego wilczego dołu.
— Naturalnie, Najjaśniejszy panie. Od ośmiu dni już czatuję. Wczoraj dopiero dowiedziałem się. że Wasza królewska mość wyjdzie obejrzeć swego konia; stanąłem więc na warcie u drzwi Luwru.
— Lecz jakim sposobem jesteś w tym mundurze?
— Kapitanem kompanii jest protestant, jeden z moich przyjaciół.
— Masz muszkiet i stań do frontu. Uważają na nas. Powracając, będę się starał pomówić z tobą; lecz gdybym do ciebie nie przemówił, nie zaczepiaj mnie. Do widzenia.
Do Mouy zaczął chodzić kroki miarowymi, Henryk zaś zbliżył się do konia.
— Co to za piękny konik? — zapytał książę d’Alençon z okna.
— Właśnie chcę go wypróbować — odpowiedział Henryk.
— Lecz to nie dla mężczyzny ten koń.
— To też przeznaczony jest dla pięknej kobiety.
— Nie wydajże się, Henryku, zobaczymy tę piękną kobietę na polowaniu, a jeżeli się nie dowiem, czyim jesteś rycerzem, przynajmniej dowiem się, czyim jesteś koniuszym.
— E! mój Boże, nie, nie dowiesz się wcale o tem — odpowiedział Henryk z udaną dobrodusznością — gdyż ta piękna dama, z powodu lekkiej słabości, nie może opuścić pokoju.
— A ha!.. — zawołał książę d’Alençon śmiejąc się — biedna pani de Sauve.
— Franciszku! Franciszku! jesteś niedyskretnym.
— I cóż się stało pięknej Karolinie?... — przerwał książę d’Alençon.
— Nie wiem — mówił dalej Henryk, galopując na koniu i objeżdżając po kole, — Dariola mówiła mi, że Karolina czuje wielką ociężałość w głowie, jakąś odrętwiałość w całem ciele i ogólne osłabienie.
— I to nie pozwoli ci jechać z nami? — zapytał książę.
— Mnie, a to dlaczego? — odparł Henryk — wszak wiesz, że namiętnie poluję, i że nic w święcie nie jest mnie w stanie zatrzymać.
— Lecz na tem polowaniu nie będziesz, Henryku — powiedział książę, i przemówiwszy kilka słów do osoby, której Henryk nie mógł widzieć, książę znowu się odwrócił i zawołał:
— Jego królewska mość kazał mi zawiadomić cię, że polowanie odłożone.
— A to dlaczego?... — zapytał Henryk bardzo zakłopotany.
— Zdaje się, że odebrano bardzo ważne listy od pana de Nevers. Król, królowa-ihatka i mój brat książę Andegaweński, zeszli się na radę.
— A! a! czy czasem nie nowiny z Polski! — pomyślał Henryk.
Następnie zaś dodał głośno:
— W takim razie nie mam potrzeby narażać się na tej gołoledzi. Do widzenia, mój bracie.
Henryk zatrzymał się przed de Mouy’em.
— Mój przyjacielu — rzekł król — zawołaj którego ze swoich towarzyszów, żeby cię zluzował. Pomóż masztalerzowi rozsiodłać tego konia, weź siodło na głowę, i zanieś go do rymarza, bo jeszcze nie skończył na dzisiaj jednego haftu. Przyjdź z odpowiedzią, do mnie.
De Mouy pośpieszył wykonać rozkaz, gdyż książę d’Alençon zniknął z okna; było widocznem, że powziął książę jakieś podejrzenie.
W samej rzeczy, zaledwie de Mouy miał czas zamknąć za sobą furtkę, książę d’Alençon zeszedł.
Na miejscu de Mouya stał prawdziwy Szwajcar.
D’Alençon bacznie spojrzał na żołnierza stojącego na warcie, potem, obróciwszy się ku Henrykowi, zapytał:
— Bracie, wszak to nie ten człowiek, z którym przed chwilą rozmawiałeś?
— Nie; tamten jest jeden z moich; umieściłem go w straży szwajcarskiej; dałem mu pewne polecenie, które pobiegł wypełnić.
— Aha!... — mruknął książę, jak gdyby ta odpowiedź już go zadowolniła.
— A Małgorzata, jakże się miewa?
— Właśnie do niej idę, mój bracie.
— Jakto? więc jej nie widziałeś od wczoraj?...
— Nie. Byłem u niej tej nocy o godzinie jedenastej, lecz Gillonna powiedziała mi, że królowa strudzona, udała się na spoczynek.
— Teraz nie zastaniesz jej u siebie, gdyż wyszła.
— Być może — odpowiedział Henryk — zapewne udała się do klasztoru Zwiastowania Najświętszej Maryi Panny.
Niepodobieństwem było ciągnąć dłużej rozmowę; Henryk bowiem postanowił tylko odpowiadać.
Szwagrowie rozeszli się.
Książę d’Alençon poszedł dowiedzieć się o nowinach, król Nawarry udał się do swoich pokoi.
Zaledwie się obaj rozstali, do pokoju sypialnego Henryka ktoś zapukał.
— Kto tam?... — zapytał król.
— Najjaśniejszy panie!... — powiedział głos, po którym Henryk poznał de Mouy’a — przynoszę odpowiedź od rymarza.
Henryk, widocznie pomieszany, poszedł otworzyć drzwi młodemu człowiekowi i zamknął je za nim.
— To ty de Mouy?.. — zapytał Henryk. — Sądziłem, że się namyślisz...
— Najjaśniejszy panie!... — odpowiedział de Mouy — już trzy miesiące namyślałem się, teraz czas wykonać.
Poruszenie Henryka wskazało jego niespokojność.
— Nie obawiaj się, Najjaśniejszy panie. Jesteśmy sami, a ja muszę pośpieszyć, bo każda chwila jest drogą. Wasza królewska mość jednem słówkiem możesz nam powrócić wszystko, co my i nasza wiara utrącą wskutek nieszczęsnych tego roku wypadków. Pomówmy ze sobą jasno, węzłowato i szczerze.
— Słucham cię, mój mężny de Mouy’a — odpowiedział Henryk, widząc, że jest niepodobieństwem uniknąć objaśnień.
— Czy to prawda, że Wasza królewska mość wyrzekłeś się wyznania protestanckiego!
— Prawda — odrzekł Henryk.
— Tak; lecz to tylko usta wyparły się jej a w duszy?...
— Człowiek zawsze jest wdzięcznym Bogu skoro ten zachowa mu życie — odpowiedział Henryk, przerywając pytanie, jak to zwykle czynił w podobnych wypadkach — a Bóg widocznie zachował mi życie.
— Najjaśniejszy panie!... — rzekł de Mouy — przyznaj się do jednej rzeczy.
— Do jakiej?
— Do tej, że twoje wyrzeczenie się nastąpiło nie wskutek wewnętrznego przekonania, lecz wskutek widoków. Najjaśniejszy panie, wyparłeś się wiary dlatego, że ci król a nie Bóg zachował życie.
— Cokolwiek było powodem mego nawrócenia, panie de Mouy — odpowiedział Henryk — koniec końcem jestem katolikiem.
— Tak; lecz czyliż królu zostaniesz nim na zawsze? Czyż nie zechcesz skorzystać z pierwszej lepszej okoliczności, ażeby sobie przywrócić wolność istnienia i sumienia? Sprzyjająca okoliczność właśnie się przedstawia: Roszella powstała, Rousillon i Béarn oczekują tylko znaku, ażeby wystąpić. Gulenne dyszy chęcią porwania za broń. Powiedz tylko, Najjaśniejszy panie, że zostałeś katolikiem z musu, a ja biorę odpowiedzialność za twą przyszłość.
— Szlachcica mego rodu nie przymuszają, mój kochany de Mouyu. Jeżeli co uczyniłem, uczyniłem dobrowolnie.
— Lecz, Najjaśniejszy panie! — zawołał młody człowiek, a serce mu się ścisnęło na ten niespodziewany upór — Najjaśniejszy panie, zapominasz, że, tak postępując, opuszczasz nas.... zdradzasz nas....
Henryk pozostał obojętnym.
— Tak — dodał de Mouy — tak, zdradzasz nas, Najjaśniejszy panie; wielu z nas przybyło tutaj z narażeniem własnego życia, a jednakże przybyli oni, ponieważ chcieli ocalić twój honor i swobodę. Zrobiliśmy wszystko, żeby ci zapewnić tron, Najjaśniejszy panie, czy słyszysz? Chcieliśmy ci zapewnić nietylko wolność, lecz potęgę i tron do twego wyboru, bo w dwa miesiące, możesz zostać posiadaczem Nawarry lub Francyi.
— De Mouyu! — powiedział Henryk, a oczy mu zaiskrzyły się na te przypuszczenie — de Mouyu, jestem bezpieczny, jestem katolikiem, jestem mężem Małgorzaty, jestem bratem króla Karola, jestem zięciem Katarzyny. De Mouyu, wstępując w te wszystkie związki, obliczyłem korzyści jakie z nich wyciągnąć można, lecz nie zapomniałem również jakie one wkładają na mnie obowiązki.

-Lecz, Najjaśniejszy panie, komuź wierzyć? Mówiono mi, że twoje małżeństwo nie jest niczem więcej, tylko czczą formą: mówiono mi, że nienawiść Katarzyny...
— Kłamstwo, kłamstwo — żywo przerwał Bearneńczyk. — Mój przyjacielu, bezwstydnie cię oszukano. Piękna Małgorzata jest rzeczywiście moją żoną; Katarzyna jest moją matką; nakoniec Karol IX-ty jest panem mego życia i serca.
De Mouy zadrżał; uśmiech szyderczy przesunął się przez jego usta.
— A więc, Najjaśniejszy panie — powiedział de Mouy, opuściwszy ręce i starając się przeniknąć w głąb tej duszy tak ciemnej — a więc, tę odpowiedź mam zanieść moim braciom? Mamże im powiedzieć, że król Nawarry oddał swą rękę i serce tym, którzy naszych wymordowali? Mamże im powiedzieć, że został pochlebcą królowej-matki i przyjacielem pana de Maurevel?
— Kochany de Mouyu — rzekł Henryk — król natychmiast wyjdzie z rady; muszę iść go zapytać, dlaczego odłożył tak ważną sprawę, jak polowanie. Do widzenia! radzę ci wstąpić w moje ślady, mój przyjacielu, porzuć politykę, powróć do króla i bywaj na mszy.
I Henryk odprowadził wzrokiem a raczej odsunął ku drzwiom młodzieńca, którego zdumienie zaczęło się zamieniać w wściekłość.
Zaledwie de Mouy przestąpił za próg, nie mógł się wstrzymać; musiał wywrzeć na kogoś a przynajmniej na cóś, swe nieukontentowanie; rzucił więc kapelusz na ziemię, a depcząc go nogami, jak to czyni byk z płaszczem matadora zawołał:
— Na mą śmierć! ten książę godzien politowania, a! pozwoliłbym się tutaj zabić, żeby tylko jego imię na zawsze zbluzgać swą krwią.
— Cyt! panie de Mouy — poszepnął jakiś głos, przez na wpół uchylone drzwi — cyt! cicho! gdyż oprócz mnie, mógłby jeszcze kto inny pana usłyszeć.
De Mouy szybko się odwrócił i spostrzegł księcia d’Alençon, owiniętego płaszczem i wystawiającego blade oblicze, dla przekonania się czy są sami.
— Książę d’Alençon — zawołał de Mouy — zginąłem!
— Przeciwnie — odparł książę — może też pan znalazłeś tego, kogoś szukał; a na dowód, oświadczam ci, że nie chcę, iżby pana tutaj zabito, jak tego sobie życzyłeś. Pańska krew lepiej może być użytą, niż do zbroczenia progu króla Nawarry.
Przy tych słowach, książę otworzył drzwi na oścież.
— Jest to pokój mych dwóch dworzan — powiedział książę — nikt nam tutaj nie może przeszkodzić; możemy więc pomówić zupełnie spokojni. Proszę pana.
— Jestem — rzekł zdumiony spiskowiec.
I wszedł do pokoju; książę d’Alençon zamknął za nim drzwi, również śpiesznie, jak to uczynił Henryk.
De Mouy wszedł oburzony, wściekły, z przekleństwem na ustach; lecz wkrótce, spojrzenie zimne i nieruchome księcia Franciszka, wywarło na hugonota wpływ, jaki wywiera szkło magiczne, na wytrzeźwienie pijaka.
— Jeżeli się nie mylę, Wasza Książęca mość chciałeś ze mną pomówić.
— Tak jest, panie de Mouy. Pomimo, żeś się przebrał, poznałem cię jednak, a widząc, jak prezentowałeś broń przed moim bratem Henrykiem, zupełnie się o tem przekonałem. No i jakżeż, panie de Mouy, czy zadowolonym jesteś z króla Nawarry?
— Mości książę!...
— Dobrze, dobrze, mów pan śmiało. Może nawet pan się nie domyślasz, że liczę się do twoich przyjaciół.
— Jakto, Wasza książęca mość?
— Tak jest, ja. Mów pan więc.
— Nie wiem, co mam powiedzieć Waszej książęcej mości. To, o czem mówiłem z królem Nawarry, jest zupełnie obcem sprawom Waszej książęcej mości. Zresztą — dodał de Mouy tonem, ile można oziębłym — szło tu o drobnostki.
— O drobnostki? — zapytał książę.
— Tak jest, panie.
— O drobnostki, za które pan byłeś gotów narażać swą głowę, powracając do Luwru, gdzie, jak pan wiesz, twoja głowa idzie na wagę złota? Ponieważ, wierz mi pan, że wszyscy wiedzą, iż jesteś, równie jak król Nawarry i książę Kondeusz, jednym z główniejszych dowódzców hugonotów.
— Jeżeli tak sądzisz, panie, postąp więc ze mną, to wypada uczynić bratu króla Karola i synowi królowej Katarzyny.
— Lecz pocóż mam tak postąpić, kiedy, jak już powiedziałem, jestem pańskim przyjacielem? Mów więc pan prawdę.
— Panie — rzekł de Mouy — przysięgam ci...
— Nie przysięgaj pan; religia reformowana zabrania przysięgać, tembardziej popełniać krzywoprzysięztwa.
De Mouy zmarszczył brwi.
— Powiadam panu, że wiem o wszystkiem — dodał książę.
De Mouy nie przestawał milczeć.
— Czy pan wątpisz o tem? — mówił dalej książę, nie przestając nalegać. — A więc, kochany de Mouyu, muszę cię przekonać. Osądź-żeż sam, czy się mylę. Czyż nie ofiarowałeś memu szwagrowi, Henrykowi, w tej chwili, oto tam (książę wskazał ręką w kierunku pokoju bearneńczyka), swej pomocy swoich stronników, w celu osadzenia go napowrót na tronie Nawarry?
De Mouy z zadziwieniem patrzył na księcia.
— Wszak twą ofiarę odrzucił z przestrachem?
De Mouy osłupiał.
— Czyż nie powoływałeś się na swą dawną przyjaźń, na pamięć wspólnej religii? Czyż nie łudziłeś go świetną przyszłością, przyszłością tak świetną, że tylko co go nie oślepiła? Czyż nie przyrzekłeś mu korony Francyi? A co! powiedz mi, czy dobrze jestem powiadomionym? Czyż nie proponowałeś tego bearneńczykowi?
— Panie! — zawołał de Mouy — wszystko to jest taką prawdą, że myślę, czy czasem nie wypadałoby powiedzieć Waszej królewskiej wysokości: kłamiesz! następnie wyzwać cię do walki na śmierć w tym oto pokoju, a przez śmierć jednego z nas, zniszczyć możność rozgłoszenia tej strasznej tajemnicy.
— Ciszej, mój odważny de Mouyu, ciszej — rzekł książę d’Alençon, nie zmieniając rysów twarzy, ani nie czyniąc żadnego poruszenia na tę okropną groźbę — tajemnica może być zachowaną daleko lepiej, skoro zostaniemy przy życiu, aniżeli gdyby jeden z nas umarł. Posłuchaj mnie, a przedewszystkiem puść z ręki rękojeść swej szpady. Już trzeci raz jestem zmuszony powiedzieć ci, że przed tobą stoi przyjaciel. Odpowiedz mi zatem jak przyjacielowi. Powiedz mi, czy król Nawarry odrzucił wszystkie twoje ofiary?
— Tak, panie; mogę to powiedzieć, ponieważ to wyznanie tylko mnie może narazić na niebezpieczeństwo.
— Czyż nie pan wykrzykiwałeś, wyszedłszy z jego pokoju i depcząc swój kapelusz, iż jest księciem nikczemnym i niegodnym, aby być twoim naczelnikiem?
— Prawda, panie, mówiłem.
— A! to prawda. Więc pan nakoniec się przyznajesz.
— Tak jest.
— I nie zmieniasz o nim swego sądu?
— Nie zmieniam, panie.
— No, a więc ja, ja, panie de Mouy; ja, trzeci syn Henryka II, ja, książę krwi Francuski, czy jestem godnym szlachcicem, ażeby dowodzić twymi żołnierzami? Czyż pan nie masz mnie za człowieka honoru i wątpisz, że można polegać na mem słowie?
— Ty panie, ty, do wódzcą hugonotów?
— Dlaczegóżby nie. Wszak pan wiesz, że żyjemy w epoce nawracać. Henryk stał się katolikiem, czyż ja nie mógłbym zostać protestantem?
— Bezwątpienia, mości książę, lecz czekam stosownych objaśnień...
— Niema nic prostszego; w kilku słowach wyświetlę ci politykę wszystkich.
Mój brat Karol morduje hugonotów, żeby mógł panować samowładniej.
Mój brat Andegaweński pozwala ich mordować, gdyż jest następcą Karola, a pan wiesz, że Karol jest bardzo często słabym.
Lecz ja... to zupełnie co innego; ja panować nie będę, przynajmniej we Francyi, bo dwóch starszych braci jest przedemną, a oprócz tego nienawiść, jaka ku mnie tchnie moja matka i moi bracia, jeszcze bardziej usuwa mnie od tronu, niż samo prawo natury; ja, co nie mogę liczyć ani na przywiązanie mej familii, ani na sławę, ani na tron; ja, co mam serce również szlachetne, jak i moi pierworodni bracia, ja, panie de Mouy, chcę sobie zdobyć tron moją szpadą, tron... w tej Francyi, zbroczonej krwią.
Otóż, czego ja żądam, de Mouyu. Słuchaj mnie.
Chcę zostać królem Nawarry nie przez urodzenie, lecz przez elekcyę.
Uważaj na to, że nie możesz mi uczynić żadnego zarzutu, nie chcę bowiem być przywłaszczycielem; mój brat odrzuca twoje ofiary i pogrążywszy się w opieszałości, oświadcza, że królestwo Nawarry jest marzeniem.
Pan, trzymając z Henrykiem nawarskim, nic z tego nie masz; połączywszy się zaś ze mną, mieć będziesz szpadę i imię.
Franciszek d’Alençon, książę krwi Francuski, zasłoni wszystkich twoich towarzyszy lub spiskowych; nazwij ich zresztą, jak ci się podoba.
— No i cóż, panie de Mouy, cóż powiesz na mój wniosek?
— Powiem ci, panie, żeś mnie zadziwił.
— De Mouy, de Mouy, będziemy musieli wiele przeszkód zwalczyć. Nie bądź więc na pierwszy raz tak wymagającym względem syna i brata królewskiego, skoro ten oddaje ci się zupełnie.
— Panie! sprawą ta mogłaby być załatwioną, gdybym tylko ja sam był przedstawicielem tych myśli; lecz my mamy radę, a jakkolwiek twój wniosek jest świetny, może też właśnie z tego powodu naczelnicy mojej partyi nie przyjmą go bez pewnych warunków.
— A to zupełnie co innego; jestto odpowiedź serca prawego i wytrawnego rozumu. Po moim postępku, de Mouyu, możesz także wnioskować o mej uczciwości. Obchodź się więc zemną jak z człowiekiem, którego poważają, a nie jak z księciem, któremu pochlebiają.
— Daję ci, panie, moje słowo, skoro wymagasz odemnie, iżbym objawił swe zdanie, że od czasu, jak król Nawarry odrzucił moje ofiary, zupełna pewność powodzenia znajduje się po stronie Waszej książęcej mości. Lecz powtarzam ci, panie, muszę się porozumieć z członkami naszej rady.
— Uczyń to — odpowiedział d’Alençon — a kiedyż będę mógł otrzymać odpowiedź?
De Mouy milcząc popatrzał na księcia.
Następnie, jak gdyby coś sobie postanowił, rzekł:
— Proszę o rękę. Ręka księcia krwi Francuskiej musi się dotknąć mojej, iżbym był pewnym, że nie będę zdradzony.
Książę nietylko podał swą rękę de Mouyowi, lecz nawet mu jego dłoń uścisnął.
— Teraz jestem zupełnie spokojny — powiedział młody hugonot. — Gdyby nas odkryto, w takim razie powiem, że książę do niczego nie należał; inaczej Wasza książęca mość mógłbyś być skompromitowanym!
— I na cóż mi o tem mówisz, de Mouy’u, zamiast powiedzieć, kiedy przyniesiesz odpowiedź od twych naczelników.
— Ponieważ, zapytując mnie jak prędko przyniosę odpowiedź od naczelników, tem samem zapytujesz mnie pan, gdzie są ci naczelnicy; a gdybym ci też odpowiedział: dzisiaj wieczorem zaraz dowiedziałbyś się, że moi naczelnicy ukrywają się w Paryżu.
Mówiąc te słowa, de Mouy z niedowierzaniem spojrzał przenikliwym wzrokiem na księcia.
— A! a!... — odparł książę — a więc jeszcze wątpisz, panie de Mouy. Lecz prawda, że od pierwszego razu nie mogę od ciebie wymagać, iżbyś położył we mnie zupełne zaufanie. Z czasem poznasz mnie lepiej. Później zostaniemy związani wspólnością jednej sprawy, a wtedy podejrzliwość twoja upadnie. Mówisz więc, że dzisiaj wieczorem?
— Tak, panie, ponieważ niema ani chwilki do stracenia. Dzisiaj wieczorem przyniosę odpowiedź. Lecz gdzie się zejdziemy?
— W Luwrze, tutaj, w tym pokoju.
— Lecz ten pokój jest zajęty — powiedział de Mouy, spostrzegłszy dwa łóżka, stojące naprzeciwko siebie.
— Tak jest, tutaj stoi dwóch moich dworzan.
— Mości książę, zdaje mi się, że niebardzo będzie dla mnie bezpiecznie powrócić do Luwru.
— Dlaczego?
— Ponieważ, kiedy pan mnie poznałeś, i inni, mający tak dobry wzrok jak Wasza książęca mość, mogą mnie również poznać. Powrócę dzisiaj do Luwru, lecz, jeżeli mi dasz to, czego będę wymagał.
— Czegóż chcesz?
— Karty bezpieczeństwa.
— De Mouy’u!... — odpowiedział książę — karta bezpieczeństwa przezemnie wydana a u ciebie znaleziona, i mnieby zgubiła i ciebie by nie uratowała. Nie mogę nic z tobą przedsiębrać, jak tylko z warunkiem, że w czyjejkolwiek obecności, będziemy względom siebie zupełnie obcymi.
Jeżeli najmniejsze stosunki moje z tobą odkryje moja matka lub moi bracia, zginę niechybnie. Mój własny interes jest dla ciebie obroną.
Wolny w sferze mych działań, silny, dopóki nie odkryją moich knowań, ręczę za ciebie, nie zapominaj o tem.
Odwołaj się więc jeszcze raz do mego męztwa, odważ się na moje słowo uczynić to, coś się odważał uczynić, polegając na słowie mego brata. Przyjdź dzisiaj wieczorem do Luwru. Czekam cię.
— Lecz jakżeż mogę przyjść. W pokojach nie mogę się pokazać w tem ubraniu. Mój kostyum jest stosowny do przedpokojów i podwórzy, ten zaś, który mam na sobie, jest bardzo niebezpieczny; wszyscy mnie tutaj znają i ten ubiór nie może mnie ukryć.
— Ja sam o tem już myślałem; zaczekaj... Zdaje mi się, że... lecz tak, w samej rzeczy.
Książę spojrzał do okoła a jego wzrok spoczął na paradnym kostyumie La Mola, leżącym na poręczy łóżka, to jest, na wspaniałym czerwonym płaszczu, bramowanym złotem, na toku z powiewającem białem piórem, otoczonym sznurem stokrotek złotych i srebrnych naprzemian, i na kaftanie perłowego koloru, haftowanym złotem.
— Czy widzisz ten płaszcz, to pióro i ten kaftan?... — zapytał książę — wszystko to należy do pana de La Mole, jednego z moich dworzan, eleganta w lepszym tonie. Kostyum ten narobił wiele hałasu przy dworze, i po nim, w odległości stu kroków poznają pana de La Mole. Dam ci adres krawca, który ten kostyum wygotował; zapłaciwszy mu dwa razy tyle co będzie wymagał, możesz mieć zupełnie taki sam jeszcze dzisiaj wieczorem. Zatrzymaj dobrze w pamięci nazwisko de La Mole.
Zaledwie książę skończył te słowa, w korytarzu dały się słyszeć kroki, a wkrótce potem klucz wsunął się w zamek.
— Kto tam?:.. — zawołał książę, zbliżając się do drzwi i zamykając je na zasuwkę.
— A to dziwne zapytanie — odpowiedział głos za drzwiami. — A ty sam co za jeden jesteś? To rzecz zabawna, przychodzę do siebie, a ktoś mi się pyta, kto tam!
— A! czy to ty, panie de La Mole?
— Naturalnie, że ja. Lecz ty, ty, kto jesteś?
Podczas, gdy La Mole okazywał zadziwienie z powodu, że znalazł swój pokój zajętym, i gdy usiłował poznać tego nowego lokatora, książę d’Alençon żywo się obrócił do de Mouy’a, trzymając jedną rękę na zamku a drugą na zasuwce, i zapytał go:
— Czy znasz pana de La Mole?
— Nie, nie znam.
— A on, czy także cię nie zna?
— Sądzę, że nie.
— No to dobrze; zresztą udawaj, że wyglądasz oknem.
De Mouy milczał i był posłusznym: La Mole ze swej strony zaczął się niecierpliwić i wybijał do drzwi ze wszystkich sił.
Książę jeszcze raz rzucił okiem na de Mouy’a, a widząc, że ten stoi do niego tyłem, otworzył drzwi.
— Książę!... — zawołał La Mole, cofając się wstecz z zadziwienia. — Daruj mi, panie, przebacz!
— Nic nie szkodzi, panie. Zdał mi się pański pokój; potrzebowałem tutaj pomówić z pewną osobą!
— Proszę, Mości książę, proszę. Bądź tylko łaskaw pozwolić mi wziąść mój płaszcz i kapelusz z łóżka, gdyż i to i to zgubiłem dzisiejszej nocy na bulwarku de la Grève.
— W rzeczy samej — powiedział książę, uśmiechając się i podając mu sam żądane przez niego przedmioty — na pańskich sukniach można widzieć ślady jakiegoś nieładu; zapewne miałeś pan zajście ze złodziejami bardzo natarczywymi.
Młody człowiek skłonił się i wyszedł do przedpokoju, aby się przebrać, wcale nie troszcząc się, co książę robi w jego pokoju; w Luwrze bowiem było przyjęte, że w pokojach dworzan, książęta, u których ci służyli, przyjmowali różnych gości.
De Mouy odwrócił się do księcia i obadwaj zaczęli nadsłuchiwać, czy prędko La Mole przebierze się i wyjdzie; lecz ten, skoro tylko zmienił kostyum, sam wybawił ich z tego kłopotu, gdyż zbliżył się do drzwi i zawołał:
— Przepraszam, czy czasem Wasza królewska mość nie spotkałeś hrabiego de Coconnas?
— Nie, panie hrabio, a jednak pan de Coconnas miał dzisiaj rano służbę.
— A więc go zamordowano — mówił do siebie La Mole, oddalając się.
Wkrótce odgłos jego kroków zaczął słabnąć.
Książe otworzył drzwi, a przyciągając de Mouya do siebie, powiedział:
— Uważaj, jak on idzie, i staraj się nabrać takich ruchów.
— Będę się o to starał, ile to będzie w mojej możności. Lecz książę wie, że nie jestem elegantem, tylko żołnierzem.
— W każdym razie, czekam na ciebie przed północą w tym korytarzu. Jeżeli pokój moich dworzan będzie wolny, przyjmę cię w nim; w przeciwnym razie poszukamy sobie innego miejsca.
— Dobrze, panie.
— A więc dzisiaj, przed północą.
— Tak, przed północą.
— Ah!.. de Mouy’u, nie zapomnij też, idąc, mocno machać prawą ręką; jest to zwykły ruch pana de La Mole.


Rozdział III.
Ulica Tizon i ulica Cloche-percée.

La Mole wybiegł z Luwru i pośpieszył dowiedzieć się czegokolwiekbądź w Paryżu, coby mogło mu posłużyć do wynalezienia biednego hrabiego de Coconnas.
Najprzód pobiegł na ulicę de l’Arbre-Sec, i wstąpił do oberży La Hurièra; ponieważ La Mole przypomniał sobie, że nieraz powtarzał swemu przyjacielowi pewne zdanie łacińskie, które dowodziło, że Amor, Bacchus i Ceres, są bożkami pierwszych koniecznych potrzeb człowieka, spodziewał się więc, że Coconnas, stosując się do rzymskiego przysłowia, rozgospodarował się w oberży pod „Piękną Gwiazdą”, zwłaszcza, że nie byłoby nic dziwnego, gdyby to uczynił po nocy burzliwej, również dla jego przyjaciela, jak i dla niego.
La Mole nikogo nie zastał u la Hurièra, który, na zasadzie umowy, dosyć ozięble ofiarował mu śniadanie, przyjęte jednak i zjedzone przez naszego szlachcica z wielkim apetytem, pomimo niespokojności o przyjaciela.
Zaspokoiwszy żołądek z uszczerbkiem duszy, La Mole udał się na dalsze poszukiwania. Poszedł w górę Sekwany, jak mąż, który szuka trupa utopionej żony.
Przyszedłszy na bulwark de la Grève, La Mole poznał miejsce, gdzie przed trzema czy czterema godzinami był napastowany, a na tem polu bitwy znalazł kawałek pióra ze swego kapelusza.
Uczucie własności jest wrodzonem w człowieku.
La Mole miał z dziesięć piór, z których każde było lepsze jedno od drugiego; jednak pomimo to, zatrzymał się, podniósł kawałek pióra, i patrzał nań z żalem.
Wtem, dały się słyszeć ciężkie kroki, i jakiś glos, cokolwiek brutalski, rozkazał mu ustąpić z drogi.
La Mole odwrócił się i spostrzegł lektykę, poprzedzaną przez dwóch paziów, a towarzyszył jej giermek.
La Mole poznał lektykę i szybko się na bok usunął.
Młody szlachcic nie omylił się.
— Pan de La Mole? — odezwał się z głębi lektyki głos pełen słodyczy, gdy tymczasem biała i delikatna rączka odsunęła firanki.
— Tak jest, pani, ja sam — odrzekł La Mole, kłaniając się.
— Pan de La Mole z piórem w ręku... — mówiła dalej dama w lektyce — zapewne pan jesteś zakochany i odszukujesz zatraconych śladów?
— Tak, pani — odpowiedział La Mole — jestem zakochany, i to nawet bardzo; lecz w tej chwili, ślady, które znajduję, są moje własne, chociaż ich wcale ani myślałem szukać. Lecz Wasza królewska mość pozwolisz zapytać o swoje zdrowie?
— Mam się bardzo dobrze; zdaje mi się, że nigdy nie byłam zdrowszą, bezwątpienia pochodzi to ztąd, że nie nocowałam w domu.
— A!.. Wasza królewska mość nie nocowałaś w domu — powtórzył La Mole, dziwnie spoglądając na Małgorzatę.
— Tak, i cóż w tem dziwnego?
— Czy wolno mi zapytać, w jakim klasztorze?
— Bezwątpienia panie; w tem niema żadnej tajemnicy. W klasztorze Zwiastowania. Lecz co pan tutaj porabiasz?... wyglądasz na rozgniewanego.
— Szukani pani, mego przyjaciela, który gdzieś przepadł a szukając go, znalazłem to pióro.
— Które należy do niego? Doprawdy, pan mnie przestraszasz; to miejsce jest niebezpieczne...
— Uspokój się Wasza królewska mość, pióro to należy do mnie; zgubiłem go dzisiaj na tym placu, najpóźniej około piątej, ratując się ucieczką przed czterema rozbójnikami, którzy, jak się przynajmniej domyślam, chcieli mnie koniecznie zamordować.
Małgorzata stłumiła wzruszenie.
Opowiedz mi pan, jak to było?
— Nic prostszego, pani. Była mniej więcej piąta zrana, jak miałem już honor powiedzieć Waszej królewskiej mości.
— Jakto!... — przerwała Małgorzata. — Pan o godzinie piątej rano już wyszedłeś?
— Zaraz Wasza królewska mość będziesz mnie miała za wytłomaczonego — rzekł La Mole — ja wcale nie wracałem do domu.
— A! panie de La Mole, powracać do domu o piątej zrana — powiedziała Małgorzata ze złośliwym uśmiechem, który La Molowi wydał się czarującym — powracać tak późno! Zasłużyłeś pan na tę karę.
— Ja się też pani wcale nie żalę — rzekł La Mole, kłaniając się z uszanowaniem. — Chociażby mnie zamordowano, poczytałbym to sobie za szczęście, na jakie nie zasługuję. Jakkolwiek bądź, czym wracał do domu wcześnie czy późno, dosyć, że z ulicy Mortellerie wypadło na mnie czterech łotrów, uzbrojonych w niezmiernie długie kuchenne noże. Było to bardzo śmieszne, nieprawdaż, pani? z tem wszystkiem musiałem uciekać, zapomniałem bowiem wziąć szpadę z domu, w którym nocowałem.
— A! teraz rozumiem — zawołała Małgorzata z doskonale udaną szczerością — a więc pan szukasz swej szpady?
La Molo spojrzał na Małgorzatę, jak gdyby jakie powątpiewanie wdarło się do jego serca.
— Pani! jabym z ochotą powrócił, ażeby odzyskać szpadę, gdyż miała wyborną klingę. Lecz nie wiem, gdzie jest ten dom.
— Jakto, panie?... — zapytała Małgorzata — pan nie znasz domu, w którym dzisiejszą noc przepędziłeś.
— Nie znam pani, i niech mnie dyabli porwą, jeżeli domyślam się nawet, gdzie się on znajduje.
— A to rzecz dziwna. Ależ pańskie zdarzenie to istny romans.
— W rzeczy samej, istny romans, jak pani mówisz.
— Opowiedz mi go pan.
— Jest cokolwiek długi.
— Nic nie szkodzi! Mam czas.
— Przedewszystkiem, mój romans jest bardzo nieprawdopodobny.
— I to nic nie szkodzi, mów pan, jestem bardzo łatwowierną.
— Wasza królewska mość rozkazujesz?
— Tak jest, jeżeli i do tego mój rozkaz jest potrzebnym.
— Jestem posłuszny. Wczoraj wieczorem jedliśmy kolacyę u La Hurière’a.
— Najprzód, powiedz mi pan — zapytała Małgorzata — co to za La Hurière?
— La Hurière — powiedział La Mole, znowu niedowierzająco spojrzawszy na Małgorzatę — jest to właściciel oberży pod „Piękną Gwiazdą”, położonej przy ulicy de l’Arbre-Sec.
— Dobrze, widać ją ztąd... Otóż pan jeszkolacyę u La Hurière’a, bezwątpienia ze swoim przyjacielem panem de Coconnas?
— Tak, pani, z moim przyjacielem de Coconnas; w tem wchodzi jakiś człowiek i każdemu z nas wręcza kartkę.
— Czy kartki te były jednakowe?... — zapytała Małgorzata?
— Zupełnie jednakowe.
— I cóż w sobie zawierały?
— Tylko te wyrazy:
„Czekają pana przy ulicy Saint-Antoine, naprzeciwko ulicy de Jouy.“
— A czy niebyło żadnego podpisu?... — zapytała Małgorzata.
— Nie; lecz trzy słowa, trzy słowa cudowne, które trzy razy powtórzone, znaczą toż samo; jednem słowem, potrójne szczęście.
— Jakież były te trzy słowa?
Eros, Cupido, Amor.
— Prawdziwie, trzy słodkie słowa; a czy też dotrzymały tego co obiecywały?
— O! więcej, pani, sto razy więcej!... — zawołał La Mole z zapałem.
— Mów pan dalej; bardzo jestem ciekawą, kto oczekiwał panów na ulicy Saint-Antoine wprost ulicy de Jony.
— Dwie garderobiane, z których każda miała w ręku chustkę. Musieliśmy zezwolić na za wiązanie sobie oczu. Wasza królewska mość domyślasz się, żeśmy się temu wcale nie opierał i śmiało ugięliśmy karków. Moja przewodniczką poprowadziła mnie na lewo, przewodniczka za mego przyjaciela poprowadziła go na prawe a więc rozstaliśmy się.
— Następnie?... — podchwyciła Małgorzata, widocznie chcąc się wywiedzieć o wszystkiem.
— Nie wiem, dokąd przewodniczka zaprowadziła mego przyjaciela. Może być, że do piekła. Co do mnie, wiem tylko, że moja zaprowadziła mnie do raju.
— I bezwątpienia wypędzono pana z niego za nieumiarkowaną ciekawość?
— Tak jest, pani masz dar odgadywania. Z niecierpliwością oczekiwałem dnia, ażeby się dowiedzieć, gdzie jestem; lecz po czwartej godzinie, taż sama garderobiana powróciła, znowu zawiązała mi oczy, i, otrzymawszy odemnie zapewnienie, że nie podniosę zasłony z oczu, wyprowadziła mnie z domu, towarzyszyła mi ze sto kroków, i nakoniec kazawszy przysiądz, że ujdę jeszcze pięćdziesiąt kroków nie zdejmując z oczu przepaski, zniknęła. Naliczyłem pięćdziesiąt i znalazłem się na ulicy Saint-Antoine, wprost ulicy de Jouy.
Tutaj, pani, znalazłem część mego pióra; zadrżałem z radości i podniosłem go, ażeby schować na wieczną, pamiątkę tej rozkosznej nocy.
Jedna tylko myśl, co się stało z moim przyjacielem, zakłóca moje szczęście.
— A więc on nie powrócił do Luwru?
— Niestety! nie powrócił, pani. Szukałem go wszędzie, gdzie tylko spodziewałem się, że go będę mógł zastać; byłem pod Złotą Gwiazdą, w sali gry w piłkę, i w innych zaszczytnych miejscach, lecz Annibala wcale, a Cocounasa nie znalazłem tembardziej.
Przy tych słowach La Mole poruszeniem wyrażającem rozpacz, odrzucił płaszcz z ramienia, na którem przez podarte bufy kaftana, można było widzieć podszewkę.
— Lecz na panu jest wszystko poszarpane — powiedziała Małgorzata.
— Tak jest, poszarpane — odrzekł La Mole, gdyż przykro mu było robić sobie zasługę z wypadku, dla uniknięcia którego musiał się ratować ucieczką. — Patrz, pani.
— Dla czegóż pan nie zmieniłeś kaftana w Luwrze, kiedyś tam powrócił? — zapytała królowa.
— Ponieważ — powiedział La Mole — w moim pokoju był ktoś.
— U pana i był ktoś w pokoju — zapytała Małgorzata, w oczach której malowało się najżywsze zadziwienie — i któż to był w pokoju pana?
— Jego książęca mość.
— Cicho! — szepnęła Małgorzata.
La Mole był posłusznym.
Qui ad lecticam meam stant? — zapytała królowa La Mola.
Duo pueri et unus eques.
Optime, barbari — powiedziała królowa — dis Moles, quem inveneris in cubiculo tuo?
Franciscum ducem.
Agentem?
Nuscio quid.
Quo cum?
Cum ignoto.[1]
— To rzecz szczególna — powiedziała Małgorzata. — A więc pan nie odnalazłeś jeszcze pana de Coconnas? — mówiła dalej królowa, wcale nie myśląc o tem, co mówi.
— Nie, pani, co, jak już miałem szczęście Waszej królewskiej mości oświadczyć, bardzo mnie niepokoi.
— Nie chcę panu przeszkadzać w dalszych poszukiwaniach — rzekła Małgorzata, uśmiechając się — zdaje mi się tylko, że przyjaciel pański sam się znajdzie. Zresztą! szukaj go pan.
I królowa położyła paluszek na ustach.
Ponieważ piękna Małgorzata nie powierzyła mu żadnej tajemnicy, nie uczyniła mu żadnego wyznania, młodzieniec więc wytłomaczył sobie, że gest ten nie oznaczał, iżby miał milczeć, lecz musiał mieć inne jakieś znaczenie.
Orszak ruszył dalej, a La Mole, nie zaprzestając dalszych poszukiwań, poszedł bulwarkiem aż do ulicy Long-Pont, prowadzącej na ulicę Saint-Antoine.
Naprzeciw ulicy de Jouy zatrzymał się.
Tutaj właśnie poprzedniego dnia wieczorem, dwie garderobiane jemu i jego przyjacielowi zawiązały oczy.
Stanął, wykręcił się na lewo, odmierzył dwadzieścia kroków; w tym samym kierunku powtórzył toż samo, i znalazł się przed domem a raczej przed murem, za którym wznosił się dom.
Pośrodku muru były drzwi, gęsto nabite wystającemi gwoździami, i opatrzone okienkiem naksztalt strzelnicy.
Dom ten położony był na ulicy Cloche-Percée, ulicy ciasnej, biorącej swój początek od ulicy Saint-Antoine, i przytykającej do ulicy du Roi-de-Sicile.
— Na szatana! — zawołał La Mole — to tutaj...e mógłbym na to przysiądz.... Wychodząc wyciągnąłem rękę i dotknąłem się tych gwoździ; potem zeszedłem po dwóch stopniach. Człowiek, który biegł wołając: Na pomoc! a którego zabito na ulicy du Roi-de-Sicile, właśnie przebiegał tędy w chwili, kiedy ja stąpnąłem nogą na pierwszy stopień. Zobaczmy.
La Mole zapukał do drzwi.
— Drzwi otworzyły się i jakiś wąsaty odźwierny pokazał głowę.
Was ist das? — zapytał.
— A! a! zdaje się, że to będzie Szwajcar. Mój przyjacielu — mówił dalej La Mole, przybierając ile możności ton głosu przyjemny — chciałbym odebrać szpadę, którą zostawiłem w tym domu, gdzie nocowałem.
Ich verstehe nicht! — odpowiedział odźwierny.
— Moją szpadę — powtórzył La Mole.
Ich verstehe nicht — powtórzył niemiec.
— Którą zostawiłem... Moją szpadę, którą tutaj zostawiłem...
Ich verstehe nicht.
— W tym właśnie domu; tutaj bowiem nocowałem.
Gehe zum Teufel...
I zamknął drzwi.
— Na szatana! — zawołał La Mole — gdybym miał teraz swą szpadę w ręku, z wielkiem ukontentowaniem przebiłbym tego łotra... Lecz nic nie szkodzi; mogę mu to samo zrobić jutro.
La Mole poszedł ku ulicy du Roi-de Sicile, obrócił się na prawo, odliczył pięćdziesiąt kroków, znowu obrócił się na prawo i znalazł się na ulicy Tizon, uliczce ciasnej i równoległej od ulicy Cloche Percée, i zupełnie do niej podobnej z powierzchowności.
Co większa, uszedłszy nie więcej jak trzydzieści kroków, znalazł małe drzwi, także nabite wy stające mi gwoździami i opatrzone okienkiem naksztalt strzelnicy.
Drzwi te były w murze i miały dwa stopnie.
Młodemu szlachcicowi zdawało się, że ulica Cloche-Percée obróciła się, aby jeszcze raz nasycić się jego widokiem.
Wtedy La Molowi przyszło do głowy, że w swoich skręcaniach, na prawo i na lewo, mógł się łatwo omylić; zaczął więc pukać do drzwi, mając zamiar znowu powtórzyć też same zapytania.
Lecz tym razem, pomimo pukania, nikt mu nie otworzył.
La Mole dwa lub trzy razy powtarzał swą drogę, w celu obejścia domu, i nareszcie wpadł na tę myśl szczęśliwą, że dom miał dwa wyjścia: jedno na ulicę Cloche-Percée a drugie na ulicę Tizon.
Lecz całe to rozumowanie, pomimo logiczności, nie powróciło mu szpady i nie mówiło, gdzieby mógł być jego przyjaciel.
Na chwilę przyszła mu do głowy myśl, ażeby sobie kupić nową szpadę i zabić odźwiernego łotra, który upornie mówił tylko po niemiecku, lecz pomyślał, że jeżeli ten odźwierny był wybranym przez Małgorzatę i jej służył, królowa do wyboru tego musiała mieć jakieś powody, i bezwątpienia byłoby jej przykro utracić swego sługę.
A La Mole za nic w świecie nie śmiałby sprawić przykrości Małgorzacie.
Obawiając się więc, ażeby nie poszedł za popędem tej pokusy, udał się napowrót do Luwru; było wtedy około drugiej po południu.
Ponieważ tym razem zastał swój pokój niezajętym, mógł więc wejść do siebie swobodnie.
Kaftan na nim w istocie był bardzo podarty, jak to już uczyniła uwagę królowa.
Zbliżył się więc do swego łóżka, ażeby wziąć na siebie inny kaftan koloru perłowego.
Lecz ku wielkiemu swemu zadziwieniu, pierwszą rzeczą, którą spostrzegł, była sławna szpada, pozostawiona przez niego na ulicy Cloche-Percée.
La Mole wziął ją do ręki i obracał na wszystkie strony; szpada rzeczywiście była tą samą.
— A! a! — zawołał — czy w tem niema czasami jakich czarów?
Następnie wzdychając, dodał:
— A! gdyby biedny Coconnas znalazł się tak, jak ta szpada! We dwie lub trzy godziny potem, jak La Mole obszedł dokoła mały domek z dwoma wyjściami. drzwi na ulicę Tizon otworzyły się.
Mniej więcej była godzina piąta wieczorem, a zatem było ciemno.
Kobieta, owinięta długim płaszczem obłożonym futrem, wyszła w towarzystwie służącej przez te drzwi, które jej otworzyła kobieta lat czterdziestu i szybko przebiegła do ulicy du Roi-de-Sicile, zapukała do małych drzwiczek w pałacu d’Argenson, które jej też otworzono, następnie wyszła przez wielką bramę tegoż pałacu, prowadzącą na ulicę Vieille-Rue-de-Temple; ztąd podeszła do ukrytych drzwi w pałacu Gwizynszów, otworzyła je kluczykiem, który miała przy sobie i zniknęła.
W pół godziny później, młody człowiek, z zawiązanemi oczyma, wyszedł z tych samych drzwiczek tegoż samego domku, prowadzony przez kobietę, która mu towarzyszyła do zbiegu ulic Geoffroy Lasnier i de la Mortellerie.
Tutaj, jego przewodniczka prosiła go, ażeby zdjął przepaskę z oczu nie pierwej, aż naliczy pięćdziesiąt.
Młodzieniec najzupełniej zadosyć uczynił jej żądaniu, naliczył pięćdziesiąt i zdjął chustkę z oczu.
— Kroćset dyabłów! — zawołał, oglądając się dokoła — niech mnie powieszą, jeżeli wiem gdzie jestem!... Godzina szósta! — wykrzyknął, licząc uderzenia zegaru na wieży Notre-Dame. — A biedny La Mole! co się z nim stało? Pobiegnę do Luwru, może tam się dowiem o nim.
Przy tych słowach Coconnas pędem przebiegł ulicę de la Mortellerie i przybył do Luwru tak szybko, że dobry koń nie dobiegłby prędzej; w biegu potrącił i wywrócił niejednego poczciwego mieszczanina, przechadzającego się przed rzędem sklepów, otaczających plac Baudoyer.
Na podwórzu Coconnas zaczął wypytywać szwajcara i żołnierza, stojącego na warcie.
Szwajcar powiedział, że jak mu się zdaje, pan de La Mole powrócił zrana, lecz później nie wychodził wcale.
Żołnierz na warcie stał dopiero od półtory godziny i nikogo nie widział.
Lotem błyskawicy Coconnas dopadł do pokoju i szybko otworzył drzwi; lecz w pokoju znalazł tylko podarty kaftan La Mola, co podwoiło jego niespokojność o przyjaciela.
Wtedy pomyślał o szanownym oberżyście La Hurière; pobiegł więc natychmiast pod Piękną Gwiazdę.
La Hurière widział La Mola, ponieważ ten jadł u niego śniadanie.
Coconnas zupełnie się uspokoił, a czując, że głód mu dokucza, kazał sobie dać kolacyę.
Coconnas posiadał dwa warunki konieczne dla apetytu w jedzeniu; był zupełnie spokojny o los swego przyjaciela, i miał żołądek pusty; zajadał więc z takim smakiem, że kolacya przeciągnęła się do ósmej wieczorem.
Następnie, wzmocniwszy się dwiema butelkami ulubionego sobie wina Andegaweńskiego, które pociągał z upodobaniem, Coconnas znów poszedł szukać swego przyjaciela, częstując przechodniów pięścią, w imię uczucia przyjaźni, które wzmogło się po dobrej kolacyi.
Na tem zeszła godzina.
Przez drugą godzinę, Coconnas przebiegł wszystkie ulice, przytykające do bulwarku de la Grève, przystań dla węgli, ulicę Saint-Antoine, i ulice Tizon i Cloche-Percée, dokąd jak spodziewał się, mógł przyjaciel jego powrócić.
Nakoniec Coconnas pomyślał, że jest miejsce, którego La Mole nie może ominąć, to jest, brama Luwru; postanowił więc czekać w tej bramie, dopóki nie powróci.
Nie był już więcej oddalonym od Luwru niż na sto kroków i pomagał podnieść się damie, której męża wywrócił na placu Saint Germain-l’Auxerois, kiedy nagle przed sobą, przy niepewnem świetle latarni, tuż przed zwodzonym mostem Luwru, spostrzegł czerwony płaszcz i białe pióro swego przyjaciela, który podobny do cienia, zniknął pod sklepieniem bramy, ruchem pokłoniwszy się żołnierzowi, oddającemu wojskowe honory.
Sławny czerwony płaszcz sprawił na wszystkich takie wrażenie, że niepodobieństwem było się omylić.
— Kroćset dyabłów!... — zawołał Coconnas — to on, on sam, niezawodnie powraca do domu. !... e!... La Molu, przyjacielu. Cóż u dyabła!... przecież mam dobry głos. Dlaczego on nie słyszy?... Lecz, na szczęście, nogi mam również dobre jak i głos donośny; dogonię go.
Coconnas zaczął biedź ze wszystkich sił, i za chwilę dopadł do Luwru; lecz, chociaż pośpieszał, czerwony płaszcz także widocznie śpieszący się, zniknął w sieni w tej samej chwili, kiedy Coconnas wbiegł na podwórze.
— La Mole — zawołał Coconnas, nie przestając biedź — zaczekaj, to ja, Coconnas. Czy cię dyabli niosą? Czy uciekasz przed kim? Czy jesteś w niebezpieczeństwie?
W rzeczy samej, czerwony płaszcz nie wszedł na piętro, lecz jak gdyby wzniósł się aa skrzydłach.
— A! więc nie chcesz na mnie zaczekać — wołał Coconnas. — Gniewasz się na mnie! No to dobrze!
Wszystkie te słowa do uciekającego, Coconnas miotał z dołu; przestał go bowiem gonić, nie przestając jednakże śledzić oczyma. Tymczasem, czerwony płaszcz dopadł na piętro, na którem były pokoje Małgorzaty.
Nagle, z tych pokoi wyszła kobieta i schwyciła uciekającego za rękę.
— Aha!... — mówił Coconnas — czy to czasem nie królowa Małgorzata. Czekano na niego. To zupełnie co innego; teraz rozumiem, dlaczego mi nie odpowiedział.
I Coconnas nachylił się ku poręczy schodowej, zatapiając wzrok w przestrzeni, otwartej pomiędzy schodami.
Po cichem wymienieniu kilku słów, czerwony płaszcz zniknął w pokojach królowej.
— Dobrze! dobrze!... — mruknął Coconnas — to już aż do tego doszło. A więc się nie omyliłem. Zdarzają się chwile, kiedy obecność najbardziej zaufanego przyjaciela jest nieznośną; kochany La Mole, właśnie znajduje się w tym przypadku.
I Coconnas pocichu wszedł na schody, usiadł na sofie aksamitnej, mówiąc sam do siebie:
— Niech i tak będzie! Zaczekam, lecz, zdaje mi się, że jest u królowej Nawarry; wypadnie więc może długo czekać... A, jak też zimno... Pójdźmy, pójdźmy... mogę zaczekać na niego u siebie w pokoju. Przecież musi kiedyś przyjść do domu.
Zaledwie wymówił te wyrazy i właśnie kiedy zabierał się spełnić swój zamiar, ponad jego głową dały się słyszeć kroki, lekki szelest i ulubiona śpiewka jego przyjaciela.
Coconnas natychmiast nadstawił ucha w stronę, zkąd dochodziły łoskot kroków i śpiewka.
Był to La Mole, schodzący z wyższego piętra, na którem znajdował się jego pokój, a spostrzegłszy swego przyjaciela, zaczął biedź ku niemu po cztery schody, i w chwilę później, rzucił się w jego objęcia.
— O! kroćset dyabłów! to ty — zawołał Coconnas — zkąd u dyabła wyszedłeś?
— Z ulicy Cloche-Percée.
— Ale nie. Nie oto cię pytam...
— A o co?
— Czy od królowej!
— Od królowej?...
— No tak, od królowej Nawarry.
— Ja u niej wcale nie byłem.
— Jakto?
— Kochany Annibalu — powiedział La Mole — bredzisz. Wyszedłem z mego pokoju, gdzie czekałem na ciebie ze dwie godziny.
— Wyszedłeś ze swego pokoju?
— Tak jest.
— Więc to nie ciebie goniłem przez podwórze Luwru.
— Kiedy?
— Przed chwilą.
— Nie.
— I nie ty zniknąłeś pod bramą Luwru, przed dziesięciu minutami?
— Nie.
— I to nie ty pędziłeś po tych schodach, jakby cię gonił cały pułk dyabłów?
— Nie.
— Kroćset dyabłów!... — zawołał Coconnas — przecież wino z pod „Pięknej Gwiazdy“ nie jest tak mocne, ażeby mi aż do tego stopnia mogło zawrócić głowę. Mówię ci, żem poznał twój czerwony płaszcz i białe pióro w bramie Luwru, żem cię gonił aż do tych schodów, i że twój płaszcz, twoje pióro i twój ruch ręki, wszystko to zostało zatrzymane przez jakąś kobietę, która, mam podejrzenie, była królową Nawarry; kobieta ta wprowadziła cię przez te drzwi, które jeżeli się nie mylę, prowadzą do mieszkania pięknej Małgorzaty.
— Na Boga!... — zawołał La Mole, blednąc — czyliźby jaka zdrada?
— Na honor!... — powiedział Coconnas — sądź o tem jak chcesz, ale ja ci powiadam, że się nie mylę.
La Mole chwilę zawahał się, ścisnąwszy głowę rękoma, powodowany szacunkiem a miotany zazdrością.
Lecz zazdrość wzięła górę: rzucił się ku drzwiom, i zaczął w nie łomotać ze wszystkich sił.
— Będziemy aresztowani — rzekł Coconnas — lecz wszystko jedno! przyznam ci się, że to dosyć zabawne. Powiedz mi, mój La Molu, czy czasem w Luwrze nie błądzą upiory?
— Nie wiem — odpowiedział młodzieniec, blady jak pióro, ocieniające jego czoło — wiem tylko, że już dawno chciałem się spotkać z upiorem, otóż trafia mi się dobra sposobność; uczynię wszystko, ażebym się z nim mógł spotkać oko w oko.
— Nie mam nic przeciwko temu — rzekł Coconnas — lecz nie pukaj tak mocno, gdyż możesz upiora rozgniewać.
La Mole, pomimo wściekłości, pojął słuszność tej uwagi, i zaczął pukać ciszej.


Rozdział IV.
CZERWONY PŁASZCZ.

Coconnas nie omylił się.
Dama, która zatrzymała człowieka w czerwonym płaszczu, była królową Nawarry; kawalerem zaś, jak to zapewne czytelnik już się domyślił, był waleczny de Mouy.
Poznawszy królowę, de Mouy pojął, że tu zachodzi jakieś nieporozumienie; lecz nie śmiał wyrzec ani słowa, obawiając się, ażeby Małgorzata nie krzyknęła i tym sposobem go nie wydala.
Z tego powodu, uznał za konieczne, udać się za nią w głąb jej pokojów, ażeby jej tam powiedzieć: „Pani, milczenie za milczenie”.
Królowa lekko ścisnęła go za rękę, w ciemności biorąc go za hrabiego de La Mole, i nachyliwszy mu się do ucha, powiedziała po łacinie.
— Jestem sama; wejdź, mój przyjacielu.
De Mouy, milcząc, udał się za nią; lecz zaledwie drzwi za nimi się zamknęły, i znalazł się w przedpokoju Małgorzaty, oświeconym lepiej aniżeli schody, królowa poznała, że to nie La Mole.
Lekki krzyk, którego tak się obawiał roztropny hugonot, wyrwał się z piersi Małgorzaty.
— Pan de Mouy!... — zawołała, cofając się na krok.
— Tak jest, pani; pozwól mi Wasza królewska mość wyjść, błagam cię, i nie mów nikomu o mojej bytności w Luwrze.
— O!.. panie de Mouy... — wyszeptała Małgorzata — omyliłam się.
— Tak jest, rozumiem — odpowiedział de Mouy — Wasza królewska mość wzięłaś mnie za króla Nawarry; w samej rzeczy, jestem z nim jednego wzrostu, noszę takie jak on pióro, co więcej, ci, co mi pochlebiają, mówią, że mam te same ruchy co i król Nawarry.
Małgorzata spojrzała na de Mouya wzrokiem badawczym.
— Czy umiesz po łacinie, panie de Mouy? — zapytała królowa.
— Kiedyś umiałem — odrzekł hugonot — ale teraz już zapomniałem.
Małgorzata uśmiechnęła się.
— Panie de Mouy — powiedziała królowa — możesz być pewnym mojego milczenia. A teraz, ponieważ wiem, kogo pan szukasz w Luwrze, bezpiecznie zaprowadzę pana do niego.
— Daruj pani — odrzekł de Mouy — sądzę, że Wasza królewska mość mylisz się, pani wcale nie wiesz...
— Jakto!... — zawołała Małgorzata — czyż pan nie idziesz do króla Nawarry?
— Bardzo mi przykro, że jestem zmuszony prosić Waszą królewską mość, ażebyś moją obecność w Luwrze, przedewszystkiem raczyła ukryć przed swym małżonkiem.
— Posłuchaj, panie de Mouy — powiedziała zdumiona Małgorzata — dotychczas, uważałam pana za jednego z nieulęknionych naczelników hugonotów, za jednego z najprzywiązańszych stronników mego męża, czyliżbym miała się omylić?...
— Nie, pani, jeszcze dzisiaj rano byłem tem wszystkiem.
— I cóż pana od tego czasu zmieniło?
— Uwolnij mnie Wasza królewska mość od odpowiedzi na to zapytanie, i pozwól, abym się oddalił.
De Mouy postąpił kilka kroków ku drzwiom.
Małgorzata zatrzymała go.
— Lecz jeżeli ośmielę się pana prosić, ażebyś mi się wytłomaczyl? Zdaje mi się, że na mem słowie polegać można.
— Pani! — odrzekł de Mouy — jestem zmuszony milczeć. Mam przyczyny, dla których nic Waszej królewskiej mości powiedzieć nie mogę.
— Jednakże, panie....
— Wasza królewska mość możesz mnie zgubić, lecz nie możesz wymagać, iżbym zdradzał teraźniejszych przyjaciół.
— Więc starzy przyjaciele nie mają już do pana żadnego prawa?...
— Ci, co pozostali wiernymi, są nimi zawsze, lecz ci, co nietylko nas zdradzili, lecz i sami się zgubili — ci utracili to prawo zupełnie.
Małgorzata cała zatopiona w myślach, bezwątpienia zadałaby jeszcze niejedno pytanie de Mouyowi, lecz w tej chwili wbiegła Gillonna.
— Król Nawarry! — zawołała.
— Którędy idzie?
— Korytarzem tajemnym.
— Zaprowadź go do drugich drzwi.
— Nie można, pani. O!.. któś puka.
— Ktoby to mógł być?
— Nie wiem.
— Zobacz, i powiedz mi.
— Pani!.. — rzekł de Mouy — śmiem uczynić Waszej królewskiej mości uwagę, że jeżeli król Nawarry zobaczy mnie w Luwrze w tej chwili i w tem ubraniu, zginąłem.
Małgorzata schwyciła de Mouya za rękę, i pociągnęła go ku gabinetowi, już nam znanemu.
— Wejdź pan tu — powiedziała Małgorzata. — Tutaj będziesz pan tak bezpieczny, jak w swym własnym domu. Ręczę mojem słowem.
De Mouy spiesznie rzucił się do gabinetu, a zaledwie zdołał zamknąć za sobą drzwi. Henryk wszedł.
Tym razem Małgorzata była zupełnie spokojną; jednakże twarz miała zasępioną, miłość zaś daleko uleciała z jej myśli.
Henryk wszedł z niedowierzaniem, które w chwilach niebezpieczeństwa, zmuszało go do podchwytywania najmniejszych pozorów; był zaś ostrożniejszym w tym czasie niż zwykle.
Odrazu dostrzegł chmurę na czole Małgorzaty.
— Pani byłaś zajętą? — zapytał król.
— Ja? Tak jest... marzyłam.
— Masz pani słuszność, to pani bardzo do twarzy. I ja także marzyłem; lecz pani, marząc, szukasz samotności, gdy tymczasem ja, przyszedłem podzielić z panią moje marzenia.
Małgorzata poprosiła króla aby usiadł, i sama usiadła na hebanowem krześle, delikatnie rzeźbionem.
Kilka chwil milczeli oboje; Henryk pierwszy przerwał to milczenie.
— Już wspomniałem — powiedział król — że myśli moje, tyczące się przyszłości, zupełnie się zgadzają z myślami pani, i chociaż nie mamy nic wspólnego z sobą, jako mąż i żona, jednakże chcemy oboje przyszły los połączyć.
— To prawda.
— Zdaje się, żem się także nie omylił, spodziewając się, że do wykonania planu, jakikolwiek byłby, a który ja ułożyłem w celu naszego wspólnego wywyższenia, znajdę w pani nietylko wiernego, lecz i czynnego sprzymierzeńca.
— Tak jest, Najjaśniejszy panie, upraszam cię tylko o to, ażebyś przystąpił do dzieła jak najprędzej i dał mi sposobność przyjąć uczestnictwo w jego wykonaniu.
— Bardzo jestem zadowolony z tych myśli i spodziewam się, żeś pani ani na chwilę nie wątpiła, iż nie tracę z uwagi planu, obmyślanego przezemnie właśnie w tym samym dniu, kiedy, dzięki ostrzeżeniu pani, dowiedziałem się, że życie moje znajduje się w niebezpieczeństwie.
— Ja sądzę, panie, że twoje niebezpieczeństwo jest tylko maską; wierzę zaś nietylko w przepowiednie astrologów, lecz w twój umysł, Najjaśniejszy panie.
— Cóźbyś jednak powiedziała pani, gdyby ktoś chciał stanąć na przeszkodzie w wykonaniu naszych planów i odgrażał się, że nas umieści na stanowisku, na którem nawet nie moglibyśmy się bronić?
— Powiedziałabym, że jestem gotową bić się razem z tobą, bądź z tym, ktoby jawnie wystąpił, bądź z tym, ktoby skrycie działał.
— Pani! — rzekł Henryk — wszak możesz w każdej chwili widzieć się z twoim bratem księciem d’Alençon, nieprawdaż? On dowierza pani i żywi dla cię szczerą przyjaźń. Śmiem więc panią upraszać, iżbyś się raczyła od niego dowiedzieć, czy niema właśnie w tej chwili jakiej tajemnej schadzki?
Małgorzata zadrżała.
— Z kim? — zapytała.
— Z panem de Mouy.
— Dlaczego? — zapytała Małgorzata, usiłując stłumić wzruszenie.
— Dlatego, że jeżeli to jest prawdą, w takim razie możemy się pożegnać ze swojemi planami, przynajmniej ja żegnam się z swojemi.
— Najjaśniejszy panie, mów ciszej — powiedziała Małgorzata, wskazując palcem na drzwi gabinetu.
— O! o! — zawołał Henryk — znowu ktoś? Lecz doprawdy, ten gabinet tak często miewa gości, że jest niepodobieństwem przychodzić do pani.
Małgorzata uśmiechnęła się.
— I czy to zawsze ten pan de la Mole? — zapytał Henryk.
— Nie, Najjaśniejszy panie; tym razem jest tam pan de Mouy.
— On! — zawołał Henryk, zadziwiony i uradowany — a więc nie jest u księcia d’Alençon? Zawołaj go tutaj, pani; chcę z nim pomówić....
Małgorzata poszła do gabinetu, otworzyła drzwi, wzięła de Mouya za rękę i przyprowadziła go przed króla Nawarry.
— A! pani — rzekł młody hugonot z szyderstwem, lecz więcej smutnym aniżeli cierpkim tonem — pani mnie zdradzasz, nie uważając wcale na dane, mi słowo, to źle. Cobyś pani powiedziała, gdybym chcąc zemścić się, powiedział....
— Pan się nie będziesz mścił — przerwał Henryk, ściskając rękę hugonoty — lub przynajmniej, pan mnie wprzód wysłuchasz... Pani — mówił dalej Henryk, obracając się do królowej — bądź łaskawą, pilnuj, ażeby nas kto nie podsłuchał.
Zaledwie Henryk wymówił te słowa, wpadła do pokoju zatrwożona Gillonna, i powiedziała coś do ucha Małgorzacie.
Małgorzata natychmiast powstała i wyszła z Gillonną do przedpokoju.
Henryk tymczasem, nie zwracając uwagi na to, co ją mogło zmusić do wyjścia, oglądał łóżko, firanki, portyery, i macał nawet rękoma po ścianach.
De Mouy, wskutek przedsiębranych przez króla Nawarry środków ostrożności, spróbował, czy z łatwością wyjmuje się szpada z pochwy.
Małgorzata, wyszedłszy z sypialni, pobiegła do przedpokoju, gdzie znalazła się oko w oko z de La Mole’m, który, nie zważając na wszystkie prośby Gillonny, gwałtem chciał wejść do pokoju Małgorzaty.
Za nim stał Coconnas, gotów popchnąć go naprzód, lub zabezpieczyć mu odwrót.
— A! to pan de La Mole; lecz co się panu stało? pan jesteś blady, pan drżysz...
— Pani — powiedziała Gillonna — pan de La Mole tak mocno sztukał do drzwi, że nie zważając na rozkaz Waszej królewskiej mości, byłam zmuszoną otworzyć.
— O! o! co to się ma znaczyć?... — zapytała królowa surowo — czy to prawda, panie de La Mole.
— Pani, chciałem Waszą królewską mość ostrzedz, że jakiś nieznajomy, może morderca, wszedł tutaj do niej w moim płaszczu i w mojej czapce.
— Chyba pan oszalałeś — powiedziała Małgorzata — wszak widzę pański płaszcz na jego ramionach; jeżeli się nie mylę i czapkę masz pan na głowie, pomimo to, że mówisz z królową.
— O! daruj, pani, daruj!... — zawołał La Mole, szybko zdejmując czapkę — Bóg świadkiem, żem tego nie uczynił przez nieuszanowanie.
— Z powodu braku zaufania, nieprawdaż?
— Jakżeż pani chcesz!... — zawołał La Mole. — Kiedy u Waszej królewskiej mości znajduje się mężczyzna, kiedy ten mężczyzna wszedł tu w mojem ubraniu, a może i pod mojem nazwiskiem?...
— Mężczyzna!... — powiedziała Małgorzata, zlekka ściskając rękę swojego kochanka — mężczyzna!... Jesteś skromny, panie de La Mole. Spójrz pan za portyerę, a zobaczysz dwóch mężczyzn.
I Małgorzata odsunęła aksamitną portyerę, haftowaną złotem.
La Mole zobaczył Henryka, rozmawiającego z człowiekiem w czerwonym płaszczu.
Coconnas, dręczony ciekawością, także zajrzał i poznał de Mouy’a; obydwaj przyjaciele stanęli jak wryci.
— Spodziewam się — rzekła Małgorzata — że jesteś pan spokojny, panie de La Mole. Teraz zaś stań pan przy drzwiach mego pokoju i nikogo nie wpuszczaj. Gdyby ktokolwiek szedł po schodach... daj mi pan znać.
La Mole, pokorny jak dziecię, wyszedł, patrząc z zadziwieniem na hrabiego de Coconnas, również zdziwionego.
— De Mouy!... — zawołał Coconnas.
— Henryk!... — mruknął La Mole.
— De Mouy, w twoim czerwonym płaszczu i czapce z białem piórem.
— Tak! ale!... — odpowiedział La Mole — ręczę ci — że jeżeli nie idzie tu o miłość, to niezawodnie o jaki spisek.
— A! kroćset dyabłów! Znowuśmy wleźli w politykę — rzekł ze złością Coconnas. — Szczęściem, że księżna de Nevers nie jest do tego wplątaną.
Małgorzata tymczasem powróciła do swego pokoju, i usiadła obok rozmawiających; jej nieobecność nie była dłuższą nad minutę, a jednak dobrze użyła tego czasu.
Gillonna strzegła tajemnego wejścia.
La Mole zaś i Coconnas, strzegli głównego; było więc zupełne bezpieczeństwo.
— Pani!... — zapytał Henryk — czy czasem nie mogą nas tu podsłuchać?
— Najjaśniejszy panie — odparła Małgorzata — pokój ten cały jest wybity materacami, a podwójne filtrowanie, odbicie głosu czyni niepodobnem.
— Chcę pani wierzyć — odpowiedział Henryk, uśmiechając się.
Następnie, zwracając się do de Mouy’a:
— Obciąłbym też wiedzieć — dodał zniżając głos, jakby nie zważając na zapewnienia Małgorzaty, jego obawa wcale nie znikła — co pan tutaj robisz?
— Tutaj?... — odrzekł de Mouy.
— Tak jest, tu, w tym pokoju — powtórzył Henryk.
— Pan de Mouy wcale nie miał zamiaru przyjść tutaj — powiedziała Małgorzata — ja go tu sama wprowadziłam.
— Więc pan wiesz?...
— Domyślam się wszystkiego.
— Widzisz, panie de Mouy, że można się domyśleć.
— Pan de Mouy — mówiła dalej Małgorzata — był dzisiaj rano u księcia Franciszka, w pokoju dwóch jego przybocznych dworzan.
— Widzisz więc, panie de Mouy — powtórzył Henryk — że wszystko jest wiadome.
— Prawda — odpowiedział de Mouy.
— Byłem pewny — rzekł Henryk — że pan d’Alençon całkiem ci się odda.
— Najjaśniejszy panie, to ty sam jesteś temu winien. Dlaczego tak opornie odrzucałeś moje warunki?
— A więc pan je odrzuciłeś! — zawołała Małgorzata. — Przeczuwałam to; nie omyliłam się więc.
— Pani! — powiedział Henryk, potrząsając głową — i twoje, mężny de Mouyu, narzekania, pobudzają mnie do śmiechu. Jakto! Wchodzi do mnie człowiek i zaczyna mi mówić o tronie, o powstaniu, o rewolucyi, mówić mnie, Henrykowi, władzcy, cierpianemu tylko pod tym warunkiem, ażeby się sprawował spokojnie; hugonotowi, oszczędzonemu tylko pod warunkiem, ażeby udawał katolika, i oni chcą, żebym ja przyjął jego namowy, podawane mi w pokoju nie wybitym materacami i nie mającym wcale podwójnych futrowań? Albo jesteście dziećmi, albo szalonymi!
— Lecz czyż, Najjaśniejszy Panie, nie mogłeś mi dać jakiejkolwiek nadziei, jeżeli nie słowami, to przynajmniej znakiem?
— Co ci, panie de Mouy, powiedział mój szwagier? — zapytał Henryk.
— Najjaśniejszy panie, to nie moja tajemnica.
— E! mój Boże — rzekł Henryk z niecierpliwością — nie pytam pana, jakie ci czynił przedstawienia, lecz pytam się tylko, czy mój szwagier słuchał i słyszał?
— Tak jest, Najjaśniejszy panie, słuchał i słyszał.
— Słuchał i słyszał? więc sam się pan do tego przyznajesz, panie de Mouy. Jesteś nieszczęśliwym spiskowcem; gdybym wyrzekł jedno słowo, zginąłbyś. Nie wiedziałem, lecz miałem podejrzenie, że on podsłuchiwał; a jeżeli nie on, to kto inny: książę Andegaweński, Karol IX, królowa-matka. Nie znasz ścian Luwru, panie de Mouy. Wszakżeż to dla murów Luwru wynalezione przysłowie: „I mury mają uszy”. Znając te mury, cóżbym miał mówić? O! panie de Mouy, niewielkie pan masz wyobrażenie o przenikliwości króla Nawarry i dziwię się, jak pan, stawiając go w swojem mniemaniu tak nisko, mogłeś mu ofiarować koronę...
— Lecz, Najjaśniejszy panie — powtórzył znowu de Mouy — wymawiając się od przyjęcia tej korony, mogłeś jednakże dać mi znak jaki. W takim razie nie zniechęciłbym się i nie uważałbym wszystkiego za stracone.
— E! — zawołał Henryk — jeżeli kto słyszał, również łatwo mógł widzieć; znak mógłby mnie tak zgubić, jak i wyrzeczone słowo. Nawet w tej chwili — mówił dalej król, oglądając się na wszystkie strony — mówię tak cicho, że zdaje mi się, iż tylko wy troje powinniśmy słyszeć, a jednak obawiam się, ażeby nie podsłuchano tych moich słów; De Mouy, powtórz mi swoje warunki.
— Lecz, Najjaśniejszy panie! — zawołał de Mouy z rozpaczą — teraz już jestem stronnikiem pana d’Alençon.
— Małgorzata gestem okazała swoje oburzenie.
— A więc już za późno — powiedziała królowa Nawarry.
— Przeciwnie! — mruknął Henryk — pojmujecie, że nawet w tym przypadku jawnie okazuje się laska Boga. Panie de Mouy, pozostań w związku z księciem Franciszkiem, książę ten będzie naszą ucieczką. Czyż myślisz, że król Nawarry może ręczyć za wasze głowy? Przeciwnie, nieszczęśliwi! Pozwolę was wyrżnąć co do nogi, wskutek najmniejszego podejrzenia. Lecz francuski książę krwi, to zupełnie co innego. De Mouy, wymagaj od niego rękojmi bezpieczeństwa; lecz ja sądzę, żeś mu się oddał z duszą i zapewne poprzestałeś na jego słowie.
— A! Najjaśniejszy panie — zawołał de Mouy — wierz mi, że tylko rozpacz rzuciła mnie w objęcia księcia, rozpacz, która mną owładnęła po twojej odmowie. Oprócz tego i obawa, ażeby nie być wydanym... on bowiem znał naszą tajemnicę.
— Teraz ty znasz jego tajemnicę, korzystaj więc z tego, de Mouyu. Czego on chce? Zostać królem Nawarry! Ofiaruj mu koronę. Opuścić chce dwór! Przygotuj mu środki do ucieczki, pracuj dla niego, jakbyś dla mnie pracował, kieruj tą tarczą tak, ażeby wszystkie ciosy na nas wymierzone, w nią tylko mogły uderzyć. Kiedy będziemy potrzebowali uciec, uciekniemy obydwaj. Kiedy będzie potrzeba bić się i panować — wtedy ja sam będę.
— Nie dowierzajcie księciu — powiedziała Małgorzata — jego ponury i przenikliwy umysł również jest obcym uczuciu nienawiści, jak przyjaźni. Franciszek zawsze jest gotów obejść się z przyjaciółmi jak z nieprzyjaciółmi, lub znowu z nieprzyjaciółmi jak z przyjaciółmi.
— Panie de Mouy, czy on na ciebie teraz czeka?
— Tak jest.
— Gdzie?
— W pokoju swoich przybocznych dworzan.
— O której godzinie?
— Będzie na mnie czekał do północy.
— Teraz dopiero jedenasta — rzekł Henryk — a zatem nic niema straconego; idź do niego, de Mouy’u.
— Czy możemy dostać pańskie słowo honoru? — zapytała Małgorzata.
— Naturalnie, niema nawet oczem mówić — powiedział Henryk z nieudaną szczerością, którą tak dobrze umiał okazywać pewnym osobom w pewnych okolicznościach.
— Najjaśniejszy panie, masz słuszność — odrzekł de Mouy. — Lecz ja ośmielam się wymagać słowa od ciebie, ażebym mógł naczelnikom oświadczyć, żem je otrzymał. Najjaśniejszy panie, wszak nie jesteś katolikiem?
Henryk potrząsnął głową.
— Najjaśniejszy panie, wszak nie zrzekasz się korony Nawarrskiej?
— Nie zrzekam się żadnej korony, de Mouy; owszem, postanawiam sobie wybrać lepszą, to jest taką, która by i mnie i tobie była więcej na rękę.
— A na przypadek uwięzienia Waszej królewskiej mości, czy przyobiecujesz mi, Najjaśniejszy panie nic nie wydać, nawet gdyby się ośmielono skalać torturą twój majestat królewski?
— Przysięgam na Boga!
— Jeszcze jedno słówko, Najjaśniejszy panie. Jakim sposobem moglibyśmy się porozumiewać?
— Jutro, dostaniesz klucz od mego gabinetu, możesz wchodzić, jak tylko i kiedykolwiek zechcesz. Za twoję obecność w Luwrze odpowiadać będzie d’Alençon. Teraz wyjdź skrytemi schodkami, będę twoim przewodnikiem. Tymczasem królowa wpuści tutaj jakiś czerwony płaszcz, jak i twój, który tylko co mogłeś widzieć w przedpokoju. Nikt nie powinien wiedzieć, że są dwa exemplarze czerwonego płaszcza, nie prawdaż, de Mouy? nie prawdaż, pani?
I, mówiąc to, Henryk spoglądał na Małgorzatę z uśmiechem.
— Tak jest — odpowiedziała królowa. — Pan de La Mole jest w służbie u księcia mego brata.
— Gdybyś go pani zechciała przeciągnąć na moją stronę rzekł Henryk poważnie — nie szczędź pani ani złota ani obietnic. Wszystkie moje skarby oddaję na pani rozkazy.
— Dobrze!... — odpowiedziała Małgorzata z uśmiechem, właściwym tylko kobietom Boccacego — użyję do tego wszystkich możliwych środków, skoro to jest wolą twoją, Najjaśniejszy panie.
— Dobrze, dobrze, pani; a ty panie de Mouy idź do księcia, podejdź go i uplątaj w sieci.


Rozdział V.
MAŁGORZATA.

Podczas rozmowy, którąś my podali, La Mole i Coconnas stali na warcie.
La Mole cokolwiek smutny, Coconnas cokolwiek niespokojny.
La Mole miał dużo do namyślenia się, w czem Coconnas był dla niego nie małą pomocą.
— Co ty o tem wszystkiem myślisz, mój przyjacielu? — zapytał La Mole piemontczyka.
— Myślę — odpowiedział Coconnas — że w tem ukrywa się jakaś dworska intryga.
— A w przypadku, czy jesteś gotów odegrać rolę w tej intrydze?.
— Mój kochany — odparł Coconnas — wysłuchaj mnie uważnie, i z tego co ci powiem, staraj się wyciągnąć dla siebie korzyść. We wszystkich tych spiskach książęcych, we wszystkich tych intrygach królewskich, nie możemy być i nie będziemy zawsze jak tylko cieniami; a gdzie król Nawarry straci kawałek pióra, lub książę d’Alençon kawałek swego płaszcza, tam my stracimy życie. Trać głowę wskutek miłości, mój kochany, lecz nie trać jej wskutek polityki! Była to roztropna rada.
La Mole słuchał jej z miną człowieka, który będąc zawieszonym pomiędzy roztropnością i głupstwem, wie że zrobi głupstwo.
— Lecz ja kocham królowę. Annibalu, kocham ją, i na moje szczęście lub nieszczęście, kocham ją z całego serca. Powiesz mi, że to niedorzeczność. Przypuszczam, że jestem szalonym. Lecz ty, Coconnas, ty który jesteś roztropnym, nie powinieneś cierpieć wskutek moich szaleństw, i dzielić nieszczęść mnie prześladujących. Wróć więc do księcia, i nie wystawiaj się na niebezpieczeństwo.
Coconnas pomyślał chwilkę, a następnie podnosząc głowę, powiedział:
— Masz słuszność, mój kochany; jesteś zakochanym, postępuj więc tak, jak postępują zakochani. Ja zaś jestem dumnym, i podług mnie, życie jest więcej warte, aniżeli uśmiech kobiety. Nie będę narażał swego życia bez powodów. I ty, biedny Medorze, staraj się położyć jakie warunki na swoje.
Po tych słowach, Coconnas uścisnąwszy rękę swego przyjaciela, po zamienieniu z nim jeszcze jednego spojrzenia, odszedł.
W kilka minut później, skoro Coconnas opuścił swoje stanowisko, drzwi otworzyły się, i Małgorzata, wyjrzawszy z ostrożnością, wzięła pana de La Mole za rękę, a nie mówiąc ani słowa, z korytarza pociągnęła go w głąb swego apartamentu, zamykając za sobą starannie drzwi, z czego La Mole mógł wnosić, że rozmowa będzie ważną.
Powróciwszy do pokoju, zatrzymała się, usiadła na hebanowem krześle, i wziąwszy hrabiego za obydwie ręce, przyciągając go do siebie, powiedziała:
— Teraz jesteśmy sami, pomówmy więc poważnie, mój przyjacielu.
— Poważnie, pani?... — zapytał La Mole.
— Lub otwarcie... zobaczemy, może ci się to lepiej podoba? Wszak będąc w zażyłości, można się dowiedzieć o wielu ważnych sprawach, tembardziej będąc w zażyłości z królową.
— A więc pomówmy... o tych ważnych sprawach, lecz z warunkiem, że Wasza królewska mość nie będziesz się gniewać za moje niedorzeczne odpowiedzi.
— Będę się gniewała tylko w takim razie, La Molu, jeżeli mnie będziesz nazywać panią, lub Waszą królewską mością. Dla ciebie, mój przyjacielu, jestem tylko Małgorzatą.
— Tak, Małgorzatą, tak Małgorzatą — zawołał młodzieniec, pożerając królowę wzrokiem.
— Otóż, tak dobrze — powiedziała Małgorzata — czy jesteś zazdrośnym, mój piękny szlachcicu?
— O! do szaleństwa.
— Tak dalece!...
— Mówię ci, Małgorzato, że do szaleństwa.
— I o kogóż jesteś zazdrosnym?
— O wszystkich.
— Lecz w szczególności?
— Naprzód o króla.
— Sądzę, że po tem wszystkiem coś widział i słyszał, możesz być spokojnym z tej strony.
— I o pana de Mouy, którego widziałem dzisiaj rano raz pierwszy, a który wieczorem już został przypuszczony do zażyłości z panią.
— Pan de Mouy?
— Tak jest.
— I zkądżeż masz podejrzenia na pana de Mouy?
— Posłuchaj... poznałem go po figurze, po kolorze włosów, po wrodzonemu ku niemu uczuciu nienawiści; on to dzisiaj rano był u księcia d’Alençon.
— Lecz wszystko to jaki ma związek ze mną?
— Tego wiedzieć nie mogę; lecz w każdym razie bądź pani szczerą, miłość, taka jak moja, może przynajmniej wymagać szczerości w braku innego uczucia. Jestem u nóg twoich. Jeżeli to, coś czuła dla mnie, było uczuciem przelotnem, było kaprysem serca, powracam ci twoje słowo, twoje przyrzeczenia, podziękuję panu d’Alençon za jego łaski, przestanę u niego służyć, i pobiegnę pod Roszellę na spotkanie śmierci, jeżeli mnie wprzódy nie zabije miłość.
Małgorzata z uśmiechem słuchała tych słów wymówionych z zapałem, i opuściwszy swą piękną zamyśloną główkę na rękę cudownej piękności, powiedziała:
— Kochasz mnie?
— A! pani, kocham cię nad życie, nad wieczne zbawienie, nad wszystko, lecz ty, ty... czy mnie kochasz?
— Biedny szaleńcze!... — szepnęła królowa.
— Tak, pani — zawołał La Mole, ciągle klęcząc u nóg Małgorzaty — powiedziałem ci już, że jestem nim.
— A więc pierwszą potrzebą twego życia, jest miłość, kochany La Molu?
— Pierwszą, pani, i jedyną.
— Niech i tak będzie; wszystko zatem pozostałe jest na stronie. A więc kochasz mnie, chcesz na zawsze pozostać ze mną?
— Jedyną moją prośbą do Boga jest, ażebyśmy się nigdy nie rozłączali.
— Nie, nigdy się nie rozłączemy; La Molu, jesteś mi potrzebnym.
— Ja tobie potrzebny? czyż dla słońca jest niezbędnym robaczek świętojański.
— A jeżeli ci powiem, że cię kocham, czy będziesz mi zupełnie oddany.
— Pani, czyż już nie jestem ci oddany całą duszą?
— Tak, to prawda; lecz zdaje mi się, że jeszcze się wahasz...
— O! jestem przekonany, że jestem niewdzięczny, więcej jeszcze, jestem szalony, jakto już powiedziałem i co pani powtórzyłaś. Lecz po co pan de Mouy był dzisiaj u ciebie wieczorem? Dlaczego widziałem go dzisiaj rano u pana d’Alençon? Na co ten płaszcz czerwony, pióro białe, to naśladowanie moich ruchów?...
— Biedny!... — powiedziała Małgorzata — biedny ten, co mówi, że go pożera zazdrość, a nie wie o co rzecz chodzi! Czy wiesz, La Molu, że książę d’Alençon jutro zamordowałby cię własną ręką, gdyby wiedział, że ty, w tej chwili, jesteś u nóg moich, że ja zamiast cię wypędzić, mówię do ciebie: Zostań, La Molu, ponieważ cię kocham, mój piękny szlachcicu: czy słyszysz? kocham cię! Tak, tak jest, powtarzam ci, że zabiłby cię!
— Wielki Boże!... — zawołał La Mole, cofając się wstecz, i z przestrachem patrząc na Małgorzatę — czy podobna!
— Mój przyjacielu, w naszych czasach i na tym dworze wszystko jest podobnem. Teraz jedno słówko: De Mouy, w twoim płaszczu i w twojem piórze, przychodził do Luwru wcale nie do mnie, lecz do pana d’Alençon. Ja zaś wcale o tem nie wiedząc, wzięłam go za ciebie, przyprowadziłam go tutaj, co większa, przemówiłam do niego, sądząc że to ty jesteś. Posiada więc naszą tajemnicę, La Molu, a więc trzeba go oszczędzać.
— Raczej zabić — zawołał La Mole — podług mnie, byłoby to krócej i pewniej.
— Podług mnie zaś, kochany przyjacielu — powiedziała królowa — lepiej go nie zabijać; wyznam ci wszystko, jego życie nietylko jest dla nas korzystnem, lecz nawet niezbędnem. Wysłuchaj mnie, a nim odpowiesz, zważ dobrze każde swoje słowo: La Molu, czy kochasz mnie do tego stopnia, iż będziesz zadowolonym, jeżeli zostanę królową prawdziwego królestwa?
— A! pani — zawołał La Mole — kocham cię tak, iż ci życzę wszystkiego, czego tylko sama sobie życzyć możesz, chociażby nawet to twoje życzenie, uczyniło mnie nieszczęśliwym na całe życie.
— A chcesz pomódz mi w wykonaniu tego życzenia, które cię może uczynić jeszcze szczęśliwszym?
— A! pani, utracę cię — zawołał La Mole, zakrywając twarz rękoma.
— Nie, przeciwnie; tylko zamiast być moim pierwszym sługą, będziesz moim pierwszym poddanym. Otóż i wszystko.
— Precz rachuby... na bok chęci wywyższenia się, pani... nie poniżaj mego uczucia, które ku tobie żywię... tylko zupełnego oddania ci się, tylko tyle i nic więcej nie wymagaj!
— Szlachetne serce — powiedziała Małgorzata.
— Tak, dobrze, przyjmuję twoje przywiązanie, i będę je umiała cenić.
I królowa podała mu swe ręce, które La Mole uścisnął w swoich.
— Zgadzasz się więc?... — zapytała Małgorzata.
— Zgadzam!... — odpowiedział La Mole. — Tak, Małgorzato, teraz dopiero zaczynam pojmować ten piekielny plan, o którym nasi hugonoci szeptali pomiędzy sobą przed nocą świętego Bartłomieja. Do wykonania to tego planu, byłem również jak inni znakomitsi odemnie, wezwany do Paryża. Chcesz, ażeby urojone królestwo Nawarry zamieniło się na rzeczywiste: tego także żąda król Henryk.
De Mouy jest z wami w spisku, nieprawdaż? Lecz książę d’Alençon, jakież on w tym spisku ma znaczenie? Gdzież dla niego jest tron? Nie widzę go. Chyba, że książę d’Alençon do tego stopnia jest twoim... przyjacielem, że bez korzyści dla siebie, dopomaga ci w wypełnieniu twoich zamiarów, i nie żąda niczego w zamian za niebezpieczeństwo, na jakie się naraża?
— Książę, mój przyjacielu, przystąpił do spisku wyłącznie dla swoich celów. Pozwólmy mu uwikłać się: jego życie odpowiada za nasze.
— Lecz ja, służąc u niego, czyż mogę go zdradzić?
— Zdradzić? I w czemżeż go zdradzisz? Czyż on ci się z czem zwierzył? Czy to nie on zdradził cię, dając de Mouy’owi twój płaszcz i twój kapelusz, ażeby tem łatwiej mógł się do niego dostawać? Jesteś u niego w służbie, mówisz... Lecz czyż nie służyłeś wprzód mnie, aniżeli jemu, mój dzielny szlachcicu? Czyż dał ci dowody swej przyjaźni tak silne, jak ja dałam ci dowody mej miłości?
La Mole powstał blady i jak gdyby rażony gromem.
— Coconnas miał słuszność — pomyślał sobie. — Intryga zaczyna mnie wikłać w swe sieci. Ona mnie zgubi.
— No i jakże?... — zapytała Małgorzata.
— Oto moja odpowiedź!... — zawołał La Mole. — Powiadają, a ja słyszałem o tem na drugim krańcu Francyi, gdzie twoje sławne imię i piękność niezwyczajna, owładnęły mojem sercem, i wlały weń jakąś żądzę nieznaną; mówią więc, że już nieraz kochałeś, że twoja miłość była zawsze fatalną dla przedmiotu tej miłości, i że wszystkie ofiary twej miłości, pochłonęła śmierć, naturalnie, zazdroszcząc ich losowi... Nie przerywaj mi, Małgorzato! powiadają, także, że przechowujesz serca tych wiernych przyjaciół w złotych puszeczkach[2] i że czasami, ta smutne szczątki obdarzasz tkliwem spojrzeniem.
Wzdychasz, królowo, twoje oczy rzucają błędne spojrzenia, nieprawdaż? Niechże ja będę najukochańszym i najulubieńszym ze wszystkich twoich kochanków.
Tamtym przeszyłaś serca, następnie zachowujesz te serca; dla mnie, uczynisz więcej, zachowasz moją głowę... Tak jest!
Małgorzato, przysięgnij mi przed tem wyobrażeniem Boga, który mi zachował życie, przysięgnij mi, że jeżeli umrę dla ciebie, jak to mi mówi przeczucie, przysięgnij, że zachowasz moją głowę, którą kat oddzieli od tułowia, i że niekiedy obdarzysz ją choć jednem spojrzeniem; przysięgnij, Małgorzato, a obietnica taka uczyni mnie dla mej królowej w potrzebie, niemym, podłym, zdrajcą, jednem słowem wszystkiem, lecz zupełnie ci oddanym i takim, jakim winien być twój kochanek i twój spiskowy.
— O, co za posępne myśli! — zawołała Małgorzata.
— Przysięgnij więc...
— Przysięgnąć?
— Tak jest, przy sięgnij na ten srebrny krucyfiks.
— Dobrze — powiedziała Małgorzata. — Przysięgam ci na ten krzyż, że gdyby twoje smutne przeczucia ziściły się, czego broń Boże! będziesz ciągle przy mnie żywy lub umarły, dopóki tylko ja sama nie umrę; i gdybym cię nie mogła uratować z niebezpieczeństwa, w które się rzucasz dla mnie samej, obiecuję ci wypełnić to ostatnie twoje życzenie, którego wymagasz i na które zasługujesz.
— Jeszcze jedno słówko, Małgorzato. Teraz mogę umrzeć, bo jestem już ubezpieczony na przypadek śmierci; lecz jeżelibym nie zginął, a nasz plan udał się? Król Nawarry może zostać królem, ty możesz zostać królową; w takim razie król weźmie cię ze sobą, obietnica dana mi przez ciebie, upadnie, a wtedy ja pozostanę dla ciebie obcym. Małgorzato, kochana Małgorzato! Jedno twoje słówko zaspokoiło mnie na przypadek mej śmierci; wyrzecz jeszcze jedno słowo, któreby mnie zaspokoiło na przypadek, gdybym pozostał przy życiu.
— O!... nie obawiaj się niczego — zawołała Małgorzata, wyciągając rękę ku krucyfiksowi — jeżeli wyjadę, udasz się za mną. gdyby zaś król sprzeciwiał się temu, w takim razie, ja nie wyjadę.
— Lecz czy ośmielisz mu się sprzeciwiać?
— Nie znasz dobrze Henryka, mój ty zakochany Hyacyncie — powiedziała Małgorzata. — Henryk o niczem teraz nie myśli, tylko o tronie, i ażeby go osiągnąć, gotów wszystko poświęcić, co tylko posiada. Do widzenia.
Od tego wieczora, La Mole przestał być kochankiem pospolitym, i mógł wysoko nosić głowę, której była obiecaną tak piękna przyszłość.
Jednakże, nieraz głowa opadała mu na piersi, twarz bladła, i ponure myśli marszczyły brwi człowieka, dawniej tak wesołego, a teraz tak szczęśliwego.


Rozdział VI.
RĘKA BOGA.

Henryk odchodząc od pani de Sauve, powiedział jej:
— Karolino, połóż się do łóżka. Udawaj, że jesteś bardzo słabą, i nic przyjmuj jutro nikogo.
Karolina była zupełnie posłuszną, nie usiłując odgadnąć powodów, jakie mogły króla zmusić, do dania jej podobnego zalecenia.
Zresztą, już się przyzwyczaiła do tych ekscentryczności, jakby dzisiaj powiedziano, a do tych fantazyj, jak mówiono wówczas, Prócz tego, pani de Sauve wiedziała, że Henryk w swem sercu zamyka niektóre tajemnice, których nikomu nie powierza; że w jego umyśle rodzą się plany, które obawia się wydać przez sen.
Była więc posłuszną wszystkim jego żądaniom, będąc przekonaną, że wszystkie jego chociażby najdziwaczniejsze polecenia, mają cel jakiś.
Jeszcze więc tegoż samego wieczora, zaczęła się użalać przed Dariolą na ociężałość głowy i zaćmienie w oczach. Były to symptomaty, na które Henryk kazał się jej uskarżać.
Nazajutrz rano udała, że chce wstać, lecz zaledwie wsparła małą nóżkę na posadzce, natychmiast upadła napowrót na łóżko, narzekając na niewymowne boleści.
Słabość ta, o której już Henryk napomknął księciu d’Alençon, była pierwszą nowiną, jaką przyniesiono Katarzynie, zajętej toaletą; kiedy bowiem królowa-matka zapytała, dla czego Sauve nie była obecną przy jej wstawaniu:
— Jest słaba — odpowiedziała księżna de Lorraine, stojąca obok Katarzyny.
— Słaba — powtórzyła Katarzyna, a żaden muskuł na twarzy nie wskazał, ile ją ta odpowiedź obeszła.
— Zapewne choruje na lenistwo.
— Nie, pani — odrzekła księżna — pani de Sauve doznaje zawrotu w głowie, i wskutek osłabienia nie może chodzić.
Katarzyna nic nie odpowiedziała, lecz ażeby lepiej ukryć radość, odwróciła się ku oknu, i zobaczyła Henryka, który tylko co skończył mówić z de Mouyem; powstała, ażeby go lepiej widzieć, i dręczona sumieniem, które zawsze się odzywa nawet w człowieku pobratanym ze zbrodnią, zapytała swego kapitana:
— Nie wiem, czy mi się zdaje, że mój syn Henryk jest dzisiaj bledszy niż zwykle?
Uwaga ta była zupełnie bezzasadną; Henryk był niespokojny, lecz był zdrów zupełnie.
Powoli, wszyscy obecni przy toalecie królowej-matki rozeszli się, tylko pozostało trzech lub czterech dworzan, bardziej poufałych.
Niecierpliwa Katarzyna rozkazała im odejść chcąc pozostać sama.
Skoro już ostatni dworzanin wyszedł, Katarzyna zamknęła drzwi, a zbliżywszy się do ukrytej szafy, znajdującej się w murze, i przycisnąwszy drzwi, ukryte w boazeryi, dostała książkę, której zniszczone karty przekonywały o częstem jej użyciu.
Katarzyna położyła książkę na stole, otworzyła ją i wsparła głowę na ręku.
— Właśnie to samo — cicho czytała królowa — ból głowy, ogólne osłabienie, zapalenie oczu, nabrzmienie podniebienia. Dotychczas mówiono mi tylko o bólu głowy i o ogólnem osłabieniu... spodziewać się należy, że dalsze symptomaty nie każą na siebie czekać.
Następnie dodała:
— Potem zapalenie przechodzi w gardło, schodzi do żołądka, otacza serce jak gdyby płatami ognia, zapala mózg i rozsadza głowę.
Katarzyna przeczytała powyższy ustęp raz drugi, i zaczęła czytać dalej, coraz ciszej:
— Febra, sześć godzin; zapalenie trawiące dwanaście godzin; gangrena, dwanaście godzin; agonia (konwulsye przy śmierci) sześć godzin; na wszystko więc, trzydzieści sześć godzin.
— Teraz, przypuśćmy, że palenie działa wolniej aniżeli pochłanianie; weźmy więc zamiast trzydziestu sześciu godzin, czterdzieści, nawet czterdzieści osin! tak! czterdzieści ośm godzin powinno być dosyć. Lecz on, Henryk, dlaczegóż on jest jeszcze na nogach? To rzecz dziwna. Może być, że jest silniej zbudowany.
Katarzyna z niecierpliwością czekała godziny obiadowej.
Henryk codziennie zasiadał u stołu królewskiego.
I tego dnia przyszedł również na obiad do króla, uskarżał się na ból głowy, nic nie jadł i natychmiast po obiedzie wyszedł, mówiąc, że w nocy prawie nie zmrużył oczu, i że czuje potrzebę spoczynku.
Katarzyna przysłuchiwała się odgłosom chwiejnych kroków Henryka, i kazała go śledzić.
Wkrótce jej doniesiono, że król Nawarry poszedł do pani de Sauve.
— Henryk — mówiła królowa sama do siebie — idzie naprzeciw śmierci, której niechcący uniknął.
Nazajutrz Henryk nie wychodził wcale ze swego pokoju, i nie przyszedł do króla na obiad.
Mówiono, że pani de Sauve ma się coraz gorzej, a pogłoska o słabości Henryka rozgłaszana przez Katarzynę, lotem błyskawicy rozniosła się w Luwrze, jak jedno z tych przeczuć, z których nikt nie stara się sobie zdać sprawy.
Katarzyna tryumfowała, jeszcze poprzedzającego ranka, wysłała Ambrożego Paré do Saint-Germain, ażeby dał pomoc pewnemu słabemu dworzaninowi.
Do pani de Sauve przyzwanoby więc jednego z jej stronników, któryby nic nie mówił, jak tylko to, co mu każą powiedzieć.
Chociażby nawet przypadkiem wmieszał się do ich leczenia jaki inny doktór, i gdyby jaka pogłoska o otruciu zatrwożyła dwór, na którym już nieraz podobne pogłoski krążyły, Katarzyna wiele liczyła na zazdrość Małgorzaty.
Potrzeba wiedzieć, że Katarzyna bardzo wiele i bardzo głośno mówiła o tej zazdrości, objawiającej się w wielu przypadkach, pomiędzy innemi, na przechadzce do cudownej tarniny, gdzie w obec wielu osób, powiedziała do córki:
— Jesteś bardzo zazdrosną, Małgorzato?
Katarzyna co chwila oczekiwała, rychło drzwi otworzą się, i służący blady i pomieszany wpadnie, wołając:
— Wasza królewska mość! Król Nawarry kona, a pani de Sauve już skonała.
Wybiła czwarta godzina po południu.
Katarzyna rozdawała w swojej ptaszarni kawałki biszkoptów rzadkim ptakom, które zwykle sama karmiła.
Jej twarz, jak zawsze, była, zimna, a raczej ponura; lecz za najmniejszym szmerem, serce biło jej gwałtownie.
Nagle drzwi otworzyły się.
— Pani — powiedział kapitan straży — król Nawarry...
— Zasłabł? — przerwała szybko Katarzyna.
— Nie, dzięki Bogu, nie, pani! Jego królewska mość, zdaje się, że jest zupełnie zdrów.
— Więc cóż?
— Król Nawarry przyszedł do Waszej królewskiej mości.
— Czegóż chce.
— Przyniósł dla Waszej królewskiej mości małpkę rzadkiego gatunku.
W tej chwili wszedł Henryk trzymając w jednej ręce koszyczek, a drugą głaszcząc małą „ouistiti”, śpiącą w koszyczku.
Henryk, wchodząc, uśmiechał się, i zdawało się, że wyłącznie jest zajęty maleńkiem zwierzątkiem; pomimo to jednak, jednym rzutem oka objął wszystko dokoła.
Katarzyna była bladą, lecz zbladła jeszcze bardziej, skoro spostrzegła na policzkach młodego człowieka rumieńce, znamionujące zdrowie.
Królowa-matka osłupiała.
Machinalnie przyjęła podarunek Henryka, zmieszała się, powiedziała jakiś komplement o jego pięknym wyglądzie i dodała:
— Tembardziej jestem zadowoloną, iż cię widzę zdrowym, bo słyszałam, że byłeś cokolwiek słaby: tak, prawda, zdaje mi się, że sam uskarżałeś się przedemną na zdrowie; lecz teraz rozumiem — mówiła dalej Katarzyna, starając się uśmiechać — był to tylko wybieg, ażeby się wydostać na wolność.
— W samej rzeczy, byłem bardzo słaby — odpowiedział Henryk — lecz lekarstwo, używane przez naszych górali, które mi dała nieboszczka matka, zniszczyło chorobę.
— Dasz mi tę receptę, nieprawdaż, Henryku? — zapytała Katarzyna, tym razem uśmiechając się prawdziwie, lecz ze źle ukrytą ironią.
— Zapewne jakieś lekarstwo przeciwko truciźnie — powiedziała Katarzyna sama do siebie — zobaczymy. Bezwątpienia, słabość pani de Sauve wzbudziła w nim podejrzenia. W samej rzeczy! możnaby sądzić, że ręka Boga rozciąga się nad tym człowiekiem.
Katarzyna z niecierpliwością czekała nocy.
Pani de Sauve nie pokazywała się.
Podczas gry, królowa-matka wypytując o nowiny, dowiedziała się, że Karolina coraz bardziej cierpi.
Cały wieczór była zaniepokojoną, i wszyscy ze strachem zapytywali nawzajem, coby za ponure myśli mogły zalegać to czoło zwykle bez zmarszczek.
Wszyscy odeszli.
Katarzyna rozebrawszy się, udała się na spoczynek; lecz wkrótce, skoro już wszyscy w Luwrze byli pogrążeni w głębokim śnie, wstała, wdziała długą czarną suknię, wzięła lampę, wyszukała klucza odedrzwi prowadzących do pani de Sauve, i udała się do swej honorowej damy.
Katarzyna ostrożnie otworzyła drzwi, przeszła przedpokój, weszła do pokoju, postawiła lampę na stole, ponieważ przy chorej paliła się lampka, i jak cień wślizgnęła się do sypialni.
Dariola spała w ogromnym fotelu, obok łóżka swej pani.
Łóżko było zupełnie zasłonięte kotarą.
Oddech młodej kobiety był tak lekki, iż Katarzyna przez chwilę myślała, że Karolina już nie oddycha.
Nakoniec usłyszała lekkie westchnienie, i ze złośliwą radością odrzuciła kotarę, ażeby się prze, konać naocznie o skutkach strasznej trucizny. Drżała, spodziewając się zobaczyć siną bladość lub purpurowy rumieniec zabijającej febry, na licu konającej; lecz zamiast tego wszystkiego, przekonała się, że pani de Sauve śpi jak najspokojniej; jej oczy ocienione jasnemi powiekami, były zmrużone; różowe usteczka na pół otwarte, główka z wdziękiem oparta na pięknie utoczonem ramieniu, gdy tymczasem drugie świeże i połyskliwe, chowało się pod karmazynową adamaszkową kołdrą.
Bezwątpienia, jakiś przyjemny sen wywoływał na jej ustach uśmiech i rumieńcem wcale nie chorobliwym, krasił jej lica.
Katarzyna nie mogła powstrzymać wykrzyku zadziwienia, który na chwilę obudził Diarolę.
Królowa-matka rzuciła się za kotarę łóżka.
Dariola otworzyła oczy, ociężałe od snu, lecz nie zdając sobie sprawy, coby mogło być przyczyną jej przebudzenia, opuściła powieki i powtórnie zasnęła.
Wtedy Katarzyna wyszła z po za firanek, i śledząc wzrokiem inne części pokoju, spostrzegła na małym stoliczku butelkę hiszpańskiego wina, owoce, pasztety i dwie szklanki; Henryk więc wieczerzał u baronowej, zdrowej również jak i on.
Następnie Katarzyna zbliżywszy się do toalety, wzięła srebrny słoiczek w dwóch trzecich częściach napełniony pomadą.
Był to ten sam słoiczek, a przynajmniej zupełnie podobny do tego, który posłała Karolinie.
Katarzyna wzięła na koniuszczek złotej igły kulkę pomady wielkości perły, powróciła do siebie, i dała ją do zjedzenia malej małpce, którą jej tego wieczoru podarował Henryk.
Zwierzątko, znęcone aromatycznym zapachem, chciwie połknęło pomadę, i zwinąwszy się w kłębek w swoim koszyczku, zasnęło.
Katarzyna czekała kwadrans.
— Od połowy dozy, jaką dałam tej małpce, mój piesek Brunot zdechł w jednej minucie. Oszukano mnie!.. Oh!.. czy to czasem nie ten René?.. René!.. Nie, to niepodobna. Zawsze więc ten Henryk, o losie fatalny! Tak, to jest bardzo jasnem, Henryk musi panować i dlatego to nie może zginąć... Lecz być może, że trucizna nie działa na niego; zobaczmy więc, co powie żelazo.
Katarzyna udała się na spoczynek, piastując w swej głowie nową myśl, która jeszcze przed rankiem musiała się zamienić w systematyczny plan, albowiem, raniuteńko, zawołała swego kapitana straży, i wręczyła mu list, który miano oddać do własnych rąk tego, do którego był adresowany. Adres zaś listu był następujący:

„Do pana Louviers de Maurevel, kapitana bombardyerów królewskich.
Ulica Cerisaie, obok Arsenału.”

Rozdział VII.
LIST Z RZYMU.

Kilka dni upłynęło od wypadków, któreśmy opowiedzieli, kiedy pewnego rana, lektyka, otoczona mnóstwem szlachty w barwie księcia Gwizyusza, przybyła do Luwru; królowej Nawarry doniesiono, iż księżna de Nevers, chce jej złożyć swoje uszanowanie.
U Małgorzaty była właśnie z odwiedzinami pani de Sauve.
Piękna baronowa raz pierwszy wyszła po swojej udanej słabości.
Wiedząc bowiem, że królowa nieraz objawiała dla niej współczucie swemu mężowi, w skutek słabości, o której przez cały tydzień tyle mówiono na dworze, przyszła Małgorzacie podziękować.
Małgorzata winszowała baronowej, iż szczęśliwie uniknęła tak dziwnej choroby, której całą wagę, ona, jako księżna krwi francuzka, pojmowała.
— Spodziewam się, że się pokażesz na wielkiem polowaniu, już raz odłożonem, a które nieodwołalnie jest naznaczone na jutro, powiedziała Małgorzata. — Jak na zimę, czas jest prześliczny. Słońce już zaczyna dogrzewać, i wszyscy strzelcy upewniają, że dzień jutrzejszy będzie jednym z najpomyślniejszych.
— Lecz, pani — rzekła baronowa — nie wiem, czy będę mogła być.
— E!... — odparła Małgorzata — zrób to; jak wiesz, jestem bardzo odważną, dlatego też pozwalam memu mężowi rozporządzać maleńkim i spokojnym Bearneńskim konikiem, dla mnie przeznaczonym. Weź go, przyda ci się, gdyż nosi wybornie. Czyż nic o nim nie słyszałaś?..
— I owszem, słyszałam; nie wiedziałam jednak, że ten mały konik jest przeznaczony dla Waszej królewskiej mości; teraz, wiedząc o tem, nie mogę go przyjąć.
— Czy duma nie pozwala ci tego uczynić, baronowo?
— Nie, pani; przeciwnie, uszanowanie.
— Z tem wszystkiem, będziesz.
— Dziękuję waszej królewskiej mości za cześć mi wyświadczoną. Będę, skoro tak rozkazujesz.
W tej chwili doniesiono królowej o przybyciu księżnej de Nevers.
Usłyszawszy to nazwisko, Małgorzata uczyniła poruszenie radości; baronowa spostrzegła ten ruch, a spodziewając się, że dwie przyjaciółki chciałyby pomówić sam na sam, wstała, zamierzając odejść.
— A więc do jutra — powiedziała Małgorzata.
— Tak jest, pani, do jutra.
— Ale, ale — dorzuciła królowa, wyciągając ku Karolinie rękę — wiesz, baronowo, że przy świadkach nienawidzę cię, jestem bardzo zazdrosną.
— A kiedy jesteśmy same? — zapytała pani de Sauve.
— O! kiedy jesteśmy same, nietylko ci przebaczam, Mecz nawet jestem ci wdzięczną.
— Pozwól mi więc, Wasza królewska mość...
Małgorzata wyciągnęła swą rękę, którą baronowa ucałowała, a oddawszy królowej głęboki ukłon, wyszła.
Podczas, kiedy baronowa z lekkością sarny przebiegała schody, pani de Nevers wymieniła z królową kilka ceremonialnych ukłonów; towarzysząca jej szlachta oddaliła się.
— Gillonno! — zawołała Małgorzata, skoro drzwi za ostatnim z nich zamknęły się — uważaj żeby nikt nam nie przeszkodził.
— Tak — powiedziała księżna — potrzebujemy pomówić o rzeczach bardzo ważnych.
I wziąwszy krzesło, bez proszenia usiadła, będąc pewną, iż nikt nie przeszkodzi tej zażyłości, w jakiej zostawała z królową Nawarry.
— No i cóż? — zapytała Małgorzata z uśmiechem — cóż porabia nasz wielki niszczyciel rodu ludzkiego?
— Kochana królowo — powiedziała księżna — przysięgam ci, że on jest jakąś mitologiczną figurą. Jego dowcip jest nieporównany i niewyczerpany. Czasami powie coś tak dowcipnego, iż nawet zmusiłby do śmiechu człowieka leżącego na marach. Zresztą, jestto największy bezbożnik, jaki tylko kiedykolwiek istniał w ludzkiem ciele katolika. Przepadam za nim; a ty cóż robisz ze swoim Apollinem?
— Niestety! — zawołała Małgorzata, wzdychając.
— A! a! co za niestety! przestraszasz mnie, królowo; czyżby grzeczny La Mole miał być zbyt poważnym i sentymentalnym? W takim razie byłby w zupełnem przeciwieństwie z moim kochanym Annibalem.
— Nie, nie, ma on chwile wesołości — powiedziała Małgorzata — lecz to, niestety! odnosi się do mnie.
— Jakto? cóż mam ztąd wnosić?
— Masz wnosić to, że się obawiam, iżbym się w nim nie rozkochała.
— Czy nie żartujesz?
— Małgorzata daje ci swoje słowo.
— O! tem lepiej! — zawołała Henrieta. — Nie wiesz więc, jak jest przyjemnie, moja kochana i uczona królowo, zmordowawszy swój umysł, poigrać z czyjemś sercem. A! Małgorzato, przeczuwam, że doskonale przepędzimy ten rok.
— Tak myślisz? — odpowiedziała królowa — a zaś przeciwnie, nie wiem, czem się to dzieje, lecz zdaje mi się, że wszystko, na co spojrzę, pokrywa się czarną krepą. Cała ta polityka strasznie mnie zajmuje... Ale, ale, dowiedz się też, czy twój Annibal jest rzeczywiście tak przywiązany do mego brata, jak się zdaje. Wywiedz się o tem, jestto bardzo ważna okoliczność.
— Co, on, przywiązany do kogo lub do czego? Z tego wszystkiego widzę, że go nie znasz tak dobrze, jak ja. Jeżeli on do czego się przywiąże, to tylko w celu zaspokojenia swej dumy, dla niczego więcej. A twój brat, czyż jest człowiekiem, zdolnym do świadczenia jakich łask? zresztą dobrze; przypuśćmy, że jest przywiązany do twego brata, lecz ten brat, chociaż jest synem Francyi, niech mu nic nie obiecuje, bo gdyby nie dotrzymał słowa, biada mu!
— Czy tak jest w istocie?
— Tak jest, Małgorzato, bywają chwile w których ten ugłaskany przeżeranie tygrys, nawet mnie samą przestrasza. Jednego dnia powiedziałam doń: „Annibalu, strzeż się, nie oszukuj mnie; bo jeżeli mnie oszukasz....” I przy tych słowach utopiłam w nim spojrzenie mych oczu koloru szmaragdów.
— No, i cóż ci odpowiedział?
— Myślałam, że mi odpowie: „Ja miałbym cię oszukać! nie, nigdy!” lub coś podobnego.. Tymczasem wiesz, co mi odpowiedział?
— Nie wiem.
— A więc, osądź sama; odpowiedział mi: „Jeżeli mnie oszukujesz, chociaż jesteś księżną, strzeż się, bo...” I mówiąc to, pogroził mi nie tylko spojrzeniem, lecz palcem suchym i skrzywionym, uzbrojonym w ogromny paznokieć, którym mi wytrząsał pod samym nosem. W tej chwili był tak straszny, iż przyznaję ci się, żem zadrżała, a wiesz, że jestem odważną.
— I on tobie, tobie, Henrieto, ośmielił się pogrozić?
— E! na szatana! Wszakżeż ja mu także groziłam. Dobrze wreszcie zważywszy, miał słuszność. Widzisz więc, iż on przywiązuje się tylko do pewnych granic, a raczej do nieznanych granic.
— Zobaczymy — powiedziała zamyślona Małgorzata — pomówię z hrabią de La Mole. Czy nie masz mi nic więcej do powiedzenia?
— I owszem, mam ci do udzielenia bardzo ważną wiadomość i właśnie po to do ciebie przybyłam. Lecz ty zaczęłaś mówić o rzeczach jeszcze ważniejszych, więc zapomniałam, co ci miałam powiedzieć. Odebrałam list...
— Z Rzymu?
— Tak jest, przez kuryera mego męża.
— Zapewne przywiózł wiadomości o Polsce?
— Tak jest; sprawy polskie idą doskonale i niezawodnie za kilkanaście dni uwolnisz się od swego brata Andegaweńskiego.
— A więc papież zatwierdził wybór Polaków?
— Tak jest.
— I nie mówiłaś mi o tem odrazu!... — zawołała Małgorzata. — Opowiedz że mi szczegóły.
— Na honor, nie znam żadnych szczegółów; powiedziałam ci już wszystko. Zresztą, zaczekaj, dam ci list pana de Nevers. Otóż jest. E! nie, nie, to wiersze Annibala, wiersze straszliwe, Małgorzato; lecz cóż robić, kiedy lepszych pisać nie umie. Czekaj, czekaj, tym razem już go mam. Ale nie, to jeszcze nie ten list, jest to bilecik, który oddaj La Molowi, niech go wręczy panu de Coconnas. A! nakoniec, oto jest rzeczony list.
I pani de Nevers podała list królowej Nawarry.
Małgorzata szybko go otworzyła i przebiegła wzrokiem; lecz list w rzeczy samej nie zawierał w sobie nic więcej, jak tylko to, co już słyszała z własnych ust księżnej.
— Jakimżeź sposobem otrzymałaś ten list?... — zapytała królowa.
— Przez kuryera mego męża, który mu wydał rozkaz, ażeby za nim przybędzie do Luwru, wstąpił do pałacu Gwizyuszów, i wręczył mi list wprzódy aniżeli królowi. Wiedziałam, jak wielką wagę przywiązujesz do tych wiadomości, prosiłam więc pana de Nevers, ażeby tak rozporządził, jak to właśnie zostało wykonanem. Widzisz więc, iż mój mąż jest mi posłusznym, nie tak jak to straszydło Coconnas.
Teraz nikt nie zna tej wiadomości oprócz mnie, ciebie i króla, a może zna ją i człowiek, który pędził za kuryerem mego męża...
— Jaki człowiek?
— A! okropna służba! Wystaw sobie, że ten kuryer przybył zakurzony, zmordowany, zbity; pędził siedm dni, dzień i noc, nie zatrzymując się ani na chwilkę.
— Lecz cóż to za człowiek, o którym mówiłaś?
— Miej cierpliwość. Otóż za naszym kuryerem ciągle pędził jakiś człowiek ponurej powierzchowności, zmieniał tam konie gdzie i on, i nie odstępował go ani na chwilę przez całe dwieście mil; biedny nasz kuryer tylko czekał, rychło kula pistoletowa przewierci mu plecy. Obydwaj przybyli razem do rogatek Saint-Marcel, obydwaj w najtęższym galopie wpadli na ulicę Mouffetard i razem skręcili do Cité. Lecz przed mostem Notre-Dame, kuryer mego męża popędził na prawo, gdy tymczasem drugi skręcił na lewo i przez plac Chatelet i bulwarki, jak wicher sunął ku Luwrowi.
— Dziękuję ci, kochana Henrieto, dziękuję ci!... zawołała Małgorzata. — Miałaś słuszność, iż wypadki te są bardzo ważne. Lecz do kogóż pędził ten drugi kuryer? Muszę to wykryć. Teraz zostaw mnie samą. Dzisiaj wieczorem zobaczemy się na ulicy Tizon, nieprawdaż? jutro na polowaniu. Ale, ale, nie zapomnij wsiąść na jakiego burzliwego konia, któryby cię uniósł; odłączywszy się, będziemy mogły swobodnie pomówić. Dzisiaj wieczorem powiem ci, czegoby warto dowiedzieć się od twego Coconnasa.
— A nie zapomnij też o moim liście — powiedziała księżna de Nevers, uśmiechając się.
— O bądź spokojną, nie zapomnę; odbierze go, kiedy będzie czas ku temu.
Pani de Nevers wyszła.
Małgorzata natychmiast posłała po Henryka, który też wkrótce przybiegł; królowa wręczyła mu list księcia de Nevers.
— O! o!... — zawołał Henryk.
Małgorzata opowiedziała mu historyę o dwóch kuryerach.
— Widziałem, jak kuryer wszedł do Luwru — rzekł Henryk.
— Zapewne udał się do królowej-matki?
— O nie, jestem tego pewny; na wszelki przypadek, stanąłem w korytarzu, lecz nikt około mnie nie przechodził.
— A więc — powiedziała Małgorzata, patrząc w oczy mężowi — niezawodnie do...
— Do twego brata, księcia d’Alençon, nie prawdaż? — zapytał Henryk.
— Tak jest, lecz jakby się o tem można przekonać?
— Czyby nie można — powiedział Henryk na pozór obojętnie — posłać po którego z jego dworzan, i dowiedzieć się...
— Masz słuszność, Najjaśniejszy panie — odparła Małgorzata, uradowana projektem męża — poszłę po pana de La Mole.... Gillonno!... Gillonno!...
Powiernica weszła.
— Chciałabym w tej chwili pomówić z panem de La Mole. Wynajdź go i przyprowadź do mnie.
Gillonna wyszła.
Henryk usiadł przed stołem, na którym leżała jakaś niemiecka książka, ze sztychami Alberta Dürera i z taką pilnością zaczął ją oglądać, iż zdawało się, że nie słyszał kiedy La Mole wszedł; nawet nie podniósł głowy.
Ze swej strony, młody człowiek, spostrzegłszy w pokoju Małgorzaty króla, zatrzymał się na progu, oniemiały z zadziwienia i pobladły z niespokojności.
Małgorzata zbliżyła się ku niemu.
— Panie de La Mole — zapytała — czy nie mógłbyś mi powiedzieć, kto dzisiaj jest na służbie u pana d’Alençon?
— Coconnas, Najjaśniejsza pani — odpowiedział La Mole.
— Dowiedz się pan od niego, czy nie wprowadzał czasem do swego pana, człowieka pokrytego kurzem, i na którym było widać ślady długiej drogi.
— A! Najjaśniejsza pani, obawiam się, ażeby mi nic nie odpowiedział; od kilku bowiem dni, został bardzo milczący.
— Czy być może?... Lecz w zamian za ten liścik, spodziewam się, że będziesz pan mógł dowiedzieć się czegoś.
— List od księżnej! Daj mi go Najjaśniejsza pani, daj — zawołał śpiesznie La Mole — za ten liścik dowiem się o wszystkiem.
I wybiegł.
— Jutro, dowiemy się, czy książę d’Alençon jest zawiadomiony o Polskich sprawach — powiedziała spokojnie Małgorzata, obróciwszy się do swego męża.
— Ten pan de La Mole, jest bardzo usłużny człowiek — uczynił uwagę Bearneńczyk, z właściwym tylko sobie uśmiechem — i... na mszę!.. ustalę jego przyszłość.


Rozdział VIII.
ODJAZD.

Nazajutrz bezpromienne słońce, jak to zwykle bywa w jesieni, weszło z po za pagórków otaczających Paryż.
Już od dwóch godzin, na podwórzach Luwru dawał się spostrzegać wielki ruch.
Wspaniały arabczyk, muskularny chociaż wysmukły, o jelenich nóżkach, na których się krzyżowały liczne żyły, uderzając kopytami, strzygąc uszyma, i parskając z nozdrzów ogniem, oczekiwał na podwórzu na Karola IX-go, który daleko więcej niecierpliwił się, jak jego koń, albowiem Katarzyna zatrzymała go w galeryi, ażeby, jak mówiła, pomówić z nim o ważnych rzeczach.
Oboje znajdowali się w galeryi oszklonej. Katarzyna była blada, zimna i obojętna, jak zwykle; przeciwnie, Karol IX-ty drżał, gryzł paznokcie i smagał pejczem swoje dwa ulubione psy, pokryte drucianemi kolczugami, ażeby dzik nie mógł ich kaleczyć cięciami swych kłów, i ażeby mogły bezkarnie napastować tego strasznego zwierza.
Na piersiach miały małe tarcze z herbem Francyi, naksztalt tych, jakie nosili paziowie, którzy nieraz zazdrościli tego przywileju, szczęśliwym psom, ulubieńcom.
— Karolu — powiedziała Katarzyna — tylko ty i ja wiemy o przybyciu Polskich posłów. Jednakowoż, Boże, przebacz mi! zdaje mi się, iż król Nawarry postępuje tak, jak gdyby o tem wiedział. Pomimo to, iż się wyrzekł protestantyzmu, czemu ja nigdy nie wierzyłam, jest jeszcze w stosunkach z hugonotami. Czy nie uważałeś, jak od kilku dni często wychodzi z domu? Teraz ma i pieniądze, których nigdy nie miał, kupuje konie, broń, a w dżdżyste dni, od rana do nocy ćwiczy się w fechtunku.
— Eh! mój Boże, matko — zawołał Karol IX-ty, zniecierpliwiony — czy czasem nie myślisz, iż ma zamiar zabić mnie, lub mego brata Andegaweńskiego? W takim razie, będzie musiał wziąć jeszcze kilka lekcyj, bo wczoraj przeciąłem mu floretem jedenaście dziurek od guzików u nowiuteńkiego kaftana. Co się zaś tycze mego brata Andegaweńskiego, to wiesz, że robi lepiej bronią aniżeli ja, a przynajmniej nie gorzej odemnie.
— Karolu, słuchaj — mówiła dalej Katarzyna nie traktuj tak lekko spraw, które ci przedstawia twoja matka. Posłowie wkrótce przybędą; zobaczysz, iż skoro tylko wjadą do Paryża, Henryk wszelkiemi środkami będzie się starał zwrócić na siebie ich uwagę. Henryk jest chytry? skryty; oprócz tego, żona, która mu pomaga, niewiem dla czego, będzie z nimi szczebiotać po grecku, po łacinie, po węgiersku i Bóg wie po jakiemu. O! mówię ci, Karolu, a wiesz, że się nigdy nie mylę, mówię ci, że tu gotuje się coś niedobrego.
W tej chwili zaczął bić zegar; Karol IX-ty przestał uważać na to co mówiła matka, ażeby liczyć uderzenia zegara.
— A! na mą duszę! — zawołał — już siódma godzina! godzina na jazdę, to będzie ósma; godzina na zebranie się i założenie polowania; nie zaczniemy więc wcześniej jak o dziewiątej. Matko, bałamucisz mi bardzo wiele drogiego czasu. Jedźmy. Risque-Tout... na me zbawienie! już czas, precz, łotrze!
I król z wielkim zamachem uderzył psa pejczem; biedne zwierzę niespodziewając się chłosty w zamian za przymilania, żałośnie zaskowyczało.
— Karolu, proszę cię, w imię Boga! wysłuchaj mnie, i nie powierzaj ślepemu losowi swej przyszłości i przyszłości Francyi. Zawsze mówisz, polowanie, polowanie, polowanie,... Wypełnij naprzód obowiązki króla, a jeszcze dosyć czasu pozostanie ci na polowanie.
— Prędzej, prędzej, moja matko — zawołał Karol, blednąc z niecierpliwości — wytłomacz się, gdyż tylko krew burzysz we mnie. W samej rzeczy, nigdy nie mogę cię zrozumieć...
I król nagle zatrzymawszy się, zaczął uderzać po bucie trzonkiem pejcza.
Katarzyna osądziła, iż sprzyjająca chwila nadeszła: trzeba więc było starać się, ażeby jej nie stracić.
— Mój synu — powiedziała królowa matka — zostałam zawiadomioną z pewnego źródła, że pan de Mouy powrócił do Paryża. Pan de Maurevel, który go zna dobrze, widział go. Do kogóż tutaj przybył, jeżeli nie do króla Nawarry? Zdaje się, że to jest dostatecznem, ażeby go uczynić bardziej podejrzanym, niż kiedykolwiek.
— Jak uważam, znowu jesteś przeciwko memu biednemu Henrykowi; chcesz, żebym go zabił, nieprawdaż?
— O! nie.
— Ażebym go wypędził? Lecz czyż nie możesz pojąć, iż na wygnaniu byłby niebezpieczniejszym aniżeli tutaj w Luwrze, pod naszemi oczyma, gdzie w najmniejszych postępkach możemy go śledzić?
— Lecz ja wcale nie chcę, żebyś go skazał na wygnanie.
— Czegóż zatem ostatecznie wymagasz?.. Mów prędko!
— Chcę, ażeby przez ciąg pobytu Polaków w Paryżu, zamknięto g o gdzie... naprzykał w Bastylli.
— Na honor, tego nigdy nie uczynię! — zawołał Karol. — Dzisiaj polujemy na dzika; Henryk jest jednym z lepszych strzelców. Bez niego, polowanie jest stracone. Na szatana! zdaje mi się, że tylko o tem matko myślisz, jakby mi się sprzeciwiać.
— E! mój synu, przecież nie mówię, żeby dzisiaj!... Posłowie nie przybędą prędzej, jak jutro lub pojutrze. Możemy go uwięzić po polowaniu! dzisiaj wieczorem..... dzisiaj w nocy....
— No, to rzecz inna. Dobrze, pomówimy o tem jeszcze później. Po polowaniu, zobaczemy. Do widzenia! Risque-Tout, do nogi. I ty także buntujesz się przeciwko mnie.

-Karolu! — powiedziała Katarzyna, zatrzymując go za rękę, i odważając się usłyszeć nowy wybuch króla, za to nowe zatrzymanie — jabym sądziła, żeby było najlepiej natychmiast napisać rozkaz uwięzienia, a wykonać go wieczorem lub nocą.
— Ja mam tedy szukać pargaminu, pisać rozkaz, chodzić po pieczęć, kiedy na mnie czeka polowanie; nie, ja czekać nie lubię. Na szatana! Już idę.
— Lecz nie, nie chcę cię zatrzymywać, przewidziałam wszystko; chodź do mnie.
Katarzyna, szybko, jakby miała najwięcej lat dwadzieścia, otworzyła drzwi prowadzące do jej gabinetu, i wskazała królowi kałamarz, pióro, pargamin, pieczęć i zapaloną woskową świecę.
Król wziął pargamin, i szybko przebiegł go oczyma:

„Rozkaz i t. d., i t. d., wzięcia pod straż i zaprowadzenia naszego brata Henryka, króla Nawarry, do Bastylli.
— Dobrze! — powiedział król, podpisując rozkaz. — A więc już rzecz skończona. Do widzenia, matko.

Karol, otoczony swemi psami, wybiegł z gabinetu, wesół, iż tak tanim kosztem uwolnił się od Katarzyny.
Na Karola IX czekano z niecierpliwością wszyscy wiedzieli, jak był akuratny w odjazdach na polowania, dziwili się więc, iż się opóźnia.
Dlatego też, skoro tylko wyszedł, myśliwi przywitali go wiwatem, dojeżdżacze trąbieniem w rogi, konie rżeniem, a psy ujadaniem. Krzyk ten, na blade policzki króla wywołał lekkie rumieńce. Karolowi mocniej zabiło serce — na chwilę odmłodniał i był szczęśliwym.
Król potrzebował dosyć czasu, ażeby przywitać całe świetne zgromadzenie; kiwnął głową księciu d’Alençon, ręką przesłał pocałunek siostrze Małgorzacie i otarł się o Henryka, udając iż go nie spostrzega.
Potem dosiadł konia rasy arabskiej, który zaczął stawać dęba. Lecz po trzech lub czterech skokach poczuł, z jakim jeźdźcem ma do czynienia, natychmiast się też ustatkował.
Rogi znowu się odezwały i król wyjechał z Luwru, otoczony orszakiem, składającym się z księcia d’Alençon, króla Nawarry, Małgorzaty, pani de Nevers, pani de Sauve, pana de Tavannes i innych znaczniejszych panów.
Naturalnie, że La Mole i Coconnas także znajdowali się w orszaku.
Księcia Andegaweńskiego nie było, ponieważ już od trzech miesięcy znajdował się przy oblężeniu Roszelli.
Podczas, kiedy Karol IX wsiadał na konia, Henryk zbliżył się do swojej żony, ażeby ją przywitać; ta, odpowiadając na jego grzeczności, szepnęła:
— Kuryer przybyły z Rzymu, wprowadzony był przez pana de Coconnas do księcia d’Alençon; w kwadrans później kuryer pana de Nevers przybył do króla.
— A więc on wie wszystko — rzekł Henryk.
— Musi wiedzieć — odpowiedziała Małgorzata — spójrz na niego, a zobaczysz, jak wewnętrzne zadowolenie wybija się na jego twarzy.
— Na biesa! rozumiem to dobrze — pomruknął bearneńczyk — dzisiaj poluje na trzy trony, francuski, polski i nawarski, a prócz tego i na dzika.
Henryk ukłonił się żonie, powrócił na swoje właściwe miejsce w orszaku i przywołał jednego ze swych sług, rodem bearneńczyka, którego dziadowie już od wieku służyli przodkom króla Nawarry i którego zwykle używał w prowadzeniu swoich miłostek.
— Orthon — powiedział doń — weź ten klucz i zanieś go kuzynowi pani de Sauve; wiesz, temu, co mieszka u swej kochanki, na rogu ulicy Quatre-Fils; powiedz mu, że jego kuzynka chce z nim pomówić dzisiaj wieczorem. Może wejść do mego pokoju, a jeżeli mnie nie zastanie, niech zaczeka; gdybym się zaś spóźnił, niech się położy na mojem łóżku.
— Czy mam czekać na odpowiedź, Najjaśniejszy panie?
— Nie, powiesz mi tylko, czyś go zastał. Klucz oddasz mu do jego własnych rąk, rozumiesz?
— Rozumiem, Najjaśniejszy panie.
— Zaczekaj, teraz jeszcze nie opuszczaj mnie, bądź ostrożnym! Zanim wyjedziemy z Paryża, zawołam cię, ażebyś mi co poprawił przy siodle; wtedy pozostaniesz w tyle, a wypełniwszy moje zlecenie, połączysz się z nami w Bondy.
Sługa ukłonił się i odjechał.
Orszak, przejechawszy ulicę Saint-Honoré, następnie Saint-Denis, znalazł się na przedmieściu; na ulicy Saint-Laurent koń króla Nawarry rozkiełznał się.
Orthon przybiegł i wszystko wykonał tak, jak poprzednio umówił się z Henrykiem, który podążał za orszakiem króla przez ulicę de Récollets, gdy tymczasem jego wierny sługa sunął ulicą Temple.
Kiedy Henryk dopędził króla, ten ostatni był bardzo zajęty rozmową z księciem d’Alençon: rozprawiali o wieku wytropionego zwierza i o jego legowisku, a Karol jakby nie widział, że Henryk pozostał za nimi w tyle, a przynajmniej udawał, iż tego nie widzi.
Lecz Małgorzata uważała na wszystko i wszystkich i zdawało się jej, iż wyczytuje w oczach brata niepokój, ile razy jego wzrok spotykał się ze spojrzeniem Henryka.
Pani de Nevers była bardzo wesołą, gdyż p. de Coconnas był tego dnia w dobrym humorze zabawiał wszystkie damy swojemi żartami...
Panu de La Mole już kilka razy udało się ucałować białą ze złotemi frendzlami szarfę Małgorzaty, co czynił z taką zręcznością, iż zaledwie trzech lub czterech dworzan zdołało to spostrzedz.
O kwadrans na dziewiątą orszak stanął w Bondy.
Pierwszem staraniem Karola IX-go było dowiedzieć się, czy dzik jest jeszcze w lesie.
Dojeżdżacz upewnił go, iż widział dzika w legowisku i ręczył za niego.
Zastawiono śniadanie.
Król, wypiwszy szklankę węgierskiego wina, zaprosił damy do stołu; sam zaś z niecierpliwością, udał się dla obejrzenia stanowiska i zobaczenia sfory; polecił, iżby nie rozsiodływano jego konia.
Podczas gdy król odbywał tę wycieczkę, przybył książę Gwizyusz.
Książę był uzbrojony od stóp do głowy, raczej na bitwę niż na polowanie; towarzyszyło mu ze dwudziestu lub trzydziestu dworzan, również uzbrojonych.
Książę Gwizyusz natychmiast wywiedział się, gdzie był król, udał się do niego i wkrótce powrócił z nim razem do towarzystwa.
Punkt o godzinie dziewiątej król dał sygnał, zadąwszy w róg, a wszyscy, dosiadłszy koni, udali się na umówione miejsce.
Podczas jazdy Henryk jeszcze raz znalazł sposobność zbliżenia się do żony.
— No i cóż, nie wiesz czego nowego? — zapytał.
— Nie: chyba tylko to, że brat Karol jakoś dziwnie na ciebie spogląda.
— I ja to samo już spostrzegłem — odpowiedział Henryk.
— Czy przedsięwziąłeś stosowne środki ostrożności?
— Mam na piersiach stalową kolczugę, za pasem wyborny nóż hiszpański, pśiczasty jak igła, ostry jak brzytwa, którym przebijam dublony.
— Niech cię Bóg ma w swojej opiece — szepnęła Małgorzata.
Dojeżdżacz, pełniący obowiązki przewodnika, dał znak, że już są w blizkości legowiska.


Rozdział IX.
MAUREVEL.

Gdy wesoła i o nic nie troszcząca się młodzież, w świetnym orszaku posuwała się drogą ku Bondy, Katarzyna, zwinąwszy kosztowny pargamin, podpisany przez króla Karola IX-go, rozkazała przywołać do swego gabinetu, człowieka, któremu przed kilku dniami poleciła wręczyć przez swego kapitana gwardyi list, adresowany na ulicę Cerisaie, obok arsenału.
Szeroka przepaska z czarnej kitajki, idąc równolegle od okropnej szramy, zakrywała jedno oko wchodzącego, a garbaty nos, nakształt jastrzębiego dzioba, wystający z pomiędzy wydatnych kości policzkowych, i pół twarzy zarosłej szpakowatą brodą, nadawały temu człowiekowi nienajprzyjemniejszą postać.
Człowiek ten był owinięty szerokim i długim płaszczem, pod którym znajdował się cały arsenał.
Oprócz tego, przy boku miał szeroką, długą, i o podwójnym gifesie szpadę, co nie było w zwyczaju u ludzi, przedstawiających się u dworu.
Ręka, ukryta pod płaszczem, nie opuszczała rękojeści sztyletu.
— A! to pan — powiedziała królowa, siadając — zapewne pamiętasz, że na skutek tylu usług, wyświadczonych podczas nocy Ś-go Bartłomieja, obiecałam nie zostawiać pana w bezczynności. Otóż teraz właśnie nadarza się bardzo piękna sposobność, a raczej ja się o nią postarałam. Podziękuj też mi, panie Maurevel.
— Uniżenie dziękuję Waszej królewskiej mości — odrzekł człowiek z przepasanem okiem, na wpół skromnie a na wpół drwiąco.
— Śliczna, panie, sposobność. Tak dobra już ci się może nie nadarzy drugi raz w życiu. Korzystaj więc.
— Czekam, Najjaśniejsza pani; obawiam się tylko po tym wstępie...
— Żeby polecenie nie było za gwałtowne?... Kto życzy sobie być podwyższonym, ten nie żałuje swojej ręki. Takiego polecenia, jakie dam panu, pozazdrościłby Tavannes, ba, nawet sam Gwizyusz.
— A!.. pani, jakiekolwiek byłoby — zawołał Maurevel — zawsze jestem na rozkazy Waszej królewskiej mości.
— Czytaj więc — powiedziała Katarzyna.
I podała mu pargamin.
Maurevel szybko przebiegł rozkaz wzrokiem i zbladł.
— Co! — zawołał — rozkaz uwięzienia króla Nawarry.
— I cóż w tem tak dziwnego?...
— Lecz król!.. pani. W samej rzeczy sądzę, i boję się, iżbym nie był zbyt małoznaczącym szlachcicem...
— Moje zaufanie czyni cię równym każdemu z najlepszej szlachty.
— Dzięki Waszej królewskiej mości — powiedział morderca, wahając się.
— Spełnisz więc rozkaz?
— Skoro Wasza królewska mość rozkazujesz, czyż to nie jest moim obowiązkiem?
— Rozkazuję ci więc.
— Będę posłusznym.
— A jak się do tego weźmiesz?
— Jeszcze nie wiem, Najjaśniejsza pani, lecz spodziewam się, że Wasza królewska mość zechcesz mi powiedzieć.
— Boisz się hałasu?
— Przyznaję.
— Weź dwunastu ludzi, na których możnaby liczyć; nawet więcej, jeśli będzie potrzeba.
— Rozumiem to. Lecz proszę Waszej królewskiej mości, gdzie mam porwać króla Nawarry?...
— Gdzie ci będzie wygodniej.
— Radbym to zrobić w takiem miejscu, ażeby ono samo dawało mi rękojmię bezpieczeństwa.
— To w którym z królewskich pałaców. Cóżbyś też, naprzykład, powiedział o Luwrze?
— A w jakiej części Luwru?
— W jego własnym pokoju.
Maurevel ukłonił się.
— Kiedy, pani?..
— Dzisiaj wieczorem, albo lepiej w nocy.
— Dobrze, Najjaśniejsza pani. Teraz Wasza królewska mość pozwolisz mi zapytać jeszcze o jednę rzecz?
— O cóż przecie.
— Jak mam go traktować, jak szanować, jak uważać, jego stan.
— Szanować!.. uważać jego stan!.. — zawołała Katarzyna. — Lecz, zdaje mi się, że król Francyi dla nikogo nie powinien znać uszanowania w swojem państwie; alboż tu może się ktokolwiek z nim porównać?
Maurevel drugi raz się ukłonił.
— Jednakowoż ja pozostaję przy swojem, i jeżeli tylko Wasza królewska mość pozwolisz...
— Pozwalam.
— Otóż, jeżeli król Nawarry nie uzna autentyczności rozkazu, o czem bardzo wątpię, ale w każdym razie...
— Przeciwnie, panie; to jest jak najpewniejsze.
— A więc go nie uzna?
— Bez żadnej wątpliwości.
— A ztąd wypada, że nie będzie posłusznym?
— Tak sądzę.
— I będzie się bronił?
— Niezawodnie.

--A! na szatana! — zawołał Maurevel — w takim razie....
— W jakim razie? — zapytała Katarzyna, wlepiając w niego swój wzrok.
— W razie, gdy się będzie bronił, cóż mam robić?
— Co pan robisz, kiedy masz w ręku rozkaz króla, to jest, kiedy pan w swojej osobie reprezentujesz króla, a sprzeciwiają ci się?
— Pani! — powiedział morderca — jeżeli mi dadzą podobny rozkaz, a rozkaz ten dotyczę szlachcica, zabijam go.
— Już panu rozpowiedziałam i to niedawno — odparła Katarzyna — i jeszcze nie powinienbyś pan zapomnieć, że tylko król Francuski jest królem we Francyi; wszyscy zaś inni, jakkolwiek są znakomici, w porównaniu z nim, są tylko szlachtą.
Maurevel zbladł, zaczął bowiem pojmować.
— A! — zawołał morderca — zabić króla Nawarry?...
— Lecz któż ci mówi, żeby go zabić? gdzież jest rozkaz zabicia? Król żąda ażeby Henryka odprowadzono do Bastylii; rozkaz nic więcej nie obejmuje. Niech się da uwięzić, bardzo dobrze; lecz jeżeli nie zechce się na to zgodzić, będzie się bronił, zabije cię....
Maurevel zbladł jak trup.
— Wtedy będziesz się bronił, — mówiła dalej Katarzyna. — Przecież nie możesz pozwolić, ażeby cię zamordowano, Bóg wie za co. A podczas twojej obrony, jakżeż chcesz? przecie może co nastąpić. Czy teraz już mnie rozumiesz?
— Zupełnie, pani.
— Pan zapewne chcesz, ażebym po wyrazach: „Rozkaz uwięzienia,” dodała własną ręką: „żywego lub umarłego”?
— Przyznaję, pani, że te słowa rozproszyłyby moje skrupuły.
— Jeżeli pan sądzisz, że bez tego nie można wykonać rozkazu, to trudno, niema się co ociągać.
I Katarzyna, wzruszywszy ramionami, rozwinęła pargamin i własną ręką dopisała: „żywego lub umarłego”.
— Czy teraz, uważasz pan już rozkaz za formalny?
— Zupełnie, pani — odpowiedział Maurevel.
— Lecz upraszam, ażebyś Wasza królewska mość pozwoliła mi wziąć się do rzeczy, zupełnie podług mej woli.
— Jakto? Czyżbyś nie chciał wykonać rozkazu w nocy?
— I owszem. Wasza królewska mość rozkazałaś mi wziąć dwunastu ludzi.
— Tak jest, dla większej pewności...
— Otóż prosiłbym, ażebyś Wasza królewska mość pozwoliła mi wziąć tylko sześciu.
— Dlaczego?
— Dlatego, pani, że, gdyby, jak to można przypuszczać, miało się stać z księciem jakie nieszczęście, sześciu ludziom można przebaczyć, ponieważ mogli się obawiać, żeby im więzień nie uciekł; dwunastu zaś jest nie do darowania, gdyby który z nich podniósł rękę na króla wprzódy, aniżeliby król własną, ręką nie zabił choć ze sześciu.
— Na honor! piękny mi król bez królestwa.
— Pani! — powiedział Maurevel. — Nie królestwo, lecz urodzenie stanowi króla.
— Czyń jak chcesz — rzekła Katarzyna. — Powiem ci tylko tyle, że mam przeczucie, iż już nie opuścisz Luwru.
— A jakim sposobem zbiorę ludzi?
— Wszakże masz pod swem dowództwem jakiegoś sierżanta, który może się tem zająć?
— Mam pani wiernego pomocnika, który już nieraz służył mi w rzeczach tego rodzaju.
— A więc poszukaj go i umów się z nim. Znasz zbrojownię króla, nieprawdaż? Otóż tam będziesz jadł kolacyę, ztamtąd będziesz wydawał rozkazy. Zbrojownia ta powinnaby cię podnieść na duchu, jeżeliś na nim upadł. A skoro król powróci z polowania, przejdziesz do mojej modlitewni, i tam będziesz czekał do oznaczonej go— Lecz jakim sposobem wejdziemy do jego pokoju? Henryk bezwątpienia coś podejrzewa, zamknie się więc dobrze.
— Mam drugie klucze do wszystkich drzwi — powiedziała Katarzyna. — Do widzenia, panie de Maurevel; do prędkiego zobaczenia. Każę cię zaprowadzić do zbrojowni króla. Pamiętaj pan, że rozkaz króla powinien być wykonany; żadna przeszkoda nie uniewinni pana, gdybyś go nie wykonał: przegrana bowiem skompromitowałaby króla. To jest bardzo ważne.
Katarzyna, nie dając czasu Maurevel’owi odpowiedzieć, zawołała pana de Nanccy, swego przybocznego kapitana, i rozkazała mu zaprowadzić Maurevela do zbrojowni króla.
— Na szatana!... — mówił do siebie Maurevel, postępując za swym przewodnikiem — coraz bardziej wznoszę się w hierarchii morderstwa: od prostego szlachcica do kapitana; od kapitana do admirała; od admirała do króla!...


Rozdział X.
POLOWANIE NA DZIKA.

Dojeżdżacz, który wypatrzył dzika, i który upewnił króla, że zwierzę nie opuściło kniei, nic omylił się.
Zaledwie tylko puszczono ogara, ten natychmiast rzucił się w zarośla, z głębi których wybiegł dzik nadzwyczajnej wielkości.
Zwierz uderzył wprost na dojeżdżacza i przebiegł drogę o pięćdziesiąt kroków od króla.
Za nim pędził ogar, który go wytropił.
Spuszczono natychmiast sfory, i ze dwadzieścia psów sunęło za dzikiem.
Polowanie było namiętną zabawą Karola IX go.
Zaledwie tylko zwierzę przebiegło drogę, król rzucił się za niem, trąbiąc w róg; zaraz za królem, podążali książę d’Alençon i Henryk, któremu Małgorzata dała znak, ażeby ani na krok nie opuszczał Karola.
Reszta myśliwych pobiegła również za królem.
Lasy królewskie miały zupełnie odmienną postać w epoce, w której się odbywa opowiadana przez nas historya; nie było tam jeszcze parków, poprzerzynanych zdatnemi do jazdy drogami.
W on czas, żadna ręka nie podejmowała około nich starania.
Królowie nie pomyśleli nawet, ażeby z nich ciągnąć handlowe zyski i dzielić je na gaje, zarośla i knieje.
Drzewa, zasiewane nie przez uczonych leśniczych, lecz ręką Boga, rzucającego ziarno na los wiatru, rosły nie w porządku, lecz bez ładu, jak to ma jeszcze teraz miejsce w dziewiczych lasach Ameryki.
Słowem, ówczesne lasy, były siedliskiem mnóstwa dzików, jeleni, wilków i rozbójników.
Ze dwanaście ścieżek przerzynało las de Bondy, na około którego ciągnęła się droga, zbierająca na swym obwodzie te wszystkie ścieżki.
Po upływie kwandransa zdarzyło się to, co jest zwyklem następstwem w podobnych przypadkach; myśliwi napotkali w biegu prawie nieprzezwyciężone przeszkody, głosy psów zginęły w oddaleniu i sam król powrócił do wyż wspomnianej drogi, klnąc podług zwyczaju, najrozmaitszemi sposoby.
— No i cóż, d’Alençon? Cóż Henrysiu?... — zawołał. — Wy tutaj, obojętni i spokojni, jak mniszki idące za ksienią. O! to się nic nazywa polowaniem. Ty, d’Alençon, zdaje się, jak gdybyś wyszedł z pudełka od perfum; tak pachniesz, że gdybyś przejechał między zwierzem i psami, bezwątpienia te ostatnie straciłyby trop. A ty, Henrysiu, gdzie twój oszczep i rusznica?
— Najjaśniejszy panie — odrzekł Henryk — do czego tu rusznica? Wiem, że Wasza królewska mość lubisz zabić zwierza, kiedy on spotka się z psami. Lecz ja, władam oszczepem dosyć niezręcznie, broń ta bowiem wcale nie jest używana w naszych górach; tam, polujemy na niedźwiedzia tylko z kordelasem w ręku.
— Na Boga, Henryku! Gdy wrócisz do swoich Pyrenei, nie zapomnij przysłać mi pełnego wozu niedźwiedzi; musi to być zachwycające polowanie, spotkać się sam na sam z zwierzęciem, które może nas zadusić... Lecz słuchajcie! Zdaje mi się, że słyszę ujadanie psów... Nie. nie, przesłyszałem się.
Król wziął róg i zatrąbił.
Mnóstwo głosów z rozmaitych stron odpowiedziało mu.
Nagłe ukazał się dojeżdżacz, który także zatrąbił.
— Wytropiono dzika!... — krzyknął król.
I puścił się galopem ze wszystkimi myśliwymi, którzy się w około niego zebrali.
Dojeżdżacz miał słuszność.
W miarę, jak król pomykał naprzód, tem wyraźniej dawało się słyszeć ujadanie psów, których już spuszczono do sześćdziesięciu.
W tej chwili król po raz drugi spostrzegł dzika, i rzucił się za nim w gąszcza, trąbiąc w róg ze wszystkich sił.
Książęta jechali za nim niejaki czas.
Lecz król miał tak dzielnego konia, który go unosił po drodze mocno spadzistej i przez zarośla bardzo gęste, że naprzód, damy, potem książę d’Alençon z Henrykiem, zniewoleni byli przypozostać.
Tavannes zdążał za królem przez chwilę, lecz nakoniec i on się zatrzymał.
Wszyscy, oprócz Karola i kilku dojeżdżaczy, zachęconych obiecaną nagrodą, nie chcieli opuścić króla i zaczęli dążyć ku rozstajnej drodze.
Henryk i d’Alençon jechali obok siebie długą aleją.
Książę Gwizyusz wraz ze swoją świtą, zatrzymał się o sto kroków od nich.
Damy już znajdowały się na rozstajnej drodze.
— Nieprawdaż — powiedział książę d’Alençon do Henryka, wskazawszy z ukosa na księcia Gwizyusza — że tego człowieka z jego zbrojną świtą, można uważać za istotnego króla? Nas biednych książąt, nie zaszczyci nawet swojem spojrzeniem.
— A dlaczegóżby on miał z nami postępować lepiej od naszego własnego rodzeństwa?... — odpowiedział Henryk. — E! mój bracie! Czemże ja i ty jesteśmy na Francuzkim dworze? więźniami, zakładnikami naszego stronnictwa.
Książę Franciszek wzdrygnął się na te słowa, i spojrzał na Henryka, jakby żądając od niego dalszego objaśnienia; lecz Henryk wbrew zwyczajowi, za nadto już nawet powiedział; zamilkł więc.
— Co chcesz powiedzieć, Henryku?... — zapytał Franciszek, rozgniewany widocznie, że szwagier zniewala jego samego do zadawania mu pytań.
— Mówię, mój bracie — odpowiedział Henryk — że ci uzbrojeni ludzie, którzy, jak się zdaje, mają zlecenie wciąż na nas baczyć, wielce są podobni do straży, gotowej przeszkodzić ucieczce dwóch osób.
— Ucieczce? Jakto? Dlaczego?... — zapytał d’Alençon, doskonale udając zadziwienie.
— A! jakiego masz ślicznego konia, Franciszku — rzekł Henryk, zmieniając rozmowę, lecz zarazem kończąc swą myśl.
— Jestem pewny, że ubiegłby siedm mil na godzinę a dwadzieścia do południa. Pogoda prześliczna; to jakoś, na honor, kusi człowieka. Patrz, jaka równa droga. I to cię nie nęci, Franciszku? Co do mnie przyznam, że mam wielką ochotę użyć ostróg.
Franciszek nic nie odpowiedział.
Tylko na przemian, to czerwieniał to bladł; potem nadstawił ucha, jakby przysłuchując się polowaniu.
— Wieść z Polski zrobiła swój skutek — pomyślał Henryk — widno, że i mój kochany szwagierek układa sobie jakiś plan. Wielką ma chętkę, żebym uciekł; lecz ja bez niego ani się ruszę.
Zaledwie skończył te uwagi, gdy ukazało się kilku nowo-nawróconych, znajdujących się przy dworze od dwóch czy trzech miesięcy. Ci przybywszy, ukłonili się dwom książętom, z ujmującym na ustach uśmiechem.
Widocznem było, że księciu d’Alençon należało tylko rzec słowo lub zrobić znak, a zaraz trzydziestu lub czterdziestu rycerzy zebrałoby się koło nich i pomogliby im uciec; lecz on odwrócił głowę, a poniósłszy do ust róg, zatrąbił na zebranie.
Nowo-przybyli, tymczasem, jakby dorozumiewając się, że wahanie księcia d’Alençon pochodzi z blizkiego sąsiedztwa i obecności księcia Gwizyusza i jego świty, wcisnęli się pomału pomiędzy nich i dwóch książąt, i uszykowali się ze zręcznością, świadczącą o przyzwyczajeniu do manewrów wojskowych.
Rzeczywiście, żeby dostać się do Henryka i księcia d’Alençon, należało przebić się przez tę całą gromadę; przed książętami, ciągnęła się długa i szeroka droga...
Nagle, o dziesięć kroków od króla Nawarry, wyjechał z gęstwiny drzew drugi szlachcic, którego dwaj bracia jeszcze nie widzieli.
Henryk zaczął się przypatrywać temu nowemu przybyszowi, który tymczasem uniósł kapelusz z głowy.
Wówczas, w osobie jego poznano wicehrabiego de Turenne, jednego z naczelników protestanckiej partyi.
Wszyscy byli zdziwieni jego tutaj bytnością, gdyż myśleli, że się znajduje w Poitou.
Wicehrabia ośmielił się nawet zrobić znak, który wyraźnie mówił:
— Czy jedziecie?
Lecz Henryk, rzuciwszy wzrokiem na obojętną twarz i zamglone spojrzenie księcia d’Alençon, dwa lub trzy razy pokręcił głową, udając jakby sobie coś poprawiał u kołnierza swojego kaftana.
Poruszenie to wyrażało odpowiedź przeczącą.
Wicehrabia zrozumiał ją, spiął konia ostrogami, i zniknął w zaroślach.
Tejże chwili usłyszano naszczekiwanie zbliżającej się sfory psów; w końcu alei pojawił się dzik, za nim tuż psy, na końcu zaś, podobny do piekielnego strzelca, Karol IX-ty bez kapelusza, trąbiąc w róg ze wszystkich sił; za królem pomykało trzech czy czterech dojeżdżaczów.
Tavannes znikł.
— Król!... — zawołał książę d’Alençon.
I rzucił się w ślad za nim.
Henryk, uspokojony obecnością swoich przyjaciół, dał im znak, żeby się nie oddalali; sam zaś zbliżył się do dam.
— Cóż tam?... — zapytała Małgorzata, zbliżywszy się do niego na kilka kroków.
— Nic pani — odpowiedział Henryk — polujemy na dzika.
— I to już wszystko?
— Tak: wiatr od wczorajszego poranku wieje z przeciwnej strony, lecz zdaje mi się, że ja to nawet przepowiedziałem.
— Zmiana wiatru jest niekorzystną dla polowania; nieprawdaż, panie?... — zapytała Małgorzata.
— W rzeczy samej — odpowiedział Henryk — niszczy czasami wszystkie rozporządzenia, a w takim razie trzeba znowu obmyślać nowy plan.
W tej chwili szczekanie psów dało się słyszeć bardzo blizko. Natychmiast każdy strzelec zajął swoje stanowisko, wytężył wzrok i nadstawił ucha.
Prawie zaraz ukazał się dzik, i zamiast rzucić się w las, pobiegł drogą, prosto do miejsca, gdzie się znajdowały damy, dworzanie i myśliwi, którzy opuścili polowanie.
Tuż za nim pędziło ze czterdzieści co najsilniejszych psów; za psami zaś, o dwadzieścia zaledwie kroków, doganiał król Karol, z gołą, głową, bez płaszcza, w ubraniu podartem od cierni, z zakrwawioną twarzą i rękoma.
Towarzyszyło mu tylko dwóch dojeżdżaczy.
Król przestał dąć w róg dlatego tylko, ażeby głosem zachęcić psy; lecz po chwili znowu zaczął trąbić. Cały świat znikł mu z przed oczu. Gdyby mu był teraz upadł koń, byłby zawołał jak Ryszard III: „Moja korona za jednego konia!”
Lecz koń zdawał się być tak zapalonym jak i jeździec; nogi jego zaledwie dotykały ziemi, a nozdrza zionęły ogniem.
Dzik, psy, król, zniknęli jak widziadła.
— Hallali! Hallali! — wrzasnął król, przejeżdżając obok, i znowu poniósł swój róg do ust krwią zbroczonych.
O kilka kroków od niego, przemknęli się książę d’Alençon i dwóch dojeżdżaczy; konie innych ustały.
Wszyscy rzucili się za nimi, gdyż było widocznem, że dzik gotów się zatrzymać.
W istocie, nie upłynęło i dziesięć minut, a dzik opuścił ścieżkę po której biegł i rzucił się w las, lecz znalazłszy się wkrótce w miejscu otwarłem i drzewami nie zarosłem, oparł się o kamień i zwrócił łeb na psy.
Na krzyk Karola wszyscy się zbiegli.
Nastąpiła teraz najinteresowniejsza chwila polowania. Zwierzę postanowiło widać bronić się rozpacznie. Psy, rozdrażnione przeszło trzygodzinnem uganianiem, rzuciły się nań z zajadłością, podżeganą jeszcze krzykami i przekleństwami króla.
Wszyscy myśliwi stanęli w okrąg: król cokolwiek na przodzie, a za nim książę d’Alençon, uzbrojony rusznicą i Henryk, mający tylko przy sobie prosty nóż myśliwski.
Książę d’Alençon porwał rusznicę i zapalił lont. Henryk spróbował, czy nóż z łatwością wyjmuje się z pochwy.
Co do księcia Gwizyusza, ten, gardząc temi wszystkiemi myśliwskiemi zabawkami, stał opodal ze swoją świtą.
Po stronie, przeciwnej utworzyła się druga grupa z dam.
Wszyscy myśliwi w pełnem niespokojności oczekiwaniu zwrócili oczy na zwierza.
Na boku stał dojeżdżacz, ledwo mogący utrzymać parę królewskich brytanów, odzianych w kolczugi; psy te, wyjąc, wyrywały się ustawicznie, tak dalece, że o mało nie pękły łańcuchy, i chciały rzucić się na dzika.
Dzik bronił się zajadle. Napadło nań razem ze czterdzieści psów, wydzierając mu z pokrytej krwią skóry jeżącą się sierść; lecz dzik, za każdem uderzeniem kłami, wyrzucał nacierającego psa na dziesięć stóp w powietrze, a ten, spadając z rozprutym brzuchem, rzucał się nań nanowo. Karol, z rozrzuconym włosem, pałającym wzrokiem, rozwartemi nozdrzami, pochyliwszy się aż na szyję swego spotniałego rumaka, trąbił jak wściekły.
Po upływie niecałych dziesięciu minut, dwudziestu psów już było zabitych.
— Brytanów! — wrzasnął Karol — brytanów!
Na ten głos, dojeżdżacz spuścił ze smyczy dwóch brytanów, które rzuciły się w sam środek utarczki, przewracając, niszcząc po drodze wszystko, co napotykały; potem, zbliżywszy się do dzika, każdy z nich porwał go za jedno ucho.
Dzik zgrzytnął zębami z bólu i wściekłości.
— Bravo, Duredent! bravo, Risque-tout! — krzyczał Karol. — Huzia go! huzia go! oszczepu! oszczepu!
— Czy nie chcesz, Najjaśniejszy panie, mej rusznicy? — zapytał książę d’Alençon.
— Nie chcę, nic! — zawołał król. — Co mi za przyjemność! Czyż się czuje, jak kula wchodzi w ciało; oszczep, to co innego. Oszczepu! oszczepu!
Natychmiast podano królowi oszczep, hartowany w ogniu, z obsadzoną w żelazo rękojeścią.
— Bracie mój, strzeż się! — zawołała Małgorzata.
— Dalejże! dalejże! — wołała księżna de Nevers. — Weź go tylko dobrze na cel, Najjaśniejszy panie!
— Bądź spokojna, księżno — rzekł Karol.
I wzniósłszy oszczep, rzucił się na dzika. Ten, przytrzymywany od psów, nie mógł uniknąć ciosu. Jednak, na widok błyszczącego żelaza, usunął się w bok, broń zaś mająca mu przebić pierś, ześliznęła się po łopatce i skruszyła o kamień, na którym zwierz się był oparł.
— Na szatana! — zawołał król. — Chybiłem... Podać mi oszczep!
I cofnąwszy się nieco, odrzucił o dziesięć kroków broń już nieużyteczną.
Dojeżdżacz pośpieszył podać mu drugi.
Lecz, w tejże chwili, dzik, jakby przewidując swój przyszły los i chcąc go uniknąć, zdołał nareszcie po kilkokrotnych usiłowaniach uwolnić od psów pokaleczone uszy, i z krwią zaszłemi oczyma, z najeżoną sierścią, ziejąc gorącym oddechem, rzucił się, pochyliwszy łba, na konia Karola IX-go.
Karol był doskonałym myśliwym i przewidział ten napad; ściągnął więc konia, który stanął dęba, lecz ściągany wędzidłem lub też może przestraszony, w tył się przewrócił.
Wszyscy widzowie wydali straszny okrzyk; noga króla zaplątała się w strzemieniu...
— Najjaśniejszy panie, rzuć cugle — zawołał Henryk.
Król rzucił cugle, lewą ręką chwycił siodło a prawą próbował wyciągnąć swój nóż myśliwski; lecz nóż, przyciśniony ciężarem jego ciała, na żaden sposób nie chciał wyjść z pochwy.
— Dzik! dzik! — zawołał Karol.
— Do mnie, d’Alençon! do mnie!
Koń poczuł wolność, i jakby pojmując niebezpieczeństwo, jakie grozi jego panu, wytężył swoje siły, i powstał na przednie nogi; król tymczasem zwrócił się z wezwaniem do księcia d’Alençon.
Henryk spostrzegł, że Franciszek strasznie zbladł i zaczął celować z rusznicy; lecz kula, zamiast trafić w dzika, znajdującego się o dwa kroki od króla, strzaskała kolano konia, który padł natychmiast.
Tej chwili, dzik rozdarł ryjem but Karola.
— O! — szepnął d’Alençon — zdaje się, że książę Andegaweński jest królem Francyi, a ja królem Polski.
Rzeczywiście, dzik zaczął już szarpać udo Karola... w tem nagle poczuł, że ktoś podnosi go za rękę, potem spostrzegł blask ostrej broni, która zagłębiła się i zniknęła po samą rękojeść pod łopatką zwierza, gdy tymczasem ręka w żelaznej rękawicy, starała się wydobyć nogę Karola, przygniecioną łbem dzika.
Karol, zdoławszy uwolnić nogę, podniósł się z trudnością a widząc, że jest cały oblany krwią, zbladł jak trup.
— Najjaśniejszy panie — powiedział Henryk, wciąż jeszcze klęcząc i utrzymując dzika, porażonego w samo serce — to nic; Wasza królewska mość nie jesteś wcale raniony.
Potem podniósł się, i nóż na bok odrzucił.
Zaraz też padł i dzik, wyrzucając z pyska więcej krwi aniżeli z rany.
Karol, widząc wszystkie twarze pobladłe, przerażony krzykiem trwogi otaczających go myśliwych, ledwie że sam nie upadł około zdychającego zwierza.
Lecz wkrótce przyszedł do siebie, a obróciwszy się do króla Nawarry, ścisnął mu rękę i spojrzał nań wzrokiem, w którym po raz pierwszy od lat dwudziestu czterech, można było wyczytać nieudaną czułość.
— Dziękuję ci, Henrysiu! — rzekł do niego.
— Mój biedny bracie! — zawołał d’Alençon, zbliżając się do Karola.
— A! to ty, d’Alençon — rzekł król. — Cóż, sławny strzelcze, gdzie twoja kula?
— Powinna była spłaszczyć się o dzika — odpowiedział książę.
— E! mój Boże! — zawołał Henryk, z wybornie udanem Zdziwieniem — zobacz, Franciszku, twoja kula strzaskała nogę konia Jego królewskiej mości. To rzecz dziwna!
— Henrysiu! — zapytał król — czy to prawda?
— Być może — odrzekł pomieszany książę — ręka mi strasznie drżała!
— Dobremu strzelcowi rzadko się przytrafia podobny wystrzał — rzekł Karol, marszcząc brwi. Po raz drugi dziękuję ci, Henrysiu. Panowie! — mówił dalej król — wracamy; dosyć tego.
Małgorzata zbliżyła się, ażeby powinszować Henrykowi.
— A! na honor, Margot — rzekł Karol — możesz mu szczerze powinszować, gdyż gdyby nie on, król Francyi nazywałby się Henrykiem III-cim.
— Niestety!.. pani — powiedział Bearneńczyk — książę Andegaweński, który już i tak jest moim nieprzyjacielem, jeszcze mnie bardziej prześladować będzie. Lecz cóż? Każdy robi co może, zapytajcie się d’Alençona...
I, schyliwszy się, wyjął z piersi dzika nóż myśliwski, i zagłębił go dwa lub trzy razy w ziemi, w celu otarcia zeń krwi.


Rozdział XI.
PRZYJAŹŃ BRATNIA.

Ocalając życie Karola IX-go, Henryk uczynił więcej, niż żeby ocalił życie człowieka zwyczajnego; przeszkodził bowiem zmianie monarchów w trzech królestwach.
Jeżeliby Karol IX-ty był zabity, książę Andegaweński zostałby królem Francyi, a książę d’Alençon, podług wszelkiego prawdopodobieństwa, królem Polski. Co się zaś tyczy Nawarry, ponieważ książę Andegaweński był kochankiem księżnej Kondeuszowej, zapewne więc nawarrska korona nagrodziłaby mężowi grzeczność żony.
W tem wielkiem zamięszaniu, nic nie pozostałoby dla Henryka. Nic więcej, tylkoby sobie zmienił pana, i zamiast Karola IX-go, który go przynajmniej znosił, widziałby wstępującego na francuzki tron, księcia d’Anjou, który mając z Katarzyną, swoją matką, jednę głowę i jedno serce, poprzysiągł mu śmierć, i bezwątpienia dotrzymałby danego słowa.
Wszystkie te myśli naraz stanęły mu w głowie w chwili, kiedy dzik rzucił się na Karola IX-go; widzieliśmy, co było skutkiem tej nagłej jak błyskawica myśli, że z życiem Karola IX-go jest związane jego własne życie.
Karol IX-ty został ocalony przez poświęcenie, źródła którego nie mógł pojąć.
Lecz Małgorzata pojęła wszystko i podziwiała tę szczególną odwagę Henryka, rozjaśniającego się, podobnie do błyskawicy, tylko podczas burzy.
Na nieszczęście, uniknąć władzy księcia d’Anjou, było jeszcze nie dostatecznem; należało samego siebie zrobić królem; należało rozprawić się o Nawarrę z księciem d’Alençon i Kondeuszem; należało nadewszystko opuścić ten dwór, gdzie wszystkie ścieżki wiodły między przepaście; należało przytem opuścić go, pod opieką Francuzkiego księcia.
Henryk, powracając z Bondy, przemyśli wał nad swojem położeniem.
Przybywszy do Luwru, plan jego był już gotów.
Nie przebierając się, cały pokryty krwią i kurzem, udał się do księcia d’Alençon; znalazł go bardzo pomieszanego i przechadzającego się po pokoju wielkiemi krokami.
Spostrzegłszy Henryka, książę zrobił poruszenie.
— Tak — rzekł Henryk, wziąwszy go za obydwie ręce — pojmuję ja wszystko; mój dobry bracie, gniewasz się na mnie za to, że ja pierwszy spostrzegłem, iż twoja kula strzaskała nogę królewskiego konia, zamiast zabić dzika, jak było twoim zamiarem. Lecz cóż robić! Nie mogłem wstrzymać się od wykrzyku pełnego zdumienia. Zresztą, król byłby to spostrzegł i sam, nieprawdaż?
— Bezwątpienia, bezwątpienia — — mruknął d’Alençon. — Lecz ja nie mogę przypisać tego doniesienia niczemu innemu, jak tylko złemu zamiarowi z twej strony; skutkiem tego, jak sam widziałeś, było to, że mój brat Karol podejrzewa mnie o jakieś zamysły.
— Zaraz o tem szczegółowiej pomówimy. Co się zaś tyczy mego dobrego lub złego zamiaru, naumyślnie tu przychodzę, żeby zdać się na twój własny sąd.
— Dobrze!... — rzekł d’Alençon, ze zwykłą ostrożnością — mów, Henryku, słucham cię.
— Kiedy już wszystko powiem ci, Franciszku, zobaczysz zaraz, jakie są moje zamiary; zwierzenie, które ci chcę uczynić, wyłącza wszelki rozsądek, wszelką ostrożność. Skoro ci to opowiem, jednym wyrazem możesz mnie zgubić.
— Cóż to takiego?... — zapytał Franciszek, zaczynając się lękać.
— A jednak — mówił dalej Henryk — długo nie mogłem się zdecydować, żeby ci to powiedzieć, szczególnie zaś po twojej dzisiejszej niedomyślności.
— Prawdziwie, nie pojmuję, co chcesz powiedzieć, Henryku — rzekł zbladły Franciszek.
— Muszę ci oznajmić, mój bracie, że hugonoci zrobili mi niektóre przedstawienia.
— Jeden z nich, pan de Mouy de Saint-Phale, syn mężnego de Mouy’a, zamordowanego przez Maurevela, znasz go...
— Tak.
— Przyszedł więc do mnie, z narażeniem własnego życia, na to tylko, ażeby mi dowieść, iż jestem w niewoli.
— A! i jakąż dałeś mu odpowiedź?
— Mój bracie, wiesz, że szczerze kocham Karola, który mi ocalił życie, i że królowa Katarzyna stała się dla mnie matką. Wszystkie więc jego ofiary odrzuciłem.
— A jakież-to były ofiary?
— Hugonoci chcą przywrócić Nawarski tron; ponieważ zaś tron ten, dziedzicznie mnie się przynależy, więc mi go ofiarowali.
— Tak; i pan de Mouy, zamiast przychylnej odpowiedzi, otrzymał zrzeczenie?
— Formalne... Lecz potem — mówił dalej Henryk.
— Pożałowałeś tego, mój bracie?... — przerwał d’Alençon.
— Nie; zauważyłem tylko, jeżeli się nie mylę, że pan de Mouy, nie zadowolony ze mnie, udał się do kogo innego.
— Do kogóż?... — zapytał żywo Franciszek.
— Nic nie wiem. Być może, że do księcia Kondeusza.
— Tak, to prawdopodobne — rzekł książę.
— Zresztą — odparł Henryk — mam nieomylny środek poznania, kogo sobie wybrał za naczelnika.
Franciszek zsiniał.
— Lecz hugonoci podzielili się między sobą — mówił dalej Henryk — a de Mouy, pomimo odwagi i prawości, jest przedstawicielem tylko połowy stronnictwa. Druga więc połowa, którą jednak pogardzać nie należy, nie straciła nadziei wyniesienia na tron Henryka Nawarskiego, który, nie zdecydowawszy się za pierwszym razem, może się namyśleć później.
— Tak sądzisz?
— O! codzień, coraz bardziej utwierdzam się — w tem mniemaniu. Oddział rycerzy, który się do nas na polowaniu przyłączył, czy wiesz z jakich on ludzi się składał?
— Z nawróconej szlachty.
— Czyś poznał dowódcę tego oddziału, robiącego mi znaki?
— A jakże; to wicehrabia Tureniusz.
— Czyś pojął, czego odemnie chcieli?
— Zrozumiałem; proponowali ci abyś uciekł.
— Widać więc — rzekł Henryk do niespokojnego Franciszka — że jest druga, silna nawet partya, która chce czego innego niż pan de Mouy. Dla otrzymania pomyślnego skutku, należałoby połączyć oba te stronnictwa: Tureniusza i de Mouya. Spisek postępuje; wojska są wyznaczone; czekają tylko na sygnał. W tak ważnem położeniu, które wymaga z mej strony szybkiego rozwiązania, chwieję się pomiędzy dwoma postanowieniami, nad któremi przyszedłem naradzić się z tobą, jak z przyjacielem.
— Powiedz lepiej, jak z bratem.
— Tak, jak z bratem — dorzucił Henryk.
— Mów więc, słucham cię.
— Najprzód, muszę ci przedstawić, mój kochany Franciszku, stan mojej duszy. We mnie niema ani chęci, ani żądzy wyniesienia, ani żadnych zdolności; jestem po prostu biednym, spokojnym i bojaźliwym wiejskim szlachcicem; trudy spiskowego, w moich ochach, nie dadzą wynagrodzić się nawet prawie pewną perspektywą tronu.
— A! mój bracie — rzekł Franciszek — sam się krzywdzisz. Nie wierzę temu co mówisz.
— A jednak jest to prawdą, mój bracie — odpowiedział Henryk — prawdą tak dalece, że gdybym miał prawdziwego przyjaciela, zrzekłbym się na jego korzyść tej władzy, którą mi chce ofiarować zajmująca się mną partya; lecz — dodał z westchnieniem — nie mam wcale przyjaciela takiego.
— Być może, że masz. Mylisz się tylko, bezwątpienia.
— Nie, na honor nie!... — powiedział Henryk. — Oprócz ciebie, mój bracie, nie widzę nikogo, coby był do mnie przywiązanym. Sądzę, że najlepiej będzie, gdy o wszystkiem uwiadomię króla. Nie wymienię nikogo; nie przytoczę ani kraju, ani daty; lecz uprzedzę go o katastrofie.
— Wielki Boże!... — zawołał d’Alençon, nie mogąc pohamować swej trwogi. — Co mówisz?.. Ty, jedyna nadzieja swego stronnictwa od czasu śmierci admirała; ty, nawrócony hugonot, źle nawrócony (tak przynajmniej można sądzić), ty podniesiesz nóż na swoich braci! Henryku! Henryku! Czy wiesz, że czyniąc to, gotujesz wszystkim kalwinistom drugą noc świętego Bartłomieja? Czy wiesz, że Katarzyna oczekuje tylko sposobności, ażeby wygubić tych wszystkich, co pozostali przy życiu?
I książę, że drżeniem, z twarzą, na którą wystąpiły czerwone i sine plamy, ściskał rękę Henryka, jakby go błagając, ażeby wyrzekł się tego zgubnego zamiaru.
— Jakto!... — rzekł Henryk, z wyborną prostodusznością. — Sądzisz Franciszku, że to pociągnie za sobą tyle nieszczęść? Mając słowo króla, zdaje mi się jednak, że można być spokojnym co do innych.
— Słowo króla Karola IX-go... E! czyż go nie miał admirał! Czyż go nie miał Teligny? Czyż nie miałeś go sam? O! Henryku, ja ci mówię, że jeśli to zrobisz, zgubisz ich wszystkich; nietylko ich, ale nawet tych, co byli z nimi w bezpośrednich lub pośrednich stosunkach.
Henryk jakby się namyślał przez chwilę.
— Gdybym był jaką znakomity przy dworze osobą — powiedział — postąpiłbym inaczej Franciszku, na miejscu Francuzkiego księcia królewskiej krwi, rzeczywistego następcy korony...
Franciszek ironicznie pokręcił głową.
— Cóżbyś uczynił na mojem miejscu?... — zapytał.
— Na twojem miejscu, mój bracie — odpowiedział Henryk — stanąłbym na czele całego spisku. Imię moje i moja powaga, byłyby rękojmią mego sumienia i życia spiskowych; ja zaś odniósłbym korzyść, najprzód dla siebie a potem może i dla króla. Bez tego, przedsięwzięcie ich może sprowadzić na Francyę największe nieszczęście.
D’Alençon słuchał tych wyrazów z radością, która rozjaśniła jego oblicze.
— Czy sądzisz — rzekł — że środek ten jest możliwym, i że nas wybawi od wszystkich nieszczęść przez ciebie przewidzianych?
— Tak sądzę — odpowiedział Henryk. — — Hugonoci lubią, cię: twoja powierzchowność skromna, twoje wysokie położenie, nakoniec przychylność, jaką, im zawsze okazywałeś, wszystko to pobudza ich do ofiarowania ci usług.
— Lecz partya jest podzielona. Twoi nie zechcą być moimi?
— Obowiązuję się zjednać ich dla ciebie za pomocą dwóch środków.
— A to jakich
— Najprzód, zaufaniem jakie we mnie naczelnicy pokładają; następnie, obawą, że Wasza książęca mość znając ich z nazwiska.
— Lecz któż mi ich wymieni?
— Ja!
— I uczynisz to?
— Słuchaj, Franciszku: mówiłem ci już, że tylko ciebie tutaj lubię... być może, że pochodzi to ztąd, iż jesteś tak jak i ja prześladowany; żona moja również bardzo do ciebie jest przywiązaną.
Franciszek zaczerwienił się z zadowolenia.
— Wierz mi, mój bracie — mówił dalej Henryk — weź tę sprawę na siebie, i panuj nad Nawarrą; i bylebyś mi tylko zostawił u stołu miejsce i jaki piękny las, w którym mógłbym polować, będę szczęśliwym.
— Panować nad Nawarrą — rzekł książę — lecz jeżeli...
— Jeśli księcia Andegaweńskiego obiorą królem Polskim, nieprawdaż? Kończę myśl twoję.
Franciszek spojrzał na Henryka z pewną obawą.
— Posłuchaj, Franciszku — mówił dalej Henryk — ponieważ niczego nie możesz uniknąć, wnioskuję więc jedynie na podstawie tej hypotezy: jeżeli książę Andegaweński zostanie obrany królem Polskim, i jeżeli nasz brat Karol, czego Boże uchowaj! umrze — od Pau do Paryża jest tylko dwieście mil, gdy tymczasem z Paryża do Krakowa jest czterysta; pośpieszysz więc tutaj, ażeby otrzymać tron dziedziczny, właśnie w tym czasie, kiedy król Polski dowie się dopiero o śmierci brata.
Wtedy, jeśli będziesz ze mnie zadowolony, Franciszku, dasz mi królestwo Nawarry, które odtąd będzie tylko kwiatkiem w twej koronie; tym sposobem, gotów jestem je przyjąć.
A to jedynie może ci się przytrafić najgorszego, że pozostaniesz tam, i zostaniesz założycielem nowej dynastyi, żyjąc ze mną i moją żoną; tutaj zaś, czemże jesteś? biednym prześladowanym księciem, trzecim z rzędu królewskim synem, niewolnikiem dwóch starszych, których jeden kaprys, może cię wtrącić do Bastylli.
— Tak, tak — rzekł Franciszek — ja sam to czuję, tak nawet głęboko, że, doprawdy, nie pojmuję dla czego wyrzekłeś się planu, któryś mi podał. Czyż już tutaj nic nie bije?
I książę d’Alençon przyłożył rękę do serca brata.
— Bywają ciężary — odpowiedział Henryk — jakie dla niektórych rąk są nie do uniesienia. Podobnego ciężaru nie chcę podnosić, obawa znużenia niszczy we mnie chęć wszelką.
— Więc, Henryku, naprawdę się zrzekasz?
— Powiedziałem to de Mouy’owi i tobie powtarzam...
— Lecz w takich okolicznościach, kochany bracie — rzekł d’Ąlençon — nie przestaje się na słowach, trzeba dowodu.
Henryk odetchnął, jak zapaśnik, który czuje, że się jego przeciwnik cofa.
— Dowód będziesz miał dziś wieczór: o dziewiątej godzinie, lista dowódców i plan całego przedsięwzięcia, wręczone ci zostaną.
Franciszek uścisnął Henryka za rękę.
Na tę właśnie chwilę weszła Katarzyna, jak zwykle, bez uprzedzenia swej obecności. — Razem? — powiedziała z uśmiechem. — Jacy z was dobrzy bracia!
— Spodziewam się — rzekł Henryk z najzimniejszą krwią, gdy tymczasem książę d’Alençon bladł ze strachu.
Potem cofnął się kilka kroków w tył, ażeby dać Katarzynie możność pomówienia z synem.
Królowa-matka wyjęła wtedy z woreczka bogatą spinkę.
— Spinkę tę dostałam z Florencyi — powiedziała ona — daję ci ją, Franciszku, ażebyś ją nosił u szpady.
Potem, dorzuciła pół-głosem:
— Jeżeli dzisiejszego wieczoru usłyszysz w pokoju Henryka, twego dobrego brata, jaki szelest, nie ruszaj się z miejsca.
Franciszek uścisnął rękę matki i rzeki:
— Czy pozwolisz mi, matko, pokazać mu ten śliczny podarunek?...
— Lepiej będzie, gdy mu go podarujesz w mojem i swojem imieniu; podobną spinkę zamówiłam już dla niego.
— Słyszysz, Henryku — rzekł Franciszek — moja matka przyniosła mi tę oto spinkę, która jest dla mnie tem droższą, że mi ją pozwoliła podarować tobie.
Henryk unosił się nad pięknością spinki, i rozpłynął się w podziękowaniach.
Kiedy jego uniesienia nieco się uspokoiły, Katarzyna rzekła:
— Mój synu, jestem trochę słaba i położę się do łóżka; brat twój, Karol, jest osłabiony upadkiem i już spoczywa. Tego więc wieczora nie będziemy wieczerzali w gronie familijnem, lecz każdy u siebie. Ah!.. Henryku, zapomniałam podziękować ci: ocaliłeś króla i swego brata, będziesz za to wynagrodzony.
— Już jestem wynagrodzony, pani — odpowiedział Henryk, skłoniwszy się.
— Przez uczucie spełnionego obowiązku — odparła Katarzyna — tego jeszcze nie dosyć. Wierz mi, że ja i Karol postaramy się o to, ażeby hojnie spłacić dług, zaciągnięty u ciebie.
— Wszystko, co będzie pochodziło od ciebie, pani, lub też od mego dobrego brata, z wdzięcznością zostanie przyjętem.
Potem skłonił się i wyszedł.
— Ah!... mój bracie, Franciszku — myślał Henryk, wychodząc — jestem teraz pewny, że nie odjadę bez ciebie. Spisek miał serce; teraz znalazł już głowę, a co nadewszystko, głowa ta jest odpowiedzialną za moją. Tylko trzeba się strzedz. Katarzyna daje mi podarunek, Katarzyna obiecuje mi nagrodę, tu jest w tem coś. Muszę dzisiaj wieczór pomówić z Małgorzatą.


Rozdział XII.
WDZIĘCZNOŚĆ KAROLA IX-go.

Maurevel pozostał część dnia w zbrojowni króla.
Kiedy Katarzyna widziała już zbliżającą się chwilę powrotu z polowania, kazała mu ze zbirami, którzy z nim przyszli, przejść do swojej modlitewni.
Karol IX-ty, dowiedziawszy się po powrocie od mamki, że jakiś człowiek przez część dnia znajdował się w jego gabinecie, zaczął się początkowo gniewać, iż wpuszczono obcego do jego pokoju.
Lecz kiedy mamka opisała mu postać tego człowieka, i zarazem dodała, że był to ten sam, którego już razu pewnego wieczorem wprowadzała, król poznał Maurevela a przypomniawszy sobie rozkaz, do którego zniewoliła go matka, zrozumiał wszystko.
— O!.. o!.. — mruknął król — w tym samym dniu, w którym mi ocalił życie!... Chwila źle obrana.
Postąpił kilka kroków, ażeby się udać do matki, lecz nagle wstrzymał się i powiedział:
— Zacząć z nią o tem mówić, jest to samo, co wzniecić spór bez końca; niech lepiej każdy działa na swoję rękę.
Po chwili namysłu, rzekł znowu:
— Mamko! zamknij dobrze wszystkie drzwi, i uprzedź królowę Elżbietę, że czując się po upadku na polowaniu cokolwiek słabym, wkrótce się spać położę.
Mamka wyszła, aby wykonać dany rozkaz.
Król zaś, ponieważ nie nadeszła jeszcze chwila spełnienia jego zamiaru, siadł do pisania wierszy.
Czas przy tem zajęciu, upływał królowi bardzo prędko.
Już dziewiąta godzina wybiła a król myślał, że jeszcze niema siódmej.
Liczył uderzenia jedno po drugiem, a skoro ostatnie dało się słyszeć, powstał.
— Na szatana! — zawołał. — Teraz dogodna pora.
Zarzuciwszy płaszcz i nacisnąwszy kapelusz, wyszedł tajemnemi drzwiczkami, o których nawet nie wiedziała Katarzyna.
Karol udał się wprost do mieszkania Henryka.
Henryk, rozłączywszy się z księciem d’Alençon, wstąpił tylko do siebie ażeby się przebrać, i natychmiast wyszedł.
— Bezwątpienia poszedł na kolacyę do Margot — rzekł do siebie król — dzisiaj byli ze sobą w stosunkach daleko przyjaźniejszych, tak mi się przynajmniej zdawało.
I skierował swe kroki do mieszkania Małgorzaty.
Małgorzata zaprosiła do siebie księżnę de Nevers, Coconnasa i La Mola, i spożywała z nimi wieczerzę, składającą się z konfitur i ciastek.
Karol zapukał do przedpokoju; Gillonna otworzyła, lecz tak się przestraszyła widokiem króla, że zaledwie była w stanie ukłonić się, i, zamiast pobiedz i uprzedzić swoję panią o odwiedzinach dostojnego gościa, wydała tylko krzyk i przepuściła Karola.
Król przeszedł przedpokój i, kierowany wybuchami dającego się słyszeć śmiechu, zbliżył się do jadalnego pokoju.
— Biedny Henryś — powiedział. -Bawi się, nie przewidując żadnego nieszczęścia.
— To ja — rzekł Karol, podnosząc portyerę i ukazując śmiejące się oblicze.
Małgorzata wydała przeraźliwy krzyk.
Ta śmiejąca twarz sprawiła na niej wrażenie głowy Meduzy.
Siedząc na wprost portyery, natychmiast poznała Karola.
Dwaj młodzieńcy zwrócili się do króla tyłem.
— Jego królewska mość! — zawołała przestraszona Małgorzata.
I wstała.
Wszyscy prawie potracili głowy.
Tylko Coconnas wcale się nie zmieszał.
Zerwał się szybko, lecz tak niezręcznie, że wstając, wywrócił stół, a z nim wszystko, co się na wierzchu znajdowało: szkła, talerze i świece...
W jednej chwili, zupełna ciemność i grobowa cisza, zaległy pokój.
— Uciekaj!... — szepnął Coconnas do La Mola — śmielej! śmielej!
La, Mole nie dał sobie tego dwa razy powiedzieć. i rzucił się do muru, szukając rękoma sypialni; chciał się bowiem ukryć w gabinecie, dobrze mu już znajomym.
Lecz, wchodząc do sypialni, potrącił jakiegoś człowieka, który wszedł tajemnem wejściem.
— Co to wszystko znaczy? — zawołał, pośród ciemności Karol, głosem, który zaczął już przybierać groźny ton zniecierpliwienia. — Czyż jestem straszydłem, że na mój widok wszystko przewraca się do góry nogami? Zobaczmy: Henrysiu! Henrysiu! Gdzie jesteś? odpowiadaj mi.
— Jesteśmy ocaleni! — szepnęła Małgorzata, porywając czyjąś rękę, którą wzięła za rękę Coconnasa. — Król sądzi, że mój mąż jest jednym z zaproszonych gości.
— Pozostawię go nawet w tem mniemaniu, bądź pani spokojną — rzekł Henryk, odpowiadając królowej tymże samym tonem.
— Wielki Boże!... — zawołała Małgorzata, puszczając rękę, którą trzymała.
— Milczenie! — powiedział Henryk.
— Cóż tam u dyabła tak szepczecie? — zawołał Karol — Henryku, odpowiadaj, gdzie jesteś?
— Tutaj, Najjaśniejszy panie — odrzekł głos króla Nawarry.
— Do dyabła! — powiedział Coconnas, który z księżną de Nevers oddalił się do kąta. — O! wszystko zaczyna się plątać.
— A więc podwójnie jesteśmy zgubieni — rzekła Henrieta.
Coconnas, śmiały do nierozsądku, namyślił się, że wreszcie trzeba będzie zapalić świece; sądząc zaś, że im prędzej tem lepiej, puścił rękę księżnej de Nevers i poszukał świecznika; następnie udał się w stronę kominka i zaczął rozdmuchiwać węgiel, który też natychmiast zapalił knot u świecy.
Pokój oświetlił się.
Karol IX-ty rzucił naokoło siebie pytające spojrzenie.
Henryk stał obok żony, księżna de Nevers siedziała w kącie sama; Coconnas zaś, ze świecznikiem w ręku, stojąc na środku pokoju, oświecał całą scenę.
— Wybacz nam, mój bracie — powiedziała Małgorzata — nie czekaliśmy na ciebie.
— Wasza królewska mość, jak sam widzisz, bardzo nas przestraszyłeś! — dodała Henrietta.
— Co do mnie — rzekł Henryk, który się natychmiast wszystkiego domyślił — tak się przestraszyłem, że wstając, wywróciłem stół.
Coconnas rzucił na króla Nawarry spojrzenie, które mówiło:
— A to mi mąż! w mgnieniu oka wszystko zrozumiał.
— Co za straszny nieład! — powtórzył Karol IX. — Przepadła twoja kolacya, Henrysiu. Chodź ze mną, dokończysz jej gdzieindziej; tego wieczora ja cię będę częstował.
— Jakto, Najjaśniejszy panie! — rzekł Henryk. — Czyż Wasza królewska mość chciałbyś uczynić mi ten zaszczyt?...
— Tak. Moja królewska mość robi ci zaszczyt uprowadzenia cię z sobą z Luwru. Pożycz mi go, Margot, do jutrzejszego ranka.
— A! mój bracie — powiedziała Małgorzata — czyż potrzebujesz na to mego zezwolenia? czyż nie masz sam dostatecznej władzy?
— Najjaśniejszy panie! — rzekł Henryk — pójdę do siebie wziąć inny płaszcz i natychmiast powrócę.
— Niema potrzeby, Henrysiu. Alboż ten, co masz, jest zły?
— Lecz, Najjaśniejszy panie...
— Mówię ci, u dyabła, ażebyś nie chodził. Czy nie słyszysz? Pójdź!
— Idź, idź — powiedziała nagle Małgorzata, ściskając rękę swego męża; ze szczególnego bowiem wzroku Karola wyczytała, że się dzieje coś niezwyczajnego.
— Jestem gotów, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Henryk.
Teraz Karol zwrócił spojrzenie na Coconnasa, który nie przestawał zapalać innych świec.
— Co to za szlachcic? — zapytał Henryka, mierząc piemontczyka swym wzrokiem.
Czy to czasem nie p. de La Mole?
— Kto jemu mówił o La Molu? — pomyślała Małgorzata.
— Nie, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Henryk. — Pana de La Mole niema tu wcale, czego bardzo żałuję, gdyż miałbym honor przedstawić go Waszej królewskiej mości, razem z jego przyjacielem, hrabią de Coconnas; obaj są nierozłączni i obaj pozostają w służbie księcia d’Alençon.
— A! a! naszego wielkiego Strzelca! — powiedział Karol. — Dobrze!
Potem zmarszczywszy brwi, dodał:
— Ten p. de La Mole to podobno hugonot?
— Nawrócony, Najjaśniejszy panie — rzekł Henryk — ja odpowiadam za niego, jak za siebie.
— Jeśli za kogo odpowiadasz, Henryku, po tem, coś dla mnie dzisiaj uczynił, nie mam wcale prawa o nim powątpiewać. Lecz bądź co bądź chciałbym widzieć tego pana de La Mole. Ale to już innym razem.
I jeszcze raz obrzuciwszy pokój spojrzeniem, Karol uściskał Małgorzatę i wyszedł z królem Nawarry, trzymając go pod rękę.
U bramy Luwru Henryk chciał się zatrzymać, ażeby z kimś pomówić.
— Pójdźmy, pójdźmy! wychodź prędzej, Henrysiu — rzekł do niego Karol. — Kiedy ci mówię, że powietrze Luwru nie jest zdrowe dla ciebie dzisiejszego wieczoru, to, do wszystkich dyabłów! możesz mi wierzyć.
— Lecz cóż de Mouy będzie robił sam jeden w moim pokoju?... Byle tylko to powietrze, które mnie szkodzi, nie było jeszcze szkodliwszem dla niego.
— A tak! — powiedział król, gdy już oba przeszli zwodzony most. — Więc to nie obchodzi cię wcale, Henrysiu, że dworzanie d’Alencona umizgają się do twej żony?
— Jakto. Najjaśniejszy panie?
— Tak; ten p. de Coconnas czyż nie robi do Margot słodkich oczków?
— Któż ci to powiedział, Najjaśniejszy panie?
— Hm! — odparł król. — Powiedziano mi...
— Istny żart; p. de Coconnas robi słodkie oczki, to prawda, lecz nie do niej, tylko do księżnej de Nevers.
— A! ba! ba!
— Mogę zapewnić Waszą królewską mość, że tak jest, a nie inaczej.
Król zaczął się śmiać do rozpuku.
Po chwili powiedział:
— Dobrze! Kiedy książę Gwizyusz przyjdzie opowiadać mi swoje przygody, wytargam go lekko za wąsy i opowiem mu czyny jego siostry. Jednakże — rzekł król, namyślając się — nie pamiętam dobrze, o kim to on mnie mówił: czy o panu de Coconnas, czy też o panu de La Mole.
— To czy owo, zawsze jest kłamstwo, Najjaśniejszy panie — powiedział Henryk. — Mogę ręczyć za uczucia mej żony.
— Dobrze! Henrysiu, dobrze! — rzekł król. — Na honor, jesteś dzielny chłopiec i zdaje mi się, że w końcu nie będę mógł obejść się bez ciebie.
To powiedziawszy, król gwizdnął szczególniejszym sposobem i zaraz z za węgła ulicy Beauvois wyszło czterech ludzi.
Ludzie ci przyłączyli się do króla i wszyscy razem udali się ku środkowi miasta.
Wybiła godzina dziesiąta.
— No i cóż? — zapytała Małgorzata po odejściu króla i Henryka — czy usiądziemy do stołu?...
— Nie — odpowiedziała księżna — ja się strasznie przelękłam. Niech żyje mały domek na ulicy Cloche-Percée! Do niego nikt nie wejdzie bez szturmu, a załoga ma prawo obnażyć szpady. Lecz czego szukasz pod krzesłami i w szafach, panie de Coconnas?
— Szukam mego przyjaciela, La Mola — rzekł piemontczyk.
— Poszukaj obok mojego pokoju, panie de Coconnas — powiedziała Małgorzata. — Jest tam gabinet...
— Bardzo dobrze — rzekł Coconnas.
I wszedł do pokoju.
— No cóż? — zapytał głos w ciemności.
— No! podano desser.
— A król Nawarry?...
— Nic nie widział.
— A król Karol?....
— A!... król, to co innego; zabrał z sobą męża.
— Doprawdy?
— Wcale nie żartuję. Ale! powiem ci jeszcze coś więcej: dowiedziawszy się, że jestem w służbie księcia d’Alençon, zrobił mi ten zaszczyt, że z boku na mnie spojrzał; skoro zaś dowiedział się, że jestem twoim przyjacielem, spojrzał na mnie z ukosa.
— Sądzisz więc, że mu źle o mnie mówiono?
— Przeciwnie, obawiam się, czy czasem nie zanadto dobrze. Lecz rzecz nie o to idzie; zdaje się, że damy mają zamiar udać się na ulicę Roide-Sicile, i my musimy być ich przewodnikami.
— Niepodobna!... wiesz sam przecież...
— Jakto, niepodobna?
— No! mamy dzisiaj służbę u Jego książęcej mości.
— Kroćset dyabłów! na honor prawda! zawsze zapominam, że ze szlachty mieliśmy zaszczyt przemienić się w lokajów.
I dwaj przyjaciele pobiegli objaśnić królowę i księżnę, że im koniecznie należy się znajdować przynajmniej przy rozbieraniu księcia d’Alençon.
— Dobrze! — powiedziała księżna — my udamy się same.
— A czy wolno zapytać, dokąd się panie oddalają? — zapytał Coconnas.
— O! jesteś pan za bardzo ciekawy — odpowiedziała księżna — Quere et invenies.
Dwaj młodzieńcy skłonili się i pędem pobigli do mieszkania księcia d’Alençon[3].
Książę jakby czekał na nich w swoim gabinecie.
— A! a! — rzekł — panowie, tak późno.
— Dopiero godzina dziesiąta, mości książę — odpowiedział Coconnas.
Książę spojrzał na zegarek.
— Prawda. A jednak w Luwrze już wszyscy śpią.
— Tak, mości książę, lecz my jesteśmy gotowi na rozkazy. Czy wasza książęca mość każesz wprowadzić do swojej sypialni dworzan?
— Nie; owszem, należy ich oddalić.
Obaj spełnili rozkaz księcia, i wkrótce powrócili.
— Wasza książęca mość położy się zapewne spać, lub jeszcze zasiądzie do roboty?
— Nie; panowie jesteście wolni do jutra.
— Pójdziemy! — szepnął Coconnas do ucha pana Mola. — Zdaje się, że dwór dzisiaj nie nocuje w domu.
I obaj, porwawszy płaszcze i szpady, zbiegli ze schodów po cztery na raz stopnie i rzucili się w pogoń za damami[4].
Dogonili je na rogu ulicy Coq-Saint-Honoré


.
Rozdział XIII.
BÓG RZĄDZI.

Najgłębsza cisza panowała w całym Luwrze.
I nic dziwnego.
Małgorzata i księżna dc Nevers udały się na ulicę Tizon.
Coconnas i La Mole pośpieszyli zaraz za niemi.
Król i Henryk byli na mieście.
Książę d’Alençon pozostał w domu, oczekując z trwogą i niepokojem wypadków, o których mu napomknęła królowa-matka.
Katarzyna leżała w łóżku, a pani de Sauve, siedząc u wezgłowia, czytała jej jakieś powiastki włoskie, bardzo rozśmieszające królowę.
Już oddawna Katarzyna nie była w tak wybornym humorze.
Z apetytem zjadła kolacyę, potem naradziła się z lekarzem, uregulowała dzienne rachunki domowe, rozkazała odprawić nabożeństwo o dojście do skutku jakiegoś ważnego przedsięwzięcia, koniecznego, jak mówiła, dla szczęścia jej dzieci...
Katarzyna miała zwyczaj czysto-florencki, rozkazywała w niektórych okolicznościach odprawianie mszy i nabożeństwa, których cel jej i Bogu był tylko wiadomy.
Wreszcie odwiedziła René’go i wybrała w jego bogato zaopatrzonym zbiorze nowe pachnidła.
— Dowiedz się — powiedziała Katarzyna — czy jest w domu moja córka królowa Nawarry; jeśli będzie, proś jej, ażeby przyszła do mnie.
Paź, któremu ten rozkaz został wydany, wyszedł i powrócił z Gillonną.
— Pytałam o królowę, a nie o jej służącą — rzekła Katarzyna.
— Pani!... — powiedziała Gillonna. — Uważałam sobie za obowiązek osobiście oświadczyć Waszej królewskiej mości, że królowa Nawarry wyszła z przyjaciółką swą księżną de Nevers...
— Wyszła o tak późnej godzinie!... — zawołała Katarzyna, marszcząc brwi. — Dokąd ona poszła?
— Na doświadczenia alchemiczne — odpowiedziała Gillonna — które się odbywają w pałacu Gwizyuszów, w pawilonie przez księżnę de Nevers zamieszkanym.
— A kiedyż powróci?... — zapytała królowa-matka.
— Doświadczenia przeciągną się późno w noc — odrzekła Gillonna — bezwątpienia więc Jej królewska mość pozostanie do jutra u księżnej.
— A! szczęśliwa królowa Nawarry!... — mruknęła Katarzyna. — Ma przyjaciół... sama jest królową... nosi koronę, a niema poddanych. Ona jest bardzo szczęśliwą!
Słuchacze uśmiechnęli się na te wyrazy.
— Zresztą, kiedy już wyszła — mówiła dalej Katarzyna — gdyż powiadasz, że wyszła?
— Od pół godziny pani!
— To jeszcze lepiej; odejdź.
Gillonna skłoniła się i wyszła.
— Czytaj dalej, Karolino — powiedziała królowa-matka.
Pani de Sauve zaczęła czytać.
Po upływie dziesięciu minut, Katarzyna przerwała:
— A! zaczekaj, dobrze, że sobie przypomniałam: każ odejść straży z galeryi.
Był to znak, którego oczekiwał Maurevel.
Rozkaz królowej spełniono; pani do Sauve kończyła zaczęty powieść.
Już może z kwadrans czytała bez przerwy, gdy nagle, straszny, przeciągły krzyk, doszedł aż do sypialni królowej.
Na wszystkich obecnych krzyk ten takie sprawił wrażenie, że włosy im na głowie powstały.
Zaraz wkrótce rozległ się wystrzał z pistoletu.
— Co to jest?... — zapytała Katarzyna. — Dlaczegoś przestała czytać, Carlotta?
— Czyż Wasza królewska mość nic nie słyszałaś?... — odpowiedziała zbladłszy pani de Sauve.
— Czego?... — zapytała Katarzyna.
— Tego krzyku...
— I strzału z pistoletu — dodał kapitan przybocznej straży.
— Krzyku, pistoletowego wystrzału. — powtórzyła Katarzyna — ja nic a nic nie słyszałam... Zresztą, czyż to taka nadzwyczajna rzecz, posłyszeć w Luwrze krzyk, lub też wystrzał z pistoletu? Czytaj, czytaj, Carlotto.
— Lecz słuchaj, pani — odpowiedziała pani de Sauve, gdy tymczasem, pan de Nancey porwawszy za rękojeść szpady, stał w miejscu, nie śmiejąc wyjść bez zezwolenia królowej, — już słychać odgłos zbliżających się kroków, przekleństwa... wyrzekania...
— Czy mam iść aby dowiedzieć się o przyczynę tego hałasu?... — zapytał kapitan.
— Niema potrzeby; zostań pan — rzekła Katarzyna, unosząc się nieco i opierając na ręku, jakby dla nadania większej mocy swemu rozkazowi. — Któż mię będzie bronił w przypadku jakiej trwogi? To się pewnie pobiło kilku pijanych Szwajcarów...
Spokój królowej stanowił tak rażącą sprzeczność ze strachem, rozlanym na twarzach otaczających ją osób, że pani de Sauve, pomimo trwogi, nie mogła się wstrzymać od zwrócenia na królowę pytającego spojrzenia.
— Lecz, pani!... — zawołała. — Zdaje się, jakby tam kogo zabijano?
— Kogóżby naprzykład?
— Króla Nawarry. Hałas dochodzi od strony jego mieszkania.
— Głupia!... — powiedziała do siebie królowa, a usta jej, pomimo władzy jaką miała nad sobą, dziwnie zaczęły się poruszać, gdyż Katarzyna szeptała jakąś modlitwę. — Głupia, wszędzie widzi swego króla Nawarry!
— Mój Boże! mój Boże!... — narzekała pani de Sauve, padając na krzesło.
— Niema o czem mówić — powiedziała Katarzyna.
Zwracając się zaś do pana de Nancey, dodała:
— Spodziewam się, że pan jutro surowo ukarzesz winnych za ten nieporządek. Czytaj dalej Carlotta.
Katarzyna opadła na poduszki, i pozostała nieporuszona, jakby od zbytecznego osłabienia.
Obecni zauważyli, że wielkie krople potu spływały po jej twarzy.
Pani de Sauve była posłuszną tak stanowczemu rozkazowi, lecz tylko głos jej i oczy spełniały tę powinność.
Myśl zaś daleko uleciała i przedstawiała wyobraźni straszne niebezpieczeństwo, zawieszone nad głową ukochanego przez nią człowieka.
Po kilku chwilach wewnętrznej walki, głos jej stał się nie zrozumiałym; książka z rąk wypadła a młoda kobieta zemdlała.
Nagle rozległ się jeszcze większy niż poprzednio hałas.
W korytarzu dały się słyszeć ciężkie i pośpieszne kroki; a po chwili dwa wystrzały, od których, szyby w oknach się zatrzęsły.
Katarzyna, zdziwiona tą przedłużoną bójką, wstała ze zbladłą twarzą, obłąkanym wzrokiem, i w chwili, kiedy kapitan chciał wybiedz, porwała go za rękę, mówiąc:
— Niech nikt nie wychodzi! Ja sama pójdę zobaczyć, co się tam dzieje:
A oto, co się stało:
De Mouy otrzymał rano z rąk Orthon’a, klucz od Henryka.
W wydrążeniu tego klucza spostrzegł zwinięty papier; który wydostał za pomocą szpilki.
Było to hasło dla wejścia do Luwru dzisiejszej nocy.
Nadto, Orthon ustnie powtórzył mu słowa Henryka, który go wzywał do Luwru o godzinie dziesiątej.
O wpół do dziesiątej, de Mouy przywdział pancerz, o którego dobroci miał już nieraz sposobność przekonać się; na wierzch włożył jedwabny kaftan, przypasał szpadę, zatknął za pas dwa pistolety, a na to wszystko zarzucił słynny płaszcz czerwony La Mole’a.
Widzieliśmy, jak Henryk przed pójściem do siebie, zamierzył odwiedzić Małgorzatę; jak przyszedł do niej tajemnemi schodami, zetknął się z La Mole’m w sypialni Małgorzaty i zajął jego miejsce wobec króla w sali jadalnej.
Stało się to właśnie w chwili, kiedy de Mouy, dzięki udzielonemu mu przez Henryka hasłu, a nadewszystko dzięki słynnemu czerwonemu płaszczowi, przebywał bramę Luwru.
Młodzieniec ten udał się wprost do króla Nawarry, naśladując, jak tylko mógł najlepiej, chód La Mole’a.
W przedpokoju zastał oczekującego nań Orthon’a.
— Jego królewska mość wyszedł — rzekł do niego góral — lecz kazał mi wprowadzić pana do siebie, i prosić, ażebyś pan zechciał na niego czekać. Jeśliby go długo nie było widać, w takim razie, prosi pana także, ażebyś się położył na jego łóżku.
De Mouy wszedł nie pytając o dalsze objaśnienia; gdyż to, co mu w tej chwili powiedział Orthon, było tylko powtórzeniem tego, co już od niego słyszał rano.
Ażeby na dobre użyć czasu, de Mouy wziął pióro i atrament, i zbliżywszy się do prześlicznej mapy Francyi wiszącej na ścianie, zaczął obliczać i odznaczać stacye od Paryża do Pau.
Lecz rachunki te skończył w kwadrans, poczem nie wiedział już, czem się ma zająć.
Ze dwa lub trzy razy przeszedł się po pokoju, przetarł oczy, ziewnął, siadł, wstał, i znowu usiadł.
Nakoniec, korzystając z pozwolenia Henryka, tudzież z praw poufałości, jakie istniały między książętami i ich szlachtą, położył na nocnym stoliku pistolety, postawił lampę i wyciągnął się na szerokiem łóżku, o które oparł obnażoną szpadę, a będąc pewnym, że nie będzie niespodzianie zdybanym, gdyż w przedpokoju znajduje się służący, mocno zasnął.
De Mouy tak chrapał, że mógł pod tym względem iść w zawody z samym królem Nawarry.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W tymże czasie, sześciu ludzi ze szpadami w rękach i sztyletami za pasem, ostrożnie i w milczeniu wsunęło się na korytarz, jednym końcem dotykający mieszkania Katarzyny, drugim zaś mieszkania Henryku.
Jeden z tych sześciu ludzi postępował naprzód.
Oprócz gołej szpady i szerokiego jak nóż myśliwski sztyletu, miał jeszcze przy sobie wierne pistolety, przytwierdzone do pasa srebrnemi sprzeczkami.
Był to Maurevel.
Przyszedłszy do drzwi Henryka, zatrzymał się.
— Czy jesteś pewny, że warta korytarz opuściła?... — zapytał Maurevel drugiego, który jakby był dowódzcą małego oddziału, będącego pod jego rozkazami.
— Nie pozostał ani jeden żołnierz — odpowiedział tenże.
— Dobrze!... — rzekł Maurevel. — Teraz, trzeba tylko dowiedzieć się o jednej rzeczy: czy ten, którego szukamy jest w domu.
— Lecz — powiedział sierżant wstrzymując rękę, którą Maurevel położył na klamce u drzwi — to jest mieszkanie króla Nawarry.
— A któż mówi, że nie?... — odpowiedział Maurevel.
Zbiry spojrzeli po sobie z zadziwieniem; sierżant cofnął się krok w tył.
— Oho!... — rzekł zmieszany — aresztować kogo o tym czasie w Luwrze i do tego w mieszkaniu króla Nawarry...
— Co odpowiesz mi na to — rzekł Maurevel — jeśli ci oznajmię, że ten, którego mamy aresztować, jest królem Nawarry?
— Odpowiem ci kapitanie, że to nie żarty, i że bez rozkazu opatrzonego własnoręcznym podpisem Karola IX-go...
— Czytaj!... — rzekł Maurevel.
I wydobywszy z za kaftana rozkaz, podał go sierżantowi.
— Dobrze — odpowiedział tenże, przeczytawszy — nie pozostaje mi nic do nadmienienia.
— Jużeś gotów?
— Już.
— A wy?... — zapytał Maurevel, obracając się do pięciu innych zbirów.
Ci skłonili się z uszanowaniem.
— Słuchajcież mię, panowie!... — rzekł Maurevel — oto plan: dwóch z was pozostanie u tych drzwi, dwóch u drzwi od sypialni, a dwóch wejdzie ze mną.
— A potem?... — spytał sierżant.
— Nie zapominajcie, że nam rozkazano aby nie dozwolić więźniowi, ani krzyków, ani oporu. Przestąpienie tego rozkazu śmiercią zostanie ukarane.
— Chodźmy; niema się nad czem namyślać — rzekł sierżant do człowieka, mającego iść z nim do sypialni króla.
— Tak — dodał Maurevel.
— Biedny król Nawarry!... — rzekł któryś ze zbirów. — Już widać w niebie było zapisane, że on nie umknie.
— I tu na ziemi także — powiedział Maurevel, biorąc z rąk sierżanta rozkaz Katarzyny, i chowając go w zanadrze.
Maurevel włożył w zamek klucz, który otrzymał z rąk Katarzyny, i zostawiwszy dwóch ludzi u zewnętrznych drzwi, wszedł z czterema do przedpokoju.
— A! a!... — rzekł Maurevel, usłyszawszy głośne chrapanie. — Zdaje się, że znajdziemy tutaj to, czego szukamy.
Orthon, myśląc że wszedł król, pośpieszył na przeciw niego; lecz nagle znalazł się pośród pięciu uzbrojonych ludzi.
Na widok złowrogiej twarzy Maurevela zwanego zbójcą królewskim, wierny sługa cofnął się, i stanąwszy przed drugiemi drzwiami, powiedział:
— Kto jesteście, i czego potrzebujecie?
— W imieniu króla — odpowiedział Maurevel — gdzie jest król Nawarry?
— Król Nawarry?
— Tak, król Nawarry.
— Króla Nawarry niema w domu — rzekł Orthon, broniąc wstępu — wejść więc nie możecie.
— Kłamstwo — zawołał Maurevel. — Precz!
Bearneńczycy są uparci; Orthon warknął jak pies góralski i śmiało odpowiedział:
— Nie wejdziecie, mówię wam. Króla niema w domu.
I uczepił się drzwi.
Maurevel dał znak; czterech ludzi rzuciło się na górala, i oderwało go od gzymsu drzwi, którego się trzymał. Orthon otworzył usta, chcąc krzyknąć; lecz Maurevel zamknął mu je ręką.
Orthon z wściekłości ugryzł mordercę, a ten z głuchym jękiem cofnął rękę i uderzył go rękojeścią szpady w głowę.
Wierny sługa zachwiał się i padł, krzycząc: Rozbój! rozbój!...
Głos jego zamilkł; zemdlał.
Mordercy przeszli po jego ciele; dwóch stanęło u drugich drzwi, a trzej weszli do pokoju sypialnego.
Światło lampy padało na łóżko.
Firanki były zapuszczone.
— Oho!... — rzekł sierżant. — Zdaje mi się, że już nie chrapie.
— Dalej!... — zawołał Maurevel.
Na ten wyraz, rozległ się za zasłoną chrapliwy krzyk, mający więcej podobieństwa do ryku lwa, aniżeli do ludzkiego głosu; firanki gwałtownie się roztworzyły, a przed oczyma zbirów ukazał się siedzący człowiek, w kirysie, w szyszaku, pokrywającym głowę do samych oczu, i uzbrojony dwoma pistoletami, jakie trzymał w ręku, i szpadą na kolanach.
Zaledwie tylko Maurevel poznał rysy de Mouya, a już poczuł, że włosy mu powstają na głowie.
Zbladł strasznie.
Usta jego napełniły się pianą, i cofnął się, jak gdyby widmo zobaczył.
Nagle, zbrojna postać powstała, i zrobiła krok naprzód.
— A! złoczyńco — przemówił de Mouy głuchym głosem — przyszedłeś mnie zabić, tak jak już zabiłeś mego ojca!
Dwóch zbirów, to jest tych, którzy weszli z Maurevelem do sypialni króla, usłyszało tylko te straszne słowa; lecz razem z temi słowy, de Mouy wycelował w głowę Maurevela.
Zbójca rzucił się na kolana w chwili, kiedy de Mouy spuszczał kurek; wystrzał padł, i jeden z przybyłych z Maurevelem, stojący za nim, padł ugodzony w samo serce.
W tej chwili, Maurevel odpowiedział strzałem na wystrzał; lecz kula spłaszczyła się o pancerz de Mouya.
De Mouy, zmierzywszy odległość, jednem uderzeniem szerokiej szpady rozpłatał czaszkę drugiego żołnierza; potem zwrócił się do Maurevela. i złożył się z nim.
Walka była krótka, lecz straszna.
Po czwartem doskoczeniu, Maurevel uczul zagłębiające mu się w gardło zimne ostrze stali; krzyknął chrapliwie, padł w tył, i w upadku wywrócił lampę.
Ciemność zaległa komnatę.
Natychmiast de Mouy, korzystając z ciemności, odważny i zręczny jak bohater Homera, rzucił się z pochyloną głową do przedpokoju, przewalił jednego żołnierza, odepchnął drugiego, przemknął się jak błyskawica pośród zbirów strzegących zewnętrznych drzwi; dwa razy wystrzelił w powietrze z pistoletu, i był ocalony; gdyż pozostał mu jeszcze nabity pistolet i jego straszna szpada.
Przez chwilę de Mouy namyślał się, czy uciec do księcia d’Alençon, od którego mieszkania, jak zdawało mu się, otworzyły się drzwi, czy też spróbować czy nie uda się wyjść z Luwru.
Zdecydował się na to ostatnie, przyśpieszył więc znowu zwolnionego biegu, skoczył odrazu z dziesięciu schodów, dobiegł bramy, wymówił hasło i rzucił, się, krzycząc:
— Ruszajcie na górę! Mordują tam w imieniu króla.
A korzystając ze zdziwienia straży, znikł w ulicy du Coq, nie otrzymawszy najmniejszego zadraśnięcia.
Stało się to właśnie w chwili, kiedy Katarzyna wstrzymała kapitana straży temi słowy.
— Zostańcie tu. Sama pójdę zobaczyć, co się tam dzieje.
— Lecz, pani! — odpowiedział kapitan — niebezpieczeństwo, jakie Waszą królewską mość może spotkać, zmusza mnie aby udać się za nią.
— Zostań pan — powtórzyła Katarzyna tonem, jeszcze bardziej rozkazującym niż poprzednio. — Królów broni siła, daleko możniejsza od ludzkiej szpady.
Kapitan pozostał.
Wtedy Katarzyna wzięła lampę, obuła gołe nogi w aksamitne pantofelki, wyszła z pokoju na korytarz pełen jeszcze dymu, i udała się, spokojna i zimna jak cień, do mieszkania króla Nawarry.
Wszystko tu było cicho.
Królowa zbliżyła się do drzwi wchodowych, przestąpiła próg, i ujrzała w przedpokoju Orthona, leżącego bez zmysłów.
— A! a! — pomyślała — otóż najprzód sługa; bezwątpienia dalej znajdziemy i pana.
I zbliżyła się do drugich drzwi.
Tutaj potknęła się o jakieś ciało; zniżyła lampę: był to żołnierz z rozpłataną głową... już nie żył...
O trzy kroki od niego leżał sierżant, wydający ostatnie tchnienie.
Nakoniec, przed łóżkiem leżał trzeci człowiek, blady jak śmierć.
Krew strumieniem płynęła mu z podwójnej rany w gardle; napróżno starał się podnieść.
Był to Maurevel.
Zimny dreszcz przebiegł członki Katarzyny; spostrzegła, że łóżko było próżne; obejrzała się po całym pokoju, i napróżno szukała pomiędzy trzema leżącemi trupami, tego, którego miała nadzieję zobaczyć.
Maurevel poznał Katarzynę; oczy jego strasznie się rozszerzyły, i wyciągnął ku niej ręce z wyrazem rozpaczy.
— Gdzież on jest? — zapytała królowa półgłosem. — Cóż się z nim stało? Nieszczęśliwy! Czyż ty pozwoliłeś mu umknąć?
Maurevel chciał coś powiedzieć, lecz w miejsce wyrazów, dał się słyszeć świst wychodzący z rany.
Czerwona piana wystąpiła na usta i pochylił głowę na znak niemocy i bólu.
— Lecz mówże — zawołała Katarzyna — mówże! Chociaż jeden wyraz...
Maurevel wskazał jej na ranę, wydał znowu jakieś niezrozumiałe dźwięki, jakieś konwulsyjne chrzypienie i zemdlał.
Wtedy Katarzyna spojrzała do koła: była otoczona trupami i umierającymi; krew strumieniami płynęła w pokoju, a grobowe milczenie dodawało jeszcze większej grozy tej scenie.
Jeszcze raz zwróciła się do Maurevela; lecz ten ani się poruszył.
Z kieszeni wyglądał mu papier; był to rozkaz uwięzienia Henryka.
Katarzyna schwyciła go i ukryła w zanadrzu.
W tej chwili usłyszała za sobą lekki szelest.
Obróciła się, i ujrzała stojącego we drzwiach księcia d’Alençon, który na hałas rozlegający się po całym Luwrze, wszedł tutaj i stanął osłupiały, na widok roztaczający się przed jego oczyma.
— Ty tutaj?... — zapytała zdumiona królowa.
— Tak, pani. Lecz co się tu dzieje? — zawołał książę.
— Powróć do siebie, Franciszku; wkrótce dowiesz się o wszystkiem.
Lecz d’Alençon wiedział więcej, niż się Katarzyna spodziewała.
Skoro tylko w korytarzu dały się słyszeć kroki, zaczął się zaraz przysłuchiwać.
Widząc uzbrojonych ludzi, wchodzących do mieszkania króla Nawarry, domyślił się co to znaczy, i ucieszył się, że silniejsza niż jego ręka, wybawi go od tak niebezpiecznego przyjaciela.
Wkrótce potem, wystrzały, gwałtowne kroki uciekającego, jeszcze bardziej ściągnęły jego uwagę, wtedy zobaczył, jak w przestrzeni światła, rzuconego przez szparę u drzwi na schody, znikł czerwony płaszcz, dobrze mu znajomy.
— De Mony! — zawołał. — De Mony u mego szwagra Henryka! Lecz nie, to niepodobna! Czyżby to był pan de La Mole?...
Wtedy opanował go strach.
Przypomniał sobie, że tego młodzieńca polecała mu sama Małgorzata, a chcąc przekonać się, czy to on w istocie przebiegł, udał się do pokoju naszych dwóch przyjaciół; pokój był pusty.
Lecz w kącie pokoju wisiał sławny czerwony płaszcz.
Trwoga go opanowała; nie był to La Mole, lecz de Mouy.
Zbladły, drżąc z bojaźni, żeby nie schwytano hugonata, któryby mógł wydać tajemnice spisku, książę pobiegł do wrót Luwru.
Dowiedział się tutaj, iż czerwony płaszcz uciekł, krzycząc, że w Luwrze mordują w imieniu króla.
— Omylił się — pomyślał d’Alençon. — Mordują, ale w imieniu królowej-matki.
I powróciwszy na pole bitwy, zastał Katarzynę, nakształt hyeny pomiędzy umarłymi błądzącą.
Na rozkaz matki, książę powrócił do siebie, udając spokój i posłuszeństwo, pomimo burzliwych myśli, tłoczących mu umysł.
Katarzyna, zrozpaczona tą nową niepomyślnością, przywołała swego kapitana i kazała popodnosić ciała.
Zaleciła, iżby Maurevela jako rannego, odniesiono do domu, i nie kazała budzić króla.
— O!... — mówiła, powracając do swego mieszkania, z pochyloną na piersi głową — jeszcze i teraz wymknął się. Boska ręka jest nad tym człowiekiem!.. On będzie panował! będzie!...
Potem, otworzywszy drzwi od pokoju, poniosła rękę do czoła, i ułożyła na twarzy dworski uśmiech.
— Cóż się tam stało? — zapytali wszyscy obecni.
Pani de Sauve, zbyt jeszcze przestraszona, milczała.
— Nic — odpowiedziała Katarzyna. — Hałas i nic więcej.
— O! zawołała nagle pani de Sauve, wskazując palcem ślady po przejściu Katarzyny, — każdy krok Waszej królewskiej mości zostawia za sobą krwawy ślad na dywanie!


Rozdział XIV.
NOC KRÓLÓW.

Karol IX-ty szedł z Henrykiem, oparłszy się na jego ramieniu.
Towarzyszyło im sześciu dworzan, z których dwóch idąc przodem, oświecało drogę pochodniami; czterech zaś innych, postępowało za nimi w tyle.
— Kiedy opuszczam progi Luwru — mówił biedny król — budzi się we mnie uczucie zupełnie podobne do tego, jakiego doświadczam wchodząc do pięknego lasu; zaraz swobodniej oddycham, żyję, jestem wolny...
Henryk uśmiechnął się.
— Wasza królewska mość powinienbyś mieszkać w naszych górach Bearneńskich — powiedział.
— Tak; uważam, ze masz wielką chęć tam powrócić; lecz jeśli będziesz bardzo uparty — dodał z uśmiechem Karol — strzeż się, radzę ci; moja matka tak cię bardzo kocha, iż za nic w święcie rozłączyć się z tobą nie zechce.
— Co Wasza królewska mość będziesz robić dziś wieczór? — zapytał Henryk, zmieniając tę niebezpieczną rozmowę.
— Chcę cię zaznajomić, Henrysiu, z pewną osobą. Powiesz mi też swe zdanie.
— Jestem na rozkazy Waszej królewskiej mości.
— Na prawo! na prawo! Idziemy ulicą des Barres.
Dwaj królowie, wraz ze swoją eskortą, przeszli ulicę de la Savonnerie, gdy nagle, w stronie pałacu Kondeuszów, spostrzegli obwiniętych w duże płaszcze dwóch ludzi, którzy bez najmniejszego szelestu, wyszli skrytemi drzwiczkami.
— O!.. o!.. — powiedział król do Henryka, który podług zwyczaju, patrzał, lecz milczał — to coś godnego uwagi.
— Z czego o tem wnosisz, Najjaśniejszy panie? — zapytał król Nawarry.
— Powiedziałem to nie do ciebie, Henrysiu; ty ufasz swej żonie — dodał Karol z uśmiechem; — lecz twój kuzyn Kondeusz nie ufa swojej; albo jeśli jej ufa, to się myli, niech mnie dyabli porwą!
— Lecz dlaczego myślisz, Najjaśniejszy panie, że ci panowie byli u pani Kondeuszowej?
— Mam przeczucie. Nieruchomość tych dwóch ludzi, którzy zatrzymali się u drzwi skoro nas zobaczyli, przytem szczególny krój płaszcza niższego z nich... Przez Boga! byłoby to dość zabawne.
— Co?
— Nic; przyszła mi pewna myśl do głowy; podejdźmy bliżej.
I poszedł prosto do dwóch nieznajomych, którzy, widząc, że się do nich zbliżają, postąpili kilka kroków, ażeby się oddalić.
— Hola! panowie — rzekł król — zatrzymajcie się!
— Czy to panowie do nas mówią? — zapytał głos, na który wzdrygnęli się Karol i jego towarzysz.
— No i cóż, Henrysiu? — powiedział król. — Czy poznajesz teraz ten głos?
— Najjaśniejszy panie! — rzekł Henryk. — Gdyby brat twój, książę Andegaweński, nie był pod Roszellą, gotów byłbym przysiądz, że to jest jego głos.
— Otóż to właśnie, że on nie jest pod Roszellą.
— Lecz któż to jest z nim?
— Nie poznajesz jego towarzysza?
— Nie, Najjaśniejszy panie.
— A jednak jest on takiego wzrostu, że trudno się omylić. Zaczekaj, zaraz go poznasz: Hola! panowie, czyż nie słyszycie?
— Czyż to warta, że nas chce zatrzymywać? — zapytał ten z nich, co był wyższego wzrostu.
— Bierzcie nas chociaż za wartę — rzekł krok — lecz zatrzymajcie się, kiedy wam rozkazują.
Potem, nachylając się do ucha Henryka, dodał:
— Zaraz zobaczysz wybuch wulkanu.
— Jest was ośmiu — powiedział wyższy, pokazując z pod płaszcza rękę i odkrywając twarz — lecz chociażby was było stu, precz!
— A! a! książę Gwizyusz! — rzekł Henryk.
— A! to ty? dałeś się nakoniec poznać!
— Król! — zawołał książę.
Co się tyczy towarzysza księcia Gwizyusza, ten, przy tych słowach okręcił się płaszczem i ani się ruszył, odkrywszy z początku przez uszanowanie głowę.
— Najjaśniejszy panie! — przemówił książę Gwizyusz — byłem w odwiedzinach u mojej szwagrowej, księżnej Kondeuszowej.
— Tak... i wziąłeś z sobą jednego ze swoich dworzan.
— Najjaśniejszy panie! — odrzekł książę — Wasza królewska mość nie znasz go.
— A więc się poznamy — powiedział król.
I król prosto poszedł do nieznajomego i kazał jednemu z dworzan poświecić.
— Przebacz, mój bracie! — przemówił książę Andegaweński, odrzucając płaszcz i kłaniając się ze źle ukrytą złośliwością.
— A! a! Henryku, to ty?... Lecz nie, to niepodobna, mylę się... Brat Andegaweński przedewszystkiem mnie by pierwszego odwiedził. On wie dobrze, że dla książąt krwi królewskiej jedna tylko prowadzi droga: przez bramę Luwru.
— Wybacz, Najjaśniejszy panie! — powiedział książę Andegaweński.
— Tak — odrzekł król pogardliwym tonem. — Cóżeś robił, mój bracie, w pałacu Kondeuszów?
— Przecież wasza królewska mość sam dopiero co powiedziałeś — rzekł król Nawarry.
I schyliwszy się do ucha króla, dokończył zdania gwałtownym wybuchem śmiechu.
— Co to? — zapytał dumnie książę Gwizyusz; gdyż, jak wszyscy przy dworze, tak i on, przywykł był postępować z królem Nawarry dosyć po brutalsku. — Dlaczegóżbym nie miał odwiedzić swojej szwagrowej? Czyż książę d’Alençon nie odwiedza swojej!
Henryk oblał się rumieńcem.
— Którą szwagrowę? — zapytał Karol — on ma tylko jednę: królowę Elżbietę.
— Wybacz, Najjaśniejszy panie; powinienem był powiedzieć: królowę Małgorzatę, swoją siostrę, którą, niema pół godziny, spotkaliśmy w lektyce, w towarzystwie jakichś dwóch elegantów.
— Doskonale! — zawołał Karol — cóż na to odpowiesz, Henryku?
— Że królowa Nawarry ma zupełne prawo wychodzić dokąd jej się podoba. Wątpię tylko, czy wyszła z Luwru.
— A ja jestem tego pewny — odpowiedział książę Gwizyusz.
— I ja także — — dodał książę Andegaweński — lektyka zatrzymała się na ulicy Cloche-Percée!
— Tak, zapewne twoja szwagrowa, lecz nie ta — rzekł Henryk, wskazując na pałac Kondeuszów — a ta — i pokazał palcem w kierunku pałacu Gwizyuszów — jest z nią; zostawiliśmy je razem, a one, jak wiesz, są nierozłączne.
— Nie rozumiem, co wasza królewska mość chcesz powiedzieć — odpowiedział książę Gwizyusz.
— A jednak to bardzo jasne — rzekł król — i było obok lektyki dwóch elegantów.
— Więc cóż! — powiedział książę — jeśli królowa i moje szwagrowe grzeszą, to dla zapobieżenia temu nadal, udamy się pod sprawiedliwość króla.
— E! Boże! — powiedział Henryk — dajmy pokój paniom Kondeuszowej i de Nevers. Król nie troszczy się o swoję siostrę.... a ja pokładam zupełne zaufanie w mojej żonie.
— Nie, nie — zarzucił Karol — muszę koniecznie dowiedzieć się prawdy; lecz uczyńmy wszystko sami. Mówisz więc, mój bracie, że lektyka zatrzymała się na ulicy Cloche-Percée?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Czy poznasz miejsce?
— Poznam, Najjaśniejszy panie.
— Pójdźmy więc tam, i jeśli będzie potrzeba zapalić dom, aby się dowiedzieć kto jest wewnątrz, zapalimy go.
Z tym nie bardzo uspakajającym zamiarem dla tych, których się tyczył, cztery najważniejsze osoby we Francyi, udały się ulicą Saint-Antoine.
Czterej książęta przybyli na ulicę Cloche-Percée.
Karol chcąc zakończyć tę sprawę pomiędzy rodziną, odesłał świtę, rozkazawszy jej o szóstej z rana, czekać na niego z dwoma końmi w blizkości Bastylli.
Na ulicy Cloche-Percée stały tylko trzy domy; poszukiwanie zaś było jeszcze tem łatwiejsze, że do dwóch domów zaraz ich wpuszczono; z tych dwóch domów jeden dotykał ulicy Saint-Antoine, a drugi ulicy Roi-de-Sicile.
Co się tycze trzeciego, była tu zupełnie rzecz inna; dom ten strzeżony był przez odźwiernego niemca, bardzo nieprzystępnego.
Zdawało się, że było przeznaczeniem Paryża, przedstawić tej nocy najpamiętniejsze przykłady domowej wierności.
Pomimo gróźb księcia Gwizyusza, rzucanych w najczystszem narzeczu Saksońskiem; pomimo kieski złota, ofiarowanej przez Henryka Andegaweńskiego; pomimo zapewniań Karola, który utrzymywał, że jest dowódzcą warty; waleczny niemiec nie zwracał na nich najmniejszej uwagi.
Widząc opór, przez żelazne kratki wystawił koniec jakiejś rusznicy; ten rodzaj groźby wzbudził w obecnych śmiech; Henryk Nawarrski stanął opodal, jakby to wcale go nie interesowało.
Rusznica, nie mogąc się między kratkami poruszać, mogła grozić niebezpieczeństwem tylko ślepemu, któryby wprost niej stanął.
Widząc, że odźwiernego nie można ani zastraszyć, ani przekupić, ani ująć, książę Gwizyusz udał, że niby ucieka ze swymi towarzyszami; lecz ucieczka nie długo trwała.
Na rogu ulicy Św. Antoniego książę znalazł to, czego szukał; był to jeden z tych kamieni, jakie przed trzema tysiącami lat dźwigali, Ajax, Telamon i Diomedes; wziął go na swe barki i powrócił, dając znak towarzyszom, żeby za nim postępowali.
Właśnie w tej chwili odźwierny, widząc, że złoczyńcy już się oddalili, zamknął drzwi, lecz nie zdążył zasunąć rygli.
Książę Gwizyusz skorzystał z tego momentu i rzucił kamieniem we drzwi. Zawiasy odleciały wraz z częścią muru, w którym były utwierdzone.
Drzwi otworzyły się, przewróciwszy niemca; krzyk jego zbudził garnizon, który i bez tego wielce by się zadziwił.
W tym samym czasie La Mole tłómaczył z Małgorzatą idyllę Teokryta, a Coconnas udając, że jest grekiem, pił z Henrietą syrakuzańskie wino.
Uczona i bachiczna rozmowa nagle zostały przerwane.
La Mole i Coconnas pogasili natychmiast świece, otworzyli okna, wyskoczyli na balkon, a ujrzawszy w ciemności czterech ludzi, zaczęli na nich rzucać wszystko, co im podpadło pod rękę.
Karol, najzaciętszy z oblegających, otrzymał w plecy uderzenie srebrnym dzbanuszkiem; na księcia Andegaweńskiego zleciał półmisek z pomarańczowym kompotem, a na księcia Gwizyusza pieczona zwierzyna.
Henryk nie otrzymał żadnego uderzenia.
Pocichu wypytywał odźwiernego, którego Gwizyusz przywiązał do drzwi i który na wszystko odpowiadał swojem wiecznem:
— Ich verstehe nicht.
Kobiety dodawały ducha oblężonym i podawały im różne rzeczy, sypiące się jak grad na nieprzyjaciół.
— Na szatana! — zawołał Karol IX rozgniewany, że zrucony w tej chwili taboret nacisnął mu kapelusz na sam nos. — Otworzyć mi natychmiast, albo każę wszystkich wywieszać!
— Brat! — powiedziała pocichu Małgorzata do La Mola.
— Król! — rzekł La Mole pocichu do Henriety.
— Król! król! — szepnęła Henrieta do ucha piemontczykowi, który już ciągnął do okna jakąś skrzynię, ażeby rzucić ją na księcia Gwizyusza. — Król, mówię wam.
Coconnas wypuścił z rąk skrzynię, i z zadziwieniem spojrzał dokoła.
— Król — powtórzył.
— Tak, król.
— A więc uciekajmy.
— E! La Mole i Małgorzata już zniknęli; chodź...
— Dokąd?
— Chodź, mówię ci...
I Henrieta, wziąwszy Coconnasa za rękę, uprowadziła go z sobą przez tajemne drzwiczki, wiodące do sąsiedniego domu.
Wszyscy czworo, zamknąwszy za sobą drzwi, uciekli przejściem, prowadzącem na ulicę Tizon.
— O! o!... — rzekł Karol — załoga już się poddaje.
Jednak po kilku chwilach oczekiwania, żaden szelest nie doszedł do uszu oblegających.
— To jakaś zasadzka — powiedział książę Gwizyusz.
— A raczej poznano głos mego brata, i ratowano się ucieczką — dorzucił książę Andegaweński.
— Lecz oni muszą przejść obok nas — rzekł Karol.
— Tak — odparł książę Andegaweński — jeśli dom niema dwóch wychodów.
— Bracie!... — powiedział król — weź kamień i wybij drugie drzwi.
Książę sądził, że niema konieczności używania takich środków, i, zauważywszy, że drugie drzwi są daleko słabsze od pierwszych, wywalił je jednem uderzeniem nogi.
— Pochodni, pochodni!... — zawołał król.
Służalcy zbliżyli się.
Pochodnie były zgaszone, lecz mieli przy sobie wszystko potrzebne do zapalania.
Rozniecono ogień.
Karol IX-ty wziął jednę pochodnię a drugą podał księciu Andengaweńskiemu.
Książę Gwizyusz postępował naprzód ze szpadą w ręku.
Henryk zamykał pochód.
Weszli na pierwsze piętro.
W jadalni leżały jeszcze szczątki kolacyi, będącej główną obroną oblężonych.
Kandelabry były wywrócone, meble w nieładzie, a wszystkie naczynia na kawałki porozbijane.
Przeszli do salonu.
Tutaj, jak i w pierwszym pokoju, nie znaleziono nic, coby mogło ich wprowadzić na domysł kto tę ucztę wyprawiał.
Kilka greckich i łacińskich książek, kilka instrumentów muzycznych, oto wszystko co znaleziono.
W sypialni nie znaleźli żadnego widocznego dowodu.
Paliła się lampa w kuli alabastrowej zawieszonej u sufitu; lecz widać było, że do tego pokoju nikt nie wchodził.
— Musi tu być drugie wejście — rzekł król.
— Niezawodnie — powiedział książę Andegaweński.
— Lecz gdzie? — zapytał książę Gwizyusz.
Zaczęto wszędzie szukać, lecz nigdzie go nie znaleziono.
— Gdzie jest odźwierny? — spytał król.
— Przywiązałem go do kratki — odpowiedział książę Gwizyusz.
— Wypytaj się go, bracie.
— Nie będzie chciał odpowiadać.
— Ba! Przygrzeją mu trochę nogi — rzekł król, śmiejąc się — to i odpowie.
Henryk śpiesznie wyjrzał oknem i powiedział:
— Już go tam niema.
\ — Któż go odwiązał? — zapytał żywo książę Gwizyusz.
— Na śmierć szatana!.. — zawołał król. — A więc nic się nie dowiemy.
— Widzisz, Najjaśniejszy panie — rzekł Henryk — że niema żadnego dowodu, iżby moja żona i szwagrowa księcia Gwizyusza były w tym domu.
— To prawda — odpowiedział Karol.
— Pismo Święte mówi: są trzy rzeczy, które za sobą nie pozostawiają śladu: ptak w powietrzu, ryba w wodzie, i kobieta... nie, mylę się... i mężczyzna u...
— A więc — przerwał Henryk — najlepiej będzie...
— Tak — mówił dalej Karol — najlepiej będzie, jak ja opatrzę swe stłuczenie; ty, Andegaweńczyku zetrzyj pomarańczowy syrop, a ty, Gwizyuszu wybaw tłustość z pieczeni. Poczem wyszli, nie zamykając nawet drzwi za sobą.
Doszedłszy do ulicy Ś-go Antoniego, król zapytał księcia Andegaweńskiego i Gwizyusza.
— Dokąd idziecie, panowie?
— Najjaśniejszy panie, idziemy do Nantouilleta, który nas czeka z kolacyą. Czy Wasza królewska mość pójdziesz z nami?
— Nie; my idziemy w inną stronę. Czy chcecie jednego z moich dworzan?
— Dziękuję, Najjaśniejszy panie — odrzekł pośpiesznie książę Andegaweński.
— Dobrze; boi się, ażebym go nie kazał szpiegować — szepnął Karol Henrykowi do ucha.
Potem wziąwszy go pod rękę, mówił dalej:
— Chodź, Henryku, wyprawię ci dziś kolacyę.
— Więc nie powrócimy do Luwru? — zapytał Henryk.
— Nie; już ci powiedziałem, uparciuchu, że dziś pójdziesz ze mną.
I uprowadził go na ulicę Geoffroy-Lasnier.

Koniec tomu trzeciego.




  1. — Kto stoi obok lektyki?
    — Dwóch paziów i giermek.
    — Dobrze! to barbarzyńcy; powiedz mi, La Molu kogo znalazłeś w swoim pokoju?
    — Księcia Franciszka.
    — Co robiącego?
    — Nie wiem co.
    — A z kim?
    — Z jakimś nieznajomym.
  2. We dwie kieszonki wielkiego vertugadinu (listewka wywatowana, jaką dawniej kobiety nosiły poniżej stanika sukni) wkładała puszki z nabalsamowancmi sercami swoich zabitych kochanków. Vertugadin ten, wieszała na haczyku, w skrytce łóżka, zamykanej na kłódeczkę.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Brakujący fragment uzupełniono na podstawie wydania Królowa Margo Alexandra Dumas Tom IV str. 13-14 rok wydania 1848 Warszawa w Drukarni Jana Jaworskiego
  4. Przypis własny Wikiźródeł Brakujący fragment uzupełniono na podstawie wydania Królowa Margo Alexandra Dumas Tom IV str. 14-15 rok wydania 1848 Warszawa w Drukarni Jana Jaworskiego





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.