Król Cyganerji; Znakomity Gaudissart; Bezwiedni aktorzy/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Król Cyganerji; Znakomity Gaudissart; Bezwiedni aktorzy
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1926
Druk Druk. „W. Samojluka“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BALZAC
KRÓL CYGANERJI
ZNAKOMITY GAUDISSART
BEZWIEDNI AKTORZY
przełożył BOY-ŻELEŃSKI
Nakładem
BIBLJOTEKI BOY’A
w Warszawie



Przekładów Boy’a Tom 83
WARSZAWA
DRUK. „W. SAMOJLUKA“ MARSZAŁKOWSKA 148.
1926


OD TŁÓMACZA.

Trzy te opowiadania, mimo że conajmnej jedno z nich jest arcydziełem, należą do owych drobiazgów, które wychodziły z pod pióra Balzaka często pod naporem konieczności księgarskich i finansowych. Mamy taki ciekawy dokument do genezy owego Gaudissarta (l‘Illustre Gnudissart), który tak przylgnął do imienia Balzaka, iż jego samego nieraz mieniono „Gaudissartem“. (Cóż za niesamowicie bujna i zagadkowa indywidualność, którą dało się obdzielić Ludwika Lambert, tego balzakowego sobowtóra, i — Gaudissarta). Oto ustęp z listu do pani Hańskiej, której równocześnie Balzac przesyła swój nowy tom:

Musisz przeklinać tego Gaudissarta. Drakarz wziął czcionki, od których skurczył się tekst. I trzeba było, dla dopełnienia tomu, zaimprowizować to w jedną noc, moje kochanie, a to jest osiemdziesiąt stronic!

Takie drobne opowiadania przechodziły czasem rozmaite koleje; przykrawane, przerabiane z wydania na wydanie, pojawiają się pod rozmaitemi tytułami. Tak np. Król Cyganerii (Un Prince de la boheme) nosił pierwotny tytuł Kaprysy Klaudyny: w pierwszej wersji Natan[1] opowiada dzieje kochanków nie pani de Rochefide ale młodej pani de Rastignac, i ona to, a nie pani de Rochefide, zakochuje się z opowiadania w hr. de La Palferine.. Oto jak samowładnie Balzak rządził losami swoich bohaterów!
Mimo to, te drobne opowiadania mają w całości dzieła Balzaka niepospolite znaczenie. One to stanowią ów cement, który spaja wielkie ciosowe kamienie Komedji ludzkiej. One wyjaśniają nam, uzupełniają mnóstwo szczegółów, pomagają orjentować się w chronologji osób, uwypuklają obyczajowe tło tej wielkiej epopeji, obejmującej najbardziej skomplikowane lata rodzącej się nowoczesności. Bo — jak zauważyliśmy nieraz — nic nie uchodzi wzroku Balzaka i nic nie wydaje mu się rzeczą do pogardzenia. Życie składa się dlań z wielkich namiętności, które poruszają się w świecie drobnych wydarzeń; kształtują te wydarzenia i nawzajem ulegają ich wpływom.
Jednym z takich problemów, który niejednokrotnie zaprzątał Balzaka, był problem młodzieży francuskiej w owej epoce; problem nadmiaru energji zbudzonej przez Napoleona a skazanej na bezczynność przez starcze rządy jego następców. Te bujne natury gardzące powszedniością, wyzute z możności heroizmu, w szaleństwach, w ekscentrycznościach zużywają siły, które mogły stać się chwalą i dobrem Francji. Ojciec La Palferina był bohaterem napoleońskim, on sam będzie miłym nicponiem, podobnie jak Filip Bridau z bohatera stanie się łajdakiem. Tę chorobę młodzieży francuskiej, którą tak wymownie wyśpiewał Musset w pierwszych rozdziałach Spowiedzi dziecięcia wieku, komentuje Balzac w wielu swoich utworach.
Ale owo życie, z którego uciekł heroizm, rozwija się i bogaci w innym kierunku. Inne walki, inni bohaterowie, inne tryumfy. Przemysł, dziennikarstwo, wszelkie zdobycze myśli, oto nowe bronie wołające nowych żołnierzy. Ten rodzący się nowy świat jest przedmiotem iluż wielkich utworów Balzaka: tutaj w tym Gaudissarcie, skreślonym — jak się przyznaje — od ręki dla dopełnienia tomu, daje Balzac bardzo zabawne interludjum w rapsodach owych wielkich zmagań nowoczesności z tradycją. I, jak zawsze u Balzaka, i tu widzimy stopnie ewolucji. Znamy imć Gaudissarta z Wielkości i Upadku Cezara Birotteau; wiemy jak ten chłopak z gorącą głową wdał się w spiski polityczne na rzecz Napoleona i omal tego nie przypłacił gardłem. Obecnie „przystosował się“: cały swój tak bardzo francuski temperament oddał na usługi nowej niemniej heroicznej walce; walce z bezwładem konsumenta. Został komiwojażerem. Ten potrójny charakter agenta Saint-simonicznego pisemka i Towarzystwa ubezpieczeń i gazetki dla dzieci, to rys godny wysokiej komedji. Zauważymy tu zmysł aktualności Balzaka, Gaudissart jest zawsze w pierwszych szeregach: tak samo jak środki na porost włosów (przedtem zbyteczne z powodu używania peruk), tak i idea przeróżnych „ubezpieczeń“ była świeżą zdobyczą torującą sobie mozolnie drogo przez mur prowincjonalnych uprzedzeń.
Ostatni utwór: Bezwiedni aktorzy (Les comediens sans le saroir) jest to rodzaj rewji, w która Balzac powszywał te i owe fragmenty, pomieszczone już oddzielnie w czasopismach. Czuć tu pośpiech i niedbałość. Mimo to, utwór ten jest pod wieloma względami bardzo ciekawy. Jak ów diabeł kulawy z powieści Lesage‘a, tak Balzac podnosi tu dachy domów, aby pokazać zdumionym oczom prowincjała sekrety rozmaitych przemysłów, występków i namiętności, składających się na owo magiczne wówczas słowo: Paryż! Bo ilekroć czytamy mistyczne niemal hymny Balzaka na cześć Paryża, hymny przejęte uwielbieniem i grozą, musimy pamiętać jedno, mianowicie iż stosunek Paryża do reszty Europy zmienił się od tego czasu zasadniczo. Paryż był wzorem, do którego upodobniło się życie innych stolic, tak samo jak demokratyzm i parlamentaryzm ówczesnej Francji przeniknął zwolna we wszystkie kraje. To współżycie cyganerji, ministrów, polityków, dygnitarzy, finansistów i półświatka, te najrozmaitsze sekrety nowoczesnej stolicy, dziś nie mają nic, coby nas szczególnie zadziwiało, ale wówczas dla wszystkich poza Paryżem musiały być fantastyczną rewelacją. To tłómaczy poniekąd, że Balzaka pochłaniano jeszcze chciwiej poza granicami Francji niż w samej jego ojczyźnie. To były istne bajki z tysiąca i jednej nocy, tylko że prawdziwe i dziejące się współcześnie.
W dawniejszych polskich wydaniach Balzaka pomijano te drobniejsze utwory zupełnie. Dlatego pragnę dać je tutaj, aby oświetlić czytelnikom z innej strony charakter prawdziwej Komedji Ludzkiej, zanim niebawem przypomnę im ją w dalszym cyklu najkapitalniejszych jej utworów.

Boy.
Warszawa, w styczniu 1926.


KRÓL CYGANERJI


Heinemu.
Mój drogi Heine, tobie poświęcam to studium; tobie, który reprezentujesz w Paryżu ducha i poezję Niemiec, tak jak w Niemczech reprezentujesz żywą i inteligentną krytykę francuską; tobie, który wiesz lepiej niż ktokolwiek, ile może się mieścić w tym drobizgu krytyki, żartu, małości i prawdy.
de Balzac.

— Drogi panie, (rzekła pani de La Baudraye[2] wydobywając rękopis z pod poduszek kozetki, czy przebaczy mi pan, że, w naszem krytycznem położeniu, sfabrykowałam nowelkę z tego, co pan nam opowiedział przed kilkudniami?
— Wszystko jest dobre w naszej epoce; czyż nie widzieliśmy autorów, którzy, w braku inwencji, częstują publiczność własnem sercem a często sercem swoich kochanek? Dojdzie się do tego, droga pani, że autorzy będą szukali przygód nietyle dla przyjemności grania w nich roli, ile dla opowiedzenia ich.
— Ostatecznie, pan i margrabina de Rochefide opłaciliście nasze komorne, a nie wyobrażam sobie, wedle tego jak się przedstawia sytuacja, abym ja kiedy zapłaciła pańskie.
— Kto wie! może się pani trafi taki sam los jak pani de Rochefide.
— Czy pan uważa, że to taki wielki los wrócić do męża!
— Nie, to tylko wielkie pieniądze. A więc, słucham.
Pani de La Baudraye przeczytała co następuje:
„Rzecz dzieje się przy ulicy Chartres du Roule, we wspaniałym salonie. Jeden z najsławniejszych autorów dzisiejszej epoki siedzi na kanapce obok bardzo dostojnej margrabiny, której jest oddany tak, jak musi być oddany człowiek, wyróżniony przez kobietę, trzymającą go przy sobie nietyle jako namiastkę, ile jako wygodnego patito.
— No i cóż, rzekła, czy pan znalazł te listy, o których pan mówił wczoraj, i bez których nie mógł mi pan opowiedzieć wszystkiego co dotyczy jego?
— Znalazłem!
— Ma pan głos; słucham pana, jak dziecko, któremu matka opowiada Czerwony Kapturek.
— W liczbie mnogich znajomych, których mamy zwyczaj mienić naszemi przyjaciółmi, mieszczę młodego człowieka o którym mowa. Jestto młody szlachcic niesłychanie inteligentny i niemniej nieszczęśliwy; pełen najlepszych intencji, czarujący w rozmowie, człowiek który, mimo iż młody, wiele już widział, i który, w oczekiwaniu czegoś lepszego, należy do Cyganerji. Cyganerja, którą należałoby nazwać Szkolą, bulwaru des Italiens, składa się z młodych ludzi liczących lat więcej niż dwadzieścia, ale mniej niż trzydzieści, bez wyjątku genjalnych w swoim rodzaju, mało znanych jeszcze, ale którzy dadzą się poznać i wówczas zajmą stanowiska bardzo wybitne; na razie są mocno wybitni w epoce Karnawału, w której to epoce wyładowują nadmiar swego humoru, krótko trzymanego przez resztę roku, w mniej lub więcej uciesznych konceptach. W jakiej my epoce żyjemy? Co za idjotyczna władza daje się w ten sposób marnować olbrzymim siłom? Istnieją w Cyganerji dyplomaci, zdolni obrócić w niwecz zamiary Rosji, gdyby czuli że mają za sobą potęgę Francji. Spotyka się tam pisarzy, urzędników, wojskowych, dziennikarzy, artystów! Słowem, wszystkie rodzaje zdolności, talentów są tam reprezentowane. To istny mikrokosmos. Gdyby cesarz rosyjski kupił Cyganerję za dwadzieścia miljonów — w przypuszczeniu że zgodziłaby się opuścić asfalt bulwarów — i przeniósł ją do Odessy, za rok Odessa byłaby Paryżem. Tam znajduje się bezużyteczny i usychający kwiat owej cudownej młodzieży francuskiej, której poszukiwali Napoleon i Ludwik XIV, a którą lekceważą od trzydziestu lat rządy starców wszystko niszczące we Francji; wspaniała młodzież, o której jeszcze wczoraj profesor Tissot, człowiek mało podejrzany, mówił:
„Tej młodzieży, doprawdy godnej Jego, Cesarz używał wszędzie, na Radzie, w zarządzie państwa, w trudnych lub niebezpiecznych rokowaniach, w administracji podbitych krajów, i wszędzie ziściła ona jego oczekiwania! Młodzi ludzie to byli dla niego owi missi dominiei Karola Wielkiego“.
To godło Cyganerji wytłómaczy wam wszystko. Cyganerja nie ma nic, a żyje z tego co ma. Nadzieja jest jej religją, Wiara w samego siebie jej kodeksem, Dobroczynność tworzy podobno jej budżet. Wszyscy ci młodzi ludzie są więksi niż ich niedola, są poniżej fortuny, ale powyżej losu. Zawsze cwałujący na jakiemś „jeżeli“, dowcipni jak feljeton, weseli jak ludzie którzy są winni — a słowo winni ma wspólną etymologję ze słowem wino; — i (oto do czego zmierzam) są wszyscy kochliwi, ale to jak kochliwi!.. Niech pani sobie wyobrazi Lowelasa, Henryka IV, Regenta, Wertera, imć pana Saint-Preux, Renego, marszałka de Richelieu, zebranych w jednym człowieku, a będzie pani miała pojęcie o ich zdolności kochania. I co za kochankowie! Skończeni eklektycy w miłości, mają na składzie taką miłość jakiej kobieta sobie życzy: serce ich podobne jest do karty restauracyjnej. Wprowadzili w czyn, nie wiedząc o tem i nie znając jej może, książkę O Miłości Stendhala; mają sekcję miłości serca, miłości zmysłów, miłości z kaprysu, miłości skrystalizowanej, a zwłaszcza miłości przelotnej. Wszystko im jest dobre; oni stworzyli tę ucieszną maksymę: „Wszystkie kobiety są równe w obliczu mężczyzny“. Autentyczne brzmienie tej maksymy jest energiczniejsze; ponieważ jednak, wedle mnie, duch jej jest fałszywy, nie zależy mi na literze.
Zatem, pani, przyjaciel mój nazywa się Gabrjel Jan Anne Wiktor Benjamin Jerzy Ferdynand Karol Edward Rusticoli, hrabia de La Palferine. Rusticolowie, przybywając do Francji z Katarzyną Medycejską, postradali właśnie jakąś miniaturową udzielność we Włoszech. Potrosze spokrewnieni z domem d‘Este, połączyli się z Guizami. Zabili wielu protestantów w noc św. Bartłomieja, a Karol IX dał im w dziedzictwo hrabstwo La Palferine, skonfiskowane księciu Sabaudzkiemu. Hrabstwo to odkupił od nich Henryk IV, zostawiając im tytuł. Ów wielki król popełnił to głupstwo, że oddał to lenno księciu Sabaudzkiemu. W zamian za to, hrabiowie de La Palferine (którzy, nim jeszcze Medyceusze mieli herb, mieli za godło srebrny krzyż z lazurawemi liljami — lilje przydał im do krzyża patent Karola IX — z dewizą IX HOC SIGNO VINCIMUiS), otrzymali dwie godności dworskie i jedno województwo. Grali bardzo świetną rolę za Walezjuszów, aż do królowania Richelieugo: skurczyli się następnie za Ludwika XIV, a zrujnowali się za Ludwika XV. Dziadek mego przyjaciela schrupał resztki tego świetnego domu z panną Laguerre, którą on pierwszy wprowadził w modę, przed Bourretem. Ojciec Karola Edwarda, oficer bez majątku, miał natyle taktu, aby w czasie Rewolucji nazwać się Rusticoli. Ojciec ten, który zresztą zaślubił w czasie wojen włoskich chrześniaczkę hrabiny Albani, pannę Capponi (stąd ostatnie imię mojego La Palferine), był jednym z najlepszych pułkowników w armji: toteż Cesarz zrobił go komandorem Legji i mianował hrabią. Pułkownik miał lekkie skrzywienie kręgosłupa, toteż syn jego mawiał o nim śmiejąc się: „Hrabia na dwa zawody“.
Generał hrabia Rusticoli (został bowiem generałem pod Ratyshoną), umarł w Wiedniu po Wagram, gdzie go Cesarz mianował generałem dywizji na polu bitwy. Jego nazwisko, świetne tradycje włoskie, oraz jego zasługi, byłyby mu wcześniej lub później zyskały laskę marszałkowskę. Za Restauracji byłby wskrzesił ten wielki i piękny dom La Palferinów, tak świetny już w r. 1100 jako Rusticoli, Rustikolowie bowiem wydali już jednego papieża i dwa razy zbuntowali królestwo Neapolu; tak świetny wreszcie za Walezjuszów, i tak zręczny, że La Palferinowie, mimo iż zdecydowani uczestnicy Frondy, istnieli jeszcze pod Ludwikiem XIV; Mazarin kochał ich, czuł w nich coś z Toskanji. Dziś, kiedy się wymienia Karola Edwarda de La Palferine na sto osób ani trzy nie wiedzą co to są La Palferine; ale wszak Burboni pozwolili aby potomek Foix-Graillych żył ze swego pendzla! Ach, gdyby pani wiedziała z jakim wdziękiem Edward de La Palferine przyjął swoją dolę, jak on sobie kpi z łyków z r. 1830. w za dowcip, co za humor! Gdyby Cyganerja mogła ścierpieć króla, on byłby królem Cyganerji. Werwa jego jest niewyczerpana. Jemu zawdzięcza się mapę Cyganerji i nazwy siedmiu zamków. których nie mógł znaleźć Nodier.
To, rzekła margrabina, jedyna rzecz, której brakuje jednej z najdowcipniejszych satyr naszej epoki.
— Parę konceptów mego przyjaciela pozwoli pani go ocenić, podjął Natan. La Palferine spostrzega jednego ze swych druhów (druh należał do Cyganerji) sprzeczającego się na bulwarze z jakimś łykiem, który widocznie czuje się obrażony. Wisi w powietrzu pojedynek.
— Chwileczkę, rzecze La Palferine przybierając ton godny najczystszego Lauzuna, chwileczkę; czy szanowny pan jest urodzony?
— Jakto, panie? rzecze łyk.
— Tak, czy pan jest urodzony! Jak się pan nazywa?
— Godin.
— Jak? Godin! rzecze przyjaciel La Palferina.
— Chwileczkę, mój drogi, rzekł La Palferine zatrzymując przyjaciela, istnieją wszak Trigaudinowie. Czy pan jest z tej linji? (Zdziwienie łyka).
— Nie.
— Zatem ze świeżych książąt de Gaete, książąt Cesarstwa?
— Nie.
— Ba! zatem jakże pan chce aby mój przyjaciel, który będzie sekretarzem ambasady i ambasadorem, i któremu pan będziesz kiedyś winien szacunek, bił się z panem? Godin! Ależ to nie istnieje, pan nie jesteś niczem. Godin! Mój przyjaciel nie może się bić z powietrzem. Kiedy się jest czemś, wówczas dopiero można się z kimś bić. Tak, drogi panie, żegnam!
— Moje uszanowanie czcigodnej małżonce, dodał przyjaciel.
Jednego dnia, La Palferine przechadzał się z przyjacielem, który rzucił w nos przechodniowi niedopałek cygara. Przechodzień byt natyle nietaktowny że się obraził.
— Wytrzymał pan ogień swego przeciwnika, rzekł młody hrabia; świadkowie orzekają, że honorowi stało się zadość.
Winien był tysiąc franków krawcowi, który, zamiast przyjść sam, posłał pewnego ranka do hrabiego swego czeladnika. Czeladnik znalazł nieszczęśliwego dłużnika na szóstem piętrze w dziedzińcu, het, daleko na przedmieściu du Roule. Nie było mebli w pokoju, tylko łóżko, co za łóżko! i stół, co za stół! La Palferine wybuchał dzikiego żądania, które — oświadczył nam — „skłonny jest nazwać niedopuszczalnem“, w dodatku przedłożonego o godzinie siódmej rano.
Przedstaw swemu panu, odparł z gestem i pozą godną Mirabeau, stan w jakim mnie znalazłeś.
Czeladnik odchodzi przepraszając. Kiedy był już na schodach, La Palferine wstaje w kostjumie uświetnionym przez wiersz z Brytanikusa i mówi:
— Niech pan uważa na klatkę schodową. Niech pan dobrze zapamięta klatkę schodową, aby nie zapomnieć wspomnieć swemu panu o klatce schodowej.
W jakiekolwiek położenie los go rzucił, La Palferine zawsze okazał się na wysokości sytuacji, nigdy nie za brakło mu dowcipu ani smaku.
Roztacza zawsze i wszędzie talent Rivarola i subtelność francuskiego arystokraty. To on jest twórcą cudownej historji o przyjacielu bankiera Laffitte, który przyszedł do biura subskrybcji narodowej, wymyślonej na to aby zachować temu bankierowi jego pałac gdzie się wysmażyła rewolucja r. 1830. i rzekł: „Oto pięć franków, proszę mi wydać sto su“. Zrobiono z tego karykaturę.
Miał on to nieszczęście, iż — mówiąc stylem kroniki policyjnej — uczynił młodą dziewczynę matką. Panienka, dosyć doświadczona, wyznała swój błąd matce, zacnej mieszczce, która przybiega do Karola Edwarda i pyta co on zamierza uczynić.
— Ależ, droga pani, ja nie jestem chirurgiem ani akuszerką.
Stanęła jak rażona gromem, ale w trzy czy cztery lata później znowuż przypuszcza atak, nacierając nań i wciąż pytając co zamierza uczynić.
— Oh, pani, odparł, kiedy to dziecię będzie miało siedem łat, w którym to wieku chłopcy przechodzą z rąk kobiet w ręce mężczyzny... (gest potakujący matki), jeżeli dziecko jest moje (gest matki), jeżeli będzie do mnie uderzająco podobne, jeżeli się będzie zapowiadało na prawego szlachcica, jeżeli rozpoznam w niem mój rodzaj dowcipu, a zwłaszcza rysy Rustikolich, och, wówczas (nowy gest) na mój szlachecki honor, dam mu... kawałek lodowatego cukru!
Wszystko to, jeżeli mi wolno użyć stylu p. Sainte-Beuve[3] w jego życiorysach osób nieznanych, to jest strona wesoła, jurna, ale już skażona, silnej rasy. Bardziej to trąci stylem Parc-aux-Cerfs niż pałacem Rambouillet. To nie jest rasa ludzi miękkich; z czego skłonny byłbym wnosić, iż nieco rozpusty (och, więcej niżbym pragnął) leży w charakterze bujnych i świetnych natur; ale to jest dworne w stylu Richelieu, płoche i może za daleko idące w pustocie: to jest może coś z owych wybryków ośmnastego wieku; to sięga muszkieterów i gasi Champcenetza; ale ta pustota ma coś z arabesek i ornamentów starego dworu Walezjuszów. Należy się zastrzec, w epoce równie moralnej jak nasza, przeciw tym zuchwalstwom; ale ten lodowaty cukier może zwrócić dziewczętom uwagę na niebezpieczeństwo owych miłostek zrazu pełnych sentymentu, bardziej wdzięcznych niż surowych, różanych i kuszących, ale których stoki pozbawione barjery wiodą do występnych zapomnień, do niebezpiecznych zbliżeń, i do nazbyt krzyczących rezultatów. Ta anegdota maluje żywy i bujny umysł La Palferinea; posiada on ową pośrednią, której żądał Pascal; jest czuły i bezlitosny; jest, jak Epaminoudas, równie wielki z obu krańców. To powiedzenie charakteryzuje zresztą epokę; wówczas nie było akuszerów. Tak więc wyrafinowanie naszej cywilizacja maluje się w tym rysie, który przetrwa.
— Mój drogi panie Natanie, co to za gwara, co za językiem pan gadał spytała zdziwiona margrabina.
— Pani margarbino, odparł Natan, nie zna pani wartości tych szacownych zdań, w tej chwili robię Sainte-Beuve‘a, nowy francuski język. Idę dalej. Jednego dnia, przechadzając się po bulwarach z przyjaciółmi, La Palferine widzi zbliżającego się ku niemu najgroźniejszego z wierzycieli, który powiada:
— Czy pan myśli o mnie?
— Ani odrobinę, odpowiada hrabia.
Niech pani zważy, w jakiem on był trudnem położeniu. Już Talleyrand, w podobnych okolicznościach, powiedział: „Bardzo pan jest ciekawy, drogi panie!“ Chodziło o to, aby nie naśladować tego człowieka nie do naśladowania. Szczodry jak Buckingham, i nie mogąc znieść ograniczeń w tej mierze, jednego dnia, nie mając co dać małemu kominiarczykowi, młody hrabia wziął garść winogron z beczki korzennego kupca i napełnił niemi czapkę małego Sabaudczyka, który chętnie jada winogrona. Kupiec zaczął się śmiać i w końcu podał rękę hrabiemu.
— Fe! parnie, rzekł hrabia, pańska lewica nie powinna wiedzieć co dała moja prawica.
Odważny aż do szaleństwa, La Palferine nie szuka ani nie unika żadnej przygody, ale zaprawia odwagę dowcipem. Spotkawszy raz w pasażu Opery człowieka, który się o nim wyraził dość lekko, przechodząc trąca go łokciem, poczem wraca i trąca go drugi raz.
— Jest pan bardzo niezręczny, powiada tamten.
— Przeciwnie, zrobiłem to umyślnie.
Młody człowiek podaje mu swój bilet.
— Fe! jaki brudny, powiada La Palferine; zanadto znoszony, niech mi pan da inny! dodaje, rzucając bilet na ziemię.
Na placu dostaje pchnięcie. Przeciwnik wite krew i chce przerwać wołając:
— Jest pan ranny.
— Nie przyjmuję pchnięcia, odrzekł z równie zimną krwią co gdyby był w szkole szermierki, i, odpowiadając pchnięciem podobnem ale głębszem, dodał:
— To dopiero jest ważne!
Przeciwnik przeleżał pół roku w łóżku. To — Trzymajmy się wciąż stylu p. Sainte-Beuve — przypomina figle zuchów z najpiękniejszych czasów monarchji. Życie swobodne, ale pozbawionie osi; rozigrana wyobraźnia, właściwa jedynie pierwszej młodości. To już nie aksamit kwiatu, ale ziarno wyschłe, pełne, płodne, które zapewnia pokarm na zimę. Czy nie znajduje pani, że w tem jest coś niesytego, niespokojnego, umykającego się analizie, nie dającego się opisać, ale dającego się pojąć; coś, co by rozbłysło strzelistym i wysokim płomieniem, gdyby znalazła się sposobność po temu. To acedia klasztoru; coś skwaśniałego, sfermentowanego w bezczynnej pleśni młodzieńczych sił; jakiś mętny i tajemny smutek.
— Dosyć, rzekła margrabina, przyprawia mnie pan o mdłości.
— To nuda popołudniowa. Człowiek jest bez zajęcia, raczej robi źle, niżby nie miał robić nic; fakt zawsze powtarzający się we Francji. Młodzież ma w tej chwili dwie fizjognomje: wytrwałość zapoznanych i płomień gorejących.
— Dosyć! powtórzyła pani de Rochefide z rozkazującym gestem; działa mi pan na nerwy.
— Aby więc dopełnić obrazu La Palferine’a, rzucam się w strefy miłosne, iżby pani zrozumiała charakter tego młodzieńca. Reprezentuje on cudownie ową figlarną młodzież, ową młodzież dość tęgą aby się śmiać z położenia w jakie wtrąca ją niezdarstwo rządzących: dość rachunkową aby nie robić nic, widząc bezcelowość pracy; dość żywą jeszcze aby się chwytać zabawy, jedynej rzeczy jakiej jej jeszcze, nie zdołano odjąć. Ale obecna polityka, zarazem kramarska, mieszczańska i bigocka, z każdym dniem zamyka owo odpływy któremi popłynęłoby tyle zdolności i talentów. Nic dla tych poetów, nic dla tych młodych uczonych. Aby pani uprzytomnić głupotę nowego Dworu, opowiem co się zdarzyło Karolowi Edwardowi La Palferine. Istnieje przy Liście cywilnej urzędnik od nieszczęść. Urzędnik ten dowiedział się pewnego dnia, że La Palferine znajduje się w straszliwej nędzy: sporządził z pewnością raport, i przyniósł spadkobiercy Rustikolich pięćdziesiąt franków. La Palferine przyjął urzędnika nadzwyczaj uprzejmie, i zagadnął go o różne osobistości ze Dworu.
— Czy to prawda, spytał, że panna d’Orléans przyczynia się poważną sumą do serwisu zamówionego dla jej bratanka? To będzie coś bardzo ładnego.
La Palferine szepnął słówko dziesięcioletniemu Sabaudczykowi, nazwanemu przezeń Ojcem Anchizeseni, który mu służy za darmo i o którym powiada: „Nigdy nie widziałem tyle głupoty skojarzonej z taką inteligencją: skoczyłby dla mnie w ogień, rozumie wszystko, a nie rozumie tego jednego, że niczego się u mnie nie dosłuży’“. Anchizes sprowadził wspaniałą karetę z lokajem z tylu. W chwili gdy La Palferine usłyszał turkot powozu, zręcznie ściągnął rozmowę na funkcje tego pana, którego nazywa od tej pory „referentem od nędzy wstydzącej się pracować“, wypytując się o jego zajęcie i płacę.
— Czy dają panu bodaj powóz, aby tak uganiać po mieście?
— Och, nie! odpowiedział.
Na to. La Palferine, wraz z przyjacielem, który bawił u niego, sprowadzają nieboraka na dół i zmuszają aby wsiadł do karety, lalo bowiem jak z cebra. La Palferine obliczył wszystko. Ofiarował się zawieźć urzędnika tam gdzie ma jechać. Kiedy jałmużnik skończył nową wizytę, zastał powóz przed bramą. Lokaj oddal mu kartkę, na której skreślono ołówkiem:
„Powóz opłacił na trzy dni hrabia Rusticoli de La Palferine, szczęśliwy iż może się przyczynić do miłosierdzia Dworu, dodając skrzydeł jego dobrodziejstwom“.
La Palferina kochała namiętnie kobieta dość lekkiego prowadzenia. Antonja mieszkała przy ulicy du Helder i była tam bardzo znana; ale w czasie gdy poznała hrabiego, jeszcze nie stanęła na nogach. Nie zbywało jej na owej impertynencji w dawnym stylu, którą dzisiejsze kobiety doprowadziły aż do czelności. Po dwóch tygodniach niepodzielnego szczęścia panienka zmuszona była wrócić, w interesie swojej listy cywilnej, do mniej wyłącznego systemu miłości. Zauważywszy że coś postępuje z nim nieszczerze, La Palferine napisał do panny Antonji ten list, który uczynił ją sławną:
„Pani!
„Postępowanie pani równie dziwi mnie jak martwi. Niedość że mi rozdzierasz serce niewiernością, ale jesteś na tyle niedelikatna, aby mi zatrzymywać szczoteczkę do zębów, której środki moje nie pozwalają mi zastąpić nową, ile że moje dobra obdłużone są powyżej wartości.
„Żegnaj, piękna i niewdzięczna przyjaciółko! Obyśmy się mogli spotkać w lepszym święcie“.

„Karol Edward“.

Niema wątpliwości (wciąż posługując się makaronicznym stylem pana Sainte-Beuve), ze to jest o wiele wyższe od ironji Sterne’a w Podróży sentymentalnej: jest to, możnaby rzec, Scarron bez jego trywialności. Nie wiem nawet, czy Molier, w swoich dobrych chwilach, nie powiedziałby o tem jak o najlepszych konceptach Cyrana: „To moje!“ Richelieu nie był wspanialszy, gdy do pewnej księżnej, oczekującej go w dziedzińcu kuchennym w Palais Royal pisał: „Zostań tam. moja królowo i czaruj kuchcików“. A zważmy, że koncept Karola Edwarda mniej jest jadowity. Nie wiem czy Rzymianie, czy Grecy znali ten rodzaj dowcipu. Może Platon, jeżeli weń dobrze wnikniemy, zbliżył się doń, ale od strony surowej i muzycznej...
— Niech pan rzuci ten żargon, rzekła margrabina; to można drukować, ale rozdzierać tem uszy, to kara, na którą nie zasługuję.
— Oto w jaki sposób spotkał się z Klaudyną, podjął Natan. Było to w jeden z owych bezczynnych dni, w których młodość cięży niejako samej sobie i w których, jak Blondet za Restauracji, otrząsa się ze swej inercji i przygnębienia, na jakie skazują ją pyszni starcy, ale jedynie poto aby czynić źle, aby obmyślać owe potworne psoty, które usprawiedliwia samo zuchwalstwo pomysłów. La Palferine wałęsał się, powłócząc laską po trotuarze, między ulicą de Grammont i ulicą Richelieu. Widzi zdaleka kobietę odzianą zbyt wykwintnie i, jak on powiada, ugarnirowaną drobiazgami zbyt kosztownemi i noszonemi zbyt niedbale aby mogła nie być jakąś księżniczką ze Dworu lub z Opery: ale po Lipcu r. 1830 omyłka była niemożliwa; musiała być z Opery. Młody hrabia podchodzi do tej kobiety, tak jakgdyby się właśnie mieli tam spotkać, idzie obok niej z upartą grzecznością, z wytrwałością w dobrym smaku, rzucając na nią spojrzenia bardzo stanowcze ale taktowne, tak iż młoda kobieta, nie może nie pozwolić sobie towarzyszyć. Innego zmroziłoby przyjęcie, zbiłyby z tropu manewry tej kobiety, chłód fizjognomji, surowe słowa; ale La Palferine zaczął ją bawić owemi konceptami, wobec których nie ostoi się żadna powaga, żadna stanowczość. Aby się go pozbyć, nieznajoma wchodzi do swojej modniarki; Karol Edward wchodzi również, siada, wtrąca się ze swojem zdaniem, doradza, jak człowiek który gotów jest zapłacić rachunek. Ta zimna krew niepokoi kobietę: wychodzi. Na schodach, nieznajoma mówi do swego prześladowcy:
— Przepraszam pana, idę do krewnej mego męża, starszej osoby, pani de Bonfalot...
— A. pani de Bonfalot, odpowiada hrabia, jestem zachwycony, idę z panią...
Para idzie razem. Karol Edward wchodzi z tą kobietą, wszyscy myślą że to ona go przyprowadziła, mięsza się do rozmowy, olśniewa swym wytwornym i subtelnym dowcipem. Wizyta przeciąga się. To nie było w jego intencjach.
— Pani, rzecze do nieznajomej, niech pani nie zapomina, że mąż czeka, dał nam tylko kwadransik.
Pokonana tem zuchwalstwem, które, jak pani wie, zawsze się kobietom tak podoba, porwana tą zwycięską miną, tom głębokiem i dziecięcem zarazem spojrzeniom jakie umie przybrać Karol Edward, wstaje, przyjmuje ramię swego samozwańczego kawalera, wychodzi i mówi w bramie:
— Panie, ja lubię żarty...
— A cóż dopiero ja! odpowiada.
Ona się śmieje.
— Ale od pani tylko zależy, abym się stel poważny, dodał. Jestem hrabia do La Palferine, uszczęśliwiony, że może złożyć u pani stóp serce i majątek!
La Palferine miał wówczas dwadzieścia dwa lat. To się działo w r. 1834. Szczęściem, tego dnia hrabia był wytwornie ubrany. Odmaluję go pani w dwóch słowach. Jestto żywy portret Ludwika XIII: to samo blade czoło, o ładnym zarysie skroni, oliwkowa cera, owa włoska cera która przy świetle staje się biała, ciemne i długie włosy i czarna bródka royale; ten sam poważny i melancholijny wyraz, bo osoba jego i charakter tworzą zdumiewający kontrast. Słysząc to nazwisko i widząc osobę, Klaudyna doznaje jakby wstrząsu. Palferine widzi to, obejmuje ją spojrzeniem swoich głębokich czarnych oczu wyciętych w migdał, o lekko pomarszczonych powiekach, przyrzekających miażdżące rozkosze. Pod wpływem tego spojrzenia, ona mówi:
— Pański adres?
— Cóż za nietakt! odpowiada.
— A, rzecze ona z uśmiechem, ptak na gałęzi?
— Żegnam panią, jest pani kometą stworzoną dla mnie, ale fortuna moja nie jest w harmonji z mojem pragnieniem...
Kłania się i odchodzi nie odwracając głowy. W dwa dni później, jednym z owych trafów, które są możliwe tylko w Paryżu, zaszedł do pewnego handlarza starzyzny i lichwiarza zarazem, aby mu sprzedać niepotrzebną garderobę, Brał wreszcie nerwowym gestem sumę, o którą długo się targował, kiedy przechodzi nieznajoma i poznaje go.
— Stanowczo, powiada, nie biorę pańskiej trąby! I wskazuje na olbrzymią trąbę, zawieszoną przed sklepem, rysującą się na mundurach strzelców z ambasady i generałów Cesarstwa. Następnie, dumny i ognisty, puszcza się za młodą kobietą. Od tego wielkiego dnia i tej trąby porozumieli się doskonale, Karol Edward ma niezmiernie zdrowe poglądy na miłość. Niema wedle niego dwóch miłości w życiu człowieka: istnieje tylko jedna, głęboka jak morze, ale bez brzegów. W każdym wieku miłość ta spływa na człowieka jak Łaska na św. Pawła. Człowiek może dożyć sześćdziesiątego roku, nie zaznawszy jej. Ta miłość, wedle wspaniałego wyrażenia Heinego, to jest może dyskretna słabość serca; skojarzenie poczucia nieskończoności, które w nas tkwi, i idealnego piękna, które się objawia pod widzialną formą. Wreszcie, miłość ta obejmuje wraz stworzenie i stwórcę. O ile nie chodzi o ten wielki poemat, można tylko żartem traktować miłostki mające minąć; zrobić z nich to, czem są w literaturze lekkie poezje w porównaniu do epopei. Karol Edward nie znalazł w tej miłostce ani owego porywu, który zwiastuje prawdziwą miłość, ani też powolnego odkrywania powabów, poznawania tajemnych przymiotów, które łączą dwoje istot z rosnącą siłą. Prawdziwa miłość ma tylko te dwie formy. Albo pierwsze spojrzenie, które z pewnością jest objawem owe szkockiego drugiego wzroku, albo też stopniowe zlanie się dwojga natur, będące ziszczeniem platońskiego androgynizmu.
Ale ona pokochała Karola Edwarda szalenie. Dla. tej kobiety była to miłość zupełna, idealna i fizyczna; słowem La Palferine stał się jej prawdziwą namiętnością. Dla niego Klaudyna była tylko rozkoszną kochanką. Djabeł z całem swojem piekłem, mimo że niewątpliwie jest potężnym magikiem, nie zdołałby zmienić systemu tych dwóch nierównych cieplików.
Śmiem twierdzić, że Klaudyna nudziła często Karola. „Po trzech dniach, mawiał, kobieta której się nie kocha, i ryba w spiżarni dobre są do wyrzucenia oknem“. W Cyganerji niezbyt obserwuje się tajemnicę miłostek. La Palferine często mówił nam o Klaudynie, nikt z nas jednakże nie widział jej i nigdy nie wymówiono jej nazwiska. Klaudyna była osobistością niemal mityczną. Tak postępowaliśmy wszyscy, łącząc w ten sposób konieczności wspólnego życia i prawa dobrego smaku. Klaudyna. Hortensja, Baronowa. Mieszczka, Cesarzowa. Lwica. Hiszpanka. to były pseudonimy, które pozwalały każdemu wylewać swoje radości, troski, zgryzoty, nadzieje i dzielić się swemi odkryciami. Nie wykraczało się poza to. Zdarzyło się w Cyganerji, że incognito danej osoby zdradzało się przypadkiem: natychmiast, jednozgodną umową, przestawało się o niej mówić. Fakt ten może świadczyć, jak dalece młodość ma zmysł prawdziwej delikatności. Snąć ludzie wybrani mają wszyscy nadzwyczajne poczucie owych granic, przy których winny się zatrzymać żarty oraz ten bezlik rzeczy francuskich, określony żołnierskiem słowem blaga: słowem, które, miejmy nadzieję, zostanie wyrzucone po za nawias języka, ale które jedynie zdolne jest oddać ducha Cyganerji!
Żartowaliśmy tedy często na temat Klaudyny i hrabiego. Ot, takie sobie niewinne: „A cóż tam Klaudyna? — A twoja Klaudyna? — Wciąż Klaudyna?“ śpiewano na nutę „Wciąż Gessler“ Rossiniego etc.
— Życzę wam. jak wam dobrze życzę, podobnej kochanki, rzeki raz Le Palferine. Niema na świecie charta, jamnika, psa, któregoby można porównać, z nią co do łagodności, oddania, bezwzględnej czułości. Bywają chwile, że sobie robię wymówki, że sam sobie wyrzucani moją twardość. Klaudyna słucha mnie z uległością świętej. Przychodzi, ja ją odprawiam: odchodzi, nie płacze aż w podwórzu. Nic chcę jej przez tydzień, naznaczam jej przyszły wtorek, o pewnej godzinie, niechby było o północy czy o szóstej rano, o dziesiątej czy o piątej, o najniewygodniejszej porze, śniadania, obiadu, wstawania, spania... Och! przyjdzie, piękna, wystrojona, urocza, o naznaczonej godzinie, punktualnie. I ma męża! I jest wpleciona w krąg obowiązków i porządku domowego. Podstępy, sposoby, jakie musi wynajdywać, aby się dostroić do moich kaprysów, nas samych wprawiłyby w kłopot!... Nic jej nie znuży, zaciekła się! Powiadam jej, że to już nie miłość, ale upór. Pisze do mnie codzień, nie czytam jej listów, spostrzegła to i pisze dalej! Ot, tu jest dwieście listów w tej szkatułce. Prosi mnie, abym codzień brał jeden jej list do obtarcia brzytwy i spełniam jej wolę! Wierzy, i słusznie, że widok jej pisma przypomina, mi ją..
Mówiąc to wszystko, La Palferine ubierał się. Wziąłem list, który miał właśnie zniszczyć, przeczytałem i zachowałem bez przeszkód z jego strony. Oto ten list, bo, jak przyrzekłem, odnalazłem go.
„I cóż, drogi mój, czy rad jesteś ze mnie? Nie poprosiłam cię o tę rękę, którą tak łatwo byłoby ci dać i którą tak pragnęłam przycisnąć do mego serca, do moich warg. Nie, nie poprosiłam cię o nią, nadto się lękam znudzić się. Czy wiesz? mimo że czuję bardzo boleśnie, że moje postępki są ci zupełnie obojętne, mimo to robię się bardzo trwożliwa w postępowaniu. Kobieta, która należy do ciebie, z jakiegobądź tytułu i mimo że bardzo tajemnie, powinna unikać najlżejszej przygany. W obliczu aniołów w niebie, dla których niema tajemnicy, miłość moja jest czysta bez granic; ale wszędzie gdzie jestem, zdaje mi się że jestem w twojej obecności i chcę ci przynosić zaszczyt.
„Wszystko co mi mówiłeś o moim sposobie ubierania, się, uderzyło mnie i dało mi poznać, jak bardzo ludzie szlachetnego rodu wyżsi są od innych! Zachowałam coś z baletnicy w fasonie sukien, w sposobie czesania. W jednej chwili uczułam przestrzeń, jaka mnie dzieli od prawdziwej dystynkcji. Za najbliższym razem ujrzysz u siebie księżnę, nie poznasz mnie! Och! jaki ty byłeś dobry dla swojej Klaudyny! ileż razy dziękowałam ci, żeś mi powiedział to wszystko! ile życzliwości w tych paru słowach! Myślałeś tedy o tej twojej rzeczy, która się nazywa Klaudyna? Och, mój ciemięga mąż nie zdobyłby się na to, jemu się wszystko wydaje dobrze co ja robię, zresztą za wielki jest łyk, zanadto pospolity, aby mieć poczucie piękna. Strasznie mi długo czekać do wtorku! We wtorek z tobą, kilka godzin! Och, będę się siliła we wtorek wyobrażać sobie, że te godziny to są miesiące, i że to ciągle tak trwa. Przeżywam nadzieją ten ranek, tak jak później, kiedy przeminie, będę go przeżywała we wspomnieniu. Nadzieja, to jest pamięć, która pragnie; wspomnienie — to pamięć, która posiadała. Jakże piękne życie w życiu stwarza nam myśl! silę się obmyślać czułości które będą tylko moje, których sekretu nie zgadnie żadna kobieta.. Zimny pot mnie oblewa na myśl, że może zajść jakaś przeszkoda. Och, zerwałabym z miejsca z nim, gdyby było trzeba; ale to nie tu leży źródło przeszkód; to w tobie: ty zechcesz może iść gdzie, na zabawę, może do innej kobiety. Och łaski dla tego wtorku! Gdybyś mi go wydarł, Karolu, ty nie wiesz, jakby on za to odpokutował, przywiodłabym go do szaleństwa. Gdybyś mnie nie chciał, gdybyś się gdzie wybierał, pozwól mi przyjść i tak, patrzeć jak się ubierasz, tylko widzieć ciebie. Nie żądam więcej; pozwól mi dowieść, ci, jak czystą jest moja miłość! Od czasu jak mi pozwoliłeś się kochać — bo ty mi pozwoliłeś, skoro jestem twoja — od tego czasu, kocham się całą potęgą mej duszy, i będę cię kochać wiecznie. Skoro się kochało ciebie, nie można, nie wolno jest kochać nikogo. I widzisz, kiedy będziesz czuł moje spojrzenie, które chce tylko widzieć, uczujesz, że jest w twojej Klaudynie coś boskiego, co ty obudziłeś. Niestety, ja nie umiem być z tobą zalotna: jestem jak matka ze swojem dzieckiem, znoszę wszystko od ciebie, ja, tak despotyczna, tak dumna wobec innych, ja, która puszczałam w taniec książąt, diuków, adjutantów Karola X, więcej wartych niż cały obecny dwór, ja obchodzę się z tobą, jak z zepsułem dzieckiem. Ale na co kokieterja, to byłby stracony trud. A jednak, z braku kokieterji, ja nigdy w tobie nie zbudzę miłości! Wiem o tem, czuje to, a mimo to brnę dalej, jakby pod wpływem nieodpartego musu. Ale wierzę, że owo zupełne oddanie zyska mi u ciebie to uczucie, które (on tak mówi) mają wszyscy mężczyźni dla czegoś co jest ich własnością“.

Środa.

„Och, jakiż czarny smutek zaległ w mojem sercu, kiedy się dowiedziałam, że trzeba wyrzec się szczęścia widzenia cię wczoraj! Jedna jedyna myśl przeszkodziła mi osunąć się w ramiona śmierci: ty tak chciałeś! Nie przyjść, znaczyło spełnić twoją wolę; być posłuszną twemu rozkazowi. Och! Karolu, byłam taka ładna! uraczyłabym cię lepiej niż ta księżna niemiecka, którą mi wskazałeś za wzór i której przyjrzałam się w Operze. Ale może wydałabym ci się nienaturalna. Tak, odjąłeś, mi wszelkie zaufanie w siebie, jestem może brzydka. Och! mam do siebie wstręt, staję się jak idjotka, kiedy myślę o moim wspaniałym Karolu Edwardzie. Ja dojdę do warjacji, to więcej niż pewne. Nie śmiej się, nie mów mi o zmienności kobiet. Jeżeli my jesteśmy zmienne, wy znowuż jesteście bardzo dziwni! Odjąć biednej istocie godziny miłości, któremi żyła od dziesięciu dni, które sprawiały, że była dobra i czarująca dla całego otoczenia! Tak, ty byłeś przyczyną mego dobrego obchodzenia z nim, ty nie wiesz, jaką ty mu krzywdę robisz. Pytałam się sama siebie, co począć, aby ciebie zachować, a przynajmniej aby należeć do ciebie od czasu do czasu... Kiedy pomyślę, że ty nigdy nie zechciałeś przyjść tutaj! Z jakicimż rozkosznem wzruszeniem usługiwałabym ci! Są istoty szczęśliwsze odemnie. Są kobiety, którym mówisz: „Kocham cię“. Mnie nie powiedziałeś nigdy nic ponad: „Jesteś dobra dziewczyna“. Ty nie wiesz o tem, ale są pewne słowa, które w twoich ustach ranią mi serce. Niektórzy inteligentni ludzie pytają mnie czasem, o czem ja myślę: ja myślę o mojem upodleniu, upodleniu najbiedniejszej grzesznicy w obliczu Zbawiciela“.
Jest tego, jak pani widzi, jeszcze trzy stronice. Palferine pozwolił mi wziąć ten list, na którym ujrzałem ślady łez, niemal jaszcze ciepłe! Ten list przekonał mnie, że La Palferine mówił prawdę. Marcas, dość nieśmiały z kobietami, rozpływał się nad podobnym listem, który przeczytał w kąciku zanim zapalił nim cygaro.
— Ależ wszystkie zakochane kobiety piszą te rzeczy! wykrzyknął La Palferine; miłość daje im wszystkim styl i inteligencję (co dowodzi, że we Francji styl płynie z myśli, a nie ze słów). Uważ, jak to wszystko dobrze jest pomyślane, jak uczucie jest logiczne. I przeczytał nam inny list, o wiele wyższy od owych sztucznych i tak wymęczonych listów, które my, powieściopisarze, silimy się sporządzać. Jednego dnia, biedna Klaudyna, dowiedziawszy się, że La Palferine jest w straszliwym niebezpieczeństwie z przyczyny jakiegoś wekslu, wpadła na nieszczęsną myśl, aby mu przynieść w cudnie haftowanej sakiewce dość znaczną sumę w złocie.
— Kto ci dał śmiałość mieszać się do spraw mego domu? krzyknął La Palferine wściekły. Naprawiaj moje skarpetki, haftuj mi pantofle, jeżeli cię to bawi. Ale... Haha! ty chcesz się bawić w księżnę, odwracasz legendę o Danae przeciw arystokracji!
Mówiąc te słowa, wysypał na dłoń złoto i uczynił gest jakby chciał je cisnąć w twarz Klaudynie. Przerażona, nie rozumiejąc żartu, cofnęła się, potknęła o krzesło i padając uderzyła się głową o kant kominka. Myślała, że umarła. Kiedy ją położono na łóżko i mogła przemówić. biedna kobieta powiedziała tylko tyle: „Zasłużyłam na to, Karolu!“ La Palferine był przez chwilę w rozpaczy. Ta rozpacz wróciła życie Klaudynie, była uszczęśliwiona z owego nieszczęścia i skorzystała zeń, aby skłonić Karola do przyjęcia sumy i ocalenia się z kłopotu. Było to pendant do bajki La Fontaine’a, w której mąż dziękuje złodziejom za to, że, dzięki nim objawiło się drgnienie czułości w jego żonie.
W związku z tem wydarzeniem jedno słowo zilustruje pani całego La Palferine. Klaudyna wróciła do domu, wymyśliła jakąś historję, aby usprawiedliwić swoją ranę i rozchorowała się niebezpiecznie. Zrobił się absces na głowie. Lekarz, Bianchon, o ile mi się zdaje, tak, to był on, chciał w pewnym momencie obciąć włosy Klaudynie, która ma włosy równie piękne jak włosy księżnej de Berry: ale nie pozwoliła i powiedziała w zaufania Bianchonowi, że nie może ich dać uciąć bez pozwolenia hrabiego La Palferine. Bianchon udał się do Karola Edwarda. Karol Edward wysłuchał go poważnie; kiedy Bianchon wytłumaczy mu obszernie całą rzecz i wykazał, że trzeba bezwarunkowo obciąć włosy, aby móc bezpiecznie dokonać operacji, wykrzyknął stanowczo:
— Obciąć Klaudynie włosy! nie, raczej wolę ją stracić!
Po czterech latach jeszcze Bianchon mówi o tym okrzyku Karola; śmieliśmy się z tego przez pól godziny. Klaudyna, której oznajmiono ten wyrok, ujrzała w nim dowód przywiązania: uwierzyła, że ją kocha! W obliczu rodziny we łzach, męża na kolanach, była niewzruszona i ocaliła swoje włosy. Operacja, wspomagana ową wewnętrzną siłą, jaką dawała jej wiara że jest kochaną, udała się doskonale. Istnieją owe odruchy duszy, które obracają w niwecz wszystkie pewniki chirurgji i prawa wiedzy lekarskiej. Klaudyna napisała, bez ortografji, bez przecinków, rozkoszny list do Karola, aby mu donieść o szczęśliwym wyniku operacji, powiadając, że miłość mądrzejsza jest od wszystkich nauk.
— A teraz, powiadał nam jednego dnia La Palferine, co począć, aby się pozbyć Klaudyny?
— Ależ ona cię nie krępuje w niczem, zostawia ci zupełną swobodę.
— To prawda, rzeki La Palferine, ale ja nie chcę, aby w mojem życiu było coś, co się w nie wcisnęło bez mego zezwolenia.
Od tego dnia zaczął dręczyć Klaudynę. Brzydzi się (powiadał) w najwyższym stopniu mieszczką, kobietą bez nazwiska; trzeba mu bezwarunkowo kobiety utytułowanej. Zrobiła postępy, to prawda, ubiera się tak jak najwytworniejsze damy, zdołała uszlachetnić swój chód, chodzi z anielskim wdziękiem, nieporównanie, ale to nie dosyć. Te pochwały sprawiały, że Klaudyna łykała wszystko.
— A więc, rzekł jej jednego dnia La Palferine, jeżeli chcesz koniecznie być kochanką hrabiego La Palferine biednego, bez grosza, bez przyszłości, powinnaś go bodaj godnie reprezentować. Powinnaś mieć powóz, lokajów, Liberję, tytuł. Daj mi wszystkie rozkosze próżności, których nie mogę mieć przez samego siebie. Kobieta, którą zaszczycam niemi względami, nie powinna nigdy chodzić piechotą, jeżeli ją ochlapią błotem, to mnie boli: ja mam taką naturę! Moją kobietę powinien podziwiać cały Paryż. Chcę, aby cały Paryż zazdrościł mego szczęścia! Niech każdy smarkacz, widząc jak przejeżdża w świetnym ekwipażu świetna hrabina, powie solne: „Do kogo należą podobne bóstwa?" i pójdzie dalej zamyślony. To zdwoi moją przyjemność.
Palferine wyznał, że, rzuciwszy ten program Klaudynie aby się jej pozbyć, osłupiał po raz pierwszy i zapewne jedyny w życiu.
— Mój ukochany, rzekła głosem, który zdradzał wewnętrzne drżenie całej istoty, więc dobrze, wszystko to się spełni, albo umrę...
Ucałowała jego rękę, roniąc na nią parę łez szczęścia. — Jestem szczęśliwa, dodała, żeś mi powiedział co trzeba uczynić, aby być nadal twą kochanką.
„I, powiadał nam La Palferine, wyszła, żegnając mnie zalotnym gestem kobiety szczęśliwej. Stała na progu mojego poddasza, wielka, dumna, wyniosła, nakształt starożytnej sybilli".
— Wszystko to dostatecznie pani powinno objaśnić obyczaje cyganerji, której ten młody condottiere jest jedną z najświetniejszych postaci, dodał Natan po pauzie. A teraz, oto jak odkryłem kim była Klaudyna i w jaki sposób zrozumiałem przerażającą prawdę jednego słowa z listu Klaudyny, na które może pani nie zwróciła nawet uwagi.
Margrabina, zanadto zadumana aby się śmiać, rzekla tylko: „Niech pan mówi dalej!“ tonem, który dowiódł Natanowi, jak bardzo zainteresowały ją te dziwy, a zwłaszcza jak bardzo zajął ją La Palferine.
— Wśród wszystkich naszych autorów dramatycznych, jednym z najlepiej postawionych, najsprytniejszych, najlepiej prowadzących swoje sprawy, był w roku 1829 du Bruel. którego nazwisko nieznane jest publiczności, na afiszach bowiem nazywa się de Cursy. Za Restauracji był naczelnikiem biura w któremś z ministerjów. Szczerze oddany starszej linji, podał się dzielnie do dymisji i napisał od tego czasu dwa razy tyle sztuk, aby wypełnić luki, jakie piękne jego postąpienie uczyniło w budżecie domowym. Du Bruel miał wówczas czterdzieści lat, zna pani jego życie. Wzorem niektórych autorów, żywił on dla pewnej aktorki uczucie, jedno z tych których nie da się wytłumaczyć, a które mimo to istnieją i znane są w święcie literackim. Ta kobieta, jak pani również wiadomo, to Tulja, niegdyś primabalerina Królewskiej Akademii muzycznej. Tulja, to tylko jej przydomek, jak de Cursy du Bruela. Przez dziesięć lat, dziewczyna ta błyszczała na dostojnych deskach Opery. Bardziej piękna niż biegła w swej sztuce, średnia tancerka ale nieco inteligentniejsza niż bywają tancerki, nie zaraziła się ową cnotliwą reformą, która zgubiła balet; raczej podtrzymywała tradycje dynastji Guimard. To też karjerę swoją zawdzięcza wielu znanym protektorom: księciu de Rhetore, synu księcia de Chaulieu; wpływom słynnego dyrektora departamentu Sztuk Pięknych; dyplomatom, bogatym cudzoziemcom. Miała za czasów swej świetności mały pałacyk przy ulicy Chauchat, i żyła tak jak żyły dawne nimfy z Opery. Du Bruel rozkochał się w niej pod koniec amorów księcia de Rhetore, około r. 1823. Będąc wówczas skromnym sekretarzem w ministerjum, du Bruel tolerował dyrektora Sztuk Pięknych, uważał siebie za kochanka od serca! Stosunek ten stał się po upływie sześciu lat rodzajem małżeństwa. Tulja ukrywała starannie swą rodzinę, wiadomo tylko mglisto, że jest z Nanterre. Wuj jej, niegdyś prosty cieśla czy murarz, dzięki jej poparciu oraz hojnej pożyczce został podobno bogatym przedsiębiorcą budowlanym. Niedyskrecję tę puścił du Bruel; zwierzył się pewnego dnia, że Tulję czeka prędzej czy później ładna sukcesja. Przedsiębiorca, który się nie ożenił, ma słabość do Tulji przez wdzięczność za pomoc, jakiej od niej doznał.
— To człowiek za głupi, aby się stał niewdzięcznym, mawia Tulja.
W r. 1829 Tulja dobrowolnie ustąpiła ze sceny. Miała lat trzydzieści, była nieco zbyt pełna, napróżno próbowała się w pantomimę, jedyną rzeczą co umiała to piruetować w podkasanej sukience, na sposób Nollet, i pokazywać się prawie naga publiczności. Sam stary Vestris powiedział jej w początkach, że ta figura, dobrze wykonana i kiedy tancerka ma ładny akt, warta jest więcej, niż wszystkie możliwe talenty. To jest wysokie C tańca. To też, powiadał, słynne tancerki, Kamargo, Guimard, Tagljoni, wszystkie chude, czarne i brzydkie, mogą to nadrobić jedynie genjuszem.
Wobec rywalizacji młodszych i bardziej utalentowanych. Tulja wycofała się w pełnej chwale, i dobrze uczyniła. Ona, tancerka arystokratyczna, spuściwszy nieco z tonu w swych miłostkach, nie chciała maczać stopek w bajorku Lipcowem. Dumna i piękna Klaudyna miała piękne wspomnienia i niewiele pieniędzy, ale najpiękniejsze klejnoty i najpiękniejsze umeblowanie w Paryżu. Rzucając Operę, ta sławna dziewczyna, dziś prawie zapomniana, miała jedną tylko myśl, chciała się wydać za du Bruela. Jakoż domyśla się pani, że jest dziś panią du Bruel, mimo że małżeństwo nie było ogłoszone. W jaki sposób tego rodzaju kobiety doprowadzają do małżeństwa, po kilku latach pożycia, jakich sprężyn używają? jakie maszynerje wprawiają w ruch? mimo iż te wewnętrzne dramaty stanowią wspaniały temat do komedji, to nie jest w tej chwili nasz temat.
Du Bruel zaślubił ją potajemnie, to jest fakt dokonany. Przed swojem małżeństwem Cursy uchodził za wesołego kompana, nie zawsze nocował w domu, prowadził życie pół-cygańskie, nie odmawiał kolacyjki, hulanki; czasami wychodził z domu aby się udać na próbę do teatru i znajdował się, sam nie wiedząc jak, w Dieppe, w Baden, w Saint-Germain; wyprawiał obiadki, prowadził jurne i rozrzutne życie autorów, dziennikarzy i artystów, pobierał swoje „prawa, autorskie“ za wszystkiemi kulisami w Paryżu; słowem należał do naszej bandy. Finot, Lousteau, du Tillet, Desroches, Bixiou, Blondet, Couture, des Lupeaulx znosili go mimo jego miny pedanta i ciężkiego wzięcia biurokraty. Ale, skoro raz się ożenił, Tulja zrobiła z du Bruela niewolnika. Cóż pani chce, nieborak kochał Tulję. Tulja (powiadała) opuściła teatr, aby się poświęcić tylko jemu, aby być dobrą i uroczą żoną. Tulja umiała sobie zjednać największe bigotki z rodziny du Bruela. W intencjach, które zrazu pozostały wszystkim tajemnicą, chodziła nudzić się do pani de Bonfalot, obsypywała bogatemi podarkami starą i bogatą parną de Chisse, swoją cioteczną babkę, spędziła u tej damy całe lato, nie opuszczając ani jednej mszy. Tancerka poszła do spowiedzi, dostała rozgrzeszenie, przyjęła komunję, ale na wsi, pod oczyma ciotki. Powiadała nam zeszłej zimy: „Rozumiecie? będę miała prawdziwe ciotki!“ Była tak szczęśliwa że zostanie mieszczką, tak szczęśliwa że wyrzeknie się swej niezależności, iż znalazła środki zdolne ją zawieść do celu. Skokietowała wszystkie te antyki. Szła codziennie piechotą, aby przez dwie godziny dotrzymywać towarzystwa matce du Bruela w czasie jej choroby. Du Bruel był oszołomiony tym genjuszem a la Maintenon: podziwiał tę kobietę, nie zastanawiając się nad sobą: był już tak dobrze spętany, że nie czuł swoich petów. Klaudyna wytłumaczyła du Bruelowi, że elastyczny system mieszczańskich rządów, mieszczańskiej monarchji, mieszczańskiego dworu, to był jedyny, który mógł pozwolić Tulji, zostawszy panią du Bruel, należeć do świata, w który zresztą bardzo rozsądnie nie siliła się wciskać. Zadowalała się tem, że bywała u pań de Bonfalot, de Chisse, u pani du Bruel, gdzie odgrywała, i to bez jednej chyby, kobietę prostą, stateczną, cnotliwą. W trzy lata później, zaczęła bywać u przyjaciółek tych pań.
„Nie mogę jakoś sobie tego wyobrazić, że młodsza pani du Bruel pokazywała nogi i resztę całemu Paryżowi przy świetle stu lamp“, powiada naiwnie pani Anzelmowa Popinot. Lipiec r. 1830 podobny jest pod tym względem do Napoleona, który przyjmował na swoim dworze ex-pokojówkę w osobie pani Garat, małżonki Wielkiego Sędziego. Jak się pani domyśla, ex-tancerka zerwała z dnia na dzień z koleżankami; z dawnych znajomych nie poznawała nikogo, ktoby ją mógł skompromitować. Wychodząc za mąż, wynajęła przy ulicy de la Victoire śliczny pałacyk z ogrodem, w który włożyła szalone pieniądze i gdzie były stłoczone najpiękniejsze rzeczy z urządzenia jej i du Bruela. Wszystko, co zdawało się pospolite, nie dość dystyngowane, sprzedano. Aby znaleźć porównanie dla zbytku jaki lśnił u niej, trzebaby sięgnąć aż do pięknych dni takiej Guimard, Zofji Arnould, Duthe, które pożarły książęce fortuny. Do jakiego stopnia to sute życie miało wpływ na du Bruela? Sama kwestja jest drażliwa, a rozwiązanie jej bardziej jeszcze.
Aby dać pojęcie o fantazjach Tulji, niech mi będzie wolno poprzestać na jednym szczególe. Kapa na jej łóżku, cała z koronki point d’Angleterre, warta jest dziesięć tysięcy. Pewna sławna aktorka sprawiła, sobie podobną; Klaudyna dowiedziała się o tem i odtąd trzymała na łóżku wspaniałego kota angora. To maluje kobietę. Du Bruel nie śmiał pisnąć słowa, otrzymał nakaz aby rozgłaszać owo rzucono tamtej wyzwanie na zbytek. Tulja miała ten podarek od księcia de Rhetore: ale jednego dnia, w pięć lat po swojem zamęściu, bawiąc się z kotem, podarła kapę, porobiła z niej welony, wolanty, garnitury, kapę zaś zastąpiła inną, rozsądną kapą, która była kapą, a nie dokumentem szaleństwa właściwego owym kobietom, mszczącym się, jak powiedział pewien dziennikarz, tym szalonym zbytkiem za to, że jadały surowe kartofle w dzieciństwie. Dzień, w którym kapa znalazła się w strzępach, stanowił w tem małżeństwie nową erę.
Cursy odznaczał się szaloną energją w pracy. Nikt nie domyśla się, czemu Paryż zawdzięcza ów wodewil ośmnastowieczny, z pudrem, z muszkami, który zalał nasze teatry. Autorem tego tysiąca i jeden wodewilów, na które tak skarżyli się feljetoniści, jest kategoryczne żądanie pani du Bruel: zażądała od męża kupna pałacyku, w który poczyniła tyle wkładów, gdzie pomieściła urządzenie wartości pół miljona. Czemu? Nigdy Tulja się nie tłómaczy, rozumie doskonale potęgę owego kobiecego: dlatego, że...!
— Nażartowano się sporo z Cursy’ego, mówiła, ale, ostatecznie, zbudował ten dom z pudelka od rużu, puszku od pudru i naszywanych paljetkami ośmnastowiecznych kostjumów. Gdyby nie ja, nigdyby mu to nie przyszło na myśl, dodawała zanurzajcie się w poduszkach przy kominku.
Tak mówiła po powrocie z premjery du Bruela, która się udała, a przeciw której przewidywała deszcz krytyk. Tulja prowadziła dom. Co poniedziałek dawała herbatę, towarzystwo było niesłychanie przesiane przez sito, nie zaniedbywała niczego, aby dom uczynić miłym. W jednym salonie grano, w drugim bawiono się rozmową; w trzecim salonie, największym, dawała czasami koncerty, zawsze krótkie, z udziałem tylko najwybitniejszych artystów. Miała tyle rozsądku, że doszła do najwyborniejszego taktu, który-to przymiot dawał jej niewątpliwie wielki wpływ na du Bruela. Wodewilista zresztą kochał ją ową miłością, która wskutek przyzwyczajenia, staje się nieodzowną do życia. Każdy dzień przydaje jakąś nitkę do tej sieci mocnej, nieprzerwanej, cienkiej, której oczka dziergają się z najdelikatniejszych błahostek, obejmują najbardziej ulotne zachcenia, spajają je i trzymają mężczyznę ze związanemi rękami i nogami, z sercem i głową. Tulja znała, dobrze Cursyego, wiedziała jak go zranić, wiedziała jak go uleczyć. Dla obserwatora, nawet dla człowieka, który jak ja ma pretensje do pewnego doświadczenia, wszystko jest tajemnicą w tego rodzaju namiętnościach: głębie są tam mroczniejsze niż gdziekolwiek indziej, a nawet najjaśniej oświetlone miejsca mają swoje cienie. Cursy, stary literat zużyty latami kulis, lubił swoje wygódki, lubił życie zbytkowne, dostatnie, łatwe: szczęśliwy był, że jest królem u siebie w domu, że przyjmuje kolegów w domu lśniącym od królewskiego zbytku, błyszczącym najcelniejszemi dziełami nowoczesnej sztuki. Tulja pozwalała du Brudowi tronować wśród tych ludzi, wśród tego klanu, w którym znajdowali się dziennikarze dość łatwi do wzięcia i do olśnienia. Dzięki tym wieczorom, dzięki dobrze umieszczonym pożyczkom nie szarpano Cursyego zbytnio, sztuki jego miały powodzenie. To też nie byłby się rozstał z Tulją ani za cesarstwo. Byłby jej może darował niewierność, pod warunkiem, aby nie cierpieć żadnego uszczerbku w codziennych słodyczach; ale, rzecz dziwna, Tulja nie dawała mu przyczyn do żadnej obawy. Nie słyszano o żadnej miłostce ex-baletnicy, a gdyby miała jaką, umiałaby z pewnością zachować pozory.
— Mój drogi, powiadał mi raz profesorskim tonem du Bruel na bulwarze, niema nic lepszego, niż kobiety, które użyły i nadużyły życia i wszystkiego mają dosyć. Kobieta taka jak Klaudyna miała swe lata kawalerskiej swobody, miała przyjemności powyżej uszu, to są później najlepsze żony jakie sobie można wymarzyć, mądre, doświadczone, nie żadne niuńki, ostrzelane ze wszystkiem, pobłażliwe. To też kładę w uszy wszystkim, aby się żenili tak jak ja. Jestem człowiekiem najszczęśliwszym pod słońcem.
Oto co mi mówił du Bruel w obecności Bixiou.
— Mój drogi, rzekł później rysownik, może on i jest; rozsądny w swoim nierozsądku!
W tydzień później du Bruel prosił nas, abyśmy pewnego wtorku przyszli na obiad. Rano zaszedłem do niego w jakiejś sprawie teatralnej, jakiś sąd rozjemczy, który nam powierzyła komisja autorów dramatycznych; musieliśmy wyjść; ale przedtem wszedł do pokoju Klaudyny, dokąd nie wchodzi nigdy bez pukania, i spytał czy może mnie wprowadzić.
— Żyjemy jak wielcy państwo, rzeki z uśmiechem, zostawiamy sobie swobodę. Każdy u siebie!
Przyjęto nas. Du Bruel rzekł do Klaudyny:
— Zaprosiłem na dziś parę osób.
— A to ślicznie! wykrzyknęła, zapraszasz gości, nie spytawszy mnie nawet, ja tu nie jestem niczem. Proszę pana, rzekła wzywając mnie spojrzeniem na sędziego, niech pan sam powie: kiedy się popełniło to szaleństwo, aby się związać z kobietą taką jak ja, bo, ostatecznie, ja byłam baletnicą... Tak: aby świat o tem zapomniał, nie powinnam ja sama o tem zapominać! Otóż, inteligentny człowiek, chcąc podnieść swoją żonę w opinji, siliłby się podkreślać jej wartość osobistą, usprawiedliwiać swój krok uznaniem wybitnych zalet w tej kobiecie! Najlepszy sposób zjednania jej szacunku innych, to szanować ją samemu w jej domu, uznawać w niej absolutną panią. A ba, doprawdy mogłabym się wbić w pychę, widząc jak on się boi aby się nie wydawało, że on mnie słucha. Muszę mieć po dziesięć razy słuszność, aby mi w czem ustąpił.
Każde zdanie spotykało się u du Bruela z gestem zaprzeczenia.
— Och, nie, nie, podjęła żywo widząc gesty męża, mój drogi, ja, która przez całe życie, nim za ciebie wyszłam, byłam w moim domu królową, ja się znam na tem. Podchwytywano, zaspakajano, uprzedzano moje życzenia... Ale cóż i mam trzydzieści pięć lat, a kobiety trzydziestopięcioletniej już nie można kochać. Och, gdybym miała i szesnaście lat i to co się tak drogo sprzedaje w Operze, jakbyś pan tańczył koło mnie, panie du Bruel! Mam bezgraniczną pogardę dla mężczyzn, którzy się chełpią, że kochają kobietę, a nie są ciągle przed nią na kolanach. Widzisz, mój drogi, ty jesteś mały, chuderlawy, lubisz dręczyć kobietę, tylko na niej możesz doświadczać swojej siły. Taki Napoleon jest uległy dla kochanki, on sobie może na to pozwolić, ale tacy jak wy! zdaje się wam wówczas, że nie jesteście już niczem, nie chcecie dać sobą rządzić! Trzydzieści pięć lat, drogi panie (zwróciła się do mnie) tu leży cała zagadka... On znowu zaprzecza! Wiesz dobrze, że mam trzydzieści siedem. Bardzo mi przykro, ale oznajmisz swoim przyjaciołom, że ich zaprowadzisz do Rocher-de-Cancale. Mogłabym dać im obiad, ale nie chcę, nie przyjdą tutaj! Moje skromne refleksje utrwalą ci może w pamięci zbawienną zasadę „Każdy u siebie“, która jest naszym paktem, dodała śmiejąc się i odzyskując dawną pustotę i kaprysy baletnicy.
— Dobrze już, dobrze, kotuśko, rzekł du Bruel, no, no, nie gniewaj się tylko. Ze mną jak z dzieckiem.
Ucałował jej ręce i wyszedł ze mną, ale był wściekły. Oto com usłyszał w drodze od ulicy do la Victoire do bulwarów, o ile najzelżywsze wyrażenia z tych które są dopuszczalne w druku, mogą oddać okrutne słowa, jadowite myśli, tryskające z jego ust niby kaskada.
— Mój drogi, ja cisnę tę bezecną plugawą flondrę, tego starego bąka, który się kręcił pod batem wszystkich kupletów, tę małpę, tę szmatę! Och, ty który także żyjesz z aktorką, niechże ci nigdy na myśl nie przyjdzie się z nią żenić! Wierzaj mi, to męka, której Dante zapomniał opisać w swojem piekle. Biłbym ją teraz, tłukłbym ją, powiedziałbym jej wszystko co o niej myślę. To trucizna mojego życia, robi ze mnie swojego parobka, lokaja!
Stał na bulwarze, był taki wściekły, że słowa nie przechodziły mu przez gardło. „Nogą w plecy i won z mego domu!“ wołał.
— O co to wszystko? rzekłem.
— Mój drogi, ty nie masz pojęcia o tysiącznych kaprysach tej małpy! Kiedy ja chcę wyjść, ona chce, żebym siedział; kiedy ja chcę siedzieć, ona chce wyjść. Rzuca ci na łeb argumenty, oskarżenia, dowodzenia, potwarze, słowa takie, że można oszaleć! Cnota, to ich fantazja! (mówi) Łajdactwo to nasza fantazja! Spiorunujesz taką słowem, które jej przetnie wszystkie te brednie, milczy i patrzy na ciebie tak, jakbyś był zdechłym psem. Moje szczęście? proste pantoflarstwo, uległość psa podwórzowego. Za drogo mi sprzedaje to trochę co mi daje. Do djabła z tem! Zostawię jej wszystko, i ucieknę gdzie na jakie poddasze. Och, poddasze i wolność! Od pięciu lat nie mogę robić tego co chcę!
Zamiast iść uprzedzić przyjaciół, Cursy biegał po bulwarze od ulicy de Richelieu aż do ulicy Mont-Blanc, wyrzucając z siebie najgwałtowniejsze klątwy i najkomiczniejsze rozpacze, ten paroksyzm gniewu na ulicy stanowił kontrast ze spokojem jego w domu. Ta przechadzka pomogła mu ukoić rozdygotane nerwy i burzę szalejącą w duszy. Około drugiej, wykrzyknął nagłe:
— Te przeklęte baby nie wiedzą same czego chcą. Daję głowę, gdybym wrócił do domu powiedzieć jej, że uprzedziłem przyjaciół i że idziemy na obiad do Rocher-d e-Cancale, jużby się jej to nie podobało, mimo że sama to zaproponowała. Ale, dodał, z pewnością zabrała się z domu. Może pod tem wszystkiem kryje się schadzka z jakim chłystkiem? Nie, ona kocha mnie w gruncie!
„Ach, pani, rzekł Natan spoglądając żartobliwie na margrabinę, która uśmiechnęła się mimowoli, jedynie kobiety i prorocy umieją robić użytek z Wiary!
„Du Bruel, ciągnął, sprowadził mnie z powrotem do domu; szliśmy wolno. Była trzecia. Nim wszedł na górę, ujrzał ruch w kuchni; zagląda, widzi przygotowania, i spoziera na mnie, wypytując kucharkę.
— Pani zamówiła obiad, odparła kucharka, ubrała się, kazała sprowadzić powóz, następnie zmieniła zamiar, odprawiła powóz, zamawiając go na wieczór do teatru.
— No i cóż, wykrzyknął du Bruel, nie mówiłem?
Weszliśmy pocichutku do mieszkania. Nikogo. Idąc z salonu do salonu, przybyliśmy aż do buduaru, gdzie zastaliśmy Tulję płaczącą. Otarła spokojnie łzy i rzekła:
— Poślij do Roche-de-Cancale słówko, aby uprzedzić twoich gości, że obiad bodzie tutaj.
Miała tualetę taką, jakiej żadna aktorka nie umie obmyślić: wykwintną, harmonijną, skrojoną poprostu, materjały w dobrym smaku, ani za drogie, ani zbyt pospolite, nic uderzającego, nic przesadnego: słowo, które, ku zadowoleniu głupców, zastąpiono słowem artystyczny. Wyglądała na kobietę z najlepszego towarzystwa. W trzydziestym siódmym roku, Tulja znajdowała się w fazie urody, która u Francuzki jest najpiękniejszą fazą. Słynny owal jej twarzy był w tej chwili niebiańsko blady; zdjęła kapelusz, widziałem lekki puszek, łagodzący, niby puch brzoskwini, już i tak delikatny zarys policzków. Główka jej, ujęta w dwa grona blond włosów, miały melancholijny wdzięk. Szare lśniące oczy skąpane były w oparzę łez. Cienki nos, godny najpiękniejszej rzymskiej kamei, z drgającemi nozdrzami, buzia dziecinna jeszcze, królewska szyja o wzdętych nieco żyłach, broda zaczerwieniona w tej chwili jakaś tajemna, zgryzotą, różowo uszka, ręce drżące w rękawiczkach, wszystko zdradzało gwałtowne wzruszenie. Była wspaniała. Jednam słowem zmiażdżyła du Bruela. Objęła nas owem spojrzeniem kotki, przenikliwym. nieprzeniknionem, które posiadają jedynie damy z wielkiego świata i aktorki, puczem podała du Bruelowi rękę.
— Mój poczciwy, skoro tylko poszedłeś, robiłam sobie straszne wyrzuty. Obwiniałam samą siebie o niewdzięczność, mówiłam sobie, że byłam bardzo niedobra. (Prawda, że byłam niedobra? zwróciła się do mnie). Czemu nie miałbyś przyjąć swych przyjaciół? Czy nie jesteś u siebie? Chcesz znać sekret tego wszystkiego? Więc tak, ja się boję, że ty mnie nie kochasz. Słowem, wahałam się między skruchą a wstydem ustąpienia; ale przeczytałam dzienniki, zobaczyłam, że jest premjera w Varietes, zgadłam że ty chciałeś ugościć swego współpracownika. Skoro zostałam sama, zrobiło mi się nijako, ubrałam się aby pędzić za tobą... biedny kocie!
Du Bruel spoglądał na mnie ze zwycięską miną, nie pamiętał ani odrobiny swojej oracji contra Tulliam.
— Wyobraź sobie, drogi aniele, nie byłem u nikogo, rzekł.
— Jak my się rozumiemy! wykrzyknęła.
W chwili gdy wymawiała to czarujące słowo, ujrzałem zatknięty za jej paskiem bilecik: ale nie potrzeba mi było tej wskazówki, aby się domyślić, że kaprysy Tulji mają swoje ukryte sprężyny. Kobieta jest, wedle mnie, po dziecku, najlogiczniejszą istotą w świecie. Oba te stworzenia są wspaniałem zjawiskiem nieustannego tryumfu jedynej myśli. U dziecka, myśl zmienia się co chwilę, ale działa ono jedynie dla tej myśli i z takiem przejęciem, że każdy mu ustępuje, urzeczony naiwnością, wytrwałością pragnienia. Kobieta zmienia się rzadziej, ale nazywać ją fantastyczną, to zniewaga godna nieuka.. Działając, znajduje się ona zawsze pod władzą namiętności, i cud patrzeć, jak ona robi z tej namiętności centrum świata i społeczeństwa. Tulja stała się pieszczotliwa jak kotka, omotała du Bruela, dzień się wypogodził a wieczór był wspaniały. Sprytny komedjopisarz nie dojrzał cierpienia zagrzebanego w sercu żony.
— Tak, mój drogi, mówił do mnie, oto życie: sprzeczności, kontrasty!
— Zwłaszcza kiedy to nie jest komedją, odparłem.
— Oczywiście, rzekł. Ale bez tych gwałtownych wzruszeń, człowiek umarłby z nudów! Och, ta kobieta ma dar potrząsania mną.
Po obiedzie poszliśmy do Varietes, ale przed wyjściem wśliznąłem się do pokoju du Bruela, i wziąłem ze stołu, z pomiędzy ważnych papierów, numer Drobnych ogłoszeń, gdzie znajdowało się urzędowe stwierdzenie kupna pałacyku du Bruela. Kiedy czytałem te słowa, które uderzyły mój wzrok niby błysk światła: „Na wniosek Jana Franciszka du Bruel oraz Klaudyny Chaffaroux jego malżonki“... wszystko stało mi się jasnem. Ująłem ramię Klaudyny i umyślnie puściłem wszystkich naprzód. Skorośmy zostali sami, rzekłem:
— Gdybym był La Palferinem, nigdy nie chybiłbym schadzki!
Położyła poważnie palec na ustach, i zeszła przyciskając moje ramię. Spoglądała na mnie z pewną przyjemnością, na myśl że znam La Palferine’a. Czy wie pani, jaka była jej pierwsza myśl? Chciała ze mnie zrobić swojego szpiega, ale zbyłem ją żartobliwą gwarą Cyganerii. W miesiąc później, kiedyśmy wychodzili z premjery du Bruda, deszcz padał, byliśmy razem, poszedłem po dorożkę. Czekaliśmy jakiś czas pod teatrem, nie było dorożek. W drodze, bo odwieźli mnie do Floryny, Klaudyna zrobiła scenę du Brudowi, zasypywała go gradem najdotkliwszych przycinków.
— O co idzie? spytałem.
— Ot, Klaudyna wyrzuca mi, że ci pozwoliłem gonić za dorożką, i wyciąga stąd wniosek że odtąd chce mieć powóz.
— Nigdy, będąc primabaleriną, nie posługiwałam się nogami inaczej niż na scenie, rzekła. Jeżeli mnie kochasz, napiszesz rocznie o cztery sztuki więcej, postarasz się aby miały powodzenie, z myślą o celu na jaki przeznaczony jest ich dochód, i żona twoja nie będzie brnęła w błocie. To wstyd, że muszę o to prosić, powinieneś był odgadnąć moje ustawiczne cierpienia przez pięć lat naszego pożycia!
— Nie mam nic przeciwko temu, odparł du Bruel, ale to nas przywiedzie do ruiny.
— Choćbyś i wszedł w długi, odparła, spadek po moim wuju pokryje je.
— Byłabyś zdolna zostawić mi długi, a zachować spadek.
— A, tak o mnie sądzisz, odparła. Nie mówię już ani słowa. Takie powiedzenie zamyka mi usta.
Natychmiast du Bruel zaczął przepraszać, prawić czułości, nie odpowiadała nic. Wziął ją za ręce, były lodowate, były jak ręce umarłej. Zgaduje pani, że Tulja cudownie umiała grać tę rolę „trupa“, którą grają kobiety, aby dowieść człowiekowi że odmawiają wszelkiego udziału, że mu odbierają swoją duszę, ducha, życie, i że poddają się przemocy jak pociągowe zwierzę. Niema rzeczy, któraby skuteczniej doprowadzała do rozpaczy zakochanego człowieka niż ten manewr. Sposobu tego mogą wszakże kobiety używać tylko z tymi, którzy je ubóstwiają.
— Jak pan myśli, ozwała się do mnie z wyrazem najwyższej pogardy, czy który hrabia rzuciłby kobiecie podobną zniewagę, nawet gdyby to myślał? Na moje nieszczęście, ja żyłam z książętami, z ambasadorami, z wielkimi panami i znam ich manjery. Jak takie rzeczy brzydzą człowiekowi mieszczaństwo! Ostatecznie, fabrykant wodewilów to nie jest ani Rastignac, ani Rhetore...
Du Bruel mienił się. W dwa dni później, spotkaliśmy się w foyer w Operze: chodziliśmy chwilę razem, rozmowa zeszła na Tulję.
— Nie bierz na serjo, rzekł, owych szaleństw, które wyprawiałem wtedy na ulicy, ja jestem porywczy.
Przez dwie zimy bywałem u du Bruela dosyć często i śledziłem uważnie manewry Klaudyny. Dostała wspaniały ekwipaż, a du Bruel rzucił się w politykę. Kazała mu się zaprzeć rojalizmu. Pojednał się z dynastją, wrócił do urzędu w którym był niegdyś: Klaudyna kazała mu się zabiegać o głosy w Gwardji Narodowej, wybrano go majorem; sprawił się tak mężnie w jakichś rozruchach, że dostał rozetkę oficera Legji Honorowej; zamianowano go referendarzem i szefem departamentu. Umarł wuj Chaffaroux, zostawiając siostrzenicy czterdzieści tysięcy franków renty, mniej więcej trzy czwarte swego majątku. Du Bruela wybrano posłem, ale wprzód, aby nie być zawisłym od nowych wyborów, postarał się o nominację na Radcę Stanu i Dyrektora. Przedrukował jakieś traktaty archeologiczne, jakieś dzieła statystyczne, oraz dwie polityczne broszury, które stały się pretekstem nominacji do jednej z uczynnych Akademji. W tej chwili jest komandorem Legji, i tak się dobrze umiał kręcić w Izbie, że świeżo mianowano go Parem Francji i hrabią. Nasz przyjaciel nie śmie jeszcze nosić tego tytułu, jedynie żona jego ma na biletach: hrabina du Bruel. Ex-wodwilista ma order Leopolda, order Izabeli, krzyż św. Włodzimierza drugiej klasy, bawarski order zasługi cywilnej, order papieski Złotej Ostrogi, i nosi wszystkie te małe krzyże oprócz wielkiego, Trzy miesiące temu, Klaudyna zajechała pod bramę La Palferine’a w swoim świetnym ekwipażu z herbami. Du Bruel jest wnukiem poborcy uszlachconego pod koniec panowania Ludwika XIV, Cherin komponował jego herby i hrabiowska korona nie kłóci się z tą tarczą, która nie ma żadnej ze śmiesznostek herbów Cesarstwa. Tak więc, Klaudyna spełniła w ciągu trzech lat warunki programu, jaki jej narzucił uroczy figlarz La Palferine. Jednego dnia — będzie temu miesiąc — pędzi po schodach nędznego hoteliku, gdzie mieszka jej kochanek, i drapie się w swojej chwale, ubrana jak prawdziwa hrabina z faubourg Saint Germain, na poddasze naszego przyjaciela. Widząc Klaudynę, La Palferine powiada:
— Wiem, żeś się postarała, aby go mianowano Parem. Ale to za późno, Klaudyno, wszyscy mówią o Krzyżu Południowym, obciąłbym go widzieć.
— Postaram się, odpowiada ona.
Na to La Palferine parska homerycznym śmiechem.
— Stanowczo, rzecze, nie chcę za kochankę kobiety ciemnej a robiącej takie skoki, że dostaje się z Opery na Dwór, bo ja chcę cię widzieć na dworze Króla-obywatela.
— Co to jest Krzyż Południowy? powiada do mnie strapionym i zawstydzonym głosem.
Zdjęty podziwem dla tej energji prawdziwej miłości, która w życiu rzeczywistem, jak w najnaiwniejszych baśniach, rzuca się w przepaście, aby tam zdobyć śpiewający kwiat albo Jajo Roka, wytłumaczyłem jej, że Krzyż Południowy to jest zbiór mgławic uformowany w postaci krzyża, bardziej błyszczący niż mleczna droga, i który widuje się jedynie, na morzach południowych.
— Więc jedzmy tam, Karolu.
Mimo swego okrucieństwa. La Palferine miał łzy w oczach, ale też co za spojrzenie i co za akcent w tych słowach Klaudyny! W najniesłychańszych kreacjach wielkich aktorów nie widziałem nigdy nic podobnego do gestu, jaki miała Klaudyna. kiedy ujrzała te oczy, tak twarde dla niej, zwilżone łzami. Klaudyna padła na kolana i ucałował rękę nielitościwego La Palferine. Wstał, przybrał swoją wielka minę, tę którą nazywa miną Rusticoli rzekł:
— Nie płacz, moje dziecko, postaram się coś zrobić dla ciebie. Pomieszczę cię w moim testamencie!
— No i cóż, rzekł Natan, kończąc, do pani de Rochefide, pytam sam siebie, czy du Bruel jest wystrychnięty na dudka. To pewna, że niema nic komiczniejszego, nic osobliwszego, niż patrzeć, jak koncept lekkomyślnego młodzika rządzi losami rodziny, domu, jak jego najmniejsze kaprysy tworzą i obalają najważniejsze decyzje. Historja z obiadem, pojmuje pani, powtórzyła się w tysiącznych wypadkach i w zakresie rzeczy najpoważniejszych! Ale, bez kaprysów żony, Du Bruel byłby jeszcze panem de Cursy, wodwilistą wśród pięciuset innych, podczas gdy dziś zasiada w Izbie Parów...“
— Mam nadzieję, że pani zmieni nazwiska! rzekł Natan do pani de La Baudraye.
— Rozumie się, tylko dla pana zostawiłam maskom ich prawdziwe imiona. Ba, panie Natanie, szepnęła do ucha poety, znam inne małżeństwo, w którem du Bruelem jest kobieta.
— A rozwiązanie? spytał Lousteau, który wrócił w chwili gdy pani de La Baudraye kończyła lekturę.
— Nie wierzę w rozwiązania, rzekła pani de La Baudraye; trzeba czasem dorobić piękne zakończenie, aby pokazać, że sztuka jest równie zręczna jak przypadek; ale to pewna, że wraca, się do książki jedynie dla szczegółów.
— Ale tu jest zakończenie, rzekł Natan.
— No, jakie? spytała pani de La Baudraye.
— Margrabina de Rochefide szaleje za Karolem Edwardem. Moje opowiadanie obudziło jej ciekawość.
— Och, nieszczęśliwa! wykrzyknęła pani de La Baudraye.
— Nie taka nieszczęśliwa, rzekł Natan, bo Maksym de Trailles i La Palferine poróżnili margrabiego z panią Schontz i pogodzą Artura i Beatryx.

1839 — 1845.


ZNAKOMITY GAUDISSART


Księżnej de Castries.

Komiwojażer, osobistość nieznana w starożytności, czyż nie jest jednym z najciekawszych typów naszej epoki? czyż nie uosabia on, w pewnej sferze zjawisk, owego doniosłego przeobrażenia, które, dla ludzi umiejących patrzeć, łączy epokę eksploatacji materjalnej z epoką eksploatacji intelektualnej? Nasze czasy stanowią przejście od królestwa siły odosobnionej, obfitującej w oryginalne zjawiska, do królestwa siły jednorakiej, ale niwelującej, równającej produkty, wyrzucającej je masowo na rozkaz jednolitej myśli, tego ostatniego wyrazu Społeczeństwa. Po saturnaljach powszechnej inteligecji, po ostatnich wysiłkach cywilizacji, które skupiają skarby ziemi w jednym punkcie, czyż nie przychodzą zawsze mroki barbarzyństwa? Czy komiwojażer nie jest dla idei tem, czem nasze dyliżanse są dla ludzi i pakunków? ładuje je, wprawia w ruch, trzęsie niemi; bierze w centrali światła swój pęk promieni i sieje je między uśpioną ludność. Ten żywy pirofor jest to uczony bez nauki, zmistyfikowany mistyfikator, kapłan bez wiary, który tem piękniej mówi o swych tajemnicach i dogmatach.
Ciekawa postać; ten człowiek wszystko widział, wszystko wie, zna cały świat. Skąpany w zepsuciu Paryża, umie w potrzebie oblec prowincjonalną dobroduszność. Czyż nie jest on ogniwem, które łączy wieś ze stolicą, mimo iż w istocie swojej nie jest ani Paryżaninem, ani mieszkańcem prowincji, gdyż jest wojażerem, wiecznym podróżnym? Nie widzi nic do gruntu: ludzi i miejscowości poznaje jedynie z nazwiska: ogarnia jedynie powierzchnię każdej rzeczy; posiada swój własny metr, aby wszystko mierzyć swoją miarą; oko jego ślizga się po przedmiotach, nie przenikając ich. Interesuje się wszystkiem, ale nic go nie interesuje. Zawsze z konceptem lub piosenką na ustach, zazwyczaj w głębi duszy jest patrjotą. Urodzony komedjant, umie przybierać kolejno uśmiech życzliwości, zadowolenia, uprzejmości i porzucić go, aby wrócić do swego prawdziwego charakteru, do normalnego stanu, który dlań jest wypoczynkiem. Musi być obserwatorem, inaczej trzebaby mu się wyrzec swego rzemiosła. Czyż nie musi wciąż przenikać człowieka jednem spojrzeniem, odgadywać jego czyny i obyczaje, zwłaszcza zaś wypłacalność; a także — aby nie tracić czasu — błyskawicznie oceniać widoki powodzenia?
To też, nawyk do szybkiej decyzji czyni go niezmiernie arbitralnym: wyrokuje, mówi jak znawca o teatrach, o aktorach paryskich i prowincjonalnych. Zna dobre i złe zaułki Francji, de actu et visu. Występek czy cnota, wszędzie zawiódłby was w potrzebie z jednaką pewnością. Wymowa jego to istny kran z ciepłą wodą, który można zakręcić i odkręcić dowoli. Może w każdej chwili zahamować i nieomylnie podjąć na nowo kolekcję gotowych frazesów, które płyną bez przerwy i sprawiają na jego ofierze wrażenie tuszu moralnego. Jest niewyczerpany w pieprznych anegdotkach, pije, pali. Nosi breloki, imponuje biedakom, odgrywa w małych miasteczkach rolę lorda, nie pozwala sobie dmuchać w kaszę, umie w porę poklepać się po kieszeni i zadzwonić w sakiewkę, iżby wielce nieufne służące mieszczańskich domów nie wzięły go za złodzieja.
Co się tyczy energji, czyż to nie jest konieczny i najcenniejszy przymiot tej machiny ludzkiej? Kania spadająca na swą ofiarę, jeleń wynajdujący nowe przesmyki, aby wyminąć psy i zmylić trop myśliwych; wreszcie psy, które zwęszyły zwierzynę, wszystko to jest niczem w porównaniu do szybkości jego lotu, kiedy zgaduje prowizję, do zręczności z jaką umie wywieść w pole i wyprzedzić rywala, do sztuki z jaką węszy, wietrzy i odkrywa zbyt dla towaru.
Ileż taki człowiek musi mieć talentów! Czy wielu znajdziecie w kraju owych pokątnych dyplomatów, owych genjalnych pośredników, przemawiających imieniem perkalów, biżuterji, jedwabiu, win, i często zręczniejszych od ambasadorów, którzy przeważnie mają tylko formy? Nikt we Francji nie domyśla się, ile niewiarygodnej energji rozwijają codzień Komiwojażerzy, owi nieustraszeni szermierze handlu, którzy w najlichszej mieścinie reprezentują genjusiz cywilazacji oraz paryską wynalazczość, zmagającą się ze zdrowym rozsądkiem, ciemnotą lub rutyną prowincji. Jak zapomnieć tutaj tych cudownych pracowników, którzy kształtują inteligencję ludu, urabiając siłą słowa najoporniejsze masy, podobni do niestrudzonych szliferzy, polerujących swym pilniczkiem najtrwardszy kamień!
Jeżeli chcecie poznać potęgę języka oraz ciśnienie, jakie wywiera wymowa na najbardziej oporne talary, na talary drobnego właściciela, posłuchajcie, co mówi wielki dygnitarz paryskiego przemysłu w imieniu którego poruszają się i działają owe inteligentne tłoki machiny parowej zwanej Handlem.
— Panie, powiadał do uczonego ekonomisty dyrektor — kasjer — zarządca — sekretarz generalny i administrator jednego z najsłynniejszych towarzystw ubezpieczeń ogniowych, panie, na prowincji, na pięćset tysięcy franków premji do odnowienia, nie subskrybują dobrowolnie ani pięćdziesiąt tysięcy; czterysta pięćdziesiąt tysięcy wpływa do kasy dzięki wytrwałości naszych agentów, którzy nachodzą opornych klijentów i nudzą ich póty, aż podpiszą na nowo polisę. Straszą ich i niepokoją opowiadając o przerażających wypadkach pożarów etc. Tak więc wymowa, siła wodna słów, stanowi dziewięćdziesiąt procent środków i sposobów naszej imprezy.
Mówić, znajdować posłuch, czyż nie to nie znaczy uwodzić? Naród, który ma dwie Izby; kobieta, która słucha dwoma uszami, jednako są zgubieni. Ewa i wąż, to wiekuisty symbol codziennego faktu, który zaczął się ze światem i który może skończy się aż z nim.
— Po dwóch godzinach rozmowy, powinno się mieć człowieka w garści — powiadał pewien adwokat osiwiały w rzemiośle.
Obejdźcie dokoła komiwojażera! Przyjrzyjcie się tej postaci! Nie zapomnijcie ani oliwkowego surduta, ani płaszcza, ani safianowego kołnierza, ani fajki, ani perkalowej koszuli w niebieskie prążki. Ileż rozmaitych natur można odnaleźć w tej tak oryginalnej twarzy? Spójrzcie! co za atleta, co za arena, co za broń: on, świat, i jego język! Ten nieustraszony żeglarz puszcza się, zbrojny w kilka frazesów, aby łowić pięćset, sześćset tysięcy franków w morzu lodowatem, w kraju Irokezów, we Francji! Czyż nie chodzi o wydobycie, za pomocą operacji czystointelektualnej, złota zagrzebanego w prowincjonalnych szkatułach, o wydobycie go bez bólu! Ryba prowincjonalna nie znosi ani harpunu, ani pochodni, daje się brać tylko w sieć, tylko w najdelikatniejsze pułapki. Czy możecie obecnie bez drżenia pomyśleć o potopie frazesów, którego kaskady poczynają tryskać we Francji codziennie o świcie? Znacie tedy gatunek, a oto osobnik.
Istnieje w Paryżu nieporównany wojażer, perła w swoim rodzaju, człowiek, który posiada w najwyższym stopniu wszystkie warunki związane z charakterem jego sukcesów. Elokwencja jego zawiera zarazem witrjol i lep: lep, aby pochwycić, ubezwładnić i opanować ją; witrjol, aby obrócić w niwecz jej najtwardsze rachuby. Ojczyzną jego był kapelusz; ale talent i sztuka, z jaką umiał łowić ludzi, zdobyły mu taki rozgłos w sferach handlowych, że wszyscy wytwórcy „Artykułów paryskich“ umizgali się doń, aby raczył przyjąć ich reprezentację! To też, kiedy po powrocie z tryumfalnych wędrówek bawił w Paryżu, podejmowano go i raczono bez przerwy; na prowincji poili go reprezentanci, w Paryżu kokietowały go wielkie firmy. Wszędzie mile witany, goszczony, karmiony: zjeść śniadanie albo obiad samemu, to była dlań rozpusta, przyjemność. Wiódł życie monarchy, lub, lepiej jeszcze, dziennikarza. Bo też czy to nie był żywy feljeton paryskiego handlu? Nazywał się Gaudissart, sława zaś jego, stosunki, pochwały, jakiemi go obsypywano, zjednały mu przydomek „znakomity“. Gdziekolwiek się pojawił, w kantorze czy w gospodzie, w salonie, czy w dyliżansie, na poddaszu czy u bankiera, każdy mówił na jego widok: „A, nasz Znakomity Gaudissart“.
Nigdy nazwisko nie było w doskonalszej harmonji z postawą, wzięciem, fizjognomją, głosem, mową człowieka. Wszystko uśmiechało się do tego wojażera, a woja żer uśmiechał się do wszystkiego. Similia similibus: wcielał tę zasadę homeopatji. Kalambury, szeroki śmiech, twarz dobrze odkarmionego mnicha, cera franciszkańska, kształty rabelesowskie; strój, ciało, duch, oblicze, cała osoba, wszystko promieniowało uciechą, weselem. Gładki w interesach, dobroduszny, jowialny, był to ów „miły człowiek“, ideał gryzetki, człowiek, który się wspina z gracją na „imperjałkę“ dyliżansu, pomaga damie wysiąść z powozu, żartuje z pocztyljonem i mimochodem sprzeda je mu kapelusz; uśmiecha się do służącej i ściska ją w kącie, szepcząc jakieś miłe słówko; naśladuje przy stole bulgot butelki, psztykając w wydęty policzek; umie spuścić piwo, wciągając ustami powietrze; bębni nożem po szampanówkach, nie tłukąc ich i powiadając: „Niech to kto pokaże!“, bierze na fundusz nieśmiałych pasażerów, spiera się z ludźmi wykształconymi, króluje przy stole i zjada najlepsze kąski. Ten chwat umiał zresztą w porę zapomnieć o konceptach i stawał się niemal filozofem w chwili, gdy, rzuciwszy niedopałek cygara, powiadał przyglądając się jakiemuś miastu: „Zobaczymy, jak się chwyta te ptaszki!“ Wówczas stawał się Gaudissart najsprytniejszym, najchytrzejszym z ambasadorów. Umiał zagadać jak człowiek polityczny do podprefekta, jak kapitalista do bankiera, jak człowiek religijny i monarchiczny do rojalisty, jak mieszczuch do mieszczucha; słowem, był wszędzie tem, czem trzeba było być; zostawiał Gaudissarta pod drzwiami i zabierał go znów wychodząc.
Aż do roku 1830, Znakomity Gaudissart pozostał wierny „artykułom paryskim“. Rozmaite gałęzie tego przemysłu, obejmującego większą część ludzkich zachceń, pozwoliły mu wniknąć w zakątki serca, wyuczyły go sekretów nieodpartej wymowy, sposobu rozwiązywania najszczelniej zawiązanych worków, budzenia kaprysów żon, mężów, dzieci, służących i podsuwania środków ich zadowolenia. Nikt lepiej od niego nie znał sztuki wabienia kupców ponętami jakiegoś interesu i odchodzenia w chwili, gdy żądza dochodziła do szczytu. Pełen wdzięczności dla kapelusznictwa, powiadał, iż kolportując nakrycie głowy, zrozumiał jej wnętrze, nauczył się brać ludzi za łeb, chodzić po rozum do głowy, etc.
Koncepty jego na temat kapeluszy były nieprzebrane. Mimo to, w sierpniu i październiku r. 1830 porzucił kapelusze i artykuły paryskie, poniechał komisu rzeczy namacalnych i widzialnych, aby się rzucić w najwyższe sfery paryskiego przemysłu. Porzucił (tak powiadał) materję dla myśli, wyroby ręki ludzkiej dla nieskończenie czystszych produktów inteligencji. To wymaga objaśnienia.
Przeprowadzka z roku 1830[4] porodziła wiele starych myśli, które sprytni spekulanci starali się odmłodzić. Od roku 1830 w szczególności myśl stała się kapitałem: jak powiada pewien pisarz dość inteligentny na to, aby nic nie drukować, kradnie się dziś więcej myśli niż chustek do nosa. Może ujrzymy kiedyś Giełdę idej; ale już dziś, idee, złe czy dobre, mają swój kurs, zbiera się je, rozważa, waży, obnosi, sprzedaje, realizuje i czerpie z nich zyski. Kiedy niema myśli na sprzedaż, spekulacja stara się puścić w obieg słowa, daje im pozór myśli i żyje temi słowami, jak ptak ziarnkami prosa. Nie śmiejcie się! W kraju, w którym bardziej pociąga etykietka worka niż jego zawartość, słowo warte jest tyle, co myśl. Czyż nie widzieliśmy, jak księgarstwo zaczęło eksploatować słowo „malowniczy“, skoro literatura ubiła już słowo „fantastyczny“? To też urząd podatkowy odkrył podatek intelektualny, umilał doskonale wymierzyć pole anonsów, sporządzić kataster prospektów i odważyć myśl przy ulicy de la Paix w urzędzie stemplowym. Stając się przedmiotem eksploatacji, inteligencja i jej produkty musiały oczywiście dostroić się do sposobów używanych przy eksploatacji rękodzielniczej. Zatem, myśli poczęte przy kieliszku, w mózgu owych kilku Paryżan, napozór wiodących życie próżniacze, ale wydających bitwy intelektualne przy butelce lub przy pieczystem, dostawały się, nazajutrz po swoich mózgowych narodzinach, w ręce komiwojażerów. Oni to mieli doręczać wedle adresów, urbi et orbi, w Paryżu i na prowincji, pieczoną słoninkę anonsów i prospektów, za pomocą których chwyta się w pułapkę owego prowincjonalnego szczura, zwanego to abonentem, to akcjonarjuszem, to członkiem korespondentem, czasami udziałowcem lub protektorem, ale zawsze dudkiem.
— Jestem dudek! — powiedział sobie niejeden biedny prowincjał, znęcony próżnością „stworzenia“ czegoś, kiedy w rezultacie ujrzał, iż pogrzebał swoich tysiąc lub półtora tysiąca franków.
— Abonenci to dudki, które nie chcą zrozumieć, iż, aby się posuwać naprzód w królestwie ducha, trzeba więcej pieniędzy, niż aby podróżować po Europie etc. — powiedział pewien przedsiębiorca.
Istnieje tedy ustawiczna walka między zacofaną publicznością, która wzbrania się płacić kontrybucji paryskich, oraz „poborcami”, którzy, żyjąc z tych opłat, szpikują publiczność nowemi idejami, bombardują ją przedsiębiorstwami, przypiekają prospektami, nadziewają na rożen pochlebstwa, i zjadają ją w końcu w jakimś nowym sosie, w którym uwięźnie i którym się opije, niby mucha trucizną. To też od roku 1830 czegóż nie uczyniono, aby pobudzić we Francji zapał, miłość własną „mas inteligentnych i postępowych”! Tytuły, medale, dyplomy, rodzaj Legji honorowej, wymyślonej dla plejady męczenników, rodziły się jak grzyby po deszczu. Każda fabryka produktów intelektualnych wymyśliła jakąś zaprawę, jakiś specjalny imbir, jakąś ponętę. Stąd premie, stąd z góry wypłacane dywidendy; stąd owa mobilizacja sławnych nazwisk, podjęta bez wiedzy ich właścicieli, nieszczęśliwych artystów, którzy w ten sposób czynnie współdziałają w większej ilości przedsięwzięć niż w roku jest dni; prawo bowiem nie przewidziało kradzieży nazwiska. Stąd ten rabunek idej, które, podobni azjatyckim handlarzom niewolników, eksploatatorzy mniemań ogółu wydzierają ledwie wylęgłe z ojcowskiego mózgu, rozbierają je i wloką przed oczy oszołomionego sułtana, swego szachabacham, owej straszliwej publiczności, która, o ile jej nie ubawią, ucina im głowę, odejmując ich miarkę złota.
Ten szał naszej epoki oddziałał tedy na Znakomitego Gaudissarta, a oto jak. Pewne towarzystwo ubezpieczeń na życie i majątek usłyszało o jego nieodpartej wymowie i ofiarowało mu niesłychane warunki, które przyjął. Skoro dobito targu, podpisano umowę, oddano wojażera niby piastunce w ręce generalnego sekretarza, który wyzwolił umysł Gaudissarta z pieluszek, objawił mu tajemnice interesu, wyuczył swoistego żargonu, rozłożył cały mechanizm, odmalował specjalną publiczność z której trzeba ściągnąć kontrybucję, nadział go frazesami, naładował odpowiedziami na każdy wypadek, zaopatrzył w niezwalczone argumenty; krótko mówiąc, wyostrzył jak brzytwę język, który miał zoperować całą Francję „na życie“. Pupil wypłacił cudownie trudy, jakie sobie zadał p. generalny sekretarz. Dyrektorzy Ubezpieczeń na życie i majątek tak gorąco wychwalali Znakomitego Gaudissarta, mieli dlań tyle względów, tak rozsławili w sferze wielkich finansów i wielkiej dyplomacji intelektualnej talenty tego żywego prospektu, że administratorzy dwóch sławnych w tej epoce a później zwiniętych dzienników, wpadli na myśl zużycia go dla połowu abonentów, „Glob“, organ teoryj saint-simonizmu i „Ruch“, dziennik republikański, ściągnęły Znakomiłego Graudissarta do swoich biur i zaproponowały mu po dziesięć franków od abonenta, o ile dostawi ich tysiąc, a pięć franków, jeżeli złowi tylko pięciuset. Ponieważ „robota w dzienniku politycznym“ nie szkodziła w niczem, „robocie w ubezpieczeniach“, dobili targu. Bądź co bądź, Gaudissart zażądał 500 franków odszkodowania. za tydzień przez który musiał się obznajmiać z nauką Saint-Simona, podnosząc olbrzymi wysiłek pamięci i inteligencji, konieczny dla gruntownego wystudjowania tego „artykułu“, aby móc o nim rozprawiać należycie, i, jak mówił, „aby się nie wsypać“. Od republikanów nie żądał nic. Po pierwsze, skłaniał się ku ideom republikańskim, jedynym, które, wedle komiwojażerskiej filozofji, zdolne są stworzyć racjonalną równość; powtóre Gaudissart maczał niegdyś palce w sprzysiężeniu francuskich carbonari; uwięziono go, ale wypuszczono dla braku dowodów: wreszcie (tak oświadczył przedsiębiorcy dziennika) od dni Lipcowych zapuścił wąsy, trzeba mu tedy było jedynie kaszkietu i ostróg, aby reprezentować republikę. Przez cały tydzień biegał zatem saint-simonizować się rano w „Globie“, wieczorem zaś śpieszył do Towarzystwa Ubezpieczeń uczyć się subtelności języka finansów. Zdolności i pamięć miał tak zadziwiające. iż około 15 kwietnia, w epoce, gdy co roku rozpoczynał pierwszą kampanję, gotów był do podróży. Dwa wielkie domy handlowe, przerazone zastojem w interesach, skusiły podobno ambitnego Gaudissarta i skłoniły go, aby przyjął ich zastępstwo. Król wojażerów okazał się łaskawym, przez wzgląd na starych przyjaciół, a także przez wzgląd na olbrzymi procent, jaki mu zapewniono.
— Słuchaj, moja mała Jenny... — rzekł w dorożce do ładnej kwiaciarki.
Wszyscy prawdziwi wielcy ludzie lubią dać się tyranizować słabej istocie; jakoż Gaudissart miał w Jenny swego tyrana, Odwoził ją o jedenastej z Gymnase, dokąd ją zaprowadzał w wielkiej paradzie do najlepszej loży na parterze.
— Skoro wrócę, mój aniołku, umebluję ci twój pokoik i to cacanie. Matylda, co cię piłuje wiecznie swojemi porównaniami, swemi prawdziwemi indyjskiemi szalami, przywieźionemi przez kurjerów z rosyjskiej ambasady, swoim serwisem i swoim rosyjskim księciem, który mi wygląda na tęgiego blagiera, nie będzie mogła ani pisnąć. Poświęcam na ozdobienie twojego mieszkania wszystkie Dzieci, które zrobię na prowincji.
— A to mi się podoba!, wykrzyknęła kwiaciarka. Jakto, ty potworze, ty mi spokojnie mówisz o robieniu dzieci, i myślisz, że ja ścierpię coś podobnego?
— Czyś ty zgłupiała, Jenny?... To handlowe wyrażenie, tak się mówi w naszej branży.
— Ładna jest ta wasza branża!
— Ależ słuchaj: skoro będziesz ciągle mówiła sama, napewno będziesz mieć rację.
— Ja chcę mieć zawsze rację! Tyś mi coś za bardzo rezolutny dzisiaj!
— Więc nie dasz mi skończyć? Wziąłem pod swoje skrzydła kapitalną myśl, gazetkę, którą ma się wydawać dla dzieci. W naszej branży, podróżujący, kiedy wpakował w jakiemś mieście, dajmy na to, dziesięć abonamentów „Gazetki dla dzieci“, powiada: Zrobiłem „dziesięć Dzieci“! tak samo jak kiedy zrobię dziesięć abonamentów dziennika „Ruch“, powiem: Zrobiłem dziś wieczór „dziesięć Ruchów“... Rozumiesz teraz?
— A to ładne! To ty się teraz bierzesz do polityki? Już cię widzę, jak siedzisz u św. Pelagji, dokąd będę się musiała tryndolić codzień! Och! kiedy się kocha mężczyznę, gdyby kobieta wiedziała do czego to zobowiązuje, daję słowo, zostawiłybyśmy was, żebyście sobie sami dawali rady! No, mniejsza, jedziesz jutro, nie róbmy dramatów, to głupstwo.
Dorożka zatrzymała się przed ładnym, świeżo zbudowanym domem, przy ulicy d’Artois, a Gaudissart i Jenny udali się na czwarte piętro. Tam mieszkała panna Jenny Courand, która uchodziła za tajemnie zaślubioną małżonkę Gaudissarta, a pogłoskom tym komiwojażer nie zaprzeczał. Aby podtrzymać swój despotyzm. Jenny Courand zmuszała Znakomitego Gaudissarta do tysiącznych usług, wciąż grożąc, że go puści kantem, jeżeli nie spełni bodaj najdrobniejszej. Gaudissart musiał do niej pisać z każdego miasteczka i zdawać jej sprawę z każdego drobiazgu.
— A ile trzeba będzie „Dzieci“, aby urządzić mój pokój? rzekła zrzucając szal i siadając przy dobrym ogniu.
— Mam pięć su od abonamentu.
— To wspaniałe! I temi pięcioma su myślisz mnie wzbogacić!
— Ależ, Jenny, ja ci zrobię tysiące „Dzieci“. Pomyśl, że dzieci nie miały jeszcze nigdy gazety. Zresztą głupiec ze mnie, że ci się silę tłumaczyć filozofję handlową: nic się nie rozumiesz na tych sprawach.
— No więc, jeżeli ja jestem taka gęś, gadaj, gadaj, czemu mnie tak kochasz?
— Dlatego, że jesteś gęś... wspaniała! Słuchaj, Jenny. Widzisz, jeżeli uda mi się wpakować „Glob“, „Ruch“, Ubezpieczenia i moje Artykuły paryskie, wówczas, zamiast zarabiać nędznych ośm do dziesięciu tysięcy rocznie strzępiąc sobie gębę, będę mógł obecnie przywieźć dwadzieścia do trzydziestu tysięcy franków z każdej podróży.
— Rozsznuruj mnie teraz, mądralo, ale nie szarp.
— Wówczas — rzekł komiwojażer, spoglądając na gładki grzbiet kwiaciarki — zostanę akcjonarjuszem dzienników, jak Finot, jeden z moich przyjaciół, syn kapelusznika, który ma teraz trzydzieści tysięcy renty i będzie kiedyś Parem Francji! Kiedy się pomyśli, że ten mały Popinot!... Och, mój Boże, zapominam ci powiedzieć, że pana Popinot mianowano wczoraj ministrem handlu... Czemu ja nie miałbym mieć ambicji? Hehe! wypatrzyłbym prędko wszystkie ich figielki i mógłbym zostać ministrem, i to tęgim! Ot, posłuchaj:
„Panowie, rzekł ujmując poręcz fotelu i przybierając pozę, prasa nie jest ani narzędziem ani handlem. Z punktu widzenia politycznego prasa jest instytucją. Otóż naszym cholernym obowiązkiem jest patrzeć na rzeczy z punktu widzenia politycznego, zatem... (Nabrał oddechu). — Zatem musimy rozważyć, czy jest pożyteczna czy szkodliwa, czy ją trzeba popierać czy zwalczać, czy powinna być opodatkowana, czy wolna: doniosłe kwestje! Nie sądzę, abym nadużył czasu, zawsze tak szacownego, tej Izby, rozważając ten artykuł i ukazując panom jego kondycje. Idziemy do przepaści. To pewna, że prawa nie są «konfekcjonowane tak jak należy...
— Hę? — rzekł, spoglądając na Jenny. — Wszyscy mówcy ślą Francję do przepaści; albo też mówią o Rydwanie Państwa, o burzach i horyzontach politycznych. Czyż ja nie znam wszystkich kawałów? Znam sekret każdej branży. A wiesz dlaczego? Urodziłem się w czepku. Moja matka zachowała czepek, dam ci go. Zatem niedługo będę mężem politycznym!
— Ty?
— Czemu nie miałbym być baronem Gaudissart, Parem Francji? Czyż pana Popinot nie wybrano już dwa razy posłem z czwartego okręgu? Czy nie jada obiadków u Ludwika Filipa? Finot, powiadają, zostanie Radcą Stanu! Ha, gdyby mnie posłano za ambasadora do Londynu, ja ci powiadam, że obrobiłbym tych Anglików! Nikt jeszcze nie wytrzymał wymowy Gaudissarta, Znakomitego Gaudissarta! Tak, nikt mnie jeszcze nigdy nie wpakował i nie wpakuje mnie nigdy, w jakiejkolwiek branży, politycznej czy niepolitycznej, tu czy gdzieindziej. Ale na tę chwilę, trzeba mi całkowicie się poświęcić Życiu, Globowi, Ruchowi, Dzieciom i Artykułom paryskim.
— Wpadniesz z twojemi dziennikami. Założę się, że jeszcze nie dojedziesz ani do Poitiers, a już cię wystrychną na dudka.
— Załóżmy się, mała.
— O szal!
— Stoi! Jeżeli przegram szal, wracam do moich Artykułów paryskich i do kapeluszy. Ale wpakować Gaudissarta, nigdy, nigdy!
I znakomity wojażer stanął przed Jenny w zwycięskiej postawie, popatrzał na nią dumnie, z rękę zatkniętą za kamizelkę, z głową nieco na bok, w napoleońskiej pozie.
— Och! jakiś ty zabawny! Coś ty zażył dziś wieczór? Gaudissart był to mężczyzna trzydziestoośmioletni, średniego wzrostu, gruby i pulchny, jak człowiek nawykły do jeżdżenia dyliżansem, z twarzą okrągłą jak dynia, rumianą, regularną i podobną do owych klasycznych twarzy przyjętych przez rzeźbiarzy wszystkich krajów dla posągów Dostatku, Prawa, Siły, Handlu etc. Wydatny jego brzuszek przybierał kształt gruszki: miał krótkie nóżki, ale był ruchliwy i zwinny. Wziął Jenny nawpół ubraną i zaniósł ją do łóżka.
— Cicho siedź, kobieto wolna! rzekł. Nie wiesz, co to jest kobieta wolna, Saint-simonizm, Antagonizm, Fourrieryzm, Krytycyzm... otóż to jest, słowem to jest dziesięć franków od abonamentu, słyszysz pani Gaudissart?
— Słowo daję, tyś oszalał.
— Oszalał dla ciebie, zawsze, rzeki, rzucając kapelusz na kanapkę.
Nazajutrz rano, zjadłszy sute śniadanie w towarzystwie Jenny Courand, Gaudissart wyruszył konno, aby się udać do głównych miast prowincji, której obrobienie poleciły mu szczególnie rozmaite przedsiębiorstwa. Spędziwszy sześć tygodni na objeżdżaniu okolic pomiędzy Paryżem a Blois, został dwa tygodnie w tem ostatniem mieście, zajęty załatwianiem korespondencji i odwiedzaniem mniejszych centrów departamentu. W wilję wyjazdu do Tours, napisał do panny Jenny Courand następujący list, którego ścisłości i wdzięku nie oddałoby żadne opowiadanie, a który dowodzi zarazem legalności węzłów łączących te dwie osoby.

List Gaudissarta do Jenny Courand.

„Moja droga Jenny, zdaje się, że przegrasz zakład. Jak Napoleon, Gaudissart ma swoją gwiazdę, i nie grozi mu Waterloo. Wszędzie sukces! Ubezpieczenia idą bardzo dobrze. Od Paryża do Blois zrobiłem blisko dwa miljony, ale w miarę jak zapuszczam się w centrum Francji, głowy stają się osobliwie twarde, a tem samem miljony nieskończenie rzadsze. Artykuły paryskie człapią sobie równym kroczkiem. Ten interes to pewniak. Przy mojej łepecie, nietrudno mi omotać poczciwych kramarzy. W Orleanie umieściłem sto sześćdziesiąt dwa szale kaszmirowe. Słowo honoru, nie wiem, co oni z niemi zrobią, chyba że przystroją w nie swoje barany. Co do dzienników, au! to znów inna para butów! O ty mój dobry Boże! jakże długo trzeba śpiewać tym gościom, zanim się ich nauczy nowej piosenki! Zrobiłem dopiero sześćdziesiąt dwa „Ruchy". Wszystko do kupy, to o sto mniej, niż szalów w jednem mieście. Te szelmy republikanie, to wcale się nie chce abonować. Gadasz z niemi, gadają z tobą, dzielą twoje przekonania, i niebawem doszliście do zgody w tem, że trzeba świat wywrócić do góry nogami. Myślisz, że gość się zaabonuje? aha, właśnie, daj się wypchać! Byleby tylko miał trzy piędzi ziemi, ot, tyle żeby zasadzić tuzin głów kapusty, albo tyle lasu ile starczy na dwie wykałaczki, gada tylko o wzmocnieniu własności, o podatkach, wpływach, odszkodowaniach, o tym podobnych bredniach i ja tracę tylko czas i ślinę na patrjotyzmy. Lichy interes. Wogóle „Ruch“ idzie miękko. Piszę do administracji. To mi jest bardzo przykre, ze względu na moje przekonania. Co się tyczy „Globu“, znowu inny pasztet. Kiedy się mówi o nowych pojęciach ludziom, o których się przypuszcza, że mogą lecieć na takie fidrygałki, rzekłabyś, że im się gada o podpaleniu ich domu. Darmo im tłumaczę, że to jest przyszłość, dobrze zrozumiany interes, eksploatacja, w której nic nie ginie: że dość już długo człowiek eksploatuje człowieka, że kobieta jest niewolnicą, że trzeba stworzyć tryumf wielkiej opatrznościowej myśli i osiągnąć bardziej harmonijny ustrój porządku społecznego, słowem cała moja katarynka... Aha, właśnie, kiedy zaczynam z tej beczki, prowincjały zamykają szafy, jakbym im chciał coś ściągnąć i proszą mnie, abym się zabierał. Ależ to głupie, ludziska. „Glob“ leży. Mówiłem im: „Zaprędko idziecie; idziecie naprzód, ale trzeba rezultatów, prowincja lubi rezultaty. Mimo to, i tak zrobiłem sto „Globów“, co, zważywszy twardość tych prowincjonalnych pałek, jest prawdziwy cud boży. Ale przyrzekam im tyle pięknych rzeczy, że, na honor, nie wiem, w jaki sposób ci globiarze, globiści, globusy czy globusie, potrafią ich dotrzymać: ale ponieważ mi powiedzieli, że urządzą świat o wiele lepiej niż jest, jadę na całego i prorokuję co wlezie po dziesięć franków od abonamentu. Jeden gość myślał, że to coś o ziemi, niby z powodu tytułu, i ubrałem go w „Glob“. Ba! weźmie się na to: ma wypukłe czoło, a wszystkie wypukłe czoła, to ideolodzy. A ba! gadaj mi o Dzieciach! Zrobiłem dwa tysiące Dzieci od Paryża do Blois. To mi interesik! Nie potrzeba tyle gadać. Pokazuje się obrazek matce, w sekrecie przed dzieckiem, alby dziecko zechciało go widzieć; oczywiście ciągnie mamę za suknię, aby mieć swoją gazetę, bo tata ma swoją gazetę. Mama ma suknię za dwadzieścia franków i nie chce, żeby bęben ją podarł, gazetka kosztuje tylko sześć franków, czysta oszczędność, walaj z abonamentem! Wyborna rzecz: to jest potrzeba realna, coś pośredniego między konfiturą a obrazkiem, dwiema wiecznemi potrzebami dziecięctwa. Już czytają te piekielne dzieci! Miałem tu przy stole w gospodzie małą sprzeczkę z przyczyny dzienników i moich przekonań. Jadłem sobie spokojnie, obok pewnego pana w szarym cylindrze, który czytał Debaty. Powiadam sobie w duchu: „Trzeba mi spróbwać mojej wymowy kandydackiej. Ten gość, to jakiś zwolennik dynastji, muszę go przekabacić. To byłoby kapitalne potwierdzenie moich talentów ministerjalnych. I biorę się do roboty, zaczynając od tego, że mu chwalę jego dziennik. Rozpuściłem gębę aż ha! Od słówka do słówka, zaczynam brać za łeb mego gościa, kropiąc frazesy na cztery łokcie każdy, wywody, dowody, cała garkuchnia. Wszystko słucha, i widzę, że ten człowiek, którego wąsy trąciły mi Lipcem, tuż a tuż dojrzeje na abonenta „Ruchu“. Ale sam nie wiem, jak wypsło mi się nie w porę słowo: „tępe łby“. Ba! widzę, jak ten kapelusz dynastyczny, szary kapelusz, lichy kapelusz zresztą (półjedwab lyoński), szczurzy się, gotów do awantury. Robię moją uroczystą minę (znasz ją), i powiadam:
— Ej, widzę, że z pana jest osobliwy gość. Jeżeli się panu coś nie podoba, służę panu. Biłem się w Lipcu.
— Mimo że jestem ojcem rodziny, szanowny panie, rzecze, gotów jestem...
— Pan jest ojcem rodziny, drogi panie? odpowiadam. Czy ma pan może i dzieci?
— Owszem, mam.
— Jedenastoletnie?
— Mniej więcej.
— Zatem, drogi panie, niebawem ukaże się Gazetka dla dzieci: sześć franków rocznie, jeden numer na miesiąc, dwie kolumny, wypełnione przez znakomitości literatury, redakcja pierwszorzędna, trwały papier, rysunki kreślone dowcipnym ołówkiem naszych najlepszych artystów, prawdziwie indyjskie, w kolorach które nie pełzną“. Słowem, wygarniam z tej beczki. Ojciec rodziny zdębiał! Kłótnia skończyła się abonamentem.
— Jeden Gaudissart potrafi takie sztuki! — powiadał ten mikrus Criquet, opowiadając ciemiędze Bulotowi w kawiarni tę scenę.
Jadę jutro do Amboise. Zrobię Amboise w dwa dni, a teraz piszę do ciebie z Tours, gdzie spróbuję się zmierzyć z miejscowościami najniewdzięczniejszemi pod względem intelektualno-spekulacyjnym. Ale, słowo Gaudissarta, nabierze się ich, nabierze. nabierze! Bywaj, moja mała, kochaj mnie zawsze i bądź wierna. Wierność pomimo wszystko, to jedna z cnót kobiety wolnej. Kto cię całuje w oćta?

Twój na zawsze Feliś“.

W pięć dni później Gaudissart wyruszył rankiem z hotelu pod Bażantem, gdzie mieszkał w Tours, i udał się do Vouvray, bogatego i ludnego powiatu, który zdawał mu się podatny do eksploatacji. Siedząc na koniu, człapał sobie nad brzegiem Levee, nie myśląc już o swoich frazesach, tak samo, jak aktor nie myśli o roli, którą grał setkę razy. Znakomity Gaudissart jechał podziwiając krajobraz, bezmyślnie, nie podejrzewając, że w słonecznych dolinach Vouvray zginie jego handlowa nieomylność.
Tutaj kilka słów o charakterze Turenji. Gawędziarski, filuterny, jowialny, kąśliwy duch, jakim na każdej stronicy oddycha dzieło Rabelego, odda je wiernie naturę Tureńczyków. Jest to duch pełen poloru, dworny, jak przystało na kraj, w którym przez długi czas rezydowali królowie; duch gorący, artystyczny, poetyczny, miłosny, ale wypalający się szybko. Łagodny i piękny klimat, łatwość egzystencji, obyczaju, dławią tam rychło poczucie sztuki, kurczą największe serca, trawią najhartowniejszą wolę. Przeszczepcie Tureńczyka gdzieindziej, a przymioty jego rozwiną się i wydadzą wielkie rezultaty, jak tego dowiedli, w najróżniejszych sferach ducha, Rabelais i Semblancay; drukarz Plantin i Descartes; Boucicault, Napoleon swego czasu, i Pinaigrier, twórca większości witrażów w katedrach, wreszcie Verville i Courier. Tak więc Tureńczyk, niepospolity po za domem, u siebie trawi życie jak Indjanin na swej macie, jak Turek na swoich dywanach. Zużywa swą inteligencję na to, aby dworować z drugich, z sąsiada, aby się weselić, i szczęśliwie dożywa życia. Turenja, to jest prawdziwe opactwo Telemy, tak sławione w księdze Gargantui; są tam, jak w dziele poety, uczynne zakonnice, a smaczne jadło, tak wielbione przez Rabelego, ma tam swoje królestwo. Co się tyczy próżniactwa, jest ono wręcz wzniosłe, i cudownie wyraża się w tej przypowiastce ludowej:
— Tureńczyku, chcesz zupy?
— Chcę.
— Przynieś miskę!
— Już mi się nie chce jeść!
Czy to radość, ukryta w winnem gronie, czy harmonijna słodycz jednego z najpiękniejszych krajobrazów Francji, czy spokój kraju, do którego nigdy nie wdarł się oręż cudzoziemca, jest źródłem tych łatwych i łagodnych obyczajów? Trudno o odpowiedź na te pytania. Jedź do tej francuskiej Turcji, a staniesz się tam leniwym, gnuśnym, szczęśliwym. Choćbyś był ambitny jak Napoleon, albo poetą jak Byron, jakaś dziwna nieprzeparta siła każę ci zachować swoje poezje dla siebie i przemienić na marzenia swoje ambitne projekty.
Znakomity Gaudissart miał spotkać tam, w Vouvray, jednego z owych kpiarzy, których drwiny dochodzą już do artyzmu w zjadliwości, i z tym człowiekiem przyszło mu stoczyć ciężką walkę. Słusznie czy nie, Tureńczycy bardzo lubią dziedziczyć po swoich krewnych. Toteż teorje Saint-Simona były tam szczególnie znienawidzone i zohydzone, ale tak jak się nienawidzi i zohydza w Turenji, ze wzgardliwą ironją, godną krainy trefnych opowiastek, oraz figlów płatanych sąsiadom. Ten typ dowcipu zanika z dnia na dzień, wyparty tem, co lord Byron nazywa angielskim, cantem“.
Na swoje nieszczęście, stanąwszy pod Złotem Słońcem, w oberży niejakiego Mitouflet, niegdyś grenadjera Gwardji Cesarskiej, przyżenionego do bogatej właścicielki winnic, i powierzywszy mu konia, Gaudissart udał się do koronnego kpiarza, bawiciela całego miasteczka, kawalarza zmuszonego tak ze swojej roli jak z natury obmyślać wciąż nowe figle. Ten wiejski Figaro, były farbiarz, cieszył się siedmioma czy ośmioma tysiącami franków renty, ładnym domkiem na wzgórzu, małą tłuściutką żonką i wybornem zdrowiem. Od dziesięciu lat nie miał już innych trosk, jak tylko myśleć o swoim ogrodzie, o swojej żonie, o tem, aby córkę wydać za mąż i o partyjce wieczornej. Znał wszystkie plotki w okolicy, maczał palce w wyborach, wojował z wielkimi właścicielami i dawał dobre obiady; człapał na koniu zajrzeć co się dzieje w Tours i dokuczał proboszczowi; wreszcie — jedyny dramat tego życia — czekał aż dojrzeje do kupna kawałek ziemi, wcinający się w jego winnicę. Krótko mówiąc, wiódł życie tureńskie, życie małomieszczańskie na wsi. Była to zresztą najwybitniejsza figura z całego mieszczaństwa, głowa małej gminy zazdrosnej, zawistnej, wysmażającej i obnoszącej plotki przeciw arystokracji, rzucającej z radością potwarze, ściągającej wszystko do swego poziomu, wrogiej wobec każdej wyższości, gardzącej nią zgoła z cudownym spokojem ignorancji. Pan Vernier (tak się nazywał ten mały wielki człowiek swej wioski), kończył właśnie śniadanie w towarzystwie żony i córki, kiedy Gaudissart zjawił się w izbie, przez której okna widać było Loarę i Cher, w jednej z najweselszych jadalni w całej okolicy.
— Czy z samym panem Vernier... rzekł komiwojażer, zginając kręgosłup z takim wdziękiem, że wydawał się niemal elastycznym.
— Tak panie, przerwał mu szczwany farbiarz, rzucając nań badawcze spojrzenie, którem natychmiast przeniknął co za gatunek człowieka ma przed sobą.
— Przychodzę, podjął Gaudissart, prosić o pańską światłą pomoc w rozpatrzeniu się w tym powiecie, gdzie, jak mi powiedział Mitouflet, zażywa pan tak znacznego wpływu. Szanowny panie, objeżdżam prowincję jako reprezentant przedsięwzięcia niezmiernej wagi, stworzonego przez finansistów, którzy chcą...
— Którzy chcą nas naciągnąć, rzeki śmiejąc się Vernier, znający się z dawnych czasów z komiwojażerami, i zwąchawszy odrazu pismo nosem.
— Bezwzględnie, odparł hardo znakomity Gaudissart. Ale musi być panu wiadomo, skoro pan posiada orjentację tak bystrą, że ludzi można naciągnąć tylko o tyle, o ile znajdują oni swój interes w tem, aby się dać naciągnąć. Proszę tedy, aby mnie pan nie mięszał z owemi pospolitymi agentami, którzy budują swoje sukcesy jedynie na bladze lub natręctwie. Nie jestem już komiwojażerem, byłem nim, szanowny panie, i szczycę się tem. Ale dziś mam misję najwyższej doniosłości, misję, która winna mi jednać szacunek wyższych umysłów, jako człowiekowi, który się poświęca dla oświaty kraju. Niech mnie pan raczy wysłuchać, a ujrzy pan, że zyska pan wiele w tej pół godzinie rozmowy, o której użyczenie śmiem prosić. Najsławniejsi finansiści paryscy wzięli udział w tem przedsiębiorstwie, nie fikcyjnie, jak bywa w owych haniebnych spekulacjach, które ja nazywam „łapkami na szczury“; nie podjąłbym się za żadną cenę kolportować tego rodzaju podrywek. Nie, panie; najlepsze i najszacowniejsze firmy paryskie biorą udział w tem przedsiębiorstwie, i jako zainteresowani i jako rękojmia...
Tu Gaudissart rozwinął tasiemce swoich frazesów, a pan Vernier pozwolił mi mówić, słuchając go z pozornem zainteresowaniem, które zwiodło Gaudissarta. Ale począwszy od słowa „rękojmia“, Vernier przestał zwracać uwagę na elokwencję komiwojażera, a myślał już tylko o wypłataniu mu dobrego figla, aby uwolnić okolicę od tych gąsienic paryskich: okolicę słusznie nazywaną barbarzyńską przez spekulantów, którzy nie mogą jej ukąsić.
Ponad tą lubą okolicą, zwaną Doliną Zalotną dla jej falistości, dla jej zakrętów odsłaniających się za każdym krokiem, i coraz milszych oku w miarę jak się nią posuwać, czyto się wstępuje w górę czy schodzi w dół rozkosznemi ścieżkami, w domku otoczonym winnicą, mieszkał człowiek wpół obłąkany nazwiskiem Margaritis. Z pochodzenia Włoch, Margaritis był żonaty, nie miał dzieci, a żona pielęgnowała go z poświęceniem, które zyskało jej powszechne uznanie. Nie było zresztą bez niebezpieczeństwa pożycie z człowiekiem, który, wśród innych manji, nosił przy sobie dwa długie noże i groził jej niemi czasem. Ale któż nie zna cudownego poświęcenia, z jakiem mieszkańcy prowincji poświęcają się dla istot cierpiących, może z obawy przed hańbą, jaka czeka kobietę, która odda dziecko albo męża do szpitala. Któż nie zna zarazem wstrętu, jaki żywią mieszkańcy prowincji do tego, aby opłacać dwa albo trzy tysiące franków wymagane w Charenton albo w domu zdrowia? Kiedy ktoś wspomniał pani Margaritis o doktorze Dubuisson, Esquirol, Blanche, albo innych, wołała ze szlachetnem oburzeniem oszczędzić swoje trzy tysiące franków, trzymając biedaka w domu.
Dzikie kaprysy tego człowieka podyktowane szaleństwem wiążą się ściśle z zakończeniem tej przygody, trzeba tedy przytoczyć najznamienniejsze. Margaritis stale wychodził z domy w ulewny deszcz, i przechadzał się z gołą głową po winnicy. W domu, raz po raz, domagał się gazety; aby go zaspokoić, żona albo służąca podawały mu stary prowincjonalny dziennik, i od siedmiu lat nie spostrzegł się jeszcze, że czyta wciąż ten sam numer. Dla lekarza byłby może interesujący związek jaki istniał między tem żądaniem dziennika a zmianami atmosferycznemi. Stałą troską warjata było sprawdzać stan nieba, w związku z jego działaniem na wino. Zazwyczaj, kiedy żona miała gości (co zdarzało się prawie co wieczór, gdyż sąsiedzi, litując się jej położenia, zachodzili na partyjkę bostona), Margaritis siedział w milczeniu, zaszywał się w kąt i nie ruszał się stamtąd: ale kiedy dziesiąta wybiła na wielkim zegarze zamkniętym w podłużnej szafce, wstawał z ostatniem uderzeniem z dokładnością zabawki mechanicznej, podchodził zwolna do graczy, spoglądał na nich wzrokiem dość podobnym do automatycznego spojrzenia owych Turków wystawionych na bulwarze du Temple w Paryżu, i mówił: „Wynoście się!“
W pewnych epokach człowiek ten odzyskiwał dawną bystrość; wówczas dawał żonie doskonale rady co do sprzedaży wina, ale zarazem stawał się szczególnie nieznośny, kradł w szafie łakocie i pożerał je pokryjomu. Czasami, kiedy schodzili się codzienni goście, odpowiadał na ich grzeczności uprzejmie, ale najczęściej prawił rzeczy zupełnie pozbawione sensu. I tak jakiejś pani, która go pytała: „Jak się pan miewa dzisiaj, panie Margaritis?“ odpowiadał: „Ogoliłem się, a pani?...“
„Czy pan się czuje lepiej?“ pytała go inna. Odpowiadał: „Jeruzalem! Jeruzalem!“
Ale najczęściej patrzał na gości z ogłupiałą miną, nie mówiąc ani słowa, a wówczas żona szeptała: „Biedaczysko, nic dziś nie rozumie“.
Parę razy zdarzyło się w ciągu pięciu lat, zawsze w epoce porównania, że wpadał we wściekłość po tej odpowiedzi, dobywał noża i krzyczał: „Ta dziewka mnie hańbi!“
Pozatem pił, jadł, przechadzał się, niby człowiek najzdrowszy w świecie; toteż w końcu ludzie przyzwyczaili się nie zwracać na niego uwagi i traktowali go jak jakiś wielki sprzęt. Wśród wszystkich dziwactw miał jedno, którego sensu nikt nie umiał odgadnąć: z czasem bowiem, miejscowi głowacze nauczyli się objaśniać i tłómaczyć najniedorzeczniejsze postępki warjata. Zawsze chciał mieć w domu worek mąki, oraz chować dwie beczki wina z ostatniego zbioru, nie pozwalając nikomu tknąć mąki ani wina. Ale kiedy nadchodził czerwiec, troszczył się o sprzedaż tej mąki i wina z całą skrzętnością warjata. Prawie zawsze pani Margaritis powiadała mu, że sprzedała dwie beczki po ogromnej cenie, i wręczała mu pieniądze, które chował tak, że ani żona ani służąca, nawet śledząc go, nie mogły dojść, gdzie jest kryjówka.
W wilję dnia w którym Gaudissart przybył do Vouvray, pani Margaritis miała więcej trudności niż zwykle z oszukaniem męża, który jakgdyby odzyskał świadomość.
— Nie wiem doprawdy, jak ja sobie dam rady jutro, mówiła do pani Vernier. Wyobraź sobie pani, ten nieborak chciał koniecznie widzieć swoje dwie beczki. Tak mnie mękolił (wyrażenie miejscowe) cały dzień, aż mu trzeba było pokazać w końcu dwie pełne beczki. Nasz sąsiad Piotr Chaplain miał na szczęście dwie beczki, których nie mógł sprzedać, i na moją prośbę zatoczył je do naszego lamusa. No i pomyśl pani, skoro tylko biedaczysko zobaczył beczki, uparł się, że sam je sprzeda!
Pani Vernier zwierzyła mężowi kłopot pani Margaritis na chwilę przed przybyciem Gaudissarta. Za pierwszem słowem komiwojażera, Vernier wpadł na myśl aby go pchnąć na warjata.
— Szanowny panie, odparł były farbiarz skoro znakomity Gaudissart wypuścił pierwsze szmermele, nie będę taił trudności z jakiemi spotka się tu pańskie przedsięwzięcie. Nasza okolica, to kraj, który żyje sobie z grubsza suo modo, kraj w którym nie przyjmie się nigdy żadna nowa myśl. Żyjemy tak jak żyli nasi ojcowie, siadając do stołu cztery razy dziennie, troszcząc się o to aby uprawiać winnice i dobrze sprzedać wino. Za całą mądrość staramy się po bożemu sprzedawać drożej niż nas kosztuje. Tą koleją będziemy wędrować nadal, i ani Pan Bóg ani djabeł nas z niej nie wytrąci. Ale dam panu dobrą radę, a dobra rada to jak oko w dłoni, powiada przysłowie. Mamy w miasteczku dawnego bankiera, w którego rozumie ja osobiście pokładam wielkie zaufanie; jeżeli pan uzyska jego zgodę, ja przyrzekam moją. Jeżeli pańskie propozycje dają istotne korzyści, jeżeli zyskamy to przekonanie, wówczas za głosem pana Margaritis, do którego ja dołączę mój, znajdzie się w Vouvray dwadzieścia bogatych domów, których sakiewki się otworzą i które wezmą pańskie specyfiki.
Słysząc nazwisko warjata, pani Vernier podniosła głowę i spojrzała na męża.
— Ot, właśnie moja żona wybiera się pono do pani Margaritis, ma do niej iść z naszą sąsiadką. Niech pan zaczeka chwilę, zaprowadzą pana. — Wstąpisz po panią Fontanieu, rzeki stary farbiarz, mrugając na żonę.
Wskazać kumoszkę, która była największą śmieszką, największym „pyskiem“, największą jowialistką w okolicy, czyż to nie znaczyło powiedzieć pani Vernier, aby wzięła świadków sceny, jaka się rozegra między komiwojażerem a warjatem, tak aby nią bawić miasto przez miesiąc? Oboje Vernierowie odegrali tak dobrze swoją rolę, że Gaudissart nie powziął najmniejszego podejrzenia i dal się najzupełniej złapać: podał dwornie ramię pani Vernier, i był przekonany, że po drodze oczarował obie panie, tak obficie tryskał dowcipem, konceptami i kalamburami których nie rozumiały.
Dom rzekomego bankiera znajdował się w okolicy gdzie zaczyna się Dolina Zalotna. Zagroda ta, nazwana La Fuye, nie odznaczała się niczem szczególnem. Na parterze wielka izba o ścianach futrowanych drzewem, z dwu stron sypialnie warjata i jego żony. Wchodziło się do sali przez sień, która służyła za jadalnię. Nad parterem tym, pozbawionym owego wykwintu, jakim odznaczają się najskromniejsze domy w Turenji, wznosiła się facjatka, na którą wchodziło się schodami zbudowanemi zewnątrz domu. Mały ogródek pełen lewkonji, astrów i bzów, oddzielał dom od winnicy. Dokoła dziedzińca znajdowały się budynki gospodarskie.
Margaritis siedział w sali na fotelu z żółtego utrechckiego aksamitu. Kiedy obie panie weszły wraz z Gaudissartem, nie wstał, myślał o tem, jakby sprzedać swoje dwie beczki wina. Był to chudy mężczyzna, którego czaszka, łysa z przodu, z rzadkiemi pasemkami włosów z tyłu, miała kształt stożkowaty. Nad zapadłemi i podsiniałemi oczami wznosiły się krzaczaste czarne brwi; nos był cienki i ostry, kości twarzowe wydatne a policzki zapadłe; pociągłe rysy, wszystko aż do brody nadmiernie długiej i płaskiej, dawało jego fizjognomji dziwny wygląd, wygląd starego pedagoga albo szmaciarza.
— Panie Margaritis, rzekła pani Vernier, niechże się pan ruszy! Mąż mój przysłał tutaj tego pana, musi go pan wysłuchać bardzo uważnie. Niech pan rzuci swoją matematykę i porozmawia z nim.
Na te słowa, warjat wstał, popatrzył na Gaudissarta, dal mu znak aby usiadł i rzekł: „Słucham pana“.
Trzy kobiety udały się do pokoju pani Margaritis, zostawiając drzwi otwarte, aby wszystko słyszeć i móc się wmięszać w potrzebie. Zaledwie się rozsiadły, kiedy pan Vernier nadszedł pocichu przez winnicę, kazał sobie otworzyć okno, i wlazł bez hałasu.
— Szanowny pan, rzekł Gaudissart, poświęcał się sprawom...
— Publicznym, przerwał Margaritis. Uspokoiłem Kalabrję za panowania króla Murata.
— Oho! teraz zawędrował do Kalabrji! rzekł z cicha pan Vernier.
— O, w takim razie porozumiemy się doskonale, odparł Gaudissart.
— Słucham pana, rzekł Margaritis, przybierając postawę człowieka, który pozuje malarzowi do portretu.
— Szanowny panie, rzekł Gaudissart, kręcąc przez roztargnienie kluczyk od zegarka machinalnym ruchem, który to ruch mocno zainteresował warjata i przyczynił się może do utrzymania go w spokoju; panie, gdyby pan nie był człowiekiem wybitnym... (Tu warjat się skłonił), poprzestałbym na cyfrowem przedstawieniu korzyści sprawy, której pobudki psychologiczne warte są tego aby je panu wyszczególnić. Niech pan posłucha! Ze wszystkich bogactw społecznych, czyż czas nie jest najkosztowniejszem: oszczędzić go, czyż nie znaczy się wzbogacić? Otóż czy jest coś, coby pochłaniało w życiu więcej czasu, niż troska o to, co nazywam garnkiem zupy: wyrażenie pospolite, ale stawiające jasno kwestję? Czy istnieje też coś, coby zjadało więcej czasu, niż brak rękojmi niezbędnej dla tych, od których pan chcesz uzyskać pieniądze, kiedy, będąc chwilowo ubogim, jesteś pan bogaty nadzieją?
— Pieniądze, tum pana czekał, rzekł Margaritis.
— Otóż, drogi panie, jestem wysłany na prowincję przez stowarzyszenie bankierów i kapitalistów, którzy zauważyli olbrzymią stratę wynikłą stąd w czasie, a tem samem w inteligencji i w produkcyjnej działalności ludzi z przyszłością. Wpadliśmy tedy na myśl, aby skapitalizować tym ludziom ich przyszłość, zeskontować ich talenty, eskontując im co?.. ów właśnie czas, i zabezpieczyć jego wartość ich spadkobiercom. Nie chodzi tu już o oszczędzenie czasu, ale o to, aby mu dać cenę, aby go ująć w cyfry, aby określić pieniężnie produkty które pan zamierzasz zeń wycisnąć w tym czasokresie intelektualnym, upostaciowując przymioty moralne jakiemi pan jesteś wyposażony, będące, drogi panie, żywą siłą niby spadek wody, niby maszyna parowa o sile trzech, dziesięciu, dwudziestu, pięćdziesięciu koni. Ha! to jest postęp, parcie ku lepszemu porządkowi rzeczy, ruch płynący z energji naszej epoki, zasadniczo postępowej, jak to panu będę miał sposobność udowodnić, kiedy przejdziemy do programu logiczniejszej koordynacji interesów społecznych. Wytłómaczę się bliżej zapomocą namacalnych przykładów. Porzucani rozumowanie czysto abstrakcyjne, to co my nazywamy matematyką idej. Zamiast być właścicielem ziemskim żyjącym z renty, jesteś pan malarzem, muzykiem, artystą, poetą...
— Jestem malarzem, wtrącił warjat.
— A więc dobrze, skoro pan tak dobrze pojął moją metaforę, jest pan malarzem, masz przyszłość, wspaniałą przyszłość. Ale idę dalej.
Słysząc te słowa, warjat spojrzał na Gaudissarta niespokojnie, aby sprawdzić czy nie chce iść, ale uspokoił się, widząc że wciąż siedzi.
— Nie jest pan nawet niczem, ciągnął Gaudissart, ale czujesz się pan...
— Czuję się, rzekł warjat.
— Powiadasz sobie: „Będę ministrem“. I ot! pan, malarz, pan, artysta, pisarz, pan, przyszły minister, pan szacujesz swoje nadzieje, Określasz je pan, taksujesz, dajmy na to, na sto tysięcy talarów...
— Daje mi pan sto tysięcy talarów? rzekł warjat.
— Tak, panie, zaraz pan zobaczy. Albo pańscy spadkobiercy podejmą je bezspornie, gdyby panu zdarzyło się umrzeć, jako iż przedsiębiorstwo zobowiązuje się je wypłacić; albo też pan je osiągasz swemi pracami artystycznemi, swemi szczęśliwemi spekulacjami, jeżeli jesteś przy życiu. Jeżeliś się pan omylił, możesz nawet rozpocząć na nowo. Ale skoro pan raz oznaczył, jak miałem zaszczyt panu powiedzieć, cyfrę swego intelektualnego kapitału, bo to jest kapitał intelektualny: niech pan to dobrze zważy, intelektualny...
— Rozumiem, rzekł warjat.
— Podpisuje pan kontrakt asekuracyjny z Towarzystwem, które uznaje pańską wartość w stu tysiącach talarów, pana, malarza...
— Jestem malarzem, rzekł warjat.
— Nie, odparł Gaudissart; pana, muzyka; pana, ministra; i zobowiązuje się wypłacić je pańskiej rodzinie, pańskim spadkobiercom, gdyby wskutek pańskiej śmierci, nadzieje, garnek zupy oparty na kapitale intelektualnym się przewrócił. Opłacenie jednej premji wystarcza w ten sposób do umocnienia pańskiej...
— Pańskiej kasy, przerwał warjat.
— Ależ oczywiście, drogi panie. Widzę, że pan ma doświadczenie w interesach.
— Tak, rzekł warjat, założyłem Bank Terytorjalny przy ulicy des Fosses-Montmartre w Paryżu, w r. 1798.
— Albowiem, aby opłacić kapitały intelektualne jakie każdy sobie przyznaje i do których ma pretensje, czyż nie trzeba aby ogół Ubezpieczonych opłacał pewną premję, tezy od stu, rocznie tezy od stu? Tak więc, opłacając drobną kwotę, głupstwo, ubezpiecza pan rodzinę od przykrych następstw swojej śmierci.
— Ale ja żyję, rzekł warjat.
— A! jeżeli pan żyjesz długo! oto zarzut najczęściej spotykany, zarzut pospolity! Pojmuje pan, że, gdybyśmy go nie byli przewidzieli, zmiażdżyli, nie bylibyśmy godni być... czem?... czem my jesteśmy, w rezultacie? buchalterami wielkiego biura inteligencji. Panie, ja nie mówię tego do pana, ale wszędzie spotykam ludzi, którzy mają pretensję powiedzieć nam coś nowego, objawić nowe horyzonty ludziom, którzy strawili setki bezsennych nocy nad tą sprawą!.. daję słowo honoru, to litość bierze! Ale świat jest już taki, nie mam zamiaru go poprawiać. Pański zarzut, drogi panie, to nonsens...
Quesaco? rzeki Margaritis.
— Oto czemu. Jeżeli pan żyjesz i jeżeli posiadasz warunki wyszczególnione w policy asekuracyjnej przeciw szansom śmierci, uważaj pan dobrze...
— Uważam.
— A więc powiodło się panu w pańskich przedsięwzięciach! zrobił pan karjerę właśnie dzięki temuż ubezpieczeniu: zdwoiłeś pan bowiem szanse powodzenia, uwalniając się od wszystkich kłopotów, niepokojów, jakie się ma, kiedy się wlecze za sobą żonę, dzieci, które śmierć nasza pogrąża w najokropniejszej nędzy. Jeżeli pan doszedłeś do celu, w takim razie podjąłeś kapitał intelektualny, w stosunku do którego ubezpieczenie było bagatelą, istną bagatelą, czystą bagatelą.
— Wyborna myśl!

- Nieprawdaż? odparł Gaudissart. Towarzystwo dobroczynności, tak, — bo to jest Towarzystwo Dobroczynności — ja je nazywam Wzajemnem Ubezpieczeniem od nędzy!.. albo, jeżeli pan woli, eskontem talentu. Bo talent, drogi panie, to jest weksel, który natura daje genjalnemu człowiekowi i który często jest wekslem bardzo długoterminowym... He he!
— Ładna lichwa!
— Tam do licha! to szczwana sztuka. Omyliłem się, pomyślał Gaudissart. Trzeba mi go wziąć z wyższego tonu, blaga nr. 1.
— Wcale nie, wykrzyknął Gaudissart; dla pana, który...
— Napije się pan szklaneczkę wina? spytał Margaritis.
— Chętnie, odparł Gaudissart.
— Żono, dajno butelkę tego wina, którego nam zostały dwie beczki. — Jest pan tutaj w Vouvray, rzekł nieborak pokazując Gaudissartowi swoją winnicę. Winko Margaritis!
Służąca przyniosła szklanki i butelkę wina z r. 1819. Margaritis napełnił ostrożnie szklankę i podał ją uroczyście Gaudissartowi, który wypił.
— Ale pan sobie żartuje ze mnie, rzekł komiwojażer, to Madera, prawdziwa Madera.
— Myślę sobie, odparł warjat. Wadą win z Vouvray, drogi panie, jest to, że nie można ich używać ani jako win stołowych ani jako deserowych; są za szlachetne, za mocne, to też sprzedają je w Paryżu jako maderę farbując ją alkoholem. Nasze wino jest tak esencjonalne, że wielu handlarzy paryskich, kiedy nasz zbiór nie jest dość dobry dla Belgji i Holandji, kupują od nas wino, rozcieńczają je winem z okolic Paryża i robią zeń wówczas bordo. Ale to, co pan pije w tej chwili, to jest wino królewskie, sam kwiat Vouvray. Mam go dwie beczułki, tylko dwie beczułki. Ludzie, którzy lubią szlachetne wina, wysokie wina, i którzy chcą mieć do stołu gatunki nie znajdujące się w handlu, zaopatrują się wprost u nas. Czy pan zna jakie osoby, któreby...
— Wróćmy do naszej sprawy, rzeki Gaudissart.
— Jesteśmy przy niej, odparł warjat. Moje wino jest kapitalne, kapitalne ma tę samą etymologję co kapitał, otóż pan właśnie mówisz o kapitale... hę? caput, głowa, czoło: to wino, to czoło Vouvray, wszystko się wiąże z sobą...
— Tak więc, podjął Gaudissart, albo pan zrealizował swoje kapitały intelektualne...
— Zrealizowałem. Chce pan tedy wziąć moje dwie beczułki? dałbym panu dogodne spłaty.
— Nie, ja mówię, rzekł Gaudissart, o Ubezpieczeniu kapitałów intelektualnych i premji na życie. Wracam do mego wywodu.
Warjat uspokoił się, wrócił do poprzedniej pozy i spojrzał na Gaudissarta.
— Powiadam, drogi panie, że, jeżeli się panu zdarzy umrzeć, kapitał będzie wypłacony rodzinie bez trudności.
— Bez trudności.
— Byle nie zachodził wypadek samobójstwa...
— Nie, panie. Wiadomo panu, że samobójstwo jest aktem zawsze łatwym do stwierdzenia.
— Kwestja sporna.
— We Francji, rzekł warjat. Ale...
— Ale zagranicą, podjął Gaudissart. A więc, proszę pana, aby skończyć z tym punktem, powiem panu, że zwyczajna śmierć za granicą oraz śmierć na polu bitwy znajdują się poza... — Cóż tedy ubezpieczacie?.. Nic! wykrzykną! Margaritis. Mój Bank Terytorjalny oparty był na...
— Nic, pan powiada?... wykrzykną! Gaudissart przerywając nieborakowi. Nic... a choroba, a zgryzoty, a nędza, a namiętności? Ale nie gubmy się w wypadkach wyjątkowych.
— Nie gubmy się, rzeki warjat.
— Co wynika z tej całej sprawy? wykrzyknął Gaudissart. Panu, jako bankierowi, ujmę korzyść w ścisłych cyfrach. Człowiek istnieje, ma sztuki, potrzebuje pieniędzy, stara się o nie... nic! przyszłość, jest dobrze ubrany, żyje ze swojej. Cała cywilizacja odmawia pieniędzy temu człowiekowi, który wznosi się w duszy nad cywilizacją i ma kiedyś nad nią zapanować pendzlem. dłutem, słowem, myślą, systemem. Okrutna cywilizacja! nie ma chleba dla swoich wielkich ludzi, którzy jej dają zbytek, żywi ich tylko zniewagą i szyderstwem, ta ścierka złocona! Wyrażenie jest nieco silne, ale go nie cofam. Ten niezrozumiany wielki człowiek przychodzi wówczas do nas, my go obwieszczamy wielkim człowiekiem, kłaniamy mu się ze czcią, słuchamy go, a on nam powiada: „Panowie finansiści, życie moje warte jest tyle a tyle, z moich dochodów daję wam tyle a tyle od sta!...“ A my co czynimy?.. Natychmiast, bez cienia zawiści, dopuszczamy go do wspaniałej uczty cywilizacji jako możnego uczestnika...
— Zatem trzeba wina... rzekł warjat.
— Jako możnego uczestnika. Podpisuje polisę, bierze nasze świstki papieru, które, mimo iż nędzne świstki, mają więcej siły niż jej miał genjusz. W istocie, jeżeli mu potrzeba pieniędzy, każdy, na widok naszej policy, pożyczy mu pieniędzy. Na Giełdzie, w banku, wszędzie, nawet u lichwiarzy, dostanie pieniędzy, bo daje gwarancje. Pytam się pana, czy to nie była luka do zapełnienia w ustroju społecznym? Ale to, drogi panie, to tylko cząstka operacji, których się podejmuje Towarzystwo ubezpieczeń. Ubezpieczamy dłużników zapomocą innego systemu premji. Dojemy rentę dożywotnią wedle normy zależnej od wieku, nieskończenie wyższej niż dawały dotychczas tontyny, oparte na tablicach śmiertelności notorycznie fałszywych. Ponieważ nasze towarzystwo operuje masowo, nasi dożywotnicy nie potrzebują się obawiać smutnych myśli, któreby zasmucały ich sędziwe dni, smutne już same przez się, myśli które ich czekają nieodzownie, skoro pieniądze ich wzięła na dożywocie osoba prywatna. Widzi pan, drogi panie, przeliczyliśmy życie we wszystkich kierunkach...
— Wyssali ze wszystkich końców, rzekł warjat; ale niech się pan napije szklaneczkę wina, zapracował pan na nią. Trzeba sobie wymościć żołądek aksamitem, jeżeli pan chce utrzymać w dobrym stanie swoją tapetę. Panie, wino Vouvray, dobrze zakonserwowane, to prawdziwy aksamit.
— Co pan na to powie? rzekł Gaudissart. wypróżniając szklankę.
— Wszystko to jest bardzo piękne, bardzo nowe, bardzo użyteczne, ale wolę eskont wartości ziemi, który się praktykowało w moim banku w Paryżu.
— Ma pan zupełną słuszność, odparł Gaudissart, ale to już jest wypraktykowane, zużyte, robione tysiąc razy. Mamy obecnie kasę hipoteczną, która pożycza na ziemię i robi to samo na wielką skalę. Ale czy to nie jest małostką, w porównaniu do tego aby utrwalić nadzieje! utrwalić nadzieje, skrystalizować — mówiąc językiem finansowym — żądzę fortuny wrodzoną człowiekowi; zapewnić mu jej realizację! Trzeba było naszej epoki, drogi panie, epoki przejściowej, przejściowej i postępowej zarazem!
— Tak, postęp, rzekł warjat. Lubię postęp, zwłaszcza ten, który zapewnia dobry czas na wino...
— Czas, podjął Gaudissart nie słuchając tego co mówi Margaritis. Czas to licha gazeta. Jeżeli go pan czyta, żal mi pana...
— Gazeta! rzekł Margaritis, myślę sobie, gazety to moja pasja. — Żono! Żono! gdzie gazeta? krzyknął zwracając się ku drzwiom.
— A więc, drogi panie, jeżeli pan jest miłośnikiem gazet, możemy się porozumieć.
— Tak, ale zanim pan posłucha gazety, niech pan przyzna, że to wino jest....
— Przepyszne, rzekł Gaudissart.
— W takim razie skończmy tę butelkę. (Warjat nalał sobie odrobinę i napełnił szklankę Gaudissarta) — No i co, proszę pana, mam dwie beczki tego wina. Jeżeli panu smakuje i jeżeli pan ma intencje...
— Właśnie, rzekł Gaudissart, ojcowie wiary Saint-Simonicznej prosili mnie, aby im wysłać parę beczek, o ile... Ale pomówmy o ich pięknym i wielkim dzienniku! Pan, który pojmujesz dobrze kwestje Kapitału i który użyczysz mi pomocy w obrobieniu tego powiatu...
— Chętnie, rzekł Margaritis, jeżeli...
— Rozumiem, jeżeli wezmę pańskie wino. Ależ ono jest kapitalne, pańskie wino, drogi panie, jest, że tak powiem, bardzo kapitalne.
— Robię z niego wino szampańskie, jest nawet jeden Paryżanin, który przyjeżdża robić je tutaj, w Tours.
— Bardzo wierzę. Otóż Glob, o którym pan musiał słyszeć...
— Przebiegałem go nieraz, rzekł Margaritis.
— Byłem tego pewny, rzekł Gaudissart. Panie, pan ma potężną głowę, łopatę, którą Saint-Simoniści nazywają końską głową: jest coś końskiego w głowie wszystkich wielkich łudzi. Tak, można być genjalnym człowiekiem a żyć nieznanym. Ten figiel zdarza się dość powszechnie ludziom, którzy, mimo swoich zdolności, siedzą w kącie. Omal nie zdarzyło się to wielkiemu Saint-Simonowi, oraz panu Vico: tęgi chwat, o którym zaczyna być głośno. Ostro jedzie ten pan Vico! Bardzom rad z tego. Tutaj wchodzimy w teorję i w nową formułę ludzkości. Baczność, drogi panie...
— Uwaga, rzekł warjat.
— Wyzysk człowieka przez człowieka powinien był ustać w dniu, w którym Chrystus — nie mówię Jezus Chrystus, mówię Chrystus — przyszedł obwieścić równość ludzi w obliczu Boga. Ale czy ta równość nie była do dziś dnia najopłakańszą chimerą? Otóż, Saint Simon jest dopełnieniem Chrystusa. Chrystus się przeżył.
— Więc żyje rzekł Margaritis.
— Przeżył się jak liberalizm. Obecnie marny przed sobą coś tęższego, to jest nowa wiara, to jest produkcja wolna, indywidualna, koordynacja społeczna, która sprawia, że każdy otrzymuje sprawiedliwą zapłatę społeczną zależnie od swego dzieła, i nie będzie już eksploatowany przez indywidua, które, same bez zdolności, każą pracować wszystkim na korzyść jednego. Stąd nauka...
— Co pan pocznie ze służącymi?
— Zostaną służącymi, o ile zdatni są jedynie na służących.
— Zatem pocóż ta teorja?
— Och! aby o tem sądzić, trzeba się panu wznieść bardzo wysoko, skądbyś mógł objąć jasno ogólną perspektywę ludzkości. Tutaj wpływamy w pełnego Ballanche! Czy pan zna pana Ballancha?
— Znałem, znałem.
— Dobrze, rzekł Gaudissart. Otóż, jeżeli palingenetyczny obraz kolejnych transformacji uduchowionego Globu wzrusza pana, zachwyca, obchodzi, w takim razie, drogi panie, dziennik Glob (dobry tytuł, który jasno określa jego misję), Glob jest owym cicerone, który panu wytłómaczy co rano nowe warunki, w jakich ziści się w niedługim czasie polityczne i moralne przeobrażenie świata.
Quesaco? rzekł nieborak.
— Wytłómaczę panu to rozumowanie zapomocą obrazu, rzekł Gaudissart. Kiedy byliśmy dziećmi, służące prowadziły nas do panoptikum; czyż nie trzeba nam dziś, gdy jesteśmy starcami, obrazów przyszłości? Ci nowi apostołowie...
— Czy pijają wino?
— Tak, panie. Dom ich, mogę to powiedzieć, postawiony jest na pierwszorzędnej stopie, na stopie proroczej: piękne salony, wszystkie znakomitości, wielkie przyjęcia.
— Ba! rzekł warjat, robotnicy którzy burzą tak samo potrzebują wina, jak ci co budują.
— Tem bardziej, drogi panie, kiedy się burzy jedną ręką, a buduje drugą, jak to czynią apostołowie Globu.
— Zatem trzeba im wina, wina Vouvray. Dwie beczułki, które mi zostały, trzysta butelek, za sto franków, bagatelkę.
— Po czemu to wypada butelka? rzekł Gaudissart, rachując. Zaraz.... Dochodzi porto, cło, niecałe siedem su, ależ to byłby dobry interes. Wszystkie inne wina płacą drożej. (Brawo, powiedział sobie Gaudissart, mam go; chcesz mi sprzedać wino, którego ja potrzebuję, mam cię w ręku). — A więc, drogi panie, ludzie, którzy dysputują, są blizcy porozumienia. Mówmy szczerze, czy pan ma duży wpływ w powiecie?
— Spodziewam się, rzekł warjat. My, to głowa Vouvray.
— A więc, czy pan dobrze zrozumiał przedsiębiorstwo kapitałów intelektualnych?
— Doskonale.
— Czy pan zmierzył całą doniosłość Globu?
— Dwa razy... piechotą.
Gaudissart nie usłyszał, ponieważ tkwił w kręgu swoich myśli i słuchał sam siebie jak człowiek pewien zwycięstwa.
— Otóż, zważywszy pańską sytuację majątkową, rozumiem że pan nie ma nic do ubezpieczenia w wieku którego pan dożył. Ale, drogi panie, może pan nakłonić do ubezpieczenia osoby miejscowe, które, czyto dla swej wartości osobistej, czy dla ze względu na niepewne położenie rodziny chciałyby zapewnić sobie los. Zatem, o ile pan zaabonuje Glob i poprze mnie swoim wpływem w okolicy co do lokaty kapitałów w rencie dożywotniej (prowincja lubi dożywocie), w takim razie moglibyśmy się porozumieć co do dwóch beczułek wina. Czy bierze pan Glob?
— Biorę Glob.
— I popiera mnie pan u wpływowych osób?
— Popieram...
— I...
— I...
— I... Ale pan bierze abonament Globu?
Glob, dobra gazeta, rzekł warjat, dożywotnia gazeta.
— Dożywotnia, pan powiada?.. O tak, ma pan słuszność, jest pełna życia, siły, wiedzy, nabita wiedzą, dobrze redagowana, dobrze drukowana, dobra farba, filc pierwszorzędny. Oho! to nie żadna tandeta, żaden brak, zleżały towar, jedwab, który się drze kiedy nań popatrzeć: to gęste, to argumenty nad któremi można sobie dumać dowoli i które świetnie pomagają zabić czas na wsi.
— To dla mnie, rzekł warjat.
Glob kosztuje bagatelkę, dwadzieścia cztery franki.
— To nie dla mnie, rzekł nieborak.
— Przypuszczam, rzekł Gaudissart, że pan musi mieć wnuki.
— Bardzo, odparł Margaritis.
— Więc niech pan zaabonuje Gazetę dla dzieci, siedem franków rocznie.
— Niech pan weźmie moje dwie beczki wina, a ja biorę abonament Dzieci, to coś dla mnie, to ładna myśl. Eksploatacja intelektualna, dziecko?... czyż to nie jest człowiek przez człowieka, co?
— Ma pan słuszność, rzekł Gaudissart.
— Mam słuszność.
— Przyrzeka mnie pan tedy poprzeć w powiecie?
— W powiecie.
— Mam pańską aprobatę?
— Ma pan.
— A więc biorę pańskie dwie beczki wina, za sto franków....
— Nie, sto dziesięć.
— Niech będzie sto dziesięć, ale sto dziesięć dla filarów nowej religji, a sto dla mnie. Przeprowadziłem panu tę sprzedaż, należy mi się od pana komisowe.
— Z pana tęgi komisarz!
— Pyszny kalambur. Kapitalne, komisarz, kapitalne.
— Ja już taki jestem, rzekł warjat. Chce pan obejrzeć moją winnicę?
— Bardzo chętnie, rzekł Gaudissart; to wino szczególnie idzie do głowy.
I Znakomity Gaudissart wyszedł z panem Margaritis, który wiódł go od krzaka do krzaka, od szczepu do szczepu, po swojej winnicy. Trzy kobiety i pan Vernier mogli się wówczas wyśmiać do syta, widząc z daleka jak komiwojażer i warjat dysputują, gestykulują, przystają, idą dalej, rozmawiając z zapałem.
— Czemuż on go nam zabrał? rzekł Vernier.
W końcu Margaritis wrócił z komiwojażerem: szli spiesznym krokiem ludzi, którym pilno jest dobić interesu.
— To paradne, ależ nasz dobry Margaritis wpakował Paryżanina!.. rzekł pan Vernier.
I w istocie Znakomity Gaudissart, przysiadłszy przy stoliku do kart, napisał, ku wielkiej radości warjata, zamówienie na dwie beczki wina. Następnie, odczytawszy zobowiązanie agenta, pan Margaritis wręczył ran siedem franków za abonament Gazety dla dzieci.
— Do jutra zatem, drogi panie, rzekł Gaudissart, kręcąc kluczykiem od zegarka, będę miał zaszczyt wstąpić po pana jutro. Może pan wysłać wino wprost do Paryża, pod wskazanym adresem, za zaliczeniem pocztowem.
Gaudissart był to normandczyk, nie istniało dlań zobowiązanie, któreby nie było obustronne. Zażądał oświadczenia od pana Margaritis.
który, rad jak prawdziwy warjat iż zaspokoił swoją manję, podpisał, przeczytawszy wprzód uważnie, zobowiązanie dostawy dwóch beczek wina z własnej winnicy. I Znakomity Gaudissart odszedł, podskakując, podśpiewując O królu mórz, wspomagaj nas, do gospody pod Złotem Słońcem, gdzie oczywiście wdał się w gawędę z gospodarzem czekając na obiad. Mitouflet był to stary żołnierz, naiwnie szczwany jak bywa u chłopów, ale nie śmiejący się nigdy z żartu, jak człowiek nawykły do żartów wśród huku armat, w ogniu bitwy.
— Macie tutaj bardzo tęgich ludzi, rzekł Gaudissart, opierając się o futrynę i zapalając cygaro o fajkę Mitoufleta.
— Jak to pan rozumie? spytał Mitouflet.
— Rozumiem: ludzi kutych w polityce i finansach.
— Od kogo pan wraca, jeżeli wolno zapytać? spytał naiwnie oberżysta, wypluwając kunsztownie ślinę, obyczajem palaczy.
— Od pewnego zucha nazwiskiem Margaritis.
Mitouflet przypatrzył się gościowi z zimną ironją.
— To prawda, to człowiek nie w ciemię bity! Za mądry nawet dla drugich, nie zawsze mogą go zrozumieć...
— Z pewnością, to pierwszorzędna głowa do finansów.
— Tak, rzekł oberżysta. Toteż, co do mnie, zawsze żałowałem, że jest pomylony.
— Jakto pomylony?
— No, pomylony poprostu tak jak każdy warjat, powtórzył Mitouflet. Ale nie jest niebezpieczny, żona go pilnuje. Porozumieliśc0 się tedy panowie, ciągnął z najzimniejszą krwią nielitościwy Mitouflet. — To zabawne.
— Zabawne! wykrzyknął Gaudissart, zabawne! Zatem wasz pan Vernier zadrwił sobie ze mnie?
— To on tam pana posłał? spytał Mitouflet.
— Tak.
— Żono, żono, słuchajno. Słyszysz, pan Vernier wpadł na koncept, aby pana posłać do starego Margaritis!...
— I co panowie mogli z sobą mówić, drogi panie, skoro to warjat?
— Sprzedał mi dwie beczki wina.
— I pan je kupił?
— Tak.
— Ależ to jego warjacja, to sprzedawanie wina, on nie ma żadnego wina.
— Dobrze, rzekł komiwojażer. Pójdę najpierw podziękować panu Vernier.
I Gaudissart, wrzący z gniewu, udał się do byłego farbiarza, którego zastał w domu śmiejącego się już z sąsiadami, którym opowiadał historję.
— Panie, rzekł król wojażerów obejmując go płomiennem spojrzeniem, jest pan hutaj i błazen, i, o ile nie jesteś ostatnim tchórzem, których to ludzi stawiam poniżej galernika, zdasz mi sprawę ze zniewagi, jakąś mi wyrządził, wysyłając mnie do człowieka, o którym wiedziałeś, że jest warjat.
Oto była apostrofa, którą Gaudissart przygotował tak, jak tragik przygotowuje swoje wejście na scenę.
— Jakto! odparł Vernier, którego podnieciła obecność sąsiadów. Sądzi pan, że my nie mamy prawa zadrwić sobie z jegomościa, który zjeżdża tu z wielką paradą do Vouvray, wyłudzać z nas pieniądze pod pozorem że jesteśmy wielcy ludzie, malarze, wierszoroby, i w ten sposób zestawia nas bezwstydnie z ludźmi co nie śmierdzą groszem, bez stanowiska, bez zajęcia, bez domu? Czemżeśmy na to zasłużyli, my uczciwi ojcowie rodzin? Hultaj, który nas namawia na abonament Globu, dziennika głoszącego religję, której pierwszem przykazaniem bożem jest, uczciwszy uszy, to, że człowiek nie ma prawa dziedziczyć po ojcu i matce. Najświętsze słowo honoru, stary Margaritis mówi rozsądniejsze rzeczy! Zresztą o co panu chodzi? Doskonaleście się porozumieli. Ci panowie mogą zaświadczyć, że, gdybyś pan przemawiał do wszystkich tutejszych ludzi, nie zrozumieliby pana równie dobrze.
— Wszystko to może się panu wydaje bardzo dowcipne, ale ja uważam się za obrażonego, i pan mi dasz zadośćuczynienie.
— A więc, drogi panie, i ja gotów jestem pana uważać za obrażonego, skoro pan sobie życzy, ale nie dam panu żadnego zadośćuczynienia i wogóle nie chcę z panem mieć nic do czynienia. A to błazen!
Na to słowo, Gaudissart rzucił się na farbiarza aby mu dać policzek, ale sąsiedzi skoczyli między nich i Znakomity Gaudissart spoliczkował jedynie perukę Verniera, która spadła na głowę panny Klary Vernier.
— Jeżeli się to panu nie podoba, rzekł, zostaję do jutra w gospodzie pod Złotem Słońcem. Znajdzie mnie tam pan, i chętnie panu wytłumaczę, co to znaczy dać zadośćuczynienie za zniewagę. Biłem się w lipcu, mój panie.
— Dobrze więc, będzie się pan bił w Vouvray, odparł farbiarz, i zostanie pan tam dłużej niż pan przypuszcza.
Gaudissart odszedł, rozbierając w duchu tę odpowiedź, która mu się zdała złą wróżbą. Po raz pierwszy w życiu, wojażer jadł obiad bez humoru. Całe Vouvrey zatrzęsło się od zajścia między Gaudissartem a panem Vernier. Nigdy nie słyszano o pojedynku w tem spokojnem miasteczku.
— Panie Mitouflet, mam się bić jutro z panem Vernier, nie znam nikogo tutaj, czy chce mi być moim świadkiem?
— Chętnie, odparł oberżysta.
Zaledwie Gaudissart skończył obiad, kiedy pani Fontanieu i wice-mer gminy przyszli pod Złote Słońce, wzięli na bok Mitoufleta i przedstawili mu, jak bardzo byłoby przykre dla powiatu, gdyby miał w nim zajść wypadek gwałtownej śmierci. Odmalowali mu okropne położenie zacnej pani Vernier, zaklinając go aby ułożył sprawę w sposób zdolny ocalić honor miasteczka.
— Biorę to na siebie, rzekł chytry oberżysta.
Wieczorem, Mitouflet zaniósł do wojażera pióra, inkaust i papier.
— Co mi pan przynosi? spytał Gaudissart.
— Przecież się pan bije jutro, rzekł Mitouflet, pomyślałem, że pan będzie rad poczynić jakieś drobne zarządzenia, napisać jakieś listy. Może pan ma kogoś, kto panu jest drogi. Och, od tego się nie umiera. Czy pan jest tęgi na pałasze? Może pan chce odświeżyć sobie trochę rękę? Mam florety.
— Ależ bardzo chętnie.
Mitouflet przyniósł parę floretów i dwie maski.
— Ano spróbujmy.
Gospodarz i wojażer stanęli w pozycji. Mituflet, dawny fechtmistrz grenadjerów, dał Gaudissartowi sześćdziesiąt ośm pchnięć przyparłszy go do ściany.
— Tam do licha, ależ z pana gracz, rzeki zdyszany Gaudissart.
— Pan Vernier jest jeszcze o wiele tęższy odemnie.
— O, do licha! o, do licha! wybieram tedy pistolety.
— Radzę panu, bo, widzi pan, skoro się weźmie wielkie kawaleryjskie pistolety i nasypie prochu po brzegi, nie ryzykuje się nigdy nic, pistolet znosi i każdy wraca do domu z honorem. Niech mi pan pozwoli to urządzić. Cóż u kaduka, toby było ładnie, gdyby dwóch zacnych ludzi miało się pozabijać dla głupiego gestu.
— Czy pan jest pewny, że pistolety zniosą na tyle? Ostatecznie, żąłby mi było zabić tego człowieka.
— Niech pan śpi spokojnie.
Nazajutrz rano, dwaj przeciwnicy, nieco bladzi, spotkali się niedaleko mostu na Cisę. Dzielny Vernier omal nie zabił krowy, która przechodziła drogą o dziesięć kroków od niego.
— Pan strzelił w powietrze! wykrzyknął Gaudissart.
Na te słowa przeciwnicy uściskali się.
— Pański żarcik, rzekł wojażer, był trochę ostry, ale wesoły. Przykro mi, że pana zwymyślałem; byłem zupełnie nieprzytomny, uważam pana za człowieka honoru.
— Panie, gwarantuję panu dwadzieścia abonamentów Gazety dla dzieci, rzekł farbiarz jeszcze blady.
— Skoro tak, rzekł Gaudissart, czemu nie mielibyśmy zjeść razem śniadania? Czyż ludzie, którzy się biją, nie są blizcy porozumienia?
— Panie Mitouflet, rzekł Gaudissart, musicie tu mieć jakiegoś komornika...
— Naco?
— Chcę posłać wezwanie memu kochanemu panu Margarittis, aby mi dostarczył dwie beczki wina ze swojej winnicy...
— Ależ on nie ma wina, rzeki Vernier.
— W takim razie sprawa da się ułożyć, ale nie bez dwudziestu franków odszkodowania. Nie chcę, aby było powiedziane, że wasze miasteczko wzięło na fundusz Znakomitego Gaudissarta.
Pani Margaritis, przerażona procesem, w którym skarżący miałby ze sobą słuszność, przyniosła dwadzieścia franków wspaniałomyślnemu wojażerowi, któremu zresztą oszczędzono trudu zapuszczania się w jedną z najmilszych okolic Francji, ale zarazem najbardziej opornych dla nowych idej.
Wracając ze swej wycieczki w prowincje południowe, Znakomity Gaudissart zajmował najlepsze miejsce w dyliżansie, za sąsiada zaś miał młodzieńca, którego, począwszy od Angouleme, raczył wprowadzać w tajemnice życia, biorąc go zapewne za dziecko.
Skoro dojeżdżali do Vouvray, młody człowiek zawołał: „Cóż za śliczna miejscowość!“
— Tak, młodzieńcze, ale to strony nie do wytrzymania, z powodu charakteru mieszkańców. Musiałbyś się tu codzień pojedynkować. Ot, nie dalej jak trzy miesiące temu, biłem się tutaj — rzekł pokazując na most na Cise — na pistolety z pewnym przeklętym farbiarzem: ale... dałem mu szkołę!...




BEZWIEDNI AKTORZY


HRABIEMU JULJUSZOWI DE CASTELLANE.

Leon de Lora, nasz słynny pejzażysta, należy do jednej z najświetniejszych rodzin w Roussilon. Rodzina ta jest pochodzenia hiszpańskiego, ale, o ile wyróżnia się starożytnością, o tyle od stu lat grzęźnie w przysłowiowem ubóstwie hidalgów. Przybywszy lekką stopą do Paryża z Pirenejów, mając wszystkiego jedenaście franków na drogę, Leon zapomniał poniekąd nędzy swego dzieciństwa i swojej rodziny wśród nędzy na jakiej nigdy nie zbywa młodym malarzom, mającym za cały dobytek niezłomne powołanie. Później kłopoty związane ze sławą, z powodzeniem, pogłębiły jeszcze to zapomnienie.
Przypominacie sobie może Mistigrisa, ucznia Schinnera, jednego z bohaterów powieści „Pierwsze kroki“ pojawiającego się także w kilku innych utworach. W roku 1845, pejzażysta, rywal takich mistrzów jak Hobbema, Ruysdael, Lorrain, niepodobny już jest do tego gołego i psotnego smyka.
Okryty sławą, posiada śliczny pałacyk przy ulicy de Berlin, niedaleko pałacu Brambourg, w którym mieszka przyjaciel jego Bridau, opodal domu Schinnera, swego pierwszego mistrza. Jest członkiem Instytutu, oficerem Legji, ma trzydzieści dziewięć lat, dwadzieścia tysięcy franków renty, płótna jego płacą na wagę złota. Ale jeszcze osobliwszem od zaproszeń, które od czasu do czasu otrzymuje na bale dworskie, wydaje mu się to, że nazwisko jego, tak często od lat szesnastu rzucane przez prasę Europie, dotarło w końcu w dolinę gdzie wegetuje troje prawdziwych Lora: starszy brat, ojciec, oraz stara ciotka, panna Urraca de Lora.
Ze strony macierzystej został słynnemu pejzażyście już tylko jeden kuzyn, bratanek jego matki, pięćdziesięeiolatek, osiadły w pobliskiem fabrycznem miasteczku. Ten kuzyn pierwszy przypomniał sobie o Leonie. A roku 1840, Leon de Lora otrzymał list od pana Sylwestra Palafo-Castel-Gazonal (zwanego poprostu Gazonal), na który odpowiedział, że jest w istocie samym sobą, to znaczy synem nieboszczki Leonji Gazonal, żony hrabiego Ferdynanda Didas y Lora.
Kuzyn Sylwester Gazonal wybrał się w lecie r. 1841 aby powiadomić znamienity mimo iż mało znany ród de Lora, że mały Leoś nie pojechał, jak mniemano, do Rio de La Plata, że nie umarł, jak przypuszczano, i że jest jedną z chwał Szkoły francuskiej, w co nie uwierzono. Starszy brat, don Juan de Lora, oświadczył kuzynowi, że padł ofiarą konceptu paryskiego żartownisia.
Tenże Gazonal wybierał się do Paryża w sprawie procesu, który, przez szykanę, prefekt usunął z pod zwyczajnej jurysdykacji, aby go przekazać Radzie Stanu. Postanowił tedy przy sposobności wyświetlić ten fakt i zażądać od paryskiego malarza rachunku za jego żarcik. Otóż, pan Gazonal, stanąwszy w nędznym hoteliku przy ulicy Croix-des-Petits-Champs, osłupiał widząc pałac przy ulicy Berlińskiej. Dowiedziawszy się tam, że właściciel podróżuje po Włoszech, odłożył na razie swoje żądanie satysfakcji i zwątpił aby sławny człowiek przyznał się do kuzynostwa.
Od roku 1844 Gazonal popychał swój proces. Spór ten, tyczący spadku wody i usunięcia śluzy — rzecz w którą wmieszał się rząd popierany przez mieszkańców — zagrażał wręcz istnieniu fabryki. W roku 1845 Gazonal uważał proces za przegrany. Sekretarz referendarza, który miał sporządzić raport, zwierzył mu, że raport wypadnie na jego niekorzyść, a adwokat potwierdził to. Gazonal, mimo że major Gwardji Narodowej w swojem miasteczku i jeden z najtęższych fabrykantów w departamencie, czuł się w Paryżu tak bardzo niczem, tak przytem spłoszył się drożyzną życia i najmniejszych fatałaszek, że przycupnął w swoim nędznym hoteliku. Południowiec ten, pozbawiony słońca, nienawidził Paryża, który nazywał fabryką reumatyzmów. Sumując koszta swego procesu i pobytu, przysięgał sobie za powrotem otruć prefekta albo przyprawić mu rogi! W chwilach melancholji zabijał prefekta bez pardonu, w chwilach lepszego humoru przyprawiał mu rogi.
Pewnego rana, kończąc śniadanie i klnąc przytem jak wściekły, przeglądał dziennik. Wyczytał te słowa, kończące dłuższy artykuł:
„Nasz wielki pejzażysta, Leon de Lora, który przed miesiącem powrócił z Włoch, wystawi w Salonie kilka płócien, wystawa tedy zapowiada się świetnie”.
Słowa te uderzyły Gazonala, jakgdyby rzucił mu je w ucho ów głos, który wiedzie szczęśliwych graczy. Z szybkością decyzji, jaka cechuje ludzi Południa, Gazonal wypadł z hotelu na ulicę, z ulicy skoczył do kabrjoletu i udał się na ulicę Berlińską do swego kuzyna.
Leon de Lora kazał powiedzieć krewniakowi, że go prosi na śniadanie do Café de Paris nazajutrz, w tej chwili bowiem jest zajęty i nie może go przyjąć. Gazonal, jako prawdziwy południowiec, odpowiedział lokajowi wszystkie swe niedole.
Nazajutrz o dziesiątej, Gazonal, o wiele zbyt strojny na tę okoliczność (niebieski frak ze złotemi guzami, koszula z żabotem, biała kamizelka i żółte rękawiczki) oczekiwał swego amfitrjona, drepcąc przez godzinę po bulwarze, dowiedziawszy się wprzód od kawiarza (tak się nazywa na prowincji właściciel kawiarni), że stali goście śniadają zazwyczaj między jedenastą a dwunastą.
Około wpół do dwunastej, dwaj Paryżanie, w zwykłych kurteczkach (mówił, opowiadając swoje przygody krajanom) i wyglądający na hetkę pętelkę, wykrzyknęli widząc mnie na bulwarze: „Jest twój Gazonal!“ Sekundantem tym był Bixiou, którego Leon de Lora wziął z sobą aby się zabawić kosztem kuzyna.
Nie gniewaj się, drogi kuzynie, jestem na twoje usługi, wykrzyknął mały Leonek ściskając mnie, powiadał Gazonal za powrotem swoim przyjaciołom. Śniadanie było wspaniałe. Miałem uczucie, że mi się troi w oczach, kiedy ujrzałem ilość sztuk złota, które to wszystko pochłonęło. Ci ludzie muszą zarabiać istne góry złota. Leon dał garsonowi trzydzieści su, tyle ile wynosi całodzienny zarobek człowieka.
Podczas tego kolosalnego zaiste śniadania (sześć tuzinów ostryg, sześć kotletów á la Soubise, kura á la Marengo, majonez z homara, groszek, omlet z grzybami, wszystko podlane trzema butelkami szampana, z dodatkiem kawy, likierów, nie licząc przystawek). Gazonal grzmiał z nieopisaną werwą przeciw Paryżowi. Szlachetny fabrykant wyrzekał na długość czterofuntowych bochenków chleba, na wysokość domów, na obojętność przechodniów, na zimno i deszcz, na ceny dorożek, a wszystko tak dowcipnie, że dwaj artyści zapłonęli sympatją do Gazonala i prosili aby im opowiedział swój proces.
— Mój proces, rzeki wymawiając silnie z prowansalska, to rzec bardzo prosta: oni chcą mojej fabryki. Wyszukałem tu dobrego adwokata, któremu daję za każdym razem dwadzieścia franków, aby dobrze otwierał oczy, i widzę że za każdym razem śpi... Ten ślimak jeździ sobie powozem gdy ja cłapię pieszo, naciąga mnie bezwstydnie! Żeby tylko z ulicy na ulicę, widzę że powinienem był wziąć powóz... Tutaj patsą tylko na tych, co się chowają w powozie... Z drugiej strony, Rada Stanu, to kupa nierobów, któzy dają się wyręcać hultajom opłacanym przez nasego prefekta... Tak wygląda mój proces!... Chcą mojej fabryki, no i będą ją mieli!... porozumieją się z mojemi robotnikami, których jest dobra setka i któzy...
— Słuchaj, kuzynie, rzekł pejzażysta, od jak dawna jesteś tutaj?
— Od dwóch lat! Och ten ladaco prefekt! on mi to drogo zapłaci! udusę go, choćbym miał iść na galery!
— Który Radca Stanu prowadzi rozprawę?
— Dawny dziennikarz, ot wielka tam figura, wabi się Massol.
Dwaj paryżanie wymienili spojrzenie.
— A referent?
— Jesce większy pajac! jakiś referandarz profesorzyna czegoś tam w Sorbonie, skrobie piórkiem po gazetach, człowiek którego jabym...
— Klaudjusz Vignon, rzekł Bisiou.
— Właśnie, to samo, odparł południowiec, Massol i Vignon, to są władcy mego losu, a zarazem najemne zbiry mego prefekta.
— Jeszcze jest rada, rzekł Leon de Lora. Widzisz, kuzynie, wszystko jest możliwe w Paryżu: złe i dobre, sprawiedliwe i niesprawiedliwe. Wszystko się tu robi, przerabia, odrabia.
— Niech mnie czarci porwą, jeżeli zostanę tu bodaj dziesięć sekund dłużej! To najnudniejsza dziura pod słońcem.
W tej chwili dwaj kuzyni i Bixiou przechadzali się tam i z powrotem po owym asfaltowym obrusie, gdzie trudno jest nie spotkać paru osobistości, dla których Sława dmie w swoją trąbę. Niegdyś Place-Royale, później Pont-Neuf miały ten przywilej, obecnie zdobyty przez bulwar des Italiens.
— Paryż, rzekł pejzażysta do krewniaka, to instrument, na którym trzeba umieć grać. Jeżeli zostaniemy tu dziesięć minut, dam ci lekcję. O, patrz, rzekł podnosząc laskę i wskazując parę wychodzącą z pasażu Opery.
— Cóż to takiego? spytał Gazonal.
„To“, była stara kobieta w kapeluszu, który pół roku przeleżał na wystawie, w bardzo pretensjonalnej sukni, w wypełzłym tartanowym szalu, z twarzą wymizerowaną dwadzieścia lat w wilgotnej norze. Mocno wzdęty koszyk zdradzał dość wymownie byłą odźwierną. Obok niej szła drobna i szczupła młoda dziewczyna. Oczy jej okolone czarnemi rzęsami dalekie były od niewinności, cera była bardzo zmęczona, ale ładnie zarysowana, twarzyczka była świeża, włosy musiały być obfite, czoło ładne i śmiałe, biust szczupły, słowem zielony owoc.
— To, odrzekł Bixiou, to szczur w towarzystwie swojej matki.
— Scur? Co to takiego?
— Ten szczur, rzekł Leon kiwając przyjaźnie głową pannie Ninecie, może ci przynieść wygraną procesu.
Gazonal skoczył, ale Bixiou trzymał go za ramię od chwili gdy wyszli z kawiarni, uważał bowiem iż kolor jego twarzy zanadto wpada w ponsowy.
— Ten szczur, który wychodzi z próby w Operze, śpieszy do domu na chudy obiadek i wróci za trzy godziny się ubierać, jeżeli dziś wieczór występuje w balecie, bo to dziś poniedziałek. Ten szczur ma trzynaście lat, to już stary szczur! Za dwa lata, stworzenie to będzie warte na rynku sześćdziesiąt tysięcy franków, będzie wszystkiem albo niczem, wielką tancerką albo ścierką, sławnem nazwiskiem albo pospolitą dziewką. Pracuje od ósmego roku życia. Jak ją widzisz, wyczerpana jest od zmęczenia, zmordowała się całe rano na kursie tańca, właśnie wychodzi z próby gdzie ewolucje są trudne jak chińska łamigłówka, i wróci wieczorem. Szczur jest integralną częścią Opery: jest, w stosunku do primaballeriny, tem, czem czwarty dependent w stosunku do rejenta. Szczur to nadzieja.
— Kto płodzi scury? spytał Gazonal.
— Odźwierni, biedacy, aktorzy, tancerze, odpowiedział Bixiou. Jedynie najgłębsza nędza może podsunąć ośmioletniemu dziecku myśl aby wydać swoje nogi i stawy na najokrutniejsze męczarnie, aby zostać cnotliwą do szesnastu albo osiemnastu lat, jedynie przez wyrachowanie, i aby wlec za sobą ohydną wiedźmę, która jest jak nawóz dokoła pięknego kwiatu. Ujrzysz defilujących, jednego po drugim, wszystkich ludzi talentu, wielkich i małych, artystów jeszcze na pniu albo już zżętych, którzy codzień wznoszą na chwałę Francji ten pomnik nazwany Operą, skupienie sił, woli, genjuszu istniejące jedynie w Paryżu...
— Widziałem już Operę, rzekł Gazonal z lekceważącą miną.
— Z miejsca za trzy franki sześćdziesiąt centymów, odparł pejzażysta, tak jak oglądałeś Paryż na ulicy Croix-des-Petits-Champs... nic o nim nie wiedząc... Co dawano w Operze kiedy tam byłeś?\
— Wilhelma Telia.
— Brawo, rzekł pejzażysta, wielki duet Matyldy musiał ci się podobać. No i cóż, jak sobie wyobrażasz co robiła śpiewaczka, kiedy zeszła ze sceny?
— Co robiła?...
— Zasiadła do paru tęgich zrazów krwawiącej baraniny, które służący trzymał dla niej gotowe...
— Niechże ją drzwi scisną!
— Malibran krzepiła się wódką i to ją zabiło... Inna rzecz! Widziałeś balet, zobaczysz go tutaj w skromnym porannym stroju, nie wiedząc że twój proces zależy od którychś z tych nóżek...
— Mój proces?
— Patrz, kuzynie, oto co nazywają „koryfejką“.
Leon pokazał mu wspaniałą istotę, z tych które w dwudziestym piątym roku przeżyły sześćdziesiąt, o piękności tak niewątpliwej i tak pewnej odbytu, że nie silą się jej pokazywać. Była wysoka, szła zręcznie ze spokojnem spojrzeniem dandysa, a tualeta jej zalecała się rujnującą kosztownością.
— To Karabina, rzeki Bixiou, który zarówno jak Leon skinął jej lekko głową, na co Karabina odpowiedziała uśmiechem.
— Też osóbka, która może wysadzić twojego prefekta.
— Koryfejka? Co to takiego?
— Koryfejka, to jest szczur rzadkiej urody, którego matka jej, prawdziwa lub fałszywa, sprzedała w dniu, w którym nie mogła zostać ani pierwszą ani drugą ani trzecią baleriną. Taka osóbka przełożyła zawód koryfejki nad wszelki inny, dla tej ważnej racji, iż, po tem jak spędziła młodość, nie mogła obrać innego. Nie przyjęto jej w małych teatrzykach gdzie trzeba tancerek, nie powiodło się jej w trzech miastach francuskich gdzie daje się balet, nie miała pieniędzy albo ochoty na jazdę za granicę, bo trzeba ci wiedzieć, że wielka szkoła tańca w Paryżu dostarcza na cały świat tancerzy i tancerki. Toteż aby szczur został koryfejką, to znaczy figurantką tańca, trzeba aby miała jakąś ważną przyczynę która ją wiąże w Paryżu, bogatego człowieka którego nie kocha, albo biednego chłopca którego kocha zanadto. Ta która właśnie przechodziła, która się będzie rozbierała, przebierała trzy razy może tego wieczora, za chłopkę, za księżniczkę, za tyrolkę, etc., ma jakichś dzieście franków miesięcznie.
— Lepiej się ubiera niż nasza prefekcina...
— Gdyby pan poszedł do niej, rzekł Bixiou, ujrzałby pan pokojówkę, kucharkę i lokaja. Zajmuje wspaniały apartament przy ulicy Saint-Georges, słowem jest — w tym stosunku w jakim są dzisiejsze majątki we Francji do dawniejszych — szczątkiem „panienki z Opery“ z XVIII wieku. Karabina, to potęga: w tej chwili wodzi na nitce du Tilleta, bardzo wpływowego bankiera i posła...
— A powyżej tych dwóch scebli baletu, co jest jesce? spytał Gazonal.
— Spójrz! rzekł kuzyn, pokazując mu wytworny powozik, który skręcał z bulwaru w ulicę Grange-Batelière, oto primaballerina, której nazwisko na afiszu ściąga cały Paryż. Zarabia sześćdziesiąt tysięcy rocznie i żyje jak księżna: wartość twojej fabryki nie wystarczyłaby na kupienie prawa powiedzenia jej trzydzieści razy dzień dobry.
— Ba, powiem dzień dobry sam sobie, to będzie o wiele taniej!
— Widzi pan, rzekł Bixiou, na przedzie kolaski pięknego młodego człowieka. To wicehrabia o pięknem nazwisku, jej pierwszy ochmistrz Dworu, który załatwia jej sprawy w dziennikach, niesie rano słowa wojny lub pokoju dyrektorowi Opery, i troszczy się o oklaski, któremi witają ją kiedy wchodzi na scenę lub z niej schodzi.
— To, moi drodzy, to ostatni cios, nie miałem zielonego pojęcia o Paryżu.
— Wiedz pan przynajmniej, co można ujrzeć w dziesięć minut w pasażu Opery, o!... rzekł Bixiou.
Dwie osoby wychodziły w tej chwili z pasażu, mężczyzna i kobieta. Kobieta nie była ładna ani brzydka, tualeta odznaczała się ową dystynkcją formy, kroju, barwy, która znamionuje artystkę, a mężczyzna dosyć wyglądał na kantora.
— Oto, rzekł Bixiou, bas i druga primabalerina. Bas, to człowiek olbrzymiego talentu, ale ponieważ bas jest to uboczna rola w partycjach, zarabia ledwie tyle, co tancerka. Ta baletnica była sławna, nim pojawiły się Taglioni i Elssler, utrzymała się przy tańcu charakterystycznym, mimice. Gdyby tamte dwie nie odkryły w tańcu nieznanej wprzódy poezji, ta byłaby pierwszorzędnym talentem, ale dziś zeszła na drugi plan. Bądź co bądź, pobiera trzydzieści tysięcy franków i ma wiernego przyjaciela w pewnym parze Francji, bardzo wpływowym w Izbie. A ot, tam, widzi pan tancerkę trzeciej klasy, tancerkę która istnieje jedynie dzięki wszechpotędze dziennika. Gdyby z nią nie odnowiono kontraktu, ministerjum miałoby wroga na karku. Balet w Operze to wielka potęga, to też, w wysokich sferach dandyzmu i polityki, jest w znacznie lepszym tonie utrzymywać stosunki z Tańcem niż ze Śpiewem. W fotelach gdzie siadają bywalcy, słowa: „Pan jest amatorem śpiewu“, są uświęconą drwiną.
Przeszedł mały człowieczek, skromnie odziany, o pospolitej twarzy.
— A oto przechodzi druga połowa kasy Opery, to tenor. Niema już poematu, ani muzyki, ani przedstawienia, bez sławnego tenora, którego głos sięga pewnej nuty. Tenor to miłość, to głos który trafia do serca, który wibruje w duszy, co się wyraża płacą wyższą niż pensja ministra. Sto tysięcy franków za gardło, sto tysięcy franków za parę łydek, oto dwie katastrofy Opery.
— Osołomiony jestem, rzekł Gazonal, temi setkami tysięcy franków, które się tu psechadzają.
— Bardziej będziesz oszołomiony, drogi kuzynie, chodź tylko za nami... Weźmiemy Paryż tak, jak artysta bierze wiolonczelę, i pokażmy ci jak się gra na nim, słowem jak się bawią w Paryżu.
— Istny kalejdoskop o siedmiu milach obwodu, wykrzyknął Gazonal.
— Zanim będę wam służył za pilota, muszę się widzieć z Gaillardem.
— Prawda! Gaillard może być pomocny kuzynowi.
— Co to znów za masyna? spytał Gazonal.
— To nie maszyna, to maszynista. Gaillard, to nasz przyjaciel, który został administratorem dziennika, i którego charakter, zarówno jak kasa, odznaczają się ruchem podobnym do przypływu morza. Gaillard może pomóc do wygrania twojego procesu.
— Jest już przegrany...
— To najlepszy moment aby go wygrać, odparł Bixiou.
U Teodora Gaillard, wówczas mieszkającego przy ulicy de Menars, lokaj kazał czekać trzem przyjaciołom w buduarze, powiadając że pan ma właśnie poufną konferencję...
— Z kim? spytał Bixiou.
— Z pewnym człowiekiem który mu sprzedaje uwięzienie niepochwytnego dłużnika, odparła wspaniała kobieta, która się ukazała w rozkosznej rannej tualecie.
— W takim razie, droga Zuzanno, my, przyjaciele, możemy wejść, rzekł Bixiou.
— Cóż za śliczna kobieta! rzekł Gazonal.
— To pani Gaillard, szepnął Leon de Lora kuzynowi do ucha. Widzisz, mój drogi, najskromniejszą kobietę w Paryżu: miała całe miasto, zadowoliła się mężem.
— Co dostojni panowie rozkażą? spytał jowialny administrator, widząc dwóch przyjaciół i imitując Fryderyka Lemaitre.
Teodor Gaillard, niegdyś inteligentny człowiek, zgłupiał w końcu tkwiąc wciąż w jednem środowisku; zjawisko nierzadkie w Paryżu. Główny jego wdzięk polegał na przeplataniu rozmowy powiedzeniami z modnych sztuk, wygłaszanemi akcentem sławnych aktorów w tych rolach.
— Przychodzimy się poweselić, odparł Leon.
— Jeszcze, młodzieńcze! (Odry w Pajacach).
— Słowem, rzecz jest pewna: mamy go, rzekł w formie konkluzji człowiek obecny w gabinecie.
— Czyś pewien tego, ojcze Fromenteau? spytał Gaillard. Oto już jedenaście razy mamy go wieczór, a rano ci się wymyka.
— Cóż pan chce? jeszcze nie widziałem takiego dłużnika; to istna lokomotywa: zasypia w Paryżu a budzi się w Seine-et-Oise. To istny wytrych.
Widząc uśmiech na ustach Gaillarda, dodał: — Tak się mówi w naszej branży. Przyskrzynić człowieka, nakryć go, znaczy aresztować. W policji kryminalnej mówią inaczej. Vidocq mówił do swoich klijentów: „Dano do stołu“. To zabawniejsze, bo tu chodzi o gilotynę.
Gazonal, którego Bixiou szturchnął łokciem, zmienił się cały we wzrok i słuch.
— Czy pan smaruje? spytał Fromenteau groźnie choć zimno.
— Chodzi o pięćdziesiąt centymów (Odry w Pajacach), odparł administrator, biorąc pięciofrankówkę i podając ją panu Fromenteau.
— A dla kanalji?... odparł tenże.
— Dla jakiej? spytał Gaillard.
— Tej, której używam, odrzekł Fromenteau spokojnie.
— Czy jest gorsza? spytał Bixiou.
— Owszem, panie, odparł szpieg. Są ci, którzy nam udzielają wskazówek nieświadomie i darmo. Głupców i dudków stawiam poniżej kanalji.
— Kanał ja bywa czasem ładna i sprytna! wykrzyknął Leon.
— Więc pan jest z policji, spytał Gazonal spoglądając z niepokojem i ciekawością na tego suchego człeczynę, niewzruszonego i odzianego tak jak pisarz u komornika.
— O której pan mówi? rzekł Fromenteau.
— Więc są różne?
— Bywało ich aż pięć, odparł Fromenteau. Kryminalna, której naczelnikiem był Vidocq. — Kontrpolicja, której naczelnik jest zawsze nieznany. — Policja polityczna, policja Fouche‘go. Następnie policja Spraw Zagranicznych i policja Dworu (Cesarz, Ludwik XVIII, etc.), która wodziła się za łby z policją z quai Malaquais. Skończyło się to za pana Decazes. Ja należałem do policji Ludwika XVIII, byłem w niej od r. 1793 z biednym Contensonem.
Leon de Lora, Bixiou, Gazonal i Gaillard spojrzeli po sobie mając w tej chwili wszyscy jedną i tę samą myśl: „Ilu ludzi musiał on posłać na szafot?“
— Dzisiaj chcą sobie dać rady bez nas, cóż za głupstwo! podjął po pauzie mały człowieczek, który na chwilę stał się tak straszny. Od roku 1830 w prefekturze chcą uczciwych ludzi; podałem się do dymisji i znalazłem sobie kawałek chleba w łowieniu dłużników...
— To prawe ramię Straży handlowej, szepnął Gaillard do ucha malarza, ale nie można nigdy wiedzieć, kto go lepiej opłaca, wierzyciel czy dłużnik.
— Im bardziej jakieś zajęcie jest świńskie, tem więcej w niem trzeba uczciwości, rzekł sentencjonalnie Fromenteau. Ja służę temu, kto lepiej płaci. Chcesz pan odzyskać pięćdziesiąt tysięcy a żałujesz kilku talarów. Daj mi pan pięćset franków a jutro przyskrzynimy gościa, bo już wczoraj wzięliśmy go na oko.
— Pięćset franków dla pana samego? wykrzyknął Teodor Gaillard.
— Lizeta niema szala, odparł szpieg, w którego twarzy żaden muskuł nie drgnął. Nazywam ją Lizeta przez pamięć Berangera.
— Masz pan Lizetkę i tkwisz w swojem rzemiośle! wykrzyknął cnotliwy Gazonal.
— To takie zabawne! Są amatorzy rybołóstwa i polowania, a przecie tropić człowieka w Paryżu, to o wiele bardziej zajmujące.
— W istocie, rzekł Gazonal sam do siebie, trzeba na to talentu...
— Gdybym panu wyliczył przymioty, jakich żąda się od chwata w naszej branży, rzekł Fromenteau, który szybkim rzutem oka przejrzał Gazonala na wylot, pomyślałby pan że ja mówię o genjuszu! Czyż nie trzeba nam wzroku rysia? — Odwaga. (Wpadać jak bomba do domów, przystępować do ludzi tak jakby się ich znało, proponować łajdactwa, które zawsze przyjmują, etc). — Pamięć. — Bystrość. — Pomysłowość. (Znajdywać w lot podstępy, i to za każdym razem inne, bo szpicel musi się stosować do charakteru i narowów każdego); to dar niebios. — Wreszcie Zwinność, Siła etc. Wszystkie te przymioty, panowie, wymalowane są nad bramą Gimnazjum Amoros jako godło Cnoty! Musimy posiadać to wszystko, pod grozą postradania stu franków miesięcznie, jakie nam daje rząd albo też Straż handlowa.
— Wygląda pan na niepospolitego człowieka, rzekł Gazonal.
Fromenteau spojrzał na prowincjała bez odpowiedzi, bez najmniejszego wrażenia i odszedł nie skłoniwszy się nikomu. Prawdziwy rys genjuszu!
— No i cóż, kuzynie, widziałeś wcieloną policję, rzekł Leon do Gazonala.
— Działa to na mnie... przeczyszczające, odparł zacny fabrykant, gdy Gaillard i Bixiou rozmawiali półgłosem.
— Odpowiem ci wieczór u Karabiny, rzekł głośno Gaillard i usiadł przy biurku nie widząc ani witając Gazonala.
— To impertynent! wykrzyknął południowiec w progu.
— Jego dziennik ma dwadzieścia dwa tysiące abonentów, rzekł Leon de Lora. To jedna z pięciu potęg obecnej chwili, nie ma czasu rano być uprzejmy...
— Jeżeli mamy iść do Izby aby załatwić jego proces, idźmy najdalszą drogą, rzekł Leon do Bixiou.
— Słowa, wypowiedziane przez wielkich ludzi, są niby pozłacane łyżeczki, z których używanie ściera pozłotę; od częstego powtarzania tracą cały blask, odparł Bixiou. Ale dokąd idziemy?
— Tu zaraz, do naszego kapelusznika, odparł Leon.
— Brawo! wykrzyknął Bixiou. Jeżeli pójdzie tak dalej, będziemy może mieli zabawny dzień.
— Słuchaj Gazonal, rzekł Leon, pociągnę go za sznurek na twoją intencję, ale bądź poważny jak mumja egipska. Zobaczysz gratis tęgiego oryginała, człowieka któremu ważność jego przewróciła w głowie. Dziś, mój drogi, każdy chce się okryć sławą a najczęściej okrywa się śmiesznością; stąd żywe karykatury, najzupełniej nowe...
— Skoro wsyscy będą sławni, jak będzie można rozróżnić? spytał Gazonal.
— Kto jest sławny?... Głupiec, odparł Bixiou. Pański kuzyn ma krzyż, ja jestem dobrze ubrany, i wszyscy na mnie patrzą...
Po tej uwadze, która wyjaśni może, dlaczego wielcy ludzie polityczni nie noszą w Paryżu wstążeczki orderowej, Leon wskazał Gazonalowi wypisane złotemi czcionkami znamienite nazwsko „Vital, następca Finota, fabrykant kapeluszy“ (a nie jak dawniej kapelusznik), którego reklamy przynoszą dziennikom tyle, co reklamy trzech fabrykantów pigułek lub pralinek. Jestto, co więcej, autor małej rozprawki o kapeluszach.
— Drogi panie, rzekł Bixiou pokazując Gazonalowi wspaniałą wystawę, Vital ma czterdzieści tysięcy franków renty.
— I wciąż jest kapelusznikiem! wykrzyknął południowiec chwytając towarzysza za ramię.
— Zobaczysz go, odparł Leon. Potrzebujesz kapelusza, dostaniesz gratis.
— Czy pana Vital niema? spytał Bixiou, nie widząc nikogo za kantorem.
— Pan robi korektę w gabinecie, odparł subjekt.
— Hę? co za styl! rzekł Leon do kuzyna. Następnie, zwracając się do subjekta: „Czy będziemy mogli z nim mówić, nie przerywając jego natchnienia?“
— Proszę wprowadzić panów, rzekł głos.
Był to głos dostojny, głos człowieka, który może być wybrany posłem, głos możny i zamożny.
I Vital raczył się ukazać osobiście, cały odziany czarno, strojny we wspaniałą koszulę, z djamentem w żabocie. Trzej przyjaciele ujrzeli ładną i młodą kobietę siedzącą przy biurku nad haftem.
Vital jest to mąż lat około czterdziestu, u którego wrodzona jowialność znikła pod naciskiem ambicji. Jest średniego wzrostu jak wszystkie bogate natury. Dość zażywny, dbały o swą osobę. Włosy na czole nieco przerzedzone, ale on podkreśla jeszcze tę łysinę, aby sobie nadać wygląd człowieka trawionego myślą. Ze sposobu w jaki go słucha jego żona, widać, że wierzy w genjusz i dostojeństwo męża. Vital lubi artystów nie przez miłość do sztuki ale przez koleżeństwo: uważa się za artystę niby-to broniąc się przed, tym tytułem szlachectwa i powiększając z umysłu dystans, iżby mu powiedziano: „Ależ pan wzniosłeś kapelusz do wysokości nauki!“
— Czy znalazł pan dla mnie nareszcie kapelusz? rzekł pejzażysta.
— Jakto! w dwa tygodnie? odparł Vital, i to dla pana?... Czyż dwa miesiące starczą, aby znaleźć formę, któraby odpowiadała pańskiej fizjognomji? O, tu jest pańska litografja, leży tutaj, ja pana dobrze wystudjowałem! Nie zadałbym sobie tyle trudu dla księcia, ale pan jesteś artystą! i pan mnie rozumie, drogi panie.
— Oto jeden z naszych największych wynalazców, człowiek który byłby wielki jak Jacquart, gdyby zechciał umrzeć troszkę, rzekł Bixiou, przedstawiając Gazonala. Przyjaciel nasz, fabrykant sukna, wynalazł sposób wyciągania indyga ze starych niebieskich ubrań. Chciał pana ujrzeć jako wielki fenomen, jako człowieka który rzekł: „Kapelusz to człowiek“. Te słowa oczarowały naszego przyjaciela. Ach, Vital, pan masz wiarę, pan wierzysz w coś, pan żyjesz swojem dziełem.
Vital ledwie słuchał, pobladł z przyjemności.
— Wstawaj, żono! ten pan, to książę nauki.
Na to wezwanie pani Vital wstała. Gazonal ukłonił się.
— Czy będę miał zaszczyt przystroić pańską głowę? spytał Vital z radosną usłużnością.
— Ta sama cena co dla mnie, rzekł Bixiou.
— Rozumie się! Za całe honorajrum żądam jedynie tej przyjemności, aby być czasem cytowany przez panów! Panu trzeba kapelusza malowniczego, a la pan Lousteau, rzeki spoglądając na Gazonala z doktorską miną. Pomyślę.
— Pan sobie zadaje wiele trudu, rzekł Gazonal do paryskiego przemysłowca.
— Och tylko dla kilku osób, dla tych co umieją ocenić moje względy. Ot, wie pan, w arystokracji jeden jedyny człowiek zrozumiał kapelusz: książę de Bethune. Jakim cudem mężczyźni nie pojmują tak jak pojmują to kobiety, że kapelusz to pierwsza rzecz, która uderza oko, i nie pomyślą o tem, aby zmienić obecny system, który jest — powiedzmy to — ohydny. Ale wśród wszystkich narodów Francuz jest osobnikiem, który najuparciej tkwi w głupstwie. Ja znam dobrze wszystkie trudności, panowie. Nie mówię o moich pismach w tej materji, którą, jak sądzę, ująłem jak filozof. Mówię wyłącznie jako kapelusznik. Ja jeden umiałem dać charakter haniebnemu nakryciu głowy, którego używa Francja, aż do chwili w której uda mi się je obalić.
Wskazał okropny dzisiejszy kapelusz.
— Oto wróg, panowie, rzekł. I powiedzieć, że najinteligentniejszy naród na ziemi godzi się z tem, aby nosić na głowie tę rurę! powiedział jeden z naszych pisarzy. Oto falistości, jakie zdołałem nadać tym ohydnym linjom, rzekł wskazując jedną ze swoich kreacji. Umiem je, jak pan widzi, dostroić do typu każdego osobnika. Oto kapelusz lekarza, kupca, dandysa, artysty, tłuściocha, chudego. Mimo to, to zawsze ohyda! Czy pan dobrze chwyta moją myśl?
Ujął kapelusz niski o szerokich brzegach.
— Oto stary kapelusz Klaudjusza Vignon, wielkiego krytyka, człowieka wolnego i birbanta... Pojednał się z rządem, mianują go profesorem, bibljotekarzem, pisuje już tylko w Debatach, zostaje referendarzem, ma szesnaście tysięcy franków pensji, zarabia cztery tysiące w dzienniku, ma Legję... Oto jego nowy kapelusz.
Vital pokazał kapelusz o kroju i rysunku istotnie juste-milieu.
— Powinien mu pan był zrobić kapelusz pajaca! wykrzyknął Gazonal.
— Pan jest genjusz pierwszej klasy, panie Vital, rzekł Leon.
Vital skłonił się.
— Czy mógłby mi pan powiedzieć, czemu pańskie sklepy są otwarte najpóźniej ze wszystkich, dłużej nawet niż kawiarnie i winiarnie? Doprawdy, to mnie intryguje, rzekł Gazonal.
— Po pierwsze, nasze magazyny efektowniejsze są przy świetle niż za dnia. A potem, na dziesięć kapeluszy, które sprzedaje się w dzień, sprzedaje się pięćdziesiąt wieczorem.
— Wszystko w Paryżu jest dziwne, rzekł Leon.
— Otóż, mimo moich wysiłków i sukcesów, podjął Vital wracając do swej oracji, trzeba dojść do kapelusza z okrągłą główką. Do tego dążę!
— A jaka jest przeszkoda? spytał Gazonal.
— Taniość, drogi panie! Wyrabia się piękne kapelusze jedwabne po piętnaście franków. To zabija nasz handel, bo w Paryżu nikt nie ma piętnastu franków na nowy kapelusz. Kapelusz kastorowy kosztuje trzydzieści franków: wciąż to samo zagadnienie. Mówię kastorowy, ale w istocie nie sprzedaje się we Francji ani dziesięciu funtów kastorowej sierci. Artykuł ten kosztuje trzysta pięćdziesiąt franków funt; trzeba jedną uncję na kapelusz, zresztą kapelusz kastorowy jest do niczego. Ta sierć źle się farbuje, rudzieje w kwadrans na słońcu; na gorącu kapelusz się gurbi. To, co nazywamy kastorem, to poprostu sierć zajęcza. Najlepsze robi się z grzbietu, poślednie z boków, najlichsze z brzucha. Zdradzam panom tajemnice rzemiosła, bo panowie jesteście ludzie honoru. Ale czy mamy na głowie zająca czy jedwab, piętnaście czy trzydzieści franków, problem jest wciąż nie do rozwiązania. Zawsze trzeba zapłacić za kapelusz, oto dlaczego kapelusz zostaje tem czem jest. Honor bławatnej Francji będzie ocalony w dniu, w którym szary kapelusz z okrągłą główką będzie kosztował sto franków! Będziemy mogli wówczas, jak krawcy, udzielać kredytu. Aby dojść do tego rezultatu, trzebaby się zdecydować na noszenie klamry i złotej wstążki, piór, jedwabnego podbicia, jak za Ludwika XIII i XIV. Wówczas nasz przemysł, wchodząc w dziedzinę fantazji, rozrósłby się dziesięciokrotnie. Rynek świata należałby do Francji, jak w modach kobiecych, którym Paryż zawsze będzie dawał ton, podczas gdy nasz obecny kapelusz można wyrabiać wszędzie. Dziesięć miljonów zagranicznych pieniędzy jest rocznie do zdobycia dla naszego kraju w tej materji...
— To rewolucja! rzekł Bixiou udając entuzjazm.
— Tak, radykalna, bo trzeba zmienić formę.
— Pan jest jak Luter, rzekł Leon, który zawsze ma słabostkę do kalamburu, pan marzysz o reformie.
— Tak, panie. Ach, gdyby dwunastu czy piętnastu artystów, kapitalistów lub dandysów, którzy dają ton, zechciało zdobyć się na odwagę na dwadzieścia cztery godzin, handel francuski wygrałby piękną bitwę! Ot, właśnie mówiłem żonie: aby to osiągnąć, oddałbym cały majątek! Tak, całą moją ambicją jest odrodzić kapelusz i zniknąć.
— To człowiek kolosalny, rzekł Gazonal wychodząc. Ale ja wam powiem, że wszystkie wasze oryginały mają coś z południowców...
— Chodźmy tędy, rzekł Bixiou wskazując ulicę św. Marka.
— Zobacymy jesce coś nowego?...
— Zobaczysz lichwiarkę szczurów, koryfejek, kobietę która posiada tyleż ohydnych sekretów ile pan widzisz sukien wiszących w jej oknie, rzekł Bixiou.
I wskazał sklep, którego niechlujstwo tworzy jakby plamę wśród olśniewających nowoczesnych magazynów. Front tego sklepu malowany był w r. 1820, a bankructwo zostawiło go zapewne właścicielowi domu w wątpliwym stanie. Kolor znikł pod podwójną warstwą nałożoną przez czas i grubo przysypaną kurzem: szyby brudne, klamka otwierała się sama, jak we wszystkich miejscach z których wychodzi się spieszniej niż się weszło.
— Co powiesz o tem, czy to nie jest cioteczna siostra śmierci? szepnął rysownik do ucha Gazonala, pokazując mu za ladą straszliwą wiedźmę. Nazywa się pani Nourisson.
— Ile za tę gipiurę, proszę pani, spytał fabrykant, który chciał iść o lepsze z werwą artystów.
— Dla pana, który przybywasz z daleka, niech ci będzie trzysta franków, odparła.
Dostrzegłszy żywość właściwą ludziom z Południa, dodała wzruszonym głosem: „To po biednej księżnej de Lamballe“.
— Jakto, tak blisko Zamku? wykrzyknął Bixiou.
— Panie, oni w to nie wierzą, odparła.
— Droga pani, my nie przychodzimy aby kupować, rzekł mężnie Bixiou.
— Widzę to, proszę pana, odparła pani Nourisson.
— Mamy różne rzeczy do sprzedania, ciągnął znakomity karykaturzysta. Mieszkam przy ulicy Richelieu, numer 113, szóste piętro. Gdyby pani zechciała zajść na chwilę, mogłaby pani zrobić bajeczny interes...
— Ten pan chce może kilku łokci muślinu, które dobrze na kimś leżą, rzekła z uśmiechem.
— Nie, chodzi o suknię ślubna, odparł poważnie Leon de Lora.
W kwadrans później pani Nourisson przyszła w istocie do artysty, który na zakończenie tego żarciku zabrał do siebie Leona i Gazonala. Pani Nourisson zastała ich poważnych nakształt autora, którego praca nie zyskała sukcesu, na jaki zasługuje.
— Pani, rzekł nieustraszony kawalarz pokazując parę damskich pantofli, to po cesarzowe! Józefinie.
Trzeba było odpłacić pani Nourisson równą monetą jej księżnę de Lamballe.
— To?... rzekła, to robione w tym roku; nie widzi pan marki pod spodem?
— Czy pani się nie domyśla, że te pantofle to przedmowa, odparł Leon, mimo że zazwyczaj stanowią one zakończenie romansu?
— Mój obecny tutaj przyjaciel, podjął Bixiou wskazując południowca, ma ważny interes rodzinny w tem, aby się dowiedzieć, czy pewna młoda osoba z dobrego i zamożnego domu, którą pragnie zaślubić, popełniła błąd.
— Ile pan daje? spytała spoglądając na Gazonala, którego już nic nie dziwiło.
— Sto franków, odpowiedział fabrykant.
— Całuję rączki! rzekła, z grymasem, który zawstydziłby szympansa.
— Ileż pani tedy chce, moja złociutka pani Nourisson? rzekł Bixiou ujmując ją wpół.
— Przedewszystkiem, moi drodzy panowie, od czasu jak uprawiam moje rzemiosło, nie widziałam jeszcze nikogo, ani mężczyzny ani kobiety, żeby się targował o szczęście. A potem, powiedzieć wam? jesteście trzej kawalarze, odparła krzywiąc w uśmiechu zimne wargi i podkreślając ten uśmiech wyrazem kociej nieufności. — Jeżeli nie chodzi o pańskie szczęście, chodzi o pański majątek, a na tych wyżynach na których mieszkacie tem mniej można się targować o posag. — No, dodała przybierając słodką minę, o co chodzi, moje gołąbki?
— O firmę Beunier i Spółka, odparł Bixiou rad dowiedzieć się czegoś o osobie która go interesowała.
— Och! rzekła, za to wystarczy dwadzieścia franków.
— A to jak?
— Mam wszystkie klejnoty matki, do trzech miesięcy zostanie w jednej koszuli. Już sama nie wie skąd ma wycisnąć pieniędzy na procenty od tego co jej pożyczyłam. Tędy chcesz się żenić, figlarzu?... rzekła. Daj pan czterdzieści franków, napyskuję wam więcej niż za sto talarów.
Gazonal pokazał czterdziestofrankówkę, a pani Nourisson podała przerażające szczegóły tajemnej nędzy kilku kobiet rzekomo z towarzystwa. Wprawiona w dobry humor tandeciarka odsłoniła swoją fizjognomię. Nie zdradzając żadnego nazwiska, żadnej tajemnicy, przyprawiła o dreszcz dwóch artystów, wykazując im, że mało które szczęście w Paryżu nie opiera się na chwiejnych podstawach kredytu. Ma w swoich szufladach nieboszczki babki, żyjące dzieci, nieboszczyków mężów, umarłe wnuczki, wspomnienia oprawne w złoto i brylanty! Dowiedziała się przerażających historji wypytując nawzajem o siebie swoich klijentów, wydzierając im ich tajemnice w chwili namiętności, kłótni, gniewu, oraz w czasie owych obleśnych rozmówek jakimi dobija się targu o pożyczkę.
— Skąd pani wpadło do głowy chwycić się podobnego rzemiosła?
— Dla mego syna, odparła naiwnie.
Prawie zawsze stręczycielki usprawiedliwiają swoje rzemiosło wielce szlachetnemi racjami. Pani Nourisson przedstawiła się jako osoba która straciła kilku narzeczonych; trzy córki źle się pokierowały, słowem postradała wszystkie iluzje! Pokazała kwity lombardu gdzie musiała zastawić swoje najpiękniejsze fanty, rozwodziła się nad tem jak jej rzemiosło jest niepewne. Jęczała o swoich kłopotach na najbliższego pierwszego. Okradają ją strasznie, mówiła.
Dwaj artyści spojrzeli po sobie.
— Czekajcie, dzieci, pokażę wam, w jaki sposób nas naciągają! Nie chodzi o mnie, ale o moją sąsiadkę z przeciwka, panią Mahuchet, obuwie damskie. Pożyczyłam pieniędzy jednej hrabinie, kobiecie która ma za wiele namiętności jak na swoje dochody. Panoszy się to w pięknych meblach, we wspaniałym apartamencie, przyjmuje, fetuje, rozbija się jak wszyscy djabli! Winna jest tedy trzysta franków swojej szewcowej, a wydawała proszony obiad nie dalej jak przedwczoraj. Szewcowa, która dowiedziała się tego przez kucharkę, przychodzi do mnie. Łamiemy sobie głowę, co począć; ona chce robić skandal, ja jej powiadam: „moja droga pani Mahuchet, na co się to zdało, na to aby się zohydzić“. Lepiej uzyskać dobry fant. Niech trafi kosa na kamień. I nie psuć sobie wątroby.
Szewcowa chce tam iść, prosi mnie aby jej pomagać; idziemy.
— Jaśnie pani niema w domu.
— Znamy to.
— Zaczekamy, powiada stara Mahuszetowa, choćbym miała czekać do północy. I rozsiadamy się w przedpokoju i czekamy. Rozmawiamy. A tu drzwi skrzypią i przetwierają się, i kroki, i głosy.. Mnie to wszystko było przykro. Zaczynają się schodzić na obiad. Pojmujecie panowie, jak to razem wyglądało. Hrabina posyła pannę służącą, aby udobruchać Mahuszetową.
„Jutro pani dostanie wszystko!“ Słowem, wszystkie numery!... Nic nie chwyta. Hrabina, wystrojona jak na niedzielę, przychodzi do jadalni. Mahuszetowa, która ją usłyszała, otwiera drzwi i zjawia się. Awantura! Dopieroż, widząc stół lśniący od srebra (tace, świeczniki, wszystko błyszczało jak monstrancje), wypuszcza się jak ta furja i rozdziawia gębę: „Kiedy kto żyje za cudze pieniądze, powinienby się oszczędzać i nie wyprawiać obiadów. Być hrabiną i wisieć na trzysta franków u biednej szewcowej, która ma siedmioro dzieci!...“
Możecie sobie panowie wyobrazić, co ona tam wygarnęła, ot kobiecina bez wychowania. Kiedy hrabina próbowała coś rzec na usprawiedliwienie (brak gotówki), Mahuszetowa wykrzykuje: „Moja pani, masz tu pani srebro, zastaw pani to nakrycie i zapłać mi!“
— Niech pani weźmie sama, rzecze hrabina zgarniając sześć nakryć i pchając je jej w rękę. Pędzimy po schodach... a ba! to się udało! Nie, na ulicy łzy naszły do oczu Mahuszetowej, odniosła nakrycie przepraszając, zrozumiała nędzę tej hrabiny, nakrycie było cynowe!...
— Cyna wstydząca się żebrać, rzekł Leon de Lora, w którym dawny Mistigris odzywał się często.
— A, mój drogi panie, rzekła pani Nourisson oświecona tym konceptem, pan jest artysta, pan pisze sztuki do teatru, mieszka pan przy ulicy du Helder, żył pan z panną Antonją, wiem, znam... Rozumiem, panowie chcieliby mieć jakąś grandessę w wielkim stylu, Karabinę albo Mousqueton, Malagę albo Jenny Cadine.
— Malaga, Karabina, ależ to myśmy je zrobili tem czem są!.. wykrzyknął Leon de Lora.
— Przysięgam pani droga pani Nourisson, że chcieliśmy jedynie mieć przyjemność poznania pani. Pragnęliśmy nieco szczegółów co do pani przeszłości; dowiedzieć się, po jakiej pochyłości osunęła się pani w swoje rzemiosło, rzekł Bixiou.
— Byłam gospodynią u pewnego marszałka Francji, księcia d‘Ysembourg, rzekła przybierając pozę godną Doryny. Pewnego rana, przychodzi jedna z najwytworniejszych hrabin cesarskiego dworu i chce mówić z marszałkiem potajemnie. Ja oczywiście dalejże podsłuchiwać. Kobiecina zalewa się łzami, zwierza się temu dudkowi marszałeczkowi (książę d‘Ysembourg, ten Kondeusz Cesarstwa, marszałeczek!) że jej mąż, który służył w Hiszpanji, zostawił ją bez grosza. Jeżeli nie dostanie zaraz tysiąca albo dwóch, dzieci zostaną bez chleba, ona nie będzie miała jutro co jeść. Mój marszałeczek, dość szczodry w owym czasie, dobywa z sekretarzyka dwa tysiące franków. Przyglądam się tej hrabinie na schodach tak aby mnie nie widziała; śmiała się z zadowoleniem tak mało macierzyńskiem, że sunę za mą aż na ganek i słyszę jak mówi cicho strzelcowi: „Do Leroy“. Pędzę tam. Moja matka rodziny wchodzi do tego słynnego kupca przy ulicy Richelieu, znacie... Zamawia i płaci suknię za tysiąc pięćset franków. Wówczas płaciło się suknię przy zamówieniu. Na trzeci dzień mogła się pokazać na balu u ambasadora, wysztafirowana jak kobieta która chce się podobać równocześnie wszystkim i komuś jednemu. Od tego dnia powiedziałam sobie: „Mam zajęcie! Kiedy już nie będę młoda, będę pożyczała na szmatki wielkim paniom, bo namiętność nie rachuje i płaci ślepo“. Jeżeli panowie szukacie tematów do komedji, mogę wam ich dostarczyć...
Po tej tyradzie, na której odcisnęły się ślady wszystkich faz jej poprzedniego życia, wyszła zostawiając Gazonala równie przerażonego tem zwierzeniem, jak pięcioma żółtemi zębami, które pokazała usiłując się uśmiechnąć.
— I co teraz zrobimy? spytał Gazonal.
— Weksle!... rzekł Bixiou, który gwizdnął na odźwiernego. Potrzebuję pieniędzy i pokażę panu na co się zdadzą odźwierni. Pan sądzi, że oni są do otwierania bramy; tymczasem oni są poto, aby ratować z kłopotu ludzi bez zajęcia jak naprzykład ja, artystów których biorą pod swoje opiekuńcze skrzydła. To też, prędzej czy później, mojego anioła czeka nagroda Monthyona.
Gazonal otworzył oczy, niczem, jak to mówią, wół na malowane wrota.
Człowiek w średnim wieku, wpół sługus, wpół woźny, straszliwie zatłuszczony, z tłustemi włosami, tłustym brzuszkiem, z cerą bladą i wilgotną jak u przełożonej klasztoru, w pantoflach, w błękitnym surducie i szarych pantalonach zjawił się szybko.
— Czem panu mogę służyć?... rzekł tonem protekcyjnym i uniżonym zarazem.
— Ravenouillet... Zowie się Ravenouillet, rzekł Bixiou zwracając się do Gazonala. — Czy masz naszą książkę płatności?
Ravenouillet wydobył z kieszeni książkę naj bardziej lepiącą się jaką Gazonal kiedykolwiek widział.
— Zapisz od dziś za trzy miesiące te dwa weksle, każdy po pięćset franków, które mi podpiszesz.
I Bixiou podał mu dwa akcepty handlowe, już wypełnione, wystawione na jego zlecenie przez Ravenouilleta. Ravenouillet podpisał je natychmiast i zapisał w tłustej książeczce, w której żona jego notowała długi lokatorów.
— Dziękuję, Ravenouillet, rzekł Bixiou. Masz tu lożę do Vaudeville.
— Moja córka zabawi się dziś wieczór, rzekł Ravenouillet odchodząc.
— Jest nas tu siedemdziesięciu jeden lokatorów, rzekł Bixiou. Przeciętna tego, co się jest dłużnym Ravenouilletowi, wynosi sześć tysięcy franków miesięcznie, ośmnaście tysięcy franków kwartalnie, za same zaliczki i opłaty listów, nie licząc komornego. To Opatrzność... za trzydzieści od stu, które mu dajemy bez żadnych upominań się z jego strony...
— O, Paryż, Paryż!.. wykrzyknął Gazonal.
— Idziemy, rzekł Bixiou, który tymczasem podpisał weksle. Pokażę ci, kuzynie Gazonal, jeszcze jednego aktora, który nam zagra gratis cudowną scenę.
— Dokąd? spytał Gazonal.
— Do lichwiarza. Po drodze opowiem ci początki naszego przyjaciela Ravenouillet w Paryżu.
Przechodząc koło izdebki odźwiernego, Gazonal ujrzał pannę Lucję Ravenouillet, która trzymała w rękach nuty; była uczenicą Konserwatorjum. Ojciec czytał gazetę, a matka miała w rękach listy, które niosła lokatorom.
— Dziękuję panu, panie Bixiou, rzekla mała.
— To nie szczur, rzekł Leon do kuzyna, to poczwarka konika polnego.
— Zamieniają się role, rzekł Gazonal: wy otwieracie tej córeczce odźwiernego drzwi do teatru.
— Czyżby się miał wyrobić w naszem towarzystwie? wykrzyknął Leon zachwycony.
— Oto historja Ravenouilleta, rzekł Bixiou skoro trzej przyjaciele znaleźli się na bulwarach. W roku 1831, Massol, pański Radca Stanu, był wraz adwokatem i dziennikarzem. Wówczas chciał zostać tylko ministrem sprawiedliwości, raczył zostawić Ludwika Filipa na tronie. Ale trzeba mu przebaczyć jego ambicję, jest rodem z Carcassone. Pewnego ranka widzi wchodzącego młodego krajana, który powiada: „Pan mnie zna dobrze, panie Massol, jestem synem pańskiego sąsiada sklepikarza. Przybyłem tutaj, bo tak gadali u nas, że tutaj każdy znajdzie coś dla siebie...“ Kiedy Massol usłyszał te słowa, przeszedł go dreszcz. Powiedział sobie w duchu, że, gdyby miał nieszczęście dopomóc temu krajanowi, którego zresztą zupełnie nie znał, cały departament zwali mu się na kark; że straci na tem kilka dzwonków, kilkanaście sznurków od dzwonka, dywan, że jego jedyny służący porzuci go, że będzie miał nieprzyjemności z gospodarzem w kwestji schodów, i że lokatorzy będą się skarżyli na zapach czosnku w całym domu.
Spojrzał na petenta tak, jak rzeźnik spogląda na barana, którego ma zarżnąć; ale krajan wytrzymał to spojrzenie, ten cios sztyletu, i (opowiadał nam Massol) ciągnął w ten sposób: „Ja mam swój ambit i chcę wrócić do domu bogaty, o ile wrócę, bo Paryż, powiadają, to jest przedsionek do raju. Powiadają, że pan pisze tu w dziennikach i kręci wszystkiem jak pan sam chce; wystarczy pana poprosić, aby uzyskać od rządu, co tylko dusza zapragnie. Ale, o ile ja mam zdolności jak wszyscy nasi, znam swoje braki: nie mam wykształcenia. Mam głowę, ale nie umiem pisać; a to nieszczęście, bo mam pomysły. Nie myślę tedy wchodzić panu w drogę, wiem co jestem wart, nie dałbym rady. Ale, skoro pan może wszystko i skoro jesteśmy prawie jak bracia, niby żeśmy przez całe dzieciństwo grali w kiczki razem, liczę na to, że mnie pan popchnie, dopomoże mi... Och, koniecznie! chcę dostać miejsce; miejsce, któreby odpowiadało moim talentom, mojej osobie i gdzie mógłbym zrobić majątek.
Massol miał już brutalnie wyrzucić krajana za drzwi jakiemś ciężkiem słowem, kiedy ten zakończył tak:
— Nie proszę pana o posadę rządową, gdzie człowiek wlecze się jak żółw. Toć pański krewniak tkwi dwadzieścia lat na posadzie kontrolera... Nie, ja chciałbym jedynie zadebiutować...
— W teatrze!... sptyał Massol, szczęśliwy z tego rozwiązania.
— Nie: mam wprawdzie gest, fizjognomję, pamięć, ale zawielki tam ścisk, chciałbym zadebiutować w zawodzie... odźwiernego.
I Massol wyrobił mu, jak powiada Ravenouillet, jego pierwszą bramę.
— Ja pierwszy, rzekł Leon, interesowałem się gatunkiem odźwiernego. Istnieją szalbierze moralności, pajace próżności, nowoczesne świętoszki, rezuny ustrojone w powagę, wynalazcy palących kwestji którzy krzyczą o wolność dla murzynów, o poprawę bytu młodocianych złodziejaszków, o opiekę nad ex-galernikami, a którzy trzymają swoich odźwiernych w stanie gorszym niż Irlandczycy, w więzieniach gorszych niż cele i dają im na życie rocznie mniej, niż państwo daje na galernika... Ja zrobiłem tylko jeden dobry uczynek w życiu: to izba mego odźwiernego.
— Gdyby, odparł Bixiou, człowiek, zbudowawszy wielkie klatki, podzielone na tysiąc celek, jak komórki w ulu albo klatki w menażerji i przeznaczone na pomieszczenie dla ludzi wszelkiego rodzaju i zatrudnienia, gdyby ten zwierzak o twarzy kamienicznika przyszedł poradzić się uczonego i rzekł: „Chcę mieć osobnika z gatunku Dwurękich, któryby mógł żyć w piwnicy o dziesięciu kwadratowych stopach powierzchni, pełnej starego obuwia, zapowietrzonej przez łachmany. Chcę, aby tam żył całe życie, aby tam sypiał, aby tam był szczęśliwy, miał dzieci ładne jak aniołki, aby pracował, aby gotował, aby się tam przechadzał, hodował kwiaty, śpiewał; aby stamtąd nie wychodził, aby żył w mroku i aby nie miał pojęcia co się dzieje na dworze“; z pewnością uczony nie umiałby wynaleźć odźwiernego Aby go stworzyć, trzeba było Paryża, albo djabła...
— Przemysł paryski zaszedł dalej w niemożliwości; rzekł Gazonal, są robotnicy... Nie znacie wszystkich produktów przemysłu, wy którzy je wysławiacie. Nasz przemysł walczy z przemysłem Europy tak jak za Cesarstwa walczył z Europą Napeloen, rzucając pułki całe na śmierć...
— Jesteśmy u mego przyjaciela Vauvineta. lichwiarza, rzekł Bixiou. Jednym z największych błędów ludzi malujących nasze obyczaje jest to, że powtarzają stare portrety. Dzisiaj stany, rzemiosła, wszystko się przeobraziło. Sklepikarze zostają Parami Francji, artyści kapitalizują, autorzy wodewilów mają rentę. Może jakieś nieliczne figury zostały tem czem były dawniej, ale naogół zawody nie mają już swego specjalnego kostjumu ani też dawnych obyczajów. Jeżeli mieliśmy takiego Gobsecka, Gigonneta, Chaboisseau, Samanona, ostatnich Rzymian, dziś posiadamy Vauvineta, lichwiarza najmilszego w świecie, eleganta który bywa za kulisami, u loretek, i który jeździ sobie na spacer jednokonnym powozikiem... Przyglądaj się dobrze temu jegomości, dobry panie Gazonal. Ujrzysz komedję pieniądza; ujrzysz człowieka zimnego który nie chce nic dać, człowieka gorącego który wietrzy zysk; przysłuchaj mu się zwłaszcza!

I wszyscy trzej weszli na drugie piętro bardzo pokaźnego domu przy bulwarze des Italiens, gdzie znaleźli się w atmosferze nowoczesnego wykwintu. Młody człowiek, może dwudziestoośmioletni, wyszedł na ich spotkanie prawie z uśmiechem, bo ujrzał najpierw Leona de Lora. Vauvinet wymienił na pozór uścisk dłoni bardzo przyjacielski z Bixiou, skłonił się zimno Gazonalowi, i wprowadził ich do gabinetu, gdzie znać było mieszczańskie gusty pod pozorami artystycznemi, mimo modnych posążków i tysiąca drobiazgów dostosowanych do naszych małych mieszkanek przez nowoczesną sztukę, która się uczyniła równie mała jak jej odbiorca. Vauvinet był ubrany, jak wszyscy młodzi ludzie zajmujący się interesami, z nadzwyczajnem wyszukaniem, które dla takich jak on jest rodzajem prospektu.
— Przychodzę cię naciągnąć, rzekł ze śmiechem Bixiou, podając weksle.
Vauvinet przybrał minę serjo, która ubawiła Gazonala, taka była różnica między poprzednim uśmiechem a twarzą zaskoczonego lichwiarza.
— Mój drogi, wygodziłbym ci z największą przyjemnością, ale nie mam w tej chwili pieniędzy.
— A ba!
— Tak, wszystko dałem, wiesz komu... Ten biedny Lousteau objął dyrekcję teatru ze starym wodewilistą bardzo popieranym przez ministerjum... Ridalem: trzeba im było wczoraj trzydziestu tysięcy franków. Jestem zupełnie goły, tak goły że w tej chwili posłałem po pieniądze do Cerizeta aby zapłacić sto ludwików, które przegrałem dziś rano u Jenny Cadine...
— Musi pan być w istocie bardzo goły, aby odmówić temu poczciwemu Bixiou, rzekł Leon de Lora, bo on ma bardzo ostry języczek, kiedy go wprawić w zły humor...
— Ba! o naszym Vauvinecie mogę mówić tylko dobrze, on robi tyle dobrego...
— Mój drogi, rzekł Vauvinet, niepodobnaby mi było, choćbym nawet miał pieniądze, zeskontować, bodaj na piędziesiąt od sta, akcepty podpisane przez twego odźwiernego... Ravenouillet nie jest poszukiwany na giełdzie. To nie Rotszyld! Uprzedzam cię, że ten papier jest bardzo opatrzony, trzeba wynaleźć jaki inny dom. Poszukaj jakiego wuja: bo przyjaciel, któryby poręczył weksel, to rzecz której się już nie spotyka... Materjalizm uczynił straszne postępy.
— Mam, rzekł Bixiou wskazując Gazonala, mam pana, jednego z naszych najznamienitszych fabrykantów sukna na Południu, nazwiskiem Gazonal. Nie jest zbyt starannie uczesany, dodał spoglądając na rozczochraną i bujną czuprynę prowincjała, ale zaprowadzę go do Marjusza aby mu odjął ten pudli wygląd tak szkodliwy dla jego i naszej opinji.
— Nie wierzę w walory południowe, bez urazy pańskiej, rzekł Vauvinet, który tak ubawił tem Gazonala, że południowiec nie obraził się o tę impertynencję.
Gazonal, jako człowiek nadzwyczaj bystry pomyślał że malarz i Bixiou chcą mu dać „lekcję Paryża“ i każą mu zapłacić tysiąc franków za śniadanie w Café de Paris. To dziecię Roussillonu nie wyzbyło się tej zbytniej nieufności, w jaką się opancerza w Paryżu prowincjonalista.
— Skąd chcesz, abym miał interesy o dwieście pięćdziesiąt mil od Paryża, w Pirenejach, dodał Vauvinet.
— Zatem niema sposobu, rzekł Bixiou.
— Mam przy sobie dwadzieścia franków, rzekł młody lichwiarz.
— Współczuję z tobą, odparł kawalarz. Myślałem, że jestem wart tysiąc franków, rzekł sucho.
— Wart jesteś sto tysięcy, odparł Vauvinet, czasami nawet jesteś nieopłacony... ale ja jestem goły.
— A więc, rzeki Bixiou, nie mówmy o tem. Gotowałem ci na dziś, u Karabiny, kokosowy interes którego tak pragnąłeś... już wiesz.
Vauvinet mrugnął okiem w stronę artysty, niby handlarz koni który chce powiedzieć drugiemu: „Nie bawmy się w kawały“.
— Nie pamiętasz już, jak mnie wziąłeś wpół, zupełnie jak ładną kobietę, ciągnął Bixiou, jak mnie głaskałeś, klepałeś, powtarzając: „Zrobię wszystko dla ciebie, jeżeli mi zdołasz sprokurować po kursie akcje kolei żelaznej które wypuszczają du Tillet i Nucingen. Otóż, mój drogi, Maksym i Nucingen mają być u Karabiny, która daje dziś wieczór przyjęcie polityczne. Tracisz, mój stary, ładną okazję. No, do widzenia, żyło.
I Bixiou wstał, zostawiając Vauvineta dość zimnego na pozór, ale w gruncie markotnego, jak ktoś, kto rozumie że zrobił głupstwo.
— Chwileczkę, mój drogi, rzekł lichwiarz. Nie mam pieniędzy, to fakt, ale mam jeszcze kredyt... Twoje weksle są bez wartości... ale mogę je wziąć i dać ci w zamian jakieś dobre walory z mego portfelu... Wreszcie możemy się porozumieć co do tamtych akcji: podzielilibyśmy w pewnej proporcji korzyści tej operacji, dałbym ci jakiś procent płatny w miarę zysków.
— Nie, nie, rzekł Bixiou, ja potrzebuję pieniędzy, muszę ulokować mego Ravenouilleta.
— Ravenouillet jest zresztą bardzo pewny, rzekł Vauvinet, składa pieniądze w kasie, jest doskonały...
— Jest pewniejszy niż ty, bo nie utrzymuje loretki, nie płaci komornego, nie jest wciąż na łasce hossy lub bessy...
— Myślisz że żartujesz, wielki człowieku, odparł Vauvinet stając się jowialnym i przymilnym. Powtórzyłeś bajkę La Fontaine‘a Dąb i Trzcina. No, Gubetto, mój stary kompanie, rzekł Vauvinet biorąc karykaturzystę wpół, trzeba ci pieniędzy, ostatecznie mogę pożyczyć od Cerizeta trzy tysiące zamiast dwóch... I bądźmy przyjaciółmi, Cynno!... daj mi te dwa świstki. Jeżeli ci odmówiłem, to dlatego, że bardzo jest ciężko człowiekowi, który może prowadzić swój skromny handelek jedynie puszczając walory na giełdę, trzymać twojego Ravelonuilleta w szufladzie... Tc ciężko, bardzo ciężko...
— A co liczysz za eskont? spytał Bixiou.
— Prawie nie, odparł Vauvinet. Będzie cię to kosztowało za trzy miesiące nędznych pięćdziesiąt franków...
— Jesteś moim dobroczyńcą, jak mawiał niegdyś Emil Blondet.
— Dwadzieścia od sta, procent w sumie!... szepnął Gazonal do ucha artyście, który mu odpowiedział energicznem szturchnięciem w żołądek.
— Ot, rzekł Vauvinet, otwierając szufladę, widzę tu jakiś stary banknot pięćset frankowy który się przylepił do szuflady. Nie wiedziałem że jestem tak bogaty, szukałem dla ciebie weksla płatnego z końcem miesiąca na czterysta piedziesiąt. Cerizet weźmie ci go bez wielkiej straty i oto suma jest w komplecie. Ale bez kawałów, Bixiou. Będę dziś wieczór u Karabiny... przysięgasz mi...
— Czyż nie jesteśmy znów przyjaciółmi? rzekł Bixiou, który wziął banknot na pięćset franków i weksel na czterystapiędziesiąt. Baję ci słowo honoru, że zobaczysz dziś wieczór du Tilleta i wielu innych, szukających swojej koleji... żelaznej u Karabiny.
Vauvinet odprowadził trzech przyjaciół aż na schody, kokietując karykaturzystę. Bixiou pozostał poważny aż do bramy, słuchał Gazonala, który starał się go oświecić co do tej operacji. Prowincjał dowodził mu, że, jeżeli znajomek Vauvineta, ów Cerizet, weźmie dwadzieścia franków eskontu od weksla na czterystapiędziesiąt, wypadnie to w sumie na czterdzieści od sta... Na ulicy Bixiou zmroził Gazonala śmiechem paryskiego kpiarza, owym niemym i zimnym śmiechem, podobnym do północnego wiatru.
— Koncesja na kolej żelazną będzie dziś ostatecznie odrzucona w Izbie, rzekł, wiemy to od wczoraj przez tę koryfejkę. do którejśmy się uśmiechnęli... A jeżeli wygram dziś wieczór pięć czy sześć tysięcy franków w lanc, knechta, cóż znaczy tych siedemdziesiąt franków straty...
— Lancknecht to także jedna z tysiąca fizjognomji prawdziwego Paryża, rzekł Leon de Lora. To też, kuzynie, zamierzamy cię wprowadzić do księżniczki z ulicy Saint-Georges, gdzie ujrzysz arystokrację loretek i gdzie możesz wygrać swój proces. Otóż niepodobna jest cię tam pokazać z twojemi pirenejskiemi włosami. Wyglądasz na jeża. Zaprowadzimy cię tu niedaleko, na plac Giełdy, do Marjusza: też jeden z naszych aktorów...
— Któż jest ten nowy aktor?
— Oto jego dzieje, rzekł Bixiou. W roku 1800, niejaki Cabot, młody fryzjerczyk pożerany ambicją, przybył z Tuluzy do Paryża i otworzył sklepik. Ów genjalny człowiek (posiada dwadzieścia cztery tysiące franków renty w Libourne, gdzie sobie osiadł) zrozumiał, że to pospolite i szpetne nazwisko nie zdobędzie nigdy sławy. Pan de Parny, którego golił, nadał mu imię Marjusza, o wiele szczęśliwsze od imion Armand i Hipolit, przechowywanych dziedzicznie w rodzie Cabot. Wszyscy następcy Cabota przezywali się Marjuszami. Marjusz obecny jest to Marjusz V, nazywa, się Mougin. Tak dzieje się w wielkich gałęziach handlu, tak jest z wodą Botot, z atramentem Petite-Vertu. W Paryżu nazwisko staje się własnością handlową, stanowi szlachectwo szyldu. Marjusz, który ma zresztą uczniów, stworzył, powiada, pierwszą szkołę czesania.
— Widywałem już, podróżując po Francji, wiele szyldów, na których widnieją słowa: „ten a ten, uczeń Marjusza“.
— Ci uczniowie muszą sobie myć ręce po każdem czesaniu; ale Marjusz nie przyjmuje ich bez wyboru, muszą mieć ładne ręce i sami być nieszpetni. Najudatniejsi z nich, tak swadą jak postawą, idą czesać na miasto i wracają bardzo zmęczeni. Marjusz opuszcza sklep jedynie dla kobiet utytułowanych; ma kabrjolet, grooma...
— Ależ to ostatecznie chłystek, wykrzyknął Gazonal oburzony.
— Chłystek! powtórzył Bixiou. Pamiętaj pan, że jest kapitanem Gwardji Narodowej, ma krzyż Legji za to, że pierwszy skoczył na barykadę w roku 1832.
— Uważaj, to nie jest ani fryzjer ani perukarz: to dyrektor salonu fryzjerskiego, rzekł Leon wchodząc na schody o balaskach z kryształu, o mahoniowych poręczach i stopniach krytych bogatym dywanem.
— Niechże nas pan nie skompromituje, rzekł Bixiou. W przedpokoju zastaniemy lokajów, którzy panu zdejmą surdut i kapelusz do oczyszczenia i którzy pana wprowadzą do salonu. Objaśniam pana o tem, przyjacielu Gazonal, dodał szelmosko Bixiou, bo inaczej mógłbyś zacząć krzyczeć: „Na pomoc! Złodzieje!“
— Te salony, rzekł Leon, to są trzy buduary, w których dyrektor zgromadził wszystkie wymysły nowoczesnego zbytku. Przy oknach portjery, wszędzie kwiaty, miękkie kanapy na których można czekać swej koleji czytając gazety, kiedy wszystkie miejsca są zajęte. Wchodząc mógłbyś się pomacać po kieszeni i myśleć że zażądają od ciebie pięciu franków: gdzietam! cały koszt wynosi dziesięć su za uczesanie, dwadzieścia już z ostrzyżeniem. Wytworne tualety kręcą się między żardynierami, wszędzie woda płynie z kurków. Wszędzie przeglądasz się w ogromnych lustrach. Toteż nie okazuj zdumienia. Kiedy klijent (dystyngowane słowo wprowadzone przez Marjusza w miejsce trywialnego gościa) kiedy klijent zjawia się w progu, Marjusz ogarnia go rzutem oka i ocenia go: dla niego jesteś głową mniej lub więcej interesującą. Dla Marjusza niema ludzi, są tylko głowy.
— Wydobędziemy z Marjusza wszystkie tony jego klawiatury, jeżeli zdołasz pochwycić naszą grę, rzeł Bixiou.
Skoro Gazonal się zjawił, oko Marjusza oceniło go życzliwie, krzyknął: Regulus! Twoja głowa! przytnij ją najpierw z grubsza.
— Przepraszani, rzekł Gazonal na znak Bixiou: ja pragnę być uczesany przez samego pana Marjusza.
Marjusz, któremu wielce pochlebiała ta pretensja, zbliżył się rzucając głowę którą miał w rękach.
— Służę panu, już kończę, niech pan będzie spokojny, mój uczeń pana przygotuje, ja sam zadecyduję o formie.
Marjusz, mały szczupły człowieczek, z czarnemi jak smoła włosami uczesanemi a la Rubini, cały ubrany czarno, w mankietach, z djamentem w żabocie, poznał w tej chwili karykaturzystę, któremu skłonił się jak potędze równej jego własnej.
— To zwykła głowa, rzekł do Leona wskazując na jegomościa, którego właśnie czesał, mieszczuch, cóż pan chce!... Gdyby człowiek wciąż myślał o sztuce, skończyłby w szpitalu warjatów!...
I odwrócił się nieporównanym gestem do klijenta, szepnąwszy Regulusowi: „Zajmij się panem starannie, to z pewnością artysta“.
— Dziennikarz, rzekł Bixiou.
Na te słowa, Marjusz przejechał parę razy grzebieniem po zwyczajnej głowie i rzucił się na Gazonala chwytając Regulusa za ramię w chwili gdy miał zacząć operację podstrzygania.
— Ja sam się zajmę panem. — Proszę pana, rzekł do mieszczucha, niech się pan przejrzy w lustrze, jeżeli lustro nie ma nic przeciw temu... — Ossjan!
Wszedł lokaj i chwycił klijenta aby go ubrać.
— Przy kasie, proszę, pana, rzekł Marjusz do zdumionego gościa, który już wyciągnął sakiewkę.
— Czy to konieczne, drogi panie, ta operacja podstrzygania?
— Żadna głowa nie przychodzi do moich rąk nie oczyszczona wprzódy, odparł znakomity fryzjer, ale dla pana, załatwię pańskiego przyjaciela całkowicie osobiście. Moi uczniowie szkicują, nie dałbym sobie inaczej rady. Każdy kto wchodzi, mówi to co pan: „Chcę aby mnie czesał sam pan Marjusz“. Ja mogę dać tylko ostatnie dotknięcie. W jakim dzienniku pan pracuje?
— Na pańskiem miejscu miałbym kilku Marjuszów, rzekł Gazonal.
— A, rozumiem, pan jest feljetonistą, rzekł Marjusz. Niestety, w czesaniu, sztuce tak nawskroś indywidualnej, to jest niemożliwe. Przepraszam!
Rzucił Gazonala, aby przypilnować Regulusa który przyrządzał świeżo przybyłą głowę. Klasnął krytycznie jeżykiem o podniebienie.
— Ech, dobry Boże, to niedość równo, istne schody... O, tak! Regulus, to nie jest strzyżenie psów... To ludzie, którzy mają swoją fizjognomię... Jeżeli będziesz patrzył w sufit, zamiast spoglądać naprzemian w twarz i w lustro, okryjesz hańbą mój zakład.
Surowy pan jest, panie Marjuszu.
— Winien im jestem dać tajemnice sztuki.
— Więc to jest sztuka? rzekł Gazonal.
Marjusz oburzony spojrzał na Gazonala w lustrze i zatrzymał się z grzebieniom w jednej ręce, z nożyczkami w drugiej.
— Proszę pana, pan mówi jak... dziecko! a przecież, sądząc z pańskiego akcentu, musi pan być z Południa, ojczyzny genjuszów.
— Tak, ja wiem, że trzeba pewnego gustu, odparł Gazonal.
— Ależ niechże pan da pokój, spodziewałem się czegoś lepszego po panu. Powiedzmy wręcz, że fryzjer... nie mówię dobry fryzjer, bo fryzjerem albo się jest, albo się nie jest... fryzjer... to coś o co jest trudniej niż... mam powiedzieć... niż... sam nie wiem co... niż o ministra... (niechże pan siedzi spokojnie), nie, bo nie można ocenić kwalifikacji ministra... ulice są pełne ministrów... Paganini... nie, to nie dosyć!... Fryzjer, proszę pana, człowiek który przenika pańską dusze i charakter aby pana uczesać stosownie do pańskiej fizjognomji, musi mieć to, co stanowi filozofa. A dopiero kobiety!... Tak, kobiety nas cenią, widzą co jesteśmy warci... my jesteśmy dla nich symbolem tego zwycięstwa, dla którego dają się uczesać! to znaczy, że fryzjer... niewiadomo co to jest. Ot, ja, jak tu do pana mówię, ja jestem tem co w tym zakresie może być... nie chwalę się, dostatecznie jestem znany... Otóż nie, ja uważam że musi być coś więcej... Wykonanie, oto rzecz! Ach, gdyby kobiety zostawiły mi wolną rękę, gdybym mógł wykonać wszystko co mi przechodzi przez głowę... bo ja, widzi pan, mam piekielną wyobraźnię!... Ale kobiety nie chcą się poddać, mają swoje poglądy: kiedyś pan odszedł, pakują się z palcami albo z grzebieniem w nasze najpiękniejsze budowle, które powinny być wyrytowane i przechowane, bo nasze dzieła, drogi panie, trwają tylko kilka godzin... Wielki fryzjer, to, he, he, to byłoby coś jak Carême i Vestris w swoich kreacjach... (Tędy główka, jeśli łaska, teraz robimy en face, dobrze). Nasz zawód jest zepsuty przez fuszerów, którzy nie rozumieją ani swojej epoki, ani swojej sztuki... Istnieją perukarze albo olejkarze... ci myślą tylko o tem jakby wpakować swoje olejki... obrzydliwość... to prosty handel. Ci fuszerzy tną włosy albo czeszą jak tam mogą... Ja, kiedy tu przybyłem z Tuluzy, miałem tę ambicję, aby się stać następcą wielkiego Marjusza, aby być prawdziwym Marjuszem, uświetnić to imię bardziej niż tamci czterej razem. Powiedziałem sobie: zwyciężyć lub umrzeć!... (Tak, teraz proszę się trzymać prosto, kończę pana). To ja pierwszy wprowadziłem tę elegancję. Salony moje stały się osobliwością Paryża. Gardzę anonsem: to co kosztuje anons, ja włożę, drogi panie, w komfort, w umilenie życia.
„Na przyszły rok będę miał w małym saloniku kwartecik, goście moi będą mieli muzykę, i to najlepszą. Tak, trzeba czemś osłodzić nudę tych, których się czesze. Nie taję przed sobą utrapień klijenta. (Niech się pan przejrzy). Dać się czesać, to nużące, może tyle co pozować do portretu, a pan wie może, że pan de Humboldt (umiałem wyzyskać tych niewiele włosów, które mu zostawiła Ameryka. Wiedza ma to podobieństwo do dzikich, że skalpuje człowieka do czysta)... otóż ten znakomity uczony powiedział, że po przykrości człowieka, którego wieszają, idzie zaraz przykrość człowieka którego malują; ale, zdaniem niektórych kobiet, czesanie idzie przed malowaniem. Otóż, drogi panie, ja chcę. aby ludzie przychodzili się czesać dla przyjemności. (Ma pan tu wicherek, który trzeba usunąć... Pewien żyd proponował mi włoskie śpiewaczki, które w antraktach wyskubywałyby włoski czterdziestoletnim panom; ale pokazało się że to są uczenice Konserwatorium, nauczycielki fortepianu z ulicy Montmartre. Jest pan uczesany, łaskawy panie, tak jak powinien być człowiek z talentem. Ossjan, rzekł do lokaja w liberji, oczyścić i wyprowadzić pana. Na kogo kolej! dodał z dumą, spoglądając po osobach które czekały.
— Nie śmiej się, Gazonal, rzekł Leon do kuzyna zatrzymując się w drzwiach skąd oko jego obejmowało plac Giełdy. Widzę oto jednego z naszych wielkich ludzi; będziesz mógł porównać jego sposób mówienia z wysłowieniem tego przemysłowca. Powiesz mi potem, który z dwu jest większy oryginał.
— Nie śmiej się, Gazonal, rzekł Bixiou, przedrzeźniając uciesznie intonację Leona, Jak sądzisz, czem się zajmuje Marjusz?
— Czesaniem.
— Uzyskał, odparł Bixiou, monopol sprzedaży koni en gros, tak samo jak jakiś kupiec korzenny, który nam sprzeda pasztet za trzy franki, zdobył sobie monopol sprzedaży trufli. Eskontuje weksle w swojej branży, pożycza na zastaw klijentkom kiedy są w kłopocie; bierze kapitały na dożywocie; gra na giełdzie; jest akcjonarjuszem wszystkich dzienników mód; wreszcie sprzedaje pod nazwiskiem pewnego aptekarza haniebny specyfik, który na niego samego daje trzydzieści tysięcy franków rocznie, a który kosztuje za sto tysięcy rocznie anonsów.
— Czy to możliwe? wykrzyknął Gazonal.
— Zapamiętaj pan to, rzekł poważnie Bixiou. W Paryżu niema małego handlu, wszystko tam olbrzymieje, od sprzedaży gałganów aż do sprzedaży zapałek. Szynkarz, który z serwetką pod pachą wita cię gdy wchodzisz do sklepu, może mieć pięćdziesiąt tysięcy renty; garson z restauracji ma czynny i bierny cenzus wyborczy. Jegomość, którego widząc go na ulicy wziąłbyś za żebraka, ma w kieszonce od kamizelki za sto tysięcy franków djamentów i nie ukradł ich.
Trzej nierozłączni (na ten dzień przynajmniej) przyjaciele skierowali się za przewodem pejzażysty tak, aby się natknąć na człowieka około lat czterdziestu, ze wstążeczką Legji, który szedł od bulwarów ulicą Neuve-Vivienne.
— No i cóż, rzekł Leon, o czem dumasz, kochany Dubourdieu, o jakiejś pięknej symbolicznej kompozycji!... Mój drogi kuzynie, mam zaszczyt ci przedstawić naszego znakomitego malarza Dubourdieu, niemniej sławnego przez swój talent, co przez swoje humanitarne przekonania... Pan Dubourdieu, mój kuzyn Palafox.
Dubourdieu, mały, wypełzły człowieczek, o niebieskich melancholijnych oczach, skinął lekko głową Gazonalowi, który skłonił się przed wielkim człowiekiem.
— Zamianowaliście tedy Stidmana w miejsce...
— Cóż chcesz, mnie przy tem nie było, odparł wielki pejzażysta.
— Hańbicie Akademję, odparł malarz. Wybierać podobnego człowieka! Nie chcę o nim mówić nic złego, ale to co on robi, to rzemiosło!... Dokąd przywiedzie się pierwszą ze sztuk, tę której dzieła są najtrwalsze, która stanowi pomnik narodów wówczas gdy wszystko z nich zginie dla świata, nawet pamięć!... która uświęca wielkich ludzi? Rzeźba to kapłaństwo; ona streszcza ideje danej epoki, a wy powołujecie fabrykanta figurynek i kominków, ornamencistę, przekupnia ze Świątyni! Och! jak powiedział Champfort, trzeba co rano połknąć żmiję aby móc strawić życie w Paryżu... Ostatecznie, zostaje nam sztuka, nikt nie może zabronić nam jej uprawiać.
— A przytem ty, mój drogi, masz pociechę, którą posiada niewielu artystów: masz przed sobą przyszłość, rzekł Bixiou. Kiedy świat nawróci się na twoje teorje, znajdziesz się na czele swej sztuki, wnosisz w nią bowiem ideje, które świat zrozumie skoro się staną powszechne. Za pięćdziesiąt lat, będziesz dla całego świata tem, czem jesteś dziś tylko dla nas: wielkim człowiekiem! Chodzi tylko o to, aby doczekać!
— Skończyłem właśnie, odparł artysta, którego twarz się rozjaśniła jak się ożywia twarz człowieka pogłaskanego w najczulsze miejsce, skończyłem alegoryczną postać Harmonji. Jeżeli zechcecie przyjść ją obejrzeć, zrozumiecie, że mogłem strawić dwa lata nad jej wykonaniem. Jest tam wszystko! Od pierwszego rzutu oka, odgaduje się przyszłość naszego globu. Królowa trzyma w jednej ręce kij pasterski, symbol rozrostu gatunków pożytecznych dla człowieka. Na głowie ma czapkę wolności, ma sześć wymion na sposób egipski, bo Egipcjanie przewidzieli Fourriera. Nogi jej spoczywają na dwóch złożonych rękach, które obejmują kulę ziemską na znak braterstwa ras ludzkich; depce zniszczone armaty aby wyrazić zniesienie wojny. Starałem się w niej wyrazić pogodę tryumfującego rolnictwa... Położyłem zresztą koło niej olbrzymią główkę kapusty, która, wedle naszego mistrza, jest obrazem zgody. Och, to jest nielada tytuł Fourriera do czci, iż przywrócił myśl roślinom, zespolił dzieło stworzenia znaczeniem rzeczy i ich specjalną mową. Za sto lat świat będzie o wiele większy niż dziś...
— A to jakim sposobem? rzekł Gazonal, zdumiony iż człowiek, który mówi w ten sposób, nie siedzi w domu warjatów.
— Przez rozrost produkcji. Jeżeli ludzie zechcą zastosować System, nie będzie niemożliwem oddziałać na gwiazdy...
— I co się wówczas stanie z malarstwem? spytał Gazonal.
— Stanie się większe.
— I czy będziemy mieli większe oczy? rzekł Gazonal spoglądając znacząco na przyjaciół.
— Człowiek stanie się z powrotem tem, czem był przed swojem zbękarceniem; nasze olbrzymy liczące po sześć stóp będą wówczas karłami.
— Czy skończyłeś swój obraz, spytał Leon.
— Zupełnie skończyłem, odparł Dubourdieu. Byłem u Hiclara, aby skomponował symfonję, chciałbym aby, oglądając moją kompozycję, słuchało się muzyki w rodzaju Beethowena, któraby rozwinęła jej myśli, uprzystępniając ją inteligencjom pod dwiema postaciami. Ach! gdyby rząd zechciał mi użyczyć sali w Luwrze...,
— Pomówię o tem, jeżeli chcesz, bo nie trzeba niczego zaniedbywać aby działać na umysły...
— Och, moi przyjaciele przygotowują artykuły, ale lękam się, aby się nie posunęli za daleko...
— Ba! rzekł Bixiou, nie pójdą tak daleko jak przyszłość.
Dubourdieu spojrzał na karykaturzystę z pod oka i oddalił się.
— Ależ to czysty warjat, rzekł Gazonal, czysty lunatyk.
— Świetny pendzel i duża wiedza, ale furieryzm go zabił, rzekł Leon. Widzisz oto, kuzynie, jeden ze skutków ambicji u artystów. Zbyt często, w Paryżu, w swej żądzy szybkiego dobicia się rozgłosu, który dla nich jest fortuną, artyści pożyczają okolicznościowych skrzydeł, myślą że staną się więksi stając się ludźmi jakiegoś hasła, szermierzami systemu, i łudzą się że zmienią koterję w publiczność. Jeden jest Republikanin, drugi Saint-Simonista, inny Arystokrata, inny Katolik, inny Juste-Milieu inny Średnie Wieki lub Niemcy... Ale, o ile przekonania nie dają talentu, wzamian niszczą go zawsze. Przykładem ten biedny człowiek, któregoś widział przed chwilą. Przekonaniem artysty powinna być jego wiara w swoje dzieło... a jedynem jego środkiem powodzenia praca, o ile natura dała mu święty ogień.
— Zmykajmy, rzekł Bixiou, Leon prawi morały.
— I ten człowiek był szczery? wykrzyknął Gazonal zdumiony.
— Bardzo szczery, odparł Bixiou.
— Toż to warjat! rzekł Gazonal.
— I nie jego jednego ideje Fourriera przyprawiły o szaleństwo, rzekł Bixiou. Nic pan nie wiesz, co to Paryż. Zażądaj stu tysięcy franków aby urzeczywistnić najpożyteczniejszą myśl, aby wypróbować coś podobnego jak machina parowa, a umrzesz, jak Salomon de Caus, w domu obłąkanych. Ale, jeżeli chodzi o warjactwo, ludzie zabijają się dla tego, oddadzą życie, majątek... Otóż, z systemami jest zupełnie to samo. Nieprawdopodobne dzienniki pochłonęły tu miljony od piętnastu lat. Jeżeli pański proces jest tak trudny do wygrania, to dlatego że pan masz słuszność i że istnieją, jak pan przypuszcza, tajemne sprężyny współdziałające z prefektem.
— Czy wyobrażasz sobie, aby inteligentny człowiek, skoro raz przejrzy moralną podszewkę Paryża, mógł żyć gdzieindziej? spytał Leon kuzyna.
— Gdybyśmy zawieźli Gazonala do starej Fontaine, rzekł Bixiou kiwając na dorożkę, będzie to przejście od realizmu do fantazji.
— Jedz na Vieille rue du Temple.
I wszyscy trzej potoczyli się w kierunku Marais.
— Co mi pokażecie? spytał Gazonal.
— Dowód na to, co mówił Bixiou, odparł Leon. Pokażemy ci kobietę, która sobie wykrzesała dwadzieścia tysięcy franków eksploatując myśl.
— Kabalarka, rzekł Bixiou, który wyczytał pytanie w minie południowca. W kołach, które silą się poznać przyszłość, pani Fontaine uchodzi za uczeńszą niż nieboszczka Lenormand.
— Musi być bogata! wykrzyknął Gazonal.
— Była ofiarą swojej manji, dopóki istniała loterja, odparł Bixiou, bo w Paryżu niema wielkich dochodów bez wielkich wydatków. Wszystkie tęgie głowy pękają tutaj, jakgdyby dla stworzenia klapy bezpieczeństwa dla swej pary. Wszyscy ci, którzy dużo zarabiają, mają jakieś nałogi lub kaprysy, z pewnością dla równowagi społecznej.
— A teraz, kiedy loterja zniesiona?... spytał Gazonal.
— Ma siostrzeńca, dla którego ciuła.
Przybywszy na miejsce, trzej przyjaciele ujrzeli w jednym z najstarszych domów na tej ulicy schody o chwiejących się stopniach, pokryte grubą warstwą błota. Te schody zawiodły ich, w półmroku i smrodzie właściwym tym starym domom, aż na trzecie piętro, do drzwi, które mógłby oddać jedynie rysunek: literatura straciłaby zbyt wiele nocy na to aby je opisać należycie!
Stara kobieta, harmonizująca z drzwiami i będąca może ich żywem ucieleśnieniem, wprowadziła trzech przyjaciół do przedpokoju, gdzie, mimo ciepła w jakiem kąpały się ulice Paryża, uczuli lodowate zimno jakby z najgłębszej krypty. Szła tam wilgoć z podwórza, które podobne było do dużego komina.
Panował tam wieczny mrok; na gzymsie za oknem znajdowała się skrzynka pełna chorowitych roślin. W tym pokoju, powleczonym jakby tłustą sadzą, krzesła, stół, wszystko ziało nędzą. Słowem, najdrobniejszy szczegół dopełniał niejako ohydnej staruchy o zakrzywionym nosie, bladej twarzy, odzianej w przyzwoite łachmany, która zaprosiła gości aby usiedli, oznajmiając, że jedynie pojedynczo wchodzi się do pani.
Gazonal, który udawał zucha, wszedł pierwszy. Znalazł się w obliczu kobiety jakby zapomnianej przez śmierć, która z pewnością zapomina umyślnie o takich stworach, aby zostawić pośród żyjących parę egzemplarzy samej siebie. Wyschła twarz, w której błyszczała para szarych oczu nużących swym bezwładem; zapadły nos ubabrany tabaką; kości pokryte wątłemi mięśniami, które, udając ręce, tasowały niedbale karty, niby machina mająca niebawem ustać. Ciało, istny kij od miotły, przyzwoicie odziane w suknię, zażywało przywilejów martwej natury: nie poruszało się. Czoło było przykryte czarnym aksamitnym czepkiem. Pani Fontaine (to była kobieta!) miała po prawej ręce czarną kurę, a po lewej wielką ropuchę zwaną Astaroth. której Gazonal nie spostrzegł w pierwszej chwili.
Ropucha ta olbrzymieli rozmiarów przerażała nietyle sama przez się, ile przez dwa topazy, wielkie jak półfrankówki, i lśniące niby dwie lampy. Niepodobna było wytrzymać tego spojrzenia. Jak powiedział nieboszczyk Lassailly, kiedy, leżąc w polu, chciał rozprawić się z ropuchą która go urzekła, łopucha jest istotą niepojętą. Może streszcza się w niej cały świat zwierzęcy łącznie z człowiekiem: bo — powiadał Lassailly — ropucha żyje bez końca i, jak wiadomo, ze wszystkich żyjących stworzeń najdłużej odprawia swoje gody małżeńskie.
Czarna kura miała o dwie stopy od stołu swoją klatkę, przykrytą zielonem suknem, a dochodziła do niej po desce, która stanowiła niby zwodzony most między stołem a klatką.
Skoro owa kobieta, najmniej rzeczywista z tych które zapełniały tę hofmanowską jaskinię, rzekła Gazonalowi: „Przetnij!“ zacny fabrykant uczuł mimowolny dreszcz. Tego rodzaju istotom grozę nadaje waga rzeczy, które chcemy wiedzieć. Przychodzi się kupować nadzieję: one to wiedzą dobrze!
Grota sybilli była o wiele ciemniejsza niż korytarz; nie można było rozróżnić koloru obicia. Sufit poczerniały od dymu, nietylko nie odbijał tej odrobiny światła jakie dawało okno zarośnięte nędznemi i blademi roślinami, ale pochłaniał je. Półświatło to padało całe na stół, przy którym siedziała czarownica. Ten stół, fotel starej i ten na którym siedział Gazonal, tworzyły całe umeblowanie tego pokoju, przeciętego na dwoje stryszkiem, na którym zapewne sypiała pani Fontaine. Przez uchylone drzwi Gazonal usłyszał bulgot gotującej się wody. Ten szmer kuchenny, połączony z mieszanym zapachem w którym przeważała woń zlewu, kojarzył niesamowicie potrzeby rzeczywistego życia z pojęciami nadprzyrodzonej władzy. Budziło to wstręt, zaprawny ciekawością. Gazonal spostrzegł stopień z białego drzewa, zapewne ostatni stopień schodów wiodących na stryszek. Ogarnął te szczegóły jednym rzutem oka i doznał uczucia mdłości. To było coś innego, straszliwszego, niż opisy powieściopisarzy i sceny z niemieckich dramatów; to aż dławiło prawdą. Powietrze było ciężkie i duszące, ciemność działała na nerwy. Kiedy południowiec z udaną pewnością siebie spojrzał na ropuchę, uczul w żołądku gorąco niby od emetyku. Strach jaki go objął, dość był podobny temu, jakiego doznaje zbrodniarz na widok żandarma. Próbował dodać sobie ducha spoglądając na panią Fontaine, ale napotkał parę białych prawie oczu, których nieruchome i lodowate źrenice były dlań czemś nie do wytrzymania. Cisza stała się przerażającą.
— Czego pan sobie życzy, rzekła pani Fontaine, kabałę za pięć franków, za dziesięć franków, czy wielką kabałę!
— Za pięć franków, to już dosyć drogo, odparł południowiec, który czynił w duchu niesłychane wysiłki, aby się nie poddać wrażeniu.
W chwili gdy Gazonal starał się skupić, piekielny głos sprawił, że podskoczył na fotelu. To czarna kura zaskrzeczała.
— Idź, moje dziecko, idź, ten pan chce wydać tylko pięć franków. I kura jakby zrozumiała swą panią, bo zatrzymawszy się o krok od kart, wróciła poważnie na swoje miejsce. — Jaki kwiat pan lubi? spytała stara głosem zachrypłym od flegmy która podnosiła się i opadała ustawicznie w oskrzelach.
— Różę.
— Jaki kolor woli pan od innych?
— Niebieski.
— Jakie zwierzę?
— Konia. Na co te pytania? zapytał on z koleji.
— Człowiek ma styczność ze wszystkiemi temi formami przez swoje poprzednie istnienia, rzekła sentencjonalnie; stamtąd pochodzą jego instynkty, a instynkty kierują jego losem. — Co pan najchętniej jada? rybę, zwierzynę, mięso, słodycze, jarzyny czy owoce?
— Zwierzynę.
— W którym miesiącu się pan urodził?
— We wrześniu.
— Niech pan pokaże rękę.
Pani Fontaine wpatrzyła się bardzo uważnie w linje ręki którą jej podał. Wszystko to działo się bardzo poważnie, bez aparatu czarnoksięstwa, z prostotą z jaką rejent wypytuje się o intencje klijenta przed spisaniem aktu. Stasowawszy karty, poprosiła Gazonala aby je przeciął i złożył sam na trzy kupki. Wzięła kupki, złożyła je na sobie, przyjrzała się im tak, jak gracz przygląda się trzydziestu sześciu numerom ruletki, nim zaryzykuje stawkę. Gazonal czuł zimno w kościach; nie wiedział już gdzie jest: ale jego zdumienie wzrosło, kiedy ohydna stara, której fałszywy kok zawierał więcej czarnych wstążek niż włosów fryzowanych w loczki, oznajmiła mu zachrypłym głosem wszystkie nawet najtajniejsze szczegóły jego życia. Opowiedziała mu jego upodobania, przyzwyczajenia, charakter, nawet myśli z dzieciństwa; wszystko co mogło nań wpłynąć, jego chybione małżeństwo, czemu, z kim, dokładny opis kobiety którą kochał, wreszcie z jakich stron przybywa, jego proces, etc.
Gazonal przypuszczał jakąś mistyfikację przygotowaną przez kuzyna: ale zaledwie powziął tę myśl, natychmiast uczuł jej niedorzeczność. Stanął w osłupieniu przed tą istotnie piekielną władzą, której wcielenie pożyczyło od ludzkości wszystkiego, co we wszech czasach wyobraźnia poetów i malarzy uważała za rzecz najbardziej przerażającą: ohydna, mała, dychawiczna staruszka, bez zębów, o zimnych wargach, płaskim nosie, białych oczach! Źrenice pani Fontaine ożywiły się, błysnął w nich płomień tryskający z głębin przeszłości lub piekła. Gazonal przerwał starej pytając machinalnie, do czego służy jej ropucha i kura.
— Aby przepowiadać przyszłość. Pacjent rzuca sam ziarno na chybi-trafi na karty. Biłusia je dziobie, Astaroth wlecze się po nich aby brać pożywienie, które klijent jej podsuwa. Te dwie cudowne inteligencje nigdy się nie omyliły! Chce je pan widzieć przy robocie? pozna pan swoją przyszłość. To kosztuje sto franków.
Gazonal, przerażony spojrzeniami Astaroth, rzucił się do przedpokoju, skłoniwszy się straszliwej pani Fontaine. Był cały w pocie, jak gdyby pod piekielnym wpływem złego ducha.
— Chodźmy stąd! rzekł do artystów. Czyście się kiedy radzili tej czarownicy?
— Nie robię nigdy nic ważniejszego nie poradziwszy się Astaroth, i zawsze na tem dobrze wyszedłem.
— Wciąż czekam uczciwego majątku, który mi przyrzekła Biłusia, rzekł Bixiou.
— Ja mam gorączkę, wykrzyknął południowiec. Gdybym uwierzył w to co mi powiadacie, uwierzyłbym tedy w czarnoksięstwo, w nadnaturalną siłę?
— Może tylko naturalną, odparł Bixiou. Trzecia część loretek, czwarta część mężów Stanu, połowa artystów radzi się pani Fontaine, a znamy ministra, któremu ona służy za Egerję.
— Czy powiedziała ci przyszłość? spytał Leon.
— Nie, wystarczyła mi przeszłość. Ale, jeżeli, przy pomocy swoich ohydnych współpracowników, ona może przepowiadać przyszłość, dodał Gazonal zaprzątnięty jedną myślą, w jaki sposób mogła przegrać na loterji?
— Ba, dotykasz tu jednego największych sekretów tajemnej wiedzy, odparł Leon. Z chwilą gdy to wewnętrzne zwierciadło, w którem istoty te czytają przeszłość lub przyszłość, zmąci się tchnieniem uczucia osobistego, jakiejkolwiek myśli obcej aktowi ich władzy, wówczas czarnoksiężnicy nie widzą już nic, tak samo jak artysta, który splami sztukę kombinacją polityczną albo doktryną, traci talent. Niedawno temu, skazano tu człowieka obdarzonego darem zgadywania z kart, rywala pani Fontaine, który oddawał się zbrodniczym praktykom. Otóż człowiek ten nie umiał postawić kabały sobie samemu i zgadnąć że będzie uwięziony, osądzony i skazany. Pani Fontaine, która przepowiada przyszłość ośm razy na dziesięć, nie przewidziała nigdy, że straci swoją stawkę.
— Toż samo z magnetyzmem, zauważył Bixiou. Nie można zamagnetyzować samego siebie.
— Ba! otóż mamy i magnetyzm! wykrzyknął Gazonal. Więc wy tu znacie wszytko!...
— Drogi panie Gazonal, odparł poważnie Bixiou, aby móc się śmiać ze wszystkiego, trzeba znać wszystko. Co do mnie, mieszkam w Paryżu od dzieciństwa i ołówek mój utrzymuje mnie ze śmieszności ludzkiej, za cenę pięciu karykatur miesięcznie... To też bardzo często żartuję sobie z myśli w którą wierzę!
— Przejdźmy do czego innego, rzekł Leon. Chodźmy do Izby, załatwimy tam sprawę kuzyna.
— To, rzekł Bixiou udając Odry‘ego i Gaillarda, to będzie wyższa komedja. Pociągniemy za sznurek pierwszego z brzegu posła, którego spotkamy w kuluarach. Pozna pan tam — jak zresztą gdzieindziej — że język paryski ma tylko dwojaką prozodję: interes albo próżność.
Siadając do dorożki, Leon spostrzegł w kabrjolecie człowieka, któremu dał znak, że chce z nim mówić.
— To Publikola Masson, rzeki Leon do kolegi, poproszę go o seans na dziś na piątą, po Izbie. Kuzynek ujrzy najosobliwszego oryginała pod słońcem...
— Któż to jest! spytał Gazonal, podczas gdy Leon rozmawiał z Publikolą Massonem.
— Pedikurzysta, autor Traktatu o korporystyce, który wycina nagniotki w abonamencie i który, jeżeli republikanie będą przez pół roku przy władzy, zostanie z pewnością nieśmiertelnym.
— I jeździ powozem! wykrzyknął Gazonal.
— Ależ, przyjacielu Gazonal, jedynie miljonerzy mają dość czasu, aby chodzić w Paryżu piechotą.
— Do Izby, krzyknął Leon woźnicy.
— Do jakiej pan rozkaże?
— Poselskiej, odparł Leon wymieniwszy uśmiech z karykaturzysta.
— Paryż zaczyna mnie oszałamiać, rzekł Gazonal.
— Aby panu dać poznać jego ogrom moralny, polityczny i literacki, postępujemy w tej chwili tak, jak rzymski cicerone, pokazując u św. Piotra kciuk posągu, który ci się wydawał naturalnej wielkości, a okazuje się wielkości stopy. Jeszcze nie zmierzyłeś żadnego kciuka w Paryżu!
— A uważ, kuzynie Gazonal, że my nie wybieramy, bierzemy co się nastręczy.
— Dziś wieczór będziesz wieczerzał tak, jak się ucztowało u Baltazara Ujrzysz nasz Paryż, ten nasz, grający w lancknechta i stawiający po sto tysięcy franków na jedną kartę bez zmrużenia oka.
W kwadrans później dorożka zatrzymała się przed stopniami Izby poselskiej, od strony mostu Zgody która wiedzie do niezgody.
— Sądziłem, że do Izby niepodobna się dostać... rzekł południowiec zdziwiony że się znalazł w ogromnej sali czekalnej.
— To zależy, odparł Bixiou; biorąc rzecz materjalnie, to kosztuje tyle, co kurs dorożki: trzydzieści su; politycznie, trzeba dać coś więcej. Jaskółki myślały, powiedział pewien poeta, że Łuk tryumfalny na placu Zgody zbudowano dla nich; my artyści myślimy, że ten gmach zbudowano aby nadrobić braki Komedji Francuskiej i ubawić nas. Ale ci aktorzy kosztują o wiele drożej, i nie codziennie dają nam widowisko, któreby się opłaciło.
— Więc to jest Izba!... powtarzał Gazonal. I mierzył krokami salę, gdzie znajdował się w tej chwili jakiś dziesiątek osób, przyglądając się wszystkiemu z miną, którą Bixiou utrwalał w pamięci. Miał ją odtworzyć na jednej z owych słynnych karykatur, które czynią zeń rywala Gavarniego.
Leon szepnął coś jednemu z woźnych, krążących ustawicznie między tą salą, a salą obrad, z którą ta sala łączy się zapomocą korytarza, gdzie się mieszczą stenografowie Monitora i kilku urzędników Izby.
— Co do pana ministra, odpowiedział woźny Leonowi w chwili gdy Gazonal się zbliżył, to wiem że jest, ale nie wiem czy pan Giraud jest jeszcze. Zaraz zobaczę...
Kiedy odźwierny otworzył jedną połać drzwi któremi wchodzą tylko posłowie, ministrowie albo komisarze królewscy, Gazonal ujrzał wychodzącego człowieka, który mu się wydał jeszcze młody, mimo że miał czterdzieści ośm lat, i któremu woźny wskazał Leona de Lora.
— A! to wy! rzekł ściskając dłoń obu artystom. Urwisy!... co wy tu robicie w świątyni praw?
— A cóżby? przychodzimy uczyć się „kawałów“, rzekł Bixiou, inaczejby człowiek wyszedł z wprawy.
— Przejdźmy tedy do ogrodu, odparł młody człowiek, nie przypuszczając aby południowiec należał do towarzystwa.
Widząc tego nieznajomego dobrze ubranego, całkiem czarno, bez żadnego orderu, Gazonal nie wiedział do jakiej kategorji go zaliczyć; ale udał się za nim do ogrodu biegnącego wzdłuż wybrzeża które nazywało się niegdyś wybrzeżem Napoleona. Znalazłszy się w ogrodzie, rzekomy młody człowiek parsknął śmiechem, który wstrzymywał od chwili, gdy opuścił salę posiedzeń.
— Co tobie się dzieje? spytał Leon de Lora.
— Et, głupstwo!... Aby móc stwierdzić szczerość rządu konstytucyjnego, zmuszeni jesteśmy dopuszczać się straszliwych kłamstw z niewiarogodnym tupetem. Co do mnie, ja miewam różne dni. Są dni, w których kłamię jak z nut; ale bywają inne, w które nie umiem zachować powagi. Dziś mam mój dzień wesołości. Otóż w tej chwili prezydent ministrów, zmuszony przez opozycję do zdradzenia sekretów dyplomacji, wyprawia szprynce na trybunie: że zaś jest uczciwym człowiekiem i nie kłamie na własny rachunek, szepnął mi do ucha nim poszedł do ataku: „Nie wiem, co mam gadać!“... Widząc go w tej roli, dostałem chętki szalonego śmiechu; wyszedłem tedy, bo nie można śmiać się na ławie ministrów, gdzie moja młodość nawiedza mnie czasami nie w porę.
— Wreszcie! wykrzyknął Gazonal, spotykam uczciwego człowieka w Paryżu! Pan musi być bardzo tęgi człowiek, rzekł przyglądając się nieznajomemu.
— A!... któż jest ten pan? rzekł rzekomy młody człowiek, przyglądając się Gazonalowi.
— Mój kuzyn, odparł żywo Leon. Ręczę za jego dyskrecję i uczciwość jak za samego siebie. To jego sprawa sprowadza nas tutaj, bo ma proces administracyjny, który zależy od twojego ministerjum. Jego prefekt chce go poprostu zrujnować; przyszliśmy tu do ciebie, abyś nie pozwolił Radzie Stanu popełniać niesprawiedliwości...
— Kto jest referentem?
— Massol.
— Wybornie.
— A nasi przyjaciele, Giraud i Klaudjusz Vignon są w sekcji, rzekł Bixiou.
— Powiedz im słówko i niech przyjdą dziś wieczór do Karabiny, gdzie du Tillet daje dziś ucztę pod pozorem rail-ways, dziś bowiem bardziej niż kiedykolwiek rabuje się po drogach.
— A ba! ale to w Pirenejach1?.. spytał młody człowiek poważniejąc.
— Tak, rzekł Gazonal.
— I pan głosuje przeciw nam przy wyborach?... rzeki mąż Stanu przyglądając się Gazonalowi.
— Tak, ale po tem co pan powiedział przy mnie, przekupił mnie pan. Słowo majora Gwardji Narodowej, sprawię by postawiono pana kandydaturę...
— No i cóż, czy wciąż ręczysz za swego kuzyna?... spytał młody człowiek Leona.
— Kształcimy go... rzekł Bixiou tonem głęboko komicznym.
— Zatem zobaczę... rzekł dygnitarz żegnając przyjaciół i wracając spiesznie do sali posiedzeń.
— Któż to taki? spytał Gazonal.
— To? to hrabia de Rastignac, minister wydziału, w którym się znajduje twoja sprawa.
— Minister!... to tylko tyle?
— Ale to stary przyjaciel nas wszystkich. Ma trzysta tysięcy franków renty, jest Parem Francji, król zrobił go hrabią, to jest zięć Nucingena i jeden z paru mężów Stanu, których wydała Rewolucja Lipcowa. Ale władza nudzi go czasem i przychodzi pośmiać się z nami...
— Ale, ale, kuzynie, nie powiedziałeś nam, że ty tam urządzasz opozycję?... spytał Leon, biorąc Gazonala za ramię. Czyś ty oszalał? Że będzie jeden poseł więcej po prawej albo po lewej... Fabrykuj swoje sukna, a reszcie daj pokój.
— Jesteśmy za „tamtymi“.
— Zostaw ich, rzekł Bixiou tonem godnym Monrose‘a, oni mają za sobą Opatrzność, która przywróci ich bez waszego i bez ich udziału... Fabrykant powinien być fatalistą.
— Wybornie! idzie Maksym z Canalisem i Giraudem! wykrzyknął Leon.
— Chodź, chodź, przyjacielu Gazonal, obiecani aktorzy wchodzą na scenę, rzekł Bixiou.
I wszyscy trzej skierowali się ku wskazanym osobom, które widocznie nie miały w tej chwili nic do roboty.
— Czy wyprawiono was w kawki, że wałęsacie się w ten sposób?... spytał Bixiou Girauda.
— Nie, poprostu przez czas tajnego głosowania przyszliśmy się przejść trochę, odparł Giraud.
— A jak się spisał prezydent ministrów?
— Był wspaniały! rzekł Canalis.
— Wspaniały! powtórzył Giraud.
— Wspaniały! rzekł Maksym.
— Jakto! prawica, lewica, centrum, są jednozgodne?
— Każdy z nas rozumie to inaczej, zauważył Maksym de Trailles.
Maksym był posłem ministerialnym.
— Tak, odparł Canalis śmiejąc się.
Mimo że Canalis był już wprzódy ministrem, zasiadał obecnie bliżej prawicy.
— Tak, miał pan w tej chwili piękny tryumf! rzekł Maksym do Canalisa; to pan sprawił że musiał wejść na trybunę.
— I kłamać jak szarlatan, odparł Canalis.
— Ładne zwycięstwo! odparł uczciwy Giraud. Na jego miejscu coby pan zrobił?
— Kłamałbym.
— To się nie nazywa kłamać, rzekł Maksym de Trailles, to się nazywa osłonić Koronę.
I odciągnął Canalisa o kilka kroków.
— To wielki mówca! rzekł Leon do Girauda wskazując Canalisa.
— Tak i nie, odparł Radca Stanu. Jest pusty, jest dźwięczny, to raczej artysta słów niż mówca. Słowem, to jest piękny instrument, ale to nie jest muzyka: to też nie ma i nie będzie miał nigdy posłuchu Izby. On sądzi że jest potrzebny Francji; ale w żadnym wypadku on nie może być człowiekiem sytuacji.
Canalis i Maksym wrócili do grupy w chwili gdy Giraud, poseł lewego centrum, wydał ten wyrok. Maksym wziął Girauda za ramię i odciągnął go daleko aby mu poczynić te same wynurzenia co Canalisowi.
— Cóż za zacny i uczciwy człowiek! rzekł Leon do Canalisa wskazując Girauda.
— To jedna z tych uczciwości, które zabijają Rządy, odparł Canalis.
— Czy, pańskiem zdaniem, to dobry mówca?
— I tak i nie, odparł Canalis: rozwlekły, zawiły. To fabrykant argumentów, dobry logik, ale nie rozumie wielkiej logiki: logiki wypadków i spraw. To też nie ma i nie będzie miał nigdy posłuchu Izby...
W chwili gdy Canalis wydawał ten wyrok, Giraud z Maksymem przyłączyli się do grupy. Giraud, zapominając że jest tam obcy, którego dyskrecji nie znali tak jak znali dyskrecję Leona i Bixiou, ujął znacząco Canalisa za rękę.
— Więc dobrze, rzekł, zgadzam się na to, co mi proponuje hrabia de Trailles. Zainterpeluję pana, ale bardzo ostro.
— Zatem opanujemy Izbę, bo człowiek pańskiego wpływu i pańskiej wymowy zawsze ma posłuch Izby, odparł Canalis. Ja odpowiem, ale siarczyście, tak aby pana zmiażdżyć.
— Będzie pan mógł spowodować zmianę gabinetu, bo na tym gruncie zrobi pan z Izbą co pan zechce i stanie się pan człowiekiem sytuacji.
— Maksym wziął ich na kawał obu, rzekł Leon do kuzyna. Ten zuch pływa po Izbie w intrygach jak ryba w wodzie.
— Kto to taki? spytał Gazonal.
— Były łajdak, na drodze do zostania ambasadorem, odparł Bixiou.
— Giraud! krzyknął Leon za Radcą Stanu, nie odchodź nie zapytawszy Rastignaca o to co mi obiecał powiedzieć ci w sprawie procesu, który masz sądzić pojutrze. Rzecz dotyczy mego tu obecnego kuzyna; przyjdę do ciebie w tej sprawie jutro rano.
I trzej przyjaciele udali się w pewnej odległości za mężami politycznemi, kierując się do sali czekalnej.
— Patrz, kuzynie, spójrz na tych dwóch ludzi, rzekł Leon do Gazonala pokazując mu bardzo sławnego byłego ministra oraz głowę lewego centrum. Oto dwaj mówcy, którzy mają posłuch Izby i których dowcipnie nazwano ministrami resortu opozycji: tak dobrze posiadają oni ucho Izby, że często ją za nie ciągną.
— Jest czwarta, wracajmy na ulicę Berlińską, rzekł Bixiou.
— Tak; widziałeś przed chwilą serce rządu, trzeba ci teraz pokazać jego tasiemce, askarydy, glisty: „republikanina“, jeśli mamy go nazwać po imieniu, rzekł Leon do kuzyna.
Skoro trzej przyjaciele wcisnęli się w dorożkę, Gazonal popatrzył drwiąco na artystów, jak człowiek, który chce wyrzucić strumień żółci i południowej elokwencji.
— Nie dowierzałem temu przeklętemu mieścisku, ale od dzisiaj pogardzam niem! Biedna prowincja, ta nieboga, to jest uczciwa dziewczyna; ale Paryż to prostytutka, chciwa, kłamliwa, komedjantka. Bardzo rad jestem, że nie dałem mu się oskubać...
— Dzień jeszcze się nie skończył, rzekł sentencjonalnie Bixiou, mrugnąwszy do Leona.
— I czemuż skarżysz się jak głuptas, rzekł Leon, na tę rzekomą prostytucję, której będziesz zawdzięczał wygraną procesu?... Czy sądzisz, że jesteś cnotliwszy od nas, mniejszy komedjant, mniej chciwy, bardziej odporny na lada pokusę, mniej próżny niż wszyscy ci, których ciągnęliśmy za sznurek jak pajaców?
— Spróbujcie mnie nadgryźć!...
— Biedny chłopak! rzekł Leon, wzruszając ramionami. Czy nie przyrzekłeś już swoich wpływów Rastignacowi?
— Tak, bo on był jedyny, który się umiał śmiać z samego z siebie...
— Biedny chłopak! powtórzył Bixiou, wyzywasz mnie, mnie który wciąż się śmieję!... Podobny pan jesteś do psiny, która drażni tygrysa!... Ha! gdybyś nas widział przy robocie, gdy sobie chcemy zadrwić z kogoś! Czy pan wiesz, że my możemy doprowadzić do obłędu człowieka zdrowego na umyśle?...
Ta rozmowa zawiodła Gazonala aż do mieszkania kuzyna, gdzie widok przepychów umeblowania odjął mu mowę i położył koniec dyskusji. Południowiec spostrzegł się, ale później, że Bixiou i jego pociągnął za sznurek.
O wpół do szóstej, w chwili gdy Leon de Lora robił tualetę wieczorową ku wielkiemu zdumieniu południowca, który otwierał oczy na wszystkie te wykwinty i podziwiał powagę lokaja przy jego funkcjach, oznajmiono pedikurzystę. Publikola Masson, nieduży pięćdziesięcioletni człowieczek o twarzy przypominającej Marata, wszedł, położył na stole skrzynkę z instrumentami i siadł na krzesełku naprzeciw Leona skłoniwszy się Gazonalowi i karykaturzyście.
— Jak tam interesy, spytał Leon podając mu nogę umytą poprzednio przez lokaja.
— Ba! musiałem przyjąć dwóch uczniów, dwóch młodych ludzi, którzy, zwątpiwszy o sobie, porzucili chirurgję dla korporystyki. Umierali z głodu, mimo że mają talent...
— Och, ja nie mówię o pańskich sprawach nożnych. Pytam, jak stoją pańskie sprawy polityczne...
Masson objął Gazonala spojrzeniem wymowniejszem od wszelkiego znaku zapvtania.
— Och, może pan mówić! To mój kuzyn, prawie że pański sprzymierzeniec: sądzi, że jest legitymistą.
— A więc, idziemy naprzód, postępujemy! Za pięć lat cała Europa będzie nasza!.. W Szwajcarji i Włoszech robota idzie ostro: niech się nadarzy okoliczność, jesteśmy gotowi. Tutaj mamy pięćdziesiąt tysięcy uzbrojonych ludzi, nie licząc dwustu tysięcy obywateli, którzy są bez grosza...
— Ba! rzekł Leon, a fortyfikacje?
— Kruche ciasto które się schrupie, odparł Masson. Po pierwsze nie dopuścimy do użycia armat; powtóre, mamy małą maszynkę, potężniejszą niż wszystkie fortyfikacje świata: maszynkę, będącą dziełem lekarza, który wyleczył więcej ludzi, niż ich zabijali lekarze w epoce kiedy funkcjonowała.
— Ależ pan gorący, rzekł Gazonal, którego mina Publikoli przejęła dreszczem.
— To konieczne! jeżeli przychodzimy po Robespierze i Saint-Juście, to po to aby ubić lepiej. Oni byli tchórze, i widzicie panowie co przyszło: cesarz, starsza linja i młodsza linja! Góra nie dosyć obrała z gąsienic drzewo społeczne.
— A ba! pan, który będziesz, jak powiadają, konsulem, czy też czemś w rodzaju trybuna, pamiętaj pan, rzekł Bixiou, że ja od dwunastu lat proszę pana o protekcję.
— Nic się panu nie stanie! My będziemy potrzebowali wesołków, będzie pan mógł zająć miejsce Barere’a, odparł pedikurzysta.
— A ja? rzekł Leon
— Pan! pan jesteś moim klijentem, i to pana ocali; bo genjusz jest wstrętnym przywilejem, któremu za wiele czyni się miejsca we Francji. Będziemy zmuszeni uprzątnąć kilku naszych wielkich ludzi, dla nauczenia innych, aby byli prostymi obywatelami...
Operator mówił wpół serjo a wpół żartem, tonem który przyprawiał o dreszcz Gazonala.
— Zatem, rzekł południowiec, żadnej religji?
— Żadnej religji państwowej, odparł operator podkreślając ostatnie słowa: każdy będzie miał swoją. To bardzo szczęśliwie, że obecnie popiera się klasztory: to przygotowuje grunt dla naszego rządu. Wszystko działa w naszym interesie. I tak, wszyscy ci którzy płaczą nad ludem, którzy wyją o kwestji proletarjuszy i ich płacy; ci którzy sporządzają broszury przeciw Jezuitom; którzy zajmują się poprawą czegokolwiek... Komuniści, Humanitaryści, Filantropi, rozumiecie panowie, wszyscy ci ludzi są naszą przednią strażą. Podczas gdy my gromadzimy prochy, oni kręcą lont, do którego przyłoży ogień iskierka okoliczności.
— Ależ... czegóż wy tedy chcecie dla szczęścia Francji? spytał Gazonal.
— Równości obywateli, taniości produktów.. Chcemy aby nie było ludzi wyzutych ze wszystkiego i miljonerów; pijawek i ofiar!
— Bagatela! maximum i minimum, rzekł Gazonal.
— Rzekłeś pan, odparł poprostu operator.
— Nie będzie fabrykantów?... spytał Gazonal.
— Będzie się wytwarzało na rachunek rządu, wszyscy będziemy dożywotnikami Francji... Będzie się miało swoją rację jak na okręcie, i wszyscy będą pracowali wedle swych zdolności.
— Brawo! i w oczekiwaniu aż pan będziesz mógł ucinać głowy arystokratom...
— Obcinam im paznogcie, rzekł radykalny republikanin, który schował swoje narzędzia i sam zakończył ten żarcik.
Skłonił się bardzo grzecznie i wyszedł.
— Czy podobna? w roku 1845?... wykrzyknął Gazonal.
— Gdybyśmy mieli czas, pokazalibyśmy ci, odparł pejzażysta, wszystkie osobistości z roku 1793, porozmawiałbyś z niemi. Widziałeś przed chwilą Marata; otóż my znamy Fouquiera-Tinville, Collot-d‘Herbois, Robespierra, Chabota, Fouchego, Barrasa. Istnieje nawet wspaniała pani Rolland.
— Hm, w tem dzisiejszem przedstawieniu nie brakło nuty tragicznej, rzekł południowiec.
— Jest szósta; nim cię zaprowadzimy na Pajaców w których gra Odry dziś wieczór, rzekł Leon do kuzyna, trzeba koniecznie złożyć wizytę pani Cadine, aktorce którą wielce admiruje twój referent Massol i której będziesz musiał dziś wieczór mocno nadskakiwać.
— Ponieważ musisz pan sobie zjednać tę potęgę, dam ci kilka wskazówek, rzekł Bixiou. Czy zatrudnia pan robotnice w swoich fabrykach?...
— Oczywiście, odparł Gazonal.
— Tyle tylko chciałem wiedzieć, rzekł Bixiou. Jesteś kawaler, jesteś stary lamp...
— Tak! wykrzyknął Gazonal. Zgadł pan moją silną stronę, lubię kobietki...
— A więc, jeżeli pan zechcesz wykonać mały manewr który panu wskażę, poznasz pan, nie wydając ani grosza, słodycze jakich się kosztuje sam na sam z aktorką.
Kiedy przybyli na ulicę Victoire, gdzie mieszka sławna aktorka, Bixiou, który obmyślał jakiegoś psikusa nieufnemu Gazonalowi, kończył mu kreślić jego rolę: ale południowiec, jak się to okaże, zrozumiał w pół słowa.
Trzej przyjaciele weszli na drugie piętro dość ładnego domu, i zastali Jenny Cadine kończącą obiad, bo grała tego wieczora. Przedstawiwszy Gazonala tej potędze, Leon i Bixiou, chcąc ich zostawić samych, poszli oglądać jakiś mebel w drugim pokoju; ale wprzód Bixiou szepnął aktorce do ucha: „To kuzyn Leona, miljonowy fabrykant, który, chcąc wygrać proces w Radzie Stanu, uważa za stosowne cię uwieść, aby mieć Massola za sobą“.
Cały Paryż zna urodę tej modnej aktorki, każdy tedy pojmie zdumienie południowca na jej widok. Zrazu przyjęty niemal chłodno, stał się przedmiotem zalotności Jenny Cadine przez tych kilka chwil które zostali sami.
— Jakim cudem, rzekł Gazonal spoglądając przez uchylone drzwi ze wzgardą na urządzenie salonu, oraz szacując okiem meble w jadalni, w jaki sposób można taką jak pani kobietę trzymać w takich gratach?...
— Cóż pan chce, Massol nie jest bogaty, czekam aż zostanie ministrem...
— Cóż za szczęśliwy człowiek, wykrzyknął Gazonal wydając westchnienie ze swej prowincjonalnej piersi.
— Brawo! pomyślała w duchu aktorka, będę miała nowe meble, będę mogła rywalizować z Karabiną!
— I cóż, drogie dziecko, będziesz u Karabiny dziś wieczór, nieprawdaż? Kolacyjka, lancknecht...
— Czy pan będzie? rzekła uprzejmie i naiwnie Jenny Cadine.
— Owszem, pani, odparł Gazonal, olśniony szybkim sukcesem.
— Ale i Massol będzie, dodał Bixiou.
— A cóż to szkodzi? odparła Jenny. Ale chodźcie, moje chłopczyki, muszę być w teatrze.
Gazonal sprowadził aktorkę do powozu, i uścisnął jej ręce tak czule że Jenny strzepnęła palcami i rzekła: „Panie, ja nie wygrałam rąk na loterji.“
Znalazłszy się w dorożce, Gazonal zaczął ściskać karykaturzystę, wołając: „Wzięła się! z pana djabelny hultaj.. “
— Kobiety tak mówią, odparł Bixiou.
O wpół do dwunastej, po teatrze, dorożka zawiozła trzech przyjaciół do panny Serafiny Sinet, bardziej znanej pod mianem Karabiny, jako iż większość znakomitych loretek bierze sobie takie pseudonimy albo też przyczepiają je im inni. Ten przydomek wyrażał może to, że nigdy nie chybiła swej ofiary.
Karabina, opanowawszy zupełnie słynnego bankiera du Tillet, posła lewego centrum, mieszkała wówczas w uroczym domku przy ulicy Saint-Georges. Istnieją w Paryżu domy, których przeznaczenie się nie zmienia: ten widział już siedem istnień kurtyzan. Pewien agent giełdowy pomieścił tam, w r. 1827, Zuzannę du Val-Noble, która później została panią Gaillard. Słynna Ester przyprawiła tam barona de Nucingen o jedyne szaleństwa, jakie w życiu popełnił. Floryna, a później ta którą nazywano uciesznie nieboszczką panią Schontz, błyszczały tam kolejno. Znudzony swoją żoną, de Tillet nabył ten pałacyk, i pomieścił tam dostojną Karabinę, której żywy dowcip, bezceremonjalność, błyszczące zepsucie, tworzyły przeciwwagę jego domowego, politycznego i finansowego życia. Czy du Tillet i Karabina byli w domu czy nie, stół był zawsze nakryty, i to obficie, na dziesięć osób. Artyści, literaci, dziennikarze, przyjaciele domu, jadali tam. Wieczorem grywało się. Niejeden członek jednej i drugiej izby zachodził tam szukać tego co w Paryżu kupuje się na wagę złota: przyjemności. Ekscentryczne kobiety, owe meteory firmamentu paryskiego tak trudne do sklasyfikowania, wnosiły tam przepych swoich tualet. Iskrzył się tam dowcip, tam bowiem można było powiedzieć wszystko i mówiło się wszystko. Karabina, rywalka niemniej sławnej Malagi, stała, się spadkobierczynią salonu Floryny, która została panią Natanową; Tulji, która została panią du Bruel; pani Schontz, która została prezydentową du Ronceret. Wchodząc, Gazonal powiedział tylko jedno słowo, ale było ono zarazem prawdziwe i prawomyślne: „To wspanialsze niż Tuillerje...“ Atłas, aksamit, brokaty, złoto, natłoczone dzieła sztuki, pochłonęły tak zupełnie oczy parafjanina, że nie zauważył Jenny Cadine. Aktorka, w imponującej tualecie, ukryta za Karabiną, śledziła wejście procesowicza.
— Moje drogie dziecko, mówił Leon do Karabiny, oto mój kuzyn, fabrykant który mi spadł z Pirenejów dziś rano. Nie znał nic i nikogo w Paryżu, potrzeba mu Massola w sprawie jego procesu w Radzie Stanu; pozwoliliśmy sobie tedy przyprowadzić pana Gazonala na kolację, prosząc cię, abyś go nie pozbawiła całej przytomności umysłu...
— Najchętniej, wino jest drogie, rzekła Karabina, która przyjrzała się Gazonalowi i nie spostrzegła w nim nic nadzwyczajnego.
Gazonal, oszołomiony tualetami, światłem, złotem, oraz zgiełkiem, miał uczucie że wszyscy zajmują się jego osobą. Zdołał wybąkać tylko te słowa: „Pani jest... pani jest... bardzo łaskawa.“
— Co pan fabrykuje?... spytała pani domu z uśmiechem.
— Koronki, ofiaruj jej!... szepnął Bixiou do ucha Gazonala.
— Koro... koro... ko...
— Pan jest dentystą!... Słyszysz, Cadine? dentysta, wpadłeś, moje dziecko!
— Koronki... powtórzył Gazonal, zrozumiawszy że trzeba zapłacić za kolację. Będzie dla mnie wielką przyjemnością ofiarować pani suknię... mantylkę... kołnierz... z mojej fabryki.
— A... aż trzy rzeczy? Doprawdy, jest pan sympatyczniejszy niż pan na pierwszy rzut oka wygląda, odparła Karabina.
— Paryż mnie chwycił, powiedział sobie Gazonal, spostrzegając Jenny i idąc się z nią przywitać.
— A ja co dostanę? spytała aktorka.
— Ależ... wszystko co posiadam, odparł Gazonal, myśląc że wszystko ofiarować znaczy nic nie dać.
Weszli Massol, Klaudjusz Vignon, Du Tillet, Maksym de Trailles, Nucingen, du Bruel, Malaga, oboje państwo Gaillard. Vauvinet i wiele innych osób.
Po gruntownej rozmowie z fabrykantem w kwestji procesu, Massol, nic nie przyrzekając, powiedział, że raport dopiero jest w robocie, i że obywatele mogą polegać na wiedzy i niezawisłości Rady Stanu. Po tej godnej i chłodnej odpowiedzi, Gazonal, zrozpaczony, osądził, że trzeba uwieść uroczą Jenny Cadine, w której był śmiertelnie zakochany. Leon de Lora i Bixiou zostawili swoją ofiarę w rękach najbardziej psotnej kobiety tego dziwnego towarzystwa, bo Jenny Cadine jest jedyną rywalką słynnej Dejazet. Przy stole, gdzie Gazonal z podziwem oglądał dzieła Froment Maurice, nowoczesnego Benvenuta Cellini, (a to co na nich podawano było godne zastawy) dwaj kawalarze umyślnie usadowili się zdala, ale śledzili z pod oka postępy sprytnej aktorki. Jenny, uwiedziona chytrze zaszczepioną nadzieją nowego umeblowania, zamierzyła zabrać Gazonala do siebie. Otóż nigdy baranek Wielkanocny nie daje się posłuszniej wieść św. Janowi, niż Gazonal dał się uprowadzić tej syrenie.
W trzy dni później, Leon i Bixiou, którzy od tego dnia stracili z oczu Gazonala, zaszli po niego do hotelu około drugiej popołudniu.
— I cóż, kuzynie, twój proces rozstrzygnięty, wygrałeś sprawę.
— Niestety, kuzynie, to zbyteczne, rzekł Gazonal podnosząc na przyjaciół melancholiczne oczy. Zostałem republikaninem...
Quesaco? rzekł Leon.
— Nie mam już nic, nawet na to, aby zapłacić mego adwokata, oparł Gazonal. Panna Jenny Cadine ma odemnie weksli na więcej niż wogóle posiadam...
— To fakt, że Cadine jest nieco droga, ale...
— Och, użyłem za swoje pieniądze, odparł Gazonal. Ha! co za kobieta!... Dalibóg, prowincja nie może walczyć z Paryżem, wstępuję do Trapistów.
— Brawo! rzekł Bixiou, widzę żeś pan zmądrzał. Uznajesz majestat stolicy!
— I kapitału! wykrzyknął Leon, podając Gazonalowi jego weksle.
Gazonal spoglądał na papiery z ogłupiałą miną.
— Nie powiesz, że nie znamy się na gościnności. Oświeciliśmy pana, ocalili z nędzy, uraczyli i.. zabawili, rzekł Bixiou.
— I to gratis, dodał Leon, czyniąc gest uliczników kiedy chcą wyrazić akt ściągania.

Paryż, listopad 1845.




  1. Natan, du Bruel, występują w Straconych złudzeniach; sam Natan jest bohaterem Córki Ewy i pojawia się w licznych utworach Balzak..
  2. Bohaterka „Muzy z zaścianka“.
  3. Sainte-Beuve, najwybitniejszy krytyk francuski owej doby, nie lubił Balzaka; może przez zemstę zabawił się tu Balzac w złośliwą parodję jego stylu.
  4. Mowa o Rewolucji lipcowej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.