Zemsta za zemstę/Tom pierwszy/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom pierwszy
Część pierwsza
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Tytuł orygin. La fille de Marguerite
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ PIERWSZA.

Dziedzictwo Renaty.
I.

Nader ciężka zima mająca trwać aż do miesiąca marca 1880 roku, pod koniec października 1879 objawiła się przez wczesne i ostre zimna; już okolica Paryża i samo miasto były pokryte grubym całunem śniegu.
Dwudziestego października około dziesiątej z rana, przed jednym z pałacyków przy ulicy Varennes stał furgon zakładu pogrzebowego, i officyaliści zarządu rozpinali przy bramie wjezdnej żałobne draperye.
Tarcza z dużą literą B widniała u wierzchu tych draperyi.
Officyaliści umieścili przenośny katafalk w kaplicy pogrzebowej, urządzonej pod sklepieniem bramy.
Mnóstwo lichtarzy z zapalonemi świecami ustawiono w około katafalku; potem na znak kierującego robotami, czterech żałobników, czekających tylko rozkazu, weszło do pałacyku.
Na ławeczce w przedsionku siedział służący z niedbałą miną.
— Czy już czas? zapytał żałobników.
— Już trzeba wystawiać, proszę pana.
— Więc pójdźcie za mną.
Wstąpił na szerokie kamienne schody o poręczy z kutego żelaza, wszedł na pierwsze piętro, przebył dwa salony, których umeblowanie okazywało zbytek zastarzały i otworzył drzwi do bardzo obszernej sypialni.
Pośrodku pokoju, umieszczona w poprzek dywanu, stała trumna, obok której paliła się świeca.
W pokoju nie było nikogo. Nigdy opuszczenie nie było zupełniejszém.
Żałobnicy się schylili, ujęli trumnę za metalowe antaby i zeszli powoli.
W kilka chwil trumna okryta całunem spoczywała na ustawionym w tym celu katafalku i służący na całunie postawił krucyfiks.
Na czarno okrytym stołeczku stało naczynię z wodą święconą i kropidłem.
Służący powrócił do pałacu, furgon odjechał, a czterej officyaliści zakładu pogrzebowego, czekając na pogrzeb, udali się na śniadanie do handlu win z restauracyą, znajdującego się w domu przeciwległym, na dole.
— Z tego wszystkiego, koledzy, widać, — rzekł jeden z nich — że mamy chować jegomościa, którego jak się zdaje, nie bardzo żałują w domu.
— Bardzo wierzę, — odparł drugi żałobnik Trumna na środku pokoju, rzucona jak stara waliza... Jedna świeca... Ani pies nie czuwał... przy zabraniu trumny sam tylko służący... Wszystko to nie wesołe!...
— Założyłbym się niewiedzieć o co, że wdowa nie zrujnuje się na wieńce! — zawołał trzeci.
W tej chwili zona kupca, dzielna kumoszka, cokolwiek gadatliwa, kręcąca się przy nakrywaniu stołu i nadsłuchująca o czém mówiono, wzięła udział w rozmowie.
— Mówicie panowie o domu z przeciwka, czy tak? — zapytała.
— Tak jest, kochana pani... — Czyś pani znała nieboszczyka?
— Ba! cły cyrkuł go znał...
— Cóż to był za człowiek?
— Pan Bertin... Prawdziwy niedźwiedź... Człowiek, z którym żona nie bardzo była szczęśliwa.
— Zkądże pani wiesz o tem?
— No, od służących! — Zapewniam panów, że ona, pani Bertin, wcale teraz nie zalewa się łzami.
— Czy mąż był bardzo stary?
— Nie, miał co najwięcej pięćdziesiąt lat... lecz dobrze je znać było na nim...
— A jego żona?
— Zaledwie trzydzieści dziewięć lub czterdzieści... lecz nie wygląda na tyle.
— Czy pani sądzisz, że z taką samą uciechą włoży na siebie żałobę, z jaką brała suknię ślubną?
— Z daleko większą, zaręczam. Będzie mogła choć trochę użyć spokoju i swobody, biedne kobiecisko! Wystawcie sobie, że była najzupełniejszą niewolnicą... Ten łotr mąż, złośliwy jak rudy osieł a zazdrosny jak tygrys, z byle jakiego powodu, a nawet bez niego, historye z nią wyprawiał... A! żałowano jej też w cyrkule, w którym całkowicie poświęcała się dla ubogich.
— Czy ona bogata?
— Ma miliony....
— To jej pozwoli przyjemnie pędzić wdowieństwo.
— Nie potrzebowała ona by tego, gdyby lubiła wesołe życie, gdyż jest jeszcze bardzo piękna... odpowiedziała gospodyni; ale zdaje mi się że ona najmniej dba o przyjemności... inaczej służący byliby powiedzieli...
Wcale nie jest zalotną i myśli tylko o ubogich. Wyobraźcie sobie panowie, że oprócz dni, w które wychodziła bez męża i w takie gdy biedacy schodzili się po jałmużnę z gotówki i ubrania, siedziała zawsze zamknięta w swoim pokoju, śmiertelnie smutna i ciągle spłakana.
A do licha! życie wcale nie wesołe... — Nie, mówiąc między nami, było czego płakać....
I to nie wszystko, — ciągnęła dalej kupcowa tonem poufnym i trochę zniżonym głosem, — powiadają że w życiu pani Bertin jest jakaś wielka tajemnica... tajemnica, która ją nurtuje i trawi.
— Być może!... Tyle bywa tajemnic w rodzinach nawet najznakomitszych... ale cóż to być może?
— Doprawdy gdyby wierzyć półsłówkom Prospera....
— Któż to jest ów Prosper? przerwał jeden z żałobników.
— Dawny kamerdyner nieboszczyka, posiadający zupełne zaufanie pani, na co zasługiwał, lecz który opuścił służbę w skutek sprzeczki z panem….. Otóż gdyby wierzyć Prosperowi, szło o dziecko...
— Dziecko?
— Tak... Pani Bertin miała córeczkę...
— A więc, cóż w tem złego?
— Złego, przypuszczając że to, rozumie się jest prawdą, lecz na to nie mam żadnych dowodów, iż dziecko, urodzone przed ślubem, nie było dzieckiem nieboszczyka Bertin... — Ukryto przed nim ciążę i połóg; on o tym sekrecie dopiero się później dowiedział, po niewczasie, i od chwili tego odkrycia biedna kobieta, zaślubiona pomimo woli gburowi, była dręczona, potrącana, znieważana... krótko mówiąc, mąż życie jej uczynił niemożliwém...
— Ha! to się rozumie... — rzekł jeden z żałobników. Co prawda... to nie miła rzecz, dla męża, dziecko już gotowe.. A córeczka?
— Zdaje się...
— Czy zawsze według słów pana Prospera?
— Zawsze... Zdaje się, że dziecko zostało jej porwane we dwie godziny po urodzeniu przez kochanka i że od tej chwili, ona nigdy nie ujrzała ani jego, ani maleństwa.
— I to dawno temu?
— Dosyć... pani Bertin zamężna jest już od lat dziewiętnastu...
— Zatem jej córeczka miałaby prawie tyle...
— No jeśli to prawda, to teraz nic nie przeszkodzi wdowie, wziąść córkę do siebie...
— Prawdą, że musi być uszczęśliwiona tem wdowieństwem, które ją wyswobadza z niewoli. Ale czy ta historya prawdziwa?..? — Pan Prosper nie mówił o tem stanowczo... trzeba się było domyślać z półsłówek; zresztą może dziewczyna nie żyje...
— Wszystko to być może, kochana pani. — Ale każ pani prędko podawać, nam pilno...
Zostawmy żałobników zajadających i udajmy się do sypialnego pokoju wdowy.
Małgorzata Bertin, licząca lat trzydzieści dziewięć, pomimo cierpień i przebytych zmartwień, wyglądała zaledwie na trzydzieści pięć.
Była ona wysoka i szczupła, bardzo dobrze zbudowana, o ruchach wdzięcznych i dystyngwowanych.
Ciemno niebieskie oczy z melancholicznym zwykle wyrazem ożywiały twarz o regularnych i sympatycznych rysach, otoczoną bujnym miękkim czarnym włosem, o niebieskim odcieniu i mającym zaledwie gdzieniegdzie, srebrne nitki.
August Dominik Bertin, umierając zostawił pięć milionów majątku, zabezpieczonego kontraktem ślubnym żonie, którą przez dziewiętnaście lat karmił upokorzeniem i zniewagami.
W grubej żałobie wdowiej, Małgorzata siedziała w towarzystwie człowieka mającego około pięćdziesięciu lat, ubranego czarno, w białym na szyi krawacie.
Był to marszałek dworu i intendent a raczej totumfacki nieboszczyka Bertina.
— Pani kazała mnie wołać?
— Tak jest, panie Jovelet... Chciałam się dowiedzieć czyś pan wykonał moje zlecenia co do dawnego kamerdynera p. Bertin...
— Literalnie, łaskawa pani... Poszedłem wczoraj sam do pałacu barona de Rullières...
Pan de Rullières znajduje się jeszcze w swoim zamku Tréville, pod Compiegne i pan Prosper jest z nim razem...
— Trzeba było posłać do Prospera telegram... Mówiłam panu, że interes jest pilny...
— Telegrafowałem nie tracąc ani chwili czasu i myślę, że pan Prosper, którego przywiązanie do pani jest dobrze znanem, uzyska od swego pana pozwolenie przybyć dziś jeszcze do Paryża.
— To dobrze... jeżeli przyjedzie proszę go przysłać natychmiast do mnie...
— A jeżeli przyjedzie podczas pogrzebu?
— Niech tu zaczeka.
— Czy pani ma zamiar jechać za pogrzebem żałobną karetą.
— Przyzwoitość tego wymaga i ja to uczynię.
Intendent chciał się oddalić.
Małgorzata zatrzymała go gestem.
— Jeszcze słowo... — rzekła.
— Słucham panią.
— Czyś pan starannie zamknął wszystkie papiery znajdujące się w biurku pana Bertin?
— Tak jest, pani, i dołączyłem do nich inne, zresztą nieliczne, które się znajdowały w innych meblach sypialni.
— To właśnie chciałam wiedzieć... — Możesz pan odejść.
Intendent wyszedł.
— I te papiery w niczem mnie nie objaśniły!! szepnęła Małgorzata zostawszy sama, padając zniechęcona na krzesło. — Nie znalazłam nic... ani śladu!.. ani wskazówki!.. — Przez dziewiętnaście lat musiałam milczeć i w głębi serca ukrywać swoje cierpienie i rozpacz, nie mając nawet możności szukania mojej córki... Czy też ona żyje jeszcze? — Gdzie się znajduje? — Czy Robert żyje czy umarł? On by mi ją mógł powrócić, ON, gdyż on wie! Teraz jestem wolna... i bogata... muszę koniecznie się dowiedzieć...

II.

Małgorzata Bertin przez chwilę milczała, a potem dalej ciągnęła swój gorączkowy monolog:
— Prosper podchwycił tajemnicę mego błędu, albo też dowiedział się o niej od swego pana, który mi nie szczędził żadnej zniewagi, nawet zniewagi oskarżania mnie głośno przed służbą! Prosper był mi oddany... on powie... odnajdę swoją córkę...
Grube łzy wytrysły z oczu Małgorzaty.
— Moja córka... — powtórzyła potem z uniesieniem. — O! tak, ona musi żyć!... — Bóg jest dobry... on nie pozwoli abym, po tak długiem cierpieniu, została pozbawiona wszelkiej radości po śmierci mego prześladowcy!... — Moje dziecko zostanie mi oddane... moje dziecię, które mi wyrwano, którem zdradziła, przyjmując nikczemnie narzucone mi małżeństwo... Oto mój błąd prawdziwy! to mój wstyd! — Co się z Robertem stało?... Czy ja go ujrzę kiedy?... czy mi przebaczy?... — Czemużby nie? — Przecież ja przebaczyłam swemu ojcu... ojcu, jedynej przyczynie wszystkiego com od dziewiętnastu lat wycierpiała... — Dziewiętnaście lat... wiek mojej córki!... Jakaż ona musi być duża i piękna, moja córka!...
Świeże łzy zasłoniły wzrok biednej matki.
Zlekka ktoś do drzwi zapukał.
Wstała, otarłszy oczy i rzekła:
— Proszę...
Ukazał się totumfacki Jovelet.
— Czy Prosper przyjechał? — zapytała żywo Małgorzata.
— Nie, pani, jeszcze nie.
— Więc cóż pan chcesz?
— Panna de Terrys i pan Paweł Lantier, siostrzeniec pani, pragną się z panią widzieć.
— Czy w salonie jest dużo gości?
— Już sporo, proszę pani.
— Przyjmę tylko samych krewnych.
— Czy pani nie zrobi żadnego wyjątku?
— Żadnego... — Proszę tu przyprowadzić pannę de Terrys i mego siostrzeńca Pawła...
— Słucham pani...
Jovelet wprowadził do pokoju wdowy dwie wymienione osoby.
Paweł Lantier miał około dwudziestu lat. Był to chłopak wysoki i odznaczający się, z brunatnym naturalnie wijącym się włosem, z dosyć gęstym wąsem, kryjącym mu na poły usta, świeżości których pozazdrościłaby kobieta.
Spojrzenie jego dużych czarnych oczu było szczere i prawe. Twarz o delikatnych rysach wpajała zaufanie i sympatyę.
W tym młodzieńcu wszystko przedstawiało to nieokreślone piętno zwane rasą.
Bardzo on był podobny do swojej ciotki Małgorzaty Bertin, której siostrę zaślubił jego ojciec Paskal Lantier.
Panna Honoryna de Terrys, córka hrabiego Adryana Roberta de Terrys, miała lat dwadzieścia trzy, lecz wyglądała na dwadzieścia.
Trudno było marzyć o doskonalszej piękności.
Średniego wzrostu, cudownie zbudowana i wdzięczna w najmniejszym ruchu, przedstawiała zdziwionemu oku twarz owalną i uśmiechniętą, idealnej świeżości, uwieńczoną wspaniałemi włosami koloru popielato-blond, który jest tak zachwycającym i rzadkiem.
Bardzo duże oczy niebieskie, koloru barwinku, wyrażały stanowczość i stałość, ale dobroć dawała się czytać na ustach wilgotno-koralowych. Panna Honoryna miała nóżkę Kopciuszka a ręce księżniczki.
Skoro tylko przestąpiła próg sypialni, poskoczyła ku Małgorzacie, którą uściskała z wylaniem.
— Co za wypadek, moja przyjaciółko!... — rzekła do niej. Co za wypadek!...
— Musiałam być na niego przygotowaną, moja pieszczotko... — odpowiedziała wdowa z największym spokojem, nie udając obłudnej boleści. — Dla pana Bertin nie było żadnego ratunku i koniec czy prędzej, czy później musiał nastąpić.
— Niech się Bóg nad jego duszą zlituje!... rzekło dziewczę. — Kłamałabym utrzymując że go żałuję!... Otoż, jestem szczera. Nareszcie jesteś wolną, droga Małgorzato i na przyszłość możem się widywać bez przeszkód i kochać bez przymusu.
Paweł Lantier, który się trzymał trochę na uboczu aby nie stać na przeszkodzie wylaniem panny de. Terrys, zbliżył się i z kolei uściskał ciotkę.
— Kochana ciociu, — rzekł, — nakoniec nadeszła dla ciebie chwila oswobodzenia, i po tylu burzach rozpoczyna się cisza! — Nie mogę opłakiwać zmarłego krewnego, gdyż on był dla mego ojca i dla mnie, tak samo jak i dla ciebie, wrogiem...
— Umarł, moje dzieci, — odpowiedziała Małgorzata, a śmierć jest świętą... — Widzieliście, poznali ilem cierpiała... a jednak przebaczam i zapominam.... Uczyńcie tak samo... przebaczcie... zapomnijcie...Pawle, jakże się ma ojciec?...
— Zdrów, kochana ciociu, ale się trochę niepokoi zbyt wczesną ostrością zimy, która krępuje jego liczne zajęcia.
— Dalby Bóg ażeby nie przedsięwziął prac nad swoje siły!...
— Ojciec mój jest odważny i niezmordowany, jak ci o tem ciociu wiadomo...
— Zapewne, a przytem jest inteligentny, ale czasami człowiek się łudzi... uważa za możebne to co jest niepodobném do wykonania.
— Ojciec mój ma w sobie zaufanie... Dotychczas wszystko mu się udawało...
— Pracą dorobił się pięknego majątku, wiem o tém, ale on obraca nie tylko swoim funduszem, obraca on znacznemi kapitalami osób obcych, a stracić bardzo łatwo... — Im z większej wysokości się pada, tem upadek jest straszniejszym.
— Upadek, gdy się dochodzi do celu, to byłoby okropném! — szepnęła panna de Terrys — ale na szczęście to jest niepodobieństwem... — Pan Lantier uchodzi za człowieka, którego śmiałość nie usuwa roztropności... Wedle ogólnego zdania on umie doskonale obliczać...
— Zasługuje on na takie mniemanie, pani, odrzekł Paweł. — Mój ojciec w niczem nie spuszcza się na przypadek i długo waży dobre i złe szansy interesu zanim się weźmie do niego.
— Czy przyjedzie? — zapytała Małgorzata.
— Bez wątpienia!... — Byłby zemną przyszedł, ale musiał wydać pilne rozporządzenia co do budowy... — Przedwczesna zima, przy śniegu, zaskoczyły go znienacka... Trzeba wszystkiemu zapobiegać... — Kazał mi powiedzieć ci, ciociu, że ma nadzieję odtąd, widywać cię częściej...
— Bardzo będę temu rada... Teraz mi wolno przyjmować osoby, które mnie kochają.
— A my nie byliśmy kochani przez pana Bertin... O! nie! — rzekł Paweł z uśmiechem.
— To prawda, moja familia, nawet przybrana, budziła w nim wstręt głęboki...
— Ach! — szepnęła półgłosem panna de Terrys, to był szkaradny człowiek...
— Pst! — rzekła żywo wdowa. — Postanowiliśmy to zapomnieć o wszystkiem...
I zwracając się do Pawła, dodała:
— Jak dawno wróciłeś do Paryża?
— Od dwóch tygodni, kochana cioteczko...
— Nie tęgą miałeś podróż...
— Zimno, ale mi to wszystko jedno... Moim celem było zebrać pewne notaty w bibliotekach publicznych i zapewniam cię że tam było bardzo gorąco... Starzy uczeni tak lubią ciepło!...
— Bawiłeś jakiś czas w Troyes?
— Parę tygodni.
— A pan Paweł jeździł do Troyes?... żywo Honoryna.
— Tak, pani... Znalazłem tam drogocenne dokumenta do małej rozprawki, którą piszę kończąc prawo... Pani znasz to miasto?
— Wychowywałam się w niem do ośmnastu lat. Byłam na pensyi pani Lhermitte, której zakład styka się z więzieniem.
Słysząc te słowa, Paweł zarumienił się aż po białka oczu.
— Mieszkałem w „Hotelu Prefektury“, który się znajduje naprzeciwko... — wyjąkał.
— W Hotelu, którego okna wychodzą na wielki dziedziniec pensyonatu, co jest bardzo niedyskretnie... — rzekła Honoryna ze śmiechem. Podróżni przyglądali się nam podczas rekreacyi w sposób żenujący, a najmniejsze swawolnice, odpowiadały im grymasami... — Zostawiłam tam przyjaciółkę, mało co młodszą od siebie, Paulinę Lambert, z którą prowadzę ciągłą korrespondencyę... Rodzice jej mieszkają w Paryżu... — Prawdopodobnie ujrzę ją tutaj wkrótce, bo przecież wiecznie na pensyi pozostawać nie może.
Paweł znowu się zaczerwienił.
— Panna Lambert, mała brunetka bardzo ładna i bardzo żywa?... Czy ta?... — zapytał.
— Ta sama... Czyś jej się pan przyglądał tak jak owi nieceremonialni podróżni, o których mówiłam przed chwilą?
— Nie pozwalałem sobie przypatrywać się jej, alem ją widział w towarzystwie młodego zachwycającego dziewczęcia, i jeżeli wiem jej nazwisko, to ztąd, że raz przechodząc w niedzielę około pensyonarek idących do kościoła usłyszałem jak owa panienka ją tak nazwała.
— To ta co mnie zastąpiła w przyjaźni u Pauliny... — odrzekła panna de Terrys. — W każdym liście pisze mi o Renacie.
— Tak... tak właśnie!-zawołał Paweł — Renata!... twarz cudowna!... głowa madonny!
— Z tego budującego opowiadania, kochany Pawle — rzekła pani Bertin z lekkim uśmiechem, trzeba wnosić, jak mi się zdaje, że twoje zajęcia w Troyes zasadzały się przede wszystkiem na podpatrywaniu pensyonarek pani Lhermitte i chodzenia za niemi gdy szły na mszę....
— O! ciociu!... rzekł młodzieniec, którego twarz po raz trzeci oblała się purpurą.
— Kochane dziecię, ja mimowoli żartuję... — Wszystko to jest bardzo niewinne i właściwe twemu wiekowi, ale aby zobaczyć śliczne twarze nie potrzeba jechać aż do Troyes.
To mówiąc Małgorzata spoglądała na Honorynę i uśmiechała się do niej.
— A twój ojciec, pieszczotko, jak się ma? — zapytała zwracając do niej mowę.
— Zawsze bardzo słaby... bardzo cierpiący... niepokoi mnie... — Albo się bardzo mylę, — (a boję się bardzo iż się nie mylę), — albo stan jego się z każdym dniem pogorsza... Nakoniec czuję grożącą mi katastrofę i drżę na myśl samą……..
— Twoje dziecięce przywiązanie skłania cię do przesady, odpowiedziała wdowa. — Prawda, że od pięciu lat widzę iż hrabia de Terrys jest już cierpiącym, ale nie chorym i znajduję, że jak na człowieka znużonego długiemi podróżami, jest silny...
— Nieszczęściem ja nie mogę podzielać tego zdania... Kaszel, który go opuścił przez kilka miesięcy powrócił uporczywszy... ostrzejszy... z towarzyszeniem braku oddechu i osłabieniem...
— Cóż mówi jego lekarz?
— Ojciec nie chce przyjąć żadnego...
— Nie ustępuj mu w tym względzie, kochanko... — Zmuś go aby się zgodził na konsylium, choćby dla twego uspokojenia...
— To jest niepodobieństwem... on się nigdy na to nie zgodzi... Gdybym wezwała doktora, odprawiłby go, niechcąc go nawet słuchać... — On lubi powtarzać: — „Ja jestem własnym lekarzem, i temu zawdzięczam że jeszcze żyję. Gdybym wykonywał co mi przepisze jaki adept Fakultetu, nie żyłbym już od lat pięciu!“ — I cóż odpowiedzieć na takie rozumowanie, prawdziwe lub fałszywe?

.

III.

Przyznaję, że odpowiedź jest trudna, gdy się napotka taki upor; — rzekła Małgorzata Bertin, — ale twój ojciec, kochanko, bardzo błądzi spuszczając się na swoje wyłącznie światło... Zamiast myśleć tylko o sobie, co jest egoizmem, powinienby trochę pomyśleć o tobie... W twoim wieku, kochane dziecię, obowiązki dozorczyni chorych nie są wesołe... — Masz lat dwadzieścia trzy.
— Będę je miała dopiero za trzy miesiące... — przerwała żywo Honoryna.
— I nie użyłaś żadnych przyjemności światowych, w których brać udział masz prawo z położenia familijnego i majątkowego!
— To prawda. — Ale to jest zupełnie naturalném, bo nie miałabym odwagi bawić się wtedy kiedy mój ojciec cierpi.
— Ach! ja wiem dobrze, pieszczotko, że masz złote serce... — Zaparcie się siebie i poświęcenie są twoją radością... — Dla ojca, zapominasz o sobie. — To bardzo pięknie, ale nie trzeba się zapominać zbytecznie. Pan de Terrys nie będzie żył zawsze... Bez niego zostaniesz samą, jeżeli wcześnie się nie zabezpieczysz...
Mówiąc te słowa pani Bertin znowu rzuciła okiem na Pawła.
Młodzieniec zdawał się tego nie uważać i pozostał zupełnie obojętnym.
— Jabym miała wyjść za mąż! — rzekła Honoryna krzywiąc się troszkę. — Pani mi to radzisz?
— Zapewne, roztropność tego wymaga...
— Zaręczam ci, że nigdy o tém nie myślę.
— Pan de Terrys powinienby pomyśleć za ciebie, pieszczotko... — Zajmując się tem na seryo wykonałby tylko swój obowiązek.
— Ja nie mam wcale ochoty iść za mąż...
— Ochota ci lada chwila nadejdzie...
— Wątpię o tém...
— Doprawdy?
— Tak jest, droga przyjaciółko... — Gdyby mnie przewidywane przez ciebie nieszczęście spotkało, gdybym straciła ojca, zdaje mi się, że nie spieszyłabym się z wybraniem sobie pana... Ja mam pojęcia bardzo niepodległe, któreby może drażniły mego przyszłego... — Lubiłabym podróżować... jeździć tu i owdzie... to tam, to w inną stronę... żyć po kawalersku!... — Wolność musi być tak miłą!... Jak pan myślisz panie Pawle?
Siostrzeniec Małgorzaty zadrżał...
— Ja tak samo myślę, że wolność jest rzeczą nieocenioną... — odpowiedział, — lecz sądzę także, że jest coś daleko wyższego nad wolność, a tém jest rodzina... mąż, którego się kocha i który kocha... ukochane i ubóstwiane dzieci...
Honoryna zarumieniła się trochę, spuściła głowę, zdawała się rozmyślać i wyjąkała:
— Być może... tak.. może pan i masz słuszność...
A potem dodała wesoło:
— Zapewne pan prawdę mówisz, ale ja jeszcze nie mam do tego ochoty...
— Koteczko — przerwała Małgorzata — pomówimy o tém jeszcze...
Zapukano zlekka do drzwi.
— Proszę, — rzekła wdowa.
Ukazał się Javolet.
— Pani, karawan zajechał, — rzekł... — czas na pogrzeb.
— Dobrze... wydaj pan potrzebne rozkazy... — Czy widziałeś pan oczekiwaną przezemnie osobę?
— Jeszcze nie, pani.
— Zostaniesz pan podczas pogrzebu w pałacu, poprosisz tę osobę aby czekała na mój powrót i będziesz pamiętał aby jej na niczem nie zbywało...
Jovelet skłonił się, otworzył drzwi na oścież, usunął się aby przepuścić panią Bertin, pannę de Terrys i Pawła Lantier, a potem wyszedł wydawać rozkazy.
Wdowa weszła do wielkiego salonu, w którym czekali krewni i przyjaciele, zebrani dla odprowadzenia zwłok na miejsce wiecznego spoczynku.
Z zimną grzecznością przyjęła kondolencyjne komplementa i nie okryła się śmiesznością odgrywając komedyę rozpaczy, skoro cały świat wiedział, że jej czuć nie mogła.
Szwagier jej Paskal Lantier, ojciec Pawła, przybliżył się do niej, aby uściskać jéj rękę.
— Kochana Małgorzato — rzekł do niej po cichu — twój czas próby się ukończył... Na przyszłość będziemy się często widywać, nieprawda?
— Spodziewam się i liczę na to...
— Czy byś nie mogła mi wytłomaczyć powodów antypatyi, którą mąż twój przy każdej sposobności nam okazywał, memu synowi i mnie?...
— Szukałam często tych powodów, — odrzekła Małgorzata, ale ich nigdy znaleźć nie mogłam...
— I było to więcéj niż antypatya, — mówił dalej Paskal. — Była to najzupełniejsza nienawiści...?
— Cóż pan chcesz? — szepnęła wdowa z westchnieniem. — On mnie tak nienawidził!...
Rozmowa Paskala z siostrą żony została przerwana wejściem zarządzającego pogrzebem, który dał znak do wyruszenia.
Małgorzata spuściła na twarz zasłonę z czarnéj krepy i ujęła ramię ofiarowane jéj przez Paskala Lantiera.
Zeszli powoli a za nimi szli wszyscy obecni.
Trumna już była włożona na karawan bogato przystrojony w pióra.
Wdowa zajęła miejsce w pierwszéj karecie żałobnéj z Honoryną de Terrys i Pawłem.
Zaproszeni powsiadali do innych powozów postępujących długim szeregiem.
Paskal szedł pieszo z kilkoma krewnymi i przyjaciółmi.
Nie pójdziemy za orszakiem ani do kościoła Św. Sulpicusza, ani na cmentarz Mont Parnasse, lecz zaczekamy w pałacu przy ulicy Varennes.
Jovelet kazał spiesznie pozdejmować żałobne draperye okrywające front, zamknąć bramę wjezdną i wszedł do wnętrza apartamentów.
U bramy dzwonek zabrzęczał głośno.
Jovelet wyjrzał oknem i spostrzegł człowieka czterdziestoletniego, dobrej miny, ubranego czarno, z twarzą otoczoną starannie utrzymywanemi faworytami, przestępującego próg i podającego rękę odźwiernemu, który ją serdecznie uścisnął.
— Musi to być oczekiwany przez panią, Prosper, — pomyślał.
Zeszedł na dół i zbliżył się do rozmawiających.
— Panie Prosperze, — rzekł odźwierny, — oto jest pan Jovelet, zarządzający domem...
Totumfacki i były kamerdyner ukłonili się sobie wzajemnie.
— Zatem, panie Jovelet, — rzekł Prosper, — to pan podpisałeś depeszę odebraną przezemnie w zamku Tréville?
— Tak panie, ja, z rozkazu pani...
— Przybywam, aby wypełnić rozkaz pani, dla której czuję wielki szacunek i przywiązanie, lecz przyznam się, żem się wahał przez chwilę...
— Z powodu?
— Obawiałem się aby moja obecność w pałacu nie była powodem niezadowolenia dla pana Bertin.
— Jakto, więc pan nic nie wiesz? — zawołał Jovelet.
— I cóż mam wiedzieć?... — Depeszą wezwany byłem o jaknajśpieszniejszy przyjazd... bez żadnego dalszego wyjaśnienia...
— Jakto, czyżem ci nie doniósł?... Miałem zawróconą głowę? — Zapomniałem o głównym przedmioscie? — Pan Bertin umarł.
— Umarł! — powtórzył Prosper z osłupieniem.
— Umarł i ani pan ani ja nie będziemy prosić Boga aby go wskrzesił, nieprawda? — Przedwczoraj wydał ostatnie tchnienie i orszak pogrzebowy wyruszył blizko przed godziną.
Prosper złożył ręce a twarz jego zabłysła radością.
— Biedna kobieta!... — szepnął. — Biedna kobieta!... Otóż skończyły się jéj męczarnie.
— To prawda, że pani wiele wycierpiała.
— A! pan od niedawna jesteś w tym domu i nic nie widziałeś... — mówił daléj były kamerdyner. Już na jaki rok przed moim odejściem, choroba osłabiła pana Bertin... Objawy jego nienawiści nie mogły mieć takiéj saméj gwałtowności, takiéj saméj brutalności... Ale przedtem, jakie męczarnie... jakie szkaradne sceny... jakie zniewagi obrzydłe... niestety! jakie haniebne obejście!...
— Czy pan Bertin bił swoją żonę — zapytał żywo Jovelet.
— Bił ją do śmierci, literalnie... — Trzy razy musiałem mu ją z rąk wydzierać i przypominam sobie, że raz sądziłem że była nieżywa. — Ona znosiła z bohaterską odwagą swoje męczeństwo codzienne, cogodzinne... nawet się kryła ze swemi łzami... — Żałowałem ją z całego serca, i jeżelim musiał ten dom opuścić, to dla tego, żem się zbyt energicznie ujął za panią przed panem... — Ja nie mogę patrzeć na męki zadawane kobiecie!... — to mnie oburza! — Czy pan nie wiesz po co mnie pani Bertin kazała wezwać?
— Zupełnie nie wiem... — Poleciła mi wysłać do pana depeszę i to wszystko i nie kazała wychodzić z pałacu w jéj nieobecności, aby pana przyjąć i poprosić, abyś zaczekał do jej powrotu.
— Zaczekam tem chętniéj, że zamierzam zabawić dwa dni w Paryżu.
— A może pan zechcesz co przetrącić?
— Chętnie, bo w pośpiechu, pragnąc zadosyć uczynić życzeniu pani i nie chcąc się spóźnić na kolej, wyjechałem na czczo...
— Proszę więc z sobą, zjemy razem śniadanie...
I Jovelet zaprowadził Prospera do kredensu.
Była już blizko druga, gdy się otwarła brama dla przepuszczenia powozu żałobnego, którym pojechali Małgorzata, jéj siostrzeniec i panna de Terrys.
Pani Bertin wracała sama.
Wyskoczyła i weszła na stopnie tarasu.
Jovelet wyszedł na jéj spotkanie do przedsionka.
— Pani, — rzekł — pan Prosper przyjechał.
W oczach wdowy błysnął ogień radości.
— Prosper przyjechał... — powtórzyła wzruszona. — Przyprowadź go pan prędko do mego pokoju, dokąd idę...
Małgorzata przebyła z żywością młodego dziewczęcia schody wiodące do jéj apartamentu.
Weszła, zdjęła okrycie, szybko zrzuciła wdowią, zasłonę, zerwała rękawiczki i czekała.
Serce jéj biło tak, że mało pierś nie pękła.

Czy Prosper będzie mógł rozwiązać tajemniczą zagadkę?... Czy, dzięki jemu, odszuka ona to dziecię, na którém teraz spoczywała jej cała nadzieja szczęścia na tym świecie?

IV.

W sąsiednim pokoju odezwały się kroki i ucichły przy drzwiach.
Pani Bertin sama drzwi otworzyła i wszedł Prosper.
— O! pani... pani... — wyjąkał z głębokiem wzruszeniem — przecież się pan Bóg nad tobą zlitował!
Małgorzata wybuchłą łkaniem.
Widok Prospera i wymówione przezeń wyrazy przypomniały jéj wszystkie minione męczarnię.
Skoro się tylko uspokoił jej wybuch płaczu, podała rękę byłemu kamerdynerowi swego męża i rzekła do niego:
— Ach! mój przyjacielu, jużem traciła siły!... — Ty lepiéj jak ktokolwiek bądź wiesz jak byłam godna pożałowania.
— Żałowałem też panią... — Żałowałem z całego serca... Pragnąłem bronić ją lepiej aniżelim to czynił, lepiéj, niż to mogłem uczynić.
— Byłeś wiernym i poświęconym sługą... jesteś, człowiekiem uczciwym.... Zawszem cię szanowała... Jeżeli chcesz do mnie powrócić to od ciebie zależy...
— Czy pani mnie wezwała dla uczynienia mi tej propozycyi, z któréj jestem dumny?
— Nie... odpowiedziała Małgorzata z łatwym do pojęcia kłopotem. Nie dla tego tylko... — Inny jeszcze powód wymagał twojéj obecności.. Idzie o rzecz ważną, od któréj zależy spokój i radość mojego życia...
— Mów, pani... — zawołał Prosper — Zbyt będę szczęśliwym, jeżeli to, czego pani pragniesz, odemnie zależy...
— Będę cię pytała, mój przyjacielu... — mówiła daléj Małgorzata. — Przyrzecz, że mi będziesz odpowiadał nie bojąc się mnie urazić... bez obawy widzenia mnie rumieniejącéj się w obec ciebie...
— Ależ pani... — szepnął kamerdyner widocznie zakłopotany..
— Proszę cię o to... żądam stanowczo...
— Więc pani zapytuj... Będę odpowiadał... jeżeli będę mógł...
— Czy pan Bertin pokładał w tobie zaufanie?
— Tak jest pani, nieograniczone, zasłużone zapewne długą służbą, i czasami wprowadzające mnie w kłopot... Ja nie wyzywałem męża pani aby mi się zwierzał... usiłowałem nawet tego unikać; ale gdy go gniew opanowywał, zmuszał mnie do słuchania takich rzeczy, o których wołałbym nie wiedzieć...
— Czyś znał wszystkie jego interesa?
— Prawie wszystkie....
— Wiedziałeś jaka była prawdziwa przyczyna jego dla mnie nienawiści?...
— Tak jest, pani... szepnął Prosper zaledwie dosłyszanym głosem, spuszczając oczy, — przynajmniéj tak mniemam...
— O! nie wahaj się z odpowiedzią... — rzekła Małgorzata składając ręce.
— Nie waham... ale moje dla pani uszanowanie...
— Dasz mi jego najlepszy dowód, Odpowiadając z najbezwzględniejszą, szczerością... — Powiedz mi jakim sposobem pan Bertin dowiedział się o tajemnicy... mego błędu...
— Z listu.
— Z listu bezimiennego?
— Nie, pani, list był z podpisem.
— Z podpisem! Boże, z czyim!... — Któż był zdolnym do takiéj podłości?
— Człowiek, którego najmniéj w świecie można było o to posądzać!... — Wspólnik tego coś pani przed chwilą nazwała swoim błędem...
— Robert!... — krzyknęła ze zgrozą Małgorzata, z szeroko otwartym wzrokiem.
— Tak jest.
— Niepodobna! niepodobna!!
— Doskonale pamiętam... — List był do tego stopnia szczegółowy, że p. Bertin po przeczytaniu nie mógł zachować ani cienia powątpiewania... Opisywał on drobiazgowo szczegóły stosunku pani ze studentem inżynieryi przybyłym dla kierowania pod okiem swego przełożonego, robotami w majątku zamieszkiwanym przez panią wraz z ojcem. — Utrzymywał, że z tego związku urodziła się córeczka... Wreszcie dodawał, że ojciec i pani, wiedział o wszystkiem, przed zawarciem małżeństwa...
Małgorzata spuściła głowę.
— Niestety! to wszystko prawda... — rzekła głuchym głosem, jak gdyby mówiąc sama do siebie. — Mój ojciec przed którym nic nie ukrywałam, był bez litości... jemu majątek wydawał się cenniejszym nad wszystko, nawet nad honor... — Narzucił mi to obrzydłe małżeństwo... groził... — Powinnam była się opierać aż do śmierci... ale ja nie miałam do tego odwagi... byłam słabą... zlękłam się... ustąpiłam...
Po tych słowach panowało przez kilka sekund milczenie, poczem Prosper mówił daléj:
— Pan Bertin poszedł do ojca pani z listem oskarżającym w ręku...
— Do mego ojca!!...
— Tak jest, pani... — Wezwał go o odpowiedź...
— I mój ojciec przyznał to, o czém mnie kazał zamilczeć?...
— Przyznał... — Zaprzeczyć było niepodobieństwem... — Od téj chwili stałaś się pani, celem nieprzebłaganéj nienawiści pana Bertin... Od téj chwili zostałaś, nie jego towarzyszką, lecz męczennicą przez lat dziewiętnaście.
— Ach! — krzyknęła wdowa chwytając się za głowę obydwoma rękami, — ach tak! męczennicą!... I to Robert, — dodała, — to Robert ten list napisał, on mnie zdradził przed moim katem!
— On...
— Czy pan Bertin poszukiwał mojej córki?...
— Nigdy.
— Czyś tego pewny?
— Tak jest, pani... — Miał on przez chwilę myśl to uczynić! w swojéj ślepéj wściekłości był do wszystkiego zdolnym, jestem o tém przekonanym; ale list opiewał, że dziecię było dla pani na zawsze stracone, a twój ojciec utrzymywał toż samo... — Pan Bertin wyrzekł się więc wszelkich poszukiwań, oszczędzając ci męczarni jeszcze straszniejszéj niż inne...
Małgorzata płakała.
Opowiadanie Prospera stawiało jej przed oczy długą rozpaczliwą przeszłość.
— Niestety! — szepnęła wśród łez — i mój ojciec także pragnął aby ów żywy dowód mego błędu zniknął, i może zarówno nie byłby się cofnął przed zbrodnią... — Aby ukryć mój stan zawiózł mnie do samotnego domu, któryśmy posiadali pod Auxerre. Wszyscy myśleli, że ja jestem u dziadków we Francyi południowej... Robert, któremu zostałam wydarta wiedział o zamiarach mego ojca i ciągle czuwał... — Udał się w nasze ślady, przybył prosto do domu, w którym nikt, prócz mnie, nie domyślał się jego obecności... w noc ciemną przelazł przez mur ogrodowy i dostał się do mego pokoju... — Zległam dopiero przed trzema dniami... — Zaklinał mnie abym stawiła opór; woli ojca i z nim uciekła... — Z rana, ojciec grożąc mi zamknięciem w domu poprawy i zabiciem Roberta, otrzymał odemnie przyrzeczenie bezwarunkowego posłuszeństwa... — Groźby te przyprowadziły mnie do szaleństwa. Gorączka odebrała mi całą odwagę... całą energię... — Nie miałam siły nie być posłuszną ojcu... — Pamiętam, do ostatniego tchnienia nie zapomnę boleści Roberta, jego błagań, łez i nareszcie wściekłości gdy się przekonał że mu nie ustąpię... „Bądź więc przeklęta!“ zawołał. „Nigdy nie ujrzysz swojéj córki“.
I porwał dziecię z kołyski.
Pomimo osłabienia chciałam mu je odebrać. — Rozpoczęłam z nim bezużyteczną walkę...
Zostałem z góry już zwyciężona...
Po upływie kilku sekund padłam zemdlona na podłogę u stóp mego łóżka...
Gdym odzyskała przytomność kołyska była próżna i Robert znikł...
— List adresowany do pana Bertin, opisywał ogółowo te wypadki... — rzekł Prosper, gdy Małgorzata zamilkła. — Dodawał przytém, że dziecięcia nikt nie odszuka, a on, że jedzie do Ameryki...
— Czy w tym liście — nic więcéj nie było?...
— Owszem, pani... była metryka urodzenia...
— Metryka urodzenia!! — powtórzyła wdowa. — Metryka mojéj córki, czy tak?...
— Tak jest, pani, w zupełnym porządku i zalegalizowana... — Dziewczynka była zapisana pod imieniem pani i swego ojca.
— Zatém musisz wiedzieć w którem miejscu została — zapisana do akt stanu cywilnego?... — Znasz nazwisko ojca mojéj córki?...
— Czyżbyś pani nie znała tego nazwiska? — zawołał Prosper zdumiony.
— Ten, któregom kochała nazywał się Robert... inżynier, a nawet mój ojciec nie nazywał go inaczéj... Nigdym nie znała jego rodzinnego nazwiska i nie kłopotałam się tém prawie... Pomyśl, że byłam prawie dzieckiem... Ale ty mi je powiesz...
— Niestety! pani zapomniałam o niém... Zresztą to rzecz podrzędna... metryka urodzenia musi się znajdować wraz z listem pomiędzy papierami mego dawnego pana...
Małgorzatą wstrząsnęła głową.
— Od wczoraj przeglądałam je po jednemu... — odpowiedziała... — i nic nie znalazłam..
— Czyżby je pan Bertin zniszczył? — Toby mnie bardzo dziwiło...
— A zresztą, co mnie to wszystko obchodzi? — rzekła Małgorzata stanowczo. — List, jakeś mi powiedział, zapowiadał odjazd Roberta do Ameryki... — Pojadę do Ameryki... odszukam go i zażądam od niego mojéj córki...
— Ależ to być nie może! — odrzekł Prosper.
— Dla czego?
— Ameryka jest to kraj ogromny, a pani nawet nie wiesz nazwiska, aby dokonywać poszukiwań. Zatém te były bezowocne...
— To prawda, a jednak wolna i bogata, muszę za jaką bądź cenę dowiedzieć się, czy mam uściskać swoją córkę żyjącą czy opłakiwać ją umarłą! i dowiem się, choćbym dla osiągnięcia tego celu miała poświęcić majątek i życie... — Rozumiesz to, Prosperze?
— Z pewnością rozumiem, proszę pani, i aprobuję... ale trzebaby mieć punkt wyjścia... jakąś wskazówkę... początek śladu... — Czy pani wiadomo w jakim departamencie zamieszkiwała rodzina Roberta?
— W departamencie l’Aube...
— To wskazówka bardzo niepewna — A inżynier pod którego zwierzchnictwem znajdował się ów młodzieniec czy nie mógłby dać jakiego objaśnienia?
— On umarł.
— Wszystko się nam wymyka!... — szepnął. — Niejaką nadzieję opieram na tym liście i na téj metryce... — One muszą istnieć... — Mój instynkt mi powiada, że one istnieją...
— Gdzie twój pan mógł chować tego rodzaju dokumenta?
— Staram się sobie przypomnieć... — Zapytuję mojéj pamięci... — Ach! zdaje mi się żem wpadł na ślad...
— Mów prędko!...

V.

— Czy téż pani przeglądała książki w bibliotece? — zapytał Prosper.
— Niektóre... — odpowiedziała Małgorzata.
— Czy pani nie znalazła za książkami małéj, starożytnéj skrzyneczki z cyzelowanego bronzu?
— Nie, skrzyneczki téj nie widziałam.
— W niéj musi się znajdować list i metryka...
— Tak sądzisz?...
— Jestem prawie tego pewnym gdyż nieraz widziałem jak pan wydobywał ten kuferek ze skrytki, otwierał i kładł lub wyjmował z niego papiery...
— Zaraz zobaczymy czego się mamy trzymać... Pójdź Prosperze...
I pani Bertin w towarzystwie byłego kamerdynera, nie tracąc ani chwili, skierowała się do téj części pałacu, w któréj znajdował się gabinet do pracy jéj męża.
Gabinet ten zamknięty był na dwa spusty.
Małgorzata wyjęła z kieszeni pęk kluczy, wybrała z nich jeden i otworzyła drzwi.
Okiennice środkowe, zamknięte hermetycznie, sprawiały, że w pokoju panowała zupełna prawie ciemność.
Prosper nie czekając rozkazu pani Bertin, poszedł do okna i uchylił okiennice.
Światło zalało gabinet, w którym panował straszny nieład.
Na stole wszystko było porozrzucane; pomięszane tomy zaległy meble, dowodząc, że już przeszukiwano w papierach.
— Znaczna ilość książek leżała na posadzce, tak, że niektóre półki były zupełnie próżne.
— Widzisz żem szukała... — rzekła Małgorzata.
— Na półkach, których pani mogłaś dostać, ale nie na tych, na górze... — Otóż, skrzyneczka powinna znajdować się w lewym kącie, na najwyższéj półce.
— Bez drabiny nie mogłam tam dosięgnąć.
— Dla mnie wystarczy krzesło...
W istocie Prosper użył krzesła jako drabiny i bez trudności dosięgnął oznaczonéj przez siebie półki.
Poruszył mnóstwo książek, które zrzucił na ziemię i wsunął rękę w puste miejsce znajdujące się pomiędzy szeregiem książek i tylną ścianą szafy.
— Oto jest skrzynka, proszę pani! — zawołał wyjmując sprzęcik ciekawego wyrobu, z cyzelowanego bronzu, i podając go wdowie.
Ta pochwyciła go chciwie i chciała otworzyć, podczas gdy Prosper schodził z krzesła, ale wieko oparło się wszelkim usiłowaniom.
— Zamknięte! — rzekła z niecierpliwością. — Weź szczypce, młot, albo jakie bądź żelazo i oderwij zawiasy.
— Nie trzeba, proszę pani...
— Czy wiesz gdzie kluczyk?
— Nosił go pan Bertin, ów klejnocik wyrobu ślusarskiego, pomiędzy brelokami swego zegarka...
— Zegarek znajduje się w pokoju gdzie umarł. Idę po niego...
Małgorzata wybiegła i po upływie dwóch, czy trzech minut, powróciła niosąc kosztowny chronometr.
Przy łańcuszku ciężkim i wątpliwego smaku wisiały drobne breloki, pomiędzy któremi znajdował się maleńki kluczyk stalowy dziwnego kształtu, który Prosper dotknął palcem mówiąc:
— Oto jest...
Drżącą od gorączki ręką Małgorzata wetknęła ów kluczyk w zamek.
Zakręciła w nim dwa razy i skrzyneczka się otworzyła.
Naprzód wzrok wdowy padł na pęk biletów bankowych, lecz odrzuciła je pogardliwie na stronę i daléj — ciągnęła swoje poszukiwania.
Z mnóstwa listów wyjęła jeden i rozłożyła go mówiąc:
— Pismo Roberta! wątpić niepodobna...
Potém osuwając się na krzesło, półgłosem przeczytała następujące pismo, które tu przytaczamy dosłownie:

„Panie,

„Sprzedano panu i oddano tę, którą kochałem... Zdruzgotałeś moje serce i zmęczyłeś duszę, jak to ona uczyniła, będąc posłuszną woli ojca, którego pan zostałeś igraszką...
„Nie kochałeś jéj, bo nie kochasz nic, ani nikogo! pożądałeś jéj, ot i wszystko... Ja ją ubóstwiałem i powinienem był wierzyć miłości, któréj mi dowiodła, oddając mi się dobrowolnie...
„Ubóstwiałem ją tak, że byłbym śmierć dla niéj poniósł... Ubóstwiałem o tyle, o ile nią dziś pogardzam i chcę wam oddać obojgu, tobie i jéj, wszystko złe, któreście mi wyrządzili oboje...
„List ten jest początkiem mojéj zemsty.
„Małgorzata Berthier, zniesławiona córka ojca pozbawionego honoru, zostając twoją żoną, była już kochanką.. — Razem ze swoją pięknością wnosiła w dom twój wstyd, w zamian za miliony... — Poślubiłeś dziewicę matkę!
„Odebrałem swoje dziecko nędznicy, która nie miała odwagi oprzeć się i cierpieć dla tego, aby moją pozostać, na zawsze...
„Dla zatarcia wszelkiego śladu popełnionego błędu, oniby mogli zabić moją córkę, a ja chcę ażeby żyła dla mnie.
„Przyszła ona na świat tajemnie w Villiers, pod Auxerre i kazałem ją zapisać w aktach stanu cywilnego w Romilly, mojém rodzinném miejscu, w dniu 20 października, jako córkę moją i Małgorzaty Berthier, mojéj kochanki....
„Zatém dowód wstydu pańskiéj żony, Małgorzaty Berthier jest autentyczny, nieprzeparty, niezatarty... — Dla tego abyś nie wątpił, załączam przy niniejszém ulegalizowaną metrykę urodzenia.
„Ja kocham swoją córkę i będę próbował pracą zdobyć dla niéj, w Ameryce majątek.
„Gdyby mi się nie udało zapewnić jéj przyszłości, przyprowadzę ci ją kiedyś, dowodząc, że ma prawo upominać się o udział w majątku matki.
„Będzie to karą dla téj wyrodnéj rodzicielki.
„Żyj ze swemi milionami i ze swoim wstydem. Ja żyć będę ze swoją córką... Gdy dojdzie do lat dwudziestu, powiem jéj czém była jéj matka i czém był mąż jéj matki...
„Przeklinam was oboje... — Kiedyś i ona was również przeklnie....

Robert
Romilly 10 Grudnia 1860 r.

Małgorzata przeczytała do końca, drżąc całém ciałem i dysząc gwałtownie.
Skończywszy wstała i rzekła złamanym głosem:
— Ach to podłe!! to bardzo podłe!!
— Prawda, bardzo podłe!! — powtórzył Prosper.
— Ale dla czegóż zważać na zemstę podłego, którego, ze wstydem wyznaję, niegdyś kochałam? — mówiła daléj wdowa, ze straszném nerwowém wzruszeniem, — ja muszę odszukać córkę, a ten list nie zawiera najmniejszéj wskazówki... — Gdzie się ona znajduje? — Tylko ten człowiek sam może mi powiedzieć? Gdzie jest ów człowiek? — Jak on się nazywa?
Pani Bertin zaczęła znowu, szukać w skrzyneczce.
Wydobyła z niéj arkusz papieru stęplowego, który rozwinęła.
— Metryka urodzenia... — szepnęła.
Odczytała ją z chciwością.
Nagle jéj ręce zadrżały, — twarz jéj śmiertelnie zbladła; — uczyniła poruszenie zadziwienia i zachwiała się.
— Co to jest, pani? — zapytał Prosper, rzucając się do niéj z pomocą.
Małgorzata uczyniła wysiłek.
— Ach! — wyjąkała — dzisiaj wszystko rozumiem!! — Pojmuję nienawiść pana Bertin dla mojéj całéj rodziny... — Moja siostra Joanna, wkrótce po moim ślubie, wyszła za mąż za Paskala Lantier.
— A zatém?... zapytał Prosper.
— Zatém — odpowiedziała wdowa — Pascal Lantier, mój szwagier, ojciec mego siostrzeńca, Pawła, był synem Łucyi Vallerand, siostry, Roberta Vallerand... ojca mojéj córki!
— To dziwna... — rzekł Prosper.
— I to nie wszystko... prawie w tym samym czasie Marya Vallerand, druga siostra Roberta poślubiła Piotra Lantier, stryja Paskala... — Zatém wszystko mnie łączyło z tą rodziną, któréj jeden z członków miał mnie kiedyś przeklinać!!
— Ale od familii pani się dowiesz, z łatwością gdzie się znajduje Robert Vallerand.
— Słyszałam raz jak o nim mówiono, nie domyślając się o kogo szło... Mówiono, iż wyjechał do Ameryki, nic nie donosił o sobie jak wspominano, co budziło powątpiewanie czy żył jeszcze... — Zresztą, gdy jego siostry pomarły przestano się nim zajmować...
— I metryką urodzenia — zapytał Prosper — dołączona do tego listu oskarżającego?...
— Nadaje mojéj córce nazwisko Renaty Vallerand, córki Roberta Vallerand i Małgorzaty Bertier.
— Nigdy nie było podlejszéj zemsty! — rzekł ex-kamerdyner z oburzeniem.
— Niestety! była ona prawną... — wyszeptała melancholicznie wdowa. — Ja sama dałam przykład podłości nie opierając się swemu ojcu, chociażby mnie miał zdeptać nogami!... nie zgadzając się udać za ojcem mego dziecięcia, gdy mnie klęcząc zaklinał bym wszystko porzuciła dla niego!... nareszcie nie objaśniwszy pana Bertin przed ślubem o moim błędzie, wstydzie, ciąży, połogu... — Byłam podlejszą od Roberta!... Byłam krzywoprzysiężną i nikczemną! — Przysięgłam go zawsze kochać... a zdradziłam tę przysięgę! nie mam prawa się skarżyć!.
— Odpokutowałaś pani przez lat ośmnaście za chwilę słabości.
— A mogłam być bardzo szczęśliwą... To kara... Ale dziś mogę podnieść głowę — Bóg uzna zapewne pokutę moją za dostateczną i pozwoli mi odnaleźć córkę...
— A czy pan Robert Vallerand, przypuszczając że jeszcze żyje, pozwoli jéj się zbliżyć do pani?...
— On nie ma prawa mi tego zabronić... — Swoją siłę ja mam od niego samego... — metrykę urodzenia, spisaną za jego staraniem w merostwie w Romilly dowodzi, że jestem matką Renaty Vallerand... — Nikt w świecie nie może mnie przymusić, abym żyła zdała ód mego dziecka...
— Ale jak ją odszukać?
— Pojadę do Romilly... Świadkowie Roberta zapewne wiedzą co się z nim stało i powiedzą mi... Wtedy znajdę sposób wynalezienia go i zażądam swojéj córki..
Były służący pana Bertin skłonił się.

VI.

— Prosperze — mówiła daléj wdowa — jestem ci wdzięczna za pośpiech z jakim przybyłeś na moje wezwanie i z całego serca dziękuję ci za to wszystko coś dla mnie uczynił... — Powtarzam raz jeszcze, że dom mój jest dla ciebie otwarty... Jeżeli zechcesz, przyjmę cię chętnie w każdéj chwili...
— Będę się uważał za bardzo szczęśliwego, pani mogąc ci jeszcze służyć — odpowiedział kamerdyner.
— Zatém przyjmujesz?
— Obowiązany jestem do służby u barona de Rulliéres jeszcze na pół roku... — Gdy czas ten przeminie, a pani zechce poczekać, powrócę do pani....
— Będę czekała i liczę na ciebie...
— Ma pani moje słowo...
Prosper się oddalił.
Małgorzata kazała zawołać Joveleta.
— Czy mamy w domu Przewodnik po drogach żelaznych? — zapytała.
— Mamy...
— Proszę mi go pokazać.
Jovelet wyszedł i po chwili powrócił przynosząc żądaną książkę.
Pani Bertin otworzyła tam gdzie był spis alfabetyczny i poszukała w nim wyrazu Romilly.
Wyraz ten odesłał ją do rozkładu jazdy dróg żelaznych Zachodnich, w którym szukała godzin odejścia pociągów.
— Dziś nie ma co marzyć o wyjeździe — szepnęła. — Byłoby niezręcznie przyjechać w nocy do nieznajomego miejsca a zresztą nieużytecznie... — Panie Jovelet, — dodała zwracając mowę do totumfackiego, — jutro rano o dziewiątéj muszę być na dworcu dróg Wschodnich... — Każ pan założyć konie...
— Dobrze, pani...
— Będziesz pan pilnował pałacu.
— Pani wyjeżdża?
— Tak.
— Czy pani pozwoli zapytać jak długo trwać będzie jéj nieobecność?
— Ja sama nie wiem, ale nie sądzę żeby długo... Gdyby kto przyszedł z wizytą, proszę odpowiedzieć, że mnie nie ma, nie wdając się w inne objaśnienia... W razie gdyby podróż moja przeciągnęła się dłużéj niż przewiduję, napiszę do pana...
— Zatém oczekiwać będę bądź powrotu pani, bądź listu i nowych rozkazów.
— Dobrze.
Małgorzata kazała swojéj pokojowéj przygotować walizę z najpotrzebniejszemi rzeczami, zjadła obiad w swoim pokoju i udała się wcześnie na spoczynek.
Nazajutrz rano wsiadła o kwadrans na dziewiątą do powozu i wyjechała pociągiem, który o czwartéj stawał w Romilly.
Opuścimy na czas krótki Małgorzatę Berthier, wdowę po panu Bertin i poprosimy czytelnika, aby się z nami cofnął o dwa dni w tył i towarzyszył nam do więzienia w Troyes.
Więzienie to, ciekawa budowla, któréj zwiedzenia turyści archeolodzy nigdy nie pomijają, było zbudowane, a raczéj urządzone w zwaliskach starożytnego opactwa, co mu nadawało szczególniéj ponury i złowieszczy pozór.
Patrząc na front myślałbyś że to jest niezdobyta forteca. Zdawałoby się, że na kamieniu granitowym umieszczonym nad ciężką bramą powinienby być wyryty ów wiersz Danta:

Wy co tu wchodzicie wyrzeczcie się wszelkiéj nadziei.

Wistocie zaś, ten straszliwy pozór jest tylko złudzeniem.
Dosyć zwiedzić szczegółowo więzienie, aby się przekonać, że człowiek rezolutny może z niego uciec, nie zajmując miejsca w legendach o słynnych ucieczkach więźniów, obok barona Frencka, Jakóba Casanowy de Singalt i tym podobnych.
Mur, najwięcéj na cztery metry wysoki, był całem jego zamknięciem.
Mur ten dotyka ogrodów domów prywatnych otaczających więzienie, pomiędzy któremi znajduje się ten, gdzie jest pensya panien.
Wiele okien od sypialń i oddzielnych pokojów téj pensyi wychodzi prawie wprost na mur obwodowy.
Zwyczajne zazdrostki zamykały te okna, nie zabezpieczone kratami żelaznemi, — o tyle w chwili gdy się rozpoczyna nasze opowiadanie, sąsiedztwo więzienia było mało niepokojącém dla pensyi. Kazano tylko, aby zazdrostki były zawsze zamknięte.
Również niektóre cele więźniów wychodziły na mur obwodowy i pozwalały więźniom, zapuszczać wzrok szczególniéj w tę część ogrodu należącego do pensyi, która była przeznaczona dla panien pierwszego oddziału, inaczéj zwanych dużemi.
Sypialnie nie były to wielkie sale z łóżkami ustawionemi w rzędy, lecz małe pokoiki, w których stało po trzy lub cztery łóżek.
Powtarzamy raz jeszcze, że otwierać zazdrostek nie było wolno.
Pomimo to — a może właśnie z tego powodu, — ciekawość wchodziła w układy z zakazem, i chciwe spojrzenia pensyonarek, wymykając się przez ukośne szczeble, badały okna więzienia, gdzie za kratkami czasem ukazywała się twarz więźnia.
Więźnia!...
Dosyć było tego wyrazu, aby pobudzić wyobraźnię ciemno lub jasnowłosych cór Ewy.
Nie jedna, na wyrazie tym budowała romanse bardzo zawikłane i ciemne: — kraty przepiłowane stalowym pilnikiem, drabinę sznurową, ucieczkę, pogoń i t. d., i t. d.
— W lochach tych znajdują się zbrodniarze, — mówiły między sobą duże, — ale są także i nieszczęśliwi, ofiary fatalizmu, niesłusznie oskarżeni niewinni, istoty szlachetne, ofiary swego... poświęcenia, męczennicy, może kochankowie...
Wtedy dziewczęta brały na seryo wymyślone przez siebie romanse, rozczulały się aż do łez i myślały:
— Ach! gdybym mogła ocalić choć jednego!! — Jak też musi być wzruszającą zmowa w celu ułatwienia ucieczki więźniowi!! — Wyrwać uczciwego zapoznanego człowieka z rąk stróżów więziennych, z rąk jego prześladowców, to byłoby prawdziwą roskoszą!
Przytoczone przez nas wyrazy lub inne tym podobne, często były powtarzane za zamkniętemi żaluzyami pokojów sypialnych.
Powtarzane one były jeszcze w chwili, w któréj prosimy czytelników o towarzyszenie nam do pokoju dwóch wychowanie pensyonatu pani Lhermitte, o których słyszeliśmy mówiącego Pawła Lantier do ciotki, w dzień pogrzebu Dominika Bertin.
Obie dwie one były zachwycające, ale obie zupełnie się od siebie różniły.
Jedna była silna brunetka, bardzo żywa, mniéj niż średniego wzrostu i bardzo pulchna, — mogła ona mieć około ośmnastu lat.
Druga, średniego wzrostu miała dziewiczą twarz blondynki, niebieskie oczy, oblicze nacechowane melancholią, nieporównanym wdziękiem i wytworną dystynkcyą.
Wiemy już — od Pawła Lantier — nazwiska tych ładnych dziewcząt.
Brunetka nazywała się Paulina Lambert.
Blondynka nazywała się Renata; — Renata po prostu, bo na pensyi nie wiedziano jéj rodzinnego nazwiska.
Możeście państwo nie zapomnieli — że opowiadanie nasze rozpoczyna się 20 Października.
W téj porze noce są już bardzo długie; dzień się robi zaledwie o wpół do siódméj z rana.
Paulina i Renata posłuszne wezwaniu dzwonka szkolnego, wstały o saméj szóstéj, spiesznie się ubrały i czekały na drugie dzwonienie wzywające do zejścia do klassy, gdzie się zbierały wszystkie uczennice aa wspólną, modlitwę.
Dziewczęta mając do rozporządzenia kilka chwil, wbrew zakazowi otworzyły okno od pokoju i uchyliły żaluzye, — (chociaż w téj porze powietrze było lodowato zimne), — Paulina Lambert, przez szparę spoglądała w okna więzienia,
Renata bojaźliwsza a może mniéj ciekawa, stała z tyłu za swoją przyjaciółką.
— Paulino, — mówiła do niéj, — doprawdy to co obecnie czynisz, nie jest dobrem... — Gdyby nas zastała przełożona lub która z nauczycielek, byłybyśmy złajane, ukarane i kto wie, czy może nie przeniesione do ogólnéj sypialni z tego pokoiku, w którym nam jest tak dobrze.
— Moja droga! ty się wszystkiego obawiasz — odparła ciemnowłosa pensyonarka ze śmiechem. — Przełożona i nauczycielki pokładają w nas nieograniczone zaufanie, na które, z małym może wyjątkiem, zasługujemy... — One się nawet ani domyślają tego, bądź co bądź, bardzo niewinnego nieposłuszeństwa...
— Dlaczegóż mamy być nieposłusznemi? — zapytała Renata nie przekonana.
— Chciałabym wiedzieć czy on ciągle tutaj spogląda.
— On?... — Któż taki?
— Ty wiesz dobrze... Ten więzień, którego widujemy co rano, od pięciu czy sześciu dni, za kratami celi.
— Ten człowiek, którego błyszczący wzrok nabawia mnie przestrachu?
— Wzrok ten wcale me jest przestraszający, zapewniam cię!... — Ja go znajduję bardzo przystojnym; tego nieszczęśliwego, z jego czarnemi włosami i bladą twarzą! Właściwie nie jest on już tak młody i musi mieć, według mnie, przynajmniéj lat czterdzieści, ale twarz jego, na któréj, jak się zdaje, długie cierpienia wyryły swoje ślady, niezmiernie mnie interesuje... — Jestem pewna, że więzień ten nie jest złodziejem...
— Może to jaki morderca!... — szepnęła Renata ze drżeniem.
— Moja droga, tyś szalona!... najzupełniéj szalona — zawołała Paulina.
— Co chcesz? to jest silniejsze odemnie! — odpowiedziała Renata. — Sam widok tego człowieka mięsza mnie i nabawia drżeniem.
— Ty byś nie powiedziała tego, gdyby była mowa o owym młodym podróżnym z Hotelu Prefektury! — rzekła Paulina z niejaką oschłością.
Renata zarumieniła się aż po białka i szepnęła zaledwie zrozumianym głosem:
— Jakiego podróżnego? Nie wiem zupełnie o kim chcesz mówić.
— Ta! ta! ta! ta!... ty mały milczku!... Chciałaż — byś we mnie wmówić, żeś zapomniała owego podróżnego z ładną twarzą, ciemnemi wijącemi się włosami, delikatnym wąsikiem, czułem i słodkiem spojrzeniem, który cię pożerał wzrokiem ze swoich okien i któregośmy spotkały dwa razy przypadkiem — (czy to tylko na prawdę był przypadek, Renato?) — idąc do kościoła? — Ty, którą miałam za tak szczerą, byłaż-byś tak obłudną, moja droga, że utrzymywałabyś przedemną, iż o nim nie pamiętasz?

VII.

Renata rumieniła się coraz więcej.
— Ale, — wyjąkała, — zapewniam cię...
— A ja cię zapewniam, że ty jeszcze myślisz o tym ślicznym chłopcu, bo trzeba przyznać, że jest śliczny. — przerwała Paulina. — Od dwóch tygodni jak opuścił hotel, ty nieraz o nim myślałaś, a jeżeli szło o to aby spojrzeć na niego, tyś chętnie wysuwała swój delikatny nosek za okno.
Blondynka wydała długie westchnienie, nie nie odpowiedziała i pozostała w zamyśleniu.
Paulina się nie myliła, utrzymując, że Renata nie zapomniała o nieznanym podróżniku, w którym nasi czytelnicy zapewne poznali Pawła Lantier, syna przedsiębiorcy Paskala Lantier.
Sympatyczna twarz Pawła wywarła silne wraże nie na sercu dziewczęcia.
Rozrywka, przybierająca w jéj jednostajném pensyonarskiem życiu rozmiary wypadku, trafiła się jéj niespodzianie.
Podczas pobytu studenta prawa w Hotelu Prefektury, Renata czuła, że się rozprasza jéj zwykły smutek, który ją przygniatał, a którego powody niebawem poznamy.
Student znikł i biedne dziecię zostało więcéj niż przedtém pogrążone w atmosferze melancholii.
Paulina Lambert podchwyciła tajemnicę swojéj towarzyszki, ale się nie domyślała, że w głębi duszy Renaty istnieje zarodek niezmiernéj, miłości dla tego nieznajomego, którego nazwiska nie znała, i którego nie spodziewała się więcéj ujrzćé,
— A! otoż i on — zawołała, nagle brunetka, ciągle stojąca przy oknie. — Patrzaj...
Renata zadrżała i ażeby od razy przerwać gniotące ją myśli, prawię machinalnie wypełniła żądanie swojéj przyjaciółki.
Przyłączyła się więc do niéj, i przez szpary zaluzyi utkwiła wzrok w jedno z zakratowanych okien więzienia.
Za kratami tego okna dawał się widzićé człowiek liczący około czterdziestu lat, o regularnych rysach, blądéj, twarzy, wygolony zupełnie jak aktor, z niebieskawym na policzkach odcieniem.
Gęste, czarne włosy wieńczyły, wysokie czoło.
W ogólności twarz ta niezaprzeczenie piękna i nie pozbawiona dystynkcyi musiała wywierać i w istocie wywierała niepokojące wrażenie.
Czarnowłosy człowiek patrzał na pensyonat.
— Ujrzał on albo raczéj odgadł dwoje, dziewcząt za ich ruchomą zasłoną i z uśmiechem się ukłonił.
— Więzień nam się kłania... — rzekła żywo lecz z cicha Paulina. — Uśmiecha się do nas...
— Jego uśmiech nabawia mnie dreszczu — odpowiedziała Renata.
— Dla czego? — nie ma w nim nic prócz wielkiéj słodyczy...
— Według mnie jest on przerażający... tak samo jak jego wejrzenie...
— Widzę że porusza ustami... będzie mówił... słuchaj...
Wistocie więzień przemówił:
— Jesteście panie szczęśliwe — rzekł zniżonym umyślnie a jednak wyraźnym głosem. Posiadacie najwyższe dobro... wolność... — Ja jestem więźniem, lecz Bóg mi świadkiem, żem nic takiego nie zrobił, aby na taki los zasłużyć...
— Biedny człowiek!... — szepnęła Paulina, — niewinny... wiedziałam dobrze o tém...
Po pensyi rozległ się głos dzwonka.
— Prędko... prędko... zamykaj prędko!! — zawołała drżąca Renata.
Paulina spiesznie zamknęła żaluzye, a potém okno i obie panienki wybiegły aby się połączyć z towarzyszkami wychodzącemi z sypialni i idącemi na modlitwę.
— Bardzo ładne, malutkie! — pomyślał więzień z kolei zamykając okno swojéj celi. Widok tych młodych osóbek daje mi chętkę do wolności!! Nie mają one srogiéj miny, szczególniéj brunetka. Gdybym zamyślał spróbować ucieczki, zaręczam, że nie odmówiłyby swojéj pomocy „biednemu niewinnemu“ prześladowanemu przez przeciwne losy!...
Podczas gdy więzień powtarzał w myśli to cośmy wyżéj przytoczyli, nowy uśmiech, szczególnego wyrazu zajaśniał na jego otwartych ustach, z któtych wyglądały zęby białe i ostre jak u wilka.
Zabrzmiał dzwon wołający więźniów na dziedziniec.
Na korytarzach dał się słyszeć odgłos kroków. Drzwi się otwierały.
Z kolei uchyliły się drzwi celi, w któréj się znajdował nasz, więzień.
Wszedł dozorcą.
— Leopold Lantier... — rzekł spoglądając na papier trzymany w ręku.
— Jestem — odparł więzień.
— Przygotuj się...
— Do czego? — Czy mnie puszczają?
— Zostaniesz zaprowadzony do indagacyi.
— A więc, co prawda, nie wielkie nieszczęście! — odparł Lantier śmiejąc się. — Od pięciu dni jak tu jestem zaczynałem się djabelnie nudzić. Wolę więzienie centralne! Tam przynajmniéj miąłem zajęcie, i w téj porze siedziałbym sobie pod ciepłym piecem, zajęty księgami rachunkowemi... — Czy nie wiesz, dozorco, sprawa prędko pójdzie na sąd przysięgłych?
— Pilno ci..
— Tak, do pioruna!...
— A więc, uzbrój się w cierpliwość... — Zaprawdę nastąpi to nie prędzéj jak za sześć tygodni... — Przedewszystkiem trzeba wyprowadzić śledztwo...
— Ależ do licha! — śledztwo może trwać długo! — Rzecz jest jasna jak słońce! — Dwaj więźnie zabili dozorcę z Clairvaux uderzeniami haczyka od roboty krajczaków... — I mnie się także, o mało nie dostało, za to żem bronił o ile mógł dozorcy... — Zaprzeczyć niepodobna! świadków mnóstwo... — Z pewnością mnie niepotrzebnie wzywają do badania...
— Sąd był innego zdania.
— Ja to widzę, skoro tu jestem...
— Nie masz się czego żalić.
— Wyborny sobie jesteś! Do miliona, nie masz się czego żalić!! W Clairvaux, dzięki moim obowiązkom w kancellaryi opływałem jak pączek w maśle i jadałem z kantyny, gdy tymczasem tutaj zamiast chleba gałki z otręb, twarde jak podeszew i fasola, któréj jedno ziarnko goni za drugiém w sosie z wody i soli!... To mi psuje żołądek!
— Powtarzam ci, abyś się nie użalał... — Jesteś dobrze notowany... Zresztą pomoc, którą niosłeś dozorcy, a która zostanie wykazana przez proces, lada dzień sprowadzi ci ułaskawienie...
— Tak, licz na to i pij wodę.
— Na ile lat jesteś skazany?
— Na czas nieograniczony...
— Skrócą ci karę...
— Po ośmnastu latach, to by mi się wydawało sprawiedliwém, ale zobaczysz, ze o mnie zapomną!...
— Przecież nie jesteś recydywistą?
— Ależ nie! pierwszy to wyrok! — Ach! surowo ze mną postąpiono! — Skazany na całe życie za odbicie biurka i zabranie trzech nędznych biletów tysiąc frankowych, to za surowo!
— Wyłamanie... — rzekł dozorca.
— Tak, i wdarcie się nocą do zamieszkanego domu...
— Czy nie było okoliczności łagodzących?
— Najmniejszych.. — Lubiłem zbytek i hulanki... To mi zaszkodziło.. — Adwokat gaduła uczepił się tego bez litości i koniec...
— Jednakże byłeś bardzo młody...
— Smarkacz prawdziwy... — Dwadzieścia dwa lat!...
— Zatem teraz masz lat czterdzieści...
— Tak jest.
— Czy twoja rodzina nigdy nie czyniła żadnych starań?...
— Ojciec umarł ze zmartwienia podczas mego procesu... Matka poszła wkrótce za nim... — Inni krewni stanowczo odmówili zajęcia się moim losem... —Jestem jak zgniłe jabłko... nikt nie chce mnie włożyć do kosza z owocami...
— Czy pisywałeś do nich?
— W początkach pisywałem. — Nawet mi nikt nie odpowiedział!. — A jednak, gdyby się chcieli mną zająć... szczególniéj jeden z moich ciotecznych braci... i jeden z wujów małp co starszy odemnie... Udał się on do Ameryki, goniąc za majątkiem, ale przed wyjazdem mógł był się widzieć z memi sędziami i bronić mojéj sprawy.
— No to się miałaś szczęścia... ale nadziei nie trzeba tracić...
— Do miljona! — odparł Lantier, — niech mówią co chcą, człowiek się zawsze spodziewa...
I dodał z cicha schodząc na dziedziniec:
— Czego, się spodziewam, to nie ułaskawienia, ale wyfrunięcia ztąd, podczas pobytu w tym kojcu, którego kraty nie trudne są do przełamania...
Leopold przyłączył się do więźniów, którzy ze drżeniem cisnęli się do patelni grzejącéj się na szerokiéj krytéj ogrzewaczce, i pomiędzy któremi znajdowało się mnóstwo łotrów, oddawna mu znanych.
O dziewiątéj drugie uderzenie dzwonka zapowiedziało chwilę posiłku.
O dziesiątéj dozorca wezwał Leopolda Lantier do śledztwa i zaprowadził go do kancelaryi więziennéj, w któréj się znajdował nadzorca w towarzystwie dwóch żandarmów.
— Oto jest więzień... — rzekł dozorca do żandarmów.
Jeden z nich wydobył z kieszeni parę kajdanek.
Lantier skrzywił się, wzruszając ramionami.
— Okuwać mnie! — zawołał, — i na co? Czy ja myślę uciekać?
— Nie potrzeba, mój zuchu, — rzekł nadzorca do żandarma. — My znamy tego chłopaka... Jest-to dobry więzień... dobrze notowany... — On tu nie jest jako oskarżony... przybył do Troyes z Clairvaux jako świadek w jednéj sprawie, w któréj nawet odegrał piękną rolę...
— Dobrze — odparł żandarm chowając łańcuszki do kieszeni. — Zaprowadzony zostanie bez bransoletek.
— Dziękuję, panie brygadyerze... — szepnął Leo*pold z dobrze udaném wzruszeniem; — jestem tém więcéj wdzięczny za twoje obejście, że dla mnie byłoby niebardzo przyjemnie przebywać stolicę mego departamentu, będąc skrępowany jak morderca...
— Pójdź... — zakomenderował żandarm.
Drzwi więzienia się otwarły i mieszkaniec domu centralnego w Clairvaux wyruszył pomiędzy dwoma przedstawicielami władzy.
Pałac sprawiedliwości znajduje się dosyć blizko od więzienia.
Więzień i jego stróże przybyli do niego w kilka minut, niewielką, mało uczęszczaną uliczką.

VIII.

Żandarmi weszli z Leepoldem Lantier na korytarz zakończony drzwiami, które jeden z żandarmów otworzył i przestąpili próg obszernego pokoju, otoczonego ławkami obitemi skórą.
W głębi stało niewielkie biurko.
Za biurkiem tym siedział urzędnik czytający gazetę.
— Oto jest Lantier... — rzekł do niego żandarm.
— Dobrze, — odpowiedział i urzędnik, — zawiadomię sędziego śledczego... Siadajcie...
I zostawiwszy otwartą gazetę „Journal de l’Aube“ na biurku, znikł za drzwiami.
W trzy minuty powrócił, trzymając w ręku zwitek papierów.
— Trzeba trochę zaczekać, — rzekł. Pan sędzia kończy pilną robotę.
— Dobrze... zaczekamy...
— Proszę wziąść gazetę dla zabicia czasu.
— No, a pan?
— O! ja mam papiery do przepisania na czysto. Nie rób pan sobie subiekcyi...
— Dziękuję.
Żandarm zaczął czytać.
Przez kilka chwil panowało głębokie milczenie; nie było nic słychać, tylko skrzyp żelaznego pióra urzędnika po papierze rządowym.
Leopold Lantier rozmyślał spuściwszy głowę.
— Patrzcie! — odezwał się nagle czytający, — nasz deputowany zachorował...
— Który? — zapytał jego towarzysz.
— Ten co był wybrany na ostatnich wyborach w okręgu Romilly.
— Inżenier, który powrócił z Ameryki?
— Tak jest.
— Pan Robert Vallerand?
— On sam.
Słysząc słowa: „inżenier, który powrócił z Ameryki“ i to nazwisko „Robert Vallerand“, Lantier nagle podniósł głowę a blask jego oczu się podwoił; nadstawił ucha.
Urzędnik mówił dalej:
— Szkodą by go była, gdyby miał umrzeć... — Od pięciu lat jak powrócił Ameryki, przywożąc z sobą majątek, którego cyfra, jak zapewniają przewyższa pięć milionów, świadczy on ogromne dobrodziejstwa departamentowi... — Czy według gazety on jest niebezpiecznie chory?
— Bardzo niebezpiecznie.
— Na co?
— Na chorobę sercową...
— Pewno musiał ją przywieźć z Ameryki... — Ma on dopiéro czterdzieści cztery lat, a śmiało mu można dać sześćdziesiąt... Ja go widuję często, bywa u prokuratora rzeczypospolitéj...
— Miejmy nadzieję, że z tego wyjdzie; ale w przeciwnym wypadku, byłby to znakomity interes dla jego spadkobierców, jeżeli ich ma...
— Ma przynajmniéj jednego, którego ja znam, jest on w moim wieku i nawet rodził się w Troyes. — odparł urzędnik. — Jest-to syn Lantiera byłego adwokata, który się ożenił z siostrą Roberta Vallerand...
— Cóź się stało ż tym Lantierem, o którym pan mówisz? — Czy on już w Troyes nie mieszka? — zapytał jeden z żandarmów.
— Nie; mieszka w Paryżu, gdzie spekuluje skupując place, budując domy...
— Zatem musi być bardzo bogaty?
— Słyszałem, że obraca znacznemi kapitałami, lecz także i to, że majątek jego jest raczéj pozorny niż, prawdziwy i że nie wiele potrzeba aby go zdmuchnąć.
— Phi! to w takim razie pięć milionów by mu się przydały...
— Doprawdy! dachówka srebrna takiéj wagi z przyjemnością spaść może na głowę.
— Czy on sam tylko jest spadkobiercą?...
— Ja nie znam innych.
— Ale adwokat Lantier miał brata...
— Tak jest, Piotra Lantier, który umarł przed siedmnastą lub ośmnastą laty...
— Czy on nie zostawił syna?
— I owszem, zostawił jednego, który poszedł złą drogą, i którego wuj Robert Vallerand (gdyż dwaj Lantierowie pożenili się z dwiema siostrami naszego deputowanego), z pewnością wydziedziczy.
Urzędnik zamilkł i spoglądając na więźnia, który słuchał w milczeniu, dodał zwracając mowę do niego:
— Ale, ale, zdaje mi się, że i ty nazywasz się Lantier?
— Tak jest odrzekł Leopold, i jestem siostrzeńcem Roberta Vallerand, — tym właśnie, który poszedł złą drogą, jak to pan powiedziałeś.
— A więc! mój chłopcze, zbłądziłeś djabelnie, nie udawszy się dobrą. Nie licząc tego, że byłbyś wolnym, miałbyś w perspektywie ładny majątek.
— Prawda!... szepnął ponuro więzień z Clairvaux. Połowę pięciu milionów... gdyż zdaje mi się, mowa była o pięciu milionach, czy tak?
— Co najmniej... Nie licząc zamku Viry-sur-Seine Romilly i przyległego majątku, które same dają piękny dochód....
— A! to wszystko należy do mego wuja?
— Rozumie się a wkrótce może będzie własnością twego stryjecznego brata Paskala Lantier... Jeżeli wierzyć pogłoskom, to trafiłoby mu się właśnie w porę aby go podtrzymać...
— W takim razie tém lepiéj dla niego... Ale Robert Vallerand może żyć jeszcze długo...
— Mamy nadzieję...
Rozmowę przerwał odgłos dzwonka.
Kancelista poskoczył słuchając wezwania sędziego śledczego.
Prawie natychmiast powrócił, pozostawiwszy drzwi otwarte.
— Leopold Lantier... — rzekł.
Jeden z żandarmów wstał i zaprowadził więźnia do gabinetu sędziego śledczego, który się nazywał pan de Gasquel,
Ponieważ indagacya, której miał uledz nie ma żadnego związku z naszém opowiadaniem, poczekamy na powrót Leopolda Lantier, który stawał jako świadek oskarżający dwóch bandytów winnych morderstwa dozorcy więzienia centralnego w Clairvoix.
Indygacya ta trwała dłużéj niż godzinę.
Po upływie tego czasu, więzień wyszedł z gabinetu sędziego śledczego i został odprowadzony do więzienia.
Wydawał się szczególniéj ponurym i zakłopotanym.
Pomimo zimnej pory nie wstąpił do izby ogrzanej i przechadzał się wzdłuż i wszerz po dziedzieńcu mówiąc sam do siebie.
— O niczém się nie wie siedząc w więzieniu! — Robert Vallerand, który powrócił do Romilly, z pięcią milionami, jest blizkim śmierci, bo choroba sercowa nie żartuje! — A ja jestem tutaj! — I z milionów nie będę miał ani okruszyny!! — Wszystko się dostanie w ręce Paskala Lantier, gdy tymczasem ja, całe swoje nędzne życie przepędzę pośród ponurych murów więzienia! umrę w niém, wtedy gdy powinien — bym mieć, przez spadek, połowę pięciu milionów!
Leopold Lantier z wściekłością zaciął pięści, zgrzytnął zębami i ciągnął dalej:
— Ach! gdybym był tylko wolnym! Poszedłbym do tego Roberta Vallerand i umiałbym wymódz, aby cos dla mnie uczynił... Czy by ów milioner mógłby mi odmówić pięćdziesięciu tysięcy franków? — Z tą skromną sumką tak jak on, udałbym się do Ameryki i jak on zrobiłbym majątek.
Gdybym był wolny... — powtórzył. — A więc, czemu nie mam usiłować nim zostać?... — jest to bardzo piękném być dobrze notowanym i spodziewać się ułaskawienia, lecz lepiéj być wolnym! — Młode panienki z pensyi, jestem pewny, interesują się mną i nie odmówiłyby swojéj pomocy... — w ogóle idzie tylko o przepiłowanie kraty... — Cokolwiekby mogło nastąpić w razie niepowodzenia, wahać się nie będę.
Powziął postanowienie!
Wszedł do izby ogrzanéj; obszedł ją wokoło, szukając kogoś oczyma i zatrzymał się przed człowiekiem lat trzydziestu, śpiącym na ławie, którego dotknął ramienia.
Człowiek ów przebudził się, przetarł oczy i podniósł się z ławki.
Leopold dal mu znak i obydwaj wyszli z izby.
— Czego chcesz odemnie? zapytał Leopolda.
— Mam ci coś zaproponować...
— Co?
— Mówmy ciszej, nie trzeba, żeby nas kto słyszał.
— Więc to coś na seryo?
— I bardzo; zatém załóż sobie na głos surdynę... — Mówiłeś mi, że twój termin, nadchodzi za ośm dni.
— Tak jest.
— Gdzie się udasz po wyjściu ztąd?
— Nie będąc oddanym pod dozór policyi powrócę do Paryża.
— Czyby ci się to podobało gdybym ci naznaczył schadzkę?
— Słowo honoru Jarrelonge’a, toby mi sprawiło przyjemność, bo masz minę zucha, z którym można by się porozumieć... — Ale to mi się wydaje djabelnie trudném, a raczéj, że tak powiem, niepodobném.
— Dla tego jestem skazany na czas nieograniczony i że za miesiąc odprowadzą mnie do więzienia centralnego, czy tak?
— Ani słowa!
— Ty wiesz, że ludzie uciekają z więzienia.
— Czy ty myślisz urządzić nogę?
— Tak, jeżeli się nadarzy sposobność.
— A czy się nadarzy?
— To zależy od ciebie.
— Jakto?
— Wszak’ masz pilnik?
— Wiesz o tem dobrze, bom ci go chciał sprzedać za tanie pieniądze aby nie być bez grosza przy wyjściu... Nie podobało ci się...
— Namyśliłem się... — Jeżeli się zgodzisz na umiarkowaną cenę, to kupię... — Ja nie jestem bogaty... Posiadam tylko małe gratyfikacje udzielone mi przez nadzorcę z Clairvaux, u którego zajmuję się pisaniem i nie mogę zostać bez grosza...
— Pilnik, to drogo kosztuje!...
— Wiem o tém dobrze, ale bądź grzeczny... — ja ci to później wynagrodzę...
— Żądałem od ciebie sto franków...
— Nie mam tyle... Daję ci czterdzieści... jeżeli przyjmujesz, to zgoda.

IX.

— Czterdzieści franków! — powtórzył Jarrelonge. — To nie wiele.
— Więcéj nie mogę... — odpowiedział Lantier.
— A w Paryżu dasz mi robotę?
— To ci przyrzekam... — Jeżeli interesa wezmą taki obrót, jakiego się spodziewam, będę tam za trzy dni i nastręczę ci dobre zajęcie, które ci sporo przyniesie
— Gdzież się tam spotkamy?
— W miejscu, które oznaczysz.
— A więc, przy ulicy Galande, w miejscu Schadzki gałganiarzy, u ojca Berluron.
— Kiedyż bodziesz; w Paryżu?
— Dziś mamy wtorek... wyjdę od dziś za tydzień... we środę, o dziesiątéj wieczorem będę przy ulicy Galande...
— Słowo Lantiera, że tam będę.
— Interes skończony... — Dawaj kwarki...
Leopold włożył rękę w kieszeń; wydobył woreczek skórzany pełen tytoniu, zapuścił weń palce i wyjął dwa luidory.
— Oto są medaliki, rzekł.
— A tu masz instrument... — odparł Jarrelonge pochwyciwszy dwie sztuki złota.
Jednocześnie podawał Lantierowi igielnik z czarnego drzewa, podobny do tych, w jakich kobiety wiejskie chowają igły.
— Ani słowa, czy tak?... — rzekł krewny deputawanego.
— Bądź — spokojny... Zamuruję sobie gębę.
— Jesteś dobry chłopak, w dodatku, zafunduję ci butelkę...
Wybiła godzina, w której i się zbierano w kantynie.
Dwaj więźnie weszli do niéj i zasiedli za stołem.
Leopold zapłacił gospodarzowi za butelkę, a zarazem kupił świécę, papieru listowego, ołówek, kłębek nici, a potém napisał kilka wierszy na arkuszu.
Następnie złożył papier, schował go do kieszeni i wyszedł na dziedziniec, gdzie podjął kilka małych kamyków, które także schował.
Za nadejściem nocy udawano się na spoczynek.
W październiku dnie są krótkie.
Od godziny dziewiątéj drzwi od sypialni i cel są zamknięte — albo raczéj, mówiąc językiem więzień, „zapięte“.
Leopold. Lantier, notowany bardzo dobrze, jak wiemy, — zajmował sam celę dosyć obszerną, któréj umeblowanie stanowiło łóżko żelazne, stolik nie malowany i krzesło.
Więźniowie mieli pozwolenie czytać do dziewiątej, co tłomaczyło prawo posiadania światła.
Razi zapięty, Leopold? zapalił świecę kupioną w kantynie, zapewnił się, że ruchome okienko było dobrze zamknięte i pewny, że nie był szpiegowany, wydobył z kieszeni futeralik z czarnego drzewa, sprzedany mu przez Jarrelonge’a, otworzył i wypróżnił na dłoń lewéj ręki.
Z futeralika wyleciała mała stalowa piłka; długa na dziesięć centymetrów, szeroka na kilka mili metrów i dwie malutkie rękojeście z tego samego metalu.
— Dobry interes, — szepnął Lantier,. przypatrując się, swemu kupnu. — Wszystko jest nowe... przetnie stare żelazo jak masło...
Wtedy wziąwszy rączki z przewierconymi otworami dopasował je i tym sposobem — zrobił miniaturową piłkę bardzo silną.
— Teraz, — rzekł zagasiwszy świecę obecnie niepotrzebną — idzie o zrobienie otworu.
Poszedł do okna, otworzył je pocichu i pomacał kraty ręką.
— Gdy przepiłuję tę, w tym kącie, — rzekł — otwór będzie szerszy... — Zatém tutaj trzeba pracować. — Noce są długie... — O trzeciéj z rana skończę robotę... Na drodze otaczającej gmach nie ma warty... zaledwie dwa lub trzy patrole przez, całą noc... No, żwawo!...
I przyłożywszy piłkę do kraty zaczął ciąć metal.
Nową stal cięła z niezwykłą siłą, ale wydawała lekkie skrzypienie.
Leopold posmarował piłkę łojówką i wziął się znowu do roboty.
Stal przestała zgrzytać.
O dziewiątéj przechodził pierwszy rond przepisany.
Więzień słyszał jak biła ósma w dali.
Pracował jeszcze trzydzieści czy czterdzieści minut, a potém, aby nie być zaskoczonym, przerwał, zamknął okno i skulił się w łóżku gdzie, się rozgrzał, gdyż noc byłą bardzo zimna.
Wybiła dziewiąta.
Na korytarzu. dały się słyszéć kroki dozorców.
Rond przeszedł.
Lantier poczekał jeszcze kilka minut, wstali powrócił do okna, które znowu otworzył.
Machinalnie rzucił okiem na okna pensyonatu; — ujrzał że światło błyszczało przez szyby.
— Żeby one miały rozum i przy szły do okna, te małe, — szepnął więzień, — możnaby pomówić i porozumiéć się... Ale wieczorem one tego nie czynią... Tylko z rana pokazuj ukradkiem swoje ładne buziaczki... — W téj chwili z pewnością one o mnie nie myślą... czekajmy do jutra.
I wziąwszy piłkę zaczął znowu swą pracę.
Leopold Lantiar mylił się mówiąc:
— One o mnie nie myślą.
Paulinę Lambert, przyjaciółkę Renaty uderzył wzruszony ton jakim więzień wymówił te słowa:
— Jesteście panie szczęśliwa... Posiadacie najwyższe dobro... wolność! Ja jestem więźniem lecz Bóg mi świadkiem, żem nic nie zrobił, aby na taki los zasłużyć!!
Słowa te brzmiały bezustanku w pamięci młodego dziewczęcia, przez dzień cały.
— Biedny człowiek; on mnie interesuje!... — powtarzała schodząc z Renatą.
Ta nic nie odpowiedziała.
— „Biedny człowiek“ o błyszczącym wzroku nie interesował jéj tak jak jéj towarzyszkę; — on ją nabawiał przestrachu.
Paulina przez cały dzień była roztargniona.
Kilka razy próbowała ona wszczynać rozmowę więźniu, który ją zajmował w sposób rzeczywiście natrętny.
Renata siedziała w milczeniu, a przynajmniéj odpowiadała pojedynczemi sylabami.
— Doprawdy, moja droga, — zawołała Paulina z urazą — ty nie czujesz żadnéj sympatyi dla mego protegowanego.
— Żadnéj, to prawda.
— Ale dla czego?
— Wytłomaczyć mi to niepodobna... Jest-to instynktowne i mimowolne...
— Rozumiem! — rzekła żywo Paulina. — To więzień! — Dla ciebie tego dosyć! Będąc więźniem — musi być dla ciebie człowiekiem szkaradnym. — Czy tak?
— Przyznaję, że ludzie skazani przez sprawiedliwość, nie muszą zasługiwać na zaufanie...
— W ogólności, masz słuszność, ale powinnabyś pamiętać, że nie ma prawidła bez wyjątku; że pomiędzy skazanymi, bez najmniejszéj wątpliwości, są niewinni, którzy cierpią i leją łzy, zdała od żon, od rodzin, od dzieci...
— Ja o tém pamiętam... — odpowiedziała Renata. — Ale, co chcesz, powtarzam, mój wstręt jest instynktowny i mimowolny... — Gdym ujrzała po raz pierwszy, tego o kim mówisz, dreszcz mnie ogarnął... zdawało mi się, że jego życie jest złączone z mojém.
— Złączone z twojém życiem! — odparła Paulina osłupiałą.
— Tak jest... że on w życiu stanie mi na drodze i wywrze zgubny wpływ na moje losy...
— Ależ to romans, co ty mówisz...
— Nie, to bojaźń.
— Zatém ty mniemasz, że ten człowiek jest zbrodniarzem?
— Nic nie mniemam... nie wiem... boję się, ot i wszystko.
— No, on na mnie wcale nie wywiera podobnego wpływu. On jest ofiarą nie zaś winowajcą, jestem o tém przekonaną... Głos jego wzruszył mnie... Jeszcze mi się zdaje, że słyszę jego rozczulające wyrazy...
— Wyrazy może obłudne... — przerwała Renata.
— Ty o wszystkiém wątpisz! — odparła Paulina prawie rozgniewana. — Ty masz oschłe serce!
— O! moja droga, jak ty źle mówisz... — wyszeptała smutnym głosem blondynka. — Nie, serce moje nie jest oschłe! Cierpi ono okrutnie na myśl, że jestem na świecie sama, sierota, nieznająca nawet imienia matki... a jednak, Bogu wiadomo jak ja pragnę przywiązania!... — Tyś moją jedyną przyjaciółką, kocham cię z całych sił i oddałabym życie, jeżeliby było potrzeba, aby ci tego dowieść...
— Nigdym o tém nie wątpiła, przysięgam ci! — zawołała brunetka wzruszona; — powiedziałam rzecz głupią i okrutną, o której nie myślałam... — Żałuję tego z całego serca... Przebacz mi... przebacz...
I Paulina ze łzami w oczach pochwyciła Renatę w objęcia i okryła jéj twarz pocałunkami pytając:
— Czy mi przebaczasz?
— Przebaczam, sto razy przebaczam i to z całego serca, tylko mi nie mów więcéj o tym więźniu.
— Zgoda... nie chciałabym, za nic w świecie sprawić ci przykrości!... Kocham cię tak samo, jakem kochała Honorynę de Terrys... — Od czasu jak wyszła z pensyi i mieszka z ojcem w Paryżu, całe przywiązanie, jakie dla niej czułam, przeniosłam na ciebie.... Nie myślmy więcéj o więźniu i mówmy o tobie...
— Tyś dobra... — rzekła Renata ściskając rękę, którą Paulina do niéj wyciągnęła. — Jeżeli chcesz mówmy o mnie.. — Czy masz jakie żądanie?
— Tak jest. — Przed chwilą żaliłaś się, że jesteś sama na świecie... — Czy ty nie wiesz nic coby dotyczyło twojéj rodziny?
— Niestety! nie...
— Przed kilką dniami twój opiekun cię odwiedzał?
— Pan Robert? — Tak.
— Czyś go nie wybadywała, tak jakeś to powinna była uczynić?
— I owszem!...
— I cóż ci odpowiedział?
— Że jeszcze nie nadeszła chwila poznania tajemnicy mego urodzenia.
— Czy ten pan Robert ma do ciebie przywiązanie?
— Wątpić o tém nie można... Zresztą on go dowodzi, zajmując się mną z ojcowską troskliwością.
— To prawda, ale sobie nie mogę wytłómaczyć dla czego ci odmawia wyjaśnienia...
— Prosiłam go... błagałam... był niewzruszony... Pytania moje, zdawało się, bardzo go mięszały i sądziłam, że wypada ich zaprzestać...

X.

— Zgoda — mówiła daléj Paulina — ale on powinien ci był przynajmniéj wyjaśnić, dla czego ci nie pozwala nigdy wyjść i nie zabiera na wakacye da siebie?
— Zapewnił mnie, że moje życie się zmieni gdy dojdę do lat dwudziestu... i że wtedy będę swobodniejszą... — odrzekła Renata.
— Zatém, musisz jeszcze czekać dwa lata.
— Blizko.
— Pan Robert, — (jeżeli ma powody do nieprzyjmowania cię w domu) mógłby ci pozwolić bywać u owéj damy do towarzystwa, z którąś zeszłego lata jeździła na miesiąc do Włoch...
— Nie prosiłam go o to.
— Czy ta pani Urszula nigdy w drodze nie uczyniła żadnéj wzmianki o twojéj rodzinie?
— Nigdy...
— A twój opiekun, nie nazywa się inaczéj, tylko pan Robert?
— Nie znam jego nazwiska...
— Przecież musi się jakoś nazywać?...
— Być może... a nawet to jest prawdopodobném, ale ja nie wiem.
— Zdaje mi się, że pani Lhermitte musi coś o tém więcéj wiedziéć.
— Wątpię... ona go zawsze nazywa panem Robertem.
— To niczego nie dowodzi!... Może otrzymała jakie specyalne instrukcye, zakaz zmuszający ją do milczenia...
— W istocie, to być może...
— Czyś ty wybadywała panią Urszulę?
— Pytałam, czy znała moich, rodziców... Odpowiedziała mi przecząco dodając, że w tym względzie tylko pan Robert mógł mnie objaśnić...
— Więc to on, od dzieciństwa, opiekował się tobą?
— Tak mi mówiono...
— Ale ty go znasz dopiéro od pięciu lat?...
— Bardzo długo przebywał w Ameryce...
— Więc pani Urszula odwiedzała cię gdyś była u mamki w Nogent-sur-Seine?
— Tak jest... — Gdym skończyła ośm lat zabrała mnie z sobą i przy wiozła do pani Lhermitte.
— Jakie tajemnicze życie! — szepnęła Paulina. — Ach! pojmuję, moja droga mała Renato ile twoje serce musi cierpiéć...
Blondynka nic nie odpowiedziała tylko duże łzy zrosiły jéj policzki.
— Nie martw że się tak!... — rzekła żywo Paulina. — Zapewne pan Robert nie pozostawi cię długo w niewiadomości co do twoich... — Obiecał ci, że wyjdziesz z pensyi po ukończeniu dwudziestu lat... — Dwudziesty rok nadejdzie... czas leci tak szybko!... Kiedyś będziesz szczęśliwą... przyszłość chowa dla ciebie uciechy, których byłaś pozbawioną w dziecięctwie... A zresztą nie jesteś znów tak godną pożałowania... — Na drobne przyjemności masz więcéj pieniędzy niż każda z nas... pani Lhermitte okazuje ci wielką przychylność a ja cię kocham z całego serca...
— Brakuje mi matki... — smutnie odpowiedziała Renata. — Gdybyś wiedziała jak ja bym ubóstwiała matkę... Serce mi bije gwałtownie gdy wymawiam ten słodki wyraz matka... potém ściska mi się gwałtownie i łzy mnie dławią...
— Nie powiedziano ci nigdy, że twoja matka nie żyje... — Może ją kiedy odnajdziesz...
— Jeżeli mi Bóg kiedy udzieli tego szczęścia, to niczego więcéj na świecie pragnąć nie będę!...
— Jakieś przeczucie mi mówi, żeś powinna mieć nadzieję...
Paulina znowu uściskała Renatę, której łzy zamieniły się w uśmiech.
Przytoczona powyżéj rozmowa miała miejsce podczas wieczornego odpoczynku.
Odgłos dzwonka powołał dziewczęta do klassy.
O wpół do dziewiątej powróciły do zajmowanego przez siebie pokoju i wiemy, że ich światło zwróciło uwagę Leopolda Lantier.
Paulina poszła prosto do okna, którego firankę uchyliła, aby wyjrzéć przez szczeble zazdrostki.
Myślała o więźniu.
Noc była jasna lecz zimna. — Północny wiatr rozpędził chmury a zachodzący księżyc rzucał niepewne światło na mury więzienia.
W téj przezroczystéj ciemności Paulina doskonale widziała okno, w którém Lantier ukazał się z rana.
Wzrok jéj powoli przyzwyczaił się do owego półcieniu, w którym dojrzała twarz więźnia.
Stanęła nieruchoma, zaledwie oddychając, z utkwionym wzrokiem, z ręką opartą na ryglu okna.
Renata zaczęła się przygotowywać do spoczynku. Rozplotła włosy i przesuwała szyldkretowym grzebieniem po obfitych, pysznych splotach, spadających na jéj ramiona.
— Gdy zupełna nieruchomość i milczenie jéj przyjaciółki stawały się coraz dłuższe, zaniepokoiła się tém, i obróciwszy się trochę, zapytała:
— Na co ty tam patrzysz?
Pójdź zobacz.
— Co takiego? — rzekła Renata podchodząc.
— Okno więźnia.
— Dla czego? — Proszę cię o to...
Dziewczę machinalnie usłuchało.
— Ten człowiek jest tam... — rzekła z drżeniem, nachyliwszy się, — zdaje się, że piłuje kratę.
— Cicho bądź... serce mi bije... Zdaje mi się, że. zajdzie coś dziwnege... — Chciałabym lepiéj widziéć... otworzę okno...
— O! nie... nie... — żywo odparła Renata.
— Czemu?... czegóż się ty obawiasz?
Renata drżąca cofnęła się w tył.
Paulina trzymała za rygiel. — Poruszyła nim i okno obróciło się na zawiasach.
Lekki szmer podobny do tego, jaki wydaje nóż przyłożony do kamienia szlifirskiego, doszedł do ucha dziewczęcia.
Jednocześnie można było widziéć ruchi ręki Lantiera.
— Masz słuszność — rzekła z cicha — on piłuje kratę...
— Boję się...
— Czego?
— On chce uciekać...
— Ależ to nadzwyczaj interesujące! niewinny więzień kruszący swoje żelaza!... — Latude! Silvio Pellico! Ten człowiek — to bohater! — Gdybyśmy mii mogły dopomódz!...
Renata zbladła jak trup.
— Ty żartujesz!... — szepnęła.
— Owszem, wcale nie żartuję...
— Chcesz więc, abym umarła z przestrachu?...
— Powtarzam ci, że nie ma żadnej obawy, żadnéj zupełnie!...
— Ale....
— Pst!... pozwól mi działać...
Paulina odpięła haczyk i bardzo powoli otworzyła żaluzye; — pomimo ostrożności zardzewiałe zawiasy trochę skrzypnęły.
Jakkolwiek słabe, skrzypnięcie to doszło do ucha Lantiera.
Sądząc, że został odkrytym poskoczył aż na środek swojéj celi, ale uspokoił się prędko i prawie odgadując co zaszło, powrócił po chwili na dawne miejsce, spojrzał przed siebie i odrazu dostrzegł za uchylonemi żaluzyami postać kobiecą.
— Dobrze! — rzekł do siebie — małe ciekawskie otworzyły okno i usłyszały skrzyp piłki... Postawię wszystko na jedną kartę... Co będzie, to będzie!...
Wsunął twarz pomiędzy dwie sztaby i cichym lecz wyraźnym, w nocném milczeniu, głosem zapytał:
— Czy to panienka?
Żadnéj nie otrzymał odpowiedzi.
Renata schroniła się w kąt pokoju i nieprzytomna, dzwoniąc zębami, oblana potem, drżała na całém ciele.
Paulina pomimo zwykłéj stanowczości, zaczęła się dziwie a nawet trochę lękać swojéj odwagi.
Jéj drżąca ręka uczyniła ruch mimowolny. — Żaluzyja więcéj się otwarła.
— Proszę panią, błagam, — mówił daléj Lantier, — pozwól mi przesłać ci słów parę... — Zdaje mi się, że czujesz niejakie zajęcie nieszczęśliwym... Bądź pani zarówno dobrą jak jesteś piękną... Otwórz pani całkiem żaluzye... — Wrzucę bilet.
Dziewczę czuło, że dziwne pomięszanie ogarnia jéj umysł. — Doznawała ona nieokreślonego uczucia i czuła, że nie jest w stanie oprzéć się téj obcéj woli, która była silniejszą niż jéj wola, i która jéj imponowała.
Uchyliła zupełnie żaluzye.
— Mój Boże!... wyjąkała Renatą, kryjąc twarz w rękach i padając na kolana.
Leopold Lantier, widząc żaluzye otwarte, uczuł niezmierną radość.
Wyjął z kieszeni papier, na którym w kantynie więziennéj coś napisał; — wziął kłębek nici kupiony od jéj właściciela i jeden kamyk podjęty na dziedzińcu; — obwinął kamień papierem, przywiązał do niego koniec nici, któréj urwał kilka metrów, a potém powrócił do okna.
Paulina stojąca i podobna do posągu rysowała się czarno na jasném tle okna.
— Strzeż się pani... — rzekł do niéj Lantier.
Dziewczę domyśliło się, że coś miał rzucić.
Usunęła się, zostawiając okno swobodne.
Więzień słuchał przez dwie lub trzy sekundy, a potém, uspokojony milczeniem, wyciągnął prawą rękę ku oknu pensyonatu i nie wypuszczając końca nici trzymanéj w lewéj ręce, rzucił kamyk z listem.
Leopold miał dobre oko.
List i kamyk upadły u stop Pauliny, która jakkolwiek opanowana nagłém drżeniem, schyliła się aby je podnieść.
— Co ty robisz — co myślisz uczynić?... — zapytała Renata dysząc.

Dziewczę nie odpowiadając swojéj przyjaciółce, może jéj nie słysząc, odwiązało papier, rozwinęło go i zbliżyło się do światła...

XI.

Renata drżała.
Paulina półgłosem przeczytała następujące wyrazy:

„Pani“

— „W imię nieba, w imię mojéj żony i moich biednych małych dzieci, których nie widziałem od dwóch lat, nie odmawiaj mi pomocy...
„Nie jestem złodziejem, lecz biednym ojcem rodziny niesłusznie skazanym.
„Jedynym moim występkiem, — jeżeli czyn taki można nazwać tém mianem, — jest pochwycenie bochenka chleba dla moich drogich dzieci upadających z wycieńczenia, któreby dziś już nie żyły, gdyby miłosierdzie publiczne nie przyszło im z pomocą.
„Dowiedziałem się, że moja żona jest ciężko chora i postanowiłem uciec, aby ją ujrzeć po raz ostatni.
„Jesteś młoda, masz dobre serce, nie odmówisz mi swojej pomocy, bez któréj się obejść nie mogę.
„Przysięgam, że żadnego podejrzenia być nie może co udziału, jaki pani przyjmiesz w mojém „oswobodzeniu, a ocalisz mnie od rozpaczy i samobójstwa, gdyż postanowiłem umrzéć, gdybym nie odzyskał wolności“...

Na tém się kończył list podpisany zmyśloném nazwiskiem: Paweł Pelissier.
Paulina czytała dosyć głośno, aby być słyszaną przez Renatę, nieprzytomną z przestrachu.
— Ach! — rzekła ukończywszy czytanie, — ja ci dobrze mówiłam, że ten człowiek zasługuje zupełnie na nasze współczucie, na nasze się nim zajęcie... Skazany za porwanie bochenka chleba, którego potrzebowała jego rodzina!... to okropne!... to szkaradne! — O! sędziowie są bardzo okrutni!
— Co począć? — szepnęła Renata.
— Słyszałaś com czytała?
— Tak... ten nieszczęśliwy gotuje się do ucieczki...
— Chce ujrzéć konającą żonę... Zabije się, jeżeli jéj nie zobaczy!... Czyż mamy pozwolić temu nieszczęśliwemu.na samobójstwo?
— Nie, jeżeli to jest w naszéj mocy, ale co czynić?....
— Pośpieszyć mu z pomocą, o którą błaga... — Czyż nam służy prawo wahać się?... Czy ty się wahasz?
— Ja się nie waham, lecz myślę o następstwach jakie mogą dla nas wyniknąć... — Gdy jego ucieczka zostanie odkrytą, zostaniemy oskarżone o wspólnictwo z nim...
— Nie, bo w swoim liście powiada: — Przysięgam, że żądnego podejrzenia być nie może co do udziału, jaki pani przyjmiesz w mojém oswobodzeniu! — Czytaj sama... A zresztą nie wiemy co on zamyśla i czego ód nas żąda...
— Więc go zapytaj...
Paulina, zbliżyła się do okna.
Lantier czekał ze straszliwym niepokojem.
Gdy ujrzał, że dziewczę się znowu ukazało, domyślił się, że wszystko szło dobrze.
— Jakiego sposobu myślisz pan użyć? — zapytała Paulina.
— Dokończę przepiłowania téj kraty... odpowiedział; — zwiążę silnie prześcieradła i podam jeden koniec pani abyś go mocno przywiązała do futryny okna, a resztę biorę na siebie.
— Więc spiesz się pan... dopomożem ci...
— Będę mógł działać dopiero za kilka godzin... Zagaś pani światło... — Zamknij pani okno, pozostawiając żaluzye otworem; gdy pani usłyszy brzęk kamyka o szyby, to będzie znak, że chwilą, działania nadeszła...
— Będziemy czekały... — odpowiedziała Paulina.
Zagasiła lampę i zamknęła okno lecz żaluzye zostawiła otwarte.
Renata zmiąwszy list więźnia machinalnie włożyła go do kieszeni.
Lantier wziął się znowu do roboty.
Nadzieja blizkiéj wolności podwoiła jego odwagę.
O dziesiątéj krata od spodu była przecięta.
Pozostawało już tylko przepiłować część górną, aby ją wyjąć i zrobić otwór.
Przysunąwszy łóżko do okna, aby. mu było wygodniéj, zaczął na nowo pracę.
Około północy znowu przestał.
Była to chwila, w której znowu rond obchodził i przeszedł, nie domyślając się, tak jak za pierwszym razem, że w więzieniu się działo coś niezwykłego.
O drugiej Lantier ukończył.
Wyjął przepiłowaną kratę, postawił łóżko na swojém miejscu, zdjął prześcieradła, skręcił je i związał za dwa końce.
— Więcéj niż sześć metrów — szepnął — a odległość mego okna od okna pensyonatu, jest mniéj jak pięć metrów. — Aby tylko mała przywiązała silnie, to wszystko czego potrzeba... Zresztą już sobie dam radę. — No! już czas... Idzie mi o to, aby przededniem dostać się daleko za miasto.
Lantier wydobył z kieszeni mały kamyczek i lekko rzucił w przeciwległe okno.
Krystaliczny dźwięk się odezwał i kamyk upadł na ulicę. Nie potrzebujemy mówić, że ani Paulina ani Renata nie kładły się do łóżka.
Paulina pobiegła do okna, które otworzyła.
— Jestem gotów... — rzekł więzień.
— Cóż trzeba zrobić?
— Jeden koniec nici, która była przy moim liści jest w waszym pokoju?
— Jest.
— Drugi jest w moim... — przywiążę do niego koniec prześcieradła i pociągniesz je pani zwolna do siebie...
— Dobrze... czekam...
Nić była trwała i mocna. — Lantier przywiązał ją do rogu prześcieradła.
— Ciągnij pani... — rzekł — powoli... beż szarpania...
Paulina usłuchała.
Za chwilę potém prześcieradła skręcone w sznur szły od jednego okna do drugiego.
— Teraz, — rzekł więzień — przywiąż je pani do futryny, lecz jak można najsilniéj, gdyż one muszą utrzymać cały mój ciężar. — W imię ludzkości, spiesz się pani, błagam cię!....
— Renato, — rzekła Paulina — pójdź mi pomagać.
Blondynka się przybliżyła. — Była ona blada jak marmur i bliższa śmierci niż życia, co jéj jednak nie przeszkadzało przyłożyć rękę do dzieła w milczeniu.
Koniec prześcieradła został silnie uwiązany do futryny; dziewczęta zrobiły trzy węzły, które zacisnęły ze wszystkiéj swojéj mocy.
— On przyjdzie tu? — wyjąkała Renata, której zęby dzwoniły.
— Rozumie się, ale to cię niepowinno niepokoić... — odpowiedziała Paulina. — Ten biedak nie życzy nam nic złego, owszem przeciwnie, a my pełnimy dobry uczynek.
— Czy już koniec? — zapytał Lantier.
— Już.
— Przywiązana mocno?
— Zaręczam.
— Więc usuńcie się panienki na stronę i niczém się nie niepokójcie.
Paulina i Renata cofnęły się w głąb pokoju.
W téj chwili obadwa ich serca uderzały jednakowo.
Lantier wspiął się aż do miejsca, w którém wypiłowana krata tworzyła otwór i wysunął się na zewnątrz.
Okno więzienia miało dosyć szeroki kamienny parapet, na którym usiadł.
Lewą ręką trzymał się za pozostałą w całości kratę, — prawą zaś ujął za koniec związanych prześcieradeł, który wziął pomiędzy swe chude, nerwowe lędźwie.
I wtedy opuszczając swój punkt oparcia a chwytając prześcieradło drugą ręką rzucił się w próżnię ściskając kolana i wystawiwszy nogi naprzód.
Prześcieradła wytężyły się pod ciężarem ciała i zakreśliły silny łuk a nogi zbiega uderzyły o mur domu szkolnego.
Wstrząśnienie było okropne lecz Lantier nie puścił swojéj ochrony i przeczekawszy kilka sekund ogłuszenia, za pomocą siły rąk podniósł się ku oknu pokoju pensyonarek.
Wkrótce do niego dosięgnął, silnie się uchwycił futryny i ze zręcznością gimnastyka wskoczył do pokoju.
Paulina i Renata wydały krzyk przytłumiony.
— Milczenie, w imię nieba! — rzekł Lantier.
Szybko odwiązał prześcieradła, wyrzucił je na ulicę, zamknął żaluzyę a następnie okno i obracając się do dziewcząt, które zaledwie mógł dostrzedz w cieniu, złożył ręce i wyszeptał tonem mogącym wzruszyć najzatwardzialsze serca:
— O! bądźcie błogosławione, — niech wam Bóg wynagrodzi tak, jak ja go o to na klęczkach błagam. Dzięki wam, jestem wolny!!
— Wolny?... — powtórzyła Paulina. — Jeszcze nie. Trzeba ztąd wyjść.
— Po tém co już zrobiono, reszta jest drobnostką... i to zawsze dzięki wam...
— Czy teraz można zapalić światło?
— Tak jest pani, z zupełném bezpieczeństwem.
Paulina zapaliła świecę, któréj blask padł prosto na twarz Lantiera.
Widząc zbliska tę twarz wynędzniałą, te blade wychudłe policzki, te czarne oczy, w których błyszczał ponury ogień, Renata cofnęła się.
— Przestraszam panią... — mówił daléj zbieg smutnym głosem, — a jednak Bogiem się świadczę, że nie masz się pani czego mnie obawiać, że wdzięczność moja nie ma granic i że dla was oddałbym swoje życie...
— Ależ panie... — przerwała Renata.
— Odejdź pan śpiesznie... — rzekła Paulina. Nie jesteś pan tu bezpiecznym... Ktoś może nadejść na najmniejszy hałas.
— Wskażcie mi panie drogę.
— Zaprowadzę pana do ogrodu, ale będziesz pan musiał przeleźć przez mur wychodzący na ulicę, bo nie mam klucza od żadnych drzwi...
— Bądź pani pewną, że przelezę z łatwością...
— Czy masz pan pieniądze?
— Nie, ani grosza...
— A... to ubranie.
— Strój więzienny.

XII.

— Nieszczęśliwy!... — zawołała Paulina. — Bez grosza i w tém ubraniu, które zaraz ściągnie na ciebie uwagę, cóż poczniesz? — Niebawem zostaniesz znowu schwytany.
— Będę odbywał drogę nocą... — odpowiedział Lantier.
Dziewczę wydobyło z portmonetki luidora i podało mu go.
— Weź pan to — rzekła. — To ci zawsze będzie niejaką pomocą.
— I ja dokładam swoją ofiarę, do ofiary mojéj przyjaciółki... — rzekła nieśmiało Renata, kładąc z kolei luidora w dłoń zbiega, który nie ustawał w zapewnieniach wdzięczności, przerwanych prze Paulinę.
— Nie ma ani chwili do stracenia... — rzekła. — Pódjź pan i stąpaj cicho. Musimy zejść dwa piętra...
— Idę z panią — odpowiedział Leopold; — ale zanim oddalę, aby was pewno już nigdy nie zobaczyć, pozwólcie mi się dowiedziéć o waszych nazwiskach, abym do ostatniego tchnienia mógł błogosławić aniołów, moje oswobodzicielki.
— Ja się nazywam Paulina Lambert.
— A ty, pani?
— Renata... — szepnęła blondynka.
— Renata?
— Nie mam innego nazwiska...
— Paulina... Renata... Całe życie będę o tém pamiętał... — Ja nazywam się Paweł Pelissier i jestem gotów życie za was poświęcić...
Pójdź pan!... pójdź prędko!... — powtórzyła brunetka z silném wzruszeniem.
Lantier rzucił ostatnie spojrzenie na drżącą Renatę i udał się za Pauliną, która go poprzedzała z zapaloną świecą w ręku.
Zeszli dwa piętra i dostali się do przedsionka na dole.
Drzwi jego wychodziły na ogród i były zamknięte tylko na zasuwę.
Paulina je otworzyła.
— Idź pan... — rzekła. — Mur ogrodowy leży na przeciwko... Niech cię Bóg ma w swojej opiece!...
— I ciebie pani także; niech cię wynagrodzi!...
Zbieg wyszedł.
Paulina zaniknęła drzwi i wróciła do swego pokoju.
Dostawszy się do ogrodu, Lantier wydał westchnienie ulgi.
— Nakoniec, — szepnął — jestem wolny! — Dobrzem zrobił udając patetyczność... — Małe dały się wybornie złapać na moją młodą, umierającą żonę, i dzieci utrzymywane przez miłosierdzie publiczne... Zarobiłem na tém dwie ładne sztuki złota.. — To czyni sto franków w mojéj kieszeni... — Jest-to więcéj niż potrzeba, aby się dostać do mego wujaszka Valleranda.
Tak rozmyślając, Leopold szedł przez ogród i zbliżał się do muru obwodowego, wychodzącego na ulicę przedzielającą pensyę od więzienia.
Naprzeciw niego znajdowała się brama wjezdna zamknięta na dwa spusty.
Z obudwu stron, dwa żelazne pręty wmurowane w kamienie tworzyły obłąk.
— Dziecko by to przeskoczyło!... — rzekł zbieg do siebie.
Wspiął się na jeden pręt i dostał na daszek bramy.
W trzy sekundy późniéj był na ulicy.
— Teraz najpotrzebniejsza jest ostrożność — pomyślał. — Miéć minę uciekającego, byłoby ostatnią niezręcznością. — Idzie o to, aby iść spiesznym krokiem, jak człowiek, któremu pilno i chłodno... Mój uniform z więzienia centralnego nie może mnie zdradzić w nocy, gdybym kogo napotkał, a przededniem postaram się o inne ubranie. Mam ja swój pomysł.
Wiemy, że Lantier był rodem z Troyes.
Zatém znał doskonale miasto, chociaż je opuścił przed dziewiętnastu laty.
Krętemi uliczkami doszedł on nad brzeg rzeki oblewającéj stare miasto.
Przy brzegu stało na kotwicach mnóstwo ogromnych, krytych statków, zwanych galarami.
Wiele z nich miało z tyłu kajuty, będące mieszkaniem szyprów, gdy ci znajdują się zdała od jakiego miasta.
— Doskonale pamiętam zwyczaje żeglarskie, — pomyślał? Leopold, — i sądzę, że te nie uległy zmianie. — Statki naładowane i gotowe do odjazdu muszą być zamieszkane.. — Te, które czekają na ładunek są próżne... — Szyprowie chodzą wieczerzać i nocować w oberży, ale swoje rzeczy zostawiają w kajutach... Zadawszy sobie trochę trudu, znajdę w nich co mi potrzeba, aby się dostać do Romilly i ustroję się przyzwoicie... Lepiéj byłoby aby się można obyć bez włamania, ale nie mam środków do wyboru... Trzeba wszystko stawiać na kartę... Wujaszek Vallerand da mi papierków Garata na wyprawę do Ameryki... Dobrowolnie czy z musu da mi ich, a wtedy pokażę żandarmom figę.
W dali słyszéć się dały uderzenia dzwonu zegarowego.
Lantier zatrzymał się i nadstawił ucha.
Narachował cztery.
— Już czwarta... — szepnął. — Za dwie godzin zacznie świtać... Śpieszmy się.
I zszedłszy na brzeg skierował się ku statkom.
Przed sobą miał galar największy, którego szerokie boki wznosiły się do znacznej wysokości po nad wezbraną wodę.
— Pusty statek... — rzekł zbieg do siebie. — Kajutą znajduje się z tylu. — Drzwi do kajut bywają silne, wiem o tém, ale jest małe okienko, którego się nie obawiają, lecz które mi się przyda.
Deska tworząca, ruchomy;, mostek prowadziła z wybrzeża na galar.
Leopold wszedł na tę deskę zachowując największą ostrożność, aby przytłumić odgłos swoich kroków, prześliznął się wzdłuż pokładu, dostał się na tył statku, i zatrzymał przy kajucie.
Wązkie schodki wiodły na dół, gdzie się drzwi znajdowały.
Księżyc, znajdujący się teraz bardzo nizko na widnokręgu, rzucał blade promienie.
— Przedewszystkiém przekonajmy się czy tam jest kto... — pomyślał Leopold.
Zapukał zlekka do drzwi, i nie otrzymując żadnéj odpowiedzi zapukał powtórnie, lecz tym razem silniéj.
Jednakowe milczenie.
— Dziura jest pusta!... — rzekł przez zęby — Naprzód, dajmy zarobić szklarzowi!...
Wydobywszy z kieszeni chustkę, zmoczył ją w kałuży wody pozostawionéj na galarze przez ostatnie deszcze, poczém obwinął sobie około pięści, to zrobiwszy podniósł rękę i uderzył ostrożnie w szybę okienka. — Szyba prysła w kawałki.
Lantier czekał przez kilka sekund.
Przekonawszy się, że brzęk szkła nie obudził nikogo, przesunął rękę przez otwór, poszukał zaszczepki, odczepił ją, popchnął okno, które się otworzyło i użył go zamiast drzwi dla dostania się do wnętrza kajuty.
Ciemno w niéj było jak w grobie. Musiał szukać omackiem, gdyż zapalić światło byłoby nietylko nieroztropnością, ale nawet szaleństwem.
Ręce zbiega, które posuwały się po ścianie, wkrótce napotkały ubranie wiszące na gwoździach.
Obmacał je, zastępując zmysł wzroku, zmysłem dotykania.
— Spodnie! — szepnął, — i to z tęgiego sukna! — Wyborne na teraźniejsze zimno!... — Kamizelka... kurtka... kapelusz pilśniowy... Niczego nie brak! — O! o! a to co?... Palto! — Do miljona miljonów, on się dobrze ubierał, ten żeglarz słodkiéj wody! — A to mi się udało żem trafił na jego statek!...
Lantier szybko zmienił ubranie.
— Wszystko na mnie leży jak rękawiczka!... — mówił daléj. — Słowo honoru możnaby myśléć, że to robione na moją miarę! — Ot! i ubrałem się na drogę!
Wydostał drobne przedmioty znajdujące się w kieszeniach ubrania więziennego, zwinął razem te kompromitujące gałgany i wyrzucił za okno.
Poczém z niezwykła zręcznością, wyszedł z kajuty tak samo jak do niéj wszedł, to jest przez okno, podjął rzeczy, które upadły na pomost statku i rzucił je w rzekę.
— A teraz w drogę! — rzekł, — wszystko idzie dobrze!
I wyszedł na drogę Wiodącą do Romilly.
Gdy się dzień zrobił, wydobył z kieszeni małe okrągłe lusterko i otworzył je mówiąc do siebie:
— Czy też bardzo jestem zmieniony?
Przyjrzawszy się sobie, uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Nawet dozorcy z więzienia centralnego nie poznaliby mnie w tém przebraniu! — pomyślał.
— Przyśpieszył kroku i udał się boczną drogą do znanéj mu wioski, w któréj się nie miał czego obawiać policyi departamentu.
Idąc śpiesznym krokiem, układał sobie plany.
W wiosce gdzie miał zamiar wypocząć, będzie uchodził za szypra, właściciela statku poszukującego ładunku zboża do Paryża.
Na czczo od wczoraj i przepędziwszy noc bez senną, czuł się ogromnie zmęczonym.
Wszedł do oberży i kazał sobie podać śniadanie.
Z taką znajomością rzeczy rozmawiał o żegludze i handlu zbożowym1, że go wzięto za tego, za kogo chciał uchodzić.
Posiliwszy się, kazał sobie dać pokój, rzucił się na łóżko, przespał się parę godzin, potém odgrywając daléj swoją rolę, wyszedł udając się do któregoś ze znaczniejszych właścicieli ziemskich i pamiętał podać takie ceny za przewóz zboża, aby te nie mogły być przyjęte.
Naturalnie nie zawarł żadnego układu, powrócił do oberży na obiad i z nadejściem nocy puścił się w drogę do Romilly.
by się mógł ukazać w zamku Viry-sur-Seine, będącego, według słów urzędnika sądowego z Troyes, mieszkaniem deputowanego Roberta Vallarand.

XIII.

Zostawiliśmy Małgorzatę Berthier, wdowę Bertin, jadącą na dworzec drogi Wschodniéj, na pociąg, który ją miał zawieźć do Romilly.
O godzinie wskazanéj pociąg się zaczyniał.
Małgorzata wysiadła.
Posługacz wziął jéj lekki bagaż na ramię i zaprowadził ją do Hotelu Marynarki, jednego z najporządniejszych w tém ładném mieście zbudowaném w kształcie amfiteatru nad brzegami Sekwany, nader w tém miejscu malowniczéj i zasianej zieleniejącemi wysepkami.
Posiliwszy się nieco w swoim pokoju, zapytała o drogę do merostwa.
Przedewszystkiem pragnęła się dowiedziéć, czy Robert Valierand żył jeszcze i czy się znajdował w téj okolicy, gdyż w takim razie, zdawało jéj się, będzie go mogła zmusić do oddania jéj córki.
W merostwie kazała sobie wskazać wydział adresowy, i poszła tam bez straty czasu a wyjmując z pugilaresu papier stemplowy, który rozwinęła, rzekła do urzędnika:
— Przed dziewiętnastu laty w urzędzie tutejszym zostało zapisane dziecko imieniem Renata, jako córka Roberta Vallerand i Małgorzaty Berthier. — Oto jest wypis metryki urodzenia. — Nie pytamgdzie się to dziecko znajduje, gdyż zapewne pan o tém nie wiesz, ale może panu wiadomo co się dzieje z jéj ojcem?...
— Z panem Robertem Vallerand? — rzekł urzędnik.
— Tak... — Czy on umarł?
— Nie, pani.
Małgorzata zadrżała z radości.
— Czy ciągle przebywa w Ameryce?
— Pan Robert Vallerand powrócił do Francyi od pięciu lat i jest deputowanym okręgu Romilly.
— Deputowanym z Romilly!... — zawołała wdowa z wzrastającém wzruszeniem. — I mieszka tutaj??
— Nie, pani, lecz w zamku Viry-sur-Seine, pomiędzy Romilly i Conflans...
— Niedaleko ztąd?...
— O jakie pięć kilometrów...
— Czy on się tam teraz znajduje?...
— Tak jest, pani... — Stan jego zdrowia, nie pozwolił mu udać się na posiedzenia izby... — Obecnie znajduje się w Viry, bardzo chory.
— Bardzo chory... — powtórzyła Małgorzata.
— Lekarze, jak się zdaje, bardzo się niepokoją.
— A nie jest panu wiadomém, czy pan Robert Vallerand nie ma przy sobie jakiéj panienki.... swojéj córki, któréj metrykę przed chwilą panu pokazywałam?
I zadając to pytanie, Małgorzata drżała na całém ciele.
Jeżeli odpowiedź będzie twierdząca, to nic w świecie nie przeszkodzi jéj, przed wieczorem jeszcze, uścisnąć córkę w swoich objęciach.
— Nie, pani... — odparł urzędnik. — Oprócz służby, w zamku jest tylko jedna kobieta, dama do towarzystwa już nie młoda...
— Czyś pan tego pewny?
— Jaknajpewniejszy... — Nie dawno byłem z polecepia pana mera u naszego deputowanego...
— Zatém... zatém... — wyrzekła wdowa nagle zaniepokój ona — cóż się z tém dzieckiem stało?
— Tego nie wiem, łaskawa pani, ale jeżeli to panią interesuje, pan Vallerand zapewne będzie mógł ją o tém objaśnić.
— Dziękuję panu... — Udam się do niego z tém zapytaniem...
Urzędnik — daleko grzeczniejszy, niż zwykle bywają panowie jego koledzy, — wstał i odprowadził panią Bertin do drzwi biura.
Małgorzata dręczona gorączkowém wzruszeniem, uczuła jakiś zawrót i schodząc ze schodów zaledwie, się mogła utrzymać na nogach.
— Mój Boże, jakże słusznie wierzyłam w Twoją sprawiedliwość i dobroć! — myślała. — Przeszkody znikają mi z drogi... — Zamiast szukać Roberta w Ameryce, znajduję go tutaj!... Zamiast długiéj podróży, prosta przejażdżka! Ale, — dodała wdowa ze drżeniem, — dla czego on sam mieszka? — Czy moja córka umarła, lub czy ją oddalił od siebie, rzucając w nędzy i opuszczeniu? — To byłoby nikczemném!... Dowiem się tego, i jeżeli ten człowiek jest złym ojcem, ja będę dobrą matką.
Pani Bertin poszła napowrót do hotelu, dokąd wróciła w kilka minut.
— Czy można tu dostać powozu? — zapytała gospodarza.
— Bardzo łatwo... byleby tylko pani nie była zbyt wybredną... — Romilly to nie Paryż.
— Na byle czém poprzestanę...
— Czy pani daleko chce jechać? — Dokąd?
— Do zamku Viry sur-Seine...
— Do naszego deputowanego pana Roberta Vallerand?
— Tak jest panie...
— Cała droga dziesięć kilometrów... Nie ma potrzeby brać ciężkiéj parokonnéj landary... — Ja pójdę sam do wynajmującego powozy i zamówię dla pani kabrjolet...
— Bądź pan łaskaw się pośpieszyć, bardzo proszę....
Oberżysta wyszedł.
Po upływie półgodziny — która się wydawała dla Małgorzaty wiekiem, — powrócił z kabrjoletem, dzwoniącym żelaztwem i powożonym przez woźnicę w bluzie.
— Niech pani siada, — rzekł — chociaż ekwipaż na oko niepozorny, ale człowiek pewny i koń dobry.
Pani Bertin zajęła miejsce obok woźnicy, który zwierzę ściągnął biczem.
Kabryolet potoczył się i puścił bulwarem.
— Czy zamek Viry leży nad brzegiem rzeki? — zapytała Małgorzata.
— Nie zupełnie, proszę pani... — odpowiedział powożący.
Wdowa o więcej nie pytała.
— Leży on na pochyłości wzgórza... — dodał ów człowiek. — O cztery kilometry stąd weźmiemy się naprawo, drogą, która nas zawiezie prosto do pana Vallerand... — Kiepsko z nim, z naszym deputowanym... Pomimo wielkiego majątku nie długo on już pociągnie...
Wdowa nie badała o więcéj.
Spojrzała na zegarek, który wskazywał trzy kwadranse na czwartą.
Czas był zimny; — niebo szare jak w Holandyi. Należało się spodziewać silnej zamieci.
Czuć było, że noc nadchodziła.
Pani Bertin pogrążyła się w głębokie milczenie. Myślała ona o spotkaniu się, jakie miało nastąpić z Robertem, niegdyś tak szalenie kochanym, dziś zestarzałym przedwcześnie i stojącym nad grobem...
Po upływie dziewiętnastu lat, i po zaszłych wypadkach, jaka też miała nastąpić dziwna a może straszliwa scena, z powodu jéj odwiedzin i objawienia żądania?...
Małgorzata przewidywała walkę, zacięty opór Roberta, oskarżenia, wyrzuty, ale powzięła silne postanowienie niepowracania do Paryża, bez dopięcia swego celu, bez dowiedzenia się, co się stało z jéj córką.
Przed koniem biegnącym Ciężkim truchtem ciągnęła się pusta droga.
Po lewéj stronie znajdowała się rzeka.
Po prawéj malownicze wzgórki, odarte z zieloności przez pierwsze mrozy jesieni.

Gromady kruków przelatywały po milczącym widnokręgu...
Na drodze, o pięćset kroków przed kabrjoletem, widziéć się dawał jakiś punkt ruchomy.
Tym punktem był pieszy wędrowiec, idący dobrym krokiem i trzymający się środka drogi.
Powóz go szybko doganiał; — miał go doścignąć, a potém wyminąć.
Słysząc za sobą tentent podkutych kopyt i skrzypienie źle nasmarowanych osi, podróżny wziął się na lewo i obrócił.
Z ubioru można go było wziąść za szypra.
Gdy kabrjolet był od niego o trzy lub cztery kroki, zawołał na woźnicę...
— Czy tędy dobrze do Viry? — zapytał.
— O sto kroków ztąd trzeba się wziąść na prawo... i iść ciągle prosto aż do zamku; ja tam także jadę... — odpowiedział zapytany.
Wyminął przechodnia, w którym nasi czytelnicy już odgadli Leopolda Lantier, idącego w dalszą drogę w zamyśleniu.
— Jedzie do zamku — rzekł sobie w myśli — i wiezie tam kobietę, któréj twarzy nie dojrzałem pod zasłoną... może jakiego niewczesnego gościa, który mi nie pozwoli swobodnie rozmówić się z wujaszkiem Robertem... Niech djabłi porwą tę kobietę... Kto to może być? — Zresztą, zobaczymy.
Kabrjolet znikł na zakręcie drogi.
Wkrótce i Lantier zapuścił się w zagłębioną drogę, prowadzącą pośród cierni i głogów odartych z liści, lecz pokrytych czerwonemi jagodami, manną, którą opatrzność stworzyła dla małych ptaszków.
Zostawmy Małgorzatę Bertin i zbiegłego więźnia udających się tą samą drogą, prowadzącą do jednego celu; Wyprzedźmy ich do Viry-sur-Seine i cofnijmy się o kilka godzin w tył.
Budowla pretensyonalnie zwana zamkiem, była gmachem nieodznaczającym się i nie mającym żadnego charakteru pod względem architektury, budynkiem obszernym, czworograniastym, dwupiętrowym, otoczonym wielkim ogrodem, albo raczéj niewielkim bardzo gęstym parkiem, doskonale narysowanym i otoczonym murem.
Dzień i noc otwarta dla wszystkich krata, dawała łatwy do parku przystęp.
Położenie téj nieruchomości było godném uwagi.
Zbudowany na wierzchołku wzgórza, dom panował nad znaczną przestrzenią okolicy.
Z jego okien, — na południe — widać było Sekwanę płynącą śród zieleniejących latem brzegów.
Na północ ciągnęła się ogromna płaszczyzna, zakończona ciemną linią.
Linią tą był brzeg lasu rozległego na wiele tysięcy hektarów.
Taras o ośmiu schodach, niezbędny z powodu wyniesienia parteru przytykał do głównego wejścia.
Markiza podtrzymywana przez cztery. piląatry osłaniała ten taras.
Przestąpmy próg, mińmy przedsionek wykładany dębiną i wejdźmy do obszernego salonu| umeblowanego przyzwoicie, lecz bez bytku.
Wybiła druga po południu.
Przy kominku, z czerwonego marmuru, na którym się palił ogień z buczyny, leżał na szezlongu człowiek, wyglądający na starca, jakkolwiek w istocie miał dopiéro lat czterdzieści cztery.

XIV.

Ten młody starzec miał włosy i brodę prawie białą.
Jego zwiędła twarz nosiła ślady długich cierpień a zapadłe oczy błyszczały gorączkowym ogniem.
Znajdowało się przy nim dwie osoby, kobieta już w pewnym wieku, któréj, twarz wyrażała głęboki smutek, i człowiek poważnéj postaci, zupełnie łysy, z czerwoną wstążeczką w dziurce od surduta.
Kobieta wsparta była obu dwom a rękami na poręczy szezlonga.
Mężczyzna stał oparty o kominek.
Chorym był Robert Vallerand, a osoby przy nim obecne były, jego zwykły lekarz, doktor Tallandier i poufna, gospodyni jego domu, Urszula Sollier.
— Kochany doktorze, — mówił Robert Vallerand słabym głosem, melancholicznie się uśmiechając, — napróżno usiłujesz wlać we mnie nadzieję, któréj mićé nie możesz... — Jakkolwiek nie jestem, taki jak pan lekarzem, badałem ja wiele swoją chorobę i nie karmię się żadném złudzeniem... — choroba sercowa robi niespodzianie szybkie postępy, na które twoja nauka nic nie pomoże... — Koniec się zbliża.
Pan Tallandier pochylił głowę w milczeniu.
Po licach pani Urszuli spłynęły dwie łzy ukradkiem.
Deputowany mówił daléj, wyciągając do doktora rękę.
— Milczysz kochany przyjacielu... Nie śmiesz mi zaprzeczyć... — Twoja postawa jest najwymowniejszą odpowiedzią.
— I jakąż panu dać mogę inną? — zawołał doktor. — W obec twojéj najzupełniejszéj niewiary, muszę milczeć...
— Nie wierzę, gdyż znam swój, stan dobrze... — Czyniłeś wszystko na próżno, i co można było uczynić dla mego ocalenia... — Znasz moje życie... Wiesz jakie mnie spotkały zawody... jakie mnie truły zgryzoty... — W młodości, dotkliwa boleść zasiała we mnie zarody zabijającéj mnie choroby... — Nieustanna, ciągła praca w Ameryce dla zdobycia majątku, pogorszyła mój stan... Obdarzony od lat czterech? przez współziomków mandatem, którym, się szczycę, nie oszczędzałem się... Wyglądam na starca siedmdziesięcioletniego... — Moje ciało jest zużyte, siły się wyczerpują, trzeba kończyć... — Śmierć mnie nie przeraża.. Po tylu cierpieniach i pracy, będzie ona spoczynkiem... — Zdaje mi się, że umieram jako człowiek uczciwy, a to jest rzecz główna... — Trochę wcześniéj, trochę późniéj, to dla mnie wszystko jedno.... — Jestem gotów... — Tylko kochany doktorze, mam cię prosić o ostatnią przysługę...
— Jaką?
— Przyrzecz, że mi dasz jaknajszczerszą odpowiedź.
— Cóż chcesz wiedziéć?
— Jak długo jeszcze żyć mogę...
— Ależ...
— O! żadnego ale! — przerwał Robert Vallerand. — Bądź brutalnym, nielitościwym!... — Ja chcę wiedzieć prawdę, muszę ją wiedziéć, gdyż od tego zależeć będą bardzo ważne sprawy... — Ja nie pojmuję twego wahania!... — Czyż twoja odpowiedź skróci mi życie, zakłóci spokój, snu mnie pozbawi? — Wiesz że tak nie jest... — Będę czekał cierpliwie i spokojnie, z wzniesioném czołem, z uśmiechem na ustach, na oznaczony przez ciebie dzień i godzinę... — Powiedź więc! Jak długo jeszcze żyć mogę?...
— Chcesz wiedzieć?
— Tak.
— A więc — rzekł doktor głucho — możesz żyć trzy miesiące, jeżeli nie ulegniesz jakiemu gwałtownemu wzruszeniu.
— A w przeciwnym razie?
— Katastrofa nastąpi natychmiast.
— Dziękuję ci za otwartość, kochany Tallandier, jestem uprzedzony a to mi przynosi ulgę...
Łkanie było odpowiedzią na te słowa i pani Urszula ukryła twarz w dłonie.
— Moja dobra Urszulo — rzekł Robert Vallerand, wykręcając głowę do biednéj kobiety, — błagam cię, nie płacz... — Na co się łzy przydadzą? — Czekaj spokojnie na chwilę rozstania... Pozostanie ci po mnie do spełnienia zadanie... — Gdy chwila nadejdzie ja ci nie powiem: żegnaj! ale do widzenia! Tam, ujrzymy się znowu!...
Głos Roberta stał się silniejszym; — był on spokojny — można było widziéć, że patrzał na swój koniec bez fanfaronady, lecz z zupełnym spokojem.
Pani Urszula przytłumiła łkanie i otarła oczy.
Chory mówił daléj, zwracając mowę do doktóra.
— Wszak o dalszéj ztąd podróży nie wolno mi myśléć.
— Ja bym nie radził zmiany miejsca, w jakichkolwiek bądź warunkach...
— Zatém złożę mandat deputowanego, a żal mi tego... Tyle było do zrobienia!... Wreszcie niech moje miejsce zajmie godniejszy odemnie a to mnie pocieszy... — Czy mogę przyjmować odwiedziny?
— Bezwątpienia... — Znużenia zabraniam, lecz rozrywkę zalecam...
— Czyś przepisał receptę...
— Oto jest, na tym stole...
— Urszula pojedzie jutro do Romilly po lekarstwo.
— To zapóźno... Obciąłbym żebyś co godzinę brał łyżkę przepisanego ci lekarstwa i to jaknajprędzej...
— Ja jadę do Romilly, zabiorę z sobą twego służącego Klaudyusza a on je przywiezie...
— Jak chcesz, kochany doktorze...
— Gdybyś w skutek jakiej nieprzewidzianéj okoliczności poczuł zwiększające się bicie serca, zażyjesz natychmiast to lekarstwo...
— Dobrze.
Pan Taliandier wziął za kapelusz.
— Do jutra, mój przyjacielu — rzekł ściskając przyjaźnie chorego za rękę — zabieram Klaudyusza.
— Do jutra — powtórzył Robert.
Urszula odprowadziła lekarza aż do drzwi salonu i powróciła do swego pana....
— Panie Robercie... drogi pani Robercie... — wyjąkała klękając obok szezląga z oczyma zalanemi łzami.
— Urszulo, — rzekł deputowany prawie z niecierpliwością, — jeszcze raz cię proszę, bez tych płaczów i słabości!... — Musisz się zgodzie z tém, co jest nieuniknioném! Dzięki doktorowi, wiem, wiele mi pozostaje czasu do rozporządzenia... — Skorzystam z niego, aby w zupełności uregulować swoje interesa... Wstań, moja dobra Urszulo, mamy z sobą do pomówienia.
Pani Sollier usłuchała i wzięła krzesło.
— Czy się pan nie obawiasz znużenia? — zapytała.
— Nie... — będę mówił cicho.
— O Renacie, czy tak?
— Tak jest, o Renacie — odpowiedział Robert ze smutkiem. — Mój obecny stan nie pozwala mi dotrzymać wykonanéj przysięgi... — Przysiągłem czekać aż Renata będzie miała lat dwadzieścia, z odkryciem jéj nazwiska, nazwiska jéj matki, i uwiadomić ją, że jest moją córką... — Ale ją już żyć nie będę gdy Renata dojdzie do lat dwudziestu... — Ona się teraz powinna o wszystkiém dowiedzieć.
— Biedna pieszczotka, — szepnęła pani Urszula — nie jéj to wina, że jest córką złéj matki.
— Zapewne że nie! To też od chwili powrotu z Ameryki, wycierpiałem wiele, nie mogąc uznać się publicznie za jéj ojca... Ale uznać ją za swoje dziecko, dałoby powód do wywołania zapytań, a obawiałbym się skalać jéj czystą duszę, wyjawieniem tego, czém była jéj matka. Czas nie pozwala mi czekać... Renata osądzi mnie, gdy się o wszystkiém dowie... Jutro, Urszulo, do niej pojedziesz...
— Do niéj! — powtórzyła — aby ją przywieźć?
— Tak jest.
— Tutaj?
— Tak. — Zaspokoisz ile się należy... zapłacisz za ten i za przyszły kwartał...
— Więc Renata nie wróci już do pani Lhermitte?
— Nie... — odparł Robert z wylaniem czułości.
którego nie mógł powściągnąć. — Chcę umrzeć przy córce...
I oczy jego zwilżyły się łzami.
— O! tylko bez wzruszeń... bez wzruszeń... błagam pana!... — zawołała Urszula, — którą łzy dusiły. — Przypomnij pan sobie słowa doktora... od tego życie twoje, zawisło...
— Bądź spokojna — rzekł — chwila szczęścia nie pogorszy mego stanu... — Będę spokojny... O czém to mówiliśmy?
— Że jutro pojadę do Troyes, po Renatę.
— Tak... — Zabawisz tam kilka godzin, dla kupienia tego, co jéj potrzeba do ubrania. Moja córka zrzuci suknie pensyonarki... będzie więc wszystkiego potrzebo wała... — Jestem bogaty... nie szczędź więc... możesz wydać ile ci się podoba...
— Klejnotów nie kupować?
— Nie, ani jednego... — Pragnę aby Renata za mego życia nosiła tylko mały medalion, któryś jéj wręczyła w dniu pierwszéj kommunii... — Pochodzi on od jéj matki, któréj go dałem, jako zakład miłości i odebrałem razem z córką...
— Zresztą Renata ma bardzo proste upodobania — rzekła pani Urszula.
— Drogi aniołek, — jakże ją będę uwielbiał? — szepnął chory.
Po chwili milczenia mówił daléj:
— Doktor zapewnił mi trzy miesiące życia, ale, być może, że śmierć uprzedzi jego przewidywania... Na ten wypadek powiem ci kochana Urszulo, co masz przedsięwziąść...
— Dla czegóż myśléć o tych smutnych rzeczach?
— Bo to jest moim najpilniejszym obowiązkiem... Zatém, przypuściwszy że nie będę mógł ujrzéć córki przed śmiercią...
— Ależ to jest niepodobieństwem! — przerwała Urszula. — To jest niepodobieństwem, bo jutro przywiozę tu Renatę....
— Któż może odpowiadać za jutro? — rzekł Robert melancholicznie, — przysięgnij... że w razie gdybym przed jutrem zakończył życie, przysięgnij, że nie powiesz Renacie, kto była jéj matka...
— Przysięgam...
— Renata dowie się, kto był jéj ojcem, ale nie chcę aby się z innych ust, nie zaś z moich, dowiedziała o nikczemności i zdradzie Małgorzaty Berthier!... Nadewszystko pragnę, aby po mojéj śmierci nie dowiedziała się nigdy o istnieniu swojéj matki!
— Przysięgam, iż się nie dowie, jeżeli jéj kto inny o tém nie uwiadomi...

XV.

Po chwili milczenia, deputowany mówił daléj:
— Cały mój majątek należeć będzie do Renaty i przedsięwziąłem wszelkie ostrożności, aby nie miała żadnéj styczności z prawnikami, których zawsze uważałem i uważam za ludzi najgorszego gatunku... Zresztą przewidziałem wypadek, gdyby mnie śmierć zaskoczyła znienacka...
Robert położył rękę na sercu, którego bicie go dusiło i zatrzymał się aby odetchnąć...
— Doktor zalecił spokój a pan się męczysz... — szepnęła Urszula.
— Co mnie tam zmęczenie obchodzi? — odparł Robert. — Powinnaś być uwiadomioną o wszystkiém, co się dotyczę przyszłości Renaty... — Więc słuchaj: — Majątek mój, nie licząc w to posiadłości Viry-sur-Seine, wynosi cztery miliony czterykroć sto tysięcy franków. — Ta summa zawarta w akcyach na okaziciela, złożona jest u mego najszczerszego przyjaciela Filipa Audouard, notaryusza w Nogent-Sur-Seine. — Audouard wręczy te akcye osobie, która mu odda szczegółowe pokwitowanie, podpisane przez niego. — Pokwitowanie to znajduje się u pana Emila Auguy, notaryusza, przy ulicy Piramid pod N. 18, który je wyda tylko za odebraniem mojego listu... Do pokwitowania dołączone różne papiery i testament stanowiący Renatę moją uniwersalną spadkobierczynią, z warunkiem, aby ci wypłacała dożywotnio po sześć tysięcy franków rocznie...
— To zbyt wiele, panie Robercie... to zbyt wiele! — rzekła żywo pani Sollier.
— Jest to zaledwie dosyć... — Twoje niezmordowane poświęcenie, twoje długo letnie usługi, zapewne więcéj są warte, ale ja znam prostotę twoich upodobań, Urszulo... — Napiszę list, w zamian, za który pokwitowanie będzie wydane wraz z papierami i testamentem... Gdybym umarł nagle, znajdziesz go w górnéj szufladzie stoliczka, znajdującego się w moim sypialnym pokoju, obok łóżka... — Wręczysz go Renacie, z którą pojedziesz do Paryża do Emila Auguy.
— Dobrze.
— Potém udasz się z Renatą do Nogent-sur-Seine, do Filipa Audouard, którego jak mi się zdaje, znasz...
— Znam, widziałam go tutaj...
— Renata wręczy mu opieczętowany pakiet, oddany jéj przez notaryusza w zamian za mój list, Audouard zaś postąpi według mojej instrukcyi... Zrozumiałaś dobrze wszystko, czy tak?...
— Tak jest, panie Robercie...
— Te skomplikowane szczegóły były konieczne... — Nie zapomniałem, że mam naturalnych spadkobierców, których się muszę wystrzegać... — Paskal Lantier musi chciwie pożądać mego majątku... — Zapewne on zna moje teraźniejsze położenie, ale nie wie o istnieniu Renaty... Jeżeli do obecnéj chwili ukrywałem swoją córkę, to dla tego, żem się obawiał Paskala...
— Obawiałeś się pan swego siostrzeńca! — powtórzyła pani Urszula osłupiała. — Sądzisz więc pan że byłby zdolnym...
— Sądzę, że jest zdolnym do wszystkiego... — przerwał Robert. — Jest to zły charakter... — Nie wiele on wart więcéj od swego krewnego, Leopolda, który zasłużył na galery i który się prawie na nich znajduje... Paskal Lantier z pewnością liczy na spadek po mnie, którego mu gwałtownie potrzeba i któryby go ocalił niechybnéj ruiny...
— Nie jest więc bogaty?
— Posiada on pozory bogactwa, ale nic więcéj... — Obraca w Paryżu miljonami, lecz cudzemii usiłuje łowić ryby w mętnéj wodzie, ale upadek jego interesów jest kompletny... Obecnie się utrzymuje tylko przez wysiłek równowagi... — Wkrótce po moim wyjeździe do Ameryki zaślubił siostrę Małgorzaty Berthier... — Posag żony, choć niewielki, był dla niego, nie mającego nic prawie, majątkiem i pozwolił mu rzucać się na większe interesa... to też wdał się w grę giełdową, w spekulacye na placach, w przedesiębierstwa budowlane... — Runie lada chwila! — Jakkolwiek w równym prawie wieku, nigdyśmy się nie kochali...
— A pański drugi siostrzeniec, Leopold Lantier?
— To najgorszy łotr, jaki tylko być może... W więzieniu na całe życie, co jest dla niego szczęściem, gdyż gdyby był wolnym, skończyłby na rusztowaniu. — Pojmujesz Urszulo, jakie mnie powody zmusiły do otoczenia życia Renaty taką tajemnicą i dla czego ona trwać powinna aż do chwili, w któréj moja córka wejdzie w posiadanie mego majątku... — A obawy te nie są przesadzone, ostrożności nie są nierozsądne... Nieufność ta jest uprawniona... To nie jest szaleństwo, to ostrożność...
— Czyż byś pan miał przypuszczać, że życie Renaty znajduje się w niebezpieczeństwie? — zapytała Urszula ze drżeniem...
— Dopóki ja żyć będę, Renata nie ma się czego obawiać.. — odparł Robert — Po mojéj śmierci i dopóki nie będzie panią swego dziedzictwa, czuwaj dobrze nad nią!!...
— Ach! przysięgam że będę czuwała i w razie napaści na biedne dziecko bronić jéj będę ze wszystkich sil swoich!
— Wiem o tém i na to liczę... — Dobra Urszulo, podaj mi co potrzeba do pisania.
Pani Sollier przyniosła pulpit i papier listowy, które położyła na kolanach Roberta.
Potém na stoliku postawiła kałamarz i pióro tak, aby chory mógł dosięgnąć ręką.
— Teraz zostaw mnie na godzinę samego, — rzekł deputowany — i proszę cię, jak tylko Klaudyusz powróci z Romilly przynieś mi lekarstwo....
— Dobrze, panie Robercie.
Urszula wyszła.
Pozostawszy sam, ojciec Renaty zaczął list, który według nas wart jest podania in extenso.
List ten zresztą był lakoniczny i wzmiankował tylko o niezbędnych rzeczach.

„Kochany przyjacielu“

„Jak to ułożyliśmy między sobą, przy ostatniém „widzeniu, zechciéj wręczyć osobie, która ci ten list odda, kopertę opieczętowaną pięcioma pieczęciami z moją cyfrą, którą złożyłem w twoje ręce i zwróć uwagę téj osoby, że koperta ta winna dojść nienaruszona do twego kolegi Filipa Audouard, notaryusza w Nogent-su-Seine, który sam tylko ma prawo ja odpieczętować.
„Przyjmij kochany przyjacielu nowe zapewnienia mojéj przychylności i życzliwości. „Robert Vallerand“. —w Zamku Yiry-sur-Seine 21 Października 1879 r.
Deputowany odczytał swój list i włożył go w kopertę, którą zapieczętował lakiem i zaadresował jak następuje:

„Panu Emilowi Auguy
notaryuszowi
18, ulica Piramid, w Paryżu“.

Po ukończeniu tego, położył pulpit na stoliku, wstał i usiłował iść.
Ale, zrobiwszy parę kroków, musiał się zatrzymać przykładając rękę do lewego boku piersi.
Bicie jego serca się zwiększało. — Robert Vallerand przystanął na kilka chwil i został w zupełnéj nieruchomości, zaledwie mogąc oddychać.
Wreszcie uderzenia serca przybrały swój bieg naturalny; — oddech stał się wolniejszy: — ojciec Renaty puścił się w dalszą drogę.
Zwolna, ź trudnością, z nieopisaném zmęczeniem, wyszedł z salonu, przeszedł mały pokoik służący do palenia cygar i wszedł do swego pokoju sypialnego.
Tam skierował kroki ku starożytnemu meblowi inkrustowanemu mosiądzem, stojącemu, pomiędzy dwąmą oknami, wysunął górną szufladę, włożył do niéj list napisany i powrócił do salonu.
Urszula; także do niego wchodziła drugiemi drzwiami.
Podeszła spiesznie ku niemu, aby go podtrzymać i aby mu dopomódz usiąść na szezlongu przed kominkiem...
Trzymała w ręku flaszeczkę, na której była przyklejona etykieta aptekarza z Romilly.
— Czy Klaudyusz powrócił?
— Wrócił w téj chwili i oto jest mikstura przepisana przez doktora.
— Nalej mi łyżkę, dobra Urszulo — czuję się znużonym.
— Zanadto się pan męczysz! Ja to dobrze panu mówiłam.
Robert Vallerand nic nie odpowiadał, wziął drżącą ręką srebrną łyżkę z lekarstwem, którą mu podała pani Sollier i zażył.
Po połknięciu lekarstwa, deputowany, zdawało się, odżył.
Oddech stał się mniéj syczącym, oko utraciło; swoją martwość.
— Proszę cię, podaj mi gazety, — rzekł Robert.
Pani Urszula położyła przy nim dzienniki w nienaruszonych opaskach i wyszła.
Pomiędzy temi gazetami znajdował się „Journal de l’Aube“, o którym wspomnieliśmy w jednym z poprzednich rozdziałów, w chwili gdy Leopold Lantier został przyprowadzony do sądu, dla złożenia przed panem Gasquel sędzią śledczym zeznań w charakterze świadka.
Ta miejscowa gazeta szczególniéj interesowała deputowanego okręgu Romilly. Otworzył ją, rzucił okiem na artykuł wstępny i przeszedł do wiadomości bieżących.
Jeden artykuł dotyczył jego osoby.
Ubolewano w wyrażeniach nader sympatycznych i pochlebnych nad chorobą, nie pozwalającą mu zasiadać na posiedzeniach izby, gdzie nieobecność jego sprawiała wielką próżnię i wyrażano gorąco nadzieją jogo niedalekiego wyzdrowienia.
— Będę miał piękną mowę na swoim pogrzebie... — rzekł z cicha Robert z melanchoucznym uśmiechem.
Poczém daléj czytał.
Nagle uwagę jego zwróciły następujące wyrazy wydrukowane dużemi literami.

„Ucieczka z więzienia departamentalnego w Troyes“.

Czytał:
„Onegdajszej nocy jeden z więźniów, sprowadzony z więzienia centralnego w Clairvaux, w celu „świadczenia w sprawie o zabójstwo dozorcy tegoż więzienia przez dwóch aresztantów, umknął, przepiłowawszy kratę w oknie celi zajmowanej przez siebie tylko samego.
„Za pomocą prześcieradeł związanych z sobą i uczepionych do kraty, spuścił się on na ulicę wiodącą około gmachu, na której nadzorca, przez niedbalstwo, nie postawił warty.
„Z ulicy téj, więzień przełazi niewiadomo jakim sposobem przez mur otaczający więzienie... Czy miał za murami więzienia wspólnika, który mu poddał pomoc? — Dociec tego niepodobna.
„Więzień ten, skazany na całe życie, znajdował się w Clairvaux od lat ośmnastu i był dobrze notowany. Pracował on w kancellaryi więziennéj. Dyrektor miał prosić o jego ułaskawienie za odważną obronę zamordowanego dozorcy.
„Zbieg nazywa sie Leopold — Lantier

XVI.

Przeczytawszy to nazwisko, Robert Valierad zadrżał.
— On! — szepnął z zadziwieniem pomięszaném z przestrachem, — on! ten nędznik... ten znienawidzony siostrzeniec, który splamił nazwisko ojca i stał się przyczyną wstydu i śmierci matki, mojéj biednéj siostry!... — Uciekł!... on uciekł!... — Ach! ta nowina nabawia mnie pomięszaniem... przeczuwam straszne, nieuniknione niebezpieczeństwo!...
Deputowany zbladł jak śmierć.
Ręka jego drżała.
Przeczytał zwolna powtórnie artykuł gazety a po upływie kilku sekund, rzucając ją zdała od siebie mówił daléj:
— No! w głowie mi się mięsza i moje przeczucia nie mają żadnego sensu... — Zbrodniarza nie ma się co obawiać... nie zajedzie on daleko... Wszyscy żandarmi są na nogach... rysopis rozesłany wszędzie... Leopold Lantier musi już być przy aresztowany... i tym razem będzie dobrze strzeżony.
Robert pogrążył się w głębokiém milczeniu.
Przebyte wzruszenia nadwerężały jego ciało osłabłe w skutek cierpień. — Zdawało mu się, że w około niego panowały ciemności; — przestał myśléć; — powieki jego zapadły na zmęczone oczy.
Zasnął.
Do salonu weszła Urszula.
Widząc że chory drzemał, uszanowała jego spoczynek, przyłożyła drewna ogień i wyszła.
Piąta wybiła gdy wróciła niosąc światło, Robert ocknął się, i widząc że już noc zapytał:
— Czy długo spałem?
— Półtoréj godziny, panie.
— Jest to zapewne skutek lekarstwa... lekarstwa dobroczynnego, gdyż marzyłem że już nic nie cierpię...
W téj chwili dał się słyszéć turkot powozu wjeżdżającego na dziedziniec.
Deputowany i gospodyni nadstawili ucha.
— Czyby to doktor przypadkiem wracał... — rzekł Yallerand.
— Ma jutro dopiéro przyjechać...
— Zatém to ktoś z przyjaciół lub suplikantów.
— Czy pan przyjmuje?
— Dla czegóżby nie? — To mnie rozerwie a Tallandier zalecił mi rozrywkę.
Urszula wyszła, minęła pokój poprzedzający salon i zastała w przedsionku służącego, lecz nie Klaudyusza, w towarzystwie kobiety w grubéj żałobie, któréj twarz zakryta, była gęstą koronkową zasłoną.
— Pan jest cierpiący, — mówił lokaj — i nie wiem czy będzie mógł panią przyjąć, chybaby wizyta pani była bardzo ważną.
Zasłonięta dama, w któréj nasi czytelnicy odgadli Małgorzatę, odrzekła wzruszonym głosem:
— Przyczyna moich odwiedzin jest bardzo ważna... — Muszę się widziéć z panem Vallerand bez straty czasu.
Do rozmowy wmięszała się Urszula.
— Pan Vallerand przyjmuje, — rzekła. — Ja panią zaprowadzę do niego... — Jakże mam panią zameldować?...
Małgorzata wyjąkała:
— Nazwisko moje nie jest mu znane...
— Proszę panią z sobą.
Urszula wyprzedziła gościa do pokoju przyległego do salonu i zostawiwszy ją na chwilę, udała się do Roberta.
— Kto tam? — zapytał chory.
— Jakaś dama w grubéj żałobie, która pragnie się widziéć w ważnym interesie...
— Nazwisko jéj...
— Utrzymuje, że jéj pan nie zna... Czy mam wprowadzić tę panią?
— Bezwątpienia.
Urszula otworzyła drzwi, za któremi stała Małgorzata i rzekła:
— Proszę pani...
Wdowa postąpiła parę kroków, lecz stanęła na progu zdjęta konwulsyjném drżeniem.
W chwili gdy się miała spotkać z dawnym kochankiem, którego przez słabość zdradziła, uczucie niewypowiedzianego wstydu i strasznego niepokoju owładnęło jéj duszę.
Jak ją też przyjmie Robert, u którego miłość została zastąpiona przez tyloletnią nienawiść?...
Zdziwiona widoczném wahaniem przybyłéj, Urszula powtórzyła:
— Proszę pani...
Małgorzata uczyniła ostatni wysiłek i przestąpiła przez próg.
Światło lampy stojącéj na murowanym kominku padało wprost na twarz Roberta Vallerand.
Widząc te blade oblicze, te zapadłe policzki, zagasłe spojrzenie, te włosy prawie białe, Małgorzata uczuła bolesne ściśnienie serca.
W tym człowieku, umierającym W czterdziestym czwartym roku, wyglądającym na starca, nie znajdowała ona nic z niegdyś uwielbianego młodzieńca.
Osłupienie trzymało ją w miejscu, nieruchomą i niemą, w obec kochanka, który się stał wrogiem, a z którym miała rozpocząć ostateczną walkę.
Robert Valerand wahanie przybyłéj wziął za bojaźliwość.
— Żałuję, pani, — rzekł z ukłonem, — że nie mogę pójść na jéj spotkanie i podać krzesło... — Ciężka choroba jest jedyną i smutną przyczyną tego pozornego braku grzeczności. — Racz mnie pani miéć za wytłomaczonego i zająć obok mnie miejsce.
Złamany i trudny do poznania głos deputowanego z Romilly wywarł rozdzierające wrażenie na Małgorzacie.
Z oczu jéj łzy wytrysły, gdy się zbliżała wolnym krokiem.
Robert znowu się ukłonił i wskazał jéj krzesło przy kominku.
Wdowa nie siadając, podniosła zasłonę.
Chory patrzał na nią z zadziwieniem.
Nagle promień światła padł na piękną twarz Małgorzaty, na tę szlachetną i zachwycającą twarz, zaledwie nieco zestarzałą w skutek lat i cierpień, otoczoną jak niegdyś, prawie zupełnie czarnemi włosami.
Robert poznał ją od pierwszego spojrzenia i widząc nagłe zjawienie przeszłości, otrzymał cios prosto w serce, o którém wyobrażenie dać zaledwie może silne uderzenie elektryczne.
Pomimo choroby skoczył na równe rogi, z za ciśniętemi dłoniami, obłąkanym wzrokiem drzącemi ustami.
— Ty!! — rzekł stłumionym głosem. — Ty!! — Tutaj!!...
— Tak jest, ja... odparła Małgorzata zmuszając się do okazania spokoju i przesadzając ton przymuszony spokój.
— Co tu robisz w moim domu?
— Przybyłam upomniéć się o swoją córkę...
— Swoją córkę!! — powtórzył deputowany z wybuchem gniewu i pogardy. — Swoją córkę! — Ty mi mówisz o swojéj córce!! — Milcz i wychodź!!
— Nie wyjdę, — Odparła Małgorzata, — i nie zamilknę!! — Musisz mnie wysłuchać i odpowiedziéć!
— Jesteś dziś odważną, ty, niegdyś tak słaba!...
— Niegdyś byłam dziecięciem drżącém i uległém. — Dziś jestem wolna i silna! — cierpienia którem znosiła z twojéj winy przez lat dziewiętnaście, nareszcie się przed trzema dniami skończyły... — Kat, który mi je zadawał nie żyje... — Niewolnica, pochylałam głowę przed swoim tyranem... — Tyran ten jest dziś w grobie a ja o jedném tylko myślę... o mojéj córce. — Ja chcę mojéj córki.
Robert chwiał się.
Zabrakło mu sił do utrzymania się na nogach i był zmuszonym usiąść, albo raczej upaść na szezlong.
Potém po raz drugi powtórzył:
— Swoją córkę! dziecko opuszczone przez ciebie przed dziewiętnastu laty bez żalu, bez wyrzutu, dla zaślubienia człowieka, którego miliony cię olśniewały! — Posiadasz te miliony i tego ci nie dosyć, chcesz swojego dziecka!! — To za wiele, pani, trzeba było wybierać... — A! wiesz pani, że trzeba być szaloną, aby się tutaj pokazać!
— Jestem przy zdrowych zmysłach! — odpowiedziała Małgorzata. — Okazując niegdyś ojcu posłuszeństwo, ustąpiłam przed gwałtem, pan dobrze wiesz o tém... — Byłam w jarzmie...
— Mogłaś skruszyć to jarzmo uciekając ze mną!
— Powinnam to była uczynić...
— Nie uczyniłaś tego i to jest twoim występkiem!
— Przyznaję, że byłam nikczemną... — Przebacz mi...
— Przebaczyć ci... tobie krzywoprzysiężnéj kochance i złéj matce! Tobie, któraś do mnie tylko powinna była należéć, lecz zamiast pójść za mną, sprzedałaś się i oddałaś! — Czyż mogę zapomniéć, że twoje opuszczenie uczyniło ze mnie nędznika i donosiciela? — Czyż sądzisz iż nie wiem, że czyn jaki popełniłem, odkrywając twemu mężowi tajemnicę twego wstydu, był czynem podłym?.... Zaślepiła mnie wściekła zazdrość!... Jeżeli jestem starcem stojącym nad grobem, w wieku, w którym każdy jest w pełnéj sile, to przez ciebie!... — Zabiłaś mnie, druzgocąc moje serce!
— Tak, wyrządziłam ci wiele złego, a jednak Bóg mi świadkiem, żem cię bardzo kochała!...
— Nie, tyś mnie nie kochała!... Tyś nie potrafiła kochać!...
— Zaprzeczałżebyś, że kocham swoją córkę?
— Rozumie się, że zaprzeczam! — Gdybyś ją niegdyś kochała, znalazłabyś energię do oparcia się ojcu lub do ucieczki ze mną... — Gdybyś ją kochała, umarłabyś z rozpaczy na samą myśl, że twoje dziecko rosło nie znając cię, bez twoich pieszczot, nie wymawiając tych słodkich wyrazów: moja Matko! — Byłabyś umarła, słyszysz! umarła, przeklinając sama siebie!!...
Robert się zatrzymał.
Po tym wybuchu gniewu, czuł, że nadchodzi chwila osłabienia straszna, a może mordercza.
Wstał, pochwycił flaszeczkę z lekarstwem stojącą na kominku, odetkał już drżącą ręką i połknął parę łyko W napoju.
Małgorzata blada, przerażona, drżąca spuściła gWę.
— Tak jest, — szepnęła głucho — byłam złą kochanką i złą matką.... przyznaję i żałuję, tego... ale, moje serce nie było winne... zabrakło mi siły i odwagi.
— Miłość i macierzyństwo dają wszystkie siły i całą odwagę.

— Znieważaj mnie, zasłużyłam na to... znieważaj, ale mi przebacz!... Cierpiałam przez lat dziewiętnaście... opłakiwałam swoją córkę... opłakuję ją ciągle!... Jeżelim nie umarła, to dla tego żem miała nadzieję ujrzéć ją kiedyś, gdy się ukończy moje męczeństwo.... — Ten dzień nastąpił i oto jestem u twoich stóp, błagając o łaskę... o litość...

XVII.

— Ani łaski, ani litości!... — odparł Robert; — jeżeliś ty zapomniała, to za to, ja pamiętanm.
— Nie masz prawa, pozbawiania mnie dziecka na zawsze... — odpowiedziała Małgorzata.
— Twoje opuszczenie nadało mi to prawo i ja z niego korzystam.
— Bylżebyś tak nielitościwym i okrutnym do tego stopnia, że przeszkodziłbyś żałującej matce uściskać swoją córkę... powiedziéć jéj że ją kocha?...
— Ona by ci nie wierzyła... — Tybyś ją zgrozą przejęła...
— Czy ona nie wie o tajemnicy swego urodzenia?
— Nie potrzebuję ci odpowiadać.
— Jednakże mi odpowiesz... — Nienawiść twoja źle ci usłużyła!... Meldując nowonarodzone dziecię pod imieniem Renaty, córki Roberta Vallerand i Małgorzaty Berthier, przyznałeś, że dziecię to było mojém!... — Ja teraz nie błagam. Ją wymagam!... — Ja chcę swojéj córki! Oddaj mi córkę, bo w przeciwnym razie udam się do sędziów!
Robert zaczerpnął w swoim gniewie tyle energii, że się zerwał z piorunującém spojrzeniem i, zawołał:
— Zgoda, udaj się do sędziów! — Gdy przyjdą mnie badać, znajdą moje zwłoki, bo ty skracasz ostatnie chwile, jakie mi pozostają do życia, a te zwłoki nie przemówią! — Ty nie masz córki i Renata tylko do mnie należy.
Siły deputowanego Z Romilly wyczerpały się.
Hucząca w nim wściekłość, straszliwe, tamuj mu oddech wzruszenie przybliżały przewidzianą chwilę, któréj się doktor obawiał.
Zdawało mu się, że jego serce przeszywa rozpalone żelazo i przyciskając obudwoma rękami dyszące piersi, upadł znowu na szezlong.
Małgorzata stała przerażona.
Uczyniła ruch, jak gdyby dla pochwycenia sznurek od dzwonka.
Robert ujrzał to poruszenie i wyciągnął rękę aby ją zatrzymać.
— Nie wołaj... — szepnął gasnącym głosem. — Nie wołaj... mam ci jeszcze coś powiedziéć.
Wdowa spuściła rękę.
Umiérający znowu wypił trochę lekarstwa i przez parę chwil pozostał niemy, bezwładny z okiem przygasłém, obwisłemi ustami, podobny raczéj do umarłego niż żywego.
W czasie gdy ta dramatyczna i rozdziérająca scena odbywała się w salonie zamkowym — Leopold Lantier w ubraniu szypra,— przestępował otwarć bramę i wchodził do sieni.
Klaudyusz, służący, spostrzegł go i wyszedł naprzeciw niego.
— Czego pan żądasz?
— Wszak tu mieszka pan Robert Vallerand deputowany? — rzekł Lantier.
— Tutaj.
— Pragnąłbym się z nim widziéć.
— Czy on zna pana?
— Nie, panie, ale przysyła mnie do niego jeden z jego najbardziéj wpływowych wyborców.
Zbiegły więzień wymienił nazwisko jednéj z najznakomitszych figur z okręgu Romilly i ciągnął daléj:
— Mam oznajmić panu deputowanemu coś nader ważnego i prosić o pomoc, któréj mi z pewnością nie odmówi... — Pięć minut rozmowy wystarczy aby go objaśnić... — Wyświadczysz mi pan wielką przysługę. wyjednywając mi chwilkę rozmowy:..
— Pan Vallerand nie jest sam... — odrzekł służący.. nie wiem czy tamta wizyta potrwa długo... — pójdź pan ze mną.. uprzedzę gospodynię, panią Urszulę. — Ona wprowadzi pana gdy nasz pan, sam zostanie...
Lantier udał się za służącym, który go zostawił w pokoju poprzedzającym salon, w pokoju słabo o8wietłonym przez małą lampę.
— Siadaj pan i czekaj... — rzekł Klaudyusz wychodząc.
Właśnie w téj chwili. Robert wymawiał te wyrazy:
— Ty nie masz córki i Renata tylko do mnie należy!...
Leopold nie dosłyszał tych wyrazów przez zamknięte drzwi, lecz uderzył go ton, jakim były wymówione.
— Tam się kłócą... — szepnął, nadstawiając ucha. — Wujaszek musi być z kobietą, która mnie wyprzedziła na drodze... To nawet rzecz pewna, bo bryczka stoi na dziedzińcu. Co to jest za kobieta i co oni mogą mówić do siebie?
Po tym krótkim monologu, — popchnięty łatwém do zrozumienia uczuciem ciekawości, — usiadł przy drzwiach.
Chociaż głos Roberta był osłabiony usłyszał albo raczéj odgadł to zdanie:
— Nie wołaj... nie wołaj... mam ci jeszcze coś powiedziéć...
Lantier podwoił uwagę, ale z początku ciekawość jego nie została zaspokojoną, gdyż po przytoczonych wyrazach zapanowała chwila zupełnego milczenia.
Wreszcie Robert wyszedł ze stanu odrętwienia, które go robiło podobnym do trupa.
Lekarstwo doktora Tallandier znowu wywołało swój skutek i nadało ubierającemu sztuczną żywotność.
— No... — mówił daléj głosem syczącym przez ściśnięte zęby. — Chcesz być pewną czy twoja córka żyje? Chcesz wiedziéć gdzie ona się znajduje?
— Tak!... o tak!... — odpowiedziała Małgorzatą, myśląc, że jéj dawny kochanek chciał się nad nią zlitować.
— A więc. ona żyje...
— O! niechaj Bóg bzie błogosławiony!! — przerwała wdowa składając z uniesieniem ręce.
— Ale — mówił daléj deputowany, — więcéj ci nic nie powiem... — Przed dziewiętnastu laty wyrzekłaś się praw matki, odmawiając udania się a ojcem i córką... Jesteś niegodną uściskania w swoich objęciach dziecięcia poświęconego przez siebie!... Nie obawiaj się o jéj przyszłość... Ona będzie bogata... — Majątek mój wynosi więcéj niż cztery miliony i całkiem będzie, należał do niéj... — Za mego życia nie probój się z nią zobaczyć... na nic się nie zdadzą twoje usiłowania.. — Przedsięwziąłem wszelkie ostrożności, a gdy umrę, tajemnica zostanie dobrze strzeżoną...
— Więc jesteś bez litości! — szepnęła Małgorzata! — Jesteś do ostatka okrutnym!!
— Do ostatka! — powtórzył Vallerand. — To moja zemsta! — Mogę ci oddać choć część tego com z twego powodu wycierpiał... I oddaję!...
— To jest nikczemność!
— To twoja zdrada była nikczemnością! — odpowiedział Robert podnosząc się z trudnością; — a zresztą po cóż się sprzeczać? Przysięgam, że się spełni to, com postanowił!
— A ja przysięgam przeciwnie! — zawołała gwałtownie Małgorzata. — Ją muszę miéć córkę!
— Ona dla ciebie nie istnieje! A teraz nie mamy sobie nic więcéj do powiedzenia! — Wychodź ztąd... nie znam cię!...
Robert postąpił ku Małgorzacie z wzniesioną ręką, wzrokiem pełnym błyskawic.
Wyglądał strasznie i złowrogo.
Nieszczęśliwa kobietą przelękła się.
Cofnęła się przed wzrokiem i ruchem swego dawnego kochanka.
— Wracam do Romilly... — rzekła zaledwie dosłyszanym głosem. — Poczekam tam aby ci noc przyniosła radę...
— Ja słucham rad danych mi przez dziewiętnaście lat cierpienia! Com postanowił to musi się spełnić, powtarzam!...
— Zobaczymy!
Małgorzata wymówiła ostatni wyraz tonem wyzywającym, poczém spuściwszy zasłonę spiesznie postąpiła ku drzwiom i wyszła z salonu.
Lantier widział jak przechodziła około niego w czarnéj żałobnej sukni i znikła...
Był on blady i mocno wzruszony.
Tak samo jak marnotrawca rzuca na oślep ostatnie dukaty, Robert w ostatnim wysiłku zużył ostatnie chwile darowane mu przez chorobę.
Jak tylko Małgorzata odeszła, rozdrażnienie nerwowe utrzymujące go na nogach ustało.
— Do mnie!... na pomoc!.. — krzyknął.
Lantier usłyszał to wołanie.
Miał otworzyć drzwi, poskoczyć.
Urszula weszła.
— Do mnie!... do mnie!. — powtórzył Robert.
Gospodyni spiesznie przestąpiła przez próg salonu, nawet nie patrząc na niewczesnego gościa.
Podbiegła ona ku choremu, który opierając się o meble usiłował dojść do swego zwykłego miejsca.
— Panie... panie, — rzekła prawie nieprzytomna, podtrzymując swojego pana i pomagając mu aby usiadł. — Co się stało?... Co panu jest?...
Robert blady jak śmierć, z przygasłém okiem uczepił się obydwiema rękami ramienia pani Sollier i wyjąkał:
— Umieram....
— Pan umierasz!... — powtórzyła Urszula drżąca, — Nie, panie, nie... nie umrzesz...
Lantier, stojąc w bocznym pokoju, przy uchylonych drzwiach, spoglądał, słuchał.
Zimny pot perlił się na jego skroniach, przy korzeniach włosów.
Deputowany mówił daléj z trudnością.
— Ta kobieta... tu, przed chwilą...
— A więc! panie...
— To była ona... Małgorzata... jéj matka... przeklęta matka mojéj ukochanéj córki!... Niech ona jéj nigdy nie zobaczy... Urszulo, słyszysz!... nigdy!... Niestety!... i ja jéj również nie zobaczę!...
— Mój Boże... — wyrzekła z rozpaczą pani Sollier. — Czy to prawda?... — Czy to być może?
— Słuchaj... — mówił daléj Robert, u którego wola zastępowała zniweczoną siłę, — chwile są drogie... życie ucieka... Nic nie zapomnij... — List do pana Auguy notaryusza paryzkiego z ulicy Piramid, jest w górnéj szufladzie stoliczka; — udasz się do Paryża z moją córką... Notaryusz odda jéj zapieczętowaną kopertę, w któréj się znajduje mój testament i pokwitowanie z odbioru mego majątku... — Wszystko nałoży do niéj... Nie dla Lantierów... nic dla tych nędzników... wszystko dla mojéj córki.. — Notaryusz Audouard, z Nogent-sur-Seine, wzawian za pokwitowanie wręczy jéj cztery miliony czterykroć dwadzieścia pięć tysięcy franków... Wszystko dla Renaty... wszystko...
Były to ostatnie słowa wymówione przez Roberta, i wymówione głosem tak, słabym, że Lantier raczéj się ich domyślił, niż dosłyszał.
Głowa deputowanego spadła na poręcz szezlongą. — Ręce obezwładniały; — i zrzenice zamarły; — oddech ustał.
Urszula padając na kolana krzyknęła.
— Umarł! zawołała — Umarł!
I wybuchła łkaniem.

XVIII.

Leopold Lantier uczynił gest trudny do oznaczenia, wyszedł na palcach do sieni, przeszedł nie spotkawszy nikogo przez podwórze, i spiesznym krokiem puścił się do Romilly.
O sto kroków od zamku stanął.
— Więc umarł! — rzekł z cicha. — Pieniądze, na które liczyłem, na podróż do Ameryki, wymknęły mi się a przyszły spadek mego kuzynka Paskala Lantier poszedł z dymem!... — Wujaszek Robert miał córkę... córkę, którą uczynił swoją jeneralną spadkobierczynią, i która ma się udać do Paryża ze starą do pana Auguy, nataryusza, po odbiór zapieczętowanéj koperty zawierającéj testament i pokwitowanie z czterech milionów czterech kroć stu dwudziestu pięciu tysięcy franków!... — Ładny grosz, do miliona djabłów!... i pan Audouard notaryusz z Nogent-sur-Seine w zamian za pokwitowanie odda panience miliony!... — Taka wiadomość warta coś... może warta tyle co majątek... — Trzeba o tém pomyśléć...
Zbieg puścił się w drogę i po upływie trzech kwadransów drogi ujrzał przed sobą pierwsze domy Romilly.
Miasteczko było oświetlone.
Lantier wszedł do kawiarni, kazał sobie podać kieliszek wódki i zapytał:
— Czy macie Przewodnik po drogach żelaznych?
— Nie panie, — odparł garson, — ale jeżeli idzie o bieg pociągów to znam go na palcach...
— O któréj godzinie będzie, pociąg do Paryża?
— O jedenastéj minut czterdzieści siedm, a do Paryża przybywa o czwartéj, minut dziesięć z rana...
— Dziękuję, — rzekł Leopold, spoglądając na zegar zakładu.
Ten wskazywał wpół do dziewiątéj.
— Czy można dostać obiad? — rzekł znowu zbiegły więzień.
— I owszem, jeżeli pan poprzestaniesz na kawałku pieczeni na zimno, szynce z kapustą i kawałku sera...
— Aż nadto dosyć.
Lantier zjadł z apetytem ten skromny obiad, zażądał gazety „Journal de l’Aube“ i przeczytał z łatwém do zrozumienia, zajęciem, opis swójéj ucieczki z więzienia w Troyes.
— Trochę wcześniéj niż o jedenastéj, skierował swe kroki ku dworcowi drogi żelaznéj mówiąc:
— Robert Vallerand umarł dziś wieczorem; — zgon zameldowany zostanie jutro... pogrzeb odbędzie się dopiero po jutrze... — Stara wykona rozkazy nieboszczyka dopiéro po pogrzebie... to rzecz jasna jak słońce — mam więc co najmniéj przed sobą dwadzieścia cztery godzin... — to więcéj niż potrzeba aby działać użytecznie... — No, dobrzem zrobił żem wylazł ze swojéj skorupy!.... Zdaje mi się że dla mnie, jest przynajmniéj ładny milionik, uczepiony u wędki, którą zarzucę na swego kuzynka Paskala Lantier, znajdującego się w niebardzo tęgich interesach...
I zbieg zakończył, powtarzając wyrazy wyrzeczone przez siebie gdy wychodził z zamku Viry-sur-Seine:
— Trzeba będzie o tém pomyśleć!
O jedenastéj minut czterdzieści siedm, wsiadł do pociągu mającego stanąć o czwartéj rano w Paryżu.
Lantier znał stolicę tak dobrze jak swoje rodzinne miasto Troyes i wiedział, że tam lepiéj niż gdziekolwiek bądź, będzie miał możność uniknięcia poszukiwań policyi.
Wyszedłszy z dworca udał się przedmieściem Św. Marcina, wstąpił do niewielkiego hotelu i kazał sobie dać pokój.
Podróżny przepędzający w hotelu jedną noc, szczególniéj zaś gdy przybywa o późnéj godzinie, rzadko kiedy bywa pytany o nazwisko i paszport.
Lantier wiedział o tém i jego nadzieja się spełniła.
Spał dwie czy trzy godzin, zapłacił, wyszedł nie zapytany o nic i przybierając fizyonomię człowieka mającego wiele interesów, dostał się na przedmieście Temple, wszedł do sklepu z handlem win i rzekł.
— Proszę o pół butelki białego wina i Przewodnik Bottina.
— Bottin jest tam, w gabinecie... Zaraz podadzą panu wino i będziesz pan mógł go swobodnie przejrzéć.
Zbieg usiadł przy stole, wypróżnił szklankę, otworzył grubą książkę, wyszukał literę L i zaczął przeglądać kolumny nazwisk.
Po upływie kilku sekund zaprzestał.
Lantier, Paskal Eugeniusz. — Ten sam — szepnął, — inżynier, budowniczy, przedsiębierca budowlany, ulica Picpus Nr. 37.
Wydostał z kieszeni małą książeczkę i zapisał przeczytany adres.
Po wypróżnieniu butelki, puścił się daléj przedmieściem i skierował ku Temple.
W tym ogromnym bazarze, który utracił swój dawniejszy malowniczy wygląd, przybierając monumentalny charakter, sklepy otwierają się zrana.
Lantier skierował się ku części Temple przeznaczonéj wyłącznie na sprzedaż staréj garderoby.
Handlarze zatrzymywali go w drodze ofiarując mu rozmaite towary za bajecznie, przynajmniéj na pozór, nizką cenę.
On uśmiechając się, lecz nie odpowiadając szedł daléj i wstąpił do sklepu, którego wystawa mu się podobała.
— Może pan sobie życzy pięknego palta?... — zapytała, kupcowa, gruba, matrona z wesołą miną. — Może kapelusza wyglądającego jak zupełnie nowy?... tużurka wizytowego... albo fraka na wesele?
— Nic z tego wszystkiego, kochana pani...
— Więc niech pan powie...
— Potrzeba mi kurtki, kamizelki i spodni manszestrowych.
— Dla pana! — zawołała przekupka patrząc na niego zdziwiona.
— Nie, dla kolegi, który jest cieślą i który mnie prosił o załatwienie tego sprawunku.
— Czy to ma być nowe?...
— O! nie!... — mój kolega nie bardzo jest bogaty.
— Mam co panu potrzeba... — coś porządnego, używanego nie dłużéj jak przez kwartał...
Kupcowa wydobyła z szuflady kompletne ubranie manszestrowe, koloru szkła butelki, z przyczepionemi do każdéj sztuki kartkami, w istocie znajdujące się w bardzo dobrym stanie i mówiła daléj:
— Czy przyjaciel pański jest wysokiego wzrostu?....
— Tego samego co ja...
— No, to zdaje mi się jak gdyby było umyślnie na pana zrobione...
Lantier przymierzył spodnie, obejrzał drobiazgowo inne przedmioty i zapytał o cenę.
— Trzydzieści pięć franków.
— To za drogo!...
Rozpoczął się targ. — Był on długi, lecz, nie burzliwy. — Lantier wytargował znaczną kwotę, kupił kaszkiet, kazał wszystko zapakować, powrócił ku bulwarowi i wyszedł na ulicę Menilmontant, którą się udał na ulicę Saint-Maur.
Idąc, rozglądał się na prawo i na lewo, zdając się czegoś lub kogoś szukać.
Znalazł to czego szukał, doszedłszy do ulicy Roquette, a tém był dom nowobudujący się.
Pierwsze zimna wstrzymały roboty, i rozpędziły robotników, ale najgłówniejsze rzeczy były zrobione.
Prześliznąwszy się przez wązki otwór, zostawiony pomiędzy deskami stanowiącemi parkan, Leopold wszedł do domu, z łatwością znalazł schody prowadzące do piwnic, przebył kilkanaście stopni, i mając dosyć światła z szerokiego luftu, przemienił ubranie szypra, na to, które kupił w Temple.
Ukończywszy się przebierać, wyszedł tą samą drogą i udał się ulicą Saint-Maur aż do ulicy Boulets, niedaleką od celu jego rannéj przechadzki.
Celem tym, jak się można domyśléć, była ulica, przy której mieszkał przedsiębierca.
— Teraz — rzekł zacierając ręce — trzeba zjeść śniadanie i przybrać powagę, idąc w odwiedziny do kuzynka Paskala...

Przybywszy do miejsca, w którem ulica Saint-Mande schodzi się z ulicą Picpus, Lantier ujrzał na pierwszéj z nich, nad drzwiami szyld następujący:
Pod dwoma królikami
Baudu
Handel win i restauracya
różne potrawy i przekąski.

— Mam co mi potrzeba!.. — pomyślał.
Restauracya Baudu’a składała się z obszernéj sali, której okna, w téj chłodnéj porze, w skutek obsiadającéj z wnętrza pary wyglądały nieprzezroczyście, jak gdyby były ze szkła matowego.
Ogromny piec, napełniony po brzegi, ogrzewał tę salę.
Poważnych rozmiarów trzon dający się widzieć w głębi, na którym stały kociołki i rądle, służył do przygotowywania potraw, obfitych, chociaż mało urozmaiconych.
Naczynia kuchenne świetnie połyskiwały.
Małe stoliki ustawione były trzema rzędami.
Najzupełniejsza czystość i porządek pod każdym względem świadczyły o uczciwości zakładu.
Gospodyni sama zajmowała się kuchnią.
Gospodarz siedział za kantorem, a dwie ładne dziewczyny — jego córki, — obierały przy matce jarzyny.
Pięciu robotników siedząc przy jednym stole, rozmawiało popijając absynt.
Lantier przestąpił próg i usiadł przy stole najbliższym tego, przy którym siedzieli rozmawiający.
Zamówił dwie potrawy, butelkę wina i nim mu podadzą nadstawił ucha nad rozmową sąsiadów, która mu się wydała, i nie bez przyczyny, bardzo interesującą.
Robotnicy nie zwracali uwagi na nowoprzybyłego i rozmawiali nie krępując się wcale.
— Tak więc, Caperon, — mówił tęgi chłop rudo — zarastający, zwany Largy, — z powodu zimna zostaliśmy na bruku!... — Onegdaj pięciu robotników z warsztatu ślusarskiego, czterech ze stolarskiego, trzech z blacharskiego, mularze i cieśle, wszyscy za drzwi!...
— Cóż chcesz.. — odpowiedział Caperon — w taki mróz i śnieg niepodobna pracować na dworze...
— Przecież nic nie przeszkadzało zająć nas pod dachem, gdzie można było przygotowywać robotę...
— Być może, mój stary... odparł jeden z obecnych, ale może nasze fizyonomie nie podobały się werkmajstrowi...

XIX.

— A! werkmajster, pan Wiktor Beralle! — zawołał Largy. — Pomówmy o nim!... ładny ananas! — woli trzymać próżniaków... on nie cierpi — dobrych kolegów, nie dających sobie zdzierać skóry z grzbietu!... to nie tak jak jego brat, nadzorca robót, prawdziwy zuch, nasz przyjaciel Wiktor Beralle!... który nie gardzi kieliszkiem!...
— I zawsze gotów do hulanki, — rzekł drugi cieśla.
— No, chcecie żebym wam powiedział co myślę? — odezwał się Largy.
— Mów, a krótko i węzłowato, stary.
— A więc! to opróżnienie warsztatów, pochodzi nie z samej tylko temperatury...
— Z czegóż więc?
— Z braku monety u przedsiębiorcy Paskala1 Lantier...
Usłyszawszy nazwisko swego, krewnego, Leopold podniósł głowę i przyłożył więcej uwagi.
— O! o! — pomyślał, — drugie wydanie historyk opowiadanej przez kancelistę z sądu w Troyes... — Czegoś się tutaj dowiem...
— Przestań! — odparł Caperon. — Papa Lantier, to bogacz... — ma on dobrze kieszeń nabitą... — ćwiercią mierzy pieniądze!...
— Nie tak bardzo, mój stary, jeżeli wierzyć niektórym dostawcom, których gawędy podsłuchałem niespodzianie... — Przedsiębiorca ma znaczne wypłaty a że niepogoda gmatwa interes, zatem może się znaleźć w djabelnym kłopocie...
— Przypuśćmy że jest w kłopocie, ale do nurka jeszcze daleko...
— Dla czego daleko, skoro odprawiając nas dzisiaj nie zapłacono nam za ostatnie pół miesiąca.
— Może kassjer nie przyszedł...
— Zawsze to trochę śmieszne, kassjer spóźniający się...
— Miejcież rozum! — W kogoż by można wmówić, że taki dom nie posiada w kassie biletu na tysiąc franków... — Powiedziano abyś my przyszli o drugiéj... tyle czasu potrzeba aby werkmajster uregulował rachunki... — Nie trzeba nic przesadzać...
— Ty myślisz jedno, a ja drugie... — Zobaczymy kto ma słuszność.
— A jednak gdyby cię zatrzymano, to nie miałbyś przeszkody aby zostać!...
— Rozumie się, ale...
— Stul gębę! — rzekł Caperon żywo — Ot idzie Wiktor Beralle.
Właśnie otworzyły się drzwi resturacyi i wszedł werkmajster.
Był to młodzieniec blisko dwudziesto-pięcioletni, średniego wzrostu, zgrabny, z twarzą wyrażającą szczerość i prawość, jakkolwiek zgromadzeni nie wiele dlań okazy wali sympatyi.
Miał czarne włosy, ciemne wąsy i ciemno-siwe oczy.
Ubiór jego bardzo prosty, lecz elegancki w skutek sposobu w jaki był noszony, składał się z garnituru z grubego granatowego sukna i małego okrągłego kapelusika.
Baudu opuścił kantor, postąpił parę kroków na spotkanie nowo przybyłego i podał mu rękę z zapytaniem?
— Dziś tak wcześnie na śniadanie?
— Nie, ojcze Baudu, jeszcze nie. — Przychodzę dowiedziéć się czy tu nie ma Ryszarda.
— Twego brata?
— Tak jest.. — Od wczoraj gdzieś bałamuci...
— A! nicpoń! — zawołał gospodarz — Jak tylko wleje w siebie szklankę wina, zapomina o wszystkiém!! — Teraz go nie ma, ale ja tylko co powróciłem... Zapytaj żony i córek czy go nie widziały...
Wiktor Beralle przeszedł przez całą długość sali udając się do téj części, która służyła za kuchnię...
Mijając stół, przy którym siedzieli robotnicy, zlekka się ukłonił.
Cieśle oddali mu ukłon.
Wiktor zbliżył się ku trzem kobietom.
Ujrzawszy go, Stefcia, starsza z dwóch dziewcząt, zarumieniła się po uszy.
— Dzień dobry, mamo Baudu... dzień dobry panienkom... — rzekł Wiktor. — Bądźcie łaskawe mi powiedziéć, czy nie widział kto dzisiaj Ryszarda?
Na imię Ryszarda, Wirginia, młodsza z dwóch sióstr, zarumieniła się tak samo jak Stefcia i spuściła głowę.
— Wcale nie, mój Wiktorku... — odpowiedziała gospodyni. — Ani dziś, ani wczoraj... — Czy znów się hultai?...
— Obawiam się tego...
— O! niegodziwiec! — A to piękna konduita!... Jeżeli tak daléj będzie, to niech sobie wybije z głowy, aby Wirginia była kiedy jego żoną!...
— Ależ mamo... — zaczęło dziewczę, któréj rumieńce znikły jak przez czary.
— Cicho, smarkaczu, Zamknij buzię i prędzéj obieraj rzepę! — przerwała pani Baudu, — Ryszard jest hultaj... — jemu się zdaje, że ktoś przepada za jego twarzą i że mu się niewiedziéć co wybaczy! — Grubo się myli! — szczęście moich dzieci przedewszystkiem. — Jeżeli się nie poprawi, powiem mu bez ogródki co myślę!... — Niech z ciebie bierze przykład! Niech będzie pracowity, oszczędny, porządny, nie pije, a szczególniéj, niech ludzi nie zarywa!...
— Jakto, mamo Baudu — rzekł Wiktor zakłopotany — czyżby od ciebie co pożyczył?
— To już interes pomiędzy mną a nim, ale ja mu szepnę do ucha parę słówek...
— On nie jest zły, mamo Bandu, zapewniam cię... — odrzekł Wiktor — tylko słaby jak dziecko, ot i wszystko...
— Gdy kto jest tak słaby to się daje wciągnąć... a w obecnym czasie o złe znajomości łatwiéj niż o dobre...
— To prawda, aleja go wyłaję... będę nad nim czuwał.
— I dobrze zrobisz.
— Czy zapłacił za stół za ostatnie dwa tygodnie?...
— Prawie...
— Oh ciąłbym za siebie zapłacić.
— Czy płacono u pana Lantier?
— Płacono... przed chwilą...
— Baudu, podaj mi książkę... — zawołała gospodyni.
Restaurator spiesznie przyniósł sporą księgę, którą położył na stole.
Pani Baudu otworzyła ją i poszukała nazwiska Wiktora Beralle.
— Jest... — rzekła. — Dodaj pan sam, a jeśli się omylisz na moją korzyść, to tém gorzéj dla ciebie.
Wiktor wziął pióro i wpisywał cyfry, gdy tymczasem gospodyni zajęta była kuchnią, dziewczęta zaś coś cicho do siebie mówiły.
— Sześćdziesiąt dwa franki... — rzekł po chwili... — oto jest bilet stu frankowy.
— Czy wydać resztę? — zapytała.
— Nie trzeba, — i odparł werkmajster. — Niech rosną, oszczędności składne na wesele.
I czule spojrzał na Stefcię, która patrzała na niego z miłością.
— Tak, to dobrze! — rzekła gospodyni; — oszczędność, ta do wszystkiego prowadzi. — To też bądź spokojny, Stefcia prędzéj czy późniéj zostanie twoją żoną i zdaje mi się że się nie da prosić aby powiedzieć: tak.
— O! mamo... mamo.. — wyjąkało dziewczę rumieniąc się znowu.
— Cicho, bębnie! — odparła pani Baudu uśmiechając się pomimo woli — to co ja mówię, do ciebie nie należy! — Zatém mam zapisać na twoją korzyść trzydzieści ośm franków, — dodała — ponieważ we mnie masz więcéj zaufania niż w bankierze lub notaruszu! Oho! twój woreczek pęcznieje! — Ogółem: pięć tysięcy siedmset trzydzieści ośm franków! — Ładna cyfra! — Dobrze, Wiktorku! — gdyby Ryszard robił toż samo!...
— To nastąpi matko... — odezwała się bojaźliwie Wirginia.
Pani Baudu wzruszyła ramionami.
— Jak rak świśnie!... — odrzekła.
Wirginia zrobiła kwaśną minę.
— Nie trzeba tracić nadziei! — odparł Wiktor. — jeszcze, nie wszystko stracone!... Mój brat młodszy jest odemnie o lat dwa lub trzy... — jest on czynny, zręczny, inteligentny!...
— Być może, ale im więcéj zarobi tém więcéj wyda!...
— Będzie pił wino z wodą... aby poślubić pannę Wirginię, którą kocha...
— Niechaj więc prędko zaczyna, bo jeżeli się nie zmieni, to Wirginia raczéj zostanie starą panną niż wyjdzie za niego, ja ci na to przysięgam!:
— Cierpliwości... — ja wracam do warsztatu... — Jeżeliby tu Ryszard nadszedł, proszę mu powiedzieć, że czekam na niego.
— Dobrze.
Wiktor odszedł.
— Czyż się to już nie trąca z kolegami, panie Beralle — rzekł Caperon, zatrzymując go w przechodzień.
— Nie, Caperon, dziękuję... — Zagadałem się... — Muszę wracać...
— Ba! — jeden, zielonéj...
— Wiesz, że absyntu nigdy nie pijam.
— No, to co innego, co do gustu... kieliszek wermutu... to doskonałe na żołądek...
— Nie, dziękuję... nic...
— Jak pańska wola... ale prosimy z całego serca...
— O tém nie wątpię...
— Czyś pan już oddał listę do kassy?... — zapytał Largy.
— Już... O drugiéj można pójść po odbiór.
— Pójdziemy... bądź pan spokojny.
W téj chwili drzwi gwałtownie się otwarły i młody człowiek, bardzo przystojny, ale w sukniach w nieładzie, mrugając oczyma, z kosmykami włosów rozrzuconych po czole, wszedł, silnie się zataczając.
— Dzień dobry wszystkim! — wybełkotał z tym głupim uśmiechem, jaki nadaje pijaństwo. — Gospodarzowi, gospodyni, konsolacyi i całemu towarzystwu w ogóle i w szczególe dzień dobry!
Usłyszawszy ten głos, Wiktor się nagle obrócił.
Wirginia zbladła.
Baudu zmarszczył brwi a pani Baudu wyrzeka jakieś przekleństwo przez zęby.
Leopold Lantier, przeciwnie, spoglądał na nowo przybyłego przyjaźnie i z uśmiechem.
— Do licha, urżnął się porządnie! — szeptali sobie cieśle do ucha.

XX.

— No! i cóż... — zawołał pijak. — To tak mnie tutaj przyjmują?... — Tak jak psa w kręgielni! — Papa Baudu nie kontent żem trochę wesoły!... Biorę was na sędziów;... czy to moja wina?... — Poprowadziłem wczoraj do Pantin robotników, którzy mury mieli zabezpieczyć słomą od zimna... Gospodarz dał sporo na piwo, a że zimno było djabelskie, zasiedzieliśmy się trochę w knajpie... Zjedliśmy obiad, przespali się, dziś zrana była znowu zupa cebulowa... I oto jestem na stanowisku... gotów do pracy...
Wiktor blady, z zaciśniętemi zębami zbliżył się do młodego człowieka.
— Ślicznie wyglądasz, abyś się mógł pokazać w warsztatach — rzekł głucho.
— Patrzcie; to starszy brat... — odparł Ryszard, wyciągając do Wiktora rękę, któréj ten nie przyjął... — No starszy bracie, nie rób takich strasznych Oczu!... ja wytłómaczę wszystko przyszłemu teściowi... na piwo... absynt... obiad... było późno... a potém, basta, z Pautin do Paryża daleko... tramwaje były pełne... Dwadzieścia cztery godzin czekałem w handlu win...
— No — rzekł Wiktor kładąc mu rękę na ramieniu, pójdź ze mną... zaprowadzę cię do twego pokoju gdzie się prześpisz — a wieczorem znać tego nie będzie...
— Spać!... nigdy w życiu!... — Dzisiaj jest święto odbioru pieniędzy... Ja muszę odebrać co mi się należy i zapłacić mamie Baudu... tak, wszystko co zalega... prześpię się wieczorem...
— Pójdziesz natychmiast! — mówił daléj werkmajster nakazująco.
— O! jeszcze co!... — mnie się spać nie chce... powietrze w Pantin nabawiło mnie pragnienia... ja chcę pić...
— Nie będziesz pił...
— Będę.. mam pragnienie...
W téj chwili do rozmowy wmięszała się pani Baudu, która nadeszła z kuchni oparłszy pięści na biodrach.
— A ja, — rzekła z kolei — ja ci zaręczam, że nie będziesz pił, przynajmniéj tutaj, bo ci tu nikt nie poda, ani ja, ani Baudu...
— Głos gospodyni zdawał się wywierać na Ryszardzie pewne wrażenie, ale był zbyt pijany aby wrażenie, to było bardzo głębokie.
— Mamo Baudu... wybełkotał — nie mruczmy... prawda że jestem odrobinę ululany...
— To jest, żeś pijany jak sztok...
— Już miesiąc jak mi się to nie przytrafiło...
— I to jeszcze mało!... — Wstydzić byś się powinien takiego postępowania!... Człowiek pijany, to gorzej jak bydlę!... Ja nigdy Wirginii nie wydam za pijaka...
— Mamo Baudu, ja nie jestem pijakiem...
— Nieszczęśliwy... zaledwie stoisz na nogach.
— Być może, że wypiłem kieliszek za wiele, ale wiadomo, człowiek daje się wciągnąć....
— Ładna wymówka!... Chłopak uczciwy nie daje się wciągać... oszczędza... myśli aby zapłacić długi...
— O! co się tego tycze, mamo Baudu, ja ciągle o tém myślę...
— Powinienbyś brać przykład ze swego brata.
— Basta!... rozumiem.. — rzekł Ryszard żywo, z widoczną obawą. — Natychmiast zaspokoję, skoro tylko odbiorę pensyę... wydatki...
— Niedługo odbierzesz... — rzekł Wiktor.
— A tymczasem idź się przespać, — rzekła gospodyni, albo zabronię ci słowo przemówić do mojéj córki...
Wirginia siedząc przy kuchni i gorączkowo obierając rzepę, cierpiała straszliwie.
Powtarzamy iż kochała Ryszarda, który był zresztą ładnym chłopcem i drżała z obawy, aby prowadzenie się młodzieńca nie stało na przeszkodzie małżeństwu, o którem marzyła.
— Nie mówić więcéj z Wirginią! — zawołał robotnik. — A! mamo Bandu, żartujesz chyba!... Ty wiesz, że ja ją ubóstwiam...
— Dowiedź, że tego swojem prowadzeniem...
— No, zgoda... ja się ustatkuję... tylko mi pozwól powiedziéć jéj...
I chciał podstąpić ku dziewczęciu.
Wiktor zatrzymał go gestem.
— Powiesz jéj to późniéj... jak będziesz na czczo... — Pójdź ze mną...
Wziął go pod rękę.
Tym razem Ryszard udał się za nim bez oporu, tylko, zanim doszedł do drzwi, wykręcił się dwa czy trzy razy, przesyłając Wirginii całusy, która spuściła głowę i zdawało się, że, go nie widzi.
Leopold Lantier, obojętny i roztargniony na pozór, lecz w głębi mocno zainteresowany tém, co się działo, był obecnym opisanéj przez nas scenie.
— Chłopak ma słabą głowę... — mówił do siebie, widząc Ryszarda, zataczającego się, chociaż był wsparty na ramieniu brata. — Z tego com słyszał, zdaje mi się, że pomiędzy nim i matką Baudu jest inny jeszcze rachunek, jak za to co zjadł i wypił... Przy pomocy szklanki wina będzie można z nim wszystko zrobić... — Dobrze o tém pamiętać... nie wiadomo co się może przytrafić...
Było blizko południa.
Wielka sala restauracyi napełniała się gośćmi.
Napływali robotnicy z fabryk i warsztatów blizkich ulicy Saint Mandé.
Cieśle odprawieni z rana z warsztatów Paskala Lantier, kazali sobie podać śniadanie.
Stefcia i Wirginia kręciły się tu i owdzie, żwawo i lekko, z pełnemi rękami talerzy i butelek i krzątały się na wszystkie strony, aby zadowolnić wszystkich gości.
Gromada robotników, o których Leopold domyślił się, z niektórych słów zamienionych z cieślami, że należeli do warsztatów jego krewnego Paskala Lantier, usiadła obok zbiegłego więźnia.
Ten ostatni, ukończywszy posiłek zażądał mazagranu.
—Spodziéwał się, że jeszcze się czegoś dowie, zanim się uda na ulicę Picpus.
Nadzieja jego została zawiedziona.
Restauracja powoli się wypróżniała» Leopold czytał „Petit Journal“, aby sobie nadać minę i zapewniwszy się, że nikt na niego nie zważał, schował gazetę do kieszeni.
Cieśle zapłacili rachunek i wyszli.
Zbieg uczynił to samo i udał się za niemi.
Mieli mu oni wskazać drogę do mieszkania jego krewnego.
Warsztaty Paskala Lantier leżały przy ulicy Picpus, nie daleko od szpitala wybudowanego dla izraelitów przez dom Rotszylda.
Warsztaty te, zajmując ogromną przestrzeń, mieściły pracownie dla wszelkich rzemiosł mających związek z budownictwem, kamieniarzy, cieślów, stolarzy, ślusarzy, posadzkarzy, blacharzy i t. d.
W sąsiedztwie warsztatów znajdowały się biura budowniczych, rysowników i t. p.
W dobrym czasie warsztaty pełne były ludzi.
W chwili, w któréj wprowadzamy do nich naszych czytelników, zaledwie w nich znajdowała się dziesiąta część osób zwykle w nich zajętych... Paskal mieszkał w blizkości warsztatów w małym dwupiętrowym pałacyku, leżącym pomiędzy dziedzińcem i ogrodem.
Dziedziniec pałacyku łączył się z warsztatami przez furtkę.
Gabinet przedsiębiercy i kassa znajdowały się na dole.
Kassa leżała po lewéj stronie przedsionka, biuro przedsiębiercy po prawéj.
Dwie mosiężne blachy z napisami czyniły wszelką omyłkę niemożliwą.
Schody leżące w głębi prowadziły do mieszkania pana.
O trzy kwadranse na drugą kassyer siedząc przy zamkniętem jeszcze okienku, porządkował i sprawdzał listę płacy.
Paskal Lantier, — którego czytelnicy widzieli już w dzień pogrzebu Dominika Bertin, — siedział w swoim gabinecie przed dużym ogniem, trzymając się obydwoma rękami za głowę.
Był to człowiek o twarzy bladéj, o zmęczonych rysach. — Twarz ta nie miała w sobie nic sympatycznego.
Włosy jego siwiejące i lekko kręcone, przerzedzone były na wierzchu głowy, a przy skroniach były prawie całkiem białe.
Obwisłe policzki otoczone były długiemi angielskiemi faworytami.
Usta o wązkich wargach rzadko się uśmiechały, a uśmiech jego zaniepokoiłby a może i przeraził patrzącego.
Oczy, płowego, nieokreślonego koloru, bardzo ruchliwe, czasem przygasłe a czasem błyszczące nigdy nie patrzyły prosto.
Paskal Lantier, ze zmarszczoném czołem, ściągniętemi brwiami, zdawał się być dręczonym, czarnemi myślami.
Nagle podniósł głowę, wyciągnął rękę do guzika od dzwonka elektrycznego umieszczonego przy kominku i nacisnął guzik.
W biurze kassy odezwało się dzwonienie.
W parę sekund zjawił się kassjer.
Był to mały człowieczek czterdziestoletni, chudy, lecz z miną nadzwyczaj intelligentną.
— Mariet, — rzekł Paskal do niego, — skończyłeś pan z listami płacy?
— Już, panie....
— I wynoszą?...
— Dwanaście tysięcy sto sześćdziesiąt pięć franków.
— A w kassie masz?
— Dwa tysiące franków, z których już popłaciłem werkmajstrów.
— Dobrze...
Paskal otworzył szufladę biurka, wyjął z niéj paczkę biletów stufrankowych, które przeliczył i podał kassjerowi.
— Oto jest trzynaście tysięcy franków... — rzekł do niego.
Kassjer wziął banknoty.
Paskal dodał:
— Jak stoisz z wyciągiem z inwentarza?
— Już skończony, proszę pana...
— Kolumny?
— Podsumowane.
— A billans?
— Gotów... — Jeżeli pan chce to od jednego rzutu oka może sobie zdać sprawę ze swego położenia.
— Swego położenia... — powtórzył inżynier z goryczą, — nie musi ono obecnie być świetném.
Mariet w milczeniu spuścił głowę.
Milczenie jego było bardzo wymowne.

XXI.

— Przynieś mi rachunki... — rzekł Paskal po chwili.
Mariet wyszedł.
Podczas gdy przedsiębiorca czekał na jego powrót, wyraz jego twarzy stawał się coraz więcéj ponurym.
Kassjer powrócił i rozłożył na biurze, przed swym zwierzchnikiem, kilka dużych arkuszy pokrytych pismem i cyframi.
Było-to zebranie inwentarza i billans kassowy.
Lantier rzucił okiem na jeden z tych arkuszy, i z bladego, stał się zielonym.
— Nie myliłem się... — szepnął. — W obecnej chwili brak mi miliona dziewięciu kroć stu tysięcy franków.
— Giełda była dla pana fatalną — rzekł kassjer bojaźliwie.
— Czyż mogłem się spodziewać tak uporczywego niepowodzenia?
— Milion w ciągu trzech, miesięcy!...
— Tak, milion! — Milion, który dziś miałbym w kassie! miljon, któryby mi pozwolił zaspokoić długi należne w końcu roku i czekać na lepsze czasy, aby wykończyć budowle, w które włożyłem swoje kapitały i kapitały tych, co mi powierzyli swoje fundusze!... — Milion, którego brak może mnie zmusić do ogłoszenia upadłości.
— A! panie, przesadzasz pan... Tak daleko jeszcze nie zaszło!
— Nie przesadzam. — Doszedłem do tego. — Gdybym ukończył budowle w końcu marca, miałbym majątek! — zima — wstrzymuje wszystko! — Zmuszony jestem przerwać roboty i rozpuścić rzemieślników, bo czemże im będę płacił?... Jestem zgubiony... zniszczony... Firma Lantiera upada!...
— Powietrze może się stać łagodnieyszém...
— Zgoda, — ale mi potrzeba pieniędzy na dalsze roboty. — Mam do zapłacenia w końcu grudnia trzykroć sto dwadzieścia pięć tysięcy franków, licząc w to procenta od summ wypożyczonych nam przez różne osoby.
— Czy by się nie dało gdzie zaciągnąć pożyczki?
— Niepodobna. — Dużo winienem Kredytowi Ziemskiemu. — Nowej pożyczki nie mogę zaciągać.
— Udaj się pan do osób prywatnych.
— Byłoby-to przyznać się do złych interesów i zupełnie się zdyskredytować.
— Przed styczniem odbierzemy dwukroć stotysięcy franków wpływów.
Paskal wzruszył ramionami.
— Bagatela w porównaniu z tak ogromnemu wypłatami! — odpowiedział.
— Dla czego pan nie spróbujesz pomówić z się siostrą swojéj żony, panią Berthier? — rzekł kagsjer. — Od chwili jak została wdową, rozporządza ona, bez kontroli, bardzo znacznym majątkiem... — Ona kocha pańskiego syna, czuje sympatyę dla pana...
— Krok mój byłby bezużytecznym... — Ja znam Małgorzatę... ona nigdy nie chwaliła moich przedsiębiorstw... — Żądanie moje przyjęłaby z pewnością tak, jak gdyby go nie słyszała... — Zresztą, wierzę w jej przywiązanie do mego syna, ale nie w jéj sympatyę dla mnie...
— No, to wierzyciele poczekają na procenta... Będą woleli czekać, niż narazić swoje wierzytelności.
— Niektórzy przyjęliby odroczenie terminu... inni byliby nieubłagani... — a do tych ostatnich należy hrabia Robert de Terrys...
— Sądziłem, że on jest pańskim przyjacielem...
— W interesach nie ma przyjaźni... — Czy wiesz pod jakiemi warunkami hrabia powierzył mi milion?
— Tak, — zobowiązałeś się pan zwrócić tę summę w ratach po dwakroć sto tysięcy franków, wraz z procentami.
— Zatém 31 grudnia musiałbym mu wypłacić dwieście pięćdziesiąt tysięcy franków, gdyż w przeciwnym razie cała należytość będzie odrazu wymagalną... Otóż, ponieważ ów milion stanowi posag jego córki, panny Honoryny, skorzysta on ściśle ze swego, prawa.
— Powiadają, że on jest bardzo chory... blizki śmierci...
— Śmierć jego nie zmieniła by nic w mojém położeniu, a nawet jeszcze by je pogorszyła. Jest ona przewidziana w akcie... — w miesiąc po zgonie hrabiego, zmuszony bym był wypłacić jego córce, całkowity kapitał wraz z procentami.
— Panna de Terrys prolongowałaby panu termin...
— Nie wierz temu!... — Bardzo niepodległego charakteru i siedząc zamknięta przy chorym ojcu, chciałaby niezawodnie używać wolności i majątku. — Wierzytelność ta bardzo mnie kłopocze... — mam, silne przekonanie, że ona będzie dla mnie fatalną...
— Nie trzeba tracić odwagi, panie... — mówił kassjer, z pewnym rodzajem pospolitego pocieszenia; — staraj się pan tylko aby się nie domyślano o pańskim chwilowym kłopocie... Przecież niepowodzenie nie zawsze będzie ciągłem.... Łatwiéj się pan wydobędziesz z kłopotu niż się panu zdaje... — Trafi się coś szczęśliwego na co pan nie liczysz... — Miej pan nadzieję....
Paskal nie miał co odpowiedzieć i nie odpowiedział.
W milczeniu podał papiery kassjerowi.
Marlet zrozumiał, że jego zwierzchnik chciał sam pozostać.
— Miał wyjść, gdy w sieni dały się słyszéć jakieś głosy.
— Co to jest — zapytał Lantier.
— To pewno cieśle uwolnieni dzisiejszego rana, przychodzą po zapłatę... już druga. — Pójdę ich załatwić.
— Idź..
Kassjer wyszedł i zamknął drzwi za sobą.
Przedsiębiorca wstał z krzesła i zaczął chodzić szerokim krokiem wzdłuż i wszerz po gabinecie.
— Ach! — mówił do siebie półgłosem, — wszelkie — złudzenie jest niemożliwém!... położenie moje jest jasne!... Chyb aby przed końcem roku zaszło coś niepodobnego do prawdy... może spadnie, jakie naprzykład niespodziewane dziedzictwo... 31 grudnia jest termin ostatni! — Trzeba upaść wtedy, gdy przedsiębiorstwa tak zręcznie ukartowane, tak rozumnie prowadzone, miały oddać miliony w moje ręce!... Gracz nierozsądny, albo raczéj głupi, przegrałem na giełdzie, wtedy gdy mi dosyć było iść tylko drogą, na końcu któréj czekał mnie majątek... — Teraz nie ma ratunku! — Iść, błagać siostrę żony, tak jak mi radził Marlet... na co? Małgorzata pożyczyła by mi pięćdziesiąt, może sto tysięcy franków... a mnie potrzeba dwóch milionów! — dwa miliony gdzie je znaleźć?...
Lantier zadawał sobie to niepodobne do rozwiązania pytanie, nie zwalniając swego gorączkowego i nierównego chodu.
Do drzwi jego gabinetu ktoś z lekka zapukał.
— Proszę wejść!
Drzwi się uchyliły i na progu ukazał się Leopold, zbiegły z więzienia w Troyes, ubrany w swój manszestrowy garnitur, trzymając kaszkiet w ręku.
— Pan Paskal Lantier?... — rzekł kłaniając się aż do ziemi.
— To ja... — odpowiedział opryskliwie przedsiębierca, biorąc nowoprzybyłego za robotnika. — Jeżeli z jaką pretensyą to udaj się do kancellaryi werkmajstrów.... Jeżeli po odbiór pieniędzy, to do kassy.
— Ani z jedną ani po drugie, proszę pana... odpowiedział Leopold uśmiechając się szydersko i postępując krok naprzód... Przychodzę w interesie... i to w interesie zupełnie osobistym.
— Jestem zajęty i nie mam czasu do rozmowy.
Leopold wszedł zupełnie i zamknął drzwi za sobą.
— Czyś mnie nie słyszał? — zapytał Paskal niecierpliwie.
— Słyszałem bardzo dobrze, gdyż jestem tak szczęśliwym, że nie jestem głuchym... To dla mnie nawet stało się bardzo użyteczném i może być takiém dla innych.
— No, dosyć tego... nawet za wiele... Czy szukasz roboty?
— Bardzo być może, panie Paskalu, ale pan wiesz, jest robota i robota...
— Musiałeś się już dowiedziéć, że teraz wcale nie przyjmuję robotników.
— Tak, z powodu zimna, które djabelnie szczypie... przynajmiéj taki pan dajesz powód... ale są ludzie, nie głupi, który opróżnienie pańskich warsztatów innym przypisują przyczynom...
Paskal zrozumiał.
Krew uderzyła mu do głowy.
— Co to ma znaczyć? — rzekł zbliżając się z groźną miną do Leopolda.
Zbieg, z gołą głową stojąc w miejscu silnie oświetloném, ze złym na ustach uśmiechem, studyował z szyderczą miną fizyonomię swego krewnego.
Ten ostatni patrzał na niego uważnie, prosto w oczy, lecz twarz jego tylko gniew wyrażała.
— Nie poznaje mnie,.. — pomyślał Leopold. — Po ośmnastu latach, to rzecz naturalna, zatém wszystko dobrze...
— Jakichże potwornych pogłosek jesteś echem? mówił dalej Paskal widząc, że nowoprzybyły zamilkł. — Odpowiadaj, ja chcę tego!
— Przed chwilą tak mało pan miałeś czasu... odparł Leopold ironicznie... Teraz już panu nie pilno?... Masz już czas do wysłuchania tego co ci powiem?...
— Wytłomacz się!... Wytłómacz prędko jeżeli nie chcesz abym stracił cierpliwość. — Alboś zawiele powiedział, albo nie dosyć!... Z kim mam do czynienia? — Kto jesteś? — Czego chcesz?
— Każdy dojdzie do celu, kto potrafi czekać! — odrzekł Leopold ze śmiechem. — Pan pytasz, ja będę odpowiadał; ale trzymajmy się porządku... — Czy pan znasz bajkę niejakiego pana Lafontaina pod tytułem: Lew i mysz?... Ten figlarz kazał mówić zwierzętom....
— Dosyć tych zagadek! — zawołał Paskal. — Albo jesteś łotrem, który chce sobie ze mnie zażartować, a uprzedzam cię, tego możesz pożałować, albo masz mi udzielić coś ważnego....
— Zaczynasz się, kochany panie, przewąchywać i domyślasz się zkąd wiatr wieje... — Ja się wytłomaczę, ale pozwól abym to uczynił swoim sposobem... — Wracam do bajki pana Lafontaina — (przepadam za bajkami!) — Lew został schwytany w sieci, on, wzór siły i odwagi, król zwierząt, władzca pustyni!... Trafił na silniejszego od siebie. Rzucał się rycząc, lecz bez najmniejszego skutku i gdyby nie mała mysz, jedno nic, nie przegryzła oczek sieci, lew pozostałby uwikłany; wsadzonoby go do klatki Bidela, żeby go pokazywać po dwa sous! — Czy pan rozumiesz?
— Wcale nie, przyznaję...
— Boże, jakąż pan masz twardą głowę!... Zatém wytłómaczmy to jaśniéj... Lew, to pan... mysz, to ja... — Lew został schwytany a ja mogę przegryźć sieci... — Siecią są blizkie termina wypłat, Upadłość, ruina... — Aby uniknąć téj nieprzyjemności, trzeba panu pieniędzy, dużo pieniędzy...
— I zapewne mi je przynosisz? — zapytał Paskal tonem najwyższéj pogardy.
Leopold uśmiechnął się znowu i zatarł ręce.

— Umyślnie po to tutaj przyszedłem. — odrzekł.

XXII.

Przedsiębiorca, rozgniewany pewnością, która mu się wydawała bezwstydem, miał odpowiedzieć gniewnie.
Zbiegły więzień nie dał mu na to czasu.
— Weźmiesz mnie pan za blagiera, — ciągnął daléj, — dla tego żem ubrany jak robotnik i że metr mego manszestru nie kosztuje po dwadzieścia franków... Gdybym miał na sobie garnitur od dobrego krawca, lakierowane buciki, rękawiczki na trzy guziki, błyszczący cylinder, lornetkę w oku i laseczkę z gałką szyldkretową, słuchałbyś mnie pan jak wyroczni!.. Zawsze ta sama historya!... A ja com pana miał za człowieka intelligentnego!... Na honor sprawiasz mi pan przykrość!...
— Porzućmy tę zabawkę — rzekł Paskal. — Mistyfikacja ta jest niesmaczna i zbyt długo słuchałem banialuk hultaja, który jeżeli nie jest szalony, musi być pijany!
— Zapewniam pana, że ani szalony ani pijany... zaraz pana przekonam.
— Dosyć! — ja cię nie znam!....
— A ja pana znam, i panie Paskalu Lantier... — Znam cię jak zły szeląg. Jesteś figlarz, lecz zbyt ambitny, a szczególniéj zbyt naciskany... — Chciałeś się wzbogacić szybkim krokiem i zostałeś przyparty do kąta... — Grałeś, spekulowałeś, straciłeś dużo, i oto jesteś nad brzegiem przepaści, zagrożony strąceniem w nią, jeżeli ci nikt nie poda ręki... — A! tak, ja cię znam... Jesteś synem Hieronima Lantier, starego adwokata z Troyes, zmarłego przed siedmnastą lub ośmnastą laty... Miałeś dwóch stryjów i brata stryjecznego... Leopolda...
— Leopolda Lantier! — przerwał Paskal — nędznika, który został skazany na dożywotnie więzienie za kradzież z wyłamaniem! wdarcie się do cudzego domu w nocy, i któryby z pewnością popełnił morderstwo, gdyby mu stawiano jaki opór! Zbrodniarza! który stał się przyczyną śmierci ojca i matki!...
— Wszystko to jest jak najdokładniejsze... — odparł zbieg wcale nie zmięszany. — Ale czy wiesz co byłoby z tobą, gdyby ci ojciec nie dał do rąk kilkunastu tysięcy... Miałeś większą szansę, niż twój kuzyn Leopold, ot i wszystko!... Zresztą nie idzie o nieigo, idzie o ciebie... — Twoje małżeństwo, kilka szczęśliwych spekulacyj i łatwowierni ludzie, pozwolili ci przedsięwziąść wielkie roboty, które musiałeś zawiesić z powodu zimna i strat pieniężnych... — Wszystko w około ciebie trzeszczy... — Kredyt pański jest zachwiany; po upływie dwóch miesięcy zawiesisz wypłaty... a zawieszenie wypłat, gdy się gra na giełdzie, — zmienia nazwisko i nazywa się bankructwem podstępném!... Bardzo być może, że się znajdziesz w Clairvaux razem z owym nieszczęśliwym krewnym, o którym przed chwilą odzywałeś się tak surowo...
— Panie!... — zawołał Paskal.
— Pozwolże mi pan dokończyć... — odparł Leopold. — Jeżeli kładę palec w ranę, to dla tego, że przynoszę lekarstwo... — Miałeś pan stryja, Ludwika Lantier, osobistość nic nie znaczącą i wuja...
— Roberta Vallerand... — rzekł przedsiębiorca pomiwoli zainteresowany tą szczególniejszą rozmową.
— Czy pan wiesz, że wrócił z Ameryki?
— Wiem, — pięć czy sześć lat temu, i że jest deputowanym z okręgu Romilly. — Wiem o tém, ale się z nim nigdy nie widuję...
— Czy pan wiesz, że w Ameryce zrobił majątek?... — Musiał ztamtąd przywieźć dwa lub trzykroć sto tysięcy franków.
— Grubo się pan mylisz! — Robert Vallerand posiada więcéj niż cztery miliony.
— Cztery miliony!! — powtórzył Paskal olśniony tą cyfrą.
— W gotowiźnie... — nie licząc posiadłości zamku Viry-suf-Seine, pod Romilly.
Lantier uczynił znak zadziwienia i rzekł:
— Wujaszek Robert mieszka w Viry-sur-Seine?
— To jest, mieszkał... albo raczéj w chwili gdy to mówię, jeszcze mieszka... Ale się jutro wyprowadzi...
— Wytłómacz się! — rzekł entreprener gorączkowo; — nie męcz mnie...
— Zdaje się, że pan nie myślisz Wyrzucić mnie za drzwi... — rzekł z szyderstwem Leopold.
— Mów! Mówże! — Czy mi przynosisz dobrą nowinę?
— Dobrą i zarazem złą... ale raczéj dobrą niż złą... nowinę żałobną...
— Robert Vallerand umarł? — zawołał Paskal.
— Zgadłeś pan od razu! — Tak jest umarł...
Przedsiębierca zrobił nagłe poruszenie.
Twarz jego stała się purpurowa i przybrała wyraz niewypowiedzianéj radości. Ręce mu drżały, oczy rzucały błyskawice.
— Umarł! — powtarzał jakby nieprzytomny. — Umarł, a majątek jego przenosi cztery miliony!... Ależ w takim razie jestem ocalony!... jestem bogaty!... Robert Vallerand nie miał prócz mnie, innych spadkobierców! — Majątek jego do mnie należy!
Szczęściem, że pański kuzyn Leopold jest w Clairvaux i nie może upominać się o swój udział, bo byłby się z panem podzielił milionami... — zauważył zbiegły więzień.
— Leopold Lantier utracił swoje prawa, — odparł żywo Paskal, przekonany, że dożywotnie więzienie, tak samo jak ciężkie roboty na całe życie, pociągały za sobą śmierć cywilną; — ja sam tylko jestem spadkobiercą...
— Tak pan mniemasz?...
— Ja nie mniemam! — ją jestem tego pewny...
— A! jesteś pan tego pewny?... — mówił znowu Leopold tym samym szyderczym tonem, jak na, początku rozmowy. — Wstrzymaj się pan, panie Lantier!... — Pan nie jesteś jedynym spadkobiercą Roberta Vallerand!... Nawet pan wcale nim nie jesteś...
Paskal spoglądał otwarłszy usta, na tego co przemawiał w ten sposób.
Podobny był do człowieka ogłuszonego ciężkim ciosem.
— Nie jestem spadkobiercą?... — wyjąkał drżąc na całém ciele.
— Nie...
— Jakto?... dla czego?...
— Dla tego poprostu, żeś został wydziedziczony...
— Wydziedziczony! — powtórzył przedsiębiorca wybuchając śmiechem, w którym się dał słyszéć ton fałszywy. To być nie może! — Mam prawo za sobą.
— Najprzód, nie ma żadnego prawa, któreby zmuszało wuja do zapisania majątku siostrzeńcowi — odparł Leopold — A potém, najbliższy krewny ma pierwszeństwo przed drugimi, a Robert Vallerand miał córkę, do któréj spadek należy...
Paskal zachwiał się pod tym nowym ciosem.
— Robert... córkę... — powtórzył głucho.
— Jakem to miał honor panu powiedziéć...
— Robert Vallerand nie był żonaty...
— Zkąd pan wiesz o tém? — Oddawna straciłeś go z oczu... — Zresztą mógł zawrzéć w Ameryce małżeństwo, które pozostało tajemném dla jakiegoś powodu, prawnego lub nieprawnego, które jednak nie mniéj jest prawem... — W każdym razie, prawe czy nieprawe dziecko żyje... Jest to córk... Ma blizko dziewiętnastu lat a najnormalniejszy testament czyni ją ogólną spadkobierczynią.
— I ta córka, o któréj nikt z rodziny nigdy nie słyszał, miałaby zagarnąć majątek, który do mnie tylko należy!...— Miałaby mi ukraść cztery miliony!
Mówiąc poprzedzające wyrazy, Paskal z wściekłością zaciskał pięście. — Wązkie jego usta zwilżone były pianą.
— Zaprawdę! — odpowiedział zbieg z Troyes, — to rzecz pewna, że wszystko do niéj należy skoro jéj ojciec wszystko: przekazał.
— Można zwalić testament...
— Pod jakim pozorem?
— To jest poboczna córka, przysiągłbym na to, a prawo ogranicza udział dzieci naturalnych w spadku!...
— Będziesz się pan procesował, przypuszczam, bezspornie, ale proces trwa lata, a zanim pan uzyskasz pomyślny wyrok, — (przypuściwszy, że go pan uzyskasz) — pogrążysz się z tém wszystkiém co posiadasz, w bankructwo... — Wierz mi pan, jesteś zgubiony, chybabyś...
— Chyb abym?... — powtórzył Paskal zatapiając swój wzrok we wzroku mówiącego, jak gdyby chciał czytać w głębi jego myśli. — Wytłomacz się, — żądam tego! — Powtórnie wzywam cię, abyś powiedział kto jesteś i w jakim przyszedłeś tu celu!
— Kto jestem? — Mój Boże, to rzecz bardzo prosta, panie Lantier. Jestem czeladnik blacharski, niezły sobie chłopak... — przybywam z Romilly. — W ostatnich czasach pracowałem w Viry-sur-Seine, w zamku pańskiego wuja, i tam dowiedziałem się o tém, co panu mówię...
— Cóż daléj? — rzekł przedsiębiorca.
— Nie wesołe to rzemiosło blacharza... — mówił daléj Leopold, — o! nie!... I wyobraź pan sobie, panie Lantier, że czuję w sobie powołanie.
Leopold znowu się zatrzymał.
Paskal drżący z niecierpliwości zapytał:
— Do czego?
— Do życia z procentów, przyzwoicie, po mieszczańsku.... nie pracując... Wszak to pojmujesz, hę? panie Lantier?
— Pojmuję... — Zmierzaj prosto do celu...
— Do celu?... ależ go pan już znasz... celem moim jest wyświadczyć ci przysługę... albo raczej, nam obudwu wyświadczyć przysługę... — Pan musisz być z natury wdzięcznym... ja to czytam na pańskiej twarzy... — Zatém jeżeli tak dzielny chłopak jak ja podaje ci rękę i otwiéra kassę z milionami, pan mu z pośpiechem chyba ofiarujesz część skarbu...
— Otwierasz kassę z milionami... — szepnął Paskal. — Czy to być może?
— Do licha!. — Gdyby to nie było możliwém, czyżbym tracił tu czas nadaremnie... Nie jestem tak naiwny!...
— Ależ jest bezpośrednia spadkobierczyni.
— Gdyby nie to, rzecz cała poszłaby jak po maśle i pan byś wcale mnie nie potrzebował...
— Cóż robić?
— Poprostu usunąć dziewczynę...
— Usunąć dziewczynę! — powtórzył przedsiębiorca zniżając glos i oglądając się w około z pewnym rodzajem szału.
— Zaiste! panie Lantier, to jest. niezbędne...
— Czy byś się tego podjął?
— To zależy...
— Od czego?
— Od pana.
— Wieleż żądasz jeżeli interes się uda?...
— Potém się ugodzimy!...
Paskal spojrzał niespokojnie na Leopolda i rzekł:
— Kto nie oznacza cyfry bywa zbyt wymagającym!...
— Jesteś pan niedowierzający, a to mnie drażni!... Jeżelim panu powiedział że będziemy w zgodzie, to w niéj będziemy... — Czyż pan mniemasz, że ja przypadkiem jestem człowiekiem, który się umie targować? — Ruina, bankructwo, sąd przysięgłych, oto co cię czeka... perspektywa niezbyt, wesołą... — Ja proponuję ci, że cię z tęgo wyciągnę i odzłocę cię na nowo tak, jak ci się to nigdy nie trafiło... — Nie udawaj fanfarona panie Lantier... Byłoby to niezręcznością...

XXIII.

— Ależ sposoby działania? — rzekł przedsiębierca po upływie minuty.
— Tém się pan nie kłopocz... — Twój wuj umarł onegdaj wieczorem... — Akt zejścia musiał być spisa my dopiero dzisiaj... Pogrzeb odbędzie się jutro... muszę wracać do Viry-sur-Seine.
— Czy dziewczyna mieszkała z Robertem Vallerand?
— Nie.
— Więc po cóż tam powracać?
— Aby miéć oko na działania niejakiéj pani Urszuli, poufnéj dospodyni, czy też damy do towarzystwa, co pan wolisz, która otrzymała ostatnie zlecenia twego wuja.
Młoda panienka została wychowana tajemniczo i pani Urszula ma z nią przyjechać do Paryża w jak najkrótszym czasie, z listem nieboszczka, który ma wręczyć notaryuszowi Auguy, przy ulicy Piramid.
Po złożeniu listu, pan Auguy wręczy im zapieczętowaną kopertę zawierającą testament i inne niezmiernie ważne papiéry...
— Mając w ręku te kopertę pani Urszula i młoda panienka udadzą się do Nogent sur-Seine do drugiego notaryusza zwanego Audouard, w którego rękach złożono więcéj niż cztery miliony franków w gotowiźnie. Ten zacny urzędnik, otworzy kopertę i wyliczy miliony dziedziczce... — Oto taki jest program!...
Lantier słuchał mówiącego z łatwem do pojęcia zadziwieniem.
— Z kąd wiesz o tém wszystkiém? — zapytał.
— Byłem przy śmierci Roberta Vallerand i słyszałem jego ostatnie wyrazy... — odparł zimno zbiegły więzień.
Paskal zadrżał.
Ten nieznajomy, który się tak niespodzianie mięszał w jego życie, nabawiał go instynktownego przestrachu, chociaż w rezultacie widział on, w jego wmięszaniu się, swoje ocalenie.
Leopold mówił daléj.
— Muszę być w Viry-sur-Seine, pan to rozumiesz, aby dopilnować jak pani Urszula uda się po mała, dla wykonania ostatniéj woli nieboszczyka. Niech się stara i młoda razem połączą i udadzą w drogę do Paryża, i owszem, ale nie trzeba aby doszły aż do notaryusza przy ulicy Piramid... nie trzeba!
Te ostatnie wyrazy wyrzeczone zostały tonem okrutnéj stanowczości.
Ręce Paskala drżały!
— Dwie kobiety... — wyjąkał.
— Tak! dwie kobiety! Nawet stara jest więcéj ambarasująca jak młoda... trzeba je usunąć tak jedną jak drugą, inaczej... figa!... Na nic się niezdało!
— Ale, rzekł niepewnie przedsiębierca, — to dziewczę... ją ludzie znają...
— Powtarzam raz jeszcze, kochany panie Lantier, że była wychowana tajemnie, nikt nie wie kto jest jéj ojcem i nikt się nie zakłopocze jéj zniknięciem.
— Zgoda! ale zauważą zniknięcie gospodyni...
— No, to jéj będą szukali... co to szkodzi, byleby jéj tylko nie znaleźli. — Świat cały pełen jest tajemnic, które pozostają niewytłómaczone... — Matka się nigdy o niczém nie dowié.
— Matka? — powtórzył Paskal z rosnącém zadziwieniem. — Więc ona żyje?
— Żyje, ale nie wié gdzie jest jéj córka a nawet nie jest pewną jéj życia...
— Jednakże...
— No! dosyć już tych pytań, — przerwał Leopold; — dłuższa rozmowa byłaby nieużyteczną... — Czas to pieniądze, jak mówią Anglicy! — nie trwońmy go!... — Teraz streśćmy położenie. Notaryusz w Paryżu i notaryusz z Nogent-sur-Seine nie wiedzą o istnieniu dziecka... — Jeżeli się córka nie stawi i jeżeli testament nie zostanie znaleziony, ogłoszą postępowanie spadkowe i pan, po upływie miesiąca zabierasz wszystko, jako najbliższy krewny! — Czy to jasne?
— Idzie o cztery miliony?
— Cztery miliony czterykroć sto tysięcy franków a reszta drobnemi... — ładna cyfra. panie Lantier?... — Jeszcze raz, czy mam, działać?...
— Działaj.
— Dajesz mi nieograniczone upoważnienie?
— Tak jest.
— To bardzo dobrze; ale to nie dosyć.
— Cóż trzeba jeszcze?
— Odrobinę monety pod postacią kilku biletów tysiąc frankowych...
Paskal spojrzał na Leopolda z widoczną nieufnością.
— Cóż to znowu? — rzekł zbieg wzruszając ramionami... — Czyś pan tak goły, że nie masz kilku papierków Garata na moje usługi? — No, to się pan sam wydobywaj z kłopotu... — Ja zaliczek czynić nie mogę... moje fundusze mi na to nie pozwalają... — Ja tam jestem znany... muszę zmienić skórę... będę miał mnóstwo różnych wydatków... — Ale domyślam się.... — może się panu zdaje, że ja blaguję, aby pana okpić... A więc! człowieku niewierny, czytaj!
Leopold wydostał „Petit Journal“ schowany do kieszeni w restanracyi ojca Baudu i podał go Paskalowi wskazując parę wierszy palcem.
Przedsiębiorca wziął ów rozpowszechniony dziennik i przeczytał w miejscu wskazywanem mu przez zbiegłego więźnia:
„Otrzymaliśmy wiadomość drogą telegraficzną, o śmierci Roberta Vallerand, deputowanego z Aube, (okręgu Romilly). — Jest to prawdziwa strata dla Izby i dla kraju.“
Paskal już nie powątpiewał.
— Wiele ci potrzeba? — zapytał idąc do biurka.
— Trzy tysiące franków... — Potém się porachujemy.
Siostrzeniec Roberta Vallerand otworzył szufladę służącą mu za kassę, wyjął z niej banknoty i podał Leopoldowi, który je schował do kieszeni z jawném zadowoleniem.
— Dziś jeszcze będę w Viry-sur-Seine...
— Kiedyż się zobaczymy?
— Jak będzie można najprędzéj...
— To bardzo niepewne...
— Nie mogę powiedzieć tego, czego sam nie wiem... — Bądź pan cierpliwy i rachuj na Bibi. — Obiecałem ci cztery miliony i będziesz je miał. — Pracując dla pana, pracuję razem dla siebie, a jeżeli będziesz grzeczny, ja będę wyrozumiały... Do widzenia mój Panie!
Leopold ten ostatni wyraz wymówił z przyciskiem.
— Do widzenia, niedługo!... dodał. Jeżeli wkrótce zajdzie co nowego, napiszę do pana, lecz bądź pan spokojny, mój list cię nie skompromituje... Pan sam tylko będziesz mógł się domyśléć jego treści..
— Ależ, nakoniec, — zapytał Paskal, jakże się nazywasz
— Valta... — Pamiętaj pan to nazwisko, jest ono dosyć osobliwe, aby je można zapomnieć.
I zbieg wyszedł z gabinetu, zostawiając w nim przedsiębiercę ogłuszonego tém wszystkiém co zaszło.
Paskal Lantier, z czołem zroszoném zimnym potem, upadł na fotel.
— Robert Vallerand umarł... — rzekł do siebie głucho. Umarł, zostawiając majątek córce dziecięciu nieznanemu!... a przed chwilą ów człowiek był tu... człowiek, którego niewyjaśnionemu wpływowi uległem i rzekłem: niech dziecko zniknie! Kto jest ten człowiek? — Pomimo swéj mowy czasem nieokrzesanéj i grubéj, zdaje się, że on należy do wyższego towarzystwa. — I ja mu się powierzyłem szalenie, ślepo... On się oddala z uśmiechem na ustach, by zabić... zabić dwie kobiety.... a ja jestem jego wspólnikiem! By uniknąć wstydu bankructwa, zarządzam morderstwo!...
Lantier spuścił głowę na piersi i wydawał się jak pognębiony, lecz po chwili wyprostował się zmieniony, z wzrokiem pałającym i mówił daléj z rodzajem gorączki:
— Nie, ja nic nie zarządziłem! — Ów człowiek powiedział: Uczynię to!... — ja mu pozwalam to uczynić, ot i wszystko... Ja nie miałem żadnego sposobu do przeszkodzenia mu w jego zamysłach i on będzie działał... Czyż ja mam być odpowiedzialny za jego czyny?... — Nie, sto razy, nie!.. Stara kobieta i dziewczyna znikną... To mnie nic nie obchodzi... — Spadek zostanie mnie przysądzony... — Do mnie należą cztery miliony... do mnie należy przyszłość!. — Wszystkiego się mogę spodziewać a nie bać niczego... — Szalony byłem obawiając się.
Powoli Paskal się uspokoiły.
Usiadł znowu i dalej:
— Dziewiętnastoletnie dziewczę, którego matka nie zna, i które nie zna matki! — Co to znaczy? — Dla czego te umyślne gęste ciemności około kolebki tego dziecka... — Gdy Robert odjeżdżał do Ameryki nikt nie wiedział, że on ma jaki tajemny stosunek. — Ale o czém że myślę? — Co mnie obchodzi i matka i córka? Najgłówniejszą jest rzeczą, abym był bogaty... i będę nim, czuję to!
Małgorzata Berthier, wdowa po Dominiku Bertin, opuszczając zamek Viry-sur-Seine, znajdowała się w stanie gwałtownego wzburzenia.
Trawiona gorączką dochodzącą prawie do maligny, nie spostrzegła, że się rozpoczynało konanie jéj dawnego kochanka i że wściekłość obudzona jéj niespodziewaném ukazaniem się, zadawała ostatni cios Robertowi Vallerand i przyśpieszyła jego śmierć o trzy miesiące.
Przeklinała ona nieugiętego człowieka, który odmówił jéj objaśnienia, gdzie ukrywa jéj córkę, i który ją haniebnie wypędził, w chwili, gdy z oczyma pełnemi łez, żałująca z rozdartém sercem, na kolanach go błagała, złożywszy ręce, aby jéj pozwolił uściskać córkę...
Robert okazał się okrutnym i niemiłosiernym, ale on cierpiał straszliwie i wspomnienie jego boleści, czyniło go nieczułym na łzy, głuchym na proźby.
— Wiedziéć, że moje dziecko żyje i nie módz go ścisnąć w swoich objęciach mówiąc: jestem twoją wiatką kocham cię! — to męczarnia nad moje siły! — myślała Małgorzata spłakana... Kara przewyższa winę.
Potém znowu nabierała nadziei, że Robert się rozmyśli, że się nad nią zlituje i że się zdecyduje coś powiedziéć.
Biédna kobiéta przyjechawszy do Romilly i wysiadając w hotelu była zziębnięta i skołatana przebytemi wzruszeniami.
Podano jej do pokoju posiłek, którego tknąć było dla niéj niepodobieństwem i wydawszy polecenie, aby nazajutrz o dziesiątéj powóz był znowu gotowy, udała się na spoczynek.
Chciała zasnąć, — sen jest zapomnieniem — lecz powieki zaledwie w długich przerwach zapadały na jéj zmęczone łzami oczy a podczas tych chwil spoczynku napadały ją szkaradne marzenia.
Gdy Małgorzata wstała po tej, niemogącej się skończyć nocy, zdawało się, iż się zestarzała w kilka godzin o lat kilkanaście.

XXIV.

Woźnica był akuratny.
Punkt o godzinie dziesiątéj powóz stał przed bramą hotelu, powożący zaś, czekając na rozkaz, grzał się w kącie przy ognisku kuchni.
Był to ten sam człowiek, który poprzedniego dnia woził Małgorzatę.
Powiedziano mu, że podróżna schodziła.
Wyszedł na dziedziniec i dopomagał pani Bertin wsiąść do starej karety, z korzyścią zastępującéj wczorajszą bryczkę.
— Dokąd pojedziemy, proszę pani? — zapytał.
— Do zamku Viry-sur-Seine.
Woźnica z zadziwieniem spojrzał na podróżną i pomyślał wsiadając na kozioł:
— Ta pani pewnie nie wie, że pan Vallerand umarł... a może to jest krewna, która przybywa po spadek... Ej, żeby to mnie się tak trafiło!...
Popędził konia, szybko przebył drogę i wjechał w zawsze otwartą bramę zamku.
Prawie wszystkie żaluzye od frontu były zamknięte.
Małgorzata wysiadła, przebyła stopnie perystylu, nacisnęła klamkę i weszła.
W chwili, gdy przestępowała próg przedsionka, ukazał się Klaudyusz, służący deputowanego, przychodzący z wnętrza.
Miał oczy czerwone, twarz jego wyrażała najgłębsze zmartwienie.
Wdowa, mocno zamyślona, nie dostrzegła tego szczegółu.
Pragnęła się dowiedziéć, czy po wczorajszéj wizycie, gospodyni dopuści ją do swego pana.
Trzeba dodać, że była zdecydowana przełamać zakaz i zobaczyć się z Robertem, chociażby miała stać się przyczyną skandalu.
— Co pani żąda? — rzekł Klaudyusz z ukłonem.
— Chciałabym się widziéć z gospodynią...
W tej chwili jest to niepodobieństwem... Pani Urszula pojechała do merostwa z oznajmieniem. Ale ja mogę pani służyć pod jéj niebytność AONG NAGT
— Chciałabym się zobaczyć z panem Vallerand.
Klaudyusz się cofnął.
— Zobaczyć z panem! wyjąkał stłumionym głosem.
— Tak jest.
— Pani musi być tutaj obca, skoro pani nie wie jakie się przytrafiło w tym domu nieszczęście...
Małgorzata zbladła i zaczęła drzeć.
— Nieszczęście!. zawołała — Tu się trafiło nieszczęście?
— Tak jest, pani... Wczoraj wieczorem ktoś był u pana... jakaś pani... miał on z tą panią straszną sprzeczkę i w skutek niéj...
— Boże! — zawołała wdowa tracąc prawie przytomność, — Boże!... boję się zrozumieć... Czy panu Vallerand gorzéj?... Czy nie grozi niebezpieczeństwo?
— Niestety! pani, mój biedny pan umarł...
— Umarł! powtórzyła Małgorzata chwiejąc się na nogach.
I z cicha dodała.
— Zabrał tajemnicę z sobą! niczego się nie dowiem! — Ale, nie, — mówiła daléj wytężając siły, on musiał gospodyni przekazać swoją ostatnią wolę... jéj musiał zlecić czuwanie nad moją córką... Muszę się widziéć z panią Urszulą!...
Te ostatnie wyrazy były wymówione głośno.
— Pani Urszula pojechała do merostwa dla spisania aktu zejścia, jak to miałem już honor pani powiedziéć, odparł służący. Z merostwa, ma się udać do Romilly zamówić karty pogrzebowe.
— Muszę z nią mówić... — Poczekam na nią...
— Jak sobie pani życzy.
Małgorzata postąpiła ku ławeczce.
Klaudyusz odezwał się:
— Pani nie może zostać w sieni... — zaprowadzę panią do salonu gdzie pani wygodniej będzie czekać, przy kominku.
— Nie — odrzekła wdowa, któréj twarz zbladła straszliwie pod zasłoną, mam pana poprosić o jedną łaskę.
— O co, łaskawa pani?
— O pozwolenie pomodlenia się przy zwłokach...
Mocno zakłopotany tém niespodziewaném żądaniem, Klaudyusz się zawahał.
— Ależ pani — wyjąkał, — ja nie wiem...
— Nie odmawiaj mi téj łaski, zaklinam cię... — odrzekła Małgorzata z żywością, jestem dawną przyjaciółką pana Vallerand... przyjaciółką niegdyś bardzo mu drogą... nie odmawiaj mi pociechy pożegnania zmarłego po raz ostatni. Odmowa zakrwawiła by mi serce...
Wierny sługa spuścił głowę!
Słowa i ton mowy nieznajoméj nabawiły go głębokiego wzruszenia.
— Nich i tak będzie rzekł niepewnym głosem... — Proszę pani.
Otworzył boczne drzwi, dał Małgorzacie znak aby za nim poszła, przeszedł pusty pokój, podniósł portjerę z grubéj tkaniny i rzekł.
— Oto jest pokój zmarłego.
Pani Bertin zbliżyła się i rzuciła na pokój pomięszane spojrzenie.
Naprzeciw niej stało łóżko.
Pod białą, wełnianą kołdrą, rysowała się sztywna postać trupa, pod głowę którego podłożono parę poduszek.
U głów śmiertelnego loża, kobieta klęcząca czytała półgłosem Psalmy pokutne..
Była to żona Klaudyusza.
Migocące światło świec woskowych odbijało się w srebrnym krucyfiksie, leżącym na piersiach zmarłego.
Małgorzata przeżegnała się, upadła na kolana na dywan i wybuchła łkaniem. Klaudyusz dał swojej żonie znak, aby, wstała i podeszła ku niemu.
— Ta Pani jest dawną, przyjaciółką naszego zmarłego pana.. — rzekł do niéj po cichu. — Pozwólmy jéj się pomodlić.
Mąż i żona wyszli razem.
Ciężka kotara znowu zapadła.
Małgorzata płacząc, długo się modliła.
Po wybuchu téj szczeréj boleści nastąpił względny spokój, wywołany wspomnieniami dawno wygasłéj miłości.
— Więc już nie żyje, — szepnęła biédna kobiéta — i mogę się oskarżać o przyśpieszenie mu śmierci!...
Złożyła ręce, wlepiła wzrok w marmurowe oblicze, na którém ciemne źrenice: pod przymkniętemi powiekami wyglądały jak dwie czarne plamki, i mówiła daléj:
— Przebacz mi Robercie! — Ja cię bardzo kochałam, Robercie, a tyś mnie jednak przeklął, bom ci zadała męczarnie, opuszczając cię nikczemnie! przebacz mi, przebacz!
Twoja śmierć zadaje memu sercu jedną ranę więcej... — Przebaczam ci wszystkie sprawione mi dawniej męczarnie... wszystkie męczarnie wczoraj mi zadane... te co mi jeszcze teraz zadajesz... Zlituj się, Robercie, nademne!... Tyś nie uniósł tajemnicy do grobu, czy prawda? Tyś komuś zlecił czuwanie nad naszém dziecięciem?... Zostawiłeś papiéry, które mnie objaśnią?
Małgorzata stała teraz i zwróciwszy wzrok na zmarłego, mówiła do niego tak, jakby ten mógł ją słyszeć; zdawała zapytywać go jak gdyby on mógł jéj odpowiedziéć.
Nagle, myśl jedna, przemknęła się po jéj głowie.
Powiodła wzrokiem po pokoju.
Te papiery mną pokierują, szepnęła, one pewno muszą być tutaj... blzko mnie... w jednéj z tych szuflad... Może tylko potrzeba wyciągnąć rękę aby je dostać... a ja jestem sama...
Drżąc zamilkła.
Zgwałcić to miejsce — mówiła daléj z przestrachem, — w obec tego trupa, otwierać szufladę... czy to nie świętokradztwo?... Nie, sto razy nie, ponieważ idzie o odebranie córki!
— Uspokoiwszy sumienie tém sztuczném rozumowaniem, Małgorzata postąpiła do biurka pokrytego porozrzucanemi papiérami.
— Tam nic nie znajdę... — Takie rzeczy nie trzymają się na widoku! Robert je ukrył tak samo jak naszą córkę!...
Ręka jéj skierowała się do jednej szuflady biurka, lecz zastała ją zamkniętą; inne były tak samo zamknięte, co biednej matce sprawiło przykry zawód.
Stoliczek Boula stojący przy łóżku zwrócił jéj uwagę.
— Gdyby był tam, — rzekła. — Czemużby nie?
Aby się zbliżyć do stoliczka Małgorzata musiała przejść obok żałobnego łoża.
Postąpiła parę kroków i zatrzymała się blizka omdlenia
Zdawało jéj się, że zmarły porusza się na swém łożu i otwiera zamknięte oczy.
Szalone złudzenie, trwające tyle co mgnienie błyskawicy!
Pani Bertin prędko się uspokoiła i nie prostą drogą, lecz obchodząc pokój naokoło, postąpiła ku meblowi.
Podeszła do niego i nie mogła powstrzymać poruszenia radości na widok kluczyka delikatnie cyzelowanego, utkwionego w zamku.
Serce jéj biło gwałtownie, mało nie pękło, śród tego milczenia. — Czuła wyraźnie jego szybkie uderzenia o ściany klatki piersiowéj.
Jej ręka drżąca gorączkowo, ujęła za klucz i przekręciła go w zamku — górna szuflada posunęła się po wrębach.
Na spodzie szuflady leżał jeden tylko przedmiot: — list.
Małgorzata pochwyciła go i pożarła wzrokiem adres następujący:

Panu Emilowi Auguy
notaryuszowi
Ulica Piramid Nr. 18
w Paryżu.

Wydała okrzyk radości, na który odpowiedzią był okrzyk przestrachu i oburzenia.
Kobieta w grubéj żałobie, podnosząc kotarę weszła do pokoju, rzuciła się ku Małgorzacie i wyrwała jéj list z ręki.
Ową kobiétą — musimy objaśnić czytelnika — była Urszula Sollier powracająca z Romilly.

XXV.

— Nędznico! — rzekła Urszula głucho. — Nędznico!...
— Łaski! litości!... wyjąkała Małgorzata padając na kolana i wyciągając błagalnie ręce.
— A! poznaję cię!... mówiła dalej pani Sollier, któréj twarz zmieniła się od gniewu; to by byłaś tu wczoraj!... to ty coś do tego domu wniosła śmierć i rozpacz!...
— Zlituj się nademną!... łkała biédna nieprzytomna matka; nie potępiaj mnie! — ty wiesz jak potężnym powodem byłam tutaj ciągniona i Bóg mi świadkiem, że mnie zła myśl nie skłoniła dzisiaj do powrotu... — Nie wiedziałam że pan Vallerand umarł; dopiéro tutaj dowiedziałam się o tém... Weszłam tu aby się pomodlić przy nim i płakać, myśląc o swojéj córce... o swojéj córce, odebranéj mi, straconéj dla mnie od lat siedmnastu!... — Ujrzawszy się się w tym pokoju, zostałam opanowana myślą wyszukania jakiejś wskazówki, któraby mnie mogła wprowadzić na ślad mojego dziecka... — uległam pokusie; otworzyłam szufladę... wzięłam list, który mi odebrałeś i o zwrot którego błagam cię na kolanach, gdyż on z pewnością zawiera rozwiązanie zagadki, z którą się łączy moje życie... Zlituj się pani nademną...
— Ciszéj! — rzekła rozkazująco Urszula, wskazując na łoże śmiertelne. — Śmieszże podnosić głos w obec tych zwłok bezdusznych, w tym żałobnym pokoju, któryś miała sprofanować świętokradzką kradzieżą?
— Kradzież!... kradzież świętokradzka... — powtórzyła Małgorzata podnosząc się z przestrachem. — O! nie oskarżaj mnie pani o taką zbrodnię!...
— Milcz!... — odpowiedziała gospodyni — i wychodź! bo nie tutaj winnam ci dać odpowiedź...
Pani Sollier wskazywała drzwi przygnębionéj wdowie rozkazującym tonem, któremu się oprzéć nie było podobna.
Małgorzata spuściła głowę i uległa, nie mając siły do oporu, wyszła z pokoju.
Urszula poszła za nią i gdy obiedwie przestąpiły próg sąsiedniego pokoju, spuściła ciężką kotarę za sobą.
— Czy mi pani przebaczysz, rzekła bojaźliwie wdowa.
— Popełniłaś pani czyn niegodny, odpowiedziała Urszula; — mogłabym miéć prawo, nawet obowiązek, oddać cię w ręce sprawiedliwości, jako przestępującą próg tego domu w celu skradzenia papiérów...
— Ja nie chciałam ukraść... Powtarzam raz jeszcze, żem szukała wskazowki mogącéj mnie naprowadzić na ślad schronienia mojéj córki...
— Jakiéj córki? — zapytała zimno pani Sollier.
— O! nie staraj się pani oszukać mnie udana niewiadomością... — Pan Vallerand miał w tobie nieograniczone zaufanie... pani znasz tajemnicę przeszłości...
— Ja nie wiem o niczém, moja pani, i o niczém nie chcę wiedziéć... Tajemnice tego, któremu skróciłaś życie nie do mnie należą... Gdyby mi je powierzył, zostałyby zagrzebane w głębi mojéj duszy tak, jak zostaną zagrzebane z nim w trumnie...
— Pani wiesz gdzie jest moje dziecię…..
— Ja nawet nie wiem czy pani je masz.
— List, który mi z ręki wyrwałaś zawiéra to, o czém chcę wiedziéć.
— List ten jest zapieczętowany i nie wiem co się w nim zawiéra.
— A jednak miałaś go oddać?...
— Temu, do którego jest adresowany, i który sam tylko ma prawo złamania pieczęci...
— Czyż byś pani miała mnie dręczyć nieubłaganém milczeniem?...
— Nie mam pani nic do powiedzenia.
— Pani wiesz kto jestem...
— Wczoraj widziałam panią po raz pierwszy... Nic nie wiem o pani, nawet jak się nazywasz...
— Niegdyś byłam kochana przez Roberta Vallerand... Kochałam go... Oddałam mu się.. Z miłości téj urodziło się dziecię, które mi zabrano i o które się upominam... Mój ojciec, narzucając mi obrzydłe małżeństwo, uczynił mnie najszczęśliwszą z kobiet... Dziś jestem wdową, wolną, niezmiernie bogatą... Dziś pragnę odszukać córkę i żyć tylko dla niéj... Oddaj mi ją pani!...
— Powtarzam po raz trzeci nic nie wiem o niczém. Nadaremnie więc byłoby pytać mnie dłużéj, nic nie odpowiem.
— Po cóż taka surowość?... zapytała Małgorzata dusząc się od łkania! — Upór twój jest zarówno nieużyteczny jak okrutny! — Napróżno milczysz. Czego ja uczynić nie mogę, dokona sprawiedliwość...
Powiem, dowiodę, że Robert Vallerand miał córkę... Dowiodę, że ta córka jest moją... Księgi stanu cywilnego w Romilly tego samego dowiodą!... — Muszę się dowiedzieć co się stało z tém dzieckiem, aby jéj oddać spadek po ojcu... ona musi być odnalezioną!... Gdy cię sąd będzie badał będziesz musiała odpowiadać!!...
— Sędziom powiem tak samo jak i pani; Nic nie wiem! Zapytajcie zmarłego!
Małgorzata uczyniła ruch zniechęcenia, lecz upór jéj wyrównywał uporowi Urszuli.
Nie dając się zniechęcić postanowieniem powziętém przez panią Sollier mówiła dalej:
— Przynajmniej mi pani powiedz czy moja córka jest we Francyi, czy też Robert Vallerand zawiózł ją do Ameryki, dokąd udał się szukając majątku i tam ją zostawił?... — To jest rzecz bardzo mała... to możesz mi pani powiedzieć... — Co, ciągle milczenie!... Więc pani jesteś bez serca! — Ach! nie dręczyła byś mnie, gdybyś sama była matką!...
Pani Sollier stała niema, ale bladość jéj zmienionéj twarzy dowodziła, że w niéj straszna toczyła się walka.
L W obec tego strasznego milczenia Małgorzata czuła, że jéj szaleństwo znowu powraca do głowy.
Zdawało jéj się, że czoło pęka w kawałki.
Ścisnęła je obudwoma rękami.
— O! mój Boże... o! mój Boże... — mówiła nieprzytomna. Nikt-że w świecie nie zlituje się nademną!... Zbyt jestem ukarana... Jestem przeklęta!...
Oczy jéj stały się błędne, całe jéj ciało drżało: — usta poruszały się, lecz żaden dźwięk z nich nie wychodził.
W kilka sekund nieszczęśliwa kobiéta zaczęła poruszać rękami w powietrzu, jak gdyby szukając punktu oparcia i upadła na posadzkę bez przytomności.
Urszula bardzo wzruszona pochyliła się nad nią, podniosła ją, położyła na sofie i udzieliła jéj starannéj pomocy.
Zemdlenie trwało długo.
Nareszcie Małgorzata przyszła do siebie, lecz uległa straszliwemu wzruszeniu nerwowemu i okropnéj gorączce.
Stan jéj wydał się groźnym.
Zatrzymać w domu, gdzie był zmarły, dawną kochankę Roberta Vallerand, było niemożebném.
Pani Sollier zawołała Klaudyusza i jego żony.
Idź po woźnicę, który przywiózł tę panią, rzekła do służącego.
Klaudyusz wyszedł i po chwili powrócił z furmanem.
— Mój przyjacielu, zapytała pani Sollier tego człowieka — zkąd zabraliście te panią?
— Z Romilly, z Hotelu Marynarki.
— A więc trzeba ją tam odwieźć natychmiast.
— Czy ona chora? — rzekł woźnica niespokojny.
— Zdaje mi się, że tylko niezdrowa... — Doznała ona silnego wzruszenia dowiedziawszy się nagle o śmierci pana Vallerand, który jéj był znajomym.
Małgorzata nie słyszała, a przynajmniéj nie zrozumiała tego, co przy niéj mówiono.
Gwałtowna gorączka odbiérała jéj przytomność.
— To dobrze; odparł woźnica, odwiozę podróżnę do Romilly.
Przy pomocy Klaudyusza zaniósł chorą do starego powozu, w którym ją ciepło okrył, potém wsiadł na kozioł i popędził konia.
Żona Klaudyusza poszła czuwać przy zmarłym.
Urszula zostawszy samą uczuła się złamaną przebytą walką i mimowolném wzruszeniem, które nią owładnęło gdy ujrzała cierpienia, usłyszała łkanie spłakanéj matki.
Ociérając oczy rzekła:
— Biédna kobiéta! — Chociaż winna, kara jéj przewyższa błąd popełniony! — Jakiejże siły było potrzeba aby nie zawołać: Nie płacz już!... przestań cierpiéć!... Tak zaprowadzę cię do Romilly... rzucę córkę w twoje objęcia!... — Przez chwilę sądziłam, że te wyrazy wyrwą się pomimo woli z ust moich, i gdyby nie obawa krzywoprzysięztwa, byłabym uległa... alem sobie przypomniała... — Święte są życzenia umierających... przysięgłam, że, za moją przyczyną, matka nigdy nie ujrzy swojéj córki i będę wierną swemu słowu do końca życia... — Trzeba myśleć o przyszłości... Po pogrzebie pojadę do Troyes, zabiorę ztąmtąd Renatę, pojedziemy do Paryża, powrócimy do Nogent-sur-Seine gdzie Renata odbierze swój majątek i stosownie do życzenia ojca, wywiozę ją za granicę Francyi... Czuwać będę nad nią i niech ją jéj matka wyszuka!
Po chwili milczenia Urszula mówiła znowu:
— Gorączka, która tak gwałtownie opanowała tę biédną kobiétę, zapewnia zniszczenie swoich projektów... — Gdy się uda do sędziów, upominając się o córkę, jeżeliby to zrobiła, będziemy już daleko i ślad za nami zginie...
— Pani Sollier przetarła czoło ręką, jak gdyby spędzając z niego ponure myśli, które ją opanowały i połączyła się z żoną Klaudyusza w pośmiertnym pokoju.


∗             ∗

Przyjechawszy do Hotelu Marynarki, woźnica, który przywiózł Małgorzatę, i opowiedział to, o czém czytelnicy już wiedzą.
Spiesznie otworzono powóz.
Podróżna była, bez przytomności....
Na wołanie przybiegły służąc.
— Prędko, zawołał gospodarz, — niech jedna z was ruszą po doktora... — Ta biédna kobiéta, zdaje się w istocie być chorą! — Zdaje się, że ona szalenie musiała kochać naszego deputowanego...
Jedna z dziewcząt spiesznie pobiegła.
— Ty, Wiktoryo, — mówił dalej gospodarz, — biegnij do pokoju, przygotuj łóżko i rozpal na kominie dobry ogień... — Zaniesiemy tę panią...
Wspomniony pokój leżał na pierwszém piętrze Gospodarz wraz z woźnicą wzięli Małgorzatę za ramiona i za nogi, zanieśli ją ostrożnie na łóżko, na którém Wiktorya ją rozebrała oczekując nadejścia doktora.

XXVI.

We dwadzieścia minut nadszedł lekarz, wyegza — minował Małgorzatę i zmarszczył brwi. — Czy to co ważnego? — zapytał gospodarz niespokojnie.
— Bardzo ważne... — Zapalenie mózgu.
— Po djabła! — I choroba może długo potrwać?
— Zapewne, jeżeli nie sprzątnie chorej w bardzo krótkim czasie.
— Niech pan doktor zapisze receptę... — Zdaje się, że ta pani jest kobiétą przyzwoitą, około któréj trzeba chodzić starannie... a muszę przyznać, że śmierć w hotelu, byłaby mi bardzo nie na rękę!... — Zawsze to szkodzi zakładowi...
Przyniesiono papier, atrament i pióro i lekarz zapisał receptę.
— Trzeba kogo do pilnowania... — dodał.
— Wiktorya będzie ciągle w pokoju i zastosuje się do pańskich poleceń... Jej można zaufać...
Lekarz kazał natychmiast zrobić i co godzina dawać przepisane lekarstwo i odszedł zapowiadając że wieczorem powróci.
Naturalnie dotrzymał słowa.
Stan pani Bertin nie zmienił się na lepszy.
Bieda kobieta miała straszliwą gorączkę połączoną z maligną.
Doktór pokiwał głową w sposób nie zapowiadający nic dobrego, przepisał nowe lekarstwo i kazał aby przy choréj bezustannie ktoś czuwał, dniem i nocą, niemniéj aby mu dano znać, gdyby się zdawało, że obecność jego jest potrzebną.
Była ósma gdy Wiktorya ustąpiła swego miejsca służącej, która ją zmieniła.
W téj chwili powóz, którym przejeżdżali podróżni z dworca, zatrzymał się przed hotelem.
— Jakiś jegomość wysiadł z niego i wszedł do sali, w któréj się palił dobry ogień.
Ten podróżny, ubrany ciepło w surdut podbity futrem, miał kapelusz z szérokiemi skrzydłami a twarz jego nikła w ogromnym szalu szkockim dochodzącym prawie aż do oczu, zasłoniętych niebieskiemi okularami. W ręku trzymał małą, zupełnie nową walizkę.
Gospodarz śpiesznie wyszedł na jego spotkanie.
— Pan przyjechał pociągiem z Paryża? — zapytał przybyłego.
— Tak jest, panie...odrzekł nowoprzybyły.
— Czy pan ma zamiar tutaj nocować?
— Rozumie się. Przyjechałem na pogrzeb pana Roberta Vallerand.
Gospodarz się ukłonił.
— Ogromna strata dla okręgu! — zawołał. — Ach, pan Vallerand będzie żałowany. Pogrzeb odbyć się ma jutro punkt o jehenastéj. Będzie mnóstwo osób... Czy pan zje co przed udaniem się na spoczynek?
— Czy zjem co? — ależ owszem i to jak najprędzéj... — zimno mi napędziło djabelnego apetytu.
— Zaraz panu przyniosę...
— Tu do ognia, jeśli to być może...
— Może być z wszelką łatwością... Antosiu, moje dziecko, nakryj no prędko mały stoliczek... A ty Wiktoryo przygotuj łóżko dla pana...
— Na pierwszém piętrze? — zapytała służąca.
— Rozumie się...
— Ale na pierwszém mamy tylko pokój przyległy do pokoju choréj, a ta biédna pani mówi głośno, co byłoby dla pana nieprzyjemném...
— Prawda... — przygotuj numer dziewiąty na drugiém piętrze.
Wiktorya wyszła.
Jegomość w niebieskich okularach przysłuchiwał się téj rozmowie.
— Zdaje się, że tu macie chorą osobę? — rzekł.
— Tak panie,.. jakąś nieznajomą... damę bardzo porządną, która wczoraj przyjechała do Romilly zupełnie zdrowa, a która niedawno wróciła z zamku Viry-sur-Seine z zapaleniem mózgu i maligną.
Słysząc, że oberżysta wspomniał: o Viry-sur-Seine, podróżny szybko podniósł głowę i spojrzał na niego.
— Z maligną?... — powtórzył.
— Niestety! tak...
— I jakaż może być przyczyna tak nagłéj choroby?
— Ta pani wczoraj przyjechała do zamku... — Powróciła dziś rano... — Musiała ona czuć dla pana Valleran silne przywiązanie... — Niespodziewana wiadomość o jego śmierci wywarła na niéj takie wrażenie, że tam zemdlała i powróciła prawie umierająca.
— Ta pani jest jeszcze dosyć młoda? — zapytał jegomość w okularach.
— Ma od trzydziestu do czterdziestu lat i jest bardzo piękna.
— W grubej żałobie?
— Tak jest; panie.
— I pan mówisz, że wczoraj jeździła do zamka, pana Vallerand?
— Tak jest wczoraj i dziś zrana.
— Czy pan wiesz jak się ta pani nazywa?
— Nie, panie... — Chciałem ją zapisać do książki, — stosownie do przepisów, alem ją jeszcze nie pytał o nazwisko.. — Może ją pan znasz przypadkiem?
— Zdaje mi się, że znam... — Z tego co pan mówisz o jej wieku i żałobnych sukniach wnoszą, że to może być jedna z krewnych deputowanego.
Podróżny dodał z cicha:
— To ta sama kobiéta, którą wczoraj widziałem w zamku... dawna kochanka wujaszka Roberta... matka nieprawego dziecka, któreby zagarnęło spadek, gdybyśmy się do tego nie wzięli...
Z tych kilku słów czytelnika pozna, że jegomością w niebieskich okularach. był nie kto inny tylko Leopold Lantier, przebrany, trudny do poznania, przybywający zuchwale narażać się brygadom żandarmeryi zaalarmowanym wszędzie w skutek jego ucieczki.
Po rozmowie z Paskalem, Lantier po otrzymaniu od niego zaliczki na rachunek ceny zbrodni obmyślanej z rozwagą, która miała wzbogacić przedsiębiercę, Leopold kupił sobie w Temple ubranie, zmienił postać ze zręcznością wytrawnego aktora, albo ajenta tajnej policyi i udał się do Romilly, gdzie byliśmy świadkami jego przybycia.
— I ta biédna pani — mówił daléj jest bardzo chora?
— O! bardzo niebezpiecznie...
— Wzywałeś pan lekarza?...
— Najlepszego w całém mieście... — przychodził dwa razy... — zapisał lekarstwo, lecz powiedział, że za nim nie ręczy... Widzisz więc pan, że to choroba niebezpieczna...
— W istocie... Szczęściem lekarze się często mylą i także często powiększają chorobę, z powodu honoraryów...
Oberżysta zaczął się śmiać i odparł:
— To prawda!... zaraz widać, że pan masz umysł spostrzegawczy... Jeżeli pan chce jeść, to już podano...
W saméj rzeczy Antosia postawiła na białym obrusie wazę z rosołem wydającym wonny zapach.
Leopold zdjął surdut podbity futrem i obszerny szal, zatrzymał okulary usiadł i zaczął się posilać z dobrym apetytem człowieka, którego sumienie jest w zupełnym spokoju.
Podczas jedzenia myślał:
— Doprawdy mam szalone szczęście! — trapiąca mnie przeszkoda usuwa się sama, bez mego wmięszania... Téj matki trzeba się było wystrzegać... — po śmierci Roberta Vallerand ona mogła sądownie upominać się o swoją córkę, znaglić policy do jéj szukania, nareszcie bardzo nie w porę nabawić mnie kłopotu, a tu nagła choroba zupełnie ją obezwładniła... — Gdy wstanie z łóżka, (jeżeli tylko kiedy wstanie!... — wszystkiemu będzie koniec... dziewczyna zniknie, spadek będzie w naszych rękach... a wtedy szukaj!...
Leopold zwolna kończył posiłek, napił się kawy, wypił trzy czy cztery kieliszki szampana, wypalił przed kominkiem cygaro, położył się do łóżka i spał snem sprawiedliwego.
Śmierć deputowanego wywarła w całym departamencie, a szczególniéj w okręgu Romilly głębokie wrażenie.
Nazajutrz zrana, około dziesiątéj, ogromny tłum otaczał zamek Viry-sur-Seine.
Pod perystylem, zamienionym w kaplicę pogrzebową była wystawiona trumna Roberta Vallerand.
Na obrzęd żałobny przybyło mnóstwo figur urzędowych.
Mer na czele rady municypalnéj szedł za trumną.
Znakomitości miasta Romilly miały sobie za honor oddać Robertowi ostatnią przysługę.
Pomiędzy gromadami kręcił się tu i owdzie Leopold Lantier, którego twarz, więcéj niż kiedykolwiek znikała pod szérokiemi skrzydłami kapelusza, szalem i niebieskiemi okularami.
Chodził z miejsca na miejsce słuchając co mówiono, a sam się nie odzywał wcale.
Nikt się nie dziwił temu zapakowaniu twarzy, które było naturalném następstwem ostrości powietrza.
Leopold zatrzymał się obok niewielkiej gromadki, rozmawiającéj o Robercie Vallerand.
— Prawdopodobnie przyłożą pieczęcie, — rzekł jeden z rozmawiających.
— Prawdopodobnie, jeżeli nie z pewnością, — odrzekł drugi.
— Na żądanie sukcesorów?
— Nie, bo nie wiadomo czy się tutaj znajdują, nawet nie ma żadnéj pewności o ich istnieniu o ich prawach, gdyż Robert Vallerand nigdy nie wspominał o swojéj familii, lecz na żądanie prokuratora Rzeczypospolitéj, którego mer z Viry-sur-Seine urzędownie zawiadomił o zgonie... — Sędzia pokoju musiał otrzymać polecenie...
— W każdym razie, opieczętowanie, jak myślę, nastąpi dopiero po pogrzebie.
— To więcéj, jak pewna.
Ukazanie się Urszuli Sollier w grubéj żałobie przerwało rozmowę i zaczęto się szykować.
Leopold Lantier starał się zbliżyć do gospodyni, z któréj miał zamiar, nie spuścić oka, ani przed, ani po obrzędzie...

XXVII.

— W téj chwili chudy, wątły człowiek przeciskał się przez tłum, kierując ku trumnie. Uw^ AUotóż r sekretarz sędziego pokoju — — odezwał się głos jakiś. Zbiegły więzień podniósł okulary, aby lepiéj widziéć.
Pokropiwszy trumnę święconą wodą, sekretarz ukłonił się Urszuli i zapytał:
— Pani jesteś panią Sollier, zarządzającą domem nieboszczyka pana Vallerand.
— Tak jest, panie... — odpowiedziała Urszula.
— Pan sędzia pokoju, żałuje mocno, że nie może być obecnym na pogrzebię naszego szanownego deputowanego, dla którego czuł szacunek głęboki. — Otrzymał on depeszę wzywającą go do Troyes do sądu i przybędzie tu pod koniec obrzędu dla opieczętowania wszystkiego w domu, stosownie do polecenia pana prokuratora Rzeczypospolitéj. Odjeżdżając, zlecił mi uprzedzić panią, że jéj obecność będzie potrzebna...
— Dobrze, panie... Będę czekała na pana sędziego.
Sekretarz skłonił się znowu i cofnął o parę kroków.
Leopold Lantier nie stracił ani jednego z zamienionych wyrazów.
— Dobrze — pomyślał, — przyłożą pieczęcie. Gospodyni zapewne zachowa tajemnicę swego pana i nie wspomni o spadkobierczyni... — Matka leży w Romilly, pomiędzy życiem i śmiercią. — Z téj strony nie ma się czego obawiać... — Wszystko zatém dobrze. — Idzie o to tylko, aby się dowiedziéć, czy się nie znajdzie jaki kompromitujący papier i czy pani Urszula będzie milczała... — mam swój plan.
Umieścił się obok sekretarza.
Posługacze pogrzebowi unieśli trumnę i umieścili ją na tragach, gdyż w małych miastach prowincyonalnych, zmarli wynoszeni bywają na ramionach, na miejsce wiecznego spoczynku.
Pochód wyruszył z miejsca.
Na czele postępowała Urszula.
Po niéj szły władze i tłum. . Sekretarz skromnie ciągnął na samym końcu.
Leopold Lantier niemy i zamyślony szedł obok niego.
Nagle przerywając milczenie rzekł do niego cichym głosem:
— Z kilku słów, które doszły do mego ucha, sądzę, że mam przyjemność mów mówić z panem sekretarzem sądu pokoju w Romilly?
— Nie mylisz się pan.
— Powiadają, że po pogrzebie dopełnić pan masz opieczętowania w zamku Viry-sur-Seine?
— Tak jest, zaraz po przybyciu pana sędziego pokoju...
— Czy pan Robert Vallerand nie zostawił wiadomych spadkobierców?
— Przepraszam... — Wiadomo, że w Paryżu znajduje się jego siostrzeniec, bezpośredni spadkobierca; ale zdaje się, że tu nie ma owego siostrzeńca... — Nasz deputowany prócz tego miał jeszcze drugiego krewnego w tym samym stopniu, łajdaka, zbrodniarza, skazanego przed ośmnastą laty na dożywotnie więzienie i osadzonego w Clairvaux...
— Czy ten krewny już nie żyje! — zapytał Leopold zuchwale.
— Wszystko się każe domyślać, że umarł...
Leopold spojrzał na rozmawiającego z nim z latwém do zrozumienia zadziwieniem.
— A! wszystko się każe domyślać że umarł?
— Bez wątpienia....
— Ale zdaje mi się, że skoro jest w więzieniu, to okoliczność ta, powinnaby być pewną...
— Był w niem... lecz uciekł...
— Z Clairvaux?
— Nie, z więzienia w Troyes dokąd był przeniesiony dla przesłuchania w charakterze świadka...
— I dawno to temu?
— Przed trzema dniami... — zręczny łotr znalazł sposób przepiłowania kraty celi leżącéj na drugiém piętrze, spuścić się na dół i umknąć przez mur... Prawdziwa sztuka!
— Dla czegoż mówią, że umarł, skoro uciekł?
— Wczoraj wieczorem znaleziono na brzegu, poniżéj Troyes, jego czapkę z numerem więziennym... — Prawdopodobnie w nocy, podczas ucieczki, chcąc się ukryć w którym ze statków stojących na kotwicy w tém miejscu, pośliznął się i wpadł w wodę... — Lada dzień znajdą jego ciało... Takie jest mniemanie w sądzie... — Gdyby żył, poznanoby go po ubraniu więzienném i pochwycono...
— Doprawdy, rzekł Leopold Lantier, — udzielasz mi pan nowych i ciekawych szczegółów... Zrobię z nich użytek.
Z kolei sekretarz spojrzał ze zdziwieniem i z ciekawością na człowieka w niebieskich okularach.
— A w jaki sposób zużytkujesz pan te szczegóły?... — zapytał.
— Najprostszym w świecie sposobem... Jestem dziennikarzem paryzkim, reporterem bardzo poczytnéj gazety: „Le bon sens“, któréj pan Robert Vallerand używał dosyć często dla rozszerzania i upowszechniania swoich idei, zanim je wygłosił z trybuny...Jestem wysłany przez ten dziennik na jego pogrzeb i pojmujesz pan że się bardzo interesuję tém, co się dotycze niego i jego blizkich.
— Doskonale rozumiem, mój panie... masz pan słuszność, to jest sposób najprostszy...
I sekretarz dumny z tego, że się znajduje w stosunkach z reporterem dziennika paryzkiego uklonł się Leopoldowi.
Ten ostatni odkłonił mu się i ciągnął:
— Pan Vallerand był bogaty, wszak prawda?
— Co do tego, opinie są rozmaite.
— Jakto?
— Co się tycze nieruchomości, nasz deputowany posiadał tylko zamek i majątek Viry-sur-Seine, których wartość nie przenosi lub trzech kroć stu tysięcy franków….. Cały więc majątek miał w gotowiźnie... Według jednych posiadać on miał kilka milionów... Według drugich miał się tylko dobrze... — Co prawdy niewiadomo czego się trzymać pod tym względem.
— Ale i zapewne można się będzie dowiedziéć przy opieczętowaniu?
— Tak, jeżeli zostawił testament lub jeżeli znajdą pieniądze...
Leopold przez chwilę milczał, a potém zwracając się znowu do sekretarza:
— Mój panie, — rzekł, — przebacz jeżeli będę natrętnym lub niedelikatnym... — Mam do pana prośbę...
— Jestem na pańskie usługi:
— Powiedziałem panu, że jestem dziennikarzem i reporterem... — Ten podwójny tytuł usprawiedliwia moją ciekawość.. Mógłbym nawet dodać, że ta, jest moim obowiązkiem.. — Pragnąłbym niezmiernie zwiedzieć wnętrze zamku i prywatne mieszkanie pana Roberta Vallerand, aby przesłać swemu dziennikowi dokładny opis domu, w którym mieszkał znakomity człowiek, dziś przez nas opłakiwany... — dziennikarstwo obecne1 żyje tylko rzeczywistością i fotograficzném składaniem sprawozdań. Publiczność nienasycenie pragnie szczegółów, gdy i idzie o jaką osobistość używającą pewnego rozgłosu. Byłbym pewnym powodzenia, gdybym mógł swoim czytelnikom opisać opieczętowanie... Czy mogę miéć śmiałość prosić pana o pozwolenie asystowania przy téj czynności prawnéj, w któréj pan będziesz grał ważną rolę, o czém nie zapomnę uczynić wzmianki.
— To odemnie nie zależy, — Odparł sekretarz, — ale jestem pewny, że pan sędzia pokoju udzieli panu pozwolenie, o którą idzie...
— Bądź więc pan łaskaw, poprosić go odemnie o tę grzeczność... Nazywam się Juliusz Landry, jestem reporterem dziennika: „Le bon sens“.
— Uczynię to z przyjemnością po przybyciu pana sędziego.
— Tysiączne dzięki.
Podczas téj długiéj rozmowy, przebyto przestrzeń dzielącą zamek od cmentarza, przytykającego do kościoła.
Dwaj nowi znajomi przestali rozmawiać, lecz szli ciągle obok siebie.
Orszak się zatrzymał.
Odbył się obrzęd religijny, poczém trumnę spuszczono do wykopanego grobu..
Pierwsze grudki ziemi spadły na trumnę ze złowięszczym odgłosem.
Powiedziano jedną mowę, poczém dokończono zasypywania grobu i tłum rozszedł się, rozprawiając o usłyszanych słowach.
Leopold nie opuszczał sekretarza.
Urszula Sollier, po ostatniej gorącéj modlitwie za tego, któremu uczciwie służyła, otarłszy oczy zwilżone łzami i spiesznie powróciła do zamku gdzie miała się znajdować na rozkazy sędziego pokoju.
Zarządzająca domem deputowanego, bała się spotkania z urzędnikiem, który w ogólności, nie ma nic bardzo imponującego.
Domyślała się, że ją będzie wybadywał.
Pytała sama siebie, czy w obec przedstawiciela prawa będzie miała odwagę do popełnienia kłamstwa i władzę zachowania tajemnicy swego pana.
Sekretarz, któremu Leopold nieodstępnie towarzyszył, wchodził na dziedziniec zamkowy w chwili gdy sędzia pokoju wysiadał z powozu w towarzystwie kogoś drugiego.
— Gicquel, — rzekł sędzia do swego podwładnego, — uprzedziłeś panią Urszulę Sollier?
— Uprzedziłem, panie sędzio.
— Dobrze... natychmiast rozpoczynamy.
— Panie sędzio, jest tu dziennikarz z Paryża przybyły umyślnie na pogrzeb, który prosi o jedną łaskę...
Sekretarz wskazał na człowieka w niebieskich okularach, który się z najzimniejszą krwią przybliżył z ukłonem.
Sędzia pokoju oddał mu ukłon.
— Ten pan nazywa się Juliusz Landry, — mówli daléj Gicquel, wysłany on został przez swój dziennik, którego pan Vallerand był współpracownikiem w celu zebrania szczegółów o życiu prywatném człowieka, którego stratę departament opłakuje. — Bardzo on sobie życzy być świadkiem opieczętowania.
— Zgadzam się na pańskie żądanie, odpowie dział sędzia pokoju, zwracając mowę do Leopolda. — Tylko będę pana prosił o oględność w pańskiem sprawozdaniu. — Nie wszystko można powiedziéć, a tém bardziéj wydrukować.
— Przyjmij pan wyrazy. mojéj wdzięczności — odpowiedział fałszywy reporter, — i zrób mi pan zaszczyt spuszczenia się na mój takt i uczucie przyzwoitości.
Te kilka wyrazów zamienione były na, dziedzińcu zamkowym.
Weszli do zamku.
Urszula przyjęła prawników z pozornym spokojem, któremu zaprzeczało gwałtowne bicie jéj serca.
Twarz jéj wyrażała tylko smutek i nikt się nie domyślał gwałtowności jéj wewnętrznego wzruszenia, i pomięszania moralnego.

XXVIII.

— Czy pani im panią Sollier? — zapytał sędzia pokoju.
— Tak jest, panie... — odpowiedziała Urszula.
— Ochmistrzynią domu nieboszczyka Roberta Vallerand?
— Tak, panie.
— Pani wiesz jaki mnie tutaj powód sprowadza?...
— Zostałam o nim zawiadomioną przez sekretarza sądu pokoju.
— Na zlecenie prokutora Rzeczypospolizéj przystąpię do opieczętowania...
— Gotowa jestem wskazać panu wszystkie pokoje...
— Przedtém mam pani zadać niektóre pytania...
Urszula zadrżała lecz ukryła swoje wzruszenie i odrzekła:
— Jestem na rozkazy pana sędziego.
Jegomość w niebieskich okularach wydostał ze swego futrzanego palta książeczkę ołówek i zdawał się robić notatki co do rozkładu i umeblowania przedsionka, lecz jedynym celem tego wybiegu było uniknąć spojrzeń Urszuli, które się kilkakrotnie na nim zatrzymały.
Urzędnik rozpoczął badanie.
— Niewiadomo pani, — rzekł czy pan Vallerand nie zostawił testamentu, bądź tu, bądź u notaryusza?...
Zapytanie to było dla Urszuli kłopotliwém.
Nastąpiło to, co była przewidziała.
Trzeba było puścić się krętą drogą, która może nie była bez niebezpieczeństw.
Sędzia pokoju powtórzył swoje zapytanie.
— Nie wiem panie... — odpowiedziała pani Solliér.
Leopold Lantier, udając że nieprzestaje spisywać mebli, podwoił uwagę.
— Ona nie przestanie kłamać... — pomyślał, — wybornie! Tajemnica będzie dobrze strzeżona. Wyborny atut w mojéj grze!
— Tak więc — ciągnął sędzia daléj — pan Vallerand nie zwierzył ci się co do swoich zamiarów i ostatnich rozporządzeń?
— Nie... — pan Vallerand był dosyć skryty i jakkolwiek zaszczycał mnie swojém zaufaniem, nigdy mi nie wspominał o swoich interesach.
— Nareszcie, jak pani się zdaje, — czy on sporządził testament?
— Wątpię... — został przez śmierć zaskoczony znienacka.
— Czy pani znasz jego naturalnych spadkobierców?
— Nie panie.
— Jednak pani wiesz że miał siostrzeńca?
— Słyszałam o tém, ale nie od pana Vallerand.
— Zatém wuj i siostrzeniec nigdy się nie widywali?
— Nigdy.
— A jednak, to ten siostrzeniec odziedziczy wszystko, jeżeli, nie ma testamentu.
— Nie znam się na prawie.
— Według jednych majątek pana Vallerand był znaczny a według innych skromny... — Czy nie mogłabyś mi pani dać jakich objaśnień w tym względzie?...
— Nie panie...
— Ale przecie mieszkając u pana Vallerand i zarządzając jego domem, pani musisz wiedziéć, czy posiadał jakie znaczniejsze kapitały?...
— Pędziliśmy życie bardzo skromne, bez żadnéj wystawy. Zdaje mi się, że pan Robert nie był tak bogatym jak mówiono.
— Czy tu zostały jakie pieniądze?
— Gotówką kilkanaście tysięcy franków.
— A w papierach, obligacyach?...
— Nie wiem.
— Czy oprócz majątku Viry-sur-Seine posiadał on jeszcze jaką nieruchomość?
— Temu mogę z pewnością zaprzeczyć.
— Czy nie dał pani jakich zleceń w ostatniéj chwili?...
— Zlecił mi abym dała służącym gratyfikacyę nie oznaczając jéj wysokości.
— Czy pani się co należy?
— Nie.
— Śmierć pana Vallerand była prawie nagła?
— Tak jest, panie.... Nikt się nie spodziewał takiego nieszczęścia... Zrana tego smutnego dnia doktór Tallandier utrxymywał, że miał jeszcze kilka miesięcy życia.
— I, to w skutek wzruszenia spowodowanego przez jakieś odwiedziny śmierć nastąpiła?
— Tak jest, panie...
Leopold Lantier zaczął doznawać istotnego niepokoju.
Badanie, według niego ciągnęło się zbyt długo.
Wpadano na rozmowę o dawnéj kochance deputowanego, i o matce jego córki a to mogło doprowadzić do niepotrzebnych odkryć.
— Zdaje mi się, że osobą, któréj odwiedziny spowodowały ten nieszczęsny wypadek? — mówił znowu sędzia pokoju.
— Tak, panie.
— Kto była, ta damą?
— Nie znam jéj. — Nigdy jéj nie widziałam...
— Czyś pani tego pewna?
— Najzupełniéj.
— Żałuję mocno, że pani prawie o wszystkiém nic nie wiesz... — Teraz dokończę swego zadania... — Pewno przykładając lub zdejmując pieczęcie znajdziemy wyjaśnienia, których nam obecnie brak zupełny... — Proszę nas prowadzić...
Urszula nic nie odpowiedziawszy skłoniła się i skierowała do pokojów a sędzia rozpoczął swoją czynność.
Otworzono wiele szuflad, w których były klucze, ale ich nie przeglądano.
Jeden rzut oka wystarczał dla zdania sobie sprawy z tego co się w nich znajdowało, poczém przykładano pieczęcie.
Zbiegły więzień z łatwym do zrozumienia zajęciem śledził te formalności, które dla kogo innego wydawałyby się zbyt długiemi i nudnemi.
Dla niego zawierały one wiele wskazówek i błogosławił urzędnika, który mu dał możność widzenia i słyszenia wszystkiego.
Weszli do pokoju gdzie leżał zmarły.
Lantier rzucił ukradkowe spojrzenie na stolik, o którym słyszał mówiącego Roberta do Urszuli w chwili skonu.
— To tam, — pomyślał — znajduje się, albo przynajmniéj powinien się znajdować list pisany do notaryusza paryzkiego. Muszę miéć ten list nim zacznę działać...
Sędzia kończył swój protokół.
Urszula milcząc słuchała, zapytując się sama siebie, kto był ów człowiek w niebieskich okularach, który nie mówiąc ani słowa, szedł krok w krok za sądownikami.
Sędzia pokoju zbliżył się do stolika.
Klucze siedziały w zamkach.
Sędzia dotknął klucza do górnéj szuflady.
Leopold wlepił oczy w Urszulę.
— List został zabrany, pomyślał Lantier, — domyślałem się tego.
Otworzywszy kolejno wszystkie szuflady i przejrzawszy naprędce znajdujące się w nich papiéry, sędzia pokoju przyłożył na tasiemkach pieczęcie na tym meblu tak samo jak i na innych.
O piątéj wieczorem robota była skończona nie doprowadziwszy do żadnego odkrycia.
Pozostawało tylko podpisać protokół i wyznaczyć nadzorcę pieczęci.
Sędzia pokoju zwrócił się ku Urszuli Sollier.
— Co pani teraz zamyślasz zrobić z sobą?
Wyjadę do familii, proszę pana, po zapłaceniu służbie należnéj pensyi i gratyfikacyi udzielonéj przez mego biédnego pana.

— Iluż jest tych służących?
— Klaudyusz i jego żona, on lokaj, a ona kucharka i ogrodnik, będący zarazem stangretem...

— Zapewne oni mają zamiar ten dom opuścić?
— Zapewne, chybaby spadkobierca, ktokolwiek nim będzie, zgodził się zatrzymać ich w służbie... — Klaudyusz i jego żona zaofiarowali się pozostać w tym domu dopóty, dopóki interesa nie będą pokończone...
— Czy ten Klaudyusz oddawna znajduje się w służbie u pana Vallerand?
— Od pięciu lat.
— Zatém jest to człowiek uczciwy i zasługujący na zaufanie?
— Najzupełniej... — Odpowiadam za niego jak za siebie samą...
— Wyznaczę go zatém na nadzorcę rzeczy...
— Lepszego wyboru uczynić nie możną.
Wezwany natychmiast Klaudyusz przyjął propozycyę sędziego pokoju, został zapisany do protokółu i sądownicy oddalili się w towarzystwię człowieka w niebieskich; okularach.
Sędzią pokoju powracał z sekretarzem do Romilly w swoim powozie.
Zaproponował mniemanemu reporterowi paryzkiemu, że go z sobą zabierze.
Lantier podziękował, pod pozorem, że ma się wypytać o wiele innych jeszcze szczegółów i porobienia notat i rozłączył się z uprzejmymi urzędnikami.
Noc już oddawna zapadła.
Zbieg z Troyes zrobił kilka kroków, drogą, która oślizgła od kroków orszaku pogrzebowego, poczém stanął.
— Położenie jest jasnemu o tyle — rzekł sobie w myśli, — o ile noc ta jest ciemną... Gospodyni mając list do notaryusza pewno się uda do córeczki mego nieboszczyk a wujaszka i przedsięweźmie razem z nią, kroki zalecone przez niego.
„Punktem wyjścia działania, jakie przedsięwziąłem, jest list...
„Potrzeba mi tego listu, bez którego nic nie mogę począć...
„Aby go dostać muszę wiedzieć od A do Z, co przedsięweźmie pani Urszula; muszę więc dzień i nos pilnować zamku a ta robota nie jest wygodna, gdyż zamek nie ma w swoim sąsiedztwie żadnego budynku, w którem bym mógł znaleźć schronienie.
„Nie ma żadnego innego punktu obserwacyjnego, oprócz gościńca z zimnem sybirskiem, od którego mogłyby pomarznąć białe niedźwiedzie! — Ładny los! — Niepokoi mnie to... co teraz począć?...
„Gospodyni niedługo wyjedzie, ale kiedy? — dziś wieczór, w nocy czy też jutro rano?
„Dokąd się uda?
„Gdzie jest moja kuzynka z lewej ręki?
„Doprawdy to kłopot nie lada!...

XXIX.

Rozprawiając tak sam z sobą, Leopold dreptał po stwardniałym śniegu i myślał o sposobie, jakim by mógł rozciągnie nadzór nad domem, nie będąc zmuszonym do znoszenia zimna, którego ostrość się zdwoiła.
Nagle z ust jego wyrwał się okrzyk radości.
— Mam!... — rzekł. — Z miejsca o którem myślę, bidzie można widziéć każdego, kto będzie wychodził z zamku. — Ale głód mi dokucza, a umrzéć z głodu w wilię zostania bogatym, byłoby niezręcznością!!... Ale mniejsza o to! na wojnie jak na wojnie!... Z lepszym apetytem jutro zjem obiad.
I wydobywszy z kieszeni tabliczkę czekolady, zaczął ją gryźć, kierując swe kroki ku domowi.
Na prawo, w głównym dziedzińcu, znajdowało się kilka budowli pomiędzy któremi była cieplarnia.
Leopold zauważył tę cieplarnię, widocznie ogrzewaną podczas zimy.
Stanął przed zwykle otwartą bramą.
Tego wieczoru, jakimś szczególnym wypadkiem brama była zamknięta.
Wiemy, że cała posiadłość była otoczona dosyć wysokim murem.
Muru tego Lantier nie mógł przebyć, ale przeleźć przez bramę było dla niego fraszką.
Prędzéj niż we dwie minuty znalazł się zdrów i cały na dziedzińcu i skierował do cieplarni.
Klucz tkwił w zamku.
Przekręcił go i przestąpił próg niewielkiego budynku, gdzie ceglany piec dniem i nocą utrzymywał łagodne ciepło.
— Co ranek, — mówił do siebie, — ogrodnik musi podpalać w piecu... — Postaram się — wynieść przed jego przybyciem... — Zresztą zorjentuję się w téj cieplarni i pewno znajdę jaką kryjówkę... — Obecnie idzie tylko o to, aby domu nie spuścić z oka....
Zbiegły więzień przybliżył się do szyb i spojrzał na front zamku.
Świeciło się w wielu oknach.
Światła co chwila zmieniały miejsca.
— Jakiś ruch.i. — szepnął Lantier, — coś niezwykłego dzięje się w domu.
I zdwoił uwagę.
Zostawimy go przez chwilę na czatach i poprosimy czytelnika, aby mam towarzyszył do zamku.
Urszula Sollier była sama, w swoim pokoju.
Dwie walizy zamknięte na kłódki i silnie związane sznurami świadczyły o blizkim wyjeździe.
Ochmistrzyni zmarłego Roberta Vallerand, układała w trzeciej walizie drobne przedmioty do ubrania.
Na stole leżał mały czarny woreczek skórzany z łańcuszkiem mosiężnym niklowanym i klamrą z tego samego metalu. — Na blaszce umieszczonej poniżej zamku wyryte były litery U i.S, — cyfry początkowe nazwiska Urszuli Sollier.
— Zamknęła walizę, zapięła rzemienie, i wysunęła ze stołu szufladę i wydobyła różne papiery i maleńki pakiecik zawinięty w jedwabną tkaninę..
Mały ten pakiecik składała nieduża paczka biletów bankowych.
— Woreczek ten nigdy mnie nie opuści, — rzekła do siebie; — obecnie zawiera on cały majątek Renaty i mój... — Niedługo mieć będziem miliony...
W woreczku była chustka złożona we czworo.
Na téj chustce umieściła ona bilety bankowe i mówiła daléj, biorąc do ręki zapieczętowaną kopertę.
— List do notaryusza w Paryżu... — Ten list, w zamian za który oddawca otrzyma pokwitowanie z odbioru ogromnych summ, złożonych u pana Audouard notaryusza w Nogent-sur-Seine... — trzeba go będzie schować w pewne miejsce, gdyż jego strata byłaby stratą wszystkiego.
Urszula wsunęła cenny list w sekretny przedział woreczka, zupełnie niewidzialny i otwierający się za przyciśnieniem również niewidzialnéj sprężyny.
To uczyniwszy spojrzała na cyferblat zegara.
Skazówki wskazywały wpół do dziewiątéj.
Ktoś zlekka zapukał do drzwi.
— Proszę — rzekła Urszula.
Wszedł Klaudyusz.
— Pani Sollier, — rzekł — obiad gotów.
— Zaraz schodzę, mój przyjacielu, lecz przedtem mam ci dać jedno zlecenie.
— Słucham pani... — Odpowiedział Klaudyusz, którego twarz wyrażała głęboką boleść.
Ochmistrzyni ciągnęła daléj:
— Jak widzisz, moje pakunki są gotowe... — Zawierają one wszystko co posiadam... Zostawiam dwie walizy, a teraz zabieram z sobą tylko tę małą walizkę... Jadę do familii, ale być może, iż nie długo tam zabawię. — Jak tylko sobie wybiorę miejsce pobytu, napiszę do ciebie prosząc, abyś wysłała te tłómoki pod moim adresem.
— Bądź pani spokojną, pani Sollier — odpowiedział lokaj — zlecenie pani zostanie załatwioném.
— Dziękuję... — ja wiem, że mogę liczyć na ciebie... A teraz, pójdźmy.
Obiad był zastawiony w małym pokoiku, w którym ochmistrzyni zwykle jadała sama, gdyż nie siadała do stołu z panem Vallerand.
Usiadła do stołu.
Wszedł stangret.
— Pani Urszulo, — zapytał, — o któréj mam zaprządz?...
— Pociąg, którym, chcę jechać przechodzi przez Romilly o godzinie jedenastéj minucie trzydziestéj czwartéj... — Urządź że się tak, abym się nie spóźniła.
— Dobrze, pani Urszulo. — Zdążymy na czas.
Kucharka Franciszka przyłączyła się do męża, który usługiwał.
— Jakto, pani Urszulo, wyjąkała z oczyma łez pełnemi, — czy nas pani na zawsze opuszcza?
— Na zawsze nie, moja dobra Franciszko... — Przyrzekam, że się zobaczymy.
— Czy na pewno, pani Urszulo?
— Na pewno.
— Ach! jakżeż jestem kontenta... i kiedy się zobaczymy?
— Spodziewam się, że wkrótce.
— Ah dobrze, bo nam się czas będzie wydawał bardzo długim.
— Prędko on przejdzie... — Mąż twój został Wyznaczonym nadzorcą pieczęci... — Możecie więc by spokojni, aż do objęcia majątku przez dziedzica naszego kochanego nieboszczyka, — ktokolwiek on będzie... — Bardzo jest prawdopodobném, że ten dziedzic zechce was zatrzymać u siebie... Takich jak wy sług, nie łatwo zastąpić. — Czekajcież więc cierpliwie... i z ufnością... ja wam powiadam...
— Niech cię Bóg wysłucha, pani Urszulo!... — szepnęła Franciszka z westchnieniem. — Sądzę, że pani masz słuszność, ale przyszłość, jest tak niepewna...
I żona Klaudyusza otarła zwilżone powieki.
Udajmy się teraz do cieplarni, do Leopolda Lantier.
Zbiegły więzień nie opuszczał swego punku obserwacyjnego i przez szyby cieplarni nie tracił ani na chwilę na dole oświetlonych okien.
Łagodne ciepło go ogarnęło. — Gryzł tabliczki czekolady i nie bardzo się niecierpliwił.
Nagle zadrżał.
Na dole zamku otworzyły się drzwi bocznej jakiś człowiek wyszedł z latarnią w ręku, poszedł ku stajni leżącej naprzeciw cieplarni i wyciągnął z wozowni mały powozik.
Był to stangret.
— A! a! — pomyślał Lantier patrząc na to co się działo na dziedzińcu... — przygotowują powóz zatém pani Urszla dzisiejszéj nocy wyjeżdża... — To mi się podoba....
Stangret zapalił latarnie powozu, ubrał konia, zaprzągł go i zarzucił mu na grzbiet grubą derę, chroniącą od zimna.
— Trzeba się będzie ztąd wynosić naprzód, aby trochę wyścignąć powóz, — mówił daléj Leopold. — Ochmistrzyni pewnie jedzie na kolej i koń pobiegnie prędzej odemnie.
— Kończąc ten krótki monolog, były więzień nagle rzucił w tył.
— Do miliona djabłów! — rzekł z niepokojem — ten drab tutaj idzie! — Zdaje się, że ten stangret jest zarazem ogrodnikiem i musi tu palić w piecu zrana i wieczorem! Pozycja staje się krytyczną! — Gdzie się tu schować?
To mówiąc Leopold rzucił się w głąb cieplarni, idąc zgięty we dwoje prawie, z rękami wyciągniętemi naprzód, pomiędzy schodkami, na których stały wazony kwiatów...
Pod schodkami znajdowało się puste miejsce, gdzie się wcisnął.
Był już czas po temu.
Drzwi się otworzyły. — Ogrodnik-stangret wszedł, ciągle trzymając latarnię w ręku.
— Jeżeli mnie zobaczy, wszystko zginęło! — pomyślał zbieg.
I wydobył z kieszeni ostry nóż, w który nie zapomniał się zaopatrzyć.
Ogrodnik nie domyślając się obecności intruza w cieplarni, poszedł prosto do paleniska; otworzył drzwi pieca, poruszył węgiel na pół strawiony, nałożył drobnego węgla do pieca, wrzucił do niego parę szufli mokrego popiołu i ukończywszy starannie tę robotę wyszedł z cieplarni.
— Ocalony... — szepnął Lantier opuszczając swoją kryjówkę.
Ale wkrótce dodał z grubym przekleństwem.
— Milion djabłów... ten zbój zamknął mnie na dwa spust!!...
W istocie ogrodnik dwukrotnie przekręcił klucz w zamku cieplarni.
Leopold przybliżył się do okna i znowu wyjrzał chcąc się dowiedziéć co się dzieje.
Służący wracał do zamku.
Po upływie kilku minut powrócił otulony długim nieprzemakalnym płaszczem, w kapeluszu z czarną kokardą, jedném słowem w ubiorze stangreta.
Razem z nim szedł Klaudyusz, niosąc walizę.
Pani Sollier trzymając w ręku swój mały, czarny, skórzany woreczek, szła za nimi, rozmawiając z Franciszką.
Służący umieścił walizę na koźle, obok stangreta i poszedł otworzyć bramę.

Franciszka z płaczem uściskała panią Sollier i pomogła jéj wsiąść do powozu, który się poruszył, wytoczył z dziedzińca i znikł.

XXX.

Brama się zamknęła.
Klaudyusz i jego żona powrócili do zamku.
— Milion kroć sto tysięcy djabłów! — rzekł głośno rozjątrzony Leopold, — trzeba się z tąd wynosić, gdyż inaczej strasznie mnie wyprzedzą! — Czyż-by wszystkie moje najzręczniejsze kombinacye zwróciły się przeciwko mnie?... — Czyż się już na nic nie zdałem? — mamże stracić ślad Urszuli?...
Mówiąc te słowa, Lantier pewny, że go nikt nie słyszy, porywał wazony z kwiatami i rzucał je daleko od siebie.
Utworzywszy sobie tym sposobem drogę, skoczył na schodki i podparł ramieniem jedną ramę okienną.
Rama ta, otwierana latem, ustąpiła pod ciśnieniem, tworząc swobodne przejście, którém się Lantier wyśliznął.
W kilku susach przeskoczył dziedzinie, otworzył bramę i ujrzał się na pochyłéj drodze prowadzącéj do Romilly.
Tam stanął i słuchał.
Turkot powozu jeszcze się dawał słyszéć lecz już bardzo niewyraźnie z powodu odległości.
Lantier poskoczył.
Biegnąc zdjął okulary i swój szal, który mu przeszkadzał.
Na zakręcie, drogi ujrzał światło od latarń powozu.
Pędził jak lokomotywa.
Niebo było tak czarne jak atrament i noc była bardzo ciemna. — Wiatr dął gwałtownie; — duże płaty śniegu kręcące się w powietrzu zapowiadały zbliżanie zawiei, która wkrótce wybuchła, opóźniając nędznika, który zmuszony walczyć z burzą; biegł tylko z nadludzkim wysiłkiem.
Odległość powozu się zwiększała. — Turkot kół na śniegu stawał się co raz mniej wyraźniejszym.
Z Lantiera pot lał się kroplami, chociaż temperatura była bardzo nizka.
Futrzany surdut straszliwie mu ciężył.
Nie zatrzymując się, zdjął go i wziął pod pachę.
Blade i drżące światło latarń jeszcze się jednak ukazywało, ale już bardzo niewyraźnie.
Nagle znikło.
Powóz wjechał do miasta.
Odtąd już Leopolda nic nie kierowało, w pogoni.
Z ust jego wyrwało się nowe przekleństwo.
— Jeżeli nie jedzie na kolej, — rzekł z wściekłością, — to wszystko djabli wzięli!
Dysząc, prawie pozbawiony sił, dotarł do pierwszych domów i miasteczka, i wszedł na ulicę prowadzącą do dworca.
Oślepił go śnieg, który teraz padał bardzo gęsto, pędzony wichrem, od którego skrzypiały szalenie kręcące się chorągiewki i tłukły się słabo przymocowane okiennice.
Nareszcie dojrzał słabo oświetlony dworzec kolei.
Dochodząc do zamierzonego kresu, Lantier stanął, aby schwycić oddech i obejrzał się w około.
Ani powozu, — ani żywej duszy, — cisza najzupełniejsza, złowroga cisza, przerywana pogwizdem wichru.
Pozamykane domy zdawały się być uśpione.
Jeden tylko skromny zakład, w sąsiedztwie dworca, — „Kawiarnia podróżnych“, — był otwarty.
Leopold Wszedł do sali passażerskiéj na dworcu i niezastał w niéj nikogo.
Spojrzał na tarczę zegara, umieszczonego nad okienkiem kassowém.
— Za pięć minut jedenasta... — mruknął, — Jak też czas ucieka!...
Otwarły się drzwi, przepuszczając jakiegoś niższego officyalistę kolejowego.
Lantier zatrymał go.
— Mój panie, — zapytał, — czy nie mógłbyś mi pan powiedziéć, o któréj przechodzi najbliższy pociąg?
— Dokąd?
— Do Paryża.
— O jedenastéj minut trzydzieści pięć...
— A do Troyes?
— O jedenastéj minut trzydzieści cztery... — Obadwa pociągi krzyżują się na stacyi.
Czy żaden jeszcze nie poszedł w którą stronę?
— Od godziny, żaden.
— Dziękuję panu.
— Nie ma za co.
Officyalista wyszedł z sali passażerskiéj i Lantier został osłupiały i wściekły, mówiąc sam do siebie.
— Straciłem ślad, to rzecz widoczna!! — Ta Urszula nie jechała na stacye!... Powóz zawiózł ją gdzieindziej... — Cóż czynić? — Gdzie ją szukać?... — gdzie ją odnaleźć? Mój piękny plan upada i jestem zrujnowany jeszcze przed tém nim zostałem bogatym!!
Uczynił gest wściekłości, wyszedł z dworca i dodał zacisnąwszy zęby:
— Jednakże może nie wszystko jeszcze stracone... W Paryżu to, przy ulicy Piramid, przy domu notaryusza trzeba czuwać. — Nic mi nie pozostaje już do czynienia, lecz co tutaj było łatwém, tam będzie prawie niemożliwém i rezultat jest bardzo wątpliwym...
Zbiegły więzień czując, że mu się robi zimno, skierował się do „Kawiarni podróżnych“, któréj światło widział błyszczące przez szyby pokryte gęstą parą, jak gdyby przez mgłę.
Zaledwie przestąpił próg zakładu, gdy twarz jego zabłysła żywą radością.
Ujrzał Urszulę siedzącą samą przy małym stoliku i przeglądającą ryciny jakiegoś illustrowanego pisma.
— Widocznie szczęście mi sprzyja — pomyślał. — Trzymam tę dobrą panią i już jéj nie puszczę!...
Umieściwszy się jak można najdaléj od ochmistrzyni zmarłego Roberta Vallerand, kazał sobie podać kawałek zimnego mięsa i butelkę wina, gdyż tabliczki czekolady nie osobliwie zasyciły jego żołądek.
Gdy zegar kawiarni wskazał jedenastą i minut dwadzieścia pani Sollier zapłaciła za szklankę grzanego wina, które wypiła, wzięła mały skórzany woreczek leżący przy niéj na stole, i udała się na dworzec.
Lantier poczekał kilka sekund i poszedł za nią.
Dosyć znaczna liczba podróżnych stała u okienka, biorąc bilety.
Leopold wśliznął się za Urszulę i zadrżał, słysząc, że żądała biletu pierwszéj klassy do Troyes.
Zatém jechała do Troyes.
Ażeby jéj nie stracić z oka, trzeba jéj było towarzyszyć do tego miasta zkąd zbiegł i gdzie się narażał na poznanie i powtórne aresztowanie!
Czyż to nie było to samo, co rzucić się wilkowi w paszczę?...
Wahanie Lantiera, trwało tyle co błyskawica.
Po marzeniach o majątku, jemu teraz zdawało się niepodobieństwem żyć w nędzy. Lepiéj było wszystko stawić na kartę.
W skutek więc tego, zażądał biletu do Troyes, — biletu klassy drugiéj — nie przez oszczędność, lecz aby lepiéj pilnować Urszuli, nie będąc przez nią dostrzeżonym...
Upłynęło kilka minut.
Z daleka dał się słyszeć świst pary. — Pociąg stanął — otwarto sale passażerskie i podróżni jadący do Troyes wsiedli do wagonów.
Teraz Lantier zaprzestał wszelkich kombinacyj.
Kroki pani Sollier, miały mu wskazać drogę postępowania.
Sam jeden w przedziale wydobył z kieszeni cygaro i zaczął palić.
Odległość trzydziestu ośmiu kilometrów, dzieląca Romilly od Troyes, została przebytą w czterdzieści jedną minutę.
O kwadrans na pierwszą pociąg przybył do miejsca przeznaczenia.
Leopold wyskoczył na perron.
Urszula go już wyprzedziła.
Oddała bilet przy drzwiach wchodowych, przy których stali przedstawiciele hotelów, ofiarujący swoje usługi i swoje omnibusy.
Hotel Prefektury... — rzekła Pani Sollier.
Człowiek w ceratowym kaszkiecie, na lampasie którego wypisana była złotemi literami nazwa zakładu poskoczył ku niéj?
— Jestem, pani... — rzekł; — omnibus gotów; — czy pani ma bagaże.
— Tylko tę małą walizkę.
Ten wziął pakunek i wyszedł.
Za nim wyszła i Urszula.
Leopold usłyszał i pomyślał: — Żeby się djabli wzięli! — Hotel Prefektury! o dwa kroki od więzienia! — A jednak tammuszę pójść! — Przybędę wcześniej niż ona...
Oddał bilet, spiesznie wyszedł z dworca, nasunął swój szal aż po oczy i poprawił niebieskie okulary.
Śnieg padał ciągle lecz nie tak gęsty. — Wiatr się trochę uspokoił. — Lantier — jak nam wiadomo — znał wszystkie zakręty swego rodzinnego miasta, puścił się prosto przez labirynt ciasnych uliczek i stanął przed Hotelem Prefektury silnia oświetlonym.
— Czy jest numer wolny?
— Jest, ale pan w porę przybywa.
— Dla czego?
— Bo nam ich tylko dwa zostaje, a omnibus z kolei pewno nam przywiezie podróżnych...
— Proszę o lepszy z tych dwóch, z widokiem na ulicę, jeżeli można...
— Obadwa są jednakowe, na tém samém piętrze i obok siebie...Ale — w większym jest dwa łóżka...
— Ja jestem sam... — proszę o pokój z jedném łóżkiem...
— Dobrze panie, — proszę ze mną... Numer dwudziesty drugi.
W chwili gdy Leopold wchodził do pokoju, powóz hotelom stanął przed bramą. — Garson podpalił przygotowane już drzewo i spiesznie wyszedł.
Zbieg zamknął drzwi i czekał nadstawiwszy ucha.
Upłynęło kilka minut, poczém usłyszał, jak ktoś szedł i mówił na korytarzu i poznał glos pani Sollier.
— To numer dwudziesty trzeci, — mówiła Ürszula. — ten sam, który zajmowałam podczas ostatniéj tutaj bytności.. — Bardzom rada.
Minięto numer dwudziesty drugi i otworzono drzwi sąsiednie.
— Czy pani czego nie potrzebuje? — zapytała służąca, która towarzyszyła pani Sollier.
— Nie, moja panienko... — Tylko trochę ognia... Położę się...
— Brawo! — pomyślał Lantier. — Ściany są tutaj cienkie! — Wszystko słychać co mówią obok... — To mi się bardzo przyda...
Drzwi się zamknęły i w sąsiednim pokoju zapanowało milczenie.

XXXI.

Leopold zmęczony drogą z Viry-sur-Seine do Romilly pocichu położył się w łóżko i spał głęboko aż do rana.
Siódma biła gdy się obudził.
Zaledwie zaczynało dnieć.
Wyskoczył z łóżka, pobiegł do okna i z ciekawością podniósł roletę.
Naprzeciw niego znajdowało się więzienie i zakład naukowy pani Lhermitte, którego dwie najładniejsze wychowanki podały mu pomoc przy ucieczce.
— Sapristi! — mruknął nędznik z uśmiechem, — nie myślałem, że tak prędko dobrowolnie tutaj powrócę... Wreszcie jestem tu i muszę pozostać... — Zachowując wszelką ostrożność, wydobędę się z kłopotu... — Słuchając przez ścianę, obserwując przez okno, nie będę miał wiele potrzeby ukazywania się na ulicach... Potrafię ja wynaleźć pozór, aby moje zamknięcie się w pokoju nie dało się podejrzaném...
W sąsiednim pokoju dał się słyszéć ruch lekki.
— Pani Urszula wstaje... — pomyślał Leopold; — pewno wyjdzie... Baczność...
I ubrał się naprędce.
Ochmistrzyni nieboszczyk Valleranda w istocie wstała i kładła na siebie żałobne ubranie.
Lantier usiadł i słuchał jak się kręciła tu i owdzie.
Do drzwi dwudziestego trzeciego numeru zapukała służąca.
Urszula otworzyła.
— Czy pani będzie w hotelu jeść sniadanie? — zapytała służąca.
— Tak jest, ale tutaj.
— Pani jeść będzie sama?
— Nie... — Połóż dwa nakrycia.
Leopold nie tracił ani wyrazu z téj rozmowy.
Urszula mówiła daléj:
— Idę naprzeciwko, na pensyę pani Lhermitte. Potém załatwię sprawunki w mieście; ale to nie potrwa długo, można więc podać o jedenastéj.
— Śniadanie będzie gotowe...
— Pensya naprzeciwko... — szepnął zbieg — czyżby córka Roberta znajdowała się w tym domu, gdziem znalazł moje naiwne protektorki?... — To byłoby szczególne...
Otworzyły; się drzwi sąsiedniego pokoju.
Odgłos kroków rozległ się na korytarzu, a potém na schodach
Lantier na pół ubrany pobiegł do okna, które pomimo zimna otworzył i wychylił się za parapet, patrząc na bramę hotelu.
Ukazała się Urszula, przeszła przez ulicę i zadzwoniła do zakładu naukowego pani Lhermitte.
— W téj chwili, ktoś zlekka zapukał do drzwi dwudziestego drugiego numeru. Leopold zamknął okno i otworzył.
Wchodzący garson zapytał go o rozkazy.
— Jestem zmęczony i trochę niezdrów,.. — rzekł do niego podróżny. — Zjem więc śniadanie tutaj... — Zapal dobry ogień i przynieś mi gazety...
Opuśćmy na chwilę krewnego> zmarłego Valleranda, wyprzedźmy panią Sollier na pansyę, gdzie się znajdują Renata i jéj przyjaciółka Paulina Lambert, i rzućmy szybkie spojrzenie za siebie.
Po ucieczce Leopolda Lantier, o którym obecnie sądzono że utonął, sprawiedliwość, dla uspokojenia sumienia rozpoczęła ogółowe badanie1 u pani Lhermitte, pytając te pensyonarki, których pokoje lub sypialnie wychodziły na mury więzienia.
Renata i Paulina, badane tak samo jak i ich towarzyszki, oświadczyły, że w noc ucieczki nie słyszały żadnego podejrzanego hałasu.
Podejrzywać dwie młode panienki o wspólnictwo ze złoczyńcą byłoby rzeczą najśmieszniejszą i najnierozsądniejszą w świecie.
Urzędnicy nie nalegali i odeszli, ale od tego dnia Renata zwykle melancholiczna stała się jeszcze smutniejszą.
Na godzinę przed przybyciem Urszuli Sollier do zakładu, dziewczę wstawało z łóżka z pomięszaniem na twarzy.
Zaczerwienione powieki nosiły ślady świeżych łez.
Paulina się zaniepokoiła.
— Co tobie, moja najdroższa — zapytała swojej towarzyszki, obejmując ją rękoma z czułością.
Dziecię nie odpowiedziało.
Jéj przepełnione serce wezbrało; łzy znowu potoczyły się z jéj oczu, łkając, oparła głowę na ramieniu swojéj przyjaciółki, która coraz niespokojniejsza mówiła daléj:
— Wiesz, moja droga, że ty mnie przestraszasz... — Od dwóch dni zmieniasz się widocznie... Poznać cię nie można... — Dziś jesteś blada jak trup, sine obwódki okalają twoje piękne oczy... — Zkąd ta zmiana?... ta melancholia... te łzy?...
— Smutno mi... — szepnęła Renata.
— Czyś ty nie chora?
— Nie... — Ciało moje nie cierpi... dusza jest chora...
— Ależ każde cierpienie ma przyczynę, moja ty pieszczotko... Odkryj mi swoją...
— Pomyślisz żem szalona...
— Dla czego?
— Bo rozsądnie, nie byłabym w stanie wytłómaczyć ci swego zmartwienia... — Tu, wszyscy są dla mnie dobrzy, ty mnie kochasz... — Powinnabym czuć się szczęśliwą, a jednak nią nie jestem... — Czuję jakiś niepokój, mam jakieś przeczucia, które mnie dręczą... — Zdaje mi się, że nademną wisi jakieś wielkie nieszczęście i że mnie dosięgnie... Zdaje mi się, że się dowiem o jakiejś złéj nowinie.
Paulina znowu przyciągnęła Renatę do piersi, uściskała z podwójną czułością i odparła:
— No! tak, jesteś trochę szalona! — Ale to wszystko żarty! — Twoje niepokoje, przeczucia, są poprostu złudzeniem, jakie się trafiają w silnéj gorączce! Trzeba je prędko rozpędzić! — Cóż to za cierpienia pochodzące z obawy wymarzonych nieszczęść, jeżeli nie cierpienie urojone? — Na czém gruntują się twoje przeczucia? — Na niczém! — Nie masz żadnego powodu, abyś dzisiejszego poranka była smutniejszą niż zwykle...
— Mam jeden...
— Jaki?
— Miałam sen...
Sen mara Bóg wiara! powiada przysłowie, a przysłowia nigdy nie kłamią!...
— Renata potrząsła głową.
— Nie wierzę ci... — odrzekła, — byłam dotknięta zbyt boleśnie, wrażenie jest zbyt silne, zbyt żywe, zbyt trwałe, ażeby w niém nie miało być jakiejś prawdy... — Widziałam twarze zalane łzami... — trumnę otoczoną świecami... — Widziałam w trumnie swego opiekuna bladego, z zamkniętemi oczyma, a przy nim panią Urszulę klęczącą, ubraną czarno, płaczącą i modlącą się... — Paulino,... Paulino... jestem pewna, że pana Roberta spotkało jakieś nieszczęście....
Dziewczę mówiło gorączkowo a egzaltacya jéj widocznie się zwiększała.
— Kochana... droga moja, — rzekła do niéj przyjaciółka — zaklinam cię, uspokój się... To sen tylko!...
— Sen, o! nie!... — odparła Renata — było to ostrzeżenie napełniające moją duszę przestrachem. — Czekaj... — Jeszcze nie wiesz wszystkiego... — Obok Urszuli ukazała się druga kobiéta... — Na jéj widok serce moje dostało bicia a rysy jéj są tak obecne mojéj pamięci, że z łatwością poznałabym jéj twarz miłą i piękną... — I ona była ubrana, czarno i ona klęczała przy trumnie i zdawała się błagać zmarłego, gdyż wyciągała do niego złożone ręce... — Umarły nagle się podniósł w trumnie, otworzył zagasłe oczy poruszył blademi ustami i usłyszałam głos, wcale nie podobny do głosu ludzkiego i wyrzekł zwolna te słowa: — „Tak, Renata jest moją córką, ale ty jéj nigdy nie Ujrzysz!!...“
Paulina nie była zabobonną i w zwykłem życiu wcale w sny nie wierzyła.
Tymczasem na opowiadanie przyjaciółki dreszcz. przebiegł ją po ciele.
— Co ty mówisz? — zawołała. — Słyszałaś, że umarły wymówił twoje imię?
— Słyszałam wyrazy, którem ci powtórzyła dosłownie... — Wtedy nieznajoma wstała, wydała jęk głuchy, usiłowała iść, ale się potknęła i upadła na trumnę.
„Przebudziłam się...
„Byłam cała drżąca... — Zimny pot zwilżał mi czoło...
„Chciałam odpędzić wspomnienie tego snu strasznego, lecz to było dla mnie niepodobieństwem... — Nieustannie stała mi na oczach biedna kobiéta przy trupie mego opiekuna a ja ją nazywałam matką...
Renata zamilkła.
Paulina uległszy przez chwilę mimowolnemu, bardzo żywemu wzruszeniu, znowu się stała niedowierzającą.
— Mówiłam ci przed chwilą moja najdroższa, że sen mara, Bóg wiara... — odezwała się — i dowiodę ci, żem miała słuszność. — Gdyby twój opiekun pan Robert w istocie umarł, pani Urszula przyjechałaby tutaj z tą wiadomością i dziś nosiłabyś żałobę... widzisz, że to sen tylko, i że marzenia twoje nie mają sensu.
— Ach! chciałabym ci wierzyć! — Pozwól się przekonać, moja droga... Odpędź te ponure myśli i patrz w przyszłość z uśmiechem.
Uderzenie dzwonka zawiadomiło uczennice, że przyszła chwila opuszczenia sypialni i pokojów.
Renata otarła oczy i zeszła z Pauliną.
Spadły przez noc śnieg krył dziedziniec zakładu białym całunem — mróz był trzaskający.
Uczennice niebawem weszły do sal wykładowych.
Po śniadaniu rozpoczęły się lekcye i Renata nadaremnie usiłując odpędzić Wspomnienie snu, zajęła się robotą.
Powróćmy do Urszuli.
Drzwi pensy ona tu otworzyły się przed nią i odźwierna, która ją znała oddawna, zaprowadziła ją do salonu, gdzie pani Lhermitte przyjmowała osoby odwiedzające jéj wychowanki.
Tam musiała zaczekać, aż przełożona zostanie uprzedzoną o jéj rannéj wizycie.
Zresztą oczekiwanie jéj nie było długiém.
W pięć minut nadeszła pani Lhermitte.
— Witaj mi, kochana pani Urszulo, — zawołała. — Nasza kochana Renata, widząc cię, bardzo się ucieszy.

XXXIII.

Zaledwie wymówiwszy te słowa, przełożona spostrzegła żałobne suknie i smutną twarz gościa.
— Mój Boże — dodała żywo, — przebacz pani... nie widziałam... nie zauważyłam... — Co się to stało?
— Mam pani udzielić smutną nowinę... — odpowiedziała Urszula.
— Nieszczęście...
— Bardzo wielkie.
— Ach! nabawiasz mnie pani przestrachu! — C się stało?
— Człowiek zacny... opiekun Renaty... pan Robert umarł.
— Umarł! — zawołała pani Lhermitte przygnębiona.
— Umarł prawie nagle, tak jest pani, wydawszy mi polecenie uregulować rachunki swojéj pupilki...
— Która zapewne mój dom opuści?...
— Tak jest, pani.
— Prędko?
Jeszcze dzisiaj...
— Biédna Renata! — szepnęła przełożona... Czułam dla niéj wielką przychylność. — Jest-to dusza delikatna... natura czuła... — Nowiną, jaką przynosisz zada jéj cios straszliwy...
— Straszliwy lecz konieczny... — Kochane dziecię musi się dowiedziéć o swojém nieszczęściu.. — Spodziewam się, że moja dla niéj czułość stanie się dla niéj ulgą.
Pani Lhermitte wiedziała, że urodzenie jéj wychowanicy było otoczone tajemnicą.
Nie wiedziała ona rodzinnego nazwiska Renaty i znała jéj opiekuna tylko pod imieniem pana Roberta.
Wszystko to intrygowało ją bardzo; byłaby wiele dała za rozjaśnienie téj tajemnicy, lecz była zbyt rozsądną, aby kompromitować godność przełożonéj zdradzając swoją ciekawość niedyskretnemi pytaniami.
— Czy pani życzysz sobie abym kazała zaraz uprzedzić Renatę o przybyciu pani i jéj blizkim odjeździe? — zapytała.
— Jeżeli pani pozwolisz — odpowiedziała Urszula — to naprzód uregulujemy kwestyę pieniężną.
— Dobrze, — rzekła pani Lhermitte pojadę po swoją książkę rachunkową...
Wyszła i prawie natychmiast wróciła niosąc wielką księgę.
Pani Sollier wydobyła ze skórzanego woreczka bilet bankowy i zapłaciła co się należało przełożonéj.
— Powiedziałaś mi pani, — rzekła ostatnia podpisawszy pokwitowanie, — że Renata dziś jeszcze nas opuści...
— Tak jest, pani... — mam zamiar ją z sobą zabrać...
— Trzeba jej dać czas do zebrania jéj niewielkich bagaży...
— Poproszę pani, abyś to zleciła komu ze służby... — odparła pani Sollier. — Każę dziś wieczorem, zabrać tłomok posługaczowi z „Hotelu Prefektury“ gdziem się zatrzymała jak zwykle...
— I owszem...
— Renata włoży dzisiaj jaknajskromniejszą sukienkę, aby mogła ze mną pójść za kupnem żałobnych sukien. — Teraz, bądź pani łaskawa posłać po biédne dziecko, nie uprzedzając jéj jednak, że to ja ją wzywam.
— Ja sama po nią pójdę...
Przełożona opuściła salon i udała się do klassy, w któréj znajdowała się Renata.
Wsparłszy na obudwu rękach pochylone czoło, i utkwiwszy oczy w otwartą książkę, któréj nie widziała, młoda panienka smutnie marzyła.
Pani Lhermitte przybliżywszy się do niej dotknęła jéj ramienia.
Renata zadrżała i żywo podniosła głowę.
— Moje dziecię, — rzekła do niéj przełożona pensyi — ktoś na ciebie czeka w salonie...
— Kto, proszę pani?
— Zobaczysz.
Renatę ogarnęło uczucie niepokoju.
Straszliwy sen zeszłéj nocy stanął jéj na myśli, a przekonanie, że się miała dowiedziéć o nieszczęście ogarnęło jéj umysł.
Spiesznie wyszła z klassy i pobiegła do salonu, którego drzwi gorączkowo otworzyła.
Na środku pokoju stała Urszula...
Ujrzawszy ją w czarnych sukniach, bladą i z zaczerwienionemi oczyma, Renata domyśliła się, że jéj najsmutniejsze przeczucia się ziściły.
Nieruchoma na progu, wydała głuchy jęk i musiała się oprzeć o odrzwia, aby nie upaść.
Pani Sollier poskoczyła ku niéj i wzięła ją w swoje objęcia.
— Ach!... — wyjąkała Renata, któréj twarz w jednéj chwili łzy zalały, — sny nie kłamią... — Mój opiekun nie żyje!
Ze ściśnionego gardła Urszuli wydobyło się łkanie...
— Odwagi, moje dziecię... odwagi, — szepnęła zacna kobiéta — przyciskając Renatę do piersi jak matka.
— Umarł!... on umarł! — rzekła Renata, której serce pękało. — O! moje marzenie!... moje marzenie!...
— Odwagi... — powtórzyła Urszula.
— Cóż ze mną będzie, bez podpory, beż rodziny? — mówiło daléj biédne dziewczę w rozpaczy. — On umarł... on tak dobry... dla mnie tak czuły! — On umarł a ja go nie widziałam!... nie otrzymałam od niego ostatniego pocałunku!... nie płakałam przy jego śmiertelném łożu!... nie modliłam się na grobie! O! pani, — dodała Renata, zwracając mowę do pani Lhermitte, która weszła, — mój przyjacie!... opiekun... ten, którego nazywałam ojcem, umarł, już go nie ujrzę!
I biédne dziecko wybuchło gwałtowniejszym płaczem.
Przełożona pensy i posadziła Renatę przy sobie, złączyła jéj łzy ze swemi i z najlepszym w świecie zamiarem — obsypała ją temi pospolitemi słowami pocieszenia, które nigdy nikogo nie pocieszyły.
Renata ich prawie nie słyszała i powtarzała stłumionym głosem:
— Nie ujrzę go więcéj!...
— Będziesz o nim myślała...
— Beż przerwy...
— Jego żywe wspomnienie nie odstąpi cię nigdy...
— O! nigdy! nigdy! — Ale ja go już więcej nie ujrzę!
Po chwili milczenia, pani Lhermitte odezwała się.
— Opuścisz pensyę, kochane dziecko...
Te wyrazy sprawiły w boleści Renaty nagłą zmianę.
— Opuścić pensyę? — szepnęła podnosząc zalane łzami oczy na panią Sollier, jakby ją pytając.
— Jest to ostatnia wola twego opiekuna... twego przyjaciela... — odpowiedziała Urszula.
— Więc mnie zabierasz z sobą?
— Tak jest.
— Dokąd?
— Tam gdzie cię kazał zawieźć twój opiekun.
— A ty, dobra Urszulo, ze mną zostaniesz?
— To ci przyrzekam.
— Nie opuścisz mnie?
— Nigdy!... nigdy!... przysięgam!...
— Nie będę sama na świecie... będę kochana...
Młode dziewczę rzuciło się w objęcia pani Sollier, która ją długo trzymała w uścisku.
— No, moja droga pieszczotko — rzekła Urszula poskramiając swoje wzruszenie, — wezwij odwagę na pomoc... osusz swoje łzy...
— Czyż to jest możebném.
— Trzeba aby było możebném!... — Idź do swego pokoju... — włóż skromną ciemną sukienkę... — Pani Lhermitte każę komu zająć się upakowaniem twoich rzeczy, które zaniosą do Hotelu Prefektury, gdzie się zatrzymamy dopóty, póki nie załatwimy koniecznych sprawunków...
— Żałoby, czy tak? — zapytała smutno Renata.
— Tak, pieszczotko. — idź prędko.
— Inie wrócę już tutaj?
— Wrócisz jako gość, jeżeli ci się podoba, lecz nie jako pensyonarka.
— Mam tu przyjaciółkę, którą bym pragnęła uściskać nim wyjadę, pożegnać... — wyjąkała Renata.
— Paulinę Lambert? — rzekła przełożona.
— Tak, pani.
— Idź do swego pokoju, kochane dziecię... Poproszę Paulinę, aby się za tobą udała i będziecie się mogły pożegnać.
Renata wzięła panią Lbermitte za ręce i uścisnęła ją z wylaniem mówiąc:
— Ach! jakżeś pani dobra! Byłaś nią zawsze dla mnie i będę ci wdzięczną całe życie...
Przełożona uściskała Renatę, która ze smutkiem odeszła...
— Niebiańska dusza!... anielskie serce!... — rzekła, gdy dziewczę zamknęło drzwi. — Zasługuje ona na to, aby była szczęśliwa!
— I będzie nią, — odpowiedziała Urszula.
Przyszedłszy do swego pokoju, Renata stosując się do otrzymanego zlecenia, włożyła najskromniejszą i najciemniejszą suknię.
Serce jéj było wezbrane i łzy płynęły po jéj twarzy podczas ubierania.
— Gdybym go chociaż była widziała... — powtarzała prawie bezwiednie, — gdybym go choć była uściskała... Niestety! niestety! on nie żyje! i ja go już nie ujrzę... nie uściskam...
Renata zaczęła przetrząsać szuflady, w których trzymała drobne przedmioty toaletowe i swoje skromne klejnoty panieńskie.
Wyjęła ztamtąd złoty medalion na aksamitnej wstążeczce i przycisnęła go do ust mówiąc:
— Pomimo boleści, która mnie przygniata, nigdy cię nie zapomnę drogi towarzyszu mojéj młodości! — Noszę cię oddawna, nie wiedząc, jakie do ciebie jest przywiązane wspomnienie, lecz cię kocham... — Zdaje mi się, że ty stanowisz część mojéj istności... zdaje mi się, że cię mi dała myśl czuła... że jesteś moją pociechą i nadzieją... — Kocham cię!
Znowu przycisnęła medalion do ust i zawiesiła go na szyi.
— Co to jest? — zapytała następnie znajdując w kącie szuflady papier skręcony i zmięty.
Wyprostowała go i przeczytała po cichu ze zmarszczonemi brwiami.
— To list pisany przez tego więźnia w noc ucieczki... — List tego człowieka, którego wzrok i spojrzenie mnie przestraszyły: — który ma w mojém życiu grać fatalną rolę, jeżeli się ziszczą moje przeczucia... — Ponura pamiątka, którą zachowam!...
Renata złożyła w ośmioro ów kawałek papieru i wsunęła go do przegródki swojéj portmonetki, zawierającej już jéj pensyonarskie oszczędności, — zresztą dosyć znaczne, gdyż pan Vallerand był hojny); oszędności przedstawiane przez bilet bankowy, kilkanaście luidorów i srebrną monetę.

XXXIII.

Wydawszy polecenie Paulinie Lambert, aby się udała do pokoju, w którym czekała Renata, pani Lhermitte połączyła się z Urszulą w salonie.
Paulina bardzo niespokojna, spiesznie się udała do przyjaciółki.
W kilku wyrazach Renata oznajmiła jej o straszliwym ciosie, jaki ją dotknał.
Obie panienki płakały razem przysięgając nigdy nie zapominać o sobie i zawsze się kochać.
— Koniec końcem, dokąd ty jedziesz? — zapytała przez łzy Paulina.
— Czyż ja wiem? — Pojadę tam, gdzie mnie zawiozą.
— Może do Paryża?
— Tego sobie nie życzę...
— Dla czego? — Paryż jest straszliwe miasto, napełniające mnie obawą.
— Co ty mówisz, moja droga! — odpowiedziała żywo Paulina. — Przeciwnie, Paryż jest prześliczném miastem... rajem! rajem dla młodych dziewcząt! Rodzice obiecali mnie odebrać na przy szły rok... W Paryżu, mam nadzieję, że znowu cię ujrzę z tobą i z drugą przyjaciółką, Honoryną de Terrys!... Jestem pewna, że w Paryżu odnajdziesz swoją rodzinę!... W Paryżu czeka cię wszelakie szczęście i wiara w to, pociesza mnie trochę w i smutku z rozłączenia...
— W Paryżu czeka mnie wszelkie szczęście! — powtórzyła, nie bez goryczy, córka Roberta Vallerand.
— Tak — odpowiedziała Paulina z uśmiechem, — nawet szczęście: ujrzenia znowu owego podróżnego... Tego ładnego chłopca z hotelu z przeciwka... Ty dobrze wiesz o kim ja mówię...
Renata zaczerwieniła się i serce jej się ścisnęło.
Do dawnych boleści przybyła nowa.
Ten nieznajomy nieustannie jéj myśl zajmował; czy też ona go ujrzy kiedy?
Nie miała nadziei.
— No, uściskaj mnie jeszcze, — odezwała się Paulina. — i przyrzecz, że mi przyślesz swój adres... Gdziekolwiek byś się znajdowała odwiedzę cię, gdy już tu nie będę niewolnicą... co wkrótce nastąpi.
— Napiszę, przysięgam ci!... — odpowiedziała Renata.
Dziewczęta zamieniły ostatni uścisk, rozeszły się z wezbraném sercem i oczyma łez pełnemi, poczém Renata połączyła się z Urszulą, pożegnała z panią Lhermitte i opuściła pensyę.
Leopold Lantier ciągle siedział w oknie patrząc na drzwi zakładu.
Widząc ukazanie się dziewczęcia osłupiał i szybko spuścił roletę.
— A niechże cię!... — mruknął zbladły, — to jedna z tych małych, którym winien jestem wolność!... Ona, nieprawa córka Roberta Vallerand... Moja kuzynka z lewéj ręki! Ona, któréj się mam odwdzięczyć, zabijając ją, aby jéj skraść spadek! — No, piekło się na mnie sprzysięgło!...
I zbiegły więzień, przeklinając nieprzewidziany wypadek, padł na krzesło, przerażony sam podwójną zbrodnią, którą miał popełnić, lecz nie cofając się przed żadną..
Wychodząc od pani Lhermitte, Urszula wzięła powóz i kazała się zawieźć z Renatą do wielkiego magazynu żałobnego, celem kupienia sukien.
Spieszyło jéj się do Paryża, aby przedstawić Renatę notaryuszowi z ulicy Piramid, u którego złożony był pakiet opieczętowany zawierający ostatnią wolę Roberta Vallerand.
Niecierpliwość jéj nie mogła być zaspokojona.
Żadna z sukien gotowych nie przypadała dobrze dla młodéj panienki.
Tymczasem najściślejsza przyzwoitość nakazywała przywdzianie grubéj żałoby.
Pani Sollier musiała się zgodzić z tém przeciwieństwem i zdecydować się na pozostanie w Troyes, zkąd mogły wyjechać dopiero nazajutrz wieczorem.

,Obie kobiety wróciły do hotelu, z zamiarem załatwienia dalszych sprawunków po śniadaniu.
Renata jak nam wiadomo była natury poważnéj i zastanawiającéj się.
Myślała ona o przyszłości i zapytywała się jaką zmianę śmierć jéj opiekuna przyniesie w jéj położeniu.
Na to pytanie odpowiedzieć nie mogła. — Nic nie przewidywała. — Tajemnica, zwiększana w około niéj umyślnie od jéj urodzenia, była nieprzenikniona.
Dla rozproszenia owéj głębokiéj ciemności, jeden tylko istniał sposób: —wybadać Urszulę.
Renata przyrzekła sobie uczynić to bezzwłocznie, nie dla tego aby być miała ciekawą, lecz jéj się zdawało, że było przykrém, a nawet upakarzającém nic o sobie nie wiedziéć.
Stosownie do wydanego polecenia, do śniadania nakryto w pokoju pani Sollier.
O saméj jedenastéj podano jedzenie.
Wielka boleść pozbawia apetytu.
Nie trzeba mówić, że Renatą nie miała chęci do jedzenią — jednakże na naleganie Urszuli zgodziła się zjeść coś, aby podtrzymać siły.
Leopold Lantier — przyszedłszy do siebie z wstrząśnienia, jakiego doznał na widok Renaty — jadł śniadanie w swoim pokoju, tak samo jak i obie kobiéty; nie tracąc ani kęska, nadstawiał ciągle ucha.
U pani Sollier rozmawiano, ale bardzo cicho; — do ucha jego dochodził sam tylko szmer głosu.
To mu się niepodobało.
Drzwi zamknięte na podwójny zamek, prowadzące do pokoju Urszuli, pozwalały w razie potrzeby połączyć obadwa pokoje dla wygody podróżnych.
Przed temi drzwiami znajdowała się toaleta.
Zamknąwszy drzwi od korytarza, Leopold odsunął tę toaletę, ukląkł na dywanie i zajrzał przez dziurkę od klucza.
Ujrzał Urszulę i Renatę.
Ta ostatnia, pochyliwszy głowę, zdawała się rozmyślać.
Pani Sollier patrzała na nią rozczulona.
Śniadanie się skończyło.
— Renato, duszko, — rzekła nagle Urszula, — dla czegóż teraz milczysz?... — Nie pogrążaj się tak w smutku,.. — Mów co do mnie, proszę cię!
Dziewczę podniosło głowę i zwróciło na swoją towarzyszkę oczy zalane łzami.
— O! pani... pani... — wyjąkała, — gdybyś wiedziała ile ja cierpię...
— Wiem... pojmuję... — odpowiedziała Urszula, podnosząc się, aby ją pocałować w czoło, — ale już nie jesteś dzieckiem, a tylko dzieciom wolno jest wpadać w zwątpienie, gdyż są słabe ciałem i umysłem, aby walczyć przeciw boleści... tyś powinna mieć siłę i odwagę.
Renata pochwyciła nastręczającą się jéj sposobność.
— Siłę i odwagę, — rzekła. — Tylko ty mi je dać możesz.
— Ja? — zawołała pani Sollier.
— Ty...
— Jakim sposobem?!
— Nowe życie rozpoczynające się dziś dla mnie, upoważnia mnie do zadania ci znowu niektórych pytań, które do obecnéj chwili pozostały bez odpowiedzi, lecz na które, obecnie nie możesz mi odpowiedzieć. — Wczoraj miałam opiekuna... przyjaciela... — Mogłam żyć bez troski, gdyż, liczyłam na niego i na jego czułą opiekę, która mnie nigdy nie zawiodła... On umarł, umarł ten, któregom kochała miłością dziecięcą i wdzięczną, i teraz muszę się dowiedziéć o tém, co przedemną ukrywano od dzieciństwa... Życie moje jest zagadką... Dzieci, które znałam, miały ojca... matkę... albo przynajmniéj, jeżeli były sierotami, dalekich krewnych?... — Kiedym pytała gdzie mój ojciec matką, nie odpowiadano mi i nakazywano milczenie memu sercu, tak samo jak i ustom... — Milczałam, połykając łzy swoje, lecz nie wyrzekałam się. Teraz chcę wiedziéć. — Czy jestem dziecięciem zbrodnidi czy też sierotą? — Czy moi rodzice pomarli czy téż się mnie wstydzą? — Czy pan Robert był przyjacielem mego ojca? — czy sam był moim ojcem? — O! pani Urszulo błagam cię, powiedz mi wszystko!... — Czy mam upaść na kolana i prosić Boga, aby przyjął w swojém miłosierdziu duszę mego ojca, który już nie żyje? — Odpowiedz mi!... — odpowiedz!...
Była ochmistrzyni Roberta Vallerand spoodziewała się tego zapytania.
Przygotowała się na odpowiedź.
— Kochane dziecię, — rzekła całując Renatę, — to prawda, że twoje życie otoczone jest tajemnicą... ale tajemnicą ta, jest dla mnie tak samo nieprzeniknioną, jak i dla ciebie...
— Jakto! — zawołało dziewczę, — nie wiesz kto był moim ojcem.
— Nic nie wiem i wypełniam zlecenie dane mi przez twego opiekuna pana Roberta...
— Pana Roberta... — przerwała Renata, — ależ to jest tylko imię chrzestne... dla czego ukrywasz przedemną nazwisko?
Urszula odpowiedziała wymijająco.
— Otrzymałam zlecenie towarzyszenia ci do Paryża po śmierci pana Roberta i do zaprowadzenia cię do notaryusza, który w zamian za list odda ci papiéry... otóż te papiréy zawierają — rozwiązanie tego, co ty nazywasz zagadką swego życia.
— Tak więc, — zapytała Renata przypominając sobie słowa Pauliny Lambert — jedziemy do Paryża?...
— Tak, moja najdroższa. — Gdy przeczytasz papiery, o jakich ci mówię, dowiesz? się kto jesteś i jaka cię czeka przyszłość.
— Czy z tych papiérów dowiem się co o swojéj matce?... — rzekło dziewczę.
— Nie wiem... — odpowiedziała pani Sollier zakłopotana.
— Ale pani znasz moją matkę?
— Nie znam.
— Czy to być może? — Mogęż wierzyć, że ty, co czuwasz nademną od dzieciństwa, nie znałaś mojéj matki?...
— Musisz temu wierzyć, bo to prawda...
— Więc mi nie możesz powiedziéć, czy moja matka żyje, czy umarła?
— Nie mogę powiedziéć tego, czego nie wiem...
— Papiéry notaryusza zapewne mi wyjaśnią to, czego nie wiesz!... — rzekła Renata opryskliwie. — Kiedy wyjeżdżamy do Paryża?
— Byłybyśmy dziś wyjechały, gdybyśmy znalazły dobre dla ciebie suknie żałobne. — Suknie te beda, gotowe jutro o czwartéj. — Wyjedziemy jutrzejszym pociągiem ogódzinie szóstéj minut dwadzieścia.
— A przyjedziemy?
— O pierwszej w nocy.
— Zatém dopiéro jutro będziemy mogli zobaczyć się z osobą, do któréj mnie mój opiekun wysyła?
— Niezawodnie.
— Jak długo zabawimy w Paryżu?
— Tylko dzień lub dwa.
— A dokąd udamy się potém?
— Do miejsca gdzie będziesz miała jedno zlecenie do wypełnienia.
— Jakie zlecenie?
— Nie mogę ci powiedzieć... — Dowiesz się tego z papiérów.

KONIEC TOMU PIÉRWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.