Zemsta za zemstę/Tom szósty/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta za zemstę |
Podtytuł | Romans współczesny |
Tom | szósty |
Część | trzecia |
Wydawca | Arnold Fenichl |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | T. Marenicz |
Tytuł orygin. | La fille de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Argument ten, który się wydawał nieprzepartym, wcale nie zmięszał Jarrelonge’a.
— To — rzekł — to jest inny interes...
— Który natychmiast uregulujemy... — rzekł Leopolod
— Jak chcesz i jeżeli ci się podoba, to natychmiast... Czy może się tobie zdaje że ty mnie przestraszasz?... Ależ wcale nie i ja sobie kpię ze wszystkiego! Listy, o sprzedanie których pannie Renacie mnie oskarżasz, wpadły jej w ręce zupełnie pomimo jej woli...
— Albo to prawda!
— A dowodem tego jest, żem narażał swoją skórę, aby je odzyskać i zabezpieczyć nas przed gilotyną...
— Kłamstwo!...
— Uspokój swoje nerwy... posłuchaj mnie przez pięć minut, a uwierzysz...
— Nigdy w życiu...
— Zawsze jednak posłuchaj...
Jarrelonge opowiedział, jakim sposobem odkrywszy przypadkiem że Renata żyje i mieszka w sąsiednim pokoju, dowiedział się ze Paweł zabiera się do poszukiwania listów; opowiedział szczegóły swojej podróży do Antwerpii i pokazał swoją ranę.
Leopold pozostał w niedowierzaniu.
W istocie, piękna bajeczka, i przynosi zaszczyt twojej wyobraźni!... rzekł ironicznie. — Wytłómacz że mi, dla czego wiedząc, że niebezpieczne papiery są obok ciebie za ścianą, zamierzałeś zmykać. Oto jest dowód twoich projektów wyjazdów! — dodał zbiegły więzień wskazując na walizo zamkniętą i starannie osznurowaną. Przekonany że cię kiedyś pochwycę i obawiając się nieprzyjemności, miałeś się odemnie oddzielić jakąś granicą, zostawiając mnie bezbronnego na lasce moich nieprzyjaciół!... Czekaj no, mój chłopcze!... Jesteśmy wspólnikami, a zatem zsolidaryzowani i rzeczy tak iść nie mogą...
— Zatem nie chcesz mi wierzyć?
— Najzupełniej...
W obec tak powziętego postanowienia, Jarrelonge uczuł, że jego z kolei gniew ogarnia.
Wychylił duszkiem swoją szklankę i odpowiedział szyderczo:
— Kiedy tak, mój poczciwcze, to niech każdy o sobie myśli!... Pomówimy o swoich interesikach!... Ja kpię sobie z twoich niebezpiecznych papierów, które są u Renaty! Co mnie to wszystko obchodzi! Ty mówisz, że idzie o majątek... To bardzo być może, ale kiedy szło o utopienie małej, toś ty o tym majątku nie pisnął ani słówka... Tyś mnie kazał wydobywać kasztany z pieca, a zjadał je sam.... Dawałeś mi jałmużną kilka nędznych papierków... Wyeksploatowałeś mnie z powodu fałszywych kluczy, które ci służyły do splądrowania szuflad w Terrys, a brałeś mi za złe, że się chcę zabezpieczyć, kiedy kombinacye które cię miały zbogacić, zostawiając mnie w nędzy, przeciw tobie się zwróciły! A! tego już za wiele!.... Zakpiłeś ze mnie jak ze smarkacza, i wtedy kiedy ja, poczciwina, nogi traciłem aby cię odszukać i ostrzedz, tyś mi nie dowierzał, i kiedy ci mówię rzetelną prawdę, nazywasz mnie kłamcą!... Tak jest, ja zmykam, a ty się wykręcaj jak chcesz, albo raczej jak będziesz mógł razem z twoim kuzynkiem Paskalem Lantier, z którym się miałeś podzielić zdobyczą...
Zbieg z Troyes przygryzł usta i zmarszczył brwi.
— O! — pomyślał — ty wiesz zawiele!...
Jarrelonge nalewał sobie pić.
— Chcesz się trącić? zapytał ze śmiechem Leopolda.
— Dla czego nie?... Kłótnie do niczego niedoprowadzą... Lepiej starajmy się porozumieć....
— Porozumieć? — powtórzy Jarrolonge. — Pod jakim względem.
— Oddasz mi te papiery któreś mi skradł...
— Jakie papiery?... Pamiętniki hrabiego de Terrys?
— Tak...
— W których jest dowód, że córka hrabiego jest niewinną zbrodni ojcobójstwa... a którą jednak ty i twój kuzyn Paskal pozwolicie skazać, dla niewiadomych mi interesów pieniężnych.
— Mało mnie to obchodzi co jest w tych pamiętnikach. Oddasz mi je...
— To zależy...
— Od czego?
— Od ceny jaką na nie naznaczysz... — Wiele mi dasz?...
— Ukradłeś mi pieniądze...
— Ukradłeś... ukradłeś... I ty sądzisz, że za kilka groszy, które się znajdowały w komodzie, w domu przy ulicy Tocanier, oddam ci rzecz, za którą mógłbym dostać sto tysięcy franków, jak bułkę za grosz? — rzekł Jarrelonge ze śmiechem.
Były więzień zacisnął z wściekłością pięści.
— Zatem — rzekł syczącym głosem — zatem ty byś sprzedał te Pamiętniki?...
— Słowo honoru, nie przyszło mi to na myśl!... Ale mój stary nie kpij sobie z przyjaciela.. — przyjaciel ma cię w ręku... A teraz, trąćmy się jak dwóch przyjaciół...
Jarrelonge wstał i odwróciwszy się tyłem do swojej ofiary, poszedł otworzyć szafę, z której wziął szklankę.
To trwało mniej niż poi minuty, ale ten przeciąg czasu, chociaż tak krótki, wystarczył Leopoldowi do przyprowadzenia obmyślanego projektu, do skutku.
Od tej chwili, jak jego były wspólnik zaczął mówić o trąceniu się, wsunął rękę do kieszeni palta, otworzył puszkę kryształową i chwycił w palce szczyptę proszku krotala.
W chwili gdy Jarrelonge nie mógł go widzieć, wrzucił straszliwą truciznę do szklanki w trzech czwartych częściach pełną.
Uwolniony więzień powrócił, postawił przed Leopoldem szklankę, którą nalał po brzegi i usiadł, mówiąc:
— Twoje zdrowie, mój stary... Nie jest to ani chambertin ani pomard, ale z tém wszystkiém pić się daje...
— Twoje zdrowie... — odparł Leopold.
Trącił swoją szklanką o szklankę Jarrelonge’a, przytknął ją do ust i wychylił od razu.
Uwolniony więzień uczynił toż samo, mówiąc:
— No, ja jestem dobry chłopak... porozumiemy się... jeżeli można.
— Słucham cię... — rzekł zimno Lantier.
— Tyś zrobił gruby interes, a ponieważ tu jesteś i wiesz o wszystkiem, to prawdopodobnie mała nie zawiezie do Nogent-sur-Seine papierów, które cię tak drażnią...
— To być może...
— Powiedz że to rzecz pewna... Ty chcesz chwycić majątek... ja ci to chwalę... Ja mam zamiar zemknąć, tylko, aby ci wyświadczyć przysługę, zgadzam się na niejakie opóźnienie, abyśmy mogli porozumieć się co do Pamiętników hrabiego de Terrys.
— Wieleż chcesz?
— Pięćdziesiąt tysięcy franków...
Leopold wzruszył ramionami.
— Doprawdy — rzekł — tyś zwaryował!...
— Nie zupełnie, mój kolego...
— Czyż ja mam pięćdziesiąt tysięcy franków?
— Ty, nie, ja temu bardzo wierzę. Ale twój kuzyn Paskal, bogaty przedsiębierca, pewno je ma i może je dać.
— Paskala nie ma w Paryżu...
— Zgoda, ale ty wiesz gdzie on jest i łatwo możesz do niego pojechać... Daję ci czas do jutra...
— To za mało!...
— To powinno wystarczyć... Wyznaczę ci schadzkę w kawiarni bardzo uczęszczanej, w południe jeżeli chcesz... naprzykład w piwiarni Grubera i Reeba, blizko „Czterech sierżantów w Roszelli... Ty mi przyniesiesz pięćdziesiąt tysięcy franków... Za to ja ci oddam rękopis i inne papiery, licząc w to i ów sławny list od notaryusza, który się podejmuję dostać.
— A gdybym tak odmówił — rzekł Leopold podnosząc się. Gdybym nie chciał odkładać do jutra?
— Musisz chcieć, mój przyjacielu... — odparł Jarrelonge niezmięszany — bo mi trzeba czasu, aby pójść po rękopis w miejsce, gdziem go bezpiecznie zachował...
Zbieg z Troyes wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Kłamstwo za kłamstwem! Tobie w łeb wlazło, by uciec zabierając papiery... No, to ja je będę miał pomimo twojej woli...
— Pomimo mojej woli? — odpowiedział Jarrelonge szyderczo. — Tak mniemasz?
— Jestem tego pewny?
— To trochę trudno.
— Nie... dosyć tylko trochę cierpliwości.
— Cierpliwość tu nic nie pomoże... Z ręki w rękę; a jeżeli nie, to figa! Zamiast siedzieć tutaj, lepiej byś zrobił, gdybyś się udał do Paskala Lantier tysięcy franków których wymagam...
— Nie zażądam ani grosza od Paskala Lantier i będę czekał...
— Na twoją śmierć...
— No, to mój stary długo poczekasz! Ja wcale nie mam ochoty umierać w kwiecie wieku.
— Masz jeszcze pięć minut życia... Jesteś otruty...
Jarrelonge skoczył na równe nogi.
— Otruty! — zawołał blednąc — ach! kanalio!... Ale nie, ty mnie chcesz przestraszyć... to żart...i to niesmaczny....
— Powiadam ci żeś otruty... Powiadam ci że umrzesz... Za chwilę będzie koniec i wtedy swobodnie przetrząsnę twoją walizę, w której zamknęłaś potrzebne mi papiery.
Uwolniony więzień, którego twarz widocznie się zmieniała, przyłożył obiedwie ręce do piersi, wydają ryk głuchy.
— Rozpoczyna się... bądź spokojny — rzekł Leopold — to prędko pójdzie...
Nędznik padł jak bezwładna masa na krzesło, z którego się był podniósł.
Drżał cały; wielkie krople potu zraszały jego skronie; błędny wzrok wlepił w swego mordercę z wyrazem nieopisanego przestrachu.
Nagle się zerwał, jakby popchnięty sprężyną i rzucił się na Leopolda.
Chciał wołać o pomoc; głos zamarł mu w gardle, lecz rękami schwycił swego byłego wspólnika za ubranie i silnie się go uczepił.
Zbieg z Troyes po straszliwej walce zdołał się wyrwać i gwałtownie odepchnął Jarrelonge’a.
Ten ostatni padł na mały stolik, który pociągnął za sobą w swoim upadku.
Lampa napełniona naftą lubiła się na podłodze, okrywając palącym się płynem ubranie umierającego.
— No! — pomyślał Leopold chwytając walizę. — Rękopis musi się w środku znajdować.
Dwoma susami dopadł drzwi które zamknął za sobą.
Jak uragan zbiegł po schodach i ujrzawszy się na chodniku ulicy Beautreillis, szybko pobiegł na ulicę Świętego Antoniego.
Na placu Bastylii wziął powóz i kazał stangretowi jechać na róg ulicy Męczenników i ulicy Navarin.
Koń puścił się tęgim truchtem.
∗
∗ ∗ |
Rozstaliśmy się z Pawłem i Renatą w chwili, gdy wychodząc z kancelaryi pana Emila Auguy, wsiadali do dorożki, celem udania się do sklepu pani Laurier.
Renata, jak czytelnikom wiadomo z rozmowy Zirzy z Leopoldem w domku w Port-Creteil, uwiadomiła swoją przyjaciółkę o tém co zaszło u notaryusza, i powiedziała jej, że nazajutrz pojedzie do Nogent-sur-Seine.
Pani Laurier, szczęśliwa spodziewanem szczęściem dziewczęcia, zatrzymała ją, a także i Pawła, na obiad.
Natychmiast po obiedzie, jasnowłosa Zirza pojechała do Port-Creteil, a co ją tam spotkało, już nam wiadomo.
Paweł i Renata udali się na ulicę Szkoły Medycznej, chcąc się dowiedzieć, czy nie było czego od Juliusza Verdier.
Student wszedł do odźwiernej, która zajętą była pracą wraz z córką, dziewczynką mającą około lat czternastu.
— Czy nie ma telegramu? — zapytał.
— Pod adresem pani Izabelli?
— Tak jest.
— Jest, panie Lantier i zaraz go panu oddam, jak to zostało ułożone z panią...
Paweł rozerwał niebieską kopertę i natychmiast przekonał się o jej treści.
— I cóż? — rzekła Renata.
— Matka naszego przyjaciela — ma się trochę le piej, ale on jeszcze musi pozostać w Poitiers...
Młodzi ludzie mieli odejść...
Córka odźwiernej zatrzymała ich.
— Ale, panie Pawle — rzekła — i dla pana coś jest.
— Dla mnie? — powtórzył student.
— A! prawda... — zawołała odźwierna — mała ma lepszą pamięć odemnie, bo ja byłabym zapomniałam... To jakiś papier ze stemplem, który woźny sądowy przyniósł przed chwilą...
— Papier ze stemplem z sądu?...
— Tak jest, panie Pawle... Włożyłam go w pańską przegródkę...
Paweł wziął papier zadrukowany, zawierający kilka wierszy wpisanych, i złożony we czworo.
Renata drżała nie wiedząc dla czego.
— Co to być może?... — zapytywał student sam siebie.
Wyszedł z izdebki, rozłożył papier i rzucił ran wzrokiem.
— Czy zła nowina? — szepnęła córka Małgorzaty widząc, że twarz narzeczonego się zachmurza.
— Tak jest, droga Renato, zła nowina — odpowiedział Paweł — nie dla tego aby mi ten papier zwiastował nieszczęście, ale zmusza mnie do opóźnienia twojej podróży do Nogent-sur-Seine.
— Do opóźnienia mojej podróży!
— Tak jest, niestety...
— Cóż to za papier i co się w nim zawiera?
— Jest to wewanie na świata, pochodzące od sędziego śledczego, który mnie wzywa do stawienia się w jego kancelaryi, o pierwszej w południe.
— Wzywają cię do sędziego śledczego! — zawołała Renata z przestrachem. Czyżby to było w interesie antwerpskim?...
— Nie... i zdaje mi się że wiem, Czego ten sędzia chce odemnie... Nie dawno mój ojciec był wzywany do sądu... Jestem pewny, że to idzie o pannę Honorynę de Terrys.
— Biedna dziewczyna! — szepnęła Renata — nie mogę przypuścić. aby ona była winna zbrodni o którą ją oskarżają.
Paweł mówił dalej:
— Niepodobieństwem jest uchybić wezwaniu, nie licząc, że sędzia zmusiłby mnie środkami przymusowemi do posłuszeństwa; obowiązkiem moim jest starać się objaśnić sprawiedliwość co do śmierci hrabiego... Ja najmocniej jestem przekonany, również jak ty, że ona jest niewinna... Ach! gdyby moje świadectwo mogło być dostatecznem do jej uniewinnienia, natychmiast zostałaby wolną...
Pojmuję to, że świadectwo twoje jest niezbędném odpowiedziało dziewczę. — Pozostając w Paryżu spełnisz swój obowiązek, ale to nie przeszkodzi mi pojechać do Nogent-sur-Seine.
— Saméj, droga Renato!
— Czemużby nie?
— To być nie może.
— Jednakże pojadę... Stanowczo się zdecydowałam...
— Gorąco pragnąłbym cię nie opuszczać... czyż mi jednego dnia nie darujesz?
— Nie wymagaj tego odemnie, mój przyjacielu... Pilno mi dowiedzieć się o tajemnicy mojego życia... Niepewność mnie męczy... oczekiwanie boli.....
Powinnam chcę jechać.
— Czyżeś zapomniała, iż jesteś otoczona nieprzyjaciółmi?... Czyś zapomniała, że nawet notaryusz radził mi dobrze czuwać nad tobą?...
— Obawy notaryusza są przesadzone... Moi nieprzyjaciele utracili wszelką potęgę, gdyż posiadam papiery.
— Więc puszczę cię, Renato, ale nie samą... Gdyby Juliusz był w Paryżu, byłbym go prosił aby ci towarzyszył... W braku jego pomocy, będziemy mieli inną.
— Komuż więc mnie poruczysz?
— Dowiesz się... Pójdź...
Córka Małgorzaty wsparła się na ramieniu Pawła. Oboje doszli do najbliższej stacyi, wzięli dorożkę i kazali stangretowi jechać do restauracyi przy ulicy Saint-Mandé.
Matka Baudu była sama ze swemi córkami, zajmując się przygotowaniami do wieczerzy.
— Co nam sprowadza przyjemność widzenia państwa? — zapytała matrona.
— Potrzebuję pomówić z przyszłym zięciem pani — odpowiedział Paweł.
— Nic łatwiejszego. Stefcia go zawiadomi, że się pan chce z nim widzieć.
— I to natychmiast!... zawołało dziewczę biegnąc ku drzwiom z szybkością sarny.
W pięć minut wróciła w towarzystwie Wiktora Bèralle.
Student i Renata uścisnęli podmajstrzego za ręce, poczem wszyscy troje usiedli nieco na boku.
— Więc, panie Pawle; masz mi pan coś powiedzieć? zaczął Wiktor.
— Tak jest, mój przyjacielu.
— Byłżebym tak szczęśliwym, że pan byś mnie.
— W istocie, potrzebuję cię. Chcę cię prosić o dowód poświęcenia.
— Jestem panu oddany duszą i ciałem, wiesz dobrze o tem.
— Zapewne, że wiem o tém i dla tego też udaję się do ciebie z całkowitą ufnością...
— Mów pan prędko... O co idzie?
— Nim ci powiem, muszę cię obznajmić z wielu rzeczami o których nie wiesz...
— Słucham...
— Wiedz przedewszystkiem o tem, że Opatrzność oddała w ręce twego brata Ryszarda woreczek pani Urszuli...
Usłyszawszy imię Ryszarda, podmajstrzy zmarszczył brwi.
Paweł mówił dalej:
— W tajemnej skrytce tego woreczka znajdowały się papiery o których ci wiadomo i których szukałem prawie bez nadziei znalezienia...
— Czy to być może?
— Na szczęście, tak...
I student opowiedział, jakim sposobem w Antwerpii zamach skierowany ku jego osobie, pozwolił mu odkryć tajemną skrytkę i list adresowany do notaryusza paryzkiego.
Opowiedziawszy wizytę u pana Auguy, dodał:
— Renata musi wyjechać do Nogent-sur-Seine i nie chce ani na jeden dzień odłożyć swojej podróży, chociaż ja w żaden sposób Jutro nie mogę jej towarzyszyć. Nie mam odwagi ganić jej niecierpliwości, ho tu idzie niewątpliwie o odkrycie jej matki...
— Rozumiem,.. — odpowiedział Wiktor... — Pan — chcesz, abym ja pana jutro zastąpił przy pannie Renacie...
— Tak... abyś czuwał nad nią i chronił ją przed nieznanymi nieprzyjaciółmi, którzy może jeszcze na nią napadną.
Czoło Wiktora się zmarszczyło.
— Zachodzi ważna przeszkoda... — szepnął.
— Jaka?
— Pan wiesz, że ojca pańskiego, pana Paskala, nie ma w Paryżu...
— Nie wiedziałem o tem...
— Jego podróż ma potrwać aż do połowy przyszłego tygodnia, jak mówił, a mnie poruczył nadzór nad warsztatami.
— Ależ — zauważył Paweł — czy nie mógłbyś na dzień lub najwięcej na dwa, przez które potrwa twoja nieobecność, zdać ten nadzór na Ryszarda?
— Ach! nie mów mi pan o moim bracie!... — odparł Wiktor głuchym głosem. To niepoprawny nicpoń, który w końcu zostanie takim samym bandytą, jak nędznicy z którymi się wdaje... Czyż ja wiem, gdzie on jest obecnie?... Od tego wieczoru gdy były moje zaręczyny, nie pokazał się ani w domu, ani w warsztacie... Zostało mu w kieszeni trochę pieniędzy z pensyi, poszedł hultaić się, grać, upijać... Widziano, że się poniewierał po najnikczemniejszych dziurach, pośród nierządnic i ludzi bez czci i wiary!... Mój brat, panie Pawle, nabawia mnie drżeniem... Boję się, aby nie zniesławił nazwiska, które nasz poczciwy ojciec zostawił nam bez skazy... Ale przestańmy się nim zajmować, bo mnie oburzenie ogarnia i nie skończyłbym gadać. Ja czuję, że on tu musiał popełnić jakieś łajdactwo.. Mama Baudu nie chce powiedzieć o co idzie, ale dziś, jutro, ja się dowiem, a jeżeli to prawda czego się domyślam, to Ryszardowi przyrzekam straszliwą lekcyę!... O! tak!.. straszliwą!...
— Pamiętaj, że on jeszcze bardzo młody... przerwał Paweł.
— Młodość nie usprawiedliwia nikczemności!...
— Jeszcze raz, nie mówmy o tym łotrze... Koniec końcem, potrzebny panu jestem na dwa dni.
— Tak.
— Kiedyż panna Renata chce wyjechać?
— Jutro rado, pociągiem o siódméj minut dziesięć.
— A więc, zaczekaj pan tu na mnie... Pójdę do kasyera, który zastępuje pańskiego ojca i do inżyniera, dzielnego chłopaka i poproszę ich aby mi dali urlop na czterdzieści ośm godzin, zastępując mnie jednym z naszych dobrych robotników, w którym pokładam całkowite zaufanie.
— Idź mój przyjacielu i załatw się jak najlepiej.
Wiktor Beralle wyszedł z głównej sali restauracyi.
Po uływie kwandransa powrócił.
— I cóż? — zapytał go żywo syn Paskala.
— Załatwione... Mam pozwolenie.
— Brawo!
— Więc teraz się trzeba tylko umówić się co do wyjazdu.
— Bądź jutro na dworcu kolei Wschodniej o wpół do siódmej... Przywiozę tam Renatę i zdam na twoją opiekę.
— I możesz pan być pewnym, że ją dobrze strzedz będę! Będę jutro rano na dworcu... Czy pan tu zostajesz na obiad, panie Pawie.
— O której jadasz?
— O szóstej z mamą Baudu i jej córkami po obiedzie robotników.
— A więc! zgoda.
Podmajstrzy wrócił do warsztatów.
W trzy kwandranse powrócił.
Podano obiad o w pół do osmej, Paweł i Renata idąc spacerem, skierowali się na ulicę Beautreillis.
W chwiligdy wchodzili na korytarz domu, jakiś człowiek biegnący szybkim krokiem, trzymając na ramieniu walizę, która mu twarz zasłaniała, prawie ich potrącił.
Pośpiech jego był tak wielki, że ich prawie nie zauważył.
Weszli ona schody prowadzące do szczupłego mieszkanka Renaty i stanęli na ostatnim odstępie, gdy Paweł się zatrzymał.
Duszący odór nafty i spalonego mięsa, wydostawał się z korytarza, który zaczął się zapełniać przykrym dymem.
— Co to jest? — zawołał student głośno.
Renata drżała.
Paweł postąpił kilka kroków w korytarz.
Z pod drzwi jednego pokoju, z którego było słychać przytłumione rzężenie i jęki, widzieć się dawało jasne światło.
Młodzieniec poczuł, że mu włosy powstają na głowie.
Po umyśle jego przebiegła myśl straszliwa.
— W tym pokoju jest ogień — rzekł — i ktoś się w nim żywcem pali.
— Mój Boże — zawołała Renata — może jeszcze czas pomódz temu nieszczęśliwemu.
Paweł zbliżył się do drzwi.
Jęki stały się wyraźniejsze.
Pomacał drzwi ręką.
Klucza nie było w zamku.
— Zamknięte — szepnął student — co mi to szkodzi? Tu nie idzie o wahanie, lecz o działanie...
— Cofnął się, a potem skoczył z rozpędem, w nadziei, że jednem uderzeniem ramienia drzwi wysadzi.
Stare drzwi, mocne pomimo wieku, zatrzeszczały i pękły, ale się nie otworzyły.
Paweł słyszał, że ktoś woła stłumionym głosem o pomoc.
Znowu się rozpędził.
Tym razem drzwi ustąpiły przed jego usiłowaniem i oczom jego przedstawił się straszliwy widok.
Na ziemi, jakiś człowiek wił się w płomieniach.
Student przesadził rękę przez otwór, odemknął skoczył do pokoju, zerwał z łóżka kołdrę, rzucił ją na umierającego, owinął go w nią, i stłumił ogień.
— Światła, prędko!... — zawołał na Renatę.
W kilka sekund dziewczę wróciło z zapaloną świecą.
Jarrelonge, wstrząsany konwulsyami podobnemi do tetanicznych, miął prawie zwęglone ręce, policzki spalone ognistym płynem, usta czarne i oczy wysadzone z głowy.
Nagle wzrok jego spoczął na Pawle i na Renacie.
Podniósł się na pół bełkocąc przerywane wyrazy, poczem owładnięty napadem szału, zaczął śpiewać:
„Faridondaine, faridondon,
Narzeczeni cofnęli się z przestrachem.
— Ten człowiek — rzekł Paweł ze zgrozą — to morderca z mostu Bercy...
Jarrelonge już nie śpiewał i nie przestawał wpatywać się w córkę Małgorzaty i syna Paskala Lautier.
— Znowu usiłował powstać, lecz napróżno. Nogi nie mogły go utrzymać.
Wtedy usiłował zawlec się do szafki w murze, którą wskazywał ręką strawioną przez płomień.
Usta jego się poruszały, nie wydając najmniejszego głosu.
Paweł spojrzał w kierunku ręki ciągle i wyciągniętej i usiłował odgadnąć myśl umierającego.
— Czy chcesz czego z tej szafki? zapytał.
Słaby znak Jarrelonge głową odpowiedział twierdząco.
— I chcesz żebym cię podniósł?
— Tak odpowiedział poruszeniem ust.
Student objął rękoma ciało nędznika, podniósł je do wysokości otwartej szafki.
Były wspólnik Leopolda położył rękę na dolnej półce.
Paweł domyślił się, że ta deseczka coś kryła, przekonał się że była ruchoma, podniósł ją, zapuścił rękę w próżnię i wydobył z niej książkę oprawną i papiery.
Wzrok Jarrelonge’a wyrażał radość...
Młodzieniec przejrzał papiery i otworzył książkę.
— Ach! — zawołał — papiery papiery pani Urszuli... Pamiętniki hrabiego de Terrys... Te papiery zabrałeś zamordowawszy panią Urszulę... Te Pamiętniki skradłeś u hrabiego de Terrys.
— Nie... szepnęły usta.
— Miałeś wspólnika?... — mówił dalej Paweł.
— Tak... — szepnęły usta.
— Jego nazwisko? Powiedz mi jego nazwisko.
Jarrelonge uczynił nadludzkie usiłowanie, aby wymówić parę wyrazów, ale już paraliż, będący skutkiem trucizny, owładnął językiem.
Ostatnie konwulsye wstrząsnęły jego ciałem; ostatnie chrapanie wydobywało się z gardła; członki zesztywniały; pozostał bez ruchu.
— Już nic nie powie.... — rzekł Paweł ocierając czoło zroszone potem, umarł!
— Umarł... — powtórzyła Renata — módlmy się za jego duszę.
I nie chcąc pamiętać, że ten nędznik usiłował ją zamordować, upadła na kolana i zaczęła błagać Boga sprawiedliwości o przebaczenie dla niego.
— Droga Renato — rzekł student po chwili — wracaj do swego pokoju... Ja idę zawiadomić na dole.
Dziewczę usłuchało i ujrzawszy się u siebie, upadło zmęczone na krzesło.
Paweł zabrał papiery pani Urszuli, rękopis hrabiego, położył je na stole Renaty, zeszedł na dół i zawiadomił odźwierną o wszystkiem co zaszło.
Poczciwa kobieta wydała okrzyk przestrachu i pobiegła do komisarza.
Paweł powrócił do narzeczonej.
Córka Małgorzaty przyszedłszy do siebie przeglądała papiery.
Nagle wydała krzyk przytłumiony.
— Cóżeś znalazła? — zapytał Paweł żywo.
— Patrz... patrz... ten list.
— A więc?
— To ten, co był pisany do mnie w imieniu matki, aby mnie wciągnąć w zasadzkę, i który mordercy zabrali mi przed zrzuceniem z mostu Bercy...
Student pożerał list wzrokiem.
— Widocznie — rzekł — że ten człowiek, jeden z twoich morderców, zamieszkał tutaj, w blizkości, aby cię szpiegować... ale to musiał być tylko wspólnik płatny, a twoi najstraszliwsi nieprzyjaciele, ci którzy nim kierowali, są dla nas nieznani.
Renata siedziała zadumana.
— Znowu wzięła list podpisany: Przyjaciel twojej matki i wzrok jej utkwiony w pismo, nie mógł się od niego oderwać.
— Co ci to droga Renato? — zapytał Paweł narzeczonej. Czy cię ten list zajmuje?...
— Tak jest... — odpowiedziało dziewczę.
— Znałaś go już...
— Z pewnością, ale dziś dostrzegam dziwną rzecz, która mnie nie uderzyła za pierwszym razem, gdy ten list wpadł w moje ręce, do tego stopnia byłam zajęta...
— O czem mówisz?
— Ja znam to pismo.
— To być nie może. Musisz się mylić.
— Nie mylę się, jestem tego pewna... Ja mam w ręku list pisany tą samą ręką i który wczoraj jeszcze odczytywałam...
— Pokażesz mi go?
— I owszem...
Renata zbliżyła się do małej szkatułki, otworzyła ją i wydobyła z niej papier pomięty i podarty na składach.
— Oto jest — rzekła.
Paweł rzucił nań wzrokiem i uczynił gest zadziwienia.
— Masz słuszność... — rzekł potem: To ten sam charakter.
— Czytaj.
Student przeczytał głośno list pisany przez Leopolda w więzieniu i przytoczony na początku naszego opowiadania.
— Podpisano: Paweł Pelissier... — rzekł student skończywszy. Zkąd masz ten list szczególny?
Renata opowiedziała w krótkości ucieczkę więźnia z Troyes i instynktowny przestrach, jakim ją napawał ten więzień.
Paweł drżał słuchając.
— Ach! drogie dziecię — zawołał — byłaś bardzo nierozsądną!... Ten człowiek rzeczywiście był twoim nieprzyjacielem i tajemniczy instynkt, który cię ostrzegał, nie mylił się wcale... Założyłbym się o sto przeciw jednemu, że ten list ma podpis fałszywy, ale dowiem się łatwo w kancelaryi więzienia w Troyes o prawdziwem nazwisku zbiega...
Po chwili milczenia Paweł mówił dalej:
— Jakim sposobem pamiętniki pisane ręką hrabiego de Terrys, znajdowały się w posiadaniu zmarłego nędznika?... Jaki tajemny i nie wytłómaczony węzeł istniał pomiędzy tobą, hrabią i tymi bandytami, to postaramy się później wyjaśnić...
„Idę, kochana Renato — dodał student — ani słówka o tych papierach, z których może zabłyśnie światełko... Schowaj je z dwoma listami mniemanego Pawła Pelissier’a...
Córka Małgorzaty śpiesznie zamknęła w szufladzie komody rękopis i rękopis i papiery.
Na korytarzu dały się słyszeć kroki i głosy.
Paweł wyszedł z pokoju.
Znalazł się wobec komisarza policyi i dwóch agentów ubranych po cywilnemu.
Odźwierna im świeciła.
Wskazała na Pawła, mówiąc:
— To ten pan mnie zawiadomił...
Komisarz się ukłonił.
— Zatem poproszę pana — rzekł — abyś mi udzielił niektóre wyjaśnienia i udał się ze mną na miejsce wypadku...
Paweł przestąpił wraz z urzędnikiem próg mieszkania Jarrelonge’a.
Można było tylko skon sprawdzić.
Kto to te drzwi wysadził? — zapytał komisarz.
Ja, panie... — odpowiedział młodzieniec.
— W jakich okolicznościach?
Student opowiedział co zaszło.
— Winszuję panu zimnej krwi i stanowczości... rzekł do niego urzędnik, gdyby nie pan, dom obecnie stałby w płomieniach... Ten nieszczęśliwy pewnie się upił... wywrócił na siebie lampę i żywcem się spalił... Ach! ci pijacy! Spiszę protokół; będziesz pan łaskaw podyktować mi swoje imię i nazwisko.
Paweł się skłonił.
Komisarz policyi spisał według formy protokół, wspomniawszy w nim o odważnej roli jaką odegrał student, wydał potrzebne rozkazy co do uprzątnięcia trupa i odszedł.
Oboje młodzi zostali sami.
— Po tem co zaszło, bałabym się tutaj... — szepnęła córka Małgorzaty.
— A więc, moja najdroższa — odpowiedział Paweł — pojedziesz na ulicę Szkoły Medycznej i zajmiesz ten pokój w którym powróciłaś do życia i zdrowia... gdzieś się czuła szczęśliwą... Czy chcesz?
— Tak jest, chcę...
— Ja — dodał Paweł z uśmiechem — ja się umieszczę na sofie w pokoju Juliusza... Idźmy.
— Ale — zauważyła Renata — Zirza miała przyjść tutaj...
Student spojrzał na zegarek.
— Już minęła dziesiąta — odparł. Zirza zapomniawszy o schadzce, pewno poszła na ulicę Szkoły Medycznej...
— A może ją co zatrzymało u pani Laurier... rzekła Renata.
— Być może, w istocie; ale w takim razie dosyć będzie uprzedzić odźwierną, aby jej powiedziała, gdyby nadeszła, że ty na nią tam czekasz...
— Masz słuszność.
— Daj mi papiery.
Dziewczę mu je podało.
Poczem przygotowała sobie niektóre drobiazgi, które jej miały być potrzebne w jutrzejszej podróży i wyszła z Pawłem, który zamknął drzwi na dwa spusty.
Na dole wstąpiła do odźwiernej i zleciła jej, aby jeżeli przyjdzie Zirza, odesłała ją na ulicę Szkoły Medycznej.
∗
∗ ∗ |
Wiemy, iż Leopold Lantier kazał się wysadzić na rogu ulicy Męczenników i ulicy Navarin.
Zapłacił dorożkarzowi, wziął na ramię walizę Jarrelonge’a i wrócił do swego mieszkania.
Pierwszem jego zajęcie, po zapaleniu świeci było rozbić zamek walizy, od którego nie miął klucza.
Dokonawszy tego, wyrzucił na podłogę wszystkie zawarte w niej przedmioty.
Jego zawód, gdy się przekonał o bezużyteczności swoich poszukiwań, łatwiej zrozumieć niż opisać.
W walizie nie było rękopisu skradzionego u pana de Terrys.
Na pomoc mu przyszła udana filozofia.
— Ba! — pomyślał — z tem wszystkiem co mnie to obchodzi? Jarrelonge już teraz nie żyje i nic nie powie... Przewidując bez wątpienia, że się kiedyś możemy spotkać, musiał schować Pamiętniki hrabiego w jakiej trudnej do odnalezienia skrytce... Niech sobie w niej zostaną i nie myślmy już o tém... Teraz trzeba się zająć jutrzejszymi podróżnymi....
„Papiery posiądę w Nogent-sur-Seine i byłoby nieroztropnością wracać dziś w nocy na ulicę Beautreillis, na której nafta musiała sprawie nie małe zamięszanie.
„Ale znalazłszy się w Nogent-sur-Seine, może być trudnem, a nawet niemożebnem będzie, pod karą zupełnego niepowodzenia, działać samemu. Trzeba mi zatem jeszcze współpracownika...
„A gdzie go znaleźć?
„Paskal nie musiał się ruszać z Troyes... Jego obecność, dostatecznie sprawdzona, wytwarza niezaprzeczone alibi, które nam może będzie potrzebnem...
„Ale gdzie znaleźć koniecznie potrzebnego wspólnika?
„Leopold przez chwilę rozmyślał.
„Nagle usta jego rozjaśnił uśmiech.
„Tak, tak będzie dobrze... — szepnął. — Mam co mi potrzeba... chłopak co nie należy do cechu... co mnie nie zna... zapłacę mu bo potrzebuje pieniędzy i koniec... Zresztą, w potrzebie wiem jak się pozbyć natręta.
Po tym krótkim monologu, zbiegły więzień, nie przebierając się, wyszedł.
Punkt o godzinie dziewiątej, przyszedł na ulicę Saint-Mandé i wchodził do restauracji Baudu.
Robotnicy ukończyli posiłek i sala wyglądała jak pustynia.
Stefcia i Wirginia porządkowały błyszczące naczynia kuchenne.
Ojciec Baudu zapóźnił się w Bercy, dłużej niż była potrzeba, co wprawiało gospodynię w strasznie zły humor.
W chwili gdy Leopold wchodził, poczciwa kobieta siedziała w kąciku za kontuarem, obok Ryszarda Beralle całkiem pijanego, kiwającego głową i przewracającego ogłupiałym wzrokiem...
Pani Baudu ani się ruszyła.
— Stefciu!.. — rzekła.
— Jestem mamo.
I starsza z sióstr przybiegła.
— Zajmij się gościem... — mówiła dalej matrona.
Leopold nie jadł obiadu.
Zażądał zimnego mięsa, butelkę wina i usiadł przy małym stoliku blizkim tego miejsca, gdzie siedział Ryszard Beralle i matka Bandu.
— To nie wszystko! — mówiła ta ostatnia, chwytając nic przerwanej rozmowy. — Nadaremnieś się spił jak nieboskie stworzenie, ty mnie zrozumiesz, albo będę mniemała, że ty stanowczo jesteś nieuczciwym człowiekiem, prawdziwym łotrem...
Ryszard poruszył się na krześle.
— Gosposiu — wybełkotał głosem prawie niezrozumiałym — dla czego łajesz biednego chłopaka, który w trzech czwartych należy do rodziny, gdyż jego brat na przyszły tydzień na prawdę będzie do niej należał?
— Daj pokój bratu, który nie należy do sprawy! — odpowiedziała zacna kobieta z niecierpliwością. Czyż byś ty się śmiał z nim porównywać? Jego mały palec wart więcej niż ty cały! On dotrzymał swojej obietnicy, on będzie moim zięciem w ciągu dwóch tygodni, tobie zaś powiadam, że w końcu musisz się uiścić... Byłam tak słaba żem ci pożyczyła tysiąc franków... Było to wielkie głupstwo, alem jeszcze miała ufność w twoim honorze i wyobrażałam sobie głupio, że gdy nadejdzie termin przez ciebie oznaczony, — urządzisz się tak, iż będziesz w stanie...
— Sądziłem... — wybełkotał Ryszard. Miałem nadzieję...
— Miałeś nadzieję, że mnie obałamucisz pięknem! słowami i kłamliwemi obietnicami, tak jak to czynisz oddawna.... — przerwała gwałtownie pani Baudu — ale już tego dosyć, a nawet za wiele! Od dziś za trzy dni muszę złożyć do rąk notaryusza posag Stefci i nie chcę ażeby Baudu spostrzegł się, żem wzięła te tysiąc franków, nie z posagu mojej córki, ale z kasy robotników, którzy mu powierzają swoje oszczędności!... Słyszysz ty mnie?... rozumiesz?...
— Tak... tak... — rzekł pijak, którego język coraz stawał się sztywniejszym; — słyszę... rozumiem... Ale cóż pani chcesz żebym zrobił?
— Co chcę żebyś zrobił?
— No!... tak...
— To nie teraz trzeba mnie o to pytać!... Trzeba było posłuchać rad którem ci dawała przed pół rokiem, gdyś mnie błagał abym ci przyszła z pomocą!... Możesz zarobić dwanaście franków dziennie... Oszczędzając, jużbyś mi był oddał pięćset franków, a widząc twoje dobre chęci, byłabym się jakoś urządziła aby załatać dziurę... Zamiast tego spijasz się, i całemi tygodniami nie pokazujesz się w warsztatach...
— Zawsze więc reprymendy... — pomruknął Ryszard Beralle.
— Dzisiaj nie idzie o reprymendy!... Ja ci powiadam: Potrzeba mi tysiąca franków które ci pożyczyłam... Na przyszły tydzień muszę złożyć posag u notaryuszą i tego samego dnia robotnicy zbierą się dla sprawdzenia swoich rachunków... Jeżeli złożę posag Stefci całkowicie, to mi zabraknie tysiąca franków w kasie robotników... to jasne jak dzień... Otóż, albo w oczach notaryusza, albo w obec robotników, będziemy uchodzili za złodziei, tak!...
— O! mamo Bandu...
— Nie ma mamy Bandu! To co ci powiadam, jest jasne!... Od dzisiejszego dnia zabraniam ci mysleć o Wirginii. Nie mam ochoty, aby znosiła nędzę z takim jak ty łajdakiem!
— Ale skądże pani chcesz, abym wziął tysiąc franków?
— To nie moja rzecz, to twoja. Tu idzie o honor rodziny Bandu, a ten jest święty!... Jeżeli jutro nie będę miała tysiąca franków, nic nie ukryję i powiem wszystko bratu.
— Pani tego nie zrobisz... — wybełkotał Ryszard z przestrachem, który chwilowo rozproszył jego opilstwo — pani tego nie zrobisz!
— Zrobię i to bez namysłu, mogę cię zapewnić. Twój brat zaręczył tutaj za ciebie... Odkryję mu rzecz całą...
— Zatem pani jesteś bez litości?
— Bez litości dla tego, kto nie ma ani uczciwości, ani odwagi, ani delikatności...
— Powiedzieć o tem bratu, to jest toż samo co go przeciw mnie podburzyć... To jest, poróżnić nas z sobą, to jest popchnąć mnie do czegoś rozpaczliwego...
— I cóżby było złego, gdybyś wskoczył do wody? Byłoby jednego próżniaka mniej, ot i wszystko!... Pamiętaj, że ci zabraniam, abyś nogą nie stąpił w tym domu, dopóki mi nie oddasz tysią franków.
Ryszard podskoczył.
— Wypędzasz mnie pani?.. — rzekł głosem syczącym.
— Najzupełniej... Chcę tego co mi się należy, i zamykam drzwi przed człowiekiem, który mnie wprowadził w błoto i w niém zostawił.
— Więc między nami wszystko zerwane?
— Wszystko! — powtórzyła mama Bandu, doprowadzona do najwyższego rozdrażnienia i gniewu. A jeżeli Wiktor nie będzie zadowolony, niech tylko powie... Wcale mi nie idzie o zięcia, którego brat jest człowiekiem nieuczciwym! No, wynoś się co prędzej!...
Od pewnego czasu Stefcia i Wirginia nadstawiały ucha ze wzruszeniem i przestrachem łatwym do zrozumienia.
Słysząc groźbę wyrzeczoną przez matkę, iż małżeństwo Stefci z podmajstrzym, może być zerwane, obie podskoczyły ku matce Bandu.
— Matko! — zawołała starsza z sióstr ze złożonemi rękami — uspokój się...
Wmięszanie się dziewcząt, zamiast wywrzeć — Oczekiwany skutek, dorzuciło oliwy do ognia.
— Ja mam się uspokoić! — powtórzyła kupcowa, opierając duże ręce na biodrach. I to ty mi to mówisz! Przecież wiesz o co idzie...
Wirginia płakała.
— Moja matko... — wyjąkała z kolei.
— Ja do ciebie nie mówię!... Milcz... Powinna byś się rumienić, ze wstydu.
Stefcia mówiła dalej:
— Jestem pewna, mamo, że pan Ryszard, dziś lepiej zrozumie twoje słowa, niż to czynił dotychczas. Nie będzie chciał, aby z jego winy czyjeś szczęście było zniweczone... Nie będzie chciał, aby jego brat przeklinał jego postępowanie... On jest uczciwy człowiek, nie wątp o tem i znajdzie sposób, przed opływem oznaczonego przez ciebie terminu, zasłonić swój honor zwracając ci pieniądze...
— Ryszardzie... Ryszardzie... — dodała Wirginia, błagająco — słuchaj mojej siostry, słuchaj mojej matki...
— No... no... dosyć tych jeremiad! — przerwała mama Bandu, trochę ułagodzona, popychając córki do komina: — niech tylko odda pieniądze, a ja potem zobaczę co zrobić...
Brat Wiktora siedział ponury..
Na chwilę rozproszone opilstwo wracało z większą siłą. Umysł jego opanował pewien rodzaj obłędu.
— Tak... — szeptał głuchym głosem. Tak, uiszczę się... odbierzesz pani swoje pieniądze. Trzy dni... A więc, nim trzy dni upłynie, oddam com winien...
I wyszedł chwiejąc się.
— Co się należy... — rzekł Leopold rzucając na stół sztukę pięciofrankową.
Mama Baudu wydała mu resztę.
Zabrał ją i spiesznie opuścił restauracyę.
Wyszedłszy na ulicę, powiódł w około wzrokiem.
Ryszard, stojąc nieruchomie o dwadzieścia kroków od restauracyi, gestykulował mówiąc sam do siebie.
— Nagadała mi głupstw co nie miara!... To jeszcze nic, ale jeżeli nie zapłacę, ona wszystko powie Wiktorowi... i wszystko będzie zerwane! Nieszczęście! Zkądże ona chce, abym wziął ten tysiąc franków? Szukam ich od miesiąca... Nie znalazłem nikogo, coby mi chciał pożyczyć. Czy to się tak pożycza tysiąc franków prostemu rzemieślnikowi?... Wiktor jest zaślepiony w Stefci... Jeżeli z mojej przyczyny jego małżeństwo się zerwie, to on mi gotów kości połamać... a przecież bym go nie okradł chociaż jestem bibuła, próżniak, do niczego... tego nie mówię!... A Wirginia!... Wirginia... ja jestem w niej zadurzony, choć tego po sobie nie pokazuję... trzebaby jej już nie widywać i rumienić się przed całym światem... A! dobrze, więc koniec z życiem! E, ono nie tak zabawne... Lepiej od razu skończyć. Trzy minuty i koniec! Dobranoc! No, to już postanowiłem... Pójdę się utopić...
I Ryszard skierował się ku mostowi Bercy tak szybko, jak mu pozwalał niepewny chód człowieka zupełnie pijanego.
Leopold szedł za nim.
Były więzień nie stracił ani słowa z monologu, któryśmy przytoczyli.
Ryszard doszedł do mostu Bercy i wszedł na niego.
Z tyłu o kilka kroków Leopold szedł za nim.
Na środku mostu Ryszard zatrzymał się, oparł się łokciami o poręcz i przechylił ku rzece.
Pod nim szumiała czarna woda, roztrącając się o filary.
Opanował go jakiś zawrót.
Zląkł się i instynktownie cofnął, ale prawie natychmiast okrutne postanowienie wzięło górę; znowu zapragnął umrzeć i zbliżywszy się do poręczy, chciał przez nią przeleźć, co w jego stanie opilstwa nie łatwo było uczynić.
Niemniej jednak już miał tego dokonać, gdy czyjaś ręka chwyciła go za kołnierz surduta i odciągnęła w tył, gdy tymczasem głos jakiś szeptał mu do ucha:
— A no! przyjacielu, cóż to za szczególna myśl aby dać nurka, przychodzi ci do głowy? Zdaje mi się, że teraz nie jest pora zimnej kąpieli...
— Puść mnie... — rzekł pijak usiłując się wyrwać. Do milion djabłów, daj mi pokój!... Jeżeli mi się podoba zeskoczyć, to moja rzecz.
Ręka jego nie puściła zdobyczy i przykuła brata Wiktora Beralle do miejsca.
Jednocześnie mówił głosem pewnym:
— No, bez głupstw, mój Ryszardku!.. W twoim wieku nikt się nie topi dla głupiego biletu na tysiąc franków.
Młodzieniec usłyszawszy te słowa, zaprzestał wszelkiego oporu.
Umysł jego opanowało zupełne odurzenie.
— Pan mnie znasz... — wyjąkał.
— Do licha! Jesteś Ryszard Beralle, kochanek małej Wirginii Baudu, ładnej dziewczyny, świeżej jak pączek róży, której siostra Stefcia w ciągu dwóch tygodni ma zostać żoną twego brata.
— Ponieważ pan to wiesz, to ci zapewne wiadomo za co mnie mama Bandu wyrzuciła za drzwi.
— Z pewnością, ale nim trzy dni upłynie, otworzy ci swoje drzwi i objęcia... Ja to biorę na siebie...
— Pan bierzesz na siebie?...
— Tak jest.
— Więc chcesz mi pożyczyć tysiąc franków?
— Być może...
Ryszard zadrżał.
— Czy to nie żarty? — zapytał.
— Wcale nie... To zupełnie na seryo... Od ciebie zależy dostać owe tysiąc franków...
— Cóż w tym celu trzeba zrobić? Powiedz pan... mów... jestem gotów na wszystko... na wszystko, czy pan rozumiesz?
— Weź mnie pod rękę i chodźmy.
Ryszard wlepił błędny wzrok w człowieka, który tak do niego przemawiał, poczem, nagle chwytając za rękę, zawołał:
— Chodźmy... Poszedłbym z tobą, gdybyś był nawet djabłem...
Były — więzień poprowadził go z sobą.
Poszli obadwa ku wybrzeżu Bercy.
Po chwili pijak zwolnił kroku i wybełkotał:
— Pytałem pana co trzeba zrobić, ażeby dostać tysiąc franków, a pan mi nie odpiedziałeś...
— Zaraz ci powiem...
Na wybrzeżu Bercy Leopold zatrzymał się przed handlem winnym.
— Wejdźmy... — rzekł otwierając drzwi i popychając Ryszarda przed sobą; poczem zwracając się do gospodarza:
— Czy u pana są gabinety?
— Tak jest, panie, w głębi... z piecem... będzie panom bardzo wygodnie... Co panowie rozkażą?
— Wazkę wina gorącego.
— Brawo! — szepnął Ryszard. Gorące wino to moja słabość...
Obadwa weszli do szczelnie zamykającego się gabinetu, doskonale oddzielonego od pierwszej sali w której siedziało kilku gości palących i grających w karty..
Ryszard coraz więcej rozmarzony zmianą temperatury, upadł na krzesło.
Chłopiec podał gorące wino, z którego wydobywał się drażniący zapach cytryn i korzeni.
Leopold napełnił szklanki.
— Pijmy... — zawołał.
Pijak od jednego razu wypił łyk spory, klasnął językiem i niejako zgalwanizowany przez prawie kipiący napój, rzekł wzmocnionym głosem:
— Ty mnie znasz, to rzecz widoczna, ponieważ wiesz jak się nazywam i tam dalej... Ale ja ci się nadaremnie przyglądam, ja cię nie znam... Nigdym cię nie widział...
— To nic nie znaczy... — odparł zbieg z Troyes, nie masz potrzeby mnie znać, — bylebym ci tylko przyszedł z pomocą... Zaraz pogadamy, tylko wypijmy. Zmarzłem, potrzebuję rozgrzać sobie żołądek... Twoje zdrowie!...
— I twoje!...
Szklanki zostały wypróżnione, powtórnie napełnione i Leopold mówił dalej:
— Tak... teraz lepiej... Obecnie idzie o to, abyśmy się porozumieli... Położenie jest bardzo proste... Ty potrzebujesz tysiąca franków...
— O! tak... — rzekł Ryszard, wiodąc ręką po rozpalonem czole.
Były więzień mówił dalej:
— Te tysiąc franków, matka Baudu, chcąc ci wyświadczyć przysługę, wzięła z kasy robotników, której depozytaryuszem jest jej mąż...
— I musi zwrócić tam zkąd je wzięła... — szepnął Ryszard znowu bełkocąc.
— W przeciwnym razie, jej mąż oskarżonyby został o nadużycie...
— Tak...
— Chybaby wzięła te pieniądze z posagu swojej córki Stefci, coby ją zmusiło do powiedzenia papie Baudu i twemu bratu żeś pożyczył, i pomimo najświetniejszych obietnic nie oddał.
— Tak jest... — powtórzył Ryszard.
— Wiesz, mój stary, żeś ty biedną kobietę postawił w haniebnem położeniu.
— Ach! wiem o tém dobrze... To też chciałem się utopić i to byłoby już zrobione gdybyś mi nie był przeszkodził... Pijmy...
— Właśnie, właśnie... Twoje zdrowie!
— I twoje!... I wiesz, jeżeli mi nie pomożesz, to ja wyszedłszy ztąd, skoczę do wody...
— Bądźże trochę cierpliwym! — rzekł Leopold ze śmiechem. Czy tysiąc franków, które ci może pożyczę, przywróci cię do łaski mamy Baudu?
— Prócz tego winianem jej za stół około trzech set franków... Summa, tysiąc trzysta franków...
— Więc gdybyś zapłacił tysiąc trzysta franków, tobyś znowu został oficyalnym narzeczonym Wirginii?
— Tak, ale do ślubu trzebaby djabelnie długo czekać...
— Dla czego?
— Bo rodzice wymagają, abym zebrał pięć tysięcy franków, które razem z odziedziczonémi pięcioma tysiącami, których nie mogę podnieść, uczynią dziesięć tysięcy... a ja nigdy... nigdy nie będę w możności tyle zebrać... Ja siebie znam dobrze... Daj pić!...
Leopold napełnił szklankę podawaną mu przez Ryszardą i rzekł:
— A więc, mój stary, jeżeliby kto, po zapłaceniu twojego długu tysiąca trzystu franków, dostarczył ci ładny posążek z pięciu tysięcy, któryby ci pozwolił ożenić się jednocześnie z twoim bratem, cobyś ty na to powiedział?
— Powiedziałbym, że to jest niepodobieństwo.
— Nie takie może, jak ci się wydaje... A dowodem tego jest, że ci na seryo ofiaruję summę sześć tysięcy trzysta franków...
— Nie znając mnie?
— Wszak dobrze wiesz, że cię znam... Przypuszczaj sobie, jeżeli chcesz. że jestem szalony, ale moja propozycya jest poważna... Odciebie zależy wziąść ładne banknociki...
— Pod jakiemi Warunkami?
Zamiast odpowiedzieć, Leopold zastukał w stół i ukazał podać nową wazkę gorącego wina, które zostało natychmiast przyniesione.
Ryszard od początku rozmowy pił ciągle.
Gorąco bijące od pieca tak samo uderzało mu do głowy jak i trunek; język mu kołowaciał; w myślach jego zupełny nieład panował.
Leopold śledził wzrokiem to wzrastające opilstwo.
Trzeba go będzie utrzymywać w tym stanie przez trzy dni... — myślał nalewając szklanki, jak tylko chłopiec wyszedł.
Brat Wiktora wypił i wybełkotał.
— Warunki... warunki...
— Kochasz Wirginię Baudu? — rzekł nagle zbieg z Troyes.
Oczy pijaka zabłysły.
— Tak... — odpowiedział — kocham ją...
— Czyś ty zazdrosny?
Ryszard spojrzał na mówiącego ogłupiałym wzrokiem i wyrzekł przez zaciśnięte zęby:
— Dla czego mnie o to pytasz?
— Przebóg!... tak sobie... ażeby wiedzieć...
— Wytłómacz się, do milion djabłów! Pod tym względem nie ma żartów... to boli!...
— Cobyś ty zrobił, gdybyś się dowiedział, że jakiś facet umizga się do Wirginii i jej się podoba?
— Zabiłbym tego faceta... choćbym go miął udusić własnemi rękami...
— Bardzo dobrze... ja widzę że ty wiesz co to jest zazdrość...
— O! tak...
— Więc się porozumiemy...
— Mówże!
I Ryszard znowu się napił.
Leopold mówił dalej:
— Ja także kocham... Kocham młode dziewczę, a raczej ubóstwiam ją... Szaleję dla niej... Przysięgła że mnie kocha, ale to kłamstwo... Nie chce iść za mnie dla tego żem bogaty...
— Więc cię oszukiwała?
— Oszukuje mnie.
— Więc ją puszczaj, a łotra który włazi w drogę, uduś...
— Nie...
— Czemu?
— Bo niczego nie jestem pewny... Mam tylko domysły... podejrzenia...
— A chcesz pewności?
— Tak... Wiem że człowiek który ją bałamuci, pisał do niej... pisuje codziennie... Dowody jej zdrady ja znajdę w listach tego człowieka...
— I trzeba ci tych listów?
— Bądź co bądź, ja ich potrzebuję...
— I aby je dostać liczysz na mnie?
— Tak, a prócz tego aby się zemścić jeżeli zostałem oszukany...
— Zgoda...
— Wiedziałem dobrze, że z ciebie dobry chłopak, że mnie zrozumiesz i że prędko się zgodzimy,.. dla tego też bez wahania zwróciłem się do ciebie...
— I dasz mi sześć tysięcy trzysta franków, jeżeli ci przyniosę listy?... — rzekł znowu Ryszard Beralle.
— To rzecz ułożona... przysługa za przysługę... odpowiedział Leopold.
— Cóż trzeba zrobić?
— Dziewczyna którą kocham i którą chciałem pojąć za żonę, ma jechać po odbiór niewielkiego spadku do Nogent-sur-Seine, gdzie przepędzi kilka dni... — Na czas swojej nieobecności nie śmiałaby zostawić u matki kompromitujących listów... Zabierze je z sobą... Przy moich wskazówkach łatwo ci będzie je zabrać...
Ryszard zadrżał.
W umyśle jego przyćmionym przez pijaństwo5 zabłysło niepewne światełko.
— To byłaby kradzież... — wyjąkał.
Leopold wzruszył ramionami i odparł:
— Tak, gdyby to były pieniądze, ale ponieważ idzie o rzecz niewinną, dzięki której może uniknę nieszczęścia całego życia...
— Dla czegóż sam tych listów nie weźmiesz?
— Bo dziewczyna ujrzawszy mnie, miałaby się na baczności jeżeli jest w istocie winną, a jeżeli nie, toby mi nie przebaczyła podejrzenia...
— Jakże ja listy dostanę?...
— Czy możesz ze mną jechać do Nogent?
— Mogę ci dokąd chcesz towarzyszyć...
— No, to ja ci powiem we właściwem miejscu i czasie, co trzeba zrobić.
— Dobrze. Kiedyż pojedziemy?
— Dziś w nocy.
— Dziś w nocy! — powtórzył Ryszard zadziwiony.
— Za dwie godzin, o dwunastej minut trzydzieści pięć.
— Zgoda... Ale moje pieniądze? — dodał opój, patrząc rozmawiającemu prosto w oczy z widoczną nieufnością. — Kiedyż odbiorę swoje pieniądze?
— Tysiąc trzysta franków natychmiast... a resztę jak mi doręczysz wzmiankowane listy.
Ryszard się głośno roześmiał, twarz mu się zaczerwieniła, żyły w skroniach nabrzmiały.
— Dawaj... — wybełkotał przerywanym głosem.
— Dawaj... chcę widzieć...
Zbieg z więzienia wydostał pulares dosyć dobrze wypchany.
Wyjął z niego bilet tysiąc frankowy, który położył na stole przed młodzieńcem, a potem, obok biletu ułożył piętnaście luidorów...
Oczy Ryszarda zabłysły.
— I to wszystko moje?... — zawołał kładąc drżące ręce na bilecie bankowym i na sztukach złotą.
— Twoje...
— I mogę zapłacić mamie Baudu...
— Naturalnie...
— A po powrocie z Nogent-sur-Seine dostanę pięć tysięcy franków, które mi pozwolą ożenić się z Wirginią.
— Dostaniesz.
— No, tyś przyjaciel... ty... dobry... prawdziwy... ratujesz tonącego, słowo honoru!
I opój w swojem wylaniu, przycisnął ręce Leopolda do swojej piersi, a potem rzekł:
— Słuchajno... idzie mi bardzo o jedną rzecz.
— O co?
— Chciałbym przed odjazdem oddać te pieniądze mamie Baudu... poczciwa kobieta byłaby tak zadowolona...
— Czemużby nie? o której tam zamykają zakład?
— O w pół do dwunastej...
— No, to w drogę...
— Idziemy?
— Do twojej przyszłej świekry.
Ryszard się podniósł, ale musiał się przy trzy, mać Leopolda, ażeby nie upaść, nogi się pod nim uginały.
Na rogu ulicy Bercy znajduje się stacya dorożek.
Zbieg z Troyes wsadził swego towarzysza do dorożki i rzekł do woźnicy:
— Na godziny!... róg ulicy Saint-Mandé i Picpus. Jazda!... dostaniesz na piwo...
Stangret trzasnął z bicza i koń puścił się dobrym truchtem.
Stanęli we wskazaném miejscu prędzej niż w dziesięć minut.
— Kroćset! — zawołał opój ujrzawszy zamknięte okiennice — już zamknięto!...
— Tak, ale wewnątrz widać światło. Zapukamy.
Leopold wysiadł pierwszy i pomógł wysiąść Ryszardowi, który się ledwo trzymał na nogach, poczem dwa czy trzy razy silnie zakołatał do drzwi.
Gospodyni czekała na męża, którego niewytłómaczone opóźnienie niepokoiło ją niezmiernie.
— Kto tam? — zapytała.
— Ja, mamo Baudu... — odpowiedział brat Wiktora Beralle.
— Nie otwieram... — odparła restauratorka, poznając głos pijaka.
Do rozmowy wmięszał się były więzień.
— Otwórz pani... rzekł — zapewniam panią, że tu idzie o jej interes.
Te zagadkowe wyrazy sprawiły swój skutek.
Pani Bandu powiedziała sobie, że jej pewno przynoszą wiadomość o mężu, któremu się musiał trafić jakiś wypadek.
Odsunęła rygle i zakręciła kluczem w zamku.
Drzwi uchyliły się tylko, bo poczciwa kobieta trzymała jedną połowę na pół zamkniętą.
— Cóż tam chcesz? — zapytała. Ja o tej porze nie daję pić i powinieneś wiedzieć — rzekła zwracając mowę do Ryszarda, że twoje odwiedziny o każdej porze nie są dla mnie przyjemne. Jużeś mi dobrze się przysłużył!
Pijak chciał coś powiedzieć.
Były więzień przerwał mu mowę.
— Pani — rzekł kłaniając się gospodyni — przed chwilą powiedziałem, że tu idzie o jej interes, a to jest rzeczywistą prawdą. Będziesz pani miała tego dowód, jeżeli zechcesz mnie przez minutę posłuchać...
Ta prosta i rozumna przemowa uspokoiła mamę Bandu.
— Wejdźcie — rzekła otwierając drzwi całkowicie...
Obadwaj przestąpili przez próg domu.
— O co idzie? — zapytała znowu gospodyni zakładu.
— Jestem przedsiębiercą — odparł Leopold powstrzymując pijaka, który bełkotał i gestykulował owładnięty niezmierną ochotą wytłómaczenia się osobiście, czego nie mógł doprowadzić do skutku..... Potrzebuję rozumnego podmajstrzego, a znam Ryszarda oddawna... Ma on wielkie wady, ale nie sądzę aby był niepoprawnym... Przyszedł dziś wieczorem do mnie, prosząc o miejsce, którem mu obiecał, i błagając o zaforszusowanie summy którą pani winien, a której jak się wydaje, pani potrzebujesz obecnie... Wydawał mi się serdecznie tak zmartwionym sprawionym pani kłopotem, żem nie miał odwagi odrzucić jego prośby, i że przychodzę pani zapłacić...
— Mamo Baudu... mamo Baudu... — bełkotał Ryszard wylewając szczere łzy, których po większej części powodem było wino; teraz już nie powiesz, że jestem ladaco... nicpoń... kanalia!... Nie powiesz tego!
Dzielna kobieta była mocno wzruszona.
— To dobrze, chłopcze, coś zrobił... — odpowiedziała — jestem z ciebie zadowolona...
Poczem zwracając się do Leopolda, do dała:
— Dziękuję panu z całego serca... — rzekła — zaufanie jakie pan okazujesz Ryszardowi, z którego jestem pewna, okaże się godnym, wyświadczą mi wielką uciechę... Czy go pan zabierzesz na prowincyę?...
— Tylko na kilka dni... Potrzebuję aby dopilnował warsztatu który zakładam, ale wkrótce będzie w Paryżu...
— I wyjeżdżacie?
— Jeszcze dziś w nocy... Mamy tyle tylko czasu, ile potrzeba aby zajechać na kolej.
— Czy Ryszard uprzedził brata?
— Uprzedzi go jutro bilecikiem... Niech że się pani bez zwłoki obliczy ze swoim żałującym dłużnikiem.
— Ja na palcach znam jego rachunek... Z życiem należy się tysiąc dwieście ośmdziesiąt siedm franków.
Opój wyjął z kieszeni pieniądze, które mu dał Leopold i rozłożył je na stole...
— Zapłać mamo sobie... — rzekł — bo teraz już mogę cię tak nazywać, hę?
Radość z niespodziewanego odbioru pieniędzy, uważanych przed dziesięciu minutami jako bardzo niepewne, kazała dobrej kobiecie zapomnieć o coraz więcej niewytłómaczonem spóźnieniu swego męża, zwykle tak akuratnego.
— No! a posag? — odparła ze śmiechem. — A o posagu zapominasz?
— Bądź mama spokojna... bądź spokojna... niedługo usłyszysz coś nowego... tak, coś nowego...
— Zobaczymy... I dokądże to jedziesz, pustaku?
— Do Lille... — pośpieszył z odpowiedzią Leopold, dając znak Ryszardowi.
— Napiszże przynajmniej. Donieś że się poprawiasz i robisz rozumnym pod względem trunków. To sprawi przyjemność Wirginii.
— Napiszę, mamo, przyrzekam że napiszę... Wirginia, biedna kotka... To jej sprawi przyjemność... Powiedz jej mama że ją ubóstwiam i że będę pracował dla jej szczęścia, dla naszego szczęścia...
— Niezaniedbam... Szczęśliwej podróży pustaku i dobrego powodzenia.
Mama Bandu w resztę z tysiąca trzechset franków, chciała koniecznie wydać pokwitowanie, uściskała Ryszarda, którego wino i wzruszenie czyniło coraz płaczliwszym, poczem obadwaj wyszli z restauracyi, której drzwi gospodyni za niemi zamknęła.
— Ty jesteś blagier, mój stary... — bełkotał opój czepiając się towarzysza, aby nie runąć na ziemię. — Mój zwierzchnik... przedsiębierca... podmajstrzy w twoim warsztacie w Lille... I mama Baudu dała się złapać!... Nie, słowo honoru, ja się długo śmiać będę!...
— Cicho że! — przecież trzeba było usprawiedliwić twój wyjazd.
— Ty jesteś przepyszny, o mój dobroczyńco, i w dzień mego ślubu z Wirginią, będziesz moim drużbą.
Doszli do czekającej na nich dorożki i wsiedli do niej.
O kwandrans na pierwszą przyjechali na dworzec kolei żelaznej Wschodniej.
O dwunastej minut trzydzieści pięć wyjeżdżali do Nogent-sur-Seine.
Paweł w towarzystwie Renaty szedł na ulicę Szkoły Medycznej.
Dziewczę objęło w posiadanie pokój, który zajmowało podczas swojej choroby i narzeczony jej, złożywszy jej życzenia dobrej nocy, a na czole najczystszy pocałunek, zajął sąsiedni pokój.
Student nie miał do snu żadnej ochoty; zresztą był pewnym, że Zirza nie zastawszy nikogo przy ulicy Beautreillis i poinformowaną przez odźwierną, mogła nadejść lada chwila.
Czekając na nią, postanowił powtórnie i z większą uwagą przejrzeć papiery, które mu wręczył Jarrelonge konając.
Odczytał list pisany do Renaty, dla wciągnięcia jej w zasadzkę, przejrzał rozmaite notatki pani Urszuli, nie mające żadnej wagi i nareszcie otworzył rękopis, mający na pierwszej stronie napis: „Wspmnienia mego życia i podróży“ i podpis hrabiego de Terrys.
Paweł zagłębił się w czytaniu tych wspomnień, które go zajęły od pierwszej stronnicy, ale rękopis był gruby i młodzieniec czując, że go zwolna sen ogarnia, pojął że nie będzie w stanie skończyć w noc jedną czytania.
Po upływie więc dwóch godzin, poprzestał na przewracaniu książki w różnych miejscach i doszedł do ostatniej stronicy, zapisanej przez hrabiego przed śmiercią.
Kilkanaście wierszy pisanych czerwonym atramentem i starannie zakreślonych zwróciły jego uwagę i przezwyciężyły ogarniającą go ociężałość.
Czytał:
„Zawsze odmawiałem pomocy lekarskiej z powodu, że zupełnie nie wierzę w umiejętność doktorów.
„To co mnie podtrzymywało, co mi pozwalało żyć, choć dotkniętemu śmiertelną chorobą, jest tajemniczym środkiem, znanym w Europie mnie tylko jednemu.
„Lekarstwo to — najgwałtowniejsza może trucizna, jeżeli się jej używa bez metody i ostrożności — jest wysuszony jad płaza tropikalnego, krotala.
„W słoiku z kryształu górnego znajduje się reszta tej zbawiennej trucizny.
„Słoik ten jest żamknięty w małym stoliczku, w którym się zachowuje niniejszy pamiętnik.
„Jeżeliby po mojej śmierci, w obec mego trupa przesyconego trucizną, oskarżano kogo o zbrodnię, niniejsze zeznanie będzie dostatecznem do usprawiedliwienia niewinnego...
Wykrzyk zadziwienia wyrwał się z ust studenta, który odczytał powtórnie, rozważając każdy wyraz, poprzedzające wiersze.
— Mój Boże... mój Boże... — rzekł następnie z wybuchem nieopisanej radości — ależ to jest niezbity dowód niewinności panny de Terrys! O! bądź błogosławiona Opatrzności, któraś pozwoliła, aby ta książka, dostała się w moje ręce... Nim się dzień, skończy, Honoryna będzie wolna i będzie mogła podnieść głowę do góry!
Po tej radosnej myśli nastąpiła ponura.
— Kto są ci nędznicy, co usunęli tę książkę? — zapytał sam siebie — i jaki w tem cel mieli?
Tysiące przypuszczeń, tysiące wniosków poplątanych, przesuwało się przez głowę Pawła.
Prawda straszliwa, przygniatająca, jeszcze się nie mogła objawić młodzieńcowi.
Wybiła północ.
Teraz była już rzecz pewna, że Zirza nie nadejdzie.
Student zamknął do szuflady rękopis hrabiego i rzucił się ubrany na sofę, która mu miała łóżko zastąpić.
Nazajutrz Renata zbudziła go pukając do drzwi.
Zerwał się z improwizowanego łóżka, szybko się ubrał i o godzinie umówionej z Wiktorem Beralle, zajeżdżał wraz z narzeczoną na dworzec kolei Wschodniej.
Podmajstrzy od dziesięciu minut czekał na nich.
Paweł wręczył mu paczkę opieczętowaną, którą Renata miała oddać do własnych rąk pana Audouard notaryusza w Nogent-sur-Seine.
— Mój przyjacielu — rzekł do niego — powierzając ci moją narzeczoną, powierzam ci więcej niż życie... Czuwaj nad nią dobrze!
— Będę czuwał... — odparł prosto Wiktor ściskając studenta za rękę.
∗
∗ ∗ |
Leopold Lantier i Ryszard Beralle przyjechali do Nogent-sur-Senie o godzinie czwartej minucie jedenastej zrana.
Ryszard, znajdował się nieustannie pod wpływem wczorajszego opilstwa.
Leopold ciągle sobie obiecywał utrzymywać go w tym podnieconym stanie aż do chwili, w której wykona to, co on mu rozkaże zrobić.
Wyszedłszy z dworca, zbieg z Troyes zaprowadził swego towarzysza do podrzędnej restauracyi, leżącej w blizkości stacyi kolei.
Zażądał dwóch pokojów, ułożył Ryszarda, sam się położył i pamiętał o tém starannie, aby być na nogach od dziewiątej zrana, ażeby czuwać nad przybyciem Renaty, której, jak sądził, Paweł Lantier miał towarzyszyć.
Brat podmajstrzego chrapał, zacisnąwszy pięści.
— Pozwolę mu spać aż do śniadania... — pomyślał Leopold patrząc na pijaka. — Tymczasem zaś zajmijmy się interesami... I wyszedł..
Wiemy, że przebranie czyniło go niepodobnym do poznania, on wiedział o tem, i nie obawiał się być poznanym przez Renatę.
Pociąg wychodzący z Paryża o siódmej minut dziesięć, miął, przybyć do Nogent o godzinie dziesiątej minucie pięćdziesiątej ósmej.
Przed kwandransem na jedenastą, Leopold spacerował już w okolicach dworca i trząsł się z niecierpliwości, gdy tymczasem ci na których czekał, byli dopiero w Longueville.
Wiktor Berralle i Renatą jechali w przedziale pierwszej klasy, w którym byli sami.
Przez drogę długo mówili o celu swojej podróży i o tajemniczych nieprzyjaciołach, którzy grozili dziewczęciu.
Podmajstrzy szukał sposobu usunięcia wszelkiego niebezpieczeństwa od tej, na którą, czuwał i uniknięcia poszukiwań nędzników, którzy może w cieniu gotowali zasadzki.
— Oto co mi się wydaje potrzebnem... — rzekł do Renaty. — Jeżeli prześladowcy pani szli za jej śladem, to trzeba z niemi walczyć podstępem. Zapewne mniemano, że pani towarzyszy pan Paweł... Nie widząc go przy pani, będą przypuszczać, że podróżujesz sama, bo mnie nikt nie zna i nie wie, że ja pani towarzyszę... Pozorna samotność pani podwoi śmiałość zbrodniarzy i zapewne każę im zapomnieć o swojej zwykłej roztropności... Nie wiem jaki instynkt każę mi wierzyć, że ta podróż do Nogent pozwoli ich nam poznać, że się zdemaskują i pozwolą pani nie tylko bronić się przed niemi, ale jeszcze wydać się w ręce sprawiedliwości.
— Dałby to Bóg!... — szepnęła Renata. — Cóż pan myślisz począć?
— Wszak pani zdaje się niemoźliwem, czy tak, żeby ktoś się ośmielił w biały dzień napaść na panią w Nogent.
— Tak jest, niemoźliwem...
— I nie boisz się pani?
— Pewno że nie!...
— A więc, wysiadając z wagonu będziemy udawali że jesteśmy obcy, jedno dla drugiego... Pani pójdziesz naprzód, sama jedna... Ja pójdę za panią o piętnaście lub dwadzieścia kroków czuwając dobrze i schowawszy dobrze na piersiach cenne papiery, które mi powierzył pan Paweł... Pani spytasz pierwszego lepszego przechodnia o adres pana Audouarda i udasz się pani do niego. Ja tam w parę chwil nadejdę.
— Rozumiem... — odpowiedziała Renata. — Iść będę bez najmniejszej niespokojności, zapewniam pana, a pan będziesz czuwał nad tem, co się w około mnie dziać będzie...
— Właśnie... Zatem pani przyjmujesz mój projekt?
— Znajduję go wybornym...
Przybycie pociągu do Nogent przerwało rozmowę. — Renata wysiadła naprzód i posłuszna instrukcyom Wiktora wyszła sama ze stacyi.
Podmajstrzy postępował o dwadzieścia kroków za nią, gotów pośpieszyć jej, w razie potrzeby z pomocą; ale zdawało się szaleństwem przypuszczać możność napadu w biały dzień, na ulicy pełnej ludzi.
Leopold stojąc na czatach, zobaczył dziewczę jak wychodziło.
— Patrz!, patrz! patrz! — rzekł do siebie. — Sama jedna! Co u djabła mogła zrobić ze swoim kawalerem, ładnym Pawełkiem, moim przyjemnym kuzynkiem? Interesujący chłopaczek musiał zostać zatrzymany w Paryżu przez jakiś egzamin, bo zdaje się że to musi być kowal... Niech że go Pan Bóg sekunduje! — No, wszystko idzie jak najlepiej i robota będzie łatwa...
Potem przybierając chód mieszczanina idącego za swemi interesami, poszedł za Renatą.
Przy drzwiach jednego domu rozmawiało kilka osób.
Córka Małgorzaty zatrzymała się przy tej gromadce.
Wiktor. Beralle nie chcąc jej wymijać.
Zwolnił kroku i wydostając cygaro potarł zapałkę aby ją zapalić.
Przeciwnie, Leopold urządził się tak, ażeby być w obec Renaty w chwili gdy ta pytała jednego z rozmawiających.
— Czybyś pan nie raczył wskazać mi, gdzie się znajduje kancelarya pana Audouarda, notaryusza?...
— Z przyjemnością, proszę pani...
Poczem zapytany dał najszczegółowsze objaśnienia.
Renata podziękowała i udała się wskazaną drogą.
Z kolei ona wyminęła Leopolda.
Wiktor Berąlle poszedł w dalszą drogę.
Dziewczę przebiegło kolejno kilka ulic przecinających się z sobą i stanęło przed domem, nad drzwiami którego widniały dwa klasyczne złocone szyldy.
Drzwi te były zamknięte.
Córka Małgorzaty zadzwoniła.
Służący przyszedł jej otworzyć.
W chwili gdy dziewczę się zatrzymało, Leopold również stanął.
Ujrzał się przed kawiarnią, będącą naprzeciwko domu notaryusza; przestąpił jej próg.
Wiktor Beralle rzucił na zbiega z więzienia badawcze spojrzenie, ale ani w jego osobie, ani w ruchach, nic mu się nie wydało niebezpiecznem.
Przez jedną lub dwie sekundy, podmajstrzy zdawał się z pozorną uwagą przyglądać rycinom wystawionym za oknami księgarni i składu papieru, oraz handlu gazetami.
Następnie z kolei i on zadzwonił do drzwi pana Audouarda.
Otworzyła mu służąca.
Połączył się z Renatą czekającą na niego w sieni.
— Nie ma nic niepokojącego — pomyślał — ale ostrożność nigdy nie zawadzi.
Młodzi ludzie weszli do kancelaryi, w której ich przyjął starszy dependent.
— Czy można się widzieć z panem Audouard.
— Pana nie ma w domu — odpowiedział dependent.
— A o której porze, proszę pana, moglibyśmy go zastać?
— Pana Audouard nie ma w Nogent... Ma powrócić dopiero w niedzielę rano, a w niedzielę kancelarya zamknięta.
Wiktor i Renata nie mogli przewidzieć takiej przeciwności.
Ogromny zawód odmalował się na ich twarzach.
Wyraz ten nie uniknął baczności starszego dependenta, który spiesznie dodał:
— Ależ ja zastępuję pana notaryuszą, mam jego upoważnienie i nic mi nie przeszkadza odpowiedzieć, jeżeli interes który państwa sprowadza nie koniecznie wymaga jego obecności... Czy zechcecie mi państwo objaśnij przyczynę ich odwiedzin?...
— Mój panie — rzekł Wiktor — ja towarzyszę tej pani, która przybywa złożyć w ręce pana Audóuard zapieczętowaną paczkę pochodzącą z kancelaryi pana Emila Auguy, notaryusza paryzkiego... Paczka ta powinna być otwartą przez pańskiego zwierzchnika.
— Racz mi pokazać tę paczkę o której mowa.
Wiktor Beralle wyjął ja kieszeni palta tajemniczą kopertę i podał ją starszemu dependentowi.
Ten uważnie odczytał napis podpisany przez Roberta i w parę sekund odpowiedział:
— Przekroczyłbym granice swojej władzy łamiąc pieczęcie... tu idzie o interes tajemny, który musi być znany samemu tylko notaryuszowi... Nie mogę nic poradzić...
— Pojmuję powody skłaniające pana do powstrzymania się... — rzekła Renata — jednak bardzo bym pragnęła jak najprędzej wiedzieć, co się zawiera w tej kopercie.
— Musisz pani z zaspokojeniem swojej ciekawości poczekać do powrotu pana Audouarda.
— I kancelarya, jak pan powiadasz, jutro w niedzielę będzie zamknięta?
— Tak pani, taki jest porządek...
Córka Małgorzaty wydala westchnienie.
— Przyjdziemy w poniedziałek — rzekła smutnie.
— Dobrze... przyjdźcie państwo w poniedziałek bardzo wcześnie, bo notaryusz o w pół do jedenastej udaje się pociągiem do Troyes, dokąd go wzywa prokurator rzeczypospolitej.
— Czy możemy przyjść o ósmej rano?... — zapytał Wiktor.
— I owszem! Notaryusz wstaje ze świtem, a zresztą uprzedzę go o przybyciu państwa...
— Z góry panu dziękujemy.
Młodzi ludzie wyszli z kancelaryi notaryusza.
Za nim wyszli z domu, zatrzymali się w sieniy aby się naradzić.
— Cóż teraz zrobimy, panie Wiktorze? — zapytała Renata...
— Jedno tylko możemy wybierać: Uzbroić się w cierpliwość i czekać, nie przestając otaczać się jak największą ostrożnością...
— Trzeba będzie zamieszkać w hotelu...
— Na nieszczęście, tak... Ja ztąd naprzód wyjdę... Będę szedł powoli, a tym razem pani pójdziesz za mną, trzymając się w odległości dwudziestu do dwudziestu pięciu kroków... Zobaczysz iż wejdę do hotelu, a w chwilę patem sama wejdziesz do niego... Zażądasz pani pokoju, a ja sieę postaram ażeby dostać drugi obok pani.
— Zgoda... Nie stracę pana z oczu.
Wiktor otworzył drzwi zewnętrzne, stanął na chodniku i poszedł ulicą wy miarkowanym krokiem.
Leopold umieszczony w kawiarni przy oknie, miał wzrok wlepiony w drzwi notaryusza.
Widział jak podmajstrzy przechodził, ale nie zwrócił nań żadnej uwagi.
— Renata poczekawszy dwie czy trzy minuty wyszła z kolei.
Na twarzy jej malował się doznany zawód.
— Otóż i ona... pomyślał Leopold. Mała nie zastała notaryusza... kazano jej przyjść w poniedziałek... Mocno zmartwiona... musi stać w hotelu przez czterdzieści ośm godzin. Właśnie to mój interes...
I wyszedł z kawiarni, aby się udać za dziewczęciem.
Wiktor Beralle wchodził do pierwszego hotelu, który mu się trafił po drodze.
Hotel ten, bardzo dawny, miał na szyldzie łabędzia dźwigającego krzyż z tym legendowym napisem, które były tak miłe naszym poczciwym przodkom.
Leopold został zanadto w tyle, aby mógł widzieć, że podmajstrzy wszedł do hotelu.
Cokolwiek później od Wiktora weszła pod sklepienie Renata, przestąpiła próg sali ogólnej, gdzie ją poprzedził młodzieniec udający iż jej nie zna, kazała sobie podać śniadanie i usiadła dosyć daleko od swego towarzysza podróży.
Zbiegły więzień zapisał sobie w książeczce adres hotelu i wrócił do małej podrzędnej oberży, w której się zatrzymał.
Idąc rozmyślał.
— Wiem, czegom się chciał dowiedzieć... Zaczniemy działać we właściwym czasie.
Po śniadaniu córka Małgorzaty kazała sobie dać pokój.
Zaprowadzono ją na pierwsze piętro i otworzono jej numer 3.
Wiktor czekał, chcąc z kolei zażądać pokoju, aby wprzódy wyznaczono narzeczonej Pawła numer, który miała zajmować.
W chwili, w której się działy opowiadane przez nas wypadki, podróżnych było mało.
— Obciąłbym mieć pokój na pierwszem piętrze... — rzekł podmajstrzy.
Pomieszczono go w dosyć dużym pokoju przyległym do mieszkania Renaty.
W razie potrzeby można było przejść z jednego do drugiego przez drzwi, które je z sobą łączyły.
Obecnie drzwi te były zamknięte na dwa spusty i klucz znajdował się od strony dziewczęcia.
Renata i dzielny chłopiec czuwający nad nią z troskliwością brata dobrze rozumieli, że będzie użytecznem, a może nawet koniecznem, aby się można z sobą komunikować.
Wiktor zbliżył się do drzwi komunikacyjnych i zlekka zapukał w nie dwa razy.
Dziewczę domyśliwszy się z odgłosu kroków, że to był jej sąsiad, pobiegła ku drzwiom.
— Czy to pan, panie Wiktorze? — zapytała półgłosem.
— Tak jest... Tylko nas te drzwi dzielą...
— Mogę jej otworzyć...
— Czy masz pani klucz?
— Jest w zamku, po mojej stronie.
— Spodziewałem się tego... otwórz więc pani.
Renata odsunęła stoliczek toaletowy, który stał we framudze i otworzyła.
Młodzi ludzie znaleźli się razem...
— Wszystko jak najlepiej... — rzekł Beralle — w ten sposób będziemy mogli wygodnie rozmawiać, i żywy duch nie będzie wiedział że się znamy... na początek podam pani pewną myśl...
— Jaką?
— Czy pani nie znajdujesz za potrzebne uprzedzić pana Pawła, o nieobecności notaryusza, która nas zmusza do przedłużenia swego tutaj pobytu...
— Uważam to za tak potrzebne, żem miała pana prosić o wysłanie depeszy...
— W takim razie odchodzę, aby zatelegrafować na ulicę Szkoły Medycznej.
— Idź pan...
— Za kilka minut powrócę do pani.
Wiktor wrócił do swego pokoju, od którego drzwi Renata za nim zamknęła; wyszedł z hotelu i udał się do biura telegrafu, aby zawiadomić Pawła o obecnem położeniu.
∗
∗ ∗ |
Prosimy czytelnika aby się z nami udał do Paryża.
Jednocześnie z Pawłem, Małgorzata Berthier, wdowa Bertin, jego ciotka, otrzymała od sędziego śledczego, prowadzącego sprawę panny Honoryny de Terrys wezwanie, aby się stawiła jako świadek.
Biedna matka ciągle pogrążona w przytłaczającej ją więcej niż kiedykolwiek boleści, osłupiała otrzymawszy to wezwanie.
Złamana bezowocnemi poszukiwaniami, rozwianemi marzeniami, zniweczonemi nadziejami, zapomniała o Honorynie i zapytywała się siebie, czego mógł od niej ten urzędnik wymagać.
W wezwaniu napisano, aby się stawiła w pałacu sprawiedliwości, w południe.
Punkt o dwunastej siedziała na jednej z ławek stojących wzdłuż korytarza poprzedzającego gabinet sędziego śledczego.
Woźny odebrał od niej przyniesioną awizacyę.
Czekała przeszło godzinę.
— Nareszcie wywołano jej nazwisko. Podniosła się i nie bez żywego, wzruszenia, połączonego z niejaką obawą, weszła do gabinetu sędziego śledczego.
Małgorzatą Bertin czuła zakłopotanie pod badawczym wzrokiem milczącego urzędnika.
Starała przezwyciężyć swoje pomięszanie i rzekła prawie pewnym głosem.
— Pozwól pan zapytać, z jakiego powodu zostałam wezwana o stawienie się przed panem?
— Pani, — odpowiedział sędzia — wezwałem panią na żądanie osoby, która jej jest znaną i nad którą ciąży ważne oskarżenie...
W umyśle pani Bertin natychmiast zabłysło światełko. Przypomniała sobie o Honory nie.
— Chcesz pan mówić o pannie de Terrys, wszak prawda?... — odparła żywo.
— Tak pani... Panna de Terrys, jak wiadomo, oskarżoną została o zbrodnię ojcobójstwa... Odwołuje się ona do świadectwa pani i jestem gotowi wysłuchać wszystkiego, co pani powie na jej korzyść...
— Niestety! panie, cóż ja powiem o biedném dziecku? — wymówiła Małgorzata głęboko wzruszona. Przysięgam panu, że ją uważam za niewinną, jestem przekonana, że ją gnębi straszliwa fatalność i że potępiające ją pozory są fałszywe... Honoryna nie może być winną!... Jej jedyną myślą, nieustanném zajęciem było przedłużyć życie jej ojca... Dla czegóżby go więc truć miała?
— Czy pani znasz pannę de Terrys oddawna?
— Od czasu, gdy jej ojciec powróciwszy do Paryża, znużony nieustannemi dalekiemi podróżami, wezwał ją do siebie...
— Jak to dawno być może?
— Około pięciu lat.
— Czysto się pani z nią widywała?
— Przynajmniej dwa razy na tydzień... Byłam jej jedyną przyjaciółką.
— Czy ona mówiła o chorobie swego ojca?
— Nigdy nie zapominała o niej i tkliwemi słowy wyrażała zmartwienie, jakie czuła z powodu wzmagającego się osłabienia ojca.
— Czyś jej pani nie radziła, aby wezwała do niego lekarza.
— I owszem; często jej to radziłam.
— Cóż ona pani, odpowiadała?
— Że pan de Terrys nie chciał żadnego lekarza wpuśćcie do domu.
— Czy pani znała hrabiego?
— Znałam... on miał częste stosunki z nieboszczykiem moim mężem.
— Czyś pani słyszała kiedy jak uporczywie odmawiał?
— Nie, panie. Gdym chciała wspomnieć o jego zdrowiu, on mi odpowiadał ze śmiechem: „Daj mi pani spokój!... Pani jesteś więcej niż ja chora!...“ i zmieniał rozmowę.
— Jakaż jest pani osobista opinia o charakterze pana de Terrys?...
— Hrabia był fantastyk, oryginał, opryskliwy czasem, ale dobry, ujmujący, bezinteresowny.
— Czy kochał swoją córkę?
— Uwielbiał ją.
Sędzia śledczy przerwał badanie.
Przez kilka sekund przewracał papiery leżące na biurku, poczem nagle podnosząc głowę i patrząc pani Bertin prosto w oczy, jak gdyby chciał czytać w jej myśli, zapytał:
— Czyś pani kiedy nie słyszała, żeby hrabia oprócz panny Honoryny miał drugą córkę?
— Drugą córkę?... — powtórzyła.
— Tak pani... Proszę z wrócić uwagę, że ja nie mówię o dziecięciu prawem...
— Pytanie pańskie niezmiernie mnie zadziwią!... Nigdy ani jeden Wyraz hrabiego, żadna okoliczność jego życia nie pozwalały mi przypuszczać, ażeby miał córkę naturalną.
— Czy panna Honoryna nie wspominała pani o czemś podobnem?
— Nie, równie jak i jej ojciec.
— I nic pani nie każę przypuszczać, że pan de Terrys miał w swojem życiu jakąś tajemnicę?
— Zupełnie nic.
— Czy pani wiadomo, gdzie panna Honoryna była wychowywaną?
— Tak, panie — odpowiedziała Małgorzata Bertin, której myśl nagle pobiegła za jej córką. — Honoryna została, wychowana na pewnej pensyi w Troyes.
Sędzia śledczy nie spuszczał wzroku z bladej twarzy pani Bertin.
Ujrzał, że nagły rumieniec zabarwia jej policzki i nie mogąc się domyśleć, jakie wspomnienie wywołało to zapytanie w umyśle wdowy, wyprowadził z tego rumieńca zupełnie fałszywe wnioski.
— Pani, — rzekł tonem poważnym, — czy pani przysięgasz powiedzieć mi zupełną prawdę?
— Zapewne, panie, przysięgam!... Powtarzam panu, że najsilniej wierzę w niewinność Honoryny, lecz jestem przekonana, że kłamstwo byłoby więcej szkodliwe, niż pożyteczne dla udowodnienia tej niewinności...
— Dla czego żeś się pani, zmięszała, mówiąc o pensyi w Troyes, gdzie panna de Terrys została wychowana?
— To nie zmięszanie, to wzruszenie, a wzruszenie to pochodziło z czysto osobistego wspomnienia.
— Zatem, — mówił dalej sędzia trochę niedowierzająco, — pani nie wiedziałaś, że pan Robert de Terrys od czasu do czasu odwiedzał pensyę pani Lhermitte, gdzie był znany tylko z imienia, i gdzie nie wiedziano że był ojcem Honoryny?
— Tego nie wiem, wcale nie wiem... i przyznaję, że to mi się wydaje nieprawdopodobnem...
— Czy pani wiesz, że hrabia de Terrys miał sekretnie w swoich usługach kobietę, która wyglądała za bardzo mu oddaną, niejaką Urszulę?
Małgorzata widocznie zadrżała.
Zadziwienie jej się wzmagało.
— Urszulę? — powtórzyła — panią Urszulę Sollier? Czy pan mówisz o tej kobiecie?
— Nie znam jej nazwiska — odparł sędzia. — Ja mówię o pani Urszuli, poufnej tego tajemniczego Roberta, zajmującej się dzieckiem wychowywanem u pani Lhermitte pod imieniem Renaty...
Pani Bertin wydała okrzyk osłupienia i została zdjęta gwałtownem drżeniem.
— Renata... — wyjąkała zaledwie dosłyszanym głosem. — Renata... Urszula.., Robert... Co mi, pan powiadasz?... Co znaczą te słowa? Co pan zamierzasz z nich wywnioskować?
— Dowód, ze panna de Terrys jest winna.
— Jakto?
— Oskarżenie utrzymuje, ze prawa córka chcąc sama dziedziczyć, przyczyniła się do zniknięcia swojej, siostry naturalnej, przy wspólnictwie tej pani Urszuli, która znikła w tym samym czasie...
— Ach! — zawołała Małgorzata — ja wiedziałam, że moja biedna Honoryna była niewinna, a pan jesteś igraszką niepojętego błędu.
— Błędu?
— Najoczywistszego i który panu mogę dać palcem namacać.
— Mów pani... Objaśnij sprawiedliwość...
— Ten Robert, o którego odwiedzinach na pensyi pani Lhermitte pan wspominasz, nazywał się nie Robert de Terrys, lecz Robert Vallerand, deputowany okręgu Romilly, zmarły na trzy dni przed tem, nim upoważniona przezeń kobieta udała się na pensyę pani Lhermitte dla odebrania Renaty, którą jej ojciec obciął ukryć; przed poszukiwaniami jej matki.
— Przed poszukiwaniami jej matki?...
— Tak panie... Tożsamość śmierci w błąd pana wprowadziła.
— I pani znasz Roberta Vallerand, Urszulę SoLlier, Renatę?
— Nie znam tego dziewczęcia, i mojem najgorętszem życzeniem jest ją poznać... Szukam jej od śmierci Roberta Valleranda, wzywam jej, opłakuję...
Z ust Małgorzaty wydobyło się łkanie.
— Moja córka — mówiła dalej z płaczem; — czy ujrzę ja kiedy swoją córkę?
— Czy ta młoda Renatą jest córką pani? — pytał sędzia śledczy, wzruszony łzami biednej kobiety pomimo swojej urzędowej oziębłości.
— Tak panie... moją córką, którą mi porwano w chwili urodzenia... którą wychowywano zdała odemnie i którą pewno uczą przeklinać swoją matkę...
— Winiłaś mi pani wyjaśnienie i być może, że dzięki pannie de Terrys odnajdziesz pani stracone dziecię...
Pani Bertin ukrywszy twarz w dłoniach dla ukrycia swego rumieńca, opowiedziała w krótkości urzędnikowi swój błąd, małżeństwo, swoją długo boleść, próżne poszukiwania i swoją rozpacz.
— Trzeba się pani było udać do sądów... — rzekł do niej sędzia gdy skończyła. — Czemużeś pani tego nie uczyniła?
— Nie śmiałam...
— Spodziewam się, że odszukamy córkę pani...
— Jakim szczególnym wypadkiem pan wpadłeś namysły że jej ojcem był hrabia?...
— List przyjaciółki z pensy i, zabrany z papierami panny de Terrys, dał początek omyłce, która dzięki Bogu, nie zaszkodziła nikomu, ponieważ oskarżenie nawiasowo tylko na niej ciążyło. Zresztą ten list zawierał tylko niepewne wskazówki...
— Ale Honory na może dopełnić tych objaśnień i wskazać mi, gdzie mogę odzyskać swoją córkę.
— W istocie, to być może...
Małgorzata złożyła ręce.
— O! panie — rzekła błagająco — panie, błagam cię, zaklinam, proszę na klęczkach, pozwól mi pan zobaczyć się z panną de Terrys... mówić z nią... wypytać...
— Pozwolę, ale później.
— Dla czegóż nie dzisiaj?
— Dzisiaj jest niepodobieństwem!
— Niepodobieństwem — powtórzyła Małgorzata.
— Tak, pani — odpowiedział urzędnik — śledztwo nie jest ukończone i nie mogę przed upływem kilku dni komukolwiek, bądź pozwolić się znosić z panną de Terrys.
— Ależ panie, ja ciebie o życie błagam... — mówiła dalej biedna matka. — Zlituj się pan nademną...
Ja szukam swego dziecka... Trafia się sposobność, ażeby je odnaleźć... Pozwól mi pan skorzystać z tej sposobności... Dzień, godzina, są dla mnie wiekami męczarni, a najmniejsze opóźnienie może naraża moją córkę na śmiertelne niebezpieczeństwa... Nie bądź pan bezlitosnym... Znieś pan surowy zakaz... Pozwól mi zobaczyć się z Honoryną, chociażby tylko przez minutę... dla niej będzie tak mało czasu, aby mi powiedzieć gdzie jest moja córka...
Pan Villeret był człowiekiem bardzo dobrym.
Niezmierna boleść Małgorzaty nabawiała go niezmiernym niepokojem.
— Ot co mogę zrobić dla pani... rzekł po chwili. Jutro znowu wybadam pannę de Terrys, a potém pozwolę na widzenie, którego się pani domagasz.
— Dopiero jutro... — szepnęła wdowa.
— Niepodobieństwem jest przyśpieszyć ten termin.
— Dobrze, poczekam... — rzekła Małgorzata ocierając łzy... — Poczekam...
— Bądź pani cierpliwa i spokojna — mówił dalej sędzia. — Przyrzekam pani z całej siły możliwą pomoc. Wydałem już rozkazy co do odszukania pani Urszuli i panny Renaty... Ufność i nadzieja...
— Spodziewam się, że Bóg mnie nie opuści i ufam panu...
— Chciej pani po odczytaniu podpisać swoje zeznanie.
Pani Bertin usłuchała i wyszła.
W chwili gdy opuściwszy gabinet sędziego śledczego, wchodziła na korytarz, została ździwiona widokiem młodzieńca siedzącego na ławce dla czekających, który zerwawszy się szybko ku niej pobiegł.
Był to jej siostrzeniec Paweł Lantier.
— Ty, moje dziecię, tutaj!... zawołała Małgorzata.
— Tak, moja ciotko.
— A po co? Pewno po to samo, co i ciebie sprowadziło do sądu, gdzie zaprawdę nie spodziewałem się ciebie spotkać...
— Zostałam wezwaną jako świadek na żądanie panny de Terrys.
— A i ja jestem pèwien, że będę w jej sprawie pytany.
M Biedna Honoryna!... Oskarżona o tak potworną zbrodnię...
— Oskarżenie nierozsądne, moja ciotko, zarówno jak szkaradne... Prawda musi się wyjaśnić i Honoryna zostać zrehabilitowaną...
Pani Bertin smutna, potrząsła głową.
— Niestety — odpowiedziała — pozory ją potępiają, a jej zmarły ojciec nie przemówi!....
— Ojciec jej zmartwychwstanie, moją ciotko, dla zaświadczenia o jej niewinności.
— Co ty mówisz?
— Powiadam, że Honoryna przed upływem godziny będzie wolna.
— Wolna! — powtórzyła Małgorzata z uniesieniem radości. — Czy to być może?
— Może być i to jest pewnem.
— Ale jakim sposobem.
— Mam w ręku dowód jej niewinności... dowód niezbity...
— Jaki?
— Zmarły przemówi... albo raczej przemówił.
— Nie rozumiem... wytłómacz się...
Paweł zabierał się do mówienia.
Nie starczyło mu czasu.
Woźny zawołał go po nazwisku, sędzia go wzywał.
— Czekaj ciociu... — rzekł żywo — spodziewam się, że za kilka minut ci oznajmię, iż rozkaz uwolnienia Honoryny został podpisany...
I młodzieniec wszedł do gabinetu sędziego śledczego.
Urzędnik spojrzał z uwagą na niego, został uderzony szczerym i otwartym wyrazem jego twarzy, i uczuł dlań nagłą sympatyę.
— Pan jesteś Paweł Lantier? — rzekł do niego.
— Tak, panie...
— Jesteś pan synem pana Paskala Lantier, znanego przedsiębiorcy?
— Tak, panie...
— Wezwałem pana jako świadka w sprawie panny Honoryny de Terrys...
— Domyśliłem się tego i sam bym przyszedł, gdybyś pan nie był mnie wezwał, z prośbą, abyś mnie pan wysłuchał.
— Czy masz mi pan co ważnego powiedzieć?
— Tak panie, rzecz bardzo ważną... Przychodzę przeszkodzić panu w popełnieniu opłakanego błędu sądowego...
— Miej się pan na baczności... — przerwał sędzia — ja tu przedstawiam sprawiedliwość...
— Nikt jej nie szanuje więcej odemnie, ponieważ jestem studentem prawa i kieruję się na adwokata — odparł Paweł z ożywieniem — ale sprawiedliwość ludzka nie jest nieomylną... Kłamliwe pozory kazały panu oskarżyć pannę de Terrys... A jednak ona jest niewinna i na to panu przynoszę dowody.
— Dowody! — zawołał pan Villeret, podnosząc się: widocznie wzruszony.
— Tak jest, panie...
— Znasz pan winnego?
— Winnego nie ma.
— Nareszcie, jakiż, to dowód, o którym pan mówisz?...
— Ze wszystkich najniepodobniejszy do zbicia... Objaśnienie pisane ręką hrabiego de Terrys na kilka godzin przed śmiercią, które cudownym sposobem dostało się w moje ręce... Patrz pan...
I podając sędziemu śledczemu rękopis, Paweł dodał.
— Oto jest Pamiętnik hrabiego, pisany przez niego od lat dwudziestu. Otwórz pan ten pamiętnik na stronnicy 1112, a znajdziesz pan dowód, że panna de Terrys jest niewinna, a co więcej, że zbrodnia nie byłą wcale popełniona.
Sędzia śledczy przewracając stronnice drżącą ręką, szeptał:
— Czy to być może?... czy to być może?...
— To rzecz widoczna... Czytaj pan!...
Pan Villeret odszukał wskazaną stronnicę.
— Pisane czerwonym atramentem... — mówił dalej Paweł.
Urzędnik pożarł wzrokiem ustęp cytowany już niejednokrotnie naszym czytelnikom.
— I podpis hrabiego! — zawołał potem. — I trucizna? której nikt nie mógł oznaczyć natury i pochodzenia, przy wiezioną została ż Indyj przez samego pana de Terrys... A wszystko się spiknęło, aby potępić to nieszczęśliwe dziewczę!... Cóżeśmy mieli zrobić?... Cóżeśmy mieli zrobić?...
Paweł nie odpowiedział.
Myślał sobie:
— Mieliście po prostu, i z najlepszą w święcie wiarą, skazać niewinną...
Sędzia śledczy wyciągnął do młodzieńca ręce.
— Dziękuję panu — rzekł. — Dziękuję z całego serca!... Oszczędzasz mi wiecznego wyrzutu sumienia... Jakim sposobem ten rękopis wpadł panu w ręce?
Syn Paskala Lantier opowiedział, śmierć Jarrelonge’a,
— Widocznie popełniono kradzież... — rzekł urzędnik wysłuchawszy. — Ale co było powodem, tej kradzieży i dla czego nędznik, którego śmierci byłeś świadkiem, pochwycił książkę nie mającą dlań żadnej wartości?
— Dowiemy się o tém.
— Czy byś pan miał wskazówki?
— Może je wkrótce otrzymam... Czy mi pan pozwoli działać w celu odszukania wspólnika człowieka spalonego przy ulicy Beautreillis?
— Pan mniemasz że jest jaki wspólnik?
— Prawie jestem tego pewnym.
— Czegóż więc pan żądasz odemnie?
— Prawa odegrania roli jakąby odegrał agent policyjny, będącym na tropie zbrodniarza... a ja ten trop odnajdę, chociażby z narażeniem swego życia...
— Do tego nie potrzeba panu mego upoważnienia... Jesteś pan swobodnym... Ale się pan strzeż.
— Czego?
— Może policyi łatwiejby się udało zniweczyć zamiary tych zbrodniarzy i ścigać ich w ich kryjówkach...
— Mam przewodnika, panie... Przewodnika, którego mam za nieomylnego i który, będzie silniejszym niż wszyscy policyanci.
— A przewodnikiem, tym jest?...
— Miłość.
Pan Villeret wniósł z tych słów, że Paweł Lautier był zakochany w pannie de Terrys.
Uśmiechnął się więc i odpowiedział:
— Więc działaj pan...
— Spodziewam się, że przed upływem trzech dni wydam panu winnych...
— Dałby to Bóg!
— Teraz pozwól mi pan zadać sobie pytanie.
— Odpowiem z największą chęcią.
— Kiedy będzie wolne dziecię, wylewające łzy w więzieniu?
— Przed upływem godziny, zapewniam pana... Natychmiast wysyłam do Świętego Łazarza rozkaz uwolnienia...
— Dziękuję panu i do widzenia!...
Paweł wybiegł z gabinetu sędziego śledczego.
Małgorzata czekała nań w korytarzu.
— No i cóż? — zapytała ujrzawszy jego twarz promieniejącą.
— Wszystko dobrze.
— Honoryna?
— Przed upływem godziny będzie wolna...
— Wolna... wolna... i to dzięki tobie!... — zawołała pani Bertin. — Ach! jakże Bóg jest dobry!... I będę mogła ją zobaczyć?... z nią mówić?...
— Będziesz mogła, kochana ciociu, jak tylko wyjdzie z więzienia...
— Czyż nie zechcesz zaczekać, aby ci mogła podziękować, błogosławić?...
— Mam do wypełnienia inny obowiązek.
— Obowiązek pilniejszy, niż uściskać Honorynę ocaloną przez ciebie?
— Tak, ciociu, pomścić ją!...
— Pomścić! — powtórzyła pani Bertin. — Czyż ty mniemasz, że będziesz w stanie to uczynić?
— Tak jest, moja ciotko... — odpowiedział Paweł.
— A to jak?
— Wynajdując prześladowców dziewczęcia które kocham i którzy jednocześnie są prześladowcami panny de Terrys... Jedź droga ciociu, jedź do więzienia Świętego Łazarza, czekaj na Honorynę, odwieź ją na bulwar Malesherbes, staraj się ją pocieszyć i powiedz jej, że ja mam pewną nadzieję wkrótce odszukać i ukarać tych, którzy ją chcieli zgubić...
Małgorzatą chciała dalej wypytywać, lecz Paweł nie dał jej na to czasu i wybiegł.
Pani Bertin wsiadła do powozu czekającego na nią na placu Pałacu Sprawiedliwości i kazała się zawieźć do więzienia Ś-go Łazarza.
Wiedząc dobrze, że jej niepozwolą wejść do wnętrza, czekała przy wejściu, znajdując, że minuty są tak długie jak wieki.
Paweł powrócił na ulicę Szkoły Medycznej i zwracając mowę do odźwiernego zapytał:
— Widziałeś panią Izabellę?
— Nie panie...
— To dziwna rzecz! — pomyślał student — ani tu ani przy ulicy Beautreillis... A nie mam czasu iść do pani Laurier, zawiadomić ją o swoim wyjeździe.
I dodał głośno:
— Ja wyjeżdżam... Nie będzie mnie w domu najwięcej dwa lub trzy dni... Jeżeliby pani Zirza, panna Renata i pan Wiktor Beralle przyjechali dziś wieczorem, to proszę im powiedzieć, żem wyjechał do Troyes i żeby się o mnie wcale nie kłopotali...
— Dobrze, panie Pawle... — przyrzekam wykonać ściśle pańskie zlecenie.
I młodzieniec wziął dorożkę L kazał jechać na dworzec kolei Wschodniej.
Przez drogę myślał sobie:
— Poznać rysopis tego Pawła Pelissiera, zbiegłego z więzienia w Troyes... Dowiedzieć się, czy nie został schwytany, oto tem się muszę przedewszystkiem zająć... Muszę wyszukać tego nędznika... On, i człowiek z ulicy Beautreillis, musieli być płatnymi wykonawcami czyjejś myśli... Jakaś piekielna woła nimi kierowała? Muszę odkryć...
Pociąg idący o godzinie wpół do szóstej, uwiózł syna Paskala Lantier do Troyes.
Wróćmy do Nogent-sur-Seine.
Zdaje nam się, żeśmy wspomnieli, iż Leopold poszedł połączyć się z Ryszardem Beralle w małym hoteliku, gdzie się zatrzymali.
Były więzień wszedł do pokoju Ryszarda.
Ten spał jeszcze.
Leopold przystąpił do łóżka i wstrząsnął pijakiem.
Ryszard się obudził.
Wyziewy wina podczas jego snu w trzech czwartych częściach się rozproszyły.
Brat Wiktora Beralle otworzył oczy i powiódł w około zdziwionym i niespokojnym wzrokiem.
Nie zatrzymał żadnego wyraźnego wspomnienia o tem co wczoraj zaszło.
Zbieg z Troyes stojąc przed nim z założonemi rękami, przyglądał mu się z uśmiechem.
Ryszard przez kilka sekund napróżno zapytywał swojej pomięci i w końcu zawołał:
— No, gdzież ja jestem?
— Jakto — odparł Lantier — czy sobie nie przypominasz?
— Nie...
— Zapomniałeś, że jesteś w Lille jako podmajstrzy u człowieka ufnego i hojnego, i że ten człowiek zapłacił wczoraj za ciebie dosyć okrągłą sumkę tysiąca trzystu franków pani Baudu, twojej przyszłej świekrze?
Ryszard wyskoczył z łóżka...
Słowa mówiącego przywiodły mu na pamięć jego gwałtowną sprzeczkę z kupcową win przy ulicy Saint-Mandé, jego projekt samobójstwa, most Bercy, wreszcie niespodziewane ukazanie się nieznajomego, który ofiarowaniem pieniędzy przeszkodził mu się utopić.
— Och! nieszczęśliwy! — wyjąkał kryjąc twarz w dłoniach. — Łotr!... nicpoń... łajdak!... Byłem pijany, jak zwykle!...
— Co dowodzi — odparł Leopold ze śmiechem — co dowodzi, że przysłowie ma słuszność, mówiąc; że Bóg czuwa nad pijakami. Tym Bogiem byłem ja, com cię chwycił za kołnierz w chwili, gdyś miał skoczyć do zimnej wody!... ja com ci ofiarował, nie pamiętam już wiele wazek gorącego wina!.. ja com ci wyrwał ów sławny cierń z nogi płacąc twoje długi, i który, nie dosyć żem uregulował twoją pozycyę względem mamy Baudu, przyrzekłem ci dać pięć tysięcy franków, jeżeli dokonasz tego, o coś my się umówili.
— A o cóżeśmy się umówili? — zapytał Ryszard zdjęty drżeniem...
— Masz dostać zapieczętowaną paczkę, w której znajdę dowody niewierności dziewczyny, którą kocham...
— Tak — rzekł pijak głucho — przypominam sobie teraz... wszystko przypominam... nie wiedziałem com czynił... Przyjąłem zbrodnicze zobowiązanie...
Leopold wzruszył ramionami.
— Cóż to, skrupuły? — zawołał — a to byłoby śmiesznem, bo gdyby nie ja, to twój trup rozbijałby się od wczoraj o krę płynącą po Sekwanie!
Ryszard zadrżał.
Zbieg z więzienia mówił dalej:
— Skrupuły! gdy jeden krok postawi cię w położeniu takiem, o jakiem nie mogłeś myśleć w najprzyjemniejszych marzeniach! No! no! wieczorem albo jutro rano mieć będziesz pięć tysięcy franków, które ci pozwolą zaślubić Wirginię razem z bratem, który zostanie mężem Stefci... Tylko trzeba zapracować na tę pieniądze!
— Zapracować... zapracować... — powtórzył Ryszard z miną niezdecydowaną.
— Zapewne.
— A więc! ja je zarobię! Obiecałem ci, że dostanę te listy i dam tobie... Dotrzymam słowa, ale któż mnie zapewni, że ty swojego dotrzymasz?
— Czy o tem wątpisz?
— Ba!... ja cię nie znam...
— I nie ufasz! to bardzo grzecznie! A czy ja nie ufam tobie, gdym ci zafurszusował pieniądze bez pokwitowania?
— Pokwitowanie, gotów jestem ci je dać...
— No! to pisz...
Leopold wyjął z kieszeni bilety bankowe, arkusz papieru stęplowego i rzekł:
— Wystaw i do summy tysiąc dwieście ośmdziesiąt siedm franków któreś mi winien, dodaj dwa tysiące franków, które ci zaliczam na rachunek przyrzeczonych pięciu tysięcy...
Podał pijakowi dwa bilety bankowe i dodał:
— Pozostałe trzy tysiące otrzymasz po doręczeniu mi listów.
Ryszard schował bilety bankowe do kieszeni.
Zbieg z więzienia położył papier stęplowy przy stojącym na stole kałamarzu.
— Pisz,.. — rzekł.
Ryszard wziął pióro i umoczył w kałamarzu.
Leopold powoli dyktował:
„Przyznaję, żem odebrał od pana Pawła Pelissier trzy tysiące trzysta franków, na rachunek sześciu tysięcy trzechset franków, które mi ma wypłacić w zamian za paczkę opieczętowaną, znajdującą się w rękach młodej panienki, zamieszkałej obecnie w hotelu hotelu pod Łabędziem krzyżowym, w Nogent-sur-Seine, którą to paczkę zobowiązuję się dostać...“
Brat Wiktora Beralle zatrzymał się.
— Ależ to jest przyznacie się do kradzieży — zawołał. — Taka deklaracya jest dostateczną aby mnie zgubić!
— Ją ci zwrócę tę deklaracyę wraz z pieniędzmi, w zamian za paczkę zapieczętowaną...
— Gdzie ta dziewczyna mieszka?
— Przecieżeś napisał... w hotelu pod Łabędziem krzyżowym przy głównej ulicy w Nogent-sur-Seine...
— Jakimże sposobem mam dostać te papiery?
— Nic łatwiejszego... W nocy, gdy dziewczyna będzie spała, otworzysz drzwi... Paczka będzie prawdopodobnie w kieszeni sukni, albo na stole... Weźmiesz i koniec... Zresztą dam ci dokładne objaśnienia i pewne wskazówki... Dokończ...
Ryszard podpisał.
— Oto jest... — rzekł podając papier Leopoldowi.
— Wybornie! Gdybym nie był osobiście znanym w hotelu gdzie stanęła moja przyszła, nie potrzebowałbym ciebie, co by mi pozwoliło zrobić porządną oszczędność... Teraz, słuchaj mnie... Nie trzeba, aby na ulicach Nogont-sur-Sęine widział nas kto razem... Zjedz sam śniadanie ną dole... Nie wesołe to, ale konięczne... Ją idę w inną stronę na śniadanie i wkrótce przyjdę tu, do tego pokoju, dokąd po śniadaniu powrócisz...
— Zgoda... Kiedyż ci listy potrzebne...
— Jak najprędzej... Pomówimy o tem po powrocie...
Leopold rozstał się z Ryszardem.
— Ten chłopak — myślał oddalając się od oberży — ma słabą głowę, naturę miękką jak glina, gotową do zbrodni i dobrego czynu i niezdolny jest oprzeć się temu, który go umiał urobić i nim owładnąć... Trzymam go, on zrobi to co ja zechcę...
Były więzień poszedł prosto do hotelu pod Łabędziem krzyżowym.
Kazał sobie podać śniadanie w małym pokoiku, oddzielonym od głównej sali szklannemi drzwiami.
Przez drzwi te mógł wszystko widzieć i słyszeć.
Gospodarz, mały gruby człowieczek, nazwiskiem Marot, wydawał służącym rozkazy.
Leopold nadstawił ucha.
Przybywszy z zamiarem dowiedzenia się, w której części hotelu mieszkała Renata, został zadowolony stosownie do życzenia.
Na progu sali ukazała się służąca.
— Czy kto dzwonił z numeru trzeciego?... — rzekł gospodarz.
— Tak panie... To ta młoda panienka, co sama przyszła...
— Czegóż ona chce?
— Kazała sobie napalić na kominku...
— No, to napal, a żywo...
Służąca zaczęła przewracać po szufladzie bufetu.
— Czego tam u djabła szukasz? — rzekł znowu gospodarz niecierpliwie.
— Klucza, proszę pana, aby nie niepokoić tej panienki, która wyjmuje klucz z zamku.
— Klucza!... — powtórzył grubas. — Cóżeś zrobiła ze swoim?
— Gdzieś mi się zapodział, proszę pana... — wybąkała służąca zarumieniona.
I jednocześnie wydobywała z szuflady klucz, który się nadawał do zamków wszystkich pokojów hotelowych. Przy kluczu tym wisiał na szpagacie kawałek czerwonej tektury.
Gospodarz wzruszył ramionami, wyjął zupełnie podobny klucz z kieszeni i zawołał:
— Połóż ten klucz... Oto masz swój... Czy wiesz gdziem go znalazł, ty nieporządna dziewczyno?
— Nie, panie... nie wiem...
— W bramie... na ziemi... na bruku.
— Musiałam go upuścić, proszę pana.
— Do kroćset, ja myślę... Weź że go, i na przyszłość bądź baczniejsza, bo inaczej pójdziesz precz.
Służąca nic nie odpowiedziawszy wyszła ze spuszczoną głową.
Leopold nie stracił ani jednego wyrazu z tej rozmowy.
Podano mu kawę.
Wlewając do niej kieliszek kirszu, myślał sobie:
— Mała mieszka pod numerem trzecim i wiem gdzie się znajduje klucz otwierający wszystkie zamki... Ot co djabelnie ułatwi robotę!...
Zbiegły więzień wysączył swoi e pół filiżanki, zapalił cygaro i zawołał o rachunek.
Przyniósł mu go gospodarz.
— Mój panie — rzekł do niego Leopold — mam pana prosić o jedną małą przysługę...
— Jeżeli tylko w mojej mocy, to gotów jestem ją wyświadczyć.
— Idzie po prostu o zmianę banknotu...
— Nic łatwiejszego.
Zbieg z Troyes podał bilet pięćset frankowy grubasowi, który go wziął i dodał:
— Pójdę po drobne do swego mieszkania...
— Bardzo dobrze, dziękuję panu...
Gospodarz wyszedł.
Zaledwie zaczął wchodzić na schody, których stopnie trzeszczały pod jego ciężarem, gdy Leopold wstał spiesznie, wszedł do głównej sali, obecnie pustej, odsunął szufladę bufetu, ujrzał klucz bardzo łatwy do poznania po etykiecie z czerwonej tektury, wziął go i schował do kieszeni.
Poczem powrócił na swoje miejsce i nucąc zcicha czekał.
W pięć minut grubas powrócił, przynosząc pięćset franków w złocie.
Leopold zaspokoił swój rachunek, powtórnie podziękował, wyszedł z Hotelu pod Łabędziem krzyżowym, skierował się do dworca kolei żelaznej, wszedł do sali pasażerskiej i rozpatrzył rozkład jazdy.
Z Nogent-sur-Seine do Troyes, kursuje kilka pociągów, wieczorem i w nocy.
Były więzień zanotował sobie godziny w swojej książeczce.
Godziny te były: 8 minut 42; 11 m. 8; 12 m. 32 i 4 m. 11 zrana.
To uczyniwszy, powrócił do małej oberży i do pokoju, w którym nocował, wyjął z walizy rewolwer, nóż w kształcie sztyletu, maleńką ślepą latareczkę, i wszedł do sąsiedniego pokoju, zajmowanego przez Ryszarda Beralle.
Ten czekał na niego.
Wypróżniwszy przy śniadaniu trzy czy cztery butelki dla ogłuszenia się, i dla zmuszenia sumienia aby zamilkło, wrócił do siebie i rzuciwszy się na łóżko, leżał jak kloc bezwładny, lecz nie spał.
Leopold dobrze ocenił tę naturę miękką i niesprężystą.
Wewnętrzny głos wołał na Ryszarda: — „Co czynisz nieszczęśliwy! Co ty chcesz zrobić?“
Słyszał ten głos, ale nie czuł ani siły, ani odwagi być mu posłusznym, a widząc że ma pełne kieszenie, długi popłacone i w perspektywie okrągłą sumkę, nie cofał się przed myślą o hańbiącym czynie, który miał popełnić i odpowiadał temu wewnętrznemu głosowi:
— Na tym świecie, każdy dla siebie!... Będę miał fundusz wymagany przez mamę Bandu... Ubóstwiam Wirginię i Wirginia będzie moją żoną...
Potem dla przekonania siebie samego dodawał:
— Zresztą, tu nie idzie o kradzież... Wołałbym sobie uciąć prawą rękę, niż wziąść komu choć grosz. Tutaj idzie o wyświadczenie przysługi przyjacielowi bogatemu i hojnemu, który się ma za oszukanego i chce wiedzieć czego się ma trzymać... Słowo honoru, byłbym zadowolony, gdyby mi kto Wyświadczył toż samo, jeżelibym podejrzywał Wirginię. A potem, ten człowiek jest moim wybawcą... Wstrzymał mnie w chwili, gdym miał skoczyć do wody jak głupiec... Przynajmniej trzeba się okazać wdzięcznym i starać mu się odpłacić...
Opilstwo zwolna ogarniało głowę Ryszarda, zagłuszyło jego sumienie i ukazywało jako naturalny, a nawet zacny, ów niegodziwy czyń zalecony i opłacony przez mniemanego Pawła Pelissiera.
Ten ostatni od pierwszego rzutu oka ocenił stan fizyczny i moralny młodzieńca, którego sobie powinszował.
— Otóż jestem... — rzekł.
— A więc? — zapytał brat Wiktora wstając. — Czy wszystko idzie według życzenia?
— Tak jest i przychodzę udzielić ci ostatnich instrukcyj... Pamiętasz ty com ci mówił?
— Doskonale... Mam dobrą pamięć... Młoda panienka którą kochasz, którą chciałbyś zaślubić, ale którą podejrzy wasz, że ma jakiegoś gacha, mieszka w hotelu pod ¿łabędziem krzyżowym.
— Właśnie... Zajmuje ona pokój na pierwszem piętrze, oznaczony numerem trzecim.
— Numer trzeci... To rzecz ważna. Jedna mnie tylko rzecz zajmuje...
— Jaka?
— Jakim sposobem ja w nocy wejdę do hotelu, nie dając się schwytać?...
— Niedołęgo! To rzecz prosta jak drut!... Ja ciebie miałem za mędrszego!... Zapłać tutaj rachunek i pakuj się do hotelu pod Łabędziem krzyżowym.
— Patrzaj! w istocie o tem niepomysłałem...
— Zażądaj pokoju... Weź pierwszy lepszy i pod pozorem żeś zmęczony i trochę niezdrów, kładź się do łóżka, abyś nie był widzianym w hotelu przez ludzi, którzyby cię potem mogli poznać... Rozumiesz?
— Rozumiem!
— Potem w nocy, około trzeciej zrana, to jest w porze najmocniejszego snu, wyjdziesz ze swego pokoju i wejdziesz po cichu do numeru trzeciego.
— Łatwo to powiedzieć...
— I łatwo zrobić...
— Nie tak bardzo, skoro drzwi dziewczyny będą zamknięte.
— Z pewnością będą zamknięte.
— No, a wtedy?
— Czy ty sądzisz, że to jest przeszkoda nie do usunięcia? Ja przewidziałem wszystko... Oto co usunie trudności...
I Leopold podał Ryszardowi klucz, któryśmy już widzieli.
— Klucz! — zawołał pijak osłupiały.
— I to nie podrobiony... — odpowiedział zbieg z Troyes.
— Więc masz w tym domu przyjaciół?
— Ja przyjaciół mam wszędzie... Oprócz klucza jeszcze ci przynoszę to.
— Ślepą latarkę!...
— Która ci paz woli kierować się po korytarzach... Widzisz, że ja o niczem niezapominam.
Ryszard wziął klucz i latarkę.
— Gdzież znajdę opieczętowane — papiery? — zapytał następnie.
— Muszą być w kieszeni ubrania, albo, w szufladzie... Najprzód przetrząśniesz kieszenie...
— Dobrze... A jeżeli się panienka obudzi?... — szepnął Ryszard, ze drżeniem.
— Dosyć będzie groźby. Kobiety są bojaźliwe... Ona by ci sama powiedziała gdzie są papiery.
— A jeżeliby krzyczała?... Gdyby wzywała na pomoc?...
— Dosyć będzie jak powiesz, że jeżeli nie będzie spokojna i nie odda ci żądanych papierów, człowiek, którego kocha zostanie zabity... Zapewniam cię?, że ani słówka nie piśnie.
— Jeżeli tak, to wszystko pójdzie dobrze. Cóż trzeba zrobić dostawszy do rąk papiery?
— Zapłać za numer naprzód, zapowiadając, że musisz wyjechać przed świtem... Ja znam hotele prowincyonalne... Drzwi zamykają, ale zostawiają klucz w zamku... Otworzysz i zręcznie zemkniesz...
— Kiedyż się z tobą zobaczę?
— Jutro rano.
— Gdzie?
— W Troyes!...
— W Troyes!... — powtórzył Ryszard zdziwiony.
— Tak... Wsiądziesz do pociągu przechodzącego przez Nogent-sur-Seine o godzinie czwartej minucie jedenastej... O szóstej zrana będziesz w Troyes...
— No — zapytał pijak — a jak będę w Troyes? — Od szóstej do południa zrobisz z czasem co ci się będzie podobało... — odpowiedział Leopold. — W południe przyjdziesz do mnie pod Czerwony Kapelusz przy ulicy Portowej... Jest to miejsce, gdzie można beż przeszkody pić i rozmawiać... Tam, w zamian za przyniesione listy, wręczę ci trzy tysiące franków.
— Rozumiem.
— Czyś nic nie zapomniał?
— Nie. W nocy o trzeciej wejść do numeru trzeciego w hotelu pod Łabędziem krzyżowym... o czwartej na kolei... w południe przy ulicy Portowej pod Czerwonym Kapeluszem, po odbiór trzech tysięcy franków.
— Masz tu prócz tego sto franków na koszta podróży i hotel... — rzekł były więzień, dając pijakowi pięć luidorów. Zapłać tutaj rachunek i ruszaj...
ja odchodzę... Jutro, w południe, pod Czerwonym kapeluszem.
— Do jutra.
Ryszard zeszedł do kantoru hotelowego i zapłacił co był winien.
W pół godziny później znajdował się w numerze hotelu pod Łabedziem krzyżowym.
Kazał sobie przynieść karafeczkę koniaku i zamknął się zapłaciwszy z góry należność za numer i mówiąc, że musi wyjechać o świcie i potrzebuje odpocząć.
Brat Ryszarda Beralle doskonale pojmował, że dla dokonania tego co zamierzał, potrzebna mu była całkowita krew zimna.
Pił jednakże, lecz z umiarkowaniem, w sposób, ażeby nie odurzyć swego umysłu i nie ubezwładnić ruchów.
Oczekiwanie miało być długie i wskutek tego nudne, ale pieniądze które miał w kieszeni i które miał wkrótce odebrać, kazały mu mieć cierpliwość.
Zabijał czas myśląc o przyszłości i układając projekta, które wyobraźnia podbudzona przez koniak przedstawiała mu w najświetniejszych kolorach.
Leopold Lantier, jak czytelnikom wiadomo, był to lis przebiegły, który nie zaniedbywał żadnej ostrożności, jeżeli ta wydała mu się potrzebną.
Od czasu śmierci Jarrelonge’a, nie raz badał słabe i silne strony swego położenia.
Czuł on z góry, że będzie zgubiony, jeżeli wpadnie w ręce sprawiedliwości.
Z tém wszystkiem jednak, chciał dążyć aż do końca, ale Renata która była jego pierwszą ofiarą — i która niewątpliwie miała być ostatnią, nabawiała go nieprzezwyciężonym przestrachem.
— Pierwszy raz jakimś cudem znikła ona śmierci... — mówił sam do siebie. — Czy druga próba nie przyniesie mi nieszczęścia?
Jednakże córka Małgorzaty musiała zniknąć, inaczej wszystko się miało zawalić; ale Leopold nie śmiał działać sam, co byłby uczynił w każdym innym razie i zasłaniał się drugim wspólnikiem, który nie znając go, nie mógł go zdradzić w razie niepowodzenia i brał sam na siebie całą odpowiedzialność za zbrodnię.
Życie Renaty w tej chwili znajdowało się w rękach Ryszarda Beralle.
Spadkobierczyni Roberta Vallerand pewno będzie usiłowała stawić opór, będzie próbowała wołać o pomoc i pijak, ogarnięty wściekłością bezwiednego bydlęcia, udusi ją ażeby milczała.
Były więzień doświadczał takiej, niespokojności, umysł jego dręczyły takie ponure przeczucia, że nie obciął zostać na scenie zbrodni w Nogent-sur-Seine...
Dla tego też zdecydował się dopiero w Troyes dowiedzieć się nazajutrz, o rozwiązaniu tego dramatu.
Ale w Troyes trzeba było zmienić powierzchowność i stworzyć nową osobistość, celem oszukania badawczych spojrzeń agentów, którzyby go mogli napotkać i poznać.
Jakim że sposobem bandyta ten cel osiągnie, skoro wyjechał do Nogent-sur-Seine, nie zabrawszy przebrania z sobą.
Najprościej było pojechać do Paryża i wrócić do Troyes pod nową postacią.
Nie namyślał się i o czwartej, minucie czterdziestej drugiej wyjechał do stolicy.
Przybywszy o ósmej minucie piątej, udał się na ulicę Navarin, gdzie się przebrał i ucharakteryzował tak, jak był wtedy gdy przychodził do pani Laurier kupować koronki, pod nazwiskiem Izydora Augusta Fradin.
Tak zmieniony, poszedł na obiad do podrzędnej restauracyi na bulwarze Strasburgskim, palił cygara suszył kufle i o dwunastej minut trzydzieści pięć», wsiadł do pociągu z powrotem do Troyes.
Pociąg ten przechodzący przez Nogent-sur-Seine o godzinie czwartej minut jedenaście był ten sam» którym Ryszard po dokonaniu swego zadania w hotelu pod „Łabędziem-krzyżowym“ miał również jechać.
— Zobaczę jak będzie wsiadał do wagonu... — pomyślał Leopolda. — Po przybyciu do Troyes pozostanie mi tylko odebrać paczkę i dać pieniądze...
Nie pomyślałem o tém... A jednak to jest rzecz bardzo prosta i praktyczna i to mnie uwolni od chodzenia, pod „Czerwony kapelusz“.
Zostawimy bandy tę z jego myślami i poprosimy czytelnika, aby się cofnął i chciał nam towarzyszyć do domku w Port-Creteil.
Wierny, że jasnowłosa Zirza chciała krzyczeć o ratunek, wołać o pomoc, w chwili gdy Leopold Lantier mówił jej, że została otruta i umrze zamiast Renaty, której był nieprzyjacielem.
Z jej ściśnionego gardła, żaden głos nie mógł się wydobyć.
Upadła bezwładna na podłogę.
Nędznik ukląkłszy przy niej, przyłożył rękę do jej serca, którego bicia nie poczuł.
Wniósł z tego że Zirza nie żyła, ale tego nie mógł zrozumieć, że symptomata otrucia tak mało były zgodne z opisem Paskala Lantier.
Pewno różnica skutków pochodziła z różnicy Leopold poprzestał na tem wyjaśnieniu i odtąd nie zajmował się tym mniej ważnym szczegółem.
— Główna rzecz, że zadanie dokonane... — myślał sobie zbieg z więzienia.
My się z tem zdaniem nie zgadzamy. Winniśmy czytelnikom wyjaśnienie i to damy w krótkości.
Przypomnijmy sobie, że w chwili gdy truciciel wsypywał do butelki szartrezy szczyptę proszku krotala, płyn nagle zmienił kolor i z jasno-żółtego zmienił się w kolor ciemnego topazu.
Co to miało znaczyć?
Zaraz się dowiemy.
Jasnowłosa Zirza leżała wyciągnięta na dywanie.
Ciało młodej kobiety miało trupią sztywność.
Ręce miała skurczone, kończyny jak lód zimne, usta blade, oczy zamglone i szkliste.
Jeżeli to nie była śmierć, to przynajmniej jej wierny obraz.
Jednakże Izabella żyła.
Jedna z substancyj z jakich się składa likier z Wielkiej Kartuzy, jest przeciwtrucizną dla proszku krotala, który zmieniony przez zmięszanie z trunkiem, utracił swoje własności trojące i stał się silnym narkotykiem.
Zirza spała snem, który był podobny do śmierci i miał trwać długo.
Upłynęło całe po obiedzie.
Przeszła noc...
Ukazała się jutrzenka.
Młoda kobieta ciągle leżała beż ruchu. Skończył się dzień rozpoczęty, noc miała nadejść powtórnie.
Od chwili opuszczenia domku przez Leopolda pewnego, że zostawia w nim trupa, upłynęło wiele godzin.
Nagle ciałem Zirzy lekki dreszcz wstrząsnął.
Członki jej zdawały się odzyskiwać trochę sprężystości.
Otworzyła oczy, ale jeszcze była pod wpływem narkotyku.
Powieki jej znowu opadły.
Upłynęło pół godziny.
Oddech stał się regularniejszym.
Zdawało się dziewczynie, że krew zastygła w jej żyłach, odzyskiwała swoje gorąco i znowu zaczynała krążyć.
Poniosła ręce do piersi a potem do czoła.
Oczy jej otworzyły się powtórnie.
Podniosła się i po wiodła wzrokiem w około, spodziewając się, że coś odkryje śród otaczających ją ciemności.
Poruszyły się jej usta.
— Gdzie ja jestem?... — szepnęła.
Niepodobieństwem było dla niej odpowiedzieć, gdyż w umyśle jej panowały jeszcze głębokie ciemności.
Wzrok jej błądzący |w próżni, nagle dostrzegł blady promyk światła, przeciskający się przez źle schodzące. się okiennice.
Chciała się podnieść.
Zdawało się, że jej nogi są sparaliżowane.
Ale w skutek gwałtownego wysiłku udało jej się stanąć na nogach; jednakże, gdyby przypadkiem, w odległości ręki nie była znalazła stołu o który się mogła oprzeć, byłaby upadła.
Oparłszy się o ten stół, czekała.
Zimny pot zwilżał korzenie jej włosów, skronie jej były, jak gdyby kleszczami ściśnione.
Nagle na dworze zabrzmiał brzęk dzwonka.
Ten niespodziany odgłos wstrząsnął młodą kobietą.
Postąpiła zwolna ku promykowi światła, który dostrzegła. Ręce jej dotknęły okna, które otworzyła, poczem odłożyła zakładkę, zamykającą żaluzye i otworzyła.
Fala zimnego jak lód powietrza uderzyła ją w twarz i szare światło zmierzchu zalało pokój stołowy.
Wtedy Zirza poznała miejsce w którem się znajdowała: ujrzała pudełko koronek leżące na stole i zostawione przez Leopolda; ujrzała flaszkę z likierem obok kieliszka, którego zawartość wypiła.
Przypomniała sobie, uczyniła gest przestrachu i zachwiała się.
Odezwał się powtórny brzęk dzwonka.
— Na pomoc! — zawołała Zirza — ratunku!...
I nie mogąc więcej ustać na nogach, upadła na obadwa kolana, uczepiona rękoma o parapet okna.
Jakiś głos jej odpowiedział:
— Zirzo!... Zirzo!... To ja!...
Był to głos pani Laurier.
Jakim sposobem zacna kupcowa koronek z bulwaru Beaumarchais znalazła się w Port-Creteil przy ulicy Przylądka i przy bramie ogrodu?
Wytłómaczymy to w kilku słowach.
Poprzedniego dnia widząc, że zastępczyni jej panny sklepowej nie wraca, mocno się zaniepokoiła.
Czekała aż do dziesiątej wieczorem.
O dziesiątej coraz więcej zaniepokojona, wysłała służącą na ulicę Beautreillis, gdzie jak jej było wiadomo, Izabela miała nocować.
Młodej kobiety tam nie było.
Niepokój pani Laurier doszedł do najwyższego szczytu.
Zirza miała odebrać w Port-Creteil pieniądze.. Czy ją jakie nieszczęście nie spotkało?
Przez całą noc poczciwa kobieta marzyła o zasadzkach, napadach, a nawet zabójstwach.
Zenejda przyszedłszy o ósmej rano do sklepu, zastała ją na poły szaloną z przestrachu.
Nie pisnęła ona ani słowa, tylko tego nie mogła zrozumieć, jakim sposobem Zirza w podróży do Port-Creteil mogła zastąpić Renatę.
Służąca, zręcznie wypytywana, rozwiązała jej tę zagadkę, mówiąc że Renata wyjechała.
Popychadło nie zdradziło się ani jednem słowem.
Poranek upłynął nie sprowadziwszy żadnej zmiany.
W południe pani Laurier nie mogąc wytrzymać, powzięła postanowienie.
Wsiadła do powozu i kazała się przede wszystkiem zawieźć na ulicę Beautreillis, aby wybadać odźwierną.
Ta powtórzyła, że pani Izabella wcale się nie pokazywała i że w skutek wypadku, jaki się w domu przytrafił, panna Renata poszła na noc domu przy ulicy Szkoły Medycznej.
Pani Laurier wróciła do dorożki i rzekła do woźnicy:
— Ulica Szkoły Medycznej.
Tam, tak samo jak i przy ulicy Beautreillis nie umiano jej nic powiedzieć o Zirzie.
— Zirza nie żyje... — szepnęła biedna kobieta ze ściśnionem sercem, a oczyma łez pełnemi, — zabito ją aby ją okraść.
— Proszę pani, dokąd jedziemy? — zapytał stangret.
— Na kolej Vinceńską.
— O godzinie trzeciej minucie piątej pani Laurier wsiadała do pociągu i w pół godziny stanęła w Saint-Maur-les-Fosses.
Przepłynęła przez Mamę, weszła do restauracyi Baudry’ego i rzekła do niego:
— Czy nie wskazałbyś mi pan, gdzie jest ulica Przylądka?
— I owszem, proszę pani...
— Czy nie znasz pan tam jegomości, wyglądającego na cudzoziemca, nazwiskiem Fradin.
— Znam bardzo dobrze. Przed dwoma dniami wręczyłem mu klucze od domku, który wynajął za mojem pośrednictwem i do którego miał się Wczoraj zrana wprowadzić...
Odpowiedź ta zdwoiła pomięszanie pani Laurier. Zdawało jej się, że się dowie czegoś dziwnego i strasznego.
Mówiła dalej:
— Więc pan Fradin dopiero od wczoraj mieszka w Port-Creteil?
— Tak jest, pani.
— Z żoną?
— Ja nie wiem czy on żonaty...
— Czy pan oddawna znasz tego pana?
— Ujrzałem go po raz pierwszy przed czterema dniami, gdy przyszedł obejrzyć dom przez siebie wynajęty...
— Ach! mój Boże! mój Boże!... — zawołała kupcowa koronek składając ręce — co to wszystko znaczy?... Ach! jestem pewna że się trafiło nieszczęście.
— Nieszczęście? — powtórzył Baudry.
— Tak panie.
— A jakie?
— Wczoraj moja sklepowa udała się na ulicę Przylądka do pana Fradin, odnieść mu koronki kupione przez niego i w części zapłacone... Miała dostać resztę pieniędzy... kilkaset franków... Obawiam się czy jej nie wciągnięto w zasadzkę...
— A! do djabła!
— Czy nie poszedłbyś pan ze mną do domu pa« na Fradin?
— Z największą przyjemnością; jestem na pani rozkazy.
Fani Laurier udała się za restauratorem, który ją doprowadził aż do bramy ogrodu i zadzwonił w kilka sekund, raz po razie.
Wiemy, że na powtórny odgłos dzwonka, Zirza odpowiedziała wołając o pomoc.
— To ona... — rzekła żywo pani Laurier. — Poznaję jej głos... Co się w tym domu dzieje?
— Zaraz się dowiemy, proszę pani...
Restaurator był mężczyzna zwinny, silny i zdecydowany.
Rozpędził się, schwycił obiema rękami za szczyt muru, podniósł siłą rąk ze zręcznością gimnastyka z profesyi i zeskoczył na drugą stronę, do ogrodu.
Drzwi były zamknięte tylko na klamkę. Otworzył kupcowej koronek i oboje spiesznie pobiegli ku Domkowi.
Baudry bez żadnej prawie pomocy skoczył na parapet okna otwartego przez Izabellę.
— Kobieta bez przytomności... — zawołał z przestrachem.
— To Zirza... To biedna Zirza... Pomóż mi pan... nie trzeba ani chwili czasu tracić z ratunkiem.
Restaurator nachylił się ku pani Laurier, ujął ją za ręce, i bez żadnego trudu podniósłszy ją do góry, postawił na podłodze pokoju stołowego, gdzie padła na kolana łkając, przy młodej kobiecie, której głowę uniosła do góry.
— Wszak prawda że ona żyje? — zapytał żywo Baudry, — Szkodaby było, taka ładna dziewczyna!...
— Nie... nie... — odpowiedziała kupcowa, poczuwszy pod ręką bicie serca Zirzy. — To tylko zemdlenie...
— Trzeb aby zimnej wody.
— Ja mam przy sobie flakonik z solą trzeźwiącą... dam jej powąchać.
I pani Laurier pod nozdrza Izabelli podstawiła flaszeczkę soli angielskich nadzwyczaj silnych.
— Ależ! — rzekł Baudry rzucając okiem w około — zdaje się że w tym domu nie ma nikogo...
— Zirza nam wytlómaczy co zaszło, otóż przychodzi do siebie...
W istocie młoda kobieta otworzyła oczy.
— Moje dziecię, moje biedne dziecię — szepnęła jej do ucha kupcowa, całując ją z czułością matki — słuchaj mnie... to ja... która cię kocham i przybywam po ciebie...
— Tak... tak... — rzekła młoda kobieta podnosząc się. — Poznaję panią... przypominam sobie... Ach! Bóg was sprowadza... gdyby nie wy, to bym była umarła...
Pani Laurier i Baudry pomogli Zirzie wstać i posadzili ją na krześle.
— No i jakże? — zapytał restaurator. — Lepiej się pani czujesz?
— O tak!... lepiej... daleko lepiej... alem myślała, że już po mnie...
— Cóż się to stało, moje dziecię?
— Co się stało?... — powtórzyła Zirza ze drżeniem. — Zaraz się dowiecie... Ale najprzód odpowiedz mi pani... Renata?... gdzie jest Renata?...
— Wyjechała.
— Kiedy?
— Dziś rano.
— Wyjechała dziś rano!... — wyjąkała młoda kobieta z przestrachem. — Wyjechała?... Ale nie sama?... Paweł z nią pojechał?...
— Nie... Pan Paweł został w Paryżu... Powiedziano mi o tem przy ulicy Szkoły Medycznej, gdziem chodziła w nadziei, że się czegoś dowiem.
— Więc nie ma ani chwili do stracenia, jeżeli je chcemy ocalić... jeżeli to jeszcze można uczynić.
— Czy jej zagraża niebezpieczeństwo?...
— Najstraszniejsze jakie być może... Niebezpieczeństwo utraty życia... To na nią, nie na mnie tu czekano... żeby ją zabić...
— Żeby ją zabić! — zawołali jednocześnie pani Laurier i Baudry.
— Widziałam jej nieprzyjaciela... — mówiła dalej Zirza, tego co mi dał zatrutego likieru, Fradina, co kupował koronki... Był tutaj, patrząc na moje konanie, bom odgadła jego zamiary i mówiąc, że musi zabić Renatę...
— Przez miłosierdzie boże, co ty mówisz?...
— Prawdę, pani Laurier... Było zimno... Wypiłam aby się rozgrzać... ale nieostrożne słowo nędznika pozwoliło mi wszystko odgadnąć... Poznał on, iż jest odkrytym i mając mnie za umierającą, cynicznie odkrył swoje straszliwe zamiary... wołałam o pomoc. potem uczułam, że podłoga usuwa się pod memi nogami, i upadlam...
Izabella zamilkła, zdawała się namyślać i nagle zapytała:
— Jak to dawno temu?
— Więcej jak dwadzieścia cztery godzin... odpowiedziała pani Laurier. — Wczoraj wyjechałaś z Paryża.
— Wczoraj!... — powtórzyła młoda kobieta powtórnie zdjęta przestrachem. — Ależ w takim razie Renatą jest zgubiona... Trzeba za nią pośpieszyć...
odszukać, ją... i dałby Bóg abyśmy ją mogli odszukać żyjącą... Pójdź pani.., pójdź... Jedźmy...
— Same nic nie zrobimy... Wezwijmy na pomoc sprawiedliwość...
— Ja jej dam wskazówki...
— A ten nędznik? ten Fradin?
— Spełniwszy zbrodnię uciekł, aby ścigać Renatę... Pomimo woli dałam mu objaśnienia. Nawet nie zabrał tych koronek, tak mu było pilno ztąd się oddalić... — dodała Zirza wskazując na pudełko stojące na stole. Ach! łotr! łotr! Musiał już dokonać swego dzieła... Renata pewno już nie żyje, a ja się przyczyniłam do jej zguby przez swoją nieostrożność.
Izabella załamywała ręce.
— No! uspokój się moje dziecię — mówiła pani Laurier. — Nie trzeba eszcze wyrzekać się nadziei... Czy czujesz się dosyć silną aby iść...
— Tak pani... Aby przyjść z pomocą Renacie nie zbraknie mi ani odwagi ani siły.
Podczas gdy to mówiły, restaurator Baudry zwiedzał dom.
— Niema nikogo... — rzekł wracając. — Nie myliłaś się pani, nędznik jest daleko...
— Czy nie można inaczej wyjść tyłka przez okno? — zapytała kupcowa koronek.
— I owszem... — Drzwi od domku, tak samo jak i od ogrodu, zamknięte były tylko na zasuwkę.
— Więc pójdź gani, pójdź — rzekła Zirza ciągnąc panią Laurier. — Chciałabym jak najprędzej być w Paryżu Panie: — mówiła dalej zwracając się do Baudry’ego — błagana cię, ani słówka o tem, co tutaj zaszło... Tu może idzie o życie młodej panienki...
— Bądź pani spokojna, będę niemym... Tylko pozamykam drzwi i okno i uporządkuję wszystko tak jak było...
— Dziękuję panu... Chodźmy pani...
Kupcowi której najważniejsze wypadki nie przeszkadzały myśleć ó swoich interesach, zabrała ze stołu pudełko z koronkami i udała się za Zirzą.
W pół godziny później obiedwie kobiety wsiadały do pociągu, który je miał zawieźć do Paryża.
∗
∗ ∗ |
Pamiętamy, że pani Bertin kazała stangretowi zawieźć się na przedmieście Saint-Denis przed więzienie Świętego Łazarza, z którego panna de Terrys lada chwila mogła wyjść uwolniona z pod zarzutu zbrodni.
Małgorzata przez pół godziny siedziała nieruchomie w powozie, z wzrokiem utkwionym, w główną bramę.
Po upływie tego czasu ogarnęła ją niecierpliwość.
Pomyślała sobie, że zamiast czekać chwili w której sąd uwolni Honorynę, lepiej będzie udać się do kancelaryi.
Wysiadła zatem i wchodząc pod arkadę, w której się znajduje brama z furtką, zapukała.
Ukazał się oficyalista więzienny.
— Co pani sobie życzy? — zapytał.
— Mam panu parę słów do powiedzenia.
— Proszę wejść...
Małgorzata przebyła próg.
Odźwierny zamknął za nią furtkę i mówił dalej:
— Wytłómacz się pani...
— Oto, o co idzie. Za kilka minut... za kwandrans... najpóźniej za pół godziny, przyniesiony zostanie do kancelaryi sądu, rozkaz uwolnienia panny de Terrys, której niewinność została uznaną... Panna de Terrys jest moją przyjaciółką... chciałabym ją uściskać najpierwsza, odwieźć do mieszkania, i błagam pana, abyś mi pozwolił tu na nią zaczekać...
— Czyś pani pewna, że rozkaz uwolnienia został podpisanym?
— Jaknajpewniejsza... Przyjechałam z sądu, gdziem się widziała z sędzią śledczym.
— W takim razie nic nie stoi na przeszkodzie, abyś pani tu posiedziała i zaczekała, ale nie mogę pani ofiarować innego siedzenia, tylko takie...
I oficyalista wskazywał na drewniane ławy, czekające złowrogą izbę.
Pani Bertin, której nogi strudzone przez wzruszenie zaledwie ją mogły utrzymać, upadła na jedną z tych ławek i pogrążyła się w myślach.
Miała ujrzeć Honorynę, która ją pewnie objaśni co do Renaty.
Wzrok jej machinalnie był wlepiony w drzwi, któremi weszła do więzienia.
Rozkaz uwolnienia miał nadejść temi drzwiami.
Upłynął czas, który biednej kobiecie wydał się wiekiem.
Odźwierny spojrzał na zegarek.
— Piąta... rzekł. Czekasz pani już więcej niż pół godziny... Boję się, czyś pani nadziei nie wzięła za rzeczywistość...
— O! panie, to niepodobna.
— Jednakże pani widzi że nikt nie przychodzi.
Małgorzata westchnęła i uczuła ściśnienie serca.
Miałaż doświadczyć nowego zawodu?... Czy dowody uznane przez Pawła za niezbite, nie wydały się sędziemu śledczemu jako niedostateczne?
Nagle zapukano do drzwi.
Pani Bertin zadrżała i zatrzymała oddech.
Wszedł strażnik policyjny z torbą skórzaną na pasku.
— Do kancelaryi...rzekł — ekspedycya z sądu.
Otworzył torbę i podał odźwiernemu dużą kopertę przy której znajdowała się kartka papieru i rzekł znowu:
— Proszę podpisać pokwitowanie, jeśli łaska.
— Natychmiast odpowiedział oficyalista.
Poczem zwracając się do pani Bertin, dodał:
— Może to rozkaz, o którym mowa.
Na ustach Małgorzaty błysnął blady uśmiech.
Nadzieja, która na chwilę znikła, odżyła w jej sercu.
Odźwierny wyszedł drzwiami prowadzącemi do kancelaryi.
Nieobecność jego trwała tylko kilka sekund.
Doręczył podpisane pokwitowanie strażnikowi policyjnemu, który je włożył do torby, ukłonił się po wojskowemu i wyszedł.
— A więc? — zapytała bojaźliwie Małgorzata.
— Nic nie wiem, proszę pani...
Nagle w izbie poczekalnej odezwał się dzwonek.
Oficyalista otworzył drzwi.
Jakiś głos wymówił te wyrazy:
— Panna dę Terrys uwolniona.
Pani Bertin i podniosła się jak gdyby zgalwanizowana.
— Nareszcie!... — szepnęła. — Nareszcie!...
— Jeszcze są do załatwienia niektóre formalności.. — rzekł odźwierny — musi pani poczekać ze dwadzieścia minut....
I zadzwonił.
Wszedł dozorca... Odźwierny powtórzył mu rozkaz wydany w kancelaryi.
Dozorca wykręcił się na piętach ruchem starego żołnierza i wyszedł.
— Czy ja ją zaraz zobaczę?... — zapytała Małgorzata.
— Nie, pani...Aresztowani wchodzą do kancelaryi z wnętrza więzienia... Zobaczy pani osobę, która ją interesuje, dopiero jak tędy będzie przechodziła wolna przez drzwi, które pani otwierałem.
— Dziękuję panu.
Upłynęło pół godziny.
Panią Bertin ogarnęła gorączka... Zdawało jej się że czekanie nigdy nie będzie miało końca.
Dzwonek z kancelaryi powtórnie zabrzęczał.
Odźwierny otworzył.
Powtórnie oedzwał się głos:
— Panna de Terrys uwolniona.
I Honoryn ubrana czarno, blada jak śmierć, ukazała się we drzwiach.
Jej pierwsze spojrzenie padło na panią Bertin, stojącą naprzeciw niej.
Dziewczę ździwione wydało krzyk radości i z płaczem rzuciło się w wyciągnięte ramiona Małgorzaty.
Obiedwie trzymały się długo w objęciach.
— Drogie... kochane dziecię... wyrzekła wdowa, odzyskawszy swobodę mowy. Otóż jesteś usprawiedliwiona... wolna...
— Bóg się nademną zlitował... — odpowiedziała sierota. Już był czas... miałam uledz... szaleństwo przychodziło mi do głowy... gmach złowrogi... to miejsce, Pójdź... opuśćmy ten gdziem tyle przecierpiała...
Odźwierny otworzył drzwi zewnętrzne. Małgorzata pociągnęła panne dé Terrys aż do czekającego na nie powozu.
— Siadaj najdroższa... rzekła do dziewczęcia, zawiozę cię na bulwar Malesherbes.
Honoryna zajęła miejsce w powozie Małgorzaty, usiadła obok niej i stangret naprzód uprzedzony, puścił konia, nie zadając żadnego pytania.
Powóz toczył się szybko.
Pani Bertin okrywała pocałunkami czoło i policzki swojej przyjaciółki.
— Zkąd wiedziałaś, żem miała dziś zostać uwolnioną? zapytała nagle hrabianka.
— Dowiedziałam się o tém, dwie godziny temu, w pałacu sprawiedliwości, dokąd zostałam wezwana przez sędziego śledczego.
— Więc wiedziałaś o powodzie mego uwolnienia? Ten człowiek, sędzia, który mnie dręczył, nie mógł wypuścić swojej ofiary bez ważnych powodów.
— Dostał dowód twojej niewinności.
— Dowód!... odparła panna de Terrys z goryczą. Czyż on mnie mógł uważać za winną?
— Uważał cię za nią.
— Uważał!... — powtórzyła panna de Terrys — z goryczą. Ten sędzia jest ślepy albo szalony!... Mówisz o dowodzie, który go przekonał... Jakiż to dowód?
— Nie wiem tego. — odpowiedziała Małgorzata, — wiem tylko że ten dowód złożył sędziemu mój siostrzeniec...
— Pan Paweł Lantier.
— Tak, najdroższa, Paweł Lantier jest bardzo dumny i szczęśliwy tem, że ci mógł jednocześnie powrócić i wolność i honor.
— Zatem Pawłowi winnam wszystko! — zawołało dziewczę, którego łzy płynęły strumieniem. — I on nie przybył z tobą, aby na mnie czekać!... Byłabym tak szczęśliwą, mogąc mu wynurzyć swoją nieograniczoną wdzięczność...
— Chciałam ażeby ze mną jechał... lecz odpowiedział mi żen ma do spełnienia inny obowiązek?...
— Tak... obowiązek pomszczenia ciebie.
— Pomszczenia mnie!... — powtórzyło dziewczę ze zdziwieniem. — Ależ nad sprawiedliwością mścić się nie można, — nawet gdyby, się stało ofiarą niepojętej i straszliwej pomyłki.
— To też Paweł nie myśli się mścić nad sędziami, lecz nad nędznikami, którzy byli przyczynowego aresztowania.
Honoryna czuła, że jej osłupienie się wzmaga.
— Któż to są ci nędznicy? — zapytała. — Czyż ja byłam oskarżona o otrucie ojca?
— Paweł nie złożył w tym względzie żadnego wyjaśnienia. Wyjechał jak najspieszniej, aby rozpocząć działanie.
— A więc ja za nim pojadę... Najprzód mu muszę podziękować, a potem chcę się dowiedzieć, jaki mógł złożyć dowód mojej niewinności, i nareszcie chciałabym, aby wymienił moich oszczerców..
Przyjechano na bulwar Malesherbes.
Powóz stanął.
Honoryna rzuciła spojrzenie na front pałacu, który jej się wydawał posępnym.
Małgorzata wysiadła naprzód i zadzwoniła:
Drzwi się otwarły.
Obiedwie przebyły próg, a służący, którym poruczone było pilnowanie pałacu, zbiegłszy się na odgłos dzwonka i poznawszy swoją młodą panią wydawali okrzyki radości.
— Dziękuję wam, moi przyjaciele... — rzekła do nich Honorya wzruszona ich szczerém przywiązaniem. Szczęśliwą się czuję widząc was, chociaż serce mi pęka, gdy wracam w żałobie do tego domu, z którego wydarło mnie najnierozsądniejsze i najstraszniejsze oskarżenie. Bywają boleści niczem nie dające się pocieszyć i moja należy do tego rodzaju, ale przyjęcie wasze dodaje mi siły... Jeszcze raz wam dziękuję, przyjaciele, dziękuję z całego serca...
Panna de. Terrys i pani Bertin weszły do apartamentów pierwszego piętra, gdzie się znalazły same.
— Wszak przepędzisz ze mną resztę dnia? — zapytała Honory na Małgorzaty.
— To zależeć będzie od ciebie, moja pieszczotko... — odpowiedziała ostatnia.
— Odemnie? — powtórzyła młoda panienka.
— Albo przynajmniej od tego co mi powiesz.
— Czy ja ci mogę o czemś powiedzieć?
— Tak... o czemś bardzo ważnem i czego jestem niezmiernie niecierpliwa się dowiedzieć.
— Przyznaję, że mnie mocno intrygujesz... Mów że prędko...
— Mogłam była już to uczynić, ale niechciałam się wypytywać przed powrotem twoim do domu i odzyskaniem spokoju umysłu, którego ci od tak dawna brakuje... Czekałam... a jednak to, czego od ciebie zażądam, jest mojém życiem, mojém szczęściem, jest zakończeniem dwudziestoletnich cierpień.
— Nie pojmuję cię zupełnie... odpowiedziała Honoryna, ujmując rozpalone ręce pani Bertin i przyciskając je do serca. Wytłómacz że się, droga Małgorzato.., wytłómacz się prędko...
— Byłaś badana przez sędziego śledczego?...
— Niestety! i nie raz jeden!...
— Czy podczas tych badań on ci nie wspominał o młodem dziewczęciu imieniem Renata, która była wychowana na tej samej pensyi w Troyes co i ty, ale już po twoim wyjeździe?
— W istocie... Na dziewczęciu tém opierał on dziwną i nierozsądną bajkę... Utrzymywał, że panna Renata była naturalną córką mego ojca, zatem moją siostrą, którą ja usunęłam, mając swój w tém interes.
— I mnie sędzia śledczy także rozpowiadał tę bajkę odparła pani Bertin. — Ja go wyprowadziłam z błędu.
— Ty?
— Tak, pieszczotko, dosyć mi było tylko jednego słowa.
— Więc ty byś znała pannę Renatę?
— Nigdym jej nie widziała, lecz od dziewiętnastu lat kocham ją i opłakuję...
Honoryna spojrzała na Małgorzatę z łatwem do zrozumienia ździwieniem.
— Czy wiesz rzekła że urodzenie tego dziewczęcia otoczone jest tajemnicą?
Pani Bertin uczyniła głową znak twierdzący Panna de Terrys mówiła dalej:
— Czy wiesz, że ona nie znała ani ojca ani matki?...
— Wiem.
— Ale może ty ich znasz?
— Czy ich znam? — zapytała Małgorzata, która wybuchła łkaniem i łzy jej wytrysły. Czy ja znam rodziców Renaty, mojej córki?...
— Renata, twoja córką! powtórzyła sierota, nie mogąc dać wiary i wątpiąc, czy ma przytomność umysłu.
— Tak, moją córką... ukochaną córką, porwaną mi przed dziewiętnastoma laty i od tej pory bezustannie opłakiwaną przezemnie.
— Ależ jakim sposobem?
— Renata jest dzieckiem błędu... Jej ojciec, bezlitosny, wyrwał ją z moich objęć, w chwili, gdy nie mając siły oprzeć się woli ojcowskiej, miałam poślubić pana Bertin, i przedsięwziął środki, aby mi nie dać dowiedzieć się o miejscu pobytu mojej córki, a nawet o tem czy ona jest przy życiu... Po owdowieniu, postanowiłam życie poświęcić na odszukanie schronienia Renaty, i zdołałam to uczynić... Już serce moje przepełniała radość, gdy nagle pękła nić przewodnia, stawiając mnie wobec ogromnego zawodu i zupełnego zniechęcenia... Straciłam już nadzieję, gdy sędzia śledczy pozwolił mi domyśleć się, że ty znasz moją córkę i że mogłabyś mnie na jej ślad naprowadzić...
Honoryna ściskając znowu ręce przyjaciółki, szepnęła:
— Drogą Małgorzato, jakżeś ty musiała cierpieć.
— O! tak, cierpiałam okrutnie; ale zapomnę, jeżeli mi dasz pomoc, jeżeli mi będziesz przewodniczką.
— Bóg mi świadkiem, że chciałabym to wykonać. Nieszczęściem Renatę znam tylko przez Paulinę Lambert, swoją przyjaciółkę z pensyi... Ta list zabrany ztąd, list od Pauliny o Renacie, dał początek tej omyłce sprawiedliwości, omyłce, w której śmieszność mierzy się z ohydą...
— Zatem nic nie wiesz! — zawołała Małgorzata z rozpaczą.
— Nic, oprócz jednej, tylko rzeczy.
— Jakiéj? Mów prędko.
— Nie ty jedna tylko szukasz Renaty.
— Więc znasz kogoś co chce jej ślad odnaleźć?
— Znam.
— Kogóż?
— Twego siostrzeńca... mego zbawcę...
— Pawła!
— Tak jest, Pawła, którego byłam powiernica... którego słyszałem wyznanie... Czy przypominasz sobie kilka słów jego wymówionych w dzień pogrzebu pana Bertin?
— O jedném dziewczęciu, o pensyonarce, którą zauważył w Troyes? Przypominam...
— Ta młoda panienka, ta pensyonarka, to była Renata, którą on kocha z całej duszy, a raczej ubóstwia... Przychodził do mnie z prośbą, abym zażądała od Pauliny Lambert wiadomości co do jej rodziny, aby się dowiedzieć czy może mieć nadzieję, że zostanie przyjęty przez nią.
— Zatem Paweł kocha Renate! Paweł kocha moją córkę!... — szepnęła Małgorzata ocierając łzy... Ach! to Bóg na tę miłość pozwolił.
Poczem dodała:
— Więc panna Lambert dała ci żądane objaśnienia?
— Nie mogła tego uczynić... Niewiedziała, co się stało z Renatą, która miała do niej pisać i niedotrzymała obietnicy.
— Zatem Paweł jej szukał?
— Odnalezienie jej było celem i nadzieją jego życia.
— A więc! kto wie, czy on na jej ślad nie wpadł? Muszę go zobaczyć, mówić z nim... wypytać... On musi mnie objaśnić...
— Ja cię nie opuszczę, moja przyjaciółko... — odparła panna de Terrys. — Razem się z nim zobaczymy... Jeżeli ty przez jego pośrednictwo odzyskasz dziecię, to ja poznam, swoich nieprzyjaciół... On mnie chce pomścić... powinnam mu pomagać... Czy zaraz jedziesz do siostrzeńca?
— Tak jest..
— A więc! pozwól mi kilka sekund, W będę na twoje rozkazy.
Honoryna zadzwoniła na pokojową i kazała się spiesznie ubierać.
— Jestem gotowa... — rzekła wracając do pani Bertin.
Wdowa i sierota wsiadły do powozu.
— Na ulicę Szkoły Medycznej, do mego siostrzeńca... — rzekła Małgorzata do stangreta.
— W chwili gdy powóz zatrzymywał się na przeciw mieszkania studenta prawa biło wpół do ósmej.
Obiedwie wysiadły z powozu i weszły do sieni.
— Czy pan Paweł Lantier jest w domu? — zapytała Małgorzata odźwiernego.
— Nie ma, proszę pani...
— Ale pewno niedługo wróci?
— Dziś, nie...
— Czy to napewno?
— Jaknajpewniej... Pani Lantier dzisiaj wyjechał w drogę...
Pani Bertin uczuła bolesne ściśnienie serca.
— M drogę!...— powtórzyła.
— Tak pani... i przed chwilą odebrałam dla niego depeszę, być może bardzo pilną, którą będę mu mógł wręczyć dopiero po powrocie.
— A nie wiadomo przynajmniej, czy jego podróż potrwa długo? — rzekła wdowa.
— Nie zdaje mi się, proszę pani. Pojechał do Troyes, a jego powrót nastąpi pewno razem z powrotem panny Renaty.
Usłyszawszy to imię Małgorzata zadrżała; całą jej istotą ogarnęło nieopisane wzruszenie.
— Renata! — zawołała. — Pan wymówiłeś imię Renaty?
— Tak jest, pani... panny Renaty... Ładnej i młodej panienki... którą ocalił od śmierci... którą pielęgnował... wyleczył... którą ma zaślubić i która dziś rano wyjechała za interesem familijnym...
— O! to ona... to pewno ona... — mówiła dalej biedna matka. — Nie mogę wątpić że to ona... I dziś rano wyjechała z Paryża?
— Tak, pani...
— Sama?.
— O! nie, proszę pani... Pan Paweł nie mogąc jej towarzyszyć, oddał ją pod opiekę jednego ze swoich przyjaciół.
— Dokądże pojechała?
— Nie wiem, proszę pani...
— A kiedy ma wrócić?.
— Może jutro rano...
— Mój Boże!... mój Boże!... — wyrzekła Małgorzata z głębokiem zniechęceniem. Czekać... jeszcze czekać... wiedzieć że żyje... że mogłabym ją widzieć... uścisnąć w swoich objęciach... i czekać!... Jaka męczarnia!...
Otarła łzy spływające po twarzy i mówiła dalej:
— Ta depesza, którą pan otrzymałeś dla pana Pawła Lańtier, to może od Renaty... Czy by nie można jej otworzyć i dowiedzieć się...
Odźwierny przybrał minę obrażonej, godności.
— Otworzyć kopertę! — odparł. — Czy pani może o tem pomyśleć?...
— To prawda... masz pan słuszność... jestem szalona.
— Jedna tylko osoba mogłaby sobie pozwolić to uczynić...
— Jedna osoba?... — powtórzyła Małgorzata niespokojnie.
— Tak... pani jednego z przyjaciół pana Pawła, upoważniona przezeń pod tym względem... pani Izabela.
— No! to biegnij poszukać tej pani... błagam pana... ja hojnie za to wynagrodzę... tylko prędko...
— Z całego serca pragnąłbym pani zadosyć uczynić. Ale pani Izabeli nie ma.
— Nie ma! i jej także! — szepnęła biedna kobieta zgnieciona temi następującemi po sobie ciosami. — No! wszystko mi się wymyka!... Ach! co za męczarnia!
— W tej właśnie chwili u drzwi sieni zabrzęczał dzwonek.
Odźwierny pociągnął za sznurek.
Jasnowłosa Zirza, blada jak trup i zaledwie mogąc się utrzymać na nogach, weszła do izby.
— Pani Izabella! — ujrzawszy ją zawołał odźwierny. — Na miłość boską jakżeś pani blada!... Co pani jest?
— Nic mi nie jest... — odpowiedziała Zirza. — Nie troszczcie się o mnie... Wszak Renata pojechała, czy tak?
Małgorzata i panna de Terrys czekały z największym niepokojem.
— Tak pani... pojechała dziś rano...
— Z Pawłem Lantier?
— Nie, pani.
— Boże! co pan mówisz?
— Ponieważ pan Paweł został na parę godzin zatrzymany w Paryżu, więc z panną Renatą pojechał pan Wiktor Beralle.
— A Paweł, gdzie on jest?
— Wyjechał dziś wieczorem do Troyes... Polecił mi o tém panią zawiadomić, dodając, że nie trzeba się tem wcale niepokoić i że jego podróż będzie i krótka...
— Nie niepokoić się — powtórzyła młoda kobieta z goryczą — gdy Renacie grozi niebezpieczeństwo!... gdy może ona w tej chwili już nie żyje!
Słowom tym odpowiedział wykrzyk podwójny, wydany przez Honorynę i Małgorzatę.
Pani Bertin skoczyła do Izabelli i zawołała:
— Renata w niebezpieczeństwie!... może nie żyje?
Jasnowłosa Zirza rzuciła na mówiącą osłupiałe spojrzenie i odpowiedziała:
— Tak jest, pani... Nędznik który się zasadził żeby ją zabić i który mnie chciał zgładzić w jej miejsce, zagraża jej życiu...
— Boże wszechmocny!... — rzekła Małgorzata, chwytając się rękami za głowę, z której, zdawało się, rozum ucieka. — To okropne!... ja szaleję!... Trzeba jechać i połączyć się z Renatą aby ją obronić... ocalić!... Czy pani wiesz gdzie ona się znajduje?
Zirza znowu spojrzała na panią Bertin i tym razem z widoczną nieufnością.
— Tak pani, wiem — odpowiedziała sucho.
— I pani mi powiesz?
— Nie pani... Renata ma dużo nieprzyjaciół... morderców kryjących się w cienia... a ja pani nie znam...
— Czyż mnie pani masz za nieprzyjaciółkę Renaty? Mnie? — zawołała Małgorzata ze łkaniem.
Zirza powtórzyła:
— Ja pani nie znam...
— Ja jestem jej matka!
Była to jak gdyby scena w teatrze.
Zirza drżała na calem ciele.
— Jej matką!... — wyjąkała. — Jej matką! Pani!
— Tak, ja, która cię błagam... Ja co cię na klęczkach zaklinam, abyś nie powiedziała, gdzie jest moje dziecię, abym je mogła ocalić, albo abym mogła razem z niem umrzeć... Zlituj się nad Renatą, zlituj się nademną!...
Pani Bertin tracąc w skutek łkań oddech, w istocie upadla do nóg Ziry i pochwyciła ją za ręce.
— Ach! wstań pani... wstań... — rzekła młoda kobieta przyciągając Małgorzatę do siebie i ściskając ją w swych objęciach. — Więc Renata odzyszcze matkę... matkę, której bezustannie wzywała... którą nieustannie kochała!... Och! jakże będzie szczęśliwa!
— Aby była szczęśliwą, potrzeba ażeby żyła! — przerwała panna de Terrys. — Otóż, powiedziałaś nam pani, że życiu jej zagraża niebezpieczeństwo. Nie bałamućmy... działajmy... Gdzie jest Renata?
— W Nogent-sur-Seine, u swego notaryusza.
— Więc trzeba jechać do Nogent?
— Tak!... a przynajmniej tak mi się zdaje.
— Jest tutaj telegram, oddany niedawno i adresowany do pana Pawła... Zdaje się, że pani służy prawo go otworzyć... Może w nim znajdziemy co pewnego.
Odźwierny podał depeszę.
Zirza rozdarła niebieską kopertę.
— Tak! — przeczytawszy zawołała z radością. — Od Renaty i Wiktora Beralle... Znajdują się w Nogent, zatrzymani chwilową nieobecnością notariusza..
— A gdzie się zatrzymali w Nogent? — zapytała Małgorzata.
— W hotelu Pod Łabędziem krzyżowym.
— A więc! — rzekła zrozpaczona matka — jeszcze dzisiejszej nocy będziemy w Nogent i przy boskiej pomocy przy będziemy na czas, aby ocalić moją córkę.
— Ja z panią pojadę... — rzekła Izabella. — — Ja mam pani powiedzieć wiele rzeczy...
— I ja także — rzekła Honoryna — nie opuszczę cię...
— Przyjmuję wasze poświęcenie.... Jedźcież więc obiedwie i prośmy Boga aby nas wspierał i opiekował się nami...
— Ale pan Paweł? — zapytała Zirza.
— On jest w Troyes — odpowiedziała Honoryna.
— A więc! Wiktor Beralle pojedzie do Troyes i odszuka go tam.
Trzy kobiety wyszły.
— Dokąd idziemy? — zapytała panna de Terrys.
— Do mnie, na ulicę Varennos, po pieniądze — odparła Małgorzata — a ztamtąd na kolej Wschodnią.
O dziewiątej minut czterdzieści wychodził pociąg.
Wdowa i jej dwie towarzyszki wsiadły do tego pociągu, który je powiózł do Nogent-sur-Seine dokąd ich wyprzedzimy.
Renata i Wiktor Beralle obiadowali każde w swoim pokoju.
Natychmiast, jak tylko służba hotelowa ukończyła sprzątanie i gdy nie było obawy o jakąbądź przeszkodę, córka Małgorzaty i podmajstrzy otworzyli drzwi komunikacyjne i zeszli się razem.
Wiktor znajdował szczególnem, że Paweł pozostawił bez odpowiedzi adresowany do siebie telegram.
Ale nie chcąc niepokoić dziewczęcia, zadziwienie swoje, pomieszane z pewną dozą niespokojności, krył w sobie.
Renata również zaniepokojona milczeniem narzeczonego, pierwsza rozpoczęła rozmowę w tym przedmiocie.
— Dla czego — Paweł nie odpowiedział? — zapytała.
— Nie wiem, lecz być może, że telegram mój zastanie, powróciwszy bardzo późno do domu.
— To prawda... — szepnęła Renata, uspokojona tem istotnie podobnem do prawdy tłumaczeniem.
— Nie licząc tego — mówił dalej Wiktor — że jeżeli jest swobodny, to bardzo być może, że udał się na kolej i niespodzianie tu przyjeżdża.
— O której pociąg nocny przechodzi przez Nogent?... — zapytała żywo córka Małgorzaty.
Wiktor zajrzawszy do Przewodnika odpowiedział:
— Pociągów jest trzy... Jeden o jedenastej minucie ósmej, drugi o dwunastej minucie trzydziestej trzeciej, a ostatni o czwartej minucie jedenastej zrana...
Renata spojrzała na zegar.
— Wpół do jedenastej... — rzekła — zaczekam do wpół do dwunastej.
— Zaczekamy razem.
O wpół do dwunastej rozmawiali jeszcze, a Paweł nie przybył.
— Nie przyjedzie dzisiejszej nocy... — szepnęło dziewczę podnosząc się z krzesła... — jestem niespokojna...
— Zapewniam panią, że niema powodu. To się tłómaczy w sposób zupełnie naturalny. Pan Paweł zatrzymany przez cały dzień po za domem, zbyt późno odebrał moją depeszę, aby mógł na nią zaraz odpowiedzieć... Żegnam panią życząc dobrej nocy...
— Dobranoc, panie Wiktorze...
— Do jutra.
Podmajstrzy wyszedł z pokoju.
Córka Małgorzaty zamknęła za nim drzwi, poczem z drzwi wychodzących na korytarz hotelowy, wyjęła klucz i położyła go na stole.
Następnie uklękła przy łóżku i pomodliła się za matkę nieznaną i za narzeczonego, położyła się i zgasiła światło.
Podczas gdy się to działo, na pierwszem piętrze hotelu pod Łabędziem krzyżowym, co też wówczas robił Byszard Beralle?
Wiemy już że pod pozorem zmęczenia, zamknął się z karafką wódki, do której często zaglądał.
Dla pijaka, oczekiwanie częstokroć sprowadza sen; nawet śmiało rzec możemy, że to czyni zawsze.
Ryszard nie stanowił wyjątku w ogólnem prawidle.
Rzucił się ubrany na łóżko dla zabicia czasu myśląc o blizkiem małżeństwie z Wirginią Bandu, i przyrzekając sobie nie zmrużyć oczu.
Powoli, powoli pod wpływem alkoholu, myśli jego się pomięszały, powieki się zamknęły i zasnął niepostrzeżenie, zostawiwszy na stole palącą się świecę.
Sen jego trwał długo i przerwał się w nagły sposób.
Młodzieniec przecierał oczy i spojrzał na zegarek.
Ten wskazywał pięć minut po północy.
Chwycił za flaszkę, pociągnął łyk wódki i znowu przyłożył głowę do poduszki, mówiąc:
— Mam przed sobą dosyć czasu i postaram się aby nie zasnąć.
Łatwo to powziąść takie postanowienie, ale częstokroć nie łatwo je wykonać.
Mózg pijaka co chwila stawał się ociężalszym. Powieki zamykały mu się pomimo woli.
Właściwie nie spał, lecz podlegał pewnemu rodzajowi gorączkowego lunatyzmu, nawiedzanemu szczególniejszemi hallucynacyami i przerażającemi widziadłami.
Jedną z tych widziadeł miało taką cechę rzeczywistości, że Ryszard pragnąc uciec przed wymarzonem niebezpieczeństwem, zerwał się na równe nogi, co go postawiło wobec rzeczywistości.
— Jakie głupie marzenie! — szepnął. — Ja co sobie przyrzekałem nie zasnąć... Która też może by& godzina?
Powtórnie spojrzał na zegarek.
Ten ciągle wskazywał pięć minut do dwunastej.
— A! do kroć set! stanął! — rzekł młodzieniec prawie głośno.
I chcąc się lepiej przekonać, przyłożył zegarek do ucha. Żaden odgłos nie wydobywał się z niego.
— Stanął naprawdę! — mówił dalej. Kiedym spał jak bydlę, czas musiał już przeminąć!... A tom się ładnie urządził!
Poskoczył do okna, podniósł firankę i wyjrzał na dwór.
Na ulicy było zupełnie ciemno.
— Może już jest bardzo późno — pomysłał Ryszard. Ale do dnia jeszcze bardzo daleko... Mam przed sobą więcej niż potrzeba czasu do działania.
Karafka z wódką stała mu tuż pod ręką. Jednym łykiem wypróżnił jej zawartość, poczem wziął klucz oddany mu przez Leopolda, zapalił świeczką w latarce i włożył do kieszeni nóż leżący na stole.
Przez kilka minut stał ponuro ze zmarszczonemi brwiami, wykrzywioną twarzą, wzrokiem błądzącym w próżni.
Straszliwa, ostateczna walka toczyła się w zasępionej duszy nieszczęśliwego.
Pijaństwo, przezwyciężając chwiejący się rozum, jeszcze raz przytłumiło głos sumienia.
Ryszard podniósł głowę i pociągnął ręką po czole, na którem perliły się krople potu.
— Dalej!... — rzekł stanowczo.
— Poczem prawie pewnym krokiem postąpił ku drzwiom pokoju.
Klucz tkwił w zamku.
Otworzył je ostrożnie.
Korytarze były pogrążone w głębokiej ciemności.
Milczenia pogrążonego we śnie hotelu, najlżejszy nawet szmer, nie przerywał:
Ryszard wyszedł na schody.
Wszakże dywanik leżący na sto pniach, tłumił odgłos kroków.
Pijak zataczał się zlekka.
Z tém wszystkiem jednak, przy wysiłku, zdołał zejść na niższe piętro i nie zdradziwszy swojej obecności żadnym niewczesnym stukotem, stanął naprzeciw pokoju, zajmowanego przez Renatę.
Podniósł latarkę do górnej futryny drzwi.
— Numer trzeci... — szepnął przez zęby. To tu..
I wtedy z dzikiem lecz spokojnem postanowieniem, wsunął w dziurkę zamku klucz skradziony przez Leopolda i zakręcił.
Rygiel ustąpił.
Drzwi powoli się uchyliły.
Ryszard nadstawił ucha.
Wewnątrz panowało zupełne milczenie.
Pijak popchnął drzwi, które obracając się na zawiasach, skrzypnęły.
Niespokojny, drżący, zatrzymał się nadsłuchując znowu.
Wszystko było spokojne.
Tylko słaby odgłos oddechu uśpionej Renaty, dochodził do niego.
Wsunął się przez uchylone drzwi.
Raz znalazłszy się w pokoju, odsłonił słaby promyk światłą z latarki i skierował go na łóżko.
Córka Małgorzaty zwrócona twarzą do ściany, spała ciągle.
Zachęcony trwałością tego snu, zbliżył się idąc na palcach.
Ubranie dziewczęcia leżało ułożone w porządku na krześle u nóg łóżka.
Ryszard dostrzegł je i postąpił ku niemu, chcąc rozpocząć poszukiwania.
Nagle Renata się poruszyła.
Śpiąć ciągle obróciła się do Ryszarda.
Ten śpiesznie skrył latarkę pod palto i drżąc, wstrząsany od stóp do głów niepokojem podobnym do przestrachu, czekał.
Ciągle spokojny oddech dziewczęcia dowodził, że sen jej trwał zawsze.
Uspokojony opój odsłonił latarkę.
Światło padło całym snopem na twarz uśpionej.
Ryszard spojrzał na tę twarz, wydął krzyk i cofnął się przerażony, puszczając latarnię, która się potoczyła po podłodze i zgasła.
Poznał Renatę.
Dziewczę przebudzone nagle i zdjęte niezmiernym przestrachem, odpowiedziało na wykrzyk nocnego gościa wołaniem o pomoc.
Nędznik uczuł że jest zgubiony.
Domyślił się, że ludzie nadejdą, że mu niemożliwem będzie dostatecznie wytłómaczyć swojej obecności w tym pokoju, że zostanie aresztowany jako złodziej i straciwszy głowę poskoczył ku drzwiom.
Na progu tych drzwi ukazał się człowiek rozebrany do połowy, boso, z odkrytą głową, trzymając w lewym ręku lichtarz, a w prawem rewolwer.
Z bladego Ryszard zzieleniał; niewypowiedziany wyraz obłędu ukazał się na jego twarzy; cofnął się przed bratem, który poznając go wydał się nie mniej przerażonym; opój nie mogąc ustać na nogach upadł na środku pokoju na kolana.
Renata omdlewająca, bełkotała wyrazy bez związku.
Biedne dziewczę traciło przytomność.
Wiktor Beralle postawił świecę na stole i postąpił prosto do brata, który w tej chwili byłby dał wiele, gdyby uczuł, że podłoga się pod nim zapada, i że on się stacza i ginie w niezgłębionej przepaści.
Podmajstrzy pochwycił pijaka za rękę i ścisnął ja tak gwałtownie, że kości, ścięgna i muskuły zatrzeszczały.
— Ty! — zawołał głuchym głosem — ty, tutaj!... Co ty tu robisz?...
— Łaski! — powtórzył Wiktor Beralle. Ty prosisz o łaskę!... Zatem jesteś winien!.. Jaką nową zbrodnię przyszedłeś tutaj popełnić?... Czyś ty złodziej, czy morderca? No, mów!... Wytłómacz mi swoją obecność tu, w tym pokoju, w nocy!... Ja chcę, powinienem wszystko wiedzieć!... Gdy się woreczek pani Urszuli znalazł w twoich rękach, umysł mój opanowało straszliwe podejrzenie... Znikło ono... lecz dzisiaj powraca! Tyś nikczemnik, ty należysz do nieprzyjaciół panny Renaty!...
— Nie — odparł Ryszard zdławionym głosem — ja nie znam tych, o kim mówisz... Posłuchaj mnie... posłuchaj...
— Słucham... Czekam, tylko nie kłam, bo cię jak psa zabiję!
I Wiktor przyłożył swój rewolwer do skroni nędznika.
Renata złożyła ręce i zawołała z kolei:
— Łaski! zlituj się nad nim...
— Ależ pani! — odpowiedział podmajstrzy — przecież muszę się naprzód dowiedzieć, po co i jakim się tu dostał sposobem... Potem zobaczę, czy mu mogę przebaczyć... Ale cicho!... bez skandalu... Zdaje się, iż w hotelu nikt się nie przebudził... Niech to co zajdzie między nami, odbędzie się bez świadków...
Zamknąwszy uchylone drzwi, Wiktor powrócił do brata.
— Jeszcze raz słucham i czekam!... — rzekł. — Co cię sprowadziło do Nogent-sur-Senne?
— Mój los nieszczęśliwy... — wyjąkał Ryszard ciągle klęcząc.
Podmajstrzy wzruszył ramionami.
— Nie pleć głupstw! — zawołał. — Nieszczęśliwy, lecz tylko łotrów popycha do zbrodni!
— Bracie, powiem ci wszystko...
— Zabraniam ci nazywać mnie swoim bratem...
— Okrutny jesteś...
— Jestem sprawiedliwy...
— Nie potępiaj mnie... Jestem pijak, ale nie zbrodniarz... Słuchaj i osądź...
Głosem przerywanym, czasami zaledwie wyraźnym, Ryszard opowiedział rzeczy znane naszym czytelnikom, to jest o scenie pomiędzy nim i mamą Baudu, o wyjściu z restauracyi przy ulicy Saint-Mandé, o spotkaniu z Leopoldem na moście Bercy, o otrzymanych pieniądzach, o tem co się zobowiązał zrobić, o wyjeździe, słowem o wszystkiem.
Musimy mu oddać sprawiedliwość, że nic nie ukrywał, nic nie przekręcił, nic nie zmienił.
Wiktor słuchał blady, z załzawionym wzrokiem, a gdy skończył, rzekł:
— Zatem dla ciebie honor jest próżnem słowem i pijaństwo doprowadziło cię do zbrodni! Miałeś się utopić... Nieznajomy przychodzi przeszkodzić ci w popełnieniu złego czynu i proponuje ci inny, sto razy gorszy! Ty za pieniądze zgadzasz się!... Patrz, niesmak i oburzenie ogarnia mnie! Tyś podlejszy i więcej godny pogardy niż ten, co ci za kradzież zapłacili...
— Przebacz mi... przebacz... — wyjąkał Ryszard bijąc się w piersi. — Żałuję... więcej nigdy pić nie będę... nigdy! nigdy! przysięgam na wszystko co jest najświętszego na świecie!... Zlituj się nademną...
— Dobrze, zlituję się przez pamięć na ojca, którego nieskażone nazwisko przez twoje niegodne postępowanie splamione zostało... ale natychmiast dasz mi dowód że żałujesz...
— Jakim sposobem?...
— Pomagając mi do wynalezienia bandyty, którego byłeś wspólnikiem! Wydając mi tego człowieka, który cię popchnął do występku...
— Jestem gotów.
— Ten człowiek chciał dostać opieczętowane papiery, które posiada panna Renata?
— Tak jest... i to okłamując mnie co do ich natury, skłonił mnie co do ich pochwycenia...
— Dokąd miałeś zanieść te papiery zbrodniarzowi?
— Do Troyes...
— Do którego miejsca w Troyes?
— Do oberży pod Czerwonym kapeluszem przy ulicy Portowej...
— Kiedy?
— Jutro, a raczej dzisiaj.
— O której godzinie?
— W południe... Miałem wyjechać pociągiem odchodzącym o czwartej minucie jedenastej...
— Dobrze...
— Czy to wszystko co chciałeś wiedzieć?
— Nie... Teraz mi wymienisz nazwisko kusiciela...
— Paweł Pelissier...
Renata wydała wykrzyk.
Wiktor Beralle obrócił się do niej.
— Paweł Pelissier!... — powtórzyła córka Małgorzaty.
— Czy pani znasz to nazwisko?
— Ależ to jest nazwisko zbiega z Troyes... To jest nazwisko człowieka, który mnie wciągnął w zasadzkę listem podpisanym: przyjaciel twojej matki!
— Najzawziętszego pani nieprzyjaciela? Wspólnika spalonego przy ulicy Beautreillis nędznika!... Mordercy pani Urszuli! I to mego brata on wybrał aby się okradł! Ach jakże jest dobrym Bóg, który mi pozwolił być przy tobie, aby się tobą zaopiekować, bronić cię pani, bo za kilka godzin ten wielki zbrodniarz dostanie się w nasze ręce!...
Wiktor zamilkł, lecz po chwili zwrócił się do brata:
— No, przebaczam ci!... lecz czy wiesz dla czego? Bo Opatrzność pozwoliła, abyś niechcący i nieświadomie, stał się narzędziem zemsty panny Renaty.
— Bracie! — zawołał Ryszard powstając — i ty pani, pamiętajcie o przysiędze jaką wykonywam, i niech będę łajdakiem jeżeli ją złamię! Od tej chwili, od tej minuty, chętniej wypiję szklankę trucizny, niż szklankę wina!... Moje życie, moja wdzięczność, moje poświęcenie aż do śmierci do was obojga należy! Bracie, podaj mi rękę...
— Masz... Lecz pamiętaj...
— Zawsze!
— Nie złamiesz obietnicy?
— Nigdy!
— Wierzę ci... chcę ci wierzyć...Teraz umówimy się co będziesz miał zrobić...
W tej chwili na ulicy dał się słyszeć odgłos kroków i jakieś głosy.
Prawie jednocześnie zadzwoniono i silnie zapukano do bramy hotelu.
Renata, Wiktor i Ryszard nadstawili ucha.
— Otwórzcie! — wołano. — Otwórzcie prędko...
I dzwonienie i stukanie do bramy powtórzyło się z zdwojoną mocą.
— To głos Zirzy! — mówiła Renata blednąc. — Zirza tu!... Mój Boże!... mój Boże!... Pawłowi się trafiło jakieś nieszczęście!...
Podmajstrzy i brat jego poskoczyli do okna.
Mieli otworzyć.
— Nie... — rzekła do nich żywo Renata. — Pozostawcie mnie na chwilę samą... Idźcie otworzyć bramę, a ja się tymczasem na prędce ubiorę.
Wiktor i Ryszard usłuchali.
Gospodarz obudzony przez hałas, wychodził ze swego pokoju, ze światłem w ręku, klnąc i wymyślając i zbiegał po schodach tak prędko, jak mu pozwalała jego niezwykła okrągłość.
— Chciałbym wiedzieć, kto to sobie pozwala takich hałasów po nocy! — zawołał ujrzawszy młodzieńców; — posyłam po żandarmów...
— Nie czyń pan tego!... — odparł Wiktor. — My znamy osobę która sztuka i obawiamy się, czy się nie trafiło jakie nieszczęście... Otwieraj więc pan prędko...
Stukanie i dzwonienie nie ustawało.
— Nie rozbijać dzwonka i nie hałasować... — rzekł gospodarz przeze drzwi. Cierpliwości... Zaraz otwieram...
I drzwi się otwarły.
Zirza na progu tupała nogami z niecierpliwości.
Za nią dwie osoby, Małgorzata i panna de Terrys, nikły w cieniu.
Ujrzawszy Wiktora i Ryszarda, Izabella wydała okrzyk radości.
— Pan! pan! tutaj! — zawołała chwytając rękę podawaną jej przez podmajstrzego. — Ach! oddycham! Gdzie Renata.
— W swoim pokoju.
— Czy się jej nic nie przytrafiło?
— Nic, dzięki Bogu!... Poznała głos pani i czeka.
— Niechaj Bóg będzie błogosławiony co ją ocalił!... — wyrzekła Małgorzata z nieopisanym wyrazem: Nareszcie uściskam swoją córkę...
Wiktor usłyszał te słowa, lecz ich nie zrozumiał i spojrzał z głębokiem osłupieniem na tę, która je wymówiła.
— Tak... tak... — rzekła żywo Zirza. — Wszystko zaraz zostanie wyjaśnione... Renata jest córką tej pani, która drżała o swoje dziecię... Zaprowadźcie nas do niej...
Gospodarz, jak niemy, trzymał świecę. Wiktor mu ją bez ceremonii odebrał i zawołał:
— Pójdźcie panie... Pokażę wam drogę...
I poskoczył na schody. Za nim poszły kobiety.
Ryszard zupełnie wytrzeźwiony, zawstydzony i żałujący, szedł z tyłu za niemi.
Wchodząc na schody Zirza powtarzała:
— Renato!... droga Renato!...
Przybywszy na pierwsze piętro, Wiktor zatrzymał się i wskazując pokój pod numerem trzecim, rzekł:
— Tutaj...
Jednocześnie Renata otworzyła drzwi z wnętrza i padła Zirzie w objęcia.
Małgorzata Bertin chwiała się na nogach, drżąca z nieopisanego wzruszenia.
Musiała się wesprzeć ma ramieniu Honoryny, prawie tyle co ona wzruszonej.
Nagle Renata wyrwała się z uścisków Zirzy. Dreszcz przebiegł jej po skórze.
— Zirzo... — rzekła zmienionym głosem, — po co ta podróż do Nogent?.. Co znaczy twój przyjazd w nocy? Co mi masz do powiedzenia? Boję się... Pawłowi coś się przytrafiło...
— Nie, przysięgam! — odpowiedziała przyjaciółka Juliusza Verdier. — Jesteś ocalona. — Nie ma się czego obawiać niebezpieczeństw, — które ci groziły, ponieważ my tu jesteśmy... a ja przybywam z zapowiedzią szczęścia... szczęścia niezmiernego...
— Szczęścia niezmiernego... — powtórzyło dziewczę z zadziwieniem.
— Tak. Największego ze wszystkich...
— Jakiego?... Mówże!
— Ach! nie jestem wstanie... łzy głos mój tłumią... ale to są łzy szczęścia...
I wskazując ręką na Małgorzatę Zirza dodała:
— Popatrz na tę panią...
— Więc?...
— Więc ta pani jest twoją matką!...
Z ust Renaty nie wydobył się żaden wykrzyk.
Dziewczę stało nieme, niejako sparaliżowane przez osłupienie.
Sądziło, że jest igraszką marzenia. Uczucie rzeczywistości dla niej znikło.
Małgorzata łkając, nie mogła przemówić ani słowa.
Podpierana przez Honorynę zbliżała się milcząc, z wyciągniętemi ramionami.
Nagle połysk światła rozjaśnił umysł Renaty.
Poskoczyła najprzód w ramiona gotowe do jej przyjęcia, i jednocześnie zabrzmiały dwa wykrzyki.
— Moja matko!...
— Moja córko!...
Widzowie tej wzruszającej sceny mieli oczy pełne łez rozczulenia.
— Moja córko... moje dziecię!... — mówiła Małgorzata pokrywając pocałunkami czoło włosy i policzki Renaty. To moją córka!.... Prawiem to odgadła ujrzawszy ją u pani Laurier... Serce mnie do niej ciągnęło i nie myliło się!... Więc to ty, moje ukochane dziecię!... To ty moja ubóstwiana córko!... Jakże cię kocham, o mój Boże!... Jakże cię kocham!
— Moja matko!... moja matko!... — szeptała Renata głosem słabym jak powiew wiatru. — I ja cię także...
Nie dokończyła i straciła w objęciach Małgorzaty przytomność.
Honoryna i Zirza poskoczyły ku niej.
— Mój Boże! — zawołała biedna matka z sercem szarpanem przez niepokój. — Mój Boże, miałażbym odnaleźć swoje dziecię na to, aby je zaraz utracić!...
— Nic jej nie będzie, moja przyjaciółko — odpowiedziała panna de Terrys, pomagając Izabelli posadzić zemdlone dziewczę w fotelu. — Gwałtowna radość sprowadziła to osłabienie, które przyjdzie bardzo prędko.
Sierota się nie myliła.
Po upływie kilku sekund, blade lica Renaty przybrały kolor różowy.
Jej pierwszy uśmiech, pierwsze spojrzenie były dla Małgorzaty.
— I ja cię kocham także, moja matko... — rzekła do niej wyciągając ręce. — Oddawna... zawsze kochałam cię nie znając, albo raczej znałam cię... widywałam cię w marzeniach.
— I chciano dzielącą nas przepaść uczynić nieprzebytą!... — zawołała pani Bertin — zaprzysiężone śmierć twoją, aby nas rozłączyć na zawsze!. Czyż mi znów co groziło? — zapytała Renata.
— Byłaś skazana na śmierć!...
— Czy to być może?...
— To jest rzecz pewna... Jeżeli jeszcze żyjesz, to cud prawdziwy! Zrozumiesz to, dowiedziawszy się co zaszło w Port-Creteil...
— W Port-Creteil? — powtórzyło dziewczę.
— Tak, u nędznika, do którego miałaś odnieść koronki...
— Ale jakim sposobem?
— Słuchaj swojej przyjaciółki... Na twojem miejscu ona o mało nie umarła.
— Zirza opisała straszliwy dramat w domku w Port-Creteil.
Renata, Wiktor i Ryszard zbledli ze strachu.
— Nie ma wątpliwości! — rzekł podmajstrzy, gdy Izabella skończyła swoje opowiadanie. — Ten podły Fradin jest nie kto inny tylko Paweł Pelissier, zawzięty prześladowca, nieubłagany nieprzyjaciel panny Renaty, który jeszcze dzisiejszej nocy chciał jej skraść papiery powierzone przez pana Pawła mojej pieczy.
— Dzisiejszej nocy! — zawołała Małgorzata z przestrachem.
— Tak jest pani, — lecz szczęściem ja tu byłem i czuwałem...
Ryszard rumieniąc się ze wstydu spuścił głowę.
— Panie — rzekła pani Bertin podając Wiktorowi rękę — wiem że memu siostrzeńcowi Pawłowi i panu zawdzięczam to, że dziś widzę moją córkę... moją córkę... którą wtedy na moście Bercy ocaliliście obadwa od straszliwej śmierci!
— Twój siostrzeniec, moją matko! — rzekła żywo Renata. — Paweł Lantier jest twoim siostrzeńcem?
— Tak jest, moje dziecię, Paweł Lantier którego kochasz, który ciebie ubóstwia i jestem pewną, że uczyni cię najszczęśliwszą z kobiet...
— O matko! matko!... ileż od razu szczęścia!...
Małgorzata uściskała Renatę, poczem z wracając się do Wiktora Beralle mówiła dalej:
— Chciałabym pana o coś zapytać...
— Odpowiem z największą chęcią...
— Przed chwilą wymieniłeś pan nazwisko...
— Pawła Pelissier?
— Tąk. Co to za człowiek?
Renata nie pozwoliła Wiktorowi przemówić.
— Ten człowiek — rzekła — jest to zbrodniarz, który, razem ze swoim wspólnikiem, spalonym przy ulicy Beautreillis, chciał mnie zamordować na moście Bercy, który zabił parną Urszulę dla skradzenia jej listu i usiłował otruć na mojem miejscu Zirzę... Ten człowiek, zbieg z więzienia w Troyes, jest moim tajemniczym i śmiertelnym wrogiem...
— Zapewne i moim także... — rzekła sierota.
Renata podniosła zdziwiony wzrok na nieznajomy Nie rozumiała.
— Panna Honoryna de Terrys — odezwała się Małgorzata.
— Ty! ty! pani! — zawołała wesoło Renata ściskając dziewczę za ręce. Pani, przyjaciółka mojej przyjaciółki Pauliny Lambert, jesteś wolną!... Paweł się nie mylił utrzymując, że ma w rękach dowód twojej niewinności! Tyś winna swoją wolność rękopisowi wręczonemu Pawłowi przed zgonem przez człowieka z Beautreillis!...
— Rękopisowi?... — powtórzyła sierota z łatwą do zrozumienia ciekawością. Jakiemu rękopisowi?...
— Pamiętnikom hrabiego de Terrys, twego ojca. Tym pamiętnikom, w których swoją ręką napisał, że nie wierząc w naukę medycyny, bez czyjej bądź wiedzy, zażywał truciznę indyjską dla przedłużenia życia...
— Ach! — rzekła Honoryna — pojmuję!... otaczające mnie ciemności się rozpraszają... Ten człowiek kazał skraść Pamiętniki mego ojca, aby mnie następnie oskarżyć i moje usprawiedliwienie uczynić niepodobnem!... To uderza w oczy, ale nazwisko Pawła Pelissier nie jest mi znane...
— Jeżeli to jest fałszywe nazwisko, pani, co zresztą wydaje mi się prawdopodobnem — odparł Wiktor Beralle — to się wkrótce dowiemy o prawdziwem, bo za parę godzin ten nędznik będzie w naszej mocy...
— Czy Paweł pojechał do Troyes w kwestyi tego nędznika? — zapytała Zirza.
— Tak jest... — odpowiedziała Renata.
— Czy spodziewał się zastać go w Troyes?
— Nie, ale chciał się udać do więzienia, aby się dowiedzieć, czy zbieg nie wpadł w ręce sprawiedliwości...
— I dla pomszczenia panny de Terrys, jak mi powiedział — dodała Małgorzata. — O tym to on mówił obowiązku!... Nareszcie go poznamy, tego wroga mojej córki i Honoryny...
— Trzeba jechać do Troyes... — rzekła sierota — musimy uprzedzić Pawła Lantier...
— Porozumiemy się co do tego przedmiotu... — odpowiedział Wiktor Beralle.
— Mów pan.
— Ja posiadam ważne papiery należące do panny de Renaty... Koperta zawierająca te papiery, wręczona przez notaryusza z Paryża, ma być otworzoną tylko przez pana Audouard, notaryusza w Nogent-sur-Seine, to jest tutaj... Ale panna Renata ma się stawić w kancelaryi dopiero w poniedziałek i to pani — dodał Wiktor zwracając się do Małgorzaty — pani, jej matka, tam ją zaprowadzisz...
„Wręczę pani tę opieczętowaną kopertę.
„Ja pojadę z bratem pierwszym pociągiem idącym do Troyes, gdyż to tam padnie pod naszemi ciosami prawdziwy czy fałszywy Paweł Pelissier.
„Pan Paweł Lantier wyjechawszy wczoraj wieczorem z Paryża, przybył zbyt późno, aby się mógł dostać do kancelaryi więziennej i otrzymać żądane objaśnienia... Dopiero jutro rano, a raczej dziś rano będzie miał to zadowolenie.
„Otóż wsiadłszy do pociągu o czwartej minut pięć, z pewnością spotkamy się z panem Pawłem, zawiadomimy go o tém, co się dzieje, a on nam dopomoże w zatrzymaniu bandyty, ktokolwiekby się ukrywał pod nazwiskiem Pawła Pelissier.
— Uczyń to, mój przyjacielu — rzekła żywo Renata. — Jedź do Pawła, powiedz mu wszystko. Niech, wie, żem odnalazła matkę i podzieli się ze mną szczęściem...
— Niechaj wie także. — dodała Małgorzata — żem go kochała czule jako syna mojej siostry, lecz jeszcze go czulej kochać będę jako swego własnego syna...
— Powrócicie tu do nas? — rzekła Renata.
— To będzie zależnem od okoliczności... W każdym razie nie wyjeżdżajcie panie z Nogant przed otrzymaniem odemnie depeszy... Kto wie, czy wasza obecność w Troyes nie będzie potrzebna?
— Zgoda, panie Wiktorze... — rzekła Małgorzata. — Zaczekamy... Teraz przejdź pan do gospodarza i każ dać pokoje dla panny de Terrys i dla pani Zirzy.
— Tylko dla — panny de Terrys... — przerwała Zirza.
— Czyż pani nie potrzebujesz wypoczynku?
— Zapewne, że go będę potrzebowała, ale zostawmy to na później. Tymczasem ja będę towarzyszyła panu Beralle do Troyes.
— Ty! — zawołała Renata.
— Tak jest... ja...
— A po co?
— Ja chcę się chcę dowiedzieć, czy Fradin, truciciel z Port-Creteil i Paweł Pelissier jest jedną i tąż samą osobą...
— Ale czy się nie boisz?
— Czegóż mam się obawiać pod opieką Wiktora Beralle i jego brata?
— Więc zgoda, moja droga Izabello — odparła pani Bertin — ja pozostanę z córką.
Wiktor poszedł uprzedzić gospodarza, który wskazał pannie de Terrys pokój, do którego się ta, uściskawszy Małgorzatę, Zirzę i Renatę udała.
Młody podmajstrzy ukazał się prawie w tej samej chwili, niosąc kopertę zapieczętowaną, wręczoną Renacie przez notaryusza z ulicy Piramid.
— Oto jest — rzekł oddając kopertę pani Bertin, oto jest koperta, którą panna Renata winna oddać panu Audouard. Jestem pewien, że pani tak będziesz bronić tego depozytu, jak ja sam bym go bronił...
Małgorzata rzuciła okiem na napis i zadrżała.
— Pismo i podpis Roberta.. — szepnęła.
Poczem głośno dodała:
— Dziękuję, panie Beralle... Możesz pan jechać... ten depozyt jest w dobrych rękach...
— Do widzenia, moja droga Renato... — rzekła Zirza, całując córkę Małgorzaty. — Przywieziemy ci wkrótce twego ukochanego.
Była już blizko czwarta zrana.
Wiktor i Zirza udali, się na kolej.
Matka i córka pozostawszy same, znowu rzuciły się w swoje objęcia.
Obiedwie wylewały słodkie łzy, łzy rozczulenia i radości.
Poczem pani Bertin w krótkości opowiedziała to, co Renacie wypadało wiedzieć z upłynionego czasu.
— O! moja ukochana matko — zawołało dziewczę wysłuchawszy opowiadania do końca — ileż ty musiałaś cierpieć! — Ileż musiałaś płakać!... Zapomnij o wszystkiem teraz, gdy ci jestem po wrócona... Jesteśmy razem i ja cię kocham...
Małgorzata z uniesieniem spoglądała na tę twarz anielską.
Wzięła Renatę w objęcia, pokryła ją pocałunkami, a potem rzekła:
— Musisz czuć potrzebę spoczynku, pieszczotko? Trzeba się położyć do łóżka... ja będę czuwała przy tobie.
∗
∗ ∗ |
Tak jak to Wiktor Beralle bardzo słusznie utrzymywał, Paweł Lantier za późno przybył do Troyes, aby się udać do więzienia dla zebrania wiadomości o zbiegłym Pawle Pelissierze.
Wyszedłszy z dworca, kazał się zawieźć do Hotelu Prefektury.
Pamiętamy, że z okna tego hotelu, wznoszącego się po nad ogród ponsyonatu pani Lhermitte, po raz pierwszy ujrzał Renatę.
Zmęczony różnorodnemi wzruszeniami następującemi po sobie bez przerwy i zmuszony odłożyć do jutra krok, który był celem jego podróży, udał się na spoczynek myśląc o tem wszystkiem co już dokonał i o tem co mu pozostawało do dokonania.
Student wcale się nie domyślał, że jego ojciec, Paskal Lantier, zajmował w tym samym hotelu pokój przyległy do jego mieszkania.
Leopold punkt za punktem wykonywał plan nakreślony przez siebie.
O dwunastej minucie trzydziestej piątej wsiadł w Paryżu do pociągu, który go miał zawieźć do Troyes, a który o czwartej minut jedenaście przechodził przez Nogent-sur-Seine.
Właśnie o tej godzinie Wiktor Beralle, Byszard i Zirza wyjeżdżali z Nogent.
Były więzień pomyślał sobie:
— Zobaczę, jak Ryszard będzie wsiadał do wagonu... Obecność jego będzie dowodem że mu się powiodło. Połączę się z nim w Troyes na stacyi i na poczekaniu dopełnimy wymiany.
Skurczony z zimna i wsunięty w kąt przedziału, w którym się znajdował w towarzystwie wielu osób, Leopold nie spał i liczył jedną po drugiej liczne stacye na których się pociąg zatrzymywał.
Nareszcie wymieniono Nogent-sur-Seine.
Leopold przetarł chustką mocno spocone okno i utkwił wzrok w peron służący pasażerom do wysiadania.
Znajdowało się na nim tylko trzy osób, dwóch mężczyzn i kobieta, których twarze nikły pod ogromnemi szalami.
Leopold więc nie poznał żadnej z tych trzech osób; zresztą, według niego, Ryszard nie mógł należeć do jakiegoś towarzystwa.
— Nie ma go!... — pomyślał mocno zaniepokojony. — Albo mu się nie udało, albo się spóźnił na pociąg... Bieda z temi ludźmi ogłupiałemi z pijaństwa!
Trójka podróżnych wsiadła do wagonu i pociąg puścił się w dalszą drogę.
Czytelnicy z łatwością zdadzą sobie sprawę z niespokojności Leopolda.
Dręczył go prawdziwy niepokój, nie dla tęgo aby się czego obawiał dla siebie samego, gdyż Ryszard Beralle znał go tylko pod nazwiskiem Pawła Pelissiera, a Paweł Pelissier nie był dotykalnym, ale obawiał się rozwiania z wiatrem milionów Roberta Vallerand i zapytywał sam siebie, czy miał słuszność nie działając sam, kiedy szło o pochwycenie papierów wręczonych córce Małgorzaty przez notaryusza paryzkiego.
— Z tém wszyskiem jednak zachowywał niepewną nadzieję, że Ryszardowi musiało się udać i że się po prostu spóźnił na pociąg.
Leopold łudził się tą nadzieją w chwili, gdy pociąg stanął na stacyi w Troyes.
Nędznik szybko wyskoczył z wagonu, podniósł do góry kołnierz futrzany, oddał bilet i puścił się ulicami miasta, gdzie prędko wybrał jeden z hoteli.
Za nim szli dwaj bracia i Zirza, nie domyślając się wcale, że ten podróżny, któremu było tak pilno, jest szukanym przez nich człowiekiem.
Wybiła szósta rano.
W okolicach dworca kolejowego, niektórzy kupcy korzenni zaczynali otwierać swoje sklepy, między któremi znajdował się rodzaj szyneczku istniejącego na dole oberży czwartego rzędu.
— Wejdźmy tam... — rzekł Wiktor. — Pani Izabella będzie się mogła trochę rozgrzać i odpocząć.
Przestąpili próg szyneczka, w którym duży piec po brzegi napełniony węglem, utrzymywał bardzo wysoką temperaturę.
— Zirza napiła się bulionu, potem szklankę wina bordo z cukrem i odeszła do pokoju, którego podmajstrzy dla niej zażądał.
— A teraz, każdy do swojej roli... — rzekł Wiktor do Ryszarda.
— Rozkazuj, jestem posłuszny.
— Ten Paweł Pelissier'ł wyznaczy! ci schadzkę przy ulicy Portowej, w południe, pod Czerwonym Kapeluszem.
— Tak.
— Łotr musi już być w Troyes...
— To być może...
— Nie trzeba aby cię widział przed oznaczoną godziną, a jednak koniecznie potrzeba ażebyś wyszedł dla dowiedzenia się gdzie jest ulica Portowa i Czerwony kapelusz i dokładnego obznajmienia się z miejscowością.
— To słuszne...
— Skorzystasz więc z tej porannej godziny, w której ani psa nie widać na ulicy, dla udania się do wzmiankowanego zakładu... Zachowasz w pamięci plan topograficzny, tak abyś mnie mógł jak najdokładniej objaśnić i powrócisz tu czekać na mnie.
— Czekać na ciebie?... — powtórzył Ryszard. — Czy ty wychodzisz?
— Rozumie się... Idę wyszukać pana Pawła...
— Jakże się do tego weźmiesz?... W Troyes, które jest wielkiem miastem, jest dużo hoteli... Czy będziesz chodził od jednych drzwi do drugich?... To ci zabierze dużo czasu...
— Za dużo... chybaby przypadek, ale też strzedz się będę działać w ten sposób.. — Pan Paweł dziś rano ma iść do więzienia w Troyes, ponieważ w umyślnie w tym celu przyjechał... Więc pozostanie mi tylko stanąć na razie naprzeciw więzienia i chybaby sam czort przeszkodził, żebym go nie ujrzał wchodzącego lub wychodzącego.
— Patrzaj! to dobra myśl!
— Bardzo dobra!
— Ale pan Paweł zapewne nie będzie się mógł zapewne dostać do więzienia przed dziewiąta lub dziesiątą godziną i dałbym ci dobrą radę...
— Mów...
— Nie wiadomo co się może przytrafić... Ów łotr co ze mnie chciał zrobić złodzieja, może się znajduje pod Czerwonym Kapeluszem... Coby ci to szkodziło przejść się aż tam... on nie będzie miał żadnego podejrzenia ponieważ cię nie zna...
— Masz słuszność... Ja pójdę sam zrewidować położenie pod Czerwonym Kapeluszem. Czekaj tu na mnie...
I podmajstrzy wyszedł z szynczku.
Troyes zaledwie się budziło.
Prowincyonalne miasta nie w stają rano, szczególniej w zimie podczas ostrego powietrza.
Jednakże Wiktor ujrzał kilka sklepów otwartych, albo raczej uchylonych i mógł się poinformować.
Wskazano mu drogę, którą miał iść na ulicę Portową.
Byłą to uliczka wązka i ciemna, która się zaczynała od ulicy Ogrodowej, a kończyła przy porcie.
Podmajstrzy poszukał szyldu pod Czerwonym kapeluszem.
Szerokie nakrycie głowy z czasów Ludwika XIII z drzewa, pomalowane na kolor jaskrawo czerwony, wyskakujące nad; drzwiami wchodowemi, wzrok jego wkrótce uderzyło.
Otworzył drzwi i przestąpił próg.
— Tłum wioślarzy, tragarzy, ładowników towarów, zacieśniało salę zakopconą, wązką i długą.
W głębi tej sali znajdował się korytarz, dający przystęp do małych gabinetów, których okna zaopatrzone w silne żelazne kraty, wychodziły na źle utrzymane ogrody, na których śnieg skrywał szczątki różnego rodzaju.
Wiktor Beralle zbliżył się do kantoru.
— Proszę o kieliszek rumu — rzekł do gospodarza — czekam tu na kogoś.
— Czy pan chce czekać w gabinecie?
— Tak jest.
— Niech pan idzie dalej i wybierze sobie... wszystkie są wolne. Zaraz podadzą.
— Wiktor przebył tłum, wszedł na wspomniony wyżej korytarz i wszedł do pierwszego gabinetu który mu się przedstawił.
Oprócz okna zaopatrzonego w kraty i wychodzącego na ogrody, pokoik ten miał drugie wychodzące do wielkiej sali i zasłonięte firankami niegdyś białemi, a teraz brudno-szaremi.
Gruba dziewka przyniosła podmajstrzemu zamówiony kieliszek, rumu i wyszła.
Młodzieniec zapalił cygaro i pozwolił upłynąć kwandransowi czasu, aby dać pozór rzeczywistości pretekstowi przez niego przedstawionemu.
Następnie wyszedł z gabinetu, wrócił do kantoru płacąc, rzekł do gospodarza.
— Osoba na którą czekam nie przychodzi. Dziś rano nie mam czasu. Jutro powrócę...
I wyszedł.
— Teraz — pomyślał ujrzawszy się na ulicy — idzie o to aby stanąć na straży przed więzieniem w Troyes...
Jakiś przechodzień wskazał musdrogę, którą się miał udać.
Przechodząc prze mały placyk, stanął jak wryty, z otwartemi usty, oczyma powiększonemi ze ździwienia.
Zresztą zdziwienie to było bardzo naturalne.
Po drugiej stronie placu ujrzał Paskala Lantier, ojca Pawła, wchodzącego do domu umeblowanego, noszącego na froncie szyld: Hotel Auby.
— Pan Paskal tutaj!
— szepnął zastanawiając się nad tém nieprzewidzianém spotkaniem — co to ma znaczyć?
Po chwili dodał:
— Ależ, zastanowiwszy się, nie wiem czego ja się dziwię... Przedsiębiorca znajdując się w podróży, tak dobrze mógł mieć interes w Troyes, jak i gdzieindziej. Z tem wszystkiem, to zabawna rzecz, abyśmy w jednym dniu znaleźli się tu wszyscy, ojciec, syn, podmajstrzy...
Po tym krótkim monologu, Wiktor puścił się w dalszą drogę.
Z ulicy Portowej w Troyes do więzienia jest daleko.
— Szczególniej daleko było dla obcego, który kierowany pobieżnie, nie zbyt jasno, objaśnieniami; co chwila błądził i musiał się cofać napowrót.
Nareszcie doszedł do celu.
W chwili gdy stanął przed więzieniem drzwi tegoż zamknęły się za studentem prawa.
— To tu — rzekł Wiktor do siebie — teraz trzeba się przechadzać, bo pan Paweł pewno jeszcze nie przyszedł.
Co do tego to się mylił, jak wiemy.
Udajmy się do więzienia za synem Paskala, rozmawiającym z odźwiernym, który mu otworzył.
— Proszę pana jeszcze nie czas do odwiędzin — rzekł dozorca bramy.
— Ja nie przychodzę w odwiedziny.
— Więc może pan co przynosi dla którego z aresztowanych.
— I to nie.
— To czegóż pan chce?
— Chciąłbym po prostu prosić pana pisarza o pewne objaśnienie.
— Źle pan trafiasz!
— Dla czego?
— Dzisiaj niedziela i oprócz uwolnień, które mogą mieć miejsce o ósmej zrana, kąncelarya w niedzielę bywa zamknięta...
Zamknięta! — zawołał Paweł zadziwiony — a to niesłychane nieszczęście, bo objaśnienia tego potrzebuję bez zwłoki!...
— A czy pan nadzorca nie mógłby pana objaśnić?
— Zapewne mógłby...
Czy nie możnaby się z nim zobaczyć?...
— I owszem... Zostaniesz pan do niego zaprowadzony.
Odźwierny zawołał jednego ze służby więziennej i wskazując na Pawła Lantier, rzekł:
— Zaprowadźcie tego pana do nadzorcy.
Oficyalista wziął jeden z kluczy wiszących na gwoździu, otworzył ciężkie drzwi prowadzące do wnętrza więzienia i gestem zaprosił młodzieńca, aby szedł naprzód.
Paweł wszedł na długi korytarz podparty ciężkiemi słupami i oświecony ostrołukowemi oknami, dawne miejsce przechadzki klasztornej.
Przeszedłszy tą galeryą dziesięć lub piętnaście kroków, oficyalista idący teraz naprzód znowu zatrzymał się przed drzwiami.
— Jesteśmy już, rzekł.
I zapukał.
Młodziutkie dziewczę drzwi otworzyło i zapytało:
— Czego chcecie Wilhelmie?
— Ktoś przyszedł do pana nadzorcy.
— Ojciec jest w domu, proszę wejść.
Student przestąpił próg, kłaniając się dziewczynce, która drzwi zamknęła.
— Proszę pana z sobą... — dodało dziecię.
I zaprowadziła Pawła do pokoju, służącego zarazem za gabinet do pracy, w którym człowiek pięćdziesięcioletni ubrany w przepisany mundur urzędników więziennych siedział przy stole.
— Ojcze, jakiś pan przyszedł...
Nadzorca zajęty pisaniem, podniósł głowę i ujrzawszy nieznajomego wstał z krzesła i postąpił ku niemu.
Dziewczynka wyszła.
— Pan do mnie ma interes? — zapytał nadzorca podając krzesło.
— Tak panie, w zastępstwie pisarza więziennego.
— Jestem na pańskie rozkazy, jeżeli go tylko będę mógł zastąpić...
— Nie wątpię o tem, jeżeli pan jesteś już od pewnego czasu przy tem więzieniu.
— Wszedłem do służby w niém przed dwudziestoma dwoma laty jako prosty dozorca i widziałem przed sobą dużo przesuwających się znajomych twarzy... O co idzie?
— O objaśnienie...
— Co do więźnia?
— Tak, panie.
— Jego nazwisko?
— Paweł Pellissier...
Nadzorcą zmarszczył brwi i zamyślił się.
— Paweł Pelissier... — powtórzył. — Czyś pań pewny, że to w istocie był Paweł Pelissier.
— Jaknajpewniejszy.
— Z naszych więźniów żaden się tak nie nazywa i prawie bym przysiągł, że nazwisko to nie znajduje się w naszych księgach.
Student nie zniechęcił się tym pierwszym zawodem i mówił dalej:
— Dopomogę pamięci pańskiej... Więzień o którym mowa, uciekł z tego więzienia...
— Jak dawno?
— Dwudziestego trzeciego października roku bieżącego...
— Bardzo dobrze... Wymieniasz pan datę i ta jest rzeczywistą... W istocie w noc z 23 na 24 mieliśmy ucieczkę, a ucieczka ta nastąpiła Wwnajszczególniejszych warunkach... Nikt nie mógł dojść nigdy jakim sposobem ów więzień, najprzebieglejszy lis w świecie, mógł wyjść z drogi otaczającej więzienie, na którą się spuścił za pomocą prześcieradła, przepiłowawszy kraty okna.
— Zatem W dniu który Wymieniam ucieczka rzeczywiścîe miała miejsce?
— Zpewnością, ale nie powiodła się biednemu zbiegowi.
— Jakto?
— Bo nie żyje...
— Nie żyje! — zawołał syn Paskala.
— Tak, panie... na drugi dzień nad brzegiem Sekwany, w stronie ku Troyes, znaleziono jego czapkę i różne inne rzeczy które do niego należało, co dowodzi, że usiłując przepłynąć rzekę, utonął.
— A! doprawdy, to dziwne!
— Dla Czego?
— Gdyż zbieg z 23 października wcale nie utonął, skoro przybył do Paryża...
— To być nie może!
— Jestem tego pewny... Mam nawet dowód.
— Dowód?...
— Niezbity...
— Zgadzam się jeżeli pan zechcesz, ale z dowodu tego nie wypływa, aby zbieg z 23 października nazywał się...
— Czy pan znasz jego prawdziwe nazwisko?
— Tak jak swoje własne! Ów łotr był moim współrodakiem... Rodem tak jak i ja z Troyes, pochodził z porządnej rodziny... Znałem go młodym... Wuj jego niedawno umarł w Viry-sur-Seine, zostawiając cały majątek swemu siostrzeńcowi, który mieszka w Paryżu... bogatemu przedsiębiercy... Ten wujaszek to był figura... deputowany... nazywał się pan Robert Vallerand...
— Robert Vallerand! — zawołał Paweł. — Jakieś pan wymówił nazwisko?
— Człowieka kochanego, szanowanego, żałowanego przez wszystkich, zmarłego w dniu 25 października, w dwa dni po ucieczce siostrzeńca...
Student zbladł jak trup.
— Jakże się ten siostrzeniec nazywał? — wyjąkał głosem drżącym ze wzruszenia.
Nadzorca odpowiedział:
— Ów łotr nazywał się Leopold Lantier.
Paweł przyłożył rękę do zamierającego serca.
Zimny pot zrosił mu czoło.
Zdawało mu się, że mu skronie pękają.
— Leopold Lantier!... — szepnął po upływie jednej czy dwóch sekund.
— Pan znasz to nazwisko? — zapytał nadzorca zdziwiony wzruszeniem młodzieńca.
Ten ostatni pojął całą ważność odpowiedzi jaką miał udzielić.
Kto to był ów Leopold Lantier, o którego istnieniu on nie wiedział? Ten krewny, o którym ojciec jego nigdy nie wspominał?
Domyślił się jakiejś hańbiącej tajemnicy, przywołał na pomoc całą energię woli i odparł.
— Tak jest, panie... znam to nazwisko, albo przynajmniej sądzę że je znam. I pan mówisz, że ten więzień był siostrzeńcem pana Roberta Vallerand niedawno zmarłego?
— Tak, i bratem stryjecznym pana Paskala Lantier, zamieszkałego w Paryżu, którego ojciec pochodził z Troyes.
— Czy ów Leopold odsiadywał tutaj więzienie?
— Nie... Skazany na całe życie przed dziewiętnastu lub dwudziestu laty, siedział w Clairvaux, w więzieniu głównem i został tu sprowadzony jako świadek w sprawie kryminalnej... Skorzystał z tęgo ażeby uciec...
— Zdawało mi się, że pan Vallerand umarł nazajutrz po ucieczce swego siostrzeńca.
— I zdawało się panu dobrze...
— Wszystko to jest bardzo dziwne! — pomyślał student.
Nadzorca mówił dalej:
— Ponieważ pomiędzy więźniami nie było żadnego, któryby nosił nazwisko Pawła Pelissiera, więc trzebaby przypuścić że Leopold Lantier przybrał to nazwisko po ucieczce, co jest trudnem do przypuszczenia, skoro jest pewność... że zbieg zginął w Sekwanie...
Syn Paskala Lantier nie chciał więcej wypytywać.
— Dziękuję panu za objaśnienia, których mi raczyłeś dostarczyć... — rzekł wstając z krzesła.
— Żałuję, że nie mogą być dla pana użyteczne.
Poczem nadzorca odprowadził swego gościa do drzwi więzienia, otworzył je i zamknął za nim.
— Mój Boże! — rzekł Paweł do siebie z przerażeniem, jak tylko się ujrzał za obrębem więzienia — jakież straszliwe odkrycia czyni mi to nazwisko którem usłyszał... Leopold Lantier, morderca Renaty... Leopold Lantier, wspólnik nędznika, w którego rękach znalazłem Pamiętniki hrabiego de Terrys... A mój ojciec był winien milion hrabiemu... i nagle się mu wypłacił... Jaka przepaść!... To byłoby potwornem...
Przygniatany okropną nie spokojnością która go dręczyła, student szedł chwiejąc się jak człowiek pijany.
Naglę uczuł czyjąś rękę na ramieniu, zwrócił wzrok na tego co go tak zaczepiał w mieście, gdzie nie miał nikogo znajomego i wydał głuchy wykrzyk poznając Wiktora Beralle.
— Ty! ty tutaj, Wiktorze! — zawołał z przestrachem. — I sam! Renata? gdzie jest Renata?
— Uspokój się panie Pawle — odparł żywo podmajstrzy. — Panna Renata jest zupełnie bezpieczna... Za jej zdrowie ja odpowiadam...
— A jednak ją opuściłeś...
— Bez najmniejszej niespokojności, bo osoba która mnie zastępuje w Nogent-sur-Seine, — gdzie wypadało się zatrzymać do jutra rana do powrotu notaryusza, będzie czuwała tak samo dobrze, a nawet lepiej niż ja bym mógł to uczynić.
— W czyich że ją zostawiłeś rękach?
— W rękach jej matki...
Paweł stanął osłupiały z zadziwienia.
— Jej matki! — odrzekł zaledwie zrozumiałym głosem. — Renata odnalazła swoją matkę?
— Tak jest, panie Pawle... i pan ją znasz...
— Ja ją znam, ja?
— Ty kochasz ją z całej duszy, — a ona ci odpłaca takiém samem przywiązaniem.
— Któż to? któż więc to jest?
— Czy nie zgadujesz?
— Nie, stokroć nie!
— A jednak to uderza w oczy... To pańska ciotka.
— Mojâ ciotka?... Małgorzata Bertin... matką Renaty?
— Tak jest; panie Pawle.
— Ależ temu niepodobna uwierzyć...
— A jednak jest to najzupełniejsza prawda... To cała historya, którą panu pani Izabella z zadowoleniem opowie...
— Ziràâ jest W Troyes? — zapytał Paweł na nowo zdziwiony.
— Tak, i mój brat także...
Student obydwoma rękami pochwycił się za główę.
Nic już nie rozumiał i zapytywał się siebie na seryo, czy nie traci rozumu.
— Cóż się więc dzieje?... — szepnął po upływie jednej lub d óch sękund.
— Dzieją się rzeczy niesłychane!
— Jakie?
— Za kilka godzin morderca panny Renaty, morderca pani Urszuli, złodziej „Pamiętników“ hrabiego de Terrys, Paweł Pelissier, będzie w naszych rękach...
— Paweł Pelissier... — powtórzył syn Paskala z przestrachem... — Paweł Pelissier w twojej mocy?...
— Tak... — odpowiedział Wiktor. — Pójdź pan jeżeli chcesz... w drodze objaśnię to, co się panu wydaje ciemnem...
Dwaj młodzieńcy skierowali się do sklepiku, w którym podmajstrzy zostawił swego brata.
Przez drogę Wiktor w krótkości opowiedział rzeczy znane już czytelnikom, dodając do tego opis otrucia Zirzy w Port-Creteil i sceny, jakie miały miejsce w hotelu pod Łabędziem krzyżowym w Nogent-sur-Seine.
Student słuchając tęgo opowiadania czuł, że szaleństwo znowu jego umysł ogarnia.
Pawłem Pelissier był Leopold Lantier, o tem nie było wątpliwości... Leopold Lantier, brat stryjeczny jego ojca!
— Jego wspólnik!... — dodał ze drżeniem.
Nagle opanowany nieprzepartą siłą, zawołał chwytając podmajstrzego za ramię.
— Wiktorze, jestem przeklęty!
— Pan, panie Pawle! — odparł poczciwy robotnik, patrząc z osłupieniem na studenta, którego nagle zbladła twarz przybrała przestraszający wyraz. — Pan! pan!...
— Tak, ja... Ach! ty nie rozumiesz... nie możesz rozumieć... Wszystko się zbyt wcześnie wyjaśni... Po widzeniu się z Zirzą wszystko ci wyjaśnię.
Doszli do sklepiku, w którym czekał Ryszard.
Paweł wyciągnął do młodzieńca rękę.
— Pani Izabella? — zapytał Wiktor.
— Przed chwilą tu była, aby ze mną porozmawiać, gdyż spać nie mogła. Tylko co weszła na górę.
— Pójdźmy do niej...
Jasnowłosa Zirza uściskawszy Pawła z wylaniem została uderzona ponurym wyrazem jego twarzy.
— Co tobie jest? — zawołała. — Zkądże ta mina pogrzebowa, kiedy cię czeka dobra nowina?
Paweł uśmiechnął się boleśnie.
— A raczej pół tuzina dobrych nowin!... — mówiła dalej młoda kobieta. Osądź sam...
I chciała rozpocząć opowiadanie tego, co mu już Wiktor objaśnił.
— Wiem o tem wszystkiem, droga Zirzo... — przerwał Paweł. — Wszystko co dotyczę ciebie, dotycze i Renaty... Ale jest rzecz której nie wiem, a którą chciałbym wiedzieć...
— Czy ja ci mogę tej wiadomości udzielić?
— Być może... Kto jest ojcem Renaty?... Czy przy tobie wymieniono jego nazwisko?
— Tak jest, i dziwnym zbiegiem okoliczności, ojciec Renaty jest twoim ciotecznym dziadkiem...
Z bladego jakim był Paweł stał się zielonym.
— Robert Vallerand, czy tak? — szepnął.
— Tak jest, Robert Vallerand zmarły nazajutrz po dniu, w którym twoja ciotka Małgorzata została wdową.
Student spuścił głowę.
Nerwowe drżenie wstrząsało jego ciałem.
— Więc nie omyliłem się... — rzekł nagle głuchym głosem. — Wszystko się z sobą wiąże... Nie ma już powątpiewania!... rzeczywistość bije w oczy!... Ach! dobrze mówiłem przed chwilą, że jestem przeklęty!...
Zirza przystąpiła do młodzieńca i ujęła go za ręce.
— Słowo honoru, ja sobie zadaję pytanie, czy jestem przebudzona, czy śnię! — rzekła. — Co znaczą te wyrazy, ta posępna mina, te zrozpaczone wejrzenia? Co się dzieje?
— Co się, dzieje? — zapytał Paweł, którego mózg zaczął się mięszać — dzieje się to, że żyłem szczęśliwy, idąc prostą drogą, miłując pracę, gotów wszystko dla honoru poświęcić, widząc przed sobą przyszłość pełną miłości i uciech... i że to wszystko się wali i mnie przygniata.
— Przygniata cię! gdy mamy w ręku mordercę pani Urszuli, gdy masz pomścić Renatę i zostać jej szczęśliwym mężem... Ależ to jest szaleństwo!...
— Ach! — odparł gwałtownie student — dałby to Bóg, aby mnie ogarnęło szaleństwo i dało mi zapomnieć o rzeczywistości! Zirzo, Renata jest dla mnie stracona i tylko śmierć mi pozostaje!
— Śmierć! tobie... — zawołali wszyscy z przerażeniem...
— Tak, śmierć...
— I dla czego?
— Prawda, wy nie wiecie... — mówił dalej Paweł dusząc się łkaniem i z łez wybuchem — wy nie wiecie co się dzieje!...
— Wiemy, że wkrótce Paweł Pelissier będzie w naszych rękach...
— Paweł Pelissier! — powtórzył syn Paskala; nie ma Pawła Pelissier!... Nędznik który przybrał to nazwisko, nazywa się w istocie Leopold Lantier.
— Leopold Lantier! — zawołali razem Zirza, Wiktor i Ryszard.
— Tak! — odpowiedział Paweł Lantier — nazwisko zhańbione... Przeklęte... nazwisko które ja noszę! Leopold Lantier skazany na całe życie, zbieg z więzienia w Troyes, złodziej i morderca jest wspólnikiem Paskala Lantier, mego ojca!
Z trzech piersi wydobył się krzyk przestrachu.
Paweł uniesiony rozpaczą i gniewem, mówił dalej:
— Tak, dobrzeście słyszeli, wspólnikiem mego ojca! Obadwa chcieli zabić Renatę, a wiecie dla czego? Bo spadek po Robercie Vallerand miał się wymknąć Paskalowi Lantier!... To haniebne! zabili panią Urszulę, aby jej skraść list pisany przez Roberta Valleranda do notaryusza paryzkiego... a przy pomocy tego listu, byliby dostali opieczętowane papiery... W zamian za te papiery, notaryusz z Nogent-sur-Seine byłbym oddał spadek po moim ciotecznym dziadku!... Wszystko to dowodzi!... wszystko ich oskarża i nie zadowoleni tem, dla uniknięcia zapłaty miliona, oskarżyli pannę de Terrys o ojcobójstwo, skradłszy wprzód dowód jej niewinności..: Ależ to jest potworne!... I to mój ojciec, Paskal Lantier, do współki z wyrzutkiem z więzienia głównego, popełnił te wszystkie zbrodnie!... I wy chcecie, abym nie rozpaczał!... I wy nie pojmujecie że jestem zgubiony!... Że Renata nigdy do mnie należeć nie będzie, i że tylko jeden mi pozostaje sposób uniknięcia wstydu, a tym sposobem jest śmierć!...
— Pawle! — rzekła Zirza — przesadzasz!...
— Ty wiesz dobrze, że nie.
— Nic nie dowodzi słuszności twoich oskarżeń. Ten mniemany Paweł Pelissier jeżeli w istocie jest Leopoldem Lantier, mógł sam działać, bez wspólnictwa z twoim ojcem...
— Obciąłem się o tem przekonać... Próbowałem powątpiewać... nie mogłem... Powątpiewanie jest niemożliwem... oczywistość uderza w oczy...
Wiktor w tej chwili myślał o tem, że spotkał Paskala Lantier i dziwił się jego obecności w Troyes.
On również nie wątpił.
Niemniej jednak zechciał pocieszyć i wzmocnić syna nędznika.
— Nie rozpaczaj pan, panie Pawle — rzekł do niego — bądź mężczyzną... bądź silnym!... Musisz pan zobaczyć owego Pelissiera, prawdziwego czy fałszywego... Jeżeli to jest jeden z Lantierów nie wydamy go sądom... Oprócz sprawiedliwości urzędowej, jest jeszcze inna...
— Zobaczę go... — odpowiedział student głuchym głosem.
Wiktor spojrzał na zegarek.
Ten wskazywał jedenastą.
— Czas w drogę... — rzekł do brata. — Pamiętaj o tem co ci powiem.
— Słucham i zapamiętam... — Wskazawszy mu położenie ulicy Portowej i oberży pod Czerwonym Kapeluszem, podmajstrzy ciągnął:
— Pod Czerwonym Kapeluszem zaczyna się korytarz w głębi sali, a w korytarzu tym są oddzielne gabinety. Jeżeliby Pawła Pelissiera nie było tam w chwili, gdy ty przyjdziesz, wejdziesz do pierwszego gabinetu, którego okno wychodzi do sali i każesz sobie podać śniadanie; gdy twój jegomość nadejdzie, zobaczysz jak będzie wchodził i dasz mu znak aby do ciebie przyszedł. Jeżeliby cię wyprzedził, to tam go zaprowadzisz...
— Dobrze.
— We właściwym czasie znajdziemy się wszyscy trzej w sali. Nami się nie zajmuj.
— Dobrze, biegnę...
I w istocie Ryszard pobiegł na ulicę Portową.
Paweł, Wiktor i Zirza szli za nim zblizka.
Podmajstrzy wydawał się zajętym i wyraz jego twarzy nie był zwodniczym.
Myślał on o straszliwem położeniu Syna swego zwierzchnika, położeniu, którego grozę oceniał i szukał w swoim umyśle jakiego sposobu na zaradzenie temu.
Zostawmy ich troje idących do oberży pod Czerwonym Kapeluszem i połączmy się z Paskalem Lantier, którego Wiktor widział wchodzącego do Hotelu Auby.
Paskal wychodził z Hotelu Prefektury, w którym jak nam wiadomo, zatrzymał się.
Odebrał on wręczony przez posłańca bilecik, napisany stylem telegraficznym:
„Przyjechałem do Troyes, hotel Auby. Przyjść zaraz.
Obecność Leopolda w Troyes wydala się; Paskalowi niepokojącą.
Z nadzwyczajnym więc pośpiechem udał się do wskazanego hotelu.
— Pan Pelissier? — zapytał garsona.
— Na drugiem piętrze... Numer ósmy.
Paskal z szybkością młodzieńczą wbiegł ha schody i wszedł do pokoju zajmowanego przez swego kuzyna.
Ten czekał na niego z fizyognomią i w ubraniu mniemanego Fradina, lokatora z domku w Port-Creteil.
To przebranie zmieniało go w sposób tak zupełny, że przedsiębiorca nie łatwo mógł go poznać.
— Po coś przyjechał? — zapytał go.
— Bo mi trzeba pieniędzy...
— Dam, ale mi naprzód odpowiedz...
— Cóż chcesz wiedzieć?
— Jutro notaryusz z Nogent-sur-Seine ma się stawić w sądzie... Czy się nie mam czego obawiać?
— Zupełnie niczego, chociaż musiałem znacznie zmienić nasze plany.
— Renata?
— Żyje, ale w obecnej chwili papierów, które miała oddać notaryuszowi Audouardowi już nie ma w swojem ręku.
— Jakie papiery... — rzekł Paskal, po którego skórze dreszcz przebiegł.
— Te które jej wręczył notaryusz z ulicy Piramid, pokwitowanie z odbioru milionów i testament wujaszka Roberta...
Paskal zbladł.
— Ona ma te papiery? — wyjąkał stłumionym głosem.
— Miała... ale ich już nie ma...
— Powiedziałeś mi, że list powierzony Urszuli przez Roberta Vallerand zatonął w Marnie...
— Tak mniemałem, gdym ci to mówił... Źlem zrobił wierząc temu.
Leopold opowiedział swemu wspólnikowi o tém, jak się woreczek znalazł w rękach Ryszarda Beralle, o podróży Jarrelonge’a do Antwerpii i usiłowanem morderstwie, którego Paweł o mało nie został ofiarą..
— Mój syn! — zawołał Paskal. — To Jarrelonge napadł na mego syna?
— Który na nieszczęście się bronił rzekł Leopold z cynizmem.
Poczem mówił dalej, opisując swoje wydarzenie w Port-Creteil, sidła w które zamierzał schwytać Renatę i w które w jej miejsce wpadła Zirza z zamkniętemi oczyma, i skończył utrzymując, że w południe, człowiek przez niego płatny, miał mu przynieść papiery, które Renata posiadała.
Przedsiębiorca słuchał zdjęty przestrachem.
— Zdaje mi się że jesteśmy zgubieni... — rzekł drżącym głosem.
— Czy ci się śnili żandarmi! — odparł Leopold ze śmiechem.
— Nad wrażeniami trudno jest zapanować. Ja się boję....
— Czego?... Pokwitowania z odbioru milionów które wkrótce dostaniemy?
— Renata powie że je jej skradziono...
— Co nas to obchodzi? Będziemy się strzegli pokazywać to pokwitowanie, z którego posiadania trzebaby się wytłómaczyć, co byłoby dosyć trudnem, ale ono pozostanie niepodobnem do znalezienia i notaryusz, tak jakem to kiedyś utrzymywał, będzie musiał oddać dziedzictwo naturalnemu spadkobiercy, tak jak to mu prawo przykazuje... Renata niczem nie poprze swoich zapewnień... Dziewczyna bez rodziców i bez nazwiska, któżby jej wierzył? Nawet nikt jej słuchać nie zechce...
— Paweł jest przy niej i stanie w jej obronie...
— Czyż cię twój syn oskarży?... Nigdy w życiu! No, mój poczciwcze, ty bredzisz... Jesteśmy panami położenia i dla zamknięcia ust Pawłowi, dosyć będzie jeżeli mu pozwolisz ożenić się z Renatą... Miej ufność... Pozwól mi działać... Przyjdź dzisiaj wieczorem tutaj na obiad ze mną, a pokażę ci pokwitowanie z milionów.
Uspokojony nieco spokojem i zimną krwią swego krewnego, Paskal odetchnął.
— Mówiłeś mi, że ci potrzeba pieniędzy? — zapytał.
— Tak jest.
— Ile?
— Cztery tysiące franków na opłatę mego agenta... Zdaje mi się że to będzie dobrze umieszczony kapitał.
Przedsiębierca otworzył pulares i wyjął z niego cztery bilety bankowe, które podał Leopoldowi.
— Dobrze rzekł ten ostatni teraz odejdź... Oto godzina mojej schadzki...
— Zatem do wieczora?
— Do wieczora.
— Gdzie?
— Tutaj...
— O której?
— O piątej...
— Zgoda... będę akuratnym...
Paskal coraz niespokojniejszy, jakkolwiek usiłował się przekonać, że niepokój jego nie miał racyi bytu, powrócił do Hotelu Prefektury.
Leopold w kilka minut po nim wyszedł i udał się na ulicę Portową.
Dostał się na tę ulicę i wszedł pod Czerwony Kapelusz...
W ogólnej sali znajdowała się w tej chwili nader mała liczba gości.
Wejście Leopolda Lantier, ubranego ze względnym zbytkiem, wywarło wrażenie podziwu, gdyż zwykli goście źle sobie tłomaczyli obecność kogoś dobrze ubranego, w takiej dziurze.
Wchodząc do sali, nowo-przybyły rzucił w około okiem.
Szukał Ryszarda Beralle i nie widział go.
Wtedy spojrzenie jego spoczęło na zegarze wiszącym nad kantorem.
Zegar ten wskazywał wpół do dwunastej?
— Schadzka naznaczona na południe... przyszedłem zbyt wcześnie... — pomyślał Leopold. — Trzeba będzie trochę poczekać...
— Czem panu można służyć? — zapytał gospodarz Czerwonego Kapelusza.
— Proszę o absynt i o przybory do pisania...
Były więzień usiadł przy stoliku stojącym w kącie.
Przyniesiono mu absynt, kałamarz, pióro i arkusz listowego papieru.
Wlał do absyntu kropla po kropli wodę, poczem umoczył pióro i aby sobie dać jakąś minę, zaczął bazgrać wyrazy bez związku.
Siedząc prawie naprzeciwko drzwi, widział wychodzących i wchodzących.
Od chwili do chwili wzrok jego zatrzymywał się znowu na tarczy zegarowej, i której skazówki nie posuwały się odpowiednio do jego życzenia.
Uczucie niepokoju którego doświadczył wracając z Paryża i nie widząc aby Ryszard wsiadał do wagonu na stacyi Negent-sur-Seine, powracało silniejsze i uporczywsze.
Nareszcie wybiła dwunasta.
Drzwi się otwarły i ukazał się Ryszard Beralle.
— Nareszcie! — mruknął Leopold.
I uśmiech tryumfu ukazał się na jego ustach, podczas gdy się przypatrywał ciekawie Ryszardowi który ze swej strony przeglądał salę pijących i patrzał na niego tak, jak i na drugich i dzięki jego przebraniu, wcale go nie poznawał.
— Co on u djabla będzie robił? — zapytał sam siebie.
Ryszard przystąpił do kantoru.
— Co pan rozkaże? — zapytał gospodarz.
— Czy można dostać śniadanie?
— Tak, jeżeli pan jesteś nie bardzo wybredny.
— Poprzestanę na byle czem, na kawałku szynki, omlecie i kawałku sera.
— W tej chwili.
— Czy masz pan gabinety?
— Tak, w głębi, w korytarzu... Siadaj pan w pierwszym... będzie panu bardzo wygodnie... jest w nim piec...
— Dobrze, idę do niego...
— Jakie pan pijesz win0.
— Butelkę zwyczajnego.
Młodzieniec przeszedł przez salę, wszedł na korytarz i otworzył drzwi do gabinetu wskazanego przez gospodarza i opisanego mu poprzednio przez Wiktora.
— Jeszcze go nie ma... — rzekł siadając przy małym żelaznym piecyku, w którym się palił węgiel kamienny. — A jednak dwunasta już wybiła...
Chłopiec przyniósł nakrycie, szynkę, chleb i butelkę wina.
Ryszard zaczął śniadanie.
Nie miał apetytu.
Wzruszenie sznurowało mu gardło i ściskało żołądek.
Prócz tego głuchy gniew przeciw sobie samemu huczał w jego pomięszanym umyśle.
Nie mógł zapomnieć owej nocy w Nogent-sur-Seine w hotelu pod Łabędziem krzyżowy gdzie jak ostatni nędznik wchodził do kobiety aby ją okraść.
Przypomnij sobie brata ukazującego mu się nagle, aby bronię Renaty, narzeczonej Pawła Lantier.
Dzięki przebaczeniu Wiktora wychodził z kałuży w którą popadł, i przyrzekał sobie straszliwy odwet na Pawle Pelissier.
Ryszard wlał odrobinę winą do ogromnej ilości wody, którą wypił, nie bez wyrazistego skrzywienia, ale przysiągł nie upijać się więcej i chciał dotrzymać słowa.
W chwili gdy stawiał szklankę na stole, drzwi zajętego przezeń gabinetu otworzyły się i Leopold Lantier ukazał się na progu.
Powiedzieliśmy, że był niepodobny do poznania.
Ryszard spojrzał na nowo przybyłego z nie jakiem zdziwieniem i chciał się zapytać kogoby szukał.
Zabrakło mu czasu do zadania tego pytania.
— Widzę że masz apetyt — odezwał się nagle Leopold, siadając przy stole robotnika — i zajęcia tej nocy dobrze go pobudziły...
Usłyszawszy mowę Leopolda, Ryszard zadrżał.
Twarzy niepoznawał, ale poznawał głos jego.
— Ty!... to ty!... — rzekł po cichu, czyniąc usiłowanie, aby ukryć uczucie grozy, które nim owładnęło.
— Tak, chłopcze... Troszkem się ubrał na dzisiejsze z tobą spotkanie.
— To jest, żeś się przebrał...
— Nie... Ja wczoraj byłem przebrany.... Ale to cię mało powinno obchodzić... Stawiasz się na schadzkę akuratnie.. Winszuję ci tego...
— Dziękuję...
— Czy wszystko poszło dobrze?
— Wszystko...
— Masz papiery?
— Mam.
— Zatem dokonamy — ułożonej zamiany...
— Jakiej zamiany? — zapytał Ryszard najzupełniej z zimną krwią.
— Jakto! jakto! jakiej zamiany?... — odpowiedział gwałtownie Leopold marszcząc brwi. — Czyś pamięć stracił?... Przecieżeś dziś nie pijany, co mnie zresztą bardzo dziwi i musisz sobie przy pominąć o zawartym pomiędzy na mi układzie.
— O jakim układzie?
— Ja mam dostać papiery, a ty trzy piękne bilety tysiąc frankowe... Ja jestem gotów do wypłaty... Pst!
Drzwi gabinetu się otworzyły.
Wszedł garson niosąc jajecznicę na słoninie, z której się wydobywał wyborny zapach.
Postawił talerz na stole i wyszedł.
Ryszard myślał:
— Trzeba przeciągać sprawę, aby dać czas Wiktorowi do nadejścia.
Poczem głośno dodał:
— No, otóż jesteśmy sami, kochany panie, i możemy pomówić swobodnie... Ja w istocie nie jestem pijany, tak jakeś to zauważył, i doskonale pamiętam o tem, o czem umówiliśmy się z sobą...
— Zatem — przerwał Leopold, który zaczynał się niecierpliwić, — zatem nie mamy co długo rozprawiać... Oto są pieniądze, oddaj mi papiery...
— Zaraz?...
— Natychmiast... Spieszy mi się...
— To mi wszystko jedno, mam z panem coś pomówić, a jestem uparty jak muł, uprzedzam pana... Zresztą jest to rzecz poważna...
— Zatem śpiesz się... — odpowiedział Leopold rozumiejąc, że musiał ustąpić i że ostatnie słowo nie do niego należeć będzie.
— Pośpieszę się... — odparł Ryszard. — Mówiłem? A! o tém... umówiliśmy się, że wejdę do pokoju młodej panienki którą ty kochasz i chcesz zaślubić i że zabiorę paczkę listów, w której znajdziesz albo dowody jej niewinności, albo zdrady, o wyjaśnienie czego ci chodziło, bo zdaje się narobiono ci o niej plotek. Wszak tak, nieprawda?
— Najzupełniej, a ponieważ jestem mocno zakochany i naturalnie bardzo zazdrosny, pilno mi dostać te listy...
— A! tak, mój kmotrze — rzekł robotnik krzyżując ręce na piersiach i zagłębiając swój wzrok w oczach Leopolda — ty, widzę, stanowczo masz mnie za głupca?...
— Co to znaczy?... — zawołał zbieg z więzienia, którego wściekłość zaczynała ogarniać.
— Nie rzucaj się i daj mi mówić... — przerwał Ryszard. — Byłem pijany... Z początku uwierzyłem twojej historyi i działałem jak głupiec, widząc tylko koniec swego nosa. Dziś jestem na czczo, zupełnie przytomny i poznaję wszystkie twoje matactwa... Tyś mnie nie dla tego użył aby sobie przywłaszczyć miłosne liściki, lecz papiery ważne, adresowane do notaryusza w Nogęnt-sur-Seine... Pakiet musi zawierać jakieś ważne dowody, odnoszące się do jakiegoś dziedzictwa... może idzie o miliony... Tyś mnie podkusił i skłonił do popełnienia kradzieży, w nocy.
Głs młodzieńca wywarł dziwny wpływ na schwytanego w sidła zbrodniarza.
Zamiast go zgnębić zupełnie, powrócił mu całkowitą zimną krew i energię.
Wyprostował się, poczem wychodząc z kąta, w który się był wcisnął, postąpił odważnie ku czterem aktorom opowiadanej przez nas sceny.
— A więc? — rzekł spoglądając im bezwstydnie kolejno w oczy. — Czy się nazywam Pelissier, Fradin, albo Leopold Lantier, to wszystko jedno i jestem zachwycony, ze mogę zawrzeć znajomość z moim młodym kuzynem.
— Milcz! — zawołał Paweł oburzony. — Zabraniam ci dawać mi to nazwisko i do rodziny swojej nie przypuszczam ani złodziei ani zbójców...
— A jednak mnie trzeba będzie przypuścić... i innych jeszcze... — rzekł szyderczo Leopold. — Teraz musimy się porozumieć... Mówmy mało, lecz mówmy dobrze... Jestem w waszej mocy... Grałem... przegrałem... Czegóż wy odemnie chcecie?
Cynizm tego łotra i jego niezwykła śmiałość, obudziły w czterech słuchaczach łatwe do odgadnienia zadziwienie.
— Czego my chcemy? — odparł Wiktor Beralle. Ależ chcemy odprowadzić cię do więzienia z któregoś uciekł...
— Bardzo dobrze!... A jak zostanę napowrót osadzony w więzieniu, co zrobicie?
— Doniesiemy o twoich zbrodniach! — zawołał Paweł.
— O jakich?
— Dowiedziemy ci, żeś chciał zabić Renatę na moście Bercy...
— Nie zaprzeczam...—
Aby usunąć w niej spakobierczynię Roberta Vallerand...
— Tak jest...
— Dowiedziemy ci, żeś kazał zabić panią Urszulę solier...
— Doskonale...
— Aby pochwycić list adresowany do pana Auguy, notaryusza w Paryżu, który w zamian za ten list, miał zwrócić opieczętowaną kopertę, którą usiłowałeś skraść zeszłej nocy w Nogent-sur-Seine...
— Mów pan dalej...
— Ukradłeś sam, albo kazałeś komuś ukraść rękopis Pamiętników hrabiego de Terrys, który został znaleziony w rękach wspólnika zamordowanego przez ciebie...
— Tak jest...
— Nareszcie w Port-Creteil dałeś się pani Izabelli napić zatrutego napoju...
— Rzeczywiście...
— I ty się pytasz czego my chcemy? Nagromadziłeś jedną zbrodnię na drugiej!... Należysz do prawa i my cię odstawimy do sędziów, którzy cię wydadzą w ręce kata...
— Ta ra ta ta!... — zawołał Leopold szyderczo. Ty mój młody kuzynku nie myślisz ani jednego słowa z tego co mówisz i zaraz ci tego dowiodę... Tak, nagromadziłem zbrodnię na zbrodni, ale ci dobrze wiadomo, że nie ja jeden jestem winnym... Mam wspólników...
— Miałeś jednego i ten umarł przy ulicy Beautreillis.
— Mam jeszcze jednego, jeżeli pozwolisz, i wyzywam cię abyś tego wydał sędziom! Czy to ja dla siebie, co prawnie nie mogłem dziedziczyć, chciałem zabić nieprawą córkę Robertą Vallerand, sprzątnąłem Urszulę Sollier i popełniłem resztę... Wiesz doskonale że nie, a ponieważ znasz moje nazwisko, to wiesz także i nazwisko człowieka, który wydawał rozporządzenia i opłacał moją pracę... Panowie, jestem gotów udać się za wami... Prowadźcie mnie do więzienia w Troyes. Paskal Lantier, mój zacny kuzyn, twój szanowny ojciec, młodzieńcze, dziś wieczorem tam znajdzie Się także!...
— Mój Boże! mój Boże! — wyjąkał Paweł załamując ręce. — Nie myliłem się... Mój ojciec był wspólnikiem tego nędznika!...
— Złożę na to dowody...
Student upadł na krzesło i zakrył twarz rękami.
Łkanie dusiło go.
— Dowody te ty zniszczysz... — rzekł Wiktor głuchym głosem.
— Możesz iść spać, mój mały! — odparł Leopold tonem łotrowskim i z gestem nie dającym się opisać.
— Nie wymienisz nazwiska Paskala Lantier... — mówił dalej podmajstrzy.
— Interes może się ułożyć... Wy mnie puścicie wolno...
— To zależy...
— Od czego?
— Od ciebie samego...
— Nie rozumiem...
— Zaraz ci się wytlómaczę... Od obecnej chwili aż do jutrzejszego wieczora zostaniesz naszym więźniem.
— Przymus samowolny, moi panowie, i z tego powodu nielegalny!... Nie macie upoważnienia aby mnie aresztować.
— Milcz, i słuchaj! Udasz się z nami, a my cię zaprowadzimy w miejsce, gdzie zostaniesz pod dobrą strażą...
— Aż do jutrzejszego wieczora?
— Tak.
— Dla czego ta zwłoka?
— Nie potrzebuję ci się tłómaczyć...
— A potem?
— Następnie, los twój zostanie postanowiony...
Paweł się podniósł.
— Zwłoka! — zawołał z gniewem. — Po co? Kogo tu chcecie oszczędzać? Sprawiedliwość ma prawo znać wspólnika tego zbrodniarza... Obowiązkiem naszym jest jego wydać... Jego wspólnik nazywa się Paskal Lantier... Cóż mi to szkodzi? Syn nędznika, przyjmuje tę hańbę na siebie...
— Panie Pawle — odpowiedział Wiktor ze stałością — ja pochwyciłem tego człowieka... On do mnie należy... Proszę abyś pan pozostał spokojnym i od tej chwili aż do jutrzejszego wieczora posunął odwagę aż do bohaterstwa... Przysięgnij, że się wstrzymasz do jutrzejszego wieczora za nim wyrzeczesz co do jego i o jego wspólników losie.. Przysięgnij mi na pamięć twojej świętej matki... na swoją miłość dla panny Renaty... Zaklinam cię, przysięgnij.
Głos podmajstrzego był poważny i prawie rozkazujący, jakkolwiek błagalny.
Wywarł on głębokie wrażenie na Pawle.
— Przyrzekam ci, mój przyjacielu — odpowiedział — zaczekam...
— Dziękuję, panie Pawle, a teraz w drogę... — rzekł Wiktor Beralle.
Poczem zwracając się. do Leopolda i pokazując mu rewolwer, dodał:
— Ty, łajdaku, nie czyń żadnego usiłowania do ucieczki, radzę ci, bo jak Bóg na niebie, nie zabiję cię, ale ci strzaskam łapę...
— Bądź spokojny, — odparł były więzień — poczekam do jutra... Nic mi nie będzie potrzeba strzaskiwać... Pójdźmy gdzie chcecie...
Ryszard, zapłacił rachunek.
Pięć osób wyszło z gabinetu, a następnie z restauracyi i udało się w stronę dworca kolejowego.
W drodze Wiktor rzekł bratu parę słów do ucha.
Ten wszedł do sklepu powroźnika, zkąd we dwie minuty wyszedł, niosąc małą paczkę zawiniętą w gruby szary papier.
Przyśpieszył kroku i połączył się z gromadką.
Wkrótce przybyli do oberży, w której z rana stanęli Wiktor i Zirza.
Wiktor kazał sobie dać numer.
Wprowadzono go na drugie piętro do pokoju dosyć obszernego, gdzie się zamknął z towarzyszami.
— Położysz się do łóżka... — rzekł do Leopolda.
— Ależ...
— Nie ma się co spierać... — przerwał podmajstrzy. — Trzeba być posłusznym... Pan Paweł i mój brat będą nad tobą czuwać... za pięć minut powrócę. Pani Izabello, bądź łaskawa pójść ze mną...
Zirza usłuchała.
— Gdzie pani pokój?
— Na dolnem piętrze...
— Zaprowadź mnie pani do niego...
— Pójdź.
Gdy stanęli w pokoju, młoda kobieta rzekła:
— Czego ode mnie żądasz, mój przyjacielu?
— Poświęcenia...
— Wszak wiesz, że je posiadam...
— Ja go nie dla siebie potrzebuję...
— A dla kogo?
— Dla pana Pawła.
Zirza westchnęła.
— On myśli się zabić... — powtórzył Wiktor. — Przebóg, ja to wiem aż nadto dobrze, ale nie trzeba aby się zabił!... Synowie nie odpowiadają za winy ojców... Gdzież byłaby sprawiedliwość, ażeby hańba winowajcy spadała na niewinnego? Potrafię więc przeszkodzić jego projektowi samobójstwa...
— Cóż przedsięweźmiesz?
— Koniec cię objaśni.
— Czemże ci mogę służyć?
— Wyjeżdżając do Nogent-sur-Seine pierwszym pociągiem... Rozumiesz mnie?...
— Doskonale... Trzeba będzie o wszystkiem powiedzieć pani Bertin, czy tak?
— O wszystkiem, bez wyjątku...
— Ale Paweł?
— Z tej strony nie ma się obawiać niczego fatalnego i bezzwłocznego... Przysiągł mi, że poczeka do jutrzejszego wieczora.
— Trzeba; będzie, aby pani Bertin i Renata, jutro, odbywszy wizytę u notaryusza, tutaj były...
— Tak, tak właśnie...
— Będą... Ja wyjeżdżam...
— Czy masz pani pieniądze?
— Więcej niż mi potrzeba...
— Dziękuję za twoje dobre chęci, droga pani Izabelllo... Ja wracam tam, na górę...
Zirza wyszła udając się na kolej, gdy tymczasem Wiktor połączył się z bratem i Pawłem Lantier, którzy pilnowali Leopolda Lantier.
Ten ostatni, czyniąc z potrzeby cnotę, położył <się do łóżka.
— Sznury... — rzekł Wiktor do Ryszarda.
Młodzieniec rozwinął paczkę zawiniętą w szary papier i wydobył zwój sznura cienkiego lecz silnego, który kupił w drodze.
— Chcecie mnie związać? — rzekł były więzień z szyderczą miną.
— Tylko ręce...
— Zapewniam was że to niepotrzebne... Wcale nie myślę uciekać...
— To być może, ale ja nie dowierzam...
— Jak ci się podoba... Wiąż, będę cierpliwy...
— Trudno byłoby, ażebyś nim nie był...
Ryszard kazał podnieść więźnia i silnie skrępował mu ręce z tyłu.
— Tym sposobem mój brat sam wystarczy do pilnowania cię, jeżeli ja i pan Paweł będziemy potrzebowali wyjść... A teraz poproszę pana Pawła, aby razem z Ryszardem wyszedł obstalować dla nas wszystkich śniadanie... Tymczasem ja sobie porozmawiam z panem Leopoldem Lantier...
Młodzieńcy wyszli z pokoju.
Były więzień i podmajstrzy zostali sami.
— Spiesznie pomówmy i cicho... — rzekł ten ostatni — ojciec pana Pawła jest w Troyes...
— Prawda, ale zkąd o tem wiesz?
— Widziałem dziś rano jak wchodził do Hotelu Auby.
— Ja tam stanąłem... — rzekł Leopold.
— Z nim?
— Nie.
— A on gdzie mieszka?
— W Hotelu Prefektury.
— Tam gdzie i syn!... — pomyślał Wiktor. — Nie trzeba aby Paweł tam wracał.
Poczem rzekł:
— Widzieliście się, ty i pan Paskal?
— Tak.
— I ułożyli?
— Naturalnie.
— Co pan Paskal robi w Troyes?
— Ale cóż znaczą te wszystkie pytania?
— Zapowiedziałem ci, że twój los od ciebie zależy... Słuchaj więc, odpowiadaj szczerze, bez wahania, bez wykrętów, jeżeli chcesz, abym ci nie przypomniał o rusztowaniu, które cię czeka.
Słysząc ten złowrogi wyraz: rusztowanie! Leopold zbladł lit został zdjęty konwulsyjnem drżeniem.
— Czy mnie nie wydacie, jeżeli będę mówił. — wyjąkał głosem przez strach stłumionym.
— Najprzód mów... potem zobaczymy... Co tu pan Paskal robi?
— Czeka na kogoś.
— O kim mowa.
— O notaryuszu z Nogent-sur-Seine...
— Czy on ma przyjechać do Troyes?
— Tak.
— Kiedy?
— Jutro rano.
— Po co?
— Do prokuratora Rzeczypospolitej, który go wzywał i który ma zażądać od niego wyjaśnień w przedmiocie spadku po Robercie Vallerand, który obecnie jest w jego rękach.
— O której godzinie jutro, notaryusz ma się stawić w sądzie?
— O pierwszej...
— A pan Paskal?
— W tym samym czasie co i on, lecz jeżeli się nie zobaczy dziś ze mną na umówionej schadzce, to z pewnością nie pójdzie...
— Dla czegóż?
— Bo z mojej nieobecności wyciągnąłby wniosek bardzo logiczny... mianowicie: Wszystko stracone!
— Dosyć twego jednego słowa aby go uspokoić.
— Pewno, jeżeli pozwolicie mi się z nim widzieć.
— Widzieć nie... Ale napiszesz do niego...
Leopolda zdjęło nerwowe drżenie.
— Wy chcecie go wydać... — wybełkotał. Ależ to i mnie także wydacie...
— Przeciwnie, ja wam otwieram bramę ocalenia...
— Cóż więc chcecie uczynić?
— To cię nie obchodzi, bylebym cię ochronił od gilotyny...
— Rozwiąż mi ręce, napisze...
— Niepotrzeba... — odparł Wiktor — charakter pana Fradin, Pawła Pelissier, Leopolda Lantier musi być tak rozmaity, jak fizyognomia tych zacnych osób... Dosyć więc będzie napisać, a pan Paskąl nie będzie wątpił że list pochodzi od ciebie... Ja napiszę... przygotuj się do dyktowania...
Wiktor usiadł przy stoliku, na którym znajdował się kałamarz, papier i pióro.
— Zaczynaj... — rzekł.
Leopold posłuszny dyktował:
„Jadę do Paryża, interes osobisty i ważny. Więc nie przychodź do hotelu Auby. Wszystko dobrze; kopertę opieczętowaną mam. Nie ma żadnej obawy, możesz działać.“
Podmajstrzy napisał i podpisał.
Złożył list, włożył go w kopertę którą zapieczętował i napisał na wierzchu adres następujący:
Położył list na stole i wstał z krzesła.
— Teraz — rzekł — potrzebne mi pokwitowanie, które ci wydał mój brat i papiery, które mogą, kompromitując ciebie, skompromitować tych, których za sobą pociągnąłeś...
— To pokwitowanie i papiery są w moim pularesie... — odpowiedział Leopold.
— A twój pulares?
— W kieszeni mego palta futrzanego...
Wiktor poszukał wspomnionego przedmiotu, znalazł go z łatwością, otworzył, a pierwszym ujrzanym papierem było pokwitowanie napisane i podpisane przez Ryszarda.
Na ten widok dreszcz przebiegł mu po skórze.
— Szaleniec!... nieszczęśliwy!... — wyszeptał głosem słabym jak powiew wiatru — tego zbyt wiele, aby się dostał na galery! cudem został ocalony!...
I zmiąwszy pokwitowanie w ręku, wrzucił je w ogień.
Toż samo zrobił z różnemi papierami i zostawił tylko bilety bankowe w pularesie, który następnie włożył do kieszeni.
Po ukończeniu tej czynności, Wiktor przetrząsnął inne kieszenie.
Z jednej wyjął małą puszkę kryształową.
— Co się tutaj zawiera? — zapytał Leopolda.
Ten odpowiedział:
— Śmierć...
— Rozumiem... To puszka skradziona u hrabiego de Terrys, czy tak?
— Tak.
— Zawierająca gwałtowną truciznę, którą obciąłeś zgładzić panią Izabellę?
Zbieg z więzienia uczynił znak potakujący głową.
— Zabieram ją... — rzekł Wiktor.
I schował puszkę do kieszeni.
Poczem kończył przegląd kieszeni nędznika, ale nie znalazł więcej nic podejrzanego.
W tej chwili do pokoju wszedł Ryszard.
— Śniadanie gotowe... — rzekł.
— Dobrze... Siadajcie z panem Pawłem... Ja tymczasem będę czuwał... Jak skończycie, przyjdziesz mnie zmienić tutaj, i nakarmisz naszego więźnia, który sam jeść nie może...
— Rozumiem.. — odparł młodzieniec.
I wyszedł.
Pominiemy szczegóły nie mające ważniejszego znaczenia.
Gdy się wszyscy posilili, Ryszard poszedł do Hotelu Prefektury odnieść list adresowany do Paskala Lantier i jednocześnie miał polecenie zapłacić rachunek Pawła, gdyż student, ustępując naleganiom Wiktora, zgodził się pozostać w hoteliku blizkim drogi żelaznej.
Paweł był ponury i milczący.
Opanowała go myśl stała, myśl o samobójstwie.
Zdawało mu się niepodobieństwem przenieść wstyd, który nieszczęściem miał spaść na niego, chociaż on nic nie uczynił aby nań zasłużyć.
Straszliwie podupadły na duchu, chciał jaknajprędzej skończyć z życiem i z boleścią, ale przysiągł Wiktorowi czekać aż do następnego wieczora.
Wierny danemu słowu, zrezygnował się więc naczekanie, zapytując się sam siebie, jaki powód mógł skłaniać podmajstrzego do wymagania tej zwłoki, jakiego się ztąd spodziewał następstwa.
Syn Paskala Lantier chciał pójść do swego pokoju, zamknąć się w nim i pogrążyć w samotności.
Wiktor Beralle pragnąc całemi siłami przeszkodzić mu oddawać się swym czarnym myślom, nie chciał go odstąpić.
Leopold, ich więzień, odznaczał się przykładnem zachowaniem.
Zmiana ta nie kryła żadnej wstecznej myśli. Wynikała ona ze strachu.
Były więzień czuł, że jest na łasce tych dwóch ludzi, którzy się zamianowali jego stróżami.
Jedynym sposobem dla niego, aby otrzymać od nich litość, to rozumiał dobrze, było poddać im się zupełnie.
Zdawało mu. się, iż w ponurym wzroku Pawła czyta, iż ten bez wahania wydałby swego ojca w ręce sprawiedliwości, a następnie w śmierci szukał zapomnienia o wstydzie.
Otóż rusztowanie napawało go przestrachem niewypowiedzianym.
Nędznik nie cofający się wcale przed morderstwem dla przeprowadzenia swych planów majątkowych, nie chciał umierać.
Jakie były zamiary Wiktora Beralle?
Zagadka ta interesowała go więcej niż wszystko w świecie, gdyż jeżeli mógł być ocalonym, to ocalenie jego z pewnością pochodzić będzie od podmajstrzego.
Żywił niepewną nadzieję, że mu będzie pozwolonem opuścić Francyę i zniknąć gdzieś razem z Paskalem Lantier.
Ten, otrzymał bilecik podpisany przez Pawła Pelisssier.
Zgodnie z przypuszczeniem Wiktora, wcale się on nie zajmował charakterem pisma.
Zdawało mu się, że zawiadomienie nie mogło wyjść od nikogo innego tylko od wspólnika.
Uznał je więc za dobre i czuł się upewnionym i zadowolonym.
Upłynęła reszta dnia.
Wiktor i Ryszard kolejno pilnowali więźnia.
Każdy z nich z kolei, schodząc z warty, udawał się do pokoju Pawła, którego upadek ducha był straszliwy.
Nieszczęsny młodzieniec w ciągu kilku godzin o dziesięć lat się postarzał.
Zwolna jednakże jego cierpienie ustawało.
Jakaś odrętwiałość nie będąca snem, opanowała jego umysł i znieczuliła ból moralny.
Nazajutrz rano Paskal Lantier około jedenastej zjadł śniadanie w Hotelu Prefektury, i niecierpliwie czekał chwili, w której się miał udać do sądu.
Chwila ta nadeszła.
Na kwandrans przed pierwszą, przedsiębierca kazał się zameldować u podprokuratora, który go przyjął natychmiast i rzekł:
— Jesteś pan akuratny... Notaryusza Audouarda nie ma jeszcze, ale z pewnością przybędzie.. Zapowiedział to telegrafem... Uprzedzę pana prokuratora Rzeczypospolitej że pan czekasz na niego... Zdaje mi się, że on ma pana o coś zapytać.
— Czekam na jego rozkazy, panie — odpowiedział Paskal.
Podprokurator wszedł do gabinetu swego zwierzchnika.
Udając się do gmachu sądowego, przedsiębierca zaopatrzył się w zapas spokoju, zimnej krwi i energii...
Partya którą miał rozegrać, była stanowczą; stawkę stanowiły cztery czy pięć milionów.
Paskal wytknął sobie drogę postępowania, dającą się określić tak:
— Cokolwiekby nastąpiło i nie dziwie się ^niczemu, a nadewszystko nie okazywać wzruszenia. Trzeba być twardym jak brąz i marmur.
Upłynęło trzy minuty.
Podprokurator powrócił do przedsiębiercy.
— Zechciej pan wejść... — rzekł wskazując drzwi które zostawił otworem; pan prokurator Rzeczypospolitej czeka na pana.
Paskal z twarzą nieruchomą i miną obojętną wszedł do urzędnika.
Ten wskazał mu krzesło obok biurka i rzekł:
— Proszę siadać...
Wspólnik Leopolda usłuchał.
Prokurator mówił dalej:
— Potrzebuję zadać panu pytanie co do majątku, który, jak pan utrzymujesz, został złożony w depozyt u pana Audouarda.
— Jestem gotów odpowiedzieć.
— Więc to od wuja pańskiego, pana Roberta Vallerand, ma wychodzić myśl, że wartości stanowiące jego majątek, znajdowały się w rękach notaryusza z Nogent-sur-Seine?
— Tak panie, od niego.
— Czy on nie wymienił cyfry tego majątku?
— Mówił o kilku milionach...
— Obciąłbym wiedzieć cyfrę pewną, nie dla tego abym powątpiewał o uczciwości pana Audouarda, którego reputacya jest bez skazy, ale właśnie dla uniknięcia zadawania temu urzędnikowi pytań, któreby mu się mogły wydawać drażliwemi.
— Z największą chęcią objaśnił bym pana, gdybym mógł — odparł Paskal — ale nie znam tej cyfry.
W tej właśnie chwili otwarły się drzwi od gabinetu.
Woźny zameldował:
— Pan Audouard.
Przedsiębierca wstał.
Przelotne wzruszenie, którego nie mógł powściągnąć, powiększyło cokolwiek zwykłe bicie jego serca.
Prokurator Rzeczypospolitej podał rękę wchodzącemu notaryuszowi.
— Kochany panie — rzekł do niego, — tem przyjemniej pana, widzę, że odwiedziny pańskie są rzadkie.
— Zapewniam pana, że to wcale nie od mojej zalety woli... — odpowiedział notaryusz wesoło. — Przyjechałem na pańskie wezwanie, ale mocno zdziwiony, a szczególniej mocno zaciekwiony... Od dwóch dni zadaję sobie pytanie, czego pan możesz odemnie potrzebować...
— Idzie o rzecz bardzo ważną...
— O jaką?
— Czy pan znałeś Roberta Vallerand?
— Bardzo dobrze, był to mój klient i przyjaciel...
Paskal Lantier powinien się był spodziewać, takiej odpowiedzi. Jednakże po skórze jego; przebiegło lekkie drżenie.
— Mam honor przedstawić panu jego siostrzeńca... — mówił dalej prokurator, wskazując na przedsiębiorcę.
Notaryusz obrócił się do Paskala.
Obadwaj się sobie ukłonili.
— Pan Paskal został tu przezemnie wezwany, aby przedstawił swoje prawa do spadku po wuju, którego jest jedynym prawym spadkobiercą.
— Po tych wyrazach nastąpiło milczenie.
Przedsiębierca wlepiwszy wzrok w notaryusza, czekał z zakłopotaniem, bardzo podobnem do niepokoju.
Prokurator mówił dalej:
— Ponieważ przy zdjęciu pieczęci nie znaleziono żadnego testamentu, przeto nadzorca sądowy spisał inwentarz ruchomości, nieruchomości i kapitałów, bardzo skromny stan czynny spadku. Pan Paskal Lantier dowiedziawszy się o wysokości tegoż stanu czynnego, zwrócił naszą uwagę, że z pewnych słów swego wuja miał zasadę wnosić, że znaczna summa znajdować się musi w pańskim depozycie... Właśnie w tym przedmiocie, mój kochany panie, prosiłem o przybycie do mojej kancelaryi, chcąc uzyskać od pana wyjaśnienie...
— Które panu dam wyraźnie i kategorycznie — odpowiedział notaryusz z Nogent-sur-Seine. — Pan Lantier mówi prawdę... Robert Vallerąnd złożył u mnie znaczną summę...
— Mówią o milionach.
— Cztery miliony, cztery kroć dwadzieścia pięć tysięcy franków.
— Więc byłem dobrze powiadomionym! — zawołał Paskal z radością...
— Jaknajlepiej, tak panie — odparł pan Audouard, kładąc nacisk na swoje wyrazy. — Na depozyt ten wydałem Robertowi Vallerand pokwitowanie, zobowiązawszy się słowem, zwrócić ten majątek tylko tej osobie, która mi wręczy kopertę opieczętowaną z jego podpisem, zawierającą, oprócz mego pokwitowania, pewne papiery familijne.
— Koperty tej u pana Valleranda nie znaleziono, — przerwał prokurator Rzeczypospolitej.
— I bardzo naturalnie.
— Dla czego?
— Bo ona była w miejscu pewnem, w skrzyni mego kolegi Emila Auguy, notaryusza paryzkiego przy ulicy Piramid.
Paskal Lantier uczuł, że krew zastyga mu w żyłach.
Zatem notaryusz o tem wiedział.
Co teraz nastąpi?
Opanował go wzrastający niepokój; pot zwilżał mu skronie; w uszach odzywały się dziwne dźwięki.
Niemniej jednak ostatecznym wysiłkiem przywołał siłę woli i zdołał ukryć swoje pomieszanie.
— A więc — zapytał żywo prokurator Rzeczypospolitej, — czy koperta ta jeszcze znajduje się w skrzyni pańskiego kolegi?
— Nie — odpowiedział pan Audouard — i to z najprostszego w świecie powodu... została mi przyniesiona dziś rano przez prawdziwą, jedyną spadkobierczynię Roberta Vallerand.
Tym razem Paskal się zerwał z przerażeniem, pewny, że został zdradzony przez Leopolda.
— Prawdziwą... jedyną spadkobierczynią Roberta Valleranda, uprawnioną córkę Roberta i Małgorzaty Berthier... — mówił dalej notaryusz. — Zatem, jak to było moim obowiązkiem, wręczyłem temu dziewczęciu kapitały będące jej własnością, tak jak mi zaleconem było przez list mego przyjaciela dołączony do wydanego przezemnie pokwitowania.
„Mam honor przedstawić panu prokuratorowi Rzeczypospolitej list i pokwitowanie.
I pan Audouard położył na biurku papiery o których mówił.
Paskal nie mógł sobie czynić i nie czynił żadnego złudzenia.
Wszystko się waliło.
Zniszczenie nadziei było kompletne i bez ratunku.
Teraz mu wypadało tylko odegrać śmiało komedyę dla oswobodzenia się od podejrzeń, przynajmniej chwilowo, i zyskania czasu do ucieczki.
Nie mogąc uniknąć ruiny, próbował przynajmniej głowę ocalić.
— Córka Roberta! — zawołał udając zdziwienie. Ależ mój wuj nigdy nie był żonatym.
— Jednakże miał córkę zapisaną do akt stanu cywilnego w Romilly, której metryka oto jest, należycie poświadczona...
Mówiąc te słowa, notaryusz rozkładał arkusz papieru stemplowego.
Poczem dodał:
— Jakkolwiek żadne powątpiewanie jest niemożebnem i moje słowa nie potrzebują potwierdzenia, prosiłem jednak pannę Renatę Vallerand, córkę mego przyjaciela, aby mi tu towarzyszył wraz z matką.
— Z matką... — wyjąkał przedsiębierca zmięszany.
— I swoją przyjaciółką panną de Terrys — mówił dalej notaryusz. — Czekają w przedpokoju.
Piorun uderzający w środek gabinetu prokuratora Rzeczypospolitej mniej straszne byłby wywarł na Paskalu wrażenie, jak to nazwisko niespodziewanie wymienione.
Na chwilę stracił głowę, ale i tym jeszcze razem przy szedł do siebie.
— Pozwól mi pan się oddalić. — rzekł. — Obecność moja tutaj jest od tej chwili niepotrzebna i prawie śmieszna. Urzędnik sądząc, że tu gra rolę prosty zawód spadkobiercy wyzutego z dziedzictwa i nie uważając przedsiębiercy za bardzo sympatycznego, nie odpowiadając uśmiechnął się i zadzwonił.
Wszedł woźny.
— Wprowadź te panie co czekają... polecił urzędnik...
— One wiedzą o wszystkiem... — pomyślał Lantier. — Oskarżą mnie... Jestem zgubiony!... Ach! nikczemny Leopold!...
Drzwi o tworzyły się powtórnie.
Weszła Renata wsparta na ręku matki, a za niemi szła Honoryna.
Prokurator Rzeczypospolitej wstał na ich przyjęcie i ukłonił im się z uszanowaniem.
Paskal blady i drżący, chciałby, aby podłoga się pod nim zapadła.
Ujrzawszy go Małgorzata zadrżała.
— Pan Lantier!... — zawołała.
— Tak jest pani — odpowiedział urzędnik. — Pan Lantier który mniemał, że dziedziczy po swoim krewnym i który nie bez zdziwienia widzi, że majątek Roberta Vallerand przechodzi w ręce panienki o której istnieniu nie wiedział...
— A! — rzekła Małgorzata, rzucając na swego szwagra spojrzenie z wyrazem niepodobnym do opisania, — on nie wiedział...
— Nie, pani.
— A więc! przedstawiam mu swoją córkę, Renatę Valierand, córkę Roberta.
Paskal machinalnie się skłonił.
Myślał:
— Ona mnie nie oskarża!... Co to znaczy?...
Prokurator Rzeczypospolitej mówił dalej:
— Panna Renata znajduje się obecnie w posiadaniu majątku swego ojca... Dzięki ostrożnościom przedsięwziętym przez Roberta Vallerand, właściwie tu nie ma mowy o spadku, lecz o zwrocie depozytu w zamian za pokwitowanie... Charakter naturalnej córki, panny Renaty, w obecnym wypadku, wcale mi się nie zdaje czynić ją niezdolną do posiadania całego majątku... — Czy nie masz pan, panie Lantier, jakiego przeciw temu zarzutu?
— Żadnego, panie prokuratorze... — wyjąkał Paskal.
— Zatem, więcej pana nie zatrzymuję...
Nędznik ukłonił się ze sztywnością automatu i postąpił parę kroków ku drzwiom.
Ramienia jego dotknęła Małgorzata.
Zadrżał i obrócił się do siostry żony.
— Czy na mnie zaczekasz na ulicy, kochany Paskalu... — rzekła do niego. — Mamy do pomówienia o twoim synu...
— Zaczekam...
Wspólnik Leopolda wyszedł potrącając się o ściany, jak człowiek pijany.
Ujrzawszy się na dziedzińcu gmachu sądowego, stanął.
— Co się dzieje? — zapytywał sam siebie, obcierając chustką skronie zroszone potem. — Nic... ani słowa oskarżenia!... Panna de Terrys usprawiedliwiona, ponieważ jest wolna... Renata sama tylko panią tak pożądanych, przezemnie milionów!... tyle zbrodni popełnionych napróżno! Pozostaje mi tylko ucieczka... Dziś wieczorem stanę w Paryżu... zabiorę wszystkie pieniądze jakie posiadam, a jutro przejadę granicę... Od jutra, za granicą, rozpocznę nowe życie pod fałszywem nazwiskiem...
Powziąwszy takie postanowienie, Paskal poszedł dalej.
Miał wyjść z dziedzińca, gdy ktoś położył mu rękę na ramieniu.
Zbrodniarz obrócił się szybko i ujrzał się w obec podmajstrzego. Wiktora Beralle.
— Ty! — zawołał zdumiony — ty tutaj!...
— Ja sam, panie Lantier.
— Co ty robisz w Troyes?
— Ocalam pana od hańby. Nie dla pana, lecz dla pańskiego syna.
Paskal stracił głowę.
— Ocalasz mnie!... — powtórzył drżącym głosem. Przybyłeś mnie ocalić.
— Tak jest.
— Czy przychodzono na ulicę Picpus mnie aresztować?
— Milczenie!... O takich rzeczach mówić w tem miejscu, gdzie jesteśmy, jest nieroztropnością... Pójdę z panem do hotelu i tam pomówimy...
— Tak... tak... pójdź...
I Paskal biorąc Wiktora pod rękę, poszedł chwiejącym krokiem do Hotelu Prefektury.
Drzwi od jego pokoju były otwarte.
W pomięszaniu swego umysłu nawet tego nie dostrzegł.
Wszedł.
Zaledwie przestąpiwszy próg, wydał okrzyk, osłupienia i przestrachu na widok Leopolda Lantier, swego krewnego, swego wspólnika, pilnowanego przez Ryszarda.
— I ty śmiesz mi się pokazać, kiedy przez ciebie zostałem zgubiony! — zawołał z wściekłością.
— Ba, mój poczciwcze — odparł zbieg z więzienia — nie mamy nic sobie do wyrzucenia... jeżeli ty jesteś zgubiony, to i ja jestem także...
I pokazywał swoje związane ręce.
Paskal szczękał zębami.
— Co to znaczy? — rzekł spoglądając na Wiktora niepewnym i mrugającym w dzień biały wzrokiem nocnego ptaka.
Podmajstrzy odpowiedział wyjmując z kieszeni rewolwer.
— To znaczy, że pan jesteś w naszej mocy...
— Co ty chcesz odemnie?...
— Chcę abyś pan podzielił ten sam los co i twój zacny kuzynek Leopold...
— Mnie wiązać!... mnie!...
— Tak jest! A jeżeli pan nie będziesz słodki jak baranek, to słowo honoru w łeb ci wy palę!...
W rozmowę wmięszał się były więzień.
— Kuzynku — rzekł — nie opieraj się, radzę ci... On by to zrobił co powiada i stracilibyśmy ostatnie szanse... Podmajstrzy ma jakąś myśl, ukrywa ją, ale zdaje mi się, że ona jest dla nas korzystną...
Ryszard przyniósł resztę sznura.
Przystąpił do przedsiębiorcy i szepnął mu do ucha:
— Panie przedsiębiorco, bądź pan grzeczny... Tak będzie lepiej... Przecież sznurek to nie morze do wypicia...
Paskal znękany, złamany, prawie bezprzytomny, upadł na krzesło i poddał się biernie.
Robotnik nader zręcznie skrępował mu ręce.
Nagle dał się słyszeć hałas niespodziany.
Zapukano do drzwi pokoju.
— No — pomyśleli razem Paskal i Leopold, — teraz pewne koniec... Otóż i żandarmi...
Wiktor pobiegł otworzyć.
Na progu ukazały się: Małgorzatą, Renata i Honoryna.
Obecność tych trzech kobiet wydała się zbrodniarzom tak samo niepokojący jak obecność żandarmów, gdyż zarówno z przestrachem i wstydem spuścili głowy.
Wiktor za przybyłymi drzwi zamknął.
Małgorzata postąpiła ku szwagrowi.
— Panie Paskalu Lantier — rzekła głosem ostrym jak nóż stalowy świeżo wyostrzony — otóż jesteśmy razem, mordercy i część ofiar... Wy nas wysłuchacie, a my wam pozostawimy wydanie sądu na samych siebie... Bez frazesów, bez ogródek, fakta, tylko fakta!
„Obadwaj chcieliście zabić moją córkę.... Dwa razy cudem tylko uniknęła ona śmierci...
„Zamordowaliście biedną Urszulę, która nad nią czuwała.
„Usiłowaliście otruć panią Izabellę...
„Jeżeli was sprawiedliwość ludzka dostanie w swoje ręce, to czeka was śmierć, śmierć hańbiąca, rusztowanie, bo aż nadto dobrze wiem, że ani jeden sędzia przysięgły nie przypuściłby dla was okoliczności łagodzących...
„Moja córka kocha twego syna... jej najsłodszem marzeniem jest zostać z nim połączoną, ale Paweł odmówiłby jej nadania nazwiska krwawego, hańbiącego, nazwiska tego, co był gilotynowany...
„Twój syn, człowiek natury najprostszej, serce najczystsze, dusza jaknajuczciwszą, nie może być odpowiedzialnym za twoje zbrodnie i nie powinien znosić ich następstw...
„Osądź więc sam, jeszcze raz powtarzam, i zdecyduj co ci pozostaje uczynić...
„Co się tyczy ciebie — dodała Małgorzata zwracając się do Leopolda — ty poniesiesz karę, jaką na siebie wyrzecze twój krewny i wspólnik.
Paskal i jego brat stryjeczny drżeli.
Z kolei zbliżyła się Renata.
— Kocham Pawła nad wszystko w świecie... — rzekła — ale dla niego honor więcej znaczy niż miłość, i hańba wydaje mu się straszniejszą od śmierci... Przyznaję, że nie będę w stanie ocalić go od rozpaczy, jeżeli pan staniesz na rusztowaniu. On sobie życie odbierze... Ty, coś dotychczas nie znał litości, czyż się nie ulitujesz nad swoim synem? Osądź się więc sam i wydaj wyrok...
Honoryna ze zmarszczonemi brwiami, z błyszczącym wzrokiem przy bladém obliczu, postąpiła parę kroków ku nędznikom i rzekła zwolna:
— Wszystkie, jakie tylko można zadać męczarnie kobiecie, młodemu dziewczęciu, ja przeniosłam przez was... Aby skraść mi majątek, zamierzaliście nazwisko moje wystawić pod pręgierzem ojcobójców! Spokojnem okiem i z uśmiechem na ustach, bylibyście patrzyli jak spada moja głowa!... Dzięki twojemu synowi, światło zabłysło, ale choć jestem zrehabilitowaną, ileż ludzi będzie mnie miało za winną, aż do ostatniej chwili mego życia!... Tylko kat mógłby mnie pomścić odpowiednio, aby was wydać w jego ręce, dosyć jednego słowa... A jednak! ja zamilczę, byleby tylko Paweł i Renata byli szczęśliwi, jeżeli sami wydacie wyrok i sami go wykonacie... Osądźcie się więc sami...
Po, tych słowach nastąpiła chwila głębokiego milczenia, poczem Małgorzata przemówiła znowu:
— Dajemy wam godzinę czasu do powzięcia po» stanowienia...Jeżeli za godzinę wasze uśpione od tak dawna sumienie się nie przebudzi, więzienie w Troyes otworzy się na wasze przyjęcie i dostaniecie się w ręce sprawiedliwości ludzkiej, oczekując na boską...
I zwracając się do Wiktora i Ryszarda Beralle, Małgorzata dodała:
— Wam, panowie, ci zbrodniarze oświadczą na jaką skazali się karę.
Poczem wziąwszy Renatę za rękę, wyprowadziła ją w towarzystwie Honoryny.
Ryszard zamknął drzwi.
Leopold i Paskal z wzrokiem przygasłym z głową opadłą na piersi, wyglądali jak ogłuszeni uderzeniem obucha.
Podmajstrzy i jego brat rozwiązali im ręce.
Drżące usta Paskala powtarzały po cichu z idyotyczną wytrwałością. ten jedyny wyraz:
— Rusztowanie...
— Rusztowanie, zgoda! — zawołał nagle zbieg z więzienia. — Ja sam siebie wyrokować nie będę...
— Przepraszam... — odpowiedział Wiktor ze spokojem — uczynisz to, albo gorzej dla ciebie...
— A1e czyż pan nie rozumiesz, czego chcą te trzy kobiety...
— I owszem, doskonale rozumiem...
— One nas skazały na samobójstwo — rzekł Paskal opanowany nagle przez gorączkę...
— A więc — rzekł podmajstrzy — samobójstwo zawsze jest lepsze, jak mi się zdaje, od rusztowania. Unika się sądu i przysięgłych... widoku maszyny... toalety... krzyków tłumu i mnóstwa innych rzeczy.
— To prawda.. — odparł Paskal. — A ponieważ potrzeba umrzeć, niechaj to będzie natychmiast...
Przedsiębiorca przyszedł do siebie.
Podszedł, a raczej poskoczył ku Leopoldowi, i chwytając go za ręce, zawołał:
— Ja umrę i ty umrzesz ze mną, słyszysz! ze mną. Ty mój zły duch! ty coś mnie namówił do zbrodni i popchnął w przepaść!... ze mną... ze mną... Wołałbym cię zadusić własnemi rękami, niż zostawić przy życiu...
Mówiąc to cośmy przytoczyli, Paskal ściskał jak w kleszczach, ręce swego krewnego.
Ten ostatni nie bez trudności zdołał się wyrwać, i z błędnym spojrzeniem wstrząsany konwulsyjnem drżeniem, schronił się w róg pokoju.
— Noża! noża!... — powtarzał Paskal nieprzytomny. — Dawajcie mi noża, niech go zabiję!
— Siadaj przy stole — wyrzekł rozkazująco Wiktor — i pisz co ci podyktuję...
Onieśmielony spojrzeniem podmajstrzego, Paskal usłuchał jak dziki zwierz ulegający pogromcy.
Usiadł przy wskazanym sobie stole na którym leżał papier, atrament i pióro.
— Czyś gotów? — zapytał Beralle.
— Jestem gotów... dyktuj...
— To będzie krótkie...
Podmajstrzy przez sekundę się zastanowił i podyktował:
„Nie oskarżajcie nikogo o zbrodnię. Zycie dla nas było niemoźliwem; szukamy ucieczki w śmierci.“
— Napisz datę dzisiejszą, w Troyes — mówił dalej Wiktor — podpiszcie... podpiszcie obadwa.
Paskal przed chwilą tak zupełnie zgnębiony, nakreślił swoje nazwisko prawie pewną ręką.
Leopold przyglądał się tej scenie niepodobnej do opisania, lecz łatwej do pojęcia.
— Teraz, ty... — rzekł Ryszard biorąc pióro od Paskala.
— Ja nigdy tego nie podpiszę! — zawołał łotr, chrypiący z przestrachu. — Nigdy! nigdy! nigdy! Ja nie chcę umierać!...
— Podpiszesz! — zawołał Paskal rzucając się znowu ku niemu. — Podpiszesz tak samo jak ja podpisałem i umrzemy razem.
— Nie! nie! nie!... sto razy nie!...
Przedsiębiorcy oczy wyszły z oprawy, a na ustach ukazała się piana jak u epileptyka.
— Podpiszesz! — powtórzył chwytając swego krewnego za barki i popychając go z nieprzepartą mocą ku stołowi. — Ja ci powiadam że podpiszesz!
I zmusił go ażeby usiadł.
— Na co się opierać? — rzekł z kolei Wiktor. — Lepiej się zgodzić dobrowolnie...
Paskal włożył pióro Leopoldowi w rękę i przytrzymał je gwałtownem przyciśnieniem, poczem położył mu rękę na stole.
Były więzień poznał że został zwyciężony i że nic w świecie nie było w stanie uchronić go od kary.
Podpisał.
— Teraz mi dajcie rewolwer... — odezwał się przedsiębierca. — Strzelę mu w łeb, a potem sobie roztrzaskam głowę...
— Nie — odpowiedział Wiktor — nie od broni... — Od czego innego musicie umrzeć...
— Od czegóż?
— Od tego...
I podmajstrzy wydobywając z kieszeni puszkę kryształową, skradzioną przez Leopolda w gabinecie hrabiego de Terrys, postawił ją na stole.
Obadwaj bandyci mimowolnie nagle się cofnęli.
— Nie... — wyjąkali z przestrachem czując, że im włosy powstają na głowie. — Nie... nie... nie tak...
— A jednak tak być musi! — odpowiedział Wiktor naciskając sprężynę i otwierając puszkę.
Ryszard wziął karafkę z wodą i dwie szklanki.
Postawił je obok puszki kryształowej.
Wiktor rzekł do niego:
— Nalej szklanki.
Młodzieniec usłuchał.
Wtedy podmajstrzy wziął dwie szczypty proszku indyjskiego i wrzucił do każdej szklanki.
Leopold i Paskal na pół bezwładni z przestrachu nie mogli już ustać na nogach.
— Pijcie! — wskazał. Wiktor.
Ani jeden ani drugi nie odpowiedział; nawet zdawało się że nie słyszeli.
Podmajstrzy powtórzył.
— Pijcie! Jeżeli za minutę szklanki nie zostaną wypróżnione, mój brat pójdzie po agentów policyjnych, aby was odprowadzili do więzienia.
Zdawało, się, że ta pogróżka zgalwanizowała nędzników.
Chwiejącym krokiem zbliżyli się do stołu, każdy wziął drżącą ręką szklankę i wypił.
Skutek trucizny był straszliwy.
Zanim upłynęło trzy sekundy, pierwsze symptomata objawiły się ze straszliwą siłą.
Zaczęły się konwulsye.
— Paskal i Leopold wsparli się jeden na drugim, aby się podtrzymać i obadwa upadli na podłogę.
Wtedy podmajstrzy i brat jego zostali świadka» mi najobrzydliwszego widoku.
Dwa ciała wykrzywione i skurczone jak gdyby pod wpływem tetanosa, wiły się i plątały razem z głuchym odgłosem tłuczonych mięśni i łamanych kości.
— Pójdźmy... pójdźmy... — rzekł Wiktor do Ryszarda odwracając głowę. — Zasłużona to kara, ale straszliwa...
Bracia biedzi i ze ściśnioną piersią wyszli z pokoju zamykając drzwi za sobą.
Śmierć prowadziła dalej swoje dzieło.
Lantierowie wydając chrapliwie ostatnie tchnienie, szarpali się i kąsali jak psy wściekłe.
Ostatnie konwulsye ich konania, przewyższały swoją grozą wszystko, co tylko wyobraźnia może sobie przedstawić, poczem rzuty ciągle złączonych z sobą ciał osłabły, a wkrótce zupełnie ustały.
Nadeszła śmierć.
Rusztowanie straciło swoją zdobycz.
Podczas gdy w Hotelu Prefektury działy się te wypadki, Małgorzata, Renata i Honoryna wchodziły do oberży przy dworcu do małego pokoiku, w którym się znajdo wał Paweł z Izabellą, która powróciła z Paryża.
Ujrzawszy wchodzące, student padł przed niemi na kolana, kryjąc w dłoniach twarz zarumienioną ze wstydu.
— Łaski... — zawołał głosem przerywanym przez łkania. — Zlitujcie się nademną, nie róbcie mi wyrzutów.
— Pawle! — zawołała Renata wybuchając płaczem. — Drogi Pawle!...
Więcej nie mogła wymówić ani słowa.
Zbyt silne wzruszenie tłumiło jej głos w piersiach.
— Moje dziecię! — zawołała Małgorzata biegnąc do młodzieńca — dla czego prosisz o łaskę? Dlaczego domagasz się litości?
— Ach! moja ciotko, moja droga ciotko, ty wiesz wszystko, tobie nic nie jest tajnem, tobie co znasz ich zbrodnie i na mój wstyd patrzysz...
— W istocie, wiem o wszystkiem — odpowiedziała Małgorzata, zmuszając studenta aby powstał — wiem o twojem dziwnem i nigdy niezaprzeczonem poświęceniu... Wiem żeś ocalił Renatę i był jej opatrznością, żeś jak brat nad nią czuwał, żeś swoje życie dla niej narażał i nareszcie wiem że ją kochasz...
Renata dodała:
— Ja wiem, drogi Pawle, żeś najuczciwszy, najszlachetniejszy, najlepszy z ludzi... Ja wiem, że ciebie także kocham i nigdy kochać nie przestanę...
— Ja — rzekła z kolei panna de Terrys — ja wiem żem ci winną życie, wolność, cześć... Dziękuję ci i błogosławię. Czuję dla ciebie przywiązanie siostry... Proszę abyś mi chciał być bratem. Czy chcesz panie Pawle?
— Czy chcę? — zawołał student. — To Bogu wiadomo! Tylko że to jest niemożliwe! Ach! wy wszystkie trzy jesteście dobre, dobre jak anioły i macie dla mnie współczucie; ale syn człowieka który poniesie swoją głowę na rusztowanie, nie może dać kobiecie nazwiska splamionego krwią i błotem... nie ma prawa mieć przyjaciół... powinien umrzeć...
— Powinien żyć — zawołał Wiktor wchodząc do pokoju. — Powinien żyć dla tych co go kochają, wydrzeć z przeszłości złowrogą kartę, nieznaną nikomu i wziąść żałobę po tych co już nie żyją...
— Wziąść żałobę!... — powtórzył Paweł ze ściśnionem sercem. — Co mówisz, Wiktorze?
— Prawdę...
— Więc mój ojciec...
— Sam się osądził, skazał i wykonał wyrok, tak samo jak i zbieg z więzienia w Troyes...
Paweł padając na kolana, wzniósł w niebo oczy i ręce.
— Boże sprawiedliwości i dobroci — zawołał z wyrazem gorącej wiary — mój ojciec umarł... Jeżeli winy jego były wielkie, to pokuta była straszliwa... Przebacz mu!...
— Drogie dziecię — rzekła Małgorzata — wstań i uściskaj swoją żonę.
I dała znak Renacie aby się do niego zbliżyła.
Narzeczeni z płaczem rzucili się sobie w objęcia.
∗
∗ ∗ |
W sześć miesięcy po opisanych przez nas wypadkach, obchodzono w jednym dniu w merostwie i w kościele Reuilly trzy małżeństwa, Pawła Lantier z Renatą Vallerand, oraz Wiktora i Ryszarda Beralle z dwiema ładnemi córkami państwa Baudu.
Te trzy wesela zebrały się przy wspólnej uczcie w restauracyi przy ulicy Saint-Mandé.
Mamyż potrzebę wspominać, że na niej znajdowała się Honoryna, jak równie pani Laurier, Zirza i Juliusz Verdier?
Student medycyny otrzymał dyplom na doktora i zapraszał na swoje blizkie wesele z Izabellą, gdyż żeni się ze studentką, która będzie poczciwą żoną, którą to pewność my w zupełności podzielamy.
Na ośm dni wprzódy Zenejda, popychadło ze sklepu koronek, dała się wykraść lichemu aktorowi z teatru Beaumarchais.
Obiecał jej że jej wyrobi debiut.
Ujrzymy ją niedługo w krótkiej spódniczce na scenie czwartego rzędu.
Na cmentarzu w Troyes podwójny kamień grobowy nosi nazwisko „Lantier“ bez żadnych innych szczegółów.
Pod témi kamieniami spoczywają dwaj krewni, których samobójstwo sprawiło niewiele hałasu, dzięki względności prokuratora Rzeczypospolitej.
Paweł zwrócił Honorynie milion, który Paskal był jej winien.
Żyje szczęśliwy z żoną, którą uwielbia, i ciotką która została jego matką.
I słusznie.
Zbyt drogo zapłacił on za szczęście, aby je mieć zupełnem i trwałem.