Opowieść o dwóch miastach/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Opowieść o dwóch miastach
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Tale of Two Cities
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KAROL DICKENS
OPOWIEŚĆ O DWÓCH
MIASTACH





WARSZAWA 1936

WYDAWNICTWO J. PRZEWORSKIEGO


Zakłady Graficzne „FENIKS“, Warszawa.
7123






TOM I
KSIĘGA PIERWSZA.
ZWRÓCONY ŻYCIU

Rozdział pierwszy.
Epoka.

Były to czasy najlepsze, były to czasy najgorsze, były to lata mądrości i lata szaleństwa, była to epoka wiary i epoka bezbożności, był to okres Jasności i okres Mroku, była to wiosna nadziei i zima rozpaczy, mieliśmy wszystko przed sobą i nie mieliśmy przed sobą niczego, szliśmy wszyscy wprost do nieba i wprost w odmiennym kierunku. — krótko mówiąc, była to epoka tak zbliżona do dzisiejszej, iż najwyższe autorytety upierały się przy twierdzeniu, że w dobrem czy złem mówić o niej można tylko w superlatywach.
Zasiadał wówczas na tronie angielskim król o szerokiej szczęce i królowa o twarzy pospolitej. Król o szerokiej szczęce i królowa o twarzy pięknej zasiadali na tronie francuskim. Dla dostojników obu narodów, którzy porośli w pierze i opływali w dostatki, jasne było jak słońce, że stan ten trwać będzie wiecznie.
Był to rok pański tysiąc siedemset siedemdziesiąty piąty. W tej epoce obdarzono Anglię tajemniczemi rewelacjami — jak zresztą i teraz. Pani Southcott szczęśliwie obchodziła dwudziestą piątą rocznicę swoich urodzin. Jakiś domorosły prorok między żołnierzami Przybocznej Gwardii uczcił dzień ten objawieniem, iż są już w toku przygotowania do pochłonięcia Londynu i Westminsteru. Nawet duch z Cock Lane[1]) nie dał o sobie znać z jakie dwanaście lat, wystukawszy poprzednio swoje rewelacje, podobnie jak to czyniły duchy niedalej jak przed rokiem (jest coś nadnaturalnego w tym braku pomysłowości u duchów). Natomiast zwykłe ziemskie wieści otrzymała Korona Angielska i Lud Angielski z kongresu angielskich poddanych w Ameryce. Wbrew spodziewaniu, wieści te okazały się dla ludzkości ważniejsze od wszystkich rewelacyj piskląt chowu Cock Lane.
Francja w sprawach nadprzyrodzonych mniej faworyzowana od swej siostrzycy po puklerzu i trójzębie, staczała się z zawrotną szybkością wdół, drukując papierowe pieniądze i wydając je. Pod przewodnictwem swoich duchowych pasterzy zajmowała się pozatem takiemi humanitarnemi czynami, jak skazanie pewnego młodzieńca na wyrwanie języka, odcięcie rąk i spalenie żywcem, ponieważ nie ukląkł na deszczu przed procesją brudnych mnichów, która przechodziła poza polem jego widzenia, w odległości jakich pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu jardów. Być może, iż w chwili, gdy podpisywano wyrok na owego młodzieńca, Los-Drwal naznaczał drzewa, głęboko wrosłe w grunt Francji i Nawary, aby porżnięto je na deski i uczyniono z nich ową ruchomą ramę z nożem, która wsławiła się w historji. Być może, że w smutnych chałupach oraczy, pracujących na polach dokoła Paryża, w ten właśnie dzień schowano przed deszczem proste wózki, pobrudzone przez świnie i kury, obryzgane wiejskiem błotem, które Fermer-Śmierć odstawił nabok, aby stały się furgonami rewolucji. Lecz ów Drwal i ów Fermer, chociaż nie ustawali w pracy, pracowali w milczeniu, i nikt nie słyszał ich skradających się kroków: ten, kto ośmielał się podejrzewać, że się już obaj zbudzili, narażał się na zarzut, iż jest ateistą i zdrajcą.
A i w Anglji trudno było o tę odrobinę bezpieczeństwa i spokoju, która mogłaby usprawiedliwić narodową dumę Anglików. Co noc, w samej stolicy, zdarzały się zbrojne napady i bezkarne grabieże. Publicznie ostrzegano rodziny, aby przed wyjazdem z miasta nie omieszkały oddać swych sprzętów domowych na przechowanie do specjalnych składów. Bandyta w nocy, był szanownym kupcem za dnia, a poznany przez innego kupca, którego zatrzymał na drodze jako „herszt“, uprzejmie strzelał mu w łeb i uciekał. Siedmiu rozbójników napadło na dyliżans, strażnik zabił trzech napastników, poczem sam został zabity przez pozostałych czterech, „z powodu braku amunicji“, poczem dyliżans obrabowano do nitki. Znakomity dygnitarz, Lord Mayor Londynu, został na Turnham Green zatrzymany przez bandę, która obdarła go ze wszystkiego w oczach całego jego orszaku. Więźniowie toczyli formalne bitwy ze swymi dozorcami, a majestat Prawa prał w nich z garłaczy śrutem i kulami. W salonach dworskich złodzieje kradli dostojnym lordom z szyi brylantowe krzyże. Muszkieterowie plądrowali w St. Giles, szukając bandytów, a tłum strzelał do muszkieterów, zaś muszkieterowie strzelali do tłumu, i nikomu nie przyszło na myśl że jest w tych zdarzeniach coś niepokojącego. Wśród tego wszystkiego, kat, zawsze zajęty i zawsze conajmniej potrzebny, był ciągle rozchwytywany. To ścinał długi szereg rozmaitych rzezimieszków, to wieszał w sobotę włamywacza, schwytanego we czwartek, to znów tuzinami palił ludzi na szosie przed New Gate, lub pamflety przed drzwiami Westminster Hall. Dziś brał życie strasznego, krwiożerczego mordercy, jutro odbierał je nędznemu złodziejaszkowi, który obrabował jakiegoś malca z sześciu pensów.
Wszystko to, i wiele innych rzeczy, działo się w pięknym roku siedemset siedemdziesiątym piątym. Wśród tych zdarzeń (a Drwal i Fermer nie ustawali w pracy) spokojnie stąpali ci dwaj o szerokich szczękach, i tamte dwie o pięknej i brzydkiej twarzy, dumnie obnoszące swe boskie prawa. I w ten to sposób ów rok tysiąc siedemset siedemdziesiąty piąty wiódł Ich Wysokości — i miriady drobnych istnień, a między niemi istoty występujące w tej kronice — drogą, leżącą przed nimi.


Rozdział drugi.
Dyliżans.

Gościniec, który ścielił się pewnej listopadowej nocy, w piątek, przed pierwszą osobą, o jakiej w tej powieści będzie mowa, prowadził do Dover. Właściwie jednak dla naszego podróżnego gościniec doverski nie wiele miał wspólnego z dyliżansem doverskim, wspinającym się po Shooters Hill. Podróżny brodził bowiem w błocie obok dyliżansu, jak i reszta pasażerów, i to bynajmniej nie dlatego, że przechadzka o tej porze jest nęcąca, ale dlatego, że wspinanie się po zboczu, błoto i dyliżans były tak ciężkie, iż konie zatrzymywały się już kilkakrotnie, a raz nawet stanęły wpoprzek drogi z buntowniczym zamiarem zawrócenia do Blackheath. Ale cugle i bat, woźnica i strażnik znali jednak ów artykuł wojenny, wzbraniający stosowania argumentu, kiedyindziej cieszącego się wielką powagą, według którego pewne zwierzęta obdarzone są rozumem; zaprząg skapitulował więc i wrócił do spełniania swego obowiązku.
Z pochylonemi łbami i machając ogonami, szkapy torowały sobie drogę przez gęste błoto potykając się i plącząc między kołami, jak gdyby miały rozsypać się na kawałki w miejscach, gdzie członki ich połączone były stawami. Ilekroć woźnica ściągał lejce i zatrzymywał konie długiem „Prrrrr“, pierwszy lejcowy potrząsał głową i wszystkiem co miał na niej — niczem rasowy rumak — chcąc dać w ten sposób do zrozumienia, że dyliżansu niepodobna wciągnąć na wzgórze. Ilekroć lejcowy wstrząsał się, pasażer wstrząsał się również, jak przystało na człowieka nerwowego i mającego ciężar na sercu.
Mgliste opary wypełniały wszystkie szczeliny i błąkały się po pochyłości wzgórza, jak duchy potępieńcze, napróżno szukające spokoju. Lepkie te, zimne opary wędrowały w powietrzu kłębami i przelewały się przez siebie, jak fale niesamowitego morza. Były one tak gęste, że chroniły przed latarniami dyliżansu wszystko, co nie było dyliżansem lub paroma jardami gościńca, a para z oddechu spracowanych koni zlewała się w jedno z oparami.
Oprócz wyżej wspomnianego podróżnego, dwaj inni jeszcze pasażerowie wspinali się po wzgórzu, obok dyliżansu. Wszyscy ubrani byli jednakowo, w płaszcze zakrywające twarze po uszy i w buty z grubej skóry. Nikt z nich trzech nie mógłby powiedzieć, jak wyglądają jego towarzysze, każdy bowiem starał się jaknajbardziej ukryć, zarówno przed oczyma duszy, jak przed fizycznym wzrokiem pozostałych. W owych czasach ludzie stronili od obcych, gdyż każdy spotkany na gościńcu mógł być bandytą lub w zmowie z bandytami. Zwłaszcza to ostatnie nie było wykluczone; w każdej karczmie i w każdym domu zajezdnym „kapitan“ miał swoich zauszników, którzy rekrutowali się z rozmaitych elementów, od gospodarza począwszy, a kończąc na stajennym. Takie i tym podobne myśli snuły się po głowie w ów piątkowy wieczór listopadowy roku 1775 konduktorowi, stojącemu na stopniu, umocowanym ztyłu dyliżansu, który wspinał się na Shooters Hill. Bił nogą o nogę i rozglądał się dokoła, nie odrywając ręki od skrzyni, gdzie na stosie z sześciu czy ośmiu pistoletów i kilku kordelasów, leżała nabita strzelba.
Dyliżans doverski znajdował się w tem samem położeniu co inne: konduktor podejrzewał pasażerów, pasażerowie siebie i konduktora, a wszyscy razem i każdy z osobna podejrzewali każdego i wszystkich, natomiast woźnica ufał tylko swoim koniom. Co się zaś tyczy koni, gotów był przysiąc na oba Testamenty, że nie nadają się do tej podróży.
„Wiooo!“ wołał woźnica. „Wioo! Jeszcze trochę, a będziemy na szczycie tego paskudnego pagórka, na który wciąkacie nas z takim trudem! Wioo! maluśkie! Joe!“
„Hej!“ odpowiedział konduktor.
„Która to u ciebie godzina?“
„Już dziesięć minut po dziesiątej“.
„Żeby to najjaśniejsze!“ zaklął woźnica, „a myśmy nie dobrnęli jeszcze na Shooters Hill! Wioooo!“
Pełen fantazji lejcowy, zachęcony zresztą wcale niedwuznacznie batem, zebrał się w sobie, szarpnął i pociągnął inne konie. Raz jeszcze dyliżans doverski zachybotał się, a wraz z nim ruszyli trzej pasażerowie, kroczący tuż obok. Stanęli, gdy dyliżans stanął, nie chcąc zbytnio oddalać się od niego. Gdyby jeden z pasażerów odważył się był lekkomyślnie zaproponować drugiemu pójść naprzód, w mgłę, dostałby natychmiast kulą, w łeb, jako niebezpieczny opryszek.
Konie wciągnęły dyliżans ostatnim wysiłkiem na szczyt wzgórza i stanęły tam dysząc ciężko. Konduktor zeskoczył, zahamował koła i otworzył przed pasażerami drzwiczki.
„Ts! Joe!“ zawołał woźnica z kozła ostrzegawczym głosem.
„Co się stało, Tom?“
Obaj zaczęli nadsłuchiwać.
„Powiadam ci, Joe, jakiś koń biegnie kłusem!“
„A ja ci powiadam, że galopem!“ odparł konduktor, puszczając drzwiczki i szybko wskakując na swoje miejsce. „Gentlemani! W imię Króla — mieć się na baczności!“
Wydawszy ten rozkaz, chwycił krucicę i stanął w pozycji zaczepnej.
Pasażer, o którym będzie mowa w tej powieści, stał jedną nogą na stopniu dyliżansu a towarzysze jego stali za nim, również gotowi do wsiadania. On zatrzymał się przed dyliżansem, oni zatrzymali się na gościńcu. Wszyscy spoglądali bacznie to na woźnicę, to na konduktora. Woźnica obejrzał się za siebie, i konduktor obejrzał się za siebie, a nawet ów koń z fantazją nadstawił uszu i obejrzał się za siebie, porzuciwszy opozycję.
Cisza, która nastąpiła, gdy umilkł turkot i skrzypienie dyliżansu, spotęgowała ciszę nocy, czyniąc ją rzeczywiście bezgłośną a drżenie koni udzielało się poniekąd dyliżansowi. Serca pasażerów biły tak mocno, że niemal mogli je słyszeć: w każdym jednak razie ta chwila ciszy mówiła niemal głośno o ludziach z zapartym oddechem i tych, którzy wstrzymywali oddech, i tych, którym krew żywiej pulsowała od oczekiwania.
Tętent konia galopującego po wzgórzu stawał się coraz wyraźniejszy.
„Hej!“ zawołał konduktor z całych sił. „Stój, bo strzelę!“
Tętent ustał, a wśród wielkiego sapania i chrapania rozległ się głos:
„Czy to dyliżans doverski?“
„Co cię to obchodzi?“ zawołał konduktor. „Gadaj, coś za jeden!“
„Czy to dyliżans doverski?“
„A po co ci to?!“
„Szukam pasażera“.
„Jakiego pasażera?“
„Pana Jarvis Lorry“.
Na dźwięk swojego nazwiska, podróżny, stojący na schodkach, poruszył się. Konduktor, woźnica i dwaj podróżni spojrzeli na niego podejrzliwie.
„Zostań tam, gdzie jesteś“, zawołał konduktor, „bo jak się omylę, to do końca życia nie naprawię już tego błędu! Gentleman nazwiskiem Lorry niech odpowiada ze swego miejsca!“
„Co się stało?“ zapytał podróżny miłym, śpiewnym głosem. „Kto mnie szuka? Czy to ty Jerry?“
„Nie podoba mi się głos tego Jerry, jeśli to wogóle jest Jerry“, mruknął konduktor do siebie. „Jak na mój gust zanadto ma ochrypły głos ten jakiś Jerry!“
„Tak, to ja, panie Lorry!“
„O co chodzi?“
„Mam dla pana depeszę stamtąd: T. i Spółka“.
„Panie konduktorze, znam tego człowieka“, powiedział pan Lorry, schodząc ze stopnia. Podróżni, stojący za nim, odskoczyli wtył, poczem pośpiesznie wskoczyli do dyliżansu, zatrzasnęli drzwi i spuścili okno. „Może podejść bliżej. Nic nam nie grozi!“
„Mam nadzieję, ale głowy za to nie dam“, powiedział konduktor mrukliwie. „Hej, ty tam!“
„Hej! Dobry wieczór!“ powiedział Jerry głosem bardziej jeszcze ochrypłym.
„Zbliż się trochę, ale jeśli masz broń w ręku, to radzę ci jej nie dotykać, bo jestem krewki, a moje omyłki przyjmują kształt ołowiu! No, pokaż-że się!“
Stopniowo zaczęły się z mgieł wynurzać postacie konia i jeźdźca, który zbliżył się do dyliżansu od tej strony, gdzie stał pasażer. Jeździec wstrzymał konia, obrzucił spojrzeniem konduktora i podał pasażerowi kartkę papieru. Koń dyszał ciężko, a obaj, koń i jeździec, pokryci byli błotem od kopyt wierzchowca aż po głowę przybysza.
„Konduktorze!“ powiedział podróżny tonem spokojnym i urzędowym.
Ostrożny konduktor wciąż trzymał w prawej ręce pistolet zaś lewą dtoń oparł o barierkę i, utkwiwszy oczy w jeźdźcu, odpowiedział szorstko:
„Panie!“
„Tu niema żadnych tajemnic. Pracuję w banku Tellsona w Londynie. Musicie znać bank Tellsona w Londynie. Jadę w interesach do Paryża. Korona na piwo. Czy mogę przeczytać?“
„Jeżeli się pan pośpieszy!“
Pasażer rozwinął papier w świetle latarni, wiszącej z tej strony dyliżansu, i przeczytał — najpierw po cichu, a potem głośno. „Czekać panny w Dover!“ Niewiele, jak widzicie, panie konduktorze! Powiedz Jerry, że moja odpowiedź brzmi: zwrócony życiu!“
Jerry poruszył się na siodle. „Dziwna odpowiedź!“ powiedział jeszcze bardziej ochrypłym głosem.
„Zawieź tylko tę odpowiedź, a już będą wiedzieli, że otrzymałem ich zlecenie! To tak, jakbym odpisał! Spiesz się! Dobranoc!“
Z temi słowy pasażer otworzył drzwiczki dyliżansu i wsiadł. Tymczasem przezorni towarzysze podróży pochowali zegarki i sakiewki za cholewy butów i udawali pogrążonych we śnie, w tym zresztą tylko celu, aby nie być zmuszonymi do przedsiębrania innych kroków.
Dyliżans ruszył z miejsca otoczony coraz gęstszą mgłą, która rosła w miarę jak zjeżdżali po zboczu. Konduktor schował krucicę do skrytki na broń, a obejrzawszy jej zawartość oraz stan zapasowych pistoletów, które miał za pasem, zajrzał do mniejszej skrzynki i wyjął z niej narzędzia kowalskie, dwie pochodnie i krzesiwo. W to wszystko był zaopatrzony na wypadek, gdyby latarnie wypaliły się lub gdyby wiatr je zgasił, co zdarzało się czasami. Wtedy wystarczyło mu skrzesać ognia i zapalić trochę słomy, by, w pięć minut (jeśli dopisze szczęście) rozniecić pochodnię.
„Tom!“ zawołał przyciszonym głosem nad dachem karety.
„Jestem Joe!“
„Słyszałeś zlecenie?“
„Słyszałem, Joe!“
„Rozumiesz co?“
„Nic. Zupełnie nic“.
„Co za dziwny zbieg okoliczności!“ powiedział konduktor. „Bo ja też nic!“
Jerry, zostawszy sam śród mgieł i nocy, zsiadł z konia nietylko poto, aby mu trochę ulżyć, ale również dlatego, aby zetrzeć błoto z twarzy, strząsnąć deszcz z ronda kapelusza, na którem zebrało się z pół galona wody. Stał tak długo, przesunąwszy przez ramię cugle konia, aż zamilkł turkot kół, a noc stała się cicha, jak dawniej. Potem puścił się piechotą po zboczu.
„Po tym galopie z Temple Bar, staruszko, wolę nie dowierzać twoim nogom, zanim się nie dostaniemy na szczyt“, powiedział zachrypnięty jegomość do swej szkapy. „Zwrócony życiu! Djabelnie dziwaczne zlecenie! Nie powiem, żeby to pasowało do ciebie, Jerry! Tak, tak, mówię ci to Jerry! Źleby z tobą było, gdyby zwracanie życiu weszło w modę!“


Rozdział trzeci.
Nocne cienie.

Dziwny to fakt, zasługujący na to, by się nad nim zastanowić, iż każda istota ludzka tak jest stworzona, że jest nieodgadniona tajemnicą i zagadką dla innych istot ludzkich. Kiedy wjeżdżam do wielkiego miasta, mimowoli uderza mię myśl, że każdy z tych ciemnych, zamkniętych domów kryje swą tajemnicę, że każdy pokój w każdym z tych domów kryje również swą tajemnicę, że każde serce z pomiędzy tysięcy bijących serc jest poniekąd tajemnicą dla najbliższych mu serc. Jest w tem jakaś groza, coś jakby powiew śmierci. Nie mogę już więcej przewracać kart tej drogiej książki, którą niegdyś kochałem łudząc się, że przeczytam ją do końca. Nie mogę również ujrzeć dna owej rzeki, gdzie w przelotnym błysku słońca ujrzałem blask zakopanych skarbów i zatopionych rzeczy. Postanowione było, że książka ta zamknie się na zawsze, gdy przeczytałem jedną jej tylko kartę. I postanowione było, że wieczny mróz zetnie wody, gdy ja stałem jeszcze wpatrzony w grę świateł na jej powierzchni, nie przeczuwając nic złego. Przyjaciel mój umarł, sąsiad mój umarł, umiłowana moja, skarb mej duszy, umarła. Jest to nieubłagana ciągłość tajemnicy, która zawsze tkwiła w tej istocie i którą nosić będę w sobie aż po koniec życia. Czyż na wszystkich cmentarzach miasta, przez które idę, znajdzie się jeden nieboszczyk, bardziej dla mnie niezrozumiały niż niezrozumiali mi są żywi mieszkańcy, niż ja sam jestem niezrozumiały dla nich?
Jest to naturalne dziedzictwo, którem Los obdarzył wszystkich jednakowo hojnie. Konny goniec jest pod tym względem równie bogaty jak król, pierwszy minister równie jak kupiec londyński. Tak samo miała się rzecz z trzema podróżnymi zamkniętymi w ciasnej klatce dyliżansu. Każdy z nich był dla towarzyszy tajemnicą, jak gdyby jechał własnym koczem zaprzężonym w szóstkę czy sześćdziesiątkę koni, a między nimi i sąsiadem była przestrzeń tak wielka, jak conajmniej jedno hrabstwo.
Posłaniec jechał z powrotem wolnym krokiem, zatrzymując się dość często przy karczmach przydrożnych, aby sobie popić, zdradzając jednak przy tem skłonności do utrzymania swojej tajemnicy, głęboko bowiem nasuwał zniszczony kapelusz na oczy. Miał on oczy nadające się do tej dekoracji, były bowiem czarne, ale pozbawione głębi i blasku, i zbyt blisko osadzone, jakby się obawiały, że znajdą się Bóg wie gdzie, gdy tylko oddalą się od siebie. Oczy te patrzyły złowieszczo z pod szerokiego ronda kapelusza, podobnego do trójgraniastej spluwaczki, zaś poniżej nich znajdował się wielki szal, odkrywający brodę i szyję, a spływający prawie do kolan. Kiedy Jerry wstępował na szklaneczkę, odsuwał końce szala lewą ręką, aby prawą móc sięgnąć po napój. Gdy to uczynił, znów okrywał się starannie.
„Nie, Jerry!“ wracał wciąż do tego samego tematu. „To nie dla ciebie, Jerry! Jesteś uczciwy kupiec, Jerry! To nie może być w twoim planie. Zwrócony! Niech mię djabli, jeśli to nie prawda, że się stary musiał strąbić!“
Polecenie do tego stopnia zaprzątało myśli Jerry, że kilka już razy zdejmował kapelusz, chcąc się podrapać w głowę. Z wyjątkiem ciemienia, które było zupełnie łyse, głowę jego pokrywały włosy sterczące, czarne, szorstkie jak szczecina, i spadająca niemal aż na szeroki, zadarty nos. Głowa była okrągła, jakby utoczona, i przypominała raczej mur najeżony gwoździami, niż owłosioną głowę. Przypuszczam, że najlepsi gracze w „żabkę“ ogłosiliby, że przez taką głowę niebezpiecznie jest skakać.
Kiedy Jerry jechał z poleceniem, które miał powtórzyć nocnemu stróżowi, siedzącemu przy bramie banku Tellsona, przy Temple Bar, mającemu z kolei powtórzyć je większym od siebie personom, nocne cienie zaczęły przybierać w jego oczach takie kształty, jakie wywołać mogło podobne zlecenie, zaś w oczach klaczy — jakie malował jej własny strach. Musiało tych kształtów być mnóstwo, bo się wzdrygała na widok każdego przydrożnego cienia.
W tym samym czasie dyliżans trząsł się, podskakiwał, potykał, po uciążliwym gościńcu, wioząc tajemniczego pasażera. I dla niego cienie nocne przybierały kształty, które nadawały im jego niespokojne oczy i błędne myśli.
Bank Tellsona miał stałe miejsce w dyliżansie. Kiwając się zgodnie z ruchem dyliżansu, pasażer nasz przeciągnął rękę przez rzemień (co nie uchroniło go od kiwania się w stronę sąsiada, którego spychał w sam kąt, ilekroć dyliżans podskoczył trochę wyżej) i siedział ze zmrużonemi oczyma. Małe okienka, migotliwe światła latarni przeświecające przez nie, otyły pasażer siedzący naprzeciw niego — wszystko to w myślach jego zlewało się z bankiem i innemi sprawami pierwszorzędnej wagi. Klekot uprzęży zmienił się w brzęk monet, a nasz pasażer w ciągu pięciu minut wykonał więcej tranzakcyj handlowych, niż cały bank Tellsona i wszystkie jego krajowe i zagraniczne filje w czasie trzykrotnie dłuższym. Potem otworzyły się przed nim podziemia Tellsona wraz ze wszystkiemi skrytkami i schowkami (a znał je bynajmniej nie powierzchownie); szedł przez skarbiec z pękiem wielkich kluczy i słabo płonącem światłem, aby się przekonać, że skrytki są bezpieczne, mocne, ciche, pewne, tak, jak je był zostawił.
Ale chociaż bank wciąż był obecny w jego świadomości (w sposób niejasny jak ból pod narkotykiem) i chociaż dyliżans był wciąż przytomny, myśli pana Lorry biegły ku czemu innemu, co dręczyło go przez całą noc. Miał przed sobą trudne zadanie — wydobyć człowieka z grobu.
Która z pośród niezliczonych twarzy, wyłaniających się z mroków przed jego oczyma, była twarzą owego żywcem pogrzebanego, cienie nie wskazywały dokładnie, ale wszystkie miały twarz człowieka lat około czterdziestu pięciu, różniły się zaś od siebie tylko wyrazem przeświecającym upiornie przez rysy widma. Duma, wzgarda, nieufność, rozpacz, pokora, upór kolejno następowały po sobie i kolejno zmieniały się zapadłe policzki, blada cera, wychudłe ręce i nogi. Ale twarz była ta sama, i wszystkie głowy pokrywała przedwczesna siwizna. Ze sto razy drzemiący pasażer zadawał sobie pytanie:
„Od jak dawna pochowany?“
Odpowiedź brzmiała zawsze tak samo: „Od osiemnastu lat“.
„Straciłeś nadzieję, że cię odgrzebią?“
„Oddawna!“
„Czy wiesz, że jesteś zwrócony życiu?“
„Mówiono mi...“
„Zapewne chcesz żyć?“
„Sam nie wiem“.
„Czy ci ją pokazać? Chcesz ją widzieć?“
Odpowiedzi na to ostatnie pytanie były rozmaite i pośpieszne. Czasem złamany głos mówił: „Zaczekaj, zaczekaj chwilę! Umarłbym, gdybym zobaczył ją za wcześnie“. Czasem odpowiedzią był płacz serdeczny i słowa: „Zaprowadź mię do niej!“ czasem ponury głos wołał: „Nie znam jej! Nie rozumiem, czego chcecie...“
Po każdym z tych wymaginowanych djalogów podróżny kopał, kopał nieustannie, to rydlem, to rękami, to jakimś wielkim kluczem, by wydobyć nieszczęsną ofiarę. Wyciągnął ją wkońcu z grudkami ziemi na twarzy i we włosach — ale natychmiast rozwiewała się we mgle. Pasażer ocknął się, spuścił okno, ażeby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza i ochłodzić twarz drobnym rzeźwiącym deszczykiem.
Ale gdy otworzył oczy i patrzał na mgłę i deszcz, na ruchome smugi padające od latarni i na uciekające po obu stronach gościńca żywopłoty — cienie nocne otaczające dyliżans zlewały się z cieniami jego myśli. Prawdziwy dom bankowy przez Temple Bar, wprawdzie interesy, załatwione poprzedniego dnia, prawdziwy skarbiec, prawdziwy goniec wysłany za nim w pogoń — i dane przez niego zlecenie — wszystko było na miejscu. Ale z pośród tego wszystkiego wyłaniała się twarz, której znowu zadawał pytania?
„Od jak dawna pochowany?“
„Od osiemnastu lat“.
„Zapewne, chcesz żyć?“
„Nie wiem“.
Kopie... kopie... kopie... póki niecierpliwe poruszenie jednego z dwóch pasażerów nie przypomniało mu, że trzeba spuścić okno, dla bezpieczeństwa przesunąć rękę przez rzemienny pas i patrzeć na dwie drzemiące postacie — aż wreszcie znów zapominał o nich i myśli jego wracały do banku i do grobu.
„Od jak dawna pochowany?“
„Od osiemnastu lat“.
„Straciłeś nadzieję, że odzyskasz wolność?“
„Oddawna!“
Słowa te brzmiały w uszach tak wyraźnie, jak wszystkie inne słowa słyszane w życiu. Wsłuchiwał się w ich dźwięk aż do świtu; wtedy dopiero odzyskał przytomność i przekonał się, że cienie nocne się rozpierzchły.
Spuścił szybę i spojrzał na wschodzące słońce. Przed nim leżał szmat zoranej ziemi, z pługiem, który został tam od poprzedniego dnia, gdy wyprzężono konie. Dalej zagajnik, w którym czerwone jak ogień i złote liście trzymały się jeszcze na gałęziach. Chociaż ziemia była zimna i wilgotna, niebo było jasne, a słońce piękne, radosne i wesołe.
„Osiemnaście lat!“ powiedział pasażer spoglądając w słońce. „Łaskawy Stwórco Dnia! Być żywcem pogrzebanym przez osiemnaście lat!“


Rozdział czwarty.
Przygotowanie.

Kiedy koło południa dyliżans szczęśliwie dojechał do Dover, portjer oberży pod „Królem Jerzym“ otworzył jak zazwyczaj drzwiczki. Czynił to prawie z namaszczeniem, gdyż podróż dyliżansem z Londynu była przedsięwzięciem, którego można było gratulować nawet odważnym ludziom.
Tym razem znalazł się tylko jeden odważny podróżny, któremu należało gratulować: dwaj inni wysiedli po drodze. Zapleśniałe wnętrze dyliżansu z brudną, zabłoconą słomą, ciemne i cuchnące, przypominało raczej psią budę. Pan Lorry, ów jedyny pasażer, wygramolił się i strząsnął ze siebie kawałki słomy. W pomiętym płaszczu, w spłaszczonym kapeluszu i zabłoconych butach podobny był do wielkiego psa.
„Czy statek do Calais odchodzi jutro?“
„Tak, proszę pana, jeżeli pogoda się utrzyma i nie będzie zbyt silnego wiatru. Statek odpłynie około drugiej popołudniu. — Łóżko dla jaśnie pana?“
„Położę się dopiero wieczorem. Ale proszę o pokój i fryzjera“.
„A śniadanie, proszę pana? Słucham pana! Tędy, pan pozwoli! Wskaż panu Konkordję! Walizkę do Konkordji i ciepłą wodę! Zdejm panu buty w Konkordji! (zastanie pan doskonały ogień na kominku). Syp po balwierza! A teraz zaprowadź pana do Konkordji!“
Ponieważ sypialnia Konkordja przeznaczona była dla pasażerów, którzy przyjechali dyliżansem, a pasażerowie jadący dyliżansem opatuleni byli zawsze od stóp do głowy, pokój ten miał więc tę właściwość i tem się różnił od innych pokoi pod „Królem Jerzym“, że wchodzili do niego ludzie zupełnie jednakowi, wychodzili zaś bardzo rozmaici. Wskutek tego drugi portjer, dwaj posługacze, kilka pokojówek i gospodyni kręciło się, niby przypadkiem, w rozmaitych punktach między kredensem i sypialnią. Tym razem wyszedł z Konkordji jegomość około lat sześćdziesięciu, w wytartym nieco, ale dobrze utrzymanym bronzowym garniturze, z szerokiemi wyłogami przy rękawach i wielkiemi klapami przy kieszeniach który udał się wprost do jadalni.
Tego popołudnia nie było w pokoju nikogo prócz jegomościa w bronzowym garniturze. Przysunięto mu stolik do kominka. Blask płomieni padał mu na twarz. Oczekując, aż podadzą śniadanie, podróżny siedział tak nieruchomo, jakby pozował do portretu.
Wyglądał bardzo zacnie, bardzo przyzwoicie, z jedną ręką na kolanie, z zegarkiem tykającym pod migdałową kamizelką z tak jednostajną dostojnością, jak gdyby zastanawiał się nad swoją powagą i niezmiennością, będącemi jaskrawem przeciwieństwem lekkomyślności i znikomości płomienia. Podróżny miał nogi zgrabne, z czego był po trosze dumny. Łydki ciasno obciągały jedwabne pończochy, a trzewiki, chociaż skromne, były bardzo wytworne. Nosił śmieszną, kędzierzawą, jasną jak len peruczkę, mocno przylegającą do głowy. Bielizna, chociaż nie tak cienka jak pończochy, była biała jak piana morska rozpryskująca się na pobliskim brzegu, lub jak płat żagli, błyszczących w słońcu, daleko. Peruczka była prawdopodobnie zrobiona z włosów, ale robiła wrażenie, że jest z jedwabiu lub ze szkła. Twarz, zazwyczaj spokojną i stateczną, rozjaśniała para pięknych, wilgotnych oczu. Przed Iaty z trudem musiała ona zachowywać powagę godną urzędnika banku Tellson i Spółka.
Cerę miał zdrową. Twarz, choć przeorana wieloma zmarszczkami, nie nosiła śladów głębszych trosk i przeżyć. Ale może urzędnicy banku Tellsona zajmowali się wyłącznie cudzemi sprawami, a może troski z drugiej ręki, podobnie jak ubrania z drugiej ręki, łatwo się przyjmuje i łatwo odrzuca.
Jakby dla dopełnienia podobieństwa do człowieka pozującego do portretu, pan Lorry zdrzemnął się. Zbudził się gdy przyniesiono śniadanie; wówczas, przysunąwszy krzesło do stolika, powiedział do posługacza:
„Proszę przygotować wygodny pokój dla młodej damy, która zjedzie tu w ciągu dnia. Będzie się pytała o pana Jarvis Lorry, a może o kogo z banku Tellsona. Proszę mię natychmiast zawiadomić“.
„Słucham pana. Bank Tellsona, Londyn. Czy tak, proszę pana?“
„Tak“.
„Słucham pana. Często mamy honor gościć u siebie urzędników banku Tellsona, jeżdżących w tę i tamtą stronę, między Londynem i Paryżem. Dużo musi podróżować taki bank Tellsona!“
„Tak. Jesteśmy właściwie tyleż bankiem francuskim, co i angielskim“.
„Tak, proszę łaski pana. Ale pan chyba nieczęsto odbywa podróże?“
„W ostatnich czasach — tak. Ostatnio byliśmy — to jest byłem — we Francji przed piętnastu laty“.
„Doprawdy, proszę pana? Nie za moich było to czasów! Nawet nie za czasów moich gospodarzy, Jerzy był wtedy w innych rękach“.
„Zdaje mi się“.
„Ale gotów jestem założyć się, że bank Tellsona był w kwitnącym stanie i przed pięćdziesięciu laty, nie mówiąc już przed piętnastu“.
„Możecie cyfrę tę potroić i powiedzieć: przed stupięćdziesięciu, a jeszcze nie będziecie dalecy od prawdy“.
„Czy być może?“
Oczy i lista posługacza zaokrągliły się, cofnął się więc o krok, przerzucił serwetę z prawej ręki do lewej, przyjął postawę pełną godności, i zaczął przypatrywać się, jak gość je i pije, jakby śledził go ze szczytu wieży obserwacyjnej. Czynił to zgodnie z obyczajami wszystkich posługaczy wszystkich czasów.
Pan Lorry skończył śniadanie i udał się na przechadzkę po wybrzeżu. Małe, brzydkie, wąskie, miasteczko Dover trzyma się zdala od wody i chowa głowę w wyrwy kredowe, niby jakiś morski struś. Wybrzeże jest kamieniste, pustynne, wydane na pastwę morzu, które czyniło z niem, co chciało, a chciało je przedewszystkiem strawić. Ryk morza obijał się o miasto, obijał się o wzgórze, a fale z wściekłością wyżerały brzeg. Powietrze między domami tak było przesiąknięte zapachem ryb, że możnaby pomyśleć, iż wszystkie chore ryby przyszły się tu leczyć, jak chorzy ludzie jeżdżą kąpać się w morzu. W porcie zajmowano się trochę rybołóstwem, w nocy zaś przeważnie wałęsaniem się lub gapieniem na morze: zwłaszcza w czasie przypływu, gdy morze podchodziło blisko. Drobni kupcy, nie robiący zasadniczo żadnych interesów, czasami dorabiali się tu znacznych fortun, a było to znamienne, że nikt w swem sąsiedztwie nie zniósłby latarnika.
Popołudniu, gdy zaczęło się zmierzchać, powietrze, które chwilami tak było przezroczyste, że widać było brzeg francuski, znów nasiąkło mgłą i wilgocią. Myśli pana Lorry również spochmurniały i zamgliły się. Gdy noc zapadła, usiadł przed kominkiem w pokoju jadalnym, czekając na obiad, jak czekał przedtem na śniadanie. I kopał — kopał — kopał w ruchliwych czerwonych węgielkach.
Flaszka dobrego klaretu po obiedzie nie czyni żadnej krzywdy komuś, kto kopie w węglach kominka — chyba, że odrywa go od pracy. Pan Lorry od dłuższego już czasu siedział bezczynnie i właśnie wychylił do dna ostatnią szklankę wina, z wyrazem owego doskonałego zadowolenia, jakie zdradza jedynie starszy gentleman zdrowej kompleksji, gdy ujrzy dno flaszki. Nagle na ulicy zaturkotały koła, i pojazd wtoczył się na dziedziniec.
Odstawił nietkniętą szklankę.
„Ona!“ powiedział.
W tej chwili wszedł posługacz i oznajmił, że panna Manette przyjechała z Londynu i pragnie widzieć się z gentlemanem od Tellsonów.
„Już?!“
Panna Manette posiliła się już w drodze, nie chce jeść i niecierpliwie oczekuje gentlemana od Tellsonów, z którym pragnie się zaraz rozmówić.
Gentlemanowi od Tellsonów nie pozostało nic innego, jak wychylić ostatnią szklankę z wyrazem tępej rozpaczy, nasunąć peruczkę na uszy i pójść za służącym do pokoju panny Manette. Był to wielki ciemny apartament, urządzony żałobnie, z meblami obitemi czarnem włosiem, pozastawiany czarnemi stołami. Stoły te były tak wypolerowane że dwa wielkie kandelabry, umieszczone na jednym z nich pośrodku pokoju, ponuro odbijały się we wszystkich ich powierzchniach: robiło to wrażenie, że leżą one w głębokich grobach z czarnego mahoniu i że niema nadziei, by oświetliły pokój, jeśli się ich stamtąd nie wydobędzie.
W pokoju panował mrok tak trudny do przeniknięcia, że pan Lorry, idąc po zniszczonym dywanie tureckim, przypuszczał, iż panna Manette musi być w sąsiednim pokoju. Dopiero minąwszy kandelabry, dojrzał między stołami i kominkiem młodą dziewczynę lat siedemnastu, ubraną w płaszczyk podróżny. W ręku trzymała jeszcze wstążki kapelusza. Gdy wzrok pana Lorry zatrzymał się na drobnej ładnej twarzyczce, okolonej mnóstwem złotych włosów, na błękitnych oczach o pytającem wejrzeniu, na czole, które posiadało tę właściwość, iż nagle się marszczyło, co nadawało dziewczynie wyraz ni to zdziwienia ni to niepokoju, a może tylko wielkiego skupienia, (chociaż w skupieniu tem były również wszystkie tamte uczucia), gdy oczy jego zatrzymały się na tych szczegółach, uderzyło go nagle żywe wspomnienie dziecka, które przewiózł na swych ramionach przez ten sam kanał w pewną zimową noc, kiedy dął straszliwy wicher a morze szalało. Podobieństwo dziecka do stojącej przed panem Lorry panny przeszło jak tchnienie po wielkiej tafli zwierciadła, wiszącego za nią. Lustro oprawne było w ramę, zdobną w rzeźbioną procesję czarnych kupidynków, przeważnie bez głowy i pokaleczonych, które podawały czarne kosze owoców czarnym bóstwom rodzaju żeńskiego. Pan Lorry ukłonił się pannie Manette.
„Proszę, niech pan siada“, odezwał się młody dźwięczny głos z lekkim akcentem cudzoziemskim, ale tylko z lekkim.
„Całuję rączki!“ powiedział pan Lorry nieco staromodnie, poczem znów się ukłonił i usiadł.
„Wczoraj odebrałam z banku list, w którym mi donoszą, że nowe wiadomości... to jest odkrycia...“
„Mniejsza o słowo, proszę pani, każde słowo będzie dobre!“
„...dotyczące małego majątku, jaki pozostał mi po ojcu... którego nigdy nie widziałam i który oddawna nie żyje“.
Pan Lorry poruszył się na krześle i rzucił niespokojne spojrzenie na procesję czarnych kupidynków, jakby niosły mu one pomoc w swoich śmiesznych koszyczkach!
„...i że powinnam udać się do Dover, celem porozumienia z pewnym gentlemanem z banku. W drodze ma mi towarzyszyć również ktoś z banku“.
„To właśnie ja!“
„Spodziewałam się tego“.
Dygnęła przed nim (młode panny dygały w owych czasach), chcąc mu w ten delikatny sposób dać do zrozumienia, że uważa go za wiele starszego i rozumniejszego od siebie. Pan Lorry ukłonił się znowu.
„Odpowiedziałam, proszę pana, że skoro ci, którzy lepiej wiedzą i tak łaskawie zajmują się mojemi interesami, uważają, że powinnam jechać do Francji — a ja, ponieważ jestem sierotą, nie mam żadnych przyjaciół, którzy mogliby mi towarzyszyć — będę więc bardzo obowiązana, gdy będę mogła odbyć podróż pod czcigodną opieką szanownego pana. Pan wyjechał już z Londynu, ale powiedziano mi, że wysłano za nim posłańca z poleceniem, by czekał tu na mnie“.
„Szczęśliwy byłem że powierzono mi to zadanie. Będę jeszcze szczęśliwszy, gdy będę mógł je spełnić“.
„Bardzo panu dziękuję. Dziękuję panu z całego serca. Powiedziano mi w banku, że ów gentleman wyjaśni mi o co chodzi, i że muszę być przygotowana na niespodzianki. Uczyniłam wszystko, by się do tego należycie przygotować i, naturalnie, jestem okropnie ciekawa, o co to chodzi?“
„Naturalnie“, powiedział pan Lorry. „Aa... hm...“
Po chwili dodał, naciskając peruczkę na uszy;
„Bardzo trudno to zacząć“.
To też nie zaczynał, ale w swojem niezdecydowaniu spotkał się z jej wzrokiem. Młodziutkie jej czoło zmarszczyło się i przybrało ów szczególny wyraz, który był nietylko szczególny, ale także piękny i charakterystyczny. Panna Manette podniosła rękę, jak gdyby tym ruchem chciała wskazać lub zatrzymać jakieś widmo.
„Czy pan nie znał mnie przedtem?“
„Czy nie znałem pani?“ pan Lorry rozłożył ręce i wyciągnął ramiona wymownym uśmiechem.
Zmarszczka między brwiami a noskiem dziewczyny, o liniach tak delikatnych, że trudno sobie wyobrazić coś bardziej delikatnego, pogłębiła się. Panna Manette przysunęła sobie krzesło, przy którem dotychczas stała, i usiadła na niem: on patrzał na jej zadumę, a gdy podniosła głowę, ciągnął dalej:
„Sądzę, że w przybranej pani ojczyźnie wolno mi się do niej zwracać, jak do młodej Angielki?“
„Bardzo proszę“.
„Panno Manette! Jestem człowiekiem interesu. Polecono mi załatwić pewien interes. Gdy będzie pani słuchała tego co powiem, proszę traktować mię jak maszynę, — bo niczem innem nie jestem. Jeżeli pani zechce łaskawie pozwolić, opowiem pani historię jednego z naszych klijentów“.
„Historię?“
Zdawało się, że chce cofnąć słowo, które powtórzyła, gdyż szybko dodał:
„Tak, klijenta. Klijentem nazywa się człowiek, z którym bank ma interesy. — Był to Francuz. Człowiek uczony. Człowiek wielkiej wiedzy. Był doktorem w Beauvais“.
„W Beauvais?...“
„Tak... W Beauvais... Podobnie jak pan Manette, ojciec pani, i ten pan pochodził z Beauvais. Podobnie jak ojciec pani, pan Manette, znany był w Paryżu. Miałem zaszczyt poznać go tam. Łączyły nas stosunki handlowe, ale serdeczne. Pracowałem wtedy w naszej francuskiej filji... było to przed dwudziestu laty...“
„Wtedy... czy wolno zapytać, co znaczy to: wtedy?“
„Mówię, proszę pani, o czasach z przed dwudziestu lat. Gentleman ten ożenił się z pewną Angielką — byłem jej plenipotentem. Jego sprawy majątkowe — jak wielu zresztą Francuzów — prowadził bank Tellsona. Byłem plenipotentem i innych Francuzów. Są to zwykłe stosunki handlowe, proszę pani, nie mające nic wspólnego z przyjaźnią, — niema w nich sentymentu, ani osobistego zainteresowania. Załatwiałem rozmaitych klijentów w ciągu mego pracowitego żywota, podobnie jak każdego dnia załatwiam jednego klijenta po drugim. Krótko mówiąc — nie łączą mię z nimi żadne uczucia — jestem zwykłą maszyną...“
„Ależ to historja mego ojca, proszę pana! Zaczynam przypuszczać...“ czoło, przecięte zmarszczką ciekawości, pochyliło się ku panu Lorry, „że, kiedy stałam się sierotą, to pan przywiózł mię do Anglji — matka tylko o dwa lata przeżyła mego ojca. Jestem przekonana, że to był pan!“
Pan Lorry ujął drżącą rączkę, która tak ufnie wyciągnęła się do niego i ceremonialnie podniósł ją do ust. Potem podprowadził dziewczynę do fotelu i, położywszy lewą rękę na poręczy, prawą tarł czoło i gładził peruczkę, patrząc na pannę Manette, która nie spuszczała z niego oczu.
„Panno Manette, tak, to byłem ja. Przekona się pani, ile prawdy było w tem co powiedziałem, że nie kieruję się żadnemi uczuciami, i że stosunki moje z innymi ludźmi ograniczają się do spraw czysto handlowych, — bo przecież nie starałem się nawet zobaczyć pani od tej pory! Nie. Była pani odtąd pod opieką Tellsonów, a ja zająłem się innemi sprawami tego Domu. Uczucia! Nie mam czasu, ani sposobności do zajmowania się uczuciami! Życie moje schodzi, proszę pani, na obracaniu wielkiego kołowrotu pieniędzy!“
Po tym nieco żartobliwym opisie swoich dziennych zajęć pan Lorry obiema rękami przygładził na głowie peruczkę (co było dość trudne, trudno bowiem wyobrazić sobie coś bardziej płaskiego od jej błyszczącej powierzchni) i przyjął dawną postawę.
„Jak dotąd (słusznie pani to zauważyła) jest to historia ojca pani. Teraz jednak będziemy mówili o różnicach. Przypuśćmy, że ojciec pani nie umarł — proszę, niech się pani nie przeraża! Czego się pani zrywa?“
Zerwała się rzeczywiście. Obiema rękami schwyciła teraz jego dłoń.
„Proszę pani“, przekładał pan Lorry głosem uspakajającym, zdejmując lewą rękę z fotela i kładąc ją na paluszkach dziewczęcia, „proszę, niech pani panuje nad swojem wzruszeniem. Chodzi o zwykły interes, powiedziałem przecież!“
Pod spojrzeniem jej oczu zmieszał się i zamilkł.
Po chwili zaczął znów.
„Jak powiedziałem — przypuśćmy, że pan Manette nie umarł. Że nagle zniknął w tajemniczy sposób, jakby porwały go duchy, że niepodobna było odnaleźć tego straszliwego miejsca, gdzie go ukryto; że nikt nie mógł wpaść na jego ślad. Że miał wroga w rodaku, posiadającym przywilej tak straszny, że ja sam, po drugiej stronie kanału, mówię o tem szeptem, naprzykład przywilej na wypełnienie podpisanego in blanco rozkazu uwięzienia każdego i o każdym czasie! Że żona jego błagała króla, królową, dwór, duchowieństwo, by pomogli jej odnaleźć męża, że wszystko to było daremne — wtedy historja ojca pani stanie się historią owego nieszczęśliwego gentlemana z Beauvais“.
„Błagam, niech pan powie więcej!“
„Powiem. Mam ten zamiar, jest pani dość silna?“
„Zniosę wszystko, z wyjątkiem niepewności, w której mię pan obecnie trzyma“.
„Mówi pani, jak osoba zrównoważona — jest pani zrównoważona. To dobrze!“ (Udawał bardziej zadowolonego niż był w rzeczywistości). „Chodzi o zwykły interes. Niech pani patrzy na to, jak na interes, interes, który musimy załatwić. Powiedzmy, że małżonka doktora, choć kobieta wielkiego hartu i ducha, cierpiała tak bardzo z tego powodu przed urodzeniem dziecka...“
„Dzieckiem tem była córka...‘“
„Córka... Chodzi przecież... to jest... zwykły interes... niech się pani zbytnio nie przejmuje... Przypuśćmy, że młoda kobieta tak strasznie cierpiała, zanim dziecko urodziło się, że postanowiła oszczędzić nieszczęsnej istotce mąk, jakie sama przeżyła — i wychowywała ją w przekonaniu, że ojciec nie żyje — proszę nie klękać! Na Boga! Niech pani nie klęka!“
„Chcę prawdy! O dobry, szlachetny, czcigodny panie, powiedz mi prawdę!“
„Ależ... to zwykły interes. Pani wprawia mię w zmieszanie, a ja nie potrafię mówić o interesach, gdy jestem zmieszany... Mówmy jasno. Gdyby pani zechciała łaskawie powiedzieć mi w tej chwili, ile wyniesie dziewięć razy po dziewięć pensów, albo ile szylingów mieści się w dwudziestu gwinejach — bardzoby mi to dogadzało. Byłbym spokojniejszy o stan umysłu pani...“
Nie odpowiedziała wprost na to pytanie, ale usiadła tak spokojnie, gdy podprowadził ją do fotela, a uścisk jej rąk tak zelżał, że otucha wstąpiła nagle w pana Jarvisa Lorry.
„Dobrze! Ślicznie! Odwagi! — Interes! Chodzi, proszę pani, tylko o interes — ważny interes! Panno Manette! Tak więc postąpiła matka pani. Gdy umarła — mam wrażenie, że z rozpaczy — nigdy nie przestając szukać ojca pani, pozostawiła panią, dwuletnią dziewczynkę, która wyrosła na śliczną, kwitnącą i szczęśliwą pannę. Matka oszczędziła jej tej czarnej chmury, która mogła omroczyć młode życie, bo musiałaby pani żyć w niepewności, czy ojciec umarł czy też gnije w więzieniu od wielu, wielu lat!“
Mówiąc te słowa, spojrzał z bezgranicznem współczuciem na złotą główkę dziewczęcia, jakby w obawie, że włosy te zbieleją w jego oczach.
„Wiadomo pani, że rodzice jej nie posiadali wielkiego majątku, i że to, co posiadali, zapisane było na imię pani i jej matki. Odkrycie, o którem będziemy mówili, nie dotyczy ani pieniędzy, ani innych spraw majątkowych...“
Czuł, jak uścisk jej staje się coraz mocniejszy, i zamilkł. Zmarszczka na czole, która nadawała twarzy panny Manette ów szczególny wyraz, pogłębiła się teraz, jakby z lęku i bólu.
„Ale... ale odnaleziono go. Żyje. Bardzo zmieniony — to możliwe... Nie traćmy jednak nadziei. Najważniejsze — że żyje. Jeden z dawnych służących wziął go do swego domu, w Paryżu, i do niego właśnie jedziemy. Ja jadę, by, jeśli to będzie możliwe, zidentyfikować go, pani — aby go przywrócić życiu, miłości, szczęściu, spokojowi!“
Dreszcz wstrząsnął dziewczęciem. I ten dreszcz udzielił się panu Lorry. Powiedziała cichym, zduszonym od przerażenia głosem, jakby mówiła we śnie:
„Zobaczę widmo! To będzie widmo mego ojca!“
Pan Lorry spokojnie pogładził rączkę, która ściskała jego palce.
„No, no! Cicho! Cicho! Teraz wie pani wszystko, to, co najlepsze i to, co najgorsze! Jedzie pani do biednego skrzywdzonego człowieka! Wkrótce skończy się podróż morzem i podróż lądem, a pani znajdzie się przy boku najdroższego dla niej człowieka“.
Szepnęła głosem monotonnym i zdławionym:
„Byłam wolna... byłam szczęśliwa... a widmo jego nie prześladowało mię nigdy...“
„Jeszcze jedno“, powiedział pan Lorry z naciskiem, jak gdyby pragnął skierować jej uwagę w innym kierunku. „Znaleziono go pod obcem nazwiskiem. Swego dawnego zapomniał — a może trzymał je w ukryciu? Byłoby bardziej niż bezcelowe pytać go co się stało? Bardziej niż bezcelowe byłoby też pytać, gdzie był przez te długie lata? Albo czy ciągle był w więzieniu? Lepiej nie poruszać tego tematu — nigdy... i lepiej na jakiś czas wywieźć go z Francji. Nawet ja, bezpieczny jako poddany angielski i urzędnik Tellsonów, instytucji, z którą tak bardzo liczy się Francja, wolę nie wspominać jego nazwiska. Nie mam przy sobie nawet świstka, odnoszącego się do tej sprawy. To sprawa ściśle tajna. Moje listy uwierzytelniające, deklaracje i zapiski zawarte są w tem tylko: Zwrócony życiu, co może oznaczać wszystko! Ale poco ja mówię o tem! Pani mię nie słucha, panno Manette!“
Spokojna i milcząca, sztywna, nawpół przytomna, z oczyma szeroko rozwartemi i utkwionemi w niego, z wyrazem lęku jakby wyrytym na czole, panna Manette siedziała nieruchomo w fotelu. Tak mocno ściskała jego palce, że bał się je uwolnić, by nie sprawić jej bólu. Zawołał więc głośno o pomoc, nie ruszając się przy tem z miejsca.
Pierwsza, wyprzedzając resztę służby, wbiegła kobieta, na której niesamowity wygląd pan Lorry mimo wzruszenia, odrazu zwrócił uwagę. Przedewszystkiem cała była czerwona — twarz miała czerwoną, włosy czerwone, a ubrana była w suknię cudacznego kroju i dziwaczny kapelusz przypominający, ni to kask grenadierski, ni to olbrzymi ser. Szybko załatwiła sprawę uwolnienia pana Lorry z uścisku panny Manette, chwyciła go bowiem żylastą ręką i rzuciła nim o ścianę. („To musi być mężczyzna!“ oto refleksja, jaka nasunęła się panu Lorry w chwili, gdy padał na ścianę).
„Czemu się gapicie?!“ wrzasnęła ta nowa postać na służbę. „Dlaczego nie dajecie, czego mi potrzeba, zamiast patrzeć na mnie jak na raroga?! Zdaje mi się, że niema tak znów bardzo na co patrzeć! Dlaczego nie podajecie, czego mi potrzeba?! Jeżeli w tej chwili nie będę tu miała soli trzeźwiących, wody, octu — to nauczę ja was porządku! Prędzej! Ruszać się!“
Służba rozpierzchła się natychmiast, a energiczne czupiradło ostrożnie położyło pannę Manette na kanapę, przemawiając do niej najczulszemi słowami, jak: „Złotko!“ „Skarbie mój!“ „Ptaszynko!“ i odgarniając troskliwie z czoła dziewczyny złote włosy.
„A pan, panie na bronzowo“ powiedziała zwracając się do pana Lorry, „nie mógł pan powiedzieć, co miał pan do powiedzenia, nie przestraszając dziewczyny na śmierć?! Popatrz pan na nią! Na tę bladą twarz i zimne dłonie! Czy to się nazywa być bankierem?!“
Pan Lorry tak był zmieszany tem pytaniem, na które trudno mu było znaleźć odpowiedź, że z odległości przyglądał się teraz pannie Manette z sympatią o wiele mniejszą niż poprzednio. Energiczna dama wygnała służbę obietnicą, że w razie, gdyby próbowali okazać zbytnią ciekawość, „ona im pokaże!“ Poczem przyprowadziła dziewczynę do przytomności i położyła jej złotą główkę na swoich piersiach.
„Mam nadzieję, że jest jej lepiej“, powiedział pan Lorry.
„Ale nie dzięki panu, panie na bronzowo! O moje śliczności!“
„Sądzę“, powiedział pan Lorry po krótkiej pauzie, wypełnionej słabemi oznakami pokory i sympatii, „że zechce pani towarzyszyć pannie Manette do Francji“.
„Pewnie, że tak!“ powiedziała dama. „Jeżeli nie byłoby mi sądzone przejechać przez słoną wodę, czy myśli pan, że Opatrzność dałaby mi za ojczyznę wyspę?“
Ponieważ i na to pytanie trudno było znaleźć odpowiedź, pan Jarvis Lorry oddalił się, by nad niem poważnie pomyśleć.


Rozdział piąty.
Winiarnia.

Wielka beczka wina upadła na ulicę i rozbiła się w chwili, gdy zdejmowano ją z wozu. Beczka potoczyła się z hasłem, obręcze popękały, i oto leży teraz na bruku, tuż przed wejściem do winiarni, strzaskana, jak skorupa orzecha.
Ludzie, znajdujący się w pobliżu, przerwali swoje zajęcia lub zbijanie bąków, by przybiec i napić się wina. Ostre, nierówne kamienie uliczki, wystające w różnych kierunkach i jakby umyślnie przeznaczone na to, by kaleczyć nogi każdej żywej istocie, która po nich stąpa, zamieniły strumień wina w małe jeziorka. Dokoła nich cisnęły się grupy i gromady ludzi — zależnie od wielkości jeziorek. Niektórzy klękali, robili lejki z obu dłoni i pili, albo próbowali podać trochę wina kobietom, nachylonym nad ich głowami, zanim przecieknie im ono przez palce. Inni, kobiety i mężczyźni, czerpali z małych kałuż glinianemi skorupami, lub nawet maczali chustki kobiece w winie a potem dawali je dzieciom do wyssania. Inni robili tamy, żeby zatrzymać płynące wino. Inni, idąc za głosem wyglądających oknami, biegli tu i tam, usiłując przeciąć drogę bocznym strumieniom wina, płynącym w różnych kierunkach, inni chwytali, pokryte fusami i nasycone winem szczątki beczki i czerpali niemi drogocenny płyn z rynsztoków. Kanału, którymby wino odpływać mogło, nie było, a jednak znikło ono do ostatniej kropli a razem z niem tyle błota, że można by pomyśleć, iż zaułkiem przeszedł zamiatacz ulic. Nikt jednak, obznajmiony z miejscowemi stosunkami, nie uwierzyłby w podobny cud!
Głośna wrzawa, śmiechy i wesołe głosy — głosy mężczyzn, kobiet, dzieci, — rozlegały się w uliczce, jak długo trwały te winne igraszki. Była to zabawa nieco gminna, ale — bardzo wesoła. Wytworzyło się zaraz specjalne koleżeństwo — wyraźna inklinacja ku przyłączeniu się do pijących, co doprowadziło, zwłaszcza tych, którzy mieli więcej szczęścia i byli lekkomyślniejsi, do serdecznych uścisków, wznoszenia zdrowia, ściskania rąk i tańczenia. Kiedy wino się skończyło, a miejsca, gdzie go było najwięcej, zamieniły się w starannie wypracowane palcami przestrzenie, poruszenie ucichło tak samo nagle, jak powstało. Człowiek który zostawił piłę w polanie drzewa, znów się do niej zabrał. Kobieta, która umieściła na progu mały garnek z ciepłym popiołem, by natrzeć sobie i dziecku opuchłe od głodu palce u nóg i rąk — wróciła do garnka. Mężczyźni z nagiemi ramionami, z rozwianemi włosami, o trupio bladych twarzach, którzy wychynęli z piwnic na zimowe słońce, schowali się z powrotem. Ponura cisza zaległa uliczkę, co zresztą wydawało się czemś bardziej naturalnem niż wesołość.
Wino było czerwone i na czerwono zabarwiło ciasną uliczkę na przedmieściu Świętego Antoniego w Paryżu. Zabarwiło również wiele rąk i wiele twarzy, i wiele bosych stóp, i wiele drewnianych trepów. Ręce człowieka, który rżnął drzewo, zabarwiły szczapy na czerwono, a czoło kobiety, trzymającej niemowlę, zabarwiła chustka, którą maczała w winie. Ci, którzy pili klepkami z beczki, mieli koło ust pręgi tygrysie. A jakiś wesoły chłopak, tak brudny, że czapka na jego głowie podobna była raczej do łachmana, palcem uwalanym w błocie napisał na murze: krew!
Niebawem miał nadejść czas, kiedy i to wino polać się miało na ulicach, plamiąc niejednego z tu obecnych.
A teraz chmura, którą na chwilę zmiótł z przedmieścia Świętego Antoniego przelotny błysk światła, znów zawisła nad niem, siejąc nieprzejrzany mrok. Zimno, brud, choroby, ciemnota, nędza, — oto dworzanie usługujący świętemu patronowi! Oto magnaci, potężni i silni! Zwłaszcza ten ostatni. Istoty ludzkie, których życie zmełło w straszliwych żarnach — (nie w tych bajecznych żarnach, w których starzy zamieniali się w młodych), sterczeli na każdym rogu, kręcili się przy każdych drzwiach, wyglądali każdem oknem. Młyn, który ich zmełł, zamieniał młodych w starych. Dzieci miały stare twarze i poważne głosy. Na każdej twarzy, bez względu na wiek, wycisnął swe piętno Głód. Był wszędzie. Wygnany z wielkich domów, czaił się w łachmanach, wiszących na żerdziach i sznurach. Głód wtargnął w uliczki, przebrany w słomę, odpadki papieru i szmat. Głód wyglądał z każdej szczapy drzewa, którą rąbał drwal. Głód wyzierał z bezdymnych kominków i z brudnych uliczek, których śmietniska nie kryły nic, coby nadawało się do zjedzenia. Głód był wypisany na półkach piekarza, zawarty w każdej kromce niesmacznego chleba. W sklepie masarskim, w każdym okrawku psiej padliny, wystawionej na sprzedaż. Głód trzeszczał suchemi kośćmi między pieczonemi kasztanami w żelaznym piecyku. Głód, podzielony na atomy, mieścił się w każdej taniej miseczce z zupą kartoflaną, okraszoną kilkoma kroplami oliwy.
Czaił się wszędzie, gdzie tylko mógł. Wąska, kręta uliczka, ziejąca straszliwym smrodem i rozpustą, poprzecinana innemi wąskiemi uliczkami, w których również mieszkały łachmany i szlafmyce, które również cuchnęły szlafmycami, łachmanami i różnemi innemi rzeczami o niesamowitym wyglądzie, zapowiadającemi nieszczęście. W wygłodzonych twarzach mieszkańców tej dzielnicy czytałeś jednak jakąś drapieżną wiarę, że można wydostać się z tej matni. Chociaż większość była przybita i znękana, nie brakło między nimi oczu świecących i żywych; ani też warg bladych z wściekłości. Ani czół zmarszczonych od myśli, czy wytrwać, czy też zadać cios? Szyldy (a było ich prawie tyle, co sklepików) wszystkie nosiły piętno niedostatku. Masaż i rzeźnik wymalowali jakieś nędzne okrawki mięsa. Piekarz — malutkie bochenki czarnego chleba. A wyimaginowani na szyldach ludzie, pijący w karczmach, garbili się nad skąpemi porcjami piwa i wina i dziwnie zgodni byli w swoim smutku. Nic nie przedstawiało się w stanie kwitnącym — wyjąwszy narzędzia i broń. Tylko siekiery i noże rzeźnika były błyszczące i ostre; młoty kowala były ciężkie a wyroby puszkarza — groźne. Ulice brukowane ostremi kamieniami między któremi potworzyły się kałuże, pełne błota i wody, nie miały chodników i kończyły się u progu domostw; środkiem płynął rynsztok, jeżeli wogóle można było o nim powiedzieć, że płynął, to bowiem zdarzało się tylko po wielkich deszczach, a wtedy biegł w fantastycznych zakrętach i wlewał się wprost do sieni domów. Gdzieniegdzie, w wielkich odstępach, kołysały się lampy, zawieszone na blokach, przymocowanych do wbitych pali. W nocy, kiedy latarnik, opuściwszy lampy, zapalił je i podciągnął znów wgórę, nad głowami żarzył się las ponuro tlących się knotów, wyglądających tak, jakby to było na morzu. I rzeczywiście było to na morzu, a okrętowi i załodze zagrażała straszna burza.
Nadchodził bowiem Czas, kiedy zgłodniały nędzarz, mieszkaniec tej dzielnicy, patrzący od tak dawna z pustym brzuchem na latarnika, miał wpaść na myśl, czyby nie zastosować jego metody i nie wieszać ludzi na tych palach z pomocą sznurów i bloków, by przyświecali mrokom jego żywota? Ale ten czas nie nadszedł jeszcze. I wiatr, wiejący nad Francją, daremnie rozwiewał łachmany biedaków — albowiem ptaki, porosłe w pióra i śpiewające wesoło, nie chciały zrozumieć ostrzeżenia.
Winiarnia położona była na rogu ulicy i przedstawiała się lepiej i zamożniej od innych sklepów. Właściciel winiarni, ubrany w żółtą kamizelkę i zielone spodnie, stał przed drzwiami i przyglądał się walczącym o wino. „To nie moja rzecz!“ powiedział wreszcie, wzruszając ramionami. „Handlarze z targowicy upuścili beczkę, więc niech przyniosą drugą!“
W tej chwili ujrzał dowcipnisia, piszącego ów żart, i zawołał przez ulicę:
„Co ty wyprawiasz, Gaspardzie?“
Chłopak wskazał na napis z miną niezmiernie wymowną, co jest właściwością ludzi jego stanu. Ale żart był chybiony i nie wywołał pożądanego wrażenia — co również zdarza się ludziom jego stanu.
„Cóż znów za pomysł? Chcesz pójść do szpitala wariatów?!“ powiedział właściciel winiarni, przechodząc na drugą stronę ulicy i zamazując napis garścią błota, które umyślnie zaczerpnął w tym celu. „Dlaczego piszesz w publicznych miejscach?! Czyż niema — powiedz-no z łaski swojej — czyż niema innych miejsc do pisania?“
Mówiąc to, dotknął czystszą ręką (może umyślnie, a może przypadkiem) serca wesołka. Tamten przycisnął jego dłoń podskoczył zwinnie i zaczął tańczyć jakiś fantastyczny taniec, trzymając w wyciągniętej ręce trzewik, który zrzucił był z nogi w czasie wykonywania skoków. W tych okolicznościach robił wrażenie wesołka o niezwykle, by nie powiedzieć okrutnie, praktycznym charakterze.
„Włóż go! Włóż go na nogę!“ zawołał właściciel winiarni. „Nazywaj wino winem i skończ raz“. Powiedziawszy to, wytarł zabrudzona rękę w ubranie wesołka — zupełnie bezceremonialnie, ponieważ zabrudził ją z jego winy; potem wrócił na drugą stronę ulicy i wszedł do winiarni.
Właściciel winiarni był to trzydziestoletni mężczyzna, krępy, barczysty, widocznie gorącego temperamentu, chociaż bowiem dzień był chłodny, nie włożył kurtki, tylko zarzucił ją na ramiona. Rękawy miał zakasane a bronzowe ramiona obnażone były po łokieć. Również na głowie — miał tylko krótko ostrzyżone, czarne, kędzierzawe włosy. Był to mężczyzna o śniadej cerze, z poczciwemi oczyma i szerokiem czołem. Robił wrażenie człowieka dobrodusznego, ale i upartego; widać było, że jest to człowiek niezłomnej decyzji i silnej woli. Z takim człowiekiem niedobrze byłoby spotkać się, gdyby szedł po wąskiej kładce nad przepaścią, bo z pewnością nie ustąpiłby!
Gdy wszedł do winiarni, madame Defarge, jego małżonka, stała właśnie za ladą. Madame była to niewiasta wysoka, mniej więcej w tym samym wieku, co jej mąż, o badawczem spojrzeniu, które jakby nigdy nic nie dostrzegało, o wielkich rękach pokrytych pierścionkami, twarzy wyrazistej, nieco ostrej, i statecznem obejściu. Było coś w pani Defarge, co nasuwało przypuszczenie, że w rachunkach, które robi ta kobieta, nie myli się ona nigdy na swoją niekorzyść. Pani Defarge, widocznie wrażliwa na zimno, otulona była w futro i liczne szale, które okrywały jej twarz, nie zakrywając jednak kolczyków; leżała przed nią robota na drutach, lecz pani Defarge odłożyła ją i dłubała drutem w zębach. Zajęta tem, lewą ręką podtrzymując prawą, pani Defarge nie powiedziała nic, kiedy małżonek jej wszedł do izby, lecz na jego widok lekko zakasłała. Kaszel ten, w połączeniu z podniesieniem ciemnych brwi, dał jej małżonkowi do zrozumienia, że wartoby się rozejrzeć wśród gości, gdyż w czasie, kiedy stał na ulicy, weszło do winiarni kilka nowych osób.
Właściciel winiarni ostrożnie rozejrzał się dokoła i zatrzymał wzrok na starszym jegomościu, siedzącym w kącie z młodą dziewczyną. Byli tu jeszcze i inni goście: dwaj grali w karty, dwaj w domino, trzej stali przy ladzie, popijając wino. Przechodząc obok lady, Defarge zauważył, jak ów starszy jegomość powiedział dziewczynie wzrokiem: „To ten!“
„Skąd, u diabła, wzięliście się wy w tej dziurze!“ pomyślał Defarge. „Nie znam was!“

Udawały jednak, że ich nie widzi, i nawiązał rozmowę z trójką gości stojących przy ladzie.
„Jakże tam, Jakóbie?“ zwrócił się jeden z nich do pana Defarge. „Czy wypito już wszystko wino?“

„Do ostatniej kropelki, Jakóbie!“ odparł pan Defarge.
Po tej wymianie imion, pani Defarge, która nie przestawała dłubać w zębach, znowu zakasała lekko i podniosła brwi trochę wyżej.
„Nieczęsto się to zdarza“, powiedział drugi z owej trójki, zwracając się do pana Defarge, „żeby które z tych nędznych stworzeń zakosztowało wina lub czego innego, z wyjątkiem śmierci i czerstwego chleba. Czyż nie tak, Jakóbie?“
„Masz słuszność, Jakóbie!“ odpowiedział Defarge.
Przy tej drugiej wymianie imion, pani Defarge, wciąż ze spokojną miną dłubiącą w zębach, zakasłała parę razy i wymownie podniosła brwi.
Teraz odezwał się ostatni z trójki, odstawiając próżne naczynie i ocierając wargi:
„Ech, coraz gorzej! Gorzka to strawa, którą żywią się ci biedacy, i ciężkie mają oni życie! Prawda, Jakóbie?“
„Masz słuszność, Jakóbie“, odrzekł Defarge.
Ta ostatnia wymiana imion skończyła się w chwili, kiedy pani Defarge odkładała wykałaczkę, podniosła brwi i poruszyła się na krześle.
„Trzymać się tylko!“ powiedział Defarge. „Panowie! Moja małżonka!“
Trzej jegomoście zdjęli przed panią Defarge kapelusze i ukłonili się. Odpowiedziała na to powitanie skinieniem głowy, i szybko spojrzała na nich. Potem rozejrzała się jakby mimochodem po winiarni, zabrała się spokojnie do roboty i zupełnie się w niej pogrążyła.
„Żegnam panów!“ powiedział pan Defarge, który nie spuszczał jej z oczu. „Pokój kawalerski, który chcieliście obejrzeć i o który pytaliście, kiedym tu wchodził, znajduje się na piątem piętrze. Drzwi, prowadzące na górę, wychodzą na tylne podwórko, z lewej strony“, dodał, wskazując ręką w tym kierunku. „Obok mego okna. Ale o ile pamiętam, jeden z panów był już tam i może wskazać drogę. Żegnam panów!“
Zapłacili za wino i opuścili izbę. Oczy pana Defarge spoczęły na żonie zajętej robótką na drutach, gdy nagle starszy jegomość, siedzący w kącie, wstał i poprosił o kilka chwil rozmowy.
„Chętnie, proszę pana“, odpowiedział Defarge i spokojnie podszedł do drzwi.
Rozmowa była bardzo krótka, ale bardzo stanowcza. Już po pierwszych słowach pan Defarge podniósł głowę i zaczął uważnie słuchać. Nie rozmawiali jeszcze nawet minuty, gdy gospodarz kiwnął głową i wyszedł. Jegomość zbliżył się do młodej panienki i oboje udali się za nim. Pani Defarge robiła dalej na drutach szorstkiemi palcami, marszcząc przytem czoło, i nic z tego nie zauważyła.
Pan Jarvis Lorry i panna Manette przyłączyli się do pana Defarge we drzwiach, które winiarz przed chwilą wskazał tym trzem jegomościom. Drzwi te wychodziły na małe, ciasne podwórko i wiodły do całego kompleksu domów, zamieszkałych przez niezliczone rzesze biedaków. Pod ponurem, kamiennem sklepieniem, prowadzącem na kamienne schody, pan Defarge ukląkł na jedno kolano przed dzieckiem swego dawnego pana i podniósł jej rękę do ust. Był to czyn wytworny, ale spełniony w sposób bynajmniej nie wytworny. Niezwykła przemiana zaszła w nim podczas tych kilku minut. Stracił pogodny, szczery wyraz — stał się nagłe człowiekiem niebezpiecznym, złym, tajemniczym.
„Jest to wysoko i trochę trudno wejść. Lepiej niech państwo wchodzą powoli“. Tak powiedział pan Defarge do pana Lorry, gdy zaczęli wspinać się w górę.
„Czy jest sam?“
„Sam?! A któżby mógł z nim być, na Boga!“
„Więc zawsze jest sam?“
„Tak!“
„Czy na jego żądanie?“
„Z konieczności. Jak wówczas, kiedym go zobaczył pierwszy raz, gdy odszukali mnie i zapytali, czy chcę się nim zająć i na moje ryzyko pokryć wszystko milczeniem, tak jest i teraz“.
„Bardzo zmieniony?“
„Zmieniony!“
Właściciel winiarni zatrzymał się, uderzył ręką w mur i zaklął straszliwie. Trudno o bardziej wymowną odpowiedź! Przygnębienie pana Lorry rosło, w miarę jak się wspinali po schodach.
Takie schody, wraz z przynależnościami, w starszych i bardziej zaludnionych dzielnicach Paryża i w naszych czasach są dość złe. Ale w owych były wprost nie do zniesienia dla ludzi nieprzywykłych i niezaprawionych do tego. Każde z małych mieszkanek w tem zaludnionem gnieździe, jakim był taki wielki budynek — to znaczy każda izba, albo też izby, które miały wspólne drzwi na schody, wyrzucały do sieni śmiecie, pomijając już resztę, którą, wyrzucano przez okno. Niezliczone i beznadziejne masy śmieci wystarczyłyby na zakażenie powietrza, nawet gdyby nędza i niedostatek nie dodały nic od siebie. Te dwa złe źródła były w połączeniu wprost nie do zniesienia. W takiej atmosferze przez stromy, ciemny szyb, pełny brudu i zarazy, posuwali się krok za krokiem. Folgując własnemu wzburzeniu, a również przez wzgląd na swoją młoda towarzyszkę, pan Lorry zatrzymywał się dwukrotnie. Każdemu z tych odpoczynków towarzyszyło bolesne wrażenie, że resztki świeżego powietrza, którego nie zdążono zatruć, gdzieś uciekły, natomiast wszystkie złe wapory i wyziewy zebrały się w tem miejscu właśnie. Przez zardzewiałe kraty w oknach raczej dojrzeć, niż zobaczyć było można, co się dzieje w sąsiedztwie. W olbrzymim promieniu tylko dwie wielkie wieże Notre Dame dawały nikłą obietnicę szczęścia i spełnienia marzeń.
Wreszcie doszli do szczytu schodów i zatrzymali się po raz trzeci. Tu zaczynały się inne schody, jeszcze bardziej strome i jeszcze węższe, prowadzące na strych. Właściciel winiarni, idący wciąż trochę przodem i trzymający się uparcie pana Lorry, jakby z obawy, że panna Manette zechce go o coś zapytać, odwrócił się i z kieszeni kurtki, zarzuconej na ramiona wyjął klucz.
„Więc drzwi są zamknięte?“ zdziwił się pan Lorry.
„Tak“, brzmiała ponura odpowiedź Defarge’a.
„Uważa pan za konieczne zamykać tego nieszczęśliwego?“
„Uważam za konieczne obracać kluczem w zamku“, szeptem odparł pan Defarge, nachyliwszy się nad nim.
„Dlaczego?“
„Dlaczego! Bo tak długo żył w zamknięciu... że przestraszyłby się... oszalałby... poszarpałby ciało w kawały.... umarłby... czy ja wiem co zresztą?... gdyby drzwi były otwarte“.
„Czy to możliwe?“ zawołał pan Lorry.
„Czy to możliwe?“ gorzko powtórzył Defarge. „Tak... Piękny jest ten nasz świat, gdzie takie rzeczy i wiele innych są możliwe, ba! nietylko możliwe, ale gdzie dzieją się rzeczywiście! Pod tem oto niebem! Dzień w dzień! — Djabeł żyje długo! Ale chodźmy!“
Djalog ten był prowadzony tak cichym szeptem, że do uszu młodej damy nie doszło z niego ani słowo. Drżała jednak silnie ze wzruszenia i na twarzy jej odbił się tak wielki strach, takie przerażenie i lęk, że pan Lorry uważał za swój obowiązek powiedzieć jej kilka słów otuchy.
„Odwagi, droga pani! Odwagi! Chodzi o interes! Najgorsze skończy się za chwilę! Przejdziemy próg pokoju i najgorsze natychmiast się skończy! A wtedy zacznie się cały dobrobyt, cała radość, całe szczęście, jakie mu pani przynosi! Nasz poczciwy przyjaciel podtrzyma panią z drugiej strony! Tak, tak, mój Defarge! Chodźmy! Interes! Interes!“
Szli wolno i ostrożnie. Schodów nie było wiele i wkrótce znaleźli się na szczycie. Ponieważ skręcały niespodziewanie, idący ujrzeli nagle trzech mężczyzn, którzy z pochylonemi głowami stali przed jakiemiś drzwiami i przez szparę zaglądali do izdebki na strychu. Słysząc kroki za sobą, wszyscy trzej odwrócili się i podnieśli. Byli to owi trzej imiennicy, których poznaliśmy, gdy pili wino u pana Defarge.
„Zapomniałem o nich, tak się przejąłem pańską wizytą!“ objaśniał monsieur Defarge. „Zostawcie nas samych, chłopcy! Mamy tu coś do zrobienia!“
Wszyscy trzej prześliznęli się milcząc obok nich i zniknęli.
Ponieważ pan Lorry nie zauważył innych drzwi a pan Defarge skierował swe kroki do tych właśnie, pan Lorry, po odejściu tamtych trzech, powiedział gniewnym szeptem:
„Robi pan z pana Manette widowisko?“
„Pokazuję go, jak pan widział, niektórym z moich przyjaciół“
„Czy to dobrze?“
„Ja uważam, że dobrze!“
„I któż są ci niektórzy? W jaki sposób wybiera ich pan?“
„Wybieram tylko moich imienników — Jakób mam na imię — ludzi, którym dobrze jest pokazać coś takiego! Dość! Jest pan Anglikiem! To co innego! Proszę, niech państwo zaczekają tu chwilę!“
Rozkazującym gestem zatrzymał pana Lorry i pannę Manette i zajrzał przez szparę we drzwiach. Potem, podniósłszy głowę, kilka razy zastukał w drzwi — najwidoczniej w tym jedynie celu, by narobić trochę hałasu. Z tą samą intencją trzy czy cztery razy, przekręcił klucz w zamku, zanim go wreszcie otworzył.
Drzwi ustąpiły cicho pod naciskiem jego dłoni. Defarge zajrzał do pokoju i coś szepnął. Odpowiedział mu słaby głos. Wątpliwe, czy wymienili miedzy sobą coś więcej nad pojedyncze sylaby.
Defarge spojrzał przez ramię i dał znak przybyszom by weszli. Pan Lorry otoczył ramieniem kibić panienki i podtrzymywał towarzyszkę, czuł bowiem, że gotowa upaść.
„Aaa.. Interes... zwykły interes!“ przedkładał, z wyrazem twarzy, przeczącym tym słowom. „Proszę wejść! Proszę wejść!“
„Boję się!“ szepnęła drżąc.
„Czego?“
„Mam na myśli jego. Ojca!“
Prawie zrozpaczony stanem panny Manette i zachowaniem się przewodnika, pan Lorry założył sobie na szyję drżące ramię dziewczyny, podniósł ją lekko i wniósł do pokoju. Za progiem postawił ją znów na ziemi, wciąż ją podtrzymując, a ona mocno przyciskała się do niego.
Defarge wyjął klucz z zamku; zamknął drzwi od wewnątrz, znów wyjął klucz i trzymał go w ręku. Wszystko to czynił metodycznie i jak mógł najgłośniej. Wkońcu równym krokiem poszedł w kierunku okna. Tam przystanął i obejrzał się.
Strych, przeznaczony na przechowywanie suchego drzewa, był mroczny i ponury; okno było właściwie drzwiami w dachu i miało na zewnątrz daszek, który okrywał je przed wzrokiem mieszkańców innych pięter: nie miało szyb i składało się z dwóch części, jak większość okien francuskiej konstrukcji. Dla ochrony przed zimnem jedna połowa drzwi była zamknięta, a druga bardzo nieznacznie uchylona. Tak mało światła wpadało przez tę połowę, że gdy się weszło, trudno było dojrzeć co się w izbie dzieje. Tylko człowiek oddawna przywykły do ciemności mógł w tym mroku wykonywać pracę wymagająca światła. A jednak taką właśnie pracę wykonywano na strychu. Plecami zwrócony do drzwi, a twarzą do okna, przy którym stał teraz właściciel winiarni, przypatruje się mieszkańcowi poddasza, siedział na niskiej ławce siwowłosy starzec i, pochylony nad swą robotą, bardzo pilnie szył buty.


Rozdział szósty
Szewc.

„Dzień dobry!“ powiedział pan Defarge, patrząc na białą głowę pochyloną nad zaczętym butem.
Głowa podniosła się na chwilę, a głos, słaby, jakby z wielkiego oddalenia, odpowiedział:
„Dzień dobry!“
„Ciągle przy pracy?“
Po długiej chwili głowa podniosła się znów, a głos odezwał się „Tak... pracuję!“ Tym razem para błędnych oczu spojrzała na pytającego zanim twarz pochyliła się znowu nad warsztatem.
Słabość tego głosu była okropna i budziła litość. Nie była to słabość wynikająca z choroby lub wycieńczenia, chociaż ciemność i zła strawa zrobiły, oczywiście, swoje. Najboleśniejsze było w nim to, że była to słabość wywołana samotnością i odzwyczajeniem od mówienia. Było to ostatnie, słabe echo tonu, który zadźwięczał przed wielu, wielu laty. Utracił on do tego stopnia żywość i dźwięczność głosu ludzkiego, że robił wrażenie wspaniałej barwy dawno już spłowiałej. Był głęboki i stłumiony, jakby wydobywał się z lochów więziennych, a tak wymowny w swojej beznadziejności i smutku, że umierający z głodu wędrowiec, zmęczony błądzeniem po wertepach, na jego dźwięk wspomniałby przed śmiercią dom i rodzinę.
Przez chwilę starzec pracował w milczeniu, poczem błędne oczy podniosły się znowu: nie z ciekawością lub zainteresowaniem, ale odruchowo, czując, że miejsce, na którem stał rozmawiający z nim człowiek, wciąż jeszcze jest zajęte.
„Chciałem“, powiedział Defarge, nie odrywając oczu od szewca, „chciałem wpuścić tu trochę światła. Czy może pan znieść trochę silniejsze światło?“
Szewc przerwał robotę i rozejrzał się po ziemi, nadsłuchując, skąd idzie głos. Spojrzał w jedną stronę, potem w drugą, potem na mówiącego.
„Co pan powiedział?“
„Może pan znieść silniejsze światło?“
„Muszę, jeżeli pan tego chce!“, rzekł z pewnego rodzaju słabym naciskiem na drugiem słowie.
Defarge odchylił nieco drugie skrzydło drzwi i przytrzymał je. Promień słońca wpadł na strych i oświetlił szewca, siedzącego z niedokończonym trzewikiem na kolanach. Starzec przerwał na chwilę robotę. Obok, na podłodze i na ławce, leżały gwoździe i okrawki skóry. Miał siwą brodę, nierówno przyciętą, ale niezbyt długą, zapadłe policzki i bardzo błyszczące oczy. Gdyby oczy nie były rzeczywiście wielkie, to pod krzaczastemi, siwemi brwiami i szopą siwych włosów robiłyby wrażenie wielkich. Ale oczy te były z natury wielkie, a teraz miały wygląd nienaturalnie wielki. Strzępy pożółkłej koszuli wisiały mu dokoła szyi, ukazując ciało zwiędłe i zniszczone. Cała postać, zarówno jak stara płócienna kurtka, podarte pończochy i reszta odzienia, od długiego przebywania w zatęchłem powietrzu i ciemności miały jednolitą barwę żółtego pergaminu, tak że trudno było odróżnić ciało od łachmanów.
Przezroczystemi palcami przesłonił oczy od światła. Siedział, patrząc bezmyślnie, i na chwilę przerwał robotę. Ani razu nie spojrzał na postać, stojącą przed nim, nie obejrzawszy się wprzód na wszystkie strony, jak gdyby miał zwyczaj łączyć dźwięki z miejscem, skąd pochodziły. Nie mówił też, zanim się nie obejrzał, a wtenczas często zapominał, co chciał powiedzieć.
„Skończy pan dziś te trzewiki?“ spytał Defarge, dając znak panu Lorry, żeby się zbliżył.
„Co pan powiedział?“
„Czy chce pan skończyć dziś jeszcze te trzewiki?“
„Nie wiem. Przypuszczam. Nie mogę powiedzieć!“
Ale to pytanie przypomniało mu przerwaną prace, pochylił się więc nad trzewikiem.
Pan Lorry zbliżył się ostrożnie, kazawszy wprzód córce czekać przy drzwiach. Stał już dobrą chwilę obok pana Defarge, kiedy szewc podniósł wreszcie oczy. Nie okazał najmniejszego zdziwienia na widok drugiej postaci, ale podniósł palce jednej ręki do ust, (usta jego i paznogcie były równie bezbarwne), poczem ręka ta opadła z powrotem a szewc pochylił się nad trzewikiem. Spojrzenie i ów ruch trwały tylko chwilę.
„Ma pan gościa, jak pan widzi!“ powiedział Defarge.
„Co pan powiedział?“
„Przyszedł gość!“
Szewc spojrzał jak poprzednio, ale tym razem nie oderwał się od roboty.
„Ten pan zna się na dobrej robocie!“ powiedział pan Defarge. „Odrazu pozna, ile jest warta! Niech mu pan pokaże swój trzewik. Proszę, niech pan spojrzy, monsieur“.
Pan Lorry wziął trzewik do rąk.
„Niech pan powie gościowi, co to za trzewiki i jak się nazywa szewc“.
Nastąpiła jeszcze dłuższa pauza, poczem szewc odparł.
„Zapomniałem, o co pan pytał. Co pan powiedział?“
„Pytałem, czy nie zechciałby pan objaśnić temu panu, co to za trzewiki?“
„To damskie trzewiki. Spacerowe trzewiki dla młodej damy. Najnowsza moda. Nigdy nie widziałem takiej mody. Ale miałem wzór w rękach“. Spojrzał na trzewik z odcieniem dumy.
„Jak się nazywa szewc?“ spytał Defarge.
Teraz, gdy nie miał w rękach roboty, włożył palce lewej ręki w zagłębienie prawej, potem palce prawej w zagłębienie lewej, potem zaś zaczął gładzić brodę, to jedną ręką, to drugą, tak na zmianę i bez przerwy. Sposób w jaki trzeba go było budzić z zapamiętania, w które wpadał, powiedziawszy parę słów, przypominał doprowadzanie do przytomności kogoś, kto zemdlał, lub usiłowanie utrzymania przy życiu człowieka umierającego.
„Pan pytał o moje nazwisko?“
„Naturalnie!“
„Sto pięć. Wieża Północna“.
„To wszystko?“
„Sto pięć. Wieża Północna“.
Powiedział to ni to z jękiem, ni z westchnieniem, i znów siedział pochylony nad robotą, aż do chwili, gdy przerwano milczenie.
„Czy jest pan szewcem z zawodu?“ spytał pan Lorry, patrząc na niego badawczo.
Błędne oczy spojrzały bezradnie na Defarge’a, jakby z prośbą, by odpowiedział za niego na to pytanie. Ponieważ jednak stamtąd nie przyszła pomoc, zaczęły błądzić po ziemi i wreszcie podniosły się na pytającego.
„Czy jestem szewcem z zawodu? Nie, nie byłem z zawodu szewcem. Nauczyłem się szewctwa... tutaj. Sam się nauczyłem, prosiłem o pozwolenie...“
Znowu zapadł w bezmyślną zadumę i poruszał rękami jak poprzednio. Po jakimś czasie oczy jego spoczęły na twarzy, od której się oderwały. Teraz odezwał się głosem człowieka, który, przebudziwszy się nagle, podejmuje temat rozmowy, przerwanej poprzedniego wieczora.
„Prosiłem by mi pozwolono nauczyć się szewctwa... pozwolono mi z wielkim trudem... nie odrazu... I odtąd ciągle szyję trzewiki“.
Gdy wyciągnął rękę po trzewik, który mu zabrano, pan Lorry odezwał się, patrząc mu badawczo w twarz:
„Panie Manette! Czy pan mię sobie przypomina?“
Trzewik upadł na podłogę a szewc spojrzał uważnie na mówiącego.
„Panie Manette!“, ciągnął Lorry, kładąc rękę na ramieniu Defarge’a, „czy i tego człowieka nie przypomina pan sobie? Niech pan spojrzy na niego! Niech pan spojrzy na mnie! Bankier — dawne czasy — interesy — stary sługa — czy nic pan nie pamięta, panie Manette?!“
Długoletni wiezień siedział nieruchomo, patrząc to na pana Lorry, to na Defarge’a. Sieć zmarszczek pokryła jego czoło, pod którem zaczęła się widocznie natężona praca myśli, od tak dawna tonących w mroku. Widać było, jak te myśli wzmagają się, słabną, uchodzą — znów powracają. Te same zmienne wrażenia odbijały się na pięknem, młodem obliczu dziewczyny, która, trzymając się ściany, stanęła tak, by móc patrzeć na niego. Ręce, które z początku podniosła z lękiem i przerażeniem, jakby chciała zakryć oczy przed jego widokiem, a nawet odsunąć go od siebie — teraz wyciągały się ku niemu niecierpliwie, spragnione przytulić tę upiorną twarz do swego młodego łona. Kochać! Wrócić go miłości i życiu! Tak wyraźnie odbijała się zmiana w jego twarzy na jej twarzyczce (może jeszcze wyraźniej nawet), iż zdawało się, że jakieś światło od niej bije na niego.
Znów objął go mrok. Patrzył na obu mężczyzn coraz mniej przytomnie, a oczy jego wędrowały błędnie jak dawniej po podłodze. Wreszcie westchnął głęboko i wziął się do trzewika.
„Poznał go pan?“ szeptem zapytał Defarge.
„Tak... na chwilę... Z początku myślałem, że to beznadziejne... ale zobaczyłem przez jeden krótki moment twarz, którą kiedyś tak dobrze znałem. Cs! Usuńmy się! Cs!“
Panna Manette oderwała się od ściany i stanęła bliziutko, tuż przy ławce, na której siedział szewc. Było coś niesamowitego w tem jego nie zdawaniu sobie sprawy z obecności osoby, której wystarczało wyciągnąć rękę, by go dotknąć.
Nie padło ani jedno słowo, nie zabrzmiał ani jeden szmer... Stała przy nim, nieruchomo jak duch, a on siedział pochylony nad robotą.
Wkońcu musiał zmienić narzędzie, które trzymał w ręku, na nóż szewcki. Nóż leżał nie z tej strony, z której stała córka. Wziął go więc do rąk i znów wrócił do pracy, gdy nagle dojrzał rąbek sukienki... Podniósł głowę i ujrzał pannę Manette. Dwaj mężczyźni chcieli się zbliżyć, ale zatrzymała ich ruchem dłoni. Nie bała się, że pchnie ją nożem, czego bali się oni.
Wpatrzył się w nią z lękiem a wargi jego musiały szeptać jakieś wyrazy, chociaż żaden dźwięk się z nich nie wydobywał. Powoli, oddychając ciężko, wyszeptał:
„Co to jest? Co to?!“
Z oczu jej płynęły łzy. Przytknęła dłonie do ust i posłała mu pocałunek. Potem położyła je na piersi, jakby chciała przytulić jego skołataną głowę.
„Czy jesteś córką dozorcy więziennego?“
„Nie!“
„Kim jesteś?!“
Nie dowierzając jeszcze, czy potrafi zapanować nad głosem, usiadła obok niego na ławce. Usunął się, ale położyła mu rękę na dłoni; dziwny dreszcz wstrząsnął nim i przeszedł po całem jego ciele. Odłożył nóż i nie odrywał od niej oczu.
Złote włosy, które nosiła w długich lokach, odgarnięte z czoła, spadały jej na ramię. Ostrożnie, przysunąwszy rękę, wziął je i obejrzał. Gdy czynił to, nagle wzrok jego zmętniał; z głębokiem westchnieniem znów zabrał się do pracy.
Ale nie na długo. Zdjęła rękę z jego dłoni i dotknęła ramienia. Dwa czy trzy razy spojrzał niedowierzająco, jakby chciał się upewnić, czy to rzeczywiście ona, potem odłożył trzewik, podniósł rękę do szyi i zdjął zczerniałą tasiemkę, do której był przymocowany kawałek szmatki. Rozwinął go ostrożnie i położył na kolanie. W szmatce było zawiniętych kilka włosów — niewiele, może jeden, a może dwa długie, złote włosy, które kiedyś, dawno temu owinął był sobie koło palca.
Ponownie wziął jej złote loki i przyjrzał im się uważnie.
„Takie same! Jak to być może! Kiedy to było?! Jak to było?!“
Znów wrócił mu na czoło wyraz skupienia. Miało się wrażenie, że zdaje sobie sprawę, co się dzieje w duszy dziewczyny. Odwrócił jej twarz do światła i mówił:
„Położyła mi główkę na ramieniu... tego wieczora, kiedy mię wezwano... bała się, że pójdę tam... ja nie... a kiedy wsadzono mię do Wieży Północnej, znalazłem te włosy... „Czy pozwolicie mi je zachować?“ zapytałem. „Nie ułatwią mi przecież ucieczki ciałem, ale może ułatwią ucieczkę duchem!“ Tak im powiedziałem. Dobrze to pamiętam...“
Kilkakrotnie musiał poruszyć wargami, by zdobyć się na wymówienie tych słów. Ale gdy już zdobył się na to, wymawiał je wyraźnie, chociaż powoli.
„Jak to było? Czy to ty byłaś?!“
Dwaj świadkowie znów podeszli bliżej, przerażeni gwałtownością, z jaką się do niej zwrócił. Ale ona siedziała nieruchomo i nie próbując wyzwolić się z jego uścisku, powiedziała cicho:
„Proszę was, moi panowie! Nie podchodźcie! Nie mówcie! Zostawcie nas samych!“
„Boże!“ zawołał. „Czyj to głos?!“
Oderwał od niej ręce i chwycił się za swoją siwą głowę, rwąc włosy. Po chwili wzruszenie w nim zamarło, jak wogóle zamierało w nim wszystko, z wyjątkiem pasji szewctwa. Zawinął włosy w szmatkę i usiłował ukryć je na piersi. Ale nie odwracał od niej oczu i ponuro potrząsał głową.
„Nie! Nie! Za młoda jesteś, za młoda! Popatrz, co się stało z więźnia! To nie te ręce, które ona znała! Nie ta twarz, którą ona znała! Nie ten głos, który ona znała! Nie, nie! Ona żyła... i on żył... zanim go wtrącono do Wieży Północnej... przed wielu, wielu laty... Jak się nazywasz, mój aniele?“
Wzruszona głosem i gestem ojca, dziewczyna rzuciła się przed nim na kolana, przyciskając ręce do jego serca.
„Panie! Kiedyindziej dowiesz się mego imienia... i kim była moja matka... i kim był mój ojciec... i że nigdy, nigdy nie wiedziałam, jak okrutnie doświadczył ich Los! Ale nie mogę panu powiedzieć tego teraz i nie mogę powiedzieć tego tutaj! Teraz błagam pana o jedno: dotknij mię i pobłogosław! Pocałuj mię! Pocałuj! Och, drogi mój... drogi!“
Zimno jego śnieżnych włosów mieszało się z ciepłem jej złotych loków, które otaczały jego głowę jak aureola Wolności.
„Jeżeli w głosie moim — nie wiem, czy tak jest, ale mam nadzieję, że tak — jeżeli w moim głosie usłyszysz brzmienie podobne do głosu, który niegdyś dźwięczał w twoich uszach jak słodka muzyka — płacz, płacz! Jeśli, głaszcząc moje włosy, dostrzeżesz podobieństwo do ukochanej głowy, która tuliła się do twoich piersi, gdyś był młody i wolny — płacz, płacz! Jeżeli, mówiąc ci o domu, który nas czeka, w którym otoczę cię opieką i miłością, zdołam wywołać wspomnienie domu oddawna opuszczonego, do którego tęskniło biedne twoje serce — płacz! płacz!“
Objęła go mocniej i przytuliła do piersi jak małe dziecko.
„Jeżeli powiem ci, najdroższy, że męczarnie twoje skończyły się, że przyjechałam tutaj, by cie zabrać, że pojedziemy do Anglji, gdzie czeka cię spokojne i ciche życie — jeżeli wtedy pomyślisz, że zmarnowano twe życie, i że nasza ojczyzna Francja tak źle się z tobą obeszła — płacz, płacz! A jeżeli powiem ci moje imię, i imię mego ojca, który żyje, i imię matki, która umarła, jeżeli dowiesz się, że klęczę przed moim ojcem czcigodnym i błagam go o przebaczenie, że nie walczyłam o niego przez całe dnie, i nie opłakiwałam go przez całe noce, gdyż miłość matki oszczędziła mi tej największej tortury — płacz, płacz! Płacz za nią i za mnie! Och, panowie! Bóg nas wysłuchał! Czuję jego święte łzy na moich policzkach a serce moje słyszy jego szloch! Bogu dzięki! Bogu dzięki!“
Opadł jej w ramiona, twarz ukrył na jej piersiach: obraz ten był tak wzruszający, a zarazem taką tchnął grozą, gdy się pomyślało o krzywdzie i cierpieniu, jakie go poprzedziły, że obaj mężczyźni zakryli twarze rękoma.
Gdy od dłuższej już chwili panowała na poddaszu cisza, a znękane serce i umęczone ciało znalazło wreszcie ukojenie w spokoju, jaki zwykle następuje po burzy — obaj podeszli, by podnieść ojca i córkę. Ojciec osunął się na podłogę i leżał, wyczerpany, jak w katalepsji. Ona klęczała przy nim i położyła jego głowę na swoich piersiach, a złote jej włosy rozpostarte były nad jego głową, niby zasłona.
„Czy moglibyśmy“, zwróciła się panna Manette do pana Lorry, który stał obok niej i kilkakrotnie już głośno otarł nos, „czy moglibyśmy natychmiast opuścić Paryż i wywieźć go wprost z tego domu?
„Proszę się zastanowić, czy potrafi znieść taką podróż?“
„Sądzę, że łatwiej będzie mu znieść taką podróż, niż zostać w tem mieście, z którem łączą go tak straszne wspomnienia!“
„Ma pani słuszność“ powiedział Defarge, który również nachylił się nad starcem. „Powiem więcej: z rozmaitych powodów pan Manette nie powinien zostawać we Francji. Czy mam się postarać o karetę i konie pocztowe?“
„Zwykły interes“, powiedział pan Lorry, który opamiętał się szybko i odzyskał swoje dawne maniery. „A jeżeli jest do załatwienia interes, wolę go sam załatwić“.
„Więc niech pan będzie łaskaw zostawić nas tutaj. Widzicie, jaki jest spokojny — nie potrzebujecie się obawiać, że zostanę z nim sama! Dlaczego mielibyście się bać? Jeżeli wolicie zamknąć drzwi, by uchronić nas od nieproszonych gości, jestem pewna, że gdy wrócicie, będzie tak spokojny, jak jest teraz. W każdym razie zaopiekuję się nim do powrotu panów, a potem odrazu zabierzemy go stąd“.

Zarówno pan Lorry, jak pan Defarge nie byli zadowoleni z tego układu i woleli, by jeden z nich przynajmniej został. Ale ponieważ trzeba było nietylko wynająć konie i karetę, ale i postarać się o dokumenty podróży, a czas naglił, gdyż dzień miał się ku końcowi, skończyło się na tem, że umówili się miedzy sobą, co który z nich ma do zrobienia, i wyszli na miasto.

A gdy zmrok zapadł, córka położyła głowę na twardej podłodze, obok ojca, by móc nad nim czuwać. Mrok stawał się coraz głębszy a oni oboje leżeli nieruchomo, póki światło latarki nie mignęło przez szparę w ścianie.
Pan Lorry i pan Defarge przygotowali wszystko, co potrzeba było do drogi, a prócz odzieży podróżnej i okryć, przynieśli ze sobą, chleb, mięso, wino i gorącą kawę. Pan Defarge umieścił te zapasy i latarkę na ławce przed warsztatem szewskim (na strychu, prócz warsztatu, stało tylko zwyczajne łóżko), poczem przy pomocy pana Lorry podniósł więźnia i pomagał mu jeść.
Z przestrachu i zdumienia, jakie malowało się na twarzy nieszczęśliwego, żadna istota ludzka nie potrafiłaby odczytać, co się działo w jego duszy. Czy zdawał sobie sprawę z tego, co się stało? Czy pamiętał, co mu powiedziano? Czy wiedział, że jest wolny? — oto pytania, których najbardziej wnikliwy umysł nie potrafiłby był rozstrzygnąć. Próbowali zadawać mu pytania, ale tak był niemi zmieszany i z takim trudem odpowiadał, że przestraszyli się jego zdumienia, i zgodnie postanowili nie męczyć go tymczasem. Nabrał jakichś nowych odruchów: chował teraz głowę w obie dłonie. Lecz dźwięk głosu córki sprawiał mu widoczną przyjemność; odwracał się za każdym razem, gdy zaczynała mówić.
Przywykły ulegać przez wiele lat cudzej woli, jadł i pił, co mu dawali do jedzenia i do picia; włożył też płaszcz i resztę ubrania, które mu podali. Z przyjemnością przyjął ramię córki i w obu dłoniach trzymał jej rękę.
Zaczęli schodzić. Najpierw pan Defarge z lampą. Pan Lorry zamykał ten mały pochód. Zaledwie przeszli parę stopni, starzec zatrzymał się i spojrzał na dach i na mury.
„Przypominasz sobie to miejsce, ojcze? Pamiętasz, jakeś tu wszedł?
„Co powiedziałaś?!“
Ale nim zdążył powtórzyć pytanie, mruknął w odpowiedzi:
„Czy pamiętam? Nie, nie pamiętam! To było tak dawno!“
Że nie pamiętał, jak go przenieśli z więzienia do tego domu — to było jasne. Słyszeli, jak szeptał: „Sto pięć! Wieża Północna!“ a jeżeli się oglądał, szukał niewątpliwie murów twierdzy, które więziły go tak długo. Gdy doszli do podwórza, zatrzymał się, jakby czekał na zwodzony most. A kiedy, nie doczekawszy się go, ujrzał karetę, puścił rękę córki i chwycił się za głowę.
Na ulicy nie było ludzi. Nikt nie wyglądał oknem. Nie było widać nawet żadnego przechodnia. Panowało tu nienaturalne milczenie i cisza. Jedna jedyna dusza była obecna, madame Defarge, która stała przy drzwiach, robiła pończochę i nic nie widziała.
Więzień wsiadł do karety, za nim córka. Pan Lorry był już na stopniu, kiedy nieszczęśliwy starzec zatrzymał go, prosząc o zabranie narzędzi szewskich i niedokończonych trzewików. Madame Defarge krzyknęła natychmiast mężowi, że zaraz je przyniesie, i nie przestając robić na drutach poszła przez podwórze. Szybko wróciła z żądanemi przedmiotami, potem stanęła we drzwiach, i znów nic nie widziała.
Defarge wskoczył na kozioł i zawołał „Do rogatki!“ Pocztyljon strzelił z bata, kareta potoczyła się w świetle słabo świecących latarni.
W blasku wiszących latarni — jaśniejszych na pierwszorzędnych ulicach, ciemniejszych w ciasnych zaułkach — obok oświetlonych magazynów, wesołych tłumów, rozjaśnionych kawiarń, obok teatrów, kareta zdążała ku jednej z bram miasta. Żołnierze z latarniami, odwach. „Papiery, panowie!“ „Panie oficerze“, rzekł Defarge, schodząc z kozła i biorąc go na stronę. „Oto papiery tamtego pana z siwemi włosami; wręczono mi je...“ Tu zniżył głos do szeptu. Zachybotały się latarnie, jakieś ramię w uniformowym rękawie oświetliło wnętrze karety, a oczy właściciela owego ramienia spojrzały na białą głowę wzrokiem, którego nie spotyka się co noc, ani codzień. „W porządku! Dalej!“ zawołał żołnierz. „Adieu!“ padło ze strony Defarge’a. I pojechali w coraz szybszem świetle porozwieszanych latarń pod niebo pełne roziskrzonych gwiazd.
Poniżej łuku świateł, nieruchomych, niezmiennych, nieśmiertelnych: tak odległych od naszej małej planety, że uczeni twierdzą, iż jest rzeczą wątpliwą, czy promienie niektórych z nich zdążyły już odnaleźć nasz glob, jako punkt w przestrzeni, gdzie się coś dzieje, gdzie ktoś cierpi — kładły się czarne, głębokie cienie nocy. Przez wszystkie te mroźne i niespokojne godziny, dzielące podróżnych od świtu, w uszach pana Jarvisa Lorry — który siedział naprzeciw pogrzebanego żywcem, a tak cudownie odratowanego człowieka i przemyśliwał, jakie władze duchowe nieszczęśliwy utracił na zawsze a jakie będzie mógł odzyskać — dźwięczało wciąż to samo pytanieL
„Spodziewam się, że chcesz żyć?“
I ta sama odpowiedź:
„Nie wiem...“



KSIĘGA DRUGA.
ZŁOTA NIĆ

Rozdział pierwszy.
Po pięciu latach.

Bank Tellsona przy Temple Bar był instytucją staromodną nawet w roku tysiąc siedemset osiemdziesiątym. Był bardzo ciasny, bardzo ciemny, bardzo niewygodny i bardzo brudny. Był staromodny i w znaczeniu moralnem, ponieważ właściciele Domu szczycili się tem że jest on taki ciasny, i taki ciemny, i taki brudny, i taki niewygodny. Żyli w głębokiem przekonaniu, że gdyby bank był bardziej doskonały, mniejby go szanowano. Była to nietylko wiara, ale broń, którą walczyli tam, gdzie się spotykały rozmaite interesy. Tellson (mawiali) nie potrzebuje salonów. Tellson nie potrzebuje światła. Tellson nie potrzebuje ozdób. Noakes i Spółka — co innego! Bracia Snook — inna sprawa! Ale Tellson, dzięki Bogu...
Każdy bez wyjątku właściciel banku Tellsona wydziedziczyłby syna, gdyby ten ośmielił się był zaproponować przebudowę gmachu. Pod tym względem bank był w zgodzie ze swoją ojczyzną, która wielokrotnie wydziedziczała swoich synów za to tylko, że ośmielali się proponować udoskonalenia praw i zwyczajów, oddawna uznanych, za złe, ale uświęconych tradycją.
W ten oto sposób bank Tellsona stał się ostatnim wyrazem i triumfem Niewygody. Zgwałciwszy idiotycznie uparte drzwi, zacinające się i świszczące jakby miały defekt w gardle, wchodziłeś po dwu stopniach do Tellsona i oczom twoim ukazywała się nędzna izdebka z dwoma małemi kantorkami, gdzie jacyś bardzo wiekowi ludzie wyrywali ci z rąk czek, jakby go porwał wiatr, poczem sprawdzali podpis we wnęce okiennej, zawsze brudnej i zawalonej błotem z Fleet Street. Jeżeli interes twój wymagał osobistego porozumienia się z „Domem“, wprowadzano cię do małego pokoiku, istnej celi skazańców, gdzie mogłeś dowoli rozmyślać nad zmarnowanem życiem, zanim z rękoma w kieszeni zjawił się „Dom“, który z trudem dostrzegałeś w panującym mroku.
Pieniądze twoje wchodziły do wnętrza lub wychodziły z głębi drewnianych, starych, stoczonych przez robaki komód, przy których zamykaniu i odmykaniu pył zasypywał ci oczy i wdzierał się do gardła. Twoje banknoty miały zapach pleśni i robiły wrażenie, że lada chwila z powrotem zamienią się w szmaty. Kruszec twój chowano gdzieś w zatęchłych zakamarkach, w sąsiedztwie kloak, gdzie pod wpływem ohydnych wyziewów w parę dni tracił swój połysk. Twoje dokumenty szły do skarbców, naprędce przerobionych z kuchen lub kredensów, gdzie wydzielały tłuszcz ze swych pergaminów i tą wonią zarażały powietrze banku. Skrzynki z papierami mniejszej wagi i papierami rodzinnemi umieszczano na górze, w wielkiej jadalni, gdzie zawsze stał na środku wielki stół, chociaż nikt nigdy nie zasiadłby przy nim do jedzenia, i gdzie jeszcze w roku tysiąc siedemset osiemdziesiątym pierwszym listy, pisane do ciebie przez twoją dawną miłość albo najdroższe dziecko, narażone były na to, że patrzyły na nie przez okna głowy, wystawione na Temple Bar z ohydną brutalnością i dzikością, jakiej nie powstydziłaby się Abisynja ani kraj Aszantów!
Zresztą, w owych czasach skazywanie na śmierć było receptą stosowaną na wszystkie dolegliwości wszystkich stanów i zawodów, a więc również nie w najmniejszej mierze także i w sprawach związanych z bankiem Tellsona. Przecież śmierć jest najlepszym lekarzem wszystkich cierpień — dlaczegóż nie miałoby go stosować i Prawo?! Skazywano więc na śmierć fałszerza. I tego, który obracał fałszywemi banknotami, skazywano na śmierć! I tego, kto otworzył cudzy list, skazywano na śmierć. I tego, kto się pomylił w rachunkach, skazywano na śmierć. I tego, kto ukradł czterdzieści szylingów i sześć pensów, skazywano na śmierć. I tego, któremu oddawano konia do potrzymania przed domem Tellsonów, jeśli ulotnił się razem z koniem, skazywano na śmierć. I tego, który zrobił jednego tylko fałszywego szylinga, skazywano na śmierć. Trzy czwartej ogólnej liczby przestępców skazywano na śmierć. Nie dlatego, żeby śmierć była postrachem — raczej rzecz miała się wręcz przeciwnie — ale dlatego, że dzięki temu zwyczajowi nie potrzebowano roztrząsać każdego wypadku zosobna i za jednym zamachem pozbywano się kłopotu i człowieka. W owych czasach bank Tellsona, jak większość ówczesnych instytucyj tego rodzaju, zabrał tyle żywotów, że gdyby ścięte głowy składano na Temple Bar zamiast je pocichu grzebać, to prawdopodobnie pozbawiłyby one parter banku w sposób zupełne niedwuznaczny tej odrobiny światła, jaka na tę cześć Domu przypadała.
Interesy banku Tellsona prowadzili sędziwi ludzie, gnieżdżący się po rozmaitych zakamarkach i dziurach gmachu. Przyjmując kogoś młodego, bank chował go, dopóki nowoprzyjęty się nie postarzał. Trzymali go w ciemności jak ser, aż przesiąkł wonią banku i pokrył się pleśnią. Wtedy dopiero wolno go było oglądać, gdy już, jak upiór, siedział nad wielkiemi księgami, i swemi pantalonami i kamaszami podnosił powszechną powagę instytucji.
Zewnątrz banku — nigdy pod żadnym pozorem wewnątrz, chyba że go wyraźnie wezwano — urzędował pewien dziwny człowiek, ni to woźny, ni goniec, który mógł uchodzić za żywy symbol banku. Nie oddalał się nigdy w godzinach urzędowych, a gdy musiał odejść, zastępował go syn: brzydki, dwunastoletni wyrostek, żywy portret ojca. Ludzie sądzili, że bank Tellsonów tolerował jedynie tego posługacza. Dom zwykle tolerował kogoś w tym rodzaju, ale ten oto człowiek przywiązał się z czasem do swego stanowiska. Nazywał się Cruncher, a gdy w młodzieńczym zapale wyrzekł się szatana ( w parafialnym kościele w Houndsditch), nadano mu również dodatkowe imię Jerry.
Scena — prywatne mieszkanie pana Crunchera przy Hanging Sword Alley, Whitefriars. Czas — wpół do ósmej, wietrzny poranek marcowy, Anno Domini siedemset osiemdziesiątego. (Cruncher mówił zawsze: Roku Pańskiego Anny Domino, będąc widocznie zdania, że era chrześcijańska datuje się od roku, w którym ta szlachetna gra została wynaleziona przez niewiastę imieniem Anna).
Mieszkanie pana Crunchera znajdowało się w niezbyt wytwornem sąsiedztwie i składało się z dwóch izb, jeżeli za izbę można uważać ciemną klatkę z jedną szybą. Ale obie izby były bardzo schludnie utrzymane. Chociaż godzina była jeszcze tak wczesna, izba, w której na łóżku spoczywał pan Cruncher, już była posprzątaną, na stole, na którym przygotowano do śniadania talerze i kubki, leżał czysty obrus.
Pan Cruncher spoczywał pod kołdrą w łaty, jak „Arlekin u siebie“. Początkowo spał mocno, ale potem zaczął się przewracać i rzucać po łóżku, aż wreszcie wychylił się z betów z głową najeżoną, jakby każdy włos podciągano do góry na sznurku. Poczem zawołał głosem beznadziejnie zrozpaczonym:
„Niech mię djabli, jeżeli już znowu nie zaczęła!“
Kobieta o cnotliwym i bogobojnym wyglądzie podniosła się z kolan w kącie pokoju, z dostatecznym pośpiechem i niepokojem, by można było odgadnąć, że to o niej mowa.
„Cóż to?“ zawołał pan Cruncher, sięgając po but. „Znowu zaczynasz?!“
Dodawszy przekleństwo do tego drugiego pozdrowienia, przy trzeciem rzucił w żonę butem. Był to bardzo zabłocony but, ciekawy przez to, że demonstrował pewne zwyczaje domowe pana Crunchera: jegomość ów wracał bowiem często z banku w czystem obuwiu, a mimo to na drugi dzień rano przekonywał się, że są pokryte błotem.
„Cóż to“, podjął pan Cruncher po chybionym rzucie, „cóżto robiłaś, ty ohydo?“
„Odmawiałam tylko pacierze“.
„Odmawiałaś pacierze! Dobra z ciebie kobiecina! Cóż to za pomysł, tłuc się na kolanach i modlić się przeciw mnie?“
„Nie modliłam się przeciw tobie. Modliłam się za ciebie“.
„Kłamiesz! A jeżeli nawet modliłaś się za mnie — zabraniam ci tego! Dobrą masz mamusię, mój mały Jerry! Modli się żeby się papie nie powiodło! Pobożną masz mamusię, mój synku! Poczciwą masz mamusię! Tłucze się to na kolanach i prosi Boga, żeby jej jedynakowi odjął od ust chleb z masłem!“
Imć pan Cruncher młodszy (jeszcze w koszuli) wziął to sobie do serca i, zwróciwszy się do rodzicielki, surowo wyprosił sobie wszystkie modlitwy, dotyczące jego wiktu.
„Cóż ty sobie wyobrażasz, głupia kobieto?“ ciągnął pan Cruncher, nie zdając sobie sprawy, że sam sobie przeczy. „Na co się zdadzą twoje modlitwy? Powiedz no, ile są one warte w brzęczącej monecie?“
„Pochodzą z serca, Jerry, i tylko tyle są warte!“
„Tylko tyle są warte“, powiedział pan Jerry. „No, to niedużo! Mniejsza o to zresztą, co są warte — nie pozwalam ci modlić się za mnie! Zapamiętaj to sobie! Nie chcę, żebyś mię unieszczęśliwiała swojem klepaniem pacierzy! Jeżeli musisz już koniecznie ugniatać sobie kolana, to przynajmniej proś o pomyślność męża i syna, a nie o to, by im się nie wiodło! Gdybym miał przyzwoitą żonę, a ten smarkacz przyzwoitą matkę, miałbym trochę pieniędzy w tym tygodniu; ale ty swemi religijnemi praktykami tylko psujesz mi szyki i przeszkadzasz na każdym kroku! Niech mię diabli“, dodał pan Cruncher, który przez cały ten czas nie przestawał się ubierać, „jeżeli to nie przez twoje modlitwy wpadłem w takie kłopoty, o jakich się przyzwoitemu człowiekowi nigdy nie śniło! A ty, mój mały Jerry, ubieraj się duchem! A nie spuszczaj oka z matki, gdy będę czyścił buty! Jeżeli zauważysz, że mruczy pod nosem, daj mi zaraz znać! Bo zapowiadam ci“, zwrócił się znowu do żony, „nie pozwolę traktować siebie w ten sposób! Jestem zajeżdżony, jak koń dorożkarski, śpiący, jakbym się objadł maku, zmęczony do tego stopnia, że gdyby nie ból w kościach, nie wiedziałbym, gdzie się zaczynam a gdzie kończę. A w kieszeni pustki jak były, tak są! Podejrzewam, że od rana do nocy modlisz się o pustki w mojej kieszeni, więc ostatni raz powiadam: skończ z tem“
Mrucząc jeszcze na dodatek zdania tego mniej więcej rodzaju: „Tak! Jesteś pobożna! Nie przeszkadzałabyś temu, co dobre dla ciebie i twego syna, co? Kto jak kto, ale ty!“ Sypiąc skrami sarkazmu z osełki bezdennego oburzenia, pan Cruncher zabierał się do czyszczenia butów i kończył przygotowania do objęcia swego stanowiska. W międzyczasie synek, z głową upstrzoną pierzem, z oczyma osadzonemi tak blisko jak oczy ojca, bacznie przypatrywał się matce. Od czasu do czasu zamęczał nieszczęśliwą kobietę, zerkając z poza łóżka gdzie się ubierał, by rzucić ostrzeżenie ojcu: „Matka! Znów zaczynasz bełkotać! Hej, ojcze!“ a wywoławszy niepotrzebny alarm, chował się z powrotem ze złośliwym grymasem.
Humor pana Cruncher nie poprawił się przy śniadaniu. Modlitwę przed jedzeniem, którą wypowiedziała pan Cruncher, przyjął bardzo nieżyczliwie.
„Znowuś szeptała, ohydo?“
Żona wyjaśniła, że tylko „prosiła o błogosławieństwo“.
„Nie rób tego więcej“, tu pan Cruncher rozejrzał się podejrzliwie, czy wskutek modlitwy żony jedzenie nie zniknęło ze stołu. „Nie chcę, by mię wyświęcano z mego domu! Nie chcę, by mi tu obrzydzano jedzenie! Siedź cicho!“
Z bardzo czerwonemi oczyma i bardzo ponury, jakby całą noc spędził w towarzystwie, w którem nie oddawano się niczemu poza hulanką, Jerry Cruncher raczej pożerał, niż zjadał śniadanie, warcząc nad niem, jak czworonożny pensjonarz menażerii. Około dziewiątej, oczyszczony i uczesany z miną szanowną i stateczną (o ile mógł przezwyciężyć w tym względzie swoje ja), Jerry Cruncher udawał się do swoich zwykłych zajęć.
Trudno je było nazwać pracą, chociaż pan Cruncher lubił mówić o sobie „uczciwy kupiec“. „Sklep“ pana Crunchera składał się z jednego krzesła (skleconego z połamanych foteli), które to krzesło młody Jerry codziennie uroczyście ustawiał pod oknem banku od strony Temple Bar: krzesło to wraz z garścią słomy, ściągniętej z przejeżdżającego wozu dla ochrony nóg swego rodzica przed zimnem i wilgocią, stanowiło rynsztunek wojenny Crunchera. Na tym posterunku pan Cruncher był tak dobrze znany, jak Fleet Street i Temple Bar — a minę miał zawsze ponurą.
Zająwszy stanowisko kwadrans przed dziewiątą, by zdążyć zdjąć jeszcze trójgraniasty kapelusz przed najstarszymi urzędnikami banku, i tego marcowego ranka stał na swojem miejscu, mając przy boku młodego Jerry. Gdy zabrakło mu żeru między przechodzącymi przez Temple Bar, znęcał się nad małemi dziećmi, które nadawały się do tego szlachetnego celu. Ojciec i syn, niezmiernie podobni do siebie, wypatrując żeru na Fleet Street w rannej porze, z głowami tak do siebie zbliżonemi, jak blisko osadzone mieli oczy, robili wrażenie małp. Wrażenie to potęgowała ta przypadkowa okoliczność, że Jerry starszy ogryzał źdźbła słomy, zaś błyszczące oczka Jerry młodszego niespokojnie śledziły ojca, jak i wszystko co się działo na Fleet Street.
Nagle we drzwiach ukazała się głowa jednego z woźnych stale zatrudnionych w banku:
„Goniec potrzebny!“
„Hola, ojcze! Od wczesnego rana masz robotę!“
Dodawszy ojcu bodźca, młody Jerry zajął jego miejsce, rozsiadł się na krześle i za przykładem starego zaczął grzebać w słomie.
„Zawsze rdza! Zawsze ma rdzę na palcach!“ medytował młody Jerry. „Skąd ojciec bierze tyle tego zardzewiałego żelaza? Przecież tutaj niema rdzy!“


Rozdział drugi.
Widowisko.

„Znacie, naturalnie, Old Bailey?“ zwrócił się najstarszy z urzędników do Jerry, gońca.
„Tak, proszę pana!“ odrzekł Jerry nieco kwaśnym tonem. „Znam Bailey!“
„Dobrze. A pana Lorry znacie?“
„Znam pana Lorry o wiele lepiej niż znam Bailey! O wiele lepiej“, dodał, nie ukrywając niechęci do wyżej wspomnianego miejsca. „I dokładniej, niż uczciwy kupiec pragnąłby znać Old Bailey!“
„Doskonale. Odnajdziecie drzwi, któremi wchodzą świadkowie i oddacie woźnemu tę kartkę dla pana Lorry. Wtedy was wpuści“
„Do sądu, proszę pana?“
„Tak. Do sądu“.
Oczy pana Crunchera zbiegły się jeszcze bardziej, co oznaczać miało pytanie: „A to poco?“
„Czy mam zaczekać w sądzie?“ brzmiała konkluzja konferencji.
„Zaraz wam wyjaśnię. Odźwierny odda kartkę panu Lorry, a wy zrobicie jakiś ruch, aby zwrócić na siebie uwagę pana Lorry i wskazać mu, gdzie stoicie. Poprostu macie czekać, póki was nie zawoła“.
„Czy to wszystko, proszę pana?“
„Wszystko. Pan Lorry chce mieć posłańca pod ręką. Tu piszę, że będziecie na jego rozkazy!“
Podczas gdy stary urzędnik składał i adresował kartkę, pan Cruncher przypatrywał mu się w milczeniu, aż do chwili, kiedy osuszył list bibułą, a potem odezwał się:
„Zdaje mi się, że dziś mają sądzić fałszerstwo!“
„Zdradę!“
„A więc ćwiartowanie! To barbarzyństwo!“
„To prawo!“ powiedział urzędnik, ze zdumieniem zwracając okulary na Crunchera. „To prawo!“
„Ciężka to rzecz, gdy prawo każe tak oporządzać człowieka, proszę pana! Ciężka, gdy zabija, ale tak oporządzać, to jeszcze cięższa!“
„Wcale nie“, odpowiedział stary. „Powinniście mówić z szacunkiem o prawie! Uważajcie na swoje gardło i na swój głos, a niech się Prawo troszczy o siebie! Radzę wam!“
„To wilgoć spadła mi na gardło i na piersi, proszę pana“, powiedział Jerry. „Niech pan sam osądzi, jakie ja mam nędzne życie!“
„No, dobrze, dobrze. Każdy z nas zarabia na życie jak może! jedni na sucho, drudzy na wilgotno! Oto list! idźcie już!“
Jerry wziął list, mruknął do siebie, nie zważając na to, że mógł się wsypać swoją uwagą: „Stary idjota!“ ukłonił się i przechodząc poinformował syna, dokąd się udaje, poczem ruszył w drogę.
W owych czasach wieszano w Tyburn. Ulice nazewnątrz od Newgate nie posiadały więc jeszcze owej złej sławy, która później przylgnęła do nich. Więzienie było okropnem miejscem, gniazdem rozpusty i upadku, do którego wdzierały się najgorsze choroby zakaźne i nieraz się zdarzało, że z ławy oskarżonych przechodziły na samego sędziego, zrzucając go z jego stolca. Bywało czasem, że sędzia w czarnej todze skazywał nietylko podsądnego ale i siebie na śmierć, a nawet umierał pierwszy. Pozatem więzienie Old Bailey znane było, jako rodzaj przedśmiertnej stacji, z której bladzi podróżni nieustannie odjeżdżali w karetach i furgonach na tamten świat: ze dwie i pół mili przez ulice i publiczne gościńce, na postrach dla poczciwych obywateli, jeżeli się jaki przypadkiem nawinął.
Znane też było więzienie Old Bailey z pręgierza, mądrej i wypróbowanej instytucji, zadającej takie kary, których rozciągłości i skutków nikt nie mógł przewidzieć. Była tam też niezmiernie użyteczna izba tortur, również stara i cenna instytucja, wpływająca kojąco na charakter człowieka. Wobec szerokiego rozgałęzienia cechu morderców, nie brakło i innych fragmentów mądrości naszych przodków, systematycznie doprowadzających do najgorszych, bo popełnianych za pieniądze zbrodni, jakich można było pod słońcem dokonać. W rezultacie Old Bailey było w owym czasie żywym obrazem słów, że „cokolwiek się stanie, stanie się słusznie“, aforyzmu, który byłby bez żadnej wartości, gdyby nie zawierał w sobie niepokojącej prawdy, że cokolwiek się stało, nie stało się źle.
Torując sobie drogę przez zdziczały tłum, rozsypany po tej arenie straszliwych czynów, z miną człowieka przywykłego do spokojnego załatwiania interesów, Cruncher odszukał drzwi i przez okienko podał list do pana Lorry. W owych czasach ludzie płacili za prawo oglądania widowiska w Old Bailey, jak płacili za wstęp na widowisko w Bedlam — z tą różnicą, że te pierwsze były o wiele kosztowniejsze. Dlatego wszystkie wejścia do Old Bailey były pilnie strzeżone — z wyjątkiem, oczywiście, tych gościnnych drzwi, któremi wchodzili przestępcy — te były zawsze szeroko otwarte.
Po pewnej zwłoce i wahaniu drzwi poruszyły się ciężko na zawiasach i pan Jerry Cruncher zdołał wśliznąć się do wnętrza.
„Co teraz?“ zapytał szeptem pierwszego człowieka, który stał obok niego.
„Jeszcze nic!“
„A co będzie?“
„Sprawa o zdradę“.
„Ćwiartowanie?“
„A!“ odrzekł tamten z zachwytem. „Przybijają go do płotu — niech sobie trochę powisi! — potem ściągną go z powrotem i w jego oczach rozpłatają mu brzuch! Następnie wyjmą mu wnętrzności i spalą — będzie mógł na to patrzeć! Wreszcie zdejmą mu głowę i poćwiartują go! Tak się ginie za zdradę!“
„Uznali, że winien, chce pan przez to powiedzieć?“ dodał Jerry ostrożnie.
„Och, z pewnością dowiodą mu winy! Niech się pan o to nie boi“, odparł tamten.
Tu uwagę pana Crunchera zwrócił woźny, który przeciskał się do pana Lorry z listem w ręku. Pan Lorry siedział za stołem, miedzy panami w perukach: niedaleko gentlemana w peruce oznaczającej obrońcę, który miał przed sobą plikę papierów, i prawie naprzeciw innego gentlemana w peruce, z rękami w kieszeni, którego uwaga, (jak to kilkakrotnie stwierdził pan Cruncher), skupiona była na suficie sali sądowej. Jerry zakasłał głośno, potarł podbródek, potem zaczął machać ręką, chcąc w ten sposób zwrócić uwagę pana Lorry, który podniósł się, a dojrzawszy Crunchera, kiwnął mu spokojnie głową i usiadł z powrotem.
„Cóż ten ma wspólnego ze sprawą?“ zapytał gentleman, z którym pan Cruncher rozmawiał poprzednio.
„Niech mię djabli, jeśli wiem!“
„A co pan ma z tem wspólnego, jeśli wolno zapytać?“
„Niech mię diabli, jeżeli i ja wiem!“
Wejście sędziego, które wywołało w sali sądowej silne poruszenie i zamieszanie, przerwało ten dialog. Nagle ława oskarżonych stała się głównym punktem zainteresowania. Dwaj strażnicy, którzy tam stali, wyszli, wrócili z oskarżonym i podprowadzili go do bariery.
Wszyscy obecni z wyjątkiem pewnego gentlemana w peruce, który patrzył w sufit, spojrzeli na oskarżonego. Oddechy wszystkich obecnych uderzyły w niego jak morze, jak ogień, jak wicher. Pożądliwe twarze wyglądały z poza kolumn i tłoczyły się w kątach sali, chcąc go zobaczyć. Widzowie w dalszych rzędach stawali na ławkach, by przypatrzeć się każdemu niemal jego włosowi. Ludzie, stojący w sali na podłodze, wspierali się rękami na plecach stojących przed nimi, by za wszelką cenę spojrzeć na podsądnego: podnosili się na palce, włazili na gzymsy, opierali się dosłownie o nie, by tylko obejrzeć go dokładnie. Między tymi to, niby żywy kawałek najeżonego gwoździami muru z New Gate, stał Jerry: zionął na skazańca wyziewami piwa wypitego po drodze, które, mieszając się z wyziewami innych szklanek piwa, kawy, ginu, herbaty i Bóg wie czego jeszcze, uderzały o szyby okien, skraplając się na nich w brudną rosę i mgłę.
Przedmiotem poruszenia i ciekawości był młodzieniec lat około dwudziestu pięciu, wysoki, przystojny, o ogorzałych policzkach i ciemnych oczach. Wyglądał z pańska. Ubrany był doskonale w czarny albo bardzo ciemno popielaty garnitur. Włosy, długie i ciemne, nosił zaplecione ztyłu w warkocz: nie tyle dla ozdoby, ile dla wygody. Ponieważ każde wzruszenie duszy przebija się przez powłokę cielesną, bladość, jaką na jego twarzy wywołała obecna sytuacja, przebiła się przez ciemną cerę jego policzków — na dowód, że dusza silniejsza jest od słońca. Ale pozatem panował nad sobą. Skłonił się sędziom i stanął spokojnie.
Zainteresowanie, jakie wzbudzał w widzach, nie przynosiło zaszczytu ludzkości. Gdyby groził mu mniej okrutny wyrok, — gdyby istniała najlżejsza nadzieja, że nie wszystkie te dzikie kary zostaną wykonane, straciłby z pewnością pewien urok dla tłumu. Niezwykłe to widowisko — człowiek, który ma być tak sromotnie poćwiartowany! Nieśmiertelna istota, oddana pod nóż rzeźnicki, toż to prawdziwa sensacja! Bez względu na komentarze, któremi widzowie starali się wytłumaczyć swoje zainteresowanie — zależnie od zdolności oszukiwania siebie i innych — w zainteresowaniu tem było coś z ludożerstwa.
Cisza na sali! Karol Darnay oświadczył, że jest „niewinny“, zaprzeczając oskarżeniu, które z niesłychanym nadmiarem słów pomawiało go o to, jakoby dopuścił się nędznej zdrady naszego najdostojniejszego, najjaśniejszego, najmiłościwszego itd. księcia, naszego Króla i Pana, w rozmaity sposób udzielając pomocy Ludwikowi, Królowi Francuskiemu, przeciw naszemu najmiłościwszemu, najjaśniejszemu, najdostojniejszemu itd. To znaczy, że odbywał nieustanne podróże między obszarami, należącemi do Naszego najmiłościwszego, najjaśniejszego, najdostojniejszego, itd., a ziemiami Ludwika francuskiego, że podle, zdradliwie, nikczemnie itd. doniósł wymienionemu Ludwikowi francuskiemu, jakie siły zbrojne nasz najdostojniejszy, najmiłościwszy i najjaśniejszy itd. przygotował celem wystania ich do Kanady i Ameryki Północnej. Z tego wszystkiego Jerry, którego głowa jeżyła się coraz bardziej w miarę, jak uderzały w nią terminy prawne, wyrozumiał wkońcu, że wymieniany kilkakrotnie Karol Darnay stoi przed nim, oskarżony o zdradę główną, że sąd złożył już przysięgę i że pan prokurator zabierze głos.
Oskarżony, który w myślach widzów obecnych na sali był już (o czem wiedział) powieszony, przybity, poćwiartowany, nie drżał ani nie starał się przybrać teatralnej pozy. Był spokojny i skupiony, a bieg sprawy śledził z ciekawością. Stał z rękoma opartemi o deskę zastępującą barjerę, tak opanowany, iż nie poruszył ani jednego źdźbła słomy, którą była zasypana. Cała zresztą sala była wysłana słomą i skropiona octem, co służyło za środek zapobiegawczy przeciw gorączce więziennej i więziennym wyziewom.
Nad głową więźnia znajdowało się lustro, mające skupiać na nim światło. Tłumy przestępców i nieszczęśliwych odbijały się w niem, zanim z jego powierzchni przeszły pod ziemię. Gdyby lustro oddało kiedyś odbite w niem postacie, tak jak ocean wraca skarby, które pochłonął — w miejscu tem musiałyby straszyć gromady upiorów! Może jednak więzień wspomniał jakieś podłe i nikczemne postacie, które odbijały się w tem lustrze. Gdy bowiem poruszył się i zauważył padający nań promień światła, podniósł głowę, a gdy ujrzał lustro, twarz jego spłonęła rumieńcem, zaś prawa ręka poruszyła źdźbła słomy...
Czyniąc to, odwrócił się przypadkiem na lewo. Na wysokości jego oczu, w kącie ławki sędziowskiej, siedziały dwie osoby, na których wzrok więźnia zatrzymał się tak nagle i wywołując taką zmianę w całej jego postaci, że wszystkie oczy, zwrócone dotychczas na niego, pobiegły w tym kierunku.
Wówczas widzowie ujrzeli dwie postacie, młodą, dwudziestokilkuletnią damę i jegomościa, który był najwidoczniej jej ojcem. Człowiek ten posiadał niezmiernie ciekawą głowę: a to zarówno dla białych jak śnieg włosów, jak i dla dziwnie skupionego wyrazu twarzy; była w tem skupieniu nie tyle praca myśli, co jakby wewnętrzna zaduma. Ten wyraz czynił zeń człowieka starego. Ale, gdy się wypogadzał i budził, co się zdarzało ilekroć zwracał się do córki, robił wrażenie przystojnego mężczyzny w sile wieku.
Córka jedną ręką wzięła ojca pod ramię, a drugą położyła na niej. Siedziała blisko ojca i tuliła się do niego ze strachu przed sądem i zdjęta litością nad więźniem. Na wymownem jej czole czytałeś strach i współczucie, które nie widziało nic poza niebezpieczeństwem grożącem więźniowi; wyraz ten był tak niedwuznaczny, tak wymowny, że ci, którzy nie mieli litości dla więźnia, wzruszyli się tem. Szeptano dokoła: „Kto to taki?“
Jerry, goniec, który robił spostrzeżenia na własny rachunek i który z głębokiem przejęciem wysysał rdzę z palców, wyciągnął szyję, by się czegoś dowiedzieć. Pytanie przechodziło z ust do ust, aż do najbliżej stojącego, i tą samą drogą wróciła odpowiedź. Nareszcie usłyszał ją i Jerry:
„To świadek“.
„Za czy przeciw?“
„Przeciw“.
„Przeciw komu?“
„Przeciw podsądnemu“.
Sędzia, którego oczy pobiegły w tym samym kierunku, co oczy wszystkich, skupił się, zagłębił się w fotelu i spojrzał uważnie na człowieka, którego życie miał w swojem ręku, podczas gdy pan prokurator wstał, by kręcić stryczek, ostrzyć siekierę i wbijać gwoździe do trumny.


Rozdział trzeci.
Rozczarowanie.

Pan prokurator generalny czuł się w obowiązku oznajmić Sądowi, że stojący przed nim więzień, aczkolwiek młody wiekiem, stary jest doświadczeniem, gdyż oddawna uprawia zdradę, za co żąda on jego głowy. Że jego korespondencja z wrogiem kraju datuje się nie od dzisiaj i nie od wczoraj, nie od roku i nie od dwu lat. Że — zostało to stwierdzone — oskarżony oddawna już odbywał często podróże do Francji w tajemniczych interesach, których nie chce wyjaśnić. Że, gdyby zdrajcy zdolni byli udawać, (czego chwała Bogu, nigdy nie robią), to podła ta i nikczemna zdrada nigdyby się nie wydała. Że Opatrzność, na szczęście, zesłała człowieka bez trwogi i zmazy, który przejrzał niecne plany nikczemnika i, przejęty grozą, odkrył je Sekretarzowi Stanu Jego Królewskiej Mości oraz Tajnej Radzie. Że ten szlachetny patriota w tej chwili stanie przed sądem. Że jego postępowanie, zarówno jak zachowanie, było pod każdym względem szlachetne, że był on niegdyś przyjacielem zdrajcy, ale że w pewnej zarówno szczęśliwej jak smutnej chwili, przejrzał jego nikczemną duszę i postanowił poświęcić na ołtarzu ojczyzny zdrajcę, którego wygnał ze swego serca. Że gdyby w Anglii stawiano posągi bohaterem ojczyzny tak, jak w starożytnej Grecji i w Rzymie, ten zacny obywatel napewno miałby pomnik. Ponieważ jednak w Anglji niema tego zwyczaju, prawdopodobnie pomnika mu nie postawią. Że Cnota, jak to już zauważyli poeci (w wielu miejscach, które każdy przysięgły zna z pewnością dokładnie — na co w twarzach sędziów wyczytać można było wstydliwe wyznanie, że zupełnie miejsc tych nie znają) jest rzeczą zaraźliwą. Zwłaszcza Cnota Miłości Ojczyzny i Patriotyzmu. Że wzniosły przykład tego ofiarnego, nieskazitelnego bojownika za Koronę, podziałał na innego patriotę, mianowicie na lokaja oskarżonego, który zgodził się przejrzeć pod nieobecność pana jego szuflady, kieszenie i dokumenty. Że on (pan prokurator generalny) jest przygotowany na to, iż ten i ów potępi ów czyn służącego, ale on (prokurator generalny) woli go od swoich rodzonych braci i sióstr i bardziej go szanuje (on, prokurator generalny) niż swoich rodziców oraz prosi szanownych przysięgłych, by uczynili to samo. Że świadectwa tych dwuch świadków, poparte dokumentami, które mogą być w każdej chwili przedstawione, są dostatecznym dowodem, iż więzień posiadał dokładny wykaz sił jego Królewskiej Mości, ich dyzlokacyj i wyposażenia wojennego, zarówno na lądzie jak na morzu, i że niema najmniejszej wątpliwości, iż dostarczał tych danych nieprzyjacielowi. Że nie można było wprawdzie dowieść oskarżonemu, że wykazy te były robione jego ręką. Ale nie zmienia to postaci rzeczy, że jest to nawet okoliczność obciążająca, gdyż maluje nam oskarżonego jako przestępcę chytrego i ostrożnego. Że dowody winy datują się już od pięciu lat, że oskarżony zajmował się temi nikczemnemi czynami już wtedy, to jest, na parę tygodni przed pierwszą bitwą wojsk angielskich z Amerykanami. Że wobec tego panowie przysięgli, jako przysięgli lojalni (w co pan prokurator nie wątpi) i jako przysięgli odpowiedzialni (o czem sami wiedzą) muszą uznać winnym Karola Darneya i skończyć z nim, czy chcą nie chcą! Że w przeciwnym razie nigdy żaden z przysięgłych nie będzie mógł spokojnie skłonić głowy na poduszkę. Że w przeciwnym razie żaden z przysięgłych nie może nawet marzyć, by i żona jego mogła skłonić spokojnie głowę na poduszkę, i że w żadnym z nich nie może nawet postać myśl, by także dziecię jego mogło spokojnie położyć główkę na poduszkę — jednem słowem, że nikt nigdy nie mógłby spokojnie położyć głowy na poduszkę, gdyby głowa oskarżonego nie spadła z karku! Tej głowy pan prokurator domaga się od Sądu, w imię wszystkiego, co mu przychodzi na myśl, albo na co padnie jego wzrok! Zapewnia też solennie przysięgłych iż uważa więźnia już za nieżyjącego i umarłego!
Kiedy pan prokurator generalny przestał mówić, w sali rozległ się taki szum, jakby chmura wielkich much opadła na więźnia, przewidując, czem się niebawem stanie. Gdy szmer ten umilkł, na ławie świadków ukazał się nieskazitelny patriota.
Pan rzecznik generalny, idąc za wskazówką przewodniczącego, zaczął badać patrjotę. Nazwisko: John Barsad, gentleman. Historia jego czystej duszy zgadzała się dosłownie z tem co powiedział pan prokurator generalny, a jeżeli można jej było cośkolwiek zarzucić, to właśnie ową zbytnią zgodność. Zrzuciwszy brzemię ze swojej szlachetnej duszy, chciał się już wycofać, gdy gentleman w peruce, siedzący obok pana Lorry, poprosił o pozwolenie zadania mu kilku pytań. Gentleman, siedzący naprzeciw niego, również w peruce, nie przestawał patrzeć w sufit.
Czy gentleman był kiedy szpiegiem? Nie! Żachnął się na to obrażające podejrzenie! Z czego żyje? Ze swojego majątku. A gdzie się znajduje ten majątek? Tego nie może podać dokładnie. Co to za majątek? To nikogo nie obchodzi. Czy go odziedziczył? Tak, odziedziczył. Po kim? Po dalekich krewnych. Bardzo dalekich? Bardzo. Siedział kiedy w wiezieniu? Oczywiście, że nie! Nigdy — nawet za długi? Potem jeszcze raz: Nigdy nie siedział w wiezieniu? Tak. Ile razy? Raz czy dwa? A może pięć lub sześć razy? Może. Zawód? Gentleman. Czy był kiedy spoliczkowany? Może i był. Często? Nie. Zrzucono go kiedy ze schodów? Naturalnie że nie! Trącono go wprawdzie kiedyś na szczycie schodów i zleciał wdół, ale z własnej winy. Czy dostał po twarzy za oszukiwanie przy grze w kości? Coś w tym rodzaju twierdził nędzny łgarz, który go czynnie znieważył, ale to nie prawda. Niech przysięgnie, że to nie prawda?! Owszem. Czy żył kiedy z oszukańczej gry? Nigdy. Czy wogóle żył z gry? Tyle, co inni gentlemani. Czy pożyczał kiedy od podsądnego? Owszem. A zwrócił mu kiedy? Nie. Czy stosunki jego z więźniem były zażyłe czy też gwałtem narzucał mu się w dyliżansach, hotelach, na okręcie? Nie. Czy jest pewny, że widział w rękach podsądnego ów wykaz? Naturalnie! Nie wie nic więcej o tych wykazach? Nie. A może sam je sporządził? Nie. Czy spodziewał się jakichś korzyści ze swego oskarżenia? Nie! Nie przypuszczał też, że dostanie stałą pensję od rządu za prowokację? Ach, nie! Albo też za co innego? Nie. Przysięgnie? Naturalnie! Kierowały nim tylko względy czystego patriotyzmu? Żadne inne!
Szlachetny służący, Roger Cly, przysięgał z wielką wprawą na wszystko o co go pytano. Przed czterema laty w najlepszej wierze objął służbę u podsądnego. Jadąc na okręcie do Calais, zaczepił podsądnego, czy przypadkiem nie poszukuje zręcznego, sprytnego człowieka. Podsądny przyjął go na służbę. Nigdy nie prosił podsądnego, żeby owego sprytnego człowieka przyjął z litości — nigdy mu to nie powstało w głowie! Z czasem zaczął podejrzewać swego pana i miał na niego oko. Czyszcząc ubranie swego pana w podróży, nieraz znajdował w kieszeniach jego dokumenty — bardzo podobne do tych. Te wykazy wyjął z szuflady biurka podsądnego. Nie położył ich tam przedtem. Widział, jak podsądny pokazywał te same wykazy jednemu Francuzowi w Calais, a podobne do tego wykazy innym jegomościom w Calais i Boulogne. Kochał swoją ojczyznę, nie mógł ścierpieć zdrady i zrobił doniesienie. Nigdy nie był podejrzany o ukradzenie srebrnego imbryka. Oczerniono go niesłusznie z powodu naczynia na musztardę, które okazało się posrebrzane. Zna poprzednio przesłuchanego świadka od siedmiu czy ośmiu lat. Jest to prosty zbieg okoliczności. Nie nazwie tego nawet ciekawym zbiegiem okoliczności. Bywają ciekawsze! I nie nazwie tego ciekawym zbiegiem okoliczności, że i nim kierował wyłącznie czysty patriotyzm. Jest prawdziwym Anglikiem, i ma nadzieję, że jest takich więcej!
Muchy zabrzęczały znowu, a pan prokurator generalny wezwał pana Lorry.
„Panie Jarvis Lorry, jest pan urzędnikiem banku Tellsona“
„Tak“.
„Czy w listopadzie roku 1775-go, w piątek, interesy zmusiły pana do odbycia podróży dyliżansem, między Doverem i Londynem?“
„Tak“.
„Czy był pan sam w dyliżansie?“
„Nie. Jechało jeszcze dwóch pasażerów“.
„Czy wysiedli po drodze?“
„Tak“.
„Panie Lorry! Popatrz pan na podsądnego! Czy to jeden z tych dwóch pasażerów?“
„Nie mogę twierdzić, że tak!“
„Czy przypomina którego z tych dwu pasażerów?“
„Obaj byli tak opatuleni, a noc tak ciemna, i wszyscy trzymali się tak zdala od siebie, że i na to nie potrafiłbym odpowiedzieć“.
„Panie Lorry! Proszę się raz jeszcze przyjrzeć podsądnemu! Przypuśćmy, że jest otulony jak tamci dwaj pasażerowie. Czy jest coś w jego postawie i budowie, co nasuwałoby przypuszczenie, że nie mógł być żadnym z tamtych dwóch?“
„Nie!“
„Nie może pan przysiąc, panie Lorry, że to nie był on?“
„Nie“.
„Więc powiada pan, że to mógł być jeden z tych pasażerów?“
„Tak. Z tem zastrzeżeniem, że zauważyłem, iż obaj byli tchórzliwi i zaniepokojeni, jak i ja sam, a podsądny nie wygląda na tchórza“.
„Nigdy nie spotkał się pan z udanem tchórzostwem?“
„Owszem! Nieraz!“
„Panie Lorry! Niech się pan raz jeszcze przyjrzy podsądnemu! Czy widział go już pan w swojem życiu?“
„Widziałem“.
„Kiedy?“
„W parę dni później, kiedy wracałem z Francji. Podsądny wsiadł w Calais na ten sam okręt, którym jechałem, i odbyliśmy podróż razem“.
„O której godzinie wsiadł na okręt?“
„Trochę po północy“.
„Późną nocą. Czy tylko on wsiadł na okręt o tak spóźnionej porze?“
„Przypadkowo — tylko on“.
„Niech pan nigdy nie mówi przypadkowo, panie Lorry! Więc tylko on jeden wsiadł na okręt o tak późnej porze?“
„Tak“.
„Czy podróżował pan sam, panie Lorry, czy w towarzystwie?“
„W towarzystwie dwóch osób. Mężczyzny i kobiety. Są tu, w tej sali“.
„Są tutaj. Czy rozmawiał pan z podsądnym?“
„Niewiele. Była burza. Podróż jest długa i uciążliwa. Prawie zupełnie nie wstawałem z sofy“.
„Panna Manette!“
Młoda dama, na którą przedtem zwrócone były oczy wszystkich i na którą również teraz patrzyły wszystkie oczy, podniosła się z miejsca. Ojciec wstał również, trzymając ją pod ramię.
„Panno Manette! Proszę spojrzeć na podsądnego!“
Spojrzenie pięknej, młodej dziewczyny, w którem było tyle powagi i współczucia, okazało się dla podsądnego o wiele trudniejsze do zniesienia niż spojrzenie całego tłumu. Stojąc tak, zdala od niej, samotny na progu swego grobu, nie widząc w jej oczach śladu zwykłej ciekawości — nie mógł panować dłużej nad nerwami. Prawa jego ręka zaczęła rozsypane źdźbła trawy układać w fantastyczne klomby kwiatowe w nieistniejących ogrodach. Z wysiłku zapanowania nad drżeniem ust zbielały mu wargi. Wszystka krew odpłynęła mu do serca. Muchy znów brzęczały głośno...
„Panno Manette! Czy widziała pani kiedy podsądnego?“
„Tak, panie“.
„Gdzie?“
„Na pokładzie statku, o którym przedtem była mowa i w tych samych okolicznościach.
„Pani jest tą młodą damą, o której przedtem wspomniano?“
„Tak, niestety!“
Współczujący ton jej głosu nie znalazł oddźwięku w mało muzykalnym głosie sędziego, który powiedział nieco bardziej surowo:
„Proszę odpowiadać na pytania i nie robić żadnych postronnych uwag“.
„Panno Manette! Czy rozmawiała pani z podsądnym podczas przejazdu przez kanał?“
„Tak, panie!“
„Proszę powtórzyć rozmowę!“
W głębokiej ciszy zabrzmiał jej głos:
„Kiedy ten pan wsiadł na okręt...“
„Chce pani powiedzieć podsądny?“ zapytał sędzia, marszcząc brwi.
„Tak, panie sędzio!“
„Więc proszę mówić podsądny!“
„Kiedy podsądny wsiadł na okręt, zauważył odrazu, że mój ojciec“, mówiła, patrząc z miłością na stojącego obok niej ojca, „jest bardzo zmęczony i chory. Ojciec mój był tak wyczerpany, że bałam się wziąć go do kajuty, ustawiłam więc łóżko na pokładzie, przy schodkach do kabiny, i usiadłam, by czuwać nad nim. Oprócz nas czworga nikt inny nie jechał tej nocy. Podsądny był tak uprzejmy, że zwrócił się do mnie z zapytaniem, czy pozwolę ułożyć ojca tak, by mu wiatr mniej dokuczał? Nie wiedziałam jak to zrobić i jak się wiatr odwróci, kiedy wypłyniemy z portu... więc pomógł mi. Okazywał wiele życzliwości i uprzejmości względem mego ojca... wiem, że był szczery. Tak zaczęła się nasza rozmowa“.
„Pani pozwoli, że jej przerwę. Czy wsiadł sam na okręt?“
„Nie“.
„Kto z nim był?“
„Dwóch Francuzów“.
„Czy rozmawiali ze sobą?“
„Rozmawiali ze sobą do ostatniej chwili, to jest do chwili, kiedy Francuzi musieli już wsiąść do swojej łodzi“.
„Czy wymieniali ze sobą jakieś papiery podobne do tych wykazów?“
„Wymieniali jakieś papiery, ale nie wiem, jakie“.
„Podobne do tych z wyglądu i formatu?“
„Możliwe. Ale tego, naprawdę, nie wiem, chociaż stali blisko mnie i szeptali. Stali przy schodach, bo tam paliła się latarnia. Lampa paliła się ciemno, panowie rozmawiali cicho, więc nie słyszałam, co mówili; widziałam tylko, że przeglądali jakieś papiery“.
„A o czem rozmawiała pani z podsądnym, panno Manette?“
„Wiezień mówił ze mną równie szczerze i życzliwie (co wynikało z mojej ciężkiej sytuacji), jak był uprzejmy, dobry i pomocny dla mego ojca. Mam nadzieję“, tu rozpłakała się, „że nie zrobię mu krzywdy mojem dzisiejszem zeznaniem!“
Znowu zabrzęczały muchy...
„Panno Manette! Jeżeli podsądny nie rozumie jasno, że obowiązkiem pani jest dać świadectwo prawdzie, że pani musi je dać, że pani nie może go nie dać — choćby czyniła to pani bardzo niechętnie — to jest między nami jedynym wyjątkiem! Proszę, niech pani mówi dalej“.
„Powiedział mi, że podróżuje w sprawach delikatnej i trudnej natury, że sprawy te mogłyby narazić innych na przykrości i że dlatego podróżuje pod przybranem nazwiskiem. Powiedział, że z racji tych spraw musiał parę dni zabawić we Francji i że w przeszłości będzie zmuszony odbywać częste podróże między Anglią i Francją. I że to potrwa dłuższy czas“.
„Czy wspominał co o Ameryce, panno Manette? Proszę, niech pani odpowie na to szczegółowo“.
„Starał się wytłumaczyć mi, co spowodowało nieporozumienie, i dodał, że o ile on może sądzić, był to zły i głupi czyn ze strony Anglii. Dodał żartem, że może Jerzy Waszyngton stanie się w historji równie sławny jak Jerzy Trzeci. Ale w tem co mówił nie było nic złośliwego: mówił żartobliwie, dla skrócenia czasu“.
Każdy bardziej wyrazisty grymas twarzy aktora w jakiejś szczególnie interesującej scenie, którą śledzą oczy wszystkich, widzowie naśladują nieświadomie. Gdy panna Manette składała swoje zeznania, na twarzy jej odbijał się bolesny lęk — ten sam wyraz miała, gdy przestawała mówić, czekając, aż sędzia zapisze jej słowa. Wyraz twarzy panny Manette znajdował odźwierciadlenie na wszystkich twarzach w rozmaitych kątach sali sądowej. Nagle sędzia oderwał głowę od papierów i spojrzał na tę, z której ust padła ta straszliwa herezja o Jerzym Waszyngtonie.
Pan prokurator generalny dał znak przewodniczącemu, że uważa za potrzebne zarówno ze względów formalnych jak i dla prostej przezorności, przesłuchać ojca młodej damy, doktora Manette. Wezwano go natychmiast.
„Panie doktorze Manette! Niech pan spojrzy na podsądnego. Widział go pan już przedtem?“
„Raz jeden. U mnie w mieszkaniu. Trzy lata — a może trzy i pół roku temu“.
„Czy może pan stwierdzić jego tożsamość jako towarzysza podróży na okręcie? A może powie nam pan, o czem rozmawiał z pańską córką?“
„Nie mogę uczynić ani jednego ani drugiego“.
„Czy ma pan po temu jakieś specjalne powody?“
Odpowiedział cichym głosem: „Mam“.
„Czy to panu zdarzyło się to nieszczęście, że długo więziono pana w jego ojczyźnie, i to bez aktu oskarżenia i bez badania nawet?“
Szepnął głosem, który poruszył wszystkie serca:
„Tak... byłem więziony długo“.
„Czy było to niedługo po uwolnieniu pana z więzienia?“
„Podobno“.
„Nie przypomina pan sobie tej okoliczności?“
„Zupełnie. Mam w mózgu jakąś lukę, która obejmuje czas — nie potrafię nawet określić, jak długo trwał ten czas — od chwili, kiedy w więzieniu zajmowałem się szyciem butów, do chwili, w której znalazłem się w Londynie, przy boku mojej ukochanej córki. Stała mi się bliska, kiedy Bóg w swej łaskawości pozwolił mi odzyskać wszystkie władze umysłowe. Ale nie potrafiłbym nawet powiedzieć, w jaki sposób nastąpiło między nami to zbliżenie. Nie pamiętam, jak się to stało“.
Pan prokurator generalny usiadł, a ojciec i córka usiedli również.
Teraz nastąpiło dziwne zdarzenie. Szło o to, by wykazać, że podsądny przed pięciu laty jechał z drugim zaprzysiężonym sprzymierzeńcem pewnej nocy listopadowej, w piątek, dyliżansem doverskim, że wsiadł na jakimś postoju, że nie został jednak w tem miejscu, lecz wrócił z jakie dwanaście mil lub więcej, do garnizonu i warsztatów okrętowych, gdzie zebrał potrzebne mu informacje. Wezwano świadka, który miał stwierdzić, że o tej a o tej porze podsądny czekał na kogoś w kawiarni, w owem miasteczku, w którem stał garnizon i mieściły się warsztaty okrętowe. Obrońca więźnia zadawał świadkowi krzyżowe pytania, a gdy to do niczego nie doprowadziło, gdyż świadek upierał się, że nigdy pozatem nie widział podsądnego, jegomość w peruce, przez cały czas uparcie patrzący w sufit sali sądowej, napisał parę słów na kartce papieru i wręczył ją obrońcy. Przeczytawszy kartkę, obrońca uważnie i badawczo przyjrzał się podsądnemu.
„Więc twierdzi pan z całą pewnością że to był podsądny?“
Świadek nie miał żadnej wątpliwości.
„Czy widział pan kiedy kogoś podobnego do podsądnego?“
„Ale nie tak, bym się mógł omylić i wziąć jednego za drugiego“.
„W takim razie niech pan spojrzy na mego uczonego przyjaciela, tamtego oto gentlemana“, powiedział adwokat, wskazując na jegomościa, który podał mu kartkę. „A potem na podsądnego. I cóż pan na to? Podobni, co?“
Pomijając, że mój uczony przyjaciel pozwolił sobie na wyraz twarzy zuchwały i obojętny, podobieństwo było rzeczywiście tak wielkie, iż ździwiło nietylko świadka, ale i wszystkich obecnych, gdy spojrzeli na tych dwu ludzi, stojących obok siebie! Kiedy poproszono przewodniczącego, by kazał memu uczonemu przyjacielowi zdjąć perukę (co przewodniczący zrobił bardzo niechętnie), podobieństwo jeszcze bardziej rzuciło się w oczy. Przewodniczący zapytał pana Stryvera (obrońcę podsądnego) czy wobec tak wielkiego podobieństwa nie należałoby i panu Carton (tak się nazywał mój uczony przyjaciel) wytoczyć sprawy o zdradę stanu? Ale pan Stryver odpowiedział przewodniczącemu, że nie. Że pozwoli sobie jednak zwrócić uwagę świadkowi, że to, co się zdarzyło raz, mogło się zdarzyć i dwa razy. Czy byłby tak samo pewny siebie, gdyby przedtem był widział, i t. d. Skutek był taki, że świadek został poprostu unicestwiony a jego rola w sprawie spadła do zera.
Podczas składania tych zeznań pan Cruncher mógł się dosyta najeść, z takiem przejęciem zlizywał rdzę z palców. Słuchał teraz, jak pan Stryver nicował przed sądem sprawę podsądnego, — niczem stare ubranie. Dowodził że patrjota Barsad był płatnym szpiegiem, zdrajcą, bezwstydnym łgarzem, który nie drgnie na widok krwi, jednym z największych łotrów od czasów Judasza — do którego zresztą bardzo jest podobny. Że szlachetny służący, Cly, był jego przyjacielem i wspólnikiem — czemu nie należy się zbytnio dziwić; że podstępne oczy tych dwu zdrajców i krzywoprzysięzców zatrzymały się na podsądnym, że wybrali go sobie na ofiarę, ponieważ interesy familijne zmuszały go do częstych podróży do Francji, przez kanał, jako że był z pochodzenia Francuzem. Że tych interesów i spraw, nie można ujawnić ze względu na bliskie i drogie sercu podsądnego osoby — nawet za cenę życia. Że zeznania, wymuszone siłą na młodej damie, a składane przez nią z taką przykrością, czego wszyscy byli świadkami, nie zawierają niczego, z wyjątkiem zwykłych grzeczności i uprzejmości, wymienianych przez młodą damę i młodego gentlemana, których los zetknął ze sobą — z wyjątkiem oczywiście owego powiedzenia o Jerzym Waszyngtonie, które brzmi tak dziwacznie i nieprawdopodobnie, że raczej uważać je trzeba za nieco za daleko posunięty i niesmaczny żart. Że ze strony rządu byłaby to karygodna słabość, gdyby zabiegał o popularność zapomocą popierania najniższych uczuć i obaw ludu, i że wobec tego rola pana prokurator generalnego się skończyła. Że przeciw podsądnemu przemawiają jedynie zeznania o podłym i nikczemnym charakterze, zbyt często figurujące w tego rodzaju procesach, a składane przez płatnych świadków, których pełno kręci się po sądach. Ale w tem miejscu przerwał mu przewodniczący (z miną tak uroczystą, jakby to, co oświadczył pan Stryver, nie było prawdą), mówiąc, że, jako członek wysokiego trybunału, nie może słuchać podobnych aluzyj.
Następnie pan Stryver wezwał kilku swoich świadków, poczem pan Cruncher wysłuchał, jak pan prokurator generalny przenicował podszewką do góry to wszystko, co powiedział pan Stryyer. Dowodził, że Barsad i Cly są sto razy lepsi, niż początkowo przypuszczał, podsądny zaś sto razy gorszy. Następnie zabrał głos sam pan przewodniczący, nicując cały materiał sprawy na tę i na ową stronę, ale w taki sposób, aby nadał się na całun dla podsądnego.
Teraz sąd zaczął się naradzać a wielkie, błękitne muchy znów zabrzęczały.
Pan Carton, który tak długo siedział z wzrokiem wlepionym w sufit, i teraz, pomimo ogólnego ożywienia, nie zmienił swego miejsca ani położenia. Podczas gdy jego uczony przyjaciel, pan Stryver, przewracał papiery, szeptał z tymi, którzy siedzieli opodal, i od czasu do czasu niespokojnie patrzył na sędziów, gdy wszyscy widzowie poruszyli się ze swych miejsc i poczęli zbierać się w gromadki, i gdy sam pan przewodniczący spokojnie powstał ze swego miejsca i rozpoczął przechadzkę po podium, budząc w widzach podejrzenie, że czyni to gorączkowo — tylko ten jeden człowiek siedział z odrzuconą z ramion togą, z peruką przekręconą na bakier, z rękoma w kieszeni, ze wzrokiem wbitym w sufit, z którego przez cały dzień nie spuszczał oka. W zachowaniu jego było coś nieskończenie niedbałego, co nietylko nadawało mu gminny wyraz, ale zmniejszało bijące w oczy podobieństwo z więźniem (tak wyraźne, gdy przyjął wyraz powagi), a wielu patrzących, spoglądając teraz na niego, szeptało do siebie, że właściwie podobieństwo jest bardzo nieznaczne. Pan Cruncher rzucił tę uwagę swemu najbliższemu sąsiadowi i dodał: „Założę się o gwineję, że nie ma nic wspólnego z prawem. Nie wygląda na takiego, któremuby powierzano jakieś sprawy“.
Pan Carton interesował się o wiele więcej szczegółami sceny, która się teraz odbywała, niż się pozornie mogło wydawać. Bo kiedy panna Manette oparła głowę na piersiach ojca, on spostrzegł to pierwszy i powiedział głośno: „Panie oficerze! Spojrzyjno pan na tę młodą damę! Pomóż pan gentlemanowi wyprowadzić ją! Nie widzi pan, że mdleje!“
Gdy pannę Manette wyniesiono, nie szczędzono jej wyrazów współczucia i nie ukrywano sympatji dla jej ojca. Musiało to być dla niego ciężkie przejście, to przypomnienie jego własnego uwięzienia! Gdy sędzia badał go, pan Manette zdradzał silne podniecenie, a wyraz ponurego skupienia nie opuszczał od tego czasu jego twarzy. Gdy starzec wyszedł, przysięgli, którzy odwrócili się i przeczekali chwilę, zaapelowali do sali przez starszego woźnego.
Nie mogli się pogodzić i postanowili udać się na naradę. Przewodniczący (może wciąż jeszcze nie mógł zapomnieć Jerzego Waszyngtona) okazał lekkie zdumienie, że nie mogą pogodzić się, ale uspokojony, że wychodzą pod eskortą i strażą, wyszedł również. Sprawa ciągnęła się cały dzień. W sali sądowej zapalono lampy. Szeptano sobie, że narada potrwa długo. Widzowie poszli więc posilić się a więzień cofnął się i usiadł na ławie oskarżonych.
Pan Lorry, który wyszedł poprzednio z panną Manette i jej ojcem, wrócił do sali i skinął na Jerry. Wobec zmniejszonego zainteresowania wśród publiczności, Jerry z łatwością docisnął się do niego.
„Jeżeli chcecie coś przekąsić, Jerry, to możecie iść. Ale trzymajcie się w pobliżu. Uważajcie czy nie nadchodzą przysięgli. Wejdźcie zaraz po nich, bo chciałbym, żebyście wiadomość o wyroku natychmiast zanieśli do banku. Jesteście najszybszym gońcem, jakiego znam, i będziecie w banku o wiele prędzej niż ja“.
Jerry miał dość szerokie czoło, by je swobodnie zmarszczyć, zmarszczył je więc na dowód, że zrozumiał polecenie poparte szylingiem. W tej chwili zbliżył się pan Carton i dotknął ramienia pana Lorry.
„Jak się ma młoda dama?“
„Jest bardzo wzruszona. Ale ojciec jest przy niej i powoli się uspakaja. Czuje się o wiele lepiej od chwili, gdy wyszła z sali sądowej“.
„Powtórzę to więźniowi. Bo nie wypada, żeby tak przyzwoicie wyglądający gentleman, jak pan, rozmawiał z nim publicznie“.
Pan Lorry zaczerwienił się, bo był świadom, iż nad tym skrupułem zastanawiał się w duchu, a pan Carton ruszył ku ławie oskarżonych. Drzwi wyjściowe znajdowały się w tym samym kierunku, pan Cruncher poszedł więc za nim, cały zamieniwszy się w słuch.
„Panie Darnay!“
Więzień wystąpił.
„Chciałby się pan, oczywiście, dowiedzieć czegoś o świadku, pannie Manette. Jest jej lepiej. Widział ją pan w chwili największego rozdrażnienia“.
„Bardzo mi przykro, że byłem tego przyczyną. Czy mógłby jej pan to powiedzieć, razem z mojem serdecznem podziękowaniem?
„Owszem, mogę. Powiem jej, jeżeli pan sobie tego życzy“.
Maniery pana Cartona były tak niedbałe, że można je było nazwać nonszalanckiemi. Stał zwrócony bokiem do więźnia, z łokciami opartemi o barjerę.
„Bardzo o to proszę. I serdecznie zgóry dziękuję panu!“
„Czego“, zwrócił się Carton do Darnay’a, „oczekuje pan?“
„Wszystkiego, co najgorsze“.
„To najmądrzejsza rzecz, jaka pan może zrobić, i, niestety najbardziej prawdopodobna. Ale mam wrażenie, że to, iż udali się na naradę, jest już pewnego rodzaju nadzieją“.
Ponieważ zatrzymywanie się w przejściu było surowo wzbronione, Jerry nie słyszał nic ponadto. Odszedł więc, pozostawiając ich obu, tak podobnych z twarzy, a tak różnych zachowaniem, odbitych w lustrze zawieszonem nad nimi.
Półtorej godziny wlekło się długo w tłumie złodziei i bandytów, chociaż starano się skrócić czas zimną baraniną i piwem. Pożywiwszy się, jak inni, Jerry przysiadł niewygodnie na schodach i zdrzemnął się, gdy wtem wrzaskliwy tłum, pędzący na górę, do sali sądowej, porwał go ze sobą.
„Jerry! Jerry!“ zawołał pan Lorry w chwili, kiedy goniec stanął w drzwiach sali.
„Jestem, proszę pana! Tu się trzeba formalnie bić, by dostać się na górę! Jestem, proszę pana!“
Pan Lorry podał mu poprzez morze głów jakiś papier.
„Prędko! Złapałeś?“
„Tak, proszę pana!“
Na papierze napisano w pośpiechu jeden tylko wyraz:
„Uwolniony!“
„Gdybyś napisał zwrócony życiu“, mruczał Jerry, „to tym razem wiedziałbym, co to znaczy!“
Nie miał sposobności, by powiedzieć lub pomyśleć coś więcej, aż wydostał się z Old Bailey. Tłum bowiem wysypał się z sali z taką gwałtownością, że zbito go niemal z nóg. Na ulicy szumiało i brzęczało, jakby roje wielkich much rozpierzchły się w poszukiwaniu nowej padliny.


Rozdział czwarty.
Gratulacje.

Resztki osadu tego kotła ludzkiego, który wrzał od samego ranka, odpłynęły z ponurych korytarzy. Doktór Manette, panna Łucja Manette, jego córka, pan Lorry i obrońca podsądnego, pan Stryver, otoczyli Karola Darnay, świeżo uwolnionego, winszując mu, że uszedł śmierci.
Nawet przy silniejszem oświetleniu trudnoby było w panu doktorze Manette, człowieku o tak inteligentnej twarzy i wytwornem obejściu, poznać szewca z paryskiego poddasza. Ale, kto raz spojrzał na pana Manette, mimowoli spojrzał i drugi: choćby nawet nie miał sposobności usłyszeć jego zmęczonego głosu ani dojrzeć chmury melancholii, bez żadnego powodu występującej od czasu do czasu na jego obliczu. Jedna okoliczność stale wywoływała tę chmurę z głębin jego duszy — a mianowicie przypomnienie dawnych cierpień, jak naprzykład na tym procesie. Ale chmura ta posiadała również zdolność zjawiania się bez powodu i na tych, którzy znali historję doktora, robiła wrażenie takie, jakby letnie słońce rzucało na jego twarz cień Bastylji, chociaż Bastylja odległa była o trzysta mil.
Jedna tylko córka posiadała cudowną moc odgarniania bolesnej zadumy z jego czoła. Była ona tą złotą nicią, która łączyła przeszłość, poprzedzającą jego nieszczęścia, z teraźniejszością, równie daleką od jego nieszczęść: dźwięk jej głosu, błysk jej twarzy, dotknięcie jej ręki posiadało na niego zbawienny wpływ. Niezawsze jednak: Łucja pamiętała chwile, kiedy ta moc ją zawiodła. Ale chwile te były rzadkie i nie pozostawiały śladu w jej pamięci.
Pan Darney gorąco i serdecznie ucałował rękę Łucji, potem zwrócił się z podziękowaniem do pana Stryvera. Pan Stryver, człowiek liczący niewiele ponad trzydziestkę, ale wyglądający przynajmniej o dwadzieścia lat starzej, wielki, tęgi, czerwony, grubijański i wyzuty z wszelkiej delikatności i nieśmiałości, wpychał się łokciami (w znaczeniu fizycznem i moralnem) do rozmów i towarzystw, mogących mu się przydać w tem przepychaniu się przez życie.
Nie zdążył jeszcze zdjąć peruki i togi, a już przepychał się do swego klijenta tak gwałtownie, że wkońcu wypchnął Bogu ducha winnego pana Lorry z grupy otaczającej Karola Darnay.
„Rad jestem, że wyciągnąłem pana z honorem z tej sprawy. Oskarżenie było nikczemne, dosłownie nikczemne, ale właśnie dlatego mogło być niebezpieczne“.
„Zobowiązał mię pan całem życiem — w podwójnem tego słowa znaczeniu“, powiedział Darnay, ściskając mu dłoń.
„Zrobiłem, co mogłem, panie Darnay. To znaczy, nie mniej od każdego innego“.
Ponieważ wypadało, żeby ktoś powiedział: „Znacznie więcej“, więc powiedział to pan Lorry. Może nie zupełnie bezinteresownie, a w nadziei, że się wepchnie z powrotem na swoje miejsce.
„Tak pan sądzi?“ zapytał pan Stryver. „No, był pan na sali przez cały czas, więc musiał pan słyszeć. Pan zresztą jest też człowiekiem interesu“.
„I jako taki“, powiedział pan Lorry, którego adwokat wepchnął teraz do kółka rozmawiających, jak poprzednio wypchnął go z tej grupy, „jako taki zwracam się do pana Manette, by przerwał tę rozmowę i kazał się nam wszystkim rozejść do domów. Panna Łucja wygląda źle, pan Darnay przeżył straszliwy dzień, wszyscy jesteśmy zupełnie wyczerpani!“
„Niech pan mówi za siebie, panie Lorry“, zawołał pan Stryver. „Ja mam przed sobą całonocną pracę“.
„Mówię za siebie“, odrzekł pan Lorry, „i za pana Darnay, i za pannę Łucję, i — panno Łucjo! Czy nie uważa pani, że mówię za nas wszystkich?“ zapytał z naciskiem, wskazując wzrokiem na doktora Manette.
Twarz pana Manette była dziwnie nieruchoma, gdy badawczo przyglądał się Karolowi Darnay: w jego spojrzeniu czytałeś niechęć, nieufność, prawie lęk. Widać było, że myśli doktora błądziły gdzieś daleko.
„Ojcze...“ powiedziała panna Manette, dotykając ręką jego ramienia.
Spędził chmurę z czoła i odwrócił się do niej.
„Może wrócimy do domu, ojcze?“
Z głębokiem westchnieniem odpowiedział:
„Dobrze...“
Przyjaciele uniewinnionego rozeszli się pod wrażeniem — które on sam w nich wpoił — że dzisiaj jeszcze go nie uwolnią. W korytarzu zgaszono prawie wszystkie światła, żelazne wrota zamknięto z hukiem i chrzęstem, a posępne miejsce opustoszało do następnego rana, kiedy szubienica, pręgierz, rozpalone żelazo i obcęgi znów wzbudzą zainteresowanie i przyciągną tu tłum. Idąc między ojcem i panem Darnay, Łucja Manette wyszła na powietrze. Podjechała karetka i ojciec i córka odjechali.
Pan Stryver pożegnał się z nimi jeszcze w korytarzu i wrócił do sali po jakieś dokumenty. Natenczas z cienia wyłoniła się inna postać — człowieka, który do tej chwili trzymał się zdaleka i nie brał udziału w rozmowie. Przyciśnięty do muru w najciemniejszym kącie korytarza, teraz oderwał się nagle i patrzył za odjeżdżającymi. Po chwili zbliżył się do pana Lorry i pana Darnay.
„A więc, panie Lorry, teraz kolej na ludzi interesu porozmawiać z panem Darnay?“
Nikt nie wspomniał o roli, jaką pan Carton odegrał w tym procesie, nikt nie zdawał sobie z niej sprawy. Pan Carton zrzucił togę, co mu nie wyszło na korzyść.
„Gdyby pan wiedział, jakie konflikty rodzą się w duszy człowieka interesu, kiedy myśli jego wahają się między dobrym interesem a uczuciem, śmiałby się pan z tego, panie Darnay“.
Pan Lorry poczerwieniał i powiedział gorąco:
„Już przedtem wspominał pan o tem. My, ludzie interesu, będący na usługach Domu, nie jesteśmy panami siebie. Musimy myśleć o banku więcej niż o sobie“.
Wiem, wiem“, niedbale powiedział pan Carton. „Niech pan nie bierze sobie moich słów do serca, panie Lorry. Jest pan taki dobry, jak inni, nawet pewnie lepszy“.
„Doprawdy, mój panie“, powiedział pan Lorry, wcale nie obrażony, „nie wiem, co to pana obchodzi. Pozwoli pan sobie powiedzieć — jestem od pana tyle starszy — że nie rozumiem, co ma pan wspólnego z memi interesami!“
„Z interesami!“ zawołał Carton. „Ależ, mój panie, ja nie mam żadnych interesów“.
„Szkoda“.
„I ja tak myślę“.
„Gdyby miał pan interesy“, rzekł pan Lorry, „możeby ich pan pilnował!“
„Niech Bóg ma pana w swojej opiece, ale myślę, że nie“, odrzekł pan Carton.
„A więc, mój panie“, powiedział pan Lorry, zirytowany jego obojętnością, „wiedz pan, że interes to rzecz pożyteczna i godna szacunku. A jeżeli interes wymaga czasami przemilczenia, dyskrecji, powściągliwości, to pan Darnay, młodzieniec szlachetnego serca, rozumie, że są po temu ważne powody. Dobranoc, panie Darnay. Niech Bóg ma pana w swej opiece! Mam nadzieję, że został pan przy życiu dlatego, by być szczęśliwy i bogaty. Lektyka!“
Może trochę zirytowany na siebie i na młodego adwokata, pan Lorry wtłoczył się do lektyki i kazał się nieść do banku. Carton, który pachniał portweinem i nie robił wrażenia człowieka zupełnie trzeźwego, roześmiał się i zwrócił do Darnaya:
„Dziwnie to, że los zetknął nas ze sobą! Dziwnie musi być panu, stać tak na bruku ulicznym w nocy, ze swoim sobowtórem“.
„Wciąż jeszcze nie zdaje mi się, że należę do tego świata“, odparł Karol Darnay.
„Wcale się panu nie dziwię. Do niedawna był pan jedną nogą na tamtym! Głos ma pan omdlewający...“
„Zaczynam obawiać się, że wogóle zemdleję...“
„Więc dlaczego u djabła nie zje pan obiadu? Ja się najadłem podczas gdy te bałwany deliberowały, do jakiego świata powinien pan należeć! Do tego czy do tamtego! Pozwoli pan, że mu pokażę najbliższą oberżę, gdzie można będzie zjeść dobry obiad“.
I ująwszy pod ramię Karola Darnay, zaprowadził go wdół Ludgate Hill i Fleet Street, poprzez tłum, do oberży. Wskazano im mały pokoik. Karol Darnay szybko odzyskał siły po smacznym obiedzie i doskonałem winie. Carton usiadł naprzeciw niego przy tym samym stole, mając przed sobą oddzielną flaszkę porto, na twarzy zaś ów nonszalancki wyraz.
„A teraz czuje się już pan przynależnym do ziemskiej sfery?“ zapytał.
„Strasznie to dziwne, czuć się znowu w przestrzeni i czasie. Ale mam taki zawrót głowy, że z trudem zdaję sobie z tego sprawę“.
„Musi to być olbrzymia przyjemność“.
Powiedział to z goryczą i napełnił znowu szklankę — bardzo wielką.
„Co do mnie, to najgorętszem mojem pragnieniem jest móc zapomnieć, że należę do tego świata. Świat nie ma dla mnie nic dobrego — z wyjątkiem wina — ani ja nie mam dla niego nic dobrego! Więc w gruncie rzeczy nie jesteśmy tak bardzo do siebie podobni. Słowo daję! Zaczynam podejrzewać, że wogóle nie jesteśmy do siebie podobni. Pan i ja!“
Zmęczony wrażeniami dnia, Darnay miał chwilami uczucie, że ta sjesta z sobowtórem, tak nieokrzesanym, jest raczej snem. Nie wiedział, co ma odpowiedzieć, więc nie odpowiedział nic.
„Teraz, kiedy jest pan już po obiedzie“, powiedział nagle Carton, „dlaczego nie pije pan zdrowia? Dlaczego nie wnosi pan toastu, panie Darnay?“
„Jakiego zdrowia? Jakiego toastu?“
„Ma pan to imię na końcu języka. W każdym razie powinien je pan mieć. Musi je pan mieć!“
„Więc zdrowie panny Manette!“
„Więc zdrowie panny Manette!“
Pijąc toast, Carton patrzył swemu towarzyszowi prosto w twarz. Wychyliwszy szklankę do dna, rzucił ją za siebie o ścianę, aż rozprysła się w kawałki. Poczem zadzwonił i zażądał innej szklanki.
„To ładna panna, panie Darnay! Musi być przyjemnie pomagać takiej wsiąść do karety! Zwłaszcza, gdy jest ciemno“, dodał, napełniając szklankę.
Lekkie zmarszczenie czoła i lakoniczne:
„Tak...“
„Ładna panna! To miła rzecz być przez nią opłakiwanym i żałowanym! Coby się wtenczas czuło? Warto narazić życie, żeby stać się przedmiotem jej litości i współczucia, prawda, panie Darnay?“
Darnay znowu nie odpowiedział.
„Ucieszyła się niezmiernie, gdy powtórzyłem jej pańskie zlecenie. Nie okazała, że się cieszy, ale przypuszczam, że się musiała ucieszyć“.
Powiedzenie to przypomniało Karolowi Darnay, że ten nieprzyjemny towarzysz z własnej woli oddał mu ważną przysługę. Skierował rozmowę na ten temat i zaczął serdecznie dziękować.
„Nie potrzebuję podziękowań ani nie zasługuję na nie“, brzmiała niedbała odpowiedź. „Po pierwsze, nic nie zrobiłem. A po drugie — nie wiem, pocom to zrobił? Pozwoli pan, panie Darnay, że zadam panu jedno pytanie?“
„Chętnie! Niech choć w ten sposób odwdzięczę się panu za pańską przysługę“.
„Jak się panu zdaje, czy mam dla pana specjalną sympatię?“
„Doprawdy, panie Carton“, odrzekł Darnay niemile dotknięty. „Nie zadawałem sobie jeszcze tego pytania“.
„Więc niech je pan sobie zada teraz“.
„Postąpił pan tak, jakby miał pan do mnie sympatję. Ale sądzę, że jest przeciwnie“.
„I ja tak sądzę“, odrzekł Carton. „Zaczynam mieć wysokie pojęcie o pańskiej inteligencji“.
„Niemniej jednak“, ciągnął Darnay, biorąc za dzwonek, „nie przeszkodzi to nam rozstać się w najlepszej zgodzie, jak również temu, żebym zażądał rachunku?“
„Ależ naturalnie! Nigdy w życiu!“ zawołał Carton. Darnay zadzwonił. „Płaci pan cały rachunek?“ a gdy Darnay skinął potakująco, „więc proszę o jeszcze jedną flaszkę! I zbudźcie mię o dziesiątej!“
Po zapłaceniu rachunku, Karol Darnay wstał, życząc Cartonowi dobrej nocy. Nie odpowiadając mu tem samem, Carton wstał również i spojrzał na Darnaya z wyrazem twarzy, w którym była pogróżka i nieufność:
„Ostatnie słowo, panie Darnay! Myśli pan, że jestem pijany?“
„Myślę, że pan pił, panie Carton!“
„Myśli pan? Przecież pan wie, że piłem!“
„Jeżeli chce pan koniecznie — więc wiem!“
„Więc musi się pan dowiedzieć dlaczego piłem. Jestem człowiekiem zjedzonym pracą, samotnym, rozczarowanym... Nie dbam o nikogo na świecie i nikt nie dba o mnie“.
„To smutne... Mógł pan lepiej użyć swoich talentów!“
„Może tak, panie Darnay, a może i nie. Ale niech się pan nie szczyci i nie wywyższa tem, że jest pan trzeźwy; niewiadomo, co czeka pana w życiu. Dobranoc!“
Zostawszy sam, wziął lichtarz, podszedł do lustra i jakiś czas przyglądał się sobie badawczo.
„Lubisz tego człowieka?“ zapytał swe odbicie. „Dlaczego miałbyś specjalnie lubić jego sobowtóra? Nie masz w sobie nic, coby można polubić. Wiesz o tem dobrze! Żeby cię wszyscy djabli! Coś ty ze sobą zrobił?! Też powód przyczepić się do człowieka po to, by ci przypomniał, jak nisko upadłeś, a czem mogłeś być! Zamień się z nim na miejsce! Czy te błękitne oczy patrzyłyby na ciebie tak, jak patrzyły na niego, czy okazanoby ci tyle litości, co jemu? Powiedz jasno! Przyznaj się Nienawidzisz tego człowieka!“
Dla pocieszenia wrócił do swej flaszki wina, wychylił ją jednym haustem i zasnął, oparłszy się na rękach, z włosami rozrzuconemi na stole, z płomieniem świecy, migocącym mu nad głową.


Rozdział piąty.
Szakal.

Za owych dni ludzie pili, i to dobrze pili. Postęp, jaki wprowadził w tej dziedzinie Czas, jest tak wielki, iż dziś wydaje się śmieszną przesadą proste stwierdzenie faktu, jaką ilość ponczu i wina potrafił wlać w siebie jeden człowiek podczas jednej nocy, nie czyniąc tem ujmy swojej reputacji skończonego gentlemana. Uczona dziedzina wiedzy, jaką jest Prawo, nie ustępowała żadnej innej dziedzinie w bachanalistycznych skłonnościach, więc i pan Stryver, który zdołał już przebić sobie drogę do wielkiej i lukratywnej praktyki, nie pozostał wtyle za swoimi kolegami, zarówno w tem jak i w bardziej suchych wyścigach.
Lubiony w Old Bailey i poszukiwany w Sessions, pan Stryver ostrożnie zdejmował nogę z niższych szczebli drabiny, po której piął się ku górze. Sessions i Old Bailey wyciągały już miłośnie ramiona ku panu Stryverowi. Przepychał się energicznie przed oblicze najwyższego sędziego przy Court Kings Bench. Codziennie można było oglądać twarz pana Stryyera, wykwitającą z klombów innych peruk, niby wielki słonecznik, torujący sobie drogę do słońca ponad głowami kwitnących towarzyszów.
Zwróciło to uwagę palestry, że pan Stryver był przedtem człowiekiem gładkim, pozbawionym skrupułów, na wszystko gotowym, zuchwałym, nie okazywał jednak zdolności wyciągania istotnej treści ze stosu dowodów, co jest przecież najpotrzebniejszą i najbardziej cenioną rzeczą w zawodzie adwokackim. Ale pod tym względem zaszła w nim nadzwyczajna zmiana, im większą miał praktykę, tem łatwiej potrafił dojść do jądra i szpiku sprawy. I chociaż do późnej nocy hulał w towarzystwie Sydneya Cartona, zrana miał wszystkie argumenty na końcu języka.
Sydney Carton, najleniwszy i najmniej obiecujący ze wszystkich ludzi, był najważniejszym wspólnikiem Stryyera. Tem co ci dwaj potrafili wypić podczas feryj sądowych, między Hilary Term i Michaelmas, możnaby spławić okręt królewski. Nie pamiętano, by Stryyer bronił kiedy jakiej sprawy, a Carton nie był na sali, z rękoma w kieszeni, wpatrzony w sufit. Trzymali się zawsze razem, a kiedy orgje ich przeciągały się do późnej nocy, nieraz widywano Cartona, jak chyłkiem i niepewnie szedł do domu, w biały dzień, skradając się jak kot mający nieczyste sumienie. Wkońcu osoby zainteresowane zaczęły szeptać, że aczkolwiek Sydney Carton nigdy nie będzie lwem, to jest on zdumiewająco sprytnym i pożytecznym szakalem, i że w tej skromnej roli oddaje Stryverowi nieocenione usługi.
„Już dziesiąta, proszę pana“, powiedział posługacz, którego Carton obarczył obowiązkiem zbudzenia go.
„Co się stało?“
„Dziesiąta, proszę pana!“
„Jaka dziesiąta? Wieczorem?“
„Tak, proszę pana! Szanowny pan kazał się zbudzić!“
„A, przypominam sobie! No, dobrze, dobrze!“
Po kilku bezowocnych próbach ponownego zaśnięcia czemu przeszkadzał posługacz przez dobre pięć minut grzebiąc w węglach, Carton wstał, nacisnął na głowę kapelusz i wyszedł. Wrócił do Temple, a oświeżywszy się nieco przechadzką między Kings Bench i Paper Building, wszedł do kancelarii Stryvera.
Kancelista Stryvera, który nigdy nie brał udziału w tych konferencjach, poszedł już do domu, a sam pryncypał, Stryyer, otworzył drzwi. Był w rannych pantoflach i długiej koszuli, z odkrytą dla wygody szyją. Miał te charakterystyczne, ciemne sińce pod oczyma, które można zauważyć u wszystkich bibertynów jego klasy, od portretów Jeffrinsa począwszy, a które odnajdziemy w portretach rozmaitych szkół malarskich z każdej pijackiej epoki.
„Spóźniłeś się, moja Pamięci“, powiedział Stryyer.
„Nie więcej niż zwykle! Najwyżej kwadrans“.
Weszli do ponurego pokoju, zarzuconego papierami i obstawionego półkami na książki; na kominku palił się wesoły ogień i bulgotał kociołek, a na środku stał stół, zastawiony winem, rumem, wódką, cytrynami i cukrem.
„Widzę, że jesteś już po buteleczce, Sydneyu“, powiedział pryncypał.
„Jeżeli się nie mylę, to po dwóch. Jadłem obiad z naszym dzisiejszym klijentem — właściwie patrzyłem jak on je, co na jedno wychodzi!“
„To był szczęśliwy pomysł z tem podobieństwem! Jakeś ty na to wpadł? Kiedy przyszło ci to do głowy?“
„Pomyślałem sobie, że to przystojny chłopak, a potem, że i ja byłbym przystojny, gdybym miał szczęście!“
Pan Stryyer śmiał się, trzymając się za swój przedwczesny brzuch.
„Ty i szczęście! Do roboty, Sydney, do roboty!“
Dość markotnie zrzucił szakal ubranie, przeszedł do sąsiedniego pokoju i wrócił z wielką miednicą, pełną zimnej wody, i dwoma ręcznikami. Umoczył ręcznik w wodzie, wyżął go i obwiązał sobie głowę w sposób, który czynił go szkaradnym. „Jestem gotów!“
„Dziś mamy niewiele roboty, moja Pamięci!“ powiedział Stryver, wesoło grzebiąc między papierami.
„Ile?“
„Tylko dwie sztuki!“
„Daj mi gorszą!“
„Masz! I jazda!“
Lew położył się na sofie po jednej stronie stołu zastawionego trunkami, zaś szakal usiadł po drugiej stronie tegoż stołu, mając pod ręką papiery, flaszki i szklanki. Obaj zabrali się natychmiast do picia, chociaż każdy czynił to w inny sposób. Lew z rękoma w kamizelce, wpatrzony w ogień, od czasu do czasu flirtował z jakimś dokumentem. Szakal ze ściągniętemi brwiami i skupioną twarzą, tak zaabsorbowany swoją pracą, że oczy jego nie towarzyszyły dłoni, gdy wyciągała się po szklankę; to też najczęściej nie odrazu udawało mu się ją podnieść do ust. Dwa czy trzy razy treść papierów wydała się szakalowi zawikłana; wtenczas wstawał i zwilżał ręcznik. Po tych wędrówkach do dzbanka i miski wracał z włosami tak dziwacznie zmoczonemi, że trudno to opisać słowami. Poważna mina czyniła go jeszcze śmieszniejszym.
Wreszcie szakal wybrał żer odpowiedni dla lwa i podał mu. Lew wziął to ostrożnie i uważnie, z kolei rozpatrzył go, wypisał swoje uwagi, w czem szakal pomagał mu. Kiedy żer został ostatecznie przetrawiony, lew zakładał ręce za kamizelkę i kładł się na kanapę, by medytować. Szakal odświeżał gardło pełnym kuflem, a rozpaloną głowę ręcznikiem, i zabierał się do przygotowania następnego dania, poczem podawał je, jak poprzednio, lwu. Czynności tych nie przerywano do godziny trzeciej rano.
„Teraz, kiedyśmy już skończyli, Sydneyu, należy nam się po szklance ponczu“, powiedział pan Stryver.
Szakal zrzucił z głowy ręczniki, które znów dymiły od wilgoci, otrząsnął się, ziewnął, przeciągnął się i westchnął.
„Byłeś dzisiaj bardzo dokładny, jeśli chodzi o świadka rodzaju żeńskiego. Każde pytanie trafiało“.
„Zawsze jestem dokładny — może nie?“
„Nie przeczę temu. Ale co ci zepsuło humor? Podlej go trochę ponczem — może się wypogodzi“.
Szakal mruknął coś niezrozumiale i znów westchnął.
„Stary Sydney Carton ze starej szkoły w Shrewsburry“, powiedział Stryver, nachylając się nad nim, i porównywując, jakim był i jakim jest, „stary, rozdygotany Sydney! Raz na górze, raz na dole! Raz zadowolony, to znów w czarnej melancholii!“
„A!“ odrzekł tamten z westchnieniem. „Tak! Ten sam Sydney! Z tem samem szczęściem! Nawet wtedy odrabiałem lekcje za innych — i prawie nigdy za siebie“.
„Dlaczego?“
„Bóg jeden wie. Taki już byłem“.
Siedział z rękoma w kieszeniach, z nogami wyciągniętemi, wpatrzony w ogień.
„Carton“, zwrócił się do niego Stryver, przybierając zaczepną minę, jakby kominek był piecem, mającym hartować charaktery, zaś jedyną delikatną przysługą, którą należało oddać staremu Sydneyowi Cartonowi ze starej szkoły w Shrewsbury, było wrzucenie go do tego pieca. „Jesteś i byłeś zawsze jak jagnię. Nie masz w sobie za grosz energji, ani woli. Spojrzyj na mnie!“
„Och, nudzisz!“ zawołał Sydney nieco weselej, prawie ze śmiechem. „Tylko ty nie praw mi morałów!“
„W jaki sposób doszedłem do tego, czem jestem?“ zapytał Stryver. „W jaki sposób robię to, co robię?“
„Po części — płacąc za to mnie, o ile się nie mylę. Ale z tego powodu nie trzeba zaraz moralizować mnie — albo udawać, że się mnie moralizuje. Robisz, co chcesz. Zawsze byłeś w pierwszych szeregach; ja — w ostatnich!“
„Sam się wepchnąłem w pierwsze szeregi. Przecieżem się tam nie urodził, prawda?“
„Nie byłem przy tej ceremonii. Ale jestem zdania, że tak“, powiedział Carton. Tu roześmiał się znów, a za nim Stryver.
„Przed pobytem w Shrewsbury, i w czasie pobytu w Shrewsbury i po wyjściu ze Shrewsbury“, ciągnął Carton, „stałeś w swoim szeregu, a ja w swoim. Nawet gdyśmy jako studenci mieszkali w Quartier Latin, ucząc się francuskiego języka i francuskiego prawa, i innych francuskich mądrości, które nam się na nic nigdy nie przydały, ty zawsze byłeś czemś. Ja — niczem“.
„Z czyjej winy?“
„Słowo daję, nie przysiągłbym, że nie z twojej. Zawsześ się wpychał, przepychał, cisnął, roztrącał, tak silnie, że dla mnie nie starczyło miejsca. Musiałem siedzieć cicho. Niemiła to rzecz mówić o swej przeszłości, gdy dzień świta. Zwróć się w innym kierunku, zanim odejdę“.
„Doskonale! Napij się ze mną za zdrowie ładnego świadka“, powiedział Stryver, wznosząc szklankę. „Czy ten kierunek ci się podoba?“
Widocznie nie, bo spochmurniał znowu.
„Ładny świadek“, szepnął patrząc w szklankę. „Miałem dzisiaj dość świadków za dnia i w nocy; kogo nazywasz ładnym świadkiem?“
„Tę piękną, jak obrazek, córkę doktora Manette!“
Ona ładna?“
„A może nie?“
„Nie“.
„Ależ człowieku! Cały sąd się nią zachwycał!“
„Kpię sobie z zachwytów Old Bailey! Od kiedyż to Old Bailey wyrokuje o piękności? Ot, złotowłosa lala!“
„Wiesz co, Sydney“, powiedział Stryver, wpatrując się w niego przenikliwym wzrokiem i gładząc zdrową i rumianą twarz. „Wiesz, Sydney, miałem wrażenie, że raczej sympatyzujesz z tą złotowłosą lalą, i że bardzo prędko dostrzegłeś, co się z tą złotowłosą lalą dzieje?“
„Dostrzegłem, co się z nią dzieje! Jeżeli dziewczyna, lala czy nie lala, mdleje pod nosem mężczyzny, w odległości kilku jardów od niego, to trudno, by jej nie dojrzał, nawet bez lornetki! Mogę wypić z tobą, ale nie zgadzam się, że jest ładna. A teraz nie będę więcej pił. Idę spać“.
Kiedy gospodarz odprowadzał go ze świecą, by mu poświecić na schodach, zimny ranek zaglądał przez mroczne okna. Powietrze było chłodne i niemiłe, niebo pochmurne, rzeka ciemna i ponura, a ulica wyglądała jak wymarła pustynia. Ranny podmuch podnosił tumany kurzu, jakby gdzieś daleko ruszyły się piaski pustyni, a pierwsze ich bryzgi zaczęły już zasypywać miasto.
Z roztrwonionemi siłami w sobie, pustynią dokoła, Carton zatrzymał się w wędrówce przez milczący taras, i ujrzał przez chwilę, w owym pyle, miraże szlachetnych ambicyj, samozaparcia i wytrwałości. W pięknym grodzie jego wizyj widać było przestronne galerje, z których spoglądały na niego postacie, dobre, i pełne wdzięku; ogrody, w których dojrzewały owoce życia: wody Nadziei, połyskujące w słońcu. Jedna chwila — i wszystko zniknęło. Gdy wdrapał się na poddasze któregoś z wysokich domów, rzucił się w ubraniu na nędzne łóżko, a łzy jego zwilżyły poduszkę...
Smutno, smutno wzeszło słońce. I nie znalazło nic smutniejszego nad człowieka wielkich zdolności i dobrych porywów, niezdolnego nadać im odpowiedniego kierunku, nie umiejącego ani pomóc sobie, ani walczyć o własne szczęście, ulegającego złym skłonnościom i gotowego dać się im wkońcu pożreć.


Rozdział szósty.
Setki ludzi.

Zaciszne mieszkanie doktora Manette mieściło się na rogu zacisznej uliczki niedaleko Soho Square. Pewnego pięknego niedzielnego popołudnia, kiedy fale czterech miesięcy przewaliły się przez głośną sprawę o zdradę stanu, unosząc publiczne zainteresowanie nią i pamięć o niej daleko ku morzu, pan Jarvis Lorry szedł słonecznemi ulicami od Clerckenwell na obiad do doktora Manette. Wzywany kilkakrotnie w interesach, pan Lorry stał się wkońcu serdecznym przyjacielem doktora, a w zacisznem mieszkaniu na rogu Soho spędzał najpiękniejsze godziny swego życia.
Tej pogodnej niedzieli szedł tam pan Lorry wczesnem popołudniem, a to dla trzech przyczyn. Po pierwsze dlatego, że lubił w niedzielę, gdy pogoda dopisywała, przechadzać się z doktorem i Łucją; po drugie dlatego, że w razie niepogody również przebywał w ich towarzystwie, spędzając święto na gawędzeniu, czytaniu, wyglądaniu oknem i tym podobnych czynnościach. Po trzecie wreszcie dlatego, ponieważ miał pewne wątpliwości, które pragnął rozstrzygnąć, a wiedział, że obyczaje panujące w domu doktora pomogą mu w tem gdyż pora była odpowiednia.
W całym Londynie trudneby znaleźć zaciszniejszy punkt od tego, gdzie mieszkał doktór Manette. Ruch był tu niewielki, a frontowe okna mieszkania doktora wychodziły na sympatyczną uliczkę, spokojną i zaciszną. Domów było tu — na północ od Oxford road — wówczas niewiele, ale za to ukwiecone drzewa, i kwiaty i krzaki głogu, a dalej pola. Wskutek tego powietrze wiejskie hulało po Soho z zupełną swobodą, zamiast obijać się o kościoły, jak bezdomny żebrak, nie mający się gdzie podziać. Nie brakło tu również murów zwróconych na południe, na których słońce rumieniło brzoskwinie, gdy nadszedł odpowiedni czas.
Letnie słońce silnie świeciło w tym zakątku w rannych godzinach. Ale gdy inne ulice rozgrzewały się, róg, przy którym mieszkał doktór, tonął w cieniu, nie w tak głębokim jednak, by nie możną było wyjrzeć w jasne światło. Panował tu miły chłód, a otoczenie było poważne, choć wesołe; miejsce, jakby stworzone dla echa, prawdziwie spokojna przystań przed gwarem ulicy.
Do takiej przystani zawitać powinna była spokojna barka; i zawitała. Doktór Manette zajmował dwa piętra tego wielkiego cichego domu, gdzie, jak głosiła wieść, zajmowano się rozmaitemi rzemiosłami, o których jednak w ciągu dnia słychać było bardzo mało, w nocy zaś zupełnie nic. W budynku, położonym za dziedzińcem, na którym rozłożysty platan szumiał zielenią swych liści, budowano chyba organy kościelne, przetapiano srebro lub kuto złoto. Musiał to czynić tajemniczy olbrzym, którego złote ramię wystawało z frontowego muru. Widocznie przekuł je sobie na ów drogocenny metal, grożąc każdemu śmiałkowi, że zrobi z nim to samo. Nie wiedziano wiele o praktykach samotnego mieszkańca, zajmującego podobno trzecie piętro, ani o ponurym fabrykancie powozów, którego kantor mieścił się na dole. Czasami przeszedł przez dziedziniec robotnik z kurtką zarzuconą przez plecy, czasami jakiś obcy, czasem rozległ się stuk lub uderzenie olbrzyma. Ale były to tylko wyjątki potwierdzające regułę, że od niedzieli rano do soboty wieczór niepodzielnie panują tu wróble, goszczące w starym platanie, i echa obijające się o róg ulicy.
Doktór Manette przyjmował pacjentów, którzy znali go z dawnych czasów lub interesowali się jego historią, o której krążyły najrozmaitsze wieści. Wiedza, sumienność, zręczność i szczęśliwe stosowanie najnowszych eksperymentów zjednały mu popularność, a doktór zarabiał tyle, ile chciał.
Wszystkie te szczegóły leżały już w zakresie wiadomości, obserwacji i myśli pana Lorry, gdy owego pięknego niedzielnego popołudnia pociągnął za dzwonek przy drzwiach wejściowych na rogu Soho Square.
„Czy doktór Manette jest w domu?“
Nie, ale przyjdzie niebawem.
„A panna Manette?“
Również przyjdzie niebawem.
„A panna Pross?“
Pewnie w domu, ale pokojówka nie może powiedzieć z pewnością, czy panna Pross życzy sobie, by o tem wiedziano.
„Ponieważ jestem tu jak w domu“, powiedział pan Lorry, „idę na górę“.
Chociaż córka doktora nie znała swego ojczystego kraju, robiła wrażenie, iż nieświadomie przejęła od rodaków zdolność robienia wiele małemi środkami, co jest bezsprzecznie jedną z najprzyjemniejszych i najbardziej pożytecznych cech charakteru. Sprzęty były skromne, ale w mieszkaniu tyle było drobiazgów, ładnych, choć niekosztownych, że wszystko razem tworzyło miłą całość. Rozstawienie sprzętów, od największych począwszy a kończąc na najdrobniejszych, sharmonizowanie barw, wytworna rozmaitość i wytworne kontrasty, wszystko to było dziełem subtelnej pomysłowości, delikatnych rączek i wrodzonego smaku. Widok był sam przez się tak miły, i tak pochlebnie mówił o tej, której go zawdzięczano, że, stojąc w pokoju i rozglądając się, pan Lorry miał wrażenie, iż każde krzesełko i każdy stolik pyta go z tym tak dobrze mu znanym wyrazem, czy pan Lorry pochwala?...
Na piętrze znajdowały się trzy pokoje w amfiladzie. Ponieważ drzwi między niemi były otwarte dla lepszego przewiewu, pan Lorry przeszedł przez mieszkanie, uśmiechając się do myśli, jakie mu nasuwały te sprzęty. Pierwszy pokój był najlepszy; tu znajdowały się kwiaty Łucji, ptaki, książki, biurko, stolik do roboty i pudło z farbami. Następny pokój służył doktorowi za gabinet konsultacyjny, a równocześnie za jadalnię. Trzeci, pełen szelestu liści platana, rosnącego w dziedzińcu, był sypialnią doktora. Tu w kącie stał nieużywany warsztat szewcki, ćwieczki i skrawki skóry, wszystko tak samo, jak na poddaszu nad winiarnią w dzielnicy świętego Antoniego w Paryżu.
„Dziwię się“, pomyślał głośno pan Lorry, „że trzyma u siebie te sprzęty, które mu przypominają jego cierpienia i niedolę“.
„Cóż w tem dziwnego?“ zabrzmiało szorstkie pytanie. Pan Lorry obejrzał się.
Pytanie to zadała panna Pross, energiczna, czerwona niewiasta z ciężką ręką, z którą pan Lorry zawarł znajomość przed kilku laty w hotelu pod „Królem Jerzym“ w Dover, a z którą od tego czasu nieraz miał sposobność odnowić znajomość.
„Myślałem...“ zaczął pan Lorry.
„Ph! Myślał pan!“ powiedziała panna Pross takim tonem, że pan Lorry umilkł.
„Jak się pan ma?“ zapytała dama szorstko, chcąc jednak dać poznać, że nie jest mu nieżyczliwa.
„Dziękuję. Czuję się bardzo dobrze“, odrzekł pan Lorry łagodnie. „A pani?“
„Nie mam się z czego cieszyć!“
„Doprawdy?“
„Doprawdy“, powiedziała panna Pross. „Jestem bardzo zaniepokojona moją ptaszareczką!“
„Doprawdy?“
„Na miłość Boga, zdobądź się pan na coś innego, niż na to wieczne doprawdy, bo mię pan przyprawi o śmierć“ zawołała panna Pross, której charakter, pomijając już postać był również szorstki.
„Rzeczywiście?“ poprawił się pan Lorry.
„Rzeczywiście, to także kiepsko, ale zawsze już lepiej“, odpaliła panna Pross. „Tak, jestem bardzo przygnębiona“.
„Czy mogę zapytać o przyczynę?“
„Nie życzę sobie, by ludzie, niegodni mojej ptaszareczki, tuzinami przychodzili ją tu oglądać“, mówiła panna Pross.
„Więc przychodzą tu poto całemi tuzinami?“
„Setkami!“ powiedziała panna Pross.
Charakterystyczną cechą panny Pross (jak zresztą wielu innych ludzi przed nią, a także po niej) było to, że gdy kwestionowano prawdę jej słów, zaczynała jeszcze bardziej przesadzać.
„Boże mój!“ westchnął pan Lorry, uważając ten wykrzyknik za najmniej niebezpieczny.
„Mieszkała ze mną — to jest ja mieszkałam z nią — i płaciła mi za to. Nigdybym nie brała od niej pieniędzy, gdybym mogła za darmo utrzymać nas obie. Od dziesiątego roku życia nie rozstawała się ze mną. Więc jest mi ciężko“, dodała panna Pross.
Nie zdając sobie dokładnie sprawy, co było takie ciężkie, pan Lorry pokiwał głową, używając tej ważnej części swojej osoby jak płaszcza z bajki, który na wszystkiem dobrze leży.
„Najrozmaitsi ludzie, niegodni zawiązać trzewiczka mojej pieszczotki, kręcą się tutaj“, powiedziała panna Pross, „odkąd pan pokazał drogę...“
„Ja pokazałem drogę?“
„A może nie pan zaczął?! A kto zwrócił życiu jej ojca?“
„Jeżeli to jest początkiem...“
„Chyba nie zechce pan tego uważać za koniec?! Powiedziałam, dość było zmartwienia, jakeś pan zaczął. Nie mam nic przeciwko doktorowi Manette, chyba, że nie jest godzien mieć taką córkę, co nie jest żadnym zarzutem, bo nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek i w jakichkolwiek okolicznościach był jej godzien! Ale dwakroć i trzykroć boleśniejsze jest to, że doktór pozwala kręcić się tu rozmaitym drabom, którzy odbierają mi serce mojej ptaszareczki“.
Pan Lorry wiedział, że panna Pross jest niezmiernie zazdrosna. Ale zczasem poznał, że panna Pross, pod powłoką ekscentryczności, jest istotą pozbawioną samolubstwa, (takie typy spotyka się tylko między kobietami), istotą, z czystej miłości i poświęcenia zmieniającą się w pokorną sługę Młodości, która ją już odeszła, Urody, której nigdy nie posiadała, Doskonałości, do której nigdy nie dążyła, Nadziei, która nigdy nie opromieniała jej życia. Znał świat dość dobrze, by rozumieć, iż niema rzeczy tak bezcennej, jak przywiązanie wiernego serca. Przywiązanie panny Pross nie miało w sobie nic interesownego; nie było w niem cienia egoizmu, przeto pan Lorry czuł dla niej szacunek graniczący z egzaltacją i, oceniając w duszy jej zasługi — jak to czynimy zawsze w mniejszym lub większym stopniu — stawiał pannę Pross o wiele bliżej Niższego chóru Anielskiego, niż wiele dam, hojniej obdarowanych przez naturę lub sztukę, które miały swoje rachunki w banku Tellsonów.
„Nie było i nie będzie na świecie człowieka godnego ptaszareczki, z wyjątkiem mego brata Salomona“, ciągnęła panna Pross, „gdyby oczywiście, nie był popełnił w życiu takiego błędu“.
Jeszcze jeden przyczynek do charakteru panny Pross: badając historję życia panny Pross, pan Lorry stwierdził, że ów brat Salomon był to łobuz, bez serca, który odarł ją ze wszystkiego, co posiadała, zaplątał się w spekulacje, stracił wszystko, wtrącił siostrę w nędzę, i nie czuł z tego powodu najmniejszych wyrzutów. Niezłomność wiary panny Pross w Salomona (uważała poprostu, że zbłądził) była rzeczą niemałą dla pana Lorry i zaważyła na jego dobrej opinji o niej.
„Ponieważ jesteśmy teraz sami i oboje należymy do ludzi interesu“, powiedział pan Lorry, gdy, wróciwszy do salonu, zasiedli tam w najlepszej komitywie, „pozwoli pani, że zadam jej jedno pytanie. Czy doktór w rozmowach z Łucją nigdy nie wspomina czasów, kiedy zajmował się szewctwem?“
„Nigdy“.
„A jednak trzyma u siebie warsztat i narzędzia?“
„A!“ powiedziała panna Pross, potrząsając głową. „Nie twierdzę, że doktór nigdy nie powraca myślą do tych czasów“.
„Sądzi pani, że często o tem myśli?“
„Tak“, odpowiedziała panna Pross.
„Pani wyobraża sobie...“ zaczął pan Lorry, ale panna Pross przerwała mu szorstko.
„Nigdy niczego sobie nie wyobrażam. Nie mam wcale wyobraźni!“
„Poprawię się: więc pani przypuszcza — przecież przypuszcza pani coś czasami?“
„Czasami“, odrzekła panna Pross.
„Czy przypuszcza pani“, ciągnął pan Lorry, patrząc na nią z pogodnym błyskiem oczu, „że doktór posiada własne zapatrywania, które zachował przez te wszystkie lata, na powody, dla których tak się znęcano nad nim? Może nawet domyśla się nazwiska swego dręczyciela?“
„Nie przypuszczam nic ponadto, co mi powiedziała ptaszareczka“.
„A ona mówi...“
„Ona przypuszcza, że jest tak, jak pan mówi“.
„Proszę mi wybaczyć, że tak się panią o wszystko dopytuję, ale jestem sobie zwyczajnym człowiekiem interesu, i pani jest kobietą interesu“.
„Zwyczajnym?“ łagodnie zdziwiła się panna Pross.
Żałując już tego zbyt skromnego przymiotnika, pan Lorry ciągnął:
„No, nie, nie! Naturalnie, że nie! Ale wróćmy do interesu! Czy to nie dziwne, że doktór Manette, który nie popełnił żadnego przestępstwa — w co nikt z nas nie wątpi — nigdy nie porusza tego tematu? Nie mówię o sobie, chociaż od wielu lat prowadziłem jego interesy, a teraz łączy nas prawdziwa przyjaźń. Ale dlaczego nie mówi o tem z córką, którą tak bardzo kocha i która tak bardzo kocha jego? Proszę mi wierzyć, panno Pross, nie poruszam tego tematu z prostej ciekawości, ale powodowany głębokiem zainteresowaniem“.
„Według mego rozumienia, a to jest niewiele, powie pan, zdaje mi się, że on się tego tematu boi“, powiedziała panna Pross, ułagodzona nieco tonem jego głosu.
„Boi się?“
„To chyba jasne, że może się bać. Straszne ma wspomnienia. Zresztą, zagubił się wśród tych wspomnień! A że nie wie, w jaki sposób się zagubił, ani w jaki się odnalazł, żyje w ciągłym strachu, żeby nie zgubić się na nowo. To jedno wystarczyłoby, by temat ten nie był mu miły“.
Uwaga była głębsza, niż się pan Lorry spodziewał.
„Prawda, ale to straszne! Mam jednak pewne wątpliwości, proszę pani, czy to dobrze, by pan Manette ciągle tłumił w sobie swoje myśli? Ta wątpliwość i niepewność jest powodem, że pozwoliłem sobie poruszyć ten temat“.
„Na to niema rady!“ powiedziała panna Pross. „Porusz pan tę strunę, a wszystko będzie gorzej! Lepiej zostawić rzeczy tak, jak są. Jednem słowem — niech będzie jak jest. Czasami budzi się w nocy i wstaje. Słyszymy jak się przechadza — tam i z powrotem — tam i z powrotem — po swoim pokoju. Ptaszareczka wie, że wtedy myśli jego chodzą tam i z powrotem, tam i z powrotem po celi więziennej. Biegnie do niego i razem z nim chodzi — tam i z powrotem — tam i z powrotem — dopóki się nie uspokoi. Doktór nigdy nie zwierza się jej, dlaczego tak chodzi, a ona uważa, że lepiej nie pytać. W milczeniu chodzą razem, tam i z powrotem, tam i z powrotem, aż miłość i towarzystwo córki pozwoli mu wreszcie odnaleźć siebie“.
Wbrew twierdzeniu panny Pross, że nie posiada wcale wyobraźni, w tem monotonnem powtarzaniu jednego i tego samego zdania — tam i z powrotem — był tak doskonały obraz cierpienia, że służyć mógł za najlepszy dowód, iż posiada coś takiego, jak wyobraźnia.
Wspomnieliśmy o rogu tej ulicy, że cudownie odbijał echa. I teraz przyniósł tak wyraźnie odgłos czyichś kroków, że możnaby pomyśleć, iż zbudziło je samo wspomnienie o tem chodzeniu tam i z powrotem.
„To oni!“ zawołała panna Pross, wstając i przerywając poufną rozmowę. „Zaraz będziemy tu mieli setki ludzi!“
Był to tak dziwny zakątek, jeśli chodzi o akustyczne właściwości, takie czujne Ucho całego domostwa, że pan Lorry, stojąc w otwartem oknie i wyglądając ojca i córki, których kroki słyszał oddawna, zwątpił wkońcu, czy wogóle kiedykolwiek nadejdą. Nietylko echo zamarło, jakby kroki oddaliły się, ale zamiast nich słychać było echa innych kroków, które nigdy się nie zbliżały, aż wkońcu i te milkły, kiedy zdawało się, że są tuż-tuż. Wreszcie ojciec i córka ukazali się a panna Pross pobiegła do drzwi wchodowych, by je otworzyć.
Panna Pross wyglądała miło, choć trochę dziwacznie, gdy, cała czerwona i zadyszana, zdejmowała czepek z głowy swojej pieszczotki, a potem, niosąc go po schodach, starannie okurzała końcem chustki do nosa, albo gdy wygładzała fałdy płaszczyka, kładąc go na miejsce, lub pieściła bogate włosy swojej panienki z taką dumą, z jaką najpiękniejsza i najbardziej próżna kobieta nie gładzi własnych warkoczy. Pieszczotka przedstawiała równie wdzięczny obrazek, gdy całując pannę Pross, dziękowała jej za tyle troskliwości — co zresztą musiała robić pół żartem, gdyż panna Pross odrazu wzięłaby to sobie do serca i poszłaby płakać do swego pokoju. Przyjemnie też było patrzeć na doktora Manette, kiedy, spoglądając na obie kobiety, wyrzucał pannie Pross, że psuje Łucję, czemu jednak towarzyszył ton i spojrzenie, które niemniej od guwernantki psuły córkę, a może psułyby jeszcze więcej, gdyby to było możliwe. Miły widok przedstawiał i pan Lorry, uśmiechający się do tego wdzięcznego obrazka z pod swojej perliczki i dziękujący w duchu swojej Kawalerskiej Gwieździe, że na starość zawiodła go do rodzinnego domu. Ale setki ludzi nie zjawiały się i pan Lorry napróżno wyglądał spełnienia się słów panny Pross.
Nadeszła pora obiadu, a setki ludzi nie nadchodziły. W małem tem gospodarstwie panna Pross przyjęła na siebie pieczę nad niższemi regjonami i zawsze wywiązywała się z tego doskonale. Jej obiady, zresztą skromne, były tak świetnie zrobione, tak wytwornie podane, i tak urozmaicone w pomysłach — pół francuskie, pół angielskie — że trudno było marzyć o lepszych. Ponieważ przyjaźń panny Pross posiadała charakter nawskroś praktyczny, spenetrowała Soho i przyległe dzielnice w poszukiwaniu zubożałych Francuzów, którzy, skuszeni szylingami i półkoronówkami, zdradzali jej swoje kulinarne tajemnice. Od tych upadłych synów i córek Galji nauczyła się owej cudownej sztuki, dzięki której służba uważała ją za cudotwórczynię albo Dobrą Wróżkę Kopciuszka: kazała sobie przynieść ptaka albo królika, trochę jarzyn z ogrodu i robiła z tego wszystko, co jej przyszło do głowy.
W niedzielę panna Pross siadała do stołu, ale w pozostałe dnie uparcie jadała w nieokreślonych porach: albo w niższych regionach albo w swoim własnym pokoju na drugiem piętrze — w błękitnej sypialni, do której nikt nie miał wstępu z wyjątkiem ptaszareczki. W takich chwilach panna Pross, odpowiadając na usiłowania ptaszareczki, by być dla niej jak najmilszą i jak najbardziej się jej podobać, nie widziała, jak z kolei jej się przypodobać. Więc i dzisiejszy obiad był również bardzo przyjemny.
Dzień był gorący. Po obiedzie Łucja zaproponowała panom wypicie wina pod platanem, na świeżem powietrzu. Ponieważ wszyscy chętnie spełniali życzenia Łucji i wszystko w domu robiono tak, by się jej podobać, wyszli więc na dziedziniec, a Łucja przyniosła flaszkę — głównie ku uczczeniu gościa — i wzięła na siebie rolę podczaszego pana Lorry. Siedzieli, rozmawiając w cieniu platana, a ona pilnowała, by szklanki były nalane. Tajemnicze zakamarki i mury domów spoglądały na nich, a liście platana szeptały tajemniczo nad ich głowami.
Ale setki ludzi wciąż nie nadchodziły. Nadszedł pan Darnay, podczas sjesty pod platanem, ale pan Darnay był tylko jeden.
Doktór Manette przywitał go uprzejmie. Łucja również. Ale panna Pross zaczęła się nagle skarżyć na reumatyzm w głowie i w kościach, i poszła do swego pokoju. Panna Pross rzadko cierpiała na reumatyzm a swoje ataki nazywała „przykremi wyskokami“.
Doktór czuł się doskonale i wyglądał wyjątkowo młodo. W takich chwilach podobieństwo między nim a Łucją było bardzo wyraźne. Gdy siedzieli obok siebie, ona z główką opartą o jego ramię, przyjemnie było porównywać te dwie postacie.
Doktór mówił przez cały dzień o rozmaitych rzeczach z niezwykłem u niego ożywieniem.
„Czy widział pan już Tower, panie doktorze?“ zapytał Darnay, siadając pod platanem i w sposób naturalny podejmując rozmowę, która toczyła się na temat starych budynków w Londynie.
„Byliśmy tam z Łucją. Przypadkiem. Widzieliśmy dość, by stwierdzić, że jest to interesujący budynek. Nic więcej“.
„I ja tam byłem, jak państwo pewnie pamiętacie“, powiedział Darnay, czerwieniąc się nieco z irytacji, „w innym coprawda charakterze, który uniemożliwiał mi zwiedzenie Toweru. Opowiadano mi ciekawe rzeczy, kiedy tam byłem“.
„Co takiego?“ zapytała Łucja.
„Naprawiając tam coś, robotnicy natknęli się na starą, oddawna zapomnianą ciemnicę. Wewnętrzne ściany tej budowli pokryte były napisami, wydrapanemi przez więźniów — daty, nazwiska, skargi, modlitwy. W jednym kącie muru, jakiś wiezień, widocznie skazany na śmierć, wyrył na kamieniu, pewnie w ostatniej chwili, trzy litery. Wyryte były jakiemś nędznem narzędziem w pośpiechu, nieprawną ręką. Z początku czytano K. O. B. Ale przy bliższem badaniu okazało się, że to K. O. P. Nie znaleziono w spisach żadnego więźnia, którego nazwisko zaczynałoby się od tych liter, takiego więźnia nie znały również legendy, i po wielu bezowocnych próbach przestano się wkońcu zastanawiać, kto to mógł być. Wreszcie ktoś wpadł na myśl, że to nie początek nazwiska a słowo: Kop. Zbadano dokładnie ziemię pod tym kamieniem i znaleziono pod kamieniem, czy pod dachówką, czy też pod cegłą, garstkę zbutwiałych papierów, zmieszanych z próchnem jakiegoś skórzanego puzderka czy torebki. Co napisał ów nieznany więzień, tego nikt nigdy się nie dowie, ale musiał coś napisać i starannie ukryć przed dozorcą“.
„Ojcze! Ty jesteś chory!“ zawołała Łucja.
Doktór zerwał się nagle i rękami chwycił się za głowę. Ruchy jego i spojrzenia przeraziły wszystkich.
„Nie, moja droga, nie jestem chory... Upadło kilka wielkich kropli deszczu i dlatego zerwałem się. Lepiej wróćmy do domu“.
Opanował się prawie natychmiast. Rzeczywiście, deszcz zaczął padać wielkiemi kroplami, a pan Manette odwrócił dłoń i pokazał, że jest mokra. Nie powiedział jednak ani słowa o odkryciu, o którem opowiadał Darnay. Gdy weszli do mieszkania, badawcze oko pana Lorry dojrzało (a może tak mu się tylko zdawało?) w twarzy doktora Manette, gdy patrzał na Darnaya, ten sam wyraz, który Lorry widział już u niego na korytarzu w sądzie.
Ale i tym razem doktór opanował się tak szybko, że pan Lorry zwątpił w swoje baczne oko. Ramię złotego olbrzyma w przedsionku nie było tak spokojne, jak doktór Manette, gdy tłumaczył obecnym, że jeszcze nie oduczył się (i kto wie, czy się kiedy oduczy?) reagować gwałtownie na małe niespodzianki, i że ten deszcz wytrącił go z równowagi.
Pora herbaty, panna Pross podaje herbatę, cierpi znowu na „przykry wyskok“, a setki ludzi nie nadchodzą. Przyszedł pan Carton; ale to było zaledwie dwóch...
Noc była tak parna, że chociaż siedzieli przy otwartych oknach, dusili się formalnie. Kiedy usunięto przybory do herbaty, wszyscy zbliżyli się do okna i wyjrzeli na pogrążoną w mroku ulicę. Łucja usiadła przy ojcu. Darnay przy Łucji. Carton oparł się o okno. Firanki były długie i białe, a podmuch wiatru, który wdzierał się do pokoju, podnosił je aż pod sufit, niby upiorne skrzydła.
„Wciąż jeszcze padają krople wielkie, ciężkie, rzadkie“, powiedział doktór Manette. „Nadchodzi powoli...“
„Ale pewnie“, powiedział Carton.
Mówili głosami przyciszonemi, jak zwykli mówić ludzie, którzy czekają i czuwają. Jak zwykli mówić ludzie w ciemnym pokoju oczekujący Błyskawicy!
Na ulicach spieszono się gorączkowo; ludzie starali się skryć przed burzą; cudowny zakątek Ech rozbrzmiewał echami zbliżających się i oddalających kroków, a jednak nikt nie przychodził.
„Tyle ludzi! A jednak taka pustka!“ powiedział Darnay po chwili nasłuchiwania.
„Prawda, że to dziwne?“ zwróciła się do niego Łucja. „Czasami siadywałam tu wieczorem — aż zaczęłam sobie wyobrażać... ale na samo wspomnienie tej głupiej fantazji, wzdrygam się dziś, gdy jest tak ciemno i cicho...“

„Niech pani pozwoli i nam wzdrygnąć się trochę! Chcielibyśmy dowiedzieć się, jak to wygląda?“
„Panu może się to wydać niczem. Takie fantazje są, zdaje mi się, ciekawe tylko dla tych, kto je wymyśli... trudno to opowiedzieć! Czasami siadywałam tu tak długo, aż udało mi się wyłowić wszystkie echa tych kroków, które przechodzą przez nasze życie“.

„Jeżeli tak — to kiedyś przez nasze życie przejdzie wielki tłum“, powiedział Sydney Carton obojętnie a zarazem posępnie.
Kroki nie ustawały, a z każdą chwilą pośpiech ich zwiększał się coraz bardziej. Róg ulicy odbijał echa i echa ech. Niektóre już pod oknami. Inne w pokoju. Jedne, to echa kroków biegnących; inne — idących; inne zatrzymywały się nagle. Wszystkie dochodziły z dalekich ulic, ale żadnego przechodnia nie było widać.
„Czy te wszystkie kroki przejdą przez życie każdego z nas, czy też mamy się niemi podzielić? Jak pani sądzi, panno Manette?“
„Nie wiem, panie Darnay! Uprzedziłam pana, że to dziecinna fantazja, ale pan chciał koniecznie ją poznać. Nadsłuchując tych kroków, byłam sama i wyobrażałam sobie, że to kroki ludzi, którzy przejdą przez życie moje i mego ojca“.
„Biorę te kroki na mnie i na moje życie!“ powiedział Carton. „Nie zadaję żadnych pytań, nie robię żadnych zastrzeżeń. Jakiś wielki tłum wali na nas, panno Manette, i, widzę to — przy świetle Błyskawic!“ Te ostatnie słowa dodał gdy błyskawica oświetliła jego sylwetę rysującą się na oknie.
„Słyszę je!“ zawołał. „Idą szybkie, okrutne, nieubłagane...“
Słowami temi uzmysławiał szum i wycie deszczu, ale przestał mówić, gdyż deszcz zagłuszał wszystkie inne głosy. Razem z kroplami runęła potężna burza z błyskawicami i piorunami, a deszcz, łyskanie i pioruny nie ustawały do późnej nocy, aż wzeszedł księżyc.
Wielki zegar na kościele Świętego Pawła wybił pierwszą, kiedy pan Lorry, w towarzystwie Jerry, ubranego w długie buty i świecącego latarką, puścił się w powrotną drogę do Clerkenwell. Między Soho i Clerkenwell były miejsca niezamieszkałe i puste, pan Lorry kazał więc zawsze przychodzić po siebie Jerry’emu, chociaż zazwyczaj powrót odbywał się o dwie godziny wcześniej.
„Co za noc, Jerry!“ powiedział pan Lorry. „W taką noc i umarli nie uleżą w grobie“.
„Nigdy mnie z nocą nic nie łączyło i, mam nadzieję, że nigdy mnie łączyć nie będzie. Co mnie noc obchodzi?“ powiedział Jerry.
„Dobranoc, panie Carton! Dobranoc, panie Darnay!“ żegnał się człowiek interesu. „Ciekaw jestem, czy jeszcze kiedy przeżyjemy taką noc razem!“
Być może. Być może zobaczą wielki tłum ludzi, krzyczący, wyjący, idący także i na nich.


Rozdział siódmy.
Monsieur le Marquis w mieście.

Monseigneur, jeden z najpotężniejszych dygnitarzy na dworze, przyjmował jak zwykle co dwa tygodnie w swoim pałacu w Paryżu. Monseigneur znajdował się w swoich osobistych apartamentach, w sanktuarium sanktuariów, w Świętem Świętych dla tłumu wielbicieli, zebranych w innych salonach. Monseigneur spożywał właśnie czekoladę. Monseigneur potrafił z łatwością spożywać rozmaite rzeczy, a niektórzy nieokrzesani głupcy twierdzili że zbyt łakomie spożywa Francję. Ale ranna czekolada wchodziła mu do gardła tylko wtedy, gdy przy tej ceremonji asystowało czterech silnych ludzi, nie licząc kucharza. Tak. Potrzeba było do tego aż czterech ludzi — wszyscy wspaniale ubrani a najstarszy z nich nie mógł wprost żyć bez dwóch złotych zegarków w kieszeni, w czem naśladował wiernie wytworną i szlachetną modę, którą wprowadził Monseigneur — by przenieść szczęśliwą czekoladę do ust Monseigneura. Jeden lokaj wnosił czekoladę przed świątobliwe oblicze. Drugi mieszał i studził ją specjalnym przyrządem. Trzeci rozkładał ulubiony obrus. Czwarty (ten ze złotemi zegarkami) nalewał czekoladę. Rozstać się z jednym z tych pomocników było dla Monseigneura czemś wprost niemożliwem. Uważałby to za hańbę dla swej tarczy rodowej, gdyby przy czekoladzie asystowało tylko trzech. Umarłby, gdyby mu zostało tylko dwóch lokai.
Poprzedniego wieczora Monseigneur był na skromnej kolacyjce, na której Komedję i Operę reprezentowały urocze istoty. Monseigneur często bywał na kolacyjkach w czarującem towarzystwie. Monseigneur był tak uprzejmy i wrażliwy, że Komedia i Opera większy miały wpływ na te nudne sprawy i tajemnice państwowe, niż dobro Francji. Szczęśliwa to okoliczność dla Francji, podobnie jak dla innych krajów, mających to samo szczęście. Jak dla Anglji (by podać przykład) za wesołych dni Stuarta, który zaprzedał kraj.
Monseigneur posiadał mądry i szlachetny pogląd na ogół spraw publicznych, to znaczy, niech sobie wszystko idzie, jak chce. Co do poszczególnych spraw, Monseigneur hołdował szlachetnemu poglądowi, że wszystko powinno iść tak, jak on chce — to jest prowadzić do potęgi i pieniędzy. Co się zaś tyczy rozrywek i przyjemności, zarówno w sensie ogólnym jak szczegółowym, Monseigneur miał inny szlachetny pogląd, że przecież świat po to tylko istnieje. Dewiza jego (różniąca się od oryginału tylko jednem słowem, co nie jest wiele) głosiła: „Ziemia i wszystko, co się na niej znajduje należy do mnie, powiedział Monseigneur“.
Zczasem zauważył Monseigneur, że wulgarne kłopoty wmieszały się w jego sprawy, zarówno publiczne, jak i prywatne. W obu wypadkach Monseigneur uznał za stosowne udać się do Generalnego Dzierżawcy. I w sprawie finansów publicznych, ponieważ nie potrafił sobie z niemi dać rady, wobec czego musiał, oczywiście, wydzierżawić je komuś, kto to potrafi. I w sprawie finansów prywatnych, ponieważ Generalny Dzierżawca był bogaty, a Monseigneur, po wielu latach zbytkownego i rozrzutnego życia, stawał się coraz uboższy. Poczem Monseigneur sprowadził z klasztoru siostrę, zanim zdążyła przywdziać welon (najtańszy strój kobiecy) i uszczęśliwił nią bogatego Dzierżawcę Generalnego, niebogatego w koligacje. Ten to Dzierżawca Generalny, piastujący w ręku laskę ze złotem jabłkiem, znajdował się obecnie między czekającymi w salonach, z uniżeniem wielbiony przez wszystkich — z wyjątkiem wyższych ludzi pokroju Monseigneura, który tak samo, jak jego własna żona, patrzył na niego z nieprzebraną pogardą.
Wystawnie żył pan Dzierżawca Generalny. Trzydzieści koni stało w jego stajniach, dwudziestu czterech hajduków czekało w przedsionku, sześć pokojówek usługiwało pani. Jako człowiek, który nie udawał, że robi cokolwiek poza grabieniem i łupieniem gdzie się tylko dało, Dzierżawca Generalny, który dzięki ożenkowi osiągnął wyższy szczebel moralny, był przynajmniej najbardziej realną osobistością między temi, które tego dnia zebrały się w pałacu Monseigneura.
Pokoje, chociaż przedstawiały wygląd wspaniały i umeblowane były z najwyższym smakiem i zbytkiem swojej epoki, nie świadczyły o zdrowiu; gdyby się wzięło pod uwagę straszydła w łachmanach i szlafmycach (nie trzeba ich było daleko szukać, gdyż wieże kościoła Notre Dame dalekie w równej mierze dwom tym krańcowościom, mogły je widzieć obie), mogłyby świadczyć nawet o czemś bardzo nieprzyjemnem, takiemi jednak subtelnościami nie zajmował się nikt w domu Monseigneura. Wojskowi, nie posiadający wiedzy wojskowej. Oficerowie marynarki nie mający pojęcia o okrętach. Oficerowie policji, nie znający się na prawie. Bezwstydni duchowni, światowcy w najgorszem tego słowa znaczeniu, ze zmysłowem spojrzeniem, wyuzdanemi językami i bardziej jeszcze wyuzdanem życiem. Wszyscy absolutnie nienadający się na piastowane przez siebie stanowiska, wszyscy kłamiący, że urzędy te piastować potrafią, wszyscy mniej lub więcej związani z klasą Monseigneura, i dlatego faworyzowani przy obsadzaniu stanowisk publicznych, na których można było coś wycisnąć. Takich było na kopy! Niemniej liczni byli ludzie nie związani bezpośrednio z Monseigneurem, ani z państwem, ale nie związani też z niczem realnem, którym życie zeszło na podróżach po wszystkich gościńcach prowadzących na wszystkie krańce ziemi. Lekarze, którzy dorobili się majątków przez zapisywanie sekretnych leków na nieistniejące choroby, uśmiechali się do swoich dworskich pacjentów w antyszambrach Monseigneura. Projektodawcy, mający różnorodne remedia na wszelkie drobne dolegliwości państwowe, prócz tego tylko: zabrania się do poważnej pracy, by wykorzenić jeden choćby grzech, zasypywali na przyjęciach u Monseigneura swojem bezmyślnem gadaniem uszy każdego, kogo mogli tylko złapać. Niewierzący filozofowie, którzy przebudowywali świat słowami i wznosili z kart Wieżę Babel, mającą dosięgnąć Niebios, dyskutowali na wspaniałych zebraniach w salonach Monseigneura z niewierzącymi chemikami, którzy mieli oczy zwrócone tylko na przemianę metali. Wytworni panowie, o najwyszukańszem wykształceniu, które w owych czasach — jak zresztą i teraz — poznawano po owocach zupełnej obojętności dla wszystkiego, co może być przedmiotem prawdziwie ludzkiego zainteresowania, reprezentowali w salonach Monseigneura typowe okazy wyjałowienia. Ogniska rodzinne, które ci znakomici ludzie rzucali na pastwę losu w tym wielkim paryskim święcie, były tego rodzaju, że gdyby któremu ze szpiegów — stanowiących zgórą połowę tego świetnego towarzystwa — kręcących się między wielbicielami Monseigneura, kazano wyszukać wśród Aniołów tej sfery jedną niewiastę godną imienia Matki — nielada miałby zadanie do spełnienia. Zaiste, poza jedyną funkcją wydania na świat nieznośnej istotki (co nie realizuje w pełni naszego pojęcia o macierzyństwie), Matka była rzeczą w modnym świecie nieznaną. Chłopki karmiły niemodne dzieci, a modne sześćdziesięcioletnie babcie stroiły się i bawiły jak dwudziestolatki.
Trąd nierealności zniekształcał każdą ludzką istotę z otoczenia Monseigneura. W dalszych pokojach znajdowało się około pół tuzina wyjątkowych mężczyzn, którzy od lat kilku mieli niejasne wrażenie, że naogół rzeczy nie idą tak, jak powinny. By sprowadzić wszystko na właściwą drogę, połowa z tego półtuzina stała się członkami fantastycznej sekty Konwulsjonistów, i rozważała teraz między sobą, czy nie należałoby zacząć tu na miejscu wyć, krzyczeć, wrzeszczeć, toczyć pianę i wpaść w stan kataleptyczny, by tą drogą dać Monseigneurowi niesłychanie cenne wskazówki, jak ma postępować na przyszłość? Obok tych derwiszów stało trzech innych jegomościów, którzy należeli do innej sekty i chcieli poprawić świat zapomocą specjalnego żargonu „Centrum prawdy“. Według nich Człowiek wyszedł z Centrum prawdy (co nietrudno było dowieść) ale nie wyszedł z jej Obwodu, żeby zaś nie wyleciał z Obwodu, i wrócił z powrotem do Centrum, należy pościć i wywoływać duchy. Ci ludzie byli w żywych stosunkach z duchami, co przyniosło wiele dobrego, chociaż dobro to niczem się nie zamanifestowało.
Niejaką pociechą było, że całe towarzystwo w salonach Monseigneura ubierało się bez zarzutu. Gdyby Dzień Sądu miał być pokazem strojów — wszyscy goście Monseigneura dostąpiliby wiecznego zbawienia. Takie ufryzowanie, upudrowanie i uczesanie włosów, takie delikatne cery, sztucznie ochraniane i ulepszane, takie piękne dla oka szpady, i takie wysubtelnienie zmysłu powonienia były najlepszą rękojmią, że wszystko iść będzie jak najlepiej! Wytworni panowie, świetnie wychowani, nosili małe świecidełka, które dźwięczały przy każdym ich leniwym ruchu. Złote ogniwa łańcuszków dzwoniły jak kosztowne dzwoneczki. Od dźwięku tych dzwoneczków i od szelestu jedwabi, adamaszków i cienkiej bielizny, szło w powietrzu trzepotanie, które gdzieś daleko usuwało przedmieście świętego Antoniego i pożerający je głód.
Strój był nieomylnym talizmanem i czarem na to, aby wszystko zostało jak było. Każdy był wystrojony jak na Bal Maskowy trwający bez końca. Od pałacu Tuilleries, poprzez Monseigneura i cały Dwór, poprzez Trybunał Sprawiedliwości i wszystkie Towarzystwa (z wyjątkiem straszydeł) Pochód Maskowy zstępował aż do Kata, który, aby czar trwał niezmiennie, musiał sprawować swój urząd: „utrefiony, upudrowany, w szamerowanym złotym fraku, w białych jedwabnych pończochach“. Przy szubienicy i kole (miecz był rzadkością) Monsieur Paris — jak go nazywali, za przykładem biskupów, jego koledzy z prowincji, Monsieur Orleans i inni — pełnili swój urząd w tym wspaniałym stroju. I któż z gości Monseigneura, na owem przyjęciu w roku Pańskim tysiąc siedemset osiemdziesiątym, mógłby wątpić, że system oparty na utrefionym kacie, upudrowanym, kapiącym od złota, w jedwabnych pończochach — ujrzy niebawem swój zmierzch!
Monseigneur, wypiwszy czekoladę, zwolnił swoich czterech niewolników, nakazał otworzyć szeroko drzwi, prowadzące do Świętego Świętych, i wyszedł do gości. A wtedy, co za uniżoność, co za krygowanie się, płaszczenie, serwilizm, ileż wstrętnej pokory! Co się tyczy pokłonów ciałem i duchem, nic już nie zostało dla Niebios, i to może było powodem, że wielbiciele Monseigneura nie narzucali się Niebu zbyt często!
Rzucając słówko obietnicy tu, uśmiech tam, szept jednemu szczęśliwemu rabowi, a pozdrowienie ręką innemu, Monseigneur zwolna przeszedł szereg pokojów dzielących go od odległych regionów Obwodu Prawdy. Tu Monseigneur zawrócił i przeszedł się z powrotem, poczem w odpowiedniej chwili kazał duchom czekolady zamknąć drzwi sanktuarium, i nie ujrzano go już więcej.
Przedstawienie się skończyło, trzepotanie w powietrzu zamieniło się w istną burzę, kosztowne dzwoneczki zaczęły schodzić ze schodów. Wkrótce z całego tłumu została tylko jedna osoba. Trzymając pod pachą kapelusz, a w ręku tabakierkę, osobistość ta szła wolno między szeregiem zwierciadeł.
„Ofiarowuję cię“, zaczęła ta osobistość, zatrzymując się przy ostatnich drzwiach i zwracając się w kierunku sanktuarium, „djabłu!“
Potem strząsnął tabakę z palców, jakby strząsał pył z trzewików, i spokojnie zeszedł po schodach.
Był to człowiek lat około sześćdziesięciu, pięknie ubrany, o wytwornych manierach, o twarzy podobnej do pięknej maski. Twarz ta była przezroczysto blada, o wybitnych rysach, i skupionym wyrazie. Nos, ślicznie modelowany, miał przy nozdrzach lekkie zagłębienia. W obu tych zagłębieniach, czy odciskach, umiejscowiały się te nieznaczne zmiany, które można było zauważyć w tej twarzy. Zmieniały one nieustannie kolor, a czasami można w nich było zauważyć coś jakby lekkie pulsowanie, co robiło wrażenie, że się rozsuwają lub zbliżają do siebie. I wtedy cała twarz przybierała wyraz fałszu i okrucieństwa. Przy bliższem badaniu można było przekonać się że wrażenie to potęguje linia ust i linja oczodołów, zbyt pozioma i płaska, pomimo to, twarz tę można było nazwać piękną i niezwykłą.
Właściciel tej twarzy zeszedł na dziedziniec, wsiadł do karety i odjechał. Niewiele osób rozmawiało z nim na przyjęciu u Monseigneura. Stał przeważnie na boku, a i Monseigneur mógł był okazać mu więcej ciepła. To też sprawiało mu pewną przyjemność, gdy patrzał, jak gawiedź ucieka przed jego końmi, często z trudem unikając przejechania. Stangret gnał konie, jakby pędził na nieprzyjaciela, a rozszalała nieuwaga stangreta ani razu nie zabarwiła policzków ani warg pana. Nawet i w tem nieczułem mieście, i w owej głuchej epoce rozlegały się czasami skargi na patrycjuszy, którzy, pędząc bez opamiętania przez wąskie uliczki bez chodników dla pieszych, w sposób barbarzyński roztrącali i rozpychali tłum. Ale rzadko kto pomyślał o tem dwa razy, a więc w tem, jak we wszystkiem innem, gmin musiał sobie radzić jak umiał.
Z dzikim tupotem i chrzęstem, z nieludzką bezwzględnością, trudną w naszych czasach do pojęcia, pędziła kareta przez ulice i mijała zakręty. Co chwila słychać było krzyk uciekających kobiet, nawoływanie mężczyzn, ostrzegających jeden drugiego lub spędzających dzieci z drogi. Wkońcu, gdy skręcano na rogu, gdzie znajdowała się studnia, jedno z kół zaczepiło o coś, rozległ się krzyk, konie wspięły się i rzuciły się w bok.
Gdyby nie to ostatnie, kareta prawdopodobnie nie zatrzymałaby się. Karety często przejeżdżały ludzi i najspokojniej zostawiały rannych za sobą. I czemuż miałoby być inaczej? Ale przerażony lokaj zeskoczył z kozła, a dwadzieścia rąk schwyciło konie za uzdy.
„Co się stało?“ spytał Monsieur, wyglądając spokojnie oknem.
Wysoki człowiek w szlafmycy podniósł z pod nóg końskich jakiś strzęp i położył go na ocembrowaniu studni, potem zaczął tarzać się w błocie i wyć jak dzikie zwierzę.
„Przepraszam pana, Monsieur le Marquis“, odezwał się jakiś pokorny nędzarz w łachmanach. „To dziecko!“
„Dlaczego ten człowiek robi taki piekielny hałas? Czy to jego dziecko?“
„Pan wybaczy, Monsieur le Marquis... to bardzo bolesne — tak, to jego dziecko“.
Studnia stała nieco na uboczu. W tem miejscu ulica rozszerzała się i tworzyła placyk, szerokości dziesięciu czy dwunastu jardów. Ponieważ wysoki mężczyzna zerwał się z ziemi i podbiegł do karety, Monsieur le Marquis schwycił za rękojeść szpady.
„Zabity!“ krzyknął wysoki mężczyzna, w dzikiej rozpaczy, podnosząc ręce i chwytając się niemi za głowę. „Nie żyje!“ dodał i wlepił wzrok w markiza.
Ludzie otoczyli go zwartem kołem i wpatrywali się w markiza. Oczy utkwione w niego były tylko badawcze i natrętne. Nie było w nich gniewu, ni groźby. Nikt nic nie powiedział. Po pierwszym okrzyku wszyscy ucichli i milczeli. Głos pokornego człowieka, który odważył się odezwać, był płaski i łagodny w swej bezbrzeżnej pokorze. Monsieur le Marquis powiódł po tłumie wzrokiem, jakby byli gromadą szczurów, wypełzłych z nor.
Wyjął sakiewkę.
„To dziwne, że nie potraficie uważać na siebie“, odezwał się pan markiz, „ani pilnować swoich dzieci! Ciągle musi się ktoś plątać na drodze. Czy aby moim koniom nic się nie stało? Słuchaj! Daj mu to!“
Rzucił lokajowi złotą monetę, a wszystkie głowy pochyliły się, by wszystkie oczy mogły zobaczyć, gdzie upadnie. Wysoki człowiek zawołał znów nieludzkim głosem: „Zabity!“
Chwycił go w ramiona inny mężczyzna, przed którym tłum rozstąpił się. Ujrzawszy go, wysoki mężczyzna padł mu na piersi, płacząc i szlochając, i wskazując na studnię, gdzie kilka kobiet stało przy nieruchomym strzępie, delikatnie się koło niego krzątając. Milczały jednak, jak milczeli mężczyźni.
„Wiem wszystko, wiem wszystko“, powiedział nowoprzybyły. „Bądź mężny, Gaspardzie! Lepiej dla maleństwa, że umarło, niżby tak żyć miało. Umarło w jednej chwili i nie cierpiało! Czyż mogłoby żyć choć jedną godzinę i nie cierpieć?“
„Prawdziwy z was filozof“, rzekł markiz z uśmiechem. „Jak się nazywacie?“
„Nazywam się Defarge“.
„Zawód?“
„Winiarz, Monsieur le Marquis“.
„Podnieś to sobie, panie filozofie i winiarzu*“, powiedział markiz, rzucając drugą sztukę złota, „i wydaj, na co ci się podoba. Konie! Czy konie w porządku?“
Nie raczywszy spojrzeć drugi raz na tłum, Monsieur le Marquis rozparł się na poduszkach i odjechał z miną gentlemana, który rozbił jakiś zwyczajny przedmiot i zapłacił, bo może zapłacić. Nagle spokój jego został zakłócony: do karety wleciała złota moneta i spadła na dno.
„Stój!“ zawołał markiz. „Stój! Kto to rzucił?“
Spojrzał na miejsce, gdzie przed chwilą stał Defarge, winiarz, lecz tylko nieszczęśliwy ojciec tarzał się tam, bijąc głową o bruk, a obok niego stała wysoka, czarnowłosa niewiasta, robiąca na drutach.
„Psy!“ powiedział markiz spokojnie i z niezmienioną twarzą, a tylko nozdrza drżały mu. „Chętnie stratowałbym was wszystkich na śmierć i zmiótł z tej ziemi! Gdybym wiedział, który to łajdak rzucił monetę, i gdybym mógł go tu mieć, zginąłby pod mojemi kołami!“
Tłum tak był przestraszony, tak długo i boleśnie doświadczał, co może ów pan, mający za sobą Prawo i stojący poza prawem, że nie ruszyła się ani jedna ręka, ani jeden głos ani jedno spojrzenie. Nie drgnął też nikt z mężczyzn. Lecz kobieta, robiąca na drutach, podniosła głowę i spojrzała markizowi w twarz. Uwłaczałoby mu, gdyby był to zauważył. Pogardliwe oczy markiza prześlizgnęły się po niej i po reszcie tych szczurów. Rozparł się wygodnie i zawołał: „Jedź!“
Odjechał, a w ślad za nim zaczęły przejeżdżać inne karety. Minister, Dzierżawca Generalny, Doktór, Prawnik, Duchowny, Wielka Opera, Komedja, cały ten Bal Maskowy nadjechał barwnym orszakiem z turkotem i szumem. Szczury wypełzły z nor, by się przyjrzeć zabawie, i przyglądały się temu przez długie godziny; czasem żołnierze i policjanci stawali miedzy widzami a widowiskiem i tworzyli barjerę, za którą szczury tłoczyły się i przez którą zerkały. Ojciec dawno już zabrał swój strzęp i oddalił się, kobiety, które krzątały się dokoła małego trupa, gdy spoczywał na studni, usiadły na ocembrowaniu, patrząc jak płynie woda i jak przesuwa się Bal Maskowy, a kobieta wciąż robiąca spokojnie na drutach, wciąż jeszcze stała i dziergała dalej z wytrwałością Fatum. Woda ze studni płynęła, rzeka płynęła dzień płynął ku wieczorowi, tyle żywotów w tem mieście płynęło ku śmierci — wszystko w imię prawa, że przypływ i odpływ nie czekają na nikogo. Szczury posnęły znów w swoich ciemnych norach. Bal Maskowy rozbłysnął znów przy kolacji — wszystko płynęło swojem korytem.


Rozdział ósmy.
Monsieur le Marquis na wsi.

Wspaniały krajobraz, złote ale jakże lekkie kłosy! Łaty nędznego żyta, miast łanów zboża, łaty grochu fasoli, łaty nędznych jarzyn, miast pszenicy! Zmartwiała natura, jak mężczyźni i niewiasty, którzy na niej gospodarzą, zdradza wyraźną skłonność do okazania, że wegetuje niechętnie i żywi tylko to smutne pragnienie: nie walczyć — uschnąć raczej.
Monsieur le Marquis w podróżnej karocy (która mogłaby być lżejsza), prowadzonej przez cztery konie i czterech pocztyljonów, wspina się na strome wzgórze. Rumieniec na policzkach pana markiza nie czyni ujmy jego wychowaniu: nie pochodzi z wewnątrz. Wywołało go coś, co wymyka się z pod kontroli pana markiza: zachodzące słońce.
Słońce świeciło tak jasno do wnętrza karocy, gdy wjechała na szczyt wzgórza, że siedzący w niej stał się purpurowy. „Zaraz skona“, powiedział pan markiz, patrząc na swe ręce. „Za chwilę“.
Słońce stało rzeczywiście tak nisko, że zaszło właśnie w tej samej chwili. Kiedy na koła założono hamulce a karoca zaczęła zjeżdżać z pagórka w tumanie kurzawy, czerwona łuna zniknęła szybko. Ponieważ słońce i pan markiz odbywali jednocześnie tę samą drogę wdół, gdy zdjęto więc hamulec, zabrakło na ziemi światłości.
Ale pozostała falista okolica, malownicza i rozległa, malutka wioska u stóp wzgórza, za nią szumiący potok, wieża kościelna, wiatrak, las, gdzie odbywały się polowania, i stroma skała z wieżą zamienioną na więzienie. Na wszystkie te przedmioty, powoli zapadające w mrok, spoglądał pan markiz wzrokiem człowieka, wracającego do domu.
Wieś posiadała jedną nędzną ulicę, nędzny browar, nędzną garbarnię, nędzną karczmę, nędzny dziedziniec, przeznaczony na postój dla koni pocztowych, nędzną studnię i inne nędzne urządzenia. Mieszkańcy jej byli nędzarzami. Niektórzy z nich siedzieli na progach domów, obierając na wieczerzę liche cebule i tym podobne produkty, inni płukali przy studni liście, trawy i inne dary ziemi, które nadawały się do jedzenia. Nie trzeba było wyraźniejszego znaku czemu zawdzięczali swoje ubóstwo: podatek państwowy, podatek kościelny, podatek dla pana włości, podatki ogólne i podatki szczególne trzeba było płacić to tu, to tam, zgodnie z ogromnem obwieszczeniem, wywieszonem w tej małej wiosce, i dziwić się raczej należało, że podatki nie pochłonęły dotychczas całej wioski.
Dzieci tu było mało, psów nie było wcale. Co się tyczy mężczyzn i kobiet, mieli do wyboru: życie w najnędzniejszych warunkach, jakie można sobie wyobrazić, w wiosce, u stóp wzgórza, albo niewola i śmierć w więzieniu górującem na skale.
Przyjazd pana markiza poprzednio już zapowiedział goniec, a teraz oznajmiał go pocztyljon strzelający z bata, który w czystem powietrzu letniem wił się nad głowami wieśniaków jak wąż. Monsieur le Marquis zajechał przed bramę domu pocztowego, jakby otoczony Furjami. Poczta znajdowała się niedaleko studni a wieśniacy przerwali swe zajęcia, żeby się przyjrzeć dostojnemu gościowi. Patrzał na nich i, nie zdając sobie zresztą z tego sprawy, dostrzegał w ich wychudłych twarzach i postaciach powolny ale niewątpliwy upadek fizyczny: powód to, dla którego chudość Francuzów stała się dla Anglików pewnego rodzaju przesądem, który przeżył prawdę o dobrych sto lat.
Monsieur Le Marquis lustrował wzrokiem pokorne twarze, które pochylały się przed nim, jak on i jemu podobni pochylali się przed Monseigneurem na Dworze — z tą tylko różnicą, że te oblicza pochylały się, by cierpieć, a nie, by pochlebiać — gdy do tłumu zbliżył się siwowłosy dróżnik.
„Przyprowadź mi tego draba! Prędko!“ rozkazał gońcowi pan markiz.
Przyprowadzono dróżnika, który stanął z czapką w ręku, reszta zaś otoczyła go kołem, by słuchać i patrzeć jak tamci, koło studni w Paryżu.
„Ciebie minąłem na drodze?“
„Tak, jaśnie panie! Miałem ten zaszczyt, że raczył mię jaśnie pan minąć na gościńcu“.
„Wchodziłeś na wzgórze, a potem schodziłeś po stoku?“
„Tak, jaśnie panie!“
„A czemu przyglądałeś się tak badawczo?“
„Jaśnie panie! Przypatrywałem się temu człowiekowi“.
Zamilkł i zniszczoną, niebieską czapką wskazał pod karetę. Wszyscy obecni spojrzeli w tym samym kierunku.
„Jakiemu człowiekowi, świnio? I czego tam patrzysz?“
„Przepraszam, jaśnie pana, ale on wisiał na łańcuchu — przy hamulcu!“
„Kto?“ zapytał podróżny.
„Ten człowiek, proszę jaśnie pana“.
„Niech djabli wezmą tych idjotów! Jak się nazywał ten człowiek?! Musisz znać wszystkich w tych stronach! Kto to był?“
„Łaski, jaśnie panie! To nie był tutejszy! Żebym jutra nie doczekał, jeżeli go kiedykolwiek widziałem!“
„Wisiał na łańcuchu? I nie udusił się?“
„To było właśnie dziwne, za pozwoleniem jaśnie pana! Głowa mu zwisała — ot tak!“
Odwrócił się w stronę karety i położył się, twarzą do słońca a głową wdół. Potem wstał, zmiął czapkę i ukłonił się.
„Jak wyglądał?“
„Proszę jaśnie pana, bielszy był od młynarza! Cały pokryty kurzem: biały jak upiór i wysoki jak upiór!“
Opis wywarł na tłumie wielkie wrażenie. Ale wszystkie oczy, bez porozumienia się z innemi oczami, spoczęły na panu markizie. Może dlatego, by się przekonać, czy upiór nie czai się gdzieś za nim.
„Mądry jesteś, niema co“, powiedział pan markiz w błogiem przekonaniu, że takie plugastwo nie może mu zaszkodzić. „Widziałeś jak ten łotr trzymał się mej karety i nawet nie raczyłeś otworzyć gęby! No! Niech się zabiera, monsieur Gabelle!“
Pan Gabelle był pocztmistrzem a równocześnie pełnił funkcję poborcy. Z wielkiem namaszczeniem asystował teraz przy badaniu dróżnika, trzymając go w sposób urzędowy za podarty rękaw.
„Zabierać się“, krzyknął monsieur Gabelle.
„Weź pan pod klucz tego nieznajomego, jeżeli zechce nocować dzisiejszej nocy w tej wsi; a przekonaj się pan, czy miał uczciwe zamiary panie Gabelle“.
„Jaśnie panie! Zaszczyt to dla mnie, że mogę spełnić rozkaz jaśnie pana!“
„A ten uciekł? Gdzie jest ten łajdak?“
Łajdak był już pod karetą, wraz z pół tuzinem bliższych przyjaciół, pokazując im łańcuch swą niebieską czapką. Pół tuzina innych przyjaciół szybko wyciągnęło go z pod karety i zadyszanego postawiło przed panem markizem.
„Słuchaj, bałwanie! Czy tamten uciekł, kiedyśmy się zatrzymali, by zdjąć hamulec?“
„Jaśnie panie! Rzucił się ze wzgórza, głową naprzód, jakby skakał do wody“.
„Zbadaj to, Gabelle! W drogę!“
Pół tuzina tych, którzy, oglądali łańcuch, kręciło się wciąż jeszcze między kołami, jak owce. Koła ruszyły się tak szybko, że radzi byli, iż udało im się wynieść cało skórę i kości. Nie mieli zresztą nic innego do stracenia, w przeciwnym razie nie poszłoby im tak szczęśliwie.
Szybkość, z jaką kareta wyjechała z wioski i poczęła się wspinać po zboczu z drugiej strony, wkrótce zmalała, gdyż wzgórze było strome. Początkowy pęd przeszedł stopniowo w wolny krok, w kołysanie się i chybotanie w powietrzu przesyconem wonią nocy letniej. Pocztyljoni, których głowy, zamiast Furyj, otaczało tysiące much, wymachiwali batami, które wiły się wokoło karety jak Harpie. Lokaj szedł przy koniach, a w ciemnej dali słychać było gońca, jadącego przodem.
Na największej pochyłości wzgórza znajdował się malutki cmentarz, z krzyżem, i z wielką, nową figurą Zbawiciela. Była to prosta figura, wykonana w drzewie przez jakiegoś niewprawnego rzeźbiarza wiejskiego, ale postać ta była wzięta jakby z życia — prawdopodobnie z życia samego wykonawcy — gdyż była przeraźliwie chuda.
U stóp tego bolesnego symbolu wielkiej boleści, która stawała się coraz większa, choć jeszcze nie największa, klęczała kobieta. Gdy kareta podjechała bliżej, kobieta odwróciła głowę, wstała szybko i podbiegła do drzwiczek pojazdu.
„Ach, Monseigneur! Monseigneur! Prośba!“
Z lekkim odruchem zniecierpliwienia, ale bez najmniejszej zmiany w twarzy, markiz zwrócił się w jej stronę.
„Co tam znowu? No, prędzej! Wciąż te prośby!“
„Jaśnie panie! Na miłość Boga! Mój mąż leśniczy...“
„No i cóż ten twój mąż, leśniczy? Zawsze to samo. Nie może czego zapłacić?“
„Wszystko zapłacił, jaśnie panie! Umarł!“
„No, to ma już spokój. Przecież go nie wskrzeszę?!“
„Nie, nie, jaśnie panie! Ale on leży tam, pod tą nędzną darniną...“
„Więc?“
„Tyle tu jest tej darniny, jaśnie panie...“
„Więc cóż z tego?“
Wyglądała na starą kobietę, chociaż była jeszcze zupełnie młoda. Zachowanie jej świadczyło o bezgranicznej rozpaczy. Od czasu do czasu zaciskała wychudłe i żylaste ręce z jakąś dziką energią, to znowu dotykała drzwiczek karety miłośnie, pieszczotliwie, jakby to była ludzka istota i mogła zrozumieć, że ja błagają o litość.
„Wysłuchaj mię, jaśnie panie! Wysłuchaj mojej prośby! Mój mąż umarł z nędzy. Tylu umiera z nędzy... Tylu jeszcze umrze z nędzy...“
„Więc cóż z tego? Mam ich nakarmić?“
„Jaśnie panie! Jeden Bóg to wie, ale ja nie proszę o to. Proszę tylko, by na grobie mego męża położono kawałek kamienia albo drzewa z napisem, z jego nazwiskiem — żeby było widać, gdzie leży. Bo inaczej grób pójdzie w zapomnienie i nie odnajdą go, kiedy i ja umrę na tę samą chorobę, i położą mię pod jakim innym kawałkiem darniny. Monseigneur! Tylu ich jest! Tak szybko staje się ich coraz więcej! Tyle jest nędzy! Monseigneur! Monseigneur!“
Lokaj odepchnął ją od drzwiczek, kareta ruszyła galopem, pocztyljoni zacięli konie. Została daleko w tyle, a markiz, znów eskortowany przez Furje, szybko przebył jedną czy dwie godziny drogi, dzielące go od jego château.
Słodkie powiewy nocy letniej otaczały go zewsząd; owiały one też równie bezstronnie, jak deszcz, zakurzoną, brudną, wynędzniałą gromadkę koło studni. W tej gromadce dróżnik, przy pomocy niebieskiej czapki, bez której był niczem, opowiadał o człowieku podobnym do upiora tak długo, jak słuchać go chciano. Potem zwolna, gdy już słuchać więcej nie mogli, zaczęli się rozchodzić jeden po drugim, a światła zapalały się w niskich chałupkach. Gdy w chałupach stało się ciemno, a na niebie zapaliły się gwiazdy, miało się wrażenie, że światełka te miast zgasnąć, wystrzeliły ku niebu.
W tym czasie cień wysokiego dachu i rozłożystych drzew padł na głowę pana markiza; potem mrok ustąpił światłu pochodni, kareta zatrzymała się, a wielkie drzwi zamku otwarły się szeroko.
„Czy pan Karol, którego oczekuję, przyjechał już z Anglii?“
„Nie jeszcze, jaśnie panie!“


Rozdział dziewiąty.
Głowa Gorgony.

Był to wielki i ciężki gmach to château pana markiza, z wielkim kamiennym dziedzińcem i dwiema kondygnacjami kamiennych schodów, które schodziły się na kamiennym tarasie, przed główną bramą. Wogóle, była to kamienna historja, z ciężkiemi kamiennemi balustradami, z kamiennemi urnami, z kamiennemi kwiatami, z kamiennemi twarzami ludzi i kamiennemi łbami lwów, patrzącemi w różnych kierunkach. Jakby głowa Gorgony spojrzała nań, gdy go kończono przed dwoma wiekami.
Monsieur le Marquis wysiadł z karety i szerokiemi, niskiemi schodami poprzedzany przez pachołków niosących pochodnie, szedł na górę. Oświetlenie to dostatecznie rozjaśniło mrok, by wzbudzić głośny protest sów, siedzących na wysokim dachu stajni, między drzewami. Cisza była tak wielka, że pochodnie niesione po schodach i trzymane przed drzwiami paliły się płomieniem tak spokojnym, jak w zamkniętej izbie, a nie na otwartem powietrzu. Krzyk sów i szmer fontanny spadającej do kamiennego basenu, to były jedyne dźwięki przerywające milczenie. Była to bowiem jedna z tych ciemnych nocy, które godzinami wstrzymują oddech, a westchnąwszy długo i cicho znów go wstrzymują.
Wielkie drzwi zatrzasnęły się i Monsieur le Marquis minął sień, ozdobioną oszczepami na dziki, mieczami i nożami myśliwskiemi, a także ciężkiemi pletniami i biczami, których ciężar niejeden chłop, nim go powołał jego dobroczyńca Śmierć, poczuł na sobie, gdy jego pan był w złym humorze.
Unikając wielkich pokoi, które były ciemne i zamknięte na noc, Monsieur le Marquis, poprzedzany przez pachołka z pochodnią, udał się po schodach do drzwi, prowadzących na korytarz. Za temi drzwiami mieściły się jego prywatne apartamenty: sypialnia i dwa inne pokoje. Wysokie, sklepione komnaty, z zimnemi, niezasłanemi dywanem posadzkami, z wielkiemi rusztami w kominkach, na których w zimie paliły się szczapy drzewa, i innemi zbytkownemi urządzeniami, godnemi markiza w wieku i kraju zbytku. Moda ostatniego Ludwika z linji, która nigdy nie miała się skończyć — Ludwika Czternastego — cechowała to bogate urządzenie. Ale urozmaicało je wiele przedmiotów, mogących być ilustracją do starych kart historji Francji.
W trzecim pokoju stał stół nakryty na dwie osoby. Był to okrągły pokój, mieszczący się w jednej z czterech baszt zamku. Mały, wysoki pokoik, z szeroko otwartemi oknami, zasłoniętemi drewnianemi żaluzjami tak, że ciemna noc wnikała tu tylko przez cienkie szczeliny, których czarne linje przetykane były linjami barwy kamienia.
„Mój kuzyn“, powiedział pan markiz, spoglądając na przygotowania do wieczerzy, „jak mi powiedziano, nie przyjechał jeszcze“.
„Nie przyjechał. Ale się go spodziewano razem z jaśnie panem“.
„A! Nie przypuszczam, by przyjechał dzisiaj. Ale stół niech zostanie jak jest. Będę gotów za kwadrans“.
Za kwadrans jaśnie pan był rzeczywiście gotów i zasiadł sam do wystawnej i wybrednej wieczerzy. Krzesło jego stało naprzeciw okna. Właśnie zjadł zupę i podnosił do ust szklankę Bordeaux, lecz odstawił ją.
„Co to?“ zapytał spokojnie, patrząc na poziome linje, czarne i koloru kamienia.
„Co jaśnie panie? To?“
„Za okienicami. Otwórz okienice“.
Rozkaz wykonano.
„No?“
„Nic, jaśnie panie! Tylko noc i drzewa. Nic poza tem“.
Służący, który to mówił, otworzył szeroko okiennice i patrzał w ciemną przestrzeń, czekając dalszych rozkazów.
„Dobrze“, powiedział niewzruszony markiz. „Zamknij okienice“.
Zamknięto okienice i markiz wrócił do przerwanej wieczerzy. Był już prawie w połowie, kiedy znów znieruchomiał ze szklanką w ręku; tym razem usłyszał turkot kół. Zbliżały się szybko i zdążały przed front zamku.
„Zapytaj, kto przyjechał“.
Był to bratanek markiza. Wyjechał zaraz popołudniu i dzieliło go od markiza tylko kilka mil drogi. Szybko minął tę przestrzeń, ale nie tak szybko, by się mógł spotkać z markizem na gościńcu. Słyszał na poczcie, że markiz wyprzedził go.
Niech mu powiedzą, rozkazał markiz, że wieczerza czeka a jaśnie pan prosi, by zaraz przyszedł. Po chwili przybysz wszedł. Znano go w Anglji pod nazwiskiem Karola Darnay.
Monseigneur przyjął go uprzejmie, ale nie podali sobie ręki.
„Wyjechał pan wczoraj z Paryża?“ zapytał Karol, zajmując wskazane mu krzesło.
„Wczoraj. A ty kiedy wyjechałeś?“
„Jadę wprost“.
„Z Londynu?“
„Tak“.
„Długo jechałeś!“ powiedział jaśnie pan z uśmiechem.
„Przeciwnie. Jadę wprost“.
„Wybacz. Nie miałem na myśli, że długo jechałeś, ale że długo ociągałeś się z podróżą“.
„Zatrzymały mnie...“ bratanek na chwilę zawahał się z odpowiedzią, „rozmaite sprawy“.
„Oczywiście“, odrzekł ugrzeczniony stryj.
Dopóki służący był obecny, nie zamienili więcej ani słowa. Kiedy podano kawę i zostali sami, bratanek spojrzał na stryja i natknąwszy się na jego oczy w twarzy, która wyglądała, jak piękna maska, zaczął rozmowę.
„Wróciłem, jak się pan zapewne domyśla, w sprawie, która zmusiła mię swego czasu do wyjazdu. Naraziłem się na wielkie i nieoczekiwane niebezpieczeństwo. Ale sprawa moja jest święta i gdyby nawet naraziła mię na śmierć, wierzę, że w tem znalazłbym otuchę“.
„Nie mów na śmierć“, powiedział stryj. „Pocóż mówić o śmierci!“
„Wątpię, stryju“, powiedział bratanek, „czy, gdybym z powodu tej sprawy stanął na krawędzi grobu, ty zrobiłbyś coś, by mię zatrzymać“.
Pogłębienie wklęsłości koło nozdrzy i przeciągnięte rysy okrutnej twarzy były złowróżbną odpowiedzią. Stryj zaprzeczył tym słowom ruchem lekkim, a tak wyraźnie wypływającym z dobrego wychowania, że, rzeczywiście, niewielką mogło to być otuchą.
„Jestem przekonany“, ciągnął bratanek, „sądząc po tem co wiem, że wyraźnie dążyłbyś do tego, by podejrzane okoliczności, w jakich pracowałem, ukazać w jeszcze bardziej podejrzanem świetle“.
„No, nie, nie“, żartobliwie odparł stryj.
„Tak czy inaczej“, ciągnął bratanek, patrząc na niego nieufnie, „wiem, że twoja dyplomacja starałaby się mię za wszelką cenę pogrążyć i że w tem działaniu nie zważałbyś na żadne skrupuły“.
„Mój przyjacielu“, powiedział markiz z naciskiem na tych dwóch wyrazach. „Jużem ci to powiedział. Pozwól sobie przypomnieć, że powiedziałem ci to przed wielu laty“.
„Pamiętam“.
„Dziękuję“, powiedział markiz bardzo słodko.
Głos jego wibrował w powietrzu niemal jak dźwięk instrumentu muzycznego.
„Doprawdy“, powiedział bratanek, „zaczynam wierzyć, że to twoje nieszczęście a moje szczęście, żem się nie dostał do więzienia we Francji“.
„Nie rozumiem“, powiedział stryj, pijąc wolno kawę. „Czy mogę prosić o wyjaśnienie?“
„Wierzę, że gdyby nie to, że jesteś w niełasce u dworu i że ta chmura od paru lat wisi nad tobą, lettre de cachet zawiodłaby mię na nieokreślony czas do jakiej twierdzy“.
„Możliwe“, odparł stryj bardzo spokojnie. „Dla honoru rodziny potrafiłbym skazać cię nawet na takie niewygody... Proszę, wybacz mi to“.
„Stwierdzam nie bez przyjemności, że, na szczęście dla mnie, onegdajsza audjencja była jak zwykle, chłodna“, zauważył bratanek.
„Nie powiedziałbym na szczęście“, uprzejmie poprawił stryj „Tego nie byłbym pewny. Dobra sposobność do rozmyślań, wzmocniona samotnością, może wpłynęłaby na ciebie korzystniej niż ty sam wpływasz na siebie. Ale niewarto dyskutować o tem. Jestem, jakeś powiedział, w niełasce. Te drobne narzędzia poprawy, te łagodne środki podtrzymujące honor i znaczenie rodziny, te drobne udogodnienia, które byłyby ci tak nie na rękę, utrzymać dziś można tylko drogą protekcji lub przypadku. Tylu o nie zabiega, a tak mało (stosunkowo) jest ich do rozdania! Dawniej tak nie było, ale Francja pod wieloma względami zmieniła się na gorsze. Nasi, nie tak dalecy przodkowie mieli prawo życia i śmierci nad otaczającym ich gminem. Z tego oto pokoju niejednego z tych psów wyprowadzono pod szubienicę. W sąsiednim pokoju (w mojej sypialni) jeden z nich został na miejscu przebity sztyletem, jeszcze za mojej pamięci, ponieważ zuchwale ujął się w pewnej delikatnej sprawie za swoją córką! Pomyśl tylko — jego córka! Straciliśmy wiele przywilejów; nowa filozofia wchodzi w modę. Utrzymanie naszego stanowiska w tych czasach może stać się (nie idę tak daleko, by powiedział, że jest) kłopotliwe. Źle się dzieje, bardzo źle!“
Markiz wytwornym ruchem wziął szczyptę tabaki i pokiwał głową.
„Tak bardzo dbaliśmy o utrzymanie naszego stanowiska, zarówno w dawnych jak i w nowszych czasach“, ponuro powiedział bratanek, „że nazwisko nasze należy do najbardziej znienawidzonych we Francji“.
„Miejmy nadzieję, że się nie mylisz“, powiedział stryj. „Nienawiść do wielkich jest bezwiednym hołdem małych“.
„Niema w tej okolicy“, ciągnął bratanek tym samym tonem, „ani jednej twarzy, z której mógłbym wyczytać co innego prócz lęku i niewolnictwa“.
„Hołd złożony grandeur rodziny“, odrzekł markiz, „godny sposobu, w jaki rodzina ta utrzymywała swoją grandeur! Ha!“ wziął wytwornie drugi niuch tabaki i założył nogę na nogę.
Lecz gdy bratanek, oparłszy ręce na stole, zakrył oczy ruchem zamyślonym i smutnym, piękna maska spojrzała na niego ukradkiem, przenikliwiej, ostrzej i niechętniej niż to licowało z obojętnym wyrazem twarzy jej właściciela.
„Ucisk jest jedyną racjonalną filozofją. Ciemny lęk, strach i niewolnictwo, mój przyjacielu“, zauważył markiz, „utrzyma psy w posłuszeństwie przed batem dopóki ten dach“ tu spojrzał w górę, „strzelać będzie w niebo“.
Nie trwało to tak długo, jak pan markiz przypuszczał. Gdyby pokazano mu tej nocy obraz tego, czem stanie się to château za parę lat, i co za parę lat pozostanie z pięćdziesięciu podobnych château, pan markiz musiałby się upominać o swoje dobra u upiornych, strawionych ogniem i splondrowanych ruin. Co się zaś tyczy dachu, o którym wspomniał, to miał on strzelić ku niebu w najzupełniej nowy sposób: zniknąć nazawsze z przed oczu tych, w których ciała ołów jego miał ziać z luf tysięcy muszkietów.
„Tymczasem“, zapowiedział markiz „sam będę miał pieczę nad honorem i spokojem rodziny, jeżeli ty nie chcesz. Czy na tem skończymy naszą dzisiejszą rozmowę?“
Jeszcze chwilkę“.
„Nawet godzinę, jeżeli sobie życzysz!“
„Panie markizie“, zaczął bratanek, „czyniliśmy źle i teraz zbieramy owoce zła“.
Myśmy czynili źle?“ zapytał markiz z uśmiechem i delikatnie wskazał najpierw na swego bratanka, potem na siebie.
„Nasza rodzina. Nasza czcigodna rodzina, której honor leży na sercu nam obydwum aczkolwiek w odmienny sposób. Nawet za czasów mego ojca robiliśmy mnóstwo złego, krzywdząc każde stworzenie ludzkie, które stanęło między nami i naszem używaniem życia. Dlaczego mam mówić czasach mego ojca, kiedy to są i twoje czasy? Czy mogę oddzielić mego ojca od jego bliźniego brata, dziedzica i sukcesora?“
„Uczyniła to śmierć“, rzekł markiz.
„I zostawiła mnie“, ciągnął bratanek, „związanego z systemem, który mię przeraża, za który jestem odpowiedzialny, ale którego nie mam mocy zmienić. Pragnę zawsze czynić zadość ostatniej prośbie mojej umierającej matki, być posłusznym ostatniemu spojrzeniu oczu mojej drogiej matki, które błagały mię, bym miał litość i wyrozumienie! I męczę się nadaremnie, szukając pomocy i siły“
„Jeżeli szukasz ich u mnie“, powiedział markiz, dotykając jego piersi końcem palca — stali teraz koło kominka, „to będziesz szukał ich wiecznie...“
Każdy rys pięknej, bladej twarzy markiza, mówił o okrucieństwie, uporze, przebiegłości, gdy tak stał, spokojnie patrząc na bratanka, z tabakierką w ręku. Raz jeszcze dotknął jego piersi, jakby palce jego były ostrzem małej szpady, którą wytwornym ruchem przebija mu serce. Potem odezwał się:
„Mój przyjacielu! Umrę, uwieczniając system, w którym żyłem“.
Mówiąc to, wziął ostatni niuch tabaki i zamknął tabakierkę.
„Lepiej być istotą rozsądną“, dodał, biorąc ze stołu mały dzwoneczek, „i nie sprzeciwiać się swemu naturalnemu losowi. Ale ty jesteś stracony, panie Karolu. Widzę to!“
„Ten majątek i Francja są dla mnie stracone“, smutno powiedział młodzieniec. „Wyrzekam się ich“.
„Czy możesz się ich wyrzec? Francji — może, ale majątku? Niewarto o tem wspominać. Ale chcesz już teraz...“
„Nie miałem zamiaru moim słowom nadać tego sensu i upominać się o niego. Ale gdyby przeszedł na mnie, jutro...“
„Jestem dość próżny, by przypuszczać, że tak nie będzie...“
„...albo za dwadzieścia lat...“
„Bardzoś łaskaw“, powiedział markiz. „To już wolę!“
„...opuściłbym tę ziemię i żyłbym gdzieindziej i inaczej. Niewielebym stracił. Cóż w niej jest poza bezmiarem nędzy, i zniszczenia?!“
„Ha!“ zawołał markiz, oglądając się po zbytkownie urządzonym pokoju.
„Oczom wydaje się to wcale piękne. Ale gdy się ogląda to w całej jego nagości, przy słońcu, przy świetle dziennem, widzi się, że jest to tylko bastjon zniszczenia, długów, krzywd, głodu, podatków, ździerstwa, cierpień, niedostatku i nagości!“
„Ha!“ powtórzył markiz z zadowoleniem.
„Jeżeli ziemia ta przejdzie kiedy na mnie, oddam ją w ręce, które potrafiłyby uwolnić ją (jeżeli coś takiego jest możliwe) od uciskającego ją brzemienia, by ci nieszczęśliwi, którzy nie mogą jej opuścić, i którzy byli ciemiężeni do ostatnich granic, w drugiem przynajmniej pokoleniu mogli mniej cierpieć. Ale to nie dla mnie. Klątwa wisi nad tą ziemią i nad całym krajem“.
„A ty?“ zapytał stryj. „Wybacz mi moją ciekawość; jak ty zechcesz łaskawie żyć razem ze swoją nową filozofją?“
„Będę musiał robić to“, odrzekł bratanek, „co czeka wszystkich moich ziomków, nawet tych, którzy dźwigają teraz tytuły na karku — pracować!“
„W Anglji, przypuszczam?“
„Tak. Pracując w tym kraju nie uchybię honorowi rodziny. Nazwisko rodzinne nie ucierpi z mego powodu, w żadnym innym kraju, bo tam już go nie noszę“.
Dzwonek był znakiem, by oświetlono sąsiednią sypialnię. Błyszczała teraz jasno przez otwarte drzwi. Markiz spojrzał w tamtą stronę i słuchał milknących kroków lokaja.
„Anglja cię pociąga. To zrozumiałe gdy się weźmie pod uwagę, jak cię tam potraktowano“, zauważył, zwracając spokojną twarz w stronę bratanka.
„Powiedziałem już, markizie, że to potraktowanie zawdzięczam tobie. Poza tem — jest ona moją ucieczką!“
„Oni mówią, ci chełpliwi Anglicy, że jest ucieczką dla wielu. Czy poznałeś pewnego naszego rodaka, który tam znalazł schronienie? Doktora?“
„Tak“.
„I córkę?“
„Tak“.
„Tak“, powiedział markiz. „Jesteś zmęczony. Dobranoc“.
Gdy markiz pochylał głowę w dworskim ukłonie, zagadkowy uśmiech rozchylił jego wargi. Było też coś zagadkowego w jego słowach, co niemile dotknęło młodzieńca. Jednocześnie równe linje brwi, równe, wąskie usta i zmarszczki koło nosa wykrzywiły się w sposób sarkastyczny, który miał w sobie coś djabolicznego.
„Tak“, powtórzył markiz. „Doktór z córką. Tak. To początek nowej filozofii. Jesteś zmęczony. Dobranoc!“
Z równem powodzeniem możnaby próbować czytać w kamiennych twarzach zdobiących château, jak w twarzy markiza. Bratanek nadaremnie starał się ją zbadać, przechodząc obok stryja w kierunku drzwi.
„Dobranoc!“ powiedział stryj. „Mam nadzieję, że będę miał przyjemność zobaczyć cię jutro! Spokojnego snu! Poświeć panu do jego pokoju! I spal pana bratanka w jego łóżku, jeśli chcesz“, dodał do siebie, zanim znowu poruszył dzwoneczek i kazał się wieść lokajowi do sypialni.
Kiedy lokaj wszedł a potem wyszedł, Monsieur le Marquis zaczął się przechadzać po pokoju w szerokiej szacie domowej, i przygotowywać się do snu w ową cichą noc letnią. Chodząc po pokoju w miękkich pantoflach, nierobiących najmniejszego hałasu, przypominał skradającego się tygrysa, a raczej powiastkę o owym niegodziwym markizie, zmieniającym się w tygrysa, miało się bowiem wrażenie, że właśnie odbyła się albo się odbywa jedna z tych zmian postaci.
Przemierzał wspaniałą sypialnię z jednego końca w drugi, zastanawiając się nad epizodami dzisiejszej podróży, które mimowoli powracały mu na myśl. Wolne wspinanie się na wzgórze, zachód słońca, zjazd ze wzgórza, młyn, więzienie na skale, mała wioska w dolinie, wieśniacy przy studni, i dróżnik niebieską czapką pokazujący łańcuch. Studnia przypomniała mu studnię paryską, i mały strzęp na ocembrowaniu, pochylone nad nim niewiasty i człowieka krzyczącego: „Nie żyje!“
„Ochłodłem“, powiedział Monsieur le Marquis. „Mogę się już położyć do łóżka“.
Zostawiwszy tylko jedną świecę palącą się na kominku, rozsunął firanki i przerwał ciszę nocy długiem westchnieniem, gdy układał się do snu.
Kamienne twarze na dworze patrzyły w ciemną noc przez trzy ciężkie godziny. Przez trzy ciężkie godziny konie w stajni chrupały przy żłobach, psy szczekały, a sowa wydawała głosy bardzo mało podobne do tych, jakie poeci zwykli przypisywać sowom. Ale to już taki uparty zwyczaj tych istot, mówiących o tem na czem się nie znają!
Przez trzy ciężkie godziny kamienne głowy zdobiące château, zarówno głowy lwów, jak ludzi, patrzyły ślepemi oczyma w ciemną noc: śmiertelny mrok zaległ okolicę, śmiertelny mrok dorzucił swe milczenie do milczenia sennych gościńców. Cmentarz utonął w ciemności tak, że trudno było odróżnić jeden pagórek z darni od drugiego. Postać na krzyżu mogła była zejść z niego i nikt nie dostrzegłby tego w ciemności. We wsi spali taksatorzy i taksowani. Może śnili o ucztach, gdyż głodni zwykle śnią o tem albo o odpoczynku i spokoju, o czem zwykł śnić spracowany niewolnik i wół chodzący w jarzmie. Wynędzniali mieszkańcy wioski spali głęboko i we śnie czuli się najedzeni i wolni.
Woda w studni wioskowej płynęła niewidzialnie i bezszelestnie, woda w fontannie zamkowej skraplała się niewidzialnie i bezszelestnie, — obie płynęły gdzieś wdal, jak minuty uciekające ze źródła Czasu, — przez trzy mroczne godziny. Potem szara woda w studni i fontannie zaczęła upiornie świecić o wschodzie, a oczy kamiennych twarzy przed zamkiem rozwarły się szeroko.
Świt stawał się coraz wyraźniejszy, aż wkońcu słońce dotknęło wierzchołków cichych drzew i rzuciło swe promienie na wzgórze. Od tej łuny woda w fontannie pałacowej zamieniła się w krew, zaś kamienne oblicza, oblały się purpurą; głosy ptaków dzwoniły wysoko i głośno, na obramowaniu okiennem sypialni markiza jakaś mała ptaszyna wyśpiewywała najsłodszą piosenkę. Na to jedna z kamiennych twarzy otworzyła ze zdumieniem oczy i z otwartemi ustami i opadłą szczęką spojrzała ze zgrozą.
Teraz słońce wzeszło już zupełnie i we wsi zaczął się ruch. Odmykano liche okienka, rozwierano obluzowane drzwi, a ludzie wychodzili z domów drżący, gdyż ranek był świeży, choć łagodny. Mieszkańcy wioski zaczęli wprzęgać się w rzadko im folgujące jarzmo zwykłej pracy. Jedni śpieszyli do studni, inni na pola. Tu mężczyźni i kobiety, by kopać i orać, tam również mężczyźni i kobiety, by doglądnąć nawpół żywe bydło, wyprowadzić wynędzniałe krowy na lichą paszę, jaką można było znaleźć przy drodze. W kościele i pod Krzyżem klęczało kilka postaci. Tym ostatnim dotrzymywała towarzystwa samotna krowa, usiłująca pożywić się zielskiem rosnącem u stóp krzyża.
Zamek budził się później, jak się to należało jego pozycji społecznej, ale budził się stopniowo i pewnie. Najpierw oszczepy i noże myśliwskie zaczerwieniły się jakby dawnem wspomnieniem, a potem poczęły ostro łyskać w porannem słońcu. Teraz otwarto szeroko drzwi i okna, a konie w stajniach oglądały się za siebie, gdy światło i chłód poranny wpadły przez otwarte wrota. Liście błyszczały i szeleściały przy okratowanych oknach, psy dzwoniły łańcuchami i skamlały niecierpliwie by je spuszczono.
Wszystkie te pospolite zdarzenia związane były ze zwykłym trybem życia i powrotem poranka. Ale cóż znaczy to dzwonienie w wielki dzwon zamkowy, to bieganie po schodach, tam i z powrotem, te zadyszane postacie pędzące przez taras, to chodzenie i dreptanie, tu, tam, wszędzie, to szybkie siodłanie koni i pędzenie co tchu w piersi?
Jaki wiatr przyniósł tę wrzawę siwemu dróżnikowi, już przy pracy na szczycie wzgórza za wioską, który wyszedł do zajęcia, zabrawszy ze sobą obiad (nie obfity), leżący teraz w zawiniątku, na które nie złakomiłaby się nawet wrona, siedząca na szczycie pryzmy kamiennej? Czy to ptaki, niosące w dal ziarna tej wieści opuściły jedno z nich w nadziei, że może wzejdzie? Tak czy inaczej, dróżnik biegł co siły w nogach, jakby chodziło o jego życie, nie zważając na parność poranka, po kolana w pyle, i zatrzymał się dopiero przy studni.
Wszyscy mieszkańcy wioski zebrali się już przy studni; szeptali coś cicho, nie okazując innych uczuć prócz ponurej ciekawości i zdumienia. Chude krowy, spędzone w pośpiechu z pastwiska i przywiązane gdzie się tylko dało, patrzyły głupkowato albo leżały przeżuwając nędzną paszę, którą zdołały skubnąć w czasie przerwanej wędrówki. Sporo ludzi z château i ze stacji pocztowej, i wszyscy dostojnicy podatkowi, mniej lub więcej uzbrojeni, zebrali się po przeciwnej stronie uliczki bez celu, ale z minami istot uginających się pod brzemieniem niczego. Dróżnik wpadł w sam środek gromady złożonej z pięciu najbliższych przyjaciół i niebieską czapką bił się w piersi. Co to wszystko znaczyło, i co znaczyło, że pan Gabelle szybko wskoczył na konia, siadając za plecami służącego, i odjechał galopem (mimo że wierzchowiec niósł podwójny ciężar), niczem nowa wersja niemieckiej ballady o Lenorze?
Znaczyło to, że na zamku przybyło jeszcze jedno kamienne oblicze.
Gorgona raz jeszcze odwiedziła zamek tej nocy i dała mu to kamienne oblicze, na które zamek czekał od dwu wieków.
Leży na poduszkach łoża pana markiza. Wygląda jak piękna maska, zastygła w nagłem zdumieniu, gniewie, przerażeniu. Wbity w kamienne serce tkwi nóż. Naokoło rękojeści owinięty papier z napisem:
Pędź szybko do grobu. Tyle — Jakób!“


Rozdział dziesiąty.
Dwie obietnice.

Więcej miesięcy, niż dwanaście, przyszło i minęło, a pan Karol Darnay zamieszkał w Anglji jako wyższy nauczyciel francuskiego języka, biegły we francuskiej literaturze. W naszych czasach byłby profesorem. W owych czasach guwernerem. Czytał z młodymi ludźmi, którzy znajdowali dość czasu i ochoty na studiowanie żywego języka używanego na całym świecie i budził zamiłowanie do jego skarbów w poezji i nauce. Pozatem potrafił pisać o tych skarbach w dobrej angielszczyźnie i tłumaczyć je w dźwięcznej angielszczyźnie. Tacy nauczyciele byli w owych czasach rzadkością. Byli książęta i przyszli królowie wówczas nie parali się jeszcze zawodem nauczycielskim, a zrujnowana szlachta nie znikła z ksiąg Tellsonów, by zmienić się w kucharzy i cieśli. Jako nauczyciel, którego talent czynił prace ucznia łatwą i przyjemną, i jako wytworny tłumacz, który wnosił do swojej pracy coś więcej niż znajomość słownika, pan Darnay szybko stał się znany i poszukiwany. Był również dobrze obeznany ze stosunkami panującemi w jego ojczyźnie, a to budziło coraz większe zaciekawienie. Powodziło mu się więc dobrze, zarówno dzięki wytrwałości, jak i wiedzy.
Nie łudził się, że w Londynie będzie stąpał po złocie lub sypiał na łożu usłanem różami. Gdyby hołdował takim egzaltowanym nadziejom, nie miałby powodzenia. Szukał pracy i znalazł ją, a wykonywał jak umiał najlepiej. I temu zawdzięczał swoje powodzenie.
Część czasu spędzał w Cambridge, gdzie uczył, a raczej prowadził rodzaj tolerowanej kontrabandy europejskich języków, które, miast greki i łaciny, szmuglował przez komorę celną. Resztę życia spędzał w Londynie.
Ale od czasów, gdy wieczne lato panowało w raju, aż po dni w grzechem zmazanych krajach, w których prawie zawsze panuje zima, świat mężczyzny zawsze jednakowo się obraca — jak świat Karola Darnay — dokoła ukochanej kobiety.
Pokochał Łucję Manette od chwili kiedy życie jego wisiało na włosku. Nigdy nie słyszał dźwięku tak słodkiego i drogiego, jak dźwięk jej współczującego głosu. Nigdy nie widział twarzy tak tkliwej i pięknej, jak twarz Łucji, którą spotkał na brzegu mogiły, kopanej dla niego. Ale nie mówił z nią jeszcze na ten temat. Morderstwo w zamku z kamienia — daleko za wielkiem morzem — u końca długiego, zapylonego gościńca — w potężnym kamiennym zamku, który stał się snem, popełniono przed rokiem, a Darnay ani jednem słowem nie wspomniał Łucji, co się w jego sercu dzieje.
Że miał po temu przyczyny, dobrze o tem wiedział. Był znowu dzień letni, kiedy, wróciwszy późno do Londynu ze swoich zwykłych zajęć w kolegjum, skręcił w cichą dzielnicę Soho, marząc o tem by znaleźć sposobność i otworzyć swoje serce przed doktorem Manette. Był wieczór, wiedział, że nie zastanie Łucji, ani panny Pross.
Doktór siedział nad książką, w fotelu przy oknie. Wróciła mu energja, która ongiś pomogła mu do zniesienia cierpień, sprawiając równocześnie, że stawały się one tem boleśniejsze. Był to teraz człowiek wielkiej energji, śmiało dążący do swego celu, pełen stanowczości i rozpędu. Ta energja czyniła go jednak trochę popędliwym i ostrym, zwłaszcza z początku, gdy zaczął dopiero odzyskiwać swoje władze umysłowe. Lecz zdarzało się to rzadko, a z biegiem czasu jeszcze rzadziej.
Studjował wiele, spał mało, był wytrzymały na niewygody, i prawie zawsze wesoły. Gdy wszedł do niego Karol Darnay, doktór na widok młodzieńca odłożył książkę.
„Karol Darnay! Cieszę się że pana widzę! Od trzech czy czterech dni oczekujemy pańskiego powrotu! Pan Stryver i Sydney Carton byli tu wczoraj i obaj mówili, że bawi pan dłużej niż potrzeba!“
„Jestem im bardzo obowiązany za interesowanie się moją osobą“, powiedział zimno; ton jego głosu był jednak serdeczny, gdy zwrócił się do doktora: „Panna Manette...“
„Zdrowa“, powiedział doktór, gdy Karol urwał. „Wróci niebawem ku radości nas wszystkich! Wyszła w jakichś sprawach domowych, ale czekam jej lada chwila“.
„Panie Manette! Wiedziałem że nie zastanę panny Manette. Skorzystałem z tej okoliczności, by pomówić z panem“.
Zaległo milczenie.
„Słucham“, powiedział doktór z lekkiem zmieszaniem. „Przysuń pan krzesło i mów“.
Spełnił rozkaz, jeśli chodziło o krzesło, ale mówienie okazało się rzeczą nie tak łatwą.
„Miałem to szczęście, że byłem zaliczony do przyjaciół tego domu“, zaczął wkońcu, „od półtora przeszło roku, sądzę więc, że to co powiem...“
Doktór powstrzymał go, kładąc mu rękę na dłoni.
„Chce pan mówić o Łucji?“
„Tak. O niej!“
„Ciężko mi mówić o niej — zawsze. Ciężko mi słuchać, gdy ktoś mówi o niej w taki sposób, jak pan, Karolu Darnay“.
„Mówię tonem głębokiego zachwytu, prawdziwego oddania, tonem głębokiej miłości, panie Manette“, rzekł Darnay z uszanowaniem.
Znów zaległo milczenie, poczem ojciec Łucji podjął:
„Wierzę... Przyznaję to panu... Wierzę...“
Jego pomieszanie było tak widoczne i tak widocznie wypływało z niechęci mówienia na ten temat, że Karol Darnay zawahał się.
„Mam mówić dalej?“
„Mów pan...“
Znów milczenie.
„Mów!“
„Pan domyśla się, co chcę powiedzieć, ale nie może pan wiedzieć jak poważnie, jak bardzo poważnie to biorę! Nie może pan tego wiedzieć, nie znając tajemnicy mego serca, ani nadziei, ani obawy, jakie w niem żyją! Drogi panie Manette! Kocham pańską córkę głęboko, serdecznie, bezinteresownie, miłością pełną oddania. Jeżeli może na ziemi istnieć miłość — ja ją poznałem! Pan sam kiedyś kochałeś... Niech pańska dawna miłość przemówi za mną“.
Doktór siedział z głową odwróconą, z oczyma wpatrzonemi w podłogę; przy ostatnich słowach wyciągnął ramiona i zawołał:
„Ani słowa o tem, panie! Niech tamto pójdzie w zapomnienie! Zaklinam pana, niech pan nie wywołuje wspomnień!“
Krzyk ten miał w sobie tyle bólu, że długo jeszcze dźwięczał w uszach Karola Darnay, gdy doktór przestał już mówić. Poruszył wyciągniętą ręką, jakby chciał dać Karolowi znak, by milczał. Ten zrozumiał gest i nie odezwał się ani słowem.
„Przepraszam“, przemówił doktór po chwili głosem niemal pokornym. „Nie wątpię, że pan kocha Łucję. To panu powinno wystarczyć“.
Odwrócił się do Karola w krześle, ale nie podniósł oczu ani nie spojrzał. Broda opadła mu na rękę, a siwe włosy zakryły twarz.
„Mówił pan z Łucją?“
„Nie“.
„Pisał pan do niej?“
„Nigdy!“
„Byłoby niegodnem udawać, że takie postępowanie nie jest wyrazem szacunku dla jej ojca. Ojciec Łucji dziękuje panu!“
Podał Karolowi rękę. Ale oczy jego nie poszły w ślad za tem.
„Wiem, panie doktorze“, powiedział Karol, „wiem, bo jakże miałbym nie wiedzieć ja, który patrzyłem na was oboje dzień w dzień, który widziałem, że między panem i panną Łucją jest miłość tak wyjątkowa, tak wzruszająca, tak związana z okolicznościami, w jakich powstała, że niepodobna porównać jej nawet z najtkliwszą miłością ojca i córki! Wiem, panie doktorze — bo czyż mógłbym nie wiedzieć? — że do tego uczucia miłości i przywiązania córki, która wyrosła na kobietę, w sercu Łucji przyłączyła się miłość i przywiązanie dziecka. Wiem, że w dzieciństwie nie miała rodziców, więc kocha pana miłością i oddaniem właściwem jej obecnemu wiekowi i charakterowi, ale jest w tem uczuciu i niewyżyta miłość dziecka. Wiem, że gdyby powrócono jej pana ze świata będącego poza naszem życiem — nie mogłaby w panu widzieć więcej świętości niż widzi teraz! Wiem, że kiedy tuli się do pana, szyję pańską otaczają ramiona dziecka, dziewczyny i kobiety równocześnie. Wiem, że kochając pana, kocha matkę swoją, gdy była w jej wieku, i kocha pana, gdyś był w moim wieku, kocha matkę swoją gdy serce jej pękło z boleści, i kocha pana przez pańska straszną mękę i cudowne odnalezienie. Wiem to — we dnie i w nocy! Od czasu jakem poznał pana i pański dom“.
Ojciec Łucji siedział milczący z pochyloną głową. Oddech jego stał się nieco szybszy, starzec zapanował jednak nad innemi oznakami wzruszenia.
„Drogi doktorze Manette! Wiedząc to, co wiem, i patrząc na obie wasze głowy w tej aureoli miłości, milczałem i milczałem póki było to w mocy człowieka. Czułem i czuję teraz, że wnieść miłość — nawet moją miłość — między was, to dotknąć waszego życia czemś, co nie jest równie wielkie! Kocham ją! Bóg mi świadkiem, jak ją kocham!“
„Wierzę“, powiedział pan Manette smutno. „Myślałem już o tem. Oddawna. Wierzę panu“.
„Lecz niech pan nie sądzi“, dodał Karol, w którego uszach smutek ten brzmiał jak wyrzut, „że jeżeli los mój będzie tak szczęśliwy, iż kiedyś będę mógł ją nazwać swoją żoną, — zechcę kiedykolwiek was rozłączyć lub zaprzeczyć temu, co mówię teraz. Wiem, że byłoby to nietylko beznadziejne, ale i niegodne. Gdybym taką możliwość żywił w moich myślach, nie teraz — na przyszłość — gdybym coś podobnego miał w duszy lub sercu, nie mógłbym dotknąć tej czcigodnej dłoni“.
Mówiąc te słowa, położył dłoń swoją na rękę doktora.
„Nie, kochany panie doktorze! Jak pan, jestem dobrowolnym wygnańcem z Francji. Jak pan, uciekłem z niej, nie mogąc znieść jej nędzy, niesprawiedliwości, ucisku. Jak pan postanowiłem żyć zdala od niej z pracy własnych rąk, ufny w lepszą przyszłość. Pragnę jedynie dzielić z wami wasz los, wasze życie i wasz dom, i być wam wierny do końca życia. Nie chcę dzielić z Łucją jej przywilejów dziecka, towarzyszki i przyjaciółki. Ale chcę przyjść jej z pomocą i jeszcze bardziej zacieśnić węzeł między nią i panem, jeżeli jest to wogóle możliwe“.
Dłoń jego spoczywała wciąż na dłoni pana Manette. Pan Manette raz tylko odpowiedział na uścisk — bynajmniej nie zimno — i, nie zdejmując ręki z poręczy krzesła, spojrzał na mówiącego po raz pierwszy od chwili, gdy zaczęli rozmowę. Twarz jego zdradzała wyraźną walkę. Ową walkę, której wyrazem był niemal lęk i zwątpienie.
„Mówisz tak gorąco i tak po męsku, Karolu Darnay, że dziękuje ci za to całem sercem i otworzę przed tobą całe moje serce — lub prawie całe. Czy masz jakie dane, by przypuszczać, że i Łucja cię kocha?“
„Żadnych. Dotychczas żadnych“.
„Czy główną przyczyną tej naszej poufnej rozmowy jest to, że chcesz rozstrzygnąć swoje wątpliwości — z moją wiedzą — zaraz?“
„Nawet i nie to. Może przez całe tygodnie nie nadarzy się taka szczęśliwa sposobność. A może (sądzę słusznie czy niesłusznie) przekonam się o tem jutro?“
„Żąda pan mojej rady?“
„Nie żądam niczego. Ale myślałem, że może będzie pan mógł — gdy uzna pan to za możliwe — udzielić mi rady“.
„Chciałby pan mej obietnicy?“
„Chciałbym“.
„Jakiej?“
„Dobrze rozumiem, że gdyby był mi pan przeciwny, nie mógłby mieć żadnej nadziei. Dobrze rozumiem, że gdyby nawet panna Manette oddała mi swoje niewinne serce — niech pan nie sądzi, że zuchwałość moja sięga tak daleko, bym uważał to za możliwe — to nie mógłbym się w niem ostać wbrew woli jej ojca!“
„Jeżeli jest tak, czy rozumiesz pan, co to znaczy?“
„Wiem, że jedno słówko jej ojca za tym czy innym konkurentem przeważy jej zapatrywanie i wszystkich. Z tej to przyczyny, panie doktorze“, powiedział Karol Darnay skromnie, ale stanowczo, „nie żądałbym tego słowa dla ratowania siebie!“
„Jestem tego pewny, Karolu Darnay. Zarówno bliskie współżycie jak i oddalenie rodzi tajemnicę. W pierwszym wypadku tajemnice te są subtelne, delikatne i trudne do przeniknięcia. Córka moja Łucja pod tym jednym względem jest dla mnie tajemnicą. Nie umiem odgadnąć, co się dzieje w jej sercu“.
„Czy wolno mi zapytać, panie doktorze — może sądzi pan, że...“ Ponieważ zawahał się, ojciec Łucji kończył za niego:
„...jest zajęta kim innym?“
„To właśnie chciałem powiedzieć“.
Doktór zamyślił się chwilę, zanim dał odpowiedź.
„Wprowadziłeś tu sam pana Cartona. Stryver przychodzi do nas od czasu do czasu. Jeżeli Łucja jest kim zajęta, to tylko jednym z tych dwu“.
„Albo obydwoma“.
„Nie myślałem o obydwóch. I nie myślę, aby to było możliwe. Chciał mię pan prosić o obietnicę — o jaką?“
„O to, że gdyby panna Manette zaczęła kiedy mówić z panem na temat, który ja poruszyłem, że gdyby wyznała panu coś podobnego, co ja ośmieliłem się wyznać — aby wtedy pan dał świadectwo temu, co powiedziałem, i że wierzy mi pan. Mam nadzieje, że jest pan na tyle mi życzliwy, by nie użyć swego wpływu przeciwko mojej osobie. Więcej nic nie powiem. Tylko o to pana proszę. Przyjmę wszelkie warunki, jakie pan podyktuje“.
„Obiecuję to bez żadnych warunków“, odparł doktór.
„Wierzę, że uczucie pańskie jest szczere i oddane, jak to pan powiedział. Wierzę, że intencją pańską jest zacieśnić, a nie rozluźnić węzły między mną i mojem drugiem, i o wieleż droższem mi ja! Jeżeli Łucja powie mi kiedy, że jest pan jej szczęściem — dam ci ją. Gdybym miał — Karolu Darnay — gdyby istniały...“
Młody człowiek z wdzięcznością ujął dłoń doktora. Trzymali się za ręce, gdy doktór mówił:
„...gdyby istniały jakieś poszlaki, jakieś antypatie, powody... nowe czy dawne, przemawiające przeciw człowiekowi, którego Łucja pokocha. — Jeżeli odpowiedzialność za nie nie spada bezpośrednio na jego głowę — zapomnę o wszystkiem dla jej dobra. Łucja jest dla mnie wszystkiem. Jest dla mnie czemś więcej, niż moje cierpienia... niż moja krzywda... niż... Ale dość tej czczej gadaniny!“
Tak dziwne było milczenie, w które zapadł po tych słowach, i tak dziwnie badawcze było jego spojrzenie, że Darnay czuł, jak palce kostnieją mu w uścisku doktora, którego ręka powoli opuściła jego rękę.
„Mówił pan coś do mnie“, powiedział doktór. „Co pan mówił do mnie?“ dodał z uśmiechem.
Nie wiedział, co odpowiedzieć, ale przypomniał sobie, że wspomniał sam o warunkach. Z ulgą zaczął więc:
„Na szczerość pańską odpowiedzieć muszę szczerością. Moje obecne nazwisko, aczkolwiek podobne do nazwiska mojej matki, nie jest mojem prawdziwem nazwiskiem. Chciałbym panu powiedzieć jak się nazywam i dlaczego uciekłem do Anglji“.
„Stój!“ zawołał doktór z Beauvais.
„Chciałbym zasłużyć na pańskie zupełne zaufanie i niczego nie ukrywać przed panem“.
„Stój!“
Przez chwilę doktór zakrył nawet uszy rękoma. Potem położył obie dłonie na ustach Darnaya.
„Powiesz wówczas, kiedy sam o to zapytam! Nie teraz! Kiedy sprawa rozstrzygnie się dla ciebie pomyślnie, kiedy Łucja cię pokocha — powiesz mi to w dzień ślubu. Obiecujesz?“
„Z największą chęcią“.
„Daj mi rękę. Łucja powinna wrócić za chwilę; lepiej, by nas dziś nie widziała razem. Idź! Niech cię Bóg ma w swej opiece!“
Było już ciemno, gdy Karol Darnay pożegnał doktora, było jeszcze ciemniej i o całą godzinę później, gdy Łucja wróciła do domu. Szybko wbiegła do pokoju — panna Pross poszła do siebie na górę — i zdziwiła się, gdy zastała fotel ojca pusty.
„Ojcze!“ zawołała. „Drogi ojcze!“
Żadnej odpowiedzi. Ale z sypialni doszło ją ciche stukanie młotkiem. Przeszedłszy ostrożnie przez środkowy pokój, zajrzała do pokoju ojca, lecz odskoczyła od drzwi szlochając i drżąc: „Co robić?! Co robić?!“
Niepewność trwała tylko chwilę. Podbiegła do drzwi, zapukała i łagodnie zawołała na ojca. Stukanie młotkiem umilkło na dźwięk jej głosu a pan Manette wyszedł natychmiast do córki, poczem przez dłuższy czas przechadzali się po pokoju.
Tej nocy wstała z łóżka i poszła zajrzeć, jak śpi. Spał spokojnie i mocno, a warsztat szewcki z niedokończonem obuwiem znajdował się na zwykłem miejscu.


Rozdział jedenasty.
Przyjaciele.

„Sydney“, powiedział pan Stryver tej samej nocy czy ranka do swojego szakala. „Zmieszaj no jeszcze ponczu. Mam ci coś do powiedzenia.
Sydney pracował wdwójnasób tej nocy, i nocy poprzedniej, i nocy poprzedzającej tamtą noc, i przez wiele innych nocy zkolei, robiąc porządek miedzy papierami pana Stryvera, zanim zaczną się wielkie wakacje. Wreszcie ład został zaprowadzony, zaległości stryverowskie wyrównane. Wszystko miało odpoczywać, aż przyjdzie listopad, ze swemi mglistemi pogodami i mglistemi sprawami, przynosząc nowe mlewo dla młyna.
Sydney nie był z tego powodu ani bardziej ożywiony, ani bardziej trzeźwy. Musiał zmieniać nadprogramowe ręczniki, by jakoś przebyć tę noc, a odpowiednia ilość nadprogramowego wina poprzedzała ręczniki. Znajdował się też w wielce opłakanym stanie, gdy zdjąwszy turban rzucił go do basenu, w którym moczył swoje okłady przez kilka ostatnich godzin.
„Wymieszałeś już ten poncz?“ zapytał Stryver Otyły, z rękoma w kamizelce, spoglądając z sofy, na której leżał do góry twarzą.
„Mieszam“.
„Słuchajno! Mam ci powiedzieć coś, co cię ździwi! I może przestaniesz mnie uważać za tak przebiegłego i chytrego, za jakiego mię masz. Mam zamiar ożenić się“.
„Masz zamiar?“
„Tak. I nie dla pieniędzy. Cóż ty na to?“
„Nie jestem usposobiony do powiedzenia wiele. Z kim?“
„Zgadnij!“
„Znam ją?“
„Zgadnij!“
„Nie myślę bawić się w zgadywanie o piątej nad ranem, kiedy mózg mi się pali i wre w głowie! Jeżeli chcesz, bym zgadywał, zapraszaj mię na obiady.“
„Więc ci powiem“, powiedział Stryver, zwolna przyjmując pozycję siedzącą. „Sydney! Małą mam nadzieję, że mię zrozumiesz — strasznie bezduszne z ciebie zwierzę“.
„A z ciebie“, odparł Sydney, mieszając poncz, „niezwykle poetyczna i tkliwa dusza“.
„No, no!“ zawołał Stryver, wybuchając śmiechem. „Chociaż nie mam pretensji do tego, bym był perłą poezji (a chyba najlepiej wiem, jaki jestem), to jednak jestem o wiele bardziej uczuciowy od ciebie“.
„Chciałeś powiedzieć: masz większe szczęście?“
„Nie to bynajmniej chciałem powiedzieć. Uważam, że jestem więcej... więcej...“
„Wytworny, jeżeli chcesz już koniecznie!“
„Niech będzie wytworny. Uważam, że jestem więcej“, ciągnął Stryver pusząc się przed przyjacielem, który był całkowicie zajęty mieszaniem ponczu, „więcej od ciebie dbały o to, by być miły, że więcej zadaję sobie trudu, by być miłym, i że lepiej od ciebie potrafię być miłym w kobiecem towarzystwie“.
„Mów dalej!“
„Nie. Bo nim zacznę mówić dalej“, powiedział Stryver, kiwając głową jak byk, „chcę ci powiedzieć, co mi leży na sercu. Bywałeś w domu doktora Manette tyle co i ja, albo i częściej. Musiałem poprostu rumienić się za twoją ponurość! Zachowywałeś się wprost tak, jak, że użyję popularnego wrażenia, obity i ponury pies! Daję słowo, wstydziłem się za ciebie, Sydney!“
„To bardzo pochlebne jak na człowieka z twoją praktyką sądową, że może się jeszcze czegoś wstydzić“, powiedział Sydney. „Powinieneś być mi za to bardzo wdzięczny“.
„Nie radziłbym ci żartować w ten sposób“, podjął Stryver, biorąc za kark Sydneya. „Nie, Sydney! Czuję się w obowiązku powiedzieć ci — mówię ci to w twarz i tylko dla twego dobra — że djabelnie nie pasujesz do tego rodzaju towarzystwa. Jesteś człowiek niemiły“.
Sydney wypił kufel ponczu, który sobie przygotował, i zaśmiał się.
„Spojrzyj na mnie!“ powiedział Stryver wyciągając się. „Może mniej od ciebie mógłbym zadawać sobie trudu, by być przyjemny, gdyż mam bardziej niezależne stanowisko. A dlaczego zadaję sobie tyle trudu?“
„Nigdy nie zauważyłem tego“, mruknął Carton.
„Robię to, bo tak mi nakazuje polityka. Robię to z zasady. I — spojrzyj na mnie! Wychodzi mi to na dobre“.
„Nie widzę, co to ma wspólnego z twemi matrymonjalnemi planami“, niedbale powiedział Carton. „Wolałbym, żebyś mówił o jednem tylko. Co do mnie, czy ty nigdy nie zrozumiesz, że jestem niepoprawny?“
Zadał to pytanie z odcieniem irytacji.
„To żaden interes dla ciebie — być niepoprawnym“, powiedział Stryver nie bardzo uspakajającym tonem.
„Ale nie widzę, dlaczego miałbym się poprawić!“ powiedział Carton. „Kto to jest ta dama?“
„Nie chciałbym, żeby jej imię sprawiło ci przykrość“, powiedział Stryver, z przyjacielską ostentacją przygotowując go do owego wyznania, „ponieważ wiem, że ani w połowie nie myślisz tego, co mówisz. Ale nawet, gdybyś to wszystko mówił na serjo, też nie byłoby w tem nic złego. Robię ten mały wstęp, ponieważ kiedyś odezwałeś się o tej damie lekceważąco“.
„Ja?“
„Tak. W tym samym pokoju“.
Sydney spojrzał na poncz, a potem na swego wytwornego przyjaciela. Potem wypił poncz i znów spojrzał na swego wytwornego przyjaciela.
„Nazwałeś tę młodą damę złotowłosą lalą. Tą młodą damą jest panna Manette. Gdybyś był człowiekiem posiadającym pewną delikatność czy subtelność uczucia, lub coś w tym rodzaju, mógłbym mieć żal do ciebie, Sydney, za to określenie. Ale ty tych uczuć nie posiadasz. Poprostu brak ci tych uczuć. Więc twoje określenie nie może mię obrazić więcej niż niepochlebny sąd o moim portrecie człowieka nieznającego się na malarstwie, lub sąd człowieka niemuzykalnego o moim utworze muzycznym“.
Sydney Carton pił poncz bez przerwy. Pił go całemi szklankami. I patrzył na swego przyjaciela.
„Teraz wiesz już wszystko, Syd“, powiedział pan Stryver. „Nie dbam o majątek. Jest to istota urocza, a ja postanowiłem iść za swojem upodobaniem. Będzie miała we mnie człowieka doskonale wychowanego, człowieka, który szybko robi karjerę, człowieka niezwykłego poniekąd. Trafia jej się niemałe szczęście — ale zasługuje na nie. Dziwisz się?“
Carton nie przestając pić ponczu, odparł:
„Dlaczego miałbym się dziwić?“
„Pochwalasz?“
Carton, nie przestając pić ponczu, odparł:
„Dlaczego nie miałbym pochwalać?“
„No“, powiedział jego przyjaciel, „przyjmujesz to o wiele spokojniej niżem się po tobie spodziewał. I jesteś o wiele mniej interesowny, gdy chodzi o mnie, niżem się tego spodziewał! Chociaż, oczywiście, miałeś czas się przekonać, że twój dawny kompan jest człowiekiem niezłomnej woli. Tak, Sydney, mam dość tego jednostajnego życia. Czuję, że to musi być dla człowieka nielada przyjemność, gdy się wie, że posiada się dom, kiedy ma się ochotę wrócić do domu (kiedy nie ma się ochoty, któż ci każe wracać?), i czuję, że panna Manette będzie się umiała zawsze znaleźć i zawsze będzie moją chlubą. Więc zdecydowałem się. A teraz, mój stary, chciałbym pomówić z tobą o twoich sprawach! Jesteś na złej drodze, jak ci wiadomo. Naprawdę, jesteś na złej drodze. Nie znasz ceny pieniędzy, żyjesz nad stan, umrzesz w nędzy. Naprawdę, powinieneś pomyśleć o opiekunce“.
Ojcowski ton, jakim mówił te słowa, sprawiał, że pan Stryver wydawał się dwa razy tak wielki, i czterokrotnie tak natrętny.
„Pozwól sobie poradzić“, ciągnął Stryver, „byś faktom tym spojrzał jasno w twarz. Patrzyłem temu w twarz na swój sposób. Ty spojrzyj na swój. Ożeń się. Zakrzątnij się koło kogoś, ktoby ci mógł dać opiekę. Mniejsza o to, że niemasz wyczucia towarzystwa kobiecego, ani dość taktu, ani wogóle zrozumienia dla kobiety. Znajdź sobie kogoś. Znajdź sobie jaką porządną kobietę z jakim takim majątkiem, kogoś w rodzaju gospodyni czy jejmości wynajmującej pokoje — i ożeń się z nią nim przyjdą złe czasy. Oto czego ci potrzeba. Pomyśl nad tem Sydney“
„Pomyślę“, rzekł Sydney.


Rozdział dwunasty.
Człowiek uczuciowy.

Postanowiwszy w tak wspaniałomyślny sposób uszczęśliwić córkę doktora, pan Stryver zapragnął powiadomić ją o tem szczęściu zanim przyjdzie mu wyjechać na wielkie ferje. Po krótkiem zastanowieniu się nad tą sprawą doszedł do przekonania, że należy załatwić wszelkie preliminarja i ustalić wspólnie, czy pan Stryver poślubi pannę Manette na tydzień lub dwa przed Michaelmas Term, czy też podczas krótkich feryj między Bożem Narodzeniem i Hilary Term.
Co do tego, czy mu się zamiary udadzą, nie miał pan Stryver żadnych wątpliwości, ale jasno widział, jaki zapadnie werdykt. Biorąc to ze stanowiska ściśle jurydycznego, jak układ majątkowy — a tylko takie stanowisko można było wogóle brać pod uwagę — była to sprawa jasna, i nie posiadała żadnego słabego punktu. Postawił się w położeniu powoda: dowody jego są nie do odparcia, adwokat przeciwnej strony daje za wygraną, sędzia nie namyśla się ani chwili i ogłasza werdykt. Przewertowawszy wszystko dokładnie, pan Stryver doszedł do przekonania, że trudno o sprawę jaśniejszą.
Zgodnie z tem, pan Stryver rozpoczął wielkie ferje formalnem zaproszeniem panny Manette do Vauxhall Gardens. Gdy odmówiła — do Ranclagh. Gdy i ten projekt niespodziewanie upadł — nie pozostało mu nic innego, jak udać się na Soho i tam przedstawić swój wspaniałomyślny plan.
Ku Soho skierował więc pan Stryver swe kroki, wyszedłszy z Temple; w duszy miał już zaranie wielkich feryi. Każdy kto widział, jak pan Stryver, będąc jeszcze na Saint Dunstan, jednej ze stron Temple Bar, rzucił się ku Soho, roztrącając na chodniku słabszych od siebie, musiał pomyśleć, jaki to pewny siebie i silny człowiek.
Ponieważ droga wiodła koło banku Tellsona, pan Stryver, wiedząc, że pan Lorry jest przyjacielem rodziny Manette, nagle postanowił odwiedzić go i przedstawić mu szczęście, jakie błyśnie na horyzoncie Soho. Pchnął więc drzwi, które otworzyły się skrzypiąc, jakby je coś uwierało w gardle, potknął się o dwa stopnie, przeszedł obok dwóch starych kasjerów i wepchnął się w najbardziej ukryty zakątek, gdzie pan Lorry siedział nad wielką księgą polinjowaną dla celów handlowych. Okna pokoju zaopatrzone były w poziome, żelazne sztaby, jak gdyby i okna polinjowane były dla celów handlowych a wszystko pod słońcem było cyfrą.
„No“, powiedział pan Stryver. „Jak się pan ma? Mam nadzieję, że dobrze?“
Było to właściwością pana Stryvera, że zawsze wydawał się za wielki, w każdem miejscu i w każdem pomieszczeniu. Był do tego stopnia za wielki dla banku Tellsona, że starzy urzędnicy, siedzący w odległych kątach, spojrzeli z pewnego rodzaju błaganiem, jakby wielki człowiek przycisnął ich do ściany. Sam zaś „dom“, gdzieś w odległej perspektywie, dostojnie zaczytany w gazecie, skurczył się niezadowolony, jakby ów Stryver uderzył łbem w tę wysoce odpowiedzialną kamizelkę.
Pan Lorry zapytał wzorowym głosem, który, według niego, był wskazany w tych okolicznościach. „Jak się pan ma, panie Stryver? Jak się pan ma?“, i wymienił uścisk dłoni. Było coś osobliwego w tym uścisku dłoni, coś, co było właściwe każdemu urzędnikowi banku Tellsona, witającemu się z klijentem, gdy „dom“ był przy tem obecny. Robiło się to niedbale, było to bowiem powitanie w imieniu firmy Tellson i Ska.
„Czem mogę panu służyć?“ spytał pan Lorry tonem urzędowym.
„Dziękuję panu! Niczem. Przyszedłem do pana w prywatnym interesie, panie Lorry. Prosiłbym o słówko w prywatnej rozmowie“.
„O, naprawdę!“ powiedział pan Lorry nachylając ucha, podczas gdy oczy jego patrzyły na „dom“ siedzący w oddali.
„Mam zamiar“, powiedział pan Stryver, opierając konfidencjonalnie ramię o biurko, a chociaż było to biurko szerokie, miało się wrażenie, że i w połowie nawet nie wystarczy gościowi, „mam zamiar zaproponować małżeństwo naszej kochanej przyjaciółce, pannie Manette“.
„O mój Boże!“ powiedział pan Lorry, pocierając brodę i patrząc na gościa z powątpiewaniem.
„O mój Boże!“ powtórzył pan Stryver. „Pan powiedział: o mój Boże? Co chciał pan powiedzieć przez to: o mój Boże?“
„Co chciałem przez to powiedzieć?“ odrzekł pan Lorry. „Chciałem powiedzieć coś życzliwego i pochwalnego, i że to dobrze świadczy o panu — jednem słowem chciałem przez to powiedzieć wszystko, co może być panu przyjemne. Ale — nie wiem, czy zdaje pan sobie sprawę, panie Stryver...“ pan Lorry umilkł i zaczął kiwać głową w sposób ogromnie nieprzyjemny, jakby to, co powie, mówił wbrew swej woli: „czy pan zdaje sobie sprawę, że osoba pańska byłaby w tym wypadku czemś więcej niż potrzeba!“
„Co?“ powiedział pan Stryver, porywczo uderzając ręką po stole, otwierając szeroko oczy i oddychając głęboko. „Jeżeli pana dobrze rozumiem, panie Lorry, to niech mię powieszą!“
Pan Lorry nasunął peruczkę na uszy, kładąc w ten sposób jakby kropkę nad „i“, i zaczął ogryzać koniec pióra.
„Do djabła!“ powiedział Stryver, patrząc na niego. „Nie jestem według pana godny?“
„Ależ, naturalnie! Oczywiście!“ powiedział pan Lorry. „Jest pan godny! Jeżeli powiada pan: godny, to oczywiście jest pan godny!“
„Czy nie jestem bogaty?“ spytał Stryver.
„Och, jeżeli doszliśmy do tego, czy jest pan bogaty, to oczywiście jest pan bogaty“, powiedział pan Lorry.
„Czy nie idę wciąż wyżej?“
„Jeżeli chodzi panu o posuwanie się wyżej, to i w to nikt chyba nie wątpi“, powiedział pan Lorry zachwycony, że raz jeszcze może wyrazić swoją zgodę.
„Więc co, u djabła, chciał pan powiedzieć?“ zapytał pan Stryver, najwyraźniej zbity z tropu.
„Ja tylko... Czy się pan do nich teraz wybierał?“ spytał pan Lorry.
„Prosto do nich!“ powiedział pan Stryver, uderzając pięścią w stół.
„Otóż, gdybym był panem, tobym nie szedł...“
„Dlaczego? No, mój panie, teraz zapędzę pana w kozi róg!“ powiedział pan Stryver, machając przed nim palcem. „Jest pan człowiekiem interesu i powinien pan być rozsądny. Podaj pan powód. Dlaczego pan nie poszedłby?“
„Ponieważ nigdybym nie odważył się na taki krok, nie mając jakichś danych, że mi się uda“ odrzekł pan Lorry.
„Do djabła!“ zawołał pan Stryver. „Ależ to przechodzi ludzkie pojęcie!“
Pan Lorry spojrzał na daleki „dom“, a potem na pana Stryvera.
„Oto człowiek interesu — człowiek w latach — człowiek doświadczony“, ciągnął pan Stryver „który podsumowawszy trzy tak ważne dane, zapewniające powodzenie, mówi, że niema widoków. Mówi to i ma na karku głowę!“ Pan Stryver podkreślił tę szczególną okoliczność, jak gdyby było rzeczą o wiele mniej ciekawą, gdyby pan Lorry upierał się przy swojem zdaniu, nie mając głowy na karku.
„Kiedy mówię o powodzeniu, mam na myśli powodzenie u młodej damy. A kiedy mówię o danych i możliwościach powodzenia, mówię o danych i możliwościach powodzenia u młodej damy. Młoda dama, kochany panie“, powiedział pan Lorry, klepiąc pana Stryvera po ramieniu, „młoda dama. Młoda dama przedewszystkiem!“
„Więc chce mi pan dać do zrozumienia“, rzekł pan Stryver, opierając się łokciami o stół, „że w pańskiem łaskawem przeświadczeniu młoda dama, o której mówimy, jest skończenie głupia?“
„Niezupełnie tak. Chciałem panu powiedzieć, panie Stryver“, rzekł pan Lorry, czerwieniąc się lekko, „że nie chcę z ust pana słyszeć żadnych złośliwości pod adresem tej młodej damy. I że gdybym znał człowieka — mam jednak nadzieję, iż nie znam człowieka o manierach tak nieokrzesanych, tak nieopanowanego, że nie potrafiłby się powstrzymać, by nie mówić lekceważąco o tej młodej damie tu, przy tym stole — to nawet bank Tellsona nie powstrzymałby mię od wypowiedzenia, co o tem myślę“.
Konieczność wyrażenia swego gniewu przyciszonym głosem doprowadziła żyły pana Stryvera do niebezpiecznego stanu, gdy zkolei i jego opanował gniew. Ale żyły pana Lorry — co jest zresztą zupełnie zrozumiałe — nie w lepszym były stanie.
„Oto co chciałem panu powiedzieć, aby nie było między nami niedomówień“.
Pan Stryver przez chwilę ssał koniec linji, poczem zaczął gwizdać przez zęby piosenkę, od czego prawdopodobnie rozbolał go ząb. Przerwał milczenie, mówiąc:
„To coś nowego dla mnie, panie Lorry. Pan radzi mi szczerze nie iść na Soho i nie ofiarować pannie Manette siebie — siebie, króla Kings Bench?“
„Pyta mię pan o radę?“
„Tak. Pytam“.
„Doskonale. Więc ją daję. Tę, którą pan dokładnie powtórzył“.
„Mogę na to odpowiedzieć tylko tyle“, zaśmiał się pan Stryver, „tylko tyle, że... ha! że to przewyższa wszystko co było, co jest, i co będzie!“
„Zechce mię pan zrozumieć“, powiedział pan Lorry. „Jako człowiek interesu nie mam prawa zabierać głosu w tej sprawie, gdyż jako człowiek interesu nie znam się na tem. Mówiłem jako człowiek stary, który nosił pannę Manette na rękach, jako zaufany przyjaciel panny Manette i jej ojca, który ma wiele życzliwości dla nich obojga. Nie ja wydobywałem z pana te wyznania. Niech pan zechce o tem pamiętać! Uważa pan, że nie mam słuszności?“
„Nie!“ gwizdnął pan Stryver. „Nie mogę podjąć się napędzania zdrowego rozsądku komuś trzeciemu; mogę to robić tylko dla siebie. Ja uważam, że w pewnych wypadkach obowiązuje zwykły rozsądek, pan natomiast, że jakieś przesadne brednie. To nowe dla mnie, ale ośmielam się przypuszczać, że może pan ma słuszność“.
„To, co ja uważam, panie Stryver, pozwoli pan, że sam osądzę. I zechce mię pan zrozumieć, proszę pana“, dodał czerwieniąc się, „że nawet tutaj, u Tellsona, nie ścierpię, by ktokolwiek wypowiadał sąd za mnie“.
„Przepraszam“, powiedział pan Stryver.
„Dobrze. Dziękuje panu. To chciałem panu powiedzieć, panie Stryver; byłoby panu przykro przekonać się, że się pan omylił, i przykro byłoby panu doktorowi jasno powiedzieć to panu, i przykro byłoby również pannie Manette dać to panu jasno do zrozumienia. Pan zna stosunki, w jakich mam honor i szczęście pozostawać z tą rodziną. Jeżeli pan chce, to nie występując w imieniu pana ani nie zastępując pana, zrobię mały wywiad, by skorygować moją radę nowemi spostrzeżeniami i rzetelnym sądem. Jeżeli będzie pan z tego wywiadu niezadowolony, skontroluje go pan osobiście. I przeciwnie, jeżeli wywiad mój trafi panu do przekonania, i okaże się, że jest jak mówię, zaoszczędzi się obu stronom tego, co należałoby im oszczędzić. Cóż pan na to?“
„Jak długo chce pan mię zatrzymać w mieście?“
„O, to kwestja tylko kilku godzin. Mógłbym zajść na Soho dziś wieczorem a jutro rano wstąpić do pańskiej kancelarii“.
„W takim razie zgoda!“ powiedział pan Stryver. „Nie pójdę tam teraz. Wcale mi tak znów nie pilno. Więc zgoda, i oczekuję pana dziś wieczorem u siebie. Dowidzenia“.
Poczem pan Stryver zawrócił i wypadł z banku, wywołując na korytarzu istną trąbę powietrzną. Dwaj starzy kanceliści, kłaniający się nieustannie za kontuarem, musieli użyć wszystkich sił, by utrzymać się na nogach. Te czcigodne i słabe istoty publiczność widziała zawsze w trakcie kłaniania się co nasuwało przypuszczenie, że po wyjściu klijenta nadal kłaniają się w pustym pokoju, aż wykłaniają sobie nowego interesanta.
Adwokat posiadał dość sprytu, by wywnioskować, że stary bankowiec nie posunąłby się aż tak daleko w wyrażeniu swojej opinii, gdyby nie miał po temu innych solidnych podstaw prócz moralnych. Chociaż nieprzygotowany na przełknięcie tak wielkiej piguły, przecież przełknął ja wkońcu. „A teraz“, powiedział pan Stryver, kiwając znacząco palcem w stronę Temple, „zapłacę wam za to“.
Było w tem coś ze sztuki taktyka z Old Bailey, dzięki czemu pan Stryver poczuł natychmiastową ulgę. „Nie zakpisz ze mnie, moja młoda damo“, powiedział pan Stryver, „ale ja zadrwię z ciebie!“
To też, gdy pan Lorry wstąpił do niego tego samego dnia około godziny dziesiątej, znalazł pana Stryvera wśród stosu ksiąg i papierów, zebranych specjalnie w tym celu, by zdawać się mogło, że już zupełnie nie myśli o tem, co było tematem ich rannej pogawędki. Okazał nawet zdziwienie na widok pana Lorry, tak był roztargniony i zaabsorbowany czem innem.
„A więc“, powiedział poczciwy emisariusz, po półgodzinnem bezcelowem usiłowaniu sprowadzenia rozmowy na właściwe tory, „byłem na Soho!“
„Na Soho?“ powtórzył pan Stryver zimno. „A prawda, Soho! O czemże ja myślę?!“
„Nie mam wątpliwości, że słuszność była po mojej stronie! Opinja moja zyskała potwierdzenie i podtrzymuję moją radę“.
„Zapewniam pana“, powiedział pan Stryver tonem jak najbardziej przyjacielskim, „że mi z tego powodu bardzo żal pana i żal biednego ojca panny Manette. Wiem, że będzie to zawsze otwartą raną dla całej rodziny. Nie mówmy o tem więcej“.
„Nie rozumiem pana“, powiedział pan Lorry.
„Czyżby?“ powiedział pan Stryver, kiwając głową i gestem tym kładąc kres rozmowie. „Ale niema o czem mówić“.
„Owszem, jest o czem mówić“, upierał się pan Lorry.
„Mówię panu, że nie warto. Upewniam pana, że nie warto. Sądziłem, że znajdę rozum tam, gdzie go nie było, że znajdę chwalebną ambicję tam, gdzie jej nie było. Przyznaję się do błędu i sprawa skończona. Niejedna młoda niewiasta popełniła podobne głupstwo i długo opłakiwała je potem w nędzy i opuszczeniu. Z punktu widzenia altruistycznego żałuje, że się to nie udało, gdyż docześnie biorąc byłoby to pomyślne dla innych. Z punktu widzenia egoistycznego, rad jestem, że się nie udało, gdyż byłoby to dla mnie fatalne w znaczeniu doczesnem — nie potrzebuję bowiem mówić, że nic na tem nie zyskałbym. Nie stało się więc nic złego. Nie oświadczyłem się pannie Manette i, mówiąc między nami, wątpię czy ostatecznie zagalopowałbym się aż tak daleko. Panie Lorry! Nie zna pan przewrotności i płytkości dziewcząt mających pstro w głowie! I nie staraj się pan poznać — unikniesz w ten sposób wielu rozczarowań! Proszę, nie mówmy o tem więcej. Powtarzam — żałuję przez wzgląd na innych, cieszę się przez wzgląd na siebie! Bardzo panu dziękuję, że pozwolił mi pan wysłuchać swego zdania i udzielił swej cennej rady. Pan zna pannę Manette lepiej ode mnie. Miał pan słuszność: to nie był szczęśliwy pomysł“.
Pan Lorry był tak zdumiony, że jak osłupiały patrzał na pana Stryvera, który formalnie wypchnął go za drzwi, z wyrazem uprzejmości, pobłażania i dobrej woli na obliczu. „Proszę pana“, mówił pan Stryver, „nie mówmy o tem więcej. Nie mówmy o tem więcej. Jeszcze raz dziękuję za radę. Dobranoc!“
Pan Lorry znalazł się na ulicy, zanim uprzytomnił sobie, co się stało. A pan Stryver położył się na sofie i zaczął wpatrywać się w sufit.


Rozdział trzynasty.
Człowiek nieuczuciowy.

Jeżeli Sydney Carton potrafił czasami błysnąć, to nigdy w domu doktora Manette. Był tam częstym gościem w ciągu ostatniego roku, ale pozostał zawsze tym samym ponurym i gnuśnym milczkiem. Kiedy chciał mówić, mówił ładnie. Ale chmura obojętności na wszystko, przesłaniająca swoim cieniem Cartona, była tak nieprzenikniona, że zrzadka tylko rozproszyć ją mogło rozbłyskające w nim światło.
A jednak nie były mu obojętne ulice otaczające ów dom, ani bezduszne kamienie, któremi te ulice były wybrukowane. Niejedną noc przechodził tam, nieszczęśliwy i bez celu, kiedy wino nie dało mu przemijającego zadowolenia. Niejeden posępny ranek ukazywał jego samotną postać, wałęsającą się po tych ulicach do pierwszego brzasku, gdy wstające słońce budziło ze snu piękno architektury wysmukłych wież kościelnych i wysokich gmachów, budząc w jego duszy wspomnienie rzeczy lepszych, ale dawno zapomnianych i nieosiągalnych. W ostatnich czasach zaniedbane łóżko w Temple widywało go jeszcze rzadziej. Nieraz, gdy rzucił się nań, po pięciu minutach zrywał się i biegł w tamtą stronę.
Pewnego sierpniowego dnia, gdy pan Stryver (po obwieszczeniu swemu szakalowi, że wytłumaczył sobie małżeństwo) przeniósł swoją subtelną postać do Devonshire, a kiedy widok i woń kwiatów na ulicach miasta przypomina coś dobrego nawet najgorszym, zdrowie najbardziej chorym a młodość najstarszym, nogi Sydneya stąpały po tych kamieniach. Z początku niezdecydowane i bezcelowe, potem ożywiły się nagłem postanowieniem, a rezultatem tego było to, że skierowały się do mieszkania doktora.
Kazano mu pójść na górę. Zastał Łucję w jej pokoju samą przy pracy. Nigdy nie była swobodna z Sydneyem, więc przyjęła go z lekkiem zmieszaniem, gdy usiadł obok niej przy stole. Ale gdy spojrzała mu w twarz, przy wymianie zwykłych uprzejmości, zauważyła w niej nagłą zmianę.
„Czy pan się źle czuje, panie Carton?“
„Nie. Ale życie, jakie prowadzę, nie konserwuje zdrowia, proszę pani. Jakież mogą być skutki takich hulanek?!“
„Czy to nie — przepraszam pana, ale jakoś samo wyrwało mi się to pytanie — czy to nie szkoda tak marnować życia?“
„To nawet wstyd!“
„Więc dlaczego nie zmieni go pan?“
Spojrzała na niego życzliwie, ale zdumiała się i zasmuciła, gdy ujrzała w oczach Cartona łzy. Łzy były również w jego głosie, gdy odpowiedział:
„Już zapóźno. Nigdy się już nie poprawię. Stoczę się jeszcze niżej i będę coraz gorszy“.
Oparł łokieć na stole i rękami zakrył oczy. W milczeniu, które zaległo pokój, słychać było lekkie drżenie stołu.
Nigdy nie widziała go tak wzruszonym i zmieszała się jeszcze bardziej. Wiedział, że tak jest, chociaż nie patrzył na Łucję.
„Proszę, niech mi pani przebaczy, panno Manette. Roztkliwilem się, gdy pomyślałem, co chcę pani powiedzieć. Czy może mię pani wysłuchać?“
„Jeżeli sprawi to panu ulgę, panie Carton, jeżeli poczuje się pan choć trochę szczęśliwszy, z największą chęcią!“
„Niech Bóg wynagrodzi pani jej słodkie współczucie!“
Po chwili odkrył twarz i powiedział spokojnie.
„Niech się pani nie boi mnie słuchać, panno Manette. Niech pani nie drży z powodu tego, co powiem. Jestem człowiekiem, który umarł młodo; życie moje już się skończyło“.
„Nie, panie Carton! Jestem przekonana, że najlepsze ma pan jeszcze przed sobą. Jestem przekonana, że może się pan stać znacznie, znacznie godniejszym siebie“.
„Niech pani powie, panno Manette: godniejszym pani — i chociaż wiem to lepiej, chociaż w głębi mego przeklętego serca wiem to lepiej — nigdy tego pani nie zapomnę!“
Była blada i drżała. Przyszedł jej z pomocą wybuchem rozpaczy nad sobą, co uczyniło rozmowę czemś zupełnie innem niż można było oczekiwać.
„Gdyby to było możliwe, panno Manette, gdyby pani mogła odwzajemnić uczucie człowieka, którego pani widzi przed sobą, człowieka zgubionego, pijaka, nędzarza, człowieka straconego — człowieka, który uszczęśliwiony wyznaniem pani wiedziałby i czuł dobrze, że doprowadziłby panią do nędzy, do nieszczęścia, do upadku, że sponiewierałby panią, zbezcześcił! Wiem bardzo dobrze, że pani nie może mieć dla mnie żadnego uczucia. Nie proszę panią o uczucie. Jestem nawet wdzięczny, że mię pani nie może kochać“.
„Czy inaczej nie mogę uratować pana, panie Carton? Czy nie mogę — niech mi pan raz jeszcze wybaczy — sprowadzić pana na lepszą drogę? Czyż niczem nie mogę odpłacić panu za pańskie zwierzenia? Wiem, że to było zwierzenie“, skromnie dodała po krótkiem wahaniu, z oczyma pełnemi łez. „Wiem, że nie powiedziałby pan tego nikomu. Czyż nie mogę obrócić tego na dobre dla pana, panie Carton?“
Potrząsnął głową.
„Nie. Nie, panno Manette, nic pani nie może dla mnie zrobić. Jeżeli zechce mię pani jeszcze trochę wysłuchać — to zrobi pani wszystko co może pani zrobić dla mnie. Pragnę, by pani wiedziała, że była pani ostatnim snem mojej duszy! Pomimo upadku, nie upadłem tak nisko, by widok pani i ojca pani i waszego domu, który potrafiła pani zrobić prawdziwym domem, żeby to wszystko nie zbudziło we mnie dawnych cieni, o których myślałem, że nazawsze umarły. Od kiedy panią poznałem, czuję wyrzuty, których, myślałem, nigdy już czuć nie będę, słyszę głosy wzywające mię naprzód, a myślałem, że umilkły na wieki. Mam jakieś niejasne pragnienie walki, dokonania czegoś, zaczęcia czegoś od początku, wyzwolenia się z więzów gnuśności i rozpusty! Chciałbym znów walczyć jak dawniej! Sen, tylko sen, który kończy się niczem, który zostawia śpiącego tam, gdzie spał, ale pragnę, by się pani dowiedziała, że to pani natchnęła mię tym snem!“
„Czyż sen ten minie bez śladu?! Och, panie Carton, niech pan raz jeszcze pomyśli! Niech pan raz jeszcze spróbuje zacząć!“
„Nie, proszę pani. Wiem dobrze, że to wszystko do niczego nie doprowadzi. A jednak byłem na tyle słaby i jestem na tyle słaby, by pragnąć, aby pani dowiedziała się, jaką władzę ma pani nade mną; że z garstki popiołu, jaką jestem, zmieniam się w płomień, w płomień, który, niestety, nie da się oddzielić od mojej natury, który nikomu nie przyświeca, nikogo nie grzeje, żadnego pożytku nikomu nie przynosi i pali się niepotrzebnie“.
„Skoro nieszczęściem mojem było, że uczyniłam pana jeszcze bardziej nieszczęśliwym, niż był pan, panie Carton...“.
„Niech pani tak nie mówi, panno Manette! Jeżeli ktoś mógł mię obudzić, to tylko pani!“
„Skoro tę zmianę w sobie przypisuje pan mnie, panie Carton, jeżeli właściwie zrozumiałam pańskie słowa — czy nie mogłabym w jakiś sposób użyć swego wpływu na pana? Czyż nie mam żadnej mocy zrobić coś dobrego dla pana?“
„Jedyną dobrą rzeczą, jaką mogłem zrobić dla siebie, robię w tej chwili. Niech mi wolno będzie do końca życia zachować wspomnienie, że pani była jedynym człowiekiem, przed którym otworzyłem swoje serce. I że było w tem sercu coś, nad czem się pani litowała“.
„A które, nie przestanę powtarzać tego panu, panie Carton, i powtarzam to panu całem sercem — zdolne jest do czegoś lepszego!“
„Pozwoli pani, panno Manette, że nie będę w to już wierzył. Wypróbowałem siebie i wiem lepiej. Zasmuciłem panią memi troskami. Ale już kończę. Czy pozwoli mi pani wierzyć, ilekroć wspomnę ten dzień, że spowiedź mego życia, którą obarczyłem pani czystą i niewinną duszę, pozostanie w niej zawsze samotna i nietknięta przez nikogo?“
„Jeżeli to może być dla pana pociechą, tak!“
„Nawet przez człowieka najbliższego sercu pani?“
„Panie Carton!“ powiedziała, opanowując wzruszenie. „To tajemnica pańska, nie moja. I obiecuję ją uszanować“.
„Dziękuję. Raz jeszcze: niech Bóg panią błogosławi!“
Podniósł jej rękę do warg i zwrócił się ku drzwiom.
„Proszę, niech pani będzie spokojna, nigdy nie przypomnę tej rozmowy, nawet przelotnem słowem, i nigdy do niej nie wrócę. Gdybym nawet umarł, nie mogłaby pani być pewniejsza mego milczenia. W godzinę śmierci pamiętać będę to jedno święte wspomnienie, będę dziękował pani i błogosławił panią, że ostatnie zwierzenia uczyniłem pani, że moje imię, moje błędy i moje nieszczęścia zapisały się w Twojem sercu! Niech pozatem będzie szczęśliwe i radosne!“
Był tak inny, niż zwykle, i taki smutek budziła myśl, ile Carton stracił, i jakie skarby codzień marnuje i traci, że Łucja Manette zapłakała gorzko nad nim, gdy ostatni raz odwrócił się ode drzwi.
„Niech się pani uspokoi. Nie jestem godzien tych łez. Za godzinę czy dwie wrócę do moich nędznych kompanów i gminnych obyczajów, któremi gardzę, ale którym ulegam, i mniej będę godny łez pani od pierwszego lepszego łajdaka z ulicy! Niech się pani uspokoi! Ale w duszy będę zawsze dla pani taki, jaki jestem teraz, chociaż na pozór będę się wydawać taki, jakiego mię pani znała. Ostatnie błaganie, jakie do pani wnoszę: niech pani wierzy, że tak jest!“
„Wierzę, panie Carton“.
„Jest to moje ostatnie błaganie, jakie wnoszę do pani. Z tem uwalniam panią od gościa, z którym — wiem to aż nadto dobrze — nie ma pani nic wspólnego, bo miedzy panią i nim jest nieprzebyta przepaść. Niepotrzebnie to mówię, wiem, ale słowa same wyrywają mi się z duszy. Dla pani i dla każdego drogiego sercu pani człowieka uczynię zawsze wszystko. Gdyby życie moje o tyle ułożyło się lepiej, że byłoby w niem miejsce i sposobność do ofiary i poświęcenia, spełnię każdą ofiarę dla pani i dla bliskich pani! Proszę, niech pani czasem pomyśli o mnie — że mówiłem szczerze i gorąco. Przyjdzie czas, niedługo przyjdzie czas, gdy pozna pani nowe więzy — więzy, które jeszcze silniej i jeszcze tkliwiej przywiążą panią do domu, który pani tak kocha — najdroższe więzy, jakie uszczęśliwić i cieszyć mogą człowieka. O, panno Manette! Kiedy spojrzy pani w oblicze szczęśliwego ojca, kiedy ujrzy pani odbicie swojej własnej piękności w dzieciach, igrających u pani nóg, niech pani pomyśli, że jest człowiek, który gotów jest oddać życie za życie tych, których pani kocha!“
Powiedział „Żegnaj!“ potem „Niech cię Bóg błogosławi!“ i z temi słowy wyszedł.


Rozdział czternasty.
Uczciwy kupiec.

Wiele, i to najrozmaitszych rzeczy przesuwało się przed oczyma pana Jeremiasza Crunchera, gdy dzień w dzień siadywał na swojem krześle przy Fleet Street, mając przy boku swego pokracznego wyrostka. Któż bowiem mógłby na czemkolwiek siedzieć przy Fleet Street podczas najruchliwszych godzin i nie dziwić się, i nie interesować dwiema olbrzymiemi procesjami, z których jedna podążała razem z zachodzącem słońcem, druga zaś ku wschodowi słońca, obie zaś szły hen, ku równinom za purpurowemi i żółtemi chmurami, gdzie się chowało słońce!
Żując źdźbła słomy, siedział pan Cruncher i patrzał na oba te potoki, jak ów pogański wieśniak, który przez parę wieków musiał z niepokojem wpatrywać się w jeden potok, — z tą różnicą, że pan Cruncher nie obawiał się, by jego dwa potoki kiedykolwiek wyschły. Nie byłaby to zresztą myśl przyjemna, gdyż mała cząstka jego dochodów pochodziła z pilotowania zastraszonych kobiet (przeważnie były to niewiasty zamożne i w średnim wieku) od wybrzeży Pellsona na przeciwległą stronę. I chociaż świadczenie tej towarzyskiej przysługi w każdym poszczególnym wypadku trwało bardzo krótko, pan Cruncher nigdy nie omieszkał wyrazić gorącej chęci wypicia czegoś za zdrowie zacnej damy. Z tego, co otrzymywał na spełnienie tego pobożnego życzenia, płynęły, jakeśmy to zauważyć mogli, jego dochody.
Był czas, kiedy poeta zasiadał na krześle na placu publicznym i dumał w obecności ludzi. Pan Cruncher, zasiadając na krześle na placu publicznym, a nie będąc poetą, dumał jak mógł najmniej, natomiast oglądał się bez przerwy.
Los chciał, że w tym właśnie okresie tłumy na ulicach przerzedziły się, mało spotkać było można nieśmiałych niewiast i wogóle interesy szły tak podle, że pan Cruncher nie mógł stłumić w duszy podejrzenia, iż pani Cruncher znów zaczęła wygniatać kolanami ziemię. Nagle niezwykłe widowisko wynurzyło się z Fleet Street i przykuło jego uwagę. Spojrzawszy uważniej, pan Cruncher przekonał się, że to nadciąga pogrzeb, że ten pogrzeb napotyka na pewne przeszkody i że wskutek tego powstaje zamieszanie.
„Mój mały Jerry“, zwrócił się pan Cruncher do swojej latorośli. „Chowają kogoś“.
„Hurra, ojcze!“ zawołał mały Jerry.
Młodszy z dwóch gentlemanów wydał ów radosny okrzyk z miną tajemniczą, starszy zaś przyjął ów krzyk niełaskawie i zdzielił synka po uchu.
„Co ci przyszło do łba? Dlaczego się drzesz? Pewniebyś chciał iść za trumną rodzonego ojca, szczeniaku? Ten chłopiec pozwala sobie za dużo, nawet na mój gust!“ powiedział pan Cruncher przyglądając mu się uważnie. „Będzie mi się tu wydzierał! jeśli jeszcze piśniesz to dam ci tak, że popamiętasz. Rozumiesz?“
„Nie chciałem zrobić nic złego“, protestował młody Jerry, trąc policzek.
„Dość!“ rozkazał pan Cruncher. „Nie potrzebuję twoich nic złego! Właź na krzesło i zobacz co się święci!“
Syn usłuchał. Tłum zbliżał się. Ludzie kręcili się i popychali dokoła czarnego karawanu i czarnego pojazdu pogrzebowego, w którym siedział jeden jedyny żałobnik, przybrany w czarną krepę, mającą świadczyć o niewątpliwej podniosłości tej sytuacji. Ale sytuacja ta, jak się zdawało, nie bardzo była żałobnikowi w smak, gdyż powóz otaczał tłum, który zwiększał się coraz bardziej, klął, przedrzeźniał, i nieustannie wrzeszczał i wył: „Szpiegi! Huha! Szpiegi!“ dodając do tego inne jeszcze komplementy, zbyt jednak liczne i soczyste, by je można tu powtórzyć.
Pogrzeby stanowiły zawsze niemałą atrakcję dla pana Crunchera. Był on zawsze wzburzony i podniecony, gdy jakiś pogrzeb mijał bank Tellsona. Pogrzeb, mający tak niezwykłe otoczenie, wzburzył go, oczywiście, jeszcze bardziej; pan Cruncher zwrócił się więc do pierwszego lepszego przechodnia, który mu się nawinął:
„Co się stało, bracie? Co to takiego?“
„Nie wiem“, odparł tamten. „Szpiedzy! Hu, ha! Szpiedzy!“
Zapytał drugiego: „Kto to?“
„Nie wiem“, odrzekł tamten, co nie przeszkodziło mu przyłożyć rąk do ust i wrzeszczeć z całym zapałem, jak mógł najgłośniej:
„Szpiedzy! Hu, ha! Szpiedzy!“
Wreszcie jakaś osoba, bardziej obznajmiona ze sprawą, nawinęła się panu Cruncherowi pod rękę, i od tej osoby pan Cruncher dowiedział się, że chowają niejakiego Rogera Cly.
„Czy to był szpieg?“ spytał pan Cruncher.
„Szpieg z Old Bailey!“ odrzekł informator. „Hu, ha! Szpieg na usługach Old Bailey!“
„Ano tak“, powiedział pan Cruncher, przypomniawszy sobie proces, na którym był obecny, „Widziałem go tam! Umarł?“
„Umarł jak pies!“ powiedział tamten. „Takiemu to i śmierci mało! Pokazać go: Szpiedzy! Wyciągnąć go! Szpiedzy!“
Pomysł ten był tak ponętny wskutek zupełnego braku w nim sensu, że tłum podjął go radośnie, i wrzeszcząc, że należałoby ich wyciągnąć i wyrzucić, tak ciasno otoczył oba wozy, że musiały wreszcie stanąć. Gdy tłum otworzył drzwiczki pojazdu pogrzebowego, jedyny żałobnik, który nim jechał, wyskoczył, i na chwilę znalazł się w rękach napastników. Był jednak tak żwawy i tak potrafił wykorzystać czas, że już w chwilę później uciekał jakimś zaułkiem, porzuciwszy płaszcz, kapelusz, długą wstęgę z krepy, białą chustkę i inne symbole żałoby.
Przedmioty te tłum porwał w kawały i z oznakami niezmiernej radości rozrzucił szeroko i daleko, gdy tymczasem kupcy pośpiesznie zamykali sklepy, w tych bowiem czasach tłum nie wzdragał się przed niczem i był potworem budzącym powszechny strach. Już zabierano się do otwarcia karawanu i wyjęcia trumny, gdy inny, jakiś weselszy duch, zaproponował zamiast tego odeskortować nieboszczyka na miejsce przeznaczenia, co przyjęto z zapałem. Ponieważ jakiegoś praktycznego planu bardzo tu brakowało, projekt ów został przyjęty przez aklamację; do powozu wsiadło z ośmiu ludzi, nazewnątrz usiadło z sześciu, zaś na dach wgramoliło się tylu, ile się tylko mogło pomieścić. W pierwszych szeregach tych ochotników znalazł się i Cruncher we własnej osobie, który z właściwą mu skromnością ukrył głowę, by nie dostrzeżono go z banku Tellsona, i wtulił się w najciaśniejszy kąt pojazdu.
Towarzysząca trumnie służba pogrzebowa sprzeciwiała się trochę owej zmianie ceremoniału, ale ponieważ rzeka znajdowała się niedaleko, a z tłumu zaczęto krzyczeć, że zimna kąpiel potrafi doskonale odświeżyć i przyprowadzić tych panów do rozsądku, protest był słaby i krótkotrwały. Przefasonowany w ten sposób pochód ruszył naprzód; karawanem powoził kominiarz, — kierowany przez woźnicę, który w tym celu usiadł obok niego, trzymany pod ścisłym dozorem — natomiast rządy nad powozem objął pasztetnik, również wspomagany przez swego prezesa ministrów. Niedźwiednik, w owych czasach postać bardzo popularna na ulicach Londynu, przyczynił się do uświetnienia kawalkaty, zanim cały pochód przeszedł Strand. Niedźwiedź, czarny i bardzo parszywy, nadawał prawdziwie pogrzebowego wyglądu tej części pochodu, w której paradował.
Pijąc piwo, paląc fajki, śpiewając na całe gardło i udając w najrozmaitszy sposób żal, bezładna procesja posuwała się naprzód, jednając sobie coraz więcej zwolenników i wywołując zamykanie sklepów wszędzie, gdzie się zbliżyła. Celem był stary kościół Świętego Pankracego, stojący w czystem polu. Dobrnięto tam we właściwym czasie. Zażądano wykopania dołu, poczem dokonano pochówku Roberta Cly, według swego własnego uznania a już najzupełniej ku swemu własnemu zadowoleniu.
Kiedy nieboszczyk został wreszcie pogrzebany, a tłum zaczął oglądać się za nową rozrywką, inny dowcipniś (a może i ten sam) poddał doskonały projekt: obwiniać przypadkowych przechodniów, że są szpiegami Old Bailey, i mścić się na nich za to. Urządzono obławę na kilka Bogu ducha winnych osób, które nigdy w życiu nie miały nic z Old Bailey do czynienia, a realizując projekt, poturbowano je srodze. Przejście do zabawy w wybijanie okien i plądrowanie karczem było już łatwe i naturalne. Wreszcie, po paru godzinach, gdy zrównano z ziemią kilka dworków letnich, i rozebrano kilka płotów, aby bardziej wojowniczo nastrojone duchy mogły się uzbroić, rozeszła się wieść, że nadciąga Gwardia. Na wieść o tem tłum zaczął się powoli rozpraszać, a Gwardja może nadciągnęła, a może nie, i tak jak zazwyczaj zresztą, zakończyło się to zbiegowisko.
Pan Cruncher nie brał udziału w końcowych igraszkach i zatrzymał się na cmentarzu przed kościołem, by zasięgnąć języka u służby pogrzebowej. Cmentarz działał kojąco na pana Crunchera który w pobliskiej karczmie zaopatrzył się w fajkę, i paląc, oglądał sztachety i spokojnie badał otoczenie.
„Jerry“, powiedział pan Cruncher, zwracając się do siebie w zwyczajny u niego sposób. „Widziałeś wówczas tego Cly’a i na własne oczy widziałeś, że był młody i dobrze zbudowany“.
Wypaliwszy fajkę, ociągał się jeszcze chwilkę, poczem udał się na swój posterunek, aby pokazać się przed zamknięciem banku Tellsona. Czy to medytacja nad znikomością rzeczy ziemskich źle wpłynęła na organy trawienia pana Crunchera, czy wogóle zdrowie mu nie dopisywało, czy też chciał wyrazić swoje uszanowanie znakomitemu mężowi, — mniejsza o to: dość, że wracając do domu, udał się po poradę do swego nadwornego lekarza, znanego chirurga.
Młody Jerry godnie zastępował ojca i zaraportował mu że nie zrobił żadnego kawału w czasie jego nieobecności. Bank zamknięto, starzy urzędnicy wyszli, zwykła warta dzienna skończyła się, i pan Cruncher z synem poszli do domu na herbatę.
„Coś ci powiem!“ zwrócił się pan Cruncher do żony. „Jeżeli dzisiaj w nocy nie uda mi się moje przedsięwzięcie, to, jakem uczciwy kupiec, będę wiedział, żeś się modliła przeciwko mnie, i tak sobie postąpię, jak gdybym to widział na własne oczy“.
Smutna pani Cruncher pokiwała głową.
„Czemu wybałuszasz na mnie oczy?“ zapytał pan Cruncher z oznakami zbliżającego się gniewu.
„Przecież nic nie mówię!“
„Dobrze. I nic nie myśl! Nie wolno ci ani trzepać pacierzy, ani myśleć. Jedno i drugie jest przeciwko mnie. Rzuć to“.
„Dobrze, Jerry“.
„Dobrze Jerry“, powtórzył pan Cruncher, siadając do herbaty. „Tak! Ja myślę, że dobrze. Takaś ty! Zawsze to samo: dobrze Jerry!“
Pan Cruncher nie nadawał żadnego specjalnego znaczenia temu przedrzeźnianiu małżonki, ale przedrzeźniał ją, jak to często bywa, by wogóle dać upust swemu ironicznemu nastrojowi.
„Ty i twoje: dobrze Jerry“, powiedział pan Cruncher, biorąc kromkę chleba z masłem i przy jej pomocy wyciągając z sosu wielką niewidzialną ostrygę. „Pewnie, że dobrze! Nie wątpię!“
„Wychodzisz dzisiaj?“ zapytała potulna żona, gdy wziął drugi kęsek.
„Tak, wychodzę“.
„Mogę iść z tobą, ojcze?“ zapytał nagle syn.
„Nie, nie możesz. Idę — o czem twoja matka wie — na ryby. Tak, idę na ryby. Na ryby“.
„Pewnie ci wędka zardzewiała, prawda, ojcze?“
„Nie twoja rzecz“.
„Przyniesiesz nam ryb do domu, ojcze?“
„Jeżeli nie przyniosę, będziecie się jutro mieli zpyszna“, krótko przeciął rozmowę pan Cruncher. „To ci powinno wystarczyć. Wyjdę, kiedy ty już dawno będziesz w łóżku“.
Przez resztę wieczoru nie spuszczał badawczego spojrzenia pani Cruncher i usilnie bawił ją rozmową, by nie miała czasu na medytacje i modlitwy o jego niepowodzenie. Z tego to powodu kazał również i synowi bawić matkę rozmową i wynajdywał wszystko, co miał przeciwko nieszczęśliwej kobiecie, byle tylko jej na chwilę nie zostawić z własnemi myślami. Najbardziej nawet pobożna osoba nie przypisuje takiej mocy szczerej modlitwie, jaką przypisywał pan Cruncher modłom swojej małżonki. Było to tak, jakby człowiek nie wierzący w duchy bał się historii o duchach.
„I zapamiętaj sobie!“ powiedział pan Cruncher. „Żadnych fochów jutro żeby mi nie było! Jeżeli ja, uczciwy kupiec, przynoszę do domu kęsek lub dwa mięsa, to żadnych mi tu fochów, że się niby nie chce tego tknąć, albo że się woli suchy chleb! Jeżeli ja, uczciwy kupiec, stawiam piwo, nie udawać, że się woli wodę! Jeżeli jesteś w Rzymie, musisz żyć jak Rzymianie. Rzym da ci się we znaki, jeżeli tego nie rozumiesz! Ja jestem twoim Rzymem!“
Poczem gderał dalej:
„I to kręcenie nosem na wszystko, co jest do picia i do żarcia! Sam już nie wiem, jak cię mam nastraszyć, żebyś nie zatruwała nam jedzenia i picia swemi głupiemi modlitwami i bezdusznem postępowaniem. Spojrzyj na swego syna: bo chyba to twój syn, co? Cienki jak nitka. Nazywasz siebie matką, a nie wiesz, że pierwszym obowiązkiem matki jest dbać o syna?!“
To dotknęło młodego Jerry w czułe miejsce. Zwrócił się do matki z żądaniem, żeby spełniła swój pierwszy obowiązek, oraz wymówił jej wszystko, co zrobić powinna i czego zaniedbuje, zwłaszcza zaś radził jej przyłożyć starań do spełnienia owej pierwszej funkcji macierzyńskiej, którą tak delikatnie i wyraźnie przypomniał jej ojciec.
Tak mijał wieczór w rodzinie Cruncherów, aż wreszcie kazano młodemu Jerry udać się na spoczynek. Matka, otrzymawszy taki sam rozkaz, również musiała go spełnić. Pan Cruncher skracał sobie fajeczką pierwsze godziny nocne, a wybrał się na wyprawę dopiero z wybiciem pierwszej. O tej ponurej godzinie duchów wstał z fotela, wyjął z kieszeni klucz, otworzył zamkniętą szafę, i wyciągnął z niej worek, potężnych rozmiarów drąg żelazny, łańcuch i inne przyrządy rybackie tej samej natury. Ostrożnie zapakował te narzędzia, rzucił ostatnie nieufne spojrzenie pani Cruncher, zgasił światło i wyszedł z pokoju.
Młody Jerry, który tylko udał, że się rozbiera, gdy szedł spać, wymknął się teraz wślad za ojcem. Pod osłoną ciemnej nocy wyszedł za nim z pokoju, zeszedł po schodach, minął dziedziniec i wyszedł na ulicę. Nie bał się, że nie będzie się mógł dostać z powrotem do domu: dom był bardzo zamieszkały i drzwi otwarte całą noc.
Podniecony szlachetną ambicją studiowania sposobów tajemnic uczciwego zawodu swego rodzica, młody Jerry, trzymając się tak blisko murów i ścian, jak blisko oczy jego trzymały się siebie, wciąż miał na widoku swego czcigodnego ojca. Czcigodny ojciec podążał w kierunku północnym, nie uszedł jednak wiele, gdy przyłączył się już do niego drugi uczeń Izaaka Waitona, poczem dalej udali się razem.
W jakie pół godziny od rozpoczęcia wyprawy byli już daleko poza linją kiwających się lamp i tak samo kiwających się strażników. Znaleźli się na pustej drodze. Tu przyłączył się do nich jeszcze jeden rybak, i to tak nieznacznie, że gdyby młody Jerry był przesądny, mógłby uwierzyć, że to drugi zwolennik tego szlachetnego rzemiosła nagle się rozdwoił.
Wszyscy trzej rybacy posuwali się naprzód a młody Jerry za nimi, aż wreszcie trójca zatrzymała się nad groblą, przecinającą drogę. Na końcu grobli widać było niski mur z cegły, z osadzoną w nim żelazną balustradą. Kryjąc się w cieniu grobli i muru, rybacy skręcili z gościńca w ciemny zaułek, którego jeden bok tworzył mur, tu na osiem do dziesięciu stóp wysoki. Gdy młody Jerry minął róg i spojrzał w zaułek, pierwszem, co ujrzał, były kształty jego czcigodnego rodzica, wyraźnie rysujące się w poświacie zamglonego księżyca. Szanowny pan Cruncher szybko przełaził teraz przez sztachety. Niedługo trwało a znalazł się po drugiej stronie, poczem za jego przykładem poszedł drugi rybak, a za nim trzeci. Wszyscy trzej zeskoczyli ostrożnie na ziemię pod murem, i leżeli tam przez chwilę, może nasłuchując. Potem zaczęli pełzać na czworakach.
Teraz na młodego Jerry przyszła kolei zbliżyć się do muru, co też uczynił, wstrzymując oddech. Schowawszy się po drugiej stronie muru za węgłem, ujrzał, że rybacy pełzają w trawie; wszystkie nagrobki — gdyż znajdowali się teraz na wielkim cmentarzu — wyglądały jak biało ubrane upiory, a wieża kościelna wyglądała również jak olbrzymi upiór. Przeszedłszy parę kroków, podnieśli się. I wtedy zaczął się połów ryb.
Z początku łowił rydlem. Potem czcigodny rodzic wyciągnął narzędzie bardzo podobne do wielkiego korkociąga. Cokolwiek tem jednak robili, to pewne, że pracowali w pocie czoła, aż głuche uderzenie zegara na wieży kościelnej tak przeraziło młodego Jerry, że uciekł co sił w nogach, z włosami, które stanęły mu dęba, przypominając włosy jego rodzica.
Lecz dawno żywione pragnienie dowiedzenia się czegoś więcej o tem, co robi ojciec, nietylko powstrzymało go od ucieczki, ale skłoniło do powrotu. Gdy po raz drugi zajrzał przez bramę, tamci wytrwale łowili ryby; ale teraz widocznie jakaś ryba wzięła. Coś jęknęło, coś westchnęło, i trzy pochylone figury zaczęły się wyprężać, jakby wyciągały wielki ciężar. Ziemia powoli rozstępowała się, aż wkońcu wydobyto go na powierzchnię. Młody Jerry dobrze wiedział, co to będzie. Ale gdy ujrzał to, a także swego czcigodnego ojca, czyniącego przygotowania do rozbicia wydobytego przedmiotu — taki obleciał go strach przy tym nowym widoku, że znów puścił się galopem i nie zatrzymał prędzej aż przebiegł dobrą milę a może i więcej.
I tu nie byłby stanął, gdyby nie był musiał zaczerpnąć oddechu. Był to bowiem jakiś wyścig z upiorami i rzecz zrozumiała, że Jerry chciał to już mieć za sobą. Dręczyła go uparta myśl, że goni go trumna. Wyobraża sobie, że skacze ona za nim na swoim węższym końcu i już go chwyta... skacze tuż obok niego... może chwyta za ramię... takiego prześladowcy trudno się pozbyć! Był to natrętny, wszechobecny nieprzyjaciel, grozą wypełniający całą noc dokoła chłopca; Jerry pędził więc aleją, unikając ciemnych ścieżek bocznych, z których wysuwała się straszliwa trumna, podskakując jak opuchły smok bez ogona i skrzydeł! Kryła się ona w bramach, ocierając się o odrzwia swojemi potwornemi ramionami i podnosząc je do góry, jakby zanosiła się od śmiechu. Czyhała w cieniach przydrożnych i kładła się cicho na grzbiecie, by się przez nią przewrócił. A przez cały zaś czas nieustannie skakała i biegła za chłopcem, aż dobiegł do drzwi mieszkania, prawie nieżywy ze strachu. Ale nawet i wtedy nie opuściła go, ale szła za nim po schodach i wlazła za nim do łóżka, i spadła mu, martwa i ciężka, na piersi, gdy zasypiał.
Z ciężkiego snu zbudziła młodego Jerry późną nocą, a na długo przed wschodem słońca, obecność ojca w pokoju rodzinnym. Coś musiało mu się nie udać. Przynajmniej tak wymiarkował młody Jerry widząc, że ojciec trzyma matkę za uszy i wali tyłem jej głowy o łóżko.
„Zapowiedziałem ci“, powtarzał pan Cruncher, „i masz teraz!“
„Jerry! Jerry! Jerry!“ błagała małżonka.
„Robisz wszystko, by się nam nie udało, a ja i moi wspólnicy mamy cierpieć za ciebie!“ powiedział Jerry. „Masz mnie szanować i słuchać! Dlaczego, u djabła, nie robisz tego?“
„Staram się być dobrą żoną“, mówiła nieszczęśliwa ze łzami.
„Czy to znaczy być dobrą żona, gdy robi się wszystko wbrew interesom męża? Czy to znaczy szanować męża, gdy się hańbi jego interes? Czy to znaczy słuchać męża, gdy się mu nie pomaga w jego najważniejszych sprawach?!“
„Wtedy nie zajmowałeś się tym strasznym przemysłem, Jerry!“
„Twoja rzecz“, powiedział pan Cruncher „być żoną uczciwego kupca, i nie zaprzątać sobie swego babskiego rozumu kalkulacjami, kiedy uprawiam jaki zawód, a kiedy nie! Przyzwoita i posłuszna żona nie wtrącałaby się do jego interesów. Ty nazywasz siebie kobietą wierzącą?! Jeżeli ty jesteś wierząca, to pokaż mi niewierzącą! Masz akurat tyle pojęcia o obowiązkach żony, co ta nasza Tamiza o pałacu, i dlatego muszę ci je tak samo wbijać do łba!“
Sprzeczka prowadzona była przyciszonym głosem i zakończyła się tem, że uczciwy kupiec rzucił zabłocone buty na środek pokoju i legł jak długi na podłodze. Przekonawszy się trwożnie rzuconem spojrzeniem, że ojciec spokojnie leży na plecach, ze swojemi zjedzonemi rdzą rękami zamiast poduszki, młody Jerry położył się również i zasnął.
Na śniadanie nie było ryby a także niewiele czego innego. Pan Cruncher był nie w humorze i nie przy dowcipie, a pod ręką miał żelazny garnek przeznaczony dla pani Cruncher na wypadek, gdyby przyszło jej do głowy odmówić modlitwę. Ubrał się, uczesał i w odpowiednim czasie wyszedł z synem, by objąć swe oficjalne stanowisko.
Młody Jerry, idąc z krzesłem pod pachą u boku ojca przez słoneczną i ruchliwą ulicę Fleet, był zupełnie niepodobny do młodego Jerry, uciekającego ciemną nocą przed swoim upiornym prześladowcą. Wraz z brzaskiem dnia wróciła mu przebiegłość, i skrupuły pierzchły razem z nocą — w czem, według wszelkiego prawdopodobieństwa, miał sporo towarzyszy na Fleet Street i w City Londynu.
„Ojcze“, powiedział młody Jerry, idąc obok ojca, przyczem jednak nie zaniedbał wyciągnąć jak najdalej ramienia i odgrodzić się od rodzica krzesłem, „co to znaczy Wskrzesiciel?“
Pan Cruncher aż przystanął na bruku ulicy, potem odpowiedział:
„Skądże ja mam wiedzieć?“
„Myślałem, że ty wiesz wszystko“, odparł swobodnie wyrostek.
„Hm...“ powiedział pan Cruncher zdejmując kapelusz, by nieco przewietrzyć swe jak ćwieki sterczące włosy, „to kupiec“.
„Czem handluje, taki kupiec?“
„Czem handluje?“ odrzekł pan Cruncher, wysilając mózg. „No, są to artykuły natury naukowej“.
„Trupy ludzkie, prawda, ojcze?“ zapytał sprytny chłopak.
„Zdaje mi się, że coś w tym rodzaju“, odparł pan Cruncher.
„Och, ojcze! Jak wyrosnę, chciałbym być takim!“
Pan Cruncher uspokoił się, ale pokiwał głową w sposób świadczący o wątpliwości i skrupułach moralnych.
„Od ciebie zależy, jak się rozwiną twoje talenty. Staraj się je rozwinąć i nie gadać więcej, niż potrzeba; a teraz wogóle niema sensu mówić, czem kiedyś będziesz“. Kiedy młody Jerry, zachęcony w ten sposób, wyprzedził ojca o kilka kroków i ustawił krzesło w cieniu Temple Bar, pan Cruncher powiedział do siebie:
„Jerry! Uczciwy z ciebie kupiec i nie płonne są twe nadzieje, że chłopak stanie się kiedyś twojem błogosławieństwem i odszkodowaniem za matkę!“


Rozdział piętnasty.
Przy drutach.

Tego dnia wcześniej niż zwykle zaczęto pić w winiarni pana Defarge. Już o szóstej zrana wybladłe twarze zaglądały przez okratowane okna do wnętrza, gdzie inne twarze pochylały się nad szklankami wina. Monsieur Defarge sprzedawał bardzo cienkie wino nawet za najlepszych czasów, ale wino, sprzedawane w tych czasach, musiało być szczególnie cienkie. Na dobitkę było ono kwaśne, albo kwaskowate, gdyż wprawiało pijących w posępny nastrój. Z jagód tłoczonych przez pana Defarge nie buchał wesoły płomień bakchiczny, ale dymiący płomień, który tlał w ciemności i czaił się na dnie tego wina.
Oto trzeci już zrzędu ranek rozpoczynano w winiarni pana Defarge wcześnie pić wino. Zaczęło się w poniedziałek, a dziś była środa. Zresztą, więcej było przy tem gadania, niż picia, od czasu bowiem, jak otwarto drzwi winiarni, szeptało tu i kręciło się mnóstwo ludzi, którzy nawet za zbawienie duszy nie byliby w stanie położyć na ladzie miedziaka. Ale przyjmowano ich tu tak, jak gdyby zamówili całą beczułkę wina. Błąkali się z kąta w kąt, przesiadali się z miejsca na miejsce, łykając rozmowę en lieu wina, a miny mieli ponure.
Pomimo niezwykłego napływu gości, właściciel winiarni był nieobecny. Nie zaginął zapewne, gdyż nikt, kto przekroczył próg, nie pytał o niego, nikt się za nim nie oglądał, nikt nie dziwił się, że tylko pani Defarge jest na stanowisku i prezyduje rozdziałowi wina, mając przed sobą kupkę miedziaków tak zniekształconych i niepodobnych do oryginału, jak niepodobne były do prawzoru ludzkości te biedne ludzkie groszaki, które je nosiły w swoich podartych kieszeniach.
Tłumioną ciekawość i zupełną pozornie obojętność zauważyli tu może szpiedzy, którzy zaglądali do winiarni, jak zaglądali w każde miejsce, wysokie czy niskie, od pałacu królewskiego począwszy, a kończąc na celi skazańca. Gracze w karty nudzili się, amatorzy domina budowali z kamieni wysokie wieże, pijacy wypisywali palcem umaczanym w winie jakieś znaki na stolach, a pani Defarge drutem wygładzała fałdy rękawa, widząc i słysząc to, czego nikt nie widział i nie słyszał.
Takie było przemieście świętego Antoniego, w winnym nastroju, w godzinach przedpołudniowych. Dobrze się zmierzchało, kiedy dwóch zakurzonych mężczyzn szło ulicą pod szeregiem kiwających się lamp: jednym z nich był pan Defarge, drugim — dróżnik w błękitnej czapce. Zapyleni i spragnieni weszli do winiarni. Przybycie ich roznieciło ogień w piersiach Świętego Antoniego; ogień ten szybko się rozszerzał, gdy szli ulicą, i palił się i gorzał w oczach i twarzach u wszystkich drzwi i okien. Jednak nikt nie poszedł za nimi i nikt się nie odezwał, gdy weszli do winiarni, chociaż oczy wszystkich były na nich zwrócone.
„Dzień dobry, panowie!“ powiedział pan Defarge.
Był to znak do rozwiązania języków. Wywołał on też jednogłośną odpowiedź: „Dzień dobry!“
„Brzydki czas, panowie!“ powiedział pan Defarge.
Na to każdy z obecnych spojrzał na sąsiada, poczem spuścił oczy i milczał. Wyjątek stanowił jeden, który wstał i wyszedł.
„Moja żono“, powiedział głośno Defarge, zwracając się co pani Defarge. „Przeszedłem szmat drogi z tym oto poczciwym dróżnikiem, któremu na imię Jakób. Spotkałem go przypadkiem nie dalej jak półtora dnia drogi od Paryża. To dobry człowiek, ten dróżnik Jakób. Daj mu pić, żono!“
Teraz drugi wstał i wyszedł. Pani Defarge postawiła szklankę wina przed dróżnikiem imieniem Jakób, który skłonił się towarzystwu błękitną czapką i zabrał się do picia. Za pazuchą miał kawał czarnego suchego chleba. Od czasu do czasu zagryzał nim po kawałku, tuż obok kontuaru pani Defarge. Trzeci gość wstał i wyszedł.
Defarge pokrzepił się również winem — ale wypił go mniej niż dróżnik, wino bowiem nie było dlań rzadkością — i czekał, aż chłop skończy jeść. Pozatem nie patrzył na nikogo i nikt nie patrzył na niego. Nawet pani Defarge, która wzięła swoją robotę i pilnie zabrała się do drutów.
„Skończyłeś, przyjacielu?“ spytał Defarge w odpowiedniej chwili.
„Tak, dziękuję“.
„To chodźcie! Pokażę wam izbę, którą będziecie mogli zająć. Bardzo się wam będzie podobała!“
Z winiarni na ulicę — z ulicy na dziedziniec — z dziedzińca na strome schody — ze schodów na strych — ten sam strych, gdzie ongiś siedział na niskiej ławce siwowłosy mężczyzna, pilnie zajęty szyciem butów.
Nie siedział tu już teraz siwowłosy mężczyzna, ale trzej ludzie, którzy kolejno wyszli z winiarni, stali w izdebce. Lecz ich i owego siwowłosego starca, który w obecnej chwili był daleko, łączyło to jedno małe ogniwo, że kiedyś patrzyli na niego przez wąską szczelinę w ścianie.
Defarge starannie zamknął drzwi i przemówił:
„Jakóbie Pierwszy! Jakóbie Drugi! Jakóbie Trzeci! Oto świadek, którego spotkałem ja, Jakób Czwarty! Powie wam wszystko! Mów Jakóbie Piąty!“
Dróżnik wytarł błękitną czapką spocone czoło i powiedział:
„Od czego mam zacząć, panie?“
„Zacznij od początku“, brzmiała bynajmniej nie nierozsądna odpowiedź pana Defarge.
„Widziałem go panowie“, zaczął dróżnik, „rok temu, w lecie, pod karetą markiza, zawieszonego na łańcuchu. Zapamiętajcie to sobie. Właśnie kończyłem robotę, słońce zachodziło, kareta markiza wolno zjeżdżała ze wzgórza — a on wisiał na łańcuchu, ot tak!“
I dróżnik raz jeszcze pokazał to, co pokazywał już tyle razy. Powinien był to robić artystycznie, gdy się weźmie pod uwagę, że przez cały okrągły rok było to niezawodną i nieodzowną rozrywką dla całej wsi.
Wystąpił Jakób Pierwszy i zapytał, czy tego człowieka widział kiedy przedtem?
„Nigdy!“ odrzekł dróżnik, przybierając pozycję pionową.
Jakób Trzeci zapytał, w jaki sposób mógł go później poznać?
„Po wzroście“, odparł dróżnik, pocierając palcem nos. „Kiedy Monsieur le Marquis zapytał mię owego wieczora, jak wyglądał? — odpowiedziałem: był wielki jak upiór“.
„Powinieneś był powiedzieć: mały jak karzeł“, odpalił Jakób Drugi.
„Czy mogłem wiedzieć? Wtenczas jeszcze się to nie stało, a on nie zwierzył mi się z tego. Zważcie! Nawet w tych okolicznościach niczego nie powiedziałem! Monsieur le Marquis pokazał na mnie palcem i powiedział: Przyprowadzić mi tego draba! — Wierzcie, panowie, niczegom nie zdradził!“
„Ma słuszność, Jakóbie“, powiedział pan Defarge do tego, który przerwał rozmowę. „Mów dalej!“
„Dobrze!“ powiedział dróżnik z tajemniczą miną. „Wysoki mężczyzna zniknął i szukają go — od ilu miesięcy?! Dziewięć, dziesięć, jedenaście!“
„Mniejsza o ilość“, powiedział Defarge. „Dobrze się ukrył, ale, na nieszczęście, wkońcu znaleźli go! Mów dalej!“
„Znów jestem raz przy robocie na wzgórzu a słońce znów kładło się spać. Zbieram manatki, by zejść do chałupy we wiosce, gdzie było już ciemno, gdy wtem podnoszę oczy i widzę, że sześciu żołnierzy idzie przez wzgórze. Między nimi idzie wysoki mężczyzna ze skrępowanemi rękami — przywiązanemi do boków — ot tak“.
Przy pomocy nieodzownej czapki pokazał, jak to ów człowiek miał łokcie przywiązane do boków sznurami, które ściągnięto mocno na plecach.
„Stoję, panowie, zboku, za kupą kamieni, by zobaczyć, jak będą przechodzili żołnierze i więzień (bo to boczna droga, gdzie na wszystko warto popatrzeć), i widzę z początku tylko tyle, że to sześciu żołnierzy, a między nimi wysoki mężczyzna — i że wyglądają zupełnie czarno, z wyjątkiem tej strony, gdzie zachodziło słońce i ujmowało ich postacie w czerwony rąbek. Widzę też, że cienie ich padają na przeciwną stronę drogi i na pagórek, i że wyglądają jak cienie olbrzymów. Widzę wkońcu, że okryci są pyłem i że ten pył porusza się razem z nimi, gdy idą — trach! trach! Gdy się zbliżyli, poznałem tego wysokiego mężczyznę a on poznał mnie! Och! chętnieby się był rzucił zboczem, jak to już zrobił, kiedy go widziałem pierwszy raz!“
Opisywał tak, jakby tam był teraz, i widać było, że opisuje to, co widział na własne oczy. Może niedużo widział poza tem w życiu...
„Nie pokazuję żołnierzom, że poznałem wysokiego mężczyznę. On także nie daje poznać, że poznał mnie. Wiemy, żeśmy się poznali i mówimy to sobie oczyma. — No! mówi najstarszy. — Jazda do grobu! — i zaczęli go prowadzić jeszcze prędzej. Ja za nimi. Ręce popuchły mu, bo były mocno związane, a drewniane buciory miał za duże i niezgrabne, więc kulał. Ponieważ kulał i szedł wolno, oni popędzali go karabinami — ot tak!“
Zaczął naśladować ruch człowieka popychanego przez żołnierzy kolbami karabinów.
„Szli przez zbocze, niby warjaty pędzący na wyścigach, a tamten co chwila padał. Śmiali się z niego i pomagali mu wstawać. Twarz jego krwawiła i była pokryta kurzem, a że nie mógł jej obetrzeć, oni śmiali się jeszcze więcej. Tak prowadzili go do wioski. Cała wieś wyległa, żeby patrzeć. Prowadzą go za młyn, do więzienia. I cała wieś widziała, jak w ciemną noc otwarły się wrota wieży i pochłonęły go — ot tak!“
Otworzył usta jak mógł najszerzej i zamknął je, nagle klapnąwszy zębami. Widząc, że dróżnik nie jest od tego, by raz jeszcze powtórzyć to przedstawienie, znów bowiem szeroko otworzył usta, Defarge odezwał się: „Mów dalej, Jakóbie!“
„Cała wieś“, ciągnął dróżnik, stając na palcach i mówiąc przyciszonym głosem, „uciekła i cała wieś szeptała przy studni. Cała wieś spała i śniła o tym nieszczęśliwym za murami i kratami więzienia, który nigdy z nich nie wyjdzie — chyba na kaźń. Zrana, wziąwszy na plecy tłomok z narzędziami i gryząc kromkę czarnego chleba, poszedłem do roboty i okrążyłem więzienie. Zobaczyłem go tam, wysoko, jak okrwawiony i pokryty pyłem, patrzał na mnie z okna, przez żelazną kratę. Nie miał wolnej ręki, by mógł dać mi znak. Patrzał na mnie, jak człowiek umarły“.
Defarge i trzej jego towarzysze spojrzeli po sobie ponuro. Gdy słuchali opowiadania wieśniaka, spojrzenia ich były ponure, złe i mściwe; zachowanie ich, chociaż wszystko to działo się w ukryciu, miało w sobie coś urzędowego. Mieli miny niemal surowego trybunału. Jakób Pierwszy i Jakób Drugi siedzieli na starem łóżku polowem z brodą oparta na ręku, z oczyma wlepionemi w dróżnika. Jakób Trzeci jednem kolanem przykląkł za nimi na łóżku i niespokojną ręką gładził nerwowy nos i usta. Defarge stał w środku między nimi a opowiadającym, którego ustawił w taki sposób, by światło z okna padało wprost na niego i patrzał to na niego, to na nich.
„Mów dalej, Jakóbie!“ powiedział Defarge.
„Przez parę dni trzymali go w tej żelaznej klatce. Wieś patrzyła na niego ukradkiem, bo się bała, ale z oddalenia wciąż spoglądała na więźnia w klatce. A wieczorem po skończonej pracy, gdy zbierano się przy studni, by pogadać, wszystkie twarze zwrócone były w stronę więzienia. Dawniej zwracały się zawsze ku urzędowi pocztowemu. Teraz ku wieży. Przy studni szeptano, że chociaż jest skazany na śmierć, egzekucja nie będzie wykonana. Mówili, że w Paryżu wniesiono prośbę, w której wyjaśniono, że on szalał z gniewu i boleści po śmierci dziecka. Mówili, że złożono prośbę na ręce samego Króla. Czy ja wiem? Może to i prawda. Może tak, może nie“.
„Słuchaj więc, Jakóbie“, poważnie zaczął Pierwszy tego imienia. „Wiedz, że złożono prośbę na ręce króla i królowej. Wszyscy tu obecni, z wyjątkiem ciebie, widzieli, jak król wziął petycję własnemi rękami, gdy jechał w karecie z królową. To Defarge, którego tu widzisz, z narażeniem własnego życia rzucił się pod konie, by ją wręczyć królowi“.
„I posłuchaj jeszcze, Jakóbie“, odezwał się klęczący Jakób Trzeci, a palce jego bez przerwy błądziły po delikatnych nerwach twarzy, o tak okropnie żarłocznym wyrazie, jak gdyby łaknął czegoś, co nie było jednak ani jadłem ani napojem. „Gwardja, piesza i konna, otoczyła proszącego i biła go. Słyszysz?“
„Słyszę, panowie“.
„Więc mów dalej“, powiedział Defarge.
„A potem znów; jedni szeptali przy studni, że go tu sprowadzono, aby wykonać egzekucję na miejscu i że ją z pewnością wykonają“, ciągnął wieśniak. „Inni znów mówili nawet, iż wobec tego że zabił Monseigneura, a Monseigneur był ojcem swoich poddanych — czy niewolników, jeżeli wolicie — więc będą go karać jak ojcobójcę. Jeden stary mówił przy studni, że w prawą rękę włożą mu sztylet i wsadzą mu ją w ogień; że rany na rękach, na nogach, na piersiach, będą mu zalewać gorącym olejem, roztopionym ołowiem, woskiem, siarką i gorącą żywicą. Wreszcie, że go cztery silne konie rozedrą w kawały. Stary opowiadał, że to wszystko zrobiono już z człowiekiem, który targnął się na życie ostatniego króla, Ludwika Piętnastego. Ale czy ja wiem, może kłamał? Nie jestem człowiek uczony!“
„Słuchaj raz jeszcze, Jakóbie“, powiedział człowiek o niespokojnych rękach i żarłocznym wyrazie twarzy. „Więzień ów nazywał się Damiens, a to wszystko działo się w biały cień i publicznie, na ulicy, w mieście Paryżu. W tłumie ciekawych zauważono najwięcej pięknych pań z arystokracji, które przyglądały się widowisku do ostatniej chwili — a te chwile przeciągnęły się do późnej nocy, Jakóbie, gdyż nieszczęśliwy nie miał już obu nóg i obu rąk, a jeszcze oddychał! Działo się to... — ile masz lat, Jakóbie?“
„Trzydzieści pięć“, powiedział dróżnik, wyglądający na sześćdziesiąt.
„Działo się to, gdy ty miałeś już więcej niż dziesięć lat. Mógłbyś sam to widzieć!“
„Dość!“ powiedział Defarge z grymasem zniecierpliwienia. „Djabeł żyje długo! Mów dalej“.
„Dobrze! Jedni szeptali o tem, drudzy o tamtem. Nie mówili o niczem innem. Nawet studnia, zdawało się, szemrała tem samem. Wreszcie, w niedzielę w nocy, kiedy wieś cała usunęła, z wieży zeszli żołnierze, a karabiny ich uderzały o bruk uliczki. Robotnicy kopali i stukali młotami, a żołnierze śpiewali i śmiali się. Patrzymy, a rano stoi przy studni szubienica, wysoka na czterdzieści stóp, i zatruwa wodę“.
Dróżnik spojrzał raczej przez, niż na sufit, jak gdyby wskazywał szubienicę, strzelającą w górę, ku niebu.
„Robota ustała, wszyscy zebrali się przy studni, nikt nie wyganiał krów; krowy przyszły tym razem ze wszystkimi. W południe zawarczały bębny. Żołnierze wrócili w nocy do wieży, teraz wyszli a on między nimi. Był związany jak przedtem — w ustach miał knebel — tak ciasno przymocowany sznurem, że wyglądało to, jakby się śmiał“. Pokazał to, wykrzywiając twarz przy pomocy wielkich palców, któremi odciągał kąty ust ku obydwom uszom. „Na szczycie szubienicy był nóż, zwrócony końcem do góry, w powietrze... Powiesili go wysoko, czterdzieści stóp nad ziemią, i wisi teraz i zatruwa wodę“.
Słuchacze spojrzeli po sobie a dróżnik zaczął niebieską czapką wachlować sobie twarz, na którą w czasie opowiadania znów wystąpił pot.
„To straszne, messieurs! Jak mogą teraz kobiety i dzieci brać wodę! Kto w takim cieniu może gawędzić wieczorem?! Chciałem powiedzieć, gdy to stoi? Kiedy opuszczałem wioskę w poniedziałek wieczorem, o zachodzie słońca, i obejrzałem się ze szczytu wzgórza, cień ów padał poprzez kościół, poprzez młyn, poprzez więzienie — i, zdawało się przekreślał całą ziemię, aż po to miejsce, gdzie na niej spoczywa niebo!“ ów głodny człowiek zaczął gryźć palec, patrząc na swoich trzech towarzyszy, a palec aż drżał mu od żądzy.
„To już wszystko, messieurs! Opuściłem wioskę o zachodzie słońca (jak mi poradzono) i szedłem całą noc i połowę następnego dnia, aż spotkałem tego oto towarzysza (jak mi powiedziano). Z nim podążyłem dalej, to jadąc, to idąc, przez resztę wczorajszego dnia i przez ostatnią noc. I oto jestem!“
Po chwili ponurego milczenia Jakób Pierwszy powiedział:
„Dobrze! Postępowałeś i opowiedziałeś wszystko rzetelnie. Nie zechciałbyś poczekać trochę na nas za drzwiami?“
„Bardzo chętnie“, odrzekł dróżnik. Defarge wyprowadził go na górną platformę schodów, tu posadził go i wrócił.
Gdy wszedł na strych, tamci trzej stali już, pochyleni ku sobie głowami.
„Jak myślisz, Jakóbie?“ zapytał Jakób Pierwszy. „Zapisać?“
„Zapisać, że skazany na zagładę“, odparł Defarge.
„Cudownie!“ zawołał ów głodny Jakób.
„Château i cały ród?“ zapytał Pierwszy.
„Château i cały ród!“ powiedział Defarge. „Wytępić!“
Człowiek o głodnej twarzy szepnął „Cudownie“ i zaczął gryźć drugi palec.
„Czy jesteś pewny“, zwrócił się Jakób Drugi do Defarge’a, „że nie będziemy mieć kłopotu wskutek zapisywania tych nazwisk? Niewątpliwie, sposób pewny, bo tylko my potrafimy je odcyfrować. Ale czy sądzisz, że zawsze potrafimy odcyfrować — to znaczy, muszę to powiedzieć, czy ona potrafi to zrobić?“
„Jakóbie!“ powiedział Defarge, powstając ze swego miejsca. „Gdyby moja pani małżonka zobowiązała się mieć cały ten spis tylko w pamięci, nie zapomniałaby ani jednego słowa, ani jednej sylaby. Ponieważ jednak zapisała je sobie w swojej robocie na drutach, i swojemi znakami, wszystko będzie dla niej zawsze jasne jak słońce. Ufajcie madame Defarge! Sadzę, że największemu tchórzowi łatwiej byłoby wykreślić się z życia, niż wykreślić jedną choćby literę z nazwiska, czy ze zbrodni, które pani Defarge wrobiła do swego rejestru“.
Odpowiedział mu szmer zgody i uznania, poczem ów głodny Jakób zapytał: „Czy tego ze wsi prędko odeślemy? Mam nadzieję, że tak! To straszny prostak! Czy nie uważasz, że jest trochę niebezpieczny?“
„Nic nie wie“, odparł Defarge, „to znaczy, niewiele więcej, by go to nie mogło z łatwością zaprowadzić na równie wysoką szubienicę. Biorę go na siebie. Zaopiekuję się nim, a potem odeślę z powrotem. Chciałby zobaczyć wielki świat — króla, królową i dwór — pokażemy mu to w niedzielę“.
„Co?“ zdumiał się Głodny. „Uważasz za dobry znak, że chciałby zobaczyć króla, królowa i szlachtę?“
„Jakóbie“, powiedział Defarge. „Jeżeli chcesz, by kot nabrał apetytu na mleko, musisz mu je pokazać, jak musisz psu pokazać zwierzynę, jeżeli chcesz, by ją rozdarł, gdy przyjdzie czas“.
Nie powiedziano nic więcej a podróżnik, którego znaleziono na schodach pogrążonego w drzemce, skorzystał z rady i położył się na tapczanie, by trochę wypocząć. Do tego nie trzeba go było długo namawiać, wkrótce więc zasnął.
Dla takiego niewolnika z prowincji nie trudno było w Paryżu o gorszą kwaterę, niż winiarnia pana Defarge. Pomijając tajemniczy strach przed madame, który go nie opuszczał, życie w Paryżu wydało mu się nowe i przyjemne. Ale madame siedziała cały dzień za ladą, tak wyraźnie nie zauważając go i nie zdając sobie sprawy, że obecność jego może mieć z czemkolwiek związek, że drżał w swoich drewnianych butach, ilekroć podniósł na nią oczy. Bo, mówił sobie, niepodobna przewidzieć, co ta dama zrobi. Był głęboko przekonany, że gdyby madame wbiła sobie w pięknie ufryzowaną głowę, iż widziała go, jak mordował człowieka, a potem uciekł, obdarłszy swą ofiarę ze skóry, to z pewnością nie odstąpiłaby od tego mniemania i doprowadziłaby swa grę do końca.
Gdy więc nadeszła niedziela, dróżnik nie był bynajmniej zachwycony (aczkolwiek nie zdradzał się z tem), gdy się dowiedział, że madame będzie im towarzyszyć do Wersalu. Pozatem było to przykre, że gdy tam jechali, madame nie przestawała robić na drutach bez względu na obecność ludzi. I przykre było, że madame przez całe popołudnie robiła na drutach, wśród tłumu czekającego na przybycie karety z królem i królową.
„Ciężko pani pracuje!“ zauważył jakiś człowiek stojący koło madame.
„Tak“ odrzekła madame. „Mam dużo roboty!“
„Co pani robi?“
„Rozmaite rzeczy“.
„Naprzykład...“
„Naprzykład“, spokojnie odpowiedziała madame, „całuny“.
Rozmówca odsunął się jak mógł najdalej, a dróżnik zaczął się wachlować niebieską czapką: czuł że jest ciasno i duszno. Jeżeli ulgę mogli mu sprawić król i królowa, to na jego szczęście lekarstwo to miał niemal pod ręką, gdyż niedługo potem piękną, złotą karetą nadjechał król z szeroką twarzą i królowa z piękną twarzą. Towarzyszył im kwiat dworu, wspaniały tłum strojnych panów i roześmianych pań. Dróżnik wprost pławił się w widoku klejnotów, jedwabi, pudru, wytwornie ubranych sylwet i pięknych, pogardliwych twarzy obojga płci. Na chwilę tak go to odurzyło, że krzyczał „Niech żyje król!“ „Niech żyje królowa!“ „Niech żyją wszyscy i wszystko!“ jakby nigdy nie słyszał o wszechobecnych Jakóbach! A potem ogrody, dziedzińce, tarasy, fontanny, zielone murawy, znów król i królowa, znów kwiat dworu, znów panie i panowie, znowu „niech żyje!“, aż się rozpłakał ze wzruszenia. Podczas całej tej sceny, która trwała ze trzy godziny, krzyczał, płakał i wrzeszczał z rozczulenia, a Defarge musiał go trzymać za kołnierz, by nie pobiegł i nie rozszarpał w kawały przedmiotów swego krótkiego uniesienia.
„Brawo!“ zawołał Defarge, uderzając go po ramieniu, jakby był jego opiekunem. „Zuch z ciebie!“
Dróżnik przyszedł już do siebie, obawiał się tylko, czy w tych jego donośnych wynurzeniach nie było czego niewłaściwego? Ale nie!
„Takich, jak ty, potrzebujemy“, szeptał mu Defarge na ucho. „Ci wpoją w głupców wiarę, że tak będzie na wieki! Wtenczas stają się zuchwalsi i tem bliżsi końca!“
„Ha!“ zawołał dróżnik po namyśle. „To prawda!“
„Ci głupcy nic nie wiedzą. Ponieważ nienawidzą oni twego oddechu i na zawsze pozbawiliby go ciebie łatwiej, niż którego ze swych psów czy koni, dlatego wiedzą tylko to, co im twój oddech mówi. Oszukujmy ich jeszcze trochę! Oszustwa nigdy dość!“
Pani Defarge spojrzała pogardliwie na gościa i kiwnęła potakująco.
„Ciebieby wszystko wzruszyło do łez i ze wszystkiegobyś się cieszył, byle to tylko działo się z paradą i głośno!“ powiedziała. „Powiedz! Czy nie tak?“
„Tak, madame. Tak mi się zdaje. W tej chwili“.
„Gdyby ci pokazano wielki pochód lalek i pozwolono, byś sobie z nich wybierał i psuł ile chcesz, to wybierałbyś najbogatsze i najweselsze, co?“
„Tak, madame!“
„Tak! A gdyby ci pokazano ptaki, które nie umieją latać, z tem, że możesz je oskubać na własny użytek, to skubałbyś najpiękniejsze, co?“
„Chyba tak, madame“.
„Widziałeś dzisiaj i lalki, i ptaki!“ powiedziała pani Defarge, ruchem ręki wskazując miejsce, gdzie zniknął orszak. „A teraz chodźmy do domu!“


Rozdział szesnasty.
Wciąż przy drutach.

Madame Defarge i jej pan małżonek wrócili w zgodzie na łono Świętego Antoniego, zaś okruch ludzki w niebieskiej czapie na głowie brnął przez mrok i pył, przez aleje i boczne drogi w kierunku, w którym kompas wskazywał château pana markiza, (obecnie spoczywającego w grobie) zasłuchany w szum drzew. Tyle wolnego czasu miały teraz kamienne twarze na słuchanie szumu liści i szmeru fontanny, iż nieliczni mieszkańcy wioski, którzy w poszukiwaniu jadalnych traw i suchych gałęzi na opał zapuszczali się aż do miejsca, skąd widać było kamienny dziedziniec i kamienne schody, upierali się przy fantastycznem twierdzeniu, wylęgłem w ich wygłodzonych mózgach, że wyraz twarzy masek zmienił się. Po wiosce krążyły słuchy (a wiodły one tam tak ciche i mizerne życie, jak jej mieszkańcy), że gdy nóż uderzył w serce, twarze zmieniły się: z dumnych stały się gniewne i bolesne. Mówiono również, że gdy wysoka postać zawisła czterdzieści stóp nad studnią, twarze zmieniły się znowu: nabrały mściwej radości, że są pomszczone i wyraz ten utrzymają po wsze czasy. Na kamiennem obliczu nad wielkiem oknem sypialni markiza (w której popełniono mord), pokazywano sobie teraz dwa wyraźne zagłębienia w pięknie rzeźbionym nosie, które wszyscy poznali, a których nikt przedtem nie widział. A gdy w tłumie znalazło się dwóch, czy trzech obdartych śmiałków, którzy chcieli spojrzeć w twarz skamieniałego markiza, natychmiast pogroził im kościsty palec, co wystarczyło, by rozpierzchli się po trawie i mchu, jak szczęśliwsze od nich zające, które tam znajdowały pożywienie.
Château i chałupy, kamienne oblicza i wisząca postać, czerwona plama na kamieniach i czysta woda w studni wiejskiej — tysiące akrów ziemi — cała prowincja — cała Francja spoczywała pod nocnem niebem skoncentrowanem w ledwie dostrzegalną, wąską pręgę. Tak cały świat, z całą swoją wielkością i całą swoją małością, spoczywa w migającej gwieździe. I jak wiedza ludzka rozszczepić potrafi promień światła i zanalizować jego części składowe, tak każda wyższa inteligencja potrafi ze słabego migotania naszej planety wyczytać każdą myśl i każdy czyn, każdą zbrodnię i każdą cnotę żyjących na niej odpowiedzialnych jednostek.
Państwo Defarge, mąż i żona, dojechali w świetle gwiazd swym wynajętym wehikułem do bram Paryża, będących naturalnym kresem ich podróży. Koło bariery wartowni zatrzymano ich jak zwykle i jak zwykle zabłysły latarnie, by, jak zwykle, badać i kontrolować podróżnych. Monsieur Defarge wysiadł: znał on jednego czy dwóch żołnierzy i jednego policjanta, z którym żył w przyjaźni, serdecznie więc uścisnęli się.
Kiedy Święty Antoni znów otoczył Defarge’ów swojem ponurem skrzydłem, a małżonkowie, wysiadłszy koło rogatki imienia tego Świętego, resztę drogi zaczęli przebywać piechotą, przez gęste błoto i śmiecie zalegające ulice, madame Defarge odezwała się do męża:
„Powiedz mi, mój drogi, co ci powiedzieli Jakóbi policyjni“
„Tym razem niewiele, ale wszystko, co wiedzieli. Naznaczono nowego szpiega na naszą dzielnicę. Może jest ich więcej, ale on wie o jednym“.
„A, dobrze!“ powiedziała pani Defarge z chłodnem zainteresowaniem podnosząc brwi. „Trzeba go zarejestrować. Jak go zwą?“
„To Anglik“.
„Tem lepiej. Nazywa się?“
„Barsad“, powiedział Defarge, wymieniając nazwisko z francuska. Ale tak bardzo starał się wymówić je dokładnie, że przesylabizował je bez błędu.
„Barsad. Dobrze“, powtórzyła madame. „A imię?“
„John“.
„John Barsad“, powtórzyła raz jeszcze madame, kilkakrotnie powtórzywszy to sobie szeptem. „Dobrze. Jak wygląda — czy wiadomo?“
„Wiek około czterdziestki; wzrost około pięciu stóp i dziewięciu cali; czarne włosy; cera ciemna; naogół dość przystojny; oczy czarne; twarz ściągła, szczupła, blada; nos orli, ale nierówny, ze specjalną inklinacją do lewego policzka. Wobec tego wyraz ponury“.
„Słowo daję! To się nazywa sportretować!“ powiedziała madame ze śmiechem. „Jutro będzie zarejestrowany“.
Skręcili do winiarni, już zamkniętej (była północ), gdzie madame natychmiast zajęła swoje stanowisko za ladą, policzyła drobne kwoty, które wpłynęły podczas jej nieobecności, zbadała zapas wina, przejrzała rachunki, sama je wpisała, na wszelkie możliwe sposoby skontrolowała służącego wreszcie pozwoliła mu iść spać. Potem raz jeszcze przeliczyła pieniądze i zaczęła je wiązać w szereg węzełków, by bezpiecznie przechować je przez noc. Przez cały ten czas Defarge przechadzał się po izbie, z zachwytem patrząc na żonę, ale, jak zawsze, do niczego się nie wtrącał. Prawdę mówiąc, jeśli chodziło o interesy i sprawy domowe, to Defarge przespacerował tak całe życie.
Noc była parna, a w winiarni, otoczonej zewsząd natłoczonym dokoła, brudnemi domami, panował zaduch. Pan Defarge nie posiadał szczególnie delikatnego zmysłu powonienia, ale tej nocy zapach wina, podobnie jak rumu, wódki i anyżówki wydał mu się bardziej dokuczliwy; odkładając wypaloną fajkę, zdmuchnął z nosa nieznośną woń.
„Jesteś zmęczony“, powiedziała pani Defarge, podnosząc głowę z ponad węzełków z pieniędzmi. „To zwykłe zapachy“.
„Jestem trochę zmęczony“, przyznał małżonek.
„Jesteś też trochę przygnębiony“, powiedziała madame, której bystre oczy nigdy nie były do tego stopnia zajęte rachunkami, by od czasu do czasu nie spojrzały na męża. „Och mężczyźni, mężczyźni!“
„Ależ, moja droga...“ zaczął Defarge.
„Ależ, moja droga“, powtórzyła madame, kiwając znacząco głową, „ależ, moja droga! Serce dziś w tobie osłabło, mój drogi!“
„No dobrze“, przyznał Defarge, jak gdyby wyrwała mu te słowa z piersi. „Tyle jeszcze czasu!“
„Rzeczywiście, tyle czasu“, odrzekła żona. „Ale na cóż nie potrzeba czasu? Zemsta i odwet wymagają dużo czasu! Takie już prawo!“
„Ale na to, by człowieka raził piorun, nie trzeba czasu“, powiedział Defarge.
„A ileż czasu potrzeba“, spokojnie powiedziała madame, „by powstał i zapalił się piorun? Jak sądzisz?“
Defarge podniósł w zadumie czoło, jak gdyby w tych słowach było coś zastanawiającego.
„Nie dużo trzeba czasu“, ciągnęła madame „by trzęsienie ziemi rozwaliło wieżę. Prawda? Ale ileż trzeba czasu, by przygotować trzęsienie ziemi?“
„Sądzę, że bardzo wiele“, odrzekł Defarge.
„Ale kiedy jest już przygotowane, wtenczas szaleje i zmiata z powierzchni ziemi wszystko, co napotka. Przedtem jednak tylko się przygotowuje nieustannie, chociaż o tem głucho. W tem nasza pociecha. Pamiętaj!“
Z błyszczącym wzrokiem zacisnęła węzeł, jak gdyby miała w rękach wroga.
„Powiadam ci“, mówiła madame z zapałem, wyciągając prawe ramię, „że chociaż długo idzie ono, to jednak idzie i nadejdzie. Powiadam ci, nigdy nie przystaje i nigdy się nie cofa! Powiadam ci, wciąż się posuwa! Spojrzyj dokoła i zastanów się jakie jest życie tego całego świata, który znamy, jak wyglądają twarze wszystkich ludzi, których znamy, jaka jest wściekłość i niezadowolenie, do której Jakóberja z godziny na godzinę przemawia coraz śmielej i odważniej! Czyż taki stan może wiecznie trwać? Chce mi się śmiać z ciebie!“
„Moja dzielna małżonko“, powiedział Defarge, stając przed madame z lekko pochyloną głową, z rękoma skrzyżowanemi na plecach, jak pilny i uważny uczeń. „Nie kwestionuję tego. Ale stan ten trwa tak długo i kto wie — sama wiesz, że to możliwe — czy zmiana nastąpi za naszego życia?“
„Więc cóż z tego?“ spytała madame, zaciskając nowy węzeł, jak gdyby w ręce jej dostał się nowy wróg.
„Cóż z tego?“ powiedział Defarge nawpół ze skargą, nawpół z pokorą. „To, że nie ujrzymy triumfu!“
„Aleśmy nań pracowali“, odparła madame i wyciągnęła ramię energicznym ruchem. „Nie, to, co czynimy, nie idzie na marne. Wierzę całą duszą iż ujrzymy dzień triumfu! Ale nawet gdybyśmy się nie doczekali tego, gdybym wiedziała to napewno, pokaż mi kark arystokraty i tyrana, a ja...“
I tu madame, zacisnąwszy zęby, zawiązała naprawdę straszny węzeł.
„Stój!“ zawołał Defarge, czerwieniąc się lekko, jak gdyby zarzucano mu tchórzostwo. „Ja też, moja droga, nie zawaham się przed niczem!“
„Tak! Ale masz jedną słabość: musisz od czasu do czasu widzieć swoje ofiary i nadarzające się okazje, by się umocnić na duchu! Umacniaj się bez tego. Kiedy przyjdzie czas, wypuść na wolność tygrysa i djabła! Ale do tego czasu trzymaj tygrysa i djabła na uwięzi — w ukryciu, ale zawsze w pogotowiu“.
Madame podkreśliła tę część swojej przemowy, uderzając w małą ladę wiankiem związanych w węzły pieniędzy, jak gdyby chciała rozstrzaskać ich mózg, poczem swobodnie wzięła ciężką chustkę pod pachę i oznajmiła, że czas już spać.
Południe następnego dnia ujrzało tę niezwykłą niewiastę na zwykłem miejscu za ladą, pilnie robiącą na drutach. Obok leżała róża; pani Defarge spoglądała od czasu do czasu na ten kwiat wzrokiem, w którym nie było zwykłego skupienia. W izbie było kilku gości pijących, nie pijących, stojących lub siedzących. Dzień był bardzo gorący a roje natrętnych muszek, które w swoich odkrywczych i awanturniczych wyprawach docierały aż do lepkich, małych szklanek stojących obok madame, padały martwe na ziemię; śmierć ich nie robiła żadnego wrażenia na innych muchach, które przechadzając się obok, patrzyły na tamte muchy zimno (jak gdyby były słoniami czy czemś równie im obcem), aż je spotkał ten sam los. Ciekawe to, jak lekkomyślne są muchy! Może w ów parny dzień słoneczny tyle właśnie myślano i na dworze królewskim.
Osoba, która weszła do winiarni, rzuciła cień na madame Defarge, która natychmiast odczuła, że to coś nowego. Odłożyła robotę i, nim spojrzała na nowoprzybyłego, wsadziła różę we włosy.
Rzecz dziwna. Jak tylko pani Defarge włożyła różę we włosy, goście przestali rozmawiać i zaczęli szybko opuszczać winiarnię.
„Witam panią“, powiedział nowoprzybyły.
„Dzień dobry, monsieur“, odrzekła.
To powiedziała głośno, ale w duchu dodała, biorąc znów robótkę do ręki: „Ha! Dzień dobry! Wiek około czterdziestki; wzrost około pięciu stóp, dziewięć cali; włosy czarne; naogół dość przystojny; cera ciemna; oczy czarne; twarz ściągła, szczupła i blada; nos orli, ale nierówny, ze specjalną inklinacją do lewego policzka, co nadaje twarzy wyraz ponury. Dzień dobry! Ten i wiele innych!“
„Czy zechce mi pani podać małą szklaneczkę starego koniaku i łyk świeżej, zimnej wody?“
Madame uprzejmie spełniła polecenie.
„Doskonały koniak, madame!“
Po raz pierwszy spotkała koniak pochwała, ale pani Defarge znała dobrze jego pochodzenie i wiedziała, co o nim myśleć należy. Odparła, że gość jest nazbyt uprzejmy, i dalej robiła na drutach. Gość śledził przez czas jakiś ruchy jej palców, potem zaczął rozglądać się po izbie.
„Z wielką wprawą robi pani na drutach“.
„Przywykłam do tej roboty“
„Ładny deseń!“
„Uważa pan?“ zapytała madame z uśmiechem.
„Naturalnie. Czy mogę zapytać, do czego ma to służyć?“
„Ot, do zabicia czasu“, powiedziała pani Defarge, nie przestając patrzeć na niego z uśmiechem, podczas gdy palce jej poruszały się żwawo.
„Bez celu robi to pani?“
„To zależy. Może przyda mi się kiedyś“, powiedziała madame, oddychając, głęboko i kokieteryjnym ruchem przechylając głowę. „Jakoś użyję tego przecież!“
Było to dziwne. Ale obyczaje, panujące na przedmieściu Świętego Antoniego, zdawało się, były przeciwieństwem róży we włosach pani Defarge. Do winiarni weszło dwóch ludzi, i już mieli zamiar zamówić wino, gdy, spojrzawszy na nowość we włosach pani Defarge, podkręcili się tylko i pod pretekstem, że nie zastali przyjaciela, wyszli. Wszyscy wogóle powychodzili. Szpieg szeroko otwierał oczy, ale nie mógł dojrzeć żadnego znaku. Wyszli z minami zawiedzionemi, zupełnie naturalnie i poprostu.
„John“, myślała madame, podciągając robotę i nie spuszczając oczu z nowoprzybyłego. „Zostań jeszcze chwilę, nim zdążę zrobić na drutach: Barsad“.
„Ma pani męża?“
„Mam“.
„Dzieci?“
„Dzieci nie mam“.
„Interes idzie nieszczególnie?“
„Bardzo nieszczególnie. Ludzie są tak biedni“.
„Och, ci nieszczęśliwi, biedni ludzie! Tak ich uciskają, jak to pani powiedziała“
„Jak pan powiedział“, odrzekła madame poprawiając go i dorabiając przy nazwisku coś, co nie wróżyło nic dobrego.
„Przepraszam. Oczywiście, że to ja powiedziałem. Ale przecież pani myśli tak samo? Naturalnie!“
Ja myślę?“ odrzekła madame podniesionym głosem. „Ja i mój mąż mamy i bez myślenia dość kłopotów, by utrzymać winiarnię. Myślimy tylko o tem, jakby tu wyżyć. To jedyne, o czem myślimy, i mamy o czem myśleć od rana do wieczora! Nie zaprzątamy sobie głowy niczem innem! Ja — miałabym myśleć o innych? Nie, nie!“
Szpieg, który siedział tu poto, żeby zdobyć lub wymyślić choćby okruch jakiejś poszlaki, nie dopuścił, aby porażka odzwierciadliła się na jego obliczu. Stał z miną plotkarza, oparłszy się łokciem o ladę pani Defarge i od czasu do czasu pociągając koniaku.
„Przykra to sprawa, madame, z tą egzekucją Gasparda! Ach, biedny Gaspard!“ i pełne współczucia westchnienie.
„Mój Boże!“ odrzekła madame lekko i zimno. „Jeżeli ktoś używa noża w ten sposób, to niech za to płaci. Wiedział naprzód ile kosztuje taki luksus, i zapłacił tę cenę“.
„Wierzę“, powiedział szpieg, zniżając głos do konfidencjonalnego szeptu i każdem drgnieniem twarzy udając podrażnionego rewolucjonistę. „Mam wrażenie, że cała dzielnica odnosi się z wielkiem współczuciem i ubolewaniem do tego biedaka? Tak między nami mówiąc“.
„Naprawdę?“ odparła z głupia frant.
„Czy nie?“
„...Oto mój mąż!“ powiedziała madame Defarge.
Gdy winiarz wszedł do izby, szpieg, pozdrowił go dotknięciem kapelusza, i powiedział: „Dzień dobry, Jakóbie!“ Defarge zatrzymał się i spojrzał na niego.
„Dzień dobry, Jakóbie!“ powtórzył szpieg, lecz tym razem, pod spojrzeniem Defarge’a mniej swobodnie i konfidencjonalnie.
„Pan się myli“, powiedział winiarz. „Bierze mię pan za innego. To nie moje imię. Nazywam się Ernest Defarge“.
„Wszystko jedno“, powiedział szpieg wesoło, ale trochę zmieszany. „Dzień dobry!“
„Dzień dobry!“ sucho odpowiedział Defarge.
„Powiedziałem właśnie madame, z którą miałem przyjemność gawędzić podczas pańskiej nieobecności, że mówiono mi, jakoby cała dzielnica była bardzo wzburzona — i nic dziwnego! — tem, co się stało z tym biednym Gaspardem!“
„Od nikogo nic o tem nie słyszałem“, odrzekł Defarge, potrząsając głową. „Nic nie wiem“.
Powiedziawszy to, przeszedł za ladę i stanął z rękoma wspartemi o poręcz krzesła pani Defarge, patrząc przez barjerę na tego człowieka, który siedział naprzeciw nich i którego każdy z nich zastrzeliłby z największą przyjemnością.
Szpieg, dobrze zaprawiony w swym zawodzie, nie zmienił swojej pozycji, ale wysączył szklaneczkę koniaku, wypił łyk wody, i poprosił o drugą szklankę koniaku. Pani Defarge nalała i znów zabrała się do roboty, nucąc półgłosem.
„Pan, zdaje się, dobrze zna tę dzielnicę. To znaczy, lepiej ode mnie?“ powiedział Defarge.
„Wcale nie. Ale mam nadzieję, że poznam ją lepiej, bo interesuję się bardzo jej biednymi mieszkańcami“.
„Ha!“ mruknął Defarge.
„Przyjemność rozmowy z panem przypomniała mi, monsieur Defarge“, podjął szpieg, „że mam honor znać pana, a przynajmniej pewne wspomnienia łączą się z pańskiem nazwiskiem“.
„Naprawdę?“ zapytał Defarge z zupełną obojętnością.
„Tak jest. Kiedy wypuszczono doktora Manette, pan, jako jego dawny służący, zaopiekował się nim. Oddano go panu. Jak pan widzi, dobrze znam wszystkie okoliczności?“
„Tak, rzeczywiście“, powiedział Defarge. Przypadkowe dotknięcie łokciem przez żonę, dało mu do zrozumienia, że lepiej jest odpowiadać, ale krótko.
„Do pana przyjechała jego córka“, mówił szpieg, „i ona to, w towarzystwie starszego jegomościa w bronzowem ubraniu zabrała go do pana. Jakże się on nazywa? — W peruczce — Lorry — z banku Tellson i Spółka — do Anglii, prawda?“
„Tak jest“, powtórzył Defarge.
„Bardzo ciekawe wspomnienie“, ciągnął szpieg. „Poznałem doktora Manette i jego córkę w Anglji“.
„Tak?“ zapytał Defarge.
„Nic pan nie słyszał o nich teraz?“ powiedział szpieg.
„Nie“, odparł Defarge.
„Rzeczywiście“, wtrąciła madame, przestając robić na drutach i śpiewać, „nic nie słyszeliśmy o nich. Otrzymaliśmy od nich wiadomość, że dojechali szczęśliwie, i jeden czy dwa listy, później jeszcze. Ale od tego czasu ich życie poszło swoją drogą, nasze swoją, i przestaliśmy korespondować“.
„Tak jest, madame“, odrzekł szpieg. „Córka ma wyjść zamąż“.
„Ma wyjść?“ zdziwiła się pani Defarge. „Była dość ładna, by dawno już wyjść zamąż. Wy, Anglicy, macie widocznie zimną krew!“
„O! Pani wie, że jestem Anglikiem?“
„Słyszę, że mówi pan z angielska“, odrzekła madame. „A jaki język, taki, przypuszczam, i człowiek!“
Nie wziął tego za komplement, nie mając jednak innego wyjścia, obrócił wszystko w żart i roześmiał się. Wysączywszy do dna koniak, powiedział:
„Tak. Panna Manette wychodzi zamąż. Ale nie za Anglika. Wychodzi za człowieka, który, podobnie jak ona, jest z pochodzenia Francuzem. Ponieważ mówiliśmy o Gaspardzie (ach, biedny Gaspard! To okrutne! Okrutne!) więc wydało mi się to dość ciekawe, że panna Manette wychodzi za bratanka pana markiza, przez którego Gaspard poszedł tak wysoko. Jednem słowem, za obecnego markiza. Ale mieszka on w Anglji, pod przybranem nazwiskiem, a nazywa się tam Karol Darnay. D’Aulnais była z domu jego matka“.
Pani Defarge spokojnie robiła dalej na drutach, ale wiadomość ta wywarła wielkie wrażenie na jej małżonku. Chociaż starał się zachować spokój, stojąc za swym małym kontuarem, chociaż ćmił dalej fajeczkę, był jakby rażony piorunem, a ręka mu drżała. Szpieg nie byłby szpiegiem, gdyby nie był tego zauważył i nie zanotował w pamięci.
Ponieważ wkońcu udało mu się złapać jakąś poszlakę, której wartość trudno było w pierwszej ocenić, i ponieważ tego dnia goście nie zachodzili jakoś do winiarni, pan Barsad zapłacił za wino i wyszedł. Przed odejściem skorzystał ze sposobności, by wyrazić nadzieję, iż dane mu będzie jeszcze zobaczyć kiedyś państwa Defarge. Przez parę, minut po jego wyjściu małżonkowie Defarge nie ruszyli się z miejsca, jakby w obawie, że Barsad może wrócić.
„Czy to możliwe?“ rzekł Defarge stłumionym głosem, wciąż jeszcze stojąc z ręką wspartą na poręczy i paląc fajkę. „To, co mówił o mamselle Manette?“
„Jeżeli tak?“ powtórzyła jego żona.
„...i jeżeli dożyjemy dnia triumfu... to mam nadzieję, że dla dobra panny Manette Los będzie trzymał jej męża zdala od Francji!“
„Los zaprowadzi jej męża tam, gdzie mu przeznaczono, i każe mu skończyć tak, jak skończyć musi. To tylko wiem!“
„Ale czyż to nie dziwne... no, ostatecznie, nie jest takie dziwne...“ mówił Defarge, niemal prosząc żonę, by mu przyznała słuszność, „że pomimo sympatii, jaką darzyliśmy jej ojca i ją... nazwisko jej męża twoją ręką zostanie wpisane do rejestru obok nazwiska tego podłego psa, który właśnie nas opuścił?!“
„Dziwniejsze rzeczy będą się działy, gdy przyjdzie czas“, odpowiedziała madame. „Mam ich tu obu na wszelki wypadek. I obaj na to zasłużyli. To wystarcza“.
Mówiąc to, zwinęła robotę i z za chustki, którą miała obwiązaną głowę, wyjęła różę. Czy Święty Antoni odgadł intuicyjnie, że tę ozdobę usunięto, czy też Święty Antoni czekał, aż ozdoba ta zniknie, dość że Święty zdobył się na odwagę i wkrótce potem zajrzał do winiarni, która stopniowo zaczęła przybierać swój zwykły wygląd.
„Ponieważ on to powiedział, więc pewnie zełgał“, odrzekła pani Defarge, podnosząc oczy. „Ale może to być i prawda“.
„Jeżeli tak...“ zaczął Defarge i urwał.
Wieczorem (o tej porze roku częściej jeszcze niż o innej), Święty Antoni miał zwyczaj wylegać przed domy, zasiadać na progach, u drzwi i na oknach, na rogach brudnych ulic i dziedzińców, aby odetchnąć świeżem powietrzem. O tej również porze pani Defarge chodziła z robótką w ręku od gromady do gromady, na plotki: misjonarka, jakich wtedy nie brakowało, a jakich świat nie powinien już więcej wychować. Wszystkie kobiety robiły na drutach. Robiły rzeczy bezużyteczne. Ale mechaniczna praca mechanicznie zastępowała jedzenie i picie. Ręce poruszały się zamiast szczęk i narządów trawiennych. Gdyby kościste palce nie ruszały się, żołądek dotkliwiej odczuwałby głód.
Ale wraz z palcami ruszały się oczy i myśli. A gdy pani Defarge przechodziła od jednej gromady do drugiej, palce, oczy i myśli poruszały się prędzej w gromadce kobiet, przy których stawała.
Mąż palił fajkę na progu, patrząc na nią z podziwem.
„Duża niewiasta“, mówił, „mocna niewiasta, wielka niewiasta, strasznie wielka niewiasta!“
Mrok zapadał, w kościołach dzwoniono, z oddali dochodziło bicie w bębny u Gwardii Królewskiej, a druty w palcach kobiet migały i migały. Noc otoczyła je. Ale krokiem równie pewnym zbliżała się inna noc, kiedy dzwony kościelne, bijąc tak słodko z tylu smukłych wież Francji, miały być przetopione na grzmiące działa, a bębny zagłuszyć ów głos nieszczęścia, — ta noc wszechpotężna, jak głos Mocy i Nadmiaru, Swobody i Życia. Tyle cisnęło się dokoła tych kobiet, które robiły na drutach, wciąż robiły, że one same cisnęły się dokoła niezbudowanego jeszcze rusztowania, przy którem miały siedzieć, robić na drutach, wciąż robić, — i liczyć spadające głowy.



Rozdział siedemnasty.
Noc.

Nigdy jeszcze słońce nie zaszło tak pięknie nad cichym zakątkiem przy ulicy Soho, jak owego wieczora, gdy doktór Manette siedział z córką w cieniu starego platanu. Nigdy jeszcze miesiąc nie świecił nad Londynem pogodniejszym blaskiem, jak owej nocy, gdy ujrzał ich, jak siedzieli pod platanem, i przez liście oświetlił ich twarze.
Nazajutrz miał być ślub Łucji. Ostatni wieczór poświęciła ojcu, i oto siedzieli teraz razem pod platanem.
„Szczęśliwy jesteś, ojcze?“
„Tak, moje dziecko!“
Mówili niewiele, chociaż siedzieli tu już oddawna. Kiedy nawet dość było jasno, by czytać lub wyszywać, nie wzięła do rąk robótki ani nie czytała mu jak zazwyczaj. Często zajęta była książką i haftem pod tym samym platanem, przy jego boku. Ale dzisiaj nie było podobne do żadnego dnia, i nic nie mogło tego zmienić.
„I ja jestem dziś bardzo szczęśliwa, ojcze! Jestem taka szczęśliwa miłością, którą niebiosa zesłały mi — moją miłością do Karola i jego miłością do mnie! Ale gdybym po ślubie nie mogła życia mego w dalszym ciągu poświęcać tobie, albo gdyby wskutek mego małżeństwa miało mnie dzielić od ciebie choćby tylko kilka ulic, byłabym bardziej nieszczęśliwa i większe czyniłabym sobie wyrzuty, niż ci to wyrazić potrafię! Nawet teraz...“
Nawet teraz nie umiała opanować wzruszenia.
W smutnej poświacie miesiąca otoczyła szyję jego ramionami i przytuliła twarz do jego piersi. W poświacie księżyca, która zawsze jest smutna — jak smutne jest i światło słońca, jak smutne jest światło zwane życiem ludzkiem, co wschodzi i zachodzi...
„Najdroższy mój! Czy możesz mi powiedzieć ten ostatni raz, iż wiesz, że żadna miłość, żadne obowiązki nigdy nie staną między nami? Ja wiem to dobrze — ale czy ty wiesz? Czy w sercu swojem jesteś tego pewny?“
Ojciec odpowiedział z głębokiem przekonaniem, które nie mogło być udane: „Zupełnie jestem pewny, kochanie! Więcej nawet“, dodał, całując ją tkliwie. „Przyszłość moja wydaje mi się daleko jaśniejsza, gdy spoglądam na nią poprzez twoje małżeństwo, niż mogłaby być — nie, niż była kiedykolwiek — gdybyś nie wyszła zamąż!“
„Gdybym mogła mieć nadzieję, że tak jest, ojcze!“
„Wierzaj mi, kochanie, że tak jest naprawdę! Pomyśl, jakie to naturalne i piękne, że tak właśnie jest. Ty, oddana mi, młoda dziewczyna, nie pojmiesz nigdy, jakie niepokoje dręczyły mię, że może życie twoje...“
Położyła mu dłoń na ustach, ale odjął ją delikatnie i powtórzył:
„...może być zmarnowane, moje dziecko, — że może być zmarnowane, wyrwane z naturalnej kolei spraw — dla mego dobra. Twój altruizm nie jest w stanie pojąć jak, bardzo się tem martwiłem! Ale zapytaj siebie, czy szczęście moje mogło być zupełnie, gdy twoje zupełne nie było?“
„Gdybym nie była poznała Karola, ojcze, byłabym szczęśliwa z tobą“.
Uśmiechnął się na to naiwne przyznanie, że byłaby nieszczęśliwa bez Karola, i odpowiedział:
„Moje dziecko, aleś go poznała! Poznałaś Karola. Gdyby nie był to Karol, byłby to kto inny. Albo, gdyby to nie był kto inny, ja byłbym tego przyczyną, a wtenczas mroczny okres mego życia rzuciłby cień na mnie, i cień ten upadłby na ciebie“.
Pierwszy to raz, z wyjątkiem owego procesu, wspomniał o dniach swoich katuszy. Dziwnie i niesamowicie brzmiały te słowa w uszach Łucji i długo jeszcze słyszała je potem.
„Spojrzyj!“ powiedział doktór z Beauvais, wskazując ręką księżyc. „Nieraz patrzyłem nań z okna celi i nie mogłem wtedy znieść jego światła. Patrzyłem nań kiedy taką mękę sprawiała mi myśl, iż świeci nad tem, co ja na zawsze utraciłem, że głową biłem wtedy o mury. Patrzyłem nań bezmyślnie, w stanie jakiegoś zapamiętania, czy letargu, myślałem tylko o tem ile linii pionowych mógłbym przeprowadzić przez księżyc w pełni i iloma liniami poziomemi mógłbym go przeciąć?“ Potem dodał z zadumanym i skupionym wyrazem, patrząc w księżyc: „Było ich dwadzieścia w każdym kierunku, ale dwudziestą trudno było zmieścić“.
Przykre uczucie, jakiem napełnił ją nawrót ojca do dawnych czasów, potęgowało się w miarę jak mówił. Ale nie było w sposobie mówienia doktora nic, co mogłoby ją zaniepokoić. Zdawało się, że porostu przeciwstawia swoje obecne szczęście i radość temu, co cierpiał wtedy.
„Patrzyłem na księżyc i po tysiąc razy wracałem myślą do nienarodzonego dziecka, od którego mię oderwano. Czy żyje? Czy urodziło się żywe? Czy nie zabiła je rozpacz matki? Czy to będzie syn, który ojca pomści kiedyś (był czas, kiedy chęć zemsty była we mnie bezgraniczna!), czy też syn, który nigdy nie dowie się o losie swego ojca? Syn, który żyć będzie, być może, w przekonaniu, że ojciec jego zniknął z własnej woli? A może jest to córka, która kiedyś wyrośnie na kobietę?“
Przytuliła się do niego mocniej i całowała jego policzki i ręce.
„Wyobrażałam sobie, że córka zupełnie zapomniała o mnie — a raczej zupełnie o mnie nie wie, nie myśli o mnie. Liczyłem jej wiek, rok po roku. Widziałem ją żoną człowieka, który nie wie nic o moim losie. Zniknąłem z pamięci żyjących i dla nowego pokolenia byłem pustką, niczem“.
„Mój ojcze! Tak boleśnie słuchać mi, że mogłeś myśleć o takiej córce, jaka nigdy nie istniała, jak gdybym to ja była owem dzieckiem“.
„Ty Łucjo? Właśnie dlatego, że byłaś dla mnie pociechą i ostoją, wspomnienia te powstają i przechodzą między nami i księżycem w ową ostatnią noc. Na czem stanąłem?“
„Nie wiedziała nic o tobie. Nie troszczyła się o ciebie...“
„Tak! Ale bywały i inne noce księżycowe, kiedy smutek i milczenie działały na mnie inaczej — budziły we mnie odmienne uczucia — kiedy odczuwałem coś jakby pełen smutku spokój, na którego dnie kryje się ból — wtedy wyobrażałem sobie, że ona wchodzi do mojej celi i wyprowadza mię za mury twierdzy. Widziałem nieraz postać jej w świetle księżyca, jak teraz widzę ciebie. Tylko, że nigdy nie trzymałem jej w objęciach. Stała między okratowanem okienkiem a drzwiami. Rozumiesz chyba, że nie było to dziecko, o którem mówiłem?“
„Ta postać była... obrazem — marzeniem?“.
„Nie. To było coś innego. To stało przed moim zakłóconym zmysłem wzroku, ale nigdy nie ruszało się. Wizja, która prześladowała mię w myślach, była innem i bardziej realnem dziecięciem. Wiedziałem tylko tyle, że zewnętrznie podobna jest do matki. Tamta też podobna była do mojej żony — jak ty — ale to była inna postać. Czy możesz mnie zrozumieć, Łucjo? Przypuszczam, że z trudem! Obawiam się, że trzeba być samotnym więźniem, żeby zrozumieć takie zawiłe subtelności“.
Jego spokój i opanowanie nie mogły jednak przeszkodzić temu, by krew nie krzepła jej w żyłach, gdy tak analizował swój dawny stan.
„W owych spokojniejszych chwilach wyobrażałem sobie, że oto zbliża się w poświacie księżycowej, aby mi pokazać, że dom jej, kobiety zamężnej, pełen jest gorących wspomnień o ojcu. Portret mój wisiał w jej pokoju i wspominała mnie w swoich modlitwach. Życie jej było czynne, pożyteczne, radosne, ale historja mego smutnego życia przenikała je całe“.
„Ja byłam tem dzieckiem, ojcze! Nie byłam ani w połowie tak dobra, ale byłam niem przez moją miłość!“
„I pokazywała mi swoje dzieci“, ciągnął doktór z Beauvais. „A dzieci te słyszały o mnie, i nauczono je litować się nade mną. Przechodząc obok więzienia, odsuwały się od jego zimnych murów, spoglądały na jego kraty i mówiły szeptem. Nie mogła dać mi wolności. Wyobrażałem sobie, że pokazawszy mi to wszystko, zawsze odprowadza mię z powrotem do celi. Ale wtedy padałem na podłogę i, znajdując ulgę w gorących łzach, błogosławiłem ją!“
„Mam nadzieję, że ja jestem tem dzieckiem, ojcze! Och drogi, kochany, czy tak samo gorąco pobłogosławisz mię jutro?“
„Łucjo! Wspominam te dawne czasy cierpienia, gdyż kocham cię dzisiaj więcej, niż potrafię wyrazić to słowami, i dziękuje Bogu za moje wielkie szczęście! Najśmielsze moje marzenia nie wybiegały tak daleko, by spodziewać się takiego szczęścia, jakiego zaznałem przy tobie i jakie nas czeka“.
Uścisnął Łucję, uroczyście powierzył ją niebiosom, pokornie dziękował im, że mu ją dały. Po jakimś czasie wrócili do domu.
Na ślub zaproszono tylko pana Lorry. Nie miało też być żadnej drużki, prócz chudej panny Pross. Małżeństwo Łucji nie miało wnieść żadnej zmiany do ich skromnego domu. Udało im się rozszerzyć mieszkanie przez donajęcie wyższego piętra, zajmowanego dotychczas przez apokryficznego, niewidzialnego lokatora, i nie pragnęli niczego więcej.
Podczas wieczerzy doktór Manette był bardzo wesoły. Byli przy stole tylko troje — licząc pannę Pross. Żałował, że Karol nie przyszedł; prawie gniewał się, że przeszkodził mu przyjść jakiś mały spisek miłosny, i serdecznie wzniósł jego zdrowie.
Nadszedł czas, by życzyć Łucji dobrej nocy, pożegnali się więc. Ale w ciszy nocnej, około trzeciej nad ranem, Łucja zeszła na dół i zajrzała do pokoju ojca: trapiły ją jakieś nieokreślone obawy.
Wszystko stało na swojem miejscu. Wszędzie panował spokój. Ojciec spał spokojnie, z siwemi włosami rozrzuconemi malowniczo na gładkiej poduszce, z rękami skrzyżowanemi na kołdrze. Postawiła świecę w cieniu, ostrożnie wśliznęła się do sypialni i dotknęła ustami jego warg. Potem pochyliła się nad nim i zaczęła się w niego wpatrywać.
Gorzkie łzy niewoli wyżarły ślady na jego pięknem obliczu. Ale on starał się je ukryć z postanowieniem tak silnem, że potrafił panować nad sobą nawet we śnie. W ową cichą i spokojną noc trudnoby na całym obszarze snu znaleźć twarz bardziej zdumiewającą spokojem i rozważnem opanowaniem walki wewnętrznej z niewidzialnym wrogiem.
Ostrożnie przyłożyła rękę do jego ukochanych piersi, i westchnęła do Boga, aby pozwolił jej być mu zawsze tak wierną, jak chce tego jej miłość, a zasługuje jego cierpienie. Potem odjęła rękę, raz jeszcze przytknęła usta do jego warg i odeszła. A potem wzeszło słońce, a cienie, padające od liści platanów, zaczęły się ślizgać po jego twarzy tak cicho, jak poruszały się wargi Łucji, gdy szeptała słowa modlitwy za niego.


Rozdział osiemnasty.
Dziewięć dni.

Dzień weselny wstał jasny i pogodny. Śliczna narzeczona, panna Pross i pan Lorry stali przed zamkniętemi drzwiami pokoju doktora, który rozmawiał z Karolem Darnay. Byli już ubrani do kościoła. Panna Pross pogodziła się powoli z tem, co nieodwołalne, ale radość jej nie była zupełna, gdyż na dnie duszy taiła żal, że oblubieńcem nie jest jej brat Salomon.
„A więc“, powiedział pan Lorry, który nie posiadał się z zachwytu nad oblubienicą i oglądał ją ze wszystkich stron w tym skromnym, pięknym stroju, „a więc poto wiozłem cię przez kanał, gdy byłaś takiem oto maleństwem! Bóg mi świadkiem, moja słodka Łucjo, że nie wiedziałem wtedy, co robię! Jak lekko sobie ceniłem przysługę, którą oddałem memu przyjacielowi, panu Karolowi“.
„Nie myślał pan wtedy o tem“, powiedziała panna Pross, „więc jak mógł ją pan lekko cenić? Nonsens!“
„Naprawdę? Ale niech pani nie płacze!“ odciął się pan Lorry.
„To pan płacze“
„Ja, panno Pross?“ — pan Lorry pozwalał sobie czasami na żartobliwy ton wobec panny Pross.
„Przed chwilą płakał pan. Widziałam to i wcale się panu nie dziwię. Takie wspaniałe srebra, jakie pan im ofiarował, mogą wycisnąć łzy z oczu każdego! Niema ani jednego noża i ani jednej łyżki, nad którąbym nie płakała, ostatniej nocy, gdy przyszła szkatuła“, mówiła panna Pross, „aż wkońcu nic już nie widziałam“.
„Bardzo mi to pochlebia“, powiedział pan Lorry. „Ale Bóg mi świadkiem, nie miałem zamiaru czynić niewidzialnemi tych drobnych pamiątek! Mój Boże! W takich chwilach człowiek zastanawia się nad wszystkiem, co stracił! O, o, o! Pomyśleć tylko, że mogłaby być pani Lorry — i to od jakich pięćdziesięciu lat!“
„Bynajmniej!“ powiedziała panna Pross.
„Sądzi pani, że nie mogłoby być pani Lorry?“ zapytał jegomość tego nazwiska.
„Ph!“ powiedziała panna Pross. „Już w kołysce był pan starym kawalerem!“
„Hm...“ powiedział pan Lorry w zamyśleniu, poprawiając peruczkę. „Możliwe...“
„I był pan skrojony na starego kawalera“, ciągnęła panna Pross, „zanim dostał się pan do kołyski!“
„A więc“, powiedział pan Lorry, „uważam, że postąpiono ze mną bardzo nieładnie i że powinienem był mieć głos w wyborze mego losu! Ale dość już! Otóż, kochana Łucjo“, powiedział, otaczając ramieniem jej kibić, „słyszę, że się w pokoju już ruszają, więc ja i panna Pross, jako ludzie praktyczni, chcemy skorzystać ze sposobności, by ci powiedzieć coś, co radabyś usłyszeć. Zostawiasz swego ukochanego ojca w rękach tak silnych i kochających, jak twoje. Będzie otoczony najczulszą opieką. Przez następne dwa tygodnie, które spędzisz w Warwickshire i okolicy, nawet Tellson (mówiąc przenośnie) pójdzie przed nim w kąt! A kiedy po dwóch tygodniach ojciec przyjedzie do ciebie i twego ukochanego męża, aby razem z wami odbyć dalszą podróż po Walji, sama powiesz, żeśmy go utrzymali w najlepszem zdrowiu i w najlepszem usposobieniu! No, ale słyszę czyjeś kroki przy drzwiach. Niech mi będzie wolno ucałować moją kochaną dzieweczkę, a wraz z pocałunkiem złożyć błogosławieństwo staromodnego i starego kawalera, zanim ten Ktoś przyjdzie upomnieć się o swoje prawa!“
Odsunął od siebie jej piękną twarzyczkę i czas jakiś patrzał na tak dobrze sobie znaną zmarszczkę na czole, a potem przytulił jej piękne, złote włosy do swojej małej brunatnej peruczki z wrodzoną delikatnością i tkliwością, które, jeśli takie rzeczy mogą się starzeć, były staromodne jak sam Adam.
Drzwi pokoju doktora otwarły się i wyszedł z nich doktór Manette w towarzystwie Karola Darnay. Był tak śmiertelnie blady — nie był taki, gdy szedł na rozmowę z Karolem — iż zdawało się że cała krew odpłynęła mu z twarzy. Choć w zachowaniu jego nie zaszła żadna zmiana, przed bystrym wzrokiem pana Lorry nie ukryło się, iż przed chwilą po twarzy tej przeszedł podmuch dawnego strachu i przerażenia, niby powiew zimnego wichru.
Podał ramię córce i sprowadził ją po schodach do karety, którą pan Lorry zamówił z racji dzisiejszej uroczystości. Reszta towarzystwa jechała następną karetą, a niebawem w sąsiednim kościółku, gdzie nie było ciekawych oczu, kapłan pobłogosławił Łucji i Karolowi.
Obok łez, jakie wśród uśmiechów zabłysły na twarzach małej tej grupki, na rączce Łucji zabłysło kilka wielkich i pięknych diamentów, które wynurzyły się z głębokich mroków kieszeni pana Lorry. Wrócili do domu na śniadanie, i wszystko poszło jak z płatka, a w pewnej chwili złote włosy, które zmieszały się ongiś z siwemi włosami starego szewca na strychu paryskiego domu, znów zmieszały się z niemi, tym razem w świetle słońca na progu domu w chwili pożegnania.

Było to bolesne rozstanie, chociaż nie na długo. Ale ojciec pocieszał Łucję jak mógł i, oswobadzając się z jej ramion, powiedział wkońcu: „Weź ją, Karolku! Jest twoja!“ Jej drżąca ręka poruszyła się jeszcze kilka razy w oknie karety i — Łucja odjechała.

Ponieważ róg ulicy, przy którym mieszkał doktór Manette, nie leżał na drodze ciekawych i próżniaków, i ponieważ przygotowania do ceremonii były bardzo proste i skromne, doktór, panna Pross i pan Lorry zostali teraz sami na ulicy; gdy znaleźli się w miłym chłodzie wielkiej, starej sieni, pan Lorry zauważył zmianę w doktorze, jak gdyby złote ramię wzniesione nad przedsionkiem wymierzyło mu śmiertelny cios.
Zadawał sobie, oczywiście, wielki przymus, i należało oczekiwać reakcji, gdy tylko przymus ten ustąpi. Ale przedewszystkiem przeraził pana Lorry ów dawny zalękniony i przerażony wzrok, a bezmyślne kiwanie głową i przechadzanie się po pokoju mimowoli przypominały panu Lorry winiarnię pana Defarge i podróż w blasku gwiazd.
„Sądzę“, szepnął do panny Pross po chwili niespokojnego zastanowienia, „że będzie najlepiej, jeżeli damy mu obecnie spokój i nie będziemy mu się narzucać. Muszę zajrzeć do Tellsona. Pójdę zaraz i za chwilę będę z powrotem. Potem wezmę go za miasto, zjemy obiad na świeżem powietrzu, i wszystko będzie dobrze“.
Łatwiej było panu Lorry zajrzeć do Tellsona, niż wyjrzeć stamtąd. Zatrzymano go dwie godziny. Gdy wrócił, poszedł na górę, nie pytając o nic służby. Wchodząc do pokoju doktora, zdziwił się, usłyszawszy ciche stukanie.
„Boże wielki!“ zawołał. „A to co?!“
Panna Pross z przerażoną twarzą stanęła przy nim.
„O Boże! O Boże!“ zawołała. „Wszystko przepadło!“ załamała ręce. „Co powiemy ptaszareczce?! Nie poznaje mnie i szyje buty!“
Pan Lorry uspokoił pannę Pross jak umiał i wszedł do sypialni doktora. Ławka stała obrócona do światła, jak wtedy, gdy był szewcem, doktór siedział ze spuszczoną głową i był bardzo zajęty pracą.
„Doktorze Manette! Mój przyjacielu, doktorze Manette!“
Doktór popatrzył na niego przez chwilę, napół z gniewem, napół ze zdziwieniem, że do niego mówią — i znów pochylił się nad robotą.
Odłożył na bok surdut i kamizelkę. Koszula była otwarta przy szyi, jak wtedy, gdy zajmował się szewctwem, a nawet twarz jego, zdawało się, była jak dawniej przywiędła i zmęczona. Szył usilnie — niecierpliwie — jak gdyby nagle przerwano mu pracę.
Pan Lorry spojrzał na robotę w jego rękach i zauważył, że jest to trzewik starego fasonu. Wziął drugi trzewik, leżący obok doktora, i zapytał, czyje to?
„Trzewik spacerowy dla młodej damy“, szepnął, nie patrząc. „Dawno powinien być skończony. Trzeba skończyć“.
„Ależ, panie doktorze Manette! Niech pan spojrzy na mnie!“
Usłuchał jakoś mechanicznie, pokornie, nie przerywając roboty.
„Poznajesz mię, prawda, drogi przyjacielu? Pomyśl chwilę! Przecież to nie jest pańskie zwykłe zajęcie! Pomyśl, przyjacielu!“
Ale nic nie mogło zmusić doktora, by powiedział jeszcze słowo. Patrzał, gdy tego wymagano od niego, ale żadną perswazją niepodobna było wydobyć z niego słowa. Pracował, pracował bez przerwy, w milczeniu, a słowa padały na niego, jak padały na głuchą ścianę lub w powietrze. Jedynym promieniem nadziei było to, że czasami patrzał wgórę, gdy go o to nie proszono nawet. We wzroku tym taiło się coś, jakby zaciekawienie czy zmieszanie — jak gdyby doktór pragnął uporać się z pewnemi wątpliwościami w swoim umyśle.
Dwie przedewszystkiem rzeczy wydały się panu Lorry ważniejsze od innych: po pierwsze, że trzeba zachować to w tajemnicy przed Łucją, po drugie, że trzeba zachować to w tajemnicy przed wszystkimi innymi. W porozumieniu z panną Pross przedsięwziął natychmiastowe kroki, zmierzające ku wprowadzeniu w czyn tej ostatniej ostrożności, i kazał mówić wszystkim, że doktór jest chory i potrzebuje kilku dni zupełnego spokoju. Aby praktycznie zastosować środki ostrożności wobec panny Manette, panna Pross miała napisać do Łucji, że ojciec został wezwany w sprawach zawodowych, i powołać się na krótki list, napisany rzekomo przez niego, który sama własnoręcznie wysłała pocztą.
Tę środki ostrożności pan Lorry uważał za konieczne zastosować na wypadek, gdyby doktór wrócił do dawnego stanu. Jeżeliby się to stało niebawem, pan Lorry miał inne plany, chciał mianowicie w sprawie doktora zasięgnąć opinji pewnych uznanych powag.
W nadziei, że doktór wyzdrowieje i że ów trzeci środek będzie można wówczas praktycznie zastosować, pan Lorry postanowił czuwać nad nim troskliwie, jak najmniej się z tem zdradzając. Poczynił więc wszelkie potrzebne kroki, aby się zwolnić na jakiś czas u Tellsona — pierwszy raz w życiu! — i zajął stanowisko przy oknie w pokoju doktora.
Przekonał się wkrótce, że niewarto było mówić do doktora, widział bowiem, ile go to kosztuje. Już pierwszego dnia porzucił te usiłowania i rolę swą ograniczył do tego, żeby być zawsze obecnym przy doktorze, jako milczący protest przeciwko złudzeniu, któremu doktór się poddał lub poddawał. Został więc na swojem miejscu przy oknie, czytając tu lub pisząc, dając w ten sposób, jak mógł i umiał, do zrozumienia, że siedzi tu bez przymusu i że równie dobrze mógłby siedzieć gdzieindziej.
Doktór Manette jadł i pił co mu dawano i pracował przez cały dzień do zmroku, pracował nawet jeszcze całe pół godziny od chwili, kiedy pan Lorry nawet za cenę życia nie potrafiłby już czytać ani pisać. Kiedy doktór odłożył swoje narzędzia, zbyteczne aż do następnego dnia, pan Lorry wstał i powiedział:
„Może się pan przejdzie?“
Doktór spojrzał na podłogę, to w tę, to w tamtą stronę, jak dawniej, potem podniósł głowę ruchem takim samym, jak dawniej, i powtórzył tamtym głosem:
„Wyjść?“
„Tak. Ze mną na przechadzkę. Dlaczegoby nie?“
Doktór nie zrobił już najmniejszego wysiłku, by odpowiedzieć, dlaczego nie, i nie odezwał się więcej ani słowem. Ale gdy pan Lorry pochylił się nad ławą, na której pan Manette siedział, łokciami opierając się na kolanach z głową ukrytą w dłoniach, zauważył, że nieszczęśliwy zastanawia się jednak: „Dlaczego nie?“ Sprytny człowiek interesu dojrzał w tem promyk nadziei i postanowił go rozwinąć.
Panna Pross i pan Lorry podzielili między sobą nocne czuwanie i śledzili pana Manette z sąsiedniego pokoju. Długo chodził tam i z powrotem zanim się położył. Ale gdy się wreszcie położył, zasnął natychmiast. Zrana wstał wcześnie i, zająwszy miejsce na ławie, zabrał się zaraz do roboty.
Nazajutrz pan Lorry na powitanie wesoło nazwał go po nazwisku i spróbował rozmawiać o rzeczach, które w ostatnich czasach interesowały doktora. Nie odpowiadał, ale widać było, że rozumie, co do niego mówią i po swojemu rozmyśla o tem. To podtrzymało ducha w panu Lorry. W ciągu dnia, za jego radą, panna Pross kilkakrotnie wchodziła do pokoju doktora ze swoją robotą. Rozmawiali spokojnie o Łucji i o jej tu obecnym ojcu głosem tak naturalnym, jak gdyby nie zaszło nic szczególnego. Było to robione bez specjalnej ceremonii, nigdy zbyt długo ani zbyt często, aby go nie zmęczyć. Serce zacnego przyjaciela radowało się, gdyż pan Lorry zauważył, że doktór coraz częściej spoglądał na nich i reagował na zmiany, jakie zachodziły w jego otoczeniu.
Gdy mrok zapadł, pan Lorry zapytał jak poprzednio:
„Możebyśmy się przeszli, panie doktorze?“
Doktór powtórzył jak przedtem:
„Przejść się?“
„Tak, ze mną na przechadzkę. Dlaczegoby nie?“
Tym razem pan Lorry, nie otrzymawszy odpowiedzi, udał, że wyszedł, by przejść się sam, i dopiero po godzinie wrócił do pokoju doktora. W międzyczasie doktór usiadł przy oknie i patrzał na platana. Ale gdy wrócił pan Lorry, wrócił i on na swoją ławę.
Czas wlókł się powoli. Nadzieje pana Lorry zblakły, a na sercu czuł coraz większy ciężar, który rósł z każdym dniem. Przyszedł dzień trzeci, czwarty i piąty. Pięć dni, sześć, siedem, osiem, dziewięć dni...
Z coraz mniejszą nadzieją, z coraz cięższem sercem przeżywał pan Lorry te dziewięć niespokojnych dni. Tajemnica była dobrze strzeżona, Łucja o niczem nie wiedziała, rozkoszowała się swojem szczęściem. Ale pan Lorry nie mógł nie zauważyć, że szewc, którego ręce z początku pracowały niezgrabnie, nabrał straszliwej wprawy i że nigdy nie pracował z takiem przejęciem, nigdy robota nie szła mu tak szparko, jak w ów dziewiąty wieczór.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.



TOM II
KSIĘGA DRUGA.
ZŁOTA NIĆ
(ciąg dalszy)

Rozdział dziewiętnasty.
Rada.

Zmęczony niespokojnem czuwaniem, pan Lorry zasnął wreszcie na swoim posterunku. Gdy się zbudził, dziesiątego dnia niepewności, słońce świeciło w pokoju, w którym, gdy zasypiał, panował głęboki mrok.
Przetarł oczy i wstał. Ale uczyniwszy to, zastanowił się, czy jednak dalej nie śpi? Gdy bowiem zajrzał do pokoju doktora przez drzwi, przekonał się, że warsztat szewcki stoi na dawnem miejscu a doktór czyta przy oknie. Siedział w swojem zwykłem, rannem ubraniu. Oblicze jego, choć trochę blade (pan Lorry widział je wyraźnie), było skupione i spokojne.
Stwierdziwszy z zadowoleniem, że jednak nie śpi, pan Lorry zaczął się zastanawiać czy to, że doktór Manette zajmował się szewctwem, nie było poprostu złym snem? Widział bowiem teraz swego przyjaciela w jego zwykłym stroju i przy zwykłem zajęciu. Czy w całej jego postaci pozostał choć najlżejszy ślad tego, co wskazywałoby na zmianę, jaka w nim niedawno zaszła, zmianę, która takie wywarła na nim wrażenie?
Pytanie to było odruchowe, wywołane poprostu zdziwieniem, i pan Lorry nie szukał na nie odpowiedzi. Gdyby nie zaszło nic szczególnego, i gdyby nie było to czemś rzeczywistem, czy pan Jarvis Lorry znalazłby się tutaj? Czy zasnąłby w ubraniu w poczekalni doktora Manette, czy wogóle zastanawiałby się nad temi kwestjami na progu jego sypialni?
Nie upłynęło nawet kilka minut a panna Pross stanęła przy nim i zaczęła coś szeptać. Gdyby pan Lorry miał jeszcze jakiekolwiek wątpliwości — fakt ten rozwiałby je. Ale pan Lorry był człowiekiem trzeźwym i wątpliwości żadnych nie miał. Radził poczekać do drugiego śniadania, a potem wejść do pokoju doktora Manette jak gdyby nigdy nic. Jeżeli się okaże, że doktór jest w normalnym stanie ducha, pan Lorry zasięgnie jego rady i zdania w sprawie, która go tak wielkim przejęła niepokojem.
Ponieważ panna Pross przyjęła plan pana Lorry, przystąpiono niezwłocznie do urzeczywistnienia go. Mając dość czasu na staranne zrobienie tualety, pan Lorry zjawił się na śniadanie w nieskazitelnie białej bieliźnie i w błyszczącem obuwiu. Jak zwykle poproszono doktora, który natychmiast przyszedł.
O ile można było zrozumieć z delikatnych wzmianek i aluzyj — pan Lorry radził ostrożnie poruszać ten temat — pan Manette był przekonany, że ślub córki odbył się dopiero wczoraj. Gdy przypadkowo wymieniono dzień i datę, zasępił się i zamyślił. Umiał się jednak do tego stopnia opanować, że pan Lorry postanowił zapewnić sobie pomoc, o która mu chodziło. I pomoc tę otrzymał.
Gdy więc sprzątnięto ze stołu i został sam z doktorem, pan Lorry powiedział serdecznie:
„Kochany doktorze! Chciałbym zasięgnąć pańskiego zdania w pewnej sprawie, którą jestem bardzo zainteresowany. To znaczy, która mi się wydaje bardzo dziwna. Może pańskie wyjaśnienia rozproszą nieco ten mrok“.
Doktór spojrzał na swoje ręce, zniszczone pracą ostatnich paru dni, i zaczął słuchać uważnie. W oczach jego odbił się niepokój. Potem znów spojrzał na ręce.
„Doktorze Manette“, powiedział pan Lorry, serdecznie dotykając jego ramienia. „Sprawa, o której chcę mówić, dotyczy mego najserdeczniejszego przyjaciela. Błagam pana, doktorze, poradź mi pan, ze względu na niego — jak również na jego córkę — na jego córkę!“
„O ile się domyślam“, powiedział doktór zgaszonym głosem, „chodzi tu o wstrząs psychiczny“.
„Tak!“
„Mów pan bez ogródek“, powiedział doktór. „Nie szczędź szczegółów“.
Pan Lorry, widząc, że się porozumieli, ciągnął:
„Kochany doktorze! Chodzi tu o silny dawny wstrząs, bardzo ostry i bolesny. O wstrząs nerwowy, uczuciowy i... jak się pan wyraził... psychiczny. Wstrząs mózgowy. Niepodobna określić jak dawno to było, gdyż, o ile mogę wymiarkować, chory sam nie zdaje sobie z tego sprawy, a tylko on mógłby określić ten czas. Chory wyleczył się ze wstrząsu w sposób, który dla niego samego jest niewyjaśniony — słyszałem całkiem wyraźnie, jak kiedyś głośno o tem mówił. Oswobodził się od tego wstrząsu na tyle, że jest dziś człowiekiem wielkiej inteligencji, zdolnym do wytężonej pracy umysłowej, do niebywałej energji, do ciągłego wzbogacania swojej ogromnej wiedzy. Ale, niestety...“ pan Lorry przerwał i odetchnął głęboko, „nastąpił lekki nawrót choroby“.
Doktór zapytał cichym głosem:
„Jak długo trwał ten nawrót?“
„Dziesięć dni i nocy“.
„Jakie były objawy? To znaczy“, tu doktór znów spojrzał na swoje ręce, „czy były one w jakimkolwiek związku z poprzednim wstrząsem?“
„Tak jest“.
„Czy widział go pan kiedy“, ciągnął doktór cicho, ale dobitnie, „czy widział go pan kiedy w poprzednim stanie?“
„Raz jeden“.
„A podczas nawrotu... czy zachowywał się choć trochę... czy zupełnie podobnie jak wtedy?“
„Zdaje mi się, że zupełnie podobnie“.
„Wspomniał pan o jego córce... Czy córka wie o tym nawrocie?“
„Nie. Ukryto go przed nią, i mam nadzieję, że nie dowie się nigdy, ponieważ oprócz mnie, wie o tem jeszcze tylko jedna osoba, której również można ufać“
Doktór pochwycił jego dłoń i szepnął:
„Był pan bardzo dobry... bardzo subtelny...“ Pan Lorry oddał mu w milczeniu uścisk.
„Otóż, kochany doktorze“, zaczął po chwili pan Lorry, jak mógł najspokojniej i najserdeczniej, „jestem sobie zwykłym człowiekiem interesu i nie znam się na takich trudnych i złożonych rzeczach. Brak mi odpowiedniej wiedzy. Brak mi inteligencji. Muszę mieć kogoś ktoby mię prowadził. Niema na świecie człowieka, na którego zdaniu polegałbym tak, jak na pańskiem. Niech mi pan powie — co mogło spowodować ten nawrót? Czy istnieje obawa, że się powtórzy? Czy możnaby zapobiec temu? Jak należy się w takim wypadku zachować i czy mógłby zrobić cośkolwiek dla mego przyjaciela? Niema chyba na świecie człowieka, któryby z głębi serca tak pragnął pomóc przyjacielowi, jak ja pragnę! Ale nie wiem, jak postąpić w podobnym wypadku. Jeśli pańska wiedza, doświadczenie, inteligencja zechce udzielić mi odpowiednich wskazówek, zastosuję się do nich z całą ścisłością. Niekierowany przez nikogo, niedoświadczony, niewiele mogę. Proszę, niech mi pan to wytłumaczy! Niech mi pan pozwoli lepiej się w tem orjentować i powie co mam robić!“
Słysząc te poważne słowa, doktór Manette zamyślił się, pan Lorry zaś postanowił nie nalegać.
„Zdaje mi się“, powiedział doktór, z wysiłkiem przerywając milczenie „że pański chory przeczuwał nawrót, o którym pan wspomniał“.
„Czy bał się tego?“ zapytał pan Lorry.
„Bardzo“, odrzekł i wstrząsnął się mimowoli. „Nie ma pan pojęcia, jak takie przeczucie ciąży na umyśle chorego! I że mu bardzo trudno — prawie niepodobna — mówić o tem, co go dręczy“.
„A czyż nie sprawiłoby mu ulgi“, spytał pan Lorry, „gdyby zmusił się jednak i podzielił tajemnicą z kim bliskim?“
„Sądzę, że tak... Ale jak powiedziałem panu, jest to prawie niemożliwe. Uważam, że w pewnych okolicznościach jest to rzeczywiście niemożliwe“.
„A czemu pan, panie doktorze“, powiedział pan Lorry po krótkiem milczeniu, kładąc łagodnie rękę na ramieniu pana Manette, „czemu pan przypisuje ten nawrót?“
„Przypuszczam“, powiedział doktór, „że właściwą przyczyną nawrotu było nagłe i nieoczekiwane odżycie pewnych wspomnień i myśli. Przypuszczam, że zbudziły one w chorym żywe skojarzenia z jakiemiś bolesnemi przeżyciami. Prawdopodobnie już długo przedtem ducha jego trzymała w napięciu tajona bojaźń, że w pewnych okolicznościach — powiedzmy — przy pewnej szczególnej sposobności skojarzenia te znów ożyją. Chciał się na to przygotować. Nadaremnie. Kto wie? Może ten wysiłek zmniejszył jego odporność?“
„A czy pamięta, co zaszło w czasie nawrotu choroby?“ spytał pan Lorry po krótkiem wahaniu.
Doktór lękliwie rozejrzał się po pokoju, przecząco pokiwał głową i powiedział:
„Nic. Zupełnie“.
„A co do przyszłości?“ podjął pan Lorry.
„Co do przyszłości“, powiedział doktór, odzyskując dawną energję, „to mam jak najlepsze nadzieje. Ponieważ, dzięki Bogu, stan ten trwał tak krótko, mam jak najlepsze nadzieje. Ponieważ chory ulegał naciskowi czegoś niewiadomego, czego się bał oddawna, co oddawna przeczuwał i z czem oddawna walczył napróżno, a gdy chmura przyszła i minęła, bardzo szybko wrócił do normalnego stanu — pozwala mi to przypuszczać, że to, co najgorsze, minęło“.
„To wielka pociecha dla mnie“, powiedział pan Lorry. „Jestem panu ogromnie wdzięczny“.
„To ja jestem panu wdzięczny“, powiedział pan Manette, pochylając się przed nim z szacunkiem.
„Pozostają jeszcze dwa punkty, co do których chciałbym zasięgnąć pańskiej rady. Czy wolno mi mówić?“ zapytał pan Lorry.
„Większej przysługi nie może pan oddać swemu przyjacielowi“, odrzekł doktór, wyciągając do niego rękę.
„Więc zacznę od pierwszego. Mój przyjaciel jest człowiekiem uczonym, człowiekiem niesłychanej energji i pracowitości. Z wielkim zapałem studjuje wiedzę praktyczną z zakresu swojej specjalności, robi wiele doświadczeń, itd. Czy nie za wiele pracuje?“
„Nie sądzę. Może to właściwość jego umysłu, że musi być ciągle czemś zajęty. Przyczyną tego jest częściowo jego usposobienie, częściowo zaś jest to wynikiem jego cierpienia. Im mniej ma zdrowego zajęcia, tembardziej obawiać się należy, że wróci do swoich chorobliwych myśli. Badał siebie starannie i przekonał się o tem“.
„Więc nie przypuszcza pan, że to zbyt wielki wysiłek?“
„Jestem przekonany, że nie...“
„Drogi Lorry! Nie mam co do tego żadnych obaw! Raczej dobrze, że silny napór w jednym kierunku znajdzie przeciwwagę“.
„Wybacz mi doktorze... Jestem tylko człowiekiem interesu. Przypuśćmy jednak, żeby się przepracował. Czy to nie mogło być przyczyną ponownego nawrotu?“
„Nie sądzę, nie sądzę“, powiedział doktór Manette z głębokiem przekonaniem „że coś, z wyjątkiem tych skojarzeń, sprowadzić mogłoby nawrót choroby. Dlatego jestem przekonany, że tylko jakieś wyjątkowe rozedrganie tej struny mogłoby wpłynąć na to. Po tem co się stało... po jego szybkiem przyjściu do siebie... nie przypuszczam, żeby się to mogło powtórzyć... Przypuszczam, a nawet wierzę, że te okoliczności powtórzyć się nie mogą“.
Mówił z przekonaniem człowieka, który dobrze wie, jak drobna rzecz naruszyć może równowagę organu tak delikatnego, jak mózg. Była w jego tonie pewność, oparta na osobistem doświadczeniu. Przyjaciel nie miał zamiaru obalać tej pewności. Wmawiał w siebie, że jest spokojniejszy i pewniejszy niż był w istocie. Postanowił poruszyć drugi i ostatni punkt. Był to zarazem punkt drażliwszy. Ale, pamiętając niedzielną rozmowę z panną Pross i to, co sam widział w ciągu tych ostatnich dziewięciu dni, postanowił śmiało spojrzeć faktom w twarz.
„Praca, podjęta pod wrażeniem wstrząsu, z którego tak szczęśliwie wyszedł“, zaczął pan Lorry odchrząknąwszy, „nazywa się, powiedzmy, kowalstwem. Poprostu kowalstwo. Powiedzmy, dla lepszego zobrazowania, że w najgorszych, najcięższych chwilach swego życia pracował w małej kuźni. Powiedzmy, że ku zdumieniu wszystkich zastano go znów przy kowadle. Czy to dobrze, że ma to kowadło u siebie?“
Doktór potarł ręką czoło i nerwowo zaczął uderzać nogą o podłogę.
„Nie rozstaje się ze swojem kowadłem“, ciągnął pan Lorry, rzucając mu niespokojne spojrzenie. „Czy nie lepiej, żeby mu je odebrać?“
Zmarszczki na czole nie wypogodziły się. Wciąż nerwowo uderzał nogą o podłogę.
„Nie może mi pan poradzić?“ nalegał pan Lorry. „Rozumiem, że trudne pytanie dałem panu do rozstrzygnięcia. Ale...“ pokiwał głową i umilkł.
„Widzi pan“, powiedział doktór Manette zwracając się doń po chwili, „to tak trudno mówić o tem, co się podświadomie dzieje w mózgu tego człowieka. Był czas, kiedy tęsknił do tej pracy, kiedy ta praca była dla niego zbawieniem. Niewątpliwie praca ta sprawiała mu olbrzymią ulgę i, mogąc pracować rękoma, nie pracował — mózgiem. A w miarę, jak dochodził do większej wprawy, sprawnością rąk zastępował sprawność mózgu. Poprostu nie wyobrażał sobie, że mógłby żyć bez swego warsztatu. Nawet teraz, kiedy ma więcej wiary w siebie niż dawniej, nawet teraz, kiedy mówi o sobie z pewną ufnością, myśl, że mógłby potrzebować swego warsztatu i nie znaleźć go, napawa go strachem, jaki odczuwa tylko biedne, zabłąkane dziecko“. Kiedy podniósł oczy na pana Lorry, wyglądał jak takie właśnie dziecko.
„Ale może... wybacz pan, panie doktorze... jestem sobie zwykły człowiek interesu... mający do czynienia tylko z takiemi rzeczami jak gwineje, szylingi, banknoty — może usuwając ów warsztat usunie się jednocześnie owe natrętne myśli? Gdy zniknie warsztat, czy razem z nim nie zniknie strach? Jednem słowem, drogi panie Manette, czy zatrzymanie u siebie warsztatu nie jest koncesją na rzecz strachu?“
Znowu zapadło milczenie.
„Widzi pan“, lękliwie powiedział doktór, „przecież to taki stary przyjaciel...“
„Jabym go tam nie trzymał u siebie“, powiedział pan Lorry, którego stanowczość wzrastała w miarę jak czuł, że doktór waha się. „Radziłbym poświęcić przyjaciela. Chciałem zasięgnąć pańskiej rady w tym względzie. Jestem przekonany, że to szkodzi choremu. Poradź mi, doktorze, jak przystało na starego kochanego przyjaciela! Dla dobra córki, doktorze!“
Widać było, że doktór Manette stacza ze sobą ciężką walkę.
„Więc niech się stanie dla jej dobra. Pozwalam na to. Ale nie usuwałbym warsztatu w obecności pańskiego przyjaciela. Niech go zabiorą tak, żeby on tego nie widział. Niech po dokonanym fakcie dowie się, że stracił przyjaciela“.
Pan Lorry chętnie przystał na to i tem zakończył konferencję. Dzień spędzili poza miastem, co doskonale wpłynęło na doktora. W ciągu następnych trzech dni czuł się dobrze, a czwartego wyjechał, by odwiedzić Łucję i jej męża. Pan Lorry powiedział przyjacielowi, w jaki sposób wytłumaczył córce jego milczenie, doktór potwierdził to w liście, więc nie podejrzewała niczego.
Tego samego dnia wieczorem, kiedy doktór Manette opuścił Londyn, pan Lorry udał się do jego pokoju z młotkiem, siekierą, dłótem i piłą. Towarzyszyła mu panna Pross ze świecą w ręku. Zamknąwszy starannie drzwi, pan Lorry z tajemniczą miną winowajcy porąbał w kawały warsztat szewcki. Panna Pross trzymała świecę — jak gdyby przyświecała morderstwu — do czego zresztą nadawał się doskonale jej ponury wygląd. Natychmiast przystąpiono do całopalenia, poprzednio roznieciwszy w kuchni ogień (warsztat porąbano na drzazgi) zaś ćwieki, skóry i niedokończone trzewiki zakopano w ogrodzie. Niszczenie i ukrywanie jest czemś tak ohydnem dla ludzi uczciwych, że pan Lorry i panna Pross, spełniwszy ten czyn i usunąwszy jego ślady, czuli się i wyglądali jak sprawcy ohydnego mordu.


Rozdział dwudziesty.
Prośba.

Kiedy nowożeńcy wrócili do domu, pierwszą osobą, która zjawiła się z życzeniami, był Sydney Carton. Zaledwie parę godzin byli u siebie, a już oznajmiono jego przybycie. Wygląd, spojrzenie i maniery Cartona nie zmieniły się, ale Karol Darnay dostrzegł w nim, ku swemu niepomiernemu zdumieniu, coś jakby szorstkie przywiązanie, co było dlań nowością.
Przy pierwszej sposobności Sydney zaciągnął Darnaya pod okno i powiedział tak, żeby ich inni nie słyszeli.
„Panie Darnay, chciałbym zostać pańskim przyjacielem“.
„Mam nadzieję, że już jesteśmy przyjaciółmi“.
„Bardzo pan łaskaw, mówiąc w ten sposób. Ale to się tylko tak mówi, w przenośni. Ja zaś nie chciałem mówić w przenośni. Mówiąc, że chcę być pańskim przyjacielem, chcę nim być w istocie“.
Karol Darnay zapytał go — co było zresztą zupełnie zrozumiałe — z całą życzliwością, co on przez to rozumie.
„Jak mi życie miłe“, powiedział Carton z uśmiechem, „przekonuję się, że łatwiej mi to zrozumieć, niż dać panu do zrozumienia. Ale spróbuję. Przypomina pan sobie ten słynny wypadek, kiedy to byłem więcej pijany — niż — niż zazwyczaj?“
„Przypominam sobie ten słynny wypadek, kiedy to pan zmusił mię do przyznania, że jest pan pijany“.
„I ja to pamiętam. Przekleństwo tej chwili widocznie ciąży na mnie, bo nie mogę o niej zapomnieć. Mam nadzieję, że będzie mi to policzone owego dnia, kiedy dnie przestaną mi się już liczyć! Niech się pan nie niepokoi. Nie będę prawił kazania“.
„Nie niepokoję się bynajmniej. Pańska powaga nie jest tem co mogłoby mię w panu niepokoić“.
„A!“ powiedział Carton, niedbale machając ręką, jak gdyby chciał to od siebie odsunąć. „W tym pijackim wypadku, o którym powyżej (jednym z bardzo licznych, jak panu wiadomo), byłem nieznośny ze swoją gadaniną, czy pana lubię czy nie lubię. Chciałbym, żeby pan o tem zapomniał“.
„Dawno o tem zapomniałem“.
„Znów gadanie! Ale mnie, panie Darnay, zapominanie nie przychodzi tak łatwo, jak rzekomo przychodzi panu. Ja nie zapomniałem a zdawkowa odpowiedź nie pomoże mi zapomnieć!“
„Jeżeli to była zdawkowa odpowiedź, bardzo pana przepraszam“, odrzekł Darnay. „Chciałem, poprostu dać panu poznać, że nie przypisuję wagi do faktu, który pan zdaje się brać tak poważnie. Upewniam pana słowem gentlemana, że dawno o tem zapomniałem. Mój Boże! Nie było czego zapominać! Czyż nie miałem rzeczy ważniejszych do pamiętam a wobec wielkiej przysługi, jaką oddał mi pan tego dnia?“
„Co się tyczy owej wielkiej przysługi“, powiedział Carton, „czuję się w obowiązku powiedzieć panu, że był to zwykły wybieg adwokacki. Nie wiem, czy zastanawiałem się nad pańskim losem, kiedym oddawał panu tę przysługę! Powiedziałem, kiedym oddawał! Mówię o tem co było!“
„Chce pan zlekceważyć swoją przysługę!“ powiedział Darnay. „Nie chce się sprzeczać z panem o pańskie zdawkowe traktowanie sprawy“.
„Święta prawda, panie Darnay, słowo daję! Ale odbiegłem od przedmiotu. Chciałem mówić o naszej przyjaźni. Pan mię zna. Pan wie, że niedostępne mi są wszelkie wyższe i szlachetniejsze uczucia ludzkie. Jeżeli pan o tem wątpi, Stryver potwierdzi moje słowa“.
„Wolę urobić sobie zdanie o panu bez jego pomocy“.
„Doskonale! Ale w każdym razie wie pan, że jestem sobie taki brat łata, który nigdy nie zrobił i nie zrobi nic dobrego“.
„Nie wiem, czy nigdy nie zrobi“.
„Ale ja wiem! I to powinno panu wystarczyć! Tak! Jeżeli pan może znieść, żeby taki nic dobrego, żeby człowiek o tak podłej reputacji kręcił się panu pod nogami, to prosiłbym pana o przywilej przychodzenia do państwa, kiedy mi się będzie podobało. Żebyście mię uważali za zbyteczny mebel (powiedziałbym brzydki, gdyby nie podobieństwo z panem, na które sam swego czasu zwróciłem uwagę), tolerowany za dawne zasługi i traktowany obojętnie. Wątpię czy nadużyję pańskiego pozwolenia. Stawiam jeden na sto, że skorzystam z niego najwyżej cztery razy do roku. Wystarczy mi, że tak powiem, świadomość posiadania takiego przywileju“.
„Chce pan spróbować?“
„I znów gadanie... Chce pan powiedzieć, że otrzymam to, o co proszę! Dziękuję, Darnay! Wolno mi chyba pozwolić sobie na tę swobodę wobec pańskiego nazwiska“.
„Naturalnie, Carton!“
Uścisnęli sobie ręce, a Carton odszedł i po chwili, sądząc z jego wyglądu, był już takiem nic, jak zawsze.
Po jego wyjściu, w ciągu wieczora, który upłynął nowożeńcom w towarzystwie panny Pross, doktora i pana Lorry, Karol wspomniał ogólnikowo o rozmowie z Cartonem, wyrażając się o nim niedbale i lekko. Nie mówił z goryczą, ani złośliwie, ale jak ktoś, kto widział go takim, jakim Carton chciał się pokazać.
Nie przypuszczał, że rozmowa ta zaciąży na myślach jego pięknej młodej żony. Ale gdy potem udał się za nią do sypialni, zauważył na jej ślicznem czole zmarszczkę.
„Jesteśmy dziś zamyśleni?“ powiedział Karol, otaczając ją ramieniem.
„Tak najdroższy“, powiedziała, kładąc mu dłonie na piersiach i utkwiwszy w nim pytające i badawcze spojrzenie. „Jesteśmy zamyśleni, bo mamy dziś zmartwienie, Karolu!“
„A jakież to, Łucjo?“
„Czy obiecujesz nie pytać, jeżeli cię o to poproszę?“
„Czy obiecuję? Czegóż nie obiecałbym memu ukochaniu!“
Rzeczywiście! Czegożby nie obiecał, gdy jedną ręką odgarniając złote włosy Łucji, drugą trzymał na sercu, które tylko dla niego biło!
„Sądzę, Karolu, że biedny pan Carton zasługuje na większy szacunek i współczucie, niżeś mu to dzisiaj okazał“.
„Naprawdę, najdroższa? A dlaczegóż to?“
„O to właśnie nie powinieneś mię pytać. Ale zdaje mi się — wiem — że mam słuszność“.
„Jeżeli wiesz — to mi wystarcza. Co chcesz, żebym dla niego zrobił, Łucjo?“
„Chciałabym, najdroższy, żebyś był dla niego zawsze bardzo wspaniałomyślny i bardzo wyrozumiały na jego błędy — kiedy go tu niema. Chciałabym, żebyś uwierzył, że Carton posiada serce, które rzadko, bardzo rzadko obnaża, i że w sercu tem ma głęboką ranę. Drogi mój! Widziałam, jak ta rana krwawiła!“
„To bardzo dla mnie przykre“, powiedział Karol Darnay głęboko zdumiony, „że zrobiłem mu krzywdę. Nigdy nie pomyślałbym tego o nim“.
„A jednak tak jest, mój drogi! Obawiam się, że się to już nie da naprawić. Nie mam nadziei, żeby można było naprawić cośkolwiek w jego losie, albo w jego charakterze. Ale jestem pewna, że jest zdolny do czynów pięknych, do czynów dobrych, nawet do czynów wspaniałomyślnych“.
Była tak piękna z tą swoją wiarą w tego straceńca, że mąż mógłby tak patrzeć na nią godzinami.
„Och, najdroższy!“ szepnęła, kładąc mu główkę na piersi i wznosząc do niego oczy. „Pamiętaj, jak silni jesteśmy naszą miłością, i jaki on słaby w swojem nieszczęściu!“
Prośba ta wzruszyła go głęboko.
„Zawsze będę pamiętał o tem najdroższe moje serduszko! Będę pamiętać o tem do końca życia“.
Pochylił się nad złotą głową, dotknął wargami różowych usteczek i wziął ją w ramiona. Gdyby pewien samotnik, włóczący się po ciemnych ulicach, słyszał jej niewinną obronę i widzieć mógł łzy żalu, które mąż zcałowywał z pięknych oczu Łucji, zawołałby w głąb nocy — a nie byłyby to słowa, które po raz pierwszy wymawiałyby jego usta:
„Niech cię Bóg błogosławi za twoja słodką litość!“


Rozdział dwudziesty pierwszy.
Echa kroków.

Wymarzonem miejscem dla echa — jakeśmy to już powiedzieli — był ów róg ulicy, przy którym mieszkał doktór Manette. Skrzętnie zacieśniając złotą nić, która wiązała istnienie jej, ojca, męża i wychowawczyni w spokojne i ciche życie, mieszkała Łucja w zacisznym domu, wsłuchując się w echa kroków mijających lat.
Był czas, kiedy — pomimo, iż czuła się szczęśliwa — nieraz robota wypadała jej z rąk i mgłą zachodziły oczy. Słyszała bowiem echo czegoś lekkiego, nieuchwytnego, ledwo dosłyszalnego, co jednak silny znajdowało oddźwięk w jej sercu. Drżące nadzieje i zwątpienia — nadzieje poznania miłości, jakiej jeszcze nie zaznała, zwątpienie, czy będzie żyć, by się nacieszyć ową miłością — szarpały na zmianę jej sercem. Między echami kroków rozróżniała wtedy echa własnych, zmierzających do grobu. A myśli o osieroconym mężu, który będzie po niej strasznie rozpaczał, napływały jej łzami do oczu i rozbijały się jak fale.
Czas ten minął. Na łonie jej spoczywała mała Łucja. Teraz echo przynosiło szmer jej drobnych kroków i dźwięk jej miłej paplaniny. Gdyby nie wiem jak silne dźwięki przynosiło echo, młoda matka, siedząca przy kołysce, słyszała przedewszystkiem tamte. Nie dały na siebie czekać i ponury dom zaczął rozbrzmiewać słonecznym śmiechem dziecka. Zdawało się, że Boski Przyjaciel dzieci, Któremu w dniach troski ofiarowała swoich bliskich, wziął na ręce jej dziecię, jak wziął ongiś tamto, uczynił zeń radość jej życia.
Skrzętnie przędąc złotą nić, która wiązała ich wszystkich, przetykając własnem szczęściem i wdziękiem osnowę ich wspólnego życia, Łucja w echu lat słyszała jedynie przyjemne i radosne dźwięki. Kroki jej męża dźwięczały silnie i pewnie, kroki ojca stanowczo i równo; nawet panna Pross, w uprzęży z tych złotych nici, budziła echa jak uparty rumak, popędzany batem, parskający i grzebiący ziemię pod platanem w ogrodzie.
Jeżeli wplótł się czasami odgłos smutku, nie był on zaprawiony goryczą, ni rozpaczą. Nawet gdy włosy złote jak jej włosy otoczyły aureola schorowaną twarzyczkę spoczywającego na poduszkach malca, który szeptał: „Droga mamo i drogi tatusiu! Bardzo mi żal, że muszę opuścić was i moją śliczną siostrzyczkę, ale wołają mię i muszę odejść“ — łzy, które spływały z oczu młodej matki, tulącej do łona dziecię, z którego uleciała duszyczka, nie były łzami rozpaczy. Pozwólcie im przyjść i nie wzbraniajcie im! One bowiem widzą oblicze Ojca mego! Ojcze! Błogosławione niech będzie słowo twoje!
I tak, szmer skrzydeł anielskich wplótł się w inne echa, nie były więc one tylko ziemskie i miały w sobie dech niebios. Mieszały się z niemi westchnienia wiatru, przebiegającego nad mogiłką w ogrodzie, a oba te dźwięki — ciche jak szmer morza śniącego w dzień letni u piaszczystego brzegu — słyszała Łucja, kiedy mała jej córeczka, zabawnie przejęta swemi rannemi obowiązkami lub ubieraniem lalki, paplała u nóg matki językami Dwóch Miast, które wmieszały się w jej życie.
Echa rzadko przynosiły prawdziwe odgłosy kroków Sydneya Cartona. Najwyżej sześć razy do roku korzystał ze swego przywileju zjawiania się bez zaproszenia, a wtedy spędzał z nimi wieczory jak to nieraz czynił i dawniej. Nie przychodził nigdy podniecony winem. I jeszcze jedno szeptały o nim echa, co wszystkie prawdziwe echa szeptały zawsze, przez wszystkie czasy.
Nie zdarzyło się jeszcze, by dla mężczyzny, któryby kochał kobietę, utracił ją, a potem żywił dla niej uczucie czyste i niezmienne, jako dla matki i żony — dzieci jej nie miały jakiejś specjalnej sympatji i instynktownego, pełnego delikatności współczucia. Jakie tajemne struny uczuciowe poruszane są w takich razach, tego nie mówi żadne echo. Ale tak bywa, i tak było w tym wypadku. Carton był pierwszym obcym człowiekiem, do którego mała Łucja wyciągnęła swoje pulchne ramionka; i Carton zachował swoje miejsce przy niej, gdy dziewczynka dorosła. Chłopczyk mówił o nim prawie do ostatniej chwili. „Biedny Carton! Pocałujcie go ode mnie“
Pan Stryver torował sobie drogę poprzez rzeszę prawników, podobny do wielkiego okrętu, prującego wzburzone wody, i ciągnął za sobą swego tak użytecznego przyjaciela, jak holownik ciągnie za sobą łódź. Ponieważ łódź holowana w ten sposób kołysze się zwykle bardzo silnie i często bywa pod wodą, Sydneyowi nieraz już groziło zatonięcie. Ale zakorzeniony i silny nałóg, na nieszczęście bardziej zakorzeniony i silniejszy niż poczucie osamotnienia i poniżenia, sprawił, iż tryb ten określał treść jego życia. I nie więcej myślał o zerwaniu z rolą szakala przy lwie, niż prawdziwy szakal marzy o staniu się lwem. Stryver był bogaty, ożenił się z uroczą wdówką z pieniędzmi i trzema synkami, którzy nie mieli w sobie nic specjalnie promiennego, z wyjątkiem prostych jak promienie włosów na głowach kształtem przypominających budyń.
Tych to trzech chłopaczków, wypacając wszystkiemi porami ciała wspaniałomyślność w najbardziej natrętnej formie, gnał pan Stryver przed sobą jak stado baranów do cichego zakątka przy ulicy Soho, a oddając pupilów pod opiekę mężowi Łucji, powiedział z właściwą sobie delikatnością: „Oto trzy kromki chleba z serem na pański małżeński piknik, panie Darnay!“ Uprzejme odrzucenie trzech kromek chleba z serem przejęło głębokiem oburzeniem pana Stryvera. Oburzenie to znalazło wyraz w radach, jakie dawał młodym gentlemanom, przestrzegając ich przed dumą takich żebraków, jak ten belfer. Przy szklaneczce wina miał też zwyczaj opowiadać pani Stryver o tem jak to pani Darnay „chciała go złapać“, i o swoich kontrposunięciach (trafiła kosa na kamień, moja pani), co go ustrzegło przed „złapaniem“. Ten i ów z zażyłych przyjaciół z Kings Bench, asystujący przy winie i kłamstwie, wybaczał mu to ostatnie, będąc zdania, iż Stryver tak często je powtarzał, że wkońcu sam w nie uwierzył — co jest, oczywiście, momentem tak obciążającym dla pierwotnego wykroczenia, że usprawiedliwićby należało kogoś, ktoby takiego oszczercę zawlekł w ustronne miejsce i tam, gdzieś na uboczu, powiesił.
Oto echa, które docierały do uszu Łucji, gdy wsłuchiwała się w nie, czasem zamyślona, czasem rozbawiona i uśmiechnięta, w zacisznem mieszkanku przy ulicy Soho. Mała Łucja skończyła sześć lat. Jak bliskie sercu jej były echa kroków ukochanego dziecięcia i najdroższego zawsze czynnego, zawsze opanowanego ojca, i umiłowanego męża — nie potrzebujemy mówić. Ani tego też, że najlżejsze echo kochanego domu zjednoczonego i prowadzonego przez Łucję tak umiejętnie i wytwornie, że nie ustępował o wiele bogatszym — było dla niej najsłodszą muzyką. Ani o tych słodkich echach, które przynosiły jej tylekroć powtarzane przez ojca słowa, że po ślubie jest mu jeszcze więcej oddana (o ile to możliwe), niż poprzednio, ani o słowach męża, który przyznawał, że żadne troski i prace nie zmniejszają jego miłości i przywiązania; tylko zapytywał nieraz: „Jaką tajemnicę magiczną posiadasz, ukochana, że potrafisz być wszystkiem dla nas, jak gdybyśmy byli jedną tylko osobą, i nigdy nie jesteś zmęczona, i nigdy nie narzekasz, że masz za dużo roboty?“
Ale były inne jeszcze echa, dochodzące z oddali, które oddawna rozbrzmiewały złowieszczo w tym zakątku. I właśnie teraz, około szóstej rocznicy urodzin małej Łucji, echa te zaczynały nabierać strasznego podźwięku, jak gdyby we Francji zrywała się wielka burza i nagle podniosły się straszliwe wody morza.
Pewnego wieczoru lipcowego, w roku tysiąc siedemset osiemdziesiątym dziewiątym, pan Lorry, wyszedłszy późno od Tellsonów, usiadł z Łucją i jej mężem w ciemnem oknie. Była to parna, niepokojąca noc, więc wszystkim przypomniała się owa noc niedzielna, kiedy to patrzyli z tego samego okna na pioruny.
„Jużem myślał“, powiedział pan Lorry, przesuwając wtył swoją bronzową peruczkę, „że będę musiał spędzić noc u Tellsonów. Mieliśmy dzisiaj tyle roboty, żeśmy poprostu nie wiedzieli, do czego się najpierw brać, ani którędy się obrócić. W Paryżu coś niespokojnie a nasi klijenci zasypują nas formalnie listami, jak gdyby się bali, że nie zdążą powierzyć nam swego majątku! Ogarnęła ich poprostu manja wysyłania pieniędzy do Anglji“.
„To zły znak“, powiedział Darnay.
„Zły znak, powiadasz, Karolu? Tak, ale nie domyślamy się, jaki może być tego powód. Ludzie są tak nierozsądni! Starzejemy się u Tellsona i nie należy wyprowadzać nas z równowagi bez ważnych powodów“.
„Wie pan przecież“, powiedział Darnay, „jak pochmurnie i groźnie wygląda niebo“.
„Wiem, naturalnie!“ odrzekł pan Lorry, starając się wmówić w siebie, że opuściła go zwykła pogoda i że ma ochotę zrzędzić. „Ale postanowiłem pozrzędzić trochę po całodziennem zmęczeniu. Gdzie jest Manette?“
„Jest tu!“ powiedział doktór, który w tej samej chwili wszedł do ciemnego pokoju.
„Bardzo się cieszę, że pan jest już w domu“, powiedział pan Lorry, „bo ten cały harmider i zamieszanie zdenerwowały mię i czuję się wzburzony bez żadnego powodu. Pan nie wychodzi, mam nadzieję?“
„Nie. I mam nadzieję, że zagra pan ze mną partyjkę trik traku“, powiedział doktór.
„Jeżeli mam być szczery, nie sadzę, bym miał do tego specjalną ochotę! Nie czuję się na siłach dzisiaj stawić panu czoła. Czy sprzątnięto już zastawę do herbaty, Łucjo? Bo nie widzę jej!“
„Naturalnie, że nie! Czekaliśmy na pana!“
„Dziękuję ci, kochanie. Czy nasz słodki skarb już w łóżeczku?“
„I śpi spokojnie“.
„To dobrze. Wszystko bezpieczne i spokojne. Nie rozumiem, dlaczego nie miałoby tu być spokojnie i bezpiecznie. Ale harowałem cały dzień i nie jestem już taki młody jak wy. Herbata, kochanie? Dziękuję! No, a teraz usiądźmy sobie cichutko w kółko i nasłuchujmy echa, o którem utworzyłaś sobie cała teorje!“
„To nie teorja, to była moja fantazja“.
„Niech będzie fantazja, moja mądra pieszczotko!“ powiedział pan Lorry gładząc jej rękę. „Jest ich bardzo dużo i są bardzo głośne, prawda? Posłuchajcie tylko!“
Gwałtowne, szalone niebezpieczne kroki, które wdzierają się w cudze życie — kroki, których ślady trudno zatrzeć, gdy raz je zaczerwieni krew — huczały daleko, daleko, na przedmieściu Świętego Antoniego, w chwili, gdy małe kółko siedziało przy ciemnem oknie londyńskiego domu.
Święty Antoni stał się tego ranka olbrzymią ciemną bezładną masą straszydeł. Nad skłębionem morzem falujących głów błyszczały w świetle słońca stalowe klingi i bagnety. Straszliwy ryk wyrywał się z gardła Świętego Antoniego, a las obnażonych ramion chwiał się w powietrzu jak drżące drzewa zginane zimową wichurą: palce konwulsyjnie chwytały za każdą broń lub coś, co było podobne do broni, która jakby wydobywała się z niedającej się określić głębi.
Kto rozdał broń, gdy się broń pokazała, kto zaczął, za czyją sprawę broń połyskiwała, łamała się zygzakiem jak piorun nad głowami tłumu — tego żadne oko nie mogło wykryć. Ale rozdano muszkiety, rozdano naboje, proch i kule, belki żelazne i drewniane, noże, siekiery, piki, wszelką broń, jaką przemyślność wściekłości zdołała wynaleźć i rozdać. Ludzie, którzy nie mogli zdobyć nic innego, okrwawionemi palcami wyłupywali z murów kamienie i cegły. Każdy puls i każde serce na przedmieściu Świętego Antoniego biło jak w gorączce i płonęło gorączką. Nikt, kto żyw, nie cenił sobie życia i poddawał się szaleńczemu pragnieniu złożenia go w ofierze.
Jak wir wrzącej wody posiada swój punkt środkowy, tak cały ten wrzaskliwy tłum gromadził się dokoła winiarni Defarge’a, i każda kropla ludzka w tym kotle ciążyła ku miejscu, gdzie Defarge we własnej osobie, czarny od potu i prochu, wydawał rozkazy, wydawał broń, tamtego odwoływał, tego wysyłał naprzód, rozbrajał jednych, żeby uzbroić innych, pracował, uwijał się, gdzie tłum skupiał się najgęściej.
„Do mnie, Jakóbie Trzeci“, wołał Defarge, „a wy, Jakubie Pierwszy i Drugi, podzielcie się i stańcie na czele tylu patriotów, ilu tylko zdołacie zgromadzić! Gdzie moja żona?“
„Jestem tu!“ powiedziała madame, spokojna jak zazwyczaj, ale dziś bez robótki w ręku. Pewną ręką madame dzierżyła dziś topór, miast bardziej pokojowych narzędzi, a za pasem madame tkwił pistolet i groźny nóż.
„Dokąd idziesz, żono?“
„Tymczasem idę z tobą“, odrzekła madame. „Ale za chwilę ujrzysz mię na czele niewiast“.
„Chodźmy więc“, zawołał Defarge donośnym głosem. „Patrjoci i przyjaciele! Jesteśmy gotowi! Na Bastylję!“
Z rykiem, który tak brzmiał, jak gdyby oddech całej Francji skupił się na tem znienawidzonem słowie, ruszyło żywe morze, fala po fali, otchłań po otchłani, i runęło przez miasto ku owemu punktowi. Dzwony biły na alarm, bębny warczały, morze ryczało, uderzając o nowy swój brzeg — zaczął się atak.
Głębokie rowy, podwójny zwodzony most, masywne kamienne mury, osiem wielkich baszt, armata, muszkiety, ogień i dym. Poprzez ogień i poprzez dym, w ogień i w dym — gdyż morze rzuciło go ku armacie i w jednej chwili został kanonierem — Defarge z przedmiejskiej winiarni pracował jak regularny żołnierz przez Dwie gorące godziny.
Głęboki rów, zwykły, zwodzony most, masywne, kamienne mury, osiem wielkich baszt, armata, muszkiety, ogień i dym. Jeden most zdobyty! „Do pracy, towarzysze, do pracy! Do pracy, Jakóbie Pierwszy, Jakóbie Drugi, Jakubie Tysiączny! Jakóbie Dwutysięczny! Jakóbie Dwudziestopięciotysięczny! W imię wszystkich Djabłów czy Aniołów — jak wolicie — do pracy!“ Tak wołał Defarge-winiarz, nie wypuszczając z ręki strzelby, która rozgrzała się już oddawna.
„Do mnie, niewiasty!“ wołała madame, jego żona. „Przecież potrafimy zabijać niegorzej od mężczyzn, gdy pozycja zostanie zdobyta!“ I z głodnym krwi wrzaskiem biegły do niej niewiasty rozmaicie uzbrojone, ale wszystkie jednakowo zbrojne w głód.
Armata, muszkiety, ogień i dym. Ale wciąż jeszcze głęboki rów i jeden zwodzony most, i masywne mury kamienne, i osiem wielkich baszt. Nieznaczne przemieszczenia ryczącego morza — spowodowane padaniem rannych. Błyszczą sztandary, goreją pochodnie, dymią sterty mokrej słomy, wre praca na barykadach we wszystkich kierunkach, krzyk, wrzask, grzechot, klątwy, bohaterstwo bez granic, grzmoty, klekot, wściekły ryk żywego morza. Ale wciąż jeszcze — głęboki rów, i jeden zwodzony most, i masywne kamienne mury, i osiem wielkich baszt, i Defarge-winiarz ze strzelbą jeszcze bardziej rozpaloną od służby przez Cztery gorące godziny.
Biała flaga z fortu i parlamentarz — widać to niewyraźnie wśród szalejącej burzy, która głuszy wszelkie dźwięki — nagle morze wznosi się nieoczekiwanie wysoko, rozlewa się szerzej, rzuca Defarge’a z winiarni przez spuszczony most, poprzez zewnętrzne mury, między osiem wielkich baszt.
Tak nieokiełzana była siła oceanu niosącego Defarge’a, że dopóki nie wylądował na wewnętrznym dziedzińcu Bastylii, nie łatwiej było mu odwrócić głowę lub zaczerpnąć oddechu, niż gdyby walczył z odmętem Południowego Morza. Oparłszy się o wyłom w murze, zebrał się w sobie i obejrzał się. Jakób Trzeci stał tuż obok. Pani Defarge w otoczeniu niewiast stała opodal, z nożem w ręku. Wszędzie zamieszanie, tumult, podniecenie, oszałamiające i obłąkane zamieszanie, niebywały gwar i jakieś wściekłe porozumiewania się na migi.
„Więźniów!“
„Rejestry!“
„Tajemne cele!“
„Narzędzia tortur!“
„Więźniów!“
Ze wszystkich okrzyków i tysiąca bezsensownych haseł krzyk „Więźniów“ był tym, który najsilniej podchwyciło wlewające się do wnętrza morze, jak gdyby istniał bezkres ludzi, podobnie jak bezkres czasu i przestrzeni! Kiedy pierwsze fale przelały się, unosząc ze sobą dozorców więziennych, którym grożono natychmiastową śmiercią, jeżeli choć jedna cela zostanie ukryta, Defarge położył ciężką rękę na piersiach jednego z tych ludzi — człowieka z siwą głową, trzymającego w ręku zapaloną latarnię — oddzielił go od reszty i wcisnął między siebie i mur.
„Pokaż mi Wieżę Północną!“ powiedział Defarge. „Prędko!“
„Pokażę najdokładniej“, odrzekł tamten, „jeżeli zechce pan iść ze mną. Ale tam nikogo niema“.
„Co znaczy Sto Pięć, Wieża Północna? Prędko!“ pytał Defarge.
„Co znaczy, monsieur?“
„Czy to oznacza więźnia, czy miejsce uwięzienia? Czy chcesz, bym cię położył trupem?“
„Zabij go!“ zawołał Jakób Trzeci, który właśnie nadszedł.
„Monsieur, to cela!“
„Prowadź mię tam!“
„Tędy!“
Jakób Trzeci ze zwykłym swym żarłocznym wyrazem twarzy, najwyraźniej rozczarowany, gdyż powyższy djalog nie obiecywał przelewu krwi, trzymał się Defarge’a, gdy ten szedł za klucznikiem. Trzy ich głowy zbliżyły się do siebie podczas tej rozmowy, ale pomimo to z trudem tylko się rozumieli, tak straszliwy był zgiełk żywego oceanu w chwili, gdy się wdarł do twierdzy i zalał dziedzińce, schody i korytarze. I o zewnętrzne mury twierdzy bił nieustanny ryk, z którego od czasu do czasu wypadały pojedyncze okrzyki jak bryzgi piany.
Przez ponure sklepienia, dokąd nigdy nie zagląda światło dnia, przez tajemne drzwi, ciemne pieczary i piwnice, schodami z epoki jaskiniowej, wdół i wgórę, po schodach z kamieni i cegieł, bardziej podobnych do suchych wodospadów niż do schodów — Defarge, klucznik i Jakób Trzeci, ramię przy ramieniu, biegli jak mogli najśpieszniej. Tu i tam, zwłaszcza z początku, zalew uderzał o nich i przepływał mimo. Ale gdy się zaczęli wspinać na basztę, byli już sami. Masywne mury i sklepienia głuszyły ryk burzy szalejącej wewnątrz i zewnątrz fortecy; do uszu ich dochodziły stłumione, niewyraźne dźwięki, tak, że zdawać się mogło, iż zgiełk z którego wyszli, pozbawił ich zmysłu słuchu.
Klucznik zatrzymał się przed niskiemi drzwiami, wsadził klucz w zardzewiały zamek, wolno otworzył podwoje i powiedział gdy, schyliwszy głowy wchodzili do celi; „Sto pięć. Wieża Północna!“
Małe, silnie zakratowane okno bez szyby, umieszczone było wysoko w murze, przed nim zaś znajdowało się coś jakby kamienny wykusz, tak, iż chcąc zobaczyć niebo, trzeba było pochylić się do ziemi, by potem dopiero spojrzeć w górę. Mały kominek, głęboki zaledwie na kilka stóp, a w nim ciężkie kraty. W palenisku trochę starego popiołu. Stolik, krzesło, siennik. Cztery poczerniałe ściany; w jednej ze ścian zardzewiały żelazny pierścień.
„Oświeć mi wolno ściany, żebym mógł je dokładnie obejrzeć“, powiedział Defarge do klucznika.
Klucznik usłuchał, a oczy Defarge’a szły badawczo za blaskiem pochodni.
„Stój! Jakóbie, patrzaj!“
„A. M.“, zakrakał Jakób, czytając wolno.
„Aleksander Manette!“ szepnął mu do ucha Defarge, wodząc po literach brunatnym palcem, splamionym prochem strzelniczym. „A tu napisał Nieszczęśliwy lekarz! I to on niewątpliwie wydrapał kalendarz na murze! Co masz tutaj?! Drąg? Daj no mi go!“
Wciąż jeszcze miał w ręku strzelbę. Szybko dokonał zamiany tych dwóch narzędzi i, zwróciwszy się do stoczonego przez robaki stołu, w jednej chwili rozbił go w kawały.
„Wyżej trzymaj pochodnię“, zawołał rozjuszony do klucznika. „Przeszukaj uważnie te sprzęty, Jakóbie! Masz tu nóż!“, dodał, rzucając mu nóż. „Przetnij siennik i przeszukaj słomę! A ty trzymaj wyżej pochodnię!“
Rzuciwszy groźne spojrzenie klucznikowi, wlazł na palenisko, spojrzał w komin, potem drągiem zaczął uderzać o ściany i potrząsać żelazną kratą. Po chwili posypał się popiół i pył wapienny, więc szybko cofnął twarz. Ostrożnie i badawczo rozgrzebał popiół i przeszukał brózdy w kominie, które zrobił tam, czy rozszerzył, swoim drągiem.
„Niema nic w drzewie i nic w słomie, Jakóbie?“
„Nic!“
„Zbierzmy to wszystko na środku celi. Tak! A teraz zapalcie!“
Klucznik podłożył ogień pod mały stos, który natychmiast strzelił gorącym, wysokim płomieniem. Potem cofnęli się, by dojść do drzwi celi, zostawili palący się stos i wyszli na dziedziniec: teraz mieli wrażenie, że stopniowo wraca im zmysł słuchu, aż znowu znaleźli się w szalejącym odmęcie.
Morze bałwaniło się, pieniło, domagając się Defarge’a. Święty Antoni domagał się, by Defarge stanął na czele straży mającej pilnować gubernatora, który bronił Bastylji i strzelał do ludu. Inaczej nie będzie można dostarczyć gubernatora na sąd do Hôtel de Ville. Inaczej gubernator ucieknie, a krew ludu (która nagle, po wielu latach, nabrała ceny) będzie niepomszczona!
W ryczącem morzu namiętności i walki, które otaczało ponurego starego wojaka, ubranego w szary mundur z czerwonemi oznakami, jedna tylko osoba była niewzruszona, a była nią kobieta. „Oto mój mąż!“ zawołała wskazując Defarge’a. „Patrzcie, Defarge!“ Stała nieporuszona tuż obok starego oficera i nie ruszyła się od niego ani na krok. Szła tuż przy nim, gdy szedł ulicami, prowadzony przez Defarge‘a i innych. Pozostała obok niego, gdy doszedł do miejsca swego przeznaczenia i gdy zaczęto go bić ztyłu. Stała nieporuszona tuż przy nim, gdy spadł na niego grad ciosów i razów. Stała tak blisko niego, gdy upadł nieżywy na ziemię, że ożywiwszy się nagle, stanęła mu nogą na karku i swoim okrutnym nożem — oddawna przygotowanym — odcięła mu głowę.
Wybiła godzina, kiedy Święty Antoni przystąpił do urzeczywistnienia swojej potwornej idei wieszania ludzi, zamiast latarń, i pokazania, co może i do czego jest zdolny. Krew Świętego Antoniego podniosła się, a krew tyranów i rządzących żelazną ręką ściekała w dół — ściekała po schodach Hôtel de Ville, gdzie leżało ciało gubernatora — na trzewik pani Defarge, gdy stanęła na tem ciele, by uciszyć jego drgawki. „Spuścić latarnie!“ wołał Święty Antoni, oglądając się za nowemi narzędziami mordu. „Musimy mu postawić na warcie jednego z jego żołdaków!“ Wystawiono wiszącego szyldwacha i morze runęło dalej.
Morze czarnych i groźnych wód, bałwanów przelewających się jeden przez drugi, morze, którego głębia była jeszcze nieznana, a siły nieobliczone. Bezlitosne morze rozgorzałych namiętnością postaci, głosy zemsty i twarze tak zahartowane w ogniu cierpienia, że dotknięcie litości nie mogło pozostawić na nich najlżejszego śladu.
Ale w tym oceanie twarzy, gdzie każdy rozjuszony i groźny wyraz znajdował żywe odbicie, dwie były grupy twarzy — po siedem w każdej — tak bardzo odbijających od tamtych, iż chyba żadne morze nie niosło na swoich lalach dziwaczniejszych rozbitków! Siedem twarzy więźniów, nagle uwolnionych przez burzę, która wtargnęła do ich grobu, świecące wysoko nad głowami: zdumione, zaskoczone, zgubione, przerażone, jak gdyby nastał dla nich Dzień Sądu Ostatecznego, a ci, którzy radowali się wokół nich, byli duchami potępieńczemi. Ale było jeszcze innych siedem twarzy, siedem martwych twarzy, których opuszczone powieki i napół otwarte oczy oczekiwały Dnia Sądu. Twarze nieczule, a jednak z wyrazem napięcia, który nie przeminął. Twarze straszliwie zastygłe, jak gdyby lada chwila miały podnieść opuszczone powieki i dać świadectwo skrwawionemi wargami: Tyś to uczynił!“
Siedmiu uwolnionych więźniów, siedem głów nadzianych na piki, klucze ośmiu baszt znienawidzonej twierdzy, kilka listów i pamiętników więźniów, których serca dawno bić przestały — te i tym podobne rzeczy oprowadzały kroki huczące echem na ulicach Paryża w ową noc lipcową roku tysiąc siedemset osiemdziesiątego dziewiątego. Niech Nieba zniweczą fantazje Łucji Darnay i niech te kroki nie zbliżają się do jej życia! Bowiem są groźne, oszalałe, niebezpieczne i przez długie lata od chwili, gdy przed winiarnią Defarge’a rozbiła się beczka z winem, nie będzie ich można otrzeć z krwi, gdy się raz nią zaczerwieniły.


Rozdział dwudziesty drugi.
Morze wciąż się podnosi.

Ponury Święty Antoni dopiero od tygodnia mógł dowolnie krasić swój czarny i gorzki chleb braterskim uściskiem i radością, a pani Defarge siedziała już za swoja ladą, jak zazwyczaj rej wodząc między gośćmi. Madame Defarge nie miała już róży we włosach, wielkie bowiem bractwo szpiegów w ciągu tego jednego tygodnia stało się bardzo ostrożne w powierzaniu swego bezpieczeństwa Świętemu. Latarnie wzdłuż ulic nabrały złowróżbnej elastyczności.
Madame Defarge założyła ręce i siedziała w porannem świetle i cieple, oddając się rozmyślaniom nad winiarnią i ulicą. Tu i tam stały gromadki nędzarzy, próżniaków, brudasów — ale teraz biło z nich poczucie siły. Najbrudniejsza szlafmyca wsadzona na najnędzniejsza głowę zdawała się mówić: „Wiem, jak trudno mnie, ubranemu w tę czapę, utrzymać własne życie. Ale czy wiecie, jak łatwo mnie, ubranemu w tę czapę, zniszczyć życie cudze!“ Każde chude, nagie ramię, które dotychczas nie miało pracy, znajdowało jej obecnie aż nadto, jeśli chciało mordować. Palce robiących na drutach niewiast stały się złe, odkąd poznały, że potrafią także rozrywać. Tak zmienił się wyraz Świętego Antoniego. Od setek lat narzucano mu ten wyraz, a ostatnie razy, jakie otrzymał, jeszcze to uwydatniły.
Madame Defarge obserwowała to, co się działo dokoła niej, z zadowoleniem godnem przywódczyni niewiast Świętego Antoniego. Jedna z sióstr robiła na drutach obok niej. Przysadzista, prawie otyła żona głodującego kupca korzennego, matka dwojga dzieci, otrzymała jako adjutantka pani Defarge zaszczytny tytuł Zemsty.
„Ts!“ powiedziała Zemsta. „Słuchaj! Kto to idzie?“
Jak gdyby palił się lont biegnący od krańców przedmieścia Świętego Antoniego do drzwi winiarni, tak biegł cichy szmer.
„To Defarge!“ powiedziała madame. „Cicho, patrjoci!“
Defarge wpadł zadyszany, rzucił na stół czerwoną czapkę, którą obecnie nosił, i obejrzał się. „Słuchajcie, wszyscy!“ powtórzyła madame. „Słuchajcie, co powiem!“ Defarge stał dysząc ciężko naprzeciw ściany rozgorączkowanych oczu i otwartych ust, tworzących mur na zewnątrz drzwi. Wszyscy obecni w winiarni zerwali się na nogi.
„Powiedz mężu, co się stało?“
„Wieści z tamtego świata!“
„Jakto, z tamtego świata?“ pogardliwie zapytała madame.
„Czy pamiętacie starego Foulona, który mówił głodnym, że mogą jeść trawę, a który umarł i poszedł do piekieł?“
„Wszyscy pamiętamy!“ wydarło się ze wszystkich gardeł.
„Wieści od niego! Jest wśród nas!“
„Wśród nas!“ ze wszystkich gardeł. „I nieżywy?!“
„Nie umarł! Bał się nas tak bardzo — i nie bez powodu — więc udawał, że nie żyje i kazał sobie wyprawić wspaniały pogrzeb. Ale znaleźli go żywego, ukrywał się na wsi u siebie! I przywieźli go tutaj! Widziałem go przed chwilą, prowadzono go, jako więźnia do Hôtel de Ville. Powiedziałem, że ma powody obawiać się nas. Powiedzcie wszyscy, czy ma powody?“
Nieszczęsny grzeszniku, dźwigający na plecach więcej niż siedem krzyżyków, gdybyś dotychczas nie wiedział tego jeszcze, odpowiedzią byłby ten krzyk!
Potem nastąpiła chwila głębokiej ciszy. Defarge i jego żona patrzyli na siebie badawczo. Zemsta pochyliła się i zawarczał bęben, gdy go wyjmowała z pod lady.
„Patrjoci!“ powiedział Defarge głosem pełnym determitacji. „Czy jesteście gotowi?!“
Natychmiast nóż pani Defarge znalazł się za pasem. Na ulicy bito już w bęben, gdyż jakby cudem znalazł się tam dobosz. Zemsta, wydając straszliwe okrzyki wymachując rękoma nad głową, jakby była wszystkiemi czterema Furjami w jednej osobie, biegła od domu do domu wywołując kobiety.
Straszni byli mężczyźni w swoim oślepłym od krwi gniewie, gdy zobaczywszy przez okno co się dzieje, chwytali co który miał pod ręką i biegli na ulicę. Ale na widok kobiet w najodważniejszym skrzepłaby krew. Od obowiązków domowych, jakie nakładała na nie ich niedola, od dzieci, od starców i chorych pół nagich i osłabłych z głodu, biegły z rozpuszczonemi włosami, siebie i towarzyszki podniecając do szaleństwa okrzykami i gestami. „Podły Foulon schwytany, siostry! Stary Foulon schwytany, córki!“ Kilka niewiast wpadło w tłum, rwąc włosy, szarpiąc sobie piersi, wołając: „Foulon żyje! Foulon, który mówił ginącym z głodu, że mogą jeść trawę! Foulon, który powiedział memu ojcu, że może jeść trawę, kiedy mi zabrakło dla niego chleba! Foulon, który powiedział memu dziecku, że może ssać trawę, bo w moich wyschłych piersiach zabrakło pokarmu! Och, Matko Łaskawa, ten Foulon! O, nieba, nasz dręczyciel! Słuchajcie mię, moje nieżywe niebożątko i mój zagłodzony ojcze: przysięgam na klęczkach na tym oto kamieniu, że pomszczę się na Foulonie! Mężowie, bracia, młodzieńcy, dajcie nam krew Foulona, dajcie nam głowę Foulona, dajcie nam serce Foulona, dajcie nam ciało i duszę Foulona, rozerwijcie Foulona na strzępy, zakopcie go, niech trawa wyrośnie z niego!“ Tak krzycząc tłum kobiet oszalałych od ślepej wściekłości, kręcił się, biegł, szarpał swoich własnych sprzymierzeńców, aż wreszcie wyczerpane padały na ziemię i jedynie obecność mężczyzn ratowała je przed tem, żeby nie zginęły stratowane.
A jednak nie stracono ani jednej chwili! Ani jednej! Ten Foulon jest w Hôtel de Ville i może im uciec! Nigdy, jeżeli Święty Antoni pamięta swoje cierpienia, swoje krzywdy, obelgi! Uzbrojeni mężczyźni i kobiety z taką szybkością biegli ulicami przedmieścia, z taką siłą i namiętnością pociągali za sobą wszelkie szumowiny, iż w przeciągu kwadransa przedmieście wyludniło się i zostało w niem tylko kilku starców i trochę płaczących dzieci.
Wypełnili szczelnie salę, w której przesłuchiwano schorowanego, brzydkiego starca, zalali wszystkie sąsiednie place i ulice. Defarge‘owie, mąż i żona, Zemsta i Jakób Trzeci stali w pierwszych szeregach, tuż obok starca.
„Patrz!“ powiedziała madame, pokazując nożem. „Patrzcie na tego starego zbrodniarza! Dobry był to pomysł, przywiązać mu garść trawy na karku! Ha, ha! Dobry był to pomysł! Niech ją sobie zje!“ Madame włożyła nóż pod pachę i zaczęła klaskać w ręce jak na przedstawieniu.
Ludzie, stojący za madame Defarge, natychmiast wyjaśnili powód jej radości stojącym dalej; ci tłumaczyli innym, tamci znów innym, i wkrótce cała ulica rozbrzmiewać zaczęła oklaskami. Z podobnie zdumiewającą szybkością przenoszono oznaki niezadowolenia, których madame nie szczędziła podczas dwóch czy trzech godzin badania, przerywanych złorzeczeniami: o wiele prędzej nawet, gdyż kilku mężczyzn, którzy z akrobatyczną zręcznością wdrapali się na mur naprzeciw okien, by zaglądać do sali, znało panią Defarge i odgrywało rolę telegrafu między nią i tłumem nazewnątrz gmachu.
Wreszcie słońce podniosło się tak wysoko, iż rzuciło łagodny promień, jak nadzieję ułaskawienia, na starą głowę więźnia, tego było już zawiele! W jednej chwili barjera z pyłu i wiórów, która i tak zdumiewająco długo się utrzymała, rozleciała się na cztery wiatry i Święty Antoni dostał go w swoje ręce!
Dowiedziano się o tem natychmiast w najdalszych szeregach tłumu. Defarge przeskoczył barjerę i stół i już trzymał nieszczęśnika w śmiertelnym uścisku, madame Defarge skoczyła za nim i owinęła sobie dokoła ręki jeden ze sznurów, któremi był związany. Zemsty i Jakóba Trzeciego nie było jeszcze przy nich, a ludzie, stojący w oknach, nie rzucili się jeszcze do sali sądowej ze swoich wysokich stanowisk, jak drapieżne ptaki na łup, — kiedy już przez całe miasto szedł krzyk: „Dawajcie go! Na latarnię z nim!“
Wdół i wgórę, głową naprzód po schodach gmachu; teraz, na kolana; teraz na nogi; teraz na grzbiet! Ciągany, bity, szarpany, prawie dusząc się trawą, którą tysiące rąk rzucało mu w twarz, rwany, krwawy, ranny, ale wciąż jeszcze błagający i proszący o zmiłowanie, to walczy rozpaczliwie o życie, gdy ma przed sobą małą przestrzeń, bo tłum cofnął się, chcąc go lepiej widzieć; to jak kłoda, daje się ciągnąć poprzez las nóg; wloką go na najbliższy róg ulicy, gdzie chwieje się jedna z tych fatalnych latarni, i tu pani Defarge uwalnia go — jak kot uwalnia mysz — i spokojnie i w milczeniu patrzy jak tamci czynią przygotowania, a on błaga ją o litość; kobiety nie przestają mu złorzeczyć, a mężczyźni domagają się głośno, by udusić go trawą. Podniesiono go w górę — sznur się urwał i z wyciem pochwyciły go znów ramiona. Po raz drugi podciągnięto go i sznur pękł, i po raz drugi pochwycono go z krzykiem. Wreszcie sznur okazał się litościwym i utrzymał ciężar. Niebawem głowa starca znalazła się na pice, a tyle miała w ustach trawy, że całe przedmieście Świętego Antoniego mógł uradować ten widok!
Na tem jednak nie zakończyła się zła praca dnia, krew bowiem Świętego Antoniego tak się rozpaliła od krzyku i tańców, że zawrzała znów, gdy wieczorem rozeszła się wieść, iż zięć zabitego, jeszcze jeden wróg i krzywdziciel ludu, przybył do Paryża pod osłoną pięciuset zuchów, samej kawalerii. Święty Antoni spisał jego zbrodnie na wielkich arkuszach papieru, schwytał go — byłby go wyrwał z serca całej armji byle uczynić go towarzyszem Foulona — nadział jego serce i głowę na piki i, podobny do stada wilków, niósł te trzy łupy dnia przez ulice miasta.
Dopiero późną nocą wróciły kobiety i ich mężowie do głodnych i płaczących dzieci, poczem liczne rzesze stanęły przed nędznym sklepikiem piekarza, cierpliwie oczekując sprzedaży chleba. Czekając na chleb z pustemi i obolałemi brzuchami, skracali sobie czas ściskając się nawzajem, ciesząc się triumfami dnia i na nowo przeżywając je w rozmowach. Powoli kurczyły się szeregi nędzarzy. Wysoko w oknach rozbłyskały nędzne światła; na ulicach rozpalono nieduże ogniska, przy których sąsiedzi gotowali razem wieczerzę, by spożyć ją na progach domów.
Niedostateczna i skąpa była to strawa, niesplamiona mięsem ani żadną inną przyprawą, z wyjątkiem lichego chleba. Lecz towarzyskie rozmowy jakby dodały pożywności twardym potrawom a nawet zdołały wykrzesać z nich iskrę wesołości. Ojcowie i matki, którzy brali udział w najgorszych przedsięwzięciach dnia, bawili się ze swemi mizernemi dziećmi, a kochankowie, mając przed sobą i wokół siebie taki świat, kochali i nie tracili nadziei.
Był już prawie ranek, gdy winiarnia Defarge’a pożegnała ostatnich swoich gości, a pan Defarge, zamykając drzwi, powiedział do madame ochrypłem głosem; „Doczekaliśmy się nareszcie, moja droga!“
„Tak“, odrzekła madame. „Poniekąd!“
Święty Antoni spał i Defarge’owie spali: nawet Zemsta spała ze swoim wygłodzonym kupcem korzennym, a bęben milczał. Bęben był jedynym na przedmieściu Świętego Antoniego, którego głosu nie zmieniła krew i wściekłość. Zemsta, czuwająca nad bębnem, mogła go każdej chwili zbudzić i wydobyć z niego ten sam głos, jakim brzmiał przed zdobyciem Bastylji i schwytaniem Foulona. Nie tak się miała rzecz z ochrypłemi głosami mężczyzn i niewiast, którzy spali teraz na łonie Świętego Antoniego.



Rozdział dwudziesty trzeci.
Ogień bucha.

Ważne zmiany zaszły w wiosce, w której szemrała studnia, a stary dróżnik wychodził codzień na gościniec, by przy pomocy młotka wyłupać sobie z kamieni kawałek chleba, któryby starczył na spoidła, trzymające razem jego biedną, nieuświadomioną duszę i wynędzniałe ciało. Wieża na skale mniej była groźna niż dawniej. Strzegło ją, coprawda, kilku żołnierzy, ale nie było ich wielu. Byli również oficerowie, którzy mieli pilnować żołnierzy; żaden z nich jednak nie wiedział, co jego ludzie zrobią — z wyjątkiem tego jednego, iż prawdopodobnie nie to, co im rozkażą.
Szeroko i daleko ciągnął się wyniszczony kraj, przedstawiający obraz zupełnej pustyni. Każdy zielony liść, każde źdźbło trawy i każde źdźbło zboża drżące było i nędzne jak ta uboga ludność. Wszystko było zgięte, złamane, zgniecione, opuszczone. Mieszkania, płoty, zwierzęta domowe, mężczyźni, kobiety, dzieci i ziemia, która ich nosiła — wszystko do gruntu wyczerpane.
Monseigneur (często, jako człowiek, nawet nie bez wartości) był błogosławieństwem kraju, nadawał rycerski ton sprawom, był pięknym przykładem wytwornego i wspaniałego życia i wielu innych podobnych rzeczy. A jednak Monseigneur, jako wyższa klasa, w ten czy inny sposób doprowadził rzeczy do tego stanu. Dziwne, że Świat, stworzony przecież specjalnie dla Monseigneura, tak prędko dał się wyjałowić i wysuszyć! Musiała być jakaś krótkowzroczność w kierowaniu rzeczami wiecznemi, to więcej niż pewne! Ale tak już było; gdy więc wyciśnięto ostatnią kroplę krwi z kamienia, a ostatnia śruba, którą puszczano w ruch koło przeznaczone do łamania kości, od częstego użycia obluzowała się i kręciła się bez końca, lecz bez jakiegokolwiek wyniku — zaczął Monseigneur uciekać przed tym niegodnym i nieciekawym fenomenem.
Ale nie na tem polegała zmiana, która zaszła w tej i w wielu innych wsiach. Przez wiele lat Monseigneur gnębił ją, dusił i zrzadka zaszczycał swoją obecnością — chyba gdy chodziło o polowanie, gdyż znajdował przyjemność zarówno w tropieniu ludzi, jak i w tropieniu zwierzyny, dla której Monseigneur wyznaczał specjalne dzikie i niedostępne tereny. Nie. Zmiana polegała raczej na zjawieniu się ludzi o gminnej powierzchowności niż na zniknięciu wyższej klasy oraz wytwornej, szczęśliwej i uszczęśliwiającej postaci Monseigneura.
W tych bowiem czasach, dróżnik, pracujący samotnie w prochu gościńca i niewiele troszczący się o to, że prochem jest i w proch się obróci (gdyż przeważnie zajmowała go myśl, jak mało ma do zjedzenia na wieczerzę i o ile więcej zjadłby gdyby miał) w tych to czasach, podniósłszy głowę i spojrzawszy wdal, ujrzał zbliżającą się piechotą jakąś dziwaczną postać. Dawniej było to zjawisko rzadkie w tej okolicy, obecnie bardzo częste. Gdy postać się zbliżyła, dróżnik przekonywał się bez zdziwienia, że jest to człowiek z rozwichrzonemi włosami, o prawie barbarzyńskim wyglądzie, wysoki, w drewniakach, które wydawały się niezgrabne, nawet oczom dróżnika. Człowiek ów był ponury, nieokrzesany, spalony słońcem, pokryty pyłem i błotem wszystkich bocznych dróg, przesiąkły wilgocią błot i trzęsawisk, oblepiony cierniami, liśćmi i mchem, nabranemi w czasie wędrówek ścieżkami leśnemi.
Taki człowiek w południe pewnego lipcowego dnia, zbliżył się jak upiór do dróżnika, który siedział na stosie kamieni pod nasypem, chroniąc się przed padającym gradem.
Człowiek ów spojrzał na dróżnika, na wioskę w dolinie, na młyn, na więzienie na skale. Gdy utożsamił te przedmioty z temi, które miał wyryte w mózgu, powiedział dialektem ledwie że zrozumiałym:
„Jak idzie, Jakóbie?“
„Wszystko dobrze, Jakóbie“.
„Ręka!“
Uścisnęli sobie ręce i nieznajomy usiadł na stosie kamieni.
„Nie jesz obiadu?“
„Tylko kolację“, odrzekł dróżnik z głodnym wyrazem twarzy.
„Teraz taka moda“, mruknął tamten. „Nigdzie nie widziałem by jedli obiad“.
Wyjął zczerniałą fajkę, nabił ją, zapalił skrzesawszy ognia, i pociągnął kilkakrotnie aż zapaliła się płomieniem. Wtedy odsunął ją nieco od siebie i wsypał coś, co miał między drugim palcem a wielkim, a co buchnęło silnie dymiąc.
„Ręka!“ powiedział zkolei dróżnik, widząc te przygotowania. Znowu uścisnęli sobie dłonie.
„Dzisiaj w nocy?“ zapytał dróżnik.
„Dzisiaj“, odrzekł tamten, wkładając fajkę do ust.
„Gdzie?“
„Tutaj!“
Siedzieli obaj na stosie kamieni, patrząc na siebie w milczeniu, a grad uderzał w nich niby mały atak na bagnety, aż wreszcie niebo wypogodziło się nad wioską.
„Pokaż!“ powiedział nieznajomy idąc w kierunku łuku pagórka.
„Patrz!“ zawołał dróżnik i wyciągnął palce. „Pójdziesz wprost tędy, przez ulicę, miniesz studnię...“
„Do diabła z tem wszystkiem!“ powiedział tamten, obrzucając spojrzeniem całą okolicę“. Ja nie pójdę żadną ulicą, ani nie będę mijał żadnej studni! Więc?“
„Dobrze! Mniej więcej o dwie mile od szczytu tego pagórka za wsią“.
„Dobrze. Kiedy schodzisz z roboty?“
„O zachodzie słońca“.
„Obudzisz mię zanim odejdziesz? Szedłem dwie noce bez odpoczynku. Pozwól mi dokończyć fajki, a potem zasnę jak dziecko. Obudzisz mię?“
„Oczywiście“.
Podróżny wypalił fajkę, schował ją za pazuchę, ściągnął z nóg ciężkie drewniak; i wyciągnął się jak długi na stosie kamieni. Zasnął prawie natychmiast.
Chmury gradowe, pędząc przed siebie, ukazywały teraz szerokie pasy błękitnego nieba, odpowiadające srebrnym pasom na ziemi. Mały dróżnik (który zamiast błękitnej czapki nosił teraz czapkę czerwoną), zabrał się nanowo do swojej pracy w kurzu gościńca, jak gdyby zahipnotyzowany postacią człowieka, spoczywającego na stosie kamieni. Oczy jego tak często zwracały się ku przybyszowi, że uderzał młotkiem mechanicznie i, rzecby można, bez wielkiego skutku. Bronzowa twarz, rozwichrzona broda i czupryna, czerwona czapka z grubej włóczki, dziwaczny strój złożony z samodziału i niewyprawionych skórek, wspaniała postawa wyniszczona nędznem życiem, i rozpaczliwe, posępne zaciśnięcie śpiących warg, budziły w dróżniku strach. Wędrowiec przybył zdaleka, nogi miał opierzchnięte, kostki obtarte do krwi. Wielkie buty, wypchane liśćmi i trawą, musiały mu niemało ciężyć w czasie długiej wędrówki, ubranie świeciło dziurami, ciało pokryte było wrzodami. Pochyliwszy się nad śpiącym, dróżnik starał się odgadnąć, czy ma na piersiach ukrytą broń, czy nie? Ale nadaremnie, gdyż nieznajomy spał z rękoma zaciśniętemi na piersiach tak mocno, jak jego wargi. Ufortyfikowane miasta i palisady, warownie, bramy, rowy, wobec tej postaci znaczyły dla dróżnika tyle, co powietrze. A kiedy podniósł oczy i spojrzał na widnokrąg, widział oczyma swojej ciasnej wyobraźni mnóstwo podobnych postaci, ze wszystkich stron kraju ciągnących do serca Francji.
Wędrowiec spał, obojętny na ataki gradu i na błękit nieba w przerwach między niemi, na słońce i cień, ślizgające się na zmianę po jego twarzy, na pociski twardego lodu trafiające w jego ciało, na diamenty, w które zamieniały je promienie, aż słońce zniżyło się na zachodzie i niebo stanęło w purpurze. Wtenczas dróżnik, zabrawszy swoje narzędzia i przygotowawszy się do powrotu do wsi, obudził nieznajomego.
„Dobrze!“ powiedział wędrowiec, opierając się na łokciu. „Dwie mile za wierzchołkiem pagórka?“
„Coś około tego“.
„Coś około tego. Dobrze“.
Dróżnik poszedł do domu, poprzedzany tumanami pyłu, biegnącemi w kierunku wiatru; wkrótce był już przy studni, gdzie cisnął się między chude krowy przyprowadzone do wodopoju, szepcząc coś nawet do nich, gdy już naszeptał się do całej wsi. Kiedy we wsi skończono wieczerzę, nikt nie poszedł spać jak zazwyczaj, ale wszyscy wylegli przed drzwi i zostali tam. Szept ich był dziwnie zaraźliwy; a gdy z zapadnięciem zmroku cała wieś zebrała się koło studni, dziwnie zaraźliwa okazała się potrzeba patrzenia na niebo — i to w jednym tylko kierunku. Pan Gabelle, najstarszy urzędnik, poczuł się nieswojo. Wyszedł na próg domu i również spojrzał w tym kierunku. Przenosił wzrok z kominów na ciemne twarze koło studni i szepnął zakrystianowi, który przechowywał klucze od kościoła, że może trzeba będzie uderzyć w dzwon alarmowy.
Noc stawała się coraz ciemniejsza. Drzewa, otaczające château i chroniące je od zetknięcia z resztą świata, poruszyły się na wietrze, jak gdyby grożąc ciemnym, ciężkim masom kamiennym. Deszcz pędził z wściekłością przez dwie kondygnacje wielkich kamiennych schodów, uderzał o ciężkie drzwi, jak gdyby śpieszył z nowiną do tych, którzy byli za temi drzwiami. Niepokojące podmuchy wiatru przebiegały sień, pomiędzy nożami myśliwskiemi i oszczepami, biegły po szerokich schodach, poruszały firanki łoża, na którem spoczywał ostatni Markiz. Od Południa, od Północy, od Zachodu i od Wschodu, poprzez lasy, depcząc wysoką trawę i suche gałęzie, cztery rozczochrane, oberwane postacie ostrożnie zbierają się na dziedzińcu. Cztery światła zabłysły na dziedzińcu; potem rozeszły się a wszystko znów pogrążyło się w mroku.
Ale nie na długo. Nagle château zaczęło się ukazywać dziwnie wyraźnie w jakiemś swojem, własnem świetle, jak gdyby samo było jego źródłem. Następnie jasne smugi zatrzepotały na froncie gmachu, wypełniając wolne przestrzenie i ukazując balustrady, okna, arkady. Potem płomień wzbił się wyżej, stał się szerszy, jaśniejszy. Po chwili buchnął z wielkich okien. Kamienne oblicza zbudziły się i patrzyły z ognia.
Krzyki nielicznych mieszkańców, którzy pozostali w zamku. Siodłanie wierzchowców, szybki odjazd z dziedzińca. Pęd i tupot końskich kopyt w mroku, cugle ściągnięte u studni wiejskiej; wierzchowiec pokryty pianą stanął przed drzwiami pana Gabelle. „Na pomoc, Gabelle na pomoc, kto żyw!“ Dzwon bije cierpliwie na alarm, ale inna pomoc (jeżeliby istnieć mogła) nie nadchodzi. Dróżnik i stu pięćdziesięciu jego najbliższych przyjaciół stoi ze skrzyżowanemi ramionami przy studni, patrząc na bijący w niebo słup ognia. „Musi mieć ze czterdzieści stóp!“ mówili ponuro. I nikt nawet nie drgnął.
Jeździec z zamku i wierzchowiec pokryty pianą przemknęli przez wieś i galopem puścili się po kamienistej ścieżce, do wieży na wzgórzu. W bramie kilku oficerów patrzyło na pożar. Nieco dalej gromadka żołnierzy. „Na pomoc, panowie oficerowie! Zamek się pali! Ratujcie z płomieni cenne dzieła sztuki! Na pomoc! Na pomoc!“ Oficerowie spojrzeli na żołnierzy, którzy patrzyli na ogień. Nie wydali żadnych rozkazów. I odpowiedzieli, zaciskając wargi: „Musi spłonąć“.
Kiedy jeździec zpowrotem mknął przez ulice wioski, wszystkie okna chat były iluminowane. Dróżnik i stu pięćdziesięciu jego najbliższych przyjaciół (jak gdyby mężczyźni i kobiety działali pod natchnieniem jednej myśli) wpadło do domów i zapalało za zakopconemi szybami świece. Ogólny brak i nędza zmusiły ludność do pożyczenia lichtarzy od pana Gabelle w sposób nieco obcesowy. Zaś przy najlżejszych oznakach wahania i niechęci ze strony tego urzędnika, dróżnik, ongiś tak pokorny wobec władzy, zwrócił uwagę swoich towarzyszy, że karety również nadają się doskonale do rozpalenia ogni tryumfalnych, przy których możnaby także upiec konie pocztowe.
Zamek oddano na pastwę ognia i płomieni. Rozpalony i gorący wiatr, jak gdyby rodem z piekielnych otchłani, szalał i wył i zdawał się poprostu zdmuchiwać cały gmach. Patrząc na kamienne twarze w falach wznoszącego się i opadającego ognia, miało się wrażenie, że ból wykrzywia ich rysy. Gdy runęły wielkie belki i bloki kamienne, twarz z dwoma zagłębieniami z nozdrzach utonęła na chwilę w mroku; potem znowu wynurzyła się ze smug dymu, jak gdyby była obliczem okrutnego markiza, płonącego na stosie i walczącego z ogniem.
Zamek palił się. Najbliższe drzewa, objęte ogniem, trzeszczały i wiły się. Drzewa, rosnące nieco dalej, a podpalone przez cztery postacie, otoczyły płonący gmach nowym lasem dymu. Roztopiony ołów i żelazo wrzały w marmurowej fontannie; woda wyschła. Blachy na wysmukłych dachach baszt topniały jak lód od gorąca i spływały czterema fantastycznemi strumieniami po murach. Szczeliny i brózdy potworzyły się w solidnych murach nakształt rozgałęzień w kryształach. Ogłupiałe ptactwo krążyło dokoła płonącego gmachu i wpadało w płomienie. Cztery dzikie postacie pognały bocznemi drogami na Wschód, na Zachód, na Południe i na Północ do miejsca nowego przeznaczenia, a jak latarnia morska przyświecał im rozniecony przez nie pożar. Iluminowana wieś owładnęła dzwonem alarmowym i, usunąwszy prawowitego dzwonnika, biła na radość.
Nie na tem koniec. Wieś, lekkomyślna i podniecona głodem, ogniem, biciem w dzwony, nagle zrozumiała, że monsieur Gabelle brał udział w zbieraniu podatków i rent (chociaż w ostatnich czasach przypadały panu Gabelle w udziale nędzne okruchy podatków i nic z rent), ogarnęła ją więc niecierpliwa chęć natychmiastowego porozumienia się z panem Gabelle; okrążono jego dom, domagając się osobistej rozmowy. W odpowiedzi na to pan Gabelle mocno zatarasował drzwi swego mieszkania i zamknął się, by naradzić się z sobą samym. Rezultatem tej narady było, że pan Gabelle wycofał się na szczyt dachu i ukrył się za kominem: postanowił on, gdyby drzwi zostały wyważone (był to południowiec, mały człowieczek, o rezolutnym temperamencie), rzucić się głową nadół z dachu i zmiażdżyć przynajmniej jednego lub dwóch stojących tam.
Prawdopodobnie noc musiała się dłużyć panu Gabelle, gdy sterczał na dachu mając za świecę i kominek płonący w oddali zamek, zaś za muzykę — dobijanie się do drzwi i bicie w dzwon na radość; nie wspomnę już, że po drugiej stronie ulicy, przed posterunkiem pocztowym, wisiała złowieszcza latarnia, i że mieszkańcy wioski niedwuznacznie okazywali chęć zrobienia z niej innego użytku dla uczczenia tegoż pana Gabelle. Bardzo to pouczające doświadczenie, przepędzić tak całą noc letnią wisząc na krawędzi czarnego oceanu, w który pan Gabelle postanowił się rzucić! Ale przyjazna jutrzenka wynurzyła się wreszcie, świece w wiosce pogasły, ludzie na szczęście się rozeszli, a pan Gabelle zszedł, tym razem unosząc ze sobą życie.
W obrębie stu mil, i w świetle innych pożarów, inni urzędnicy okazali się, tej i następnych nocy, ludźmi o mniejszem szczęściu: wstające słońce zastawało ich wiszących nad spokojnemi niegdyś ulicami, przy których się porodzili i wychowali. Byli również i między mieszkańcami miast i wiosek ludzie mniej szczęśliwi od dróżnika i jego przyjaciół, na których funkcjonariusze państwowi z lepszym skutkiem puszczali wojsko, i wieszali ich zkolei. A dzikie postacie wciąż mknęły na Południe, na Północ, na Wschód i na Zachód, nie zważając na nic. I zawsze kogoś wieszano i wszędzie płonął ogień. I żaden urzędnik, nawet najbieglejszy w matematyce, nie potrafiłby określić, jak wysokie szubienice mogłyby ugasić i zalać wodą ową pożogę.



Rozdział dwudziesty czwarty.
Ku skale magnetycznej.

Przez trzy lata szalał ogień i szalało morze. Stałym ładem wstrząsały gniewne fale oceanu, który nie znał już odpływów, wody jego podniosły się bowiem do najwyższego poziomu i wciąż jeszcze się podnosiły, ku przerażeniu i zdumieniu widzów, patrzących z brzegu. Trzy nowe rocznice urodzin małej Łucji wprzędła złota nić w spokojne życie jej rodzinnego domu.
Wiele nocy i wiele dni wsłuchiwali się jego mieszkańcy w echa, które odbijał róg przy ulicy Soho, a serca zamierały w nich na dźwięk tych kroków. Brzmiały one w ich uszach jak kroki ludu, zbierającego się tłumnie pod czerwonym sztandarem. Krzyk, że kraj w niebezpieczeństwie, tajemniczem, długotrwałem zaklęciem, zamienił ów lud w dzikie bestje.
Monseigneur, jako klasa rządząca, pogodził się z tem zjawiskiem, że przestano go cenić: że jest nawet tak mało pożądany we Francji, iż naraża się na poważne niebezpieczeństwo, czekając aż mu każą rozstać się z ojczyzną i z życiem, jak ów chłopek w bajce, który, z wielkim trudem wywoławszy djabła, tak się przeraził jego widokiem, że nie potrafił zadać Wrogowi żadnego pytania, ale wziął nogi zapas i uciekł, tak i Monseigneur, który przez wiele lat odmawiał Modlitwę Pańską nawspak i czynił wiele innych potężnych zaklęć, by wywołać czarta, dopiero wtedy weń uwierzył, gdy djabeł zaczął go chwytać za jego dobrze urodzone nogi.
Błyszczące Oeil de boeuf Dworu zniknęło, albo stało się celem dla huraganu narodowych pocisków. Oko to nigdy nie nadawało się do patrzenia: oddawna były w niem zarazki lucyperowej pychy, sardanapalowego zbytku i kreciej ślepoty — wypadło więc wkońcu i nie stało go. Dwór, od najbardziej ekskluzywnego kółka począwszy, a kończąc na najszerszym kole intryg, korupcji, obłudy, — rozpadł się. Królestwo uciekło. Królestwo było oblegane w pałacu i „zasuspendowane“, jak głosiły ostatnie wieści.
Sierpień roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego drugiego nadszedł i Monseigneur poszedł na wędrówkę po całym świecie.
Rzecz naturalna, główną kwaterą i miejscem zbornem Monseigneura w Londynie był bank Tellsona. Mówią, że duchy błądzą koło miejsc, gdzie spoczywają ich dawne ciała. Monseigneur, bez gwinei w kieszeni, błądził i włóczył się po miejscach, gdzie ongiś chował swoje gwineje. Zresztą było to miejsce, dokąd najszybciej dochodziły wieści z Francji. I to jeszcze: bank Tellsona był instytucją wspaniałomyślną i okazywał wiele względów swoim dawnym klijentom, którzy potracili majętności. Wreszcie: ci panowie, którzy przeczuwali oddawna burzę, a co za tem idzie rabunek i konfiskatę, zawczasu przenieśli swoje depozyty do Tellsona, zawsze więc mogli się tutaj dowiedzieć o nich ich zrujnowani przyjaciele. Dodać musimy, że każdy przybysz z Francji czuł się w obowiązku osobiście zgłosić się do Tellsona, a także znosić do Tellsona nowiny. Z tych to rozmaitych przyczyn był bank Tellsona rodzajem giełdy wiadomości z Francji. Publiczność dobrze o tem wiedziała. W konsekwencji wiele osób zwracało się o informacje do banku, Tellson więc czasami wypisywał ostatnie wiadomości i wystawiał je w oknie, by każdy przechodzący przez Temple Bar mógł je przeczytać.
Pewnego mglistego, ponurego popołudnia pan Lorry siedział za swoiem biurkiem. Obok stał Karol Darnay. Rozmawiali przyciszonemi głosami. Grota Rozmyślań, niegdyś przeznaczona do prywatnych rozmów z „domem“, zamieniła się w giełdę i była wypełniona po brzegi. Brakowało jeszcze pół godziny, czy coś około tego do zamknięcia biura.
„Ale chociaż jest pan najmłodszy z ludzi, jacy kiedykolwiek żyli“, mówił Karol Darnay, „przypominam panu...“
„Rozumiem. Że jestem stary?“ zapytał pan Lorry.
„Nieustalona pogoda, długa podróż, niepewne środki komunikacji, zdezorganizowany kraj, miasto, w którem pobyt może być dla pana niebezpieczny...“
„Kochany Karolu!“ powiedział pan Lorry z pogodną ufnością. „Powody, jakie podajesz, przemawiają za tem bym raczej jechał niż został. Podróż jest dla mnie dostatecznie bezpieczna. Nikomu nie przyjdzie do głowy zaczepiać osiemdziesięcioletniego starca, kiedy jest tylu ludzi, by zająć się nimi. A co do tego, że w mieście panuje bezład — odpowiem, że gdyby panował ład, nie widziałbym powodu posyłać z naszego Domu tutaj do naszego Domu tam człowieka, który zna miasto, zna stosunki panujące tam dawniej i cieszy się zaufaniem Tellsona. A co się tyczy niewygód w podróży, nieustalonej pogody, zmęczenia — jeżeli ja nie narażę się na te wszystkie niewygody dla dobra Tellsona, po tylu latach służby, to któż miałby się narazić?!“
„Wolałbym sam jechać“, powiedział Karol niespokojnie, jak człowiek, który myśli głośno.
„Rzeczywiście! Jesteś jedyny do dawania rad!“ zawołał pan Lorry. „Ty chciałbyś sam jechać?! Ty, urodzony Francuz?! Mądry z ciebie doradca!“
„Kochany panie Lorry! Właśnie dlatego, że jestem urodzonym Francuzem, przyszedł mi do głowy ten projekt (nie chcę się tego wypierać!). Człowiek nie może się uwolnić od myśli, że wobec tego, iż współczuł z tym ludem i poniósł dla niego pewne ofiary“, ciągnął poprzednim, zamyślonym tonem, „potrafiłby może przemówić do tego ludu i w pewnej mierze wpłynąć na niego. Niedalej jak wczoraj, kiedyśmy się pożegnali z panem, mówiłem o tem z Łucją...“
„Mówiłeś z Łucją? Doskonale“, powiedział pan Lorry. „Dziwię się, że się nie wstydzisz wymawiać imienia Łucji! Chcieć w takich czasach jechać do Francji!“
„Przecież nie mówię, że jadę!“ powiedział Karol z uśmiechem. „To raczej pan mówi, że jedzie pan“.
„I jadę rzeczywiście, kochany Karolu“, pan Lorry spojrzał na daleki Dom i zniżył głos. „Nie masz pojęcia jak trudno jest prowadzić w obecnych warunkach interesy i na jakie niebezpieczeństwa narażone są nasze księgi i dokumenty. Jeden Bóg na niebie wie, jakie konsekwencje mogłyby wyniknąć dla pewnych ludzi, gdyby niektóre dokumenty uległy zniszczeniu lub zatraciły się. A to nie jest niemożliwe, gdyż niepodobna przewidzieć, czy Paryż nie spłonie dziś, lub nie zostanie jutro splądrowany. Jeżeli kto, to tylko ja potrafię prędko zrobić odpowiedni wybór, zakopać je lub w inny sposób ukryć bezpiecznie, bez straty drogiego czasu. Kiedy to samo wie i mówi Tellson — Tellson, którego chleb jadłem przez sześćdziesiąt lat, — czyż mógłbym się ociągać tylko dlatego, ponieważ strzyka mi w kolanach?! Ależ ja jestem chłopak w porównaniu z tuzinem innych starych pierników w banku!“
„Jakże podziwiam pański młody zapał, panie Lorry!“ powiedział Karol.
„Ph! Pleciesz, mój panie! A pamiętaj kochany Karolu“, mówił pan Lorry, znowu patrząc na Dom, „pamiętaj, że wywiezienie czegoś z Paryża, bez względu na to, czem to mogłoby być, jest prawie niemożliwością. Dzisiaj właśnie dostarczono nam papiery i cenne dokumenty przez najdziwniejszych posłańców, jakich możesz sobie wyobrazić (mówię w zupełnem zaufaniu. Człowiek interesu nie powinien wspominać o tem nawet szeptem — nawet tobie!). Głowa każdego z nich wisiała na jednym włosku, gdy przechodził granicę! Niegdyś posyłaliśmy i otrzymywaliśmy stamtąd nasze pakiety z równą łatwością, jak gdyby to było w naszej kochanej, starej Anglij. Ale teraz wszystko stanęło“.
„Więc naprawdę wyjeżdża pan dzisiaj w nocy?!“
„Naprawdę wyjeżdżam dzisiaj w nocy, gdyż sprawa jest zbyt poważna, by można ją było odkładać“.
„I nikogo nie bierze pan ze sobą?!“
„Proponowano mi najrozmaitszych ludzi, ale nie chcę słyszeć o nikim. Mam zamiar wziąć ze sobą Jerry. Jerry przez długi czas był moją gwardją przy niedzielnych przechadzkach i przywykłem do niego. Nikomu nie przyjdzie do głowy, że Jerry jest czemkolwiek innem, niż angielskim buldogiem, lub że ma inne zamiary niż rzucić się na każdego, kto dotknie jego pana“.
„Muszę znowu powtórzyć, że całem sercem podziwiam pańską galanterję i odwagę“.
„A ja znowu powtórzyć muszę: — pleciesz! Pleciesz! Kiedy spełnię to drobne polecenie, może przyjmę propozycję Tellsona, by się wycofać z interesu i żyć sobie spokojnie. Będę miał wtedy dość czasu na myślenie, że jestem stary!“
Dialog ten odbywał się przy biurku pana Lorry. O parę jardów od rozmawiających, Monseigneur chełpliwie groził, jak to on niebawem zemści się na podłym motłochu. Było to zupełnem przeciwieństwem roli Monseigneura jako tułacza i w zupełności odpowiadało rodzimej prawowierności angielskiej, to gadanie o rewolucji jako o jedynem zbożu pod słońcem, które wzeszło niesiane — jak gdyby nigdy nic nie zrobiono i nie zaniedbano zrobić czegoś, coby nie doprowadziło do tego żniwa — jak gdyby baczni obserwatorzy, współczujący z nędzą milionów we Francji, nie znali skalanych i skażonych źródeł, których można było użyć na dobro tych miljonów — jak gdyby od lat nie widzieli oni tego, co przyjść musi i nie mówili jasno, co widzą! Te przechwałki, w połączeniu z dziwacznemi planami Monseigneura przywrócenia dawnego stanu rzeczy, który się sam wyczerpał, gdyż wyczerpała się cierpliwość Niebios i ziemi, trudne były do zniesienia dla człowieka, znającego prawdę. Przechwałki uderzały o uszy Karola jak fale krwi do głowy, i dziwnie potęgowały niepokój, który się budził w nim i którego nie potrafił opanować.
Między rozmawiającymi był i Stryver z Kings Bench, piastujący jakiś wysoki urząd i wobec tego głośno rozprawiający na ten temat. Wyjaśniał Monseigneurowi swoje stanowisko: wytępić lud, znieść go z powierzchni ziemi i dawać sobie radę bez niego! I wiele innych tym podobnych rad, przypominających sposób na wytępienie orłów zapomocą posypywania im solą ogonów. Jego słuchał Darnay ze specjalną przykrością: stał niezdecydowany, co zrobić: — czy odejść, by nie słyszeć tego, czy zostać i wtrącić słówko od siebie — gdy tymczasem sprawa rozstrzygnęła się bez jego udziału.
Dom zbliżył się do pana Lorry i, kładąc przed nim zapieczętowany i zalakowany list, zapytał, czy nie udało mu się odnaleźć śladu osoby, do której list ten był adresowany. Dom położył list tuż obok Darnaya — Karol zobaczył więc, dla kogo jest przeznaczony, a to tem szybciej, iż na kopercie wypisane było jego własne nazwisko. Adres, napisany po angielsku, głosił: „Bardzo pilne. Do szanownego pana byłego markiza St. Evrémond, z Francji, na ręce panów Tellsona i Spółki, Bankierów, Londyn, Anglja“.
W dzień ślubu Karola, doktór Manette zwrócił się do zięcia, jedyną gorącą i stanowczą prośbą: by tajemnica jego nazwiska pozostała nadal utrzymana pomiędzy nimi, chyba, że doktór wyraźnie zażąda jej odkrycia. Nikt inny nie znał jego nazwiska. Nawet rodzona żona nie podejrzewała niczego. Pan Lorry nie mógł również mieć żadnych podejrzeń.
„Nic!“ odpowiedział pan Lorry Domowi. „Pytałem, zdaje mi się, tu wszystkich, ale nikt nie może mi powiedzieć, gdzie należy szukać tego pana“.
Ponieważ wskazówki zegara wskazywały porę zamknięcia biura, obok biurka pana Lorry zaczął przeciągać istny odpływ rozmawiających. Pan Lorry trzymał list z pytającą miną. Monseigneur, w osobie konspirującego i oburzonego tułacza, patrzał na ów list i ten, ów, trzeci — każdy miał coś niemiłego do powiedzenia, po francusku lub po angielsku, o markizie, którego niepodobna było odnaleźć.
„Bratanek — jeżeli się nie mylę — ale powiedziałbym zdegenerowany następca — wytwornego markiza, który zginął z ręki zbrodniczej“, mówił jeden. „Z przyjemnością stwierdzam, że nigdy go na oczy nie widziałem“.
„Tchórz, który porzucił swoje stanowisko“, powiedział drugi (ów Monseigneur wydostał się z Paryża ledwie żywy, omal bowiem nie udusił się, leżąc głową nadół w furze słomy) „już przed kilku laty!“
„Zaraził się nowemi doktrynami“, powiedział trzeci, przypatrując się przez szkła adresowi, „przeciwstawił się ostatniemu markizowi, rzucił majątki, które po nim odziedziczył, i oddał je chłopstwu. Mam nadzieję, że zapłacą mu za to teraz, jak na to zasługuje“.
„Co?“ zawołał hałaśliwy Stryver. „Tak zrobił? To taki gagatek? Popatrzmy na jego podłe nazwisko! Niech go djabli...:“
Darnay, nie mogąc dłużej panować nad sobą, dotknął ramienia pana Stryvera mówiąc:
„Znam tego człowieka“.
„Zna pan, na Jowisza?! A to wielka szkoda!“
„Dlaczego?“
„Dlaczego, panie Darnay?! Nie słyszał pan, co zrobił?! I pyta pan dlaczego — w naszych czasach!“
„Ale ja pytam, dlaczego“.
„Więc jeszcze raz panu powtarzam: wielka szkoda! Przykro mi, że pan zadaje takie dziwaczne pytania! To człowiek, zarażony najpodlejszym i najwstrętniejszym, jaki można sobie wyobrazić, jadem diabelskiej doktryny; człowiek, który zostawił swoje majętności szumowinom zajmującym się od wieków mordem i rabunkiem. — A pan pyta, dlaczego żałuję, że z takim wyrodkiem łączą jakiekolwiek stosunki człowieka, uczącego młodzież?! Ale odpowiem panu! Przykro mi bardzo, ale wierzaj, że przestawanie z takim łajdakiem działa jak zaraza. Ot, co powiem panu!“
Pomny na wiążącą go tajemnicę, Darnay z trudem opanował się. Powiedział tylko:
„Może nie rozumie pan pobudek tego pana“.
„Ale rozumiem się na tem, jak zapędzić pana w kozi róg, panie Darnay!“ powiedział Stryver. „I zapędzę pana w kozi róg! Jeżeli ten drab jest gentlemanem — to naprawdę, nie rozumiem go! Może mu pan to powtórzyć — razem z memi ukłonami. Może pan również powtórzyć, iż dziwię się bardzo, dlaczego nie stanął na czele tych rzeźników, gdy im już ofiarował swoje dobra i majętności! Ale nie, panowie“, ciągnął pan Stryver, oglądając się i strzelając z palców, „znam ludzi i wiem, że nie znajdzie się miedzy tymi panami żaden, któryby powierzył swoją osobę swoim protégés. Nie, panowie! Taki przy pierwszem zamieszaniu pokazuje im pięty i zmyka!“
Po tych słowach, raz ostatni strzeliwszy z palców, pan Stryver przepchnął się do wyjścia wśród głośnych oznak zadowolenia swoich słuchaczy. Ponieważ wszyscy opuścili bank, przy biurku pana Lorry został tylko on i Karol.
„Zabierzesz może ten list?“ zapytał pan Lorry. „Wiesz, gdzie go oddać?“
„Dobrze“.
„Zechcesz może wytłumaczyć, że list adresowano do nas w nadziei, że znajdziemy adresata, i że list ten leży już u nas jakiś czas?“
„Dobrze. Pan stąd odjeżdża do Paryża?“
„Stąd. Dzisiaj o ósmej wieczorem“.
„Przyjdę pożegnać pana!“
Niezadowolony z siebie, ze Stryvera i z większości innych ludzi, Darnay skierował swoje kroki w ciszę Temple, otworzył list i przeczytał go. Oto co list ten zawierał:

„Więzienie Abbeye, Paryż.
„Czerwiec 21, rok 1792.
Panie Markizie!
„Długi czas narażałem życie swoje między mieszkańcami wioski, wreszcie pochwycono mię w sposób gwałtowny i ubliżający mi, i po uciążliwej podróży piechotą sprowadzono do Paryża. W drodze wiele cierpiałem. Ale to nie wszystko: dom mój splądrowano, zrównano z ziemią.
„Zbrodnią, o którą jestem oskarżony, panie były markizie, za którą mam stanąć przed sadem i stracić życie (o ile pan wspaniałomyślnie nie przyjdzie mi z
pomocą, jest jak mi powiedziano, zdrada przeciwko majestatowi ludu, ponieważ działałem na dobro emigranta. Nadaremnie przekładam, że działałem na dobro ludu, zgodnie ze wskazówkami byłego pana markiza. Nadaremnie przekładam, że na długo przed sekwestrem dóbr emigrantów zwolniłem ludność z opłat, których zresztą nie chcieli płacić, że nie zbierałem rent i że nikogo nie pozywałem. Słyszę jedna tylko odpowiedź: Działałem na dobro emigranta i gdzie jest ten emigrant!

„Ach, łaskawy panie były markizie! Gdzie jest emigrant?! We śnie pytam, gdzie jest?! Pytam Niebios, czy nie przyjdzie mnie uratować?! Żadnej odpowiedzi! Ach, panie były markizie! Posyłam wołanie moje przez morze, w nadziei, iż może dojdzie do uszu pańskich za pośrednictwem wielkiego banku Tellsona, znanego w Paryżu!
„W imię Niebios, sprawiedliwości, szlachetności, w imię honoru pańskiego i nazwiska błagam pana, panie były markizie, niech mi pan pomoże i uwolni mię! Wina moja jest to, że byłem panu wierny! Ach, panie były markizie! Błagam pana, niech pan będzie równie wierny mnie!

„Z tego strasznego więzienia, gdzie z godziny na godzinę oczekuję śmierci, posyłam panu, panie były markizie zapewnienie mojej wierności i mego cierpliwego oddania
„Nieszczęśliwy
„Gabelle“.

Tajemny niepokój w duszy Karola nabrał nagle żywotnej siły. Niebezpieczeństwo, w którem się znalazł sługa, stary dobry sługa, którego jedyną zbrodnią była wierność dla niego, dla jego rodziny, spojrzało z takim wyrzutem w oczy Karola, że idąc przez Temple i myśląc nad tem, co należałoby zrobić, odwracał twarz od przechodniów.
Zdawał sobie sprawę, że groza, jaką przejął go ostatni czyn, będący ukoronowaniem wszystkich złych czynów i złej reputacji jego rodziny, podejrzliwość w stosunku do stryja i wstręt do owej całej machiny, którą miał podtrzymywać swoją osobą — sprawiły, że wyrzeczenie się przez niego tytułu i majętności było pośpieszne i połowiczne. Wiedział, że powinien był to systematycznie przetrawić w sobie i przemyśleć, że nieraz to postanawiał i nigdy tego nie zrobił.
Szczęście jego własnego angielskiego domu, konieczność nieustannej pracy, słodkie troski i zmiany, które tak szybko następowały po sobie, że wypadki jednego tygodnia usuwały w cień niedojrzałe projekty poprzedniego, a wypadki tygodnia następnego znów wszystko zmieniały na nowo, wszystko to były okoliczności, pod których naciskiem ustąpił, może nieodrazu i niezupełnie, ale oprzeć im się nie potrafił. Że, oczekując odpowiedniej chwili do wystąpienia, przeoczył ją, a teraz nadszedł czas, kiedy szlachta uciekała z Francji wszystkiemi gościńcami i bocznemi drogami, kiedy dobra pokonfiskowano i poniszczono, kiedy nazwiska ich wykreślono z pomiędzy obywateli — to wszystko było mu tak dobrze wiadome, jak wiadome to było nowej władzy we Francji, która dlatego może go oskarżała.
Ale Karol nikogo nie gnębił, nikogo nie więził. Był tak daleki od egzekwowania siłą należnych sobie pieniędzy, iż wyrzekł się własnowolnie swoich należności, rzucił się w wir obcego miasta, wywalczył sobie w niem stanowisko jako człowiek prywatny i własnemi rękoma zdobywał sobie chleb. Pan Gabelle, który, na mocy pisemnego upełnomocnienia, zawiadywał zubożałą i obdłużoną majętnością, otrzymał polecenie oszczędzać ludność i dawać jej to wszystko, co jeszcze zostało — opał, który można było wydrzeć twardym dłużnikom, w zimie, a zboże, które można było wyrwać z ich szponów, latem; ten fakt, niewątpliwie, z uwagi na własne bezpieczeństwo, musiał Gabelle wydobyć na światło i nie może być to już tajemnicą.
Wpłynęło to na umocnienie rozpaczliwej decyzji Karola, że musi jechać do Paryża.
Tak. Jak ów marynarz, o którym głosi stara opowieść, że wicher i prądy zagnały go w krąg działania skały magnetycznej, która go ciągnie i do której musi płynąć. Wszystko, co postało w myślach Karola ciągnęło go coraz to silniej, gnało coraz bliżej ku owej skale. Oddawna gnębiła go tajemna troska, że złe narzędzia wyzwoliły najgorsze siły w jego narodzie, i że on, który wiedział, że jest lepszy od wielu innych, pozostaje poza granicami kraju, miast starać się powstrzymać rozlew krwi i być rzecznikiem litości i miłosierdzia. Ta napół stłumiona, napół żywa troska doprowadziła go do tego, że porównał siebie z dzielnym staruszkiem, w którym tak silne było poczucie obowiązku. Za tem porównaniem — tak niekorzystnem dla Karola — poszły drwiny Monseigneura, które napełniły go goryczą, i wynurzenia Stryvera, które wydały mu się z dawnych powodów jeszcze boleśniejsze i bardziej przykre. Potem przyszedł list Gabelle’a: odwołanie się niewinnego więźnia, któremu groziła śmierć, do sprawiedliwości, honoru i dobrego imienia Karola Darnay.
Postanowienie zapadło. Musi jechać do Paryża.
Tak. Skała magnetyczna przyciągała go i Darnay musiał płynąć póki się nie rozbije o jej brzeg. Nie wiedział jednak o istnieniu skały, a myślał zaledwie o niebezpieczeństwie. Intencja, w której zrobił to, co zrobił, chociaż nawet działał połowicznie, wystarczy, by Francja uznała jego dobrą wolę, zwłaszcza, jeżeli sam osobiście jej to przedstawi. Potem wspaniała wizja dobrych czynów, będąca tak często mirażem wielu szlachetnych dusz, powstała przed jego oczyma i Karol w wyobraźni swej widział się już człowiekiem mającym wpływ na rozszalałą rewolucję, którą porywał tak straszliwie dziki pęd.
Kiedy, po powzięciu tego postanowienia, przechadzał się po Temple, zrozumiał, że Łucja i ojciec powinni się dowiedzieć o jego zamiarze już po dokonanym fakcie. Łucji oszczędzi się przez to boleści rozstania, a ojciec Łucji, zawsze niechętnie wracający do niebezpiecznych wspomnień dawnych czasów, dowie się o kroku Karola, gdy krok ten będzie już zrobiony i wskutek tego nie będzie się męczył niepewnością i niezdecydowaniem. Ile na połowiczność jego czynu wpłynął wzgląd na doktora Manette i lęk przed budzeniem w jego myślach wspomnień o Francji, nad tem Karol nie zastanawiał się. Ale i ta okoliczność zaważyła na jego decyzji.
Chodził tam i z powrotem z troską w duszy, póki nie nadszedł czas, by wrócić do Tellsona i pożegnać pana Lorry. Gdy tylko przyjedzie do Paryża, odwiedzi starego przyjaciela, teraz jednak nie wspomni mu o swoich planach.
Kareta, zaprzężona w konie pocztowe siała przed bankiem. Jerry, wyekwipowany i obuty, czekał obok.
„Oddałem list“, powiedział Karol do pana Lorry. „Nie chciałem się zgodzić na to, by pan zawoził piśmienną odpowiedź — ale może zechce pan zawieźć ustną?“
„Oczywiście, bardzo chętnie“, odrzekł pan Lorry, „jeżeli nie jest niebezpieczna!“
„Bynajmniej. Chociaż należy ją powtórzyć człowiekowi uwięzionemu w Abbaye“.
„Jak się nazywa?“ spytał pan Lorry, wyjmując notes.
„Gabelle“.
„Gabelle. Więc co mam powiedzieć owemu Gabelle, który siedzi w więzieniu?“
„Tylko tyle: odebrał list i przyjedzie“.
„Nie mówił kiedy?“
„Wyjedzie jutro wieczorem“
„Wymienił jakie nazwisko?“
„Żadnego“.
Karol pomógł panu Lorry otulić się w niezliczoną ilość płaszczy i pledów, a potem wyszedł z nim razem z ciepłej atmosfery banku w mgliste powietrze Fleel Street. „Pozdrowienie dla Łucji i dla małej Łucji“, powiedział pan Lorry na pożegnanie: „A dobrze pilnuj je zanim wrócę!“ Karol Darnay uścisnął mu dłoń i uśmiechnął się z powątpiewaniem, gdy kareta ruszyła.
Tej nocy — był to czternasty sierpnia — długo czuwał i napisał dwa listy. Jeden do Łucji, w którym tłumaczył jej, jak ważny obowiązek wzywa go do Paryża; nareszcie wyjaśnił jej również powody, dla których uważał podróż swoją za zupełnie bezpieczną. Drugi list był do doktora. Karol polecał jego pieczy Łucję i ukochane dziecko, z całem przekonaniem powtarzając swoje pocieszające zapewnienia. Do obojga pisał, że postara się listownie dać im wiadomość, natychmiast po przyjeździe na miejsce.
Ciężki był to dzień, który spędził w gronie najbliższych, pierwszy raz w życiu ukrywając coś przed nimi. Ciężko mu było ukrywać przed nimi zdradę, której się nie spodziewali. Ale jedno czułe spojrzenie na żonę — tak szczęśliwą i zajętą domowemi sprawami — wystarczyło, by umocnić go w postanowieniu i nie powiedzieć jej, co ją czeka (niemal wyznał jej prawdę, tak dziwnie było mu przedsiębrać coś bez jej miłej pomocy): dzień minął spokojnie. Wczesnym wieczorem uścisnął Łucję, nie mniej mocno także miłą jego sercu Imienniczkę żony, i pod pretekstem, że wróci niebawem (wymyślił sobie powód, który zmusza go do wyjścia, przedtem zaś przygotował w tajemnicy kuferek z rzeczami), z ciężkiem sercem wyszedł na tonące w ciężkiej mgle ulice.
Niewidzialna siła ciągnęła go teraz mocno ku sobie, i wszystkie wichry i prądy gnały go w tę samą stronę. Zostawił listy u zaufanego posłańca, każąc mu je oddać na pół godziny przed północą, nie wcześniej. Wziął konie do Dover i puścił się w podróż. „W imię Nieba, w imię sprawiedliwości, w imię szlachetności i pańskiego honoru!“ dźwięczał krzyk biednego skazańca, i tym krzykiem dodawał odwagi swemu stroskanemu sercu, gdy żegnał się ze wszystkiem, co było mu drogie. Płynął ku skale magnetycznej.



KSIĘGA TRZECIA.
SZLAK BURZY

Rozdział pierwszy.
Do tajemnej.

Wolno posuwał się naprzód podróżny, który jesienią roku tysiącznego siedemsetnego dziewięćdziesiątego drugiego jechał z Anglji do Paryża. Złe drogi, złe ekwipaże i złe konie dostatecznie utrudniałyby mu podróż, gdyby na tronie francuskim zasiadał jeszcze w całym swym majestacie nieszczęsny obalony król. Ale te zmienne czasy nastręczały inne jeszcze przeszkody. Każda brama miasta i każda rogatka strzeżona była przez gromadę obywateli patrjotów, których narodowe muszkiety każdej chwili gotowe były do strzału, a którzy zatrzymywali każdego wyjeżdżającego i wjeżdżającego, zadawali mu krzyżowe pytania, przeglądali papiery, szukali w swoich spisach, kazali zawracać, pozwalali jechać dalej lub czekać — zależnie od tego, co ich kapryśny sąd i wyobraźnia uważały za najlepsze dla młodej Republiki, Jednej i Niepodzielnej, dla Republiki Równości, Braterstwa, Wolności albo Śmierci.
Zaledwie kilka mil francuskich ujechał Karol Darnay, a już zrozumiał, że nie przyświeca mu najlżejsza nadzieja powrotu temi samemi drogami, dopóki w Paryżu nie uznany zostanie za dobrego obywatela. Cokolwiek go teraz spotka — musi jechać dalej. Wiedział, że każda wioszczyna, którą zostawia za sobą, każda rogatka, która zamyka się za nim, jest jeszcze jedną parą żelaznych podwoi w liczbie tych, jakie wzniesiono między nim i Anglją. Powszechna podejrzliwość otaczała Karola tak zwartem kołem, że gdyby schwytano go w sieć, lub gdyby kazano mu odbywać dalszą podróż w klatce, nie mógłby dotkliwiej odczuwać braku wolności.
Ta powszechna podejrzliwość nietylko zatrzymywała go na drogach po dwadzieścia razy między jedną zmianą koni a drugą, ale opóźniała jego podróż dwadzieścia razy na dzień. To jechano za nim i zatrzymywano go, by zawrócił. To wyprzedzano go i zatrzymywano na przedzie. To jechano przy nim, żeby go mieć na oku. Kilka dni już trwała podróż po Francji. Pewnego wieczora Karol Darnay zatrzymał się na nocleg w małem miasteczku, wciąż jeszcze bardzo daleko od Paryża.
Jedynie temu, że pokazywał list nieszczęsnego Gabelle, pisany z więzienia Abbaye, zawdzięczał, że puszczono go aż tak daleko. Przy wjeździe jednak do tego miasteczka natrafił na szczególne trudności i doznał wrażenia, że podróż dobiega kulminacyjnego punktu. Zdziwił się więc tylko tyle, ile zdziwić się musi człowiek, gdy w nocy budzą go w oberży, w której umieszczono go aż do rana.
Zbudził go miejscowy, lękliwy funkcjonariusz i trzech uzbrojonych patrjotów w czerwonych czapach na głowach i z fajkami w zębach. Usiedli na jego łóżku.
„Emigrancie“, powiedział funkcjonariusz. „Wysyłam cię pod eskortą do Paryża“
„Obywatelu! Nie pragnę niczego więcej, jak dostać się do Paryża, ale wolałbym jechać bez eskorty“.
„Milcz!“ zawołał patrjota w czerwonej czapie, uderzając kolbą muszkietu o kołdrę. „Cicho, arystokrato!“
„Patrjota ma słuszność“, powiedział lękliwy funkcjonariusz. „Jesteś arystokratą, musisz jechać pod eskortą i zapłacić za nią“.
„Nie mam wyboru“, powiedział Karol Darnay.
„Wyboru! Posłuchajcie co on gada!“ zawołał ten sam posępny patrjota w czerwonej czapie. „Jak gdyby to już nie była łaska, że go ochronią przed latarnią!“
„Patrjota zawsze ma słuszność“, powiedział lękliwy funkcjonariusz. „Wstawaj i ubieraj się, emigrancie!“
Darnay zrobił co mu kazano. Zaprowadzono go z powrotem do strażnicy, gdzie kilku patrjotów piło, paliło i drzemało przy ogniu. Tu zapłacił słono za eskortę i natychmiast wyruszono po grząskim, bardzo grząskim gościńcu, o godzinie trzeciej nad ranem.
Eskortę stanowiło dwóch patrjotów w czerwonych czapach z trójkolorowemi kokardami, uzbrojonych w narodowe muszkiety i szable. Jechali po obu jego bokach. Eskortowany sam prowadził konia, ale do cugli przywiązano sznurek, który jeden z patriotów owinął sobie dokoła dłoni. W takim szyku ruszyli w dalszą podróż a ostry deszcz siekł im twarze. Ciężkim, dragońskim krokiem przejechali nierówny bruk i wydostali się na błotnisty gościniec. I w tym szyku, bez żadnych zmian, z wyjątkiem zmiany koni i szybkości, przejechali wszystkie mile, dzielące ich od stolicy.
Podróżowali nocą, zatrzymując się na odpoczynek na godzinę lub dwie przed wschodem słońca i wyruszając o zmierzchu. Eskorta była tak podle ubrana, że patrjoci musieli owijać bose nogi słomą i kłaść słomę na grzbiet, chcąc się uchronić przed wilgocią. Pomimo przykrości podróżowania w takich warunkach i niepokoju o przyszłość, jaki budził w nim zwłaszcza jeden patrjota, chronicznie pijany i bardzo nieostrożnie obchodzący się z bronią, Karol Darnay nie dawał strachowi dostępu do serca. Tłumaczył sobie, że to nie może mieć nic wspólnego z jego osobistemi zasługami, o których jeszcze nie wiedzą, bo więzień z Abbaye nie złożył jeszcze swego świadectwa.
Ale gdy przybyli do miasteczka Beauvais, co stało się o zmierzchu, kiedy na ulicach były tłumy ludzi, nie mógł ukryć przed sobą samym, że stan rzeczy przedstawia się groźnie. Olbrzymi tłum zebrał się, by patrzeć, jak Karol będzie zsiadał z konia, a niektórzy wołali głośno: „Precz z emigrantem!“
Karol, który miał właśnie zamiar zsiąść z wierzchowca, zmienił postanowienie, uważając, że siodło jest miejscem najbezpieczniejszem. Zwrócił się do tłumu mówiąc:
„Emigrant, przyjaciele? Czy nie widzicie, że jestem we Francji z własnej woli?“
„Jesteś przeklęty emigrant!“ zawołał kowal, przeciskając się do Karola przez tłum i wymachując młotem. „Jesteś przeklęty arystokrata!“
Pocztmistrz stanął między nim i uzdą konia, którą napastnik chciał ująć. Powiedział uspakajająco: „Zostawcie go! Osądzą go w Paryżu!“
„Osądzą!“ zawołał kowal, grożąc młotkiem. „I skażą!“ na co tłum wybuchnął śmiechem zadowolenia.
Wstrzymując pocztmistrza, który zwracał głowę wierzchowca w kierunku dziedzińca (pijany patrjota siedział statecznie na siodle i patrzył przed siebie, nie wypuszczając linki), Karol powiedział, jak mógł najgłośniej:
„Przyjaciele! Jesteście w błędzie albo umyślnie wprowadzają was w błąd! Nie jestem zdrajcą!“
„Łże!“ zawołał kowal. „Jest zdrajcą od czasu dekretu. Życie jego jest własnością ludu. Jego przeklęte życie nie należy do niego!“
W chwili, gdy Darnay dojrzał w oczach tłumu wściekłość, która łatwo mogła się zwrócić przeciw niemu, pocztmistrz skierował jego wierzchowca na dziedziniec, eskorta wjechała za nim i zamknięto podwójne, spaczone wrota. Kowal zaczął w nie bić młotem, a tłum ryczał. Ale na tem się skończyło.
„Co to za dekret, o którym mówił kowal?“ zapytał Darnay pocztmistrza, gdy, podziękowawszy mu za opiekę, stanął wreszcie na dziedzińcu.
„Dekret, który nakazuje przymusową sprzedaż dóbr emigrantów“.
„Kiedy ogłoszony?“
„Czternastego“.
„W dzień mego wyjazdu z Anglji!“
„Każdy mówi, że to jeden z wielu dekretów, że będą inne jeszcze — jeżeli już ich niema — skazujące na wygnanie wszystkich emigrantów i grożące śmiercią każdemu, kto wróci. To miał na myśli, mówiąc, że życie wasze nie należy do was“.
„Ale te dekrety nie wyszły jeszcze?“
„Czy ja wiem?“ powiedziat pocztmistrz, wzruszając ramionami. „Może wyszły, a może wyjdą. To na jedno wychodzi. — Czego chcecie?“
Spoczywali na wiązce słomy do północy, poczem, gdy całe miasto usnęło, ruszyli w dalszą drogę. Z pomiędzy wielu dziwnych zmian, jakie zauważyć można było w najprostszych rzeczach, nie ostatnie miejsce zajmowała powszechna wstrzemięźliwość, jeśli chodziło o sen. Po długiej podróży po samotnych gościńcach dojeżdżali nieraz do gromadki ubogich domków, które nie były pogrążone w ciemności, ale wszystkie błyszczały od świateł, ich mieszkańcy zaś wziąwszy się za ręce, oddawali się jakimś upiornym tańcom wokoło drżącego drzewa Wolności, lub zbierali się w gromadki, śpiewając pieśni Wolności. Na szczęście jednak tej nocy spano w Beauvais, co pozwoliło podróżnym spokojnie wyjechać z miasta. Znowu znaleźli się na pustym gościńcu: człapiąc wśród przedwczesnego zimna i wilgoci, między zubożałemi polami, które tego roku nie wydały żadnych plonów, jechali mając na odmianę tylko poczerniałe ruiny spalonych domostw, wynurzające się z zasadzek patrole patrjotów, trzymających straż na wszystkich gościńcach, którzy od czasu do czasu zachodzili im drogę.
Wreszcie słońce powitało ich u wrót Paryża. Rogatka była zamknięta i pilnie strzeżona, gdy podjechali do niej.
„Gdzie macie papiery więźnia?“ spytał rezolutnie wyglądający człowiek, stojący na czele strażników.
Wyraz ten, rzecz jasna, przykro uderzył Karola. Poprosił mówiącego, by zechciał wziąć pod uwagę, że jest wolnym obywatelem Francji, podróżującym pod eskortą, do przyjęcia której zmuszały go niepewne stosunki panujące wkraju i za którą sam zapłacił.
„Gdzie macie papiery więźnia?“ zapytał tamten, nie zwracając uwagi na słowa Karola.
Pijany patrjota, który miał papiery w czapce, pokazał je. Rzuciwszy okiem na list Gabelle’a, nieznajomy zdradził zdziwienie i niepokój, poczem z wielką uwagą przyjrzał się Karolowi Darnay.
Zostawił jednak eskortujących i eskortowanego bez słowa i wszedł do strażnicy. Tymczasem tamci czekali na koniach przed wrotami. Rozglądając się dokoła nim się sprawa wyjaśni. Karol zauważył, że straż trzymają patrjoci i żołnierze, z przewagą liczebną tych pierwszych i, że chociaż z łatwością wpuszczają do miasta wozy chłopskie z żywnością, kupców i handlarzy, z miasta wypuszczają bardzo trudno nawet ludzi najzwyklejszych. Olbrzymi tłum złożony z kobiet i mężczyzn, nie mówiąc o bydle i wozach, czekał na pozwolenie ruszenia w dalszą drogę. Ale stwierdzanie tożsamości odbywało się tak dokładnie, że bardzo powoli przechodzić mogli przez rogatkę. Niektórzy wiedzieli, że nieprędko przyjdzie na nich kolej i kładli się na ziemię, by palić albo spać, inni rozmawiali ze sobą lub włóczyli się w pobliżu. Czerwone czapki i trójkolorowe kokardy były zjawiskiem powszechnem zarówno u mężczyzn, jak i u kobiet.
Karol Darnay siedział dobre pół godziny na siodle i przyglądał się temu wszystkiemu, kiedy znowu wyjrzał ów człowiek i nakazał otworzyć wrota. Następnie wydał pijanej i śpiącej eskorcie pokwitowanie na więźnia, i kazał mu zsiąść: Darnay uczynił to, dwaj zaś patrjoci, prowadząc za sobą jego zmęczonego wierzchowca, natychmiast zawrócili, nie wjeżdżając nawet do miasta.
Karol Darnay poszedł za swoim przewodnikiem do strażnicy, przepojonej wonią taniego tytoniu i wina, gdzie kilku patrjotów i żołnierzy, z których jedni czuwali, inni spali, jedni byli pijani, inni trzeźwi, a inni jeszcze, pogrążeni w jakimś stanie obojętności, pośrednim między czuwaniem a spaniem, między trzeźwością a pijaństwem, stali i leżeli po kątach. Światło lampki oliwnej, mieszając się ze światłem wstającego świtu, odpowiadało niepewnym stosunkom panującym w izbie. Na biurku leżało kilka ksiąg, a nad niemi siedział oficer o wyglądzie ponurym i surowym.
„Obywatelu Defarge!“ zwrócił się do przewodnika Karola, biorąc arkusz papieru. „Czy to emigrant Evrémonde?“
„To ten człowiek“.
„Wasz wiek, Evrémonde?“
„Trzydzieści siedem“.
„Żonaty, Evrémonde?“
„Tak“.
„Gdzieście się ożenili?“
„W Anglji“.
„Naturalnie. Gdzie wasza żona, Evrémonde?“
„W Anglji“.
„Naturalnie. Jesteście przeznaczeni do wiezienia La Force“.
„Sprawiedliwe nieba!“ zawołał Karol. „Jakiem prawem i za jakie przewinienie?!“
Oficer przyglądał mu się chwilę z nad arkusza papieru.
„Mamy nowe prawa Evrémonde i nowe zbrodnie — odkąd stąd wyjechaliście“, powiedział z surowym uśmiechem i pisał dalej.
„Proszę, żebyście byli łaskawi zauważyć, że przyjechałem tutaj z własnej woli, w odpowiedzi na pisemne wezwanie obywatela-towarzysza, które tu leży przed wami. Przyjechałem, żeby usprawiedliwić siebie i usprawiedliwię jego. Nie żądam niczego ponad to, żeby móc to uczynić bez zwłoki. Czy nie mam do tego prawa?“
„Emigranci nie mają żadnych praw, Evrémonde“, brzmiała prosta odpowiedź. Oficer pisał dalej spokojnie, póki nie skończył, przeczytał co napisał, posypał arkusz piaskiem i wręczył go obywatelowi Defarge ze słowami: „Do tajemnej!“
Obywatel Defarge papierem dał znak więźniowi, by ten szedł za nim. Więzień usłuchał. Dwóch uzbrojonych patrjotów stanowiło straż.
„Czy to wy“, przyciszonym głosem zapytał Defarge, gdy minęli schody strażnicy i skierowali się w stronę Paryża, „czy to wy ożeniliście się z córką doktora Manette, niegdyś więźnia Bastylji, która dzisiaj już nie istnieje?“
„Tak“, powiedział Darnay, patrząc na niego ze zdziwieniem.
„Nazwisko moje jest Defarge. Mam winiarnię w dzielnicy Świętego Antoniego. Pewnie słyszeliście o mnie“.
„Żona moja przybyła do waszego domu, szukając swego ojca? Tak!“
Słowo „żona“ musiało budzić w obywatelu Defarge ponure wspomnienie, gdyż powiedział surowo: „Na imię surowej niewiasty, która narodziła się niedawno i nazywa się Gilotyna — poco przyjechaliście do Francji?!“
„Słyszeliście, co powiedziałem przed minutą. Nie wierzycie, że to prawda?“
„Zła prawda — dla was“, powiedział Defarge, patrząc przed siebie ze zmarszczonemi brwiami.
„Rzeczywiście, czuję się tu zgubiony. Wszystko tu jest takie dziwne, takie nieoczekiwane, inne, że naprawdę jestem jak zgubiony. Czy zechcecie mi udzielić trochę pomocy?“
„Żadnej“, odrzekł obywatel Defarge, patrząc surowo przed siebie.
„Odpowiecie mi na jedno pytanie?“
„Może. Zależnie, o co będziecie pytali. Pytajcie“.
„Czy w więzieniu, na które skazują mię tak niesprawiedliwie, będę się mógł komunikować ze światem zewnętrznym?“
„Zobaczycie“.
„Nie będę tam pogrzebany, bez sądu, bez możności wyjaśnienia mojej sprawy?“
„Zobaczycie. Ale cóż z tego? Inni też byli grzebani, w gorszych więzieniach, w dawnych czasach“.
„Ale nigdy przeze mnie, obywatelu Defarge!“
W odpowiedzi Defarge spojrzał na niego ponuro i w milczeniu poszedł przodem. Im głębiej zapadał w milczenie, tem mniejsza była nadzieja — tak przypuszczał Darnay — zmiękczenia go. Pośpieszył więc powiedzieć:
„Jest dla mnie sprawą pierwszorzędnej wagi (wiecie lepiej ode mnie, obywatelu, jak wielkiej wagi!), bym mógł oznajmić urzędnikowi banku Tellsona, Anglikowi, który obecnie mieszka w Paryżu, ten prosty fakt, że zostałem wtrącony do więzienia La Force. Czy pomożecie mi w tej sprawie?“
„Nic wam nie pomogę“, z uporem odparł Defarge. „Powinnością moją jest moja ojczyzna i Lud. Przysięgałem im obu — przeciw wam. Nie zrobię dla was niczego“.
Karol Darnay uważał za beznadziejne prosić go dłużej, zresztą duma jego była zadraśnięta. Idąc w milczeniu nie mógł nie zauważyć, jak bardzo przywykli ludzie do widoku więźniów prowadzonych przez ulice. Nawet dzieci zaledwie ich dostrzegały. Kilku przechodniów odwróciło głowy, kilku innych pogroziło mu palcem — jako arystokracie. Innemi słowy, to, że człowiek przyzwoicie ubrany idzie do więzienia, było zjawiskiem tak powszechnem, jak człowiek w ubraniu robotniczem idący do pracy. W wąskiej, ciemnej, brudnej uliczce, przez którą przechodzili, jakiś podniecony mówca, stojąc na krześle, mówił o zbrodniach króla i dworu przeciw ludowi. Z pierwszych posłyszanych słów domyślił się Karol, że król jest uwięziony, i że wszyscy obcy ambasadorowie wyjechali z Paryża. W drodze (z wyjątkiem Beauvais) nie słyszał absolutnie o niczem. Eskorta i powszechna podejrzliwość doskonale izolowały go od wszystkiego.
Że wpadł w większe niebezpieczeństwo niż to, które przewidywał, gdy wyjeżdżał z Anglji, to Karol rozumiał. Że niebezpieczeństwo spotęgowało się i potęgować się będzie dalej, o tem Karol oczywiście wiedział. Przyznawał sam przed sobą, że gdyby wiedział, co go czeka, nie przedsięwziąłby tej podróży. A jednak przeczucia Karola nie były tak ponure, jakby się wydawać mogły w świetle ostatnich zdarzeń. Chociaż przyszłość nasuwała obawy, była to przyszłość nieznana, kryjąca w swem łonie niejasne nadzieje. O straszliwej rzezi, trwającej dnie i noce, która, zanim wskazówka zegara kilka razy obiegnie tarczę, krwią miała splamić błogosławione żniwo, wiedział równie niewiele, jak gdyby miało to nastąpić za paręset lat. „Surowa niewiasta, niedawno urodzona, imieniem Gilotyna“ była znana jemu, podobnie jak większości innych ludzi, tylko z imienia. Straszliwe czyny, które miano wkrótce popełnić, może nawet nie narodziły się jeszcze w mózgach wykonawców. Jakże więc mogły znaleźć odbicie w mglistych przeczuciach szlachetnego człowieka?
Przeczuwał możliwość, a nawet pewność długiej rozłąki z żoną i dzieckiem, przeczuwał więzienie i złe traktowanie. Ale poza tem niczego nie bał się wyraźnie. Z tą troską w myśli, dostatecznie ciężką, gdy trzeba ją nieść ze sobą na surowy dziedziniec więzienny, przybył Karol do La Force.
Człowiek z nabrzmiałą twarzą otworzył ciężką furtę. Defarge zwrócił się do niego.
„Emigrant Evrémonde“.
„Co u djabła, powtarzam!“ zawołał dozorca do żony. „Ilu ich tu jeszcze będzie?!“
Defarge wziął pokwitowanie, nie zwracając uwagi na wykrzyknik, i odszedł ze swymi towarzyszami patrjotami.
Żona dozorcy, nieprzygotowana na to pytanie, odpowiedziała tylko. „Trzeba mieć cierpliwość, mój drogi!“; klucznicy, którzy zjawili się na odgłos dzwonka, byli jakby echem tych uczuć, a jeden z nich dodał: „Dla Wolności!“, co brzmiało w tem miejscu jak konkluzja zgoła nieoczekiwana.
Więzienie La Force było to więzienie ponure, ciemne i brudne, przesiąkłe straszliwym smrodem niezdrowego noclegu. Zdumiewająca rzecz, jak szybko ów smród niezdrowego noclegu daje się zauważyć w miejscach, które nie są trzymane w porządku!
„I do tego do tajemnej“, mruknął dozorca, patrząc na zapisany papier, „jak gdyby i tak nie była już przepełniona po brzegi!“
Wbił papier na gwóźdź, nie ukrywając złego humoru. Karol Darnay przez dobre pół godziny oczekiwał dalszych rozkoszy, które były mu znaczone, a w tym czasie, to przemierzał wielkiemi krokami sklepioną izbę, to odpoczywał na kamiennej ławie. Trzymany był tam umyślnie poto, żeby dobrze wbił się w pamięć dozorcy i jego podwładnych.
„Chodź!“ zawołał wreszcie dozorca, biorąc klucze. „Chodź ze mną, emigrancie“.
W ponurym mroku więziennym szedł przybysz za dozorcą przez schody i korytarze więzienne; kilka drzwi z trzaskiem zamknęło się za nimi, aż wreszcie znaleźli się w niskiej, wielkiej, sklepionej izbie, wypełnionej więźniami obojga płci. Kobiety siedziały przy długich stołach, czytając, pisząc, szyjąc, haftując, robiąc na drutach. Mężczyźni przeważnie stali za ich krzesłami lub włóczyli się po izbie.
Instynktowna, właściwa wszystkim więźniom odraza do towarzyszy hańbiącej zbrodni i kary sprawiła, że nowoprzybyły postanowił trzymać się zdala od tego towarzystwa. Ale, jakby dla ukoronowania fantastyczności jego długiej fantastycznej podróży, wszyscy ci uwięzieni powstali na jego powitanie, z całą wytwornością manier obowiązujących tę epokę, z całą elegancją i dworskością.
Taki przedziwny cień rzucało więzienie na ową wykwintność manier, tak upiorne wrażenie robiła owa wytworność, gdy się na nią patrzało poprzez brud i nędze tego otoczenia, że Karol Darnay miał wrażenie, iż znalazł się w gronie umarłych. Upiory! Upiory piękna, upiory dumy, upiory elegancji, upiory wesołości, upiory dowcipu, upiory młodości, upiory starości, — wszystkie oczekujące, kiedy odejść im pozwolą z tego brzegu, wszystkie patrzące na niego umarłemi oczyma, wchodząc bowiem tutaj wszyscy przestali żyć.
Skamieniał. Dozorca stojący obok niego i inni dozorcy uwijający się po izbie, którzy nie raziliby przy spełnianiu zwykłych swoich obowiązków, wyglądali tak bezgranicznie prostacko wobec tych żałobnic-matek i pięknych córek, które się tu zebrały — wobec młodej pięknej kokietki i starszej, wytwornie wychowanej kobiety, że podobieństwo do upiorów jeszcze się spotęgowało. Tak, wszystko to były upiory! Tak, po długiej fantastycznej podróży przybył w krainę ponurych cieni!
„W imieniu zebranych tutaj towarzyszy niedoli“, powiedział jegomość o dworskich manierach i dworskim wyglądzie, występując naprzód, „mam honor powitać pana na progu La Force i wyrazić panu kondolencje z powodu okoliczności, które sprowadziły pana do nas. Oby się pańskie nieszczęścia jak najprędzej skończyły! Byłoby to impertynencją wszędzie, ale tu impertynencją nie jest, pozwolę więc sobie zapytać o pańskie nazwisko i stan?“
Karol Darnay podniósł się i dał żądane wyjaśnienia w słowach najbardziej wyszukanych, jakie mu przyszły na myśl.
„Mam nadzieję“, powiedział ów jegomość, nie spuszczając oczu z głównego dozorcy, który przeszedł przez pokój, „że pan nie jest przeznaczony do tajemnej?“
„Nie rozumiem co to znaczy“, odrzekł Karol, „ale słyszałem, że tak mówili“.
„Och, co za szkoda! Ogromnie żałujemy! Ale niech pan nie traci odwagi, wielu z naszego towarzystwa siedziało z początku w tajemnej, ale to nie trwało długo“. Poczem dodał podnosząc głos: „Przykro mi, że muszę to oznajmić państwu — do tajemnej!“
Rozległ się szmer współczucia, gdy Karol Darnay przeszedł przez pokój do okratowanych drzwi, przy których oczekiwał go dozorca. Wiele głosów — między któremi rozróżniał słodkie, współczujące głosy niewiast — dawały mu dobre rady i słowa otuchy. Przystanął przy okratowanych drzwiach, żeby im podziękować. Ale drzwi zamknęła ręka dozorcy i upiorne zjawiska nazawsze zniknęły mu z oczu.
Drzwi wychodziły na strome, kamienne schody, prowadzące na górę. Kiedy przebyli czterdzieści stopni (wiezień od półgodziny, policzył je), dozorca otworzył niskie, czarne drzwi i weszli do samotnej celi. Zimna była i wilgotna, ale nie ciemna.
„Twoja cela“, powiedział dozorca.
„Dlaczego jestem skazany na samotną celę?“
„Skądże ja mam wiedzieć!“
„Czy mogę kupić atrament, pióro i papier?“
„Co do tego nie mam żadnych rozkazów. Odwiedzą was, to spytacie. Tymczasem możecie kupować sobie jedzenie, nic więcej“.
W celi był stół, krzesło i słomiany materac. Podczas gdy dozorca, zanim opuścił celę, starannie badał wszystkie przedmioty i ściany, przelotna myśl przebiegła przez mózg więźnia, że ten dozorca jest jakoś nienormalnie obrzmiały na twarzy i na całem ciele, że wygląda jak człowiek, który utonął i nasiąkł wodą. Kiedy dozorca wyszedł, przeleciała mu przez mózg inna myśl: „Zostawiono mię tu — jak w grobie!“ Zatrzymał się, obejrzał materac, odsunął się od niego z uczuciem grozy, i pomyślał: „To wijące się tu robactwo mówi mi o stanie ciała nazajutrz po śmierci“.
„Pięć kroków wzdłuż, cztery i pół kroku wszerz! Pięć kroków wzdłuż, cztery i pół kroku wszerz! Pięć kroków wzdłuż, cztery i pół kroku wszerz!“ Więzień chodził tam i z powrotem po celi, obliczając jej wymiary, a gwar miasta obijał się o ściany jak stłumiony ryk bębna, zmieszany z dzikiemi głosami. „Szył buty, szył buty, szył buty!“ Więzień znów zaczął mierzyć celę, i chodzić szybciej, by oderwać umysł od powtarzania tych słów. Upiory, które pierzchły, gdy zatrzasnęły się drzwi! Było między nimi jedno zjawisko w czarnej sukni, dama stojąca w obramowaniu okiennem — aureola otaczała jej złotą główkę — wyglądała jak... „Dobre nieba! Niech nam wolno będzie raz jeszcze mknąć przez ziejące światłem wioski w których żaden mieszkaniec nie śpi! Szył buty, szył buty, szył buty! Pięć kroków wzdłuż, cztery i pół kroku wszerz!“ Takie i tym podobne strzępy myśli wyłaniały się z głębi mózgu więźnia. Coraz prędszym krokiem przebiegał celę, coraz uparciej ją przemierzał, przemierzał, przemierzał... A gwar miasta tak się zmienił, że brzmiał teraz jak przytłumione bicie bębnów, nad którem jednak górował jęk tak dobrze mu znanych głosów!



Rozdział drugi.
Kamień szlifierski.

Bank Tellsona, mieszczący się w dzielnicy Saint Germain, zajmował skrzydło wielkiego domu, łączącego się z ulicą dziedzińcem, a oddzielonego od niej wielkim murem i mocną bramą. Dom należał do wielkiego pana, który w nim mieszkał aż do chwili, kiedy ratując się od kłopotów uciekł przez granicę w przebraniu swego własnego kucharza. Będąc już właściwie tylko zwierzyną tropioną przez myśliwych, nie przestał być tym samym Monseigneurem, który na doprowadzenie czekolady do swoich warg, zatrudniał dawniej trzech silnych drabów, nie licząc wyżej wymienionego kucharza.
Monseigneur zniknął, zaś trzech silnych drabów czyniło w ten sposób pokutę za grzech pobierania od niego wysokich pensji, że okazało gotowość i chęć poderżnięcia mu gardła na ołtarzu Republiki, Jednej i Niepodzielnej Republiki Równości, Braterstwa, Wolności albo Śmierci. Dom Monseigneura został zasekwestrowany i skonfiskowany, gdyż wszystko szło takim tempem, a dekret za dekretem następował z tak wściekłą szybkością, iż już trzeciej nocy miesiąca września patrjotyczni wysłannicy prawa byli w posiadaniu domu Monseigneura, wywiesili na nim trójkolorową chorągiew i pili wódkę w sali przyjęć.
Gdyby biuro Tellsona w Londynie wyglądało tak, jak biuro Tellsona w Paryżu, Dom z pewnością postradałby zmysły i dostałby się do gazet. Bo co powiedziałaby osławiona brytyjska stateczność i odpowiedzialność na drzewa pomarańczowe, stojące w wazonach na dziedzińcu banku i na Kupidyna wiszącego nad kantorkiem? A jednak tak było; Tellson zamalował wprawdzie Kupidyna, ale wciąż jeszcze figurował on na suficie, przyodziany w lekką zasłonę płócienną, celując od rana do wieczora (co zresztą czyni tak często) w pieniądze. Na Lombard Street w Londynie, młody ów poganin sprowadziłby niechybnie bankructwo, jak bankructwo sprowadziłaby również alkowa, znajdująca się za tym nieśmiertelnym młodzieńcem, i zwierciadło w ścianie, a również urzędnicy, bynajmniej nie starzy, którzy przy lada sposobności gotowi byli tańczyć publicznie. Ale francuski Tellson dawał sobie z tem wszystkiem doskonale radę, i dopóki czasy się nie zmieniły, nikomu nie przychodziło do głowy bać się lub wycofywać swoje wkłady.
Jakie sumy wycofane zostaną od Tellsona, a jakie będą tam leżały w zapomnieniu i zaginą, jakie srebrne zastawy i klejnoty śniedzieć będą w skrytkach Tellsona, podczas gdy depozytorzy rdzewieją w więzieniach lub giną gwałtowną śmiercią, jakie rachunki z Tellsonem, niezałatwione na tym świecie, będą musiały być załatwione na tamtym — nikt nie potrafiłby był powiedzieć owej nocy, nikt, nawet pan Jarvis Lorry, chociaż zastanawiał się poważnie nad temi kwestjami. Siedział przy świeżo roznieconym ogniu na kominku (ów ciężki i nieurodzajny rok był szczególnie zimny) a na jego uczciwej i odważnej twarzy leżał głębszy cień niżby padać mógł od lampy lub jakiego innego przedmiotu w tym pokoju: cień przerażenia.
Zajmował mieszkanie w banku, wierny Domowi, którego stał się cząstką, w który wrósł jak bluszcz. Zajęcie głównej części gmachu przez patrjotów zapewniało mu pewnego rodzaju bezpieczeństwo, ale dzielny staruszek nigdy nie zastanawiał się nad takiemi sprawami. Wszystko mu było obojętne, byle wolno mu było spełniać jego obowiązki. Po drugiej stronie dziedzińca, pod kolumnadą, mieściła się wielka wozownia, w której stało jeszcze kilka pojazdów Monseigneura. Do dwu słupów przytwierdzono dwie wielkie pochodnie, a w świetle ich widać było stojący na otwartem powietrzu wielki kamień szlifierski: naprędce sklecona maszyna, którą pośpiesznie przyniesiono z pobliskiej kuźni lub z jakiego innego warsztatu. Gdy wstawał i patrzał przez okno na te niewinne przedmioty, pan Lorry wzdrygał się, poczem wracał na swe miejsce przed kominkiem. Otworzył był nietylko okna ale i okienice zewnętrzne, lecz zamknął je z powrotem i dreszcz wstrząsnął nim całym.
Z ulicy, poprzez wysoki mur i ciężką bramę, dochodził zwykły nocny gwar miasta, w który od czasu do czasu mieszał się jakiś dziwny głos, jak gdyby niezwykła straszna skarga, bijąca w niebo.
„Dzięki Bogu“, powiedział pan Lorry, składając ręce, „że nie mam w tem strasznem mieście nikogo drogiego memu sercu. Niech On czuwa nad każdym, komu dziś grozi niebezpieczeństwo!“
W chwilę potem przy bramie uderzono w wielki dzwon, pan Lorry pomyślał: „Wracają!“ i usiadł nasłuchując. Ale nikt nie wpadł z hałasem na dziedziniec, jak oczekiwał pan Lorry, brama zamknęła się i znowu zaległa cisza.
Zdenerwowanie i uczucie niepewności budziły w panu Lorry niepokój o bank, bardzo naturalny, gdy się weźmie pod uwagę odpowiedzialność, jaką wziął na siebie. Bank był dobrze strzeżony. Pan Lorry wstał, chcąc odwiedzić zaufanych ludzi, którzy nad nim czuwali, gdy nagle drzwi otworzyły się i dwie postacie wbiegły do pokoju. Na ich widok pan Lorry cofnął się zdumiony.
Łucja i doktór Manette! Łucja, biegnąca ku niemu z wyciągniętemi ramionami, z owym wyrazem skupienia na twarzy, tak wymownym i intensywnym, jak gdyby został wyciśnięty na jej obliczu poto, by w tym jedynym momencie życia użyczać jej odwagi i siły.
„Co się stało?“ zawołał pan Lorry zdumiony i zmieszany. „Co to znaczy?! Łucjo! Manette! Co się stało?! Co was tu sprowadziło? Co to ma znaczyć?!“
Nie spuszczając oczu z pana Lorry, blada, napół przytomna, zwisła mu w ramionach, mówiąc żałośnie: „O, mój przyjacielu! Mój mąż!“
„Twój mąż, Łucjo?“
„Karol“.
„Gdzie Karol?“
„Tutaj“.
„Tutaj, w Paryżu?“
„Był tutaj — przed kilkoma dniami — trzy czy cztery dni temu — nie wiem dokładnie — nie mogę zebrać myśli. Przybył tu w porywie wspaniałomyślności — bez naszej wiedzy. Zatrzymano go na rogatce i wtrącono do więzienia“.
Z ust staruszka wyrwał się mimowoli krzyk. Prawie w tej samej chwili wielki dzwon przy bramie zadźwięczał znowu, a na dziedzińcu rozległy się kroki i gwar głosów.
„Co to za hałas?“ zapytał doktór zbliżając się do okna.
„Nie patrz pan!“ zawołał pan Lorry. „Nie patrz pan! Na miłość Boga, Manette, zaklinam pana, nie otwieraj pan okienic!“
Doktór odwrócił się z ręką na klamce okna i powiedział z zimnym, odważnym uśmiechem:
„Mój drogi przyjacielu, życie w tem mieście ma dla mnie specjalny urok. Byłem więźniem Bastylji. Nie znajdziesz pan w całym Paryżu — co mówię w Paryżu? — w całej Francji! — patrjoty, który wiedząc, że siedziałem w Bastylji, dotknąłby mię nie poto, by wziąć mię w ramiona lub obnosić z tryumfem. Moje dawne cierpienia, to siła, która przeprowadziła nas przez granicę, pomogła zasięgnąć wiadomości o Karolu i zaprowadziła aż tutaj! Wiedziałem, że tak będzie. Wiedziałem, że będę mógł dopomóc Karolowi i wyratować go z niebezpieczeństwa. Powiedziałem to Łucji. — Co to za hałas?“ ręka jego znów spoczęła na oknie.
„Nie wyglądaj pan!“ rozpaczliwie zawołał pan Lorry. „Nie Łucjo, ty też nie wyglądaj!“ otoczył ją ramieniem i nie wypuszczał z objęć. „Nie bój się, kochanie! Przysięgam ci, że nie wiedziałem nic o nieszczęściu, jakie spotkało Karola. Nie miałem nawet podejrzenia, że jest w tem strasznem miejscu. Do jakiego więzienia go wtrącono?“
„Do La Force!“
„La Force! Łucjo, dziecko drogie, jeżeli potrafisz być dzielną i rozsądną — a zawsze byłaś taką — weźmiesz się w kluby i zrobisz dokładnie to, o co cię poproszę. Bo od twego zachowania zależy więcej niż przypuszczasz i, niż chciałbym ci powiedzieć. Dzisiaj nie możesz mu nic pomóc. Dzisiaj nie możesz wyjść na miasto. Mówię to, ponieważ to, o co cię chcę prosić dla dobra Karola, jest najtrudniejszą rzeczą na świecie. Musisz być posłuszna, spokojna i cicha. Musisz pozwolić, żebym cię zaprowadził do mego pokoju wgłębi domu. Musisz na parę chwil zostawić, nas samych, mnie i ojca, a że na świecie jest Życie i jest Śmierć — nie możesz zwlekać“.
„Będę posłuszna panu. Widzę z pańskiej twarzy, że uważa pan, iż nic ponad to nie mogę zrobić. Wiem, że pan chce jaknajlepiej“.
Staruszek ucałował Łucję, szybko pobiegł do swego pokoju i zamknął drzwi na klucz. Potem równie pośpiesznie wrócił do doktora, odchylił nieco okno, otworzył częściowo okienice i, ująwszy pod ramię doktora, patrzał z nim razem na dziedziniec.
Patrzyli na tłum niewiast i mężczyzn: było ich za mało, lub prawie tyle, by wypełnić dziedziniec; nie więcej nad czterdzieści lub pięćdziesiąt osób. Ludzie, w których posiadaniu był dom, wpuścili ich tutaj przez bramę, by pracowali przy kamieniu szlifierskim. Najwidoczniej w tym celu umieszczono tu kamień, jako w miejscu odpowiedniem i zacisznem.
Straszni byli to pracownicy i straszna praca!
Kamień miał podwójną korbę, którą z obłąkaną szybkością obracało dwóch ludzi. Za każdym razem, gdy korba podnosiła się wgórę, opadały ich włosy wtył i widne były dwie twarze, mające wyraz okrutniejszy i bardziej dziki od najdzikszych dzikusów ubranych w swoje barbarzyńskie szaty. Nalepili sobie fałszywe brody i wąsy. Odstręczające ich oblicza, pokryte krwią i potem, ściągały się konwulsyjnie. Wyli straszliwie, a wycie to pochodziło ze zwyczajnego zwierzęcego podniecenia, z braku snu, o czem świadczyły wytrzeszczone w niesamowity sposób oczy. Kiedy tych dwóch szaleńców bezustannie obracało kamień, a skołtunione ich włosy spadały bądź na kark, bądź na oczy, kilka kobiet podawało im wino dla pokrzepienia. Atmosfera wokoło nich była, zdawało się, przesiąknięta krwią i ogniem, do czego przyczyniały się zmieszane z krwią, ściekające krople wina i iskry tryskające z kamienia szlifierskiego. W całej tej gromadzie oko nie mogłoby dostrzec ani jednej istoty nie splamionej krwią. Ludzie półnadzy, których ramiona i piersi umazane były od krwi, popychali się, by się dostać do kamienia szlifierskiego. Mężczyźni w łachmanach splamionych krwią, mężczyźni w diabelski sposób wyelegantowani — w koronkach, jedwabiach, wstążkach od damskich sukien, — a wszystko do ostatniej nitki przesiąkłe krwią. Siekiery, noże, bagnety, szable, które przyniesiono do naostrzenia, czerwone były od krwi. Niektórzy przywiązali sobie do rąk pozbawione rękojeści klingi szabel, a przywiązywali je strzępami odartemi z sukien, albo kawałkami bielizny. Przewiązki te przedstawiały wielką rozmaitość, ale wszystkie nasiąkłe były tą samą farbą. A gdy szaleni posiadacze broni wyrywali ją z pod iskrzącego się czerwono koła szlifierskiego i wybiegali na ulicę, tą samą czerwoną barwą błyszczały ich oczy. Każdy niewyzuty jeszcze z ludzkich uczuć widz oddałby dwadzieścia lat życia, by móc te oczy nazawsze unieruchomić celną kulą.
Wszystko to ujrzeli w jednej krótkiej chwili — jak tonący albo człowiek stojący na krawędzi życia widzi świat. Cofnęli się od okna i doktór spojrzał na pana Lorry, szukając wyjaśnienia na twarzy przyjaciela.
„Mordują więźniów“, szepnął pan Lorry, oglądając się dokoła. „Jeżeli jesteś pewny tego, co powiedziałeś, jeżeli rzeczywiście posiadasz taką władzę, jak sądzisz — daj się poznać tym djabłom i każ się prowadzić do La Force. Może być zapóźno, nie wiem; ale nie trać ani jednej chwili!“
Doktór Manette uścisnął dłoń przyjaciela i z gołą głową wybiegł szybko z pokoju. Gdy pan Lorry stanął znów w oknie, doktór był już na dziedzińcu.
Długie siwe włosy, niezwykła twarz, pewność, z jaką odtrącał broń, w jednej chwili przeniosła go w serce gromady, zebranej wokoło kamienia. Na chwilę ruch ustał, dał się słyszeć szmer, niewyraźny głos pana Manette. Potem pan Lorry ujrzał doktora, jak stał w otoczeniu tłumu. Ze dwudziestu mężczyzn, ramię przy ramieniu, z obnażonemi rękami wybiegło z dziedzińca wołając „Niech żyje więzień Bastylji! Na pomoc krewnemu więźnia Bastylji! Do La Force! Miejsca dla więźnia Bastylji! Tam na przedzie! Ratujcie więźnia Evrémonde w La Force!“
Pan Lorry szybko zatrzasnął okienice, zamknął okno i z bijącem sercem pobiegł do Łucji. Powiedział jej, że ojciec znalazł sprzymierzeńców i udał się na poszukiwanie jej męża. Była już przy niej pana Pross i mała Łucja. Ale dopiero później, w takiej ciszy, jaka panować może tylko w nocy, zdziwił się pan Lorry, że je tu widzi.
Łucja, napół przytomna, upadła na podłogę u nóg pana Lorry i schwyciła go za ręce. Panna Pross położyła dziecko na łóżko pana Lorry i skłoniła głowę na poduszkę obok słodkiego skarbu, powierzonego swojej pieczy. Och, ta długa, długa, długa noc, przerywana jękami nieszczęsnej małżonki! Och, ta długa, długa, długa noc, nadaremne oczekiwanie na powrót ojca i na wieści!
Jeszcze dwukrotnie tej nocy uderzono w dzwon u wrót. I jeszcze dwukrotnie powtórzył się [...][2] dziedzińca. Kamień szlifierski jęczał i dźwięczał. „Co to?“ pytała Łucja z przerażeniem. „Cs! To żołnierze ostrzą miecze“ odpowiadał pan Lorry. „Miejsce to jest obecnie własnością narodową i służy za coś w rodzaju zbrojowni, kochanie!“
Tylko dwukrotnie — nie więcej. Ostatnim razem szła robota niesporo i bez ochoty. Wkrótce potem zaczęło świtać. Pan Lorry ostrożnie uwolnił się z uścisku Łucji i znowu wyjrzał. Jakiś człowiek, tak zbryzgany krwią, że robił wrażenie żołnierza rannego na polu bitwy, który powoli wraca do przytomności, podniósł się z bruku koło kamienia szlifierskiego i rozejrzał dokoła niepewnym wzrokiem. Po chwili śmiertelnie znużony morderca dostrzegł w niewyraźnem świetle jedną z karet Monseigneura i, podpełznąwszy do tego wspaniałego wehikułu, wśliznął się do środka i zatrzasnął drzwiczki.
Wielki kamień szlifierski, Ziemia, obrócił się, kiedy pan Lorry wyjrzał znowu i słońce paliło się czerwono na dziedzińcu. Ale mniejszy kamień szlifierski stał samotnie, w rzeźkiem powietrzu poranka, a na powierzchni jego widniała czerwona plama, której słońce nie rzuciło i której nigdy nie potrafi usunąć.


Rozdział trzeci.
Cień.

Jedną z pierwszych trosk, które nasunęły się panu Lorry, gdy wybiła godzina urzędowania, była następująca: on, pan Lorry, nie ma prawa narażać Tellsona, dając pod jego dachem schronienie żonie emigranta uwięzionego w La Force. Bez chwili namysłu poświęciłby pan Lorry dla Łucji i jej dziecka swoje własne bezpieczeństwo, majątek, życie. Ale skarb, nad którym czuwał, nie był jego własnością, a w tem, co dotyczyło interesu, był pan Lorry przedewszystkiem człowiekiem interesu.
W pierwszej chwili myśli jego zwróciły się ku panu Defarge: myślał o odnalezieniu winiarni i naradzeniu się z jej właścicielem nad wynalezieniem najbezpieczniejszego miejsca dla osób bliskich jego sercu w tem strasznem mieście. Ale ta sama rozwaga, która poddała mu tę myśl, natychmiast ostrzegła go przed jej wykonaniem; Defarge mieszkał w najbardziej rewolucyjnej dzielnicy, niewątpliwie był tam osobistością wpływową i tkwił głęboko w niebezpiecznej swojej pracy.
Kiedy nadeszło południe, a doktór nie wracał, zaś każda chwila zwłoki mogła skompromitować Tellsona, pan Lorry naradził się z Łucją. Powiedziała, że ojciec wspominał o wynajęciu na jakiś czas mieszkania w tej dzielnicy, w sąsiedztwie banku. Ponieważ nie kolidowało to z interesami banku i ponieważ, nawet gdyby Karol został wypuszczony, nie można było przypuszczać, że wkrótce będzie mógł wyjechać z Paryża, pan Lorry wyszedł na poszukiwanie takiego mieszkania i znalazł je w bocznej uliczce. Pozamykane okienice nadawały tu opuszczonym domom melancholijny wygląd.
Do tego mieszkania niezwłocznie przeniosła się Łucja, jej dziecko i panna Pross: pan Lorry zapewnił im jakie mógł wygody, o wiele większe niż sobie. Zostawił im Jerry, jako figurę do wypełniania drzwi, wytrzymałą w waleniu po łbie, poczem wrócił do swoich własnych zajęć. Przystąpił do nich z myślami niespokojnemi i niewesołemi, godziny wlokły mu się ponuro i długo.
Dzień się wyczerpał i wyczerpały się również siły pana Lorry; wreszcie zamknięto bank. Pan Lorry siedział znów samotnie w tym samym pokoju, co poprzedniej nocy, kiedy usłyszał odgłos kroków na schodach. W chwilę później stał przed nim jakiś człowiek i przyjrzawszy się uważnie panu Lorry, zwrócił się do niego po nazwisku.
„Sługa pański“, powiedział pan Lorry. „Zna mię pan?“
Był to wysoki kędzierzawy mężczyzna, mogący liczyć lat czterdzieści pięć lub pięćdziesiąt. Zamiast odpowiedzi powtórzył z emfazą:
„Poznajecie mię?“
„Widziałem gdzieś pana“.
„Może u mnie, w winiarni?“.
Wielce zainteresowany i podniecony, pan Lorry rzucił:
„Przychodzicie od doktora Manette?“
„Tak. Przychodzę od doktora Manette“.
„Co mówi doktór? Co mi przysyła?“
Defarge włożył mu do niecierpliwej dłoni skrawek papieru.
Zawierał następujące słowa skreślone pismem doktora:

„Karol jest bezpieczny, ale ja nie mogę jeszcze bezpiecznie opuścić tego miejsca. Otrzymałem pozwolenie, by oddawca niniejszego odniósł parę słów jego żonie. Niech oddawca zobaczy się z jego żoną“.

List datowany był z La Force, przed dwiema godzinami.
„Czy zechcecie mi towarzyszyć“, zapytał pan Lorry, któremu spadł ciężar z serca po przeczytaniu tego listu, „do mieszkania jego żony?“
„Tak“, odrzekł Defarge.
Pan Lorry jeszcze i teraz nie dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że przybysz mówi z rezerwą i mechanicznie. Wziął kapelusz i zeszli na dziedziniec. Tam stały dwie kobiety. Jedna robiła na drutach.
„Pani Defarge, oczywiście!“ powiedział pan Lorry, który zostawił ją z tą samą robotą przed siedemnastu laty.
„To ona“, zauważył jej mąż.
„Czy madame idzie z nami?“ zapytał pan Lorry, bo poruszyła się, gdy oni się poruszyli.
„Tak. Żeby mogła poznać potem twarze i osoby. To dla ich bezpieczeństwa“.
Teraz dopiero zachowanie Defarge‘a uderzyło pana Lorry niemiło. Spojrzał na niego nieufnie i wskazał drogę. Obie kobiety towarzyszyły im. Drugą była Zemsta.
Przeszli jak można najszybciej ulice, dzielące ich od mieszkania Łucji, i weszli na schody. Wpuścił ich Jerry. Zastali Łucję samą we łzach. Wpadła w uniesienie, kiedy pan Lorry powtórzył jej nowiny o mężu, i obiema rękami schwyciła dłonie, które podały list Karola: nie przyszło jej do głowy, co ręka ta czyniła w nocy w sąsiedztwie jej męża i co mogła była uczynić z nim.

„Najdroższa! Bądź odważna. Czuję się dobrze i ojciec twój roztoczył wokoło mnie swoje wpływy. Nie wolno odpisywać. Ucałuj nasze dziecię.

Tylko tyle zawierał list. Ale było to tak wiele dla tej, która go odebrała, że Łucja zwróciła się do żony Defarge i pocałowała jedną z rąk trzymających druty. Był to namiętny, kobiecy, serdeczny gest — ale ręka pani Defarge nie odpowiedziała na to, zwisła ciężko i zimno, nie wypuszczając drutów.
Było coś w tem dotknięciu, co grozą przejęło Łucję. Zatrzymała się w chwili, gdy chciała schować list na piersi i, z rękoma na szyi, spojrzała przerażona na panią Defarge. Pani Defarge patrzyła na jej podniesione brwi i zmarszczkę na czole zimno i obojętnie.
„Moja droga“, wyjaśniał pan Lorry. „Na ulicach często bywają rozruchy. I chociaż nie spodziewamy się żadnych przykrości, pani Defarge życzy sobie zobaczyć tych, których mogłaby w razie wypadku obronić. Jednem słowem, musi ich poznać, zidentyfikować. Mam nadzieję“, ciągnął pan Lorry, robiąc krótką pauzę przy tem słowie, gdyż kamienne oblicza trójki i na niego zaczęły wywierać coraz większy wpływ, „że tłumaczę rzecz tak, jak się przedstawia, obywatelu Defarge?“
Defarge spojrzał ponuro na żonę i za całą odpowiedź mruknął potwierdzająco.
„Sądzę, Łucjo“, ciągnął pan Lorry, starając się tonem i zachowaniem łagodzić jak mógł, „że powinnaś przyprowadzić nasze kochane maleństwo i poczciwą Pross. Nasza poczciwa Pross, obywatelu Defarge, jest Angielką i nie rozumie ani słowa po francusku“.
Niebezpieczeństwo i niedola nie zdołały zabić w wyżej wspomnianej damie przekonania, że da sobie radę z każdym cudzoziemcem: zjawiła się ze skrzyżowanemi ramionami i rzuciła po angielsku w stronę Zemsty, której oczy spotkała pierwsze: „Nie wątpię, bezwstydnico, że dobry z ciebie numer!“ poczem obdarzyła również panią Defarge angielskiem chrząknięciem. Ale żadna z nich nie zwróciła na nią uwagi.
„Czy to jego dziecko?“ powiedziała pani Defarge, poraz pierwszy przerywając robotę i wskazując na małą Łucję drutem, jak gdyby był on palcem losu.
„Tak, madame“, odpowiedział pan Lorry. „To ukochana córka i jedyne dziecię naszego więźnia“.
Zdawało się, groźny i ponury cień, otaczający panią Defarge i jej towarzyszy, padł nagle na głowę dziecka. Matka instynktownie uklękła na podłodze obok małej Łucji i przytuliła ją do piersi. A wtedy cień otaczający panią Defarge i jej towarzyszy, ponury i groźny, objął matkę i dziecko.
„Dość, mój mężu“, powiedziała pani Defarge. „Widziałam je. Możemy odejść!“
W jej gestach i manierach było tyle groźby — nie wyraźnej i otwartej, ale ukrytej i niejasnej — że Łucja powiedziała niespokojnie, dotykając ręką sukni madame:
„Pani będzie dobra dla mego biednego męża. Pani nie zrobi mu krzywdy. Pani pomoże mi zobaczyć się z nim, jeżeli to możliwe?“
„Wasz mąż nic mię nie obchodzi. To nie mój interes“, odrzekła pani Defarge, patrząc na Łucję z wielką powagą. „Obchodzi mię tutaj tylko córka waszego ojca“.
„Więc przez wzgląd na mnie błagam o litość dla mego męża! Przez wzgląd na moje dziecko! Złoży rączki i modlić się będzie o litość! Pani boimy się więcej od innych...“
Pani Defarge przyjęła to jako komplement i spojrzała na męża. Defarge, który z miną niezdecydowaną ogryzał paznogcie, spojrzał na nią i przyjął surowszy wyraz twarzy.
„Co to pisał wam mąż w tym liście?“ zapytała madame z uśmiechem politowania. „Wpływ? Pisał coś o jakimś wpływie?“
„Że mój ojciec“, powiedziała Łucja, szybko wyciągając list i patrząc niespokojnie na mówiącą, nie na papier, „otoczył go swemi wpływami“.
„Prawdopodobnie pomoże mu to“, odrzekła pani Defarge. „Niech będzie!“
„Jako matka i żona“, powiedziała Łucja z powagą, „błagam — niech pani ma litość nade mną i używa swego wpływu nie przeciwko memu nieszczęsnemu mężowi — ale za nim. Och, siostro, pomyśl o mnie! Jako matka i żona!“
Pani Defarge patrzyła zimno, jak zwykle na proszącą, poczem, zwracając się do swojej przyjaciółki, Zemsty, rzekła:
„Czy wiele miano względów dla matek i żon, które znałyśmy od czasu, kiedy byłyśmy takie małe, jak to dziecię, a nawet jeszcze mniejsze? Dość często widziałyśmy, jak ich mężów i ojców wtrącano do więzień. Przez całe życie patrzyłyśmy, jak cierpią nasze siostry, same i w swoich dzieciach, patrzyłyśmy na ich nędzę, głód, pragnienie, na nagość, choroby, ucisk i wiele innych krzywd“.
„Nie widziałyśmy nic innego“, odparła Zemsta.
„Długośmy cierpiały“, mówiła pani Defarge, zwracając oczy na Łucję. „Osądź sama! Czy to możliwe, żeby cierpienie jednej kobiety i jednego dziecka mogło nas wzruszać?“
Druty jej poruszyły się szybciej i pani Defarge wyszła. Za nią Zemsta. Ostatni wyszedł Defarge.
„Odwagi, droga Łucjo!“ powiedział pan Lorry, podnosząc ją z klęczek. „Odwagi! Odwagi! Jak dotąd wszystko idzie dobrze — o wiele, wiele lepiej, niż innym biedakom. Rozwesel się i bądź wdzięczna niebu“.
„Nie jestem niewdzięczna, przypuszczam, ale ta straszna kobieta rzuca jakby cień na mnie, i na wszystkie moje nadzieje“.
„Ts, ts,“ powidział pan Lorry. „Cóż to? Zwątpienie wkradło się do tej dzielnej duszyczki? Cień? — Tak; ale niema w nim nic realnego, Łucjo“.
Ale cień, jaki zostawiło zachowanie tych Defarge‘ów, padł i na pana Lorry, gdyż w głębi duszy wszystko to niepokoiło go bardzo.


Rozdział czwarty.
Cisza w czasie burzy.

Doktór Manette wrócił dopiero czwartego dnia zrana. Ukryto przed Łucją wszystko, co się zdarzyło w ciągu tych strasznych paru dni. Dopiero w wiele lat później, gdy nazawsze pożegnała się z Francją, dowiedziała się, że jedenaście setek bezbronnych więźniów, obu płci i rozmaitego wieku, zginęło wtenczas z rąk ludności, że cztery dni i cztery noce utonęły w mroku tych strasznych czynów, że powietrze przesiąkło krwią. Wiedziała tylko, że przypuszczono szturm do więzień, że wszyscy więźniowie polityczni byli w niebezpieczeństwie i że tłum wyciągnął niektórych i pomordował.
Panu Lorry opowiedział doktór w największej tajemnicy — nie potrzeba było zresztą prosić o jej zachowanie — że tłum porwał go ze sobą i poprzez rzeź i mord powiódł do więzienia La Force. Że w więzieniu trafił na posiedzenie trybunału, przed który pojedynczo stawiano więźniów, i który szybko skazywał ich na śmierć, uwalniał lub (w rzadkich wypadkach) odsyłał z powrotem do więzienia. Przyprowadzony przez swoją eskortę przed trybunał, doktór oznajmił, kim jest z nazwiska i zawodu, i że przez osiemnaście lat więziony był w Bastylji, jako tajemny i o nic nieoskarżony więzień, a jeden z członków trybunału podniósł się i stwierdził prawdziwość jego słów; człowiekiem tym był Defarge.
Następnie przekonawszy się ze spisów więziennych leżących na stole, że zięć jego znajduje się w liczbie żywych jeszcze więźniów, doktór zwrócił się z gorącą prośbą do trybunału (którego niektórzy członkowie byli trzeźwi, inni nie, jedni splamieni krwią, inni nie, jedni drzemali, inni nie) o wolność i życie dla swego zięcia. W pierwszym porywie zapału i współczucia, jaki obudził w nich swojem długoletniem cierpieniem pod tamtym rządem, trybunał zgodził się na natychmiastowe przesłuchanie Karola Darnay i postawienie go przed sąd. I już, już miał być uwolniony, kiedy ta łaska spotkała się z nagłym sprzeciwem (niezrozumiałym dla doktora), co doprowadziło do krótkiej poufnej konferencji, poczem przewodniczący trybunału oznajmił doktorowi Manette, że więzień musi pozostać w więzieniu, ale przez wzgląd na doktora nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Na dany znak wyprowadzono więźnia. Wtenczas doktór gorąco zaczął błagać, by pozwolono mu zostać i dopilnować, by zięć jego, czy to przez złą wolę, czy niedopatrzenie, nie został oddany mordercom, których dziki wrzask za drzwiami chwilami głuszył wyroki. Udzielono mu tego pozwolenia i pozostał w Krwawej Sali, dopóki nie minęło niebezpieczeństwo.
To, co się tam działo — z krótkiemi przerwami na sen i posiłek — to niech zostanie nieopowiedziane. Szaleńcza radość, z jaką witano więźniów wypuszczonych na wolność, nie dziwiła doktora mniej od szaleńczej radości, z jaką ci sami ludzie rozszarpywali innych w kawały. Jeden więzień, opowiadał doktór, wypuszczony został na wolność, ale jakiś barbarzyńca przez omyłkę przebił go piką. Ponieważ proszono doktora, by mu opatrzył ranę, doktór Manette wyszedł przez bramę skazańców i znalazł rannego na rękach kilku przygodnych samarytanów, siedzących na ciałach swoich ofiar. Z niekonsekwencją równie niesamowitą jak wszystko, co się działo w ciągu tej strasznej nocy, ludzie ci pomogli doktorowi opatrzeć rannego, z największą troskliwością zrobili nosze i ostrożnie wynieśli go z tego miejsca, poczem schwycili znów za broń i rozpoczęli tak straszną rzeź, że doktór zakrył twarz rękoma i uciekł jak najprędzej z tłumu.
Słuchając tych wiadomości i patrząc na przyjaciela, który zaczął sześćdziesiąty drugi rok życia, pan Lorry odczuwał niepokój, czy te straszne przejścia nie okażą się niebezpieczne dla doktora. Ale nigdy nie widział jeszcze pana Manette w lepszej kondycji. Nigdy nie znał go z tej strony. Po raz pierwszy doktór zrozumiał, że cierpienia jego były straszną i potężną siłą: po raz pierwszy zrozumiał, że w ogniu cierpienia zahartowało się żelazo, którem przebić potrafi drzwi więżące męża jego córki, i że potrafi go uwolnić. „Wszystko obróciło się na dobre, mój przyjacielu! Nic nie jest stracone, nic nie poszło na marne. Ukochane moje dziecię przywróciło mię życiu i teraz ja z kolei przywrócę jej to, co stanowi najdroższą cząstkę jej samej. Z pomocą nieba dokażę tego!“ Tak mówił Manette. I Jarvis Lorry, patrząc na błyszczące oczy, na tchnącą energią twarz, na spokojne gesty człowieka, którego życie było jakby zatrzymane, jak się wstrzymuje wskazówkę zegara, a który teraz okazuję energję uśpioną przez czas bezruchu — uwierzył.
Rzeczy większe, niż te, które doktór Manette musiał zwalczyć, ustąpiłyby pod naporem tej energji. Pozostawszy na swojem stanowisku jako lekarz, którego obowiązkiem jest przyjść z pomocą wszystkim ludziom — wolnym czy niewolnym, bogatym czy biednym, złym czy dobrym — używał swego osobistego wpływu tak mądrze, że wkrótce mianowany został lekarzem inspekcyjnym trzech więzień, a między niemi La Force. Mógł zapewnić Łucję, że mąż jej nie jest już skazany na więzienie celkowe, ale siedzi razem z innymi. Widział się z jej mężem co tydzień i przynosił jej pełne słodyczy pozdrowienia — wprost z jego warg. Czasami mąż pisał do niej (chociaż nigdy za pośrednictwem doktora), lecz jej nie wolno było pisać do Karola, gdyż między innemi dzikiemi podejrzeniami o spiski w więzieniach, jakie rzucano na emigrantów, najniebezpieczniejsze było to, że mają zagranicą krewnych lub stosunki.
To nowe życie, jakie prowadził doktór, było niespokojne — niewątpliwie. Ale sprytny pan Lorry widział jasno, że życie to napawa go dumą, będącą dla doktora źródłem siły. Nie było nic niewłaściwego w tej dumie. Była to duma naturalna i szlachetna, ale pan Lorry patrzył na nią z ciekawością, jak na zjawisko zupełnie nowe. Doktór wiedział, że dotąd więzienie jego łączyło się w umyśle córki i przyjaciela z pojęciem jego słabości, braku energji, choroby. Teraz to się zmieniło i doktór wiedział, że cierpieniom swoim zawdzięcza potęgę, którą oni oboje uważają za jedynie mogącą zapewnić Karolowi bezpieczeństwo i wolność. Zmiana ta tak podziałała na doktora, że wziął w swoje ręce całą sprawę i żądał od nich, jako od słabszych, posłuszeństwa jemu, silniejszemu. Stosunek zależności jego od Łucji uległ zupełnej zmianie, jaką tylko prawdziwa miłość i przywiązanie wprowadzić może, z czego bowiem mógłby być bardziej dumny, jak nie z tego, że potrafił oddać przysługę jej, która tyle uczyniła dla niego! „Dziwne“, myślał sobie pan Lorry, „ale naturalne i słuszne. Tak, ujmij cugle, drogi przyjacielu, i trzymaj je mocno. Nie mogły się znaleźć w odpowiedniejszych rękach“.
Ale chociaż doktór używał wszelkich sił i nigdy nie przestał pracować nad uwolnieniem Karola, albo przynajmniej nad tem, żeby powołano go przed sąd, nie mógł zwalczyć ogólnego prądu czasu. Nowa Era rozpoczęła się. Król był osądzony, skazany, ścięty. Republika Jedna i Niepodzielna, Republika Wolności, Braterstwa i Równości albo Śmierci, stanęła pod bronią, by walczyć ze światem o zwycięstwo. Czarna chorągiew dzień i noc powiewała z wież Notre Dame. Trzysta tysięcy ludzi porwało się przeciw tyranom świata, powstało na wszystkich krańcach Francji, jak gdyby wszerz i wzdłuż kraju posiane zęby smoka wzeszły obficie, na wzgórzach i dolinach, na skałach, na piasku, trzęsawiskach, pod jasnem niebem południa i pod chmurami północy, na polach i po lasach, w winnicach i gajach oliwnych, między chwastami i kłosami zboża, wzdłuż żyznych brzegów rzek i piaszczystych brzegów morza. Jakież osobiste zmartwienie ostać się mogło potopowi pierwszego Roku Wolności, potopowi, który nie spadł z nieba, ale buchnął z pod ziemi, a który zamykał, miast otwierać, okna Niebios!
Żadnej przerwy, żadnej litości, żadnej ciszy, żadnego spoczynku, żadnej miary czasu! Chociaż dnie i noce zmieniały się regularnie, jak wtedy, gdy Czas był jeszcze młody, a ranek i wieczór były pierwszym dniem stworzenia, innej miary czasu nie było. Poczucie czasu zatraciło się w gorączce, która ogarnęła cały naród, jak traci poczucie czasu człowiek chory. Oto przerywając ciszę miasta, kat pokazywał ludowi głowę Króla, oto jakby za jednym tchem, głowę jego pięknej małżonki, zbielałą podczas ośmiu miesięcy wiezienia, wdowieństwa i nędzy.
A jednak, zgodnie z dziwnem prawem kontradykcji, obowiązującem w takich wypadkach, czas dłużył się, chociaż mknął tak szybko. Trybunał rewolucyjny w stolicy i czterdzieści czy pięćdziesiąt rewolucyjnych komitetów w kraju. Prawo o podejrzanych, które unicestwiło wszelkie osobiste bezpieczeństwo życia i wolności, a oddawało każdego porządnego i niewinnego człowieka w ręce złe i zbrodnicze, więzienia przepełnione ludźmi, którzy nie dopuścili się żadnej zbrodni a nie mogli doprosić się przesłuchania, wszystko to stało się rzeczą dokonaną i uznaną i robiło wrażenie starych zwyczajów — już po tygodniu. Ponad wszystko wyrastała jedna postać, tak swojska, jak gdyby patrzano na nią od stworzenia świata: postać surowej niewiasty, imieniem Gilotyna.
Była popularnym tematem żartów, najlepszym środkiem na ból głowy, najskuteczniejszą ochroną przed siwizną, nadawała twarzy delikatną cerę, była narodową brzytwą, która goliła czysto: kto pocałował Panią Gilotynę, ten spoglądał przez małe okienko i wpadał w worek. Była symbolem odrodzenia rasy ludzkiej. Zastąpiła Krzyż. Modele Gilotyny noszono na piersiach, z których zdjęto Krzyż; kłaniano się jej, wierzono w nią, zwątpiwszy w Krzyż.
Ścinała tyle głów, że ona, jak i miejsce, na którem stała, czerwone było od krwi. Rozbierano ją na części jak ulubioną zabawkę młodego Czarta, i zestawiano znowu, gdy nadarzyła się sposobność. Nakazywała milczenie gadule, powalała potężnych, zabijała pięknych i dobrych. Dwudziestu dwóm przyjaciołom, znanym i szanowanym, dwudziestu jednym żywym i jednemu umarłemu ścięła głowy jednego ranka w ciągu tyluż minut. Imieniem siłacza Starego Testamentu nazywano tego, który wprowadzał ją w ruch. Ale ten, który w nią był zbrojny, silniejszy był od swego imiennika i bardziej od niego ślepy, i codziennie otwierał wrota Świątyni Pańskiej.
Wśród wszystkich tych okropności i ich skutków przechadzał się doktór z podniesioną głową, ufny w swoją moc, ostrożnie dążąc do celu, nigdy nie wątpiąc, że uda mu się ocalić męża Łucji. Jednak nurt czasu tak był głęboki i szybki i z taką siłą pociągał za sobą czas, że Karol był już w więzieniu rok i trzy miesiące, a doktór wciąż jeszcze nie tracił ufności. W grudniu Rewolucja przybrała potworne i okrutne formy: wody w rzekach na południu zatamowały trupy topionych po nocach, a w zimowem słońcu strzelano do więźniów, ustawionych w rzędy i czworoboki. A doktór wciąż szedł śród tych okropności z podniesioną głową. Nie było w tych dniach w Paryżu człowieka bardziej znanego od niego. Nie było też człowieka w dziwniejszej sytuacji. Milczący, ludzki, niezastąpiony w szpitalach i więzieniach, stosujący swoją wiedzę bez różnicy, do dobrych i złych, był człowiekiem wyjątkowym. Powierzchowność i historja więźnia Bastylji zapewniały mu wyjątkowe stanowisko. Nie podejrzewano go, nie badano, jak gdyby rzeczywiście wrócony został życiu przed osiemnastu laty, albo jak gdyby był Duchem, chodzącym między śmiertelnymi.


Rozdział piąty.
Drwal.

Jeden rok i trzy miesiące. Przez cały ten czas Łucja nigdy nie była pewna, ani jednej godziny, czy pod nożem gilotyny nie padnie jutro głowa jej męża. Dzień w dzień po brukowanych ulicach turkotały wozy, wypełnione skazańcami. Wdzięczne dziewczęta, piękne kobiety, z włosami bronzowemi, czarnemi i siwemi, mężczyźni w sile wieku i mężczyźni starzy, ludzie szlachetnie urodzeni i chłopi, wszyscy ci, to czerwone wino dla Gilotyny, dzień w dzień wywlekani z ciemnych piwnic obmierzłych więzień dla zaspokojenia pożerającego ją pragnienia. Wolność, braterstwo, równość albo śmierć — ostatniem najłatwiej obdzielić, Gilotyno!
Gdy nieoczekiwane nieszczęście i turkoczące koła czasu ogłuszyły córkę doktora, sprawiając, iż w rozpaczliwej bierności oczekiwałaby końca, stałoby się z nią to samo, co stało się z innymi. Ale od chwili, gdy przytuliła siwą głowę do swojej młodej piersi na poddaszu Świętego Antoniego, wierna została swoim obowiązkom. Najwierniejsza była im w czasie próby, jak zawsze ludzie dobrzy i wierni.
Gdy tylko zainstalowano się w nowej rezydencji, a ojciec powrócił do zajęć związanych z jego zawodem, urządziła ich domowe życie tak, jakby mąż był miedzy nimi. Każda rzecz miała swoje określone miejsce i swój określony czas. Małą Łucję uczyła regularnie, jak gdyby nigdy nie opuszczali swego domu w Londynie. Drobne chytrości, przy których pomocy sama chciała wmówić w siebie wiarę, że się wszyscy znów niebawem spotkają, drobne przygotowania do jego rychłego powrotu, stawianie osobno jego krzesła i odkładania na bok jego książek, wszystko to, a w nocy serdeczne modlitwy za jednego zwłaszcza więźnia między tymi wszystkimi nieszczęśnikami cierpiącymi po więzieniach w cieniu śmierci — to były prawie jedyne oznaki, że chciała ulżyć swemu cierpieniu.
Zewnętrznie nie zmieniła się bardzo. Skromne czarne suknie, (przypominające suknie żałobne), jakie nosiły obie z córką, były zgrabne i wdzięczne jak jasne szaty z dawnych, szczęśliwych dni. Straciła rumieńce a wyraz skupienia, dawniej tak rzadki, prawie ciągle gościł na jej twarzy; poza tem była ładna i pogodna jak zwykle. Czasami w nocy, całując ojca, wybuchała boleścią, którą tłumiła w sobie przez cały dzień, i mówiła mu, że jedyna jej nadzieja pod niebem — w nim. Zawsze spokojnie odpowiadał: „Nic nie może mu się stać bez mojej wiedzy, a ja wiem, że go uratuję, Łucjo!“
Niewiele tygodni upłynęło im w tem nowem życiu, gdy ojciec powiedział do Łucji, wróciwszy pewnego dnia do domu:
„Moja droga! W więzieniu, wysoko w murze, jest okno, do którego Karol może czasami podejść koło trzeciej popołudniu. Gdyby udało mu się podejść — a to zależy od wielu okoliczności i wypadków — to przypuszcza, że mógłby cię zobaczyć, jeżelibyś stanęła w pewnem miejscu na ulicy, które ci wskażę. Ale ty nie będziesz go mogła widzieć, moje biedne dziecko, a nawet gdybyś go dostrzegła, nie radziłbym dawać mu znaków, żeś go poznała“.
„Och, pokaż mi to miejsce, ojcze, a będę tam chodziła codzień“.
Od tego czasu, bez względu na pogodę, czekała tam przez dwie godziny. Kiedy zegar wybił drugą, już tam była, a z wybiciem czwartej wracała zrezygnowana. Jeżeli dzień nie był za wilgotny lub za chłodny dla dziecka, chodziły razem. W złe pogody przychodziła sama. Ale nie opuściła ani jednego dnia!
Był to ciemny i brudny róg małej, krętej uliczki. Szopa drwala, tnącego drzewo na opał, była jedynym budynkiem w tym kącie. Pozatem widać było dokoła tylko nagie ściany. Na trzeci dzień drwal zauważył ją.
„Dzień dobry, obywatelko!“
„Dzień dobry, obywatelu!“
Ten sposób przemawiania do siebie był obecnie przepisany dekretem. Niedawno temu przyjął się samorzutnie między solidniejszymi patrjotami. Obecnie obowiązywał wszystkich.
„Znowu tu chodzicie, obywatelko?“
„Jak widzicie, obywatelu“.
Drwal, mały człowieczek, bardzo lubiący gesty (niegdyś był dróżnikiem), wskazał na więzienie, a przyłożywszy palce do twarzy i imitując kratę, zerkał przez nie żartobliwie.
„Ale to nie moja sprawa“, powiedział i dalej piłował drzewo.
Następnego dnia oczekiwał Łucję i dostrzegł ją, jak tylko się zjawiła.
„Jakto?! Znowu tu chodzicie, obywatelko?“
„Tak, obywatelu“.
„A, i dziecko! To twoja matka, prawda, moja mała obywatelko?“
„Czy mam powiedzieć tak, mamo?“ szepnęła mała Łucja, tuląc się do niej.
„Tak, najdroższa“.
„Tak, obywatelu“.
„A! Ale to nie moja sprawa! Robota — to moja sprawa! Patrzcie jak piłuję! Na moją piłę! Nazywam ją moją małą gilotynką! Zygu, zygu, zyg! i spada głowa!“
Przy tych słowach spadło polano. Schował je do kosza.
„Nazywam siebie Samsonem Gilotyny drzewa opałowego! Spójrzcie na nią! Zygu, zygu, zyg! i spada jej głowa! Teraz dziecko! Tra tra — tretre i spada mu główka! Cała rodzina!“
Łucja wzdrygnęła się na widok dwóch nowych polan spadających do kosza. Ale niepodobna było, aby o tej porze drwal mógł jej nie dostrzec! A więc, by go dobrze usposobić, zawsze pierwsza odzywała się do niego i często dawała mu na piwo, co widział chętnie.
Nie był rozmowny. Często gdy Łucja zapomniała o jego obecności wpatrzona w dachy i bramy więzienia, sercem wyrywając się do męża, przyszedłszy do siebie, przekonywała się, że patrzy na nią, oparłszy się kolanami o ławę, z piłą w ręku. „Ale to nie moja sprawa“, powtarzał zwykle w takich razach i nanowo zabierał się do pracy.
Bez względu na pogodę, w śnieg i mróz zimowy, w ostry wiatr wiosenny, w letnią spiekotę, w deszcze jesienne, i znowu w mróz i śnieg zimowy spędzała Łucja dwie godziny na tem miejscu. I każdego dnia, opuszczając je, całowała mury więzienia. Maż widział ją (tak mówił ojciec) może raz na pięć razy, może dwa i trzy razy zrzędu, może nie widział jej cały tydzień, albo dwa tygodnie. Wystarczało, że wiedział, kiedy ją widywać może, jeśli się nadarzy sposobność, a choćby ta sposobność nadarzała się tylko raz w tygodniu, ona gotowa była czekać przez wszystkie siedem dni.
W ten sposób dotrwała do grudnia, a ojciec jej wciąż szedł pośród tych wszystkich okropności z podniesioną głową. Pewnego zimowego popołudnia przybyła Łucja na swoje zwykle miejsce; sypał śnieg. Był to dzień jakiegoś dzikiego święta, festyn uliczny. Idąc, widziała domy udekorowane małemi pikami, na których nadziane były małe czerwone czapeczki z trójkolorowemi kokardami i transparentami (trójkolorowe litery cieszyły się największem uznaniem): Republika Jedna i Niepodzielna. Wolność, Braterstwo, Równość albo Śmierć!
Nędzna szopa drwala była tak mała, że cała jej powierzchnia nie wystarczyłaby na ten napis. Znalazł jednak kogoś, kto napisał mu słowo „Śmierć“, aczkolwiek nie bez trudności. Na szczycie dachu szopy drwal umieścił małą pikę i czerwoną czapeczkę, jak przystało na dobrego obywatela, a w oknie wystawił piłę z napisem „Mała święta Gilotynka“, gdyż wielka surowa ta niewiasta została w tych czasach przez lud kanonizowana. Szopa była zamknięta, właściciel jej wyszedł, co było niemałą ulgą dla Łucji i zapewniało jej samotność.
Ale nie odszedł daleko, bo nagle Łucja usłyszała tupotanie nóg i krzyki, które napełniły ją lękiem. Jeszcze chwila, a tłum ludzi wynurzył się z za węgła koło muru więziennego, we środku szli drwal i Zemsta. Tłum składał się niemniej niż z pięciuset ludzi, którzy tańczyli jak pięć tysięcy demonów. Jedyną muzyką był ich własny śpiew. Tańczyli w takt popularnej piosenki rewolucyjnej, która brzmiała jak chóralne zgrzytanie zębami. Tańczyli mężczyźni i kobiety, kobiety tańczyły z kobietami, a mężczyźni z mężczyznami, zależnie zresztą od przypadku. Z początku robili wrażenie dzikiej zawieruchy czerwonych czapek i wełnianych łachmanów. Ale gdy wypełnili placyk i zaczęli tańczyć dokoła Łucji, w taniec ich wplątały się jakieś niesamowite figury. Zbliżali się, cofali, chwytali się za ręce, uderzali się głowami, kręcili się dokoła siebie, chwytali się wpół i obracali wkółko, aż niektórzy padali ze zmęczenia na ziemię. Reszta, trzymając się za ręce, kręciła się koło nich jak kołowrotek. Potem koło rozpadało się, i po dwóch lub czterech w jednem kółku kręcili się, kręcili bezustannie, aż wszyscy stawali jak na komendę, poczem zaczynali znów — obejmowali się, kręcili, tańczyli, skakali — i tańczyli w odwrotnym kierunku. Wreszcie stawali, na chwilę nieruchomieli, a po krótkiej przerwie ustawiwszy się w rzędy wzdłuż ulicy, z pochylonemi głowami, wzniesionemi ramionami i z wyciem biegli dalej. Żadna, najsroższa nawet bitwa nie mogłaby być straszniejsza od tego tańca! Była to wykoszlawiona zabawa — niegdyś niewinna igraszka — poświęcona djabelstwu, zdrowe przepędzanie czasu zamienione na środek podniecający krew, mroczący zmysły, zatwardzający serca. Wdzięk, który się przy tem objawiał, czynił taniec ten czemś jeszcze potworniejszem, pokazując, jak każda rzecz, dobra z natury, może być zniekształcona i wypaczona. Dziewczęce piersi, nagle obnażone w tańcu, śliczne, prawie dziecinne główki, delikatna nóżka, tonąca w bagnie krwi i brudu — reprezentowały te wykolejone czasy.
Była to Carmagnola. Gdy tłum zniknął, zostawiając Łucję niemą z przerażenia, zdumioną, na próg szopy drwala płatki śniegu padały tak spokojne i tak białe, jak gdyby nic nigdy nie zaszło.
„Ach, ojcze!“ rzekła, gdyż stał przy niej, i podniosła oczy, które na chwilę zasłoniła rękami. „Co za straszny, potworny widok!“
„Wiem, moja droga, wiem! Widziałem to nieraz. Nie bój się! Nikt nie zrobi ci krzywdy!“
„Nie boję się o siebie, ojcze. Ale kiedy pomyślę o moim mężu i okrucieństwie tych ludzi...“
„Wkrótce już nie będziemy na ich łasce. Zostawiłem go, gdy podchodził do okna, i przyszedłem do ciebie. Nikt cię nie zobaczy. Poszlij pocałunek ręką do tego najwyższego dachu!“
„Czynię to, ojcze, i posyłam mu całą swoją duszę!“
„Nie widzisz go, kochanie?“
„Nie, ojcze“ powiedziała Łucja z płaczem, przesyłając pocałunek ręką. „Nie“.
Kroki na śniegu. Madame Defarge. „Pozdrawiam was, obywatelko“ rzekł doktór. „Pozdrawiam was, obywatelu“. Przeszła. Nic więcej. Madame Defarge znikła jak cień na białej drodze.
„Podaj mi ramię, najdroższa. Odejdź stąd z miną wesołą i rezolutną — przez wzgląd na niego. To było dobrze zrobione“, właśnie wyszli z uliczki, „i nie pójdzie na marne. Karol jest wezwany na jutro“
„Na jutro!“
„Niema czasu do stracenia. Jestem dobrze przygotowany, ale trzeba uciec się do ostrożności, do których niepodobna było uciekać się, póki nie stanie przed trybunałem. Nie otrzymał jeszcze wezwania, ale wiem, że jest wezwany na jutro, i ma być przewieziony do Conciergerie. Mam poufne informacje. Nie boisz się?“
Zaledwie mogła odpowiedzieć:
„Polegam na tobie“.
„Możesz polegać z całą pewnością. Twoja niepewność skończy się wkrótce, najdroższa! Odzyskasz go za parę godzin. Otoczyłem go jak mogłem najtroskliwszą opieką. Muszę zobaczyć się z panem Lorry!“
Stanęli. W pobliżu rozległ się ciężki turkot kół. Oboje wiedzieli zbyt dobrze, co to znaczy. Jeden. Dwa. Trzy. Trzy wozy przekopywały się przez miękki śnieg z ładunkiem przeznaczonym na śmierć.
„Muszę zobaczyć się z panem Lorry“ powiedział pan Manette, skręcając w drugą stronę.
Dzielny staruszek wciąż trwał na swoim posterunku. Nie opuścił go. On i jego księgi podlegały ciągłym rewizjom, gdy chodziło o majątki skonfiskowane i uznane za dobra narodowe. Co mógł uratować dla właścicieli, ratował. Nie znalazłbyś między żyjącymi człowieka, który tak potrafiłby w ukryciu i pocichu pilnować tego, co powierzono Tellsonowi na przechowanie.
Pochmurne, czerwone i żółte niebo oraz mgła, wstająca od Sekwany, zdradzały zbliżający się mrok. Było już prawie ciemno, kiedy doszli do banku. Wspaniała rezydencja Monseigneura opustoszała i zniszczała. Nad kupą popiołu i śmieci na dziedzińcu widniał napis: Własność Narodowa. Republika Jedna i Niepodzielna, Równość, Braterstwo, Wolność albo Śmierć.
Kto to mógł być z panem Lorry, ów właściciel płaszcza podróżnego, rzuconego na krzesło, który nie chciał, by go widziano? Kim był ów nowoprzybyły, z którym pan Lorry, podniecony i zdziwiony, przed chwilą pożegnał się, by uścisnąć swoją ulubienicę? Komu powtarzał jej wzruszone słowa, gdy, podniósłszy głos i odwróciwszy głowę do drzwi prowadzących do pokoju, z którego wyszedł, powiedział: „Przeprowadzony do Conciergerie i wezwany na jutro“?


Rozdział szósty.
Triumf.

Straszliwy Trybunał, złożony z pięciu Sędziów, jednego Oskarżyciela Publicznego i przysięgłych, zasiadał codziennie. Codzień sporządzano spisy, które były następnie przez dozorców odczytywane więźniom. Zwykły żart dozorców brzmiał: „Hej, wy tam! Wychodźcie i posłuchajcie, co donosi Gazeta Wieczorna!“
„Karol Evrémonde, zwany Darnay“.
Temi słowy, nareszcie, zaczęła się Gazeta Wieczorna w La Force.
Kiedy wywoływano jakieś nazwisko, właściciel jego wychodził, oddzielał się od reszty więźniów i stawał w miejscu przeznaczonem dla tych, o których dopominał się Los. Karol Evrémonde, zwany Darnay, miał powody, by znać te zwyczaje: widział, jak setki przeszły w ten sposób.
Jego obrzmiały dozorca, który do czytania wkładał okulary, spojrzał z nad nich, by się przekonać, że więzień rzeczywiście stanął gdzie należy, poczem czytał dalej. Było tych nazwisk dwadzieścia trzy, ale tylko dwadzieścia odpowiedziało na wezwanie, gdyż jeden z więźniów umarł, zapomniany w więzieniu, a dwaj inni dawno już zostali zgilotynowani i również zapomniani. Spis został przeczytany w sklepionej izbie, w której Karol pierwszego dnia po przybyciu do La Force widział więźniów. Ci wszyscy co do jednego zginęli podczas rzezi. Każda ludzka istota, która od owego czasu nie była mu obojętna i z którą się rozstał, zginęła na szafocie.
Posypały się pośpieszne słowa pożegnania i uprzejmości, ale nie trwało to długo. Był to wypadek codzienny, a towarzystwo w La Force zajęte było tego wieczora przygotowaniami do gry w fanty i do małego koncertu. Zebrani przy kratach nie szczędzili łez, należało jednak zapełnić dwadzieścia miejsc w projektowanych rozrywkach, a czasu w najlepszym razie pozostawało niewiele, gdyż zbliżała się godzina zamknięcia cel, a wspólnych izb i korytarzy strzegły wówczas psy, trzymające straż podczas nocy. Więźniowie dalecy byli z pewnością od tego, by nie mieć uczuć ani serca. Postępowanie ich było tylko wynikiem ducha czasu. Podobnem do tego zjawiskiem — aczkolwiek różniącem się pod niektóremi subtelnemi względami — był objaw specjalnej gorączki czy masowego zatrucia, znany w owych czasach: byli ludzie, którzy najniepotrzebniej wyzywali Gilotynę, by umrzeć przez nią, a zjawisko to było wynikiem nie tylko chełpliwości, ale i dziwacznego zakażenia, któremu podlegały wszystkie do głębi wstrząśnięte umysły ludzkie. W czasie zarazy niektórzy ludzie mają jakiś tajemny pociąg do tej choroby, pałają jakąś straszliwą chęcią poniesienia śmierci na nią. W każdym z nas są ukryte podobne niesamowite skłonności, które przy sprzyjających okolicznościach budzą się natychmiast.
Droga do Conciergerie krótka była i ciemna. Noc w kłębiącej się od robactwa celi — długa i zimna. Następnego dnia piętnastu więźniów wezwano przed kratki zanim wywołano nazwisko Karola Darnay: wszyscy piętnastu zostali skazani, a cała procedura trwała zaledwie półtorej godziny.
„Karol Evrémonde zwany Darnay!“ wywołano nareszcie.
Jego sędziowie siedzieli na ławach w kapeluszach z piórami, ale poza tem jako nakrycie głowy przeważały zwykle czerwone czapy z trójkolorowemi kokardami. Patrząc na sąd i niespokojną salę, Karol mógłby pomyśleć, że odwrócił się zwykły porządek rzeczy i że zbrodniarze sądzą ludzi uczciwych. Najniższe, najbardziej okrutne i najgorsze męty stolicy, którym nigdy nie brakło najgorszych najniższych instynktów, byli kierownikami duchowymi tej procedury: hałaśliwie wydawali rozkazy, klaskali w ręce, pochwalali wyroki, okazywali swoje niezadowolenie, przewidywali wyniki głosowania, zupełnie bezkarnie. Z mężczyzn większa część była uzbrojona w rozmaity sposób. Z kobiet — niektóre trzymały w rękach noże, inne sztylety, inne jadły i piły, rozglądając się dokoła, inne jeszcze robiły na drutach. Między temi ostatniemi była jejmość z olbrzymią robotą na drutach pod pachą. Palce jej pracowały bez przerwy. Stała w pierwszym szeregu, obok człowieka, którego Darnay nie widział ani razu, odkąd przebył rogatkę, ale o którym dobrze wiedział, że nazywa się Defarge. Zauważył, że niewiasta kilkakrotnie szepnęła mu coś na ucho i że prawdopodobnie to jego żona. Ale, co go uderzyło w tych dwóch postaciach, to że aczkolwiek stały koło niego jak można najbliżej, ani razu nie spojrzały w jego stronę. Zdawały się czekać na coś z kompletną determinacją i patrzyły tylko na przysięgłych — na nic innego. Obok Przewodniczącego siedział doktór Manette w swoim zwykłym, spokojnym stroju. O ile więzień mógł dojrzeć, on i pan Lorry byli jedynemi osobami, nie należącemi do sądu, które miały zwykły strój i nie przybrały grubego stroju Carmagnoli.
Karol Evrémonde, zwany Darnay, oskarżony był przez Oskarżyciela Publicznego jako arystokrata i emigrant, którego życie jest własnością Republiki, zgodnie z dekretem skazującym na wygnanie wszystkich emigrantów, pod grozą kary śmierci. To nic, że dekret nosi datę dnia przybycia Darnay’a do Francji. Jest tu Darnay i jest dekret. Został ujęty we Francji i lud żąda jego głowy.
„Niech spadnie jego głowa!“ wołała sala. „Wróg Republiki!“
Przewodniczący zadzwonił, aby uciszyć te okrzyki i zapytał więźnia, czy to prawda, że od dłuższego czasu mieszkał w Anglji?
Naturalnie, prawda.
Czy nie był emigrantem? I za co siebie uważa?
Nie jest emigrantem, ma nadzieję, w tem znaczeniu, jakie mu nadaje obecne prawo.
Dlaczego? Przewodniczący chciałby widzieć.
Ponieważ dobrowolnie wyrzekł się tytułu, który był mu nienawistny, stanowiska, które było mu nienawistne, i opuścił ojczyznę (tu oponuje przeciw słowu emigrant w znaczeniu, jakie obecnie nadaje mu Trybunał), by żyć z własnej pracy w Anglji, miast z pracy innych ludzi we Francji.
Jakie ma na to dowody?
Podał nazwiska dwóch świadków: Teofila Gabelle i Aleksandra Manette.
Ale ożenił się w Anglii? przypomniał Karolowi przewodniczący.
Tak, ale nie z Angielką.
Z obywatelką francuską?
Tak. Z urodzenia.
Jej imię i nazwisko?
„Łucja Manette, jedyna córka doktora Manette, szlachetnego lekarza, który tu siedzi“.
Odpowiedź ta wywarła dobre wrażenie na audytorjum. Okrzyki uniesienia na cześć szlachetnego lekarza zabrzmiały w sali. Tak kapryśny był ten lud, że łzy polały się po policzkach niejednej twarzy, która przed chwilą surowo patrzyła na więźnia, jak gdyby niecierpliwie oczekując, kiedy będzie go można pochwycić, wygnać na ulicę i zabić.
Na tej krótkiej i niebezpiecznej ścieżce Karol Darnay stawiał kroki zgodnie ze wskazówkami ostrożnego doktora Manette. Ta sama ostrożna rada wskazała mu każdy krok, jaki miał jeszcze przed sobą, i wytknęła każdy cal tej drogi.
Przewodniczący zapytał dlaczego dopiero teraz, a nie przedtem, wrócił do Francji?
Nie wrócił wcześniej, odrzekł, ponieważ nie posiadał we Francji innych środków do życia nad te, których się zrzekł, w Anglji zaś mógł się utrzymywać z lekcyj języka francuskiego i francuskiej literatury. Wrócił przynaglony do powrotu listem obywatela francuskiego, który twierdził, że życie jego jest w niebezpieczeństwie z powodu nieobecności Darnay’a. Wrócił ratować życie obywatela i dać świadectwo — choćby z narażeniem swego życia. Czy to zbrodnia w oczach Republiki?
Zebrani wołali entuzjastycznie „Nie!“ a przewodniczący znów musiał dzwonić, by ich uciszyć, co mu się jednak nie udało, gdyż krzyczano tak długo „Nie!“, aż się to wszystkim nie sprzykrzyło.
Przewodniczący żąda nazwiska owego obywatela. Oskarżony wyjaśnił, że jest to pierwszy świadek podany przez niego. Odwołał się również do listu owego obywatela, który odebrano mu na rogatce, który jednak, w co nie wątpi, znajdzie się pewnie między dokumentami leżącemi przed Przewodniczącym.
Doktór postarał się, by list tam był — zapewnił Karola, że list tam będzie — i list został odnaleziony i odczytany. Obywatel Gabelle został wezwany dla potwierdzenia listu, co też uczynił. Obywatel Gabelle z nieskończoną delikatnością i ostrożnością objaśnił, że olbrzymia ilość wrogów Republiki, z jaką Trybunał ma do czynienia, sprawiła, iż został przeoczony w więzieniu Abbaye — faktycznie zaś, wypadł zupełnie z patriotycznej pamięci Trybunału, który sobie o nim przypomniał dopiero przed trzema dniami, kiedy został wezwany i puszczony na wolność, ponieważ Sąd uznał, że oskarżenie przeciw niemu umarza obecność obywatela Evrémonda, zwanego Darnay.
Następnie przesłuchano doktora Manette. Niezwykła popularność jego osoby i jasność odpowiedzi zrobiły olbrzymie wrażenie: ale, gdy w trakcie składania zeznań stwierdził, że oskarżony był jego pierwszym przyjacielem od chwili odzyskania wolności, że oskarżony był zawsze wierny jemu i jego córce na wygnaniu, że tak dalece nie cieszył się zaufaniem rządu arystokratycznego, iż nawet życiu jego groziło niebezpieczeństwo — jako wrogowi Anglji i przyjacielowi Stanów Zjednoczonych — gdy składał te zeznania z największa dyskrecją, a zarazem z mocą, jaką posiada prawda i powaga, Sąd i Lud stali się jednem. Wreszcie, gdy wymówił nazwisko pana Lorry, Anglika, który podobnie jak on był świadkiem owego procesu w Anglji i może złożyć również swoje zeznania, sąd oznajmił, że słyszał dość i że gotów jest oddać głosy, jeśli Przewodniczący zechce je odebrać.
Po każdem oddaniu głosu (Sędziowie głosowali indywidualnie i jawnie) lud klaskał z zadowolenia. Wszystkie głosy były za więźniem, i Przewodniczący oznajmił, że jest wolny.
Poczem zaczęły się owe niezwykłe sceny, któremi lud manifestował swoją zmienność — czy też lepsze odruchy wspaniałomyślności i litości — albo które uważał za rodzaj przeciwwagi dla swej nabrzmiałej okrucieństwem wściekłości. Nikt nie potrafiłby dziś powiedzieć jakie były przyczyny tych niezwykłych scen; możliwe, że wszystkie trzy, z przewagą drugiej. Zaledwie ogłoszono wyrok, a już polały się łzy, z równą łatwością jak kiedyindziej lała się krew. Tylu ludzi obojga płci pałało chęcią wymienienia braterskiego uścisku z więźniem, tylu chciało się do niego docisnąć, iż zachodziła obawa, że wycieńczony długiem więzieniem zemdleje w końcu z wyczerpania, tembardziej, że wiedział, iż ci sami ludzie, porwani tym samym prądem, rzuciliby się nań z taką samą gwałtownością i rozerwali go w kawały na ulicy.
Usunięto go, by dał miejsce innym oskarżonym, i w ten tylko sposób uniknął dalszych pieszczot. Pięciu miano sądzić po nim, razem, jako wrogów Republiki, ponieważ nie pomagali jej ani słowem, ani czynem. Tak gwałtownie pragnął Trybunał wynagrodzić sobie i ludowi straconą sposobność, iż zanim Karol opuścił salę, wszystkich pięciu skazano na śmierć w przeciągu dwudziestu czterech godzin. Pierwszy z nich zawiadomił go o tem w zwykły wśród więźniów sposób na oznaczenie Śmierci, mianowicie przez podniesienie palca, poczem wszyscy krzyknęli: „Niech żyje Republika!“
Co prawda, nie było publiczności, któraby przeciągała procedurę sądzenia tych pięciu, bo gdy Karol i doktór Manette wyszli z bramy, zebrał się tam olbrzymi tłum, w którym nie brakło ani jednej twarzy widzianej w sali sądowej, z wyjątkiem dwóch, za któremi daremnie się oglądał. Gdy wyszedł, tłum otoczył go znów, płacząc, krzycząc, ściskając go — wszyscy razem i każdy zosobna — aż nurt rzeki, nad której brzegiem rozgrywała się ta scena, zdawało się, oszalał, jak ci, którzy nad nią stali.
Posadzono Karola na fotelu wyciągniętym z Sali Sądowej, lub też z innego pokoju czy korytarza. Na fotel rzucono czerwony sztandar, do poręczy przytwierdzono pikę z czerwoną czapką na szczycie. Nawet doktór nie mógł przeszkodzić, by Karola triumfalnie odniesiono na ramionach do domu. Nad głową jego falowało morze czerwonych czapek a z otchłani ludzkiej wynurzały się chwilami takie twarze, iż kilkakrotnie przychodziło mu na myśl, że to pomyłka i że siedzi na wozie, który ma go zawieźć na Gilotynę.
Był to jakiś upiorny pochód, a ludzie, niosący Karola, ściskali przechodniów i pokazywali go w tryumfie. Poczerwieniały zaśnieżone ulice ulubioną barwą republikańską, od głów kroczącego i skaczącego tłumu, który głębiej jeszcze zabarwił tą samą barwą leżący pod jego nogami śnieg. Wreszcie przynieśli go na dziedziniec domu, w którym mieszkał. Ojciec Łucji poszedł naprzód, by ją przygotować, a gdy mąż stanął przed nią, bez czucia padła mu w ramiona.
Gdy, tuląc do serca Łucję, odwrócił jej cudną głowę tak, by znalazła się między nim i tłumem i nikt nie mógł dojrzeć, jak połączyły się jego łzy z jej ustami, kilka osób w tłumie zaczęto tańczyć. Natychmiast za ich przykładem poszli inni i fale tańczących Carmagnolę zalały dziedziniec, poczem posadzono na opustoszałym fotelu jakąś młodą dziewczynę z tłumu i obwołano ją Boginią Wolności. Rozlewając się po sąsiednich ulicach, po brzegach rzeki i przez most, Carmagnola wciągnęła w wir swój wszystkich, kogo spotkała, i wszystkich uniosła.
Pochwyciwszy dłoń doktora, który stał przy nim dumny i zwycięski, pochwyciwszy dłoń pana Lorry, który przybiegł zadyszany, gdyż walczył z unoszącym go prądem Carmagnoli, ucałowawszy małą Łucję, którą podniesiono wgórę, by mogła zarzucić ojcu ramiona na szyję, uściskawszy wreszcie zawsze zazdrosną pannę Pross, która podniosła dziecko — Karol porwał w ramiona Łucję i zaniósł ją do jej pokoju.
„Łucjo! Jedyna moja! Jestem ocalony!“
„Ach najdroższy, pozwól, niech na kolanach podziękuję za to Bogu, jak się zawsze doń modliłam!“
Oboje ze czcią pochylili głowy i serca. Gdy znowu znalazła się w jego ramionach, powiedział:
„A teraz podziękuj ojcu, najdroższa! Nikt inny w całej Francji nie mógłby dokonać tego, co on zrobił!“
Położyła rękę na sercu ojca, jak kiedyś, dawno, dawno, i położyła jego głowę na swojem sercu. Szczęśliwy był, że mógł jej odpłacić, czuł że mu wynagrodzono jego cierpienia, dumny był ze swojej potęgi. „Nie wolno ci być słabą, kochana“, mówił. „Nie drżyj tak. Uratowałem go!“


Rozdział siódmy.
Pukanie do drzwi.

„Uratowałem go!“ To nie marzenie senne, w które tyle razy zapadał. Nie, to była prawda. A jednak żona jego drży i nieokreślony ale głęboki niepokój szarpie jej sercem.
Powietrze dokoła było tak ciężkie i mroczne, ludzie byli tak roznamiętnieni, mściwi i kapryśni, ludzi niewinnych skazywano na śmierć tak łatwo za najlżejszem podejrzeniem lub wskutek złośliwego donosu, że niepodobna było zapomnieć, ilu niewinnych jak jej mąż i innym drogich sercu, jak on był jej drogi, dzień w dzień dzieliło los, którego on uniknął. To też serce Łucji nie czuło takiej ulgi, jaką czućby powinno. Mrok zimowego popołudnia zapadał, a straszliwe wozy wciąż turkotały na ulicach. W myślach towarzyszyła im, szukając między skazanymi — jego. Więc mocniej tuliła się do Karola i drżała coraz bardziej.
Ojciec, pocieszając Łucję, okazywał pełną współczucia wyższość tej kobiecej słabości, na którą aż dziwnie było patrzeć. Niema już teraz strychu, ani szewctwa, ani numeru Sto Pięć, ani Wieży Północnej! Dopiął celu, który sobie postanowił, spełnił obietnicę — uratował Karola. Niech polegają na nim.
Gospodarstwo doktora było bardzo skromne: nietylko dlatego, że tak było najbezpieczniej, ponieważ najmniej raziło ludność, ale i dlatego, że nie byli bogaci: Karol, podczas pobytu w więzieniu musiał płacić drogo za swoje wyżywienie, za straż, a również dopłacać do życia uboższych więźniów. Trochę z tych powodów, a trochę dlatego, by nie mieć szpiega w domu, nie trzymali służby; obywatele i obywatelki, pełniący straż przy bramie, od czasu do czasu oddawali im jakieś usługi, a Jerry (którego pan Lorry prawie zupełnie oddał do ich dyspozycji), stał się ich codziennym gościem i nocował u nich co noc.
Było nakazem Jednej i Niepodzielnej Republiki Wolności, Równości i Braterstwa, albo Śmierci, by na drzwiach lub nad drzwiami każdego domu wypisane były nazwiska wszystkich mieszkańców, pismem czytelnem, literami oznaczonej wielkości, i w odpowiedniej odległości od ziemi. A więc nazwisko pana Jerry Crunchera zdobiło drzwi na samym dole. A gdy cienie wieczorne się pogłębiły, właściciel tego nazwiska zjawił się we własnej osobie, by dopatrzeć malarza, któremu doktór Manette polecił dodać do spisu nazwisko Karola Evrémonde, zwanego Darnay.
Ogólny strach i niepokój odbił się na najniewinniejszych obyczajach i zwyczajach domowych. W małem gospodarstwie doktora, podobnie jak w wielu innych domach, artykuły żywności zakupywano codziennie, w małych ilościach i w rozmaitych sklepach. Robiono to, by nie zwracać na siebie uwagi, danie jak najmniejszego powodu do zazdrości było życzeniem każdego.
Od kilku już miesięcy panna Pross i pan Cruncher zajmowali się zakupami; pierwszy niósł koszyk, druga pieniądze. Codzień popołudniu, mniej więcej o tej porze gdy zapalano latarnie, wybierali się, kupowali i przynosili do domu co było potrzeba. Chociaż panna Pross przez długie współżycie z rodziną francuską powinna była, gdyby chciała, znać jej język jak swój własny, nie okazała jednak żadnego zainteresowania w tym kierunku. Wskutek tego nie umiała tych „bzdur“ (jak się uprzejmie wyrażała) akurat w tym samym stopniu, co pan Cruncher. A więc robienie zakupów polegało na rzucaniu kupcowi w głowę jakiegoś rzeczownika bez żadnego wstępu, niby coś w rodzaju przedimka, a gdy przypadkiem okazało się, że nie jest to nazwa przedmiotu, jakiego panna Pross żąda, wówczas oglądała się, a zobaczywszy to, o co jej chodziło, brała i nie wypuszczała tego z rąk, póki nie dobito targu. Zawsze targowała się, podnosząc wgórę; jako proponowaną przez siebie cenę, o jeden palec mniej niż pokazywał kupiec, bez względu na to, ile kupiec pokazał.
„No, panie Cruncher“, powiedziała panna Pross, „jeżeli pan już gotów, to służę“.
Jerry ochryple ofiarował swoje usługi pannie Pross. Rdza oddawna zeszła mu z palców, ale nic nie mogło ułagodzić włosów sterczących na jego głowie.
„Mamy dziś mnóstwo rzeczy do kupienia“, powiedziała panna Pross, „i będziemy musieli porządnie się nachodzić. Między innemi zabrakło nam wina. Ładne toasty wznoszą te czerwone łby, wszędzie gdzie tylko kupujemy wino!“
„Zdaje mi się, że akuratnie tyle rozumiałaby pani, czy piliby zdrowie pani, czy starej“, powiedział pan Cruncher.
„Co to za jedna?“ zapytała panna Pross.
Pan Cruncher niechętnie wyjaśnił, że miał na myśli „starą djablicę“.
„Ha!“ powiedziała panna Pross. „Nie potrzeba tłumacza, by rozumieć, co te kreatury mają na myśli! Tylko jedno im w słowie: mord i nieszczęście!“
„Tss, kochanie“, powiedziała Łucja. „Błagam cię, hamuj się!“
„Dobrze, dobrze, dobrze — będę ostrożna“, powiedziała panna Pross. „Ale, między nami mówiąc, mam nadzieję, że zechcą nam oszczędzić na ulicy swoich śmierdzących cebulą i tabaką czułości! No, Ptaszereczko, żebyś mi się nie ruszała od ognia, póki nie wrócę! Pilnuj swego kochanego męża, którego odzyskałaś, i trzymaj główkę na jego ramieniu, jak teraz, póki nie zobaczysz mię znowu! Czy mogę zadać jedno pytanie, panie doktorze, zanim wyjdę?“
„Zdaje mi się, że ma pani w tym względzie zupełną wolność“, powiedział doktór z uśmiechem.
„Na miłość Boga, niech pan, doktorze, nie mówi o wolności! Mamy jej wszyscy wyżej uszu!“
„Tss, najdroższa! Znowu?“ mitygowała Łucja.
„Dobrze już, dobrze“, powiedziała panna Pross z emfazą, kiwając głową. „Krótko i węzłowato, najdroższa, jestem poddana Jego Królewskiej Mości, Króla Jerzego Trzeciego“, panna Pross skłoniła się przy tych słowach, „i jako taka, mówię: Przekreślaj plany im, I niszcz zamysły złym, Cała nadzieja w Nim, Boże króla nam chroń“.
Pan Cruncher w nagłym przypływie lojalności powtórzył słowa panny Pross, jak gdyby był w kościele.
„Cieszę się, że ma pan w sobie tyle z Anglika“, powiedziała panna Pross z uznaniem, „lecz wolałabym, by nie zaziębiał pan gardła. Ale chciałam pana zapytać, panie doktorze“, poczciwa panna Pross miała zwyczaj udawać, że lekkomyślnie traktuje to, co im wszystkim najbardziej leżało na sercu, „czy mamy jakie widoki na wyjazd stąd?“
„Obawiam się, że jeszcze nie. Mogłoby to być niebezpieczne dla Karola“.
„Hm... hm...“ powiedziała panna Pross, wesołością pokrywając westchnienie, i spojrzała na złotą główkę swojej ukochanej w świetle ognia. „W takim razie musimy mieć cierpliwość i czekać. To wszystko. Głowa do góry, uszy do góry — jak mawiał mój brat Salomon! No, panie Cruncher! Nie ruszaj się, Ptaszareczko!“
Wyszli, zostawiając Łucję, jej męża, ojca i dziecko przed ogniem, wesoło trzaskającym na kominku. Pana Lorry oczekiwano lada chwila z banku. Panna Pross zapaliła lampę i postawiła ją w kącie pokoju, by mogli swobodnie cieszyć się ogniem. Mała Łucja siedziała przy dziadku, rączkami objąwszy jego ramię. Pan Manette prawie szeptem zaczął jej opowiadać o wielkiej i potężnej wróżce, która otworzyła wrota więzienia i wypuściła więźnia za to, że kiedyś wyświadczył jej przysługę. Dokoła panował spokój i cisza a Łucja była trochę spokojniejsza niż poprzednio.
„Co to takiego?“ zawołała nagle.
„Moje dziecko“, powiedział ojciec, przerywając bajkę i kładąc rękę na jej dłoni. „Opanuj się! W jakim ty jesteś stanie! Niepokoi cię każda drobnostka, powiedziałbym nawet, każde nic! Ciebie, córkę swego ojca?“
„Zdawało mi się, ojcze“, tłumaczyła się Łucja z pobladłą twarzą i drżącym głosem, „że słyszałam na schodach obce kroki“.
„Moje dziecko! Schody są spokojne jak sama śmierć“.
Zaledwie to powiedział, zastukano do drzwi.
„O, ojcze, ojcze! Co to być może?! Ukryj Karola! Ratuj go!“
„Moje dziecko“, powiedział doktór, podnosząc się i kładąc jej rękę na ramieniu. „Jużem go uratował. Cóż to za słabość, dziecko! Pozwól mi pójść do drzwi!“
Wziął do ręki lampę, minął dwa pokoje i otworzył drzwi. Znów odgłos kroków i czterech surowych mężczyzn w czerwonych czapach, z szablami u boku, weszło do pokoju.
„Obywatel Evrémonde, zwany Darnay?“ powiedział pierwszy.
„Kto pyta o niego?“ zapytał doktór.
„Ja pytam o niego. My pytamy. Znam was, Evrémonde! Widziałem was dziś przed trybunałem! Jesteście znowu więźniem Republiki!“
Czterech mężczyzn otoczyło Karola, do którego tuliła się żona i córka.
„Powiedzcie mi dlaczego i w jaki sposób znów jestem więźniem?“
„Wystarczy, że macie wracać do Conciergerie i stanąć jutro przed sądem. Jesteście wezwani na jutro!“
Doktór Manette, który skamieniał ze zdziwienia i stał nieruchomo z lampą w ręku, jak posąg, po tych słowach zrobił krok naprzód, postawił lampę i zbliżywszy się do mówiącego, ujął go za czerwoną kamizelkę:
„Mówicie, że go znacie. Czy znacie mnie?“
„Tak. Znam was. Jesteście doktór Manette“.
„Wszyscy was znamy, obywatelu Manette“, powiedzieli chórem trzej pozostali.

Spojrzał kolejno na wszystkich i powiedział nieco cichszym głosem:
„Czy zechcecie odpowiedzieć mi na jedno pytanie, jak się to stało?“

„Obywatelu doktorze“, powiedział pierwszy, ociągając się „Evrémonde został zadenuncjowany przez sekcję Świętego Antoniego. Ten obywatel“, wskazał na drugiego z rzędu, „jest z dzielnicy Świętego Antoniego“.
Obywatel potwierdzającego kiwnął głową i dodał:
„Święty Antoni go oskarża!“
„O co?“ spytał doktór.
„Obywatelu doktorze“, powiedział pierwszy z poprzedniem wahaniem, „nie pytajcie więcej. Jeżeli Republika żąda od was ofiary, z pewnością, jako dobry patrjota, poniesiecie ją bez szemrania. Republika przedewszystkiem! Lud ponad wszystko! Evrémonde, spieszno nam!“
„Jedno słowo“, powiedział doktór. „Czy zechcecie mi powiedzieć, kto oskarżał?“
„To się sprzeciwia prawu“, odrzekł pierwszy, „ale możecie zapytać tego ze Świętego Antoniego“.
Doktór spojrzał na człowieka, który niepewnie przestępował z nogi na nogę, tarł głowę i wreszcie powiedział:
„Dobrze, chociaż sprzeciwia się to prawu. Oskarżają go — i to ciężko — obywatel i obywatelka Defarge. I jeszcze jeden“.
„Co za jeden?“
„Pytacie, obywatelu doktorze?“
„Tak!“
„W takim razie“, odpowiedział obywatel z dzielnicy Świętego Antoniego z dziwnem spojrzeniem, „odpowiedź otrzymacie jutro. Teraz milczę“.


Rozdział ósmy.
Atuty w ręku.

Szczęśliwie nieświadoma nowego ciosu, jaki spadł na dom, panna Pross szła przez wąskie uliczki, a potem mostem Pont Neuf za rzekę, przeliczając w myślach wszystkie konieczne zakupy, które musiała porobić. Pan Cruncher z koszykiem w ręku kroczył u jej boku. Oboje patrzyli w prawo i w lewo, na wszystkie sklepy, które mijali, nieufnie spoglądali na każde większe zgromadzenie, każdą większą gromadę ludzi i nakładali drogi, chcąc uniknąć bardziej podnieconych rozmówców. Był to chłodny wieczór, zamglona rzeka raziła oczy jaskrawem światłem, uszy — ostrą wrzawą, zdradzając, gdzie stały kuźnie, robiące broń dla Armji Republikańskiej. Smutny los tego, kto drwił sobie z tej armji lub otrzymał w niej niezasłużoną promocję! Lepiejby dlań było, gdyby nigdy nie wyrosła mu broda, Narodowa bowiem brzytwa goliła do czysta!
Załatwiwszy drobne sprawunki w sklepie korzennym i kupiwszy miarkę oliwy do lampy, panna Pross pomyślała o winie, którego w domu zbrakło. Zajrzawszy do kilku winiarni, zatrzymała się przed wymalowanym na szyldzie Dobrym Republikaninem Starożytności, Brutusem [...][3] Pałacu Narodowego, ongiś (i potem) zwanym Tuileries, gdzie ujrzała rzeczy, które bardzo podnieciły jej wyobraźnię. Miejsce to wysiadało nieco spokojniej od innych miejsc przeznaczonych do tego samego celu i, aczkolwiek czerwone od patriotycznych czapek, nie było tak czerwone jak inne. Zasięgnąwszy rady pana Crunchera i przekonawszy się, że podziela jej zdanie, panna Pross skręciła pod Dobrego Republikanina Starożytności, Brutusa, i weszła tam w towarzystwie swego kawalera.
Zaledwie zwróciła uwagę na dymiące świece, na ludzi, z fajkami w zębach grających podartemi kartami lub pożółkłemi kostkami domina, na czarnego od sadzy robotnika, z obnażoną piersią i obnażonemi ramionami, który czytał głośno gazetę, na tych, którzy go słuchali, na broń, którą mieli przy sobie, lub położyli koło siebie, na dwóch czy trzech gości, którzy zdrzemnęli się oparci o stół (w krótkich czarnych spencerkach wyglądali w tem otoczeniu jak śpiące psy lub niedźwiedzie) — gdy wtem dwóch cudzoziemców zbliżyło się do lady, pokazując gestami, czego sobie życzą.
Właśnie odmierzono im wino, kiedy jeden z dwóch mężczyzn, stojących w kącie, skierował się ku drzwiom. Przechodząc, musiał spojrzeć na pannę Pross. Zaledwie się to stało — panna Pross krzyknęła i klasnęła w ręce.
W jednej chwili całe towarzystwo zerwało się na równe nogi. To, że jeden gość zabił drugiego, ponieważ ten nie chciał mu ustąpić, należało tu do najzwyklejszych zdarzeń. Wszyscy obejrzeli się szukając zabitego, ale zamiast niego zobaczyli tylko mężczyznę i niewiastę, którzy stali wpatrzeni w siebie. Mężczyzna, mający wygląd urodzonego Francuza i gorliwego republikanina. Niewiasta niechybnie Angielka.
Co powiedzieli uczniowie Dobrego Republikanina Starożytności, Brutusa, gdy zauważyli tę przykrą omyłkę — panna Pross i jej opiekun zrozumieli akurat tyle, (chociaż się cali zamienili w słuch), jak gdyby mówiono do nich po hebrajsku lub chaldejsku. Słyszeli tylko, że mówiono szybko i głośno. Ale mężczyzna i kobieta byli tak zdumieni, że nie byli w stanie niczego słyszeć. Bo nadmienić musimy, że nietylko panna Pross była obrazem zdumienia i zdenerwowania. Pan Cruncher — chociaż na swój własny i osobisty rachunek — był również w stanie najwyższego zdumienia.
„O co chodzi?“ zapytał człowiek, z powodu którego panna Pross krzyknęła. Mówił zmieszanym, urywanym głosem, szeptem, po angielsku.
„O Salomonie, kochany Salomonie!“ wołała panna Pross nanowo klaszcząc w ręce. „Po tylu latach niewidzenia i niesłyszenia o tobie, znajduję cię tutaj!“
„Nie nazywaj mnie Salomonem. Czy chcesz mi przynieść śmierć?“ powiedział Salomon zmieszanym, przerażonym głosem.
„Bracie! Bracie!“ zawołała panna Pross, zalewając się łzami. „Czyż byłam kiedy dla ciebie niedobra, żebyś zadawał mi tak okrutne pytanie?“
„To zamknij swoją rozgadaną buzię“, powiedział Salomon, „i wyjdź stąd, jeżeli chcesz ze mną pomówić. Zapłać za swoje wino i chodź. Kto jest ten człowiek?“
Panna Pross, kiwając, pomimo wszystko, kochanemu bratu swą kochającą i odtrąconą głową, powiedziała przez łzy: „Pan Cruncher“.
„Niech wyjdzie z nami“, odrzekł Salomon. „Co jemu się wydaje? Że jestem upiorem?“
Jeżeli mielibyśmy sądzić po spojrzeniu pana Crunchera, tak było rzeczywiście. Nie powiedział jednak ani słowa, a panna Pross z trudem, bo łzy zalewały jej oczy, — zbadawszy wnętrze swego worka zapłaciła za wino. Gdy to czyniła, Salomon zwrócił się do wyznawców Dobrego Republikanina Starożytności, Brutusa, i dał krótkie wyjaśnienie w języku francuskim, poczem wszyscy wrócili na swoje miejsca.
„No“, powiedział Salomon, zatrzymując się na rogu ciemnej uliczki. „Czego chcesz?“
„Jakież to okrutne, by brat, którego nigdy nie przestałam kochać, witał mię w taki sposób i do tego stopnia nie okazywał mi żadnych względów!“ zawołała panna Pross.
„Masz! Żebyś pękła! Masz!“ Salomon zwilżył ustami wargi panny Pross. „Jesteś już zadowolona?“
Panna Pross tylko potrząsnęła głową i płakała w milczeniu.
„Jeżeli chciałaś, żebym się ździwił“, mówił Salomon, „to wiedz, że wcale się nie zdziwiłem. Wiedziałem, że tu jesteś. Wiem o większości ludzi, którzy tu są. Jeżeli rzeczywiście nie chcesz narazić mię na niebezpieczeństwo — w co nie wątpię — idź swoją drogą, jak możesz najprędzej, i nie zawracaj mi głowy. Jestem zajęty. Jestem urzędnikiem“.
„Mój brat Salomon, Anglik!“ biadała panna Pross, wznosząc ku niemu zalane łzami oczy, „który mógł być jednym z największych i najlepszych ludzi w swojej ojczyźnie — urzędnikiem u obcych! Służy u obcych! I to u takich obcych! Wolałabym widzieć drogiego chłopca w....“
„Wiedziałem“, przerwał jej brat. „Mówiłem, że tak będzie! Chcesz być moją śmiercią! Narażę się na podejrzenia z winy mojej rodzonej siostry. Właśnie teraz, kiedy zaczynam!“
„Niech dobre i łaskawe nieba nie dopuszczą do tego“, zawołała panna Pross. „Wolałabym cię już nigdy w życiu nie zobaczyć, kochany Salomonie, chociaż zawsze kochałam cię wiernie i zawsze kochać cię będę. Powiedz mi choć jedno dobre słowo, powiedz, że się nie gniewasz na mnie, że nic nie stanęło między nami — a nie zatrzymam cię dłużej“.
Poczciwa panna Pross! Jak gdyby to, co stanęło miedzy nimi, mogło być jej winą! Jak gdyby pan Lorry nie wiedział oddawna, na cichej uliczce Soho, że szlachetny braciszek zabrał jej pieniądze i uciekł od niej.
Powiedział więc to dobre słowo zgryźliwiej i niechętniej, bardziej po mentorsku, niż mógłby powiedzieć, gdyby ich stosunek do siebie i zasługi były wręcz odwrotne, (co zresztą dzieje się zawsze i wszędzie, jak świat długi i szeroki), kiedy pan Cruncher, dotykając jego ramienia, wmieszał się nieoczekiwanie i głosem ochrypłym zadał mu następujące pytanie:
„Wolno mi prosić o łaskę? Chciałbym wiedzieć, jak się pan właściwie nazywa: Salomon John czy John Salomon?“
Urzędnik odwrócił się do niego nieufnie. Cruncher dotychczas nie odezwał się ani słowem.
„No“, mówił pan Cruncher. „Wyjęzycz się pan jasno“, (tego żądania zresztą sam nie mógłby spełnić!) „Salomon John, czy John Salomon? Nazywa pana Salomonem i musi wiedzieć, jako pańska siostra. A ja wiem, że jest pan John, czem i panu wiadomo! Które imię ma pan na pierwsze? I co do nazwiska Pross, to nie tak nazywał się pan po tamtej stronie morza“.
„Co to ma znaczyć?“
„Nie wiem dokładnie, co to ma znaczyć, bo nie mogę sobie przypomnieć, jak się pan nazywał po tamtej stronie“.
„Nie!“ szarpnął się Salomon.
„Nie! Ale przysiągłbym, że miało dwie sylaby!“
„Rzeczywiście?“
„Tak. A to ma jedną. Znam pana. Pan był szpiegiem Old Bailey. Jakże to, w imieniu ojca wszystkich łgarzy, to znaczy w imieniu pańskiego ojca, nazywał się pan wtedy?“
„Barsad“, odezwał się inny głos.
„Ależ naturalnie, do kroćset!“ zawołał Jerry.
Człowiekiem, który wmieszał się do rozmowy, był Sydney Carton. Ręce założył wtył pod poły płaszcza i stał obok pana Crunchera z miną tak niedbałą, jak gdyby stał w Old Bailey.
„Niech się pani nie boi, kochana panno Pross. Wczoraj wieczorem przyjechałem do pana Lorry — ku jego wielkiemu zdumieniu; zgodziliśmy się, że się nie pokażę nigdzie, dopóki wszystko nie ułoży się pomyślnie, lub dopóki nie będę mógł być pomocny. Poszedłem do państwa, bo chciałbym porozmawiać trochę z pani bratem. Wolałbym, żeby pani miała innego brata niż pana Barsad. Wolałbym dla pani dobra, by pan Barsad nie był owczarkiem“.
Owczarkiem nazywano w gwarze owych czasów szpiega wśród dozorców więziennych. Szpieg, bardzo blady, zbladł jeszcze więcej, i zapytał Cartona jak on śmie...
„Zaraz to panu wyjaśnię“, powiedział Sydney. „Przydybałem pana, jakeś wychodził z Conciergerie, podczas gdy ja zagłębiony byłem w kontemplacji ścian — mniej więcej przed godziną. Pan ma twarz, którą się pamięta, a ja mam dobrą pamięć, jeśli chodzi o twarze. Zdziwiony tem, że widzę pana w takiem otoczeniu, i mając powody, nieobce panu, by łączyć nazwisko pańskie z nieszczęściami, jakie spotkały mego przyjaciela, który i teraz jest w trudnem położeniu, szedłem w tym samym kierunku, co i pan. Wszedłem do winiarni zaraz po panu i usiadłem obok pana. Bez trudu domyśliłem się z pańskiej bezceremonialnej rozmowy i z zachwytu, jaki pan budził w swoich słuchaczkach, co jest pańskim zawodem. A los chciał, że to, czego się dowiedziałem, może mi być bardzo potrzebne“
„Do czego?“ zapytał szpieg.
„Byłoby rzeczą bardzo niebezpieczną i krępującą tłumaczyć to na ulicy. Czy nie chciałby pan wyświadczyć mi łaskę i pomówić ze mną na osobności — powiedzmy w biurze Tellsona naprzykład — co?“
„Grozi pan?“
„O, tego nie powiedziałem“.
„Więc poco miałbym tam iść?“
„Słowo daję, panie Barsad, nie mogę tego powiedzieć, jeżeli pan sam tego nie wie“.
„To znaczy, że nie chce pan powiedzieć?“ niepewnie zapytał szpieg.
„Pan mię doskonale rozumie, panie Barsad. Tak, nie chcę!“
Niedbała obojętność manier Cartona i wrodzony spryt okazały się bardzo pomocne w tem, co chciał wyjawić w tajemnicy takiemu człowiekowi jak ten. Jego praktyczny wzrok widział to i postanowił wykorzystać.
„Powiem ci coś“, powiedział pan Barsad, rzucając siostrze pełne wyrzutu spojrzenie. „Jeżeli z tego wynikną jakie przykrości, będzie to twoja wina“.
„Nie bądź pan niewdzięczny, panie Barsad“, zawołał Carton. „Gdyby nie szacunek dla pańskiej siostry, może nie uczyniłbym panu tej miłej propozycji — ku zadowoleniu nas obu. Pójdzie pan ze mną do banku?“
„Posłucham, co pan ma do powiedzenia. Dobrze, idę“.
„Proponuję, żebyśmy przedtem odprowadzili siostrę pańską do rogu jej ulicy. Nie takie to miasto, by mogła pani wieczorami chodzić sama, panno Pross. A ponieważ towarzysz pani zna pana Barsad, zapraszam go z nami do pana Lorry. Gotowi państwo? Idziemy!“
Panna Pross przypomniała sobie później — i pamiętała to do końca życia — że dotknąwszy ręką ramienia Sydneya i spojrzawszy mu w twarz, poprosiła, by nie zrobił krzywdy Salomonowi. A wtedy energiczny uścisk jego dłoni i błysk natchnienia w oczach wydał jej się czemś nietylko przeczącem jego zwykłym niedbałym manierom, ale podniósł tego człowieka w jej oczach. Zbyt jednak absorbowała ją troska o brata, który tak mało zasługiwał na jej uczucie, i zbyt przejęta była przyjacielskiem zapewnieniem Sydneya, by zwracać uwagę na to, co ją wtedy uderzyło.
Minęli róg ulicy a Carton wskazał drogę do mieszkania pana Lorry, odległego o parę kroków zaledwie. John Barsad, czy Salomon Pross, szedł obok niego.
Pan Lorry skończył właśnie obiad i siedział przed kominkiem, na którym wesoło paliło się kilka polan — może szukał w nich sylwetki owego niemłodego już pana od Tellsona, który tak samo patrzał w czerwone węgle pod „Królem Jerzym“, w Dover, przed wielu laty? Odwrócił głowę, gdy weszli, i zdumiał się na widok obcego.
„Brat panny Pross, proszę pana“, powiedział Sydney. „Pan Barsad“.
„Barsad?“ powtórzył starszy pan, „Barsad? Łączy się u mnie pewne wspomnienie z tem nazwiskiem — i z tą twarzą!“
„Powiedziałem, że ma pan nadzwyczajną twarz, panie Barsad“, rzekł Carton. „Siadaj pan“.
Biorąc krzesło, przyszedł z pomocą pamieci pana Lorry, czego tamten potrzebował: „Świadek w tamtym procesie!“ Pan Lorry natychmiast sobie przypomniał, i patrzył na nowoprzybyłego z nieukrywana odrazą.
„Pan Barsad został rozpoznany przez pannę Pross jako jej ukochany brat, o którym pan już słyszał“, powiedział Sydney, „i przyznał się do pokrewieństwa. Przechodzę do gorszych wiadomości. Darnay został znowu aresztowany!“
Zdumiony do najwyższego stopnia, starszy jegomość zawołał:
„Co mi pan opowiada! Zostawiłem go bezpiecznego i spokojnego niedalej jak przed dwiema godzinami i mam zamiar tam wrócić“.
„Niemniej jednak aresztowany. Kiedy to nastąpiło, panie Barsad?“
„Teraz, jeżeli wogóle nastąpiło“.
„Pan Barsad jest w tej sprawie największą powagą“, powiedział Sydney. „Wiem z ust samego pana Barsad, który zwierzał się z tego swemu bratu-owczarkowi przy szklance wina, że Darnay jest już aresztowany. Pożegnał wysłanników we drzwiach i widział jak ich wpuszczano. Niema żadnej wątpliwości, że go złapali z powrotem!“
Oczy pana Lorry — oczy człowieka interesu — wyraźnie czytały w twarzy mówiącego, że rozmowa na ten temat jest stratą czasu. Zmieszany, ale zdając sobie sprawę, że wiele może zależeć od jego przytomności umysłu, opanował się i słuchał uważnie.
„Wierzę“, powiedział pan Sydney, „że nazwisko i wpływ doktora Manette oddadzą mu jutro niemałą usługę — pan twierdzi, że jutro stanie przed trybunałem, panie Barsad?“
„Tak mi się zdaje“.
„...i że wyratuje go tak, jak wyratował go dzisiaj. Ale może być inaczej. Przyznam się panu, że jestem bardzo przygnębiony tem, iż nie udało się doktorowi Manette przeszkodzić w aresztowaniu“.
„Może o niem nie wiedział“, powiedział pan Lorry.
„Właśnie to jest niepokojące, gdy się weźmie pod uwagę stosunek, jaki łączy doktora z jego zięciem“.
„To prawda“, przyznał pan Lorry, niespokojnie trąc brodę i podnosząc oczy na pana Cartona.
„Krótko mówiąc“, powiedział Carton, „czasy są szalone i ludzie grają szalone gry o szalone stawki. Niech doktór gra na wygraną, ja będę grał na przegraną! Życie ludzkie nie jest warte targu. Człowiek, który dziś wrócił do domu, jutro może być znów skazany. Stawka, o którą mam zamiar grać — to przyjaciel w Conciergerie. A przyjaciel, którego mam zamiar wygrać — to pan Barsad“.
„Musi pan mieć dobre karty, mój panie“, rzekł szpieg.
„Zaraz zobaczę. Zobaczę, co mam w ręku. Panie Lorry, pan wie, co za brutal ze mnie. Chciałbym dostać odrobinę wódki“.
Przyniesiono wódkę; Carton wypił pełną szklankę, potem drugą i odstawił butelkę.
„Pan Barsad“, zaczął tonem człowieka który rzeczywiście patrzy w karty, „owczarek, emisariusz Komitetów Republikańskich, raz klucznik, raz więzień, raz szpieg i sekretny informator, o tyle cenniejszy, że jest Anglikiem, bo Anglików mniej się podejrzewa o prowokację niż Francuzów, przedstawia się swojej władzy pod fałszywem nazwiskiem. To bardzo dobra karta. Pan Barsad, obecnie urzędnik na francuskiej służbie republikańskiej, był niegdyś na usługach arystokratycznego rządu angielskiego, wroga Francji i wolności. To doskonała karta. Jasne więc jak słońce w tym kraju podejrzeń, że pan Barsad wciąż jeszcze pozostaje na żołdzie angielskiego rządu, jest szpiegiem Pitta, zdradliwą żmiją Republiki ssącą jej pierś, jest zdrajcą angielskim i przyczyną wszystkich nieszczęść, o których się tyle mówi, a które tak trudno udowodnić: tę kartę niełatwo pobić! Śledził pan moje karty, panie Barsad?“
„Nie rozumiem pańskiej gry“, powiedział szpieg niepewnie.
„Wygrywam asa: denuncjuję Barsada przed najbliższym komitetem sekcyjnym. Spojrzał pan na swoją rękę panie Barsad, co pan tam ma? Proszę, niech się pan nie śpieszy!“
Przysunął bliżej butelkę, nalał sobie jeszcze jedna szklankę i wychylił ją. Widział, że szpieg boi się by czasem nie dopił się decyzji niezwłocznego zadenuncjowania go. Widząc to, Carton nalał sobie i wychylił jeszcze jedną szklankę.
„Niech pan uważnie obejrzy swoje karty, panie Barsad!“
Lichsze były to karty, niż podejrzewał. Pan Barsad widział przegraną stawkę tam, gdzie Carton nie mógł jej dojrzeć. Przegnany ze swego szlachetnego posterunku w Anglji, ponieważ zbyt często nie miał szczęśliwej ręki w krzywoprzysięstwie, a wcale nie dlatego, że nie był tam pożądany (nasze angielskie zwyczaje wywyższania się nad szpiegów i tajemne konszachty datują się od bardzo niedawna), Barsad wiedział, że przebył kanał i przyjął służbę we Francji, najpierw jako prowokator i szpieg swoich rodaków, potem, jako prowokator i szpieg miejscowej ludności. Wiedział, że za czasów poprzedniego rządu był szpiegiem naznaczonym na dzielnicę Świętego Antoniego i winiarnię Defarge’a i w tym celu otrzymał od sprytnej policji tak dokładne wiadomości, dotyczące uwięzienia uwolnienia i stanu doktora Manette, że służyć mu mogły za wstęp do nawiązania rozmowy z państwem Defarge; spróbował tego z panią Defarge i nie udało mu się. Zawsze wspominał z lękiem i drżeniem, że gdy mówił z panią Defarge, straszna ta kobieta nie przestawała robić na drutach, i patrzyła na niego złowróżbnie, podczas gdy palce jej szybko się poruszały. Odtąd nieraz widział ją w Sekcji Świętego Antoniego, przedstawiającą swoje robione na drutach rejestry i denuncjującą ludzi, których połykała później gilotyna. Wiedział, jak wie każdy mający takie zajęcie jak on, że życie tego nigdy nie jest bezpieczne, że ucieczka była niepodobieństwem; że żyć musi w cieniu miecza; że pomimo denuncjacji, zdrad i usług oddawanych obecnemu rządowi — jedno słowo wystarczy, by go zgubić. Wiedział, że gdy raz zostanie zadenuncjowany i to na podstawach tak poważnych jak te, które tu zademonstrowano, okrutna niewiasta, której bezwzględny charakter miał tyle razy sposobność poznać, wyciągnie przeciw niemu ów fatalny rejestr i odbierze mu ostatnią szansę życia. Nie mówiąc już o tem, że wszyscy ludzie sekretnej konduity łatwo dają się zastraszyć, karty, które pokazał Carton, były rzeczywiście z jednej czarnej serji i usprawiedliwiały radość tego, kto je trzymał w ręku.
„Jakoś mi się nie widzi, żeby był pan zadowolony ze swoich kart“, powiedział Sydney z największym spokojem. „Gra pan?“
„Myślę, proszę pana“, powiedział szpieg, w najbezczelniejszy sposób zwracając się do pana Lorry, „że wolno mi zwrócić się do gentlemana w pańskim wieku, by zechciał pan wytłumaczyć tamtemu panu, o tyle młodszemu od niego, czy może i powinien wygrać asa, o którym mówi. Przyznaję, że ja jestem szpiegiem i że zawód ten nie cieszy się szacunkiem, chociaż ktoś musi przecież to robić! Ale ten gentleman nie jest szpiegiem, więc dlaczegóż miałby się poniżać do tego stopnia, by przyjmować na siebie rolę szpiega?“
„Wygrywam mojego asa, panie Barsad“, powiedział Carton, biorąc tę odpowiedź do siebie i patrząc na zegarek, „bez żadnych skrupułów — za parę minut!“
„Miałem nadzieję, panowie“, powiedział szpieg, zwracając się wciąż do pana Lorry, „że szacunek, jakim darzycie moją siostrę...“
„Nie mógłbym dać lepszego dowodu szacunku dla pańskiej siostry, jak uwalniając ją od brata“, powiedział Carton.
„Pan nie myśli tego poważnie, panie?“
„Jestem zdecydowany!“
Gładkie maniery szpiega, dziwnie nie licujące z jego ostentacyjnie prostym strojem, i prawdopodobnie ze zwykłem zachowaniem, otrzymały taki cios od niepojętego Cartona — który był tajemnicą dla ludzi mądrzejszych od Barsada — że szpieg załamał się w tem miejscu. Widząc jego zakłopotanie, Carton powiedział, przyjmując dawną minę człowieka patrzącego w karty:
„Zdaje mi się, że posiadam jeszcze jedną mocną kartę, której dotychczas nie pokazałem. Ten pański przyjaciel i towarzysz, owczarek, z którym rozmawiał pan w winiarni — jakże on się nazywa? Kto to taki?“
„Francuz. Nie znam go“, szybko odpowiedział Barsad.
„Francuz, hę?“ powtórzył Carton w zamyśleniu, jakby nie dosłyszał, chociaż powtórzył jego słowa. „Może... Może...“
„Francuz, upewniam pana“, powiedział szpieg, „chociaż nie jest to ważne!“
„Chociaż nie jest to ważne...“ powtórzył Carton w ten sam mechaniczny sposób. „Chociaż nie jest to ważne... Nie, to nie jest ważne. Nie. Ale ja znam tę twarz“.
„Nie myślę. Sądzę, że nie. To niemożliwe“, odrzekł szpieg.
„To... to... nie... możliwe“, mruczał Carton, w zamyśleniu napełniając szklankę (na szczęście była niewielka). „To nie... możliwe. Mówi dobrze po francusku. Ale jak cudzoziemiec, zdaje mi się?“
„Prowansalczyk“, odrzekł szpieg.
„Nie. Cudzoziemiec!“ zawołał Carton, uderzając dłonią o stół jak gdyby nagle spłynęło nań objawienie. „Cly! Zmieniony, ale ten sam! Mieliśmy tego człowieka w Old Bailey!“
„Otóż tu pan zbyt pochopnie wydaje sąd“, powiedział Barsad z uśmiechem, który przekrzywił nieco jego orli nos, „i to naprawdę daje mi przewagę nad panem. Cly (przyznaję otwarcie, że wtedy był moim kompanem) umarł przed kilkunasty laty. Pielęgnowałem go w jego ostatniej chorobie. Pochowany w Londynie, na cmentarzu przy kościele Świętego Pankracego in the Fields. Jego niepopularność wśród mętów Londynu przeszkodziła mi wziąć udział w pogrzebie, ale pomagałem przy wkładaniu go do trumny“.
Tu pan Lorry zauważył z miejsca, na którym siedział, jakiś upiorny cień na ścianie. Szukając jego źródła, przekonał się, że wywołało go nagłe powstanie i zesztywnienie wszystkich, i bez tego sztywnych i stojących dęba, włosów pana Crunchera.
„Bądźmy rozsądni“, ciągnął szpieg, „i grajmy uczciwie. By dowieść panu, jak bardzo się pan myli i jak bezpodstawne są pańskie przypuszczenia, przedstawię panu świadectwo, akt zejścia i pogrzebu Cly’a, które noszę w kieszeni“ — tu pośpiesznie wyjął dokument — „od tego czasu. Oto jest. Patrz pan, czytaj! Może pan wziąć do rąk! To nie oszustwo!“
Tu pan Lorry zauważył, że cień na ścianie wydłuża się. Pan Cruncher wstał i wystąpił naprzód. Włosy jego nie mogłyby już bardziej stanąć dęba, nawet gdyby go ufryzowała gromadzka krowa.
Niezauważony przez szpiega, pan Cruncher stanął przy nim i dotknął jego ramienia jak upiorny stójkowy.
„Co do tego Cly, mój panie“, powiedział pan Cruncher z nieruchomą i jakby zastygłą twarzą, „więc to pan kładłeś go do trumny?“
„Ja“.
„A kto go z niej wyciągnął?“
Barsad oparł się o poręcz krzesła i wykrztusił:
„Co pan chce przez to powiedzieć!“
„Chcę powiedzieć“, ciągnął Cruncher, „że Roger Cly nigdy nie leżał w trumnie! Nigdy! Nigdy! Niech stracę głowę, jeżeli był w niej kiedy!“
Szpieg patrzał kolejno na obu gentlemanów, oni zaś obaj patrzyli z niekłamanem zdumieniem na Jerry.
„Powiadam panu“, mówił Jerry, „włożyliście do tej trumny kamienie brukowe i ziemię. Tylko mnie pan nie opowiadaj, że włożyliście Cly’a do trumny! To była komedja. Ja i jeszcze dwaj wiemy o tem!“
„Skąd wiecie?!“
„Co cię to obchodzi? Też!“ mruknął Jerry. „To z tobą mam porachunki, z tobą, coś rzucał podejrzenia na uczciwych kupców! Poderżnąłbym ci gardło za pół gwinei“.
Sydney Carton, który wraz z panem Lorry ze zdumieniem słuchali, jaki obrót przyjęła ta sprawa, w tem miejscu poprosili pana Crunchera, by się nieco umitygował i wytłumaczył.
„Innym razem, proszę pana“, odpowiedział Cruncher wykrętnie. „Obecnie niema czasu na tłumaczenie. Chodzi o jedno: on wie, że ten Cly nigdy nie leżał w trumnie. Niech piśnie słowo, że tak nie było, a złapię go za gardło uduszę go za pół gwinei“, pan Cruncher zatrzymał się na tej łaskawej ofercie, „albo pójdę go zadenuncjować!!!“
„Hm“, powiedział Carton, „widzę jedno. Mam jeszcze jedną kartę, panie Barsad! Jest rzeczą dla pana niemożliwą uniknąć denuncjacji w tym rozjuszonym Paryżu, gdzie cała atmosfera przesiąknięta jest podejrzeniami, zwłaszcza, że utrzymuje pan stosunek z innym arystokratycznym szpiegiem, z taką samą przeszłością jak pańska, i który posiada do tego jeszcze i tę tajemnicę, że udał umarłego i odżył na nowo! Sprzysiężenie w więzieniu... Sprzysiężenie cudzoziemców przeciw Republice! Mocna karta — karta Gilotynowa! Gra pan?“
„Nie!“ odpowiedział szpieg. „Rzucam swoje karty. Przyznaję, że byliśmy tak niepopularni śród motłochu, iż musiałem uciec z Anglji, by ratować życie, a Cly‘a tak śledzono i pilnowano, że nawet nie mógł myśleć o ratunku, chyba podstępem. Ale skąd ten człowiek wie, że to był podstęp — to dla mnie cud nad cudy!“
„Nie kłopocz ty się o tego człowieka“, odpalił niezadowolony pan Cruncher. „Dość będziesz miał kłopotu z tym oto gentlemanem! I słuchaj co ci powiem:“ — pan Cruncher nie mógł się powstrzymać, by raz jeszcze nie wyjechać publicznie ze swoją uczynnością — „złapię cię za gardło i uduszę za pół gwinei!“
Owczarek więzienny odwrócił się od niego o powiedział do pana Cartona głosem zdecydowanym:
„Kończmy więc. Niedługo muszę wracać na służbę, nie mogę tu zostać dłużej. Mówił pan, że chce i pan zrobić propozycję — jaką? Otóż nie żądaj pan zbyt wiele ode mnie! Jeżeli będzie pan wymagał ode mnie rzeczy, które mogą mię narazić, zaryzykuję raczej odmowę, niż zgodę! Krótko i węzłowato: wybiorę to, a nie co innego. Mówił pan o szaleństwach... Wszyscy tu jesteśmy szaleńcy. Pamiętaj pan o tem! Mogę zadenuncjować pana, jeśli uznam to za potrzebne. A wtenczas może uda mi się, jak innym, znaleźć drogę przez kamienne ściany. No, więc czego chce pan ode mnie?“
„Niewiele. Pan jest klucznikiem w Conciergerie?“
„Powiadam panu raz na zawsze, że niema co myśleć o ucieczce“, stanowczo odpowiedział szpieg.
„Dlaczego odpowiada pan na to, o co nie pytałem? Pan jest klucznikiem w Conciergerie?“
„Czasami“.
„Ale może zechce pan być nim kiedy?“
„Mogę wchodzić i wychodzić ile razy zechcę“.
Sydney Carton znów szklankę napełnił wódka, wylał jej zawartość wolno na palenisko i patrzał na spadające krople. Gdy ostatnie krople wyciekły, wstał i powiedział:
„Dotychczas mówiliśmy przy tych dwóch świadkach, ponieważ lepiej było, by o wartości naszych kart wiedział ktoś jeszcze poza nami. Chodź pan ze mną do tamtego ciemnego pokoju i zakończymy naszą sprawę“.


Rozdział dziewiąty.
Gra rozpoczęta.

Podczas gdy Sydney Carton i owczarek rozmawiali w sąsiednim pokoju tak cicho, że żaden dźwięk nie odchodził stamtąd, pan Jarvis Lorry przyglądał się panu Jerry Cruncherowi w sposób badawczy i nieufny. Sposób, w jaki uczciwy kupiec odpowiadał na spojrzenia pana Lorry, nie budził zaufania: Jerry przestępował z nogi na nogę tak często, jak gdyby miał ich pięćdziesiąt i postanowił wypróbować wszystkie. Oglądał przytem paznogcie z niezwykłem zainteresowaniem, a ilekroć oczy pana Lorry spotkały się z jego oczyma, pana Crunchera dusił krótki kaszel, co z kolei wymagało koniecznie przysłonięcia ust dłonią — gest ten rzadko, lub prawie nigdy, zauważyć można u ludzi o charakterze szczerym i otwartym.
„Jerry“, powiedział pan Lorry, „chodź no tu“.
Pan Cruncher szedł bokiem, wysuwając naprzód jedno ramię.
„Czem byłeś, oprócz gońca?“
Po krótkim namyśle, któremu towarzyszyło badawcze spojrzenie na chlebodawcę, pan Cruncher wpadł na genialną odpowiedź: „Robotnikiem ziemnym“.
„Coś mi się wydaje“, powiedział pan Lorry, gniewnie grożąc mu palcem, „żeś używał zacnego i czcigodnego domu Tellsona jako przykrywki, i że zajmowałeś się niecnym procederem, niegodnym nawet, by go wspomnieć. Jeżeli tak było, nie spodziewaj się ode mnie życzliwości po powrocie do Anglji, jeżeli tak było, nie myśl, że zachowam to w tajemnicy. Tellson nie będzie pokrywał twoich bezeceństw“.
„Mam nadzieję, sir“, błagał przerażony Jerry, „że gdyby nawet tak było, gentleman taki, jak pan, któremu miałem honor służyć tak długo, ażem osiwiał, pomyśli dwa razy zanim mię skrzywdzi — powiadam, gdyby tak było, ale nie mówię, że było! Ale przyjąwszy nawet, że tak było, byłaby to tylko jedna strona rzeczy. A każda rzecz ma dwie strony. Są lekarze, którzy zbierają gwineje tam, gdzie uczciwy kupiec nie może zebrać nędznej szóstki. Szóstki! Nie, pół szóstki! Pół szóstki! Nie, ćwierć szóstki! Gdy tamtym potrzeba pieniędzy, jak w dym idą do Tellsona, bo mają tam swoje konta, i nawet nie spojrzą na uczciwego kupca, wysiadając lub wsiadając do karet — jakbym był dymem, powiadam panu! No, to mi się wydaje też oszukiwaniem Tellsona! Ale chce się mieć gęsi, musi się mieć i gęsiarka. A do tego jest sobie taka pani Cruncher, to znaczy była tam, w Anglji, i będzie jutro, jeśli się tylko da — wygniatająca dziurę w ziemi kolanami, aby się mężowi interes nie udał, no i doprowadzająca przez to interes do ruiny! A żony lekarzy nie wygniatają ziemi kolanami — albo jeżeli wygniatają, to proszą Boga o więcej pacjentów, bo jakże może być jedno bez drugiego?! A potem weź pan przedsiębiorców pogrzebowych i kościelnych, i organistów, i prywatnych dozorców (a wszyscy to chciwcy), to przecież człowiek nie może wiele zarobić, nawet gdyby tak było. A to trochę, co mu spadnie, nie na wiele się zda, proszę pana! Nigdy na tem nie zarobił. Nie wyszło mu to na dobre, panie Lorry. Chętnie porzuciłby ten proceder, gdyby widział sposób, jak z tego wyjść, kiedy już raz wpadł. Mówię, gdyby tak było“.
„Fe!“ zawołał pan Lorry, ale nieco łagodniej. „Mam wstręt do ciebie!“
„Oto co chciałem powiedzieć panu pokornie, panie Lorry: gdyby tak było“, mówił pan Cruncher: „ale nie mówię, że tak jest...“
„Nie wykręcaj się“, zawołał pan Lorry.
„Nie wykręcam się“, powiedział pan Cruncher takim tonem, jak gdyby nic nie było bardziej obce jego zwyczajom i zamiarom, „chociaż nie mówię, że tak jest — oto co chciałbym panu powiedzieć. Na tem krześle, przy tymże banku, siedzi ten mój chłopczyna, wychowany tak, by był Mężczyzną, człowiekiem, który będzie panu służył, spełniał pańskie polecenia, odgadywał pańskie myśli, śmieszył pana, aż pańska głowa znajdzie się tam, gdzie są pańskie podeszwy — jeżeli pan, naturalnie, zechce. Gdyby nawet tak było, chociaż jeszcze nie powiedziałem, że tak jest (widzi pan, nie chce się wykręcać), niechże ten chłopczyna zajmie miejsce swego ojca i zaopiekuje się matką. Nie gub pan ojca tego chłopczyny — nie rób pan tego, panie Lorry — niech kopie jak zwyczajny grabarz — niech naprawi to, co wykopał niezwyczajnie — gdyby nawet tak było! — niech naprawi błąd porządnie zakopując tak, by nikt już nic odkopać nie mógł, o to, panie Lorry“, powiedział pan Cruncher trąc dłonią czoło na znak, że zbliża się do końca swego przemówienia, „o to chciałem pana prosić. Mój Boże, gdy się patrzy, co się tu dzieje, jeśli chodzi o takich gości bez głowy! — to daję słowo, gra nie warta świeczki, gdy się nad tem poważnie zastanowić! I takbym teraz myślał, gdyby tak rzeczywiście było — i proszę, niech pan pamięta, że to, co powiedziałem, powiedziałem z dobrej woli, bo mogłem przecież milczeć!“
„Przynajmniej w tem nie zełgałeś“, powiedział pan Lorry. „Nie mów już więcej. Może zostanę twoim przyjacielem, jeżeli na to zasłużysz i okażesz skruchę czynem, nie słowami. Dość już gadaniny!“
Pan Cruncher zmarszczył czoło; w tej chwili Sydney Carton i szpieg wrócili z ciemnego pokoju.
„Adieu, panie Barsad!“ powiedział pierwszy. „Ponieważ ułożyliśmy się możesz się już mnie nie bać więcej“.
Usiadł na krześle przed kominkiem naprzeciw pana Lorry. Kiedy zostali sami, pan Lorry zapytał Cartona, co zrobił?
„Niewiele. Gdyby sprawa więźnia poszła źle, ułatwi mi dostęp do niego“.
Pan Lorry osowiał.
„To wszystko, co mogłem uzyskać“, powiedział Carton. „Żądać zbyt wiele, byłoby kłaść głowę tego człowieka pod topór, a, jak on sam powiedział, nic gorszego nie mogłoby go spotkać w razie denuncjacji. To był słaby punkt całej sprawy. Nie było rady“.
„Ale wstęp do więzienia, jeżeli sprawa pójdzie niepomyślnie przed trybunałem, nie uratuje Karola“.
„Nie mówiłem, że to go uratuje“.
Oczy pana Lorry powoli zwracały się w kierunku kominka. Wespółczucie dla Łucji i cios ponownego aresztowania złamały go. W tej chwili był to stary człowiek, uginający się pod brzemieniem ostatnich trosk. Płakał.
„Dobry z pana człowiek i wierny przyjaciel“, powiedział Carton zmienionym głosem. „Proszę, niech mi wybaczy, że byłem świadkiem pańskiego wzruszenia! Nie mogłem nigdy obojętnie patrzeć jak płakał mój ojciec. A nie mógłbym więcej szanować pańskiego bólu, gdybyś był moim ojcem! Na szczęście, ominęła pana ta przykrość“.
Chociaż te ostatnie słowa powiedział zwykłym swoim tonem, tyle było niekłamanego szacunku i uczucia w jego głosie oraz w dotknięciu jego dłoni, że pan Lorry, który nigdy nie widział Cartona z jego lepszej strony, był tem zupełnie zaskoczony. Podał mu rękę, którą Carton delikatnie uścisnął.
„Wracając do biednego Darnaya“, powiedział Carton, „niech jej pan nie mówi o tej rozmowie, ani o moim układzie. Ona nie mogłaby zyskać dostępu do niego. A pomyśli może, że w ten sposób chcemy, w najgorszym razie, dostarczyć mu środków, by mógł uprzedzić wyrok“.
Pan Lorry nie pomyślał o tem i szybko spojrzał na Cartona, czy rzeczywiście nie miał tego zamiaru. Wydawało się to możliwe. Carton wytrzymał jego spojrzenie i dał znak, że zrozumiał.
„Mogą jej przyjść do głowy rozmaite rzeczy“, powiedział, „a każda zwiększy tylko jej niepokój. Niech pan też nie mówi jej o mnie. Jak już panu powiedziałem, wolę jej nie widzieć. I bez tego wyciągnę rękę, by pomóc — jeżeli pomóc będę mógł. Ale pan w każdym razie pójdzie do niej? Musi czuć się dzisiaj bardzo osamotniona“.
„Zaraz idę“.
„Bardzo się z tego cieszę. Jest do pana przywiązana i ufa panu. Jak wygląda?“
„Nieszczęśliwa i zbiedzona — ale piękna jak zwykle“.
„Ach!“
Był to długi, bolesny okrzyk, jak westchnienie — jak jęk. Pan Lorry znów spojrzał na Cartona, który stał twarzą odwrócony do ognia. Światło czy cień (stary gentleman nie potrafiłby powiedzieć co) przemknęły po niej tak szybko, jakby po pochyłości wzgórza w jasny dzień letni; Carton podniósł nogę, by przesunąć jedno z jarzących się polan, które wypadło. Miał na sobie biały płaszcz podróżny i wysokie buty, wtedy modne, a płomień odbijający się w ich gładkiej powierzchni czynił twarz jego bardzo bladą; wrażenie to potęgowały długie włosy, niefryzowane i spadające na plecy. Jego obojętność na ogień była tak wyraźna, że wywołała sprzeciw pana Lorry, gdyż but pana Cartona wciąż jeszcze spoczywał na głowni, chociaż ta nagle załamała się pod ciężarem stopy.
„Zapomniałem“, powiedział.
Oczy pana Lorry znów spoczęły na twarzy Cartona. Nie uszedł jego uwagi zamyślony wyraz, który rzucił cień na piękne rysy jego oblicza, przypominającego żywo twarz więźnia, do której twarz gościa była w tej chwili tak dziwnie podobna.
„A pańskie interesy tutaj dobiegają już końca, prawda?“ zapytał Carton, odwracając się od niego.
„Tak, jak powiedziałem panu zeszłej nocy, kiedy tak niespodzianie wbiegła tu Łucja, skończyłem wreszcie wszystko, co miałem tu do roboty. Sądziłem, że opuszczając Paryż zostawię ich zupełnie bezpiecznych. Mam już paszport. Miałem właśnie wyjechać“.
Obaj milczeli.
„Długie ma pan życie za sobą, prawda?“ spytał Carton.
„Mam siedemdziesiąt osiem lat“.
„I był pan pożyteczny przez całe życie! Zawsze i ciągle w pracy. Wierzono panu, ufano, szanowano...“
„Byłem człowiekiem interesu odkąd wyrosłem na mężczyznę. Właściwie byłem człowiekiem interesu już jako chłopiec“.
„I takie stanowisko zajmuje pan w tym wieku! Ilu ludziom zbraknie pana, gdy pan to stanowisko opuści!“
„Samotny stary kawaler“, pokiwał głowa pan Lorry. „Nikt nie będzie po mnie płakał“.
„Jakże pan może mówić coś podobnego? Ona nie będzie płakać po panu?! Ani jej dziecko?!“
„Tak, tak, dzięki Bogu! Nie myślałem tego, com mówił“.
„Jest za co dziękować Bogu, prawda?“
„Naturalnie. Naturalnie“.
„Gdyby pan musiał powiedzieć dziś w nocy swemu samotnemu sercu: „Nie pozyskałem sobie miłości ani szacunku, ani przywiązania żadnej ludzkiej istoty. Nie zdobyłem sobie miejsca w niczyjem sercu. Nie zrobiłem nic dobrego, ani pożytecznego, co zasługiwałoby na pamięć“, to pańskie siedemdziesiąt osiem lat stałyby się siedemdziesięcioma ośmioma przekleństwami. Prawda?“
„Będę szczery, panie Carton. Sądzę, że tak“
Sydney znowu zwrócił oczy w kierunku ognia i po chwili milczenia powiedział:
„Chciałbym zadać panu jedno pytanie: czy dzieciństwo wydaje się panu czemś bardzo odległem? Czy dnie, kiedy pan siadał u kolan matki, wydają się panu bardzo dalekie?“
Odpowiadając na bardziej pieszczotliwy ton Cartona, pan Lorry rzucił:
„Przed dwudziestu laty — tak. Ale w tym okresie mego życia — nie. Zbliżając się bowiem do końca, mam wrażenie, że się poruszam po kole i coraz bliższy jestem początku. Zdaje mi się, że to jeden ze sposobów łagodnego przygotowania się do ostatecznej podróży. Serce moje jest wzruszone obecnie wieloma wspomnieniami, które oddawna były uśpione, wspomnieniami mojej młodej pięknej matki, (a ja taki jestem stary) i wspomnieniami dni, kiedy to, co nazywamy światem, nie było dla mnie rzeczą realną, zaś wady moje nie weszły mi tak w krew“.
„Rozumiem to uczucie!“ zawołał Carton, czerwieniąc się. „I to pana podnosi na duchu?“
„Naturalnie“, powiedział pan Lorry.
Carton przerwał rozmowę i wstał, by pomóc staremu gentlemanowi wdziać płaszcz; „ale pan“, rzekł pan Lorry, wracając do tematu, „pan jest młody“.
„Tak“, rzekł Carton, „nie jestem jeszcze stary, lecz droga mej młodości nie była nigdy drogą ku wiekowi dojrzałemu. Ale nie mówmy już o mnie“.
„I o mnie także, oczywiście“, rzekł pan Lorry. „Wychodzi pan?“
„Pójdę z panem aż do jej drzwi. Pan zna moje włóczęgowskie i niespokojne przyzwyczajenia. Jeżeli będę się trochę dłużej wałęsał po ulicach, niech się pan o mnie nie niepokoi. Zjawię się zrana. Pan idzie jutro do sali sądowej?“
„Tak. Niestety“.
„I ja tam będę, ale tylko jako jeden z tłumu. Mój szpieg znajdzie mi miejsce. Będzie pan łaskaw przyjąć moje ramię panie Lorry“.
Pan Lorry oparł się o ramię Cartona i zeszli razem po schodach a potem na ulicę. W kilka minut doszli do miejsca przeznaczenia pana Lorry. Carton pożegnał go tutaj, ale spacerował jeszcze czas jakiś w pewnem oddaleniu, potem zbliżył się do zamkniętej już bramy i dotknął jej. Powiedziano mu, że codziennie chodzi pod więzienie. „Wyszła tędy“, powiedział, oglądając się, „skręciła tutaj, musiała iść po tych kamieniach, nieraz. Pójdę śladami jej kroków...“
Była godzina dziesiąta wieczorem, kiedy stanął przed więzieniem La Force, gdzie ona stała setki razy. Mały drwal, zamknąwszy swój sklepik, palił na progu fajkę.
„Dobry wieczór, obywatelu“, powiedział Carton, zatrzymując się, gdyż oczy drwala spoczęły na nim pytająco.
„Dobry wieczór, obywatelu“.
„Jakże tam Republika?“
„Myśli pan o Gilotynie? Nieźle. Sześćdziesięciu trzech dzisiaj. Niedługo dojdziemy do setki. Samson i jego pomocnicy skarżą się czasami, że mają za dużo roboty. Ha! ha! ha! Śmieszny ten Samson! To dopiero golarz!“
„Często chodzicie patrzeć, jak...“
„Goli? Za każdym razem! Dzień w dzień! To dopiero golarz! Widzieliście go przy pracy?“
„Nigdy!“
„Idźcie zobaczyć, kiedy ma roboty po uszy. Wyobraźcie sobie, obywatelu: zgolił dzisiaj sześćdziesięciu trzech w niespełna dwie fajki! Mniej niż dwie fajki trwało to! Jakem żyw!“
I gdy uśmiechnięty staruszek wyjął z ust fajeczkę, chcąc zademonstrować, jak mierzył nią czas, Carton poczuł taką ochotę wytrząść z niego duszę, że odwrócił się, by odejść.
„Nie jesteście Anglikiem“, powiedział mały drwal, „chociaż nosicie się z angielska?“
„Tak“, powiedział Carton, przystając i odpowiadając przez ramię.
„A mówicie jak Francuz“.
„Studjuję tu oddawna“.
„Aha! To z was prawdziwy Francuz! Dowidzenia, Angliku!“
„Dobranoc, obywatelu!“
„Ale idźcie obejrzeć tego śmiesznego kundla“, wołał za nim drwal, „i nie zapomnijcie zabrać ze sobą fajki!“
Odszedłszy zaledwie kilka kroków, Sydney zatrzymał się na środku ulicy pod zapaloną lampą i nakreślił ołówkiem kilka słów na skrawku papieru. Potem, przeszedłszy zdecydowanym krokiem człowieka znającego dobrze drogę kilka ciemnych i brudnych uliczek — brudniejszych niż zwykle, gdyż nawet głównych ulic nie czyszczono w tych czasach terroru — zatrzymał się przed sklepem aptekarskim, który właściciel zamykał właśnie. Mały to był ponury, ciasny sklepik, na krętej, stromej uliczce, utrzymywany przez małego, ponurego, krępego człowieka.
Przywitawszy i tego obywatela, Carton zbliżył się do kontuaru i położył skrawek papieru. „Fiuuuuu!“ gwizdnął przeciągle aptekarz. „Hi, hi, hi!“
Sydney Carton nie zwrócił na to najmniejszej uwagi, więc aptekarz rzucił:
„Dla was, obywatelu?“
„Dla mnie!“
„Będziecie uważali, żeby nie łączyć tego razem, obywatelu? Wiecie co może wyniknąć, gdy się to trzyma razem?“
„Doskonale!“
Zrobiono i wręczono Sydneyowi kilka drobnych pakiecików. Włożył je, jeden po drugim, do wewnętrznej kieszeni w kurtce, wyliczył należność i zdecydowanym ruchem opuścił aptekę. „Niema już nic więcej do zrobienia“, powiedział, patrząc na księżyc, „do jutra. Nie mogę spać“.
Nie było cienia niedbałości w sposobie, w jaki rzucił te słowa głośno pod szybko mknącemi chmurami, i nie było w tych słowach zuchwalstwa. Mówił jak człowiek zmęczony, który wędrował, walczył, przegrał, ale który nareszcie wyszedł na gościniec i widzi kres drogi.
Przed wielu laty, kiedy cieszył się miedzy swymi rówieśnikami sławą bardzo obiecującego młodzieńca, szedł za trumną ojca. Matka umarła oddawna. Owe uroczyste słowa, wypowiedziane nad grobem ojca, powstały w jego mózgu, gdy szedł przez mroczne ulice, grążąc się w cień, który rzucały na niego księżyc i chmury, przebiegające nad jego głową. „Jam zmartwychwstanie i żywot, powiedział Pan. Ten który wierzy we mnie, chociaż umrze, żyw będzie. A kto żyje i wierzy we mnie — nie umiera“.
W mieście, rządzonem przez topór, w samotności nocy, w zrozumiałem współczuciu dla tych sześćdziesięciu trzech, których dziś zamordowano, i dla ofiar jutrzejszych, oczekujących losu swego w więzieniu — dla ofiar pojutrza i popojutrza — łatwo znaleźć było można łańcuch skojarzeń, który wyciągnął te słowa, jak zardzewiałą kotwicę z głębi wód. Nie szukał ich, ale je powtarzał i szedł dalej.
Z uroczystem jakiemś zainteresowaniem patrzał w oświetlone okna pokojów, w których ludzie kładli się na spoczynek, na parę krótkich chwil zapominając o otaczających ich okropnościach; na wieże świątyń, w których nie wznoszono modłów, tak silna była reakcja ludu przeciw wieloletnim oszustwom, wyzyskowi i niegodziwości kleru; na odległe cmentarze przeznaczone, jak pisano na bramach, dla Wiecznego Snu, na przepełnione więzienia, na ulice, kędy tych sześćdziesięciu skazańców pędziło ku śmierci, która stała się czemś tak zwyczajnem i materjalnem, że między ludźmi pracującymi przy Gilotynie nie powstała ani jedna gadka o duchach straszących w jej okolicach. Z uroczystem jakiemś zainteresowaniem dla życia i śmierci miasta, które na krótko pogrążyło się w odpoczynek. Sydney Carton przeszedł ulice, most na Sekwanie i wyszedł na lepiej oświetlone dzielnice.
Dorożek było niewiele, gdyż jadący dorożkami łatwo mogli wzbudzić podejrzenie, a panowie wciskali na głowy czerwone czapki, nosili drewniane obuwie, i szli piechotą. Ale wszystkie teatry były przepełnione, a ludzie wychodzili z radosnym uśmiechem i gawędząc szli do domów. W jednych z drzwi prowadzących do teatru, obok matki stała dziewczynka: szukały przejścia przez błotnistą ulicę. Przeniósł dziewczynkę i, zanim uścisk jej zwolnił się koło jego szyi, poprosił ją o pocałunek.
„Jam Zmartwychwstanie i żywot, powiedział Pan. Ten, który wierzy we mnie, chociaż umrze, żyw będzie. A kto żyje i wierzy we mnie — nie umiera“.
Teraz, gdy ulice były ciche i noc pogłębiała się, słowa te dźwięczały w echach jego kroków, i słowa te brzmiały w powietrzu. Zupełnie spokojny i opanowany powtarzał je sobie od czasu do czasu: nie przestawał ich słyszeć.
Noc się przesiliła. Gdy stał na moście, wsłuchany w szum rzeki liżącej mury Wyspy Paryż, gdzie malowniczy zespół domów i katedr rysował się wyraźnie w świetle księżyca, dzień wstał zimny, podobny do martwej twarzy, która wynurzyła się z niebios. Potem noc wraz z księżycem i gwiazdami zbladła i umarła, i przez krótką chwilę miało się wrażenie, jak gdyby Życie poddało się władzy Śmierci.
Ale wspaniałe, wstające słońce zdawało się słowa owe, owo brzemię nocy, ciepłemi i gorącemi promieniami wciskać mu wprost do serca. Gdy spojrzał w tym kierunku pełnemi czci oczyma, zdawało mu się, że między niego i słońce rzucono most świetlany a rzeka skrzy się w dole.
Potężna rzeka, tak głęboka, pewna, rwąca, była mu jak przyjaciel w owej ciszy poranka. Szedł wzdłuż jej brzegów, daleko od domów, i w świetle i cieple słonecznem upadł i zasnął na ławce. Gdy się zbudził i znów stanął na nogach, zaczął się przechadzać po brzegu, wpatrzony w wir, który kręcił się i kręcił bez celu, aż pochłonęła go rzeka i porwała ku morzu. „Jak mnie!“
Jakaś barka kupiecka, z towarami, z żaglem o delikatnej barwie umarłego liścia, wpłynęła w pole jego widzenia, zachybotała się koło niego i umarła wdali. Gdy spokojny, milczący ślad na wodzie zniknął, modlitwę, która wyrwała się z serca Sydneya o miłosierne wyrozumienie dla jego błędów i nieszczęsnej ślepoty, kończyły słowa „Jam Zmartwychwstanie i żywot“.
Pan Lorry już wyszedł, gdy wrócił Carton, i nietrudno było się domyśleć, dokąd udał się poczciwy staruszek. Sydney wypił tylko trochę kawy, zjadł kromkę chleba, i umywszy się i przebrawszy, by się odświeżyć, poszedł do sądu.
W sali panował gwar i ruch, kiedy czarny owczarek, od którego niejeden cofał się przerażony, wcisnął go w najciemniejszy kąt między tłum. Pan Lorry już był na miejscu a doktór Manette także. Ona była również — siedziała obok ojca.
Kiedy wprowadzono jej męża, rzuciła mu spojrzenie tak opanowane i pełne otuchy, tak przepełnione kochaniem i trzeźwą litością, a jednak tak wzywające go do odwagi, że zdrowa krew nabiegła mu do twarzy, dodając blasku oczom i siły sercu. Gdyby był tam ktoś, ktoby mógł zauważyć, jaki wpływ spojrzenie jej wywarło na Sydneyu Cartonie, zobaczyłby, że podziałało ono i tu tak samo.
Ten niesprawiedliwy Trybunał prawie, a nawet wcale, nie uznawał procedury, któraby oskarżonemu zapewniała choćby przesłuchanie. I trudno pomyśleć sobie taką Rewolucję, któraby, kierowana samobójczą zemstą, chciała wszystko rozgonić na cztery wiatry, gdyby przedtem nie nadużywano tak potwornie wszystkich praw, form i ceremonjałów.
Oczy wszystkich zwrócone były na sąd. Ci sami niewątpliwi patrjoci i dobrzy republikanie, co wczoraj i przedwczoraj, co jutro i pojutrze. Górował nad nimi niecierpliwością pewien człowiek z wyrazem głodu na twarzy, który wciąż ruszał palcami koło ust i którego widok napawał widzów wielkiem zadowoleniem. Żądny cudzego życia, żądny krwi sędzia o kanibalskim wyglądzie, Jakób Trzeci z dzielnicy świętego Antoniego. Sąd cały robił wrażenie sfory psów zaprzysiężonych w celu sądzenia zwierzyny.
Oczy wszystkich zwróciły się na pięciu sędziów i Oskarżyciela Publicznego. Z tej strony nie można było dzisiaj oczekiwać łaski. Ponure, zawzięte, urzędowe twarze. Potem oczy każdego z nich szukały innych oczu w tłumie i wymieniły z niemi porozumiewawcze spojrzenie; i dawano sobie znaki głowami zanim ze skupioną uwagą zaczęto patrzeć przed siebie.
Karol Evrémonde, zwany Darnay. Wypuszczony wczoraj. Nanowo oskarżony i aresztowany wczoraj, oskarżenie wręczono mu zeszłej nocy. Podejrzany i zadenuncjowany jako wróg Republiki, arystokrata, należący do rodziny tyranów, członek rodu skazanego na wygnanie, ponieważ używał swoich przywilejów, by ohydnie dręczyć lud. Karol Evrémonde, zwany Darnay, mocą tej banicji już umarł wobec Prawa. Tyle w tych nielicznych, a może nawet mniej licznych, słowach zawarł Oskarżyciel Publiczny.
Przewodniczący zapytał, czy oskarżenie było jawne, czy tajne?
„Jawne, Prezydencie!“
„Kto oskarża?“
„Trzy głosy. Ernest Defarge, winiarz z dzielnicy Świętego Antoniego“.
„Dobrze“.
„Teresa Defarge, jego żona“.
„Dobrze“.
„Aleksander Manette, lekarz“.
Tu hałas powstał w sali. Doktór Manette zerwał się ze swego krzesła, blady i drżący, i stanął na równe nogi.
„Prezydencie, z najwyższem oburzeniem protestuję przeciwko tym fałszom i podstępom! Wiecie, że oskarżony jest mężem mojej córki. Córka i wszyscy, którzy są jej drodzy, drożsi mi są nad życie. Kim jest i gdzie ten fałszywy konspirator, który twierdzi, że oskarżałem męża mojej córki?“
„Obywatelu Manette, uspokójcie się! Nie poddać się autorytetowi władzy znaczy postawić się poza prawem. A co do tego, co jest wam najdroższe, to nie posiadacie nic droższego ponad Republikę“.
Nagana, udzielona doktorowi, przyjęta została z entuzjazmem. Przewodniczący ujął za dzwonek, i podjął gorąco:
„Jeżeli Republika zażąda od was w ofierze waszego własnego dziecka, obowiązkiem waszym będzie poświęcić je. Wysłuchajcie tego, co będzie. A tymczasem — milczcie!“
Szalone oklaski rozległy się na nowo. Doktór Manette usiadł, wodząc dokoła oczyma, bardzo blady. Córka przytuliła się do niego. Żarłoczny członek sadu zatarł ręce, poczem jedną z nich, jak zwykle, zasłonił sobie usta.
Kiedy sala uspokoiła się na tyle, by można było mówić, wystąpił Defarge i pokrótce opowiedział historię uwięzienia: że służył u doktora jako młody chłopiec, potem to, jak doktora uwolniono i w jakim stanie znajdował się, gdy go uwolniono. Badanie trwało krótko a sąd szybko przystąpił do pracy.
„Czyście oddali zasługi przy wzięciu Bastylji, obywatelu?“
„Zdaje mi się“.
W tem miejscu jakaś wzburzona kobieta zawołała z tłumu:
„Byliście jednym z najlepszych patrjotów! Dlaczego nie powiedzieć jak było?! Byliście tego dnia kanonierem i jeden z pierwszych wpadliście do tej przeklętej twierdzy! Patrjoci, mówię prawdę!“
Była to Zemsta, która wśród oznak zadowolenia i zachęty tłumu składała swoje zeznania. Przewodniczący zadzwonił. Ale Zemsta, rozgorączkowana, wołała: „Gwiżdżę na dzwonek!“, w czem też znalazła poparcie.
„Opowiedzcie sądowi, coście tego dnia czynili w Bastylji, obywatelu!“
„Wiedziałem“, powiedział Defarge, patrząc na żonę, która stała u podnóża stopni, na które wstąpił Defarge, i nie spuszczała z niego oczu, „wiedziałem, że więzień, o którym mówię, był zamknięty w celi znanej jako Sto Pięć, Wieża Północna. Wiedziałem to od niego. Szyjąc buty pod moim nadzorem, nie mówił o sobie inaczej jak: Sto Pięć, Wieża Północna. Biorąc tego dnia do rąk broń, postanowiłem, jeżeli twierdza padnie, zbadać ową celę. Twierdza pada. Idę do celi w towarzystwie obywatela towarzysza, tu obecnego, i prowadzi nas klucznik. Badam celę bardzo dokładnie. W otworze komina wyjęto kamień i położono go z powrotem; znalazłem tam zapisany papier. Oto ten papier. Zbadałem próbkę pisma doktora Manette. To jest pismo doktora Manette. Oddaję papier, pisany ręką doktora Manette, w ręce Przewodniczącego“.
„Niech go odczytają!“
W martwej ciszy i milczeniu — więzień patrzał z miłością na żonę, żona odwracała oczy od niego tylko poto, by spojrzeć na ojca, doktór Manette nie odrywał spojrzenia od czytającego, madame Defarge nie odrywała oczu od więźnia, Defarge nie odrywał oczu od swojej zawziętej małżonki, a wszyscy patrzyli badawczo na doktora, który nie widział nikogo — przeczytano co następuje.



Rozdział dziesiąty.
Istota Cienia.

„Ja, Aleksander Manette, nieszczęsny lekarz, urodzony w Beauvais, a następnie zamieszkały w Paryżu, piszę te smutne wspomnienia w mojej bolesnej celi, w Bastylji, w ostatnim miesiącu roku. Piszę w kradzionych chwilach, z wielkim trudem. Mam zamiar ukryć ten papier w ścianie komina, w której starannie i z trudem zrobiłem schowek. Może jaka litościwa ręka znajdzie go, gdy ze mnie i z moich smutków pozostanie już tylko proch.
„Słowa te piszę zardzewiałym kawałkiem żelaza, sadzą i popiołem drzewnym, zmieszanym z krwią, w ostatnim miesiącu dziesiątego roku mego uwięzienia. Nadzieja uleciała już z mojej piersi. Sądząc po okropnych objawach, jakie zauważyłem w sobie, przypuszczam, że rozum mój niedługo jeszcze utrzymać się zdoła w równowadze, ale uroczyście oznajmiam, że w danej chwili jestem przy zdrowych zmysłach, że pamięć moja jest dokładna i pewna i że odpowiadam za prawdę tych słów, jak odpowiadać będę za nie — bez względu na to, czy czytane będą przez ludzi czy nie — na Sądzie Ostatecznym.
„Pewnego grudniowego wieczoru — księżyc krył się za chmurami — w trzecim tygodniu grudnia, (zdaje mi się, że było to dwudziestego drugiego grudnia) roku 1757-go, przechadzałem się po pustej części bulwaru nad Sekwaną, w czystem i mroźnem powietrzu, w odległości godziny marszu od miejsca mego zamieszkania przy ulicy Szkoły Medycyny. Nagle usłyszałem, że jakaś kareta goni mię szybko. Gdy zeszedłem z drogi, unikając przejechania, z okna karety wyjrzała jakaś głowa i jakiś głos kazał stangretowi stanąć.
„Kareta zatrzymała się gdy tylko stangret zdołał ściągnąć lejce, poczem ten sam głos zawołał mię po nazwisku. Odpowiedziałem. Konie wyprzedziły mię na tyle, że dwóch mężczyzn miało dość czasu, by otworzyć drzwiczki i wyjść z karety, zanim się zbliżyłem. Zauważyłem, że obaj otuleni byli w płaszcze i wyglądali jakby się chcieli ukryć. Gdy stali obok karety, zauważyłem również, że obaj wyglądali na ludzi w moim wieku, albo trochę młodziej, że byli jednakowego wzrostu, jednakowej postawy, jednakowe mieli głosy, maniery i (o ile mogłem dojrzeć) twarze.
„— Pan jest doktór Manette?
„— Tak.
„— Doktór Manette z Beauvais, — powiedział drugi. — Młody doktór z zawodu chirurg, który zdobył sobie już sławę w Paryżu?
„— Panowie! — odpowiedziałem. — Ja jestem doktór Manette, o którym mówicie tak łaskawie.
„— Byliśmy u pana, — powiedział pierwszy, — ale, niestety nie zastaliśmy pana, a ponieważ powiedziano nam, że poszedł pan na przechadzkę w tym kierunku, pojechaliśmy w nadziei, że pana znajdziemy. Czy zechce pan wsiąść z nami?
„Gesty ich obu były tak nakazujące, i obaj poruszyli się, mówiąc te słowa, w ten sposób, że znalazłem się między nimi i drzwiami karety. Byli uzbrojeni. Ja — nie.
„— Panowie. — powiedziałem. — Wybaczcie mi łaskawie, ale zwykle pytam, kto wyświadcza mi łaskę zwrócenia się do mnie o pomoc, i do jakiego rodzaju wypadku jestem wzywany?
„Na to odpowiedział ten, który odezwał się drugi: — Panie doktorze! Klijenci pańscy są ludźmi na stanowisku. Co się tyczy wypadku, pańska wiedza daje nam najlepszą rękojmę, że lepiej od nas potrafi pan go określić. Dość. Zechce pan łaskawie wsiąść do karety?
„Nie pozostawało mi nic innego jak być posłusznym, więc wsiadłem w milczeniu. Obaj wsiedli za mną — drugi wskoczył, podniósłszy przedtem stopień. Kareta zawróciła i pomknęła z poprzednią szybkością.
„Powtarzam rozmowę dokładnie, jak się odbyła. Nie mam wątpliwości, że była słowo w słowo taka sama. Opisuję wszystko dokładnie jak się stało, czuwając, by umysł mój nie odbiegał od przedmiotu. W tych miejscach, gdzie robię takie znaki, przerywam pisanie i chowam rękopis do skrytki.****
Kareta zostawiła za sobą ulice, minęła Rogatkę Północną, i wjechała na gościniec. W odległości dwóch trzecich mili od rogatki — wtedy nie obliczyłem dokładnie tej odległości, ale dopiero później, gdy jechałem następnym razem — kareta skręciła na boczną drogę i zatrzymała się przed drzwiami domu. Nie otworzono drzwi natychmiast, na dźwięk dzwonka, a jeden z moich towarzyszy uderzył odźwiernego — gdy ten zjawił się wreszcie — rękawiczką od konnej jazdy po twarzy.
Nic było nic w tem postępowaniu, co zwróciłoby moją szczególną uwagę, gdyż nieraz widziałem ludzi prostych, bitych jak psy. Ale drugi z tych dwóch, też rozgniewany, uderzył odźwiernego również po twarzy — ręką. Spojrzenia i maniery obu braci były tak jednakowe, że po raz pierwszy zauważyłem wtedy, że muszą to być bliźniacy.
„Od chwili, jakeśmy wysiedli i doszli do furtki (która była zamknięta, i którą jeden z braci otworzył i potem znowu zamknął), słyszałem jęki dochodzące z pokoju na górze. Zaprowadzono mię wprost do tego pokoju, a krzyki wzmagały się, gdyśmy wchodzili po schodach. Na łóżku leżała w gorączce pacjentka.
„Pacjentką była bardzo piękna i młoda kobieta. Nie mogła mieć dużo więcej nad dwadzieścia lat. Włosy jej były potargane, a ręce przywiązane do ciała chustkami i strzępami. Zauważyłem, że więzy te są częściami męskiego ubrania. Na jednym strzępie, ozdobionym frendzlami i będącym częścią ceremonialnego stroju, zauważyłem herb i literę „E“.
„Spostrzegłem to w pierwszych chwilach, gdy patrzyłem na pacjentkę. Miotając się niespokojnie, zwróciła się twarzą do łóżka i wzięła koniec strzępu w usta, tak, że groziło jej uduszenie. Pierwsze co zrobiłem, było to, że umożliwiłem jej swobodniejszy oddech. Odsuwając ów strzęp, spostrzegłem w rogu haft.
„Ostrożnie położyłem ją na plecach, dotknąłem rękami jej piersi, by ją uspokoić i unieruchomić, poczem spojrzałem jej w twarz. Oczy jej były nieprzytomne, dzikie, a z piersi nieustannie wyrywał się jęk. Krzyczała: — Ojcze! Mężu! Bracie! — poczem liczyła do dwunastu i dodawała: — Css... — Na chwilę, nie dłużej, milkła nasłuchując, potem znowu z ust jej wyrywały się przejmujące krzyki i wołanie: — Ojcze! Bracie! Mężu! — znów liczyła do dwunastu i wolała: Css... — Nie zauważyłem zmiany w porządku, ani w sposobie wydawania tych okrzyków. Krzyczała niezmiennie w tym samym porządku i w ten sam sposób. Nie przestawała krzyczeć, chyba na krótko.
„— Jak długo to trwa? — zapytałem.
„Dla odróżnienia braci będę o nich mówił: starszy i młodszy. Pod starszym rozumiem tego, który zdawał się mieć większy wpływ. Na moje pytanie odpowiedział starszy: — Mniej więcej zaczęło się to o tej samej godzinie wczoraj w nocy.
„— Czy ma ojca, brata i męża?
„— Brata.
„— Nie mówię z jej bratem?
„Odpowiedział z największą pogardą: — Nie.
„— Czy wiążą się u niej jakieś wspomnienia z liczbą dwanaście?
„Młodszy z braci odpowiedział niecierpliwie: — Z godziną dwunastą.
„— Widzicie panowie, — powiedziałem, nie odejmując rąk z jej piersi, — jak mało mogę być pożyteczny, gdyście mnie zabrali bez uprzedzenia! Gdybym wiedział, poco tu jadę, zaopatrzyłbym się w lekarstwa. Tak tracimy tylko czas. Na tem odludziu niepodobna znaleźć żadnego lekarstwa.
„Starszy brat spojrzał na młodszego, który rzucił wyniośle: — Ma pan tu skrzynkę z lekami. — Potem wyjął z szafy i postawił na stole pudełko.****
„Otworzyłem kilka flaszeczek, powąchałem je i przyłożyłem do warg korek; nie mógłbym użyć żadnego z tych lekarstw, chyba że potrzebowałbym jakich narkotyków, które są przecież trucizną.
„— Nie ma pan do nich zaufania? — zapytał młodszy brat.
„— Pan widzi, że chcę ich użyć, — odrzekłem, nie mówiąc nic więcej.
„Z wielkim trudem, po wielu usiłowaniach zmusiłem chorą do przełknięcia takiej dozy, jaką chciałem jej dać. Ponieważ postanowiłem powtórzyć ten zabieg po raz drugi, i ponieważ musiałem śledzić, jaki wywoła to skutek, usiadłem przy łóżku. W pokoju była cicha i nieśmiała pielęgniarka (żona człowieka, który nam otworzył drzwi), która usunęła się w kąt. Dom był ponury, wilgotny, umeblowany byle jak — widocznie zamieszkany tylko chwilowo. W oknach zawieszono stare grube firanki, by stłumić jęki. Jęki te powtarzały się w różnych odstępach czasu, przerywane krzykami: — Ojcze! Mężu! Bracie! — liczeniem do dwunastu i szybkiem: — Css.. — Atak szału był tak gwałtowny, że nie zdjąłem bandaży, któremi miała skrępowane ręce, ale poprawiłem je, żeby nie uciskały. Jedynym promykiem nadziei było to, że dotknięcie mojej ręki sprawiało chorej widoczną ulgę, i że na parę minut uspakajała się. Ale krzyki nie ustawały. Wahadło nie mogłoby się ruszać z większą dokładnością!
„Ponieważ dotknięcie mojej ręki wywoływało taki wpływ, siedziałem (przyznaję) około pół godziny przy łóżku. Bracia patrzyli na mnie. Wreszcie starszy powiedział:
„— Jest jeszcze drugi pacjent!
„Zapytałem zdziwiony: Czy coś poważnego?
„— Lepiej niech pan sam zobaczy, — powiedział niedbale i wziął świecę.****
„Drugi pacjent leżał w pokoju, w głębi domu, za tylnemi schodami. Był to rodzaj poddasza nad stajnią. Sufit był w połowie pokryty wapnem. Resztę sufitu stanowiły dachówki i belki. Część strychu zajęta była przez słomę i siano; były tam również wiązki chróstu, a w piasku leżało trochę jabłek. Musiałem przejść przez tę część chcąc się dostać do tamtej. Nic nie jest w stanie zatrzeć tych szczegółów w mojej pamięci. Przypominam je sobie i widzę je wszystkie w mojej celi, w Bastylji, przy końcu dziesiątego roku mego uwięzienia, jakbym je widział tamtej nocy.
„Na wiązce słomy, z poduszką pod głową, leżał młody przystojny chłopak wiejski, chłopak, mogący liczyć najwyżej siedemnaście lat. Leżał na plecach, z zaciśniętemi zębami, prawą ręką przyciskając pierś. Błyszczące jego oczy patrzyły wprost przed siebie. Nie mogłem dojrzeć gdzie jest ranny, kiedym przy nim ukląkł, ale widziałem, że umiera z rany zadanej sieczną bronią.
„— Jestem lekarzem, mój biedaku, — powiedziałem. — Pozwól się zbadać.
„— Nie chcę się dać badać! — odrzekł. — Niech tak zostanie.
„Rana była pod ręką i uprosiłem go, by rękę usunął. Była to rana zadana szpadą przed dwudziestu czterema godzinami, ale żaden lekarz nie mógłby go uratować, nawet gdyby odrazu wezwano jego pomocy. Umierał. Gdy podniosłem oczy na starszego z braci, zauważyłem, że tak patrzy na to, jak życie ucieka z tego chłopca, jak patrzałby na umierającego zająca, królika lub ptaka. Jak gdyby nie był takim samym człowiekiem, jak on.
„— Jak to się stało, proszę pana? — zapytałem.
„— Zwykły pies! Szaleniec! Niewolnik! Zmusił mego brata do użycia przeciw niemu szpady i zginął z rąk mego brata, jak szlachcic!
„W odpowiedzi nie było cienia litości, współczucia, ani żadnego pokrewnego im odruchu. Mówiący zdawał się odczuwać cała niewłaściwość przyprawienia o taką śmierć tej kreatury, która powinna była umrzeć w sposób odpowiadający życiu nędznego robaka. Nie był zdolny do żadnego współczucia dla chłopca, ani dla jego losu.
„Oczy chłopca wolno zwróciły się na niego, gdy mówił, potem wolno przeniosły się na mnie.
„— Doktorze, oni są dumni, ci panowie, ale my, zwykłe psy, też bywamy dumni. Niszczą nas, wyzyskują, biją, krzywdzą. Ale i w nas jest czasem trochę dumy. Ona — czy widział ją pan, doktorze?
„Krzyki i jęki słychać było i tutaj, chociaż nieco stłumione wskutek odległości. Mówił tak, jak gdyby leżała przy nim.
„Powiedziałem: — Widziałem.
„— To moja siostra, doktorze! Oni, ci wielcy panowie, sprawują od wielu lat swoją nikczemną władzę nad wstydem i cnotą naszych dziewcząt, ale i wśród nas są porządne dziewczęta. Wiem o tem i słyszałem, jak to samo mówił mój ojciec. Ona była porządną dziewczyną. Zaręczona była z poczciwym chłopcem. Z jego dzierżawcą. Wszyscy byliśmy jego dzierżawcami, tego człowieka, który tam oto stoi. Drugi, to jego brat, gorszy od wszystkich!
„Z największą trudnością zbierał chłopak wszystkie siły fizyczne, by mówić. Ale duch jego przemawiał ze straszną siłą.
„— Byliśmy tak dręczeni przez tego człowieka, który stoi tutaj, jak każdy z nas, zwykłych psów, dręczony jest przez te wyższe istoty: bez miłosierdzia okładał nas podatkami, kazał pracować bez zapłaty, kazał mleć zboże na jego młynie, kazał karmić naszem skąpem ziarnem swoje ptactwo, nam zabraniając hodować choćby jedną tylko sztukę, zgnębił nas i wyniszczył do tego stopnia, że jeżeli który zdobył gdzie kawałek mięsa, to bał się go jeść i zamykał drzwi, by jego ludzie nie zobaczyli i nie odebrali. Powiadam, tak byliśmy gnębieni i wyzyskiwani, tak zubożeliśmy, że ojciec mówił mi, iż niema nic straszniejszego, jak dać życie dziecku, i że powinniśmy się modlić, by nasze niewiasty były bezpłodne a rasa nasza wyginęła.
„Nigdy jeszcze dotychczas nie widziałem, by tłumione uczucie wybuchało z taką siłą, niby płomień. Przypuszczałem, że to uczucie musi tkwić gdzieś w ludziach, ale nigdy nie widziałem, by gdzieś wybuchło, dopóki nie ujrzałem tego umierającego chłopca.
„— Mimo to siostra moja, panie doktorze, wyszła zamąż. Mąż jej był chorowity, więc poślubiła swego ukochanego, by otoczyć go opieką w naszej chacie, w naszej psiej budzie, jakby powiedział on! Zaledwie kilka tygodni upłynęło od ślubu, kiedy zobaczył ją brat tego człowieka. Podobała mu się, więc zażądał, by tamten mu ją dał, bo cóż znaczy mąż w naszej sferze! Tamten zrobiłby to chętnie, ale siostra moja była cnotliwa i dobra, i nienawidziła jego brata niemniej ode mnie. I cóż zrobili ci dwaj, by zmusić mego szwagra, aby wpłynął na nią i skłonił do uległości?
„Oczy chłopca, utkwione we mnie wolno zwróciły się ku tamtym i wyczytałem w tamtych twarzach, że to co mówił, było prawdą. Jeszcze tu, w Bastylji, widzę te dwie dumy mierzące się wzrokiem. Oczy szlachcica, pełne obojętnego lekceważenia. Oczy chłopca, pełne namiętnej zemsty.
„— Pan wie, panie doktorze, że ci wielcy panowie posiadają prawo zaprzęgania nas do pojazdów i poganiania nas batem. Zaprzęgali go i kazali się wozić. Pan wie, że posiadają prawo trzymania nas przez całą noc na polu, byśmy płoszyli żaby, bo nie dają im spać. Trzymali go na mgle i zimnie w nocy, a w dzień wprzęgali do swoich zaprzęgów. Ale nie przekonali go! Nie! Wyprzężony pewnego wieczora, by się trochę pożywił, jeżeli znajdzie gdzie pożywienie, — westchnął dwanaście razy, za każdem uderzeniem zegara — i umarł na jej łonie.
„Żaden ludzki środek nie mógł tchnąć siły w tego chłopca, tylko postanowienie opowiedzenia swoich krzywd. Siłą odtrącał ponure cienie śmierci, jak siłą przyciskał rękę, chcąc przykryć ranę.
„— Potem za pozwoleniem tamtego człowieka i nawet z jego pomocą, brat jego zabrał ją. Wbrew temu, co musiała powiedzieć jego bratu — a co powiedziała dowie się pan wkrótce, jeżeli jeszcze pan nie wie — brat jego zabrał ją — dla swojej zabawy i rozrywki — na jakiś czas. Spotkałem ich na drodze. Kiedy przyniosłem wieść o tem do domu, ojcu memu pękło serce. Nigdy nie mówił o tem co się działo w jego sercu. Zabrałem młodszą siostrę (bo mam jeszcze i drugą siostrę) tam, gdzie jej nie znajdzie ten człowiek i gdzie nareszcie nigdy nie stanie się jego niewolnicą! Potem wyśledziłem jego brata i zeszłej nocy wśliznąłem się tutaj, ja, zwykły pies, ale ze szpadą w ręku — gdzie jest to niskie okno? Czy to nie było tutaj?!
„Pokój ciemniał w jego oczach; świat zacieśniał się wkoło niego. Obejrzałem się: słoma i siano były rozrzucone dokoła, jak gdyby w tem miejscu walczono.
„— Usłyszała mię i zbiegła do mnie. Powiedziałem, niech się nie zbliża dopóki on żyje. Przyszedł, i z początku ofiarował mi pieniądze. Potem uderzył mię szpicrutą. Ale ja, chociaż zwykły pies, odpowiedziałem mu tak, że musiał wyciągnąć szpadę. Niech połamie, na ile chce kawałków, te szpadę, którą wyciągnął, by się bronić przede mną! Splamił ją moją zwykłą krwią! Wyciągnął szpadę, by bronić swego życia, uderzył we mnie, by ratować swoje życie!
„Spojrzenie moje już przed chwilą zatrzymało się na połamanej szpadzie, rzuconej na siano. Była to szpada pańska. W innem miejscu leżała inna szpada, zapewnie żołnierska.
„— Podnieś mię, doktorze! Podnieś mię! Gdzie on?
„— Niema go, — powiedziałem podnosząc chłopca i myśląc, że ma na myśli brata.
„— On! Dumny, jak każdy z tych panów, boi się mnie! Kto tu stoi? Doktorze, odwróć moją twarz do niego.
„Uczyniłem to, oparłszy głowę chłopca o moje kolano. Ale na tę jedną chwilę wróciły mu jakieś przemożne siły: podniósł się zupełnie na nogi, więc i ja musiałem się podnieść, chcąc go podtrzymać.
„— Markizie! — zawołał chłopak, odwracając się do niego z szeroko otwartemi oczyma i podniesioną prawą ręką, — na dzień, kiedy za to wszystko trzeba będzie odpowiedzieć, wyzywam ciebie i twoje niecne potomstwo, abyście odpowiedzieli za to, coście uczynili! Znaczę cię tym krwawym krzyżem na znak, żem to uczynił. Na dzień, kiedy z tego wszystkiego trzeba będzie zdać sprawę, wyzywam twego brata i każdego potomka — niech każdy odpowie za ten czyn! Znaczę go tym krwawym krzyżem na znak, żem to uczynił!
„Dwukrotnie dotknął rany palcem i nakreślił krzyż w powietrzu. Stał chwilę z podniesionym palcem, a gdy palec opadł, on opadł również a ja położyłem go na posłaniu. Nie żył.****
„Kiedy wróciłem do łoża młodej kobiety, krzyczała w ten sam sposób, bez przerwy. Wiedziałem, że to trwać może wiele godzin i że krzyki umilkną prawdopodobnie — w grobie.
„Powtórnie użyłem lekarstw i usiadłem przy jej łożu, gdzie siedziałem do późnej nocy. Ani na chwilę nie słabły jej krzyki, nigdy nie zmienił się porządek, ani treść, jej okrzyków. Zawsze było to samo: — Ojcze! Mężu! Bracie! Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście. Css...
„Trwało to dwadzieścia cztery godziny od chwili, gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy. Przychodziłem i odchodziłem dwukrotnie i znowu siedziałem przy niej, kiedy zaczęła słabnąć. Zrobiłem co mogłem, by wykorzystać tę okoliczność i stopniowo chora wpadała w letarg i leżała jak umarła.
„Było tak, jakby po długiej strasznej burzy ustał wreszcie wicher i deszcz. Uwolniłem ręce i zawołałem kobietę, która przy niej czuwała, by ułożyć ją wygodnie i poprawić suknie, które na sobie porwała. Wtedy przekonałem się, że była w stanie takim, że dopiero niedawno powstały w niej nadzieje macierzyństwa. I wtedy straciłem resztę nadziei na jej ozdrowienie.
„— Umarła? — zapytał markiz (którego dalej nazywam starszym z braci), wchodząc do pokoju w butach do konnej jazdy.
„— Nie umarła, ale prawdopodobnie umrze.
„— Co za siła w tym motłochu! — powiedział, patrząc na nią z pewną ciekawością.
„— Straszna jest jego siła — powiedziałem — w rozpaczy i cierpieniu!
„Z początku roześmiał się z moich słów, a potem zmarszczył czoło. Przysunął sobie nogą krzesło, kazał wyjść pielęgniarce i powiedział przyciszonym głosem.
„— Doktorze! Kiedy mój brat wpadł w kłopoty z tych oto powodów, poradziłem mu, by zwrócił się do pana. Jest pan już sławny, a jako człowiek młody, który ma przed sobą karjerę, nie lekceważy pan zapewne swoich interesów. To co pan tu widzi — to są rzeczy, na które można patrzeć, ale o których nie można opowiadać!
„Słuchałem oddechu chorej, unikając odpowiedzi.
„— Czy zechce pan łaskawie zwrócić uwagę na to, co mówię, panie doktorze?
„— Monsieur, — odrzekłem. — W moim zawodzie obowiązuje zawsze tajemnica. — Ostrożny byłem z odpowiedzią, ponieważ niepokoiło mię to, co widziałem i słyszałem.
„Oddech jej był tak słaby, że starannie zbadałem jej serce i puls. Było w nich życie, ale nic więcej. Siadając, obejrzałem się obaj bracia przyglądali mi się badawczo.***
„Piszę z takim trudem, zimno jest tak przejmujące, tak się obawiam, że mię przychwycą i skażą na celę podziemną i tortury zupełnej ciemności, że muszę skrócić opowiadanie. Niema żadnych przerw ani luk w mojej pamięci. Mogę powtórzyć i opowiedzieć każde słowo, które było wymienione między mną i obu braćmi.
„Męczyła się jeszcze tydzień. W ostatnich dniach, gdy nachyliłem się nad jej ustami, mogłem rozróżnić pojedyńcze sylaby słów, które szeptała do mnie. Zapytała gdzie jest; powiedziałem jej. Kto jestem? Również powiedziałem jej. Nadaremnie pytałem ją o nazwisko. Bezmyślnie kiwała głową i uniosła ze sobą tajemnicę, jak jej brat.
„Nie miałem sposobności o nic ją pytać dopóki nie powiedziałem braciom, że szybko zbliża się koniec i że nie dożyje następnego dnia. Aż do tej chwili, chociaż nikt oprócz mnie i pielęgniarki nie pokazywał jej się na oczy, jeden z braci siedział zawsze podejrzliwie za firanką w głowach łóżka, kiedy ja byłem w pokoju. Ale gdy się koniec zbliżał, widocznie było im obojętne, co mi powie. Jak gdybym — myśl ta przebiegła mi przez głowę — ja także miał umrzeć.
„Zauważyłem niejednokrotnie, że duma ich cierpiała bardzo z tego powodu, że młodszy z braci musiał skrzyżować szpadę z chłopem, i to do tego z wyrostkiem. Cała ta sprawa napawała ich tylko tą jedną troską, że tym czynem splamił honor rodziny i ośmieszył się, ilekroć pochwyciłem spojrzenie młodszego z braci, zdawało mi się że czytam w niem nienawiść za to, co wiem od chłopca. Był dla mnie bardziej uprzejmy i grzeczny od swego brata. Ale widziałem to wyraźnie. Wiedziałem również, że byłem solą w oka starszego.
„Pacjentka moja umarła na dwie godziny przed północą, według mego zegarka dokładnie o tej samej godzinie, kiedy zobaczyłem ją pierwszy raz. Byłem z nią sam, kiedy jej biedna główka pochyliła się łagodnie na bok i wszystkie jej smutki i cierpienia skończyły się.
„Bracia czekali w pokoju na dole, śpieszno im było odjechać nareszcie. Stojąc przy łożu nieboszczki, słyszałem, jak uderzają szpicrutą po butach i chodzą tam i z powrotem.
„— Umarła nareszcie? — zapytał starszy, kiedy wszedłem do pokoju.
„— Umarła — odrzekłem.
„— Winszuję ci, bracie! — Z temi słowami odwrócił się.
„Przedtem już ofiarowywał mi pieniądze, których nie chciałem przyjąć. Teraz wręczył mi rulon złota. Wziąłem go z jego rąk i położyłem na stole. Myślałem nad tą sprawą i postanowiłem nic od nich nie wziąć.
„— Przepraszam bardzo, — powiedziałem, — ale w tych okolicznościach nie!
„Wymienili spojrzenia, ale skinęli mi głową, jak ja im skinąłem, i rozstaliśmy się bez słowa.****
„Jestem zmęczony, zmęczony, zmęczony, wyczerpany do ostatnich granic mojem nieszczęściem. Nie mogę odczytać tego, co pisałem tą wychudłą ręką.
„Wczesnym rankiem położono mi pod drzwiami rulon złota w małem pudełku. Na wieku wypisane było moje nazwisko. Od pierwszej chwili rozważałem trwożnie, co mam zrobić. Postanowiłem tego dnia napisać prywatnie do ministra, opisując mu te dwa wypadki, do których byłem wzywany, i podając miejsce, dokąd mię wożono, jednem słowem, wyjaśniając wszystkie okoliczności. Wiedziałem, jakie wpływy ma dwór i jak daleko sięga bezkarność wielkich panów, nie spodziewałem się więc, by sprawa była kiedykolwiek wyjaśniona. Chciałem jednak duszę uwolnić od brzemienia. Całą tę sprawę zachowałem w głębokiej tajemnicy, nawet przed żoną. I to również wyjaśniłem w swoim liście. Nie zdawałem sobie naówczas sprawy, jakie grozi mi niebezpieczeństwo. Ale wiedziałem, co grozi innym, gdyby byli skompromitowani posiadaniem takiej tajemnicy, jaką ja posiadałem.
„Byłem tego dnia bardzo zajęty i nie mogłem dopisać listu. Wstałem następnego dnia o wiele wcześniej niż zwykle, by go skończyć. Był to ostatni dzień roku. List leżał przede mną już napisany, kiedy powiedziano mi, że jakaś pani czeka i chce się ze mną widzieć.
„Coraz trudniej wypełnić mi zadanie, które podjąłem. Tak tu zimno, ciemno, myśli moje tak się gmatwają, i tak straszny smutek mię dręczy.
„Dama była młoda, piękna, wytworna, ale nie można jej było wróżyć długiego życia. Była bardzo wzruszona. Przedstawiła mi się jako żona markiza St. Evrémonde. Połączyłem w myśli ten tytuł z tym, jaki nadawał chłopiec starszemu z braci, a także z pierwszemi inicjałami wyhaftowanemi na strzępie ubrania, i bez trudu doszedłem do konkluzji, że z tym oto człowiekiem miałem ostatnio do czynienia.
„Pamięć moja wciąż mię nie opuszcza, ale nie mogę dosłownie powtórzyć naszej rozmowy. Podejrzewam, że jestem bardziej strzeżony niż dawniej i nie wiem, o jakiej porze mają mię na oku. Częściowo domyśliła się, częściowo dowiedziała się głównych faktów tej historji; wiedziała też, jaką rolę odegrał jej mąż i że ja byłem w to wmieszany. Nie wiedziała, że dziewczyna umarła. Miała nadzieję, (wyznała mi w tajemnicy i z wielkim żalem), że będzie mogła jej okazać kobiece współczucie. Miała nadzieję, że potrafi odwrócić Gniew Niebios od domu, który był oddawna nienawidzony za tyle wyrządzonego zła.
„Miała powody przypuszczać, że młodsza siostra żyje i pragnęła pomóc tej młodszej siostrze. Mogłem jej tylko powiedzieć, że rzeczywiście jest młodsza siostra i że poza tem nie wiem o niczem. Przyszła do mnie w nadziei, że będę jej mógł wskazać miejsce i nazwę tego schronienia, czego, aż do tej strasznej godziny, od obojga się nie dowiedziałem.****
„Kartki papieru kończą się. Jedną odebrano mi wczoraj i dano mi napomnienie. Muszę skończyć opowiadanie dzisiaj jeszcze.
„Była to dobra, uczciwa kobieta, nieszczęśliwa w małżeństwie. Jakże mogła być szczęśliwa! Brat męża nienawidził jej, nie ufał jej i używał całego swego wpływu przeciwko niej. Bała się go, i bała się swego męża. Kiedy odprowadziłem ją do drzwi karety, czekał tam na nią chłopczyk, ładne dziecko dwu lub trzyletnie.
„— Dla jego dobra — powiedziała, wskazując na malca ze łzami, — chciałabym zrobić tyle dobrego, ile mi moje słabe siły pozwolą. Inaczej dziedzictwo nie przyniesie mu szczęścia. Mam przeczucie, że jeżeli w inny sposób nie zostaną zmyte nasze grzechy, on odpowie kiedyś za nie. To, co mi pozostało i co mogę nazwać swojem, zaledwie trochę klejnotów, zostawię mu z prośbą i z rozkazem umierającej matki, by oddał to tej skrzywdzonej rodzinie, jeżeli kiedykolwiek uda się odnaleźć siostrę!
„Pocałowała chłopczyka i powiedziała, pieszcząc go: — To przecież dla ciebie, ukochany! Będziesz mi wierny, mój Karolku? — Chłopiec odpowiedział zuchowato: — Będę! — Ucałowałem jej dłoń. Przytuliła do siebie syna i odjechali.
„Ponieważ wymieniła nazwisko swego męża w przekonaniu, że je znam, nie dopisałem go do listu. Zalakowałem list i, nie wierząc nikomu, oddałem własnoręcznie.
„Tej nocy, ostatniej nocy w roku, około godziny dziewiątej, jakiś człowiek czarno ubrany zadzwonił do mojej furtki, zapytał o mnie i poszedł za moim służącym, Ernestem Defarge, młodym chłopcem, na górę. Kiedy służący wszedł do pokoju, gdzie siedziałem z żoną — och. Żono moja! Ukochanie mego serca! Moja prześliczna Angieleczko! — i ujrzeliśmy człowieka stojącego przed nami.
„— Ważny wypadek na ulicy St. Honoré, — powiedział. Nie zabierze mi to dużo czasu, powóz czeka.
„Zawiózł mię tutaj, zawiózł mię do grobu! Zaledwie odjechałem od domu, zarzucono mi na głowę ciemną zasłonę i skrępowano mi ręce. Dwaj bracia wyszli z poza ciemnego węgła i milcząc stwierdzili tożsamość mojej osoby. Markiz wyjął z kieszeni list, przeze mnie napisany, pokazał mi go, spalił w płomyku latarni, którą przed nim trzymano i nogą roztarł popiół. Nie padło ani jedno słowo. Przywieziono mię tutaj, przywieziono mię za życia do grobu!
„Gdyby spodobało się Bogu natchnąć serce którego z braci w ciągu tych wszystkich strasznych lat, by dostarczono mi jakiejkolwiek wiadomości o mojej ukochanej żonie, jedno choćby słowo, czy żyje — wierzyłbym, że Bóg niezupełnie ich odrzucił. Ale teraz wierzę, że ów krwawy krzyż zemści się na nich i że nie znajdą u Niego łaski. Ich i ich potomków, do ostatniego w rodzie, oskarżam w roku 1767-ym ja, Aleksander Manette, nieszczęsny więzień, i żądam by odpowiedzieli za te czyny. Oskarżam ich przed Niebem i ziemią“.
Straszna wrzawa powstała, gdy skończono czytać ów dokument. Jeden nieartykułowany, namiętny krzyk, w którym rozróżnić można było tylko jedno słowo: krew. Opowiadanie rozpętało namiętną mściwość owych czasów, a nie było w całym narodzie takiej głowy, któraby wobec takiego oskarżenia nie musiała paść.
Byłoby rzeczą bezcelową przed tym Trybunałem i tą publicznością wytaczać kwestję, dlaczego Defarge’owie nie ogłosili owego dokumentu wraz z innemi, zabranemi w Bastylji, i dlaczego czekali aż tej chwili, by go ogłosić. Bezcelowem byłoby przypominać, że nazwisko to oddawna przeklinane było przez Świętego Antoniego i wpisane zostało do straszliwego rejestru. Nie urodził się taki człowiek, którego cnoty i zasługi uratowałyby go tego dnia, w takiem miejscu, wobec takiego oskarżenia.
A najgorszem dla oskarżonego było to, że oskarżycielem był znany obywatel, jego osobisty przyjaciel, ojciec jego żony. Jednem z szalonych marzeń tego tłumu była chęć naśladowania wątpliwych cnót bohaterów starożytności i składanie na ołtarzu Ludu swego ja w ofierze. A więc, gdy przewodniczący powiedział (bo gdyby tego nie powiedział, jego własna głowa spadłaby z karku), że szlachetny lekarz Republiki jeszcze większe zasługi dla tej Republiki położy, dopomagając do wytępienia znienawidzonego rodu arystokratów, i że prawdopodobnie z radością i świętem uniesieniem uczyni córkę swoją wdową, a dziecię jej sierotą, ogarnął tłum dziki entuzjazm, patriotyczna gorączka bez cienia ludzkich uczuć.
„Dużo mu pomogły wpływy doktora, co?“ uśmiechnęła się madame Defarge do Zemsty. „Uratuj go, doktorze, uratuj!“
Przy każdym głosie oddawanym przez sędziów powstawał hałas. Jeszcze jeden głos i jeszcze jeden. Wrzawa rosła.
Jednogłośna decyzja. Sercem i pochodzeniem arystokrata, wróg republiki, notoryczny gnębiciel ludu. Z powrotem do Conciergerie i śmierć w przeciągu dwudziestu czterech godzin!



Rozdział jedenasty.
Zmrok.

Nieszczęśliwa żona niewinnie skazanego zachwiała się przy ogłoszeniu wyroku, jakby rażona śmiertelnym ciosem. Ale najlżejszy jęk nie wydarł się z jej piersi, a tak silne było w niej wewnętrzne przekonanie, iż to ona właśnie powinna podtrzymać męża w nieszczęściu, a nie potęgować je, że szybko przyszła do siebie.
Ponieważ sędziowie musieli wziąć udział w publicznej manifestacji przed gmachem, przerwano posiedzenie. Jeszcze nie opróżnił się gmach, nie ucichły gwar i wrzawa przepychających się przez wszystkie korytarze tłumów, kiedy Łucja wyciągnęła ramiona do męża z wyrazem twarzy tchnącym tylko miłością i pociechą.
„Gdybym mogła go dotknąć! Gdybym raz jeden mogła go objąć! Och, obywatele, gdybyście mieli chociaż tyle litości nad nami!“
Oprócz dwóch z owej czwórki, która go wczoraj aresztowała, był na sali tylko jeden dozorca więzienny i Barsad. Cała publiczność wyległa patrzeć, co się dzieje na ulicy. Barsad zaproponował pozostałym: „Niech go uściska. To przecież tylko jedna chwilka!“ Zgodzono się w milczeniu i eskorta prowadząca Karola zbliżyła się na tyle ku podniesieniu, na którem siedziała Łucja, że mógł wyciągnąć ramiona i uścisnąć ją.
„Żegnaj, ukochanie mojej duszy! Moje ostatnie błogosławieństwo niech spadnie na twoją głowę! Spotkamy się tam, gdzie najbardziej zmęczony znajdzie spoczynek!“
Oto słowa jej męża, gdy tulił ją do piersi.
„Zniosę to, drogi Karolu. Nieba mię wspomagają. Nie cierp przeze mnie. Ostatnie błogosławieństwo daj naszemu dziecku“.
„Posyłam je przez ciebie. Całuję ją przez ciebie. Żegnam ją przez ciebie!“
„Mężu mój! Nie, jeszcze chwilę!“ Wyrywał się z jej objęć. „Nie na długo rozstaniemy się. Czuję, że to złamie moje serce. Ale będę spełniała swój obowiązek, dokąd starczy mi sił, a kiedy opuszczę ją, Bóg sprawi, iż znajdzie przyjaciół, jak ja ich znalazłam!“
Ojciec Łucji zbliżył się za nią i już miał upaść przed nimi na kolana, ale Darnay pochwycił go za rękę i zawołał:
„Nie, nie! Coś uczynił, ojcze, coś takiego uczynił, by klękać przed nami?! Teraz wiemy, jakie walki staczałeś ze sobą! Wiemy teraz, coś przechodził, podejrzewając moje pochodzenie i upewniwszy się co do tego! Wiemy teraz, jaka zrozumiałą antypatję musiałeś zwalczyć i zwalczyłeś dla jej dobra! Dziękujemy ci, ojcze, całem sercem, z całą miłością i czcią należną ojcu! Niech niebo czuwa nad tobą!“
Za całą odpowiedź ojciec Łucji zanurzył ręce w siwe włosy i wyrywał je, jęcząc.
„Nie mogło być inaczej“, ciągnął więzień. „Wszystko złożyło się na taki koniec. Gorące pragnienie spełnienia woli mojej matki zbliżyło mię po raz pierwszy do pana. Nic dobrego nie mogło wyniknąć z takiej krzywdy; rzecz tak nieszczęśliwie zaczęta nie mogła skończyć się szczęśliwie. Pociesz się i przebacz mi, ojcze! Niech niebo czuwa nad tobą!“
Ponieważ kazano mu odejść, żona wypuściła go z objęć, i stała, nie spuszczając z niego oczu, z rękoma złożonemi jak do modlitwy, z promiennym wyrazem twarzy, w którym był prawie pocieszający uśmiech. A kiedy drzwi zamknęły się za więźniem, odwróciła się do ojca, położyła mu głowę na piersiach, chciała coś powiedzieć, ale zachwiała się i upadła mu do nóg.
Wtedy z ciemnego kąta sali wyszedł Sydney Carton, który dotychczas siedział nieruchomo, i podniósł Łucję. Tylko ojciec i pan Lorry stali przy niej. Ręka mu drżała, gdy podnosił Łucję i podtrzymywał jej głowę. Ale było w jego twarzy coś, co nie było tylko współczuciem; był w niej cień dumy.
„Czy mam zanieść ją do karety? Nie czuję jej ciężaru!“
Lekko zaniósł ją do karety i z tkliwością położył na poduszkach. Ojciec i stary przyjaciel zajęli miejsca wewnątrz pojazdu. Carton usiadł na koźle.
Gdy przyjechali pod bramę, przy której przed niespełna kilku godzinami błądził w ciemności, mówiąc sobie, że te oto kamienie deptały jej stopy, wziął ją znowu w ramiona i zaniósł po schodach do jej pokoju. Tam położył ją na kanapie i zostawił w objęciach płaczących nad nią panny Pross i dziecka.
„Niech pani nie przyprowadza jej do przytomności“, powiedział łagodnie do panny Pross. „Tak jest jej lepiej. Nie budźcie jej — tylko zemdlała“.
„O, Cartonie, Cartonie, kochany Cartonie!“ wołała mała Łucja, zrywając się i zarzucając mu ramiona na szyję w nagłym wybuchu żalu. „Teraz, kiedyś przyjechał, jestem pewna, że pomożesz mamie i uratujesz tatkę! Och, spojrzyj na nią, kochany Cartonie! Czy możesz ty, który ją najwięcej ze wszystkich kochasz, patrzeć na jej cierpienia?!“
Pochylił się nad dzieckiem i przytulił twarz do jej rumianych policzków. Potem odsunął ją łagodnie i patrzał na zemdloną Łucję.
„Zanim pójdę“, zapytał, „czy wolno mi ją pocałować?“
Przypomniano sobie potem, że pochyliwszy się nad Łucją i dotknąwszy wargami jej czoła, szeptał coś. Dziewczynka, która stała najbliżej Cartona, opowiadała później, i opowiadała potem wnuczkom, gdy była już stara damą, że szepnął: „Życie, które ty kochasz“.
Gdy wszedł do sąsiedniego pokoju, odwrócił się nagle do pana Lorry i pana Manette, którzy za nim wyszli i powiedział do nich:
„Miał pan jeszcze wielkie wpływy do wczoraj, panie doktorze. Niech pan zrobi jeszcze jedną próbę. Ci sędziowie i ci wszyscy, którzy mają władzę, są panu bardzo życzliwi i bardzo cenią pańskie zasługi. Prawda?“
„Nie skrywano przede mną niczego, co miało jakikolwiek związek ze sprawą Karola. Miałem najpoważniejsze zapewnienia, że go uratuję. I uratowałem go“, powiedział te słowa bardzo wolno i niespokojnie.
„Niech pan jeszcze próbuje. Od dzisiaj do jutra pozostaje niewiele godzin — ale niech pan próbuje!“
„Mam zamiar próbować. Nie zaniedbam niczego“.
„To dobrze. Byłem świadkiem, że energja taka, jak pańska, dokonywała rzeczy wielkich — chociaż nigdy“, dodał z uśmiechem i westchnieniem jednocześnie, „tak wielkich jak ta! Ale niech pan spróbuje! Chociaż życie źle użyte tak mało jest warte, to jednak warto spróbować! Gdyby było inaczej, niewarto byłoby ponieść ofiary!“
„Pójdę“, powiedział doktór, „do Oskarżyciela Publicznego i do Prezesa Sądu i pójdę jeszcze do innych, których znam lepiej. Napiszę również do... Ale czekajcie! Jest jakaś uroczystość na ulicach i nie będzie się można z nimi dogadać przed zmrokiem“.
„To prawda. W najlepszym wypadku, mała jest tylko nadzieja i nie wiele się straci, gdy się zaczeka z tem do zmroku. Chciałbym jednak wiedzieć, jaki jest rezultat pańskich zabiegów, chociaż nie oczekuję pomyślnego wyniku! Kiedy spodziewa się pan dotrzeć do tych groźnych potęg?“
„Mam nadzieję, że zaraz, jak tylko zmrok zapadnie. Za godzinę lub dwie“.
„Ściemni się zaraz po czwartej. Rozwleczmy nieco tę godzinę, czy dwie. Jeżeli zajdę do pana Lorry koło dziewiątej, czy będę już coś wiedział od pana lub od pańskiego przyjaciela?“
„Tak“.
„Oby się panu udało!“
Pan Lorry odprowadził Sydneya do drzwi i położywszy mu rękę na ramieniu, zmusił go do tego, by się odwrócił.
„Nie mam żadnej nadziei“ powiedział pan Lorry cichym i smutnym głosem.
„Ja również“.
„Jeżeli nawet któryś z tych ludzi, powiedzmy nawet, jeżeli wszyscy ci ludzie chcieliby go ocalić — co jest bardzo wątpliwe, bo cóż im cudze życie — wątpię, czy mogą go oszczędzić po tej manifestacji w sądzie“.
„I ja tak przypuszczam. Słyszałem uderzenie toporu w tych głosach“.
Pan Lorry położył rękę na poręczy schodów i pochylił twarz.
„Niech pan nie rozpacza, niech pan się nie martwi“, bardzo łagodnie powiedział Carton. „Podtrzymywałem doktora Manette w tym zamiarze, ponieważ myślałem, że będzie miała ten dzień spokojniejszy. Inaczej pomyślałaby: Życie jego zostało porzucone i zatracone, a to jeszcze więcej mogłoby ją dręczyć“.
„Tak, tak, tak“, powiedział pan Lorry, ocierając oczy. „Pan ma słuszność. Ale on musi zginąć! Niema właściwie żadnej nadziei“.
„Tak. Musi zginąć. Niema właściwie żadnej nadziei“, jak echo powtórzył Carton. I równym krokiem zaczął iść po schodach.


Rozdział dwunasty.
Noc.

Sydney Carton zatrzymał się na ulicy niezupełnie zdecydowany dokąd iść. „W banku Tellsona o dziewiątej“, powiedział w zamyśleniu. „Czy dobrze będzie, jeżeli się pokażę w międzyczasie? Zdaje mi się, że tak. Najlepiej, by ludzie widzieli, że jest taki jak ja. Tak każe ostrożność, a nawet potrzebny jest taki środek przygotowawczy. Ale uwaga! Uwaga! Uwaga! Przemyślmy to“.
Hamując nieco kroki, które zaczęły go już nieść w jakimś kierunku, Sydney skręcił w ciemniejące już ulice i w myślach przetrawiał konsekwencje swego czynu. Pierwsze jego wrażenie umocniło się. „Najlepiej będzie“, powiedział, „jeżeli ci ludzie przekonają się, że jest tutaj taki“. I zawrócił w kierunku Świętego Antoniego.
Defarge mówił o sobie tego dnia, że posiada winiarnię na przedmieściu Świętego Antoniego. Nie było rzeczą trudną dla człowieka dobrze znającego miasto znaleźć dom, nie pytając o nic przechodniów. Ustaliwszy jego położenie, Carton znów wynurzył się z ciasnych uliczek, zjadł obiad w jadłodajni i zapadł w ciężki sen poobiedni. Po raz pierwszy od wielu lat nie upił się. Od wczorajszego wieczoru nie pił nic z wyjątkiem odrobiny lekkiego, cienkiego wina, a dzień przedtem szklankę wódki wylał na kominek pana Lorry gestem człowieka, który raz na zawsze z tem skończył.
Było już koło siódmej, gdy się zbudził i odświeżony wyszedł znowu na ulicę. Idąc w kierunku Świętego Antoniego, zatrzymał się przed lustrem jakiejś winiarni, starannie poprawił luźno zawiązany krawat, kołnierz przy koszuli i swobodnie spadające włosy. Uczyniwszy to, udał się wprost do winiarni Defarge’a.
Zdarzyło się, że oprócz Jakóba Trzeciego, posiadacza ruchliwych palców i skrzeczącego głosu, nie było gości w izbie. Człowiek ten, którego widział w Sądzie, stał popijając przy małej ladzie i rozmawiał z Defarge’ami, mężem i żoną. Zemsta brała udział w rozmowie, jako stały członek tej instytucji.
Wszedłszy do winiarni, Carton zajął miejsce i poprosił (bardzo szczególną francuszczyzną) o małą szklankę wina; pani Defarge rzuciła mu obojętne spojrzenie, poczem spojrzała uważniej i jeszcze uważniej, a potem zbliżyła się i zapytała, czego sobie życzy?
Powtórzył, co już powiedział przedtem.
„Anglik?“ rzuciła pani Defarge, pytająco podnosząc ciemne brwi.
Przypatrzywszy się jej badawczo, jak gdyby nawet ten prosty wyraz trudno mu było wymówić po francusku, powiedział poprzednim, silnie cudzoziemskim akcentem: „Tak, madame, tak, Anglik“.
Pani Defarge wróciła do lady by nalać wino. Carton wziął do rąk dziennik jakobiński i udając, że próbuje wyrozumieć, co tam napisano, słyszał jak madame mówiła: „Przysięgam wam, wykapany Evrémonde!“
Defarge przyniósł wino i powiedział dobry wieczór.
„Jak?“
„Dobry wieczór!“
„A! Dobry wieczór, obywatelu!“ rzekł, napełniając szklankę. „A! Dobre wino! Piję za Republikę!“
Defarge wrócił za ladę i powiedział: „Tak, trochę podobny!“ Madame uparcie twierdziła: „Powiadam wam, jedna i ta sama twarz!“ Jakób Trzeci rzucił pojednawczo: „Bo madame ciągle ma go w myślach!“ Uprzejma Zemsta dodała z uśmiechem: „Tak, jakem żywa! I z taką przyjemnością myślisz, że jutro go znów zobaczysz!“
Carton wodził po gazecie palcem wolno, z twarzą zamyśloną i zajętą. Wszyscy czworo oparli się łokciami o ladę i rozmawiali przyciszonemi głosami. Po kilkuminutowem milczeniu, podczas którego wszyscy patrzyli badawczo na badacza jakobińskiego wydawnictwa — nie zwracając zresztą na siebie jego uwagi — zaczęli rozmowę.
„To słuszne, co mówiła madame“, powiedział Jakób Trzeci. „Dlaczego mamy się zatrzymać?! Wszystko idzie z wielkim rozpędem. Poco się zatrzymywać?“
„Dobrze, dobrze“, rezonował Defarge, „ale kiedyś trzeba się wreszcie na czemś zatrzymać. Ciągle powstaje pytanie — gdzie?“
„Na eksterminacji!“ powiedziała madame.
„Wspaniale!“ zakrakał Jakób Trzeci. Zemsta również wyraziła swe uznanie.
„Eksterminacja, to dobra doktryna, moja żono“, powiedział Defarge nieco zaniepokojony. „Naogół biorąc, nie mam nic przeciwko niej. Ale ten doktór cierpiał bardzo. Widzieliście go dzisiaj. Obserwowaliście jego twarz podczas czytania papieru“.
„Obserwowałam jego twarz“, powiedziała madame pogardliwie i gniewnie. „Tak! Obserwowałam jego twarz! Obserwowałam jego twarz i wiem, że nie jest to twarz szczerego przyjaciela Republiki. Niech uważa na swoją twarz!“
„A czy zauważyłaś, żono“, mówił Defarge błagalnym głosem, „cierpienie jego córki, które musi być strasznem cierpieniem i dla niego?“
„Tak, obserwowałam jego córkę więcej niż raz. Obserwowałam ją dzisiaj i obserwowałam innym razem. Obserwowałam ją w sądzie i obserwowałam ją na ulicy przed więzieniem. Wystarczy mi spuścić palec...“ musiała podnieść palec (Carton nie odrywał oczu od gazety), bo spuściła go z trzaskiem na listwę stołu, jak gdyby spuściła topór.
„Obywatelka jest wspaniała!“ zawołał Jakób Trzeci.
„To anioł!“ zawołała Zemsta i uściskała ją.
„A co do ciebie“, powiedziała madame zwracając się do męża, „gdyby zależało od ciebie — ale na szczęście nie zależy — tybyś uratował jeszcze i dzisiaj tego człowieka“.
„Nie“, zaprotestował Defarge, „gdyby nawet trzeba było tylko tyle, by podnieść tę oto szklankę! Ale zatrzymałbym się na tem. Mówię — dość!“
„Posłuchaj no, Jakóbie“, gniewnie mówiła madame, „posłuchaj i ty, moja mała Zemsto! Posłuchajcie oboje! Za inne winy — nietylko za tyraństwo i gnębienie ludu — oddawna wciągnęłam ten ród do mego rejestru, skazując go na zagładę i eksterminację! Zapytaj męża, czy tak nie jest?“
„Tak jest“, powiedział Defarge, niepytany.
„Kiedy się zaczęły owe wielkie dni, kiedy padła Bastylja, mąż mój znalazł ten papier, który dziś czytano, i przyniósł go do domu. I o północy, kiedy winiarnia ciemna jest i pusta, czytaliśmy go na tem oto miejscu, przy tej oto lampie. Spytajcie go, czy nie tak było“.
„Tak było“, przyznał Defarge.
„Tej nocy powiedziałam mu, kiedy papier już przeczytaliśmy, kiedy lampa się wypaliła, a dzień przeświecał między okienicami i temi oto żelaznemi kratami — powiedziałam mu, że mam mu wyznać tajemnicę. Spytajcie go, czy nie tak było?!“
„Tak było“, znów przyznał Defarge.
„Wyznałam mu tajemnicę. Uderzyłam się w te oto piersi tak, jak uderzam się w piersi teraz, i powiedziałam mu: — Defarge! To ja wychowałam się między rybakami nad morzem, a ta rodzina, tak skrzywdzona przez braci Evrémonde, jak to głosi papier znaleziony w Bastylji, to moja rodzina. Defarge, siostra chłopca śmiertelnie rannego, który umarł na wiązce słomy, to moja siostra, jej mąż — to mąż mojej siostry, to nienarodzone dziecko — to dziecko mojej siostry, ten brat — to mój brat: ten ojciec — to mój ojciec! Wszyscy ci umarli — to są moi umarli i to ja mam się upomnieć o ich krzywdy! — Spytajcie go, czy nie tak było“.
„Tak było“, znów powtórzył Defarge.
„Więc powiedzcie, niech ogień i wiatr się zatrzymają“, mówiła madame, „ale nie mówcie tego mnie!“
Śmiertelna mściwość madame Defarge napełniła niebywałą radością oboje słuchaczy. — Carton, nie patrząc na panią Defarge, widział, jak musi być blada — Defarge, słaba mniejszość, z którą się nie liczono, wtrącił kilka słów na obronę miłosiernej żony markiza. Ale za całą odpowiedź madame rzuciła: „Powiedz, niech ogień i wiatr się zatrzymają, nie ja!“
Weszli goście i towarzystwo rozpierzchło się. Anglik zapłacił za wino, z zatroskaną miną przeliczył resztę i zapytał z cudzoziemska, którędy idzie się do Pałacu Narodowego. Madame Defarge zaprowadziła go do drzwi i biorąc go za rękę, wskazała, którędy ma iść. Anglikowi przyszła myśl, że dobrzeby było schwycić tę rękę, podnieść do góry i uderzyć nią mocno i z rozmachem.
Ale poszedł swoją drogą i wkrótce pochłonął go cień rzucany przez ściany więzienia. W oznaczonej porze wyłonił się z cienia i stawił się znów w mieszkaniu pana Lorry. Zastał staruszka przechadzającego się niespokojnie po pokoju. Pan Lorry powiedział, że aż dotąd był z Łucją i że opuścił ją tylko na kilka minut, by stawić się o umówionej porze. Ojciec jej się nie pokazał odkąd wyszedł z banku, koło godziny czwartej. Łucja miała trochę nadziei, że wstawiennictwo jego w sprawie Karola odniesie skutek — ale nadzieja ta była bardzo, bardzo słaba. Wyszedł przeszło przed pięcioma godzinami — gdzie mógł być tak długo?
Pan Lorry czekał do dziesiątej. Ponieważ, pan Manette nie wrócił, a pan Lorry nie chciał dłużej zostawiać Łucji samą, umówili się, że wróci do niej i przyjdzie do banku koło północy. Tymczasem Carton sam będzie czekał na doktora przed kominkiem.
Czekał i czekał, aż zegar wybił dwunastą. Ale doktór Manette nie wracał. Pan Lorry przyszedł znów, ale zastał wszystko po dawnemu i żadnych wiadomości nie przyniósł. Gdzie mógł być doktór?
Rozmawiali o tej sprawie i budowali nawet pewne nadzieje na tej jego długiej nieobecności, kiedy usłyszeli kroki doktora na schodach. W chwili, gdy wszedł do pokoju, zrozumieli, że wszystko stracone.
Czy rzeczywiście był u kogoś, czy przespacerował cały ten czas po ulicach — nigdy się nie dowiedziano. Gdy stał, patrząc na nich, nie zadawali mu już żadnych pytań, wszystko bowiem wyczytali wyraźnie w jego twarzy.
„Nie mogę go znaleźć“, powiedział, „a muszę go koniecznie mieć. Gdzie jest?“
Głowę i szyję miał obnażoną, a gdy mówił, patrząc dokoła bezradnym wzrokiem, zdjął kurtkę i rzucił ją na podłogę.
„Gdzie mój warsztat? Szukałem wszędzie warsztatu i nie mogę go nigdzie znaleźć! Co oni zrobili z moją robotą? Czas nagli: muszę skończyć te buty!“
Spojrzeli na siebie. Serce w nich zamarło.
„Pozwólcie mi wrócić do mojej pracy“, mówił błagalnym głosem. „Oddajcie mi moją robotę!“
Nie otrzymawszy odpowiedzi, zaczął wyrywać sobie włosy z głowy i tupać nogami jak skrzywdzone i zirytowane dziecko.
„Nie męczcie mnie, biedaka“, błagał strasznie krzycząc. „Oddajcie mi moją robotę! Co się z nami stanie, jeżeli nie skończę tych butów dzisiaj?!“
Zgubiony! Nazawsze zgubiony!
Było rzeczą tak beznadziejną przemawiać do jego rozsądku, próbować pocieszyć go, że, jakby za uprzednią zgodą, obaj położyli mu dłoń na ramieniu i uspakajając go prosili, by usiadł przed kominkiem, a natychmiast otrzyma swoją robotę. Opadł na fotel, patrzał w ogień i płakał. Pan Lorry widział, że przybiera ten sam wygląd i postawę, jak wtedy, gdy go wziął do siebie Defarge — jak gdyby to wszystko, co go dzieliło od owego życia na poddaszu winiarni — było snem.
Chociaż obaj poruszeni byli i zgnębieni do głębi widokiem tej ruiny człowieka, nie mieli czasu oddawać się smutkowi. Jego samotna córka, pozbawiona ostatniej nadziei i pociechy, zajmowała ich obu zbyt silnie. Znów jak gdyby na umówiony znak, spojrzeli na siebie z tym samym wyrazem twarzy. Carton przemówił pierwszy:
„Ostatnia nadzieja zawiodła. Nie była wielka. Tak. Lepiej odprowadzić go do niej. Ale, zanim pan pójdzie, czy nie zechciałby pan wysłuchać uważnie, co mam panu do powiedzenia? Niech pan nie pyta, w jakim celu robię te zastrzeżenia, i dlaczego proszę pana o obietnicę, o którą mam zamiar prosić. Mam powody — ważne“.
„Nie wątpię“, powiedział pan Lorry. „Niechże pan mówi“.
Postać, siedząca miedzy nimi na fotelu przez cały ten czas jęcząc kiwała się melancholijnie. Mówili takim tonem, jak gdyby siedzieli obaj przy łożu chorego.
Carton podniósł surdut, który leżał zgnieciony na podłodze. Gdy to czynił, z kieszeni wypadło małe pudełeczko, w którem doktór miał zwyczaj nosić ważniejsze papiery do załatwienia. Carton podniósł je i wyciągnął papier. „Czy mamy zobaczyć, co to takiego?“ Pan Lorry pokiwał głową potwierdzająco. Carton rozłożył papier i zawołał: „Dzięki Bogu!“
„Co to takiego?“ zapytał niecierpliwie pan Lorry.
„Chwileczkę! Pomówimy o tem we właściwym czasie. Po pierwsze“, włożył rękę do kieszeni i wyjął z niej jakiś dokument. „Oto certyfikat, który pozwala mi wyjechać z miasta. Niech pan spojrzy — widzi pan? Sydney Carton, Anglik“.
Pan Lorry trzymał papier w ręku i patrzał w poważne oblicze Cartona.
„Niech pan go zatrzyma do jutra. Jutro mam się z nim zobaczyć i wolę nie mieć tego przy sobie w więzieniu“.
„Dlaczego?“
„Nie wiem: ale wolę. A teraz weź pan papier, który doktór Manette miał przy sobie. To podobny certyfikat, pozwolenie dla niego, córki i wnuczki na przejazd przez rogatkę i granicę o każdej porze. Widzi pan?“
„Tak!“
„Może zaopatrzył się w ten dokument wczoraj, uważając to za ostateczną i konieczną ostrożność. Kiedy datowany? Mniejsza o to! Nie traćmy czasu! Niech go pan schowa starannie — razem z moim dokumentem i ze swoim. Teraz niech pan zechce posłuchać, co powiem. Nigdy nie wątpiłem, z wyjątkiem jednej lub dwóch ostatnich godzin, że on ma, albo może mieć taki dokument. Papier jest ważny aż do odwołania. Ale pewny jestem, że zostanie odwołany — i mam powody przypuszczać, że nastąpi to wkrótce“.
„Nie grozi im chyba niebezpieczeństwo?“
„Grozi im wielkie niebezpieczeństwo. Grozi im niebezpieczeństwo denuncjacji przez madame Defarge. Wiem to z jej własnych ust. Podsłuchałem, co ta kobieta mówiła dziś w nocy, i słowa jej przedstawiły mi całą okropność niebezpieczeństwa, jakie im grozi. Nie traciłem czasu i widziałem się już z moim szpiegiem. Potwierdził moje przypuszczenia. Wie, że pewien drwal, mieszkający obok więzienia, jest na usługach Defarge‘ów, i że podobno mówił pani Defarge, iż ona (Carton ani razu nie wspomniał jej imienia) dawała znaki więźniom. Łatwo przewidzieć, że oskarżenie będzie niebylejakie, że oskarżą ją o sprzysiężenie w wiezieniu, i że to grozi życiu jej, a może życiu jej dziecka, może nawet życiu jej ojca, gdyż ich oboje widziano pod murem. Niech pan nie robi takiej przerażonej miny. Pan ich wszystkich uratuje!“
„Bóg mi świadkiem, że pragnę tego! Ale w jaki sposób?“
„Zaraz panu powiem. Wszystko zależy od pana a los nie mógł oddać ich życia w lepsze ręce. Ta nowa denuncjacja prawdopodobnie nie nastąpi prędzej jak pojutrze. Może za dwa lub trzy dni. Może za tydzień. Pan wie, że to straszliwa zbrodnia żałować ofiary Gilotyny albo sympatyzować z nią. Ona i jej ojciec prawdopodobnie dopuszczą się tej zbrodni a ta niewiasta (trudno opisać upór, z jakim postanowiła ich prześladować) zechce zaczekać, by zdobyć jeszcze dowody przeciw nim i upewnić się w dwójnasób. Słucha mię pan?“
„Tak uważnie i z taką wiarą w to, co pan mówi, że na chwilę zapomniałem“, powiedział pan Lorry wskazując na krzesło doktora, „nawet o tem nieszczęściu!“
„Ma pan pieniądze, może pan przygotować wszystko do podróży i zrobić tak, by w jak najkrótszym czasie przedostać się do morza. Pańskie przygotowania do powrotu do Londynu są na ukończeniu. Niech pan postara się jutro raniutko o konie, by móc wyjechać o drugiej popołudniu“
„Będzie jak pan chce!“
W głosie Cartona tyle było energii i zapału, że płomień ten objął pana Lorry, który nabrał młodzieńczego żaru.
„Szlachetne ma pan serce. Czyż nie powiedziałem, że życie ich nie mogłoby zależeć od lepszego człowieka? Niech pan jej dzisiaj wytłumaczy, jakie niebezpieczeństwo grozi jej i dziecku. Niech pan napiera na wyjazd, ponieważ z radością złożyłaby swoją piękną główkę obok głowy męża“. Umilkł na chwilę, poczem mówił jak wyżej. „Wytłumacz jej pan, że dla dobra ojca i dziecka musi opuścić Paryż z panem o tej właśnie godzinie. Powiedz jej pan, że to ostatnia prośba jej męża. Powiedz jej pan, że od jej decyzji zależy więcej niż ona przypuszcza lub śmie się spodziewać. Czy pan sądzi, że ojciec, w tym stanie w jakim jest, podda się jej woli?“
„Jestem tego pewny“.
„I ja tak myślałem. Jednem słowem, niech pan wszystko przygotuje na swoim dziedzińcu, aż do tego nawet, by zająć miejsca w karecie. Jak tylko się zjawię, zabierzcie mię i jedźcie co koń wyskoczy!“
„Więc, o ile dobrze zrozumiałem, mam czekać na pana bez względu na okoliczności?“
„Pan będzie miał w rękach mój dokument podróży, jak panu wiadomo, i zechce pan przeto zatrzymać dla mnie miejsce. Czekajcie tylko na mnie i — co koń wyskoczy do Anglji“
„Ależ dlaczego w takim razie“, powiedział pan Lorry chwytając niecierpliwą, ale mocną dłoń Cartona, „dlaczego wszystko ma polegać na starym człowieku? Przecież będę miał do pomocy młodego?“
„Będziesz go pan miał — z pomocą Bożą! Niech mi pan obieca uroczyście, że nic nie zmusi pana do zmienienia planu, który umówiliśmy i ułożyliśmy obaj?“
„Nic, Cartonie!“
„Pamiętaj pan te słowa jutro: zmienicie cośkolwiek lub odłożycie dla jakichkolwiek powodów — a nietylko nie uratujecie żadnego życia, ale wiele żywotów będzie musiało być poświęconych!“
„Będę pamiętał. Mam nadzieję, że rzetelnie spełnię swoją powinność“.
„A ja mam nadzieję, że spełnię swoje. A teraz, żegnam pana!“
Chociaż powiedział te słowa bardzo poważnie i chociaż przyłożył rękę staruszka do warg, nie rozstał się z nim wtedy. Pomógł mu postawić na nogi drżącą postać, kiwającą się przed umierającym płomieniem, pomógł włożyć jej kapelusz i surdut, i zmusił do pójścia obietnicą, że idą szukać warsztatu, o który nieszczęśliwy wciąż się dopominał. Szedł po drugiej stronie doktora i odprowadził go aż na dziedziniec domu, w którym zbolałe serce — tak szczęśliwe w owych czasach, gdy otwierał przed niem własne swoje serce — czuwało w ową straszną noc. Wszedł na dziedziniec i pozostał tam kilka chwil sam, patrząc w oświetlone okna jej pokoju. Zanim wyszedł, z ust jego wyrwało się błogosławieństwo i ciche: „Żegnaj!“


Rozdział trzynasty.
Pięćdziesiąt dwa.

W ciemnem więzieniu Conciergerie oczekiwali swego losu skazańcy, na których dnia tego wydano wyrok. Było ich tylu, co tygodni w roku. Pięćdziesięciu dwóch miał następnego popołudnia porwać nurt miasta ku bezkresnemu, wiecznemu morzu. Nim jeszcze opróżniono ich cele — nowi czekają już na wolne miejsca. Nim krew ich zmiesza się z krwią przelaną wczoraj, przygotowują już krew, która jutro zmiesza się z ich krwią.
Dwie dwudziestki i jeden tuzin odliczono. Od siedemdziesięcioletniego poborcy począwszy, który za wszystkie swe bogactwa nie mógł kupić sobie życia, a kończąc na dwudziestoletniej szwaczce, której nie uratowała jej nędza i ciemnota. Jak fizyczne choroby, wynikające z zaniedbania człowieka i jego występków, szukają sobie ofiar na wszystkich szczeblach, tak straszliwa moralna rozpusta, zrodzona z niewymownych cierpień, z nieznośnego ucisku i obojętności serca, uderzała we wszystko, bez różnicy.
Karol Darnay, siedząc samotnie w swojej celi, nie łudził siebie żadną nadzieją, odkąd opuścił sale Trybunału. W każdem słowie opowiadania, które wysłuchał, słyszał wyrok na siebie. Doskonale rozumiał, że żaden wpływ osobisty nie mógł go uratować, że został skazany przez miliony i że wobec miljonów jednostka nic nie znaczy.
Jednak niełatwą było mu rzeczą pogodzić się z tem, co go czeka, mając przed oczyma twarzyczkę ukochanej żony. Więzy, łączące go z życiem, były mocne i trudne, bardzo trudne do zerwania. Stopniowo, z wielkim wysiłkiem, rozluźniał je w jednem miejscu, ale wtedy mocniej zaciskały się w innem, a gdy wytężywszy wszystkie siły, uwalniał rękę, czuł, że więzy zaciskają się znów dokoła niej. Myśli jego pracowały gorączkowo, w sercu jego wrzał bunt przeciwko rezygnacji. Jeżeli na chwilę czuł się zrezygnowany, wówczas dziecko jego i żona, które zostały przy życiu, protestowały przeciw temu, uważając rezygnację za egoizm.
Ale tak było tylko z początku. Od niedawna zbudziło się w nim zrozumienie, że w losie, jaki go czeka, niema nic hańbiącego, że codziennie wielu idzie tą samą drogą, że idą krokiem pewnym, i w tem znalazł pociechę. Następnie uderzyła go myśl, że spokój tych, którzy są mu najbliżsi, zależy od tego, czy on potrafi zachować moc ducha. I tak stopniowo uspakajał się i doszedł do tego stanu, że myśli jego mogły wzbić się wyżej i sprowadziły nań ukojenie.
Zanim zmrok padł na dzień jego skazania, Karol posunął się daleko na tej drodze. Ponieważ pozwolono mu kupić przybory do pisania i świecę, zasiadł do listu, aby pisać go póki lampy więzienne nie zgasną.
Napisał długi list do Łucji, w którym zapewniał ją, że wiedział o uwięzieniu jej ojca tylko z jej ust, i że nie wiedział, iż odpowiedzialność za to spada na jego ojca i stryja, dopóki nie odczytano owego dokumentu. Wytłumaczył jej również, że utrzymanie jego nazwiska w tajemnicy przed Łucją (co obecnie jest rzeczą zupełnie zrozumiałą), było jedyną obietnicą, jakiej doktór zażądał od niego w dniu ich zaręczyn i że obietnicę tę musiał powtórzyć w dzień ich ślubu. Radził jej, dla dobra ojca, nigdy nie pytać, czy ojciec pamiętał o tym dokumencie, czy też o istnieniu jego przypomniało mu (na chwilę czy nazawsze) opowiadanie Karola o tem, co znaleziono w wieży wiezienia londyńskiego w owo popołudnie niedzielne, gdy siedzieli w cieniu swego rozkosznego platana. Jeżeli pamiętał o tym dokumencie, to przypuszczał niewątpliwie, że został on zniszczony podczas wzięcia Bastylji, ponieważ nie wspomniano go między pamiątkami więźniów, które lud znalazł w więzieniu, a które zostały ogłoszone na cały świat. Prosił — dodając, że wie, iż jest to niepotrzebne — by pocieszyła ojca, by wmówiła w niego, że nie zrobił nic, co mógłby sobie słusznie wyrzucać, że bezgranicznie poświęcał siebie i zapominał o sobie dla nich. Prosząc raz jeszcze, by zachowała w pamięci jego miłość i dozgonną wdzięczność, błagał, by się cała oddała dziecku i by pocieszyła ojca, a wkońcu przecież wszyscy spotkają się w Niebie.
Do doktora Manette napisał w tym samym tonie, dodając, że gorąco poleca jego opiece dziecko i żonę. Wyraził to bardzo dobitnie, w nadziei, że w ten sposób zapobiegnie rozpaczy i nawrotowi dawnych wspomnień u doktora, czego się Karol bardzo obawiał.
Panu Lorry oddawał pod opiekę ich wszystkich i wszystkie swoje interesy, co uczyniwszy i nie omieszkawszy dodać wiele pozdrowień i zapewnień przyjaźni, zakończył wszystko, co miał do zrobienia. Nie pomyślał ani razu o Cartonie. Myśli miał tak przepełnione tamtymi, że ani razu nie pomyślał o nim.
Zdążył napisać te listy zanim zgaszono lampy. Kładąc się na siennik, powiedział sobie, że skończył swoje rachunki ze światem.
Ale we śnie wrócił do tego świata i ujrzał go w jasnych barwach. Szczęśliwy i wolny, znów w starym domu na Soho (chociaż ten dom nie miał w sobie nic realnego), z lekkiem sercem, znów był razem z Łucją, a Łucja mówiła mu, że to wszystko był sen i że nigdy ich nie opuszczał. Chwila zapomnienia, i zdawało mu się, że został już ścięty, ale znów wrócił do Łucji, nieżywy i spokojny, a jednak taki jak dawniej. Znów chwila zapomnienia, i zbudził się ponurym rankiem, nie zdając sobie sprawy, gdzie jest ani co się stało, aż zrozumiał nagle: „Jest to dzień mojej śmierci“.
W ten sposób przebył wszystkie godziny, dzielące go od dnia, w którym spaść miały pięćdziesiąt dwie głowy. Teraz, kiedy zdołał się już opanować i miał nadzieję, że potrafi przyjąć swój koniec z odpowiednim heroizmem, rozpoczęła się w myślach jego nowa praca, trudna do opanowania.
Nigdy nie widział narzędzia, które miało położyć kres jego życiu. Jak wysoko stoi nad ziemią, ile ma stopni, gdzie go postawią, jak go dotkną, czy ręka, która go dotknie, będzie czerwona od krwi, w którą stronę obrócą go twarzą czy będzie pierwszy czy ostatni — te i tym podobne pytania, zupełnie niezależne od jego woli, powstawały w jego mózgu nieskończoną ilość razy. Przyczyną ich nie był strach: Karol zdawał sobie z tego sprawę, że strach nie ma doń dostępu. Raczej przyczyną tego było dziwaczne pragnienie poznania, jak się zachować, gdy nadejdzie chwila — pragnienie, będące w rażącej dysproporcji do kilku krótkich chwil, do których odnosiło się, ciekawość, która była raczej ciekawością jakieś innej w nim duszy, nie jego własnej.
Godziny mijały; chodził tam i z powrotem po celi, a zegar wydzwaniał liczby, których nigdy w życiu już nie usłyszy. Dziewiąta odeszła nazawsze; dziesiąta odeszła nazawsze; jedenasta odeszła, dwunasta zbliża się by odejść. Z długiej walki z nastrojem, który go ostatnio opanował, wyszedł zwycięsko. Przechadzał się po celi tam i z powrotem, łagodnie powtarzając ich imiona. Najgorsze minęło. Mógł teraz swobodnie przechadzać się tam i z powrotem, wolny od męczących mar, modląc się za siebie i za innych.
Dwunasta odeszła nazawsze.
Powiedziano mu, że ostatnią jego godziną będzie trzecia, a wiedział, że przyjdą po niego trochę wcześniej, ponieważ ulicą z turkotem przejeżdżały już ciężkie wozy. Postanowił więc pilnować godziny drugiej, jako pory właściwej, i tak się umocnić w międzyczasie, by móc innym dodawać mocy.
Chodząc tam i z powrotem po celi z rękoma złożonemi na piersiach — tak różny od owego więźnia, który chodził tam i z powrotem po celi w La Force — Karol bez zdziwienia słuchał, że bije pierwsza. Godzina przeszła jak inne. Szczerze dziękując Bogu, że wrócił mu panowanie nad sobą, Karol pomyślał: „Jeszcze tylko jedna...“ i znowu zaczął chodzić.
Kroki na korytarzu. Za drzwiami. Zatrzymał się...
Do drzwi włożono klucz i obrócono nim. Zanim drzwi się otworzyły, albo w chwili gdy się otwierały, jakiś człowiek powiedział przyciszonym głosem po angielsku. „Nigdy nie widział mnie tutaj. Schodziłem mu z drogi. Idźcie sami. Czekam niedaleko. Nie traćcie czasu!“
Drzwi otworzyły się i zamknęły pośpiesznie i oto, twarz w twarz z Karolem, stanął Sydney Carton. Spokojnie i badawczo patrzał na Karola, z uśmiechem na twarzy, na znak ostrożności przykładając palec do warg.
Było coś tak jasnego i dziwnego w jego spojrzeniu, że w pierwszej chwili więzień wziął go za przewidzenie swojej wyobraźni. Ale Carton przemówił — był to głos Cartona. Ujął rękę więźnia — to był rzeczywiście uścisk dłoni.
„Ze wszystkich ludzi na świecie najmniej spodziewałeś się mnie“, powiedział.
„Nie mogłem uwierzyć, że to ty! Prawie nie wierzę teraz jeszcze! Nie jesteś przecież...“ ta myśl nagle przyszła mu do głowy — „więźniem?“
„Nie. Ale posiadam władzę nad jednym z dozorców i dzięki temu stoję przed tobą. Przychodzę od niej — od twojej żony, kochany Karolu!“
Więzień uścisnął mu dłoń.
„Przychodzę z prośbą od niej“.
„Mów!“
„Jest to najserdeczniejsza, najżarliwsza prośba, wypowiedziana najbardziej wzruszonym i przejętym, a tak drogim ci głosem, który dobrze przecież pamiętasz“
Więzień odwrócił głowę.
„Niema czasu pytać, dlaczego przychodzę, lub co ta prośba znaczy. Nie mam czasu ci tego wyjaśnić. Musisz mi wierzyć i być posłusznym — zdejmuj buty, które masz na sobie, i wdziewaj moje trzewiki!“
Przy ścianie celi, za więźniem, stało krzesło. Carton popychając przed sobą Karola, posadził go z błyskawiczna szybkością na krześle i stanął przy nim rozzuty.
„Wdziewaj moje trzewiki! Prędzej! Zbierz całą wolę! Nie trać czasu!“
„Carton, z tego miejsca niema ucieczki! To niemożliwe! Umrzesz ze mną! To szaleństwo!“
„Byłoby szaleństwem, gdybym cię namawiał do ucieczki — ale czy ja cię namawiam? Kiedy zażądam, żebyś wyszedł temi drzwiami — powiedz, że to szaleństwo i zostań. Zmień ten krawat na mój i surdut na mój. Tymczasem rozwiążę ci włosy i rozpuszczę, jak ja je noszę — o tak!“
Z cudowną szybkością i z siłą zarówno woli jak ruchów, która wydawała się prawie nienaturalną, zmusił Karola do dokonania tych wszystkich zmian. Więzień był w jego ręku jak dziecko.
„Cartonie! Drogi Cartonie! To szaleństwo! To jest niewykonalne, to się nigdy nie da zrobić. Tyle razy próbowano i nigdy się nie udało! Błagam cię! Nie obciążaj goryczą swojej śmierci śmierci mojej!“
„Czy żądam od ciebie, kochany Karolu, żebyś wyszedł z tej celi? Kiedy od ciebie tego zażądam — odmów! Masz tu papier i pióro na stole. Czy ręka ci nie drży? Możesz pisać?“
„Mogłem, zanim tu wszedłeś!“
„Więc i teraz uspokój drżenie i napisz, co ci powiem. Prędzej, przyjacielu, prędzej!“
Przyciskając ręce do pałającego czoła, Darnay usiadł przy stole. Carton z prawą ręką na piersiach stał tuż obok niego.
„Napisz dokładnie co podyktuję“.
„Do kogo mam adresować?“
„Do nikogo“. Carton wciąż trzymał rękę na piersiach.
„Mam postawić datę?“
„Nie“.
Przy każdem pytaniu więzień podnosił głowę. Carton, stojąc obok niego z ręką na piersiach, patrzał w ziemię.
„— Jeżeli pamiętasz“ — dyktował Carton — „to, co zaszło miedzy nami, dawno już temu, zrozumiesz, kiedy to zobaczysz. Pamiętasz, wiem. Nie leży w twojej naturze zapominać. —“
Odjął rękę od piersi. Więzień, który przypadkiem spojrzał właśnie wgórę, zdziwiony tem, co mu każą pisać, doznał wrażenia, że ręka Cartona cofnęła się, a dłoń zacisnęła się.
„Czy napisałeś: zapominać?“ zapytał Carton.
„Napisałem. Czy masz w ręku broń?!“
„Nie, jestem bezbronny“.
„Co masz w ręku?“
„Dowiesz się niebawem. Pisz dalej. Jeszcze tylko kilka słów“. Dyktował dalej. „— Rad jestem, że nadszedł czas, kiedy dać mogę świadectwo twym słowom. Że czynię to, nie najeży się tem martwić, ani żałować tego. —“ Kiedy mówił te słowa z oczyma zwróconemi na piszącego, ręka jego ostrożnie dotknęła twarzy Karola.
Pióro wypadło z rąk Karola — obejrzał się niespokojnie.
„Co to za woń?“ spytał.
„Woń?“
„Coś mię uderzyło!“
„Nic nie zauważyłem. Cóżby to mogło być? weź pióro i kończ! Śpiesz się! Śpiesz się!“
Jakby go pamięć zawiodła lub władze nagle go opuściły, więzień z trudem skupił uwagę. Kiedy spojrzał na Cartona zamglonym wzrokiem, dysząc ciężko, Carton, nie odrywając ręki od piersi, patrzał na niego badawczo.
„Śpiesz się! Śpiesz się!“
Więzień znów pochylił się nad papierem.
„— Gdyby było inaczej, —“ dłoń Cartona znów ostrożnie i wolno opuszczała się wdół, „— to nigdybym nie wyzyskał tej okoliczności. Gdyby było inaczej, —“ ręka Cartona dotknęła twarzy Darnay’a „— to tem większa byłaby moja odpowiedzialność. Gdyby było inaczej —“ Carton spojrzał na pióro i przekonał się, że więzień pisze jakieś nieczytelne zygzaki.
Dłoń Cartona nie dotykała już piersi. Więzień zerwał się, ze spojrzeniem pełnem wyrzutu, ale dłoń Cartona zamknęła się mocno na jego nozdrzach, a lewe ramię Cartona objęło go wpół. Przez kilka chwil więzień walczył z człowiekiem, który przyszedł złożyć zań w ofierze swoje życie. Ale już po upływie minuty czy dwóch leżał bez przytomności na podłodze celi.
Szybko, ale ruchem tak wiernym swemu celowi jak wierne było jego serce, Carton przebrał się w ubranie, które więzień odrzucił nabok, odgarnął wtył włosy i związał je wstążką, którą nosił więzień. Potem zawołał przyciszonym głosem: „Wejdź! Prędzej!“ Szpieg się zjawił.
Widzisz“, zapytał Carton, klękając przy więźniu, nieruchomo leżącym na podłodze, i chowając na jego piersiach napisany list. „Dużo ryzykujesz?“
„Panie Carton“, powiedział szpieg ze zmieszaniem strzelając w palce. „Ja nic nie ryzykuję w tej całej historji, jeżeli pan wiernie dotrzyma swego przyrzeczenia“.
„Możesz być spokojny. Będę wierny do śmierci!“
„I musi pan być wierny, panie Carton, jeżeli liczba pięćdziesiąt dwa ma być dotrzymana. Kiedy się pan ubrał w te suknie, już się nie boję“.
„Nie masz się czego bać! Niedługo będę daleko, gdzie już nie będę mógł cię niepokoić, a oni wszyscy będą, dzięki Bogu, daleko stąd! A teraz postaraj się o pomoc i odnieś mię do karety!“
„Pana?“ nerwowo zapytał szpieg.
„Jego, człowieku, z którym się zamieniłem! Wyjdziecie furtką, którą wprowadziłeś mnie?“
„Naturalnie!“
„Byłem słaby, mdlałem kiedyś mię wprowadzał... a teraz jestem jeszcze słabszy i zupełnie straciłem siły, gdy miałeś mię wyprowadzić. Pożegnanie tak mię wzruszyło! Takie rzeczy zdarzały się tu chyba często, zbyt często nawet! Życie twoje jest w twoich własnych rękach! Śpiesz się! Wołaj pomocników!“
„Przysięga pan, że mię nie zdradzi?“ zapytał drżąc szpieg, oglądając się po raz ostatni.
„Człowieku, człowieku!“ zawołał Carton, tupiąc nogą. „Czyż nie przysiągłem uroczyście, iż spełnię co mówiłem, że tracisz teraz drogi czas? Odnieś go sam na dziedziniec domu, który znasz, ułóż go sam w karecie, pokaż go sam panu Lorry, powiedz sam panu Lorry, by nie dawał mu żadnych środków — świeże powietrze wystarczy — by pamiętał, co mu powiedziałem zeszłej nocy, by natychmiast ruszali w drogę!“
Szpieg wyszedł, a Carton usiadł przy stole i oparł głowę na obu rękach. Szpieg wrócił z dwoma ludźmi.
„Jakże to?“ zapytał jeden z nich, patrząc na nieruchomą postać. „Tak się wzruszył, że jego przyjaciel wygrał na loterii świętą Gilotynę?“
„Dobry patrjota“ powiedział drugi, „zmartwiłby się, gdyby arystokrata wyciągnął był białą kartkę“.
Podnieśli nieprzytomnego Karola, położyli go na nosze, które zostawili przed drzwiami, i nachylili się, by je podnieść.
„Czasu niedużo, Evrémonde“, powiedział szpieg, ostrzegawczym tonem.
„Wiem“, odpowiedział Carton. „Proszę was, zaopiekujcie się moim przyjacielem. Żegnam was!“
„Chodźcie dzieci“, powiedział Barsad. „Zostawmy go i chodźmy!“
Drzwi się zamknęły i Carton został sam. Natężając słuch, by nie przepuścić najlżejszego szmeru, Carton uważnie wsłuchiwał się, czy uszu jego nie dojdzie jaki podejrzany dźwięk, ale było cicho. Obracano klucze w zamkach, trzaskano drzwiami, na dalekich korytarzach dźwięczały kroki: ani jednego krzyku, ani śladu wrzawy, która wydać się mogła nienaturalna. Odetchnąwszy swobodniej, usiadł przy stole i słuchał uważnie, aż zegar wybił drugą.
Odgłosy, które nie przestraszyły Sydneya, wiedział bowiem co znaczą, zaczęły dochodzić jego uszu. Kilka drzwi otworzyło się po kolei, ostatnie — jego. Dozorca ze spisem w ręku, zajrzał i powiedział krótko: „Chodźcie za mną, Evrémonde!“; poszedł za dozorcą do ciemnej, wielkiej izby. Był to ponury dzień zimowy. Mrok za oknami i mrok w izbie pozwolił mu zauważyć tylko tyle, że wszyscy zebrani w izbie mieli związane ręce. Niektórzy stali. Inni siedzieli. Niektórzy rozpaczali i miotali się po izbie. Ale było ich niewielu. Większość siedziała nieruchomo, patrząc z naprężeniem w ziemię.
Gdy stał oparty o ścianę, wprowadzono jeszcze kilku z liczby pięćdziesięciu dwóch. Jeden z nich zatrzymał się przechodząc obok Cartona i objął go, jak gdyby go znał. Cartona ogarnął lęk, że może być poznany. Ale więzień poszedł dalej. W kilka chwil potem młoda kobieta, o dziewczęcych kształtach, o słodkiej twarzyczce, w której nie było kropli krwi, z szeroko rozwartemi cierpliwemi oczyma, wstała z ławki i zbliżyła się do niego.
„Obywatelu Evrémonde“, powiedziała, dotykając go zimną rączką, „ja jestem tą biedną modystką, która siedziała z wami w La Force“.
W odpowiedzi mruknął: „Prawda... Zapomniałem, o co byliście oskarżeni, obywatelko?“
„O spisek. Chociaż, Bóg mi świadkiem, że jestem niewinna. Czyż to możliwe do pomyślenia? Któż chciałby wciągać w spisek takie nędzne istnienie, jak ja?!“
Smutny uśmiech, który wykwitł na jej twarzyczce, do tego stopnia wzruszył Cartona, że łzy nabiegły mu do oczu.
„Nie boję się śmierci, obywatelu Evrémonde, ale ja nic złego nie zrobiłam. Chcę umrzeć jeżeli Republice, która tyle dobrego uczyniła dla nas, biedaków, wyjdzie na korzyść moja śmierć. Ale nie rozumiem, jak to może być, obywatelu Evrémonde? Taka biedna, nędzna istota jak ja!“
Jako ostatnia rzecz na ziemi, która miała wzruszyć i ogrzać jego serce, zjawiła się przed nim ta biedna dziewczyna.
„Słyszałam, że was wypuścili, obywatelu Evrémonde. Miałam nadzieję, że to prawda“.
„Tak. Ale znowu wzięli mię i skazali!“
„Jeżeli będziemy jechali na jednym wozie, obywatelu Evrémonde, czy pozwolicie mi trzymać waszą rękę? Nie boję się, ale jestem słaba i mała, a to doda mi odwagi!“
Kiedy podniosła na niego swoje cierpliwe oczy, wyczytał w nich coś, jakby zwątpienie i zdziwienie. Uścisnął zżarte pracą i głodem paluszki i podniósł je do ust.
„Umieracie za niego?“ szepnęła.
„I za jego żonę i dziecko! Css! Tak!“
„I pozwolisz mi trzymać twoją bohaterską dłoń, nieznajomy człowieku?“
„Css! Tak, moja biedna siostrzyczko! Do ostatniej chwili!“
Te same cienie, które padały na więzienie, padały o tej samej godzinie wczesnego popołudnia na rogatkę, przy której tłoczył się wielki tłum. Oto od strony Paryża nadjeżdża kareta. Zaczyna się badanie.
„Kto jedzie? Kto w środku? Papiery!“
Papiery podano i odczytano.
„Aleksander Manette. Lekarz. Francuz. Który to?“
Ten tutaj. Ten bezradny, szepczący coś niezrozumiale, półprzytomny starzec.
„Widocznie obywatel doktór nie jest przy zdrowych zmysłach? Gorączka rewolucyjna okazała się za silna dla niego?“
Zanadto silna...
„Ha! Wielu cierpi od tego. Łucja. Jego córka. Francuzka. Która to?“
Oto ona.
„Widocznie ona. Łucja, żona Evrémonde’a. Tak?“
Tak.
„Ha! Evrémonde dostał paszport gdzieindziej. Łucja jej córka. Angielka. To ta?“
Ona i nikt inny.
„Pocałuj mię, dziecię Evrémonde’a. No, pocałowałaś dobrego republikanina, a to jest czemś nowem w tej rodzinie! Zapamiętaj to sobie! Sydney Carton, adwokat, Anglik. To ten?“
Leży w rogu karety. Pokazują w jego kierunku.
„Widocznie angielski adwokat zemdlał?“
Jest nadzieja, że przyjdzie do siebie na świeżem powietrzu. Wyjaśniają, że nie jest silnego zdrowia a przed chwilą przeżył smutne rozstanie z przyjacielem, który jest w niełasce u Republiki.
„Tylko tyle? To niewiele! Wielu jest w niełasce Republiki i musi patrzeć na małe okienko! Jarvis Lorry, bankier, Anglik. Który to?“
„Ja. Oczywiście, ponieważ jestem ostatni!“
To Jarvis Lorry odpowiadał na wszystkie pytania. To Jarvis Lorry wysiadł z karety i stoi z ręką na drzwiczkach, odpowiadając gromadzie urzędników. Spacerują sobie koło karety, włażą na kozioł, by przejrzeć nieliczne pakunki. Wieśniacy tłoczą się, zaglądają do środka, przepychają się do drzwiczek. Małe dziecko na rękach matki wyciąga rączkę, chcąc dotknąć żonę arystokraty, który poszedł na gilotynę.
„Tu są wasze papiery, Jarvis Lorry, podpisane!“
„Możemy jechać, obywatelu?“
„Możecie jechać, obywatelu. Jazda, pocztyljonie! Szczęśliwej drogi!“
„Żegnam was obywatele! — Pierwsze niebezpieczeństwo minęło!“
Oto słowa pana Jarvis Lorry, gdy zacierając ręce obejrzał się za siebie. W karecie — strach, płacz, ciężki oddech nieprzytomnego pasażera.
„Czy nie jedziemy za wolno? Czy nie można im kazać, by jechali prędzej?“ zwraca się Łucja do starszego pana.
„Toby wyglądało na ucieczkę, kochanie! Nie możemy zbytnio ich popędzać! To mogłoby obudzić podejrzenia!“
„Obejrzyj się! Obejrzyj się, czy nas nie gonią!“
Domy stojące po dwa lub po trzy, samotne fermy, ruiny budynków, farbiarnie, garbarnie i tym podobne; otwarte pola, aleje bezlistnych drzew. Twardy, nierówny bruk pod nami, miękkie, głębokie błoto po obu stronach. Czasami brniemy w bezdennem błocie, chcąc uniknąć kamieni, na których podskakujemy. Czasami wpadamy w dziury i doły. Męka naszej niecierpliwości jest wtedy tak wielka, że w niepokoju i pośpiechu chcielibyśmy uciekać, biec, chować się — wszystko, wszystko, byle tylko nie stać.
Wyjeżdżamy z otwartego pola znów między ruiny budynków, samotne fermy, farbiarnie, garbarnie i tym podobne, między dworki stojące po dwa i po trzy razem, w aleje bezlistnych drzew. Czyż ci ludzie oszukali nas i znów wiozą tamtym gościńcem? Czyż nie mijamy znowu tych samych miejscowości? Dzięki Bogu — nie! Wioska. Obejrzyj się, obejrzyj się, przekonaj się, czy nas nie gonią! Sza! Stacja pocztowa.
Leniwo wyprzęgają cztery nasze konie. Leniwo stoi kareta w małej uliczce, bez koni, bez najmniejszej nadziei, że kiedyś ruszy dalej. Leniwo pokazują się nowe konie — jeden po drugim. Leniwo nadchodzą nowi pocztyljoni, wiążąc i naprawiając biczyska. Leniwo liczy pieniądze poprzedni pocztyljon, myli się w dodawaniu i dochodzi do niezadawalniających rezultatów. Przez cały ten czas serca nasze biją z taką szybkością, że niepodobna porównać z nią najszybszego biegu najszybszych koni!
Wreszcie nowi pocztyljoni siadają na kozioł, a starzy zostają na stacji. Minęliśmy wieś, minęliśmy wzgórze, jesteśmy na niskich, błotnistych polach. Nagle pocztyljoni wymieniają szybkie słowa i gesty, a konie nagle wstrzymano. Gonią nas!
„Hej tam w karecie! Odezwij się który!“
„Co się stało?“ pyta pan Lorry, wyglądając oknem.
„Mówili, że ilu...?“
„Nie rozumiem was!“
„... tam na poczcie. Ilu dostała dzisiaj Gilotyna, co?“
„Pięćdziesięciu dwóch!“
„A nie mówiłem! Dobra liczba! Mój towarzysz, obywatel, kłócił się, że czterdziestu dwóch! Dziesięć głów to rzecz nie do pogardzenia! Gilotyna pracuje jak się patrzy! Kocham ją! Naprzód! Wioooo!“
Noc, a z nią ciemność. Poruszył się znów. Zaczyna wracać do życia, mówi wyraźniej, myśli, że są jeszcze razem w celi; zwraca się do niego po imieniu i pyta, co trzyma w ręku. Och, zlituj się nad nami dobry Boże i pomóż nam! Obejrzyj się! Obejrzyj się i zobacz, czy nas nie gonią!
Wiatr gna za nami, płyną za nami chmury, i księżyc płynie za nami, i głęboka, dzika noc goni nas. Ale, dotąd przynajmniej, żadna inna pogoń nam nie grozi.


Rozdział czternasty.
Druty odpoczywają.

W tym samym czasie, kiedy pięćdziesięciu dwóch oczekiwało swego losu, pani Defarge odbywała tajną i złowróżbną naradę z Zemstą i Jakóbem Trzecim z Rewolucyjnego Trybunału. Nie do winiarni zaprosiła madame swoich doradców, ale do szopy drwala, niegdyś dróżnika. Sam drwal nie brał udziału w konferencji, ale krążył w pewnej odległości jako podrzędny satelita, któremu nie wolno pytać póki go nie zawezwą, i który nie ma prawa wyjawiać swego zdania póki tego nie zażądają od niego.
„Ale nasz Defarge jest bezsprzecznie dobrym republikaninem?“ zapytał Jakób Trzeci. „He?“
„Niema lepszego“, zawołała obrotna w języku Zemsta ostrym głosem, „w całej Francji!“
„Cicho, mała Zemsto“, powiedziała madame Defarge, kładąc dłoń na wargi swego adjutanta i lekko marszcząc czoło. „Posłuchaj, co powiem. Mój mąż i towarzysz-obywatel, jest dobrym republikaninem i dzielnym człowiekiem, zasłużył się dobrze republice i cieszy się jej zaufaniem. Ale mój mąż ma jedną wadę — jest tak słaby, że gotów byłby okazać pewną względność doktorowi“.
„Wielka szkoda“, zakrakał Jakób Trzeci, powątpiewająco kiwając głową i przykładając swoje żarłoczne palce do okrutnych warg. „To nie uchodzi dobremu obywatelowi. To rzecz godna ubolewania!“
„Słuchaj“, powiedziała madame, „mnie tam nie chodzi o tego doktora, może sobie mieć głowę na karku, albo może mu głowa z karku spaść — jest mi to obojętne. Ale ci Evrémondowie muszą być wytraceni, a wdowa i dziecko powinny dzielić los ojca i męża“.
„Jej głowa bardzo się do tego celu nadaje! Piękna głowa!“ zakrakał Jakób Trzeci. „Widywałem już tam złote włosy i błękitne oczy — wyglądały prześlicznie, kiedy Samson podnosił je do góry!“ Pomimo ludożerczych instynktów, mówił jak epikurejczyk.
Madame Defarge spuściła oczy i zamyśliła się.
„Dziecko również“, ciągnął Jakób Trzeci, z ekstatyczną zadumą w głosie. „Ma złote włosy i błękitne oczy. A dzieci miewamy niewiele. To piękny widok!“
„Jednem słowem“, powiedziała madame, budząc się z zadumy, „w tej sprawie nie mogę ufać mojemu mężowi. Nietylko czuję od wczoraj, że nie powinnam mu zwierzać się ze szczegółów naszych planów, ale sądzę, że jeżeli odłożymy ich wykonanie, istnieje obawa, iż Defarge uprzedzi rodzinę doktora i uciekną nam“.
„To się nie powinno stać“, zakrakał Jakób Trzeci. „Nikt nie powinien uciec. Tak, jak teraz, nie mamy jeszcze ani połowy tego, co nam potrzeba. Powinniśmy mieć sześć dwudziestek dziennie“.
„Jednem słowem“, ciągnęła madame, „mój mąż nie ma powodów, które każą mi prześladować tę rodzinę aż do ostatecznej zagłady, a ja nie mam powodów okazywać doktorowi jakichkolwiek względów. Muszę więc działać na własną rękę. Chodźcie no, mój mały obywatelu!“
Drwal, który miał ją w wielkiem poszanowaniu, a siebie w poniżeniu, przejęty zresztą śmiertelnym strachem, zbliżył się z ręką przy czerwonej czapie.
„Co się tyczy tych sygnałów, mój mały obywatelu“, powiedziała pani Defarge surowo, „które dawała więźniom: gotów jesteś zaświadczyć to w każdej chwili?“
„Aj, aj, dlaczego nie!“ zawołał drwal. „Codzień, przy każdej pogodzie, od drugiej do czwartej, ciągle sygnalizowała — czasem z małą, a czasem bez małej. Co wiem, to wiem — patrzyłem własnemi oczyma!“
Mówiąc to, wykonywał rozmaite gesty, mające być przygodnem naśladownictwem kilku z licznych sygnałów, których nigdy nie widział.
„Czyste sprzysiężenie!“ powiedział Jakób Trzeci. „Jasne jak słońce!“
„Poczekajcie, niech się namyślę!“ powiedziała madame, zwracając na niego oczy i uśmiechając się ponuro.
„Polegaj na patrjotyzmie sądu, kochana obywatelko! Odpowiadam za moich kolegów sędziów!“
„Poczekajcie, niech się namyślę!“ powiedziała madame znów się zastanawiając. „Jeszcze raz: czy mogę oszczędzić tego doktora ze względu na mego męża? Bo ja tam nie mam dla niego żadnego uczucia. Mogę go oszczędzić?“
„To kosztowałoby nas jedną głowę“, zauważył Jakób Trzeci przyciszonym głosem, „a głów nie mamy dosyć! Byłaby szkoda, zdaje mi się“.
„Sygnalizował razem z córką, sama widziałam“, powiedziała madame. „Nie potrafię mówić o jednem z nich, nie mówiąc o drugiem. A ja nie powinnam milczeć i ufać tylko temu oto obywatelowi, bo zdaje mi się nie jestem złym świadkiem“.
Zemsta i Jakób Trzeci zaczęli się prześcigać w gorących zapewnieniach, mówiąc, że madame jest nadzwyczajnym i cudownym świadkiem. Mały obywatel, nie chcąc pozostać wtyle, wołał, że madame jest wprost niebiańskim świadkiem.
„Musi podzielić ich los“, mówiła madame. „Nie, nie mogę go oszczędzić! Jesteście zajęci o trzeciej. Pójdziecie przecież oglądać dzisiejsze widowisko — co? Do was mówię!“
Pytanie zwrócone było do małego drwala, który pośpieszył dać odpowiedź potakującą: przy tej sposobności dodał, że jest najgorętszym republikaninem i byłby republikaninem niepocieszonym, gdyby cokolwiek przeszkodziło mu wypalić fajeczkę przy równoczesnem przyglądaniu się czynnościom Narodowego Golarza. Tak demonstracyjnie okazywał swój zapał, że mógłby wzbudzić podejrzenie (może podejrzewały go nawet czarne oczy, patrzące pogardliwie z głowy madame), iż ma jakby trochę czysto osobistej obawy, co do swego personalnego bezpieczeństwa.
„Ja“, powiedziała madame, „idę tam również. Kiedy będzie już po wszystkiem — powiedzmy między ósmą i dziewiątą wieczorem — przyjdźcie do mnie do Świętego Antoniego a złożymy informacje co do tych ludzi w mojej sekcji“.
Drwal powiedział że będzie dumny i zadowolony, jeśli będzie mógł pomóc obywatelce. A kiedy obywatelka spojrzała na niego, zmieszał się, starał się uniknąć jej spojrzenia jak mały piesek, schował się między polana i ukrył swoje zmieszanie za rękojeścią piły.
Madame Defarge dała znak Zemście i Jakóbowi Trzeciemu, by się zbliżyli do drzwi, poczem swoje dalsze poglądy wyłożyła przed nimi w następujący sposób:
„Teraz będzie w domu, oczekując chwili jego śmierci. Będzie rozpaczać i płakać. Będzie w nastroju, w którym obwinia się sprawiedliwość Republiki. Będzie pełna sympatji dla wrogów. Pójdę do niej“.
„Co za niezwykła niewiasta! Co za cudowna niewiasta!“ zawołał z zapałem Jakób Trzeci. „Och, najdroższa!“ wołała Zemsta, obejmując madame Defarge.
„Weź moją robotę“, powiedziała pani Defarge, kładąc w ręce swego adjutanta robotę na drutach, „i zatrzymaj ją dla mnie. Zajmij też moje zwykłe miejsce. Idź zaraz, bo dzisiaj będzie prawdopodobnie większy tłok niż zwykle“.
„Chętnie usłucham rozkazów mego wodza“, powiedziała Zemsta, gorąco całując policzki pani Defarge. „Nie spóźnisz się“
„Przyjdę przed zaczęciem!“
„I zanim nadjadą wozy! Bądź koniecznie, moja duszo!“ wołała Zemsta za panią Defarge, która już zniknęła za rogiem ulicy. „Zanim wozy nadjadą!“
Madame Defarge uprzejmie machnęła ręką, chcąc dać znak, że słyszy i że mogą być pewni, iż zjawi się w odpowiednim czasie, poczem, brnąc w błocie, minęła róg ulicy i zniknęła za murem więzienia. Zemsta i Jakób Trzeci patrzyli za nią jak szła ulicą i nie skrywali zachwytu nad jej wyniosłą postacią i wspaniałemi zaletami moralnemi.
Wiele było w owej epoce kobiet, na które czas położył swoją straszną, zniekształcającą dłoń. Ale nie było między niemi ani jednej, któraby budziła większy postrach, niż ta bezlitosna niewiasta, idąca teraz spokojnie ulicami. Była to niewiasta silnego, niezłomnego charakteru, wielkiej przenikliwości i śmiałej decyzji; niewiasta obdarzona tego rodzaju urodą, która nietylko znamionuje siłę i namiętność, ale budzi w innych instynktowne uznanie tych cnót. Niespokojne czasy zawsze wyrzuciłyby ją na powierzchnię życia, w każdej epoce. Ale pojona od dziecka poczuciem krzywd i upartą nienawiścią swojej klasy, zamieniła się w tygrysicę. Jeżeli miała kiedy w sobie łagodność, to straciła ją na zawsze.
Niczem było dla niej to, że niewinny człowiek miał cierpieć za grzechy swoich przodków. Widziała nie jego, ale ich. Niczem było dla niej, że żona jego zostanie wdową, a dziecko sierotą. I to była jeszcze niedostateczna kara, gdyż ludzie ci byli jej osobistymi wrogami i jej zdobyczą, a jako tacy nie mieli prawa do życia. Odwołać się do niej — było beznadziejnem szaleństwem, nie znała bowiem litości, nawet dla siebie. Gdyby padła była na ulicy w jednej z licznych utarczek, w jakich brała udział, nie żałowałaby siebie. Nie żałowałaby siebie, gdyby jutro posłano ją pod topór; poszłaby oddać swoją głowę i miałaby wówczas jedno tylko uczucie: pragnienie zamienienia się z tym, który ją tam posłał.
Takie to serce nosiła madame Defarge pod swoją prostą suknią. Włożona byle jak, suknia ta jednak stroiła ją poniekąd, a czarne włosy robiły wrażenie bardzo obfitych pod czerwoną czapką. Na piersiach jej, w ukryciu, leżał nabity pistolet. Za pasem jej, w ukryciu, tkwił sztylet. Tak uzbrojona, idąc krokiem zdecydowanym i właściwym swemu charakterowi, ze swobodą kobiety, która w dzieciństwie przywykła chodzić, świecąc bosemi stopami i bosemi łydkami po nadbrzeżnym piasku, madame Defarge szła ulicami Paryża.
Gdy zeszłej nocy planowano ucieczkę karetą, która w tej chwili właśnie czekała na uzupełnienie swego ładunku, pan Lorry zaczął się zastanawiać nad trudnościami, jakie wyniknąć mogłyby z zabrania panny Pross. Nie tylko rzeczą bardzo pożądaną było uniknąć przeładowania karety, ale niemniej było ważnem, by czas badania karety i jej pasażerów skrócić do ostatnich granic. Ucieczka zależała bowiem głównie od tego, czy uda im się uzyskać parę sekund tu i tam. Ostatecznie po długim namyśle zaproponował, by panna Pross i pan Cruncher, którzy w każdej chwili mieli prawo opuścić miasto, uczynili to o godzinie trzeciej popołudniu, w najlżejszym ekwipażu, jakie w czasach owych kursowały. Nie będąc obarczeni bagażami, szybko dogonią karetę, a wyminąwszy ją na drodze mogą zamawiać naprzód konie, co znacznie przyśpieszy podróż podczas bezcennych godzin nocnych, kiedy najbardziej obawiać się należy zatrzymania.
Widząc w tym planie nadzieję wyświadczenia rzeczywistej przysługi w nagłej potrzebie, panna Pross przyjęta go z radością. Ona i Cruncher widzieli odjeżdżającą karetę, widzieli, kogo przyniósł Salomon, przeżyli kilka minut dręczącego oczekiwania i jeszcze nie zakończyli swoich przygotowań do podróży, gdy pani Defarge, idąc ulicami, zbliżyła się do opuszczonego niedawno mieszkania, w którem odbywali naradę.
„Jak pan myśli, panie Cruncher“, powiedziała panna Pross tak ogromnie wzruszona, że z trudem mogła się ruszać, mówić, żyć, „jak pan myśli, panie Cruncher, czy nie byłoby lepiej, gdybyśmy wyjeżdżali nie z tego dziedzińca? Druga kareta wyjeżdżająca tego samego dnia, z tego samego miejsca, mogłaby wzbudzić podejrzenia!“
„Mojem zdaniem“, odrzekł pan Cruncher, „ma pani słuszność. Zresztą czy pani ma słuszność czy nie — nie odstąpię pani!“
„Tak mną miotają nadzieje i obawy o los naszych najdroższych“, powiedziała panna Pross, wylewając strumienie łez, „że niezdolna jestem obmyśleć jakikolwiek plan. Czy pan jest zdolny powziąć jaki plan, kochany panie Cruncher?“
„Co się tyczy przyszłości, proszę pani“, odparł pan Cruncher, „to mam nadzieję, że tak. Ale co się tyczy użycia obecnie, w danej chwili, mojej cennej głowy, to nie. Czy zechciałaby mi pani wyświadczyć łaskę i być świadkiem dwóch ślubów i obietnic, które uczynię w tej oto krytycznej chwili?“
„Och, na miłość boską“, powiedziała panna Pross, „powiedz pan odrazu, co masz do powiedzenia, skończ z tem prędko, jak przystało na szlachetnego człowieka!“
„Po pierwsze“, powiedział pan Cruncher, który drżał cały i mówił z poważną i szarą twarzą: „jeżeli tamci biedacy wyjdą z tego szczęśliwie — nigdy już, nigdy tego nie zrobię!“
„Jestem przekonana, panie Cruncher, że nigdy pan już tego nie zrobi, chociaż nie wiem o co chodzi, i proszę, nie mów pan dokładnie, o co właściwie chodzi!“
„Nie, proszę pani“, odrzekł pan Cruncher, „tego nie powiem pani. Po drugie: jeżeli ci nieszczęśliwi wyjdą z tego, nigdy już nie będę sprzeciwiał się domowym obrządkom pani Cruncher — nigdy!“
„Nie wchodzę w to, co pan ma na myśli“, powiedziała panna Pross, usiłując obetrzeć oczy i uspokoić się, „ale uważam, że będzie najlepiej, jeżeli nie będzie się pan wtrącał w obrządki domowe pani Cruncher. Och, moje najdroższe biedactwa!“
„Idę tak daleko, proszę pani“, powiedział pan Cruncher z zatrważającą chęcią mówienia ex catedra, „i niech pani zechce powtórzyć moje słowa pani Cruncher — że zmieniam moje opinje dotyczące jej obrządków, i że jedyną moją nadzieją, w którą wierzę całem sercem, jest to, że pani Cruncher wygniata tam ziemię kolanami o tej właśnie godzinie“.
„No, no, no“, zawołała zmieszana panna Pross. „Jestem przekonana, że to teraz czyni, mój drogi! I mam nadzieję, że nadzieje nie zawiodą jej!“
„Niech Bóg chroni“ powiedział pan Cruncher coraz uroczyściej i poważniej, zdradzając coraz wyraźniejsze zamiłowanie do mówienia i przemawiania, „by to, com kiedykolwiek powiedział lub zrobił zaważyło na moich życzeniach, jakie teraz żywię! Niech Bóg ich zachowa, choćbyśmy nawet nie wszyscy prosili go o to wygniatając ziemię kolanami (co uważam nawet za niezbyt stosowne) Niech Bóg ich zachowa! Niech Bóg ich za — chowa!“ oto zakończenie, jakie po długich ale bezowocnych próbach znalezienia czegoś lepszego przyszło na myśl panu Cruncherowi.
A madame Defarge szła ulicami Paryża i była coraz bliżej, coraz bliżej...
„Jeżeli sądzono nam kiedy będzie wrócić do ojczyzny“, powiedziała panna Pross, „możesz być pan przekonany, że wiernie powtórzę pani Cruncherowej wszystko, co mogłam zapamiętać i zrozumieć z tego, co pan tak przekonywująco mówił. W każdym razie, możesz pan być pewny, że zaświadczę, iż mówił pan bardzo poważnie w tej strasznej chwili. Ale teraz, błagam, zastanówmy się! Szanowny panie Cruncher, namyślmy się!“
A madame Defarge szła ulicami Paryża i była coraz bliżej, coraz bliżej.
„Gdyby pan tak wyszedł przede mną“, mówiła panna Pross, „i zatrzymał pojazd i konie, by tu nie podjeżdżały? Poczekałby pan gdzie na mnie. Czy tak nie byłoby najlepiej?“
Pan Cruncher był zdania, że tak będzie najlepiej.
„Gdzie mógłby pan na mnie zaczekać?“ spytała panna Pross.
Pan Cruncher był tak roztargniony, że nie przyszło mu na myśl inne miejsce z wyjątkiem Temple Bar. Niestety Temple Bar odległe było o setki mil, a madame Defarge była już bardzo niedaleko.
„Przy drzwiach katedry“, zaproponowała panna Pross. „Czy byłoby to bardzo nie po drodze, gdyby czekał pan na mnie przy drzwiach katedry, między drugą i trzecią?“
„Nie, proszę pani“, odpowiedział pan Cruncher.
„Więc, jak przystało na najlepszego z ludzi“, powiedziała panna Pross, „idź pan na pocztę i zarządź tę zmianę“.
„Widzi pani, waham się“, powiedział pan Cruncher, kiwając głową, „czy zostawić panią samą. Niewiadomo co się może stać“.
„Bóg świadkiem, niewiadomo“, odrzekła panna Pross. „Ale nie bój się pan o mnie! Zabierze mię pan o trzeciej lub coś koło tego — jestem pewna, że bezpieczniej odjeżdżać stamtąd niż stąd. Jestem tego pewna! Tak! Niech Bóg czuwa nad panem, panie Cruncher! Pomyśl pan, nie o mnie ale o tych, których życie zależy od nas!“
Ta przemowa, jak również silny uścisk panny Pross, która obiema rękami ujęła dłoń pana Crunchera, wpłynęły na jego decyzję. Kilkakrotnie kiwnąwszy jej zachęcająco głową, pan Cruncher wyszedł natychmiast, by poczynić odpowiednie przygotowania, i zostawił pannę Pross samą, z tem, że wyjdzie po nim zgodnie z umową.
Wielką ulgą dla panny Pross było zachowanie tych ostrożności, które już realizowano. Drugą ulgę przyniosła jej konieczność doprowadzenia do porządku swojej powierzchowności, by nie zwracała niczyjej uwagi na ulicy. Spojrzała na zegarek. Wskazywał dwadzieścia minut po drugiej; nie miała czasu do stracenia, musi być natychmiast gotowa.
Opuszczone w pośpiechu mieszkanie napawało pannę Pross strachem. Miała wrażenie, że z każdych uchylonych drzwi patrzą na nią jakieś twarze. Przyniósłszy sobie miednicę z zimną wodą, panna Pross zaczęła przemywać oczy — czerwone i napuchłe. Gorączkowe przewidzenia niepokoiły ją do tego stopnia, że nie mogła znieść, by woda przez dłuższą chwilę przysłaniała jej wzrok. To też co chwila przerywała mycie oczu i patrzyła, czy rzeczywiście nikt na nią nie patrzy. W jednej z takich chwil cofnęła się i wydała okrzyk, spostrzegła bowiem w pokoju jakąś postać.
Miednica upadła na podłogę i rozbiła się, a woda zmoczyła stopy madame Defarge. Idąc wieloma krętemi drogami i przez wiele strumieni krwi, nogi te znalazły tu wreszcie wodę.
Pani Defarge spojrzała zimno na pannę Pross i zapytała: „Żona Evrémonde’a — gdzie jest?“
Przez mózg panny Pross przeleciała błyskawicznie myśl, że wszystkie drzwi są otwarte i że to nasunie pani Defarge przypuszczenie, iż uciekli. Pierwszym jej czynem było zamknięcie drzwi. Było ich w pokoju czworo. Zamknęła wszystkie i stanęła we drzwiach pokoju, który zajmowała Łucja.
Ciemne oczy madame Defarge śledziły pannę Pross podczas tych szybkich czynności i spoczęły na niej, gdy czynności te zostały ukończone. Panna Pross nie miała w sobie nic pięknego. Lata nie złagodziły jej nieco dzikiej powierzchowności, ani jej ponurości, ale i ona była kobietą zdeterminowaną, chociaż w inny sposób — mierzyła więc oczyma panią Defarge od stóp aż do głowy.
„Wyglądasz, jakbyś była żoną Lucypera“, powiedziała panna Pross półgłosem, „ale nie dasz sobie ze mną rady! Jestem Angielką“.
Madame Defarge patrzyła na pannę Pross gniewnie, ale z takim wyrazem, jakby zdawała sobie sprawę, że obie stoją na krawędzi przepaści. Widziała przed sobą upartą, silną, zdecydowaną niewiastę, podobnie jak pan Lorry przed wielu laty widział w tej samej postaci osobę o ciężkiej dłoni. Wiedziała bardzo dobrze, że panna Pross jest oddaną przyjaciółką tej rodziny. Panna Pross wiedziała, że madame Defarge jest zażartym wrogiem tej samej rodziny.
„Po drodze tam“, powiedziała pani Defarge, lekkim ruchem ręki wskazując kierunek owego fatalnego miejsca, „gdzie zachowali dla mnie miejsce i gdzie mam moją robótkę, zaszłam do niej. Chcę ją zobaczyć“.
„Wiem, że twoje intencje są złe“, powiedziała panna Pross, „i możesz być pewna, że ci się nie poddam“.
Obie mówiły w swoim języku. Jedna nie rozumiała drugiej. Obie miały się na baczności i starały się wywnioskować z gestów przeciwniczki, co znaczą te niezrozumiałe słowa.
„Źle robi, że się chowa przede mną w takiej chwili“, mówiła madame Defarge. „Dobrzy patrjoci będą wiedzieli, co to znaczy. Muszę ją zobaczyć. Powiedz jej, że chcę ją widzieć. Słyszysz?“
„Choćby twoje oczy były heblem, a ja deską“, mówiła panna Pross, „to nie zheblujesz ze mnie ani jednej drzazgi! Ach ty wstrętna cudzoziemko! Trafiła kosa na kamień!“
Madame Defarge nie miała zamiaru śledzić szczegółowo tych uwag w nieznanej gwarze, ale rozumiała, że natrafiła na opór.
„Głupia kobieto, świnio jedna!“ powiedziała madame Defarge, marszcząc czoło. „Nie potrzebuję odpowiedzi od ciebie! Chcę ją widzieć! Albo powiedz, że chcę z nią mówić, albo zejdź mi z drogi a sama jej poszukam!“ To ostatnie z wielce wymownym gestem prawej ręki.
„Nie przypuszczam, bym kiedykolwiek pałała chęcią zrozumienia tych twoich bzdur!“ powiedziała panna Pross. „Ale oddałabym wszystko co posiadam, do ostatniego łachmana, żeby się dowiedzieć, czy się domyślasz prawdy?“
Ani na chwilę nie odrywały od siebie oczu. Madame Defarge nie ruszyła się z miejsca, na którem stanęła, kiedy panna Pross spostrzegła ją po raz pierwszy. Teraz zrobiła krok naprzód.
„Jestem Brytyjka! Jestem desperatka!“ mówiła panna Pross. „Dbam o siebie tyle, co o angielskiego pensa! Wiem, że im dłużej cię zatrzymam, tem większe ma szanse moja ptaszareczka! Nie zostawię ci kłaka z twoich czarnych włosów na łbie, jeżeli ruszysz mnie palcem“.
Tak rzekła panna Pross z groźnem kiwnięciem głowy i błyskiem oczu — po każdej wygłoszonej sentencji, a sentencje wygłaszała jednym tchem. Tak rzekła panna Pross, która nigdy w życiu nikogo nie dotknęła palcem!
Ale odwaga panny Pross była z natury tych, co napędzają łzy do oczu. Była to odwaga tak mało zrozumiała dla pani Defarge, że wzięła ją za słabość. „Ha! ha!“ zawołała. „Nieszczęsna! Cóżeś ty warta?! Zwracam się więc do doktora!“ poczem podniosła głos i wołała: „Obywatelu doktorze! Żono Evrémonde’a! Dziecko Evrémonde’a! Każdy, byle nie ta nieszczęsna wariatka — odpowiedzcie na wołanie obywatelki Defarge!“
Może cisza, która była odpowiedzią, może wyraz twarzy panny Pross, a może nagłe podejrzenie, powstałe niezależnie od tych okoliczności, szepnęło pani Defarge, że uciekli. Otworzyła troje z czworga drzwi i zajrzała.
„W pokojach nieład! Pakowano pośpiesznie! Pełno śmieci i resztek na podłodze! Ktoś jest w tamtym pokoju za tobą! Puść! Muszę sprawdzić!“
„Nigdy!“ zawołała panna Pross, która tak dobrze rozumiała żądanie, jak madame Defarge rozumiała odpowiedź.
„Jeżeli ich niema w tamtym pokoju“, mówiła do siebie madame „to uciekli! Więc ich złapią i sprowadzą z powrotem“, dodała do siebie.
„Dopoki nie wiesz, czy są w tym pokoju czy ich niema“, rzekła panna Pross do siebie, „nie możesz się na nic zdecydować! I nie będziesz wiedziała. Już ja się o to postaram! Ale czy wiesz, czy niewiesz — nie wyjdziesz stąd póki będę miała siły cię zatrzymać“.
„Od pierwszej chwili byłam na ulicach, nic nie mogło mię zatrzymać; rozszarpię cię w kawały, a dostanę się do tamtych drzwi“, powiedziała madame.
„Jesteśmy same na całem piętrze wysokiego domu“. powiedziała panna Pross. „Dom stoi na odległym dziedzińcu — nikt nas nie usłyszy. Modlę się o siły cielesne, by cię móc zatrzymać, bo każda chwila, przez którą zatrzymam cię tutaj, warta jest dla mojej ukochanej tysiąc gwinei“.
Madame Defarge szła ku drzwiom. Panna Pross, kierując się instynktownym nakazem, który dyktowała jej chwila, chwyciła panią Defarge wpół obiema rękami i trzymała mocno. Daremnie walczyła pani Defarge. Panna Pross z niebywałą siłą, jaką daje miłość — zawsze silniejsza od nienawiści — trzymała ją mocno, a nawet w gorączce walki podniosła ją z ziemi. Obie ręce madame Defarge zatrzepotały się i wpiły w twarz panny Pross. Ale panna Pross spuściła głowę i nie wypuszczała z objęć przeciwniczki, trzymając ją z siłą i uporem kobiety tonącej.
Wkrótce ręce pani Defarge zaprzestały walki i zaczęły czegoś szukać na piersiach. „Mam to pod palcami“, łagodnie mówiła panna Pross. „Nie wyciągniesz! Jestem silniejsza od ciebie! Niech niebu będą za to dzięki! Nie puszczę cię aż jedna z nas zemdleje“
Ręce madame Defarge dotknęły piersi. Panna Pross spojrzała — zobaczyła o co chodzi i uderzyła — uderzenie to wywołało błysk i trzask — i oto panna Pross stała sama, oślepła od dymu.
Wszystko to trwało sekundę. Po chwili dym rozwiał się w powietrzu jak dusza tej strasznej niewiasty, której ciało leżało bez ruchu na podłodze.
W pierwszej chwili, przerażona okropnością wytworzonej sytuacji, panna Pross odskoczyła jak mogła najdalej od ciała i zbiegła ze schodów, by wołać o pomoc. Na szczęście pomyślała o skutkach tego, co uczyniła, w porę opanowała się i wróciła. Strasznie było wejść do tego pokoju. Ale weszła i nawet przeszła tuż obok, by zabrać kapelusz i inne części ubrania. Przebrawszy się, zamknęła drzwi na klucz, schowała klucz do kieszeni i zeszła ze schodów. Potem usiadła na chwilę na schodach, by zaczerpnąć oddechu i wypłakać się. Wreszcie zerwała się i szybko wybiegła na ulicę.
Na szczęście miała przy kapeluszu wualkę, bo możeby i nie przeszła przez ulice niezatrzymana. Szczęśliwie też postać jej była tak dziwaczna sama przez się, że nic nie mogło jej zniekształcić — jak inne kobiety. Jedno i drugie było potrzebne pannie Pross, gdyż znaki palców madame Defarge były głębokie, włosy miała panna Pross potargane, a suknia, narzucona w pośpiechu niepewną ręką, była zgnieciona i zmięta w stu miejscach.
Przechodząc przez most, rzuciła klucz do wody. Przybyła do katedry na parę minut przed swoją eskortą. Czekając na pana Crunchera myślała, co będzie, jeżeli wyciągną klucz siecią, zidentyfikują, otworzą drzwi, znajdą zwłoki? Co będzie, jeżeli zatrzymają ją u wrót kościoła, poszlą do więzienia i oskarżą o morderstwo? W trakcie tych myśli przybyła eskorta, zabrała pannę Pross i powiozła dalej.
„Czy jest jaki hałas na ulicy?“ zapytała panna Pross.
„Zwykły hałas“, odpowiedział pan Cruncher i spojrzał, zdziwiony jej wyglądem i pytaniem.
„Nie słyszę pana“, powiedziała panna Pross. „Co pan mówił?“
Napróżno pan Cruncher powtarzał kilkakrotnie. Panna Pross nie słyszała. „Kiwnę chyba głową“, powiedział pan Cruncher, „to chyba zrozumie!“ I zrozumiała.
„A teraz, czy jest jaki hałas na ulicy?“ zapytała panna Pross.
Pan Cruncher znów kiwnął głową.
„Nie słyszę...“
„Ogłuchła w godzinę?“ myślał pan Cruncher wielce zaniepokojony. „Co jej się stało?“
„Zdaje mi się, że widziałam błysk i słyszałam trzask, i że ten trzask, to była ostatnia rzecz, jaką usłyszałam w tem życiu“.
„Niechże mię djabli, jeżeli to nie jest dziwne!“ powiedział pan Cruncher, coraz bardziej zaniepokojony. „Może dała sobie co na kuraż? Ach! Teraz jadą te przeklęte wozy! Chyba to pani słyszy! Co?!“
„Nic nie słyszę“, powiedziała panna Pross widząc, że się do niej zwraca. „Och, mój dobry człowieku, najpierw był wielki trzask, potem wielka cisza, i ta cisza zdaje się trwa, niezmienna i nieustanna, jakby nic nigdy nie miało jej przerwać — do końca życia!“
„Jeżeli nie słyszy turkotu tych strasznych wozów, które są już u celu swojej strasznej podróży“, powiedział pan Cruncher, patrząc przez ramię, „to myślę, że już nic chyba nie usłyszy na tym świecie“.
I rzeczywiście nie usłyszała.


Rozdział piętnasty.
Kroki milkną na zawsze.

Wzdłuż ulic Paryża turkoczą, dudnią, podskakują wozy śmierci. Sześć wozów wiezie pani Gilotynie codzienną porcję wina. Najżarłoczniejsze, najbardziej nienasycone monstra, jakie wytworzyła wyobraźnia ludzka odkąd pamięć sięga — zlały się w tem jednem istnieniu: Gilotynie. A jednak w całej Francji, tak bogatej w różnorodne klimaty i gleby, nie znajdziesz ani jednego źdźbła, ani jednego liścia, ani jednego korzenia, ani jednej roślinki, któraby wyrosła i dojrzała w warunkach bardziej sprzyjających, niż te, które wyhodowały tę ohydę. Spróbujcie raz jeszcze zniekształcić ludzkość uderzeniami takich młotów jak tamte, a poszukiwać będzie takich samych narzędzi tortur. Posiejcie raz jeszcze takie same ziarna ucisku i rozpusty, a z pewnością wydadzą owoce godne siebie.
Sześć wozów dudni po ulicach. Zmień je z powrotem w to, czem były, potężny czarowniku, Czasie, a ujrzymy w nich karety absolutnego monarchy, pojazdy panów feudalnych, wspaniałe tualety wymalowanej Jezabel, kościoły, które przestały być domem Ojca Naszego, a stały się jaskiniami zbójców i nędznemi chatami mrących z głodu chłopów! Nie. Wielki mag, który majestatycznie prowadzi dalej prace rozpoczętą przez Stwórcę, nigdy nie dokonywa tych przeistoczeń. „Jeżeliś zmienił postać z woli Boga“, mówią prorocy w bajce arabskiej, „zostań, jak jesteś. Jeżeliś zmienił postać pod zaklęciem czarownika, wróć do pierwotnego swego kształtu“. Niezmiennie, beznadziejnie ciężkie wozy dudnią po ulicach.
Kiedy smutne koła sześciu wozów obracają się, zdaje się, że wyorują one krzywą brózdę w tłumie ulicznym. Pług posuwa się wciąż naprzód, rozgarniając twarze na obie strony. Tak bardzo przywykli mieszkańcy domów do tego widoku, że nie w każdem oknie siedzą widzowie, i nie wszystkie ręce porzuciły pracę, choć nawet oczy zawisły na twarzach wiezionych na wozach. Tu i tam do gospodarza mieszkania przyszli goście, by zobaczyć widowisko. Wtedy, z miną dyrektora urzędowo dozwolonego spektaklu, pokazuje im palcem ten czy inny wóz i ma się wrażenie, że mówi, kto na tem miejscu siedział wczoraj, a kto przedwczoraj.
Z siedzących na wozach jedni patrzą obojętnym wyrokiem na to i na wszystko, co się dzieje po drodze. Inni z niezwykłem zainteresowaniem dla życia i ludzi. Jedni siedzą z opuszczoną głową, pogrążeni w milczącej rozpaczy; ale są i między skazańcami tak dbający o pozory, że rzucają tłumowi spojrzenia, jakie widywali w teatrze lub na obrazkach. Wielu zamyka oczy i myśli lub usiłuje skupić myśli. Tylko jeden, jakiś nędzarz wpół oszalały, jest tak wstrząśnięty i pijany strachem, że śpiewa i próbuje tańczyć. Ani jeden — gestem lub słowem — nie szuka litości u tłumu.
Obok wozów jedzie kilku konnych trzymających straż. Niejedna twarz zwraca się do nich z pytaniem. Musi to być zawsze to samo pytanie, gdyż potem tłum zaczyna się zawsze tłoczyć do trzeciego wozu. Konny jadący obok tego wozu, ciągle wskazuje mieczem na mężczyznę, jadącego tym wozem. Wszystkich dręczy ciekawość dowiedzieć się, kto to taki? Stoi na końcu wozu z głową pochyloną, by mógł rozmawiać z dziewczyną, która siedzi obok niego i trzyma jego rękę. Nie obchodzi go scena, która się wkoło niego rozgrywa, i ciągle mówi coś do dziewczyny. Tu i tam na długiej ulicy St. Honoré powstaje przeciw nim krzyk. Jeżeli wywiera to na niego jakie wrażenie, to jest to tylko spokojny uśmiech, gdy potrząsa włosami, które mu spadają na twarz. Nie może swobodnie dotknąć twarzy, bo ręce ma skrępowane.
Na stopniach jednego z kościołów oczekuje przybycia wozu szpieg i owczarek. Patrzy w pierwszy: niema! Patrzy w drugi: niema! Pyta już siebie: „Czy poświęcił mnie?“ kiedy spojrzenie jego pogodnieje na widok trzeciego wozu.
„Który to Evrémonde?“ pyta jakiś człowiek stojący za nim.
„Ten ztyłu“.
„Ten, co trzyma rękę dziewczyny?“
„Tak“.
Mężczyzna krzyczy: „Precz z Evrémondem! Na gilotynę arystokratów! Precz z Evrémondem!“
„Css... Css...“ spokojnie mityguje go szpieg.
„A dlaczego, obywatelu?“
„Zapłaci za swoje. Zapłaci za pięć minut; zostawcie go w spokoju“.
Ale mężczyzna nie przestaje krzyczeć: „Precz z Evrémondem!“ a twarz Evrémonde’a na jedną chwilę zwraca się w jego stronę. Evrémonde i szpieg patrzą na siebie. Wtenczas Evremonde spostrzega szpiega, patrzy na niego uważnie i jedzie swoją drogą.

Zegar wydzwania trzecią, brózda, jaką wóz robi w tłumie, zakreśla łuk, by dojechać do placu egzekucji — i do końca wszystkiego. Skiby odrzucone w obie strony, łamią się i zlewają za ostatnim pługiem, gdyż wszyscy idą tam, gdzie Gilotyna. Przed Gilotyną — krzesła ustawione jak w ogródku rozrywkowym, na nich kilka kobiet zajętych robotą na drutach. Na jednem z pierwszych krzeseł stoi Zemsta, oglądając się za swoją przyjaciółką.

„Tereso!“ woła ostrym głosem. „Nikt jej nie widział? Tereso Defarge!“
„Nigdy jeszcze nie opuściła jednego dnia“, powiedziała jakaś niewiasta z tegoż bractwa, poruszając drutami.
„I nie opuści dzisiaj“, woła złośliwie Zemsta. „Tereso!“
„Głośniej“, radzi tamta.
Ach, głośniej. Zemsto, głośniej! Ale wątpię, czy i wtedy usłyszy! Głośniej, Zemsto, dodaj małe przekleństwo czy coś w tym rodzaju, a jednak niewiadomo, czy głos twój dojdzie Teresę! Poszlij inne kobiety na jej poszukiwanie — niech dobrze szukają! Ale, chociaż kobiety te mają straszne rzeczy na sumieniu, wątpić jednak należy, czy z własnej woli zechcą pójść aż tak daleko, by się z nią spotkać!
„To fatalne!“ woła Zemsta, tupiąc nogą w krzesło. „A wozy już jadą! Z Evrémondem rozprawią się za minutę — a ona tego nie zobaczy! Patrzcie! Mam w ręku jej robótkę a krzesło jej stoi puste. Płakać mi się chce z gniewu i zdumienia!“
Kiedy Zemsta schodzi z krzesła, by to zrobić, wozy zaczynają wyładowywać swój ładunek. Kapłani Świętej Gilotyny są już przystrojeni i gotowi. Trzask! — Podnoszą w górę głowę. A kobiety z robótkami zaledwie podniósłszy oczy, by spojrzeć na nią, kiedy mogła jeszcze myśleć i mówić, liczą: „Raz!“
Drugi wóz wyładowuje swój ładunek i oddala się. Trzeci nadjeżdża. Trzask! — Kobiety z robótkami, nie przerywając ani na chwilę roboty, liczą: „Dwa“.
Mniemany Evrémonde schodzi, a wślad za nim zdejmują z wozu małą modystkę. Nie puścił jej cierpliwej rączki wysiadając, ale trzyma ją, jak obiecał. Łagodnie odwraca ją plecami do strasznej maszyny, która wciąż podnosi się i upada, a ona patrzy mu w twarz i dziękuje. „Gdyby nie ty, kochany cudzoziemcze, nie byłabym tak spokojna, bo jestem małe, nędzne stworzenie, słabego serca. I gdyby nie ty, nie potrafiłabym wznieść myśli moich ku Niemu, który za nas poniósł śmierć, byśmy dziś mieli nadzieję i ukojenie. Myślę, że Niebo mi cię zesłało“.
„Albo ciebie — mnie“, mówi Sydney Carton. „Patrz na mnie, drogie dziecko, nie szukaj oczyma niczego innego“.
„Nie boję się niczego, kiedy trzymam twoją rękę. Nie będę się bała niczego, gdy ją puszczę — jeżeli się pośpieszą“.
„Pośpieszą się, nie bój się!“
Stoją oboje w szybko rzednącym szeregu ofiar, ale mówią jakby byli sami. Oczy w oczach, głos przy głosie, ręka w ręku, serce przy sercu, dzieci tej samej Wielkiej Matki, niegdyś tak dalekie sobie, teraz odnalazły się na ciemnym gościńcu, by odejść razem do swej Ojczyzny i razem spocząć na Jej Jonie.
„Szlachetny i bohaterski przyjacielu, czy mogę ci zadać jedno pytanie? Jestem bardzo głupia i to mię niepokoi — trochę“
„Powiedz mi wszystko“.
„Mam kuzynkę, to moja jedyna krewna, sierota jak ja — bardzo ją kocham. Jest o pięć lat młodsza ode mnie, mieszka u pewnego fermera na południu. Nędza nas rozdzieliła, a ona nie wie o moim losie, bo nie umiem napisać — a gdybym nawet umiała, to jakżebym jej to powiedziała! Lepiej się stało!“
„Tak, tak, — lepiej się stało!“
„Jakeśmy tu jechali, myślałam, myślę teraz — kiedy patrzę w twoją dobrą, rozumną twarz, która mi dodaje tyle otuchy — myślę sobie: jeżeli Republika rzeczywiście tyle dobrego robi dla biedaków, jeżeli będą oni mniej głodni, i wogóle będzie im lepiej, to może ona będzie żyć długo. Może nawet dożyje starości“.
„I co dalej, moja droga siostrzyczko?“
„Czy przypuszczasz“, oczy, które się nie skarżą, w których tyle jest siły, napełniają się łzami, a wargi rozchylają się trochę więcej i szepczą, „że bardzo dłużyć mi się będzie czas, kiedy będę czekała na nią w tym lepszym świecie, gdzie znajdziemy wreszcie spokój — ja i ty?“
„Nie bój się dziecko. Czas tam nie istnieje i niema tam smutku“.
„Tak mię pocieszasz! Taka jestem głupia. Czy mam cię teraz pocałować? Czy przyszła już ta chwila?“
„Tak“.
Całuje go w usta. On całuje ją. Uroczyście błogosławią sobie. Szczupła rączka nie drży, gdy wypuścił ją ze swej dłoni. W cierpliwej twarzyczce — tylko słodka, pogodna siła. Przechodzi koło niego — przeszła. Kobiety robiące na drutach liczą: „Dwadzieścia dwa“.
„Jam zmartwychwstanie i żywot, powiedział Pan. Ten, który wierzy we mnie, chociaż umrze — żyw będzie. A kto żywie i wierzy we mnie — nie umiera“.
Szmer wielu głosów, wiele twarzy odwraca się, tłum stojący w zewnętrznych szeregach naciera tak, że cała masa posuwa się ku przodowi jak wielka fala morska, — wszystko to trwa krótko, jak błyskawica. Dwadzieścia trzy.
Mówili o nim tej nocy w mieście, że była to najspokojniejsza twarz ludzka, jaką kiedykolwiek widzieli. Wielu dodawało, że miała w sobie coś proroczego i wzniosłego.
Jedna z najbardziej godnych ofiar, które padły od tego samego topora — pewna kobieta — prosiła u stóp tego samego szafotu, niedługo przedtem, by pozwolono jej spisać myśli, które jej przyszły w natchnieniu. Gdyby on mógł wtedy wypowiedzieć swoje myśli, a byłyby to myśli prorocze, to wyglądałyby one tak:
„Widzę Barsada, Cly’a, Defarge’a, Zemstę, Sędziego, przysięgłych, długie szeregi nowych gnębicieli, którzy powstali na zagładzie starych, jak giną od tego samego narzędzia, zanim wyjdzie ono z obecnego użycia. Widzę wspaniałe miasto i naród wspaniały, jak powstają z otchłani, jak walczą o to, by zdobyć prawdziwą wolność a w ich triumfach i porażkach, przez owe długie lata, które nadejdą, widzę zło tego czasu i zło czasów uprzednich, z których ten się narodził — jak pokutuje ono za swoje grzechy i znika.
„Widzę żywoty, dla których oddałem życie swoje, spokojne, pożyteczne, szczęśliwe i bogate, w owej Anglji, której nie ujrzę już więcej. Widzę ją z dziecięciem na łonie, które nosi moje imię. Widzę ojca jej pochylonego wiekiem, ale pozatem silnego, spokojnego, oddanego wszystkim ludziom w spełnianiu swego zawodu. Widzę starego ich przyjaciela, który w dziesięć lat później wzbogacił ich wszystkiem, co posiadał, i odszedł spokojnie na zasłużony spoczynek.
„Wiem, że mam w ich sercu sanktuarjum, i mam je w sercu ich dzieci, przez wiele pokoleń. Widzę Ją, jako starą kobietę, płaczącą nade mną w każdą rocznicę tego dnia. Widzę Ją i jej męża, jak przeszedłszy drogę swoją, leżą jedno obok drugiego na swojem ostatniem ziemskiem łożu, i, wiem, że żadne z nich nie czciło więcej drugiego w sercu swojem, jak czcili w sercu swojem mnie.
„Widzę to dziecię, które tuliła do łona, jako mężczyznę torującego sobie drogę po ścieżce, która niegdyś była moją. Widzę, że kroczy nią tak dzielnie, iż moje imię staje się sławne przez sławę jego imienia. Widzę, jak plamy, które ja na to imię rzuciłem, bledną. Widzę go na czele najszanowniejszych sędziów i mężów swego kraju. Widzę jak chłopca — który nosi moje imię i ma czoło i złote włosy, które znam tak dobrze, — prowadzi na to miejsce, które będzie już wtedy pięknie wyglądało, bo znikną ślady tego, co dziś je tak kazi, i słyszę, jak opowiada dziecku temu historję moją głosem wzruszonym i drżącym.
„To co czynię teraz, jest o tyle, tyle piękniejsze od tego, co czyniłem dotychczas. A tam, dokąd teraz idę, znajdę spokój o wiele, wiele większy, niż kiedykolwiek doznałem“.

KONIEC.




  1. Cock Lane, dosłownie Koguci zaułek, dzielnica Londynu.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Słowo nieczytelne.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Słowo nieczytelne.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.