Pierwsze kroki; Msza Ateusza/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Pierwsze kroki; Msza Ateusza | |
Wydawca | Bibljoteka Boya | |
Data wyd. | 1926 | |
Druk | Drukarnia Krajowa | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
W niedalekiej przyszłości, koleje żelazne muszą zmieść pewne gałęzie przemysłu, zmienić inne, zwłaszcza te, które są związane z rozmaitemi sposobami lokomocji w okolicach Paryża. Toteż niebawem ludzie i rzeczy, tworzący przedmiot tego opowiadania, dadzą mu wartość pracy archeologicznej. Czyż nasi wnukowie nie będą radzi poznać materjał epoki, którą będą nazywali dawnym czasem? Tak naprzykład, malownicze kukułki, które wystawały na placu Zgody barykadując Cours-la-reine kukułki tak kwitnące przez cały wiek, tak liczne jeszcze w r. 1830, nie istnieją już; w roku 1842, w czas najludniejszej podmiejskiej uroczystości, zaledwie spostrzeże się jaką na gościńcu.
W roku 1820, miejscowości słynne swem położeniem i nazywane okolicami Paryża, nie posiadały po części regularnej komunikacji pocztowej. Bądź co bądź, Touchard ojciec i syn nabyli monopol lokomocji do najludniejszych miast w promieniu piętnastu mil; przedsiębiorstwo ich mieściło się we wspaniałym zakładzie przy ulicy Faubourg-Saint-Denis. Mimo swej dawności, mimo wysiłków, kapitałów i wszystkich przewag potężnej centralizacji, dyliżanse Touchard znajdowały w kukułkach przedmieścia Saint-Denis groźną konkurencję, o ile chodziło o miejscowości położone w odległości siedmiu do ośmiu mil. Namiętność Paryżanina do wsi jest taka, że przedsiębiorstwa lokalne również walczyły zwycięsko z Petites-Messageries: miano, dawane przedsiębiorstwu Touchardów w przeciwieństwie do Grandes-Messageries z ulicy Montmartre. W tej epoce, powodzenie Touchardów pobudziło spekulantów. Dla najmniejszych miejscowości w okolicach Paryża powstawały przedsiębiorstwa wehikułów pięknych, szybkich i wygodnych, kursujących o stałych godzinach, co, w promieniu dziesięciu mil, stworzyło na wszystkich punktach zajadłą konkurencję. Pobita w kursach od czterech do sześciu mil, kukułka czepiła się mniejszych odległości i wegetowała jeszcze kilka lat. Wreszcie uległa, z chwilą gdy omnibusy wykazały możliwość pomieszczenia ośmnastu osób w wehikule ciągnionym przez dwa konie. Dziś, kukułka (jeżeli przypadkowo jeden z tych ptaków o tak ciężkim locie istnieje jeszcze w jakiej rupieciarni fabrykanta powozów) byłaby, dla swej budowy i swoich urządzeń, przedmiotem uczonych badań, podobnych do badań Cuviera nad zwierzętami znalezionemi w gipsie Montmartre.
Małe przedsiębiorstwa, zagrożone przez spekulantów walczących od r. 1822 przeciw Touchardom, znajdowały zazwyczaj punkt oparcia w sympatjach tubylców miejscowości którą obsługiwały. Przedsiębiorca, równocześnie konduktor i właściciel wehikułu, był to zazwyczaj miejscowy oberżysta, znający na wylot kraj, ludzi i interesy. Załatwiał inteligentnie zlecenia, żądał za swoje drobne usługi mniej, a tem samem dostawał więcej, niż Messageries-Touchard. Umiał wywinąć się od akcyzy. W potrzebie przekraczał rozporządzenia co do liczby podróżnych. Posiadał wreszcie sympatje ludu. Toteż, kiedy wyrósł konkurent i dawny miejscowy konduktor podzielił z nim dni tygodnia, wiele osób odkładało podróż aby ją odbyć w towarzystwie starego woźnicy, mimo że stan jego wehikułu i koni nie wiele mógł budzić zaufania.
Jedną z linji którą Touchardowie usiłowali zmonopolizować, której im broniono najzajadlej, i o którą jeszcze toczy się walka z następcami ich, Tuluzami, to linja z Paryża do Beaumont-sur-Oise, linja nadzwyczaj zyskowna, skoro trzy przedsiębiorstwa wyciskały ją równocześnie w r. 1822. Napróżno Messageries obniżały ceny, napróżno mnożyły godziny odjazdu, napróżno budowały doskonałe wehikuły, konkurencja utrzymała się; tak bardzo wydajna jest linja, przy której znajdują się małe miasteczka jak Saint-Denis i Saint-Brice, wioski jak Pierrefitte, Groslay, Ecouen, Poncelles, Moisseles, Baillet, Monsoult, Maffliers, Franconvlle, Presles, Nointel, Nerville, etc. Touchardowie rozszerzyli w końcu kurs od Paryża aż do Chambly. Konkurencja poszła do Chambly. Dziś Tuluzowie jeżdżą do Beauvais.
Na tym trakcie, t. zw. angielskim, istnieje droga, która zaczyna się w miejscowości dobrze nazwanej Piwnicą, zważywszy jej topografję, a prowadzi do jednej z najrozkoszniejszych dolin kotliny Oise, do miasteczka Isle-Adam, podwójnie sławnego i jako kolebka wygasłego domu de l’Isle-Adam, i jako dawna rezydencja Bourbonów-Conti. Isle-Adam jestto prześliczne miasteczko, łączące się z dwiema wsiami, Nogent i Parmain, godnemi uwagi przez wzgląd na wspaniałe kamieniołomy, które dostarczyły materjałów do najpiękniejszych budowli w Paryżu i zagranicą. Podstawa i kolumny teatru w Brukseli są z kamienia nogenckiego. Mimo iż zalecająca się cudownem położeniem, słynnemi zamkami zbudowanemi przez książąt, mnichów lub też głośnych rysowników, jak Cassan, Stors, Le Val, Nointel, Persan, etc., w r. 1822 okolica ta nie znała konkurencji: obsługiwało ją w zgodnem porozumieniu dwóch woźniców. Wyjątek ten opierał się na zrozumiałych przyczynach. Od La Cave, punktu w którym zaczyna się, na trakcie angielskim, brukowana droga, pamiątka hojności Contich, aż do Isle-Adam, odległość wynosi dwie mile; żadne przedsiębiorstwo nie mogło zrobić tak znacznego zboczenia, zwłaszcza że w Isle-Adam droga kończyła się wówczas ślepo. Od kilku lat, gościniec połączył dolinę Montmorency z doliną Isle-Adam. Od Saint-Denis przechodzi przez Saint-Leu-Taverny, Meru, Isle-Adam, i bieży wzdłuż Oizy aż do Beaumont. Ale w r. 1822, jedyna droga, która wiodła do Isle-Adam, była to droga książąt Conti. Pietrek i jego kolega władali tedy od Paryża do Isle-Adam, kochani przez całą okolicę. Pietrkowy powóz oraz wehikuł jego kolegi obsługiwały Stors, le Val, Parmain, Champagne, Mours, Prérolles, Nogent, Nerville i Maffliers. Pietrek był tak znany, że mieszkańcy Monsoult, Moisselles, Baillet i Saint-Brice, mimo iż mieszkający przy gościńcu, posługiwali się jego wehikułem, gdzie było łatwiej o miejsce niż w zawsze pełnych dyliżansach z Beaumont. Pietrek dobrze żył ze swoją konkurencją. Kiedy Pietrek wyjeżdżał z Isle-Adam, kolega jego wracał z Paryża, i odwrotnie.
Zbytecznem jest mówić tu o konkurencie. Pietrek posiadał sympatje okolicy. Z dwóch konduktorów, on jest zresztą jedynym, który gra rolę w tej autentycznej historji. Niech wam wystarcza tedy wiedzieć, że dwaj woźnice żyli w dobrej harmonji, prowadząc uczciwą wojnę i walcząc o pasażerów godziwemi sposobami. Przez oszczędność, zajmowali w Paryżu ten sam dziedziniec, tę samą gospodę, tę samą stajnię, tę samą szopę, to samo biuro, mieli wspólnego urzędnika. Ten szczegół dostatecznie świadczy, że Pietrek i jego przeciwnik byli, wedle ludowego wyrażenia, poczciwe kmotry. Gospoda ta, położona na samym rogu ulicy d’Enghien, istnieje jeszcze, i nosi godło pod Srebrnym Lwem. Właściciel tego zakładu, przeznaczonego od niepamiętnych czasów na pomieszczenie dla dyliżansów, sam miał przedsiębiorstwo wehikułów o Dammartin, tak porządnie prowadzone, iż Touchardowie, jego sąsiedzi, których Petites-Messageries mieszczą się naprzeciwko, nie próbowali pchnąć swego dyliżansu na tę linję.
Mimo iż odjazd do Isle-Adam miał się odbywać o stałej godzinie, Pietrek i jego kolega uprawiali na tym punkcie pobłażliwość, która, o ile jednała im sympatje ludzi miejscowych, o tyle ściągała na nich gromy ze strony obcych, przywykłych do regularności wielkich linji publicznych; ale dwaj woźnice tego wehikułu — pół-dyliżansu, pół-kukułki — znajdowali zawsze obrońców w stałych klientach. Popołudniu, odjazd o czwartej odwlekał się do wpół do piątej, rano zaś, mimo że naznaczony na ósmą, nigdy nie odbywał się przed dziewiątą. System ten był zresztą nader elastyczny.
W lecie — złoty czas dla dyliżansów! — prawo odjazdu, surowe dla obcych, uginało się jedynie dla miejscowych. Ta metoda pozwalała Pietrkowi sprzedać dwa razy jeden bilet kiedy tubylec przyszedł wcześnie pytać o miejsce zajęte przez przelotnego ptaka, który, nieszczęściem, się spóźnił. Giętkość ta nie znalazłaby z pewnością łaski w oczach purystów, ale Pietrek i jego kolega usprawiedliwiali ją ciężkiemi czasami, stratami jakie ponosili w zimie, koniecznością obejrzenia się za lepszym wehikułem, wreszcie ścisłem przestrzeganiem prawa wypisanego na karteczkach których bardzo skąpe egzemplarze wydawano jedynie przelotnym podróżnym natyle upartym aby się ich domagać.
Pietrek, mężczyzna czterdziestoletni, był już ojcem rodziny. Opuściwszy szeregi kawalerji w epoce zwalniań w r. 1815, dzielny chłopak objął te funkcje po ojcu, który powoził między Isle-Adam a Paryżem kukułką w sposób dość kapryśny. Ożeniwszy się z córką drobnego oberżysty, rozszerzył linję Isle-Adam, dał jej większą regularność, zwrócił na siebie uwagę inteligencją i wojskową akuratnością. Zręczny, rezolut, Pietrek (o nazwisko jego nikt się nie troszczył) miał ruchliwą fizjognomję, dzięki której twarz jego, czerwona i jakby wygarbowana, nabrała drwiącego wyrazu dającego wrażenie inteligencji. Nie zbywało mu zresztą na owej łatwości słowa, której nabywają ludzie ocierając się o świat. Głos jego, nawykły mówić do koni i krzyczeć „na bok“, zrobił się szorstki, ale z klientami starał się go łagodzić. Na strój jego, jak u wszystkich woźniców tego typu, składały się ciężkie podkute buty z cholewami, zrobione w Isle-Adam, grube zielone pantalony i takiegoż koloru kamizelka, na którą, w czasie spełniania swych funkcji, wkładał niebieską bluzę, strojną na kołnierzu, na ramionach i na rękawach kolorowemi wyszyciami. Na głowie kaszkiet z daszkiem. Służba wojskowa zostawiła Pietrkowi wielki szacunek dla wyżyn społecznych i nawyk posłuszeństwa wobec wyższych klas; ale poufalił się chętnie z łyczkami, i szanował zawsze kobiety do jakiej bądź klasy należały. W rezultacie, przez tyle lat tryndając pasażerów — jedno z jego zwyczajnych wyrażeń — nauczył się w końcu patrzeć na nich jak na pacz ki które chodzą, i które, tem samem, mniej wymagają starań od innych, stanowiących główny przedmiot przedsiębiorstwa.
Zaskoczony powszechnym ruchem, który od czasu pokoju przeobrażał jego gałąź przemysłu, Pietrek nie chciał się dać wyprzedzić w postępie. Toteż, od wiosennego sezonu, opowiadał szeroko o pięknym wehikule zamówionym w firmie Farry, Breilmann i C-ie, najlepszych fabrykantów dyliżansów, a koniecznym z powodu rosnącego napływu podróżnych. Inwentarz Pietrka składał się w owym czasie z dwóch wehikułów. Jeden, który służył mu w zimie i jedyny który pokazywał urzędnikom skarbowym, odziedziczony był po ojcu i miał coś z kukułki. Wysklepione boki wehikułu pozwalały umieścić sześciu podróżnych na dwóch ławeczkach, twardych jak kamień, mimo że obitych żółtym aksamitem. Te dwie ławeczki dzieliła drewniana barjerka, którą się do woli wyjmowało i wkładało z powrotem w dwa rowki zrobione na ścianach, na wysokości grzbietu. Barjera ta, podstępnie obita aksamitem, była rozpaczą podróżnych z przyczyny trudności jaką sprawiało wyjąć ją i założyć na nowo. Oparcie to, tak trudne w manipulacji, było jeszcze uciążliwsze dla pleców, kiedy było na swojem miejscu; ale kiedy się je zostawiło w poprzek pojazdu, wówczas i wejście i wyjście stawało się jednako niebezpieczne, zwłaszcza dla kobiet. Mimo iż każda ławeczka w tym wehikule z łonem wysklepionym jak u ciężarnej kobiety mogła pomieścić tylko trzech pasażerów, widywało się ich czasami ośmiu, ściśniętych jak śledzie w beczce. Pietrek utrzymywał, że podróżni czują się tak o wiele lepiej, ponieważ tworzą wówczas zbitą, niewzruszoną masę; podczas gdy trzej pasażerowie obijali się ustawicznie o siebie i często groziło im to że zgniotą sobie kapelusze o sufit od gwałtownych wstrząśnień. Na przedzie znajdowała się drewniana ławeczka, siedziba Pietrka; tam mogło się zmieścić trzech pasażerów, którzy, usadowieni w tem miejscu, noszą, jak wiadomo, miano królików. Czasami, Pietrek mieścił tam czterech królików, i sam siadał wówczas bokiem, na pudle mieszczącem się poniżej aby dać oparcie nogom królików, zawsze pełnem słomy lub paczek nie grożących uszkodzeniem. Skrzynię tej kukułki, pomalowaną żółto, zdobiła u góry błękitna opaska, na której czytało się srebrzysto-białemi literami: Isle-Adam — Paryż, a z tyłu: Linja Isle-Adam. Nasze wnuki byłyby w błędzie, gdyby sądziły że wehikuł ten mógł zabrać tylko trzynaście osób,, licząc w to Pietrka: w ważnych wypadkach ładowano jeszcze trzech do kwadratowego przedziału pokrytego płachtą, gdzie tłoczyły się walizy, skrzynie i paczki; ale ostrożny Pietrek wpuszczał tam tylko znajomych klientów, i tylko o jakieś czterysta kroków za rogatką. Ci mieszkańcy koica — miano dawane przez woźniców tej części wehikułu — musieli wysiadać przed każdą wsią przy drodze gdzie znajdował się posterunek żandarmerji. Przepełnienie zabronione rozporządzeniami tyczącemi bezpieczeństwa podróżujących, było wówczas zbyt jaskrawe, aby żandarm, zasadniczo sympatyzujący z Pietrkiem, mógł poniechać spisania protokółu. Tak więc, wehikuł Pietrkowy tryndał w pewne soboty popołudniu lub poniedziałki rano po piętnastu pasażerów; ale wówczas, swemu staremu wielkiemu koniowi zwanemu Kasztan, Pietrek przydawał towarzysza w osobie małego konika, dla którego nie miał dosyć słów pochwały. Konik ten, była to klacz imieniem Sarenka; jadła mało, żywa była jak iskra, niestrudzona, warta swojej wagi złota.
— Moja żona nie oddałaby jej za tego nieroba Kasztana! wołał Pietrek, kiedy podróżny pozwolił sobie zażartować z tej miniatury konia.
Różnica między tym a drugim powozem była taka, że drugi powóz był na czterech kołach. Powóz ów, dziwacznej budowy, zwany powóz na czterech kołach, brał po siedemnastu pasażerów, a miał ich mieścić tylko czternastu. Robił hałas tak straszny, że często w Isle-Adam mówiono: „O, jedzie Pietrek!” kiedy wyjeżdżał z lasu porastającego zbocze.
Podzielony był na dwie części, z których pierwsza, zwana środek, mieściła sześciu pasażerów na dwóch ławeczkach, a druga — rodzaj kabrjelotu umieszczonego z przodu — nazywała się przodkiem. Przodek ten zamykał się niewygodną i dziwaczną szybą, której opis zająłby zbyt wiele miejsca aby można było o niej mówić. Powóz o czterech kołach uwieńczony był krytą imperjałką, w której Pietrek mieścił sześciu pasażerów, a którą zasłaniało się skórzanemi firankami. Pietrek sadowił się na siedzeniu prawie niewidzialnem, umieszczonem poniżej oszklenia przodka. Woźnica z Isle-Adam płacił podatki, jakim podlegają wehikuły publiczne jedynie za swą kukułkę, rzekomo przewożącą sześciu pasażerów, brał zaś przepustkę za każdym razem kiedy się posługiwał pojazdem o czterech kołach. To może się wydać osobliwe dziś, ale w początkach podatek na wehikuły, wprowadzony z pewną nieśmiałością, pozwalał przedsiębiorcom na te drobne oszukaństwa, dające im przyjemność wykiwania urzędników, wedle ich słownika. Stopniowo, wygłodniały Fiskus zrobił się surowszy, zabronił wehikułom krążyć bez podwójnego stempla, który obecnie zwiastuje że są wymierzone i że podatek za nie jest opłacony. Wszystko ma swój czas niewinności, nawet urząd podatkowy; ale, z końcem r. 1822,. czas ten trwał jeszcze. Często, w lecie, wehikuł o czterech kołach i kukułka jechały zgodnie drogą, wioząc trzydziestu dwóch pasażerów, a Pietrek płacił taksę jedynie od sześciu. W owych szczęsnych dniach, konwój ruszał o wpół do piątej z przedmieścia Saint-Denis i przybywał dzielnie o dziesiątej wieczór do Isle-Adam. Toteż, dumny ze swej jazdy, która wymagała donajęcia nadliczbowych koni, Pietrek powiadał: „Ostrośmy jechali“!: Aby móc zrobić dziewięć mil w pięć godzin w tej kawalkadzie, kasował wówczas postoje, jakie woźnice czynią zazwyczaj na tej drodze, w Saint-Brice, w Moisselles i w La Cave.
Hotel pod Srebrnym Lwem zajmuje plac bardzo głęboki. Fasada ma wprawdzie tylko trzy czy cztery okna na przedmieście Saint-Denis, ale zato w długim dziedzińcu, na którego końcu są stajnie, mieści się cały dom przylegający do muru sąsiedniej posiadłości. Wejście tworzyło rodzaj kurytarza, w którym mogły stać dwa lub trzy powozy. W r. 1822, biura wszystkich przedsiębiorstw pomieszczonych pod Srebrnym Lwem prowadziła żona oberżysty, która miała tyle ksiąg ile było linji, przyjmowała pieniądze, zapisywała nazwiska i składała poczciwie paczki w swej olbrzymiej kuchni. Podróżni zadowalali się tą patryarchalną swobodą. Skoro przybyli za wcześnie, siadali pod okapem obszernego komina, lub też wystawali w bramie lub wreszcie udawali się do Kawiarni trybunalskiej, stanowiącej narożnik ulicy tej nazwy, równoległej do ulicy d’Enghien, od której dzieli ją tylko kilka domów.
W pierwszych dniach jesieni, w sobotę rano, Pietrek, z rękami wsadzonemi w kieszenie przez dziury w swojej bluzie, siedział pod bramą Srebrnego Lwa, skąd było widać w amfiladzie kuchnię, dalej zaś długi dziedziniec, na którego końcu rysowały się czarno stajnie. Dyliżans do Dammartin właśnie wyjechał i ruszył ciężko za dyliżansami Touchard. Było już po ósmej. Pod ogromną sienią, nad którą istnieje na długim szyldzie napis: Hotel pod Srebrnym Lwem, stajenni oraz parobkowie obsługujący dyliżanse spoglądali na powozy ruszające z miejsca w tempie które tak myli podróżnych, budząc w nich nadzieję że cały czas konie będą szły tym krokiem.
— Zaprzęgamy, panie starszy? spytał Pietrka stajenny, kiedy już nie było widać nic.
— Kwadrans na dziewiątą, a nie widzę jeszcze ani źdźbła pasażera, odparł Pietrek. Gdzie oni się zaszyli? Ale możesz zaprzęgać. I pakunków też niema. Kroć djasków! Tamten nie będzie wiedział gdzie wetkać swoich pasażerów dziś wieczór, śliczna pogoda, a ja mam całej parady zapisanych czterech. To mi ładna gratka na sobotę! Zawsze tak, kiedy człowiekowi potrzeba pieniędzy! Cóż za pieskie rzemiosło! co za psie rzemiosło!
— Gdybyście ich mieli, gdzieżbyście ich pomieścili, skoro mamy dziś tylko kukułkę? rzekł stajenny starając się uspokoić Pietrka.
— A mój nowy powóz? rzekł Pietrek.
— To on istnieje? spytał gruby Owerniak, pokazując w uśmiechu zęby białe i szerokie jak migdały.
— Stary niedojdo, potoczy się jutro w niedzielę, i trzeba nam będzie ośmnastu pasażerów.
— A! ba, ładny powóz to zagrzeje cały interes, rzekł stajenny.
— Powóz takuteńki jak ten co jeździ do Beaumont! Ale! nowiusienieczki! Malowany czerwono i złoto, tak że Touchardów szlak trafi ze złości! Trza mi będzie trzy konie. Znalazłem konika do pary z kasztanem a Sarenka pójdzie gracko na przyprzążkę. No, dalej, zaprzęgaj, rzekł Pietrek, który spoglądał ku bramie Saint-Denis, ładując tytoń do krótkiej fajeczki; widzę tam jakąś paniusię i młodego pana z paczkami pod pachą, szukają Srebrnego Lwa, bo ani nie spojrzą na kukułki. Oho! zdaje mi się, że ta paniusia to stara znajoma!
— Częstoście zajechali pełno, ruszywszy z domu pusto, rzekł stajenny.
— Ale pakunków niema! Kroćset kartaczy! cóż za los!
I Pietrek usiadł na jednym z ogromnych słupów, chroniących mur od uderzeń osi, ale usiadł z miną niespokojną i zadumaną, która nie była mu zwyczajną. Ta rozmowa, nieznacząca napozór, poruszyła okrutne troski skryte w głębi pietrkowego serca. A co mogło mącić serce pietrkowe jeśli nie piękny wehikuł? Paradować na gościńcu, iść o lepsze z Touchardami, rozszerzyć swój interes, wozić pasażerów winszujących mu wygód postępowej lokomocji, miast słuchać ich ustawicznych wymówek za jego pudło, taka była chwalebna ambicja pietrkowa. Otóż, woźnica z Isle-Adam, uwiedziony żądzą zakasowania swego kolegi, doprowadzenia go może do tego aby mu kiedyś wyłącznie zostawił linję Isle-Adam, przeliczył się z siłami. Zamówił w istocie pojazd u Farry, Breilmann i C-ie, powoźników którzy właśnie wprowadzili angielskie resory w miejsce dawnej mechaniki francuskiej, ale ci nieufni i twardzi fabrykanci nie chcieli wydać dyliżansu inaczej niż za gotowiznę. Niezbyt kwapiąc się do fabrykacji pojazdu trudnego do ulokowania gdyby im został, roztropni kupcy przystąpili do niego dopiero po wpłacie dwóch tysięcy franków, uskutecznionej przez Pietrka. Aby uczynić zadość sprawiedliwym wymaganiom fabrykantów, ambitny woźnica wyczerpał wszystkie środki i wszelki kredyt. Żona jego, teść i przyjaciele upuścili sobie krwi. Oglądał właśnie ten wspaniały dyliżans wczoraj u malarza, tylko go zaprzęgać! ale, aby go zaprządz, trzeba było spłacić resztę. Otóż, Pietrkowi brakowało tysiąca franków! Zalegając u oberżysty z komornem, nie śmiał go prosić o pożyczenie tej sumy. Z braku tysiąca franków, narażał się na stratę dwóch tysięcy zadatkowanych z góry, nie licząc pięciuset franków — cena nowego Kasztana — oraz trzystu franków za nową uprząż, na którą uzyskał trzy miesiące kredytu. I oto, party wściekłością rozpaczy oraz szaleństwem próżności, upewniał przed chwilą, że jego nowy dyliżans ruszy w drogę jutro, w niedzielę. Dając tysiąc pięćset franków na dwa tysiące pięćset, miał nadzieję, że rozczuleni fabrykanci wydadzą mu powóz, ale po trzech minutach dumania, wykrzyknął głośno:
— Nie, to skończone psy, kutwy bez sumienia! — A gdybym się zwrócił do pana Moreau, rządcy z Presles, to taki poczciwy człowiek? rzekł do siebie uderzony nową myślą, wziąłby może odemnie półroczny weksel.
W tej chwili, lokaj bez liberji, niosący skórzaną walizkę, przybyły z biura Touchardów, gdzie nie znalazł miejsca do Chambly na pierwszą popołudniu, rzekł do woźnicy:
— To wy jesteście Pietrek?
— Wedle czego? rzekł Pietrek.
— Jeżeli możecie zaczekać mały kwadransik, zabierzecie mojego pana: inaczej odniosę jego walizę i będzie musiał jechać dorożką.
— Zaczekam dwa, trzy kwadranse i oko, mój chłopcze, rzekł Pietrek zerkając na ładną, skórzaną walizkę, zamkniętą na mosiężny zamek z herbem na wierzchu.
— Dobra! więc bierzcie, rzekł lokaj zrzucając z ramienia walizkę, którą Pietrek uniósł, zważył, obejrzał.
— Masz, rzekł do stajennego, zawiń to dobrze w siano i załaduj do paki z tyłu. Niema nazwiska, dodał.
— Jest herb Jego Ekscelencji, odparł lokaj.
— Ekscelencji? Taka parada? Chodźcież na kieliszeczek, rzekł Pietrek mrugając okiem i kierując się do Kawiarni trybunalskiej, dokąd pociągnął lokaja. — Chłopiec, dwa absynty! zawołał wchodząc... Któż to jest wasz pan i dokąd się udaje? Nigdy go nie widziałem, spytał Pietrek trącając się ze służącym.
— I nie dziwota, odparł lokaj. Mój pan jeździ do was tylko raz na rok i to zawsze powozem. Woli dolinę Orge, gdzie ma najpiękniejszy park w okolicach Paryża, istny Wersal, dobra rodzinne, od nich ma nazwisko. Nie znacie pana Moreau?
— Administratora z Presles?
— Właśnie. Więc pan hrabia jedzie na dwa dni do Presles.
— A! będę wiózł pana hrabiego de Sérisy, wykrzyknął.
— Tak, mój chłopcze, tylko tyle. Ale baczność! rozkaz. Jeżeli macie kogo z tamtych stron w dyliżansie, nie wymieniajcie pana hrabiego, chce podróżować kognito, zalecił mi to wam powiedzieć, obiecując dobry napiwek.
— Hehe! ta podróż w czapce niewidce ma może związek z interesem, jaki robi stary Leger, dzierżawca z Moulineux?
— Nie wiem, odparł lokaj, ale czuję swąd w powietrzu. Wczoraj wieczór poszedłem do stajni z rozkazem aby trzymano na siódmą rano powóz do drogi do Presles, ale o siódmej Jego Ekscelencja odwołał. August, pokojowiec pana hrabiego, przypisuje tę odmianę wizycie pewnej damy, która wygląda mi na to że przybyła stamtąd.
— Czyżby co nagadano na pana Moreau! najzacniejszy człowiek, najuczciwszy człowiek, królewski człowiek, ba! Mógłby zarobić więcej pieniędzy niż ich ma, wierzajcie!...
— W takim razie głupstwo zrobił, odparł sentencjonalnie lokaj.
— Pan de Sérisy zamieszka tedy w Presles, skoro umeblowano i odrestaurowano pałac? spytał Pietrek po chwili. Czy to prawda, że już tam wpakowano dwieście tysięcy franków?
— Gdybyśmy mieli, pan albo ja, to co wydano ponadto, wystarczyłoby nam do śmierci. Skoro pani hrabina tam zamieszka, a ba! wówczas tym Moreau cokolwiek rura zmięknie, rzekł lokaj tajemniczo.
— Zacny człowiek, ten pan Moreau, odparł Pietrek, który wciąż zamierzał prosić rządcę o swoich tysiąc franków; człowiek który daje ludziom pracę, nie targuje się zbytnio o robociznę, wyciska z ziemi całą jej wartość, i to dla swego pana! Zacny człowiek! często jeździ do Paryża, zawsze moim dyliżansem, daje mi dobry napiwek i zawsze ma mnóstwo zleceń do miasta. Po trzy, cztery paczki dziennie, dla pana, dla pani, słowem rachunek na pięćdziesiąt franków miesięcznie, nic tylko same zlecenia. Pani wprawdzie dmie trochę, ale kocha bardzo swoje dzieci, to ja je przywożę z kolegjum i ja je odwożę. Za każdym razem daje mi pięć franków, sama hrabina nie postawiłaby się lepiej. Och, za każdym razem kiedy mam kogoś, od nich albo do nich, jadę aż pod bramę pałacową... To się należy, nieprawdaż?
— Powiadają, że pan Moreau nie miał ani tysiąca talarów przy duszy, kiedy go hrabia zrobił rządcą w Presles? rzekł lokaj.
— Ale od 1806, w siedemnaście lat, musiał przecie coś uciułać! odparł Pietrek.
— Prawda, rzekł lokaj potrząsając głową. Ostatecznie, panowie to bardzo pocieszny naród, i mam nadzieję że pan Moreau wyskrobał sobie omastę na chlebuś.
— Woziłem często do was dziczyznę, rzekł Pietrek, do waszego pałacu przy ulicy Chaussée d’Antin, i nigdy nie miałem zaszczytności oglądać pana ani pani.
— Pan hrabia to dobry człowiek, rzekł lokaj poufnie, ale, jeżeli żąda dyskrecji aby zapewnić sobie kognito, musi być jakiś skweres, tak my sobie kombinujemy w pałacu: bo pocóżby odmawiał powóz? pocoby się tłuki kukułką? Czy par Francji nie ma na to aby wynająć dorożkę?
— Dorożka mogłaby zażądać od niego czterdzieści franków tam i z powrotem, bo wiedzcie, że ta droga (jeżeli jej nie znacie) dobra jest, ale dla wiewiórek. Och! wciąż pod górę i z góry, rzekł Pietrek. Hrabia czy chudziak, każdy lubi policzyć dwa razy zanim wyda! Gdyby ta podróż tyczyła pana Moreau... mój Boże, jakby mi było przykro, gdyby mu się miało trafić jakie nieszczęście! Kroćset furgonów! czy nie byłoby sposobu go uprzedzić? bo to jest zacny człowiek, całą gębą zacny człowiek, wspaniały człowiek, o!
— Ba! pan hrabia bardzo go lubi, waszego pana Moreau, rzekł lokaj. Ale wiesz pan, jeżeli chcecie abym wam dał dobrą radę: każdy za siebie. Dosyć mamy roboty z tem aby myśleć o sobie. Róbcie o co was proszą, tem bardziej że z Jego Ekscelencją niema żartów. A potem, rzecz pryncypialna, hrabia jest dobry pan, nieskąpy. Jeśli mu usłużycie tyle, rzekł lokaj pokazując na paznogciu, on wam odda tyle, dodał wyciągając ramię.
Ta roztropna uwaga a zwłaszcza ten obraz w ustach człowieka piastującego niebyłejaką godność młodszego kamerdynera hrabiego de Sérisy, miały ten skutek, iż ostudziły zapał Pietrka do rządcy dóbr Presles.
— No, do widzenia, panie Pietrek, rzekł lokaj.
Szybki rzut oka na życie hrabiego de Sérisy oraz jego rządcy jest tutaj konieczny dla właściwego zrozumienia dramaciku, który miał się rozegrać w pietrkowym dyliżansie.
Pan Hugret de Sérisy pochodzi w prostej linji od słynnego prezydenta Hugret, uszlachconego za Franciszka I-go.
Rodzina ta nosi w herbie tarczę pół złotą pół czarną w czerwonej ramie z napisem: I, semper melius eris, godło które, niemniej jak dwa motowidła wzięte za podpory tarczy, dowodzi skromności mieszczańskich rodzin, w czasach gdy Stany trzymały się na swojem miejscu. Naiwność naszych dawnych obyczajów odbija się w kalamburze Eris, które, połączone z początkowem I oraz końcowem S ze słowa melius, daje nazwisko (Sérisy) majątku z którego uczyniono hrabstwo.
Ojciec hrabiego był Pierwszym Prezydentem Parlamentu przed Rewolucją. On sam, już Radca Stanu w Wielkiej Radzie w r. 1787, jako dwudziestodwuletni młodzieniec, odznaczył się tam bardzo pięknemi raportami w drażliwych sprawach. Nie wyemigrował w czasie rewolucji, przebył ją w dobrach swoich w Sérisy, koło Arpajon, gdzie szacunek, jakiego zażywał jego ojciec, uchronił go od wszelkiego nieszczęścia. Spędziwszy kilka lat na pielęgnowaniu prezydenta de Sérisy, który umarł w r. 1794, wszedł w owej epoce do Rady Pięciuset; kiedy go wybrano, przyjął wybór aby rozproszyć swą boleść. W epoce 18 Brummaire, pan de Sérisy stał się, jak wszystkie stare rodziny sądownicze, przedmiotem zabiegów Pierwszego Konsula, który go pomieścił w Radzie Stanu i powierzył mu jeden z najbardziej zaniedbanych resortów do odbudowania. Potomek tej historycznej rodziny stał się jednem z najczynniejszych kółek wielkiej i wspaniałej organizacji, stworzonej przez Napoleona. Toteż Radca Stanu opuścił niebawem swoje stanowisko, aby przejść do Ministerjum. Mianowany przez Cesarza hrabią i senatorem, piastował kolejno prokonsulat dwóch królestw. W r. 1806, mając czterdzieści lat, senator zaślubił siostrę cidevant margrabiego de Ronquerolles, dwudziestoletnią wdowę po jednym z najświetniejszych generałów republikańskich, Gaubercie, i jego spadkobierczynię. Małżeństwo to, zadowalające z punktu widzenia rodu, zdwoiło znaczny już majątek hrabiego de Sérisy, który został szwagrem ci-devant margrabiego du Rouvre, mianowanego przez cesarza hrabią i szambelanem. W r. 1814, wyczerpany nieustanną pracą, pan de Sérisy, którego nadwerężone zdrowie wymagało spoczynku, złożył wszystkie urzędy, opuścił rząd na którego czele Cesarz go postawił i przybył do Paryża, gdzie Napoleon, rad nie rad, pogodził się z tym faktem. Ten niestrudzony władca, który nie wierzył w zmęczenie u drugich, wziął zrazu musowy krok hrabiego de Sérisy za odstępstwo. Mimo iż senator nie był nigdy w niełasce, powtarzano na wiarę że on ma jakieś powody do żalów do Cesarza. Toteż, kiedy Burboni wrócili, Ludwik XVIII, w którym pan de Sérisy uznał swego prawego władcę, obdarzył senatora, mianowanego parem Francji, wielkiem zaufaniem, powierzając mu swoje prywatne sprawy i mianując go Ministrem Stanu. 20-go marca, pan de Sérisy nie udał się do Gand, uprzedził Napolena że zostaje wierny domowi Burbonów, nie przyjął Parostwa w czasie Stu Dni, i spędził to tak krótkie panowanie w dobrach swoich w Sérisy. Po powtórnym upadku Cesarza, wrócił oczywiście do Rady Przybocznej, został wiceprezydentem Rady Stanu i pełnomocnym likwidatorem Francji w ustaleniu odszkodowań żądanych przez obce mocarstwa. Osobiście skromny, nawet bez ambicji, zażywał wielkiego wpływu w kołach politycznych. Nie działo się nic ważniejszego bez jego porady; ale nie bywał nigdy na dworze i mało się pokazywał we własnych salonach. To szlachetne życie, od młodu poświęcone pracy, stało się w końcu nieustanną pracą. Hrabia wstawał o czwartej rano w każdej porze roku, pracował do południa, dopełniał swoich obowiązków para Francji lub wiceprezydenta Rady Stanu i kładł się o dziewiątej. W uznaniu tylu prac, król mianował go kawalerem swoich orderów. Pan de Sérisy miał od dawna Wielki Krzyż Legji Honorowej; miał order Złotego Runa, rosyjski order św. Andrzeja, Orła Pruskiego, wreszcie prawie wszystkie ordery dworów Europy. Nie było człowieka mniej wysuwającego się naprzód a bardziej użytecznego w świecie politycznym. Można zrozumieć, że zaszczyty, rozgłos, światowe tryumfy, obojętne były człowiekowi tej miary. Ale nikt, z wyjątkiem księży, nie dochodzi do takiego życia bez ważnych pobudek. To zagadkowe postępowanie miało swój sekret, sekret okrutny.
Hrabia kochał się w swej żonie, jeszcze nim ją zaślubił. Ta miłość oparła się wszystkim cichym nieszczęściom małżeństwa z wdową, zawsze panią siebie zarówno przed jak po drugim związku. Hrabina cieszyła się o tyle większą swobodą, iż pan de Sérisy miał dla niej pobłażliwość matki dla rozpieszczonego dziecka. Ciągła praca służyła mu za tarczę przeciw zgryzotom serca, pogrzebanym tak starannie jak ludzie polityczni umieją grzebać takie tajemnice. Rozumiał zresztą, jak śmieszną byłaby jego zazdrość w oczach świata, który z trudnością uwierzyłby w namiętną miłość do żony u starego dygnitarza. Jak, od pierwszych dni małżeństwa, dał się opętać żonie? Jak cierpiał zrazu nie mszcząc się? Jak później nie śmiał się już mścić? Jak pozwalał płynąć czasowi, mamiony nadzieją? Jakiemi sposobami kobieta młoda, ładna i inteligentna uczyniła zeń niewolnika? Odpowiedź na wszystkie te pytania, to byłaby długa historja, która zaszkodziłaby przedmiotowi tego opowiadania; zresztą, jeżeli nie mężczyźni, to kobiety potrafią ją odgadnąć. Wspomnijmy wszakże, że olbrzymie prace oraz zgryzoty hrabiego pozbawiły go niestety z konieczności zalet potrzebnych mężczyźnie, aby się oprzeć niebezpiecznym porównaniom. Toteż najokropniejszem z tajemnych nieszczęść hrabiego było to, iż usprawiedliwiał odrazę żony chorobą, powstałą jedynie z nadmiernej pracy. Dobry bez granic dla żony, zostawiał jej pełną swobodę: przyjmowała cały Paryż, jeździła na wieś, wracała, zupełnie tak jakby była wdową; on czuwał nad jej majątkiem i dbał o jej zbytek, czyniąc się jakby jej rządcą. Hrabina miała dla męża głęboki szacunek, lubiła jego inteligencję; umiała go uszczęśliwić swem uznaniem; toteż robiła co chciała z biednym człowiekiem, kiedy przyszła z nim porozmawiać godzinkę. Podobnie jak dawni wielcy panowie, tak hrabia osłaniał żonę w każdej okoliczności: uchybić jej dobrej sławie, znaczyło wyrządzić mu zniewagę nie do przebaczenia. Świat podziwiał wielce ten charakter, a pani de Sérisy niezmiernie wiele zawdzięczała mężowi. Każda inna kobieta, choćby nawet pochodziła z tak dobrej rodziny jak Ronquerolles, mogłaby się zgubić na zawsze. Hrabina była bardzo niewdzięczna, ale niewdzięczna z wdziękiem. Lała od czasu do czasu balsam na rany hrabiego.
Wytłómaczmy teraz przycz3mę nagłej podróży i incognita ministra Stanu.
Bogaty rolnik z Beaumont-sur-Oise, nazwiskiem Leger, trzymał dzierżawą folwark, który wrzynał się klinem w ziemie hrabiego i psuł jego wspaniałą posiadłość Presles. Folwark ten należał do mieszczanina z Beaumont-sur-Oise, nazwiskiem Margueron. Kontrakt dzierżawny Legera, zawarty w r. 1799, w chwili gdy nie można było przewidzieć postępów rolnictwa, niebawem wygasał, a właściciel odrzucił propozycje Legera tyczące dalszej dzierżawy. Oddawna pan de Sérisy, który pragnął się pozbyć kłopotów i sporów wynikających z enklawy, powziął nadzieję odkupienia tego folwarczku, dowiadując się że jedyną ambicją pana Margueron była nominacja syna, wówczas prostego poborcy, na naczelnego poborcę podatków w Senlis. Moreau ukazywał swemu panu niebezpiecznego przeciwnika w osobie starego Leger. Dzierżawca, który wiedział jak drogo mógłby sprzedać po kawałku ten folwark hrabiemu, gotów był wyłożyć tyle gotówki, aby przeważyć pokusę wymarzonej posadki młodego Margueron. Dwa dni wprzódy, hrabia, pragnąc z tem skończyć, wezwał swego rejenta Aleksandra Crottat i swego adwokata Derville, dla szczegółowego zbadania sprawy. Mimo iż Crottat i Derville podali w wątpliwość wierność rządcy, którego alarmujący list spowodował tę naradę, hrabia bronił pana Moreau, który (powiadał) służy mu wiernie od siedemnastu lat.
— Ba, odparł Derville, radzę Waszej Ekscelencji udać się samemu do Presles i zaprosić tego Margueron na obiad. Crottat pośle tam swego dependenta z gotowym aktem sprzedaży, zostawiając in blanco stronice lub wiersze potrzebne na wyszczególnienie gruntów i należności. Wreszcie niech Wasza Ekscelencja weźmie ze sobą część należności w postaci czeku, i nie zapomni nominacji syna na poborcę w Beaumont. Jeżeli nie skończymy tego odrazu, folwark stracony! Nie zna pan, panie hrabio, chytrości naszych chłopków! Gdy gra idzie między chłopem a dyplomatą, dyplomata przegrywa.
Crottat poparł tę radę, której, sądząc ze zwierzeń lokaja udzielonych Pietrkowi, hrabia widocznie usłuchał. W wilię, hrabia przesłał dyliżansem słówko do rządcy, polecając mu zaprosić na obiad Marguerona, aby zakończyć interes z Moulineaux. Jeszcze przed tą sprawą, hrabia zarządził odrestaurowanie apartamentów w Presles; od roku, p. Grindot, modny architekt, jeździł tam raz na tydzień. Otóż, dobijając kupna, pan de Sérisy chciał równocześnie obejrzeć roboty oraz wygląd nowego umeblowania. Spodziewał się zrobić niespodziankę żonie przywożąc ją do Presles i pokładał swą ambicję w odnowieniu tego pałacu. Cóż więc takiego zaszło, że hrabia, który w wilję wybierał się jawnie do Presles, postanowił się tam udać incognito w pietrkowym dyliżansie?
Tutaj koniecznem jest rzec kilka słów o życiu pana rządcy.
Moreau, administrator dóbr Presles, był synem prowincjonalnego adwokaciny, który został podczas Rewolucji prokuratorem-syndykiem w Wersalu. W tym charakterze, stary Moreau ocalił niemal majątek i życie panów de Sérisy ojca i syna. Ten obywatel Moreau należał do stronnictwa Dantona; Robespierre, nieubłagany w swoich nienawiściach, kazał go ścigać, odszukał go w końcu i posłał na szafot w Wersalu. Młody Moreau, spadkobierca zasad i przywiązań ojcowskich, umaczał palce w sprzysiężeniu przeciw Pierwszemu Konsulowi w epoce jego dojścia do władzy. Pan de Sérisy, pragnąc wypłacić się z długu wdzięczności, pozwolił umknąć skazanemu na śmierć; następnie poprosił o jego ułaskawienie w r. 1804 uzyskał je, ofiarował mu najpierw miejsce w swoich biurach, a w końcu wziął go za sekretarza, powierzając mu prowadzenie swoich spraw prywatnych. W jakiś czas po małżeństwie swego protektora, Moreau zakochał się w pannie służącej hrabiny i zaślubił ją. Aby uniknąć fałszywej pozycji, w jakiej go stawiał ten związek, którego niejeden przykład znalazłby się na dworze cesarskim, poprosił o zarząd dóbr Presles, gdzie żona jego mogła odgrywać damę, i gdzie, żyjąc w tym zapadłym kącie, żadne z nich nie było narażone na upokorzenia. Hrabia potrzebował w Presles oddanego człowieka, hrabina bowiem wolała mieszkać w Sérisy, położonem tylko o pięć mil od Paryża. Od trzech czy czterech lat, Moreau posiadał klucz do interesów hrabiego; był inteligentny, bo przed Rewolucją studjował prawo w kancelarji ojca; zaczem pan de Sérisy powiedział mu:
— Nie zrobisz karjery, skręciłeś kark zawczasu; ale będziesz szczęśliwy, ja będę myślał o twojem szczęściu.
W istocie, hrabia dał mu tysiąc talarów stałej pensji, ładny domek na końcu zabudowań gospodarskich, dał mu co więcej pewną ilość sągów wyrębu na opał, owies, słomę i siano dla dwóch koni i ordynarję w naturze. Podprefekt: niema tak pięknych dochodów. Przez pierwszych ośm lat swego rządcostwa, Moreau administrował: majątkiem bez zarzutu, zapalił się do niego. Kiedy hrabia zjeżdżał aby obejrzeć gospodarstwo, zatwierdzać nabytki lub roboty, wówczas, uderzony uczciwością swego rządcy, wyrażał swoje zadowolenie hojnemi gratyfikacjami. Ale kiedy Moreau został ojcem córeczki, swego trzeciego dziecka, obrósł już tak gruntownie we wszelkie wygody w Presles, że zatracił wobec hrabiego de Sérisy poczucie wdzięczności za nie. Toteż, około roku 1816, administrator, który dotąd czerpał z Presles tylko swoje osobiste wygody, przyjął chętnie od handlarza drzewem dwadzieścia pięć tysięcy franków, w zamian za doprowadzenie do skutku, z podwyżką zresztą, dzierżawy wyrębu w Presles na przeciąg dwunastu lat. Moreau znalazł argumenty: nie ma emerytury, jest ojcem rodziny, należy mu się ta suma od hrabiego za blisko dziesięć lat gospodarki. Miał już uczciwie zaoszczędzonych sześćdziesiąt tysięcy; gdyby do nich dołączył tę kwotę, mógłby kupić folwark za sto dwadzieścia tysięcy franków na gruncie Champagne, gminy położonej powyżej Isle-Adam na prawym brzegu Oise. Wydarzenia polityczne nie pozwoliły hrabiemu ani sąsiadom zauważyć tej lokaty, dokonanej na imię pani Moreau, która jakoby odziedziczyła fundusz po ciotecznej babce, w swoich stronach, w Saint-Lô. Z chwilą gdy rządca zakosztował rozkosznego owocu własności, postępowanie jego zostało na pozór najuczciwsze w świecie, ale nie stracił już ani jednej sposobności pomnożenia tajemnego majątku. Interes trojga dzieci zagasił ogień jego uczciwości. Mimo to, trzeba mu oddać tę sprawiedliwość, że, jeżeli przyjmował kubany, jeżeli myślał o sobie przy każdym kontrakcie, jeżeli posunął swoje prawa aż do nadużycia, wedle litery kodeksu pozostawał uczciwym człowiekiem i żaden dowód nie mógłby usprawiedliwić wniesionego przeciw niemu oskarżenia. W duchu jurysprudencji najuczciwszych kucharek w Paryżu, dzielił między hrabiego a siebie zyski swej zręczności. Ten sposób zaokrąglenia swojej fortunki to była jedynie kwestja kazuistyki. Czynny, rozumiejący dobrze interesy hrabiego, Moreau chwytał tem pilniej każdą sposobność korzystnych nabytków, ile że zarabiał zawsze na tem hojną gratyfikację. Presles przynosiło na czysto siedemdziesiąt dwa tysiące franków. Toteż, na dziesięć mil w około każdy mówił: „Hrabia de Sérisy ma w swoim rządcy drugiego siebie“!
Jako człowiek ostrożny, Moreau umieszczał, od roku 1817, co rok swoje zyski i dochody w rencie państwowej, zaokrąglając swój skarbczyk w największej tajemnicy. Odrzucał proponowane interesy, powiadając że nie ma pieniędzy, i tak dobrze grał przed hrabią biedaka, że uzyskał dwa bezpłatne miejsca dla swoich dzieci w kolegjum Henryka IV. W tej chwili, Moreau posiadał sto dwadzieścia tysięcy franków kapitału w rencie trzyprocentowej, która zmieniła się na pięcioprocentową i podniosła się od tego czasu na ośmdziesiąt. Tych sekretnych stodwadzieścia tysięcy franków i folwark w Champagne zaokrąglony nabytkami, stanowiły majątek wynoszący jakieś dwieście ośmdziesiąt tysięcy franków, dający szesnaście tysięcy renty.
Takie było położenie rządcy, w chwili gdy hrabia zapragnął kupić folwark Moulineus, którego posiadanie było niezbędne dla jego spokoju. Folwark ten składał się z ośmdziesięciu sześciu kawałków ziemi, okalających, wcinających się, przylegających do Presles, często otoczonych jak kwadrat w szachownicy, nie licząc granicznych płotów i rowów, które dawały powód do nieznośnych sporów z przyczyny lada drzewa do wycięcia, kiedy własność jego była sporna. Każdy inny niż minister Stanu miałby dwadzieścia procesów na rok z powodu Moulineaux. Stary Léger chciał kupić folwark jedynie aby go odprzedać hrabiemu. Aby tem pewniej dojść do trzydziestu lub czterdziestu tysięcy franków zysku, dzierżawca oddawna próbował się porozumieć z administratorem. Przyparty okolicznościami, na trzy dni przed tą krytyczną sobotą, spotkawszy się z rządcą w polu, Léger wykazał mu jasno, że może skłonić hrabiego de Sérisy do ulokowania pieniędzy na dwa i pół na czysto w dobrej ziemi, to znaczy, jak zawsze, napozór działać na dobro swego pana, znajdując w tem tajemny zysk czterdziestu tysięcy franków, które otrzyma.
— Dalibóg, rzekł wieczór kładąc się rządca do żony, jeżeli wycisnę z interesu z Moulineaux pięćdziesiąt tysięcy franków, bo hrabia da mi pewno dziesięć tysięcy, osiądziemy sobie w Isle-Adam w willi Nogent. Ta willa, to jest zachwycająca siedziba, zbudowana niegdyś przez księcia de Conti dla pewnej damy: pomyślano o wszelkich wygodach.
— Toby mi się dość podobało, odparła żona; Holender, który tam mieszka, bardzo ją dobrze wyrestaurował, i odda nam ją za trzydzieści tysięcy, skoro zmuszony jest wracać do Indji.
— Będziemy o dwa kroki od Champagne, odpowiedział Moreau. Mam nadzieję kupić za sto tysięcy franków folwark i młyn w Mours. Będziemy mieli w ten sposób dziesięć tysięcy franków renty w ziemi, jedną z najrozkoszniejszych siedzib w tej dolinie, o dwa kroki od naszego majątku, i zostałoby nam blisko sześć tysięcy franków renty w papierach państwowych.
— A dlaczego nie miałbyś się zakręcić o posadę sędziego pokoju w Isle-Adam? Zyskalibyśmy wpływy i tysiąc pięćset franków więcej.
— Ba! myślałem już o tem.
W tym stanie ducha, dowiadując się że jego pan ma przybyć do Presles i poleca mu zaprosić Marguerona w sobotę na obiad, Moreau czemprędzej wysiał posłańca, który oddał lokajowi hrabiego list. List przyszedł zbyt późno wieczorem, aby go można było doręczyć hrabiemu; ale Augustyn położył go na biurku, wedle swego zwyczaju w podobnych wypadkach. W liście tym, Moreau prosił hrabiego, aby się nie trudził i aby zaufał jego oddaniu. Otóż, wedle niego, Margueron nie chce już sprzedać w całości i mówi o podzieleniu Moulineaux na dziewięćdziesiąt sześć parcel; trzeba mu wybić z głowy ten pomysł, a może (pisał rządca) uciec się do podstawionego kupca.
Każdy ma swoich wrogów. Otóż, rządca i jego żona zrazili sobie w Presles spensjonowanego oficera nazwiskiem de Reybert i jego żonę. Od przycinków doszło do nienawiści i zaciętej walki. Pan de Reybert dyszał zemstą, chciał wysadzić pana Moreau i zostać jego następcą. Te dwie myśli były zrośnięte z sobą. Toteż postępowanie rządcy, szpiegowane przez dwa lata, nie miało dla Reybertów tajemnic. W tym samym czasie kiedy Moreau wysłał swój list do pana de Sérisy, Reybert posłał żonę do Paryża. Pani de Reybert tak usilnie domagała się rozmowy z hrabią, że, odprawiona o dziewiątej wieczór, godzinie w której hrabia kładł się spać, dostała się doń nazajutrz o siódmej rano.
— Ekscelencjo, oświadczyła ministrowi Stanu, zarówno mój mąż jak ja nie zdolni jesteśmy do pisania anonimów. Jestem pani de Reybert, z domu de Corroy. Mąż mój ma tylko sześćset franków emerytury, mieszkamy w Presles, gdzie pański rządca robi nam same awanje, mimo że jesteśmy przyzwoici ludzie. Mąż mój, który nie jest żadnym intrygantem, Boże uchowaj! wystąpił ze służby jako kapitan artylerji w r. 1816, przesłużywszy dwadzieścia lat, zawsze zdala od cesarza, panie hrabio! A pan wie, że najlepsi żołnierze, którzy nie znajdują się pod okiem pana, z trudnością awansują; nie licząc że uczciwość i szczerość Reyberta nie podobała się jego przełożonym. Mój mąż nie przestał przez trzy lata śledzić pańskiego rządcy, w zamiarze pozbawienia go posady. Widzi pan hrabia, jesteśmy szczerzy. Moreau doprowadził nas do ostateczności, zaczęliśmy mu patrzeć na ręce. Przybywam tedy, aby panu powiedzieć, że chcą pana wykierować z tem Moulineaux. Chcą panu wydrzeć sto tysięcy franków, które podzielą między siebie rejent, Léger i Moreau. Polecił pan aby zaproszono Marguerona, wybiera się pan do Presles jutro; otóż, Margueron uda chorego, a Léger tak pewien jest swego folwarczku, że pojechał do Paryża zrealizować walory. Jeżeli panu otworzyliśmy oczy, jeżeli pan chce mieć rządcę uczciwego, weźmie pan mego męża; mimo że szlachcic, będzie panu służył tak jak służył krajowi. Pański intendent ma dwieście pięćdziesiąt tysięcy franków majątku, nie stanie mu się krzywda.
Hrabia podziękował zimno pani de Reybert i zbył ją niczem, gardził bowiem denuncjacją; ale, przypominając sobie podejrzenia Dervilla, uczuł się zachwiany; spostrzegł list swego rządcy, przeczytał; i, w zapewnieniach oddania, w pełnych szacunku wymówkach z przyczyny nieufności której dowodzi owa chęć załatwienia sprawy samemu, wyczytał prawdę o swoim rządcy.
— Zepsucie przyszło z majątkiem, jak zawsze! powiedział sobie.
Hrabia zadał pani de Reybert parę pytań, nietyle aby uzyskać szczegóły, ile aby mieć czas ją obserwować; poczem napisał słówko do swego rejenta, prosząc go aby mu nie przysyłał do Presles deenta, ale aby sam przyjechał tam na obiad.
— Jeżeli pan hrabia, rzekła kończąc pani de Reybert, osądził mnie ujemnie z kroku na który odważyłam się bez wiedzy męża, niech pan hrabia będzie przekonany, że informacje o jego rządcy uzyskaliśmy w sposób najnaturalniejszy w świecie; najdrażliwsze sumienie nie znalazłoby tu nic do zarzucenia.
Pani de Reybert, z domu Corroy, stała wyprostowana jak szyldwach. Bystre oko hrabiego ujrzało przed sobą twarz podziurawioną jak sito, figurę płaską i suchą, parę oczów płonących i jasnych, loczki blond przylepione do stroskanego czoła, spłowiałą taftową zieloną kapotkę z różową podszewką, białą suknię w fiołkowe groszki, skórkowe trzewiki. Hrabia poznał w niej żonę ubogiego kapitana, jakąś purytankę abonującą Kurjera Francuskiego, zajadłą w cnocie ale łasą na dobrobyt i dybiącą na tłustą posadkę.
— Powiada pani sześćset franków emerytury, rzekł hrabia odpowiadając samemu sobie, zamiast odpowiedzieć na słowa pani de Reybert.
— Tak, panie hrabio.
— Jest pani z domu de Corroy?
— Tak, Ekscelencjo, szlachecka rodzina z okolic Messin, skąd pochodzi mój mąż.
— W którym pułku służył pan de Reybert?
— W siódmym pułku artylerji.
— Dobrze, powiedział hrabia, zapisując numer pułku.
Pomyślał, że mógłby powierzyć zarząd majątku dawnemu oficerowi, co do którego łatwo uzyska w ministerjum wojny najściślejsze informacje.
— Pani, rzekł dzwoniąc na kamerdynera, niech pani wraca do Presles z moim rejentem, który postara się tam przybyć na obiad i któremu panią poleciłem: oto adres. Ja sam udaję się potajemnie do Presles i poproszę pana de Reybert na rozmowę.
Tak więc, nowina o podróży pana de Sérisy publicznym dyliżansem oraz przestroga aby zachować w sekrecie jego nazwisko, nie bez kozery zaniepokoiły Pietrka: przeczuwał niebezpieczeństwo wiszące nad głową swego najlepszego klienta.
Wychodząc z kawiarni, Pietrek spostrzegł w bramie pod Srebrnym Lwem kobietę i młodego chłopca. Bystre jego oko poznało pasażerów, dama bowiem, z wyciągniętą szyją, z niespokojną twarzą, szukała widocznie woźnicy. Dama ta, ubrana w czarną jedwabną suknię widocznie farbowaną, w bronzowy kapelusz i w stary francuski kaszmir, w bawełnianych pończochach i kozłowych trzewikach, trzymała w ręku płaski pleciony koszyk i niebieski parasol. Kobieta ta, niegdyś piękna, wyglądała na lat niespełna czterdzieści, ale jej błękitne oczy, pozbawione owego płomienia który zwiastuje szczęście, świadczyły że oddawna wyrzekła się świata. Toteż, strój jej zarówno jak i wzięcie wskazywały matkę całkowicie oddaną gospodarstwu i synowi. Wstążki u kapelusza były spłowiałe, a fason z przed trzech lat. Szal spięty był złamaną igłą, zmienioną w szpilkę zapomocą gałeczki laku. Nieznajoma oczekiwała niecierpliwie Pietrka, aby mu polecić syna, który zapewne pierwszy raz podróżował sam i którego odprowadziła aż do dyliżansu zarówno przez obawę co przez miłość matczyną. Syn był poniekąd dopełnieniem matki, tak jak, bez widoku matki, nie rozumiałoby się tak dobrze syna. O ile matka skazywała się na cerowane rękawiczki, syn miał oliwkowy surdut, którego przykrótkie rękawy świadczyły, że jeszcze wyrośnie, jak chłopcy między ośmnastym a dziewiętnastym rokiem. Niebieskie spodnie, naprawione przez matkę, świeciły łatą z nowego materjału, o ile surdut miał tę złośliwość aby się rozchylić z tyłu.
— Nie kręć tak tych rękawiczek, prędzej je zniszczysz, mówiła w chwili gdy zjawił się Pietrek. ...A, to wy, Pietrku, dodała zostawiając syna na chwilę i odciągając woźnicę o parę kroków.
— Jak się pani powodzi, pani Clapart? odpowiedział woźnica, którego fizjognomia wyrażała równocześnie szacunek i poufałość.
— Nieźle, Pietrku. Uważajcie dobrze na mego Oskara, pierwszy raz podróżuje sam.
— O, sam jedzie do pana Moreau?... wykrzyknął woźnica, aby się dowiedzieć czy młody człowiek tam jedzie istotnie.
— Tak, odparła matka.
— Zatem pani Moreau się zgodziła? odparł Pietrek z chytrą miną.
— Ach, rzekła matka, nie wszystko będzie tam miłe dla biednego chłopca, ale przyszłość jego wymaga koniecznie tej podróży.
Odpowiedź ta uderzyła Pietrka, który bał się powierzyć pani Clapart swoje obawy o rządcę, tak samo jak ona nie chciała zaszkodzić synowi dając Pietrkowi pewne zalecenia, któreby zmieniły konduktora w mentora. Podczas tego zobopólnego wahania, które się wyraziło paroma zdaniami o drodze, o pogodzie, o stacjach w podróży, nie od rzeczy będzie wyjaśnić węzły, jakie łączyły Pietrka z panią Clapart, usprawiedliwiając tych parę poufnych słów, które wymienili z sobą. Często, to znaczy trzy lub cztery razy na miesiąc, jadąc do Paryża, Pietrek zastawał w La Cave rządcę, który dawał znak ogrodnikowi, widząc nadjeżdżający wehikuł. Ogrodnik pomagał wówczas Pietrkowi załadować jeden lub dwa koszyki pełne owoców lub jarzyn zależnie od pory roku, kurcząt, jaj, masła, zwierzyny. Rządca dawał zawsze Pietrkowi za fatygę, wręczając mu zarazem pieniądze na rogatkę, jeżeli przesyłka zawierała przedmioty podlegające ocleniu. Nigdy te paczki, te kobiałki, te koszyki, nie miały napisu. Pierwszy raz, który starczył na zawsze, rządca wskazał ustnie mieszkanie pani Clapart dyskretnemu woźnicy, prosząc go aby nigdy nikomu innemu nie powierzał tej cennej przesyłki. Pietrek, rojąc miłostkę między jakąś śliczną dziewczyną a rządcą, udał się na ulicę de la Cerisaie, nr. 7, w dzielnicy Arsenału, gdzie, zamiast spodziewanej młodej i pięknej istoty, ujrzał panią Clapart, której oto odmalowaliśmy portret. Woźnice dyliżansów powołani są, ze swego zawodu, wchodzić do wielu domów i w wiele tajemnic, że jednak przypadek, ta wice-opatrzność, zrządził, iż są bez wykształcenia i wyzuci z daru obserwacji, nie są tem samem niebezpieczni. Jednakże, po kilku miesiącach, Pietrek nie wiedział jak sobie wytłómaczyć stosunki pani Clapart z panem Moreau, z tego co mu było danem dojrzeć w domu przy ulicy de la Cerisaie. Mimo iż w owej epoce, w dzielnicy Arsenału czynsze nie były wysokie, pani Clapart mieszkała na trzeciem piętrze w dziedzińcu, w domu który był niegdyś pałacem jakiegoś magnata, w czasie gdy cała arystokracja mieszkała na dawnym terenie pałaców Tournelles i Saint-Paul. Z końcem szesnastego wieku, wielkie rodziny dzieliły między siebie te rozległe przestrzenie, niegdyś ogrody naszych królów, jak to wskazują nazwy ulic de la Cerisaie, Beautreillis, des Lions, etc. Mieszkanko to, którego wszystkie ubikacje zdobne były starożytną boazerją, składało się z trzech pokoi w amfiladzie: jadalni, salonu i sypialni. Nad niemi znajdowała się kuchnia i pokój Oskara. Nawprost drzwi wchodowych były drzwi do izdebki, pomieszczonej na każdem piętrze w przybudówce, która mieściła też drewniane schody i tworzyła czworograniastą wieżę zbudowaną z dużych kamieni.
To był pokój pana Moreau, kiedy nocował w Paryżu. W pierwszym pokoju, tam gdzie składał paczki, Pietrek ujrzał sześć orzechowych wyplatanych krzeseł, stół, kredens, w oknach liche zrudziałe firaneczki. Kiedy wszedł następnie do salonu, zauważył tam stare meble z epoki cesarstwa, ale podniszczone. Było w tym salonie jedynie tyle sprzętów, ile wymaga gospodarz jako rękojmi czynszu. Z salonu i jadalni osądził Pietrek sypialnię. Boazerje, z gruba pociągnięte czerwoną farbą która zaciera rzeźby, rysunki, figury, zamiast być ozdobą, zasmucały oko. Nie woskowana nigdy podłoga miała odcień szary, jak podłoga w pensjonatach. Kiedy woźnica zastał państwa Clapart przy stole, talerze, szklanki, najdrobniejsze rzeczy świadczyły o strasznym niedostatku; jedli srebrnemi sztućcami, ale półmiski, waza, były wyszczerbione i odratowane jak u najbiedniejszych ludzi; budziły litość. Pan Clapart, ubrany w lichą surducinę, obuty w zniszczone pantofle, zawsze w zielonych okularach, odsłaniał, skoro zdjął ohydną wysłużoną przez pięć lat czapeczkę, szpiczastą czaszkę, uwieńczoną skąpemi i brudnemi kosmykami, którym poeta odmówiłby miana włosów. Człowiek ten o wyblakłej cerze wydawał się nieśmiały, a musiał być tyranem. W tem smutnem północnem mieszkaniu, bez innego widoku prócz widoku na wino pnące się po przeciwległym murze oraz na studnię w dziedzińcu, pani Clapart przybierała miny królowej i stąpała jak kobieta która nie umie chodzić pieszo. Często, dziękując Pietrkowi, obrzucała go spojrzeniem które rozczuliłoby obserwatora; od czasu do czasu wsuwała mu w rękę kilkanaście groszy. Głos miała uroczy. Pietrek nie znał Oskara, z tej przyczyny że chłopiec dopiero co opuścił kolegjum; nigdy zatem nie spotkał go w domu.
Oto smutna historja, której Pietrek nie byłby nigdy odgadł, nawet zasięgając (jak czynił od jakiegoś czasu) objaśnień u odźwiernej; ta bowiem nie wiedziała nic, chyba tyle, że Clapartowie płacili dwieście pięćdziesiąt franków komornego, mieli tylko jedną służącą na kilka godzin rano, że pani często sama prała od ręki w domu i że opłacała codziennie porto od listów, jakgdyby lękając się aby nie narosło.
Nie istnieje, lub raczej rzadko istnieje zbrodniarz, który byłby zupełnym zbrodniarzem. Z tem większą racją, niełatwo spotka się człowieka nieuczciwego w każdym calu. Można przy okazji oszukiwać pryncypała, można starać się wykroić dla siebie pieczyste, ale mało jest ludzi, którzy, ciułając sobie mniej lub więcej dozwolonemi sposobami kapitalik, nie pozwalaliby sobie na jakiś dobry uczynek. Bodaj przez ciekawość, przez próżność, z kaprysu, przypadkiem, każdy człowiek miał swój atak dobroczynności; nazywa go swoją omyłką, nie powtórzy go więcej; ale składa ofiarę Dobru, tak jak największy gbur składa ofiarę Wdziękowi, raz albo dwa razy w życiu. Jeżeli winy pana Moreau dadzą się usprawiedliwić, to może przez tę jego wytrwałość we wspomaganiu biednej kobiety, której łaski pochlebiały mu niegdyś i u której się ukrywał w dobie swoich niebezpieczeństw! Ta kobieta, słynna za Dyrektorjatu przez swoje stosunki z jednym z pięciu królów dnia, wyszła, dzięki temu wszechmocnemu poparciu, za dostawcę który zrobił miliony i którego Napoleon zrujnował w roku 1802. Ten człowiek, nazwiskiem Husson, oszalał wskutek nagłego przejścia z dostatku do nędzy; rzucił się w Sekwanę, zostawiając piękną panią Husson w ciąży. Moreau, bardzo ściśle związany z panią Husson, był wówczas skazany na śmierć nie mógł tedy zaślubić wdowy po dostawcy, a nawet na jakiś czas musiał opuścić Francję. W tem smutnem położeniu, dwudziestodwuletnia pani Husson wyszła za urzędnika nazwiskiem Clapart, człowieka lat dwudziestu siedmiu rokującego — jak się to mówi — nadzieje. Niech Bóg strzeże od przystojnych mężczyzn, który rokują nadzieje! W tej epoce urzędnicy rychło dochodzili do wybitnych stanowisk, bo Cesarz stukał ludzi zdolnych. Ale Clapart, obdarzony pospolitą urodą, nie posiadał żadnej inteligencji. Myśląc że pani Husson jest bardzo bogata, udawał wielką miłość do niej; stał się jej ciężarem, nie zadowalając, ani teraz: ani potem, przyzwyczajeń jakich nabrała w dniach dostatku. Clapart licho spełniał w ministerjum finansów obowiązki, za które pobierał ledwie tysiąc ośmset franków rocznie. Kiedy Moreau, wróciwszy do hrabiego de Sérisy, dowiedział się o okropnem położeniu w jakiem znalazła się pani Husson zdołał, zanim się sam ożenił, umieścić ją jako pierwszą pannę służącą u Jejmości, matki Cesarza. Mimo tego potężnego poparcia, Clapart nigdy nie posunął się naprzód; nicość jego zanadto biła w oczy. Zrujnowana w r. 1815 przez upadek Cesarza, piękna Aspazja Dyrektorjatu została bez innych środków poza miejscem na tysiąc dwieście franków, uzyskanem dla Claparta, dzięki wpływom hrabiego de Sérisy, w urzędzie gminnym Paryża. Moreau, jedyny protektor tej kobiety, którą znał gdy posiadała kilka milionów, wyrobił dla Oskara Husson stypendjum miasta Paryża w kolegjum Henryka IV i posyłał przez Pietrka na ulicę de la Cerisaie wszystko co wypada ofiarować aby wspomóc dom w ruinie.
Oskar był całą przyszłością, całem życiem matki. Jako jedyną wadę można było zarzucić tej biednej kobiecie przesadną czułość dla tego dziecka, nienawistnego ojczymowi. Na nieszczęście Oskar miał w sobie sporo durnia, czego nie widziała matka, mimo docinków Claparta. Dureństwo to, lub, aby rzec ściślej, ta próżność, zarozumiałość, tak dalece niepokoiły rządcę, iż prosił panią Clapart, aby mu przysłała na miesiąc tego młodzieńca, iżby się mógł w nim rozejrzeć i zbadać na jaką drogę trzebaby go skierować. Moreau miał zamiar kiedyś przedstawić Oskara hrabiemu jako swego następcę. Ale, aby zachować ścisłą bezstronność, nie będzie może zbytecznem stwierdzić źródła głupiej próżności Oskara, zaznaczając, że przyszedł on na świat w domu Jejmości, matki Cesarza. W pierwszej młodości, olśnione jego oczy patrzały na blaski Cesarstwa. Jego wrażliwa wyobraźnia musiała zachować odciski tych oszałamiających scen, zachować odblask tej epoki złota i festynów, z nadzieją odnalezienia ich w życiu. Wrodzona chełpliwość uczniaków, z natury trawionych żądzą błyszczenia i zaćmiewania się wzajem, oparta na tych wspomnieniach dziecięctwa, rozwinęła się ponad miarę. Może i matka zbyt chętnie przypominała sobie w domu dni, w których była jedną z królowych Paryża z epoki Dyrektorjatu. Wreszcie Oskar, który właśnie ukończył szkoły, musiał może w kolegjum bronić się przed upokorzeniami, jakiemi płacący gnębią przy każdej okazji stypendystów, o ile stypendysta nie umie wdrożyć im pewnego szacunku siłą fizyczną. To pomięszanie dawnego zgasłego blasku, minionej piękności, czułości znoszącej nędzę, nadziei pokładanych w tym synu, macierzyńskiego zaślepienia, heroicznie dźwiganych cierpień, czyniło z tej matki jedną z owych wzniosłych postaci, które w Paryżu ściągają oko obserwatora.
Niezdolny odgadnąć głębokiego przywiązania pana Moreau do tej kobiety, ani też przywiązania tej kobiety do swego protegowanego z roku 1797, Pietrek nie kwapił się z nią podzielić podejrzeniem, jakie mu świtało w głowie co do niebezpieczeństw grożących panu Moreau. Straszliwe słowa lokaja: „Dosyć mamy roboty z tem aby myśleć o sobie!“ przyszły na myśl woźnicy, jak również poczucie subordynacji wobec tych, których nazywał starszyzną. Zresztą, w tej chwili, Pietrek czuł w głowie tyleż igieł, ile jest pięciofrankówek w tysiącu franków!
Siedmiomilowa droga rysowała się zapewne jako długa podróż w wyobraźni biednej matki która w epoce swej świetności rzadko puszczała się za rogatki; słowa bowiem: „Dobrze, proszę pani! — tak, proszę pani!“ powtarzane przez Pietrka, okazywały dostatecznie, że woźnica pragnie sobie oszczędzić zaleceń najoczywiściej zbyt gadatliwych i bezużytecznych.
— Umieści pan paczki tak aby nie zamokły, gdyby przypadkiem zaczęło padać.
— Mam płachtę, odparł Pietrek. Zresztą, o, widzi pani, jak troskliwie się ładuje?
— Oskarze, nie zostawaj tam dłużej niż dwa tygodnie, choćby cię zapraszano, dodała pani Clapart wracając do syna. Cobądźbyś czynił, nie pozyskasz łask pani Moreau; zresztą musisz być z powrotem z końcem września. Wiesz, że mamy jechać do Belleville, do wuja Cardot.
— Tak, mamo.
— Zwłaszcza, dodała pocichu, nie mów nigdy nic o służbie... Pamiętaj wciąż, że pani Moreau była pokojówką...
— Tak, mamo...
Oskar, jak wszyscy młodzi ludzie o nadmiernie rozwiniętej miłości własnej, zdawał się nierad z tych napomnień udzielanych w progu Srebrnego Lwa.
— Zatem, do widzenia, mamo; jedziemy, już zaprzężono.
Matka, zapominając że się znajduje na ulicy, uściskała swego Oskara i rzekła wyjmując z koszyka ładną bułeczkę:
— O, byłbyś zapomniał swojej bułki i czekolady! powtarzam ci, nie jedz nic po gospodach, każą tam płacić za najmniejszą rzecz dziesięć razy tyle co jest warta.
Oskar byłby rad aby matka była daleko, kiedy mu pakowała bułkę i czekoladę do kieszeni.
Scena ta miała dwóch świadków, młodych ludzi o kilka lat starszych od świeżo upieczonego maturzysty, lepiej ubranych od niego, przybyłych bez matki; chód ich, ubiór, wzięcie zdradzały ową zupełną niezawisłość, przedmiot wszystkich pragnień dziecka jeszcze pod jarzmem matczynem. Ci dwaj młodzi ludzie byli w tej chwili dla Oskara całym światem.
— On mówi mamo, wykrzyknął jeden z nieznajomych śmiejąc się.
Wykrzyknik ten doszedł uszu Oskara i spowodował oschłe: „Żegnam cię, matko“, któremu towarzyszył straszliwy odruch zniecierpliwienia.
Przyznajmy to: pani Clapart mówiła trochę za głośno i zdawała się brać przechodniów za świadków swej czułości.
— Co tobie, Oskarze? rzekła biedna matka dotknięta. Nie rozumiem cię, dodała surowiej, sądząc że jest zdolna (omyłka wszystkich matek które psują swoje dzieci) nakazać mu szacunek. Słuchaj, Oskarze, dodała natychmiast przechodząc do tkliwości, ty masz skłonność do gadulstwa, do mówienia wszystkiego co wiesz i czego nie wiesz, dla popisu, przez głupią dziecinną próżność; powtarzam ci, staraj się trzymać język za zębami. Nie znasz jeszcze na tyle życia, mój drogi skarbie, aby ocenić ludzi z którymi się spotkasz, a niema niebezpieczniejszej rzeczy niż rozmawiać w publicznym wehikule. Zresztą, w dyliżansie ludzie dystyngowani zachowują milczenie.
Dwaj młodzi ludzie, którzy zapewne przeszli w głąb gospody, zaszurali w bramie butami; mogli słyszeć to kazanie; toteż, aby się pozbyć matki, Oskar uciekł się do heroicznego środka, który dowodzi, jak bardzo miłość własna pobudza inteligencję.
— Mamo, rzekł, stoisz na przeciągu, możesz dostać fluksji, zresztą ja już siadam.
Chłopiec musiał trafić w słaby punkt, bo matka chwyciła go, uściskała tak jakby chodziło o zamorską podróż i odprowadziła ze łzami w oczach do kabrjoletu.
— Nie zapomnij dać pięć franków służbie, rzekła. Napisz do mnie przynajmniej trzy razy przez te dwa tygodnie. Zachowuj się dobrze i pamiętaj o moich przestrogach. Masz dosyć bielizny, aby nie musieć dawać do prania. Wreszcie, pamiętaj wciąż o dobroci pana Moreau, słuchaj go jak ojca 1 trzymaj się jego rad...
Wsiadając do dyliżansu, Oskar ukazał swoje niebieskie pończochy ruchem który podciągnął spodnie jego w górę, oraz nową łatę w spodniach między rozchylonemi połami surduta. Uśmiech młodych ludzi, których wzroku nie uszły te oznaki uczciwego ubóstwa, zadał nową ranę miłości własnej młodzieńca.
— Oskar zatrzymał pierwsze miejsce, rzekła matka do Pietrka. Siadaj na tylnem siedzeniu, dodała patrząc wciąż na Oskara z ^czułością i uśmiechając się doń tkliwie.
Och! jakże Oskar żałował, że nieszczęścia i zgryzoty skaziły piękność jego matki, że nędza i zaparcie się siebie nie pozwoliły się jej dobrze ubierać! Jeden z młodych ludzi, ten który miał buty i ostrogi, trącił drugiego łokciem aby mu pokazać matkę Oskara, tamten zaś podkręcił wąsa gestem, który znaczył: Ładna figurka!
— Jak pozbyć się matki, myślał Oskar nachmurzony.
— Co tobie? spytała pani Clapart.
Oskar udał że nie słyszy, potwór! Może w tych okolicznościach pani Clapart zbywało taktu. Ale bezgraniczne uczucia są takie samolubne!
— Jerzy, czy ty lubisz dzieci w podróży? spytał młody człowiek swego przyjaciela.
— Owszem, gdy są odłączone, noszą imię Oskar i mają czekoladę, mój drogi Amaury.
Te dwa zdania wymieniono półgłosem, pozwalając Oskarowi słyszeć albo nie słyszeć; zachowanie jego miało dać podróżnemu miarę tego co może sobie pozwolić z dzieciakiem aby się rozerwać w drodze. Oskar wolał nie słyszeć. Rozglądał się dokoła, aby zobaczyć, czy matka, która ciążyła nad nim jak koszmar, jest jeszcze, wiedział bowiem że go zanadto kocha aby go tak rychło opuścić. Nietylko porównywał mimowoli strój towarzysza podróży ze swoim, ale jeszcze czuł, że trój jego matki odgrywa znaczną rolę w drwiącym uśmiechu młodych ludzi.
— Gdybyż oni stąd poszli! powiadał sobie.
Niestety! Amaury rzekł do Jerzego, trącając laską w koła kabrjoletu:
— I ty powierzysz przyszłość tej kruchej barce?
— Tak trzeba! rzekł Jerzy fatalistycznym tonem.
Oskar westchnął widząc kapelusz nieznajomego junacko nasadzony na ucho, jakgdyby poto, aby pokazać wspaniałe, pięknie ufryzowane włosy blond, gdy on, z rozkazu ojczyma, włosy miał ostrzyżone na jeża, krótkie jak u rekruta. Próżny dzieciak miał twarz okrągłą i pyzatą, błyszczącą rumieńcem zdrowia, gdy twarz towarzysza podróży była ściągła, delikatna i blada, czoło wydatne, a pierś obleczona w kaszmirową kamizelkę. Oskar podziwiał obcisłe spodnie stalowego koloru, surdut szamerowany i ściśnięty w talji; miał uczucie, że ten romantyczny pasażer, obdarzony tyloma przewagami, nadużywa wobec niego swej wyższości, tak jak kobietę brzydką uraża sam widok ładnej. Hałas podkutych butów któremi nieznajomy dzwonił, zdaniem Oskara trochę zanadto, rozlegał mu się aż w sercu. Wreszcie, Oskar był równie nieswój w swojem ubraniu zrobionem może w domu i skrojonem ze starego garnituru ojczyma, jak ten szczęśliwy chłopiec czuł się swobodnie w swojem.
— Ten chłopak musi mieć jakieś kilkadziesiąt franków w sakiewce, pomyślał Oskar.
Młody człowiek odwrócił się. Cóż się stało z Oskarem, kiedy ujrzał złoty łańcuszek, na którym wisiał zapewne złoty zegarek. Nieznajomy nabrał wówczas w oczach Oskara rozmiarów wybitnej osobistości.
Wychowany przy ulicy de la Cerisaie od roku 1815, przyprowadzany do domu i odprowadzany do kolegjum w wolne dnie przez ojczyma, Oskar nie miał, od chwili dojścia do wieku młodzieńczego, innych punktów porównania, jak tylko ubogie gospodarstwo matczyne. Trzymany krótko w myśl rad pana Moreau, rzadko bywał w teatrze i nie wzniósł się jeszcze ponad Ambigu-Comique, gdzie oczy jego nie widziały zbytnich świetności, o ile wogóle uwaga, z jaką dziecko pochłania melodramat, pozwoliła mu rozglądać się po sali. Ojczym jego nosił jeszcze, modą Cesarstwa, zegarek w kieszonce od spodni, a na żołądku dyndał mu gruby złoty łańcuszek, zakończony pękiem breloków, pieczątek, oraz kluczykiem z płaską i okrągłą główką, w której można było oglądać mozajkowy pejzaż. Oskar, który uważał ten staroświecki zbytek za ostatni wyraz wykwintu, osłupiał tedy na widok subtelnej i niedbałej elegancji. Młody człowiek ostentacyjnie pokazywał świeże rękawiczki, i chciał wyraźnie olśnić Oskara obracając z wdziękiem wykwintną laseczkę ze złotą gałką. Oskar dochodził do tej ostatniej kwadry młodości, w której małe rzeczy tworzą wielkie radości i wielkie cierpienia, gdzie woli się nieszczęście od śmiesznej tualety, gdzie miłość własna, nie mogąc się czepić wielkich spraw życia, czepia się błahostek, stroju, chęci uchodzenia za mężczyznę. Człowiek wspina się wówczas na szczudła a próżność jest tem bardziej rażąca iż objawia się w drobiazgach; ale, o ile taki młokos zazdrości ładnie ubranemu durniowi, entuzjazmuje się także dla talentu, podziwia genjalnego człowieka. Te wady, kiedy mają źródło w sercu, świadczą o bujności soków, o zbytku wyobraźni. Że dziewiętnastoletni chłopiec, chowany surowo w domu rodzicielskim, w niedostatku dławiącym urzędniczynę o tysiąc dwustu frankach pensji, ale uwielbiany i psuty przez matkę, staje olśniony na widok dwudziestodwuletniego młodzieńca, zazdroszcząc mu szamerowanej czamarki na jedwabiu, kamizelki z fałszywego kaszmiru i krawata z pierścionkiem w złym guście, czyż to nie są grzeszki powtarzające się na wszystkich szczeblach społeczeństwa; niższy, który zazdrości stojącemu wyżej? Nawet człowiek genialny ulega tej pierwszej namiętności. Czyż genewczyk Rousseau nie zazdrościł: Wenturze[1] i Badowi? Ale Oskar przeszedł od słabostki do błędu, uczuł się upokorzony, poczuł: żal do swego towarzysza podróży, w sercu jego zbudziła się tajemna żądza dowiedzenia mu że nie jest gorszy od niego. Dwaj lalusie przechadzali się wciąż od bramy do stajen, od stajen do bramy, dochodząc aż do ulicy; kiedy się zaś obracali, za każdym razem przyglądali się Oskarowi, przycupniętemu w kącie. Oskar, przekonany że te śmieszki młodych ludzi tyczą jego, udał głęboką obojętność. Zaczął nucić piosenkę spopularyzowaną wówczas przez liberałów, ze słowami: To wina Woltera, to wina jest Russa. Zachowanie to sprawiło zapewne, że go wzięli za pisarczyka od adwokata.
— O, to może chórzysta z Opery.
Biedny Oskar żachnął się zrozpaczony, podniósł poręcz i rzekł do Pietrka: — Kiedy jedziemy?
— Natychmiast, odpowiedział woźnica, który trzymał bat w ręce i spoglądał w ulicę d’£nghien.
W tej chwili urozmaicił scenę młody człowiek prowadzący z sobą typowego urwisa; za nimi szedł posłaniec, wlokąc wózek przy pomocy sznura. Młody człowiek zagadnął poufnie Pietrka, który kiwnął głową i zaczął wołać stajennego. Stajenny nadbiegł, aby pomóc wyładować wózek, który, poza dwiema walizkami, zawierał wiadra, szczotki, skrzynki dziwnego kształtu, niezliczoną ilość paczek i przyborów, które młodszy z przybyłych, wdrapawszy się na imperjałkę, ładował z taką chyżością, że biedny Oskar, uśmiechający się do matki stojącej wciąż na posterunku po drugiej stronie ulicy, nie spostrzegł żadnego z tych przyborów, które mogły mu zdradzić rzemiosło nowych towarzyszów podróży. Urwis, chłopak szesnastoletni, miał na sobie szarą bluzę, przepasaną lakierowanym skórzanym paskiem. Zuchowato nasadzona na bakier czapeczka, zarówno jak malowniczy nieład ciemnych i obfitych puklów, zwiastowały wesoły temperament. Taftowy krawat odcinał się czarną, linją od bardzo białej szyji i uwydatniał jeszcze żywość szarych oczu. Ożywienie ciemnej i rumianej twarzy, krój dosyć wydatnych warg, odstające nieco uszy, zadarty nos, wszystkie szczegóły fizjognomji, zdradzały drwiący temperament Figara, beztroskę młodości; żywość zaś ruchów, ironiczne spojrzenia świadczyły o inteligencji rozwiniętej już praktyką wcześnie obranego zawodu. Dojrzały nad wiek, dzieciak ten, pasowany na mężczyznę przez Sztukę lub powołanie, zdawał się obojętny na kwestję stroju, gdyż patrzał na swoje nieoczyszczone buty z miną taką jakby z nich sobie drwił, i na swoje proste drelichowe spodnie tak jakby szukał na nich plam, nie tyle aby je usunąć co aby śledzić ich efekty.
— Jestem w pięknym tonie! rzekł otrząsając się i zwracając się do towarzysza.
Wzrok tego ostatniego świadczył o powadze jaką miał u tego urwisa, w którym wyćwiczone oko poznałoby owego wesołego ucznia szkoły malarskiej, zwanego w pracownianym stylu knociarzem.
— Zachowuj się przyzwoicie, Mistigris, odpowiedział mistrz, dając mu przydomek uświęcony zapewne przez kolegów.
Podróżny ten, był to szczupły i blady młodzieniec, z czarnemi bardzo obfitemi włosami, skłębionemi w fantastycznym nieładzie; ale ta bujna czupryna była niejako potrzebna dla ogromnej głowy, której szerokie czoło zwiastowało przedwczesną inteligencję. Nieregularna twarz, zbyt oryginalna aby mogła być brzydka, była zapadła tak, jakgdyby tego szczególnego młodziana żarła bądź chroniczna choroba, bądź nędza, która jest straszliwą chroniczną chorobą, bądź wreszcie zgryzoty zbyt świeże aby je mógł zapomnieć. Ubiór jego, prawie podobny — z zachowaniem proporcji — do stroju Mistigrisa, składał się z lichego, wytartego ale czystego, dobrze wyszczotkowanego zielonkawego surduta, z czarnej zapiętej pod szyję kamizelki, z pod której zaledwie było widać czerwony fular. Czarne spodnie, równie zużyte jak surdut, wisiały na chudych nogach. Wreszcie, zabłocone buty świadczyły, że artysta przyszedł pieszo i z daleka. Szybkiem spojrzeniem objął czeluści Srebrnego Lwa, stajnie, oświetlenie, szczegóły, i spojrzał na Mistgrisa, który go naśladował ironicznym rzutem oka.
— Ładne! rzekł Mistigris.
— Tak, ładne, powtórzył nieznajomy.
— Przyszliśmy jeszcze za wcześnie, rzekł Mistigris. Czybyśmy nie mogli wsunąć jakiegoś ziemiopłodu? Mój żołądek jest jak natura, brzydzi się próżnią!
— Czy możemy iść wypić szklankę kawy? spytał młody człowiek łagodnie Pietrka.
— Nie siedźcie panowie długo, odparł Pietrek.
— Dobra, mamy kwadrans czasu, odparł Mistigris, zdradzając tem geniusz obserwacji, wrodzony paryskim urwisom.
Dwaj podróżni znikli. Dziewiąta właśnie wybiła na zegarze w kuchni. Jerzy uważał za właściwe połajać Pietrka.
— Ech, mój przyjacielu, kiedy się ma klekot taki jak ten, rzekł uderzając laską o koło, trzeba przynajmniej mieć zaletę punktualności. Cóż u djabła, nie tłucze się tem człowiek dla przyjemności, trzeba mieć sprawy djabelnie pilne, aby narażać tak swoje kości. Potem ta szkapa, którą nazywacie Kasztanem, nie odrobi straconego czasu.
— Zaprzęże się panom Sarenkę, podczas gdy tamci panowie będą pili kawę, odparł Pietrek. Idź no ty, rzekł do stajennego, zobacz, czy stary Léger zabierze się z nami...
— A gdzie on jest, ten stary Leger? rzekł Jerzy.
— Naprzeciwko, pod numerem 50: nie znalazł miejsca w dyliżansie bomonckim, rzekł Pietrek do stajennego nie odpowiadając Jerzemu i znikając aby przyprowadzić Sarenkę.
Jerzy, któremu przyjaciel uścisnął rękę, wsiadł do wehikułu, rzucając doń najpierw z ważną miną wielką tekę, którą umieścił pod poduszką. Zajął kąt przeciwległy temu w którym umieścił się Oskar.
— Ten stary Léger niepokoi mnie, rzekł.
— Nie mogą nam zabrać naszych miejsc, ja mam numer pierwszy, odparł Oskar.
— A ja drugi, dorzucił Jerzy.
W tej samej chwili gdy Pietrek ukazał się z Sarenką, pojawił się stajenny, wiodąc grubego mężczyznę, ważącego conajmniej stodwadzieścia kilo. Ojciec Léger należał do gatunku rolników brzuchaczy; z kwadratowemi barami, z pudrowanym harcapem, ubrany był w niebieską płócienną kurtkę. Białe kamasze, sięgające powyżej kolan, zachodziły na aksamitne prążkowane spodnie, zapięte na srebrne klamry. Podkute trzewiki ważyły po dwa funty każdy. Trzymał w ręku prostą laseczkę z grubym końcem, przywiązaną rzemykiem u garstki.
— Pan się nazywa ojciec Léger, rzekł poważnie Jerzy, kiedy dzierżawca silił się postawić nogę na stopniu.
— Do usług pańskich, rzekł dzierżawca ukazując twarz podobną do twarzy Ludwika XVIII-go, o szerokich rumianych policzkach, i nosie który na każdej innej twarzy wydałby się olbrzymi. Uśmiechnięte oczy tonęły w walkach tłuszczu. — No, podaj mi rękę, chłopcze, rzekł do Pietrka.
Stajenny i jego pan podsadzili dzierżawcę, przy okrzyku: — W górę, hoop! wydanym przez Jerzego.
— Och, ja nie jadę daleko, jadę tylko do Piwnicy[2], rzekł dzierżawca odpowiadając żarcikiem na żart.
We Francji wszyscy rozumieją się na żartach.
— Siadaj pan z tyłu, rzekł Pietrek, będzie panów sześciu.
— A wasz drugi koń, spytał Jerzy, czy jest równie fantastyczny jak trzeci koń pocztowy?
— Patrz, obywatelu, rzekł Pietrek wskazując gestem małą klacz, która przyszła sama.
— On nazywa tego owada koniem! rzekł Jerzy zdziwiony.
— Oho! to doskonały konik, rzekł dzierżawca rozsiadając się. Szacunek panom. No co, ruszymy, Pietrek?
— Mam dwóch podróżnych, którzy poszli na kawę, odparł woźnica.
Młody człowiek o zapadłej twarzy i mały knociarz ukazali się w tej chwili.
— Jedźmy! rozległ się ogólny krzyk.
— Zaraz jedziemy, odparł Pietrek. — No, odhamuj, rzekł do stajennego, który wyjął kamienie podpierające koła.
Woźnica ujął za cugle kasztana i wydał ów znamienny krzyk, jakim zachęca się zwierzę aby zebrało swoje siły. Mimo że porządnie zastałe, konie pociągnęły wehikuł, który Pietrek zatrzymał przed bramą Srebrnego Lwa. Po tym czysto przygotowawczym zabiegu, spojrzał w ulicę d’Enghien i znikł zostawiając pojazd pod strażą stajennego.
— Co się dzieje, czy wasz pryncypał często miewa takie ataki? spytał Mistigris stajennego.
— Poszedł po owies do stajni, odparł sługus, znający na wylot wszystkie te podstępy, mające uśpić niecierpliwość podróżnych.
— Ostatecznie, czas to miesiąc rzekł Mistigris.
W tej chwili moda kaleczenia przysłów panowała w pracowniach malarskich. Było tryumfem znaleźć zmianę paru liter lub podobny nieco wyraz, tak aby dać przysłowiu pocieszny sens.
— Nie odraza Paryż zbuntowano, odpowiedział jego pan.
Pietrek wrócił prowadząc hrabiego de Sérisy, który przybył ulicą Trybunalską i z którym woźnica miał zapewne parę słów rozmowy.
— Ojcze Léger, czy chcesz odstąpić panu swoje miejsce, pojazd będzie równomierniej obciążony.
— I nie ruszymy ani za godzinę, jeżeli tak dalej pójdzie, rzekł Jerzy. Trzeba będzie zdjąć tą piekielną barjerę, którą tak ciężko było założyć, i wszyscy będą musieli wysiadać dla pasażera który przychodzi ostatni. Każdy ma prawo do tego miejsca które zamówił, które jest miejsce tego pana? No, przejdźcie numery! Czy macie jaki spis, jaki rejestr? Jakie jest miejsce tego pana?...
— Panu tu będzie źle, bąknął Pietrek widocznie zakłopotany.
— Nie miejsce zdobi człowieka, wtrącił Mistigris.
— Mistigris, zachowuj się przyzwoicie! krzyknął ostro jego pan.
Pana de Sérisy wzięto najwidoczniej za jakiegoś mieszczucha.
— Nie ruszajcie nikogo, rzekł hrabia do Pietrka, siądę sobie przy was na przedzie.
— No, Mistigris, rzekł młody człowiek da urwisa, przypomnij sobie, że jesteś winien szacunek starości, nie wiesz jak możesz być ohydnie stary. Ustąp panu miejsce.
Mistigris otworzył przód kabrjoletu i wyskoczył z chyżością żaby skaczącej w wodę.
— Nie możesz być królikiem, czcigodny starcze, rzekł do pana Sérisy.
— Mistigris, Sztuka jest przyjacielem człowieka, rzekł jego pan.
— Dziękuję panu, rzekł do malarza, który w ten sposób stał się jego sąsiadem.
I mąż Stanu rzucił w głąb powozu bystry rzut oka, który obraził wielce Oskara i Jerzego.
— Jesteśmy zapóźnieni o godzinę i kwadrans, rzekł Oskar.
— Kiedy kto chce być panem dyliżansu, powinien zająć wszystkie miejsca, zauważył Jerzy.
Pewien odtąd swego inkognito, hrabia de Sérisy nie odpowiedział nic na te uwagi i przybrał minę potulnego mieszczucha.
— Gdybyście się panowie spóźnili, czy nie bylibyści radzi żeby na was zaczekano? rzekł dzierżawca do młodych ludzi.
Pietrek spoglądał ku bramie Saint-Denis trzymając bat, i wahał się usiąść na twardej ławeczce, gdzie kręcił się Mistigris.
— Skoro czekacie na kogoś, rzekł hrabia, nie jestem tedy ostatni.
— Bystre rozumowanie, rzekł Mistigris.
Jerzy i Oskar zaczęli się śmiać dość niegrzecznie.
— Starowina ruszył konceptem, rzekł Jerzy do Oskara, którego ten cień zażyłości z Jerzym przejął szczęściem.
Skoro Pietrek usiadł po prawej na swojem siedzeniu, wychylił się aby spojrzeć wstecz, ale nie mógł dojrzeć w tłumie dwóch podróżnych, których mu brakowało do pełnego kompletu.
— Dalibóg, nie pogniewałbym się jeszcze dwóch pasażerów.
— Nie zapłaciłem jeszcze, wysiadam rzekł Jerzy przestraszony.
— Na co ty czekasz, Pietrek? rzekł stary Léger.
Pietrek wrzasnął: wio! tonem w którym Kasztan i Sarenka wyczuli ostateczne postanowienie, i dwa konie puściły się w górę przedmieścia przyśpieszonym truchtem który niebawem miał zwolnić.
Hrabia miał twarz całą czerwoną, ale na tej chorobliwej czerwieni odcinało się parę miejsc szczególnie zaognionych, odbijających tem żywiej od zupełnie białych włosów. Dla kogo innego niż te młokosy, cera ta świadczyłaby o nieustannem zapaleniu krwi, wynikłem z wytężonej pracy. Plamy te tak szpeciły szlachetne rysy hrabiego, że trzeba było bacznej uwagi, aby odczytać w jego zielonych oczach bystrość sędziego, głębię polityka i wiedzę prawodawcy. Twarz była płaska, nos jakby zgnieciony. Kapelusz krył wdzięk i piękność czoła. Było wreszcie coś komicznego — zwłaszcza dla tej pustej młodzieży — w dziwacznym kontraście srebrnobiałych włosów z grubemi, gęstemi, czarnemi brwiami. Hrabia nosił długi niebieski surdut zapięty po wojskowemu, biały krawat, watę w uszach, i obszerny kołnierzyk, który rysował się na obu policzkach białym kwadratem. Z pod czarnych spodni ledwie wyglądały końce butów.
Nie miał żadnej wstążeczki w klapie, ręce kryły się w jelenich rękawiczkach. To pewna, ze dla tych młodych ludzi nic w nim nie zdradzało para Francji, jednego z ludzi najużyteczniejszych ojczyźnie. Stary Leger nigdy nie widział hrabiego, który nawzajem znał go tylko z nazwiska. Jeżeli hrabia, wsiadając do powozu, zapuścił weń bystre spojrzenie które tak uraziło Oskara i Jerzego, to dlatego że szukał dependenta swego rejenta aby mu zalecić najgłębsze milczenie, w razie gdyby on był zmuszony, tak jak sam hrabia, jechać wehikułem Pietrka. Uspokojony wyglądem Oskara i starego Légera, zwłaszcza zaś niby-wojskową miną, wąsikami i fircykowatem wzięciem Jerzego, pomyślał że bilecik musiał przyjść do rejenta na czas.
— Ojcze Lérger, rzekł Pietrek znalazłszy się u stóp bystrej góry, między przedmieściem Saint-Denis a ulicą de la Fidelite, zesiądziemy, co?
— Ja też zesiadam, rzekł hrabia słysząc to nazwisko, trzeba ulżyć koniom.
— Ech, jeżeli będziemy jechali w ten sposób, zrobimy czternaście mil w dwa tygodnie! wykrzyknął Jerzy.
— Czy to moja wina? rzekł Pietrek, pasażer chce wysiąść.
— Dostaniesz dziesięć ludwików, jeśli wiernie dochowasz sekretu o który cię prosiłem, rzekł hrabia z cicha, ujmując Pietrka za ramię.
— Och! moje tysiąc franków, powiedział sobie Pietrek mrugnąwszy do pana de Sérisy okiem w sposób znaczący: Może pan na mnie liczyć.
Oskar i Jerzy zostali w pojeździe.
— Słuchajno, Pietrek, skoro wam Pietrek na imię, wykrzyknął Jerzy gdy na szczycie podróżni wsiedli z powrotem, jeżeli nie zamierzacie jechać szybciej, powiedzcie mi, płacę za miejsce i najmuję szkapę w Saint-Denis, mam pilne sprawy które mogłyby ucierpieć na zwłoce.
— Och, on pojedzie dobrze, rzekł stary Léger. Zresztą, droga nie jest daleka.
— Nigdy się nie spażniam więcej niż pół godziny, odparł Pietrek.
— Ostatecznie, nie wieziecie papieża, nieprawdaż? rzekł Jerzy: zatem, walcie.
— Nie powinniście robić różnicy, i jeżeli boicie się zanadto wytrząść tego pana, rzekł Mistigris wskazując hrabiego, to niesprawiedliwie.
— Wszyscy podróżni są równi wobec kukułki, jak Francuzi wobec konstytucji, rzekł Jerzy.
— Bądźcie panowie spokojni, rzekł stary Leger, będziemy w La Chapelle przed południem.
La Chapelle jest to wioska sąsiadująca z rogatką Saint-Denis.
Każdy, kto podróżował, wie, że osoby zebrane przypadkowo w pojeździe nie nawiązują stosunków natychmiast: z wyiątkiem rzadkich okoliczności, zaczynają rozmawiać dopiero zrobiwszy kęs drogi. Ten czas milczenia wypełniony jest zarówno wzajemnem badaniem, obserwacją, co usiadaniem się w miejscu, które każdemu przypadło. Dusze tak samo potrzebują osiągnąć równowagę jak ciało. Kiedy każdy sądzi, że przeniknął istotny wiek, zawód, charakter towarzyszów, wówczas największy gaduła zaczyna, i rozmowa zawiązuje się z tem większym zapałem, iż każdy odczuł potrzebę umilenia sobie podróży i rozproszenia nudów. Tak dzieje się w dyliżansach we Francji. U innych narodów obyczaje są zgoła odmienne. Anglicy pokładają punkt honoru w tem aby nie otworzyć ust; Niemiec jest w podróży smutny, Włosi zaś są zbyt ostrożni aby rozmawiać; Hiszpanie nie mają już prawie dyliżansów, a Rosjanie nie mają dróg. Bawią się tedy ludzie jedynie w ciężkich pojazdach francuskich, w tym kraju tak rozgadanym, tak niedyskretnym, gdzie każdy rad jest pośmiać się i popisać dowcipem, gdzie żart ożywia wszystko, od nędzy biedaków aż do poważnych spraw grubego mieszczucha. Policja zresztą nie pęta zbytnio języka, a parlament wprowadził dyskusje w modę. Kiedy dwudziestodwuletni młodzian, jak ten który się krył pod imieniem Jerzego, jest dowcipny, ma wielką skłonność, zwłaszcza w takiem położeniu, nadużywać tego. Zresztą, Jerzy osądził rychło, że dzierży prym w tem towarzystwie. Hrabiego wziął za coś w rodzaju kramarza czy rękodzielnika; chudy młodzieniec jadący w towarzystwie Mistigrisa wydał mu się chłystkiem, Oskar młodym dudkiem, gruby zaś dzierżawca świetnym typem do nabierania. Rozejrzawszy się tak w towarzystwie, postanowił się zabawić kosztem towarzyszów podróży.
— Zastanówmy, się, myślał podczas gdy pietrkowa kukułka toczyła się z La Chapelle aby wjechać w równinę Saint-Denis, czy podam się za Wilhelma Etienne czy za Berangera?... Nie, te lale gotowe nie znać ani jednego ani drugiego. Karbonarjusz?... Do licha, gotowiby mnie przyskrzynić. Gdybym tak był synem marszałka Neya?... Ba! cobym im opowiedział? egzekucję mego ojca: toby nie było wesołe. Gdybym wracał z Champ-d’Asile w Meksyku?... Mogliby mnie wziąć za szpiega, mieliby się na ostrożności. Będę przebranym rosyjskim księciem, nakarmię ich wspaniałemi szczegółami o cesarzu Aleksandrze... A gdybym się podał za p. Cousin, profesora filozofji?... Dopierożbym im plótł smalone duby! Nie, ten chłystek z rozczochranemi włosami wygląda mi na mądralę, który liznął wykładów w Sorbonie. Czemu wcześniej nie pomyślałem o tem aby ich pobujać? robię tak dobrze Anglika, udałbym lorda Byrona podróżującego inkognito... Psiakość! spudłowałem. Gdyby tak synem kata?... Kapitalny sposób, aby mieć przestronno przy śniadaniu. Och, wiem już, dowodziłem armją Alego, paszy Janiny!...
W czasie tego monologu, powóz toczył się w tumanach kurzu, które wznoszą się nieustannie z tej tak wyjeżdżonej drogi.
— Co za kurz! rzekł Mistigris.
— Henryk IV umarł, odparł żywo jego towarzysz. Gdybyś jeszcze powiedział że pachnie wanilją, wygłosiłbyś nową myśl.
— Pan myśli, że pan żartuje, odparł Mistigris otóż, doprawdy, że to przypomina chwilami wanilję.
— Na Wschodzie... rzekł Jerzy chcąc nawiązać opowiadanie.
— Na wychodzie, mruknął pryncypał Mistigrisa przerywając Jerzemu.
— Powiadam na Wschodzie, skąd wracam, ciągnął Jerzy, kurz pachnie bardzo ładnie, ale tutaj pachnie czemś tylko wtedy kiedy się natknąć na skład pudrety jak w tej chwili.
— Pan wraca ze Wschodu? rzekł Mistigris z kpiącą miną.
— Widzisz przecie, że pan jest zmęczony, odpowiedział mu jego pan.
— Coś się pan nie opalił od słońca? rzekł Mistigris.
— Och, dopiero co wstałem z łóżka po trzymiesięcznej chorobie, której źródłem była, powiadają lekarze, niewysypana dżuma.
— Pan miał dżumę! wykrzyknął hrabia z gestem przerażenia. Pietrek, stań-no!
— Jedź dalej, Pietrek, rzekł Mistigris. Powiada pan przecież, że się nie wysypała, rzekł zwracając się do pana de Sérisy. To taka niewinna dżumka, drzemka. Dżuma konwersacyjna. Dżuma na burżujów.
— Mistigris, wtrącił pan, wysadzę cię i pójdziesz pieszo, jeżeli będziesz niemądry. Zatem, rzekł zwracając się do Jerzego, pan był na Wschodzie?
— Tak, panie, najpierw w Egipcie, a potem w Grecji, gdzie służyłem pod Alim, paszą Janiny, z którym miałem djablą przeprawę. — Niepodobna strawić tamtejszego klimatu. — To też wzruszenia wszelakiego rodzaju zniszczyły mi wątrobę.
— A! pan był w wojsku? spytał gruby dzierżawca. Ileż pan ma lat?
— Dwadzieścia dziewięć, odparł Jerzy, na którego spojrzeli wszyscy podróżni. Mając ośmnaście lat, poszedłem jako prosty żołnierz na sławną kampanję z 1813; ale byłem tylko pod Hanau i zdobyłem tam stopień sierżanta. We Francji pod Moutereau zostałem podporucznikiem i otrzymałem krzyż z ręki... (niema tu szpiegów?) z ręki Cesarza.
— Pan ma krzyż i nie nosi go pan? rzekł Oskar.
— Krzyż od tych?... ślicznie dziękuję. Któż zresztą nosi ordery w podróży? Naprzykład pan, rzekł wskazując hrabiego de Sérisy, założę się o wszystko co chcecie...
— Założyć się o wszystko co kto chce, to jest we Francji sposób nie założenia się o nic.
— Założę się o wszystko co chcecie, powtórzył Jerzy przesadnie, że ten pan jest cały upstrzony orderami.
— Mam, odparł śmiejąc się hrabia de Sérisy, wielki Krzyż Legji Honorowej, rosyjskiego Świętego Andrzeja, Orła Pruskiego, Sardyńską Anuncjatę, i Złote Runo.
— Bagatela! rzekł Mistigris. I to wszystko jedzie kukułką?
— Kawalarz ten czerwonoskóry, szepnął Jerzy do Oskara. A co! nie mówiłem? dodał głośno. Ja się z tem nie kryję, ubóstwiam Cesarza...
— Służyłem pod nim, rzekł hrabia.
— Co za człowiek! nieprawdaż? wykrzyknął Jerzy.
— Człowiek, któremu wiele zawdzięczam,, odparł hrabia z wybornie udaną głupkowatą miną.
— Swoje ordery?... rzekł Mistigris.
— A ile on zażywał tabaki! odparł pan de Sérisy.
— Och, miał ją nawet po kieszeniach, rzekł Jerzy.
— Powiadano tak, rzekł ojciec Léger z miną niedowierzającą.
— Ale jeszcze więcej, żuł tytoń i palił. Widziałem go palącego, i to w bardzo zabawny sposób, pod Waterloo, kiedy marszałek Soult wziął go wpół i wrzucił go do powozu, w chwili gdy chwycił fuzję i chciał lecieć na Anglików!...
— Był pan pod Waterloo? rzekł Oskar, którego oczy się rozszerzyły.
— Tak, młodzieńcze, odbyłem całą kampanję w 1815. Byłem kapitanem pod Mont-Saint-Jean, i cofnąłem się za Loarę, kiedy nas rozpuszczono. Na honor, mierziła mnie Francja, nie mogłem tam wytrzymać. Nie byłbym się dał nakryć. Toteż wstąpiłem z paroma chwatami, Selves, Bessonem i innemi jeszcze, którzy są w tej chwili w Egipcie, w służbę paszy Mohameda, ciekawego urwipołcia, możecie mi uwierzyć! Niegdyś był prostym handlarzem tytoniu w Cavalle, a teraz gotuje się zostać monarchą. Widzieliście go na obrazie Horacego Vernet, Rzeź Mameluków. Cóż za piękny mężczyzna! Ja nie chciałem porzucić religji ojców i przyjąć Islamu, tembardziej że wyrzeczenie to wymaga operacji chirurgicznej, do której nie czują najmniejszej ochoty. Przytem, nikt nie szanuje renegata. Ba! gdyby mi ofiarowano sto tysięcy franków renty, kto wie... choć i wtedy?... nie. Pasza kazał mi dać tysiąc talari gratyfikacji...
— Ile to jest? rzekł Oskar, który pożerał każde słowo Jerzego.
— Och, nie wiele. Talaro, to coś niby nasza pięciofrankówka. I, daję słowo, nie starczy to na koszta nałogów, których nabrałem w tym diabelskim kraju, o ile to wogóle jest kraj. Nie mogę się teraz obejść bez nargilu dwa razy dziennie, a to jest drogie...
— A jaki jest Egipt? spytał p. de Sérisy.
— Egipt? Same piaski, odparł Jerzy bez chwili wahania. Zielona jest tylko dolina Nilu. Wykreśl pan zieloną linję na ćwiartce żółtego papieru, a będzie pan miał Egipt. Naprzykład Egipcjanie, fellahowie, mają nad nami jedną wyższość: niema tam żandarmów. Och, mógłby pan objechać cały Egipt, nie ujrzałby pan ani jednego.
— Przypuszczam, że tam jest dużo Egipcjan, rzekł Mistigris.
— Nie tylu ile pan myśli, odparł Jerzy, jest o wiele więcej Abissyńczyków, Giaurów, Wekabitów, Beduinów, Koftów... Razem wziąwszy, wszystkie te bydlęta są tak niezabawne, że byłem bardzo kontent, kiedym się załadował na statek genueński, który miał zawieźć proch na wyspy jońskie, a amunicję dla Alego z Teleben. Wiecie? Anglicy sprzedają proch i amunicję całemu światu, Turkom, Grekom, djabłu, gdyby djabeł miał pieniądze. Toteż z Zanty mieliśmy jechać brzegami Grecji, Jak mnie tu widzicie, moje imię Jerzy sławne jest w tamtym kraju. Jestem wnukiem owego słynnego Czarnego Jerzego, który wydał wojnę Porcie, i który, na nieszczęście, miast ją pogrążyć, sam się pogrążył. Syn jego schronił się do domu konsula francuskiego w Smyrnie, i przybył do Paryża, aby tam umrzeć w roku 1792, zostawiając moją matkę noszącą mnie, jako siódme dziecko, w łonie. Skarby nasze ukradł jeden z przyjaciół mego dziadka, tak iż zostaliśmy zrujnowani. Matka moja, która żyła z cząstkowej sprzedaży diamentów, wyszła za mąż w r. 1799, za niejakiego pana Yung, dostawcę, mego ojczyma. Ale matka umarła, ja się poróżniłem z ojczymem, który, mówiąc między nami, jest łajdak; żyje jeszcze, ale się nie widujemy. Ten obwieś zostawił nas wszystkich siedmioro, tyle się zatroszczywszy co o psa z kulawą nogą. I oto jak, w rozpaczy, zaciągnąłem się w 1813 jako prosty rekrut... Nie uwierzylibyście, z jaką radością ten stary Ali z Teleben przyjął wnuka Czarnego Jerzego. Tutaj nazywam się poprostu Jerzy. Pasza darował mi seraj...
— Pan ma seraj? rzekł Oskar.
— Pan był paszą z iloma ogonkami? spytał Mistigris.
— Czy panu nie wiadomo, odparł Jerzy, że tylko sułtan może robić paszą a że mój przyjaciel Teleben (bośmy się zaprzyjaźnili tak jak guzik z pentelką), zbuntował się przeciw Padyszachowi! Wiadomo panu, albo nie wiadomo, że istotne nazwisko monarchy tego kraju jest Padyszach a nie Chan albo Sułtan. Nie wyobrażajcie sobie, że to coś wielkiego seraj: to to samo co mieć stado kóz. Te kobiety są bardzo głupie, wolę sto razy gryzetki z Montparnasse.
— To bliżej, rzekł hrabia de Sérisy.
— Kobiety w seraju nie umieją ani słowa po francusku, a język jest nieodzowny dla porozumienia się. Ali dał mi pięć prawych żon i dziesięć niewolnic. W Janina, to tak jakbym nic nie miał. Na Wschodzie, mieć kobiety to jest w bardzo złym smaku; ma się je, tak jak my tu mamy Woltera i Russa; ale kto kiedy otwiera swojego Woltera czy Russa? Nikt. A mimo to, należy do dobrego tonu być zazdrosnym. Zaszywa się kobietę w worek i rzuca się ją do wody na proste podejrzenie, wedle artykułu ich kodeksu.
— Czy pan też wrzucał? spytał dzierżawca.
— Ależ fe! ja, Francuz! ja je kochałem.
Tu Jerzy podkręcił wąsika i przybrał wyraz zadumy. Dyliżans wjeżdżał do Saint-Denis, gdzie Pietrek zatrzymał się przed bramą oberżysty, który sprzedaje słynne placki z serem i gdzie wszyscy podróżni wysiadają. Zaciekawiony pozorami prawdy wplecionemi w koncepty Jerzego, hrabia wrócił szybko do pojazdu, zajrzał pod poduszkę na portfel, który, jak mu powiedział Pietrek, schował tam ten zagadkowy jegomość i wyczytał złoconemi głoskami: Crottat, rejent. Natychmiast hrabia pozwolił sobie otworzyć teczkę, lękając się słusznie, aby ojciec Léger nie uległ podobnej ciekawości; wyjął akt tyczący folwarku Moulineaux, złożył go, wsadził do bocznej kieszeni i wrócił przyglądać się podróżnym.
— Ten Jerzy, to poprostu drugi dependent pana Crottat. Podziękuję jego prycypałowi, który powinien był wysłać pierwszego dependenta, pomyślał.
Z pełnej szacunku miny ojca Léger i Oskara, Jerzy zrozumiał, że ma w nich gorących wielbicieli; przybrał oczywiście pozę wielkiego pana, postawił im placka i kieliszek wina alikanckiego, zarówno jak Mistigrisowi i jego panu, korzystając z tej fundy aby ich zapytać o nazwiska.
— Och, panie, odparł malarz, ja nie mam nazwiska znakomitego jak pańskie, ja nie wracam z Azji.
W tej chwili, hrabia, który, nie chcąc budzić podejrzenia, wrócił do olbrzymiej kuchni w gospodzie, mógł usłyszeć koniec tej odpowiedzi.
— ...Jestem poprostu biedny malarz, który wraca z Rzymu, gdzie bawiłem na koszt rządu, otrzymawszy przed pięciu laty złoty medal. Nazywam się Schinner.
— Panie starszy, a panu czy można ofiarować szklaneczkę, Alikantu i placek?
— Dziękuję, rzekł hrabia, nie ruszam się nigdy z domu nie wypiwszy wprzód filiżanki kawy ze śmietanką.
— I nic pan nie jada potem do obiadu? Och, jak to pachnie szlafmycą! rzekł Jerzy. Kiedy nas tak bujał przed chwilą swemi orderami, myślałem że on jest sprytniejszy, szepnął pocichu do malarza; ale ściągniemy tego mydlarza znowu na ordery. — No, chłopcze, rzekł do Oskara, golnij no tę szklaneczkę nalaną dla mieszczucha, to ci dobrze zrobi na wąsy.
Oskar chciał się okazać mężczyzną, wypił drugą szllankę i zjadł jeszcze trzy placuszki.
— Dobre winko, rzekł ojciec Leger mlaskając językiem.
— Tem lepsze, rzeki Jerzy, że pochodzi z Bercy. Bywałem w Alicante, i wierzcie mi, to wino tak jest stamtąd, jak moje ramię podobne jest do wiatraka. Nasze sztuczne wina są o wiele lepsze niż naturalne. — Hej tam, Pietrek, szklaneczkę?... Szkoda, że twoje szkapy nie mogą golnąć, lepiej by ciągnęły.
— Na co im tego, już się kiwają na nogach, odparł Pietrek. Słysząc ten tani koncept, Oskar spojrzał na Pietrka z uznaniem.
— W drogę! ten okrzyk Pietrka rozległ się wraz ze strzelaniem z bicza, skoro podróżni znaleźli się w pudle.
Była jedenasta. Pogoda nieco mglista rozjaśniła się, wiatr rozpędził chmury, błękitne niebo pokazało się miejscami; toteż, kiedy powóz pietrkowy puścił się drogą, która jak wązka wstążka dzieli Saint-Denis od Pierrefitte, słońce wypiło właśnie ostatnie delikatne mgły spowijające swym przezroczystym welonem widoki tej słynnej okolicy.
— I cóż, czemu pan się rozstał ze swym przyjacielem paszą? spytał ojciec Léger Jerzego.
— To był łobuz na gruby kamień, odparł Jerzy z miną, która dawała wiele do myślenia.
Wyobraźcie sobie, powierza mi dowództwo swojej kawalerjiL. Doskonale.
— A, to dlatego ma ostrogi, pomyślał biedny Oskar.
— Za mego czasu, Ali z Teleben miał kłopoty z Kosrefem-paszą: też drugi ananas! Nazywacie go tutaj Szoref, ale nazwisko jego wymawia się po turecku Kosru. Musieliście czytać swego czasu w dziennikach, że stary Ali wygrzmocił porządnie Kosrefa. Otóż, gdyby nie ja, Ali z Teleben dostałby wcieranie o wiele wcześniej. Byłem na prawem skrzydle i widzę Kosrefa, starego wygę, jak wali w nasze centrum... Haha! to był atak, nie powstydziłby go się sam Murat! Dobra! Odczekuję, i w stosownej chwili walę na nich co sił; przecinam na dwoje kolumnę Kosrefa, który przeleciał za centrum i znalazł się bez osłony. Rozumiecie... A, ba! po bitwie, Ali uściskał mnie...
— To się robi na Wschodzie? spytał hrabia de Sérisy z głupia frant.
— Tak, panie, odparł malarz, to się robi wszędzie.
— Pędziliśmy Kosrefa przez trzydzieści mil... jak na polowaniu, het! ciągnął Jerzy. To kawalerzyści całą gębą, ci Turcy. Ali dał mi jatagany, fuzje, szable!...ilem tylko mógł nabrać. Za powrotem do stolicy, ten wściekły hycel zaczął mi robić propozycje, które mi się wcale nie podobały. Ci ludzie są straszni, kiedy sobie coś wbiją do głowy... Ali chciał, abym był jego faworytem, spadkobiercą. Ja miałem dosyć tego życia, bo ostatecznie Ali był w wojnie z Porta, więc bałem się że i mnie dobiorą się do portek. Spakowałem manatki. Ale oddaję sprawiedliwość panu Teleben, obdarował mnie wspaniale: djamenty, dziesięć tysięcy talarów, tysiąc sztuk złota, piękna Greczynka dla towarzystwa, mały Arnauta za grooma i koń arabski. Tak, tak, Ali-Janina to człowiek niedoceniony, trzebaby mu historyka. Jedynie na Wschodzie spotyka się te dusze z bronzu, które przez dwadzieścia lat czynią wszystko z tą myślą, aby, pewnego ranka, zemścić się za zniewagę. Przytem miał najpiękniejszą białą brodę, jaką sobie można wyobrazić, twarz surową, groźną...
— Ale cóż pan zrobił z temi wszystkiemi skarbami? spytał ojciec Léger.
— A, ba! Ci ludzie nie mają renty państwowej ani Banku francuskiego, załadowałem tedy cały kram na grecki statek, który się dostał w ręce samego Kapitana-Paszy. Jak mnie tu widzicie, omal że mnie nie wbito na pal w Smyrnie. Tak, na honor, gdyby nie nasz ambasador, pan de Rivière, który tam się znajdował, wziętoby mnie za wspólnika Alego-Paszy. Ocaliłem głowę, aby się wyrazić przyzwoicie, ale dziesięć tysięcy talari, tysiąc sztuk złota, broń, och! wszystko wypił spragniony skarbiec Kapitana-Paszy. Położenie moje było tem trudniejsze, że Kapitan-Pasza był to nie kto inny tylko ów Kosref. Od czasu swego wcierania, hultaj otrzymał to miejsce, które odpowiada posadzie wielkiego admirała we Francji.
— Ale on był w kawalerji, zdaje mi się, rzekł ojciec Léger, który słuchał z uwagą.
— Och, jak to widać, że w departamencie Seine et Oise mają słabe pojęcie o Wschodzie, wykrzyknął Jerzy. Tak, panie, to są Turcy: jesteś pastuchem, padyszach robi cię marszałkiem; jeżeli nie wywiążesz się ze swych funkcji jak należy, tem gorzej dla pana, ucinają ci głowę, to jest ich sposób składania z urzędu. Ogrodnik zostaje prefektem, a pierwszy minister zostaje z powrotem pucybutem. Ottomani nie znają praw o awansie ani o hierarchji! Z kawalerzysty, Kosref został marynarzem. Padyszach Mahmud kazał mu napaść Alego od morza, i w istocie dobrał się do niego, wspomagany coprawda przez Anglików, którzy wzięli sobie dobrą cząstkę, hycle! położyli łapę na skarbach. Ten Kosref, który nie zapomniał lekcji konnej jazdy jaką mu dałem, poznał mnie. Pojmujecie, że proces mój byłby krótki, och, bardzo! gdyby mi nie przyszło do głowy reklamować się jako Francuz i trubadur, i powołać się na pana de Rivière. Ambasador, uszczęśliwiony że się może postawić, zażądał mego uwolnienia. Turcy mają to dobrego w charakterze, że równie łatwo cię wypuszczą jak ci utną głowę; obojętni są na wszystko. Konsul francuski, przemiły człowiek, przyjaciel Kosrefa, uzyskał mi zwrot dwóch tysięcy talarów, toteż nazwisko jego, mogą to powiedzieć, wyryte jest w moim sercu...
— Jak się nazywa? spytał pan de Sérisy..
Na twarzy pana de Sérisy odbiło się pewne zdziwienie, kiedy Jerzy wymienił w istocie nazwisko jednego z naszych najwybitniejszych generalnych konsulów, który w tej chwili znajdował się w Smyrnie.
— Mimochodem byłem świadkiem egzekucji komendanta Smyrny, którego padyszach kazał Kosrefowi stracić; jedna z najciekawszych rzeczy jakie widziałem, mimo iż dużo widziałem; opowiem to wam za chwilę przy śniadaniu. Ze Smyrny porżnąłem do Hiszpnji, dowiedziawszy się że tam jest rewolucja. Och, udałem się prosto do Miny, który mnie mianował adjutantem i dał mi rangę pułkownika. Biłem się za sprawę konstytucji, która padnie, bo nasi wejdą do Hiszpanji lada dzień.
— I pan jesteś francuskim oficerem? rzekł surowo pan de Sérisy. Bardzo pan liczy na dyskrecję swoich słuchaczy.
— Niema tu przecież szpiegów, odparł Jerzy.
— Czy pan nie wie, pułkowniku Jerzy, rzekł hrabia, że w tej chwili Izba Parów sądzi sprzysiężenie, które czyni rząd bardzo surowym dla wojskowych podnoszących oręż przeciw Francji i wdających się w knowania z zagranicą w intencji obalenia naszych prawych władców...
Słysząc tą groźną uwagę, malarz zaczerwienił się po uszy i spojrzał na Mistigrisa, który zdawał się zmięszany.
— No i co, rzekł ojciec Leger, co dalej?
— Gdybym przypadkiem był sędzią, rzekł hrabia, czy nie byłoby moim obowiązkiem kazać uwięzić adjutanta Miny żandarmom z Pierrefitte i wezwać na świadków wszystkich znajdujących się tutaj podróżnych.
Te słowa przycięły Jerzemu język, tem więcej iż w tej chwili pojazd przejeżdżał koło brygady żandarmerji, której biała chorągiew powiewała, jak się mówi klasycznym stylem, na wolę zefirów.
— Ma pan za wiele orderów, aby sobie pozwolić na taką nikczemność, rzekł Oskar.
— Pociągniemy go znów za język, szepnął Jerzy do Oskara.
— Pułkowniku, wykrzyknął Léger którego słowa pana de Sérisy spłoszyły i który chciał odmienić rozmowę, w krajach gdzie pan bywał, jak ci ludzie uprawiają ziemię? Jaki mają płodozmian?
— Przedewszystkiem, rozumiesz mój zuchu, że ci ludzie zawiele palą aby się mogli zbytnio palić do rolnictwa...
Hrabia nie mógł się wstrzymać od uśmiechu. Uśmiech ten uspokoił opowiadającego.
...Ale mają osobliwy sposób uprawy, który wyda się panu zabawny. Nie uprawiają wcale, to ich sposób uprawy. Turcy, Grecy, wszystko to jada cebulę albo ryż... Dobywają opium z makówek, co im daje znaczne dochody; następnie mają tytoń, który rośnie sam z siebie, bajeczny Lataki! potem daktyle! mnóstwo słodyczy, które rosną bez uprawy. Pełno tam produktów, handlu! W Smyrnie robi się dużo dywanów i niedrogo.
— Ależ, rzekł Léger, jeżeli te dywany są z wełny, wełna pochodzi z baranów; aby zaś mieć barany, trzeba mieć łąki, gospodarstwo, uprawę...
— Zapewne musi być coś podobnego, odparł Jerzy, ale przedewszystkiem ryż rodzi się w wodzie, a przytem ja zawsze jeździłem nad brzegiem i widziałem tylko okolice spustoszone przez wojnę. Zresztą ja mam głęboki wstręt do statystyki.
— A podatki? rzekł stary Léger.
— A, podatki są ciężkie. Zabierają im wszystko, ale zostawiają resztę. Uderzony korzyścią tego systemu, pasza egipski zamierzał właśnie zorganizować swoją administrację w tym duchu, kiedy się z nim rozstałem.
— Ale jak... rzekł ojciec Léger, który zaczynał nic nie rozumieć.
— Jak? rzekł Jerzy. Poprostu są urzędnicy, którzy zagarniają zbiory zostawiając fellahom ściśle tyle aby mogli wyżyć. Toteż, przy tym systemie, niema pisaniny ani biurokracji, tej plagi Francji... Ot, co.
— Ale na jakiej zasadzie? rzekł dzierżawca.
— To kraj despotyzmu i koniec. Czy pan nie zna pięknego określenia despotyzmu u Monteskiusza? „Jak dziki, ścina drzewo u samych korzeni, aby zerwać owoc“...
— I nas chcą doprowadzić do tego, rzekł Mistigris, ale póty dzban wodą nosi...
— I dojdą do tego, wykrzyknął hrabia de Sérisy. Toteż ci, co mają ziemię, dobrze uczynią sprzedając ją. Pan Schinner musiał widzieć, w jakiem tempie te rzeczy posuwają się we Włoszech.
— Corpo di Bacco! papież nie robi sobie ceremonji! odparł Schinner. Ale przyzwyczaili się. Włosi, to taki poczciwy naród! Byleby im pozwolono trochę mordować podróżnych po gościńcach, są zadowoleni.
— Ale, podjął hrabia, i pan także nie nosisz wstążeczki Legji, którą otrzymałeś w roku 1819, więc to powszechna moda?
Mistigris i fałszywy Schinner zaczerwienili się po uszy.
— Ja! to co innego, odparł Schinner, ja nie chciałbym, aby mnie poznano. Niech mnie pan nie zdradzi, proszę pana. Ja się podaję za młodego malarzynę, uchodzę za dekoratora. Jadę do pewnego zamku, gdzie nie powinienem wzbudzać podejrzenia.
— A! rzekł hrabia, jakiś romansik, miłostka?... Szczęśliwa młodość...
Oskar, który był na mękach że jest niczem i nie ma nic do powiedzenia, patrzał na pułkownika Czarnego-Jerzego, Da wielkiego malarza Schinnera, i silił się sam przeobrazić w coś. Ale czem mógł być dziewiętnastoletni chłopak, którego wysyłano na dwa tygodnie na wieś do rządcy Presles? Wino uderzyło mu do głowy, miłość własna kipiała mu w żyłach; toteż, kiedy słynny Schinner dał do zrozumienia romansową przygodę, której szczęście musiało być równie wielkie ak niebezpieczeństwo, wlepił weń oczy iskrzące wściekłością i zawiścią.
— A, rzekł hrabia tonem zazdrości i wiary, trzeba bardzo kochać kobietę, aby dla niej czynić takie poświęcenie...
— Co za poświęcenie?... spytał Mistigris.
— Czyż nie wiesz, młody przyjacielu, że sufit malowany przez takiego mistrza pokrywa się złotem? odparł hrabia. Jakże! Jeżeli rząd płaci panu trzydzieści tysięcy franków za dwa sufity w Luwrze, ciągnął spoglądając na Schinnera, dla burżuja, jak wy mówicie o nas w pracowniach, sufit wart jest dwadzieścia tysięcy, nieznanemu zaś dekoratorowi dadzą ledwie dwa tysiące.
— Thi! pieniądze to nie jest największa strata, odparł Mistigris. Pomyśl pan, że to będzie z pewnością arcydzieło i że nie będzie można go podpisać, aby nie narazić jej!
— Och! oddałbym wszystkie moje ordery władcom Europy, aby być kochanym tak, jak młodzieniec, któremu miłość podsuwa takie ofiary! wykrzyknął pan de Sérisy.
— A, ba, młody, kochany, zasypany kobietami, rzekł Mistigris; jak to powiadają: od przybytku koniom lżej.
— A co na to pani Schinnerowa? odparł hrabia. Wszak pan ożenił się z miłości z piękną Adelajdą de Rouville, protegowaną starego admirała de Kergarouet, który panu wyrobił sufity w Luwrze przez swego siostrzeńca, hrabiego de Fontaine.
— Czyż wielki malarz jest kiedy żonaty w podróży? zauważył Mistigris.
— Więc to jest wasza pracowniana moralność!... wykrzyknął naiwnie hrabia.
— Czy moralność dworów, na których pan otrzymał swoje ordery, jest lepsza? rzekł Schinner, który odzyskał zimną krew, zmąconą na chwilę tem, iż hrabia tak dokładnie wiedział o zamówieniach Schinnera.
— Nie prosiłem o żaden, odparł hrabia, i sądzę że na wszystkie uczciwie zasłużyłem, odparł hrabia.
— Uczciwych psy gryzą, bąknął Mistigris.
Pan de Sérisy nie chciał się zdradzić, przybrał dobroduszny wyraz twarzy spoglądając na dolinę Groslay, która się odsłania kiedy się jedzie do Patte-d’Oie gościńcem z Saint-Brice, zostawiając po prawej drogę do Chantilly.
— Czy Rzym to takie piękne jak powiadają? spytał Jerzy wielkiego malarza.
— Rzym jest piękny jedynie dla tych którzy kochają, trzeba mieć w sercu miłość aby się tam dobrze czuć, ale jako miasto wolałem Wenecję, mimo że omal mnie tam nie zamordowano.
— Dalibóg, rzekł Mistigris, gdyby nie ja, byłby pan ładnie wdepnął. To ten przeklęty kawalarz lord Byron narobił całego bigosu. Och, ależ ten djabelski Anglik był wściekły!
— Sza! rzekł Schinner, nie chcę, aby kto wiedział o mojej przeprawie z lordem Byronem.
— Niech pan w każdym razie przyzna, odparł Mistigris, że pan był mi bardzo wdzięczny, iż panu pokazałem jak się daje nogę.
Od czasu do czasu, Pietrek wymieniał z hrabią de Sérisy szczególne spojrzenia, które byłyby zaniepokoiły ludzi wytrawniejszych niż nasi podróżni.
— Lordowie, pasze, sufity po trzydzieści tysięcy franków! Bagatela! zawołał właściciel wehikułu, toż ja dziś wiozę samych monarchów? co za napiwki!
— Nie licząc, że miejsca są zapłacone, rzekł filozoficznie Mistigris.
— To mi spada w samą porę, odparł Pietrek, bo wiecie, ojcze Léger, o moim nowym pięknym dyliżansie, na który dałem dwa tysiące zadatku... I ot, te kanalje fabrykanci, którym mam wybulić jutro dwa tysiące pięćset franków, nie chcieli się zgodzić na tysiącpięćset gotówką a tysiąc dwumiesięcznym wekslem! Hycle chcą wszystko zaraz. W ten sposób postępować z człowiekiem prowadzącym interes od ośmiu lat, z ojcem rodziny, stawiać go w konieczności stracenia wszystkiego, pieniędzy i dyliżansu, jeżeli nie znajdzie nędznego tysiąca franków. Wio! Sarenka. Nie zrobiliby takiego świństwa wielkim przedsiębiorcom; o, ni!
— A, ba, jednemu brzytwa goli, drugiemu i szydło nie chce, rzekł knociarz.
— Brakuje wam już tylko ośmiuset, rzekł hrabia, widząc w tej skardze wylanej na łono ojca Léger apostrofę do swojej sakiewki.
— Prawda, rzekł Pietrek. Wio! Wio! Kasztan.
— Musiał pan widzieć ładne sufity w Wenecji, rzekł hrabia zwracając się do Schinnera.
— Byłem nadto zakochany, aby zwracać uwagę na to co mi się wówczas zdało głupstwem, odparł Schinner. Ale powinienbym być gruntownie wyleczony z miłości, bo właśnie w Stanach Weneckich, w Dalmacji, dostałem przykrą lekcję.
— Może pan opowiedzieć? rzekł Jerzy. Ja znam Dalmację.
— A, jeżeli pan tam był, musi pan wiedzieć, że tam, nad Adrjatykiem, to wszystko starzy piraci, rozbójniki, korsarze na emeryturze o ile ich nie powieszono, słowem...
— Słowem Uskoki, rzekł Jerzy.
Słysząc to autentyczne miano, hrabia, który, wysłany przez Napoleona, bywał w Ilyrji, obrócił głowę zdziwiony.
— To było w tem mieście, gdzie robią maraskino, rzekł Schinner jakby szukając nazwy.
— Zara! rzekł Jerzy. Byłem tam, to na wybrzeżu.
— Właśnie, rzekł malarz. Ja pojechałem tam aby zwiedzić kraj, pasjami lubię krajobrazy. Dwadzieścia razy bierze mnie chętka aby się wziąć do pejzaży, których, wedle mnie, nikt nie rozumie, z wyjątkiem tego malca, który kiedyś będzie nowym Hobbemą, Klaudjuszem Lorrain, Ruysdalem, Poussinem et caetera.
— Ależ, wykrzyknął hrabia, niech będzie choćby jednym z nich, a to już wystarczy.
— Jeżeli pan będzie wciąż przerywał, rzekł Oskar, nigdy nie dojdziemy do końca.
— Zresztą ten pan nie do pana się zwraca, rzekł Jerzy do hrabiego.
— To nie jest grzecznie przerywać, rzekł sentencjonalnie Mistigris, ale wszyscyśmy to robili, i stracilibyśmy wiele, gdybyśmy nie przeplatali rozmowy bystrą i zajmującą wymianą myśli. Wszyscy Francuzi są równi w kukułce, powiedział wnuk wielkiego Jerzego. Mów tedy dalej, sympatyczny starcze, bujaj nas. To się praktykuje w najlepszych towarzystwach; zna pan przysłowie: Kiedyś wlazł między wrony, bujaj jak i one.
— Opowiadano mi cuda o Dalmacji, podjął Schinner, jadę tam zatem, zostawiając mego malca w Wenecji w gospodzie.
— W locanda, rzekł Mistigris, zachowajmy barwę lokalną.
— Zara, to istne szkaradzieństwo.
— Tak, rzekł Jerzy, ale ufortyfikowane.
— Bagatela! rzekł Schnner, fortyfikacje odgrywają dużą rolę w mojej przygodzie. W Zara jest zatrzęsienie aptekarzy, staję u jednego z nich. Zagranicą wszyscy głównie się trudnią odnajmowaniem pokoji, inne rzemiosła są tylko dodatkiem. Wieczorem, zmieniwszy bieliznę, staję na balkonie. Otóż, na balkonie naprzeciwko, widzę kobietę, och! co za kobietę, Greczynkę, to wystarczy, najpiękniejszą kobietę w całym mieście: oczy jak migdały, powieki jak firanki, a rzęsy jak pendzle; twarz, której owal przywiódłby Rafaela do szaleństwa, rozkoszna cera, kolor, ton, aksamit... a ręce... och!...
— Nie z masła, jak na bohomazach szkoły Dawida, rzekł Mistigris.
— Ech, pan ciągle z tem malarstwem, wykrzyknął Jerzy.
— A ba, natura ciągnie wilka za ogon.
— A kostjum! najczystszy strój grecki, ciągnął Schinner. Rozumiecie, jestem cały w ogniu. Biorą na spytki mego Czyściela, powiada mi, że ta sąsiadka nazywa się Zena. Zmieniam bieliznę. Aby zaślubić Zenę, mąż, stary bezecnik, dał trzysta tysięcy franków rodzicom, tak sławna była piękność tej dziewczyny, w istocie najpiękniejszej w całej Dalmacji, Illyrji, Adrjatyku, etc. W tym kraju kupuje się żonę, i to na niewidziane...
— Nie pojadę tam, rzekł ojciec Léger.
— Są noce, w których sen mój oświecają oczy Zeny, ciągnął Schinner. Ten młody żonkoś miał sześćdziesiąt siedem lat. Ładna historja! Ale był zazdrosny nie jak tygrys, bo powiadają o tygrysach że są zazdrosne jak Dalmatyńcy, a ten człowiek był gorszy niż Dalmatyniec, był jak półczwarta Dalmatyńca. To był uskok, wyskok, przyskok, czy ja wiem sam ile skoków.
— Trzy skoki dozwolone, rzekł Mistigris.
— Świetne, rzekł śmiejąc się Jerzy.
— Dla tego hultaja z przeszłością piraty, może korsarza, tyle znaczyło zabić chrześcijanina co dla mnie splunąć, ciągnął Schinner. Więc tak. A bogaty przytem ladaco na miljony, a brzydki jak pirata, któremu pasza obciął uszy i zostawił jedno oko nie wiem gdzie... Ten Uskok posługiwał się bardzo celnie okiem które mu zostało, i możecie mi wierzyć, kiedy wam powiem, że miał oko na wszystko. „Nigdy, powiadał mój Czyściel, nie opuszcza swojej żony. — Gdyby potrzebował kiedy pańskiej pomocy, zastąpiłbym pana w przebraniu; to sztuczka, która ma zawsze powodzenie w naszych teatrach“, odparłem. Za długo byłoby opisywać wam najrozkoszniejszy czas mego życia, to znaczy trzy dni, które spędziłem w oknie wymieniając spojrzenia z Zeną i zmieniając bieliznę co rano. Było to tem bardziej emocjonujące, że każdy ruch stawał się znaczący i niebezpieczny. Wreszcie Zena uznała widocznie, że jedynie cudzoziemiec, Francuz, artysta, zdolny jest robić do niej słodkie oczy wśród przepaści które ją otaczają: że zaś nienawidziła swego okropnego piraty, odpowiedziała na moje spojrzenia oczami zdolnemi przenieść człowieka bez skrzydeł do raju. Dochodziłem wyżyn don Kiszota. Płonę! płonę! Wreszcie, wykrzyknąłem: Więc dobrze, ten stary mnie zabije, ale pójdę! Skończyły się studja, pejzaże, studjowałem domek Uskoka. W nocy włożyłem najwonniejszą bieliznę, mijam ulicę, i wchodzę...
— Do domu? rzekł Oskar.
— Do domu? powtórzył Jerzy.
— Do domu, odparł Schinner.
— Do kata, z pana tęgi zuch, wykrzyknął ojciec Leger, jabym nie poszedł...
— Tem bardziej, żebyś pan nie przelazł przez drzwi, odparł Schinner. Wchodzę tedy, dodał, i czuję dwie ręce, które ujmują moje ręce. Nie mówię nic, bo te ręce gładkie jak skórka cebuli, nakazywały mi milczenie! Ktoś szepce mi w ucho po wenecku: „Śpi!“ Poczem, skorośmy się upewnili że nikt nie może nas spotkać, idziemy z Zeną na wały na przechadzkę, ale w towarzystwie — tak, moi państwo — starej duenny, brzydkiej jak nieboskie stworzenie, która nas nie opuszczała niby nasz cień. Nie było sposobu skłonić pani piraciny, aby się rozstała z tą bestją. Nazajutrz rano, zaczynamy na nowo; chciałem odprawić starą, Zena nie chce. Ponieważ moja luba mówiła po grecku, a ja po wenecku, nie mogliśmy się porozumieć; toteż rozstaliśmy się źle. Powiadam sobie, zmieniając bieliznę: — Z pewnością za najbliższym razem nie będzie starej i pogodzimy się każde w swoim rodzinnym języku... I otóż, stara mnie ocaliła! zaraz zobaczycie jak. Było tak pięknie, że, aby nie budzić podejrzeń, wybrałem się na pejzaże, po naszem pogodzeniu, oczywiście. Nawałęsawszy się do syta po wałach, idę sobie spokojnie z rękami w kieszeniach, i widzę ulicę zapchaną ludźmi. Tłum!... Ba! jak na jaką egzekucję. Ten tłum rzuca się na mnie. Aresztują mnie, wiążą, prowadzą i oddają pod straż policji. Nie! wy nie wiecie i życzę wam abyście się nie dowiedzieli nigdy, co to jest uchodzić za mordercę w oczach rozwścieczonego tłumu, który rzuca na was kamieniami, który wyje za wami przez całą pryncypalną ulicę małego miasteczka, który was ściga żądając waszej śmierci!... Ha! wszystkie oczy są jak płomienie, wszystkie usta zieją przekleństwem, i te żagwie płonącej nienawiści odcinają się na tle straszliwego krzyku: „Na śmierć! Śmierć mordercy!“... który zdaleka dochodzi niby akompaniament basu...
— Więc oni krzyczeli po francusku ci Dalmatyńcy? spytał hrabia Schinnera; pan nam opowiada te scenę tak, jakby się panu zdarzyła wczoraj[3].
Schinner urwał zmieszany.
— Ruchawka przemawia wszędzie tym samym językiem, rzekł głęboki znawca ludzi Mistigris.
— Wreszcie, podjął Schinner, kiedy się znalazłem w tamecznym sądzie, przed obliczem miejscowych sędziów, dowiaduję się, że przeklęty korsarz zginął otruty przez Zenę. Byłbym rad w tej chwili móc zmienić bieliznę. Słowo honoru nie wiedziałem nic o tym melodramacie. Zdaje się, że Greczynka dodawała opium (tyle tam rośnie maku w tym kraju!) do grogu swego piraty, aby mu ukraść chwilkę swobody i móc iść na przechadzkę; otóż, poprzedniego dnia nieszczęśliwa kobieta pomyliła dawkę. Olbrzymi majątek przeklętego piraty był przyczyną całego nieszczęścia biednej Zeny; ale wytłómaczyła rzeczy tak poprostu, że, na zeznanie starej, wypuszczono mnie natychmiast na wolność, z zaleceniem mera i austryjackiego komisarza policji abym się udał do Rzymu. Zena, która ustąpiła znaczną część bogactw Uskoka spadkobiercom i sędziom, wyszła cało, jedynie kosztem dwóch lat klasztoru, gdzie siedzi jeszcze. Pojadę robić jej portret, bo za kilka lat wszystko pójdzie w niepamięć. Oto jakie głupstwa popełnia się w ośmnastu latach.
— I pan mnie zostawił bez grosza w locandzie w Wenecji, rzekł Mistigris. Pojechałem z Wenecji do Rzymu szukać pana, smarując po drodze portrety po pięć franków sztuka, a i tych mi nie płacono: ale to moje najpiękniejsze czasy!
— Wyobrażacie sobie myśli, jakie mnie oblegały w dalmackiem więzieniu, bez żadnych znajomości, mającego stawać przed dalmackiemi Austrjakami, pod grozą że mi utną głowę za to żem się przeszedł dwa razy na spacer z kobietą która się uparła trzymać cały czas przy sobie odźwierną. To los! wykrzyknął Schinner.
— Jakto, rzekł naiwnie Oskar, to się panu naprawdę zdarzyło?
— Dlaczego nie miałoby się zdarzyć panu, skoro zdarzyło się już raz, w czasie francuskiej okupacji w Ilyrji, jednemu z naszych najurodziwszych oficerów artylerji? rzekł filuternie hrabia.
— I pan uwierzył artylerzyście? odrzekł również filuternie Mistigris.
— I to wszystko? spytał Oskar.
— Cóż pan chce, odparł Mistigris; nie może przecież panu powiedzieć, że mu ucięto głowę.
— Proszę pana, czy są fermy w tym kraju, spytał ojciec Léger. Jak tam stoi uprawa?
— Hodują maraskino, rzekł Mistigris, roślinę która rośnie do wysokości gęby i która wydaje likier tej nazwy.
— A! rzekł ojciec Léger.
— Byłem tam tylko trzy dni w mieście, a dwa tygodnie w więzieniu, nie widziałem nic, nawet pól gdzie się hoduje maraskino, odparł Schinner.
— Kpią sobie z pana, rzekł Jerzy do ojca Léger, maraskino przychodzi w skrzyniach.
Wehikuł stoczył się w tej chwili z bystrego wzgórza Saint-Brice, aby dobić do gospody, znajdującej się w tem miasteczku, gdzie Pietrek zatrzymał się blisko godzinę, aby pozwolić wydychać koniom, dać im owsa i napoić je. Było mniej-więcej wpół do drugiej.
— A! to ojciec Léger, wykrzyknął oberżysta w chwili gdy wehikuł zatrzymał się przed bramą. Jecie śniadanie?
— Codziennie raz, odparł gruby rolnik: przetrącimy coś.
— Niech nam pan da extra-śniadanko, rzekł Jerzy, trzymając laskę na ramieniu wojskowym ruchem, który oczarował Oskara.
Oskar wściekał się z zazdrości, kiedy ujrzał jak młody furfant wydobył z bocznej kieszeni wykwintne słomkowe etui, wyjął zeń cygaro i palił w progu, w oczekiwaniu śniadania.
— Pali pan? rzekł Jerzy do Oskara.
— Czasami, odparł ex-gimnazista, wypinając szczupłą pierś i przybierając zuchowatą minę.
Jerzy podał otwarte etui Oskarowi i Schinnerowi.
— Bagatela! rzekł wielki malarz: cygara na pół franka!
— To reszta z tego, co przywiozłem z Hiszpanji. Je pan śniadanie?
— Nie, rzekł artysta, czekają na mnie w zamku. Zresztą jadłem już coś przed wyjazdem.
— A pan? rzekł Jerzy do Oskara.
— Jestem po śniadaniu.
Oskar byłby dał dziesięć lat życia, aby mieć buty i sztruple u spodni. I kichał, i kaszlał, i pluł, i łykał dym z cygara, krzywiąc się rozpaczliwie.
— Pan nie umie palić, rzekł Schinner; niech pan patrzy.
Schinner, z nieruchomą twarzą, wciągnął dym i wypuścił go nosem bez zmrużenia oka. Wciągnął jeszcze raz, zatrzymał dym w gardle, wyjął cygaro, z ust i wypuścił z wdziękiem dym.
— Oto, młodzieńcze, rzekł wielki malarz.
— A oto, młodzieńcze, inny sposób, rzekł Jerzy naśladując Schinnera, ale połykając cały dym i nie wypuszczając nic.
— I moi rodzice myślą, że mi dali wychowanie, myślał biedny Oskar, starając się palić z wdziękiem.
Uczuł tak silne mdłości, że dał sobie chętnie zabrać cygaro Mistigrisowi, który rzekł paląc z widoczną przyjemnością:
— Szanowny pan nie ma zaraźliwych chorób?
Oskar chciałby być dość silny aby wyszturchać Mistigrisa.
— Jakto, rzekł wskazując pułkownika Jerzego, ośm franków wino i placuszki, dwa franki cygara, a śniadanie będzie go kosztowało...
— Conajmniej dziesięć franków, odparł Mistigris, ale cóż! Ziarnko do ziarnka.
— A ba, ojcze Léger, wypijemy sobie buteleczkę Bordeaux, rzekł Jerzy do rolnika.
— Śniadanie będzie go kosztowało dwadzieścia franków! wykrzyknął Oskar. To już trzydzieści kilka franków.
Zmiażdżony poczuciem własnej nicości, Oskar usiadł na słupku kamiennym przy bramie i utonął w dumaniach, nie uważając że w tej pozycji podciągnięte spodnie odsłaniają podrabiane skarpetki, arcydzieło matczyne.
— Jesteśmy bracia po skarpetkach, rzekł Mistigris unosząc nieco spodni i pokazując podobny obraz; skarpetki sjamskie.
Koncept ten sprowadził uśmiech na twarz pana de Sérisy, który stał z założonemi rękami w bramie za pasażerami. Mimo wszystkich niedorzeczności tych młokosów, poważny mąż stanu zazdrościł im ich błędów, podobały mu się ich przechwałki, podziwiał żywość ich konceptów.
— No i cóż, dostaniecie, ojcze, Moulineaux, bo pojechaliście po talary do Paryża, rzekł oberżysta do ojca Léger, któremu pokazał właśnie w stajni konika na sprzedaż. To byłby dobry kawał, gdybyście wycięli taką sztukę parowi Francji, ministrowi, hrabiemu de Sérisy.
Stary polityk nie zdradził się najlżejszem drgnieniem, odwrócił się tylko aby się przyjrzeć oberżyście.
— Ugotowany jest, odparł z cicha ojciec Léger.
— Cieszy mnie to, dalibóg; lubię jak się szlachcicom dobierają do skóry. Gdyby wam było trzeba bodaj dwudziestu tysięcy franków, pożyczyłbym wam; ale Franciszek, konduktor Touchardów, powiadał mi że pana Margueron zaproszono na dziś do hrabiego na obiad do Presles.
— Taki był zamiar jego Ekscelencji, ale my też mamy głowę nie od parady, odparł ojciec Léger.
— Hrabia da posadę młodemu Margueron, a pan nie masz posad do rozdania! rzekł oberżysta.
— Nie; ale, jeżeli hrabia ma za sobą ministrów, ja mam króla Ludwika XVIII-go, rzekł ojciec Léger do ucha oberżysty, i czterdzieści tysięcy jego portretów dane poczciwemu Moreau pozwolą mi kupić Moulineaux za dwieście sześćdziesiąt tysięcy franków gotówką, wcześniej od pana de Sérisy, który będzie bardzo rad odkupić folwark za trzysta sześćdziesiąt tysięcy, zamiast czekać aż grunty będą po kawałeczku wystawione na sprzedaż z urzędu.
— Wcale nieźle, ojczulku, wykrzyknął oberżysta.
— Dobrze skombinowane? spytał rolnik.
— Ostatecznie, rzekł oberżysta, dla niego folwark wart jest tyle.
— Moulineaux przynosi dziś sześć tysięcy franków na czysto, a ja odnowię dzierżawę na siedem tysięcy pięćset na ośmnaście lat. Tak więc, to jest lokata na więcej niż dwa i pół. Panu hrabiemu nie stanie się krzywda. Aby nie narażać pana Moreau, urządzi się tak, że on mnie zaproponuje na dzierżawcę hrabiemu. Będzie niby-to działał w interesie swego pana, zapewniając mu prawie trzy od sta od jego pieniędzy, i dzierżawcę który będzie płacił regularnie...
— Co on na tem zarabia, stary Moreau?
— Ba, jeżeli hrabia da mu dziesięć tysięcy, wyciągnie z tej sprawy pięćdziesiąt tysięcy, ale zarobi je sumiennie.
— Zresztą co on tam dba o Presles! i taki bogaty! Ja go nigdy nie widziałem na oczy.
— Ani ja, rzekł ojciec Léger; ale zdaje się że ma tu zamieszkać, inaczej nie pakowałby dwustu tysięcy w odnowieniu pałacu. Pięknie tam jak u króla.
— W takim razie, rzekł oberżysta, był czas, aby Moreau coś uszczknął.
— Tak, bo skoro raz państwo tam osiądą, rzekł Léger, będą mu patrzeć na ręce.
Hrabia nie stracił ani słowa z tej półgłosem prowadzonej rozmowy.
— Mam więc tutaj dowody, po które jechałem, myślał patrząc na grubego rolnika, który wtaczał się do kuchni. Ale może, powiadał sobie, to są dopiero plany? Może Moreau jeszcze nic nie wziął?...
Przykro mu było uwierzyć, aby jego rządca mógł maczać palce w podobnej zmowie.
Pietrek przyszedł aby dać pić koniom. Hrabia sądził, że woźnica będzie jadł śniadanie z oberżystą i rolnikiem; otóż, po tem co usłyszał, bał się jakiejś niedyskrecji.
— Wszyscy ci ludzie są w zmowie przeciw nam, to dobry uczynek pokrzyżować ich plany, myślał.
— Pietrek, rzekł z cicha do woźnicy zbliżając się, przyrzekłem ci dziesięć ludwików za zachowanie tajemnicy, ale jeżeli nadal zataisz moją podróż (a będę wiedział, czyś nie wymówił mego nazwiska, ani nie uczynił najmniejszego znaku, który mógłby je zdradzić aż do wieczora, komukolwiek, gdziekolwiek, nawet w samem Isle-Adam) dam ci jutro, kiedy będziesz przejeżdżał, tysiąc franków na wykupno nowego wehikułu. Toteż, dla większej pewności, rzekł hrabia klepiąc pobladłego ze szczęścia Pietrka po ramieniu, nie siadaj do śniadania, zostań przy koniach.
— Panie hrabio, ja pana dobrze rozumiem, oho! to niby względem ojca Léger?
— Dla wszystkich, odparł hrabia.
— Niech pan hrabia będzie spokojny... — Spieszmy się, rzekł Pietrek otwierając drzwi do kuchni, jesteśmy zapóźnieni. Słuchajcie, ojcze Léger, wiecie że mamy górę przed sobą, ja nie jestem głodny, będę jechał wolno, to wam dobrze zrobi przejść się trochę.
— Ależ to gorączka ten Pietrek! rzekł oberżysta. Nie zjesz z nami śniadania? Pułkownik płaci wino po pięćdziesiąt su i butelkę szampana.
— Nie mogę. Mam rybę, którą muszę oddać w Stors o trzeciej na wielki obiad, a niema żartów z temi klientami, i z rybą także.
— A więc, rzekł ojciec Léger do oberżysty, zaprzęgnijcie do swego wózka konika którego chcecie mi sprzedać, dopędzicie z nami Pietrka, zjemy śniadanie w spokoju i będę mógł osądzić co koń wart. Zmieścimy się we trzech na twojej biedce.
Ku wielkiemu zadowoleniu hrabiego, Pietrek sam poszedł zaprzęgać. Schinner i Mistrigis poszli naprzód. Zaledwie Pietrek, który wziął do wehikułu dwóch artystów na drodze z Saint-Brice do Poncelles, dosięgnął szczytu wzgórza, skąd widać Écouen, wieżę w Messil i lasy okalające cudny krajobraz, kiedy tentent konia, wiozącego galopem kabrjolet, oznajmił ojca Léger i pułkownika, którzy zajęli miejsce w powozie. Skoro Pietrek skręcił w wazką dróżkę aby zjechać do Moisselles, Jerzy, który cały czas rozmawiał z ojcem Léger o piękności gospodyni w Sain-Brice, wykrzyknął:
— Cóż! ładny mamy tu widok, panie artysto?
— Ba, cóż to jest dla pana, który widziałeś Wschód i Hiszpanję!
— I mam stamtąd jeszcze dwa cygara! Jeżeli nikt nie ma nic przeciwko temu, czy chce je pan skończyć, panie Schinner? bo ten chłopczyna miał dosyć po dwóch pociągnięciach.
Ojciec Léger i hrabia zachowali milczenie, które wzięto za znak zgody, zaczem dwaj bajarze zamilkli oddając się paleniu.
Oskar, podrażniony tem że go nazwano chłopczyną, rzekł podczas gdy dwaj młodzi ludzie zapalali cygara:
— Jeżeli nie byłem adjutantem Miny, proszę pana, jeżeli nie byłem na Wchodzie, to może jeszcze będę. Karjera, do której mnie przeznacza rodzina, oszczędzi mi, mam nadzieję, przykrości podróżowania w kukułce, kiedy będę w pańskim wieku. Skoro będę wybitnym człowiekiem i raz zajmę stanowisko, potrafię je utrzymać...
— Et caetera punetam! rzekł Mistigris udając głos zachrypłego kogucika, który uwydatnił jeszcze śmieszność odezwania się Oskara, bo biedny chłopak znajdował się w okresie kiedy zarost puszcza a głos nabiera męskości. Widzę, dodał Mistigris, że pan jest przy nadziei.
— Na honor! rzekł Schinner, konie nie uciągną tylu kawałów.
— Pańska rodzina obmyśla dla pana karjerę, a jaką? spytał poważnie Jerzy.
— Dyplomację, odparł Oskar.
Trzy parsknięcia śmiechem buchnęły jak trzy race z ust Mistigrisa, wielkiego malarza i ojca Léger. Sam hrabia nie mógł się wstrzymać od uśmiechu. Jerzy zachował spokój.
— Na Allaha! niema się z czego śmiać, rzekł pułkownik do śmieszków. Tylko, młody człowieku, dodał zwracając się do Oskara, mam wrażenie, że twoja czcigodna matka znajduje się chwilowo w położeniu niezbyt odpowiedniem na ambasadorową... Miała z sobą koszyk bardzo godny szacunku i przyszczypki u trzewików wielce...
— Moja matka!... rzekł Oskar z gestem oburzenia. Et, to była gospodyni od nas...
— To „od nas“ jest bardzo arystokratyczne, wtrącił hrabia..
— Król mówi my, odparł dumnie Oskar.
Spojrzenie Jerzego powściągnęło ochotę do śmiechu, która ogarnęła wszystkich; uprzedził niem malarza i jego ucznia, że trzeba oszczędzać Oskara, aby należycie wyzyskać tę kopalnię żarcików.
— Pan ma słuszność, rzekł wielki malarz do hrabiego wskazując Oskara, ludzie z pewnej sfery mówią my, jedynie ludzie z pod ciemnej gwiazdy mówią ja, u mnie. Zawsze się ma manję uchodzić za to, czem się nie jest. Jak na człowieka tak udekorowanego...
— Pan jest wciąż dekoratorem? rzekł Mistigris.
— Nie zna pan języka dworów. Proszę pana o protekcję, Ekscelencjo, dodał Schinner, zwracając się do Oskara.
— Winszuję sobie, rzekł hrabia, że było mi danem podróżować z trzema ludźmi, którzy są lub będą sławni: znakomitym już dziś malarzem, przyszłym generałem, i młodym dyplomatą, który wróci kiedyś Belgję Francji.
Popełniwszy już ten wstrętny czyn że się wyparł matki, Oskar, wściekły, domyślając się jak bardzo towarzysze drwią sobie z niego, postanowił za wszelką cenę zwyciężyć ich powątpiewanie.
— Nie wszystko złoto co się świeci, rzekł rzucając błyskawice oczami.
— Nie tak, rzekł Mistigris. Nie wszystko błoto co się wymiata. Niedaleko pan zajdzie w dyplomacji, jeżeli pan lepiej nie posiądzie przysłów.
— Może nie znam dobrze przysłów, ale znam dobrze moją drogę.
— Zajedzie pan daleko, bo gospodyni pańskiego zamku zaopatrzyła pana jak na zamorską podróż: biszkopty, czekolada...
— Specjalny chleb i czekolada, tak, panie, odparł Oskar, bo mam żołądek o wiele za delikatny aby znosić świństwa jakie dają w oberżach.
— Słowo „świństwa“ jest równie delikatne jak pański żołądek.
— Och, lubię świństwa, wykrzyknął wielki malarz.
— To modne słowo w najlepszych towarzystwach, odparł Mistigris, posługują się niem w traktjerni pod czarną kwoką.
— Pańskim guwernerem musi być zapewne jakiś słynny profesor, p. Andrieux z Akademji Francuskiej, albo pan Royer-Collard, spytał Schinner.
— Mój preceptor nazywa się ksiądz Loreaux, obecnie wikarjusz w Saint-Sulpice, odparł Oskar przypominając sobie nazwisko spowiednika kolegjum.
— Dobrze pan robił, żeś się wychowywał prywatnie, uniwersytet to nazbyt uniwersalne. Ale pan wynagrodzisz swojego księżynę?
— Z pewnością, zostanie kiedyś biskupem, odparł Oskar.
— Dzięki wpływom pańskiej rodziny, rzekł poważnie Jerzy.
— Może przyczynimy się do tego aby zajął właściwe dla siebie miejsce, bo ksiądz Frayssinous bywa często u nas w domu.
— A, zna pan księdza Frayssinous? spytał hrabia.
— Ma obowiązki wdzięczności wobec mego ojca, odparł Oskar.
— I jedzie pan zapewne do swego majątku? rzekł Jerzy.
— Nie, panie; ale ja mogę powiedzieć dokąd jadę. Jadę do zamku Presles, do hrabiego de Sérisy.
— A, pan jedzie do Presles! wykrzyknął Schinner, który poczerwieniał jak wiśnia.
— Pan zna Ekscelencję hrabiego de Sérisy? spytał Jerzy.
Ojciec Léger obrócił się ku Oskarowi i popatrzał nań zdumiony wykrzykując:
— Czyżby pan de Sérisy był w Presles?
— Widocznie, skoro ja tam jadę, odparł Oskar.
— I często pan widuje hrabiego? spytał Oskara pan de Sérisy.
— Tak jak pana widzę, odparł Oskar. Jestem kolegą jego syna, który jest mniejwięcej w moim wieku, dziewiętnaście lat; jeździmy konno razem prawie codzień.
— Często zdarzało się, iż król zaślubiał pasterza, rzekł sentencjonalnie Mistigris.
Mrugnięcie okiem w stronę ojca Léger uspokoiło w zupełności rolnika.
— Na honor, rzekł hrabia do Oskara, szczęśliwy jestem że spotkałem młodego człowieka, który może mi coś powiedzieć o tej osobistości; potrzebuję protekcji hrabiego w dosyć poważnej sprawie, w której nicby go nie kosztowało dopomóc mi: chodzi o reklamację u rządu amerykańskiego. Byłbym bardzo rad dowiedzieć się czegoś o charakterze hrabiego do Sérisy.
— Och, jeżeli pan chce dojść do celu, odparł Oskar przybierając sprytną minę, niech się pan nie zwraca do niego, ale do jego żony; kocha się w niej jak warjat, nikt o tem lepiej nie wie odemnie do jakiego stopnia; a żona nie może go znosić.
— A czemu? spytał Jerzy.
— Hrabia ma jakąś wstrętną chorobę skóry, z której doktór Alibert napróżno sili się go wyleczyć. Toteż hrabia de Sérisy dałby połowę swego olbrzymiego majątku, aby mieć taką pierś jak moja, rzekł Oskar rozchylając koszulę i pokazując dziecięcą cerę. Żyje samotnie, zagrzebany w swoim pałacu. Hoho! trzeba mieć dobre plecy, aby się do niego dostać. Przedewszystkiem, wstaje bardzo wcześnie, pracuje od trzeciej do ósmej; począwszy od ósmej odbywa swoje kuracje: kąpiele siarczane albo parowe. Gotują go w rozmaitych pudłach blaszanych, bo wciąż ma nadzieję wyzdrowienia.
— Skoro jest tak dobrze z królem, czemuż nie poprosi króla aby go dotknął? spytał Jerzy.
— Więc ta dama ma męża gotowanego na miękko! rzekł Mistigris.
— Hrabia przyrzekł trzydzieści tysięcy franków słynnemu szkockiemu lekarzowi, który go leczy w tej chwili, ciągnął Oskar.
— Ależ w takim razie żony jego nie można potępiać, że się troszeczkę... rzekł Schinner nie kończąc.
— Myślę! rzekł Oskar. Ten biedny człowiek jest taki strupieszały, taki stary, że dalibyście mu ośmdziesiąt lat! Wyschły jest jak pergamin, a, na swoje nieszczęście, czuje swoją pozycję...
— Gorzej, jeżeli i inni ją czują, rzekł facecjonista Léger.
— Panie, on ubóstwia żonę i nie śmie jej nic powiedzieć, odrzekł Oskar; odgrywa z nią sceny takie, że można skonać ze śmiechu, istny Arnolf w komedji Moliera...
Hrabia zmartwiały patrzał na Pietrka, który, widząc jego obojętność, myślał, że to co baje syn pani Clapart, to są oszczerstwa.
— Toteż, proszę pana, jeżeli pan chce dojść do celu, niech się pan uda do margrabiego d’Aiglemont. Jeżeli pan będzie miał tego starego wielbiciela hrabiny za sobą, pozyska pan od jednego zamachu i żonę i męża.
— Jak powiadają, dwie pieczenie na jednym rożnie.
— Ale, rzekł malarz, pan chyba widział hrabiego nago, czy pan jest jego kamerdynerem?
— Kamerdynerem? wykrzyknął Oskar.
— Ba, nie opowiada się takich rzeczy o swoich przyjaciołach w publicznym wehikule, odparł Mistigris. Niemy i głuchy, to moja zasada. Ja pana nie słucham.
— Nie tykać krewnych, przyjaciół i znajomych prosi stroskana rodzina, rzekł Schinner.
— Dowiedz się, panie artysto, odparł sentencjonalnie Jerzy, że nie można mówić źle o ludziach których się nie zna, a ten mały dowiódł nam, że zna hrabiego de Sérisy jak zły szeląg. Gdyby mówił tylko o hrabinie, możnaby myśleć że jest dobrze z...
— Ani słowa o hrabinie de Sérisy, młokosy! wykrzyknął hrabia. Jestem przyjacielem jej brata, margrabiego de Ronquerolles, i ktoby się ośmielił drasnąć honor hrabiny, miałby ze mną do czynienia.
— Ten pan ma słuszność, wykrzyknął malarz. Nie tykać kobiet; świeżo malowane.
— Honor i damy widziałem ten melodramat! wykrzyknął Mistigris.
— Jeżeli nie znam Miny, znam zato ministra sprawiedliwości, rzekł hrabia patrząc na Jerzego. Jeżeli nie noszę moich orderów, mogę się postarać aby ich nie dano tym, którzy na nie nie zasługują. Wreszcie, znam tyle osób, że znam i pana Grindot, architekta pracującego w Presles... Stańno, Pietrek, wysiądę na chwilę.
Pietrek dobił aż do końca wioski Moisselles, do gospody w której zatrzymują się pasażerowie. Ten kawałek drogi upłynął w głębokiem milczeniu.
— Do kogo jedzie ten mały ladaco? spytał hrabia Pietrka, pociągnąwszy go w kąt dziedzińca.
— Do rządcy pana hrabiego. To syn biednej kobiety, która mieszka przy ulicy de la Cerisaie; noszę tam często owoce, zwierzynę, drób; niejaka pani Husson.
— Kto jest ten pan? zagadnął Pietrka ojciec Léger, skoro hrabia się oddalił.
— Dalibóg, nie wiem, odparł Pietrek, wiozę go pierwszy raz; ale to mógłby być ów książę, do którego należy zamek w Maffiers; mówił mi właśnie, że wysiada w drodze, nie jedzie do Isle-Adam.
— Pietrek myśli, że to jest pan z Maffiers, rzekł do Jerzego ojciec Léger, wracając do dyliżansu.
W tej chwili trzej młodzi ludzie, spłoszeni jak złodzieje schwytani na uczynku, nie śmieli na siebie spojrzeć wzajem, widocznie mocno zajęci skutkami swoich kłamstw.
— Oto co się nazywa wdepnąć, rzekł Mistigris.
— Widzicie, że znam hrabiego, rzekł Oskar.
— Możebne, odparł Jerzy, ale nie będzie pan nigdy ambasadorem, odparł Jerzy. Kiedy się chce rozmawiać w dyliżansie, trzeba, jak ja, gadać o niczem.
— Sroczka kaczkę warzyła, aż nawarzyła piwa, rzekł Mistigris w formie konkluzji.
Hrabia zajął w tej chwili swoje miejsce, a Pietrek ruszył w głębokiem milczeniu.
— No i cóż, młodzi przyjaciele, rzekł hrabia gdy dojeżdżali do lasu Carreau, siedzicie niemi tak jakbyśmy jechali na szafot.
— Jest czas mówienia, jest czas odchodzenia od mówienia, odparł biblijnie Mistigris.
— Piękna pogoda, rzekł Jerzy.
— Co to za miejscowość? rzekł Oskar pokazując zamek Franconville, który wspaniale się odcina na tle lasów Saint-Martin.
— Jakto! wykrzyknął hrabia, tak często pan bywa w Presles, a nie zna pan Franconville?
— Ten pan, rzekł Mistigris, zna ludzi a nie zamki.
— Praktykującym dyplomatom wolno mieć dystrakcje! wykrzyknął Jerzy.
— Niech pan sobie zapamięta moje nazwisko! odparł Oskar wściekły. Nazywam się Oskar Husson, i za dziesięć lat będę sławny.
Po tych słowach, wyrzeczonych z furfanterją, Oskar zaszył się w kąt.
— Husson skąd? rzekł Mistigris.
— Wielka rodzina, odparł hrabia, Hussonowie z Cerisaie; ten panicz urodził się u stopni, cesarskiego tronu.
Oskar zaczerwienił się po białka, ogarnął go straszliwy niepokój. Zjeżdżano właśnie bystrem zboczem Le Cave, u stóp którego, w ważkiej dolinie, na końcu wielkiego lasu Saint-Martin, znajduje się wspaniały zamek Presles.
— Panowie, rzekł hrabia, życzę wam powodzenia w waszych pięknych karjerach. Niech się pan pojedna z królem francuskim, panie pułkowniku: Czarni-Jerzowie nie powinni żyć w zwadzie z Burbonami. Panu niema co przepowiadać, panie Schinner, sława już przyszła do pana i zarobił pan na nią swemi wspaniałemi dziełami; ale jest pan tak niebezpieczny, że ja, który jestem żonaty, nie śmiałbym panu dać pola do sławy u siebie na wsi. Co do pana Hussona, nie potrzebuje protekcji; posiada tajemnice mężów Stanu, może się stać groźny. Co się tyczy pana Léger, jedzie oskubać hrabiego de Sérisy; mogę go tylko prosić, aby się ostro wziął do rzeczy.
— Wysadź mnie tutaj, Pietrek, zabierzesz mnie jutro z powrotem, dodał hrabia, który wysiadł zostawiając swoich towarzyszów podróży skonfundowanych.
— To się nazywa wziąć nogi za pas, rzekł Mistigris widząc pośpiech, z jakim podróżny zniknął w parowie.
— Och! to ten hrabia który wynajął Franconville, on tam idzie, rzekł ojciec Leger.
— Jeżeli kiedy, rzekł fałszywy Schinner, przyjdzie mi ochota bujać w dyliżansie, sam siebie wyzwę na pojedynek. To twoja wina, Mistigris, dodał uderzając chłopca po kaszkiecie.
— Och! ja tylko pojechałem za panem do Wenecji, odparł Mistigris. Ale, kto chce psa uderzyć, sam w niego wpada.
— Czy pan wie, rzekł Jerzy do swego sąsiada Oskara, że, gdyby to był przypadkiem hrabia de Sérisy, nie chciałbym się znajdować w pańskiej skórze, mimo że jest wolna od chorób.
Oskar, myśląc o przestrogach matki, którą mu te słowa przypomniały, zbladł i wytrzeźwiał.
— Są panowie na miejscu, rzekł Pietrek, zatrzymując się przed okazałą bramą.
— Jakto? już! wykrzyknęli równocześnie malarz, Jerzy i Oskar.
— A to historja, rzekł Pietrek. Jakto, panowie, więc żaden z was nie był tutaj? Ależ to zamek Presles.
— A, dobrze, mój przyjacielu, rzekł Jerzy odzyskując tupet. Idę na folwark Moulineaux, dodał nie chcąc zdradzić towarzyszom podróży że udaje się do zamku.
— Jakto! pan przyjechał do mnie? rzekł ojciec Léger.
— Jakim sposobem?
— Jestem dzierżawcą z Moulineaux. A pan, pułkowniku, czego pan sobie odemnie życzy?
— Skosztować pańskiego masełka, odparł Jerzy biorąc tekę.
— Pietrek, rzekł Oskar, oddajcie moje rzeczy u rządcy, idę prosto do zamku.
I Oskar puścił się ścieżką, nie wiedząc dokąd idzie.
— Hop, hop, panie ambasadorze, krzyknął ojciec Léger, pan idzie do lasu. Jeżeli pan chce do zamku, niech pan idzie furtką.
Zmuszony wejść, Oskar zgubił się w dziedzińcu zamkowym, w którym znajduje się olbrzymi klomb otoczony słupkami związanemi łańcuchem. Podczas gdy ojciec Léger przyglądał się Oskarowi, Jerzy, którego spiorunowała wiadomość że gruby rolnik jest dzierżawcą Moulineaux, wymknął się tak lekko, że, w chwili gdy zaintrygowany grubas szukał swego pułkownika, już go nie znalazł. Furtka otworzyła się na prośbę Pietrka, który wszedł dumnie, aby złożyć u odźwiernego mnogie przybory wielkiego Schinnera. Oskar patrzał oszołomiony, że Mistigris i artysta, świadkowie jego przechwałek, instalują się w zamku. W dziesięć minut, Pietrek wyładował paczki malarza, rzeczy Oskara Husson, i wytworną skórzaną walizkę, którą powierzył tajemniczo żonie odźwiernego; poczem
wrócił trzaskając z bicza i puścił się ku laskowi Isle-Adam, z chytrą miną chłopa obliczającego zyski. Nic nie brakowało mu do szczęścia, miał dostać nazajutrz swoich tysiąc franków.
Oskar, dosyć markotny, kręcił się dokoła klombu, patrząc gdzie się obrócą jego towarzysze podróży, kiedy nagle ujrzał pana Moreau wychodzącego z wielkiej sali t. zw. myśliwskiej na ganek. Rządca ubrany był w długi niebieski surdut, który mu opadał niemal na pięty, w spodnie z łosiowej skóry, wysokie buty, i trzymał w ręku szpicrutę — A, chłopcze, jesteś? jakże się miewa mamusia? rzekł biorąc za rękę Oskara. Dzień dobry panom, panowie jesteście zapewne malarze, których zapowiadał pan Grindot? rzekł do malarza i do Mistigrisa. Gwizdnął dwa razy w rękojeść szpicruty. Zjawił się odźwierny.
— Zaprowadź panów do pokojów numer 14 i 15; pani Moreau da ci klucze; pokaż panom drogę; zapal ogień, jeżeli trzeba, wieczorem i zanieś rzeczy panów. Pan hrabia polecił mi gościć panów u siebie, dodał zwracając się do artystów, jadamy o piątej, jak w Paryżu. Jeżeli panowie są myśliwi, możecie tu sobie używać, mam przywilej leśny i wodny: mamy tu polowanie na dwa tysiące morgów lasu, nie licząc naszych gruntów.
Oskar, malarz i Mistigris, wszyscy jednako zawstydzeni, spojrzeli po sobie, ale Mistigris, wierny swej roli, wykrzyknął:
— Głupstwo się stało i już się nie odstanie; myślmy tedy o nowem.
Młody Husson udał się za rządcą, który go pociągnął szybko do parku.
— Kubuś, rzekł do jednego ze swych chłopców, idź zawiadom matkę o przybyciu młodego Husson, i powiedz jej że muszę iść na chwilę do Moulineaux.
Rządca liczył wówczas około pięćdziesięciu lat. Był to mężczyzna średniego wzrostu, brunet; wydawał się bardzo surowy. Żółciowa jego twarz, ogorzała od powietrza, nie zwiastowała na pierwszy rzut oka jego właściwego charakteru. Wszystko przyczyniało się do tego nieporozumienia. Włosy miał szpakowate. Niebieskie oczy, duży orli nos dawały mu wyraz tem bardziej złowrogi, ile że oczy były trochę zbyt blisko osadzone; ale szerokie wargi, owal twarzy, dobroduszne wzięcie zdradziłyby obserwatorowi dobrego człowieka.
Stanowczy, szorstki w mowie, imponował wielce Oskarowi swą przenikliwością, płynącą z uczucia jakie miał dla niego. Przyzwyczajony przez matkę uwielbiać rządcę, Oskar czuł się zawsze mały w obecności pana Moreau; znalazłszy się w Presles, uczuł odruch niepokoju, jakgdyby lękał się czegoś złego ze strony tego dobrego przyjaciela, swego jedynego protektora.
— I cóż, Oskarze, coś mi nie bardzo wydajesz się rad, że jesteś tutaj? rzekł rządca. Będziesz się dobrze bawił, nauczysz się jeździć konno, strzelać, polować.
— Nie umiem, rzekł głupio Oskar.
— Poto cię sprowadziłem, żeby cię nauczyć.
— Mama mówiła mi, abym nie zostawał dłużej niż dwa tygodnie z powodu pani Moreau...
— Och, zobaczymy, odparł Moreau, dotknięty nieco tem, że Oskar podaje w wątpliwość jego domową władzę.
Młodszy syn rządcy, chłopak piętnastoletni, barczysty, zwinny, nadbiegł.
— A, rzekł ojciec, zaprowadź kolegę do matki.
I rządca udał się szybko najkrótszą drogą po domku strażnika, położonego między parkiem a lasem.
Oficynę, użyczoną przez hrabiego na mieszkanie rządcy, zbudował, na kilka lat przed Rewolucją, architekt ze słynnych dóbr Cassan, gdzie Bergeret, generalny dzierżawca kolosalnie bogaty i równie sławny swym zbytkiem jak Bodardowie, Parysowie, Bouretowie, stworzył ogrody, rzeki, zbudował pustelnie, chińskie pawilony i inne rujnujące wspaniałości.
Domek ten, położony w wielkim ogrodzie, którego jeden mur graniczył z dziedzińcem zamku Presles, wychodził niegdyś na gościniec. Kupiwszy tę posiadłość, ojciec pana de Sérisy potrzebował tylko zwalić ten mur i zamurować bramę na wieś, aby połączyć ten pawilon z zabudowaniami dworskiemi. Znosząc drugi mur, powiększył swój park o wszystkie ogrody, które przedsiębiorca nabył niegdyś dla zaokrąglenia swej posiadłości. Domek ten, zbudowany z ciosowego kamienia, w stylu Ludwika XV (wystarczy powiedzieć, że ornamenty tworzyły serwetki nad oknami, jak na kolumnadach placu Ludwika XV, w kształcie zimnych i sztywnych rurek), składa się na parterze z pięknego salonu, sąsiadującego z sypialnią, i z jadalni, do której przylega sala bilardowa. Między temi dwiema równoległemi grupami pokoi znajdują się schody poprzedzone rodzajem sieni służącej za przedpokój; ozdobę tej sieni stanowią drzwi salonu i jadalni, jedne naprzeciwko drugich, bardzo bogate. Kuchnia jest pod jadalnią, bo wchodzi się do tego domku po dziesięciu stopniach.
Przenosząc swój apartament na trzecie piętro, pani Moreau mogła przerobić na buduar dawną sypialnię. Salon i ten buduar, bogato umeblowane ładnemi rzeczami wybranemi ze starego urządzenia zamku, nie zeszpeciłyby z pewnością pałacu modnisi. Obity niebieskim i białym adamaszkiem, niegdyś kryjącym dworskie łóżko, salon ten, którego stare złocone meble były pokryte tą samą materją, posiadał sute firanki i portjery podbite białą taftą. Obrazy wyjęte ze starych zniszczonych boazerji, żardiniery, parę nowoczesnych mebelków i ładne lampy prócz starego kryształowego świecznika, dawały temu pokojowi coś bardzo pańskiego. Na podłodze stary perski dywan. Buduar, zupełnie nowoczesny, urządzony smakiem pani Moreau, miał kształt namiotu z festonami z niebieskiego jedwabiu na szarem tle. Na klasycznej sofie piętrzyły się poduszki; były również poduszki pod nogi. Żardiniery wreszcie, wypieszczone przez naczelnego ogrodnika pałacowego, radowały oczy piramidami kwiatów, jadalnia i sala bilardowa umeblowane były mahoniem. Dokoła tego domku, rządczyni hodowała starannie utrzymane klomby, które łączyły się z parkiem. Kępy egzotycznych drzew zasłaniały budynki gospodarskie. Aby ułatwić dostęp osobom które ją odwiedzały, rządczyni umieściła furtkę w zamurowanej bramie.
Zależność, która wiązała się z posadą rządcy, była tedy zręcznie osłoniona; rządcostwo raczej robili wrażenie ludzi bogatych, opiekujących się dla przyjemności majątkiem przyjaciela, tem bardziej iż ani hrabia ani hrabina nie przyjeżdżali aby poskromić ich pretensje. Przywileje nadane przez p. de Sérisy pozwalały im żyć w dostatku, korzystać z wiejskiego zbytku. Tak więc, nabiał, jajka, drób, zwierzyna, owoce, pasza, kwiaty, drzewo, jarzyny, — rządca i jego żona czerpali ze wszystkiego wbród, kupując jedynie mięso u rzeźnika, wino i towary kolonjalne, jakich wymagał ich książęcy tryb życia. Dziewczyna dworska piekła chleb. Wreszcie, od kilku lat, Moreau płacił swego rzeźnika wieprzami dworskiemi, zachowując sobie tyle, ile potrzebował do własnego stołu. Jednego dnia, hrabina, zawsze bardzo dobra dla swej dawnej pokojówki, dała jej, może jako pamiątkę, wyszłą z mody kolaskę podróżną. Moreau kazał ją odmalować i woził w niej żonę, posługując się parą wybornych koni, pożytecznych zresztą przy robotach parkowych. Poza temi końmi, rządca miał swego konia wierzchowego. Uprawiał w parku spory kawał ziemi aby wyżywić swoje konie i służbę, zbierał tam trzysta pudów doskonałego siana, a liczył tylko sto, korzystając z mglistego pozwolenia udzielonego przez hrabiego. Sprzedawał połowę swojej orydynarji, zamiast ją konsumować. Utrzymywał suto swoje podwórko, swój gołębnik, swoje krowy na koszt parku, ale nawóz z jego stajni służył ogrodnikom parkowym. Każda z jego drobnych kradzieży miała jakąś wymówkę. Panią obsługiwała córka ogrodnika, naprzemian pokojówka i kucharka. Dziewczyna dworska zajęta przy nabiale również pomagała w gospodarstwie. Do koni i do grubszej roboty, Moreau przyjął spensjonowanego żołnierza, nazwiskiem Brochon.
W Nerville, w Chauvry, w Beaumont, w Maffliers, w Prérolles, w Nointel, wszędzie przyjmowano piękną rządczynię w domach które nie znały lub udawały że nie znają jej przeszłości. Moreau oddawał zresztą usługi. Rozporządzał swoim panem w rzeczach, które są drobiazgiem w Paryżu, ale które są olbrzymie na zapadłej prowincji. Wyrobiwszy nominację dla sędziego pokoju w Beaumont i w Isle-Adam, uratował w tym samym roku od dymisji inspektora lasów i uzyskał krzyż Legji dla naczelnego kwatermistrza w Beaumont. Toteż żadna uroczystość w okolicy nie obyła się bez państwa Moreau. Proboszcz z Presles, mer, zachodzili co wieczór na partyjkę do państwa Moreau. Trudno jest nie być zacnym człowiekiem, usławszy sobie tak wygodne łóżko.
Rządczyni, ładna kobieta, mizdrząca się jak wszystkie pokojówki wielkich dam, które, wyszedłszy za mąż, naśladują swoje panie, wprowadzała w okolicy nowe mody, nosiła bardzo drogie ciżemki, a chodziła pieszo jedynie w pogodę. Mimo że mąż dawał tylko pięćset franków na jej tualetę, suma ta jest olbrzymia na wsi, zwłaszcza kiedy jej dobrze użyć: toteż rządczyni, pulchna i świeża blondynka, blisko trzydziestosześcioletnia, wiotka, drobna i wdzięczna mimo trojga dzieci, udawała jeszcze młodą panienkę i dawała sobie tony księżniczki. Kiedy przejeżdżała swoją kolaską do Beaumont i ktoś obcy spytał: „Kto to jest?“ pani Moreau była wściekła, skoro miejscowy człowiek odpowiedział: „To żona rządcy z Presles“. Lubila, aby ją brano za panią zamku. Lubiła protegować ludzi w okolicy, niby prawdziwa wielka dama. Wpływ męża na hrabiego, stwierdzony tyloma przykładami, nie przeszkadzał małym mieszczanom wyśmiewać się z pani Moreau, która w oczach wieśniaków była wielką figurą. Estella (nazywała się Estella) nie więcej zresztą zajmowała się gospodarstwem, niż żona agenta giełdowego zajmuje się giełdą: zdała na męża troskę o interesy, o mienie. Ufna w jego talenty, była o tysiąc mil od przypuszczenia, aby to rozkoszne życie, trwające od siedemnastu lat, mogło być kiedyś zagrożone; mimo to, kiedy się dowiedziała o zamiarze odrestaurowania wspaniałego zamku w Presles, uczuła się dotknięta i skłoniła męża do porozumienia z Légerem, aby się przenieść do Isle-Adam. Zanadtoby cierpiała znajdując się z powrotem w roli nawpół służącej wobec swej dawnej pani, która śmiałaby się z niej, widząc ją panoszącą się w swoim domku i małpującą sposób życia damy.
Przyczyna głębokiej nienawiści między Reybertami a państwem Moreau tkwiła w ranie, którą pani de Reybert zadała pani Moreau, w odpowiedzi na pierwszą dokuczliwość, na jaką sobie pozwoliła rządczyni za przybyciem Reybertów, aby nie dać zagarnąć swego królowania kobiecie z domu de Corroy. Pani de Reybert przypomniała, może zdradziła całej okolicy dawne stanowisko pani Moreau. Pokojówka! to słowo obiegło z ust do ust. Zawistni, których państwo Moreau musieli mieć w Beaumont, w Isle-Adam, w Maffliers, w Champagne, w Nerville, w Chauvry, w Baillet, w Moisselles, puścili języki w ruch tak żywo, że niejedna iskra z tego pożaru padła na dom państwa Moreau. Od czterech lat, Reybertowie, wyklęci przez piękną rządczynię, stali się pastwą takiej niechęci ze strony jej zwolenników, że położenie ich w okolicy byłoby nie do wytrzymania, gdyby myśl o zemście nie podtrzymywała ich aż dotąd.
Państwo Moreau, żyjący bardzo dobrze z panem Grindot, architektem, otrzymali od niego wiadomość o bliskiem przybyciu malarza, któremu poruczono dokończyć zdobienia zamku, gdzie główne płótna wykonał Schiner. Na ramy, arabeski i inne akcesorja, wielki malarz polecił naszego podróżnego, który przybywał w towarzystwie Mistigrisa. Toteż, od dwóch dni, pani Moreau znajdowała się pod bronią, i wyczekiwała jak żóraw. Artysta, który miał jadać u niej przez kilka tygodni, wymagał starań. Schinner i jego żona zajmowali apartament w zamku, gdzie, w myśl rozkazów hrabiego, traktowani byli jak sam hrabia. Grindot, jadający tu rządców, objawiał tyle szacunku wielkiemu artyście, że ani rządca ani jego żona nie śmieli się z nim spoufalić. Najdostojniejsze i najbogatsze domy w okolicy na wyprzódki zresztą fetowały Schinnerów i wydzierały ich sobie. Toteż, bardzo rada że może mieć poniekąd swój odwet, pani Moreau zamierzała otrąbić w całej okolicy artystę którego oczekiwała i przedstawić go jako talent równy Schinnerowi.
Mimo że już od dwóch dni piękna rządczyni oblekała tualety pełne zalotności, zbyt dobrze wszakże umiała dawkować swoje zasoby, aby nie zachować sobie najpowabniejszej, w przekonaniu że malarz przybędzie dopiero w sobotę. Włożyła tedy bronzowe skórkowe ciżemki i pończochy fil d’écosse. Różowa suknia w prążki, różowy pasek ze złotą, bogato rzeźbioną klamrą, złoty krzyżyk na szyji i aksamitne bransoletki na nagich ramionach (pani de Sérisy miała ładne ramiona i pokazywała je obficie) dawały pani Moreau pozór wykwintnej Paryżanki. Miała na głowie wspaniały kapelusz z florenckiej słomki, strojny bukietem róż, z pod którego skrzydeł spływały lśniące pukle blond. Zarządziwszy wykwintny obiad i uczyniwszy przegląd apartamentu, wyszła z domu tak, aby się znaleźć przed klombem w dziedzińcu, niby pani zamku, w chwili gdy będą przejeżdżać pojazdy. Trzymała nad głową śliczną różową parasolkę, podbitą białym jedwabiem z frendzlami. Ujrzała Pietrka, który oddawał odźwiernemu osobliwe paczki Mistigrisa, ale nie dostrzegła żadnego podróżnego. Estella wróciła zawiedziona, z żalem że niepotrzebnie wysadziła się na tualetę. Podobnie jak większość osób które się wystroją, czuła się niezdolna do żadnego zajęcia; wałęsała się po salonie, czekając na dyliżans z Beaumont, przejeżdżający w godzinę po Pietrku, mimo ze wyjeżdżał z Paryża dopiero o pierwszej popołudniu. Młody malarz i Mistigris tyle się nasłuchali pochwał pięknej pani Moreau od ogrodnika, z którego wyciągnęli informacje, że uczuli obaj potrzebę wysztafirowania się (mówiąc stylem pracownianym). Wystroili się na ostatni guzik, aby się przedstawić w domu rządcy, a zaprowadził ich tam Jakób Moreau, najstarszy z dzieci, zuchowaty chłopak ubrany z angielska w kurtkę z wywiniętym kołnierzem, żyjący podczas wakacji jak ryba w wodzie w tym majątku, gdzie matka jego władała jak udzielna pani.
— Mamo, rzekł, są dwaj panowie artyści przysłani przez pana Schinnera.
Pani Moreau, mile zdziwiona, wstała, kazała synowi podać krzesła i rozwinęła swoje wdzięki.
— Mamo, mały Husson jest z ojcem, dodał chłopiec do ucha matki, pójdę go przyprowadzić...
— Nie spiesz się, bawcie się razem, rzekła matka.
To jedno słowo: nie spiesz się, odsłoniło dwom artystom nicość ich towarzysza podróży; ale przebijało w niem również uczucie macochy do pasierba. W istocie, pani Moreau, która nie mogła po siedemnastu latach małżeństwa nie znać przywiązania rządcy do pani Clapart i małego Hussona, nienawidziła matkę i dziecko tak zdecydowanie, że zrozumiałem się staje, czemu rządca nie odważył się dotąd sprowadzić Oskara do Presles.
— Mamy obowiązek, mój mąż i ja, rzekła do artystów, robić panom honory zamku. Kochamy bardzo sztuki piękne, a zwłaszcza artystów, dodała strojąc minki, toteż proszę panów, chciejcie się czuć zupełnie jak u siebie w domu. Na wsi, wiecie panowie, niema ceremonji, trzeba aby każdy miał swobodę, inaczej wszelka przyjemność się kończy. Mieliśmy tu już pana Schinnera...
Mistigris popatrzał szelmowsko na towarzysza.
— Zna go pan zapewne, dodała Estella po pauzie.
— Któż go nie zna, pani? odparł malarz.
— Znany jest jak zły szezlong, dodał Mistigris.
— Pan Grindot wspomniał mi pańskie nazwisko, spytała pani Moreau, ale...
— Józef Bridau, odparł malarz bardzo zaintrygowany tem co za rodzaj kobiety ma przed sobą.
Mistigris zaczynał się buntować w duchu przeciw protekcyjnemu tonowi pięknej rządczyni, ale czekał, zarówno jak Bridau, jakiegoś słowa, gestu, któreby go oświeciły, jakiegoś zdradzieckiego słówka, które malarze, ci okrutni urodzeni obserwatorowie śmieszności, żeru swoich ołówków, chwytają tak skwapliwie. Przedewszystkiem, grube ręce i grube nogi Estelli, chłopskiej córki z okolic Saint-Lô, uderzyły dwóch artystów; potem parę wyrażeń trącących pokojówką, parę zwrotów kłócących się z wykwintem tualety, odsłoniły nagle malarzowi i jego uczniowi ich ofiarę. Jedoym rzutem oka porozumieli się, że będą brali Estellę serjo, aby sobie uprzyjemnić pobyt.
— Pani kocha sztukę, może i sama uprawia ją pani z powodzeniem? rzekł Józef Bridau.
— Nie, wychowanie moje, mimo iż staranne, było czysto handlowe; ale mam tak głębokie i delikatne poczucie sztuki, że pan Schinner prosił mnie zawsze, ile razy skończył jakiś kawałek, abym przyszła powiedzieć mu moje zdanie.
— Jak Molier panią Laforêt, rzekł Mistigris.
Nie wiedząc że Laforêt była służącą, pani Moreau odpowiedziała skromnem pochyleniem głowy, świadczącem iż, w swojej nieświadomości, bierze to za komplement.
— Jakim cudem nie zaproponował pani, że panią kropnie? rzekł Bridau. Malarze są dosyć łasi na ładne twarzyczki.
— Co pan przez to rozumie? spytała pani Moreau, na której obliczu odmalował się gniew obrażonej królowej.
— W języku malarskim kropnąć nazywa się zrobić szkic, rzekł Mistigris przymilnie.
— Nie znałam tego wyrażenia, odparła zwracając do Mistigrisa słodkie oczy.
— Mój uczeń, rzekł Bridau, pan Leon de Lora, ma wielki dar do portretów. Byłby bardzo szczęśliwy, piękna pani, gdyby mógł zostawić wspomnienie naszego pobytu tutaj, malując pani uroczą główkę.
Józef mrugnął na Mistigrisa jakgdyby mówiąc: — No, bierz się do niej! Wcale niebrzydka! Na ten znak, Leon de Lora przysiadł się na kanapę obok Estelli i ujął ją za rękę, bez oporu z jej strony.
— Och, gdyby pani, jako niespodziankę dla swego małżonka, zechciała mi użyczyć w sekrecie paru seansów, starałbym się przejść samego siebie. Jest pani tak piękna, tak świeża, tak urocza!... Człowiek bez talentu stałby się geniuszem mając panią za model! Zaczerpnąłby w pani oczach tyle...
— A potem wymalujemy pani śliczne dzieci w arabeskach, przerwał mu Józef.
— Wolałabym raczej mieć je u siebie w salonie, ale nie śmiałabym... odparła spoglądając zalotnie na Józefa.
— Piękność, pani, to królowa, którą malarze uwielbiają i która ma nad nimi wielką władzę.
— Przemili są, pomyślała pani Moreau. Czy lubią panowie spacer wieczorem, po obiedzie, powozem do lasu?...
— Och! och! och! och! och! wykrzyknął Mistigris za każdem słowem z rosnącym zachwytem, ależ Presles będzie nam rajem na ziemi.
— I to z Ewą, jasnowłosą, młodą i śliczną kobietą, dodał Bridau.
W chwili gdy pani Moreau puszyła się i tonęła w siódmem niebie, ściągnięto ją z powrotem na ziemię niby latawca za sznurek.
— Proszę pani! wykrzyknęła pokojówka wpadając jak bomba.
— Rozaljo, kto cię upoważnił abyś wchodziła tutaj niewołana?
Rozalja nie zwróciła uwagi na to napomnienie i szepnęła pani do ucha: — Pan hrabia jest w zamku.
— Czy pytał o mnie? odparła rządczyni.
— Nie, pani... ale prosi o swoją walizkę i o klucz od mieszkania.
— Więc niech mu dadzą, rzekła czyniąc gest niezadowolenia, aby ukryć swoje zmięszanie.
— Mamo, to Oskar Husson! wykrzyknął najmłodszy z synów wprowadzając Oskara, który, czerwony jak burak, nie śmiał się zbliżyć, widząc dwóch malarzy w uroczystym stroju.
— Och, rzekł okrutny Mistigris, przyszły dyplomata musi mieć plecy... ojcowskie... Nie suknia zdobi człowieka, ale spodnie.
— Przyszły dyplomata? wykrzyknęła pani Moreau.
Oskarowi stanęły łzy w oczach, patrzał kolejno na Józefa i na Leona.
— Ot, żarcik w podróży, odparł Józef, który przez litość chciał wybawić Oskara z przykrego położenia.
— Malec chciał zabawić się jak my, bujał trochę, rzekł okrutny Mistigris: dlatego taki blady.
— Proszę pani, rzekła Rozalja ukazując się z powrotem w drzwiach, Jego Ekscelencja każe przygotować obiad na ośm osób i prosi aby podano o szóstej. Co mam robić?
W czasie narady Estelli i jej garderobianej, dwaj artyści i Oskar wymienili spojrzenia, w których malował się straszliwy niepokój.
— Jego Ekscelencja? Kto? rzekł Józef Bridau.
— No, hrabia de Sérisy, odparł młody Moreau, — Czy to on był przypadkiem w kukułce? rzekł Leon de Lora.
— Och! rzekł Oskar, hrabia de Sérisy może podróżować tylko we własnej karecie, czterema końmi.
— W jaki sposób przybył tutaj hrabia de Sérisy, spytał malarz pani Moreau, kiedy wróciła dość zwarzona na swoje miejsce.
— Nie wiem, rzekła, nie umiem sobie wytłómaczyć przyjazdu Jego Ekselencji, ani powodów całego zdarzenia. I do tego męża niema!
— Jego Ekselencja prosi pana Schinnera, aby zechciał przyjść do pałacu, rzekł ogrodnik zwracając się do Józefa. Prosi także, aby pan Schinner uczynił mu tę przyjemność i przyjął zaproszenie na obiad, zarówno jak i pan Mistigris.
— Wdepnęliśmy! rzekł urwis śmiejąc się. Jegomość, którego wzięliśmy w pietrkowej kukułce za jakiegoś mieszczucha, to hrabia! Słusznie ludzie powiadają, że nie szukał a zalazł.
Oskar zmienił się niemal w słup soli; na tę wiadomość gardło zrobiło mu się bardziej słone od morza.
— A pan mu mówił o kochankach jego żony i o jego sekretnych chorobach, rzekł Mistigris do Oskara.
— Co pan chce powiedzieć? wykrzyknęła żona rządcy, patrząc na dwóch artystów, którzy odeszli śmiejąc się z miny Oskara.
Oskar stał niemy, osłupiały, rażony gromem; nie słyszał nic, mimo że pani Moreau zadawała mu pytania i trzęsła nim, chwyciwszy go za ramię, które ściskała z siłą; ale musiała zostawić Oskara w salonie nie otrzymawszy odpowiedzi, gdy Rozalja zawołała ją znowu, prosząc aby wydała bieliznę, srebra i aby sama czuwała nad wykonaniem rozkazów hrabiego. Służba, ogrodnicy, odźwierny i jego żona wszystko biegało w łatwem do pojęcia pomięszaniu. Pan spadł do domu jak bomba. Hrabia przybył w istocie z La Cave znajomą sobie ścieżką do domku gajowego i to przybył o wiele wcześniej od rządcy. Gajowy zdumiał się, ujrzawszy prawdziwego pana.
— Czy Moreau jest tutaj, że widzę tu jego konia, spytał pan de Sérisy.
— Nie, Wasza Wysokość, ale ponieważ ma się udać do Moulineaux przed obiadem, zostawił konia tutaj, a sam poszedł wydać parę rozkazów w zamku.
Gajowy nie zdawał sobie sprawy z doniosłość tej odpowiedzi, która, w danych okolicznościach, dla bystrego człowieka równała się pewności.
— Jeżeli ci zależy na twojem miejscu, rzekł hrabia do gajowego, udasz się galopem na tym koniu do Beaumont, i oddasz panu Margueron list który napiszę.
Hrabia wszedł do domku napisać słówko, złożył list w taki sposób że niepodobna było rozwinąć go bez śladu i oddał list gajowemu, który tymczasem dosiadł konia.
— Ani słowa nikomu! rzekł. Pani zaś, dodał do żony gajowego, gdyby Moreau dziwił się; że niema konia, powie pani, że ja go wziąłem.
I hrabia ruszył żywo do parku, którego furtkę otworzono natychmiast na jego znak. Mimo nawyku do młyna polityki, do jej wzruszeń i zawodów, dusza człowieka zdolnego jeszcze kochać w wieku hrabiego, zawsze wrażliwa jest na zdradę. Tak było ciężko panu de Sérisy uwierzyć w zdradę rządcy, że w Saint-Brice sądził jeszcze że Moreau jest nietyle wspólnikiem Légera i rejenta ile ofiarą. Toteż, w progu gospody, w czasie rozmowy ojca Léger i gospodarza, zamierzał jeszcze przebaczyć rządcy, wypaliwszy mu tęgie kazanie. Rzecz dziwna! zdrada zaufanego człowieka stała się dlań już tylko epizodem od chwili gdy Oskar odsłonił chlubne słabości niestrudzonego pracownika, prawej ręki Napoleona. Tajemnice tak dobrze strzeżone mógł zdradzić tylko Moreau, który drwił sobie z pewnością ze swego dobroczyńcy z ex-pokojówką pani de Sérisy lub też z dawną Aspazją Dyrektorjatu. Idąc boczną ścieżką, ten par Francji, ten minister, płakał tak, jak płacze się za młodu. Wypłakał swoje ostatnie łzy! Wszystkie ludzkie uczucia były tak żywo i tak głęboko ugodzone, że ten tak spokojny człowiek kroczył przez swój park jak zranione dzikie zwierzę.
Kiedy Moreau zażądał konia i kiedy żona gajowego odpowiedziała: „Pan hrabia wziął go przed chwilą“, rządca wykrzyknął:
— Co za hrabia?
— Hrabia de Sérisy, nasz pan, rzekła. Jest może w pałacu, dodała aby się pozbyć rządcy, który, nie pojmując nic, pomknął żywo w stronę zamku.
Moreau wrócił niebawem aby wypytać żonę gajowego, tajemne bowiem przybycie i postępek pana zaczęły mu się wydawać poważne. Zona gajowego, przerażona tem że się znalazła między młotem a kowadłem, między hrabią a rządcą, zaryglowała domek i sama się w nim zamknęła, z postanowieniem nie otwierania nikomu prócz męża. Coraz niespokojniejszy, Moreau pobiegł, mimo swoich butów, pędem do domku odźwiernego i dowiedział się że hrabia się ubiera. Rozalja, którą rządca spotkał, rzekła:
— Siedem osób na obiedzie u Jego Wysokości...
Moreau skierował się ku swemu domowi i ujrzał dziewkę toczącą spór z pięknym młodzieńcem.
— Pan hrabia powiedział: „Adjutant Miny, pułkownik“, wołała biedna dziewczyna.
— Nie jestem pułkownikiem, odpowiadał Jerzy.
— Więc co? ale nazywa się pan Jerzy?
— O co chodzi? wdał się rządca.
— Proszę pana, nazywam się Jerzy Marest, jestem synem zamożnego kupca żelaznego przy ulicy Saint-Martin i przybywam w sprawie hrabiego de Sérisy w zastępstwie pana Crottat, którego gestem drugim dependentem.
— A ja powtarzam panu, że pan hrabia powiedział mi: „Zgłosi się tam pułkownik nazwiskiem Czarny Jerzy, adjutant Miny, przybyły pietrkowym dyliżansem; jeżeli się będzie o mnie pytał, proszę go wprowadzić do poczekalni“.
— Nie trzeba żartować z jego Ekscelencją, niech pan idzie. Ale jakim cudem Jego Wysokość przybyła tutaj nie uprzedzając mnie? Jakim cudem hrabia mógł wiedzieć, że pan przyjechał tutaj z Pietrkiem?
— Zdaje się, że hrabia jest owym podróżnym, który, gdyby nie uprzejmość pewnego młodego człowieka, miał się wgramolić na kozioł obok Pietrka.
— Na kozioł obok Pietrka!... wykrzyknęli razem rządca i dziewczyna.
— Jestem tego pewny, właśnie z przyczyny tego, co mi mówi ta dziewczyna, odparł Jerzy Marest.
— A to jak? rzekł Moreau.
— A, ba! wykrzyknął dependent. Aby zabawić towarzyszy podróży, opowiedziałem im kupę bredni o Egipcie, o Grecji i Hiszpanji. Miałem ostrogi, podałem się za pułkownika kawalerji, tak sobie, dla uciechy.
— Zaczekaj pan! rzekł Moreau. Jak wygląda podróżny, który, wedle pana, miałby być hrabią de Sérisy?
— Twarz jak cegła, odparł Jerzy, włosy zupełnie białe i czarne brwi.
— To on! — Jestem zgubiony! rzekł Jerzy Marest.
— Czemu?
— Nabierałem go jego orderami.
— Ba! to dobry człowiek, ubawił go pan. Niech pan prędko idzie do zamku, ja spieszę do jego Ekscelencji. Gdzie hrabia rozstał się z wami?
— Na górze.
— Nic nie rozumiem! wykrzyknął Moreau.
— Ostatecznie, bujałem go, ale nie ubliżyłem mu, powiedział sobie piszczyk.
— A poco pan tu przyjechał? spytał rządca.
— Ależ przywiozłem akt sprzedaży folwarku Moulineaux, gotowiusieńki.
— Mój Boże, wykrzyknął rządca, ja nic nie rozumiem.
Moreau uczuł, że mu serce wali jak młotem, kiedy, zapukawszy dwa razy do drzwi swego pana, usłyszał:
— Czy to pan, panie Moreau?
— Tak, Ekscelencjo.
— Proszę.
Hrabia wdział białe spodnie, lakierowane trzewiki, białą kamizelkę i czarny frak, na którym błyszczała, po prawej, gwiazda Wielkiego Krzyża Legji, po lewej w butonierce wisiało na złotym łańcuszku Złote Runo. Błękitna wstęga odcinała się od kamizelki. Hrabia sam się uczesał i wystroił, zapewne aby przyjąć Marguerona w swoim pałacu w Presles; może też aby olśnić nieboraka blaskiem wielkości.
— I cóż, panie Moreau, rzekł hrabia siedząc i pozwalając rządcy stać, nie możemy dojść do porozumienia z Margueronem?
— W tej chwili żądałby za folwark za drogo.
— Ale czemu nie miałby przyjść sam tutaj? rzekł hrabia udając zamyślenie.
— Chory jest, Ekscelencjo.
— Czy pan jest tego pewny?
— Byłem u niego...
— Panie Moreau, rzekł hrabia przybierając wyraz surowy, niemal straszny, coby pan zrobił z zaufanym człowiekiem, gdyby, znając sekret choroby którą pan chce zachować w tajemnicy, natrząsał się z pana z ladacznicą?
— Zatłukłbym go kijami.
— A gdyby pan do tego spostrzegł, że on nadużywa pańskiego zaufania i okrada pana?
— Starałbym się go złapać na gorącym uczynku i posłałbym go na galery.
— Posłuchaj pan, panie Moreau, mówił pan z pewnością o moich chorobach u pani Clapart i wyśmiewrał się pan z nią z miłości mojej do mojej żony, gdyż mały Husson opowiadał mnóstwo szczegółów tyczących mojej kuracji podróżnym w publicznym dyliżansie, dziś rano, w mojej obecności; a nie chcę powtórzyć, w jakich słowach ośmielał się spotwarzać moją żonę. Wreszcie, dowiedziałem się z własnych ust ojca Léger, który wracał z Paryża w pietrkowym dyliżansie, o planie ułożonym przez rejenta z Beaumont, przez pana i przez niego, odnośnie do Moulineaux. Jeżeli pan był u pana Margueron, to poto aby mu kazać udawać chorego; tak dalece nie jest chory, że oczekuję go na obiad, i przyjdzie. Panie Moreau, wybaczyłem panu, że pan masz dwieście pięć dziesiąt tysięcy majątku zarobionych w siedemnaście lat... Rozumiem to. Gdybyś mnie pan za każdym razem poprosił o to coś brał albo co panu ofiarowywano, dałbym panu: jesteś ojcem rodziny. Był pan, mimo swoich nadużyć, lepszy od innego, jak sądzę. Ale pan, który znasz moje trudy poniesione dla ojczyzny, dla Francji, który widziałeś mnie jak czuwałem setki nocy dla Cesarza, pracując po ośmnaście godzin na dobę przez całe kwartały; który wiesz jak bardzo kocham hrabinę, pan mogłeś paplać przy smarkaczu, zdradzić moje tajemnice, wydać moje uczucia na pośmiewisko takiej pani Husson.
— Wasza Wysokość...
— To nie do darowania. Skrzywdzić człowieka materjalnie, to nic; ale zranić go w serce... Och! pan nie wiesz, coś uczynił!
Hrabia utopił głowę w dłoniach i milczał przez chwilę.
— Zostawiam panu to co masz i zapomnę o panu. Dla świata, dla mnie, dla pańskiego honoru, rozstaniemy się przyzwoicie, bo pamiętam jeszcze dziś, co pański ojciec uczynił dla mojego. Porozumie się pan, jak się należy, z panem de Reybert, który będzie pańskim następcą. Niech pan będzie tak jak ja, spokojny. Nie trzeba dawać widowiska głupcom. Zwłaszcza żadnych komedji, żadnych krętactw. O ile pan nie posiada już mego zaufania, staraj się pan zachować decorum człowieka bogatego. Co się tyczy tego małego ladaco, który omal mnie nie zabił, niech nie nocuje w Presles, niech go pan pomieści w jakiej oberży, nie ręczę za mój gniew, gdybym go ujrzał.
— Nie zasłużyłem na tyle łaski, Ekscelencjo, rzekł Moreau ze łzami w oczach. Tak, gdybym był zupełnie nieuczciwym, miałbym swoich pięćset tysięcy franków; zresztą mogę panu przedłożyć rachunki z mego majątku, mogę go panu wyszczególnić! Ale niech pan hrabia pozwoli sobie powiedzieć, że, jeżeli rozmawiałem o nim z panią Clapart, to nigdy dla wyśmiewania się, ale przeciwnie ubolewając nad jego stanem i pytając pani Clapart, czy nie zna jakich lekarstw nieznanych doktorom a popularnych u ludu... Mówiłem o pana uczuciach przy małym kiedy spał (okazuje się, że nas słyszał!) ale zawsze w formie pełnej przywiązania i szacunku. Nieszczęście chciało, że ta niedyskrecja wyszła mi na zbrodnię. Ale, przyjmując słuszny wyrok pańskiego gniewu, pragnę bodaj aby pan hrabia wiedział, jak się rzeczy miały. Och, mówiłem o panu z panią Clapart z serdecznem wylaniem. Wreszcie może pan hrabia spytać mojej żony, nigdy nie mówiliśmy między sobą o tych rzeczach...
— Dosyć, rzekł hrabia którego przekonanie było niezłomne, nie jesteśmy dziećmi; rzecz jest nieodwołalna. Niech pan doprowadzi do porządku swoje interesy i moje. Może pan zostać w pałacu do października. Państwo de Reybert będą mieszkali w zamku: proszę, niech się pan stara wyjść z nimi tak, jak czynią ludzie dobrze wychowani, którzy się nienawidzą ale zachowują pozory.
Hrabia i rządca wyszli. Moreau był blady jak włosy hrabiego, hrabia spokojny i godny.
W czasie tej sceny, dyliżans do Beaumont, który wyjeżdża z Paryża o pierwszej, zatrzymał się przed furtką i wysadził pana Crottat, który, w myśl rozkazu hrabiego, czekał w salonie. Zastał tam swego dependenta, bardzo markotnego, w towarzystwie dwóch malarzy; wszyscy trzej byli mocno nieswoi. Pan de Reybert, człowiek pięćdziesięcioletni o niemiłej fizjognomji, przybył w towarzystwie starego Margueron i rejenta z Beaumont, który trzymał cały plik aktów i papierów. Kiedy wszyscy zebrani ujrzeli wchodzącego hrabiego w stroju oficjalnym, Jerzy Marest uczuł lekki skurcz żołądka, Józef Bridau zadrżał; ale Mistigris, który miał na sobie niedzielne ubranie i który zresztą nie miał sobie nic do wyrzucenia, rzekł dosyć głośno:
— Daję słowo, tak mu jest o wiele lepiej.
— Mały urwisie, rzekł hrabia ciągnąc go za ucho, obaj pracujemy w dekoracjach. — Czy poznał pan swoje dzieło, drogi panie Schinner? dodał hrabia pokazując sufit artyście.
— Ekscelencjo, odparł artysta, zawiniłem przywłaszczając sobie dla popisu sławne nazwisko, ale ten dzień zobowiązuje mnie do wykonania tutaj pięknych rzeczy i do uświetnienia nazwiska Józefa Bridau.
— Wziąłeś mnie pan w obronę, rzekł żywo hrabia; mam nadzieję, że zrobisz mi tę przyjemność, aby zjeść ze mną obiad, zarówno jak nasz dowcipny Mistigris.
— Wasza Dostojność nie wie na co się naraża, odparł urwis, nie wie co to jest apetyt malarski.
— Bridau! wykrzyknął minister uderzony wspomnieniem: byłżebyś pan krewnym jednego z najgorliwszych pracowników Cesarstwa, szefa dywizji, który padł ofiarą swej gorliwości?
— Jego synem Ekscelencjo, odparł Józef z ukłonem.
— Jest pan miłym gościem w tym domu, rzekł hrabia ujmując w dłonie rękę malarza; znałem pańskiego ojca i możesz pan liczyć na mnie jak... na wujaszka z Ameryki, dodał pan de Sérisy z uśmiechem. Ale pan jest za młody aby mieć uczniów: czyimż tedy jest Mistigris?
— Mego przyjaciela Schinnera, który mi go pożyczył, odparł Józef. Mistigris nazywa się Leon de Lora. Ekscelencjo, jeżeli pan pamięta mego ojca, racz pomyśleć o tym jego synu, który jest w tej chwili oskarżony o spisek przeciw państwu i staje przed sądem Parów...
— A, prawda! rzekł hrabia, pomyślę o tem, niech mi pan wierzy. — Co się tyczy księcia Czarnego Jerzego, przyjaciela Alego-paszy, adjutanta Miny... rzekł hrabia zbliżając się do Jerzego.
— On?... mój dependent! wykrzyknął Crottat.
— Myli się pan, panie Crottat, rzekł hrabia surowo. Dependent, który chce być rejentem, nie zostawia ważnych dokumentów w dyliżansie na łasce podróżnych! dependent, który chce być rejentem, nie wydaje dwudziestu franków między Paryżem, a Moisselles! dependent który chce być rejentem nie naraża się na to, że go mogą przytrzymać jako zbiega...
— Ekscelencjo, rzekł Jerzy Marest, mogłem szukać zabawy w tem aby zmistyfikować towarzyszów podróży, ale...
— Dajże pan mówić Jego Ekscelencji, rzekł pryncypał, dając mu potężnego kuksa w bok.
— Rejent powinien mieć zawczasu dyskrecję, rozwagę, spryt, i nie brać ministra stanu za fabrykanta mydła...
— Ponoszę odpowiedzialność za moje winy, ale nie zostawiłem aktów na łasce... rzekł Jerzy.
— Popełniasz pan w tej chwili ten błąd, że zadajesz fałsz Ministrowi Stanu, parowi Francji, szlachcicowi, starcowi, klientowi. Niech pan poszuka swego projektu sprzedaży?
Dependent poprzewracał wszystkie papiery w swojej tece.
— Niech pan nie gniecie papierów, rzekł minister wydobywając akt z kieszeni, oto jest to czego pan szuka.
Crottat obrócił papier trzy razy, tak bardzo był zdumiony że go otrzymuje z rąk dostojnego klienta.
— Jakto! panie?... rzekł wreszcie rejent do Jerzego.
— Gdybym go nie był wziął, dodał hrabia, ojciec Leger, który nie jest głupcem, jak pan wnosisz z jego pytań o uprawę roli, bo dowiódł tem panu, że zawsze trzeba myśleć o swoim zawodzie, ojciec Léger mógł go wziąć i przejrzeć mój projekt... Zrobi mi pan również tę przyjemność, aby zjeść ze mną obiad, ale pod warunkiem że nam pan opowie egzekucję mucelim w Smyrnie i dokończysz nam pamiętników jakiegoś klienta, któreś zapewne przeczytał w rękopisie.
— Dostał byka za indyka, rzekł pocichu Leon de Lora do Józefa Bridau.
— Panowie, rzekł hrabia do rejenta z Beaumont, do pana Crottat, do panów Margueron i de Reybert, przejdźmy na drugą stronę, nie siądziemy do stołu nie dobiwszy targu.
— No i cóż, to luby człowiek, rzekł Leon de Lora do Jerzego.
— Tak, ale mój pryncypał nie jest tak luby i poprosi mnie abym poszedł sobie bujać ludzi gdzieindziej.
— Ba! lubi pan podróżować, rzekł Bridau.
— Cóż za wcieranie czeka tego malca od państwa Moreau!... wykrzyknął Leon de Lora.
— Głupi smarkacz, rzekł Jerzy. Gdyby nie on, hrabia byłby się ubawił. Ano trudno, dobra była lekcja. Jeżeli mnie kiedy przyłapią na rozmawianiu w dyliżansie!..
— Och, tak, to bardzo głupie, rzekł Józef Bridau.
— I pospolite, dodał Mistigris.
Podczas gdy się dobijało interesu miedzy panem Margueron a hrabią de Sérisy przy udziale obu rejentów i w obecności pana de Reybert, ex-rządca udał się wolnym krokiem do siebie. Wszedł do domu nic nie widząc i usiadł na kanapie w salonie, gdzie młody Husson wsunął się w najciemniejszy kąt, gdyż blada twarz opiekuna matki przeraziła go.
— I cóż, mój drogi, rzekła Estella wchodząc dosyć zmęczona wszystkiem co musiała zdziałać, co tobie?
— Moje dziecko, jesteśmy zgubieni i to bez ratunku. Nie jestem już rządcą Presles, straciłem zaufanie hrabiego.
— Dlaczego! skąd?
— Ojciec Léger, który jechał w pietrkowym dyliżansie, objaśnił go o sprawie Moulineaux: ale nie to wydarło mi na zawsze jego łaskę...
— A co?
— Oskar wyrażał się źle o hrabinie, i wypaplał o chorobach hrabiego...
— Oskar!... wykrzyknęła pani Moreau. Jesteś ukarany, mój drogi, tem czem grzeszyłeś. Warto było żywić tego węża na łonie?... Ile razy ci mówiłam...
— Dosyć! rzekł Moreau zmienionym głosem.
W tej chwili Estella i jej mąż ujrzeli zaszytego w kąt Oskara. Moreau rzucił się na nieszczęsne dziecko jak sęp na swą ofiarę, chwycił go za kołnierz oliwkowej surduciny i przyciągnął go do okna.
— Mów! coś ty powiedział Jego Ekscelencji w powozie? Co za bies rozplątał ci język, tobie, który stoisz zawsze jak tuman ile razy pytam cię o co? Co tobie wpadło?... mówił rządca z niesłychaną gwałtownością.
Zbyt osłupiały aby płakać, Oskar milczał nieruchomy jak posąg.
— Chodź błagać o przebaczenie Jego Ekscelencji! rzeki Moreau.
— Czyż Ekscelencja dba o takie ścierwo! krzyknęła Estella wściekła.
— Dalej, chodź do zamku! powtórzył Moreau.
Oskar osunął się jak bezwładna masa i padł na ziemię.
— Pójdziesz zaraz! rzekł Moreau, którego gniew rósł z chwili na chwilę.
— Nie! Nie! Łaski! krzyknął Oskar, który nie chciał się poddać kaźni gorszej dla niego niż śmierć.
Moreau wziął Oskara za kołnierz, powlókł go jak trupa przez dziedziniec który dzieciak napełniał krzykiem i szlochem; powlókł go przez schody; poczem, ręką silną od wściekłości rzucił go jęczącego i sztywnego jak kłodę, do salonu do stóp hrabiego, który właśnie dokończ}d kupna Moulineaux i miał przejść do jadalni wraz z całem towarzystwem.
— Na kolana! na kolana, nędzniku! błagaj o przebaczenie tego który dał ci chleb duszy, uzyskując dla ciebie stypendjum, krzyczał Moreau.
Oskar, z twarzą ku ziemi, pienił się z wściekłości, nie mówiąc słowa. Wszyscy obecni drżeli. Moreau, nieprzytomny, toczył oczyma nabiegłemi krwią.
— W tym chłopcu niema nic, sama próżność, rzekł hrabia daremnie wyczekawszy przeprosin Oskara. Dumny człowiek umie się upokorzyć, może znaleźć wielkość w akcie skruchy. Boję się bardzo, że pan nigdy nie zrobi nic z tego chłopca.
I minister odszedł. Moreau chwycił Oskara i pociągnął go z powrotem do domu. Podczas gdy zaprzęgano do kolaski, rządca napisał do pani Clapart następujący list:
„Moja droga, Oskar przywiódł mnie do ruiny. W czasie swojej podróży dziś rano, nagadał głupstw o pani hrabinie hrabiemu który podróżował inkognito, jemu zaś samemu wypaplał sekrety straszliwej choroby, jakiej nabył od tylu przepracowanych nocy. Złożywszy mnie z urzędu, hrabia nakazał mi, abym nie pozwolił Oskarowi nocować w Presles i abym go odesłał. Toteż, chcąc być posłusznym, kazałem w tejże chwili zaprząc do kolaski mojej żony. Brochon, mój stajenny, odwiezie ci nieszczęsnego smarkacza. Jesteśmy z żoną w rozpaczy, którą możesz sobie wyobrazić, ale której nie próbuję opisać. Niedługo będę u ciebie, odwiedzę cię, bo trzeba mi powziąć jakieś postanowienie. Mam troje dzieci, muszę myśleć o przyszłości, a nie wiem jeszcze co postanowić, zamiarem moim bowiem jest pokazać hrabiemu, co warte jest siedemnaście lat życia człowieka takiego jak ja. Mając dziś dwieście sześćdziesiąt tysięcy franków, chcę dojść do majątku, któryby mi pozwolił stać się kiedyś niemal równym Jego Ekscelencji. W tej chwili czuję się zdolnym podnieść góry, pokonać niezwyciężone trudności. Podobne upokorzenie, cóż za dźwignia!... Co za krew ten Oskar ma w żyłach! nie mogę ci go winszować, zachował się jak dureń: w chwili gdy piszę do ciebie, nie zdołał jeszcze wyrzec ani słowa, ani też — odpowiedzieć na żadne pytanie żony ani moje... Czy on zostanie idjotą, czy już jest? Droga przyjaciółko, czyż nie dałaś mu żadnych przestróg, nim go wysłałaś? Ileż nieszczęść byłabyś mi oszczędziła towarzysząc mu, jak cię o to prosiłem! Jeżeli Estella cię przerażała, mogłaś była zostać w Moisselles. Zresztą stało się. Do widzenia, niedługo.
O ósmej wieczór, pani Clapart, wróciwszy ze spaceru z mężem, przy blasku jedynej świeczki robiła zimowe pończochy dla Oskara. Pan Clapart oczekiwał jednego z przyjaciół, pana Poiret, który zachodził doń czasami na partyjkę domina, nigdy bowiem Clapart nie ważył się iść wieczór do kawiarni. Mimo rozsądku, do którego go zmuszały skromne stosunki materjalne, nie ręczyłby za swą wstrzemięźliwość w obliczu potraw i napojów i w obecności bywalców których drwin się obawiał.
— Boję się, że Poiret już był, rzekł Clapart do żony.
— Ależ, mój drogi, odźwierna byłaby nam powiedziała, odparła pani Clapart.
— Mogła zapomnieć!
— Czemuż miałaby właśnie zapomnieć?
— Nie pierwszy to raz zapomniałaby czegoś, co się nas tyczy. Bóg wie, jak się traktuje ludzi, którzy nie mają powozu.
— Przynajmniej, rzekła biedna kobieta aby zmienić bieg rozmowy i uniknąć wyrzekań Claparta, Oskar jest teraz w Presles; będzie mu dobrze w tej pięknej siedzibie, w tym ślicznym parku....
— Tak, spodziewaj się po nim ładnych rzeczy odparł Clapart, narobi jakiegoś bigosu.
— Czy nigdy nie przestaniesz uprzedzać się do tego biednego dziecka? Co on ci zrobił? Mój Boże, jeżeli kiedy będziemy mieli dostatek, może dzięki niemu, bo on ma dobre serce...
— Kiedy ten chłopak dojdzie do czegoś, oddawna już nasze kości będą próchniały w ziemi.. Musiałby się bardzo zmienić! Ale ty nie znasz swego dziecka; jest samochwał, kłamca, leniwy, tępy...
— Możebyś wyszedł naprzeciw pana Poiret, rzekła biedna matka zraniona w samo serce tą
apostrofą, którą sama wywołała.
— Chłopak, który nigdy nie dostał nagrody w szkole! wykrzyknął Clapart.
W oczach mieszczuchów, zdobywać nagrody w szkole jest rękojmią świetnej przyszłości dziecka.
— A ty dostałeś? rzekła żona. Oskar dostał czwartą wzmiankę.
Ten argument nakazał na jakiś czas milczenie panu Clapart.
— Do tego ta pani Moreau musi go kochać jak psy dziada w wąskiej ulicy. Będzie się starała zohydzić go przed mężem... Oskar rządcą Presles?... Ależ trzeba znać się na pomiarach, na gospodarstwie...
— Nauczy się.
— On? Właśnie! Załóżmy się, że, gdyby dostał nawet to miejsce, nie minąłby tydzień a już strzeliłby jakiegoś bąka za którego hrabia by go odprawił.
— Mój Boże jak ty możesz tak się uprzedzać do biednego chłopca pełnego przymiotów, anielskiej słodyczy, niezdolnego uczynić nikomu nic złego?
W tej chwili trzask bicza, turkot szybko jadącej kolaski, parskanie koni które zatrzymały się pod bramą, sprawiły poruszenie na ulicy de la Cerisaie. Clapart, który usłyszał że wszystkie okna się otwierają, wyszedł na balkon.
— Odwożą ci Oskara pocztą! wykrzyknął tonem, w którym zadowolenie przebijało się pod szczerym niepokojem.
— Och! Boże, co się stało? rzekła biedna matka, trzęsąc się jak liść osiki.
Wszedł Brochon w towarzystwie Oskara i Poireta.
— Mój Boże, co mu się stało! powtarzała matka zwracając się do stajennego.
— Nie wiem, proszę pani, ale pan Moreau nie jest już rządcą w Presles, powiadają że to syn panin jest tego przyczyną, i Jego Wysokość kazał go państwu odesłać. Zresztą oto list od biednego pana Moreau, który jest zmieniony, proszę pani, że strach patrzeć...
— Clapart, dwie szklanki wina dla pocztyliona i dla tego człowieka, rzekła matka, która osunęła się na fotel, aby przeczytać nieszczęsny list. — Oskarze, rzekła wlokąc się do łóżka, więc ty chcesz zabić matkę... Po wszystkiem co ci mówiłam dziś rano!...
Pani Clapart nie dokończyła, omdlała z boleści.
Oskar stał osłupiały. Pani Clapart przyszła do siebie, słysząc jak mąż mówi do Oskara trzęsąc go za ramię:
— Będziesz odpowiadał?
— Idź się połóż do łóżka, rzekła do syna, a ty zostaw go w spokoju, nie doprowadzaj go do szaleństwa, bo zmieniony jest tak, że się można przerazić.
Oskar nie słyszał ostatnich słów matki, poszedł się położyć, skoro tylko otrzymał rozkaz.
Ci, którzy sobie przypominają własną młodość, nie zdziwią się, że, po dniu tak wypełnionym wzruszeniami i wypadkami, Oskar spał snem sprawiedliwego, mimo ogromu swoich błędów. Nazajutrz, natura nie wydała mu się tak zmieniona jak sądził; zdziwił się, że mu się chce jeść, jemu który w wilię czuł się niegodnym stąpać po ziemi. Cierpienia, jakich doznał, były tylko moralne. W tym wieku, wrażenia moralne następują po sobie zbyt szybko aby jedno nie osłabiało drugiego, choćby to pierwsze wyryło się bardzo głęboko. Toteż, system kar cielesnych, mimo że filantropi bardzo go atakowali w ostatnich czasach, potrzebny jest w pewnych wypadkach dla dzieci; jest zresztą najnaturalniejszy, gdyż natura nie postępuje inaczej, posługuje się bólem, aby dać trwałość swym naukom. Gdyby do wstydu, na nieszczęście przelotnego, jakiego zaznał Oskar w wilię, rządca dołączył karę cielesną, może lekcja byłaby zupełna. Inteligencja, z jaką trzeba stosować kary, jest najważniejszym argumentem przeciwko nim; natura bowiem nie myli się nigdy, gdy wychowawca musi się mylić często.
Pani Clapart postarała się wyprawić męża z domu, aby się znaleźć rano sama z synem. Była w stanie godnym litości. Oczy czerwone od łez, twarz zmęczona bezsenną nocą, wątły głos, wszystko w niej błagało litości, świadcząc o nadmiernej boleści, której nie zniosłaby drugi raz. Widząc wchodzącego Oskara, dała mu znak aby siadł koło niej, i przypomniała mu łagodnym ale uroczystym głosem dobrodziejstwa rządcy. Powiedziała Oskarowi, że, od sześciu lat zwłaszcza, żyje z delikatnej jałmużny pana Moreau. Posada pana Clapart, zarówno jak stypendjum dzięki któremu Oskar dokończył edukacji, skończą się wcześniej lub później. Clapart nie może spodziewać się emerytury, nie mając wymaganych lat służby ani w skarbie ani w gminie. W dniu, w którym pan Clapart straci swoje miejsce, co stanie się z nimi wszystkimi?
— Ja, mówiła, choćbym miała zostać pielęgniarką albo posługaczką w bogatym domu, potrafię zarobić na chleb i wyżywić męża. Ale ty, rzekła do Oskara, co ty poczniesz? Nie masz majątku, a powinieneś go zdobyć, bo trzeba żyć. Dla was, młodych ludzi, istnieją tylko cztery drogi: handel, urząd, wolne zawody i wojsko. Wszelki handel wymaga kapitału, a my nie możemy ci dać żadnego. W braku kapitału, młody człowiek wnosi swój zapał, swoje talenty, ale handel wymaga wielkiej zręczności, a twoje wczorajsze postępowanie nie budzi nadziei aby ci się powiodło na tej drodze. W urzędzie trzeba długo służyć bezpłatnie, trzeba mieć protekcje, a ty zraziłeś sobie jedynego naszego protektora i najpotężniejszego ze wszystkich. Zresztą, przypuściwszy nawet że miałbyś nadzwyczajne zdolności, przy których młody człowiek dochodzi szybko bądź w handlu bądź w urzędzie, skąd wziąć pieniądze aby cię wyżywić i ubrać przez czas potrzebny do
wyuczenia się swego zawodu?
Tu matka rozwiodła się, jak wszystkie kobiety, w obfitych lamentach: co ona pocznie, pozbawiona zasiłków w naturze, jakich dzięki swej posadzie, rządca mógł jej udzielać? Oskar zniweczył los swego opiekuna. Po handlu i urzędzie, karjerach o których nie mógł marzyć dla braku środków przychodziły wolne zawody, jak notarjat, adwokatura, kancelarja komornika. Ale trzeba skończyć prawo, studjować je trzy lata, słono opłacać wpisy, egzaminy, tezy i dyplomy; mnogość kandydatów sprawia, że trzeba się odznaczyć wybitnym talentem; słowem, kwestja utrzymania Oskara wysuwała się ciągle.
— Oskarze, rzekła w końcu matka, złożyłam w tobie całą moją dumę i całe życie. Godząc się na nieszczęśliwą starość, patrzałam na ciebie, widziałam cię idącego chlubną drogą ku powodzeniu. Ta nadzieja dała mi siłę wyrzeczeń, które sobie nakładałam od sześciu lat, aby cię móc trzymać w kolegjum, gdzie, mimo stypendjum, kosztowałeś nas koło ośmiuset franków rocznie. Teraz, kiedy moje nadzieje się rozwiały, twój los przeraża mnie! Nie mogę rozporządzić ani groszem z pensji pana Clapart na rzecz mego syna... Co ty poczniesz? Nie jesteś dość tęgi w matematyce, aby wstąpić na politechnikę, a potem skąd wezmę trzy tysiące franków pensji których tam wymagają? Oto życie w swojej nagiej prawdzie, moje dziecko! Masz ośmnaście lat, jesteś silny, zaciągnij się do wojska, to jedyny sposób zarobienia na chleb...
Oskar nie miał pojęcia o życiu. Jak wszystkie dzieci które wychowywano skrywając przed niemi domową nędzę, nie znał konieczności zrobienia majątku: słowo Handel nie budziło w nim żadnych myśli, słowo Urząd też niewiele mu mówiło, nie widział ich rezultatów. Z potulną miną, której starał się nadać wyraz smutku, słuchał napomnień matki, ale gubiły się one w próżni. Mimo to, myśl o wojsku i łzy kręcące się w oczach matki, doprowadziły również dzieciaka do płaczu. Skoro tylko pani Clapart ujrzała łzy spływające po policzkach Oskara, uczuła się bez siły; jak wszystkie matki w takiem położeniu, szukała zwrotu, któryby zakończył krytyczną rozmowę, w której matka cierpi za siebie i za dziecko.
— Słuchaj, Oskarze, przyrzeknij mi, że będziesz ostrożny na przyszłość, że nie będziesz paplał na prawo i na lewo, że pohamujesz swoją głupią próżność, że... i t. d., i t. d.
Oskar przyrzekł wszystko czego matka sobie życzyła, poczem, przyciągnąwszy go łagodnie do siebie, pani Clapart uścisnęła w końcu syna, aby go pocieszyć.
— Teraz, rzekła, będziesz słuchał matki, będziesz się trzymał jej wskazówek, bo matka może synowi dawać tylko dobre rady. Pojedziemy do wuja Cardot. To nasza ostatnia nadzieja. Cardot zawdzięcza wiele twemu ojcu, który, dając mu swoją siostrę, pannę Husson, z olbrzymim jak na owe czasy posagiem, ułatwił mu zrobienie majątku w jedwabiach. Mam nadzieję, że on cię umieści u pana Camusot, swego spadkobiercy i zięcia, przy ulicy de Bourdonnais... Ale, widzisz, wuj Cardot ma czworo dzieci. Oddał swój magazyn pod złotym Kokonem swojej najstarszej córce, pani Camusot. Camusot ma miljony, ale ma także czworo dzieci z dwóch różnych małżeństw i zaledwie wie o naszem istnieniu. Cardot wydał drugą córkę, Marjannę, za pana Protez, firma Protez i Chiffreville. Kancelarja najstarszego syna, rejenta, kosztowała go czterysta tysięcy franków, a drugiego syna, Józefa Cardot, wypromował niedawno na wspólnika drogerji Matifata. Wuj Cardot ma tedy dość przyczyn, aby się nie interesować tobą, którego widzi cztery razy na rok. Nigdy tu nie był u mnie z wizytą; ale umiał mnie doskonale nachodzić u matki Cesarza, aby wyjednać sobie dostawy dla Ich Cesarskich Wysokości, dla Cesarza i figur dworskich. Teraz, Camusotowie robią rojalistów! Camusot ożenił syna z pierwszego małżeństwa z córką woźnego królewskiego gabinetu! Są ludzie, którzy umieją się płaszczyć. Ale to sprytnie; dzięki temu, Złoty Kokon obsługuje dwór za Burbonów jak za Cesarza. Jutro pójdziemy do wuja Cardot; mam nadzieję, że potrafisz się tam zachować jak należy; powiadam ci, to nasza ostatnia nadzieja.
Jan Hieronim Seweryn Cardot pochował od sześciu lat swoją żonę, z domu Husson, której, za czasu swojej świetności, dostawca dał sto tysięcy franków posagu w gotowiźnie. Cardot, pierwszy subjekt Złotego Kokona, jednej z najstarszych firm paryskich, kupił ten zakład w r. 1793, w chwili gdy pryncypała jego zrujnowało maximum. Posag panny Husson pozwolił mu zrobić w dziesięć lat majątek niemal olbrzymi. Aby zapewnić świetną przyszłość dzieciom, wpadł na szczęśliwą myśl: umieścił trzysta tysięcy franków na dożywocie na głowę żony i własną, co mu dało trzydzieści tysięcy franków renty. Co się tyczy kapitałów, podzielił je między swoje dzieci na trzy schedy, po czterysta tysięcy każda. Złoty Kokon, posag najstarszej córki, dostał się w tej sumie Camusotowi[4]. Poczciwina, blisko siedemdziesięcioletni, mógł tedy wydawać (i wydawał), nie szkodząc interesom dzieci, swoich trzydzieści tysięcy franków. W ten sposób, przywiązanie dzieci, którym powodziło się zresztą znakomicie, nie było zmącone żądną interesowną myślą.
Stary Cardot mieszkał w Belleville, w jednym z pierwszych domów nad Courtille. Zajmował tam, na pierwszem piętrze, skąd rozciągał się widok na dolinę Sekwany, mieszkanie za tysiąc franków rocznie, ze światłem od południa i z wyłącznym użytkiem ogrodu; toteż niewiele troszczył się o kilku lokatorów, zamieszkałych w tej obszernej willi. Zapewniwszy sobie przy kontrakcie, że w domu tym pozostanie do śmierci, żył dosyć skąpo, mając do usługi starą kucharkę i dawną pokojówkę nieboszczki pani Cardot, które spodziewały się zgarnąć po jego śmierci jakieś sześćset franków renty i wskutek tego nie kradły. Obie służące dbały bardzo o swego pana i były doń przywiązane tem więcej, że nie był zrzędny ani drobiazgowy. Mieszkanie urządzone przez nieboszczkę przetrwało w tym stanie od sześciu lat; staremu to wystarczało. Razem wziąwszy, nie wydawał ani tysiąca talarów rocznie; jadał w Paryżu pięć razy na tydzień, i wracał co wieczór o północy uprzywilejowaną dorożką, która stała przy rogatce Courtille. Kucharka miała na głowie jedynie śniadanie. Poczciwiec śniadał o jedenastej, poczem ubierał się, perfumował i jechał do Paryża. Zazwyczaj mieszczuchy uprzedzają kiedy obiadują poza domem: stary Cardot uprzedzał kiedy miał jeść w domu.
Staruszek ten, pulchny, świeży, barczysty, silny, był zawsze, jak to mówią, wystrojony na ostatni guzik; czarne jedwabne pończochy, atłasowe gołąbkowe spodnie, biała pikowa kamizelka, olśniewająca bielizna, błękitny fraczek, fiołkowe jedwabne rękawiczki, złote sprzączki u trzewików i spodni, wreszcie odrobina pudru i harcap związany czarną wstążką, Twarz jego znaczyła się krzaczastemi brwiami, pod któremi błyszczały szare oczy, oraz kwadratowym grubym i długim nosem, który dawał mu wygląd starego proboszcza. Fizjognomja ta dotrzymywała słowa. Stary Cardot należał w istocie do owej rasy jurnych staruchów, która znika z dnia na dzień i którą chętnie pokazywały powieści i komedje ośmnastego wieku. Wujaszek Cardot mówił strzeliście: Piękna pani! odwoził dorożką samotne kobiety, oddawał się — jak mówił — na ich rozkazy po rycersku. Pod stateczną miną, pod siwemi włosami, krył starość zaprzątniętą jedynie przyjemnościami. W męzkiem towarzystwie śmiało głosił zasady Epikura i pozwalał sobie na trefności wcale ostre. Nie krzywił się, że zięć jego Camusot zaleca się do uroczej aktorki Koralji, bo on sam pokryjomu finansował pannę Florentynę, primaballerinę teatru Gaité. Ale to życie i te zasady nie przebijały ani w jego domu ani w jego obejściu. Poważny i grzeczny, wujaszek Cardot wydawał się niemal chłodny, tak dalece dbał o pozory: nawet dewotka nazwałaby go obłudnikiem. Godny ten jegomość osobliwie nienawidził księży; należał do stada głupców abonujących Constitutionnel i interesował się wielce rzekomemi odmowami pogrzebu. Ubóstwiał Woltera, mimo że jego ludzie to byli raczej Piron, Vade, Collé. Oczywiście podziwiał Berangera, którego nazywał wielce dowcipnie arcykapłanem wyznania Lizetki. Córki jego, panie Camusot i Protez, oraz jego dwaj synowie, spadliby, jak to mówią, z księżyca, gdyby im ktoś objaśnił, co ich ojciec rozumie pod: śpiewać Alleluja. Ten roztropny starzec nie wspominał o swojem dożywociu dzieciom, które, widząc jego skromny tryb życia, myślały że on się wyrzekł wszystkiego dla nich i otaczały go podwójną tkliwością i względami. Toteż czasem mawiał do synów:
— Nie straćcie majątku, bo nie mam wam co zostawić.
Camusot, w którym widział pokrewną duszę i którego lubił na tyle że go dopuszczał do swoich hulanek, był jedynym wtajemniczonym w jego trzydzieści tysięcy renty. Camusot pochwalał filozofję starego, który, jego zdaniem, zapewniwszy szczęście dzieciom i chlubnie dopełniwszy swoich obowiązków, miał prawo wesoło dokończyć życia.
— Widzisz, chłopcze, powiadał mu ex-właściciel Złotego Kokona, mogłem się drugi raz ożenić nieprawdaż? Młoda żona dałaby mi dzieci... I ot. Florentyna kosztuje mnie taniej niż żona, nie nudzi mnie, nie da mi dzieci i nie przeje waszego majątku.
Camusot uwielbiał w Cardocie subtelny zmysł rodzinny, uważał go za wzór teściów.
— Umie, powiadał, połączyć dobro swoich dzieci z przyjemnościami, których tak naturalnem jest chcieć zakosztować na starość, skoro się strawiło życie w zaduchu sklepowym.
Ani Cardot, ani Camusotowie, ani Protezowie nie mieli pojęcia o egzystencji swej dawnej ciotki, pani Clapart. Stosunki rodzinne ograniczały się do oficjalnych zawiadomień w razie śmierci lub małżeństwa, oraz biletów w dzień Nowego Roku. Duma pani Clapart umiała przemóc swą naturę jedynie dla dobra Oskara i w stosunku do pana Moreau, jedynego człowieka który pozostał jej wierny w nieszczęściu. Nie nużyła Cardota ani swą obecnością ani swemi prośbami; ale uczepiła się go jak nadziei, odwiedzała go raz na kwartał, mówiła mu o Oskarze, bratanku nieboszczki Cardot, i woziła go doń trzy razy w czasie wakacji. Za każdą wizytą, starowina brał Oskara na obiad do restauracji, wieczorem do Gaité, i odwoził go na ulicę de la Cerisaie. Raz, ubrawszy go całkiem na nowo, dał mu kubek i srebrne nakrycie wymagane jako wyprawka w kolegjum. Matka Oskara starała się wmówić w poczciwca, że Oskar jest doń bardzo przywiązany, wciąż mu mówiła o tym kubku, o tem nakryciu i o ślicznem ubraniu z którego została już tylko kamizelka. Ale te spryciarstwa więcej szkodziły niż pomagały Oskarowi w oczach starego wygi tak szczwanego jak wujaszek Cardot. Stary Cardot nigdy zbytnio nie miłował swojej nieboszczki, chudej i rudej gidji, znał zresztą okoliczności małżeństwa nieboszczyka Husson z matką Oskara; nie myśląc o niej bynajmniej nic złego, wiedział wszakże, że Oskar był pogrobowcem: toteż uważał tego siostrzeńca za zupełnie obcego plemieniu Cardotów. Nie przewidując nieszczęścia, matka Oskara nie postarała się zadzierzgnąć bliższych węzłów między Oskarem a wujem, co mogła uczynić wszczepiając kupcowi przywiązanie do bratanka od pierwszego dziecięctwa. Jak kobiety które skupiają wszystko w uczuciu macierzyństwa, pani Clapart nie stawiała się w położeniu wuja Cardot, była przekonana że on się musi niezmiernie interesować tak rozkosznem dzieckiem, które, koniec końców, nosi nazwisko nieboszczki.
— Proszę pana, przyszła matka Oskara, panowego bratanka, rzekła pokojówka do pana Cardot, który przechadzał się w ogrodzie czekając na śniadanie, świeżo ogolony i upudrowany przez swego balwierza.
— Dzieńdobry, piękna pani, rzekł ex-kupiec jedwabny kłaniając się pani Clapart i zawijając się w biały pikowy szlafrok. He, he! pani malec rośnie, dodał biorąc Oskara za ucho.
— Skończył szkoły i żałował bardzo, że jego drogi wujaszek nie był obecny przy rozdawaniu nagród Henryka IV, bo i on zyskał tam wzmiankę. Nazwisko Hussonów, które, mam nadzieję, będzie nosił godnie, było wymienione...
— Tam do licha! rzekł staruszek przystając.
Pani Clapart, Oskar i on przechadzali się po tarasie koło drzewek pomarańczowych, mirtów i granatów. I cóż dostał?
— Promocję, odparła z dumą matka.
— Ba, chłopak musi wziąć się w kupę aby nadrobić stracony czas, wykrzyknął wujaszek: skończyć z promocją to nie wiele. Zjecie śniadanie ze mną? dodał.
— Jesteśmy na pańskie rozkazy, odparła pani Clapart. Ach, drogi panie Cardot, cóż to za radość dla rodziców, kiedy dzieci dobrze zaczynają życie! Pod tym względem, jak pod innemi zresztą, rzekła poprawiając się, jest pan jednym z najszczęśliwszych ojców jakich znam... W rękach pańskiego zacnego zięcia i pańskiej uroczej córki, Złoty Kokon został wciąż pierwszym zakładem w Paryżu. Pański pierworodny stoi od dziesięciu lat na czele najpiękniejszej kancelarji rejentalnej w Paryżu, i ożenił się bogato. Młodszy spokrewnił się z najbogatszą drogerją. Ma pan wreszcie zachwycające wnuczki. Jest pan głową czterech wielkich rodów... Zostaw nas, Oskarze, idź obejrzeć ogród, tylko nie ruszaj kwiatów.
— Ależ on ma ośmnaście lat, rzekł wuj Cardot uśmiechając się z tej przestrogi, która robiła z Oskara dziecko.
— Ach, tak, drogi panie Cardot; otóż, doprowadziwszy go do tych lat, nie garbatym ani kaleka, zdrowym na duchu i ciele, poświęciwszy wszystko aby jemu dać wychowanie, byłoby bardzo ciężko nie ujrzeć go na drodze do karjery.
— Ale ten pan Moreau, przez którego uzyskała pani stypendjum, potrafi nim pokierować, rzekł Cardot z obłudną dobrodusznością.
— Pan Moreau może umrzeć, rzekła; zresztą poróżnił się beznadziejnie ze swoim panem, hrabią de Sérisy.
— Tam do licha!... Hm, droga pani, widzę dokąd pani zmierza...
— Nie, panie Cardot, rzekła matka Oskara przerywając w pół słowa starcowi, który, przez wzgląd na piękną damą, powstrzymywał odruch niehumoru, właściwy człowiekowi któremu przerwą gdy mówi. Niestety! nie wie pan nic o cierpieniach matki, która od siedmiu lat zmuszona jest czerpać dla syna sześćset franków z tysiąca ośmiuset mężowskiej pensyjki... Tak, proszę pana, oto cały nasz majątek. Toteż co ja mogę uczynić dla mego Oskara? Pan Clapart tak nienawidzi tego biednego chłopca, że niepodobna mi go trzymać w domu. Biedna kobieta, sama na świecie, czy nie powinna w tem położeniu przyjść się poradzić jedynego krewnego, jakiego jej syn ma na ziemi?
— Ma pani słuszność, odparł Cardot. Ale nigdy mi pani nic nie mówiła o tem wszystkiem...
— Och, proszę pana, odparła dumnie pani Clapart, pan jest ostatnim, któremubym odsłoniła rozmiary mej nędzy. Wszystko to moja wina, wzięłam męża, którego nieudolność przekracza wszelką miarę. Och! jestem bardzo nieszczęśliwa...
— Pani, rzekł poważnie staruszek, niech pani nie płacze. Nie mogę patrzeć jak piękna pani płacze... Ostatecznie, pani syn nazywa się Husson, i gdyby moja droga nieboszczka żyła, zrobiłaby coś dla tego, który nosi nazwisko jej ojca i brata...
— Bardzo kochała brata, wykrzyknęła matka Oskara.
— Ale ja rozdałem cały mój majątek dzieciom, które nie mają już czego spodziewać się po mnie, ciągnął staruszek. Podzieliłem między nie dwa miliony które miałem, bo chciałem je widzieć szczęśliwe i cieszące się całym majątkiem jeszcze za mego życia. Zachowałem sobie jedynie dożywocie, a w moim wieku człowiek ma swoje przyzwyczajenia... Czy pani wie, na jaką drogę trzeba pchnąć tego chłopaka? rzekł przywołując Oskara i biorąc go za ramię. Niech go pani pośle na prawo, zapłacę za niego wpisy i egzaminy. Niech go pani umieści w jakiej kancelarji, niech się tam wyuczy wszystkich kruczków; jeżeli się będzie dobrze prowadził, jeżeli się odznaczy, jeżeli będzie lubił swój zawód, jeżeli będę żył jeszcze, każde z moich dzieci pożyczy mu czwartą część ceny kupna kancelarji; ja mu pożyczę na kaucję. Do tego czasu, potrzebuje pani tylko go wyżywić i ubrać; będzie musiał nieco przyciągać paska, ale nauczy się życia. A ba! ja wyruszyłem z Lyonu z dwoma ludwikami które mi dała moja babka, przyszedłem pieszo do Paryża i oto jestem. Post, to rzecz bardzo zdrowa. A więc, młodzieńcze, dyskrecja, uczciwość, praca, i dojdziesz do czegoś! To wielka satysfakcja zrobić samemu majątek; kiedy się zachowało zęby, można się najeść do syta na starość, śpiewając jak ja od czasu do czasu Alleluja! Pamiętaj moje słowa: uczciwość, praca i dyskrecja.
— Słyszysz, Oskarze? rzekła matka. Wuj streszcza ci w trzech słowach wszystkie moje rady; ostatnie zwłaszcza powinieneś sobie wyryć ognistemi głoskami.
— Och, już to uczyniłem, rzekł Oskar.
— A więc, podziękujże wujowi, czy nie słyszysz że bierze na siebie twoją przyszłość? Możesz, zostać adwokatem w Paryżu.
— Nie rozumie wielkości swoich losów, odparł staruszek widząc ogłupiałą minę Oskara: a no cóż, wychodzi z kolegjum. Słuchaj, ja nie jestem gaduła, dodał. Pamiętaj, że w twoim wieku uczciwość zdobywa się jedynie, kiedy się umie opierać pokusom, w takiem mieście zaś jak Paryż pokusy są na każdym kroku. Mieszkaj u matki na poddaszu, chodź prosto na wykłady, stamtąd do biura, kuj cały wieczór i cały dzień, ucz się w domu: zostań w dwudziestudwu latach drugim dependentem a w dwudziestym czwartym roku pierwszym;, zgryź prawo, a przyszłość masz w kieszeni. A ba! gdyby ci się to nie podobało, mógłbyś wstąpić do mego syna rejenta i zostać jego następcą... tak więc, praca, cierpliwość, dyskrecja, uczciwość, oto twoje szczeble.
— I dałby Bóg, aby pan żył trzydzieści lat i oglądał swoje piąte dziecko, spełniające wszystko, czego się spodziewamy po niem, wykrzyknęła pani Clapart, biorąc pana Cardot za rękę i ściskając ją gestem godnym jej młodości.
— Chodźmy na śniadanie, odparł dobry staruszek, prowadząc Oskara za ucho.
Przy śniadaniu, wuj Cardot przyglądał się swojemu bratankowi nieznacznie i zauważył że niema pojęcia o życiu.
— Niech mi go pani przysyła od czasu do czasu, rzekł do pani Clapart na pożegnanie, ja go pani wychowam.
Ta wizyta ukoiła zgryzoty biednej kobiety, która nie spodziewała się tak pomyślnego rezultatu. Przez dwa tygodnie prowadziła Oskara na spacer, nie odstępując go niemal na krok, i w ten sposób doczekała końca października. Pewnego rana, Oskar ujrzał straszliwego rządcę, który zaszedł biedną rodzinę przy śniadaniu złożonem z sałatki śledziowej i szklanki mleka na deser.
— Mieszkamy w Paryżu i nie żyjemy tu tak jak w Presles, rzekł Moreau, który chciał w ten sposób oznajmić pani Clapart zmianę zaszłą w jego stosunkach z winy Oskara, ale mało będę siedział w mieście. Wszedłem w spółkę z ojcem Léger i Margueronem z Beaumont. Handlujemy majątkami ziemskiemi, na początek kupiliśmy Persan. Jestem głową tej spółki, która zgromadziła milion, bo ja zaciągnąłem pożyczkę na mój kawałek ziemi. Kiedy wywącham jakiś interes, badamy go z Légerem; moi wspólnicy mają każdy po czwartej części, a ja połowę zysku, bo ja ponoszę wszystkie trudy, toteż będę w ciągłych rozjazdach. Żona mieszka w Paryżu, w dzielnicy du Roule, bardzo skromnie. Kiedy zrealizujemy jakieś interesy, kiedy będziemy już ryzykowali tylko nasze zyski, jeżeli będziemy zadowoleni z Oskara, może go zatrudnimy.
— Widzę, drogi przyjacielu, że katastrofa spowodowana przez moje nieszczęsne dziecko stanie się z pewnością początkiem twego świetnego losu, bo doprawdy energja twoja i zdolności marnowały się w Presles.
Następnie, pani Clapart opowiedziała wizytę u wuja Cardot, aby pokazać panu Moreau, że ona i jej syn mogą nie być mu już ciężarem.
— Ma słuszność stary, odparł ex-rządca, trzeba trzymać Oskara żelazną ręką, a z pewnością zostanie rejentem lub adwokatem. Ale niech nie zbacza ani na krok z wytkniętej drogi. A, mam coś dla niego. Przy handlu majątkami ma się dużo spraw; mówiono mi o pewnym adwokacie, który kupił nagi tytuł, to znaczy kancelarję bez klienteli. To chłopak twardy jak sztaba żelazna, roboczy jak koń, piekielnej energji: nazywa się Desroches; oddam mu wszystkie nasze sprawy pod warunkiem aby mi wziął krótko Oskara. Zaproponuję, aby go wziął do siebie za dziewięćset franków, ja dam trzysta, tak więc syn będzie panią kosztował tylko sześćset, i polecę go gorąco pryncypałowi. Jeżeli chłopak chce zostać człowiekiem, zostanie nim pod tą ręką; wyjdzie rejentem albo adwokatem.
— Oskarze, podziękuj-że panu Moreau, stoisz jak kołek! Nie każdy młody chłopak, który narobi głupstw, ma szczęście spotkać przyjaciół, którzy się nim interesują jeszcze, choć mieli przez niego przykrość...
— Najlepszy sposób pojednania się ze mną, rzekł Moreau ściskając rękę Oskara, to pracować niezmordowanie i dobrze się prowadzić...
W dziesięć dni później, ex-rządca przedstawił Oskara panu Desroches, adwokatowi świeżo zamieszkałemu przy ulicy Bethisy, w obszernem mieszkaniu w głębi ciasnego dziedzińca, za skromną stosunkowo cenę. Desroches, człowiek lat dwudziestu sześciu, twardo wychowany przez ojca, z biednej rodziny, ujrzał swój własny obraz w losie Oskara; zajął się nim tedy, ale tak jak on był zdolny zająć się kimkolwiek, z pozorami surowości która była jego cechą. Widok tego suchego i chudego człowieka, z niezdrową cerą, z włosami na jeża, zwięzłego w mowie, z przenikliwem okiem, ponurego mimo swej żywości, zmroził biednego Oskara.
— Tu pracuje się noc i dzień, rzekł adwokat z głębi swego fotela i z za długiego stołu, gdzie papiery narosły w istne szczyty alpejskie. Panie Moreau, nie ubijemy go panu, ale trzeba aby trzymał krok. Godeschal! krzyknął.
Mimo że była niedziela, pierwszy dependent ukazał się z piórem w ręku.
— Panie Godeschal, oto praktykant o którym panu mówiłem i którym pan Moreau się bardzo interesuje. Będzie jadał z nami. Zajmie izdebkę przy pańskim pokoju. Odmierzy mu pan czas na drogę do uniwersytetu i na powrót, tak aby nie tracił ani pięciu minut. Będzie pan czuwał, aby się nauczył kodeksu i aby poznał swój przedmiot, to znaczy, kiedy skończy zajęcia w kancelarji, da mu pan autorów do czytania: słowem, ma być pod pańskim bezpośrednim kierunkiem, a ja będę miał nad tem oko. Chcę z niego zrobić to, czem pan się zrobiłeś sam; tęgim szefem kancelarji w chwili gdy mu przyjdzie złożyć adwokacką przysięgę. — Idź z Godeschalem, młody przyjacielu, pokaże ci twoje legowisko, zadomowisz się.
— Widzi pan Godeschala?... dodał Desroches zwracając się do pana Moreau. To chłopak, który tak jak ja nie ma nic: to brat Marjety, słynnej tancerki, która ciuła dla niego, aby miał za co traktować o kancelarję za dziesięć lat. Wszyscy moi dependenci, to zuchy, które muszą liczyć tylko na swoich dziesięć palców. Toteż, moich pięciu dependentów i ja pracujemy tyle co dwunastu innych! Za dziesięć lat, będę miał najpiękniejszą klientelę w Paryżu. Tutaj żyje się dla spraw i dla klienteli! i to ludzie zaczynają wiedzieć. Wziąłem Godeschala od mego kolegi Dervilla: był tam tylko drugim dependentem i to od dwóch tygodni; ale poznaliśmy się tam, w tej wielkiej kancelarji. U mnie Godeschal ma tysiąc franków, stół i mieszkanie. Ten chłopak, to drugi ja, jest niestrudzony! Lubię tego chłopca! on umiał żyć za sześćset franków, tak jak ja, kiedy byłem dependentem. Czego przedewszystkiem żądam, to uczciwości bez plamki; kto umie jej dochować w ubóstwie, ten będzie człowiekiem. Za najmniejszem przekroczeniem tego rodzaju, dependent wylatuje z mojej kancelarji.
— Widzę że chłopak jest w dobrej szkole, rzekł Moreau.
Całe dwa lata Oskar żył przy ulicy Bethisy, w jaskini pieniactwa, bo jeśli to przestarzałe wyrażenie nadawało się kiedy, to z pewnością dla kancelarji Desrocha. Drobiazgowy i inteligentny dozór trzymał go w ryzach pracy i godzin tak ściśle, że życie jego w Paryżu podobne było do życia mnicha.
O piątej rano, zimą czy latem, Godeschal budził się. Schodził z Oskarem do kancelarji dla oszczędzenia ognia w zimie; zastawali zawsze pryncypała na nogach, przy pracy. Oskar załatwiał ekspedycję i przygotowywał swoje kursy, ale przygotowywał je niesłychanie gruntownie. Godeschal, a często sam pryncypał, wskazywali swemu uczniowi autorów do przewertowania, podsuwali mu trudności. Oskar porzucał artykuł kodeksu dopiero skoro go zgłębił do dna i skoro zadowolił kolejno Godeschala i pryncypała, którzy brali go na egzamin ściślejszy i obszerniejszy niż na uniwersytecie. Wróciwszy z kursów, gdzie bawił krótko, znów siadał do biurka w kancelarji, znów pracował, czasem szedł do sądu, był wreszcie na zawołanie straszliwego Godeschala, aż do obiadu. Obiad, zwłaszcza obiad pryncypała, składał się z wielkiego talerza mięsa, talerza jarzyny i sałaty. Na deser, kawałek sera. Po obiedzie, Oskar i Godeschal wracali do kancelarji i pracowali do wieczora. Raz na miesiąc, Oskar szedł na śniadanie do wuja Cardot, a niedziele spędzał u matki. Od czasu do czasu, Moreau, kiedy zaszedł do kancelarji w interesach, brał Oskara na obiad do Palais-Royal i sprawiał mu bal prowadząc go gdzieś do teatru. Desroches i Godeschal tak gruntownie tępili w Oskarze jego słabość do elegancji, że nie myślał już o stroju.
— Dobry dependent (powiadał Godeschal) powinien mieć dwa czarne fraki (jeden nowy, drugi stary) czarne spodnie, czarne pończochy i trzewiki. Buty są za drogie. Na buty jest czas, kiedy się jest adwokatem. Dependent nie powinien razem wydawać więcej niż siedemset franków. Nosi się uczciwe koszule z grubego płótna. Ba! kiedy się wychodzi z punktu zero aby dojść do fortuny, trzeba umieć się ograniczyć. Patrz na pana Desroches! żył jak my żyjemy, i dziś jest czemś.
Godeschal świecił własnym przykładem. O ile głosił najściślejsze zasady honoru, dyskrecji, uczciwości, wykonywał je bez popisu, tak jak oddychał, jak chodził. To były naturalne funkcje jego duszy, jak chód i oddechanie są funkcjami organów. W półtora roku po nastaniu Oskara, któryś dependent popełnił drugi raz drobną omyłkę w rachunkach podręcznej kasy. Godeschal rzekł doń przy całej kancelarji:
— Mój drogi Gaudet, zabierz się stąd dobrowolnie, iżby nie mówiono że cię pryncypał oddalił. Jesteś albo roztargniony albo nieścisły, a na najmniejszy błąd w tej mierze niema tu miejsca. Pryncypał nie dowie się o niczem, oto wszystko co mogę dla ciebie zrobić jako kolega.
W dwudziestym roku, Oskar był trzecim dependentem pana Desroches. Nie zarabiał jeszcze nic, ale miał życie i mieszkanie, bo pełnił czynności drugiego dependenta. Desroches miał dwóch szefów kancelarji, a drugi uginał się pod brzemieniem pracy. Kończąc drugi rok prawa, Oskar już umiał więcej niż wielu licencjatów, orjentował się w trybunale i stawał w drobnych sprawach. Desroches i Godeschal byli zeń zadowoleni. Jedynie — mimo że zrobił się niemal rozsądny — zdradzał popęd do zabawy i chętkę błyszczenia, którą powściągała surowa dyscyplina i wytężona praca. Moreau, zadowolony z postępów chłopca, sfolgował ze swej surowości. Kiedy, w lipcu 1925, Oskar przeszedł jednogłośnie ostatnie egzaminy, Moreau dał mu pieniędzy na wykwintniejsze ubranie. Pani Clapart, szczęśliwa i dumna z syna, gotowała wspaniałą wyprawę dla przyszłego licenjata, dla przyszłego drugiego dependenta. W ubogich rodzinach, podarki przybierają zawsze praktyczny charakter. Z początkiem kursów, w listopadzie, Oskar dostał pokój drugiego dependenta, którego wreszcie zajął miejsce, miał ośmset franków pensji, stół i mieszkanie. Toteż wuj Cardot, który zasięgał potajemnie informacji o swoim bratanku, przyrzekł pani Clapart umożliwić Oskarowi nabycie kancelarji, jeżeli pójdzie tak dalej.
Mimo tak statecznych pozorów, Oskar Husson staczał w głębi duszy ciężkie walki. Chciał chwilami rzucić życie tak sprzeczne z jego skłonnościami i charakterem. Uważał, że galernicy szczęśliwsi są od niego. Gnieciony tą żelazną obrożą, miewał ochotę uciec, kiedy się porównywał na ulicy z dobrze ubranymi młodymi ludźmi. Trawił go szalony pęd do kobiet; rezygnował, ale popadał w głęboki wstręt do życia. Podtrzymywał go przykład Godeschala; raczej wleczono go, niż żeby sam był zdolny wytrwać na tak ciężkiej drodze. Godeschal, który obserwował Oskara, miał za zasadę nie narażać swego wychowanka na pokusy. Najczęściej Oskar był bez pieniędzy, lub miał ich tak mało, że nie mógł sobie pozwolić na żaden wybryk. W ciągu tego ostatniego roku, zacny Godeschal zabrał parę razy Oskara na hulankę ponosząc koszta, zrozumiał bowiem, że trzeba popuścić sznura tej biednej przywiązanej kózce. Te wybryki, jak je nazywał surowy szef kancelarji, pomagały Oskarowi znosić istnienie, bo nie było mowy o zabawie u wuja Cardot, a tem mniej u matki, która żyła jeszcze skromniej niż Desroches. Moreau nie mógł, jak Godeschal, spoufalić się z Oskarem; może ten szczery opiekun młodego Husson posługiwał się Godeschalem, aby wprowadzić biednego chłopca w tajniki życia. Oskar, który nabył cnoty dyskrecji, zrozumiał, wchodząc w świat interesów, ogrom błędu popełnionego w owej nieszczęsnej podróży kukułką; ale bezmiar jego zdławionych zachcianek, nieopatrzność młodości, mogły go zawsze jeszcze pociągnąć. Bądź co bądź, w miarę jak poznawał świat i jego prawa, rozsądek jego krzepił się, i byle tylko Godeschal nie stracił go z oczu, Moreau pochlebiał sobie że wyprowadzi na ludzi syna pani Clapart.
— Jakże tam z chłopcem? spytał handlarz ziemi wróciwszy z jakiejś podróży, która go trzymała kilka miesięcy po za Paryżem.
— Wciąż nadto próżności, odparł Godeschal. Daje mu pan ładne ubranie i ładną bieliznę, ma żaboty, toteż laluś biega w niedziele do Tuileryj szukać przygód. Cóż pan chce? Młodość. Dręczy mnie, abym go przedstawił mojej siostrze, gdzieby spotkał kapitalne towarzystwo: aktorki, tancerki, fircyków, ludzi którzy przejadają swói majątek... On nie ma duszy adwokackiej, boję się tego. Ale mówi wcale nieźle, mógłby być obrońcą, mógłby bronić spraw porządnie przygotowanych...
W listopadzie r. 1825, w chwili gdy Oskar Husson objął stanowisko i przygotowywał swoją tezę, nastał do Desroches’a czwarty dependent aby zapełnić próżnię spowodowaną awansem Oskara.
Ten czwarty dependent, nazwiskiem Fryderyk Marest, kierował się na drogę sądową i kończył trzeci rok prawa. Był to, wedle informacji zdobytych przez policję kancelarji, ładny chłopak dwudziestotrzechletni, posiadający dwanaście tysięcy funtów rocznie wskutek śmierci bezżennego wuja. Matka jego była wdową po bogatym handlarzu drzewa. Przyszły prokurator, ożywiony chwalebną żądzą poznania swego rzemiosła w najdrobniejszych szczegółach, wstąpił do Desroches’a z zamiarem studjowania procedury, tak aby móc zająć miejsce głównego dependenta w ciągu dwóch lat. Miał zamiar odbyć praktykę adwokacką w Paryżu, aby przebyć stopień do stanowiska którego nie odmówionoby bogatemu chłopcu. Zostać gdziekolwiek prokuratorem w trzydziestym roku życia, to była cała jego ambicja. Mimo że ów Fryderyk był stryjecznym bratem Jerzego Marest, ponieważ mistyfikator pietrkowego dyliżansu zdradził swoje nazwisko jedynie panu Moreau, młody Husson znał go wyłącznie pod przydomkiem Jerzego, i to nazwisko Marest nie mogło mu niczego przypomnieć.
— Panowie, rzekł Godeschal przy śniadaniu zwracając się do dependentów, oznajmiam wam przybycie nowego palestranta; że zaś jest bogaty jak Krezus, mam nadzieję że go nabierzemy na wspaniałe oblewanie...
— Dawajcie księgę, rzekł Oskar patrząc na pisarczyka, i bądźmy poważni.
Pisarczyk wdrapał się jak wiewiórka na półki aby wziąć rejestr położony na najwyższej półce, iżby tam obrastał kurzem.
— Ma portki, rzekł pisarczyk pokazując książkę.
Objaśnijmy ten wiekuisty koncept z Księgą, powszechnie wówczas uprawiany w kancelarjach. Niema jak śniadanie palestrantów, obiad poborców i wieczerza panów, to stare porzekadło z XVIII-go wieku zostało dotąd prawdziwe, przynajmniej co się tyczy palestry, dla każdego, kto spędził parę lat życia na studjowaniu tajników procedury u adwokata lub hipoteki u rejenta. W świecie palestranckim, gdzie tyle się pracuje, lubią zabawę tem goręcej iż jest rzadka; ale zwłaszcza lubią namiętnie rozkosz mistyfikacji. To tlómaczy do pewnego stopnia rolę Jerzego Marest w pietrkowym dyliżansie. Najposępniejszego dependenta wciąż nurtuje potrzeba kawałów i figlów. Instynkt, z jakim w świecie tych młodych gryzipiórków chwyta się i rozwija mistyfikację, żart, jest doprawdy zadziwiający; coś równego znalazłoby się chyba u malarzy. Pracownia i kancelarja biją pod tym względem aktorów.
Kupując „nagą“ koncesję, Desroches zaczął niejako nową dynastję. Narodziny te przerwały ciąg tradycji tyczących nowicjuszy. Toteż, objąwszy apartament w którym nigdy nie gryzmolono aktów Desroches ustawił tam nowe stoły, białe kartony z niebieskim grzbietem, wszystko nowe. Kancelarja jego składała się z dependentów wziętych z rozmaitych innych kancelarji, nie znających się między sobą i jakgdyby zdziwionych że się znaleźli razem. Godeschal, który odbył praktykę u Dervilla, nie był człowiekiem, któryby pozwolił przepaść cennej tradycji oblewania. Oblewanie, jestto śniadanie, jakie wszelki nowicjusz winien jest pracownikom kancelarji do której wchodzi. Otóż, w epoce gdy młody Oskar nastał do kancelarji, w pierwszem półroczu instalacji Desroches’a, pewnego zimowego wieczora, gdy wcześniej uporano się z robotą, w chwili gdy dependenci grzali się przy kominku przed wyjściem, Godeschal poddał myśl, aby sporządzić rzekomy rejestr architriklino-palestrancki, wysoce starożytny, ocalony z burz Rewolucji, pochodzący od prokuratora z Châtelet Bordina, bezpośredniego poprzednika Sauvagnesta, adwokata od którego Desroches kupił swój przywilej. Zaczęto od szukania u antykwarzy jakiegoś rejestru datującego z ośmnastego wieku, pięknie oprawnego w pergamin, na którymby widniało orzeczenie Wielkiej Rady. Znalazłszy taką książkę, wywłóczono ją w kurzu, w piecu, w kominku, w kuchni; zostawiono ją nawet w ubikacji którą dependenci nazywają salą obrad i uzyskano patynę zdolną oczarować antykwarza, rysy piekielnie starożytne, rogi zjedzone tak, iż możnaby myśleć że szczury urządziły z nich sobie biesiadę. Brzegi pobrudzono ze zdumiewającą dokładnością. Skoro raz książkę doprowadzono do należytego stanu, oto parę cytatów, które najtępszej głowie wytłómaczą cel, na jaki kancelarja Desroches’a przeznaczała tę księgę. Sześćdziesiąt pierwszych kart wypełnionych było zmyślonemi protokółami. Na pierwszej stronicy czytało się:
„W imię Oyca y Syna y Ducha Świętego. Tak niech się stanie. Dnia dzisieyszego, w święto naszey pani Świętey Genowefy, patronki miasta Pariża, pod którey wezwanie oddali się od roku 1525 kleryki tey kancelarii, my podpisani kleryki y podkleryki kancelarii mistrza Hieronima Sebastyana Bordin, sukcesora nieboszczyka Guerbet, za swego żywota prokuratora w Châtelet, uznaliśmy potrzebę, w iakiey znaleźliśmy się, zastąpienia regestrów y aktów installacii kleryków owey słynney kancelarii, znamienitey członkini królestwa Palestry, który to regestr okazał się pełen wskutek wciągnięcia aktów naszych drogich y ukochanych poprzedników, y uprosiliśmy Pieczętarza Archiwów Sądowych, aby go dołączył do regestrów innych kancelarii y udaliśmy się wszytcy na mszę do parafii Św. Seweryna, aby uczcić inauguracię tego naszego nowego regestru.
„Dla stwierdzenia czego podpisaliśmy wszytcy: Malin, naczelny kleryk; Grevin, drugi kleryk; Atanazy Feret, kleryk; Jakób Huet, kleryk; Regnault de Saint-Jean-d’Angely, kleryk; Bedau, piszczyk, W roku Pańskim 1787.
„Po wysłuchaniu mszy św., udaliśmy się do la Courtille, y wspólnym sumptem urządziliśmy tam grzeczne śniadanie, które skończyło się aż o siódmej rano“.
Było to cudownie wypisane. Nawet biegły przysiągłby, że to pismo datuje z ośmnastego wieku. Następowało potem dwadzieścia siedem aktów przyjęcia; ostatni z nieszczęsnego roku 1792. Po czternastoletniej luce, regestr zaczynał się w r. 1806, od nominacji Bordina na adwokata przy trybunale Sekwany pierwszej instancji. A oto tekst, który oznajmiał odbudowanie królestwa Palestry z przyległościami:
Bóg w swojej łasce zechciał, aby mimo straszliwych burz, które srożyły się nad Francją, przeobrażoną w wielkie cesarstwo, szacowne archiwa wielce znamienitej kancelarji mistrza Bordin ocalały. My, podpisani dependenci bardzo godnego, bardzo cnotliwego mistrza Bordin, nie wahamy się przypisać tego niesłychanego ocalenia (gdy tyle aktów, dokumentów i przywilejów przepadło) opiece Świętej Genowefy, patronki tej kancelarji, jak również czci, jaką ostatni z dobrych prokuratorów dawnego czasu świadczył starym zwyczajom i obyczajom. Niezdolni rozstrzygnąć, jaki jest udział świętej Genowefy a mistrza Bordin w owym cudzie, postanowiliśmy udać się do świętego Szczepana z Góry, wysłuchać tam mszy, odprawionej przy ołtarzu tej świętej pasterki, która nam zsyła tyle dojnych krów, i ofiarować śniadanie naszemu pryncypałowi w nadziei że pokryje jego koszta.
Podpisali: Oignard, pierwszy dependent, Poidevin, drugi dependent; Proust, dependent; Brignolet dependent; Derville, dependent, Augustyn Coret, piszczyk.
W kancelarji, 10 listopada 1806.
„Nazajutrz o trzeciej popołudniu, podpisani dependenci stwierdzają tu swoją wdzięczność dla swego przezacnego patrona, który ich uraczył u imć Rolanda, traktjernika przy ulicy Husard, przedniemi winami z trzech krain Bordeaux, Szampanji i Burgundji, i potrawami osobliwie smakowitemi, od czwartej popołudniu aż do ósmej. Była kawa, lody, likiery w obfitości. Ale obecność patrona nie pozwoliła śpiewać laudes w pieśniach palestranckich. Żaden dependent nie przekroczył granic miłej wesołości, albowiem godny, czcigodny i hojny patron przyrzekł zaprowadzić swoich dependentów na Talmę w Brytanikusie do Komedji Francuskiej. Niech długo żyje mistrz Bordin!...
Niech Bóg zsyła swoje łaski na jego czcigodną głowę! Oby mógł drogo sprzedać tak szacowną kancelarję! Oby bogaci klienci pchali mu się w ręce! Oby płacono mu rachunki bez zwłoki! Oby nasi patroni mogli mu być podobni! Oby był zawsze kochany przez dependentów nawet gdy go już nie będzie“!
Następowało trzydzieści sześć protokółów przyjęcia dependentów, rozmaitem pismem i atramentem, z wyrażeniami, podpisami i pochwałami jadła i napitku, które dowodziły wyraźnie, że protokóły sporządzało się i podpisywało na miejscu, inter pocula.
Wreszcie, pod datą czerwca 1822, w epoce złożenia przysięgi przez Desroches’a, znajdowało się co następuje:
„Ja, podpisany, Franciszek Klaudjusz Marja Godeschal, powołany przez mistrza Desroches do spełniania trudnych funkcji szefa kancelarji której klientelę trzeba było stworzyć, dowiedziawszy się od mistrza Derville, u którego pracowałem dotąd, o istnieniu słynnych archiwów architriklino-palestranckich, słynnych w trybunale, prosiłem naszego łaskawego patrona aby je wyprosił u swego poprzednika, zależało bowiem na tem aby odnaleźć ten dokument noszący datę roku 1787, który się wiąże z innemi archiwami złożonemi w trybunale, których istnienie potwierdzili nam panowie Terrasse i Duclos, archiwiści, przy pomocy których to archiwów dochodzi się aż do roku 1525, znajdując co do obyczajów i kuchni palestranckiej wskazówki historyczne wysokiej wartości.
„Dopełniwszy tego poszukiwania, kancelarja weszła w posiadanie owych świadectw czci, jaką nasi poprzednicy stale oddawali boskiej flaszy i dobrej kuchni.
„Zaczem, dla zbudowania naszych następców i nawiązania łańcucha czasów i kubków, zaprosiłem panów Doublet, drugiego dependenta; Vassala, trzeciego dependenta; Herissona i Grandemain, dependentów, oraz Dumetsa, pisarczyka, na śniadanie w przyszłą niedzielę pod Czerwonego Konia, na wybrzeżu św. Bernarda, gdzie uświęcimy zdobycz tej księgi zawierającej konstytucję naszych gardzieli.
„Tejże niedzieli, 27 czerwca, wypito 12 butelek rozmaitych win, uznanych za przednie. Zauważono dwa melony, paszteciki z lus romanum, pieczeń wołową, kruche ciasto cum grzybibus. Ponieważ panna Marjeta, znamienita siostra pierwszego dependenta i primaballerina królewskiej akademji muzyki i tańca, oddała do rozporządzenia kancelarji odpowiednią ilość foteli na ten wieczór, wciąga się ten akt hojności do protokółu. Co więcej, uchwalono, że dependenci udadzą się gremjalnie do tejże damy, aby jej podziękować i oświadczyć, że, przy pierwszym swoim procesie, skoro djabeł ześle jej takowy, zapłaci tylko wyłożone koszta, co się stwierdza niniejszym aktem.
„Godeschal został obwołany ozdobą palestry, a zwłaszcza dobrym chłopem. Oby człowiek, który wyprawia tak piękne traktamenty, mógł rychło traktować o kupno kancelarji”.
Były tam plamy z wina, z pasztetu, oraz podpisy podobne do rac ognistych. Aby uprzytomnić cechy prawdy, jakie umiano dać temu rejestrowi, wystarczy przytoczyć protokół przyjęcia Oskara.
„Dziś w poniedziałek, 25 listopada 1822, po posiedzeniu, które się odbyło wczoraj przy ulicy de la Cerisaie, w dzielnicy Arsenału, u pani Clapart, matki aspiranta do palestry, Oskara Husson, my podpisani oświadczamy, że uczta recepcyjna przeszła nasze oczekiwanie. Złożyły się na nią rzodkiewki, korniszony, śledziki, masło i oliwki na zakąskę, smakowita zupa ryżowa dobrze świadcząca o macierzyńskiej troskliwości, poznaliśmy w niej bowiem rozkoszny smak drobiu, z zeznań zaś podejmującego dowiedzieliśmy się, że istotnie dróbka, pięknej gąski przyrządzonej staraniem pani Clapart zostały sprawiedliwie wmięszane do gospodarskiego rosołu, ze starannością, która jedynie w domowej kuchni spotykaną bywa,
„Item, pieczyste otoczone morzem galarety, spłodzonej przez matkę pomienionego.
„Item, ozór wołowy z pomidorami, rodzący na licach pomidorowy rumieniec szczęścia.
„Item, potrawka z gołąbków, o smaku pozwalającym mniemać że anioły czuwały nad jej wykonaniem.
— Item, rynka makaronu w obliczu garnuszków kremu czekoladowego.
„Item, deser składający się z jedenastu smakowitych dań, między któremi, mimo stanu pijaństwa w jaki szesnaście butelek pierwszorzędnych win nas wprawiło, zauważyliśmy kompot z brzoskwiń, pełen dostojnej i szlachetnej delikatności.
„Wina rusylońskie i rodańskie pobiły na głowę szampana i burgunda. Butelka maraskino i kirszu pogrążyły nas, mimo znakomitej kawy, do reszty w stanie winnej ekstazy; takiej, że jeden z nas, imć Herisson, znalazł się w lasku bulońskim myśląc że jest wciąż na bulwarze du Temple, a Jacquinaut, piszczyk czternastolatek, zwracał się do dam liczących po lat pięćdziesiąt siedem, biorąc je za kobiety lekkich obyczajów, co akt niniejszy stwierdza.
„Istnieje w naszych statutach surowo przestrzegane prawo, mianowicie aby pozwalać aspirantom do palestry dostrajać wspaniałość swojej uczty recepcyjnej do swego majątku, wiadomo bowiem że nikt nie poświęca się Temidzie kapiąc od złota i że wszelki dependent jest surowo trzymany przez swoich rodzicieli. Toteż stwierdzamy z najwyższą pochwałą postępek rzeczonej pani Clapart, wdowy 1-o woto po panu Husson ojcu nowoprzyjętego, i orzekamy, iż godzien jest wiwatów które wzniesiono przy deserze. Podpisaliśmy wszyscy“.
Trzech dependentów wzięto już na tę mistyfikację i trzy rzeczywiste przyjęcia stwierdzono w tej imponującej księdze.
W dniu przybycia każdego neofity, pisarczyk kładł na jego miejscu, na teczce, archiwa architriklino-palestranckie. Dependenci cieszyli się widokiem, jaki przedstawiała fizjognomia nowoprzybyłego gdy studiował te jowialne karty. Inter pocula, nowoprzyjęty dowiadywał się o sekrecie tej palestranckiej farsy, a ta wiadomość budziła w nim zrozumiałą chęć wzięcia na bas swoich następców.
Każdy może sobie tedy wyobrazić fizjognomję, jaką przybrali czterej dependenci na ten okrzyk Oskara, który z kolei stał się „nabierającym*.
— Dawać księgę!
W dziesięć minut potem, piękny młodzieniec o zręcznej figurce i milej fizjognomji spytał o pana Desroches i przedstawił się bez wahania Godeschalowi.
— Jestem Fryderyk Marest, rzekł, i przychodzę objąć miejsce trzeciego dependenta.
— Panie Husson, rzekł Godeschal, niech pan wskaże panu jego miejsce i obznajmi go z obyczajami kancelarji.
Nazajutrz dependent znalazł książkę położoną na swojej teczce; ale, przebiegłszy pierwsze strony, zaczął się śmiać, nie pokwapił się z zaproszeniem i odłożył książkę.
— Panowie, rzekł dopiero wychodząc około piątej, mam kuzyna, szefa kancelarji u rejenta Leopolda Hannequin, poradzę się go, co mam uczynić z okazji przyjęcia.
— Źle, rzekł Godeschal, nie wygląda na nowicjusza ten przyszły sądownik.
— Weźmiemy się do niego, rzekł Oskar.
Nazajutrz, o drugiej, Oskar ujrzał wchodzącego szefa kancelarji rejentalnej i poznał w nim Jerzego Marest.
— Hoho! toż to przyjaciel Alego Paszy, wykrzyknął swobodnie.
— O, pan tutaj, panie ambasadorze? odparł Jerzy, przypominając sobie Oskara.
— Jakto, znacie się panowie? zapytał Godeschal.
— Myślę! Narobiliśmy głupstw razem, rzekł Jerzy; już temu więcej niż dwa lata... Tak, opuściłem pana Crottat i przeniosłem się do Hannequina właśnie z przyczyny tej afery...
— Co za afery? spytał Godeschal.
— Och, nic, odpowiedział Jerzy na znak Oskara. Chcieliśmy zbujać jednego para Francji, a tymczasem on nas wystrychnął na dudków... A więc, wy chcecie naciągnąć mego kuzyna...
— My nie naciągamy, rzekł Oskar z godnością, oto nasza konstytucja.
I podał słynny rejestr, otwarty w miejscu gdzie się znajdował wyrok wykluczenia, wydany na opornego, który, za fakt karygodnego sknerstwa, musiał opuścić kancelarję w roku 1788.
— Myślę sobie że to jest naciąganie, a oto postronek, odparł Jerzy, wskazując ucieszne archiwa. Ale mój kuzyn i ja jesteśmy bogaci i wyrżniemy wam bibę, jakiej jeszczeście nie widzieli i która pobudzi waszą imaginację protokółową. Jutro, w niedzielę, w Rocher-de-Cancale, o drugiej. Potem zaprowadzę was wieczór do markizy las Florentinas y Cabirolos, gdzie sobie zagramy i gdzie spotkacie elitę dystyngowanych kobiet. Zatem, panowie z Pierwszej Instancji, dodał z rejentalną uroczystością, głowa do góry i starajcie się doić jak dawni muszkieterowie...
— Hurra! zakrzyknęła kancelarja jak jeden człowiek. Brawo!... Wery well!... Wiwat!... Niech żyją Marestowie!...
— Hurra! powtórzył pisarczyk.
— Co się tu dzieje? spytał patron wychodząc z gabinetu. A, to ty, Jerzy, rzekł do pierwszego dependenta, domyślam się, przychodzisz rozpuszczać moich dependentów.
I wrócił do swego gabinetu, wołając Oskara.
— Masz, oto pięćset franków, rzekł otwierając kasę, idź do trybunału i wykup z ekspedycji wyrok w sprawie Vandenessa przeciw Vandenessowi, trzeba go zalegalizować dziś wieczór, jeżeli możliwe. Przyrzekłem dwadzieścia franków nagłości Simonowi; zaczekaj na wyrok, jeśli nie gotowy, i nie daj się zbałamucić, bo Derville byłby zdolny w interesie swego klienta podstawić nam nogę. Hrabia Feliks de Vandenesse ma większe wpływy niż brat jego, ambasador, nasz klient[5]. Toteż miej oczy otwarte, i za najmniejszą trudnością przyjdź do mnie.
Oskar wyszedł z postanowieniem odznaczenia się w tej małej potyczce, pierwszej jaka się nadarzyła od czasu jego instalacji.
Po wyjściu Jerzego i Oskara, Godeschal zaczął badać nowego dependenta o żart, kryjący się, jego mniemaniem, w owej markizie de Las Florentinas y Cabirolos ale Fryderyk, z zimną krwią i powagą iście prokuratorską ciągnął dalej kawał swego kuzyna. Wmówił w całą kancelarję, że margrabina de Las Florentinas jestto wdowa po grandzie hiszpańskim, do której jego kuzyn się umizga. Urodzona w Meksyku, córka Kreolki, ta młoda i bogata wdowa odznacza się swobodą właściwą jej rodzinnemu klimatowi.
— Lubi się pośmiać, lubi popić, lubi śpiewać jak my! rzekł zcicha cytując sławną piosnkę Berangera. Jerzy, dodał, jest bardzo bogaty, odziedziczył po ojcu, który był wdowcem. Zostawił mu ośmnaście tysięcy funtów renty, co plus dwanaście tysięcy, które wuj zostawił świeżo każdemu z nas, daje mu trzydzieści tysięcy rocznie. Ma nadzieję zostać margrabią de Las Florentinas bo młoda wdowa jest margrabiną z rodu, i ma prawo udzielić tytułu swemu mężowi.
O ile dependenci pozostali mocno sceptyczni na punkcie margrabiny, o tyle perspektywa śniadania w Rocher-de-Cancale jak również tego dystyngowanego wieczoru wprawiła ich w niezmierną radość. Zgłosili wszystkie wątpliwości odnośnie do Hiszpanki, aby ją osądzić w ostatniej instancji, kiedy staną przed jej obliczem.
Ta hrabina de Las Florentinas y Cabirolos, była to poprostu panna Agata Fłorentyna Cabirolle, primaballerina teatru Gaité, u której wujaszek Cardot śpiewywał swoje Alleluja. W rok po bardzo odżałowanej stracie nieboszczki pani Cardot, szczęśliwy przemysłowiec spotkał Florentynę wychodzącą z kursu u Coulona. Olśniony pięknością tego kwiatu choreografji (Fłorentyna miała wówczas trzynaście lat), kupiec podążył za nią aż na ulicę Pastourelle, gdzie z przyjemnością dowiedział się, że przyszła ozdoba baletu zawdzięcza światło dzienne prostej odźwiernej. W dwa tygodnie matka, i córka, przeniesione na ulicę Crussol, poznały tam skromny dostatek. Temu-to więc protektorowi sztuk, wedle uświęconego frazesu, teatr zawdzięczał ów młody talent. Szlachetny mecenas doprowadził obie istoty niemal do szału szczęścia, sprawiając im mahoniowe meble, portjery, dywan i urządzenie kuchenne; pozwolił im przyjąć kucharkę, i dał im dwieście pięćdziesiąt franków na miesiąc. Stary Cardot, ze swemi „gołębiemi skrzydełkami“, wydał im się wówczas aniołem i był kochany tak, jak się godziło kochać dobroczyńcę. Dla namiętności staruszka był to wiek złoty.
Przez trzy lata stary lampart miał tę głęboką dyplomację, aby trzymać pannę Cabirolle i jej matkę w małem mieszkanku o dwa kroki od teatru; następnie, przez miłość dla sztuki tanecznej, kazał ją uczyć Vestrisowi. To też, około roku 1820, zaznał tego szczęścia, iż ujrzał Florentynę tańczącą swoje pierwsze pas w balecie pod tytułem Ruiny Babilonu. Florentyna liczyła wówczas szesnaście wiosen. W jakiś czas po tym debiucie, Cardot stał się dla swej pupilki starym kutwą; że jednak miał tę delikatność, aby zrozumieć że tancerka z Gaité ma pewne obowiązki reprezentacji, i podwyższył jej subwencję miesięczną do pięciuset franków, nie został wprawdzie z powrotem aniołem, ale został bodaj przyjacielem na całe życie, drugim ojcem. To był wiek srebrny.
Od roku 1820 do 1823, Florentyna nabyła doświadczenia, jakiego musi nabrać każda baletnica między dziewiętnastym a dwudziestym rokiem. Towarzystwo jej to były Marjeta i Tulia, primabaleryny z Opery; Floryna, wreszcie biedna Koralja, która tak rychło osierociła sztukę, miłość i Camusota. Ponieważ poczciwemu Cardotowi przybyło tymczasem pięć lat, nabrał on owej nawpół ojcowskiej pobłażliwości, jaką mają starcy wobec młodych talentów, które wychowali i których sukcesy uważają za własne. Zresztą gdzie i jak człowiek sześćdziesięcioletni mógł znaleźć drugą edycję podobnego przywiązania? Gdzie znalazłby drugą Florentynę, która tak dobrze znała jego przyzwyczajenia i u której mógł śpiewać z przyjaciółmi Alleluja? Papa Cardot ujrzał się tedy w jarzmie nawpół małżeńskiem i nieodwołalnem. Był to wiek spiżowy.
Przez pięć lat wieku złotego i srebrnego, Cardot zaoszczędził dziewięćdziesiąt tysięcy franków. Ten doświadczony starzec przewidział, że, kiedy on dojdzie siedemdziesiątki, Florentyna będzie pełnoletnia; zadebiutuje może w Operze, z pewnością będzie chciała rozwinąć zbytek primabaleryny. Na kilka dni przed wieczorem o którym mowa, papa Cardot wydał czterdzieści pięć tysięcy franków na to, aby postawić na przyzwoitej stopie swoją Florentynę. Wynajął dla niej dawny apartament, w którym nieboszczka Koralja była szczęściem Camusota. W Paryżu, apartamenty i domy, tak samo jak ulice, mają swoje przeznaczenia. Otrzymawszy w darze wspaniałe srebra, primabaleryna z Gaité dawała wystawne obiady, wydawała trzysta franków miesięcznie na tualetę, miała remizę, pokojówkę, kucharkę i lokajczyka. Marzyła o debiucie w Operze. Złoty kokon słał wówczas swemu dawnemu wodzowi najwspanialsze swoje produkty, aby się przypodobać pannie Cabirolle, rzeczonej Florentynie, tak jak trzy lata wprzódy spełniał marzenia Koralji, ale zawsze bez wiedzy córki starego Cardot; ojciec bowiem i zięć porozumiewali się doskonale aby zachować decorum na łonie rodziny. Pani Camusot nie wiedziała nic o zbytkach męża ani też o obyczajach ojca. Tak więc, przepych, który błyszczał przy ulicy Vendôme u panny Florentyny, byłby zadowolił najambitniejszą baletniczkę. Cardot, który przez siedem lat był panem, czuł że go wlecze za sobą holownik o nieograniczonej sile kaprysu. Ale nieszczęśliwy starzec kochał!... Florentyna miała mu zamknąć oczy, zamierzał jej zapisać jakich sto tysięcy franków. Zaczął się wiek żelazny!
Jerzy Marest, posiadacz trzydziestu tysięcy franków renty, zalecał się do Florentyny. Wszystkie tancerki mają pretensję kochać tak, jak je kochają ich protektorowie; mieć młodego człowieka, któryby je woził na spacer i urządzał im hulanki za miastem. Kaprys primabaleryny, nawet bezinteresowny, zawsze kosztuje cośniecoś szczęśliwego wybrańca: kolacyjki, loże, spacery, przednie wina pochłaniane obficie, bo tancerki żyją tak, jak niegdyś żyli atleci! Jerzy bawił się tak, jak się bawią młodzi ludzie, którzy z pod ręki ojcowskiej wyrwą się na wolność; śmierć zaś wuja, zdwajając jego majątek, odmieniła jego poglądy na życie. Póki miał tylko ojcowskich ośmnaście tysięcy renty, chciał zostać rejentem; ale, jak oświadczył jego kuzyn dependentom Desroches’a, trzebaby być głupcem, aby zaczynać karjerę z majątkiem jaki się ma kiedy się ją porzuca. Zatem, szef kancelarji obchodził dzień swojej wolności tem śniadaniem, które służyło równocześnie za wkupienie jego kuzyna. Rozsądniejszy od Jerzego, Fryderyk trwał wciąż w swoich planach urzędniczych. Ponieważ piękny młodzieniec, zgrabny i obrotny jak Jerzy, łatwo mógł zaślubić bogatą kreolkę; ponieważ margrabia de Las Florentinas y Cabirolos łatwo mógł na stare lata, wedle tego co mówił Fryderyk, pojąć za żonę ładną dziewczynę choćby i nie szlachciankę, dependenci Desroches’a, wszystko biedaczyny nie znający wielkiego świata, wystroili się w godowe szaty, żądni oglądać meksykańską margrabinę de Las Florentinas y Cabirolos
— Co za szczęście, mówił rano Oskar do Godeschala, że sobie zamówiłem nowy frak, pantalony, kamizelkę, buty, i że kochana mama sporządziła mi całą wyprawkę z powodu mojej promocji! Dostałem dwanaście koszul, z tych sześć z żabotami i z cienkiego płótna!... Pokażemy się! A ba! gdyby który z nas mógł zdmuchnąć tę margrabinę Jerzemu...
— Ładne zajęcie dla dependenta kancelarji pana Desroches!... wykrzyknął Godeschal. Nigdy nie pokonasz swojej próżności, smarkaczu?
— Ach, panie, rzekła pani Clapart która przynosiła synowi krawatki i usłyszała słowa dependenta, dałby Bóg aby Oskar usłuchał pana. Wciąż mu powtarzam: „Naśladuj pana Godeschal, słuchaj jego rad!“
— Jakoś to idzie, proszę pani, odparł Godeschal, ale nie trzebaby wiele takich wsypek jak wczorajsza, aby się zgubić w opinji patrona. Patron nie rozumie, aby coś mogło się nie udać. Jako pierwszą sprawę, każe synowi pani przynaglić ekspedycję wyroku w sprawie spadkowej, gdzie dwaj wielcy panowie, dwaj bracia, procesują się z sobą, i Oskar dał się wykiwać... Patron był wściekły. Zaledwie mogłem naprawić to głupstwo, udając się o szóstej rano do pisarza, od którego uzyskałem, że będę miał wyrok na jutro o wpół do ósmej.
— Ach, Godeschal, wykrzyknął Oskar podchodząc do kolegi i ściskając mu rękę, ty jesteś prawdziwy przyjaciel.
— Ach, panie, rzekła pani Clapart, matka jest bardzo szczęśliwa, wiedząc że syn ma przyjaciela takiego jak pan. Może pan liczyć na wdzięczność, która nie wygaśnie aż z życiem. Oskarze, strzeż się tego Jerzego Marest, już raz był przyczyną pierwszego twego nieszczęścia.
— W jaki sposób? spytał Godeschal.
Nazbyt ufna matka opowiedziała szczegółowo przygodę, jaka zdarzyła się biednemu Oskarowi w dyliżansie.
— Jestem pewien, rzekł Godeschal, że ten bujacz przygotował nam znowu na wieczór jakiś kawał w tym rodzaju... Ja nie pójdę do margrabiny de Las Florentinas, potrzebny jestem siostrze do ułożenia nowego kontraktu, pożegnam was tedy przy deserze; ale, Oskarze, trzymaj się. Może cię będą musili do gry, nie trzeba aby kancelarja Desroches a stchórzyła. Będziesz grał na nas obu, masz sto franków, rzekł zacny chłopak wręczając tę kwotę Oskarowi, którego sakiewkę mieli wypróżnić szewc i krawiec. Bądź ostrożny, pamiętaj nie ryzykować poza nasze sto franków; nie daj się spoić ani grą ani kieliszkiem. Tam do kata! drugi dependent musi mieć już statek, nie może ani grać na słowo, ani przekroczyć w czemkolwiek granic. Skoro jest się drugim dependentem, trzeba myśleć o tem aby zostać adwokatem. Zatem, ani zanadto pić, ani zanadto grać, zachować się przyzwoicie, ot co. Zwłaszcza nie zapomnij wrócić o północy, bo jutro musisz być w sądzie po wyrok. Nie jest zbrodnią się zabawić, ale interesy przedewszystkiem.
— Słyszysz, Oskarze? rzekła pani Clapart. Widzisz, jaki pan Godeschal jest pobłażliwy i jak umie pogodzić uciechy młodości z obowiązkami stanu.
Widząc krawca i szewca, którzy pytali o Oskara, pani Clapart została chwilę sama z pierwszym dependentem, aby mu oddać sto franków które dał Oskarowi.
— Ach, panie, błogosławieństwa matki będą panu towarzyszyły wszędzie, we wszystkich pańskich przedsięwzięciach.
Matka doznała wówczas najwyższego szczęścia, widząc swego syna dobrze ubranym: przyniosła mu złoty łańcuszek kupiony ze swych oszczędności, aby go wynagrodzić za jego sprawowanie.
— Ciągniesz los do wojska za tydzień, rzekła; że zaś trzeba było przewidywać iż możesz wyciągnąć zły numer, byłam u wuja Cardot. Jest bardzo zadowolony z ciebie. Rad że cię widzi w dwudziestym roku drugim dependentem, rad z twoich sukcesów przy egzaminach, przyrzekł pieniądze potrzebne na kupno zastępcy. Czy nie doznajesz miłego uczucia, widząc jak dobre sprawowanie spotyka się z nagrodą? Jeżeli męczysz się teraz, pomyśl o tem szczęściu, że za jakieś pięć lat będziesz mógł kupić kancelarję. Pomyśl wreszcie, mój kotusiu, jaka twoja matka jest szczęśliwa...
Twarz Oskara, nieco wychudła od pracy, przybrała wyraz, któremu poczucie odpowiedzialności dawało piętno powagi. Wyrósł, puściła mu się broda. Z wyrostka stawał się mężczyzną. Matka z podziwem patrzyła na syna; uścisnęła go czule, mówiąc:
— Baw się, ale pamiętaj o radach tego zacnego pana Godeschal. A, prawda, zapomniałam, masz tu podarek od naszego kochanego Moreau, ładny pugilares.
— Przyda mi się tem bardziej, iż pryncypał wręczył mi pięćset franków na wykupienie tego przeklętego wyroku, a nie chcę ich zostawiać w pokoju.
— Będziesz je nosił przy sobie, rzekła matka przestraszona. A gdybyś zgubił taką sumę! Czy nie lepiej byłoby powierzyć ją panu Godeschal?
— Godeschal! wykrzyknął Oskar, któremu myśl matki trafiła do przekonania.
Godeschal, jak wszyscy dependenci w niedzielę, zajęty był od dziesiątej do drugiej w południe, i już wyszedł.
Rozstawszy się z matką, Oskar poszedł wałęsać się po bulwarach, oczekując godziny śniadania. Jak nie pospacerować w tem pięknem ubraniu, noszonem z dumą i rozkoszą zrozumiałą dla wszystkich młodych ludzi, którzy spędzili zaranie życia, jak on, w niedostatku? Ładna kaszmirowa kamizelka o błękitnem tle, szalowym krojem, czarne kaźmirkowe spodnie, dobrze skrojony czarny fraczek, laska ze złoconą gałką kupiona z własnych oszczędności, sprawiały dość naturalną radość biednemu chłopcu, który przypominał sobie, swój strój w dniu podróży do Presles, oraz wrażenie, jakie sprawił na nim Jerzy. Oskar miał w perspektywie cały dzień rozkoszy; wieczór miał ujrzeć po raz pierwszy wykwintny świat! Przyznajmy, że u dependenta pozbawionego wszelkich uciech i od tak dawna już wzdychającego do jakiegoś wybryczku, rozpętane zmysły łatwo mogły puścić w niepamięć roztropne przestrogi Godeschala i matki. Ku zawstydzeniu młodości, nigdy nie brak jest rad i przestróg! Poza temi upomnieniami, Oskar sam czuł w głębi duszy odruch niechęci do Jerzego; upokarzał go widok tego świadka sceny w Presles, kiedy Moreau rzucił go do nóg hrabiego de Sérisy. Porządek moralny ma swoje nieubłagane prawa; kto je przekroczy, zawsze jest ukarany.
Jest zwłaszcza jedno, któremu nawet zwierzę posłuszne jest bez dyskusji, zawsze: prawo, które nakazuje nam uciekać przed kimś, kto nam zaszkodził pierwszy raz, z intencją lub bez, dobrowolnie czy mimowolnie. Istota, od której doznaliśmy szkody lub przykrości, będzie dla nas zawsze zgubna. Jakiebądź byłoby jej stanowisko, jakiekolwiek łączyłyby nas z nią węzły, trzeba z nią zerwać: zesłana jest przez naszego złego ducha. Mimo że uczucie chrześcijańskie sprzeciwia się temu, posłuch dla tego żelaznego prawa jest ze wszech miar społeczny i zachowawczy. Córka Jakóba II, która zasiadła na tronie swego ojca, musiała mu zadać niejedną ranę przed uzurpacją. Judasz z pewnością zadał Jezusowi jakiś bolesny cios nim go zdradził. Istnieje w nas pewien wewnętrzny wzrok, oko duszy, które przeczuwa katastrofy; odraza, jaką czujemy do tej złowrogiej istoty, jest wynikiem owego przeczucia: o ile religja nakazuje nam je zwyciężyć, pozostaje nam nieufność, której głosu powinniśmy wciąż słuchać. Czy Oskar mógł, w dwudziestym roku, mieć tyle rozumu? Niestety! kiedy, o wpół do trzeciej Oskar wszedł do Rocher-de-Cancale, gdzie znajdowali się, oprócz dependentów, trzej goście, a mianowicie: stary rotmistrz dragonów Giroudeau, dziennikarz Finot, który mógł zapewnić Florentynie debiut w Operze, du Bruel komedjopisarz żyjący z Tulją, jedną z rywalek Marjety, uczuł że jego tajemna niechęć gaśnie przy pierwszych uściskach dłoni, w pierwszym ogniu rozmowy, przy stole wspaniale nakrytym na dwanaście osób. Jerzy był zresztą niezmiernie uprzejmy dla Oskara.
— Obrał pan, rzekł, drogę dyplomacji prywatnej, jakaż bowiem jest różnica między adwokatem a ambasadorem? Jedynie ta, która dzieli naród od jednostki. Ambasadorowie są adwokatami narodów! Jeżeli mogę kiedy być panu użytecznym, niech pan przychodzi do mnie jak w dym.
— Na honor, rzekł Oskar, mogę się panu przyznać dzisiaj, był pan dla mnie przyczyną wielkiego nieszczęścia.
— Ba! rzekł Jerzy wysłuchawszy opowiadania o nieszczęściach chłopca, ależ to pan de Sérisy był nie w porządku. Jego żona?... gwiżdżę na nią. A pan hrabia może sobie być ministrem stanu, parem Francji, nie chciałbym być w jego czerwonej skórze. To mały człowiek, kpię sobie z niego teraz.
Oskar słuchał z prawdziwą przyjemnością żarcików Jerzego na temat hrabiego de Sérisy, zmniejszały poniekąd doniosłość jego winy. Dostroił się do nienawistnego tonu gryzipiórka, z rozkoszą wróżącego szlachcie klęski, o których mieszczaństwo marzyło wówczas, a które rok 1830 miał ziścić. O wpół do czwartej, zaczęła się ceremonja. Deser pojawił się dopiero o ósmej, każde danie wymagało dwóch godzin. Jedynie dependenci umieją tak jeść! Ośmnasto i dwudziestoletnie żołądki kryją tajemnice niepojęte dla medycyny. Wina były godne Borrela, który zastąpił w owej epoce znamienitego Balaine’a, twórcę pierwszej restauracji paryskiej co do delikatności i wykwintu, to znaczy pierwszej w całym świecie.
Sporządzono przy deserze protokół tej uczty Baltazara, zaczynając od: Inter pocula aurea restauranti, qui vulgo dicitur Rttpes Cancali. Z tego początku każdy może sobie wyobrazić piękną kartę, jaką przyczyniono do tej Złotej Księgi palestranckich śniadań.
Godeschal znikł podpisawszy, zostawiając jedenastu biesiadników, prowadzonych przez ex-rotmistrza cesarskiej gwardji do ataku na wina i likiery, przy deserze, który piramidy owoców i nowalji czyniły podobnym tebańskim obeliskom. O wpół do jedenastej, mały pisarczyk był w stanie, który nie pozwalał mu zostać dłużej. Jerzy zapakował go do dorożki, podając adres jego matki i płacąc za kurs. Dziesięciu biesiadników, wszyscy pijani jak Pitt i Dundas, postanowiło iść bulwarem, przy pięknej pogodzie, do margrabiny de Las Florentinas y Cabirolos, gdzie, około północy, mieli zastać najświetniejsze towarzystwo. Wszyscy łaknęli powietrza, ale, z wyjątkiem Jerzego, rotmistrza, du Bruela i Finota, przywykłych do orgji paryskich, nikt nie mógł iść. Jerzy posłał po trzy wehikuły i woził gości przez godzinę od Montmartre aż do rogatki du Trône. Wrócili przez Bercy, przez wybrzeża i bulwary, na ulicę Vendôme.
Dependenci bujali jeszcze w niebie marzeń, w które pijaństwo wznosi młodych ludzi, kiedy amfitrjon wprowadził ich do salonów Florentyny. Błyszczały tam księżniczki teatralne, które, uprzedzone z pewnością o koncepcie Fryderyka, bawiły się udawaniem dam. Towarzystwo było przy lodach. Świece jarzyły się w kandelabrach. Lokaje Tulji, pani du Val-Noble i Floryny, wszyscy w paradnej liberji, podawali łakocie na srebrnych tacach. Obicia, arcydzieło lyońskiego przemysłu, podpięte złotemi sznurami, zdumiewały oko. Wzorzyste kwiaty na dywanie robiły wrażenie klombu. Bogate cacka, osobliwości, migotały dokoła. W pierwszej chwili, w stanie do jakiego Jerzy ich doprowadził, dependenci, a zwłaszcza Oskar, uwierzyli w margrabinę de Las Florentinas y Cabirolos.
Złoto błyszczało na czterech stołach do gry ustawionych w sypialni. W salonie, kobiety grały w dwadzieścia jeden: bank trzymał sławny pisarz Natan. Nabłądziwszy się po pijanemu wpół śpiąc, po ponurych przedmieściach, dependenci obudzili się tedy w istnym pałacu Armidy. Oskar, którego Jerzy przedstawił rzekomej margrabinie, stał ogłupiały, nie zgadując tancerki z Gaité w tej arystokratycznie wydekoltowanej, strojnej w koronki kobiecie, która go przywitała z wytwornym wdziękiem. Było to zjawisko bez analogji we wspomnieniach ani w wyobraźni krótko trzymanego piszczyka. Skoro objął zachwyconemi oczyma przepychy apartamentu, piękne kobiety które tam promieniały i które stoczyły istny turniej na tualety na tę inaugurację, Florentyna ujęła Oskara za rękę i zaprowadziła do stolika.
— Przedstawię pana margrabinie d’Anglade mojej przyjaciółce...
1 podeszła z Oskarem do ładnej Fanny Beaupré, która zastępowała od dwóch lat nieboszczkę Koralję w sercu Camusota. Ta młoda aktorka wybiła się świeżo w roli margrabiny w Porte-Saint-Martin w melodramacie Rodzina d’Anglade, mającym ogromne powodzenie.
— Pozwolisz, droga, rzekła Florentyna, że ci przedstawię to miłe dziecię, które weźmiesz może do spółki.
— Ślicznie, odpowiedziała z czarującym uśmiechem aktorka mierząc Oskara spojrzeniem, przegrywam, będziemy grali do połowy, prawda?
— Pani margrabino, jestem na pani rozkazy, rzekł Oskar siadając przy aktorce.
— Niech pan da pieniądze, ja będę grała, przyniesie mi pan szczęście! O, oto moje ostatnie sto franków...
I fałszywa margrabina wyjęła pięć sztuk złota z sakiewki, której rogi zdobne były brylantami, Oskar wydobył swoich sto franków w samych pięciofrankówkach, już zawstydzony że mięsza te nędzne talary między złoto. W dziesięć obrotów, aktorka przegrała dwieście franków.
— Nie, to za głupie, wykrzyknęła, ja dam sama bank. Trzymamy razem, prawda? rzekła do Oskara.
Fanny Beaupré wstała, a młody dependent, który wraz z nią uczuł się przedmiotem uwagi całego stołu, nie śmiał się cofnąć powiadając że jego sakiewka świeci dnem. Nie mógł wydobyć głosu, zdrętwiały język przylepił się do podniebienia.
— Pożycz mi pięćset franków, rzekła aktorka do tancerki.
Florentyna przyniosła pięćset franków, wziąwszy je od Jerzego, który ośm razy z rzędu przeciągnął w écarté.
— Natan wygrał tysiąc dwieście franków, rzekła aktorka do dependenta; bankier wygrywa zawsze, nie dajmy się kiwać, szepnęła mu do ucha.
Ludzie, którzy mają serce, wyobraźnię i temperament, zrozumieją, że biedny Oskar wyjął pugilares i dobył zeń banknot pięćsetfrankowy. Patrzał na Natana, sławnego pisarza, który zaczął z Floryną grubo stawiać przeciw bankowi.
— No, mały, zgarniaj, krzyknęła doń Fanny Beaupré, dając znak Oskarowi aby zgarnął dwieście franków postawionych przez Florynę i Natana.
Aktorka nie szczędziła żartów i drwin tym co przegrywali. Podsycała grę konceptami, które Oskarowi wydały się dość osobliwe; ale radość zdławiła te refleksje, bo pierwsze dwa rozdania dały bankowi dwa tysiące franków. Oskar miał ochotę udać że zasłabł i uciec porzucając partnerkę, ale honor przykuł go do miejsca. Trzy następne rozdania wydarły ten zysk. Oskar uczuł zimny pot na grzbiecie, wytrzeźwiał zupełnie. Dwa ostatnie rozdania zabrały tysiąc franków wspólnej stawki; Oskar uczuł pragnienie i wypił duszkiem trzy szklanki mrożonego ponczu. Aktorka pociągnęła go do sypialni szczebiocząc coś do niego. Ale poczucie winy tak żarło Oskara, który widział jak we śnie twarz Desroches’a, że usiadł na wspaniałej otomanie, w ciemnym kącie, przyłożył chustkę do oczu: płakał! Florentyna spostrzegła tę rozpaczliwą pozę, która miała charakter szczerości i musiała uderzyć aktorkę; podbiegła do Oskara, odjęła mu chustkę, spostrzegła łzy i pociągnęła go do buduaru.
— Co, tobie, mały? spytała.
Na ten głos, na to słowo, na ten akcent, w którym Oskar uczuł macierzyńską dobroć dziewczyny, odparł:
— Przegrałem pięćset franków, które patron mi dał aby jutro wykupić wyrok; nie pozostaje mi nic, jak rzucić się do wody, jestem shańbiony...
— Czyś ty zwarjował? rzekła Florentyna. Zaczekaj tutaj, ja ci przyniosę tysiąc franków, spróbujesz się odegrać, ale nie ryzykuj więcej niż pięćset aby zachować pieniądze patrona. Jerzy gra byczo w ecarté, trzymaj za nim...
W rozpaczliwem położeniu Oskar przyjął propozycję.
— A, pomyślał sobie, więc są margrabiny zdolne do podobnych uczynków... Piękna, szlachetna i bogata, szczęśliwy ten Jerzy!
Wziął od Florentyny tysiąc franków w złocie i poszedł się zakładać za swoim mistyfikatorem, Jerzy przeciągnął już cztery razy, kiedy Oskar stanął przy nim. Gracze ujrzeli z przyjemnością nowego partnera, gdyż wszyscy z instynktem graczy stanęli po stronie starego napoleończyka Giaroudeau.
— Panowie, rzekł Jerzy, będziecie ukarani za waszą niewierność, czuję wenę. Dalej, Oskarze, do ataku.
Jerzy i jego partner przegrali pięć partji z rzędu. Strwoniwszy swoich tysiąc franków, Oskar, którym owładnął szał gry, chciał wziąć karty. Trafem dosyć częstym u tych który grają pierwszy raz, wygrał, ale Jerzy obałamucił go swemi radami, kazał mu zrzucać karty i często wydzierał mu je z rąk, tak iż ta walka dwóch woli, dwóch natchnień, zaszkodziła wenie. Toteż, około wpół do czwartej rano, po niespodzianych obrotach fortuny i zyskach, Oskar, który wciąż pił poncz, doszedł do tego że miał już tylko sto franków. Wstał z ciężką głową, wpółprzytomny, odszedł kilka kroków i padł w buduarze na sofę, z oczyma zamkniętemi ołowianym snem.
— Marjeto, rzekła Fanny Beaupre do siostry Godeschala, która przyszła o drugiej po północy, czy przyjdziesz na obiad jutro, mój Camusot będzie tutaj ze starym Cardot, będziemy ich nabierać!
— Jakto! wykrzyknęła Florentyna, ależ mój szympans nie uprzedził mnie.
— Ma przyjść dziś rano aby cię uprzedzić że chce dziś śpiewać swoje Alleluja, odparła Fanny Beaupré: tyle należy się choć nieborakowi, aby oblał swoje mieszkanie.
— Niech go djabli porwą z jego orgjami! wykrzyknęła Florentyna. On i jego zięć, to gorsze niż sądowniki albo dyrektorowie teatru. Ostatecznie, jada się tu bardzo przyzwoicie, Marjeto, rzekła do primabaleryny, Cardot zamawia zawsze obiad u Cheveta, przyjdź ze swoim księciem de Maufrigneuse, pośmiejemy się, każemy im tańczyć taniec trytonów.
Słysząc nazwiska Cardot i Camusot, Oskar uczynił wysiłek aby pokonać sen, ale zdołał wybąkać tylko kilka słów których nikt nie zrozumiał, i padł z powrotem na jedwabne poduszki.
— O, ty masz, widzę, zapasy na noc, rzekła śmiejąc się Fanny Beaupré do Florentyny.
— Och, biedny chłopak, pijany jest ponczem i rozpaczą. To drugi dependent z kancelarji gdzie pracuje twój brat, rzekła Florentyna do Marjety, przegrał pieniądze, które patron mu powierzył na sprawy kancelarji. Chciał się zabić, pożyczyłam mu tysiąc franków, które ci bandyci Finot i Giroudeau mu wydarli. Biedne niewiniątko!
— Ależ trzeba go obudzić, rzekła Marjeta, mój brat nie żartuje, ani jego patron też.
— Obudź go jeśli możesz i zabierz go, rzekła Florentyna wracając do salonu pożegnać odchodzących.
Zaczęto tańczyć tańce tak zwane ekscentryczne, o świcie Florentyna położyła się zmęczona, zapominając o Oskarze o którym nie myślał już nikt a który wciąż spał głębokim snem.
Około jedenastej rano, straszliwy głos obudził dependenta, który, poznając wuja Cardot, sądził że się ocali z kłopotu udając że śpi i topiąc twarz w bogatych aksamitnych poduszkach, na których spędził noc.
— Doprawdy, moja Florentynko, mówił czcigodny starzec, to nie jest ani rozsądnie ani ładnie; wczoraj tańczyłaś w Ruinach i hulałaś całą noc? Ty chyba zupełnie chcesz sobie cerę zniszczyć, nie mówiąc że to jest doprawdy niewdzięcznie oblewać te wspaniałe salony bezemnie, z obcemi ludźmi, bez mojej wiedzy!.. Kto wie, co się tu działo?
— Stary potworze! wykrzyknęła Florentyna, czyż nie masz klucza aby wchodzić do mnie o każdej porze i o każdej chwili? Bal skończył się o wpół do szóstej, a ty masz okrucieństwo budzić mnie o jedenastej!...
— Wpół do dwunastej, Tytyńciu, zauważył pokornie Cardot: wstałem wcześnie, aby zamówić u Cheveta obiadek godny prałata... Ależ oni zniszczyli dywany, coś ty za ludzi tu przyjmowała?...
— Nie powinieneś się żalić, bo Fanny Beaupré powiedziała mi, że przyjdziesz z Camusotem i, aby ci zrobić przyjemność, zaprosiłam Tulję, du Bruela, Marjetę, księcia de Maufrigneuse, Florynę i Natana. Tak więc, będziesz miał pięć najpiękniejszych istot jakie kiedykolwiek oglądano przy świetle rampy! i zatańczą ci taniec Zefirów.
— Ależ to samobójstwo podobne życie! wykrzyknął stary. I co kieliszków potłuczonych! Co za zniszczenie! Przedpokój wygląda strasznie...
W tej chwili, miły staruszek stanął osłupiały i jakby oczarowany, podobny ptakowi urzeczonemu przez węża. Spostrzegł profil młodego ciała odzianego w czarne sukno.
— A, panno Cabirolle!... rzekł w końcu.
— No co? odparła.
Oko tancerki pobiegło w kierunku spojrzeń starowiny; kiedy poznała dependenta, chwycił ją szalony śmiech, który nietylko zdumiał starca ale zarazem zmusił Oskara do pokazania twarzy, Florentyna bowiem wzięła go za ramię i parsknęła śmiechem widząc zakłopotane miny wuja i bratanka.
— Ty tu, mój bratanku?...
— A, to twój bratanek? wykrzyknęła Florentyna na nowo wybuchając szalonym śmiechem.
Nigdy mi nie mówiłeś o tym bratanku. Więc Marjeta nie wzięła cię z sobą? rzekła do Oskara, który stał skamieniały. Co on pocznie, ten biedny chłopiec?
— Co zechce, odparł sucho stary Cardot, który skierował się ku drzwiom.
— Chwileczkę, papuśku, musisz wydobyć bratanka z nieszczęścia, w które popadł z mojej winy. Grał pieniędzmi swego pryncypała i przegrał, nie licząc tysiąca franków, które mu dałam aby się odegrał.
— Nieszczęśliwy, przegrałeś tysiąc pięćset franków? w twoim wieku!
— Och! wuju. wuju! wykrzyknął biedny Oskar, którego te słowa zepchnęły na samo dno rozpaczliwego położenia. Rzucił się przed wujem na kolana ze złożonemi rękami. Jest południe, jestem zgubiony, shańbiony... Pan Desroches będzie bez litości! Chodzi o ważną sprawę, o honor kancelarji. Miałem dziś rano iść do sądu wykupić wyrok Vandesessów! Co się stało?... Co ja pocznę?... Ratuj mnie przez pamięć mego ojca i mojej ciotki!... Chodź ze mną do pana Desroches, wytłómacz mu to, znajdź jakąś wymówkę!...
Zdania te były zmieszane z płaczem i szlochem, które byłyby wzruszyły sfinksa z pustyni Luksoru.
— I co, stary sknero, wykrzyknęła tancerka która płakała, czy pozwolisz shańbić własnego bratanka, syna człowieka któremu zawdzięczasz majątek, bo on się nazywa Oskar Husson! Ratuj go, albo Titina nie chce cię za milorda!
— Ale skąd on się tu wziął? spytał stary.
— Ech! czyż nie widzisz że się upił i że padł tutaj ze snu i zmęczenia? Jerzy i jego kuzyn Fryderyk podejmowali dependentów Desroches’a wczoraj w Rocher-de-Cancale.
Stary Cardot patrzał na tancerkę z wahaniem.
— Ech, ty stara małpo, czyż nie byłabym go lepiej ukryła, gdyby było inaczej? wykrzyknęła.
— Masz tutaj swoich pięćset franków, nicponiu! rzekł Cardot do bratanka; ale to wszystko, co dostaniesz kiedy odemnie! Idź załatwić się z pryncypałem, jeżeli zdołasz. Oddam tysiąc franków, które pani ci pożyczyła; ale nie chcę już słyszeć o tobie.
Oskar wybiegł, nie chcąc słyszeć więcej, ale raz znalazłszy się na ulicy, nie wiedział gdzie iść.
Przypadek, który gubi ludzi i przypadek który ich ocala, zmagały się z sobą za Oskarem i przeciw niemu w ciągu tego straszliwego ranka: ale musiał ulec wobec pryncypała który nie znał co to pardon. Wróciwszy do domu, Marjeta, przerażona tem co się może zdarzyć pupilowi brata, napisała do Godeschala słówko, do którego dołączyła banknot pięćsetfrankowy, uprzedzając brata o pijaństwie i nieszczęściach Oskara. Poczciwa dziewczyna usnęła zalecając pokojówce aby zaniosła list do Desroches’a przed siódmą. Ze swej strony, Godeschal, wstawszy o szóstej, nie zastał Oskara. Odgadł wszystko. Wziął pięćset franków ze swoich oszczędności i pobiegł do pisarza po wyrok, aby o ósmej przedłożyć akt notyfikacji do podpisu Desroches’owi. Desroches, który zawsze wstawał o czwartej, wszedł do kancelarji. Pokojówka Marjety, nie zastawszy brata swojej pani w jego izdebce, zeszła do kancelarji, gdzie ją przyjął Desroches. Oczywiście oddała mu przesyłkę. Czy to w sprawie kancelarji? spytał adwokat, ja jestem Desroches. — Niech pan zobaczy? odrzekła pokojówka. Desroches otworzył list. Widząc banknot pięćsetfrankowy, wrócił do gabinetu wściekły na Oskara. Usłyszał o wpół do ósmej Godeschala, który dyktował notyfikację wyroku swemu zastępcy; w kilka chwil później poczciwy Godeschal wszedł tryumfalnie do pryncypała.
— Czy to Oskar Husson był dziś rano u Simona? spytał Desroches.
— Tak, proszę pana, odparł Godeschal.
— A któż mu dał pieniądze? rzekł adwokat.
— Pan sam, rzekł Godeschal, w sobotę.
— Więc tu z nieba spadają pięćsetfrankówki? wykrzyknął Desroches. Słuchaj, Godeschal, ty jesteś dobry chłopiec, ale ten smarkacz Husson nie wart jest tyle. Nienawidzę głupców, ale bardziej jeszcze nienawidzę ludzi, którzy popełniają błędy, mimo ojcowskich starań jakiemy się ich otacza.
Podał Godeschalowi list Marjety i banknot w nim zawarty.
— Darujesz, że otwarłem, dodał, ale pokojówka siostry powiedziała mi, że to w sprawie tyczącej kancelarji. Odprawisz Oskara.
— Nieszczęsny chłopak kosztował mnie dużo trudu! rzekł Godeschal. Ten wałkoń Jerzy Marest jest jego złym duchem, powinien go unikać jak zarazy, bo nie wiem coby się stało za trzeciem spotkaniem.
— Jakto? spytał Desroches.
Godeschal odpowiedział w krótkości mistyfikację w czasie podróży do Presles.
— A, rzekł adwokat, swojego czasu, Józef Bridau opowiadał mi o tym kawale, to temu spotkaniu zawdzięczaliśmy łaskę, jaką hrabia de Sérisy okazał jego bratu[6].
W tej chwili zjawił się Moreau, miał bowiem ważny interes w sprawie spadku Vandenessów.
Margrabia chciał rozparcelować dobra Vandenesse, brat jego, hrabia, sprzeciwiał się temu. Handlarz majątków zniósł tedy pierwszy ogień słusznych skarg, złowrogich przepowiedni, jakie Desroches wytrząsnął na Oskara. Wytworzyło to w najgorliwszym opiekunie nieszczęsnego chłopca przekonanie, że próżność jego jest nieuleczalna.
— Zrób pan zeń obrońcę, ma tylko jeden egzamin przed sobą, w tym zawodzie wady jego staną się może zaletą, bo miłość własna dodaje wymowy połowie obrońców.
W tej chwili Clapart był chory, a żona musiała go pielęgnować: ciężkie zadanie, obowiązek bez żadnej nagrody. Urzędniczyna dręczył tę biedną istotę, która aż dotąd nie znała jeszcze okrutnej nudy i jadowitej dokuczliwości, na jaką sobie pozwala w całodziennem sam na sam człowiek nawpół zidjociały, którego nędza zatruła tajonym jadem. Uszczęśliwiony że może wbijać szpileczki w tkliwy punkt matczynego serca, odgadł poniekąd obawy, jakie przyszłość, prowadzenie i wady Oskara budziły w biednej kobiecie. W istocie, kiedy matka otrzymała od swego dziecka cios taki jak sprawa w Presles, żyje w nieustannej obawie; z samego sposobu, w jaki żona jego chwaliła Oskara ilekroć odniósł jaki sukces, Clapart zgadywał ogrom tajemnych obaw matki i podsycał je przy każdej sposobności.
— Wreszcie z Oskarem wszystko idzie lepiej niż się spodziewałam; mówiłam sobie, że ta podróż do Presles, to tylko nieopatrzność młodości. Któryż młody chłopiec nie robił głupstw! Biedny chłopak znosi mężnie braki, których nie byłby zaznał gdyby żył jego biedny ojciec. Dałby Bóg, aby umiał powściągnąć swoje skłonności! etc., etc.
Otóż, podczas gdy tyle katastrof działo się przy ulicy Vendôme i przy ulicy Bethisy, Clapart, siedząc przy kominku w lichym szlafroku, patrzał na żonę, która przyrządzała na kominku w sypialni równocześnie buljon i ziółka dla Claparta i śniadanie dla siebie.
— Mój Boże, chciałabym wiedzieć, jak się skończył wczorajszy dzień? Oskar miał być na
śniadaniu w Rocher-du-Cancale, a wieczór u pewnej margrabiny...
— Och, bądź spokojna, odparł mąż, wcześniej czy później pasztet się odkryje, rzekł mąż. Ty wierzysz w tę magrabinę? Ech! młody chłopak, który, ostatecznie, ma zmysły i słabość do wydatków, jak Oskar, znajduje hiszpańskie margrabiny kapiące złotem? Spadnie ci pewnego dnia na kark z długami...
— Sam nie wiesz już co wymyślić, aby mnie dręczyć! wykrzyknęła pani Clapart. Skarżyłeś się, że mój syn zjada twoją pensję, a nigdy cię nic nie kosztował. Oto dwa lata, jak nie masz żadnego pozoru wygadywania na Oskara; jest drugim dependentem, wuj jego i pan Moreau pokrywają wszystko, ma zresztą ośmset franków pensji. Jeżeli będziemy mieli chleb na stare lata, będziemy to zawdzięczali drogiemu chłopcu. Doprawdy, jesteś tak niesprawiedliwy...
— Nazywasz moje przewidywania niesprawiedliwością, odparł cierpko chory.
W tej chwili, ktoś zadzwonił żywo. Pani Clapart pobiegła otworzyć, i została w pierwszym pokoju z panem Moreau, który przyszedł złagodzić cios, jaki nowa lekkomyślność Oskara miała zadać biednej matce.
— Jakto, przegrał pieniądze kancelarji! wykrzyknęła pani Clapart ze łzami.
— A co, nie mówiłem! wykrzyknął Clapart, który zjawił się jak duch w drzwiach salonu, dokąd ściągnęła go ciekawość.
— Ale co my z nim poczniemy? spytała pani Clapart, której ból nie dozwolił odczuć tego ukłucia.
— Gdyby nosił moje nazwisko, odparł Moreau, pozwoliłbym mu spokojnie ciągnąć los do wojska; gdyby zaś wyciągnął zły numer, nie zapłaciłbym mu zastępcy. Oto już drugi raz syn pani robi głupstwo przez próżność. Ano cóż, próżność popchnie go może do świetnych czynów, które go wyróżnią w tym zawodzie. Zresztą, sześć lat służby wojskowej doda mu statku, że zaś ma przed sobą tylko jeden egzamin, nie będzie dlań nieszczęściem, gdy zostanie obrońcą w dwudziestym szóstym roku, o ile zechce zostać w palestrze, spłaciwszy, jak to się mówi, podatek krwi. Tym razem przynajmniej będzie surowo ukarany, nabędzie doświadczenia i przywyknie do subordynacji. Zanim odbędzie praktykę w sądzie, przejdzie praktykę w życiu.
— Jeżeli to jest pański wyrok na syna, rzekła pani Clapart, widzę że serce ojca w niczem nie jest podobne do serca matki. Mój biedny Oskar żołnierzem?...
— Czy pani woli, aby się kiedyś rzucił do Sekwany, dopuściwszy się hańbiącego czynu? Nie może być już adwokatem, czy pani go uważa za dosyć rozsądnego aby zostać obrońcą?... W oczekiwaniu aż przyjdzie wiek rozsądku, co z niego będzie? — ladaco; a tak, przynajmniej dyscyplina go ocali...
— Czy nie może wstąpić do innej kancelarji? Wuj Cardot zapłaci mu z pewnością zastępcę, Oskar zadedykuje mu swoją tezę.
W tej chwili turkot dorożki, w której znajdowały się wszystkie rzeczy Oskara, oznajmił młodego człowieka, który ukazał się niebawem.
— A jesteś, mój amorku? wykrzyknął Clapart.
— Słuchaj mnie pan, panie Clapart, rzekł dzieciak który zmienił się w mężczyznę, nudzisz pan djabelnie moją biedną matkę, to pańskie prawo; jest, na swoje nieszczęście, pańską żoną. Ale ze mną inna sprawa! Jestem za kilka miesięcy pełnoletni; otóż nademną nie masz pan żadnych praw, nawet gdybym był małoletni. Nigdy nikt pana o nic nie prosił. Dzięki tu obecnemu panu Moreau, nie kosztowałem pana nigdy ani szeląga, nie jestem panu winien żadnej wdzięczności, niech mnie pan zatem zostawi w spokoju.
Słysząc tę apostrofę, Clapart wrócił na swoją berżerkę do kominka. Rozumowanie Oskara i tłumiona wściekłość młodego chłopca, który właśnie otrzymał lekcję od swego przyjaciela Godeschala, nakazały na zawsze milczenie niedołędze.
— Szał, któremu panbyś uległ z pewnością jak ja, kiedy byłeś w moim wieku, rzekł Oskar do pana Moreau, przywiodła mnie do błędu, który Desroches uważa za coś wielkiego a który jest drobnostką. Więcej mam do siebie pretensji o to, że wziąłem Florentynę z Gaité za margrabinę a aktorki za damy, niż żem przegrał tysiąc franków, w czasie hulanki, gdzie wszyscy, nawet Godeschal, mieli w czubie. Tym razem przynajmniej zaszkodziłem tylko sobie. Już jestem wyleczony. Jeżeli pan mi zechce pomóc, panie Moreau, przysięgam panu, że tych sześć lat przez które muszę zostać dependentem, zanim będę mógł otworzyć kancelarję, upłyną bez...
— Hola, rzekł Moreau, ja mam troje dzieci, nie mogę się zobowiązywać do niczego...
— Dobrze, dobrze, rzekła do syna pani Clapart, rzucając przyjacielowi spojrzenie pełne wyrzutu, wuj Cardot...
— Niema już wuja Cardot, odparł Oskar, i opowiedział scenę z ulicy Vendôme.
Pani Clapart, która czuła że nogi uginają się pod nią, usunęła się na krzesło.
— Wszystkie nieszczęścia naraz... rzekła mdlejąc.
Moreau wziął biedną matkę na ręce i zaniósł ją na łóżko. Oskar stał nieruchomy, jakby rażony gromem.
— Nie pozostaje ci nic jak zostać żołnierzem, rzekł handlarz majątków wracając. Ten cymbał Clapart nie pociągnie ani kwartału, matka zostanie bez grosza, czyż nie muszę dla niej zachować tych trochę pieniędzy, któremi mogę rozrządzać? Nie mogłem ci tego powiedzieć przy matce. Jako żołnierz, będziesz miał co jeść, i zastanowisz się nad życiem, takiem jakie ono jest dla chłopca bez majątku.
— Mogę wyciągnąć dobry numer, rzekł Oskar.
— No i co? Twoja matka spełniła swoje obowiązki wobec ciebie, dała ci wykształcenie, skierowała cię na dobrą drogę, zboczyłeś z niej, czegóż chcesz próbować? Bez pieniędzy nie można nic począć, wiesz to dzisiaj, a nie jesteś człowiekiem zdolnym zacząć karjerę zrzucając surdut i kładąc bluzę robotnika. Zresztą, matka kocha cię, czy chcesz ją zabić? Umarłaby, widząc żeś spadł tak nisko.
Oskar usiadł i nie mógł powstrzymać łez, które płynęły obficie. Rozumiał dziś ten język, tak zupełnie obcy dlań w chwili pierwszego błędu.
— Ludzie bez majątku muszą być doskonali! rzekł Moreau nie domyślając się głębi tej okrutnej sentencji.
— Mój los nie długo będzie w zawieszeniu, ciągnę jutro, odparł Oskar. Do tej pory postanowię o przyszłości.
Moreau, zgnębiony mimo pozorów srogości, opuścił mieszkanie przy ulicy de la Cerisaie pogrążony w rozpaczy. W trzy dni później, Oskar wyciągnął numer dwudziesty siódmy. W interesie biednego chłopca, były rządca Presles miał odwagę udać się do hrabiego de Sérisy o protekcję, aby pomieszczono Oskara w kawalerji. Otóż, syn ministra Stanu, otrzymawszy jedną z ostatnich lokacji przy egzaminie ze szkoły politechnicznej, dostał się przez stosunki jako podporucznik do pułku kawalerji księcia de Maufrigneuse. Oskar miał tedy w swojem nieszczęściu to drobne szczęście, że, na polecenie hrabiego de Sérisy, wcielono go do tego pięknego pułku, z przyrzeczeniem że zostanie furjerem po roku. Tak więc, przypadek pomieścił ex-dependenta pod rozkazami syna pana de Sérisy.
Przechorowawszy kilka dni, tak bardzo ją złamały te katastrofy, pani Clapart zaczęła gryźć się wyrzutami, jakiemi trapią się matki, których prowadzenie było niegdyś lekkie, a które na starość skłaniają się ku pokucie. Zaczęła się uważać za istotę przeklętą. Przypisywała niedole swego drugiego małżeństwa oraz nieszczęścia syna gniewów Boga, który każe jej odpokutować błędy i uciechy młodości. Mniemanie to stało się rychło pewnością. Biedna matka poszła się wyspowiadać, po raz pierwszy od czterdziestu lat, do wikarjusza przy kościele św. Pawła, księdza Gaudron, który pchnął ją w dewocję. Ale dusza tak znękana i tak kochająca jak pani Clapart miała stać się poprostu pobożna. Dawna Aspazja Dyrektorjatu chciała odkupić swoje grzechy, aby ściągnąć błogosławieństwo boże na głowę biednego Oskara; utonęła tedy niebawem w praktyce i dziełach najżarliwszej pobożności. Sądziła, iż zwróciła na siebie uwagę niebios ocalając życie panu Clapart, który, dzięki jej staraniom, żył aby ją dręczyć; ale ona w tyranji tego niedołęgi widziała próby nałożone przez rękę która pieści gdy karze. Oskar zresztą prowadził się tak dobrze, że w roku 1830 był kwatermistrzem w kompanji wicehrabiego de Sérisy, co mu dawało stopień podporucznika w linji, jako że pułk księcia de Maufrigneuse należał do Gwardji. Oskar Husson miał wówczas dwadzieścia pięć lat. Ponieważ gwardja królewska stała zawsze załogą w Paryżu albo w promieniu trzydziestu mil od stolicy, odwiedzał od czasu do czasu matkę i zwierzał jej swoje bóle, był bowiem natyle inteligentny aby rozumieć że nigdy nie zostanie oficerem. W tej epoce, stopnie w kawalerji były prawie wyłącznie przeznaczone dla szlacheckich synów, a ludzie bez herbu awansowali jedynie z trudem. Całą ambicją Oskara było opuścić gwardję i zostać podporucznikiem kawalerji w linji. W lutym r. 1830, pani Clapart uzyskała przez księdza Gaudron, który został, proboszczem św. Pawła, protekcję następczyni tronu i Oskar został podporucznikiem.
Mimo iż na pozór ambitny Oskar zdawał się oddany Burbonom, w głębi serca ex-dependent był liberałem. Toteż, w bitwie w roku 1830, przeszedł na stronę ludu. Odstępstwo to, które miało swoje znaczenie dzięki punktowi na którym się odbyło, zwróciło nań uwagę. W upojeniu tryumfu, w sierpniu, Oskar, mianowany porucznikiem, otrzymał krzyż Legji, i uzyskał to, że go przydzielono jako adjutanta do La Fayette’a, który go promował na kapitana w r. 1832. Kiedy amatora najlepszej z republik usunięto z naczelnego dowództwa gwardji narodowej, Oskar Husson, którego oddanie nowej dynastji graniczyło z fanatyzmem, znalazł się jako major w pułku wysłanym do Afryki w pierwszej wyprawie. Wicehrabia de Sérisy był w tym pułku podpułkownikiem. W bitwie pod Macta, gdzie trzeba było ustąpić pola Arabom, pan de Sérisy padł ranny pod ubitym koniem. Oskar rzekł wówczas do swego szwadronu:
— Panowie, czeka nas śmierć, ale nie możemy opuścić naszego pułkownika...
Rzucił się pierwszy na Arabów, a jego ludzie, porwani, poszli za nim. W pierwszem zdumieniu, w jakie wprawił ich ten wściekły atak, Arabowie pozwolili Oskarowi unieść wicehrabiego, którego wziął na swego konia uciekając galopem, mimo że w zamęcie straszliwej walki otrzymał dwa ciosy jatagana w lewe ramię. Piękny postępek Oskara otrzymał nagrodę w postaci krzyża oficerskiego Legji i stopnia podpułkownika. Otoczył najtkliwszemu staraniami wicehrabiego de Sérisy, którego matka przyjechała i który, jak wiadomo, zmarł z otrzymanych ran w Tulonie. Hrabina de Sérisy nie rozdzieliła swego syna z człowiekiem, który, wydarłszy go Arabom, pielęgnował go z takiem poświęceniem. Hrabia de Sérisy przebaczył tedy Oskarowi jego dawne głupstwo i uważał się nawet za jego dłużnika, pochowawszy swego jedynaka w kaplicy w Presles.
W długi czas po bitwie pod Macta, czarno ubrana starsza dama, idąc pod rękę z trzydziesto3etnim mężczyzną w którym przechodnie łatwo mogli poznać spensjonowanego oficera, ile że brak mu było ręki, a miał rozetkę Legji w klapie, stała o ósmej rano, w maju, pod bramą hotelu pod Srebrnym Lwem, przy ulicy Faubourg-Saint-Denis, czekając widocznie na odjazd dyliżansu. To pewna, iż Pietrek, przedsiębiorca komunikacji w dolinie Oise, który obsługiwał okolicę przez Saint-Leu-Taverny i Isle-Adam aż do Beaumont, niełatwo byłby poznał, w tym spalonym od słońca oficerze, małego Oskara, którego wiózł niegdyś do Presles. Pani Clapart, nareszcie wdowa, również zmieniła się do niepoznania. Clapart, jedna z ofiar zamachu Fieschiego, więcej przysłużył się żonie swoją śmiercią niż życiem. Oczywiście, próżniak i włóczykij Clapart wystawał na swoim bulwarze du Temple, przyglądając się rewji swojego legjonu. Biedna dewotka otrzymała tedy tysiąc pięćset franków dożywotnej pensji, którą prawo przyznało ofiarom piekielnej machiny.
Powóz, zaprzężony w cztery jabłkowite konie, które przyniosłyby zaszczyt samej poczcie królewskiej, podzielony był na karetę, rotundę i imperjałkę. Podobny był zupełnie do owych dyliżansów nazwanych gondolami, które wytrzymują dziś na drodze do Wersalu konkurencję z dwiema linjami kolei żelaznej. Lekka i mocna zarazem, ładnie pomalowana i dobrze utrzymana, wyścielona cienkiem niebieskiem suknem, opatrzona storami i poduszkami z czerwonego safjanu, Jaskółka Oise mieściła dziewiętnastu pasażerów. Mimo swoich pięćdziesięciu lat, Pietrek niewiele się zmienił. Wciąż ubrany w swoją bluzę, pod którą miał czarne ubranie, palił fajeczkę, dozorując dwóch służących w liberji, którzy ładowali liczne pakunki na obszerną imperjałkę.
— Czy państwo zatrzymali miejsca, rzekł do pani Clapart i do Oskara, przyglądając się im jak człowiek, który skupia swoją pamięć.
— Tak, dwa miejsca wewnątrz, na nazwisko mego służącego Belle-Jambe, odparł Oskar; musiał: je zamówić wyjeżdżając wczoraj wieczór.
— A, to pan jest nowy poborca w Beaumont, rzekł Pietrek, pan obejmuje miejsce po bratanka pana Margueron...
— Tak, rzekł Oskar, ściskając za ramię matkę, która chciała coś mówić.
Tym razem, pragnął zostać nieznany jakiś czas.
W tej chwili Oskar zadrżał, słysząc głos Jerzego Marest, który krzyknął z ulicy:
— Pietrek, czy masz tam jeszcze miejsce?
— Zdaje mi się, że mógłby pan powiedzieć: panie Pietrze, a gęba by panu nie spuchła, odparł żywo przedsiębiorca.
Gdyby nie głos, Oskar nie poznałby kawalarza który dwa razy przyniósł mu nieszczęście.
Jerzy, prawie łysy, miał ledwie nad uszami parę kosmyków, starannie nastrzępionych aby ukryć nagość czaszki. Wysklepiony brzuszek zepsuł tak zręczne niegdyś kształty ex-ładnego chłopca. W wyglądzie i zachowaniu było coś plugawego, co świadczyło o nieszczęściach miłosnych i o życiu w rozpuście. Mówiła o tem twarz nastrzykana krwią, cera nalana i jakby obrzękła winem. Oczy straciły ów blask, ową młodzieńczą żywość, którą statek i praca myśli zdolne są zachować. Ubrany był niedbale, spodnie były wprawdzie ze strzemiączkami ale zniszczone, krój zaś ich wymagałby lakierowanych bucików. Buty z grubemi podeszwami, źle oczyszczone, liczyły więcej niż trzy kwartały, co w Paryżu znaczy tyle co gdzieindziej trzy lata. Spłowiała kamizelka, krawat zawiązany pretensjonalnie, mimo że był to stary fular, świadczyły o ukrytej nędzy byłego eleganta. Wreszcie Jerzy miał na sobie, mimo rannej godziny, frak zamiast surduta, nieomylny znak prawdziwej nędzy! Ten frak, który musiał widzieć niejeden bal, przeszedł, jak jego pan, z dawnego zbytku do codziennej pracy. Szwy były wytarte, kołnierz zatłuszczony, rękawy obstrzępione. I Jerzy ośmielał się ściągać uwagę żółtemi rękawiczkami, brudnemi coprawda, na których palcu rysował się czarną linją pierścionek. Na krawacie, przewleczonym przez złotą pretensjonalną obrączkę, zwisał jedwabny niby-to włosiany łańcuszek, na którym był z pewnością zegarek. Kapelusz, mimo że włożony dość chwacko, zdradzał, bardziej jeszcze niż wszystkie te objawy, nędzę człowieka niezdolnego zdobyć się na szesnaście franków na kapelusznika, będąc zmuszony żyć z dnia na dzień. Ex-kochanek od serca Florentyny wywijał laseczką o gałce złoconej ale straszliwie wytartej. Błękitne spodnie, kamizelka t. zw. szkocka, błękitny jedwabny krawat, perkalowa koszula w czerwone prążki, wyrażały, wśród tylu nieszczęść, taką żądzę błyszczenia, że kontrast ten był nietylko obrazem ale i nauką.
— I to jest Jerzy!... rzekł sobie w duchu Oskar. Człowiek, któregom zostawił z trzydziestoma tysiącami franków renty.
— Czy pan Piotrowski ma jeszcze miejsce w powozie? spytał ironicznie Jerzy.
— Nie, powóz jest zajęty przez pewnego para Francji, zięcia pana Moreau, barona de Canalis, jego żonę i teściową. Zostało mi już tylko jedno miejsce w środku.
— Tam do licha, zdaje mi się że pod każdym rządem parowie Francji jeżdżą pietrkową budą. Biorę miejsce w środku, odparł Jerzy, który przypomniał sobie zajście z panem de Sérisy.
Przyjrzał się badawczo Oskarowi i jego matce, ale nie poznał ani jego ani jej. Oskar miał cerę spaloną afrykańskiem słońcem, miął gęste wąsy i duże faworyty; ściągła jego twarz i wydatne rysy harmonizowały z wojskową postawą. Rozetka oficera Legji, brak jednej ręki, prostota stroju, wszystko to zmyliłoby wspomnienia Jerzego, gdyby pamiętał jeszcze o dawnej swej ofierze. Co się tyczy pani Clapart, którą Jerzy zaledwie niegdyś widział, dziesięć lat dewocji przeobraziło ją całkowicie. Nikomu nie przyszłoby na myśl, że ta niemal szarytka kryje Aspazję z roku 1797.
Ogromny starzec ubrany z prosta ale zamożnie, w którym Oskar poznał ojca Léger, przybył zwolna i ciężko; pozdrowił poufale Pietrka, odnoszącego się doń z owym szacunkiem, jaki w każdym kraju należy się miljonerom.
— Ech! ależ to ojciec Léger! coraz bardziej odpowiedzialny, wykrzyknął Jerzy.
— Z kim mam zaszczyt? spytał sucho ojciec Léger.
— Jakto, nie poznaje pan pułkownika Jerzego, przyjaciela Alego-paszy? Podróżowaliśmy razem pewnego dnia, wraz z hrabią de Sérisy, który zachował incognito.
Jednem z najpospolitszych głupstw ludzi wykolejonych, jest to, że chcą poznawać ludzi i chcą aby ich poznawano.
— Bardzo się pan zmienił, odparł stary handlarz majątków, który stał się dubeltowym miljonerem.
— Wszystko się zmienia, rzekł Jerzy. Spójrz pan, czy gospoda pod Srebrnym Lwem i dyliżans pietrkowy podobne są do tego, czem były przed czternastu laty.
— Pietrek ma teraz sam całą komunikację w dolinie Oise, i wozownię pełną pięknych pojazdów. To obywatel z Beaumont, ma tam hotel, gdzie zatrzymują się dyliżanse, ma żonę i córkę które umieją się krzątać...
Starzec blisko siedemdziesięcioletni wyszedł z hotelu i przyłączył się do podróżnych, którzy czekali chwili odjazdu.
— Ano, ojczulku Reybert, rzekł Léger, czekamy już tylko pańskiego wielkiego człowieka.
— Oto jest, rzekł intendent hrabiego de Sérisy, pokazując Józefa Bridau.
Ani Jerzy ani Oskar nie poznali znakomitego malarza, w tej tak sławnej pooranej twarzy, nacechowanej ową pewnością siebie, która płynie z powodzenia. W klapie czarnego surduta lśniła czerwona wstążeczka Legji, strój zaś, bardzo wyszukany, świadczył o zaproszeniu na jakąś wiejską fetę.
W tej chwili, urzędnik trzymający w ręce kartkę papieru wyszedł z biura urządzonego w dawnej kuchni Srebrnego Lwa, i podszedł do pustego dyliżansu.
— Państwo de Canalis, trzy miejsca! krzyknął. Wszedł do środka i wymienił kolejno:
— Pan Bellejambe, dwa miejsca. — Pan de Reybert, trzy miejsca. — Pan... pańskie nazwisko? rzekł do Jerzego.
— Jerzy Marest, odparł cicho podupadły człowiek.
Urzędnik udał się w stronę placyku gdzie się skupiły niańki, wieśniacy i drobni sklepikarze wymieniający pożegnania; stłoczywszy sześcioro pasażerów, urzędnik wywołał po nazwisku czterech młodych ludzi, którzy wdrapali się na imperjałkę, i rzekł: — Jazda!
Pietrek usadowił się koło swego woźnicy, młodego człowieka w bluzie, który znowuż krzyknął: Wio!
Pojazd, ciągniony przez cztery konie kupione w Roye, ruszył truchtem przedmieściem Saint-Denis, ale raz wdrapawszy się nad Saint-Laurent pomknął jak ekstrapoczta aż do Saint-Denis, dokąd przybył w czterdzieści minut. Nie zatrzymywał się wcale przy gospodzie z placuszkami, i skręcił na lewo od Saint-Denis na gościniec do Montmorency.
Na tym zakręcie Jerzy przerwał milczenie, jakie podróżni zachowali dotąd przyglądając się sobie wzajem.
— Lepiej się trochę jedzie, niż przed piętnastu laty, rzekł dobywając srebrny zegarek, ojcze Léger, co?
— Zazwyczaj ludzie są tak uprzejmi, że nazywają mnie panem Leger, odparł miljoner.
— Ależ to nasz bujacz z mojej pierwszej podróży do Presles, wykrzyknął Józef Bridau. No i co, robił pan nowe wyprawy do Azji, Afryki, Ameryki? rzekł wielki malarz.
— Tam do kata, robiłem rewolucję lipcową, to zupełnie dosyć, bo zrujnowała mnie...
— A, pan robił rewolucję lipcową, rzekł malarz. To mnie nie dziwi, bo ja nigdy nie chciałem uwierzyć, jak mi mówiono, że ona się zrobiła sama.
— Jak wszyscy się spotykają, rzekł Léger spoglądając na pana Reybert. Ot, ojczulku Reybert, oto dependent rejenta, któremu pan z pewnością zawdzięcza posadę intendenta domu Sérisy...
— Brakuje nam Mistigrisa, dziś sławnego pod nazwiskiem Leona de Lora, i tego młodego głuptaska dość naiwnego aby opowiadać hrabiemu o jego chorobach, z których się wreszcie wyleczył, i o jego żonie, którą opuścił w końcu aby umrzeć w spokoju, rzekł Józef Bridau.
— Brakuje też hrabiego, rzekł Reybert.
— Och, myślę, rzekł smutnie Józef Bridau, że ostatnia podróż którą odbędzie, to będzie podróż z Presles do Isle-Adam na moje wesele.
— Jeździ jeszcze powozem po parku, rzekł pan Reybert.
— Żona odwiedza go często? spytał Léger.
— Raz na miesiąc, odparł Reybert. Zawsze lubi Paryż, wydała we wrześniu za mąż swoja bratanicę, pannę du Rouvre, na którą przelała wszystkie swoje uczucia. Wyszła za młodego Polaka, bardzo bogatego: hrabia Łagiński...
— A na kogo, pytała pani Clapart, przejdzie majątek hrabiego de Sérisy?
— Na jego żonę, która go pochowa, odparł Jerzy. Hrabina jest jeszcze wcale wcale, jak na kobietę pięćdziesięcioczteroletnią, jest zawsze bardzo wykwintna i na odległość robi jeszcze efekt...
— Na panu jeszcze długo będzie robiła efekt, rzekł ojciec Léger, który chciał się pomścić na kawalarzu.
— Szanuję ją, odparł Jerzy. Ale, ale, co się stało z tym rządcą, którego swojego czasu odprawiono?
— Moreau? spytał Lgéer; ależ jest posłem z departamentu Oise.
— A, to jest ów sławny centrowiec Moreau z Oise, rzekł Jerzy.
— Tak, odparł Léger, pan Moreau z Oise. Pracował trochę więcej niż pan przy rewolucji lipcowej i kupił w rezultacie wspaniały majątek Pointel, między Presles a Beaumont.
— Och, tuż koło tego którym zarządzał, pod nosem swego dawnego pana, to bardzo niedelikatnie, rzekł Jerzy.
— Niech pan nie mówi tak głośno, rzekł pan de Reybert, bo pani Moreau i baronowa de Canalis, jej córka, znajdują się, zarówno jak jej zięć, były minister, w drugim przedziale.
— Ileż on dał posagu, aby wydać córkę za naszego wielkiego mówcę?
— Ba, coś niby dwa miliony, rzekł ojciec Léger.
— Zawsze miał gust do milionów, rzekł Jerzy z cicha uśmiechając się, zaczął sobie nabijać kieskę w Presles.
— Niech pan nic nie mówi o panu Moreau, krzyknął żywo Oskar. Zdaje mi się, że powinienby się pan nauczyć milczeć w publicznym dyliżansie.
Józef Bridau przyjrzał się chwilę oficerowi bez ręki, i zawołał:
— Nie został pan ambasadorem, ale ta rozetka mówi, że pan zrobił ładną karjerę, i to szlachetną, bo mój brat i generał Giroudeau cytowali pana często w raportach...
— Oskar Husson! wykrzyknął Jerzy. Dalibóg, gdyby nie głos, nigdybym pana nie poznał.
— A, to pan, który tak mężnie wydarł młodego de Sérisy Arabom? spytał Reybert, i któremu hrabia wyrobił urząd poborcy w Beaumont, w oczekiwaniu posady w Pontoise?...
— Tak, panie, odparł Oskar.
— A więc, rzekł wielki malarz, zechce mi pan zrobić tę przyjemność, aby być obecnym na moim ślubie w Isle-Adam.
— Z kim się pan żeni? spytał Oskar.
— Z panną Léger, odparł malarz, wnuczką pana de Reybert. To hrabia de Sérisy był tak dobry, że zapewnił mi to małżeństwo; zawdzięczałem mu już dużo jako artysta, przed śmiercią zechciał się zająć moim losom, o którym nie myślałem sam...
— Więc ojciec Léger ożenił się... rzekł Jerzy.
— Z moją córką, odparł pan de Reybert, i to bez posagu.
— I miał dzieci?
— Córkę. To zupełnie dosyć na człowieka który był wdowcem i to bezdzietnym, odparł stary Léger. Tak samo jak mój wspólnik Moreau, będę miał za zięcia sławnego człowieka.
— I, rzekł Jerzy zwracając się do ojca Léger niemal z uszanowaniem, mieszka pan zawsze w Isle-Adam?
— Tak, kupiłem Cassan.
— Brawo, w takim razie rad jestem, że obrałem dzisiejszy dzień na obrobienie doliny Oise, rzekł Jerzy. Możecie mi panowie dopomóc.
— W czem? spytał pan Léger.
— Oto jak, odparł Jerzy. Jestem urzędnikiem Nadziei, towarzystwa które niedawno powstało, a którego statuty będą zatwierdzone królewskim dekretem. Instytucja ta daje po dziesięciu latach posagi młodym pannom, dożywotnią rentę starcom, opłaca wychowanie dzieci; daje wreszcie majątek całemu światu...
— Bardzo wierzę, rzekł ojciec Leger z uśmiechem. Słowem, jest pan agentem ubezpieczeń.
— Nie, panie, jestem inspektorem generalnym, powołanym do rozesłania korespondentów i agentów po całej Francji. Operuję sam jedynie w oczekiwaniu aż sobie dobierzemy agentów, ba znaleźć uczciwych agentów to rzecz równie trudna jak delikatna...
— Ale w jaki sposób stracił pan swoich trzydzieści tysięcy franków renty? rzekł Oskar do Jerzego.
— Tak jak pan stracił swoją rękę, odparł sucho ex-dependent rejenta ex-dependentowi adwokata.
— Podjął pan tedy jaką szlachetną akcję? rzekł Oskar z ironią.
— Do kata! na nieszczęście za wiele akcji, mam je na sprzedaż.
Przybyli do Saint-Leu-Tavernay, gdzie wszyscy podróżni wysiedli w czasie gdy przeprzęgano. Oskar podziwiał chyżość, z jaką Pietrek wraz z woźnicą zdejmowali uprząż koniom.
— Ten biedny Pietrek, pomyślał, tak samo jak ja niedaleko zaszedł. Jerzy osunął się w nędzę. Wszyscy inni, dzięki spekulacji i talentom, zrobili los... Czy tutaj jemy śniadanie, Piotrusiu? rzekł głośno Oskar klepiąc właściciela dyliżansu po ramieniu.
— Nie jestem woźnicą, odparł Pietrek.
— A czemże jesteście? spytał pułkownik Husson.
— Przedsiębiorcą, odparł Pietrek.
— No, nie dąsaj się na starych znajomych, rzekł Oskar wskazując swoją matkę. Nie poznajesz pani Clapart?
Było to tem piękniej ze strony Oskara że przedstawił matkę Piotrusiowi, iż w tej chwili, pani Moreau z Oise, wysiadłszy z powozu, spojrzała wzgardliwie na Oskara i jego matkę usłyszawszy to nazwisko.
— Dalibóg, paniusiu, nie byłbym pani nigdy poznał, ani pana także. Zdaje się że tam dobrze przypieka, w tej Afryce?...
Odcień politowania, jakie Pietrek obudził w Oskarze, był ostatnim błędem, jakim próżność natchnęła bohatera tego opowiadania. Jeszcze i tym razem otrzymał karę, ale dość łagodną. Oto jak.
W dwa miesiące po instalacji w Beaumont-sur-Oise, Oskar zaczął się starać o córkę Pietrka, pannę Żorżetę, która miała stopięćdziesiąt tysięcy franków posagu, i ożenił się z końcem zimy r. 1838 z jedynaczką przedsiębiorcy dyliżansów.
Przygoda w podróży do Presles dała Oskarowi dyskrecję, wieczór u Florentyny umocnił jego rzetelność, trudy wojskowej karjery nauczyły go hierarchji oraz poddania się losowi. Zdobywszy rozsądek i inteligencję, żył szczęśliwie. Przed śmiercią, hrabia de Sérisy wyrobił Oskarowi urząd poborcy w Pontoise. Protekcja pana Moreau z Oise, hrabiny de Sérisy i barona de Canalis, który wcześniej lub później znów zostanie ministrem, gwarantują przyszłość generalnego poborcy panu Husson, z którym rodzina Camusot przyznaje się obecnie do pokrewieństwa.
Oskar jest człowiekiem przeciętnym, łagodnym, bez pretensji, skromnym i trzymającym się zawsze, jak jego rząd, złotego środka. Nie budzi ani zazdrości ani nienawiści. Jestto, słowem, nowoczesny mieszczuch.
Lekarz, któremu wiedza zawdzięcza piękną teorję fizjologiczną, i który, młody jeszcze, zasiadł między świecznikami Szkoły paryskiej, ośrodka nauki któremu oddaje hołd cała Europa, doktór Bianchon długo uprawiał chirurgję, zanim się poświęcił medycynie wewnętrznej. Pierwsze studja odbywał pod kierunkiem jednego z największych chirurgów francuskich, wielkiego Desplein, który przeszedł w nauce nakształt meteoru. Godzą się na to jego wrogowie, iż zabrał z sobą do grobu metodę, której nie da się przekazać. Jak wszyscy ludzie genjalni, nie miał spadkobiercy: nosił i uniósł wszystko z sobą.
Sława chirurgów podobna jest do sławy aktorów, którzy istnieją jedynie za życia i których talentu niepodobna ocenić gdy znikną. Aktorzy i chirurdzy, jak i wielcy śpiewacy, jak wirtuozi, którzy dziesięćkrotnie zwiększają swojem wykonaniem potęgę muzyki, są wszyscy bohaterami chwili. Desplein jest dowodem podobieństwa losu owych przemijających geniuszów. Nazwisko jego, tak sławne wczoraj, dziś prawie zapomniane, pozostanie w jego specjalności nie przekraczając jej granic. Ależ czyż nie trzeba niesłychanego zbiegu okoliczności, aby nazwisko uczonego przeszło ze sfery wiedzy do powszechnej historji ludzkości? Czy Desplein miał ową uniwersalność, która czyni z człowieka słowo lub fizjognomję epoki? Desplein posiadał boski rzut oka: przenikał chorego i chorobę intuicją nabytą lub wrodzoną, która pozwalała mu stawiać djagnozę indywidualną, określić ścisły moment, godzinę, minutę w której trzeba operować, uwzględniając warunki atmosferyczne oraz wrażliwość chorego. Aby się tak zestroić z naturą, czy on studjował nieustanną wibrację elementarnych istot i substancji zawartych w atmosferze, lub dostarczanych przez ziemię człowiekowi który je wchłania i przetwarza, aby wydobyć z nich swoiste soki? Czy wspomagał się ową potęgą dedukcji i analogji, z której urodził się geniusz Cuviera? Jakbądź się rzeczy miały, człowiek ten stał się spowiednikiem ciała, ogarniał je w przeszłości i w przyszłości, wspierając się na teraźniejszości. Ale czy streścił całą wiedzę w swojej osobie, jak uczynili Hipokrat, Galen, Arystoteles? Czy powiódł całą szkołę ku nowym światom? Nie.
O ile niepodobna temu niestrudzonemu obserwatorowi chemji ludzkiej odmówić starożytnej wiedzy Magizmu, to znaczy znajomości stapiających się pierwiastków, przyczyn życia, życia przed życiem, tego czem ono będzie przez swoje tajemne przygotowania — nieszczęściem wszystko w nim było osobiste. Ponieważ zizolował się w życiu przez egoizm, egoizm zabija dziś jego chwałę. Grobu jego nie uwieńczy dźwięczna statua, powtarzająca przyszłości tajemnice, których geniusz szuka kosztem siebie. Ale może talent Despleina był zrośnięty z jego wierzeniami i tem samem śmiertelny. Dla niego, atmosfera ziemska to był worek rodny: widział ziemię niby jajko w jego skorupie, nie mogąc zaś wiedzieć czy pierwsze było jajko czy też kura, nie wierzył ani w koguta ani w jajko. Nie wierzył ani w zwierzę przed człowiekiem, ani w ducha po nim. Desplein nie wątpił tedy, on twierdził. Jego czysty i szczery ateizm podobny był do ateizmu wielu uczonych, najlepszych ludzi w świecie, ale zabitych ateuszów, ateuszów takich w jakich istnienie nie chcą wierzyć ludzie religijni. Nie mogło być innaczej u człowieka nawykłego od najmłodszych lat sekcjonować istotę ludzką w każdym sensie, przed, podczas, i po życiu badać wszystkie jej narządy, nie znajdując owej jedynej duszy, tak koniecznej dla religji. Uznawał w człowieku centr mózgowy, centr nerwowy i centr oddychania i krążenia, z których dwa pierwsze tak dobrze zastępują się wzajem, iż Desplein na schyłku życia był przekonany, że słuch nie jest koniecznie potrzebny do słyszenia ani wzrok do widzenia, i że zwój słoneczny zastępuje je bez najmniejszej wątpliwości. Znajdując w człowieku dwie dusze, umocnił z tego faktu swój ateizm, mimo że on nie przesądza nic o Bogu. Ten człowiek wytrwał, powiadają, do końca w bezbożności, w jakiej umiera niestety wielu świetnych genjuszów, którym oby Bóg przebaczył!
Życie tego tak wielkiego człowieka kryło wiele małostek, aby użyć wyrażenia jakiem posługiwali się jego wrogowie, żądni pomniejszyć jego chwałę. Właściwiej byłoby je nazwać pozornemi niekonsekwencjami. Zawsze nieświadomi pobudek, które władają niepospolitymi ludźmi, zawistni lub naiwni czepiają się powierzchownych sprzeczności, aby wygotować akt oskarżenia, wedle którego ich natychmiast sądzą. Jeżeli później powodzenie uwieńczy te tak zwalczane ideje, ukazując związek między przygotowaniami a wynikiem, zawsze przylgnie trochę dawnych potwarzy. Tak, za naszych czasów, potępiali współcześni Napoleona, wówczas gdy rozwijał orle skrzydła nad Anglją; trzeba było roku 1822, aby wytłómaczyć rok 1804.
U Despleina — ponieważ jego sława i wiedza były nie do zaczepienia — wrogowie czepiali się jego dziwactw, jego charakteru; gdy on miał poprostu ową właściwość, którą Anglicy nazywają excentricity. To wspaniale ubrany jak tragik Crébilion, to zdradzający dziwną obojętność w kwestji stroju; widywano go to w powozie, to pieszo. Naprzemian porywczy i dobry; napozór szorstki i skąpy, ale zdolny ofiarować własne mienie swym wygnanym panom, którzy uczynili mu ten zaszczyt że przyjęli je na kilka dni; — nikt nigdy nie budził sprzeczniejszych sądów. Mimo iż zdolny, dla otrzymania orderu, o który lekarze nie powinniby się zabiegać, upuścić na Dworze z kieszeni książkę do nabożeństwa, wierzcie mi iż w duchu drwił sobie ze wszystkiego. Miał głęboką wzgardę dla ludzi, przyjrzawszy się im z góry i z dołu, przejrzawszy ich w ich prawdziwych pobudkach, w najuroczystszych i najmizerniejszych aktach egzystencji. U wielkiego człowieka przymioty są często solidarne. Jeżeli, wśród tych kolosów, któryś ma więcej talentu niż inteligencji, i tak inteligencja jego jest jeszcze szersza, niż u tego, o którym się mówi poprostu: „To inteligentny człowiek“. Wszelki genjusz wymaga wzroku moralnego. Wzrok ten może się sprowadzać do jakiejś specjalności, ale kto widzi kwiat, musi widzieć i słońce. Ten, który słyszał ocalonego przez siebie dyplomatę gdy pyta: „Jak się ma Cesarz“? i odpowiedział: „Dworak się ocknął, ocknie się i człowiek“, ten jest nietylko chirurgiem i lekarzem, ale jest także i niepospolicie bystrym człowiekiem. Toteż cierpliwy i pilny obserwator ludzkości usprawiedliwi wygórowane pretensje Despleina, i uwierzy, jak jak on sam wierzy o sobie, że umiałby być równie wielkim ministrem jak był chirurgiem.
Pośród zagadek, jakie w oczach wielu współczesnych nastręcza życie Despleina, wybraliśmy jedną z najbardziej interesujących, ponieważ klucz do niej znajduje się w końcu opowiadania i pomści go za wiele głupich oskarżeń.
Ze wszystkich uczniów, jakich Desplein miał w swoim szpitalu, najżywiej przywiązał się do Horacego Bianchon. Nim został internem w Szpitalu Bożym, Horacy Bianchon był młodym studentem medycyny, mieszkającym w nędznym pensjonacie w Dzielnicy Łacińskiej, znanym pod nazwą pensjonatu pani Vauquer[7]. Biedny chłopak poznał tam szpony owej dotkliwej nędzy, owego tygla z którego wielkie talenty wychodzą czyste i nieskalane. Są to niby djamenty, które zniosą każde uderzenie bez rysy. W żywym ogniu rozpętanych namiętności wyrabiają w sobie nieskazitelną uczciwość; ustawiczną pracą, jaką opancerzyli swoje niezaspokojone pragnienia, zaprawiają się do walk, jakie czekają genjusza. Horacy był to chłopak uczciwy, niezdolny paktować w rzeczach honoru, idący bez frazesów do rzeczy, gotów dla przyjaciela zastawić płaszcz, jak również oddać mu swój czas i bezsenne noce. Słowem, był to jeden z owych przyjaciół, którzy nie troszczą się o to co otrzymują w zamian za to co dają, pewni iż kiedyś z kolei otrzymają więcej niż będą dawać. Większość przyjaciół miała dlań ów głęboki szacunek, jaki budzi cnota bez popisu; wielu bało się jego sądu. Ale przymioty te Horacy roztacza bez pedanterji. Ani purytanin, ani kaznodzieja, klął z wdziękiem udzielając rady, i nie wylał za kołnierz skoro się nastręczyła sposobność. Dobry kompan, nie płochliwszy w hulance od kirasjera, szczery i łatwy (nie jak marynarz, bo marynarz jest dziś szczwanym dyplomatą, ale jak dzielny chłopak, który nie potrzebuje nic ukrywać w życiu), szedł z podniesioną głową i śmiejącemi się oczyma. Wreszcie, aby wszystko wyrazić w jednem słowie, Horacy był Pyladem niejednego Oresta, jako iż wierzyciele stanowią dziś najrzeczywistszy obraz starożytnych Furji. Znosił swoją nędzę z ową wesołością, która jest może jednym z głównych czynników tężyzny, i, jak wszyscy którzy nie mają nic, robił niewiele długów. Wstrzemięźliwy jak wielbłąd, rączy jak jeleń, był stały w swoich poglądach i postępowaniu. Szczęście Bianchona zaczęło się w dniu, w którym znakomity chirurg ocenił jego przymioty i wady, jednako czyniące go szacownym dla przyjaciół. Kiedy sam profesor weźmie pod swoje skrzydło młodego chłopca, ów młody ma, jak powiadają, nogę w strzemieniu. Desplein nie zapominał nigdy o Bianchonie, gdy chodziło o asystę w bogatych domach, gdzie prawie zawsze jakaś gratyfikacja wpadła w sakiewkę interna, i gdzie dziecię prowincji zaznajamiało się nieznacznie z tajemnicami paryskiego życia. Trzymał go u siebie w gabinecie w czasie konsultacji i zatrudniał go; czasami posyłał go z jakim bogatym chorym do wód; słowem, wyrabiał mu praktykę. Rzecz prosta, że, po upływie jakiegoś czasu, tyran chirurgji zyskał w uczniu wiernego Seida. Ci dwaj ludzie, jeden na szczytach karjery i wiedzy, zażywający olbrzymiego majątku i olbrzymiej sławy, drugi skromny student bez majątku i rozgłosu, stali się przyjaciółmi. Wielki Desplein mówił wszystko swemu internowi; intern wiedział, czy taka a taka kobieta siadła przy mistrzu na krześle, czy też na sławnej kanapie w gabinecie na której Desplein sypiał; Bianchon znał tajemnice tego temperamentu lwa i byka, który w końcu wydął nadmiernie biust wielkiego człowieka, i spowodował jego śmierć z rozstrzeni serca. Zgłębił dziwactwa tego tak czynnego życia; kombinacje jego brudnego skąpstwa, nadzieje polityka utajonego w człowieku nauki; mógł przewidzieć zawody, jakie czekały jedyne uczucie, zagrzebane w sercu nietyle z bronzu ile powleczonem bronzem.
Jednego dnia, Bianchon powiedział Despleinowi, że biedny nosiwoda z dzielnicy Saint-Jacques cierpi straszliwą chorobę, spowodowaną trudami i nędzą; biedny Owerniak nie jadł nic prócz kartofli przez straszliwą zimę r. 1821. Desplein zostawił wszystkich pacjentów. Co koń wyskoczy pomknął wraz z Bianchonem do biedaka i kazał go sam przenieść do lecznicy słynnego doktora Dubois. Odwiedzał tego człowieka, a kiedy go wyleczył, wręczył mu sumę potrzebną na kupno konia i beczki. Owerniak ten odznaczył się jednym oryginalnym rysem. Przyjaciel jego zachorował; prowadzi go corychlej do Despleina, powiadając do swego dobroczyńcy: „Nie zniósłbym, aby poszedł do kogo innego“. Mimo iż bardzo opryskliwy, Desplein uścisnął rękę woziwody, powiadając: „Sprowadź mi ich wszystkich“. I przyjął nieboraka do Szpitala Bożego, gdzie opiekował się nim troskliwie. Bianchon już parę razy zauważył u swego mistrza sympatję do Owerniaków, a zwłaszcza nosiwodów; ale, ponieważ Desplein miał pewną ambicję na punkcie swoich kuracji w Szpitalu Bożym, uczeń nie widział w tem nic szczególnego.
Pewnego dnia, przechodząc przez plac Saint-Sulpice, około dziewiątej rano, Bianchon spostrzegł swego szefa wchodzącego do kościoła. Desplein, który nigdy nie robił kroku bez swego powozika, był pieszo; wsunął się bramą od ulicy Petit-Lion, tak jakby wchodził do podejrzanego domu. Zdjęty zrozumiałą ciekawością, intern, który znał przekonania swego mistrza i który był dyabelskim Cabanistą (dyabelskim przez y, co jest u Rabelego wyższym stopniem djabelstwa), wsunął się do kościoła i zdziwił się niepomału widząc wielkiego Despleina, owego ateusza bez litości dla aniołów niedostępnych jego skalpelowi, nie mogących mieć fistuł ani przepuklin, słowem tego nieustraszonego szydercę, klęczącego pokornie, i to gdzie?... w kaplicy Matki Boskiej. Wysłuchał przed ołtarzem mszy, dał na kościół, dał na biednych, poważny jakgdyby chodziło o operację.
— Nie przyszedł tu chyba poto, aby wyświetlić tajemnicę porodu Najświętszej Panny, mruknął Bianchon, którego zdumienie nie miało granic. Gdybym go widział w Boże Ciało niosącego baldachim, możnaby się uśmiać, ale o tej godzinie, sam, bez świadków, nad tem można w istocie podumać!
Bianchon nie chciał, aby się zdawało że szpieguje naczelnego chirurga Szpitala Bożego, więc odszedł. Przypadkiem, Desplein zaprosił go tego samego dnia na obiad do restauracji.
Przy deserze, Bianchon, zręcznie naprowadziwszy rozmowę, zaczął mówić o mszy, mieniąc ją komedią i błazeństwem.
— Błazeństwo, które kosztowało chrześcijan więcej krwi, niż wszystkie bitwy Napoleona i wszystkie pijawki kolegi Broussais! Msza, to wymysł papieski, który sięga nie dawniej niż VI-go wieku i który oparto na Hoc est corpus. Ileż strumieni krwi trzeba było wylać, aby ustanowić święto Bożego Ciała, którem kurja rzymska chciała stwierdzić swoje zwycięstwo w sprawie Istotnej Obecności, shyzmy, która przez trzy wieki trawiła Kościół! Wojny hrabiego Tuluzy i Albigensi są następstwem tej sprawy. Waldeńczycy i Albigensi nie chcieli uznać tej innowacji. Słowem, Desplein rozwinął całą werwę niedowiarka; był to istny potok wolterowskich konceptów, lub, aby rzec lepiej, obrzydliwa kopja Cytatora.
— Tam do licha! powiadał sobie Bianchon w duchu, gdzież jest mój bigot z dzisiejszego rana?
Nie rzekł nic, zwątpił czy to w istocie swego szefa widział w kościele St. Sulpice. Desplein nie byłby się trudził kłamać przed Bianchonem; zanadto się dobrze znali; nieraz już, w równie ważnych kwestjach wymieniali myśli, dyskutowali systemy de natura rerum, zgłębiając je lub sekcjonując nożem i skalpelem niedowiarstwa. Upłynęły trzy miesiące. Bianchon nie doszedł do żadnych wniosków co do tego faktu, mimo że pozostał on wyryty w jego pamięci. Któregoś dnia, jeden z lekarzy Szpitala Bożego ujął Despleina przy Bianchonie pod ramię.
— Co pan robił w kościele Saint-Sulpice, drogi mistrzu? rzekł.
— Byłem u księdza, który ma próchnicę kolana i którego księżna d’Angoulême raczyła mi< polecić, odparł Desplein.
Lekarz zadowolił się tym wykrętem, ale Bianchon nie.
— Haha! on teraz ogląda próchnicę kolana w kościele! Był na mszy, powiedział sobie intern.
Bianchon postanowił sobie śledzić Despleina; przypomniał sobie dzień, godzinę, w której zeszedł go wchodzącego do Saint-Sulpice, i postanowił, przyjść na rok następny w tym samym dniu i o tej samej godzinie, aby się przekonać czy go spotka, znowu. W takim razie, ta perjodyczna dewocja uprawniałaby naukowe zbadanie; nie mogło bowiem być u takiego człowieka jaskrawej sprzeczności między myślą a czynem. Następnego roku, w wiadomym dniu i godzinie, Bianchon, który nie był już internem Despleina, ujrzał powozik chirurga, zatrzymujący się na rogu ulicy du Tournon i ulicy Petit-Lion, skąd przyjaciel jego sunął jezuickim krokiem wzdłuż murów Saint-Sulpice. Wszedł, i znowuż wysłuchał mszy przed ołtarzem Najświętszej Panny. Był to Desplein, naczelny chirurg, ateusz in petto, bigot z przypadku. Intryga wikłała się. Wytrwałość tego znamienitego uczonego komplikowała wszystko. Kiedy Desplein wyszedł, Bianchon zbliżył się do zakrystjana, który robił porządek w kaplicy, i spytał go czy ten pan często tu bywa.
— Jestem tu dwadzieścia lat, rzekł zakrystjan, i od tego czasu pan Desplein przychodzi cztery razy na rok wysłuchać tej mszy, to on ją ufundował.
— Jego fundacja! rzekł Bianchon oddalając się. To się równa tajemnicy Niepokalanego Poczęcia, rzecz która sama przez się musi obudzić sceptycyzm lekarza.
Upłynął jakiś czas, a Bianchon, mimo że tak zażyły z Despleinem, nie miał sposobności wspomnieć mu o tej zagadce. Kiedy się spotykali na konsyljum albo w salonie, trudno było znaleźć ową chwilę swobody i samotności, kiedy to, siedząc z nogami wyciągniętemi przed kominkiem, z głową wspartą o fotel, dwaj mężczyźni zwierzają sobie swoje tajemnice. Wreszcie, w siedem lat później, po rewolucji r. 1830, kiedy lud rzucał się na Arcybiskupstwo, kiedy poszepty republikańskie judziły go aby niszczył złocone krzyże, które jaśniały niby błyskawice nad tym oceanem domów, kiedy niedowiarstwo pod ramię z buntem przewalało się po ulicach, Bianchon znowuż ujrzał Despleina wchodzącego do Saint-Sulpice. Lekarz wszedł i stanął obok niego, przyczem Desplein nie okazał najmniejszego zdziwienia. Obaj wysłuchali ufundowanej mszy.
— Czy mógłbyś mi powiedzieć, drogi mistrzu, rzekł Bianchon kiedy wyszli z kościoła, jaka jest przyczyna tej twojej dewocji? Trzy razy już zdybałem cię idącego na mszę, ciebie! Musisz mi wyjaśnić tę tajemnicę i wytłomaczyć rażącą sprzeczność między twemi poglądami a twojem postępowaniem. Nie wierzysz w Boga, a chodzisz na mszę. Drogi mistrzu, musisz, powinieneś mi odpowiedzieć.
— Podobny w tem jestem do wielu dewotów, ludzi głęboko religijnych na pozór, a w gruncie takich samych niedowiarków jak ty i ja.
I trysnął z jego ust strumień żarcików na kilka osobistości politycznych, z których najbardziej znana jest, w naszej epoce, nowem wydaniem Świętoszka Moliera.
— Nie pytam o to wszystko, rzekł Bianchon, ja chcę wiedzieć, co ty tutaj robisz i poco ufundowałeś tę mszę.
— Dalibóg, drogi przyjacielu, jestem już nad grobem, mogę ci tedy opowiedzieć początki mego życia.
W tej chwili, Bianchon i wielki człowiek znajdowali się przy ulicy Quatre-Vents, jednej z najokropniejszych ulic w Paryżu. Desplein ukazał szóste piętro jednego z owych domów podobnych do obelisku, których wąska brama prowadzi na kurytarz kończący się ciemnemi kręconemi schodami. Na parterze tego zielonkawego domu mieszkał handlarz mebli, na każdem zaś piętrze gnieździła się jakaś inna nędza. Podnosząc rękę wymownym gestem, Desplein rzekł do Bianchona:
— Mieszkałem tam dwa lata! — Wiem o tem, d’Arthez tu mieszkał, bywałem tu za młodu codzień; nazywaliśmy wówczas ten dom słojem wielkich ludzi. I co dalej?
— Msza, której wysłuchałem, wiąże się z wypadkami, które działy się wówczas gdy mieszkałem na poddaszu, gdzie, jak mi powiadasz, mieszkał d’Arthez: w tem oknie, w którym buja w tej chwili bielizna na sznurku, nad doniczką z kwiatami. Początki moje były tak ciężkie, drogi Bianchon, że mogę z każdym walczyć o palmę pierwszeństwa mąk paryskich. Zniosłem wszystko: głód, pragnienie, brak pieniędzy, brak ubrania, trzewików i bielizny, wszystko co nędza ma najdotkliwszego. Chuchałem w zdrętwiałe palce w tym słoju wielkich ludzi, który chciałbym odwiedzić z tobą. Pracowałem przez jedną zimę widząc jak mi się kurzy z głowy i oglądając parowanie mego ciała, tak jak się widzi parowanie koni w mroźny dzień. Nie wiem, skąd czerpie się siłę, aby znieść takie życie. Byłem sam, bez pomocy, bez grosza na kupno książek i na opłacenie kursów, bez przyjaciela; charakter mój, porywczy, drażliwy, niespokojny, zrażał do mnie. Nikt nie chciał widzieć w mojej nerwowości cierpień i pracy człowieka, który z dna społecznego, gdzie się znajduje, miota się aby się wydobyć na powierzchnię. Ale miałem, mogę ci to powiedzieć, tobie przed którym nie potrzebuję nic udawać, miałem ten podkład dobrych uczuć i żywej wrażliwości, które zawsze będą przywilejem ludzi dość silnych aby się wdrapać na jakikolwiek szczyt, po długiem brodzeniu w bajorach nędzy. Nie mogłem nic wydobyć z mojej rodziny ani z moich stron poza chudą pensyjką, którą mi wyznaczono. Słowem, w owej epoce, jadłem rano bułkę, którą piekarz z ulicy Petit-Lion sprzedawał mi taniej bo była wczorajsza albo przedwczorajsza, i drobiłem ją w mleku; tak więc śniadanie kosztowało mnie tylko dwa su. Jadałem obiad tylko raz na dwa dni, w pensjonacie gdzie obiad kosztował szesnaście su. W ten sposób wydawałem tylko dziewięć su dziennie. Wiesz równie dobrze jak ja, jak musiałem dbać o buty i oszczędzać ubranie! Nie wiem, czy później doznajemy tyle zgryzoty przekonując się o zdradzie kolegi i przyjaciela, co kiedy ujrzymy ironiczny grymas buta który się pruje, lub usłyszymy pękanie szwu u surduta. Piłem tylko wodę, miałem zabobonną cześć dla kawiarni. Zoppi wydawał mi się ziemią obiecaną, gdzie jedynie Lukullusy dzielnicy Łacińskiej mają prawo wstępu. — Czy będę mógł kiedy, powiadałem sobie czasem, wypić tam filiżankę kawy ze śmietanką, zagrać partyjkę domina?
Na razie przelewałem w naukę całą wściekłość, jaką budziła we mnie moja nędza. Starałem się nagromadzić wiadomości, pomnożyć moją wartość osobistą, aby zasłużyć na miejsce które spodziewałem się zdobyć w dniu w którym wyjdę z mojej nicości. Zużywałem więcej oliwy niż chleba; światło, które świeciłem w te zaciekłe noce, kosztowało mnie więcej niż moje utrzymanie. Ten pojedynek był długi, uparty, bez żadnej osłody. Nie budziłem sympatji dokoła siebie. Aby mieć przyjaciół, czyż nie trzeba żyć z rówieśnikami, mieć parą groszy aby z nimi popić, chodzić wszędzie gdzie chodzą studenci! Nie miałem nic! A nikt w Paryżu nie wyobraża sobie, że nic to jest nic. Kiedy chodziło o to, aby odsłonić moją nędzę, czułem w gardle ów nerwowy skurcz, który daje choremu wrażenie kuli wstępującej im z przełyku do gardła. Później spotykałem owych ludzi bogatych od urodzenia, którzy, nigdy nie zaznawszy braku, nie znają problemu tej reguły trzech: Młody człowiek ma się do zbrodni tak, jak pięciofrankówka ma się do X. Ci pozłacani głupcy mówią mi: „Czemużeś robił długi? czemuś zaciągał te uciążliwe zobowiązania“ Przypominają mi ową księżniczkę, która, słysząc że lud nie ma chleba, mówiła: „Czemuż nie kupią sobie biszkoptów?“ Chciałbym widzieć jednego z owych bogaczy, którzy się skarżą że biorę zbyt drogo za operację, chciałbym ich widzieć bez grosza, samych w Paryżu, bez przyjaciela, bez kredytu, zmuszonych pracować dziesięcioma palcami aby żyć? Coby robili? gdzieby poszli nasycić swój głód? Bianchon, jeżeli mnie kiedy widziałeś gorzkim i twardym, sumowałem wówczas moje pierwsze cierpienia z bezlitosnym egoizmem, którego miałem tysiące dowodów w wyższych sferach, lub też myślałem o przeszkodach, jakie nienawiść, zawiść, zazdrość, wzniosły między tryumfem a mną. W Paryżu, kiedy pewni ludzie widzą że jesteś bliski włożyć nogę w strzemię, jedni ciągną cię za połę, inni przecinają rzemień iżbyś rozbił sobie łeb padając, jeden rozkuwa ci konia, drugi kradnie szpicrózgę, najmniejszy zdrajca to jeszcze ten, który podchodzi wprost aby wygarnąć do ciebie z pistoletu. Masz dość talentu, drogi chłopcze, aby poznać niebawem straszliwą nieustanną bitwą, jaką miernota wydaje niepospolitemu człowiekowi. Jeżeli przegrasz jednego wieczora dwadzieścia piąć ludwików, jutro okrzyczą cię że jesteś graczem, i najlepsi przyjaciele ogłoszą żeś przegrał w wilję dwadzieścia pięć tysięcy franków. Niech cię głowa boli, będziesz uchodził za warjata. Uniesiesz sią, powiedzą że nie potrafisz żyć z ludźmi. Jeżeli, aby się oprzeć temu bataljonowi karłów, zbierzesz w sobie wszystkie siły, przyjaciele powiedzą, że chcesz wszystko pożreć, że masz pretensją panować, tyranizować. Słowem, przymioty twoje zmienią się w wady, każda wada stanie się występkiem, a cnota zbrodnią. Jeżeli ocaliłeś kogo, powiedzą, żeś go zabił; jeśli chory wyjdzie, orzekną żeś dla teraźniejszości poświęcił jego przyszłość; jeżeli nie umarł, umrze. Zachwiej się, padniesz! Wynaleź cokolwiek, upominaj się o swoje prawa, staniesz się karjerowiczem, filutem który nie chce dopuścić młodych. Tak, mój drogi, o ile nie wierzę w Boga, jeszcze mniej wierzę w człowieka. Czy nie znasz Despleina zupełnie innego niż ten Desplein, na którego każdy wymyśla? Ale nie poruszajmy tego błota. Zatem, mieszkałem w tym domu; pracowałem aby przebyć pierwszy egzamin, a nie miałem szeląga. Rozumiesz! doszedłem do tej ostateczności, w której człowiek powiada sobie: Zaciągną się do wojska! Miałem nadzieję. Oczekiwałem z domu skrzynki z bielizną, podarku starej ciotki, jednej z owych ciotek, które, nie mając pojęcia o Paryżu, myślą o twoich koszulach, wyobrażając sobie, że z trzydziestoma frankami na miesiąc siostrzeniec jada bażanty. Skrzynka przybyła gdy byłem na wykładzie; porto wynosiło czterdzieści franków; odźwierny, szewc Niemiec mieszkający w suterenie, zapłacił porto i zatrzymał skrzynkę. Przechadzałem się po ulicy des Fosses-Saint-Germain-des-Pres i po ulicy de i’Ecole-de-Medecine, nie mogąc wynaleźć podstępu, aby odzyskać moją skrzynkę bez wydatku czterdziestu franków, którebym oczywiście zwróci sprzedawszy bieliznę. Mój brak sprytu wskazał mi, że mem jedynem powołaniem jest chirurgja. Tak, mój chłopcze, subtelnym duszom, których siła objawia się w wyższej sferze, brak jest owego zmysłu intrygi, owego sprytu obfitującego w sztuczki, w kombinacje; ich geniusz to traf, one nie szukają, one znajdują. Wreszcie wróciłem w nocy, w chwili gdy wracał również mój sasiad, nosiwoda nazwiskiem Bourgeat, wieśniak z Saint-Flour. Znaliśmy się tak, jak się znają dwaj lokatorzy mieszkający w klitkach na tem samem piętrze; słyszą się wzajem jak śpią, kaszlą, ubierają się, aż w końcu przywykną do siebie. Mój sąsiad oznajmił mi, że gospodarz, któremu byłem winien za kwartał, wyrzucił mnie: trzeba mi się wynosić jutro. Jego również wygnano z przyczyny jego rzemiosła.
Spędziłem najboleśniejszą noc w życiu. „Skąd wziąć posłańca, aby zabrał moje biedne sprzęty, moje książki, jak zapłacić tego posłańca i odźwiernego, dokąd się udać?“ Te beznadziejne pytania powtarzałem we łzach, tak jak warjaci powtarzają swoje piosenki. Usnąłem. Nędza ma swój boski sen, pełen cudnych marzeń. Nazajutrz rano, w chwili gdy miałem siąść do mojej miseczki chleba moczonego w mleku, wszedł Bourgeat i rzekł z kiepska po francusku:
— Panie studencie, ja jestem biedny człowiek, podrzutek ze szpitala w Saint-Flour bez ojca i matki, za biedny aby się ożenić. Pan też, jak widzę, nie masz za wiele rodziny, ani też tego co potrzeba. Słuchaj pan, mam na dole ręczny wózek, który wynająłem pięć groszy godzina; nasze wszystkie rzeczy zmieszczą się tam; jeżeli pan zechce, poszukamy pomieszczenia razem, skoro nas stąd wygnano. Ostatecznie, nie było nam tu jak w raju.
— Wiem dobrze, mój zacny Bourgeat, odparłem. Ale jestem w wielkim kłopocie. Mam na dole skrzynkę, zawierającą za trzysta franków bielizny, mógłbym tem spłacić to com winien gospodarzowi i odźwiernemu, a nie mam ani talara. — Ba, ja mam parę groszy, odparł wesoło Bourgeat, pokazując mi starą zatłuszczoną portmonetkę. Niech pan zachowa swoją bieliznę.
Bourgeat zapłacił mój kwartał komornego, swoje komorne, pokrył za mnie odźwiernego. Następnie, złożył nasze sprzęty, moją bieliznę, na wózek i ciągnął go zatrzymując się przed każdym domem gdzie widniała karta. Ja wchodziłem, aby zobaczyć czy mieszkanie się nam nada. O południu błądziliśmy jeszcze w okolicy nie znalazłszy nic. Cena była wielką przeszkodą. Bourgeat zaproponował mi śniadanie w traktjerni, u której progu zostawił wózek. Pod wieczór, odkryłem w dziedzińcu Rohan, w pasażu Handlowym, na samym szczycie poddasza, dwa pokoje przedzielone schodami. Na każdego z nas wypadło sześćdziesiąt franków komornego rocznie. I oto mieliśmy dach nad głową z moim skromnym przyjacielem. Zjedliśmy obiad razem. Bourgeat, który zarabiał około półtrzecia franka dziennie, miał blisko sto talarów; niedługo miał ziścić swoje marzenie, kupując konia i beczkę. Dowiedziawszy się o mem położeniu (wyciągnął bowiem ze mnie moje sekrety z ową dobroduszną chytrością, na której wspomnienie do dziś ściska mi się serce), wyrzekł się na jakiś czas ambicji swego życia: uprawiał swoje rzemiosło dwadzieścia dwa lat, poświęcił swoich się talarów dla mojej przyszłości.
Tu Desplein ścisnął silnie za ramię Bianchona.
— Dał mi pieniądze na egzaminy! Ten człowiek, mój przyjacielu, zrozumiał, że ja mam misję, że potrzeby mojej inteligencji większe są od jego potrzeb. Zajął się mną, nazywał mnie swoim małym, pożyczał mi na książki, opiekował się mną jak matka. Skąpe i liche pożywienie, na jakie byłem skazany, zastąpił zdrowym i obfitym pokarmem. Bourgeat, mężczyzna blisko czterdziestoletni, miał fizjognomję średniowiecznego mieszczanina, wydatne czoło, głowę którą malarz mógłby wziąć za model głowy Likurga. Biedny człowiek miał serce wezbrane od niezużytego przywiązania; kochał dotąd w życiu jedynie psa zdechłego oddawna, o którym mówił mi zawsze, pytając czy sądzę że Kościół pozwoli odprawiać msze za jego duszę. Pies jego był (powiadał) prawdziwym chrześcijaninem, który przez dwanaście lat towarzyszył mu zawsze do kościoła; ani nie szczeknął słuchając organów; nie otwierał pyska i siedział w kuczki przy nim z miną pozwalającą mniemać że się modli.
Ten człowiek przelał na mnie wszystkie swoje przywiązania: przygarnął mnie jak istotę samotną i cierpiącą, stał się dla mnie najtkliwszą matką, najdelikatniejszym dobroczyńcą, słowem ideałem owej cnoty, która się kocha w swojem dziele. Kiedy go spotkałem na ulicy, rzucał mi spojrzenie nabrzmiałe niewymowną szlachetnością: udawał wówczas że idzie tak jakby nie niósł nic, widocznie był szczęśliwy że mnie widzi w dobrem zdrowiu, dobrze ubranym. Słowem, było to oddanie udu, miłość gryzetki, przeniesione w wyższą sferę uczuć. Bourgeat załatwiał moje sprawunki, budził mnie w nocy o wskazanej godzinie, czyścił moją lampę, froterował sień, równie dobry służący jak dobry ojciec, a schludny jak Angielka. Zajmował się gospodarstwem. Jak Filopemen rżnął drzewo, wszystkie swoje czynności załatwiał z prostotą, z godnością, jak gdyby rozumiał że cel uszlachetnia wszystko. Kiedy rozstałem się z tym zacnym człowiekiem aby wstąpić jako intern do Szpitala Bożego, uczuł tępy ból na myśl że nie może dzielić mego życia; ale pocieszył się nadzieją zebrania pieniędzy potrzebnych na koszta doktoratu. Kazał mi przyrzec, że go będę odwiedzał w wolne dnie. Bourgeat był dumny ze mnie, kochał mnie dla mnie i dla siebie. Gdybyś odszukał moją tezę, zobaczyłbyś że jemu jest poświęcona. W ostatnim roku internatu zarobiłem dość pieniędzy, aby oddać wszystko, com był winien temu zacnemu wieśniakowi, kupując mu konia i beczkę. Wpadł w straszny gniew dowiadując się że się wyprułem z pieniędzy; a zarazem był zachwycony że się jego marzenia ziściły. Śmiał się i łajał mnie, patrzał na swego konia, na beczkę, i ocierał łzy mówiąc:
— To bardzo niepięknie! Ha! jaka ładna beczka! Źle pan uczynił! Ale koń silny jak czterdzieści chłopów!
Nie widziałem nic bardziej wzruszającego niż ta scena. Bourgeat uparł się koniecznie kupić mi to wykładane srebrem etui, które widziałeś w moim gabinecie i które jest dla mnie najdroższą pamiątką. Mimo że pierwsze moje sukcesy upoiły go, nigdy nie wymknęło mu się najlżejsze słowo, najlżejszy gest, któryby mówił: „To ja stworzyłem tego człowieka“. A przecie bez niego nędza byłaby mnie zabiła. Biedny człowiek zamęczał się dla mnie: jadał tylko chleb z odrobiną czosnku, abym ja mógł mieć kawę na moje bezsenne noce. Zachorował. Spędzałem, jak możesz sobie wyobrazić, noce przy jego łóżku, uratowałem go za pierwszym razem, ale w dwa lata potem przyszła recydywa, i, mimo najusilniejszych starań, mimo wszelkich wysiłków wiedzy, choroba pożarła go. Nigdy żadnego króla nie pielęgnowano tak jak tego człowieka. Tak, Bianchon, aby wydrzeć to życie śmierci, ważyłem się na rzeczy niesłychane. Chciałem go utrzymać dość długo, aby mógł być świadkiem swego dzieła, aby się ziściły wszystkie jego marzenia, abym mógł dopełnić jedynej wdzięczności jaka wypełniała mi serce, zagasić ogień który do dziś jeszcze mnie pali!
„Bourgeat, dodał po pauzie Desplein widocznie wzruszony, umarł na moich rękach zostawiając mi wszystko co posiadał testamentem sporządzonym u publicznego pisarza i datowanym z roku w którym zamieszkaliśmy razem. Ten człowiek był ślepo wierzący. Kochał Najświętszą Pannę tak jakby kochał swoją żonę. Sam żarliwy katolik, nigdy nie pozwolił sobie ani słowa wyrzutu za moje niedowiarstwo. Kiedy znalazł się w niebezpieczeństwie, prosił mnie bym nie oszczędzał niczego aby mu zapewnić pomoc Kościoła. Kazałem codzień odprawiać mszę za niego. Często, w nocy, spowiadał mi się z obaw o swoją przyszłość, bał się że nie żył dość cnotliwie. Kochany człowiek pracował od rana do wieczora. Dla kogóż byłby raj, gdyby był raj? Przysposobił się na śmierć jak istny święty, i śmierć jego była godna życia. Ja jeden szedłem za jego trumną. Kiedy złożyłem w ziemi mego jedynego dobroczyńcę, starałem się wypłacić wobec niego: spostrzegłem, że nie miał ani rodziny, ani przyjaciół, ani żony, ani dzieci. Ale wierzył, miał przekonania religijne, czyż miałem prawo dyskutować nad niemi? Wspominał mi nieśmiało o mszach, jakie odprawia się za umarłych; nie chciał nakładać mi tego obowiązku, sądząc że toby znaczyło kazać sobie płacić za swoje usługi. Skoro tylko mogłem ponieść koszta fundancji, złożyłem w kościele Saint-Sulpice potrzebną sumę, aby tam odprawiano cztery msze na rok. Ponieważ jedyną rzeczą, jaką mogą ofiarować Bourgeatowi, jest zadowolenie jego pobożnych pragnień, przeto, w dniu w którym odprawia się ta msza, z początkiem każdej pory roku, powiadam z całą uczciwością sceptyka:
— Mój Boże, jeśli istnieje sfera, w której mieścisz po śmierci tych co byli doskonali, pomyśl o biednym Bourgeat; a jeżeli jest coś, co trzeba zań wycierpieć, ześlij na mnie te cierpienia, iżby mógł wejść szybciej do tego, co się nazywa rajem.
— Oto, mój drogi, na co, człowiek z mojemi przekonaniami może sobie pozwolić. Bóg musi być dobry chłop, nie weźmie mi tego za złe. Przysięgam ci, dałbym cały majątek za to aby wiara Bourgeata mogła mi wleźć do głowy.
Bianchon, który pielęgnował Despleina w ostatniej chorobie, nie śmie dziś twierdzić, czy znakomity chirurg umarł ateuszem. Ludzie wierzący radzi będą pomyśleć, że skromny woziwoda przyszedł mu otworzyć bramą niebios, tak jak mu niegdyś otworzył ziemską bramą frontonu, na którym napisano: „Wielkim ludziom, wdzięczna ojczyzna”.