Zemsta za zemstę/Tom drugi/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta za zemstę |
Podtytuł | Romans współczesny |
Tom | drugi |
Część | pierwsza |
Wydawca | Arnold Fenichl |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | T. Marenicz |
Tytuł orygin. | La fille de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
— A więc! szepnęła Renata spuszczając głowę, — jeszcze tajemnice!...
Urszula pragnąc przerwać rozmowę, która ją nadzwyczaj kłopotała, uściska młodą panienkę i wyszła z nią za koniecznemi sprawunkami.
Lantier klęcząc ciągle na dywanie z uchem przyłożoném do dziurki od klucza, nie stracił ani słowa z rozmowy dwóch kobiét.
Jak tylko wyszły z pokoju, opuścił swój punkt obserwacyjny i usiadł przy stole, na którym czekała wystygła kawa.
No, no, no, — pomruknął; — odkrycia bardzo ciekawe i bardzo interesujące!... A! mała nie wié czyją jest córką... Nie wié dokąd jedzie... Nie domyśla się, że na nią czekają miliony... Nawet nie wié jak się pani Sollier nazywa! — Sapristi! — ależ to wszystko daje mi w ręce mnóstwo atutów!
„Jutro wieczorem stara i młoda pojadą pociągiem o szóstéj minut dwadzieścia... Ani jedna z nich nie przyjedzie do Paryża i ja będę miał list notaryusza.
Leopold ubrał się w swój futrzany surdut, okręcił szalem, włożył okulary, nacisnął kapelusz o szérokich skrzydłach i niepodobny do poznania poszedł się przejść po mieście.
Przyjemnie mu było przejść się incognito przed więzieniem zkąd się tak zuchwale i zręcznie wymknął.
Śniég padał ciągle.
Bruk krył się pod grubym pokładem śniegu, którego stróże, przekonani o swojéj niemocy, nawet się nie starali usunąć.
Urszula i Renata wcześnie wróciły do hotelu w swoim pokoju spożyły posiłek wieczorny.
Lantier wrócił już w noc ciemną, niosąc małą walizkę, starannie zamkniętą.
Schował ją do szafy i kazał sobie podać obiad.
Nazajutrz suknie Renaty były gotowe i oddane na oznaczoną godzinę.
Renata przywdziała grubą żałobę a czarny kolor jéj sukni zdawał się odbijać ponure myśli męczące jéj umysł.
Pani Sollier napełniła kufer sprawunkami porobionemi w Troyes i około wpół do szóstéj, omnibus kolejowy zawiózł obie kobiéty na koléj.
W kilka chwil potém zbiegły więzień, niepodobny do poznania czekał z walizą w ręku w jednéj z sal dworca.
Nie zbliżał się on do Urszuli i jéj towarzyszki, lecz starał się nie stracić ich z oka.
Gdy ochmistrzyni Roberta Vallerand podeszła do okienka kassy, on poszedł za nią, tak samo jak w Romilly.
Liczba podrożnych była szczupła podczas takiego zimna i śniegu.
Trzy osoby tylko dzieliły Urszulę i Leopolda przy okienku.
Usłyszał jak pani Sollier pytała kassjera.
— Czy nie mogłabym dostać osobnego przedziału do Paryża?...
— Ile miejsc pani potrzeba?
— Tylko dwa.
— Czy pani zechce zapłacić za cztery?
— I owszem!
— Uprzedzę zawiadowcę, aby dla pani zatrzymał przedział. — Oto są bilety.
Urszula zapłaciła, złączyła się z Renatą r weszła razem z nią do sali pierwszej klassy.
Przyszła koléj na Leopolda.
— Bilet do Paryża... — rzekł, kładąc na okienku banknot stufrankowy.
— Której klassy?
— Piérwszéj... — Dzisiaj nie wielu passażerów.
— W taki czas, każdy woli siedziéć w domu. — odrzekł urzędnik, wydając resztę. — Pociąg będzie, prawie próżny.
— I ją tak sądzę... — pomyślał Leopold i odszedł od kassy.
W dziesięć minut po czasie oznaczonym, pociąg idący z Chaumont stanął na stacyi.
Był on prawie pusty, jak to był kassjer przewidział.
Otwarto drzwi od sali passażerskiéj i podróżni jadący do Paryża i na linię, wyszli na perron, aby zająć miejsca.
Leopold ujrzał, jak Urszula z Renatą wsiadły do przeznaczonego dla siebie przedziału i zajął miejsce w drugim gdzie się ujrzał sam jeden.
Po sześciu minutach postoju, pociąg puścił się całą siłą pary.
Z Troyes do Paryża odległość wynosi tylko sto sześćdziesiąt siedm kilometrów. Pociągi pośpieszne zatrzymujące się tylko na większych stacyach, przebiegają ją w pięć godzin.
Ta krótka podróż nie mogła być dla Renaty męczącą i pani Sollier dla tego tylko szło o osobny przedział aby dziewczę mogło się odosobnić w swojéj boleści.
Tym sposobem, biédna kobiéta bezwiednie, ułatwiła doskonale Lantierowi dokonanie jego projektów.
Ten ostatni zaczekał, aby pociąg był w pełnym biegu poczém wstał i zbliżywszy się do kręgu oświetlonego przez lampę przedziału, wyjął z kieszeni „Przewodnika“ i przejrzał odległości dzielące większe stacye, gdzie pociąg przystawał.
Palcem przesuwał po nazwiskach stacyj.
— Od Longueville do Maison Rouge, — mówił sam do siebie, — pociąg idzie dwadzieścia pięć minut, to więcej niż mi potrzeba; czasu do działania; tam z niemi skończę...
Zamknąwszy „Przewodnika“, który położył przy sobie na siedzeniu, wydobył jeden z tych długich, noży, a raczej sztyletów zwanych „nożami z Nontron“; otworzył go i przyjrzał się jego ostrzowi grubemu, długie mu i zaostrzonemu.
— Straszna to broń... szepnął z uśmiechem. — Dwa pchnięcia i wszystko będzie skończone. Dziedziczka i ochmistrzyni powędrują razem na tamten świat... Będę miał list i niech sobie policya odkrywa kto był sprawcą; — Będzie to drugie wydanie sprawy Jud’a... — Tajemnica, którą pani Urszula otacza córkę Roberta Vallerand przyczyni się do zagmatwania sprawy... — Mój kuzyn Paskal będzie mi winien pyszną świecę... i jeden ładny milionik.
Minięto przystanek Savères.
Leopold wysunął głowę za szybę lecz ją natychmiast cofnął.
Oślepił go śnieg padający dużemi płatami. Cała okolicą nikła pod grubą białą powłoką.
Gwałtownie wiejący wicher rył bruzdy w téj powłoce... i wszędzie gdzie tylko droga prowadziła pomiędzy przekopami, zawieje utrudniały przejazd.
Przybyto nie bez nowego opóźnienia do Longueville, gdzie pociąg zatrzymywał się przez kilka minut.
Czterech czy pięciu passażerów wysiadło z wagonów, aby wyprostować nogi, chodząc po perronie.
Zawiadowca stacyi przestraszył ich mówiąc, że jeżeli śnieg ciągle tak będzie padał, nie dojadą do Paryża.
Leopold — jak się łatwo możną domyśleć — jak najmniéj się pokazywał; — nie wychodził wcale z przedziału.
— Proszę wsiadać! — zawołali konduktorzy.
I pociąg puścił się w dalszą drogę.
Zbiegły więzień pewien, że przez dwadzieścia pięć minut pociąg się nie zatrzyma, odemknął leżącą przy sobie walizę.
Wydostał z niej palto i czapkę kolejową, palto włożył na siebie, czapkę na głowę, któréj daszek nasunął na oczy, dolną część twarzy okręcił szalem w czarne i białe kraty i otwarty nóż włożył do kieszeni palta.
— No! — rzekł głośno i z pewnością, — chwila nadeszła!
Nędznik spuścił szybę.
Kłąb śniegu wpadł do przedziału.
Bandyta nie zwrócił na niego uwagi, wychylił się na zewnątrz, odjął zakładkę, przekręcił klamkę i drzwi się otwarły.
Leopold zszedł na stopień ślizki od zebranego i zmarzłego śniegu, chwycił się mosiężnego prętka umieszczonego wzdłuż wagonu, zamknął po cichu drzwi i przez parę sekund stał nieruchomie.
Czas był okropny; wicher huczał jak grzmot. Przerywane światło ogniska napełnionego węglem kamiennym chwilami oświecało blademi błyskawicami czarne jak atrament niebo.
Pomimo wysiłków pary, pociąg szedł wolniéj.
Zdawało się, że żywioły były we współce z mordercą.
Lantier schylił się, aby jego głowa nie znajdowała się w oknach wagonów i trzymając się mosiężnego pręta, posuwał się zwolna po ławeczce.
Szedł on do przedziału wynajętego przez Urszulę.
Przedział ten był piérwszym w tym samym wagonie, w którym on zajmował ostatni.
Czołgając się w ciemności, jak tygrys czatujący na zdobycz, którą ma pochwycić, Leopold przybył aż do przedziału, wyprostował się, przekręcił klamkę, otworzył do połowy — drzwi i stanął w uchylonych drzwiach.
Urszula i Renata drzemały.
Ubiór officyalisty kolejowego, który nędznik był przywdział, od razu rozproszył rodzącą się obawę kobiet.
Wszedł do przedziału i zamknął drzwi za sobą.
— Proszę o bilety... — rzekł podnosząc rękę do czapki.
Urszula zaczęła szukać biletów w woreczku.
Renata niezupełnie przebudzona, znowu się przytuliła w kącie do wysłanych ścian wagonu i zamknęła oczy?
Zamiast wyciągnąć rękę dla odebrania biletów, które pani Sollier miała mu podać, Leopold wsunął ją pod palto i pochwycił za nóż.
— Oto są proszę pana — rzekła Urszula podając bilety.
Nędznik miał uderzyć.
Nagle dał się słyszeć kilkakrotnie gwałtowny huk i pociąg, którego bieg ciągle się zwalniał stanął zupełnie.
Lantier cofnął się. osłupiały.
— Co się to stało, pianie? — rzekła żywo Urszula strwożona wystrzałami? — Co to znaczy?
— Nie wiem — odpowiedział fałszywy kontroler.
Na całéj długości wagonu panowało wielkie zamieszanie.
Słychać było jak szyby zsuwano, otwierano drzwi.
Głosy drżące z przestrachu odzywały się to z téj to z owéj strony, zadając niezrozumiałe pytania.
Z kolei zapytąłą Renata.
— Mój Boże, to jest panie? — GCzy jesteśmy w niebezpieczeństwie?
Lentier drugi raz odpowiedział:
— Nic nie wiem.
Nie kłamał.
Nie mógł sobie wytłómaczyć wystrzałów i trzymania pociągu.
Jedno mu się tylko wydawało widoczném, że w téj chwili nie mógł swego projektu przyprowadzić do skutku.
— Pójdę się dowiedziéć — dodał.
Poczém wychodząc z przedziału, który zamknął, udał się ku przedziałowi zajmowanemu przez siebie, i spiesznie zrzucił ubiór kontrolera biletów.
Krzyki i zapytania się mięszały.
Z drzwiczek wyglądały twarze, blade ze strachu albo czerwone z gniewu.
Żądano wyjaśnień; — domagano się ich od osłupiałéj służby, zdajacéj tracić głowę.
Nareszcie prowadzący pociąg odpowiedział:
— Petardy były położone, aby się zatrzymać. Śnieg całkiem zasypał drogę... Daléj jechać niepodobna.
Wyrazy te przyjęte były wybuchem przekleństw.
— Milion djabłów!... — mówił do siebie Leopold. — Wszystko miało się skończyć i wszystko trzeba na nowo zaczynać!... nie ma szczęścia!....
— Gdzie my jesteśmy? — pytały pomięszane głosy.
— O dwa kilometry od Maison Rouge.. — odpowiedział nadkonduktor. — Zawiadomię, że jesteśmy w kłopocie i zawezwę pomocy, która jak sądzę, niedługo nadejdzie...
Urszula i Renata wyrzekały na to nieprzewidziane opóźnienie, ale walka z żywiołami była niemożliwą, — trzeba się było zręzygnować.
Co minuta strzelamy petardy, para bezustannie gwizdała! dwóch ludzi nie zważając na śnieg, który dochodził za kolana, udało się w kierunku Maison Rouge.
W półtoréj godziny po ich odejściu nadeszła pomoc, pod postacią oddziału robotników, niosących pochodnie i narzędzia.
Szło o oczyszczenie na jakie sto metrów drogi, którą zagradzała zaspa śniegowa.
Około trzecijé z rana pociąg wyruszył w drogę, doszedł powoli do Maison Rouge, ale daléj iść nie, mógł, gdyż telegraf zawiadomił, że droga pomiędzy Nangis i Grandpuits była nic do przebycia.
Podróżni musieli wysiąść, wyszukać sobie schronienia i czekać.
Renata i pani Sollier były chwilowo ocalone.
Wysiadły tak samo jak wszyscy.
Leopold trzymając walizę w ręku nie tracił ich z oczu.
Robiło się strasznie zimno: — termometr wskazywał dwadzieścia stopni niżéj zera.
Z trudnością iść można było po miejscach, gdzie śnieg zwiany wiatrem,
zostawił pokład szronu tworzącego gołoledź.
W sąsiedztwie dworca Maison Rouge było oświeconych i otwartych kilka hoteli.
Parobcy i służące przybiegali ofiarując swoje usługi podróżnym i ciesząc się z niespodziewanéj gratki.
Nagle dał się słyszeć krzyk i jakaś kobiéta tracąc równowagę przewróciła się na oślizgłą ziemię.
Kobiétą ową była Urszula Sollier. — Zdawało się, że bardzo cierpi i nadaremnie usiłowała się podnieść, jednakże nie wypuściła skórzanego woreczka z ręki.
Renata, nieprzytomna z przestrachu, uklękła przy niéj w śniegu, wołając o pomoc.
Nadbiegła służba hotelowa i podróżni.
— Trzebaby doktora, — rzekł ktoś — może się ta pani niebezpiecznie zraniła.
Zawiadowca przewidując jaki wypadek, zawezwał jednego z lekarzy miejskich.
Lekarz tenbył na miejscu. — Usłyszał krzyk wydany przez Urszulę i nadbiegł.
— Zanieść tę panią do którego z najbliższych hoteli — zawołała — ja ją zaraz opatrzę...
Dwóch garsonów z Hotelu kolejowego podniosło panią Sollier i ostrożnie zaniosło do ogólnéj sali zakładu, gdzie została posadzona w fotelu.
— Bądź spokojna, moje dziecko, — rzekła do zapłakanej Renaty, — zdaje mi się, że to nie jest nic ważnego, chociaż mnie bardzo boli...
— Co się to pani stało? — zapytał lekarz.
— Pośliznęłam się... chciałam się utrzymać i lewa noga skręciła się podemną...
— Gdzież panią najwięcéj boli?
— W kostce.
— Zobaczymy... — rzekł doktor, poczém zwracając się do służącéj dodał: — Proszę cię, zdejm pani obuwie...
Służąca zdjęła futrzany bucik Urszuli, pończochę szarą wełnianą — i obnażyła nogę mocno w kostce spuchniętą i rozpaloną.
— Zwyczajne stłuczenie... — rzekł lekarz obejrzawszy uważnie, — rzecz bagatelna... dosyć będzie — ośmiu dni spoczynku do zupełnego wyleczenia.
— Ośm dni, — zawołała Urszula pognębiona.
— Ech! pani, powinszuj sobie! — Gdyby to było złamanie albo wywichnienie, trzeba by leżyć nieruchomie nie dnie, lecz miesiące.
Doktór przyłożył kompresy z zimnéj wody i kazał, aby dla chorej śpiesznie przy gotowano łóżko.
— Zostawiłem dwa przyległe sobki pokoje... — Opowiedział gospodarz, — panie je zajmą obiedwie.
Urszulę zaniesiono na pierwsze piętro gdzie Renata przy pomocy służącéj rozebrała ją i położyła do łóżka.
Leopold Lantier na pół ukryty za gromadką podrożnych, z uwagą przysłuchiwał się słowom doktora.
Dowiedziawszy się, że do wyleczenia pani Sollier było koniecznie potrzeba ośmiu dni czasu, zgodził się z wypadkiem, który mu wstrzymał projekta i pomyślał sobie, że mając przed sobą, cały tydzień pewno znajdzie jaki dobry sposób sprzątnięcia obudwu kobiét, bez narażenia swojéj osoby.
∗
∗ ∗ |
Cztery dni upłynęło od zawarcia układu pomiędzy Paskalem Lantier i nikczemnym zbiegiem z więzienia w Troyes — strasznego układu, skazującego na śmierć Urszulę i Renatę i czyniącego inżeniera wspólnikiem bandyty, któremu dostarczył pieniędzy dla doprowadzenia do skutku swego złowrogiego zamiaru.
Paskal Lautier nie domyślał się, że nieznajomy i jego kuzyn Leopold był jedną i tą samą osobą.
W chwili gorączki, zdecydowany na wszystko, dla uchronienia się od ruiny, bankructwa, sądu przysięgłych, więzienia, przyjął on usługi tęgo człowieka, ale skoro raz się mniemany Valta oddalił, przedsiębiorca zapytywał się siebie, czy jaki nędznik, pochwyciwszy jego tajemnicę, nie podszedł go i zręcznie nie naciągnął...
Wyjątek z „Petit Journal“, pozostawiony w jegorękach przez Leopolda, utrzymywał wprawdzie, że Robert Vallerand, deputowany z Aube, umarł, ale to wcale nie dowodziło rzeczywistości szczegółów udzielonych przez przychodnia, i autentyczności przyrzeczonych milionów.
A nawet, czy śmierć była prawdziwą?
Mylą się korrespondenci nawet najlepiéj poinformowanych dzienników; — wiadomość mogła być przedwczesną.
Nazajutrz Paskal pożerał wzrokiem pisma perjodyczne.
Potwierdzały one zgon Roberta Vallerand.
Pewność, że Valta nie skłamał pod tym względem, cokolwiek uspokoiła przedsiębiorcę.
Spokojniejszy czekał na wiadomość od swego wspólnika.
— Z pewnością, — myślał — Valta nie może działać nie tracąc ani minuty... — musi on układać plany, wynajdywać sposoby wykonania i czekać właściwéj chwili, nie ryzykując tego, udanie się czego, mógłby narazić przez zbytek pośpiechu... Gdyby mu się przypadkiem nie udało, gdyby nie mógł dziedziczce przeszkodzić w przyjeździe, żegnaj ułudne zjawisko! Żegnaj nadziejo, jedyna podporo mojéj odwagi! — W miejsce ocalenia, upadek!
I znowu, ufność jego zmieniła się w najdotkliwszy niepokój.
Gdy na trzeci dzień z Romilly nie nadeszła żadna wiadomość, niepokój ten doszedł do szczytu.
Dzienniki departamentu l’Aube, które przeglądał w czytelni, powiększały ten niepokój.
Dzienniki te donosiły, że po pogrzebie deputowanego, w zamku Viry-sur-Seine zostało wszystko opieczętowane.
Co Paskalowi wypadało uczynić?
Czy miał się zgłosić jako sukcessor?
Z pewnością nie, bo taki krok zniweczyłby plan jego wspólnika.
Trzeba się więc było uzbroić i nie dawać znaku życia przed otrzymaniem instrukcyi od Valty.
Przedsiębiorca, wracając na ulicę Picpus z czytelni, zastał list, który niepokój jego po większy! do ostatka.
List ten pochodził od pana de Terrys.
Ojciec Honoryny prosił przedsiębiercę, aby bez z włoki pospieszył do niego.
Forma tego listu była prawie rozkazującą.
— Czego u djabła on może chcieć odemnie? — pomyślał Paskal marszcząc brwi. Termin opłaty procentów i raty jest jeszcze daleki... Od dziś do trzydziestego pierwszego grudnia, spadek po Robercie Vallerand będzie w mojém ręku i kłopoty znikną. Jeszcze raz, co on może żądać i zkąd ten ton rozkazujący?...
Paskal Lantier utrzymywał, — nie bez zasady, że niepewność jest ciężką męczarnią.
Na prędce zjadł śniadanie, wsiadł do powozu i kazał się zawieźć do pana de Terrys.
Hrabia zamieszkiwał na bulwarze Malesherbes, mały pałacyk przyległy do parku Monceau.
Przedsiębiercę przyjęła Honoryna de Terrys.
Zdawała się być zdziwioną jego odwidzinami.
— Jesteś pan rzadkim gościem, kochany panie Lantier, — rzekła.
— Racz pani wybaczyć... — Liczne i ważne interesa tak dalece zajmują mi czas, że mi go niezostaje na przyjemność... — Nawet muszę przyznać, że gdybym dziś zrana nie był odebrał od ojca, pani listu, nie miałbym w téj chwili przyjemności ją widzieć...
— Ojciec pisał do pana? — rzekła dziewica widocznie wzruszona.
— Tak pani... i to nagląco... — To też nietracąc ani minuty, pośpieszyłem z wypełnieniem jego życzenia. Spodziewam się, że go zastanę w lepszém zdrowiu.
Honoryna potrząsła główą.
— Niestety! nadzieja pańska się nie ziści, kochany panie... — odparła.
— Czy hrabia ma się gorzéj?
— Daleko gorzéj... — Od kilku dni stan jego mnie boleśnie niepokoi; o sam, jak mi się zdaje, doświadcza jakiejś niespokojności... — Czuje zmniejszenie się sił i przyznaje się do tego, co mu się dotychczas nigdy nie trafiało...
Skronie paskala Ląntier zwilżyły się zimnym potem.
— Co pani mówisz? — wyjąkał ukrywając swoje pomięszanie pod pozorem smutku.
— Prawdę, panie Lanier.
— Jednak pani nie sądzisz aby niebezpieczeństwo było blizkiem.
— Przeciwnie, uważam je za bardzo blizkie... Ojciec mój fizycznie jest wycieńczony... — zgaśne on w sposób nagły, zachowując do ostatniej chwili zupełną przytomność umysłu. — Jeżeli pana prosił o przybycie, to zapewne aby pomówić o interesach, gdyż jak mi się zdaje panowie macie wspólne interesy skoro ojciec umieścił w pańskim domu pieniądze...
— Tak jest pani, i jestem gotów zdać mu rachunek, który go musi zadowolnić...
Honoryna skłoniła się i rzekła:
— Cokolwiek pana sprowadza, jestem rada że pana widzę... — Chciałam się pana spytać co słychać u siostry pańskiej żony.
— Małgorzaty Bertin?
— Tak jest.
— Nic nie wiem.
— Jakto?
— Nie widziałem jéj od chwili, gdym, tak samo jak pani, był na pogrzebie nieboszczyka Bertina, jéj męża mało godnego pożałowania i mało żałowanego...
— Zatém pan nie wiesz o tém, że jéj nie ma?
— Czy wyjechała, z Paryża? — zawołał Paskal.
— Nazajutrz po pogrzebie. — Dowiedziałam się o tém wczoraj, będąc u niéj w domu...
— Anim się tego domyślał i mój syn. który musi o tém wiedziéć, wcale mi o tém nie wspominał... Gdzie ona jest?
— Jéj służący utrzymują że nie wiedzą... zarówno jak długo jjé podróż potrwa... ale tak odpowiadając, może stosują się do rozkazu.
Wyszedłszy od pana de Terrys udam się do siostry mojéj żony i dowiem się...
— Będę panu wdzięczna za nowiny o Małgorzacie... — Czy pan chcesz abym pana zaprowadziła do ojca?
— Proszę pana o to.
Honoryna zaprowadziła przedsiębiorcę do gabinetu hrabiego i uchyliła drzwi mówiąc:
— Ojcze, przyprowadzam ci pana Paskala Lantier...
Pan de Terrys, siedząc a raczej na pół leżąc przy kominku w ogromnym fotelu, wykręcił ku Honorynie bladą twarz otoczoną długiemi, białemi włosami i odpowiedział:
— Dobrze moje dziecię... — Wejdź, kochany Paskalu.
Szwagier Małgorzaty przestąpił próg.
Dziewczę pocałowało ojca w czoło, ukłoniło się Lantierowi i wyszło zamykając drzwi za sobą.
Gabinet pana de Terrys był to duży pokój obity ciemno zielonym aksamitem z firankami i portjerami z téj saméj i tego samego koloru, tkaniny.
Ściany jego zajęte były przez duże szafy oszklonéj hebanowe z ozdobami z mosiądzu i zawierające rzadkie książki i ciekawe drobiazgi, przywiezione ze wszystkich krańców świata, przez hrabiego, którego prawie całe życie zeszło na dalekich podróżach.
Kilka obrazów dawnych mistrzów i kosztowna broń zagraniczna wypełniała odstępy pomiędzy szafami.
Na środku gabinetu stało duże biuro dębowe delikatnie rzeźbione, — prawdziwy przedmiot sztuki, a na niém leżał stos książek, broszur i papierów różnego rodzaju.
Po nad kominkiem w lustrze weneckiém obwieszoném draperyą aksamitną odbijał się zegar i świeczniki z szesnastego wieku.
Nakoniec, pomiędzy kominkiem i fotelem hrabiego, na małym stoliczku z czerwonego szyldkretu indyjskiego, zamkniętym na zamek cyzelowany jak klejnot, stała taca z kryształu czeskiego ze szklanką i łyżeczką srebrną pozłacaną.
Pan de Terrys leżący prawie w swoim wielkim fotelu, miał lat sześćdziesiąt, lecz można mu było dać ośmdziesiąt.
Ręce jego i twarz były nadzwyczaj chude. — Skóra wyciągniętą i że tak powiemy wygarbowana obciągała, kości.
Bródna długa i biała tak jak i włosy otaczała tę twarz szkieletu. — Oczy miał szkliste a usta blade. — Tylko głos był pełny i dźwięczny.
Długi szlafrok z czerwonej flaneli owijał wyschłe członki starca i dawał mu pozór niby fantastycznej osoby, wyjętéj z opowiadań Hoffmana.
— Pójdź, kochany Paskalu, — rzekł wskazując gościowi krzesło stojące naprzeciwko. — Pójdź i siadaj... Dziś nie mogę wyjść na twoje spotkanie... Od kilku dni nogi mi bardzo nie dopisują i chociaż moje ciało jest lekkie, są niezdolne do udźwignięcia jego ciężaru.
Jednocześnie wyciągnął prawie przezroczystą rękę do Paskala, który ją ujął i uściskał patrząc osłu piały na gospodarza.
Przerażała go zmiana jaka zaszła od czasu jego ostatnich odwiedzin.
Honoryna nie łudziła się, widząc złą wróżbę w takiej ogromnéj zmianie.
Życie trzymało się tego zużytego ciała tylko niewidzalną prawie nitką, gotową się zerwać.
Lantier umiał ukryć zadziwienie.
— Chwilowe osłabienie, którém się nie ma co niepokoić... — odrzekł.
Pan de Terrys potrząsł głową i odpowiedział:
— Zwiastun blizkiego końca... Lampa już nie ma oleju i zgaśnie...
— Nie wierzę temu!... Przesadzasz hrabio!...
— Widzę rzeczy jak są.
— Co myślą lekarze?
Hrabia wzruszył ramionami i zawołał prawie z gniewem:
— Czy nie myślisz przypadkiem, że ja tu wpuszczam tych szaleńców, tych patentowanych przekupniów szkodliwych lekarstw, tych niby-uczonych, z których najzdolniejszy nie byłby w stanie przedłużyć mego życia na jedną godzinę?
Lantier znowu ukrył swoje zadziwienie.
— Wiedziałem, — rzekł, — iż lekarze napawają się niewielką ufnością, lecz: nie sądziłem, aby twója antypatya była tak głęboką i według mnie jesteś wiele winien, spuszczając się na własne tylko światło. Cóż u djabła, w sześćdziesięciu latach, nie jest się jeszcze zgrzybiałym starcem!... Mógłbyś miéć długie lata życia przed sobą, ale trzeba zwalczać chorobę... Wierz mi, przyznaj się do winy i wezwij lekarzy...
— Nigdy! — odparł gwałtownie pan de Terrys. — Gdybym się oddał w ich rece, jużbym od dziesięciu lat był w grobie...
— Paradoks, kochany hrabio!...
— Najzupełniejsza prawda! — Choroba, która mnie zabije wzięła początek w klimacie różniącym się od naszego. — Lekarstwa, których użycie zalecają adepci. Fakultetu, nie mogłyby jéj zwalczyć, a te osły w rogatych czapkach, nawet się nie domyślają prawdziwych lekarstw... — Gdym powrócił z Indyj z zarodkiem gorączki palącéj krew i wysuszającéj szpik, medycyna europejska nie, mogła nic dla mnie... — Czyniąc to co potrzeba było, przedłużyłem, swoje życie o dziesięć lat.
— Pan!! — szepnął Paskal.
— Tak, ja! — Zamknąłem drzwi przed doktorami, lecz nie pozostałem bezczynnym. Zwalczałem chorobę z energią przez długi czas zwycięzką... — Czy to pana dziwi?...
— Przyznaję, że nawet bardzo... — Wiadomo mi żeś pan odbywał długie studya.:. Ale o umiejętności lekarskiéj nie wiedziałem...
— W Indyach każdy jest swoim własnym lekarzem... — W produktach krajowych znajduje się ulga i uzdrowienie...
— Nie jesteś pan w Indyach.
— Nie, alem ztamtąd przywiózł lekarstwo, które, jak ci powtarzam, podtrzymywało mnie przez lat dziesięć...
Paskal Lantier słuchał hrabiego z bardzo żywą ciekawością. Pan de Terrys mówił daléj.
— Gorączka nabyta w Indyach zabija w kilka miesięcy jeżeli jéj się nie zwalcza bezzwłócznie i ciągle wiadomém lekarstwem... — Zwalczałem ją i odnosiłem zwycięztwo o ile mogłem. — Gdyby lekarze zrobili na mnie sekcyę, wnieśliby niezawodnie żem został otruty, gdyż lekarstwo, którego małą ilość co dzień zażywam jest straszliwą trucizną... Ale ta trucizna przedłuża mi życie a lekarstwa waszych lekarzy śmierć by mi przyśpieszyły!...
— To straszne!... — szepnął Lantier.
— Dla czego?
— Mógłbyś się pan zabić...
— Niepodobna!... ja znam dozy...
— I panna Honory na na to pozwoliła.
— Nie mów o tém Paskalu. — Moja córka nie wie jakiemu lekarstwu ja zawdzięczam iż jeszcze żyję na świecie... — Obciąłem żyć, aby widziéć jak wyrośnie. — Postarałem się o życie sztuczne i dosiągłem celu... — Odchodzę, gdy żądanie moje skończone... — Honorynę nieba obdarzyły stałym charakterem, duszą wybraną, dobrem sercem... Nie boję się już o nią. Mogę odejść spokojny...— Ty jesteś péerwszym, komu mówię o tych rzeczach... — Ożywiłem się z powodu lekarzy, których sprawy broniłeś, i powierzyłem ci swoją tajemnicę, tajemnicę do dzisiaj dobrze strzeżoną, gdyż nikt nie wie, jakiemu zabójczemu lekarstwu zawdzięczam dziesięć lat życia.
Na te ostatnie wyrazy hrabiego, de Terrys uwaga Paskala Lanter podwojoną została.
— Wiesz, kochany hrabio, — rzekł, — że dziwna kuracya prowadzona przez pana tak długo i otoczona taką tajemnicą, jest bardzo kompromitującą...
— Dla kogo? — zapytał starzec spoglądając na mówiącego.
— Ależ dla tych, co cię otaczają.
— Nie rozumiem.
Była to prawda.
Pan de Terrys, w istocie, nie zgadywał myśli Paskala.
Ten ostatni mówił:
— Pańska choroba, pańska odmowa dopuszczenia którego z lekarzy, środki, których sam używasz, ta trucizna zażywana w małych dozach, wszystko mi to przypomina bardzo ciekawy proces, który się rozstrzygnął w Tours, w sądzie przysięgłych...
— Jaki proces? — zapytał ciekawie hrabia.
— Pewien chemik z Loches, uczony, opanowany przez silną chorobę, także odmówił pomocy fakultetu medycznego... — Tak samo jak pan, leczył się tajemniczo za pomocą trucizn, które, jak mu się zdawało, przynosiły mu ulgę, lecz które sprowadziły zupełne wyniszczenie... W chwili gdy mniemał że jest wyleczony, zakończył życie... Jego śmierć obudziła zadziwienie i wydała się sąsiadom podejrzaną... — Bezimienne listy zostały wysłane do prokuratora Rzeczypospolitéj, który nakazał exhumacyę ciała...
„Exhumacya ta nastąpiła.
„Dokonano sekcyi, która wydała rezultat przewidywany.
Okazało się, że nieszczęśliwy chemik z Loches był otruty.
Podczas gdy pan de Terrys słuchał, ciekawość jego zmieniła się w niepokój.
— I, — zapytał nagle, — czy kogo oskarżono o jego śmierć?
— Tak jest.
— Kogo?
Lantier odpowiedział zimno:
— Oskarżono jego żonę, z którą mieszkał sam, nie mając nawet służącéj, i która była daleko młod szą od niego.
Hrabia uczuł jak po jego pargaminowéj skórze dreszcz przebiegał.
— Ależ ta kobiéta była niewinna!? — zawołał.
— Najzupełniéj.
— I nie została skazana?
— Byłaby niezawodnie skazana, gdyby niejedna cudowna okoliczność.
— A okoliczność ta?...
— Przeglądając papiery zmarłego, znaleziono długi memoryał, redagowany codziennie, odnoszący się do wszystkich szczegółów ciekawego postępu jego choroby i środków używanych przez niego do jéj zwalczenia... — Wymieniał on truciznę... — jawność biła w oczy... — wdowa została uniewinniona.
— Pan de Terrys pociągnął przezroczystą ręką po czole zroszoném potem.
— Doprawdy, Lantier, to straszna, rzecz co mi powiadasz! — rzekł trochę drżącym głosem. — Rzeczywiście niepodobna przewidziéć co może nastąpić. Mam przy sobie córkę, która mnie bardzo kocha i starych przywiązanych służących... Gdyby ich oskarżono po mojéj śmierci nie byliby w stanie dowieść swojéj niewinności! Moje niedbalstwo mogłoby być przyczyną niepowetowanych nieszczęść.
— Moje świadectwo... — zaczął Paskal.
— Kto wie, czy przysięgli chcieliby je dopuście! — przerwał hrabia. — Ja piszę Wspomnienia mego życia i moich podróży, wspomnienia, które zostaną wydane po mojéj śmierci, tak jak to sobie zastrzegłem w testamencie... — Chciałem zatrzymać w tajemnicy cierpienia, które mnie tylko dotyczą, zamilczeć o prowadzonéj przez siebie kuracyi, lecz tyś mi otworzył oczy... wypełnię ten brak i to jeszcze dzisiaj...
To mówiąc pan de Terrys otworzył mały stoliczek jednym z kluczy, których pęk wyjął z kieszeni szlafroka.
Wydobył z szuflady gruby rękopis.
— Oto są, te Wspomnienia, — mówił daléj, — do dzisiejszego dnia składają się one z tysiąca dwustu stronic... na tysiącznéj dwuchsetnéj piérwszéj... tu... (i hrabia wskazał palcem białą; zagiętą stronicę), — opiszę fakt, który trzymałem w ukryciu. — Dodam, że twoje opowiadanie jest jedyną przyczyną zmiany mojego postanowienia. — Gdy umrę, — znajdą ten rękppism obok mego testamentu i dowodów majątkowych... — Tym sposobem, niczego, się nie trzeba będzie obawiać, ani dla mojéj córki ani dla sług... — Dziwne są wypadki życia... — Wszystko potrzeba przewidywać, nawet złe, a nade wszystko złe,.. — Zrobię to dzisiaj wieczorem... — Muszę się spieszyć bo czas ucieka a wycieńczenie wzrasta...
I pan de Terrys położył rękopis na stoliku szyldkretowym.
Paskal zachmurzył się.
— Ta rozmowa męczy pana... — rzekł.
— Tak, lecz zarazem wzmacnia... — szepnął hrabia, którego blada twarz uległa zmianie. — Jest-to godzina, w któréj zażywam swoje lekarstwo... — Zobaczysz jak ja to robię... — Nie przestrasz się.
Pomimo słów starca, a może z powodu tych słów, — Lantier nie mógł wstrzymać poruszenia przestrachu.
Pan de Terrys schylił się powoli i z jednéj z szufladek mebla, z którego wydobył swój rękopis, wyjął małą puszkę z kryształu górnego ze złotemi zawiaskami.
Przez kryształowe ściany widać było proszek szarawy, metalicznego wyglądu, wypełniający puszką w dwóch trzecich częściach.
— Tem co jest, możnaby otruć cały Paryż... — rzekł hrabia otwierając puszkę.
— Cóż to jest? — zapytał Paskal ze drżeniem.
— Zasuszony jad krotala, najniebezpieczniejszego z płazów z okolic zwrotnikowych... Dla przygotowania tego lekarstwa, któremu winienem, że widziałem rosnącą córkę, zabito dwa tysiące wężów.
Hrabia zaczerpnął w puszce, końcem długiéj srebrnéj igły, prawie niedostrzeżony atom szarawego proszku i wpuścił go w szklankę ze szkła czeskiego, stojącą pod ręką.
Zamknął maleńki sprzęcik, postawił go na miejscu, wlał na proszek trochę wody, którą zamięszał, wypił mięszaninę i postawił szklankę na tacy.
Paskal patrzał błędném okiem, z drżącemi rękami i wstrzymanym oddechem.
Przez chwilę hrabia wcale się nie poruszył.
Nagle jego ciało zadrżało jak gdyby od galwanicznego wstrząsnienia, poczém twarz mu się skurczyła, członki zesztywniały, głową opadła w tył i oczy stanęły kołem.
Po téj chwilowéj bezwładności nastąpiło gwałtowne wstrząśnienie. Grube krople potu spływały po czole starca, który się wydawał jak gdyby dostał attaku konwulsyi.
Lantier nie mógł opanować ani swego wzruszenia ani przestrachu.
Przez chwilę myślał, że pan de Terrys źle obliczył dozę i że umrze, lecz kryzys zmniejszyła powoli swoją siłę, rysy się wyciągnęły, słaby rumieniec spędził bladość z lica, oczy straciły niepokojącą nieruchomość, członki odzyskały giętkość.
Hrabia obtarł spocone czoło; — uśmiech rozjaśnił jego oblicze i rzekł zwykłym głosem:
— Koniec... aż do jutra...
— Niech mnie pan Bóg zachowa od patrzenia na drugą próbę!... — zawołał Lantier. — To okropne! — Musiałeś pan przed chwilą cierpieć jak potępieniec?
— Tak... to prawda. Przez kilka chwil dokuczające cierpienie przechodzi granice sił ludzkich i każę mi wzywać śmierci, ale to prędko przechodzi. Otóż czuję się daleko lepiéj... — Czuję coś nakształt, dobrobytu, i wzmocnienie sił... — Skorzystajmy z téj chwili i pomówmy o interesach... — Musiałeś odebrać mój list, skoro tu jesteś...
— Tak jest, kochany hrabio... — odparł przedsiębierca, któremu wyraz interesa przypomniał jego położenie.
— Prosiłem cię żebyś przyszedł, bo będąc pewnym, że mi już nie wiele czasu pozostaje do życia, chciałbym się na seryo z tobą porozumieć. — Trzeba aby pomiędzy nami, dopóki żyję, nie było nic dwuznacznego i żeby się nie mogło wyrodzić pomiędzy moją córką i tobą po mojéj śmierci. — Czy mnie zrozumiałeś?...
— Nie zupełnie... — Nie widzę nic dwuznacznego w naszych interesach. — Powierzyłeś mi pan milion, mający być zwrócony w ciągu lat pięciu, w ratach po dwakroć pięćdziesiąt tysięcy franków... Opłata procentów ma mieć miejsce razem z opłatą rat. — Trzydziestego piérwszego przyszłego grudnia, mam panu zapłacić dwakroć pięćdziesiąt tysięcy franków kapitału i pięćdziesiąt tysięcy procentu...
— Czy będziesz w możności? — zapytał nagle hrabia wlepiając oczy w mówiącego.
Ten znowu odpowiedział z pewnością.
— Zapewne, że będę w możności. — Spodziéwam się, że pan o tém nie wątpisz...
Pan de Terrys nie zdawał się słyszéć tego ostatniego zdania, które jednak wymagało potwierdzenia.
Zamiast odpowiedzi, mówił daléj:
— Czy pamiętasz warunki umówione w naszym akcie, przez nas podpisanym, — na wypadek mojéj śmierci.
Pewność nie opuszczała Paskala.
— Warunki te mam przytomne w pamięci, — rzekł tonem swobodnym. — W ośm dni po objęciu spadku przez pannę Honoryę de Terrys, obowiązany jestem wypłacić jéj milion całkowity, albo raty pozostałe do spłacenia...
— Dobrze... — A będziesz-że w możności zapłacenia całkowitej summy w niedługim terminie?
— Zapewniam i dowiodę tego w razie potrzeby... Ale pozwól się pan zapytać panie, hrabio, z jakiego powodu zadajesz mi pan te pytania, które mnie dziwią, gdyż umowa nasza jest formalna, niewzruszoną i nie daje powodu do dwuznaczności, jak to przed chwilą mówiłem.
— Zapewne, interesa są w porządku, — rzekł pan de Terrys, — ale chciałem miéć zapewnienie z twoich ust, że w razie mojéj rychłéj śmierci będziesz w możności dotrzymać zobowiązań zaciągniętych względem mojéj córki... — To zapewnienie samo tylko mogło odpędzić z mojéj myśli wątpliwości zrodzone przez niekorzystne pogłoski.
Lantier zbladł.
— Niekorzystne pogłoski?
— Tak.
— Jakie?
Hrabia zawahał się.
— O mów pan, proszę! — zawołał przedsiębiorca. — Attakują mnie! Powinienem o wszystkiém wiedziéć, chcąc się skutecznie bronić potwarzy...
— Mój Boże, kochany Paskalu — rzekł po chwili hrabia — o potwarzy w ścisłém znaczeniu tego wyrazu, nie ma mowy... W pogłoskach o których mowa, złośliwość nie ma żadnego udziału... — Mówią o chwilowych kłopotach zaszłych w twoim interesie. — Pora zimowa, wstrzymując roboty, nie pozwoli ci wykończyć domów, które miały być sprzedane Towarzystwu Nieruchomości w marcu, zatém zachodzi pytanie, w jaki sposób będąc pozbawionym spodziewanych dochodów, będziesz mógł dotrzymać przyjętych zobowiązań...
Cios był zadany prosto.
Lantier pomyślał, że trzeba nadrabiać śmiałością.
— W istocie, zbyt wczesne mrozy robią mi znaczną różnicę, — odparł. — Tam gdziem miał, osiągnąć znaczne zyski, trafiając mi się straty, to jest rzecz pewna, ale te straty nie przypierają mnie do kąta i wcale nie narażają mego położenia, które jest wsparte na dobrych podstawach, aby mogło być narażone na zachwianie się pod piérwszym ciosem... — Ufam silnie, że w obec okoliczności niezależnych od mojéj woli, których i nie mogłem przewidziéć, a które mogę zwalczyć, ci co mi powierzyli fundusze, jeżelibym się do nich udał, — (a mam nadzieję, że tego nie będzie potrzeba), — przyjdą mi uczciwie i szlachetnie z pomocą...
— O tém nie wątp! — odparł, hrabia. Ja piérwszy byłbym gotów wyciągnąć rękę nie dla tego, aby cię popchnąć do upadku, lecz aby cię podtrzymać... Zatém odemnie nie obawiaj się niczego, wiedz tylko, że gdybym umarł przed trzydziestym piérwszym grudnia, znalazłbyś się wobec dłużnika daleko surowszego niż ja...
— Mówisz pan o pannie Honorynie? — zawołał Paskal — udając zdziwienie.
— Tak, o Honorynie mojéj córce... Ona z pewnością mnie zgani, dowiedziawszy się, żem w twoim ręku umieścił większą część mego majątku...
— Czyż ona we mnie nie ma zaufania?
— Ma w tobie zaufanie, szanuje cię, uwielbia siostrę twojéj żony Małgorzatę Bertin, czuje dla twego syna szczerą przyjaźń, ale nie nawidzi spekulacyj, brzydzi się hazardownemi przedsiębiorstwami, zna się tylko na obligach dróg żelaznych, lub akcyach Banku Francuzkiego. — Będzie ona się domagała ścisłego wykonania warunków umowy, gdyż o ile ją znam, zechce umieścić pieniądze stosownie do swego przekonania... — Nie spodziewaj się od niéj żadnéj zwłoki, nawet jéj nie żądaj... doświadczyłbyś odmowy. — Jedném słowem, przygotuj się, w razie mojéj śmierci.
— Jestem gotów, panie hrabio.
— Czy mnie zapewniasz?
— Przysięgam.
— Dobrze, mój przyjacielu... — wierzę ci... mogę umrzeć w spokoju...
I pan de Terrys, podawszy rękę Paskalowi Lantier, który się podniósł aby ją uścisnąć, zadzwonił.
Wszedł służący.
— Poproś panny Honoryny aby tu przyszła... — rzekł umierający.
— Słucham pana hrabiego.
Po chwili ukazała się dziewica.
— Kochana Honoryno, — rzekł do niéj starzec, — odprowadź też naszego przyjaciela Paskala, bo ja nieszczęściem nie mogę tego uczynić...
Przedsiębierca ujrzawszy pannę de Terrys, rzucił na nią spojrzenie pełne nienawiści.
— Do widzenia, panie hrabio, — rzekł. — Spodziewam się, że za następną wizytą zastanę pana w lepszém zdrowiu...
Poczém ukłonił się i wyszedł za Honoryną.
— Nie zapomnij pan żeś mi obiecał donieść nowiny o mojéj dobréj przyjaciółce Małgorzacie... — rzekła ostatnia w przedpokoju.
— Przyślę ci je pani przez mego syna...
— Rada go zobaczę...
Paskal wyszedł z pałacyku przy Bulwarze Malesherbes i wsiadł do powozu.
Ciężyła mu rozpalona głowa. — Miął rękawiczki w zaciśniętych dłoniach.
— Dokąd pojedziemy?... zapytał stangret.
— Na ulicę Varennes...
Powóz ruszył z miejsca.
— Hrabia umrze... — pomyślał Lantier z gorączkowém wzruszeniem. — Łada chwila zamknie oczy; w tydzień po jego śmierci, będę zmuszony oddać jego córce milion, który mi pożyczył, a panna de Terrys nie zgodzi się ani na nowe termina, ani na zwłokę! — Tak więc, w chwili gdym się miał za ocalonego, w któréj ten Valta obiecywał mi niedługo spadek po Robercie Vallerand, przepaść bankructwa otworzy się przedemną! — Jestem zagrożony... nie mogę nic... a Valta nie daje żadnéj wiadomości... Czy mu się nie udało sprzątnąć tego bękarta, jedynéj przeszkody pomiędzy mną i majątkiem?... — Jak wyjść z gniotącéj mnie niepewności? — Gdzie szukać ocalenia?
Nagle wyjaśniło się jego czoło, zmarszczone od natężenia myśli.
— Znalazłem!... — szepnął. — Jest sposób zatrzymania miliona... — Powodzenie mego planu zależy od Małgorzaty... Panna de Terrys uwielbia mego syna, hrabia mnie przed chwilą o tém zapewniał... — Ona pójdzie za jéj radą... — Siostra mojéj żony kocha swego siostrzeńca Pawła... — Dla niego dokonałaby rzeczy niepodobnych a to, o czém marzę, jest łatwém... Możeby trzeba się rozmówić z synem nim się zobaczę z jego ciotką... — Nie ma jéj, jak powiada Honoryna... — Muszę się dowiedzieć dokąd pojechała...
Miss Podczas gdy Paskal zagłębiał się w te marzenia, o których znaczeniu i doniosłości czytelnicy wkrótce się dowiedzą, powóz się toczył szybko.
Zatrzymał się przez ulicą Varennes przed pałacykiem Dominika Bertin.
Paskal wysiadł i zadzwonił.
Drzwi się otwarły.
— Pan Lantier!... rzekł odźwierny, kłaniając się nowoprzybyłemu z uszanowaniem.
— Dzień dobry, mój dzielny Antoni! Czy można się widziéć z panią?
— Pani wyjechała... — Czy pan o tém nie wiedział?
— Nic a nic nie wiedziałem, moja wizyta jest tego dowodem.
— Nazajutrz po pogrzebie nieboszczyka pana, pani wyjechała z Paryża... — Nie wiedzieliśmy dokąd się udała i kiedy powróci, ale dziś pod adresem pana Jovelet nadeszła depesza z doniesieniem, że pani jest chora w Romilly-sur-Seine i Jovelet natychmiast wyjechał.
— Chora! — zawołał Lantier z nieudaném zadziwieniem. — Chora w Romilly-sur-Seine... — co ty mówisz?...
— Najświętszą prawdę, proszę pana... — Depeszę podał właściciel hotelu, w którym pani stanęła w Romilly... — Tak powiedział pan Jovet.
— I wyjechał wczoraj.
— Tak jest, nie tracąc ani chwili czasu...
— Czy depesza donosiła o ciężkiej chorobie?
— Szczegółów nie było.
— Czy wiesz jak się ten hotel nazywa?
— Pan Jovelet mówił nazwisko ale zapomniałem...
— Dziękuję, mój dobry Antoni... — Bardzo mnie smuci to co mi powiedziałeś.
— I jest się czego smucić proszę pana, ale miejmy nadzieję, że pani prędko przyjdzie do siebie i powróci do domu.
Lantier wsiadł do powozu.
Po głowie jego huczał uragan pomięszanych myśli.
Małgorzata chora w Romilly! — mówił sam do siebie, — w Romilly blizkiém od zamku Viry-sur-Seine, w którym umarl Robert Vallerand! — A to dziwny zbieg okoliczności!... — Zatém Małgorzata musiała znać Roberta?... — Musi tu być jakaś tajemnica, którą trzeba rozjaśnić... — Pojadę do Romilly.
Paskal wrócił do siebie, w nadziei zastania jakiejś nowiny od wspólnika, znanego mi pod nazwiskiem Valty.
Nadzieja go nie zawiodła.
Nadszedł telegram.
Drżącą ręką rozerwał kopertę i przeczytał co następuje.
„Paryż, Lantier, ulica Picpus.
„Pociąg stanął w śniegu w Maison-Rouge. — Przeszkody.
— Nareszcie! — szepnął Paska! z westchnieniem ulgi. Jego usiłowania są więc prawdziwe i nie byłem ofiarą oszusta! — Co on tam robi? — O jakich mówi przeszkodach? — Pociąg stanął w śniegu! — Zatém on wracał do Paryża...
„Czy sam tylko?
„Czy nieprawą córka, złodziejka spadku żyje czy umarła?
„Ta depesza, bardzo niejasna, zwiększa tylko mój niepokój!... — Maison Rouge leży na drodze z Romilly... Ponieważ bieg pociągów jest wstrzymany nie będę mógł pojechać do Małgorzaty tak prędko jak chciałem! — Wszystko się na mnie spiknęło!...
Lantier zniechęcony upadł na fotel.
Po chwili mówił daléj:
— Czy nie zaprędko poddaję się po gnębieniem? Ten śnieg trwać długo nie może. Wszędzie muszą być zajęci oczyszczeniem dróg żelaznych a robota dokonywana przez tysiące ludzi spiesznie postępuje... — Wyjadę dziś w nocy... Przynajmniéj spróbuję... Zobaczymy....
Paskal wziął „Przewodnik“ i przewracając kartki podczas szukania linii Wschodniéj, ciągnął daléj
— Stanowczo nocą jechać nie mogę, przejeżdżając przez Maison-Rouge chciałbym się zobaczyć z Valtą a gdy do niego zatelegrafuję, on będzie na mnie czekał na dworcu. — Jeden pociąg wychodzący o dwunastéj minucie trzydziestéj piątéj w nocy, przechodzi przez Maison Rouge o trzeciéj minut piętnaście z rana... o tym nie mą co myślić. — Jutro rano, o siódmej minut dziesięć idzie pociąg stający w Maison Rouge o wpół do dziesiątéj... — Jeżeli droga jest wolna będę w Romilly o jedenastéj, minut trzydzieści. — Wyjadę tym pociągiem i zobaczę się Valtą...
Zamknął książkę, wziął kawałek papieru i napisał..
„Maison Rouge — Hotel Kolejowy — Valta.
„Jutro rano przejeżdżam. Maison Rouge o dziewiątéj minut dwadzieścia jeżeli droga wolna.
„Zobacz się ze mną.
Dopisał adres zmyślony dla zmylenia ciekawych, udał się do biura telegraficznego leżącego w innéj stronie miasta i wysłał depeszę.
— Teraz najważniejszą rzeczą jest wiedziéć, czy bieg pociągów przywrócony na linii Wschodniéj... przekonam się o tém... a potém pójdę rozmówić się z Pawłem.
Lantier zostawił powóz w domu.
Dorożka zawiozła go na dworze na bulwarze Strasburgskim.
Tam się rozpytał.
Powiedziano mu, że oczyszczeniu drogi nie było skończone, lecz że pociągi od jutra będą znowu kursowały regularnie.
Przedsiębiorca mając teraz pewność, że swój zamiar przyprowadzi, do skutku, udał ulicę, Szkoły Medycyny i zatrzymał się przed numerem 19.
Tam mieszkał syn jego Paweł Lantier.
Młodzieniec uczęszczając na kurs a prawne nie zmieszkał przy ulicy Picpus u ojca. Odległość, jaką by miał do przebycia przeszkadzałaby mu do uczęszczania regularnie na kursa.
Zajmował on na trzeciem piętrze starego domu małe mieszkanko bardzo skromne, ale utrzymywane bardzo porządnie.
Tam to Paweł przesiadywał nad Kodeksem, z zapałem nie zwykłym pomiędzy studentami, dla których sznurki ojcowskiego woreczka łatwo się rozwiązują.
Otóż Paskal był szczodrym.
Płacił on synowi po pięćset franków miesięcznéj pensyi, summę znaczną w cyrkule łacińskim nawet dzisiaj, chociaż teraźniejszy cyrkuł łaciński wcale nie jest podobnym do tego, czém był za czasów Henryka i Murgera.
Paweł, chłopak pracowity, mający upodobania bardzo proste, nie uczęszczał do piwiarń z żeńską usługą, knajp i innych miejsc rozrywki, w których trzy czwarte części adwokatów traci czas, pieniądze i zdrowie.
Więc sześć tysięcy franków pensyi wyznaczonéj przez ojca doskonale wystarczały młodzieńcowi, który potrafił nawet coś oszczędzić i schować kilkadziesiąt luidorów do szuflady.
Paskal Lantier; zajęty jak wiemy, rozlicznemi przedsiębiorstwami, rzadko odwiedzał swego syna; ale Paweł, u którego uczucie rodzinne było bardzo rozwinięte, odwiedzał ojca przy ulicy Picpus dwa lub trzy razy tygodniowo.
Student nic nie miał z charakteru ojcowskiego.
Miał on po matce, zmarłéj zbyt wcześnie, naturą otwartą i prawą, kobiécą delikatność uczucia i prawość niezachwianą.
¡Dla żadnego powodu i pod żadnym pozorem nie wszedłby w układy z sumieniem.
Paskal dowiedziawszy się od odźwiernego, że jego syn jest w domu, wszedł spiesznie na trzecie piętro i zadzwonił do drzwi Pawła, leżących w sieni na lewo.
— Proszę! — zawołał dźwięczny głos młodzieńca.
Przedsiębiorca otworzył, minął mały przedpokoik i przestąpił próg pokoju, w którym student, pracował przy stole pełnym książek przysuniętym do kominka, na którym się palił węgiel kamienny.
Poznawszy ojca, zerwał się, pobiegł z wesołą twarzą na jego spotkanie i uściskał go z widoczną czułością.
— Bardzom rad że cię widzę, — rzekł, — i błogosławię wypadek, który cię sprowadza w te okolice i jest powodem twoich odwiedzin...
— To nie przypadek mnie tu sprowadza, kochane dziecię, — odpowiedział Paskal, siadając przy ogniu, na przeciwko Pawła — przybywam naumyślnie.
— Jestem ci podwójnie wdzięczny.
— Odwiedziny moje mają cel poważny... — Chcę z tobą pomówić o ważnych interesach...
— O ważnych interesach! — powtórzył Paweł. — Mówię to zaś szczególnym tonem... — Czyżbym pomimo woli zasłużył na jakie wymówki? — Dziwiłoby mnie to trochę, gdyż pracuję o ile mogę i zdaje mi się, żem nie uchybił żadnemu z obowiązków synowskich...
— Tyś dobry syn, — odparł przedsiębiorca, — i oddaję zupełną słuszność twemu zamiłowaniu do prący... — Jednakże mam ci coś do wyrzucenia...
— Co takiego? — zapytał młodzieniec zaniepokojony.
— Nie raz ci już wspominałem o twojéj przyszłości, o któréj bardzo myślę... — Sądziłem, że mnie rozumiesz gdym ci wyraźnie wskazywał kobiétę, panienkę...
— Panienkę!... — szepnął Paweł blednąc.
— Pannę de Terrys, — mówił daléj Paskal. — Czyżem ci nie dał do zrozumienia, jak mi idzie o to, abyś pozyskał jej symptyę i przychylność?
— Ależ mój ojcze, — zawołał student, — ja jestem pewny, że panna de Terrys darzy mnie swoją sympatyą, szacunkiem, i że ma dla mnie wiele przyjaźni...
— Czy o tem wątpisz?
— Wcale nie.
— A więc?
— Przyjaźń to nie dosyć...
Paweł z początku zbladł — a potém mocno się zaczerwienił.
— Czegóż więc, ojcze żądasz?... — wyjąkał zakłopotany...
— Chcę, albo raczéj gorąco sobie życzę, w interesie twojego szczęścia, abyś natchnął pannę de Terrys nie przyjaźnią lecz miłością! — jest to także życzeniem twojéj ciotki Małgorzaty, która cię kocha i uwielbia Honorynę, i któraby poniosła wielkie ofiary, aby małżeństwo pomiędzy wami uczynić możliwém i łatwém... — Otóż, małżeństwo to od ciebie zależy... Zdobyłbyś prędko serce Honoryny gdybyś się chciał wziąść do tego... ale ty tego nie potrafisz i to ci właśnie mam do wyrzucenia!...
— Mój ojcze — odparł Paweł, — ja tego nigdy się nie domyślałem...
— Dosyć jeżeli wiesz teraz... — Odzyskaj czas stracony... — Zalecaj się... — Okazuj namiętność...
— Ależ, aby to zrobić trzebaby kłamać, a ja się brzydzę kłamstwem!... — Niezdolny jestem do udania miłości, któréj nie czuję... — Oburzałaby mnie taka komedya, a zresztą odegrywałbym ją zbyt niezręcznie, aby się Honory na dała na to złapać...
Słysząc tę odpowiedź Paskal Lantier podniósł się ze zmarszczonemi brwiami, nachmurzoną twarzą, i z trudnością powstrzymał gest gniewu.
— Głupie rozumowanie! — zawołał! — Zaloty nie mają nic z kłamstwem wspólnego. — Czy to jest granie komedyi, jeżeli się zapewnia młodą panienkę, że się namiętnie uwielbia jéj piękność? — Honoryna jest godną uwielbienia, zatém naturalną jest rzeczą, że ma wielbiciela! — Utrzymywać przeciwnie byłoby głupotą i prawie grubjaństwem... — Zresztą cel uświęca środki a tu idzie o pyszne małżeństwo...
— Pyszne, to rzecz pewna, ale ja go nie żądam, i nawet bym nie przyjął gdyby mi je ofiarowano...
— Wielki Boże, a to dla czego!... — rzekł Paskal osłupiały podnosząc ręce do sufitu.
— Bo uczyniło by mnie nieszczęśliwym!... — odpowiedział Paweł. — Co chcesz ojcze? Ja mam ustalone pojęcia o niektórych rzeczach, przekonania absolutne i nie przypuszczam szczęścia w małżeństwie bez miłości.
Lantier nieufnie spojrzał na syna.
— Doprawdy, — rzekł, — słysząc cię tak mówiącego, możnaby pomyśléć, że twoje serce jest zajęte!
Paweł zadrżał na całém ciele i zmienił się na twarzy. — Nie podobna mu było zapanować nad swojém wzruszeniem i ukryć pomięszanie.
— A dyby tak było? — rzekł drżącym głosem.
— Gdyby tak było? — powtórzył Paskal. — Odwołałbym się do twego zdrowego rozumu!.. Ty pojmujesz, że byłoby głupotą zmarnować przyszłość dla miłostki z cyrkułu Łacińskiego!... — I tybyś się wahał porzucić miłostkę dla bogatego małżeństwa?
— Mylisz się, mój ojcze... Nie szanuję ja tych, co na lewéj dłoni ważą posag panny nim jéj podadzą prawą, aby ją poprowadzić do ślubu... — Tak zawarte małżeństwa są związkiem nie dwóch dusz, ale dwóch kieszeni i bywają najczęściéj, jak z jednéj tak z drugiéj strony, oszukańczym targiem!... Zdawałoby mi się, że obrażam pannę de Terrys ofiarując jéj serce, które nie do mnie należy.
— Zatém odgadłem! — zawołał Paskal. — Jesteś zakochany?
— Tak jest ojcze...
— I w kim, na miłosierdzie bozkie?... — W jakiéj gryzetce?...
— Nie ojcze... — Kocham młodą panienkę, któréj anielską twarz, los dał mi ujrzéć na prowincyi... To dziecię od razu owładnęło całą moją istnością... — Oddałem się nieznajoméj i wytrwam wiecznie w swojém uczuciu!... — Czy ujrzę kiedy to dziewczę?.... Nie wiem; wszystko nas rozdziela, lecz, jeżeli Bóg lub przypadek da mi się kiedy z nią spotkać, tylko ona będzie moją żoną!
Paskal Lantier wzruszył ramionami.
— Doprawdy, tyś oszalał — rzekł przez zęby.
— Nie, ojcze; jestem zupełnie przytomny.
Przedsiębierca zachmurzał się coraz więcéj i mówił daléj:
— Najwięksi szaleńcy są ci, co się uważają za rozumnych! — Szczęściem choroba nie wydaje się nieuleczalną... — Mam prawo, w twoim wieku, wskazać ci drogę postępowania, a obowiązkiem twoim jest nią się udać... Rozkazuję ci być dla panny de Terrys nadskakującym i dać się jéj kochać... Trzeba aby to małżeństwo przyszło do skutku, czy słyszysz! trzeba!
— Przebacz mi ojcze, to być nie może...
Lantier wstał i chodził szerokim krokiem po pokoju.
Zatrzymał się przed synem.
— Czy byś ośmielił się być nieposłusznym? — zapytał z poruszeniem groźby.
— Tak jest, ojcze, prędzej to, niż popełnić czyn nieuczciwy...
— Nieszczęśliwy!...
I Paskal nie będąc już panem siebie podniósł rękę na syna.
Ten wobec wściekłości obudzonej przez jego odpowiedzi, odzyskał całą zimną krew.
— Zastanów się, mój ojcze, nim mnie uderzysz... — rzekł jaknajspokojniéj. — Prędkobyś pożałował tego uniesienia. — Nie uczyniłem nic takiego coby cię obrażało i zasłużyło na twój, gniew... — Opór twoim rozkazom byłby winą, ale bierny opór jest mojém prawem. Dla czego chcesz moje serce zdruzgotać? Dla czego mi chcesz narzucie małżeństwo, które nie uczyniłoby mnie szczęśliwym?
— Dla czego? — powtórzył przedsiębiorca cichym głosem, nachylając się do Pawła.
— Tak jest.
— Bo to małżeństwo stało się koniecznością... — Czy rozumiesz?
— Nie ojcze, lecz ty mnie przerażasz...
— Dla tego, — mówił dalej Paskal, — że to małżeństwo jest jedynym środkiem ocalenia mnie od upadku!...
— Od upadku?... — zawołał młodzieniec w pomięszaniu; — czyś zrujnowany?
— Zrujnowany, zgubiony, może pozbawiony honoru, jeżeli ty mi odmówisz ratunku, gdyż ocalenie tylko od ciebie zależy.
— Wytłomacz się, mój ojcze... — mówił Paweł po chwili milczenia.
— Wracam od hrabiego de Terrys... — rzekł Paskal.
— A więc?
— A więc, za miesiąc, za dwa tygodnie, a może wcześniéj, hrabia umrze.
— Tracąc go, utracisz przyjaciela; ale jaki wpływ śmierć jego może miéć na twój majątek?
— Pan de Terrys powierzył mi prawie cały majątek swojéj córki... milion!
— Milion! — zawołał student.
— Tak jest, i stosownie do warunków zawartéj pomiędzy nami najformalniejszéj umowy, w razie śmierci hrabiego obowiązany jestem wypłacić ów milion z procentem, pannie Honorynie, w ośm dni po objęciu w posiadanie spadku ojcowskiego.
— A tego miliona, mój ojcze, już nie masz? — zapytał Paweł z niepokojem. — Czy nie jesteś w stanie oddać go, jeżeli nastąpi katastrofa, której się obawiasz?
Tak wyraźnie sformułowane pytanie, było dla Paskala ambarasującém.
Nie mógł kłamać przed synem, z którego trzeba było zrobić sobie sprzymierzeńca w znanéj nam kombinacyi, a jednak nie śmiał wyznać całkowitéj prawdy; — użył więc wybiegu.
— Ja ten milion posiadam, — odpowiedział, — nie w gotówce, lecz unieruchomiony w robotach, których dokończeniu stoi na przeszkodzie pora zimowa... — On się znakomicie powiększy, tylko trzeba poczekać... — Miałem inne kapitały rozporządzalne, ale duże straty na giełdzie, wszystkie mi je zabrały...
— Na giełdzie! — zawołał Paweł w pomięszaniu. — Grałeś ojcze? grałeś na pieniądze, które niebyły twoją własnością?
Paskal, jako zręczny aktor, przybrał minę zrozpaczoną.
— Nie potępiaj — mnie! — szepnął. — Uznaję cały ogrom swojéj nieroztropności, swojéj winy... — Ale co chcesz? Mysiałem o tobie...
— O mnie... — powtórzył młodzieniec.
— Tak jest... — o twojéj przyszłości... — Mówiłem sobie — „Wszystko jest narażone!... Jeżeli wygram wszystko zostanie ocalone!“ Grałem... przegrałem... lecz jeszcze raz powtarzam, ja mogę poprawić swoje położenie jeżeli będę miał zwłokę, gdyż przedsięwzięte budowle nie tylko mi powrócą moje fundusze, ale jeszcze mi przyniosą znaczne zyski... Oto dla tego mówiłem do ciebie: — „Ty wszystko możesz dla mego ocalenia! — Zgódź się na zaślubienie panny de Terrys... Jéj majątek, którym będziesz zarządzał, zostanie w twoich rękach a ja odzyskam upadający kredyt... Jeżeli będziesz trwał w uporze nastąpi ruina... gorzéj jak ruina.
— Zawieszenie wypłat?... — szepnął student mocno zbladły.
— Więcéj niż zawieszenie wypłat... bankrutctwo, gdyż gra na giełdzie zostanie udowodnioną... — Czyż się nie ulitujesz nademną? — Czy pozwolisz na stawienie ojca przed sądem przysięgłych?
Te ostatnie wyrazy zostały wymówione z gorączkowém ożywieniem.
Paskal dysząc, pożerany niespokojnością, czekał na odpowiedź swego syna.
Odpowiedź ta wkrótce nastąpiła.
— Tak więc, — zapytał Paweł niepewnym głosem, — milion pozostający w moich rękach, może ci posłużyć za stawkę do odzyskania majątku, zachwianego, jeżeli nie utraconego?
— Tak... — odpowiedział Lantier.
— Tak więc — mówił dalej młodzieniec, — tak więc ten posag, ten święty depozyt, mój ojcze, miałby być przez ciebie narażonym na wypadki spekulacyi, która ci się dotychczas tak licho wiodła?... — Przebacz mi śmiałości słów moich, lecz milczéć nie mogę, nie mam do tego prawa... W ułożonym przez ciebie projekcie, widzę coś zawikłanego i nieuczciwego co mnie napełnia obawą i wstrętem.
Przedsiębiorca zbladł z gniewu, — zacisnął pięści z wściekłością.
Paweł, mówił daléj:
— Podjąłeś się robót nad siły... wziąłeś na swoje barki ciężar, który je przygniata... — Myśl, która kierowała tobą, zapewne była uczciwą, ja to przypuszczam, chcę przypuszczać, ale nie liczyłeś na przypadek, a ten ci zatamował drogę... — A więc, mój ojcze, jeżeli upadniesz, — to ja jestem młody, silny, będę pracował za ciebie i czuję że jestem zdolnym zapewnić ci na starość dostatek i spoczynek, ale nie stanę się wspólnikiem czynu, który potępiam i na który oburza się moje sumienie.
— Gdy ja rozkazuję — zawołał PaskaL — twoim obowiązkiem jest słuchać.
— Nie ojcze, — odparł student z energią, — poślubić młode dziewczę bez miłości, dla jéj majątku, spekulować na jej posag, nigdy! — wolę ubóstwo, wolę nędzę. Bądźmy ubogimi jeżeli tak być musi, ale nie pociągajmy nikogo w przepaść!
— Więc odmawiasz?
— Odmawiam udania się drogą wiodącą do wstydu, a gdy się zastanowisz, przyznasz mi słuszność...
— Czyżeś nie zrozumiał, że twoje małżeństwo dałoby mi pewność podniesienia chwiejącego się kredytu.
— Twój kredyt, przy pracy i oszczędności podniesie się i bez tego małżeństwa... — Ostra pora roku stawia cię w trudném położeniu, wszyscy to pojmują... — Wiadomo, że jesteś pracowitym i uczciwym człowiekiem... — Twoi wierzyciele zamiast cię przygnębić, pospieszą ci z pomocą i to w swoim własnym interesie... — Wypłyniesz na wierzch mój ojcze i twój honor pozostanie nietknięty... — Zatém proszę cię, nie nalegaj więcéj...
— A jednak będę nalegał, gdyż twoja ciotka Małgorzata powie ci wraz ze mną, żeś powinien uledz mojéj woli i że ja, zapewniając powodzenie memu interesowi, przygotowuję zarazem twoje szczęście... — Dziś przemawiam jak ojciec.. Jutro potrafię jak pan przemówić!!...
I Paskal wyszedł wściekły zostawiając syna w pomięszaniu i przestrachu.
— A! jakąż przesadę w uczciwości i nieposkromnioną dumę po matce a to nieposłuszne dziecię! — mruczał przedsiębierca wracając na ulicę Picpus. — On przyjmuje ubóstwo, powiedział!... — Nam grozi nietylko ubóstwo, lecz hańba! — Dla czego Robert Vallerand nie umarł miesiącem wcześniej? — Teraz bym się nie bał niczego, gdyż miałbym jego miljony. — Czyż przybędą one na czas? Teraz tylko na Małgorzacie Bertin pokładam nadzieję. — Jeżeli ona, jak się spodziewam, zgodzi się na moje żądanie, to Paweł musi ustąpić przed jej usiłowaniami połączonemi z mojemi, przed koniecznością, która się stanie groźną, a jeżeli dla skłonienia go, trzeba mu będzie odkryć całą grozę mego położenia, to ja się nie cofnę przed potrzebném wyznaniem!
Paskal przybywszy na ulicę Picpus wydał rozkazy i uprzedził majstrów, że na krótki czas wyjeżdża.
Nazajutrz o siódméj minucie dziesiątéj zrana, znajdował się na drodze żelaznéj Wschodniéj i jechał do Romilly.
— Opuśćmy podróżnego i wróćmy do Maison Rouge.
Stłuczenie pani Urszuli Sollier wcale nie było z wyczajném, lecz bardzo skomplikowanym.
Bliższe zbadanie powłoki ściągiem przekonało lekarza, że towarzyszka Renaty będzie potrzebowała dwanaście do piętnastu dni wypoczynku zanim się będzie mogła puścić w dalszą drogę.
Była gospodyni deputowanego była w rozpaczy.
Nie mogąc, tak jak jéj zlecono, odwieźć Renaty do notaryusza przy ulicy Piramid, zapytywała się siebie, czy takie opóźnienie nie będzie stano wiło ważnej przeszkody w interesach młodéj panienki.
Przypominała ona sobie obawę, jaką Paskal Lantier napawał Roberta Vallerand a to wspomnienie nabawiało ją dreszczem.
Skazana w skutek swego wypadku na zupełną nieruchomość, myślała o jednéj tylko rzeczy, to jest o zachowaniu dla siebie, i swojéj towarzyszki najzupełniejszego incognita.
Zbyteczném byłoby mówić, że o tém nie zapomniała.
Renata z nieograniczoném poświęceniom wywiązywała się z obowiązków dozorczyni chorych. Otaczała ona Urszulę najtroskliwszemi staraniami, dzieląc jéj niecierpliwość, gdyż i jéj pilno było poznać tajemnicę, odkrycie której czekało ją w Paryżu.
Płakała, myśląc o ojcu, którego nie znała nazwiska, o kochanym czule przyjacielu, który umarł, ale kryła swoje łzy, aby nie powiększać zmartwienia Urszuli widokiem swojéj boleści.
Leopold Lantier, który stał w hotelu w charakterze podróżującego komisanta handlowego, pod nazwiskiem Valty, pilnował dwóch kobiét.
Słyszał jak doktór zapewniał gospodarza hotelu, że zraniona podróżna nie będzie się mogła ruszyć przed piętnastą dniami i pomyślał:
— Wszystko idzie dobrze! — Mam przed sobą dwa tygodnie... — Będę mógł bez obawy odbyć małą, wycieczkę do Paryża, ułożyć plan z Paskalem Lantier i powrócić tutaj, na rozwiązanie. Jak tylko droga będzie wolna pojadę koleją.
Znany jest jego telegram wysłany na ulicę Picpus, do przedsiębiorcy i odpowiedź tego ostatniego.
Odpowiedź ta zaniepokoiła byłego więźnia i pobudziła jego wyobraźnię do pracy.
— Dokąd on jedzie? — zapytywał się Leopold. — Musi jechać do Romilly, skoro przejeżdża przez Maison Rouge... Z pewnością on tam jedzie, ale po co? — Czy kto pisał do niego? — Jakaż komplikacya staje w poprzek moim projektom? — Chce się ze mną widziéć... Czyżby był zagrożony?... — Czyż mnie zawiadomi, że wszystko odkryte i że działać byłoby niebezpieczném?...
Krótko mówiąc, bandyta strasznie zaniepokojony i to nie bez przyczyny, czekał z gorączkową niecierpliwością na Paskala, albo raczej na rozwiązanie zagadki....
Pociąg idący z Paryża, przechodził przez Maison Rouge o godzinie dziewiątéj minucie dwudziestéj dziewiątéj, tak jak o tém wzmiankowała depesza.
Lantier już o dziewiątéj był na dworcu.
— Pociąg staje tu tylko pół minuty... — rzekł sam do siebie, — niepodobna będzie się rozmówić... — Pojadę kilka kilometrów z moim kuzynkiem i będziemy mogli wygodnie się porozumiéć.
Na wszelki wypadek kupił bilet pierwszej klassy do Romilly, chociaż nie był pewnym czy Paskal tam jedzie.
Pociąg stanął na stacyi o godzinie dziewiątéj minucie czterdziestéj, spóźniony tylko o jedenaście minut, chociaż droga w niektórych punktach nie była jeszcze oczyszczoną.
— Leopold znajdował się na perronie.
Szybkim rzutem oka przejrzał on całą linię wagonów, będąc przekonanym, że Paskal wychyli głowę przez okno.
Przewidywania go nie omyliły.
W istocie z okna pierwszéj, klassy wyglądał przedsiębiorca.
Nie uczyniwszy żadnego, gestu, nie zdradziwszy się żadnym znakiem, nie wymówiwszy ani słowa, Leopold poszedł ku temu przedziałowi, otworzył go, wszedł na stopień i przeszedł z najobojętniejszym ukłonem przed swoim kuzynem, który się wydawał czemś zajętym i zmięszanym.
Paskal był sam.
Zbieg z Troyes, nie przestając ukrywać trzech czwartych swojéj twarzy pod szalem w czarne i białe kraty, usiadł naprzeciw niego.
Zabrzmiał sygnał odjazdu.
Officyalista kolejowy zbliżył się i zamknął drzwi.
Para gwiznęła, pociąg ruszył.
Paskal uczynił gniewne poruszenie, podniósł szybę i rzucił się na siedzenie, ze zmarszczonemi brwiami, z ponurą miną.
Jegomość w niebieskich okularach pozwolił aby upłynęło kilka sekund, potém nagle zdejmując okulary i szal i rzekł:
— Uspokój swoje nerwy, panie Lantier! — Chciałeś się ze mną widziéć, oto jestem! — Akuratny na schadzce! Cóż pań myślisz o przebraniu?
— Przynosi ci zaszczyt! — odparł Paskal z równą radością jak i zdziwieniem. — Niech mnie djabli porwą czy bym cię poznał w tych okularach i w tym szalu.
To mówiąc wyciągnął rękę do swego, wspólnika.
— Pogadajmy o interesach... — odpowiedział ten ostatni. — Zapewne nie dla saméj przyjemności przyjrzenia się mojéj fizyonomii telegrafowałeś pan abym się znajdował na dworcu w Maison Rouge.
— Zapewne że nie... — Pańska niejasna depesza bardzo mnie zaniepokoiła a ponieważ miałem pilny interes na drogę Wschodnią, skorzystałem z tego, aby ci naznaczyć spotkanie i zapytać o wyjaśnienie...
— Wybornie!... — Nic prostszego i logiczniejszego!...
— I jakże, czy prędko spełnią się nadzieje, jakie mi uczyniłeś? — zapytał Paskal. — Jak stoją interesa?
— Wszystko miało być skończone... gdy zupełnie nieprzewidziana okoliczność wszystko odwlekła...
— Córeczka mego wujaszka Roberta?...
— Znajduje się w Maison Rouge...
— Czy to być może?
— Najzupełniéj... Mała pełni przy pani Urszuli Sollier obowiązki dozorczyni chorych, gdyż ta skaleczyła sobie nogę poślizgnąwszy się na śniegu... Wspomniona pani Sollier jest to osoba, mająca włożony na siebie przez nieboszczyka obowiązek zawiezienia dziedziczki do Paryża, do notaryusza, który za otrzymaniem pewnego listu, o którym wspominałem, wręczy jéj pakiet opieczętowany, zawierający najdrobiazgowsze szczegóły o jéj pochodzeniu i majątku...
— Ten list trzeba dostać koniecznie! — zawołał Paskal. — Jak się to stało, że go nie masz jeszcze?...
— Sapristi, kmotrze, widzę że ci bardzo pilno! — odparł Leopold ze śmiechem. — Widać zaraz że nie przykładasz do tego ręki osobiście! — Tu idzie nie o skradzenie listu osobie żyjącej, któraby narobiła wiele hałasu o jego zwrot i dla sparaliżowania skutków takiéj kradzieży, ale o zabranie go trupowi, który się nie będzie upominał.
Paskal akceptował łatwo wspólnictwo zbrodni, na końcu któréj znajdował się majątek, ale nie lubił słuchać o téj zbrodni w wyrażeniach zbyt realistycznych.
Dreszcz przebiegł mu po skórze na wyraz: „trup“.
— W skutek jakiéj okoliczności kobiéty znajdują się w Maison Rouge? — zapytał.
— Prawda, pan nie wiesz o niczém... Opowiem więc panu pokrótce com zrobił od czasu jakeśmy się widzieli w Paryżu...
I Leopold Lantier rozpoczął zwięzłe opowiadanie o wszystkich swoich krokach w Viry-sur-Seine, w Romilly, w Troyes i w Maison Rouge.
Paskal słuchał z głęboką uwagą i z łatwém do zrozumienia zajęciem.
Zatrzymał oddech i twarz jego przybrała zielonkowatą cerę gdy nadeszły dramatyczne chwile na kolei, w czasie gdy Leopold przebrany za kontrolera biletów wydobywał sztylet i gotował się uderzyć Urszulę i Renatę.
— Gdyby ten przeklęty śnieg nie był się wmięszał, — rzekł nędznik kończąc opowiadanie — dwie baby nie stały nam na przeszkodzie...
Przedsiębiorca przetarł ręką oczy, jak gdyby dla oddalenia złowrogiego obrazu, który pomimo woli stał mu na oczach.
— Teraz, jakie są twoje projekta i plany?... — rzekł.
— Chciałbym się porozumieć z panem co do tego przedmiotu... — odparł Leopold.
— A więc, porozummy się zaraz.
— Zgoda, ale przedewszystkiem chcę wiedziéć jak długo myślisz być nieobecnym w Paryżu?...
— Dzień lub dwa, nie dłużéj...
— Czy wolno zapytać dokąd pan jedziesz?...
— I owszem, jadę do Romilly...
— Do Romilly...
— Tak jest.
— Domyśliłem się tego i to mi siedziało w głowie. Więc otrzymałeś pan urzędownie lub przez grzeczność jakie zawiadomienie dotyczące spadku?...
— Żądnego... — Zostałem zawiadomiony depeszą, że siostrą mojéj żony znajduje się chora w Romilly i jadę ją odwiedzić.
— A! zdejmujesz mi pan wielki ciężar z piersi... — Byłem w obawie aby się nasz interes nie spaczył...
Pociąg przybył na stacyę Pont-sur-Seine.
Otwarły się drzwiczki.
Jakiś podróżny zabierał się wsiąść do przedziału.
Paskal nachylił się do wspólnika.
— Ani słowa więcej! — rzekł do niego żywo po cichu... — Wracaj do Maison Rouge... Zawiadomię cię o dniu i godzinie mego powrotu... Nie trzeba aby nas widziano razem w Romilly...
Podróżny wchodził do przedziału. Leopold odpowiedział Paskalowi skinieniem głowy, włożył okulary, nasunął szal, wcisnął się w swój kąt i zdawał zasypiać.
W trzynaście minut późniéj przybyli do Romilly.
Przedsiębiorca i zbiegły więzień wysiedli z pociągu.
— Czekaj w Maison Rouge... — powtórzył Paskal bandycie.
— Wracam za godzinę, — odpowiedział tenże.
I udał się do jednéj z kawiarń sąsiadujących za dworcem.
Paskal nie wiedząc, w którym domu znajdowała się wdowa po Dominiku Bertin, musiał rozpytywać o tę wiadomość.
Przestąpił próg piérwszego napotkanego na drodze hotelu.
W małych miasteczkach, gdzie nowe wypadki mogące zasycić ciekawość są rzadkie, wszystko bywa wiadomém bardzo prędko.
Nie długo więc trzeba było czekać na objaśnienie i Paskal dowiedział się, że jakaś podróżna, któréj nazwiska nie wiedziano, leżała chora w Hotelu Marynarki.
Przedsiębiorca udał się tam z pośpiechem.
Wyprzedźmy go tam.
Stan Małgorzaty, — jak sobie nasi czytelnicy przypominają, — był bardzo groźny.
Doktor uznał, że to było zapalenie mózgu.
Biédna kobieta strasznie została dotknięta, ale dzięki energicznéj pomocy lekarza, dzięki jego trafnym przepisom i staraniom wszelkiego rodzaju nie szczędzonym dla choréj, niebezpieczeństwo prawie zaraz znikło.
Małgorzata już nazajutrz odzyskała zupełną przytomność i mogła myśléć o córce, któréj ślad został dla niéj stracony, o śmierci Roberta, o tém wszystkiém co krępowało jéj macierzyńskie pragnienia...
Niebezpieczeństwo już nie istniało, — powtarzamy, — lecz chora nie mogła się jeszcze poruszać, gorączka jeszcze paliła jéj krew w żyłach; musiała leżéć w łóżku.
Wtedy to kazała przywołać rządcę hotelu i prosiła aby wysłał znany nam telegram do Joveleta.
Ten nazajutrz przyjechał.
Małgorzata obezwładniona chwilowo przez chorobę nie mogła osobiście prowadzić rozpoczętych poszukiwań córki, lecz nie chciała aby takowe zostały przerwane, wiedząc że czasami opóźnienie może wszystko sparaliżować.
Pomyślała więc o Jovelecie, który według wszelkiego prawdopodobieństwa musiał znać, albo przynajmniéj domyślać się w części jéj tajemnicy.
Tak rozumując, Małgorzata się nie myliła.
Jovelet domyślał się tajemnicy a jego rozmowy z poprzednikiem, Prosperem, (nie licząc owych „powiadają“ zebranych tu i owdzie), dostatecznie go objaśniły co do natury téj tajemnicy.
Wyjazd pani, natychmiast po śmierci nienawidzonego męża, tajemnica jaką umyślnie otaczała cel swéj podróży, utwierdzały go w tych domysłach.
Małgorzata przyjęła go z radością, nie bawiła się w nieużyteczne wyjaśnienia, zwierzyła mu się, że się bardzo interesowała odszukaniem śladów młodego dziewczęcia, które było dla niej bardzo drogiém i poleciła mu udać się nazajutrz do zamku Viry-sur-Seine i miéć oko na gospodynię, która bez żadnéj wątpliwości, w danéj chwili, miała się połączyć ze wspomnioném dziewczęciem.
Człowiek uczciwy i poświęcony sługa, Jovelet kochał swoją panią i szanował.
— Pani, nie mówi mi wszystkiego, — pomyślał. — Ale to mnie nie obchodzi co ona ukrywa.
Usłuchał więc, bez komentarzy, i doczekawszy się codziennéj wizyty lekarza, aby się zupełnie zapewnić co do stanu zdrowia pani Bertin, pojechał do Viry-sur-Seine, aby powziąść wiadomość co do pani Urszuli.
Paskal Lantier zjawił się w Hotelu Marynarki podczas jego nieobecności i został przyjęty przez samego gospodarza, do którego rzekł te słowa:
— Wszak pan masz tutaj, pewną damę, chorą od kilku dni?
— Tak jest, panie...
— Panią Bertin?...
— Pod tym nazwiskiem jest zapisana na liście.
— Jestem jej krewnym... — Wczoraj przyszedłszy do jéj mieszkania dowiedziałem się, że leży chora w Romilly, w pańskim hotelu, i przybywam dowiedzieć się jak się ma...
— Dzięki staraniom lekarza, — (zdolny człowiek, proszę pana), — biédna pani wyszła z niebezpieczeństwa, ale nas wszystkich bardzo przestraszyła i nawet doktór za nią nie ręczył!
— O! ona mu winna wielką wdzięczność!
— T pan mnie zapewniasz, że nie ma już niebezpieczeństwa?...
— Tak, panie; — wyzdrowienie odtąd, jest kwestyą czasu.
— Czy mogę się widziéć z moją krewną?...
— Zapytam jéj... — Jakże mam zameldować?...
— Powiedz pan, że Paskal Lantier, jéj szwagier.
Właściciel się skłonił i rzekł.
— Niech pan ze mną pozwoli...
Wszedł na schody prowadzące do pokojów zajmowanych p>rzez gości i zatrzymał się na piérwszém piętrze, przed drzwiami, do których z lekka zapukał.
Wiktorya, służąca hotelowa, znajdująca się przy choréj otworzyła.
— To gospodarz... — rzekła zwracając się do Małgorzaty.
— Niech wejdzie!.. — wymówiła słabym głosem.
Gospodarz wszedł i zbliżył się do łóżka, zostawiwszy Lantiera na korytarzu.
— Pani — rzekł — nie sam przychodzę.
— Czy doktór z panem idzie? — zapytała wdowa.
— Nie pani. — To gość, którego przychodzę pani oznajmić.
— Gość?... zapytała Małgorzata silnie zaniepokojona.
— Tak pani... — przyjechał z Paryża aby panią odwiedzić.
— Któż to jest?
— Szwagier pani pan Paskal Lantier.
Na to nazwisko, którego się wcale nie spodziewała, chora zadrżała.
Zkąd Paskal się dowiedział że była w Romilly?
— Czy znał jéj tajemnicę?...
A zresztą, mało ją to obchodziło... — Nie miała nic do skrywania... — Była nakoniec wolną i nie potrzebowała przed nikim zdawać rachunku...
— A więc! — rzekła po chwili namysłu — proszę wprowadzić pana Lantier... bardzo będę rada go widzieć.
Paskal słyszał.
Spiesznie przestąpił próg, gdy tymczasem gospodarz wychodził ze służącą — i podstąpił ku krewnéj, której twarz silnie zmieniona i prawie niepodobna do poznania niezmiernie go zdziwiła.
Biédna kobiéta wyciągnęła doń rękę.
— Kochana Małgorzato, — rzekł Paskal tonem wzruszenia, ściskając jéj rozpaloną rękę — dowiedziałem się, że jesteś tu bardzo chora... — Zmięszała mnie ta wiadomość... Nie mogłem przezwyciężyć niespokojności... — Jedynym sposobem przekonania się było przybyć tutaj... i jestem...
— Dziękuję ci, mój przyjacielu,, wzrusza mnie ten krok będący dowodem twego przywiązania,... o którém nie wątpiłam... Siadaj tu... tu blizko mnie.
Paskal siadł w głowach łóżka.
— Dzięki Bogu, — rzekł, — lepiéj się masz jak się dowiedziałem...
— Tak, teraz wyszłam z niebezpieczeństwa... — Prawdziwy cud sprawił doktór, który mnie leczy...
— Cóż ci się przytrafiło?
— Uderzenie na mózg a następnie początki jego zapalenia....
— Jakimże sposobem znalazłaś się w Romilly?.... Twoi służący nie umieli mi wyjaśnić powodu i celu twojéj podróży...
— Nic nie wie... — pomyślała Małgorzata. — Tém lepiéj...
Lantier mówił daléj:
— Gdyby nie panna de Terrys, która była przy ulicy Varennes, nie wiedziałbym o twojéj nieobecności... — Ona jest w rozpaczy nie wiedząc nic o tobie, i prosiła abym jéj koniecznie udzielił wiadomości o tobie...
— Droga Honoryna! — Kocha mnie jak gdybym była jej matką a ja jéj odpłacam równém przywiązaniem. — A Paweł?... — Mów mi o Pawle...
— Wyjechałem tak nagle, żem się z nim nie widział... gdyby nie to byłbym go z sobą zabrał...
— Nie potrzebnie byś mu przerywał zajęcia....
Gdy była mowa o Pawle, ton jakim Małgorzata wymawiała jego imię dowodził zainteresowania się jakie żywiła dla młodzieńca.
Z tém wszystkiém jednak Paskal nie uważał za właściwe odkryć swoje baterye i okazać o ile krok jego był interesownym.
— Ale, — mówił znowu, — przed chwilą nie otrzymałem od ciebie odpowiedzi... — Jeżeli zapytanie moje nie będzie niedyskretném to powiedz mi jakim sposobem znajdujesz się zdała od Paryża, w okolicy w któréj, o ile Wiem, nic cię nie wiąże...
Małgorzata nie okazując najmniejszego pomięszania, odpowiedziała:
— Interesa rozpoczęte przez pana Bertin niezwłocznie musiały być ukończone i zmusiły mnie do tej nagłéj podróży...
— Gdybyś mi była rzekła choć słówko, byłbym cię wyręczył, abyś nie potrzebowała być narażoną, na drogę.
— Obecność moja była konieczną...
— Ale ta tak gwałtowna choroba, — czyżby ona była skutkiem zawodu lub zmartwienia?
— Wcale nie... — Przeziębiwszy się na kolei dostałam zapalenia, które o mało nie stałą się śmierćtelném...
Chora z zupełną pewnością ukrywała prawdę, a zresztą jéj tłómaczenie było bardzo prawdopodobnym.
Gdyby Paskal znał połowę jéj tajemnicy, byłaby się może nie wahała z po wierzeniem mu całéj.
On nic nie wiedział.
Na cóż mu odkrywać wstyd bolesnéj przeszłości? — Na cóż go objaśniać o błędzie młodości, o błędzie, którego żywy dowód egzystował.
— Jeżeli się ma kiedy dowiedziéć prawdy — myślała Małgorzata, — lepiéj aby, ją mu kto inny odkrył a nie ja.
— Nakoniec, — rzekł Paskal, — odpowiadając na ostatnie zdanie siostry żony, — czy doktór ci obiecał prędki powrót do zdrowia?...
— Zapewnił mnie, że za tydzień będę mogła bez obawy wracać do Paryża...
— Przyjadę po ciebie?
— Tysiączne dzięki, ale na co to?... — Dla czego się masz odrywać od zajęć...
— Dla tego, aby ci nie pozwolić jechać saméj...
— Nie jestem sama.
— A — rzekł Paskal z udaném zadziwieniem.
Małgorzatą mówiła daléj:
— Wczoraj przyjechał Jovelet, a ja mogę liczyć na niego.
— Gdzież on jest?
Chora obawiając się nowych zapytań, zmieniła przedmiot rozmowy.
— Zatém, — rzekła, — przyjechałeś do Romilly jedynie aby zobaczyć się ze mną?
— Spodziewam się, że o tém nie wątpisz... — pilniejszego nic nie miałem...
— Jeszcze raz dziękuję... — zabawisz tutaj do jutra?
— Tak... — Dopiero jutro odjadę...
— Zjesz obiad w mojém pokoju, przy mojém łóżku.
— Takie jest moje życzenie, jeżeli ci to nie zrobi subjekcyi.
— Żadnéj... — Dziś czuję się, względnie, dobrze; nie dotrzymam ci towarzystwa przy stole, ale twoja obecność i rozmowa są dla mnie pożądane... — Będziemy mówili o tobie, o twoich przedsięwzięciach, interesach a szczególniéj o Pawle, o moim kochanym Pawle...
— Tak, zapewne, — odrzekł Paskal chwytając tak dobrze nastręczającą się sposobność; — a ponieważ czujesz dla swego siostrzeńca tak żywe zajęcie, pomówimy o powziętym przezemnie projekcie, o którym jak mi się zdaje wspomniałem ci parę słów w Paryżu...
— O projekcie?... — o jakim?...
— Idzie tu o możliwość małżeństwa pomiędzy Pawłem a pannę de Terrys...
— Pamiętam i zdaje mi się, że Honoryna nie czyniła żądnego zarzutu, lecz pamiętam żem także mówiła o tém z Pawłem, który jakoś nie bardzo się zgadzał.
— Czyste z jego strony dzieciństwo!...
— Nie objaśnił mi wprawdzie swoich powodów a ponieważ nie nadeszła pora do pomówienia na seryo o rzeczy, którą zupełnie potwierdzałem, zdawało mi się nieużyteczném nastawać...
— Może Paweł dzisiaj inaczéj myśli, — rzekł Lantier; — zresztą, przypuszczając, iż rzeczy zostały w tym samym stanie, moglibyśmy oboje odnieść zwycięztwo, nad jego niezręczném wahaniem... — Małżeństwo, o którém mowa, zapewniło by jego przyszłość i uczyniłoby go zupełnie szczęśliwym...
— Uważam że teraz jest bardzo pomyślną chwila do nowéj i naglącéj próby i według mego zdania nie trzeba się z takową ociągać... jest to rzecz pilna...
— Dla czego?...
— Panu de Terrys pozostaje niewiele chwil życia...
— Czy to być może?
— Na nieszczęście, tak... — On to czuje... Sam mi to powiedział... — Otóż, ty masz ogromny wpływ na niego... Zatém wypadałoby ten związek przyprowadzić przed jego śmiercią, do skutku...
— To prawda, że Honoryna i jéj ojciec pokładają we mnie zaufania.
— Zaufanie nieograniczone... zastosują się zupełnie do twojéj rady... a ty kochasz Pawła...
— Jak własnego syna...
— Ja wiem, to też nie kwestyonuję lecz potwierdzam... — Jest on jedyném dzieckiem twojéj siostry którąś tak kochała... — Od lat dziecięcych byłaś dla niego matką... dowody twojéj miłości nigdy go nie zawiodły...
— Pragnę mu dać nowe...
— Ja także wiem o tém, kochana Małgorzato; więc w zaufaniu mówię o twojéj przyszłości i poproszę cię, abyś na niego wywarła silny nacisk...
— Jestem gotowa, lecz jeżeli mi odpowie że go nie czuje wcale dla Honoryny miłości?
— Z łatwością go przekonasz przy piérwszém spotkaniu, — gdyż przyślę go do ciebie, natychmiast po powrocie do Paryża, — że miłość nie jest konieczną w początkach małżeństwa i że ona niezawodnie się późniéj objawi... — Siostrzeniec twój da się przekonać i nie będzie tak ograniczonym, aby odrzucić rękę panienki ładnéj i bogatéj, która go tylko pragnie pokochać...
— To prawda... — Paweł jest przez nią widziany bardzo dobrze... Ona by się w nim zakochała nie wiedząc nawet o tém, a jabym się temu wcale nie dziwiła...
— Paweł byłby szaleńcem, gdyby się wahał! — Pomyśl więc o tém, godna uwielbienia żona i posagi wynoszący przeszło milion!
— Przerwę ci tutaj, mój szwagrze... — rzekła Małgorzata. Być może że właśnie ten milion o którym mówisz będzie przeszkodą... — Jesteś w stosunkach z hrabią a ja znam Honorynę gruntownie.. Oboje są umysłu pozytywnego, są tém, co dziś nazywają ludźmi praktycznemi... — Jestem pewna, że Honoryna zechce; zostać poślubioną dla siebie saméj, nie zaś dla swego posagu... — Małżeństwo więc będzie wtedy możliwém, gdy majątek Pawła będzie prawie wyrównywał majątkowi panny de Terrys...
Paskal Lantier spodziewał się tego zdania.
Manewrował on bardzo zręcznie, aby je włożyć siostrze żony w usta.
Usłyszawszy jéj słowa zmarszczył brwi i przybrał zawiedzioną minę.
— Zachmurzyłeś się! — mówiła daléj Małgorzata. — Kłopocze cię kwestya posagu... domyślałam się tego...
— Ona więcéj niż mnie kłopocze, — odparł Paskal, — ona niweczy moje nadzieje.
— Przecież ty możesz coś uczynić?
— W téj chwili nic... — Kapitał swój włożyłem w przedsięwzięcia...
— W te przeklęte budowle!
— Nie potępiaj ich! Będą one źródłem wielkiego majątku dla mego syna....
— Majątkiem przypadkowym, podległym szansom mniej więcéj szczęśliwym, którego hrabia i jego córka nie przyjmują za gotowiznę...
— Niestety! — Więc nie ma co o tém myśléć... Żegnaj mi piękne marzenie!...
Przedsiębierca wydął ciężkie westchnienie, ścisnął czoło rękami i przez kilką sekund siedział jak oniemiały.
Małgorzata szanowała jego milczenie.
Nagle Paskal podniósł głowę.
— Ale, ja myślę, — zawołał, — że wszystko się da ułożyć...
— Znalazłeś sposób? — żywo zapytała wdowa.
— Sposób ten tylko od ciebie zależy...
— Wytłómacz się...
— Ty masz najlepsze serce... kochasz Pawła jak gdyby własnego, syna, — (przed chwilą sama to powiedziałaś) — Dopomóż nam...
Z kolei Małgorzata brwi zmarszczyła.
— Dopomódz; wam, — rzekła, — a jak?
— Śmierć twego męża uczyniła cię panią daleko większego majątku niż jest majątek pan de Terrys...
Pani Bertin zadrżała.
Domyślała się ona żądania, jakie szwagier miał éj objawić i zdecydowana na odmowę, czuła, o ile odmowna odpowiedź będzie trudną do udzielenia.
— Bez wątpienia... — szepnęła.
— Słyszałam cię nieraz mówiącą, że gdybyś owdowiała, nigdy po wtórnie niepójdziesz za mąż... — rzekł Paskal.
— Zawsze jestem tego samego przekonania.
— Nie masz dzieci...
Te wyrazy ścisnęły boleśnie serce Małgorzaty.
Biédna kobiéta o mało w tej chwili nie zalała się łzami, ale chcąc zachować swoją tajemnicę umiała się powstrzymać.
Lantier mówił daléj.
— I gdybyś była tak wspaniałomyślną, aby zapewnić swemu siostrzeńcowi przez formalną darowiznę część swego majątku, małżeństwo mogłoby przyjść do skutku...
Cios został zadany.
Paskal zatrzymał się.
Z wzrokiem uważnie wlepionym w twarz Małgorzaty czekał, nie przewidując żadnéj przeszkody i silnie przekonany, że siostra jego żony zgodzi się z jego zdaniem.
Matka myślała o córce.
Po dosyć długiem milczeniu pani Bertin szepnęła:
— Zadziwi cię moja odpowiedź, kochany Paskalu, skoro jesteś tak pewnym mego życzliwego usposobienia dla twego syna... — Kocham Pawła z całego serca, o tém wiesz, i on wie także, lecz to jest niepo bieństwem czego żądasz...
Paskal zbladł.
— Niepodobieństwem!... — rzekł przytłumionym głosem.
— Tak.
— Więc ci Paweł w czemś zawinił?
— Nie!... Kochany chłopiec zasługuje na całkowite przywiązanie, jakie mam dla niego, lecz jeszcze raz powtarzam, nie mogę uczynić tego, czego żądasz...
— Kochasz Pawła a bez litości odmawiasz mu przyszłości?
— Nie mam prawa tego uczynić.
— Nie masz prawa! — ależ majątek twój należy do ciebie... możesz nim rozrządzać według swego upodobania a mój syn jest twoim prawym spadkobiercą...
Małgorzata spuściła głowę nic nie odpowiadając.
Lantier mówił daléj z uniesieniem, jak gdyby miłość ojcowska była jedynym powodem jego nalegania:
— Tu idzie o szczęście Pawła... to szczęście ty możesz zapewnić jedném słowem a twoje serce dyktuje ci tylko odmowę! — Czyś mnie dobrze zrozumiała? — Tu nie idzie o to abyś się wyzuła ze wszystkiego... Ja nic nie pragnę dla syna za twego życia... Zatrzymasz wszystkie dochody... — Niech pan de Terrys ma pewność, że Paweł kiedyś będzie posiadał majątek prawie równy majątkowi jego córki, a znikną wszelkie przeszkody z jego strony... — To nie jest niemożliwém, to jest łatwém i jeżeli Paweł nie popełnił jakich nieznanych mi wykroczeń, za które go karzesz opuszczeniem w chwili, gdy możesz wszystko, śmiem liczyć na ciebie i liczę...
— Paskalu, — wyjąkała Małgorzata, mając oczy pełne łez i wstrząsana nerwowém drżeniem, — ty mnie dręczysz... Czyż sądzisz, że nie byłabym szczęśliwa dając swemu — siostrzeńcowi dowód mego przywiązania?
— A cóż ci przeszkadza?
— Powiedziałam, że nie mam prawa rozporządzać swoim majątkiem...
— Ja odpowiadam z kolei: — To być nie może!...
— A jednak to prawda... mój majątek nie do mnie należy... on należy...
— Do kogóż?... — zapytał Paskal dysząc.
Małgorzata ukryła twarz w dłoniach i odpowiedziała głosem bardzo cichym i prawie niewyraźnym:
— Do mojéj córki...
Szwagier pani Bertin zachwiał się pod ciosem tego niespodziewanego odkrycia.
— Do twojéj córki!... — powtórzył osłupiały.
Małgorzata uczyniła głową znak potwierdzenia.
— Ty sobie ze mnie żartujesz!... — odparł Paskal, nie chcąc wierzyć temu co słyszał. — Ty nie masz dzieci...
— Nie miałam ich z małżeństwa, a ponieważ bez litości nadużywasz mojéj słabości, aby mi wydrzéć tajemnicę, którą chciałam ukryć, powiem ci o wszystkiém. Zresztą, prędzéj czy późniéj ta tajemnica musi być wszystkim odkryta.
Lantier zgnębiony, pomięszany słuchał siostry swojéj żony, tak jak się słucha głosów przemawiających w marzeniach.
Wdowa nie patrząc na niego mówiła daléj:
— Przed ślubem popełniłam błąd, którego nie chcę usprawiedliwiać... — Jedyną moją wymówką była moja nadzwyczajna młodość... — Skutkiem tego urodziła mi się córka, którą mi porwano zaraz po urodzeniu... — Ojciec, ukrył mój wstyd i pragnąc jakim bądź kosztem majątku dla mnie, zmusił mnie do wyjścia za mąż... — Wycierpiałam przez lat dziewiętnaście wszystko, co tylko można było wycierpiéć... nie wiedząc co się stało z moją córką... mając ją za umarłą... — Nareszcie nadeszła chwila oswobodzenia... Nie tracąc ani chwili rozpoczęłam poszukiwania... — Wydały one natychmiastowy skutek... — Moje dziecko żyje, jestem o tém przekonana... — Teraz, pojmujesz Paskalu, że mój majątek należy do niéj, do niéj w całkowitości i że go w najmniejszéj części uszczuplić nie mogę!... Wszak to pojmujesz, czy tak?
Z pod spuszczonych powiek Lantiera błysnęła błyskawica i natychmiast zgasła.
— I czyś znalazła to dziecię stracone przed dziewiętnastu laty? — zapytał tonem szczególnym, zamiast odpowiedziéć na zapytanie Małgorzaty.
— Jeszcze nie, ale powtarzam raz jeszcze, że mam pewność że żyje. Dziś wieczorem może się dowiem gdzie się znajduje... dowiem się gdzie, się będę mogła z nią połączyć, okryć ją pocałunkami i przyciskając ją do serca zapomniéć to, com tak długo cierpiała.
Paskal spuścił głowę a twarz jego przybrała wyraz dzikości.
Małgorzata mówiła daléj:
— Wiem, kochany szwagrze, że mój egoizm, albo raczéj obowiązek macierzyński, mięsza twoje wyrachowania i niweczy nadzieje... — Współczuję doznawanemu przez ciebie zawodowi, ale ty jesteś ojcem, kochasz Pawła tak jak ja kocham swoją córkę i powinieneś mnie zrozumieć. — Chcąc mu zapewnić przyszłość wyraziłeś swoje żądanie... Jest to dowodem, że miałam słuszność, chcąc zapewnić los mego dziecięcia. — Mówiłeś: „Wszystko dla mego syna“!...
— Ja odpowiem: — „Wszystko i dla mojéj córki“!...
Przedsiębiorca podniósł głowę.
Twarz jego wyrażała już tylko rezygnacyę.
— Masz słuszność, rozumiem... — rzekł łagodnie. — Nie pozostaje mi nic więcej, tylko prosić cię o przebaczenie... Zapomnij więc o mém niedyskretném żądaniu... Szczególniéj przebacz mi, żem przez swoje naleganie znaglił cię do odkrycia swoich tajemnic.
Małgorzata podała mu rękę.
— Nie mam ci nic do przebaczenia... — odparła, — i teraz jestem szczęśliwa, że ta rozmowa miała miejsce...
— To tak słodko wynurzyć się na łono przyjaciela, krewnego, w którym można pokładać całe zaufanie... — rzekł Paskal obłudnie. I masz nadzieję wkrótce zobaczyć swoją córkę? — mówił daléj.
— Tak jest... Jovelet w téj chwili czuwa nad pewną kobiétą, która pewno zechce się z nią połączyć w miejscu, gdzie ją ojciec od tylu lat ukrywa...
Paska zadrżał.
Te wyrazy obudziły jego uwagę.
Znajdował on dziwne podobieństwo pomiędzy tém co mówiła Małgorzata a tém co mu opowiadał mniemany Valta.
Chcąc się przekonać dokładnie, zaczął badanie.
— A ojciec dziecięcia? — rzekł.
— Umarł..... odpowiedziała chora głuchym głosem...
Paskal znowu zadrżał.
— Umarł, powtórzyła Małgorzata. — W tym samym dniu, gdym będąc nakoniec wolną, upomniała się o córkę...
— I ten człowiek mieszkał w Romilly?... odrzekł Lantier. — Czy umarł w Romilly?
— Nie... — odpowiedziała wdowa z widoczném zakłopotaniem.
— Gdzież więc?
— W zamku Viry-sur-Seine...
— Ależ zatém, — zawołał Paskal zdjęty nagłmé drżeniem, — twoja córka jest córką Roberta Vallerand.
— Tak jest, Roberta Vallerand, twego wuja, który aby się zemścić za pozorną zdradę, nakazaną mi przez nieubłaganą wolę mego ojca, pochwycił mi dziecię, i nikczemnie odkrył błąd mój, memu mężowi! — Teraz musisz zrozumiéć dla czego Dominik Bertin, z początku tak szalenie we mnie zakochany, że dawał miliony za poślubienie mnie, późniéj mnie nienawidził i dręczył! — To była kara!...— i dla czego on nienawidził waszéj familii, z któréj najstarszy poślubił kobiétę z rodziny Vallerandów.
— Tak... tak... rozumiem... — szepnął Paskal, którego mózg był literalnie niby w ogniu. To dziecię jest moją bliską krewną... krewną Pawła... a ty ją odszukasz... będziesz kochała...
— Z całego serca! — odparła Małgorzata, która nie mogła odgadnąć złowieszczych myśli swojego szwagra. — Ileż miłości jestem winną téj ukochanéj córce, pozbawionéj od tylu lat matki! — Ach! ja jéj ten dług szczodrze odpłacę — i z Bóg wie jakiém uniesieniem szczęścia!...
— Czy jesteś, pewną, że Jovelet odkryje miejsce jéj schronienia?
— Zdaje mi się, że inaczéj być nie może...
Lantier rzekł z cicha:
— Wtedy wszystkoby było stracone! — Valta nie mógłby działać i majątek by mi się wymknął! co robić?
W téj chwili na schodach dały się słyszéć szybkie kroki i zatrzymały w sieni piérwszego piętra.
Ktoś lekko zapukał drzwi.
— Proszę! rzekła Małgorzata.
Intendent nieboszczyka Dominika zatrzymał się na progu, mocno zdziwiony obecnością Paskala Lantier.
Ten ostatni był prawie bez oddechu.
Czy Jovelet trafił na ślad córki Małgorzaty?
Upadek w takim razie był konieczny, i bez ratunku.
— Wejdź, Jovelet... — rzekła żywo chora — wejdź i skróć moje cierpienia... — Możesz mówić przy moim bracie... Coś się do wiedział?... Co mi zwiastujesz?...
— Nic, pani... odpowiedział zapytany.
— Jakto nic?
— Nic, przynajmniéj z tego coby pani chciała wiedziéć.
— A ta kobiéta?... ta gospodyni?
— Pani Urszula Sollier... — Wyjechała z zamku Viry-sur-Seine.
— Kiedy?
— Przed trzema dniami... W dzień pogrzebu nieboszczyka deputowanego Roberta Vallerand...
— Dokąd że się udała?...
— Powóz odwiózł ja do Romilly... na kolej żekazną...
— A ztamtąd gdzie pojechała?
— Niewiadomo.
Paskal odetchnął; jego wązkie, blade usta rozjaśniły się uśmiechem.
— I tyś nie szukał, nie wypytywał? — mówiła daléj chora, któréj twarz wyrażała straszliwy niepokój.
— Pytałem, pani, szukałem; ale mogłem otrzymać jedną tylko wskazówkę...
— Jaką?...
— Że gospodyni, pani Urszula Sollier, zostawiła swoje pakunki w zamku Viry-sur-Seine, i że ma napisać, gdzie jej mają być odesłane, gdy sobie wybierze miejsce pobytu...
— Mój Boże! — wyjąkała chora, któréj łzy powstrzymywane przez chwilę, znowu twarz zalały. Jestto zaledwie jakaś wskazówka! — A pewnego, nic!... nic coby mną mogło kierować i gdym sądziła, że chwytam szczęście, czeka mnie zawód, rozpacz!...
— Uspokój się, moja droga Małgorzato, rzekł Lantier ściskając ręce siostry swojéj żony z podwojoną obłudą, — i licz na tych co cię kochają!... To czegoby nie mogła dokazać kobiéta, ja to zrobię, ja!... Będę ci pomagał w poszukiwaniach... Poświęcę się im ciałem i duszą... — To szczęście, które dotychczas jest tylko marzeniem i zdaje się przed tobą uciekać, zamieni się w rzeczywistość, chociażbym musiał cały świat splondrować, aby ci je zapewnić...
Małgorzata bez nieufności, dała się złapać na tor mowy nędznika.
— Ach! tyś dobry! — Twoje poświęcenie pociesza mnie w cierpieniu i wraca nadzieję mojéj zbolałéj duszy... — Tak, liczę na twoją pomoc... Ty mi jéj nie odmówisz...
— Przysięgam!
— Dziękuję, Paskalu!... — Jeżeli ta Urszula Sollier udała się do mojéj córki, to wiem, gdzie będziemy mogli na jéj ślad natrafić.
— Ty wiesz?
— Tak jest.
— Gdzież więc?
— U pana Auguy, notaryusza w, Paryżu, przy ulicy Piramid.
— U pana Auguy?... — zapytał Paskal niespokojnie. — Zkądże to przypuszczenie?
— W rękach moich, znajdował się przez kilka chwil list adresowany przez Roberta Vallerand do tego notaryusza... — Ten list odebrano mi, wyrwano brutalnie, ale miałam czas przeczytać adres i mój instynkt powiedział mi, że nić mająca mnie doprowadzić do celu jest tam a nie gdzieindziéj...
Paskal każde jéj słowo, rył w swojéj pamięci.
Zdawało mu się, że z tych słów wynikną może nieprzezwyciężone trudności, ogromne niebezpieczeństwa.
Pilno mu było porozumiéć się w tym względzie ze swoim wspólnikiem Valtą, czekającym na niego w Maison Rouge.
Chociaż Małgorzata już odzyskała nieco siły, wzruszenia będące skutkiem rozmowy która miała miejsce, silnie ją przygnębiły.
Upadła na poduszki w stanie zupełnéj bezwładności.
— Zdaje mi się? że pani potrzeba spoczynku, rzekł Jovelet półgłosem. Czy pan nie uważa, tak samo jaki ja, że dobrzeby było dać jéj zasnąć?
Paskal dał znak twierdzący i wyszedł razem z intendentem.
Ten posłał Wiktoryą aby, czuwała nad chorą a Lautier uprzedzony, że będzie jadł obiad w pokoju pani Bertin, wyszedł z Hotelu Marynarki, do biura telegrafu i wysłał pod adresem Valty następującą depeszę:
„Jutro przyjeżdżam do Maison Rouge. Pilny interes.
Wysławszy depeszę, przedsiębierca wszedł do kawiarni i jakkolwiek zwykle wstrzemięźliwy, kazał sobie podać karafeczkę rumu, którą wypróżnił do ostatniéj kropli, aby się odurzyć.
Bez względu na siłę woli, ciemna chmura ciążyła na jego umyśle. Czuł, że zwątpienie ogarnia jego duszę.
— Wszystko źle idzie! — mówił sam do siebie. Ta nieprawa córka Roberta Vallerand, niszczy mój ostatni ratunek i niweczy ostatnią nadzieję... — Ona małżeństwo Pawła czyni niemożliwém... Kradnie mi dziedzictwo wuja i majątek Małgorzaty, który miał przypaść memu synowi! Przez nią jestem podwójnie zgubiony a matka przez notaryusza z Paryża, lada chwila może wpaść na jéj ślad! — Valta jest człowiekiem czynu, który się nie cofnie przed niczém, już on dowiódł tego! — On mnie tylko może ocalić... jemu się oddam zupełnie.
Paska powrócił do hotelu i wszedł do siostry swojéj żony, która po dwóch godzinach snu zupełnie przyszła do siebie.
Zjadł obiad przy jéj łóżku.
O tém co w dzień mówiono, nie było nawet żadnéj wzmianki.
Natychmiast po obiedzie Lantier pożegnał Małgorzatę, udał się do swego pokoju i położył się w łóżko, nie dla tego, żeby spać, lecz aby się wszechstronnie zastanowić nad położeniem rzeczy.
Nazajutrz z rana przyszedł dowiedzieć się o zdrowiu Małgorzaty.
— Dobrze noc przepędziłam... — odpowiedziała wdowa; — doktor, który dopiero wyszedł, jest ze mnie bardzo zadowolony i pozwolił mi przyjąć trochę posiłku... — Zjem razem z tobą śniadanie...
— To co mi powiadasz czyni mnie bardzo szczęśliwym... — Postęp twego wyzdrowienia będzie teraz bardzo szybki... — Przy śniadaniu opowiesz mi co mam uczynić w téj ważnéj sprawie, która cię tak zajmuje i wrócę do Paryża.
— Od wczoraj wiele myślałam... rzekła pani Bertin.
— A rezultatem twoich rozmyślań?...
— Jest, że nie będę korzystała z twoich chęci, kochany Paskalu, przynajmniej w téj chwili... Tymczasem będę działała sama... Nie mniej jednak jestem głęboko wzruszona za pomoc tak szlachetnie ofiarowaną przez ciebie i zyskałeś prawo do mojéj wdzięczności... wkrótce udam się do Paryża. — Wszystko powiem hotaryuszowi do którego Robert Vallerand list swój zaadresował a ten mi nie odmówi wyjaśnienia tego co mnie tak silnie interesuje... — Jednem słowem mam nadzieję na przyszłość...
— Tem lepiéj! — Ufność jest poprzedniczką powodzenia... Życzę abyś mnie nie potrzebowała, ale pamiętaj, kochana Małgorzato, że w dniu, kiedy ci moje poświęcenie może być użyteczném, będziesz je mogła wystawić na próbę...
— Uczynię to bez wahania!... — Wierzę w twoje przywiązanie i jestem pewną, że nie czujesz do mnie urazy za wczorajszą odmowę...
— Jakże bym ją mógł czuć? — Doskonale pojmuję twoje powody i sam zrobiłbym to samo gdybym był w twojém położeniu.
Małgorzata serdecznie uścisnęła szwagra za rękę.
Paskal wyjechał z Romilly pociągiem odchodzącym o godzinie czwartéj minucie dziesiątéj, który miał stanąć w Maison Rouge o godzinie piątéj minucie czterdziestéj piątéj.
Noc była ciemna.
Leopold Lantier, znany przedsiębiorcy tylko pod nazwiskiem Valty, wrócił bezzwłocznie do Maison Rouge i znowu zamieszkał w swoim pokoju w Hotelu Kolejowym.
Pobyt jego w małém miasteczku nie dziwił nikogo, gdyż nie zaniedbał podać się za komisanta handlowego.
W chwili gdy mu wręczono depeszę wysłaną z Romilly, siedział przy obiedzie.
Ta lakoniczna depesza zaniepokoiła go, tak samo jak pierwsza.
Paskal Lantier zawiadamiał go, że się zatrzyma jutro w Maison Rouge i wspominał o pilnym interesie.
Nie wątpił, że zaszło coś nie przewidzianego i bardzo ważnego.
Krok krewnego wydawał mu się strasznie nieroztropnym, ale mu nie mógł zapobiedz.
O któréj Paskal przyjedzie? — Ponieważ depesza o tém milczała Leopold powiedział sobie, że musi pilnować przyjazdu wspólnika tak aby na siebie nie zwrócił uwagi.
Zajmował on w hotelu mały pokoik, którego jedyne okno wychodziło na plac stacyjny.
Leopold w tém oknie urządził swoje obserwatoryum.
W godzinach przyjścia pociągów do Romilly wyglądał na plac i z uwagą badał wzrokiem podróżnych wychodzących z dworca, gotów za dostrzeżeniem Paskala zejść na dół i pobiedz naprzeciw niego.
Oczekiwanie jego przez cały dzień było nadaremném, a gdy noc nadeszła, nie mógł nic dojrzeć ze swego okna.
Wskutek tego udał się na dworzec na przyjście pociągu o godzinie piątéj minucie czterdziestéj piątéj i przestąpił próg sali w téj saméj chwili, gdy się pociąg zatrzymywał.
Wysiadło kilka osób.
W ich liczbie znajdował się Paskal.
Poznał bil Leopolda i poszedl prosto ku niemu.
— Twój krok jest bardzo nieroztropny, — rzekł do niego Valta po cichu.
— To co ci mam powiedziéć nie znosi żądnéj zwłoki, odparł Lantier.
— Cóż takiego.
— Wszystko stracone.
— A! do djabła! — rzekł Leopold lekko zadrżawszy.
Paskal mówił daléj.
— Tak, wszystko stracone... chyba by się znalazł sposób...
— Więc upadek nie jest jeszcze ostateczny? — przerwał zbiegły więzień. — A toś mi strachu napędził! No, to znajdziemy sposób...
— Spodziewam się, ale w tym celu musimy się porozumieć...
— Porozummy się, lecz bądźmy ostrożni i nie pokazujmy po sobie, że sobie wyznaczamy schadzkę...
— Jestto rzecz możliwa i łatwa... — Jak jesteś zapisany w hotelu.
— Jako komisant handlowy.
— Ja również będę komisantem i będziemy uchodzić za znajomych.
— Wyborna myśl! — rzekł mniemany Valta. — Nic naturalniejszego i mniej podejrzanego.
— Czy w hotelu, gdzie mieszkasz jest wolny pokój? — zapytał Lantier.
— I nie jeden, nawet jeden przytykający do zajmowanego przezemnie...
— Wezmę go... — Zamieszkawszy w twojém sąsiedztwie z łatwością będę się mógł z tobą widywać.
— A zatém, idź do hotelu, zamów pokój i siadaj do stołu, bo nadchodzi pora obiadowa...
Ja się przejdę do kawiarni a potém przyjdę tam i będziemy udawali, że się spotykamy przypadkiem...
— Wybornie! — Pod którym numerem mieszkasz?
— Pod 23, na drugiém piętrze... — wolny jest numer dwudziesty czwarty.
— A kobiety na którém piętrze?
— Na pierwszem.....
— Czy one nie schodzą do wspólnego stołu?
— A to naiwne pytanie, skoro gospodynię cierpienie przykuwa do łóżka! — Jadają w swoim pokoju. — Jednak młoda panieńka czasami przychodzi sama...
— A! a!
— Dzisiaj naprzykład chodziła do apteki po maść dla swojéj towarzyszki... — To się może przydać...
Wspólnicy się rozeszli.
Paskal udał się do Hotelu Kolejowego a Leopold zapuścił się w skąpo oświetlone uliczki miasteczka.
Przedsiębiorca jak to było ułożńem, kazał sobie dać numer dwudziesty czwarty i rzuciwszy nań okiem udał się do sali jadalnéj w któréj już było zgromadzonych kilkanaście osób...
Kończono rosół, gdy Leopold Lantier wszedł da sali jadalnéj.
Ujrzawszy go Paskal wyciągnął doń rękę i zawołał.
— Jakto, mój drogi, tyś tutaj? A to szczęśliwe spotkanie! — Sądziłem, że podróżujesz po południowych stronach...
I dwaj wspólnicy, których reszta osób, wzięła za starych kolegów, usiedli obok siebie.
Zbytęczném byłoby dodawać, że przez cały czas trwania obiadu, zamieniali między sobą tylko nic nieznaczące wyrazy...
Po obiedzie zaczęli grać w bilard, potem około w pół do jedenastéj, wzięli lichtarze i udali się do swoich pokojów, gdzie był rozpalony suty ogień.
— O jedenastéj już wszyscy śpią, — będziesz mógł przyjść... — rzekł Leopold na schodach.
Paskal odpowiedział twierdzącem skinieniem głowy i wszedł do siebie.
Zbieg z Troyes pamiętał niezupełnie zamknąć drzwi, zapalił cygaro, poprawił ogień i czekał.
Oczekiwanie jego nie było długiém.
O umówionéj godzinie przedsiębiorca nadszedł, zamknął drzwi i usiadł w rogu kominka z bardzo ponurą miną.
— Bez próżnych słów! — zaczął Leopold; — zmierzaj prosto do celu! — Co słychać? — Czegoś się dowiedział w Romilly, gdyż to ztamtąd wyniosłeś tę przestraszoną minę?...
— Ztamtąd... — odparł Paskal. — Powiedziałeś że dawna kochanka Roberta Vallerand, matka jego córki, jeszcze żyła...
— Tak jest... — Widziałem ją... Słyszałem jak rozmawiała z twoim wujem i upominała się o dziecko.
— Czy wiesz kto jest ta kobieta?
— Nie wiem jak się nazywa, ale wiem, że ją przywieziono bardzo chorą z zamku Viry-sur-Seine do Hotelu Marynarki...
— Sądzisz, że ona jest umierająca... — Otóż obecnie, zupełnie ona przychodzi do siebie, gotuje się do wyjechania z Romilly i do rozpoczęcia poszukiwań za córką...
— Miljon!... — pomruknął Leopold. — Zkądżeś się o tém dowiedział?
— Wiem to z jéj własnych ust...
— Widziałeś ją... mówiłeś z nią?...
— Tak jest... — zwierzyła mi się z tajemnicy swojéj młodości... — Liczy, że jej dopomogę w poszukiwaniach...
— Zwierzyła ci się z tajemnicy? Liczy na ciebie?... — powtórzył Leopold osłupiały. — Więc ją znasz?
— Czy ja ją znam! — To siostra mojéj żony...
— Siostra twojéj żony, Małgorzata Bertin z domu Berthier! — zawołał fałszywy Valta nie zastanowiwszy się nad tym wy krzykiem.
Z kolei Paskal osłupiał.
— Zkąd wiesz, że siostrą mojéj żony z domu Berthier? — zapytał patrząc uważnie na swego wspólnika.
Ten ostatni ugryzł się w język.
Strzelił on bąka i doskonale to zrozumiał ale był zdolnym do wydobycia się z niejednego fałszywego położenia i nie chcąc pozwolić aby podejrzenia Lantiera miały czas powstać i wzrosnąć, odpowiedział swobodnym tonem.
— Studjowałęm ja uważnie twoją familię, twoje stosunki i interesa, i znam je na palcach... — Masz już dowód tęgo... — Ale nie wiedziałem, że dawna kochanka nieboszczyka deputowanego z Romilly jest siostrą twojéj żony... — Zresztą mało nas to obchodzi i zastanowiwszy się dobrze, nie widzę nic strasznego....
Paskal podskoczył do góry.
— To cię nie przestrasza? — wyjąkał.
— Na honor, — nie! — To w niczém nie zmienia naszego interesu... Kochana pani będzie szukała córki i nie znajdzie jéj... ot i wszystko...
— Ona wie, że gospodyni Roberta Vallerand ma poruczone czuwanie nad dziewczyną po którą miała jechać...
— Nie znajdzie ona ani jednéj ani drugiéj. — Skoro tylko kobiéty zostaną sprzątnięte, udasz się z listem, jako jedyny spadkobierca, do notaryusza paryzkiego. Ten wręczy ci papiery, ty zniszczysz testament i koniec...
— Ty układasz rzecz według swego widzenia, nieszczęściem ona się tak nie odbędzie...
— Dla czego?
— Bo siostra mojéj żony ma zamiar sama udać się do notaryusza i badać go co do swojéj córki...
— A! do djabła, do djabła! — rzekł Leopold z twarzą wyrażającą niepokój — jakim sposobem jéj przyszło do głowy.
— Ona wie, że Robert Vallerand pisał list do notaryusza... Przez chwilę miała ten list w swém ręku... — Widzi w tém ślad za którym iść trzeba...
— Zatrzemy go.
— A jak? — Pomyśl przecie, że ja nie mogę skorzystać z tego listu nie będąc oskarżonym o usunięcie gospodyni i spadkobierczyni! — zagadka nie do rozwiązania! Jesteśmy w matni...
Leopold bardzo zakłopotany i pochyliwszy głowę rozmyślał.
— Nic nie odpowiadasz... — mówił daléj Paskal po chwili. — To dla tego, że widzisz mam słuszność! — dla tego, ze rozumiesz do jakiego stopnia Małgorzata żyjąca i poszukująca swojéj córki jest nieprzełamaną przeszkodą...
Fałszywy Valta podniósł głowę.
W oczach jego błyszczał dziwny blask a na ustach igrał brzydki uśmiech.
— A więc! — odparł — przeszkody są na to aby je przełamywać! Czy ty przypadkiem sobie wyobrażasz, że ja tylko jeden sposób mam w zapasie?... — To co mi powiadasz zmienia moje plany. — Ani ty, ani ja, żaden z nas nie pójdzie do notaryusza z listem... — Wiedz o tém i nie obawiaj się niczego.
— Nie rozumiem...
— Zrozumiesz później...
— Ale...
— Proszę cię, przestań... — przerwał Leopold. — Licz na miljony, które ci obiecałem i z których i ja coś obliżę..... — Powinna ci wystarczać ta perspektywa..... Powtarzam, że matka nie stoi mi na przeszkodzie...
— Jeżeli jednak ona wprzód nim my zjawi się na ulicy Piramid...
— Więc?
— Niezawodnie wszystko przepadnie!...
— Dla czego?
— No, zastanówmy się spokojnie i nie zabijajmy sobie klina w głowę... Przypuśćmy, że siostra twojéj żony uda się do notaryusza upominając się o córkę... Jakiem to uczyni prawem? Na jakiéj zasadzie?
— Zapewne istnieje metryka dowodząca, że jest matką...
— Nic nie wiem o tém, lecz to nie wiele szkodzi... — Przypuść, że notaryusz jest powiernikiem tajemnicy — gdyż, — to tę tajemnicę Robert Vallerand ukrywał od ośmnastu lat! — Czyż myślisz, że on zdradzi tę tajemnicę na proste żądanie nieznajomej?
— Nigdy! — Czy on nawet wie, że nieprawa córka żyje? Bardzko tém wątpię... a jeżeli tak, to czy wie gdzie ona się znajduje? — Nie sądzę... Zdaje mi się, że w tym razie jego rola będzie bardzo mała... — Ma on powierzone papiery, które ma wręczyć za okazaniem listu nieboszczyka Valleranda... — Chętnie bym się założył, że on nawet nie wie co się zawiera w pakiecie... — Zatém, ponieważ twoja krewna nie jest w stanie okazać listuj nic jéj nie odpowie, gdyż taki jest obowiązek jego urzędu... — Zresztą przybędziemy wTprzód nim ona...
— Ale gdyby ona nas uprzedziła?...
— Nie mniéj jednak będziemy działać bez obawy...
— Krok Małgorzaty mógłby obudzić w nim nieufność i nasunąć ambarasujące zapytania...
— Pomyślimy o tém jak będzie pora... — Najpilniejszą rzeczą jest sprzątnąć obie kobiety i dostać list.
— Powtarzam raz jeszcze, mniej nadzieję...
— Tylko się pośpiesz... — szepnął Paskal głuchym głosem. — Jeżeli dziedzictwo, które mi obiecujesz każę na siebie czekać, to przybędzie zapóźno....Leopold rzucił na swego krewnego przenikliwém okiem, w ciągnął spory kłąb dymu wypuścił go nozdrzami i zapytał:
— Więc to tak pilne? — Czy tam w Paryżu co kuleje?...
— Wszystko grozi upadkiem... — Jestem bliski ruiny i hańby.....
— Hańby! głupie wyrażenie! — Ruina, to rzecz ważniejsza... — Prawda, że jedna łączy się z drugą. — Objaśnij mnie jaka znów w twoich interesach zachodzi kombinacya...
— Czy mogę w tobie położyć nieograniczone zaufanie. — Do kroćset! — odparł Leopold ze śmiechem, zdaje mi się że wobec naszéj współki bardzo — byś był niezręcznym gdybyś mi odmawiał zaufania.
— Tak, to prawda... — rzekł przedsiębiorca, — oddałem ci się nieznanemu ze związanemi rękami i nogami...
— Oceniłeś mnie ód pierwszego wejrzenia, co dobrze świadczy o twojéj przenikliwości i będziesz sobie mógł za to powinszować. — Zatém nie rób zemną ceremonii i mów jasno wszystko!... Co ci tam wsiadło na nos i zkąd ta grobowa mina?...
— Mam — zaczął Paskal powoli i ważąc swoje wyrazy, — mam wierzyciela, którego śmierć jest nieunikniona... Stosownie do zawartéj pomiędzy nami umowy, znaczna summa jaką mi pożyczył, ma być wypłacona jego spadkobiercom w ośm dna po jego śmierci... — otóż, jeżeli on skończy wprzódy nim majątek Roberta Valleranda. będzie w moich rękach, zginę bez ratunku... Rozumiesz?...
— Doskonale... — Ile winieneś temu wierzycielowi?...
— Miijon z procentem rocznym.
— I spadkobierca nie zgodzi się na układ, na zwłokę?...
— Nie, tym spadkobiercą jest młoda panienka, którą ufna w swe prawo, jestem pewny, okazałaby się nieubłaganą...
— Kobiety nie znają się na interesach. — Gdy się im winno pieniądze, chcą je odebrać... marne istoty!... Nazwisko wierzyciela?
— Hrabia de Terrys.
— Spadkobierczyni?
— Jego jedyna córka... Wynalazłem ja sposób uniknięcia wypłaty w krótkim terminie; — ożenić ego syna z Honoryną de Terrys jeszcze za życia ojca...
— Sposób bardzo dobry! — rzekł Leopold.
— Ale, — mówił dalej Paskal Lantier, — małżeństwo było możliwém pod tym tylko warunkiem, aby mój syn posiadał przynajmniéj w przyszłości, majątek równy majątkowi panny de Terrys... — Liczyłem na siostrę żony. — Udałem się do Romilly, aby wymódz na niéj urzędowne zapewnienie miljona dla siostrzeńca, którego zdaje się bardzo kochać...
— Lecz twoja siostra, — przerwał Leopold, — odpowiedziała na to wyraźną i stanowcza odmową... — Wiedząc, że ma córkę żyjącą chce dla niéj zachować majątek nienaruszony.
— Tak jest.
— Hrabia de Terrys jest więc skazany?
— Bez odwołania. — Skończy lada chwila... — Już nie żyłby od pięciu lat, gdyby nie podtrzymywał swego życia dziwném lekarstwem, którego lekarze fieznają...
— Cóż to za lekarstwo?
— Pan de Terrys dużo podróżował. — W Indyach to dostał on zarodu téj choroby, i z Indyj przywiózł nie wiem jaką tajemniczą truciznę będącą lekarstwem n a jego chorobę.
— Daj mi więcéj szczegółowe objaśnienia.. rzekł Leopold mocno zaintrygowany.
Paskal opowiedział wspólnikowi to co mu ojciec Honoryny powierzył co do proszku z krotala zażywanego po odrobince, od lat wielu.
Przydał do tęgo, opis przerażającej sceny, której był świadkiem, po zażyciu przez hrabiego tego leku.
Zbiegły, więzień wytężył mocno swoją uwagę.
— A! więc ten człowiek robi się słoikiem trucizny! — zawołał wysłuchawszy do końca.
— Prawda, ale ta trucizna go ocala...
— Gdzież na to dowód? — Widzę tutaj położenie, które można będzie wyzyskać na twoją korzyść, zatem na naszą wspólną... — zawołał nędznik, którego oczy błyszczały.
— Nie rozumiem cię, — szepnął przedsiębiorca...
— Więc powiadasz, że hrabia proszek krotalowy zażywa w sekrecie?
— Tak, i tylko ją wiem o téj kuracyi...
— I ty nie rozumiesz jaką korzyść możemy wyciągnąć z podobnéj tajemnicy?
Paskal potrząsnął głową.
Leopold mówił daléj:
— Przypuść, że bezimienny list od prokuratora Rzeczypospolitéj oskarży dziewczynę o otrucie ojca... — Robią na trupie sekcyę... — znajdują z nim pełno trucizny...
— Pannę de Terrys aresztują, sądzą, skazują, a zanim sądy ustanowią administratora jéj majątku, jesteś w możności zapłacenia summy, którąś winien massie... — Czy to jasne?
Przedsiębiorca zbladły słuchał ze drżeniem.
— Daję słowo, można by mniemać, że cię to przeraża! — mówił daléj Leopold tonem szyderczym. Przysłowie, które powiada: na ciężką chorobę trzeba gwałtownego lekarstwa! jest bardzo rozumne.
— Ja się nie boję... — odparł Paskal, wstrząsany nerwowém drżeniem, które zaprzeczało jego wyrazom, — ale ja sam uczyniłem niemożliwem oskarżenie o jakim wspominałeś...
— Jakim sposobem?
— Przyszło mi na myśl, tak samo jak i tobie, ze ktoś mógłby być podejrzywanym o otrucie. Zwróciłem na to uwagę hrabiego...
— A! głupiec! potrójny głupiec! — szepnął Leopold tak głośno, aby go wspólnik usłyszał.
Ten ostatni zamiast się rozgniewać za ten przydomek, powtórzył:
— Tak, głupiec! potrójny głupiec! — Masz słuszność! — Przy wiodłem panu de Terrys przykład który wywarł na nim głębokie wrażenie i w obawie ażeby kto z otaczających go nie został oskarżony po jego śmierci, hrabia postanowił dopisać do rękopismu swoich wspomnień, spisywanych dzień po dniu, opis swojéj choroby i lekarstwa na nią używanego.
— I napisał to przy tobie?
— Nie, ale miał napisać tego samego wieczora...
— Możesz się pochwalić, żeś mu poddał pyszną myśl! — zawołał wściekle były więzień.
Paskal pokornie pochylił głowę i nic nie odpowiedział.
— A panna de Terrys wie o tych Wspomniniach? — zapytał Leopold po chwili milczenia.
— Nie... — Pozna je dopiéro po śmierci hrabiego.
— Gdzie on je trzyma?
— W szufladzie jednego z mebli w swoim gabinecie.
— Czy ta szuflada jest na klucz zamknięta?
— Na klucz, który nosi razem z pękiem innych, a których nigdy z rąk nie wypuszcza...
— Czyś tego pewny?
— Zupełnie.
— Czy wiesz co jeszcze jest w szufladzie w któréj chowają się Wspomnienia?
— Inne ważne papiéry, tytuły własności.
Puszka, kryształowa z proszkiem krotalowym znajduję się w dolnéj szufladzie...
— Musiemy dostać te papiery... ten rękopism... musiemy mieć tę puszkę! — rzekł Leopold z gorączkowém ożywieniem, — nakoniec musiemy się nie obawiać panny de Terrys, a trzeba ażeby, się ona nas obawiała!
— Niestety! to jest niepodobieństwem... — wybąkał Paskal.
— Ej co znowu! — Niepodobieństwo to głupi wyraz wynaleziony przez głupców! — Dla ludzi inteligentnych, — (a ja do nich należę) — on nie istnieje!
— Cóż chcesz uczynić?
— Dowieść ci, że będę jednym z najużyteczniejszych sprzymierzeńców i połączyć swój los z twoim, tak jak gdyby on był moim własnym!... — Wszak mówiłeś, że hrabia może skończyć co chwila?...
— Ja jestem tego zdania.
— Zatem idzie, ażebyś my przewidując tę ewentualność, jak najprędzej byli w Paryżu...
— Ale córka Roberta Vallerand zatrzymuje cię w Maison Rouge...
— Nie długo ona mnie będzie tu zatrzymywała... — Znalazłem sposób, aby ją ztąd oddalić...
— Samą?
— Tak jest.
— A jéj towarzyszka, Urszula Sollier?
— I na nią przyjdzie kolej... — Przedewszystkiem trzeba usunąć dziewczynę...
— I masz pozór?
— Zdaje mi się, że mam... — Rozmowa podsłuchana w hotelu, w Troyes, pomiędzy dziewczyną i gospodynią, pozwala ustawić baterye... — Widocznie mała wie o tém, iż jéj urodzenie otacza tajemnica i rozumie, że coś uparcie przed nią skrywają... — W sercu jéj wre miłość dziecięca, w prawdzie platoniczna, ale bardzo wygórowana... — Słyszałem jak imię matki wymawiała w sposób prawdziwie wzruszający i błagała o odkrycie, czy jéj matka żyje, lub umarła, a mówiła to słowami o i akcentem do łez pobudzającym! — Na ten więc grunt wejdę... tę strunę poruszę... — Mała, osamotniona na tym świecie i wskutek tego zrozpaczona wzywa rodziny, któréj posiadanie przeczuwa, i którą przed nią ukrywają. Boi się ona otaczających ją cieniów, które naumyślnie zgęszczono i założył bym się, że niedowierza nawet Urszuli Sollier. Przypadek wydarzony powiernicy nieboszczyka twego wuja i wynikające ztąd opóźnienie, zwiększają pragnienie panienki poznania tego co przed nią skrywają i dostania się do Paryża, gdzie ma nadzieję uchylenia rogu zasłony... — Ma ona silną wiarę, że jéj matka żyje i odchodzi od zmysłów na wspomnienie, że może kiedyś znaleźć się w jéj objęciach... — Idzie o wyeksploatowanie miłości dziecięcéj...
— I sądzisz, że ci się uda?...
— Nie odpowiadam za nic, lecz mam mocną nadzieję.
— Jakaż ma być moja rola?
— Żadna zupełnie, aż do nowego rozkazu.
— Czy mogę wracać do Paryża?
— Jutro z rana, najpierwszym pociągiem, jeżeli chcesz. — Będziesz o ile można najmniéj wychodził z domu i przygotujesz się na wszelki wypadek, gdyż lada chwila mogę cię potrzebować....
— Dobrze....
— Trzeba mi pieniędzy.....
— Już! — rzekł Paskal ze skrzywieniem. — Ależ summa, którą ci dałem.....
— Ulotniła się... — odpowiedział śmiejąc się Leopold. — Życie w hotelach jest drogie a ja sobie niczego nie odmawiam. — Zresztą jeżeli znajdujesz, że ja cię zbyt drogo kosztuję, to dajmy spokój i radź sobie bezemnie.....
Przedsiębiercy nie uśmiechała się ta perspektywa.
— Wiele chcesz? zapytał.
— Tyle wiele mi możesz dać.
Paskal wyjął z pularesu dwa bilety po tysiąc franków i podał je wspólnikowi, nie bez wydania ciężkiego westchnienia.
Ten ze swobodą włożył je do kieszeni i rzekł:
— No, to mam zapas na kilka dni... — Już późno... — Idę spać i tobie radzę uczynić to samo.
Paskal wstał z krzesła.
— Wyjadę jutro bardzo rano... — rzekł — czy nie masz jakiego zlecenia?
— Mam ci się jeszcze o coś zapytać... — odpowiedział Leopold.
— O co?
— Czy trzymasz konie?
— Trzymam... trzy...
— A powozy?
— Mam dwa... — Jeden nowy, którego rzadko używam i drugi stary będący w ciągłym ruchu...
— Czy móźna użyć jednego z tych koni i powozu, tak ażeby o tém twój stangret nie wiedział?
— Rozumie się, aby tylko go oddalić, pod jakim bądź pozorem, zresztą łatwym do wynalezienia..
— To tylko chciałem wiedzieć... — Dobranoc...
Ach! jeszcze jedno słowo..... — Bądź łaskaw zapukać jutro rano do moich drzwi, przed odjazdem... — Będę cię potrzebował...
— Nie omieszkam...
Paskal Lantier wrócił do siebie i położył się do łóżka z głową zajętą tysiącem czarnych myśli...
Leopold nie położył się od razu.
Otworzył stare biurko stojące w pokoju wyjął z niego kałamarz, paczkę papieru listowego, koperty, pióro stalowe z obsadką i nie zadając sobie trudu, aby zmienić charakter napisał list dosyć długi.
Ukończywszy ten list, na którym zamiast podpisu położył wyrazy: — Przyjaciel twojéj matki, złożył go i wsunął w kopertę, którą zaadresował tak:
Te ostatnie wyrazy były napisane dużemi literami i podkreślone trzy razy.
Nędznik włożył list do biurka, które zamknął i wtedy dopiero pomyślał o udaniu się na spoczynek.
Pierwszy pociąg do Paryża przechodzi przez Maison Rouge o godzinie szóstéj minucie trzydziestéj trzeciéj z rana.
Punkt o szóstéj Paskal Lantier pukał do drzwi swego wspólnika.
Ten żwawo wyskoczył z łóżka i poszedł otworzyć...
— Odjeżdżam... — rzekł przedsiębiorca do niego.
Leopold otworzył klapę biórka, wydostał z niego list napisany w dniu wczorajszym i podał go Paskalowi...
— Jak tylko staniesz w Paryżu, — rzekł, — wrzuć ten list na stacyi w skrzynkę..... — Zresztą nie mam ci nic do zalecenia...
Paskal spojrzał na adres.
— Do niéj! — szepnął z gestem zadziwienia.
— Tylko bez podziwu, bez wniosków i szczególniéj bez pytań... — rzekł Leopold. — Idź, aby się nie spóźnić na pociąg i czekaj mego niespodziewanego do ciebie przybycia...
— Zatem do widzenia...
— Do widzenia... i bądź dobrej myśli.
Zamieniwszy te wyrazy, zbiegły więzień zamknął drzwi i położył się do łóżka.
— O szóstéj minut trzydzieści pięć przedsiębierca pełen ufności w szatański geniusz mniemanego Valty wsiadł do wagonu, przyjechał do Paryża o dziesiątéj minut szesnaście, i wrzucił na stacyi w skrzynkę list adresowany do Renaty.
.Powróćmy do Maison Rouge.
Biła dziesiąta.
Córka Małgorzaty zajmująca pokój przyległy pokojowi Urszuli Sollier, wstawszy z rana poszła dowiedzieć się o jéj zdrowie.
Blada twarz Renaty nosiła ślady bezsenności w jakiéj prawie całą noc spędziła.
Bolesna myśl zachmurzyła jéj czoło.
Dziewczę cierpiało z powodu niepewności, któréj końca nie przewidywała...
Przeklinała przypadek, który ją przykuwał do małomiasteczkowej oberży, gdy jéj wszystkie myśli ulatywały do Paryża.
— W istocie,w Paryżu miała się wszystkiego dowiedzieć; — w Paryżu poweźmie ona wiadomość czy jéj matka jeszcze żyje, — W Paryżu zdecyduje się jéj przyszłość.
— Jakże się pani masz dzisiaj — zapytała Urszuli.
— Niestety, kochane dziecię — odpowiedziała chora, — tylko sam doktór może ci to powiedzieć... — Czuję, że mi jest lepiej, ale nie wiem kiedy będę mogła się podnieść... — A jednak jeden tylko Bóg wie, jak mi pilno skrócić twoje cierpienia i powrócić spokój...
— To prawda — odpowiedziało dziewczę — że mi pilno dobić się do celu podróży i dowiedzieć się nareszcie kim jestem...
— Jeszcze trochę cierpliwości, moje dziecię...
— Przymuszam się do niéj, ale zaledwie mogę wytrzymać. — Moja gorączka, niepewność zwiększa się co dzień, co godzina... Zdaje mi się, że Bóg mi odmawia opieki i pomiędzy, mną i celem do którego dążę, stawia złowrogie przeszkody...
— Droga Renato, rzekła żywo Urszula, — nie zwiększaj mego zmartwienia podobną mową!... — Już dosyć jestem nieszczęśliwa, że pomimo woli krępuję ziszczenie się twoich nadziei!
Córka Małgorzaty usiadła w głowach łóżka choréj.
Spuściwszy głowę, zamyślona i posępna siedziała chwil kilka w milczeniu, potém nagle podnosząc głowę zawołała tonem silnego postanowienia:
— Ależ nareszcie ja już nie jestem dzieckiem; nie zbywa mi na intelligencyi, umiem mówić, rozumować i pojmować: jestem dosyć silna, odważna, dorosłą bym sama mogła dokończyć téj podróży wstrzymanej fatalnym wypadkiem...
Urszula zadrżała usłyszawszy tak mówiącą Renatę.
— Czy ty o tém myślisz, moje dziecię? — rzekła z osłupieniem.
— Zapewne, że o tém myślę! — Myślę bezustannie...
— Czyżeś przypuszczała, że ja ci pozwolę saméj udać się do Paryża?
— Dla czegóż nie?
— Mam zlecenie zawieźć cię tam, przecie wiesz o tem...
— Wiem i zrozumiałam dobrze, że mam wręczyć notaryuszowi list, który posiadasz i który z twoich do moich rąk przejdzie na progu jego gabinetu...
— Zrozumiałaś dobrze...
— Wszystko to, jak mi się zdaje jest rzeczą bardzo prostą i łatwą do uskutecznienia... — Cóż ci przeszkadza zaraz mi ów list oddać?... — Pojadę do Paryża... — Zaniosę: pod wskazany adres... — W zamian za niego dostanę zapieczętowaną kopertę zawierającą rozwiązanie otaczającéj mnie tajemnicy; powrócę tutaj i tylko w twojéj obecności otworzę tę kopertę... Przyrzekam ci to uroczyście...
— To być nie może... — odpowiedziała pani Sollier.
— Nie może, mówisz! — Jeszcze raz dla czego? — Rozumiem idzie ci o dokonanie w zupełności swojéj missyi i czuwanie nademną, dziękuję ci za to, ale czyż nie ma okoliczności w któréj chęć wykonania polecenia musi ustąpić przed naglącą koniecznością? — Jakież niebezpieczeństwo może mi grozić w tak krótkiéj podróży?... — Dwie czy trzy godziny drogi i stanę w Paryżu... — Przyjechawszy wezmę powóz, który mnie zawiezie do notaryusza i odwiezie na stacyę... — Dwie lub trzy godziny na powrót... Wszystko może być w jednym dniu załatwione...
— Być może, kochane dziecię, że twoje argument a są dobre, — odpowiedziała Urszula, — nie będę się spierała, ale ja ci nie pozwolę się z sobą rozłączyć... — Nie mam prawa tego uczynić... — Ja na to wykonałam przysięgę...
— Komu?
— Temu, kogo opłakujemy... P. Bobertowi, twemu przyjacielowi...
— P. Robert był moim przyjacielem... Najlepszym przyjacielem... żałować go będę przez całe życie... ale on nie był moim ojcem i przysięga, którąś mu wykonała nie zobowiązuje mnie...
— Renato, źle mówisz?... — Strzeż się niewdzięczności...
— Nie jestem niewdzięczną... — przerwało dziewczę z ożywieniem. — Ależ proszę cię, zechciej zrozumieć, że twój opór mnie straszliwie nęka... — Niepokój zabije, jeżeli pobyt nasz mą się tutaj przedłużyć... Jestem pewna, że moją matka żyje... i chcę uściskać swoją matkę...
— Uspokój się, zaklinam cię, moje dziecię i zgódź się z koniecznością! — Ja z sumieniem nie zmogę wchodzić w układy!... Nie mogę na siebie wziąsć odpowiedzialności za niebezpieczeństwa na jakie może być była narażona bezemnie... Sama nie pojedziesz do Paryża.....
— Niebezpieczeństwa! — powtórzyła żywo Renata. — Jakie? — Nikt w świecie nie wie o mojém istnieniu... Któżby więc był dla mnie niebezpiecznym? ktoby miał interes aby mi szkodzić, przeszkadzać, w wyszukaniu matki? — Ach! Urszulo, ty mnie przywodzisz do szaleństwa! Niebezpieczeństwa o których mówisz są wymarzone, ty wiesz tak samo o tém jak i ja, i wynajdujesz je nie wiem w jakim celu! — Zobowiązanie uczynione panu Robertowi jest tylko pozorem, to jest uderzającém!... Jakiż masz inny, samolubny pozór, aby mnie tyranizować bez litości i sprawiać mi tyle cierpienia?
— O! Renato, Renato! — szepnęła pani Sollier, któréj oczy zwilżyły się łzami, — dziś jesteś dla mnie niesprawiedliwą i okrutną i ja cię poznać nie mogę! — Biedne dziecię, nadejdzie dzień, a ten jest niedaleki, w którym przekonasz się, że mną kierował sam tylko obowiązek, że zawiniłabym, mocno zapominając o daném słowie, nie wypełniając zlecenia do końca!... Tak samo jak ty, nawet więcéj niż ty, opłakuję i ja i przeklinam przeklęte opóźnienie, któremu ulegać musimy, lecz nie nalegaj abyś sama jechała do Paryża... Napróżnobyś to czyniła... — Musiałabym być nieugiętą... — Ty nie odjedziesz bezemnie!...
Renata schyliła głowę i zamilkła.
Zdawała się ulegać jednak, całą jéj istotą, wstrząsało wzburzenie; — z głębi duszy wyrywał się krzyk oporu przeciwko téj tajemniczéj władzy, któréj się nasuwała na zasadzie mandatu bez wartości...
W téj chwili drzwi się zwolna otwarły i jedna ze służących wetknęła głowę przez otwór.
— Proszę pani, — rzekła dziewczyna, — pan doktór idzie...
— Prosić, prosić... — rzekła chora.
Lekarz, — nieduży człowieczek z miną rozumną i uśmiechniętą — wszedł do pokoju.
— Nie, doktorze, odpowiedziała pani Sollier, — przez cała noc doświadczałam bolesnego rwania... — zdaje mi się, że bandaże na nodze są zbyt mocno ściśnięte...
— Zobaczymy... rzekł doktor. Pozwól pani obejrzeć chorą nogę...
— Proszę, doktorze...
Urszula odchyliła kołdrę i bandaż płócienny został ostrożnie odwinięty...
Noga i kostka ukazały się mocno spuchnięte.
Na skórze ukazywały się plamy brunatne i sine i świadczyły o wylaniu się krwi spowodowanem przez zerwanie mniejszych ścięgien...
Stłuczenie było silne, rzekł doktór, — i zupełne wyskoczenie ze stawu, którego nastawienie porwało tkanki, ale wyzdrowienie idzie zwykłym trybem, nie zachodzi żaden nieprzywidziany upadek jestem bardzo zadowolony z przebiegu choroby.
— Zatém, jest lepiéj? zapytała żywo Urszula.
— Daleko lepiej.
— Więc będę dziś mogła wstać na godzinę lub dwie, jutro puścić się w dalszą drogę?
— Ta, ta, ta, ta! zawołał doktor z wyrazistym grymasem. — Dziś wstać a jutro jechać daléj, jak pani galopujesz! — Ślicznie byś się pani urządziła. — Strzeż się, droga pani, popełnić podobne szaleństwo...
Renata słuchała z niecierpliwością.
— Ależ nareszcie, panie doktorze, — wyrzekła, taki stan nie może trwać długo...
Doktor próbował delikatnie końcem palców, spuchniętą kostkę a jego dotknięcia, jakkolwiek lekkie, wprawiały panią Sollier w dreszcz bolesny.
— Cierpliwości, panienko, — odparł. — Zabraniam chorej, wstać z łóżka wcześniéj jak za pśm dni. Najmniejsza nieroztropność pociągnęłaby za sobą poważne następstwa...
Córka Małgorzaty zbladła i wzniosła oczy do góry.
Rozpaczliwy wyraz jéj wzroku nie uniknął oczu Urszuli.
— Czyż niepodobna wszystkiego pogodzić? — rzekła biedna kobieta. Ruch mi jest wzbroniony, ja to pojmuję, ale gdyby mnie zaniesiono na stacyę w fotelu...
— Ani myśleć o tém! — przerwał lekarz... — Noga musi być ciągle wyprostowana, a do tego konieczném jest położenie leżące.
— Ale mnie do Paryża wzywają bardzo pilne interesa...
— Nie ma pilniejszego jak zupełnie wyzdrowienie...
— Spóźnienie byłoby fatalném.....
— A nieroztropność jeszcze fatalniejszą i możeby spowodowała konieczność amputacyi nogi.
— Boże — zawołała Renata, — takie nieszczęście.....
— Urzeczywistniłoby się niezawodnie gdyby moje przepisy nie były zachowane......
— Osądź sama, moje dziecię... rzekła Urszula. — Słyszałaś co doktor powiedział..... Czyż mogę być nieposłuszną?
Renata, która bardzo zposępniała, spuściła głowę i siedziała bez odpowiedzi.
Myślała:
— O! moja matko... moja matko... czyż będę zawsze z tobą rozłączona?... Czyż nadzieja uściśnięcia cię w moich objęciach była tylko złudzeniem?
Lekarz na nowo obandażował nogę.
— Czy jest jeszcze płyn do zwilżania bandażów? zapytał.
— Bardzo mało, panie doktorze... — rzekła Renata pokazując flaszeczkę stojącą na stoliku przy łóżku.
— Trzeba będzie kazać zrobić świeży.
— Bez nowéj recepty?
— Tak... Numer starej wystarczy dla aptekarza... Teraz, bądźcie panie cierpliwe, jeszcze raz powtarzam i pomyślcie jak straszne następstwa pociągnąć może najmniejsza nieroztropność....
Lekarz wyszedł.
— Widzisz, Urszulo, rzekła Renata jak tylko drzwi zamknął za sobą, — ośm dni w tym pokoju i na tém łóżku, a kto wie czy po upływie tego czasu jeszcze ci nie każe odpoczywać przez tydzień, zanim ci pozwoli udać się w podróż... — Czyż wobec téj przykréj zwłoki byłabyś tak okrutną abyś mi miała bronić udać się saméj do Paryża?...
— Będę tak okrutną, kochane dziecko, chociaż ty okrucieństwem nazywasz szacunek dla przysięgi i wykonanie obowiązku... Ty się zemną nie rozłączysz...
Renata uczyniła gest rozpaczy i poszła do swego pokoju, aby się swobodnie wypłakać.
Przez część dnia, biedne dziecię lubowało się w tém dobrowolném osamotnieniu.
Weszła tylko do pokoju Urszuli, aby wziąść próżną flaszkę od lekarstwa i przynieść ją z apteki napełnioną.
P. Sollier z przestrachem patrzała na wzrastające zmartwienie swojéj wychowanki. — Widziała w tém wskazówkę silnéj, upartéj woli i zapytywała się siebie czy nie powinnaby ustąpić naleganiom dziewczęcia, powierzyć jéj list napisany przez Roberta Vallerand do notaryusza z ulicy Piramid i pozwolić jéj udać się do Paryża.
Ale przypomniała sobie, że w dzień śmierci Robert mówiąc o swoim siostrzeńcu Paskalu Lantier rzekł: On nie wie o istnieniu Renaty i chce aby o niém nie wiedział... Boję się go...
Te wyrazy brzmiały w jéj uszach jak groźba... Widziała Renatę ściganą, otoczoną sidłami i niebezpieczeństwy, niezdolną do toczenia walki i nędznie w niéj ginącą.
Myśli te utwierdziły ją w pierwotném postanowieniu.
— Niech tam sobie mała chwilowo mnie niecierpi i oskarza o okrucieństwo, — mówiła do siebie. — Dotrzymam słowa danego umierającemu..... Zadanie moje będzie ukończone wtedy, gdy Renata obejmie majątek po ojcu...
Dzień zeszedł dla obudwu kobiet posępnie.
Renata wcześnie się oddaliła i położyła do łóżka.
Smutek jéj coraz się powiększał. Biedne dziecię doszło do tego, że sobie mówiło, iż Bóg jéj odmówił téj opieki, jakiej w swojéj dobroci udziela wszystkim stworzeniom ludzkim.
Myślała o spokojnych dniach swego dziecięctwa, w którém nie będąc jeszcze w stanie myśleć, żyła nie dbając o przyszłość.
— Ach! jakże żałowała swych chwil. szczęśliwych, które jak mniemała, zawsze dla niéj uleciały...
Wspomnienia jéj wracały do Troyes, na pensye pani Lhermitte, do jéj drogiéj przyjaciółki Pauliny Lambert, któréj już może nigdy nie ujrzy.
Potém w marzeniach ukazała jéj się inna twarz, — młodego podróżnego ujrzanego w oknach Hotelu Prefektury i w drodze do kościoła.
Zamiast ją uspokoić, zjawisko to wpędziło jéj duszę w jeszcze większą posępność i podwoiło ściśnienie jéj serca.
W wyobraźni swojéj, szkicowała ona, tak samo, jak i inne dziewczęta przyszły romans. Wiersze tego romansu nikły w cieniach obecnej chwili.
fors Renata płakała długo i nareszcie zasnęła, lecz sen jéj był gorączkowy, pełen męczących marzeń.
Gdy jutrzenka na wschodzie zabarwiła horyzont, córka Małgorzaty przebudziła się złamana.
∗
∗ ∗ |
Leopold Lantier przez cały dzień nie pokazał się w Hotelu Kolejowym.
Wyszedłszy bardzo rano i chcąc utwierdzić ludzi w mniemaniu, że jest rzeczywiście komisantem handlowym, puścił się do kilku sąsiednich wiosek, wałęsając się, paląc cygara i przybierając pozór człowieka niezmiernie zajętego interesami.
Powróciwszy bardzo późno wieczorem, wstał jednak bardzo wcześnie przed śniadaniem i rozgościł się w restauracyi hotelowéj, czekając dopóki listonosz nie dostarczy listów i gazet paryskich.
Dla zabicia czasu kazał sobie podać filiżankę czekolady i czytał wczorajsze gazety, a przynajmniéj udawał, że je czyta.
O dziesiątéj otworzyły się drzwi i officyalista pocztowy ukazał się wraz ze swoją torba z palonéj skóry.
Gospodarz zakładu siedział za kantorem i doda-wał wczorajszy dochód.
Listonosz rzucił cztery czy pięć dzienników na stół i zaczął przyglądać się adresowi koperty trzymanéj w ręku.
— Czy pan masz list do kogo w hotelu? zapytał gospodarz.
— Właśnie przeglądam adresy...
— Może dla mnie..... rzekł Lantier. Valta komisant podróżujący.
— Nie, panie, odrzekł listonosz i przeczytał głośno: — Pannie Renacie, Hotel Kolejowy w Maison Rouge. Do rąk własnych.
Kuzyn Paskal wiernie wykonał zlecenie... — pomyślał Leopold.
— Czy tu jest jaka panna Renata? zapytał officyalista pocztowy.
Gospodarz zaczął szukać w pamięci.
— Jest.... — rzekł nareszcie. Jest to młoda towarzyszka téj biednéj pani, która się skaleczyła w nogę, w tę noc, gdy pociąg idący do Paryża stanął w śniegu...
— W istocie, rzekł zbiegły więzień, słyszałam jak ta pani tak nazywała młodą panienkę..... bardzo ładną.....
Listonosz wręczywszy list gospodarzowi.
Ten z kolei przeczytał adres.
— Do rak własnych, dużemi literami i podkreślone trzy razy! — rzekł śmiejąc się rubasznie. — He, he, to pachnie tajemnicą, panie Valta.
— Doprawdy i mnie się tak zdaje... a jednak pomyśliwszy, to wydaje się rzeczą bardzo prostą... — Młoda panienka zdaje się pochodzić z porządnego domu... — Towarzysząca jéj kobieta musi być gospo-
ANSVRKING dynią lub dama do towarzystwa... Piszący czy też pisząca do panienki uważał za potrzebne napisać do rak własnych, aby stara przez nieuwagę lub ciekawość nie otworzyła listu....
— Może, ale ona jest djabelnie ładna, ta mała, a ten list wygląda zupełnie tak, jak słodki bilecik.....
Leopold zaczął się śmiać z kolei!
— Tak, tak... odpowiedział. — Jeżeli list, tak jak się panu zdaje, jest rzeczywiście od tajemniczego kochanka, to potrzeba go szanować....
— Do miljona! Sam siebie pytam, czy mam odesłać list na górę, czy czekać, aż panna Renata zejdzie na dół... Jak pan myślisz?
— Jabym radził czekać, aby uniknąć jakiego nieporozumienia.....
— Masz pan słuszność... zaczekam...
W tej chwili wszedł doktor drżący, chociaż, zapakowany w długi surdut i okręcony ogromnym szalem.....
— Dzień dobry, panie doktorze... — rzekł do niego gospodarz, idziesz pan do chorej?...
— Tak, i spieszę bo mi dziś bardzo pilno.....
— Czy tak wielu chorych?
— Nie mogę się skarżyć. Zapalenie płuc i pleury działają zadawalniajaco....
To mówiąc doktor szedł przez salę zmierzając ku drzwiom prowadzącym na schody.
— Młoda panienka niedługo zejdzie... rzekł gospodarz, — i skorzystam z tej sposobności ażeby jéj wsunąć list cichaczem.....
Leopold nie odpowiedział.
— Okoliczność ta wcale nie zdawała się go interesować. Rozerwał opaskę gazety i zagłębił się w czytaniu wiadomości bieżących.
W dziesięć minut doktor powrócił w towarzystwie Renaty, któréj dawał niektóre instrukcye co do opatrywania choréj.
Widząc ich wchodzących zbieg użył swojego dziennika, niby parawanu, aby sobie twarz zasłonić.
— Dobrześ mnie pani zrozumiała?.....— mówił lekarz. — Jeżeliby po odrętwieniu w kostce nastąpił silny ból, zechcesz pani trochę zwolnić bandaże.....
— Dobrze panie....
— Dowidzenia... Panowie żegnam was...
Doktór podniósł kołnierz swojéj opończy, zasłonił się szalem po oczy i wyszedł.
Renata miała wyjść za nim.
Gospodarz ją zatrzymał.
Wziął list leżący na kantorze i rzekł:
— Zapozwoleniem panienki.....
Dziewczę stanęło i obróciło się.
— Jest tu list do panienki... rzekł właściciel.
— List, do mnie! rzekła Renata zdziwiona.
— Proszę zobaczyć adres; Pannie Renacie, Hotel Kolejowy w Maison Rouge.
— W prawdzie to moje imię, ale mi się zdaje niepodobném aby ten list był do mnie...
— Dla czego?
— Bo nikt nie wie, że ja tu jestem, zatrzymana wypadkiem jaki się wydarzył pani Urszuli... Nikt więc do mnie nie może pisać...
— Zdaje się, że przeciwnie, ponieważ pani jesteś jedną panną Renatą mieszkającą w Hotelu Kolejowym... Na kopercie napisano: do rąk własnych... Piszącemu więc idzie o to ażeby list został doręczony pani saméj, do rąk własnych, a nie towarzyszącej jéj pani... Zapewniam panią, że to do niéj...
Renata niespokojna, zarumieniona, spojrzała na adres.
— Nie znam tego charakteru... rzekła nareszcie.
— To nie dowodzi niczego.
— Zkąd ten list przyszedł?
— Można się dowiedzieć ze stempla pocztowego... odpowiedział gospodarz, — i obejrzawszy list dodał: — Ten list jest z Paryża...
— Z Paryża! powtórzyła córka Małgorzaty coraz więcéj zaintrygowana.
Leopold myślał: Do kaduka nie marudź i bierz list, głupia!
— Koniec końcem, mówił daléj gospodarz, pani masz zupełne prawo odpieczętować list adresowany do siebie... Przekonaj się pani, czytając go, czy jego treść cię obchodzi i jeżeliby była jaka omyłka to mi go oddasz.....
— No! dobrze, rzekła.
Renata wsunęła list do kieszeni skłoniła się i wyszła.
— Nareszcie! szepnął Lantier.
— Sądziłem, że panienka nie da się uprosić! — zawołał gospodarz ze śmiechem.
— Prawda!... ten dzieciak jest trochę naiwny...
— Jeżeli nie jest bardzo przemądra...
— Doprawdy, to być może...
Po czem Leopold zdawał się zatapiać w swoim dzienniku, lecz zamiast czytać pomyślił:
— Teraz trzeba czekać na skutek mego pomysłu... — Na wędkę założona dobra przynęta... mała koniecznie musi się na nią złapać... Czy pojedzie, czy też nie pojedzie?... — w tem rzecz! — Przez cały dzień nie wyjdę z kawiarni... urządzę tu swoje obserwatoryum.
Renata poszła z receptą doktora do apteki, ale jéj pilno było powrócić.
Tajemniczy list, który miała w kieszeni nabawiał ją gorączki.
— Czy to nie omyłka? zapytywała sama siebie.Czy to być może ażeby kto do mnie pisał?... — Kto to pisze i co może pisać?... Dowiem się za chwilę... Czy trzeba powiedzieć pani Urszuli o odebraniu tego listu? Zdaje mi się, że nie... Wyrazy: do rak własnych wskazują, że adresantka, kimkolwiek by ona była, sama powinna znać jego treść... nic nie powiem!... Ale jakie to wszystko dziwne!... Czyż nigdy się nie uwolnię od otaczającéj mnie tajemnicy?...
Lekarstwo zostało przygotowane i Renata wróciła do hotelu.
Od wczorajszego dnia zachowywała dla pani Sollier obojętność i odzywała się do niéj rzadko, wprawdzie bardzo grzecznie ale zarazem tonem nadzwyczaj zimnym.
Nie mogła przebaczyć Urszuli uporu w odmowie, gdy ja błagała o pozwolenie udania się samej do Paryża.
Biedna kobieta czuła, że traciła przychylność Renaty i cierpiała w skutek tego okropnie, lecz wolała cierpieć niż wchodzić w układy z sumieniem i złamać dane słowo.
Zmoczywszy rozczynem bandaże krępujące nogę pani Sollier, córka Małgorzaty wyszła do swego pokoju.
Była pewną, że tam jéj nikt nie przeszkodzi.
Wzięła list i spojrzała nań niespokojném okiem.
Nerwowy dreszcz wstrząsał jéj rękami, — jakaś duszność utrudniała jéj oddech.
W chwili; gdy miała rozedrzeć kopertę zatrzymała się:
— Boję się... szepnęła; — zdaje mi się, że z tego listu wydostanie się coś dziwnego... Gdybym go nie czytała...
Po chwili mówiła daléj:
— No! Może poznam rozwiązanie zagadki co do mego losu... cofać się byłoby tchórzostwem!... trzeba się dowiedzieć...
Chcąc uniknąć nowego wahania żywo otwarła kopertę, rozłożyła zawarty w niéj papier, spojrzała na podpis lecz w jego miejsce ujrzała wyrazy: Przyjaciel twojej matki.
Przeczytawszy te wyrazy, Renata uczuła w sercu niby gwałtowne uderzenie.
— Przyjaciel mojéj matki, — wyjąkała. — On mi powie o mojéj matce.... — I ja nie chciałam przyjąć tego listu... bałam się myśli otworzenia koperty...
Byłam szalona....
Z chciwością odczytała następujące wyrazy, aż nadto przekonywające, że Leopold Lantier ich autor, byłby się cieszył niejakiem powodzeniem w epoce już dosyć odległej, gdy melodramy starego pokroju kwitnęły na bulwarze Temple:
„Biedne opuszczone dziecię.“
„W skutek śmierci człowieka, który przez lat dwadzieścia, z twojéj świętéj matki, czynił męczennicę, nadeszła chwila, abyś poznała swoje urodzenie!...
„Ten człowiek samolubny i bez serca, który się ukrywał przed wzrokiem wszystkich, o działał bez względu na Opatrzność i na miłość macierzyńską, która z daleka czuwała nad tobą...
Twoja matka, śród łez niewyczerpanych, i cierpień znoszonych szlachetnie, ufna w Bogu, czekała szczęśliwéj chwili, w któréj nareszcie będzie cię mogła wezwać do siebie.
„Chwila ta nadeszła.
„Kobieta pod dozorem, któréj a raczéj w mocy któréj się znajdujesz, posłuszna jest rozkazom tego, którego śmierć powraca ci wolność... Nie odpowiada ona na pytania dotyczące twojéj matki, zabroniono jéj na nie odpowiadać, ona ci nigdy nie odpowie.... — Obiecując ci uczynić wkrótce jakieś odkrycia, oszukuje cię...
„Zresztą światło cię wkrótce oświeci.
„Powody ważne, nakazujące, przemożne, które wkrótce poznasz, nie pozwalają twojej matce udać się do ciebie, ale ona czeka na ciebie z otwartemi ramiony i sercem przepełnioném czułością.
„Nie pozwolisz dłużej cierpieć szlachetnéj istocie, która żyje tylko dla ciebie i któréj tylko myśl i nadzieja, iż cię do swojéj piersi przyciśnie, dają siłę i odwagę do walki i cierpienia.
„Opuść, tak, aby się nie domyślała, obłudną istotę, która cię dotychczas oszukiwała pozorami przywiązania a która cię wiezie do Paryża nie dla tego, aby cię powrócić matce, lecz aby cię zamknąć w jednym z surowych klasztorów, którego drzwi raz zamknięte za uwięziona, nie otwierają się nigdy!...
„Szczęściem dla ciebie, pomyślny wypadek, który ją skazuje na przykucie do łóżka oberży nie pozwolił jéj wykonać swojego projektu, być posłuszną aż do końca, rozkazom wydanym przez zmarłego.
„Z łatwością będziesz mogła uniknąć zbrodniczego nadzoru, który obecnie jeszcze nie jest zniesiony.
„Opuść jutro hotel; — wsiądź na pociąg przechodzący przez Maison Rouge o godzinie ósméj minucie trzydziestéj piątéj wieczorem.
„Do Paryża przyjedziesz o jedenastéj.
„Ten co to pisze, oczekiwać będzie na dworcu. Zna on cię z widzenia; przystąpi prosto do ciebiei powie:
„Przychodzę od twojéj matki.
„Udasz się za nim a on cię zaprowadzi w objęcia téj, któréj serce bije tylko dla ciebie i któréj życie tobie jest odtąd poświęcone...
„Ufaj przyszłości, biedne opuszczone dziecię, obetrzej łzy, naucz swe usta uśmiechu, cierpieniom twoim już koniec, a radości początek.....
„Do widzenia... jutro!...
„Ona cię oczekuje!
Renata przeczytała do końca. — Grube łzy spływały po jéj policzkach, lecz łzy te nie miały w sobie goryczy.
— Moja matka!... moja matka!.... — wyjąkała Renata. — Moja matka żyje... — Wzywa mnie... Czeka na mnie!... — Ach! jakżem szczęśliwa!...
I dziewczę złamane wzruszeniem upadło na krzesło.
Po chwili mówiła daléj:
— Więc moja matka z daleka czuwała nademną we łzach i cierpieniu, męczennica tego człowieka, który się zdawał otaczać mnie przywiązaniem i który mnie trzymał w niewoli, aby mnie nie dopuścić do uścisku matki.. I tà Urszula, gdym ją pytała, nigdy mi nie chciała odpowiedziéć... Nielitościwie odmawiała mi odkrycia tajemnicy mojego życia!... Czułam dobrze, że Bóg nie mógł mnie opuścić i że ujrzę swoją matkę... Tak, ucieknę od téj kobiéty i bez wahania sama się udam tam, gdzie mnie wzywa miłość macierzyńska...
Uczucie dziecięcéj miłości, którą list Leopolda Lantiera podburzył w sercu Renaty, odurzało ją i zaślepiało...
Jéj nieznajomość życia i naiwność prawie dziecięca, nie dozwalała jéj odgadnąć zasadzki.
Dźwięczne i puste frazesa, które miała przed oczyma wzruszały ją do głębi serca.
Myśli jéj nie mąciła żadna wątpliwość. Robert i pani Urszula byli dla niéj nieprzyjaciołmi, chcącemi, w niewiadomym celu, oddzielić ją od matki!...
Po kilku minutach poświęconych rozczuleniu Renata znowu list zaczęła odczytywać.
Jaka cierpliwość i poświęcenie! mówiła do siebie. Od dziewiętnastu lat czuwała nademną niewidzialnie, czekając chwili oswobodzenia!...Jakąż musiała mieć odwagę, aby nie przyjść do mnie i nie zawołać! Tyś moja córka! Ta cierpliwość, to poświęcenie, ta odwaga, zostaną wynagrodzone!... Ach! jakże ja ją będę kochała..... moją matkę!...
Renata przestała płakać.
To dziecię wydające się tak bojażliwém, tak lękliwém, czuło, że siły jej wzrastają i wola się wzmacnia.
Nie wahała się. — Powzięła postanowienie. — Pieniądze mam, — pomyślała, — nawet daleko więcéj niż trzeba na podróż do Paryża.....
— Poradzę się Przewodnika po drogach żelaznych i przekonam czy godziny odjazdu jakie list wskazuje są pewne.... ale odtąd, aż do chwili ucieczki muszę być spokojną... Urszula nie powinna domyślać się mego projektu... znalazłaby: sposób, aby mi przeszkodzić... Ach! Paulina miała słuszność utrzymując, że szczęście czeka mnie w Paryżu, gdyż to w Paryżu — uściskam matkę!
Nazwisko Pauliny Lambert, które Renacie przyszło na myśl, przypomniało pewne wspomnienie.
Pomyślała o młodym podróżnym z Hotelu Prefektury — szepnęła: — kto wie, czy i jego również nie ujrzę w Paryżu...
Córką Małgorzaty otarła zwilżone łzami oczy, schowała list, który ją nabawił takiem wzruszeniem i taką radością i zmusiła swoje serce do uspokojenia bicia, swojej twarzy do okazywania spokoju.
Weszła służąca z oznajmieniem, że w pokoju pani Sollier podano śniadanie..
Poszła tama odegrała swoją rolę dosyć zręcznie aby nie obudzić w umyśle biednéj Urszuli jakiegoś podejrzenia.
Natychmiast po śniadaniu Renata pod pozorem zmęczenia powróciła do siebie.
Służąca kończyła sprzątanie.
— Panienka nie potrzebuje niczego?
— Chciałabym przejrzeć Przewodnik po drogach żelaznych...
— To bardzo łatwe.. Mamy go w restauracyi dla podróżnych..... Pójdę po niego.....
Przynieś mi go tu na górę i nie pokazuj nikomu.
— Dobrze, panienko...
Nie tracąc czasu służąca pobiegła, weszła do sali ogólnéj w któréj Leopold ciągle czytał gazetę i zaczęła szukać po stołach.
— Czego ty szukasz? — zapytał gospodarz.
— Przewodnika, proszę pana.
— A on ci na co, u licha, potrzebny?
— To dla panienki z pierwszego piętra..... ona go potrzebuje...
— Dobrze..... dobrze....
Lantier z rozmowy téj nie stracił ani słowa.
Twarz jego błysnęła radością.
— Potrzebny Przewodnik?... — rzekł, oto jest.
— Dziękuję panu.
I służąca wyszła zabrawszy książkę.
— No, no, wszystko idzie dobrze! — pomyślał Lantier. — Ponieważ mała chce się radzić Przewodnika, to widać list sprawił skutek. — Starałem się o styl i poruszenie czułej struny..... Moja kuzynka z lewéj ręki chce się zapewnić, czy godzina wskazana przez przyjaciela jéj matki jest rzetelna... — Jutro wieczorem porzuci ona odważnie panią Urszulę... Interes idzie! idzie!... — Muszę wybadać służącą...
Wiemy już, że wnioski zbiegłego więźnia, wnioski oparte na wywodach, logicznych, były zupełnie prawdopodobne.
Renata wzięła Przewodnik i rzekła po cichu:
— Proszę cię, poczekaj chwilkę.
Dziewczę spiesznie otworzyło książeczkę Chaix’a i zaczęło przewracać karty, lecz nie będąc do niéj przyzwyczajoną, przeglądała stronę za stroną nie znajdując czego szukała.
Jéj zawód i niecierpliwość były widoczne.
— Panienka nie może znaleźć? — zapytała służąca...
— Nie...
— A co panienka chce wiedzieć?
— O któréj godzinie pociągi idące do Paryża przechodzą przez Maison Rouge.
— To bardzo łatwe... Ja wiem jak się wziąść do tego..... Na początku jest spis alfabetyczny stacyj i przy każdéj numer stronnicy, którą trzeba przejrzeć, chcąc wiedzieć godzinę i cenę....
— Dobrze... — rzekła Renata. — Rozumiem.
Przejrzała gorączkowo spis alfabetyczny.
Pod literą M. znalazła Maison Rouge i naprzeciw nazwiska stacyi cyfrę 80 poprzedzającą dużą literę A.
Służąca śledziła wzrokiem za palcem Renaty posuwającym się po kolumnach Przewodnika.
— Tutaj,. panienko, — rzekła. — Zobacz pani stronnicę 80. — Litera A. oznacza na której tabelce trzeba szukać.
Tablica ta znajdo wala się na czele stronnicy.
— Znaleźliśmy, — mówiła służąca daléj; ale to odjazd zaś przyjazd jest u dołu.
Renata sunęła palcem po kolumnie wskazującej godziny odjazdu.
Znalazła: o ósméj minucie piątej wieczorem.
— Dobrze... — szepnęła. Przyjazd do Paryża o jedenastéj.... — Wszystko się zgadza... a bilet kosztuje dziesięć franków dwadzieścia pięć centymów... z Maison Rouge do Paryża niedaleko.
— Czy panienka znalazła co potrzeba? — zapytała ciekawie służąca.
— Tak jest... — odpowiedziała Renata zamykając książkę.
— Czy panienka jedzie do Paryża?
Dziewczę położyło palec na ustach.
— Potrzebą mi jednéj wiadomości... — rzekła potem.
— Jakiéj?
— Czy można wyjść z hotelu nie przechodząc przez salę ogólną?
— Jak najswobodniéj... — Drzwi od sieni otwarte bywają do dziesiątéj wieczorem...
— Dziękuję ci za grzeczność i proszę cię przyjmij to...
I jednocześnie włożyła służącéj w rękę sztukę pięciofrankową. Służąca ukłoniła się i zapytała:
— Czy panienka, odjeżdża dziś wieczorem?
— Nie... nie dzisiaj... może jutro... ale chciałabym, aby w hotelu nikt nie wiedział o moim projekcie..... zupełnie nikt... bez wyjątku... rozumiesz dobrze?
Zasady służącej były nadzwyczajnéj elastyczności...
Sądziła iż się domyśla intrygi miłosnéj co jéj się wydało bardzo prostem i najzupełniéj normalném i odpowiedziała mrugając dobrodusznie okiem:
— Ba! przecież się to rozumie.
— A jeżeliby się kto pytał po moim odjeździe, mówiła daléj Renata, pamiętaj odpowiedzieć, że nie wiesz o niczem...
— Nawet towarzyszce panienki?
— Nawet jéj... a szczególniéj jéj...
— Rozumiem... nie pisnę słówka i będę miała minę bardziéj zadziwioną niż ktokolwiek bądź...
Służąca znowu mrugnęła okiem z uśmiechem jeszcze więcéj pobłażającym niż pierwéj i wyszła zabrawszy Przewodnik z sobą.
Schodząc ze schodów, mówiła do siebie: Jeszcze jedno niewiniątko, którėjby można dać komunię bez spowiedzi a która wcale się nie krępuje! I powierz się tu téj mince niewinnéj! Zresztą dziwić się tu ładnéj, kiedy brzydkie sobie pozwalają! — No, trzeba trochę użyć życia! Raz się jest tylko młodą!
I wróciwszy do sali restauracyjnéj, położyła broszurę na kantorze.
Leopold nie opuszczał swego miejsca.
— Co panna Renata chciała zobaczyć? — zapytał ciekawie gospodarz.
— Bieg, pociągów, proszę pana.
— Dokąd?
— Tego, to nie wiem...
— Czy myśli wyjeżdżać?
— Nie mówiła nie o tém.
— Chora pani, która jéj towarzyszy nie może się puścić w drogę i nie tak prędko będzie mogła..... doktór i dzisiaj to powtarzał...
— Nie wiem, proszę pana... Panienka otworzyła Przewodnika posuwała palcem to wzdłuż, to w szerz, to z góry nadół, to z dołu do góry, a potém oddała mi książkę z podziękowaniem i koniec...
Oberżysta zaprzestał pytać.
Leopold nadstawiwszy ucho słyszał wszystko a z tonu mowy domyślał się, że dziewczyna, udając niewiadomość stosowała się do rozkazu...
Otóż, milczenie zalecone przez młodą panienkę dowodziło o projekcie ucieczki i przedsięwziętéj podroży.
Na cóżby się Renata dowiadywała o godzinie odjazdu, jeżeliby nie miała zamiaru wyjechać?
— Mamy ją! — pomyślał zbiegły więzień, którego wąskie usta rozjaśnił zły uśmiech. — Naprzód ta, a potem tamtą. — Mając małą, mieć będziemy i starą. — Obecność moja w Maison Rouge staje się nieużyteczną... Muszę działać w Paryżu... — Wyjadę dziś wieczorem.
I zwracając mowę do gospodarza, rzekł głośno.
— Proszę przygotować mój rachunek.
— Czy pan wyjeżdżasz, panie Valta?
— Tak jest, mam w Gretz interes...
— Rachunek będzie za dziesięć minut.
Leopold udał się do swego pokoju zamknął walizę, zaspokoił rachunek, udał się na dworzec i wyjechał pociągiem odchodzącym o piątéj minut piętnaście, który do Paryża przybywał o ósméj wieczorem.
Temperatura szczególniej się podniosła od rana.
Po sybirskiem zimnie nastąpiło łagodne ciepło, topiące śnieg nagromadzony przy chodnikach i zmieniając ulice Paryża w obrzydliwe kałuże.
Na dworcu przy ulicy Metz Lantier wziął powóz i kazał stangretowi jechać; na ulicę Picpus.
∗
∗ ∗ |
Zapewne czytelnicy nie zapomnieli o odwiedzinach Paskala u swego syna Pawła, przed wyjazdem do Romilly.
Rozkazy przedsiębiorcy, wydane tonem imponującym i prawie groźnym, wywołały w duszy prawéj młodego człowieka silny. opór.
Ojciec i syn, wskutek téj rozmowy, rozstali się więcéj niż zimno.
Pomimo zawodu i niezadowolenia Paskala pozostał w przekonaniu, że Paweł w danéj chwili pojmie konieczność stania się posłusznym...
Przeciwnie student, którego oburzała wszelka dwulicowość, przez rozmysł utwierdzał się w postanowieniu niezachwianego oporu.
Paweł dobrze rozumiał ważność powodów, skłaniających jego ojca do namawiania go, aby odgrywał przy pannie de Terrys rolę nadskakującego kochanka, ale te po w ody oparte na kwestyi pieniężnéj wydawały mu się upokarzające, haniebne, niepodobne do usprawiedliwienia.
Tysiąc pomięszanych myśli tłoczyło się do jego duszy; przeklinał niesprawiedliwość losu, który ciążył nad jego życiem, pełnem prawości i pracy, nieprzewidzianą chmurą, z któréj lada chwila mógł piorun wylecieć.
Paweł, jak wszyscy ludzie młodzi, roił marzenia przyszłości. — W sercu nosił miłość nierozsądną i może bez nadziei, gdyż nie raz zapytywał sam siebie, czy ujrzy kiedy tę, która nim owładnęła niechcąc i nie wiedząc.
Na to pytanie panna de Terrys odpowiedziała na traf, mówiąc pierwsza wobec Pawła o pensyi pani Lhermitte na któréj była długo i wymieniając, w mowie o swojéj przyjaciółce Paulinie Lambert, imię Renaty którą on kochał.
Panna de Terrys była węzłem łączącym go z Renatą.
Przez nią był pewnym, że nie straci śladów jasnowłoséj dziewicy, a gdy sobie raz zapewni stanowisko, raz zostanie panem swego postanowienia, znajdzie sposób zbliżenia się z tą, którą prawie nie znając, uważał za przyszłą towarzyszkę swego życia.
I to tę chwilę jego ojciec wybrał, aby w sposób brutalny zniszczyć jego promienne widzenia!
Paweł zapytywał sam siebie, czy mu nie wypadało pójść do Honoryny, objaśnić ją o projektach przedsiębiercy, uczynić ją powiernicą swojéj miłości i błagać o odrzucenie z nim związku.
Jednakże myśl ta trwała tylko tak długo jak mgnienie błyskawicy, która błyska i gaśnie.
Pomijając niezwyczajność takiego kroku, czy syn miał prawo ujawniać tajemnicę kłopotów ojca?
Z pewnością nie.
Dręczony niespokojnością, złamany boleścią, student chciał się wziąść do pracy.
Próżne usiłowania. — Uwaga w téj chwili była dlań nie możliwa.
Wyszedł i chodził po ulicach Paryżz, na traf bez celu, błądząc po chodnikach jak dusza pokutująca.
Tak przeszło południe.
Paweł bez apetytu zjadł obiad w restauracyi na placu Odeonu, gdzie się zwykle stołował, powróciwszy do domu o siódméj, rozdmuchał prawie zagasły ogień, usiadł przed kominkiem i oddał się swobodnie najczarniejszym marzeniom.
Odgłos dzwonka nabawił go dreszczem.
Jego więcéj niż melancholiczny stan umysłu nie usposabiał go do gawędki i skłaniał do pragnienia samotności.
— Niech licho porwie natręta! — pomyślał.
I nie ruszył się z miejsca.
Zadzwoniono znowu z takim uporem, że student zdecydował się wstać i pójść otworzyć.
Na progu stał Wiktor Béralle, podmajstrzy z warsztatów z ulicy Picpus.
— A, to ty, Béralle! — rzekł młodzieniec mocno zdziwiony, podając przybyszowi rękę.
— Tak jest, panie Pawle, — odpowiedział Wiktor, z którym czytelnicy zaznajomili się u ojca Bandu, restauratora z ulicy Saint-Mandé.
— Dzisiaj dzień mojéj lekcyi i przychodzę na termin...
— Prawda, mój przyjacielu, — odrzekł młodzieniec w puszczając podmajstrzego, i zamykając drzwi za nim; — powinienem był się ciebie spodziewać, gdyż ty jesteś uosobioną akuratnością, lecz przyznaję iż zupełnie o tobie zapomniałem....
Głos studenta był posępny, ton mowy pełen smutku.
Beralle został tem uderzony.
— Jeżeli panu dziś nie na rękę, panie Pawle, to się pan nie krępuj, — rzekł robotnik z pewném zakłopotaniem — odłóżmy na drugi raz... przyjdę kiedy indziej..... Z pańskiéj strony już i to bardzo pięknie, że mnie pan dwa razy w tydzień przyjmujesz, pakując mi w mózgownicę część swego rozumu... — Nie chciałbym się panu naprzykrzać...
— Nie naprzykrzasz mi się wcale mój przyjacielu... — odrzekł syn Paskala. — Przychodząc do mnie z proźbą o udzielanie ci lekcyj matematyki potrzebnéj w twoim zawodzie uczyniłeś mi przyjemność, bo lubię rzemieślników, którzy się kształcą i zgodziłem się z całego serca... — Zawsze będę szczęśliwym mogąc ci być użytecznym... wierz mi, bardzo szczęśliwym... — Dziś czysto osobiste kłopoty wypędziły z mojéj pamięci, że ten wieczór do ciebie należy... — Jednakże twoje przybycie sprawiło mi podwójną przyjemność, gdyż mam cię prosić o pewne objaśnienia... a potém zajmiemy się pracą...
— Jestem na pańskie rozkazy, panie Pawle.
— Najprzód więc siadaj.
Wiktor Béralle usiadł przed ogniem i czekał.
Pierwsze pytanie było:
— Czy zawsze jesteś z moim ojcem w dobrych, stosunkach?
— W jaknajlepszych, panie Pawle. — Pan Lantier nic mi nie może zarzucić. — Nie powinienbym się chwalić, ale mogę powiedzieć, że znam się na swojém rzemiośle, że się rączéj spieszę, niż opóźniam z pracą, nie piję i nie trzymam z próżniakami i przy każdéj, sposobności bronię interesów, swego zwierzchnika; to też pan Paskal umie mnie ocenić i dowodzi mi tego, zatrzymując mnie u siebie w tym czasie, gdy robota stanęła, a szczególnéj zatrzymując mego brata, który na nieszczęście ma słabą głowę i nie może się oprzeć pokusie...
Wiktor zatrzymał się.
— Wypicia niepotrzebnego kieliszka... — dokończył Paweł Lantier.
— Tak, na nieszczęście... — Ach, gdyby nie to, z Ryszarda byłby dzielny robotnik, bo to jest chłopak intelligentny, ale ma szkaradną wadę, która prędzéj, czy późniéj prowadzi do złego...
— Miejmy nadzieję... — powtórzył Wiktor z westchnieniem dowodzącém niewielkiéj ufności.
Paweł mówił daléj:
— Zapytując czy zawsze jesteś dobrze z moim ojcem, nie miałem na myśli mówienia o twójem prowadzeniu; zbyt dobrze cię znam abym mógł wątpić o tobie.... Chciałem się dowiedzieć czy zawsze masz nadzór nad robotami zarządzanemi przez mego ojca...
— Zawsze....
— Zatém możesz mi kategorycznie objaśnić w jakim te roboty są stanie... Podmajstrzy posiadający całkowite zaufanie przedsiębiercy często miewa stosunki, z dostawami i spekulantami... Wié co ludzie myślą i mówią o interesie... Lepiéj niż kto inny może osądzić o zaufaniu jakie ten interes posiada, bo przy nim nikt się ze słowami nie krępuje... — Musisz mi, kochany Wiktorze, powiedzieć otwarcie, nie obwijając w bawełnę co ludzie myślą i mówią o moim ojcu i jego przedsiębierstwach...
Wiktor Béralle słuchał Pawła z osłupieniem i nie przerywał milczenia.
— Czekam... odezwał się student.
Zakłopotanie podmajstrzego wzrastało.
— Ależ ja nic nie wiem... — wyjąkały
— Nie jesteś otwartym! Nie może być, aby obecne położenie mojego ojca nie było powodem jakichś przypuszczeń, jakichś rozpraw.....
— Mój Boże, — rzekł Wiktor, — to pewna, że pora zimowa nie napędza grosza do kieszeni pana Lantier, ale ten wpłynie, jeżeli nie teraz, to późniéj... — Dobrze powiadają, że p. Paskal teraz traci, ale nikt nie wątpi, że zobowiązaniom swoim będzie w stanie zadosyć u czynić....
— Czy jego przedsiębiorstw nie ganią?
— Ba! mówią, że ich ma wiele, ale że ma dużo sprytu, że rozumie — co to jest postęp, idzie równo z czasem i że zajdzie daleko.
— Jednakże roboty są wstrzymane.
— Od miesiąca w krytych warsztatach zajętą jest tylko trzecia część robotników...
— Ależ to wygląda na ruinę...
— To prawda, że straty są duże...
— I te nie straszą nikogo?
— Nie, panie Pawle, przynajmniej o tém nie słyszałem i mogę pana zapewnić, że przy mnie nikt się nie wynurzał ze swemi obawami.
— Nawet robotnicy?...
Syn Paskala Lantier siedział przez kilka sekund zamyślony i zapytał patrząc wprost w oczy Wiktorowi:
— A tak, naprzykład ty, — który jesteś w stanie jako człowiek fachowy wszystko dojrzeć i zdać sobie sprawę, — czy sądzisz, że opóźnienie zaszłe w olbrzymich robotach przedsięwziętych przez mego ojca, nie może zniszczyć jego kredytu?
— Jestem o tém przekonany.
Młodzieniec wydał westchnienie ulgi.
— Uspakajasz mnie — rzekł.
— Więc byłeś niespokojnym panie Pawle?
— Tak jest.
— Dla czego?
— Doszły mnie niepokojące pogłoski.....
— Nie trzeba zwracać uwagi na bajanie złych języków. — Przez ludzi zazdrość przemawia...
— Mówiono mi, że mój ojciec grał grubo na giełdzie.
— Co prawda, to i ja o tém słyszałem...
— I potępiano, nieprawdaż, spekulacye tego rodzaju, wtedy tak ważne interesa nie pozwalają memu ojcu narażać swoich kapitałów na wypadki gry?
—— Skłamałbym utrzymując inaczéj. — Zapewne ganiono pana Lantier, że ryzykuje pieniądze, a szczególniéj, że je traci, ale z tego nie wyprowadzano żadnych wniosków. Dom Paskala Lantier jest uważany za bogaty i trwały, a kilka paczek banknotów mniéj lub więcéj nie mogą sprawić w jego kassie rzeczywistéj różnicy. Taka jest opinia ogólna.
Paweł Lantier, doznał poraz drugi ulgi, od początku téj rozmowy.
— No, rzekł podnosząc się; — jestem spokojniejszy, gdyż mam ufność w twojéj otwartości, kochany Wiktorze... — Czy chcesz, abyśmy się wzięli do roboty?...
— Dobrze panie Pawle — rzekł podmajstrzy z widoczném wahaniem: — ale w przód chciałbym z panem pomówić o jednéj rzeczy... mam pana prosie o jedną przysługę...
— Jestem gotów ci ją wyświadczyć, jeżeli to jest w mojej mocy, o tém nie masz co wątpić... — O cóż idzie?
— Żenię się... — zaczął Beralle rumieniąc się mocno jak młoda panienka.
— Jużeś mi kiedyś wspominał o tym projekcie, lecz sądziłem, że termin jeszcze daleki?
— Był on w istocie dalekim, panie Pawle, bo mój przyszły teść, poczciwy Baudu, położył za warunek sine qua non...
— Że masz posiadać pewną summę...
— A na jéj zebranie trzeba mi było jeszcze nie mało czasu pracować, ale mi się poszczęściło.. — Spadło na nas, na mnie i na mego brata, niewielkie dziedzictwo.....
— Winszuję ci, — — rzekł Paweł z uśmiechem — szczególniéj jeżeli to dziedzictwo nie pochodzi po osobie, która wam była drogą...
— Jestto stara ciotka z prowincyi którąśmy zaledwie znali, i która zostawiła dziesięć tysięcy franków do podziału pomiędzy mnie i Ryszarda.....
— Zatem Ryszard pójdzie za twoim przykładem bo on także jest zakochany, jeżeli mam dobrą pamięć.. jednocześnie się odbędą dwa weselą...
— O co to, to wcale nie!, jak powiada matka, Bandu..... — Pięć tysięcy franków o których mowa kompletują mój fundusz, ale na nieszczęście Ryszard nic nie odłożył na stronę a jemu nie ustąpią ani centima.....
— To bardzo przykro... — Twój brat, tak słaby, tak łatwo, dający się wciągnąć, straci swój spadek co do grosza...
— Na szczęście, nie...
— Czyżby się opamiętał?
— O tém on prawie nie myśli, ale nasza poczciwa ciotka zostawiła nam dziesięć tysięcy franków z tym warunkiem, że możemy odebrać dopiero po ślubie. Mój wuj, człowiek zacny, jest mianowany wykonawcą testamentu i zapewniam pana, że dopilnuje, aby wola nieboszczki była uszanowana.....
— To Ryszard, poszuka sobie innéj żony?
— Nie sądzę... On bardzo jest przywiązany do młodszej siostry Stefci.....
— Więc niech się poprawi i oszczędza! — Ale nie domyślam się jeszcze czego odemnie możesz żądać, mój Wiktorze.....
— Oto, o co idzie, panie Pawle. — Byłem u wuja i oznajmiłem mu o mojém bliskiem małżeństwie... — Oświadczył, że chce poznać moją przyszłą. — Wziąłem go z sobą do rodziców Stefci, która mu się bardzo podobała... — Mówiono o interesach... — Wujaszek to stary lis, pragnący, aby w intercyzie wszystko było w porządku... — Ja mam dziesięć tysięcy franków, Stefcia ma piętnaście... Wujaszek wymaga spisania kontraktu ślubnego, chce go ułożyć a Baudu‘ówie pragną również tego samego... — Wtedy pomyślałem o panu, który chodzisz na prawo i umiesz tyle co niewiedzieć jaki adwokat i przyszedłem do pana z zapytaniem, czy nie zechciałbyś mi sprawić przyjemności i pójść ze mną za cztery dni, to jest w przyszły czwartek, do wujaszka na obiad. Zacny człowiek odkryłby ci swoją myśl, pan byś nam to napisał i potem trzebaby tylko zanieść brulion do notaryusza, któryby go przepisał.
— Jestem na twoje rozporządzenie, kochany Beralle.
— Ach! — panie Pawle, jakżeś dobry!
— W czwartek pójdę z tobą do twego krewnego.
— Ale to ztąd daleko.
— Gdzież to? — W Bercy. — Mój wuj jest dozorcą jednej z bram Magazynu.
— Bercy, ależ to niedaleko...
— A potem ja pana odprowadzę, gdybyśmy nie dostali dorożki po obiedzie, bo to będzie późno... — Wiesz, panie. Pawle, ja znaną starego.... Jak się raz rozgada to nie ma końca ani miary, a w piwnicy ma dobre wino... Ba! pan rozumiesz, w magazynie.....
— Co się tam kłopotać, jak powrócimy... — Główną jest rzeczą abym ci mógł być użytecznym, lub przyjemnym... — Więc jestem gotów...
— Przyjdę po pana we czwartek o szóstej, jeżeli się pan zgadzasz...
— I owszem. — Jeżeli będzie pogoda pójdziemy pieszo paląc cygara... — Czy twój przyszły teść będzie na obiedzie?
— Nie, panie Pawle... — On jest zbyt zajęty w swoim zakładzie... — Zresztą on nam ufa, — To co pan ułożysz z moim wujem zostanie przyjęte naprzód i z zamkniętemi oczyma.
— Zatem wszystko jest jaknajlepiej, kochany Wiktorze. — Licz na mnie...
— Ach! panie Pawle, — zawołał podmajstrzy z wybuchem wdzięczności, — patrzaj, że jestem do łez wzruszony! — Jestem gotów w każdej chwili, w każdej godzinie oddać życie za ciebie i za twoich! Jestem niczem prawie obok pana, lecz kto wie? czasem się potrzebuje mniejszego od siebie! Tak powiada przysłowie, a przysłowia często mają słuszność.
Student wyciągnął do robotnika rękę i odpowiedział jaknajuprzejmiej:
— Dziękuję ci za twoje poświęcenie, mój przyjacielu. — Przyjmuję. — I w danym razie liczyć będę na ciebie! — A teraz do roboty!
Lekcya matematyki trwała dłużej niż godzinę, poczem Beralle, pożegnał się ze swoim młodym nauczycielem powtarzając raz jeszcze:
— Do czwartku, panie Pawle... — O szóstej wieczorem.
Syn Paskala Lantier znał Wiktora gruntownie.
Wiedział on, że miał naturę prawą i otwartą nie zdolną nie tylko, do kłamstwa, ale nawet do udawania.
Badając go co do położenia przedsiębiorcy, wypytując jaka była opinia publiczna o jego przedsiębierstwach i kredycie, Paweł był, pewnym szczerej. odpowiedzi.
Beralle w istocie opowiedział to o czém wiedział, ale nam wiadomo, jak opinia, któréj, był echem, byłą źle poinformowana.
Paweł słuchając go, czuł że mu z ramion spada ogromny ciężar.
— Mój ojciec szczególniej przesadził trudną stronę swego położenia, — pomyślał po odejściu podmajstrzego. — Widzę, że jest w kłopocie, ale nie jest skompromitowany; sto razy miałem słuszność żem nie wchodził w układy z sumieniem, żem nie poświęcił swego przyszłego szczęścia i odmówił współudziału w jego egoistycznych wyrachowaniach! — Moja stanowczość zapewne go skłoniła do rozmysłu... wstrzyma się od dalszego nalegania!
Pod tym względem Paweł się, nie mylił gdyż Pasjal Lantier, od czasu podróży do Romilly i odwiedzin u siostry swojéj żony Małgorzaty Bertin, już nie myślał o połączeniu Pawła z panną de Terrys.
Djabelski plan ułożony przez mniemanego Valtę co do hrabiego i jego córki zupełnie zmieniał jego pierwotny projekt.
Teraz on musiał przeszkadzać Pawłowi widzieć się z Honoryną i zachęcać go, aby nie wspominał swojéj ciotce Małgorzacie o tém co zaszło.
Zatem, na drugi dzień po powrocie do Paryża i jakkolwiek Valta mógł lada chwila przybyć na ulicę Pipus postanowił udać się do syna i przepędziwszy część dnia na wydawaniu rozkazów odnośnych do robót w warsztatach krytych, udał się na ulicę Szkoły Medycznej i zastał Pawła przy pracy, tak jak owego dnia w którym przybył narzucać mu swoją, wolę.....
Młodzieniec się przestraszył ujrzawszy ojca.
Myśl, że smutna scena, któréj czytelnik był świadkiem znowu się może powtórzyć przebiegła ma przez głowę; zadrżał.
Przychylna powierzchowność i uśmiechnięta twarz Paskala zmniejszyły tę niepewność, lecz jéj w zupełności nie rozproszyły: ujął ojca za rękę z lekkiem nerwowem drżeniem.
Ten spostrzegł przymus Pawła i odgadł jego powód bez najmniejszéj trudności.
— No i co? — rzekł śmiejąc się. — Czy się dąsasz za naszą ostatnią rozmowę? — Uraza!... to byłoby nierozsądkiem.....
— Mój ojcze... — wyjąkał Paweł.
— No, — przerwał Paskal, — nie patrz, że n> mnie tak jakbym był twoim nieprzyjacielem!...
— Nieprzyjacielem, ty, mój ojcze! — zawołał młodzieniec tonem wymówki. — Czyż przypuszczasz, że jestem zdolny o tem pomyślić
— E, moje kochane dziecko, ojciec gwałcący wolę syna wygląda jak nieprzyjaciel... a ja to właśnie «czyniłem, w chwili nerwowego rozdrażnienia spowodowanego dręczącą mnie obawą... — Wypowiedziałem ci wyraźnie wojnę... kroki nieprzyjacielskie zostały rozpoczęte... Alem się zastanowił i przychodzę podpisać traktat pokoju... kapituluję...
W oczach Pawła błysnęła radość.
— Kapitulujesz ojcze! — zawołał uśmiechając się z kolei.
— Najzupełniej i wcale się nie rumieniąc! — odparł przedsiebierca. — Zdałem sobie ścisłą sprawę z przesilenia w jakiem się obecnie znajduję, rozważyłem twoje słowa, uczułem logikę, i już nie będę więcéj zasmucał twego serca, gwałcił twoich uczuć, jedném słowem tyranizował cię, dla swego ocalenia w położeniu, które rozpaczliwem było tylko w moich oczach.
Paskal Lantier umiał nadać swojéj fizjonomii wyraz coraz, więcej otwarty i radosny.
— Żadnej obawy, — odpowiedział, — zupełnie żadnej! — Znaczne wpływy, które, mi się wydawały niepewne, obecnie są jak najpewniejsze i przybędą na czas, aby pozatykać wszystkie dziury i zwrócić panu de Terrys milion, jeżeli okoliczności uczynią te wypłatę konieczną.
— Dzięki Bogu! — Zatem mi zwracasz swobodę serca?..— .
Najzupełniejszą... — nawet nie potrzebujesz być z wizytą u panny de Terrys, a zajęcie się pracą, posłuży ci za wymówkę. Gdyby ci ciotka Małgorzata co o niéj mówiła odpowiedz po prostu, że projekta jakie mi przeszły przez głowę już nie istnieją.
— Czy ciotka wiedziała o tych projektach?
— Wiedziała.
— Od kogo?
— Ode mnie.
— Więc powróciła do Paryża?
— Jeszcze nie....
— Czy wiesz gdzie ona się znajduje?
— Na prowincyi gdzie ją wzywały interesu i gdzie zachorowała.
— Zachorowała! — powtórzył Paweł przestraszony. — Czy mocno?
— Nie, uspokój się... — Przez chwilę stan jéj wydawał się groźnym, lecz teraz niebezpieczeństwo, minęło i obecnie gotuje się do powrotu.
— Czyś miał od niej wiadomość?
— Jeździłem odwiedzić ją w Romilly...
— Czemużem tego nie wiedział!... Byłbym ci towarzyszył mój ojcze....
— Nie mogłem cię uprzedzić, bo mój wyjazd został nagle postanowiony.
— I wspominałeś jéj o tém małżeństwie?
— Rozumie się, ale powtarzam, abyś się już tém nie niepokoił... — Dałeś mi do zrozumienia, wtedy gdyśmy rozprawiali o tym przedmiocie, że serce twoje zajęła inna miłość...
— Mój ojcze... — wyjąkał Paweł znowu się czerwieniąc.
— Nie żądam wyjaśnienia twojej tajemnicy — przerwał Paskal. — Jesteś człowiekiem poważnym i prawym.... Musisz kochać dziewczynę uczciwą... — Ja ci ufam i nie uważam abyś był zdolnym do skompromitowania swojéj przyszłości jakiem szaleństwem... — Nigdy nie będę się sprzeciwiał twojej skłonności... Przyjmę i ukocham jak córkę kobietę przez ciebie wybraną...
— O! mój ojcze... mój ojcze! — — zawołał młodzieniec głosem drżącym i z oczyma pełnemi łez radości, — jakżeś dobry i jakże ci dziękuję! — Tak, ty mnie znasz dobrze... Kobieta, która będzie nosiła moje nazwisko będzie mnie godną..... godną ciebie..... przysięgam! Przedsiębiorca wstał i znowu wyciągnął rękę do syna.
— Odchodzę, — rzekł. — Czas to pieniądze! — Dziś się mam widzieć z dwudziestą osobami. Przyjdź do mnie w tych dniach na obiad...
— Dobrze, mój ojcze..... i jeszcze raz dziękuję.
— No, do widzenia!.... Niezadługo! Paskal wyszedł i wsiadł do powozu.
— Ten chłopak marzy tylko o miłości, — pomyślał, — a to pochłaniające zajęcie, przeszkodzi mu zajmować się memi interesami—... ~ Tego mi właśnie potrzeba....
Paweł — nie mógł powstrzymać radości, która go przepełniała.
Mówił sam do siebie gorączkowo:
— Jestem wolny!... wolno mi kochać Renatę! — Już nie będę miał do zwalczenia oporu ojca... mogę bez obawy i bez wyrzutów słuchać głosu mojego serca. — O! mój ojcze, przez chwilę o małom ci nie złorzeczył... zapoznawałem cię! Dziś kocham cię więcej niż kiedykolwiek bądź!... Renato, droga Renato, dziewczę jasnowłose z anielską twarzą, kocham cię i zawsze kochać będę... Obciąłbym cię odnaleźć i powierzyć swoją tajemnicę... Mój ojciec nie zachęca mnie do odwiedzenia panny de Terrys... — Dla czego? — Jednakże się z nią zobaczę. — Ona była na pensyi, na któréj znajdowała się Renata... ona jeszcze teraz prowadzi ciągłą korrespondencyą z panną Pauliną Lambert, najszczerszą przyjaciółką mojéj ukochanéj. Przez nią się dowiem o rodzinie Renaty... — Honory na ma złote serce, duszę czułą... — Ona mnie zrozumie i nie odmówi mi udzielenia pomocy... Muszę się z nią zobaczyć i to bez straty czasu!...
Paweł się szybko ubrał, skromnie lecz bez zarzutu i udał się pieszo do pałacu zamieszkanego przez hrabiego de Terrys.
Idąc szybkim krokiem, gdyż mu było pilno przyjść, nie ukrywał przed sobą, że krok jego był osobliwym i że mogło się wydąć niewłaściwém brać młodą panienkę za powiernicę miłości, któréj nie była przedmiotem, lecz miłość ta głośniéj przemawiała niż zastanowienie i przebiegłszy w czasie bajecznie krótkim przestrzeń dzielącą ulicę Szkoły Medycznej od parku Monceau, bez wahania zadzwonił do bramy pałacu hrabiego.
Służący go znali jako poufałego w domu, odźwierny zatem, bez trudności, pozwolił mu przebyć dziedzieniec i wejść do przedsionka.
— Czy można się widzieć z panną Honoryną?
— Zdaje mi się, że można, proszę pana...
— Proszę więc jéj powiedzieć, że przychodzę z wiadomością od mojéj ciotki pani Bertin...
Podał swój bilet służącemu i ten poszedł uprzedzić pannę de Terrys i prawie zaraz wrócił do Pawła.
Honoryną czekała na niego w małym saloniku i wyciągając doń rękę przyjęła go temi słowy:
— To bardzo grzecznie, żeś przy szedł panie Pawle... — Dziękuję panu za twój pośpiech i podziękuję również twemu ojcu, który akuratnie spełnił otrzymane ode mnie polecenie... — Siadaj pan i udziel mi prędko nowin o Małgorzacie. Naprzód gdzie ona się znajduje?...
— Na prowincyi i podróż ta była dla niej nieszczęśliwa.
Panna de Terrys zbladła.
— Nieszczęśliwa? zawołała. — Co pan mówisz. Wypadek?
— Choroba...
— Ciężka?
— Tak, ale dzięki niebu niebezpieczeństwo minęło.
— Czyś pan tego pewny?
— O! najzupełniej!... — Wiem to od ojca, który jeździł do niej do Romilly, dokąd ją wezwały interesa.
— Dzięki Bogu! — Przestraszyłeś mnie pan! — Powtórz raz jeszcze, że nie ma żadnej obawy.
— Zapewniam panią... — Moja ciotka, zupełnie zdrowa, lada dzień powróci do Paryża...
— Jakże mi pilno ją widzieć, tę dobrą kochaną Małgorzatę.
Rozmowa zdawała się wyczerpaną pod względem tego co się tyczyło pani Bertini Paweł pomimo odwagi, któréj miał spory zapas, czuł mocne zakłopotanie W chwili, gdy miał przystąpić do prawdziwego celu odwiedzin.
Nareszcie zwalczył odnawiającą się bojaźliwość i zapytał mocno zarumieniony:
— Czy pani dawno miała nowiny z Troyes?
Honoryna, jak łatwo domyśleć się niespodziewała się podobnego zapytania.
Podniosła głowę i zdziwiona spojrzała na młodzieńca, którego wzruszenie było widoeznem.
— Odebrałem je dziś rano... — odpowiedziała. — Ale przyznaję, że mnie pan ogromnie intrygujesz... Dla czego mnie pan oto pytasz, panie Pawle?...
Student prawa czuł, że kłopot jego się podwaja, — różowa cera jego czoła i policzków zmieniła się w purpurową.
Nie chcąc się zaciąć w mowie, wyjąkał.
— Ależ, mój Boże, dla; dowiedzenia się, czy przyjaciółka pani panna Paulina Lambert ma się dobrze i nie zapomina o pani...
W oczach Honoryny błysnął płomień a jednocześnie na ustach zarysował się uśmiech, zmieniony w głośny wybuch śmiechu.
— Wybornie! zawołała, — już wiem! Pytanie interesowne... Przypominam sobie... rozumiem!...
— Co pani rozumiesz?... Czego mniemasz się domyślać?
— O! mój Boże, to rzecz bardzo prosta... — Moja przyjaciółka: Paulina jest w stosunkach z pewną młodą blondynką, która się panu wydawała zachwycającą... panną Renatą. — W dniu pogrzebu pańskiego wuja Bertin‘a mówiłeś pan o niej w słowach zachwytu... — Ja mam dobrą pamięć i pan także, czy tak?
— Tak, pani...
— Otóż, — ciągnęła Honoryna, — wdzięczna, twarzyczka ujrzana w ogrodzie pensjonatu z okien Hotelu Prefektury nie zatarła się w pańskiej pamięci?... Czy prawda?
— Prawda...
— A tu nie tylko pamięć gra rolę... I serce także... — Czy pan przyznajesz?
— Bez wahania... — odpowiedział Paweł — któremu panna de Terrys wracała swobodę i którego zakłopotanie jakby cudem znikało.
Honoryna mówiła daljé:
— Ja nie znam téj blondynki ale tłómaczę sobie uczucie jakiem cię natchnęła, jeżeli wizerunek jej skreślony przez Paulinę jest rzeczywistym... a takim być musi...
— Czy panna Paulina wspomina o niej? — zapytał młodzieniec z żywością.
— Tak jest, i to w wyrazach dowodzących, że pan masz gust dobry,.. — Według słów Pauliny, — albo raczej według jéj listu, przyjaciółka jéj jest samą doskonałością... — Pod względem moralnym tak samo jak i fizycznym jest to anioł, — godzien wzbudzić namiętność w tak doskonałym j ak pan gentlemanie... Bo ty jesteś gentlemanem zarówno doskonałym jak zakochanym, drogi panie Pawle...
— Bądź pani pobłażliwą... Nie szydź ze mnie, proszę pani! — rzekł student, któremu się zdawało że w głosie Honoryny daje się słyszeć szyderstwo.
— Niezdolna jestem do szydzenia z prawdziwego uczucia! — odparła młoda panienka. — Pan wiesz o tém, że jestem trochę oryginalną... Wiem o mnóstwie rzeczy, których, się w moim wieku nie zna... Byłam wychowana w sposób, który miał prawo wątpienia w wielu razach, ale — jakkolwiek to rzecz dla mnie nieznana, ja nie zaprzeczam miłości... którą może kiedyś poznam sama...
— Czy pani chcesz zostać powiernicą mojéj?....
— Pańską powiernicą? — rzekła Honoryna z nowym wybuchem śmiechu. — To rzecz bardzo poważna!
— To rzecz miłosierna!
— A więc, kusi mnie miłosierdzie... — przyjmuję bierną rolę, którą mi pan raczysz ofiarować... — Otóż jestem powiernicą nie z tragedyi lecz z idylli! To będzie zachwycające! — Obejmuję obowiązki... — Czegóż się dowiem? — Że kochasz jasnowłosę Renatę?
— Z całego serca, z całéj duszy, ze wszystkich sił moich!
— Po ujrzeniu jej tylko w ogrodzie i na ulicy?
— Tak, po ujrzenia tylko.....
— Do licha! jakiżeś pan łatwo zapalny!...
— Czyż się nie w pada w zachwyt od pierwszego spojrzenia, przed dziełem sztuki, posągiem lub obrazem?... A więc! — panna Renata jest arcydziełem żyjącém, doskonałem, jakie wyszło z rąk stwórcy... Ujrzałem ją i pokochałem... — Jeden teraz mam tylko cel w życiu... — Czy wolno mi będzie ten cel osiągnąć? — Renata nie wie, że ją kocham... — Czy mogę się spodziewać, że mnie pokocha, poznawszy?... Mogęż się spodziewać, że zostanie kiedyś moją żoną? Nie mam innego życzenia ani nadziei... — Czy życzenie to będzie wysłuchane... — Czy się ta nadzieja ziści?
Honoryna słuchała Pawła z uwagą i widoczném zajęciem. Jej dowcipna i czasem szyderska twarz przybrała wyraz rozczulenia.
Student prawa mówił daléj:
— Zbyt jestem prawym i zbyt szczerze zakochanym, abym się mógł sam zwrócić do panny Renaty... O mojém przywiązaniu powinienem uprzedzić jéj rodzinę... ale téj rodziny ja nie znam... — Mogęż ja przedsięwziąść starania o honor połączenia się z nią nie narażając się na odmowę? — Jéj stanowisko w świecie, jéj majątek, czyż nie przewyższając mojego przyszłego stanowiska i majątku? — Czyż między nami nie istnieje przepaść nie do przebycia?... — Tego ja właśnie nie wiem i o to błagam, abyś się pani dowiedziała... Będzie ci łatwo uczynić przez swoją przyjaciółkę Paulinę Lambert, towarzyszkę Renaty... — Panienka ta może się poinformować i może mnie uczynić bardzo nieszczęśliwym, lecz wolę boleść niż niepewność...
Paweł zamilkł.
Panna de Terrys siedziała w milczeniu.
Jéj piękna twarz pokryła się chmurą; — pomiędzy dwoma delikatnemi łukami jéj brwi, zarysowała się zmarszczka.
Młodzieniec zaniepokoił się tém milczeniem i wyszeptał błagalnym głosem:
— Nic pani nie odpowiadasz?... — Miałażbyś mi odmówić pomocy o którą cię błagam?...
Honoryna podniosła na niego duże wilgotne oczy.
— Jeżeli ociągam się z odpowiedzią, — rzekła... — to dla tego, że odpowiedź moja zmartwi cię głęboko.....
Syn Paskala Lantier zbladł i uczuł ściśnienie serca...
— Zatém odgadłem?... — rzekł, — Renata należy do zbyt bogatéj rodziny, aby mnie wolno było ubiegać się o jéj rękę?...
— Nie wiem czy Renata jest bogatą... — odparła panna de Terrys... — Ona sama tego nie wie, bo nie zna swojéj rodziny!...
— Nie zna swojéj rodziny! — zawołał Paweł czując, że mu nadzieja powraca.
— Dziś odebrałam list od swojéj przyjaciółki Pauliny, jakem to panu mówiła... — ciągnęła Honoryna. W liście tym Paulina wcale nie pisze o Renacie... —
Życie tego dziewczęcia, jest otoczone nie rozjaśnioną tajemnicą.
— E! cóż mnie ta tajemnica obchodzi?.. Jeżeli jéj rodzina; jest biedna i nieznana, to tém lepiéj!...
— Daleki od téj obawy pragnę aby tak było, gdyż przynajmniej z téj strony nie będę się lękał przeszkody...
— Pochwalam uczucia twego szlachetnego serca, — rzekła hrabianka, — ale ja chcę mówić nie o téj przeszkodzie, a to co ci chcę odkryć, zada ci cios silny...
— O! mów pani, w imię nieba, mów! — szepnął Paweł na którego zmienionéj twarzy odbijał się niepokój duszy... — Twoje wahanie się, mnie zabija!... Prawda będzie mniej okrutną...
— A więc, — rzekła Honoryną, przestraszona uniesieniem młodzieńca, — dowiedz się, że nieznany opiekun, który i od dziecieństwa czuwał nad Renatą, umarł...
— Zatem jest teraz wolna?
— Opuściła pensyę...
— Opuściła pensyę — powtórzył student zdjęty konwulsyjnem drżeniem.
— Tak jest... od kilku dni...
Paweł zbladł.
Zdawało mu się, że mu się podłoga z pod nóg usuwa; — wszystka krew z żył spłynęła mu do serca, którego bicie go dusiło.
— Odjechała... — rzekł w prawdziwym obłędzie, — odjechała od kilku dni! — Ale dokąd odjechała?
— Niewiadomo... — Renata żegnając się z Pauliną sama nie wiedziała.
Student objął rozpalone czoło obydwiema rękami, z gestem rozpaczy.
— No! — rzekł, — wszystko się wali! — Jeden wyraz niszczy moje nadzieje i marzenia... jeden wyraz: odjechała!
Stan Pawła sprawiał na pannie de Terrys przykre wrażenie, ale nie była w możności uspokojenia jego boleści.
— Ten opiekun, — rzekł nagle młodzieniec prawie pozbawiony oddechu, ten opiekun, który umarł musiał mieć przecie jakieś nazwisko... a to nazwisko musi być znane...
Honoryna potrząsnęła głową mówiąc:
— Nawet pani Lhermitte o niczém nie wiedziała.
— Czy to być może?
— To rzecz pewna... — Jego nazwisko, miejsca zamieszkania, nareszcie wszystko co go dotyczyło, było tajemnicą tak dla przełożonéj jak i dla Renaty.
— Jednakże Renata nie odjechała sama, ktoś po nią musiał przyjechać?...
— Tak jest, kobieta, która zwykle bywała i o któréj wiedziano, że byłą powiernicą nieznanego opiekuna, ale ta kobieta dochowała tajemnicy i nie powiedziała dokąd Renata się udaje...
— Zatém żadnego śladu! — zawołał Paweł. — Próżnia! nicość! ciemności!, a w tych ciemnościach ani jednego światełka, którem by się można kierować!.., — nie, obok bezsilności i rozpaczy... Ach! ja z tego oszaleję!
— Uspokój się panie Pawle, zaklinam cię i wysłuchaj — mnie! — rzekła Honoryna ujmując z przyjazném współczuciem studenta za rozpalone ręce.
— Dobrze, — odpowiedział machinalnie, — słucham cię, pani...
— Nie trać zbyt prędko nadziei...
— A czegóż się mam spodziewać? — wszak pani widzisz sama, wszystko mi się wymyka.
— Może nam Paulina Lambert będzie mogła dopomódz?
Łzy płynące po twarzy studenta nagle ustały.
— Tak pani sądzisz?
— Tak.
— A jakim sposobem?
— Paulina pisze do mnie w swoim liście, że Renata opuszczając ją, przyrzekła jej pisywać tak często, jak ja to samo czynię.
Oczy młodzieńca błysnęły. Po zwątpieniu nastąpiła radość.
Zawołał:
— Obiecała?... dotrzyma!... jesteśmy ocaleni...
Honoryna przerwała.
— Jeszcze i dziś napiszę do Pauliny... — Wspomnę o tobie, o twojéj wzruszającéj miłości i poproszę, aby nie tracąc ani minuty przysłała mi adres Renaty, skoro się tylko o niem dowie.
— O! dobrze, dobrze, uczyń to pani, błagam cię o to!... — wyjąkał Paweł złożywszy ręce — a nigdy żadna wdzięczność nie wyrówna mojéj, gdyż pani uczynisz więcej, niż gdybyś mi życie wróciła...
— Uczynię to jeszcze przed wieczorem, nie dla tego, aby nabyć prawo do pańskiëj wdzięczności, o któréj i zresztą nie wątpię, lecz dla tego, że jestem przyjaciółką pełną poświęcenia, i że mnie interesuje bardzo twój romans... — Paulina donosi mi w swoim liście, że ją rodzice wkrótce zabierają do domu, do Paryża... — Gdy tu przybędzie będzie nam udzielała swojej korrespondencyi z Renatą.
— Tyś mój anioł opiekuńczy, panno Honoryno! rzekł Paweł niosąc z pełną szacunku miłością, do swoich ust, delikatną arystokratyczną rączkę, którą mu panna de Terrys podała z uśmiechem.
W kilka chwil potem pożegnał się z dziewczęciem i wyszedł.
Przejścia od rozpaczy do nadziei następujące po sobie prawie niewidocznie w umyśle Pawła, pozbawiały go przytomności.
Wyszedłszy z pałacu hrabiego de Terrys szedł przez ulicę jak pijany, nie wiedzący dokąd idzie i którego ociężałe ciało, chwiejące się nogi z trudnością unoszą.
Tymczasem świeże powietrze szybko go ożywiło i myśli jego przyszły do niejakiego porządku.
— Ach! — rzekł z giestem wyrażającym całą odzyskaną energię. — Przysięgam, że ją odszukam!...
Pozostawmy młodzieńca po wracającego do siebie a połączmy się z Leopoldem Lantier.
Były więzień z Clairvaux wziął na stacyi kolei Wschodniej dorożkę i kazał się wieźć na ulicę Picpus.
Zręczny łotr, jak wiemy, obliczał wszystkie swoje kroki, nic nie robił na trafi starannie unikał zostawiania za sobą jakiego śladu, który, na pozór bagatelny, — mógłby być w przyszłości niebezpiecznym.
O sto kroków od mieszkania przędsiębiercy kazał powozowi stanąć, zapłacił stangreta i brnąc po roztopionym śniegu, udał się pieszo do swego zacnego kuzyna Paskala.
Ten ostatni znajdował się sam w biurze.
Na odgłos dzwonka szarpniętego przez przychodnia poszedł otworzyć i zdawał się być zdziwionym ujrzawszy człowieka, którego twarz była ukryta pod ogromnym szalem dochodzącym do oczu.
— To ja... rzekł skromnie Leopold.
Przedsiębierca, poznając zaraz, nie twarz, lecz głos swego wspólnika, spiesznie go wpuścił, zamknął drzwi za nim i wprowadził go do gabinetu, który był świadkiem ich pierwszego spotkania.
— A więc? — zapytał go bez żadnego wstępu.
— A więc, — odpowiedział Leopold, sama moja tutaj obecność powinna cię przekonać, że wszystko idzie po mojéj myśli....List, który ci dałem do przesłania pocztą przybył do Maison-Rouge nazajutrz rano... i naturalnie wywarł skutek na który liczyłem...
— Ja nie wiem coś postanowił, — rzekł Paskal.
— Ba! czyś ty się nic a nic nie domyślił mego projektu?
— Domyśliłem się że zastawiasz potrzask, w który się ma złapać złodziejka dziedzictwa...
— Co prawda to nie pisałem do niéj o pogodzie i o śniegu!...
— Wytłómacz mi...
— List, o którym mowa, zawierał co następuje:
I Leopold powtórzył z pamięci słowo w słowo treść znanego nam listu.
— Cóż ó tem myślisz? — zapytał następnie.
— Myślę, że to jest zręczność nielada i żeś ty figlarz pierwszego rzędu.
— Pojmujesz, że podobny list obudził miłość dziecięcą w sercu naszego niewiniątka...
— I postanowiła uciec od Urszuli?....
— Stanowczo, mój drogi... — odpowiedzią! fałszywy Valta z poufałością, którą Paskal nie uważał za dowód złego smaku.
— Zatem przyjedzie sama do Paryża?
— Sama i w największym sekrecie... — Jutro o jedenastéj, będę miał honor przyjąć ją na dworcu Wschodnim....
— Wybornie!... — zawołał Paskal zacierając ręce...
— Wybornie!... powtórzył Leopold wzruszając ramionami. — To łatwo powiedzieć..... ale skóro dziewczyna raz tu przyjedzie, rzecz nie będzie jednak skończona..... — Jeszcze wiele do końca brakuje....
Przedsiębierca poczuł, że mu po skórze lekki dreszcz przebiega.
— Wiele do końca brakuję... — szepnął.
Tak! — mówił dalej zbieg. — Ja nie po to sprowadziłem spadkobierczynią twego wuja, aby jéj dać mieszkanie umeblowane i zastawić je gratami z różanego drzewa i prawdziwemi meblami Boul’a chociaż, do kroćset, ona jest warta zachodu! — O jedenastéj będzie ona na dworcu Wschodnim... — O północy....
Leopold zatrzymał się.
— O północy? — powtarzał Paskal, który utracił oddech?
— Trafi jéj się mały wypadek.
— Jaki?
— Wpadnie do Sekwany, i naturalnie, w niéj utonie.
Paskal siedział przerażony w obec złowieszczego spokoju swego towarzysza.
— I ty liczysz na moją pomoc do wykonania tego strasznego czynu? — zapytał ponuro po upływie kilku sekund.
Przedsiębierca uczynił giest przerażenia i ukrył twarz w dłoniach.
— Widzę po twojéj minie, że to niebyłoby ci na rękę, — mówił zbieg daléj. — Jesteś delikatny i czuły... wołałbyś zagarnąć milioniki nie przykładając ręki... — mój Boże, naturalnie... to rzecz przyzwyczajenia... przerobić się trudno a ty masz zajęczę serce... — No! dobrze, uspokój się, ja cię nie użyję... — Mam ja kogoś pod ręką, który się prosi o robotę, możesz być tego pewny... — Zobaczę się z nim i za tysiączek będzie wierny jak pies, a niemy jak ryba.
— Ale Urszula?... Urszula? — rzekł Paskal.
— Jużem ci to tem wyjaśnił... — Mając małą, mieć będziemy i starą... Jestto następstwo mojéj kombinacyi... — Chociaż gospodyni jest chora na nogę, jednak we dwa dni tu będzie z swym sławnym listem do notaryusza. — Usuwając kobietę, dostaniemy list. — Ktokolwiek nam przeszkadza powinien zniknąć, jestto logiczne i niezbędne...
— Lecz potem?
— No, i co? — Potém obliczymy się i będziemy spokojnie czekali na śmierć twojego wierzyciela, pana de Terrys... Czy ztamtąd niema co nowego?
— Nie.
— Zatem zajmijmy się spiesznie różnemi rzeczami, które są dla mnie niezbędne.
— Mów.
— Najprzód potrzeba mi bezpiecznego, siedliska, gdzie bym mógł przebywać nie będąc podejrzanym, niespokojnym, strzeżonym, badanym...
— Siedlisko. takie jest ztąd blisko.
— Gdzie?
— Tu blisko... w passażu Tocanier... mały umeblowany pawilonik, należący do mnie, w którym od czasu do czasu przepędzam po kilka godzin...
— Rozumiem! — zawołał Leopold z wybuchem śmiechu. — Mały domek umeblowany z czasów rejencyi i Zwierzyńca. — Rozpustniku ty jakiś! Brunetka i blondynka, hę! — Winszuję!...
— Cóż więcej?
— Innej garderoby.
— Jutro pewien «magazyn dostarczy ci kilka kompletnych garniturów... wybierzesz co ci się podoba...
— Nie trzeba przysyłać... ja sam wybiorę...
— Czy to już wszystko?
— Nie. — W Maison-Rouge mówiłeś o powozie, a nawet o dwóch...
— Ten, którego rzadko używam znajduje się w jednym z warsztatów dzisiaj nieczynnych!
— Czy to szyk powóz?
— Z dobrej fabryki i prawie nowy...
— Potrzeba mi dobrego konia...
— Skarogniada klacz będzie w sam raz. — Sześć lat, silna bardzo...
— Jeżeli ją trzeba zabierać z twojej stajni, to będzie kłopotliwe i kompromitujące, bo twój stangret będzie wiedział o wyjeździe nocnym, z którego tem mniej sobie zda sprawę, że nie będzie powoził... — Będzie się więc domyślał jakiejś tajemnicy.
— Co czynić, aby tego uniknąć?
— Ja szukam..... szukaj i ty także.
Leopold spuściwszy głowę z powiekami na pół przymkniętemi, głęboko rozmyślał, Paskal wlepił oczy w twarz tego człowieka dla którego zbrodnia zdawała się zabawką i który z uśmiechem mówił o zabiciu dwóch kobiet.
Z przestrachem przyglądał się téj fizyonomii zarazem szyderczej i złowrogiej.
Rysy mniemanego Valty niejasno mu przypominały młodszą twarz, niegdyś widzianą, nie wiedzieć gdzie, a która również nosiła wyraz wczesnego występku i żądz nieposkromionych.
Przestraszała go zimna krew Valty i jego sposób rozprawiania o występku i układanie jego genialnych kombinacyj.
— Gdy zostanę bogatym, — myślał, — uwolnię się od tego niebezpiecznego wspólnika, który by mnie z sobą wciągnął w przepaść.
Leopold podniósł głowę i zapytał:
— Czy przy domu na ulicy Tocannier jest stajnia i wozownia?
— Jest... zapomniałem o tém...
— A więc wszystko idzie jak po maśle! — To tam trzeba będzie zaprowadzić powóz i konia. — Obroku można będzie dostać u jakiego przekupnia....
— Zatem w taki sposób stangreta nie przypuścimy do tajemnicy?
— Wcale nie...
— Jakim sposobem?
— Uprzedź go, że chcesz sprzedać konia i powóz i że takowy punkt o dziesiątéj zostanie zabrany..... — O téj godzinie zjawi się nabywca, znajdzie powóz już zaprzężony, wsiądzie na kozioł i odjedzie....
— A kto będzie tym nabywcą?
— Zuch, który się nie skompromituje, możesz być tego pewny...
— Zgoda... — A teraz już wszystko?
— Nie... — Potrzeba mi pieniędzy dla współpracownika, nie mówiąc o mnóstwie innych drobnych wydatków...
— Ileż ci potrzeba?
— Tylko dwa tysiące franków... — Nie chcąc ci robić kłopotu, żądam tyle tylko, ile mi koniecznie potrzeba.
Pa skal otworzył szufladę i wyliczył sto sztuk złota.
— Dzielny gracz z ciebie, i mieć interes z tobą wybornie! — rzekł Leopold chowając luidory do kieszeni. Teraz pokaz że mi swoją małą wieżę Nesles z ulicy Tocanier i to prędko. — Potem pójdę na obiad, bom wściekle głodny... — Jeżeli ci serce dyktuje, to cię zapraszam na ucztę...
— Dziękuję... — Odparł opryskliwie Paskal... jestem zaproszony. — Pójdźmy na ulicę Tocanier.
— Udajesz dzisiaj dumnego, — pomyślał Leopold, — ale bądź spokojny, mój poczciwcze, wkrótce to ty będziesz fundował ostrygi, trufle i szampana!...
Przedsiębierca podniósł się z fotelu.
Poszukał w szufladzie, wyjął z niéj pęk kluczy, włożył palto i kapelusz.
— Czyś gotów? — rzekł następnie do swego wspólnika.
— Najzupełniej! — Pójdźmy obejrzeć moje mieszkanie....
Obadwaj wyszli z gabinetu, drzwi którego Paskal zamknął na dwa spusty i stanęli na ulicy.
Zachmurzone niebo koloru ołowianego, dawało ulicy Picpus straszliwie smutny wygląd.
Wiemy już o tém, że termometr znacznie się podniósł; — śnieg pokrywający dachy szybko topniał wypełniając rynny i spadając w postaci małych wodospadów na chodniki.
Słabe światło dosyć odległych latarni posępnie odbijało się w kałużach wódy. — Ponura część miasta wydawała się pustą.
Paskal z towarzyszem szli obok siebie, nie mówiąc do siebie ani słowa i kierowali się w stronę dawnego bulwaru Reuilly.
Wkrótce stanęli na rogu ulicy.
— Tędy... rzekł przedsiębierca wyprzedzając Leopolda w ulicę, którą roztopiony śnieg zmieniał w prawdziwą kałużę.
Postąpiwszy około piędziesięciu kroków, Paskal zatrzymał się przed ciężką bramą.
Leopold uczynił toż samo.
— Czy to tu? — zapytał przewodnika.
— Tak..... odpowiedział ten ostatni.
I wydobywszy z kieszeni pęk kluczy, w które się zaopatrzył wybrał jeden, poszukał dziurki w zamku furtki urządzonéj w jednéj połowie wrzeciądzów bramowych i otworzył.
— Wejdź... rzekł.
Leopold nie dał sobie dwa razy powtarzać, przestąpił próg i ujrzał się na dziedzińcu pełnym śniegu.
— Tu ciemniej jak na dnie studni! — pomruknął.
Paskal odpowiedział.
— Czy masz zapałki?
— Mam..... i to nie z fabryk rządowych. Cała ich zaleta... — Zapalają się odrazu!
— Pawilon stoi na prawo... — stajnia i wozownia na lewo.
— Dobrze...
Były więzień skierował się ku czarnej massie wznoszącéj się na prawo i tonąc po kolana we śniegu doszedł do małego tarasu o czterech stopniach przytykającego do wejścia.
— Zapewne tędy się wchodzi... — rzekł, otwórz prędko...
Przedsiębierca wybrał drugi klucz z pęka i drzwi obróciły się na zawiasach.
Weszli.
Leopold potarł zapałkę o chropowatą stronę pudełka.
Dal się słyszeć trzask i zapałka zapłonęła.
— Oświetlenie Jabłoczkowa! — zawołał nędznik ze śmiechem. — Modne światło! człowiek sobie niczego nie żałuje.
— I pomyśleć, że jeszcze dziesięć dni temu, w więzieniu głównem nie wiedziałem jeszcze o tym cudownym wynalazku współczesnej nauki!...
Paskal obeznany z miejscowością poszedł prosto do kontroli na któréj stał lichtarz ze świecą, którą przytknął do palącej się zapałki wspólnika.
— To, — rzekł, — jest sień wchodowa... — naprzeciwko się znajduje pokój jadalny....
— Zobaczmy też....
Przedsiębiorca otworzył pokój o którym wspomniał.
— Umeblowanie przyzwoite! — rzekł Leopold. Musi się tu wykwintnie obiadować w przyjemném towarzystwie! — Urządzimy sobie, jeżeli zechcesz, kiedy obiad we czwórkę....
— A czy jest piwnica?
— Tak i wchodzi się do niej tędy....
Mówiąc te słowa Paskal wykręcił się i wskazał drzwi urządzone w podłodze, z przyprawioném kółkiem....
— Stara moda!... jak na wsi! — rzekł były więzień. — Widać, że ten dom już dawno został wybudowany... — A czy jest co w piwnicy?
— Dwieście albo trzysta butelek dobrego wina.
— Dobrze o tém wiedzieć... — Jeżeli tu jakiś czas przepędzę, to butelki zastąpią mi towarzystwo...
Paskal otworzył drugie drzwi i rzekł:
— Oto jest pokój sypialny...
Pokój do którego przedsiębiorca wprowadził swego wspólnika, przedstawiał, tak jak i jadalnia, komfort mieszczański: — Meble palisandrowe, wełniane adamaszkowe firanki; kobierzec w wielkie kwiaty.
Łóżko było posłane; ogień przygotowany.
Paskal dodał:
— Tam się znajduje gabinet do ubierania, tu skład na drzewo, i schody prowadzące na poddasze...
— I to wszystko? — zapytał Leopold.
— Najzupełniej... — Uprzedziłem cię, że domek jest szczupły.
— Twoją małą wieżę de Nesles szkaradnie czuć wilgocią i pustką... — Zapalę wieczorem ogień i zostawię okna na pół godziny otwarte, to wszystko wyjdzie. A teraz się wynośmy. — Pójdę na obiad i tam, gdzie interesa wymagają mojéj obecności... — Proszę naprzód...
W sieni były więzień postawił lichtarz na konsoli, zdmuchnął świecę, połączył się z Paskalem znajdującym się już na dworze, i zamknął drzwi.
— W domu musi być miotła?... — rzekł.
— W stajni znajdziesz łopatę i miotłę... — odpowiedział przedsiębiorca.
— Wybornie! z natury jestem porządny... nie mogę cierpieć nieporządku... — Jutro rano odgarnę śnieg.
Obadwaj wyszli na ulicę.
— Jutro, punkt o dziesiątéj sprzedaż konia i powóz... Nie zapomnij uprzedzić stangreta....
— Bądź spokojny.
— No, to wszystko pójdzie jak po mydle. — Bądź zupełnie spokojny... — Tutaj się rozłączymy... Ja pójdę na lewo a ty się weź na prawo, śpij snem sprawiedliwego i miej złote marzenia.
Następnie Leopold spiesznie poszedł ku bulwarowi Reuilly, gdy tymczasem Paskal wracał, do swego domu przy ulicy Picpus i mówił do siebie z cicha:
— W jakież ja wpadłem ręce? — Ten Valta, to nie człowiek! To djabęł!
Pozostawszy sam, zbieg z Troyes, przyspieszył kroku.
W chwili, gdy dochodził do przedmieścia Ś. Antoniego, ujrzał jadącą powoli dorożkę.
— Hej! dorożkarz, — zawołał, — wolny jesteś?
— Niech pan siada... na kursa czy na godzinę?
— Na godzinę!
— Gdzie mam jechać?
— Na róg ulicy Galandei Fouarre!
Leopold wsiadł do powozu.
Woźnica popędził konia i fiakr potoczył się ku ulicy Galande.
Może nazwisko téj ulicy, wymówione przez byłego więźnia, obudziło w umyśle czytelnika jakie wspomnienie.
Jeżeli pamięć go zawodzi, to przypominamy mu, w jakich okolicznościach nazwisk o to dało się słyszeć w toku niniejszego opowiadania.
W więzieniu w Troyes Leopold Lantier, chcąc skłonić Jarrelonge’a do sprzedania mu, za umiarkowaną cenę igielnika z piłką, którą zamyślał przepiłować kraty swojej celi i uciec, przyrzekł recydywiście, że mu w Paryżu da robotę.
Wiadomo co nędznicy tego rodzaju rozumieją przez ten wyraz: robota.
Po dobiciu targu Jarrelonge rzekł do Lantiera:
— Wyjdę we wtorek o ósméj... We środę będę w Paryżu na ulicy Galande, u ojca Berluron... gdzie schadzka gałganiarzy...
Po ucieczce, podczas badań i poszukiwań, Jarrelonge pełen zaufania w dane słowo, ani pisnął o tém co wiedział.
W następny wtorek uwolniono go z więzienia.
W Troyes nic go nie zatrzymywało.
Wyjechał jeszcze tego samego dnia koleją, aby powiększyć liczbę nędzników, którzy wychodząc z więzienia i nie mając innych środków do życia prócz kradzieży, udają się na żer do Paryża.
Dzięki odrobinie pieniędzy, którą posiadał, Jarrelonge ubrał się przyzwoicie i wynajął na dwa tygodnie pokój w lichym zajeździe przy ulicy Maubert.
Zajazd leżał w sąsiedztwie szynkowni, w której bandyta naznaczył Leopoldowi schadzkę.
Zakład ojca Berluron zajmował cały dół domu przy ulicy Galande.
Tam Jarrelonge zasiadł przed półkwartkiem, pożerając kromkę chleba i kawał mięsa na zimno.
Szynkownia wybrana przez Jarrelonge’a był to właściwie mówiąc, obuch (assomoir), gdzie podawano wódkę, wino i absynt na wielkim kantorze obitym blachą mosiężną, zastawionym kuflami, butelkami i szklankami, — i na małych marmurowych stolikach.
Bez względu na szyld, którego początek sięgał bardzo odległej epoki, nie służyła ona za miejsce schadzki gałganiarzy, którzy od dawna wynieśli się z okolicy placu Maubert, niemniej jednak posiadał liczną klijentelę, nadzwyczaj, jak musimy przyznać, mięszaną.
Mnóstwo gabinetów zajmowały różnorodne towarzystwa, robotników, małych urzędniczków, handlarzy... i złodziei.
Ci ostatni z miny i ubrania wyglądający na uczciwych pracowników, przesuwali się tam niepostrzeżeni i prowadzili się w sposób nie budzący podejrzeń ojca Berluron, który w razie obudzenia nieufności, byłby ich natychmiast wyprosił ze swego zakładu.
Dzięki swojej ostrożności, bandyci używali zupełnego bezpieczeństwa w tym obuchu, który nie będąc wskazanym policyi jako kryjówka złoczyńców, nigdy nie był świadkiem zarzucania sieci przez ajentów policyi, łowiących w mętnej wodzie.
Jarrelonge zajadając z apetytem, myślał:
— Na jutro dałem termin nabywcy igielnika..... A to mi ryba, ten to nie tak jak my, wygląda na pana! — Przyjdę tu punkt o dziesiątéj... — Jeżeli dotrzyma słowa, będzie robota, którą się przyda jak deszcz na wiosnę, bo mi już zostaje tylko jedno nieszczęśliwe tylne koło[1] a mając to tylko, hulać nie podobna!
Zabawiwszy niedługo w obuchu ojca Berluron, Jarrelonge wrócił do swego zajazdu i położył się spać.
Nazajutrz cały dzień poświęcił na nieskończoną włóczęgę, bez innego celu, jak tylko, aby odetchnąć pełnemi płucami powietrzem paryzkiem a wieczorem o dziewiątej, powrócił na ulicę Galande.
W zakładzie było tłumno.
Gabinety były pełne.
Zatem uwolniony więzień musiał pozostać w sali.
Kazał podać butelkę wina z pieczątką, dwie szklanki, zapalił fajkę i czekał.
W miarę upływu czasu powiększała się jego gorączkowa niecierpliwość — pilno mu było ujrzeć przybycie człowieka, który jak czuł, był wyższej od niego natury i w którego obietnicę wierzył nieprzeparcie.
Z uderzeniem dziesiątéj, niecierpliwość jego zmieniła się w niepokój.
— Dla czegóż zbieg z Troyes dawał tak długo czekać na siebie?
O kwadrans na jedenastą po niepokoju nastąpiło zwątpienie. — Jarrelonge zadał sobie pytanie, czy Lantier nie dawał obietnicy z mocném postanowieniem niedotrzymania?
Czas ciągle upływał.
Wybiło wpół, następnie wskazówka zegara zbliżała się ku jedenastej z zadziwiającą szybkością.
— Do pioruna! to mnie złapał! — szepnął uwolniony więzień nalewając sobie resztę wina do szklanki. — Ten drab każę mi czekać! — Zadrwił sobie zemnie! A ja jeszcze kazałem podać flaszkę zapieczętowanego, myśląc, że on za nią zapłaci! To nie są żarty!
Z pewnym, rodzajem wściekłości wypił wino, i utkwiwszy wzrok w drzwi wchodowe, na nowo zaczął wyglądać.
Stoły się opróżniały.
Gabinety powoli opustoszały; rozmowy stały się mniej głośne a chmury dymu cuchnącego tytuniu mniej gęste.
Wybiło wpół do dwunastéj.
— Doprawdy zadrwił sobie zemnie! — rzekł Jarrelonge uderzając w stół pięścią; — ten łotr mi za to zapłaci... — chybaby został schwytany, — dodał rozmyślający — gdyż w takim razie byłaby nie jego wina....
W tej chwili otworzyły się drzwi i wszedł człowiek ubrany w surdut z futrzanym kołnierzem, z twarzą ukrytą wielkim szalem dochodzącym prawie do okularów z niebieskiemi szkłami.
Ubranie nowo przy byłego, jakkolwiek daleko staranniejsze niż zwykłych gości, nie ściągnęło jednak niczyjej uwagi.
Człowiek w okularach szybko powiódł oczyma po sali.
Wzrok, jego zatrzymał się na Jarrelonge’u, który widział w nim tylko nieznajomego i klął po cichu.
Leopold Lantier, — którego czytelnicy nasi zapewne poznali, ominął stoły i usiadł przy tym przy którym siedział uwolniony więzień.
— Kieliszek wódki! — zawołał do chłopca, który przyszedł po rozkazy i spiesznie pobiegł podać zażądany napój.
Usłyszawszy głos jegomości, który usiadł w jego sąsiedztwie, Jarrelonge zadrżał i spojrzał nowoprzybyłemu w twarz, przynajmniej o tyle o ile pozwalał mu szal i niebieskie okulary.
— E, tak, to ja! — rzekł z cicha Leopold.
— Jakto!.... zaczął Jarrelonge osłupiały.
Nie dokończył.
Zbieg z Troyes nagle mu przerwał mówiąc doń bardzo prędko i zawsze zniżonym głosem:
— Pst! ani słowa! — Zapłać za wino i idź na mnie czekać na rogu ulicy Petit-Pont... Za pięć minut nadejdę.
Uwolniony więzień ani drgnął.
Zapłaciwszy dwadzieścia sous chłopcu, który przyniósł Leopoldowi wódkę, wyszedł z szynkowni i udał się ulicą Galande, aż do rogu ulicy Petit-Pont.
Idąc mówił z wylaniem radości.
— Byłem pewny, że przyjdzie... — Taki dzielny chłopak nie zawiedzie Bibi!... Otacza się tajemnicą, to znak, że myśli o czemś ważném... — Tęgi chłop!... To zuch pierwszego gatunku! Nie stracił ani minuty!... Toż to się zarobi monety!...
I uwolniony więzień, ciągle mówiąc sam do siebie, zaczął chodzić w tę i ową stronę po trotoarze, nie tracąc z oko ulicy Galande.
Leopold nie dał na siebie długo czekać.
Nim upłynęło pięć minut, połączył się z Jarrelongem.
— Saperlipopette! — szepnął uwolniony więzień podając Lantierowi rękę, — nigdy bym cię nie poznał!... — Wystrojony jak książę!... Wybacz pan!... Palto podbite królikami! to nie żarty!... — Więc obrobiłeś jakiego bankiera?...
— Nie dziw się niczemu... — odrzekł Leopold, — stul gębę i pójdź zamną.
— Dokąd?
— Do halli, do Baratte’a... — Jeszczem nie jadł obiadu...
— Ani ja... rzekł Jarrelonge, który przewąchując dobrą ucztę oblizał usta językiem... — straciłem apetyt z niecierpliwości aby cię prędzej ujrzeć, ale czuję, że mi powraca...
— Tem lepiej, bo mam zamiar cię ufetować...
— Prawdziwy przyjacielu, czczę cię...
— Na teraz idźmy spokojnie jak dwaj porządni obywatele spieszący za swemi interesami... — Nie trzeba aby na nas zwrócono uwagę.
Przebyli most i wyszli na targ Niewiniątek.
Okna restauratora Baratte’a były uilluminowane.
Leopold oddawna już nogą nie stąpił w te okolice, lecz że się nic nie zmieniło z łatwością się orjentował.
— Gabinet... — rzekł do garsona, który wyszedł na ich spotkanie.
— Tędy, proszę panów... — Niech panowie wejdą na pierwsze piętro.
Garson wprowadził ich do małego, bardzo eleganckiego saloniku i rzekł:
— Co panowie rozkażą?
— Cztery tuziny ostryg, — rzekł Leopold po chwili namysłu, — rybę na białem winie, antrkot Bercy z kartoflami tartemi, kuropatwę pieczoną, groszek, raki bordoskie, coś słodkiego, deser, likiery i cygar.
Jarrelonge usłyszawszy wyliczenie tych wykwintnych potraw, które po większej części znał. tylko z nazwiska, cały promieniał.
Jego małe oczy błyszczały radością smakosza — coraz więcej się oblizywał.
— Jakie panowie pić będą wina?
— Przy ostrygach Chablis pierwszego gatunku, Beaune przy dalszych potrawach, a przy deserze szampańskie.. — Podawaj prędko.
— Ostrygi będą za pięć minut otwarte.
— Tymczasem daj nam madery...
— Natychmiast.
Garson wyszedł.
— Co za kolącya, kolego! co za kolacya!... rzekł Jarrelonge. — Czy my to wszystko zmożemy?...
— Do licha! — Ja tak zawsze, kiedy częstuję przyjaciela.. — Jak że ci się to wydaje?...
— To marzenie! — Tylko....!
— Tylko co?
— Czyby nie można dostać sosu szczypiorkowego do ostryg?... To moja słabość!
— Z największą łatwością... — każę zrobić...
Garson wrócił przynosząc maderę.
Leopold kazał przygotować sos szczypiorkowy — słabość Jarrelonge’a...
Dwaj przyjaciele znowu zostali sami.
— No! — rzekł uwolniony więzień, — co nowego od czasu jakeś ztamtąd wyszedł bez pożegnania?...
— Pst! — szepnął Lantier po cichu i bardzo żywo. — Tutaj ani słowa o tém! — Ja ci zaraz będę dawał pytania.
I napełniając dwie szklanki, dodał:
— Twój e zdrowie!...
— I twoje.
Jarrelonge ze skupieniem ducha wychylił szklankę i szepnął z radosną miną:
— Ta madera, to prawdziwy aksamit... — A! zakład wyborny! — Jak zostanę bogatym zawsze się tu będę stołował.
Garson powrócił niosąc ostrygi, sos szczypiorkowy i chablis, poczem wyszedł z gabinetu.
— Teraz rozmawiajmy, ale po cichu — rzekł Leopold.
— Mów. — kochany przyjacielu!... — połykam twoje wyrazy..
— Czyś gotów wszędzie iść za mną?
— Ba!... aby tylko na końcu drogi były frysetyki podobne do tego...
— Będą...
— I tylne kola?
— Nawet kanarki....
— No, to idę za tobą na koniec świata a nawet dalej...
— Nie mając nigdy długiego języka?
— Jestem niemym od urodzenia!
— Bez paplania, gdybyś się przypadkiem dostał w pułapkę?
Jarrelonge przybrał bardzo godną minę i odparł:
— Za kogóż ty mnie bierzesz?... — Ja się nie bawię takiemi rzeczami.
— Jestem o tém przekonanym, a ty masz słuszność, bo to zemną mogłoby ci przynieść nieszczęście.
Ton z jakiemi były wymówione te wyrazy, wywarł tak żywe wrażenie na Jarrelonge‘u, że ten źle połknął i mało się nie udławił.
— Nie pleć głupstw! — bąknął, wykaszlawszy się i popijając wino. Możesz zupełnie na mnie rachować... Raczej pozwolę się powiesić niż pisnę słówko na ciebie.
— Zatem zmierzam prosto do celu...
— I ja powiadam tak samo, kolego, idź prosto do celu! O co idzie?
— O wiele rzeczy... — naprzód o porwanie...
— Kogo!
— Do licha, kobiety!
— Aby ją zaprowadzić?...
— Tam zkąd nigdy nie wróci...
Jarrelonge spojrzał na Leopolda i trochę zbladł.
— Do djabła! — rzekł.
— To tak...
— Trzeba będzie użyć lancetu?
— Może tak, a może nie.
— Cóż ja mam robić?
— Zaraz ci powiem... — Pst!
Z czterech tuzinów ostryg zostały tylko skorupy; — garson przyniósł rybę i antrykot na fajerkach ogrzewanych spirytusem.
Odkorkował dwie butelki Beaune i wyszedł.
Gdy zamknął drzwi za sobą Leopold podając gościowi i nabierając sobie zapytał.
— Umiesz powozić?
— Jak to?
— No, powozem i koniem.
— O! pod tym względem, mógłbym współzawodniczyć z najlepszym stangretem paryzkim..... Mój ojciec był w służbie u starego Loriota... wynajmującego powozy na lewej stronie Sekwany... — słyszałeś o starym Loriocie?
— Nie...
— Jednak to on był właścicielem fiakra Nr. 13... — czy słyszałeś o Fiakrze Nr. 13?[2]
— Nigdy...
— A jednak w swoim czasie, ta historya narobiła nie mało hałasu w Petit Journalu.
— Pamiętaj, że byłem tam... i że tam nie czytają dzienników.
— Prawda... — A więc, kiedym był młody, pracowałem razem z ojcem i umiem używać lejców i bicza jak inny!
— Brawo! nie pytam ci się czy znasz Paryż?
— Lepiej jak Przewodnik Conty’go.
— Wybornie!... — tyle chciałem tymczasowa wiedzieć.
— Bądź łaskaw... objaśnij mnie trochę... — czy będę miał powozić?
— Tak.
— Kiedy?
— Jutro wieczorem. — Przez ten czas wystarasz się o liberyę stangreta z porządnego domu.
— Czy masz mnie zamiar oddać komu do służby?
— Tak jest.
— Któż to jest ten ktoś?
— To ja... zapewniam cię, że służba nie będzie ciężka.
— Ot co mi się podoba... aby tylko były dochody, dobry stół i dobre wino...
— Będziesz miał to wszystko.
— Ale wiesz, na kupno liberyi potrzeba mi monety... Wody spadły, w kieszeni dziura... zaliczeń czynić nie mogę...
— Dam ci pieniędzy.
— Kiedyż obejmę obowiązki?
— Jutro o czwartej będę czekał na ciebie.
— Gdzie?
— Do licha, u mnie!... — ulica Tocanier N. 10.
— Więc mogę opuścić swój zajazd?
— Możesz i powinieneś to uczynić....
— Uczynię to zaraz jutro rano... jeżeli się porozumiemy, o czem nie wątpię.... — Wiesz, dobre rachunki czynią dobrych przyjaciół! — Gdy już będzie koniec, żadnych niespodzianek... — Czy tego jesteś zdania?
— Tego.
— Zatem będziem pracowali na korzyść trzeciej osoby?
— Tak jest.
— Czy porwanie o którem mowa i dalsza robota będą zapłacone?
— Naturalnie....
— Ale to nie są żarty... — Usunięcie kobiety, to rzecz ważna! — Chociażbym tylko powoził, zawsze ja będę wspólnikiem, a ty wiesz, że takie drobnostki mogą nas zaprowadzić na plac Roquette...
— Czy się boisz?
— Nigdy w życiu! — ale radbym wiedzieć wiele mi ten pierwszy interes przyniesie...
— Ładny banknocik na tysiąc — odpowiedział Leopold.
— Bilet na tysiąc!... powtórzył Jąrrelonge, zrobiwszy wielkie oczy.
— Nie licząc dziesięciu luidorów, które ci dam, abyś się jutro przyzwoicie ustroił.
— Kiedyż je dostanę.
— Dziesięć luidorów nim ztąd wyjdziemy.... Tysiąc franków zaraz po interesie, to jest jutro wieczorem.
— I będę miał u ciebie mieszkanie z opałem, światłem, praniem i stołem?..
— Tak jest.....
Jarrelonge zatarł ręce.
Leopold położył prawą rękę na ramieniu swego przyszłego wspólnika i rzekł patrząc nań w uwagą:
— Od téj chwili obdarzani cię swojem całkowtem zaufaniem.
— To bardzo ładnie z twojej strony i jestem ci wdzięczny... — przerwał uwolniony więzień.
— Ale, — mówił Lantier głucho, — pamiętaj sobie chłopcze, że jeżelibyś zaufanie to zdradził nieroztropném słowem lub zamiarem, zabiłbym cię bez litości, bez miłosierdzia, jak psa!
To mówiąc były więzień miał w oczach tak straszny wyraz, że Jarrelonge drżący, czuł jak ostrze noża przeszywa mu piersi.
Lantier mówił daléj.
— Będziesz w moich rękach posłuszném narzędziem, gotowém do posłuszeństwa bez rozpraw i namysłu, jakiekolwiek byłyby moje rozkazy.
— Dobrze, dobrze... sto razy dobrze... — wyjąkał nędznik; — ale nie patrz tak na mnie, popsułbyś mi trawienie, czego byłaby szkoda.
— Przysięgasz mi wierność?
— To jest, co się tyczy wierności, to będę, jak pies....
— Pieniędzy ci nie zabraknie..... Będziesz sobie mógł ładny grosz odłożyć na swoje stare lata.....
— Błogosławić cię będę jak ojca, ale kaź dać wina... Rozmowa z tobą wysuszyła mi gardło i umieram z pragnienia.
Leopold zadzwonił na garsona i kazał mu podać jeszcze dwie butelki.
Odtąd dwaj łotry nie mówili już o interesach.
Wieczerza skończyła się wesoło i Leopold zapłacił rachunek, którego imponująca cyfra olśniła jego współbiesiadnika.
— Oto masz swoje dwieście franków, — rzekł do Jarrelonge‘a podając mu dwa bilety bankowe. Idźmy spać.
Wyszedłszy na ulicę wspólnicy podali sobie ręce i każdy udał się w swoją stronę, powtarzając:
— Jutro o czwartéj, ulica Tocannier, N. 10.
— Jutro... stawię się niezawodnie...
Była blisko trzecia nad ranem, gdy Leopold wrócił do domku, który Paskal oddał mu do rozporządzenia.
Sen jego był głęboki, lecz nie długi.
Skoro świt wstał, wziął miotłę i łopatę — odgarnął śnieg w podwórzu, zostawiając dwie ścieszki do drzwi domu i do wozowni.
Około ósmej udał się do Temple, porobił różne sprawunki zapakował je do dorożki i kazał się odwieźć do domu, w którym się zamknął.
Paskal Lantier posłuszny instrukcyom mniemanego Valty, dał stangretowi rozkaz, aby miał powóz i klacz w pogotowiu i czekał na zapowiedzianego nabywcę.
W kilka minut po dziesiątej, jakiś człowiek wyglądający na handlarza koni, z biczem w ręku, zaczerwienioną twarzą, w kapeluszu okrągłym nasuniętym na oczy, w ogromnym na szyi szalu, w kurtce pod nową bluzą i w długich, butach z podkówkami, dzwonił do drzwi przedsiębiorcy przy ulicy Pichus.
Wpuszczono go i Paskal zapytał czegoby żądał.
— No! — rzekł nowoprzybyły z silnym akcentem normandzkim, — czy tu do sprzedania wózek i szkapa?
Potem ciszej i tym razem naturalnym głosem dodał:
— Czyś się mnie dzisiaj nie spodziewał?
Paskal poznał Valtę.
— Co za talent do zmieniania postaci! — pomyślał. — Prawie się boję tego człowieka...
I udał się ku stajni.
Kilka minut wystarczyły dla Leopolda do obejrzenia powozu i konia... — Umówiono się zaraz o cenę w obecności stangreta i naturalnie sprzedający i kupujący przyszli do zgody.
— Rozumie się, płacę gotówką... — dodał fałszywy handlarz po umówieniu się o cenę.
— Kaź pan zaprządz, jeśli łaska, a tymczasem zapłacę panu i wezmę pokwitowanie.
Paskal wydał rozkaz i powrócił z Leopoldem do swego gabinetu, którego drzwi starannie za sobą zamknął.
— I to stanowczo na dzisiaj?... — zapytał.
— Stanowczo... — Jutro rano przyjdę ci zdać sprawę z użycia dzisiejszego wieczora.
— Skutek wydaje ci się prawdopodobnym?
— Więcej niż prawdopodobnym, pewnym.
— Znalazłeś człowieka, którego ci potrzeba?
— Tak.,. właśnie takiego... Lepiej trafić nie można, niewiedzieć gdzie i za jaką cenę... Do jutra... — Zabieram wóz i szkapę.
Leopold powrócił do stajni, zastał powóz zaprzężony, włożył dwadzieścia franków stangretowi w rękę, wsiadł na kozioł i odjechał.
Zrobił duży krąg, aby wyglądało, że jedzie daleko z tej części miasta; — dopiero po trzech, kwadransach jazdy wrócił do pawilonu przy ulicy Tocannier, gdzie klacz postawił w stajni a powóz w wozowni.
Zrzuciwszy przebranie koniarza i ubrany ciepło, jak porządny człowiek, zbieg z Troyes udał się na miasto zjadł śniadanie w kawiarni przy bulwarze Temple a następnie skierował się do wielkiego składu gotowych ubiorów.
Załatwiwszy nowe kupno powrócił do domu.
Punkt o czwartéj zabrzmiał dzwonek u bramy.
Leopold poszedł otworzyć i ujrzał Jarrelong’ea.
Cywilne ubranie tego ostatniego, czuć było liberyą dobrego domu.
Na plecach miał dwa zawiniątka i walizę.
— Wejdź... rzekł do niego Leopold; — jesteś słowny, co cię dobrze rekomenduje.
Uwolniony więzień skierował się ku domkowi.
Gdy weszli Leopold zapytał:
— Masz wszystko co ci potrzeba?
— Mam kapelusz z kokardą, trochę przenoszony ale bardzo dobry... surdut ciemno-zielony z czerwonemi wypustkami; z guzikami mosiężnemi z koroną... spodnie orzechowe, biały krawat, rękawiczki białe bawełniane... kompletny uniform: — Będę dobrze wyglądał w tém ubraniu!...
— Bardzo dobrze... — Dzisiaj wieczorem włożysz liberyę a ją ci powiem co masz czynić.
— Czy obiad w domu? — zapytał ciekawie Jarrelonge, oblizując się na wspomnienie wczorajszej uczty.
— Nie..... pójdziemy dzisiaj do rogatki Tronowéj... — ale naprzód idź kupić składane łóżko z materacem i pościelą... — będziesz sypiał w pokoju jadalnym. — Masz sto franków... — Ruszaj i powracaj.
Opuśćmy na chwilę dwóch nędzników i powróćmy do Maison Rouge.
Wiemy, że Renata zdecydowała się pójść za radą listu znanego czytelnikom i podpisanego: przyjaciel twojej matki.
Powziąwszy to postanowienie, przymuszała się do udawania w obecności Urszuli Sollier, którą uważając odtąd za nieprzyjaciółkę, za wspólniczkę człowieka, który przez dziewiętnaście lat czynił sobie okrutną igraszkę rozłączając ją z matką, a która teraz, gdy ów człowiek umarł, prowadziła dalej nakazane przez niego, obrzydłe zadanie.
Zatem Renata chciała uciec.
Ale od projektu do wykonania, daleko.
Jeszcze miało upłynąć dwadzieścia cztery godzin.
Córka Małgorzaty, przyjęła posiłek wieczorny jak zwykle obok pani Sollier, która nie mogąc podejrzywać co się działo w duszy jej młodej towarzyszki, przypisała jej spokojne i zrezygnowane zachowanie się, powrotowi zaufania i uległości, z którego się cieszyła z całej duszy.
Prawie zaraz po obiedzie Renata, zmawiając na trochę znużenia, pożegnała się z panią Sollier, wróciła do swego pokoju i jeszcze raz odczytała list, który ją tak głęboko zmięszał, tak mocno zajął.
Odczytując go, tak samo jak i przedtem, nic w nim nie znajdowała podejrzanego i mogącego wzbudzić nieufność, ale szczególne wzruszenie ogarnęli jej umysł zajęty tysiącznemi myślami.
Zapytywała się siebie bez przerwy, jaki powód mógł kierować obłudnego opiekuna, że dręczył jej matkę, że otoczył ją samą nieprzeniknioną tajemnicą.
Pole do przypuszczeń było obszerne. — Wyobraźnia Renaty przebiegała je we wszystkich kierunkach, lecz nie znajdowała rozwiązania zadawanej sobie zagadki...
Wtedy całkowicie się oddawała czarnym rozmyślaniom.
Przypominała sobie złowrogi sen, jaki miała na pensyi.
Ujrzała znowu owego człowieka, Roberta, leżącego w trumnie, znowu ujrzała kobietę w żałobie przy nim klęczącą.
Słyszała, jak umarły otwarłszy usta wołał:
— Tak Renata jest twoją córką, ale ty jej nigdy nie ujrzysz!...
Cóż więc uczyniła jej matka, aby ściągnąć na siebie tę nieubłaganą i nieprzerwaną zemstę?
Zdjęte drżeniem, dziewczę napróżno chciało odpędzić ze swej pamięci te straszne wspomnienia, ale nie zdołało, i jej sen gorączkowy, przerywany nieustannie, przez całą noc był nawiedzany przez widziadła nocne: Noctium phantasma.
Wstawszy o świcie, córka Małgorzaty postanowiła spróbować u Urszuli ostatniego usiłowania.
— Jednem słowem — myślała — ta kobieta jest posłuszną rozkazowi wydanemu przez człowieka, którego zawsze słuchała... Sądzi, że wykonywa obowiązek... Od dziecięctwa otrzymywałam od niej dowody przychylności i poświęcenia... Zanim opuszczę chorą, cierpiącą, przekonam się, czy się do ostatka będzie opierała moim łzom i prośbom...
Weszła do pokoju pani Sallier.
Urszula źle noc spędziła.
Poufna nieboszczyka Roberta Valleranda doświadczała złowrogich przecząc, nie mogąc sobie zdać sprawy z jakich one powstawały powodów.
Czuła się przygnębioną, jak gdyby przy zbliż niu się wielkiej boleści, nieuniknionej katastrofy.
Gdy ujrzała Renatę, zdawało jej się, że jej posępne myśli jakby cudem się rozpraszają i przyjęła ją z uśmiechem.
Twarz Renaty, bledsza niż zwykle, nosiła niezaprzeczone ślady długiej bezsenności.
Urszula to spostrzegła, ale nie śmiała badać swojej wychowanki i aż do zwykłej wizyty lekarza rozmowa pomiędzy dwiema kobietami nie wychodziła z obrębu rzeczy potocznych.
Odwiązawszy bandaże, doktór, oświadczył, że kuracya robi szybkie postępy, lecz z tem wszystkiem jeszcze przez kilka dni najzupełniejszy spoczynek jest potrzebny.
Nadeszła pora śniadania.
Córka Małgorzata opanowana zajęciem, którego wiemy przyczynę, nie miała apetytu.
Czatowała na chwilę rozpoczęcia rozmowy stanowczej z panią Sollier i zawsze gdy się nastręczała pomyślna chwila, wahanie silniejsze niż wola, zatrzymywała jej wyrazy na ustach.
Zwolna ten stan przymusu i nieusposobienia stał się tak widocznym, że Urszula zaniepokojona zapytała:
— Co tobie drogie dziecię? czyś cierpiąca?
Tym razem Renata się nie wahała.
Tak jest — odpowiedziała — cierpię, a pani wiesz o tem, będąc przyczyną mego cierpienia...
Urszula poczuła ściśnienie serca.
Czyż będziesz mi jeszcze wyrzucała — rzekła, — wypadek który nas tutaj wstrzymuje i objawiała życzenie odjechania bezemnie do Paryża.
— Chcę z panią pomówić o matce... — odparła Renata.
— O matce!... — powtórzyła pani Sollier widocznie wzruszona.
— Tak...
— Kiedyś mnie o nią zapytała, odpowiedziałam ci-już, że jej nie znam... żem jej nigdy nie znała...
— Oszukiwałaś mnie tak mówiąc... — odpowiedziała Małgorzata pewnym głosem.
— Urszula z przestrachem spojrzała na swoją towarzyszkę.
Brzmiący głos Renaty, jej nieprzyjazna postawa dowodziły, że walka z nią była nieuniknioną.
— Oskarżasz mnie o kłamstwo, droga pieszczotko? — rzekła tonem wyrzutu.
— Przebacz mi pani, że tak mówię do ciebie... Przykro mi, że cię ranię, ale chcę cię zmusić do otwartości... Żadnych około nas cieniów... Czem, ostatecznie, jesteś dla mnie? Przyjaciółką? Najlepszą przyjaciółką? — Długo w te wierzyłam...
— A teraz, czy wątpisz? — zapytała pani Sollier.
— Tak jest, wątpię i wątpić będę aż do chwili, w której odpowiesz mi inaczej niż milczeniem, gdy się wypytuję o rodzinę, ~ o moją przeszłość, o moją przyszłość!... Czyż chcesz we mnie wmówić, że o tem wszystkiem nic nie wiesz?... Powtarzam raz jeszcze, czem ty jesteś dla mnie?... — Powiadasz, że ci polecono odwieźć, mnie do Paryża. — Kto ci dał to zlecenie? — W Paryżu, w zamian za list przez ciebie posiadany, ma mi ktoś, jak utrzymujesz, wręczyć papiery, które mnie objaśnią o tem, co ty mi ukrywasz... Po co ta tajemnica? — Gdzie dowód, że ty mnie nie oszukujesz i działasz na moją korzyść!
— Niechaj ci Bóg przebaczy twoje podejrzenia... — wyrzekła z boleścią Urszulą.
— Są one uprawnione! — mówiła dalej Renata. — Jeszcze raz, precz z ciemnościami! ja pragnę światła. Ja chcę wiedzieć, z jakiego tytułu pan Robert miał obowiązek czuwać nad mojem dziecięctwem... — Chcę wiedzieć kto był moim ojcem! chcę poznać nazwisko mojej, matki... — Ja mam prawo do tego wszystkiego i rozkazuję ci mówić!
— Ależ ja nic nie wiem... nic ci nie mam do powiedzenia!...
— To być nie może...
— A jednak tak jest! — Gdy całkowicie spełnię swoje posłannictwo, gdy cię zawiozę do Paryża, a potem do Nogent-sur-Seine, jakiem odebrała rozkaz tego, który już nie żyje, lepiej mnie osądzisz, ocenisz moje poświęcenie, przekonasz się, czym-dobrze służyła twojej sprawie.
— A jeżeli — odmówię ci nadal posłuszeństwa? — odpowiedziało dziewczę.
— Ty nie mnie jesteś posłuszną, tylko ostatniej woli swego opiekuna! Opór byłby zbrodnią!...
— Opór jest obowiązkiem, kiedy mnie ktoś, chce popchnąć do tajemniczych kroków, które są dla mnie wstrętne i przerażające... — Ponieważ nie mam rodziny, ponieważ jestem dziecięciem bez matki, mogę pójść do urzędnika i oddać się pod opiekę prawa...
— Renato!... Renato!... — zawołała pani Sollier — wydana na pastwę prawdziwego obłędu; — ty tego nie myślisz uczynić!...
— Uczynię to, jeżeli dłużej kryć będziesz przedemną nazwisko ojca.
— Przysięgam ci, że nie wiem...
— Uczynię to — zawołało dziewczę gwałtownie — jeżeli mi nie powiesz kto była moja matka... jeżeli mnie powiesz, dla czego mnie w kołysce wyrwano z jej objęć, dla czego jej narzucono długie dziewiętnastoletnie męczeństwo, nareszcie dla czego mnie pozbawiono nazwiska?
Pani Sollier słuchała z osłupieniem, a każdy wyraz powiększał jej przestrach. — Co Renata wiedziała?... — I od kogo wiedziała?
Ta ostatnia mówiła dalej z błyszczącem okiem, z gorączkowemi ruchami.
— Jakto, ty coś mnie wychowała, patrzała jak rosnę, ty nie znasz mojej rodziny? Ależ to żarty i chyba mnie uważasz za bardzo ograniczoną, za umysł bardzo słaby, jeżeli myślisz że ci uwierzę!... — Czemże był dla mnie ów Robert niedawno zmarły i co kryły jego mniemane dobrodziejstwa? — Zdaje mi się, że odgaduję w nim człowieka okrutnego, narzucającego mojej matce męczarnię, że mnie daremnie wzywała!... Czy się mylę?
Powiernica deputowanego z Romilly wznosiła ku niebu drżące ręce.
— Mój Boże!... — wyjąkała. — Mój Boże.
— Pewnej nocy, na pensyi, miałam sen straszliwy... — mówiła Renata dalej. Ten sam (dziś widzę aż nadto dobrze) był ostrzeżeniem... odkryciem przyszłości. Ujrzałam człowieka leżącego w trumnie... Ten umarły miał rysy pana Roberta... — kobieta w żałobie klęcząc, zaklinała go, aby jej oddał dziecię... — Widziałam jak umarły otworzył blade usta i wyrzekł: „Takt Renata jest twoją córką, ale ty jej nigdy nie ujrzysz“. Choćbyś mi mówiła, że sen ów był kłamstwem, nie uwierzę ci! — zawołało dziewczę nieprzytomnie. Choćbyś utrzymywała, że ta kobieta w żałobie, błagająca, nie była moją matką, nie uwierzę ci! Choćbyś mówiła, że ten umarły nie był nieubłaganym katem mojej matki, nie uwierzę ci! — Moja matka żyje, wiem o tem, jestem tego pewna, mam tego do wód. — Za jakąż zbrodnię ją karano kradnąc jej córkę? Jaka druga, nieznana zbrodnia, zabrania mi nosić nazwisko ojca?
Renata umilkła.
Dysząca, bezsilna, czekała na odpowiedź.
Urszula załamywała ręce, mówiąc:
— Ach! to okropność!... — Tak, to. okropność! — powtórzyło dziewczę, — okropność wątpić o swoim ojcu, podejrzywać swoją matkę! okropność żyć bez: nazwiska, mniemając, że to któreby się miało prawnie nosić, jest pokryte krwią lub błotem... Tak, masz słuszność, wszystko to jest okropność!... Ale jeszcze okropniejszem jest twoje milczenie, kiedy dosyć jednego słowa, aby mnie objaśnić...
— Milcz, Renato, milcz!... nie mogę ci nic powiedzieć i nic nie powiem...
— Przynajmniej mi powiedz, czy moja matka jest godną mojego przywiązania...
Urszula podniosła się na łóżku.
— Wypełniam rozkazy zmarłego — rzekła drżącym głosem — i jedyną rzeczą którą ci mogę objawić jest ta: „nigdy nie ujrzysz twojej matki“!
Dziewczę nie zrobiło żadnego ruchu.
Rysy jej zachwycającej twarzy stały się nieruchome i przybrały pozór marmuru.
— Być może... — odpowiedziała krótko, głosem ostrym jak ostrze stali — być może...
— Powzięła postanowienie, tym razem nieodwołalne, niezmienne.
Niepokój Urszuli dochodził do szczytu.
Przerażał ją wy raz nagłej energii wyryty na twarzy Renaty.
Drżąc zapytała:
— Jakie są twoje zamiary, najdroższa?
— Nie wiem, pani — odpowiedziała córka Małgorzaty tym samym metalicznym i lodowatym głosem. — Bóg mnie natchnie... Pójdę się modlić za matkę...
I krokiem sztywnym, automatycznym, krokiem lunatyczki będącej we śnie magnetycznym — wyszła z pokoju Urszuli i weszła do swego.
— Ach! — rzekła, ujrzawszy się samą — odebrany list dyktuje mi swój obowiązek! Pani Sollier jest posłuszną pośmiertnym rozkazom kata mojej matki!... Biedna matka czekała mnie... Czy winna, czy nie, śpieszę do niej!...
Wtedy Renata otworzyła swoją walizkę i ułożyła w niej porządnie swoje suknie, bieliznę i drobne przedmioty, które z niej wydobyła z chwilą zamieszkania w hotelu kolejowym.
Ukończywszy układanie, uklękła i zaczęła się modlić, wzywając pomocy boskiej — przy śmiałem przedsięwzięciu, którego miała spróbować.
Stan moralny pani Soller, po scenie której byliśmy obecni, zdaje się nam łatwiejszym do pojęcia niż do opisania.
— Renata ukazała jej się w nowem świetle, które ją nabawiało śmiertelnym niepokojem.
— Zkąd takie młode dziewczę nabyło nieposkromionej siły woli, tej męzkiej energii, której zdawało się dotąd być zupełnie pozbawioną?
To marzenie, albo raczej to widzenie, przedstawiało w zupełny prawie sposób ponury epizod z zamku Viry-sur-Saine. To zapewnienie Renaty, że jej matka żyła i wzywała swego dziecięcia od lat dziewi tnastu, wszystko to wprawiało Urszulę w straszne pomięszanie.
Czy w tem należało upatrywać prosto intuicyi, czy też ktoś poznajomił Renatę z pewnemi rzeczami, które według zdania gospodyni Roberta Vallerand, były nieznane,światu?
Tysiąc pomięszanych myśli, tysiąc nierozwiązanych kwestyj, odrazu napastowało biedną Urszulę i wystawiało jej umysł na męczarnię.
Czy to nie fatalność mieszała się w jej sprawy i czyniła niemożebnem dokonanie jej zadania?
Gdyby nie to, nie w porę przy trafione stłuczenie nogi, gdyby nic nie opóźniło przyjazdu do Paryża i odwiedzin u notaryusza z ulicy Piramid, Renata nie powzięłaby wątpliwości ani podejrzeń.
Może, opuszczając bezzwłocznie Maison-Rouge, jeszcze był czas nakazania milczenia tym wątpliwościom, rozproszenia tych podejrzeń.
Ale — jak doktór zapowiedział — niebezpieczeństwo było groźne.
Najmniejsza nieostrożność mogłaby uczynić niezbędną amputacyę chorej nogi.
— I cóż mnie obchodzi moje zdrowie? co mnie obchodzi życie? — rzekła nagle prawie głośno biedna zapoznana kobieta, — ja nie chcę, aby Renata przeklinała pamięć swojego ojca!...
I odrzucając szybko kołdrę, usiadła na brzegu łóżka, a potem usiłowała stanąć na nogach.
Lecz dotknąwszy chorą nogą podłogi, wydała głuchy wy krzyk, natychmiast stłumiony, i uchwyciła się obydwiema rękami za firanki, aby nie upaść.
Stała tak przez chwil kilka w nadziei, że straszliwy ból, który czuła, przeminie.
W istocie, niedługo nastąpiło odrętwienie.
Urszula znowu uczyniła nowe usiłowanie, aby postąpić.
Niestety, ból jeszcze straszniejszy od pierwszego, bol nie do wytrzymania, zatrzymał ją i zmusił do położenia się.
— Nie mogę! — wymówiła z rozpaczą — nie mogę!...
I zalała się łzami.
W sąsiedniem pokoju, oszukana przez list napisany przez Leopolda, Renata kończyła przygotowania do odjazdu i modliła się za matkę.
Pani Sollier zawołała na nią.
Dziewczę usłyszało jej głos i natychmiast przybiegło.
— Jestem — rzekła do niej. — Czem pani mogę służyć?
Urszula czuła, że traci przytomność; nieokreślone uczucie niepokoju, i nie wytłómaczonej obawy, ogarniało jej duszę.
Pragnęła nie być samą; — samotność ją przeradzała.
— Czy pani czego potrzeba? — rzekła córka Małgorzaty.
— Chciałam cię prosić, abyś zwilżyła moje kompresy.
— Czy pani więcej cierpisz?
— Tak jest, — cokolwiek.
— Jakiejże przyczynie przy pisujesz pani pogorszenie swego stanu?
— Chciałam przed chwilą wstać i przejść się o swoich siłach... — I wstałam... usiłowałam postąpić... lecz mi się nie udało.
— Wielka to nieroztropność.
Pani Sollier westchnęła.
Renata pośpieszyła zmoczyć bandaż okręcający nogę chorej, a opatrunek ten przyniósł jej znaczną, ulgę. Wyrzekła kilka słów podziękowania, ale nie śmiała prosić swojej wychowanicy, aby z nią pozostała.
Dziewczę odeszło w milczeniu.
Reszta dnia upłynęła jak zwykle.
O zwykłej godzinie służąca przyszła uprzedzić młodą panienkę, że w pokoju pani Sollier był obiad podany.
Oczy Renaty zwróciły się na tarczę zegara.
Rzekła do siebie zcicha:
— Za trzy godziny będę jechała do matki.
I usiadła do stołu obok łóżka Urszuli.
∗
∗ ∗ |
Tego sam ego dnia i o tej samej godzinie Wiktor Bazalle dzwonił do drzwi mieszkania Pawła Lantier, przy ulicy Szkoły medycznej.
Pomimo bolesnych zajęć które nam fot znane, student nie zapomniał o schadzce wyznaczonej podmajstrzemu swego ojca.
Był on ubrany i gotów do drogi czekał na Wiktora myśląc o Renacie.
Twarz młodzieńca uległa takiej zmianie, że go trudno było poznać.
Zapadłe policzki, oczy zamglone trudno powstrzymywanemi łzami, czoło zmarszczone i chmurne, dawały mu pozór nieopisanego smutku.
Student zgnębiony przez zmartwienie i bezsenność, w miarę zbliżania się schadzki, czuł, że cierpienie jego wzrasta.
Miał on być obecnym przedwstępnym krokom małżeństwa i wmięszać się pomiędzy ludzi szczęśliwych, on, którego zniknięcie tej którą kochał i chciał pojąć za żonę, czyniło tak nieszczęśliwym.
Pierś jego była uciśnioną.
Czuł ciemność w duszy i owładnięcie jedną myślą stałą, że krok jaki miał uczy nić, był złą przepowiednią dla jego własnego szczęścia, a chociaż nie ukrywał przed sobą nierozsądku tej myśli, nie był w stanie jej odpędzić.
Usłyszawszy dzwonek, poczuł w sercu niewytłómaczone wzruszenie i podniósł się aby otworzyć.
Do pokoju studenta wszedł, wesoło Wiktor Bezalle.
— To ja! panie Pawle! — zawołał. — Widzisz pan, akuratny jak chronometr! — piąta!... Ani minuty mniej, ani więcej!... po wojskowemu!...
— Znam twoją akuratność, mój przyjacielu — odpowiedział Paweł — i ja także, jak widzisz, jestem gotów.
Głos młodzieńca był tak smutny, że podmajstrzy został nim uderzony.
Szybko spojrzał na syna swego pryncypała i zobaczył jego zmęczone rysy, zaczerwienione powieki, śmiertelną bladość.
— Mój Boże, panie Pawle — rzekł zaniepokojony — czyś pan nie chory.
— Dla czego mnie o to pytasz, Wiktorze.
— Bo bardzo, źle wyglądasz.
— A więc, mój przyjacielu, nie jestem chory, lecz dziś wiele pracowałem, a to mnie nabawia lekkiej migreny.
— Może ta wizyta do mego wuja staje panu na przeszkodzie?
— Wcale nie...
— Doprawdy?
— Zapewniam cię...
— Ale bo, wadzisz pan, panie Pawle, ja za nic w świecie nie obciąłbym być natrętnym...
— Nie obawiaj się o to...
— Dzisiejsze zebranie może być odłożone na dwa lub trzy dni z największą łatwością i bez żadnego kłopotu. — Pójdę do starego, powiem żeś pan trochę niezdrów i naznaczymy inny termin...
— Nie zmieniajmy tego co już jest ułożone... — Czekałem na ciebie i jestem gotów do drogi.
— No, to weźmiemy powóz.
— Jak tam na dworze — zapytał student.
— Dosyć chłodno... — Niebo pogodne, gwiaździste, w nocy może mróz będzie.
— Błota nie ma?
— O! co to, to nie. — Na chodnikach sucho jak w pokoju.
— W takim razie powóz jest niepotrzebny... — pójdźmy pieszo paląc cygara, jakiem ci to proponował przy ostatniem widzeniu się...
— Jak pan chcesz, panie Pawle... — A migrena?
— Świeże powietrze zrobi mi dobrze...
— No, to w drogę! — Kupimy cygar w pierwszej lepszej dystrybucyi...
— Oto są... — odpowiedział Paweł — wybieraj.
I wydobył z kieszeni cygarnicę, którą otworzywszy, podał Wiktorowi.
Podmajstrzy wybrał cygaro.
Obadwaj młodzieńcy, nie bez trudu zapalili szkaradny tytoń rządowy, dla którego nie ma dosyć nagan i zeszli na dół.
Ujrzawszy się na chodniku, Paweł Lantier odezwał się:
— Przez bulwark Saint-Germain — rzekł — dojdziemy do wybrzeża przy Magazynie i udamy się brzegiem Sekwany do mostu Bercy...
— Marszruta wyborna — odparł Wiktor — jest to droga najkrótsza i najlepsza... Będziemy mogli patrzeć przy świetle gazu jak kra płynie rzeką.
Student z rzemieślnikiem udali się bulwarem Św. Michała, a potem bulwarem Saint-Germain.
Chociaż powietrze było bardzo zimne, mróz zapowiedziany przez — Wiktora Bazalle nie był zbyt wielk Przyjemna była piesza przechadzka.
Dwaj towarzysze szli w milczeniu obok siebie.
Paweł myślał o Renacie, która znikła z pensyi, i której już może nigdy nie zobaczy...
Wiktor, który prawie nie wierzył w migrenę, zapytywał sam siebie, jakie student mógł mieć tajemne zmartwienie.
Przybyli na wybrzeże Magazynu, którem szli obok parapetu, po stronie Sekwany.
Wezbrane wody szybko płynęły, tocząc ogromne kawały kry, uderzające o siebie z ponurym hukiem. Płomienie gazu odbijające się przy ich przepływie, wydobywały z tych brył lodu dziwne odblaski.
Przeszedłszy plac przy Ogrodzie Roślin naprzeciw mostu Austerlickiego, młodzieńcy puścili się znowu wybrzeżem ciągnącem się wzdłuż dworca kolei Orleańskiej.
Zaledwie od czasu do czasu wymieniali, z sobą przerywane słowa, lub pospolite zdania.
Nareszcie doszli do mostu Bercy i zapuścili się na niego.
Most był zawalony mnóstwem wozów.
Wozy te były naładowane śniegiem, zebranym na ulicach, który zrzucano z mostu w Sekwanę i na nadbrzeża.
Paweł i Wiktor oparci o poręcz, nachylili się aby popatrzeć.
Olbrzymie kupy śniegu dochodziły aż do szczytu filarów położonych przy drodze, służącej do holowania.
— Kroćset! — zawołał Wiktor — to oczyszczanie Paryża musi kosztować miliony! — Co tu pieniędzy wyrzuconych w wodę, mówiąc bez kalemburów!...
— Tak... — odrzekł Paweł machinalnie — gdyż zaledwie słyszał.
I puścili się w drogę.
Na drugim końcu mostu stały inne wozy zaprzężone i pełne śniegu, czekając na swoją kolej.
— Czy ta robota trwa przez całą noc? — zapytał student podmajstrzego.
— Do dziewiątej, albo dziesiątej tylko — odpowiedział zapytany. — Jutro, jeżeli nie będzie w nocy dużego mrozu, zaczną o piątej rano.
Przebyli most.
Udali się wybrzeżem Bercy, smutném i pustém od czasu wywłaszczeń, spowodowanych potrzebą wzniesienia nowych budowli magazynowych i weszli na ulicę, na której mieszkał wuj Wiktora Beralle.
Prosimy czytelnika, aby nam towarzyszył w okolice rogatki Tronowej, gdzie Leopold Lantier miał obiadować z Jerrelongem.
W jednej z restauracyj tak licznych na placu Vincennes, dwaj wspólnicy siedzieli przy stole w głębi sali pełnej gości.
Przy jednym z tych stołów, najbliższym zajętego przez zbiega i uwolnionego więźnia, obiadowało kilku robotników; wśród nich znajdowali się Ryszard Beralle, brat Wiktora i nasi dawni znajomi Caperon i Marlet, dwaj koledzy, których widzieliśmy u ojca Baudu przy ulicy Saint-Mandé, w dniu, w którym Leopold Lantier był po raz pierwszy u Paskala.
Ryszard Beralle, według swego zwyczaju, wydawał się pijanym.
Jednakże nie był nim zupełnie, ale nie wiele mu brakowało do tego, aby już miał dosyć.
Leopold posiadał pamięć fizyognomij.
Od pierwszego spojrzenia poznał on tych trzech łudzi, dla tego też, ze zwykłą roztropnością usiadł tyłem do nich.
Jednakże nie mógł się obawiać, aby został przez nich poznanym w ubraniu robotnika, jakie miał na sobie, które przy rudej peruce i przyprawnych faworytach, czyniły go niepodobnym do poznania ku wielkiemu zdziwieniu i admiracyi Jarrelonge’a.
— A niechże cię! — zawołał ten ostatni — zmieniasz twarz i postać jak agent policyjny lub aktor! — Śliczny talent i użyteczny w świecie!
Ryszard Beralle mówił wiele, gdyż z nieumiarkowanem przywiązaniem do wina i spirytualiów łączył szczególną niepowściągliwość jeżyka.
— Zatém — zapytał Marlet, ciągnąc rozpoczętą rozmowę — twój brat żeni się, stanowczo?
— Tak mój stary... — odrzekł Ryszard nalewając sobie szklankę — zaślubia piękną Stefanię.
— A ty, ty robisz słodkie oczy do jej małej siostry... — rzekł Caperon. — Gzy razem będą obadwa wesela?
Młodzieniec wypróżnił szklankę.
— Razem obadwa wesela! — powtórzył — o! zapewne!
— Czemuż by nie?
— Bo mama Bandu coś sobie ubrdała i niechce od tego ustąpić.
— Cóż takiego?
— E! głupstwo! — Chce, abym żeniąc się, miał pewną summę... — Otóż, ponieważ nie mam oszczędności, a pieniądze odziedziczone do współki z Wiktorem nie wystarczają...
— Odziedziczyłeś! — zawołał Caperon.
— Troszkę, mój, stary...
— A to ci szczęśliwiec! — I wieleż to tej sukcesyi?...
— Pięć tysięcy franków.
— Ładny z tem wszystkiem kapitalik na początek gospodarstwa! Pięć tysięcy franków!
— Matka Baudu wymaga dziesięciu tysięcy... Brak mi właśnie połowy...
— A nim zbierzesz drugą, to pierwsza pójdzie przez gardło.
— Co to, to nie.
— Robisz się porządnym?
— Z musu... — Nie mogę podnieść swoich pięciu tysięcy wcześniej, jak w dzień ślubu...
— I to ci się podoba.
— Ba! ty rozumiesz, chciałbym dostać grosza.
— No, to spiesznie oszczędzaj i żeń się... Pięć tysięcy, to nie morze do wypicia... W trzy lata zbierzesz, jeżeli zechcesz...
Ryszard dwa czy trzy razy wypróżnił swoją szklankę.
Myśli zaczęły mu się trochę plątać, język robił się sztywnym.
— Ale muszę zebrać nie tylko pięć tysięcy franków... — wybełkotał.
— Ba! ponieważ wymagają tylko dziesięć...
— Ale bo... widzisz, winieniem jeszcze tysiąc matce Bandu...
— Tysiąc franków w książce! — zawołał Caperon — zajadałeś więc trufle z szampanem?
— I potrawki z prawdziwych pereł? — dodał Marlet.
— Głupstwa pleciecie obadwa — odpowiedział Ryszard, mówiąc z coraz większą trudnością; — te tysiąc franków wcale nie składają się z porcyj i litrów... Matka Bandu pożyczyła mi je na zapłatę długu, długu honorowego... długu karcianego... Przecież się jest człowiekiem honoru, co?... Ojciec Bandu o tém nie wie i to mnie nabawia djabelnego kłopotu!
— Jakim sposobem?
— Oto tak:.. — Matka Baudu — (ja się tak domyślam) — wzięła pieniądze ż posagu Stefci, odłożonego na stronę.
— Pchi! — rzekł Caperon. — A że do wesela niedaleko i naturalnie trzeba będzie posag wypłacić, to musisz załatać tę dziurę...
— Właśnie... — Prolongowano mi na miesiąc... a niemam ani grosza...
— Ale — zauważył Marlet — ponieważ twój brat weźmie pieniądze, to ci może jeszcze prolongować...
— Turlututu! — tu wcale nie idzie o mego brata. Ja wiem co się święci... — Jeżeli za miesiąc nie oddam pieniędzy, toż to będzie hałas u matki Bandu... Moje małżeństwo z Wirginią zostanie zerwane... będzie ogólna kłótnia... Wujaszek z Bercy nie zechce o niém słyszeć... ja będę uważany przez tych wszystkich ludzi za oszusta... za szachraja...
— No... no... — zawołał Caperoń — głupstwa pleciesz!
— Nie, ja mówię tylko prawdę... — ciągnął dalej Ryszard, który ożywiał się mówiąc i którego umysł coraz więcej się plątał. — Zasłużyłem na to wszystko, gdyż, w porównaniu z rodziną Baudu, jestem istotą szkodliwą... ja rzeczy widzę jasno...
— Jakie rzeczy?...
— Pożyczkę mamy Bandu...
— Z posagu Stefci?
— Te tysiąc franków były wzięte nie z posagu Stefci, jestem tego pewny...
— A zatem zkąd?
— Z kasy robotników...
— Ale! ba!...
— Tak!... ojciec Baudu jest podskarbim naszego zgromadzenia... On ma pieniądze w zachowaniu u siebie... Ale pilnuje ich jego żona... i bez jego wiedzy wzięła z nich to, co mi było potrzebne, aby mnie wyciągnąć z błota...
— W istocie — rzekł Caperon — jeżeli tak, to rzecz ta jest bardzo poważna... — Za miesiąc ojciec Bandu ma zdawać rachunki, a jeżeli spostrzeże brak z twego powodu, to narobi w domu hałasu...
Ryszard spuścił głowę i szepnął z posępną miną.
— Do milion djabłów! Jak ja zapłacę tę i tysiąc franków?
— To twoja rzecz... — odparł Marlet. — Pomyślisz o tem kiedyindziej... — Dzisiaj się bawmy jak tęgie zuchy... — Przez miesiąc znajdzie się przecie ktoś, co ci pieniędzy pożyczy...
— Kto?
— Naprzykład brat...
— Ja jemu nigdy nie wspomnę o tym długu... nasłuchałbym się kazań bez końca...
— No, to kto inny... kto bądź.... Nie trzeba nigdy wyrzekać się nadziei... — Wszystko się da ułożyć. Garson, litr wina...
— Garson, dwa litry... — poprawił Caperon.
— Garson, trzy litry! — zawołał Ryszard uderzając w stół. — Pijmy! ja funduję!
Leopold Lantier i Jarrelonge, nie stracili niu wyrazu z poprzedzającej rozmowy.
Naturalnie Jarrelonge znajdował w niej niewielki interes.
Leopold Lantier, umiejący wyciągnąć korzyść z najmniejszej okoliczności, nie myślał tak samo.
Wbił sobie w pamięć słowa Ryszarda.
Słowa te czyniły dlań jasnemi niektóre frazesy wyrzeczone przez matkę Baudu w swoim zakładzie.
Na co się miały przydać zbiegowi fakta opowiadane przez młodego rzemieślnika?
Sam nie wiedział, ale miał przeczucie, że znajomość tych faktów posłuży mu do czegoś.
— Skończyłeś kawę? — zapytał Jarrelonge’a.
— Skończyłem.
— No, to się wynoś... — ja zapłacę przy kantorze.
— Dokąd idziemy?
— Do domu...
O ósmej obadwaj łotry wchodzili do domku przy ulicy Tocanier.
∗
∗ ∗ |
Wróćmy do Maison-Rouge, do Hotelu Kolejowego.
Pani Urszula mocno zajęta i zmartwień a zachowaniem się Renaty, zaledwie wzięła coś w usta podczas obiadu.
Czuła ona straszliwe zmęczenie. — Głowa jej ciężyła — oczy zamykały się pomimo woli.
Od rana następowało jedno po drugiem znużenie ciała i umysłu, sprowadzające upadek sił, z którem biedna kobieta, napróżno usiłowała walczyć.
Była siódma wieczorem.
Jedna ze służących przyszła sprzątnąć nakrycie.
Renata posępna i milcząca patrzała na pannę Sollier, która spuściła głowę na piersi i zamknęła powieki.
— Potrzebujesz pani spoczynku? — zapytała.
Urszula prawie już spała.
Usłyszała ona głos dziewczęcia, ale nie zapytanie.
— Mówisz do mnie, pieszczotko? — wyjąkała otwierając oczy.
— Pytałam, czy pani potrzebujesz spoczynku?...
— Tak moje dziecię... czuję ogromne znużenie.
— Czy chcesz pani, abym przed odejściem zmoczyła ci kompresy?...
— Proszę cię o to... potem zasnę...
Renata zdecydowana na wyjazd, nie chciała opuścić swojej towarzyszki i opatrzywszy jej raz ostatni według zalecenia lekarza.
Oddalając się, nie uczyniwszy tego, uważałaby za winną.
Gdy kompresy ściskające nogę chorej zostały zmoczone okładem, Urszula z wylaniem podziękowały dziewczęciu i rzekła:
— Kochane dziecię, ty pewno także zechcesz spocząć?...
— Będę czytała nim mi się spać zechce... — odpowiedziała Renata.
— Proszę cię, nie zamykaj drzwi od swego pokoju...
— Zostawię otwarte.
— Zapomnij, jeżelim ci powiedziała co przykrego...
— Dobrze pani, zapomnę...
I córka Małgorzaty wyszła.
Prośba zaniesiona przez panią Sollier do Renaty, aby zostawiła drzwi otwarte, podyktowana była nie samą tylko chęcią zupełnego się odosobnienia.
Urszula w skutek nieporozumień, jakie zaszły pomiędzy nią i młodą panienką, doznawała nieokreślonego uczucia nieufności i zapytywała sama siebie, czy Renata nie zechce przyprowadzić swoich gróźb do skutku.
Powzięła ona stanowcze postanowienie walczyć ze snem, nadstawiać ucha na najmniejszy hałas i tym sposobem zdawać sobie sprawę z tego, co robi jej wychowanica.
— Jak tylko noc dobrze zapadnie, nie będę już miała żadnej obawy — mówiła do siebie — a jeżeli mi doktór jutro nie pozwoli zawieźć Renaty do Paryża, to każę się zanieść na stacyę i położyć w wagonie.
Biedna kobieta nie chcąc zasnąć, usiłowała przypomnieć sobie wszystko, co tylko w tym dniu zaszło...
Skutek jaki nastąpił, nie odpowiedział jego oczekiwaniu.
Znużenie narzucone umysłowi, podwoiło ciążącą nad nią senność i uczyniło ją niezwyciężoną.
Myśli jej się plątały; — ociężałe powieki opadły, oczy się zamknęły i głowa spoczęła ciężko na poduszce.
Urszula spała.
Renata drzwi swoich nie zamknęła.
Siedząc przed kominkiem, ofiara łatwego do pojęcia niepokoju, ona także nadstawiała ucha na najmniejszy szelest, gdy tymczasem wzrok śledził posuwanie się wskazowki po tarczy zegarowej...
Zegar wskazywał dwanaście minut do ósmej.
Córka Małgorzaty czuła ściśnienia serca.
Ciałem jej wstrząsało nerwowo drżenie.
— Jeszcze kilka minut — myślała — a jeżeli pani Sollier nie zaśnie, to nie będę mogła zrobić ani jednego kroku, któregoby niedosłyszała i którymby się nie zaniepokoiła... — Odezwie się... zawoła mnie i będę musiała wyrzec się odjazdu, albo wyjawić jej swoje zamiary... — Ona wszystko uczyni aby im przeszkodzić, a kto wié, czy właściciel hotelu sądząc, że ona ma do mnie prawo, nie odmówi jej pomocy?... — Niepokój ten trudny do zniesienia.
Renata słyszała wyraźnie odgłos oddechu Urszuli.
Nagle odgłos ten stal się silniejszym i regularniejszym.
Renata zdwoiła uwagę i rzekła:
— Musi spać..
Wtedy opuściwszy fotel przed kominkiem, dziewczę na palcach postąpiło ku pokojowi Urszuli i wsunąwszy głowę przez uchylone drzwi, spojrzało.
Lampka nocna stojąca na stoliku, oświecała bladą twarz pani Sollier.
Zamknięte oczy, nieruchoma postawa Urszuli, nie zostawiały w umyśle Renaty żadnej wątpliwości.
Towarzyszka jej spała snem głębokim.
— Matko — rzekło dziewczę — słucham twego rozkazu, — spieszę do ciebie.
Wracając do kominka, na którym leżał jej kapelusz, włożyła go i śpiesznie zawiązała wstążki; okryła się salopą futrzaną, wzięła w rękę przygotowaną walizkę i otworzyła drzwi od korytarza.
Na progu stanęła.
Zdawało jej się, że nogi nie mogą utrzymać ciężaru jej ciała.
Serce jej uderzało w piersiach szybko i głucho.
Chwiejąca się, wahająca, wyszeptała:
— Boję się... — Zkąd ta bojaźń, gdy tak niecierpliwie oczekiwana chwila nadeszła?... — O! moja matko... moja matko... poradź mi... wspieraj mnie...
Te wyrazy wychodzące z ust Renaty, wywarły na niej wpływ magiczny.
Uczuła że jej siły wracają, że bojaźń, dręcząca przed chwilą jej umysł znika i przestąpiwszy próg, zamknęła po cichu drzwi od swego pokoju.
Korytarz był ciemny, ale dziewczę było przyzwyczajone do chodzenia po nim i idąc ostrożnie, doszła do schodów oświetlonych światłem wychodzącym przez oszklone drzwi zakładu i zaczęła schodzić na dół.
Nagle, w chwili gdy była na ostatnim stopniu, zatrzymała się przestraszona widząc, że przed nią ktoś stoi.
Głos dobrze jej znany, rozproszył jej obawę.
Była to służąca hotelowa, która interesując się mocno dziewczęciem, o projekcie ucieczki którego wiedziała, czekała na jej wyjście.
— To panienka... — rzekła — już kawał czasu na pannę czatuję... — Spiesz się panienka... pociąg zaraz nadejdzie.
— Odjeżdżam... — odpowiedziała Renata wsuwając jej w rękę sztukę złota. — A ty nie zapomnij...
— Niech się panienka nie boi... — Dziękuję. — Drzwi otwarte... Niech panienka prędko zmyka... — szczęśliwej podróży.
Renata wybiegła na ulicę.
Służąca zbliżyła się do oszklonego okna i przy świetle wydobywającym się przez szyby spojrzała na pieniądz trzymany w ręku.
— Dwadzieścia franków! — zawołała z radosnem podziwieniem. — A ja sądziłam, że to było dwadzieścia sous! — Ona jest hojna, ta młoda panienka, i musi być bogata skoro tak rozdaje luidory.
Córka Małgorzaty mając tylko plac do przebycia, weszła do sali zupełnie pustej.
Przystąpiła do otwartego okienka, lecz wzruszona, drżąca, stała nieruchoma i niema, trzymając portmonetkę w ręku.
— Dokąd? — zapytał kasyer biletów.
— Do Paryża... — odpowiedziało dziewczę, rzucając za siebie przerażonym wzrokiem.
— Której klasy?
— Pierwszej...
— Dziesięć franków, dwadzieścia pięć centymów....
Renata położyła dwadzieścia franków na deseczce okienka.
Podano jej bilet i resztę.
— A bagaże? — zapytała.
— Drzwi obok... i spiesz się pani... bo pociąg nadchodzi.
Dziewczę przestąpiło drzwi wskazane, weszła do ekspedycyi bagażów, podała walizkę i bilet urzędnikowi, który zważył lekki pakunek, zapisał go do książki, zażądał dziesięciu centymów i oddał jej pokwitowanie.
Na peronie wołano:
— Do Paryża! — proszę wsiadać...
Kasyer bagaży otworzył drzwi prowadzące na peron i rzekł:
— Przejdź pani tędy.
Renata prędko wyszła.
Jej pośpieszny chód, jej niespokojne ruchy, czyniły ją podobną do obłąkanej.
Pociąg był na stacyi.
Konduktorowie wołali:
— Maison-Rouge... Maison-Rouge...
Dziewczę zbliżyło się do jednego z nich i zapytało:
— Gdzie damski przedział, proszę pana?
— Pierwszej klasy?
— Tak, panie...
— Tutaj...
Damski przedział był próżny.
Renata wsiadła do niego.
Konduktor zamknął drzwiczki.
Zawiadowca dał znak, gwizdawka gwiznęła, tłoki zaczęły działać z hałasem i pociąg ruszył.
Będąc już w drodze, pć spełnieniu już tak stanowczego kroku, dziewczę poczuło, że trąci przytomność.
Nierozsądek powziętego postanowienia, zuchwalstwo popełnionego czynu, jasno jej się przedstawiły.
Jej niepokój rozwiany na chwilę, znowu ją ogarnął z nową siłą.
— Mój Boże — rzekła ze drżeniem — możem ja winna, żem się dała uwieść miłości dziecięcej? — Czy to nie szaleństwo, chcieć jakim bądź kosztem przeniknąć tajemnicę, która mnie przeraża?... Ale mogłażem oprzeć się wezwaniu mojej matki?... wezwaniu tak gorącemu, tak czułemu?
I zamilkła.
Złowroga myśl przebiegła po jej głowie.
— A gdyby ten list kłamał? — rzekła znowu — gdyby w tym liście kryła się zasadzka?...
Renata poczuła, że jej krew zastyga i wydobywszy z kieszeni list Leopolda, odczytała przy świetle lampy oświecającej przedział.
Dziwna rzecz! — Możnaby powiedzieć, że jakiś glos tajemny tłómaczył jej zdania tego listu, dwadzieścia razy odczytanego od wczoraj. Każde zdanie Wydawało jej się przewrotnem, — każdy wyraz kłamliwym.
Trudno opisać, co się działo w jej głowie przez kilka sekund.
Obłąkana, napoły szalona, zerwała się aby krzyknąć, wołać na pomoc i drżącemi rękami spuściła szybę.
Pociąg pędził jak kula armatnia.
Zimne powietrze nocy owiało twarz Renaty i to lodowate uczucie, rozpędzając jej gorączkę, sprawiło na niej nagłą reakcyę.
Dziewczę upadło na wyściełaną ławkę i wyszeptało:
— Byłam nieprzytomna! — Pa cóż to zwątpięnie? — Zkąd ten nierozsądny przestrach? — Mam że prawo wahać się i drżeć, gdy idzie o moją matkę? — Któżby na mnie zastawiał sidła? — W jakim celu? — Z jakiego powodu? — Czyż ja, której istnienie nikomu nie jest znane, mogę mieć nieprzyjaciół? Byłam szalona, lecz odzyskałam już rozum... Spieszę do ciebie, matko, szczęśliwa i ufna, aby cię już nigdy nie opuścic...
Renata podniosła szybę i kładąc się na pół w kącie przedziału, zagłębiła się w marzeniach o szczęściu i przyszłości...
Obraz młodego nieznajomego z Hotelu Prefektury w marzeniu tem także zajął miejsce i dziewczę nie myśląc prawie o śnie, zamknęło oczy, aby go lepiej widzieć.
Pociąg stanął i dało się słyszeć wołanie:
— Verneuil?... Verneuil-Chaumes!...
Renata otworzyła oczy.
Przedział w którym siedziała, znajdował się naprzeciw zegaru stacyjnego.
Zegar ten wskazywał dziesięć minut na dziesiątą.
— Za dwie godziny. — rzekła Renata z uśmiechem, — ujrzę przyjaciela, który do mnie pisze w imieniu matki.
W chwili, gdy zegar z Verneuil-Chaumes wska*zywał dziesięć minut na dziesiątą, Jarrelonge kończył zaprzęgać klacz Paskala Lantier do powozu, stojącego w wozowni domu przy ulicy Tocanier.
Po ukończeniu tej roboty uwolniony więzień zarzucił na klacz derę, ubrał się w długi surdut z kołnierzem futrzanym, włożył kapelusz z kokardą, rękawiczki i udał się do pokoju sypialnego do Leopolda.
Ten zupełnie przeinaczył swoją osobę.
Miał on szpakowatą perukę, takież faworyty i okulary oprawne w złoto.
Ubranie jego składało się z czarnego garnitury zapiętego pod szyję, z kokardą oficera legii honorowej.
Biały krawat doskonale zawiązany, nadawał łotrowi minę znakomitego urzędnika lub wysokiego dygnitarza.
Musimy przyznać, ze w tym surowym i prawie urzędowym stroju, krewnemu Paskala nie brakowało ani swobody ani dystynkcyi.
Obszerny surdut zwierzchni, którego dziurka ozdobiona była także wstążeczką orderową, leżał na krześle obok wysokiego, zupełnie nowego kapelusza.
Jarrelonge był olśniony tem ubraniem.
— A niechże cię! — zawołał, oglądając swego wspólnika od stóp do głów. — A to mi ubranie i order! — Wyglądasz jak prokurator generalny, komisarz centralny albo naczelny lekarz.,. — Pan doktór weźmie pacyentkę w kuracyę!...
— Pacyentka, którą ja wezmę w kuracyę, zostanie tak wyleczona, że więcej cierpieć nie będzie! — odpowiedział Lantier z przerażającym cynizmem.
Jarrelonge jakkolwiek wytrawny bandyta i wskutek tego bardzo zatwardziały, nie mógł powstrzymać się od drżenia.
— Masz sposób mówienia o rzeczach, który sprawia dziwny skutek... — rzekł zcicha. Kiedyż jedziemy?...
— Nic pilnego... — odpowiedział zbiegły więzień; — aby zajechać na dworzec kolei Wschodniej, mając dobrego konia, potrzeba trzydzieści pięć minut, a tam nie ma potrzeby stać długo... W chwili nadejścia pociągu, na stacyi bywa mnóstwo agentów policyjnych, ą ja się nie lubię pokazywać tym ptaszkom...
— Ani ja... oni tak jak sowy widzą w nocy.
— Mamy dosyć przed sobą czasu, skorzystajmy z niego aby się porozumieć...
— Tak, umówmy się jak mamy działać...
— Czy klacz zaprzężona?
— Zaprzężona i przykryłem ją derą... — Widzisz, ja dla zwierząt mam bardzo czułe serce — a koń to tak jak człowiek, dosyć aby się zaziębił, a destanie plurezyi...
— Skoro tylko mała wsiądzie do powozu, trszba będzie pomyśleć jak jechać... — Trzeba się udać najciemniejszemi i najpustszemi ulicami.
— Ja się podejmuję tego, ale co się tyczy marszruty, to trzeba wiedzieć, dokąd za wieziemy pakunek...
— Zaraz o tem pomówimy... — Ty znasz dobrze Paryż i przyległe okolice?...
— Tak dobrze jak nieboszczyk papa... stangret z powołania i wcale nie głupi...
— Zatem będziesz mi odpowiadał na zapytania:
— Jak prawdziwy Przewodnik... Cóż chcesz wiedzieć?...
— Czy Bercy jest bardzo ludne?
— W dzień czy wieczorem?
— Wieczorem.
— Zupełnie nie; to prawdziwa pustynia... szczególniej od czasu wywłaszczenia... — W dzień to tam jest ruch nieustanny, ale jak tylko noc zapadnie, ani pies się nie pokaże.
— Czy most Bercy jest mocno oświetlony?
— Nie, szczególniej od strony wybrzeża Bercy...
— Czy poręcze wysokie?
— Dosyć... nie podjąłbym się ich przełazić, chcąc się rzucić w lipcu w Sekwanę.
— Czy i przez ¿wybrzeże de la Rapée przechodzi pociąg?
— Po północy ani jeden...
— Niema stacyi dorożek?
— Jest, na końcu wybrzeża, ale dorożek nigdy nie ma. O dziesiątej nadzorca zamyka budę i zmyka.
— No to tam trzeba jechać...
— Na most Bercy?...
— Tak.
Jarrelonge zastanowił się przez chwilę.
— W takim razie tak trzeba jechać — rzekł. — Wyjechawszy ze stacyi, trzeba się wziąść ulicami des Recollets, Saint-Maur, des Boulets, Picpus, aż do dawnych bulwarów zewnętrznych, któremi dojedziemy prosto do mostu...
— Bardzo dobrze...
— Czy trzeba przez most przejeżdżać?
— Tylko przez trzy czwarte części... — Zatrzymasz się tak, aby Sekwana płynęła pod nami.
— Rozumiem... — To tam się dokona robota?
— Tam... Robotę ja biorę na siebie.
— A potem?
— Potem ściągniesz klacz biczem i galopem prosto do domu.
— Rozumiem, mój stary, a potem szklaneczka gorącego wina z cynamonem i cytryną, aby przyjść do siebie... — Czy masz wszystko co potrzeba do operacyi?...
— Przygotowania nie są skomplikowane — odparł Leopold wydobywając chustkę z kieszeni. Jeżeli mała zechce krzyczeć, zawiążę jej tem gębę a zamilknie.
— Knebel, co, jak w sztuce z Ambegu... — szepnął Jarrelonge... — Bibi się czuje nie dobrze... Bibi to ja...
Leopold mówił dalej:
— Ona waży tyle co kurczę, ta dziewczyna.... zaniosą ją do poręczy... a potem...
Zatrzymał się.
— Brr... — rzekł uwolniony więzień. — A Sekwana po której kra płynie...
— Będzie jeden kawałek więcej...
Przez chwilę panowało milczenie.
Jarrelonge przerwał je, mówiąc:
— Powiedz no, żeby tak na kuraż, kieliszek starki?...
— Pochwalam twoją myśl.
Jarrelonge otworzył szafę w murze, wyjął butelkę, otworzył ją, nalał do połowy dwie spore szklanki i podał jedną Leopoldowi.
Bandyci trącili się i wypili.
Chociaż postanowienie, jakie Leopold powziął, zrobione było z rozwagę, jednakże wydawał się pomięszanym, zdenerwowanym. W źrenicach jego błyskał chwilami złowrogi ogień.
— Dwanaście minut po dziesiątej... — rzekł Jarrelonge spoglądając na zegar.
— No to wyjeżdżaj!... ja otworzę bramę.
Jarrelonge wziął za uzdę klacz zaprzężoną i wyprowadził ją za obręb dziedzińca.
Leopold zamknął za nim wrzeciądze bramy — wszedł do domu, włożył palto, obwinął się białym — szalem, nacisnął kapelusz i wciągnął ciepłe rękawiczki.
— Nie wiadomo co się może wydarzyć... — rzekł otwierając zamek stolika — przedsięweźmy ostrożności.
I wsunął do kieszeni nieduży nóż kataloński i miniaturowy rewolwer.
Poczem połączył się z Jarrelong’em, który siedząc na koźle; i trzymając w jednem ręku lejce a w drugiem bicz, czekał z poważną godnością stangreta z zamożnego domu.
— Pamiętasz wszystko? — zapytał Leopold wsiadając do powozu.
— Ja mein herr...
— No, to w drogę.
Powóz potoczył się z początku powoli, a potem trochę prędzej.
Jarrelonge mając dosyć czasu aby dojechać do stacyi, nie śpieszył się.
Energię klaczy oszczędzał na powrót.
Pomimo tej względnej powolności, oświetlona tarcza zegara wychodząca na bulwar strasburski, wskazywała dziesięć minut do dwunastej, gdy powóz znajdował się naprzeciw kościoła św. Wawrzyńca.
Fałszywy stangret, oględny w skutek nauk Leopolda, nie wjechał na plac stacyjny, lecz zatrzymał się na rogu ulicy Metz, naprzeciw stacyi dorożek, przed bramą jednego domu...
Zbieg z Troyes wysiadł.
— Dobrze — rzekł — czekaj tu na mnie...
— Ja, mein herr... odpowiedział powtórnie Jarrelongę z silnym akcentem niemieckim.
Leopold nacisnął kapelusz na oczy, zapalił cygaro i skierował się ku sali pasażerskiej, lecz nie przestąpił jej progu i przechadzając się w tę i ową stronę naprzeciw przystanku omnibusów kolejowych, czekał rozgorączkowany, z pomięszanym umysłem.
Wybiła jedenasta.
Lantier usłyszał gwizdanie, zapowiadające nadejście pociągu.
Zbliżył się do drzwi wchodowych i serce mu zaczęło bić gwałtownie.
Gromada osób przybyłych tak jak on na spotkanie podróżnych, cisnęła się u drzwi jeszcze zamkniętych.
Nagle półcień zamienił się w żywą jasność.
Powiększono gaz i drganie idącego pociągu wstrząsnęło żelaznemi oknami budynku stacyjnego.
Leopold stał za kratą zabezpieczającą zakurzone okno i przenikliwym wzrokiem badał kolejno ukazujących się pasażerów, którzy wychodzili z peronu.
Przez kilka sekund dręczył go niesłychany niepokój.
Otwarto drzwi.
Tłum się poruszył i zawrzał.
Jedni się całowali serdecznie po dziesięć razy, — drudzy ściskali się za ręce, zadając sobie liczne i pomięszane zapytania.
Gorączkowe oczekiwanie Leopolda, przedłużyło się do kilku minut. — Były więzień został sam przy drzwiach wchodowych.
— Niema jej! — szepnął z czołem zroszoném zimnym potem. — Niema! — Czyżby nie wyjechała? — Mamże uledz rozbiciu, gdym sądził, że jestem u portu? — Czyż wszystko bezpowrotnie stracone.
Przez pustą teraz salę pasażerską przechodził jeden z urzędników.
— Panie — zapytał Leopold, chwytając się ostatniej nadziei — czy to z Troyes pociąg przyszedł?
— Nie, panie — odpowiedział urzędnik. — Pociąg z Troyes nadejdzie dopiero za dziesięć minut, gdyż się o kwandrans spóźnił.
— Dla czego?
— Zdaje się, że śniegi spadły...
— Dziękuję za objaśnienie.
Zbieg z Troyes uczuł, że mu z ramion spadł straszny ciężar i wyszedł, aby odetchnąć świeżem powietrzém...
— Kwandrans opóźnienia — szepnął ocierając spocone czoło. — Nie ma nic straconego... — Przyjedzie... Ależ, do kroćset, przestraszyłem się!...
Urzędnik prawdę powiedział.
O sześćdziesiąt kilometrów od Paryża spadł śnieg obfity i zawiadowca stacyi Ozouer-la-Ferriére, zapowiedział telegrafem o nieuniknionem opóźnienia pociągu.
Kilka Wyrazów wyrzeczonych przez nadkonduktora do jednego z podwładnych, uprzedziły Renatę o tem opóźnieniu, które ją nabawiało prawdziwą niespokojnością.
Przypomniała sobie, co się stało niedaleko Maison-Rouge, po jej wyjeździć z Troyes z Urszulą Sollier i nie bez przestrachu mówiła sobie, że ten wypadek mógł się powtórzyć.
Co się z nią stanie, jeżeli będzie zmuszona zatrzymać się w drodze?
Do kogo się uda?
Więc jej matka będzie jej czekała napróżno?
Uwagi te napastowały umysł dziewczęcia i sprawiały jej okrutne cierpienie podczas chwilowego opóźnienia na stacyi Ozouer-la-Ferriére.
Nareszcie pociąg puścił się w drogę.
Renata się uspokoiła.
Zbliżano się do Paryża.
Niepokój nowego rodzaju opanował biedne dziewczę.
— Kogóż za przybyciem napotkam? — zapytywała sama siebie. — Jak mnie będzie mógł poznać ten co na mnie czeka?
Pytanie to pozostało bez odpowiedzi.
Było ono w istocie dla niej nierozwiązanem i gdyby nie zaślepienie, spowodowane nadmiarem, przywiązania dziecięcego, ta niepewna okoliczność przedewszystkiem powinna była obudzić jej nieufność.
Pociąg zatrzymał się w Pantin, ostatniej stacyi przed Paryżem.
— Jedenaście minut... — szepnęła Renata — jeszcze jedenaście minut... i będę przy tym, co na mnie czeka i co mnie zaprowadzi w objęcia matki.
Rozczulenie i wzruszenie wynikające w skutek tej myśli sprowadziły grube łzy do oczu młodej panienki i niejako ją obłąkały.
Od tej chwili zdawało się jej, że jest pogrążona w ciągłem marzeniu.
Usta jej powtarzały bezwiednie:
— Moja matka... — zobaczę swoją matkę... uściskam swoją matkę...
Pociąg stanął.
Zaczęto wołać:
— Paryż!... Paryż!...
Renata zadrżała jak człowiek nagle obudzony.
Marzenie zmieniło się w rzeczywistość.
Znowu zaczęła się zapytywać sama siebie:
— Kogóż zobaczę? — Jakże ten co na mnie czeka, będzie mógł mnie poznać?
Otwierano drzwiczki.
Dziewczę wysiadło z wagonu i poszło wraz z tłumem zmierzającym do drzwi wychodowych.
— Proszę o bilet... — rzekł oficyalista.
Ona zapomniała o nim i bladła i rumieniła się kolejno, sądząc że go zgubiła, ale wreszcie przypomniała sobie, że go ma w portmonetce.
Był on w niej istotnie. — Oddała go, przeszła, i wszedłszy do sali, rzuciła na otaczających pomięszanym wzrokiem.
Leopold Lantier był na swojem stanowisku. Ujrzał on Renatę i zbliżył się do niej z uśmiechem tryumfu.
— Zdaje mi się, że panna Renata... — rzekł z ukłonem.
Córka Małgorzaty usłyszawszy te wyrazy uczuła w sercu elektryczne wstrząśnienie.
Spojrzała uważnie na mówiącego, ale nie mogła poznać zbiega z Troyes pod przebraniem wysokiego urzędnika i z twarzą starannie ucharakteryzowaną.
— Jestem rzeczy wiście Renata, — wyrzekła niepewnym głosem; — ale pan?
— Ja, kochane dziecię — odpowiedział nędznik — jestem autorem listu, który odebrałaś w Maison-Rouge... jestem przyjacielem twojej matki...
Te kilka słów znowu wpędziły Renatę na prąd dziecięcej egzaltacyi.
— Moja matko! — rzekła składając ręce. — O! panie, więc to prawda?... ja ją zobaczę...
— Ona cię oczekuje!...
I pan pisałeś z jej polecenia?
— Tak — kochane dziecię... — Ona cię niecierpliwie pragnie uściskać... Pójdź...
— Idę, ale wprzód trzeba odebrać moją walizę, z rzeczami...
I pokazywała Leopoldowi kwit...
Ten wziął go z jej ręki.
— Nie ma potrzeby opóźniać się... — odparł; — jutro mój służący zgłosi się po walizę... — Weź mnie pani pod rękę, zaprowadzę cię do po wozu matki...
— Idźmy... — rzekła Renata opierając się na ręku podanem jej przez nędznika.
Leopold był prawie tak pomięszany jak jego towarzyszka, lecz zupełnie z innego powodu. Zresztą zawsze umiejący nad sobą panować, zdołał umiejętnie ukryć swoje pomięszanie.
Przeprowadził Renatę przez plac, wyszedł z nią przez bramę wychodzącą na ulicę Metz i doprowadził ją do powozu.
Jarrelonge trząsł się z zimna na koźle, przeklinając mimowolne opóźnienie swego wspólnika.
Zaczęła padać gęsta, mgła, która go silnie zaniepokoiła.
Jeżeli zimno trwać będzie dalej, to bruk paryzki — dzięki tej mgle — wkrótce pokryje się gołoledzią, na której najlepiej podkuty koń nie będzie, mógł się utrzymać.
Leopold otworzył drzwiczki powozu, zdjął z uszanowaniem kapelusz i rzekł do Renaty:
— Proszę wsiadać.
— Towar załadowany — pomyślał Jarrelonge.
— Będę miał zaszczyt zająć miejsce obok pani... — mówił zbiegły więzień, a potem nim zamknął drzwiczki, dodał zwracając mowę do Jarrelonge’a — do pałacu...
Mniemany stangret posłuszny otrzymanemu poleceniu, poraz trzeci rzekł:
— Ja, mein hrr...
Renata nie mogła podejrzywać zasadzki; zresztą wyszukana grzeczność, obejście się człowieka z najlepszego towarzystwa, jakiem się odznaczał jej towarzysz, ten powóz prywatny, służący w liberyi, wszystko to powiększało jej ufność.
Jarrelonge zebrał lejce w lewem ręku i klasnął językiem.
Klacz ruszyła z miejsca.
Wiemy, że temu łotrowi nie brakowało doświadczenia.
Czując, że krok jest ślizki i pragnąc uniknąć możliwego wypadku, jechał on wolnym krokiem po drodze naprzód umówionej.
Leopold o nim nie myślał.
Cały się zajął córką Roberta Vallerand, a szło mu bardzo o to, aby w jej umyśle nie dopuścić żadnego podejrzenia.
— Drogie dziecię — rzekł biorąc ją za rękę, — winszuję ci, żeś bez wahania posłuchała głosu miłości dziecięcej! — Twoja matka będzie bardzo szczęśliwa, widząc to przywiązanie i bardzo dumną z twojej urody i wdzięków...
— Niezadługo ją zobaczę, czy tak panie! — wyrzekła córka Małgorzaty...
— Tak, niezadługo, ale nigdy dosyć wcześnie, stosownie do jej niecierpliwości.
— Zdaje mi się, że niecierpliwość ta nie może wyrównać mojej!... — Czy moja matka mieszka w Paryżu?...
— Tak.
— Niedaleko?
— Przeciwnie, bardzo daleko... na drugim końcu miasta.
— Jak ten koń wolno idzie!...
— To przez ostrożność... — Bruk obmarzł wskutek mgły i zrobił się bardzo ślizki... — Bądź cierpliwa...
— Jestem cierpliwą, panie... Ale chciałabym jak najprędzej uściskać matkę...
— Jest to uczucie bardzo naturalne, które ci zaszczyt przynosi.
— Jak się nazywa moja matka?
— Tak samo jak ty, Renata.
— Ale jej nazwisko?
Leopold odpowiedział, nadając swemu głosowi najsłodsze, najpieszczotliwsze brzmienie:
— Drogie dziecię, wiesz o tem że cię otacza tajemnica... — Będąc tylko przyjacielem i mandataryuszem twojej matki, nie mam prawa do udzielenia ci odpowiedzi... — Ona sama może i powinna ci oznajmić o tem, czego się pragniesz dowiedzieć.
— Zawsze tajemnice! zawsze! — szepnęło dziewczę z westchnieniem.
— Już one będą nie długie!...
— To prawda... — Czekałam przez dziewiętnaście lat... mogę jeszcze poczekać przez godzinę... — Tak więc, moja matka czuwała nademną wśród otaczających mnie ciemności?
— Od samego dziecięctwa i Bogu wiadomo jak cię kochała! — Znalazła ona sposób zniweczenia projektów tego, co cię jej wydarł i napróżno się przechwalał, że zatarł twoje ślady, ale dopóki ten człowiek żył, nie mogła ani się udać do ciebie, ani cię do siebie wezwać.
— Biedna matka! — Ona bardzo cierpiała, nieprawdaż?
— Tak jest, bardzo! Serce jej się krwawiło... łzy nie osychały...
— Dowiedziałam się o tem z pańskiego listu i nie wahałam się...
— Miałaś słuszność, żeś uciekła od tej kobiety, nieprzyjaciółki, i posłusznej pogrobowym rozkazom prześladowcy twojej matki.
— Oszukałam jej baczność... — Czy ona spostrzegłszy moją ucieczkę, będzie mogła co przeciw mnie przedsięwziąść?...
— Nie! — Teraz jest ona bezsilna... — Czując że jest zwyciężoną, będzie milczała.
Po chwili milczenia Renata mówiła dalej: — Zatem pan wiedziałeś, żem była w Maison — Rouge z Urszulą. — Ty nie możesz zrobić jednego kroku o którymbym nie wiedział... — odpowiedział Leopold.
— Więc mnie pan znasz?
— Od dziesięciu lat nie spuściłem cię z oka.
— Pan przyjeżdżałeś na pensyę do Troyes.
— Kilka razy do roku, pod wymyślone mi pozorami, z rozkazu twojej matki...
— O! bądź błogosławioną opiekomacierzyńska, tak wzruszająca, tak czuła! — zawołało, dziewczę a egzaltacyą; poczem dodała: — Ale ten człowiek co umarł... ten Robert, który mojem rozłączeniem z matką zadawał jej cierpienie, czy miał do mnie jakie prawo?
— To nie jest moją tajemnicą, moje dziecię;.. — Tylko twoja matka będzie mogła ci odpowiedzieć na to pytanie...
— A czy mi wolno będzie je zadać?
— Mogę cię o tem zapewnić...
— Czy prędko przyjedziemy?
Leopold na chwilę spuścił szybę powozu, wyjrzał na ulicę i rzekł:
— Bruk ślizki... — Koń idzie z trudnością i co chwila się ślizga...
W istocie Jarrelonge z największą trudnością powstrzymywał klacz od upadku i przeklinał półgłosem gołoledź, która z każdą chwilą stawała się niebezpieczniejszą.
Znajdowano się teraz na ulicy des Boulets.
Leopold cieszył się z tej powolności, zamiast się na nią uskarżać.
W podobnej porze most Bercy, bezwątpienia musiał być zupełnie pusty.
— Wszak moja matka jest jeszcze młoda, czy prawda? — zapytała nagle Renata...
— Tak moje dziecię, jeszcze jest młoda, ale zestarzyły ją cierpienia i pobieliły jej włosy...
— Biedna matka!... cierpienia i boleść, wszystko postaram się jej zagładzić... — Ileż niepokoju sprawił mi list pański, ale zarazem ile radości i szczęścia! — Ileż razy ja go odczytywałam! — jeszcze odczytywałam go jadąc koleją, bom się nie rozłączyła z nim... nigdy się z nim nie rozłączę...
— Dobrze wiedzieć. — pomyślał Lantier. Ma list w kieszeni, — nie trzeba żeby go znaleziono przy jej trupie.
Powóz toczył się cokolwiek prędzej.
Wyjechano z ulicy Picpus.
Jarrelonge wjechał na powybijany asfalt dawnego bulwaru zewnętrznego, a nierówność gruntu dając kopytom końskim lepszy opór pomimo ślizgawicy, pozwoliła przyśpieszyć kroku.
— Fałszywy stangret silnem uderzeniem bicza ściągnął klacz i dzielne zwierzę pobiegło galopem.
— Przybywamy... — pomyślał Leopold. — Przygotujmy się...
Lewą ręką poszukał w kieszeni i wyjął chustkę, która miała służyć do zawiązania ust Renacie.
Nagle dał się słyszeć chrapliwy głos śpiewający, zwrotkę dziwnej pieśni na jakąś starą nutę.
Lantier zadrżał poznawszy głos Jarrelonge’a; nadstawił ucha.
I Renata także słuchała.
Uwolniony więzień śpiewał.
„Zaraz będziemy na moście
Faridondaine, faridondon,
Zaraz na moście Bercy.
— To tu...
Tak jak Barbari
Mój przyjaciel...“
— Ten stary śpiew rozlegający się w nocy, licho oświetlonej rzadkiemi latarniami gazowemi, wydał się dziewczęciu złowrogo smutnym.
Nawet Leopold uczuł się mocno wzruszonym.
Głos Jarrelonge’a ucichł.
— Czy jeszcze daleko? — zapytała Renata.
— Nice, moje dziecię — odpowiedział były więzień — i musisz pozwolić zawiązać sobie oczy.
Córka Małgorzaty zadrżała na całem ciele.
— Zawiązać oczy! — powtórzyła z przestrachem...
— Taki jest rozkaz twojej matki.
— Ale pocóź taka ostrożność? — wyjąkała Renata, której przestrach się zwiększył. Co chcą przedemną ukryć?
— Nie mogę, a raczej niepowinienem ci odpowiadać. Twoje urodzenie otoczone jest tajemnicą, już o tem wiesz i jeszcze ci raz to powtarzam... — Idzie tu o życie lub śmierć twojej matki i dopóki jej nie ujrzysz, powinnaś z umysłu twego oddalić niepokój i nieufność i być posłuszną, nie starając się niczego dociekać.
— Mój Boże!... — zawołało dziewczę — jakie to wszystko dziwne!...
— Zgadzasz się na to czegom od ciebie żądał?
— Jeżeli tego potrzeba...
Leopold wziął chustkę, złożył ją i z początku zdawał się zawiązywać oczy Renacie.
Ale nagle ją zsunął na usta i zacisnął silną ręką.
Renata wydała krzyk przytłumiony, zagłuszony w jej gardle przez jedwabną tkaninę i usiłowała uwolnić się od knebla.
— Nie ruszaj się bo zginiesz! — rzekł bandyta głosem cichym i surowym.
Dziewczę na pół uduszone czuło, że traci przytomność.
Powóz wjeżdżał na most Bercy.
Jarrelonge nagle się podniósł, aby spojrzeć w dal niespokojnie. — Usłyszał turkot powozu jadącego wybrzeżem i spostrzegł dwie latarnie, których światło błyszczało w nocy jak błędne ogniki.
Powóz ten pomimo ślizgawicy jechał szybko.
Leopold nic nie widział.
W tej chwili przetrząsał on kieszenie Renaty i zabierał z nich co napotkał.
Pomiędzy znalezionemi przedmiotami znajdował się i list.
Nagle powóz stanął.
— Prędko! — rzekł Jarrelonge stukając w szybę Renata bezwładna z przestrachu zaledwie słyszała i była nieruchomą jak posąg.
Zbieg z Troyes otworzył drzwiczki, porwał dziewczę w ramiona i wyskoczył na chodnik.
Słychać było szum Sekwany toczącej swe nurty pod lukami mostu i złowieszczy trzask kry uderzającej się jedna o drugą.
Powóz dojrzany przez Jarrelonge’a, wjeżdżał z kolei na most.
— Milion djabłów! Spieszże się! Powóz nadjeżdża! — zawołał ex-więzień do Leopolda.
Ten dochodził do poręczy.
Wytężył ramiona, podniósł Renatę, machał nią przez chwilę nad przepaścią i puścił.
Córka Małgorzaty znikła w próżni, — rozdzierajmy krzyk zabrzmiał w powietrzu i umilkł wśród szmeru wody i kry.
Leopold był już w powozie i Jarrelonge z całej siły okładał klacz, która pobiegła jak szalona.
Śmiertelny krzyk wydany był przez Renatę, której źle zawiązany knebel zsunął się w upadku.
Fiakr, gdyż to był fiakr który wjechał na most, nagle się zatrzymał.
Stangret nadsłuchiwał.
Jednocześnie otwarły się drzwiczki z obudwóch — stron i dwie głowy wyjrzały z powozu.
— Co tam? — zapytały jednocześnie dwa głosy.
Stangret już zsiadał z kozła.
— Zbrodnia, zbrodnia, proszę panów — rzekł — stamionym głosem.
— Zbrodnia! — powtórzyli zdumieni podróżni.
I dwaj młodzieńcy wysiedli.
— Tak, panowie — mówił dalej woźnica — jakem poczciwy człowiek.
— Ale cóż się stało? — cóżeś widział?
— Przedemną jechał powóz, — ten sam co tam pędzi, jakby go djabli nieśli; — widziałem jak jakiś człowiek wysiadł i zbliżył się do poręczy... niósł ciężar... jakąś osobę... kobietę... rzucił ją w rzekę i usłyszałem krzyk, który mnie przejął do szpiku kości.
I wszyscy trzej wychylili się za poręcz.
— Słuchajcie! — rzekł żywo jeden z nich... — Słuchajcie...
Wszyscy trzej nadstawili ucha.
Pod niemi huczała bezustannie jednostajnym szumem rzeka tocząca kry kawały.
Wdali słabł turkot powozu u wożącego dwóch zabójców.
— Jęk... słyszałem jęk... — rzekł jeden z młodych ludzi.
— I ja słyszałem... — rzekł woźnica — zdaje mi się że wychodził z tej góry śniegu, który ztąd widać...
— Pójdźcie — rzekł trzeci — na końcu mostu muszą być schody.
— Ja nie mogę odejść dorożki — tylu jest włóczęgów nocnych...
— No! to poczekaj na nas...
I obadwaj młodzi ludzie poskoczyli ku schodom, których pierwsze stopnie, tak jak jeden z nich przypuszczał, wychodziły na wybrzeże, przy końcu mostu Bercy.
Młodzieńcy ci byli Paweł Lantier i Wiktor Bearalle.
Zbytecznem sądzimy, wyjaśnianie, jakim sposobem syn przedsiębiorcy podmajstrzy znaleźli się na miejscu zbrodni.
Wracali oni z Bercy, gdzie byli na obiedzie u wuja Wiktora i ułożyli podstawy intercyzy ślubnej pomiędzy tym ostatnim i Stefanią Baudu i tak gwałtownie zbiegali ze schodów, że mało nie pokręcili karków na stopniach oślizgłych wskutek gołoledzi.
Mniej niż w sekundę dobiegli do wybrzeża zawalonego kawałami kry toczonemi przez rzekę i śniegiem wyrzuconym z wozów, służących do oczyszczania Paryża.
— Słuchaj pan, panie Pawle, — — rzekł podmajstrzy. — Słuchaj... ja słyszę znowu...
Student nadstawił ucha i zatrzymał oddech.
— To z tej strony, — rzekł wskazując górę śnieigu dochodzącą prawie do pokładu mostu. — Słychać stłumione jęki...
— Biegnijmy!... — zawołał Wiktor.
I rzucił się po pochyłości śnieżystego pagórka, w którym się zanurzył do pół ciała.
— Do djabła!... do djabłą!... nietęga droga! — mówił usiłując dojść do szczytu chwilowego, wzgórza...
Paweł nie bez trudu szedł zaraz za nim.
Z wybrzeża, oparłszy łokcie o poręcz, woźnica wołał.
— Znaleźliście panowie?
— Tak, — odparł Wiktor, którego ręce w tej chwili dotknęły powiewającej tkaniny. To musi być kobieta...
— Kobieta!... — zawołał Paweł.
I dawszy silny skok, znalazł się obok podmajstrzego.
— Jestem pewny że się nie mylę — odparł ten ostatni — czuję ją..: — Oto jest...
Słowom tym odpowiedziało nowe wyraźne jęczenie...
— Ach! nędznicy! — szepnął student. — Nędznicy.
— Zajmijmy się ofiarą, panie Pawle, — mówił dalej Wiktor. — Potem pomyślimy o mordercach, którym się Bogu dzięki nie udało.
Młodzi ludzie nachylili się nad ciałem głęboko zakopanem w śniegu i z trudnością je podnieśli.
— Czy sądzisz że biedna istota jest, ciężko raniona? — zapytał Paweł.
— Spodziewam się że nie... — Zaraz zobaczymy... — Najważniejszą obecnie rzeczą, jest wydobyć ją ztąd, a to nie tak łatwo... Trzeba brać się ostrożnie... — Czekaj pan trochę...
Renata nie dawała już znaku życia. Z ust jej nie wychodził ani jęk, ani skarga.
Zdaje mi się żeśmy wspominali, iż Wiktor Beralle obdarzony był niezwykłą siłą.
— Pomóż mi pan, jeżeli łaska... — rzekł.
— Co chcesz zrobić?...
— Wziąść tę biedną kobietę na plecy...
Zaprawdę niełatwe to było zadanie, ale przy pomocy Pawła, przyprowadził ją do skutku.
Raz wziąwszy dziewczę na plecy, na których ją utrzymał, przyciskając do swojej piersi jej bezwładne ręce zsunął się ze wzgórza i stanął na brzegu.
Trzymając ciągle swój ciężar, doszedł do schodów prowadzących na wybrzeże i zwolna wszedł na nie.
Paweł szedł krok w krok za nim, gotów do podtrzymania go, gdyby tracił równowagę.
Nareszcie dysząc tak ze wzruszenia jak i ze zmęczenia, doszli do dorożki, której woźnica spiesznie otworzył drzwiczki, wołając:
— Wsadźcie ją panowie do powozu.
Wiktor Beralle obróciwszy się, puścił w objęcia Pawła ciało ciągle nie dające znaku życia.
— Milion! — zawołał stangret — nieszczęśliwa nie żyje!
— Zdaje mi się że tylko zemdlała... — odpowiedział student. — Dajno latarnię i poświeć.
Stangret spiesznie usłuchał, a tymczasem Paweł z podmajstrzym sadzali Renatę na poduszkach.
Jak tylko jej blada twarz została obła światłem, Paweł uczynił znak osłupienia i wydał okrzyk niepokoju.
— Co panu jest? — zapytał podmajstrzy z kolei zaniepokojony.
— To dziewczę... — szepnął student zaledwie dosłyszanym głosem.
— Czy ją pan znasz?
— Znam... Tak, znam ją... Ale popełniona zbrodnia jest dla mnie niepodobną do wytłómaczenia! — Jacyś nikczemnicy chcieli zamordować to dziecię, i dla czego? Ach! to sam Bóg sprowadził mnie na drogę Renaty dla przeszkodzenia dokonaniu tego potwornego dzieła!
Paweł Lantier wyglądał niby w gorączce.
Wiktor chciał go wypytywać.
Ale nie miał do tego czasu.
— Prędko! — rzekł znowu syn Paskala Lantier, zwracając mowę do stangreta. — Prędko w drogę!
— Dokąd? — zapytał stangret obsadzając latarnię.
— Do mnie... na ulicę Szkoły Medycznej.
— Siadaj pan do powozu, panie Pawle — rzekł Wiktor — i staraj się rozgrzać biedną panienkę... — Ja się wdrapię, na kozioł... jest na nim dla dwóch miejsce...
Wskoczył na stopień, gdy tymczasem student się umieścił obok ciągle nieprzytomnej Renaty i fiakr potoczył się ku ulicy Szkoły Medycznej.
Podczas gdy na moście Bercy dokonywało się ocalenie opisane przez nas czytelnikom, powóz złoczyńców był już daleko.
Jarrelonge nie przestawał okładać klaczy, która będąc bardzo gorąca i silna, pędziła pomimo ślizgawicy, galopem.
Takim sposobem powóz dojechał wybrzeżami do mostu austerlickiego.
Bandyta od czasu do czasu rzucał za siebie okiem, aby się przekonać, czy nie był ścigany.
Na bulwarach nie było widać żadnej latarni powozowej.
— Zupełnie uspokojony Jarrelonge, zwolnił bieg klaczy.
Przybywszy na plac Bastylii, udał się ulicą Roquette aż do bulwaru Richard-Lenoir, który go doprowadził wprost do ulicy Picpus.
Druga biła w chwili, gdy się zatrzymał przed domkiem przy ulicy Tocannier.
Leopold spiesznie —wyskoczył i otworzył bramę wjezdną.
Powóz wjechał na dziedziniec, który za nim zamknięto.
— Wyprzęgnij i opatrz kobyłę... — rzekł Lautier do swego wspólnika. — Ja tymczasem przygotuję grzanego wina i jakąś przekąskę... djabelnie mi się jeść chce! Te wyprawy to napędzają apetytu.
Jarrelonge bardzo troskliwy o zwierzęta, spiesznie wprowadził klacz do stajni, wytarł ją, okrył ciepło i zasypał jej sporo obroku.
Zajęło mu to około dwudziestu minut.
Po upływie tego czasu poszedł połączyć się ze swoim wspólnikiem.
Leopold rozdmuchał ogień, nakrył stół, położył na nim chleb, zimne mięsiwo i wędliny i zagrzał trzy butelki wina ze sporą ilością cukru, cynamonu i plasterków cytryny.
Bandyci zasiedli naprzeciw siebie.
— No, to i koniec! — mruknął Jarrelonge połykając szklankę ciepłego wina.
— Tak... — odpowiedział Lantier. — Alem się bał przez chwilę...
— Czego?
— Tego powozu, co jak naumyślnie jechał, aby sam przeszkodzić.
— Stangret i jadący musieli słyszeć krzyk małej...
— To więcej jak pewna; — sądzili, że się trafił jakiś wypadek na lodzie...
— Więc nie zakneblowałeś dziewczyny?
— Zakneblowałem, ale fular musiał się zsunąć...
— Na drugi raz bierz chustkę bawełnianą, ta lepiej ściska... Zresztą jeden krzyk, to bagatelka... Dziewczyna nie miała czasu wydać drugiego i teraz musi być daleko wśród kry toczonej przez rzekę...
— Nie myślmy już o tem... — rzekł Leopold.
— Czy nasza robota już skończona.
— Dopiero w połowie.
— Czy jeszcze utopienie?
— Utopienie lub co innego... — Poszukamy sposobu... nie trzeba się zbyt często powtarzać...
— Koniec końcem, trzeba będzie jeszcze kogoś sprzątnąć?...
— Tak jest.
Jarrelonge podrapał się w czoło.
— Czy jeszcze dużo będzie takiej roboty? — zapytał.
— Co cię to obchodzi, jeżeli ci za to zapłacą...
— Tak, ale cena była umówiona tylko za jedną, osobę...
— Bezwątpienia.
— Przecież przyznasz, żem się dobrze popisał; i żem sumiennie zapracował te pieniądze.
— Nie myślę ci zaprzeczać.
— Chyba nie będziesz zbyt wymagającym, a nawet wartoby, abyś dodał jaką gratyfikacyjkę... — Hę? co ty powiadasz?...
Leopold w milczeniu wyjął pugilares, który otworzył...
Z jednej kieszonki wydobył małą paczkę biletów bankowych.
Jarrelonge skamieniały na widok papierów Garata, wytrzeszczył oczy błyszczące pożądliwością.
Oparłszy łokcie na stole z podbródkiem w dłoniach, pożerał wzrokiem palce Leopolda, przebierając od niechcenia bilety bankowe.
— Wybacz! — rzekł. — Musi ci się dobrze powodzić, mój stary!
Zbiegły więzień podał towarzyszowi bilet na tysiąc franków.
— Oto jest cena umówiona... rzekł do niego.
A potem kładąc na serwecie dwa bilety stu frankowe...
— Oto jest gratyfikacya... Czyś zadowolony?
— Jesteś prawdziwy zig!... — zawołał, chowając banknoty — i tyle za drugą, prawda?
— Tak jest, tyle.
— No to możesz na mnie liczyć, bez granic... to mi się bardzo podoba. — Mój stary, zrobię co zechcesz.